12510
Szczegóły |
Tytuł |
12510 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12510 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12510 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12510 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
DZIEDZIC DUNAIN
Krawiec padł na łóżko, naparstki i noc.
Kuse prześcieradła i cieniutki koc.
Krawiec padł na łóżko, naparstki i noc.
Wraz z pierwszą złocistą mgłą poranka pojawił się w ogrodach dziedzic Dunain
ubrany w
szkocką spódniczkę, ze szkocką, skórzaną torbą, w koszuli koloru płatków
owsianych. Twarz
miał kościstą i ascetyczną, brodę czerwoną jak płomień i rozczochrane włosy.
Typowy Szkot; wizerunek tego rodzaju Szkota widuje się na opakowaniach chleba
lub
etykietkach umieszczanych na butelkach whisky. Z tym tylko, że on sprawiał
wrażenie
wymizerowanego i posępnego. I wyglądał na duchowo wygłodzonego.
Claire zobaczyła go wtedy po raz pierwszy. Wyciągnęła rękę i poklepała Duncana
po
ramieniu końcem pędzla.
— Popatrz, to on — powiedziała. — Czyż nie wygląda fantastycznie?
Cała dziewiątka uczestników klasy malarstwa odwróciła się, kierując wzrok na
dziedzica,
który kapryśnie przemierzał żwirową alejkę biegnącą na tyłach zamku Dunain.
Najpierw
starał się stworzyć wrażenie, że wcale ich nie dostrzega. Założywszy do tyłu
ręce i uniósłszy
wysoko głowę, z namaszczeniem udawał, że wdycha świeże, poranne powietrze,
ogląda
swoje włości i rozmyśla o sprawach, o jakich zazwyczaj rozmyślają szkoccy
dziedzice —
rodzaj skazany na wyginięcie.
Jak przekonać Wydział Rozwoju Szkocji, żeby doprowadzono mu do zamku
elektryczność.
— Ciekawa jestem, czy nas przyjmie? — zapytała Margot, korpulentna dziewczyna o
kędzierzawych włosach pochodząca z Liverpoolu.
Margot wyznała Claire, że zdecydowała się zostać malarką, ponieważ fartuch
zasłania jej
biodra.
— Możemy go zapytać — odparła Claire.
Była ostrzyżona na pazia i miała wyraziste rysy. Jej mąż, eks–mąż, zawsze
twierdził, że
wygląda na „wrażliwą nauczycielkę”. Malarski fartuch, wstążka we włosach jak u
Alicji z
Krainy Czarów i okulary w kształcie półksiężyca potęgowały jeszcze to wrażenie.
— Jest taki romantyczny — mówiła Margot. — Jak Rob Roy. Albo Dobry Książę Karol.
Duncan dotąd grzebał w pudełku z akwarelami, dopóki nie znalazł zgaszonego
wcześniej
papierosa. Zapalił go plastikową zapalniczką z wizerunkiem dziewczyny w topless.
— Cały kłopot z tym malowaniem w Szkocji — oświadczył — polega na tym, że tutaj
wszystko jest tak cholernie romantyczne. Człowiek włoży duszę i ciało w
namalowanie
Glenmoriston, a w efekcie uzyska obrazek na serwetkę śniadaniową od Woolwortha.
— A jednak ciekawa jestem, czy nas przyjmie — powiedziała Margot.
Dla ich roku zorganizowano zajęcia plenerowe na południowym zboczu zamku Dunain
tuż
nad otoczonymi kamiennym murem ogrodami. Dalej teren opadał łagodnie zielonymi
łąkami
aż do brzegów Kanału Kaledońskiego, który przechodził tamtędy między północno—
wschodnim krańcem jeziora Loch Ness a samym miasteczkiem Inverness i ciągnął się
dalej aż
do Moray Firth. Przez cały poprzedni dzień po kanale ślizgały się żaglówki
biorące udział w
regatach. Wyglądało to na surrealistyczny rejs przez łąki i wzgórza jakichś
statków
zrodzonych w snach lub koszmarach.
— Przykładajcie szczególną wagę do światła! — napominał ich pan Morrissey. —
Jest
złociste i łagodne, ale zmienne.
Pan Morrissey (łysy, przygarbiony, skrupulatny i humorzasty) pełnił rolę
instruktora kursu.
To on ich przywitał, kiedy
po raz pierwszy pojawili się w zamku Dunain, i on rozlokował ich w pokojach
(„Pokocha
pani to miejsce, pani Bright… taki cudowny widok na ogród…”), a teraz miał w
plenerze
uczyć ich malowania pejzaży. Na swój sposób był dobry. Doskonale rysował.
Wyśmienicie
malował. Nie tolerował taniego sentymentalizmu.
— Nie przyjechaliście do Szkocji malować monarchii Glena — powiedział im, kiedy
wszyscy już zgromadzili się na stacji w Inverness. — Macie tutaj przedstawiać
życie,
krajobrazy w nieporównywalnie czystym świetle.
Claire wróciła do swego wykonywanego węglem szkicu, ale cały czas (kątem oka)
widziała idącego powoli trawnikiem dziedzica Dunain. Nie wiadomo dlaczego
ogarnęło ją
podniecenie. Zaczęła szkicować szybciej i mniej starannie. Zanim się
zorientowała, dziedzic
Dunain, z rękami założonymi do tyłu, przystanął niecały metr od niej. Otaczała
go jakaś
elektryczna aura, która sprawiała, że Claire czuła się tak, jakby jego gęsta,
brązowa broda
dotykała wewnętrznych stron jej ud.
— Proszę, proszę — odezwał się w końcu z wyraźnym akcentem charakterystycznym
dla
Inverness. — Wspaniale ci idzie. Nie jesteś jedną z tych chichotek Gordona.
Claire zaczerwieniła się i skonstatowała, że nie jest w stanie dalej rysować.
Margot
zachichotała.
— Ha — mruknął dziedzic. — Wcale ci nie kadzę. Jesteś dobra.
— Niezupełnie — odparła Claire. — Maluję dopiero od siedmiu miesięcy.
Podszedł jeszcze bliżej. Claire czuła bijący od niego zapach szkockiego
szewiotu, z
którego uszyty był jego strój, woń tytoniu i wrzosów, i jeszcze jakiś zapach;
coś
pociągającego i’słodkiego, ale takiej woni Claire nigdy w życiu nie spotkała.
— Jesteś dobra — powtórzył. — Świetnie rysujesz. Mogę się założyć o każde
pieniądze,
że również doskonale malujesz. Panie Morrissey!
Pan Morrissey uniósł głowę. Był bardzo blady.
— Panie Morrissey, czy miałby pan jakieś obiekcje, gdybym zabrał z zajęć tę
dzierlatkę?
Pan Morrissey popatrzył na niego z wahaniem.
— Na rano zaplanowaliśmy pejzaże.
— Ale namalowanie małego portretu jej nie zaszkodzi. Od dawna choruję na własny
portret.
— Nie, chyba nie zaszkodzi — zgodził się bardzo niechętnie pan Morrisey.
— A zatem ustalone — oświadczył dziedzic i zaczął pośpiesznie składać sztalugi
Claire
oraz jej pudełko z akwarelami.
— Chwileczkę — zawołała ze śmiechem Claire. Dziedzic Dunain popatrzył na nią
oczyma
o tęczówkach tak zielonych jak szmaragdy utarte w moździerzu.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział. — Nie ma pani nic przeciwko temu?
— Ależ skądże. Nie mam nic przeciwko temu — odparła z uśmiechem.
— Zatem umowa stoi — odezwał się dziedzic Dunain i ruszył w stronę zamku.
— Też coś — mruknęła pogardliwie Margot.
Pozował jej w mrocznej wysokiej komnacie o ścianach wyłożonych dębową boazerią.
Światło padało małymi plamkami z wysoko umieszczonych okien witrażowych. Na
wielkiej,
okutej skrzyni siedział bez ruchu dziedzic Dunain. Głowę trzymał uniesioną
wysoko.
Claire zaczęła szkicować.
— Jesteś tutaj nie tylko po to, żeby malować i rysować, ale masz jeszcze znaleźć
coś
innego — zauważył w pewnej chwili.
Claire właśnie szybkimi pociągnięciami węgla szkicowała jego lewe ramię.
— Słucham? — zapytała, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
— Przyjechałaś tutaj znaleźć spokój umysłu i poukładać sprawy, prawda?
Pomyślała przelotnie o Alanie, Susan i o tym, jak zatrzasnęła za sobą drzwi.
Pomyślała o
tym, jak szła kilkanaście kilometrów przez Shepherd’s Bush w siąpiącym zimnym,
kwietniowym deszczu.
— Od tego jest sztuka — stwierdziła. — Porządkuje sprawy.
Dziedzic Dunain uśmiechnął się krzywo.
— To samo zawsze mówił mój ojciec. Święcie w to wierzył.
W jego tonie było coś, co kazało Claire na chwilę przerwać szkicowanie. Dziedzic
mówił
bardzo poważnie; zupełnie jakby chciał dać jej do zrozumienia, że jego słowa
mają więcej niż
jedno znaczenie.
— Jutro zaczniemy malować — powiedziała.
Dziedzic Dunain skinął głową.
— W porządku. Mamy przed sobą czas całego świata.
Następnego dnia, kiedy grupa pojechała mikrobusem do Fort Augustus szkicować
stada
owiec pasących się na łąkach nad Kanałem Kaledońskim, Claire zasiadła z
dziedzicem
Dunain w jego wysokiej, mrocznej komnacie i zaczęła malować portret. Raczej
gwasz niż olej
— zdecydowała — bo gwaszem maluje się szybciej. Dostrzegała w dziedzicu Dunain
jakąś
osobliwą żwawość i podejrzewała, że nie potrafiłaby jej oddać w oleju.
— Jest pan świetnym modelem — powiedziała. — Może chce pan zrobić przerwę?
Przygotuję kawę.
Dziedzic Dunain nawet nie drgnął.
— Wolałbym skończyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Sięgnęła po farbę i wycisnęła pół tuby czerwieni. Skonstatowała, że bardzo
trudno
uchwycić właściwy odcień jego twarzy. Zazwyczaj do malowania portretów zużywała
niecałą
paletę żółci, brudnej zieleni, alizarynowej purpury i kobaltowego błękitu. Ale
niezależnie od
tego, ile dodawała czerwonej farby, jego oblicze ciągle sprawiało wrażenie
anemicznego…
było wręcz śmiertelnie blade.
— Nie mogę oddać właściwej barwy pańskiej twarzy — zwierzyła się, kiedy z
dolnego
holu dobiegł dźwięk zegara wybijającego czternastą.
Dziedzic Dunain skinął głową.
— Zawsze mówiono, że Dunainowie z Dunain pozbawieni są krwi. Culloden jednak
pokazał, jak mylny był to sąd. Stało się to tego dnia, kiedy dziedzica Dunain
opadło pół tuzina
żołdaków diuka Cumberlanda. Tak go pocięli, że jego krwią spłynęło pół akra
ziemi.
— Okropne — stwierdziła Claire, wyciskając więcej alizarynowej purpury.
— To było dawno — ciągnął dziedzic z Dunain. — Szesnastego dnia kwietnia tysiąc
siedemset czterdziestego szóstego roku. Prawie dwieście pięćdziesiąt lat temu.
Któż ogarnie
myślą taki szmat czasu?
— A jednak w pana ustach brzmi to tak, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj —
odparła
Claire, pracowicie mieszając farby.
Dziedzic Dunain po raz pierwszy tego dnia poruszył głową i popatrzył na Claire.
— Kiedy leżał skrwawiony, złożył przysięgę, że Anglicy zapłacą za każdą kroplę
jego
krwi, którą przelali. Pojawi się tysiąc razy… a później jeszcze raz tysiąc razy.
Nigdy nie znaleziono jego ciała, ale w górach krążyło wiele podań, że zabrali je
Dunainowie i Macduffowie. To po części z tego powodu diuk Cumberland tak
zaciekle ścigał
górali. Złożył prywatną przysięgę, że nie wróci do Anglii, dopóki nie odnajdzie
zwłok
dziedzica i nie ciśnie ich psom na pożarcie.
— Okrutne czasy — zauważyła Claire. Wyprostowała się i popatrzyła na oblicze na
portrecie.
Twarz była ciągle uderzająco biała, mimo że Claire wmieszała już do farby prawie
dwie
tuby purpury. Nie mieściło jej się to w głowie. Przeciągnęła dłonią po włosach.
— Chyba wrócę do tego jutro — powiedziała.
— Naturalnie — zgodził się dziedzic Dunain.
Idąc na kolację, Claire w wyłożonym dębową boazerią korytarzu natknęła się na
Margot.
Margot sprawiała wrażenie wściekłej i zdenerwowanej.
— Nie poszłaś z nami wczoraj, nie było cię dzisiaj. Dzisiaj malowaliśmy owce.
Claire wskazała głową apartamenty dziedzica Dunain.
— Och, pewnie. Tyle to i ja wiem. Tyle wszyscy wiemy — powiedziała i odeszła,
kręcąc
zadzierzyście pośladkami.
Claire popatrzyła na nią ze zdumieniem. Po chwili olśniła ją myśl: Margot była
zazdrosna.
Była naprawdę zazdrosna.
Następnego dnia dziedzic Dunain ponownie zasiadł nieruchomo przed Claire, a ona
zaczęła mozolić się nad portretem.
Użyła sześciu tub jasnoczerwonej farby i ośmiu alizarynowej purpury. Twarz
ciągle była
przerażająco blada.
Zaczynała ją ogarniać czarna rozpacz, ale nie zamierzała się poddać. Pojęła, że
portret stał
się osobliwym polem bitwy, gdzie ona i dziedzic Dunain toczą milczącą,
śmiertelną walkę. A
być może to ona tylko walczyła z Alanem i innymi mężczyznami, którzy
potraktowali ją tak
wzgardliwie.
Pod wieczór światło wpadające przez wysoko umieszczone okna pociemniało. Zaczęło
padać. Słyszała szelest kropel bijących w dach i bulgot wody w rynnach.
— Czy masz wystarczającą ilość światła? — zapytał dziedzic.
— Jeszcze widzę — odparła, wyciskając kolejny lśniący wąż gwaszu.
— W każdej chwili możesz przestać malować. — Powiedział to tonem, który
sugerował
pewną przebiegłość.
— Widzę — powiedziała z uporem. — I skończę ten cholerny obraz, choćbym miała
paść
trupem.
Sięgnęła po skalpel, żeby zdjąć celofan z kolejnego pudełka z farbami.
— Przykro mi, że okazałem się tak niewdzięcznym obiektem do malowania —
stwierdził
dziedzic, ale ton jego głosu wyraźnie wskazywał na to, że bardzo go ten fakt
bawi.
— Sztuka zawsze stanowi wyzwanie — odparła Claire. Ciągle nie mogła się uporać z
otworzeniem pudła z farbami.
Nagle rozległ się ogłuszający huk pioruna, który uderzył gdzieś obok domu.
Zadrżały
krokwie w dachu. Dłoń Claire ześlizgnęła się z pudełka i skalpel obsunął się na
czubek jej
palca.
— Au! — krzyknęła, upuściła pudełko i chwyciła się za palec. Na obraz szybko,
kropla za
kroplą ściekała krew.
— Czy coś się stało? — zapytał dziedzic, choć nie wykonał najmniejszego ruchu.
Wpatrzona w strumyk krwi Claire skrzywiła się. Miała właśnie powiedzieć, że
skaleczyła
sobie palec i nie może dalej malować, kiedy ujrzała, że jej krew, mieszając się
z mokrą farbą
na portrecie nadała twarzy dziedzica rumieńców i aż nienaturalnie zdrowego
wyglądu.
— Chyba się nie skaleczyłaś? — dobiegło ją pytanie dziedzica.
— Nie, nie — odparła Claire. Wycisnęła z rany jeszcze trochę krwi i zaczęła
mieszać ją z
farbą na pędzlu. Stopniowo twarz dziedzica nabierała kolorów, stawała się pełna
życia. —
Nic mi nie jest. Wszystko w porządku.
A do siebie mówiła: Mam cię, stary, chytry skurwielu. Teraz sam się przekonasz,
jak
potrafię malować. Teraz pokażę cię tak, jak cię widzę, takim, jakim chcę, żebyś
był.
Dziedzic siedział nieporuszenie w swojej pozie, ale spoglądał na nią osobliwym
wzrokiem
pełnym satysfakcji i zadowolenia, jak człowiek, który kosztuje wyjątkowo dobrego
wina.
Tej nocy w pokoju, którego okna wychodziły na tereny otaczające zamek, Claire
śnili się
mężczyźni w obszarpanych płaszczach i ozdobionych piórami beretach, mężczyźni o
posępnych, wymizerowanych twarzach i zapadniętych oczach. Śnił się jej snujący
nad ziemią
dym, śniła się krew i krzyki. Słyszała ostry, drapieżny łoskot bębnów — bębnów,
których
dudnienie towarzyszyło jej przez cały sen i przechodziło wraz z nią w inny
majak.
Kiedy się obudziła, zegarek wskazywał dopiero piątą rano, a o szyby bił deszcz
tak samo
jak bębny w jej snach.
Włożyła dżinsy i sweter w niebieską kratę, a potem na palcach przeszła do
komnaty, w
której malowała portret dziedzica. Jakkolwiek spodziewała się tego, co zobaczy,
doznała
wstrząsu.
Twarz na portrecie była blada jak przed tym, gdy wmieszała do farby swoją krew.
A nawet
jeszcze bledsza. Zmienił się jej wyraz — teraz oblicze wykrzywiał pełen furii
grymas.
Claire patrzyła na portret zafascynowana i przerażona. Następnie powoli usiadła,
otworzyła pudło z farbami i zaczęła je mieszać. Biel, czerwień i ochra. Kiedy
farba była już
gotowa, sięgnęła po skalpel i trzymając nadgarstek nad paletą, zacięła się.
Wahanie trwało
tylko chwilę. Dziedzic Dunain spoglądał na nią zbyt gniewnie, zbyt nieubłaganie.
Nigdy na to
nie pozwoli, żeby taki człowiek okazał się lepszy od niej.
Skaleczyła sobie nadgarstek długim, poziomym cięciem.
Z żyły natychmiast na paletę chlusnęła krew. Zalewała farby gęstą, lśniącą
czerwienią.
Kiedy paleta tonęła już we krwi, Claire owinęła nadgarstek szmatką najmocniej
jak umiała
i zębami zacisnęła na niej supeł. Drżąc, prawie bez tchu, zmieszała krew z
gwaszem i zaczęła
malować.
Pracowała blisko godzinę, ale im szybciej nakładała na płótno mieszaninę krwi i
farby, tym
szybciej rumieńce znikały z kredowobiałej twarzy dziedzica.
W końcu — prawie histerycznie — wyprostowała się, odrzuciła pędzel. Dziedzic
spoglądał
na nią szyderczo, oskarżycielsko, negując jej talent i kobiecość. Jak Alan. Jak
każdy inny
mężczyzna. Dawała im wszystko, a oni traktowali ją z jeszcze większą wzgardą.
Tym razem tak nie będzie. Tak nie będzie. Wstała, rozpięła bluzkę i obnażyła
piersi przed
portretem. Następnie ujęła skalpel i wbiła go w pulchne, białe ciało, tuż
poniżej pępka.
Śpiąca dzieweczka nic się choroby nie bała;
choć panowało zimno, to ona leżała.
Krawiec złu zaradzi, tak sobie myślała.
Cięła brzuch. Ręka jej drżała, ale ruchy miała spokojne i wyważone. Przecięła
skórę,
warstewkę białego tłuszczu i rżnęła dalej, aż poczuła głęboki, gorący zapach
wnętrzności.
Rozczarował ją brak krwi. Była pewna, że będzie krwawić jak zarzynane prosię.,
ale rana
tylko lśniła i wyciekał z niej jakiś żółtawy płyn.
Żeby się pojawił, żeby była pełnia;
mówiła, że bardzo przyda jej się wełna…
I oto znów w podskokach pojawia się krawiec…
Pociągnęła ostrzem w górę, prosto do mostka, a skalpel był tak ostry, że
zatrzymał się
dopiero na żebrach. Wyszarpnęła klingę, a to szarpnięcie było jeszcze gorsze od
bólu.
Rozpaczliwie potrzebowała krwi, ale nie sądziła, że to będzie aż tak bolało. Ból
był
oszałamiający jak trzask pioruna, wszechprzenikający. Chciała wrzeszczeć, ale
nie wiedziała,
czy to cokolwiek da. A poza tym zapomniała, jak się krzyczy.
Zakrwawionymi rękami sięgnęła w głąb rozpłatanego brzucha i chwyciła gorące,
śliskie,
ciężkie rzeczy, które tam wymacała. Wywlekła je, umieściła w wysuniętych
dłoniach nad
portretem dziedzica Dunain, zaczęła nimi potrząsać, aż w końcu cały obraz i
sztalugi pokryła
krew.
Zatoczyła się, upadła do tyłu i uderzyła głową w dębową boazerię. Napływające
przez
wysokie okna światło rozbłyskało i gasło, rozbłyskało i gasło, aż w końcu zgasło
na zawsze.
Zabrano ją do Centrum Medycznego w Riverside, ale była już praktycznie martwa.
Wstrząs i utrata krwi. Duncan stał na parkingu samochodowym; gorączkowo palił
papierosa
zaciskając dłonie. Margot siedziała na wybitym skórą fotelu w poczekalni i
szlochała.
Kiedy wrócili do zamku Dunain, dziedzic stał na trawniku i obserwował grę
świateł nad
doliną.
— A więc nie żyje — stwierdził, kiedy Margot szła w jego kierunku. — To
straszne,
prawda?
Margot nie wiedziała, co odpowiedzieć. Mogła tylko stać naprzeciwko niego i
trząść się z
wściekłości. Wyglądał na tak zadowolonego z siebie, spokojnego i
uszczęśliwionego jak
kocur, który pożarł ostatnią porcję śmietany.
— Widzicie — powiedział dziedzic Dunain, wskazując krążące im nad głowami
ptaszyska.
— Wrończyki. One zawsze wyczują śmierć.
Margot jak burza wpadła do komnaty, w której przed dwiema zaledwie godzinami
znalazła
umierającą Claire. Było tam jasno jak w kościele. Na sztalugach stał portret
dziedzica Dunain,
lśniący i czysty, bez śladu krwi. Uśmiechnięty, triumfujący, rumiany dziedzic
Dunain.
— Zacietrzewiony skurwysyn — powiedziała, chwyciła obraz i rozdarła go od góry
do
dołu. Była wyprowadzona z równowagi. Kierowała nią kobieca nienawiść. A przede
wszystkim zazdrość. Dlaczego ona nigdy nie spotkała mężczyzny, dla którego
pozbawiłaby
się życia?
Pracująca na łagodnie opadających trawnikach za ogrodem grupa adeptów malarstwa
usłyszała wrzask. Tak przejmujący i przerażający, że trudno wprost było
uwierzyć, iż
wydobył się z ludzkiego gardła.
Na oczach całej klasy dziedzic Dunain dosłownie eksplodował. Eksplodowała twarz,
odpadły szczęki, przez sweter zaczęły przechodzić zmiażdżone żebra, przesączały
się całe
strumienie krwi. Było jej tyle, że obryzgała mury i ściany zamku Dunain,
spływała potokami
po szybach.
Siedzieli z rozwartymi ustami, w dłoniach trzymali uniesione pędzle, a on opadł
na
wysypaną żwirem alejkę, skulił się i leżał bez ruchu, a krew była wszędzie. Nad
nim krążyły
wrończyki i krzyczały, krzyczały, ponieważ one zawsze potrafią wyczuć śmierć.
Więc daj mi, spryciarzu, jeszcze jeden grosz;
bo dnie są tak krótkie, tak długa jest noc…
Ja zawsze tak bardzo kocham każdy grosz.
Krawiec padł na łóżko, naparstki i noc.