12499
Szczegóły |
Tytuł |
12499 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12499 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12499 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12499 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CARLOS FUENTES
Aura
Tłum. Grażyna Grudzińska
1970
Mężczyzna poluje i walczy.
Kobieta intryguje i marzy; jest matką fantazji i bogów.
Posiada podwójny wzrok,
skrzydła, które jej pozwalają wzlatywać w nieskończoność,
pragnienia i wyobraźnię.
Bogowie są jak ludzie: rodzą się i umierają na piersi kobiety...
(Jules Michelet)
I
Czytasz to ogłoszenie: oferta tego rodzaju nieczęsto się zdarza. Czytasz ją i odczytujesz na nowo. Wydaje się skierowana tylko do ciebie, do nikogo więcej. Nie zwracasz uwagi, że popiół z twego papierosa spada do filiżanki z herbatą, którą zamówiłeś w tej taniej, brudnej kawiarence. Musisz to jeszcze raz przeczytać. Poszukiwany młody historyk, dokładny, skrupulatny. Wymagana znajomość francuskiego, doskonała, ze swobodą konwersacji, oraz zdolność do wykonywania pracy sekretarza. Młodość, znajomość francuszczyzny, pierwszeństwo dla tych, którzy mieszkali jakiś czas we Francji. Cztery tysiące pesos miesięcznie, wyżywienie i pokój wygodny, słoneczny, dostosowany do pracy naukowej. Brak tylko twego nazwiska. Tylko tego, żeby pierwsze najbardziej rzucające się w oczy litery ogłoszenia informowały: Felipe Montero. Poszukiwany Felipe Montero, były stypendysta Sorbony z bagażem niepotrzebnych wiadomości, przywykły do ekshumowania zżółkłych papierów, wykładowca w szkołach prywatnych, dziewięćset pesos uposażenia miesięcznego. Ale gdybyś to przeczytał, obudziłyby się w tobie podejrzenia, wziąłbyś to za żart. Donceles 815. Należy się zgłosić osobiście. Telefonu nie ma.
Bierzesz ze stołu portfel i zostawiasz napiwek. Myślisz, że inny młody historyk w sytuacji podobnej do twojej przeczytał już to samo ogłoszenie, wyprzedził cię, zajął miejsce. Starasz się o tym zapomnieć idąc do przystanku na rogu. Czekając na autobus zapalasz papierosa, powtarzasz w milczeniu daty, które musisz mieć w pamięci, żeby nie stracić szacunku ziewających dzieci. Musisz się przygotować. Autobus nadjeżdża, obserwujesz czubki twoich czarnych półbutów. Musisz się przygotować. Wkładasz rękę do kieszeni, bawisz się miedziakami, wreszcie wybierasz trzydzieści centavos, ściskasz je w garści i wyciągasz ramię, żeby ująć żelazny uchwyt przy drzwiach autobusu, który nigdy się nie zatrzymuje, wskoczyć, utorować sobie przejście, zapłacić trzydzieści centavos, z trudem ulokować się pośród ściśniętych pasażerów, którzy jadą na stojąco, oprzeć prawą rękę na poręczy, przycisnąć portfel do boku i niedbale położyć lewą dłoń na tylnej kieszeni spodni, gdzie trzymasz banknoty.
Przeżyjesz ten dzień, identycznie podobny do innych i przypomnisz sobie o tym dopiero nazajutrz, kiedy znowu usiądziesz przy stoliku w kawiarni, zamówisz śniadanie i otworzysz gazetę. Kiedy doczytasz do stronicy z ogłoszeniami, znowu zobaczysz te skaczące do oczu litery: młody historyk. Nikt się wczoraj nie zgłosił. Przeczytasz ogłoszenie. Zatrzymasz się przy ostatniej linijce: cztery tysiące pesos.
Dziwnie ci będzie wyobrazić sobie, że ktoś mieszka przy ulicy Donceles. Zawsze przypuszczałeś, że w centrum starego miasta nikt nie mieszka. Idziesz wolnym krokiem usiłując dostrzec numer 815 w tym nagromadzeniu dawnych pałaców kolonialnych, gdzie teraz mieszczą się warsztaty reperacyjne, pracownie zegarmistrzów, sklepy z obuwiem i bary z napojami chłodzącymi. Pozmieniano nazwy, przestawiono i przemieszano numerację. Numer 13 obok 200, stara tabliczka majolikowa z cyfrą 47, a nad nią nowy napis węglem na ścianie: obecnie 924. Podniesiesz wzrok na wyższe piętra: tam się nic nie zmienia, megafony nie mącą ciszy tego drugiego oblicza budynków, nie oświetlają go neony, nie zdobią błyskotki w oknach wystawowych. Jednolitość - murów z tezontle1 nisze z obtłuczonymi posągami świętych, z wieńcem gołębi nad głowami, rzeźbiony kamień meksykańskiego baroku, balkony z żaluzjami, otwory strzelnicze, blaszane rynny deszczowe z gargulcami z piaskowca, okna zaciemnione długimi, zielonkawymi firankami: to okno, w którym znika ktoś, w chwili gdy na nie patrzysz; spoglądasz na otaczające je ozdoby z liści winorośli, spuszczasz wzrok na odrapany przedsionek i odkrywasz numer: 815, dawniej 69.
Na próżno stukasz miedzianą rączką z głową psa, o zatartym, niewyraźnym kształcie, niby głowa psiego embriona w muzeum przyrodniczym. Wyobrażasz sobie, że pies się do ciebie uśmiecha, i cofasz rękę, oddalasz ją od lodowatego chłodu metalu. Drzwi ustępują pod leciutkim naciskiem twoich palców i zanim wejdziesz, oglądasz się za siebie ostatni raz, marszczysz brwi, bo długi rząd zatrzymanych samochodów i ciężarówek gwiżdże, zgrzyta, wyrzuca niezdrowy dym swego pośpiechu. Usiłujesz bez skutku zatrzymać choćby jeden obraz tego zobojętniałego świata z zewnątrz.
Zamykasz drzwi za sobą i próbujesz przeniknąć ciemność tej przykrytej dachem uliczki - to jest patio, wyczuwasz węchem pleśń, wilgoć roślin, zgniłe korzenie, gęsty, usypiający zapach. Na próżno szukasz światła, które wskazałoby ci drogę. Macasz się po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek, ale ten ostry, łamiący się głos uprzedza cię z daleka:
- Nie... nie trzeba. Proszę zrobić trzynaście kroków naprzód, a znajdzie pan schodki po prawej stronie. Tędy pan wejdzie na górę. Jest dwadzieścia dwa stopnie, proszę liczyć.
Trzynaście. Prawa strona. Dwadzieścia dwa.
Zapach wilgoci, gnijących roślin, owinie cię, kiedy będziesz odmierzał kroki, najpierw na kamiennych płytach, a potem na tych skrzypiących deskach, zbutwiałych od wilgoci i zamknięcia. Liczysz cicho do dwudziestu dwóch i zatrzymujesz się, z pudełkiem zapałek w ręku, portfelem przyciśniętym do żeber. Stukasz w te drzwi pachnące starą wilgotną sosną, szukasz klamki, w końcu popychasz je i teraz czujesz pod stopami dywan. Dywan cienki, nierówno rozpostarty, tak że potykasz się i dostrzegasz nową wąziutką smugę szarawego światła, rozjaśniającą niektóre kontury.
- Proszę pani - mówisz bezdźwięcznym głosem, bo pamiętasz, że słyszałeś, jak ci się wydaje, głos kobiecy. - Proszę pani...
- Teraz na lewo. Pierwsze drzwi. Proszę łaskawie wejść.
Popychasz te drzwi - już nie oczekujesz, żeby którekolwiek zamykały się jak należy, już wiesz, że z wszystkimi trzeba się szamotać - i rozproszone światła splatają się na twoich rzęsach, jakbyś szedł przez cieniutką sieć jedwabną. Patrzysz tylko na te ściany o nierównych refleksach, gdzie mrugają dziesiątki świateł. Wreszcie udaje ci się je określić jako małe lampki oświetlające gzymsy i występy niesymetrycznego pomieszczenia. Wydobywają one z mroku inne światła: srebrne serca, kryształowe flakony, szyby ujęte w ramy, i dopiero za tym migotliwym blaskiem zobaczysz w głębi łóżko i znak dany ręką, która zdaje się przywoływać cię swoim powolnym ruchem.
Będziesz mógł ją ujrzeć, kiedy obrócisz się plecami do tego firmamentu pobożnych świateł. Potykasz się o nogę łóżka, musisz je okrążyć, żeby podejść do wezgłowia. Drobna figurka gubi się w olbrzymiej przestrzeni łóżka. Wyciągnąwszy rękę nie napotykasz innej ręki, tylko grube, puszyste futro, uszy tego przedmiotu, który żuje coś pośród uporczywej ciszy i ukazuje swoje czerwone oczy; uśmiechasz się i głaskasz królika; leży tuż obok ręki, która wreszcie dotyka twojej. Palce pozbawione ciepła zatrzymują się długo w twojej wilgotnej dłoni, odwracają ją i przybliżają twoje rozpostarte palce do koronkowej poduszki, której dotykasz, żeby oddalić rękę od tamtej.
- Jestem Felipe Montero. Przeczytałem ogłoszenie.
- Tak, wiem. Przepraszam, nie ma krzesła.
- Nic nie szkodzi, proszę się o to nie troszczyć.
- Dobrze. Niech pan się odwróci profilem, proszę. Nie widzę pana dokładnie. Tak, żeby padało światło. Tak. Oczywiście.
- Przeczytałem ogłoszenie...
- Oczywiście. Przeczytał pan. Posiada pan wymagane kwalifikacje? Avez-vous jait des etudes?2
- A Paris, madame.3
- Ah, oui, cela me jait plaisir, toujours, toujours, d’entendre... oui... vous savez, on etait tellement habitues... et apres...4
Odsuniesz się, żeby pomieszane blaski srebra, wosku i szyb zarysowały ten jedwabny czepek, który zbiera włosy, zupełnie białe, i ujmuje w ramy twarz tak starą, że niemal dziecinną. Zapięte starannie guziki białego kołnierza, który podchodzi aż do uszu ukrytych pod czepkiem, prześcieradła i kołdry zasłaniają całe dało, z wyjątkiem ramion owiniętych w szal włóczkowy i bladych dłoni odpoczywających na brzuchu. Możesz obserwować tylko twarz, dopóki nagły ruch królika nie pozwoli ci odwrócić wzroku i spoglądać ukradkiem na te okruszyny, te skórki chleba, zaśmiecające kołdrę z czerwonego jedwabiu wytartego i bez połysku.
- Przejdę od razu do sedna sprawy. Zostało mi już niewiele lat, panie Montero, i dlatego wolałam postąpić wbrew moim zwyczajom całego życia i zamieścić to ogłoszenie w gazecie.
- Tak. Dlatego tu jestem.
- Oczywiście. Znaczy to, że pan przyjmuje ofertę.
- Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej.
- Tak, oczywiście. Jest pan ciekawy.
Ona pochwyci twój wzrok, obserwujący stolik nocny, różnokolorowe buteleczki i słoiki, łyżeczki aluminiowe, pudełeczka pigułek i proszków, i szklanki z resztkami białawych płynów, ustawione na podłodze, w zasięgu ręki kobiety leżącej na tym niskim łóżku. Wtedy zdasz sobie sprawę, że łóżko znajduje się na poziomie zaledwie odrobinę wyższym niż podłoga, w momencie gdy królik skoczy i zniknie w ciemnościach.
- Proponuję panu cztery tysiące pesos.
- Tak, tak jest w dzisiejszym ogłoszeniu.
- Ach, więc się już ukazało.
- Tak, już się ukazało.
- Chodzi o papiery mego męża, generała Llorente. Trzeba je uporządkować, zanim umrę. Muszą być opublikowane. Postanowiłam to niedawno.
- A sam generał nie czuje się na siłach?...
- Umarł sześćdziesiąt lat temu, proszę pana. To są jego pamiętniki, nie doprowadzone do końca. Muszą być uzupełnione. Zanim umrę.
- Ależ...
- O wszystkim pana poinformuję. Nauczy się pan pisać stylem mego męża. Wystarczy panu uporządkować i przeczytać te papiery, żeby uczuć się zafascynowanym tą prozą, jej przejrzystością, jej...
- Tak, rozumiem.
- Saga. Saga. Gdzież ona jest? lei, Saga...
- Kto taki?
- Moja towarzyszka.
- Królik?
- Tak, zaraz wróci.
Podniesiesz oczy, które dotychczas miałeś opuszczone, a ona już pewnie zamknęła usta, ale to słowo „wróci” słyszysz znowu, tak jakby staruszka wymawiała je akurat w tej chwili. Odwracasz głowę i patrzysz za siebie, oślepia cię blask migotliwego wieńca dewocjonaliów. Kiedy znów spoglądasz na starą damę, czujesz, że jej oczy rozszerzyły się ponad wszelką miarę i są jasne, płynne, ogromne, niemal koloru żółtawej rogówki, która je otacza, tak że tylko czarny punkt źrenicy zakłóca tę jasność zagubioną jeszcze kilka minut temu w grubych fałdach powiek, opadłych jak gdyby po to, żeby ochraniać ten wzrok, który teraz znów się kryje, wycofuje się - myślisz - w głąb swej wyschłej jaskini.
- A więc zostaje pan. Pański pokój znajduje się na piętrze. Tam jest dużo światła.
- Nie chciałbym sprawiać pani kłopotu. Może lepiej byłoby... Mógłbym mieszkać nadal tam, gdzie przedtem i przeglądać te papiery u siebie w domu.
- Postawiłam jako warunek, żeby pan tu zamieszkał. Zostało już niewiele czasu.
- Nie wiem...
- Aura...
Stara pani poruszy się pierwszy raz, odkąd wszedłeś do jej sypialni. Kiedy znowu wyciąga rękę, słyszysz ten przyspieszony oddech tuż przy sobie i między tą kobietą a tobą wysuwa się druga ręka, która ujmuje palce staruszki. Spoglądasz w tę stronę i stoi tam dziewczyna, tak blisko, że nie możesz objąć wzrokiem jej sylwetki w pełnym wymiarze, nie zauważyłeś, kiedy weszła, bez najmniejszego szelestu, nawet bez tych szmerów, których się nie słucha, ale które są rzeczywiste, bo przypominają się natychmiast, bo pomimo wszystko silniejsze są niż cisza, która im wtórowała.
- Mówiłam panu, że ona wróci...
- Kto?
- Aura. Moja towarzyszka. Moja siostrzenica.
- Dobry wieczór.
Dziewczyna skłoni głowę i staruszka równocześnie zrobi taki sam gest.
- Oto pan Montero. Zamieszka z nami.
Postąpisz o kilka kroków, żeby nie oślepiało cię światło kaganków. Dziewczyna ma oczy zamknięte, ręce skrzyżowane na jednym udzie i nie patrzy na ciebie. Otwiera oczy powoli, jakby się bała blasków w sypialni. Wreszcie - zobaczysz te oczy, które są jak morze: płyną, zmieniają się w pianę, powracają do zielonego spokoju i znów rozbłyskują jak fala. Widzisz je i powtarzasz sobie, że to nieprawda, że to są tylko piękne zielone oczy podobne do wszystkich zielonych oczu, jakie znasz albo możesz poznać... A jednak się nie mylisz: te oczy płyną, przeobrażają się, jakby roztaczały przed tobą pejzaż tylko dla ciebie dostrzegalny i przez ciebie upragniony.
- Tak jest. Zamieszkam z paniami.
II
Staruszka uśmiechnie się, może nawet głośno się roześmieje tym swoim piskliwym śmiechem i powie, że rada jest z twojej zgody i że dziewczyna pokaże ci twój pokój, a ty myślisz tymczasem o czterech tysiącach pesos i o pracy, która może być przyjemna, bo lubisz to drobiazgowe szperanie w papierach, wykluczające wysiłek fizyczny, przenoszenie się z miejsca na miejsce, nudne i nieuniknione spotkania z innymi ludźmi. Myślisz o tym wszystkim, podążając za krokami dziewczyny - zdajesz sobie sprawę, że idziesz za nią nie wzrokiem, lecz słuchem: idziesz za szelestem jej spódnicy, leciutkim chrzęstem tafty i ze wszystkich sił pragniesz patrzeć znowu w te oczy. Wspinasz się za tym szmerem po schodach, w ciemnościach, nie mogąc jeszcze do nich przywyknąć i przypominasz sobie, że musi być około szóstej po południu; zdumiewa cię nagła powódź światła w twoim pokoju, kiedy ręka Aury popycha drzwi - jeszcze jedne drzwi bez zamka - i natychmiast odsuwa się od nich, mówiąc:
- Oto pański pokój. Czekamy z kolacją za godzinę.
I oddali się z tym samym szelestem tafty, zanim zdążysz jeszcze raz spojrzeć w jej twarz.
Zamykasz - popychasz - drzwi za sobą i wreszcie podnosisz wzrok ku ogromnemu oknu w suficie. Uśmiechasz się, gdy zdajesz sobie sprawę, że wystarczyło światło zmierzchu, żeby cię oślepić przez kontrast z półmrokiem panującym w całym domu. Wypróbowujesz, wciąż z uśmiechem, miękkość materaca na łóżku z pozłacanego metalu i przebiegasz wzrokiem pokój: dywan z czerwonej wełny, oliwkowozłote tapety, fotel wyścielany czerwonym aksamitem, stare biurko z orzechowego drzewa z blatem obitym zieloną skórą, antyczna lampa naftowa - matowe światło twoich pracowitych nocy, półka przybita nad biurkiem w zasięgu twej ręki, zapełniona oprawnymi tomami. Idziesz do drugich drzwi i pchnąwszy je odkrywasz staroświecką łazienkę: umywalkę na czterech nóżkach, z porcelany w malowane kwiatuszki, niebieski dzbanek, niewygodny sedes. Przeglądasz się w wielkim owalnym lustrze bieliźniarki, także z orzecha, umieszczonej w łazience. Poruszasz gęstymi brwiami, otwierasz usta o grubych wargach i lustro zasnuwa się parą oddechu; zamykasz twoje czarne oczy, a gdy je otwierasz, para już znikła. Przestajesz wstrzymywać oddech i przesuwasz ręką po włosach ciemnych i potarganych, dotykasz twego profilu o prostym nosie, szczupłych policzków. Kiedy opary znów zmącą twarz w lustrze, powtarzasz to imię: Aura.
Spoglądasz na zegarek, leżąc na łóżku, po wypaleniu dwóch papierosów. Wstajesz, wkładasz marynarkę i przyczesujesz fryzurę. Popychasz drzwi i usiłujesz przypomnieć sobie drogę, jaką przebyłeś, wchodząc na górę. Chciałbyś zostawić drzwi uchylone, żeby prowadziło cię światło lampy: niemożliwe, zamykają je sprężyny. Mógłbyś się zabawić kołysaniem tych drzwi. Mógłbyś wziąć lampę i zejść z nią. Rezygnujesz, bo wiesz już, że ten dom zawsze pogrążony jest w ciemności. Zmusisz się do poznania i rozpoznawania go dotykiem. Posuwasz się ostrożnie jak ślepy, z wyciągniętymi przed siebie rękami, tuż przy ścianie, i niespodziewanie ramię przyciska kontakt elektryczny. Zatrzymujesz się, mrugając, pośrodku długiego, nagiego korytarza. W głębi jest poręcz i kręte schodki.
Schodzisz na dół, licząc stopnie: jeszcze jeden obyczaj, który ci narzucił dom pani Llorente i cofasz się o krok napotkawszy różowe oczy królika, który odwraca się natychmiast i oddala się skacząc.
Nie masz czasu zatrzymać się w westybulu, bo Aura w półotwartych drzwiach o matowych szybach czeka na ciebie ze świecznikiem w ręku. Uśmiechnięty, podchodzisz do niej: przystajesz, słysząc odgłosy żałosnego miauczenia kilku kotów - tak, zatrzymujesz się słuchając, już blisko ręki Aury, by się upewnić, że kotów jest kilka - i wchodzisz za nią do salonu.
- To koty - mówi Aura. - W tej dzielnicy miasta jest tyle myszy.
Przechodzisz razem przez salon: meble kryte matowym jedwabiem, szklane gablotki, w których umieszczono figurki porcelanowe, grające zegary, ordery i kulki kryształowe, wzorzysty perski dywan, obrazy o sielankowej treści, obfite zasłony z zielonego aksamitu. Aura ubrana jest na zielono.
- Czuje się pan wygodnie zainstalowany w swoim pokoju?
- Tak, ale muszę zabrać moje rzeczy z domu, gdzie...
- To zbyteczne. Służący już poszedł, żeby je przynieść.
- Niepotrzebnie się panie trudziły...
Wchodzisz za nią do jadalni. Ona postawi świecznik na środku stołu. Czujesz wilgotny chłód. Wszystkie ściany w salonie kryte są ciemną boazerią rzeźbioną w stylu gotyckim, z ostrołukami i rozetami. Koty przestały miauczeć. Siadając zwracasz uwagę, że położono cztery nakrycia i że na stole stoją dwa srebrne półmiski, dymiące pod przykryciem, oraz omszała butelka lśniąca od powlekającej ją zielonawej pleśni.
Aura odkrywa półmisek. Wdychasz ostry zapach cynaderek w cebulowym sosie, które ona nakłada ci na talerz, podczas kiedy ty bierzesz omszałą butelkę, napełniasz kieliszki z rżniętego kryształu tym gęstym, czerwonym płynem. Usiłujesz, przez ciekawość, odczytać etykietę na butelce, ale pleśń to uniemożliwia. Z drugiego półmiska Aura bierze pomidory zapiekane w całości.
- Przepraszam - mówisz, patrząc na dwa dodatkowe nakrycia, dwa nie zajęte krzesła. - Czy czekamy na kogoś jeszcze?
Aura nie przerywa nakładania pomidorów na talerze.
- Nie. Pani Consuelo czuje się dziś bardzo słaba.
Nie będzie nam towarzyszyć.
- Pani Consuelo? Ciotka pani?
- Tak. Prosi, żeby pan wstąpił do niej po kolacji.
Jecie w milczeniu. Pijecie to niezwykłe, gęste wino i raz po raz odwracasz spojrzenie, żeby Aura nie przyłapała cię na tej hipnotycznej bezczelności, nad którą nie potrafisz zapanować. Chcesz jeszcze i wtedy utrwalić sobie w pamięci rysy dziewczyny. Ilekroć kierujesz spojrzenie w bok, już je zapomniałeś i jakaś paląca potrzeba zmusza cię do spojrzenia na nią znowu. Ona, jak zawsze, ma oczy spuszczone, a ty, szukając papierosów w kieszeni marynarki, znajdujesz ten kluczyk, przypominasz sobie, mówisz o tym Aurze:
- Ach, zapomniałem, że jedna z szuflad zamknięta jest na klucz. Tam są moje dokumenty.
A ona szepcze:
- Więc... chciałby pan wyjść?
Mówi to jak gdyby z wyrzutem. Czujesz się zmieszany i wyciągasz rękę z kluczykiem zawieszonym na palcu, podajesz go jej.
- To nic pilnego.
Ale ona unika dotknięcia twoich rąk, swoje trzyma złożone na kolanach, wreszcie podnosi wzrok, a ty znowu wątpisz o trzeźwości twoich zmysłów, przypisując działaniu wina ten zawrót głowy, jaki wywołują w tobie te zielone oczy, czyste, błyszczące, i podnosisz się z krzesła, stajesz za plecami Aury, głaszcząc drewniane oparcie gotyckiego krzesła, nie mając odwagi dotknąć nagich ramion dziewczyny, nieruchomej głowy. Dokonujesz wysiłku, żeby się pohamować, próbujesz zająć uwagę czym innym, słuchając leciutkiego odgłosu popychanych za twymi plecami drugich drzwi, które zapewne prowadzą do kuchni: oddzielasz dwa elementy plastyczne jadalni: krąg gęstego światła kandelabru, które pada na stół, oraz koniec rzeźbionej ściany, i wokół niego większy krąg cienia. Wreszcie odważasz się do niej zbliżyć, ująć jej rękę, otworzyć ją i położyć ozdobny kluczyk na tej gładkiej dłoni.
Zobaczysz, jak zaciska dłoń, szuka twego spojrzenia, szepcze:
- Dziękuję - wstaje i pospiesznie wychodzi z jadalni.
Zajmiesz miejsce Aury. Zapalasz papierosa, opanowany uczuciem przyjemności, jakiego nigdy nie doznawałeś, wiedziałeś, że to uczucie tkwi w tobie, ale dopiero teraz doświadczasz go w pełni, wyzwalasz je i uzewnętrzniasz, bo wiesz, że tym razem znajdzie odzew... A pani Consuelo czeka na ciebie, ona ci to powiedziała: czeka cię po kolacji.
Nauczyłeś się już drogi. Bierzesz świecznik i przechodzisz na ukos salon i hall. Pierwsze drzwi naprzeciwko ciebie są drzwiami pokoju staruszki. Stukasz nie otrzymując odpowiedzi. Stukasz jeszcze raz. Popychasz drzwi: ona cię czeka. Wchodzisz ostrożnie, szepcząc:
- Proszę pani... Proszę pani...
Ona nie usłyszała cię, bo widzisz ją klęczącą przed tą ścianą z dewocjonaliami, z głową wspartą na zaciśniętych pięściach. Widzisz ją z daleka: klęczy okryta tą koszulą ze zgrzebnej wełny, z głową wciśniętą w chude ramiona: chuda jak rzeźba średniowieczna, szkielet obciągnięty skórą: nogi jak dwa patyki wystają spod koszuli, bezsilne, obsypane czerwoną wysypką; myślisz o nieustannym ocieraniu się szorstkiej tkaniny o skórę; wreszcie ona podnosi w górę pięści i bezsilnie uderza nimi w powietrze, jakby wypowiadała bitwę świętym obrazom, które ty, przybliżywszy się, zaczynasz rozróżniać: Chrystus, Maria, święty Sebastian, święta Łucja, archanioł Michał, uśmiechnięte demony, jedyne uśmiechy w tej ikonografii bólu i gniewu; uśmiechnięte, bo na starej rycinie oświetlonej blaskiem kaganków wbijają trójzęby w ciała potępionych, wylewają na nich kotły z wrzątkiem, gwałcą kobiety, upijają się, korzystają z wolności wzbronionej świętym. Zbliżasz się do tego posągu pośrodku, otoczonego przez łzy Bolesnej, krew Ukrzyżowanego, radość Lucyfera, gniew Archanioła, wnętrzności zakonserwowane w słoikach ze spirytusem, srebrne serca. Pani Consuelo na klęczkach grozi pięściami, bełkoce słowa, które ty, już blisko niej, możesz usłyszeć:
- Przybądź, Królestwo Boże, grzmij, trąbo Gabriela... Aj, jakże długo nie umiera świat!
Bije się w piersi tak, że mało się nie przewróci, naprzeciw obrazów i świeczników wstrząsana atakiem kaszlu. Ujmujesz ją za łokcie, prowadzisz łagodnie w kierunku łóżka, dziwią cię wymiary tej kobiety: prawie dziewczynka, skurczona, zgarbiona, ze zgiętym kręgosłupem; wiesz, że gdyby nie twoja pomoc, musiałaby wrócić do łóżka na czworakach. Kładziesz ją na ogromnym łożu pełnym okruszyn i starych piernatów, przykrywasz, czekasz, aż oddech stanie się znów regularny, podczas gdy bezwolne łzy spływają po jej przezroczystych policzkach.
- Przepraszam.. Proszę wybaczyć, panie Montero... nam starym zostają już tylko przyjemności modlitwy. Proszę mi podać chusteczkę, z łaski swojej.
- Panna Aura mówiła mi...
- Tak, właśnie... Nie chciałabym, żebyśmy tracili czas... Musi pan... Musi pan jak najprędzej przystąpić do pracy... Dziękuję...
- Niech pani stara się odpocząć.
- Dziękuję... Proszę to wziąć.
Staruszka podnosi ręce do kołnierzyka koszuli, rozpina go, pochyla głowę, żeby zdjąć tę fioletową lśniącą wstęgę, którą ci w tej chwili podaje: ciężką, bo zawieszony jest na niej miedziany klucz.
- W tamtym kącie... Proszę otworzyć tę skrzynię i przynieść mi papiery, które są po prawej stronie, na samym wierzchu... związane żółtym sznurkiem.
- Nie widzę dobrze...
- Ach, prawda... To dlatego, że jestem tak przyzwyczajona do ciemności. Po mojej prawej stronie... Proszę iść prosto przed siebie, aż natknie się pan na skrzynię... Zamurowano nas, panie Montero. Pobudowali naokoło domy i zabrali nam całe światło. Chcieli mnie zmusić, żebym to sprzedała. Po moim trupie! Ten dom jest dla nas pełen pamiątek. Tylko martwą mnie stąd wyprowadzą... Tak, to to. Dziękuję. Może pan już zacząć czytać tę część. Będę panu kolejno wręczać resztę. Dobranoc, panie Montero. Dziękuję. Proszę spojrzeć, pański świecznik zgasł. Niech pan łaskawie zapali świecę za drzwiami. Nie, nie, klucz niech zostanie u pana. Proszę go zatrzymać, ufam panu.
- Proszę pani... W tym kącie jest gniazdo myszy...
- Myszy? Nigdy aż tam nie zaglądam...
- Powinna pani tu sprowadzić koty.
- Koty? Jakie koty? Dobranoc. Będę już spała. Zmęczona jestem.
- Dobranoc.
III
Tego samego wieczora zaczniesz czytać te pożółkłe papiery, zapisane atramentem koloru musztardy, gdzieniegdzie upstrzone śladami much, tu i ówdzie z dziurką wypaloną popiołem, który w chwili roztargnienia spadł z papierosa. Francuszczyzna generała Llorente daleka jest od doskonałości, przypisywanej mu przez żonę. Myślisz, że mógłbyś znacznie poprawić styl, nadać zwartość tej rozwlekłej narracji przeszłych zdarzeń: dzieciństwo spędzone w Oaxaca, na XIX-wiecznej hacjendzie, studia wojskowe we Francji, przyjaźń z księciem de Morny, z kręgiem najbliższych Napoleonowi III, powrót do Meksyku ze sztabem Maksymiliana, uroczystości i bale wojskowe w okresie Cesarstwa, bitwy, klęska, Cerro de las Campanas, lata wygnania w Paryżu. Nic, o czym nie opowiedzieliby już inni. Rozbierasz się, myśląc o niedorzecznym pomyśle staruszki, o fałszywej wartości, jaką przypisuje tym pamiętnikom. Kładziesz się uśmiechnięty, z myślą o czterech tysiącach pesos.
Śpisz bez snów aż do czasu, kiedy obudzi cię strumień światła, o szóstej rano, bo ten szklany dach nie ma zasłon. Zakrywasz oczy poduszką i próbujesz zasnąć na nowo. Po dziesięciu minutach rezygnujesz z tego zamiaru i idziesz do łazienki, gdzie znajdujesz twoje rzeczy ułożone na stole, twoje nieliczne ubrania zawieszone w szafie. Skończyłeś się golić, kiedy nagle błagalne, pełne bólu miauczenie rozbija ciszę poranka.
Dociera do twoich uszu z okrutną, rozdzierającą wibracją błagania. Usiłujesz odkryć jego źródło, otwierasz drzwi wychodzące na korytarz, ale tam go nie słychać: te miauki płyną z góry, z okna w suficie. Pospiesznie wdrapujesz się na krzesło, z krzesła na biurko i opierając się o półkę dosięgasz okna, udaje ci się otworzyć jedną z szyb, podciągnąć się w górę całym wysiłkiem ciała i utkwić spojrzenie w tym ogródku za domem, czeluści zarosłej gąszczem zielska i cierni, gdzie pięć, sześć, siedem kotów - nie możesz ich policzyć, nie możesz utrzymać się w tej pozycji dłużej niż sekundę - związanych łańcuchem tarza się w płomieniach ogniska, w kłębach dymu, pośród woni spalonej sierści. Opadając z powrotem na fotel nie jesteś pewien, czy widziałeś to w rzeczywistości - może tylko połączyłeś ten obraz ze straszliwymi miaukami, które jeszcze trwają, coraz cichsze, aż wreszcie przestajesz je słyszeć.
Wkładasz koszulę, przesuwasz papierem po czubkach twoich czarnych półbutów i słyszysz tym razem odgłos dzwonka, który zdaje się obiegać wszystkie korytarze w domu i przybliżać do twoich drzwi. Wyglądasz na korytarz: Aura idzie z tym dzwonkiem w ręku, pochyla głowę na twój widok, mówi, że śniadanie gotowe. Próbujesz ją zatrzymać: Aura zeszła już po krętych schodkach, potrząsając dzwonkiem pomalowanym na czarno, jakby chciała obudzić całe hospicjum, cały internat.
Idziesz za nią, nie zdążywszy wciągnąć marynarki, ale w westybulu już jej nie ma. Drzwi od sypialni staruszki otwierają się za twoimi plecami: dostrzegasz rękę, która wysuwa się przez drzwi zaledwie uchylone, stawia tę porcelanę w hallu i wycofuje się, znów zamykając.
W jadalni zastajesz śniadanie podane, tym razem jest tylko jedno nakrycie. Zjadasz prędko, wracasz do hallu, stukasz do drzwi pani Consuelo. Słaby, piskliwy głos prosi, żebyś wszedł. Nic się tu nie zmieniło. Ciemność nieustająca. Blask lampek oliwnych i srebrnych figurek.
- Dzień dobry, panie Montero. Dobrze pan spał?
- Tak. Czytałem do późna.
Stara pani porusza ręką, jakby chciała się oddalić.
- Nie, nie. Niech pan nie wypowiada z góry swojej opinii. Proszę pracować nad tymi papierami, a kiedy pan skończy, dam panu resztę.
- Dobrze, proszę pani. Czy mógłbym zobaczyć ogród?
- Jaki ogród, panie Montero?
- Ten za moim pokojem.
- W tym domu nie ma ogrodu. Straciliśmy ogród, kiedy zabudowano przestrzeń dokoła domu.
- Myślałem, że mógłbym lepiej pracować na świeżym powietrzu.
- Tutaj jest tylko to ciemne podwórze, przez które pan wszedł. Moja siostrzenica hoduje tam jakieś rośliny. Ale nic więcej nie ma.
- W porządku, proszę pani.
- Chciałabym dziś odpoczywać przez cały dzień. Niech pan wstąpi do mnie wieczorem.
- Dobrze, proszę pani.
Przez cały dzień przeglądasz papiery, przepisując na czysto fragmenty, które postanawiasz zatrzymać, redagując na nowo te, które ci się wydają słabe, paląc papierosa za papierosem i myśląc, że powinieneś przeciągnąć tę pracę jak najdłużej. Gdyby ci się udało odłożyć przynajmniej dwanaście tysięcy pesos, mógłbyś przez cały następny rok poświęcić się twojej własnej robocie, stale odkładanej na później, niemal zapomnianej. Twoje wielkie dzieło stanowiące podsumowanie odkryć i podbojów hiszpańskich w Ameryce. Dzieło, które streszcza wszystkie rozproszone kroniki, objaśnia je, odnajduje powiązania między wszystkimi przedsięwzięciami i wyprawami wieku złotego, między ich bohaterami i głównym wydarzeniem Renesansu. W końcu porzucasz nudne szpargały oficera cesarskiego, żeby zająć się fiszkami i konspektem twojej własnej książki. Czas upływa szybko i dopiero gdy słyszysz znowu dzwonek, spoglądasz na zegarek, wkładasz marynarkę i schodzisz do jadalni.
Aura siedzi już przy stole. Tym razem główne miejsce zajmuje pani Llorente otulona w szal, zarzucony na koszulę, w swoim czepku na głowie, pochylona nad talerzem. Ale jest i czwarte nakrycie. Zauważasz to mimochodem, już cię to nie interesuje. Jeżeli ceną twojej przyszłej wolności twórczej jest akceptowanie wszystkich dziwactw tej staruszki, możesz zapłacić ją bez trudu.
Usiłujesz, patrząc jak chłepce zupę, obliczyć jej wiek. Jest granica, poza którą już nie można dostrzec mijania lat, i pani Consuelo dawno tę granicę przekroczyła. Generał nie wspomina o niej aż do tego miejsca w pamiętnikach, do którego doczytałeś. Ale jeśli generał miał 42 lata w okresie inwazji francuskiej i umarł w 1901 roku, w czterdzieści lat później, musiał umierając liczyć 82 lata. Ożenił się więc z panią Consuelo po klęsce w Queretaro, ale ona wtedy jeszcze musiała być bardzo młodziutka...
Daty plączą ci się, bo stara dama tym swoim ostrym, słabym szeptem, który przypomina ptasi świergot, rozmawia z Aurą, a ty, nie przestając jeść, słuchasz tego monotonnego wyliczania bólów, dolegliwości, podejrzeń choroby, skarg na ceny lekarstw, na wilgoć w domu. Chciałbyś wtrącić się do rozmowy, spytać o służącego, który wczoraj przyniósł twoje rzeczy, ale którego nigdy nie widziałeś i który nigdy nie usługuje przy stole; spytałbyś o to, gdyby nie zdziwiło cię nagłe spostrzeżenie, że Aura aż do tej chwili nie otworzyła ust i je z jakimś mechanicznym fatalizmem, jak gdyby czekała na impuls z zewnątrz po to, żeby wziąć do ręki łyżkę, nóż, nabrać na widelec cynaderki - czujesz znowu w ustach smak tej potrawy z cynaderek, najwidoczniej ulubionej w tym domu - i podnosić je do ust. Szybko przenosisz wzrok z ciotki na siostrzenicę, z siostrzenicy na ciotkę, ale pani Consuelo w tej chwili zatrzymała się w pół ruchu i równocześnie Aura kładzie nóż na talerzu i nieruchomieje, a ty przypominasz sobie, że przed ułamkiem sekundy pani Consuelo zrobiła to samo.
Przez kilka minut trwa milczenie, ty kończysz jeść, one siedzą nieruchomo jak dwa posągi, patrząc, jak jesz. Wreszcie stara pani mówi:
- Zmęczyłam się. Nie powinnam jadać przy stole. Chodź, Auro. Odprowadź mnie do sypialni.
Pani Consuelo stara się zwrócić twoją uwagę patrząc ci prosto w twarz, tak żebyś ty na nią spojrzał, chociaż jej słowa skierowane są do siostrzenicy. Musisz dokonać wysiłku, żeby uwolnić się od tego spojrzenia - znów otwartego, jasnego, żółtego, ogołoconego z zasłon i zmarszczek, które zwykle je kryją - i utkwić wzrok w Aurze, która ze swej strony spogląda uporczywie w jakiś zagubiony punkt i porusza wargami w milczeniu, podnosi się od stołu w postawie, którą ty kojarzysz ze snem, ujmuje zgarbioną staruszkę pod ramię i powoli wyprowadza ją z jadalni.
Sam nalewasz sobie kawy, która także stała na stole od początku obiadu i wystygła już; popijasz ją drobnymi łykami, ze zmarszczonym czołem, zadając sobie pytanie, czy stara dama nie ma jakiejś tajemnej władzy nad dziewczyną i czy ta dziewczyna, twoja piękna Aura w zielonej sukni, nie jest zamknięta wbrew swojej woli w tym starym, ponurym domu. A przecież tak łatwo byłoby jej stąd uciec, podczas kiedy staruszka drzemie w swoim ciemnym pokoju. I nie omijasz tej drogi, która otwiera się w twojej wyobraźni: może Aura czeka, żebyś ją wyzwolił z więzów, które dla jakiejś ukrytej przyczyny narzuciła jej ta zdziwaczała i obłąkana staruszka. Wspominasz Aurę sprzed kilku minut: bezsilną, obezwładnioną terrorem, niezdolną mówić w obecności swego tyrana, poruszającą wargami w milczeniu, jak gdyby bezgłośnie błagała cię, żebyś ją uwolnił, pozbawioną woli aż do naśladowania wszystkich ruchów pani Consuelo, jak gdyby dziewczynie wolno było robić tylko to, co robi starucha.
Obraz tego całkowitego zniewolenia pobudza cię do buntu: idziesz tym razem do innych drzwi, tych, które wychodzą na hall u podnóża schodów, tuż obok pokoju staruszki: tam zapewne sypia Aura; nie ma innego pokoju w tym domu. Popychasz drzwi, wchodzisz do tej sypialni, także ciemnej, o pobielanych ścianach, które zdobi tylko czarny Chrystus. Na lewo dostrzegasz drzwi, niewątpliwie prowadzące do pokoju wdowy. Podchodzisz do nich na palcach, dotykasz ręką desek i rezygnujesz z tego zamiaru; musisz porozmawiać z Aurą sam na sam.
A jeżeli Aura chce, żebyś jej pomógł, sama przyjdzie do twego pokoju. Siedzisz w nim, zapomniawszy o pożółkłych papierach, o twoich własnych notatkach, myśląc tylko o niedosiężnej piękności twojej Aury - im więcej o niej myślisz, tym bardziej staje się twoja, nie tylko dlatego, że myślisz o jej urodzie i pragniesz jej, ale ponieważ teraz pragniesz ją wyzwolić: znalazłeś moralne uzasadnienie dla twoich pragnień, czujesz się niewinny i zadowolony - i gdy znów słyszysz wezwanie dzwonka, nie zejdziesz na kolację, bo nie zniósłbyś jeszcze jednej takiej sceny jak w południe. Może Aura spostrzeże to i po kolacji przyjdzie do ciebie.
Z wysiłkiem przeglądasz papiery w dalszym ciągu. Zmęczony, rozbierasz się powoli i padasz na łóżko, zasypiasz natychmiast i pierwszy raz od wielu lat śni ci się coś, jedna tylko rzecz: ta koścista, bezcielesna ręka, która przybliża się do ciebie z dzwonkiem, krzycząc, żebyś się oddalił, żeby odeszli wszyscy, gdy twarz z pustymi oczami znajdzie się tuż przy twojej, budzisz się z niemym krzykiem, spocony, i czujesz te ręce, głaszczące twoje czoło, policzki i włosy, te wargi, które szepczą coś cichutko, słowa otuchy, proszą cię o spokój i o czułość. Wyciągasz twoje własne ręce i napotykasz drugie nagie ciało, tamta ręka leciutko porusza kluczykiem, który rozpoznajesz, tak jak rozpoznajesz kobietę, która kładzie się na tobie, całuje cię, całe twoje ciało okrywa pocałunkami. Nie widzisz jej w ciemnościach bezgwiezdnej nocy, ale czujesz w jej włosach zapach roślin z podwórza, gładzisz skórę jej ramion, delikatną i spragnioną, dotykasz kwiatu splecionego z najczulszych naczyń krwionośnych jej piersi, znowu ją całujesz i nie prosisz o słowa.
Gdy wyczerpany, bez sił, rozluźniasz wreszcie uścisk, słyszysz jej szept, pierwsze wymówione słowa: jesteś moim mężem. Przytakujesz; ona ci powie, że świta, pożegna cię, mówiąc, że będzie czekać na ciebie w swojej sypialni dziś w nocy. Przytakujesz znowu, zanim zaśniesz z uczuciem ulgi, lekki, oczyszczony, zachowując w koniuszkach palców dotyk ciała Aury, jej drżenie, jej oddanie się: mała dziewczynka, Aura.
Rano niełatwo cię dobudzić. Stukanie rozlega się kilkakrotnie, zanim mrucząc zwleczesz się z łóżka, Aura po drugiej stronie drzwi mówi ci, żebyś nie otwierał: pani Consuelo chce z tobą mówić, czeka na ciebie w swoim pokoju.
W dziesięć minut później wchodzisz do sanktuarium wdowy. Czeka cię przykryta po brodę, wsparta na koronkowych poduszkach: zbliżasz się do tej nieruchomej postaci, zamkniętych oczu pod obwisłymi, zbielałymi powiekami, tonącymi w zmarszczkach; widzisz te worki nad kośćmi policzkowymi, to absolutne zmęczenie skóry. Zapyta cię, nie otwierając oczu:
- Czy ma pan z sobą klucz?
- Tak... Zdaje się, że tak: jest.
- Może pan teraz zacząć czytać drugą partię. Znajdzie ją pan w tym samym miejscu, z niebieską wstążką.
Podchodzisz, teraz już z obrzydzeniem, do tej skrzyni, wokół której roją się szczury, wytrzeszczają swoje błyszczące oczka spomiędzy spróchniałych desek podłogi, wbiegają do dziur w odrapanej ścianie. Otwierasz skrzynię i wyciągasz drugi foliał papierów.
Wracasz do wezgłowia staruszki. Pani Consuelo głaska swego białego królika.
Z obciągniętego kołnierzykiem gardła staruszki wydobywa się znów ten bezdźwięczny dyszkant:
- Nie lubi pan zwierząt?
- Nie. Niespecjalnie. Może dlatego, że ich nigdy nie miałem.
- To dobrzy przyjaciele, dobrzy towarzysze. Zwłaszcza gdy przyjdzie starość i samotność.
- Tak. Na pewno tak jest.
- I są takie, jakimi je stworzyła natura. Stworzenia bez pokus.
- Jak się nazywa pani królik?
- Saga. To samiczka. Bardzo mądra. Słucha swoich instynktów. Jest swobodna i naturalna.
- Myślałem, że to samiec.
- Ach, pan jeszcze nie umie rozróżniać.
- Najważniejsze, żeby nie czuła się pani sama.
- Chcą, żebyśmy byli sami, panie Montero, bo mówią, że samotność jest potrzebna dla osiągnięcia świętości. Zapominają tylko, że w samotności pokusa staje się tym większa.
- Nie rozumiem, proszę pani.
- Ach, tym lepiej, tym lepiej. Może pan dalej pracować.
Odwracasz się od niej plecami. Idziesz do drzwi. Wychodzisz z sypialni. W hallu zaciskasz zęby. Dlaczego nie masz odwagi powiedzieć jej, że kochasz tę dziewczynę? Dlaczego nie wrócisz i nie powiesz jej stanowczo, że zamierzasz zabrać z sobą Aurę, kiedy tylko skończysz pracę? Podchodzisz znowu do drzwi, popychasz je, wciąż niezdecydowany i przez tę szparę widzisz panią Consuelo stojącą pośrodku pokoju, przeobrażoną, z tym płaszczem wojskowym w rękach: granatowy trencz ze złotymi guzikami, czerwonym szamerowaniem, błyszczącymi insygniami z orłem w koronie, ten trencz, który staruszka gryzie jak szalona, całuje z tkliwością, zarzuca go sobie na ramiona i obraca się w koło tanecznym krokiem. Zamykasz drzwi.
Tak: miała piętnaście lat, kiedy ją poznałem - czytasz w drugiej części pamiętników. Elle avait quinze ans lorsque je Vai connue et si fose dire ce sont ses yeux verts qui ont jait ma perdition5: zielone oczy pani Consuelo, która miała piętnaście lat w roku 1867, kiedy generał Llorente ożenił się z nią i zabrał ją z sobą do Paryża, na wygnanie. Ma jeune poupee - pisał generał w momentach natchnionych - ma jeune poupee aux yeux verts, je t’ai comblee d’amour6. Opisywał dom, w którym zamieszkali, przejażdżki, bale, karoce, świat Drugiego Cesarstwa, dość banalnie, oczywiście. J’ai meme supporte ta halne des chats, moi qui aimais tellement les jolies betes.7 Pewnego dnia zobaczył ją rozkraczoną, w podkasanej z przodu krynolinie, torturującą kota i nie potrafił jej skarcić, bo wydało mu się, że tu faisais ca d’une facon si innocente, par pur enfantillage8, a nawet podnieciło go to zdarzenie, tak że tej nocy kochał ją, jeśli wierzyć lekturze, z najwyższą namiętnością, parce que tu m’avais dit que torturer les chats etait ta maniere a toi de rendre notre amour favorable par un sacrifice symbolique.9 Obliczyłeś: pani Consuelo ma dziś sto dziewięć lat... odkładasz papiery. Czterdzieści dziewięć w momencie śmierci swego męża. Tu sais bien fhabiller, ma douce Consuelo, toujours drappee dans tes velours verts, verts comme tes yeux. Je pense que tu seras toujours belle, meme dans cent ans…10 Zawsze ubrana na zielono. Zawsze piękna, nawet za sto lat. Tu es si fiere de ta beaute, que ne ferais-tu pas pour rester toujours jeune?11
IV
Kiedy znów składasz papiery, wiesz już, dlaczego Aura mieszka w tym domu: żeby uwiecznić złudzenie młodości i urody biednej, obłąkanej staruszki. Aura, zamknięta tu jak zwierciadła, jak jeszcze jedna ikona na tej pobożnej ścianie wotów, srebrnych serc, wizerunków świętych i demonów.
Odrzucasz papiery na bok i schodzisz, przekonany, że jedynym miejscem, gdzie może się znajdować Aura o tej rannej porze, jest to, które jej wyznaczyła ta skąpa starucha.
Tak, znajdujesz ją w kuchni, w chwili gdy zarzyna koźlę; dymiący opar z poderżniętej szyi, woń rozlanej krwi, twarde, rozszerzone oczy zwierzęcia przyprawiają cię o mdłości. Za tym obrazem ginie obraz Aury, niedbale ubranej, z potarganymi włosami, poplamionej krwią. Aury, która patrzy na ciebie nie poznając i nie przerywając swojej roboty rzeźnika.
Odwracasz się na pięcie, odchodzisz: tym razem pomówisz ze starą, rzucisz jej w twarz jej skąpstwo, ohydną tyranię. Jednym pchnięciem otwierasz drzwi i widzisz ją za zasłoną świateł, odprawiającą swój powietrzny obrzęd. Wyciągnięte ręce poruszają się w przestrzeni, jedna wysunięta naprzód i zaciskająca się jakby dokonywała wysiłku, żeby coś podtrzymać, druga zaciśnięta wokół jakiegoś niewidzialnego przedmiotu, raz po raz wbija go w ten sam punkt. Po chwili staruszka złoży ręce na piersi i znów będzie ciąć w powietrzu, jak gdyby - tak, teraz widzisz to jasno - obdzierała zwierzę ze skóry.
Biegniesz przez westybul, salon, jadalnię do kuchni, gdzie Aura obdziera ze skóry kozła, powoli, pochłonięta swoją czynnością, nie słysząc twego wejścia ani tego, co do niej mówisz, patrząc na ciebie jakbyś był powietrzem.
Powoli wracasz na górę do twego pokoju, wchodzisz, przyciskasz się plecami do drzwi, jakbyś się bał, że ktoś idzie za tobą; dyszący, spocony, zdany jesteś na bezsilność twego zlodowaciałego grzbietu, twojej pewności, że gdyby ktoś tu wszedł, nie mógłbyś stawić oporu, odsunąłbyś się od drzwi, wpuściłbyś go do środka. Rozgorączkowany, ciągniesz fotel, podpierasz nim te drzwi bez zamka, popychasz łóżko, żeby zatarasować wejście i rzucasz się na posłanie wyczerpany, bezwolny, z zamkniętymi oczami, z ramionami zaciśniętymi wokół poduszki: twojej poduszki, która nie jest twoją, nic nie jest twoje...
Zapadasz w odrętwienie, w głąb tego snu, który jest twoim jedynym wyjściem, twoją jedyną negacją obłędu. „To wariatka, wariatka” - powtarzasz sobie niby kołysankę do snu, powtarzając, wraz ze słowami, obraz staruszki, która w powietrzu, nożem z powietrza, obdzierała ze skóry powietrznego kozła. „To wariatka.”
W głębi ciemnej przepaści, w twoim milczącym śnie ust otwartych w milczeniu, widzisz ją, jak zbliża się do ciebie, z czarnej głębi przepaści, widzisz, jak zbliża się na czworakach.
W milczeniu, poruszając kościstą ręką, przybliża się, dopóki jej twarz nie zetknie się z twoją, i widzisz te krwawiące dziąsła starej, te dziąsła bezzębne, i krzyczysz, a ona - znów się oddala, poruszając ręką, rozsiewa wzdłuż przepaści żółte zęby, które wyjmuje z fartucha poplamionego krwią: twój krzyk jest echem krzyku Aury stojącej przed tobą we śnie, Aury, która krzyczy, bo jakieś ręce przedarły na pół jej spódnicę z zielonej tafty, i ta bezwłosa głowa, z podartą spódnicą w rękach zwraca się do ciebie i w milczeniu śmieje się, szczerzy zęby staruszki nałożone na własne, podczas gdy nogi Aury, jej obnażone nogi, odpadają złamane i lecą w głąb przepaści...
Słyszysz stukanie do drzwi, potem dzwonek, dzwonek na kolację. Ból głowy nie pozwala ci odczytać cyfr ani dostrzec pozycji wskazówek zegarka. Wiesz, że jest późno: nad twoją głową wspartą na poduszce przesuwają się chmury nocy za oknem w suficie. Wstajesz z trudem, oszołomiony, wygłodniały. Podstawiasz szklany dzbanek pod kran, czekasz, aż woda go napełni i wlewasz wodę do miski, myjesz twarz, szorujesz zęby twoją starą szczotką i zielonkawą pastą, skrapiasz włosy, nie zauważywszy, że powinieneś to wszystko robić na odwrót - czeszesz się starannie przed owalnym lustrem orzechowej szafy, wiążesz krawat, wkładasz marynarkę i schodzisz do pustej jadalni, gdzie położono tylko jedno nakrycie: dla ciebie.
A obok twego talerza pod serwetką ten przedmiot, którego dotykasz palcami, ta niezdarna laleczka z gałganków, wypchana mąką, która wysypuje się ze źle zszytego ramienia: twarz namalowana chińskim tuszem, nagie ciało, tu i ówdzie zaznaczone pędzlem szczegóły. Jesz twoją wystygłą kolację - cynaderki, pomidory, wino - prawą ręką, lalkę trzymasz palcami lewej.
Jesz mechanicznie, z lalką w lewej ręce i widelcem w drugiej, nie zdając sobie z początku sprawy z twojej własnej hipnotycznej pozy, potem przypisując ją koszmarom twojej sjesty, a wreszcie identyfikując twoje ruchy somnambulika z ruchami Aury, z ruchami staruszki: patrzysz z obrzydzeniem na tę okropną laleczkę, którą gładzą twoje palce, w której zaczynasz podejrzewać jakąś utajoną chorobę, zarazek. Wypuszczasz ją z ręki i pada na ziemię. Ocierasz usta serwetką. Patrzysz na zegarek i przypominasz sobie, że Aura wyznaczyła ci schadzkę w swojej sypialni.
Ostrożnie podchodzisz do drzwi donii Consuelo - i nie słyszysz żadnych odgłosów. Spoglądasz znowu na zegarek: dochodzi dziewiąta. Postanawiasz zejść po omacku na to kryte dachem, nie oświetlone podwórko, przez które przeszedłeś, nie widząc go, w dniu twego przybycia do tego domu.
Dotykasz wilgotnych, lepkich ścian, wdychasz wonne powietrze i próbujesz rozpoznać otaczające cię zapachy, ciężkie i uroczyste. Płomyk zapałki oświetla, mrugając, brukowane patio, wąskie i wilgotne, gdzie po obu stronach w pasach czerwonawej i sypkiej ziemi posadzono rośliny. Dostrzegasz wysokie, rozgałęzione kształty rzucające cień na ściany w świetle zapałki, która wkrótce przygasa, parzy ci palce, zmusza do zapalenia następnej, żebyś mógł dokończyć tego przeglądu kwiatów, owoców i łodyg o nazwach zapamiętanych ze starych kronik; wonne, zapomniane zioła: włochate i postrzępione wielkie liście lulka, łodyga, wypuszczająca kwiaty żółte na zewnątrz, czerwone w środku, spiczaste liście słodkogorza o kształcie serca, popielaty puszek dziewanny, jej strzeliste kwiaty, szeroko rozgałęziony krzak trzmieliny i białawe kwiatki wilczej jagody nabierają życia w świetle twojej zapałki, kołyszą się ich cienie, podczas gdy starasz się sobie przypomnieć zastosowanie tych ziół, które rozszerzają źrenice, uśmierzają ból, ułatwiają porody, niosą ulgę, pocieszenie, osłabienie woli i błogi spokój.
Zostajesz sam pośród t