CARLOS FUENTES Aura Tłum. Grażyna Grudzińska 1970 Mężczyzna poluje i walczy. Kobieta intryguje i marzy; jest matką fantazji i bogów. Posiada podwójny wzrok, skrzydła, które jej pozwalają wzlatywać w nieskończoność, pragnienia i wyobraźnię. Bogowie są jak ludzie: rodzą się i umierają na piersi kobiety... (Jules Michelet) I Czytasz to ogłoszenie: oferta tego rodzaju nieczęsto się zdarza. Czytasz ją i odczytujesz na nowo. Wydaje się skierowana tylko do ciebie, do nikogo więcej. Nie zwracasz uwagi, że popiół z twego papierosa spada do filiżanki z herbatą, którą zamówiłeś w tej taniej, brudnej kawiarence. Musisz to jeszcze raz przeczytać. Poszukiwany młody historyk, dokładny, skrupulatny. Wymagana znajomość francuskiego, doskonała, ze swobodą konwersacji, oraz zdolność do wykonywania pracy sekretarza. Młodość, znajomość francuszczyzny, pierwszeństwo dla tych, którzy mieszkali jakiś czas we Francji. Cztery tysiące pesos miesięcznie, wyżywienie i pokój wygodny, słoneczny, dostosowany do pracy naukowej. Brak tylko twego nazwiska. Tylko tego, żeby pierwsze najbardziej rzucające się w oczy litery ogłoszenia informowały: Felipe Montero. Poszukiwany Felipe Montero, były stypendysta Sorbony z bagażem niepotrzebnych wiadomości, przywykły do ekshumowania zżółkłych papierów, wykładowca w szkołach prywatnych, dziewięćset pesos uposażenia miesięcznego. Ale gdybyś to przeczytał, obudziłyby się w tobie podejrzenia, wziąłbyś to za żart. Donceles 815. Należy się zgłosić osobiście. Telefonu nie ma. Bierzesz ze stołu portfel i zostawiasz napiwek. Myślisz, że inny młody historyk w sytuacji podobnej do twojej przeczytał już to samo ogłoszenie, wyprzedził cię, zajął miejsce. Starasz się o tym zapomnieć idąc do przystanku na rogu. Czekając na autobus zapalasz papierosa, powtarzasz w milczeniu daty, które musisz mieć w pamięci, żeby nie stracić szacunku ziewających dzieci. Musisz się przygotować. Autobus nadjeżdża, obserwujesz czubki twoich czarnych półbutów. Musisz się przygotować. Wkładasz rękę do kieszeni, bawisz się miedziakami, wreszcie wybierasz trzydzieści centavos, ściskasz je w garści i wyciągasz ramię, żeby ująć żelazny uchwyt przy drzwiach autobusu, który nigdy się nie zatrzymuje, wskoczyć, utorować sobie przejście, zapłacić trzydzieści centavos, z trudem ulokować się pośród ściśniętych pasażerów, którzy jadą na stojąco, oprzeć prawą rękę na poręczy, przycisnąć portfel do boku i niedbale położyć lewą dłoń na tylnej kieszeni spodni, gdzie trzymasz banknoty. Przeżyjesz ten dzień, identycznie podobny do innych i przypomnisz sobie o tym dopiero nazajutrz, kiedy znowu usiądziesz przy stoliku w kawiarni, zamówisz śniadanie i otworzysz gazetę. Kiedy doczytasz do stronicy z ogłoszeniami, znowu zobaczysz te skaczące do oczu litery: młody historyk. Nikt się wczoraj nie zgłosił. Przeczytasz ogłoszenie. Zatrzymasz się przy ostatniej linijce: cztery tysiące pesos. Dziwnie ci będzie wyobrazić sobie, że ktoś mieszka przy ulicy Donceles. Zawsze przypuszczałeś, że w centrum starego miasta nikt nie mieszka. Idziesz wolnym krokiem usiłując dostrzec numer 815 w tym nagromadzeniu dawnych pałaców kolonialnych, gdzie teraz mieszczą się warsztaty reperacyjne, pracownie zegarmistrzów, sklepy z obuwiem i bary z napojami chłodzącymi. Pozmieniano nazwy, przestawiono i przemieszano numerację. Numer 13 obok 200, stara tabliczka majolikowa z cyfrą 47, a nad nią nowy napis węglem na ścianie: obecnie 924. Podniesiesz wzrok na wyższe piętra: tam się nic nie zmienia, megafony nie mącą ciszy tego drugiego oblicza budynków, nie oświetlają go neony, nie zdobią błyskotki w oknach wystawowych. Jednolitość - murów z tezontle1 nisze z obtłuczonymi posągami świętych, z wieńcem gołębi nad głowami, rzeźbiony kamień meksykańskiego baroku, balkony z żaluzjami, otwory strzelnicze, blaszane rynny deszczowe z gargulcami z piaskowca, okna zaciemnione długimi, zielonkawymi firankami: to okno, w którym znika ktoś, w chwili gdy na nie patrzysz; spoglądasz na otaczające je ozdoby z liści winorośli, spuszczasz wzrok na odrapany przedsionek i odkrywasz numer: 815, dawniej 69. Na próżno stukasz miedzianą rączką z głową psa, o zatartym, niewyraźnym kształcie, niby głowa psiego embriona w muzeum przyrodniczym. Wyobrażasz sobie, że pies się do ciebie uśmiecha, i cofasz rękę, oddalasz ją od lodowatego chłodu metalu. Drzwi ustępują pod leciutkim naciskiem twoich palców i zanim wejdziesz, oglądasz się za siebie ostatni raz, marszczysz brwi, bo długi rząd zatrzymanych samochodów i ciężarówek gwiżdże, zgrzyta, wyrzuca niezdrowy dym swego pośpiechu. Usiłujesz bez skutku zatrzymać choćby jeden obraz tego zobojętniałego świata z zewnątrz. Zamykasz drzwi za sobą i próbujesz przeniknąć ciemność tej przykrytej dachem uliczki - to jest patio, wyczuwasz węchem pleśń, wilgoć roślin, zgniłe korzenie, gęsty, usypiający zapach. Na próżno szukasz światła, które wskazałoby ci drogę. Macasz się po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek, ale ten ostry, łamiący się głos uprzedza cię z daleka: - Nie... nie trzeba. Proszę zrobić trzynaście kroków naprzód, a znajdzie pan schodki po prawej stronie. Tędy pan wejdzie na górę. Jest dwadzieścia dwa stopnie, proszę liczyć. Trzynaście. Prawa strona. Dwadzieścia dwa. Zapach wilgoci, gnijących roślin, owinie cię, kiedy będziesz odmierzał kroki, najpierw na kamiennych płytach, a potem na tych skrzypiących deskach, zbutwiałych od wilgoci i zamknięcia. Liczysz cicho do dwudziestu dwóch i zatrzymujesz się, z pudełkiem zapałek w ręku, portfelem przyciśniętym do żeber. Stukasz w te drzwi pachnące starą wilgotną sosną, szukasz klamki, w końcu popychasz je i teraz czujesz pod stopami dywan. Dywan cienki, nierówno rozpostarty, tak że potykasz się i dostrzegasz nową wąziutką smugę szarawego światła, rozjaśniającą niektóre kontury. - Proszę pani - mówisz bezdźwięcznym głosem, bo pamiętasz, że słyszałeś, jak ci się wydaje, głos kobiecy. - Proszę pani... - Teraz na lewo. Pierwsze drzwi. Proszę łaskawie wejść. Popychasz te drzwi - już nie oczekujesz, żeby którekolwiek zamykały się jak należy, już wiesz, że z wszystkimi trzeba się szamotać - i rozproszone światła splatają się na twoich rzęsach, jakbyś szedł przez cieniutką sieć jedwabną. Patrzysz tylko na te ściany o nierównych refleksach, gdzie mrugają dziesiątki świateł. Wreszcie udaje ci się je określić jako małe lampki oświetlające gzymsy i występy niesymetrycznego pomieszczenia. Wydobywają one z mroku inne światła: srebrne serca, kryształowe flakony, szyby ujęte w ramy, i dopiero za tym migotliwym blaskiem zobaczysz w głębi łóżko i znak dany ręką, która zdaje się przywoływać cię swoim powolnym ruchem. Będziesz mógł ją ujrzeć, kiedy obrócisz się plecami do tego firmamentu pobożnych świateł. Potykasz się o nogę łóżka, musisz je okrążyć, żeby podejść do wezgłowia. Drobna figurka gubi się w olbrzymiej przestrzeni łóżka. Wyciągnąwszy rękę nie napotykasz innej ręki, tylko grube, puszyste futro, uszy tego przedmiotu, który żuje coś pośród uporczywej ciszy i ukazuje swoje czerwone oczy; uśmiechasz się i głaskasz królika; leży tuż obok ręki, która wreszcie dotyka twojej. Palce pozbawione ciepła zatrzymują się długo w twojej wilgotnej dłoni, odwracają ją i przybliżają twoje rozpostarte palce do koronkowej poduszki, której dotykasz, żeby oddalić rękę od tamtej. - Jestem Felipe Montero. Przeczytałem ogłoszenie. - Tak, wiem. Przepraszam, nie ma krzesła. - Nic nie szkodzi, proszę się o to nie troszczyć. - Dobrze. Niech pan się odwróci profilem, proszę. Nie widzę pana dokładnie. Tak, żeby padało światło. Tak. Oczywiście. - Przeczytałem ogłoszenie... - Oczywiście. Przeczytał pan. Posiada pan wymagane kwalifikacje? Avez-vous jait des etudes?2 - A Paris, madame.3 - Ah, oui, cela me jait plaisir, toujours, toujours, d’entendre... oui... vous savez, on etait tellement habitues... et apres...4 Odsuniesz się, żeby pomieszane blaski srebra, wosku i szyb zarysowały ten jedwabny czepek, który zbiera włosy, zupełnie białe, i ujmuje w ramy twarz tak starą, że niemal dziecinną. Zapięte starannie guziki białego kołnierza, który podchodzi aż do uszu ukrytych pod czepkiem, prześcieradła i kołdry zasłaniają całe dało, z wyjątkiem ramion owiniętych w szal włóczkowy i bladych dłoni odpoczywających na brzuchu. Możesz obserwować tylko twarz, dopóki nagły ruch królika nie pozwoli ci odwrócić wzroku i spoglądać ukradkiem na te okruszyny, te skórki chleba, zaśmiecające kołdrę z czerwonego jedwabiu wytartego i bez połysku. - Przejdę od razu do sedna sprawy. Zostało mi już niewiele lat, panie Montero, i dlatego wolałam postąpić wbrew moim zwyczajom całego życia i zamieścić to ogłoszenie w gazecie. - Tak. Dlatego tu jestem. - Oczywiście. Znaczy to, że pan przyjmuje ofertę. - Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej. - Tak, oczywiście. Jest pan ciekawy. Ona pochwyci twój wzrok, obserwujący stolik nocny, różnokolorowe buteleczki i słoiki, łyżeczki aluminiowe, pudełeczka pigułek i proszków, i szklanki z resztkami białawych płynów, ustawione na podłodze, w zasięgu ręki kobiety leżącej na tym niskim łóżku. Wtedy zdasz sobie sprawę, że łóżko znajduje się na poziomie zaledwie odrobinę wyższym niż podłoga, w momencie gdy królik skoczy i zniknie w ciemnościach. - Proponuję panu cztery tysiące pesos. - Tak, tak jest w dzisiejszym ogłoszeniu. - Ach, więc się już ukazało. - Tak, już się ukazało. - Chodzi o papiery mego męża, generała Llorente. Trzeba je uporządkować, zanim umrę. Muszą być opublikowane. Postanowiłam to niedawno. - A sam generał nie czuje się na siłach?... - Umarł sześćdziesiąt lat temu, proszę pana. To są jego pamiętniki, nie doprowadzone do końca. Muszą być uzupełnione. Zanim umrę. - Ależ... - O wszystkim pana poinformuję. Nauczy się pan pisać stylem mego męża. Wystarczy panu uporządkować i przeczytać te papiery, żeby uczuć się zafascynowanym tą prozą, jej przejrzystością, jej... - Tak, rozumiem. - Saga. Saga. Gdzież ona jest? lei, Saga... - Kto taki? - Moja towarzyszka. - Królik? - Tak, zaraz wróci. Podniesiesz oczy, które dotychczas miałeś opuszczone, a ona już pewnie zamknęła usta, ale to słowo „wróci” słyszysz znowu, tak jakby staruszka wymawiała je akurat w tej chwili. Odwracasz głowę i patrzysz za siebie, oślepia cię blask migotliwego wieńca dewocjonaliów. Kiedy znów spoglądasz na starą damę, czujesz, że jej oczy rozszerzyły się ponad wszelką miarę i są jasne, płynne, ogromne, niemal koloru żółtawej rogówki, która je otacza, tak że tylko czarny punkt źrenicy zakłóca tę jasność zagubioną jeszcze kilka minut temu w grubych fałdach powiek, opadłych jak gdyby po to, żeby ochraniać ten wzrok, który teraz znów się kryje, wycofuje się - myślisz - w głąb swej wyschłej jaskini. - A więc zostaje pan. Pański pokój znajduje się na piętrze. Tam jest dużo światła. - Nie chciałbym sprawiać pani kłopotu. Może lepiej byłoby... Mógłbym mieszkać nadal tam, gdzie przedtem i przeglądać te papiery u siebie w domu. - Postawiłam jako warunek, żeby pan tu zamieszkał. Zostało już niewiele czasu. - Nie wiem... - Aura... Stara pani poruszy się pierwszy raz, odkąd wszedłeś do jej sypialni. Kiedy znowu wyciąga rękę, słyszysz ten przyspieszony oddech tuż przy sobie i między tą kobietą a tobą wysuwa się druga ręka, która ujmuje palce staruszki. Spoglądasz w tę stronę i stoi tam dziewczyna, tak blisko, że nie możesz objąć wzrokiem jej sylwetki w pełnym wymiarze, nie zauważyłeś, kiedy weszła, bez najmniejszego szelestu, nawet bez tych szmerów, których się nie słucha, ale które są rzeczywiste, bo przypominają się natychmiast, bo pomimo wszystko silniejsze są niż cisza, która im wtórowała. - Mówiłam panu, że ona wróci... - Kto? - Aura. Moja towarzyszka. Moja siostrzenica. - Dobry wieczór. Dziewczyna skłoni głowę i staruszka równocześnie zrobi taki sam gest. - Oto pan Montero. Zamieszka z nami. Postąpisz o kilka kroków, żeby nie oślepiało cię światło kaganków. Dziewczyna ma oczy zamknięte, ręce skrzyżowane na jednym udzie i nie patrzy na ciebie. Otwiera oczy powoli, jakby się bała blasków w sypialni. Wreszcie - zobaczysz te oczy, które są jak morze: płyną, zmieniają się w pianę, powracają do zielonego spokoju i znów rozbłyskują jak fala. Widzisz je i powtarzasz sobie, że to nieprawda, że to są tylko piękne zielone oczy podobne do wszystkich zielonych oczu, jakie znasz albo możesz poznać... A jednak się nie mylisz: te oczy płyną, przeobrażają się, jakby roztaczały przed tobą pejzaż tylko dla ciebie dostrzegalny i przez ciebie upragniony. - Tak jest. Zamieszkam z paniami. II Staruszka uśmiechnie się, może nawet głośno się roześmieje tym swoim piskliwym śmiechem i powie, że rada jest z twojej zgody i że dziewczyna pokaże ci twój pokój, a ty myślisz tymczasem o czterech tysiącach pesos i o pracy, która może być przyjemna, bo lubisz to drobiazgowe szperanie w papierach, wykluczające wysiłek fizyczny, przenoszenie się z miejsca na miejsce, nudne i nieuniknione spotkania z innymi ludźmi. Myślisz o tym wszystkim, podążając za krokami dziewczyny - zdajesz sobie sprawę, że idziesz za nią nie wzrokiem, lecz słuchem: idziesz za szelestem jej spódnicy, leciutkim chrzęstem tafty i ze wszystkich sił pragniesz patrzeć znowu w te oczy. Wspinasz się za tym szmerem po schodach, w ciemnościach, nie mogąc jeszcze do nich przywyknąć i przypominasz sobie, że musi być około szóstej po południu; zdumiewa cię nagła powódź światła w twoim pokoju, kiedy ręka Aury popycha drzwi - jeszcze jedne drzwi bez zamka - i natychmiast odsuwa się od nich, mówiąc: - Oto pański pokój. Czekamy z kolacją za godzinę. I oddali się z tym samym szelestem tafty, zanim zdążysz jeszcze raz spojrzeć w jej twarz. Zamykasz - popychasz - drzwi za sobą i wreszcie podnosisz wzrok ku ogromnemu oknu w suficie. Uśmiechasz się, gdy zdajesz sobie sprawę, że wystarczyło światło zmierzchu, żeby cię oślepić przez kontrast z półmrokiem panującym w całym domu. Wypróbowujesz, wciąż z uśmiechem, miękkość materaca na łóżku z pozłacanego metalu i przebiegasz wzrokiem pokój: dywan z czerwonej wełny, oliwkowozłote tapety, fotel wyścielany czerwonym aksamitem, stare biurko z orzechowego drzewa z blatem obitym zieloną skórą, antyczna lampa naftowa - matowe światło twoich pracowitych nocy, półka przybita nad biurkiem w zasięgu twej ręki, zapełniona oprawnymi tomami. Idziesz do drugich drzwi i pchnąwszy je odkrywasz staroświecką łazienkę: umywalkę na czterech nóżkach, z porcelany w malowane kwiatuszki, niebieski dzbanek, niewygodny sedes. Przeglądasz się w wielkim owalnym lustrze bieliźniarki, także z orzecha, umieszczonej w łazience. Poruszasz gęstymi brwiami, otwierasz usta o grubych wargach i lustro zasnuwa się parą oddechu; zamykasz twoje czarne oczy, a gdy je otwierasz, para już znikła. Przestajesz wstrzymywać oddech i przesuwasz ręką po włosach ciemnych i potarganych, dotykasz twego profilu o prostym nosie, szczupłych policzków. Kiedy opary znów zmącą twarz w lustrze, powtarzasz to imię: Aura. Spoglądasz na zegarek, leżąc na łóżku, po wypaleniu dwóch papierosów. Wstajesz, wkładasz marynarkę i przyczesujesz fryzurę. Popychasz drzwi i usiłujesz przypomnieć sobie drogę, jaką przebyłeś, wchodząc na górę. Chciałbyś zostawić drzwi uchylone, żeby prowadziło cię światło lampy: niemożliwe, zamykają je sprężyny. Mógłbyś się zabawić kołysaniem tych drzwi. Mógłbyś wziąć lampę i zejść z nią. Rezygnujesz, bo wiesz już, że ten dom zawsze pogrążony jest w ciemności. Zmusisz się do poznania i rozpoznawania go dotykiem. Posuwasz się ostrożnie jak ślepy, z wyciągniętymi przed siebie rękami, tuż przy ścianie, i niespodziewanie ramię przyciska kontakt elektryczny. Zatrzymujesz się, mrugając, pośrodku długiego, nagiego korytarza. W głębi jest poręcz i kręte schodki. Schodzisz na dół, licząc stopnie: jeszcze jeden obyczaj, który ci narzucił dom pani Llorente i cofasz się o krok napotkawszy różowe oczy królika, który odwraca się natychmiast i oddala się skacząc. Nie masz czasu zatrzymać się w westybulu, bo Aura w półotwartych drzwiach o matowych szybach czeka na ciebie ze świecznikiem w ręku. Uśmiechnięty, podchodzisz do niej: przystajesz, słysząc odgłosy żałosnego miauczenia kilku kotów - tak, zatrzymujesz się słuchając, już blisko ręki Aury, by się upewnić, że kotów jest kilka - i wchodzisz za nią do salonu. - To koty - mówi Aura. - W tej dzielnicy miasta jest tyle myszy. Przechodzisz razem przez salon: meble kryte matowym jedwabiem, szklane gablotki, w których umieszczono figurki porcelanowe, grające zegary, ordery i kulki kryształowe, wzorzysty perski dywan, obrazy o sielankowej treści, obfite zasłony z zielonego aksamitu. Aura ubrana jest na zielono. - Czuje się pan wygodnie zainstalowany w swoim pokoju? - Tak, ale muszę zabrać moje rzeczy z domu, gdzie... - To zbyteczne. Służący już poszedł, żeby je przynieść. - Niepotrzebnie się panie trudziły... Wchodzisz za nią do jadalni. Ona postawi świecznik na środku stołu. Czujesz wilgotny chłód. Wszystkie ściany w salonie kryte są ciemną boazerią rzeźbioną w stylu gotyckim, z ostrołukami i rozetami. Koty przestały miauczeć. Siadając zwracasz uwagę, że położono cztery nakrycia i że na stole stoją dwa srebrne półmiski, dymiące pod przykryciem, oraz omszała butelka lśniąca od powlekającej ją zielonawej pleśni. Aura odkrywa półmisek. Wdychasz ostry zapach cynaderek w cebulowym sosie, które ona nakłada ci na talerz, podczas kiedy ty bierzesz omszałą butelkę, napełniasz kieliszki z rżniętego kryształu tym gęstym, czerwonym płynem. Usiłujesz, przez ciekawość, odczytać etykietę na butelce, ale pleśń to uniemożliwia. Z drugiego półmiska Aura bierze pomidory zapiekane w całości. - Przepraszam - mówisz, patrząc na dwa dodatkowe nakrycia, dwa nie zajęte krzesła. - Czy czekamy na kogoś jeszcze? Aura nie przerywa nakładania pomidorów na talerze. - Nie. Pani Consuelo czuje się dziś bardzo słaba. Nie będzie nam towarzyszyć. - Pani Consuelo? Ciotka pani? - Tak. Prosi, żeby pan wstąpił do niej po kolacji. Jecie w milczeniu. Pijecie to niezwykłe, gęste wino i raz po raz odwracasz spojrzenie, żeby Aura nie przyłapała cię na tej hipnotycznej bezczelności, nad którą nie potrafisz zapanować. Chcesz jeszcze i wtedy utrwalić sobie w pamięci rysy dziewczyny. Ilekroć kierujesz spojrzenie w bok, już je zapomniałeś i jakaś paląca potrzeba zmusza cię do spojrzenia na nią znowu. Ona, jak zawsze, ma oczy spuszczone, a ty, szukając papierosów w kieszeni marynarki, znajdujesz ten kluczyk, przypominasz sobie, mówisz o tym Aurze: - Ach, zapomniałem, że jedna z szuflad zamknięta jest na klucz. Tam są moje dokumenty. A ona szepcze: - Więc... chciałby pan wyjść? Mówi to jak gdyby z wyrzutem. Czujesz się zmieszany i wyciągasz rękę z kluczykiem zawieszonym na palcu, podajesz go jej. - To nic pilnego. Ale ona unika dotknięcia twoich rąk, swoje trzyma złożone na kolanach, wreszcie podnosi wzrok, a ty znowu wątpisz o trzeźwości twoich zmysłów, przypisując działaniu wina ten zawrót głowy, jaki wywołują w tobie te zielone oczy, czyste, błyszczące, i podnosisz się z krzesła, stajesz za plecami Aury, głaszcząc drewniane oparcie gotyckiego krzesła, nie mając odwagi dotknąć nagich ramion dziewczyny, nieruchomej głowy. Dokonujesz wysiłku, żeby się pohamować, próbujesz zająć uwagę czym innym, słuchając leciutkiego odgłosu popychanych za twymi plecami drugich drzwi, które zapewne prowadzą do kuchni: oddzielasz dwa elementy plastyczne jadalni: krąg gęstego światła kandelabru, które pada na stół, oraz koniec rzeźbionej ściany, i wokół niego większy krąg cienia. Wreszcie odważasz się do niej zbliżyć, ująć jej rękę, otworzyć ją i położyć ozdobny kluczyk na tej gładkiej dłoni. Zobaczysz, jak zaciska dłoń, szuka twego spojrzenia, szepcze: - Dziękuję - wstaje i pospiesznie wychodzi z jadalni. Zajmiesz miejsce Aury. Zapalasz papierosa, opanowany uczuciem przyjemności, jakiego nigdy nie doznawałeś, wiedziałeś, że to uczucie tkwi w tobie, ale dopiero teraz doświadczasz go w pełni, wyzwalasz je i uzewnętrzniasz, bo wiesz, że tym razem znajdzie odzew... A pani Consuelo czeka na ciebie, ona ci to powiedziała: czeka cię po kolacji. Nauczyłeś się już drogi. Bierzesz świecznik i przechodzisz na ukos salon i hall. Pierwsze drzwi naprzeciwko ciebie są drzwiami pokoju staruszki. Stukasz nie otrzymując odpowiedzi. Stukasz jeszcze raz. Popychasz drzwi: ona cię czeka. Wchodzisz ostrożnie, szepcząc: - Proszę pani... Proszę pani... Ona nie usłyszała cię, bo widzisz ją klęczącą przed tą ścianą z dewocjonaliami, z głową wspartą na zaciśniętych pięściach. Widzisz ją z daleka: klęczy okryta tą koszulą ze zgrzebnej wełny, z głową wciśniętą w chude ramiona: chuda jak rzeźba średniowieczna, szkielet obciągnięty skórą: nogi jak dwa patyki wystają spod koszuli, bezsilne, obsypane czerwoną wysypką; myślisz o nieustannym ocieraniu się szorstkiej tkaniny o skórę; wreszcie ona podnosi w górę pięści i bezsilnie uderza nimi w powietrze, jakby wypowiadała bitwę świętym obrazom, które ty, przybliżywszy się, zaczynasz rozróżniać: Chrystus, Maria, święty Sebastian, święta Łucja, archanioł Michał, uśmiechnięte demony, jedyne uśmiechy w tej ikonografii bólu i gniewu; uśmiechnięte, bo na starej rycinie oświetlonej blaskiem kaganków wbijają trójzęby w ciała potępionych, wylewają na nich kotły z wrzątkiem, gwałcą kobiety, upijają się, korzystają z wolności wzbronionej świętym. Zbliżasz się do tego posągu pośrodku, otoczonego przez łzy Bolesnej, krew Ukrzyżowanego, radość Lucyfera, gniew Archanioła, wnętrzności zakonserwowane w słoikach ze spirytusem, srebrne serca. Pani Consuelo na klęczkach grozi pięściami, bełkoce słowa, które ty, już blisko niej, możesz usłyszeć: - Przybądź, Królestwo Boże, grzmij, trąbo Gabriela... Aj, jakże długo nie umiera świat! Bije się w piersi tak, że mało się nie przewróci, naprzeciw obrazów i świeczników wstrząsana atakiem kaszlu. Ujmujesz ją za łokcie, prowadzisz łagodnie w kierunku łóżka, dziwią cię wymiary tej kobiety: prawie dziewczynka, skurczona, zgarbiona, ze zgiętym kręgosłupem; wiesz, że gdyby nie twoja pomoc, musiałaby wrócić do łóżka na czworakach. Kładziesz ją na ogromnym łożu pełnym okruszyn i starych piernatów, przykrywasz, czekasz, aż oddech stanie się znów regularny, podczas gdy bezwolne łzy spływają po jej przezroczystych policzkach. - Przepraszam.. Proszę wybaczyć, panie Montero... nam starym zostają już tylko przyjemności modlitwy. Proszę mi podać chusteczkę, z łaski swojej. - Panna Aura mówiła mi... - Tak, właśnie... Nie chciałabym, żebyśmy tracili czas... Musi pan... Musi pan jak najprędzej przystąpić do pracy... Dziękuję... - Niech pani stara się odpocząć. - Dziękuję... Proszę to wziąć. Staruszka podnosi ręce do kołnierzyka koszuli, rozpina go, pochyla głowę, żeby zdjąć tę fioletową lśniącą wstęgę, którą ci w tej chwili podaje: ciężką, bo zawieszony jest na niej miedziany klucz. - W tamtym kącie... Proszę otworzyć tę skrzynię i przynieść mi papiery, które są po prawej stronie, na samym wierzchu... związane żółtym sznurkiem. - Nie widzę dobrze... - Ach, prawda... To dlatego, że jestem tak przyzwyczajona do ciemności. Po mojej prawej stronie... Proszę iść prosto przed siebie, aż natknie się pan na skrzynię... Zamurowano nas, panie Montero. Pobudowali naokoło domy i zabrali nam całe światło. Chcieli mnie zmusić, żebym to sprzedała. Po moim trupie! Ten dom jest dla nas pełen pamiątek. Tylko martwą mnie stąd wyprowadzą... Tak, to to. Dziękuję. Może pan już zacząć czytać tę część. Będę panu kolejno wręczać resztę. Dobranoc, panie Montero. Dziękuję. Proszę spojrzeć, pański świecznik zgasł. Niech pan łaskawie zapali świecę za drzwiami. Nie, nie, klucz niech zostanie u pana. Proszę go zatrzymać, ufam panu. - Proszę pani... W tym kącie jest gniazdo myszy... - Myszy? Nigdy aż tam nie zaglądam... - Powinna pani tu sprowadzić koty. - Koty? Jakie koty? Dobranoc. Będę już spała. Zmęczona jestem. - Dobranoc. III Tego samego wieczora zaczniesz czytać te pożółkłe papiery, zapisane atramentem koloru musztardy, gdzieniegdzie upstrzone śladami much, tu i ówdzie z dziurką wypaloną popiołem, który w chwili roztargnienia spadł z papierosa. Francuszczyzna generała Llorente daleka jest od doskonałości, przypisywanej mu przez żonę. Myślisz, że mógłbyś znacznie poprawić styl, nadać zwartość tej rozwlekłej narracji przeszłych zdarzeń: dzieciństwo spędzone w Oaxaca, na XIX-wiecznej hacjendzie, studia wojskowe we Francji, przyjaźń z księciem de Morny, z kręgiem najbliższych Napoleonowi III, powrót do Meksyku ze sztabem Maksymiliana, uroczystości i bale wojskowe w okresie Cesarstwa, bitwy, klęska, Cerro de las Campanas, lata wygnania w Paryżu. Nic, o czym nie opowiedzieliby już inni. Rozbierasz się, myśląc o niedorzecznym pomyśle staruszki, o fałszywej wartości, jaką przypisuje tym pamiętnikom. Kładziesz się uśmiechnięty, z myślą o czterech tysiącach pesos. Śpisz bez snów aż do czasu, kiedy obudzi cię strumień światła, o szóstej rano, bo ten szklany dach nie ma zasłon. Zakrywasz oczy poduszką i próbujesz zasnąć na nowo. Po dziesięciu minutach rezygnujesz z tego zamiaru i idziesz do łazienki, gdzie znajdujesz twoje rzeczy ułożone na stole, twoje nieliczne ubrania zawieszone w szafie. Skończyłeś się golić, kiedy nagle błagalne, pełne bólu miauczenie rozbija ciszę poranka. Dociera do twoich uszu z okrutną, rozdzierającą wibracją błagania. Usiłujesz odkryć jego źródło, otwierasz drzwi wychodzące na korytarz, ale tam go nie słychać: te miauki płyną z góry, z okna w suficie. Pospiesznie wdrapujesz się na krzesło, z krzesła na biurko i opierając się o półkę dosięgasz okna, udaje ci się otworzyć jedną z szyb, podciągnąć się w górę całym wysiłkiem ciała i utkwić spojrzenie w tym ogródku za domem, czeluści zarosłej gąszczem zielska i cierni, gdzie pięć, sześć, siedem kotów - nie możesz ich policzyć, nie możesz utrzymać się w tej pozycji dłużej niż sekundę - związanych łańcuchem tarza się w płomieniach ogniska, w kłębach dymu, pośród woni spalonej sierści. Opadając z powrotem na fotel nie jesteś pewien, czy widziałeś to w rzeczywistości - może tylko połączyłeś ten obraz ze straszliwymi miaukami, które jeszcze trwają, coraz cichsze, aż wreszcie przestajesz je słyszeć. Wkładasz koszulę, przesuwasz papierem po czubkach twoich czarnych półbutów i słyszysz tym razem odgłos dzwonka, który zdaje się obiegać wszystkie korytarze w domu i przybliżać do twoich drzwi. Wyglądasz na korytarz: Aura idzie z tym dzwonkiem w ręku, pochyla głowę na twój widok, mówi, że śniadanie gotowe. Próbujesz ją zatrzymać: Aura zeszła już po krętych schodkach, potrząsając dzwonkiem pomalowanym na czarno, jakby chciała obudzić całe hospicjum, cały internat. Idziesz za nią, nie zdążywszy wciągnąć marynarki, ale w westybulu już jej nie ma. Drzwi od sypialni staruszki otwierają się za twoimi plecami: dostrzegasz rękę, która wysuwa się przez drzwi zaledwie uchylone, stawia tę porcelanę w hallu i wycofuje się, znów zamykając. W jadalni zastajesz śniadanie podane, tym razem jest tylko jedno nakrycie. Zjadasz prędko, wracasz do hallu, stukasz do drzwi pani Consuelo. Słaby, piskliwy głos prosi, żebyś wszedł. Nic się tu nie zmieniło. Ciemność nieustająca. Blask lampek oliwnych i srebrnych figurek. - Dzień dobry, panie Montero. Dobrze pan spał? - Tak. Czytałem do późna. Stara pani porusza ręką, jakby chciała się oddalić. - Nie, nie. Niech pan nie wypowiada z góry swojej opinii. Proszę pracować nad tymi papierami, a kiedy pan skończy, dam panu resztę. - Dobrze, proszę pani. Czy mógłbym zobaczyć ogród? - Jaki ogród, panie Montero? - Ten za moim pokojem. - W tym domu nie ma ogrodu. Straciliśmy ogród, kiedy zabudowano przestrzeń dokoła domu. - Myślałem, że mógłbym lepiej pracować na świeżym powietrzu. - Tutaj jest tylko to ciemne podwórze, przez które pan wszedł. Moja siostrzenica hoduje tam jakieś rośliny. Ale nic więcej nie ma. - W porządku, proszę pani. - Chciałabym dziś odpoczywać przez cały dzień. Niech pan wstąpi do mnie wieczorem. - Dobrze, proszę pani. Przez cały dzień przeglądasz papiery, przepisując na czysto fragmenty, które postanawiasz zatrzymać, redagując na nowo te, które ci się wydają słabe, paląc papierosa za papierosem i myśląc, że powinieneś przeciągnąć tę pracę jak najdłużej. Gdyby ci się udało odłożyć przynajmniej dwanaście tysięcy pesos, mógłbyś przez cały następny rok poświęcić się twojej własnej robocie, stale odkładanej na później, niemal zapomnianej. Twoje wielkie dzieło stanowiące podsumowanie odkryć i podbojów hiszpańskich w Ameryce. Dzieło, które streszcza wszystkie rozproszone kroniki, objaśnia je, odnajduje powiązania między wszystkimi przedsięwzięciami i wyprawami wieku złotego, między ich bohaterami i głównym wydarzeniem Renesansu. W końcu porzucasz nudne szpargały oficera cesarskiego, żeby zająć się fiszkami i konspektem twojej własnej książki. Czas upływa szybko i dopiero gdy słyszysz znowu dzwonek, spoglądasz na zegarek, wkładasz marynarkę i schodzisz do jadalni. Aura siedzi już przy stole. Tym razem główne miejsce zajmuje pani Llorente otulona w szal, zarzucony na koszulę, w swoim czepku na głowie, pochylona nad talerzem. Ale jest i czwarte nakrycie. Zauważasz to mimochodem, już cię to nie interesuje. Jeżeli ceną twojej przyszłej wolności twórczej jest akceptowanie wszystkich dziwactw tej staruszki, możesz zapłacić ją bez trudu. Usiłujesz, patrząc jak chłepce zupę, obliczyć jej wiek. Jest granica, poza którą już nie można dostrzec mijania lat, i pani Consuelo dawno tę granicę przekroczyła. Generał nie wspomina o niej aż do tego miejsca w pamiętnikach, do którego doczytałeś. Ale jeśli generał miał 42 lata w okresie inwazji francuskiej i umarł w 1901 roku, w czterdzieści lat później, musiał umierając liczyć 82 lata. Ożenił się więc z panią Consuelo po klęsce w Queretaro, ale ona wtedy jeszcze musiała być bardzo młodziutka... Daty plączą ci się, bo stara dama tym swoim ostrym, słabym szeptem, który przypomina ptasi świergot, rozmawia z Aurą, a ty, nie przestając jeść, słuchasz tego monotonnego wyliczania bólów, dolegliwości, podejrzeń choroby, skarg na ceny lekarstw, na wilgoć w domu. Chciałbyś wtrącić się do rozmowy, spytać o służącego, który wczoraj przyniósł twoje rzeczy, ale którego nigdy nie widziałeś i który nigdy nie usługuje przy stole; spytałbyś o to, gdyby nie zdziwiło cię nagłe spostrzeżenie, że Aura aż do tej chwili nie otworzyła ust i je z jakimś mechanicznym fatalizmem, jak gdyby czekała na impuls z zewnątrz po to, żeby wziąć do ręki łyżkę, nóż, nabrać na widelec cynaderki - czujesz znowu w ustach smak tej potrawy z cynaderek, najwidoczniej ulubionej w tym domu - i podnosić je do ust. Szybko przenosisz wzrok z ciotki na siostrzenicę, z siostrzenicy na ciotkę, ale pani Consuelo w tej chwili zatrzymała się w pół ruchu i równocześnie Aura kładzie nóż na talerzu i nieruchomieje, a ty przypominasz sobie, że przed ułamkiem sekundy pani Consuelo zrobiła to samo. Przez kilka minut trwa milczenie, ty kończysz jeść, one siedzą nieruchomo jak dwa posągi, patrząc, jak jesz. Wreszcie stara pani mówi: - Zmęczyłam się. Nie powinnam jadać przy stole. Chodź, Auro. Odprowadź mnie do sypialni. Pani Consuelo stara się zwrócić twoją uwagę patrząc ci prosto w twarz, tak żebyś ty na nią spojrzał, chociaż jej słowa skierowane są do siostrzenicy. Musisz dokonać wysiłku, żeby uwolnić się od tego spojrzenia - znów otwartego, jasnego, żółtego, ogołoconego z zasłon i zmarszczek, które zwykle je kryją - i utkwić wzrok w Aurze, która ze swej strony spogląda uporczywie w jakiś zagubiony punkt i porusza wargami w milczeniu, podnosi się od stołu w postawie, którą ty kojarzysz ze snem, ujmuje zgarbioną staruszkę pod ramię i powoli wyprowadza ją z jadalni. Sam nalewasz sobie kawy, która także stała na stole od początku obiadu i wystygła już; popijasz ją drobnymi łykami, ze zmarszczonym czołem, zadając sobie pytanie, czy stara dama nie ma jakiejś tajemnej władzy nad dziewczyną i czy ta dziewczyna, twoja piękna Aura w zielonej sukni, nie jest zamknięta wbrew swojej woli w tym starym, ponurym domu. A przecież tak łatwo byłoby jej stąd uciec, podczas kiedy staruszka drzemie w swoim ciemnym pokoju. I nie omijasz tej drogi, która otwiera się w twojej wyobraźni: może Aura czeka, żebyś ją wyzwolił z więzów, które dla jakiejś ukrytej przyczyny narzuciła jej ta zdziwaczała i obłąkana staruszka. Wspominasz Aurę sprzed kilku minut: bezsilną, obezwładnioną terrorem, niezdolną mówić w obecności swego tyrana, poruszającą wargami w milczeniu, jak gdyby bezgłośnie błagała cię, żebyś ją uwolnił, pozbawioną woli aż do naśladowania wszystkich ruchów pani Consuelo, jak gdyby dziewczynie wolno było robić tylko to, co robi starucha. Obraz tego całkowitego zniewolenia pobudza cię do buntu: idziesz tym razem do innych drzwi, tych, które wychodzą na hall u podnóża schodów, tuż obok pokoju staruszki: tam zapewne sypia Aura; nie ma innego pokoju w tym domu. Popychasz drzwi, wchodzisz do tej sypialni, także ciemnej, o pobielanych ścianach, które zdobi tylko czarny Chrystus. Na lewo dostrzegasz drzwi, niewątpliwie prowadzące do pokoju wdowy. Podchodzisz do nich na palcach, dotykasz ręką desek i rezygnujesz z tego zamiaru; musisz porozmawiać z Aurą sam na sam. A jeżeli Aura chce, żebyś jej pomógł, sama przyjdzie do twego pokoju. Siedzisz w nim, zapomniawszy o pożółkłych papierach, o twoich własnych notatkach, myśląc tylko o niedosiężnej piękności twojej Aury - im więcej o niej myślisz, tym bardziej staje się twoja, nie tylko dlatego, że myślisz o jej urodzie i pragniesz jej, ale ponieważ teraz pragniesz ją wyzwolić: znalazłeś moralne uzasadnienie dla twoich pragnień, czujesz się niewinny i zadowolony - i gdy znów słyszysz wezwanie dzwonka, nie zejdziesz na kolację, bo nie zniósłbyś jeszcze jednej takiej sceny jak w południe. Może Aura spostrzeże to i po kolacji przyjdzie do ciebie. Z wysiłkiem przeglądasz papiery w dalszym ciągu. Zmęczony, rozbierasz się powoli i padasz na łóżko, zasypiasz natychmiast i pierwszy raz od wielu lat śni ci się coś, jedna tylko rzecz: ta koścista, bezcielesna ręka, która przybliża się do ciebie z dzwonkiem, krzycząc, żebyś się oddalił, żeby odeszli wszyscy, gdy twarz z pustymi oczami znajdzie się tuż przy twojej, budzisz się z niemym krzykiem, spocony, i czujesz te ręce, głaszczące twoje czoło, policzki i włosy, te wargi, które szepczą coś cichutko, słowa otuchy, proszą cię o spokój i o czułość. Wyciągasz twoje własne ręce i napotykasz drugie nagie ciało, tamta ręka leciutko porusza kluczykiem, który rozpoznajesz, tak jak rozpoznajesz kobietę, która kładzie się na tobie, całuje cię, całe twoje ciało okrywa pocałunkami. Nie widzisz jej w ciemnościach bezgwiezdnej nocy, ale czujesz w jej włosach zapach roślin z podwórza, gładzisz skórę jej ramion, delikatną i spragnioną, dotykasz kwiatu splecionego z najczulszych naczyń krwionośnych jej piersi, znowu ją całujesz i nie prosisz o słowa. Gdy wyczerpany, bez sił, rozluźniasz wreszcie uścisk, słyszysz jej szept, pierwsze wymówione słowa: jesteś moim mężem. Przytakujesz; ona ci powie, że świta, pożegna cię, mówiąc, że będzie czekać na ciebie w swojej sypialni dziś w nocy. Przytakujesz znowu, zanim zaśniesz z uczuciem ulgi, lekki, oczyszczony, zachowując w koniuszkach palców dotyk ciała Aury, jej drżenie, jej oddanie się: mała dziewczynka, Aura. Rano niełatwo cię dobudzić. Stukanie rozlega się kilkakrotnie, zanim mrucząc zwleczesz się z łóżka, Aura po drugiej stronie drzwi mówi ci, żebyś nie otwierał: pani Consuelo chce z tobą mówić, czeka na ciebie w swoim pokoju. W dziesięć minut później wchodzisz do sanktuarium wdowy. Czeka cię przykryta po brodę, wsparta na koronkowych poduszkach: zbliżasz się do tej nieruchomej postaci, zamkniętych oczu pod obwisłymi, zbielałymi powiekami, tonącymi w zmarszczkach; widzisz te worki nad kośćmi policzkowymi, to absolutne zmęczenie skóry. Zapyta cię, nie otwierając oczu: - Czy ma pan z sobą klucz? - Tak... Zdaje się, że tak: jest. - Może pan teraz zacząć czytać drugą partię. Znajdzie ją pan w tym samym miejscu, z niebieską wstążką. Podchodzisz, teraz już z obrzydzeniem, do tej skrzyni, wokół której roją się szczury, wytrzeszczają swoje błyszczące oczka spomiędzy spróchniałych desek podłogi, wbiegają do dziur w odrapanej ścianie. Otwierasz skrzynię i wyciągasz drugi foliał papierów. Wracasz do wezgłowia staruszki. Pani Consuelo głaska swego białego królika. Z obciągniętego kołnierzykiem gardła staruszki wydobywa się znów ten bezdźwięczny dyszkant: - Nie lubi pan zwierząt? - Nie. Niespecjalnie. Może dlatego, że ich nigdy nie miałem. - To dobrzy przyjaciele, dobrzy towarzysze. Zwłaszcza gdy przyjdzie starość i samotność. - Tak. Na pewno tak jest. - I są takie, jakimi je stworzyła natura. Stworzenia bez pokus. - Jak się nazywa pani królik? - Saga. To samiczka. Bardzo mądra. Słucha swoich instynktów. Jest swobodna i naturalna. - Myślałem, że to samiec. - Ach, pan jeszcze nie umie rozróżniać. - Najważniejsze, żeby nie czuła się pani sama. - Chcą, żebyśmy byli sami, panie Montero, bo mówią, że samotność jest potrzebna dla osiągnięcia świętości. Zapominają tylko, że w samotności pokusa staje się tym większa. - Nie rozumiem, proszę pani. - Ach, tym lepiej, tym lepiej. Może pan dalej pracować. Odwracasz się od niej plecami. Idziesz do drzwi. Wychodzisz z sypialni. W hallu zaciskasz zęby. Dlaczego nie masz odwagi powiedzieć jej, że kochasz tę dziewczynę? Dlaczego nie wrócisz i nie powiesz jej stanowczo, że zamierzasz zabrać z sobą Aurę, kiedy tylko skończysz pracę? Podchodzisz znowu do drzwi, popychasz je, wciąż niezdecydowany i przez tę szparę widzisz panią Consuelo stojącą pośrodku pokoju, przeobrażoną, z tym płaszczem wojskowym w rękach: granatowy trencz ze złotymi guzikami, czerwonym szamerowaniem, błyszczącymi insygniami z orłem w koronie, ten trencz, który staruszka gryzie jak szalona, całuje z tkliwością, zarzuca go sobie na ramiona i obraca się w koło tanecznym krokiem. Zamykasz drzwi. Tak: miała piętnaście lat, kiedy ją poznałem - czytasz w drugiej części pamiętników. Elle avait quinze ans lorsque je Vai connue et si fose dire ce sont ses yeux verts qui ont jait ma perdition5: zielone oczy pani Consuelo, która miała piętnaście lat w roku 1867, kiedy generał Llorente ożenił się z nią i zabrał ją z sobą do Paryża, na wygnanie. Ma jeune poupee - pisał generał w momentach natchnionych - ma jeune poupee aux yeux verts, je t’ai comblee d’amour6. Opisywał dom, w którym zamieszkali, przejażdżki, bale, karoce, świat Drugiego Cesarstwa, dość banalnie, oczywiście. J’ai meme supporte ta halne des chats, moi qui aimais tellement les jolies betes.7 Pewnego dnia zobaczył ją rozkraczoną, w podkasanej z przodu krynolinie, torturującą kota i nie potrafił jej skarcić, bo wydało mu się, że tu faisais ca d’une facon si innocente, par pur enfantillage8, a nawet podnieciło go to zdarzenie, tak że tej nocy kochał ją, jeśli wierzyć lekturze, z najwyższą namiętnością, parce que tu m’avais dit que torturer les chats etait ta maniere a toi de rendre notre amour favorable par un sacrifice symbolique.9 Obliczyłeś: pani Consuelo ma dziś sto dziewięć lat... odkładasz papiery. Czterdzieści dziewięć w momencie śmierci swego męża. Tu sais bien fhabiller, ma douce Consuelo, toujours drappee dans tes velours verts, verts comme tes yeux. Je pense que tu seras toujours belle, meme dans cent ans…10 Zawsze ubrana na zielono. Zawsze piękna, nawet za sto lat. Tu es si fiere de ta beaute, que ne ferais-tu pas pour rester toujours jeune?11 IV Kiedy znów składasz papiery, wiesz już, dlaczego Aura mieszka w tym domu: żeby uwiecznić złudzenie młodości i urody biednej, obłąkanej staruszki. Aura, zamknięta tu jak zwierciadła, jak jeszcze jedna ikona na tej pobożnej ścianie wotów, srebrnych serc, wizerunków świętych i demonów. Odrzucasz papiery na bok i schodzisz, przekonany, że jedynym miejscem, gdzie może się znajdować Aura o tej rannej porze, jest to, które jej wyznaczyła ta skąpa starucha. Tak, znajdujesz ją w kuchni, w chwili gdy zarzyna koźlę; dymiący opar z poderżniętej szyi, woń rozlanej krwi, twarde, rozszerzone oczy zwierzęcia przyprawiają cię o mdłości. Za tym obrazem ginie obraz Aury, niedbale ubranej, z potarganymi włosami, poplamionej krwią. Aury, która patrzy na ciebie nie poznając i nie przerywając swojej roboty rzeźnika. Odwracasz się na pięcie, odchodzisz: tym razem pomówisz ze starą, rzucisz jej w twarz jej skąpstwo, ohydną tyranię. Jednym pchnięciem otwierasz drzwi i widzisz ją za zasłoną świateł, odprawiającą swój powietrzny obrzęd. Wyciągnięte ręce poruszają się w przestrzeni, jedna wysunięta naprzód i zaciskająca się jakby dokonywała wysiłku, żeby coś podtrzymać, druga zaciśnięta wokół jakiegoś niewidzialnego przedmiotu, raz po raz wbija go w ten sam punkt. Po chwili staruszka złoży ręce na piersi i znów będzie ciąć w powietrzu, jak gdyby - tak, teraz widzisz to jasno - obdzierała zwierzę ze skóry. Biegniesz przez westybul, salon, jadalnię do kuchni, gdzie Aura obdziera ze skóry kozła, powoli, pochłonięta swoją czynnością, nie słysząc twego wejścia ani tego, co do niej mówisz, patrząc na ciebie jakbyś był powietrzem. Powoli wracasz na górę do twego pokoju, wchodzisz, przyciskasz się plecami do drzwi, jakbyś się bał, że ktoś idzie za tobą; dyszący, spocony, zdany jesteś na bezsilność twego zlodowaciałego grzbietu, twojej pewności, że gdyby ktoś tu wszedł, nie mógłbyś stawić oporu, odsunąłbyś się od drzwi, wpuściłbyś go do środka. Rozgorączkowany, ciągniesz fotel, podpierasz nim te drzwi bez zamka, popychasz łóżko, żeby zatarasować wejście i rzucasz się na posłanie wyczerpany, bezwolny, z zamkniętymi oczami, z ramionami zaciśniętymi wokół poduszki: twojej poduszki, która nie jest twoją, nic nie jest twoje... Zapadasz w odrętwienie, w głąb tego snu, który jest twoim jedynym wyjściem, twoją jedyną negacją obłędu. „To wariatka, wariatka” - powtarzasz sobie niby kołysankę do snu, powtarzając, wraz ze słowami, obraz staruszki, która w powietrzu, nożem z powietrza, obdzierała ze skóry powietrznego kozła. „To wariatka.” W głębi ciemnej przepaści, w twoim milczącym śnie ust otwartych w milczeniu, widzisz ją, jak zbliża się do ciebie, z czarnej głębi przepaści, widzisz, jak zbliża się na czworakach. W milczeniu, poruszając kościstą ręką, przybliża się, dopóki jej twarz nie zetknie się z twoją, i widzisz te krwawiące dziąsła starej, te dziąsła bezzębne, i krzyczysz, a ona - znów się oddala, poruszając ręką, rozsiewa wzdłuż przepaści żółte zęby, które wyjmuje z fartucha poplamionego krwią: twój krzyk jest echem krzyku Aury stojącej przed tobą we śnie, Aury, która krzyczy, bo jakieś ręce przedarły na pół jej spódnicę z zielonej tafty, i ta bezwłosa głowa, z podartą spódnicą w rękach zwraca się do ciebie i w milczeniu śmieje się, szczerzy zęby staruszki nałożone na własne, podczas gdy nogi Aury, jej obnażone nogi, odpadają złamane i lecą w głąb przepaści... Słyszysz stukanie do drzwi, potem dzwonek, dzwonek na kolację. Ból głowy nie pozwala ci odczytać cyfr ani dostrzec pozycji wskazówek zegarka. Wiesz, że jest późno: nad twoją głową wspartą na poduszce przesuwają się chmury nocy za oknem w suficie. Wstajesz z trudem, oszołomiony, wygłodniały. Podstawiasz szklany dzbanek pod kran, czekasz, aż woda go napełni i wlewasz wodę do miski, myjesz twarz, szorujesz zęby twoją starą szczotką i zielonkawą pastą, skrapiasz włosy, nie zauważywszy, że powinieneś to wszystko robić na odwrót - czeszesz się starannie przed owalnym lustrem orzechowej szafy, wiążesz krawat, wkładasz marynarkę i schodzisz do pustej jadalni, gdzie położono tylko jedno nakrycie: dla ciebie. A obok twego talerza pod serwetką ten przedmiot, którego dotykasz palcami, ta niezdarna laleczka z gałganków, wypchana mąką, która wysypuje się ze źle zszytego ramienia: twarz namalowana chińskim tuszem, nagie ciało, tu i ówdzie zaznaczone pędzlem szczegóły. Jesz twoją wystygłą kolację - cynaderki, pomidory, wino - prawą ręką, lalkę trzymasz palcami lewej. Jesz mechanicznie, z lalką w lewej ręce i widelcem w drugiej, nie zdając sobie z początku sprawy z twojej własnej hipnotycznej pozy, potem przypisując ją koszmarom twojej sjesty, a wreszcie identyfikując twoje ruchy somnambulika z ruchami Aury, z ruchami staruszki: patrzysz z obrzydzeniem na tę okropną laleczkę, którą gładzą twoje palce, w której zaczynasz podejrzewać jakąś utajoną chorobę, zarazek. Wypuszczasz ją z ręki i pada na ziemię. Ocierasz usta serwetką. Patrzysz na zegarek i przypominasz sobie, że Aura wyznaczyła ci schadzkę w swojej sypialni. Ostrożnie podchodzisz do drzwi donii Consuelo - i nie słyszysz żadnych odgłosów. Spoglądasz znowu na zegarek: dochodzi dziewiąta. Postanawiasz zejść po omacku na to kryte dachem, nie oświetlone podwórko, przez które przeszedłeś, nie widząc go, w dniu twego przybycia do tego domu. Dotykasz wilgotnych, lepkich ścian, wdychasz wonne powietrze i próbujesz rozpoznać otaczające cię zapachy, ciężkie i uroczyste. Płomyk zapałki oświetla, mrugając, brukowane patio, wąskie i wilgotne, gdzie po obu stronach w pasach czerwonawej i sypkiej ziemi posadzono rośliny. Dostrzegasz wysokie, rozgałęzione kształty rzucające cień na ściany w świetle zapałki, która wkrótce przygasa, parzy ci palce, zmusza do zapalenia następnej, żebyś mógł dokończyć tego przeglądu kwiatów, owoców i łodyg o nazwach zapamiętanych ze starych kronik; wonne, zapomniane zioła: włochate i postrzępione wielkie liście lulka, łodyga, wypuszczająca kwiaty żółte na zewnątrz, czerwone w środku, spiczaste liście słodkogorza o kształcie serca, popielaty puszek dziewanny, jej strzeliste kwiaty, szeroko rozgałęziony krzak trzmieliny i białawe kwiatki wilczej jagody nabierają życia w świetle twojej zapałki, kołyszą się ich cienie, podczas gdy starasz się sobie przypomnieć zastosowanie tych ziół, które rozszerzają źrenice, uśmierzają ból, ułatwiają porody, niosą ulgę, pocieszenie, osłabienie woli i błogi spokój. Zostajesz sam pośród tych aromatów, kiedy gaśnie trzecia zapałka. Powolnym krokiem wstępujesz po schodkach do westybulu, znowu przykładasz ucho do drzwi pani Consuelo, idziesz dalej na palcach do drzwi Aury, popychasz je bez uprzedzenia i wchodzisz do tego nagiego pokoju, gdzie krąg światła pada na łóżko, wielki krzyż meksykański i kobietę, która podejdzie do ciebie, kiedy zamkną się drzwi. Aura ubrana jest na zielono, w tym taftowym negliżu, który rozchyla się, kiedy idzie ku tobie, ukazując uda koloru księżyca: kobieta, mówisz sobie, kiedy się zbliży, nie dziewczyna z dnia wczorajszego: tamta wczorajsza, myślisz dotykając jej palców, jej kibici, mogła mieć najwyżej dwadzieścia lat, a ta, głaszczesz jej czarne, rozpuszczone włosy, jej blady policzek - wygląda na czterdzieści; coś stwardniało między dniem wczorajszym i dzisiejszym wokół jej zielonych oczu; różane usta pociemniały, zmieniając swój dawniejszy kształt, jak gdyby chciały zastygnąć w wesołym grymasie, uśmiechu niejasnym, jakby podobnie do tej rośliny na patio smak miodu mieszał się w nich z goryczą. Nie masz czasu dłużej myśleć. - Usiądź na łóżku, Felipe. - Tak. - Zabawimy się. Ty nic nie rób. Zostaw to mnie. Siedząc na łóżku usiłujesz dostrzec źródło tego rozproszonego, opalizującego światła, które ledwie pozwala ci rozróżniać przedmioty, oddzielić Aurę od tej złotawej mgiełki, która was spowija. Po głosie wiesz, że klęczy przed tobą. - Niebo nie jest ani wysokie, ani niskie. Jest nad nami i pod nami równocześnie. Zdejmiesz buty, skarpetki, a ona będzie pieścić twoje bose stopy. Czujesz ciepłą wodę, która ci spływa po piętach, przynosi ulgę palcom, podczas kiedy ona myje ci nogi i wyciera je szorstkim ręcznikiem, rzucając ukradkowe spojrzenia na Chrystusa z czarnego drzewa, odchodzi wreszcie od twoich stóp, ujmuje cię za rękę, wpina sobie fiołki w rozpuszczone włosy, bierze cię w ramiona i nuci tę melodię, tego walca, którego ty z nią tańczysz, zasłuchany w dźwięk jej głosu, wirując w powolnym, uroczystym rytmie, który ona narzuca, nie widząc i nie czując lekkich ruchów jej rąk, które rozpinają ci koszulę, głaskają po piersi, szukając twoich pleców, wpijają się w nie. Ty także szepczesz tę piosenkę bez słów, tę melodię, która w naturalny sposób wydobywa się z twego gardła; wirujecie oboje, coraz bliżej łóżka; zagłuszasz cichutką piosenkę zgłodniałymi pocałunkami na wargach Aury, zatrzymujesz taniec pocałunkami po ramionach, po piersiach Aury. Trzymasz w rękach pusty szlafrok. Aura, przykucnąwszy na łóżku, przyciska ten przedmiot do swoich zaciśniętych ud, gładzi go, przyzywa cię ręką. Gładzi ten cieniutki kawałek podpłomyka, łamie go, nie zwracając uwagi na okruszyny, które się sypią po biodrach i daje ci połowę opłatka, który ty bierzesz z jej rąk i podnosisz do ust w tym samym czasie co ona, przełykasz z trudem, padasz na nagie ciało Aury, na jej ramiona rozpostarte aż po krańce łóżka, jak ramiona czarnego Chrystusa, który wisi na ścianie w swej spódniczce ze szkarłatnego jedwabiu, z rozchylonymi kolanami, ze zranionym bokiem, w koronie z wrzosu włożonej na czarną perukę, przeplataną, srebrnymi pajetkami. Aura otworzy się jak ołtarz. Szepczesz imię Aury do ucha Aury. Czujesz pełne ramiona kobiece na twoich plecach. Słyszysz jej ciepły głos przy twoim uchu: - Będziesz mnie kochał zawsze? - Zawsze, Auro, będę kochał cię zawsze. - Zawsze? Przysięgasz mi? - Przysięgam. - Choćbym się zestarzała? Choćbym straciła moją urodę? Choćbym miała siwe włosy? - Zawsze, najdroższa, zawsze. - Choćbym umarła, Felipe? Zawsze będziesz mnie kochał, nawet po śmierci? - Zawsze, zawsze. Przysięgam ci. Nic mnie z tobą nie rozdzieli. - Chodź, Felipe, chodź... Szukasz, budząc się, pleców Aury i dotykasz tylko tej poduszki, ciepłej jeszcze, i białych prześcieradeł, które cię owijają. Szepczesz znowu jej imię. Otwierasz oczy: widzisz ją uśmiechniętą, u stóp łóżka, ale nie patrzy na ciebie. Widzisz, jak idzie wolno w stronę tego kąta sypialni, siada na podłodze, kładzie ramiona na czarnych kolanach, wyłaniających się z ciemności, którą ty usiłujesz przeniknąć, gładzi pomarszczoną rękę, wyciągającą się z mroków, coraz bardziej przerzedzonych, osuwa się do stóp starej pani Consuelo, siedzącej na tym fotelu, który teraz dopiero dostrzegasz: pani Consuelo uśmiecha się do ciebie, kiwając głową, uśmiecha się równocześnie z Aurą, która kiwa głową w tym samym czasie, co staruszka i obie uśmiechają się, dziękują ci. Leżąc bezwolnie, myślisz, że staruszka przez cały czas była w sypialni i przypominasz sobie jej ruchy, jej głos, choćbyś sobie mówił, że jej tam nie było. Obie podniosą się jednocześnie, Consuelo z fotela, Aura z podłogi. Obie obrócą się do ciebie plecami, zaczną iść powoli w kierunku drzwi, które prowadzą do sypialni staruszki, razem przejdą do pokoju, gdzie drżą światełka przy świętych obrazach, zamkną za sobą drzwi, zostawią cię w łóżku Aury. V Śpisz znużony, niezadowolony. Nawet we śnie czujesz to zmęczenie, tę nieokreśloną melancholię, ucisk w przeponie, ten smutek, który nie da się opanować przez twoją wyobraźnię. Śpisz w pokoju Aury w samotności, z dala od ciała, które w twoim mniemaniu posiadłeś. Przebudziwszy się szukasz czyjejś obecności w pokoju i wiesz, że to nie Aura cię niepokoi, lecz podwójna obecność czegoś, co narodziło się poprzedniej nocy. Podnosisz ręce do skroni, próbując uspokoić twoje wzburzone zmysły, i ten zwyciężony smutek szepcze ci w nieuchwytnym wspomnieniu przestrogi, że szukasz twojej drugiej połowy, że wczoraj w nocy poczęty został twój własny sobowtór. I nie myślisz już, bo istnieją rzeczy silniejsze niż wyobraźnia: obyczaj, który nakazuje ci wstać, poszukać łazienki przylegającej do tej sypialni, i nie znalazłszy jej wyjść, przecierając powieki, wejść na drugie piętro, z uczuciem kwaśnego smaku na obłożonym języku, przygładzając szczeciniaste policzki, otworzyć kran nad wanną i zanurzyć się w ciepłej wodzie, zostawić rzeczy ich porządkowi, nie myśleć już. I kiedy się wycierasz, przypominasz sobie staruszkę i dziewczynę, które uśmiechały się do ciebie, objęte, zanim jeszcze wyszły, ramionami; powtarzasz sobie, że zawsze, ilekroć są razem, robią w tym samym czasie dokładnie to samo: obejmują się, uśmiechają, jedzą, mówią, wchodzą i wychodzą równocześnie, jak gdyby jedna naśladowała drugą, jakby od woli jednej z nich zależała egzystencja drugiej. Lekko zacinasz się w policzek, kiedy myślisz o tym przy goleniu, dokonując wysiłku, żeby się opanować. Kończysz toaletę, licząc przedmioty w neseserze przyniesionym z pensjonatu przez służącego, którego nigdy nie widziałeś; szepczesz nazwy tych przedmiotów, dotykasz ich, czytasz etykiety, określające ich zawartość i sposób użycia, wymawiając głośno nazwę marki fabrycznej, czepiając się tych przedmiotów, żeby zapomnieć o tamtym, o czymś, co nie ma nazwy, marki, racjonalnej konsystencji. Czego oczekuje od ciebie Aura - zadajesz sobie w końcu pytanie, zamykając nagle neseser. Czego chce? Odpowiada ci stłumiony rytm tego dzwonka, który przebiega wzdłuż korytarza, oznajmiając ci, że śniadanie gotowe. Obnażony do pasa podchodzisz do drzwi; otwierając je, widzisz Aurę: to Aura, bo ubrana jest w zieloną taftę, chociaż zielonawa zasłona zakrywa jej twarz. Ujmujesz rękę tej kobiety za przegub, cienki i drżący. - Śniadanie gotowe - powie ci głosem cichszym niż ten, który przedtem słyszałeś. - Auro. Dosyć już oszustw. - Oszustw? - Powiedz mi, czy pani Consuelo przeszkadza ci wychodzić stąd, żyć swoim życiem? Dlaczego musi być przy tym, kiedy ty i ja... Powiedz mi, że odejdziesz stąd ze mną, skoro tylko... - Odejść? Dokąd? - Na zewnątrz, na świat, żeby żyć razem. Nie możesz czuć się przykuta na zawsze do twojej ciotki. Po co to poświęcenie? Tak bardzo ją kochasz? - Kochać ją?... - Tak. Dlaczego masz się tak poświęcać? - Kochać ją? To ona mnie kocha, ona się dla mnie poświęca. - Ale to stara kobieta, prawie nieboszczka, nie możesz... - Ona ma w sobie więcej życia niż ja. Tak, jest stara, odrażająca... Felipe, nie chcę wracać... nie chcę być taka jak ona... tamta... - Usiłuje pogrzebać cię żywcem. Musisz się odrodzić, Auro... - Trzeba najpierw umrzeć po to, żeby się odrodzić... Nie. Nie rozumiesz. Zapomnij o tym, Felipe, zaufaj mi. - Gdybyś mi wytłumaczyła... - Zaufaj mi. Ona dziś wyjdzie na cały dzień... - Ona? - Tak. - Wyjdzie? Ależ ona nigdy... - Owszem, czasem wychodzi. Zdobywa się na wielki wysiłek i wychodzi. Dzisiaj wyjdzie, nie będzie jej cały dzień. Ty i ja możemy... - Uciec? - Jeśli chcesz... - Nie, może jeszcze nie. Jestem związany kontraktem... Kiedy skończę pracę, wtedy tak... - Ach, tak. Ona wyjdzie na cały dzień. Możemy coś zrobić... - Co? - Czekam cię wieczorem w sypialni mojej ciotki. Czekam cię jak zawsze. Odwróci się, odejdzie potrząsając dzwonkiem jak trędowaci, którzy w ten sposób obwieszczają swoją bliskość, ostrzegając zdrowych: „odejdź, odejdź!”. Wkładasz koszulę i marynarkę, idziesz za oddalającym się głosem dzwonka, który kieruje się w stronę jadalni; przestajesz go słyszeć wchodząc do salonu; zbliża się do ciebie zgarbiona, wsparta na sękatej lasce wdowa po generale Llorente, która wyszła z jadalni, mała, pomarszczona, ubrana w tę białą suknię z welonem z podartej zżółkłej gazy, nie patrzy na ciebie, przechodzi obok, wycierając nos w chusteczkę, chrząkając i plując nieustannie; szepcze: - Dziś nie będzie mnie w domu, panie Montero. Ufam w pańską pracowitość. Niech pan się spieszy. Pamiętniki mego męża muszą być opublikowane. Oddali się drepcząc po dywanie małymi stopami staroświeckiej lalki, wsparta na tym kiju, plując, kichając, jak gdyby chciała wyrzucić coś ze swojej tchawicy, swoich podrażnionych płuc. Starcza ci woli, żeby jej nie odprowadzać spojrzeniem, opanowujesz ciekawość, jaką wzbudził w tobie ten pożółkły strój panny młodej, wyciągnięty z dna starego kufra, który stoi w sypialni. Ledwie próbujesz wystygłej czarnej kawy, która czeka na ciebie w jadalni. Przez godzinę siedzisz bezczynnie na starym, wysokim krześle zdobnym w gotyckie ostrołuki, paląc, nasłuchując odgłosów, które nie nadchodzą, dopóki nie uzyskasz pewności, że staruszka wyszła z domu i nie będzie mogła cię zaskoczyć. Bo w zaciśniętej pięści od godziny trzymasz klucz od skrzyni i teraz skradasz się po cichutku do salonu, do hallu, gdzie czekasz jeszcze piętnaście minut - powie ci to twój zegarek - z uchem przy drzwiach pani Consuelo, drzwiach, które następnie popychasz lekko i za pajęczyną pobożnych świateł widzisz puste, rozgrzebane łóżko, na którym królik gryzie swoje surowe marchewki: łóżko zawsze obsypane okruszynami, którego teraz dotykasz, jakbyś myślał, że maleńka staruszka mogła się ukryć w fałdach pościeli. Podchodzisz do skrzyni w narożnym kącie, nadeptujesz na ogon szczura, który piszczy, wymyka się spod twojej podeszwy, biegnie ostrzec inne szczury, kiedy twoja ręka przybliża miedziany klucz do ciężkiej, zardzewiałej kłódki, która zgrzyta, kiedy wkładasz klucz; zdejmujesz ją i podnosisz wieko, słuchając zgrzytu zardzewiałych zawiasów. Wyjmujesz trzeci foliał pamiętników (wstążeczka w kolorze czerwonym) i spostrzegasz pod nim te stare fotografie na twardym papierze z obgryzionymi brzegami; zabierasz je także, nie oglądając ich, przyciskasz do piersi cały skarb, uciekasz chyłkiem, nie zamknąwszy nawet kufra, nie dbając o zgłodniałe szczury i myszy, aby czym prędzej przekroczyć próg, zamknąć drzwi, oprzeć się o ścianę w hallu, odetchnąć normalnie, wejść na górę do twego pokoju. Tam zabierasz się do przeglądania dalszego ciągu papierów, odczytujesz daty konającego stulecia. Generał Llorente swoim najbardziej kwiecistym językiem opisuje osobę Eugenii Montijo, zwraca swój szacunek ku postaci Napoleona Małego, odgrzebuje swą najbardziej marsową retorykę, żeby obwieścić wojnę francusko-pruską, zapełnia stronice bólem w obliczu klęski, przemawia do ludzi honoru przeciwko potworowi republikańskiemu, dostrzega promień nadziei w generale Boulanger, wzdycha nad losami Meksyku, czuje, że w sprawie Dreyfusa honor - zawsze honor - wojska znowu zwyciężył... Żółte stronice kruszą się pod dotykiem twoich palców, już ich nie szanujesz, szukasz tylko miejsc, w których na nowo pojawia się kobieta o zielonych oczach: „Wiem, dlaczego czasem płaczesz, Consuelo: nie mogłem ci dać dzieci, tobie, która promieniejesz życiem...” A potem: „Consuelo, nie kuś Boga. Musimy się poddać Jego woli. Czy nie wystarcza ci moja miłość? Wiem, że mnie kochasz, czuję to. Nie żądam od ciebie podporządkowania się, bo to znaczyłoby cię obrażać. Proszę cię tylko, żebyś w tej wielkiej miłości, jaką zgodnie z twoimi własnymi słowami mnie darzysz, zobaczyła coś, co wystarczy, coś, co może wypełnić nas oboje, bez potrzeby uciekania się do chorobliwej wyobraźni...” A na innej stronie: „Ostrzegłem Consuelo, że te eliksiry na nic się nie przydają. Ona upiera się przy hodowaniu swoich własnych roślin w ogrodzie. Twierdzi, że się nie myli. Zioła nie zapłodnią jej ciała, ale zapłodnią duszę...” I później: „Znalazłem ją w obłędnej gorączce, ściskającą poduszkę. Krzyczała: Tak, tak, tak, zrobiłam to, zdołałam dać jej ciało, mogę ją przywołać, mogę dać jej życie, podzielić się moim życiem... Musiałem wezwać lekarza. Powiedział, że nie może jej uspokoić, ponieważ i ona znajduje się pod działaniem narkotyków, nie środków podniecających...” I wreszcie: „Dzisiaj zaskoczyłem ją rano, kiedy spacerowała sama, boso, po korytarzach. Chciałem ją zatrzymać. Przeszła obok mnie, nie patrząc, ale jej słowa były skierowane do mnie. Nie zatrzymuj mnie - powiedziała - idę do mojej młodości, moja młodość przychodzi do mnie. Już weszła, jest w ogrodzie, już nadchodzi... Consuelo, biedna Consuelo, szatan także był aniołem, zanim...” Tu zdanie się urywa. Na tym kończą się pamiętniki generała Llorente: „Consuelo, le demon aussi etait un ange, avant...”12 A za ostatnią stronicą - fotografie. Portret tego starego pana w mundurze wojskowym; stara fotografia z napisem w rogu: Moulin, Photographe, Boulevard Haussmann i data: 1894. I fotografia Aury: Aura ze swymi zielonymi oczyma i czarnymi włosami ułożonymi w pukle, wsparta o tę kolumnę dorycką z pejzażem wymalowanym w głębi: skała Lorelei na Renie, suknia zapięta pod szyję, chusteczka w ręce, turniura; Aura i data 1876 wypisana na biało, a po drugiej stronie, na zgiętym kartonie dagerotypu, te pajęcze literki: Fait pour notre dixieme anniversaire de mariaze13, i podpis, tym samym charakterem pisma: Consuelo Llorente. Na trzeciej fotografii zobaczysz Aurę w towarzystwie starca, teraz ubranego po cywilnemu, oboje siedzą na ławce w ogrodzie. Zdjęcie jest trochę zatarte: Aura nie wygląda na nim tak młodo, jak na pierwszej fotografii, ale to ona, to jest on, to jest... jesteś ty. Przysuwasz fotografię do samych oczu, podnosisz do okna w suficie, jedną ręką zakrywasz białą brodę generała Llorente, wyobrażasz go sobie z czarnymi włosami i zawsze odnajdujesz siebie. Twarz zatarta, zagubiona, zapomniana, ale to ty, ty, ty. W głowie ci wszystko wiruje w rytmie tego ostatniego walca, który zastępuje wzrok, dotyk, zapach wonnych, wilgotnych roślin, padasz wyczerpany na łóżko, dotykasz policzków, oczu, nosa, jakbyś się bał, że niewidzialna ręka zerwała z ciebie maskę, którą nosiłeś przez dwadzieścia siedem lat: te rysy z kleju i kartonu, które przez ćwierć wieku zakrywały twoje prawdziwe oblicze, dawne, to, które miałeś przedtem i którego zapomniałeś. Kryjesz twarz w poduszce, usiłując nie dopuścić, żeby powiew wiatru zerwał z ciebie, zdmuchnął rysy, które są twoje, których chcesz dla siebie. Trwasz tak z twarzą zagłębioną w poduszce, z oczyma otwartymi na poduszkę, czekając na to, co przyjdzie, czemu nie potrafisz przeszkodzić. Nie spojrzysz już na zegarek, ten bezużyteczny przedmiot, który fałszywie mierzy czas zgodny z ludzką próżnością, te wskazówki, które nudnie zaznaczają długie godziny, wymyślone dla zmylenia prawdziwego czasu, czasu, który biegnie z obelżywą, śmiertelną szybkością, czasu, którego żaden zegar zmierzyć nie może. Jedno życie, jeden wiek, pięćdziesiąt lat: już nie możesz sobie wyobrazić tych kłamliwych miar, już nie będziesz mógł wziąć do rąk tego prochu bez ciała. Kiedy odrywasz twarz od poduszki, widzisz najgłębszą ciemność wokół siebie. Zapadła noc. Zapadła noc. Za wysoką szybą biegną czarne chmury, szybkie, rozdzierające matową światłość, która usiłuje zamienić je w parę i ukazać swój blady, uśmiechnięty krąg. Wypłynie księżyc, zanim ciemny opar zaćmi go z powrotem. Już nie czekasz. Już nie spojrzysz na zegarek. Zejdziesz pospiesznie po schodach oddalających cię od tej celi, gdzie pozostały rozrzucone stare papiery, wyblakłe dagerotypy. Zejdziesz do korytarza, zatrzymasz się przed drzwiami pani Consuelo, usłyszysz twój własny głos, zmieniony po tylu godzinach milczenia. - Aura... Powtórzysz: - Aura... Wejdziesz do sypialni. Lampki oliwne pogasły. Przypomnisz sobie, że staruszki cały dzień nie było i że wosk stopił się bez jej skwapliwego nadzoru. Postąpisz naprzód w ciemności, w kierunku łóżka. Powtórzysz: - Aura... I usłyszysz lekki szelest tafty na pościeli, drugi oddech wtórujący twojemu; wyciągniesz rękę, żeby dotknąć zielonego szlafroka Aury, usłyszysz głos Aury: - Nie... nie dotykaj mnie... Połóż się koło mnie. Namacasz brzeg łóżka, uniesiesz nogi i położysz się, nieruchomy. Nie potrafisz uniknąć drżenia: - Ona może wrócić w każdej chwili. - Ona już nie wróci. - Nigdy? - Jestem już wyczerpana. Ona wyczerpała się. Nigdy nie mogłam zatrzymać jej przy sobie dłużej niż trzy dni... - Aura... Zechcesz zbliżyć dłoń do piersi Aury. Ona obróci się do ciebie plecami. Poznasz to po odległości głosu. - Nie... Nie dotykaj mnie. - Auro... Kocham cię. - Tak, kochasz mnie. Będziesz mnie kochał zawsze, powiedziałeś wczoraj... - Będę cię kochał zawsze. Nie mogę żyć bez twoich pocałunków, twojego ciała... - Pocałuj mnie w twarz. Tylko twarz... Przybliżysz wargi do głowy spoczywającej obok twojej, pogładzisz znowu długie włosy Aury, gwałtownie chwycisz delikatną kobietę za ramiona, nie słysząc jej ostrej skargi, zerwiesz z niej taftowy negliż, obejmiesz, uczujesz ją nagą, drobną, zagubioną w twoim uścisku, bezsilną, nie zważasz na jej jękliwy opór, jej słaby szloch, całujesz skórę twarzy, nie myśląc, nie odróżniając; dotykasz tych zwiotczałych piersi, kiedy wdziera się światło, każe ci odsunąć tę twarz, poszukać szczeliny w murze, przez którą zaczyna się sączyć blask księżyca, tej szpary otwartej przez myszy, tego oka ściany, które wpuszcza srebrzyste światło padające na białe włosy Aury, na zwiędłą twarz złożoną z warstw cebuli, bladą, wyschniętą i pomarszczoną jak suszona śliwka; odsuniesz wargi od tych bezcielesnych warg, które całowałeś, od bezzębnych dziąseł, które otwierają się przed tobą; zobaczysz w świetle księżyca nagie ciało staruszki, pani Consuelo, wiotkie, obwisłe, skurczone i zasuszone, drżące lekko, dlatego że ty je dotykasz, ty je kochasz, ty także wróciłeś... Głowę, otwarte oczy zanurzysz w posrebrzonych włosach pani Consuelo, kobiety, która znów cię otoczy ramionami, kiedy chmury zasłonią księżyc i ciemność skryje was oboje, na pewien czas rozproszy się w powietrzu wspomnienie młodości, wspomnienie, które przyoblekło się w ciało. - Wróci, Felipe, sprowadzimy ją oboje. Pozwól mi tylko odzyskać siły, a sprawię, że wróci... Carlos Fuentes - współczesny pisarz meksykański, znany już polskiemu czytelnikowi - jest jednym z tych, którzy przyczynili się najbardziej do odnowienia powieści w Ameryce Łacińskiej. Carlos Fuentes urodził się w 1928 r. w stolicy Meksyku. Lata młodzieńcze spędził na podróżach po kontynencie południowoamerykańskim, gdzie wraz z rodzicami mieszkał kolejno w Rio de Janeiro, Santiago de Chile, Buenos Aires i Montevideo. Studiował prawo międzynarodowe w Genewie i przez krótki okres czasu pracował tak jak i jego ojciec w meksykańskiej służbie dyplomatycznej. Po powrocie do Meksyku podjął pracę w stolicy na uniwersytecie i w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Już od 1955 roku, po ukończeniu studiów, Carlos Fuentes związał się silnie z życiem kulturalnym Meksyku. Jest założycielem cenionego czasopisma literackiego „Revista Mexicana de Literatura”. Jest bardzo wielostronnym pisarzem: pisze opowiadania, powieści, artykuły publicystyczne, a nawet scenariusze filmowe niekiedy będące adaptacją jego własnych już dobrze znanych opowiadań. Twórczość Fuentesa w całej swej różnorodności form zdobyła mu ogromną popularność w Meksyku i za granicą. Jego powieści tłumaczone na wiele języków i prawie równocześnie wydawane w języku angielskim i francuskim od razu stają się bestsellerami. Fuentes sympatyzuje z ruchem postępowym, ale nie jest zdecydowanym lewicowcem ani zwolennikiem określonej doktryny politycznej, nie jest też nacjonalistą, lubi chwalić się, że jest kosmopolitą, ale zawsze powraca do Meksyku, gdyż uważa, że tylko tam może spokojnie tworzyć. Fuentes debiutował w 1954 roku tomikiem opowiadań pt. Los dias enmascarados. W tym czasie w literaturze meksykańskiej rozwijał się ruch protestacyjny przeciwko regionalizmowi narzuconemu przez Rewolucję Meksykańską. Młodzi pisarze obalali fałszywe mity, które służyły do zamaskowania prawdziwego oblicza narodu. W 1958 roku publikuje powieść La region mas transparente (Kraina najczystszego powietrza, PIW 1972) która, jak to sam autor stwierdza, jest biografią pewnego miasta, gorzką kroniką korupcji i egoizmu, a zarazem zawiera syntetyczny portret dzisiejszego Meksykanina. W 1959 roku ukazuje się następna powieść Las buenas conciencias. Najbardziej ambitna jest trzecia powieść Fuentesa La muerte de Artemio Cruz (Śmierć Artemid Cruz, Czytelnik 1968), wydana w Meksyku w 1962. Pracę nad tą powieścią rozpoczął autor podczas swego pobytu na Kubie w 1960 roku, a więc pod silnym wpływem Rewolucji Kubańskiej. W 1962 publikuje opowiadanie pt. Aura, w którym wyraźnie dostrzec można wpływ Papierów Asperna Henry Jamesa. „Aura jest to - powiedział Carlos Fuentes - opowieść pełna zjaw, w której toczy się walka o zachowanie i przetrwanie miłości mimo - czy też wbrew - postępującej starości.” Hiszpanoamerykańscy krytycy literaccy są zgodni, iż kunszt pisarski Carlosa Fuentesa można w pełni docenić dopiero w jego powieściach, chociaż - jak sam twierdzi - najbardziej lubi krótką formę literacką i najchętniej się w niej wypowiada. Noweli Aura zarzuca się, iż jest to opowiadanie typu sensacyjnego, w którym bardzo mało jest sensacji, raczej przedstawiony jest problem poszukiwania tożsamości. Nie jest to opowieść o duchach, ponieważ nie trzyma w napięciu ani nie stwarza iluzji. Duchem w Aurze jest Kobieta, uosobienie wiedzy tajemnej i wiedzy uniwersalnej. Kontakt cielesny z nią jest jedną z wiecznych form wprowadzenia w tajemnice świata. Fabuła rozgrywa się w starym, zrujnowanym pałacu, zamieszkałym przez ekscentryczną damę i jej sobowtóra, dziewczynę imieniem Aura, która wyraża dążenie do wskrzeszania na nowo marzeń młodzieńczych. Młody człowiek, który zjawia się do pracy w odpowiedzi na ogłoszenie, zamieszkuje w tym samym domu i zajmuje się przygotowaniem do druku dokumentów pozostawionych przez zmarłego męża właścicielki niesamowitego domostwa. Zakochuje się w Aurze, pięknej, zielonookiej dziewczynie. Jednak pod wpływem Kobiety-czarownicy młodzieniec żyje w transie nie zdając sobie sprawy z rzeczywistości. Jest to opowiadanie, które rozwija się na dwóch równoległych płaszczyznach, gdzie jedna część od drugiej nie może być oddzielona. Sen miesza się z rzeczywistością lub rzeczywistość wynika ze snu. W Aurze poruszony jest temat poszukiwania tożsamości, który stanowi obsesyjne zainteresowanie autora, obecne w całej jego twórczości, a jednocześnie tak meksykańskie. Carlos Fuentes stosując cały swój kunszt pisarski stworzył świat cieni i ech, gdzie temat tożsamości i miłości przeplata się ponadczasowo na przekór złu i śmierci. Aura jest czymś więcej niż zwykłym opowiadaniem o duchach, jest świadomym i fascynującym obrazem sił nadprzyrodzonych, jest spotkaniem z tą nieuchwytną granicą między iluzją i materialnym, dotykalnym światem. Sięgnięcie po dziwy i siły nadprzyrodzone jest niewątpliwie łatwizną i chęcią ucieczki od rozwiązywania różnych trudnych, bolesnych spraw tego świata, jednakże ta forma wypowiedzi jest bliska czytelnikowi Ameryki Łacińskiej, bo do niego głównie adresuje swoje dzieła Fuentes, a przed zbanalizowaniem ratuje go jego prawdziwy talent pisarski, który przyobleka te dziwności w uroczą fabułę. Następna powieść Fuentesa Cambio de piel (1987) została nagrodzona przez hiszpańskie wydawnictwo Seix Barral. W powieści tej autor przeprowadza tezę, iż pod powierzchnią nowego życia Meksyku nadal płynie nurt indiańskiej przeszłości. W dwa lata później drukuje opowiadanie pt. Cumpleaňos i zbiór esejów krytycznych La nueva novela hispanoamericana. GRAŻYNA GRUDZIRSKA 1 rodzaj kamienia pochodzenia wulkanicznego 2 - Czy ukończył pan studia? 3 - W Paryżu, proszę pani. 4 - Ach, tak, zawsze, zawsze taką mi sprawia przyjemność słyszeć... tak... wie pan, było się tak przyzwyczajonym... a poza tym... 5 Miała piętnaście lat, kiedy ją poznałem i ośmieliłbym się rzec, że to jej zielone oczy mnie zgubiły 6 moja mała zielonooka laleczko, wypełniłem ciebie miłością. 7 Zniosłem nawet twą nienawiść do kotów, ja, który tak bardzo lubię ładne zwierzątka. 8 robiłaś to w sposób tak niewinny, przez czystą dziecinność 9 ponieważ powiedziałaś mi, że torturowanie kotów to twój sposób zjednania łaski dla naszej miłości 10 Umiesz się dobrze ubierać, moja słodka Consuelo, zawsze udrapowana w twe zielone aksamity, zielone jak twoje oczy. Myślę, że zawsze będziesz piękna, nawet za sto lat... 11 Jesteś tak dumna z twojej urody, czegóż nie zrobiłabyś, aby zawsze pozostać młodą? 12 Consuelo, szatan także był aniołem, zanim... 13 zrobione na naszą dziesiątą rocznicę ślubu ?? ?? ?? ??