12318
Szczegóły |
Tytuł |
12318 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12318 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12318 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12318 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tarzan Michalewski
Mistycy i narkomani
JA HIPIS
Idę sobie ulicą, a za mną trochę kurzu
Trochę hałasu i spalin.
No i uśmiech politowania
Kółka na czole
Jakieś słowa o brudnym kudłaczu
Co prowadzi na sznurku
Wychudły psi szkielet
Nagle staję i zaczynam się gapić
O cholera! To, co koło mnie tupie
Gada i śmieje się
To zdaje się ludzie!
Spis treści
* PODZIĘKOWANIA, WSTĘP
* CZĘŚĆ I - Pod znakiem pacyfy, czyli na zielonych papierach
* CZĘŚĆ II - Krzyż, kompot i kontestacja
* CZĘŚĆ III - "Proszę o ciszę! Moje pokolenia umiera"
* POSŁOWIE
OCR & korekta by bhang.
PODZIĘKOWANIA
Stowarzyszenie "Tygiel Artystów" gorąco dziękuje wszystkim darczyńcom za pomoc w
wydaniu tej książki.
Szczególnie pragniemy podziękować Panu Władysławowi Skleniarzowi właścicielowi
drukarni "SKLENIARZ" bez pomocy którego książka nie mogłaby się ukazać.
Wydziałowi Kultury Urzędu Miasta Krakowa za dofinansowanie książki.
Panu Jerzemu Śnieżkowi dyrektorowi firmy IGEPA PAPIER w Krakowie za życzliwość i
pomoc oraz zainteresowanie działalnością naszego stowarzyszenia.
Pani Katarzynie Hordyńskiej za ilustracje do książki. Panu Arturowi Kotasiowi za
projekt
zdjęcia do okładki. Firmie Arbor za skanowanie projektu okładki.
Panu Zbigniewowi Sułkowskiemu właścicielowi firmy SKONTO za naświetlenie okładki
do
druku.
Panu Danielowi Zalewskiemu za pomoc w organizacji całego przedsięwzięcia.
WSTĘP
Nie da się w sposób sprawiedliwy, a równocześnie wyczerpujący napisać o tej
książce,
pomijając osobę jej autora. Bez żadnych wątpliwości można stwierdzić, że
Wojciech
Michalewski - bardziej znany pod pseudonimem "Tarzan" - jawi się jako człowiek
nietuzinkowy, wielobarwny, ze wszech miar niezwykły: a ktokolwiek zobaczył jego
postać
nigdy już jej nie zapomni. Od niepamiętnych czasów jest ona stałym "fragmentem
pejzażu"
Krakowa, niezbywalnym elemen-tem jego lokalnego kolorytu -jak kwiaciarki na
rynku,
"Biała Dama", nieodżałowanej pamięci Piotr Skrzynecki, Kopiec Kościuszki czy
hejnał z
Wieży Mariackiej. Mimo tego, że od najwcześniejszych lat swego życia (z bardzo
wielu,
zazwyczaj niezawinionych przez siebie powodów), Tarzan znajdował się - i
znajduje nadal -
na niemal całkowicie straconej pozycji w relacji do reszty społeczeństwa, będąc
wręcz stale
narażony na wszystkie niewygody i uciążliwości życia, z bezdomnością włącznie -
to jednak
nigdy nie uległ on zrozumiałej w takich przypadkach degradacji - czy to
osobowościowej czy
moralnej. Przeciwnie, co trzeba z niezwykłą stanowczością podkreślić - dzięki
własnemu
wysiłkowi, wrażliwej i subtelnej duszy, odwadze i determinacji nie tylko, że nie
zaprzepaścił
żadnego podstawowego wymiaru, który decyduje o jakości prawdziwego
człowieczeństwa,
ale do tego wszystkiego pozostał jednym z najbardziej heroicznych, mądrych i
delikatnych
ludzi jakich kiedykolwiek udało mi się spotkać. I stało się tak mimo tego, że od
dziecka
pozbawiony był wystarczającej opieki, czy elementarnego wsparcia pozwalającego
na
zdobycie jakiejkolwiek formacji duchowej czy intelektualnej - o czym niech
zaświadczy
choćby taki prosty fakt, że ukończył zaledwie szkołę podstawową.
Mimo długoletniego nałogu narkotycznego - ostatnio, jak wiele na to wskazuje,
nieodwołalnie
przezwyciężonego - mimo stałego kontaktu ze środowiskami z tak zwanego
"marginesu",
mimo ciągłych trudności z zaspokojeniem podstawowych potrzeb (jak choćby
najzwyklejsze
w świecie zdobycie jedzenia czy znalezienie miejsca do spania), udało się mu
zachować
podstawową wrażliwość i prawość, a - co już zdaje się kompletnie niewiarygodne -
w takich
właśnie niesprzyjających warunkach, prawie przez cały czas Michalewski obcował z
literaturą. Za z trudem zdobyte pieniądze kupował oraz pożyczał od znajomych
książki oraz
tworzył własne formy literackie: wiersze, przypowiastki, opowiadania, sagi
historyczne,
parodie słynnych dzieł (np. Mickiewicza). Większość z jego utworów nigdy nie
została
udostępniona szerszemu czytelnikowi. Część z nich została opublikowana, jednak
zazwyczaj
w rozproszonych wydawnictwach: a to okazjonalnych antologiach poetyckich (np.
zbiorach
wierszy "polskich hippisów"), a to w najprzeróżniejszego autoramentu gazetach i
magazynach, a to w "podziemnych" wydawnictwach tak zwanego "trzeciego obiegu",
których
Michalewski był współredaktorem i pomysłodawcą (jak np. "Kudły" w latach 80-
tych).
Na całe szczęście jednak, ujrzała światło dzienne, książka, która ma w jego
dorobku
znaczenie szczególne (choć sam autor ma do niej sporo zastrzeżeń i zdrowego
dystansu).
Chodzi mi o autobiografię Michalewskiego, która została opublikowana na początku
lat 90-
tych nakładem wydawnictwa "Ethos". Książka ta jest dokumentem niezwykłym,
będącym
skrzyżowaniem "Żywotów własnych" - w stylu znanych polskiemu czytelnikowi
opowieści
Benvenuta Celiniego czy filozoficznymi a la "Kandyd" oraz twórczością Wiecha.
Zaś całość
mocno osadzona jest w polskich realiach lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych
i
osiemdziesiątych. Barwna historia własnego życia, którą Tarzan przedstawił w
książce
zadziwia zarówno co do szczegółów oraz kolorytu, jak i od strony literackiej:
skonstruowana
jest z licznych, zazwyczaj krótkich, nasyco-nych realizmem scen, niekiedy
opatrzonych
pełnym humoru i dystansu do własnej osoby komentarzem.
Trzeba powiedzieć, że Michalewski jest "pisarzem instynktownym", tak jak
artystami
instynktownymi byli w swoim czasie Teofil Ociepka, Epifan Drowniak (Nikifor) czy
Henri
Rousseau zwany Celnikiem. Bez wykształcenia, bez formacji dopracowali się
własnego,
łatwo rozpoznawalnego stylu oraz warsztatu i tworzyli obrazy urzekające zarówno
od strony
formalnej, jak i treściowej. Malarzy prymitywnych, artystów naiwnych bjło i jest
wielu:
wybitnych - tylko kilku. Książka Michalewskiego w niezwykle korzystny sposób
odcina się
od innych produkcji tego rodzaju - pisanych przez nieprofesjonalistów, nie
posiadających
formalnego wykształcenia. Więcej, jest niepowtarzalnym dokumentem minionej
epoki,
zapisem przeżyć i myśli człowieka pochodzącego z kręgów, które tylko bardzo
rzadko są
zdolne do stworzenia tego rodzaju wypowiedzi. To świadectwo życia niezwykłego,
prawego
pośród przeciwieństw, myślącego pośród oceanu bezmyślności, wrażliwego mimo
zalewu
barbarzyństwa. To świadectwo poszukiwań duchowych i egzystencjalnych
prowadzonych w
warunkach, w których zazwyczaj nie myśli się o takich sprawach. Więcej, jest to
zapis
indywidualnej sprawy z Bogiem, z Absolutem, która rozgrywa się w realiach
odległych od
atmosfery klasztoru czy choćby spokoju zwykłej dostatniej egzystencji.
Bartłomiej Dobroczyński
JA HIPIS
Idę sobie ulicą, a za mną trochę kurzu
Trochę hałasu i spalin.
No i uśmiech politowania
Kółka na czole
Jakieś słowa o brudnym kudłaczu
Co prowadzi na sznurku
Wychudły psi szkielet
Nagle staję i zaczynam się gapić
O cholera! To, co koło mnie tupie
Gada i śmieje się
To zdaje się ludzie!
CZĘŚĆ I
Pod znakiem pacyfy, czyli na zielonych papierach
- Ten facet to autentyczny hipis... - z podziwem stwierdził jeden z moich kumpli
z rodzinnej
dzielnicy, krakowskiego Kazimierza. Omal nie do stał w ryj...
Był to koniec lat sześćdziesiątych, gdy w Polsce pojawiły się pierwsze grupy
hipisów.
"Chachary krakowskie" lały tę długowłosą zarazę jak każde inne frajerstwo
inteligenckie. Ja
też lałem. Dziwne to były stwory. Raz taki jeden na ubawie w klubie "Wandera"
dostał w ryj
od jednego z naszych. I powiedział dziękuję! Wariat! Po tych inteligentach
wszystkiego
można się spodziewać.
Gdy pewien mój przyjaciel dobił do owego ruchu frajerów, którzy na siebie mówią
pacyfiści,
wyśmiałem go i omal nie zerwałem przyjaźni.
- Hipis to wyższa forma człowieczeństwa! - tłumaczył mi nieudolnie.
- Bracie. Mieliśmy już w naszym dwudziestym wieku jednych nadludzi - śmiałem się
w oczy
Tomkowi (tak go nazwijmy) - i kiepsko się to dla nas wszystkich skończyło.
- Ale nadczłowiekiem jest Chrystus. Wierzysz przecież w Boga. Pociągnąłem łyk
piwa, bo
dyskusja miała miejsce pod budką z piwem.
- Człowieku! Ja tego Jezusa poważam, a i w Boga wierzę, ale sam widzisz, że go
zatłukli, bo
był za dobry. W życiu można marzyć o pięknych sprawach, ale na co dzień trzeba
być
skurwysynem, bo cię zajebią!
* * *
Kim wówczas byłem naprawdę? Dziki, rozkudlany szczeniak w podartym ubraniu,
noszący
pod strzępami ortalionowej kurtki ciężki, fiński nóż. Mymi kumplami były stare
pijaczyny
żłopiące bełty, czystą zwykłą i piwo po bramach
i w najobskurniejszych knajpach. Czułem się jednym z nich, choć oni widzieli
moją inność.
Myślałem. Myślałem, choć myśl topiłem w alkoholu, dodeptywałem ją chamstwem i
dziką
agresją. Wzorowałem się na ludziach ze swojej dzielnicy, a jednak zawsze
odbijałem z ich
tłumu. Ci, co mnie nie znali, myśleli, że jestem debilem. A ci którzy znali,
szanowali mnie
nawet, ale czuli, że jestem jakiś inny. Ta inność martwiła mnie nawet wtedy.
Potem
przywykłem. Miałem oczytaną babcię z "lepszego domu", u której się wychowywałem.
To,
że nauczyła mnie czytać książki sprawiło, że nie utonąłem w kazimierskich i
azorskich
mętach. Rozwinęła we mnie zainteresowania przyrodą i historią. Dlatego też
więcej niż
połowę życia spędziłem w okolicznych laskach i na bagnach obserwując zwierzęta.
Najchętniej odwiedzałem Stawki Salwatorskie, gdzie nawet miałem ustawiony własny
szałas
z gałęzi póki nie zwaliła go powódź. Babcia pozwoliła mi założyć w domu
terraria, w których
hodowałem złowione traszki, jaszczurki i zaskrońce.
Gdy skończyłem lat 19 na skutek zagrożenia zawaleniem się kamienicy, w której
mieszkałem
wraz z babcią przeniesiono nas ze starej dzielnicy Kazi mierz na nowoczesne jak
na owe
czasy osiedle Azory. Wyrwany ze środowiska dawnych kumpli, nie umiałem
dostosować się
do gitowskiego elementu nowego otoczenia. Teraz już cały wolny czas spędzałem na
Stawkach Salwatorskich lub grzebiąc w terrariach. Poza tym piłem na umór do
lusterka.
* * *
Właśnie na Stawkach Salwatorskich spotkałem Tomka. Był młodszy ode mnie i wtedy
też
interesował się płazami i gadami. Pomogłem mu łowić traszki, nauczyłem zakładać
terraria. A
ten szczeniak, uwziął się na mnie, że mnie zdeprawuje i zaciągnie na "cnotliwą
drogę".
Był z jakiejś dobrej rodziny, malował całkiem fajnie obrazki i wmawiał we mnie
jak w Żyda
chorobę, że mam artystyczną duszę. Ja tej duszy w ogóle nie czułem, chociaż
owszem -
wiersze pisałem. Ale jakie? Za kufel piwa lub setkę wódki deklamowałem wielce
sprośne
wierszyki w stylu "Trzynastej księgi Pana Tadeusza". Ten Tomek, zanim trafił do
hipisów,
wprowadził mnie jeszcze w krąg pracowników ZOO krakowskiego. Jeden z nich -
niejaki pan
Zbyszek - zajmował się hodowlą płazów i gadów. Lecz już na wyższym szczeblu. On
hodował egzotyczne. Pomagał nam obu, nim Tomek został hipisem. On też hipisów
nie lubił,
bo miał już jednego u siebie w pracy. Niejakiego Włodka "Kajzera". Potem już
tylko ja
odwiedzałem pana Zbyszka, bo Tomek jako hipis zaniedbał hodowlę. Ja twardo
szedłem do
przodu. Przy pomocy pana Zbyszka udało mi się powiększyć hodowlę o okazy
zagraniczne.
Żółw z Meksyku, żabki szponiaste z Afryki i jaszczurki zielone z Bułgarii. Pan
Zbyszek
chętnie przyjąłby mnie do pracy na dział egzotarium. Ale etat zajmował "Kajzer",
z którym
pan Zbyszek prowadził świętą wojnę. Malował mi jego postać w bardzo czarnych
barwach.
Zresztą wysilać się specjalnie nie musiał. Napuścić gara na hipa nigdy trudno
nie było. Nawet
jeśli był to gar nietypowy, zewnętrznie wyglądający na hipa. Nie. Po pysku
Włodek nie
oberwał, lecz bywał ostentacyjnie nie zauważany. Nie podawałem mu ręki i
rozmawiałem z
nim tylko tyle, ile musiałem. To samo z resztą ferajny, która go odwiedzała. Gdy
na trzeci etat
przyjęto młodą stażystkę zootechniki (ponoć już panią magister), również
traktowałem ją "per
noga", bo piorunem dogadała się z Kajzerem. Czy już wcześniej była hipiską, czy
on ją
wciągnął? Trudno ustalić. Dość, że szybko zaczęła pojawiać się w pracy w opasce
na włosach
i z hipisowskimi wisiorkami na piersi. Z tą całą panią Joanną w ogóle dziwne
sprawy były od
początku. Jak dotąd nigdy nie przytrafiło mi się, aby człowiek naprzód mi się
śnił, a potem
żebym go spotkał w życiu...
Tymczasem na krótko przed jej pojawieniem się w pracy miałem dość nieprzyjemny
sen, że
popełniłem samobójstwo razem z jakąś obcą dziewczyną, wieszając się na gałęzi
wierzby.
Miałem solidny opad szczeny, gdy w jakiś ty dzień potem na egzotarium pojawiła
się
dziewczyna o twarzy dokładnie takiej jak u mnie ze snu. Ale cóż. Zbieg
okoliczności się
zdarza. Tak to wtedy potrak towałem. Niepokoił mnie tylko jej wzrok, gdy nasze
oczy się
spotykały. Odwracałem głowę przed zimnymi, lodowatymi oczami zmrużonymi jak
przed
zadaniem ciosu nożem.
* * *
Do zacieśnienia znajomości doszło dość banalnie. Jeden z pracowników ZOO zaczął
opowiadać coś na temat ludzi z Kazimierza, niezbyt pochlebnie się wyrażając.
Faktycznie
opinia, że krakowski Kazimierz to zbiorowisko Żydów, złodziei i prostytutek nie
jest wyssana
z palca. Jednak to przecież moja dzielnica. Warknąłem więc na delikwenta ponuro
i nagle
pani magister Joanna stanęła po mojej stronie, broniąc środowiska i ludzi,
którzy są przecież
śmiertelnymi wrogami inteligentów, a już hipów w szczególności. Zbaraniałem
naprzód, a
potem... A potem przegadaliśmy we dwójkę trzy dni. Ja przeważnie opowiadałem
głupie
kawały. A Joanna mówiła o życiu. Nagle, choć nie przyznałem się wtedy do tego,
okazało się,
że pani magister hipiską i dziki łachmaniarz z Kazimierza mają jednakowy
światopogląd.
Tyle, że ona wbrew całemu światu realizowała go w życiu, a ja zgodziłem się
przed światem i
sobą na rolę skurwysyna. Nasza znajomość trwała trzy rozmowy. Zapamiętałem z
tego
dziwne wrażenie, że choć mówimy, to nie jest to potrzebne. Czy rzeczywiście
czytaliśmy
sobie w myślach? Chyba się nigdy tego nie dowiem. Zapamiętałem jej wspaniały,
ciepły
uśmiech, który wciąż kłócił się z uważnymi, lodowatymi oczami. A potem... Potem
Joanna
przerwała staż i przeniosła się czort wie gdzie. Kajzer też się zwolnił z
własnej woli i po
łupach z egzotarium zostało wspomnienie i trochę śmieci, bo oboje czystością nie
grzeszyli...
Jeśli myślicie, że zaraz po tej historii nawróciłem się, to się grubo mylicie.
Całe miesiące
minęły od tego momentu. Dokładnie dziewięć, jak w pysk strzelił. Tymczasem
pracowałem w
ZOO na miejscu Joanny i Włodka coraz bardziej rozumiejąc, że w wojnie
egzotaryjnej
słuszność leżała po ich stronie. Pan Zby szek był dobrym kumplem, ale nie w
pracy. W paru
kłótniach, jakie między nami wynikły, stwierdziłem, że o wiele łatwiej mi było
się dogadać z
pół obcą hipisiarą niż z kolegą z pracy (również gadziażem przecież). Na co
padła odpo
wiedź, że "pewnie chuja skalałem hipisiarą". Pan Zbyszek podłapał ode mnie
garowski
słownik z Kazimierza i często stosował go w rozmowach ze mną. Zacząłem pić coraz
ostrzej,
więc to, co wówczas nastąpiło, wziąłem, za delirkę. A może i była to
rzeczywiście delirka?
Joanna śniła mi się przez trzy noce w dość ponurych okolicznościach. Zupełnie
jakby
wzywała mnie na pomoc. Na czwartą noc śniło mi się, że odwiedziła naszą
instytucję.
Ciekawym szczegółem, który zapamiętałem, było to, że miała we śnie bardzo jasne
włosy, a
w rzeczywistości była rudawa. W przeddzień tego snu nie byłem w pracy. Gdy
następnego
dnia przyszedłem rano na egzotarium dowiedziałem się, że Joanna rzeczy wiście
wstąpiła do
nas i że - uwaga - utleniła włosy! Jajo! W żadne senniki dotąd nie wierzyłem,
ale fakty są
faktami. Postanowiłem jednak odnaleźć tę dziewczynę i dowiedzieć się, co jest
grane. W
owych latach o parapsychologii mało się jeszcze mówiło, jednak coś tam zawsze
przeciekało.
Czyżbym zetknął się z takim zjawiskiem? Najprościej byłoby dowiedzieć się adresu
Joanny w
ZOO i po sprawie. W końcu mają dane pracowników. Ale co? Iść do dziewczyny i
powiedzieć jej, że śni mi się po nocach? Wy chodziło to na kiepski podryw. Nic
prostszego
jednak, jak iść między hipisów i spotkać ją niby przypadkiem. Miałem tylko
jednego hipa
znajomka. Właśnie Tomka, który zrezygnował już dawno z "nawracania mnie".
Zbaraniał,
gdy sam zgłosiłem się do niego z gotowością zasilenia szeregów Ruchu.
Gdy wyłożyłem mu swój światopogląd, był oczarowany. Ja zaś przedstawiłem mu
tylko moje
wnioski z rozmów z Joanną, plus moją starą filozofię człowieka przyrody zbliżoną
z grubsza
do indiańskiego kultu Manitou. Zaczął mi więc znosić książki filozoficzne, aby
"oczyścić
diament z błota", jak to nazywał. Najsilniejsze wrażenie wywarła na mnie książka
Sadhana
Rabindranatha Tagore. Autentycznie olśnił mnie blask starej cudownej filozofii i
religii Indii.
Na ścianie nad moim łóżkiem pojawiły się napisy "Upaniszady", "Rigveda",
"Mahabharata".
Tomek znosił mi, co się dało. A ja kułem twardo, żeby nie wypaść źle w kontakcie
z hipami,
a i dlatego, że owa filozofia wciągała mnie jak bagno. W pocie czoła przebrnąłem
przez
Tomasza z Akwinu pojmując z tego le dwie połowę. I wreszcie spotkanie w szerszym
gronie.
Niejaki Janek, który zajmował się jogą indyjską. Nie palił, nie pil, mięsa nie
jadł, seksu
wówczas również nie uprawiał. Zaproszono mnie do kawiarni na rozmowę przy
herbacie.
Wolałbym przy piwie, ale postanowiłem dostosować się do mych guru. Do wielu
spraw nie
przywykłem. Ja, stary pijak, nie potrafiłem siedzieć pół godziny nad jedną
szklanką, choćby
to była tylko herbata. Wypiłem swoją dolę jednym haustem i "kazałem następną
kolejkę".
Moi rozmówcy zastosowali się do mnie. Nadałem ostre tempo. Przy dziesiątej
kolejce herbaty
zaczęli na zmianę gonić do ubikacji. Mój organizm nawykły do ogromnych ilości
piwa, nie
reagował. W rezultacie rozmowę dokończyliśmy na Plantach, gdzie Tomek z Jankiem
za
ciągnęli mnie przezornie. Wnioski z dyskusji? Oni byli ze mnie zadowoleni. Ja
mniej. Nie
mogłem pogodzić się z indyjskim światopoglądem, nakazującym nie walczyć ze złem
i
zajmującym się tylko spokojem wewnętrznym. To było dla mnie potworne i
nieludzkie. Ale
oni pocieszali mnie, że kiedyś zrozumiem. Uwierzyłem na słowo.
* * *
Tomek był już w jednej grupie, którą szlag trafił. Jacyś "biedni" czy "ubodzy" z
Tarnowa. Dla
mnie wszystko było nowe. Nie wiedziałem, że każdy "małolat" cierpi na "chorobę
proroka" i
wierzyłem, że razem z Tomkiem rzeczywiście zbawimy ludzkość. Początki były
smutne.
Zaczęliśmy działać podczas Juvenalii, gdy do Krakowa zjechała większa gromada
hipisów.
Zostaliśmy wyśmiani. Takich proroków jak my było w Ruchu na tony. Takich, co
chcieli
zakładać komunę w górach (obowiązkowo Bieszczady), drugie tyle. Ja przy okazji
delikatnie
chciałem trafić na Kajzera i jego grupę, aby spotkać Joannę. Ale nie udało mi
się. Grupa
Kajzera była elitarna, zamknięta i chodziła własnymi drogami. Na Rynku pod
pomnikiem
Mickiewicza zwanym "Adaśkiem" czy w innych ówczesnych (dziś znowu aktualnych)
punktach zbornych, jak kawiarnia "Kolorowa" czy "Noworol", rzadko się ich
widywało. W
końcu trafiliśmy na jakiegoś delikwenta, co chciał nas słuchać. Dziwny to był
osobnik.
Młody, drobny chłopak o czarnych włosach i wielkich, czarnych, płonących oczach.
Przedstawił się jako Jacek z Brzegu pod Wrocławiem. Też interesował się Indiami
i jak sam
powiedział, czarną magią. Oprócz tego twierdził, że cierpi na schizofrenię, co
bardzo
ucieszyło Tomka. Uważał, że każdy schizofrenik to geniusz, który widzi prawdy
zakryte
przed światem i dlatego świat ma go za wariata. Gdy sprowadziłem go na nocleg
uprzedziwszy, że przeżywamy właśnie inwazję pluskiew (obok mrówek faraona znana
plaga
nowych osiedli), długo w noc opowiadał o róż nych dziwnych rzeczach. Uświadomił
mi, że
wąż wedle Starego Testamentu jest symbolem Szatana. Pokazywał przy tym na mojego
poczciwego gniewosza, który tylko dla jaszczurki bywa groźny. Cytatami z ksiąg
Mojżeszowych sypał jak z rękawa. Potem zaczęła się nocka. Tfu! Niech ją diabli.
Normalne
jest, że ktoś czasem gada przez sen. Ale jeśli ktoś gada jednostajnym wyraźnym
szeptem, to
już trochę dziwne. A jak ten szept dobiega z całkiem innej strony pokoju niż
facet śpi, to już
zupełne jajo. A tak właśnie było. Z jednostajnego, coraz bardziej
przyśpieszonego szeptu
Jacka wynikało, że boi się mnie śmiertelnie, bo jak tu się nie bać takiego, co
nie lęka się
gadów i nawet je w domu trzyma. Ze swej strony stwierdziłem, że jak się nie bać
faceta co śpi
w jednym kącie, a gada z drugiego. Zapaliłem światło. I zabraniałem do reszty.
Jak się rzekło,
przeżywaliśmy wtedy inwazję pluskiew (czy taj: "inwazję potworów"). Szanowne
robaczki
udały się oczywiście skosztować mojego gościa. Ale... pluskwy stały na podłodze
całą masą
wokół śpiącego ciała. Żadna z nich nie przekroczyła niewidzialnej linii około
dwudziestu
centymetrów od śpią cego... Obudziłem Jacka. Rzekomo nic nie wiedział.
Stwierdził tylko, że
przy nim nieraz dzieją się dziwne rzeczy, a robactwo go nie gryzie. Do rana
przegadaliśmy o
różnych sprawach. Potem poszliśmy razem na Stawki Salwatorskie, gdzie umówiliśmy
się z
Tomkiem i jego dziewczyną - Teresą - siostrą owego Jasia jogina. Na Stawkach
Jacek zaczął
czynić dziwne rzeczy. Powiedział, że pokaże nam pantomimę. Rozebrał się do naga
i zaczął
chodzić po łące pokazując na zmianę to strach, to radość. Potem położył się na
ziemię i zaczął
śpiewać dziwaczną pieśń bez słów. Nagle przerwał pieśń i zaczął odmawiać
"Zdrowaś
Mario", przerywając modlitwę wybuchami szatańskiego śmiechu. Obłęd w ciapki! Od
tego
wszystkiego łeb bolał mnie coraz mocniej i pod byle pretekstem zwiałem do domu.
Jacek
oświadczył na pożegnanie, że skontaktuje się ze mną za pomocą telepatii.
Na drugi dzień wpadli do mnie Tomek z Teresą informując, że Jacek już po jechał.
Nim to
zrobił, rozmawiał z Teresą, przekazując jej myśli. Pytał, czy gotowa jest
"służyć prawdzie", a
gdy to potwierdziła, oświadczył: "W tej chwili włożyłaś koronę cierniową". Potem
ukazał się
Tomkowi, by rozwiać się w powietrzu, czym śmiertelnie go przeraził. W końcu
chciał
pokazać, że potrafi latać i miał wyjść przez okno, ale Tomek go zatrzymał, bo
miał dość
cudów. Wszyscy odetchnęliśmy, gdy ten czarodziej wreszcie wyjechał, zostawiając,
jak się
okazało "lewy" adres.
To jednak był tylko początek. Właściwy ubaw zaczął się po mniej więcej dwóch
tygodniach.
Nagle obudziłem się w nocy i... wyraźnie usłyszałem szept Jacka. Zapalenie
światła nie
pomogło, szept trwał. Słyszałem go nawet, gdy zatkałem uszy. Potworne! Każdy z
nas ma
własne wnętrze, które ukrywa przed światem. Własne tajemnice, wyobrażenia,
mity...
Wszystko to zostało odczytane, wywalone na wierzch, oplute, wyśmiane. Zabiłbym
skurwysyna na miejscu, ale go nie było. Był tylko ten szept piekielny. Chwilami
miałem
ochotę wyskoczyć oknem, albo żyły sobie podciąć, byle tego wszystkiego nie
słuchać.
Jednak, chociaż splugawiony i skopany, przetrwałem przez te straszne godziny do
rana.
Następnej nocy znów go słyszałem, ale tym razem wyjaśniał mi, że jednak jestem
wspaniały i
że dane mi jest być wybrańcem bogów, ale muszę się oczyścić z brudów świata,
zakazał mi
tylko używać imienia Jezusa, "żydowskiego włóczęgi", jak go nazywał. Trzecia noc
była
najstraszniejsza. Nagle, przy wtórze chóralnego śpiewu jakiś istot, zawodzących
w kółko
słowa "odporność poprzez odporność", zostałem uwiedziony w jakieś nieznane
strony. Pośród
tropikalnej dżungli w sadzawkach przeglądały się białe pałace. Potem ukazała się
straszliwa
bogini Kali w czerwonej szacie. Miałem ją błagać o zmiłowanie i pomoc, w
przeciwnym razie
byłbym oddany w niewolę demonom na rok, podczas gdy w moje ciało wstąpi jeden z
nich i
zniszczy moich najbliższych. Wstawiał się za mną Jacek, ciemnoskóry młodzieniec
imieniem
Kriszna, sam zresztą bóg i dwaj bramini, którzy modlili się za mnie w
Himalajach. Nie
widziałem tych braminów, ale tak mówił Kriszna. Kali poddała mnie próbie. Kazała
mi
odebrać panterze dzika, którego upolowała na skraju dżungli. Gdy to wykonałem,
Kriszna
odwiózł mnie na skrzydlatym potworze, podobnym do kury, nad oceanem, który
dzielił świat
ludzi od zaświatów i... znalazłem się w swoim pokoju. Na zakończenie tego seansu
usłyszałem głos Jacka, że przeszedłem próbę odporności, należę do Kriszny i
jestem
pasowany na proroka. Co to było? Nie wiem do dziś. Może epizod schizofreniczny,
a może
parapsychologia, metafizyka? Ale nie był to sen i nie kłamię. Było.
* * *
Doprawiły mnie te trzy nocki, oj doprawiły. I tak opisałem je w skrócie i
delikatnie. Jak to się
stało, że już wtedy nie wylądowałem tam, gdzie potem i tak trafiłem? To chyba
największy
cud ze wszystkiego. Opowiedziałem o tym Tomkowi, a on uznał mnie, jeżeli nie za
boga, to
za proroka. Ja sam nieomal w to uwierzyłem. Na szczęście nie nawracałem jeszcze
i to mnie
ocaliło od zu pełnego obłędu. Zresztą proroków było od groma, jak się rzekło.
Poznałem pod
Adaśkiem niejakiego "Kefasa", który wraz ze swą dziewczyną jeździł po Polsce i
nawracał na
chrześcijaństwo. Nosili zielone habity na wzór zakonnych i byli poobwieszani
krzyżami i
różańcami. "Kefas" zwrócił mi uwagę, że jestem zbyt agresywny wobec ludzi,
którzy rzucają
głupie uwagi, gdy siedzimy na pomniku. Ma być w nas pokój i miłość jak w
Chrystusie i jego
apostołach. Zresztą rozpiętość ideologiczna w Ruchu hipi już wtedy była szeroka.
Niejaki
"Dekabrysta" z Krakowa nosił na ramieniu opaskę ze swastyką i po pijanemu
wrzeszczał
hasła antyradzieckie. Był to dla mnie lekki szok. Po pierwszych kontaktach
miałem hipisów
za jakichś idealnych ludzi. Nie wiedziałem, że i tu są pijacy. Jednak w owych
czasach nie
było jeszcze tak źle. Panowała moda na Indie, jogę i mi stycyzm. Większość
hipisów nie
jadała mięsa. W modzie było niepalenie, niepicie i asceza. Większość, jeśli
nawet święta nie
była, to pozowała na takowych. Ja nie wiedząc jeszcze, że to zgrywa miałem
wyrzuty
sumienia, że jestem taki grzeszny. Jedynie grupa Rajzera jawnie głosiła seks
jako
wyzwolenie. Ale oni mogli to robić. Kajzer sam ogłosił się bogiem i miał własne
przykazania
dla wiernych. Nie był pierwszy, bo już Mahomet na ten pomysł wpadł 1300 lat
przed nim.
Mimo to, gdy grupa Kajzera się rozpadła, wspominam ją jak "kochaną babcię
Austrię", bo
jednak oni nadawali w Krakowie ton. To jakiś teatr zrobili, to misterium. Do
swego grona nas
nie dopuszczali, ale i tak byli dla nas niedo ścigłym wzorem, nawet gdy się
rozpadli. Do dziś
z dumą stwierdzam, że pochodzę pośrednio ze szkoły Kajzera, choć nie daj mi Bóg
być
takim, jak Kajzer.
* * *
Razem z grupką hipisów-joginów udaliśmy się na włóczęgę po górach. Jeden namiot
jedynka.
Sześciu hipisów i mój pies, wilczur Kazań, zaprawiony w wędrówkach ze mną po
lasach, za
gadami. Szefem był niejaki "Przewodnik". Jogin uważany za świętego. Rzeczywiście
sama
jego obecność umiała wnieść radość i pokój w najbardziej ponure towarzystwo. Nie
wstydził
się nikogo. Taki sam jasny i uśmiechnięty był wśród joginów, jak i wśród
zwykłych ćpaczy.
Ponoć rzeczywiście był w Indiach i uczył się u tamtejszych guru. Chodzą o nim
różne
legendy. Jedni mają go za świętego, a drudzy za cwanego zgrywusa. Ja nie wiem,
ale nie
widziałem nic, co by świadczyło przeciw niemu. No więc włóczyliśmy się po
Bieszczadach.
Dieta bezmięsna, jarzynki. Parę broszurek o jodze, z książką pani Michalskiej
"Hata joga dla
wszystkich" na czele. Ćwiczenia co dzień. Wszyscy podziwiali wrodzoną giętkość
mojego
ciała. Jestem chudy i ćwiczenia jogi są dla mnie łatwiejsze do opanowania, niż
dla
przeciętnego Europejczyka. Moi guru nie mogli mnie tylko oduczyć palenia i
wyskakiwania
na piwko. Mięsa nie jadłem, choć "Przewodnik" nie kładł na to zbytniego nacisku.
- Póki nie zrozumiesz czemu nie jeść - jedz - radził. Ja jednak zmuszałem się
siłą i efekty
miałem opłakane, zamiast zyskiwać spokój wewnętrzny bywałem rozdrażniony. Przez
to
byłem coraz bardziej rozdrażniony i coraz częściej piłem piwo i coraz więcej
paliłem.
Skończyło się smutno. Schlałem się w jakiejś knajpie z bandą górali. Po pijanemu
zacząłem
nauczać kumpli od kielicha. Oni byli też pijani, więc zaraz uznali mnie za
Chrystusa, który
zstąpił z nieba. Rycząc - Alleluja! Alleluja! - wzięli mnie za ramiona i
powlekli do kościoła
żebym... Właśnie, po co? Byłem zbyt pijany, by pamiętać dokładnie, ale chyba
uznali, że jak
jestem bogiem to powinienem mieszkać w kościele. Kościół po nocy był zamknięty,
więc
zaczęli dobijać się na plebanię, żeby ksiądz dał klucze. Gdy przerażony ksiądz
zaczął wołać,
że dzwoni na milicję - wyrwałem się i prysnąłem do lasu. Rano trafiłem do obozu
i zabrawszy
psa wyjechałem. Było mi wstyd i tyle.
JRJ
We trzech kąpaliśmy się
w ciepłym wieczornym stawie
wśród żab, karasi i piskorzy
nadzy, wolni, długowłosi
a potem wygrzewaliśmy się
w trawie na słońcu
między kępami wikliny
zjedliśmy trochę zeschniętego chleba
otworzyliśmy po butelce bełta
piliśmy i śpiewaliśmy
razem z żabami
i śmialiśmy się z ludzi frajerów
a jak zapadła noc zasnęliśmy
owinięci jednym brudnym kocem
Joszua, Rokita i ja.
* * *
Do śruby, oprócz spirytyzmu, przyczyniał się jeszcze alkohol w postaci piwa i
bełtów, od
których wciąż jeszcze nie mogłem się uwolnić. Piłem nieco mniej, ale nadal.
Dlatego
zakładam, że wiele moich ówczesnych przeżyć mistycznych nie było ani metafizyką,
ani
obłędem, lecz po prostu delirką. Przy jakiej takiej równowadze utrzymywały mnie
wyprawy z
moim psem w lasy podkrakowskie na połów płazów i gadów. Za złowione zwierzęta
niewielkie sumy płaciło mi ZOO oraz Instytut Zootechniki, gdzie miałem paru
przyjaciół.
Poza tym utrzymywałem się z renty mojej babci, a po trochu z żebraniny, "sępa",
jak się to
mówi wśród hipisów. Za gadami włóczyłem się piechotą, a nieraz autostopem w
całym
rejonie Kraków-Podkarpacie. Za ekwipunek miałem torbę z workami, słoikami i
dziurawy
koc do spania. Towarzyszył mi w tych wędrówkach pies Kazań. Od lasu do lasu, od
bagna do
bagna. Łowiło się co podleci, od żaby trawnej poczynając, a na żmii zygzakowatej
kończąc.
Spało się w stogach siana, w chłopskich stodołach, a czasami, jak była ciepła
noc, w lesie.
Jadłem, co wyżebrałem po wsiach lub ukradłem z pól i sadów. Wtedy bez żadnej
jogi czułem
się prawdziwie wolny. Żyłem tak, jak reszta otaczających mnie zwierząt.
Polowałem, żarłem i
spałem. Jeśli byłem w odludnym miejscu, pakowałem odzież do worka i chodziłem
nago. Ten
tryb życia prowadziłem jeszcze długo wcześniej nim trafiłem do hipów. Gdy była
burza,
modliłem się do piorunów. Gdy pogoda, to do słońca. A zasypiając prosiłem o
opiekę mojego
ukochanego patrona - błotnego diabła Rokitę, który może jest fantazją, ale w
którego zawsze
wierzyłem. Podczas tych wypraw prawie nie piłem alkoholu i paliłem o wiele
mniej. Mój
organizm nie pragnął trucizny. Przyroda sama z siebie dawała mi równowagę.
Zdrowiałem
szybko. Powrót do domu mógł zbudzić paranoje i pociąg do kieliszka.
* * *
Podczas jednej z takich wypraw spotkaliśmy jakieś dziwadło. Mówię "my", bo Tomek
wrócił
z wyprawy z joginami i udał się ze mną na dwudniową wycieczkę. Wprosiliśmy się
do
pastuchów na pieczone jabłka. Siedzieliśmy przy ogniu, gdy dosiadł się do nas
jakiś
mężczyzna we flanelowej koszuli z plecakiem. Wyglądał na turystę. Wyjął flet,
zaczął na nim
grać, a potem stwierdził, że flet jest do niczego i chciał go rzucić do ogniska,
ale go
powstrzymaliśmy. Powitał mnie jak starego znajomego i zaczął mi wmawiać twardo,
że
wczoraj spotkaliśmy się w Wysokich Tatrach na szlaku. Bardzo się zdumiał, że to
niemożliwe, bo w tym czasie byłem w Krakowie. Potem wygłaszał jakieś sentencje
filozoficzne i w ogóle miał nas, zdaje się, za nie wiadomo kogo, bo coś
wspominał że "powiał
wiatr z południowego wschodu, zbudził świadomość i ci, którzy zostali naznaczeni
musieli
się spotkać". Potem ciężko się załamał dowiedziawszy się, że łowię gady. Zaczął
mi
tłumaczyć, że "kajdany, wolność, okowy". Ja wyjaśniłem mu sprawy zoologii o
tyle, o ile
znam literaturę oraz zwierzęta z praktyki. Na to on rąbnął mi jakimś wierszem "o
wypchanym
jastrzębiu w klatce" i zacytował jakąś przypowieść buddyjską, ale to ostatnie
było jego
błędem, bo przypowieści lubią być dwuznaczne, a ta akurat była taką, że można
nią było
poprzeć zarówno jego rację, jak i moją. Załamał się więc jeszcze bardziej, ale
potem mu
przeszło i stwierdził, że jest jednak we mnie iskra "satori" i że z czasem pojmę
Prawdę i
przestanę łowić i hodować zwierzęta...
Wiele lat minęło od tego proroctwa i ani się nie sprawdziło, ani nic nie
wskazuje na to, żeby
sprawdzić się miało.
* * *
Edek z Łodzi, bo tak się zwał nasz nowy towarzysz, miał dyplom magistra
psychologii,
schizofrenię paranoidalną, żonę, córkę i ćwiczył Zeń. Tyle o nim się
dowiedzieliśmy. Łaził z
nami przez dwa dni nauczając nas japońskiej filozofii, zachwycał się moją
harmonią z
przyrodą, ćwiczył z nami jogę, a ze mną pił piwo. Tomek naprzód uważał go za
wariata,
potem go podziwiał, a ja byłem ostrożny, bo cholera wie, czy facet nie jest
znowu jakimś
magiem. Głowa przy nim bolała mnie jak cholera. Ale jedyne "czary" jakie robił,
to
błyskawiczna umiejętność dogadania się z ludźmi. Właził spokojnie chłopu na
pole. Kopał z
niego ziemniaki, bo "ziemia rodzi dla wszystkich". Chłop nadlatywał z kłonicą, a
Edek
zaczynał z nim dyskusję, która kończyła się tym, że zbaraniały, skołowany
wieśniak przynosił
nam jeszcze z chałupy motykę, żebyśmy rękami nie kopali i mleko do popicia
ziemniaków po
upieczeniu. Edek tłumaczył mi, że wystarczy nie mieć w sobie agresji, tylko
miłość, a każdy
człowiek przy nas się uspokoi. Była to dla nas nowość, ale potem stosowałem ją
kilkakrotnie
w życiu i udawało się. Trzeba tylko w takich momentach autentycznie kochać
wroga. Zdaje
się, że gdybyśmy dosłownie stosowali w życiu słowa Chrystusa "Miłujcie
nieprzyjacioły", to
żadne wojny na świecie nie byłyby możliwe.
* * *
Do Krakowa przybyliśmy we trójkę. Drzwi otworzyła moja babcia informując:
- Przyjechał ten wasz brodaty kolega i czeka na was. Bardzo miły. Posprzątał
dom, śmieci
wyniósł, zakupy zrobił. Tylko chyba jakiś chory. Mięsa nie chce, a zamiast
herbaty pije
ziółka. W chwilę potem z radością ściskaliśmy Przewodnika. Uśmiechał się swoim
promiennym uśmiechem, ale oswobodził się z naszych objęć.
- W tym Krakowie, to takie dziwne zwyczaje. Ciągle dotykać się i dotykać! Toż
świerzba
można dostać! - oświadczył swoim wschodnim akcentem.
Kto nie znał Przewodnika, ten by się obraził. Jednak był zwyczaj niedotykania
się i
niepodawania ręki, aby nie przekazać sobie złych wibracji i nie zburzyć
wewnętrznego
spokoju. Z Przewodnikiem pojechałem na mój pierwszy zlot.
Zloty hipisów w Częstochowie między 13 a 15 sierpnia, to tradycja stara jak nasz
Ruch.
Pierwszy odbył się bodaj w 1969 roku. W owych czasach, poza głównym
częstochowskim
zlotem, zloty były dość rzadkie. Grupy hipisów często organizowały sobie wspólne
obozy w
lasach, ale nie były to zloty, które dziś są zmorą Ruchu. Na główny zlot
zjeżdżało z całej
Polski zaledwie półtora do trzech tysięcy ludzi. Dobre były to czasy. Prawie
wszyscy się znali
i atmosfera bywała prawie rodzinna. Gdy ja przystałem do Ruchu, zaczynał się już
zmierzch
dobrych czasów, ale jeszcze było fajnie.
Pojechaliśmy pociągiem. Dotarliśmy rano. Zlot już się zaczynał. Pod murami
klasztoru,
kręciło się mniej więcej ze czterysta osób. Reszta była ponoć na mieście.
- Nie wpuszczają do klasztoru.
- Czemu?
- Mają zakaz.
- Podobno przedtem nasi ludzie mieli wstęp do klasztoru i nocowano ich w sali
rycerskiej.
Księża byli dość dobrze do nas nastawieni.
- Teraz się zmieniło. Władze klasztorne dostały zakaz wpuszczania nas w ogóle na
teren
klasztoru. Czy same na to wpadły, czy podsunęła im to milicja?
- Nie wiadomo.
- Jak to? W końcu obywatel ma prawo iść do kościoła! - zawołał Edek. - Ale widać
nie hipis.
Poszliśmy w kilkunastu, bo wiadomo, że Edek umiał robić cuda z ludźmi. Ale
okazało się, że
największe czary nie skutkują, gdy zabrzmi najpotężniejsze zaklęcie świata
cywilizowanego -
"Prikaz naczalstwa". W bramie zatrzymały nas jakieś pajace w operetkowych
mundurach i
kazały wracać. Żadne tłumaczenia nie pomogły. Dołapaliśmy jakiegoś księdza
prosząc o
pomoc. Wzruszył ramionami.
- Wy jesteście hipisi. Idźcie się modlić do ateistów! - oświadczył. Ja zaś
dodałem półgłosem:
- Gdzie nie wpuszczono syna człowieczego, tam i Ojca Niebieskiego nie ma.
Zostawiając lekko ogłupiałego księdza wróciliśmy do reszty ludzi. Otaczali
właśnie tłumem
dwóch panów, co do których od razu rzucało się w oczy, że są po cywilnemu. Byli
bardzo
mili (cjanci) i serdeczni.
- Mamy wspólny kłopot - tłumaczyli. - Nasi koledzy z Warszawy zrobili nam
świństwo.
Namówili całą bandę chuliganów, żeby tu przyjechali i was pobili. Nie dajcie się
sprowokować, bo będziemy musieli wszystkich was zamknąć. A przecież wszyscy
chcemy
spokoju - prawda? My do was nic nie mamy, ale najlepiej przenieście wasz zlot
gdzie indziej.
Jeszcze nie zdążyliśmy podziękować miłym panom, gdy od strony parku
częstochowskiego
rozległy się jakieś krzyki i hałasy. W stronę klasztoru ciągnął spory tłum. Na
czele szedł
kompletnie pijany Dekabrysta. Na czole miał czerwoną opaskę ze złotym sierpem i
młotem,
na ramieniu swastykę, na piersiach ogromny drewniany krucyfiks, a w rękach niósł
czerwoną
flagę.
- Obywatele! - wrzeszczał. - Katolicy kradną! Komuniści kradną! A ja Dekabrysta
rewolucję
zrobię! Zatrzymał się i zaczął przemawiać do tłumu. - Jak nam wszystkim wiadomo,
konsekwentna polityka Kraju JAad prowadzi nas do nieuchronnej ruiny politycznej
i
gospodarczej. Pozwólcie państwo, że przytoczę liczby: l, 2, 3, 4, 5... 49.
Końcówki banderoli
nie pamiętam..
Dwaj mili panowie podeszli, ujęli go delikatnie pod ramiona i pociągnęli za
sobą.
* * *
Pomału zbieraliśmy się na łączce pod murem klasztornym. W tym roku zamknięto dla
nas
bramy klasztorne i możliwości zameldowania się na kempingach dla pielgrzymów. Ci
ostatni
przychodzili popatrzeć na nas jak na egzotyczne zwierzęta. A przecież
zewnętrznie nie
różniliśmy się zbytnio od wielu z nich. Moda na dziwaczne ubiory i koraliki nie
była jeszcze
powszechna. Większość z nas miała na sobie zniszczoną odzież turystyczną. Paru
na
spodniach i kurtkach miało wymalowane czy wyszyte znaki pacyfy. Niektórzy mieli
opaski
na włosach i jakieś wisiorki. To wszystko. Nawet u dziewczyn moda indiańsko-
cygańska nie
była jeszcze tak powszechna. Czym taka hipiska różniła się od zwykłej
autostopowiczki? Ale
ludzie gapili się. Padały uwagi o nierobach, brudasach, rozwydrzonej
młodzieży... Ponieważ
brakowało papierosów i żywności, paru z nas zaczęło sępić po ludziach, ale
niewiele zebrano.
Tymczasem zbierało się nas coraz więcej. Było chyba blisko tysiąc osób. Niewielu
miało
namioty. Do każdej jedynki pakowało się tyle ludzi, ile zmieści. Nieraz ponad
ośmioro.
Ludzie spali jeden na drugim grzejąc się własnymi ciałami. Inni z patyków, koców
i
kawałków folii robili jakieś daszki, pod które pchało się od razu po kilka osób.
Starczyło
przeważnie na osłonięcie połowy ciała. Rozpalono parę ognisk. Skąd wzięto
drewno?
Prawdopodobnie cichaczem nałamano w parku. Zapalono je starą metodą harcerską
(jedna
zapałka + jedna butelka benzyny). Przysunęliśmy się do ognia. Paru ludzi miało
flety i gitary.
Rozpoczął się nocny koncert. Przypominało się trochę koczowisko jakichś dzikich
plemion z
prehistorycznych czasów. Flety skowyczały pseudohinduskie motywy. Potem przy
brzdąkaniu gitar śpiewano ballady Dylana: "Dom wschodzącego słońca" i jakieś
songi po
angielsku. Potem chórem śpiewaliśmy "Grosza nie mam" i "Hare Kriszna". To
ostatnie
nuciłem ze specjalnym zapałem. Kriszna to był przecież mój osobisty opiekun.
Zwróciłem
uwagę na jakiegoś człowieka siedzącego nieruchomo i szklanym wzrokiem patrzącego
przed
siebie. Wyglądał na ciężko chorego. Ale zaraz wyjaśniono mi, że zaćpany - taki,
co brał
narkotyki. W Częstochowie zaćpanych było mało. Istniało niepisane prawo, że na
głównym
zlocie się nie ćpa. Wówczas mało kto łamał ten zwyczaj, choć, gdy ktoś się
zaćpał, nikt mu
uwagi nie zwracał.
* * *
Nad ranem mieliśmy jeszcze małą atrakcję w postaci najazdu gitów. Przybyło ich
niewielu.
Może z piętnastu. Pijani już od rana. Któryś wymachiwał pustą flachą po bełcie i
ryczał
zmieniając słowa hipisowskiej piosenki "Noś długie włosy" - A ty noś, noś, noś
Cynk pod
lewym okiem! - Mimo, że pijani, bali się trochę z początku i poprzestawali na
śmiechach i
obelgach. Szybko się rozochocili, widząc, że ignorujemy nawet szarpanie za włosy
i brody.
Któryś rąbnął w twarz bardziej wątło zbudowanego hipa. Chłopak upadł, a z
rozbitego nosa i
warg ciekła krew. Usiadł i spokojnie powiedział:
- Dziękuję ci bracie!
Dostał za to kopniaka w żołądek. A potem gity zaczęli bić każdego, kto podszedł
pod rękę.
Było nas zbyt wielu, aby każdego porządnie stłuc. Więc nie wysilali się. Bili
raczej
symbolicznie. Chwyt za włosy czy brodę, dwa razy pięścią w twarz, raz kopniak w
tyłek.
Naprzód próbowali być rycerscy i bić tylko chłopaków. Potem już rozochocili się
i tłukli, jak
leci, uwzględniając prawo kobiet do równouprawnienia. A zresztą nasze dziewczyny
to nie
kobiety. To "kurwy hipisowskie". Jakiś git, co dalej nie miał odwagi bić, a może
miał lepsze
serce, wyjął scyzoryk i biegał po obozie tnąc linki od namiotów i płachty
namiotowe.
Gotowało się wszystko we mnie jak widziałem, że wszyscy pozwalają się bezkarnie
bić i
obrażać. Nieznacznie podniosłem spod muru porzuconą butelkę po winie. Ale
Przewodnik
zauważył to i położył mi rękę na ramieniu.
- Zostaw. To przecież twoi biedni bracia. Oni są nieszczęśliwi, to biją. Było w
jego głosie tyle
ciepła i spokoju, że butelka wypadła mi z ręki.
W chwilę potem dostaliśmy obaj po mordach. Przewodnik uśmiechnął się promiennie
do gita.
- Dziękujemy braciszku. Na zdrowie.
Git zaklął coś i dołożył nam jeszcze po razie. Ale słabo, nawet nie upadliśmy.
Według
założeń ideologii hipisów, joginów, chrześcijan i buddystów nie odpowiadanie
agresją na
agresję wypala w przeciwniku zło, "złą karmę" i sprawia, że wróg zaczyna nas
kochać. Któryś
z gitów wyrwał niedopalony gruby kij z wygasłego ogniska i przewróciwszy
kopniakiem w
brzuch jakiegoś chłopca, tłukł go zapamiętale grubszym końcem po głowie.
- Róbmy coś! - Szarpnąłem się. - Przecież oni go zabiją!
- Spokojnie! - tłumaczył Przewodnik. - Zło na świecie trzyma się dlatego, że
wciąż oddajemy
je sobie wzajemnie. Nawet za cenę życia nie możemy walczyć! Ktoś musi przerwać
łańcuch
katów!
Tymczasem wokoło zebrała się gromada gapiów, którzy z przyzwoitej odległości
wołali, że te
brudasy się biją, bo pewnie pijane i trzeba wezwać milicję. Gapie nie
rozróżniali nas od gitów
i myśleli, że to jakieś wewnętrzne porachunki. Ideologii naszej nie znali.
Wszyscy razem
byliśmy dla nich chuliganami i rozwydrzoną młodzieżą, którą tylko gumowa pałka i
obóz
pracy mogą przywrócić na cnotliwe łono społeczeństwa. Nie wiem, jak by się
sprawa
zakończyła, gdyby gity nie zaczęły zrywać sukienki z jakiejś dziewczyny i pchać
ją, bijąc, do
nie przewróconego jeszcze namiotu. Tego było zbyt wiele. Nagle z tłumu wystąpił
mały,
chudy chłopiec z jasnymi włosami związanymi w koński ogon. Zbliżył się do dwóch
gitowców ciągnących za ręce i włosy jedną z dziewczyn. Spokojnie i prawie
serdecznie
poprosił ich, aby dali spokój. Git zamierzył się pięścią i uderzył. W tym
momencie przeleciał
chyba ze trzy metry w powietrzu. Choć stałem dość daleko, doszedł mnie suchy
trzask. Gar
leżał teraz na ziemi i wyjąc przeraźliwie trzymał się za rękę. Twarz zrobiła mu
się sina, a z
oczu lały się łzy. Pozostałe gity skoczyły na pomoc. Zakotłowało się. Jakieś
ciało fiknęło
znów w powietrzu maj tając śmiesznie długimi nogami. Potem przez moment
widziałem gara,
który trzymając się za obojczyk wykonał obrót wokół własnej osi i głową naprzód
padł na
wygasłe ognisko. W chwilę potem gity rzuciły się do ucieczki. To znaczy czterech
zostało.
Trzech wiło się po ziemi wyjąc i płacząc, trzymając się za pogruchotane
kończyny. A jeden
leżał, jak porzucony łachman, nie dając znaku życia. Zwycięzca pochylił się nad
leżącym.
Dotknął go w paru miejscach, a potem wyjął z kieszeni lusterko i przyłożył mu do
ust.
- Dzwońcie po pogotowie - powiedział, prostując się. Zbliżyliśmy się z
Przewodnikiem.
- Przeżyje?
- Tak. Ale bez lekarza się nie obejdzie.
- Potem złożył wschodni ukłon przed Przewodnikiem
- Wybacz mistrzu, że użyłem swych umiejętności.
- Czy był w tobie pokój i miłość? - zapytał Przewodnik.
- Był, mistrzu!
Patrzyłem w twarz chłopca. Nie było w niej śladu złości. Było tylko trochę
zmartwienia.
Zupełnie jakby przed chwilą nie walczył, ale wykonywał jakąś nieprzyjemną pracę,
która
jednak była konieczna.
- A więc pokój z tobą bracie Iczi! Tak po raz pierwszy zobaczyłem Icziego z
Płocka, znanego
karatekę, zajmującego się równocześnie zenem. Jednak na gadanie czasu nie było,
bo
przyjechała już karetka. Musiał zadzwonić ktoś z pielgrzymów, bo nasi by jeszcze
nie
zdążyli. Razem z karetką przyjechał radiowóz. Paru funkcjonariuszy spisywało
protokół.
- Kto ich tak połamał? - zapytał jakiś kapral. Iczi wysunął się do przodu.
- Ja panie władzo - uśmiechnął się promiennie do milicjanta.
Ten profilaktycznie wydobył pałkę i uderzył. Nagle ze zdumieniem zobaczył, że
ręce ma
puste, a pałka zniknęła. Rozejrzał się. Pałka leżała o dobre dziesięć metrów za
nim. Iczi stał
bez ruchu nadal się uśmiechając. Milicjant zaklął, zabrał pałkę i odszedł
udając, że nic się nie
zdarzyło. Dowódca patrolu kazał nam się jak naj