12318

Szczegóły
Tytuł 12318
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12318 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12318 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12318 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tarzan Michalewski Mistycy i narkomani JA HIPIS Idę sobie ulicą, a za mną trochę kurzu Trochę hałasu i spalin. No i uśmiech politowania Kółka na czole Jakieś słowa o brudnym kudłaczu Co prowadzi na sznurku Wychudły psi szkielet Nagle staję i zaczynam się gapić O cholera! To, co koło mnie tupie Gada i śmieje się To zdaje się ludzie! Spis treści * PODZIĘKOWANIA, WSTĘP * CZĘŚĆ I - Pod znakiem pacyfy, czyli na zielonych papierach * CZĘŚĆ II - Krzyż, kompot i kontestacja * CZĘŚĆ III - "Proszę o ciszę! Moje pokolenia umiera" * POSŁOWIE OCR & korekta by bhang. PODZIĘKOWANIA Stowarzyszenie "Tygiel Artystów" gorąco dziękuje wszystkim darczyńcom za pomoc w wydaniu tej książki. Szczególnie pragniemy podziękować Panu Władysławowi Skleniarzowi właścicielowi drukarni "SKLENIARZ" bez pomocy którego książka nie mogłaby się ukazać. Wydziałowi Kultury Urzędu Miasta Krakowa za dofinansowanie książki. Panu Jerzemu Śnieżkowi dyrektorowi firmy IGEPA PAPIER w Krakowie za życzliwość i pomoc oraz zainteresowanie działalnością naszego stowarzyszenia. Pani Katarzynie Hordyńskiej za ilustracje do książki. Panu Arturowi Kotasiowi za projekt zdjęcia do okładki. Firmie Arbor za skanowanie projektu okładki. Panu Zbigniewowi Sułkowskiemu właścicielowi firmy SKONTO za naświetlenie okładki do druku. Panu Danielowi Zalewskiemu za pomoc w organizacji całego przedsięwzięcia. WSTĘP Nie da się w sposób sprawiedliwy, a równocześnie wyczerpujący napisać o tej książce, pomijając osobę jej autora. Bez żadnych wątpliwości można stwierdzić, że Wojciech Michalewski - bardziej znany pod pseudonimem "Tarzan" - jawi się jako człowiek nietuzinkowy, wielobarwny, ze wszech miar niezwykły: a ktokolwiek zobaczył jego postać nigdy już jej nie zapomni. Od niepamiętnych czasów jest ona stałym "fragmentem pejzażu" Krakowa, niezbywalnym elemen-tem jego lokalnego kolorytu -jak kwiaciarki na rynku, "Biała Dama", nieodżałowanej pamięci Piotr Skrzynecki, Kopiec Kościuszki czy hejnał z Wieży Mariackiej. Mimo tego, że od najwcześniejszych lat swego życia (z bardzo wielu, zazwyczaj niezawinionych przez siebie powodów), Tarzan znajdował się - i znajduje nadal - na niemal całkowicie straconej pozycji w relacji do reszty społeczeństwa, będąc wręcz stale narażony na wszystkie niewygody i uciążliwości życia, z bezdomnością włącznie - to jednak nigdy nie uległ on zrozumiałej w takich przypadkach degradacji - czy to osobowościowej czy moralnej. Przeciwnie, co trzeba z niezwykłą stanowczością podkreślić - dzięki własnemu wysiłkowi, wrażliwej i subtelnej duszy, odwadze i determinacji nie tylko, że nie zaprzepaścił żadnego podstawowego wymiaru, który decyduje o jakości prawdziwego człowieczeństwa, ale do tego wszystkiego pozostał jednym z najbardziej heroicznych, mądrych i delikatnych ludzi jakich kiedykolwiek udało mi się spotkać. I stało się tak mimo tego, że od dziecka pozbawiony był wystarczającej opieki, czy elementarnego wsparcia pozwalającego na zdobycie jakiejkolwiek formacji duchowej czy intelektualnej - o czym niech zaświadczy choćby taki prosty fakt, że ukończył zaledwie szkołę podstawową. Mimo długoletniego nałogu narkotycznego - ostatnio, jak wiele na to wskazuje, nieodwołalnie przezwyciężonego - mimo stałego kontaktu ze środowiskami z tak zwanego "marginesu", mimo ciągłych trudności z zaspokojeniem podstawowych potrzeb (jak choćby najzwyklejsze w świecie zdobycie jedzenia czy znalezienie miejsca do spania), udało się mu zachować podstawową wrażliwość i prawość, a - co już zdaje się kompletnie niewiarygodne - w takich właśnie niesprzyjających warunkach, prawie przez cały czas Michalewski obcował z literaturą. Za z trudem zdobyte pieniądze kupował oraz pożyczał od znajomych książki oraz tworzył własne formy literackie: wiersze, przypowiastki, opowiadania, sagi historyczne, parodie słynnych dzieł (np. Mickiewicza). Większość z jego utworów nigdy nie została udostępniona szerszemu czytelnikowi. Część z nich została opublikowana, jednak zazwyczaj w rozproszonych wydawnictwach: a to okazjonalnych antologiach poetyckich (np. zbiorach wierszy "polskich hippisów"), a to w najprzeróżniejszego autoramentu gazetach i magazynach, a to w "podziemnych" wydawnictwach tak zwanego "trzeciego obiegu", których Michalewski był współredaktorem i pomysłodawcą (jak np. "Kudły" w latach 80- tych). Na całe szczęście jednak, ujrzała światło dzienne, książka, która ma w jego dorobku znaczenie szczególne (choć sam autor ma do niej sporo zastrzeżeń i zdrowego dystansu). Chodzi mi o autobiografię Michalewskiego, która została opublikowana na początku lat 90- tych nakładem wydawnictwa "Ethos". Książka ta jest dokumentem niezwykłym, będącym skrzyżowaniem "Żywotów własnych" - w stylu znanych polskiemu czytelnikowi opowieści Benvenuta Celiniego czy filozoficznymi a la "Kandyd" oraz twórczością Wiecha. Zaś całość mocno osadzona jest w polskich realiach lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Barwna historia własnego życia, którą Tarzan przedstawił w książce zadziwia zarówno co do szczegółów oraz kolorytu, jak i od strony literackiej: skonstruowana jest z licznych, zazwyczaj krótkich, nasyco-nych realizmem scen, niekiedy opatrzonych pełnym humoru i dystansu do własnej osoby komentarzem. Trzeba powiedzieć, że Michalewski jest "pisarzem instynktownym", tak jak artystami instynktownymi byli w swoim czasie Teofil Ociepka, Epifan Drowniak (Nikifor) czy Henri Rousseau zwany Celnikiem. Bez wykształcenia, bez formacji dopracowali się własnego, łatwo rozpoznawalnego stylu oraz warsztatu i tworzyli obrazy urzekające zarówno od strony formalnej, jak i treściowej. Malarzy prymitywnych, artystów naiwnych bjło i jest wielu: wybitnych - tylko kilku. Książka Michalewskiego w niezwykle korzystny sposób odcina się od innych produkcji tego rodzaju - pisanych przez nieprofesjonalistów, nie posiadających formalnego wykształcenia. Więcej, jest niepowtarzalnym dokumentem minionej epoki, zapisem przeżyć i myśli człowieka pochodzącego z kręgów, które tylko bardzo rzadko są zdolne do stworzenia tego rodzaju wypowiedzi. To świadectwo życia niezwykłego, prawego pośród przeciwieństw, myślącego pośród oceanu bezmyślności, wrażliwego mimo zalewu barbarzyństwa. To świadectwo poszukiwań duchowych i egzystencjalnych prowadzonych w warunkach, w których zazwyczaj nie myśli się o takich sprawach. Więcej, jest to zapis indywidualnej sprawy z Bogiem, z Absolutem, która rozgrywa się w realiach odległych od atmosfery klasztoru czy choćby spokoju zwykłej dostatniej egzystencji. Bartłomiej Dobroczyński JA HIPIS Idę sobie ulicą, a za mną trochę kurzu Trochę hałasu i spalin. No i uśmiech politowania Kółka na czole Jakieś słowa o brudnym kudłaczu Co prowadzi na sznurku Wychudły psi szkielet Nagle staję i zaczynam się gapić O cholera! To, co koło mnie tupie Gada i śmieje się To zdaje się ludzie! CZĘŚĆ I Pod znakiem pacyfy, czyli na zielonych papierach - Ten facet to autentyczny hipis... - z podziwem stwierdził jeden z moich kumpli z rodzinnej dzielnicy, krakowskiego Kazimierza. Omal nie do stał w ryj... Był to koniec lat sześćdziesiątych, gdy w Polsce pojawiły się pierwsze grupy hipisów. "Chachary krakowskie" lały tę długowłosą zarazę jak każde inne frajerstwo inteligenckie. Ja też lałem. Dziwne to były stwory. Raz taki jeden na ubawie w klubie "Wandera" dostał w ryj od jednego z naszych. I powiedział dziękuję! Wariat! Po tych inteligentach wszystkiego można się spodziewać. Gdy pewien mój przyjaciel dobił do owego ruchu frajerów, którzy na siebie mówią pacyfiści, wyśmiałem go i omal nie zerwałem przyjaźni. - Hipis to wyższa forma człowieczeństwa! - tłumaczył mi nieudolnie. - Bracie. Mieliśmy już w naszym dwudziestym wieku jednych nadludzi - śmiałem się w oczy Tomkowi (tak go nazwijmy) - i kiepsko się to dla nas wszystkich skończyło. - Ale nadczłowiekiem jest Chrystus. Wierzysz przecież w Boga. Pociągnąłem łyk piwa, bo dyskusja miała miejsce pod budką z piwem. - Człowieku! Ja tego Jezusa poważam, a i w Boga wierzę, ale sam widzisz, że go zatłukli, bo był za dobry. W życiu można marzyć o pięknych sprawach, ale na co dzień trzeba być skurwysynem, bo cię zajebią! * * * Kim wówczas byłem naprawdę? Dziki, rozkudlany szczeniak w podartym ubraniu, noszący pod strzępami ortalionowej kurtki ciężki, fiński nóż. Mymi kumplami były stare pijaczyny żłopiące bełty, czystą zwykłą i piwo po bramach i w najobskurniejszych knajpach. Czułem się jednym z nich, choć oni widzieli moją inność. Myślałem. Myślałem, choć myśl topiłem w alkoholu, dodeptywałem ją chamstwem i dziką agresją. Wzorowałem się na ludziach ze swojej dzielnicy, a jednak zawsze odbijałem z ich tłumu. Ci, co mnie nie znali, myśleli, że jestem debilem. A ci którzy znali, szanowali mnie nawet, ale czuli, że jestem jakiś inny. Ta inność martwiła mnie nawet wtedy. Potem przywykłem. Miałem oczytaną babcię z "lepszego domu", u której się wychowywałem. To, że nauczyła mnie czytać książki sprawiło, że nie utonąłem w kazimierskich i azorskich mętach. Rozwinęła we mnie zainteresowania przyrodą i historią. Dlatego też więcej niż połowę życia spędziłem w okolicznych laskach i na bagnach obserwując zwierzęta. Najchętniej odwiedzałem Stawki Salwatorskie, gdzie nawet miałem ustawiony własny szałas z gałęzi póki nie zwaliła go powódź. Babcia pozwoliła mi założyć w domu terraria, w których hodowałem złowione traszki, jaszczurki i zaskrońce. Gdy skończyłem lat 19 na skutek zagrożenia zawaleniem się kamienicy, w której mieszkałem wraz z babcią przeniesiono nas ze starej dzielnicy Kazi mierz na nowoczesne jak na owe czasy osiedle Azory. Wyrwany ze środowiska dawnych kumpli, nie umiałem dostosować się do gitowskiego elementu nowego otoczenia. Teraz już cały wolny czas spędzałem na Stawkach Salwatorskich lub grzebiąc w terrariach. Poza tym piłem na umór do lusterka. * * * Właśnie na Stawkach Salwatorskich spotkałem Tomka. Był młodszy ode mnie i wtedy też interesował się płazami i gadami. Pomogłem mu łowić traszki, nauczyłem zakładać terraria. A ten szczeniak, uwziął się na mnie, że mnie zdeprawuje i zaciągnie na "cnotliwą drogę". Był z jakiejś dobrej rodziny, malował całkiem fajnie obrazki i wmawiał we mnie jak w Żyda chorobę, że mam artystyczną duszę. Ja tej duszy w ogóle nie czułem, chociaż owszem - wiersze pisałem. Ale jakie? Za kufel piwa lub setkę wódki deklamowałem wielce sprośne wierszyki w stylu "Trzynastej księgi Pana Tadeusza". Ten Tomek, zanim trafił do hipisów, wprowadził mnie jeszcze w krąg pracowników ZOO krakowskiego. Jeden z nich - niejaki pan Zbyszek - zajmował się hodowlą płazów i gadów. Lecz już na wyższym szczeblu. On hodował egzotyczne. Pomagał nam obu, nim Tomek został hipisem. On też hipisów nie lubił, bo miał już jednego u siebie w pracy. Niejakiego Włodka "Kajzera". Potem już tylko ja odwiedzałem pana Zbyszka, bo Tomek jako hipis zaniedbał hodowlę. Ja twardo szedłem do przodu. Przy pomocy pana Zbyszka udało mi się powiększyć hodowlę o okazy zagraniczne. Żółw z Meksyku, żabki szponiaste z Afryki i jaszczurki zielone z Bułgarii. Pan Zbyszek chętnie przyjąłby mnie do pracy na dział egzotarium. Ale etat zajmował "Kajzer", z którym pan Zbyszek prowadził świętą wojnę. Malował mi jego postać w bardzo czarnych barwach. Zresztą wysilać się specjalnie nie musiał. Napuścić gara na hipa nigdy trudno nie było. Nawet jeśli był to gar nietypowy, zewnętrznie wyglądający na hipa. Nie. Po pysku Włodek nie oberwał, lecz bywał ostentacyjnie nie zauważany. Nie podawałem mu ręki i rozmawiałem z nim tylko tyle, ile musiałem. To samo z resztą ferajny, która go odwiedzała. Gdy na trzeci etat przyjęto młodą stażystkę zootechniki (ponoć już panią magister), również traktowałem ją "per noga", bo piorunem dogadała się z Kajzerem. Czy już wcześniej była hipiską, czy on ją wciągnął? Trudno ustalić. Dość, że szybko zaczęła pojawiać się w pracy w opasce na włosach i z hipisowskimi wisiorkami na piersi. Z tą całą panią Joanną w ogóle dziwne sprawy były od początku. Jak dotąd nigdy nie przytrafiło mi się, aby człowiek naprzód mi się śnił, a potem żebym go spotkał w życiu... Tymczasem na krótko przed jej pojawieniem się w pracy miałem dość nieprzyjemny sen, że popełniłem samobójstwo razem z jakąś obcą dziewczyną, wieszając się na gałęzi wierzby. Miałem solidny opad szczeny, gdy w jakiś ty dzień potem na egzotarium pojawiła się dziewczyna o twarzy dokładnie takiej jak u mnie ze snu. Ale cóż. Zbieg okoliczności się zdarza. Tak to wtedy potrak towałem. Niepokoił mnie tylko jej wzrok, gdy nasze oczy się spotykały. Odwracałem głowę przed zimnymi, lodowatymi oczami zmrużonymi jak przed zadaniem ciosu nożem. * * * Do zacieśnienia znajomości doszło dość banalnie. Jeden z pracowników ZOO zaczął opowiadać coś na temat ludzi z Kazimierza, niezbyt pochlebnie się wyrażając. Faktycznie opinia, że krakowski Kazimierz to zbiorowisko Żydów, złodziei i prostytutek nie jest wyssana z palca. Jednak to przecież moja dzielnica. Warknąłem więc na delikwenta ponuro i nagle pani magister Joanna stanęła po mojej stronie, broniąc środowiska i ludzi, którzy są przecież śmiertelnymi wrogami inteligentów, a już hipów w szczególności. Zbaraniałem naprzód, a potem... A potem przegadaliśmy we dwójkę trzy dni. Ja przeważnie opowiadałem głupie kawały. A Joanna mówiła o życiu. Nagle, choć nie przyznałem się wtedy do tego, okazało się, że pani magister hipiską i dziki łachmaniarz z Kazimierza mają jednakowy światopogląd. Tyle, że ona wbrew całemu światu realizowała go w życiu, a ja zgodziłem się przed światem i sobą na rolę skurwysyna. Nasza znajomość trwała trzy rozmowy. Zapamiętałem z tego dziwne wrażenie, że choć mówimy, to nie jest to potrzebne. Czy rzeczywiście czytaliśmy sobie w myślach? Chyba się nigdy tego nie dowiem. Zapamiętałem jej wspaniały, ciepły uśmiech, który wciąż kłócił się z uważnymi, lodowatymi oczami. A potem... Potem Joanna przerwała staż i przeniosła się czort wie gdzie. Kajzer też się zwolnił z własnej woli i po łupach z egzotarium zostało wspomnienie i trochę śmieci, bo oboje czystością nie grzeszyli... Jeśli myślicie, że zaraz po tej historii nawróciłem się, to się grubo mylicie. Całe miesiące minęły od tego momentu. Dokładnie dziewięć, jak w pysk strzelił. Tymczasem pracowałem w ZOO na miejscu Joanny i Włodka coraz bardziej rozumiejąc, że w wojnie egzotaryjnej słuszność leżała po ich stronie. Pan Zby szek był dobrym kumplem, ale nie w pracy. W paru kłótniach, jakie między nami wynikły, stwierdziłem, że o wiele łatwiej mi było się dogadać z pół obcą hipisiarą niż z kolegą z pracy (również gadziażem przecież). Na co padła odpo wiedź, że "pewnie chuja skalałem hipisiarą". Pan Zbyszek podłapał ode mnie garowski słownik z Kazimierza i często stosował go w rozmowach ze mną. Zacząłem pić coraz ostrzej, więc to, co wówczas nastąpiło, wziąłem, za delirkę. A może i była to rzeczywiście delirka? Joanna śniła mi się przez trzy noce w dość ponurych okolicznościach. Zupełnie jakby wzywała mnie na pomoc. Na czwartą noc śniło mi się, że odwiedziła naszą instytucję. Ciekawym szczegółem, który zapamiętałem, było to, że miała we śnie bardzo jasne włosy, a w rzeczywistości była rudawa. W przeddzień tego snu nie byłem w pracy. Gdy następnego dnia przyszedłem rano na egzotarium dowiedziałem się, że Joanna rzeczy wiście wstąpiła do nas i że - uwaga - utleniła włosy! Jajo! W żadne senniki dotąd nie wierzyłem, ale fakty są faktami. Postanowiłem jednak odnaleźć tę dziewczynę i dowiedzieć się, co jest grane. W owych latach o parapsychologii mało się jeszcze mówiło, jednak coś tam zawsze przeciekało. Czyżbym zetknął się z takim zjawiskiem? Najprościej byłoby dowiedzieć się adresu Joanny w ZOO i po sprawie. W końcu mają dane pracowników. Ale co? Iść do dziewczyny i powiedzieć jej, że śni mi się po nocach? Wy chodziło to na kiepski podryw. Nic prostszego jednak, jak iść między hipisów i spotkać ją niby przypadkiem. Miałem tylko jednego hipa znajomka. Właśnie Tomka, który zrezygnował już dawno z "nawracania mnie". Zbaraniał, gdy sam zgłosiłem się do niego z gotowością zasilenia szeregów Ruchu. Gdy wyłożyłem mu swój światopogląd, był oczarowany. Ja zaś przedstawiłem mu tylko moje wnioski z rozmów z Joanną, plus moją starą filozofię człowieka przyrody zbliżoną z grubsza do indiańskiego kultu Manitou. Zaczął mi więc znosić książki filozoficzne, aby "oczyścić diament z błota", jak to nazywał. Najsilniejsze wrażenie wywarła na mnie książka Sadhana Rabindranatha Tagore. Autentycznie olśnił mnie blask starej cudownej filozofii i religii Indii. Na ścianie nad moim łóżkiem pojawiły się napisy "Upaniszady", "Rigveda", "Mahabharata". Tomek znosił mi, co się dało. A ja kułem twardo, żeby nie wypaść źle w kontakcie z hipami, a i dlatego, że owa filozofia wciągała mnie jak bagno. W pocie czoła przebrnąłem przez Tomasza z Akwinu pojmując z tego le dwie połowę. I wreszcie spotkanie w szerszym gronie. Niejaki Janek, który zajmował się jogą indyjską. Nie palił, nie pil, mięsa nie jadł, seksu wówczas również nie uprawiał. Zaproszono mnie do kawiarni na rozmowę przy herbacie. Wolałbym przy piwie, ale postanowiłem dostosować się do mych guru. Do wielu spraw nie przywykłem. Ja, stary pijak, nie potrafiłem siedzieć pół godziny nad jedną szklanką, choćby to była tylko herbata. Wypiłem swoją dolę jednym haustem i "kazałem następną kolejkę". Moi rozmówcy zastosowali się do mnie. Nadałem ostre tempo. Przy dziesiątej kolejce herbaty zaczęli na zmianę gonić do ubikacji. Mój organizm nawykły do ogromnych ilości piwa, nie reagował. W rezultacie rozmowę dokończyliśmy na Plantach, gdzie Tomek z Jankiem za ciągnęli mnie przezornie. Wnioski z dyskusji? Oni byli ze mnie zadowoleni. Ja mniej. Nie mogłem pogodzić się z indyjskim światopoglądem, nakazującym nie walczyć ze złem i zajmującym się tylko spokojem wewnętrznym. To było dla mnie potworne i nieludzkie. Ale oni pocieszali mnie, że kiedyś zrozumiem. Uwierzyłem na słowo. * * * Tomek był już w jednej grupie, którą szlag trafił. Jacyś "biedni" czy "ubodzy" z Tarnowa. Dla mnie wszystko było nowe. Nie wiedziałem, że każdy "małolat" cierpi na "chorobę proroka" i wierzyłem, że razem z Tomkiem rzeczywiście zbawimy ludzkość. Początki były smutne. Zaczęliśmy działać podczas Juvenalii, gdy do Krakowa zjechała większa gromada hipisów. Zostaliśmy wyśmiani. Takich proroków jak my było w Ruchu na tony. Takich, co chcieli zakładać komunę w górach (obowiązkowo Bieszczady), drugie tyle. Ja przy okazji delikatnie chciałem trafić na Kajzera i jego grupę, aby spotkać Joannę. Ale nie udało mi się. Grupa Kajzera była elitarna, zamknięta i chodziła własnymi drogami. Na Rynku pod pomnikiem Mickiewicza zwanym "Adaśkiem" czy w innych ówczesnych (dziś znowu aktualnych) punktach zbornych, jak kawiarnia "Kolorowa" czy "Noworol", rzadko się ich widywało. W końcu trafiliśmy na jakiegoś delikwenta, co chciał nas słuchać. Dziwny to był osobnik. Młody, drobny chłopak o czarnych włosach i wielkich, czarnych, płonących oczach. Przedstawił się jako Jacek z Brzegu pod Wrocławiem. Też interesował się Indiami i jak sam powiedział, czarną magią. Oprócz tego twierdził, że cierpi na schizofrenię, co bardzo ucieszyło Tomka. Uważał, że każdy schizofrenik to geniusz, który widzi prawdy zakryte przed światem i dlatego świat ma go za wariata. Gdy sprowadziłem go na nocleg uprzedziwszy, że przeżywamy właśnie inwazję pluskiew (obok mrówek faraona znana plaga nowych osiedli), długo w noc opowiadał o róż nych dziwnych rzeczach. Uświadomił mi, że wąż wedle Starego Testamentu jest symbolem Szatana. Pokazywał przy tym na mojego poczciwego gniewosza, który tylko dla jaszczurki bywa groźny. Cytatami z ksiąg Mojżeszowych sypał jak z rękawa. Potem zaczęła się nocka. Tfu! Niech ją diabli. Normalne jest, że ktoś czasem gada przez sen. Ale jeśli ktoś gada jednostajnym wyraźnym szeptem, to już trochę dziwne. A jak ten szept dobiega z całkiem innej strony pokoju niż facet śpi, to już zupełne jajo. A tak właśnie było. Z jednostajnego, coraz bardziej przyśpieszonego szeptu Jacka wynikało, że boi się mnie śmiertelnie, bo jak tu się nie bać takiego, co nie lęka się gadów i nawet je w domu trzyma. Ze swej strony stwierdziłem, że jak się nie bać faceta co śpi w jednym kącie, a gada z drugiego. Zapaliłem światło. I zabraniałem do reszty. Jak się rzekło, przeżywaliśmy wtedy inwazję pluskiew (czy taj: "inwazję potworów"). Szanowne robaczki udały się oczywiście skosztować mojego gościa. Ale... pluskwy stały na podłodze całą masą wokół śpiącego ciała. Żadna z nich nie przekroczyła niewidzialnej linii około dwudziestu centymetrów od śpią cego... Obudziłem Jacka. Rzekomo nic nie wiedział. Stwierdził tylko, że przy nim nieraz dzieją się dziwne rzeczy, a robactwo go nie gryzie. Do rana przegadaliśmy o różnych sprawach. Potem poszliśmy razem na Stawki Salwatorskie, gdzie umówiliśmy się z Tomkiem i jego dziewczyną - Teresą - siostrą owego Jasia jogina. Na Stawkach Jacek zaczął czynić dziwne rzeczy. Powiedział, że pokaże nam pantomimę. Rozebrał się do naga i zaczął chodzić po łące pokazując na zmianę to strach, to radość. Potem położył się na ziemię i zaczął śpiewać dziwaczną pieśń bez słów. Nagle przerwał pieśń i zaczął odmawiać "Zdrowaś Mario", przerywając modlitwę wybuchami szatańskiego śmiechu. Obłęd w ciapki! Od tego wszystkiego łeb bolał mnie coraz mocniej i pod byle pretekstem zwiałem do domu. Jacek oświadczył na pożegnanie, że skontaktuje się ze mną za pomocą telepatii. Na drugi dzień wpadli do mnie Tomek z Teresą informując, że Jacek już po jechał. Nim to zrobił, rozmawiał z Teresą, przekazując jej myśli. Pytał, czy gotowa jest "służyć prawdzie", a gdy to potwierdziła, oświadczył: "W tej chwili włożyłaś koronę cierniową". Potem ukazał się Tomkowi, by rozwiać się w powietrzu, czym śmiertelnie go przeraził. W końcu chciał pokazać, że potrafi latać i miał wyjść przez okno, ale Tomek go zatrzymał, bo miał dość cudów. Wszyscy odetchnęliśmy, gdy ten czarodziej wreszcie wyjechał, zostawiając, jak się okazało "lewy" adres. To jednak był tylko początek. Właściwy ubaw zaczął się po mniej więcej dwóch tygodniach. Nagle obudziłem się w nocy i... wyraźnie usłyszałem szept Jacka. Zapalenie światła nie pomogło, szept trwał. Słyszałem go nawet, gdy zatkałem uszy. Potworne! Każdy z nas ma własne wnętrze, które ukrywa przed światem. Własne tajemnice, wyobrażenia, mity... Wszystko to zostało odczytane, wywalone na wierzch, oplute, wyśmiane. Zabiłbym skurwysyna na miejscu, ale go nie było. Był tylko ten szept piekielny. Chwilami miałem ochotę wyskoczyć oknem, albo żyły sobie podciąć, byle tego wszystkiego nie słuchać. Jednak, chociaż splugawiony i skopany, przetrwałem przez te straszne godziny do rana. Następnej nocy znów go słyszałem, ale tym razem wyjaśniał mi, że jednak jestem wspaniały i że dane mi jest być wybrańcem bogów, ale muszę się oczyścić z brudów świata, zakazał mi tylko używać imienia Jezusa, "żydowskiego włóczęgi", jak go nazywał. Trzecia noc była najstraszniejsza. Nagle, przy wtórze chóralnego śpiewu jakiś istot, zawodzących w kółko słowa "odporność poprzez odporność", zostałem uwiedziony w jakieś nieznane strony. Pośród tropikalnej dżungli w sadzawkach przeglądały się białe pałace. Potem ukazała się straszliwa bogini Kali w czerwonej szacie. Miałem ją błagać o zmiłowanie i pomoc, w przeciwnym razie byłbym oddany w niewolę demonom na rok, podczas gdy w moje ciało wstąpi jeden z nich i zniszczy moich najbliższych. Wstawiał się za mną Jacek, ciemnoskóry młodzieniec imieniem Kriszna, sam zresztą bóg i dwaj bramini, którzy modlili się za mnie w Himalajach. Nie widziałem tych braminów, ale tak mówił Kriszna. Kali poddała mnie próbie. Kazała mi odebrać panterze dzika, którego upolowała na skraju dżungli. Gdy to wykonałem, Kriszna odwiózł mnie na skrzydlatym potworze, podobnym do kury, nad oceanem, który dzielił świat ludzi od zaświatów i... znalazłem się w swoim pokoju. Na zakończenie tego seansu usłyszałem głos Jacka, że przeszedłem próbę odporności, należę do Kriszny i jestem pasowany na proroka. Co to było? Nie wiem do dziś. Może epizod schizofreniczny, a może parapsychologia, metafizyka? Ale nie był to sen i nie kłamię. Było. * * * Doprawiły mnie te trzy nocki, oj doprawiły. I tak opisałem je w skrócie i delikatnie. Jak to się stało, że już wtedy nie wylądowałem tam, gdzie potem i tak trafiłem? To chyba największy cud ze wszystkiego. Opowiedziałem o tym Tomkowi, a on uznał mnie, jeżeli nie za boga, to za proroka. Ja sam nieomal w to uwierzyłem. Na szczęście nie nawracałem jeszcze i to mnie ocaliło od zu pełnego obłędu. Zresztą proroków było od groma, jak się rzekło. Poznałem pod Adaśkiem niejakiego "Kefasa", który wraz ze swą dziewczyną jeździł po Polsce i nawracał na chrześcijaństwo. Nosili zielone habity na wzór zakonnych i byli poobwieszani krzyżami i różańcami. "Kefas" zwrócił mi uwagę, że jestem zbyt agresywny wobec ludzi, którzy rzucają głupie uwagi, gdy siedzimy na pomniku. Ma być w nas pokój i miłość jak w Chrystusie i jego apostołach. Zresztą rozpiętość ideologiczna w Ruchu hipi już wtedy była szeroka. Niejaki "Dekabrysta" z Krakowa nosił na ramieniu opaskę ze swastyką i po pijanemu wrzeszczał hasła antyradzieckie. Był to dla mnie lekki szok. Po pierwszych kontaktach miałem hipisów za jakichś idealnych ludzi. Nie wiedziałem, że i tu są pijacy. Jednak w owych czasach nie było jeszcze tak źle. Panowała moda na Indie, jogę i mi stycyzm. Większość hipisów nie jadała mięsa. W modzie było niepalenie, niepicie i asceza. Większość, jeśli nawet święta nie była, to pozowała na takowych. Ja nie wiedząc jeszcze, że to zgrywa miałem wyrzuty sumienia, że jestem taki grzeszny. Jedynie grupa Rajzera jawnie głosiła seks jako wyzwolenie. Ale oni mogli to robić. Kajzer sam ogłosił się bogiem i miał własne przykazania dla wiernych. Nie był pierwszy, bo już Mahomet na ten pomysł wpadł 1300 lat przed nim. Mimo to, gdy grupa Kajzera się rozpadła, wspominam ją jak "kochaną babcię Austrię", bo jednak oni nadawali w Krakowie ton. To jakiś teatr zrobili, to misterium. Do swego grona nas nie dopuszczali, ale i tak byli dla nas niedo ścigłym wzorem, nawet gdy się rozpadli. Do dziś z dumą stwierdzam, że pochodzę pośrednio ze szkoły Kajzera, choć nie daj mi Bóg być takim, jak Kajzer. * * * Razem z grupką hipisów-joginów udaliśmy się na włóczęgę po górach. Jeden namiot jedynka. Sześciu hipisów i mój pies, wilczur Kazań, zaprawiony w wędrówkach ze mną po lasach, za gadami. Szefem był niejaki "Przewodnik". Jogin uważany za świętego. Rzeczywiście sama jego obecność umiała wnieść radość i pokój w najbardziej ponure towarzystwo. Nie wstydził się nikogo. Taki sam jasny i uśmiechnięty był wśród joginów, jak i wśród zwykłych ćpaczy. Ponoć rzeczywiście był w Indiach i uczył się u tamtejszych guru. Chodzą o nim różne legendy. Jedni mają go za świętego, a drudzy za cwanego zgrywusa. Ja nie wiem, ale nie widziałem nic, co by świadczyło przeciw niemu. No więc włóczyliśmy się po Bieszczadach. Dieta bezmięsna, jarzynki. Parę broszurek o jodze, z książką pani Michalskiej "Hata joga dla wszystkich" na czele. Ćwiczenia co dzień. Wszyscy podziwiali wrodzoną giętkość mojego ciała. Jestem chudy i ćwiczenia jogi są dla mnie łatwiejsze do opanowania, niż dla przeciętnego Europejczyka. Moi guru nie mogli mnie tylko oduczyć palenia i wyskakiwania na piwko. Mięsa nie jadłem, choć "Przewodnik" nie kładł na to zbytniego nacisku. - Póki nie zrozumiesz czemu nie jeść - jedz - radził. Ja jednak zmuszałem się siłą i efekty miałem opłakane, zamiast zyskiwać spokój wewnętrzny bywałem rozdrażniony. Przez to byłem coraz bardziej rozdrażniony i coraz częściej piłem piwo i coraz więcej paliłem. Skończyło się smutno. Schlałem się w jakiejś knajpie z bandą górali. Po pijanemu zacząłem nauczać kumpli od kielicha. Oni byli też pijani, więc zaraz uznali mnie za Chrystusa, który zstąpił z nieba. Rycząc - Alleluja! Alleluja! - wzięli mnie za ramiona i powlekli do kościoła żebym... Właśnie, po co? Byłem zbyt pijany, by pamiętać dokładnie, ale chyba uznali, że jak jestem bogiem to powinienem mieszkać w kościele. Kościół po nocy był zamknięty, więc zaczęli dobijać się na plebanię, żeby ksiądz dał klucze. Gdy przerażony ksiądz zaczął wołać, że dzwoni na milicję - wyrwałem się i prysnąłem do lasu. Rano trafiłem do obozu i zabrawszy psa wyjechałem. Było mi wstyd i tyle. JRJ We trzech kąpaliśmy się w ciepłym wieczornym stawie wśród żab, karasi i piskorzy nadzy, wolni, długowłosi a potem wygrzewaliśmy się w trawie na słońcu między kępami wikliny zjedliśmy trochę zeschniętego chleba otworzyliśmy po butelce bełta piliśmy i śpiewaliśmy razem z żabami i śmialiśmy się z ludzi frajerów a jak zapadła noc zasnęliśmy owinięci jednym brudnym kocem Joszua, Rokita i ja. * * * Do śruby, oprócz spirytyzmu, przyczyniał się jeszcze alkohol w postaci piwa i bełtów, od których wciąż jeszcze nie mogłem się uwolnić. Piłem nieco mniej, ale nadal. Dlatego zakładam, że wiele moich ówczesnych przeżyć mistycznych nie było ani metafizyką, ani obłędem, lecz po prostu delirką. Przy jakiej takiej równowadze utrzymywały mnie wyprawy z moim psem w lasy podkrakowskie na połów płazów i gadów. Za złowione zwierzęta niewielkie sumy płaciło mi ZOO oraz Instytut Zootechniki, gdzie miałem paru przyjaciół. Poza tym utrzymywałem się z renty mojej babci, a po trochu z żebraniny, "sępa", jak się to mówi wśród hipisów. Za gadami włóczyłem się piechotą, a nieraz autostopem w całym rejonie Kraków-Podkarpacie. Za ekwipunek miałem torbę z workami, słoikami i dziurawy koc do spania. Towarzyszył mi w tych wędrówkach pies Kazań. Od lasu do lasu, od bagna do bagna. Łowiło się co podleci, od żaby trawnej poczynając, a na żmii zygzakowatej kończąc. Spało się w stogach siana, w chłopskich stodołach, a czasami, jak była ciepła noc, w lesie. Jadłem, co wyżebrałem po wsiach lub ukradłem z pól i sadów. Wtedy bez żadnej jogi czułem się prawdziwie wolny. Żyłem tak, jak reszta otaczających mnie zwierząt. Polowałem, żarłem i spałem. Jeśli byłem w odludnym miejscu, pakowałem odzież do worka i chodziłem nago. Ten tryb życia prowadziłem jeszcze długo wcześniej nim trafiłem do hipów. Gdy była burza, modliłem się do piorunów. Gdy pogoda, to do słońca. A zasypiając prosiłem o opiekę mojego ukochanego patrona - błotnego diabła Rokitę, który może jest fantazją, ale w którego zawsze wierzyłem. Podczas tych wypraw prawie nie piłem alkoholu i paliłem o wiele mniej. Mój organizm nie pragnął trucizny. Przyroda sama z siebie dawała mi równowagę. Zdrowiałem szybko. Powrót do domu mógł zbudzić paranoje i pociąg do kieliszka. * * * Podczas jednej z takich wypraw spotkaliśmy jakieś dziwadło. Mówię "my", bo Tomek wrócił z wyprawy z joginami i udał się ze mną na dwudniową wycieczkę. Wprosiliśmy się do pastuchów na pieczone jabłka. Siedzieliśmy przy ogniu, gdy dosiadł się do nas jakiś mężczyzna we flanelowej koszuli z plecakiem. Wyglądał na turystę. Wyjął flet, zaczął na nim grać, a potem stwierdził, że flet jest do niczego i chciał go rzucić do ogniska, ale go powstrzymaliśmy. Powitał mnie jak starego znajomego i zaczął mi wmawiać twardo, że wczoraj spotkaliśmy się w Wysokich Tatrach na szlaku. Bardzo się zdumiał, że to niemożliwe, bo w tym czasie byłem w Krakowie. Potem wygłaszał jakieś sentencje filozoficzne i w ogóle miał nas, zdaje się, za nie wiadomo kogo, bo coś wspominał że "powiał wiatr z południowego wschodu, zbudził świadomość i ci, którzy zostali naznaczeni musieli się spotkać". Potem ciężko się załamał dowiedziawszy się, że łowię gady. Zaczął mi tłumaczyć, że "kajdany, wolność, okowy". Ja wyjaśniłem mu sprawy zoologii o tyle, o ile znam literaturę oraz zwierzęta z praktyki. Na to on rąbnął mi jakimś wierszem "o wypchanym jastrzębiu w klatce" i zacytował jakąś przypowieść buddyjską, ale to ostatnie było jego błędem, bo przypowieści lubią być dwuznaczne, a ta akurat była taką, że można nią było poprzeć zarówno jego rację, jak i moją. Załamał się więc jeszcze bardziej, ale potem mu przeszło i stwierdził, że jest jednak we mnie iskra "satori" i że z czasem pojmę Prawdę i przestanę łowić i hodować zwierzęta... Wiele lat minęło od tego proroctwa i ani się nie sprawdziło, ani nic nie wskazuje na to, żeby sprawdzić się miało. * * * Edek z Łodzi, bo tak się zwał nasz nowy towarzysz, miał dyplom magistra psychologii, schizofrenię paranoidalną, żonę, córkę i ćwiczył Zeń. Tyle o nim się dowiedzieliśmy. Łaził z nami przez dwa dni nauczając nas japońskiej filozofii, zachwycał się moją harmonią z przyrodą, ćwiczył z nami jogę, a ze mną pił piwo. Tomek naprzód uważał go za wariata, potem go podziwiał, a ja byłem ostrożny, bo cholera wie, czy facet nie jest znowu jakimś magiem. Głowa przy nim bolała mnie jak cholera. Ale jedyne "czary" jakie robił, to błyskawiczna umiejętność dogadania się z ludźmi. Właził spokojnie chłopu na pole. Kopał z niego ziemniaki, bo "ziemia rodzi dla wszystkich". Chłop nadlatywał z kłonicą, a Edek zaczynał z nim dyskusję, która kończyła się tym, że zbaraniały, skołowany wieśniak przynosił nam jeszcze z chałupy motykę, żebyśmy rękami nie kopali i mleko do popicia ziemniaków po upieczeniu. Edek tłumaczył mi, że wystarczy nie mieć w sobie agresji, tylko miłość, a każdy człowiek przy nas się uspokoi. Była to dla nas nowość, ale potem stosowałem ją kilkakrotnie w życiu i udawało się. Trzeba tylko w takich momentach autentycznie kochać wroga. Zdaje się, że gdybyśmy dosłownie stosowali w życiu słowa Chrystusa "Miłujcie nieprzyjacioły", to żadne wojny na świecie nie byłyby możliwe. * * * Do Krakowa przybyliśmy we trójkę. Drzwi otworzyła moja babcia informując: - Przyjechał ten wasz brodaty kolega i czeka na was. Bardzo miły. Posprzątał dom, śmieci wyniósł, zakupy zrobił. Tylko chyba jakiś chory. Mięsa nie chce, a zamiast herbaty pije ziółka. W chwilę potem z radością ściskaliśmy Przewodnika. Uśmiechał się swoim promiennym uśmiechem, ale oswobodził się z naszych objęć. - W tym Krakowie, to takie dziwne zwyczaje. Ciągle dotykać się i dotykać! Toż świerzba można dostać! - oświadczył swoim wschodnim akcentem. Kto nie znał Przewodnika, ten by się obraził. Jednak był zwyczaj niedotykania się i niepodawania ręki, aby nie przekazać sobie złych wibracji i nie zburzyć wewnętrznego spokoju. Z Przewodnikiem pojechałem na mój pierwszy zlot. Zloty hipisów w Częstochowie między 13 a 15 sierpnia, to tradycja stara jak nasz Ruch. Pierwszy odbył się bodaj w 1969 roku. W owych czasach, poza głównym częstochowskim zlotem, zloty były dość rzadkie. Grupy hipisów często organizowały sobie wspólne obozy w lasach, ale nie były to zloty, które dziś są zmorą Ruchu. Na główny zlot zjeżdżało z całej Polski zaledwie półtora do trzech tysięcy ludzi. Dobre były to czasy. Prawie wszyscy się znali i atmosfera bywała prawie rodzinna. Gdy ja przystałem do Ruchu, zaczynał się już zmierzch dobrych czasów, ale jeszcze było fajnie. Pojechaliśmy pociągiem. Dotarliśmy rano. Zlot już się zaczynał. Pod murami klasztoru, kręciło się mniej więcej ze czterysta osób. Reszta była ponoć na mieście. - Nie wpuszczają do klasztoru. - Czemu? - Mają zakaz. - Podobno przedtem nasi ludzie mieli wstęp do klasztoru i nocowano ich w sali rycerskiej. Księża byli dość dobrze do nas nastawieni. - Teraz się zmieniło. Władze klasztorne dostały zakaz wpuszczania nas w ogóle na teren klasztoru. Czy same na to wpadły, czy podsunęła im to milicja? - Nie wiadomo. - Jak to? W końcu obywatel ma prawo iść do kościoła! - zawołał Edek. - Ale widać nie hipis. Poszliśmy w kilkunastu, bo wiadomo, że Edek umiał robić cuda z ludźmi. Ale okazało się, że największe czary nie skutkują, gdy zabrzmi najpotężniejsze zaklęcie świata cywilizowanego - "Prikaz naczalstwa". W bramie zatrzymały nas jakieś pajace w operetkowych mundurach i kazały wracać. Żadne tłumaczenia nie pomogły. Dołapaliśmy jakiegoś księdza prosząc o pomoc. Wzruszył ramionami. - Wy jesteście hipisi. Idźcie się modlić do ateistów! - oświadczył. Ja zaś dodałem półgłosem: - Gdzie nie wpuszczono syna człowieczego, tam i Ojca Niebieskiego nie ma. Zostawiając lekko ogłupiałego księdza wróciliśmy do reszty ludzi. Otaczali właśnie tłumem dwóch panów, co do których od razu rzucało się w oczy, że są po cywilnemu. Byli bardzo mili (cjanci) i serdeczni. - Mamy wspólny kłopot - tłumaczyli. - Nasi koledzy z Warszawy zrobili nam świństwo. Namówili całą bandę chuliganów, żeby tu przyjechali i was pobili. Nie dajcie się sprowokować, bo będziemy musieli wszystkich was zamknąć. A przecież wszyscy chcemy spokoju - prawda? My do was nic nie mamy, ale najlepiej przenieście wasz zlot gdzie indziej. Jeszcze nie zdążyliśmy podziękować miłym panom, gdy od strony parku częstochowskiego rozległy się jakieś krzyki i hałasy. W stronę klasztoru ciągnął spory tłum. Na czele szedł kompletnie pijany Dekabrysta. Na czole miał czerwoną opaskę ze złotym sierpem i młotem, na ramieniu swastykę, na piersiach ogromny drewniany krucyfiks, a w rękach niósł czerwoną flagę. - Obywatele! - wrzeszczał. - Katolicy kradną! Komuniści kradną! A ja Dekabrysta rewolucję zrobię! Zatrzymał się i zaczął przemawiać do tłumu. - Jak nam wszystkim wiadomo, konsekwentna polityka Kraju JAad prowadzi nas do nieuchronnej ruiny politycznej i gospodarczej. Pozwólcie państwo, że przytoczę liczby: l, 2, 3, 4, 5... 49. Końcówki banderoli nie pamiętam.. Dwaj mili panowie podeszli, ujęli go delikatnie pod ramiona i pociągnęli za sobą. * * * Pomału zbieraliśmy się na łączce pod murem klasztornym. W tym roku zamknięto dla nas bramy klasztorne i możliwości zameldowania się na kempingach dla pielgrzymów. Ci ostatni przychodzili popatrzeć na nas jak na egzotyczne zwierzęta. A przecież zewnętrznie nie różniliśmy się zbytnio od wielu z nich. Moda na dziwaczne ubiory i koraliki nie była jeszcze powszechna. Większość z nas miała na sobie zniszczoną odzież turystyczną. Paru na spodniach i kurtkach miało wymalowane czy wyszyte znaki pacyfy. Niektórzy mieli opaski na włosach i jakieś wisiorki. To wszystko. Nawet u dziewczyn moda indiańsko- cygańska nie była jeszcze tak powszechna. Czym taka hipiska różniła się od zwykłej autostopowiczki? Ale ludzie gapili się. Padały uwagi o nierobach, brudasach, rozwydrzonej młodzieży... Ponieważ brakowało papierosów i żywności, paru z nas zaczęło sępić po ludziach, ale niewiele zebrano. Tymczasem zbierało się nas coraz więcej. Było chyba blisko tysiąc osób. Niewielu miało namioty. Do każdej jedynki pakowało się tyle ludzi, ile zmieści. Nieraz ponad ośmioro. Ludzie spali jeden na drugim grzejąc się własnymi ciałami. Inni z patyków, koców i kawałków folii robili jakieś daszki, pod które pchało się od razu po kilka osób. Starczyło przeważnie na osłonięcie połowy ciała. Rozpalono parę ognisk. Skąd wzięto drewno? Prawdopodobnie cichaczem nałamano w parku. Zapalono je starą metodą harcerską (jedna zapałka + jedna butelka benzyny). Przysunęliśmy się do ognia. Paru ludzi miało flety i gitary. Rozpoczął się nocny koncert. Przypominało się trochę koczowisko jakichś dzikich plemion z prehistorycznych czasów. Flety skowyczały pseudohinduskie motywy. Potem przy brzdąkaniu gitar śpiewano ballady Dylana: "Dom wschodzącego słońca" i jakieś songi po angielsku. Potem chórem śpiewaliśmy "Grosza nie mam" i "Hare Kriszna". To ostatnie nuciłem ze specjalnym zapałem. Kriszna to był przecież mój osobisty opiekun. Zwróciłem uwagę na jakiegoś człowieka siedzącego nieruchomo i szklanym wzrokiem patrzącego przed siebie. Wyglądał na ciężko chorego. Ale zaraz wyjaśniono mi, że zaćpany - taki, co brał narkotyki. W Częstochowie zaćpanych było mało. Istniało niepisane prawo, że na głównym zlocie się nie ćpa. Wówczas mało kto łamał ten zwyczaj, choć, gdy ktoś się zaćpał, nikt mu uwagi nie zwracał. * * * Nad ranem mieliśmy jeszcze małą atrakcję w postaci najazdu gitów. Przybyło ich niewielu. Może z piętnastu. Pijani już od rana. Któryś wymachiwał pustą flachą po bełcie i ryczał zmieniając słowa hipisowskiej piosenki "Noś długie włosy" - A ty noś, noś, noś Cynk pod lewym okiem! - Mimo, że pijani, bali się trochę z początku i poprzestawali na śmiechach i obelgach. Szybko się rozochocili, widząc, że ignorujemy nawet szarpanie za włosy i brody. Któryś rąbnął w twarz bardziej wątło zbudowanego hipa. Chłopak upadł, a z rozbitego nosa i warg ciekła krew. Usiadł i spokojnie powiedział: - Dziękuję ci bracie! Dostał za to kopniaka w żołądek. A potem gity zaczęli bić każdego, kto podszedł pod rękę. Było nas zbyt wielu, aby każdego porządnie stłuc. Więc nie wysilali się. Bili raczej symbolicznie. Chwyt za włosy czy brodę, dwa razy pięścią w twarz, raz kopniak w tyłek. Naprzód próbowali być rycerscy i bić tylko chłopaków. Potem już rozochocili się i tłukli, jak leci, uwzględniając prawo kobiet do równouprawnienia. A zresztą nasze dziewczyny to nie kobiety. To "kurwy hipisowskie". Jakiś git, co dalej nie miał odwagi bić, a może miał lepsze serce, wyjął scyzoryk i biegał po obozie tnąc linki od namiotów i płachty namiotowe. Gotowało się wszystko we mnie jak widziałem, że wszyscy pozwalają się bezkarnie bić i obrażać. Nieznacznie podniosłem spod muru porzuconą butelkę po winie. Ale Przewodnik zauważył to i położył mi rękę na ramieniu. - Zostaw. To przecież twoi biedni bracia. Oni są nieszczęśliwi, to biją. Było w jego głosie tyle ciepła i spokoju, że butelka wypadła mi z ręki. W chwilę potem dostaliśmy obaj po mordach. Przewodnik uśmiechnął się promiennie do gita. - Dziękujemy braciszku. Na zdrowie. Git zaklął coś i dołożył nam jeszcze po razie. Ale słabo, nawet nie upadliśmy. Według założeń ideologii hipisów, joginów, chrześcijan i buddystów nie odpowiadanie agresją na agresję wypala w przeciwniku zło, "złą karmę" i sprawia, że wróg zaczyna nas kochać. Któryś z gitów wyrwał niedopalony gruby kij z wygasłego ogniska i przewróciwszy kopniakiem w brzuch jakiegoś chłopca, tłukł go zapamiętale grubszym końcem po głowie. - Róbmy coś! - Szarpnąłem się. - Przecież oni go zabiją! - Spokojnie! - tłumaczył Przewodnik. - Zło na świecie trzyma się dlatego, że wciąż oddajemy je sobie wzajemnie. Nawet za cenę życia nie możemy walczyć! Ktoś musi przerwać łańcuch katów! Tymczasem wokoło zebrała się gromada gapiów, którzy z przyzwoitej odległości wołali, że te brudasy się biją, bo pewnie pijane i trzeba wezwać milicję. Gapie nie rozróżniali nas od gitów i myśleli, że to jakieś wewnętrzne porachunki. Ideologii naszej nie znali. Wszyscy razem byliśmy dla nich chuliganami i rozwydrzoną młodzieżą, którą tylko gumowa pałka i obóz pracy mogą przywrócić na cnotliwe łono społeczeństwa. Nie wiem, jak by się sprawa zakończyła, gdyby gity nie zaczęły zrywać sukienki z jakiejś dziewczyny i pchać ją, bijąc, do nie przewróconego jeszcze namiotu. Tego było zbyt wiele. Nagle z tłumu wystąpił mały, chudy chłopiec z jasnymi włosami związanymi w koński ogon. Zbliżył się do dwóch gitowców ciągnących za ręce i włosy jedną z dziewczyn. Spokojnie i prawie serdecznie poprosił ich, aby dali spokój. Git zamierzył się pięścią i uderzył. W tym momencie przeleciał chyba ze trzy metry w powietrzu. Choć stałem dość daleko, doszedł mnie suchy trzask. Gar leżał teraz na ziemi i wyjąc przeraźliwie trzymał się za rękę. Twarz zrobiła mu się sina, a z oczu lały się łzy. Pozostałe gity skoczyły na pomoc. Zakotłowało się. Jakieś ciało fiknęło znów w powietrzu maj tając śmiesznie długimi nogami. Potem przez moment widziałem gara, który trzymając się za obojczyk wykonał obrót wokół własnej osi i głową naprzód padł na wygasłe ognisko. W chwilę potem gity rzuciły się do ucieczki. To znaczy czterech zostało. Trzech wiło się po ziemi wyjąc i płacząc, trzymając się za pogruchotane kończyny. A jeden leżał, jak porzucony łachman, nie dając znaku życia. Zwycięzca pochylił się nad leżącym. Dotknął go w paru miejscach, a potem wyjął z kieszeni lusterko i przyłożył mu do ust. - Dzwońcie po pogotowie - powiedział, prostując się. Zbliżyliśmy się z Przewodnikiem. - Przeżyje? - Tak. Ale bez lekarza się nie obejdzie. - Potem złożył wschodni ukłon przed Przewodnikiem - Wybacz mistrzu, że użyłem swych umiejętności. - Czy był w tobie pokój i miłość? - zapytał Przewodnik. - Był, mistrzu! Patrzyłem w twarz chłopca. Nie było w niej śladu złości. Było tylko trochę zmartwienia. Zupełnie jakby przed chwilą nie walczył, ale wykonywał jakąś nieprzyjemną pracę, która jednak była konieczna. - A więc pokój z tobą bracie Iczi! Tak po raz pierwszy zobaczyłem Icziego z Płocka, znanego karatekę, zajmującego się równocześnie zenem. Jednak na gadanie czasu nie było, bo przyjechała już karetka. Musiał zadzwonić ktoś z pielgrzymów, bo nasi by jeszcze nie zdążyli. Razem z karetką przyjechał radiowóz. Paru funkcjonariuszy spisywało protokół. - Kto ich tak połamał? - zapytał jakiś kapral. Iczi wysunął się do przodu. - Ja panie władzo - uśmiechnął się promiennie do milicjanta. Ten profilaktycznie wydobył pałkę i uderzył. Nagle ze zdumieniem zobaczył, że ręce ma puste, a pałka zniknęła. Rozejrzał się. Pałka leżała o dobre dziesięć metrów za nim. Iczi stał bez ruchu nadal się uśmiechając. Milicjant zaklął, zabrał pałkę i odszedł udając, że nic się nie zdarzyło. Dowódca patrolu kazał nam się jak naj