Tarzan Michalewski Mistycy i narkomani JA HIPIS Idę sobie ulicą, a za mną trochę kurzu Trochę hałasu i spalin. No i uśmiech politowania Kółka na czole Jakieś słowa o brudnym kudłaczu Co prowadzi na sznurku Wychudły psi szkielet Nagle staję i zaczynam się gapić O cholera! To, co koło mnie tupie Gada i śmieje się To zdaje się ludzie! Spis treści * PODZIĘKOWANIA, WSTĘP * CZĘŚĆ I - Pod znakiem pacyfy, czyli na zielonych papierach * CZĘŚĆ II - Krzyż, kompot i kontestacja * CZĘŚĆ III - "Proszę o ciszę! Moje pokolenia umiera" * POSŁOWIE OCR & korekta by bhang. PODZIĘKOWANIA Stowarzyszenie "Tygiel Artystów" gorąco dziękuje wszystkim darczyńcom za pomoc w wydaniu tej książki. Szczególnie pragniemy podziękować Panu Władysławowi Skleniarzowi właścicielowi drukarni "SKLENIARZ" bez pomocy którego książka nie mogłaby się ukazać. Wydziałowi Kultury Urzędu Miasta Krakowa za dofinansowanie książki. Panu Jerzemu Śnieżkowi dyrektorowi firmy IGEPA PAPIER w Krakowie za życzliwość i pomoc oraz zainteresowanie działalnością naszego stowarzyszenia. Pani Katarzynie Hordyńskiej za ilustracje do książki. Panu Arturowi Kotasiowi za projekt zdjęcia do okładki. Firmie Arbor za skanowanie projektu okładki. Panu Zbigniewowi Sułkowskiemu właścicielowi firmy SKONTO za naświetlenie okładki do druku. Panu Danielowi Zalewskiemu za pomoc w organizacji całego przedsięwzięcia. WSTĘP Nie da się w sposób sprawiedliwy, a równocześnie wyczerpujący napisać o tej książce, pomijając osobę jej autora. Bez żadnych wątpliwości można stwierdzić, że Wojciech Michalewski - bardziej znany pod pseudonimem "Tarzan" - jawi się jako człowiek nietuzinkowy, wielobarwny, ze wszech miar niezwykły: a ktokolwiek zobaczył jego postać nigdy już jej nie zapomni. Od niepamiętnych czasów jest ona stałym "fragmentem pejzażu" Krakowa, niezbywalnym elemen-tem jego lokalnego kolorytu -jak kwiaciarki na rynku, "Biała Dama", nieodżałowanej pamięci Piotr Skrzynecki, Kopiec Kościuszki czy hejnał z Wieży Mariackiej. Mimo tego, że od najwcześniejszych lat swego życia (z bardzo wielu, zazwyczaj niezawinionych przez siebie powodów), Tarzan znajdował się - i znajduje nadal - na niemal całkowicie straconej pozycji w relacji do reszty społeczeństwa, będąc wręcz stale narażony na wszystkie niewygody i uciążliwości życia, z bezdomnością włącznie - to jednak nigdy nie uległ on zrozumiałej w takich przypadkach degradacji - czy to osobowościowej czy moralnej. Przeciwnie, co trzeba z niezwykłą stanowczością podkreślić - dzięki własnemu wysiłkowi, wrażliwej i subtelnej duszy, odwadze i determinacji nie tylko, że nie zaprzepaścił żadnego podstawowego wymiaru, który decyduje o jakości prawdziwego człowieczeństwa, ale do tego wszystkiego pozostał jednym z najbardziej heroicznych, mądrych i delikatnych ludzi jakich kiedykolwiek udało mi się spotkać. I stało się tak mimo tego, że od dziecka pozbawiony był wystarczającej opieki, czy elementarnego wsparcia pozwalającego na zdobycie jakiejkolwiek formacji duchowej czy intelektualnej - o czym niech zaświadczy choćby taki prosty fakt, że ukończył zaledwie szkołę podstawową. Mimo długoletniego nałogu narkotycznego - ostatnio, jak wiele na to wskazuje, nieodwołalnie przezwyciężonego - mimo stałego kontaktu ze środowiskami z tak zwanego "marginesu", mimo ciągłych trudności z zaspokojeniem podstawowych potrzeb (jak choćby najzwyklejsze w świecie zdobycie jedzenia czy znalezienie miejsca do spania), udało się mu zachować podstawową wrażliwość i prawość, a - co już zdaje się kompletnie niewiarygodne - w takich właśnie niesprzyjających warunkach, prawie przez cały czas Michalewski obcował z literaturą. Za z trudem zdobyte pieniądze kupował oraz pożyczał od znajomych książki oraz tworzył własne formy literackie: wiersze, przypowiastki, opowiadania, sagi historyczne, parodie słynnych dzieł (np. Mickiewicza). Większość z jego utworów nigdy nie została udostępniona szerszemu czytelnikowi. Część z nich została opublikowana, jednak zazwyczaj w rozproszonych wydawnictwach: a to okazjonalnych antologiach poetyckich (np. zbiorach wierszy "polskich hippisów"), a to w najprzeróżniejszego autoramentu gazetach i magazynach, a to w "podziemnych" wydawnictwach tak zwanego "trzeciego obiegu", których Michalewski był współredaktorem i pomysłodawcą (jak np. "Kudły" w latach 80- tych). Na całe szczęście jednak, ujrzała światło dzienne, książka, która ma w jego dorobku znaczenie szczególne (choć sam autor ma do niej sporo zastrzeżeń i zdrowego dystansu). Chodzi mi o autobiografię Michalewskiego, która została opublikowana na początku lat 90- tych nakładem wydawnictwa "Ethos". Książka ta jest dokumentem niezwykłym, będącym skrzyżowaniem "Żywotów własnych" - w stylu znanych polskiemu czytelnikowi opowieści Benvenuta Celiniego czy filozoficznymi a la "Kandyd" oraz twórczością Wiecha. Zaś całość mocno osadzona jest w polskich realiach lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Barwna historia własnego życia, którą Tarzan przedstawił w książce zadziwia zarówno co do szczegółów oraz kolorytu, jak i od strony literackiej: skonstruowana jest z licznych, zazwyczaj krótkich, nasyco-nych realizmem scen, niekiedy opatrzonych pełnym humoru i dystansu do własnej osoby komentarzem. Trzeba powiedzieć, że Michalewski jest "pisarzem instynktownym", tak jak artystami instynktownymi byli w swoim czasie Teofil Ociepka, Epifan Drowniak (Nikifor) czy Henri Rousseau zwany Celnikiem. Bez wykształcenia, bez formacji dopracowali się własnego, łatwo rozpoznawalnego stylu oraz warsztatu i tworzyli obrazy urzekające zarówno od strony formalnej, jak i treściowej. Malarzy prymitywnych, artystów naiwnych bjło i jest wielu: wybitnych - tylko kilku. Książka Michalewskiego w niezwykle korzystny sposób odcina się od innych produkcji tego rodzaju - pisanych przez nieprofesjonalistów, nie posiadających formalnego wykształcenia. Więcej, jest niepowtarzalnym dokumentem minionej epoki, zapisem przeżyć i myśli człowieka pochodzącego z kręgów, które tylko bardzo rzadko są zdolne do stworzenia tego rodzaju wypowiedzi. To świadectwo życia niezwykłego, prawego pośród przeciwieństw, myślącego pośród oceanu bezmyślności, wrażliwego mimo zalewu barbarzyństwa. To świadectwo poszukiwań duchowych i egzystencjalnych prowadzonych w warunkach, w których zazwyczaj nie myśli się o takich sprawach. Więcej, jest to zapis indywidualnej sprawy z Bogiem, z Absolutem, która rozgrywa się w realiach odległych od atmosfery klasztoru czy choćby spokoju zwykłej dostatniej egzystencji. Bartłomiej Dobroczyński JA HIPIS Idę sobie ulicą, a za mną trochę kurzu Trochę hałasu i spalin. No i uśmiech politowania Kółka na czole Jakieś słowa o brudnym kudłaczu Co prowadzi na sznurku Wychudły psi szkielet Nagle staję i zaczynam się gapić O cholera! To, co koło mnie tupie Gada i śmieje się To zdaje się ludzie! CZĘŚĆ I Pod znakiem pacyfy, czyli na zielonych papierach - Ten facet to autentyczny hipis... - z podziwem stwierdził jeden z moich kumpli z rodzinnej dzielnicy, krakowskiego Kazimierza. Omal nie do stał w ryj... Był to koniec lat sześćdziesiątych, gdy w Polsce pojawiły się pierwsze grupy hipisów. "Chachary krakowskie" lały tę długowłosą zarazę jak każde inne frajerstwo inteligenckie. Ja też lałem. Dziwne to były stwory. Raz taki jeden na ubawie w klubie "Wandera" dostał w ryj od jednego z naszych. I powiedział dziękuję! Wariat! Po tych inteligentach wszystkiego można się spodziewać. Gdy pewien mój przyjaciel dobił do owego ruchu frajerów, którzy na siebie mówią pacyfiści, wyśmiałem go i omal nie zerwałem przyjaźni. - Hipis to wyższa forma człowieczeństwa! - tłumaczył mi nieudolnie. - Bracie. Mieliśmy już w naszym dwudziestym wieku jednych nadludzi - śmiałem się w oczy Tomkowi (tak go nazwijmy) - i kiepsko się to dla nas wszystkich skończyło. - Ale nadczłowiekiem jest Chrystus. Wierzysz przecież w Boga. Pociągnąłem łyk piwa, bo dyskusja miała miejsce pod budką z piwem. - Człowieku! Ja tego Jezusa poważam, a i w Boga wierzę, ale sam widzisz, że go zatłukli, bo był za dobry. W życiu można marzyć o pięknych sprawach, ale na co dzień trzeba być skurwysynem, bo cię zajebią! * * * Kim wówczas byłem naprawdę? Dziki, rozkudlany szczeniak w podartym ubraniu, noszący pod strzępami ortalionowej kurtki ciężki, fiński nóż. Mymi kumplami były stare pijaczyny żłopiące bełty, czystą zwykłą i piwo po bramach i w najobskurniejszych knajpach. Czułem się jednym z nich, choć oni widzieli moją inność. Myślałem. Myślałem, choć myśl topiłem w alkoholu, dodeptywałem ją chamstwem i dziką agresją. Wzorowałem się na ludziach ze swojej dzielnicy, a jednak zawsze odbijałem z ich tłumu. Ci, co mnie nie znali, myśleli, że jestem debilem. A ci którzy znali, szanowali mnie nawet, ale czuli, że jestem jakiś inny. Ta inność martwiła mnie nawet wtedy. Potem przywykłem. Miałem oczytaną babcię z "lepszego domu", u której się wychowywałem. To, że nauczyła mnie czytać książki sprawiło, że nie utonąłem w kazimierskich i azorskich mętach. Rozwinęła we mnie zainteresowania przyrodą i historią. Dlatego też więcej niż połowę życia spędziłem w okolicznych laskach i na bagnach obserwując zwierzęta. Najchętniej odwiedzałem Stawki Salwatorskie, gdzie nawet miałem ustawiony własny szałas z gałęzi póki nie zwaliła go powódź. Babcia pozwoliła mi założyć w domu terraria, w których hodowałem złowione traszki, jaszczurki i zaskrońce. Gdy skończyłem lat 19 na skutek zagrożenia zawaleniem się kamienicy, w której mieszkałem wraz z babcią przeniesiono nas ze starej dzielnicy Kazi mierz na nowoczesne jak na owe czasy osiedle Azory. Wyrwany ze środowiska dawnych kumpli, nie umiałem dostosować się do gitowskiego elementu nowego otoczenia. Teraz już cały wolny czas spędzałem na Stawkach Salwatorskich lub grzebiąc w terrariach. Poza tym piłem na umór do lusterka. * * * Właśnie na Stawkach Salwatorskich spotkałem Tomka. Był młodszy ode mnie i wtedy też interesował się płazami i gadami. Pomogłem mu łowić traszki, nauczyłem zakładać terraria. A ten szczeniak, uwziął się na mnie, że mnie zdeprawuje i zaciągnie na "cnotliwą drogę". Był z jakiejś dobrej rodziny, malował całkiem fajnie obrazki i wmawiał we mnie jak w Żyda chorobę, że mam artystyczną duszę. Ja tej duszy w ogóle nie czułem, chociaż owszem - wiersze pisałem. Ale jakie? Za kufel piwa lub setkę wódki deklamowałem wielce sprośne wierszyki w stylu "Trzynastej księgi Pana Tadeusza". Ten Tomek, zanim trafił do hipisów, wprowadził mnie jeszcze w krąg pracowników ZOO krakowskiego. Jeden z nich - niejaki pan Zbyszek - zajmował się hodowlą płazów i gadów. Lecz już na wyższym szczeblu. On hodował egzotyczne. Pomagał nam obu, nim Tomek został hipisem. On też hipisów nie lubił, bo miał już jednego u siebie w pracy. Niejakiego Włodka "Kajzera". Potem już tylko ja odwiedzałem pana Zbyszka, bo Tomek jako hipis zaniedbał hodowlę. Ja twardo szedłem do przodu. Przy pomocy pana Zbyszka udało mi się powiększyć hodowlę o okazy zagraniczne. Żółw z Meksyku, żabki szponiaste z Afryki i jaszczurki zielone z Bułgarii. Pan Zbyszek chętnie przyjąłby mnie do pracy na dział egzotarium. Ale etat zajmował "Kajzer", z którym pan Zbyszek prowadził świętą wojnę. Malował mi jego postać w bardzo czarnych barwach. Zresztą wysilać się specjalnie nie musiał. Napuścić gara na hipa nigdy trudno nie było. Nawet jeśli był to gar nietypowy, zewnętrznie wyglądający na hipa. Nie. Po pysku Włodek nie oberwał, lecz bywał ostentacyjnie nie zauważany. Nie podawałem mu ręki i rozmawiałem z nim tylko tyle, ile musiałem. To samo z resztą ferajny, która go odwiedzała. Gdy na trzeci etat przyjęto młodą stażystkę zootechniki (ponoć już panią magister), również traktowałem ją "per noga", bo piorunem dogadała się z Kajzerem. Czy już wcześniej była hipiską, czy on ją wciągnął? Trudno ustalić. Dość, że szybko zaczęła pojawiać się w pracy w opasce na włosach i z hipisowskimi wisiorkami na piersi. Z tą całą panią Joanną w ogóle dziwne sprawy były od początku. Jak dotąd nigdy nie przytrafiło mi się, aby człowiek naprzód mi się śnił, a potem żebym go spotkał w życiu... Tymczasem na krótko przed jej pojawieniem się w pracy miałem dość nieprzyjemny sen, że popełniłem samobójstwo razem z jakąś obcą dziewczyną, wieszając się na gałęzi wierzby. Miałem solidny opad szczeny, gdy w jakiś ty dzień potem na egzotarium pojawiła się dziewczyna o twarzy dokładnie takiej jak u mnie ze snu. Ale cóż. Zbieg okoliczności się zdarza. Tak to wtedy potrak towałem. Niepokoił mnie tylko jej wzrok, gdy nasze oczy się spotykały. Odwracałem głowę przed zimnymi, lodowatymi oczami zmrużonymi jak przed zadaniem ciosu nożem. * * * Do zacieśnienia znajomości doszło dość banalnie. Jeden z pracowników ZOO zaczął opowiadać coś na temat ludzi z Kazimierza, niezbyt pochlebnie się wyrażając. Faktycznie opinia, że krakowski Kazimierz to zbiorowisko Żydów, złodziei i prostytutek nie jest wyssana z palca. Jednak to przecież moja dzielnica. Warknąłem więc na delikwenta ponuro i nagle pani magister Joanna stanęła po mojej stronie, broniąc środowiska i ludzi, którzy są przecież śmiertelnymi wrogami inteligentów, a już hipów w szczególności. Zbaraniałem naprzód, a potem... A potem przegadaliśmy we dwójkę trzy dni. Ja przeważnie opowiadałem głupie kawały. A Joanna mówiła o życiu. Nagle, choć nie przyznałem się wtedy do tego, okazało się, że pani magister hipiską i dziki łachmaniarz z Kazimierza mają jednakowy światopogląd. Tyle, że ona wbrew całemu światu realizowała go w życiu, a ja zgodziłem się przed światem i sobą na rolę skurwysyna. Nasza znajomość trwała trzy rozmowy. Zapamiętałem z tego dziwne wrażenie, że choć mówimy, to nie jest to potrzebne. Czy rzeczywiście czytaliśmy sobie w myślach? Chyba się nigdy tego nie dowiem. Zapamiętałem jej wspaniały, ciepły uśmiech, który wciąż kłócił się z uważnymi, lodowatymi oczami. A potem... Potem Joanna przerwała staż i przeniosła się czort wie gdzie. Kajzer też się zwolnił z własnej woli i po łupach z egzotarium zostało wspomnienie i trochę śmieci, bo oboje czystością nie grzeszyli... Jeśli myślicie, że zaraz po tej historii nawróciłem się, to się grubo mylicie. Całe miesiące minęły od tego momentu. Dokładnie dziewięć, jak w pysk strzelił. Tymczasem pracowałem w ZOO na miejscu Joanny i Włodka coraz bardziej rozumiejąc, że w wojnie egzotaryjnej słuszność leżała po ich stronie. Pan Zby szek był dobrym kumplem, ale nie w pracy. W paru kłótniach, jakie między nami wynikły, stwierdziłem, że o wiele łatwiej mi było się dogadać z pół obcą hipisiarą niż z kolegą z pracy (również gadziażem przecież). Na co padła odpo wiedź, że "pewnie chuja skalałem hipisiarą". Pan Zbyszek podłapał ode mnie garowski słownik z Kazimierza i często stosował go w rozmowach ze mną. Zacząłem pić coraz ostrzej, więc to, co wówczas nastąpiło, wziąłem, za delirkę. A może i była to rzeczywiście delirka? Joanna śniła mi się przez trzy noce w dość ponurych okolicznościach. Zupełnie jakby wzywała mnie na pomoc. Na czwartą noc śniło mi się, że odwiedziła naszą instytucję. Ciekawym szczegółem, który zapamiętałem, było to, że miała we śnie bardzo jasne włosy, a w rzeczywistości była rudawa. W przeddzień tego snu nie byłem w pracy. Gdy następnego dnia przyszedłem rano na egzotarium dowiedziałem się, że Joanna rzeczy wiście wstąpiła do nas i że - uwaga - utleniła włosy! Jajo! W żadne senniki dotąd nie wierzyłem, ale fakty są faktami. Postanowiłem jednak odnaleźć tę dziewczynę i dowiedzieć się, co jest grane. W owych latach o parapsychologii mało się jeszcze mówiło, jednak coś tam zawsze przeciekało. Czyżbym zetknął się z takim zjawiskiem? Najprościej byłoby dowiedzieć się adresu Joanny w ZOO i po sprawie. W końcu mają dane pracowników. Ale co? Iść do dziewczyny i powiedzieć jej, że śni mi się po nocach? Wy chodziło to na kiepski podryw. Nic prostszego jednak, jak iść między hipisów i spotkać ją niby przypadkiem. Miałem tylko jednego hipa znajomka. Właśnie Tomka, który zrezygnował już dawno z "nawracania mnie". Zbaraniał, gdy sam zgłosiłem się do niego z gotowością zasilenia szeregów Ruchu. Gdy wyłożyłem mu swój światopogląd, był oczarowany. Ja zaś przedstawiłem mu tylko moje wnioski z rozmów z Joanną, plus moją starą filozofię człowieka przyrody zbliżoną z grubsza do indiańskiego kultu Manitou. Zaczął mi więc znosić książki filozoficzne, aby "oczyścić diament z błota", jak to nazywał. Najsilniejsze wrażenie wywarła na mnie książka Sadhana Rabindranatha Tagore. Autentycznie olśnił mnie blask starej cudownej filozofii i religii Indii. Na ścianie nad moim łóżkiem pojawiły się napisy "Upaniszady", "Rigveda", "Mahabharata". Tomek znosił mi, co się dało. A ja kułem twardo, żeby nie wypaść źle w kontakcie z hipami, a i dlatego, że owa filozofia wciągała mnie jak bagno. W pocie czoła przebrnąłem przez Tomasza z Akwinu pojmując z tego le dwie połowę. I wreszcie spotkanie w szerszym gronie. Niejaki Janek, który zajmował się jogą indyjską. Nie palił, nie pil, mięsa nie jadł, seksu wówczas również nie uprawiał. Zaproszono mnie do kawiarni na rozmowę przy herbacie. Wolałbym przy piwie, ale postanowiłem dostosować się do mych guru. Do wielu spraw nie przywykłem. Ja, stary pijak, nie potrafiłem siedzieć pół godziny nad jedną szklanką, choćby to była tylko herbata. Wypiłem swoją dolę jednym haustem i "kazałem następną kolejkę". Moi rozmówcy zastosowali się do mnie. Nadałem ostre tempo. Przy dziesiątej kolejce herbaty zaczęli na zmianę gonić do ubikacji. Mój organizm nawykły do ogromnych ilości piwa, nie reagował. W rezultacie rozmowę dokończyliśmy na Plantach, gdzie Tomek z Jankiem za ciągnęli mnie przezornie. Wnioski z dyskusji? Oni byli ze mnie zadowoleni. Ja mniej. Nie mogłem pogodzić się z indyjskim światopoglądem, nakazującym nie walczyć ze złem i zajmującym się tylko spokojem wewnętrznym. To było dla mnie potworne i nieludzkie. Ale oni pocieszali mnie, że kiedyś zrozumiem. Uwierzyłem na słowo. * * * Tomek był już w jednej grupie, którą szlag trafił. Jacyś "biedni" czy "ubodzy" z Tarnowa. Dla mnie wszystko było nowe. Nie wiedziałem, że każdy "małolat" cierpi na "chorobę proroka" i wierzyłem, że razem z Tomkiem rzeczywiście zbawimy ludzkość. Początki były smutne. Zaczęliśmy działać podczas Juvenalii, gdy do Krakowa zjechała większa gromada hipisów. Zostaliśmy wyśmiani. Takich proroków jak my było w Ruchu na tony. Takich, co chcieli zakładać komunę w górach (obowiązkowo Bieszczady), drugie tyle. Ja przy okazji delikatnie chciałem trafić na Kajzera i jego grupę, aby spotkać Joannę. Ale nie udało mi się. Grupa Kajzera była elitarna, zamknięta i chodziła własnymi drogami. Na Rynku pod pomnikiem Mickiewicza zwanym "Adaśkiem" czy w innych ówczesnych (dziś znowu aktualnych) punktach zbornych, jak kawiarnia "Kolorowa" czy "Noworol", rzadko się ich widywało. W końcu trafiliśmy na jakiegoś delikwenta, co chciał nas słuchać. Dziwny to był osobnik. Młody, drobny chłopak o czarnych włosach i wielkich, czarnych, płonących oczach. Przedstawił się jako Jacek z Brzegu pod Wrocławiem. Też interesował się Indiami i jak sam powiedział, czarną magią. Oprócz tego twierdził, że cierpi na schizofrenię, co bardzo ucieszyło Tomka. Uważał, że każdy schizofrenik to geniusz, który widzi prawdy zakryte przed światem i dlatego świat ma go za wariata. Gdy sprowadziłem go na nocleg uprzedziwszy, że przeżywamy właśnie inwazję pluskiew (obok mrówek faraona znana plaga nowych osiedli), długo w noc opowiadał o róż nych dziwnych rzeczach. Uświadomił mi, że wąż wedle Starego Testamentu jest symbolem Szatana. Pokazywał przy tym na mojego poczciwego gniewosza, który tylko dla jaszczurki bywa groźny. Cytatami z ksiąg Mojżeszowych sypał jak z rękawa. Potem zaczęła się nocka. Tfu! Niech ją diabli. Normalne jest, że ktoś czasem gada przez sen. Ale jeśli ktoś gada jednostajnym wyraźnym szeptem, to już trochę dziwne. A jak ten szept dobiega z całkiem innej strony pokoju niż facet śpi, to już zupełne jajo. A tak właśnie było. Z jednostajnego, coraz bardziej przyśpieszonego szeptu Jacka wynikało, że boi się mnie śmiertelnie, bo jak tu się nie bać takiego, co nie lęka się gadów i nawet je w domu trzyma. Ze swej strony stwierdziłem, że jak się nie bać faceta co śpi w jednym kącie, a gada z drugiego. Zapaliłem światło. I zabraniałem do reszty. Jak się rzekło, przeżywaliśmy wtedy inwazję pluskiew (czy taj: "inwazję potworów"). Szanowne robaczki udały się oczywiście skosztować mojego gościa. Ale... pluskwy stały na podłodze całą masą wokół śpiącego ciała. Żadna z nich nie przekroczyła niewidzialnej linii około dwudziestu centymetrów od śpią cego... Obudziłem Jacka. Rzekomo nic nie wiedział. Stwierdził tylko, że przy nim nieraz dzieją się dziwne rzeczy, a robactwo go nie gryzie. Do rana przegadaliśmy o różnych sprawach. Potem poszliśmy razem na Stawki Salwatorskie, gdzie umówiliśmy się z Tomkiem i jego dziewczyną - Teresą - siostrą owego Jasia jogina. Na Stawkach Jacek zaczął czynić dziwne rzeczy. Powiedział, że pokaże nam pantomimę. Rozebrał się do naga i zaczął chodzić po łące pokazując na zmianę to strach, to radość. Potem położył się na ziemię i zaczął śpiewać dziwaczną pieśń bez słów. Nagle przerwał pieśń i zaczął odmawiać "Zdrowaś Mario", przerywając modlitwę wybuchami szatańskiego śmiechu. Obłęd w ciapki! Od tego wszystkiego łeb bolał mnie coraz mocniej i pod byle pretekstem zwiałem do domu. Jacek oświadczył na pożegnanie, że skontaktuje się ze mną za pomocą telepatii. Na drugi dzień wpadli do mnie Tomek z Teresą informując, że Jacek już po jechał. Nim to zrobił, rozmawiał z Teresą, przekazując jej myśli. Pytał, czy gotowa jest "służyć prawdzie", a gdy to potwierdziła, oświadczył: "W tej chwili włożyłaś koronę cierniową". Potem ukazał się Tomkowi, by rozwiać się w powietrzu, czym śmiertelnie go przeraził. W końcu chciał pokazać, że potrafi latać i miał wyjść przez okno, ale Tomek go zatrzymał, bo miał dość cudów. Wszyscy odetchnęliśmy, gdy ten czarodziej wreszcie wyjechał, zostawiając, jak się okazało "lewy" adres. To jednak był tylko początek. Właściwy ubaw zaczął się po mniej więcej dwóch tygodniach. Nagle obudziłem się w nocy i... wyraźnie usłyszałem szept Jacka. Zapalenie światła nie pomogło, szept trwał. Słyszałem go nawet, gdy zatkałem uszy. Potworne! Każdy z nas ma własne wnętrze, które ukrywa przed światem. Własne tajemnice, wyobrażenia, mity... Wszystko to zostało odczytane, wywalone na wierzch, oplute, wyśmiane. Zabiłbym skurwysyna na miejscu, ale go nie było. Był tylko ten szept piekielny. Chwilami miałem ochotę wyskoczyć oknem, albo żyły sobie podciąć, byle tego wszystkiego nie słuchać. Jednak, chociaż splugawiony i skopany, przetrwałem przez te straszne godziny do rana. Następnej nocy znów go słyszałem, ale tym razem wyjaśniał mi, że jednak jestem wspaniały i że dane mi jest być wybrańcem bogów, ale muszę się oczyścić z brudów świata, zakazał mi tylko używać imienia Jezusa, "żydowskiego włóczęgi", jak go nazywał. Trzecia noc była najstraszniejsza. Nagle, przy wtórze chóralnego śpiewu jakiś istot, zawodzących w kółko słowa "odporność poprzez odporność", zostałem uwiedziony w jakieś nieznane strony. Pośród tropikalnej dżungli w sadzawkach przeglądały się białe pałace. Potem ukazała się straszliwa bogini Kali w czerwonej szacie. Miałem ją błagać o zmiłowanie i pomoc, w przeciwnym razie byłbym oddany w niewolę demonom na rok, podczas gdy w moje ciało wstąpi jeden z nich i zniszczy moich najbliższych. Wstawiał się za mną Jacek, ciemnoskóry młodzieniec imieniem Kriszna, sam zresztą bóg i dwaj bramini, którzy modlili się za mnie w Himalajach. Nie widziałem tych braminów, ale tak mówił Kriszna. Kali poddała mnie próbie. Kazała mi odebrać panterze dzika, którego upolowała na skraju dżungli. Gdy to wykonałem, Kriszna odwiózł mnie na skrzydlatym potworze, podobnym do kury, nad oceanem, który dzielił świat ludzi od zaświatów i... znalazłem się w swoim pokoju. Na zakończenie tego seansu usłyszałem głos Jacka, że przeszedłem próbę odporności, należę do Kriszny i jestem pasowany na proroka. Co to było? Nie wiem do dziś. Może epizod schizofreniczny, a może parapsychologia, metafizyka? Ale nie był to sen i nie kłamię. Było. * * * Doprawiły mnie te trzy nocki, oj doprawiły. I tak opisałem je w skrócie i delikatnie. Jak to się stało, że już wtedy nie wylądowałem tam, gdzie potem i tak trafiłem? To chyba największy cud ze wszystkiego. Opowiedziałem o tym Tomkowi, a on uznał mnie, jeżeli nie za boga, to za proroka. Ja sam nieomal w to uwierzyłem. Na szczęście nie nawracałem jeszcze i to mnie ocaliło od zu pełnego obłędu. Zresztą proroków było od groma, jak się rzekło. Poznałem pod Adaśkiem niejakiego "Kefasa", który wraz ze swą dziewczyną jeździł po Polsce i nawracał na chrześcijaństwo. Nosili zielone habity na wzór zakonnych i byli poobwieszani krzyżami i różańcami. "Kefas" zwrócił mi uwagę, że jestem zbyt agresywny wobec ludzi, którzy rzucają głupie uwagi, gdy siedzimy na pomniku. Ma być w nas pokój i miłość jak w Chrystusie i jego apostołach. Zresztą rozpiętość ideologiczna w Ruchu hipi już wtedy była szeroka. Niejaki "Dekabrysta" z Krakowa nosił na ramieniu opaskę ze swastyką i po pijanemu wrzeszczał hasła antyradzieckie. Był to dla mnie lekki szok. Po pierwszych kontaktach miałem hipisów za jakichś idealnych ludzi. Nie wiedziałem, że i tu są pijacy. Jednak w owych czasach nie było jeszcze tak źle. Panowała moda na Indie, jogę i mi stycyzm. Większość hipisów nie jadała mięsa. W modzie było niepalenie, niepicie i asceza. Większość, jeśli nawet święta nie była, to pozowała na takowych. Ja nie wiedząc jeszcze, że to zgrywa miałem wyrzuty sumienia, że jestem taki grzeszny. Jedynie grupa Rajzera jawnie głosiła seks jako wyzwolenie. Ale oni mogli to robić. Kajzer sam ogłosił się bogiem i miał własne przykazania dla wiernych. Nie był pierwszy, bo już Mahomet na ten pomysł wpadł 1300 lat przed nim. Mimo to, gdy grupa Kajzera się rozpadła, wspominam ją jak "kochaną babcię Austrię", bo jednak oni nadawali w Krakowie ton. To jakiś teatr zrobili, to misterium. Do swego grona nas nie dopuszczali, ale i tak byli dla nas niedo ścigłym wzorem, nawet gdy się rozpadli. Do dziś z dumą stwierdzam, że pochodzę pośrednio ze szkoły Kajzera, choć nie daj mi Bóg być takim, jak Kajzer. * * * Razem z grupką hipisów-joginów udaliśmy się na włóczęgę po górach. Jeden namiot jedynka. Sześciu hipisów i mój pies, wilczur Kazań, zaprawiony w wędrówkach ze mną po lasach, za gadami. Szefem był niejaki "Przewodnik". Jogin uważany za świętego. Rzeczywiście sama jego obecność umiała wnieść radość i pokój w najbardziej ponure towarzystwo. Nie wstydził się nikogo. Taki sam jasny i uśmiechnięty był wśród joginów, jak i wśród zwykłych ćpaczy. Ponoć rzeczywiście był w Indiach i uczył się u tamtejszych guru. Chodzą o nim różne legendy. Jedni mają go za świętego, a drudzy za cwanego zgrywusa. Ja nie wiem, ale nie widziałem nic, co by świadczyło przeciw niemu. No więc włóczyliśmy się po Bieszczadach. Dieta bezmięsna, jarzynki. Parę broszurek o jodze, z książką pani Michalskiej "Hata joga dla wszystkich" na czele. Ćwiczenia co dzień. Wszyscy podziwiali wrodzoną giętkość mojego ciała. Jestem chudy i ćwiczenia jogi są dla mnie łatwiejsze do opanowania, niż dla przeciętnego Europejczyka. Moi guru nie mogli mnie tylko oduczyć palenia i wyskakiwania na piwko. Mięsa nie jadłem, choć "Przewodnik" nie kładł na to zbytniego nacisku. - Póki nie zrozumiesz czemu nie jeść - jedz - radził. Ja jednak zmuszałem się siłą i efekty miałem opłakane, zamiast zyskiwać spokój wewnętrzny bywałem rozdrażniony. Przez to byłem coraz bardziej rozdrażniony i coraz częściej piłem piwo i coraz więcej paliłem. Skończyło się smutno. Schlałem się w jakiejś knajpie z bandą górali. Po pijanemu zacząłem nauczać kumpli od kielicha. Oni byli też pijani, więc zaraz uznali mnie za Chrystusa, który zstąpił z nieba. Rycząc - Alleluja! Alleluja! - wzięli mnie za ramiona i powlekli do kościoła żebym... Właśnie, po co? Byłem zbyt pijany, by pamiętać dokładnie, ale chyba uznali, że jak jestem bogiem to powinienem mieszkać w kościele. Kościół po nocy był zamknięty, więc zaczęli dobijać się na plebanię, żeby ksiądz dał klucze. Gdy przerażony ksiądz zaczął wołać, że dzwoni na milicję - wyrwałem się i prysnąłem do lasu. Rano trafiłem do obozu i zabrawszy psa wyjechałem. Było mi wstyd i tyle. JRJ We trzech kąpaliśmy się w ciepłym wieczornym stawie wśród żab, karasi i piskorzy nadzy, wolni, długowłosi a potem wygrzewaliśmy się w trawie na słońcu między kępami wikliny zjedliśmy trochę zeschniętego chleba otworzyliśmy po butelce bełta piliśmy i śpiewaliśmy razem z żabami i śmialiśmy się z ludzi frajerów a jak zapadła noc zasnęliśmy owinięci jednym brudnym kocem Joszua, Rokita i ja. * * * Do śruby, oprócz spirytyzmu, przyczyniał się jeszcze alkohol w postaci piwa i bełtów, od których wciąż jeszcze nie mogłem się uwolnić. Piłem nieco mniej, ale nadal. Dlatego zakładam, że wiele moich ówczesnych przeżyć mistycznych nie było ani metafizyką, ani obłędem, lecz po prostu delirką. Przy jakiej takiej równowadze utrzymywały mnie wyprawy z moim psem w lasy podkrakowskie na połów płazów i gadów. Za złowione zwierzęta niewielkie sumy płaciło mi ZOO oraz Instytut Zootechniki, gdzie miałem paru przyjaciół. Poza tym utrzymywałem się z renty mojej babci, a po trochu z żebraniny, "sępa", jak się to mówi wśród hipisów. Za gadami włóczyłem się piechotą, a nieraz autostopem w całym rejonie Kraków-Podkarpacie. Za ekwipunek miałem torbę z workami, słoikami i dziurawy koc do spania. Towarzyszył mi w tych wędrówkach pies Kazań. Od lasu do lasu, od bagna do bagna. Łowiło się co podleci, od żaby trawnej poczynając, a na żmii zygzakowatej kończąc. Spało się w stogach siana, w chłopskich stodołach, a czasami, jak była ciepła noc, w lesie. Jadłem, co wyżebrałem po wsiach lub ukradłem z pól i sadów. Wtedy bez żadnej jogi czułem się prawdziwie wolny. Żyłem tak, jak reszta otaczających mnie zwierząt. Polowałem, żarłem i spałem. Jeśli byłem w odludnym miejscu, pakowałem odzież do worka i chodziłem nago. Ten tryb życia prowadziłem jeszcze długo wcześniej nim trafiłem do hipów. Gdy była burza, modliłem się do piorunów. Gdy pogoda, to do słońca. A zasypiając prosiłem o opiekę mojego ukochanego patrona - błotnego diabła Rokitę, który może jest fantazją, ale w którego zawsze wierzyłem. Podczas tych wypraw prawie nie piłem alkoholu i paliłem o wiele mniej. Mój organizm nie pragnął trucizny. Przyroda sama z siebie dawała mi równowagę. Zdrowiałem szybko. Powrót do domu mógł zbudzić paranoje i pociąg do kieliszka. * * * Podczas jednej z takich wypraw spotkaliśmy jakieś dziwadło. Mówię "my", bo Tomek wrócił z wyprawy z joginami i udał się ze mną na dwudniową wycieczkę. Wprosiliśmy się do pastuchów na pieczone jabłka. Siedzieliśmy przy ogniu, gdy dosiadł się do nas jakiś mężczyzna we flanelowej koszuli z plecakiem. Wyglądał na turystę. Wyjął flet, zaczął na nim grać, a potem stwierdził, że flet jest do niczego i chciał go rzucić do ogniska, ale go powstrzymaliśmy. Powitał mnie jak starego znajomego i zaczął mi wmawiać twardo, że wczoraj spotkaliśmy się w Wysokich Tatrach na szlaku. Bardzo się zdumiał, że to niemożliwe, bo w tym czasie byłem w Krakowie. Potem wygłaszał jakieś sentencje filozoficzne i w ogóle miał nas, zdaje się, za nie wiadomo kogo, bo coś wspominał że "powiał wiatr z południowego wschodu, zbudził świadomość i ci, którzy zostali naznaczeni musieli się spotkać". Potem ciężko się załamał dowiedziawszy się, że łowię gady. Zaczął mi tłumaczyć, że "kajdany, wolność, okowy". Ja wyjaśniłem mu sprawy zoologii o tyle, o ile znam literaturę oraz zwierzęta z praktyki. Na to on rąbnął mi jakimś wierszem "o wypchanym jastrzębiu w klatce" i zacytował jakąś przypowieść buddyjską, ale to ostatnie było jego błędem, bo przypowieści lubią być dwuznaczne, a ta akurat była taką, że można nią było poprzeć zarówno jego rację, jak i moją. Załamał się więc jeszcze bardziej, ale potem mu przeszło i stwierdził, że jest jednak we mnie iskra "satori" i że z czasem pojmę Prawdę i przestanę łowić i hodować zwierzęta... Wiele lat minęło od tego proroctwa i ani się nie sprawdziło, ani nic nie wskazuje na to, żeby sprawdzić się miało. * * * Edek z Łodzi, bo tak się zwał nasz nowy towarzysz, miał dyplom magistra psychologii, schizofrenię paranoidalną, żonę, córkę i ćwiczył Zeń. Tyle o nim się dowiedzieliśmy. Łaził z nami przez dwa dni nauczając nas japońskiej filozofii, zachwycał się moją harmonią z przyrodą, ćwiczył z nami jogę, a ze mną pił piwo. Tomek naprzód uważał go za wariata, potem go podziwiał, a ja byłem ostrożny, bo cholera wie, czy facet nie jest znowu jakimś magiem. Głowa przy nim bolała mnie jak cholera. Ale jedyne "czary" jakie robił, to błyskawiczna umiejętność dogadania się z ludźmi. Właził spokojnie chłopu na pole. Kopał z niego ziemniaki, bo "ziemia rodzi dla wszystkich". Chłop nadlatywał z kłonicą, a Edek zaczynał z nim dyskusję, która kończyła się tym, że zbaraniały, skołowany wieśniak przynosił nam jeszcze z chałupy motykę, żebyśmy rękami nie kopali i mleko do popicia ziemniaków po upieczeniu. Edek tłumaczył mi, że wystarczy nie mieć w sobie agresji, tylko miłość, a każdy człowiek przy nas się uspokoi. Była to dla nas nowość, ale potem stosowałem ją kilkakrotnie w życiu i udawało się. Trzeba tylko w takich momentach autentycznie kochać wroga. Zdaje się, że gdybyśmy dosłownie stosowali w życiu słowa Chrystusa "Miłujcie nieprzyjacioły", to żadne wojny na świecie nie byłyby możliwe. * * * Do Krakowa przybyliśmy we trójkę. Drzwi otworzyła moja babcia informując: - Przyjechał ten wasz brodaty kolega i czeka na was. Bardzo miły. Posprzątał dom, śmieci wyniósł, zakupy zrobił. Tylko chyba jakiś chory. Mięsa nie chce, a zamiast herbaty pije ziółka. W chwilę potem z radością ściskaliśmy Przewodnika. Uśmiechał się swoim promiennym uśmiechem, ale oswobodził się z naszych objęć. - W tym Krakowie, to takie dziwne zwyczaje. Ciągle dotykać się i dotykać! Toż świerzba można dostać! - oświadczył swoim wschodnim akcentem. Kto nie znał Przewodnika, ten by się obraził. Jednak był zwyczaj niedotykania się i niepodawania ręki, aby nie przekazać sobie złych wibracji i nie zburzyć wewnętrznego spokoju. Z Przewodnikiem pojechałem na mój pierwszy zlot. Zloty hipisów w Częstochowie między 13 a 15 sierpnia, to tradycja stara jak nasz Ruch. Pierwszy odbył się bodaj w 1969 roku. W owych czasach, poza głównym częstochowskim zlotem, zloty były dość rzadkie. Grupy hipisów często organizowały sobie wspólne obozy w lasach, ale nie były to zloty, które dziś są zmorą Ruchu. Na główny zlot zjeżdżało z całej Polski zaledwie półtora do trzech tysięcy ludzi. Dobre były to czasy. Prawie wszyscy się znali i atmosfera bywała prawie rodzinna. Gdy ja przystałem do Ruchu, zaczynał się już zmierzch dobrych czasów, ale jeszcze było fajnie. Pojechaliśmy pociągiem. Dotarliśmy rano. Zlot już się zaczynał. Pod murami klasztoru, kręciło się mniej więcej ze czterysta osób. Reszta była ponoć na mieście. - Nie wpuszczają do klasztoru. - Czemu? - Mają zakaz. - Podobno przedtem nasi ludzie mieli wstęp do klasztoru i nocowano ich w sali rycerskiej. Księża byli dość dobrze do nas nastawieni. - Teraz się zmieniło. Władze klasztorne dostały zakaz wpuszczania nas w ogóle na teren klasztoru. Czy same na to wpadły, czy podsunęła im to milicja? - Nie wiadomo. - Jak to? W końcu obywatel ma prawo iść do kościoła! - zawołał Edek. - Ale widać nie hipis. Poszliśmy w kilkunastu, bo wiadomo, że Edek umiał robić cuda z ludźmi. Ale okazało się, że największe czary nie skutkują, gdy zabrzmi najpotężniejsze zaklęcie świata cywilizowanego - "Prikaz naczalstwa". W bramie zatrzymały nas jakieś pajace w operetkowych mundurach i kazały wracać. Żadne tłumaczenia nie pomogły. Dołapaliśmy jakiegoś księdza prosząc o pomoc. Wzruszył ramionami. - Wy jesteście hipisi. Idźcie się modlić do ateistów! - oświadczył. Ja zaś dodałem półgłosem: - Gdzie nie wpuszczono syna człowieczego, tam i Ojca Niebieskiego nie ma. Zostawiając lekko ogłupiałego księdza wróciliśmy do reszty ludzi. Otaczali właśnie tłumem dwóch panów, co do których od razu rzucało się w oczy, że są po cywilnemu. Byli bardzo mili (cjanci) i serdeczni. - Mamy wspólny kłopot - tłumaczyli. - Nasi koledzy z Warszawy zrobili nam świństwo. Namówili całą bandę chuliganów, żeby tu przyjechali i was pobili. Nie dajcie się sprowokować, bo będziemy musieli wszystkich was zamknąć. A przecież wszyscy chcemy spokoju - prawda? My do was nic nie mamy, ale najlepiej przenieście wasz zlot gdzie indziej. Jeszcze nie zdążyliśmy podziękować miłym panom, gdy od strony parku częstochowskiego rozległy się jakieś krzyki i hałasy. W stronę klasztoru ciągnął spory tłum. Na czele szedł kompletnie pijany Dekabrysta. Na czole miał czerwoną opaskę ze złotym sierpem i młotem, na ramieniu swastykę, na piersiach ogromny drewniany krucyfiks, a w rękach niósł czerwoną flagę. - Obywatele! - wrzeszczał. - Katolicy kradną! Komuniści kradną! A ja Dekabrysta rewolucję zrobię! Zatrzymał się i zaczął przemawiać do tłumu. - Jak nam wszystkim wiadomo, konsekwentna polityka Kraju JAad prowadzi nas do nieuchronnej ruiny politycznej i gospodarczej. Pozwólcie państwo, że przytoczę liczby: l, 2, 3, 4, 5... 49. Końcówki banderoli nie pamiętam.. Dwaj mili panowie podeszli, ujęli go delikatnie pod ramiona i pociągnęli za sobą. * * * Pomału zbieraliśmy się na łączce pod murem klasztornym. W tym roku zamknięto dla nas bramy klasztorne i możliwości zameldowania się na kempingach dla pielgrzymów. Ci ostatni przychodzili popatrzeć na nas jak na egzotyczne zwierzęta. A przecież zewnętrznie nie różniliśmy się zbytnio od wielu z nich. Moda na dziwaczne ubiory i koraliki nie była jeszcze powszechna. Większość z nas miała na sobie zniszczoną odzież turystyczną. Paru na spodniach i kurtkach miało wymalowane czy wyszyte znaki pacyfy. Niektórzy mieli opaski na włosach i jakieś wisiorki. To wszystko. Nawet u dziewczyn moda indiańsko- cygańska nie była jeszcze tak powszechna. Czym taka hipiska różniła się od zwykłej autostopowiczki? Ale ludzie gapili się. Padały uwagi o nierobach, brudasach, rozwydrzonej młodzieży... Ponieważ brakowało papierosów i żywności, paru z nas zaczęło sępić po ludziach, ale niewiele zebrano. Tymczasem zbierało się nas coraz więcej. Było chyba blisko tysiąc osób. Niewielu miało namioty. Do każdej jedynki pakowało się tyle ludzi, ile zmieści. Nieraz ponad ośmioro. Ludzie spali jeden na drugim grzejąc się własnymi ciałami. Inni z patyków, koców i kawałków folii robili jakieś daszki, pod które pchało się od razu po kilka osób. Starczyło przeważnie na osłonięcie połowy ciała. Rozpalono parę ognisk. Skąd wzięto drewno? Prawdopodobnie cichaczem nałamano w parku. Zapalono je starą metodą harcerską (jedna zapałka + jedna butelka benzyny). Przysunęliśmy się do ognia. Paru ludzi miało flety i gitary. Rozpoczął się nocny koncert. Przypominało się trochę koczowisko jakichś dzikich plemion z prehistorycznych czasów. Flety skowyczały pseudohinduskie motywy. Potem przy brzdąkaniu gitar śpiewano ballady Dylana: "Dom wschodzącego słońca" i jakieś songi po angielsku. Potem chórem śpiewaliśmy "Grosza nie mam" i "Hare Kriszna". To ostatnie nuciłem ze specjalnym zapałem. Kriszna to był przecież mój osobisty opiekun. Zwróciłem uwagę na jakiegoś człowieka siedzącego nieruchomo i szklanym wzrokiem patrzącego przed siebie. Wyglądał na ciężko chorego. Ale zaraz wyjaśniono mi, że zaćpany - taki, co brał narkotyki. W Częstochowie zaćpanych było mało. Istniało niepisane prawo, że na głównym zlocie się nie ćpa. Wówczas mało kto łamał ten zwyczaj, choć, gdy ktoś się zaćpał, nikt mu uwagi nie zwracał. * * * Nad ranem mieliśmy jeszcze małą atrakcję w postaci najazdu gitów. Przybyło ich niewielu. Może z piętnastu. Pijani już od rana. Któryś wymachiwał pustą flachą po bełcie i ryczał zmieniając słowa hipisowskiej piosenki "Noś długie włosy" - A ty noś, noś, noś Cynk pod lewym okiem! - Mimo, że pijani, bali się trochę z początku i poprzestawali na śmiechach i obelgach. Szybko się rozochocili, widząc, że ignorujemy nawet szarpanie za włosy i brody. Któryś rąbnął w twarz bardziej wątło zbudowanego hipa. Chłopak upadł, a z rozbitego nosa i warg ciekła krew. Usiadł i spokojnie powiedział: - Dziękuję ci bracie! Dostał za to kopniaka w żołądek. A potem gity zaczęli bić każdego, kto podszedł pod rękę. Było nas zbyt wielu, aby każdego porządnie stłuc. Więc nie wysilali się. Bili raczej symbolicznie. Chwyt za włosy czy brodę, dwa razy pięścią w twarz, raz kopniak w tyłek. Naprzód próbowali być rycerscy i bić tylko chłopaków. Potem już rozochocili się i tłukli, jak leci, uwzględniając prawo kobiet do równouprawnienia. A zresztą nasze dziewczyny to nie kobiety. To "kurwy hipisowskie". Jakiś git, co dalej nie miał odwagi bić, a może miał lepsze serce, wyjął scyzoryk i biegał po obozie tnąc linki od namiotów i płachty namiotowe. Gotowało się wszystko we mnie jak widziałem, że wszyscy pozwalają się bezkarnie bić i obrażać. Nieznacznie podniosłem spod muru porzuconą butelkę po winie. Ale Przewodnik zauważył to i położył mi rękę na ramieniu. - Zostaw. To przecież twoi biedni bracia. Oni są nieszczęśliwi, to biją. Było w jego głosie tyle ciepła i spokoju, że butelka wypadła mi z ręki. W chwilę potem dostaliśmy obaj po mordach. Przewodnik uśmiechnął się promiennie do gita. - Dziękujemy braciszku. Na zdrowie. Git zaklął coś i dołożył nam jeszcze po razie. Ale słabo, nawet nie upadliśmy. Według założeń ideologii hipisów, joginów, chrześcijan i buddystów nie odpowiadanie agresją na agresję wypala w przeciwniku zło, "złą karmę" i sprawia, że wróg zaczyna nas kochać. Któryś z gitów wyrwał niedopalony gruby kij z wygasłego ogniska i przewróciwszy kopniakiem w brzuch jakiegoś chłopca, tłukł go zapamiętale grubszym końcem po głowie. - Róbmy coś! - Szarpnąłem się. - Przecież oni go zabiją! - Spokojnie! - tłumaczył Przewodnik. - Zło na świecie trzyma się dlatego, że wciąż oddajemy je sobie wzajemnie. Nawet za cenę życia nie możemy walczyć! Ktoś musi przerwać łańcuch katów! Tymczasem wokoło zebrała się gromada gapiów, którzy z przyzwoitej odległości wołali, że te brudasy się biją, bo pewnie pijane i trzeba wezwać milicję. Gapie nie rozróżniali nas od gitów i myśleli, że to jakieś wewnętrzne porachunki. Ideologii naszej nie znali. Wszyscy razem byliśmy dla nich chuliganami i rozwydrzoną młodzieżą, którą tylko gumowa pałka i obóz pracy mogą przywrócić na cnotliwe łono społeczeństwa. Nie wiem, jak by się sprawa zakończyła, gdyby gity nie zaczęły zrywać sukienki z jakiejś dziewczyny i pchać ją, bijąc, do nie przewróconego jeszcze namiotu. Tego było zbyt wiele. Nagle z tłumu wystąpił mały, chudy chłopiec z jasnymi włosami związanymi w koński ogon. Zbliżył się do dwóch gitowców ciągnących za ręce i włosy jedną z dziewczyn. Spokojnie i prawie serdecznie poprosił ich, aby dali spokój. Git zamierzył się pięścią i uderzył. W tym momencie przeleciał chyba ze trzy metry w powietrzu. Choć stałem dość daleko, doszedł mnie suchy trzask. Gar leżał teraz na ziemi i wyjąc przeraźliwie trzymał się za rękę. Twarz zrobiła mu się sina, a z oczu lały się łzy. Pozostałe gity skoczyły na pomoc. Zakotłowało się. Jakieś ciało fiknęło znów w powietrzu maj tając śmiesznie długimi nogami. Potem przez moment widziałem gara, który trzymając się za obojczyk wykonał obrót wokół własnej osi i głową naprzód padł na wygasłe ognisko. W chwilę potem gity rzuciły się do ucieczki. To znaczy czterech zostało. Trzech wiło się po ziemi wyjąc i płacząc, trzymając się za pogruchotane kończyny. A jeden leżał, jak porzucony łachman, nie dając znaku życia. Zwycięzca pochylił się nad leżącym. Dotknął go w paru miejscach, a potem wyjął z kieszeni lusterko i przyłożył mu do ust. - Dzwońcie po pogotowie - powiedział, prostując się. Zbliżyliśmy się z Przewodnikiem. - Przeżyje? - Tak. Ale bez lekarza się nie obejdzie. - Potem złożył wschodni ukłon przed Przewodnikiem - Wybacz mistrzu, że użyłem swych umiejętności. - Czy był w tobie pokój i miłość? - zapytał Przewodnik. - Był, mistrzu! Patrzyłem w twarz chłopca. Nie było w niej śladu złości. Było tylko trochę zmartwienia. Zupełnie jakby przed chwilą nie walczył, ale wykonywał jakąś nieprzyjemną pracę, która jednak była konieczna. - A więc pokój z tobą bracie Iczi! Tak po raz pierwszy zobaczyłem Icziego z Płocka, znanego karatekę, zajmującego się równocześnie zenem. Jednak na gadanie czasu nie było, bo przyjechała już karetka. Musiał zadzwonić ktoś z pielgrzymów, bo nasi by jeszcze nie zdążyli. Razem z karetką przyjechał radiowóz. Paru funkcjonariuszy spisywało protokół. - Kto ich tak połamał? - zapytał jakiś kapral. Iczi wysunął się do przodu. - Ja panie władzo - uśmiechnął się promiennie do milicjanta. Ten profilaktycznie wydobył pałkę i uderzył. Nagle ze zdumieniem zobaczył, że ręce ma puste, a pałka zniknęła. Rozejrzał się. Pałka leżała o dobre dziesięć metrów za nim. Iczi stał bez ruchu nadal się uśmiechając. Milicjant zaklął, zabrał pałkę i odszedł udając, że nic się nie zdarzyło. Dowódca patrolu kazał nam się jak najprędzej wynosić z miasta, po czym wsiedli do radiowozu i odjechali. Pomogliśmy pielęgniarzom załadować rannych do karetki. Przy okazji lekarz opatrzył naszych rannych i było po sprawie. * * * Na drugi dzień rozjeżdżaliśmy się już. Większość wiary poszła na wylotówki. Reszta na dworzec. Przez cały czas nie widziałem ani Kąjzera, ani nikogo z jego grupy. Gdy o nich pytałem, nikt nic nie wiedział. Wypowiadano się o nich dość negatywnie, że się izolują i zadzierają nosa. W końcu ktoś stwierdził, że założyli sobie obóz w Bieszczadach i dopiero na jesień wrócą. Joanny nie znał nikt. Kto by tam pamiętał jakąś dziewczynę. Tyle ich było przy Kajzerze... Jacka z Brzegu też nikt nie znał. Czekaliśmy na dworcu na przyjazd pociągu. Mżył deszcz. Opatuliliśmy się kocami i kurtkami, poczekalnia była pełna pielgrzymów, więc siedzieliśmy pod gołym niebem. Jakaś baba wyglądająca na dewotkę gapiła się na nas ze zgorszeniem. - Brudasy, dziwaki... Brodziska, włosy potąd... Pokazała na swoje ramiona. Przewodnik w milczeniu rozchylił kurtkę i wstrząsnął głową. Fala włosów spłynęła prawie do bioder. - Jezusie Maryjo! - zawołała baba i przeżegnawszy się krzyżem świętym uciekła. * * * Wracaliśmy z całą paczką krakowskich i zakopiańskich hipisów. Pijany Dekabrysta, którego właśnie wypuszczono z aresztu, zapakował się do przedziału z całą torbą bełtów. Pastor też był pijany. Tylko Gomez nie pił. Obżarty jakimiś prochami siedział bełkocząc coś niezrozumiale. Reszta towarzystwa też piła. Gdy skończyły się bełty, przyniesiono z "Warsu" skrzynkę piwa. My z Tomkiem patrzyliśmy na to przerażeni. Co ta zapijaczona banda miała wspólnego z hipisami? Ja sam piłem jeszcze często, ale Wpisów miałem zawsze za pół świętych, tymczasem ta banda zachowywała się jak gitowcy. Dekabrysta darł się na jakiegoś gówniarza, chyba szesnastoletniego, że jak go nie poczęstuje papierosem, to dostanie w mordę w "imię pacyfizmu". Jakiś zaćpany zaczął dusić się, bo popił środki alkoholem. Wystawiliśmy go do okna. Ktoś wygrzebał strzykawkę. Naprędce rozrobiono w kapslu od piwa kofeinę i wstrzyknięto choremu w żyłę na ręce dla wzmocnienia akcji serca. Rzeczywiście poczuł się lepiej. Pod ubikacją siedział jakiś długowłosy chłopak z krzyżem na piersi. Wyglądał na trupa i rzygał co chwila na podłogę. Zaćpany. Czyżby Ruch hipisów składał się z dwóch różnych ruchów? Widzieliśmy, co prawda, tych ludzi nie raz na Rynku, ale nigdy tak z bliska. Do tej pory zadawaliśmy się przeważnie z mistykami i filozofami. Próbowaliśmy nauczać tę całą ferajnę, ale usłyszeliśmy tylko bełkot: - Prze... prze... przestańcie pierdolić małolaty! * * * Pasie sobie Gomez na Rynku Stado różowych słoni Niewidzialny królik zagania stado. Gołębie siedzą w dziurach po cegłach A na Plantach jest równo odmierzona Plantacja karłowatych wiśni Z kopca Kościuszki bije fontanna Z chińskiego długopisu Którego Gomez szuka W złotych pantoflach Abstrakcja? Paranoja? Nie! To tylko Gomez * * * Historię trzech degeneratów: Dekabrysty, Pastora i Gomeza poznałem nieco później. Dekabrysta kończył studia na politechnice, gdzie szykanowano go za poglądy i pochodzenie hrabiowskie. Gdy pewnego dnia zdawał egzamin u profesora, ten na zakończenie oświadczył. - Pan umie. Ale ja i tak pana obleję. - Dlaczego? - Bo tak mi się podoba. Dekabrysta otworzył szeroko drzwi na korytarz, gdzie roiło się od studentów i profesorów. - Ludzie! Hej ludzie! Chodźcie popatrzeć! Tu siedzi największy chuj na świecie...! Oczywiście wyleciał ze studiów i zaczął działać wśród hipisów, którzy jego chandry leczyli morfiną. Potem trafił na odwyk, gdzie jakaś mądra pani doktor doradziła mu zabijać głody narkotyczne alkoholem. W efekcie Dekabrysta wpadł w alkoholizm. Jasno zdawał sobie sprawę z faktu, że się stacza. I od tego momentu jego życie stało się jedną wielką drwiną ze świata, społeczeństwa, hipisów i siebie. Maska błazna tak mocno przyrosła do niego, że sam już nie wiedział, kiedy robi sobie jaja, a kiedy jest poważny. Gomez był facetem z pogranicza genialności. Studiował filozofię skąd wzięto go do wojska. A że był nadwrażliwy, po pół roku wylądował w zakładzie dla obłąkanych. Wyszedł stamtąd z mózgiem zmasakrowanym lekami i silnie uzależniony od parkopanu. Nie był w stanie żyć bez "pasty" i w jej poszukiwaniu trafił do hipisów. Jeden Pastor był sam sobie winien. Podobnie jak ja, interesował się gadami. Miał zdawać na zootechnikę, ale rozpił się i rozćpał wśród hipisów nie z konkretnego powodu, ale ot tak, z nudów. * * * Do Krakowa nie dojechałem. Wysiadłem z jakimś długowłosym brodaczem poznanym w pociągu. Na zlocie nie zwróciłem na niego uwagi. Tu odbijał się spokojem od reszty. Przedstawił się jako "Teddy". Joginem nie był. Piwo i mięso jadł. Namówił mnie do odwiedzenia jakiejś komuny pod Kielcami. Tomek miał, jak na razie, dość wrażeń i wracał do domu, więc poleciłem, aby powiadomił babcię, że nieprędko wrócę. Poszliśmy na wylotówkę prosto z małej stacyjki. Zabrał nas jakiś "Żuk". Lecieliśmy nawet szybko i przesiadaliśmy się tylko dwa razy, nigdy nie stojąc na trasie dłużej jak dwadzieścia minut. Nie dojechaliśmy do samych Kielc. Odbiliśmy w jakąś boczną szosę ku porośniętym lasami górom. Na wieczór dowlekliśmy się do starej chałupy, z komina której buchały kłęby dymu, jak z parowozu. Weszliśmy bez pukania. Przy piecu siedziało parę postaci ładując co chwila drewno. - Hej! - powitał zebranych Teddy -jest Krasnalek? Postacie poderwały się. Były to same dziewczyny. Pięć bosych, rozkudłanych, ubranych w strzępy dżinsów i flanelowych koszul. - Teddy! Dopadły do nas, zaczęły całować i ściskać po kolei. - Jest Krasnal. Jest, ale śpi, jak zwykle. - A wy po co taki piekielny ogień palicie? - No bo robimy kolację... - Baby! Nie szkoda wam drewna? A co na kolację? - Jajecznica na oleju i szpinak z pokrzyw. A do popicia mięta! - Tu też joga? - Zapytałem. Wysoka dziewczyna z szopą rudych kudłów na głowie zaczęła się śmiać. - Nie wiadomo co! My jogi nie ćwiczymy. Krasnoludek ćwiczy, ale nie mówi co. Dość, że zabrania wszystkim jeść mięso i pić normalnej herbaty. Po chwili siedzieliśmy kręgiem na polepie przy piecu, a przed nami dymił ogromny gar żółtozielonej maziowej jajecznicy z pokrzywą. Obok w drugim garnku parował bursztynowożólty płyn - gotowana mięta. Łyżki były trzy, więc jedliśmy na zmianę, a garnuszek jeden, wiec leciało się kolejkę, jak pijacy w bramie. Podczas jedzenia rozmawialiśmy o zlocie w Częstochowie, a dziewczyny opowiadały, jak im się tu żyje. Dwie pomagały chłopom w zagrodach. Poza tym żyli z tego, co udało się ukraść z pola lub z SAM'u w pobliskim miasteczku. Komuna trwała od roku, bo tak dawno trafił tu Krasnoludek. W tym roku na wiosnę zamieszkały dziewczyny. Niemal każdy był z innej strony Polski. Z Krakowa nie było nikogo. W chwilę po tym, jak zabraliśmy się do jedzenia, kupa koców, śpiworów i siana w kącie poruszyła się. Rozległo się przeciągle mruczenie, a potem wysunęła się naprzód głowa pokryta długimi, rudymi włosami z bardzo zaspanymi oczami. Nagi, przeraźliwie chudy chłopak siadł na posłaniu trąc oczy. Potem popatrzył na nas i bez słowa ruszył w stronę pieca. Pogrzebał za nim chwilę, wyciągnął drewnianą łyżkę, garnuszek i bez ceremonii wsunął się pomiędzy nas. Nie przywitał się ani słowem. To był Krasnoludek. Przez cały czas posiłku odmruknął tylko coś na powitanie Teddiemu, potem ciągle milcząc, umył garnuszek i łyżkę, napił się wody i znów poszedł spać. * * * Zwyczaje Krasnoludka polegały na spaniu, jedzeniu, czytaniu książek o filozofii indyjskiej, które trzymał w swoim plecaku i nie pozwalał nikomu ich dotknąć, oraz na samotnych włóczęgach po lesie. Prawie nie rozmawiał z nikim. Powtarzał tylko: "zostaw panie", "odejdź panie", "podaj panie", ("panie" - to było jego powiedzonko). Nigdy nie mówił nic o sobie, ani o filozofii, którą wyznaje. Musiało to dotyczyć Indii i jogi sądząc po biblioteczce, którą posiadał, ale nikt nic dokładniej nie wiedział. Nie pytał, nie nauczał. Robił swoje i tyle. * * * Komuna żyła chyba przy pomocy sił nadprzyrodzonych. Teoretyczne źródła żywności były skąpe i do dziś nie rozumiem, jak się to działo, że w ogóle jedliśmy. Ale jednak fajnie było. Nawet papierosy jakimś cudem z nieba spadały. Ja i Teddy mieliśmy tylko to utrudnienie, że z każdym papierosem trzeba było za próg wychodzić, bo Krasnoludek dymu nie znosił. Czyja była chata? Czort ją wie. Zdaje się, że niczyja i nikt się o nią nie upominał. Podobno posterunkowy z zastępcą wpadali czasem z pobliskiej wsi. Legitymowali wszystkich, co mieli dokumenty, innych spisywali na krzywy ryj, brali w kieszeń przygotowaną na tę okazję butelkę wódki i odjeżdżali. Był to, jak dotąd, cały kontakt z władzami. Sołtys w ogóle chyba udawał, że nic nie wie. Leśniczy to samo. Pewnie wychodzili z założenia, że jak milicja olewa, to co ich to obchodzi. Więc mieliśmy spokój. Z dziewczynami był kłopot. Krasnoludek praktykował brahmaczar czyli ascezę seksualną, a one były młode i zdrowe. Obowiązki spadały więc na nas. Żadnego podrywania czy zdobywania. Spaliśmy kupą i nocą zaczynały się pieszczoty, a potem akt - czort wie kto z kim. Jeśli któraś z dziewczyn miała ochotę, to po prostu przysuwała się do któregoś z nas. Jeśli ja lub Teddy chcieliśmy, to macaliśmy ręką ciała, by mieć pewność, że osoba macana jest płci przeciwnej i dalej szło prosto. Jeśli któraś z prowokowanych stron chciała, przyciągała dłoń, która ją gładziła do genitaliów. Jeśli nie, to po prostu odpychała. Wszystko było proste i jasne jak wśród zwierząt. Nawet mi się to podobało, bo zawsze wszelkie konwenanse w tej dziedzinie mnie wpieprzały i wpieprzają. Chcesz? Chodź? Nie chcesz? Przepraszam. Najrozsądniejsze, moim zdaniem, załatwianie sprawy między mężczyzną i kobietą. * * * W tej komunie siedzieliśmy tydzień, póki nagle nie wparowała mętownia. Przed chałupę zajechał radiowóz. Wyskoczyło ze czterech pałkowych i wpadli jak Niemcy w okupacyjnym słuchowisku. Wrzask, machanie pałkami. Ktoś oberwał przez plecy. - Dokumenty! Stać! Rzeczy do przeszukania! Ogólny bajzel. Nie wiadomo było czy śmiać się, czy bać. Jedna z dziewczyn doskoczyła do Krasnoludka. - Co mamy robić?! W całej tej szopce jeden Krasnoludek zachował spokój. Siedział na barłogu i pogryzał papierówki, które przed chwilą przyniesiono ze wsi. - Niech każdy robi, panie, co uważa. Co do mnie, to ja, panie, właśnie mam zamiar opuścić ten lokal przez okno. Przez drzwi się nie dało, bo gliniarz pilnował. Okno było dość wysoko, a Krasnoludek mały. Wziął więc sobie krzesło (jedyne w chacie), przeniósł przez całą izbę przepraszając grzecznie naszych milicjantów (kłębiących się wszędzie), przystawił do okna i wyskoczył, zanim ktokolwiek zorientował się, o co chodzi. Gliniarze nawet tego nie zauważyli. Grzebali w naszych rzeczach szukając narkotyków, i czort wie czemu, zdjęć pornograficznych. Na cholerę by nam były? Jak nam porządnie rozbebeszyli tobołki, kazali spakować majdan i zbierać się do suki. Żeby nas pospieszyć, znów kogoś tam gwizdnięto pałką, a jakaś dziewczyna oberwała kopniaka w pośladki i nazwano ją kurwą. Wyleźliśmy w końcu, zapakowano nas do zakratowanej budy i radiowóz ruszył. Nie ujechaliśmy dziesięciu metrów, gdy z tyłu rozległy się krzyki: - Halo! Zaczekajcie! Jeszcze ja! Z lasu wybiegł Krasnoludek i pędem gnał za "suką". Wóz stanął. Funkcjonariusz, który otwierał drzwi Krasnoludkowi, miał tak zbaraniałą minę, że wszyscy ryknęliśmy śmiechem. - Zapomniałem książek - wyjaśnił Krasnoludek spokojnie siadając wśród nas. W miasteczku zamknięto nas do aresztu, gdzie spędziliśmy noc. Rano spisano i poddano dokładnej rewizji. Funkcjonariusze aż pocili się, żeby znaleźć te narkotyki i za cholerę nie mogli. I znów jaja wynikły przy rewidowaniu Krasnoludka. Nagle zrzucił z siebie w błyskawicznym tempie odzież i nagi wskoczył na stół. - W dupie mi szukajcie narkotyków! - wrzasnął. - Złaź ze stołu, wariacie, ale już! - wydarł się gliniarz. Krasnoludek stał przy oknie i jak na dłoni widać go było z ulicy. - Nie! Macie mi zaglądnąć do dupy czy tam narkotyków nie schowałem. To wasz obowiązek. Jako obywatel Polski Ludowej żądam, żeby mnie zrewidować porządnie, a nie na odpierdol! - i wypiął goły tyłek na milicjantów. Ledwo go ściągnęli i zadzwonili po lekarza. Następnego dnia puścili nas wszystkich z aresztu polecając pilnie opiekować się chorym kolegą. * * * Rozjechaliśmy się w różne strony. Przed rozstaniem otrzymałem od jednej z dziewczyn - rudej Krystyny z Opola - małą żelazną pacyfkę na pamiątkę. Przy okazji usłyszałem historię "znaku lecącego żurawia". Po wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie, wśród ofiar konających na białaczkę popromienną, była mała dziewczynka, która bardzo chciała żyć. Lekarze walczyli o jej życie z całych sił, ale nie było żadnej nadziei. Wreszcie, gdy wszystkie metody współczesnej medycyny zawiodły, jeden z lekarzy przypomniał sobie starą legendę japońską, że ktokolwiek wytnie z papieru sto znaków lecącego żurawia na tle słońca - nie umrze, choćby był najbardziej chory. Opowiedział o tym dziewczynce i mała uczepiła się tej myśli. Poprosiła o papier i nożyczki. Wycięła z papieru dziewięćdziesiąt osiem znaków. Z dziewięćdziesiątym dziewiątym w rękach umarła. Ten znak wśród pacyfistów, a potem hipisów amerykańskich, później zaś na całym świecie został przyjęty jako symbol walki o pokój i miłość za wszelką cenę. Nawet za cenę życia i ojczyzny. Wszelkie krwawe wojny i przewroty nie przyniosły światu szczęścia, nawet jeśli lano krew za najszczytniejsze ideały. Budda nie wzniecił powstania przeciw bogaczom. Jezus nie sięgnął po miecz przeciw okupantom. Obaj głosili pokój i miłość, a w ich nauce znajdowali szczęście wszyscy, co po nią sięgnęli. Wrogów jednała i zmieniała w braci. Sprawiała, że nie zagrożony rewolucją bogacz rozdawał majątek ubogim... Dziś hipisi- pacyfiści głoszą te same hasła i starają się żyć nowym życiem. Odrzucają zwyrodniałą cywilizację i wracają do natury, która lepiej od psychiatry leczy obłąkane umysły. Zbliża się epoka Wodnika, w której nareszcie hasła Buddy i Jezusa wejdą naprawdę w życie i świat ogarnie pokój, a ruch hipisów jest pierwszą jaskółką tego czasu... * * * Leciałem do Krakowa stopem, przy każdej okazji czochrając co sił brudne, zmierzwione kudły. W komunie załapałem od kogoś wszy i draństwo mnożyło się potwornie. Poza tym całe, od dawna nie myte ciało swędziało przeraźliwie. Zatrzymywałem tylko wozy z paką, gdzie można było się spokojnie iskać i smród nie przeszkadzał kierowcy. Zaczynały się chłodne dni i o kąpieli w stawach czy rzece ani marzyć. Byle prędzej do domu. Niestety, wynikła niespodziewana zwłoka. Na ulicach rodzinnego miasta zwinęła mnie milicja i wesoło pojechaliśmy na komisariat. W radiowozie spokojnie tłumaczyłem odsuwającym się ode mnie milicjantom, że Bóg wiedział po co stworzył wszy, więc nie mam prawa ich zabijać. W chwilę potem zdawałem na dyżurce pasek, sznurowadła itp. iskając się przy tym radośnie. - A co wy obywatelu, macie wszy? - zainteresował się milicjant. - Oczywiście, panie władzo! Milicjant zajrzał w moje włosy i aż skoczył do tyłu. - Zdjąć majtki i spodnie! Polecenie wykonałem tylko w połowie, bo majtek od dawna nie miałem. Rozleciały się na mnie parę dni wcześniej. Ujrzawszy brudną skórę z zaciekami nieokreślonego koloru tudzież członek (zdaje się, że milicja nie orientuje się, jak wygląda obrzezany członek), wrzasnął, abym się natychmiast wynosił na korytarz. Wyszedłem. Uciec się nie dało, bo drzwi aresztu śledczego są zakratowane. Siadłem spokojnie przy drzwiach dyżurki, bo tam akurat były krzesła. Jakiś przechodzący pałkowy pochylił się nade mną i beknął do ucha. Spojrzałem na niego ze współczuciem. - Gorzej panu? - zapytałem. Pałkowy zamierzył się na mnie, ale dyżurny wrzasnął przez drzwi. - Nie dotykaj go, bo jeszcze jaki tyfus czy inną cholerę załapiesz! Pałkowy odskoczył jak oparzony, a dyżurny darł się tymczasem w słuchawkę. - Bo przywieźli nam tu jakiegoś hipa! Brudne to, zawszone i zdaje się chore wenerycznie! Przecież ja go w tym stanie do celi nie wpuszczę! Wysłuchał odpowiedzi i znów ryczał. - Dobra, dobra! Ostrzyc mogę, ale co ja z tym syfem zrobię? W chwilę potem podszedł do mnie trzymając moje rzeczy przez chustkę i pilnując, aby przypadkiem za bardzo się ich nie dotykać. Rzucił mi pod nogi. - Brać i wypierdalać! Żebym cię nie widział! Podziękowałem grzecznie, uśmiechnąłem się i poszedłem. W godzinę później siedziałem w wannie z głową pod wodą i iskając się miałem sadystyczną radość z klęski potopu, jaka spadła na przeklęte wszy. * * * Z tym piekielnym robactwem była cała tragedia. Płyn przeciw wszom, który kupiła w aptece babunia, w ogóle nie pomagał. Na nic ocet sarodylowy. Szare mydło, mydło siarkowe. Nie pomógł nawet szampon "Szarik" dla psów. Od rana ważyłem jakieś piekielne mieszanki chemiczne z mydeł, proszków i różnych żrących substancji, którymi polewałem swędzący łeb. Pakowałem głowę w wodę o temperaturze ponad 90°C. Wyżej się nie dało, bo nie miałem ochoty zginąć razem z wszami. Na nic. dopiero Przewodnik, który wpadł na dwa dni, znalazł radę. Nafta! Złoty środek na wszy. Całą głowę zlaną naftą owinął mi w turban z ręczników. Przesiedziałem tak parę godzin sycząc z bólu, bo nafta żre jak ogień. Rano umyłem łeb w letniej wodzie i nie miałem w głowie ani jednej wszy czy gnidy. Tylko skóra pieklą jeszcze jakiś czas. OBELGI Mówisz mi chuju? To miłość i życie Mówisz mi gówno? Wyrosną na mnie kwiaty Mówisz skurywsynie A więc miałem szczodrą matkę No i co? Zabrakło ci wyzwisk Nie umiesz mnie obrazić No to ci pomogę przyjacielu Nazwij mnie obywatelem. * * * Prawie zaraz po powrocie rozpoczęła się moja polka z milicją. Spisano mnie przecież w podkieleckiej komunie i widywano wśród hipisów. Z perspektywy lat stwierdzam, że prawdopodobnie wydział walki z włóczęgostwem i narkomanią, bo takowemu podlegamy, nie chciał się męczyć z jednym marnym małolatem i polecił komisariatowi rejonowemu nastraszyć mnie, aby wrócił na uczciwą, garowską drogę. (Wiadomo - lepszy już zapijaczony chuligan, bo taki, broń Boże, nie myśli). Zaczął mnie więc odwiedzać dzielnicowy. Starał się wmówić mi jakieś kradzieże i włamania do piwnic. Bo to na osiedlu Azory nagminne. Dzielnicowy, jak to dzielnicowy. Dostał polecenie mieć pod opieką, więc zdaje się na początku rozumował na zasadzie "zamknę go i będzie spokój". Boże kochany, jaki ja wtedy byłem głupi. Jako gar myślałem, że milicja prześladuje tylko nasze środowisko, gospodarczych i politycznych. Czując się niewinny jak aniołek, otworzyłem prawie serce przed ukochaną władzą ludową. Jasne, że nie podawałem żadnych nazwisk. Ale swych przekonań nie ukrywałem. W końcu MO powinno się cieszyć, że jeden obywatel postanowił być dobry. Milicja nie wierzy w szczerość obywateli (i ma rację, bo mało kto przy niej na szczerość się zdobędzie). A jak ktoś szczerze mówi, jak ja, wówczas znaczy to, że albo kłamie, albo wariat. A jeśli nawet nie, to "najgorsi to ci dobrzy, bo w razie czego, nie ma ich za co zamknąć". Jak nie wyszło z kradzieżami (spóźnił się pan władza o prawie dwa lata), no to próbowano z narkotykami (wiadomo - hipis). Poszedł do analizy laxygen, witamina B i jakieś proszki od bólu głowy znalezione w pokoju babci. Też nie wyszło. Wreszcie hak się znalazł. Kilkoro dzieci z sąsiedztwa wpadało czasem obejrzeć moje zwierzęta, łapało dla mnie owady na pokarm. Opowiadałem im o mojej pracy w ZOO. Deprawacja nieletnich. Tylko jaka? Narkotyki nie, bo sam nie ma. Może zboczenie? Dzieci przesłuchiwane, w tym mała dziewczynka, którą przezywaliśmy Pipi, były zdziwione, gdy milicja wypytywała je o jakieś zdjęcia i obmacywania. Pipi, dziecko azorskiego półświatka, orientowało się przynajmniej, o co ją pytają. Reszta dzieci dowiedziała się od milicji ciekawych szczegółów na temat praktyk seksualnych i była dozgonnie wdzięczna naszej ukochanej władzy za ciekawe informacje. Parę razy brano mnie z domu na czterdzieści osiem godzin. Jakże ja chciałem wtedy kochać "braci milicjantów". Modliłem się za nich, dziękowałem za uderzenia, bo się zdarzały. W zamian za to milicjanci śmiali się - "Te Chryste! Chcesz w mordę? - Jezusek! Brodę ci wyrwę ty smrodzie jebany!" - Jakże we mnie wtedy serce rosło, że mnie porównują do tego Duchowego Wzoru hipisa! Modliłem się jeszcze goręcej. Milicjanci zresztą, jak i żołnierze Piłata, byli to ludzie z humorem. Raz zorganizowali zabawę ze mną w "ukrzyżowanego Jezuska". Zaczęło się od tego, że któryś dla żartu wlał mi benzynę do ust. Potem mnie biczowano (czytaj: palowano). Potem zrobiono mi drogę krzyżową, czyli marsz po korytarzu komendy z kopniakami, które zwalały mnie z nóg. Tu milicjanci przy okazji pokłócili się o to, ile razy Chrystus upadł. W końcu zapytali mnie, a że i ja nie pamiętałem za dokładnie - zaokrągliliśmy liczbę do siedmiu, bo to szczęśliwa liczba. Wreszcie nadwerężyli mi stawy ciągnąć za ręce i nogi oraz bijąc po krzyżach (krzyżowanie). W końcu któryś wbił mi zamiast włóczni pięść między żebra i kazał spierdalać. Ledwo dowlokłem się do domu. Bolało mnie całe ciało i leżałem po tym ubawie parę dni. * * * W kilka dni później wpadł do mnie Przewodnik z jakimś chłopakiem, z którym jechali z Lublina. Nie wyglądał na hipisa. Krótkie jasne włosy, odzież zwyczajna. Miał na imię Janek i był z Wrocławia. Od Przewodnika dowiedziałem się, że grupa Kajzera pokłóciła się i rozpadła. Większość z nich odsunęła się od Ruchu całkowicie. Tak urwał się ostatni ślad po Joannie. Przewodnik pojechał na drugi dzień, a Janek już został. Nawet oboje z babcią nie zauważyliśmy jak przyrósł. Jest to genialna zdolność hipisów zapadających na zimowiska. Dziś już w zaniku. Wejdzie taki na chwilę i zanim się spostrzeżesz, jest po prostu domownikiem. Ja również mam dość opanowaną tę sztukę. Ludzi, którzy mają fantazję, a chcą odejść trochę od szarości życia, gorąco zachęcam. Przezimujcie hipisa. Najlepiej starego wygę, bo ten zna już świat, ludzi, i umie nie być świnią. Jak do tej pory znałem tylko trzy ewidentne świnie nadużywające gościnności, z których jeden był honorowy i wobec starych przyjaciół lojalny, a drugi cwanym małolatem polującym na stalą bazę. Poza tym jeszcze raz zachęcam. Jakie przeciwwskazania? Przede wszystkim nie dajcie mu sprowadzać swych braci. Do miesiąca dom zamieni się w tak zwaną hipchatę, a żyć na hipchacie na dłuższą metę nawet hipis nie da rady. A tam, gdzie nie da rady żyć stary hip, jak wiadomo jakiekolwiek życie biologiczne jest niemożliwe. Jak to mówi stare przysłowie hipisowskie: "na betonie kwiaty nie rosną, ale hipis wyspać się może". Janek znał karate, znał się na gotowaniu, sprzątaniu, hydraulice i... niestety na ćpaniu. Zapomniałem dodać, że celem odzyskania równowagi psychicznej, po zabawach z MO, znów wróciłem do butelki. Piłem ostro i alkoholizm odrzucony gwałtownymi przeżyciami mistycznymi znów brał mnie w szpony. Janek raz przychodził na noc, raz nie. Kiedyś wspomniałem o ćpaniu i wtedy stwierdził, że coś załatwi. Na pierwszy raz przyniósł biały proszek - kofeinę. Ja sam chciałem spróbować tych sławetnych narkotyków, o które wciąż wypytywała milicja i znajomi, którzy dowiedzieli się, że zadaje się z hipisami. Kofeina rozczarowała mnie. Po zastrzyku serce przez chwilę biło mi szybciej i to wszystko. Więc za drugim razem załatwił coś lepszego. "Składaki". Na temat leków, z których przyrządzaliśmy "dyktę", czyli płynne opium zwane po łacinie tynktura opi simplex, mogę pisać zupełnie szczerze. Ziomki - krople Inoziemcowa i składaki - krople żołądkowe złożone, od dawna wycofane są ze sprzedaży ze względu na szerzącą się w Polsce narkomanię. Straszący dziś piekielny środek o podobnym składzie zwany "kompotem" nie był jeszcze znany. Byliśmy uzależnieni od aptek, szpitali i w ogóle od służby zdrowia znacznie bardziej niż dziś. Przypadki śmierci zdarzały się o wiele rzadziej i to przeważnie w sezonie makowym, o którym później. Janek zlał zawartość buteleczki ze składnikami do blaszanego garnuszka i podpalił. Błysnął mały niebieski ogieniek. Święty ogień, jak się to wtedy mówiło. Po wypaleniu na dnie kociołka zostawało trochę ciemnej mazi, którą rozcieńczało się z wodą, oczyszczało przez watę i wreszcie zółto-brązową ciecz wstrzykiwało się w żyłę, czyli, jak to się wtedy mówiło, "leciało lub szprycowało w kanał", (określenie "hukać" jeszcze nie było znane). Janek wstrzyknął mi niedużą dawkę na początek, gdyż przedawkowanie tego specjału grozi śmiercią. Gorąco w głowie, mrówki na ciele i wreszcie senność. Ale spać nie było wolno. Podczas działania opiumowców następują takie zmiany w pracy serca, że można się już nie obudzić. Przemęczyłem się pół nocy walcząc ze snem. Myślałem, co ci ludzie widzą w tych narkotykach. Miałem zamiar już nie brać, ale jakoś tak się stało, że drugi raz wziąłem dla towarzystwa, a potem już poszło. Ogień w głowie i ukrop spływający po ciele nagle stał się rozkoszą. Miejsce senności zajęły ciche, błogie rozmyślania... Tak trafiłem między najbardziej znany rodzaj hipisów - narkomanów, czyli jak się mówiło wtedy "ćpaczy", a dziś "ćpunów". * * * Gdy życie dobija tępym młotkiem I wlecze się Jak czas na cztery-osiem gdy modlitwa i medytacja Są puste, jak wczorajsza butelka po bełcie Gdy twoja miłość ma chandrę Gdy pali cię niespełniona nienawiść Gdy boisz się pustych ścian I jeszcze bardziej pustych ulic Kiedy w ogóle nie chce się umierać Wtedy szukam kochanki, która Nigdy nie zawodzi I która nic nie żąda tylko jak czart Zabiera wszystko na końcu drogi Szukam tej, której na imię Tinctura Opii Simplex * * * Ćpająca komuna Karola zbierała się w kawiarni "Kolorowa" i w kotłowni jakiegoś bloku, gdzie palaczem był Tramwajarz (ksywa pochodziła stąd, że rzeczywiście był kiedyś tramwajarzem). Oni ćpali, a ja z nimi. Potem złazili się u mnie w domu. Nawet Sylwestra razem spędziliśmy. Babcia polubiła to towarzystwo: nareszcie jakieś miłe twarze, a nie zbiry (moje dawne znajomości) czy wariaci (jogini). Z początku babunia dziwiła się, że moi goście zapadają nagle w kąt, z którego wychodzą bladzi, dyszący, z nieprzytomnymi oczami. Onanizują się czy co? pytała mnie. Ale potem domyśliła się i parę razy nawet przyszła do mnie żebym dał jej Jakiegoś opium czy morfiny", bo ją noga boli. Babcia w ogóle bardzo lubiła hipisów, którzy nocowali u nas coraz częściej. Nieraz po kilkanaście osób. Robiła im herbatę, dawała jeść, jeśli w ogóle było co jeść w domu... Janka strasznie polubiła, ja zresztą także. Ci, którzy pamiętają tego człowieka, wspominają go jako złodzieja. Dla mnie i babci był jednak dobrym przyjacielem. Należał po prostu do rodziny. Mieszkał po partyzancku, bo dzielnicowy od czasu do czasu zaglądał, a sąsiedzi pilnie baczyli, kto mnie odwiedza. Ludzi nocujących u mnie budziłem wcześnie rano i wyprawiałem, bo milicja zawiadomiona telefonicznie przez sąsiadów często zjawiała się skoro świt. Kto był? Po co? - Babcia kiedyś wyjaśniła Dzielnicowemu, że już kiedyś byli tacy, co ją tak nawiedzali. - O Żydów pytali! * * * Tomek odwiedził mnie kiedyś i przyniósł "Myśli Mahatmy Gandhiego". My z Jackiem bardzo ucieszyliśmy się, gdy przeczytał nam myśl, że w osiągnięciu celu najważniejsze są środki. Tomek nie wiedział czemu słowo "środki" wywołuje u nas taką radość. Opowiedział mi, że zaprzyjaźnił się pewną znaną panią jasnowidz. Ta pani obejrzawszy nasze zdjęcia stwierdziła, że dane jest nam być jakimiś prorokami. Stwierdziła, że Tomek był w poprzednim wcieleniu joginem. Muszla Murti, a ja jakimś wojownikiem, który niszczył chrześcijan i teraz w innym ciele oczyszcza się za zbrodnie, między innymi za zbrodnię matkobójstwa. O tyle ciekawe, że mając lat trzynaście miałem sen, który był całą opowieścią i od tego snu zaczęły się moje zainteresowania skandynawskimi wikingami. Epokę wikingów uważam jakby za swoją. Usiłowałem nawet w oparciu o sen i wiadomości na temat tamtych czasów napisać książkę. Powstała z tego powieść może niezbyt dobra, ale do dziś wierzę, że oparta na moim poprzednim wcieleniu. Skąd ta baba wiedziała? Poza tym opisała dokładnie przeszłość (już tę normalną) moją i Tomka. Jak się później okazało przyszłość przewidywała słabo, a za to przeszłość bezbłędnie. Skoro więc poprzednie wcielenie to przeszłość, no to kto wie, może rzeczywiście byłem kiedyś wikingiem? Na razie Tomek był załamany. Kontakt nam się rozluźnił. On był joginem, a ja narkomanem. * * * Tomek odwiedzał mnie coraz rzadziej, ale nie narzekałem. Ludzi na chacie nie brakło, bo lupy i zimą podróżują. Poznawałem coraz to nowe środki - "Pasta", "Majka", "Kreda", "Guma", "Zupa" itp. Ćpacze dzielą się na tych, co ćpają opiumowce i pożeraczy prochów. To znaczy ćpacz opiumowy bierze czasem co lepsze prochy - jak pasta, ale pozostałych świństw zazwyczaj się brzydzi. Pożeracze prochów jedzą wszystkie możliwe środki pobudzające, przeciwbólowe i uspokajające, jakie wpadną im w łapy. Często mieszają parę rodzajów środków, czyli stosują "piekielną mieszankę małolacką", która starego doświadczonego narkomana zabiłaby na miejscu! Taki ćpacz opiumowy, jeśli nie przedawkuje działki, to po wyleczeniu może żyć normalnie. Pożeracz prochów zazwyczaj jeśli wylezie z nałogu, a raczej manii, bo takie diabelskie mieszanki nie uzależniają fizycznie, to przeważnie ma mózg jak sito i cały organizm tak struty, że ledwo w ogóle pracuje. Historia narkomanii wśród hipisów? Proszę bardzo. W latach sześćdziesiątych wynaleziono środek pochodny kwasu lizergowego zwany LSD. Jest to silny psychotropowy halucynogen powodujący trwałe zmiany w mózgu. Wynalazcą twierdził, że środek może najgorszego zbrodniarza zmienić w aniołka (Ginsberg: "Jeśli chcecie uzdrowić świat, to wpuśćcie LSD do wszystkich wodociągów"). Doświadczenia jednak miały wykazać, że lek o wiele częściej powoduje obłęd niż leczy psychopatie. Jakiś mistrz zeń, któremu mówiono, że LSD powoduje stan satori, czyli oświecenie, zażył je na próbę i oświadczył potem, że owszem, stan przypomina nieco satori, ale jest słabszy, uboższy i jednak nie tędy droga do oświecenia. LSD wycofano więc z ogólnego leczenia, a wynalazca ofiarował swój wynalazek hipisom - świeżemu jeszcze ruchowi pacyfistycznemu w USA protestującemu przeciwko wojnie w Wietnamie i cywilizacji. Z początku brano to jako coś w rodzaju komunii, a poza tym wzmacniające znacznie pracę mózgu, dzięki czemu zwiększa się zdolność jasnego i abstrakcyjnego myślenia. Jak na razie było O.K. W podobny sposób brało środki wiele plemion indiańskich od tysięcy lat bez szkody dla zdrowia. Niestety, Indianie podporządkowani mądrym obyczajom szczepowym nie przesadzali z ćpaniem i dzięki temu rzeczywiście narkotyki rozszerzały ich świadomość. Lecz biali nie znali umiaru, a hipisi żadnych reguł czy przepisów. Rychło ćpał kto chciał i kiedy chciał. Po LSD, haszyszu i marihuanie przyszła kolej na stare indiańskie środki jak peyotl, meskalina, jakieś grzybki, a potem mordercze opiumowce: morfina, heroina itp. Fala narkomanii zalała najpierw Stany Zjednoczone, a potem resztę świata. Do Polski wdzierał się ten potop dopiero pierwszymi strumieniami, ale te płynęły już dość wartko. My byliśmy w ich nurcie. Rzadko kiedy w środkach masowego przekazu pojawił się artykuł, że jednak w "zdrowym socjalistycznym społeczeństwie ćpa się". "W Polsce nie ma narkomanów ani problemu narkomanii". Tak głosiło się jeszcze do niedawna, mimo, że istniały już wydziały milicji do walki z tą plagą. I pierwsze, do dziś zresztą kiepskie, odwyki. Że już w połowie lat siedemdziesiątych w liczącym razem około 2-5 tysięcy środowisku hipisów było około kilkanaście zgonów rocznie? To wiedzieli tylko hipisi, ich rodziny, milicja i lekarze. * * * Nie mogę nie wspomnieć o legendarnej postaci wśród polskich narkomanów. Zbyszek Tiule. Lekarz psychiatra, który uznany został za hipisa wśród hipisów. Nie zmieniam jego nazwiska. Po pierwsze zmarł przedwcześnie, a po drugie, jeśli została po nim jakaś rodzina, to może być tylko dumna z niego. Nie znałem go osobiście, choć jeździł na nasze zloty. W Libiążu założył odwyk dla narkomanów, gdzie leczył zupełnie innymi metodami. Rozumiał, że jeśli narkoman w zamian za przeżycia narkotyczne nie otrzyma czegoś większego będzie ćpał z powrotem, ledwie wyjdzie za bramę szpitala. Akceptował idee i światopogląd hipisów. W jego klinice były zajęcia z jogi, filozofii, muzyki. Ludzie leczyli się. Ale jego metody były szokujące dla kolegów po fachu, zabrano mu Libiąż. Próbował zakładać swoje odwyki w Warszawie, ale "dostał kopa w górę", czyli przeniesiono go na wyższe stanowisko, aby nie miał czasu na pracę z narkomanami. W tamtych czasach każdego narkomana poznawało się po igle od strzykawki wpiętej w sweter czy kurtkę oraz po noszonym w swym tobołku podręczniku medycznym Z. Thilego "Toksykomanię". Z moją skłonnością do alkoholu było źle, naprawdę bardzo źle. Dwukrotnie miałem już poalkoholową zapaść serca i o mało nie umarłem. Pot cuchnął na mnie bimbrem tak mocno, że miałem wstręt do własnego ciała. Ale najgorsze były dzikie ataki szalu z powodu braku alkoholu. Nikt nie pojmie nałogowca. Nikt nie wie, jak straszliwą męczarnią jest brak alkoholu dla alkoholika. To jedno usprawiedliwia moje ataki. Jednak, gdy po którymś ocknąłem się związany, zobaczyłem zdemolowane mieszkanie, zbitego psa, porozbijane terraria i przerażoną babcię, włosy stanęły mi dęba. Jak wyrwać się z tego piekła? I tu pomógł Jacek i reszta hipisów. Przede wszystkim pilnowali mnie, abym pił jak najmniej, a w momencie nasilenia głodów podawali morfinę i dyktę. Wyganianie diabła szatanem. Owszem. Ale gotów byłem nawet popaść w narkomanię, byle nie pozostać alkoholikiem. Większość narkomanów nie jest agresywna jak alkoholicy. Przeważnie zdychają spokojnie w kącie. Wolałem to od moich szaleństw. W miarę upływu czasu uspokajałem się. Co do narkotyków - widziałem straszliwe zniszczenie jakie szerzyły w Ruchu. Widziałem ludzi skręcających się w męczarniach głodów. I widziałem umarłych z przedawkowania. Sam jednak mogę powtórzyć za Johnem Lennonem - "Narkotyki pomogły mi kiedyś w życiu, ale nikomu ich nie polecam". * * * Jak wyglądał dzień narkomana? Wygrzebawszy się z barłogu szliśmy z Jackiem na sępa. Zbierało się pieniądze na papierosy, jedzenie i ćpanie. Składaki sprzedawano w aptekach w małych buteleczkach za jedenaście złotych i dużych za dwadzieścia. Coraz więcej było w mieście "spalonych aptek", czyli takich, gdzie nie sprzedawano składaków ludziom o podejrzanym wyglądzie. Talent do palenia aptek miał Karol, który kupował w aptece od razu po dwadzieścia buteleczek i tym uczulał personel. My działaliśmy ostrożnie. Najpierw wchodził jeden z nas. W dziesięć minut po nim następny. Kupowało się jedną, maksimum dwie buteleczki i szło dalej. Zresztą z jednej buteleczki wypalało się cztery centy dykty, czyli dobrą i mocną dawkę. Dykta jest o wiele mocniejsza od morfiny. Według lekarzy pięć centów morfiny zabija człowieka. Przeciętna dawka brana przez narkomanów wynosi dwa do czterech centów, a kiedyś ja przywaliłem osiem, a Jacek jedenaście i przeżyliśmy Brało się na tzw. kopa, czyli wpychając jednym pchnięciem tłok strzykawki. Powoduje to gwałtowne uderzenie krwi do mózgu, co daje efekt oblania ukropem lub wpadnięcia głową w płomienie. Brak oddechu i gwałtowna fala gorąca rozlewa się na ciało wraz z cichą, łagodną radością. Tzw. haj... Po przyniesieniu ćpania do domu wypalało się składniki i zaczynało się najważniejsze. - Pracuj! - mówił do mnie Jacek ścisnąwszy mi wpierw ramię pasem. Wyciągniętą do przodu dłoń szybko rozkurczałem, co powodowało nabrzmienie żył. Jacek szukał miejsca, gdzie wejść kolką. Pompkę mieliśmy starą, jednorazówkę z plastyku, poklejoną plastrami, z zacinającym się tłokiem, który trzeba było smarować margaryną żeby chodził. Wreszcie Jacek zaczynał mi szukać wolnego kanału (było ich coraz mniej, bo coraz więcej miałem zrostów czyli skrzepów). Gdy okazało się, że za pociągnięciem tłoka dykta miesza się z krwią, a nie z bańkami powietrza, luzowałem pasek i Jacek pchał tłok a ja leciałem oblany ogniem kopa. Potem całowaliśmy się (taki był zwyczaj u narkomanów przy podawaniu w kanał) i Jacek leciał sobie, tyle, że ja ściskałem i luzowalem pas na jego ręce zgodnie z poleceniami. Podawać nie nauczyłem się do dziś. Czasem ćpało się w bramie i wtedy wypalało się na łyżeczce nad świeczką stojącą na betonie. Był to o wiele mniej sterylny sposób i łatwiej było o zakażenie. My zwykle ćpaliśmy w domu lub w kotłowni. Ale małolaci z "Kolorowej" stadami okupowali okoliczne bramy. * * * Dzielnicowy wpada od czasu do czasu. Jest nawet dość fajny. Dwa razy zastał Jacka. Wylegitymował go i powiedział, że jak go jeszcze raz spotka... I dał mu spokój. Jego koledzy są gorsi. Kowboje w niebieskich mundurach. Bić, krzyczeć, grozić. Tyle mieli rozumu. A dzielnicowy byczy chłop jak na dzielnicowego. Nieraz miałem ochotę z nim pogadać przy wódce. Szkoda, że milicjant. Przy okazji próbował się ode mnie dowiedzieć o hipisach. Trudno było z nim pogadać. Miał wkutą w łeb świadomość, że hipisi nie myją się, żrą narkotyki i uprawiają wolny seks. To ostatnie było dlań najciekawsze. - A ty masz jakąś dziewuchę? - pyta. - Mam. - A jak się nazywa? - Majka Dolargan. - Też jakaś hipiska? - Można i tak powiedzieć. - Często się widujecie? - Dość. - A jak ze sobą jesteście, to co? - To ja jadę pompą w kanał. Dzielnicowy pokiwał głową. - Tak, tak! Lepiej dla ciebie, żebyś ty więcej pompą w kanał leciał, niż żebyś się z tymi hipami zadawał Od tego czasu twierdziłem twardo, że ćpam z polecenia Milicji Obywatelskiej. * * * Kilkakrotnie odwiedzał nas Dekabrysta. Zwykle był pijany. Parę razy zasypiał u nas i wtedy przeszukiwaliśmy jego kieszenie za forsą. Pieniądze miał, bo pracował w jakiejś firmie jako dyspozytor. I tak by je przepił, a my byliśmy często głodni. Zresztą nigdy nie braliśmy wszystkiego, a Dekabrysta trzeźwiejąc nie zauważał nic. Nie pamiętał ile forsy wydał. Raz przyprowadził jakiegoś gitowca, którego nawracał. - Pamiętaj! U was jest wszystko "git", a u nas wszystko "hej"! - tłumaczył różnice między ruchem hipi a gitowskimi. Nam w ogóle nie pozwalał się wtrącać do rozmowy i w końcu omal ucznia "w imię pacyfizmu" nie pobił. Opowiem historię, która jasno pokazuje wytrzymałość Dekabrysty na środki. Pewnego razu sępiąc spotkaliśmy go z Jackiem w Empiku. Słysząc od nas, że zbieramy na ćpanie dał sześć dych. - Kupcie, przygotujcie i czekajcie na mnie do dwunastej. -Kupiliśmy, przygotowaliśmy i czekaliśmy do północy. Nawet o pierwszej się nie zjawił, więc z czystym sumieniem przyhukalismy i byliśmy już na dobrym haju, gdy Dekabrysta zaczął dobijać się do drzwi. Był kompletnie pijany. W rękach trzymał otwartą butelkę wódki, z której popijał wielkimi łykami. - Gotowe? - Nie kupiliśmy. Kupiliśmy sobie żarcie. Oddamy ci kiedyś. Liczyliśmy na to, że pijany Dekabrysta nie zauważy, że jesteśmy zaćpani. Rzeczywiście nie zauważył. - Nic nie szkodzi. Ja załatwiłem. Zaczął tryumfalnie wygrzebywać buteleczki. Jacek bez słowa wziął je i poszedł do kuchni wypalać, a Dekabrysta siadł w moim pokoju za podłodze i popijał wódkę. Ponieważ opiumowce wraz z alkoholem zabijają, udałem się do kuchni. - Jacku! Jeżeli ten człowiek chce się przekręcić, to nie w moim domu - powiedziałem. - Nic się nie bój. Na niego żadne reguły nie działają! Dekabrysta ledwo otrząsnął się po kopie, zaraz popił go wielkim łykiem wódki. Chwilę po tym zaczął układać się do snu. Nie chciałem na to pozwolić, bo mówiłem już, czym to grozi, ale Jacek machnął ręką. - Niech śpi. Mówiłem ci, że na niego żadne reguły nie działają. Mimo to całą noc czuwałem przy Dekabryście z kofeiną w pompie jakby zaczął kitować. Ale spał twardo. Nawet trochę pochrapywał. Rano usiadł, spojrzał na nas mętnymi oczami. Pogrzebał w kieszeniach. - Chłopaki! Skoczcie po jakiegoś bełta, bo mam kaca jak cholera! * * * Wpadało do nas i nocowało sporo ludzi z Polski. Przeważnie Wrocław, ojczyste miasto Janka. Od nich to pomału dowiadywałem się historii Ruchu w Polsce i różnych jaj z życia Wrocławia i wrocławskich hipisów. Hipisi w Polsce pojawili się po studenckich rozruchach marcowych. Wielu studentów wyleciało wtedy z uczelni i miało dalszą karierę zamkniętą, jak się wydawało, na zawsze. Oni to głównie przejęli ideały hipisów amerykańskich: pacyfizm, uznanie wolności jednostki wobec społeczeństwa i odrzucenie współczesnej cywilizacji. Pierwszymi głównymi ośrodkami były Kraków, Wrocław i Łódź. Potem prawie zaraz dobiły Warszawa, Poznań i Wybrzeże. Do legendy przeszły imiona założycieli: Pies z Krakowa, Prorok, Bizon i paru innych, których w tej chwili nie pamiętam. Ludzie pamiętający początki wspominali jak odwiedzali ich ciekawi redaktorzy pytając o założenia Ruchu, i głównie o narkotyki. Fala ćpaczy jeszcze wtedy nie istniała. Pierwsze grupy z rzadka paliły hasz i trawę. Czasem ktoś zdobył legendarne LSD. Stale męczeni pytaniami wrocławscy hipisi zażartowali sobie z jakiejś redaktorki, że sypią proszek "Ixi" na gorącą patelnię i wdychają opary. Wielki był ubaw, gdy rzeczywiście ukazał się w jakiejś gazecie artykuł, że hipisi narkotyzują się oparami z "Ixi". Jeszcze lepszy ubaw był za parę dni, gdy w tej samej gazecie następny artykuł stwierdził, że badania lekarzy i chemików stwierdziły ponad wszelką wątpliwość, że proszek "Ixi" nie ma właściwości narkotycznych, a jednak hipisi nim się narkotyzują. Najlepsze, że owe legendy w zniekształconej formie dotarły do małolatów i ci rzeczywiście zaczęli ćpać proszek "Ixi" na patelni. Fakt. Opary mają właściwości odurzające, bo zatruwają organizm. Faktycznie zaś zaćpywano się płynami chemicznymi jak tri i toluen. Ten pierwszy powodował nawet czasami halucynacje, więc obydwa szybko zaczęto wycofywać ze sprzedaży. Wrocławiacy dwa razy jeszcze zakpili ze wszystkich, którzy posądzali ich o narkomanię. Z dziesięciu ludzi ubranych po hipisowsku ustawiło się rzędem w sklepie chemicznym i po kolei prosili do proszek do prania "Skrzat". Przy szóstym chyba delikwencie pani ekspedientka spojrzała dziwnie i oświadczyła, że nie ma proszku na wierzchu i musi skoczyć do magazynu. Znikła na zapleczu. Ludzie wiedzieli po co poszła, więc prysnęli w okoliczne bramy skąd już bezpiecznie patrzyli, jak po chwili przed sklep zajechał radiowóz... Kiedy indziej do jakiejś buddyjskiej komuny wkręcało się na gwałt dwóch dziwnych panów o latających oczkach twierdząc, że chcą być hipisami i zażywać narkotyki. W końcu zaproszono ich na seans narkotyczny. Wprowadzono ich z zawiązanymi oczami do jakiegoś pokoju, w którym okna zasłaniały czarne kotary. Wszyscy milcząc siedzieli w mrocznym kręgu, a na środku płonęła gromnica. Po chwili otworzyły się drzwi i w milczeniu weszła postać w długiej, indyjskiej szacie. Z otworów zasłaniającego twarz kaptura upiornie płonęły oczy. Postać niosła rzeźbioną, drewnianą szkatułkę, którą, ciągle milcząc, postawiła przed zebranymi. Ci nie wiedzieli nawet co z tym robić. - Otwórzcie! - zabrzmiały uroczyste słowa. W szkatułce leżały... przeraźliwie brudne skarpetki. - Oto skarpetki naszego guru nasiąknięte boską praną! Co wieczór wąchamy je, aby doznać świętego szalu, który zbliża nas do oświecenia. My już dziś ćpaliśmy. Teraz wy sobie poćpajcie! - Dwaj dziwni panowie wyszli i nie pokazali się więcej... Co do prawdziwych narkomanów, jedna tylko opowieść była wesoła. Grupa narkomanów włamawszy się do apteki pozostawiła po sobie kartkę wystukaną na sklepowej maszynie: "Jeśli w tej aptece jest morfina, to jest ona bardzo dobrze schowana. Łączę wyrazy najwyższego poważania dla personelu. Arsen Łupin". Inne były ponure. Opowiadano o ludziach, którzy zmarli z przedawkowania i o tych, którzy w szoku po środkach popełniali samobójstwa. Jakiś hipis chodził na włamania do aptek mając zawsze w pompie przygotowane dwadzieścia centów majki. - Póki żyję będę wolny - mówił i dotrzymał słowa. Gdy pewnego razu patrol milicji wpadł do apteki, którą obrabiał - błyskawicznie wbił pompę w kanał i podał sobie na kopa. Z apteki wyniesiono trupa. Inny z tymi samymi słowy skoczył z okna prokuratury i zabił się na miejscu. Inny zaćpany zginął pod samochodem... Śmierć... Śmierć... Wciąż pseudonimy i nazwiska umarłych. * * * Stuk, stuk. Wizyty o pierwszej w nocy, to w naszym środowisku rzecz normalna. Otwieram. W progu stoi Edek z Łodzi z ogromnym plecakiem towarzystwie jakiegoś nieznajomego grubaska nie wyglądającego zupełnie na hipisa. Ale w końcu nie każdy hipis na hipisa wygląda. Grubasek wita się jakoś dziwnie. Ani po hipisowsku ani po skwerowsku. Chwyta kolejno rękę moją i Janka. Trzęsie nimi, że aż nam zęby dzwonią i wrzeszczy: serwus! Uciszamy go bo sąsiedzi i babcia śpią. Grubasek z dziwnym podnieceniem pyta czy mamy co jeść. Normalne. Człowiek z trasy przyjechał. Ma prawo być głodny. Akurat nasępiliśmy więcej i mamy zapasy na parę dni. Hipisowskim zwyczajem nie robimy mu kolacji tylko pokazujemy szafkę z jedzeniem. Jedz ile chcesz. No więc zjadł ile chciał, czyli wszystko. Już to nas zaszokowało, bo jak na możliwości jednego człowieka było tego ze trzy razy za dużo. Dopiero gdy zaczął wybierać łupiny z buraków z kosza na śmieci i pożerać łapczywie pojęliśmy, że coś tu nie gra. Z "Oświęcimia" go puścili czy jak? A właśnie! Zapomniałem wam powiedzieć, że on jest niedorozwinięty i ma manię jedzenia. Musi z beztroskim uśmiechem Edek. A niech to szlag trafi! Cale zapasy żywności mamy z głowy. Grubasek pożarłwszy wszystko co było w domu jadalne położył się spać. Tymczasem Edek naprzód nie pytając nas o zgodę ugotował dla nas czaj z całego zapasu herbaty jaki mieliśmy. Potem zrobił nam jakiś niezrozumiały wykład buddyzmu Zen, połączony z czymś w rodzaju teatru jednego aktora podczas którego to rozsypał śmieci z kubła po całym pokoju, a następnie zalał to wszystko wodą z kranu wraz z naszymi posłaniami. O świcie tryskając bożą radością obudził grubaska debilka i poszli na trasę zostawiając nas z całym tym syfem, ale za to bez jedzenia. Gdy zmordowani, niewyspani i głodni padliśmy wreszcie w wilgotne posłania jęknąłem tylko: od powietrza, głodu, wojny i Edka... * * * Komuna Karola wpadła w kotłowni Tramwajarza. Karol dostał jakiś wyrok. Reszta dostała w zawieszeniu. My chwilowo mieliśmy spokój. Ale nie na długo. Najazd na chatę nastąpił o siódmej rano. Dzielnicowy z jakimś drugim gliniarzem wyłamali zamki w drzwiach. Nakazu prokuratora nie pokazali. W razie oporu grozili biciem i bronią. Jacka zawieźli na Batorego, a mnie na Głowackiego, gdzie zamknięto mnie w małej klatce podobnej do takiej, jakie widuje się na westernach w biurze szeryfa. Bili mnie poprzez pręty jak zwierzę w klatce. Wreszcie nie wytrzymałem. Złapałem jedną taką łapę, wygiąłem o pręty i warcząc wgryzłem się w tętnicę. Bili czym popadnie, ale ja nie puszczałem póki krew tętnicy nie siknęła mi w usta. Wtedy puściłem. Miałem z tego tyle, że gołej ręki nikt do mnie nie pakował. Dźgano mnie kijami od mioteł i łopat, bo pałki były za krótkie. W końcu nadjechało to, na co oczekiwali. Karetka pogotowia z dwoma pielęgniarzami w białych fartuchach. Poszedłem z nimi chętnie, bo nie wiedziałem co mi grozi. Tak znalazłem się na sądówce. Kobierzyn oddział 7-B. * * * Wielu ludzi twierdzi, że zakłady psychiatryczne są gorsze od więzienia i wojska. Jest w tym sporo przesady. Widziałem kilka, gdzie było różnie, ale 7-B było już nie więzieniem, a piekłem. Widziałem, jak pielęgniarze dla czystej zabawy prowokowali pacjentów do agresji, a potem bili prawie do nieprzytomności i wiązali w pasy. Zdrowsi pacjenci, alkoholicy i kryminaliści na rozpoznaniu, pełnili tam rolę kapo. Widziałem, jak taki zbir skoczył pacjentowi na piersi i deptał go nogami tak, że pielęgniarze ściągnęli go, bo bali się, że tamtego zabije. Lekarze? Piętnastominutowa rozmowa: "Dzień dobry, jak się pan czuje?" - W ciągu tych piętnastu minut rozmawiają z całym oddziałem i wychodzą przyjaźnie uśmiechnięci. Raz na jakiś czas wezwanie do lekarza na rozmowę. Nie za długo, bo lekarze czasu nie mają. Potem zostaje się z pielęgniarzami, którzy sami powinni siedzieć w kaftanach, bo są groźni dla otoczenia. Niejaki dziadzio Sergiel miał manię, że go okradziono i szukał u wszystkich swoich pieniędzy. Pielęgniarz pokazywał mu monetę i pytał, czy to jego. Dziadek potwierdzał i wyciągał rękę po monetę, a wtedy dostawał w mordę. Zabawa trwała w kółko, póki obłąkany dziadek nie kapnął się, że robią zeń jaja. Zaczął ubliżać pielęgniarzowi, za co go pobito i wsadzono do kaftana. Mieliśmy też pacjenta, młody chłopak, schizofrenik. Często śpiewał pieśni religijne przypominające nam momentami, że Chrystus kocha i pamięta o wszystkich, nawet o pacjentach zakładu dla obłąkanych. Nie bardzo chciało się w to wierzyć, bo gdy na porannym apelu pacjenci zaczynali chórem śpiewać "kiedy ranne wstają zorze" zdawało się, że to chór potępieńców błagających z dna piekieł o ratunek Boga, który ich potępił na wieki. * * * W tej katowni przysiągłem sobie jedno. Wyjdę za wszelką cenę. Choćby do więzienia, byle nie tu. Przez te parę dni usiłowałem być człowiekiem i hipisem. Szło mi z trudem, ale jakoś szło. W najtrudniejszych momentach myślałem, jakby Chrystus na moim miejscu postąpił. Był On dla mnie zawsze wzorem hipisa bez względu na to, czy wzywałem Krisznę, czy Buddę, czy też uprawiałem czarną magię. Milicję, która zabrała mnie z piekła, powitałem jak zbawców. Sankcję - jak wygodny dom wczasowy. Z początku siedziałem z gilami i wtedy brałem "łomot" od ludzi pod celą. Hipy nie mają życia w garowni. Klawichy też biły, ale w normie. Potem przeniesiono mnie do zgredów i tu już miałem rajskie życie. Zgred oznacza w gwarze więziennej starego kryminalistę. Przeważnie zawodowego przestępcę. Fajni, kochani ludzie. Dzielili się paczkami, szlugami, czajem. Dogadywałem się z nimi bez problemu, bo w końcu były to wszystko stare chachary krakowskie, wśród których przecież się wychowałem. Gitów uważali za wrednych chuliganów, którzy pieprzą robotę starym fachowcom. A hipisów za nieszkodliwych wariatów. Jeśli traficie kiedyś do garowni (czego nikomu nie życzę) to polecam zgredów. Naprawdę fajna wiara. * * * Po trzech tygodniach zabrano mnie do proroka, bo tak w grypserze nazywa się prokuratora. Przesłuchał mnie i... kazał iść do domu. Pół żywy dotarłem na Azory i przywitałem się z babcią i psem. - Wracam z piekła. Dajcie papierosa. - To były pierwsze słowa, jakie powiedziałem wchodząc do domu. A potem padłem i spałem. Jak się potem dowiedziałem, uwolnienie zawdzięczam właśnie prokuraturze. Ci ludzie, gdy wpłynął na mnie wniosek, rozpatrzyli dokładnie sprawę i stwierdzili, że owszem, wsadzą mnie, ale beknie i MO, które nadużyło władzy i włamało się do mego domu bez nakazu prokuratorskiego. Znęcanie się nade mną było nie do udowodnienia. Świadkami sprawy była albo milicja, albo babcia, albo Jakieś lumpy" (hipisi). W efekcie tylko rok w zawieszeniu i nakaz pisemnego przeproszenia dzielnicowego, któremu naubliżałem. Swoją drogą, ciekawe, że ludowa milicja za obrazę poczytywała również słowa: "wy bolszewicy". Prokuratura obejrzała sobie moje orzeczenie z "wariatkowa" stwierdzając, że podejrzenie mnie o niedorozwój umysłowy, czy debilizm jest bezpodstawne. A więc nie byłem głupi tylko...? Za przeproszenie dzielnicowego płaciła prokuratura, bo ja byłem bez grosza. * * * Tymczasem z babcią było coraz gorzej. Wiek, kłopoty z dziadkiem, który wpierw był kresowym watażką, a potem miejskim kloszardem, później ze mną zrobiły swoje. Przeżyła dwie wojny, ale mieszkania pod "opieką milicji" już nie dala rady. Dzielnicowy był O.K. A jego koledzy byli bandytami w mundurach. Mimo, że nie zamknęli mnie, to teraz po prostu wpadali, aby rozerwać się naszym kosztem i wyżywać się na nas. Nazywano moją babcię bajzel-mamą. "Wstawaj kurwo, jak władza do ciebie mówi!" Tak w mojej obecności powiedział milicjant do starej, śmiertelnie chorej kobiety. Zawiadomiłem ojca, że jest źle. Przyszedł. W domu było brudno, więc wstydził się wezwać lekarza. Naprzód posprzątaliśmy. Co dzień wpadał ojciec lub siostra z jakimś lepszym jedzeniem itp. Przy okazji objeżdżano mnie od potworów, że źle się babcią opiekuję i że w ogóle z domu wychodzę, A trzeba było przecież kupić jeść i wyjść z psem. Zresztą łatwo być opiekuńczym i dobrym dla chorego przez godzinę. Ale jeśli się jest z nim tygodniami po dwadzieścia cztery godziny na dobę? Zresztą i tak robiło się rzeczy najtrudniejsze. Spróbujcie posadzić śmiertelnie chorego, rozlatującego się w rękach człowieka na nocnik i nie zrobić mu krzywdy. Reszta rodzinki wpadała na godzinkę, wygłaskała chorą, dała trochę jeść, czasem wytarła gąbką i tyle. Przepraszam. Ojciec przyniósł raz czystą pościel. Lekarza wciąż nie wzywano, bo było zbyt brudno i wstyd. Siostra zawiadomiła księdza. Nie przyszedł. Ostatniej pociechy udzieliłem babci ja w imię Kriszny i Saczidanandy (Absolut). Ostatniej nocy byłem tak skonany, że było mi autentycznie wszystko jedno. Zasnąłem, zostawiając samotną w godzinę śmierci osobę, która była mi właściwie całą rodziną, i która tyle wycierpiała przeze mnie. Babcia umarła już nad rankiem. Pocałowałem ją, umyłem i przebrałem. Miałem w tym wprawę, bo przed babcią w naszym domu umarły dwie ciotki i dziadek. Potem dałem znać ojcu. Przyszedł lekarz sądowy z grupą dochodzeniową. Wyfotografowali, co się dało. Zabrali zwłoki. Księdza dalej nie było. Matka nazwała mnie potworem i kazała się powiesić. Zapowiedziałem jej, że zabiję ją pewnego dnia i poszedłem. Od tej pory moja wzajemna niechęć z matką zmieniła się w dziką nienawiść, która nie minęła mi dotąd i już chyba nie minie. Zabić jej nie zabiję. Umrze sama, bo choruje na serce. Od paru lat jej nie widziałem. Może już umarła? Niech jej tam ziemia ciężką będzie, a Bóg niełaskawy. Amen. Naprawdę tęsknię czasami tylko za ojcem. Przez jakiś czas podrzucał mi trochę żywności i papierosów w tajemnicy przed matką. Zostałem sam z psem w pustym, paranoidalnym domu zastanawiając się nad samobójstwem, które doradzała mi matka. Zdarzył mi się wtedy dość dziwny przypadek z serii niewytłumaczalnych. Pewnego wieczoru w pustym mieszkaniu usłyszałem głos. - Wszyscy cię opuścili, ale Bóg cię nie opuścił! - W momentach takiego napięcia, w jakim byłem nie myśli się o halucynacjach. - Panie! - zapytałem. - Za co się taką szmatą jak ja opiekujesz? - Bo cię kocham! - Runąłem na podłogę i zacząłem płakać. Jak się już z tego pozbierałem, wrócił rozsądek i wyjaśniłem sobie, że po prostu sam podświadomie się pocieszam i wtedy zabrzmiał ten sam głos, lecz o wiele wyraźniejszy. - Abyś miał dowód, jutro rano otrzymasz wezwanie na milicję. I rzeczywiście dostałem. Nie komentuję zjawiska. * * * Wizyty po śmierci babci ustały na jakiś tydzień. Potem polka zaczęła się na nowo. Sąsiedzi wyciągnęli odpowiednie wnioski z faktu, że była u mnie grupa dochodzeniowa. - Matkobójca! Morderca! - leciały za mną okrzyki. Gdy za jakiś czas wpadł do mnie Tomek, zauważył w moich włosach siwe pasma, choć byłem po dwudziestce. W ciągu lat siwe włosy wypadły. Następnych na razie się nie dorobiłem. W miesiąc po tym wszystkim wpadł Janek. Jak się okazało, wyrok też dostał tylko w zawieszeniu. Popatrzył i stwierdził: - Posiedzisz jeszcze trochę, a zwariujesz zupełnie. Zamykaj budę, bierz psa i idziemy na trasę. - No i poszliśmy. * * * Na szarą trasę Patrzę przez oczy Przez dwie piątki parkopanu I wierzę, że załapię spanie i wierzę w żarcie i paczkę sportów A jeśli będę na głodzie codzienności Wiem, ze wróci prawda Ten największy Haj * * * Jechaliśmy trochę stopem, trochę za frajer pociągami. Jazda stopem z psem wilczurem jest dość uciążliwa. Ale jakoś szło. Spaliśmy na klatkach schodowych, po piwnicach, u ludzi na chatach, a czasami po prostu w krzakach koło szosy, czy w wagonach na bocznicy. Była wczesna wiosna i marzliśmy cholernie, ale jakoś się ciągnęło. Odwiedziliśmy Wrocław, Łódź, Warszawę, a potem Radom, Kielce i wreszcie Lublin. Żyło się na sępa, czyli mówiąc prosto z żebraniny. Wbrew ogólnym pojęciom o "lekkim chlebie", sęp jest pracą ciężką, wyczerpującą nerwowo i wymagającą sporych kwalifikacji z intuicją i psychologią stosowaną na czele. Wydajność dzienna sępa wynosi od O do 100 zł. W związku z tym, że sęp stosuje w praktyce słowa guru Joszua z Nazaretu "nie martwcie się o to, co jutro jeść będziecie", wikt sępa jest różny. Od kawałka zeschniętej bułki podniesionej z ulicy i butelki mleka gwizdniętej z jakiejś klatki schodowej, po wystawną kolację w drogim lokalu przepalaną Carmenami. Pełne urozmaicenie... Życie na trasie przypomina życie na traperskim szlaku i żywcem wskrzesza tradycje dawnych wagantów i cyganów. Zresztą śmiało można nazwać hipisa wagantem dwudziestego wieku, a waganta hipisem średniowiecza. Różnic prawie nie ma. Swego czasu czytałem jakąś odezwę świeżo powstałej "partii liberalnej", czyli polskich faszystów, nazywającą nas hipisów mdłymi, długowłosymi lalkami. Śmiech wzbiera. Drodzy panowie liberałowie! Płuca wyplulibyście na hipisowskim szlaku. Rozchorowalibyście się ciężko po pierwszej nocy spędzonej pod gołym niebem w strugach deszczu. Osłablibyście już po czterech dniach ciągłego niedojadania. Zresztą nie tylko wy, ale i wasze wyśnione "malowane żołnierzyki". A hipis? Sam spałem na betonie z zapaleniem płuc i z ostrymi bólami nasieniowodu, odmrożone mam stopy i dłonie. A jednak nie traciłem humoru na trasie. A długo musiałbym wyliczać nie tylko równych sobie, ale i lepszych. Przewodnik z Iczim potrafili kąpać się w przeręblu i biegać nago na trzaskającym mrozie. Gdybyśmy wbrew naszym przekonaniom chwycili za broń i ukryli się dajmy na to w Bieszczadach, to każda armia wykrwawiłaby się w walce z nami, jak armia Stanów Zjednoczonych w przeciętnej wojnie indiańskiej. To, że odwracamy się plecami od militaryzmu i walczymy o pokój, to nie przejaw naszej zniewieściałości. To nasze przekonanie. Owszem, każdy małolat, który zaczyna żyć na trasie jest z początku miękki. Ci, którzy jednak na niej zostają, potrafią walczyć o byt w najgorszych warunkach i przeżyć. W chwili, gdy piszę te słowa, społeczeństwo narzeka na kryzys. Tylko my, stare hipy, nie. Gdy społeczeństwo miało dobrobyt, my już znaliśmy głód... No i co wy na to, panowie liberałowie, z waszymi ideami wydumanymi w miękkim fotelu przy ciepłym obiadku? Miejscem, gdzie często wypadał nam nocleg była "Ciocia Bramowska" (klatka schodowa). Dobra, kochana ciocia. Przenocuje, nie zapyta o nic. Tyle, że zbyt często milicja ją odwiedza. Raz mieliśmy niezłą przygodę. W strugach deszczu odnaleźliśmy jakąś zaciszną bramę w małym miasteczku, aby spędzić w niej noc. Gdy owinęliśmy się już kocami, nagle Kazań, którego przed snem jak zwykle wiązałem do kostki nogi, zaczął warczeć. Błysnęła latarka i z głębi budynku wyłonił się najprawdziwszy milicjant. - Co wy tu kurwa mać!... - Panie władzo! My na autostopie... nie wiemy, gdzie kempingi. My tylko do rana. - To tu sobie melinę urządziliście? W bramie komisariatu?!!!... Musieliśmy szukać innego noclegu i w końcu przemoknięci do nitki wyleźłiśmy rano na trasę. Z milicją było różnie. Zwykle zachowywała się jak szeryf z Kansas City. Hipis wchodzący do miasta musi się mieć na baczności. Natomiast hipisa wychodzącego na wylotówkę nikt nie ruszy. "Byle nie był u nas, to czort z nim..." Zresztą czasami wychodziło się z komisariatu pobitym, a raz omal nie zastrzelono mi psa, którego zwykle zamykałem osobiście pod okiem funkcjonariuszy w jakimś kojcu. Wypuszczano mnie zawsze, żebym go karmił, bo funkcjonariusze bali się wejść do psa i mieli rację, bo Kazań dość przeszedł, aby znienawidzić gliny. Nam zresztą upiekło się. Nawet włosów nam nie ostrzyżono. Spotkaliśmy na trasie człowieka, któremu na jednym z katowickich czy gliwickich komisariatów zmiażdżono jądra. Widziałem też hipiskę, którą funkcjonariusze zgwałcili na jakimś wiejskim komisariacie, a na własne oczy patrzyłem, jak pewna dziewczyna mająca okres dostała od śledczego z taką silą, że potoczyła się po schodach. Nie patyczkowano się z nami. Właśnie w okolicach Lublina po raz pierwszy zapoznałem się z makiem. Jest to tynktura opi simplex wyrabiana z zielonych makówek. Nie podaję dokładnego przepisu, bo mak ciągle jeszcze rośnie na polach, ale ostatnio i tak programy telewizyjne dokładnie uczą ciekawych, jak postępować z makiem. Ćpaliśmy ostro, bo w Lubelskiem maku nie brak. Zebrało się nas chyba z piątka ćpaczy i koczowaliśmy pod namiotem na okolicznych polach. Z tego Maciek i Anka z Gliwic już byli w ciągu i jeśli sobie nie huknęli, mieli bóle w stawach jak cholera. Piosenką przewodnią był ułożony przez nas wszystkich przebojek ze stale zmieniającymi się słowami "Niech no tylko zakwitnie papawer" (łacińska nazwa maku) na melodię "Niech no tylko zakwitną jabłonie". Wszystko było bardzo fajnie, póki Ewa z Zielonej Góry nie przedawkowała. Przekonaliśmy się o tym dopiero rano po wieczornym ćpaniu. Zobaczyliśmy jej żółte, brudne stopy sterczące spod koca. Gdy odrzuciliśmy koc okazało się, że jest już zimna i zaczyna sztywnieć. Kto jej podał? Wiem tyle, że nie ja, bo nie umiem. Zostawiliśmy ciało i rozjechaliśmy się w różne strony. My z Jackiem pociągnęliśmy w Bieszczady. Czytelnik jest na pewno oburzony, że pozostawiliśmy zmarłą koleżankę jak puszkę po konserwie. Ale koniec końców nie żyła, więc i tak nie można było jej pomóc. My żyliśmy i groziło nam pięć lat za nieumyślne spowodowanie śmierci. I drugie tyle za zbiorowe branie środków, czyli "zbiorówkę". Co zmarłej przyszłoby z faktu, że odsiedzieliśmy karę? W momencie naszego zniknięcia szansę dojścia z kim była Ewa były minimalne. Grup narkomanów koczujących w Lubelskiem na polach makowych było od groma. * * * W Bieszczadach znajdowało się kilka komun. Dwa dni koczowaliśmy w jakiejś buddyjskiej, gdzie spotkaliśmy naszego przyjaciela Kefasa. Skończył właśnie z chrześcijaństwem i przeszedł na hinduizm. Chciał być joginem. Nie jadał mięsa, nie pił alkoholu i, rzecz jasna, nie ćpał. Oczywiście wyznawał brahmaczarę, czyli ascezę seksualną. Przy czym hartował ducha. Oj, straszył nas ten hartowany duch! Nocą kładł się przy jakiejś dziewczynie i po pięć razy na noc budził nas z wrzaskiem: - Brahmaczari! - Bądź ciało posłuszne duchowi! Wszystkich, nawet najświętszych joginów i buddystów, krew zalewała i radzili Kefasowi, żeby lazł hartować tego ducha gdzie indziej. Nie wiemy, jak się to zakończyło, bo ruszyliśmy dalej, aby odnaleźć komunę sławetnego Trapera, który już ponad rok mieszkał w Bieszczadach z małą grupką wiernych. * * * Traper należy ponoć do najstarszych ludzi. Podobno był w Indiach, gdzie uczył się jogi od autentycznych tamtejszych guru. Było to w czasach, gdy Ruch był w powijakach. Traper wygląda bardziej na Wikinga . Długie jasne włosy, broda. Brak tylko hełmu z rogami tura, bo nawet topór ma. Męska część komuny zatrudniona jest przy wyrębie lasu. Mieszkają w starej łemkowskiej chacie, która jakimś cudem nie spłonęła. Wokół sad karłowatych dzikich jabłoni, dalej zarośnięte pokrzywami zgliszcza chałup. Do wyrębu jestem zbyt słaby, więc pracuję w obejściu z dwiema dziewczynami i... Krasnoludkiem. Okazało się, że tu zimował. Kazań biega przy skleconej przez nas budzie na bardzo długim sznurze. Luzem puszczać go nie można. Już był na połoninie, gdzie rozpędził stadko dzikiego bieszczadzkiego bydła i ciężko poranił ogromnego owczarka. Sam wyszedł z tej bójki nietknięty. Żywimy się mlekiem, serem, jagodami i grzybami. Chleb jest nie zawsze, choć gospodarze z osady biorą go dla nas z objazdowego sklepu. Pod kierunkiem Trapera rano i wieczór myjemy się w wodzie górskiego potoku i ćwiczymy jogę. Cisza, spokój, harmonia. Uspokajają się nerwy, nikną pierwsze groźne objawy narkomanii, bóle w kościach i ataki złego humoru. Ze zdumieniem stwierdzam, że w chacie nie ma ani jednej książki o filozofii Indii, metafizyce i religioznawstwie. Jest na to cała seria książek pana Wernica o Dzikim Zachodzie. Sat-Okha "Ziemia Słonych Skał" i parę książek Fiedlera o Indianach. Traper śmieje się, gdy go pytam: - Po co mam czytać o filozofii Indii, jak mnie stać na własną. - A religia? Joga? - Tego się nie czyta. To trzeba po prostu przeżyć. - A tamte książki? - Staram się zrozumieć Indian, bo tylko oni znali prawdziwą receptę na życie w harmonii z naturą. Poza tym fajnie się je czyta, a po to w końcu są książki. Cholera! Dość głowa boli od prawdziwych problemów, żebym miał jeszcze w książkach ich szukać! Uśmiecham się radośnie, to naprawdę swój chłop. Traper patrzy mi w oczy i też się uśmiecha. Potem ściska mi rękę, aż mi świece w oczach stają. - Będą z ciebie ludzie, małolacie! Już ja to widzę! Jednak z tą literaturą nie jest tak źle. Traper wygrzebuje dla mnie maszynopisy. O kulturze duchowej Indian północno-amerykańskich. Jak się okazuje, był też w USA i Kanadzie. Żył jakiś czas w rezerwatach Dakotów. Teksty tłumaczył sam z angielskiego - Manitou, Ovanito czy Wakan-Tanka, po prostu Absolut przenikający wszystko. Najlepiej czuje się go i czci w przyrodzie. Indianie są mądrzy i wiedzą to. Czcij drzewo, kamień, zwierzę, słońce, deszcz, pioruny, człowieka... On jest we wszystkim. To samo znajdziesz w chrześcijaństwie. A sam Chrystus mówił o liliach polnych. Święty Franciszek z Asyżu... A buddyzm, zeń, joga indyjska, wszystko dąży do jedności z Absolutem i nie darmo mędrcy Wschodu szukali Prawdy w lasach i górach. Nie zwracaj uwagi na psychopatów nienawidzących życia i świata, co straszą grzechem i nieczystością. To może być tylko w tobie, a nie w świecie. Zresztą mędrcy potępiający "świat" mieli na myśli światowość... Jasne, zrozumiałe, prawdziwie moje. To co półświadomie w sobie i otaczającym mnie świecie podczas włóczęgi za gadami. Czyżby to była moja droga? W dni wolne od wyrębu włóczyliśmy się z Traperem po puszczy. To prawdziwy człowiek przyrody. Zwierzęta nie płoszą się na jego widok. Podchodzimy sarny, jelenie i dziki na odległość kilkunastu kroków. Raz o świcie widzieliśmy rysia jak wypłynął na moment z mgły i potem znikł jak duch. Nabieram sił. Jeszcze nie dam rady rąbać, ale nadaję się do korowania i ścinania mniejszych gałęzi. Oczywiście chata jest nie wiadomo czyja. Jakaś świnia dała cynk na mendę, która próbuje nas wytropić. Ludzie nas lubią, bo nieraz pomagamy we wsi. Bieszczadnikom nie przeszkadzają długie włosy, brody i dziwne stroje. Iluż wariatów widziały Bieszczady. Tubylcy są po naszej stronie. Ostrzegają przed niebezpieczeństwem. - Dzisiaj w południe byli dwoma wozami. O tych z lasu pytali - mówi jakiś chłop, który specjalnie przyszedł nas ostrzec. Przybył z kieleckiego i sytuacja jest mu znajoma z lat młodości. Znów przyszły czasy, że trzeba chronić leśnych, no więc chroni. * * * Jednak znaleźli w końcu do nas drogę. Spadli na nas wczesnym rankiem nim poszliśmy do roboty. Chyba z piętnastu. Gaz, pałki, nabita broń. Któryś chciał zastrzelić miotającego się na sznurze Kazana, ale dowódca patrolu zakazał. Spędzili nas w kupę, a potem rzucili bańkę z naftą na chałupę, żeby tu znów jakieś włóczęgi się nie zagnieździły. Od płonącej chaty pognano nas w dół do osady, gdzie na drodze czekał radiowóz i jeszcze jakaś ciężarówka wynajęta przez gliniarzy. Nawet wiele nam nie zrobili. Spisali i puścili. Tylko na Trapera znaleźli haczyk. Mieszkanie bez zameldowania. Miał mieć sprawę. Znów rozjeżdżaliśmy się w różne strony. Ja postanowiłem wrócić do lasu by dokończyć swą indiańską szkolę sam. * * * Wędrowałem przeważnie nocą, a w dzień spałem wykorzystując na sen każdą chwilę, gdy świeciło słońce. Bieszczady nie na darmo nazwał ktoś "deszczadami". Leje bardzo często, a sen w strugach deszczu górską nocą nie jest łatwy. Lazłem na przełaj przez jakieś połoniny i górskie ścieżki świecąc sobie latarką. Razem z Kazanem jedliśmy głównie jagody. Od czasu do czasu jadłem grzyby na surowo lub gotowałem w małym kociołku na ognisku. Benzynę na ogień użebrałem w Ustrzykach, jak nas puścili. Nocą świeciłem sobie latarką, do której miałem dwie zapasowe baterie i modliłem się, żeby nie wysiadły zbyt wcześnie. Światła używałem tylko w lesie, a na połoninach szedłem po ciemku, przez co właziłem co raz w jakieś błoto i stale byłem mokry. Ale zdrowie dopisywało. Dwa razy dopisało mi szczęście, jeśli idzie o żarcie. Raz trafiłem na juhasów, którzy nie tylko dali mi mleka, ale i sera ile udźwignę. Drugi raz żarcie załatwił Kazań wybiegając nagle z lasu na grupkę turystów. Rozległ się przeraźliwy okrzyk: - Wilk! - i turyści na zbity pysk rzucili się do ucieczki pozostawiając plecaki, które przejrzałem skwapliwie. Zdobyłem wtedy 15 konserw mięsnych, trochę zup w proszku, chleb, żółty ser i słoik dżemu. Byłbym zapomniał o sześciu zapasowych bateriach do latarki, ciepłym swetrze i grubym wspaniałym kocu. Moje obciążenie wzrosło tak, że ledwo lazłem. Postanowiłem wreszcie rozejrzeć się za miejscem na zatrzymanie. Okolica była dzika. Brak prawie zupełny połonin. Las, las, las i z rzadka polanki. Na jednej takiej polance znalazłem ruiny chaty. Ukraińska czy Łemkowska. Czort wie. Chałupa poszła z dymem, ale zachowała się pod nią piwniczka z kamieni. Sucha, a jak do niej naznosiłem naciętych łapek świerkowych, to nawet i ciepła. Dach nieco przeciekał, bo był jednak po części drewniany, a krokwie nadwęglone. Poradziłem sobie zwalając na wierzch gałęzie świerkowe i olchowe, a na to darń. Zastanawiałem się chwilę, czy przepalone i na pewno nadgniłe belki wytrzymają ten ciężar, ale wytrzymały. Ułożyłem tam sobie i psu posłanie z dwóch koców i tobołka służącego za poduszkę. Poza tym resztą mojego majątku były: długi nóż z drewnianą rączką (zwykły kuchenny, ale takie są najlepsze, od biedy nadają się do wszystkiego), kociołek i latarka. Te ostatnie to dary Trapera, któremu wspomniałem, że chcę osiedlić się lub powłóczyć tylko po Bieszczadach. Do pełnego ekwipunku brakło mi ważnej rzeczy, czyli butów gumowych, bo bez nich chodzenie po Bieszczadach jest trudne. Łaziłem przeważnie boso. Zimno przeszkadzało mi jakby mniej. Przywykłem chyba. Próbowałem robić zapasy grzybów i jagód, ale okazało się, że nie potrafię. Co uzbierałem, zamiast się wysuszyć, gniło lub pleśniało. Co będzie jak skończą się grzyby i jagody? Czyżby trzeba było zrezygnować z zimowiska w Bieszczadach? * * * Przywykłem do zmian temperatury. Bez względu na pogodę chodziłem nago, mimo że jeszcze niedawno musiałbym pewnie mieć na sobie sweter i kangurkę. Oszczędzałem przez to ubranie, którego używałem do suszenia mokrego od częstych deszczów ciała. Oczy przywykły do ciemności na tyle, że tylko bardzo pochmurną nocą w największym gąszczu używałem latarki. Kiepsko było tylko bez papierosów. * * * Dość szybko straciłem rachubę czasu, ale mnie to nie strzykało. Po co mi czas. Po lecie przyszedł czas, który nazwałem Czasem Ryku Jeleniego i wtedy już, żeby nie wiem co, nago chodzić się nie dało. Było cholernie zimno. Na polankach rankami był szron, a brzegi kałuż zamarzały. Zbliżał się głód. O ryczących jeleniach myślałem jako o wielkiej górze mięsa. Ale czym upoluję? Nożem? Piekłem już na ogniu żmije i wielkie brunatne żaby trawne. Mięso niezłe, podobne do rybiego, ale mało. W pobliskim potoczku ryb nie było. Salamandry choć piękne, do jedzenia się nie nadawały. Co żarł Kazań? Chyba robił konkurencję wilkom i polował. Parę razy przełamywałem się łowiąc leśne myszy i je jedząc. Żabę, węża czy jaszczurkę zjem bez oporów. To samo dotyczyło wielkich ślimaków. Ale myszy jako mięsa brzydzę się i tyle. Zmajstrowałem sobie łuk, ale wzrok mam kiepski i strzały własnej roboty były krzywe. Od czasu do czasu trafiłem jakąś wronę, ale to było za mało. Trzy razy jedliśmy mięso do syta z upolowanej zwierzyny. Raz - gdy Kazań zaatakował żbika. To niewiele większe od zwykłego kota stworzenie walczyło z taką zaciętością, że wielki wilczur omal nie stracił oczu. Pomogłem psu nożem. Przy czym stwierdziłem, że żal mi było tego żbika jak cholera. Ale bałem się o psa i byłem głodny. Mięso po upieczeniu miał doskonałe. A może mi z głodu się tak wydawało? Innym razem wpadł na naszą polanę pies. Ogromny owczarek podhalański. Dwa razy większy od Kazana. Jak się okazało, na szczęście bez ludzi. Kazań stoczył z nim bitwę, w której wyraźnie górował nad białym olbrzymem. Rannego psa dobiłem nożem i przez kilka dni opychaliśmy się tłustym psim mięsem. Kazań, stary kanibal, nie ma oporów przed psiną. A ja? Raz ukradliśmy jakąś zabłąkaną owcę. Musiała się bardzo zabłąkać, bo owce dawno zeszły z połonin, a ludzi w okolicy ani śladu. Znów mieliśmy ucztę trwającą kilka dni. Gdy spadł pierwszy śnieg, znaleźliśmy miejsce, gdzie wilki zabiły jelenia. Mięsa było jeszcze sporo, więc znów miałem zapewnione kilka dni przetrwania. Jeśli idzie o bieszczadzkie zwierzęta, to rzadko byłem atakowany. Rysie przemykały jak duchy i bardziej bałem się o psa, niż o siebie. Z dzikami nigdy też zatargu nie było. Chodziliśmy swoimi drogami i tyle. Żmije uciekały wystraszone spod nóg ani myśląc kąsać. Raz zaatakował mnie wielki jeleń karpacki, przed którym ledwo zdążyłem nurknąć za pień drzewa, kiedy indziej, gdy leżał już śnieg, napadły mnie i Kazana (bardziej Kazana zresztą), trzy wilki. Uciekły przed rzucanymi w nie kulami śnieżnymi. Najstraszniejszymi moimi wrogami było zimno, wilgoć i głód. Gdy nad górami rozpoczęły się śnieżne nawałnice i potworny mróz dusił oddech, pojąłem, że nie przeżyję. Zapakowawszy dobytek ruszyliśmy z Kazanem szukać ludzi. Resztę zimy spędziłem w chacie jakiegoś starego Ukraińca. Zdaje się, że byłego upowca. Latem zbierał ruń leśną z jagodziarzami, a zimą żył z kłusownictwa. Poza tym kupował ziemniaki w Lesku i pędził bimber. Wspaniała ukraińska samogonka, od której dech zapiera. Nie pytał w ogóle kto jestem, ani skąd. Dał jeść, pić, nie krzywiąc się, że do roboty jestem marny, przetrzymał do końca zimy. Niech Spaś Przedwieczny i Święty Jury mają go w opiece. * * * Gdy wiosną powiedziałem, że ruszam do Krakowa, dał mi na drogę trochę placków kukurydzianych, butelkę mego ulubionego leśnego miodu i drugą bimbru. Dotarłszy już do Ustrzyk przekonałem się, że wsunął mi do spodni pięć stów. Do Krakowa dotarłem z końcem kwietnia. W domu zastałem wyłamane zamki, ale ze środka nic nie zginęło. Jeszcze nie rozgościłem się, gdy wpadła zaalarmowana przez sąsiadów o moim powrocie milicja. - Gdzie byłeś? Co robiłeś? My musimy wiedzieć, gdzie jesteś, żeby ci za dobrze nie było! Znów jestem "obywatelem i członkiem społeczeństwa". Na cholerę tę cywilizację w ogóle wymyślono? Odwiedziłem Tomka. Ćwiczył jogę w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Indyjskiej, czyli w żargonie hipisów w Indyku. Namawiał mnie na wstąpienie. Nim zdecydowałem się ostatecznie, zdarzył się taki wypadek. W nocy obudziło mnie pukanie do drzwi. -Kto? - Waldek, otwórz panie! Nie wierząc własnym uszom otworzyłem. W progu stał Krasnoludek. - Zrobiłem ci, panie niespodziankę - stwierdził i wszedł. Siadł na moim posłaniu, rozpakował tobołek, wyciągnął paczkę herbaty ziołowej i poszedł sobie zaparzyć do kuchni. W połowie drogi wrócił się. - Aha! Ja mam panie dla ciebie łapówkę, wiem, że lubisz. Wyciągnął z torby słoik scukrzałego miodu. Zamieszkaliśmy razem w pustej chałupie. Krasnoludek naprawdę dawał się lubić, jeśli się do niego przywykło. Czasem nie mówił nic po kilkanaście godzin, czasem miał godzinę gadania, w której nie dopuszczał mnie do słowa. Poza tym miał dwa ostre nałogi. Pierwszy - miodomania. Nieraz cały dzień goniliśmy po mieście za miodem i kupowaliśmy go za ostatnie usępione pieniądze. Niemal biliśmy się o taki zdobyty słoik, bo ja niestety cierpię na ten sam nałóg. Drugim była kinomania. Nigdy tyle nie wyłaziłem się po kinach, co z małym Krasnoludkiem. Zawsze twierdzę, że na nałóg kinomanii jest tylko jeden skuteczny odwyk. Należy delikwentowi aplikować radzieckie filmy wojenne. W sępie tymczasem doszedłem do takiej perfekcji, że zazwyczaj niczego nam nie brakowało. Gorsza rzecz z opłatą za mieszkanie i światło. Ale tu trochę pomagał ojciec w tajemnicy przed matką. Obaj z Krasnoludkiem byliśmy postrachem barów mlecznych i sklepów ze słodyczami. W barach mlecznych Krasnoludek dokładnie wypytywał, czy wybrana przezeń potrawa nie jest przypadkiem na mięsie. Twardy jogin. W cukierniach ręce opadały personelowi, gdy po długim odliczaniu forsy żądaliśmy na przykład łomu kawowego za trzy pięćdziesiąt. - A nie może być za dziesięć złotych? - Nie, bo nie mamy. - No to choćby za pięć złotych! - Nie da rady. My mamy tylko trzy pięćdziesiąt. - W końcu baba machała ręką, odważała towaru za jaką dychę i dawała, byle nas więcej nie widzieć. Stanowiliśmy dobraną wizualnie parę. Obaj w rozlatującej się odzieży turystycznej, jak byśmy właśnie wrócili z rajdu. Jeden - wysoka tyka zakończona splątaną szopą czarnych kudłów, a drugi - maleńki patyczek z długimi rudymi strąkami. - Wariaci! - Nie, to pedały! - Wariaci, bo pedały są eleganckie! - zastanawiali się głośno ludzie, gdy szliśmy ulicą. - No i co się państwo tak gapią! - pytałem. - Narkomanów nie widzieliście? * * * Niezłym dochodem były też moje "seanse magiczne". Wśród sąsiadów rozeszło się już, że wróżę z ręki. Przychodzili więc w tym celu do mnie. Niestety, żądali często jeszcze, żebym im wywoływał duchy. Trochę byłem sam sobie winien, bo po moich przejściach z Jackiem i Joanną wszędzie przez jakiś czas szukałem sił nadprzyrodzonych. Na szczęście moi klienci byli ludźmi prymitywnymi i sugestywnymi. Grałem na ich sugestiach i nastroju, który stwarzałem kawałkami szmaty w oknie, zapaloną gromnicą, dziwnymi znakami kreślonymi kredą oraz recytując bez sensu słowa sanskryckie. Delikwent jechał zwykle na własnej sugestii, którą umiejętnie podsycałem i widział, co chciał. Przy okazji zaostrzyła się jeszcze bardziej moja zdolność czytania z linii rąk. Za te seanse brałem opłaty w żywności i papierosach. Pieniędzy nie brałem, bo to mój prywatny przesąd. Swoje praktyki zwałem "szamanizmem", w odróżnieniu od właściwej magii, którą czasami próbowałem się parać z różnymi zresztą skutkami. * * * Tomek wpadał od czasu do czasu obładowany książkami o jodze i hinduizmie. We łbie może się zakręcić. Pamiętałem jednak słowa Trapera "nie czytaj, a przeżyj". Więc czytałem głównie literaturę zahaczającą o interesującą mnie dziedzinę wiedzy tajemnej - magię. W oparciu o moje wiadomości z dziedziny europejskiej czarnej magii, żydowskiej kabały i wiedzy joginów indyjskich zaczęła kształtować się moja wiedza. Dziwna, paranoidalna, lecz do dziś wiem, że przynajmniej niezupełnie do końca błędna. Może, gdy parapsychologia rozwinie się bardziej, wyjaśni te zjawiska. Zresztą nieważne. Do dziś twierdzę według własnych przeżyć, że magia do końca nie jest zabobonem. A czym jest? Tomek próbował rozmawiać z Krasnoludkiem o filozofii indyjskiej, ale Krasnoludek milczał uparcie. Nie lubił mówić o tych sprawach. Jedyną formą, zewnętrzną formą jego przekonań była kompletna abstynencja i jaroszowstwo. Tomek zniechęcony przestał z nim o tym rozmawiać. Mnie z kolei zaczął znosić jakieś przepowiednie fatimskie i inne starając sieje interpretować w nawiązaniu do naszej sytuacji. Wychodziło z tego, że obaj jesteśmy wybrani przez Boga na nie wiadomo jakich proroków. Grzebał nawet w Apokalipsie, gdzie znalazł kawałek o jakimś Enohu i Eliaszu (rzekomo o nas) i o kimś, kto miał pasać narody żelazną laską... Nieraz doprowadzaliśmy się obaj do takiej psychozy, że omal nie lataliśmy w powietrzu. Krasnoludek z dezaprobatą kiwał głową. - Czy ty Waldek, panie, musisz się tymi głupotami zajmować? - Przecież to fakty! - Fakty, panie, ale nie służą do osiągnięcia prawdy tylko do śruby, panie, albo do wykończenia kogoś innego. Magia, panie, to paranoja. Dawniej za to na stosie palili, panie. Teraz nie wierzą, ale to i tak świństwo. Tomek nauczył się w Indyku wahadełkowania. Ci, którzy znają przyrząd zwany wahadełkiem, wiedzą o co chodzi. Niezorientowanym nie podam zasad działania tego prostego urządzenia, gdyż zabawa nim prowadzi prosto do "wariatkowa". Rzeczywiście służy ono do wykrywania żył wodnych, rud metali, ułatwia kontakt z własną podświadomością czy może nadświadomością. Parapsycholodzy robią badania nad owym urządzeniem i ponoć dochodzą do ciekawych efektów. W rękach laika jest to niebezpieczna zabawa, przy pomocy własnej autosugestii można wpakować się w ciężki obłęd. Na początku wahadełko wydaje się wszechmocne, zwłaszcza, gdy ma się do niego pewne zdolności, a maje dosłownie co piąty człowiek. Nieraz zanim delikwent pojmie, że grzęźnie we własnych sugestiach jest za późno. Ja również zacząłem namiętnie bawić się wahadełkiem. Na szczęście przypadkowo odkryłem tajemnicę tego przyrządu, co spowodowało, że na długi czas pieprznąłem w kąt zabawkę, a potem zacząłem stosować ją rzadko i z dużą rezerwą. Dziś stosuję to tylko w naprawdę wyjątkowych przypadkach. * * * Znów nalot MO na chatę. Dołapali i mnie i Krasnoludka. Zapakowali do suki i wio na Batorego. Nawet nie bili. Słówka niecenzuralne padły ze dwa razy. Ledwo zamknęły się za nami drzwi celi Krasnoludek dotąd nie zaczął tłuc, póki nie dostał kartki i długopisu. Zaczął pisać podanie do komendanta miasta Krakowa, żeby szybciej na nim tę karę śmierci wykonali. Milicjanci specjalnie przychodzili do celi patrzeć, jak on pisze i ubaw mieli po pachy. Rano zabrali go, aby mu zrobić zdjęcie do kartoteki. Nie minęło pół godziny, gdy do celi wpadł jak bomba funkcjonariusz: - Michalewski! Zbierać się! Porwałem się jak oparzony. W stosunkach z milicją, jak z dzikimi zwierzętami, sekunda opieszałości, jeden niezdecydowany ruch decyduje o pobiciu. Pognał mnie na dyżurkę, jak barana zmuszając prawie do biegu. Czekali tam już inni funkcjonariusze wraz z Krasnoludkiem. Na biegu wypełniano formalności zwolnienia z aresztu. Depozyt prawie rzucono nam w biegu. - Zabieraj tego schizofrenika! - darł się na mnie oficer dyżurny. - To nie mogłeś powiedzieć, że ten twój kolega jest nienormalny?! Niełatwo było wyprowadzić Krasnoludka z komisariatu. Zaparł się i wrzeszczał, że on jest pełnoprawnym obywatelem PRL i zgodnie z ustawami żąda wykonania na nim kary śmierci. A siłę miał! Niech go diabli. Z pomocą dwóch funkcjonariuszy ledwo udało nam się tego cherlaka z komisariatu wywlec. Dopiero na ulicy przestał się opierać i daliśmy nogę. - Coś ty tam narozrabiał? - zapytałem, gdy już wskoczyliśmy do autobusu. - Normalnie panie. Nie chciałem z nimi iść, ale powiedzieli, że mnie prowadzą na krzesło elektryczne, to poszedłem. Pokazali fotel, na którym robią zdjęcia, powiedzieli, że to krzesło elektryczne i kazali usiąść. Ale ja popatrzyłem i nie siadłem. - Kabelków, panie, nie ma - mówię. Wzięli jakieś sznurki, podwiązali do krzesła a drugi koniec wsadzili do kontaktu, panie, to ja położyłem się na ziemi krzyżem. Kopnęli mnie, panie, raz, ale ja nie wstałem, bo panie, pomodlić się przed śmiercią trzeba. No to oni, panie, nie wytrzymali już i wyrzucili nas z komisariatu. Hejże na trasę! Ciepło się robi! Gdzie lecimy? Do Łodzi. Edek nam nieopatrznie zostawił adres. Jedziemy obaj z Krasnoludkiem. O Kazanie też nie zapomnieliśmy. Na trasie z Krasnoludkiem specyficzna sprawa. Nie uznaje stania i machania. Zaiwania twardo przed siebie na swoich krótkich nóżkach, że ledwo nadążam za nim. Dopiero gdy słychać za nami warkot stajemy i machamy. Jak kierowca stanie, Krasnoludek trąca mnie. - Gadaj, panie, że pieniędzy nie mamy. Pytanie jest pro forma, bo taki, co w ogóle stanie na widok dwóch obszarpańców z wielkim wychudłym wilczyskiem, to wiadomo, że weźmie. Podróżujemy na pace bagażówek. Idzie dość szybko i wyruszywszy o ósmej rano na wylotówkę katowicką, na wieczór jesteśmy w Łodzi. Znajdujemy adres. Jakieś potworne zadupie daleko od centrum. Wpuszcza nas żona Edka. Edka nie ma, bo leczy się w "wariatkowie", ale za dwa dni ma wyjść. Podejmuje nas razem z małą Basią, córeczką Edka, która chodzi do szkoły muzycznej. Ta mała twardo zabrała się za nas. Naprzód zrobiła Krasnoludkowi lekcję rysunku, że ledwo przed nią do łazienki uciekł. Potem mnie uczy grać na fortepianie czy pianinie (nie rozróżniam). Ucho mam z tak ciężkiego dębu, że za cholerę nigdy nawet gamy się nie wyuczyłem. Ale mała jest uparta. Dotąd mnie pilnuje, aż wreszcie kalecząc wyplumkuję tę gamę. Nawet gówniarze szybko poszło. Zaledwie godzinę. Jak tu dłużej posiedzę, to jeszcze wirtuoza ze mnie zrobi. Potem daje mi książeczkę z jakimiś dziecinnymi wierszykami i każe skomponować melodię. O Jezu! Kriszna! Ratujcie!!! Uratowali. Jeden wierszyk zaśpiewałem na melodię "Gaudeamus Igitur", drugi na "Heili heila". Basia zadowolona, ale, gdy wieczorem robi mi egzamin przed Teresą, czyli swą matką, a żoną Edka, znów wsypa. Wybębniłem nazwy nut, tylko na jednej się wrypałem. Seta, sztagan, coś z gór rżały, ale co? No tak, Basiu, tak, ćwiartka - widzisz człowiek wiedział o co biega, ale słowa zapomniał. * * * Staramy się z Krasnoludkiem pomagać jakoś w domu. Każdy z nas z osobna ma lewe ręce do pracy fizycznej, ale jakoś sobie od biedy radzi. Ale jak już zbierzemy się razem do roboty, to nie wiadomo czy płakać, czy rzygać. Partolimy, aż płakać się chce. A tu trzeba sprzątnąć, choćby ze względu na Kazana, który stale się leni. Teresa i tak ma żelazne nerwy. Mąż schizofrenik, goście hipisi... Nawet bezczelnie chwali naszą robotę. Raz prosiła, abyśmy ugotowali obiad, gdy ona będzie w pracy. Każdy hipis starej daty od biedy pichcić umie. Są nawet mistrzowie. Choćby taki Dekabrysta - umiał smażyć takie przysmaki, że palce lizać. Ja sam nieraz gotowałem takie potrawy, że nie tylko ja, ale nawet Kazań jadał ze smakiem. Ale wiadomo, że hipis improwizuje i żadnych szablonów nie znosi, a tu taka proza: albo barszcz, albo zupa pomidorowa z ryżem, albo krupnik (bez mięsa, rzecz jasna, bo w domu zenistów mięsa się nie jada). - A może zrobimy hipzupkę? - zapytałem. Hipzupka jest ciekawą potrawą, którą przyrządzamy pakując do garnka wszelką substancję jadalną, która nie kłóci się smakowo, zalewamy wodą i gotujemy do oporu. Powstaje z tego gęsta bryja, często wprost o wspaniałym smaku. Może dlatego, że hipis do gotowania zmusza się przeważnie dopiero w obliczu śmierci głodowej, a wtedy, jak wiadomo, zupka z brukwi a'la Auschwitz, to przysmak. Pociągnęliśmy losy co gotować. Padło na zupę pomidorową. Szukając składników Krasnoludek znalazł kaszę i zaproponował, żeby może jednak krupnik zgotować. Zajrzałem do torby. - Nie stary. Krupniku z kaszy gryczanej się nie zrobi. Znaleźliśmy za to kilka półlitrowych słoików przecieru pomidorowego. Wzięliśmy jeden i wlaliśmy do półlitrowego garnka połowę. Po chwili wahania wlaliśmy ze słoika resztę. Co będziemy żałować! Zagotowaliśmy i do bulgocącego płynu wlaliśmy śmietanę. Ścięło ją w białe kulki. Pewnie zupa za gorąca. Wstawiliśmy więc gotującą się zupę do lodówki by wystygła (lodówka wytrzymała). Potem znów wlaliśmy śmietanę. Znów ją ścięło. Srał pies. Nie będziemy się pieprzyć ze śmietaną. Krasnoludek grzebał po kątach kuchni jak chomik. - A jakby tak, panie, dodać suszonych grzybków? - Ładuj. Zcierać grzybków na proszek naprawdę Krasnoludkowi nie radziłem. Sam na to wpadł. W garnku bulgotało pomarańczowe morze pokryte białą krą, z małą ciemną wysepką po środku. To grzybki, a raczej mączka grzybna, zbiły się na kupę, bo jak wiadomo w kupie raźniej. Krasnoludek pierwszy skosztował przysmaku i cofnęło go. Zupa była kwaśna jak ocet. Przypomniałem wtedy sobie, że babcia do rosołu i zupy pomidorowej dodawała trochę cukru. Sypnij cukru! Rozkazałem. Krasnoludek złapał kilogramową torbę cukru i sypnął. Jęknąłem. Pół kilograma cukru poszło w zupę. Skosztowałem ostrożnie. Kwas zneutralizował cukier całkowicie. Jakby go nie było, a zupa nadal miała smak octu. Dopiero Teresa poradziła sobie po powrocie rozcieńczając to świństwo wodą, po czym siadła z nami do stołu. Ja w połowie obiadu prysnąłem do ubikacji i przezornie siedziałem tam do końca uczty. Teresa nie była na tyle złośliwa, żeby mnie wołać z powrotem do stołu. Ona z Krasnoludkiem dzielnie wrąbali swe porcje. * * * Wraca wreszcie Edek. Wygląda jak śnięta ryba. Nic dziwnego. Był w "wariatkowie". Ponoć oddział, na którym siedział, nie jest taki diabelski, jak 7-B, ale zawsze "wariatkowo". Mózg ma struty parkopanem, fenaktilem i halo-peridolem, który szprycowano w niego do oporu, by go wyleczyć. Cóż, jeśli zatrucie i zniszczenie mózgu środkami farmakologicznymi ma być leczeniem, to Edek jest podleczony nieźle. Zbieramy się razem i ruszamy do Częstochowy, bo akurat jest czas zlotu. Przybywamy już po rozpoczęciu. W tym roku mamy niezłą atrakcję. Przyjechali z Zachodu ludzie z ruchu Kriszna Tirnple, aby nas nawrócić. Sprawiają fajne wrażenie. Roześmiani, radośni, bez przerwy tańczą, śpiewają na cześć Kriszny. Krisznowcy przy huku bębnów i dźwiękach fletów przeciągają główną aleją Częstochowy, a za nimi idziemy my. Pochód liczący około dwóch tysięcy ludzi. Na czele Krisznowcy w białych i różowych szatach, wygoleni na łyso z kępką włosów na czaszce. Dalej my różnie odziani - turystycznie lub kolorowo, kudłaci, obwieszeni wisiorkami i koralikami. Na odzieży wymalowane pacyfki i napisy, przeważnie po angielsku, o miłości, pokoju i wolności. Monotonne, a równocześnie szybkie pieśni Krisznowców działają jak ćpanie. Ogarnia nas euforia. Śpiewamy i tańczymy razem z Krisznowcami. Masy ludzi dygoczących i wijących się w półtransie. Nawet trochę pielgrzymów dołącza do nas. Stare babcie dewotki poinformowane, że to modlitwa (faktycznie zresztą) podrygują z nami, klaszczą i skrzeczą ze wszystkimi: - Hare Kriszna! - Hare Rama! A Krisznowcy nauczają. Ktoś tłumaczy słowa guru, starego roześmianego faceta z twarzą jak jabłuszko. - Bóg Rama Kriszna jest panem wszechświata. Co jakiś czas schodzi na ziemię, by zbawić ludzi. Był już sto osiem razy na naszej planecie. Sławmy go śmiechem, tańcem i radością! - I znów bębny, piszczałki, flety i dziki taniec podobny do tańca derwiszów. Może nie tyle przeżycie duchowe, co narkomania psychiczna. Jesteśmy zaćpani tańcem, śpiewem, melodią. Rzucamy się sobie w ramiona gorąco, radośnie, po hipisowsku. - To jest coś dla nas! - wola Tomek. - Oto nasza droga! - Prawda. Kriszna Bóg Młodzieniec, który ratował mnie tamtej nocy... Krisznowcy sprzedają książki o swej religii, niestety - po angielsku. Sprzedają też płyty z nagranymi swoimi pieśniami. Zbyt drogie jak na naszą kieszeń, ale podchodzimy i oglądamy. I nagle opad szczeny. Na okładkach książek i płyt ten sam młodzieniec, którego widziałem w moim transie. Tyle, że skórę ma nie brązową, a błękitnawą. Mało tego, na jednej z płyt leci na skrzydlatym potworze dokładnie takim, na jakim przewoził mnie wtedy przez morze. Czyżby tamta noc, Kriszna i te dziwaczne zaświaty nie były złudzeniem? Owszem, Jacek mógł mi przekazać telepatycznie obraz na odległość, ale skąd go znał, gdy Krisznowcy ze swymi książkami i materiałami dotarli do Polski dopiero teraz. Coś tam słyszano o Krisznie, a pieśń "Hare Kriszna" znana była głównie z nagrań musicalu ?Hair". Ale reszta dopiero teraz trafiła na polski grunt. * * * Krasnoludek po zlocie pojechał z jakimiś ludźmi na Mazury. Ja z Tomkiem i inną grupką wpadamy w Beskid Sądecki, gdzie organizujemy sobie mały zlot. Ze sześć namiotów, trzydzieści osób. Większość ma instrumenty muzyczne, więc przez kilka dni gramy i śpiewamy (nawet ja walę drutem w jakąś puszkę) pieśni, których nauczyliśmy się od Krisznowców. W parę dni po rozpoczęciu zlotu wpada milicja i legitymuje nas. Rewizja, ale nawet oni nie wyszperali nic podobnego do narkotyków. Jogini nawet leków przecież nie uznają. Wracając do Krakowa postanowiliśmy z Tomkiem zostać wielbicielami Kriszny. Wyświęcamy się wzajemnie na kapłanów i O.K. Religia nasza to uniwersalny zlepek chrześcijaństwa, buddyzmu i hinduizmu. Absolut co jakiś czas wciela się w jednego z ludzi i na takiej zasadzie zjawia się Zbawiciel, aby przypomnieć ludziom o ich drodze. Raz jest Buddą, raz Kriszna, raz Jezusem. Zawsze jednak głosi miłość, pokój i wolność. Chrystus w naszym pojęciu był sto ósmym wcieleniem Kriszny... * * * Zapisuję się wreszcie do Indyka. Mogę pożyczać książki. Pod kierunkiem tamtejszego guru ćwiczę jogę razem z grupą amatorów. Rzecz jasna hatha jogę. Guru sam zajmuje się krija jogą, czyli osiągnięciem wyzwolenia przez patrzenie w siebie i negowanie wartości istnienia wszystkiego, co z zewnątrz. Mnie bardziej odpowiada bhakti joga, czyli roztopienie się we wszechbycie, a więc droga odwrotna, choć oczywiście w każdej jodze cel jest ten sam - wyzwolenie. Poza tym nasz guru po cichu nauczał paru wybranych astrologii i różdżkoznawstwa, czyli wahadełkowania. Z tym wahadełkowaniem zaczęły się jaja. Widziałem jak ludzie beznadziejnie pakują się w kanał sprawdzając wahadełkiem wibracje każdej osoby, ba, przedmiotu. Spotkałem takiego, co chodził po mieście i zasłaniał się rękami od złych wibracji. Nie znaczy to wcale, że działacze Indyka wszyscy byli tacy. Przeciwnie. Większość, byli to mądrzy, światli i spokojni ludzie. Tylko nasz guru był trochę przetrenowany metafizyką i zajmował się często rzeczami, które wedle mej skromnej wiedzy jeszcze nie były magią, ale..." Sam guru jadał tylko pszenicę, którą siał w doniczkach oraz nasiona zioła koziej ratki, aby nie nałapać złych wibracji. Poznałem tam kilka osób, w tym człowieka zwanego Gandhim, który studiował filozofię i religie Indii. Cichy, spokojny facet. Nie wiedziałem, że kiedyś wielką rolę odegra w moim życiu. * * * Któregoś wieczora rozległo się pukanie do drzwi. Kazań szczekał jak na obcego. Znowu mentownia? Otworzyłem i cofnęło mnie. W progu stały dwa upiory o woskowych twarzach, cieniach pod oczami i o martwych, błyszczących jak węgle oczach. Wyższe widmo postąpiło naprzód i wyciągnęło chudą, trzęsącą się rękę. - To ja, Janek z Wrocławia. Nie pamiętasz? Rzeczywiście, jeśli się dobrze wpatrzyć, to istota ta przypominała Janka. Ale nawet głos mu się zmienił. Głuchy, prawdziwie cmentarny. Druga istota postąpiła naprzód wyciągając przed siebie jakieś zeschnięte szpony, które miały imitować ludzkie ręce. Można się było domyślić, że kiedyś była to dziewczyna, ale poznać osoby się nie dało. Pod żółtą skórą wyraźnie zaznaczała się czaszka, z której zwisały długie, bezbarwne strączki, niegdyś jasnych włosów. Stwór uśmiechnął się pokazując szczerbate zęby w czarnych opuchniętych dziąsłach. - Beatę ze Szczecina pamiętasz? Jezu! Mała, śliczna blondynka, którą spotkałem na chacie w Warszawie. Piliśmy wtedy makiwarę, czyli słomę, zagryzając "gumą". Niezły nocny seansik przerywany rzyganiem, bo makiwara powoduje wymioty. Przegadaliśmy całą noc w ubikacji. - Co się wam stało - ludzie? - Nie widzisz? Głody. Siedzieliśmy w pokoju i Jacek wygrzebał pompkę oraz buteleczkę z przerobionym makiem. Naciągnął w pompkę czarną jak smoła ciecz. Gdy igła wchodziła w suchą, cienką rękę Beaty, zrobiło mi się słabo i odwróciłem głowę. Czułem jak przez pokój wionęło śmiercią. Beata odetchnęła głęboko, trochę wróciły jej kolory i oczy oprzytomniały. Teraz Jacek zaczął szukać na rękach miejsca. Nie znalazł. Wreszcie sycząc z bólu wstrzyknął sobie w nogę. Dopiero teraz humor mu się poprawił. - Lecimy na Lublin. Sezon makowy się kończy, a tam są jeszcze pola. - Ludzie! Przecież wy zdychacie! - Zgadza się. I co z tego? Czy warto żyć w takich męczarniach? Przestaniemy brać, to umrzemy w takich piekielnych mękach, że ktoś, kto w tym nie był, pojęcia nie ma. Tak to przynajmniej śmierć będzie przyjemniejsza. - A na odwyk? - Gdzie? Lubiąża już nie ma, a gdzie indziej to paranoja nie leczenie... Stary. Mamy jeszcze mak, ale nie gniewaj się. Nie poczęstujemy. Musimy dojechać do następnego pola, a jak do tego czasu nam zabraknie, to końcówka. - Co ile bierzecie? - Trzy razy na dobę po cztery centy. Przesiedzieli do rana i poszli na trasę, przyhukawszy najpierw, żeby dojść. Oboje przytulili się do mnie. Mocno, z całych sił, że nie wiem skąd je w ogóle brali. Gdzieś po roku dowiedziałem się, że Beata zmarła w miesiąc po pobycie u mnie z wycieńczenia. Jacek dwa tygodnie później podał sobie na kopa dwadzieścia centów maku, żeby się nie męczyć. * * * Mentownia wpada znowu często. Zmienił się dzielnicowy. Poprzedni był równy chłop, obecny to kawał chama. Gliniarze wpadają co chwili. Klną, ubliżają, grożą biciem i nie tylko grożą. Parę razy biorą na czterdzieści osiem z domu. - Idź do pracy nierobie, bo ci nerki odbijemy! Mieszkanie ci zabierzemy gnoju! - Ojciec też radzi, żebym poszedł do pracy, to będę miał spokój. No więc po wielu trudnościach udaje mi się wrócić do ZOO na stare stanowisko. Spokój? Gówno nie spokój! Glina dalej rozrabia. Rzucić wszystko w diabły? Jakiś git płaci mi parę tysięcy za klucz od chaty, książki daję Tomkowi na przechowanie, zwalniam się z pracy i z psem ruszam na trasę. No i teraz jestem już na całego bezdomny hipis. Na wylotówce wiatr ciska śniegiem. Grudzień. Zimą na trasie jechać z psem to mordęga. Kierowcy biorą niechętnie. Do Kielc wlokę się dwa dni. Do Radomia dzień. Fioletowy, na pól przytomny, z odmrożonymi nogami (spanie na klatkach schodowych zimą to średnia przyjemność), docieram do chaty Haliny. Piję gorącą herbatę i padam spać. Halina ma małego synka z jakimś hipem, który znikł w Polsce. Pracuje jako dozorczyni. Przecież w bloku, który sprząta, nie ma dozorcówki, więc mieszka w suszarni razem z dzieckiem i swym aktualnym chłopakiem. Też hipis. Równy chłop, znamy się już z widzenia z Częstochowy. Ćpał trochę, ale w normie. Pod ich opieką zbieram się pomału. Kazań też, bo zimowa eskapada ze spaniem na klatkach schodowych i dla niego była trudna. Najważniejsze, to przeżyć zimę. Halina i Rumcajs, jej chłopak, nawet się nie dziwią, że uciekłem zimą z własnego mieszkania. Długo jeszcze chodzę po mieście jak partyzant, kulę się na każde pukanie do drzwi. Ostre, niespokojne sny. Obsesyjnie śni mi się Joanna. Dochodzi do tego, że modlę się do niej o ratunek w ciężkich chwilach. Kiedyś przypadkowo patrzę w lustro. Twarz ściągnięta, a oczy palą się jak dwa węgle. Trzęsą mi się ręce. Czyżby zbliżał się obłęd? * * * Tylko cierpliwym rozmowom i ciepłu Haliny zawdzięczam zdrowie psychiczne, które wtedy wisiało na włosku. To ona wybiła mi z głowy zdobycie nitrogliceryny i wysadzenie w powietrze komendy wojewódzkiej MO razem z sobą. Nieraz rozmawialiśmy o metafizyce. Halina jest niewierząca, ale wierzy w parapsychologię. Pomału udowadnia mi, że taka Joanna czy Jacek mag byli ludźmi z krwi i kości, tyle, że mającymi jakieś zdolności w telepatii i hipnozie. Zjawiska nie zbadanie co prawda, ale znane. Nawet moje sny i głosy prorocze. Jasnowidzenie też się zdarza, choć również nie jest zbadane, a bardzo wielu zwykłych ludzi ma w życiu przynajmniej jeden czy dwa epizody jasnowidzenia i to przeważnie podczas snu. * * * Przed Nowym Rokiem przyszedł list od Icziego-karateki zapraszający nas na zlot sylwestrowy do Nowego Sącza. Halina zostaje z dzieckiem i psem, a my z Rumcajsem idziemy na wylotówkę. Lecimy dość szybko. Śpimy zupełnie kulturalnie, bo udało się nam wkręcić do schroniska młodzieżowego w Tarnowie. Forsę mamy. Na następny dzień spotykamy się wszyscy przy herbacie w nowosądeckim Empiku. Zlot, rzec można, kameralny. Ze dwadzieścia pięć osób. Tylko tyle, że jak się okazuje, Iczi nie załatwił noclegu. Wędrujemy do jakiegoś lasku i tu Iczi stwierdza, że spędzimy noc. Mróz trzaskający. Ktoś miał termos z herbatą, ale szybko się skończyła. Kręcimy się po lasku przeklinając godzinę, w której strzeliło nam do łbów jechać na ten zlot. Wreszcie zapada zmierzch. Iczi wyciąga spokojnie gruby taternicki śpiwór - Śpimy! - ogłasza i kładzie się na śniegu. Szczeny nam opadają. Wiadomo, Iczi kąpał się nieraz w przeręblu ale my mimo, że mamy już zaprawę spania na klatkach schodowych, na spanie na śniegu się nie piszemy. Drepczemy więc wkoło leżącego Icziego tupiąc i zabijając ręce jakby to była zabawa w "starego niedźwiedzia". Ale żadna zabawa. Mróz aż dusi! Po jakiejś godzinie Iczi zrywa się ze śniegu. - Cholera! - dzwoni zębami. - Nie da się spać! Idziemy! - Dokąd? - Do piwnicy. - Do jakiej? - Mam w Nowym Sączu kumpla, który nocuje nieraz ludzi u siebie w piwnicy. Dał mi klucz jakbyśmy nie mieli gdzie spać. - To po co nas, kurwa mać, tu żeś zawlókł? Iczi zbywa naszą wściekłość milczeniem. W piwnicy gorąco, bo przebiega przez nią rura od centralnego ogrzewania. Materace na podłodze, koce... Ciepło jak w uchu. Śpimy do następnego wieczora. Noc przesiadujemy na dworcu i rozjeżdżamy się wszyscy. Do diabła z Iczim i jego zlotami. * * * W Radomiu zastaliśmy gości. Przyjechał Kefas z jakimiś dwoma chłopakami i dziewczyną. W pierwszym momencie nie poznaliśmy go. Miał na sobie białą szatę, białe spodnie podobne do kalesonów i różaniec krisznowców składający się ze stu ośmiu paciorków. Włosy i brodę zgolił. Jego towarzysze wyglądali podobnie. Od krisznowców z Zachodu różnili się tylko tym, że wstydzili się zostawić kosmyk na głowie i wygolili się na gitów. W rozmowie dowiedzieliśmy się, że z katolicyzmem koniec, z buddyzmem koniec, z ćpaniem też (bo Kefas po zerwaniu z jogą ćpał trochę). Teraz był wielbicielem Kriszny i nawet święcenia w RFN otrzymał. Dostał prócz tego indyjskie kadzidełka i książki Sri Iśopanisad do rozdawania w braterskiej miłości. Z braterskiej miłości opylał więc kadzidełka po dysze, a książki po stówie. Biznes szedł mu nieźle, bo już zdążył się małego fiata dorobić. Ma jeszcze trochę materiałów, ale po angielsku, więc tylko nam tłumaczy. Ten tylko może być zbawiony, kto wielbi Krisznę! Słuchajcie ślepo swego guru, któremu sam Kriszna dał mądrość, nie jedzcie mięsa! Utrzymujcie czystość! (to ostatnie nie tylko w przenośni. Na moich oczach kąpał się ze sześć razy, a obmywali się co chwila jak faryzeusze). - Kochajcie tylko Boga, nie marności tego świata. Ty na przykład zamiast Kriszny kochasz psa (to było do mnie). - Miejsce psa jest na łańcuchu, a nie w twoim sercu! Pozbądź się psa i kochaj Krisznę! - O kurwa! To już katolicy lepsi od tych całych krisznowców. Przygotowują w kuchni posiłek wyszorowawszy ją uprzednio na glanc. My nie jesteśmy wielbicielami, więc czegokolwiek dotknęliśmy się należy myć i ścierać. Jesteśmy przecież nieczyści. Halinie już w ogóle niczego tykać nie wolno, bo kobieta jest nieczystym narzędziem demonów. Nawet ta ich dziewczyna nie wszystko może dotykać. Potem zasiadamy do stołu. Krisznowcy podają nam wszystko czyściutkie, wymyte, z promiennym uśmiechem i tylko uważają, aby nas, broń Boże, nie dotknąć! Potem siadają kręgiem ze swymi instrumentami i grając, śpiewają swoje pieśni. My ich nie rozumiemy, bo śpiewają w sanskrycie. Oni chyba też nie, ale im to nie przeszkadza. Pamiętając, co Kefas (teraz u Krisznowców inaczej się nazywa, ale język na tym można złamać) mówił o nieczystości kobiet, postanowiłem sprawdzić, kto tu mocniejszy. Kult Joanny trwa we mnie nadal zmieszany z elementami magii i autosugestii. W milczeniu skupiam się na jej imieniu. Zatrzymanie myśli, czasu, świadomości. Wszystko znika, tylko pustkę wypełnia coraz bardziej twarz Joanny i huczące w nicości jej imię. Na zewnątrz nic nie widać. Siedzę po prostu w kącie i głaszczę psa, gdy oni śpiewają. Mam zamknięte oczy jakbym spał czy drzemał. Nie widać po mnie abym się skupiał. A jednak Krisznowcom plącze się pieśń, fałszują instrumenty, nie mogą wlecieć w trans. Wreszcie Kefas składa rzeczy. - Idziemy spać - mówi. - Tu Kriszna nie wstąpi, bo jest wśród nas człowiek, który oddał swój atman (duszę) we władzę asurów (demonów). Straszne męki czekają tego, który jest atma-ha (zabójcą własnej duszy)! Śmieję się cicho i gdy nikt nie słyszy mówię: - Widać moje demony potężniejszą mi dały moc, niż tobie Kriszna. Kefas uśmiecha się. Z tym uśmiechem sam przypomina demona. - Swych wielbicieli Kriszna zawsze chroni. A nieczystych oddał na pastwę pożądań i demonów. Ty wielbicielem i tak nie będziesz. Zbyt wiele w tobie jest zła, ale czemu nie dajesz innym poznać Prawdy? - I beze mnie ją odrzucą. Już kościółek i ksiądz proboszcz lepszy od tego, co głosicie. Ale tak między nami, ty Kefas wierzysz w to, co robisz? Uśmiech Kefasa przypomina mi uśmiech Judasza najedzonego sacharyną. - Kriszna, nasz Pan ukochany, oświecił mnie! Kadzidełek ani książki nie kupiliśmy. Po prostu Halina gwizdnęła Kefasowi z torby jedną książkę i garść kadzidełek. Czytamy sobie owe mądrości krisznowców. Cholerny zlepek autentycznych prawd wedyjskich z zabobonem i prymitywną spekulacją pseudonaukową. Śmiać się chce. Ostatnio w ogóle mamy szczęście go literatury. Rumcajs pożycza od kogoś sensacyjną powieść szpiegowską niejakiego pana Lasoty o hipisach. Czytamy raz wyjąc ze śmiechu, a raz zgrzytając zębami. Dowiadujemy się z tej książki, że wszyscy jesteśmy agentami obcego wywiadu, mającymi za zadanie paraliżować prężne i radosne życie w PRL, gdzie ludzie zadowoleni ze swego losu pracują dla ojczyzny i z miłym uśmiechem patrzą na milicjantów i ubeków. Kieszenie mamy pełne LSD, które nam funduje wywiad zachodnioniemiecki, a w ogóle to deprawujemy młodzież, aby przygotować grunt do wkroczenia neofaszystów z Bonn. W jednym miejscu opisana scena ratowania dwojga zaćpanych hipisów. Rany boskie! Doświadczonemu narkomanowi skóra cierpnie na samą myśl o takim udzielaniu pomocy. Lepiej od razu pchnąć nożem, ażeby się delikwent nie męczył. Oj panie Lasota! Widział pan kiedy hipisa? * * * Mieszkamy, jak się rzekło, we trójkę. Z tym, że często wpadają ludzie z Polski na spanie. Żyje się jak na hipchacie. Trochę sęp, trochę praca. Trochę kradniemy mleko z pojemników przed sklepami. Atmosfera dość nerwowa, bo co raz ktoś na głodach czy z paranojami ląduje. Czasem na chacie ruszyć się nie ma gdzie... Halina ma w dodatku dziecko. Gdyby nie końskie dawki "rolek", chyba skończyłaby się. Właśnie od niej nauczyłem się jeść ten środek, którego przedtem unikałem jak ognia. Ale na hipchacie żyć się da tylko na większych dawkach tego środka. W końcu wszyscy do wszystkich mamy prawdziwe i urojone pretensje o wszystko. Zaciskam zęby, żrę rolki i czekam na wiosnę. Ledwo topnieją śniegi idę na trasę. Ląduję w Kielcach na chacie u Marka "Greka". Grek ma właśnie autentyczną marihuanę kolumbijkę. Trzy dni spędzamy w świecie baśni. Kłęby dymu trawowego i płyty Grechuty przenoszą nas w dziwną krainę metafizyki i filozofii, gdzie rządzi pokój, miłość i zrozumienie. Potem trawa kończy się i obaj lecimy stopem do Tarnowa, gdzie lądujemy na chacie u Murzyna. Stary ćpacz. Siedzi u niego jeszcze paru ludzi z Polski. Nastroje smętne, bo wszyscy są na głodach, a susz makowy skończył się i nie ma z czego gotować makiwary. Włóczymy się po tarnowskich aptekach, ale wszystkie spalone. Sytuację ratuje Rodzynek z Opola, który przybył z trasy dzień po nas. Jest cały zielony od głodów i ledwo stoi na nogach. - Ludzie! Dajcie co, bo się skończę! Wyjaśniliśmy mu jak sprawy stoją, ale nie zraziło go to. Kazał się tylko zaprowadzić do najbliższej apteki. Wrócił dość szybko niosąc dwie buteleczki składaków. Człowiek, który z nim poszedł, wrócił blady ze strachu. Opowiadał, że Rodzynek wpadł do apteki jak bomba, i rozepchnąwszy ludzi przy okienku wrzasnął na ekspedientkę: - Krople na żołądek!!! Szybko! Zbaraniala kobieta podała towar, a on rzucił jej pieniądze i biegiem wyleciał z apteki. Z Tarnowa już sam z Kazanem lecę w Bieszczady. Chyba zostanę tam na stałe. Dość mam całej francowatej cywilizacji. Jednak w lesie zawsze było mi najlepiej. Zahaczam o Przemyśl, gdzie mam paru przyjaciół z Ruchu, ale nie zastaję nikogo. Nocujemy starym zwyczajem w lasku za miastem, pod gołym niebem. Pierwsza w tym roku noc na dworze. I tu kłopot. Nocą Kazań rozchorował mi się. Jakieś skurcze, bóle w zadzie. Źle! To przecież ciepłe niziny. Jak pies wytrzyma ostre górskie noce? Zanim znajdę dla nas jakieś lokum, to potrwa. A dach potrzebny już. Niestety, z Bieszczadami trzeba poczekać. * * * Światło okienne, mrok pokonujące Zmiłuj się nade mną Światło okienne, pokoju ostojo Zmiłuj się nade mną Światło okienne, nadziejo potrzebujących Światło okienne, snu obietnico Światło okienne, posłanie bezpieczne Światło okienne, oczekiwanie budzące Światło okienne, Herbato gorąca Światło okienne, ręko miłość i pokój czyniąca Z pustki ulic wybaw mnie Z obcości poczekalni dworcowych wybaw mnie Z chłodu klatek schodowych Z mroku piwnic Z mokrości jaskiń Z trwogi komisariatów Z piekła domów dla obłąkanych Panie, Boże jeśli chcesz dać mi szczęście wiekuiste Proszę Nie o trony i chwałę Proszę o metr kwadratowy Podłogi w Twej kuchni O koc dziurawy i o coś pod głowę Niech mi położą rękę na włosy A potem sen, sen, sen... Na wieki wieków AMEN * * * Odruch każdego chorego czy zagrożonego stworzenia, to ucieczka do rodzinnej nory. Jadę pociągiem na Kraków... I oto ląduję na bruku rodzinnego miasta, gdzie brak mi własnego kąta. Chodząc po ulicach i siedząc pod Adasiem z bandą ćpaczy i małolatów przeżywam paranoje. Jeśli kiedykolwiek wybierzesz Czytelniku los bezdomnego włóczęgi, to unikaj jak ognia swych rodzinnych stron! Brak dachu nad głową jest tu najgorszą męczarnią. Noce, gdy patrzysz na światła zapalające się oknach znajomych domów, na znajomych ulicach, rozdzierają cię rozpalonymi hakami. Chce się czasem wyć i tłuc głową o chodnik. A w uszach huczą słowa Pisma Świętego: "Lisy mają jamy, ptacy niebiescy gniazda swoje, a Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić". W rodzinnym mieście nie mogłem za cholerę załapać spania i w końcu wylądowałem w jakiejś jaskini w lasku podmiejskim. Uścieliłem legowisko z gałęzi, owinąłem się kocem, a na to położyłem kawał folii, bo ze stropu kapała woda. W dzień siedziałem pod Adaśkiem i włóczyłem się po mieście sępiąc na żarcie dla siebie i psa, a na noc lazłem do tej nory. Innego spania za cholerę nie mogłem znaleźć "Ciocia Bramowska" niegościnna. Raz przegonił mnie jakiś cięć, innym razem sukinsyn lokator dzwonił po glinę, że ledwo zwiałem. Starzy znajomi na trasie, a małolaty żyją na garnuszku u mamusi i na spanie nie wezmą. Są jeszcze przyjezdni tak samo bez spania jak i ja. Nic w Krakowie nie wysiedzę. Trzeba zbierać się na trasę. Tylko jak długo jeszcze wytrzyma chory pies. Nieraz przy mnie głodował, nieraz oberwał. Ale zawsze się mnie trzymał i właściwie tylko on mi został. Nie mogę go stracić. * * * Siedzę na ławce na Plantach Krakowskich. W głowie kołacze obsesyjna myśl. - Ćpać! Ćpać! - Nie ma co. Składaki i ziomki wycofano z wolnej sprzedaży. Bibuły (fałszywych recept) robić nie potrafię. Maki jeszcze nie dojrzały. Straszliwa chandra, od której nie ma ucieczki. Chory pies. Obce rodzinne miasto... Po co ja tu w ogóle wracałem? Spotkałem znajomą dziewczynę z Ruchu, która zadała mi właśnie to pytanie. Rąbnęło mnie jak siekierą. - Jak to, po co? Do swojego miasta. - Wzruszyła ramionami... Naraz ból wybucha w duszy jednym skowytem. - Boże! Jeśli jesteś, ratuj mnie i psa, albo mnie zabij od razu...! W tym momencie przysiada się na ławkę jakiś szczeniak w licealnym mundurku. - Czy można? Wzruszam ramionami. Ławka jest na tyle duża, że się zmieści. Spoglądam na szczeniaka. Doświadczone oko sępa poznaje, że mały chce o czymś pogadać. Ciekawe jak zagai? - Przepraszam pana bardzo. Czy może panu pomóc zanieść gdzieś ten tobołek? Jeżdżę po Polsce z wielkim workiem żeglarskim, który nie jest taki ciężki. Są w nim dwa koce i zmiana odzieży. Patrzę na szczeniaka i myślę: - Wziąłbym cię synku na plecy razem z tym tobołkiem, poszedłbym do Szczecina i nie poczułbym. - Nie, dziękuję. Mnie się nigdzie nie spieszy. - A pan gdzie mieszka? - W tej chwili tu. - Jak to tu? - No, na tej ławce. Jak siądę na drugiej, to tam będę mieszkał. Chłopak orientuje się, że żyję pod chmurką. Chwilę rozmawiamy. W środku mogę rozpaczać. Na zewnątrz rzadko opuszcza mnie humor, choć w tej chwili mój humor jest super wisielczy. Po krótkiej chwili chłopak zabiera się do roboty. Nawraca mnie na wiarę katolicką. Rżnie dokładnie wszyściuteńko, co napisane jest w przeciętnym katechizmie dla szkół podstawowych. Słucham cierpliwie. Każdy człowiek ma swoją rację, prawdę. Każdy ma prawo ją wygadać. Znam co prawda te sprawy na pamięć, ale nawet podoba mi się ten cielęcy zapał. Po półgodzinnym informowaniu mnie, że Chrystus mnie kocha i że za mnie umarł, padła konkretna propozycja. Gdzieś na Pomorzu jakiś ruch katolicki założył sobie komunę. Pracują na roli, kochają się w Panu i wielbią Wyżej Wymienionego. Chłopak proponuje, abym z nim tam jechał. Na pewno znajdę tam Boga. To już interesujące. Bóg Bogiem, a chata i żarcie dla psa są mi potrzebne na gwałt. Jak tam i Boga znajdę, to jeszcze lepiej. Umawiamy się na następny dzień pod Adaśkiem. * * * Bóg chyba rzeczywiście chce mi pomóc, bo przed wyjazdem załapuję spanie. Dekabrysta wrócił do Krakowa i bierze mnie do siebie na chatę. Podłoga! Cztery ściany! Sufit! Sam komfort. Ze spaniem trochę gorzej. Dekabrysta jest zalany. Muszę układać go do snu jak dziecko. W środku nocy wpada na chatę pijany kumpel, który twierdzi, że kiedyś był w Ruchu, Przynosi alkohol, rozbudza Dekabrystę. Piją razem, póki zalanemu Dekabryście nie urwie się film. Jego kumplowi coś chodzi po pokoju, wyłazi z kątów. Delirium tremens. Ugłaskuję jakoś i jego, a gdy zasypia, ja nareszcie też się kładę. Ja się nie wyśpię. Chwała Bogu, że choć Kazan prześpi się na suchym. * * * Spotykam się z tym samym katolickim małolatem na Rynku. Siąpi deszcz. Idziemy na dworzec. Forsy jeszcze coś zostało. Na bilet będzie. Jedziemy więc, ale do pociągu jeszcze godzina. - Nie masz tu jakiegoś kumpla, u którego można by usiąść i herbaty się napić? - pytam. - Mieszka tu niedaleko jedna dziewczyna z naszej wspólnoty modlitewnej. Może będzie w domu. - Była. Jak wyglądało nasze spotkanie? Ja zobaczyłem tylko coś małego, wielkie okulary i najpromienniejszy uśmiech jaki w życiu widziałem. A jak to odebrała Maria? - "Naprzód - jak opowiadała - wszedł smród niemytego ciała, tytoniu i czosnku (przepadam za czosnkiem), a potem szkielet psa, a za nim ludzki szkielet pokryty łachmanami, brudem i kudłami, spod których paliły się jak żarówki oczy, w których zastygł dziki zwierzęcy strach". Mały pokoik, w którym od razu poczułem dom. Prawdziwy dom jak z dzieciństwa. Rozmawiałem z pól godziny z obcą dziewczyną jak ze starym przyjacielem. Gdy wreszcie wyszliśmy do pociągu czułem się wypoczęty i odprężony. Chciałbym tu jeszcze kiedyś wrócić. * * * Święta naiwności! Gdzie ja trafiłem? Z początku myślałem, że to wariaci. Bez przerwy promienne uśmiechy. "Chwała Panu! Alleluja!". Wiara i filozofia życiowa jak z katechizmu dla grzecznych dzieci. Ale ci ludzie to wcale nie ciemniaki. Jakaś artystka malarka, studentka psychologii no i ... Gandhi. Ten sam, którego poznałem w Indyku. On ponoć założył tę pieprzniętą komunę. Gdyby nie chory pies i moje wyczerpanie psychiczne, zwiałbym pierwszego dnia. W jakim oni świecie żyją? Jutrznia. Anioł Pański, modlitwa wieczorna i Pismo Święte... W starej ceglanej chałupie siedzi parę osób i ksiądz. Dziewuchy śpią osobno, chłopaki osobno. Mnie hipisa śmieszy ten podział. W końcu jeśli się chce zachować wstrzemięźliwość, to potrafię się utrzymać w karbach śpiąc na wspólnym posłaniu z nagą dziewczyną. Jeśli nie, to co pomoże taki pozorny podział. Ja śpię z Kazanem w stodole. Przynajmniej mam tam spokój. Żarcie jest, spanie także. Robota też jest, ale nie wymyślają mi od niedołęgi, że nie klei mi się w rękach. No i te modlitwy, modlitwy... Ale skoro wszedłeś między wrony... Zresztą chrześcijaństwo to też droga Prawdy. Tylko czy musi to być na poziomie wiejskiej szkółki niedzielnej? Nareszcie mam okazję pogadać z Gandhim. To w końcu człowiek z mojego świata i prędzej się złapiemy. No i znaleźliśmy wspólny język. - No i co, znalazłeś w swoich poszukiwaniach? - pyta Gandhi. - Niewiele. Chyba nie w tym wcieleniu się wyzwolę. - Wiesz co? Ja znalazłem swoją drogę. Właśnie tu. Jestem w końcu Polakiem. Słowianinem, a nie Hindusem. Po co mamy importować Boga aż z Indii? Przecież On jest i tu. Zostawił nam Prawdę dla nas Europejczyków... - Chrystus! Człowiek. Taki bezdomny hipis sprzed dwóch tysięcy lat. I wielki Guru Absolut... Prosta prawda głoszona z ołtarza wiejskiego kościoła. A jednak Prawda. Miłujcie się! Miłujcie Pana Boga swego!... Jeden wielki skrót. Kwintesencja wszystkich pism: Talmudu, Upaniszady, Wedy, Pisma Świętego i nasza hipisowska pacyfa. Miłość! Nareszcie żywa. I tyle... Idziemy z Gandhim do kaplicy i przed krzyżem zbitym z dwóch kijów ja hipis, mag, jogin, zaczynam nareszcie mówić słowa zaklęcia mistycznego, których na śmierć zapomniałem: - Ojcze nasz, któryś jest w niebie... - Zaczynam czuć, co mówię. * * * Cuda cudami. Wiara wiarą. A życie życiem. Nawet fakt nawrócenia na chrześcijaństwo nie znaczy jeszcze, bym tak zaraz pogodził się z tym miejscem. Oswajam się wolno. Oni ze mną też. Ja pierwszy raz widzę ruch katolicki i poza sprawami religii trudno, żebym każdą sprawę akceptował. Oni pierwszy raz widzą hipisa i też nie wiedzą, z czym to się je. Spowiadam się pierwszy raz od wielu lat i obawiam się, że ksiądz kropnie na serce jak usłyszy. W końcu lista grzechów sięga jeszcze mojego życia na Kazimierzu. Ale nawet przeżył i dał rozgrzeszenie. Grzechy... Zauważyłem, że niektórzy mają ciężką obsesję na punkcie szóstego przykazania. Wiadomo - niewyżyty popęd (Freud się kłania). Gandhi pojechał, bo on stale w rozjazdach ewangelizacyjnych, a ja siedzę między tymi ludźmi i coraz bardziej się z nimi zżywam, choć przecież nie do końca przejmuję ich światopogląd. Nie jestem tak bezkrytycznie nastawiony do mistycyzmu jak oni. Fakt, że wierzę w Chrystusa. Ale ich praktyki to nie tylko wspaniałe przeżycia mistyczne, których nie neguję. Zdarza się typowa histeria tłumu i to z halucynacjami. Mój pogląd nawet nie kłóci się ze światopoglądem charyzmatyków, bo oni sami przyznają, że czasami szatan ich zwodzi. Dla mnie ten szatan (choć w szatana trudno, żebym jako mag wierzył) to przede wszystkim zwykłe zjawisko zwane psychologią tłumu. Ale w końcu może szatan i na psychologii bazować. A jednak mimo tych mankamentów wierzę wraz z nimi w tę najgłośniejszą Prawdę. W Chrystusa. Siedziałem w tej komunie z charyzmatykami z półtora miesiąca. Potem ruszyłem w trasę. Pies wyzdrowiał, a we wspólnocie parę razy zjawiło się MO sprawdzać dokumenty. Po co mam narażać ich i siebie. Lecę na Kraków, Cholera, jak mnie tam ciągnie! Kogo tam w końcu mam? Tomek, paru hipów z Dekabrystą na czele, no i ta cala katoliczka. Jak jej tam? Acha. Maria. Już lipiec. Na polach pęcznieją wspaniałe zielone makówki. Oj, kusi diabełek!... Marię w Krakowie zastałem. Pamiętała mnie i cieszy się, że jestem. Ogląda mnie od stóp do głów i stwierdza, że duszę to co prawda umyłem, ale pasowałoby i ciało. - Za parę dni jadę w góry. A może by razem? - Czemu nie! - Masz gdzie spać? - No niezupełnie. - Przenocowałabym cię, ale... - Co ty myślisz, że ja zwierzę jestem? Naścieliła mi na podłodze materacy, płaszczy, żebym się broń Boże nie zaziębił. A potem zasypiam zwinięty w kłębek na podłodze. Po hipisowsku, w ubraniu. Rano Maria posyła mnie po kawę. Daje pięćdziesiąt złotych. Przynoszę kawę, trochę żarcia i stówę reszty (co to dla starego sępa). Maria robi śniadanie. Głupio mi, żeby mnie obsługiwać. Na hipchatach obowiązuje samoobsługa. Ale Maria nie pozwala się wyręczyć. - Wiesz co? - mówię - tak się czuję, jakbym był w domu. - A swoją drogą jak ty potrafisz tak żyć poniewierając się po cudzych kątach, czy po prostu na bruku. - Jakoś leci. - Szczęśliwy jesteś z tym? - Różnie bywa. Jak dotąd nie zdechłem. - A czy ty w ogóle kogoś w życiu kochałeś prócz tego psa? - Chyba babcię, ale umarła dawno temu. Jakoś się bez tego obywam i... - I co? Wielki guru, prorok! Wyłudzający chleb od ludzi, żeby nie zdechnąć z głodu. Gdzie ty się nauczysz w ten sposób miłości Bożej czy choćby ludzkiej? W tej beznadziejnej walce o biologiczne przetrwanie? W walce z chorobą psychiczna i narkomanią? Z głodem i mrozem? W tej ciągłej zabawie w chowanego z milicją? Pewnego dnia poderżniesz sobie żyły, albo, jak to mówisz, zaćpasz się na śmierć. Teraz jeszcze żyjesz Bogiem, ale wśród swoich szybko wrócisz do normy. Zresztą widziałam, że jesteś zabezpieczony na obie strony. - Owszem, Pismo Święte masz. Ale strzykawkę od wypadku też wozisz ze sobą. - Strzykawkę mogę wywalić. - Żeby kupić nową. Pomyśl o sobie nareszcie. - Ciężko będzie. - Faktycznie, ktoś musi za ciebie myśleć. Jesteś ciągle dzieckiem. Dzieckiem, któremu trzeba mamusi. Patrzę przez chwilę na Marię. - Mario. Ja... Wiesz, nigdy nikt się nie martwił o to, czy w ogóle żyję. Chciałem cię o coś prosić. Bądź moją mamusią... Maria naprzód przytuliła mnie, i całuje w czoło, a potem stwierdza: - Tam w kącie jest miednica. Idź się umyj synku... CZĘŚĆ II Krzyż, kompot i kontestacja Wczesny listopadowy wieczór. Na dworze piździ deszcz ze śniegiem. Spoglądam w małe, ciasne okienko wychodzące na typowe krakowskie staromiejskie podwórko. Załapię dziś spanie, czy nie? Jeśli Marii znów nie będzie w domu... Dekabrysta zalał się i nie otworzy, a Wikingowi znów odbiło i prysnął w świat - to zostaje dworzec lub "Ciocia Bramowska". Raczej "ciocia", bo Krasnoludek, który znów zjawił się u mego boku boi się dworca jak ognia. Glina i sokiści polują na bezdomnych jak na szczury. Na klatkach schodowych bezpieczniej. Krasnoludek ma to i owo do stracenia, bo robi kurs z angielskiego i nie chce zawalić. Poza tym ma zamiar składać podanie o paszport do Indii, a do tego potrzebna czysta kartoteka. Ja nawet chętnie przespałbym się w ciepłym areszcie ale z psem nie wezmą. Jeszcze odstawiliby Kazana do azylu. Dobre, poczciwe psisko. Znosi ze mną głód, zimno i inne świństwa bezdomnego życia, a humoru nie traci. Sił też. Niedawno zmasakrował na Plantach jakiegoś ogromnego, wypasionego wyżla tak, że obaj musieliśmy pryskać. Kazań w końcu szczepiony nie był od lat. Opłacany też. Teraz czeka na mnie grzecznie w bramie Empiku. Nie boję się, że ktoś go ukradnie. To mądre zwierzę. Łączy w sobie ludzkie cwaniactwo z ostrożnością i czujnością dzikiego zwierzęcia. Idealny towarzysz dla włóczęgi. Tyle o nas. Co tu robię? Ano siedzę i czekam aż Krasnoludek skończy swój angielski. W krakowskim Empiku można siedzieć spokojnie nawet nie mając na herbatę. Wystarczy wziąć jakąś gazetę ze ściany i udawać, że się czyta. Powinno się co prawda dać kurtkę do szatni, ale zawsze jakoś da się ją przemycić do kawiarni i upchnąć na krześle pod tyłkiem. Siedzi się wtedy jak na miękkim fotelu. Czasem wpada ktoś ze znajomych, u którego można wysępić na chleb, herbatę, papierosy, a czasem i zaklepać spanie, jeśli stale mety nawaliły. O! Właśnie idą! Do mojego stolika zbliżają się. Jeż, Święty i Drwal. -Hej! Witamy się dość ozięble jak na hipisów, ale to konieczność. Bufetowa patrzy na nas co chwila i tylko szuka pretekstu żeby wypieprzyć "brudnych narkomanów". Z towarzystwa brudasem byłem tylko ja (utrzymaj higienę podczas koczowniczego życia), a Drwal nigdy nie ćpnął nawet na próbę, ale to nie istotne. Jesteśmy narkomanami; brudasy i tyle. - Dobrze, że jesteś, Szaman - wita mnie Drwal. - Mamy do ciebie sprawę. Tylko na początek. Ćpasz ostatnio? - Właściwie to nie. Odkąd zetknąłem się z "katolikami", jak nazywam ruch charyzmatyczny, no i z Marią- nie biorę. Sporadycznego palenia trawy czy brania rolek na nerwy nie liczę. - Chwalą Bogu. A więc nadajesz się! Jesteś "starym człowiekiem", masz szacunek u ludzi, a takiego nam trzeba. - A bo co? - Słyszałeś o "kompocie"? - Owszem, ale tego nie ćpałem. - Aktualnie ćpa to już Wybrzeże, Warszawa, zaczął już Wrocław. Jakiś diabelski środek. Gorsze to chyba niż mak i "majka". Ludzie na biegu wpadają w ciąg. Przekręcają się jak muchy. Stoimy wobec alternatywy. Nie dopuścić plagi do Krakowa. Tu Drwal zaczyna dłuższy wykład wpadając w straszliwą grypserę inteligencką. W zdaniach kłębią się wyrażenia typu: alternatywa, konstruktywne wnioski, defetyzm, racjonalizm, irracjonalizm, introspekcja, retrospekcja..." Niektórych słów znaczenia nie znam, a zdaje się, że Święty i Jeż tak samo, choć mają za sobą po roku studiów. Drwal ukończył tylko osiem klas, ale gada jak docent albo działacz partyjny. Po godzinnej gadce stajemy znów wobec alternatywy. Alternatywy założenia komitetu walki z narkomanią na łonie kontestacji młodzieżowej. - Nazwiemy to Kontestacyjny Komitet Walki z Narkomanią. Proponuję nazwę skrótową KKWN. - Nie lepiej od razu PKWN? - proponuję. - Ogłośmy jeszcze manifest. Drwal odczekuje wybuch śmiechu i tłumaczy. - Problem jest poważny, bo idzie o życie ludzkie. Nie można do tego podchodzić z waszym hipisowskim bałaganiarstwem. Musi być organizacja 0 określonych strukturach. A z tym manifestem to nieglupi pomysł. Należy rzeczywiście napisać odezwę do innych miast, aby nie przywozili do Krakowa kompotu ani metod produkcji. Zajmiesz się tym ty Tu wskazuje palcem na Jeża. - A my zbierzemy podpisy... *** Drwal prosił, abym w swej opowieści broń Boże nie pomijał jego osoby 1 w przeciwieństwie do reszty bohaterów opisał go pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem. Ostrzegałem cię Tadziu, że napiszę prawdę. Cóż. Sam tego chciałeś. A więc dobrze. Tadeusz Wojciech Drwal. Małolat do mnie tak wiekiem, jak i stażem w Ruchu. Przystał do nas na jakieś dwa czy trzy miesiące przed wspomnianym już, "historycznym" spotkaniem w Empiku, gdzie powstał pierwszy w dziejach naszego Ruchu "komitet" i "manifest". Co Drwal robił dawniej? Z urywkowych wieści słyszałem, że zakładał jakieś grupy terapeutyczne przy różnych klubach i organizacjach młodzieżowych. Wszędzie wylatywał z hukiem za dyletanckie i groźne dla zdrowia ludzkiego doświadczenia z dziedziny psychologii i psychiatrii. Wreszcie trafił do nas. Nasz Ruch jak dobry śmietnik przyjmie każdego bez pytania. Każdemu też pozwala się u nas absolutnie na wszystko, bo jednym z naszych założeń jest wolność, której znaczenia zwykle bliżej się nie precyzuje. Jednak Drwal był szokiem nawet dla nas. Mieliśmy już mistyków, filozofów, wariatów, narkomanów, przestępców nawet. Ale coś takiego jeszcze nie! Drwal przedstawił się nam jako najlepszy terapeuta jeśli nie na świecie, to przynajmniej w Polsce, a poza tym wielki ideolog mający w zanadrzu jakąś nową ideę mającą podbić świat. Ostro krytykował hipisów. - Za cale dziesięć lat waszego istnienia wymyślacie w kółko to samo: "Wyjedziemy w Bieszczady, założymy komunę, odetniemy się od cywilizacji, będziemy mieli psa i kozę". I siedzicie na tyłku kombinując ćpanie. - Stosunek do nas zawarł w swym wierszu "Nie odlecimy na żadne południe". Jest tam wyraźnie powiedziane, że pod płaszczem naszego pacyfizmu kryje się zwykły marazm i tchórzostwo. Pod mistycyzmem kłąb kompleksów, i że w ogóle nigdy nic nie stworzymy. Miał tu rację i co z tego?... Gdyby Drwal trafił na inne środowisko może i stworzyłby jakąś organizację czy sektę. Ale po nas takie idee jak woda spływały. No, a po drugie, sam Drwal musiałby zdobyć się na więcej konsekwencji i wytrwałości. Co z tego, że ciągle działał, skoro ledwo zaczynało mu się coś z tego kleić - rzucał wszystko w diabły zostawiając na lodzie współpracowników. Należy mu jednak oddać sprawiedliwość, że zawsze lojalnie ostrzegał swych uczniów przed swą wadą. Nie można też mu było odmówić ogromnej wiedzy z dziedziny psychologii, którą zgłębiał tylko po amatorsku, (z wiedzą praktyczną było gorzej). MÓJ DOM Idę z trasy i myślę Czy istnieje dom Taki, z którego nie wylecę na kopach Dom, gdzie jestem dokąd chcę I wracam gdy zechcę Kawałek podłogi Gdzie mogę leżeć jak chcę Drzwi, które otwierają się Kiedy chcę... A jeśli już taki dom się znajdzie Czemu na wizytówce ma pisać "Izba tortur" - czytaj - samotność. %% Jlt Cicho, po partyzancku zakradamy się z Krasnoludkiem na podwórko. Z bijącym sercem patrzę w górę. Jest światło! A więc Maria jest w domu. Ale to jeszcze niewiele znaczy. Maria jest, ale czy sama? Jej rodzina i przyjaciele robią co mogą, żeby dziewczyna przestała się z nami widywać. Rodzina - "bo te kudłate jaskiniowce jeszcze cię zgwałcą czy zabiją". Przyjaciele studenci - "bo ci narkomanii to tylko patrzą, żeby cię wykorzystać, wykoleisz się przy nich zupełnie". Przyjaciele charyzmatycy - "bo to pokusa szatańska z dwoma mężczyznami pod jednym dachem. A hipis to wiadomo - bezbożnik i często poganin. A tego Waldka to w dodatku demonami czuć". Te katoliki mają węch jak dobre psy. Nie gorszy od joginów. Od razu poczuli, że swego czasu babrałem się w magii. Czasem tak mi za skórę zachodzą, że mam ochotę użyć przeciw nim swych mizernych zresztą umiejętności. Ale nie można. Każdy mag wie, czym się kończy walka z chrześcijaninem (tym prawdziwym, a nie tym kościelnym) czy joginem. Boska energia blokuje ich lepiej jak zapora minowa. Posłana w nich energia odbija się i wraca szkodząc nadawcy. Wspinamy się na schody, na biegu odmawiam modlitwy i mantry do wszelkich mocy opiekuńczych z Jezusem na czele. Tak bardzo chciałbym być z Marią. Nie, nie o seks idzie. Jak jestem w jej domu to czuję wreszcie, że jestem bezpieczny. Jej mieszkanie - to mój dom. A ona? Matka, przyjaciel, guru... Dziewczyna? Z dziewczyną uprawia się seks, a z Marią tego nie robię. Ciężko to sprecyzować, ale wiem, że chcę z nią być jak najbliżej. Dzwonek do drzwi. - Możemy? - Chodźcie. Nikogo u mnie nie ma... Tulę się do Marii jak pies, którego właściciel właśnie odebrał z azylu. Dom, ciepło, światło, sucho. Kazań leży w kącie pod piecem i liże łapy. Woda ścieka z jego przemoczonej sierści na podłogę. Tam na schodach została groza. Groza dzikiej, obłąkanej walki o byt. O nocleg, chleb. Ciuciubabka z milicją i gitami. Sen w kącie zatłoczonej hipchaty, gdzie nad uchem bełkoce zaćpany lub dycha kopulująca para. Tu jest Maria, jej Jezus - Bóg pokoju i dom... - Zrobiłabyś, panie, herbatę - przerywa powitanie Krasnoludek. - Dla mnie ziołową. Przyniosłem. Maria krząta się i nastawia wodę. - Od razu stawiam i na mycie dla ciebie. Taka była i umowa między nami. - I ty twierdzisz, że hipisi to brudasy! - Że hipisi to nie twierdzę. Ale ty owszem. Znowu odzieży pewnie nie prałeś. - Gdzie? W studzience ściekowej? - To przynajmniej skarpetki wypierz. Ze śmiechem wyciągam przed siebie nogi. Na bosych stopach wiszą strzę py szmacianych trampek. - Jezus Maria! O tej porze roku? - Yeti boso po Himalajach chodzi i żyje! - Muszę ci jakieś buty załatwić. Przecież ty się wykończysz. Który masz numer? - Czterdzieści jeden czy dwa. Nie pamiętam. - Nigdy sobie nie kupowałeś? - Jak babcia żyła to kupowała. A potem dawali mi nieraz buty. Pasowały to nosiłem - nie pasowały to sprzedawałem. - Wiecie co chłopcy? Przez najbliższe trzy dni nie mam zajęć na uczelni. Zamykamy drzwi i odpoczywamy sobie. Co wy na to? - Ja panie muszę być jutro na bramie w robocie. Krasnoludek ostatnio pomaga Wikingowi sprzedawać obrazki na Bramie Floriańskiej. Zaczepiło się tam paru naszych i robią interesy. Krasnoludek ciuła forsę na wyjazd do Indii. - No to będziesz wyskakiwał. A jak będziesz wracał - dzwoń sygnałem. - A nikt nam nie wlezie przez te dni? - Nie. Puściłam wiadomość, że wyjeżdżam. Cieszysz się? Przytulam się do Marii. Trzy dni. Poza te dni moja wyobraźnia nie sięga. Nie chce sięgać. Pół goły leżę na wersalce oparty o ścianę. Maria porozwieszała moją odzież na sznurze w kącie. Przez parę godzin mordowała się piorąc i wylewając czarną jak smoła wodę. W ogóle nie dała sobie wytłumaczyć, że bród jest najlepszą warstwą izolacyjną, jak to już Eskimosi odkryli. - A teraz kolej na ciebie. Nagrzałam ci wodę! Nagości się nie wstydzę, ale przy Marii obcinam się trochę. To przecież katoliczka, a oni mają na ten temat inne pojęcie niż my. Jednak Maria traktuje nagość po naszemu. Przynajmniej w stosunku do mnie. A raczej nawet nie zupełnie po naszemu. Jak matka nagość dziecka albo pielęgniarka nagość chorego. - Kiedy ty się ostatni raz myłeś? - On, panie, to chyba jeszcze zanim nawiał z własnego domu. Tam miał wannę - wtrąca Krasnoludek, zaprzestając na moment gryźć jabłka. - Co za poplątanie - śmieje się Maria. - Dziecko ze starym traperem. Człowiek pierwotny z paniczem hrabiowskim. I to wszystko w jednej skórze. Daj no gąbkę. Przecież ty nawet myć się nie umiesz. No, nie złość się. W końcu wam chodzi zdaje się o to, aby ludzi szokować. W stosunku do mnie to ci się udało. - On to panie nawet hipisów szokuje - wtrąca Krasnoludek. - Krasnoludek! Czy ty musisz koniecznie dogadywać? - Właśnie - wpada mi w słowo Maria - przyganiał kocioł garnkowi. Ty też jesteś dobry. Ten to przynajmniej je, co mu podać. A ty? Od awitaminozy zielony, a w sumie tylko jabłka z mlekiem wtraja. Wykończysz się. - Brahmaczari - mruczy Krasnoludek i wbija zęby w jabłko. - Brahmaczari? Co to znaczy? - To z sanskrytu - wyjaśniam. - Droga Brahmy. W bardzo dowolnym tłumaczeniu. Brahma Sadczidananda to tak, jak u was Absolut czy Bóg Ojciec. Kto idzie jego ścieżką ten nie zabija, nie je mięsa i nie uprawia seksu. - Czyli pełna asceza. No cóż. Mój szacunek. Tylko, że zdaje się, że w tym klimacie środkowej Europy asceza jest o wiele mniej zdrowa niż w Indiach. Są dowody naukowe na słuszność tej teorii. - Największym dowodem są wasze sterczące kości i mięśnie w zaniku. Cud dieta dla K. L. Auschwitz-Birkenau. Ty chyba też za często mięsa nie jadasz? - Ja raczej ryby. One mają mniejszą świadomość i ich mięso zawiera mniej szkodliwych wibracji czyli skutków karmicznych. - Waldek, czy ty faktycznie się nawróciłeś czy jesteś hinduistą? Bo ja już zaczynam się gubić. - Wierzę w Jezusa - Boga Zbawiciela, który jest sto ósmym wcieleniem boga Wisznu. - Czy tobie nie kręci się w głowie od tej mieszanki firmowej? -Nie - No cóż. O doktrynę spierać się nam będzie trudno. Za to skoro uznałeś mnie za matkę, to nie ustąpię, gdyż chodzi o ziemskie detale twej drogi. Chrystus zdjął z nas te wszystkie, jak to nazywasz, skutki karmiczne. Nie musisz się już więc przed tym pilnować. Pozostają skutki niewłaściwej karmy. Czyli niewłaściwego karmienia twej doczesnej siedziby. Jak patrzę na ciebie, to mam ochotę rzec "doczesnych szczątków". Od dziś masz normalnie jeść mięso, zrozumiano?! - Ale mój duch... - Jeszcze trochę takiej diety, a będzie się mówiło "twój upiór". A teraz ubierz na siebie mój szlafrok. Tak. Całkiem przystojny Beduin z ciebie. Kupiłam konserwę mięsną i ziemniaki. Jak mi pomożesz, to ugotujemy obiad. - Krasnoludek kiwa głową. - Ci chrześcijanie to zawsze panie na łatwiznę idą. - Pewnie - potwierdza Maria. - Zawsze mniej schodzi przy gryzieniu jabłek, niż przy gotowaniu obiadu. Siadam z nożem przy garnku z kartoflami. Krasnoludek patrzy przez chwilę na nas. - Mięsa panie nie jadam. - mówi - ale ziemniaków moglibyście panie więcej obrać. *** Stoję z Krasnoludkiem na Bramie Floriańskiej. Wiking, który jest szefem firmy handlu obrazami gdzieś się powlókł. Cały interes na głowie Krasnoludka, który na wszelkie pytania potencjalnych klientów, o ile nie dotyczą spraw finansowych, odpowiada - Ja tam, panie, nie wiem. Ja fizyczny. Właśnie zbliża się klient. Spodobał mu się duży, ciemny obraz, ale nie może jakoś się zdecydować. Wtedy zagrała we mnie krew semickich przodków. No bo jak to? Ma odejść bez zakupu? - Jakie pan ma mieszkanie - pytam, - jasne czy ciemne? - Dość jasne. Przez następne parę minut tłumaczę mu, jaki wspaniały efekt kolorystyczny da ciemny obraz na jasnej ścianie. I facet nie ma wyjścia, kupuje. Gdy klient odchodzi, Krasnoludek zadaje pytanie - Dobrze, panie, ale co by było, gdyby on miał ciemne mieszkanie? - Jak to co? - dziwię się. - a wiesz jak wspaniale z takim wnętrzem harmonizowałby ciemny obraz? Krasnoludek zarabia na Bramie Floriańskiej, a ja na sępie. Wyspecjalizowałem się już nieźle. Dziwna jest psychika ludzka. Teoretycznie każdy powie, że dałby biednemu na chleb, ale nie lumpowi na gorzałę. Ale praktyka jest wręcz odwrotna. Większość ludzi, jeśli wyznasz im, że jesteś głodny - opieprzy cię od razu od nierobów i każe iść do pracy. Natomiast mrugnąwszy porozumiewawczo okiem rzuci dychę czy dwie, jeśli rzucisz hasło: - Szefie, rura mnie pali, a brakuje mi do wina. Rzecz jasna, trzeba doświadczenia i intuicji do kogo podejść. Dobrze biorą też "obiekty" (bo tak fachowo określałem ofiarodawców) na poczucie humoru. Np. "Wodzu! Zbieram na odbudowę swego żołądka". Kiepsko idzie mi robota na oklepane metody, typu "Brakuje mi na bilet". Tą metodę stosuje większość oszustów i jest już oklepana. Można ją jeszcze czasami stosować przy dworcach, ale nie jest to bezpieczne, gdyż męty dworcowe często przeganiają konkurencję ze swego terenu. Czym jest prawdziwy sęp? Otóż nie jest on nigdy wyzyskiwaczem naciągającym frajerów. Używam wprawdzie terminologii "zahaczyć obiekt", jednak nie znaczy to, że gardzę bliźnim, który wręczył mi datek. Ten, który gardzi "obiektem" nie zasługuje na miano sępa. Jest to zwykły oszust, nierób, a często i złodziej. Prawdziwy sęp nigdy nie kradnie. Sztuka polega na tym, aby obie strony dawały sobie radość. Większą bowiem od gotówki radość daje ci świadomość, że spotykasz tak wiele człowieczeństwa w tym pełnym znieczulicy społeczeństwie. Obiekt zaś ma radość poczucia się dobrym i opiekuńczym. To właśnie poczucie dajemy mu obsępiając go. Jeśli czasami zdarzało mi się sępić na alkohol - zawsze jasno to mówiłem. Jak powyżej wspomniałem daje to jeszcze lepsze efekty. Czyli -jeśli czasem trochę oszukiwałem, to tylko - jeśli mówiłem że chcę na wino, zbierając na chleb. Nigdy na odwrót. Wydajność? W poprzedniej części tej opowieści wspomniałem, że w latach siedemdziesiątych, a raczej z ich końcem, gdy w swym zawodzie doszedłem do perfekcji -wahała się od zera do tysiąca (100 PLN) złotych. Kiedyś Maria wysłała mnie do sklepu z ostatnimi pięcioma dychami, abym kupił jej pięć deko kawy. Poszedłem i po godzinie przyniosłem: dziesięć deko kawy, czekoladę, chleb, papierosy i konserwę rybną oraz sto złotych reszty...! Niech żyje sęp! *** Tak ja, jak i Krasnoludek budzimy grozę w personelu wszystkich barów mlecznych i cukierni. Żywimy się z mojego sępa, bo Krasnoludek zbiera na Indie. Długo przeglądamy zestaw dań wypytując personel, czy potrawy nie są przypadkiem na mięsie, kościach czy tłuszczu zwierzęcym. Krasnoludek do ust nie weźmie nawet chleba krajanego nożem, którym krajano mięso czy bodaj smarowano smalec, jeśli go naprzód (noża) osobiście we wrzątku nie wyparzy. Personel i czekających klientów krew zalewa. Mnie też głupio, bo po pierwsze zgodnie z obietnicą daną Marii jadam już mięso, a po drugie nigdy aż takim pedantem jak Krasnoludek nie byłem. Ale muszę się do niego stosować. W cukierniach znów płacimy za ciastka taką drobnicą, że mózg elektronowy namęczyłby się przy odliczaniu należności. Z noclegami gorsza sprawa. Maria znów jest obstawiona świętobliwymi i mniej świętobliwymi przyjaciółmi. Umówiła się, że jak burza przejdzie, to zostawi wiadomość na bramie Floriańskiej. Gdzie wypadnie spanie? Oto jest pytanie? *** W Empiku Drwal roztacza coraz szersze perspektywy naszej działalności. Na razie sprawy organizacyjne. Każdego czymś tam mianuje. Czym? Nieważne, jutro i tak nie będziemy pamiętali. Teraz wszyscy, oprócz rzecz jasna Drwala, czujemy się, jakby to była zabawa w Klossa. - Kompot to poważna sprawa, - tłumaczy Drwal. - W tej sprawie proponuję nawet zawrzeć sojusz z milicją. Spojrzeliśmy po sobie. Porucznik prowadzący sprawy narkomanii, zwany przez nas "Piłatem", jest nawet, jak na glinę porządny, a jego pomocnik "Sierżant Garcia", to stały obiekt drwin i kawałów, ale współpraca? Znajdą na nas haka raz dwa. Dziś kablujemy kompociarzy, jutro każą nam kapować wszystkich i o wszystkim, a pojutrze zażądają dokładnego (daj Boże, że nie pisemnego) sprawozdania ze zlotów. Piłat jest porządny, ale jego koledzy z pracy niespecjalnie. Lepiej nie stawiać go w sytuacji prawdziwego Piłata, który uwikłany w układy i układziki musiał wykańczać wbrew przekonaniom. - Panowie! Płaszcze i kurtki proszę do szatni! - krzyczy bufetowa, a my mamy szekspirowski wręcz dylemat. Jeśli zapłacimy za szatnię, to nie wystarczy na herbatę. Gdy nie oddamy kurtek - wywalą nas na deszcz. Nad hipisem i psem nikt nie ma litości. *** Noc w piwnicy u Janusza. Nie leje i nie wieje. Za to zimno. Aby nie leżeć na betonie wyciągamy z kąta szeroką na pięćdziesiąt centymetrów deskę i kładziemy się na niej owinięci kurtkami. Pod głowę podkładamy torby. Drań Krasnoludek wprasował mnie tak mocno w ścianę, że tylko kości trzeszczą. Najlepiej ma Kazań. Rozłożył się wygodnie na betonie i śpi aż milo. Dlaczego człowiek nie ma sierści? Ta ewolucja chyba czasami się myli. Rano budzi nas Janusz otwierając drzwi. Przynosi garnek z herbatą, chleb, konserwę i pomidory. Nawet dobre śniadanie. Dla mnie, bo Krasnoludek je tylko chleb i pomidory. Herbaty, o konserwie nie mówiąc, nie tknął rzecz jasna. Za to ja muszę czekać aż on zje, bo przecież nie będzie używał noża po mięsie. Resztę konserwy z chlebem zjada Kazań wylizując dokładnie puszkę. Jeszcze nigdy nie skaleczył się o ostre krawędzie. Wychodzimy na dwór. Ostro kuleję, bo całą nogę mam zgniecioną przez Krasnoludka. Przed nami problem: dożyć do wieczora! *** Na bramie wieść od Marii aby wpaść. Wpadamy, ale pech chce, że katolicy wpadli również. Spotykamy się pod drzwiami, więc wycofać się obu stronom ciężko. Atmosfera zła. Na zasadzie kto kogo przetrzyma. Ze względu na Marię katolicy nie atakują wprost. Proponują układy. Załatwią mi pracę, chatę. - A co z psem? - Oddasz gdzieś. - Odpada. Zdanie psa też się liczy. Mógł sobie ode mnie pójść wiele razy. Skoro nie poszedł, to widać chce ze mną być. To już jasna aluzja, aby odpieprzyli się ode mnie i od Marii. Pojęli. Jeden z nich tłumaczy, że on gotów jest we wszystkim pomóc tak mnie, jak i Marii, ale z osobna, a nie razem. A w ogóle to on dyktować będzie warunki pomocy, a nie my. - A czy ktoś w ogóle o pomoc prosi? - zapytałem. - W każdym razie nie ustąpię. - Jak chcesz. - U nas mówi się, że każdy jest wolny i ma prawo czynić co chce. Czyń więc swoje i mnie nie przeszkadzaj. - Nie będę z tobą wchodził w układy. - Brudasie... - Chcesz powiedzieć? - Chwila milczenia. Wreszcie proponuję ugodę. - Zajrzyjcie do waszego Pisma Świętego. Jeśli ono jest tu po waszej stronie, to ja się cofam. Z Bogiem walczyć nie będę. - Sprawa jest zbyt ważna, aby pytać Pisma! Ledwo tłumię szatański śmiech. Przegrał gość na całej linii. Skoro odciął się od właściwego źródła mocy, mogę spokojnie użyć przeciw niemu magii. A zresztą mogę się i modlić. On po stronie tych energii nie jest. Katolicy wychodzą, Maria oddycha z ulgą. - Jeszcze trochę, a oszaleję przez to wszystko. - Dziwny katolik, co Pisma Świętego nie uznaje za autorytet. - To nowy. On jeszcze nie miał nałożenia rąk. On głównie kieruje akcją przeciw wam. - Cóż. Machnę mu figurkę woskową i po sprawie. - Ani się waż! Żadnej magii! To nasi bracia w Chrystusie. Trochę błądzą, ale Bóg to naprostuje. Jeśli wmieszasz w to Szatana, to może i kogoś wykończysz, ale obróci się to przeciw nam. Zresztą sam znasz magię i wiesz, czym się to kończy. Pomódlmy się za tę sprawę. *** Następnego dnia siedząc w Empiku postanawiam sam zaglądnąć do Pisma Świętego aby sprawdzić, czy Bóg uznaje rację moją czy ich. Pismo otwiera się na wyraźnych słowach dających mi otuchę. Jestem tak rozradowany, że nie mogłem się powstrzymać od podzielenia się tą radością z pierwszą osobą, jaka się zjawi. Pierwszy zjawił się Drwal. Pokiwał ironicznie głową. - Oj, wy mistycy! Przecież w tym twoim Piśmie są same wieloznaczniki, które można interpretować jak się chce. - Miałem sporo dowodów naocznych. - Autosugestia! Wiele może. Zresztą pokaż. Ja sobie sprawdzę. - Nie da rady. Pismo mówi tylko do wierzących. - Dobra. Pokaż. Na ten moment postaram się uwierzyć! Położył dłonie na piśmie, a potem zaczął się modlić. Ja modliłem się po cichu, aby Pan dał mu dowód swego istnienia. Drwal otworzył Pismo, zajrzał i... drgnął gwałtownie. Szybko zamknął książkę i oddał mi. - Ciekawy zbieg okoliczności - powiedział i szybko się pożegnał. *** Nocleg na chacie Wikinga. Wraz ze swoją dziewczyną (w naszym hipisowskim pojęciu żoną) Aśką, mieszkają w wynajętym, a raczej zajętym psim swędem, mieszkaniu do rozbiórki. W tej kamienicy siedzi jeszcze sporo innych ludzi na tej samej zasadzie. Artyści, hipisi i jacyś działacze KOR'u czy coś w ten deseń. Płacą na lewo administratorowi i tak siedzą miesiącami. W mieszkaniu pracownia malarska. Stosy śmieci i w ogóle totalny bajzel. Aby się gdzieś położyć odgarniamy z Krasnoludkiem śmieci. Gospodarze śpią w namiocie rozbitym w kącie pracowni. Reszta lokatorów w liczbie stałej sześć osób, a płynnej do dwudziestu, śpi na łóżku w drugim kącie pracowni lub na podłodze jak my. Światło pali się dziś do świtu. Wiking przyniósł skądś wspaniałą trawę. Napaleni w dętkę do rana dyskutujemy nad atlasem szkolnym, jakby tu zorganizować pieszą pielgrzymkę do Tybetu. Nad ranem zaczynamy śpiewać mantry buddyjskie, hinduskie, kriszniackie. Jestem chrześcijaninem, ale bynajmniej nie koliduje to z tym, co robię. Marihuana to przecież nie narkotyk, a Bóg jest jeden. Raz mogę się do niego pomodlić w innym języku. Zrozumie przecież. Rano Wiking pozwala nam zostać do następnego dnia i odespać. *** Z jednego dnia u Wikinga zrobił się tydzień. Gdyby nie tęsknota do Marii (Cholera!'Zaczynam się w tej dziewczynie zakochiwać czy jak? Przecież nie spaliśmy ze sobą), byłoby super fajnie. Na polu plucha. Chatę ledwo ogrzewa piecyk elektryczny, ale hipis nawykły do zimna nie narzeka. Wiking dobrze zarabia na bramie, więc żarcia nie brak. Chcę się dołożyć forsą z sępa, ale mnie opieprza. - Po to marznę na tej bramie, żebyśmy wszyscy mieli co jeść. Na żadne Indie nie zbieram. Owszem. Pójdziemy do Indii, ale na piechotę. Zbierzemy wszystkich hipisów z całej Polski i pójdziemy wielkim pochodem. - Jak Mojżesz z narodem wybranym? - Właśnie. - Tylko czy przez granice nas puszczą. - Robią teraz różne pielgrzymki i tak dalej. Jakieś marsze przyjaźni. Zarejestrujemy się jako coś takiego. W trakcie rozmowy popijamy obaj z butelki prawdziwy francuski koniak. Coraz fajniej szumi we łbie. Wiking to rzeczywiście bardziej wódz wikingów niż hipisowski guru jakim usiłuje być. Tylko mu dać topór do ręki i hełm z rogami na głowę. Pochodzi z dobrej rodziny, ale olał wszystko. Przystał najpierw do garów jak i ja, a potem został hipisem. Zaczynamy śpiewać garowskie piosenki. Z całych płuc aż chata się trzęsie. W jednym kącie Aśka maluje obrazek na bramę Floriańską. W drugim śpią zakopani w kupie szmat Krasnoludek i Kazań... Z Aśką dogadaliśmy się szybko. Ona też ma zdolności parapsychiczne i interesuje się magią. Robiła ze mną test na telepatię za pomocą kart. Chowała za plecy kartę i pytała jaki kolor. Na całą talię omyliłem się tylko raz. Odwrotnie wyniki były dużo gorsze. Okazało się, że jestem świetnym odbiornikiem cudzych myśli, za to słabo je przekazuję. Później już okazało się, że nie każdego tak świetnie odbieram i nie każdemu tak dobrze nadaję. Muszą być jakieś indywidualne cech w człowieku spełniające warunki takiego kontaktu. Aśka wróży mi z kart. Wynika, że będę miał kiedyś własny dom z jakąś dziewczyną. Bliższe dane wskazywałyby na Marię. Ale to wszystko jeszcze nie prędko. Najbliższa przyszłość rysuje się dość czarno. *** Wpada Przewodnik. Dawno nie było go w Krakowie. - Z Tomkiem się widziałeś? - pyta. - Dawno nie. - Niedobrze. Niedobrze. - Co się dzieje? -Ćpa! - Tomek ćpa?! - Rąbnęło we mnie jak obuchem. Mnie tam pompka nie nowina, ale Tomek? Przecież to jogin, który nawet papierosy próbował rzucić. - Martwię się - mówi Przewodnik. - Ty to co innego. Zdaje ci się może, że ja cię odepchnąłem. Nieprawda. Po prostu tobie nie trzeba takich guru jak ja. Idziesz swoją wariacką drogą przez ćpanie, magię, ale dojdziesz. Jesteś niezniszczalny jak Brahma. Są i tacy. Ale Tomek. Jak on wleci, to po nim. Idę do Tomka. Wywołuję go z domu przez jakiegoś gówniarza. Wychodzi. Widzę jego zmatowiałą twarz i małe, zamglone źrenice. Narąbany. - Co ci odbiło?! - Nam wybranym wolno - uśmiecha się Tomek. Jego uśmiech przypomina grymas przy rzyganiu, a głos jest matowy. Jednak nie da się patrzeć na naćpanego będąc samemu przytomnym. - A może spróbujesz? - Co masz? - Kompot. Spróbujesz? Sławnego kompotu jeszcze nie próbowałem. Raz spróbować można. Wchodzimy w bramę. Podwijam rękaw. Tomek wyciąga z kieszeni sprzęt owinięty w chusteczkę i małą buteleczkę po lekarstwach z towarem. Naciągnął dwa centy i pomęczywszy się trochę z moimi latającymi kanałami wszedł. - Wal na kopa - poleciłem. Łup...! Rozczarowany spojrzałem na Tomka. - Nic prawie nie czuję. - Bo tu nie ma kopa. Ale też nie rzygasz. Zaraz poczujesz. Po chwili rzeczywiście rozlał się we mnie jakiś tępy spokój i tyle. Gdzie mu tam do haju po maku czy dykcie? Ale jak już ćpnąłem, to niech coś z tego mam. - Zupy nie masz? - Mam. - Przynieś trochę. Dopiero po dwóch szklankach zupy poczułem to, o co chodziło. Tomek patrzył na mnie z podziwem. - Ty chyba z żelaza jesteś? Tyle po takiej przerwie! - Cóż. Stary dobry organizm ćpacza przedkompotowego. Teraz będąc już solidnie nawalony poszedłem z Tomkiem na Planty, gdzie na ławce tłumaczyłem mu, że nie powinien ćpać. Szło mi świetnie. Tak się przejęliśmy, aż obydwaj się popłakaliśmy. Umówiliśmy się, że odnowimy znajomość, a on przestanie ćpać. Spotkaliśmy się w dwa dni później i... przyćpaliśmy. *** Ćpałem co parę dni z Tomkiem. Na razie na sportowo, ale nie łudziłem się. Prędzej czy później wlecę w ciąg. Kompot i zupa dawały mi jednak ten optymizm życiowy, którego nie mogła dać realna rzeczywistość czy nawet wiara w Boga. Nie byłem głodny, nie martwiłem się o nocleg. Nie bałem się ani gitów, ani milicji. Gdy byłem zaćpany nie chodziłem ani do Wikinga, ani do Marii. Noc spędzałem w poczekalni dworcowej, tępo patrząc przed siebie i snując wspania łe plany na przyszłość nie martwiąc się zupełnie, że nigdy się one nie spełnią. Kazań zdechł by z głodu w takie dni, gdyby Krasnoludek go nie karmił. Przyjaciel patrzył na mnie coraz bardziej zaniepokojony. - Czy ty, panie, nie przeginasz? - Owszem i co z tego? - Umrzesz. - Wiem. Ale tak mi fajnie. Po co to zmieniać. Gdy nocowałem na berzie (dworzec) wysyłałem zawsze Krasnoludka do Wikinga na noc. Jego nie mogą zwinąć. A mnie? Wszystko jedno w końcu. Za którymś razem Krasnoludek wrócił po pół godzinie prowadząc Marię. Oboje nie mówili nic. Maria wzięła mnie za rękę i poszliśmy do domu. Dopiero tam zapytała krótko. - Masz strzykawkę? -Mam. - Oddaj mi. - Po co? Przecież ty nie ćpasz. - Nie chcę żebyś ty ćpał. - Od czasu do czasu można. Zwłaszcza jak chandra tłucze. - Chcesz się zapakować w nałóg? - Nie wierz w te bzdury, że od jednego ćpania się wpada. Niektórzy i parę lat się migają, nim wlecą w ciąg. Wiedziałem, że mówię bzdury. Kompot to nie mak, dykta czy zupa. Niby słabszy i łagodniejszy, ale uzależnia piorunem. - Wykańczasz się. Sam wiesz, że zabić się możesz przy każdym zastrzyku. A jak nawet nie, to czytałam niedawno, że mało który narkoman dożywa trzydziestki. - Boże. I co z tego? Czy to życie jest aż tak atrakcyjne, żeby je ciągnąć w nieskończoność? Lepiej parę lat a dobrze, niż męczyć się latami. - A Bóg? Przecież to on dał ci życie... - Co ma Bóg do tego. Mogę mu to całe życie ofiarować. Ale śmierć to moja osobista sprawa. Nic do tego ani Bogu, ani tobie, ani w ogóle nikomu! Maria bez słowa odeszła w kąt i stała z zasłoniętą rękami twarzą. Myślałem w pierwszej chwili, że plącze, ale potem zorientowałem się, że się modli. A więc stosuje magię katolicką, aby przestawić mi świadomość. Mimo, iż wiedziałem, że przeciw Bogu nie ma mocnych, założyłem blok na wibracje. Ten najprostszy, twardy, odbijający obcą energię jak tarcza. - No, módl się! - warknąłem. Sam nie wiem, co we mnie budziło tak obłędną wściekłość przeciw niej i modlitwie. Byłem przecież naćpany i układ nerwowy ledwo działał. - Jak ten Jezus jest taki silny, to niech mnie teraz zmusi, żebym oddał cześć jego krzyżowi! No, spróbuj mnie do tego zmusić ty albo On! Maria odwróciła się. Nadal milcząc zdjęła ze ściany mały, drewniany krzyżyk i podała mi go do pocałowania. To, co nastąpiło w tym momencie, nawet dla starego maga byłoby chyba trudne do wyjaśnienia. Nie było żadnego zderzenia energii ani zniszczenia. Przeskok stanów psychicznych był błyskawiczny. Nagle agresja zniknęła. Ucałowałem krzyżyk, a potem zacząłem okropnie płakać. Maria przytuliła mnie jakbym rzeczywiście był dzieckiem. - No cichutko. Nie damy cię temu czarnemu draniowi. Ani ja, ani Pan. Od paru dni czułam, że diabeł cię atakuje. Oddaj tę, jak to się mówi... "pompkę". Oddałem, Maria rozbiła ją o brzeg wiadra i szkło wsypała do śmieci. - Zostaniesz u mnie kilka dni. Niech wszyscy mówią, co się im podoba. Siedzę na brzegu wersalki przy Marii. Czuję się jakoś dziwnie. I czuję, że muszę coś powiedzieć. Gdy Krasnoludek wyszedł z wiadrem po wodę na korytarz, rzucam krótko. - Mario. Ja cię chyba kocham! *** Tej nocy Krasnoludek nocował u Wikinga. I wtedy stała się dziwna rzecz świadcząca o mocy, jaką w razie potrzeby jest w stanie dysponować Maria. Leżałem sobie na dmuchanym materacu po ciemku rozmawiając z Marią. Było około trzeciej w nocy. Nagle coś zaczęło mnie gwałtownie dusić. Człowiek mający do czynienia z magią szybko rozróżnia normalne zaburzenia organizmu od uderzenia obcych wibracji. Nie musiały one być nasłane nawet złośliwie. Podobne sensacje może spowodować nieprawidłowo nadany przekaz telepatyczny. W prawidłowym wyobrażamy sobie twarz adresata. Wówczas energia wchodzi przez czakram czoła zwany trzecim okiem i bywa odczytywana przez mózg. Jednak nieraz ludzie niedoświadczeni wyobrażają sobie całą postać osoby, z którą chcą się połączyć i walą energią w środek ciała. Uderzenie trafia zwykle w klatkę piersiową lub splot słoneczny, powodując wspomniane sensacje z dusznością. Jeśli jednak nadawca jest bardzo energetyczny, a odbiorca ma słabe serce, może być gorzej. Spróbowałem zablokować, ale energia była mocna, a poza tym już trafiła i osiągnęła cel i trudno było się mi oderwać od niej. Szybko poinformowałem Marię, co się święci. Zaoferowała pomoc w założeniu bloku mimo, że nigdy wcześniej magią się nie parała. Naprzód odczytała przekaz. Brzmiał on: "Czemu się ode mnie odsuwasz? Chcę abyś był znów jak dawniej. Wróć do mnie". Potem założyła blok. Duszności puściły natychmiast jak ręką odjął. Maria śmiała się cichym, cienkim chichotem wiedźmy, o co ją nigdy nie posądzałem. - No i spokój. Możesz być pewien, że ta osoba nieprędko cię zaczepi. Jak myślisz, kto to mógł być? - Nie miałem pojęcia. Na pewno nie była to Joanna, której energie znałem od dawna i poznawałem. Więc kto? Jacek mag? Sami fachowcy. Tomek? Nigdy nie miał żadnych efektów w telepatii choć nie raz próbowaliśmy. Sprawa wyjaśniła się szybciej niż przypuszczałem. Na drugi dzień spotkałem na ulicy Aśkę od Wikinga. - Waldek! Coś ty robił dziś o trzeciej w nocy? - Były to pierwsze słowa jakie padły. I tu wyjaśniło się wszystko. Aśka pokłóciła się z Wikingiem. Około trzeciej w nocy usiłowała go ściągnąć telepatycznie, bo w ogóle gdzieś się na noc wyniósł. Ale zamiast jego obrazu nie wiadomo czemu pojawił się mój. Potem ze środka mego ciała wytrysnęła gwiazda, a jej ciało przeniknął straszny paraliżujący ból. Dopiero rozmasowywanie jej przez dobre pół godziny przez wszystkich obecnych pomogło. Gdy to usłyszałem, mój szacunek dla Marii wzrósł. To była czarownica wysokiej klasy bez względu na jej wiedzę teoretyczną z dziedziny magii. Chyba nawet Joanna by sobie z nią w razie czego nie poradziła. Maria nie znosi Krisznowców i ich nauki. Dziwna rzecz. Przed zetknięciem ze mną o filozofii Wschodu miała niewielkie pojęcie. Coś tam słyszała, bo te rzeczy są modne wśród młodzieży inteligenckiej. Nigdy jednak nie wchodziła w to tak głęboko jak hipis i kilka działających na pograniczu naszego Ruchu ruchów mistycznych, jak właśnie krisznowcy, zeniści i tak dalej. Przyniosłem jej parę książek o buddyzmie, taoizmie, o hinduizmie. Większość chrześcijan jest agresywnie nastawiona do tych rzeczy. Większość charyzmatyków też. Ale Maria stanowiła wyjątek. Rzeczywiście czytała książki z zainteresowaniem. Buddyzm nawet jej się spodobał. Nie miała zamiaru odchodzić od Jezusa, ale nie o to przecież szło. Za to gdy przyniosłem jej Sri Isztopaniszad, świętą księgę Krisznowców, odrzuciło ją formalnie. Nie mogła tego zupełnie czytać. Nie rozumiejąc sama siebie i swoich uprzedzeń otworzyła Pismo Święte, aby poradzić się Pana. Otworzyło jej się na słowach ostro potępiających fałszywych proroków i ich nauki. Byłem zdumiony. Do bufonowatych i świętoszkowatych krisznowców i ich wodza Kefasa miałem od początku awersję. Ale do ich nauki nie miałem zastrzeżeń. Jak się rzekło - Jezusa uważałem za sto ósme wcielenie Kriszny. Wiedziałem, że nasi buddyści nie lubią krisznowców. Ale myślałem, że z tego samego powodu co i ja. Od Przewodnika słyszałem, że indyjscy bramini uważają zachodnich uczniów "Jego boskiej miłości" Bhaktivedanty Swami Prabhapady (założyciel Krisznowców w U. S. A) za coś takiego, jak chrześcijanie świadków Jehowy. Co ciekawe, dlaczego czarni magowie, których poznałem - nienawidzą Jezusa i niechętnie mówią o Buddzie - czcili Krisznę? Tak. Ale Maria przecież w ogóle o tym wszystkim nie wie! A jednak ją odrzuca od książki, choć żadnego krisznowca na oczy nie widziała. W parę tygodni później wpadła mi w ręce książka pod tytułem "Jesień Średniowiecza". Napisał ją jakiś naukowiec, materialista, na zimno analizujący ówczesne kulty jako procesy społeczne. I tu opadła mi szczęka. W krótkiej wzmiance o Krisznie stało jak byk iż Wedy, księgi bezsprzecznie święte, które uznawałem zaraz po Nowym Testamencie, a na równi ze Starym Testamentem, uznają Krisznę za wodza złych demonów. Uznanie Kriszny za pozytywnego boga i w dodatku wcielenie Wisznu nastąpiło dopiero około dwunastego wieku i było bodajże czy nie wypaczonymi wpływami chrześcijaństwa. Kto jak kto, ale autorzy Wed wiedzieli, co pisali. Ale że Maria to wyczuła? Wpadam do Dekabrysty wykąpać się. On ma łazienkę w przeciwieństwie do Marii i Wikinga. Okazuje się, że nie jestem pierwszy. W małym, ociekającym brudem pokoiku jest chyba z osiem osób. Wszyscy przyszli się wykąpać i przenocować. Gdy i ja proszę o to samo, Dekabrysta ryczy tubalnie, aż słychać go chyba na ulicy. - Kurwa! Czy u mnie jest kąpielisko Baden-Baden?! Ale w końcu po starej znajomości zgadza się. W izdebce niebiesko od dymu. Na środku, na honorowym miejscu, skrzynka z piwem. Na stole ze sześć otwartych bełtów. Dekabrysta zaprasza mnie do kompanii. Proponuje jakieś prochy, przy których alkohol ponoć świetnie działa. - Odpada - mówię. - Jestem starej daty. Jak ćpam to nie piję i na odwrót. - Słusznie! Patrzcie i podziwiajcie. Oto jest sławny guru Szaman. On potrafi dać dobry przykład małolatom. A w ogóle poucz ich o naszej ideologii. Ta ciemnota nic nie wie! Rozglądam się. Ze czterech gówniarzy nie ma chyba osiemnastu lat. Jak wpadnie glina, to możemy mieć jaja o deprawację. - Na początek patrzcie, czego nie należy robić - mówię. Biorę butelkę piwa i wypijam prawie jednym haustem. Cholera! U tych hipisów gardło mi się popsuło. Przed laty na Kazimierzu wypijałem w ten sposób wino... Dekabrysta wyjaśnia teraz, a my słuchamy smoląc piwko i na zagrychę popijając bełtem. - Drwal zakłada komitety i pisze manifesty. Czy my mamy być gorsi? Otóż ja Dekabrysta, Polska Południowa, zakładam nie jakiś komitet. Zakładam... religię! Dość różnych chrześcijan i kriszniaków z tym bałwanem Kefasem na czele! Ty Szaman na zlocie w Przemyślu nie byłeś. A szkoda. Wiesz co ten cały Kefas wymyślił? Mnie, staremu, zasłużonemu działaczowi naszej organizacji kazał nieść worek z ziemniakami! A jak nas gliny zwinęły to... Rafał! Ty też byłeś. Sam powiedz co Kefas o nas mówił! - Że my jesteśmy brudni hipisi i narkomani, a oni krisznowcy nic z nami wspólnego nie mają! - woła Rafał - chudy, czarny chłopak o oczach mistyka albo schizofrenika. - Za to ksiądz Andrzej się do nas przyznał. Zwinęli go razem z nami! Gliny powiedziały mu, że jest gangster, a nie ksiądz! - woła inny małolat. Ksiądz Andrzej. Autentyczny ksiądz, który od paru lat jeździ na zloty hipisowskie i usiłuje nas nawrócić. - Tak. Andrzej jest nasz. Ale z Kefasem koniec. Wyparł się nas, więc i my jego. - Hari dupa! Hari dupa! - intonuje podpity już Dekabrysta. Podchwytujemy. Alkohol już zaczyna robić swoje. - W związku z czym - kontynuuje znów Dekabrysta - zakładam religię. Na Wyspach Karaibskich jest taka religia, która u nas w Polsce powinna się szczególnie przyjąć. Nazywa się Wudu! Sięga pod łóżko i wyciąga autentyczne, zakręcone pół litra. - Oto jest wcielony bóg! Wielki Wudu! Zaśpiewajmy na jego cześć. - Hary Wudu! Hary Wudu! - Śpiewamy. - Alleluja! - drze się Dekabrysta. - Mianuję się wielkim cesarzem wszechreligii i najwyższym kapłanem Wudu, a wy będziecie moimi apostołami i kapłanami Wudu. A teraz organizuję kwestę dla Wudu na zakup bełtów dla kontynuowania naszej mszy... Msza trwała do białego rana. Drwal działa. Komitet co prawda zorganizował tylko jedną akcję. Napisanie manifestu, zebranie pod nim podpisów i puszczenie go w Polskę. Ale rzeczywiście pomogło. Kompot w Krakowie ograniczył się do ledwie paru osób, które ćpają, izolując się od reszty środowiska. Gdzie indziej ponoć masakra. Mało, że ćpa coraz więcej ludzi. Zaczyna się pojawiać super rzadkie w Polsce jak dotąd zjawisko: handlarze narkotykami. Ludzie ze środowiska przeważnie gitowskiego, którzy tylko produkują i sprzedają, a sami nie ćpają. Sprzedają towar nie zawsze pierwszej jakości. Mnożą się zatrucia. Ponoć w Warszawie sprzedano naszym ludziom zamiast kompotu czaj - czyli wywar z herbaty, który podany w kanał powoduje ostre zatrucie, a nawet śmierć. Liczba naszych braci, którzy przynieśli się do Bozi, podskoczyła parokrotnie. Dotąd rocznie kitowało nas kilku, teraz średnia podskoczyła do kilkunastu i ma tendencje do wzrastania. U hipisów istniała stara dobra zasada: "Chcesz to ćpaj, ale nie rozpowszechniaj". Nie zawsze tego przestrzegano, ale w sumie narkomania ograniczała się prawie do jednego środowiska, w którym uzależnionych ostro narkomanów nie było tak wielu. Choć podćpywal prawie każdy. Handlarze nie mieli tych skrupułów co my. Rozćpywali kogo mogli. Gitów, tak zwaną normalną młodzież, a ponoć nawet i młodzież szkolną. Ćpuny spoza środowiska nie miały żadnych ideałów, które by ich hamowały. Wlatywali więc o wiele łatwiej w ciąg niż my. Dotąd rzadko widywało się klasycznego narkomana: obłąkanego półtrupa żywcem gnijącego. Teraz takich było coraz więcej. Nawet do opinii publicznej dotarł wstydliwy temat: w Polsce istnieje problem narkomanii. *** Drwal zmienił już zainteresowania. Uznawał, że należy nas lekceważyć. Jesteśmy kłębowiskiem różnych kompleksów i zaburzeń. Jak nie nerwicowiec to psychopata. Najwięcej histeryków. (Drwal sam ma histerię, więc u wszystkich widzi jej symptomy). A więc terapeuta Drwal rusza do akcji. Będzie nas leczył metodą Dąbrowskiego, czyli dezintegracją pozytywną. Maria wyjaśniła mi, o co idzie w tej metodzie. W trakcie terapii rozbijasz stopniowo wadliwą strukturę osobowości pacjenta, po czym pomagasz mu budować nową, zdrową osobowość. Terapeuta Drwal stosuje tę metodę w trybie przyśpieszonym. Po prostu gnoi człowieka totalnie w parogodzinnej rozmowie i zostawia. Niech się zbiera sam! Mnie nie dał rady, bo gnoili mnie już mag Jacek, milicja, sąsiedzi i rodzony ojciec. Spłynęło po mnie jak woda po kaczce. Ale paru rozwalił. Zbierałem ich potem starą dobrą metodą czarnych magów, która polega na przedstawieniu delikwentowi jego uświadomionych już wad jako zalety. Terapia przez to wprawdzie brała w łeb, ale przynajmniej ludzie nie wariowali. Jedna z pacjentek Drwala wylądowała w Kobierzynie, a Drwal tłumaczył nam, że to właśnie bardzo dobrze, bo tam ją fachowo wyleczą, a gdyby została na wolności to mogłaby dopiero śruby dostać. Może i miał rację. W każdym razie Drwal notorycznie łamał nasz dobry hipisowski zwyczaj - "Nie ruszaj innych to i ciebie nie ruszą!". Maria słysząc o praktykach "najlepszego terapeuty w Polsce" za głowę się łapała, zaś paczka czcicieli Wudu pilą teraz pod nowy, wymyślony przeze mnie toast: Drwal najlepszy terapeuta zaleca tu wypić bełta. Do godniejszych Wam się należy mnie nie ja nie zasłużyłem Ja jestem niegodny W moich rękach marnuje się chleb, woda, powietrze sen, spokój, radość, przyjaźń i honor. Cieszę się, że umiem pokornie przyjmować sprawiedliwość. Czego jeszcze chcecie? Mego słońca? Trudno. Przepraszam. Nie gniewajcie się na mnie, Ale widzicie... To konieczne, Muszę was zabić. * * * Do Marii zajechała rodzina. Urządziła jej dziką awanturę, że jest kurwą, a jej dom to melina podejrzanych mętów. Maria dostała rozstroju nerwowego. Chciała skakać z okna. Zaopiekowała się nią grupa przyjaciół, którzy nie chcą nas dopuścić do niej, bo to my hipisi jesteśmy winni. Krasnoludek z Wikingiem pilnują mnie, bo zaczynam ćpać. Tomek ma zawsze towar. Kłopotów nie ma. Pryskam spod opieki i melinuję się u Dekabrysty, gdzie kwitnie kult Wudu. To rai odpowiada. Jestem już sam. Kazań został u Wikinga. Do Marii nie mam wstępu. Piję i ćpam na umór. Postanowiłem się wykończyć. Na ulicy dopada mnie jakaś starsza baba. To jakaś znajoma księdza znającego Marię ze wspólnoty. Widziała mnie kilka razy, gdy chodziłem z Marią na spotkania modlitewne. Zaczyna pitolić o łasce Boskiej, która oddzieliła mnie od Marii, aby Szatan nie skusił nas do grzechu. - Co mi pani pierniczy. Myśli pani, że ludzie tylko dupą grzeszą? Sam znam kilka grzechów o wiele większych - Podwijam rękawy i pokazuję babie skłute kanały. - Co to? - Od narkotyków. - Baba łapie się za głowę. - Będę się modlić za ciebie - mówi. - Ani mi się pani waż! Nie próbujcie na mnie swojej magii, bo użyję swojej! Jednak baba upiera się, więc i ja robię swoje. Z mieszkania Dekabrysty jest bezpośrednie wejście na strych, tam odprawiam seans, na którym robię babie figurkę. Co prawda nie mam wszystkich potrzebnych składników, ale tak zionę nienawiścią, że powinno się udać. To prawdziwa chrześcijanka, więc może nastąpić odbicie i będzie po mnie, ale jest mi wszystko jedno. Przekłuwam igłą głowę laleczki. Jak potem się dowiedziałem delikwentka tak ostro zachorowała na zatoki, że musiała iść na rentę. Zresztą, może to zbieg okoliczności? Na ulicy dostaję dziwnego ataku. Czuję, że jeszcze moment, a zwariuję. Napięcie we mnie osiąga szczyt. Wszystko dookoła staję się upiorne. Niby wszystko takie same jak zawsze, ale... tak straszne, że strach paraliżuje ciało. Idę, opowiadając sam sobie głośno co widzę: domy, drzewa, ludzi, samochody. Opowiadam każdy szczegół. Co robię, co robią przechodnie... Ludzie gapią się na mnie, ale to nie ważne. Ten monolog sprawia mi ulgę, łagodzi napięcie. Wchodzę na most nad Wisłą. I nagle zaczyna się. Niewidzialne, zimne ręce spychają mnie ku poręczy. Chcą zepchnąć w rzekę. A ja właśnie teraz chcę żyć. Strach dławi gardło. Idę patrząc cały czas pod nogi. Wiem, że jeżeli spojrzę w rzekę to spadnę. Udaje się. Późną nocą docieram do Dekabrysty. Otwiera mi po godzinnym tłuczeniu. Potem wali się na posłanie. Jest zalany. Ja kładę się w kącie. Coś strasznego. Cichy głos szepce mi w głowie. Wstaniesz. Zabierzesz krzesło. Weźmiesz kabel od lampy. Koło domu jest drzewo. Jak staniesz na krześle to sięgniesz do gałęzi. Powieś się! No prędzej. Na co czekasz? Wszyscy tego chcą. I twoi przyjaciele i Maria, nawet Bóg. Powieś się! Trzymam się kaloryfera, bo jakaś siła ciągnie mnie do wykonania tych poleceń. A ja chcę żyć! Wreszcie wstaję. Wyciągam z torby Dekabrysty garść prochów nasennych. Zżeram i padam. Śpię nareszcie aż do rana. Rano Dekabrysta wypieprza mnie z domu. Dostał śruby, że wziąłem jego prochy. Ja pół przytomny zapominam zabrać trampki i boso wychodzę na ulicę. Wkoło leży śnieg. Łażenie boso po śniegu, zwłaszcza, jak się jest przymulonym prochami, wcale nie jest aż tak nieprzyjemne. Bardzo szybko przestaje się czuć nogi. Na ulicach śnieg wymieszany z błotem. Moje stopy raz dwa stały się czarne i trzeba było się dopiero przyjrzeć, żeby zauważyć, że jestem bosy. Dowlokłem się jakoś do Empiku. Przesiedziałem tam w kącie do wieczora. Wieczorem stwierdziłem, że mam ochotę przespać się w cieple. Powlokłem się więc ostentacyjnie na dworzec i ułożyłem pod kasami kolejowymi. Niech mnie zwiną. W areszcie odpocznę. Funkcjonariusz zjawił się dopiero po pół godzinie. Zabrał mnie na komisariat dworcowy, gdzie sprawdziwszy moje dane, kazał mi się wynosić. Nie pomogło przyznanie się, że jestem narkomanem. Nie pomogło przypomnienie, że włóczęgostwo jest karalne. Władza ani myślała mnie zwinąć. Pałką owszem przylali, ale na tym koniec. Zapowiedziałem, że wracam pod kasy. Wtedy oni powiedzieli, że wywiozą mnie suką trzydzieści kilometrów za miasto i zostawią spałowawszy uprzednio. Nie pozostało nic innego, jak wynosić się na klatkę schodową. Spało się kiepsko. Zimno, ciemno, twardo. Koc został u Wikinga. Stopy bolały. A jeszcze na dodatek po schodach harcowały z wrzaskiem koty. Mimo to w końcu zasnąłem i zbudziłem się koło jedenastej. Znów poszedłem do Empiku. Było paru naszych ludzi, których prosiłem, czy nie mają coś ćpnąć. Ktoś dał mi w prezencie dwa opakowania rolek. I wtedy wpadła mi do głowy myśl, żeby skończyć z sobą. Miałem do dyspozycji czterdzieści pastylek, których nie brałem nigdy więcej jak dziesięć na raz. I po takiej dawce dobę spałem. Postanowiłem zrobić sąd Boży. Zażywam wszystkie prochy i idę do Kobierzyna. Jeśli zajdę żywy, to znaczy, że mam żyć. Jeśli nie... Pamiętam, że wyszedłem z Empiku. Między Krakowem a Kobierzynem są cale połacie szczerego pola. Gdybym padł na ulicy była szansa, że mnie pozbierają i odratują. Jeśli padłbym w tych polach, to zamarznę na pewniaka... Ocknąłem się w gabinecie lekarskim. Na pytanie lekarza: - Czy to była próba samobójcza? - Usłyszałem własny głos. - Nie. To było doświadczenie naukowe. - Jak to? - Doświadczenie, ile prochów zniesie mój organizm. Następny przebłysk miałem już na oddziale. Uśmiechnąłem się do pielęgniarzy zbliżających się do mnie, aby przebrać mnie w szpitalny pasiak. - Nareszcie w domu! - stwierdziłem i straciłem przytomność. * * * Zacząłem kontaktować za jakieś dwa dni. Zresztą tam czas nie ma najmniejszego znaczenia. Poprzedni pobyt w Kobierzynie, o którym opowiadałem w pierwszej części tej opowieści, był dla mnie piekłem. Teraz nie było już tak źle. Przywykłem do okropieństw tego miasta i nudziłem się tylko. Pielęgniarki pompowały we mnie glukozę, bo ponoć biorąc pod uwagę stan mego organizmu, powinienem od dawna nie żyć. Ważyłem niecałe czterdzieści pięć kilo, czyli prawie o dziesięć kilo mniej niż zazwyczaj. Przy moim wysokim wzroście było to dość niesamowite dla lekarzy. Przez ową końską dawkę prochów niechcący sam sobie zrobiłem detoksykację, bo pierwsza fala głodów przeszła poza moją świadomością. Gdy jednak oprzytomniałem, zacząłem się rozglądać za czymś, co dałoby się ćpnąć. Prochów było zatrzęsienie. Niestety, dobrze strzeżone. Jednak wreszcie znalazły się metody zdobywania. Nawet halucynogeny zdobywałem. Metod nie zdradzę z dwóch przyczyn. Wypadki chodzą po ludziach. Możesz sam się czytelniku znaleźć na oddziale, więc nie chcę, by ta książka stała się dla ciebie podręcznikiem. Zresztą na trzeźwo nie dałbym rady, a i po środkach łatwo nie było. Był takj jeden dziadek, który zbierał z podłogi śmieci i je zjadał, bo to cukierki. Nie wiadomo czemu doprowadza on wszystkich do białej gorączki. Biją go i kopią, kiedy się da. Przez pierwsze dni broniłem dziadka, potem i mnie się udzieliło, dziadzio miał wypadek w kopalni i teraz nie jest w stanie mówić. Czasem tylko kiwając się śpiewa piosenkę. - Koło Oświęcimia miasteczka. - Czyżby i jemu to miejsce tak się kojarzyło? Czy zresztą jemu w ogóle coś się kojarzy? Chyba jednak tak. Pokazuje palcem na spękany sufit w ubikacji, gdzie rozpiął sieć mały pająk. - Święty Mikołaj idzie... idzie... - bełkoce - O, pająka zostawił. Wicek, młody chłopak, też nie kontaktuje. Chodzi szybko, ma ostre, gwałtowne ruchy zwierzęcia w klatce. - Nikomu nie wolno się żenić, - woła - bo jedzie Cygan i zabierze wszystkich do niewoli cygańskiej. Jeść pewnie też nie wolno, bo nie chce niczego wziąć do ust i pielęgniarze karmią go na siłę. Pan Stach już piąty rok leży w pasach. Kiedyś (chciałoby się powiedzieć "za życia") był porucznikiem SB. Czynności zawodowe tak mu się spodobały, że zredukował do nich cale swoje życie. Bił w pysk wszystko, co się rusza, nawet po pracy. No i trafił tutaj. Na kibel prowadzę go na pasach przełożonych pod pachami dobrze związanego kaftana. Czuję się, jakbym Kazana na smyczy prowadził. Nawet podobnie szarpie się na wszystkich, co staną mu na drodze. Więc, jak w wypadku swego psa, ściągam smycz i krzyczę: - Zostaw! Nie wolno. Miłe zajęcie. Szkoda, że jest tu tylko jeden oficer SB. * * * Gdy już po dwóch tygodniach jako tako stanąłem na nogach, postanowiono się mnie pozbyć. Na każdym obchodzie ordynator informował. - Jutro pana wypiszemy. - A widzi pan ordynator ten śnieg za oknem? - Widzę. I co z tego? - To, że jak on zniknie, to sam od was pójdę. Wcześniej nie. I trzymam się pazurami. Cieple łóżko, żarcie... To szansa przeżycia do wiosny. A widać skoro przeżyłem, to Bóg chce, żebym żył. - Pan Michalewski! Odwiedziny do pana! Lecę na zbity pysk. Niby nie chcę już wiedzieć, co się dzieje na świecie, a przecież... Wbrew zdrowemu rozsądkowi mam nadzieję, że to Maria Okazało się, że to Wacław. Ten cały niedoszły charyzmatyk, który tak walczył, żeby mnie z Marią rozdzielić. Przyniósł mi papierosy. Niech go szlag trafi, ale papierosy i od diabła przyjmę. Informuje, że Maria czuje się lepiej. Jest pod jego opieką i ma zamiar z nim opuścić Kraków... Acha! Tu cię boli sukinsynu! Przez cały czas piekłeś prywatną pieczeń. Dziwne tylko, że tamci po nałożeniu rąk się nie kapnęli. Przecież Duch Święty nie oślepł. A ze znaków Pisma Świętego wychodziło, że to ja mam rację. A może ja rzeczywiście mam schizofrenię? Może ten Bóg, magia i tak dalej, to tylko jeden wielki omam? Faktem jest, ze iacet cały czas rył podstępnie zasłaniając się Bogiem. Dobrze, braciszku. Jestem pojętny. Teraz ja poryję pod tobą. Może ja już z tego dołka nie wylezę, ale to już nie istotne. Ważne, abyś ty spadł i nogi połamał! Głośno udaję, że wszystko jest O.K. Wacław pyta, jak sobie wyobrażam przyszłość. - W ogóle sobie nie wyobrażam i nie mam tego zamiaru. Jak wyjdę to będę ćpał i tyle. - Jak chcesz. Ale mam szerokie znajomości. Mogę ci załatwić hotel robotniczy i pracę. - Tyle, żeby się najeść, to sobie umiem sam zorganizować nie tracąc ośmiu godzin z życiorysu. Po paru jeszcze słowach namówiłem go, aby pokazał mi dłoń, bo chcę mu powróżyć. Po zakończeniu seansu spojrzał na mnie zdumiony. - Dziwne! Sporo się zgadza. A jeszcze dziwniejsze, że parę dni temu wróżyła mi Maria. Mówiła to samo. Więc z tą chiromancją to niezupełnie bzdura... - Kopnąłem mu dłuższy wywód o metafizyce i filozofiach Wschodu. Słuchał z zaciekawieniem. Jeszcze parę razy był u mnie dowiadując się szczegółów, a ja chichotałem w duchu jak diabeł, coraz bardziej zachęcając go do magii, a równocześnie delikatnie obrzydzając mu chrześcijaństwo. Wacław słabo jeszcze wierzył w Jezusa i moje opowieści trafiały na podatny grunt. Potem nie było go z tydzień, a pojawiwszy się poinformował mnie, że zapisał się do klubu radiestetów i ma zamiar wciągnąć tam Marię. Włos mi się zjeżył na głowie. Przecież to jego chciałem odciągnąć od Boga. Marię nie! Moja zemsta obracała się teraz ewidentnie przeciw mnie samemu. Szatan, z którym sprzymierzyłem się przeciw Wacławowi, aż chichotał bijąc się ogonem po bokach. Cała nadzieja w tym, że Maria jest już po nałożeniu rąk i ci naukowi spece od białej magii (żeby to była choć uczciwa, niezakłamana czarna) nie dadzą rady jej przekabacić... W trzy dni potem pielęgniarka zawołała: - Panie Michalewski! Kolega przyszedł pana odwiedzić! - Poszedłem, myśląc, że to znów Wacław i aż zamurowało mnie. W pokoju odwiedzinowym siedział... Drwal! * * * Powitaliśmy się serdecznie po hipisowsku. Fakt. Na wolności za nim nie przepadałem. Ale tu w "łagrze" każda twarz z wolnego świata jest dobrze widziana. - Jak się dowiedziałeś, że tu jestem? - Normalnie. Krasnoludek, Wiking i Aśka martwili się o Ciebie. Jeszcze ktoś puścił gadkę, że się powiesiłeś. No więc dzwoniłem po pogotowiach, szpitalach, aż cię znalazłem. Kazań tęskni za Tobą. Parę razy uciekł od Wikinga i latał po Krakowie, żeby cię znaleźć. - Nie masz co ćpnąć? - Nie. Bo dalej walczę z narkomanią. Nasz komitet działa. A teraz zakładam klub terapeutyczny. Mam już na oku dwóch współpracowników. - Kogo? - Ciebie i Marię. U niej w domu będziemy dezintegrować pacjentów. A ona będzie ich składać. Taśmowa robota. Tworzenie nowej osobowości człowieka opracowaną przeze mnie metodą. Przemyślałem ostatnio teorię Dąbrowskiego i Freuda. Ten ostatni już przestarzały, ale w oparciu o neofreudystów ma sens. W oparciu o ich doświadczenia doszedłem do spekulatywnych wniosków. - Dobra, dobra... Ale całą twoją alternatywę spekulatywnie szlag trafi, bo Maria się nie zgodzi na współpracę. - Już się zgodziła. Przegadałem z nią dwie noce. Trochę przeszkadzał jakiś jełop wyglądający na sportowca GKS Zielonki, który nieudolnie usiłuje się nią opiekować, ale go zmyliśmy. Facet ma trochę kompleksów na tle seksualnym. Pasowało by mu porozwalać te błędne struktury. Chyba się za to kiedyś wezmę. - Weź się. I wszystkiego dobrego pod tym względem. - Tak mówisz? Jak dotąd nie byłeś takim entuzjastą moich metod... No to jak? Idziesz na współpracę z nami? - Zobaczy się. Nic z góry nie wiem. - No to namyśl się. Wpadnę tu jeszcze. * * * Niezły numer! Przykleił się do mnie jakiś cyklofrenik. To znaczy twierdził, że ma takie rozpoznanie. Dla mnie był schizofrenikiem, ale ja jestem tylko prostym samoukiem, a te dwie choroby nawet fachowcy tylko po testach rozróżniają. Gość twierdził, że jest prorokiem, bo widział niebo, piekło i duchy. Co ma prorokować nie wiedział. Całymi dniami tylko opowiadał, że jest tym prorokiem albo rzucał bluzgi na osobę Jezusa. W końcu Chrystus umarł tylko raz a ów cyklofrenik trzydzieści razy (elektrowstrząsy). Sam nieraz kląłem na Boga, ale uważałem go za coś osobistego. Ja mogę kląć na Ojca, ale obcemu nie dam! Zwróciłem mu więc uwagę (delikatnie), że jest różnica między ofiarą Jezusa, a jego cierpieniem. Rzecz jasna, pamiętałem, że mam przed sobą psychicznie chorego i starałem się mówić możliwie prosto i ostrożnie, ale i tak przedobrzyłem. Facet "nawrócił się". Zstąpił na niego Duch Święty i zaczął uzdrawiać przez nakładanie rąk. Dotykał ich i pytał, jak się czują. Ci, którzy byli bez kontaktu, nie reagowali, inni, dla świętego spokoju, mówili, że lepiej, więc jego wiara w moc uzdrawiania rosła. Od tej pory każdego wypisanego uważał za wyleczonego przez siebie. Swoista logika w tym była. Nawet z tego lagra czasami kogoś wypisali, a mój "uczeń" (sam się nim mianował) nakładał ręce na wszystkich, jak leci. kiedyś, w czasie wizytacji, ordynator pokazał go komisji mówiąc: - a tu mamy własnego Harrisa. Mój cyklofrenik wskazał na mnie ręką. - To mój mistrz - powiedział radośnie - to on mnie wszystkiego nauczył! Skóra mi ścierpła, bo do wiosny było już niedaleko, a ordynator po czymś takim mógłby nie chcieć się ze mną rozstać. Ale uśmiechnął się tylko i poszedł dalej. * * * Przenieśli mnie na górny oddział dla zdrowszych. Dość nudno, bo tu nikt nie szaleje i nikogo w pasy nie wiążą, a dla mnie ta makabra zaczęła już być rozrywką. Jedyna zaleta, to to, że korytarz o parę metrów dłuższy i lepiej się spaceruje. Spacer z kąta w kąt to cała rozrywka. Jak wtedy cudownie się myśli! Jak różowe są plany na przyszłość! Zetknąłem się z tak zwaną terapią zajęciową. Z fabryki "Miraculum" przywożono całe kartony szminek i worki z pudełeczkami zwanymi biżutkami, do których owe szminki ładowaliśmy. Było to nawet za małą odpłatnością w pieniądzach lub żywności. Robota świetna. Zwłaszcza dla schizofrenika. Przebierasz mechanicznie rękami a paranoja sobie płynie, płynie... i rośnie spokojnie. Były jeszcze inne terapie zajęciowe. Kółko plastyczne i muzyczne. W ogóle tu był wyższy poziom. Traktowano nas jak ludzi, a nie jak bydło. Jeść dostawaliśmy na talerzach, a nie w blaszanych miskach, a niektórzy mieli nawet wyjścia na miasto. Porządku strzegły pielęgniarki i samorząd chorych. Jakiś pacjent przyniósł właśnie gitarę z terapii muzycznej i brzdąka nucąc coś w kącie. Ciekawe, że dostał pozwolenie wniesienia instrumentu na oddział. Warzyliśmy sobie właśnie czaj z doktorem - alkoholikiem i literatem-narkomanem. Robiliśmy to po partyzancku, bo picie czaju na oddziale jest zakazane, nagle doleciały mnie słowa nuconej przez pacjenta piosenki: Pan kiedyś stanął nad brzegiem Szukał ludzi gotowych pójść za nim By łowić serca słów bożych prawdą... Drgnąłem. Pamiętałem ową pieśń z komuny charyzmatycznej. Parę razy śpiewała ją i Maria. Cholera! Nawet nie podejrzewałem, że czuję tak silny związek z tymi ludźmi, mimo, że żarłem się z nimi przecież ostatnio. Prawie jak z hipisami. Wstałem i podszedłem do niego. - Cześć! Na co tu jesteś? Uśmiechnął się promiennie tym ich charyzmatycznym uśmiechem, który czasami aż przeraża niezorientowanego. - Poszedłem za Panem, więc rodzina tu mnie umieściła, bo myśleli, że oszalałem. Cóż. "Za szalonych was będą mieć!" Chwała Panu. - Szalom tobie i waszemu Duchowi. - Byłeś wśród ludzi po odnowie? - Tak. Ale ja nigdy z wami nie jestem. - A z kim jesteś? - Ja jestem czarny mag. Szatana czczę - warknąłem nagle. - A jednak ucieszyło cię, kiedy słyszałeś, jak chwalę Pana. - Stare sentymenty i tyle. - Czy mogę coś jeszcze zaśpiewać? Tak specjalnie dla ciebie? - Zaśpiewaj - burknąłem. Brzdęknął i zaczął jedną z tych ich banalnych piosenek, która tu, na samym dnie ludzkiego piekła trzasnęła we mnie jak siekierą. Pewnej nocy łzy z oczu mych Otarł dłonią swą Jezus I powiedział mi - Nie martw się Jam przy boku jest twym Potem spojrzał na grzeszny świat Pogrążony w ciemności I zwracając się do mnie Pełen smutku tak rzekł - Powiedz ludziom, że kocham ich Że się o nich wciąż troszczę Jeśli zeszli już z moich dróg Powiedz, że szukam ich. Ocknąłem się, gdy głaskał mnie po głowie. - No. Przestań płakać magu. Nie jesteś wcale czarny. Łzy cię już obmyły... I krew Tego, co cię kocha. A przecież i ty Go kochasz. - Tak kurwa! - wybełkotałem. - Ja go chyba faktycznie kocham! Charyzmatyka wypisano dopiero po tygodniu, zanim zorientowano się, że człowiek był zdrów. Śmiać mi się chciało z nieudolności psychiatrów i psychologów. Nie rozróżnić wariata od mistyka! Każdy mistyk zorientuje się już w pierwszej rozmowie, po godzinie. Poza tym mistyk posiada silną i dobrze wyczuwalną aurę. Wariat natomiast nie posiada jej wcale. Czuje się od niego chłód i próżnię, jak od zmarłego. Wystarczy zamknąć oczy i przesunąć dłonią o niecałe pół metra od ciała delikwenta i już się wie, kto zacz. Pomyłki są prawie wykluczone. Mam następnego gościa. Ojciec! Znaleźli go przez milicję i opiekę społeczną i kazali się mną zająć. Już wyobrażam sobie swoich starych, jak ich dopadli. Ojciec pewne znów zmartwił się, a matka szalała ze złości, że znów wyłonił się mój problem, czyli, że nadal nie zdechłem jak by tego chciała. Ja czasem żałuję; że jej tej przyjemności nie sprawiłem. Z ojcem chyba coś tam jeszcze do siebie czujemy, z matką od dawna nic. Stary wita mnie wymówkami, że sprzedałem chatę. - Nie sprzedałem, tylko dałem. - Ile ci zapłacił? - Pięć kafli. - Jezus Maria! Tyś zupełnie jednak zwariował. Wiesz ile teraz mieszkanie jest warte? - Mniej, niż moje zdrowie psychiczne i życie. - Co ci się tam działo? Próbuję tłumaczyć, że milicja i sąsiedzi, że nie mogłem tam wyrobić. -Ale to warte ze sto tysięcy. - Słuchaj tato. Kto tu jest pacjentem Kobierzyna? Ja czy ty? Tłumaczę ci przecież. A ty za cholerę nie rozumiesz, że ja naprawdę tam żyć nie mogłem. - Ale to twoja wina. - I co z tego? Jak nie rozumiesz, co ci mówię, to wracam na oddział. Tam też nikt nikogo nie rozumie, ale przynajmniej przypadki są ciekawsze. - Zaczekaj. Mamy się tobą zająć. Postanowiliśmy z mamą, że u nas zamieszkasz, póki ci mieszkania nie załatwimy. Zabieram cię do domu. * * * Podłoga, jak dziewica z nerwicą lękową Nie dotykaj! Meble, jak eleganci z prowincji Nie dotykaj! Naczynia, niby idea fanatyka Nie do zbrukania prozą pokarmu Nie dotykaj! Nie dmuchaj na szyby okienne Myte, tak jak i ściany A ja, śmieć śmierdzący Nieestetyczny Człowiek Pójdę spać do siebie Na klatkę schodową * * * Jestem już na wolności u starych. Chata tak wysprzątana, że można się zabić na wyślizganym parkiecie. W ogóle o co tu biega? Bez przerwy pucowanie. Uważanie jak się chodzi, aby nic nie pobrudzić. Dom dla ludzi czy ludzie dla domu? Ciągle matka się czepia. Że nakruszyłem w kuchni, że źle umyłem wannę. Jak dla świętego spokoju przestałem się kąpać też źle, bo śmierdzę. Odzież dali mi nową, cuchnącą proszkiem do prania i całkiem niezdatną na trasę. Po jednej nocy na klatce schodowej byłaby nie do użycia. Moją starą odzież chcieli wywalić, ale się sprzeciwiłem, W końcu ojciec machnął ręką i schował ją do piwnicy w worku nylonowym. Poza tym jednym przypadkiem staram się być cichutki i wszystkim schodzę z drogi, w myśl zasady "nie ruszaj innych, to i ciebie nie ruszą". Szkoda, że matka jej nie zna i moją uległość bierze za drwinę. Wciąż złości się, że siedzę zwinięty w kącie i palę papierosy lub czytam zamiast robić coś pożytecznego. A co mam robić? Latać z kąta w kąt? A może sprzątać albo kłaść pasjansa jak ona? Po paru dniach robi mi awanturę, że siedzę im na głowie. - Nie prosiłem się ani na świat, ani do tego domu, ale skoro tu już jestem, to prawo wojny. Mam prawo walczyć o życie. - Jak cię w pysk bezczelny strzelę!... - Spróbuj. Mam dłuższe ręce i jak podejdziesz, to cię pogotowie weźmie! - Ty chamie! - drze się matka, ale progu nie przekroczy. - Nie trzeba było ze mną zaczynać. - mówię spokojnie. - O nic nie proszę, ale nie ruszajcie mnie. - Ja mam chore serce! - wrzeszczy matka, czerwona na twarzy. - To je szanuj, bo zdechniesz i mojej śmierci nie doczekasz. Tego dnia nie wytrzymałem. Poszedłem do Tomka ćpnąć i przyniosłem w torbie woreczek na zupę. Ojciec krzyczał na mnie za awanturę z matką. Matka zamknęła się tymczasem w pokoju. Ojciec krzyczał, ale nagle przestał. - Waldek, co ci jest? - zapytał mnie przerażony - przecież ty jesteś zielony na twarzy. - Nic. Trochę mnie żołądek boli. Ale zagotuję sobie ziółka, to mi przejdzie. Ojciec dotknął mojego czoła. - Zimny jakiś jesteś, spocony... Może by lekarza? - Nie trzeba. Ja to mam już od dłuższego czasu. Nerwica żołądka. Nie zdziw się, jak będę wymiotował. A na razie zrobię sobie ziółka. Zamknąłem się w kuchni, gdzie upichciłem sobie dwie szklanki zupki. * * * Nocą chodziłem rzygać parę razy. W dodatku towar Tomka był jakiś przestarzały i chwyciły mnie pirogeny czyli po polsku drgawki. Spałem w pokoju z siostrą, która rano zebrała manatki i przeprowadziła się do koleżanki. - Mało, że rzyga, to jeszcze się onanizuje! - wyjaśniła ojcu. - Jak masz taki psi węch, to powąchaj, czy to czuć spermą! - wskazałem na posłanie z koców. Powąchał i cofnęło go. - Trupi pot! Waldek, na co ty chorujesz? - Na żołądek. - Pójdziemy do lekarza! Poszedłem bez obaw, bo znów byłem nawalony jak dętka. Cokolwiek powiedzą, spłynie po mnie jak woda. - Waldku! Powiedz prawdę. Czy ty jesteś narkomanem? - Tatusiu. Sam kiedyś powiedziałeś, że w Polsce narkomanów nie ma, bo narkotyki są drogie i nikogo na to nie stać. Jak więc ja mogę być narkomanem? - Zgadzają się wszystkie objawy. Co to za świństwa pichcisz w kuchni? - Ziółka. - Jakie? - Na żołądek. - Kłamiesz. - Udowodnij mi. - Weźmie się próbki twojej krwi. Jak wykaże morfinę to pojedziesz na odwyk. Jest takie coś pod Warszawą. Wywiedziałem się już dokładnie. - Garwolin. - Więc znasz to miejsce? - Z opowiadań. - To poznasz z praktyki. Chcemy cię ratować. - A ja chcę zdechnąć. Do śmierci mam jeszcze prawo! Ojciec przypieprzył mi parę razy, ale jak się jest naćpanym to bólu się nie czuje. Wyskoczyłem oknem. Kłopotu nie było, bo to parter. Odczekałem trochę, a potem poszedłem do piwnicy. Zabrałem swoje ciuchy, a także śpiwór i plecak ojca. Na ławce w parku przebrałem się w swoje brudne hipisowskie ciuchy. Nowe pieprznąłem w krzaki. I znów ruszyłem jako wolny hip. * * * Wiosna wiosną, ale zimno jak cholera. W rowach przy szosie leży jeszcze śnieg, a wiatr piździ lodową kaszą. Po godzinie stania na wylotówce mam już pewność, że odmroziłem sobie stopy na dobre. Jeszcze pół godziny sterczenia po nocy i łapię osobówkę. Facet widząc mnie informuje od razu: - Nawet pan nie mów, że pan jesteś bez forsy. Siadaj pan. Dowiózł mnie do Będzina i nie tylko nie chciał grosza, ale dał dwie dychy na żarcie i papierosy oraz stare zużyte kapcie, które miał ze sobą w wozie. Nie pytał o nic. Kątem oka zauważyłem tylko na jego ręce tatuaż. Tacy rozumieją, że ktoś może być w biedzie. Za co siedział? Na krzyżówce będzińskiej wysiadłem. Naprzód myślałem, żeby od razu pchnąć się na Warszawę, ale zmieniłem zamiar. Chciało mi się palić, a nie miałem papierosów. Udałem się w głąb miasta szukać otwartego kiosku. Była jednak noc i wyglądało na to, że muszę szukać dworca kolejowego, bo na dworcach zwykle jest paliwo. Tak też zrobiłem. Kiedy powlokłem się po peronie wzdłuż wagonów, nagle usłyszałem, że ktoś woła mnie po imieniu, a raczej po ksywie. Podniosłem głowę. Z okna wagonu wychylała się jakaś dziewczyna w opasce na drugich, ciemnych włosach. - Hej! Hej! - Co tu robisz? -Nic. - Gdzie jedziesz? - Przed siebie. - A może się ze mną przejedziesz do Sosnowca? - Spanie jest? - Spanie jest, ćpanie i co chcesz. Wsiadaj. - Biletu nie mam. - Nie martw się. To przecież blisko. Przeszmuglujesz się, wsiadaj! Wskoczyłem do wagonu. Dziewczyna już machała do mnie z przedziału. Wlazłem. Prócz niej w przedziale były jakieś dwie babcie, które szybko wyniosły się. Mało, że dziewczyna ubrana jak Cyganka czy Indianka to jeszcze jakiś dzikus się ładuje! - Hej! Nie poznajesz mnie Szaman?! Spotkaliśmy się dwa lata temu w Częstochowie. Z ręki mi wróżyłeś. Ludzie mówili, że wsiąkłeś u jakiejś studentki w Krakowie. - Różnie bywało. Ostatnio i 'wariatków' zaliczyłem. - O spanie możesz się nie martwić. Mieszkamy z matką same w willi, trzy pomieszczenia z osobnym wejściem są moje. Od pół roku śpią u mnie ludzie. Teraz też pewnie ekipa się zebrała. Możesz odpocząć i miesiąc. U Mirki byli jej dwaj koledzy - zhipisiali studenci katowickiej ASP. Oprócz nich jakaś dziewczyna z trasy, nie wiadomo skąd zresztą. Jeszcze Maestro, z którym już miałem okazję się zetknąć. Znałem nieco jego życie. Hipis od samego początku istnienia Ruchu. Wychowywał się w Domu Dziecka i do dwudziestego piątego roku życia sępił na ludowej ojczyźnie rentę sierocą, dlatego zawsze twierdził, że jest z zawodu sierotą. Parał się filozofią orientalną i trochę, tak jak ja, magią. Weszliśmy pod koniec popijawy, musiało być ostro, bo tylko Maestro był jeszcze przytomny, reszta leżała pokotem. - To wy się jeszcze, jeśli chcecie, napijcie. - Powitał nas - Ja idę spać. Na stole stał napoczęty Tokaj, dwie butelki "wina prostego", pół litra wódki i trzy piwa. - Starczy chyba na nas dwoje - oceniła Mirka. - Na razie wykąpiemy się i zrobię herbatę. Dla oszczędności czasu kąpaliśmy się razem, a potem Mirka zrobiła dwie szklanki mocnej herbaty. Zaczęliśmy pić alkohol "przegryzając go herbatą. Fajnie się gadało... Obudziłem się w śpiworze Mirki. Miałem kaca i kompletnie nie pamiętałem, jak się z nią w tym śpiworze znalazłem. Po chwili i Mirka się pozbierała. Ziewnęła i popatrzyła na mnie. - Czy myśmy się wczoraj kochali? - Nie pamiętam. - odpowiedziałem. - Ale po alkoholu jestem impotentem. Zresztą to w końcu nieistotne. - Masz rację - przyznała. - To nieistotne. * * * Przy świetle dnia oglądam chatę. Materac na podłodze. W kącie ołtarzyk z podobiznami Buddy, Kriszny i Jezusa. Na ścianach napisy "Love Free", "Wolność przez seks", "Marihuana", "LSD" i tak dalej. Parę książek na półce w kącie. Przejrzałem je szybko. Trochę broszurek o medytacji transcendentalnej i jodze. Biblia, farmakologia, "Narkotyki - nie myte dusze" Witkacego, "Toksykomania" Thilego, dwa albumy sztuki i "Sztuka kochania" pani Wisłockiej. Pozostałe pomieszczenia były puste. W ostatnim tylko szafka na żarcie i maszynka gazowa na butlę. Mirka chciała być samowystarczalna. Od matki, jakiejś znanej plastyczki, brała tylko pieniądze i czasami żywność. Towarzystwo mieszkające u niej było wegetariańskie. Maestro informuje: - Wieczorem robimy misterium! * * * Siedzimy kręgiem w pokoju. Okna są zasłonięte. Pośrodku między nami pali się wielka, czerwona świeca. Dwie podobne płoną na ołtarzyku. W dzbanuszku tlą się laseczki indyjskich kadzidełek. Maestro sięga do woreczka na piersiach. Wydobywa fajkę i nieduży plastykowy woreczek ze świętym zielonym prochem - marihuaną. Nabija z namaszczeniem fajkę i podaje ją Mirce. - Ty rozpalisz. Ktoś podaje ogień. Nie widać nawet kto. Z półmroku wysuwa się tylko czerwona ręka z koralikami owiniętymi na przegubie. Mirka rozpala, wciąga dym i podaje dalej. Trzy okrążenia i jest puste. Maestro znów nabija i znów zaczyna krąg. Trzy nabicia po trzy okrążenia. Święta liczba trzy. Trzy razy po trzykroć. Dziewięć! Sztuka! Światło zalewa mój mózg. Pojąłem! Ale oto zaczyna się! Szklane, rozedrgane powietrze, szklane, wibrujące dźwięki! Nasze twarze zmieniają się w jaskrawe, powykrzywiane maski cyrkowe. Słyszę, że ktoś dostał ataku śmiechu. Śmieje się dziko i przeraźliwie, dławi się śmiechem. Maestro unosi dłoń. - Odpłyń - mówi przeciągle. Śmiech cichnie. "Odpłyń" było do wszystkich. Do mnie również. A więc odpływam. Niesie mnie w jasnej, jarzeniowej rzeczywistości. Równocześnie widzę i pokój Mirki i wszystkich obecnych. Ale to przecież nie istotne. Można przebywać w dwóch wymiarach naraz. Nic trudnego. Nawet we wszystkich siedmiu. Siedem, dziewięć, dwa... Liczby... Liczby. Jest w nich odwieczna mądrość. Nagle wiem, że cala mistyczna szkoła Pitagorasa jest dla mnie jasna. Dla mnie, który był zawsze nogą w matematyce. Ale świadomość nie leży w wiedzy. Leży w świadomości! Lecę coraz dalej! Krańce, krańce krańców! Pode mną gdzieś zostaje koło dharmy, a ja docieram tam, gdzie dolatywały tylko świetliste duchy mistrzów. I oto pojąłem! Muszę wstać! Muszę to powiedzieć! Dla tej chwili istnieję przecież. Wszechświaty zatrzymały oto swoje obroty, by usłyszeć moją naukę. - Oto szlachetna prawda o mnisi! - wołam, a głos mój dzwoni jak dzwoneczki buddyjskich świątyń. - Om! - śpiewają zebrani. Maestro pierwszy pochyla się w buddyjskim pokłonie. Za nim reszta. - Na początku wszechrzeczy była pramiłość! Czysta boska Pramacierz, która rozdzieliła się na Boga i Miłość Bożą! -Om! - I oto dziewica porodziła syna. Oto mit Ozyrysa, mędrców Egiptu. Oto postać Chrystusa Kosmicznego! -Om! - Bóg nie miał kogo kochać miłością doskonałą! Więc dolne jej warstwy zamarły i stężały w materię! Oto śmierć Kosmicznego Chrystusa, którą Jezus ukazał nam w swym ziemskim życiu. A gdy nastała materia, Bóg miał już co kochać. I tak przez śmierć Miłości zrodziło się Życie i odkupienie! Wszyscy po kolei klękają, a ja błogosławię icli mając jasną świadomość, że moje błogosławieństwo jest faktem. Maestro podnosi się. - Chwała oświeconemu, który objawił nam prawdę! -Om! - Duch Pramiłości mieszka w świętej roślinie Canabis! Gdy palimy ją, aby poznać Światło, zawsze - jak pouczają mędrcy Indii - podczas misterium musi być kobieta, w którą wciela się duch Marihuany, duch Pramiłości! Dotyka ramion Miry. - Wstań, zdejmij szaty i błogosław nam! Mira unosi się. Potem ściąga odzież i zaczyna nago tańczyć przed nami jakiś indyjski taniec po dźwięk fletu, na którym przygrywa Maestro. Wreszcie muzyka kończy się. Maestro podnosi mnie ręką. - Bracie, który doznałeś dziś światła i siostro, któraś jest dziś królową marihuany, bogini miłości! Oto spełnijcie przed nami święty akt! Niech światło będzie w was! Nago kochamy się z Mirą pośrodku między nimi. W świętym magicznym kręgu, który dziś jest kołem dharmy. Wkoło słychać pomruk indyjskich mantr. A może tybetańskich? Może japońskich? Oto dzień oświecenia! * * * Cały następny dzień chodziliśmy lekko śnięci. Mózgi wyczerpane były daleką podróżą. Niektórych bolały głowy. Ja czułem się nieźle. Dziwna rzecz. Tego, co pojąłem ten nocy, teraz na trzeźwo bynajmniej nie uważałem za bezsens. Słyszałem, że niektóre narkotyki mogą w rzadkich przypadkach wywołać autentyczne stany mistyczne. Musiałem mieć to szczęście. Równocześnie miałem jasną świadomość, powstałą jeszcze pod wpływem trawy, że dalej niż tej nocy już nigdy nie zalecę. Nigdy też pod wpływem jakichkolwiek środków nie osiągnę drugi raz tego, co było. Ćpanie dla celów poznawczych nie miało już sensu i właściwie powinienem raz na zawsze przestać. Ale wątpię czy starczy mi na to woli. CUD NAD ODRĄ Szliśmy nocą ulicami Wrocławia Mróz do kości kąsał nasze ciała Ciepłą ręką mnie dotknąłeś - wytrzymamy Grunt, że radość w Sercu nam została W Jeruszalaim też są zimne noce Też nie zawsze spanie załapałem Owinięty płaszczem jak ty kocem Gdzieś pod murem zębami szczękałem Szymon jęczał - na co nam to Panie Jeszcze straże nas z ulicy zwiną W Nazarecie masz wszak dom i spanie Ja się śmiałem - Ojciec nie da zginąć - Jestem z tobą twój Brat i włóczęga Nie opuszczę cię tej nocy bracie Cóż że mróz do szpiku kości sięga Nam tu cieplej niż w łóżku na chacie Potem patrol nas z ulicy zwinął Na komendę wziął na zatrzymanie Wraz z dowodem uśmiech dałem glinom Gdy stwierdzili - Pan u nas zostanie - Gdy z Jezusem szliśmy korytarzem Władza na mszę dzwonił nam kluczami Jedną duszę czułem z tym gliniarzem Bo swój uśmiech zamknął w celi z nami. *** Zaczyna się Jazz nad Odrą we Wrocławiu. Hasło wyjazdu rzucił Maestro. Mira przypomniała sobie, że ma koleżankę we Wrocławiu, matka Miry dała forsę na pociąg. Czyli wio! Jest jeszcze zimno, ale mnie już to nie strzyka. Jeden z kolegów Miry dał mi buty, kto inny sweter. Nie zmarznę. Już we Wrocławiu okazało się, że nie jest tak zupełnie różowo, jak myśleliśmy. Koleżanka owszem przenocuje, ale tylko Mirę plus jedną osobę. Ja zostaję sam bez spania. Nie. Nie załamałem się. Mam tu jeszcze paru znajomych, a w najgorszym razie pójdę ze śpiworem na klatkę schodową. Zabolało mnie coś innego. Jak dotąd w Ruchu panowała traperska zasada "nie porzucaj towarzysza na trasie". Parę lat temu wyłamał się z tego Karol, zostawiając na szlaku nieletnią koleżankę. Długo nikt mu ręki nie podawał. A tu cała grupa zostawia towarzysza nie troszcząc się o niego. Nie idzie o to, że to ja. Dawno już przestałem być małolatem i nie zginę. Chodzi o lekkie łamanie zasady braterstwa. No więc poszedłem w pielgrzymkę po znajomych. Dwóch nie było w ogóle. Jeden się wyprowadził. Jeden owszem, otworzył, ale tylko po to, żeby mnie poinformować, że zerwał ze wszystkimi, więc nie utrzymuje żadnych stosunków z kanciarzami, hipisami i mafią sycylijską. Na zakończenie strzelił mi przed nosem drzwiami. Wyczerpawszy inne możliwości poszedłem do wodza krisznowców Kefasa. Otworzył, a jakże! Po czym poinformował, że spania nie udzieli, bo jestem nieczysty, i złe wibracje wnoszę w dom wielbicieli. Czułem, że Kefas ma rację. Tu nie moje miejsce. Ale przecież jest mój Bóg Jezus, który nie da mi zginąć. Teraz miałem jasną świadomość, że jednak Jezus i Kriszna to niejeden i ten sam Bóg. To dwa przeciwieństwa. Poczułem jakby dotyk dłoni Marii. Zamajaczyła mi jej uśmiechnięta twarz, a potem... To było coś cudownego. U mojego boku pojawił się Jezus. Nie widziałem go, a jednocześnie widziałem. Obdarty, długowłosy guru Joszua - bezdomny włóczęga z ulic Jerozolimy i traktów palestyńskich. I szliśmy tak po Wrocławiu. Szedłem ramię w ramię obok najwspanialszego i najprawdziwszego Hipisa wszystkich czasów, którego my tylko niezgrabnie próbujemy naśladować. I czego miałem się bać? O co martwić? Że w marcową noc mróz zdrowo ścisnął, aż trzaskał lód na kałużach? A niech sobie będzie zimno! Co mi strzyka? On był przy mnie. Rozmawialiśmy o czymś. Wiem tyle, że była to wspaniała rozmowa i gotów byłem iść za moim Guru wszędzie. Choćby na krzyż. No i poszliśmy - na komisariat. Patrol zwinął nas spod dworca. Zażądali dokumentów. Okazałem. Od guru Joszua nie żądali, bo go biedni ślepcy nie widzieli. Mógł prysnąć, ale poszedł ze mną do celi. Milicjant, który nas prowadził, chyba czuł podświadomie jego obecność, bo przyniósł mi resztki z kolacji i drugi koc, abym nie zmarzł w nocy. Zamykając drzwi uśmiechnął się do nas, a my oddaliśmy mu uśmiech. Był to jeden z większych cudów guru Joszuy. Milicjant uśmiechnął się do hipisa. W celi dworcowego komisariatu czułem się miło i bezpiecznie jak pod dachem Marii. Wyspałem się jak król. Rano wpadł milicjant i pognał mnie na przesłuchanie. Okazało się, że zdążyli już skontaktować się z Komendą Główną, z wydziałem narkotyków. Tam dowiedziawszy się kogo mają, aż krzyknęli ze zgrozy. Pamiętali jeszcze, jak wraz z Krasnoludkiem narozrabialiśmy kiedyś u nich w komisariacie. - Wyekspediujcie tego wariata jak najprędzej z miasta! Jak nie ma na bilet, to już kupcie bilecik za państwowe pieniądze. Nie żałujcie forsy, żeby tylko wyjechał! Tak też zrobili. Pod obstawą poszedłem na dworzec. Kupili mi bilet, wsadzili w pociąg do Krakowa. Wsiadłem jednymi drzwiami. Wysiadłem drugimi i poszedłem do miasta. Zaraz też natknąłem się na grupę hipisów. Jeden z nich znał mnie skądś więc wyściskaliśmy się serdecznie, inny był krisznowcem. - Kocham Krisznę! - zawołał do mnie. - A ja kocham Jezusa! - odkrzyknąłem - po czym obcałowaliśmy się jak rodzeni bracia, może to tylko Kefas czci Krisznę-Demona, a jest jeszcze Kriszna -Jezus? A może po prostu Bóg jest jeden i nieważne jak, ale kto go czci? Nie wiem, jednak z tym konkretnym człowiekiem nie mieliśmy między sobą żadnych barier. * * * Na koncert wślizgnęliśmy się bez biletów. Większość hipisów tak robi i za ujmę poczytuje sobie płacenie za wstęp. Atmosfera typowa dla zlotu. Paru naćpanych siedzi wpatrując się w estradę i przeżywa koncert. Ja wlazłem na samą górę amfiteatru, między kurtki i plecaki złożone tu przez naszych. Trochę drzemię, trochę słucham muzyki, a trochę popijam piwo przyniesione przez towarzyszy. Jest mi tu dobrze. Koncert będzie do drugiej w nocy, a potem? Z półsnu wyrywa mnie głuszący niemal grę zespołu, ryk. - Alleluja! To przybył nareszcie Dekabrysta. Oczywiście jest pijany i rzecz jasna przywiózł całą torbę bełtów. Jeden trzyma otwarty i popija z niego wielkimi łykami. Zaczynam znów drzemać. Coś czy ktoś trąca mnie w ramię. Otwieram niechętnie oczy: - Krasnoludek! A ty tu skąd?! - Stęskniliśmy się wszyscy za tobą, panie. I Kazan panie i reszta panie. Wszyscy tęsknią. Zabieram cię panie do Krakowa. Ona strasznie za tobą tęskni. Nic nie mówi panie, ale widać, że tęskni i martwi się o ciebie. - Jaka ona?! - Psina panie - chichocze Krasnoludek. - Jedziemy. - No to jedziemy, ale po jazzie dopiero. - Alleluja Szaman! Dekabrysta znalazł mnie dopiero teraz. - Pij na cześć Wudu! - wyciąga do mnie butelkę z winem. Krasnoludek odsuwa spokojnie jego rękę. - Waldek, panie pić nie będzie. Ona mnie prosiła, że jakbym go przypadkiem spotkał, to żebym pilnował go od picia i ćpania. - Jaka ona do cholery?! - Przecież mówię panie, że psina! * * * Na podróż powrotną usępiłem bez większego trudu, ale Krasnoludek nie uznawał kolei poza oczywiście wyjątkowymi przypadkami. - To dobre dla starych bab i dziadków, panie. Człowiek panie, który żyje na trasie musi czuć jej ducha. To nie taka sobie zwykła podróż, panie. To cała sztuka. - Podejrzewam, że w grę wchodziło nie tylko zamiłowanie Krasnoludka do włóczęgi ale i jego kosmiczne skąpstwo. Jeśli byliśmy razem, pilnował moich pieniędzy jak własnych. Skąpstwo nie obejmowało tylko słodyczy i miodu. Do Krakowa dotarliśmy w ciągu dwóch dni. *** Nie podejrzewałem, że będę aż tak radośnie powitany. Aśka prawie mnie udusiła z radości. Wiking mający ojcowskie zapędy pościelił mi posłanie, zagrzał gorącego mleka i uroczyście na moją cześć otworzył słoik miodu. A Kazań? Mało mieszkania nie rozwalił z radości. Czyżbym jednak miał przyjaciół? Od czasu, jak Tomek się zaczął zmieniać na niekorzyść, pomału przestawałem w to wierzyć. No, Krasnoludek. Ale ten się niechętnie uzewnętrznia. Halina z Kielc. Ta dziwna historia z Joanną. Ciekawe, że już od dawna mi się nie śni. No i Maria... Cholera. O tym lepiej nie myśleć, bo znów ćpne. *** Jak się okazało, na chacie Wikinga były chude dni. Interes na bramie chwilowo szedł gorzej. Siedzieliśmy zastanawiając się, jak trochę gotówki zarobić. Przypomniało mi się wtedy, że jak pryskałem z chaty, to książki wyniosłem do Tomka, a później przyniosłem do Marii. Są tam pewnie do dziś. - Wpadnę i odbiorę. Jak je opchnę w antykwariacie to będzie parę stów, - Nie śpiesz się tak z tym - sprzeciwił się Wiking. - Szkoda książek. - Coś jeść trzeba - zaoponowałem. - Niech idzie panie - wtrącił Krasnoludek. - Forsy trzeba. Zauważyłem, że Krasnoludek trąca go stopą w kolano (siedzieliśmy na ziemi, bo w całej chacie nie było stołka). - Niech idzie panie. Forsy trzeba - powtórzył. Nigdy nie przypuszczałem, że to mnie będzie tyle kosztować. W sumie mam prawo iść po swoją rzecz. Wejdę, wezmę co moje i wyjdę. O nic mi więcej nie chodzi... Ale aż telepie w środku. Modlę się po drodze. Głównie do Jezusa. Ale parę razy wzywałem Joannę, mego ducha opiekuńczego. Wdepnąłem do kościoła pomodlić się do jakiegoś cudownego obrazu, na którym wisi od groma wot. Wierzę w te sprawy. Istnieją miejsca i przedmioty sprzyjające materializowaniu się ludzkiej woli. Potem roztelepany wewnątrz i mrucząc pod nosem modlitwy, mantry i zaklęcia wszedłem na podwórko. Spojrzałem w górę. Świeci się w oknie! Jest. Modlitwy, zaklęcia, nogi sztywnieją na schodach z lęku. Dzwonię. Naciskam dzwonek twardo jak spust giwery. - Kto tam? - słyszę głos Marii. - Ja - mówię. - Chcę tylko zabrać książki. Drzwi otwierają się i Maria wciąga mnie do środka. Tuli się do mnie. - Dobrze, że jesteś - mówi, głaszcząc mnie po rękach... *** Zostaję rzecz jasna na noc. Wpada koleżanka Marii, charyzmatyczka. - Chwała Bogu, że jesteś Waldek! - woła. - Cała wspólnota modliła się za ciebie... Okazuje się, że Wacława wszyscy mają dość. Maria broniła się przed nim jak mogła, mimo, że rzeczywiście starał się być opiekuńczy i pomagał jej w czym mógł. Wpada po jakiejś godzinie mojej bytności. Nie jest agresywny wobec mnie. Haczyk parapsychologii połknął głęboko. Do magii brakuje mu tylko jednego - poznać klucz "Potęgi słowa", ale tego już mu nie sprzedam. Do obłędu parapsychologia starczy. Mam wredną ochotę wessać go jeszcze w ćpanie. Ale w tym momencie słyszę glos w sobie: - takie metody nie są godne moich przyjaciół. Módl się za niego i zdaj się na mnie! Poznaję glos guru Joszuy. zaczynam odmawiać "Ojcze Nasz". Efekt piorunujący. Wacław nie może już grać pewnego siebie. Rwie mu się wątek. Z kolei Maria zachowuje się jak mała dziewczynka, która wreszcie może zlekceważyć surowego nauczyciela, bo przyszedł kochany tatuś. Wreszcie Wacław nie wytrzymuje i wychodzi. Na pożegnanie uczciwie odradzam mu dalsze grzebanie się w parapsychologii. - Stracisz Boga, sens życia, a jak dobrze pójdzie to i zdrowie psychiczne! - Nie ma mowy - odpowiada. - Nie ma - to nie ma. Ja swój obowiązek chrześcijański spełniłem. Maria tuli się do mnie. * * * Na drugi dzień poszedłem do Wikinga oddać książki do sprzedania i zabrać psa. Ledwo wyciągnąłem książki, but Wikinga gwizdnął mi koło ucha. - Zjeżdżaj z tymi książkami! Co ty myślisz? Że my jesteśmy złodzieje? Chcesz iść na łatwy chleb i swoje rzeczy sprzedawać? A do roboty! Na sępa! - Ja przyszedłem po Kazana - mruczę. - To weź ten miód na drogę i nasze błogosławieństwo przy okazji. - Co? Aśka podchodzi do mnie i przytula - dużo... dużo szczęścia i miłości Waldku - szepce to są życzenia od nas wszystkich. * * * Następne miesiące były dla mnie pasmem nieustającej radości i szkołą obcego mi świata. Dla Marii też. Uczyliśmy się od siebie wzajemnie. Nie ma w tym nic dziwnego. Znaliśmy się już ponad rok, ale skoro uznaliśmy, że zmieniamy układy matka-syn na chłopak- dziewczyna, zmieniło się wiele. Maria zgadzała się mieć dzikiego syna. Chłopaka musiała mieć przynajmniej podcywilizowanego. I na odwrót. Jako syn miałem wiele sfer życia, w których matka nie była potrzebna. Dziewczynę trzeba było jakoś z tym i owym oswoić. Z innych rzeczy zrezygnować. Maria nie żądała ode mnie bym przestał być hipisem. Chodziło o nauczenie mnie normalnego życia. Narkotyki i alkohol spowodowały, że latami ślizgałem się po krawędzi schizofrenii cudem w nią nie wpadając. W efekcie powstała we mnie dziwna kombinacja dziecka, Indianina z puszczy i wariata. Dopasowanie tych dwóch światów było trudną sprawą. Długo trwało, nim Maria przekonała mnie, że da się spać na łóżku i nie zlecieć, że brud nie jest konieczną warstwą izolacyjną, jeśli nie sypia się pod gołym niebem. Maria uczyła mnie wszystkiego od podstaw. Ciężko szło. Wielu rzeczy do dziś nie rozumiem. Co jakiś czas wybieraliśmy się z Marią za miasto i tam role się zmieniały. Tu nie ona opiekowała się mną, tylko ja nią. Najchętniej jeździliśmy w dzikie odludne miejsca, a po czerwcu w góry. Nie chciałem wystawiać się na próbę jeżdżąc tam, gdzie rośnie mak. * * * W naszym domu często teraz bywali hipisi i to już całkiem oficjalnie. Stykali się tu ze znajomymi Marii i jak się okazało, kultura nasza była silniejsza niż się wydaje. Znajomy Marii, Konrad, z zawodu konserwator zabytków, trafił ze mną na chatę Wikinga, a że nie miał dachu nad głową, pomieszkał tam z miesiąc. Mimo, że dobiegał trzydziestki, zhipisiał błyskawicznie. Palił trawę, uprawiał wolny seks. Inny przypadek. Maria miała dwie koleżanki charyzma-tyczki ze wspólnoty. Od czasu, gdy zaczęła być ze mną, ksiądz - człowiek fajny zresztą - zaczął ją uznawać za zagubioną owieczkę. Stawiał jej przy tym za wzór obie jej koleżanki, które nie wchodziły w tak bliską komitywę z hipisami. Stawiał tak długo, aż jedna z tych wzorowych koleżanek też zaczęła chodzić z długowłosym. Nawiasem mówiąc tenże wmawiał mi, że powinienem wrócić na łono społeczeństwa, bo pojęcia hipis i chrześcijanin są nie do pogodzenia. Twierdzenie, że guru Joszua to hip jak trza, jakoś nie trafiało mu do przekonania. A przecież właśnie Jezus i jego uczniowie byli takimi samymi buntownikami przeciw społeczeństwu i skostniałej, płytkiej religii, jak my. I przecież nawet tępieni byli tak samo. Owszem, były różnice, oni nie ćpali i nie mieli tak lekkiego podejścia do seksu. Mieliśmy jednak w naszym gronie również ascetów, w tym i gorących chrześcijan, wracam jednak do sprawy, Tak więc księżulkowi została już tylko jedna "porządna" owieczka. Było tak do czasu, gdy księdza przenoszono na inną parafię. Odbył się wtedy mały, pożegnalny zlot charyzmatyków, na który przyszedłem z Marią. Ksiądz z każdym zamieniał parę słów na pożegnanie. Gdy przyszła kolej na mnie, zapytał. - A jak tam Waldek u ciebie? Jeszcze... jak to się u was mówi... Tankujesz? - O ćpanie księdzu chodzi? - O, właśnie, ćpasz? - Nie, trawę jeszcze czasem zapalę, ale też rzadko. - Co to jest "trawa"? - Marihuana. - A... a ty tak musisz tę trawę palić? W tym momencie wmieszała się owa ostatnia, porządna owieczka. - A trawę to ty sobie pal, bylebyś maku i kompotu nie hukał. Ksiądz załamał się. Co prawda ostatnia owieczka nie stała się dziewczyną hipisa, ale odwiedzając komunę Wikinga, zasmakowała w trawce. Paliła rzadko i trudno było nazwać to narkomanią, jednak na księdza starczyło. * * * Wpada Drwal. Załamuje go sytuacja, jaką zastał. Spodziewał się, że Maria zostanie jego asystentką, a ja pomocnikiem. Nasz układ nie zgadzał się z jego planami. Postanowił go więc bez litości rozwalić. Mnie ostrzegł lojalnie, co mu się nie podoba i że będzie ze mną walczył. - Próbuj - odpowiedziałem. - Psycholog z magiem jeszcze nie wygrał. Ale magii stosować nie będę. "Got mit uns". Rozumiesz? Póki Bóg jest ze mną, to rób co chcesz. I tak nie wygrasz. Obróci się wszystko przeciw tobie. A chcesz wygrać - to najpierw skłóć mnie z Bogiem. Najlepiej sprowokuj do ćpania! Drwal jako szef KKWN nie mógł tego zrobić, ale z kolei wziął się za Marię tłumacząc, że jako psycholog sama wie, że nasz układ jest patologiczny i należy go rozwalić. - Może i patologiczny, ale jest mi w nim dobrze - ścięła go Maria. Od tej pory rozpoczęła się święta wojna między mną a Drwalem. Problemy teorii religii nie dzieliły nas z Marią. Za to różniliśmy się pojęciem o praktyce. Nie było dla mnie zrozumiale, dlaczego do kościoła mam chodzić właśnie w niedzielę, a pościć akurat w piątek. Sens piątkowego postu do dziś nie jest dla mnie jasny, skoro w ogóle wolno jeść mięso. Stosunek do rozpowszechniania nauki chrystusowej dzielił nas za to już naprawdę mocno. Maria uznawała słowa Jezusa "idźcie i nauczajcie". Ja wyznawałem buddyjską zasadę "spragnieni sami przyjdą do źródła" oraz założenie, że każdy ma swoją drogę i nie ma sensu w nią ingerować. Większość hipisów była wierząca. Wyznawaliśmy jakiś zlepek buddyzmu, hinduizmu i chrześcijaństwa wymieszanego z parapsychologią. Samego chrześcijaństwa nikt nie negował ale też i nie preferował. Dla jednych z nas Jezus był jeszcze jednym bodhisatwą, dla innych wcieleniem Kriszny. Dopiero ewangelizując (delikatnie zresztą) wraz z Marią tych ludzi pojąłem, jak silne mają oni opory przed czystym chrześcijaństwem. Nawet ja, który zdeklarowałem się za guru Joszuą uznawałem chrześcijaństwo za swoją drogę, ale nie za jedyną. Lepiej mi się modliło wśród buddystów niż moich braci w Chrystusie, od chrześcijan odpychał mnie ich fanatyzm i nietolerancja. Nawet Maria, która przecież fanatyczką nie była, nie ustrzegła się przed pewną kanałowością myślenia. Tak samo było z Charyzmarykami, którzy przecież byli tak bliscy ideom i jej realizacją nam, hipisom (oczywiście w punktach pozytywnych). Chrześcijanin "kościelny" był, a i do dzisiaj jest dla mnie skwerem i poganinem wierzącym w jakiegoś dziadka z brodą, z którym nic mnie nie łączy, jednak nigdy nie podejrzewałem, że moi bracia, hipisi, tak przecież znani z tolerancji, z taką wielką agresją potraktują naukę Jezusa. Wyśmiewany i nielubiany Kefas mógł ględzić o Krisznie do woli. Dekabrysta na zlotach odprawiał swoje obrzędy na cześć Wudu i też nikt mu nie przeszkadzał. Na Chrystusa reagowali jednak, jak byk na czerwoną płachtę. Wywlekano wszystkie błędy Kościoła Katolickiego, obłudę księży. Potem osobiście poznałem wielu księży i przekonałem się, że nie jest wśród nich aż tak źle, jak się o tym opowiada. Rzecz dziwna i trochę niewytłumaczalna. Ludzie, którzy za Krisznamurtim Sansanimem i Prabhupadą głosili, że ważna jest nie filozofia i wiedza, lecz świadomość. Stwierdzili, że chrześcijaństwo jest zbyt prymitywne. Wiking wręcz twierdził, że rzygać mu się chce jak słyszy o "tym gimnastyku na krzyżu". Aśkę złościła chrześcijańska "moralność", choć słowem o nią nie zahaczyłem. Tomek zwyzywał mnie od fanatyków, a Krasnoludek miewał ostre opory z samym wejściem do kościoła. Nie mogłem tego pojąć. Przecież nie hinduizm i buddyzm, lecz właśnie chrześcijaństwo głosi miłość jak i nasza ideologia Jezus jako człowiek żył życiem hipisa. Był prześladowany jak my za głoszenie pokoju i miłości, wreszcie wykończony przez ówczesny kościół i społeczeństwo przy pomocy kapusia podstawionego w jego komunie. , Jąkacie się światła" - cytuje wciąż Maria. * * * Późnym wieczorem wpada do nas Konrad, jest pijany w dętkę. Podlapał dobrą robotę i w związku z tym wziął zaliczkę. Robotę przyniósł ze sobą; autentyczną szablę. Jak tłumaczy Konrad jest to perski szamszir. - Zobaczcie, jak ją naostrzyłem. Golić się można! Skrobie się tym szabliskiem po ręce i włosy rzeczywiście odchodzą, jak od brzytwy. Byłoby pięknie, gdyby Konrad nie zaczął pokazywać, jak umie władać tym żelastwem. Pokoik był mały, a Konrad, jak się rzekło, zataczał się okrutnie. Maria uciekła pod okno, a Kazań pod piec. Ja, przemykając się pod ścianą, poczułem tylko pęd powietrza, gdy ostrze prawie otarło mi się o skroń. Centymetr dalej, a klinga weszłaby mi w mózg. To jednak nie był wcale koniec. Rozochocony Konrad nie był już szlachcicem na sejmiku, ale japońskim samurajem. Uparł się, że tnie Marię w szyję i zatrzyma ostrze milimetr od ciała. Wątpię, czy zdołałby zatrzymać się na ścianie, tak był schlany. Doskoczyłem i zasłoniłem Marię. W tej chwili daleki byłem od pacyfizmu. Na stole leżał długi nóż do chleba. Szybko oceniałem sytuację. Rzucać nożem nie umiem, ale bić, z każdej ręki i pozycji, owszem. Jeśli zdążę go chwycić, to Konradowi i szabla nie pomoże, ale jeśli uderzę i tak nie będę miał pewności, czy on naprawdę chciał machnąć szablą. Jeśli jednak zrobi to, co zamierzał, to ja już nic nie zdążę zrobić... Konrad przez chwilę stał z uniesioną szablą po czym stwierdził, że jest ona tak ostra, że udałoby się zgolić dwie głowy na raz. potem chyba jednak do niego dotarło, że jeśli tak się stanie, to nie będzie miał go kto podziwiać i odłożył mordercze narzędzie. * * * Nawet ci najbardziej tolerancyjni i pozytywnie ustosunkowani do naszego związku charyzmatycy zarzucają nam, że grzeszymy żyjąc z sobą bez ślubu. Przeorałem Pismo Święte z góry na dół i z dołu do góry. Owszem. Stoi tam, że mężczyzna i kobieta mają być sobie wierni i być małżeństwem. Jednak ani w Ewangeliach, ani w Listach Apostolskich nie ma ani słowa w jakim rytuale nasz związek ma być zawarty, i że w ogóle musi być jakiś rytuał. Owszem, nie mamy nic przeciw temu aby pobłogosławił nas kapłan. Zastrzyk pozytywnych wibracji przyda się zawsze. Ale do tego żąda się całej góry przygotowań i papierków, a to przeraża nie tylko mnie, ale i Marię. Idziemy więc na kompromis. Ślub hipisowski. Nasze śluby nie mają stałych rytuałów. Czasem zawiera się je wobec znaku pacyfy, czasem krzyża, a czasem przed wizerunkiem Buddy lub Kriszny. Czasem ślubu udziela starszy hipis pełniący rolę guru w środowisku państwa młodych. Czasem sami sobie przysięgają. Czasem sprasza się gości. Czasami udział bierze tylko dwójka zainteresowanych. Karol wymyślił rytuał ślubu narkomańskiego, w którym państwo młodzi wstrzykują sobie wzajemnie po cencie krwi. Ten rytuał na szczęście się nie przyjął i tylko Karol zawarł w ten sposób małżeństwo, które zresztą rozpadło się po jakichś dwóch miesiącach. My przysięgliśmy Jezusowi pod krzyżem, we dwójkę i bez świadków. Maria czasami miała jakieś wątpliwości. Ja jednak uznawałem, że jest w porządku. Przysięgaliśmy siłom najwyższym, a ja mając nadal naturę maga wolałbym chyba śmierć, niż sprzeniewierzenie się mocom tajemnym. * * * Lato. Trzeba by gdzieś wyjechać. Długo zastanawialiśmy się gdzie. Decydujemy się już na Mazury i lądujemy - w Bieszczadach. Dwa tygodnie spędzamy sami w lesie pod namiotem. Jest z nami Kazań i Krasnoludek, który zachowuje się jakby go nie było. Potem dołącza się Wiking z Aśką i z naszej samotności tworzy się komuna. Na szczęście Bieszczady są wielkie i nie przeszkadzamy sobie wzajemnie. Nawet wygoda, bo jak jedni idą w las, to inni pilnują namiotu. Kilkanaście kilometrów od nas komuna hipisów na Caryńskiej. Hodują owce. Wpadamy odwiedzić. Parę dziurawych baraków, zagrody dla zwierząt i gromady małolatów snujących się drętwo po okolicy. Szefa Wieśka przeważnie nie ma, mała grupka jego współpracowników haruje jak woły, żeby komuna stała. Kiedyś było tu mniej ludzi, ale zabudowania porządniejsze. Spotkał je zwykły los bieszczadzkich komun: bańka nafty rzucona ręką milicjanta. Stała obsada nie jest w stanie zrobić wszystkiego, a małolaty nie robią prawie nic. Spotykamy jakąś redaktorkę z Warszawy, która ma syna hipisa i jeździ do różnych komun i na zloty. Od niej dowiadujemy się, że w Gdańsku jakieś strajki i rozróby. Kraj jak na wulkanie, wszyscy czekają czy Ruscy wkroczą, czy nie. Jeśli wejdą, to do ruskiej granicy stąd ze dwadzieścia kilometrów. Wyrżną nas w pień w pierwszym rozpędzie. Wracamy zaniepokojeni do obozowiska. Nocą śpimy z Marią przytuleni do siebie. Hen daleko słychać przeciągłe dudnienie. Parę razy łowiłem gady na poligonach i znałem ten dźwięk. Czołgi! W górach niesie daleko. Może być i ze czterdzieści kilometrów. Ale może być i kilka. Głaszczę Marię uspokajając ją, że to szumi wezbrany po deszczu San. Ale sam nie zmrużę oczu do rana. Jesteśmy w lesie i to nasza szansa. My ujrzymy ich wcześniej niż oni nas. Będzie czas na ucieczkę. Rano razem z Wikingiem idziemy do Lutowisk, gdzie wstępujemy do knajpy z nadzieją dowiedzenia się czegoś bliższego. Przy jednym ze stolików Wiking poznaje znajome gęby. To bieszczadnicy. Ludzie, którzy porzucili cywilizację i latami koczują w bieszczadzkiej puszczy żyjąc ze zbierania runa leśnego i dorywczych prac. Hipisów nie lubią, ale z Wikingiem są w przyjaźni, więc i mnie zaakceptowali. Pojawiają się zaraz przed nami pełne kufle. Dyskusja jest bojowa. Okazuje się, że każdy ma gdzieś zamelinowaną giwerę z amunicją. Przyda się teraz. Bieszczadnicy nie lubią się z osadnikami, ale dziś jest zgoda. Nagle w knajpie pojawia się dwóch chłopów o czarnych włosach i świecących jak węgle oczach. Ukraińcy. Bieszczadnicy trzymają z nimi sztamę. Osadnicy nienawidzą Ukraińców z wzajemnością. Ukraińcy podeszli do stolików, po czym starszy huknął na cały lokal: - Słuszajte Lachy! My się całe lata gniewali, ale teraz my przyszli do was po zgodę! Jak co, to razem pójdziemy! Jeszcze Polska nie zginęła! J'szczo ne zmerła Ukraina! Budem riezat' komunę! - Budem riezat! - huknęli wszyscy z nami pacyfistami włącznie. - Bufetowa horiłki! Druchy! Po bafku Banderze mnoho broni zostało! Wszystko wam przekażemy! Bunkry, magazyny! Przez Bieszczady oni przejdą, my zginiemy... Ale ich połowa zostanie!... Do obozowiska wróciliśmy kompletnie pijani, ale dziewczyny nawet wyrzutów nie robiły. Cieszyły się, że w ogóle jesteśmy i żyjemy. * * * Prosto z Bieszczadów lecimy na zlot do Częstochowy. Na trasie kierowcy biorą jak nigdy. Wszyscy pytają wszystkich, co się dzieje. Każdy wie co innego. Wybrzeże strajkuje. Podobno dołączył się Śląsk. Patrole milicyjne ostentacyjnie ignorują długowłosych. Ludzie są do nas nastawieni życzliwie jak nigdy. Jedni, bo mylą hipisów z KOR-em. Inni, co wiedzą witają nas ze łzami. - To wy! Wy pierwsi przynieśliście w tym kraju oddech wolności! Dzieci! Nasze dzieci! Tak to ze śmierdzących brudasów awansowaliśmy mimowolnie na forpocztę opozycji. Ano, ze wszystkiego da się zrobić politykę. Ale nie da się ukryć, byliśmy momentami wzruszeni, a Maria i Aśka parę razy popłakały się w objęciach jakichś starszych pań i panów, byłych działaczy AK albo jeszcze Strzelca, Sokoła i czort wie czego tam. W Częstochowie tłumy pielgrzymów. Nastrój niespokojny, ale podniosły. Bogoojczyźniany. Gdy dotarliśmy na koczowisko, tym razem założone w innym miejscu, bo na starym budowali jakieś domy dla pielgrzymów, mieliśmy dwa razy opad szczeny. Raz, gdy jakaś służba porządkowa wskazała nam, gdzie są nasi. - Wy jesteście hipisi? I czego się wstydzicie kochani? To tam jest wasz obóz! Wspominaliśmy poprzednie zloty nie raz zmieniane w masakrę przez gitów i milicję, i spojrzeliśmy po sobie. Na koczowisku nowy szok. W tym roku przybyło nas około pięciu tysięcy. Fakt, że większość to małolaty, a życie robi ostry odsiew. Jednak zawsze jedna dziesiąta zostanie. Robi się nas coraz więcej. Tak to po raz pierwszy stanęliśmy przed zjawiskiem zwanym potem odnową w Ruchu Hipi, ruchem neohipisowskim lub kontestacją młodzieży lat osiemdziesiątych. To ostatnie określenie ukuł rzecz jasna Drwal. * * * Maria po raz pierwszy jest na zlocie. Ale i dla mnie zjawisko na taką skalę jest nowością. - "Gdy dotarliśmy do Woodstock pół miliona było nas!" - nucimy z Wikingiem słowa starej już amerykańskiej pieśni hipisowskiej, która w Polsce stalą się czymś w rodzaju hymnu Ruchu. Pierwsze zloty jakie pamiętam przypominały miejsca postoju dzikich plemion. Potem stało się to czymś w rodzaju obozu indiańskiego. Dziś zjawisko przypomina Taniec Słońca - doroczny zjazd Indian północnoamerykańskich, który też był przecież świętem pokoju na preriach. Prawdziwe miasto namiotów. Miasto wolności i pokoju. Tu i tam unoszą się dymy ognisk. Przy ogniskach wśród namiotów leżą, siedzą, kręcą się roje postaci. Jedne w brudnych czy dziwnych, kolorowych strojach. Przeważają długie, luzem puszczone włosy u obojga płci, często związane przez czoło opaskami, co potęguje wrażenie obozowiska Indian. Kolorowe koraliki na szyjach i rękach. Pacyfki, krzyże, typowo indiańskie woreczki, tajemnicze talizmany. Między ludźmi kręci się kilkanaście psów. Przeważnie niewielkie kundle. Biorę więc długi, ostry palik i wbijam go głęboko w ziemię. Wiążę przy nim Kazana. - Czemu go wiążesz? - woła do mnie jakaś dziewczyna. - Daj mu być wolnym! - Nie mogę - odpowiadam. - On zabija psy. - To on nie jest pacyfistą? - Jeśli Bóg pozwoli to będzie w następnym wcieleniu! Flety, piszczałki, gitary, bębenki zrobione z garnków i menażek. To tu, to tam dobiega śpiew pojedynczy lub chóralny: My jesteśmy ludzie wolni Długowłosi lecz spokojni My jesteśmy dzieci kwiatów Chcemy kochać, chcemy żyć Wolność! Wolność! O wolność najsłodsza! Wolności najmilsza! O wolności nasza! Czemu wciąż nas prześladują? Czemu ciągle aresztują? My jesteśmy dzieci kwiatów Chcemy kochać, chcemy żyć! Jak odpowiedź na tę skargę dolatuje inna piosenka. Dzika pieśń wolnych, odrzuconych straceńców podłożona pod popularny przebój bitowy: (The Animals) Gdy miałem osiemnaście lat Rzuciłem dom, poszedłem w świat Zostałem narkomanem Którym gardzi cały świat Poznałem wielu ludzi stąd Kochałem ich jak matkę swą Lecz ciągle dalej, dalej dane mi było Iść... Aaaaaa! - Piosenka prawdę ci powie... Pieśni sławią miłość i wolność. Opowiadają o losie konającego z wolna samotnego narkomana. Przeklinają wojnę, siłę, brutalność, znieczulicę, technikę... Całego tego straszliwego molocha europejskiej cywilizacji, miażdżącego wolnego, ludzkiego ducha. Jak uciec od tej zagłady duszącej spalinami i ściekami, grożącej wybuchami bomb, żądającej od człowieka bezwzględnego posłusznego marszu drogą w przepaść. I na to odpowiadają hipisowskie piosenki. Jacyś ludzie, którzy znają mnie i Wikinga zapraszają nas do ogniska. Częstują jakimś płynem. Wącham podejrzliwie, czy nie zupa. Ale na szczęście to tylko herbata ziołowa gotowana nad ogniem. Okopcony, czarny garnek wędruje z rąk do rąk. Jeden z ludzi przy nas brzdąka coś niezdarnie na gitarze mrucząc niewyraźnie pod nosem. Maria nagle prosi go o pożyczenie gitary. Dla mnie to sensacja. Maria wspaniale gra i śpiewa, ale publicznie robi to niechętnie. Boi się jak ognia słuchaczy. Śpiewa tylko w gronie najbliższych przyjaciół. Widzę, że Maria jest blada. Krótko stroi gitarę, a potem rozpoczyna jasnym, pełnym głosem tak mocnym, że nigdy nie podejrzewałem, że ta mała, drobna dziewczyna będzie go w stanie wydobyć z piersi: Zbawienie przyszło przez krzyż! Zbawienna to tajemnica Każde cierpienie ma sens Prowadzi do pełni życia! Jeżeli chcesz mnie naśladować To weź swój krzyż na każdy dzień I choć ze mną zbawiać świat W dwudziesty już wiek! Maria po swoim występie uciekła do namiotu i płakała cała roztrzęsiona. Uspokajałem ją jak mogłem. - Ja nie wiem, co to było - tłumaczyła mi potem Maria. - Chyba Duch Boży. Czułam, że muszę im to zaśpiewać choćbym miała umrzeć... Waldek. Ja tu przecież jestem obca. Ale ciebie uznają i szanują. Jesteś jednym ze starszych ludzi. Czemu nie opowiesz im o Jezusie? Przecież ci ludzie tak potwornie pragną Boga. Naszego Jezusa, który jest tą ich upragnioną hipisowską Miłością, Pokojem i Wolnością! Jezusa, a nie Krisznę czy nawet Buddę. Szanuję te wasze obrazy Boga, ale przecież to jest obce. Bardziej zabawa niż wiara. A wiarę może wam tu w Europie dać tylko Jezus. Nie rozumiesz tego? - Rozumiem ale... Co tu kłamać, boję się, Mario. Pomóż mi. - Ja też się boję. A przecież śpiewałam. Pewnie pierwszy i ostatni raz ale śpiewałam... A to twoi bracia. Kochacie się, a przynajmniej chcecie się kochać. - Boję się Mario. Tu łatwiej przyznać się do narkomanii i czarnej magii niż do Jezusa. To jest jedno wielkie straszne wycie! Płacz do niebios! Błaganie, aby choć one nie były puste. - Waldek! Ty znasz już, jak Go nazywasz, guru Joszua. Opowiedz im o nim! - Boję się. Przyjechał już Kefas z krisznowcami. zaraz na wstępie napadł ich pijany Dekabrysta. - Kefas! won stąd z tą kocią muzyką. To jest zlot młodzieży katolickiej, a nie sabat czarownic! Hari dupa! Hari dupa! Przewodnik położył mu rękę na ramieniu. - Jak ty, Dekabrysta jesteś taki katolik, to powiedz, czy pamiętasz jeszcze ?Ojcze nasz"? Dekabrysta zaklął i cofnął się, pojawił się znów, gdy do koczowiska wkroczyła pielgrzymka hipisów z Warszawy wiedziona przez księdza Andrzeja. Nieśli ogromny drewniany krzyż. - Won z tym świństwem! - Ryczy Dekabrysta - usiłując im wyrwać krzyż - To nie żadne kościelne zapusty, tylko zlot pacyfistów! Wiking podsunął się z boku i wyrwał bełta z torby Dekabrysty. - Oddaj, ty złodzieju! Ty handlarzu! przez ciebie, draniu, ukrywałem się kamieniołomach przed glinami, a ty mi jeszcze bełty kradniesz! - To weź sobie, - mówi Wiking i odbiega między namioty. Dekabrysta, zataczając się i potykając o sznury, biegnie za nim. W ten sposób, dzięki milczącej pomocy Wikinga, który sam przecież jest wrogiem chrześcijaństwa, krzyż jednak stanął. Wokół gromadzi się tłum hipisów. Zdania są różne. Jedni cieszą się. Inni twierdzą, że krzyż to ograniczenie wolności i w ogóle głupie, chamskie narzucanie się z czymś, z czym większość się nie zgadza. - Czego w końcu chcecie? - drę się wściekły. - Wolno Kefasowi śpiewać z krisznowcami, i w ogóle każdemu robić co chce, to wolno i księdzu Andrzejowi krzyż postawić. Z ideą pacyfizmu to się przecież nie kłóci! Odpowiedzi nie ma, ale za to zjawia się Kefas. Staje pod krzyżem i zaczyna głośno nauczać o Krisznie. Dopada go paru zwolenników księdza Andrzeja. Odciągnąć od krzyża go nie mogą, więc próbują pokonać go w dyspucie. Źle trafili, Kefas, jak przystało na hipisowskiego mistyka, jest obkuty we wszelkich niuansach filozofii mistycznej i w teologii, teraz bawi się z nimi w kotka i myszkę, aby być bardziej kryty, bierze za sojusznika... mnie! - Tu macie waszego brata w Chrystusie, on wam powie, czy mówię prawdę. Według waszych założeń, nie naszych. Gdzie w waszym Piśmie stoi, że Jezus sam siebie nazywa Bogiem? Mówi, że jest synem Bożym, że jest współistotny ojcu. Czy w waszym Piśmie Jezus mówi "Jestem Bogiem?" - Nie, - przyznaję. - Wy, chrześcijanie, macie ledwie sentyment do Boga, zamiast go naprawdę czcić, jak my. My co dzień czytamy Bhagavadgitę, w takim razie wy powinniście codziennie czytać Pismo Święte! Czy mówię prawdę? - Tak, to prawda, - potwierdzam. Ktoś odciąga mnie na bok. - Szaman! Zrób porządek! Przegoń Kefasa! Wiem, że dla większości z nich Jezus i Kriszna nic nie znaczą, po prostu Andrzeja lubią, a Kefas nie cieszy się nadmierną popularnością. - W ogóle wygońmy tych krisznowców! - Woła jakiś świeżo nawrócony fanatyk. - Oni czczą diabła! - Słuchajcie, ludzie! - tłumaczę - Starczy, że na świecie biją się za wiarę. My, ludzie pokoju, nie powinniśmy tego robić. To jest przeciw naszej idei i przeciw Bogu. Kefas jest wolny i może głosić Krisznę, gdzie chce. Jeśli naprawdę jesteśmy chrześcijanami, to chodźmy i pomódlmy się za krisznowców. Idą Więc faktycznie mam trochę posłuchu wśród nich. Mimo to, boję się publicznie ewangelizować. Zazdroszczę odwagi Kefasowi. Z dala słychać huk bębnów i śpiew jego współwyznawców. Będą tak śpiewać do rana, a hipisi z nimi. Mówi się, że Kefas to oszust, ale on chyba rzeczywiście wierzy w to, co robi, inaczej skąd brałby tyle sił? * * * Wracamy do Krakowa. W domu padamy i śpimy jak zarżnięci dobę. Zlot jeszcze się nie zakończył. Ludzie pojechali do małego miasteczka pod Częstochowa. Olsztyna. My mieliśmy dość. Nie zostaliśmy nawet na hipisowskiej mszy księdza Andrzeja. Zmęczył nas tłum, gwar. A poza tym w sumie nie było już co robić. Wszystko powtarzało się w kółko. Tak mnie, jak Marię nużyło to już. Co można było jeszcze tam robić? Chyba ćpać. Na początku września wpada do nas Drwal. - Mam pomysł nowej akcji! - woła od progu. Odwraca się plecami. Na plecach kawał białego płótna poprzypinany agrafkami. Na płótnie wyraźnie napisany długopisem tekst: "Nie strzelaj do mnie nawet dla zabawy". Drwal siada i objaśnia. - Chodzi o ideę pacyfizmu. Dla dzieci produkuje się zabawki militarne. Różne czołgi, pistolety czy nawet karabiny. A przecież dzieci mają być chowane w umiłowaniu pokoju. Tymczasem ciągle bawią się w wojnę i zabijanie. - Co racja to racja - przyznajemy. - A więc rozpoczynam akcję. Cały dzień będę chodził z tym napisem na plecach. Jutro zaś organizuję manifestację na Rynku. - Zwiną nas. - Nie ma obawy. Jeszcze dziś idę, gdzie potrzeba zalegalizować sprawę. Dołączacie się? - Dołączamy! W chwilę potem z białymi kwadratami na plecach, na których wyraźnie wypisane jest hasło, krążymy po mieście. Reakcje ludzi przeważnie niechętne. Każda nowość kole w oczy. "Po co oni się wygłupiają? Do pracy by poszli, brudasy, zamiast głupoty robić." Otóż to! Praca! Zwykły sposób zapewnienia sobie środków do życia stał się w naszej cywilizacji bogiem, zaraz obok pieniądza. Pracuj i nie myśl. A że z twojej pracy nie karmi się głodnych, lecz zbroi armie? Nieistotne, masz pracować a nie zadawać pytania. Zresztą myślenie boli, jak nie jesteś przyzwyczajony. * * * Manifestacja odbyła się. Drwal był ze sprawą zalegalizowania naprzód w komitecie świeżo powstałej "Solidarności". Bali się prowokacji. Potem był na milicji, skąd wygnano go niemal ze słowami: "Kto kurwa strzela do ciebie?" (uderz w stół, a...). Pomogli ci, których najmniej o to podejrzewaliśmy. PZPR! Gdy Drwal udał się do nich, chcieli go z początku przegnać, ale wszedł akurat jakiś ważny dygnitarz, który usłyszawszy o co biega, uśmiechnął się radośnie i porwał za telefon. Drwal słyszał jak komuś tłumaczył sprawę kończąc: "Do nas właśnie przyszli. Rozumiecie towarzyszu?" - a potem huknął do słuchawki w odpowiedzi na czyjeś wątpliwości - "Tak! Właśnie teraz! Nie towarzyszu, nie łapiecie... Natychmiast załatwić!" - I załatwiono. Na Rynku ustawiliśmy parę krzeseł i deski. Tak powstał stół. Na stole leżały po jednej stronie pistoleciki i jeden automat z napisem "Nie!", po drugiej stronie misie i lalki z napisem "Tak!" Dalej parę bochenków chleba i garnek z kaszą z napisem, że głodni mogą się darmo pożywić. Po dwóch na zmianę trzymaliśmy w rękach wielki, sporządzony przez Drwala plakat, na którym wypisane były powody i sens akcji. Osobom bardziej zainteresowanym tłumaczyliśmy sprawę dokładniej. Dzieci płci męskiej, które podchodziły do nas. wyciągały aż rączki do ślicznych pistolecików i karabinków. Chleb zjedli głodni hipisi, a kaszę wiecznie głodny Kazań. Potem Drwal pojechał do innych miast organizować to samo. Szło dobrze. Drwal po drodze założył jakiś komitet w związku z tą sprawą. Komitet rozpadł się w dwa dni po założeniu, ale to w końcu nieistotne. Środki masowego przekazu po raz pierwszy odniosły się pozytywnie do akcji hipisowskiej i nawet ukazał się bardzo pochlebny artykuł ze zdjęciem z akcji w Warszawie. Rzecz jasna unikano jak ognia nazw hipisi czy pacyfiści. Pośrednio sugerowano, że to akcja studencka... * * * Na ekranach pojawia się film amerykański "HAIR" według głośnego hipisowskiego musicalu. Wszyscy pchają się na niego. Nareszcie coś o nas. Pierwszy raz poszedłem z hipisami. Oglądało się kiepsko, bo sporo widowni było podćpanej, lub podpitej. Wiara zaczynała śpiewać i tańczyć razem z aktorami na ekranie. (Na ekran na szczęście nie wchodzili, ale tylko dlatego, że się nie dało). Paru bardziej rozbawionych służba kinowa wywaliła. Ale i tak przy scenie, w której bohaterzy skandują w psychodelicznym misterium nazwy narkotyków, w ciemnościach rozległ się ryk Dekabrysty: - Zapomnieliście o "kompocie"! Poszedłem więc drugi raz z Marią już na spokojnie. I tak nie pobiłem rekordu. Wiara była po kilkanaście razy, a Gomez ponoć czterdzieści parę. Fabuła niby prosta i banalna. Niby nie ma w tym filmie nic. Nie pokazuje strasznej szarpaniny psychicznej i niedoli hipisa. Nie ma konających narkomanów ani zlotów rozganianych pałkami. Niby wesoła zabawa... A jednak. Dojrzałem głębszy sens. Przez płytkie na pozór sceny przebija nasze gwałtowne i chaotyczne szukanie prawdy. Błazenada w oparach marihuany. Krzyk wobec zakłamanych, tłustych skwerów posyłających swoje dzieci na śmierć w imię patriotyzmu. - Jestem wolny! Nie macie do mnie prawa! - LSD jako komunia, mistyczna świątynia Kriszny, gdzie indyjskie mantry przechodzą w odę do marihuany. Lewitujące postacie wpadają w ogień nicości, w który zamienił się posąg bóstwa. I wreszcie! Berger ofiarowuje włosy, symbol wolności, by pomóc przyjacielowi, a potem za niego jedzie zginąć do Wietnamu. Pieśń towarzysząca idącym do samolotu żołnierzom, to jakby marsz na Golgotę, a Berger staje się dla mnie symbolem Jezusa niosącym na śmierć swój bojowy rynsztunek jak krzyż... Zaciskam zęby. Przecież nie będę płakał w kinie. Potem roztrzęsiony mówię o tym Marii. * * * Film ów niestety chyba tylko my z Marią pojęliśmy w ten sposób. Starzy hipisi chodzili na niego powzruszać się i powspominać coraz bardziej idealizowane czasy początków Ruchu, które w końcu przecież i ja pamiętam. Inni wybrzydzali się na pozornie płytką i powierzchowną treść. Gorzej, że zaczął się nam supergwałtowny nabór do Ruchu gówniarzy w wieku od czternastu do szesnastu lat! A bywały dwunastolatki! Taki gówniarz wychodził z kina i postanawiał zaraz zostać hipisem. Większość w ogóle nie wiedziała, o co biega. Myśleli, że to taka fajna kolorowa zabawa, jak w kinie. Naprawdę sprowadzało się to przeważnie do wiedzy, jaką głosiła antyhipisowska propaganda społeczna, która w rym momencie zadziałała sama przeciwko sobie. Hipis nie myje się, nie pracuje, nie uczy się, ćpa, kopuluje i nikogo nie słucha. Z kopulacją różnie bywało, bo niektórzy adepci jeszcze zdolni do niej nie byli. Ale ci zdolni oddawali statystykę nie tylko za młodszych kolegów, ale i za nas, starych hipów. Z myciem się różnie bywało. Za to kto mógł, rzucał szkołę, a do pracy iść nie chciał. Stary hipis zawsze wyżywi się z sępa, czy dorywczego zajęcia. Ci gówniarze żerowali głównie na rodzicach, co bywało i u nas, ale rzadko. Co niektórzy pryskali z domów, wlokąc za sobą ogony w postaci rodziców i milicji, która aż ręce zacierała, że nareszcie w tych niepewnych czasach może nam starym, znów przetrzepać skórę. Jeśli bowiem taki "chodzący granat" wybłagał nocleg u starych hipów (a głupio czasem zostawić na ulicy zabiedzonego, niedoświadczonego gówniarza), to ten, co go nocował, narażał się zaraz na zarzut deprawacji nieletnich. Gity z kolei miały w rękach dowody na nasz homoseksualizm. No bo po co dorosły bierze na nocleg dziecko? Żeby z nim kopulować... Najgorsze były problemy ćpania nieletnich. Wiadomo. Dorośli hipisi ćpają, to oni też. Masami wpadali więc w szpony handlarzy kompotem. A że byli nieletni i organizmy mieli słabe, więc efekty budziły grozę. Przypadki narkomanii mnożyły się już nawet w szkołach podstawowych. Tę plagę, która uderzyła tak w społeczeństwo, jak i w nas, zwaliśmy koralikowcami (bo każdy obowiązkowo nosił koraliki na nadgarstku - ozdoba znana i wcześniej - oni dopiero zrobili z tego symbol równy pacyfie), albo herowcami od owego nieszczęsnego filmu. * * * Znowu pojawia się Drwal. Akcja zabawkowa skończona, teraz ma następny plan. W Warszawie Andrzej organizuje zlot dla tych, co byli na pielgrzymce. Oczywiście mogą przyjechać i inni. Cala impreza ma na celu ewangelizację hipisów. Drwal zbiera tych, których uważa za popleczników i jedzie, aby przeprowadzić tam własny program. Planuje marsz protestacyjny przez miasto i tym razem nie uzgadniał tego z władzami, wiadomo, ze cała zabawa skończy się masakrą z udziałem milicji i końcem owego luzu, jaki mieliśmy. Na razie "Solidarność" nas broni, ale oni bronią każdego przejawu swobody, a partia komunistyczna nie chce się mieszać i jeszcze bardziej narażać społeczeństwu. Zresztą obie strony mają na głowie ważniejsze problemy. Drwal z początku wyjaśnia mi, że chodzi o to aby "znów zabełtać to zgniłe, społeczne bagienko i nauczyć ludzi myśleć", ale potem wyjaśnia swoje prawdziwe motywy. Chcą go wziąć do wojska. On, jako porządny pacyfista wybiera więzienie, ale najpierw popędzi wszystkim kota. Dla tej sprawy warto wysłać parę setek ludzi pod pały. Wiem, że drwala nie zatrzymam. Postanawiam więc jechać, bo jestem doświadczony w ciuciubabkach z milicją. W razie czego będę umiał sam prysnąć i innym pomóc. Marii tym razem zabraniam jechać. Nie będę jej narażał. Wprawdzie spiera się, ale stawiam na swoim. O ile nie lubię podziału na mężczyzn i kobiety w sensie społecznym i denerwuje mnie pojęcie wojny płci, o tyle w tym punkcie jestem staroświecki. Niebezpieczeństwo to męska sprawa. KSIĄDZ ANDRZEJ Uśmiech światła Gitara Kilka świec na ołtarzu Zrobionym ze zwykłego stołu Małe słowa ciężkie od miłości Zważcie je na dłoni duszy Czujecie? Czujecie ciężar? To złoto choć przybrudzone Błotem kanałów Oto nasz Chrystus Przybity do krzyża niezrozumienia Ostrzami naszych strzykawek. Do Warszawy przybywam pociągiem bez Kazana, bo psa też narażać nie chcę. Leje deszcz, zimno i w ogóle psia pogoda. Docieram na Krakowskie Przedmieście, gdzie ma się odbyć cała impreza. Marzniemy, mokniemy. Księdza ani śladu. W najlepszej sytuacji są tubylcy, którzy mogą iść do domu. My, przyjezdni, cierpimy. Paru z nas sępi i idziemy do jakiejś kawiarni na herbatę aby się rozgrzać. Akcję powtarzamy parę razy, aż pojawia się wreszcie późnym wieczorem ksiądz i sprowadza nas do podziemia kościoła. Dotąd się nie dało, bo modliła się tam jakaś organizacja patriotyczna. Teraz idziemy my. Nie jest wygodnie, ale dla nas hipisów ważne, że nie leje i nie wieje. Pomieszczenie nagrzane ludzkimi ciałami szybko staje się przytulne. Jest prośba, by nie palić, więc palimy po cichu w kątach. W pewnej chwili pociągam nosem i orientuję się, że tu nie tylko tytoń jest palony... Księża dali chleb, margarynę i herbatę. Nasi wyłożyli trochę konserw. Ksiądz oświadcza, że kto chce może skorzystać ze spowiedzi. Idę i ja. Przy okazji spowiedzi poznaję bliżej tego sławnego kapłana Ruchu, księdza hipisa. Wibracje ma dobre. Mówię mu o dylematach, jakie mam przy każdej spowiedzi w związku z naszym hipisowskim ślubem. Wierzę, że Bóg uznaje nasze małżeństwo, ale Kościół nie uznaje. Spowiadam się więc z czegoś, co za grzech nie uważam, bo nie chcę oszukiwać kapłana, który da mi komunię. On mi przecież wierzy, że nie mam na sumieniu czegoś, co on uważa za grzech. Jeśli go oszukuję, to tym samym mam grzech i nie mogę przyjąć komunii. Ciężki dylemat w końcu. Andrzej radzi, bym robił dalej jak robię i modlił się wraz z Marią o opiekę i mądrość Bożą. Rozgrzeszony wracam do naszych. Msza. Andrzej razem z nami śpiewa pieśni religijne. Wybiera te, które najbardziej są dostosowane do naszego gustu. - Hefenim szalom alechem, a pokój niech będzie z nami! - woła. - A teraz, skoro Bóg jest jeden i winniśmy go czcić pod każdym imieniem, wszyscy razem!... Hare Kriszna! Hare Kriszna! Śpiewamy i tańczymy, jakby sam Kefas był nami dyrygował, a nawet jakoś radośniej. Potem homilia, czyli kazanie tu zamienione w dyskusję między księdzem a nami. Ksiądz proponuje, aby kto zechce złożył jakieś ślubowanie Bogu. Zgłasza się kilkanaście osób. Ślubowania różne, ale widać, że szczere. Rozpiętość ich wagi ogromna. Jakaś trzynastolatka ślubuje słuchać rodziców. Kto inny chodzić do szkoły, a inny znów, stary rycerz trasy, ślubuje cały tydzień nie ćpać. Może szokujące, może chwilami śmieszne, ale chwilami wzruszające. W rysach tego, co ślubował nie ćpać, widać już charakterystyczne zmiany spowodowane ciągiem narkotycznym. Ten tydzień abstynencji oznacza co najmniej cztery dni piekła o jakim nie wie nikt, kto go nie przeszedł. Ten człowiek wie o tym. Może nie wytrzyma. Ale fakt, że chce tego spróbować dla Boga, którego ledwie zna, świadczy sam o sobie. Nas starych ćpunów, byłych i aktualnych przenika dreszcz. * * * Na drugi dzień msza poranna, tym razem już w kościele razem z tłumem normalnych wiernych. Księża informują parafian, że jesteśmy uczestnikami młodzieżowej pielgrzymki częstochowskiej. Termin hipisi jest omijany, aby nie straszył. I tak straszy nasz wygląd, a gdy na słowa "Przekażcie sobie znak pokoju" obejmujemy się i całujemy, szok jest zupełny. Ale potem co niektórzy wierni podają nam ręce i obcalowują się z nami... Potem zbieramy się na porośniętej trawą skarpie, gdzie Drwal rąbie przemówienie o tym, że w związku z rozrastaniem się Ruchu i problemem narkomanii oraz aby łatwiej było organizować nowe akcje typu akcji zabawkowej, trzeba się zorganizować i skończyć z chaosem w naszych szeregach. Proponuje, aby każde miasto wybrało przedstawiciela, który by na zlotach reprezentował dane miasto i tak dalej (praktycznie jakby hipisowscy wojewodowie). Psia mać! Myślałem, że go wyśmieją, a tymczasem spodobało się księdzu Andrzejowi i małolatom, więc prawem większości przeszło. Zaczęto wybierać tych delegatów. Jak doszło do Krakowa, wszyscy wołali, aby obrać Drwala. Ja też wolałem, bo jak baran to wymyślił, no to niech się teraz męczy. Ale on wykręcił się chytrze, że jego sytuacja z wojskiem jest niepewna, więc niech obiorą Szamana, bo to stary, doświadczony i lubiany człowiek. Czy ktoś ma coś przeciwko? Niestety, nikt nie miał, a garstka Krakowiaków go poparła. Nie wiem, czy z sympatii do mnie, czy z radości, że to nie na nich padło. Dopadłem Drwala po zebraniu i zapowiedziałem, że pacyfizm pacyfizmem, ale łeb z płucami mu urwę za ten zaszczyt. Ale on wysłał mnie spokojnie, abym ponaradzał się z delegatami innych miast co robić. Delegaci, siedzieli kręgiem i dyskutowali. Głośno zresztą, a ja nie lubię się przekrzykiwać, więc milczałem prawie cały czas. Po tej dyskusji uchwaliliśmy to, co i tak wiedzieliśmy bez gadania "Jest źle i trzeba coś zrobić żeby było dobrze". Na tym zakończyło się sławetne zebranie hipisowskich delegatów na wszystkie miasta Polski. Pierwsze zebranie. Czy muszę dodawać, że pierwsze i ostatnie? Jeśli tak to dodaję. * * * Drwal zrezygnował ze swojego upiornego pomysłu. Przypuszcza, że zawiniła tu przede wszystkim zmienność natury samego Drwala. Odechciało mu się, nim zaczai. Zloty Andrzeja odbyły się jeszcze parę razy. Ja już nie jeździłem, ale Drwal był na każdym. O przebiegu każdego z nich dowiadywałem się od ludzi i uderzyła mnie pewna charakterystyczna sprawa; Drwal oceniał te zloty odwrotnie niż inni. Jeśli ludzie przyjeżdżali zachwyceni wspaniałym misterium i przynajmniej powierzchownie ponawracani, twierdząc przy tym, że Andrzej Szpak, to najwspanialszy guru jakiego znają, Drwal wracał załamany. - Bez sensu! Andrzej gadał takie bzdury, że rzygać się chciało, ludzie trochę się z nim wygłupiali, ale lada dzień go oleją. Gdy znów ludzie wracali załamani z informacją, że było do dupy, że wiara nie dopuszczała Szpaka do głosu, zaćpani rzygali po kątach płucami i kogoś pogotowie zabrało na toksykologię, że Szpak płakał, Dekabrysta odprawiał na ołtarzu swoje msze do Wudu, wtedy Drwal wracał zachwycony. - Nareszcie coś się dzieje! Było wspaniale! Padło całe mnóstwo ciekawych wniosków. Nawet Andrzej parę słów do sensu powiedział. W końcu postanowiliśmy zapytać go, kto tu łże. I co się okazało? Rzecz jasna okazało się, że prawda jest subiektywna. Mierzi mnie wszelka zastałość i struktura, - tłumaczył Drwal. - Jak je widzę, to wiem, że za tym kryją się jakieś dziury i gnój, więc muszę to rozwalać. Człowiek szczęśliwy jest dla mnie podejrzany, że tylko pogodził się ze złem. Zadowolenie prowadzi do skostniałych struktur, tylko burzenie jest twórcze. Sam był cholernie twórczy. Bez przerwy szukał, burzył i bardzo rzadko budował. Ja, stary mag zacząłem nawet podejrzewać, że jest opętany i sprawdziłem jego liczbę kabalistyczną. Na szczęście nie wyszło 666, ale i tak było niemiło. Wyszło na to, że jest geniuszem-degeneratem i to degeneratem skrajnym. Faktu, że podejrzewałem go o bycie narzędziem w rękach demonów szerzej nie zdradzałem. W końcu miałem z nim osobiste zatargi i musiałem brać poprawkę na to, że mogę być nieobiektywny. * * * Zgłosił się do mnie nowy działacz. Ma na imię Witold, a nazywają go Che Guevara. Lat dwadzieścia parę, drobny, chudy. Włosy długie, ale nie do samych ramion, podkute buty i oczy płonące, jak u schizofrenika, za którego z początku go wziąłem. Twierdzi, że pięć łat temu był w Ruchu, ale wyjechał do Francji i tam brał czynny udział w tamtejszej kontestacji. To brzmi poważniej i polityczniej, niż jacyś tam hipisi. Z tamtych czasów powołuje się na Kajzera i jego grupę. Znałem ich przecież, w końcu zaczynałem jako satelita tamtej grupy. Było nas wtedy mniej i znaliśmy się wszyscy. Nawet z moją sklerozą, takiego bym zapamiętał, a nie pamiętani. Cóż, mitomani też mają prawo do życia. Udaję, że wierzę. We Francji to może i był, ale tego nie da się sprawdzić. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że był synkiem bogatych rodziców i studiował na UJ. Brał udział w strajkach i należał do patriotycznych organizacji młodzieżowych, ale wyleciał, bo wszyscy uznali go za niekarnego wariata. Przyszedł więc do nas, aby zrewolucjonizować ruch hipisowski. Koniec pacyfizmu! Koniec ględzenia! 0 miłości! Anarchia, terror i nienawiść! To jest na Zachodzie. To jest twórcze! Tam hipisi od dawna nie są w modzie. Są jippisi, czyli terroryści, co rzucają bomby, chcąc zdeptać zgniłe mieszczaństwo. Poza tym są jeszcze punki, co biją wszystkich łańcuchami, przebijają ciało agrafkami i głoszą nienawiść. Miłością nie zmieni się świata! Precz ze zgnilizną! Łańcuchem i wrzaskiem zmienimy świat, który (tu się przynajmniej zgadzamy), jest jedną zgnilizną. Jednak na tym kończy się porozumienie. On chce świat zburzyć i z wrzaskiem nienawiści zbudować nowy. Ja chcę, aby zgnił do reszty. Sprawne społeczeństwa ograniczają jednostkę i mają militarne - nacjonalistyczne ambicje, a na bezwładnym gnoju najlepiej rosną kwiaty. Również dzieci-kwiaty. Może nie ma postępu, ale jest życie, piękno i miłość, a o to przecież chodzi. A on wrzeszczy, aby burzyć i zbudzić się. Z karabinem w ręku zmusić świat do... - Już był taki jeden, co to wymyślił przed tobą, - tłumaczę. - Nazywał się Adolf Hitler.. - A choćby i on! Przecież to było nowe! Wspaniałe! - Ale po co z tym do nas przychodzisz? Jak lubisz terroryzować, to możesz robić to legalnie, w milicji. * * * Idziemy z Marią na chatę do Wikinga i Aśki w odwiedziny i nadziewamy się wprost na seans trawowy. Przyjechał Maestro i pełni rolę mistrza obrządku. Dziś Maestro postanowił pociągnąć wiarę w dolne kanały. Zabawa niebezpieczna, bo jeśli nie utrzyma kręgu obecnych, to słabsi, którzy nie umieją latać, polecą prosto w psychozę. Na tego typu eksperymenty każdy z nas ważył się nieraz indywidualnie. Nikt jednak, a przynajmniej mało kto, odważyłby się wziąć na siebie ciężar kręgu. Wszedłem tu już w slang mistyków trawowych, który wyjaśnię. Podczas palenia w grupie powstaje swoista więź psychiczna miedzy uczestnikami, poparta wzmocnionymi wibracjami parapsychicznymi. Siła działania kręgu bywa tak mocna, że może wciągnąć osoby nie będące pod wpływem marihuany. Zwykle dba się o to, aby krąg był zgrany. Inaczej podróż może się nie udać lub nawet przekształcić w zbiorowe piekiełko, z którego co słabsi mogą wypaść prosto do czubków. Dba się więc zwykle o to, by nastrój był jak najpozytywniejszy, a silniejsi pomagają słabszym. Bywa jednak, że w grupie znajdzie się silna jednostka, która po uprzednim uzgodnieniu staje się przewodnikiem seansu i wiedzie krąg gdzie chce. Musi to być jednostka super silna i doświadczona, aby utrzymać ciężar kręgu. Na niej spoczywa odpowiedzialność za zdrowie psychiczne uczestników. Takich delikwentów zwaliśmy guru trawowymi. Jednym z nich był właśnie Maestro. Dziś zaryzykował zepchniecie grupy w dolne sfery i ukazał im pustkę, bezsens i samotność ludzkiego bytu. Wszyscy siedzą przyłamani i ponurzy. Atmosfera cuchnie zbiorowym samobójstwem. Gdy tylko weszliśmy Maestro zagiął na nas haka, chciał i nas w to wciągnąć. Mogło mu się to udać, bo moc kręgu była silna a on sterował nią, jak chciał. Nie mając ochoty na ponuractwa założyłem magiczny blok otwarty i wibracje przechodziły przeze mnie nie zatrzymując się. Myślałem, że Maria zrobi to samo, ale ona zupełnie nie rozumiała, co się dzieje. Jak potem mi powiedziała, mimo swej wrodzonej mocy, nie miała pojęcia o robieniu bloków. Nim się obejrzała, Maestro zaczął ja wciągać. Poznałem to od razu po zmianie twarzy. Dotknąłem jej dłoni, a ona prawie gniewnie mnie odepchnęła. Ująłem ją za ramiona i przytuliłem. Szarpnęła się lekko, ale naraz wtuliła się we mnie, jakby szukała opieki. - Spokojnie - szepnąłem. - Ja z tobą jestem naprawdę. Oni to złudzenie, nie ma ich. - Równocześnie założyłem blok twardy między nami a resztą. Maestro uderzył całą siłą kręgu. Pojąłem, że mój blok nie wytrzyma, a na pomoc Marii raczej nie mogę liczyć, przekazałem więc slangiem zrozumiałym tylko dla wtajemniczonych trawiarzy. - Puść. - Daj spokój, to zabawa. - My się nie bawimy. - Pozwól jej być z nami i dowiedzieć się czegoś. -Nie! Wiedziałem, ze jeśli Maria wpadnie w krąg, to jej chandra potrwać może i tydzień a na to nie miałem ochoty. - Nie istniejesz. W ten sposób przekazuje mi informację, że nie liczy się ze mną i wymazuje moje wibracje. - Istnieję. A póki istnieję, istnieją skrupuły. - Nie ma cię! Tak więc nie ustąpi. Jeśli w tym momencie wyprowadzę Marię, czar kręgu nie pryśnie i chandra murowana, jest tylko jeden sposób, aby ją ocalić - rozerwać krąg. To jednak grozi obłędem słabszym uczestnikom, waham się krótko. Wprawdzie coś takiego to zbrodnia, ale bardziej zależy mi na Marii. Jestem egoistą i nie wstydzę się tego. Uderzam czakramem ognia. Ośrodkiem energii, który kumuluje w sobie moc czerpaną z jądra Ziemi. Tajna moc Wielkiej Bogini, zwana czakramem ognistego krzyża. Maestro słyszał przekaz o braku skrupułów i wiedziałem, co on oznacza, lecz myślał, że uderzę czakramem trzeciego oka lub, co najwyżej, serca, lub słońca, ale że rąbnę czarnym płomieniem - nie podejrzewał, on wytrzymał, ale krąg rozleciał się w drobny mak. - Co to było? - pyta na ulicy roztrzęsiona Maria. - Czułam się jak wśród umarłych. - Taki seans trawowy. - Boże! To tak działa ta wasza wychwalana marihuana? Co w tym pięknego? Ten seans rzeczywiście piękny nie był. Cholera! Muszę po tym numerze iść do spowiedzi! Tylko jak to księdzu wytłumaczyć? Wielu księży zupełnie w magię nie wierzy. A pewnie żaden marihuany nie palił. * * * Wbrew oczekiwaniom, po tym numerze nie zostałem wyklęty z Ruchu. Ci; którzy w ogóle zorientowali się, co się stało, mieli nawet dla mnie rodzaj szacunku (Maestro nie był lubiany), a ofiarom w sumie nic się nie stało, kilka dni później Wiking wywalił go zresztą za pijaństwo. Niedługo potem zaprosił mnie na hipisowską wigilię. Maria na ten dzień jechała do rodziny, więc poszedłem i nie żałowałem. Fajnie było. Zebrało się kilkanaście osób. Potrawy ustawiliśmy na ziemi, bo u Wikinga stołu nie uświadczysz, a co było? Był barszcz i ryba a zamiast pierogów i ziemniaków - ryż. Był też kompot wigilijny, z suszonych śliwek i dużo słodyczy. Wiking sporo zarabiał na sprzedaży obrazków i śmialiśmy się, że nie ma jak Wigilia u ubogich hipisów. Ponieważ staraliśmy się zachować rodzinny nastrój, więc były i kolędy przy gitarze i łamanie opłatkiem, myślę, że o wiele szczersze niż w większości skwerowsko-katolickich domów. Na początku ustaliliśmy, że dla zachowania rodzinnej atmosfery usiądziemy przy stole wedle starszeństwa i co się okazało. Otóż okazało się, że zasłużony dla Ruchu Tadeusz Wojciech Drwal ma miejsce wśród małolatów. I słusznie, przecież miał dopiero dwa lata "stażu"! Ja miałem już sześć. Wiking osiem czy dziesięć! Drwal zaczął więc dogadywać, że co to za wigilia kontestacyjna i czy kontestacja w ogóle może tolerować zgniłe, mieszczańskie Święta. - Kontestacja pewnie nie, - powiedziałem. - Ale hipisi święto narodzin Miłości czczą! - Hipisowsko-mieszczańska kolacyjka. Nie wiadomo dla kogo... Widząc jednak, że wszyscy go olewają, zamknął się w kiblu i siedząc na sedesie zaczął pisać wiersz. Tak powstał utwór, o którym już wspominałem, "Nie odlecimy na żadne południe", widząc jednak, że nikt na to uwagi nie zwraca, rozebrał się w tej łazience do naga i wrócił do stołu, aby nas zbulwersować. Paru małolatów faktycznie zbulwersował, ale my, starzy bywalcy różnorakich hipchat nie zwrócilibyśmy na to uwagi, gdyby nie jego ostentacyjne zachowanie. Nagość jest dla nas zwykłym zjawiskiem. Ale zwykle oznacza to tylko tyle, że człowiek nie ma na sobie żadnych szatek i tyle. Drwal zaś urządził ostentacyjny striptease. Aśka spokojnie doradziła mu, aby napuścił sobie wody do wanny, wtedy jego nagość będzie miała jakiś sens. Potem podjęliśmy rozmowę, jakby nic się nie stało. Drwal opowiadał mi potem, że miał zamiar stanąć na obrusie i nasikać na niego, ale się rozmyślił. I całe jego szczęście! W końcu pacyfiści też mają nerwy, niektórzy nawet bardzo słabe. Nagle Drwal stwierdził, że wychodzi, a ponieważ nikt nie zgłosił sprzeciwu, wrócił szybko i powiedziawszy, że autobusy nie kursują, położył się spać. Wigilia bez przeszkód potoczyła się dalej. Było naprawdę wspaniale, tylko Marii mi brakowało. * * * Zbliża się wiosna. Z wiosną ożywają szlaki. Zwaliło się nam na chatę w szybkim tempie osiem osób. Pierwszy był Marek z Gdańska. Właściwie nie hipis, choć nosił długie włosy. Czuł się gorącym patriotą, wciąż deklamował Mickiewicza i w ogóle był bogoojczyźniany. Odwiedzam z nim Wikinga i od rana dyskutujemy. Marek udowadnia, że należy nam się Lwów. - Założyli go przecież Polacy. Był jednym z Grodów Czerwieńskich, a one należały do Mieszka i Chrobrego. Tak się składa, że nieco orientujemy się w historii. - Dla ścisłości. Lwów założył kniaź ruski i to dopiero gdzieś tak w XII wieku. Grody Czerwieńskie były kością niezgody między Państwem Polan i Rusią Kijowską. Raz zdobywali je jedni, raz drudzy, a ludność nie była ani ruska, ani polska. Cholera wie, komu należałoby przyznać te ziemie. Zwłaszcza że nie bardzo wiadomo, gdzie rzeczone grody były. Naukowcy umiejscawiają je tak między Rzeszowem a kijowem. - Ale kulturę we Lwowie rozprzestrzenili Polacy! - Po XVI wieku, tak, ale już czterdzieści lat siedzi tam kto inny. Ludzie pewnie poprzywykali. Znów ich ruszać? Więcej krzywdy z tego wyjdzie, niż szczęścia. Na tej samej zasadzie moglibyśmy oddać Wrocław Niemcom. W końcu kultura była tam przez paręset lat niemiecka. Marek waha się chwilę. Nie wie, czy wybrać nacjonalizm, czy przyznać nam rację. - Właściwie słusznie - stwierdza niechętnie - Wrocław należy oddać Niemcom. - No to zamieniamy! - mówię - tylko jeden warunek. Jazz nad Odrą przenosimy do Lwowa. - I teatr Grotowskiego! - podchwytuje Wiking. - Ludzie! Tu idzie o słuszność dziejową. Polska była kiedyś po Morze Czarne! - To trzeba było tak od razu! - cieszy się Wiking. - Ciepło, palmy rosną, zupełnie jak w Indiach. A jaka marihuana tam się rodzi! - I maki jak arbuzy! - cieszę się. - Co nam obca przemoc wzięła, pompką odbierzemy! - śpiewamy obaj fałszywie. - Jesteście płytcy i bez cienia poczucia narodowego, tu idzie o wolność, sprawiedliwość dziejową! - Wolność? My już prawie jesteśmy wolni. Czego więcej trzeba? Jak chcą, to niech ten kraj ma stolicę nawet w Moskwie. Jeden warunek - niech się ruscy przestaną wygłupiać z komunizmem, wtedy zrobimy wielkie Free Państwo od Bałtyku po Pacyfik, gdzie każdy robiłby, co chce, byle innych nie krzywdził. - Otwarte imperium, gdzie panowałby król Seks i królowa Marihuana! - woła Wiking. - Zamienić komitety partyjne na świątynie zeń. Na poligonach zasiać marihuanę a w koszarach zrobić aśramy! Całe wojsko codziennie ma ostre ćwiczenia. Całe szeregi siedzą w kwiecie lotosu i nucą mantry. Kapral chodzi między nimi z bambusową laską, "om mani padnie hum" - nucimy obaj. Marek jest skołowany i nie wie co mówić, a ja patrzę na Wikinga z niepokojem. Pali już trawę trzeci tydzień. To może być groźne. Gdy mu to mówię, śmieje się tylko. - Trawa daje oświecenie. Nie ma się co bać. Do tej pory trawę rzadko można było zdobyć. Dlatego nawet Maria patrzyła przez palce, jak czasami zapaliłem. Ale w ostatnich miesiącach pojawiło się jej zatrzęsienie. Prawie każdy posiadał woreczek z zielonym prochem. Przeważnie była to kiepska samosiejka, powodująca tylko lekkie otumanienie. Ale trafiała się dość często taka siekiera, że małym skrętem mogło napalić się w dętkę czworo osób i więcej. Fakt. Marihuana nie prowadzi do narkomanii. Za to przy częstym stosowaniu wiedzie prościuteńko do "wariatkowa" lub doprowadza do debilizmu. Ludzie, którzy załapali się na trawkę, przeginali zdrowo. Poza tym, o ile inne narkotyki nawet ciężko uzależniające uważali za zło i drogę do zniszczenia, o tyle wokół marihuany zaczęła tworzyć się już swoista religia, śmierdząca lekko magią a mocno paranoją. * * * Marek to klasyczny typ greenhorna na szlaku, jak określili by to bohaterowie Karola Maya. Rzadko zdarza się widzieć, jak hipis myje zęby, ale żeby woził ze sobą materac dmuchany i do snu pidżamę ubierał!? Nie tylko ja, ale i Maria była zdumiona. Mimo tych wszystkich środków higieny i tak zwaliło go jakieś potworne grypsko, do spółki z anginą. Leżał więc na łóżku w pościeli (naszej) i pidżamie (swojej) z obwiązanym gardłem i obstawiony lekami, bo Maria przyprowadziła mu lekarza. Pech chciał, że przyjechał Konrad wraz z całą grupą hipisów z Bielska. Zarazili się w ciągu jednej doby. Leżeli teraz na zaimprowizowanych posłaniach na podłodze a Konrad z Markiem na łóżku. My z Marią, oddawszy wszystkie koce, kurtki itp. na posłania poszliśmy spać na gołą podłogę, ledwo firanką się owinęliśmy. Szlag nas trafiał, ale przecież nie wywalimy chorych na ulicę. Rano Maria miała 40°C i chwilami rwał się jej film. Byłem jedynym zdrowym człowiekiem w tym siedlisku zarazy. Po kilku godzinach modliłem się, aby też paść i zachorować, by zwalić z siebie odpowiedzialność za ten cały szpital. Choroby jednak, jak wiadomo, są złośliwe i mnie toto nie ruszyło. Ściągnąłem jakiegoś zdrowszego, czy tylko zdrowiej wyglądającego, z posłania, na które zapakowałem Marię. Przez dwie doby harowałem w charakterze Ojca Zadżumionych, a jest to ciężka katorga. Chory i zdrowy nie są w stanie się zrozumieć i wzajemnie podejrzewają się o złośliwość i egoizm. Pod koniec nawet Maria była na mnie wściekła, kiedy zapytałem po raz dziesiąty, czy nie chce jeść, a nie zapytałem po raz jedenasty, a ona akurat zgłodniała... Po dwóch dniach ci, co byli w stanie pryskali z chaty, woląc pewnie śmierć na ulicy od mojej troskliwej opieki (i wcale im się nie dziwię!), ostatnich zabrał Drwal, który pojawił się jak deus ex machina i zabrał "zarzewie moru" do Wikinga. Wkrótce i tam zaczęły się dziać dantejskie sceny, a my mieliśmy dziką radość, że to nie u nas. * * * Drwal rozpoczyna nową akcję. Ni mniej, ni więcej, postanowił założyć niezależne wydawnictwo. Była teraz na to moda i kto żyw zakładał takowe. Jak Drwal to zrobił? Nie wiem. Ale zasługiwał na pewno na podziw. Powstało więc "Wydawnictwo Kultury Alternatywnej". Drwal zrobił niemal wszystko sam. A jeśli ktoś mu pomagał, to dzięki jego genialnym wprost zdolnościom organizatorskim i manipulacyjnym. Rzecz jasna było to wydawnictwo jednego redaktora, autora i dzieła. Chyba nie muszę dodawać, że autorem i redaktorem był Drwal. Dzieło nosiło tytuł "Aż wreszcie świadomi". Maria znająca się na poezji stwierdziła, że to naprawdę oryginalne i dobre, tylko, że zamiast wierszami trzeba by to nazwać traktatami poetyckimi lub złotymi myślami. Fakt, że niektóre określenia budziły szok: "Mówię ci, że jesteś dobra w łóżku, a ty przeżywasz orgazm", "Będziemy palić kondomy i marihuanę". Złośliwi czepiali się tego, ale faktem jest, że Drwal był pionierem w tej sprawie, a jego utwory były oryginalne i ciekawe, Sprzedawaliśmy je po dziesięć złotych na Rynku. Drwal rzecz jasna w swym wydawnictwie wydał pierwsze i ostatnie zarazem dzieło. Pałeczkę po nim przejął Wiking zakładając Wydawnictwo Pacyfistyczne. * * * To wydawnictwo nie spadło już z powietrza. Wiking popożyczał pieniądze. Zebrał ze dwóch wspólników, nawiązał kontakt z NZS-em i zabrali się do roboty. Przede wszystkim pozbierali wiersze od hipisowskich poetów. Maria i Aśka wysunęły i moją kandydaturę, bo i ja pisałem trochę i w rekordowym tempie mały tomik z ilustracjami wykonanymi przez Aśkę poszedł w Polskę. Zaraz za nim ukazał się drugi i trzeci. Przeważnie poziom naszych utworów nie był wysoki. Moje były w każdym razie chodliwe wśród hipisów. Parę z nich ukazało się potem w różnych czasopismach, gdzie zaczęły się ukazywać artykuły o hipisach, niekoniecznie już w formie potępiającej. Wiersze były na zasadzie ciekawostki: "narkoman, a pisze i to z jakimś nawet sensem". Wracam do wydawnictwa. Koronnym osiągnięciem były wiersze Marka "Prezesa" Jusięgi, miały one naprawdę wysoki poziom artystyczny. Dla mnie były zbyt mądre, ale liczył się ich duch; bił z każdego słowa. Stary duch z początków Ruchu. Czasów, gdy nieufnie patrzyłem na Kajzera, rozmawiałem z tajemniczą czarownicą Joanną. Czasy maga Jacka, aśramów Przewodnika, jogi i Beatlesów. Przesiąknięte jasnym i tajemniczym duchem Indii... nie potrzebowałem nic rozumieć. Wystarczyło czuć. Mieliśmy nakłady tysiąc do półtora tysiąca książek. Biznes szedł. Kolporterzy sprzedawali je na ulicach i na zlotach. Dla bezpieczeństwa przed milicją nasi kolporterzy stawali na ulicach koło kolporterów NZS-u i "Solidarności", których władza niechętnie tolerowała. Tam bano się nas ruszyć. Przynajmniej bezpośrednio. Pośrednio bywało różnie. W jednej takiej awanturze sam brałem udział. Przechodziliśmy właśnie z Kazanem koło "Jaszczurów", gdzie wraz z kolporterami NZS-u i "Solidarności" stal Zbójnik - chłopak mający za sobą szkolenie karate przy posturze i psychice boksera wagi ciężkiej. - Szaman - usłyszałem jego głos. - Zrób coś, bo jest kiepsko! Okazało się, że przykleił się do niego jakiś prowokator udający pijanego, ubliżając mu od nierobów i brudasów. Sprawa śliska, bo Zbójnik absolutnie na hipisa nie wyglądał, a tytuły książeczek nie świadczyły o ich treści. Gość wiedział do kogo podejść, a poza tym kiepsko grał pijanego. Zbójnik hamował się, bo prawdopodobnie zabiłby go jednym ciosem, a widać było, że gość chce wywołać awanturę. Milicji nie było w polu widzenia, ale pewnie gdzieś się czaiła, by aresztować "uczestników bójki" skoro kolporterów ruszyć nie mogła. Podszedłem do faceta i zacząłem mu tłumaczyć, żeby dal sobie spokój, bo Ślepy widzi, że wcale nie jest pijany i o co naprawdę biega. Przechodnie poparli mnie, ale gość nie dał się odciągnąć. Zaczął mi ubliżać od kudłaczy i brudasów. W końcu czepił się nawet mego sposobu mówienia i zaczął mnie po chamsku przedrzeźniać. Trzymałem się ze względu na przekonania, a także dlatego, że pamiętałem, że gość jest po to, aby sprowokować bójkę. W końcu doszło do tego, że kopnął Kazana. Mój pies jest bojowy tylko w stosunku do innych psów, a ludzi gryzie tylko w ostateczności. Pisnął więc i schował się za mną. Nie wiem, jak to się stało. Mój mózg zarejestrował tylko, że moja zwinięta w pięść ręka zderza się z nasadą nosa ubeka. Ujrzałem, że facet leci plecami na ścianę, a jego okulary odtruwają gdzieś w bok. Usłyszałem okrzyk Zbójnika: - Leć do NZS-u po Wikinga! Wydawnictwo Pacyfistyczne wspomagało się wzajemnie z NZS-em na zasadzie obcych sobie, lecz zaprzyjaźnionych szczepów. Siedziba ich mieściła się koło Brackiej. Dobiegiem raz dwa i wyciągnąłem Wikinga. Wróciliśmy pod Jaszczury, przy czym ja trzymałem się nieco z tyłu. Gość mącił dalej, a Zbójnik ledwo już nad sobą panował. Wiking oceniwszy sytuację polecił Zbójnikowi przenieść się w inne miejsce. Zbójnik spokojnie zebrał książeczki i zabierał się do odejścia. Ale jednak musiał odreagować. Gdy mijał prowokatora, nagle zabrzmiał suchy, charakterystyczny trzask łamanej kości i facet siadł na chodniku mokry jak szczur od potu. Z bólu nawet nie krzyczał. Zatkało go. Najbardziej zaczęto na nas polować, gdy Wydawnictwo puściło "Książeczkę Wojskową" A. Pawlaka, w której autor z detalami opisuje swą służbę w armii Ludowego Wojska Polskiego. Ta książeczka lekko już śmierdziała polityką i były zdania podzielone, czy ją wydawać. Pomysł podsunął Drwal, który zrezygnowawszy z własnego wydawnictwa zaczął współpracować z nami. Znalazł Pawlaka i załatwił jego zgodę na druk. Ja głosowałem przeciw. Ta pozycja wciągała nas już niemal w zagrywki między Partią, a "Solidarnością". Sytuacja wyglądała zupełnie jak w koloniach Ameryki Północnej, gdzie Francuzi bili się z Anglikami, a nam w tej sprawie przypadła rola Indian, agitowanych przez obie strony. Stałem na stanowisku, że "blade twarze" teraz nas potrzebują, ale potem i tak nas zniszczą bez względu na to, kto wygra. Owszem, "Solidarność" jest lepsza od Partii, ale "naród wybrany", "bramini Europy", nie powinni mieszać się w brudne sprawy skwerów. Sama książeczka nie była jeszcze czysto polityczną sprawą, ale czułem, że jeśli sprawa się uda, to nasi pójdą za ciosem i wlezą w autentyczną politykę, o czym zresztą marzyli Drwal i Che Guevara, który chciał nas przerobić na anarchistów. A wtedy koniec z czystością, miłością i pokojem. Zacznie się smród, brud, draństwo... Lepiej już po staremu mieć problemy z narkomanią, na jakiej przynajmniej się znamy. Książeczkę jednak wydano, biorąc pod uwagę, że robi ona antyreklamę wojska, a o to nam - pacyfistom przecież chodziło. * * * Wolność zaczynała momentami iść za daleko. Che Guevara na przykład rozpuścił ulotkę po liceach do młodzieży, aby przejęła władzę w szkołach i ona dyktowała program nauczania, lub żeby w ogóle znieść nauczanie. Przedstawił mi nawet ową ulotkę pytając, co o tym sądzę. - Idiotyzm! - powiedziałem. Taki numer powinno się robić, ale dopiero na studiach, a i to na zasadzie równouprawnienia studentów z wykładowcami, a nie władzy studentów. W liceach za dużo gówniarzy. Nic nie wiedzą o życiu. Dać im więcej swobód i praw, zmienić program - owszem, ale tamto sensu nie ma. - Młodzież w szkołach się otumania! - Fakt. Ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Uczy się ich też, a to im się przyda. - Ty masz osiem klas i chyba nie żałujesz? - Ja nie żałuję, ale miałem szczęście i sam umiałem się kształcić z książek i z życia. Niestety, reszta ludzi tego nie umie. Przynajmniej niewielu, a ci i tak pieprzną szkolą, gdy to poczują. - Przecież i ty chcesz zagłady tej zgniłej cywilizacji! Więc czemu bronisz skwerów? - Bo o to chodzi, aby był ciepły bajzelek, gdzie każdy robi, co chce. Tylko w czymś takim można być wolnym. Ty chcesz dyktatury kontestacji, a to byłby taki sam syf, jak komunizm czy faszyzm. - Trza nauczyć ludzi myśleć! - Ależ oni wcale tego nie chcą, a większość z nich nawet by nie potrafiła. Byli i będą głupi. - To jak ty widzisz nowy świat? - Już powiedziałem. Ciepły bajzelek, gdzie każdy żyje tak jak chce, byle innym nie szkodził. - Ależ to koniec postępu! - Sam chciałeś, by cywilizacja upadła. - Tak, by stworzyć nową! Nowy świat, silny, zdrowy... - Po co nam postęp, zaszliśmy już tak daleko, że teraz możemy odpoczywać choćby i tysiąc lat. - Nihilista! * * * Nasz Ruch zaczął mieć pomału konkurencję wśród młodzieży. Dotąd byliśmy tylko my i gity oraz ci normalni. Potem zaczęli pojawiać się już polscy punkowie. Było ich jeszcze mało, ale w Warszawie i Wrocławiu widziano już pierwsze grupy. Farbowali krótkie gitowskie jeżyki na różowo, zielono i niebiesko. Nosili łańcuchy, brzytwy i żyletki. Zbyt agresywni nie byli. Potem z naszych szeregów wyłoniły się chwasty. Niejaki Maciek Maleńczuk (sprawa była tak głośna, że muszę podać autentyczne nazwiska) doszedł do wniosku, ze całym sercem popiera hipisów, ale nie stać go na to, by samemu być pacyfistą. Zwłaszcza, że nie może patrzeć, jak leją nas gity i milicja. Zorganizował więc grupę mającą na celu ochronę hipisów. Bojówka, którą nazwałem hipisowską milicją, w dużej mierze składała się z oswojonych gitów. Oprócz ksyw, pospolitych we wszystkich środowiskach, nosili numery. Sam Maleńczuk przyjął numer Jedynka. Jako znak rozpoznawczy nosili małe, drewniane kulki. Ostrzegałem, że ta "szlachetna" bojówka prędzej czy później zmieni się w gang, ale oni byli pewni, ze nie zgubią szlachetnych celów. Prócz tego chodziły słuchy, że pojawili się jacyś rastamani, a nawet faszyści... * * * Siedzimy na Rynku z grupą małolatów, wdziera się miedzy nas banda krótko ostrzyżonych gówniarzy z kropkami pod okiem. Młode giry. Są agresywni i drwiący, ale żaden nie może się zdecydować uderzyć. W końcu "szef, nie wiem czy miał chociaż 17 lat, podsuwa mi pod nos flachę bełta. - Otwórz to, lup! Znam zwyczaje gitów. - Człowiek! - mówię. - Jestem hip, kurwa nie człowiek. Jak dotknę, to będzie trefne. (Gitom nie wolno dotykać czegoś, co miał w rękach pedał, kapuś, czy hipis) - Spokojna twoja rozczochrana, otwórz. - To kopsnij kosę. Podał mi nóż i otworzyłem. - Git. Przykirasz, hip? - Nie kiram, człowiek i skicioruj tą nawijkę. Na wolności grypserą się nie nawija. - Ty mnie, hip, pucować nie będziesz. - Nie będę. Ale znam ludzi z Azorów i Kazimierza. Oni cię rozkminią, gdzie garowałeś. Gity poklęly jeszcze chwilę i wyniosły się. Nie mieszałem się, gdy gitowcy prali jakąś małolatę, hipiskę od tygodnia zresztą. Dopadł mnie Che Guevara i żądał dla niej pomocy. Wzruszyłem ramionami. - Słabo biją. Na kilku siniakach się skończy. - Ale to dziewczyna! - W ciąży nie jest, to raz. Hipis, bez względu na płeć musi umieć brać po pysku, to dwa. A poza tym gity robią niezłą selekcję, dostanie małolata po mordzie, to wie, że to nie zabawa. Jak jutro znów przyjdzie na rynek, to znaczy, że warto jej pomóc. Trzeba cierpieć za swe przekonania inaczej nie wiadomo, czy je się ma. - Wy starzy, jesteście bez serca! - Jak uważasz. Nam trzeba takich, co naprawdę szukają sensu i prawdy, a nie takich, co się rozćpają i zdegenerują. Dość trupów! Po odejściu Che Guevary pojąłem, że i u nas, w Ruchu też zaczyna się konflikt pokoleń. My starzy - "dinozaury", jak to określił Wiking, nie rozumieliśmy się już z małolatami. * * * Spotykam na Rynku kleryka. Akurat byłem po kłótni z Marią i dla wyrównania psychiki zbierałem na wino proste. Stał koleś z koralikami na ręku. Podszedłem do niego i obsępiłem go na parę złotych. Kiedy pojąłem, że to kleryk chciałem mu oddać pieniądze, ale on się nie zgodził. - Nadmieniam, że nie na chleb sępię, - zaznaczyłem. - Nie szkodzi. Jak wypić musisz, to wypij sobie. * * * Klerycy salezjańscy w ogóle zaczęli włazić w nasze szeregi. Z ewangelizacją, na szczęście się nie narzucali. Potrafili natomiast być pomocni. Załatwili papier dla Wydawnictwa i zorganizowali u siebie kilka spotkań. Zaprosili też księdza Szpaka, który, jak się okazało, należy do tego samego zakonu. Andrzej odprawił mszę hipisowską, na której stawili się nawet tacy heretycy jak Wiking i Drwal. Przyszedł też (jak zwykle) pijany Dekabrysta. Obcałował Szpaka i koniecznie chciał się z nim w czasie mszy napić, ale jakoś mu to wyperswadowaliśmy. Z Che Guevarą było gorzej. Krzyczał, żeby Andrzej przestał pierdolić o miłości. Niech żyje anarchia i nienawiść! Olali go wszyscy więc siedział w kącie bijąc się pięściami po kolanach i klął cicho. Wreszcie wrzasnął na cały głos: - gówno! - i wyszedł. Andrzej mówił nam o miłości i jedności i że cała kontestacja (on też się tego słowa nauczył) winna stanowić jeden front. Zawołaliśmy, że to niemożliwe, bo jak tu jednoczyć się z punkami, którzy głoszą nienawiść, czy z gilami, uznającymi przemoc. Wtedy Andrzej zaczął mówić o miłości Chrystusowej, ale jak z tą miłością iść do takiego punka nie powiedział... Che Gueara, zaczął nas nazywać "klerykałami". Ten epitet dostał nawet Wiking, który nigdy by u siebie w domu krzyża nie powiesił. * * * U Marii w domu atmosfera pieprzy się coraz bardziej. Nasz dom zmienia się w hipchatę. Zawiniliśmy oboje. Zaraz, jak razem zamieszkaliśmy, Maria powiedziała, że mogą do mnie przychodzić przyjaciele. Nie wiedziała, że hipis przyjaciół (tych najbliższych) miewa w Polsce z pięćdziesięciu, nie licząc dalszych znajomych. Pojęcie "przyjaciel" mamy również różne z Marią. Dla niej to jakieś pomnikowe pojęcie. Pojęcie człowieka sprawdzonego w życiu. Nie rozumiała, jak mocno może związać człowieka z drugim głód, poniewierka i niebezpieczeństwo. Takich przyjaciół miałem przecież mrowie. Atmosfera w domu zaczyna coraz bardziej przypominać pamiętną chatę Haliny z Kielc. Drwal ma absolutny zakaz wstępu. Wykorzystywał każdą kłótnię między nami (a trudno by się w tych warunkach nie zdarzały) do namawiania nas, abyśmy się rozstali. Po intrygach Wacława jestem bardzo na coś takiego uczulony więc wykorzystuję pierwszy, lepszy pretekst, by napuścić na niego Marię. Trudne to nie było, ona też ma go już dość, a jego eksperymenty psychologiczne uważa za bandytyzm. - Wiedzę to on ma ogromną, - tłumaczyła mi. - ale chaotyczną i bez praktyki. Nawet jeśli komuś pomoże, to na zasadzie przypadku, ponieważ sam jest ostro zaburzony, to stanowi śmiertelne zagrożenie dla otoczenia z tą swoją wiedzą. Fakt. Ostatnio ogłosił teorię, że nie można zmuszać rodziców do opiekowania się dziećmi. Wtedy niemowlęta przystosują się do radzenia sobie samodzielnie zaraz po porodzie, pomysł przyszedł mu do głowy, bo jego dziewczyna zaszła z nim w ciążę. Zerwane stosunki uniemożliwiły mu wciągnięcie Marii do następnego komitetu, który miał na celu pomoc poborowym w uniknięciu służby wojskowej. Ten więc komitet T. W. Drwal założył samotnie. Miał on tylko dwóch petentów bo pierwszy zrezygnował z pomocy i po prostu zaćpał się na komisję. Chwast Jedynka, czyli Maleńczuk, skorzystał i trafił do pierdla za odmowę służby wojskowej. Tak więc komitet umarł śmiercią naturalną, bo nikt nie miał odwagi skorzystać z jego usług. Drwal zaś dumał, jaki następny komitet założyć. Z Warszawy ktoś nawet przywiózł piosenkę - Hej, na krakowskim rynku hipisów gromada Drwal znowu jakiś nowy komitet zakłada. * * * Maria miała kilku wrogów w moim otoczeniu. Większość ludzi przepadała za nią, dzięki jej wewnętrznemu ciepłu i temu, że umiała każdemu dobrze doradzić. Rzecz jasna nie cierpiał jej cne Guevara. Twierdził, że to dzięki niej nie da się ze mnie zrobić anarchisty. Drugi był mój stary przyjaciel, Tomek. Ten twierdził, że przez nią nie mogę ćpać, bo trzyma mnie pod pantoflem. Tu miał rację. Ale on sam robił za żywą antyreklamę ćpania. Rozsypujący się w oczach wrak. Wypadały mu włosy. Na rękach, nogach i w pachwinach tworzyły mu się gnijące rany. Stale chodził zły, choć brał cztery razy na dobę i to końskie dawki. Już nie po to, aby coś przeżyć, ale by w ogóle żyć. Bał się jak ognia leczenia, a jednocześnie, rzecz rzadka u narkomanów, bal się śmierci. * * * Spotykam na Rynku Mirkę z Sosnowca. Jest stale upalona i po jej przykładzie widać, że choć trawa nie uzależnia, niszczy równie skutecznie jak opiaty, tyle że inaczej. Jest stale rozkojarzona. Mówi już nie tajemniczym slangiem trawiarzy, ale po prostu od rzeczy. W pewnym momencie kuca i zbiera w dłonie śmieci leżące obok pojemnika, potem obsypuje się nimi ze śmiechem idiotki. Znajduje papierki po cukierkach i ssie je, zupełnie jak dziadzio w Kobierzynie. Blada twarz, zmatowiała cera, uśmiech idiotki. W pewnym momencie pyta: - Dalej jesteś z tą swoją studentką? Nie znudziłeś się jeszcze? Chcę jej ostro odpowiedzieć, ale jej świadomość już odpłynęła. Parę tygodni po tym, jak się spotkaliśmy, poderżnęła sobie żyły w łazience, a dla pewności puściła jeszcze gaz. * * * Maria ma wolne i jedzie na tydzień do matki, która pogodziła się już z życiem "wyrodnej córki". Siedzę sam na chacie. Żeby mi się nie nudziło, biorę do towarzystwa Krasnoludka, którego od lata jeszcze w Krakowie nie było i właśnie się zjawił. On jeden jest, jaki był. Nic go nie obchodzi kontestacja, wydawnictwo, ani ganja. Praktykuje swoją jogę w ciszy i spokoju, choćby wokół walił się świat. Na drugi dzień wpada Dekabrysta. ostatnio, w ramach parodiowania rzeczywistości, handluje w przejściu podziemnym gazetami i papierosami, których zaczyna brakować w kioskach, potworzyły się cale gangi spekulacyjne, które walczą między sobą, jednak Dekabrystę tolerują. Zakupił jakieś arabskie gazety, pisane dziwnymi zygzakami i krzyczy, aby kupować u niego, bo jego firma jest na najwyższym poziomie; ma nawet zagraniczny towar. Czasami nie wiem, czy Dekabrysta już zwariował, czy jeszcze się bawi. Miewa przedziwne pomysły. Pewnego dnia ostentacyjnie rozłożył się ze swym towarem na pomniku Adama Mickiewicza w krakowskim Rynku, i zaczął swym grzmiącym basem zachęcać przechodniów do kupna. Fakt, ofertę wzbogacił. Oprócz gazet miał papierosy i wódkę. Na widok takiego towani, umieszczonego w takim miejscu, przechodnie przyspieszali kroku. Bali się prowokacji i byli pewni, że za chwilę zjawi się milicja. Jednak ta, jak na złość nie pojawiała się. wreszcie, po mniej więcej godzinie, w oddali zamajaczył samotny mundurowy. Dekabrysta nie czekał na niego. Wręcz wybiegł mu na spotkanie. - Panie władzo! To po prostu skandal! Żeby w biały dzień... na pomniku wieszcza... taki towar! Jako praworządny obywatel musze zaprotestować! - No tak. - przyznał milicjant widząc rozłożony towar. - To rzeczywiście skandal. Nie wie pan, czyje to? - Oczywiście, że wiem, moje. Milicjant wytrzeszczył na Dekabrystę osłupiałe oczy i szybko uciekł. Dekabrysta właśnie zaproponował mi wyjazd do Przemyśla, na imieniny Szpaka. Wprawdzie odbyły się one przed tygodniem, ale kto by się o daty sprzeczał. Dekabrysta ma forsę z renty a oprócz tego zarabia jednak na tym dworcowym interesie, więc pokrywa koszty wyjazdu. Zostawiam psa i mieszkanie pod opieką Krasnoludka i ruszamy. W pociągu (jedziemy pierwszą klasą, bo Dekabrysta nie będzie gniótł się z motłochem) okazuje się, że Dekabrysta ma dla Andrzeja prezenty. Książkę o Papieżu, jakiś trudny do zdobycia album pamiątkowy i butelkę szampana. Postanowiliśmy tego szampana skosztować i otwarliśmy go. Potem to już było głupio wieźć Andrzejowi taki otwarty szampan. Byłoby dobrze, ale Dekabrysta załapał smaka, a jak na złość, pojawili się handlarze piwem. - Ty, Szaman jesteś król sępów, wysępisz u Szpaka na bilet - stwierdził Dekabrysta i kupił piwo za całą posiadaną kasę. Handlarze piwo sprzedawali po paczce, ale Dekabrysta miał parę kafli i "zakupy" wypełniły cały przedział. Na zagrychę wyciągnął jakieś prochy, które tak zachwalał, że spróbowałem, ale okazało się, że na mnie nie działają. On popijał to wszystko syropem na spirytusie, ale tego nie tknąłem. Salicyl? Proszę bardzo. Denaturat? Nawet wolę od wódki. Jednak syropki i wody kolońskie to nie na moje delikatne w porównaniu... gardło. Wreszcie dojechaliśmy. Dekabryście rwał się film, ale ja byłem praktycznie trzeźwy, chyba mnie te prochy trzeźwiły. Byliśmy bez grosza, ale Dekabrysta zatrzymał taksówkę, bo piechotą szedł nie będzie, a zresztą ksiądz zapłaci... Zapłacił. Przez trzy godziny rozmawiałem z Andrzejem, a Dekabrysta drzemał na stoiku z ostatnią butelką piwa i co jakiś czas podnosił głowę mówiąc, że idzie do klasztoru. Niech mu tylko Andrzej doradzi, czy ma iść do takiego, co już istnieje, czy lepiej własny założyć. Na koniec rozmowy wyspowiadałem się. Zapytał, czy chcę iść do komunii teraz, ale odmówiłem, bo przecież trzeźwy nie byłem. Na koniec powiedziałem, że nie mamy forsy na powrót. Andrzej załamał się. Miał ostatnie dwie stówy i oddał nam je, ale sam wiedział, że to będzie za mało. W innych warunkach nie wziąłbym tych pieniędzy, ale tłuc się przez pól Polski z wpółobłąkanym alkoholikiem - narkomanem? To było ponad moje siły. Do pociągu wskoczyliśmy w ostatniej chwili, bo pociąg już ruszał. Usadziłem nieprzytomnego Dekabrystę i poszedłem szukać konduktora, aby załatwić z nim przejazd. Gdy go znalazłem okazało się, że pociąg nie jedzie do Krakowa, ale do Dębicy. I tak dobrze, że we właściwym kierunku. Załatwiłem z kanarem sprawę (kosztowało to stówkę), wróciłem do Dekabrysty i zasnąłem. Obudził mnie inny konduktor, stary dziad i żądał biletów. Powiedziałem mu, że już załatwiłem sprawę z jego kolegą, ale on rzekł, że nic go to nie obchodzi, bo on jest od Rzeszowa i bilety mają być. Dałem mu więc dowód osobisty i powiedziałem, żeby nie pieprzył, tylko pisał karę i spadał. Chciał jeszcze dowód Dekabrysty. - Panie! Spisz pan mnie dwa razy, a kolegę zostaw. On jest chory psychicznie. Mógł mnie spisać choćby i dziesięć razy, już od kilku lat nie mieszkałem pod adresem, który miałem zapisany w dokumentach i bilety kupowałem tylko z nawyku. Dziad wściekł się i w Dębicy przyszedł z sokistami. Nie szczędząc epitetów pognali nas na posterunek. Dałem im dowód, a oni chcieli jeszcze wydostać dokumenty Dekabrysty. Starali się tak bardzo, że omal go nie pobili. - Zostawcie! - powiedziałem banschutzom. - Sam mu wyjmę. Ręce mi się trzęsły. Zanim znalazłem dowód natrafiłem na fiolkę proszków nasennych i niewiele myśląc łyknąłem bez popicia garść i chciałem nadal szukać, ale oni wypieprzyli nas z komisariatu. Bali się, że się im przekręcę i będą mieli kłopoty. Fakt, dla normalnego człowieka taka działka mogłaby być śmiertelna, ale nie wzięli pod uwagę, że przeszedłem niezły trening, a ten, jak wiadomo, czyni mistrza. Kupiłem bilety i poszliśmy do baru, by za resztę pieniędzy kupić sobie herbatę. W barze Dekabrysta wytrzeźwiał, ale za to mi zaczął rwać się film. Kojarzyłem tylko, że o trzeciej mamy wsiąść do pociągu i zajechać do Krakowa. Co jakiś czas budziły mnie krzyki Dekabrysty, że cały dworzec się na mnie gapi, bo jestem zaćpany. W pewnym momencie zorientowałem się, że stoję przed Dekabrysta, trzymam w ręku bilety i żądam od niego, by je natychmiast skasował. Nie wiem jak pozbierałem się i wsiadłem do pociągu. Gdy miałem nawrót świadomości w przedziale byliśmy tylko my dwaj. Właśnie wszedł konduktor, a Dekabrysta pokazywał mu bilety, które odebrał mi w dworcowym barze. Powiedziałem, żeby zaczekał, to też mu bilety pokażę i zacząłem ich szukać. Kiedy kanar powiedział, że nie ma potrzeby, złapałem go za klapy i wrzasnąłem: - Nie wyjdziesz, skurwysynu, póki nie zobaczysz biletów! Dekabrysta złapał mnie z tyłu i przytrzyinał, a konduktor uciekł... Następny raz oprzytomniałem już w Krakowie. Dekabrysta ciągnął mnie do siebie na ćpnięcie czegoś, ale ja miałem już dosyć. Powlokłem się do domu, gdzie rzuciłem się na wyrko i spałem całą dobę. Kiedy dwa dni później spotkałem Dekabrystę na rynku - zapytał - Szaman, my tak w ogóle, to byliśmy w tym Przemyślu? NZS i "Solidarność" zorganizowały demonstrację protestacyjną. Przedstawiono żądanie zwolnienia ludzi więzionych za przekonania. My też wzięliśmy udział w tym marszu. Była to już druga demonstracja, do której oficjalnie włączyli się hipisi. Pierwszą był Biały Marsz z Błoń do Rynku, w którym wzięła udział cała masa organizacji młodzieżowych, demonstrujących przeciw wojnie i zbrojeniom oraz solidaryzujących się z Papieżem. Poszliśmy wtedy i my z księdzem Andrzejem. W końcu sprawa pokoju to i nasza sprawa. Po to jesteśmy i między innymi po to powstaliśmy na świecie i w Polsce. * * * I znów wigilia. Tym razem Maria decyduje się nie jechać do rodziny. Zrobimy sobie wspólną wigilię tylko we dwoje. Tak strasznie chcemy być tylko we dwoje, a nie z całym tłumem! Załatwiamy z Wikingiem i Drwalem, że poinformują ludzi, że wyjechaliśmy. Z Drwalem wprawdzie żremy się, ale nadal w sytuacjach naprawdę ważnych umiemy stanowić wspólny front. To dziwny człowiek. Raz naświni bez powodu, raz pomoże. Raz śmieszy, raz budzi podziw... Ale do sprawy. Kupujemy małą choinkę. Maria na pawlaczu znajduje małe tekturowe pudełko, w którym są bombki choinkowe, gotujemy potrawy wigilijne. Kazana odprowadzam do Wikinga. Maria prosi mnie o to, bo ma dla mnie jakąś niespodziankę, w której pies by przeszkadzał. Pamiętam domowe wigilie i ową hipisowską. Były naprawdę wspaniałe, ale żadna nie umywała się do tego tajemniczego i cudownego misterium, jakie odbyło się w naszym pokoiku. Maria stała się kapłanką spełniającą jakiś wspaniały obrzęd, od którego biły tak dobre wibracje, że chyba świątynie Tybetu nawet takich nie mają. Jak to wyglądało? Niby nic takiego. Zwykła chrześcijańska domowa wigilia. Jednak Maria umiała nadać temu sens o jakim wiedziałem, ale dotąd go nie znałem i nie czułem. To było misterium miłości. Gdzieś tam, przed dwoma tysiącami lat narodził się chudy, zsiniały z zimna niemowlak. Mężczyzna i kobieta patrzyli na małą Istotkę. Czy byli w stanie uwierzyć, że to właśnie To, wobec czego prochem jest wszelka moc i doskonałość ziemska? A może właśnie czuli? Może pojmowali że ta Nędza, ta Marność jest Prawdą? * * * Wiking ma kłopoty. Konrad pojechał do Warszawy, a jedyny adres, jaki krakowskim wierzycielom po sobie zostawił należy do Wikinga. Najczęściej wpada Hrabina (nazwisk arystokracji nie zdradzam), właścicielka owej perskiej szabli, którą Konrad, omal nas nie pozabijał. Blaga, abyśmy pomogli jej odzyskać żelastwo. Łatwo nie będzie, bo Konrad do szabli się przywiązał i wozi ją ze sobą wszędzie. Gdzieś w okolicach wiosny Hrabina nadziała się na mnie. Nietrzeźwego. - Nie ma sprawy, - powiedziałem. - Jutro pojadę i odzyskam dla pani szablę. - A ile pan sobie za to liczy? - Ja? Nic. Jeśli uzna pani, że coś mi się za to należy, to fajnie, a jeśli nie, trudno. Hrabina wcisnęła we mnie tysiączek, abym miał na podróż i pojechałem. Konrada znalazłem bez problemu. Krzywił się, ale oddał. Z szablą pod pachą ruszyłem w miasto. Jak już jestem w Warszawie, to trzeba odwiedzić znajomych. Towarzyszyła mi jakaś małolata, którą poznałem u Konrada. Czułem się, jak ubogi samuraj, który ze swą wierną kataną, idzie naprawiać świat. Nawet, przez przypadek, ubrany jestem odpowiednio. Jasna kurtka, ściągnięta pasem, jak kimono i sandały na bose nogi, mimo że tu i ówdzie leży jeszcze śnieg, poszliśmy na Starówkę. Siedziało tam kilkunastu gówniarz)', w wieku od trzynastu do szesnastu lat. Obwieszeni byli jak choinki na Boże Narodzenie! - Znasz ich? - zapytałem małolatę. - Nie. Ja już jestem stary człowiek, pół roku w ruchu, a oni to małolaty. Po kilka tygodni stażu. Gówniarze byłi hałaśliwi. Wyzywali przechodniów, którzy wcale ich nie zaczepiali, od skwerów i drobnomieszczan. Zwłaszcza do co młodszych wołali, aby odrzucili więzy cywilizacji i przyłączyli się do nich. Za nami też wołali. Miałem wprawdzie włosy (dłuższe od nich) i brodę, ale nie miałem koralików, a dla herowca taki, co koralików nie nosi, to nie hipis. Usłyszałem za sobą epitet "zgniły artysta mieszczański". Pewnie wzięli mnie za jakiegoś malarza, czy muzyka. Omal się nie zatrzymałem, by ich zapytać ile razy w życiu spali na klatce schodowej, a w ogóle, to niech na baczność stają, jak do mnie mówią, ale pohamowałem się. Pod kolumną Zygmunta też siedziała grupka gówniarzy, ale bez koralików. Na ich widok małolata powiedziała, aby szybciej iść i nawet im się nie przyglądać, bo to faszyści, mogą nas pobić. - Faszyści? Takich to jeszcze nie widziałem I zatrzymałem się aby, toto obejrzeć. Zaraz jeden z nich wstał i podszedł do nas. - Hip, masz fajki? Wyciągnąłem Deesy, bo o co innego było ciężko i poczęstowałem go. Wtedy podeszli i inni, obstępując nas dookoła. - Stop, panowie! Jeszcze dwa mogę wam dać, ale nie więcej, bo nie będę miał co palić. Spojrzeli na mnie zdziwieni, bo do nich nikt nie zafikał. Jeden wsadził rękę do kieszeni, aby pokazać, że ma tam nóż, albo brzytwę. - Dasz wszystkim - powiedział. - Dwa i ani jednego więcej - powtórzyłem. Wtedy inny zapytał. - Ty, co tam masz pod pachą? Szabla była owinięta papierem, ale rękojeść była prawie na wierzchu, by można było się znajomym pochwalić. To uratowało sytuację. - A takie coś, - powiedziałem i zakręciłem młynka golą szablą. - O kurwa!!! Musieli długo ćwiczyć, bo tak pięknie zgranego, równego chóru od dawna nie zdarzyło mi się słyszeć. Jedno jeszcze na temat polskich faszystów mogę powiedzieć - kontynuują tradycje. Tak wspaniałego i szybkiego odwrotu na "z góry upatrzone pozycje" pozazdrościł by im von Paulus. W pociągu pieprznąłem szabelkę na półkę, między bagaże i poszedłem spać. Rano, w Krakowie, wygrzebałem ją spomiędzy walizek i neseserów i udałem się do domu. Po południu wpadł do nas znajomy Marii ze studiów. Na widok szabelki aż gwizdnął. - Piękna sztuka. Najmniej dziewięćset tysięcy warta! Skąd macie to cudo? - Ile? - zapytałem czując, że robi mi się miękko w nogach. To ja machałem nią beztrosko a potem rzuciłem miedzy bagaż i poszedłem spać. Nie spoczęliśmy, póki nie oddaliśmy szabli Hrabinie. Przecież gdyby coś się stało to musielibyśmy sprzedać się jej w poddaństwo feudalne! Takiej sumy to nawet czarownik z handlowcem na spółkę by nie załatwili. Na szczęście wszystko poszło dobrze. Za eskapadę dostałem następny tysiączek i flachę koniaku. * * * Wiosna. Drwal z Wikingiem organizują demonstrację przeciw służbie wojskowej. Jest to już nasza, czysto hipisowska demonstracja bez pomocy NZS-u i ?Solidarności". W każdym razie na Rynku są sami hipisi. Może jest i paru studentów, ale najwyżej na tej zasadzie, na jakiej zwykle paru hipisów brało udział w demonstracjach studenckich. Cała kupa wiary siedzi na schodach Ratusza. Flagi z napisami o pokoju i z pacyfami. Drwal organizuje grupę porządkową z opaskami na ramionach. Na opaskach znak in yang i napis literami sanskryckimi "om". Mnie również do tej ekipy wcielono. Mieliśmy pilnować porządku, rozmawiać z ciekawymi i spławiać prowokatorów. Na schodach siedzi chłopiec z bardzo długimi włosami i ładną, jak u dziewczyny twarzą jeszcze bez zarostu. Gra na gitarze i śpiewa na melodię jakiejś murzyńskiej pieśni jazzującej w kółko te same słowa: - Nie! nie! nie! Nie pójdę do wojska uczyć się zabijać! - Rzecz jasna tłumek się zbiera. Reakcje często agresywne. Potomkowie ułanów spod Somosierry wciąż jeszcze wierzą w stare bzdury i wściekają się, jak im je ktoś podważy. - A co będzie, jak nie będzie wojska, a Niemcy nas napadną? - Takich dziadów jak my już i napadać się nie opłaca! - woła ktoś, ale go uciszamy. Nie można agresywnie. - Nasz Ruch ma charakter międzynarodowy. Dążymy równolegle we wszystkich krajach do całkowitego rozbrojenia i likwidacji armii. - Po co? - Żeby człowiek przestał w imię czegokolwiek zabijać człowieka! - To nierealne! - Więc niech pan weźmie nóż i zabije mnie! - A...a po co? - Załóżmy, że nikt pana za to nie ukarze. Zabiłby mnie pan? -No... nie... dlaczego? - A dlaczego ma pan zabić jakiegoś faceta, co mówi obcym językiem albo on pana? Bo wam idioci wmówili, że to dla dobra narodu. Dla dobra narodu się pracuje, a nie morduje! - Wy jesteście narkomany i nie pracujecie! - ktoś woła zza pleców innych. - Pracujemy! - mówi Drwal. - Każdy na swój sposób pracuje na życie bez krzywdy dla innych. Nieco przesadził, tak naprawdę to było różnie, ale i tak lepiej niż skwery myślały. - Nasłał was RFN! - A pana to pewnie CIA? - Jak młodzież nie będzie służyć w wojsku, to nie będzie dyscypliny w kraju! - I o to nam idzie! - woła ktoś ale znów go uciszamy. Pisaliśmy do władz, by ten, co nie chce służyć w wojsku mógł te dwa lata odpracować, byle nie musiał uczyć się zabijać i byle go nie odczłowieczano przez wojskową dyscyplinę. Jedni wyglądają na przekonanych. Inni, jak już nie mają co powiedzieć, przerywają nam w pół słowa i śmieją się z nas. Ci, którzy chyba nas pojmują wyglądają na inteligentów, ludzie o wyglądzie robotników są przeciw. Propaganda tak sprała im mózgi (lub to co zamiast mózgu mają) że stanie taki na rzęsach, by samemu do woja nie iść, a jednocześnie uważa, że armia jest potrzebna. Co jakiś czas ukazują się w gazetach artykuły o nas. Do czasów "Solidarności" wieszano na nas psy. Zbójnik wyjaśnił nam dlaczego. Udało mu się zdobyć tajne ustawy o cenzurze (tzw. Czarna księga zapisu cenzora). Stoi w tych ustawach jak byk, że o hipisach należy albo milczeć, albo pisać w formie krytyki. Niby jesteśmy bandą nic nie znaczących brudasów, a nasze idee to idiotyzmy i utopia, ale boją się nas bardziej niż opozycji. Tylko z najgroźniejszym wrogiem walczy się śmiechem i milczeniem. Ostatnio pojawiło się parę artykułów w gazetach, głównie w "Filipince", gdzie pisano już o nas niemal z sympatią. Przyznawano, że jesteśmy twórczy, mamy ideały, że nasza kultura jest bogata i ciekawa. Rzecz jasna zawsze dorzucano, że ćpamy. W telewizji puszczono parę programów o problemie ćpania, pokazując takie detale produkcji kompotu i przerobu maku, że kto z małolatów nie wiedział jeszcze, jak się to robi, to teraz miał gruntowne przeszkolenie. Ukazał się też artykuł w gazecie dla milicjantów "W Służbie Narodu". O nas i o Drwalu. Językiem godnym opowieści dydaktycznej w "Płomyczku" jakiś "hipis Jasio Wędrowniczek" opowiada, jak współpracował z Wielkim Guru Drwalem. Opowiada o jego poezji (przeżywanie orgazmów i palenie kondomów), o "Książeczce Wojskowej" Pawlaka, gdzie Jasio czepił się, że w tekście bywają słowa niecenzuralne (cała była niecenzuralna - cenzor). Mówił o działalności antypaństwowej, jaką robimy. I wreszcie, że Ruch rozpada się, bo rodzice widząc, że władza jakoś nie upada ale krzepnie, odwołali swoje dzieci do domów. Dzieci też są zawiedzione, bo kontestacja nieregularnie wydzielała im kompot. Tak więc i nasz Jasio machnął ręką na wszystko i wrócił do domu ostrzyżony, umyty i pachnący. Nawet do pracy poszedł. Rzecz jasna, znaliśmy wszystkich współpracowników Drwala. Człowieka o takiej ksywie i psychice nigdzie nie było. Artykuł musiał machnąć jakiś kapral, porozmawiawszy uprzednio ze schizofrenikiem od szkolenia politycznego. Zebrał jeszcze dane od stójkowego, który patroluje Rynek i "materiał prasowy" jest. Mieliśmy też inne, poważne wnioski. Wrzaski Che Guevary i politykanctwo Drwala dotarły już do czyichś uszu i teraz usiłują się, do nas dobrać od tej strony. Rzecz jasna artykuł był prymitywny i obliczony na prymitywnego odbiorcę, ale jeśli zechcą zaatakować inteligentnie? * * * Dekabrysta ma pomysły, że szczena opada. Gdy w Moskwie miała być olimpiada, odgrażał się, że pojedzie zobaczyć tę imprezę. Miewał różne pomysły, więc nikt go na serio nie brał, a to, że zniknął na kilka miesięcy zdarzało się już nieraz. Prawdę poznaliśmy o wiele później. Otóż dotrzymał słowa. To znaczy, do Moskwy na olimpiadę nie dojechał, ale w Rosji był, owszem. Jak to zrobił? Zwyczajnie. Wsiadł w pociąg i dojechał do Medyki, a tam pieszo przeszedł przez granicę. Długowłosy typ w łachmanach i koralikach, z torbą bełtów na ramieniu, przekraczający granicę! Niemożliwe! Tak niemożliwe, że nikt go nawet nie zauważył. Przeszedł. Udał się na najbliższą wylotówkę i pomachał. Stanął już pierwszy kierowca, bo tam odległości są ogromne, a kierowcy życzliwsi. Dekabrysta wsiadł, otworzył wino, poczęstował kierowcę i powiedział, - Zdrastwuj Grisza. Jediom w Maskwu. I pojechali. Jak na tamte warunki daleko nie zajechał. Ledwie trzy doby jazdy. Radziecka milicja zwinęła go, gdy w przydrożnej knajpie urządził po pijanemu jakąś chryję. Gdy zobaczyli, kogo mają, oczy im w słup stanęły. Rozdzwoniły się telefony. Do granicy odwoziło go KGB, tam przekazali go naszym ubekom. Ci zaś oddali go w czułe ręce panów z kaftanem bezpieczeństwa, którzy z kolei zawieźli go do Kobierzyna. Tam łapali się za głowę, co z nim robić, bo chłopak był zbyt chory, by uznać go za poczytalnego, a zbyt zdrowy, by go zamknąć na stałe. Jak zwykle wyszedł po krótkim pobycie. * * * Nie da się ukryć, że Salezjanie pomagają nam w czym tylko mogą. Są tolerancyjni i próbują dostosować się do naszych obyczajów. Paru nawet zaczyna nosić koraliki, o co mają chryję u przełożonych. Cała sprawa zaczyna jednak nawet i mnie cuchnąć. Fakt. Szanują nas i nasze zwyczaje. Ale też widać, że chodzi im o nawrócenie nas nie tylko do Jezusa, ale i do normalnego społeczeństwa. Ale odcinać od nas jednostki wartościowe? Że jest u nas ryzyko degeneracji? Jak się chce coś naprawdę osiągnąć, to zawsze się ryzykuje. Zresztą ćpuńską hołotą zajął się ośrodek pana Kotańskiego w Głoskowie. Leczą tam super ostrymi metodami i też są do hipisów źle nastawieni, ale to nam strzyka w lewej nodze. Kotański z milicją obcinają nam ten cały niewygodny ogon, który narósł przez te ostatnie lata i krępuje ruchy. Ale jest wśród tych małolatów paru zdatnych na hipisów, braminów Europy, awangardy świata. Tych nie damy! Od księży oczekiwaliśmy czegoś więcej niż to, że będą jeszcze jednymi nożycami do przycinania nam ogona, a nawet do zawracania nas ze słusznej drogi. Daliśmy temu wyraz, gdy Drwal, Wiking i Zbójnik wkręcili się na sympozjum kościelne, gdzie mówiło się o złodziejach, narkomanach, prostytutkach i ... hipisach, naturalnie. Rozważano, jak nawracać te różne patologie. Wreszcie Zbójnik nie wytrzymał i poprosił o głos: - Nie rozumiem, o czym się tu mówi! - powiedział. - Mówią tu, że to ja jestem chory, a to raczej chore jest to wasze społeczeństwo. Owszem jesteśmy patologią społeczną, ale patologia patologii jest zdrowiem, w sensie obiektywnym. * * * Spotkałem chodząca mitologię Z obłędem na rękach Malowała mi swój obraz Ciekawy, choć odłaził z płótna Potem przytuliła się do mnie oczami I powiedziała cicho - Tak naprawdę, to chciałabym żyć Pewnego dnia, gdy siedziałem z ludźmi pod Adaśkiem, dosiadł się do mnie Jeż. Był w towarzystwie dziewczyny. Miała rozpuszczone włosy a ubrana była tak, jak wyglądałyby lalki w strojach hipisowskich, gdyby ubierała je Cepelia. - Przyprowadziłem ci starą znajomą, - poinformował mnie Jeż. Spojrzałem ze zdumieniem. Co prawda do twarzy pamięci nie mam, ale kogoś takiego bym z pewnością zapamiętał. - No, nie pamiętasz Dzikiej Mary, od Kajzera? Grupę Kajzera pamiętałem dobrze i mógłbym sobie dać rękę w łokciu uciąć, że jej tam nie było. Co jest grane??? Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie promiennie. - Cześć, Szaman. Cieszę się, że znów jestem wśród was. Parę lat byłam w Kopenhadze. Tu zaczęła opowiadać swoje przygody wśród tamtejszych hipisów. W Kopenhadze nigdy nie byłem, więc nie mogłem zweryfikować jej opowieści, ale wiedziałem jedno, w grupie Kajzera jej nie było. To było przecież siedem lat temu a ona sama przed chwilą się przyznała, że ma dwadzieścia cztery lata. Nie przypominałem sobie żadnego dziecka pułku. Wciąż nie rozumiałem, co się dzieje. Ubecy ją podstawili, czy jak? Nie, na to raczej nie wygląda... A niech ma co chce. Zresztą, co mnie kosztuje potwierdzenie czyichś mitów! W końcu "przypomniałem" ją sobie i tak Dzika Mery "wróciła" do Ruchu. * * * Przypadki, że ktoś został hipisem powyżej dwudziestego roku życia, to pominąwszy lata sześćdziesiąte, rzadkość. Zwykle zachodzi to w wieku góra osiemnastu lat i około dwudziestki kończy się zasadniczą służbę hipisowską. Każdy, kto hipisem zostaje w późniejszym wieku, zwykle staje się nim na dłużej, a czasami, jak ja, na zawsze. Jednak Dzika pobiła wszelkie rekordy. Została hipiską w dwudziestym czwartym roku życia! Była ona dziwnym zjawiskiem. Studentka anglistyki, której pod koniec studiów zachciało się zostać hipiską. Ubrała się więc i zaczęła zachowywać jak archetypowa hipiską amerykańska, wymyśliła sobie ksywę i przyszła do nas. Tupet miała imponujący. Kazała nam, starym ludziom, byśmy ją sobie przypomnieli. Ja ustąpiłem, niech ma. Wiking przezornie wykręcił się faktem, że w owych czasach siedział we Wrocławiu i nie wie, co się w Krakowie działo. Krasnoludek uśmiechnął się i powiedział: - Ja tam, panie, nie wiem. Nikogo nie pamiętam, bo oczy mam słabe. W ten sposób dorobiliśmy się hipiski z długim stażem, która starała się zostać w naszym mieście hipisowską królową i guru (gurewną? gurową?). Przesiadywała całymi dniami na Adaśku i nauczała małolatów. Miała nawet pretensje do nas, że nie szkolimy młodych kadr. Ja nie mogłem na to poświęcić zbyt dużo czasu, miałem Marię. Wiking miał Aśkę i Bramę Floriańską, a Drwal był zajęty robieniem rewolucji i dezintegrowaniem tego, czy owego. Został jeszcze młody guru Cne Guevara, ale z nim nie mogła się dogadać. Nic dziwnego. Ona była wręcz podręcznikowym przypadkiem "dziecka kwiatu", a on bojowym anarchistą. Też robił rewolucję, ale nie miał żadnej wizji, co potem. To znaczy miewał jakieś pomysły na temat organizacji społeczeństwa, ale zwykle takie, że Stalin uciekłby wyjąć z trwogi. Z Dekabrystą też dogadać się nie mogła, bo nie smakował jej salicyl. Działała więc sama wśród małolatów. Trzeba przyznać, że błyskawicznie stalą się symbolem krakowskiego Ruchu. Nawet zaczęliśmy ją naprawdę lubić. Oczywiście "ćpała". Wiadomo, hipisi ćpają. Twierdziła, ze miała w Kopenhadze chłopaka, narkomana, który się przekręcił. Pewnego dnia wpadłem pod Adaśka i siadłem wśród towarzystwa. Oczywiście, było i paru zaćpanych. Dwóch narąbanych rolkami, jakiś opiatowiec i kilku małolatów opitych zupą. Był i Gomez, z dziewczyną, oboje zapastowani na amen. Ogromne zdumienie wzbudziłem wśród gówniarzy faktem, że od jednego spojrzenia poznawałem, kto na czym jest. Narkomani z Bożej łaski... Na końcu podeszła do mnie Dzika i dziwnie mrużąc "zaćpane" oczy zapytała: - A ja, na czym jestem? - Powiedz, mi sama, a ja potwierdzę - powiedziałem spokojnie. Popatrzyła na mnie ze złością. - Świnia! wysyczała i odeszła. Bodaj że w tydzień później odbył się w Krakowie sławny Biały Marsz na rzecz pokoju na całym świecie. Ponieważ żadna manifestacja na rzecz pokoju bez hipisów obyć się nie mogła, Szpak zorganizował z tej okazji marsz i poprowadził nas na Błonia, bo tam ów marsz dochodził. Po zakończeniu imprezy spotkałem Dziką w towarzystwie dwóch małolatów. Trochę zbyt demonstracyjnie nie mogła utrzymać się na nogach, ale naprochowana była naprawdę. Gdy mnie ujrzała, podeszła do mnie i zapytała tryumfalnie: - A teraz, czy jestem zaćpana? - Teraz tak. * * * Dwa dni potem spotkałem ją znowu. Siedziała na Adaśku z ponurą miną. Na moje powitanie rzuciła coś na temat bezsensu życia w ogóle, a jej życia w szczególności. Ględziła byle co, ale depresję miała porządną. - Słuchaj, Dzika, - powiedziałem. - Niepotrzebnie stworzyłaś sobie mit starej hipiski i narkomanki. Starych czasów już nie ma, a ty jesteś i tak najwspanialszą hipiską, jaką widzę. Teraz, nie w przeszłości. Twoje mity nie są mi potrzebne, by ciebie podziwiać, siostrzyczko. Przytuliła się do mnie i od razu lepiej się poczuła. Gorzej, że wspomniałem, iż kocham ją jak siostrę, a ona nie omieszkała powiedzieć, że kocha mnie jak brata. Przez to zaistniała miedzy nami dość dziwna relacja. Nasz stosunek do siebie był taki, że mało kilka razy nie doprowadził do stosunku. Jednak zdradzanie Marii nie kalkulowało mi się, a poza rym w chrześcijaństwie zdrada nie jest zbyt dobrze widziana. Dzika odwiedzała mnie nieraz w domu i pisywaliśmy do siebie listy. Marię krew zalewała na to "bratersko-siostrzane" uczucie i wcale jej się z perspektywy czasu nie dziwię. Wtedy zresztą też się nie dziwiłem. Nasz związek bywał burzliwy, a takie sytuacje tylko dolewały oliwy do ognia. Zresztą pewnego dnia Dzika zwróciła się do mnie z całkiem konkretną propozycją. - A co byś powiedział, gdybyś miał taką babę, co by za tobą poszła wszędzie? - Pewnie szybko byłyby z nas dwa trupy - odpowiedziałem przytomnie. Poza tym Dzika wszystkim opowiadała, że uratowałem jej życie, gdy chciała popełnić samobójstwo z bólu istnienia. Trochę przesadzała, choć jednak nie do końca. Rzeczywiście uratowałem jej życie, ale w kilka dni później. Maria wówczas na parę dni wyjechała, więc poszedłem zobaczyć, czy ktoś nie wybiera się na mak. Pod Adaśkiem niestety były tylko małolaty i Dzika Mary. Przywitała mnie gorąco. Trzeba przyznać, że chyba nawet Maria Magdalena nie była tak oddana Chrystusowi, jak Dzika mnie. Niedawno pobiła Che Guevarę, bo biedak śmiał przy niej powiedzieć o mnie coś złego - Co dzisiaj robisz? - zapytała - Jadę na mak. - A to pojadę z tobą. tylko poczekaj, bo muszę jeszcze coś powiedzieć małolatom. No i poszła, czekałem na nią pod Sukiennicami, gdy nagle podeszło do mnie jakieś blade widmo i grobowym głosem zapytało. - Czy ty mnie, Szaman, nie poznajesz, czy nie chcesz poznawać? - Jeśli mnie znasz, to wiesz, że nie mam pamięci do twarzy. - Tanatos jestem. Właśnie puścili mnie z Monte. Padliśmy sobie w ramiona, bo dawno się nie widzieliśmy i właśnie wtedy podeszła Dzika. Przedstawiłem ich sobie, a potem Tanatos zaprosił nas na herbatę. W kawiarni powiedział, że czytał nasze tomiki poetyckie wydane w wydawnictwie Wikinga. Ten Dzikiej, pod tytułem "Zapiski pewnej hipiski", był naprawdę bardzo fajny. Poetycka, liryk z przesianiem bardziej hipisowskim, niż sam Ruch. Tanatos, który wiele poezji czytał, a i sam nieźle pisał, pochwalił nas, ale zarzucił nam, że w naszej twórczości jest chyba za wiele o ćpaniu. Zakrztusiłem się słysząc takie słowa w ustach ojca ćpania w Krakowie, ale Dzika łyknęła to bez problemu. Tanatos przyjął mój śmiech z kamienną twarzą po czym zapytał. - To co dalej robicie? - Jedziemy na mak, - poinformowałem go, patrząc mu prosto w oczy. - A to się przejadę z wami, tylko zaczekajmy chwilę na Agę, bo mam dla niej towar. Wy też dostaniecie. Po kilku minutach Aga przyszła i poszliśmy szukać miejsca, w którym można by stuknąć, wreszcie znaleźliśmy bramę. Miłą. cichą i nieuczęszczaną. Tanatos, po starej znajomości, podał mi pierwszemu, a potem zaczął szukać kanałów u Agi. Spojrzałem na Dziką. W oczach miała obłędne przerażenie. Było widać na pierwszy rzut oka, że nigdy dotąd nie ćpała. Owszem, zdarzało jej się łykać prochy, ale kompot? Z pewnością nie. Zastanowiłem się chwilę. Materiał Tanatosa był mocny, jak zwykle i trzy centy, które miał podać Dzikiej mogłyby ją zabić. Korzystając z tego, że Tanatos był zajęty, chwyciłem Dziką za rękę i wyprowadziłem z bramy. - Nic nie mów, - powiedziałem. - Wiem wszystko. Uciekaj stąd dziecko. Uciekła. Ja spokojnie wróciłem do Tanatosa. - A ta twoja koleżanka, gdzie? - zapytał. - Tanatos. Ona nigdy wcześniej nie ćpała. Gdybyś jej podał, to pewnikiem byś ja zabił. Twarz Tanatosa pobladła i skurczyła się w dziwny sposób. - Szkoda, że poszła - powiedział cicho i powoli. W kilka miesięcy potem dzika wyjechała na Zachód. Pozostała po niej legenda krakowskiej królowej hipisów i wiersze. Była absolutnie niepowtarzalna i wspaniała. * * * Wszystko wali się z trzaskiem. Od paru nocy śnią mi się jakieś gruzy i ruiny. Nawet nie usiłuję wytłumaczyć sobie sensu tego snu. Wmawiam sobie, że przecież nie każdy sen się sprawdza. Na chacie wciąż nocują tłumy. Zaczął się sezon. Ludzie przyjeżdżają z Polski do Wikinga i Wydawnictwa, do Drwala, a nawet do mnie. Przeważnie śpimy z Marią na podłodze, bo na łóżku zawsze jest ktoś potrzebujący. Kłócimy się z Marią o byle co. Kłótnie częściej zaczyna Maria, bo ja jak mnie nerwy zbytnio gniotą, idę sobie ćpnąć. Jej radzę to samo, ale nie chce skorzystać. Woli się kłócić. Jedni potępiają mnie, że maltretuję Marię, a inni Marię, że maltretuje mnie. Jedni i drudzy są chętni pomóc nam w rozstaniu. Nikomu do głowy nie przychodzi, że to nie my jesteśmy winni, lecz właśnie oni przez swoją obecność. Pewnego dnia wracając do domu zastaję zamknięte drzwi i kartkę od Marii, że nie wytrzymała i żebym się jej na oczy ani ja, ani żaden hipis nie pokazywał. Wracam na Rynek. * * * Nocujemy z Kazanem u Wikinga. Tam tłum, ale jedna gęba więcej, jedna mniej, co za różnica dla niego. Aśka z Wikingiem myślą, że może Maria przyjedzie. Że to może chwilowy kaprys. Ale ja tam nie pójdę. Kocham Marię. Strasznie chcę wrócić, ale tak potwornie się boję, że mnie wygna, że znów odgrodzi się przyjaciółmi, którzy będą mnie odpędzać. Przychodzi Drwal z paroma osobami. Zaczyna na wieść o sprawie jakiś uczony wywód, ale Aśka przerywa mu wrzeszcząc: - Co ty, gówno wiesz? To wy ich wykończyliście tymi waszymi sprawami i noclegami! Tą całą zasraną kontestacją! My jesteśmy ludzie! My chcemy mieć dom, a nie biuro, klub czy hotel! Tamci już wysiedli, a następni będziemy my! Zaczyna płakać. Drwal z Wikingiem stoją niezdecydowanie na środku pokoju. Potem Drwal wychodzi mówiąc, że on to wszystko załatwi z Marią. Nic nie załatwił. Maria powiedziała mu przez drzwi, że może się umówić, kiedy moje rzeczy na korytarz wystawi. - Niech je sobie trzyma - mówię - dużo tego nie jest i w ogóle to na cholerę mi tyle rzeczy? Drwal wychodzi, aby załatwić mi jakieś spanie, a Wiking wraz z nim, ale za pół godziny wraca. Z torbą bełtów. Nie żadne tam koniaki, czy importowane wina, ale nasze, rdzenne bełty. - Pijemy - mówi do Aśki i do mnie. Reszta niech sobie szuka noclegu. Jakiś małolat protestuje, że nie będzie spał na klatce. - A to dlaczego? - pyta Wiking. Jest czerwiec. My spaliśmy na klatkach i w grudniu. Schlaliśmy się tak, że następnego dnia nie mieliśmy siły zwlec się z posłań, a Wiking nie poszedł na bramę. Za to przyszedł Drwal. Załatwił mi spanie w stróżówce, należącej do jego koleżanki. * * * Na miejscu już się nie dziwię, że owa koleżanka z lokalu nie korzysta. Pomieszczenie nawet spore, ale zimne, ciemne i ponure. Wibracje paskudne, a podłoga tak wilgotna, że położoną na niej paczkę papierosów trzeba suszyć po godzinie. Atmosfera taka, że mimo iż nikt tu duchów nie widział, to nie zdziwiłbym się gdybym takiego przyjemniaczka zionącego ogniem i z łańcuchem w garści ujrzał. Przychodzę tu tylko na noc, bo w dzień nie ma sensu tu siedzieć. Chyba że chciałbym powtórzyć numer gościa, który tu się zabił. Idę na Rynek. Pod "Adaśkiem" i Sukiennicami zbiera się sam margines naszego Ruchu plus chwasty, herowcy i złodzieje dworcowi niższej kategorii. Ściepa na bełta. Potem na następnego, następnego. Dobrze pijany oświadczam: - Uwaga ludzie! Mam zamiar nie przeżyć tego sezonu makowego! Kto ze mną, ręka w górę! - Podnoszą się cztery ręce i tak powstaje klub samobójców. Tak się składa, że członkowie klubu to też starzy degeneraci, ci mają dość życia. Pijemy bełty do zamknięcia sklepów, a potem zalani idziemy na moją chatę. Na ścianie pojawia się wielki napis: "Komuna pięciu potępionych. Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie". POLA MAKOWE Kwiaty Bogini Matki O tysiącach piersi Twardych, zielonych Okrągłych jajkach z których lęgnie się rozkosz i śmierć Berła Prezerpiny Królowej odchlani W której jest wiedza tajemna Pytii i natchnienie Apollina I sadystycznie nacinam okrągłe, zielone piersi Tajemnej Matki Ziemi Zabójczyni, rodzicielki I kochanki Słońca I wypłynie z nich Białe mleko magicznego życia Które nie zna szarości Więc idę ku wam maki Aby nasycić się tajemnicą Kybele znającej magię - Ave Papaver Morituri te salutant! Dzień zaczynaliśmy od "czarnej mszy makowej". Skoro świt wychodziliśmy nago z barłogów. Właziłem na koślawe krzesło owinięty kocem, jak togą czy płaszczem kapłańskim. Unosząc wysoko nad głowę strzykawkę, dwoma rękami jak kielich mszalny, zaczynałem bluźniercze nabożeństwo. - Mak z wami! - I z duchem twoim - odpowiadali klęcząc wierni. - W górę pompy. - Wznosimy je do kanałów... I tak dalej... Po sparodiowaniu mszy ćpaliśmy resztę towaru i tak zaczynał się dzień, w którym sępiło się i piło bełty, a wieczorem jeździliśmy pod Kraków na mak. Pierwszą działkę przerabiało się od razu na polu. Drugą hukało się w domu, a trzecią zostawiało na rano. Był to rzeczywiście samobójczy proceder. Jak wspominałem parokrotnie, mak z alkoholem nie znoszą się i wspólnie robią w organizmie potworne spustoszenie. Zapaść grozi dosłownie cały czas, a taka zapaść często kończy się śmiercią. Po dobrych dwóch tygodniach wszyscy słanialiśmy się na nogach, zwłaszcza, że nie jedliśmy prawie nic, bo taka mieszanka zabija łaknienie. Przeważnie piliśmy mleko, aby mieć czym rzygać. Z początkiem trzeciego tygodnia postanowiłem dać dobry przykład i walnąłem sobie szprycę. Wiedziałem, że mój organizm w tym stanie znosi cztery do sześciu centów maku. Byłem akurat na chacie z małolatem Grześkiem, który nie znał mej wytrzymałości. Ponieważ nadal nie umiałem sobie podać, kazałem mu załadować w pompę dziesięć centów i wejść mi w kanał na lewej ręce. Kiedy wszedł odsunąłem go. - Sam polecę sobie - powiedziałem i wgniotłem gwałtownie tłok. Igły już nie zdołałem wyciągnąć. Potężny wstrząs jakby podłączono mnie do słupa elektrycznego. Żar rozsadził mi czaszkę, a równocześnie płuca wydęły się jak gumowy balon. Zalała mnie fala ciemności gorącej jak ukrop. Z czarnego nieba kapały tłuste złote gwiazdy, przemykały komety z ludzkimi głowami, chichoczące upiornie. Było coraz duszniej. Szarpałem się jakby trzymała mnie z tyłu jakaś mocna, elastyczna lina. Nagle duszność zniknęla, a ja zerwawszy się z tej liny poleciałem ze straszną szybkością w gwiaździstą noc, coraz bardziej czarną i gorącą... * * * Ocknąłem się słaby, jak dziecko. Nade mną siedział Pastor. - Mleka czy wody? - zapytał. - Papierosa. - Podał mi. - Co to było? - zapytałem. - Zapaść. - wyjaśnił. - Żebym nie przyszedł i nie miał przy sobie kofeiny, to pewnie byś się przekręcił. - Na cholerę? -Co? - Ratowałeś mnie na cholerę? Chcę zdechnąć! - Bucu! Zdychać twoje prawo. Ale nie przy innych ludziach. Wszyscy za ciebie poszliby do pierdla. Chcesz się przekręcić to twoje prawo. Ale idź w las, żeby nikt przed sądem za ciebie nie odpowiadał... - Tam jest pięknie, - powiedziałem - złote gwiazdy, latasz w powietrzu. - Gdzie? - No tam... tam skąd wróciłem. - Bzdury. Naczytałeś się różnych "żyć po życiu". Ja już dwa razy miałem zapaść. Raz nawet widziałem swoje ciało z zewnątrz. Ale to wszystko halucynacje agonalne. Tam nic nie ma. Nicość. Czarna dziura. * * * Pastor. Wspominałem już o nim. Jak ja interesował się gadami i hodował je kiedyś w terariach. Rozćpał się i rozpił, więc nie trafił jak chciał na studia. Z roku na rok staczał się coraz niżej. Siwiały mu włosy, rysy wyostrzały się jak u umarłego. Jeśli nie wypił lub nie ćpnął, to nie był w stanie zrobić kroku. A przecież nie stracił człowieczeństwa. Gdy patrzę na dzisiejszych kompociarzy sprzedających się wzajemnie i kradnących sobie towar, zdegenerowany Pastor urasta do rangi świętego. Jeśli z nim ćpałeś, mogłeś być pewny, że cię nie sypnie. Gdy nie było innej możliwości brał winę na siebie. Kiedyś, gdy chciał wyjść z ciągu, odstawiłem go do owej wspólnoty charyzmatycznej, gdzie mnie postawiono na nogi. Po pierwszych oporach zaskoczył na sprawę i nawrócił się. Ale stary skład wspólnoty wykruszył się. Przybyli nowi a wśród nich jakaś koszmarna fanatyczka grożąca piekłem na prawo i lewo. Po paru z nią starciach, Pastor powiedział, że jeśli Bóg jest taki, jak ona mówi, to lepiej, aby go wcale nie było. Kazała mu się wynosić, więc wrócił do Krakowa i znów ćpał. Gdy jego przyjacielowi udało się rzucić ćpanie i ułożyć sobie życie, Pastor zerwał z nim. - Jak będziesz się ze mną spotykał, to znów będziesz ćpał, - powiedział. Został sam. Wiedział, że zbliża się śmierć i był z tym pogodzony. Kiedyś na Rynku zwrócił się do mnie wprost. - Lekarze dają mi dwa lata życia, a ty? Spojrzałem na linie jego dłoni. Zwykle nie podawałem nikomu daty śmierci, ale w Pastorze było coś, co zabraniało milczeć lub kłamać. - Mylą się o rok - powiedziałem. - Stać cię jeszcze na trzy lata życia, ale... - Ale po co? - dokończył Pastor. Czułem, że coś dławi mi gardło. - Niech po tamtej stronie będzie ci lepiej. - Tam nie ma nic. Czerń, pustka i nicość! - krzyknął Pastor. Umarł jesienią 1982 roku w swym mieszkaniu przedawkowawszy kompot. Przypadkowo...? Kilka dni potem, wraz z Dekabrystą staliśmy nad świeżym grobem Pastora. Nie płakaliśmy, tyle już było tych znajomych pogrzebów, że po prostu, choć to brzmi okrutnie, przywykliśmy. Milczeliśmy chwilę, aż w końcu Dekabrystą zapytał. - Jak myślisz, Szaman, kto następny, ty czy ja? Nie odpowiedziałem, myślałem o tym wszystkim, co mi się z Pastorem wiązało... Przed kilkunastu laty pojawili się w Polsce hipisi. Głosili miłość, braterstwo i wolność. Walczyli ze znieczulicą. Z zatwardziałymi sercami. Między nami był wtedy i Pastor. On też wierzył i szukał człowieczeństwa i szczęścia. Znalazł piekło na ziemi. To prawda, sam wybrał ćpanie i picie. Dlaczego jednak? Przecież wiem; tak wybiera, gdy jest samotny i nie widzi sensu życia. A my mu tego sensu nie daliśmy. Nie znalazł u nas miłości. Pozwoliliśmy mu umierać samotnie, latami. Pamiętaliśmy o nim, gdy nie było gdzie zaćpać lub spać. Nic nas nie obchodziło, że to on odpowiada przed milicją za nasze zbiorówki i nocowanie małolatów. Bili go, zamykali w więzieniu i wykańczali psychicznie. Życie też nie miało dla niego litości. Stracił oboje rodziców i osiwiał wtedy w ciągu kilku dni. My, hipisi - ludzie miłości, jego duchowa rodzina, zostawiliśmy go wtedy samego. Niech go narkotyki pocieszą! Degenerat i półobłąkany ćpun, pijak niższego sortu. A jednak do końca zachował człowieczeństwo. Zaraz po wyjściu z cmentarza wrócił nam humor. Tego nauczyliśmy się w Ruchu - obojętności na śmierć. Przecież dla nas jest ona chlebem powszednim!!! Ciągle ktoś umiera od środków, czy popełnia samobójstwo z samotności, czy braku sensu życia. Normalka. * * * Koszmar, jaki trwał następne dni nie jest możliwy do dokładnego opisania. Nie mogłem wstać z posłania. Dusiłem się, ból rozrywał mi ciało na strzępy. Straszna siła miażdżyła mi żywcem mięśnie i kości. Spływałem strugami potu o zgniłym trupim zapachu. Towarzysze wynieśli się na moje polecenie i byłem kompletnie sam. Teraz nie miałem już wyjścia. Gdybym nawet chciał ćpnąć, nie byłem w stanie się podnieść. Ćpałem nie tak długo, ale narzuciłem sobie za to mordercze tempo, więc chyba każda komórka mego ciała była totalnie struta. Srałem pod siebie i nie mogłem ruszyć się z tego gnoju, kału i potu. Mocz ze mnie prawie nie uchodził. Wiedziałem, że nagłe przerwanie brania grozi śmiercią, ale liczyłem na cud. A na cud się nie zanosiło. Dusiłem się coraz bardziej. Chwilami miałem takie ataki lęku, że sztywniałem jak deska. Nade mną chichotały jakieś niematerialne głosy. - Teraz na pomoc Boga czekasz? Przepadło! Odrzuciłeś wszystko, co ci dał. Wolałeś ćpać. No to teraz zdychaj. I nie łudź się bratku, że Bóg ci odpuści, za to, że o nim mówiłeś. To za mało, abyś mógł się oczyścić. Wiedziałeś, co odrzucasz, więc już nie ma powrotu! I nie łudź się, że śmierć to pustka! Tam się dopiero zacznie! - Jęczałem o ratunek do Boga, ale Jego nie było. Za to tamten głos wciąż nasilał się i chichotał. - Zdradziłeś Boga i mnie. Od kogo teraz czekasz na litość? Jego tu nie ma! A ja przyszedłem nie po to, aby bawić się z tobą w magię. Przyszedłem cię wykończyć! - Ogarnęła mnie ciemność. Straszna, miażdżąca, wypełniona przerażeniem i bólem o takim stopniu nasilenia, o jakim pojęcia nie miałem. Ciała jakby nie było. Zlewałem się tylko coraz bardziej z tym potwornym, ciemnym chaosem. - Boże! - wyłem. - Błagam Cię! Daj żyć! Jakkolwiek, tylko daj żyć! Daj przeżyć tyle, żebym mógł to wszystko odrobić! Tylko nie daj mi zdechnąć! Nie chcę tam! Boże miej miłosierdzie! - Ciemność trwała i miałem świadomość, że to będzie już zawsze. A ja wołałem, błagałem, wyłem. "Porzućcie wszelką nadzieję". Tak! To było to. Dante miał rację. Ktoś, kto nie był tam, pojęcia nie ma, jak upiorną męczarnią jest utrata nadziei... I nagle wrócił oddech. Zacząłem pomału widzieć jak przez mgłę ściany pokoju. Ból w członkach jakby zelżał. A potem usłyszałem w sobie głos. Już nie ten straszny głos Ciemności. - Jestem. Wierz mi wbrew wszystkiemu. A będziesz żył i przywrócę ci wszystko. - Nic mi nie przywracaj Panie - płakałem z radości. - Nie odchodź tylko! Nie daj, aby tamto wróciło! - Przywrócę, bo najlepiej wiem, czego ci trzeba. Ale to ostatnia próba. Koniec z magią, ćpaniem i alkoholem. Wybieraj teraz. Wiesz, że cię kocham. Ale nie będę ci przeszkadzał już w wykańczaniu się, jeśli sam będziesz chciał. A teraz śpij. Musisz nabrać sił. * * * Jeśli były to halucynacje zatrutego mózgu (a nie sądzę), to były super plastyczne. I miały potwierdzenie w rzeczywistości. Obudziłem się w nieco lepszym stanie. Wciąż jeszcze nie mogłem wstać. Ale... ale męczyło się już tylko ciało. Psychika była uwolniona od głodów. Rzecz trąciła cudem i tak to sobie wytłumaczyłem. Następnego dnia trafił do mnie Maciek. Umył mnie, przebrał, zmienił posłanie i próbował nakarmić, ale to ostatnie było nie do zrobienia. Rzygnąłem wszystkim, nawet czystą wodą. Na następny dzień Maciek przyniósł mleko, bo słyszał, że to organizm zwykle przyjmuje. I tak dzień po dniu uczyłem się jeść, zaczynając od szklanki mleka na dobę. Po tygodniu jadałem już i pokarm stały, ale długo jeszcze jadłem tylko pod przymusem, bo łaknienia zupełnie nie miałem. Mógłbym się spokojnie zagłodzić na śmierć nawet tego nie czując. * * * Na Rynku ludzie witają mnie, jakby nic nie zaszło. W naszym środowisku jeśli człowiek zniknie nawet na rok, nikogo to nie dziwi. Zaczynam sępić, aby było na jedzenie i papierosy. Chwilami kręci mi się w głowie. Parę razy omal nie zemdlałem. Ale z dnia na dzień jest coraz lepiej. Często zachodzę do kościoła. Sama instytucja mnie mierzi, ale w wibracjach miejsca czuje się guru Joszuę, więc doładowuję się wibracjami gdzie, i kiedy mogę. Zaczynam też łazić do spowiedzi i do komunii. Trzeba przecież stale odnawiać w sobie zapas boskiej prany, żeby mieć siłę w wytrwaniu. * * * Nawet nie zauważyłem, że zamieszkała ze mną grupa... uczniów? To może za dużo, ale fakt, że ludzie mieszkający ze mną na chacie, uznawali mnie za autorytet. Słuchali moich rozmów o Guru Joszua, które prowadziłem z Maćkiem i przyznawali mi rację. Niektórzy wraz ze mną chodzili do kościoła. Towarzystwo, jak to na hipchacie, było mieszane, ale wszyscy uznawali mnie za swego guru, a jeśli nawet nie, to z pewnością za coś w rodzaju szefa. Pojęcia nie miałem, jak być podporą ludzi, bo sam zwykle oparcia szukałem, a tu nagle, pomagam, podtrzymuję, doradzam i... nie ćpam! Fakt, oni mi też wiele pomagali, ale to mnie uznawali za naczelny autorytet, choć się na to stanowisko nie pchałem. Oczywiście kompromisy były niezbędne. W chacie ćpać nie było wolno, ale palenia ganji zabronić nie mogłem. Taki zakaz byłby dla nich niezrozumiały. Pilnowałem tylko, aby nie kopcili non stop. Sam nie paliłem. Nie zarzekałem się, że nigdy nie zapalę, ale wiedziałem, ze na razie moja psychika jest jeszcze zbyt słaba. Palenie w tym stanie mogło skończyć się obłędem. Nie mogłem też zabronić im przyprowadzania partnerów seksualnych. Wszelkie ograniczenia w tym względzie są dla większości hipisów po prostu niezrozumiale. Zakazałem tylko seksu zbiorowego. Skąd ja na to siły brałem? We wrześniu przełamuję się i piszę list do Marii. Nie liczę na odpowiedź. Tymczasem ona przychodzi prawie natychmiast. - Waldku! Ja cię przecież ciągle kocham. Ale nie zniosę takiego życia. Spotykamy się. Idziemy na kawę, a potem Maria zmusza mnie, żebym zjadł z nią obiad w knajpie, składający się między innymi z porcji mięsa. Mięso znów przestałem jeść. Maria jest uradowana moim postępem duchowym, a przerażona wycieńczeniem fizycznym. Przekonała się, że choć żyć na hipchacie nie da rady, to jednak już ze szczętem zhipisiała. Miesiąc życia wśród skwerów wykończył ją dokładnie. Byle nie znów hipchata w domu... Na szczęście tutaj oboje się zgadzamy. Zamykam moją małą, letnią komunę. Klucz oddaję Wikingowi, by oddał go Drwalowi i wracam do domu. * * * Pilnujemy, jak możemy, by znów nie dopuścić do hipchaty. Niewielka grupa znajomych hipów ma wstęp. Z resztą spotykamy się na mieście. Mimo to obydwoje zastanawiamy się, czy nie zmienić adresu. Jadę nawet w Bieszczady na parę dni, bo słyszałem, że tam potrzebują nauczycieli (nawet z niepełnymi studiami) i dają mieszkania. Coś dla Marii. Ja żyłbym ze zbierania runa z bieszczadnikami. Niestety, człowiek, który ze mną pojechał, aby czegoś się w tej sprawie dowiedzieć, ostro naraził się bieszczadnikom. Jego pobyt w Bieszczadach grozi nożem w plecy lub ciężkim pobiciem, tak więc wracamy do Krakowa. Miałem odpocząć kilka dni i później powtórzyć eskapadę. Nawet umówiłem się z kilkoma ludźmi. Na 14 grudnia 1981 roku. Chyba nie muszę dodawać, czemu nie pojechałem... Stan wojenny przeraził nas wszystkich, ale na krótko Dla skwerów było to coś nowego. Ale dla hipisów stan wojenny, nie licząc tych dwóch lat, był zawsze. W sumie nic nowego. Z Wikingiem i Zbójnikiem rozrzucamy ulotki. Ludzie rzucają się na nie jak sępy. I baranieją czytając, że Ruch Pacyfistyczny nawołuje rodziców, by z okazji Świąt nie kupowali dzieciom zabawek militarnych. Drwał z początku pomaga załodze broniącej się Huty i wygląda na to, że wszelkie palmy mu przeszły. Działa mądrze i rzeczowo. Niestety, Huta pada a Drwal wraca do normy (którego to określenia używam tylko ze względu na brak adekwatnego słowa). Reszta hipisów żyje w stanie wojennym, jakby go w ogóle nie było. Tyle, że chyba więcej ćpają. Che Guevara wycofał się. Jeszcze tylko przez jakiś czas pisywał wiersze do podziemnych wydawnictw. W zamieszkach ulicznych lupy owszem, czasem udział brali. Ale jako jednostki, a nie jako Ruch. Gity bardziej się w to zaangażowały. Punki wycofali się w muzykę. Rastamani zlali się z nami w jedno, co zresztą i tak się kroiło. Powstali popersi, którzy czcili pieniądz i karierę. Za to faszyści zniknęli zupełnie, bo nie mogli wytrzymać konkurencji z zalegalizowanym faszyzmem, który szalał po ulicach. Wiadomo. Drobny prywaciarz z państwowym koncernem nie wygra. W rozmowach z ludźmi z NZS-u i "Solidarności", którzy zeszli do podziemia, dowiadywaliśmy się o szalejącym terrorze. Wieści były z pewnością przesadzone, ale większości nie negowaliśmy, bo pamiętaliśmy zloty rozpędzane pałkami i komuny bieszczadzkie puszczone z dymem. Kiedyś, gdy pewna działaczka użalała się na swój los, powiedziałem. - Nas całymi latami gorzej traktowano i nikt nas nie bronił. A teraz wielce krzyczycie, że was też to spotkało. - Tak ale to byli... - Ludzie, - dokończyła Maria - Tacy sami jak wy, z "Solidarności". Mario, nie mów tak. Nie mów w imieniu narkomanów. Ty... -jestem żoną jednego z nich, a więc to moja rodzina. Przytuliłem Marię do siebie. Drwal jest załamany. Aresztowano wszystkich działaczy, których tylko dało się schwytać. A wielkiego terapeutę, działacza i kontestatora Drwala nie zamknęli, chociaż jawnie pęta się im przed oczami. W końcu wezwano go na SB, gdzie kazano mu podpisać, że będzie lojalny wobec władz okupacyjnych. Podpisał, że nic nie podpisze, i puścili go na wolność. Kilka miesięcy orał jak wół, aby go w końcu internowano. Wreszcie gliny chyba z litości zrobiły mu tę przyjemność. Mnie ZOMO złapało dwa razy i choć byłem bez świstka tak ich zagadałem, że puścili. Potem złapali nas razem z Wikingiem i spałowali. Bili kiepsko. Ani się umywali do tych milicjantów, co katowali nas na zlotach. Niewiele czuliśmy. Wprost śmialiśmy się im w oczy podczas bicia. Później zwinęli mnie i zaćpanego Gomeza. Ci bili już dobrze. W budzie zomowiec zapytał przykładając mi lufę do piersi. - Jesteś hipis? Za zaprzeczenie Gomez przed momentem dostał po mordzie. Zapytałem więc. - Bez względu na to co odpowiem, dostanę w mordę. Więc jakiej odpowiedzi pan sobie życzy? - Przyznaj się. Przyznałem. - Dostaniesz za to trzy razy tyle, a jak jesteś hipis to podziękujesz. - Oczywiście, ale wątpię czy będę miał na to silę. - Ja też - roześmiał się zomowiec i wyrwał mi cały kłak włosów, po czym cisnął go na podłogę auta. - Naśmieciłeś, to pozbieraj. - Pozbierałem... Gomeza wypchnięto z Komendy w Białym Domku z uszkodzeniami twarzy. Mnie pobili ogólnie, skopali po jądrach (dziw, że ich nie zmiażdżyli) i zrobili coś z nogą, że nie mogłem chodzić przez parę dni. Zdumiało mnie tylko, że absolutnie nie czuję do nich nienawiści. Jak do cegły, która na nas spadnie. Po przemyśleniu pojąłem, że w mojej świadomości ci z ZOMO to nie ludzie, to przedmioty. To groźniejsze niż nienawiść. Wroga można nie mieć siły zabić a przedmiot niszczy się obojętnie, bez poczucia winy. Cały czas, jako chrześcijanin i pacyfista, tłumaczyłem sobie, że to jednak ludzie, ale nie czułem tego. W miesiąc po tej masakrze Marię i mnie zatrzymał ten sam patrol, z tym samym szefem, co to włosy mi wyrwał. Zomole pozdrowili mnie drwiąco, a ja odpowiedziałem. - Popatrz, Mario, - powiedziałem. - to ci, co mnie tak wtedy urządzili. Maria z uśmiechem podała zomowcowi dokumenty, ale gdy spojrzałem w jej oczy skóra mi ścierpła. Były to straszne ślepia skupionego w sobie maga. Przypomniałem sobie z jak straszną mocą zblokowała kiedyś Aśkę. Wiedziałem, że tym razem, świadomie czy nie, użyje całej mocy... Nigdy już nie widziałem tego człowieka. Może go po prostu przenieśli? * * * Po jednej z "dyskotek ulicznych" między ludźmi a zomowcami, które od wiosny odbywają się co trzynastego, organizujemy paranoidalną akcję "kwiatek dla zomowca". Pomysł nie był nowy, bo coś podobnego wymyślili przed nami hipisi amerykańscy, choć oni zomowców zdaje się nie mieli. Na Rynku stoją jeszcze budy po "wczorajszym" i kręci się sporo patroli. Zomowcy są zszokowani, a niektórzy wściekli, bo nikt się ich nie boi, jak by tego chcieli. Podejrzewają kpinę, paru jednak kwiatki przyjmuje. Kwiatki są sztuczne, bo dostań o tej porze roku prawdziwe. Podchodzimy pod same budy ofiarowując kwiatki w imię miłości i pokoju. Szef oddziału warczy na nas. - Spierdalać! - Ale w końcu przyjmuje sztucznego habazia. W chwile potem dopada nas patrol milicji i legitymuje. Załamują się, gdy okazuje się, że nikt z nas nie jest poszukiwany, a żaden z małolatów nie uciekł z domu. Pech chce, że trzech z nas ma zaświadczenia o leczeniu psychiatrycznym. Milicja klnąc, każe nam zjeżdżać z Rynku. Zjeżdżamy, na dziesięć minut. Po powrocie nie kontynuujemy akcji, bo nam się kwiatki skończyły. * * * Wpada Wiking. - Słuchajcie! czy mogę zabrać Szamana ze sobą na wycieczkę? - Na długo pójdziecie? - pyta Maria. - Wieczorem będziemy. Może i ty byś się z nami przejechała? - Jutro chętnie, ale dziś nie mogę. - A czy Szaman będzie mógł ze mną zapalić? - Patrzymy po sobie. Ustaliliśmy, ze ganję jednak palę, ale jest to jedyny środek, na jaki sobie pozwalam. Palę rzadko, mniej więcej co pół roku, przy specjalnych okazjach. - Bardzo was proszę, dziś mi zależy, by Szaman ze mną zapalił. - No dobrze, idźcie, - zgadza się Maria. - Gdzie idziemy? - Pytam na ulicy. - Na dyskotekę do Huty. - Dyskotekę? - Trzynasty dzisiaj... Do Huty dotarliśmy piechotą, bo tramwaje nie szły. Zabawa wrzała już w najlepsze. Ludzie i Zomowcy ganiali się między blokami. Dalej płonął samochód. Nie widzieliśmy kto go podpalił, ludzie czy ZOMO. Siedliśmy na ławeczce i zaciągnęliśmy się dymem. Po chwili od rzeczywistości oddzielił nas szklany mur. Cisza i spokój. Wokół nas dział się jakiś kiczowaty film, a my oglądaliśmy go z błogim spokojem. - Ludzie to duże dzieci, może kiedyś dorosną. - nuci Wiking. - Patrz, jak się gówniarze gonią. - tylko, że są niegrzeczni, - Śmieję się. - Kamieniami rzucają i kopcą jakimś świństwem. Że dozorcy nic na to nie mówią? - Ale oni mogą sobie krzywdę zrobić! - Właśnie, trzeba im pokazać, jak my, grzeczne dzieci się bawimy. Zza bloku, jak na zawołanie wybiega oddział zomoli. Twarze za szybami kasków ślicznie się czerwienią, chociaż od dawna mrozu już nie ma. Wiking wybiega im naprzeciw - Berek! - Wola i klepie jednego z nich w ramię. Zomowcy stają jak wryci a potem pędzą na nas. Uciekamy. Mięśnie mamy miękkie, jak we śnie, ale ciała są lekkie. Prawie płyniemy. - Nie tak szybko! - wola Wiking. - Nie zdążą! Zwalniamy, by nas nie stracili z oczu i biegniemy dalej, śpiewając piosenkę wymyśloną przez Zbójnika. Uciekaj, uciekaj Bo cię ZOMO goni A jak cię dogoni Niech cię Pan Bóg broni! Zomowcy biegną tak powoli, że aż nas to denerwuje. W końcu zapędzają nas w jakąś ślepą uliczkę, którą zamyka parkan z siatki. Chwytamy rękami jej wierzchołek i przepływamy nad nią. Nim zomowcy dobiegli zdążyliśmy nawet zapalić papierosy. - Szybko! przez siatkę - wrzeszczy ich dowódca, a jego ludzie gramolą się niezdarnie. Czekamy, aż zaczną skakać na dół. Gdy widzimy, jak ich ciała spływają z wolna ku ziemi, spokojnie przelatujemy na drugą stronę. Dowódca jest blady, jakby śmierć zobaczył, bo myśli, że ma przed sobą karateków i krzyczy do swoich, by wracali. - Niech się nie spieszą, - mówi Wiking - my już się nie bawimy. Idziemy na ciastka. Przejdziecie się z nami? - Kurwa!!! - Ryczy do nas zomowiec. - Nie Walduniu - mówi do mnie Wiking. - Z takimi, co brzydko mówią bawić się nie będziemy. Chodźmy. Niech się dalej sami wygłupiają. I poszliśmy. CZĘŚĆ III "Proszę o ciszę! Moje pokolenie umiera" Był początek września. Gdzieś koło południa ktoś pukał do naszych drzwi, ale ja i Maria byliśmy zmęczeni gośćmi i nie otworzyliśmy. Robiliśmy to często, bo po latach ciągłej hipchaty w domu, człowiek nieraz całymi tygodniami nie ma ochoty oglądać gości. Zwłaszcza, że w tym środowisku nigdy nie ma pewności, czy gość wpadł na moment, czy ma zamiar pomieszkać nawet do paru tygodni. No, ale nie można przecież siedzieć we własnym mieszkaniu jak w więzieniu. Odczekawszy przepisowe pół godziny wyszliśmy. W drzwiach tkwiła niewielka kartka. Spojrzałem... i nie pamiętam co wtedy poczułem. Dekabrysta nie żyje. Próbowałem uspokoić siebie i Marię przypominając, że w naszym środowisku plotki o czyjejś śmierci to zwykła rzecz. Póki nie zobaczymy grobu na własne oczy, to niczego nie możemy być pewni. Ja już dwa razy dowiadywałem się, że umarłem. Dekabrysta też już umierał parę razy, więc wiadomości, którą wetknięto nam w drzwi, nie należało wcale traktować jako coś przesądzającego sprawę. Ale Maria wskazała na podpis na kartce. Ksiądz Daniel. Niedawno, jako salezjański kleryk, działał miedzy nami. Teraz po wyświęceniu go na księdza usiłował pomagać nam nadal. - To co, że ksiądz Daniel - wzruszyłem ramionami. - Księdza też mogli mylnie poinformować. W końcu śmierć to nie dogmat kościelny, ale życie... tfu! No śmierć, to śmierć... - Na wszelki wypadek pobiegnij do księdza Daniela i dowiedz się, co i jak. Ja muszę iść do pracy. - Maria akurat przerwała studia i podjęła pracę jako przedszkolanka. Czas ją rzeczywiście naglił. Ja natomiast pognałem do parafii Salezjanów. Wiadomość okazała się niestety prawdziwa. Przekazała ją telefonicznie matka Dekabrysty. Owego roku nie było go na naszym dorocznym święcie - zlocie częstochowskim. Odsiadywał kolegium za bójkę po pijanemu. Wyszedł tydzień po Częstochowie i w dwa tygodnie później jego na wpół obdarte zwłoki znaleziono w rowie obok klasztoru cystersów w Mogile. Obok leżała pusta butelka po winie marki wino. Różne wieści krążyły na temat tej śmierci. Byli tacy, co podejrzewali, ze zabiło go ZOMO a nawet SB. Osobiście myślę, że najbliższa prawdy jest wersja oficjalna. Po prostu przez te dwa miesiące nie pił i nie ćpał i organizm, odzwyczajony od normalnej dawki toksyn, nie dał rady, gdy dekabrysta odbijał sobie tę przymusową abstynencję. * * * Pastor umarł wczesną jesienią przed Dekabrysta. W jego wypadku nie było żadnych wątpliwości. Przedawkował u siebie na chacie kompot po pijanemu. Ci, którzy byli przy tym obecni, postąpili tak jak zawsze postępuje się w takich wypadkach. Do końca usiłowali ratować. Akurat stara generacja narkomanów lepiej orientuje się w udzielaniu pierwszej pomocy niż lekarze. Kiedy jednak poznali, że nic nie da się zrobić, wyszli, zadzwonili po pogotowie i uciekli. Postąpili słusznie. Prawo skazałoby ich na wyroki do pięciu lat. Czy byli odpowiedzialni? Być może. Ale co umarłemu by przyszło z tego, że ponieśli konsekwencje? Sumienie? Rzecz niezła, ale do momentu, gdy nie koliduje z własnym bezpieczeństwem. Skwerowski kodeks moralny nie zdaje egzaminu w świecie, gdzie życie i śmierć podają sobie ręce, a jeśli sam nie zatroszczysz się o własną skórę, nikt nie zrobi tego za ciebie... Na pogrzeb Pastora przyszło nas niewielu. Pogrzeb Dekabrysty odbył się w Nowej Hucie, na cmentarzu w Grębałowie. Ja, Maria i ksiądz Daniel baliśmy się, by z okazji pogrzebu nie odbył się zlot hipisowski, na którym ludzie nie uszanują majestatu śmierci. Dekabrysta cale życie krzyczał i błaznował. Niech na pogrzebie ma przynajmniej ciszę i powagę. Chcieliśmy zawiadomić tylko starszych ludzi. Było spokojnie. Wszyscy uszanowali uroczystość. Nie padał deszcz, ale było strasznie zimno. Stałem między Marią i Wikingiem i nie czułem nic... Wiedziałem tylko, że bardzo, bardzo potrzebuję teraz płakać, a nie mam czym. A potem naraz zatrzęsło mną jakieś okropne łkanie bez głosu, bez jednej łzy. Ten dziwny płacz palił jak ogień nie dając ukojenia. Potem Wiking ujął moją rękę i uniósł wysoko w górę. I tak trzymając się za uniesione ręce wyszliśmy z cmentarza. Nie wiem teraz, co ten gest oznaczał. Ale wtedy rozumiałem go jasno i uspokoiłem się. Dziwnym trafem stypa po Dekabryście odbyła się ?na sucho", bez kropli alkoholu. Piliśmy tylko herbatę. A potem ktoś inny dodał: - Umarł nasz Ruch. Ruchu już nie ma. A ja podniosłem głowę znad szklanki i powiedziałem do wszystkich. - Nie. Ruch nie umarł. Pochowacie go sobie być może razem ze mną. Ale póki ja żyję Ruch istnieje. * * * Krakowski punkt zborny hipisów mieścił się wokół Rynku Głównego. W ciepłe dni siadywaliśmy na cokole pomnika Adama Mickiewicza czyli pod Adaśkiem. W chłodniejsze korzystaliśmy z okolicznych kawiarni. Co jakiś czas kolejna kawiarnia była "spalona". Znaczyło to, że personel wyganiał nas z cichego polecenia milicji w ramach walki z narkomanią. Przenosiliśmy się wtedy do następnej. Kolejno gościły nas "Wiedeńska", ?Noworolski", "Śnieżka", "Krzysztofory", "Kolorowa", aż wreszcie koło zatrzymało się na Empiku w Małym Rynku i wszystko zaczynało się od początku, bo pierwsza kawiarnia, która nas wygnała, zdążyła już o zakazie zapomnieć. Takie utrudnianie nam życia nazywano "rozbijaniem ognisk świata przestępczego, w ramach walki z patologią społeczną". Że takie traktowanie, bynajmniej środowiska nie rozbijało i jedyne co powodowało, to wzrost rozgoryczenia topiony potem w alkoholu i ćpaniu? a kogo to obchodziło! Nikt nie chciał o tym wiedzieć. A nawet jeśli wiedział, to chyba właśnie o to mu chodziło. Akurat teraz była pora na Krzysztofory. Przesiadywaliśmy tam godzinami przy herbacie. Ja ostatnio zacząłem pracować na etacie rynkowego psychologa. Doświadczenia zdobyte na trasie plus znajomość psychologii od Marii oraz magii we własnym zakresie sprawiła, że przyjąłem etat, który sam nazwałem "etatem szamana ulicznego". Zamiast testów posługiwałem się trochę znajomością linii ręki, trochę cyframi z kabały, a trochę podstawową wiedzą na temat astrologii. Jakoś szło. Maria parę razy sprawdzała moje diagnozy metodami bardziej uznanymi i stwierdziła, że w sumie zazwyczaj zgadzają się ze stanem faktycznym. Możecie zapytać, czemu znów zacząłem parać się parapsychologią, skoro w moim agonalnym widzeniu "guru Joszua" zakazał mi tego. Zaraz wyjaśnię. Otóż w jakiś czas po opisanych w części drugiej wypadkach, stanęliśmy z Marią przed poważnym dylematem. Oboje byliśmy poważnie zniechęceni do formy kościoła katolickiego. Jako wychowankowie ruchu charyzmatycznego, czyli mówiąc umownie "wyznawcy ducha świętego", mieliśmy ochotę przyłączyć się do zboru zielonoświątkowców. Ich to bowiem kościół zapoczątkował kult ducha. Nie mieli hierarchii kościelnej, dogmatów teologicznych. Żyli cudami i objawieniami, usiłowali wzorować się na gminach pierwszych chrześcijan. Zdawało się nam, że hipisom taka forma będzie o wiele bliższa. Zachęcały nas również czytane u charyzmatyków książki, których autorzy byli członkami kościoła zielonoświątkowego. Tak więc poszliśmy do ich kaplicy "Betlejem", przy Dworcu Głównym. Wzięliśmy udział w nabożeństwie, ale oboje czuliśmy się tam dziwnie obco. Niby wszystko podobnie, jak u charyzmatyków, ale czegoś nam brakowało (z perspektywy czasu myślę, że być może Boga). Potem, w samotności skupiłem się i zapytałem guru Joszuę, co On o tym sądzi. - To wszystko, to tylko forma, - wyjaśnił mi mój mistrz. - Jeśli chcesz, to bądź sobie zielonoświątkowcem. Wtedy koniec z parapsychologią, wróżeniem z ręki i kilkoma innymi sprawami. - Parapsychologii i magii przecież się wyrzekłem. - Stop! Jesteś pewien, że wytrzymasz, bo ja nie. Na razie najważniejsze jest, byś utrzymał abstynencję. Nie trać sił na zakazywanie sobie wszystkiego. Wtedy możesz zaplątać się w grzechy, czy jak to wolisz nazywać, złą karmę. - Ale parapsychologia... - Nie jest ode mnie. Od szatana też nie. Od ciebie zależy, komu ofiarujesz swoje zdolności. Ja zabroniłem ci tylko czarnej magii. - Czyli? - Możesz być sobie "zielony", ale wtedy musisz przestrzegać całej masy "tabu" i wierzyć w kupę rzeczy, które uznasz za alogiczne. W moim świecie wasza logika jest bez znaczenia, ale dla was to istotne, aby nie zwariować, tak więc masz dwie możliwości. Możesz zostać w kościele katolickim i wtedy masz mniej "tabu" do przestrzegania. Musisz jednak uczestniczyć w sakramentach, choćbyś w nie nie wierzył i słuchać kapłanów, choćbyś, nieraz zresztą słusznie, uznał ich za idiotów. U ?zielonych" z kolei nie masz hierarchi i sakramentów, ale ilość "tabu" jest olbrzymia. Nieważne, którą drogę wybierasz, musisz jednak być konsekwentny po wyborze. Tak więc, po długich debatach, zdecydowaliśmy z Marią, że pozostajemy na łonie kościoła katolickiego. Nigdy później nie żałowaliśmy tej decyzji * * * Wielki terapeuta Drwal opuścił właśnie ośrodek dla internowanych. Jest załamany, bo spodziewał się, że wróci w glorii męczennika za sprawę. Tymczasem jego powrót nie miał większego oddźwięku, niż powrót ćpuna z odwyku. Przypadkiem spotykamy się w Krzysztoforach. Pochyla się do mnie i mówi podłamanym głosem. - czy wiesz, że szef nas zdradził?- Robię ogromne oczy. Jak świat światem, nie przypominam sobie, abym miał z nim wspólnego szefa. W odpowiedzi Drwal wyciąga jakąś gazetę. Jest w niej wydrukowana wypowiedź Lecha Wałęsy, w której to przychylnie wypowiada się on o pewnych poczynaniach naszego rządu. Pierwsze słyszę, aby "Solidarność" była silą zwierzchnią wobec hipisów, ale Drwal jest innego zdania. Cóż, mam wielki szacunek do Wałęsy, ale nigdy nie czułem się jego podwładnym. Jednak Drwal twardo twierdzi, że "Lechu nas zdradził" i jest tym faktem mocno rozgoryczony. Nawet chce Wałęsę podać do sądu! * * * Przyjeżdża z Warszawy Apacz. Chłopak jest w Ruchu od czternastego roku życia. Twierdzi, że to ja byłem jego pierwszym mistrzem i guru. Prawdy w tym tyle, że rzeczywiście był przed laty jednym z gówniarzy, którzy odwiedzali moje mieszkanie na Azorach, by obejrzeć moją hodowlę gadów. On jeden wyrwał się z Azorskiego światka złodziejaszków i pijaków i został hipisem. W Warszawie zamieszkał u niejakiej Mamy, czyli matki hipisa, która wraz z synem wstąpiła do Ruchu. Wypadek rzadki, lecz wcale nie taki odosobniony. Mieliśmy w Ruchu trzy znane mi hipisowskie ?Mamy", a nawet jedną "babcię", które to nie tylko nocowały ludzi pod swoim dachem, ale nawet na zloty przyjeżdżały. Mama z Warszawy tym różniła się od innych mam, że w dodatku brała czynny udział w różnych akcjach Ruchu. Za "Solidarności" napisała nawet o nas artykuł do "Radaru", a poza tym postanowiła wydać w wydawnictwie "Iskry" antologię poezji polskich hipisów. Zebrała nasze wiersze i zaczęła debaty z wydawnictwem. Wtedy była "Solidarność", więc dużo można było załatwić. Dziełko może nie miało wartości artystycznej w pojęciu skwerowskiej kultury, ale na pewno było ciekawe w sensie socjologicznym. Potem wybuchł stan wojenny i wiele rzeczy stanęło w biegu, wydanie naszej antologii również. Ale Mama gruszek w popiele nie zasypała. Biegała tu, tam, prosiła, błagała, groziła. No i załatwiła tyle, że przysłała teraz Apacza z poleceniem, aby wszyscy autorzy krakowscy przysłali redakcji swe adresy celem spisania umowy o druk. Dla wielu było to trudne do zrobienia, bo stałego adresu nie posiadali. Reszta, idąc za przykładem artystów zbuntowanych przeciw reżimowi, chciała odmówić druku w komunistycznym wydawnictwie. - Dajcie spokój, ludzie, - tłumaczyłem im. - Mama latała w tej sprawie jak wariatka. Na głowie stawała, zdrowie niszczyła, by nasze wiersze wydać, to dzieło jej życia. - Nikt jej nie prosił, aby za tym biegała! - Ale wszyscy widzieliśmy i mogliśmy odmówić, kiedy był czas, teraz wyjdziemy na świnie wobec Mamy. - A jak podpiszemy umowę z "Iskrami", to wyjdziemy na świnie wobec Polski. Wzruszyłem ramionami. - Mama to dla mnie konkretny człowiek, którego lubię. Polska, to abstrakcja. W każdym razie, czy wam się to podoba czy nie, ja podpisuję. No i przekonałem ich. Wszystkich, z wyjątkiem Che Guevary. Aby mógł odmówić, musieliśmy go wpierw znaleźć, bo sam siebie oszukiwał, że jest wybitnym działaczem politycznym i ścigają go cale tabuny esbeków. Znaleźć jednak go należało, inaczej byłby wściekły, że nie daliśmy mu zamanifestować jego patriotyczno-buntowniczych poglądów. No więc znaleźliśmy go, niech się chłopak cieszy, a on rzecz jasna, odmówił. - Nie wolno kolaborować z komunistami! - wrzeszczał. - trzeba mieć jakąś odpowiedzialność... jakąś moralność! - A widziałeś ty kiedyś odpowiedzialnego i moralnego hipisa? Moralność i odpowiedzialność to skwerowskie kłamstwa. A kolaboracja? Czy to nie wszystko jedno z kim? Nie widzę powodu abyśmy wyrzekali się własnej przyjemności dla jakiś skurwieli, którzy, gdy dorwą się do żłobu, będą nas tak samo niszczyli, jak czerwoni. Kontestacja powinna patrzeć własnej dupy, a nie wyrzekać się czegokolwiek dla skwerowskich spraw. Che Guevara przez chwilę mierzył mnie swymi płonącymi, fanatycznymi oczami. - Ciebie to kiedyś powieszą! - Wycedził przez zaciśnięte zęby. - Na pewno. Albo spalą na stosie, albo ukrzyżują. To normalny los tych, co myślą zamiast wierzyć. * * * Wieczór. Maria nie wróciła jeszcze z pracy. Ja siedziałem po turecku na podłodze i lepiłem z ceramicznej glinki koraliki. Była to fucha, którą zlecił nam pracujący z Wikingiem na Bramie Floriańskiej kolega. On miał piec ceramiczny. Wypalał, barwił wymyślonymi przez siebie kombinacjami tlenków metali i sprzedawał. Sezon sępienia się skończył. Zbliżała się zima i coraz trudniej było użebrać coś na ulicy czy w kawiarni. Trzeba było zarobić jakoś na ten chleb. No więc robiłem te koraliki. W praktyce jednak przymieraliśmy głodem. Żyliśmy z obiadów, które Maria przynosiła z przedszkola, jej pensji i tego, co czasem udało mi się wysępić. No więc właśnie robiłem te koraliki, naszą jedyną nadzieję na poprawę bytu, gdy rozległ się dzwonek do drzwi i wszedł Drwal. - Gdzie Maria? - spytał: - W pracy - rzekłem nie przerywając sobie roboty. - Wróci za jakieś dwie godziny. - Szkoda, że nie zdążę się z nią zobaczyć. Wyjeżdżam Waldku i mam masę roboty z tą sprawą. Dostałem wizę do Stanów Zjednoczonych. Drwal zrobił efektowną pauzę, czekając na moją reakcję. Ale nie doczekał się żadnej. Przywykłem już do jego wariackich pomysłów i urojeń. Nie wziąłem po prostu wieści poważnie. - Chciałem ci podziękować Waldku. - Za co? - Pracowaliśmy razem przez te całe cztery lata. Mało nas łączyło, wiele dzieliło. Pozornie częściej byliśmy przeciw sobie niż współpracowaliśmy. Ty śmiałeś się ze mnie. Ja z ciebie. Ale świadomie czy nie, robiliśmy wspólną rzecz - Kontestację. Wielką Dezintegrację starego świata, by mógł narodzić się nowy. - Mam nadzieję, że była to dezintegracja pozytywna Uśmiechnąłem się dalej tocząc swoje koraliki. - Ja wierzę, że była ona pozytywna - odparł Drwal. - Czemu mówisz w czasie przeszłym? Ja jeszcze nie skończyłem swojej sprawy. - Ale skończyła się nasza epoka Waldku. Czy będzie nowa? Starzy odchodzą. Popadają w obłęd i ćpanie. Umierają. Inni zakładają rodziny i odcinają się. Gdy ja wyjadę zostaniecie właściwie tylko we trzech. Ten kowboj Zbójnik, Wiking, który ostatnio za dużo pali trawy i ty. Ja wyjeżdżam. Dla mnie tu już nic nie ma do roboty. Chciałem cię tylko poprosić o jedno Waldku. Nie chcę, aby nawet gdy wszystko się zawali, umarła o nas pamięć. O mnie, tobie, Wikingu, Che Guevarze i wszystkich innych. Czytałem twoje opowiadania. Masz talent. Napisz o nas. Wiem, że wielu rzeczy ze względu na bezpieczeństwo nie będziesz mógł napisać. Wiele będziesz musiał zmienić. Dodać, ująć. Ale o mnie napisz prawdę. Nie ukrywaj nawet imienia i nazwiska. Chcę tego. * * * Dopiero w trzy dni potem dotarło do mnie, że Drwal wyjechał naprawdę... I cóż Drwalu. Od wielu lat nie widzieliśmy się. Może przeczytasz kiedyś tę książkę. Może nie wściekniesz się tym, co napisałem o tobie poprzednio i doczytasz do tego miejsca. Jeśli tak, to te słowa piszę publicznie do Ciebie. Czy wiesz stuknięty, popierniczony histeryku, że naprawdę jesteś geniuszem? Czy uwierzysz kiedyś w to, co usiłujesz bezskutecznie wmówić swemu otoczeniu i samemu sobie, że jesteś wielki? Czy zdążysz to zrobić, nim powiesisz się lub poderżniesz sobie żyły myśląc, ze zmarnowałeś sobie życie? Chcąc czy nie, nauczyłeś mnie wiele. Twoje wiersze - manifesty, z których śmialiśmy się kiedyś, stają się dla nas, twych dawnych towarzyszy... no, nie przesadzajmy. Ale mówią o nas. Uczą. A w każdym razie nauczyły tak wiele mnie. Twego, kiedyś gorącego przeciwnika. Drwalu, stary histeryku i manipulancie! To ty wrobiłeś mnie w napisanie tej opowieści. Uległem twojej manipulacji. To dobrze, że się tak stało. * * * Maria pracuje w przedszkolu. Z nieskończonymi studiami i tak innej pracy nie dostanie. Żeby było pikantniej jest to przedszkole milicyjno-wojskowe. Hipiska w przedszkolu milicyjnym! Co prawda tylko połowa dzieci jest potomstwem mundurowych, ale wystarczy. Maria opowiada z uśmiechem, jak miło się czuje, gdy od czasu do czasu odbierają dzieci z przedszkola tatusiowie wracający ze służby. Mąż jej koleżanki z pracy też jest milicjantem. Ba, jednym z szefów ZOMO w Krakowie. Obowiązkowo uczestniczy w "dyskotekach ulicznych", jakie odbywają się w Nowej Hucie każdego trzynastego. Wtedy obie, kłócąc się przy rym zawzięcie, drżą o swoich mężów, czy ich jeszcze zobaczą. Po jednej takiej imprezie musiały nawet obie pielęgnować rannych. Zomol oberwał płytą chodnikową w plecy i cud, że mu kręgosłupa nie złamali a mnie dopadł przypadkiem i obił patrol ZOMO. U mnie skończyło się na paru siniakach, ale tamten musiał jednak swoje odleżeć. Maria jest, pozornie, nastawiona krytycznie do hipisów i krytykuje ich na każdym kroku. Jednak w obcym środowisku staje się zagorzałą działaczką pacyfistyczną i niech wtedy ktoś spróbuje na hipisów złe słowo powiedzieć!... W przedszkolu wprowadziła stanowczy zakaz zabawy karabinkami, pistoletami, czołgami i żołnierzykami. Zważywszy charakter przedszkola był to szok nie tylko dla dzieci, ale też dla rodziców oraz personelu. Ale postawiła na swoim. Zabawki militarne z przedszkola zniknęły. Bezlitośnie skonfiskowała jakiemuś dziecku przyniesiony z domu pistolecik, informując, że zwróci go dopiero rodzicom. Zgłosił się po "spluwę" tatuś. Oficer Wojska Polskiego w mundurze! Maria zażądała kategorycznie, aby dziecko zabawek militarnych do przedszkola nie przynosiło. Tu powołała się na ideę wychowania dzieci w duchu pokoju, co ma być nieodłączną zasadą budowy socjalizmu. Tatuś zabrał pistolecik i poszedł jak zmyty. Ze swej strony pomagałem Marii ile mogłem. Wspólnie rozwijaliśmy w nich zainteresowania przyrodą. Maria przynosiła dzieciom do pokazania w słoiczkach żywe żaby, jaszczurki, traszki a nawet węże. Bo mieszkając z Marią zdążyłem znów urządzić sobie kącik z terrariami Poza tym pisałem bajeczki, które Maria czytała dzieciom. Większość bajek była o zwierzętach. Ale były i pacyfistyczne, uczące dzieci, że wojna to zabawa dla chuliganów zaś żołnierz, który bije się i słucha dowódców - to dureń. Ponoć odwaliliśmy w tym przedszkolu kawał dobrej roboty. Kierowniczka przedszkola, kiedy zobaczyła jak Maria przynosi dzieciom do zabawy lepione przeze mnie plastelinowe zwierzęta uznała, że skoro jej ?mąż" ma talent plastyczny, to warto by to wykorzystać i poprosiła, abym zrobił dla dzieci małą makietę kopalni. Z tym było gorzej. Ale na szczęście talenty plastyczne mieli również Wiking, Aśka i jeszcze parę osób. Dowiedziawszy się o co chodzi, zorganizowali akcję "hipisi dzieciom milicjantów". Kopalnia była wspaniała. Jak żywa. Nie brakło ani jednego detalu. Nie brakło też bramy kopalnianej zamkniętej na głucho z biało-czerwoną chorągwią na szczycie i napisem "Strajk" poniżej. * * * Coraz częściej zamiast określenia "Ruch" używamy słów ?Kontrkultura" lub "Kontestacja". Po raz pierwszy użył tych określeń Drwal jeszcze z końcem lat siedemdziesiątych. Za nim podchwycił je żądny nowinek Cne Guevara. My śmialiśmy się trochę z tych udziwnień. Ci z nas, co przeczytali to i owo o kontestacji amerykańskiej wiedzieli, o co chodzi. Ale tam to słowo było na miejscu. - Jestem, - potwierdziłem. - To... To wy nas nie lubicie? Spojrzałem wokół. Jedno nieodpowiednie słowo i do trumny będą mnie z chodnika żyletką zeskrobywali. Trzeba odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Ale dyplomatycznie, na Boga! - Słuchaj... My, hipisi, staramy się lubić wszystkich. Czasem tylko nie zgadzamy się z waszą ideologią. Punk patrzy na mnie przez chwilę. - Hm, właściwie, to masz rację, - mruknął i puścił mnie. * * * Idę ulicą w kierunku Rynku, po drodze mija mnie trzech chłopaków. Ubrani są w skórzane kurtki i buty wojskowe, a na głowie mają czuby, że Irokez mógłby pozazdrościć. Patrzą na moje splątane kudły i skołtunioną brodę i wybuchają śmiechem. Fakt, że z mego wyglądu śmieją się ludzie wyglądający o wiele dziwaczniej, niźli ja, sprawia, że parskam im śmiechem w twarze. Na chwilę baranieją, a potem... Chwytamy się wszyscy za ramiona i śmiejemy się... śmiejemy... Przechodnie przezornie usuwają się nam z drogi. * * * Pewnego dnia sępiłem na mieście w towarzystwie dwóch hipisek. Szło nam niezbyt dobrze. W swej wędrówce znaleźliśmy się pod Rotundą, gdzie właśnie miały występować punkowe kapele. Cala uliczka wręcz roiła się od punków. Zjechali się z całej Polski. Staliśmy niepewni, co robić. Sępić na nich, czy nie? dziewczyny bały się ich, a ja, prawdę mówiąc również. Ale przyciśnięty potrzebą, bo byliśmy naprawdę głodni, ruszyłem do pracy. I oto znalazłem się w samym środku, pośród czarnych skór, i zaciętych twarzy, podchodziłem do nich kolejno, prosząc o parę złotych. Dawali! Uzbierałem już nieco, gdy poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Za mną stał punk z kolorowym czubem na głowie - Ty! ty jesteś hipis? - zagadnął. Choćbym chciał zaprzeczyć, to sensu nie było. Wygląd mój i czekających na mnie dziewczyn mówił sam za siebie. - Jestem - potwierdziłem. - To... To wy nas nie lubicie? Spojrzałem wokół. Jedno nieodpowiednie słowo i do trumny będą mnie z chodnika żyletką zeskrobywali. Trzeba odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Ale dyplomatycznie, na Boga! - Słuchaj... My hipisi, staramy się lubić wszystkich. Czasem tylko nie zgadzamy się z waszą ideologią. Punk patrzy na mnie przez chwilę. - Hm, właściwie to masz rację, - mruknął i puścił mnie. * * * Idę ulicą w kierunku Rynku, po drodze mija mnie trzech chłopaków. Ubrani są w skórzane kurtki i buty wojskowe, a na głowie mają czuby, że Irokez mógłby pozazdrościć. Patrzą na moje splątane kudły i skołtunioną brodę i wybuchają śmiechem. Fakt, że z mojego wyglądu śmieją się ludzie wyglądający o wiele dziwaczniej, niźli ja, sprawia, że parskam im śmiechem w twarze. Na chwilę baranieją, a potem... Chwytamy się wszyscy za ramiona i śmiejemy się... śmiejemy... Przechodnie przezornie usuwają nam się z drogi. * * * Wybrałem świat łagodności Biernej cichej i ciepłej Walczę tylko o biologiczne prawa Bo to dziesięć przykazań Bożych Zapisane w gwiazdach i atomach Pokój i Pax Yobiscum! Om tat sad Tat vam asim 0 co walczyć? O swój niepokój i cierpienie? Drogi Don Kichocie! Pierdolnij włócznią I połóż się spać w cieniu wiatraka. Rastamani, czyli karaibski ruch czcicieli boga Jah i jego ziemskiego wcielenia, cesarza Abisynii Hajle Selasje, dotarli do nas wraz z falą muzyki reggae. Jako osobny ruch istnieli u nas bardzo krótko. Mieli z nami zbyt wiele analogii ideologicznych, by się z nami nie zlać. Dziś każdy hipis jest po trosze rastamanem, a każdy rastaman - hipisem. Pojawiło się natomiast nowe zjawisko, tak zwani guru trawowi. Chodzili ubrani na biało, a od hinduistyczno-buddyjskich guru hipisowskich różnili się kolorowymi plakietkami z wyhaftowanym liściem marihuany. Oczy mieli wiecznie nieprzytomne i głosili, że ganja, czyli święte ziele, wiedzie do oświecenia. W sumie nie różnili się od nas niczym. No, my z trawy religii nie robiliśmy, choć nie przeczę, lubimy zapalić dobre ziele. Bóg Hajle Selasje też nam nie przeszkadzał. W końcu tyle było różnych wcieleń Boga, że jedno więcej, jedno mniej... Co zaś do oświecenia, za pomocą marihuany to wyglądało to inaczej, niż guru trawowi głosili. Wielu ich ?klientów" lądowało w szpitalach psychiatrycznych, a i sami guru zbyt często tam trafiali, by można było uznać to za przypadek. Cóż, marihuana nie powoduje narkomanii (myślę tu o tzw. twardych narkotykach), za to jest wręcz doskonałym środkiem do wpędzenia się w schizofrenię. Nie wiem, co jest gorsze. W końcu nałóg można odrzucić lub wyleczyć, choć nie jest to proste. A schizofrenia? Do dziś nie bardzo wiadomo, skąd się właściwie bierze. Nawet szamani i egzorcyści są wobec niej bezradni. A poza rzadkimi wypadkami, nie jest przejawem wyższej świadomości. To tylko straszna, niszcząca choroba. Zwykle bez możliwości ratunku. Czym jest schizofrenia? Czy to moje wizje innych światów, czary rudowłosej Joanny i Jacka maga? Rozmowy z guru Joszuą? Wiele razy oglądałem schizofreników jako pacjent zakładów psychiatrycznych. Widziałem jak przychodzili po pomoc do Marii a bywało, że i do mnie. Rozmawiałem z nimi. Większość to otępiali, nie mający nic wspólnego z nadświadomością, bardzo cierpiący ludzie. W niczym nie przypominają proroków i wizjonerów, jakimi chcieliby ich widzieć zarówno hipisi jak i zafascynowani Witkacym artyści i intelektualiści różnej maści. Przeciętny schizofrenik przywodzi bardziej na myśl wsiowego "głupiego Jasia". Ale spotykałem z rzadka i takich, w których było coś więcej. Co? Czy może droga do wyższej świadomości wiedzie rzeczywiście przez mroczny obszar obłędu, w którym ginie bez ratunku dziewięćdziesiąt procent adeptów, a tylko ci nieliczni przechodzą na tamtą stronę zwaną świętością, oświeceniem czy nadświadomością? Czytałem wiele żywotów świętych chrześcijańskich, buddyjskich, hinduskich. Wszyscy przechodzili czas kuszenia, walk z demonami i piekielnych wizji. Nawet sam Jezus i Budda, jeśli wierzyć świętym pismom, musieli przejść ten etap. Może człowiek na drodze do nadświadomości musi sam wpędzić się w obłęd i sam siebie z niego wyprowadzić? Jeśli tak, to nie dziwię się, że większość upośledzonych adeptów wiedzy tajemnej czy służby bożej kończy w zakładach psychiatrycznych lub samobójstwem. Tylko najzdrowsi są w stanie sprostać Drodze ku Prawdzie. Jak się dowiedziałem, we wszystkich klasztorach w Polsce żąda się od kandydatów zaświadczenia, że są zdrowi psychicznie. Dwóch malarzy, sprzedających u Wikinga swe obrazki, postanowiło, że dość już światowego życia, że chcą odnaleźć Boga w ciszy klasztoru. Udali się do Lasku Wolskiego, gdzie mieści się klasztor kamedułów, którego mieszkańcy, jak wieść głosi, dorównują świadomością tybetańskim lamom. Nie dotarli do przeora. Furtian obrzucił ich bacznym spojrzeniem i odprawił, mówiąc, - Panowie, tu nie jest zakład dla nerwowo chorych. Tutaj przychodzą najsilniejsi. Pewnego razu, gdy Apacz przyniósł wyjątkowo marną trawę, postanowiłem zrobić eksperyment i świadomie wywołać u siebie na chwilę ten stan. Wiedziałem, że ryzykuję, bo mogę potem nie być w stanie wyrwać się ze szponów mocy, które obudzę w sobie. Naprzód ogarnęła mnie fala mrożącego, lodowatego lęku. Stałem nad mroczną, niezgłębioną przepaścią. Tą samą, w której byłem wtedy, gdy znalazłem się na granicy śmierci. Czułem, jak moje mięśnie napinają się coraz bardziej z przerażenia. Lęk... Straszny i paraliżujący. Zabijający własnym tchnieniem wszelkie życie, które stanie na jego drodze. - Apacz... - zacharczałem przez zaciśnięte zęby. - Wiesz, jak się zaczyna naprawdę Biblia szatana? "Na początku był lęk... A lęk był u Boga i Bogiem był lęk! Nie odważyłem się jednak spojrzeć, co kryje się za czarną zasłoną lęku. Nie wiem tego do dziś. Czy odważę się kiedyś? Czym jest schizofrenia? * * * Po latach niewidzenia odnajduje mnie ojciec. Przychodzi do naszej klitki, w której z Marią pomieszkujemy. Ojciec jest trochę spięty spotkaniem. Ja też. Ale przyszedł z konkretną sprawą. Robił co mógł aby odzyskać dla mnie mieszkanie po babci, w którym zagnieździł się znajomy git z całą rodziną. Git zamieszkiwał za moją zgodą, bo i tak wracać tam nie chciałem. Ojciec jednak wierzył, że dojdę kiedyś do rozumu (to znaczy do tego stopnia, co w jego świecie uważane jest za rozum) i wrócę do swego mieszkania. Ja nie mam na to najmniejszej ochoty. Wracać do mieszkania, w którym znów zaszczuwany będę przez milicję i sąsiadów? Szkoda zdrowia. W sprawę wmieszała się dopiero Maria, która właśnie wróciła z pracy. Przecież można wynająć mieszkanie komuś z naszych przyjaciół. Tylu ich ostatnio nie ma dachu nad głową. - Wiesz, że Wikinga z Aśką wysiedlają, bo mają wyburzyć kamienicę? Ojciec zabiera się do odejścia. Niezależnie od tego, czy wrócę kiedykolwiek na Azory, dziękuję mu serdecznie na ile mnie stać. Ojciec wzdycha i wychodzi. Żal mi go. Miota się w kleszczach między inną a matką. Mam ochotę go przytulić. Ale boję się. Przed laty próbowałem to zrobić i odepchnął mnie myśląc, że chcę go tym gestem oszukać. Wiking z Aśką wprowadzają się do naszego mieszkania. Płazem z nimi cała ekipa znajomych Wpisów. No, może nie do końca hipisów. To tacy hipisowscy malarze z Bramy Floriańskiej. Na Azorach są dwa pokoje. Wiking usilnie namawia mnie i Marię, żebyśmy przeprowadzili się wraz z nimi, zamieszkali w czwórkę i założyli komunę. Ja jestem za. Ale Maria boi się. Wiking jest trochę zbyt apodyktyczny. Jest rzeczywiście wikingiem. Wodzem na białym koniu wiodącym wierny lud... Cholera wie gdzie? Poza tym Wiking na okrągło kopci trawkę. Swego czasu po moim wyjściu z ciągu, rzuceniu narkotyków i alkoholu umówiliśmy się, że trawę owszem palę, ale tylko przy specjalnych okazjach. Dla Wikinga niestety ta specjalna okazja jest niemal co dzień. Efekty jego palenia są już coraz bardziej widoczne. Na Bramie Floriańskiej handlem obrazkami zajmuje się bardziej jego wspólnik, jak on. Dla Wikinga pojęcie pieniądza, zysku i straty pomału przestaje istnieć. Ze wszech miar godne to pochwały pod warunkiem, że nie prowadzi się firmy żywiącej sporą gromadkę ludzi. Z handlu obrazkami żyją przecież malarze, którzy oddają tu swoje prace i pośrednicy - na przykład Wiking. A Wiking buja w obłokach. Ma coraz bardziej obłąkane pomysły. Raz pragnie zrobić exodus całego Ruchu hipisów do Tybetu. Potem znów kupić zamek, gdzie hipisi będą zarabiać na utrzymanie... * * * Blady świt. Budzi nas łomotanie do drzwi, otwieram W progu stoją Kryśka i Danka, obok nich jakiś skulony małolat. Dziewczyny mieszkają niedaleko. Obie są charyzmatyczkami, które postanowiły nieść światło wiary zagubionej młodzieży. Matki dzieciom, ale ojców nikt nie widział. W naszym środowisku to nie problem, najwyżej finansowy. Tak czy owak, nikogo nie interesowało, czyje są te dzieciaki. Czasem tylko któryś z hipisów wymownie wskazywał na dziatki, gdy apostołki czepiały się jego życia seksualnego. W końcu seks to jedna z naturalnych czynności fizjologicznych. Bóg? Jeśli istnieje taka istota nadprzyrodzona, która czepia się fizjologii, to powinna iść do psychiatry. A w ogóle, czemu akurat seksu się czepia? Nie mogłaby defekacji? Na szczęście obie mamuśki na tyle długo przebywały wśród hipisów, że wyrobiły sobie niezbędną tolerancję. Jednak czasami miały niezrozumiale odbicia nawracania kogoś na łono normalnego społeczeństwa. Nie wiadomo po co, bo nam to łono do szczęścia potrzebne nie było. Obie były mocno stuknięte i tylko obojętna tolerancja hipisów mogła pozwolić je zaakceptować. Przyszły teraz ze swym podopiecznym, którego starały się nawrócić i wychować na porządnego obywatela. Onże właśnie okradł je z paru tysięcy złotych polskich. Nagrał to z jakimś kolesiem, starym zawodowcem po czterdziestce. Małolat, przyciśnięty do muru, wyznał prawdę, jak na spowiedzi. Mało tego. podał ksywę kolesia i adres meliny, na której zwykł on nocować. Dziewczyny wpadły do mnie, aby mieć męską pomoc w wyprawie. Uzyskały więcej, niż się spodziewały. Właśnie był u nas Konrad (ten od historii z szablą) i gdy dowiedział się, co się stało zawrzał świętym oburzeniem. Zamierzył się nawet pięścią na gówniarza, ale go zasłoniłem. Owszem, szczeniak był świnią na skalę zgoła kosmiczną, ale w końcu sam się przyznał. - Nie ma co go tłuc, - powiedziałem. - Niech nas lepiej na melinę zaprowadzi. No i zaprowadził. Otworzył nam jakiś młody facet w koszulce gimnastycznej. Weszliśmy, w środku nie było nikogo. Facet, rzecz jasna, pojęcia nie miał, o co chodzi. Naszego gówniarza nie znał, jego wspólnika też. Mimo to małolat upierał się, że to właśnie tutaj. Dziewczyny groziły milicją, a gospodarz ręce rozkładał. On przecież naprawdę nie wie, o co chodzi. Zastanawiałem się, czemu Konrad nie tłucze faceta. W końcu pobity mógłby sobie to i owo przypomnieć. Takiego byczka, jak on żal mi nie było. Wyszliśmy w końcu, nic nie wskórawszy i stojąc w bramie, zastanawialiśmy się, co dalej. Wtedy z jakiegoś zakamarka wynurzył się drobny, łysawy facet. - To ten! - wrzasnął małolat. Wraz z Konradem dopadłem szczurowato wyglądającego facecinę i przeszukaliśmy mu kieszenie. Forsy nie miał, ale znaleźliśmy kwit z przechowalni bagażu opiewający na telewizor. Pewnie też kradziony. Kwit zabraliśmy informując jego posiadacza, że będzie mógł go odkupić za tyle pieniędzy, ile wyłudził od dziewczyn. Zawieźliśmy potem ten mebel taksówką do dziewczyn (forsę wyłożył Konrad), gdzie odbył się sąd nad szczylem. Dziewczyny wbijały mu w głowę ohydę czynu, jaki popełnił, zarówno od strony Biblii jak i moralności społecznej. Słuchałem tego z politowaniem. Małolat był młodym gitem i w czasie tej przemowy siedział, jak na tureckim kazaniu. Argumenty moralne z obcego świata znaczyły dla niego tyle, co prawo szczepowe Zulusów. W końcu odwołałem na bok jedną z dziewczyn. - Przestańcie gadać do niego po chińsku, - szepnąłem. - Przecież on nic z tego nie rozumie. - Trzeba go oduczyć takiego postępowania. Wykazać, że jest złe... - Oczywiście, ale nie tak. Dajcie mi wolną rękę. Ja z nim pogadam. Dziewczyny wzruszyły ramionami i dopuściły mnie do głosu. - Te, małolat, - zacząłem, przypominając sobie czasy, gdy piłem z takimi, jak on. - Masz przejebane u każdego człowieka, a wiesz czemu? - No, bo kradłem, a to... - Taką nawijkę to dla dzielnicowego schowaj! Jestem hip, ale jak miałem u ludzi, to idź se i zapytaj na Kazimierz, czy Azory. Gówniarz lekko pobladł. Sława legendarnych rzezimieszków kazimierskich, która swego czasu budziła grozę w półświatku, widać i do niego dotarła. - Po pierwsze, małolat, obrobiłeś chawirę ludzi, co byli dla ciebie w porządku. Już za to każdy człowiek by cię zecwelił. Poza tym zakablowałeś kumpla i sprzedałeś frajerom melinę. W tej ferajnie, w której ja byłem, już by cię musieli prostować. Ty idź do fyrki, małolat, bo na złodzieja to za głupi jesteś i za łatwo pękasz. - Moralne to to nie było - zauważyła Danka, gdy już skończyłem "pogadankę wychowawczą". - Jak dla kogo. Co środowisko, to moralność. Ważne, aby młody nie kradł, prawda? - Ale jego moralność... - Moralność to przesąd burżuazyjny wymyślony po to, by kapitaliści mogli bardziej gnębić klasę robotniczą. Ważne, by nie kradł. W rok później, podczas pewnej rozmowy Krzyśka stwierdziła. - Ty, Szaman, jednak masz skuteczne metody wychowawcze. Ten chłopak, który nas wtedy okradł, uczciwie pracuje. Spotkałyśmy go niedawno. A nam się wydawało, że twoja gadka nie przyniesie skutku... * * * Wpada do nas Aśka od Wikinga. Jest cała roztrzęsiona. Płacze, histeryzuje. Za nic w świecie nie chce wracać na Azory. Maria uspokaja ją jakoś. W końcu dziewczyna zaczyna opowiadać. Boi się. Śmiertelnie boi się Wikinga. Wrócili właśnie z jednej z tych wędrówek, które Wiking sam, lub z jedną czy dwiema osobami odbywał po skałkach jurajskich. To znaczy wróciła sama Aśka. Wiking jeszcze tam został. Ona uciekała. Jak to było? Nawet biorąc pod uwagę histeryczną skłonność Aśki do przesady oraz fakt, że Wiking jak zwykle był upalony trawą, cala historia trąciła horrorem. Szli oboje pustą szosą. Po obu stronach rzadkie laski na stokach wzgórz i dziwacznie rzeźbione jurajskie skały. Było parno i nadciągała burza. Szli obok siebie milcząc. I nagle dziewczyna usłyszała z tyłu za nimi zbliżające się kroki. To było jak w koszmarnym śnie. Kroki były coraz bliżej, a ona wiedziała, że nie wolno jej się obrócić, gdyż ujrzałaby wtedy coś strasznego. Kroki zrównały się z nimi i nagle ucichły. A wtedy Wiking odwrócił się i powiedział: - Czas nadszedł. - I zatrzymał się. Aśka stanęła również. - Szłaś za mną przez te wszystkie lata na złe i dobre - mówił Wiking. - Nie zrozumiałaś nic z mojej drogi. Ja też... A teraz przychodzi czas, w którym droga moja będzie szła przez piekło. To nieuniknione. Aby zmartwychwstać muszę zstąpić do piekieł. Chodź ze mną... Proszę cię o to. Aśka spojrzała w jego twarz i zobaczyła w niej coś tak upiornego, że z dzikim krzykiem rzuciła się do ucieczki. Nie gonił jej. Został na pustej drodze. Gdy w pewnym momencie odwróciła się, zobaczyła, że zawrócił i kroczy prosto ku nadciągającej burzy... Udało jej się złapać jakiś samochód jadący do Krakowa i tak dotarła do nas. Wiking znalazł się dwa dni potem. Wrócił nie wiadomo skąd. Milczący, ubłocony. W pozornie dobrym humorze. * * * Oboje z Marią mamy kłopoty z praktyką religijną. Uważamy się za małżeństwo, bo przysięgliśmy sobie wierność w obliczu krzyża. Ale spowiednicy nie chcą tego za cholerę uznać. Nie każdy jest taki, jak ksiądz Andrzej czy Daniel rozumiejący, że moralność hipisów jest inna niż skwerowska. Załatwiamy to w ten sposób, że po każdym współżyciu spowiadamy się w innym kościele. Ale nawet w takim mieście jak Kraków, w którym kościół jest na co drugiej ulicy, w końcu możliwości się wyczerpują. Dolapuje mnie jakiś ksiądz w konfesjonale i nie chce dać rozgrzeszenia, mimo że tłumaczę mu jak dziecku, że przecież od paru lat żyję z jedną kobietą a nie z pięcioma, więc spowiadam się z tej sprawy tylko pro forma. Dla niego to grzech i nie chce za chole-rę dać rozgrzeszenia. Do diabła! Rozgrzeszali mnie z ćpania, picia, czarnej magii, a z tego głupstwa nie chcą! No tak. Ale sprawa jest poważna. Nie będzie rozgrzeszenia, nie będzie komunii. A ja co prawda w dogmaty kościoła nie wierzę. Za to jako mag święcie wierzą w moc rytuału i sakramentu. Do samorozwoju potrzebuję boskiej energii, którą czerpię właśnie z sakramentów. A oszukiwać przy magicznym rytuale to śmierć! Muszę wydusić to rozgrzeszenie. Ksiądz w końcu idzie mi na rękę. Dobrze. Da mi rozgrzeszenie. Ale jeśli przysięgnę w obliczu potęgi sakramentu, że nie będę współżył, aż do ślubu. Rany boskie! Ale nie mam innego wyjścia. Przysięgam. No i współżyć nie mogę. Normalny chrześcijanin może by teraz coś kombinował i liczył na boskie miłosierdzie. Mag prędzej zabije się własną ręką, niż złamie przysięgę złożoną w obliczu Mocy. A więc? W sprawach seksualnych przechodzę na samoobsługę. GRZESZNY JOSZUA Boso chodziłeś w podartych szatach Z podejrzaną ferajną nocowałeś W zakazanych spelunkach Wino piłeś z chamstwem na weselu I dziwki broniłeś przed słusznym Gniewem cnotliwych i zacnych obywateli Wtedy cię ukrzyżowali A dzisiaj? Oj Joszua Grzeszniku Nie dostałbyś rozgrzeszenia! * * * Odwiedza nas niejaki Jasio Buntownik. Znamy go jeszcze przez Drwala. Bardzo gorliwy chrześcijanin i stary hipis. Stara się, ze zmiennym skutkiem, być apostołem Ruchu. Kiedyś, gdy Andrzej nie wpadł jeszcze na pomysł pielgrzymek hipisowskich, odbył zupełnie sam taką pielgrzymkę do Częstochowy, boso i z krzyżem na ramieniu. Ludzie zatrzymywali się zbulwersowani widokiem długowłosego, obdartego pielgrzyma idącego w kierunku Częstochowy. Zatrzymywała go często milicja i nawet chciała odebrać krzyż, ale chyba naprawdę go Bóg prowadził. Doszedł. Przyjechał do mnie pochwalić się, że też napisał wspomnienia. Mówi, że napisał całą prawdę, niczego nie ukrywając. Cóż, mógł sobie na to pozwolić. Nigdy nie ćpał i swoją szczerością nikogo nie narażał. Ja za swe dzieło kwiatów od "wdzięcznych" ludzi, którzy się rozpoznają, nie spodziewam się. Jeżeli już, to raczej okolicznościowej wiązanki. Tak czy owak, Mama (ta od antologii) stwierdziła w rozmowie z Marią, że wspomnienia Jasia to podręcznik do deprawacji młodych panienek. Cóż, Jasio to erotoman, co w połączeniu z jego purytań-ską moralnością stwarza przekomiczne sytuacje. Na temat moich, też na faktach opartych, wspomnień, Maria powiedziała, że jest to podręcznik pt. "Jak zostać schizofrenikiem i narkomanem". Wracając do Jasia Buntownika, z początku wyglądało na to, że doskonale się dogadamy, ale później wyszło połączenie wody z ogniem (ja byłem wodą). Np. na temat seksu nie mogliśmy się porozumieć. Denerwowało mnie ciągle gadanie Jasia o grzechu nieczystym, a on nie mógł pojąć, że można spać obok dziewczyny i nic z tego nie wyniknie. Skrajna różnica temperamentów. Również do obcych religii stosunek mieliśmy różny. Ja uważałem i uważam, że nieważne pod jakim imieniem czcisz Boga, tak czy owak to ta sama Najwyższa Istota. On wyznawał chrześcijaństwo w formie ?Ein Partei! Ein Yater-land! Ein Fiihrer!" (jakby ktoś nie wiedział, to chodzi o Jezusa). Dla niego Jezus był wodzem wiodącym na podbój świata swe wierne oddziały. Dla mnie nauczycielem i towarzyszem na hipisowskim szlaku. Teraz Jasio nawrócił się na Zielonego i próbuje wybić nam z głowy kult Maryjny. Z płomiennym zapałem apostoła wychodzi wprost ze skóry. Otwiera pismo i cytuje fragmenty zakazujące kultu Królowej Niebios. Nie daje sobie wytłumaczyć, że chodzi o dawny, pogański kult Isztar. Biblia mówi i koniec. Seksualne obsesje Jasia wychodząjak na dłoni. Nawet ja, ledwo podszkolony przez Marię, widzę to wyraźnie. Maria wzrusza ramionami i nie kontynuuje dyskusji, tak więc Jasio usiłuje przekonać choćby mnie, ale na każdy argument otrzymuje logiczną odpowiedź. - Przecież różaniec działa - To pogaństwo! szatańskie oszustwa! - Jeśli mi tę tezę udowodnisz, to może się okazać, że Szatan nie jest taki zły. Wchodzi Wiking, jest kompletnie upalony. Na próbę ewangelizacji wzrusza ramionami. - Dajże mi spokój z tą twoją bozią. Jeszcze mnie za karę do nieba ześlą za słuchanie tych bredni. Oburzony Jasio wychodzi utwierdzony w mniemaniu, że Wiking to satanista. A to jednak nie tak. Większość z nas wieczność spędzona w niebie lub piekle miałaby za okrutną karę. Jeszcze rozumiem, sto lat... no, niech będzie sto tysięcy, ale wieczność? Toż to nudne by się w końcu stało. Najwyższą i najbardziej pożądaną rzeczą jest Nirwana, czyli rozpłynięcie się w absolucie. * * * Jednak Jasio Buntownik, chociaż święcie oburzony, tym co u nas zobaczył i usłyszał, gruszek w popiele nie zasypiał. Przysłał nam książkę jakiegoś protestanckiego kaznodziei zatytułowaną "Dokąd?". Jasio machnął na pierwszej stronie dedykację, że książkę tę powinien przeczytać każdy psycholog (to o Marii) i artysta (to niby o mnie). Zachęceni szybko wzięliśmy się do lektury. Niestety, Maria zasnęła z nudów już przy dziesiątej stronie i tylko ja zostałem na placu boju. Tłumiąc śmiech, na przemian z ziewaniem, dobrnąłem do końca "interesującej" (wstyd powiedzieć) książki. Zrozumiałem jeno, że kościoły oficjalne są do kitu i należy wrócić do wypróbowanych, dziewiętnastowiecznych wzorów. Poza tym autor potępiał wszelkie nowinki, typu charyzmatycy czy zieloni, a kontrkulturę nazwał wręcz pogaństwem. Wolał, że należy gromić grzeszników. Grozić im, jak Jeremiasz, przekleństwem i karą bożą. Nie rozumiem tego. Owszem guru Joszua jest nauczycielem i niejednokrotnie przeprowadzał mnie przez bardzo bolesne próby, ale kara? Nagroda? Sami się osądzamy, a o naszym losie decyduje ślepe i obojętne prawo karmy. Bóg nie musi się zniżać do osądzania człowieka. Muszę ciebie, czytelniku, zmartwić, ale takie dywagacje filozoficzne niejednokrotnie jeszcze będą się powtarzały, tym bardziej, że po stanie wojennym Ruch stał się celem fali apostolskiej. Zieloni, Adwentyści, Świadkowie Jehowy nawet. Wszyscy uwzięli się, że nas nawrócą. W kościele katolickim powstała nawet specjalna komórka d/s ewangelizacji narkomanów (zaliczono nas tak hurtem, bez względu na to, czy ćpaliśmy, czy nie). Ci "apostołowie" byli do nas negatywnie nastawieni i starali się zniszczyć naszą kulturę. W zamian za to chcieli nam narzucić obcy i wrogi reżim zwany kulturą biblijną. Efekt był taki, że nawet Maria, która twierdziła, że hipiską nie jest, zaczęła oficjalnie bronić się przed wynarodowieniem. * * * Parę lat temu Maria nie pojmowała, jak potrafię bezkolizyjnie łączyć filozofię Wschodu z kultem Jezusa. Teraz już sama zaczęła iść tą drogą. Paru naszych przyjaciół praktykuje Zeń w sandze na ulicy Bogusławskiego. Czasami chodzimy tam, by trochę z nimi pomedytować. Maria w czasie medytacji odmawia w myślach różaniec. Buddyści stwierdzają, że idą od niej wyjątkowo pozytywne wibracje. Gdy Maria informuje, co robi, nauczyciel dharmy kiwa z szacunkiem głową. - Mantra do miłującej Formy? Bardzo mocna i Święta. Często stosują ją Tybe tańczy cy. Czasami przychodzą do nas, do domu buddyści i wtedy odprawiamy ekumeniczne modły. Śpiewamy na zmianę Wielką Sutrę Serca i pieśni charyzmatyków. Odmawiamy również różaniec, a potem, na tych samych paciorkach, "Om mani padme hum". Gdy wieczorami jesteśmy sami w domu, Maria bierze z półki Biblię i odmawiamy psalmy. Są momenty, gdy milknę. Patrzę tylko i słucham. Maria siedzi z podwiniętymi nogami na wersalce. Długie, ciemne, rozpuszczone włosy okalają jej twarz. Luźna hipisowska suknia wydaje się wschodnią szatą. Nie psują wrażenia współczesne okulary na nosie. Maria modli się. Wzywa imienia Jahwe - Elohim, Szechinah Adonai. I widzę wtedy ogromne, czerwone, zachodzące nad pustynią słońce. Owce i bydło tłoczą się przy obrzeżonej kamieniami studni do wieczornego wodopoju. Na skraju koczowiska stoi młoda, ciemnowłosa dziewczyna i unosząc dłonie ku słońcu, wzywa imienia Pana. To właśnie moja Maria. Modli się o błogosławieństwo ludu, którego krew płynie teraz w naszych żyłach. Czy zatrzymali się na postój w drodze do Egiptu? Czy krążą jeszcze nie mając swego przeznaczenia, szukając swej ziemi, którą Bóg obiecał wskazać Abrahamowi? Maria. Czas zatrzymał się w niej i w jej modlitwie. Jest teraz wieczna jak Izrael... Jak modlitwa psalmów, która mówi... Jak modlitwa wieczorna "Szemma Izrael!" - Biblia? Kultura biblijna? Cóż mogą o tym wiedzieć zielonoświątkowcy? A potem przytulamy się do siebie i zasypiamy. Bardzo chcielibyśmy się teraz ze sobą kochać. Ale przysięgałem w obliczu Mocy. * * * Wiking pali trawę. Co najmniej dwie fajki na dobę. No i niestety nie ma tygodnia, abym i ja z nim nie palił. Maria kręci głową z dezaprobatą. Za dużo tej trawy. Stanowczo za dużo. Najbardziej lubię sobie zapalić sam. Potem siedzę z zamkniętymi oczami i oglądam projektowane we własnej wyobraźni kolorowe filmy. Albo włóczę się po mieście robiąc coraz to nowe, fascynujące odkrycia. W myślach układam wierszyki, które natychmiast zapominam. Zwykle jakieś "ciekawe" erotyki, nadające się do sztambucha dziewiętnastowiecznej panienki. Ale w momencie układania jestem nimi zachwycony. Kiedyś spędziłem długą chwilę na kontemplacji starej, zardzewiałej ulicznej pompy, którą uznałem za szczytowe osiągnięcie rzeźbiarstwa symbolicznego! Czasami Wiking wpada do nas gdzieś koło północy i ku niezadowoleniu Marii wyciąga mnie na nocny spacer. Przeciw spacerom Maria nic nie ma. Ale wiadomo, że na tym spacerku będzie obowiązkowo i fajeczka. Najczęściej idziemy pod Wawel. Wspinamy się na skałki nad smoczą jamę i tam celebrujemy obrzęd palenia fajki. Potem siedzimy długo milcząc, patrząc na czarną, wyzłoconą światłami lamp ulicznych Wisłę i pogrążamy się w tajemniczych wibracjach mistycznych płynących z wnętrza Wawelskiego Wzgórza. Czasami Wiking zaczyna opowiadać o mnichach buddyjskich, którzy pięć tysięcy lat temu przybyli tu z Tybetu i założyli klasztor medytacyjny na Wzgórzu Wawelskim. Wawel, jak wiadomo, oznacza po tybetańsku ?niebo". Kilka dni później upaliliśmy się i doszliśmy do wniosku, że mamy ochotę na świeże owoce. Nie mogliśmy tylko ustalić, na jakie. Może gruszki... nie, raczej śliwki... raczej gruszki... nie, z pewnością... W końcu kupiliśmy jedno i drugie. Po kilogramie. W torbach papierowych. A one się rozdarły! Oczywiście owoce wypadły i zaczęliśmy je zbierać. Widok był interesujący. Pośrodku zaaferowanego tłumu na ziemi siedzi dwóch kudłaczy i zbiera owoce na dużą płachtę szarego papieru. W pewnym momencie spojrzałem na owoce i... - To ja ci tak, - powiedziałem, kładąc śliwkę obok gruszki. - Ty mi tak? No to ja ci... Tak - z tymi słowami Wiking położył następną śliwkę trochę na ukos od mojej. Nie minęła chwila i zapamiętale graliśmy w paranoidalną, owocową grę. Nie liczył się tłum przewalający się po placu targowym. Tylko gra! Nagle jakiś facet poprosił nas grzecznie, abyśmy poszli grać trochę dalej, bo tamujemy ruch. W pierwszej chwili oburzyliśmy się na niego, ale przyszła chwila refleksji. Zobaczył, że gramy, czego ta banda matołów nie spostrzegła. Był więc wtajemniczony. Swój. Skoro tak, to trzeba go posłuchać. Szybko zebraliśmy wiec owoce i odeszliśmy składając uprzednio niskie ukłony zdumionemu gościowi. * * * Wiking wpada na nowy pomysł. Będziemy leczyli narkomanów! Marihuaną! Jak się okazało, pomysł nie był do końca jego paranoją. Nabył niedawno księgę pod tytułem "Uzależnienia toksyczne". Oprócz szerokiej panoramy narkotyków, ich działania i mniejszej lub większej szkodliwości, są tam opisane przeróżne metody terapii odwykowych. Otóż w Stanach Zjednoczonych jest kilka ośrodków leczniczych, w których jednym z elementów terapii jest podawanie pacjentom niewielkich dawek haszyszu, LSD i meskaliny. Oczywiście, jako jeden z elementów skomplikowanej terapii odbywającej się pod ostrą kontrolą lekarzy i psychologów. Efekty ponoć dobre. Wiking upraszcza całą metodę wyłącznie do palenia trawy. No - ewentualnie jakichś medytacji wschodnich, o których ma takie samo pojęcie, jak o psychologii i medycynie. Lekarze? Psycholodzy? A cóż oni w ogóle mogą wiedzieć? Ewentualnie można się konsultować z Marią. Ale Maria odmawia udziału w eksperymencie. Wiking zaczyna więc polowanie na pacjentów. Znajduje trójkę rozćpanych małolatów, sprowadza ich do siebie do domu i zaczyna leczyć. Terapia w sumie trwa trzy tygodnie. Jeden małolat ucieka już w pierwszym. Opiaty i prochy zbijały mu jakieś napięcia lękowe z pogranicza schizofrenii. Trawa przeciwnie. Wywaliła mu wszystko na wierzch. Parę godzin siedział w kącie trzęsąc się z przerażenia. Na szczęście nie odjechał zupełnie, bo Wiking jakoś go uspokoił. Jednak po ataku małolat zwiał. Dwaj kopcili trawę wraz ze swoim terapeutą przez trzy tygodnie. Potem zmęczeni i przyłamani ciągłym działaniem piekielnego zielska, wzięli od Wikinga parę stów, poszli na bełty. A jak otrzeźwieli, wyjechali do Katowic. Więcej się nie pokazali. Wiking bynajmniej nie załamał się. Wyjaśnił nam spokojnie, że metoda była dobra, tylko niestety pacjenci do niczego i że ma zamiar poszukać następnych. To on na początku lat siedemdziesiątych, gdy uzależnił się od morfiny, wyleczył się w ten sposób, że kazał się przyjaciołom zawieźć na wysepkę na mazurskim jeziorze i wracać za miesiąc po zdrowego człowieka albo po trupa. Parę lat temu na oczach Aśki wyleczył ćpuna zabrawszy go ze sobą w Bieszczady i zmuszając do katorżniczej pracy przy wyrębie drzewa... A teraz... Trawa zaczynała już robić swoje. * * * Wracamy z Wikingiem z koncertu reggae, gdy nagle wytoczyło się na nas dwóch kompletnie pijanych zomoli. Ruszyli wprost na nas z rozłożonymi rękami. - Chłopcy kochani! - wrzasnął jeden z nich - To nie nasza wina! Oni nas zmusili! - i wybuchnął płaczem. Drugi poszedł za jego przykładem. Zaczęliśmy na środku ulicy utulać ich i ugłaskiwać, a oni bełkotali, że też są Polakami i kochają Polskę. Potem we czwórkę zaczęliśmy tańczyć, trzymając się za ręce. Ryczeliśmy przy tym piosenkę zaintonowaną przez zomowców. - Niech żyje "Solidarność" przez szereg długich lat! Potem zomowcy koniecznie chcieli zaciągnąć nas na wódkę, ale się wykręciliśmy. Zauważyłem jednak u siebie groźny objaw. Przysięgałem przecież Boga, że oprócz, w rozsądnych granicach (które i tak przekroczyłem), trawy nie będę używał żadnych środków zmieniających świadomość. A teraz właściwie byłem gotowy pić z tymi zoinolami. Nie. To nieprawda, że marihuana wywołuje pociąg do innych substancji odurzających. Ona tylko powoduje takie otępienie, że nie widzi się sensu w opieraniu się własnym zachciankom. Tym razem udało mi się, ale co będzie jutro albo pojutrze. * * * Spotykam na Rynku Tośka. Starego przyjaciela z czasów, gdy grzałem opiaty. Widywaliśmy się w ostatnich latach dość sporadycznie. Tosiek próbował zerwać z nałogiem i środowiskiem. Zamieszkał z dziewczyną, która miała dziecko z jednym z naszych ludzi. Podjął pracę na jakiejś budowie. Urodziło im się następne dziecko. Wszystko byłoby wspaniale gdyby nie to, że Tosiek wciąż miał nawroty ćpania. Próbował leczyć się w ośrodku monarowskim. Miał jednak zbyt niezależną hipisowską naturę by poddać się reżimowi. Odszedł i opowiadał teraz o Monarze przerażające historie, od których włosy dęba stawały. Próbował leczyć się normalnie w świeżo powstałej poradni służby zdrowia TZN (Towarzystwo Zapobiegania Narkomanii). Na próżno. W końcu wpadł na pomysł leczenia marihuaną. Gdy spotkaliśmy się na Rynku był już po pani miesiącach terapii. Na pomysł wpadł sam, niezależnie od Wikinga. Może czytał tę samą książkę. Włosy zaplótł w rastamańskie warkoczyki. Na czole wymalował sobie magiczny trójkąt z okiem opatrzności w środku. Jego głos był głuchy jak z dna studni. Za to dopisywał mu humor. Trawa oddzieliła go szklanym murem od wszelkich stresów żywota. Tosiek przyszedł prosić mnie o pozwolenie sępienia na moim terenie. Nie był już w stanie pracować. Oczywiście, że mu ustąpiłem. Po pierwsze stary kumpel. Po drugie - miał żonę i dwoje dzieci. Ja zaś tylko Marię i Kazana. Maria zaś w końcu jakieś grosze w tym przedszkolu zarabiała. Tosiek pokręcił się nieco po Rynku. Ale szło mu niesporo. Był zbyt przepalony i mało doświadczony. Nie czul ludzi. Dowiedziawszy się, gdzie mieszkam, zaczął u nas bywać częstym gościem. Od razu nie przypadli sobie do gustu z Marią. Szło zwłaszcza o kopcenie trawy. Wiking palił dwa razy na dobę, ale mnie namawiał najwyżej raz w tygodniu, wymyślając dla tego celu na poczekaniu jakieś baśniowe misterium. Tosiek kopcił po sześć fajek na dzień, a jedyną okazją do palenia był dla niego fakt posiadania trawy. A miał ją zawsze. Pojawiły się już w Polsce krajowe odmiany gandzi zwane samosiejką. Zwykle była ona słaba i kiepska. Ale mózg rozwala nie gorzej od oryginalnej! Tosiek nosił przy sobie zawsze ogromny kapciuch pełen ziela i co godzinę nabijał fajkę. Nie mógł pojąć, czemu ja nie mam ochoty na palenie z nim co dnia. - Tacy jak on nigdy nie powinni palić ziela - stwierdził Wiking. - Nie czują sprawy... Gdzieś po tygodniu Maria ostrzegła mnie. - Daj sobie z tym człowiekiem spokój. Tylko patrzeć jak razem hukniecie w kanał. - Nie ma obawy. Tosiek wymęczył się dość od kompotu i maku. Więcej nie przyćpa. - Zobaczysz. Zobaczyłem w tydzień potem. Szliśmy właśnie ulicą, gdy Tosiek mruknął: - Wiesz co? Trawa mnie już nudzi. Przyćpało by się coś, jak za dawnych czasów. - Fakt. - Skinąłem głową. Obecność człowieka, z którym kiedyś się grzało, działa na ćpuna jak spotkanie dziewczyny, z którą było kiedyś dobrze w łóżku. - Na szczęście maku już nie ma - powiedziałem. - A kupić w Krakowie towar (kompot) to nie takie proste. - Ale wiesz co? Może byśmy tak posępili i poszli na piwo? Poszliśmy. Tosiek sępił po jednej stronie rynku. Ja po drugiej. Nie widzieliśmy się wzajemnie, dzieliły nas Sukiennice. Sęp szedł mi wyjątkowo dobrze. Przytomniałem już. I zaczęły się refleksje. Po pierwsze - złamanie tabu na alkohol grozi mi jak najgorszymi konsekwencjami tak na tym, jak i na tamtym świecie. Po drugie - szkoda mi było wydawać usępionych pieniędzy na piwo. W domu były tylko dwie dychy na życie. Mogłem uciec, ale na to nie pozwalała mi lojalność wobec Tośka. Modliłem się więc o jakiś pretekst. I zostałem wysłuchany. Na rynku pojawiła się Maria. Powiedziałem siedzącym na cokole Adaśka hipisom, aby przekazali Tośkowi, że przyszła po mnie Maria w ważnej sprawie i chwyciwszy ją za rękę, uciekłem z Rynku. * * * Tośka nie było przez kilka dni. Byłem pewien, że się obraził. Ale okazało się, że w godzinę po moim odejściu zabrała go z rynku karetka pogotowia w stanie zapaści. Dorwał kogoś z towarem. Pożyczył od jakiegoś hipisa sprzęt i huknął sobie w bramie. Towar był zepsuty czy za mocny po przerwie na abstynencję. Dość, że zabrało go pogotowie i cudem przeżył. Pośrednio przeżył dzięki lojalności wobec mnie. Połowę zdobytego kompotu odłożył bowiem dla mnie, nie wiedząc, że sobie już poszedłem. W innej sytuacji przyćpałby wszystko i zginął... W parę dni potem, gdy wróciłem do domu, Maria zwróciła się do mnie: - Waldku, pewnie się będziesz gniewał, ale nie mogłam postąpić inaczej. Wyrzuciłam za drzwi twego przyjaciela. - Kogo? - No tego Tośka. Po pierwsze nie trawię go, a po drugie zbyt się wzajemnie nakręcacie na ćpanie... - Chwyciłem ją w ramiona. - Dziewczyno! Bóg ci zapłać! Ja nie miałem siły tego zrobić. - Zrobiłabym to dawno, ale nie miałam sumienia rozdzielać cię z twoim starym przyjacielem. - Wiesz co Maria? Stary przyjaciel. To okropnie pewnie zabrzmi, ale wolałbym, aby umarł parę miesięcy temu i żebym go zapamiętał jako człowieka. To, co teraz łazi w jego ciele, to już dawno nie jest on. - Tak. To nie on. To wasza marihuana. Jeśli nawet Bóg pozwolił ci jej używać z umiarem, to dawno straciłeś umiar. Przestań palić to świństwo. Owszem paliłam z tobą parę razy. Ale patrz sam. Tosiek zmienił się w bydlę. Wiking już jest o krok od obłędu. A ty? Czy wiesz, że masz od miesiąca obłąkane oczy? Ale jeszcze trochę tej waszej gandzi, a wylądujesz w Kobierzynie z ostrą psy; chozą. - Bóg nie zabronił... - Bóg nie zabrania tam, gdzie liczy na nasz zdrowy rozsądek. Chyba, że twój już zdrów nie jest. Wtedy tym bardziej powinieneś przestać. Wszyscy mówicie, że marihuana nie uzależnia. Udowodnij to i rzuć ją. * * * Rzuciłem tamtego właśnie wieczora. Ale wcale nie było to takie proste. Cały miesiąc byłem zmęczony, ospały, apatyczny. To znów bez powodu rozdrażniony. Świat wydawał się szary i bez sensu. Często męczyły mnie halucynacje. Potem znów unosiłem się w powietrze krocząc jakieś pół metra nad chodnikiem. Czasem znowu brnąłem w chodniku po kolana, z trudem wyciągając nogi jak z bagna. Jeszcze nawet pół roku po rzuceniu trawy zdarzało mi się, gdy schodziłem po schodach, że nagle otaczała mnie jakby świetlista mgła i schody znikały, zawisałem w próżni. Musiałem wtedy stać i czekać, póki schody nie powrócą na swoje miejsce. Ponieważ mieszkaliśmy z Marią na trzecim piętrze, długo obawiałem się podejść do okna, bo coś pchało mnie, aby rzucić się w dół. Jednak już w drugim miesiącu najgorsze miałem za sobą. A w trzecim wracały tylko czasem halucynacje. Potem i one zniknęły. I takie było moje pożegnanie z gandzią. Zbliżała się zima i Maria uznała, że powinienem znaleźć sobie jakąś pracę. Sezon sępa kończył się. Udałem się więc do biura pośrednictwa pracy i... nie załatwiłem nic. Jako niewykwalifikowanemu dawano mi pracę ciężką i wyczerpującą. Gdy zacząłem tłumaczyć, że nie podołam takowej, urzędniczka warknęła: - Chce pan dużo zarabiać a nie przemęczać się? - Nie o to chodzi. Jestem gotów pracować za jedną czwartą normalnej pensji, aby się tylko nie umęczyć, rozumie pani? Nie rozumiała. Zrobiła oczy jak talerze. Dla niej świat dzielił się na uczciwych zaharowanych. I nieuczciwych, którzy chcą mieć jedwabne życie kosztem minimalnego wysiłku. - To jakiej pracy pan chce? - Pracy, proszę panią, jak dla kaleki za pensję taką, aby z głodu nie umrzeć. - Pa... panie! Jakie pan ma plany życiowe? - W sensie materialnym żyć i nie umrzeć dokąd to jest możliwe. A w innym... To chyba panią nie interesuje. - Dla takich jak pan pracy nie ma. - To mi pani napisze to na piśmie, żeby milicja się nie czepiała. - Nie mam takich uprawnień. - To po co piszecie, że każdy ma być zatrudniony. - Przecież daję panu ogłoszenia. - Ale dla zdrowych byczków, a nie dla mnie. - No, a co panu dolega? - Jestem narkomanem - warknąłem zły już. - Rany boskie!... - No i rzecz jasna urząd zatrudnienia miałem z głowy. * * * Praca dla hipisów jest smutną koniecznością. Jeżeli mogą, to wybierają raczej wolne zawody, takie jak, malarz, rzeźbiarz czy wytwórca zabawek lub koralików. Na tego typu zajęciach niektórzy robili nawet niezłe pieniądze, z tym, że albo je szybko przepuszczali natychmiast po zarobieniu, albo odkładali na szczytne cele. Jeżeli ktoś zaczynał być ciułaczem, to albo zmieniał środowisko i zasilał światek cinkciarzy i im podobnych, albo zostawał wśród nas ale otaczano go cichą pogardą. W końcu dorobkiewiczowstwo to typowa cecha pogardzanej przez nas kultury skwerów. Wracając do pracy, to zdarza się nam pracować również w typowo robotniczych zawodach a wtedy wynika z tego wiele konfliktów. Nie my je prowokujemy. Hipis żyje we własnym świecie i nie ingeruje w światy innych. Wie, że takie światy istnieją, ale są mu całkowicie obojętne. Agresję czy pogardę okazuje dopiero wtedy, gdy inni zażądają, by przyjął ich punkt widzenia, jako jedynie słuszny, ale generalnie hipis stosuje zasadę: "Ty robisz swoje, ja robię swoje. Nie przeszkadzajmy sobie". Owszem, z biegiem lat, za przyczyną ciągłych prześladowań rozbudziliśmy w sobie pogardę do innych środowisk. Nie dlatego, że są inne, ale dlatego, że są nietolerancyjne. Tyle razy byłem zaczepiany przez przechodniów, czy bity milicyjną pałką, ze słowami: - zetnij te kudły, wszarzu! - lub - do pracy brudasie (narkomanie, śmieciu, nierobie - niepotrzebne skreślić), że wreszcie nauczyłem się pogardy dla wszystkiego, co nie jest hipisowskie. * * * Poszukiwanie pracy dla mnie wlokło się w nieskończoność. Trafiła się jakaś koleżanka Marii ze studiów, która obiecała mi posadę portiera w ośrodku leczenia nerwic. Poszedłem, popatrzyłem, porozmawiałem z szefem ośrodka. Praca odpowiadałaby mi jak najbardziej. Skierowano mnie więc do kadr. Ale kadry powiedziały, że nie dadzą mi tego etatu. Dadzą mi inny. Pracownika fizycznego w jakimś szpitalu. Dobra, może być. Latanie po mieście i załatwianie spraw urzędowych oraz badań lekarskich zajęło mi parę tygodni. Pod koniec tego maratonu byłem w takim stanie psychicznym, że sama Maria nie miała sumienia zmuszać mnie do podjęcia pracy. Byłem o pół kroku od złamania abstynencji. Jak pozbierałem się nieco, znalazłem inny sposób zarobkowania. Stary jak świat, znany dobrze w starszych dzielnicach Krakowa. Było to chodzenie z szopką noworoczną po mieszkaniach. Wystarczyło znać trzy kolędy i głośno wrzeszczeć. Interes szedł jak po maśle. Na początku chodziłem z Marią. Ale ona potem zrezygnowała. Była po całym dniu pracy i bolały ją nogi. Chodziliśmy więc co drugi dzień z pewną znajomą hipiską, dzieląc zysk pół na pół. Zarabiało się o wiele lepiej w starych kamienicach biedoty. W bogatych domach nie ceniono tradycji i interes szedł źle. Mieliśmy nawet swój wymyślony żargon zawodowy "Dojna klatka", "średnia klatka", "słaba klatka". Zależnie od zarobku. Najniżej punktowany był tak zwany "dom wampirów". Były to domy, w których mieszkały stare krakowskie rodziny inteligenckie. Różni lekarze, prawnicy z dziada pradziada. Typowi dusigrosze. Wyśmiewane w wodewilach "krakowskie centusie". Domami wampirów ochrzciliśmy ich siedziby dlatego, że mieszkają oni w starych domach w stylu wiktoriańskim, w jakich dzieje się akcja większości klasycznych angielskich horrorów. Przez prawie półtora miesiąca byliśmy na tyle niezależni, że wspomagaliśmy sępem tych hipisów, których zima przycisnęła i radzili sobie gorzej od nas. Potem sezon na szopki skończył się. Ostatni klient, do którego drzwi zadzwoniliśmy, otworzył z wrzaskiem, że już po sezonie i szkoda, że latem nie przyjdziemy. Odpowiedzieliśmy, że nie omieszkamy przyjść po kolędzie na Pierwszego Maja. Potem gromko odśpiewaliśmy pod jego drzwiami ?Międzynarodówkę" i tak zamknęliśmy sezon chodzenia z szopką. Problem mojej pracy znów stał się palący. * * * Owej zimy mieliśmy jeszcze jedno źródło utrzymania - zapomogi kościelne. Wiemy wszyscy, że Zachód przysyłał wówczas szczodre paczki żywnościowe jęczącej z głodu ludności PRL. Maria raz była w sprawie zapomogi w swojej parafii. Nie przyniosła nic i powiedziała, że więcej jej noga tam nie postanie. Przed punktem rozdawania paczek tłoczyła się długa, pozakręcana kolejka. Stały w niej przede wszystkim dobrze poubierane panie o tuszy wieprzków z rasy bekonowej. Za rogiem, w samochodach, czekali ich mężowie, aby im się żony nie przemęczały noszeniem pakunków. Ludzie ci żarli się ze sobą dosłownie o wszystko, zaś przy okienku jakieś paniusie awanturowały się, że znów przywieziono masło i margarynę, a one tu już tydzień na szynkę czekają! Wibracje tam były takie, że już głód lepszy. Na szczęście poratował nas ksiądz Daniel. Założył on instytucję zwaną "Saltrom", czyli "Salezjański Ruch Troski o Młodzież". Na razie składał się on z Daniela i kilku kleryków, którzy, co prawda na niczym się nie znali, ale mieli otwarte serca. Co jakiś czas dostawaliśmy od nich ogromne, tekturowe pudło pełne żywności, którą dzieliliśmy się ze znajomymi hipisami będącymi w trudnej sytuacji. Nie krzywiliśmy się na zawartość tych "zrzutów", rąbaliśmy wszystko, jak leci. Mieliśmy tylko trudności ze straszliwym amerykańskim serem, który nawet Kazań wąchał nieufnie. Ser był gorzki, jak dola klasy robotniczej w szponach imperializmu. Pewien znajomy protestant (oni ze swych gmin dostawali dokładnie takie same paczki, jak my) ochrzcił ów serek ?zemstą Reagana". Tak nam się ta nazwa spodobała, że innej już nie używaliśmy. Jak się potem dowiedziałem, Amerykanie nie przysyłali nam najgorszego, w ich mniemaniu, sera. Ten właśnie gatunek jest ponoć bardzo lubiany. * * * Pomoc przyszła ze strony, z której najmniej się jej spodziewaliśmy. Maria spotkała Wacława. Tego samego charyzmatyka, który kiedyś siecią intryg próbował nas rozdzielić, a potem zrezygnował z drogi charyzmatyków i zajął się parapsychologią. Był teraz znanym działaczem i szychą wśród wszelkiego rodzaju klubów paranormalnych i radiestezyjnych. Z chrześcijaństwa zrezygnował i przeszedł na buddyzm tybetański. Wyszedł ze swoich problemów i załamań. Wyciszył się, uspokoił. Słysząc o naszych kłopotach, ofiarował się załatwić mi posadę stróża nocnego w jakiejś instytucji, gdzie miał znajomych w dyrekcji. Doskonale. Pójdę na tego stróża... Już w trakcie załatwiania spraw okazało się, że etatu stróża mi nie dadzą, bo to dla emerytów i rencistów, ale mają robotę placowego. To znaczy utrzymanie w porządku i czystości dużego placu przed zakładem pracy. Fajno. Pracę mam. Mój kierownik był porządnym facetem. Na swój sposób starał się mi pomóc. Z tym, że zaczął od polecenia, abym ostrzygł włosy i ogolił brodę. Spokojnie zadałem mu pytanie, czy jest to przepis zakładu pracy. - Nie. Ale przecież jak ty wyglądasz! - Tak, jak sam się sobie podobam. - Ale ludzie na ciebie patrzą. - Ja na nich też. Ja mam swoje gusta. Wy swoje. Wzruszył ramionami. I przyznać trzeba, że o włosach i brodzie więcej nie wspominał. Gość rzeczywiście stawał na głowie, żeby mi dopomóc. Niestety, wiele zrobić nie mógł. Gdy w fartuchu roboczym uwijałem się z miotłą po placu, przechodzący robotnicy co chwila rzucali uwagi: - Te! Dać ci na żyletkę? Podpalę ci tę szopę na łbie! Po trzech dniach Maria zauważyła, że coś jest ze mną nie tak. Trzęsły mi się ręce. Co drugie zdanie zacinałem się i nie mogłem sobie przypomnieć, co mówiłem. Oczy świeciły mi się jak węgle. A papierosy kopciłem jeden za drugim. No, ale pracowałem. Miałem nawet pieczątkę w dowodzie. * * * Dziś pytałem jakiegoś typa na dworcu Czy nie ma sprzedać papierosów A on pociągnął mnie za brodę Miał niebieskie oczy Ładne i nawet trochę myślące Miał jeszcze silne mięśnie I cholerycznego stracha przed sobą - Nie bój się stary. Samemu ze sobą można Całkiem fajnie się dogadać Tylko że siły na to w mojej brodzie nie Znajdziesz * * * Do awantury dojść musiało. Doszło po tygodniu. Zeskrobywalem właśnie resztki wapna z chodnika przy jednym z magazynów. Trzej robotnicy przechodzili właśnie obok i jeden z okrzykiem: - Jaskiniowiec! Wyskubiemy ci tę brodę! Złapał mnie za brodę i pociągnął. Faktycznie, to i owo z włosów zostało mu w ręce. Nim zorientowałem się co robię, spuściłem mu z całej siły łopatę kantem na ramię. Zranić go chyba za głęboko nie zraniłem. Ale zdaje się, że mu coś złamałem. Jego dwaj kumple też zrobili się czerwoni na gębach, ale ze złości. Z wrzaskiem, że mnie zatłuką, zaczęli na mnie nacierać. Jeszcze dwóch skoczyło na pomoc. Cofałem się wywijając łopatą. Wiedziałem, że jak mi ją wyrwą to wystarczy jeden, żeby mnie zmasakrować. Ten pierwszy, którego trzasnąłem, nie był przygotowany. Ci byli i moje szansę marnie wyglądały. Na szczęście zobaczyłem stojące w kącie metalowe beczki z benzyną. Skoczyłem miedzy nie, wyrwałem zatyczkę z jednej i wyciągnąłem z kieszeni zapałki. - Chodźcie! -zaproponowałem. - Jeden krok, mnie szlag trafi, ale was też. I zdaje się, że całą tę budę przy okazji! Byłem wściekły i cholernie się ich bałem, więc naprawdę byłem gotów to zrobić. Beczek z benzyną było rzeczywiście dość, aby wybuch zabił mnie, moich przeciwników i kto wie, czy by nie zniszczył stojących w pobliżu budynków. Z wyrwanego czopa zaczęła już cieknąć benzyna. Stałem w środku rosnącej kałuży. Gdyby nawet któryś mnie dopadł to zdążę zapalić zapałkę i rzucić. Na placu zbierali się ludzie. Ktoś krzyczał, żeby wezwać milicję. Inny, żeby pogotowie. - Ty! Wyłaź stamtąd, ale już! - Wrzeszczał jakiś facet z kluczem francu; skim w garści. - No to chodźcie po mnie! - zawołałem. Sam się sobie dziwiłem, że jestem taki cholernie spokojny. Miałem tylko jasną świadomość, że podpalę benzynę jak ktokolwiek ruszy się w moją stronę. Ludzie chyba też się zorientowali. - To wariat! - wołał ktoś. - Nie idźcie tam, bo on to naprawdę zrobi! Wezwać milicję! - nie trzeba - zawołałem. - Chcę mieć wolną drogę do wyjścia. Wszyscy zejdą z placu i pójdą do budynku! Wskazałem gmach, w którym mieściły się biura. - Liczę do dziesięciu i jak tego nie zrobicie podpalam! Kałuża benzyny rosła tymczasem w oczach i zaczęła już wylewać się na plac Cofnęli się. Nie do budynku co prawda. Ale drogę do bramy miałem wolną. Puściłem się biegiem. Trochę nogi ślizgały mi się od tej benzyny, ale biegłem jak nigdy w życiu. Z budki wybiegi na mnie dziadek, był stary i łopaty na niego nie było trzeba. Pięść wystarczyła... Ochłonąłem w pobliskim parku. Padłem na ławkę. Mój kamienny spokój opuścił mnie. Dobrą chwilę wiłem się od histerycznego śmiechu. Pracę miałem z głowy. * * * Konsekwencji z całej afery nie miałem, bo Maria, gdy jeszcze trzęsąc się opowiadałem jej całą historię, natychmiast pojechała do Kobierzyna i wydobyła zaświadczenie o moim leczeniu, które dostarczyła Wacławowi. Jakoś sprawę pozałatwiał i był spokój. Pozostawał nadal otwarty problem, jak załatwić mi stały dochód. Maria myślała już, aby załatwić mi rentę jako choremu psychicznie. Ale jak zaczęliśmy dowiadywać się, to okazało się, że owszem, rentę załatwić by się dało, ale oboje z Marią musielibyśmy być okazami zdrowia tak fizycznego, jak i psychicznego, aby sprostać skomplikowanej i czasochłonnej procedurze z tym związanej. * * * Ksiądz Daniel ma kłopoty. Jego "Saltrom" działa już parę lat na wariackich papierach. Przełożeni przeważnie udają, że nic nie widzą. Jednak współpracujący z nim salezjańscy klerycy często mają z tego powodu, problemy. To właśnie Daniela obsępiłem niegdyś na Rynku, gdy zbierałem na bełta. Potem często odwiedzał nasze zloty i jeździł na szpakowskie pielgrzymki. Był tak gorącym entuzjastą naszego ruchu, że często musiałem hamować jego zapał. Potem wyświęcono go na księdza. Bardzo chciał, żeby przydzielono go na naszego duszpasterza, my też. Nawet pisałem w tej sprawie petycję do jego przełożonych, ale nic z tego nie wyszło, niestety. Wreszcie, wraz z Marią poszliśmy do owego przełożonego, by jeszcze raz go prosić. Przyjął nas bardzo miło, kazał podać kawę i ciasteczka, a potem, jak wytrawny dyplomata, odmówił. Tłumaczył, że Daniel zbyt dobrze zna nasze środowisko, by mógł uczynić zadość naszej prośbie. Zbyt jest z nami związany, by móc być naszym wychowawcą duchowym. - Chwileczkę, - przerwałem jego wywody. - To znaczy, że jak kościół wysyła misjonarzy, na przykład do Chin, to ważne jest, by misjonarz, broń Boże nie znał języka i chińskich obyczajów, tak? Klecha dał wykrętną odpowiedź i wyszliśmy, nic nie wskórawszy. Tyle, że ciastek się objedliśmy. A dobre były. W polewie czekoladowej. * * * Stresy związane z pracą, ponad pół roku abstynencji, dla człowieka mającego cały układ nerwowy i organizm rozregulowany ćpaniem, trawą i alkoholem, robią swoje. Nagle, podczas drobnej sprzeczki z Marią wybucham potwornym atakiem dzikiego szału. Kopniakami rozbijam meble, wyję, grożę Marii nożem... Co straszniejsze, to jakbym nie ja to wszystko robił. Jakiś potwór z antymaterii miotał moim ciałem jak chciał. Ja stałem gdzieś obok i przerażony patrzyłem na jego dzieło. Potem zamknąłem się w przedpokoju i ciąłem się żyletką po rękach, aż krew tryskała po ścianach i podłodze. Widok własnej krwi trochę mnie uspokoił. Poszedłem na rynek zasłaniając starannie rękawami pokaleczone ręce, skombinowałem opakowanie relanium i wróciwszy do domu zżarłem w całości. Spałem dwie doby. Oprzytomniawszy poleciłem Marii. - Słuchaj. Jeśliby mi się jeszcze raz coś takiego zaczęło robić, to dzwoń natychmiast po karetkę, żeby mnie zabrali do Kobierzyna. Coś ze mną nie jest w porządku. Odbyliśmy dłuższą rozmowę z tej okazji. Maria wyciągnęła na jaw moje rozdrażnienie, apatie i abstynencję seksualną, której przyczyn nie znała. Jedź Waldku na trasę albo pomieszkaj u Wikinga. Odpoczniemy od siebie. - A przyjmiesz mnie z powrotem? - Jeśli będziesz chciał... Mimo zapewnień obawiałem się trochę odejść. Zwłaszcza, że ostatnio Wacław znów zaczął się dziwnie kręcić w pobliżu nas. Sprawa rozwiązała się jednak sama. Zadzwonił dzwonek i weszli Wiking z Aśką. Aśka była roztrzęsiona i z solidnym sińcem na czole. Okazało się, że mieszkanie na Azorach znów zaczęła nawiedzać milicja. Zażyczyli sobie, aby w domu przebywał główny lokator. Należało więc trochę pomieszkać na Azorach. Cóż. Przyjaciołom pomóc trzeba. Zabrałem Kazana, parę książek, ucałowaliśmy się z Marią i poszedłem chronić swą obecnością dom przed milicją. Czyli, jak to nazwałem, pracować jako koza na przynętę dla tygrysa. W moim mieszkaniu stała obsada wynosiła sześć osób. Ze mną i Kazanem osiem. Jak na hipchatę dwupokojową nawet dość przestronnie, skład naszej komuny? Malarz z Bramy Floriańskiej z żoną w zaawansowanej ciąży, jeden przygarnięty przez Wikinga chłopak i czeski działacz opozycyjny. Drugi z wymienionych też był żonaty ale mieszkanie miał dostać za kilka lat. Jak dotąd pomieszkiwał tu i ówdzie. Hipisem nie był, ale za to był cholernym romantykiem, bogoojczyźnianym. Powiesił sobie w swoim kąciku ołtarzyk składający się z orła w koronie, Częstochowskiej Madonny i pacyfki. Człowiek ten miał złote serce, ale za grosz wyczucia i znajomości życia. Często do szału nas doprowadzał wypominaniem jak, jego zdaniem powinniśmy żyć. Czech to osobna historia. Przyjechał do Polski jeszcze za "Solidarności", bo u nas więcej wolności. Potem, gdy wolność się skończyła, ukrywało go podziemie, ale przestraszyli się w końcu i chłopak poszedł ukrywać się u artystów. Od nich trafił do nas. Cóż, do partyzantki i stanu wojennego byliśmy przyzwyczajeni "od zawsze", więc ukrywaliśmy go. Mimo iż z nas wszystkich miał najwięcej powodów do zdenerwowania, imponował nam swoją zimną krwią. Pamiętam, że kiedyś w czasie napadu milicji spokojnie siedział w kuchni i naprawiał piecyk gazowy. Na około krzyki, bicie i ogólna rozpierducha, a on dłubie flegmatycznie w bebechach junkersa. W końcu któryś z umundurowanych bandytów zainteresował się i nim. - A pan co tu robi?! Wrzasnął - Nie widać? - Zdziwił się łagodnie Czech. - Pracuję. Milicjant kiwnął głową i zostawił go w spokoju. Pewnej niedzieli Aśka postanowiła zrobić święto i podać prawdziwy mieszczański obiad. Zaprasza Marię i obie w kuchni zabierają się do pichcenia. U mieszczan, jak wiadomo, gotowaniem zajmują się kobiety. Zasiadamy więc w pokoju i czekamy na obiad. Rzecz jasna, że nikt nie posiada ciepłych papuci. Jednak na to święto specjalnie myjemy nogi. Co prawda myjemy je co dzień, ale rym razem umyliśmy je specjalnie z tej okazji. Telewizora i radia nie mamy, ale Wiking wysyła kogoś po gazetę. Potem zasiada w miękkim fotelu i na głos czyta nam gazetę. Niezupełnie wygląda na szacownego ojca rodziny, raczej na wschodniego guru, który czyta święte teksty uczniom. Wreszcie dziewczyny wnoszą mieszczański obiad, rosół z kurzych łapek i kurze łapki do ogryzania. Zamiast kompotu herbata o barwie asfaltu, każdy mieszczanin umarłby po niej na zawał. Zabawa jest wspaniała. Po obiedzie Wiking zabiera Aśkę, Marię i mnie do kina. Po filmie żegnamy się z Marią bardzo ciepło. Nawet zastanawiamy się, czy nie wpaść na chwilę do naszego mieszkania przy dworcu. Ale dochodzimy do wniosku, że jeszcze nie czas. Jeśli tam teraz wejdę to już zostanę. A jeszcze nie przemyśleliśmy wszystkiego. * * * Stuk! Stuk! Wstaję i podchodzę do drzwi. - Kto tam? - Milicja, proszę otworzyć! Cholera! Wiking już poszedł do pracy a Aśka z Bolkiem na zakupy. Chwała Bogu, że nasz Czech wyjechał do Gdańska. Na chacie jest za to Zbójnik i jakiś jego kumpel, czort wie, czy od nas, czy z "Solidarności". Otwieram drzwi i ... oddycham z ulgą. W progu widzę sierżanta Garcię i porucznika Bańko z "antynarkotyczne". Z krakowskimi antyćpunami byliśmy w układach żywcem wyjętych z komedii kryminalnej. Tyle lat już się ganialiśmy, że zawiązała się między nami swoista nić sympatii. Oczywiście bez wzajemnego zaufania. W innych miastach stosunki z takimi wydziałami niestety, nie układały się tak różowo. Co ciekawe właśnie w Krakowie ćpanie i produkcja były mniejszą plagą niż w miastach, gdzie milicja traktowała te zjawiska z całą surowością. Ówczesny szef wydziału - Kapitan X (tak go nazwijmy) bezlitośnie ścigał handel i produkcję. Samych narkomanów nie ruszał bez rzeczywistej potrzeby Wiele złego napisałem już, i jeszcze napiszę o milicji. Jednak i im należy oddać sprawiedliwość. Kiedyś, gdy pisałem tą książkę, niewiele napisałem o Kapitanie. Balem się mu zaszkodzić. Nawet dziś, gdy piszę to uzupełnienie, nie wspominam jego nazwiska. Ciocia komuna co prawda umarła, ale nic nie wiadomo. Był szefem wydziału, który był dopiero zalążkiem anty narkotycznej. Nazywał się "Wydział d/s walki z włóczęgostwem i narkomanią" ale reżim oczekiwał, i żądał, od nich przede wszystkim zniszczenia hipisów a dopiero w dalszej kolejności walki ze zjawiskiem narkomanii. Kapitan jednak wyciął przełożonym brzydki kawał. Hipisów ganiał tylko dla pozoru. Zresztą straszył głównie małolatów, za co byliśmy mu nawet wdzięczni. To była niezła selekcja naturalna. Starych ludzi którzy zostali na całość hipisami, traktował z szacunkiem. Gdy pewnego dnia podwładni sprowadzili mu Wikinga wsiadł na nich, jak kapral na kotów. - Kogo mi tu sprowadzacie? Plastyka? Że ma długie włosy? A co, włosami się narkotyzuje?! Potem poczęstował Wikinga kawą i puścił po chwili przyjaznej rozmowy. Wiele pomógł mi i niejednemu z moich przyjaciół. Co do narkotyków to był bezlitosny, ale i tu prowadził mądrą politykę. Jak sam twierdził, jego zadaniem była walka z narkomanią, a nie z narkomanami. Bez miłosierdzia prześladował ćpających gówniarzy. Tępił zbiorowe branie, produkcję kompotu i wszelki handel. Starych ćpunów zostawiał w spokoju, byle by innych nie rozćpywali. Jeśli nawet układy służbowe zmuszały go do prześladowania któregoś z nich, to czynił to maksymalnie łagodnie. Tym, którzy starali się wyjść z nałogu starał się pomóc tyle, ile mógł. Mógł jednak niewiele, leczenie narkomanów nie miało wówczas w Polsce jakichkolwiek tradycji. Istniała placówka w Garwolinie i szpital Zbyszka Thiilego w Libiążu. Narkomanów odtruwano w normalnych szpitalach metodą prób i błędów. Do dziś nie wiadomo ilu wyniesiono tylnymi drzwiami. Dziś przynajmniej odtruwa się fachowo, a co do późniejszej terapii, to uzależnienia i defekty nimi wywołane to wciąż terra incognita i wszystkie "genialne" metody terapii mają, tak naprawdę szokująco niski procent wyleczalności. Właściwie o narkomanii wiadomo tyle, że istnieje, ale do rzeczy. Widząc w drzwiach tłuściutką buźkę Garcii zawołałem do mieszkańców. - Spokojnie, to rodzina przyszła z wizytą, zaczęło się rutynowo - sprawdzaniem śladów na rękach. Potem dokumenty i rewizja. Poszukiwany nikt z nas nie był, a i narkotyków nie znaleźli. Potem wszystkich zabrali na komendę. Zostałem ja, bo miałem być świadkiem rewizji mieszkania. - A teraz nie róbmy się w konia - powiedziałem. - Wcale nie chodzi wam 0 narkotyki. Jutro jest trzynasty. Szukacie ludzi z podziemia. - Jakie tam podziemie, - skrzywił się Bańko. - Bandy chuliganów rozrabiają i tyle. A jak jesteśmy przy temacie. Masz jakieś ulotki? - A co ja bym z nimi robił? Na skręty za gnibe.wybiegł Na środku pokoju stalą sobie tymczasem ogromna torba Zbójnika właśnie ulotkami wyładowana. - jak nie masz ulotek, to nie mamy czego szukać, - stwierdził Bańko I popchnął torbę w kąt - No, czas na komisariat. - Psa mam zabrać ze sobą? - Nie, niech mieszkania pilnuje. Niestety, wynikła następna komplikacja. Nie miałem klucza do mieszkania. Do tej pory załatwialiśmy ten problem w ten sposób, że zawsze ktoś był w domu. -I jak my teraz zostawimy mieszkanie otwarte? - zafrasowali się milicjanci - Zwyczajnie. Przymkniemy drzwi i... - Ty możesz olać, ale jak coś zginie, to na nas będzie. Na pewno nie masz klucza? - Nie. - Coś mi się wydaje, że kręcisz. - Na krzyż przysięgam, że nie. - Z krzyżem to ty mi nie wyjeżdżaj. Niewierzący jestem. - Przecież jak przysięgnę na honor Polaka, to od razu będzie pan wiedział, że kłamię. - A czort z tobą. Zostań. - Poszli. Po jakiś piętnastu minutach zjawili się Bolek z Aśką. Spokojnie wyjaśniłem im, co się stało. Aśka się śmiała, ale Bolek wpadł we wściekłość. Tłumaczyliśmy mu spokojnie, żeby się nie denerwował, bo przed wieczorem wszystkich wypuszczą. To nie bandyci z komisariatu dzielnicowego, czy obyczajówki. Bolek jednak krzyczał, że pójdzie z tym do prokuratora. Potem jednak zmienił zdanie, przypomniał sobie o swojej babci. Był on sierotą, którego wychowywała apodyktyczna babcia, pod której wpływem był po dziś dzień. Zawołał, że zaraz zadzwoni po babcię, aby przyjechała i zrobiła porządek. - Bolek! - krzyknąłem za wybiegającym. - Może jednak zadzwonisz po prokuratora. - Prokurator, to nic! Babcia im pokaże! Gdzieś koło trzeciej wszyscy, również ci zabrani przez milicję, wrócili do domu. Była też babcia Bolka. Trochę zbulwersowana, bo kto to widział, żeby sąsiedzi widzieli, że nas milicja wyprowadza. - Widzi pani, teraz są takie czasy, że to raczej zaszczyt, niż wstyd. Tłumaczę spokojnie starszej pani. Wszyscy roześmiali się, tylko Wiking był poważny. - Wy dwaj, - zwrócił się do Zbójnika i jego kumpla. - Bierzcie ulotki i zmywajcie się. Czuję, że to jeszcze nie koniec całej sprawy. Nie zawiódł go nos. Przed wieczorem mieliśmy jeszcze jedną rewizję. Tym razem SB. * * * Idzie wiosna. Jest coraz cieplej. Przesiaduję na Rynku z Kazanem i coraz liczniejszą grupą hipisów. Pojawiają się punki. Na razie z rzadka. Trzymają się raczej osobno. Ale to już sztuczny podział. W obu grupach są już przyjaciele, znajomi, mieszane pary. W obie strony lecą pozdrowienia. W kawiarniach podział znika. Ludzie siedzą przy wspólnych stolikach. W rozmowach widać różnice w poziomie. Nasi są bardziej rozwinięci intelektualnie. Punki prymitywniejsi. Bardziej gitowaci. Od czasu do czasu przeżywamy naloty MO. Siedząc na Rynku trochę sępię, a czasem z nudów udzielam porad psychologicznych, wróżę z ręki i jak czuję, że komuś to potrzebne, to ewangelizuję. Tak! Ewangelizuję. Mam już nawet parę osób nawróconych. Na Rynku owego roku po raz pierwszy spotykam prawdziwych, żywych monarowców. O Monarze w naszym środowisku krążyły wieści przerażające. Ktoś nawet mówił, że dookoła ich ośrodka leczącego narkomanów w Glosko-wie, stoją zasieki z drutu kolczastego i chodzą stróże z pałkami i psami. Ci, którzy odeszli z leczenia mówili wprawdzie, że drut kolczasty i strażnicy to bujda, ale terror i nienawiść do hipisów jest faktem. Teraz w Krakowie powstawał pomału Monar, ale nie miał jeszcze własnego lokalu. Tułał się gościnnie po salach klinik na Kopernika i w paru innych miejscach. Do nich to z wizytą przybyły dwie zapalone adeptki koła młodzieżowego z Warszawy, bo tam wtedy Monar był najprężniejszy. Obie przybyły na rynek, aby nas ratować i nawracać. Siksy nie spodobały mi się od razu. Z ich twarzy bil dobrze mi znany fanatyzm. Ślepa wiara w wyznawaną ideę. Na potencjalną ofiarę upatrzyły sobie mnie. Chudy, obdarty... No i najstarszy wiekiem. Pewnie narkoman na wykończeniu, którego należy obowiązkowo ocalić. Grzecznie wysłuchałem całej przemowy a potem zapytałem. - Dobra, ofiarowujecie mi nowe życie. Ale po co mi ono. Stare mi się podoba. - Popatrz, dokąd cię ono doprowadziło. - Tu, gdzie jestem. I dobrze mi z tym. - Pomyśl o przyszłości. - Przyszłości nie ma, jest tylko teraźniejszość. Zresztą nie ćpam prawie rok. - Czy jesteś pewien, że wytrzymasz bez narkotyków? - Oczywiście, że nie. - Monar da ci tę pewność i siłę, nauczy cię żyć w społeczeństwie. - Moja miła, nie jestem psem, żeby lizać dupę społeczeństwu i Monarowi. Śmierci, owszem boję się, ale nie do tego stopnia, aby się u was leczyć. - Jak ci zajrzy w oczy, to inaczej będziesz mówił! - A co ty wiesz o śmierci? Mnie już z dwóch zapaści odratowali! Załamały się i odeszły. Wiking wraca z pracy i opowiada, że spotkał Kapitana. Miał błogi uśmiech na twarzy a oczy mu się dziwnie świeciły. Stanął przed Wikingiem i uśmiechnąwszy się słonecznie, pogroził mu palcem. - No, no, Wiking. - Pogroził palcem - Teraz już mnie nie oszukacie. Wiem jak działa marihuana. Wiking uśmiechnął się w odpowiedzi. - A nie mógłby pan trochę dla mnie odsypać? - zapytał. Ręka Kapitana odruchowo popłynęła ku kieszeni. Zdążył się jednak zreflektować. Powstrzymał ją z prawdziwym wysiłkiem. - No, no Wiking - pogroził znów palcem. - Ja ci dam! Ja ci dam! I odszedł z tym samym promiennym uśmiechem. Wiking ma fantazję; może zmyślał? * * * Skład na chacie zmienia się. Czech odchodzi mieszkać z Aśką i Wikingiem, ląduje za to Anka z Elbląga. W dwa dni po wyprowadzeniu się Wikinga wybucha potężna awantura z owym bogoojczyźnianym lokatorem. Wieczorem, gdy siedzieliśmy przy herbacie, wszedł i zaczął prawić morały. Byliśmy na granicy wytrzymałości nerwowej i czułem, że to wszystko nie skończy się najlepiej. Nie wiedziałem tylko, że padnie na mnie. Nagle wściekłość zaćmiła mi umysł. Porwałem za leżący nóż i z całej siły w niego cisnąłem. Na szczęście trafiłem w klamrę od pasa i nic mu się nie stało. Przez chwilę stal pobladły, a potem bardzo spokojnie zapytał: - Co to było? - Przepraszam, - odpowiedziałem równie spokojnie - chciałem trafić wyżej, ale mi nie wyszło. Bez słowa spakował swoje rzeczy i wyszedł. Jeśli kiedykolwiek będzie czytał te słowa, niech wie, że jest mi bardzo przykro, ale wtedy byliśmy na granicy, (a może nawet poza) paranoi. Do jego wyjścia wszyscy milczeli, dopiero gdy drzwi się zamknęły odezwała się Jolka. - Dobrze, że ty to zrobiłeś. Niewiele brakowało, a ja bym go zabiła. * * * Następnego dnia poszedłem się wyspowiadać, mój czyn jednoznacznie godził w Dekalog i nie było wyjścia. Nieważne, w którym kościele odbywała się ta spowiedź, ale warto ją przytoczyć. - Rzuciłem nożem w człowieka, proszę księdza, z zamiarem zranienia go, a nawet zabicia. Nic mu się nie stało, ale nie ma w tym mojej zasługi. Przez dłuższą chwilę z konfesjonału nie rozległ się żaden głos i już myślałem, że tak zostaniemy obaj, on w środku a ja na zewnątrz, do końca świata, gdy nagle... - Synu. Żyjemy, wraz z całą Ojczyzną, w ciężkich i trudnych czasach. Bądź synu zawsze wierny Bogu... Udzielam ci rozgrzeszenia. Czasami dobrze jest żyć w ciężkich czasach. * * * Zaprzyjaźniłem się z Anką. To ładna i inteligentna dziewczyna, typ fajnego kumpla. Całymi dniami włóczymy się razem. Sępimy na Rynku, łazimy po kawiarniach, czasem wpadniemy do kina. Zaciągnęła mnie nawet do jakiegoś amatorskiego teatru, w którym miała dwóch znajomych. Anka jest hipiską od dwóch lat. Nie ćpa, tylko trawę pali. Zaprzyjaźniam się z nią coraz bardziej, aż gdzieś po tygodniu orientujemy się, że to już coś więcej niż przyjaźń. Pewnego wieczoru, gdy jesteśmy sami, Anka stwierdza, że ma ochotę się ze mną kochać i widzi, że ja też jestem nie od tego. Faktem jest jakoby, ale: po pierwsze, nie zerwałem z Marią. Co prawda ten i ów opowiada, że ona kogoś tam ma, ale... Czy to w końcu ważne? Najistotniejsze jest to, czy ja jestem w porządku. Nagle zachichotałem z przewrotnej satysfakcji. Pod klątwą kościoła nie wolno mi się kochać z Marią, ale nie było mowy o innych dziewczynach. To zwykły grzech, który bez problemu odpuści mi każdy ksiądz. Zresztą naprawdę chcę się z nią kochać. Bez dalszych ceregieli zaczynamy się pieścić. Nagle błysk w głowie. A guru Joszua? Co on na to? A może to byłoby przeszkodą na Drodze? Nie mam jednak siły już przestać. Więc tylko modlę się w duchu. Słuchaj! Chcę to zrobić i nie mam zamiaru się wycofywać. Jeśli jednak uważasz to za złe, to mi, choćby wbrew mej woli, przeszkodź. Potem już robię swoje. Przed samym zespoleniem Anka dostaje skurczu pochwy tak silnego, że stosunek nie jest możliwy. Siadamy i uspokajamy się. Anka zaczyna przepraszać. Nigdy wcześniej się to jej nie zdarzyło i nie rozumie ci się stało. Ja jednak rozumiem. Następnej próby nie robiliśmy. Zresztą Anka za dwa dni wyjechała do Wrocławia. * * * Wraz z odejściem Wikinga nasza komuna została bez środków do życia. Bolkowi obrazki się ostatnio nie sprzedawały więc utrzymanie spadło na mnie. Nie powiem, sępić lubię i cieszyło mnie, że jestem potrzebny. Póki była z nami Anka, sępiliśmy we dwójkę i szło nam całkiem dobrze. Praca trwała mniej więcej od drugiej do piątej. Dłużej się nie dało, bo mogliśmy nie zdążyć zrobić zakupów. Potem zanosiłem jadło do domu, z błogą nadzieja, że wystarczy do jutra. Wiadomo, czyją matką jest nadzieja. Hipis, co prawda, umie głodować, ale jeść też! Kiedy czasami wracałem koło północy zmęczony i głodny, często nie miałem co do ust włożyć. Zżerali wszystko nie pomyślawszy, żeby mi choćby piętkę chleba zostawić. Bywało, że i psa nie nakarmili. Pewnego razu, a było już bardzo późno. Kiedy właśnie wróciłem ze Stawków Salwatorskich, gdzie byłem aby trochę odpocząć od tłumu w domu, zastałem wyżej opisaną sytuację aprowizacyjną, a także wściekle głodnego Zbójnika, który właśnie przyjechał. Wiedziałem, że koniecznie muszę coś zjeść. Od czasu rzucenia przeze mnie ćpania moja odporność na brak jadła bardzo się zmniejszyła. Poza tym był jeszcze głodny Zbójnik z żołądkiem byłego górnika. Zacząłem myszkować po wszystkich żaka markach, aż znalazłem paczkę makaronu i ze dwie łyżki margaryny. Zapowiadała się suta i smaczna kolacja. - Zbójnik, - poprosiłem. - Ugotuj ten makaron i stop margarynę na patelni. Ja się na moment położę. Byłem tak zmęczony, że wprost z nóg leciałem i musiałem odpocząć. Zbójnik popatrzył na mnie dziwnie, ale nic nie powiedział. Powlokłem się na wyro i odpoczywałem z rozkoszą. Po kilku jednak minutach coś mnie tknęło. Nie wiem, telepatia, czy Łaska Boska. Powlokłem się do kuchni, a widok który ujrzałem sprawił, że zarżałem rozpaczliwym śmiechem. Na gazie stał garnek pełen zimnej wody, z której sterczał makaron. - Zbójnik! Rany boskie, nie tak! -jęknąłem. Prawie każdy hipis potrafi od biedy coś tam upichcić. Prawie każdy, ale nie Zbójnik. Westchnąłem i zabrałem się do roboty. Zbójnik wyszedł z kuchni, ale wrócił i pokornie zaproponował. - Jak chcesz, to stopię tą margarynę. Tyle jeszcze umiem. * * * Z Marią spotykamy się na ulicy. Idziemy do jakiejś kawiarni i rozmawiamy. I dopiero podczas tej rozmowy wyjaśniam jej, że nie mogę się z nią kochać, bo przysiągłem w obliczu Mocy. Maria przez moment patrzy na mnie szeroko rozwartymi oczami. - To jest prawda? - Oczywiście. Mogę przysiąc na krzyż. - To czemu dopiero teraz mi mówisz? - Jakoś tak zeszło. Sam nie wiem. - Czekaj. Pójdziemy z tym do księdza Daniela. Ksiądz Daniel wysłuchał opowieści z niejakim zdumieniem. - I ty naprawdę nie złamałeś przysięgi? - Jeszcze mi życie miłe. - O miłosierdziu Bożym nie słyszałeś? - Słyszałem, ale nie mówili tego ludzie wiarygodni. - Jak to? Przecież mówią to księża, zakonnicy... - Mówią. Ale co oni potrafią. Nawet linii ręki odczytać nie umieją. To co oni mogą wiedzieć, jak postępować z mocą? - Dobrze. Zostawmy to - mówi Maria. - Ale co my w tej sytuacji mamy robić? - No cóż, z przysięgi zwolnić może biskup. Ale to dość skomplikowane. Nie lepiej, abyście zwyczajnie wzięli ślub? - Formalności, kłopoty... - Pomogę, ile się da. - No to weźmy ten ślub - mówię do Marii. - Tak?... - Chcesz tego Waldku? Ale wiesz. Małżeństwo to obowiązki... Wspólny dom. - Przecież dom już mamy. Żywność zawsze staram się zdobyć. Ostatnio na chacie, gdzie mieszkam, żywiłem z sępa sześć osób. - Z tym sępem też coś trzeba zrobić. To przecież niemoralne. Człowiek powinien uczciwie pracować. - Dobrze - mówi ksiądz Daniel. - Jakoś to załatwimy. Chcecie zawrzeć związek małżeński? - Ja chcę - mówię. - Ja też... odpowiada Maria. - Tylko naprawdę boję się przyszłości. - Przyszłość nie istnieje - odpowiadam. To akurat maksyma punków, ale coraz bardziej się wśród nas przyjmuje. * * * Razem z Kazanem przenoszę się do Marii. Po dyskusjach dochodzimy do wniosku, że przeprowadzamy się do mojego mieszkania na Azory. Zawsze większe. Dwa pokoje, gaz, bieżąca woda. Maria zwierza mi się z propozycji, jaką otrzymała. Zgłosili się do niej ludzie z krakowskiego oddziału Monaru z propozycją, aby podjęła u nich pracę. Hm... Monar... Lager Głosków. - W krakowskim Monarze są prawie sami byli hipisi, księdza Daniela też proszono o współpracę. To naprawdę może być ciekawe. Tyle, że na dwa tygodnie musiałabym pojechać na przeszkolenie do ośrodka monarowskiego w Głoskowie. - Kiedy? - W przyszłym tygodniu. Ponieważ jadę przez Warszawę, to możesz jechać razem ze mną. Zwłaszcza, że i ty masz tam zdaje się coś do załatwienia. Podaje mi dwie koperty. W jednej jest list od Mamy, (tej od antologii) że jakaś gazeta chce wydrukować moje wiersze. W drugiej urzędowa bumaga od redaktorki z gazety "Twórczość Robotników", w sprawie publikacji i prośbą abym do nich przyjechał. Nawet chcą za bilety mi zwracać. - Acha. Ksiądz Daniel zaprasza nas oboje na hipisowskie rekolekcje, które organizuje w czasie wakacji. - Co takiego? - No załatwia nam wspólne wakacje. Tobie, mnie i jeszcze paru starym ludziom. - Co tam będą robić z nami? - Wycieczki po górach, wspólne modlitwy, czytanie Pisma Świętego. - Tylko czy nie będą nas tam urabiać na skwerów? - Jak możesz nie wierzyć księdzu Danielowi. To przecież nasz człowiek. Stary hipis! - Nie taki stary. Dopiero parę lat stażu w Ruchu. * * * Warszawa. Jadę autobusem do Mamy. Mieszka ona na Saskiej Kępie, niedaleko Kina "Sawa". U Mamy mieszka jej syn - Indra i Apacz, "zaadoptowany" przez nią kilka lat temu. Wychodzi na to, że mam z nią wspólne potomstwo, na szczęście tylko duchowe. Mieszka u niej teraz jeszcze Diabeł z Krakowa wraz ze swoją dziewczyną, którą natychmiast przezywamy Diablicą. Diabeł pojawił się w Ruchu mniej więcej w tym czasie, co ja i nawet z tych samych środowisk się wywodzimy. Tyle, że on pozostał taki, jak był. Co parę lat lądował w wiezieniu za kradzieże. Wśród zawodowych przestępców był już od dawna spalony, bo nawet własnych kumpli okradał. My nie takich jak on potrafiliśmy tolerować. W momencie mego przyjazdu odbywały się egzorcyzmy, czyli wyganianie diabłów. Siedzieli u Mamy dość długo i wszyscy mieli ich dosyć. Widząc, co się dzieje, zatrzymałem się niepewnie w progu. Nie wiedziałem, czy tylko o Diabłów chodzi, czy Mama ma dość wszystkich hipisów. Na szczęście okazało się, że jestem chętme witany. Gdy egzorcyzmy zostały zakończone, okazało się, że sporo dobytku Diabli wzięli. W czasie remanentu, mającego ukazać rozmiary strat siedziałem w kuchni pijąc herbatę. Nagle rozległ się dzwonek i w drzwiach stanął Jasio Buntownik z pozdrowieniem Bożym na ustach. Znaczy się, wszystko w porządku. Moce nieczyste odeszły i wkroczył duch Pański. Jak w Ewangelii. Co prawda domownicy na słowo Boże też ochoty nie mieli, ale nie nie mówili. Tylko ja się zaniepokoiłem. Jeszcze trochę, a wyjdą z nerwów i wszystkich wywalą. Odwołałem wiec na bok Mamę, by jej wyjaśnić, że przyjechałem w konkretnej sprawie, którą zresztą sama namotala. Załatwię ją i już mnie nie ma. Ponieważ telefon był na miejscu, od razu zadzwoniłem do redakcji "Twórczości Robotników". Odebrał jakiś facet nie wiedzący o co chodzi. Gdy wymieniłem nazwisko redaktorki, która do mnie napisała, okazało się, że jest chora, a nikt inny nie wie nic na ten temat. A niech mnie w dupę całują! Drugi raz nie dam się nabrać i forsy na bilet nie zaryzykuję. Nawet na papierosy nie miałem i musiałem sępić. Jesienią przyszedł do mnie drugi list od tej samej pani. Pisała, że tym razem muszę przyjechać, bo mnie z pewnością wydrukują. Nie miałem wtedy na znaczek i kopertę więc nie odpisałem, a oni już nie przysłali następnej oferty. Bóg z nimi. *** Kiedyś, kiedy byłem bardzo głodny spotkałem Jezusa. Nie zdążyłem nawet powiedzieć. On tylko spojrzał na mnie, uśmiechnął się. Wyciągnął chleb i powiedział - zjedzmy razem. - Czemu się ze mną dzielisz? Zapytałem. Przecież jestem dla ciebie obcy. A on znowu się uśmiechnął i mówi. - Bo ja ciebie bardzo dobrze rozumiem - Wyciągnąłem nóż i zabiłem go. Bo jakże mnie musiał nienawidzić skoro mnie rozumiał. * * * Nim wyjechałem z Warszawy, Jasio zaprosił mnie do swoich znajomych, charyzmatyków. Mieszkała z nimi jego koleżanka. Kiedyś była hipiską a teraz... jak jest apostoł - samiczka? Apostołka? Okazało się, że znam ją jeszcze z chrześcijańskiej komuny na Pomorzu. Okropnie była nawiedzona, tyle, że na szczęście nie agresywnie. No, chyba że zaczynała mówić o seksie, bo wtedy piana jej z ust szła. W autobusie, gdy do niej jechaliśmy, Jasio zwierzał mi się, że ma problemy z wiernością Panu, bo palą go hormony. Ci chrześcijanie to w 70% erotomani Gdy opowiedziałem mu o technikach z jogi i buddyzmu, za pomocą których sam sobie radzę z popędem, spojrzał na mnie z przerażeniem. Jego zdaniem, to magia i robić tego nie wolno. - No to ćpaj. Kilka tygodni w ciągu i popęd masz z głowy. - Pokusy są po to, by je ofiarować Bogu, a nie uciekać w czary i truciznę! Westchnąłem w duchu do guru Joszua. Pozwoliłby mi przejść na buddyzm! Tam mógłbym go czcić, jak najlepiej umiem, bez demoralizującego kontaktu z chrześcijanami. Nie mam już zdrowia do tej bandy histeryków... Zajeżdżamy na miejsce. Drzwi otwiera nam jakiś młody mężczyzna. Za nim stoi nasza święta Natalia, bo tak ją w Ruchu zwaliśmy. Wchodzimy. Jesteśmy trochę spięci. Zaraz zaczną nas ewangelizować, umoralniać i nawracać. Co za diabeł mnie podkusił do towarzyszenia Jasiowi? Jak na razie jeszcze nie zaczęli tych swoich czarów nad nami. Nawet herbatą poczęstowali. Czyżby ostatnia uczta skazańca? Nie dziwią się, że nie korzystamy z krzeseł, ale wolimy siedzieć na podłodze. Oprócz gospodarzy jest jeszcze kilka osób, przeważnie starszych. Bije od nich spokój i pogoda. Bardziej przypominają oświeconych buddystów, niźli narwanych chrześcijan. No, owszem, takich też można czasem spotkać. Są to jednak wyjątki potwierdzające regułę. W pewnej chwili otwierają się drzwi. Staje w nich jakaś okrutnie stara babuleńka i na nasz widok wybucha płaczem. Patrzymy nieufnie, jak wilki zagnane w kąt klatki. Pewnie płacze, bo miała widzenie, jak strasznie Boga naszym życiem obrażamy. Jednak ona płacze i śmieje się jednocześnie. - Dzieci! Moje kochane dzieci! Jacy wy jesteście cudowni! No, chodźcie do mnie. Podchodzimy a ona tuli nas mocno. - Moi kochani! Hipisi, ci którzy wszystko dla miłości rzucili. Jaki wy straszny krzyż za nasze grzechy dźwigacie! Upadacie! Cierpicie! Giniecie! Ale Bóg was kocha i błogosławi waszemu cierpieniu. Kurwa!!! Jeszcze trochę, a i my się popłaczemy! Apacz już ma łzy w oczach, a i mi niewiele brakuje. Jasia też wyściskała. Natalia pewnie swoje już wcześniej odebrała. Potem pyta, jak nas zwą, więc się jej przedstawiamy. Pseudonimami! I znów zachwyt. - Apacz! Wolny syn prerii, który woli śmierć niż niewolę! Indra? A to od czego? Taki bóg hinduski. A wiesz, że jest w twojej twarzy spokój wschodu. Szaman! Ten, który wprost z przyrody czyta najpierwsze objawienia ducha świętego i zanosi je swemu ludowi! Potem siadamy. Wreszcie wyjaśnia się, o co chodzi. Jasio chce drukować swoją pracę na temat hipisów. Poza tym wymyślił sobie, że założy komunę dzieci Jezusa. Ma spisany regulamin: ostry, surowy i purytański. Zieloni nie chcieli mu pomóc w zorganizowaniu tej idei, więc zwrócił się o pomoc do charyzmatyków. Poza tym mają oni jakieś możliwości druku, a on bardzo chce zabłysnąć (jakby było czym). Czyta nam fragmenty ze swego dzieła. Opisując nasz Ruch, tak w Polsce jak i w USA, porusza problem wpływów filozofii wschodnich na nasz światopogląd. W jego ujęciu cały Wschód cuchnie siarką i diabelskim kłamstwem. Jasio cytuje, wzorem protestantów, fragmenty Pisma, dotyczące dawno już wygasłych kultów kaananejskich. Autorzy, których autorytetem się Jasio podpiera, pochodzący z zabitej dechami Palestyny, nie mieli nawet pojęcia o istnieniu Indii. Z Biblią w garści mógłbym udowodnić, że Bóg potępia fizykę kwantową. W pewnym momencie atakuje na łamach swej książki kult kriszny i wtedy włosy mi dęba stają. Poznaję swoje własne argumenty sprzed kilku lat. Nie dość, że powtarza moje to jeszcze trochę sam dołożył. Nawet źródła badał, niestety założył z góry, co w nich chce znaleźć. Cytując Bhagavatgitę podkreśla scenę, w której Kriszna ukazuje się Arjunie, jako zionący ogniem potwór. Jeszcze jeden dowód na to, że Kriszna to szatan. Już chcę się wtrącić i przypomnieć, że i Jahwe w co poniektórych psalmach zionie ogniem tańcząc na stosach trupów, niczym indyjski Sziwa, czy tybetański Mahakal, ale ubiegają mnie charyzmatycy Gorąco bronią religii niechrześcijańskich. Bóg jest jeden i jedna jego miłość! W chrześcijaństwie, buddyzmie i hinduizmie! Jasio próbuje bronić swego purytańskiego światopoglądu, ale ten młody, co nam drzwi otwierał, z miejsca go gasi. - Jezus dał nam tylko przykazanie miłości, - mówi. - Najpierw pokochaj ludzi z całego serca, a potem możesz ich sobie nawracać. Wcześniej to nie ma sensu. Gdy spotkasz innowiercę to szukaj w nim tego, co was łączy, a nie tego, co dzieli. Bóg łączy. Szatan rozdziela. Niech to cholera! Czy to na pewno chrześcijanie? Gdyby oni wszyscy byli tacy... Zanim wyszliśmy przeżywam nowy szok. Okazuje się, że charyzmatyczna babcia jest weteranką głoszenia słowa Bożego z czasów, gdy o charyzmatykach nikt nie słyszał. Była więźniarką Oświęcimia, gdzie gorliwie modliła się do Boga o miłosierdzie dla... SS-manów! Jak to, za SS-manów, nie za więźniów? To przecież proste. Więźniom bóg błogosławił takim cierpieniem, że nie tylko swoje, ale i świata grzechy odkupili. W końcu w każdym cierpiącym jest Jezus, czy o tym wie, czy nie. Ale SS-mani popadli w czynienie zła i groziło im wieczne potępienie. Trzeba było się za nich modlić! Szybko, aby nikt nie widział, proszę staruszkę o błogosławieństwo. Babcia, trochę zdziwiona moją prośbą, czyni nade mną znak krzyża. - Powiedz mi, dziecko, czy ty byłeś w życiu szczęśliwy? - Pyta nagle. - Masz takie smutne oczy. Oczy Żyda, wiecznego tułacza. Szkoda, że nie wziąłem adresu tych ludzi, chętnie znów bym ich odwiedził, ale nie trafię. Warszawa jest taka wielka. Tyle, że po rozmowie z babcią staram się pielęgnować zwyczaj żegnania się krzyżem świętym, gdy przechodzę obok więzienia, szpitala lub zakładu psychiatrycznego. Chrystus jest tam, gdzie cierpią ludzie. * * * Po Warszawie wpadam na zlot do Częstochowy. Nad koczowiskiem biły w niebo kłęby dymu mariuhuany. Byłem jednym z niewielu niepalących. Narkomanii opiatowi, zwłaszcza kompociarze, oddalają się coraz bardziej od Ruchu. Stwarzają swój, obcy dla nas, niepojęty, straszny świat. Pojawia się nowy prorok. Niejaki Kundalini. Chodzi w czerwonym płaszczu pomalowanym w tajemnicze symbole i naucza jakiejś filozofii zwanej Boin Ra. Nie wiem, co to takiego. Ma grupę ślepo oddanych uczniów. Naucza wrzeszcząc i bulwersując słuchaczy. Poznaliśmy się, gdy zaczął się kłócić z jakimiś apostołami adwentystów dnia siódmego. Adwentystów nie lubię, ale Kundalini atakował ich agresywnie i bez sensu, więc sprawiedliwość wymagała, bym stanął w ich obronie. Po paru zdaniach Kundalini wybucha śmiechem i mocno ściska mi rękę. - Mądry jesteś! Uważaj tylko, abyś nie stał się fałszywym prorokiem jak oni! - Tu wskazuje na adwentystów. Potem odchodzi. Paru świadków tego wydarzenia ostrzega mnie, abym uważał, bo Kundalini posiada tajemniczą moc. Niejeden, któremu podał dłoń w ten sposób jak mnie, łamał sobie potem ręce i nogi. Śmieję się cicho. - Niech próbuje. Ale obawiam się, że w takim wypadku on gorzej na tym wyjdzie ode mnie. - Czarnej magii nie używam. Ale jeszcze pamiętam! Potem miałem krótką dyskusję z adwentystami. Usiłowali być tolerancyjni na mój światopogląd. Prosili mnie tylko, abym prócz niedzieli święcił i sobotę, bo tak nakazał w Bibłii Pan. Bardzo chętnie! Najchętniej święciłbym cały tydzień! Ale i to dobre. Co dwa dni świąt to niejeden. Potem znów zgłasza się Kundalini. Słyszał, że wróżę z ręki wiec chciał, abym i jemu powróżył. Dobra. Co zobaczyłem na jego dłoni? Tajemnica lekarska! Mogę tylko zdradzić to, co głośno powiedziałem jego uczniom, gdy przyszli zapytać, co wyczytałem z dłoni ich mistrza. Otóż przed paru laty miał poważny uraz czaszki. - Zgadza się! - zawołał któryś z uczniów. - Kundalini przed łaty wpadł na drzewo i wtedy doznał oświecenia! - Acha! Rozumiem. Resztę wniosków zachowam dla siebie. Andrzej przyszedł właśnie ze swoją pielgrzymką. Jego twarz plonie jak ogień a w oczach czai się obłęd. - Co ja mam dziś na mszy powiedzieć. Poradźcie mi. - Pomódl się i oddaj sprawę Bogu, on coś wymyśli - mówię, zgodnie z receptą charyzmatyków. - Boże, poradź mi, bo nie wiem co robić. Amen. - Wrzasnął Andrzej ze złością. Przeraziłem się stanem jego nerwów. Jeśli w tym nastroju poprowadzi mszę, to z pewnością ją spartoli! Pobiegałem po koczowisku i zmontowałem ekipę charyzmatyków i hipisów ponawracanych w trakcie pielgrzymki. Poszliśmy na ubocze i przez godzinę modliliśmy się w intencji udanej mszy. Niestety, nie pomogło.Uciekłem zaraz na początku, gdy wyznaczony przez Szpaka chłopak zaczął grać na gitarze i zawodzić pieśń charyzmatyków "Ześlij o Chryste swojego ducha nam". Miałem wrażenie, że jestem na czarnej mszy, a obok ołtarza siedzi diabeł z gitarą i bekliwym głosem urąga niebu... Andrzej zwariował? W końcu nic by dziwnego nie było. Z jednej strony kościół rzuca mu kłody pod nogi. Z drugiej milicja, z trzeciej my... bynajmniej nie pokorne owieczki. Na koniec mszy Kundalini pobił się koło ołtarza z jakimś klerykiem, który chciał mu przeszkodzić w zabraniu głosu. Kleryk źle by wyszedł na zaczepianiu proroka w czerwonym płaszczu, ale na szczęście znał karate, więc jakoś sobie poradził. W pierwszej chwili, gdy się o tym dowiedziałem, potępiałem Kundaliniego. Potem jednak poznałem tą historię dokładniej i okazało się, że rację miał on, nie kleryk. Poza tym to nie Kundalini pierwszy uderzył. Dziwna postać ten Kundalini. Do dziś nie wiem, co o nim sądzić. * * * W ostatni dzień zlotu zjawiła się milicja polecając w ciągu dziesięciu minut zwinąć namioty i wynosić się. Wiking wolno zbliżył się do oficera z tubą. - Pan chyba zwariował - powiedział do niego. - Jak nam się uda ten majdan zwinąć w ciągu godziny, to będzie dobrze. - Dokumenty! - wrzasnął oficerek, chwytając go za ramię. - Spierdalaj - ziewnął mu w twarz Wiking i zrzuciwszy jego rękę z ramienia, spokojnie poszedł zwijać swój namiot. No i tak zakończył się zlot. * * * Maria wróciła z Głoskowa. Jak się okazało, kwalifikacje na terapeutę w Monarze uzyskuje się u pacjentów. Tak zwana społeczność ocenia kandydata po dwutygodniowej obserwacji. Maria została zakwalifikowana większością głosów. Praca w Monarze stoi przed nią otworem. Przy okazji opowiada, jak jest w Monarze naprawdę. Fakt. Hipisów tam nie lubią. Dawniej nawet słowa "ty hipisie" były u nich obelgą. Ci, którzy się tam leczą, chcą się zupełnie odciąć od przeszłości, ale przecież tylko dla niewielu była to przeszłość hipisowska. Oczywiście to znów uogólnienie. Wśród pacjentów Monaru zdarzają się i starzy hipisi, ale rzadko. Jeśli rasowy hipis popadnie w ćpanie, to albo sam wychodzi, albo umiera. Monar starych hipisów nie lubi. Za wiele filozofują i nie chcą poddać się rygorowi. Pacjenci zajmują się pracą na roli. Co jakiś czas zwoływana jest społeczność, na której gnoi się osoby, których postępowanie nie podoba się ludziom. Taka dezintegracja, jakby to powiedział Drwal. Tyle, że gnoi niejeden terapeuta, a cała społeczność. Tego akurat nie pojmuję. Jak ktoś może się temu poddać? Maria wyznaje, że obyczaje i rygor monarowski wytrzymuje zaledwie trzydzieści procent pacjentów. Ci jednak, którzy wytrzymują, są zadowoleni ze swego losu. Na dowód na to, że wbrew opinii terapia monarowska nie zabija w człowieku wrażliwości, Maria pokazuje mi rysunek jednej z utalentowanych artystycznie pacjentek. Dwa śliczne bure króliczki tulą się do siebie na tle łączki. Rysunek może jeszcze dziecinny i Wiking na Bramę Floriańską by go nie przyjął. Ale tchnie z niego tyle ciepła, że mowy nie ma, aby w autorce zabito wrażliwość. Kotańskiego jeszcze osobiście nie spotkała, ale fakt, starsi pacjenci czczą go jak boga. Cytuje mi opinię Kotańskiego, który przeciwstawia Monar naszemu Ruchowi. Hipis mówi: "Ja do ciebie nic nie mam, ty nie ruszaj mnie. "Monarowiec atakuje i krytykuje każdy przejaw zła w swym bliźnim". - To już zwykłe, agresywne sekciarstwo - mówię. - Na świecie dlatego jest tak źle, że wszyscy się krytykują i zaszczuwają. - Mówisz, jak hipis! - Bo nim jestem. * * * Pracę w Monarze Maria podejmuje dopiero od września. Do końca sierpnia zostają jeszcze dwa tygodnie więc jedziemy z księdzem Danielem na te hipisowskie rekolekcje. Na dworcu zbieramy się z plecakami. Bagaż bynajmniej nie hipisowski. Ksiądz Daniel zabrał z kurii żywność jak dla pułku wojska! Oprócz mnie i Marii, jedzie Aśka. Ostatnio, może z nerwów, a może z powodu mieszkania w gruzach oficyny, nawala jej zdrowie i mieszka teraz z rodzicami. Poza nią jest Damian. Właściwie nie hipis. Jest muzykiem z Piwnicy Pod Baranami i hipisi u niego czasem pomieszkiwali. Jest też żona Tośka, Mira, z dziećmi. Jeszcze Wąska. O nim więcej opowiem we właściwszym momencie. To hipis ze Związku Radzieckiego. Dowiadujemy się od niego, że ruch hipisowski istnieje tam równie długo, jak w Polsce i przechodzi podobne koleje losu. Wąska ma rodzinę w Lublinie i tak właściwie to jest Polakiem. Kto jeszcze pojedzie? Pewna małolata, nazwijmy ją Grażyna i opętana Krystyna. Nic w niej nie ma z cech satanistów. Ani chłodnej dumy straceńca Joanny, ani mefistoficznego kpiarstwa Maestra, ani nic w tym rodzaju. Jest zawziętym, rozkapryszonym dzieckiem (po dwudziestce). Raczej nierozmowna, za to wibracje ma niepokojące, zdecydowanie złe. Wolę trzymać się od niej z daleka. Nie bardzo mam ochotę jechać. Tłumaczę to sobie tym, że Kazań jest już stary i nie zniósłby trudów podróży. * * * Wysiadamy na małej stacyjce niedaleko Zakopanego. Wieś, do której Daniel nas przywiózł jest, jak na Podhale, nietypowa. Płaska wyżyna bez lasów, co do reszty mnie dobija. Tymczasem Daniel umawia się z jakimś tubylcem o przewiezienie rzeczy. Rany boskie, od kiedy to hipisi rzeczy wozem transportują? Ale ilu tu hipisów? Tak naprawdę, to tylko Wąska i ja. Maria i Aśka są związane z Ruchem przez swoich partnerów. W wypadku Aśki jej więzy z Wikingiem rozluźniły się do tego stopnia, że wręcz ostentacyjnie nosi teraz skwerowską odzież i maluje się. Mira? Owszem, była wśród hipisów kawał czasu, ale "dzięki" Tośkowi zraziła się do nich. Postanawiam zamknąć się w sobie i odklepać z jak najmniejszym zaangażowaniem ten upiorny obóz. W powietrzu czuję coś obcego, złego, co drażni mnie i wywołuje lęk. Może to ta opętana? * * * Krystyna trafiła do Daniela jako szukająca pomocy narkomanka. Narkomanką jednak nie była. Owszem piła wódkę i żarła prochy. Nawet kilka razy stuknęła kompot. Ale ciąg? Pochodziła z bardzo dobrej rodziny, a jej rodzice byli ateistami. Jak Daniel doszedł do tego, że była opętana? Nie wiem, ale on też ma intuicję. Mnie samemu często się zdarza wyczuwać demony po wibracjach, które wytwarzają. Ten Krystyny był wyjątkowo nieprzyjemny. Daniel egzorcyzmował ją i rzeczywiście reagowała wyciem i miotaniem się. Rytu egzorcystycznego nie znała, tak więc z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że to naprawdę był demon, a nie czyjaś schizofrenia. Wyrzucił z niej tego demona, ale stwór był uparty i nie odszedł daleko. Kręcił się wokół dziewczyny, psując wibracje. Wszyscy uparli się, aby ją od tego diabla ratować, tylko ja byłem do tego wszystkiego nastawiony sceptycznie. Krystyna sama nie widziała, czy chce się ochrzcić, czy zostać z tym diabłem. Zresztą, wolałem, nie drażnić czarta. Jak już ma ofiarę, to nikogo więcej nie ruszy, a kiedy go pogonimy, to może się rozdrażnić i nieszczęście gotowe. Maria i Daniel usiłowali mnie przekonać, że powinniśmy ją ratować nawet wbrew jej woli, ale to przecież bzdura. Chce ktoś pomocy, to należy mu pomóc. Nie chce, jego sprawa. W dodatku po co mam się narażać walcząc z diabłem o dziewczynę, którą ledwo znam? Takie rzeczy to może Daniel robić. Ma przekaz Mocy, bo jest kapłanem i może sobie na walki z demonami pozwolić, ale ja? Owszem pakowałem się w historie z duchami zmarłych, czy żywiołakami, ale demony to nie moja liga i starannie ich unikam. * * * Wspomniałem, że Daniel przywiózł żarcia, jak dla pułku wojska. Co dzień są trzy posiłki, pod którymi stół się ugina. Na każdym mięso wręcz do oporu. Ponieważ w normalnych warunkach niedojadamy, więc teraz nasze żołądki zaczynają się buntować, zwłaszcza mój. Co chwila puszczam gazy, a na dodatek odbija mi się zgniłymi jajami. Oczywiście zgniłych jej nie jadam, ale taki właśnie smrodek da się wtedy czuć. Jednak nie umiem się opanować. Na stole wciąż góry dobrego jedzenia, jakie widuję w niewielkich ilościach kilka razy w roku. Można jeść do sytości. W kącie czeka estetyczny Giewont zbudowany z puszek czekających na swoją kolejkę. Każdy, kto naprawdę głodował i niedojadał zrozumie. Lepiej pierdzieć i czkać zgnilizną, niż pozwolić, by się jedzenie marnowało! * * * Daniel odprawia msze w naszym pokoiku. Przyjmujemy komunię pod obiema postaciami, czyli opłatek i wino. Pytam Daniela, czy mogę. Co prawda mistycznie, to krew Jezusa, ale chemicznie alkohol, a ja przysiągłem w obliczu mocy nie ćpać i nie pić alkoholu. Żeby mi potem łba nie urwało. Ksiądz uspokaja mnie, że w tej postaci mogę pić alkohol, czyli wszystko w porządku. Guru Joszua kazał mi słuchać kapłanów, więc nawet jeśli Daniel się pomylił, to jego karma, nie moja. Do komunii idziemy wszyscy, oprócz Krystyny, bo ona nie jest chrzczona. Teraz jednak nabiera chęci na ten obrządek. Następnego dnia jedziemy do Poronina, bo tam jest kościół parafialny i Daniel załatwia niezbędne formalności. Co prawda chrzcić ją będziemy tam gdzie mieszkamy, ale trzeba to w parafii załatwić. Nie rozumiem, dlaczego do tak prostej, aczkolwiek ważnej ceremonii, potrzebna jest pieczątka proboszcza. Czyżby bez pieczątki chrzest nie był ważny? Ci chrześcijanie to sobie lubią komplikować życie! Korzystamy z okazji i trochę włóczymy się po okolicznych górach. Nareszcie koniec płaskiego! Krystyna koniecznie chce nas zaszokować i kupuje kwiaty, aby złożyć je pod pomnikiem Lenina. Zawiodła się, nie ruszyło nas. Cóż, jeden czci Jezusa, drugi Krisznę, to można i Lenina. My tam nie jesteśmy "Solidarność", nam on nie wadzi. Jak już umarł, to niech sobie na tym cokole stoi. Po wycieczce Krystyna prosi Marię i mnie, abyśmy zostali jej rodzicami chrzestnymi. * * * Następnego dnia wycieczka do Zakopanego. Idziemy na stację, czekamy na pociąg i... Gdy nadjeżdża Krystyna usiłuje rzucić się pod koła. Udawać to chyba nie udawała, bo lokomotywa już blisko była. Gdybyśmy jej z Grzesiem - synem Miry z torów nie ściągnęli, to faktycznie by tam zeszła. Resztę towarzystwa sparaliżowało ze strachu, tylko my dwaj zareagowaliśmy. Grzesio, jak na chłopaka w jego wieku przystało, oczytany był w literaturze bohaterskiej, nie zdawał sobie sprawy, że przy ratowaniu cudzego życia można własne stracić. Ale ja?! Okazuje się, że w takiej sytuacji to się w ogóle nie myśli, działa się jak automat. Zanim zorientowałem się, co się dzieje, już było po wszystkim. Po prostu podniosłem Krystynę z szyn, jak kociaka. Grzesiek podtrzymał ją z boku i zabraliśmy ją sprzed nadjeżdżającej lokomotywy. Co ciekawe, wcale się nie zdenerwowałem, jakby moim ciałem ktoś inny sterował. Anioł Stróż, czy co? Potem łaziliśmy po Zakopanem, gdzie na prośbę Daniela i Marii, chwilę z niedoszłą samobójczynią pogadałem. Rozmowa nam się nie kleiła i szybko daliśmy sobie spokój. Potem poszliśmy do pustelni Brata Alberta. Daniel sporo nam o nim opowiadał a i ja wcześniej o nim słyszałem, bo działał również na Kazimierzu. Bardzo porządny facet. Opiekował się chorymi i nędzarzami. Dostajemy od Albertynów obrazki z jego wizerunkiem, bardzo dobre wibracje biją z jego twarzy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego kościół ogłosił go tylko błogosławionym, a świętym zrobiono głupawego, fanatycznego histeryka Maksymiliana Kolbe, który zrobił jedną dobrą rzecz w życiu - dał się za kogoś zabić. Czytaliśmy z Marią jego życiorys i zgodnie uznaliśmy, że za życia nadawał się on do leczenia w Kobierzynie, czy innym zakładzie psychiatrycznym. Zresztą, może i rzeczywiście w tym Kolbem Bóg zdziałał większy cud. Z człowieka chorego psychicznie i nazwijmy rzecz po imieniu, złego, uczynił świętego! Więc może kościół ma rację, że go kanonizował. Albertyni wyjęli relikwie i podają ją Danielowi. Ten całuje ją i podaje dalej. Skoro Brat Albert był tak wspaniałym człowiekiem, to i jego relikwie muszą mieć wyjątkowo dobre wibracje. Nie zawadzi doładować się energetycznie. Krystyna jednak nie podchodzi. Daniel stoi i czeka a ona cierpi. Wręcz ją rozrywa. Wszyscy modlimy się do Boga, aby dał jej siły. Patrzę na to wszystko i rośnie we mnie wściekłość. Wreszcie nie wytrzymuję i w myślach wrzeszczę do szatana. - Ty skurwysynu! Nie widzisz, że ona cierpi?! Przecież ona cię nie chce! Odpierdol się od niej bydlaku! W tym momencie Krystyna szybko podchodzi i całuje relikwię. Nie twierdzę, że to dzięki mnie. Wszyscy się modlili. W najlepszym razie odwróciłem uwagę Złego. Ale on mi tego nie zapomni. Wielkiemu pająkowi starałem się schodzić z drogi i nie drażnić go, a teraz stanąłem przeciw jego interesom. Będzie się mścił. Cała nadzieja w guru Joszua. Jeśli on mi nie pomoże, to nawet magia mnie nie ocali. * * * Chrzest odbył się na wolnym powietrzu, za chałupą. Zrobiliśmy go koło pomocy. Przed samą ceremonią Krystynę zaczęło znów miotać. Ksiądz Daniel przytrzymał ją z całej siły i zaczął odmawiać formuły egzorcystyczne. Damian chciał skoczyć mu na pomoc, ale go przytrzymałem. Magia i parapsychologia są za słabe na demona i mógłby dostać taki cios energetyczny, że nie wiadomo, czy by przeżył. W efekcie Daniel trzymał miotającą się dziewczynę i modlił się. Maria stała obok niego w pogotowiu. Była ochrzczona w Duchu i w razie czego mogła czerpać moc bezpośrednio z Absolutu. Stałem przy niej robiąc blok magiczny, aby czart, gdy wreszcie wyjdzie, nie zaatakował kogoś z obecnych. Udało się. Krystyna się uspokoiła i wreszcie można było ją ochrzcić. My z Marią trzymaliśmy j ą do chrztu. Na szczęście już tylko symbolicznie. Po komunii Maria wzięła gitarę i zaczęła śpiewać pieśni charyzmatyczne. Tańczyliśmy wokół niej, trzymając się za ręce. Była pełnia i nasza msza wyglądała trochę jak sabat, ale to nam się właśnie podobało. * * * Na następny dzień wszyscy wyjeżdżaliśmy. Tylko Daniel został. Był w stanie ciężkiego rozstroju nerwowego. Diabeł Krystyny wyssał z niego całą energię życiową. Jak nam potem opowiadał, gospodarze za cholerę nie zgodzą się gościć nas po raz drugi. Wygnany z Krystyny diabeł rozrabiał potem na całego. Nocami drzwi się same otwierały, coś skrzypiało, wiały jakieś dziwne przeciągi. Rozlegały się kroki niewidzialnych osób, no w ogóle wesoło. Te manifestacje czarta widział nawet Daniel. * * * Maria zaczyna pracę w Monarze. Pierwsze dwa miesiące przezywamy z mojego sępa, bo w administracji monarowskiej w Warszawie jest bajzel i nie przysyłają pensji mimo, że wpisano ją na listę płac. Ale praca jest na tyle absorbująca, że pieniądze są dla niej sprawą drugoplanową. W Monarze pracuje się teoretycznie pięć godzin. Praktycznie - całą dobę. W Krakowie działa punkt konsultacyjny zajmujący się wysyłaniem pacjentów na detoksykację do Kobierzyna i na dwa lata rekonwalescencji do kilku ośrodków monarowskich. Są w całej Polsce. 2 tym że u nas, w dawnej Galicji nie istnieje ani jeden. W chwili, gdy piszę te słowa, czyli AD 1987, sytuacja się nie zmieniła. Oprócz tego, co napisałem zajmowaliśmy się również terapią domową, czyli odtruwaniem pacjentów w ich własnych domach. W Monarze robić tego nie wolno, ale my nigdy nie byliśmy zbyt prawomyślni. Cała męska część personelu nosiła po hipisowsku długie włosy i brody, a dziewczyny długie kolorowe suknie i rozpuszczone włosy, co też należy do hipisowskiego kanonu mody. Na tym tle były nawet pewne scysje, bo Marii nie pozwolono wygłosić prelekcji antynarkotycznej w pewnej szkole, której dyrektorka zadzwoniła do punktu z pretensją, że jakąś narkomankę przysłali. Prezes miał większe kłopoty. Gdy raz zaproszono go do telewizji, aby powiedział coś o pracy Monaru i problemie narkomanii, posypały się listy i telefony od bydła uważającego się za porządnych obywateli, aby nie pokazywać im brudnego narkomana. Aby paradoks był zupełny - 90% ludzi zgłaszających się do punktu po ratunek, było porządnie ostrzyżonych i zupełnie normalnie ubranych. Nic dziwnego. Sam przecież pamiętam, że my, hipisi, gdy szliśmy do apteki po ziomki i składaki, ubieraliśmy się jak najnormalniej, a włosy chowaliśmy pod czapkami, by nie spłoszyć personelu. W punkcie pracowali: Prezes, który wprawdzie nigdy do ruchu hipisowskiego nie należał, ale wychował się. w kręgu kultury kontestacyjnej, nosił długie włosy i ćwiczył wschodnią sztukę walki oraz pewna dziewczyna po psychologii, która miała w życiu krótki epizod przebywania wśród dzieci kwiatów i żyła z jednym ze znanych mi hipisów. Szefem koła młodzieżowego Monaru był hipis, niejaki Wiki. Niestety, palił marihuanę i nie mógł się dogadać z Prezesem. Więc odszedł od nas. Po jego odejściu wśród monarowców z innych miast długo chodziły plotki, że krakowscy monarowcy palą marihuanę. Po jego odejściu zabrakło organiza tora i koło młodzieżowe się szybko rozpadło. Ja z początku podchodziłem do całej sprawy z nieufnością. Ponure opowieści o Monarze odstraszały mnie. Pomału jednak przekonałem się, że nie jest tak źle. Po cichu nawet tolerowano pewne tradycje i obyczaje hipisowskie. W innych punktach konsultacyjnych w Polsce nie było tak dobrze, ale też nie tak czarno, jak zakładał regulamin Monaru. Zacząłem więc nawet pomagać monarowcom i brać udział w ich akcjach. Nigdy jednak nie wyrobiłem sobie legitymacji pracownika społecznego Monaru, którym faktycznie byłem. Dzięki temu byłem wolnym człowiekiem i cokolwiek czyniłem, czyniłem z wolnego wyboru, bez niemiłego poczucia obowiązku wobec kogokolwiek. Faktycznie bywały miesiące, że harowałem dla Monaru wraz z Marią prawie bez snu dzień po dniu. Ale robiłem to, bo sam chciałem. Na prośbę, a nie na polecenie. * * * Wiele Monarowi pomaga Kapitan. Przykro powiedzieć, ale od "Centrali" w Warszawie nie mamy takiej pomocy, jak od niego. Kotański nie cierpi nas i nazywa schizmą. Nic dziwnego - sami hipisi. W dodatku część władz miej skich nie bardzo odróżnia monarowca od narkomana. Kapitan był jedynym, który robił co mógł, aby nam ułatwić i umożliwić nawiązanie korzystnych znajomości. Po stanie wojennym Kapitan nie bardzo mógł już chronić mój dom, gdy polowały na nas inne wydziały z SB na czele. Zbójnik roznosił ulotki o treści nie tylko pacyfistycznej i torby z bibułą często przechowywał u nas. Co jakiś czas SB robiło nalot na nasz dom i zawsze nieskutecznie. Kapitan miał swoje prze cieki i gdy taki nalot się kroił, dzwonił do Marii i mówił: - Bo ja słyszałem, że Szaman znów ćpa. Radzę uważać. No więc uważaliśmy. Gdy sytuacja była naprawdę poważna, nagle z krzykiem wpadała antynarkotyczna i zabierała wszystkich 'narkomanów' do aresztu. Gdy potem przychodziło SB, zastawało zamknięte na głucho drzwi, a my bezpiecznie siedzieliśmy w areszcie. Gdy zagrożenie mijało, Kapitan wypuszczał nas. Nic dziwnego, że w końcu pozbyli się go z wydziału. Dostał "kopa w górę" i nic już nie mógł dla nas zrobić. Jednak owoce jego działalności trwają w Krakowie po dziś dzień. Kompot do Krakowa dotarł później niż do innych miast. Bajzel powstał dziesięć lat później i w porównaniu z innymi takimi miejscami, panuje na nim niemal rodzinna atmosfera. To zasługa specyfiki naszego miasta. Zasługa nas, hipisów, bo ostro w naszym mieście walczyliśmy z kompotem. Zasługa naszego pogardzanego, "schizmatycznego" Monani. Jednak co najmniej 50% zasługi jest po stronie kapitana. * * * Zanim opowiem więcej o Monarze i jego pracy, muszę opisać jego pacjentów, czyli narkomanów. W Polsce na temat tego środowiska krążą dwa mity. Jeden, w który kiedyś sam wierzyłem: narkoman to długowłosy obwieszony koralikami hipis. W latach siedemdziesiątych, gdy ćpanie rzeczywiście ograniczało się do naszego środowiska, do szpanu należało siebie samego nazywać narkomanem i chwalić się zimami spędzonymi na odwyku. W rzeczywistości prawdziwymi narkomanami było niewielu z nas. Jeszcze na początku lat osiemdziesiątych większość narkomanów zaczynała swą karierę wśród hipisów. Dziś można by powiedzieć, że narkomani istnieją we wszystkich środowiskach. Wśród hipisów również... A drugi mit? Drukowano kiedyś w odcinkach książkę napisaną przez narkomankę z RFN "Dzieci z dworca ZOO". Ta powieść wraz z książką Dawida Wilkersona "Krzyż i sztylet" daje przeciętnemu zjadaczowi chleba obraz środowiska narkomanów w Polsce. To złodzieje i sutenerzy. Dziewczyny zaś zwykle prostytutki. Bzdura. Jak do tej pory obraz zupełnie fałszywy. Znalem zaledwie kilka przypadków w Polsce, że narkomanki zarabiały na towar prostytucją. Narkoman polski zwykle żebrze, wyłudza od rodziny, przyjaciół i znajomych bezzwrotne pożyczki. Sprzedaje z domu wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Jeśli kradnie - to też wśród przyjaciół i rodziny. Czasami zmusza rodzinę szantażem, aby dawała mu na towar. Czasami sam ma dojście do suszu i odczynników chemicznych, z których można wyprodukować kompot. Wtedy jest panem. Sprzedaje nadwyżki innym ćpunom. Jest dobrze prosperującą firmą, która sama na siebie zarabia. W przeciwieństwie do hipisów narkomani rzadko uciekają z domu rodzinnego. Dom i rodzina bezwzględnie zresztą wykorzystywane, są dobrym zapleczem. Życie na trasie jest trudne. W każdej chwili można znaleźć się w obcym miejscu bez grosza i co ważniejsze - bez towaru! Narkoman, czyli ćpun, boi się tego jak ognia. Jeśli więc nawet zaczynał jako hipis, to wpadłszy w ciąg szybko hipisować przestaje. Nosi przeważnie krótkie włosy i niczym się nie wyróżniającą odzież, aby nie rzucać się w oczy. Żadne koraliki na rękach, kolorowe ciuchy, punkowskie skóry. Wtopić się w tłum, zniknąć! To najważniejsze. Poznać ich można po bladej, ziemistozielonej cerze i nieprzytomnych oczach. Jeśli jest zaćpany, źrenice zmniejszają się nieraz w malusieńkie kropeczki. Zwykle nie ma żadnych zainteresowań ani ideałów. Jedyne co go interesuje to ćpanie. Jeśli pracuje gdzieś, to stara się pracować jak najdłużej. Praca to pieniądze na towar. Jak żyją? Jak wygląda ich świat? Dzielą się na wolnych strzelców. Takich, którzy nie szukają wspólników. Sami zdobywają towar i ćpają, póki nie umrą lub nie zechcą się leczyć. Z takimi bywa, że do końca nikt nie wie, iż był ćpunem. Rodzina i znajomi biorą go za chorego. Wyjątkowo rzadko wpada na jego trop milicja. Gorszą sprawą są grupki. Swego rodzaju kółka zainteresowań narkomanów. Składają się zwykle z niewielkiej liczby osób. Od dwóch do czterech. Rzadko liczba adeptów osiąga więcej osób. Narkomani niechętnie dzielą się towarem, a im więcej ludzi w grupie, tym więcej osób do podziału. Taka grupa zbiera się zwykle w jednym prywatnym mieszkaniu. Czasami wędruje od mieszkania do mieszkania wykorzytując nieobecność niećpających domowników. Jest to coś w rodzaju spółdzielni produkcyjnej, zajmującej się zdobywaniem ćpania lub odczynników, z których ćpanie się produkuje. Jaki jest zwykle los takiego ćpuńskiego kółka zainteresowań? Otóż ćpają oni do momentu, póki sprawa nie wyda się przed organami. Bywa to zazwyczaj wtedy gdy domownicy nakryją ćpunów na gorącym uczynku, albo milicja zatrzyma któregoś w stanie wskazującym na odurzenie. W latach siedemdziesiątych przeciętny milicjant nie miał pojęcia, jak wygląda narkoman. Dziś nie jest już tak dobrze. Trzecią ewentualnością jest zapaść serca wymagająca pomocy lekarza lub śmierć kogoś z grupy. Wówczas sprawa staje się jasna. Do akcji wkraczają organa, prokuratura i sąd. Ale pozostała przy życiu ekipa głowy nie traci. Dopiero skrajnie wycieńczony narkoman, któremu śmierć patrzy w oczy, decyduje się dobrowolnie na leczenie. A kompociarze w przeciwieństwie do ćpającej starej gwardii hipisowskiej, śmierci się nie boją. W to środowisko nawet my - hipisi wejścia nie mieliśmy. Aby być do nich dopuszczonym należało samemu ćpać i jeszcze mieć coś grupie do zaoferowania: forsę na towar lub nowe dojścia do suszu makowego czy od^ czynników. Póki sami nie zgłosili się po pomoc, byli nieuchwytni. Raz zdarzyło mi się trafić na melinę kompociarzy. Wrażenie było wstrząsające. Pomijam straszliwe wyniszczenie ludzi. Najgorszy był ich wzajemny stosunek do siebie. Rozdrażnienie i wrogość na każdym kroku. Działka kompotu ledwie była w stanie zmienić owo piekiełko w martwą, szarą, bynajmniej nie błogą obojętność. Ci ludzie nie czuli już żadnej przyjemności z ćpania. Brali tylko po to, aby nie cierpieć. U nas tego typu stany zdarzały się z końcem sezonu makowego. Tu trwały przez okrągły rok. Nie chcę idealizować nas, ćpających hipisów, zwłaszcza, że środki, które braliśmy, mniej uzależniały i niszczyły od kompotu. Ale sam pamiętam, gdy na chatę przybywał człowiek z butelkami "składaków", leku na opium czy makiem i dzielił skrupulatnie najmniejszą ilość między potrzebujących, mimo że sam był nie raz na głodach. Kompociarz nigdy nie podzielił się bezinteresownie towarem z towarzyszami choćby wili się po ziemi z głodów. Ukryje się w kącie i przyćpa sam, byle jemu było dobrze. Wzajemne podkradanie sobie towaru przez kompociarzy jest nagminne i nikogo nie interesuje, na jakie męki naraża okradzionego kolegę. Tak. Czasy zdegenerowanych ćpunów, a przecież jednak wspaniałych w inny sposób ludzi, jak Pastor czy Dekabrysta, minęły. * * * Przeszkolony praktycznie przez Marię i Prezesa pomagam trochę przy pracy z pacjentami. Myślicie, że jako hipis i były narkoman miałem ułatwione zadanie? Bzdura! Po pierwsze w porównaniu z przeciętnym naszym pacjentem, to tak naprawdę nigdy narkomanem nie byłem. Te parę krótkich ciągów i dwie zapaści nawet nie ma co liczyć w porównaniu z tym, co przechodzili oni. Przedstawię portret przeciętnego ćpuna, naszego pacjenta z lat 1985-1987. Nie opisuję żadnego konkretnego człowieka. To tylko zbiór cech najbardziej typowych. Wiek: siedemnaście do dziewiętnastu lat. Pochodzenie? Robotnicze lub drobnomieszczańskie. Rodzina rozbita lub w trakcie rozpadu. Wykształcenie? Niepełne zawodowe. Nie uczy się, nie pracuje, nie kradnie. Utrzymywany przez sterroryzowaną rodzinę (zwykle matka lub babcia). Zainteresowania: zero. Miejsce zamieszkania - nowa dzielnica dużego miasta lub małe miasteczko. Rósł sobie na typowego młodzieniaszka, którego rozrywkami były mecze i dyskoteki. Podrywał dziewczyny. Pierwsze kontakty płciowe w normie. W innych warunkach piłby wino owocowe, piwo i wreszcie gorzałkę. Zaliczyłby jakieś kolegium za pobicie kogoś tam. Odsiedziałby lub zapłacił. Potem odbyłby służbę wojskową i następnie podjąłby pracę jako mechanik, ślusarz, bądź kierowca. Ożeniłby się, rozmnożył. Koniec życiorysu... Niestety - przyszło biedakowi żyć w czasach, gdy modne było ćpanie. Teraz siedzi przed nami jako pacjent. Czemu przyjechał do punktu konsultacyjnego w Krakowie, a nie w Łodzi? Miał tam bliżej. Bo krakowscy monarowcy są inni, łagodniejsi. On chce przestać ćpać, ale nie tak ostro, drastycznie. Tak, żeby nie bolało. Tego ostatniego, jeśli jest doświadczonym pacjentem nie mówi. Ale daje do zrozumienia. - Jak długo ćpasz? - Półtora roku. - I chcesz przestać? - Tak. Pacjent jest zaćpany i widzi świat w trochę bardziej różowych kolorach. Wierzy we własne siły, i że wszystko będzie dobrze. Nawet w to, że uda mu się rzucić ćpanie. Teraz pacjent opowiada jak cierpiał, męczył się i jak wreszcie zrozumiał, że ćpanie do niczego nie prowadzi i że pragnie się zmienić. Zacząć nowe życie. Świetnie. A więc wypełniamy tylko druk historii choroby i danych personalnych. A potem zostanie przez pracownika społecznego (na przykład Waldek Szaman), odwieziony na odtrucie do zakładu psychiatrycznego w Kobierzynie. Po dwóch tygodniach odtrucia załatwi mu się miejsce w ośrodku resocjalizacyjnym Monaru. I kiedy by szedł na odtrucie? - Jak to kiedy? Zaraz. Maria bierze telefon. - Halo! Kobierzyn? Izba przyjęć? Tu Monar Kraków! Mamy pacjenta na odtrucie... Tak? Za godzinę pracownik społeczny go przywiezie... Tak? Dziękuję. Odkłada słuchawkę. - Jest właśnie wolne łóżko na oddziale. Waldku? Skoczysz z nim na izbę przyjęć do Kobierzyna? - Oczywiście - mówię. - Zaraz, zarazi - Pacjent mimo zwalniającego reakcję działania narkotyku zrywa się w panice z miejsca. - Ja na razie przyszedłem się dowiedzieć, czy u was można się leczyć. - No oczywiście, że można. Właśnie zaczynamy leczenie. - Ale ja... tego... Naraz okazuje się, że pacjent ma całą górę wysoce pokomplikowanych spraw do załatwienia. Osobistych, rodzinnych i zawodowych. Przyjdzie za dwa dni i wtedy rozpocznie leczenie. - Tylko... tylko czy nie moglibyśmy mu wystawić zaświadczenia? - Jakiego? - udajemy głupich. - Że się u was leczę. - Dla milicji czy dla sądu? - Dla sądu. Mam za tydzień rozprawę o produkcję. - Więc przyjedź za dwa dni i podejmij leczenie. Wtedy zaświadczenie sami do sądu wyślemy. Ty już o to się martwić nie musisz. Pacjent wychodzi składając najuroczystsze przysięgi, których wcale od niego nie żądamy, że przyjdzie za dwa dni i zacznie się leczyć. Wiemy, że się więcej nie pokaże. * * * W Monarze zarabia się grosze. Akurat dla nas nie ma to większego znaczenia. Jak pensja się skończy, zawsze mogę posępić. Mamy własny dach nad głową. Z pozostałymi pracownikami sprawa gorsza. Z chwilą odejścia Wikiego zostaje Prezes i nowy pracownik społeczny - Włodek ze Szczecina. Obaj są bez dachu nad głową. Wynajęcie pokoju w Krakowie pochłonęłoby połowę szczupłej, monarowskiej pensji, a przecież jeść trzeba. Włodek pomieszkuje wiec trochę po hipchatach, a trochę u nas. Prezes również czasami u nas śpi, ale częściej sypia w punkcie konsultacyjnym. W punkcie oficjalnie nocować nie wolno, ale gdzie Prezes ma spać? Na dworcu? Na klatce schodowej? * * * Po długich przebojach docieramy z Marią do Urzędu Stanu Cywilnego. Świadkowie? Aśka od Wikinga i pewien hipis, którego specjalnie w tym celu przenocowałem, żebym go potem szukać nie musiał. Do urzędu jedziemy autobusem. Ubrani w "Rytualne stroje plemienne" czyli w hipisowskich kolorowych szatkach. Gości nie chcemy. Pani z urzędu stanęła na wysokości zadania. Nie zdziwiła się niczym. Obrączki mieliśmy nie złote lecz ze srebra. To nie tylko kwestia ceny. Po pierwsze srebrne podobały się nam bardziej. A po drugie - srebro to metal księżyca. Metal magów... * * * Do ślubu trzeba trochę metafizyki. Na ślub kościelny musimy jeszcze poczekać. Jest właśnie pełnia, a noce wrześniowe są ciepłe. Idziemy sami z Marią na łąki za Azorami. W dali tylko świecą się światła miasta. Na mokrej od nocnej rosy trawie klękamy obydwoje. Jesteśmy boso. Teraz potędze Wieczności, jednemu Bogu zwanemu kiedyś Wielką Matką, składamy przysięgę wzajemnej wierności. W obliczu Jej symboli: ziemi i księżyca. Przez imiona czterech świętych żywiołów: Ziemi, Powietrza, Ognia i Wody. Potem siedzimy na trawie i patrzymy w nocne niebo. Maria mówi, że podobno, jeśli wierzyć mitom murzyńskiego szczepu Dogonów, na Syriuszu żyją rozumne istoty. Czytaliśmy to oboje niedawno. Proponuję, abyśmy przesiali im w kosmos pozdrowienia Wiecznej Miłości jednoczącej cały Wszechświat. * * * Na rynku przesiadujemy z Kazanem po staremu. Sępię, czasem ewangelizuję, czasem udzielę pomocy szamańsko-psychologicznej. Z bardziej skomplikowanymi problemami psychicznymi, rodzinnymi, bądź ćpuńskimi odsyłam do Monaru. Ale nazbyt się ze swoją współpracą z Monarem nie afiszuję. Monar wśród wielu ludzi ma tak ponurą legendę, że współpraca z nim bywa oceniana nie wiele lepiej niż z milicją. Na rynku prócz punków, skinów i hipisów przesiaduje gromada młodych typków trudnych do zakwalifikowania. Piją, kradną i biją jak gity. Włóczą się po Polsce i noszą koraliki jak nasi. Często ubierają się w skórzane kurtki i nabijane kolcami pieszczochy jak punki. Wyjątkowo często ćpają. To taki śmietnik kontestacji. Raz taki typek, noszący chyba tylko dla ozdoby pacyfkę, wrzasnął na drugiego osobnika. - Ty skurwysynu! Nie pokazuj się na Rynku, bo ci kosą flaki wypuszczę! - Słuchaj, - zapytałem. - Czy jesteś pacyfistą? - Jestem, ale umiarkowanym. - Nie ma umiarkowanego pacyfizmu. Albo, albo. Można czasami nie wytrzymać nerwowo, ale trzeba w sobie wypracowywać spokój. Jak tego nie uznajesz, to nie noś pacyfki. Typek przyznał mi rację, kilka dni później usłyszałem jak zaowocowały moje nauki. - Ty skurwysynu! Spierdalaj z Rynku. Kosą bym ci flaki wypruł, ale jestem pacyfistą. Zjeżdżaj, bo ci zęby powybijam. * * * Pewnego dnia siedziałem na Rynku, gdy podszedł do mnie Tanatos. Wciąż nie wiedziałem, co myśleć o tym człowieku. Gdy powstawał Głosków, Karol Tanatos był jednym z najgorliwszych pomocników Kotańskiego. Potem rzucił wszystko i wrócił do ćpania i kradzieży. To było dla niego typowe. Po każdym wyjściu z więzienia Tanatos wracał między ludzi, jak prawdziwy dobry duch. Pomagał całym sercem. Ścigał z pasją handlarzy. Odprowadzał do domów zbiegłych małolatów. I nagle wstępował w niego diabeł. Okradał dotychczasowych przyjaciół i ruszał w Polskę pijąc, ćpając i kradnąc. Potem znów trafiał za kratki. Teraz znów wyszedł z więzienia. Zapraszam go na herbatę. - Tanatos, - pytam. - Czy ty wiesz, skąd u ciebie takie straszne przeskoki między złem i dobrem? - To kompleks wilka stepowego, - mówi. Ale dla mnie nie jest to żadne wyjaśnienie. Proszę go, by mi pokazał dłonie. Nagle wszystko rozumiem. Tanatos jest zbyt dobry! Paradoks. Postępuje tak, bo jest zbyt dobry i wrażliwy. Zapraszam go do Monaru. Może Maria coś poradzi. Nareszcie mamy z Marią ślub kościelny. To już odbywa się z większą pompą. W końcu to uroczystość poważna, a nie ślub cywilny, który czyni z nas podstawową komórką społeczeństwa, wśród którego co prawda żyjemy, ale które jest dla nas odległe jak obca galaktyka. Jedyne kontakty ze społeczeństwem jakie mamy, przeżywamy w ten sam sposób, w jaki nasi przodkowie przeżywali plagi żywiołowe. Cierpliwie, czasem trochę ze złością, z modlitwą na ustach, aby prędzej przeminęły. "Od powietrza, głodu, ognia, wojny i społeczeństwa zachowaj nas Panie!!!". Forsa na ślub jest. Trochę dała rodzina Marii, która już prawie mnie zaakceptowała. Ze względu na rodzinę idziemy na pewne ustępstwa, jeśli idzie o ubiór. To znaczy żadnych wygłupów z białą suknią, wiankiem i welonem. Gorzej ze mną. Marynarka jeszcze ujdzie. Niechętnie ubieram jakąś pożyczoną. Ale krawata ani muszki ubrać sobie nie dam. Zrzygalbym się. I stawiam na swoim. Ceremonia ślubna trwała bite trzy godziny, bo ksiądz Daniel zrobił z niej całe misterium. Pod koniec mszy Wiking śpiewał pieśni kościelne z jednego śpiewnika z zakonnicą, mimo swej awersji do chrześcijaństwa. Stoły uginały się podjadłem, które dla nas stanowiło rzadki specjał. Dla skwerów nie, bo oni przyzwyczajeni. Nawet szynka ich nie dziwiła. Goście przy stole siedzieli podzieleni na grupy plemienne i nie mieszali się ze sobą. Starć między środowiskami nie było. Wszyscy wzajemnie się tolerowali. Naszym przychodziło to łatwiej, bo po prostu nie zwracali uwagi na fakt, że jest tu ktoś prócz nich. I tak zawarliśmy z Marią ślub. W sumie był to już nasz czwarty ślub, więc byliśmy uznani za małżeństwo na wszelkie możliwe sposoby. Hipisowski, państwowy, magiczny i kościelny. * * * Tanatos zjawia się w Monarze. zastaje Marię, którą wcześniej uprzedziłem, kim on jest i o co się rozchodzi. Maria przyjmuje go ciepło i serdecznie. Tanatos jest tym mocno zaszokowany. Sława człowieka śmierci, która dotarła już wszędzie, a jemu samemu na przemian to imponuje, to go przeraża i jest przyzwyczajony, że z otwartymi rękami nigdzie go nie witają. Sam ostrzega, kim jest i mówi o owym kompleksie wilka stepowego. Akurat na tę scenę przychodzę. Razem uradzamy, że Tanatos spróbuje jeszcze raz. kim ma się stać? Nieważne, dobrym hipisem, monarowcem, chrześcijaninem, czy choćby porządnym skwerem. Byle był dobrym i porządnym człowiekiem. Akceptujemy Tanatosa ze wszystkim, nawet jego ziem. Jeśli coś narozrabia, niech po prostu przyjdzie i przeprosi. Jest tylko jeden warunek. W stanie odurzenia nie wolno mu przychodzić do naszego domu i do Monaru. - Jak masz na imię? - Pyta go Maria. - Karol. - A więc od dziś nie ma Tanatosa, jest Karol. Karol radośnie wybiega z punktu. Spróbuje jeszcze raz! Może tym razem zwycięży zło w sobie? - Co myślisz o mojej diagnozie z ręki? - Miałeś rację. Za dobry i za wrażliwy, żeby żyć. * * * Radziecki hipis - Wąska, znów zaczął ćpać. nie chciał się leczyć ani w Monarze, ani w innym miejscu. Po prostu przyjechał do nas, abyśmy mu pomogli. Tak więc Prezes codziennie przychodził robić mu zastrzyki z hemineuryny i witamin, dla złagodzenia głodów i wzmocnienia organizmu. Wąska to równy gość. Długie godziny opowiadał nam o ogromnym kraju, do którego nie mieliśmy wstępu. Sam Wąska jest zaprzeczeniem obrazu Rosjanina, jaki od lat u nas pokutuje. Nie jest niskim, głupawym szatynem o perkatym nosie i małpim ciele. Nie żłopie na okrągło wódki. Nie jest też taki, jak Rosjan pokazuje oficjalna propaganda. Twardy, trzeźwy racjonalista, że porzygać się można. On jest jakby z ikonprawoslawnych. Wręcz bizantyjski. Opowiada o niezmierzonych przestrzeniach. Zgubionych wśród równin wsiach, gdzie chłopi, powierzchownie przyjąwszy nowy obyczaj, nadal pielęgnują prawosławną tradycję. O kolorowych republikach wschodnich, gdzie nadal żyją dlugobrodzi mędrcy chwalący Allacha. O klasztorach buddyjskich, gdzie lamowie poszukują drogi do oświecenia. O kierowcach, którzy przemierzając tysiące kilometrów chętnie zabierają długowłosych autostopowiczów, aby mieć z kim pogadać w nużącej, trwającej czasami całe tygodnie, drodze. Po paru dniach wspólnej jazdy taki kierowca to już twój przyjaciel i jeśli potrzebujesz, chętnie zboczy z drogi o te głupie trzysta kilometrów, abyś dojechał na miejsce. - Co tu u was za włóczęga, - mówi. - Ledwie się rozpędzisz, a tu już granica. Opowiada nam o rosyjskiej kontestacji. Historia i rozwój ruchu hipisow-skiego w Rosji przebiegała z grubsza tak, jak w Polsce. Radzieccy hipisi próbowali zakładać komuny w puszczach Uralu i Kaukazu, ba, nawet w tajdze syberyjskiej! Może nawet kilka do dziś się zachowało? Filozofię Wschodu, jogę i magię opanowali o wiele głębiej niż nasi. W końcu na miejscu mieli ludy do dziś żyjące tymi tradycjami. Zloty organizowali zazwyczaj na Łotwie i w Estonii, a po mak jeździli na Ukrainę. Zloty... Wąska opowiada, jak to u nich wygląda. - Wyobraź sobie ogromny, ciemny, przepastny las. Straszny, obcy, pełen cieni i trwogi. Czołgasz się przed siebie ostatkiem sił i nie wierzysz już w ocalenie. Tylko instynkt pcha cię do przodu. Nic nie widzisz, ciemno, choć oko wykol. Nagle... Hen, wśród tych straszliwych ciemności miga światełko. Jedno... drugie... więcej, coraz więcej świateł. Budzi się w tobie nadzieja. Przesz całym ciałem, całym umysłem, duszą nawet ku tym światłom. Jesteś coraz bliżej i słyszysz, że z boku gałęzie trzaskają. To drugi, tobie podobny straceniec. Za nim trzeci, za nim czwarty, za nim... Oto wychodzisz na wolną przestrzeń, na której płoną dziesiątki ognisk. Siedzą przy nich długowłose postacie i grają na gitarach i fletach. Nikt się nie podnosi, by ciebie powitać, ale to właśnie jest powitanie. Wiesz, że jesteś u siebie. Bezpieczny. Szczęśliwy... To właśnie jest zlot. Wiele jeszcze opowieści od niego usłyszałem, ale nie miejsce tutaj na nie wszystkie. Jedno w nich jest wspólne. Jest tam, na Wschodzie wielki kraj. Piękny i nieszczęśliwy. Kraj, który Wąska kocha całym sercem. Rosja. * * * Mamy kłopoty z pewną emerytką, która wypowiedziała nam świętą wojnę. Ledwo paru długowłosych zjawi się u nas w domu, już babcia dzwoni po milicję, że zbiera się u nas banda narkomanów, aby uprawiać orgie narkotyczno-seksualne. Czasami dobija się do naszych drzwi wrzeszcząc, że jeżeli nie przestaniemy zatruwać powietrza narkotykami, to zrobi z nami porządek. Zawiadomi milicję, prokuraturę i jeszcze kogoś tam. Dzięki jej "opiece" milicja co jakiś czas wpada nam na chatę. Co prawda wyższe instancje milicji i prokuratura ignorowały "rewelacje" piekielnej babci, ale zawsze gotów do akcji był komisariat nr 3. Chłopaki pewnie się nudzili, a nachodzenie ludzi w domu jest w końcu bezpieczniejsze niźli ściganie prawdziwych przestępców. Wpadli też w czasie, gdy mieszkał u nas Wąska. Nie mieli wtedy farta, oj nie mieli! Zażądali dowodów. W każdym dowodzie jest pieczątka z pracy. Maria pracuje w Monarze, a Prezes jest tegoż szefem. Trochę złagodnieli widząc, że nie poszaleją zbytnio. Zaczęli nawet mówić do nas "pan", "pani". Nie wiem jak im to przeszło przez gardło, w końcu nie są przyzwyczajeni. Ale jakoś poszło. Zażądali dokumentów od Wąski, a ten oddał im swój paszport z napisem CCCP na okładce. Wymiękli zupełnie. - A pan, co tu robi? - zapytali. - Co robię, to moja rzecz, - odparł Wąska przesadnie demonstrując swój wschodni akcent. - Ale niech pan tak nie krzyczy. Wie pan, ja Syberię widziałem i wróciłem, ale panu mogę załatwić tam stale zameldowanie. Ludzi do pracy tam trzeba... Milicjanci błyskawicznie się wynieśli, a my po raz pierwszy odczuliśmy dobre aspekty opieki ze strony naszego wypróbowanego sojusznika i przyjaciela - Kraju Rad. * * * Przy którejś tam wizycie milicji, a z inicjatywy piekielnej babci odwiedzają nas regularnie co tydzień, zasymulowalem atak szalu z gryzieniem (ugryzłem do krwi Prezesa) i puszczaniem piany z ust. Gdy Prezes wyjaśnił gliniarzom, że takie ataki dość często mi się zdarzają, to dość szybko się wynieśli. Od tego czasu wpadali rzadziej i zachowywali się nieco spokojniej. Wreszcie miarka się przebrała. Pewnego wieczora, gdy siedziałem z Prezesem w kuchni, usłyszałem łomot do drzwi. Byłem przygotowany na co najmniej brygadę ZOMO. Chociaż dawno już minął stan wojenny, jednak w drzwiach stała babcia. - Ty draniu! - wrzasnęła. - Jak jeszcze raz! Ale nie dowiedziałem się, co jeszcze raz" i to z mojej własnej winy. Nim zdążyłem pomyśleć, moja na szczęście bosa stopa, wystrzeliła i palnęła babcię w sam środek rozwrzeszczanej buziuchny. Mój szacunek dla niej. Zatoczyła się, ale nie upadła. Widząc, że awantura jest nieunikniona, nie żałowałem sobie i kopnąłem ją jeszcze w ramię. Potem spokojnie wróciłem do kuchni. - Właśnie skopałem babcię, - poinformowałem Prezesa. - A jak ją kopnąłeś? Pokazałem. - Ty ofermo! - wsiadł na mnie Prezes. - To ja od pół roku uczę cię tae kwon do, a ty kopiesz, jak menel spod budki z piwem. - Byłem zdenerwowany. - To cię nie usprawiedliwia. Ciosy trzeba mieć we krwi. Stosować je automatycznie. Tak się to robi! Jego noga przemknęła mi koło ucha. Usłyszałem świst. Potem przez pewien czas zapamiętale ćwiczyliśmy. Niewiele brakowało, a poprosilibyśmy do nas i babcię, abym mógł ją, tym razem prawidłowo kopnąć. Na ten właśnie moment przyszła Maria. - Nie denerwuj się kochanie - poinformowałem ją. - Ale zaraz będą tu gliny. - A co się stało. Gdy jej opowiedzieliśmy zaczęła się śmiać. - A nie złamałeś jej czegoś, Waldku? - Zaniepokoiła się nagle. - Bo wtedy rzeczywiście mogą być problemy. - Wątpię. Nie upadła, ani nie zemdlała. - No to w porządku. Po chwili zjawiła się milicja. Maria już w progu wsiadła na nich z awanturą. - Co to za porządki?! Jakaś psychicznie chora baba napada na mojego męża, a jemu lekarz zabronił się denerwować. Macie z tym natychmiast zrobić porządek. - Ale... ten pan podobno ją kopnął. - powiedział niepewnie sierżant dowodzący patrolem. - Ja kopnąłem? - zastosowałem starą żydowską metodę odpowiadając pytaniem na pytanie. Niebiescy wzięli to za zaprzeczenie i poszli do sąsiadki wysłuchać jej wersji. Ta nawet im nie otworzyła. Przez zamknięte drzwi wytłumaczyła im, kim są oni i kim były ich matki. Gliniarze odjechali polecając przedtem Marii, by jako psycholog zajęła się babcią. Zamiast niej ja wziąłem się do roboty. Trochę magii (niekoniecznie białej) i już po miesiącu babcia nie dość, że bała się wyjść po zakupy, to jeszcze regularnie wyskakiwała na korytarz krzycząc, że sąsiedzi chcą ją zabić i wpuszczają jej prąd do mieszkania. Nawet wersalka ją kopała, mimo, że wykonana jest z substancji raczej słabo prąd przewodzących. Po kilkunastu takich awanturach przed dom zajechała karetka i zawiozła babcię do Kobierzyna. Co prawda po tygodniu była już w domu, ale co dzień odwiedzała ją pielęgniarka i faszerowała proszkami uspokajającymi. Spokój wrócił. * * * Karol utrzymał abstynencję około półtora miesiąca, potem upił się poza punktem Monaru. Byłaby to jego sprawa, gdyby nie to, że pijany, z wpiętym w sweter znaczkiem monarowskim, rozdawał na ulicy ulotki Kotańskiego o treściach antynarkotycznych. Śmialiśmy się z nich po trochu, bo ich treść była mocno naiwna, ale na ludziach spoza środowiska wrażenie robiła. A przecież właśnie "spoza" wywodzili się rodzice, wychowawcy i pracodawcy naszych pacjentów. Ulotki przysyłano nam w nadmiarze i zalegały stosami w kątach. Używaliśmy ich jako papieru toaletowego, którego wiecznie brakowało w owych czasach. Rozdawaliśmy je na prelekcjach w szkołach, zakładach pracy i innych miejscach. To właśnie Karol wpadł na pomysł, by rozdawać je również na ulicy przechodniom. Pomysł niezły ale nikomu się w to bawić nie chciało. Ale jeśli sam miał ochotę, to czemu nie. byle nie pijany, na Boga! Kilka dni później przyszedł do punktu po kilku piwach, co już było jawnym złamaniem umowy. Fakt, poczuwał się do winy. Prosił tylko, by mógł w ogóle tu przychodzić. Zgodziliśmy się. Przyszedł na Wigilię, którą urządziliśmy w punkcie dla pacjentów, sympatyków i w ogóle każdego, kto chciał przyjść. Niestety, musiał siedzieć pod drzwiami, był pijany. Siedział więc na schodach i wywoływał kolejno Prezesa, Marię i mnie, pytając, czy to jest w porządku, że my tu sobie beztrosko świętujemy, a pod drzwiami siedzi człowiek, który ma takie problemy, że złamał abstynencję. Byliśmy nieugięci. Potem pojawił się na Wigilii u mnie w domu, którą spędzaliśmy w towarzystwie Apacza, Wikinga i Krystyny. Oczywiście Karol przyszedł nietrzeźwy. Cóż było robić monar monarem a człowieczeństwo człowieczeństwem, wpuściłem go. Niestety, upalony trawą Wiking uparł się, że całe to gadanie o abstynencji, to bzdura a nałogi to tylko urojenie umysłu. Wraz z Apaczem przynieśli w torbach po dwie flaszki wódki, które opróżniali we własnym towarzystwie. Za naszymi plecami zaczęli poić też Karola, póki nie doszedł do stanu, że wyrzucenie go za drzwi nie miało sensu. Potem sobie poszli zostawiając problem na naszej głowie. Ułożyliśmy Karola do snu w mniejszym pokoju, ale on nie chciał spać. W pewnym momencie wszedł do nas i powiedział cicho. - Nikt nie chce rozmawiać ze mną o pięknie poezji. Sam ton jego głosu wystarczył, bym zaalarmowany usiadł na posłaniu. Gdy światło latarni padło na jego twarz nie miałem już żadnych wątpliwości. Karol był o krok od ataku szalu. Wiedziałem, że nie ma czasu do stracenia. Szło o życie Marii, Krystyny i moje. - Chodźmy, Karolku, powiedziałem. Porozmawiamy sobie. Do świtu dyskutowaliśmy o Bursie, Stachurze, Wojaczku i Ratoniu. Karol miał w torbie komplet ich twórczości i... drugie pół litra. Teraz nie broniłem mu pić. Najgorszy jest pijak niedopity. Gdy się schla to może uśnie i nie będzie szalał. O poezji pojęcia nie miałem. Co prawda sam wiersze piszę, ale znam się raczej na praktycznej stronie tej dziedziny. Teoria to dla mnie czarna... no nie, na tym akurat się znam. Mimo to do białego świtu dyskutowałem z nim o czymś, o czym nie miałem zielonego pojęcia. Ile razy Karol pochylał głowę i zaczynał zgrzytać zębami natychmiast znajdowałem jakiś pasjonujący problem, o którym sam niewiele wiedziałem, a potem dyskutowaliśmy zawzięcie. Rano Karol oświadczył, że musi porozmawiać z Krystyną, a że się przy tym upierał (nie drażnić wariata!!!) obudziłem ją i przyprowadziłem do niego. Rano oświadczyliśmy mu, że jeśli nadal chce utrzymywać z nami przyjazne stosunki, to musi się udać na leczenie zamknięte do Kobierzyna. Zgodził się z nami, ale powiedział, że wpierw musi załatwić coś w mieście. Potem możemy go odwieźć. Wyszedł i straciliśmy go z oczu na długie miesiące. * * * Bywały i inne kłopoty z pacjentami. Na przykład Rysio. Przysłał go nam ksiądz Daniel. Ja znałem go wcześniej, zarówno z Rynku, jak i ze zlotów. Rysio był poważnie upośledzony umysłowo. Rodzina wyrzuciła go z domu, bo nie chciała męczyć się z idiotą. Do zakładu go nie dali, bo to wstyd przed sąsiadami i rodziną. Oberwie od życia, to zmądrzeje. Niestety, zmądrzeć nie mógł, no więc pętał się po Polsce. Na przestępcę był za głupi a do zakładu dla upośledzonych mogłaby go skierować tylko rodzina lub opiekun prawny. Rodzina nie chciała, a prawnych opiekunów nie miał. Jedynym środowiskiem, jakie dawało mu szansę przetrwania byli hipisi, czepił się więc Ruchu niby pijawka. Zawsze gdzieś go przenocowali i dali jeść. Przy okazji nauczył się pić ćpać i żreć prochy Daniel usiłował mu jakoś pomóc. Poprosił, abyśmy go ze dwie noce przetrzymali, więc spał u nas pod naszym kocem. Tym sposobem zaraziliśmy się od niego wszami łonowymi. Parę dni siedzieliśmy nadzy i wygoleni w kroku, iskając się jak małpy i klnąc jak szewcy. Gdy Rysio pojawił się w Krakowie, skląłem go, jak burego psa. - Czemuś nam nie powiedział, że masz mendy? - Bo mi wstyd było. - Idioto! Wstyd, to przesąd skwerowski. Sam widzisz, do czego prowadzi. Przez ten twój wstyd tylko ludzi zarażasz. Gdybyś powiedział, to nie dość, że sami byśmy uważali, to jeszcze pomoglibyśmy tobie się tych choler pozbyć! Był i drugi osobnik o identycznym życiorysie, tyle, że nie debil, a schizofrenik i to groźny dla otoczenia, a to prawdziwa rzadkość. Wbrew obiegowym opiniom wariat przeważnie jest spokojny niemniej jednak i tacy się trafiają. Ochrzciłem go Jasio Dopust Boży. Czemu? Ano był akurat w Krakowie Andrzej Szpak i na zlocie głosił o miłosierdziu Bożym. Poruszony tym pięknym kazaniem postanowiłem zabrać na nocleg faceta, który od samego początku wzbudził mą niechęć. Spędziliśmy w jego towarzystwie ciężką noc. Jasio miał wybuchy agresji i wrzeszczał, że nie życzy sobie, byśmy się pieprzyli w jego towarzystwie. Co prawda nie robiliśmy tego, bo obecność Jasia działała lepiej niż środek antykoncepcyjny, ale Jasia przekonać się nie dało. Za to doskonale podziałała stara, poczciwa metoda z Kobierzyna. - Stul pysk bo w mordę dostaniesz! - wrzasnąłem w końcu i wyobraźcie sobie, zamilkł. Tak więc jakoś do rana wytrwaliśmy. Gorzej było, gdy Daniel, który nim próbował się zaopiekować, umieścił go u pewnego hipisa. Człowiek ten mieszkał ze swoją dziewczyną i jeden pokój miał wolny. Gdy Jasio u niego zamieszkał, pokazał, co potrafi. Zaczepiał jego partnerkę gdy on był obecny i proponował jej łóżko, wrzeszczał po nocach i zamykał się w łazience na długie godziny z nożem w garści krzycząc, że on wie, że wszyscy się zmówili, by go zamordować i każdy kto dotknie klamki zostanie przez Jasia wypatroszony za pomocą tegoż tępego noża trzymanego przezeń w garści. Taka zabawa trwała kilka tygodni, lecz wreszcie jakoś się go pozbyli. Rozmawiałem o tym człowieku z Danielem. Jego również wygnano z domu, a do zakładu nie oddano, bo wstyd. Rodzina wolała uważać, że chłopak jest zły i leniwy, niż zauważyć, że jest chory. Bez zgody rodziny żaden zakład go nie przyjmie. Chyba, że na własną prośbę ale nie widziałem jeszcze wariata, który uważałby, że jest chory psychicznie. Sąd? Owszem, gdy Jasio kogoś zabije sąd może osadzić go przymusowo, wcześniej nie. * * * Udaje mi się wreszcie znaleźć pracę. Taką, jakiej podołam i jaką da się bez kłopotów załatwić. Jest to praca modela na krakowskiej ASP. Pewna znajoma hipiska studiuje malarstwo i załatwiła mi tę robotę u asystenta. Formalności? Krótka rozmowa z asystentem, podpisanie angażu i już pracuję. Praca modela na ASP ma w Ruchu swoje tradycje od samego początku. Wielu się tu już zatrudniało. Nawet nieboszczyk Pastor robił tu parę miesięcy. Mimo, że nie odczuwam bezsensownego wstydu, a nagość jest dla mnie stanem naturalnym, w pierwszym dniu bałem się na myśl, że przyjdzie mi usiąść nago przed gromadą obcych ludzi. Nie. Nie wstyd. Ale poczucie jakiejś bezbronności. Jakbym miał wejść nago pomiędzy rozwścieczone psy... Na szczęście asystent na początek kazał mi pozować w ubraniu. W dwa tygodnie przyzwyczaiłem się. Ludzie już nie są mi obcy i dalej radzę sobie bez kłopotów. Nie zarabiam dużo, ale z pensją Marii wystarcza nam na życie. Mógłbym pracować i na rano i na popołudnie. Nawet próbuję to robić ale rezygnuję z tego szybko. Zbyt męczące. Ktoś, kto nie próbował nigdy, nie domyśli się, jak bolą kości od siedzenia bez ruchu. Nawet silni faceci wysiadają. Pomaga mi sporo moja znajomość jogi i wrodzona giętkość ciała. Zaprzyjaźniłem się ze studentami. Środowisko studentów ASP przypomina nieco hipisów, więc nie czuję się tu obco. Okazuje się, że mam z niektórymi wspólnych znajomych z Bramy Floriańskiej czy nawet ze zlotów. Szybko dociera tu ze mną sława szamana ulicznego. Pracuję więc oficjalnie na etacie modela, a nieoficjalnie na drugim - terapeuty i wróżbity. Trudniejsze przypadki odsyłam Marii do Monaru a bywa, że i do domu. Jest tu cała kolekcja nerwic, a zdarzają się i psychozy. Jest też spore zainteresowanie magią, okultyzmem i filozofią Wschodu. * * * Aśka, po wyjściu ze szpitala, nie chce wracać do Wikinga. Nie będzie z nim mieszkać, ani w tej rozpadającej się oficynie, ani w pokoiku przy dworcu. Nigdzie! Nie ma już sił na takie życie. Wiking na tę wiadomość jakby oszalał. Biega za nią i błaga, aby do niego wróciła. Aśka jest nieugięta. Nie wiem, co mu powiedziała, ale z pewnością nie pogłaskała go po głowie. Wiking dostał ataku szału. Nie, nie bił jej. Chwycił butelkę z rozpuszczalnikiem i powiedział, że w takim razie spali siebie i ją. Ledwo go ugłaskała i uciekła gdy się odwrócił. Widziała po nim, że to nie histeria ani żart, naprawdę chciał to zrobić. Teraz Aśka ukrywa się przed Wikingiem, a on krąży po Krakowie jak pokutujący duch i szuka... Fajki z trawą nie wyjmuje z ust. Rzucił pracę na Bramie Floriańskiej i sprawia wrażenie kompletnie obłąkanego. Oboje z Marią zastanawiamy się, jak mu pomóc, ale nie widzimy możliwości. Żeby przynajmniej przestał palić to cholerne zielsko! Mnie trawa zaszkodziła niewiele. Ba! W pewnych sprawach nawet pomogła. Teraz są momenty, gdy nienawidzę tego zielska patrząc, co zrobiło z moim przyjacielem. Pewnego wieczora Wiking przychodzi do nas, by zapytać czy nie ma tu Aśki. Na szczęście jej nie zastaje. Wręcza nam klucz od naszego mieszkania. - Weźcie. Ja tam mieszkał nie będę. Sprzedajcie je komuś albo wynajmijcie. Nie zwracajcie mi forsy. Nie chcę. Ugłaskujemy go jak dziecko i kładziemy spać. Kilka tygodni mieszka z nami. Co jakiś czas znów ma napady. Zrywa się wtedy i zaczyna szukać Aśki. Nieraz prosi, abym mu towarzyszył. Trawy już z nim nie palę, ale jemu w tym nie przeszkadzam. Wiking jest wolny. Ma prawo robić, co zechce, nawet gdyby miało go to zabić. To już nie są nasze romantyczne wędrówki z zeszłego roku. To horror. Czasami Wiking wypytuje mnie o rytuały magiczne. Pyta, jak można zabić człowieka na odległość. Nie odpowiadam, bo wiem, że użyłby mocy przeciwko Aśce. Czasami prześladują go jakieś głosy. Chichocą i wyśmiewają się z niego. Wiem, kto wokół niego krąży i usiłuję blokować modlitwą. Narażam się, ale o tego człowieka będę walczył do końca. Cena nie gra roli. Idziemy przez pustkowie. W dole światła miasta. Ciemno, wiatr wyje wśród nagich czerepów skal. Nagle Wiking zatrzymuje się. Nie mówi nic, ale jasno czuję, że chce mnie zabić. Modlę się w duchu i sam się sobie dziwię, że jestem zupełnie spokojny i nie boję się. Krok ode mnie stoi szaleniec. Wokół niego chmura tych, których imiona strach wymawiać. I pustka. Okolica martwa jak grób. Jakby naznaczona piętnem przekleństwa. Ten spokój, który mnie wtedy wypełniał, jakby nie ze mnie - z zewnątrz. Wiking uspokaja się i idziemy dalej. Innym razem pukam do drzwi znajomych, u których, być może jest Aśka. Nie wpuszczono nas, bo wtedy przed szalonym Wikingiem wiele drzwi było zamkniętych. Stoimy na ciemnej klatce schodowej. Nagle ogarnia mnie fala przerażającego zła, że włosy stają mi dęba. Spoglądam na stojącego obok Wikinga i oto, na moich oczach, zaczyna on zmieniać się w potwora. Tego nie umiem wyjaśnić racjonalnie. To był niby ten sam człowiek. Nic w jego wyglądzie się nie zmieniło. I nagle zmienił się w coś potworniejszego, niż gdyby mu wyrosła sierść i zębata paszcza. W pierwszej chwili chciałem uciekać, ale się powstrzymałem. Cokolwiek to było, to jednak nie wolno mi zostawić tak przyjaciela. To, czego się lękałem nie było nim. Tylko nim zawładnęło. - Wiking. Idziemy stąd. - Nie. - Odparł nienaturalnie głuchym głosem. Zacząłem schodzić, w myślach odmawiając różaniec. Wiking drgnął i zaczął schodzić za mną. Ile razy przerywałem modlitwę, zatrzymywał się i chciał wracać. Na łańcuchu różańca wyprowadziłem go na ulicę. I tak opiekowaliśmy się szalonym i kto wie, czy nie opętanym Wikingiem, przez kilka tygodni. Mieszkał u nas. My pomagaliśmy mu tylko obecnością i modlitwą. Gdy raz padło słowo o tym, że się nim opiekujemy, bardzo się rozzłościł. Nawet teraz chciał być pomocnikiem i opiekunem innych. Nie mógł znieść myśli, że jemu też czasami potrzebna jest pomoc. Tym bardziej musieliśmy ukrywać się z modlitwą. Tego z pewnością by nie zniósł. Gdy na jeden dzień wpadł wtedy do Krakowa Jasio Buntownik, spotkał Wikinga na Rynku i powiedział mu, że to co go spotkało to kara Boża. Wiking wybuchnął wtedy takim stekiem bluźnierstw, że Jasio zatkał uszy i uciekł. Napisał potem do nas list, żebyśmy odstąpili od bezbożnika, na którego spadła kara Boża. Napisano bowiem u Pawła... Maria wyrwała mi, i spaliła list, w którym było tylko trochę mniej przekleństw, niż w tym co powiedział Wiking. Sama napisała do Jasia, że zabrania mu nazywania przeklętym naszego przyjaciela i że nie człowiekowi sądzić, kogo Bóg przeklął, a komu błogosławi. Na to przyszedł list, ale nie od Jasia lecz od jego żony (bo zdążył się już ożenić z członkinią zboru zielonoświątkowego), że w takim razie oni zrywają z nami korespondencję. - Chwała Bogu, - westchnąłem. -1 obyśmy się już nigdy nie spotkali. Ani na tym, ani na tamtym świecie. - Nie tak ostro może, - uspokajała mnie Maria. - Każdy na swój sposób idzie za Bogiem Oni muszą szukać go w Biblii, bo w sercach go nie mają. A co na sprawę Wikinga rzecze guru Joszua? "Lekarz potrzebny jest nie zdrowym, lecz tym co się źle mają". * * * Przychodzi ze Stanów list od Drwala. Nie do nas, ale do znajomych, a ci przychodzą z nim do mnie. Myśleliśmy, że żona (ożenił się przed wyjazdem) i ciężkie warunki życia na obczyźnie wybiją mu z głowy szalone pomysły. Takich myślicieli jak on w Nowym Jorku stoi po dwóch na każdym rogu i jeszcze mają dolary, że ich ludzie słuchają. Tymczasem TWD nagle się rozwiódł, bo mu żona i syn w samorozwoju przeszkadzali! Wszyscy uznali, że Drwal to skończony skurwysyn. Tylko my z Marią uważamy, że to po prostu wariat. Okazuje się, że facet nie zmienił się ani na jotę. Usiłuje kontynuować działalność w Nowym Jorku! Samotny, obłąkany człowiek, który między drapaczami chmur krąży z głową pełną pomysłów. To jednak wzbudza szacunek. Może to i skurwysyn. Może jest obłąkany. Ale to wielki człowiek. * * * Maria z Prezesem jadą do Warszawy na ogólnopolskie zebranie zarządu Monaru. Nie ma jej kilka dni i po powrocie dzieli się ze mną wrażeniami. Zebraniu przewodził sam pan Marek Kotański. Facet jest manipulantem wysokiej klasy. Płacze, wrzeszczy, prosi, przymiła się na zmianę, aby zmusić cię do przyjęcia swojego zdania. I w większości przypadków udaje mu się to. Nie dopuszcza żadnych indywidualnych wariantów. "Kochani - myślcie, twórzcie, działajcie!". Ale wszystko dokładnie w ramkach, które wyznacza pan Marek. Poza tym facet, który chce błyszczeć za wszelką cenę. Był doskonałym terapeutą dla młodzieży o osobowości psychopatycznej. I na tym winien był poprzestać. Jeszcze na jego pochwalę trzeba mu przyznać, że to świetny organizator. Przy wszystkich jego wadach, to człowiek na tym stanowisku niezastąpiony. Tylko niech da więcej inicjatywy ludziom i niech nie robi z siebie błazna, bo to momentami jest niesmaczne. Maria opowiada, że jeździ on po ośrodkach i po cichu, manipulując ludźmi, tworzy coś w rodzaju boskiego kultu swojej osoby. Bez tego żyć nie potrafi. Wszędzie, w każdym ośrodku zadaje jedno pytanie: "czy kochacie Mareczka?" Gdzieniegdzie kwitują to śmiechem, co go zupełnie załamuje, ale są takie ośrodki, gdzie portret "Kolana" wisi na honorowym miejscu w świetlicy, a pacjenci stawiają pod nim kwiaty!!! Istnieją już monarowskie święta, a nawet jest propagowany hymn Monaru, ułożony przez jednego z pacjentów. Pamiętam pierwszą zwrotkę i refren: "Na początku były słowa Na początku miał być raj O nic nie bolała głowa Wszystko miało być naj naj Ale z czasem w tą muzykę Zakradł się fałszywy ton Dzisiaj odszedł pierwszy skrzypek W mieście znów zadzwonił dzwon I refren: Jestem tu, aby walczyć Ze mną już nie zatańczysz Tańca, co prowadzi prosto w śmierć Jestem tu, bo ja wracam Życia już nie zatracam Bo cofnąć się oznacza mrok!" W tym stylu jeszcze parę zwrotek. Przy okazji Maria mówi, że krakowski oddział jest wyjątkowo źle widziany. Banda hipisów paląca po kątach marihuanę! Wrażenie takie pogłębiło się po zebraniu, na którym był Prezes i Maria. On z długimi włosami i brodą, a ona w hipisowskiej sukience i z rozpuszczonymi włosami. Jednak Kotański, nie wiadomo czemu, bal się nas ruszyć oficjalnie. Może czuł, lub po prostu wiedział, że co prawda nikt u nas za boga go nie uważa, że wyśmiewamy jego błazeństwa, to jednak, w razie czego, staniemy przy nim, bo widzimy jego zasługi, które są faktem. Staniemy przy nim z rozsądku i na zimno, a nie ze słomianym zapałem. I tak się zresztą kilkakrotnie stało. W trudnych chwilach Kraków zawsze bronił Kotańskiego. W zamian za to, na kilku zebraniach monarowskiego zarządu, gdy Kraków bronił się przed paranoidalnymi pomysłami Kotańskiego, zebranie kończyło się słowami. - Tak więc, kochani, ustaliliśmy, że robimy to i to, a Kraków niech robi jak uważa. Oprócz Krakowa, spod absolurystycznych zapędów "Kolana" wychylał się i Gdańsk. Potem zresztą w ogóle odłączył się od Monaru. Ale oni mogli sobie na to pozwolić. Oni mieli ośrodek. W oczy Kotański zawsze chwalił krakowskich monarowców, ale za naszymi plecami nie mówił o nas inaczej niż: "ci degeneraci". * * * Kazań jest już bardzo stary. Złagodniał. Nie atakuje już psów. Zmienił się w starego, steranego wiekiem, dobrotliwego dziadunia. Już nie potrafi biegać i skakać jak jeszcze niedawno. Do czternastego roku życia zachował pełnię sił. Nawet znawcy nie wierzyli ile ma naprawdę lat. Ani jeden ząb nie wypadł mu z pyska. Teraz w ciągu ostatnich dwóch lat starzał się błyskawicznie. Powłóczył nogami coraz częściej. Zdarzało mu się oddawać kał i mocz w domu. Ale powiedziałem zdecydowanie. Dopóki ustoi na nogach, nie skrócę mu życia. Nie dobija się towarzysza, który dzielił z nami długie lata, zło i dobro tylko dlatego, że nie może już ze starości utrzymać kału i cuchnie. Ale przecież ten pies nie opuszczał mnie w potrzebie. Głodował ze mną, marzł, grzał mnie własnym ciałem, bronił i uciekał ze mną przed niebezpieczeństwem. Wiele tego było. Nieważne czy przyjaciel jest psem, kotem, koniem czy człowiekiem. Ważne - czy jest dobrym przyjacielem i towarzyszem. Gdy chwycił go pierwszy, trwający godzinę paraliż łap, nie powiedziałem nic Marii. Chciałem dać mu jeszcze te trochę życia. Dopiero przy drugim zdecydowałem się. Pracowałem kiedyś w ZOO i wiedziałem, że nie można mieć zaufania do dawek usypiających w lecznicy zwierząt. Często są oszukane i zbyt słabe. Chciałem otruć go sam. W końcu znam się na działaniu toksyn. Jednak los uwolnił mnie od tego, zrobił to kto inny. Ale Kazań nie zniknął zupełnie. Upłynęły lata, a on wciąż przychodzi do mnie w snach. Zwierzęta nie mają duszy? Kłamstwo! Widziałem śmierć i ludzi, i zwierząt i niczym się nie różni. W snach i na jawie widywałem dusze zmarłych ludzi i zwierząt. Więc albo zwierzęta mają swój byt nieśmiertelny, albo ludzie go nie mają i wszystko jest złudzeniem, religie, które głoszą co innego kłamią. Nie. Bogu kłamstwa nie zarzucani. Nie wierzę tylko, że to akurat jest od niego. To ludzkie kłamstwa. * * * Ksiądz Daniel jedzie na sympozjum poświęcone narkomanii do Lublina. Razem z nim dwóch kleryków salezjańskich zaangażowanych w Saltrom i ja z Marią z ramienia Monaru. Sympozjum organizują księża i ma ono się odbyć na KUL. Na sali aż czarno od habitów i sutann. Mówią księża, lekarze, psycholodzy, wychowawcy... Z długich przemówień wynika, że w Polsce jest narkomania, że trzeba ją leczyć i w ogóle coś należy zrobić, a ostre metody leczenia w Monarze nie są dla każdego. Mówi się też, że młodzież jest inna niż poprzednie pokolenia. I że trzeba zrobić tak, aby młodzież dostosować do społeczeństwa. Jest i o nas. Hipisach, punkach, rastamanach... Razem z problemem narkomanii, przestępczości i prostytucji nazwano nas patologią społeczną i dyskutowano, jak nas resocjalizować i przywrócić społeczeństwu. Tylko jakoś nikomu do głowy nie przyszło zapytać nas, czy chcemy być resocjalizowani i wracać do społeczeństwa. Było jedynie dwóch sensownych prelegentów. Jacek Jakubowski z Warszawy, szef sławnego OTIRO, czyli liceum eksperymentalnego dla młodzieży nieprzystosowanej - wielki przyjaciel hipisów. Stwierdził on, że nie jest przecież ważne, jakie poglądy ma młodzież, ale aby nie piła i nie ćpała, a także nie popełniała przestępstw. Tu sypnął garścią przykładów młodych ludzi, którzy gdy dano im możliwość indywidualnego rozwoju, wyrośli na może dziwacznych, ale wartościowych i przydatnych. Drugi był Szpak. On też stwierdził, że sama subkultura zła nie jest. Należy tylko przestać ją tępić i dać możliwości rozwoju. To, że wielu młodych ludzi stacza się, wynika z tego, że społeczeństwo walcząc z subkulturą spychają na margines. Młodzież umie podejmować sensowne akcje i istnieją na to dowody. Działalność Ruchu Świadomości Kriszny, gmin buddyjskich, chrześcijan wszystkich odłamów, a nawet ośrodek Kundaliniego pod Przemyślem. Jeśli chcemy naprawdę walczyć z narkomanią, to pomóżmy zbuntowa: nej młodzieży choćby przez większą tolerancję. Jeśli tego nie zrobimy, to istnieje tylko jeden sposób, by pomóc narkomanom. Groby kopać! * * * No i znowu sympozjum. Tym razem w Krakowie u Dominikanów. Będzie ksiądz Daniel, ksiądz Andrzej. No i my, a z nami i Wiking. Chce posłuchać, co się o nas opowiada. Przemawia jeden duchowny prelegent, drugi. Ksiądz Andrzej ostrzega, że jeśli się nie zacznie podchodzić do młodzieży z większym zrozumieniem, to tylko patrzeć, jak zaczną strzelać do skwerów. Wśród kontr-kulturyjuż narasta agresja. Są punki, skiny. Korzystajmy, póki istnieją w Polsce jeszcze ruchy o założeniach pokojowych. Na Zachodzie już istnieją ruchy wyznające czynny terror i sekty jawnie czczące szatana. Połowa przyczyn tego stanu rzeczy to nietolerancja. U nas jeszcze nie jest za późno! Potem ksiądz Daniel wyświetla przeźrocza ze zlotów hipisowskich z komentarzem. Maria opowiada o rozpadzie więzi rodzinnych jako jednej z przyczyn narkomanii. I wreszcie wypychają mnie. Z początku denerwuję się i mówię niewyraźnie. Potem ksiądz Andrzej mnie uspokaja i mówię plynniej. Opowiadam o swoich włóczęgach, ćpaniu, Marii, o guru Joszua... Kończę stwierdzeniem, że ćpać przestałem, do Jezusa się modlę, w kościele praktykuję. Założyłem rodzinę. Ale hipisem jestem nadal. Kontrkultura to mój świat i nie chcę wracać do społeczeństwa. A jeśli nawet pozostanie w szeregach kontrkultury wiązałoby się z moją zagładą, to nie boję się śmierci do tego stopnia, abym miał wracać do kultury skwerów, która dala mi tylko cierpienie i pogardę. Niech sobie skwery mają swój świat. Nam to nie przeszkadza. Ale my chcemy pozostać we własnym. Na to wstaje jakiś ksiądz i gada, że tak nie można. Musi być jedność i wspólna droga. - No to ubierzcie koraliki i zapuście włosy i przyjedźcie do nas! - odpowiadani mu. Ale to słyszy już tylko on i parę najbliższych osób, bo przezornie nie dopuszczono mnie do mikrofonu. Wychodzimy, i we trójkę idziemy przez Rynek. Psioczę na działaczy świeckich i kościelnych, że nic dla nas nie robią, tylko patrzą jakby rozwalić kontrkulturę i dostać nas w swe szpony. - Bo sami jesteście sobie winni. - mówi Maria. - Bez przerwy szukacie pomocy, a to u Solidarności, a to kościoła, zielonoświątkowców, monarowców i innej hołoty. Potem dziwicie się, że to oni dyktują warunki. Nikomu z nich nie chodzi o wasze dobro. Oni chcą waszym kosztem urosnąć w siłę! W końcu po co powstali hipisi? Żeby ratować świat, czy aby ich ratowano? * * * Otwiera się dla mnie możliwość działania. W paru miastach monarowcy wydają swoje czasopisma w dość ograniczonym nakładzie niestety. Powstaje coś takiego i w Krakowie. Nazywa się "Kompot śliwkowy". Prezes bardzo mnie zachęca, abym wziął udział w redagowaniu tej gazetki. Bierzemy się ostro do roboty. Ja piszę artykuły, prezes też... Aśka maluje okładkę. Niestety, wszystko rozbiło się o brak możliwości druku. Materiały do pierwszego, niewydanego dotąd pisma, spoczęły na zawsze w archiwum krakowskiego Monaru. * * * Całą południową Polską wstrząsa sensacyjna wieść. Proces gangu narkomanów! "Proces Szczygła"! Znalem chłopaka dobrze. Taki sobie hipisujący małolat. W Nowej Hucie, razem z innymi mieli taką sobie "spółdzielnię produkcyjną". Robili produkcję i kupowali prochy od pewnego studenta medycyny, który z naszego środowiska nie był, ale chciał sobie zarobić na wino. No i zarabiał kosztem zdrowia ludzkiego. Kosztem życia na szczęście nie, bo milicja wyłapała wszystkich. Z tym że owego studencika nie zamknęli. Jego rodzina, stara, z tradycjami miała niezłe znajomości. Potem rodzice wysiali synka do Austrii i sprawa przyschła. Handlarz cieszył się dobrym zdrowiem i wolnością, a narkomani siedzieli. Sam Szczygieł nie był nawet szefem paczki, miał tego pecha, że był najstarszy w tym towarzystwie. Tym procesem z pompą i paradą zrobiono mu zresztą nieodwracalną krzywdę. Prasa! Telewizja! Wywiady! Z niepozornego chłopaka zrobiono krzyżówkę Ala Capone z Don Corleonem. Spodobało mu się to i jeszcze długo po odsiedzeniu kary ani myślał zrezygnować z ćpania dającego mu możliwość (jedyną), bycia sławnym. Maria z Prezesem byli na owym sławnym procesie. Wrócili dusząc się ze śmiechu. Na świadka bowiem powołano, ni mniej, ni więcej, tylko Gomeza! Oczywiście stawił się narąbany prochami. Zapytany przez sąd, co ma do powiedzenia w tej sprawie, zaczął rozwlekle opowiadać w jakich okolicznościach poznał swoją aktualną dziewczynę. - Ale proszę na temat! - Zażądał sąd, a Gomez spokojnie kontynuował swoją opowieść miłosną. - A czy świadek w ogóle zna oskarżonych? - A którzy to? No to mu pokazali. Gomez przyjrzał się im uważnie. - Nie znam. - W ogóle ich świadek nie widział? - A nie, widywałem ich dość często. - To dlaczego świadek mówi, że ich nie zna? - Bo to nie są moi przyjaciele. - A co świadek może powiedzieć o narkomanach. - A, to proszę sądu inna sprawa - ucieszył się Gomez. - Narkomani i hipisi to zupełnie inna sprawa. - I zaczął owe różnice wyjaśniać. Niestety, sąd odesłał go na miejsce zawyrokowawszy, że stan zdrowia psychicznego uniemożliwia świadkowi składanie zeznań. Mniej wesoły był inny proces narkomana skazanego za włamanie. Ponieważ stawał on przed sądem nie po raz pierwszy, groził mu wysoki wyrok, zwłaszcza, że tym razem wziął udział w skoku zawodowej szajki. Na sankcji siedział pół roku. Potem, na jego własną prośbę, skierowano go do Kobierzyna, jako narkomana. Sąd zapytał lekarza z owego szpitala, czy oskarżony jest narkomanem. - Nie, wysoki sądzie. Co prawda oskarżony posiada stare ślady po iniekcjach, ale nie stwierdziłem żadnych objawów głodów narkotycznych. Przypominam, chłopak był na sankcji pól roku. Tam ćpania nie było! Na szczęście wypowiedź biegłego rozbawiła sąd i proces został odroczony do czasu powołania nowych biegłych. Po sprawie zamieniłem kilka słów z adwokatem. Na moje uwagi dotyczące kompetencji biegłego, adwokat szepnął. - To jeszcze nic. Ten biegły wczoraj wydawał orzeczenie w procesie, na którym zapadły wyroki śmierci. Ze zgrozą wychodziliśmy z gmachu sądu. * * * Pracownicy Monaru, etatowi i społeczni dorabiają do chudej pensji prelekcjami na temat narkomanii i jej zapobiegania. Co jakiś czas dzwoni to zakład pracy, to klub środowiskowy, to jakaś liga kobiet, to znowu szkoła, klasztor czy parafia kościelna. Chodzi Prezes, Maria, Włodek, zabierają też i mnie. Moim zadaniem jest pokazanie ludziom, że narkomana da się wyleczyć. Inna rzecz, że nie wyleczył mnie ani Monar, ani żadna inna instytucja. Ćpać przestałem sam z pomocą boską. A i ten Bóg, który mnie ratował, obył się jakoś bez pośrednictwa apostołów, tej, czy innej religii. No, ale grunt, że się wyleczyłem, mimo że nie jestem żadnym dowodem na skuteczność terapii monarowskiej czy jakiejkolwiek innej. Mój widok i słowa denerwują często słuchaczy tak, że wychodzą z sali. Kiedyś na przykład, zapytany jak społeczeństwo uwolnić od plagi narkomanii odpowiedziałem: - Proszę państwa. Jeśli do nas do Monaru przychodzi pacjent i mówi: "Wyleczcie mnie z nałogu, aleja ani myślę się zmienić, ani na jotę", to wyrzucamy go za drzwi, bo to znaczy, że tak naprawdę wcale nie chce się leczyć. A co mamy odpowiedzieć społeczeństwu, które robi dokładnie tak samo? "Uwolnijcie mnie od narkomanii, aleja chcę zostać taki sam jak dawniej". Proszę państwa. Póki nie zmieni się społeczeństwo, to mowy nie ma, aby narkomanię zlikwidować. Leczymy jednostki. Ale to tylko zawracanie kijem Wisły. Narkomania rośnie i będzie rosnąć, póki społeczeństwo nie będzie zmuszać młodych do ucieczki w ćpanie. A nawet jeśli zlikwidujemy narkomanię, to przyjdzie następna plaga jeszcze gorsza. I niech nikt z państwa nie łudzi się, że winien tu jest ustrój, w którym żyjemy. Na Zachodzie jest jeszcze gorzej. Tu trzeba zmienić cały kierunek cywilizacji. Jakiś dziadek zerwał się i zaczął krzyczeć, że nie mam prawa krytykować ciężkiej pracy poprzednich pokoleń. - No i co z tego? Nasze pokolenie ma własne prawa. Wasze już się dla nas nie liczą. Co mnie obchodzi praca przodków. Obchodzi mnie śmierć moich przyjaciół. Wy znaczycie dla nas coś wtedy, gdy liczycie się z naszymi potrzebami. A jak nie chcecie pomagać, to siedźcie na swoim ciężko zapracowanym dorobku i nie przeszkadzajcie! Maria uciszała mnie czasem, ale bardziej na pokaz niż naprawdę. Sama, z iście punkowską agresją atakowała struktury, porządnych, normalnych, zaharowanych od świtu do nocy rodzin, nie mających czasu na wychowywanie dzieci, czy choćby okazanie im serca. - Praca od świtu do nocy jest takim samym nałogiem jak narkomania! - Wołała do zbulwersowanych słuchaczy. Nie wszyscy skwerzy oburzali się i wychodzili. Niektórzy bronili swych racji. Kryzys, niskie zarobki. Drożyzna. Tu z kolei my z Marią mieliśmy kłopoty ze zrozumieniem drugiej strony. Nawet Maria przestała już rozumieć sens dorabiania się, aby "coś mieć w życiu". * * * Na miejsce Kazana pojawiają się w naszym domu koty! Obie kotki i obie czarne jak węgiel. Maria nadaje im imiona. Ta od kolegi to Basia, a ta z piwnicy to Puchatka. Maria zawsze uwielbiała kory. Sama ma w sobie coś kociego. Jej kontakt z tymi zwierzętami wykracza daleko poza racjonalny światopogląd. Ludzie zwykle dzielą się na zwolenników psów lub kotów. Ja umiem jakoś dogadać się z jednymi i drugimi. Kontakt psychiczny z kotem przebiega na zupełnie innej fali niż z psem. Jest głębszy, zewnętrznie też objawia się zupełnie inaczej. Dlatego ludzie powierzchowni nie lubią kotów i uważają je za fałszywe. * * * Zaglądam do naszego dawnego mieszkania, by zobaczyć, co słychać u Wikinga. Zastaję u niego Maestra i Przewodnika, który wrócił właśnie z Indii. Jest jeszcze parę osób. Wyróżnia się wśród nich ostrzyżona na jeża dziewczyna nazywająca siebie Boginią. Jest wiecznie upalona trawą i ma schizofrenię. Mówi, że zesłali ją jacyś świetliści, aby uszlachetniała ludzkość i płodziła dzieci z Ziemianami. Na razie namiętnie kocha się z Wikingiem. Mnie też obcałowała, że aż musiałem się umyć, bo szło od niej coś śliskiego i cuchnącego. Bogini mówi nam, jakie mieliśmy poprzednie wcielenia, jeśli reinkarnacja jest faktem, to kto wie, czy nie ma racji... Potem jest seans trawowy. Ja nie palę, ale biorę udział w zabawie, jaka potem następuje. Improwizujemy zabawę w religię. Przewodnik jest bóstwem i w kwiecie lotosu siada na krześle, a Wiking jest kapłanem, który stoi między nami a bóstwem i przekazuje jego wolę. My jesteśmy wiernym ludem. Kapłan przekazuje nam polecenia bóstwa, kompletnie zmieniając ich treść. Jeśli ktoś z nas chce naprawdę spełnić wolę bóstwa, kapłan gromi go surowo. Nazywa heretykiem i czarnoksiężnikiem, który ulega podszeptom szatana. Tylko to, co przekazuje kapłan, jest prawdziwą wolą bóstwa. Wreszcie bóstwo, zniechęcone ciągłym przeinaczaniem jego woli, schodzi z tronu i siada między nami, ale kapłan nie traci głowy. Kładzie na tronie pudełko zapałek. - Bóstwo wcieliło się w te zapałki! - Woła. - Nadal jest wśród nas obecne! Pełnijcie jego wolę. Teraz już spokojnie wydaje nam polecenia. W pewnej chwili bóstwo ma dość. Zrywa się i krzyczy, że to kłamstwo i oszustwo. - Nie dajcie się zwieść wysłańcom szatana! - woła kapłan. - Jedynym prawdziwym bogiem jest ten wcielony w pudełko zapałek. Bluźniercę i heretyka, - Wskazuje na bóstwo. - Na stos!!! Bawimy się do późnej nocy. Odkrywam przypadkowo, że w moich rękach drzemią dziwne właściwości. Spotykam na Rynku Przewodnika. Przewodnik czasami pali trawkę. Ale robi to rzadko. Nie stosuje żadnych innych używek. Nawet kawy i herbaty. Wczoraj dla towarzystwa napił się trochę wina i dziś potwornie boli go głowa. - Chyba mi to wino w głowie siedzi - Żartuje. - To podziel się ze mną - mówię i dotykam jego głowy. - Ale historia - dziwi się Przewodnik. - Ledwo dotknąłeś, a już przestało boleć! O leczeniu bioenergią przez dotyk dłonią w epoce Harrisa i Nardellego słyszał każdy. Ale nie przypuszczałem, że i ja mogę mieć podobne zdolności! Cóż, jeden przypadek mógł być zbiegiem okoliczności. Na wszelki wypadek zacząłem szukać innych ludzi uskarżających się na rozmaite dolegliwości. I rzeczywiście. Gdy dotykałem bolących miejsc, ból przeważnie mijał lub przynajmniej się zmniejszał. Przeprowadziłem jeszcze parę doświadczeń w obecności Marii. Wynik nie wzbudzał wątpliwości. Harrisem ani Nardellim co prawda nie byłem, ale umiałem dotykiem dłoni leczyć lub choćby łagodzić mniejsze dolegliwości. * * * Marii psim swędem udaje się wrócić na studia i ukończyć je. Zawdzięcza to po części faktowi, że jej historia wolnej terapeutki hipisów i narkomanów jest już znana na uczelni. Trochę prywatnej życzliwości władz uczelnianych, a trochę nieporządkowi w kancelarii. Maria bierze się do roboty. I w końcu pisze pracę. Na ten czas usuwamy z domu wszystkich gości i odtruwających się pacjentów. W końcu praca jest napisana. Tyle, że nie ma pieniędzy na przepisanie jej na maszynie. Podejmują się tego klerycy z Saltromu. No i Maria jest teraz panią magister. Nie pierwszym w naszym Ruchu, ale zawsze rzadki przypadek. NA ZLOCIE HIPISÓW Przyjechali Spanie załapali Się witali Kontestowali Gadali Gadali Gadali Gadali Gadali Przyćpali Pojechali Do następnego zlotu. Hej! * * * Jest lato. Krakowski Monar organizuje obóz dla młodzieży. Tym razem w dolince wśród lasów w okolicach Krynicy. I znów czas na zlot w Częstochowie. Jadę, jak co roku. Na zlocie trafiam na małą aferę. Pobili się dwaj prorocy. Przyjechał Jasio Buntownik, postawił krzyż i zaczął głosić, że Jezus jest Panem. Ludzie potwierdzali. Niektórzy wzruszali ramionami. No bo wiadomo, że Jezus Panem jest, ale po co to w kółko powtarzać, skoro i tak wszyscy wiedzą. Pech chciał, że akurat przechodził Kundalini. Adaś zaczepił go z tym Jezusem. Na to Kundalini odpowiedział, że jest Antychrystem i przewrócił jego krzyż. Doszło do szarpaniny i ledwo ich rozdzielono. Jaś razem z pewnym hipisem tłumaczymy zafascynowanym małolatom, że to nie walka proroków światła i ciemności, ale raczej szarpanina dwóch wariatów zafiksowanych na tle swoich manii i trzeba by wezwać karetkę i dwóch silnych sanitariuszy. Jedna afera się nie skończyła, a już mamy następną. Uczeń Kundaliniego pobił hipisa. Teraz cała ich ekipa stoi w milczeniu. Ponurzy i groźni. Kundalini śmieje się. - Wybaczcie tym idiotom - mówi - oni jeszcze nie rozumieją, o co chodzi. - Tak czy owak, powiedz im, żeby ludzi nie bili. To jest zlot pacyfistów. Przemocy nie wolno stosować! Kundalini śmieje się i odchodzi. Spotkawszy się ze mną sam na sam, wita się serdecznie. Obserwuję go sobie. Wariat i na pewno źle skończy. Ale właściwie fajny człowiek. Cala jego nauka to pasmo blazeńskich kawałów. I to mądrych i pouczających. Gorsza sprawa, że ma tych uczniów, którzy wciąż ze śmiertelną powagą tłumaczą sobie, co mistrz chciał naprawdę w swych naukach powiedzieć i w imię jego nauk chcą podbijać świat. Zaczepia mnie znajomy kleryk. - Szaman! Trzeba coś zrobić! Na zlocie roi się od satanistów. - Gdzie ty ich widziałeś? - No, Kundalini, a i krisznowcy przyjechali... - Człowieku, - śmieję się. - Czy ty widziałeś kiedy satanistę? Kundalini jest stuknięty, a jego uczniowie, jak mówi, to idioci. Co do krisznowców, dobrze by było, aby chrześcijanie tak jak oni służyli Bogu. - Ale Jasio mówi, że od ciebie słyszał, że Kriszna to demon! - Owszem. Mówiłem tak cztery lata temu. Ale od tego czasu przekonałem się, że jest inaczej. Teraz chodzę i prostuję, co namieszałem. - To co mam robić? - Jesteś na zlocie ludzi pokoju. Szukaj przyjaciół, a nie wrogów. Po to tu jesteśmy. Zresztą, w życiu zalecam postępować tak samo. Nie istnieje walka dobra ze ziem, tylko zło ze złem walczy. Dobro jest ponad to. A jeśli uważasz, że ci ludzie błądzą, to się za nich pomódl. Msza księdza Andrzeja. W tym roku Andrzej jest w formie i msza wypada świetnie. Kundalini i jego uczniowie biorą udział w mszy. Potem wszyscy idziemy do komunii. I jest jedność bez względu na to, co kto wyznaje, nawet krisznowcy, choć nie idą do komunii, są na mszy. Wszystko kończy się przyjazdem milicji, która każe zwijać namioty i wyjeżdżać. Kundalini chwyta mikrofon księdza Andrzeja i woła: - W imieniu milicji obywatelskiej wzywam do wykonania rozkazu władzy! - Śmiejemy się z żartu. Ale są tacy, co biorą go poważnie. - Zdradziłeś kapusiu! - wola ktoś z tłumu. I znów zakończył się następny zlot. * * * Już po powrocie do Krakowa dowiaduję się, że na zlocie, a raczej po zlocie w Olsztynie pod Częstochową, gdzie od paru lat przenosi się po zlocie brać hipisowska, by pobyć razem ze sobą jeszcze kilka dni, była ofiara. Karol czyli Tanatos. Wypił wino. Popił wywarem z maku i na koniec spróbował jakichś halucynogennych grzybków, które stają się coraz modniejsze. Sztywnego jak deska, prawie bez oddechu zabrało go z koczowiska pogotowie. Lekarze przesłali Monarowi diagnozę: odkorowanie mózgu. Odkąd mamy ślub i to nowe mieszkanie na Azorach, Maria zaczyna zachowywać się w zupełnie niezrozumiały dla mnie sposób. Mówi, że chce zrobić z tego "dom". A przecież dom już jest. Ściany stoją. Wiem, że chodzi tu o jakiś klimat miejsca... Wibracje... Ale to przecież buduje się w sobie samym a nie w pomieszczeniu, w którym się je, śpi i trzyma swoje rzeczy. Maria ustawia meble po swojemu. Na początku radzi się mnie, gdzie co postawić. Ale jak rzeczywiście rad udzielani to się złości, że ona przecież chce zupełnie inaczej. No więc macham ręką. Wystarczy, jak mam w mieszkaniu swój kąt, w którym stoją terraria. Ale to też ją złości, że nie buduję z nią wspólnego domu. Zresztą nawet symboliczne pojęcia domu mamy różne. Ona nazywa dom gniazdkiem. Mnie gniazdko potrzebne nie było. Raczej lisia nora. Głęboka i dobrze ukryta przed wrogami. Milczałem. Tylko strasznie chciało mi się ćpać. * * * Na Rynku wplątałem się w awanturę i teraz nie posiadani dowodu osobistego. Dopadł nas patrol i w dość brutalny sposób popędził na posterunek, aby sprawdzić, czy nikt z nas nie jest poszukiwany. Sprawdzić mają prawo, ale chamskie zaczepki i drwiny? Rozumiem, że czują się silni. W końcu to oni mają pałki i są praktycznie bezkarni, aleja nie jestem krową na rzeź!!! Gdy skończyli nas sprawdzać wydalili z siebie sakramentalne zdanie należące do ich rytuału. - A teraz gnojki spierdalać z Rynku. Zaczęli zwracać nam dokumenty. Nie wyciągnąłem ręki po swój. - Czemu nie bierzesz dokumentów!? Mam cię prosić, brudasie!? - Z rąk pachołka nie wezmę. Mógłbym się pobrudzić. Milicjanta zamurowało. Obaj wiedzieliśmy, że w każdej chwili może mnie skatować, lub zamknąć, więc dlaczego się stawiałem? Siłą wepchnął mi dowód w ręce. - Bierz i spierdalaj, bo ci zęby wybiję! Wziąłem dowód w dwa palce. Demonstracyjnie splunąłem na wizerunek orła i rzuciłem na ziemię. - Idź gówno do gówna, - powiedziałem. Odchodziłem od nich powoli, nie śpiesząc się. Przez cały czas oczekiwałem na tupot butów i uderzenie gumy, ale nic takiego się nie stało. Milicjantów formalnie zamurowało. Dogonili mnie hipisi i powiedzieli, że gliny zabrały dowód i powiedziały, że oddadzą sprawę na kolegium. Po powrocie do domu o wszystkim opowiedziałem Marii. - I co teraz? - zapytała. - Nic. Jeśli mnie podadzą na kolegium, to pójdę siedzieć. Nie ważcie się płacić ani grosza. - Do czego ci to potrzebne? - Można mnie wykończyć, ale złamać się nie dani. Nie jestem bydlęciem i nie pozwolę się już tak traktować. Jednak konsekwencji nie było. Zdaje się, że milicjanci zrobili wywiad z kim mają do czynienia i woleli wariata nie ruszać. * * * Do Monaru zagląda nowa postać. Jakub Kleryk. Tym razem od jezuitów. Był kiedyś narkomanem, ale nawrócił go nie kto inny, jak Jasio Buntownik. Jakub zielonoświątkowcem co prawda nie został, ale wstąpił do zakonu jezuickiego. Chce działać wśród hipisów i narkomanów. Od Jasia słyszał pochlebne opinie o Marii i o mnie również. Proponuje nam wspólne działanie. Maria nie odmawia, ale i nie przyjmuje propozycji. No więc padło na mnie. Parę dni goniliśmy po kawiarniach i rozpatrywali sytuację w środowisku. Ja jak dotąd interesowałem się tylko hipisami. Jakub właził w jakieś krwawe porachunki punków z gitami i w ogóle chciał przybliżać Chrystusa komu się da. Potem chciał, abyśmy razem przedstawili Prezesowi propozycję założenia w punkcie grupy modlitewnej, mającej na celu wskrzeszenie ruchu liipisów w oparciu o nauki mistrza Jezusa z Nazaretu. Wszystko to spisał w punktach i przedstawił Prezesowi. Prezes kazał porobić poprawki w tekście, bo po pierwsze słowo "hipis" jest wciąż na nieoficjalnym indeksie w PRL. Drugie - to ten Jezus z Nazaretu. Żyjemy w kraju komunistycznym, a Monar to instytucja państwowa. W ogóle dał do zrozumienia, że wolałby, aby Jakub swych planów w oparciu o Monar nie realizował. Wystąpiłem ostro w obronie Jakuba i jego sprawy. Jednak Maria i Prezes znaleźli argument, który przemówił do mnie. - Wszystko dobrze Waldku, ale przypomnij sobie grupę modlitewną księdza Daniela, w której byliśmy. Pamiętasz te wszystkie paranoje? A przecież szansa była większa niż tu. Ja miałam jednak wykształcenie psychologiczne. A w tej waszej grupie, którą chcecie założyć, należałoby oprócz modlitwy i pięknych ideałów robić normalną psychoterapię grupową. To wszystko ciężko zaburzeni ludzie. Ty masz przynajmniej tyle pojęcia o psychologii, że można ci powierzyć czasami terapię indywidualną. Nawet dobrze się spisujesz. Jakub i tego nie umie. A o pracy z grupą obaj pojęcia nie macie. - No więc Jakub działał sam, czasami zgłaszając się po pomoc do Marii, jeśli pacjent był mocniej zaburzony. Przy okazji wypytywał mnie zawsze o magię i satanizm. Byłem idiotą, że dałem mu się na takie rozmowy wyciągać, mimo smutnych doświadczeń z Jasiem Buntownikiem. Nie podejrzewałem nawet do czego on tego w przyszłości użyje! W ogóle nie wiedziałem co się w Polsce szykuje. Dojdę jednak i do tego. Na razie Jakub działał sensownie. W salce, którą załatwił u jezuitów co niedziela spotykał się z hipisami, a nawet próbował wylansować hipisowskiego patrona. Człowiek, którego do tego wybrał był już kanonizowany. Otto Simek - miody żołnierz Wehrmahtu, który, jako chrześcijanin odmówił strzelania do ludzi. Został rozstrzelany z wyroku sądu polowego. Jego grób znajduje się w okolicach Tarnowa. Jakub urządził dwie pielgrzymki do tego miejsca. Pierwsza była bardzo udana, ale druga zbiegła się z jakąś manifestacją Solidarności i została uznana za działalność polityczną. Nie bez winy byli działacze podziemia. Swoimi kanałami dowiedzieli się o naszej pielgrzymce i puścili wieści, że to ich ludzie ją organizują. Pewnie po to, by pokazać, że młodzież popiera podziemie. W efekcie milicja brutalnie nas rozpędziła. Nasi ludzie uciekli bez specjalnych obrażeń, w końcu dla nas to nie pierwszyzna. Jakub wraz z klerykami skrył się w jakimś klasztorze. Po tym wszystkim odwiedziło go dwóch panów po cywilnemu i poradziło, by przestał zajmować się młodzieżą. Dodali, że teraz księża rozrabiają na wszystkich frontach, ale niestety nie potrafią pływać... Jednak Jakub nie przestraszył się. Dalej organizował swoje spotkania. Wydawał nawet gazetkę. Dotyczyła ona głównie jego działalności i wynikało z niej, że hipisi interesują się tylko modlitwami i pielgrzymkami. Taka odmiana ruchu oazowego, ale długowłosa i dziwnie ubrana. Jakub przeczytał dwie pierwsze części mojej opowieści i powiedział, że jest nieźle napisana, ale niemoralna i niebudująca. Odradzał mi w związku z tym publikację. Cóż, moja opowieść, została poskładana z prawdziwych wydarzeń mających miejsce na przestrzeni lat 1973 - 1981 (chodzi o dwie pierwsze części), a w Ewangelii stoi jak byk, że Bóg posługuje się tylko prawdą, nie kłamstwem. Jeśli zaś idzie o przekazywanie treści tylko moralnych i budujących, to przez ostatnie czterdzieści lat coś takiego robi władza komunistyczna, a to się Jakubowi nie podoba. Jednak go rozumiem. Trudno jest przestać być fragmentem systemu. Jeśli idzie o rzeczywiste zarzuty przeciw Jakubowi, to słyszałem dwa. Po pierwsze nadawał się do rządzenia, a nie do współpracy. Po drugie, niestety zbyt mocno uzależniał od siebie pacjentów. To bardzo niepokoiło Marię. - Uzależnienie pacjenta od terapeuty jest na pewnym etapie konieczne, - tłumaczyła mi. - Ale późniejsze przerwanie takiego uzależnienia wymaga sporych kwalifikacji, by nie zaplątać się w poważne kłopoty i nie skrzywdzić pacjenta. Zwłaszcza jeśli pacjent i terapeuta są różnych płci. Większość osób od niego uzależnionych to dziewczyny i boję się, by nie doszło do tragedii. Przy jego dyletanckim podejściu do psychoterapii to wyłącznie kwestia czasu. - Tobie też zdarzały się takie problemy? - Owszem. Przy mojej pierwszej terapii. Skończyło się to małżeństwem. Ale Jakub jest zakonnikiem. * * * Wpada do nas załamana Aśka. Właśnie poinformowano ją o śmierci Henasa. Henas - stary hipis, był starym człowiekiem, gdy ja jeszcze w ruchu byłem małolatem. Włóczęga, filozof, uwielbiał piwo. Opowiadają o nim, jak na jednym z pierwszych częstochowskich zlotów milicja usiłowała rozpędzić zlot. Ludzie siedzieli wtedy na ziemi zbitym kręgiem trzymając się wzajemnie za pasy tak, że milicja nie była w stanie wyrwać z kręgu nikogo. I wtedy ci, co byli w samym środku unieśli na swych ramionach długowłosego małolata. To był właśnie Henas. Grał na gitarze śpiewając w twarze milicjantom pieśń, chyba przez siebie samego ułożoną. Jedną z pierwszych pieśni polskich hipisów: - A przecież niebo! Niebo jest dla wszystkich! A przecież wiatr w gałęziach wszystkim gra! Nie było mnie wtedy jeszcze w Ruchu. Scenę odtwarzam z opowiadań innych. Prawda czy legenda? Na ile pamiętam Henasa, mogła to być prawda. A jeśli legenda, to na tyle piękna, że warto ją utrwalić. Pamiętam Henasa jeszcze ze zlotów na początku lat osiemdziesiątych. Później przestał przyjeżdżać. Znalazł jakąś dziewczynę, zamieszkał z nią. Chodziły wieści, że był bardzo szczęśliwy. I nagle z nieznanych przyczyn powiesił się. Kruszy się stary Ruch. Ilu nas jeszcze zostało? * * * Maria pojechała z Prezesem na zebranie zarządu do Warszawy. Jest między nami umowa, że gdy wyjeżdża, to mogę sobie nocować w domu hipisów. Tak więc wziąłem z Rynku dwie hipiski. Ułożyłem je do snu w drugim pokoju. Dawniej, na poprzednim mieszkaniu, goście układali się na jednym posłaniu z nami. Oczywiście tylko ci, którzy się zmieścili. Płeć osób nie grała żadnej roli i pewnego razu Jasio Buntownik strasznie się zbulwersował, pewną sytuacją. Pierwszy szok przeżył w pociągu jadącym z Warszawy do Krakowa, gdy zobaczył, że jadę z pewną znajomą, z którą droga mi wypadła. Nie chodzi zresztą o sam fakt wspólnej podróży. Najbardziej wstrząsnął nim fakt, że nie tylko nie będę tego ukrywał przed Marią, ale nawet zabiorę dziewczynę do nas, do domu. Przecież po podróży trzeba się porządnie wyspać! Zupełnie się załamał, gdy przyszedł z nami na chatę. Na podłodze spało sobie dwóch znajomych hipów, a trzeci chrapał sobie na wersalce. Obok Marii. Spodziewał się piekielnej sceny, ale zobaczył tylko, że trąciłem delikwenta i poinformowałem, że chcę się położyć spać. Hipis grzecznie zabrał śpiwór i przeniósł się na podłogę, obok dziewczyny, z którą przyjechałem. Ja zaś, przywitawszy się radośnie z Marią, położyłem się obok niej. Jasio był przerażony. Powtarzam. Hipisi to nie chodzące cnotki. Po prostu, skoro seks nie jest u nas owocem zakazanym, tylko erotomani bez przerwy się za nim uganiają. Ale wracajmy do dwóch hipisek śpiących sobie w drugim pokoju. Nad ranem wpada milicja. Tym razem byli grzeczni. Sprawdzili dokumenty i to, czy nikt nie jest poszukiwany. Przed wyjściem ich szef pokiwał głową. - No tak. Żona wyjechała, a ty sobie od razu panienki sprowadzasz. - Ależ skąd! Widzi pan przecież, że spały w sąsiednim pokoju. - Nie opowiadaj, - uśmiechnął się porozumiewawczo. - Co byłby z ciebie za chłop, gdybyś z takiej okazji nie skorzystał. Po ich wyjściu długo medytowałem nad paranoją, w jaką skwery wpędzili swoją kulturę. Z jednej strony seks to grzech, a tak zwaną rozpustę piętnuje zarówno religia, jak i moralność świecka. Z drugiej zaś, drwi się z każdego, kto nie wykorzysta każdej okazji do radosnego świntuszenia. Każdy, kto nie pozuje na supermana, jest wyśmiewany jako idiota lub nienormalny. I dziwić się potem, że cała cywilizacja i zasady moralne skwerów są totalną paranoją! I żaden z nich nie rozumie, że u nas człowiek kocha się tylko wtedy, gdy ma ochotę, a nie zawsze musi mieć. * * * Wracam znów do pracy na Akademię. Zaczął się rok akademicki, studenci wrócili. Dostaję pracownię. Pracuję już dwa dni. Studenci zaczęli szkice, gdy okazuje się, że nie da się mnie wpisać na listę plac, bo nie mam dokumentów. Asystent jest zdenerwowany. Studenci załamani. Zaczęli już mnie rysować, a tu muszę odejść z roboty, bo nie da się mnie zatrudnić. - W porządku - mówię do asystenta. - To popracuję te dwa czy trzy tygodnie za darmo. Póki nie skończą pracy. Potem pójdę. - Ale przecież nie będziemy mogli panu zapłacić! - Toż przecież mówię, że będę pracował za darmo. Szkoda mi studentów i tyle. - Nie! Tak przecież być nie może. Pan naprawdę nie chce pieniędzy? - Chcę. Oczywiście. Ale w tej sytuacji obejdę się bez nich. Szkoda mi ludzi. Asystent poszeptał z profesorem, pogonili po biurach, kadrach i załatwili. Pracuję i jestem wpisany na listę płac na pałę na podstawie zmyślonych danych. I tak nikt nie będzie sprawdzał. Ale ja mam większą satysfakcję niż pracę i pieniądze. Pokazałem ludziom, że istnieją większe wartości niż pieniądz. Po prostu zwykła, ludzka, wzajemna życzliwość, którą w związku z sytuacją okazaliśmy sobie wzajemnie. Przy tym zagrałem na nosie wszechwładnej biurokracji. * * * Jak się pracuje, to można sobie załatwić kartki na mięso. Mogłem to zrobić wcześniej, gdy w urzędzie wydawali wkładki dla niepracujących, ale mi się nie chciało. Teraz, zachęcony przez Marię, idę. - Zgubił pan wkładkę na kartki? - pyta urzędniczka. - Nie, nie miałem jej jeszcze. - Jak to nie miał pan? - Zwyczajnie. - To skąd pan brał masło i mięso? - Znikąd, obywałem się bez nich. - To czemu pan dotąd wkładki nie wyrobił? - Wie pani, ja nie lubię chodzić po urzędach. Nie chciało mi się. - Boże! Co za ludzie żyją na tym świecie. Pan weźmie ten druk i go wypełni. Niech pan napisze, dlaczego pan wkładki nie wyrabiał, a ja ją panu wypiszę. - Co mam napisać? Prawdę? - A niech pan pisze, co chce. Jeszcze dowód od pana proszę. - Ale ja dowodu też nie mam. - Chryste Panie! Zupełnie bez dokumentów?! - Tak źle nie jest. Mam zaświadczenie z Kobierzyna o leczeniu. Tam jest moje nazwisko i adres. - Acha. To niech pan to da. Jak pan dowód wyrobi to proszę przyjść do uzupełnienia danych. W rubryce wpisałem: "Wkładki do tego czasu nie wyrabiałem z powodu niechęci do załatwiania spraw urzędowych". Pewnie do tej pory dokument ten spoczywa w archiwach dzielnicy Krowodrza. * * * Przed paroma dniami przyszła wiadomość z Białegostoku. Najbliższy przyjaciel Prezesa, stary ćpun powiesił się. Prezes jest wstrząśnięty. Wziął urlop i pojechał na pogrzeb. Po powrocie pokazuje nam rysunek, który zmarły wykonał i miał go wysłać do krakowskiego Monaru, ale nie zdążył. Przekazała go Prezesowi rodzina nieboszczyka. Rysunek jest propozycją plakatu. Na podium stoi młody człowiek w punkowskim stroju. W dole kłębi się tłum gapiów a z nieba samoloty w kształcie strzykawek zrzucają bomby w postaci tabletek. Poniżej napis po angielsku. Prezes tłumaczy go nam: "Proszę o minutę ciszy. Moje pokolenie umiera". POSŁOWIE Minął niemal rok od chwili, kiedy to wspólnie z autorem oraz kilkoma ludźmi ze stowarzyszenia TYGART postanowiliśmy wydać ponownie "Mistyków i narkomanów". Po raz pierwszy książka ta ukazała się nakładem wydawnictwa ETHOS w 1992 roku. Od tego czasu nie było wznowień chociaż cały, niemały nakład rozszedł się bardzo szybko. Ludzie z Ruchu Hipi od lat sześćdziesiątych byli stałym elementem naszego PRL-owskiego "krajobrazu". Kolorowa gromada ludzi ciągle rozpędzana pałkami przez milicję i SB. Szkalowana przez ludową prasę i telewizję. Ruch - bo tak nazywali swoją "organizację" sami hipisi, prasa nazywała wichrzycielami, długowłosymi brudasami, którzy przejmują wzorce od zgniłej amerykańskiej młodzieży zepsutej dobrobytem. Grupą kolorowych pajaców obwieszonych koralikami, nieuczących się, niepracujących, włóczęgów bez domu i przyszłości. Pamiętam hipisów z tamtych lat, głównie połowy lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jako ludzi inteligentnych, utalentowanych, i bardzo twórczych. Wśród nich było wielu studentów, a zdarzali się i ludzie z tytułem magistra. Byli to głównie ludzie sztuki: muzycy, malarze. Niejeden z tych ludzi jest dzisiaj znanym artystą. Dziś pewnie niewielu z nich chciałby ujawnić swojej przynależności sprzed lat do tej grupy. Jestem jednak przekonany, że w głębi ducha z rozrzewnieniem wspominają czasy zlotów, wspólnych eskapad w Bieszczady - kultowego miejsca polskich hipisów. To oni organizowali różnego rodzaju akcje przeciwko wojnie, totalitaryzmowi jak choćby Tadeusz Wojciech Drwal ze swoim heppeningiem "Nie strzelaj do mnie nawet dla zabawy" przeciwko zabawkom militarnym. Mieli własną gazetę pt. "Kudły". "Wydawnictwo pacyfistyczne" założone przez Lecha Hermesa dzięki któremu ukazał się pierwszy tomik poezji Tarzana i innych hipisów, którzy w tamtych czasach mogli tylko pomarzyć o wydawaniu swoich rzeczy. Działali w podziemiu przeciwko komunistom. Wielu z tych ludzi było szykanowanych przez ówczesne władze. W stanie wojennym internowanych. Wielu z nich było zmuszonych opuścić w tym czasie Kraj. Wielu z nich zostało zaszczutych przez system komunistyczny. Byli relegowani z uczelni za poglądy, pochodzenie. Jak w każdej grupie społecznej, byli wśród nich ludzie, dzięki którym Ruch ma złą opinię w społeczeństwie. Ale hipisi jednak wciąż istnieją. Znam wielu z nich. Tych "starych ludzi" jak o nich mówią małolaci z teraźniejszego Ruchu. Większość z nich nie zmieniło wyglądu - długie włosy, ubiór - świadczą o starych przyzwyczajeniach chociaż posiadają dobre samochody, własne domy i firmy nie zmienili swojego stosunku do świata i ludzi. Co roku jeżdżą na zloty do Częstochowy (od 30 lat zawsze 15 sierpnia). Nadal są twórczy. Działają aktywnie w organizacjach zajmujących się ochroną środowiska. Głoszą pokój na świecie. A ci młodzi? Swoje zloty organizują dzięki ks. Andrzejowi Szpakowi, kapelanowi Ruchu od ćwierć wieku. Sam hipis, szykanowany wielokrotnie przez władze PRL za swoją działalność duszpasterską wśród hipisów nadal co roku prowadzi setki kilometrów kolorową młodzież do Częstochowy. Wydawca