12316
Szczegóły |
Tytuł |
12316 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12316 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12316 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12316 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JERZY KRZYSZTOŃ
Obłęd
2. Przywiązany do masztu
© Copyright by Jerzy Krzysztoń 1980
ISBN 83-06-00188-5
Cóż ci powiem najpierw, co na ostatku,
skoro tak liczne są niedole, którymi
obdarzyli mnie bogowie niebiańscy?
(Odys do Alkinoosa, władcy Feaków)
...Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... MIRV-1!... MIRV-1!... MIRV-2!... MIRV-3!...
Poseidon!...
Minuteman!... Poseidon!... Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... Attention! Attention!
MIRV-ONE is
approaching!... MIRV-TWO! MIRV--THREE!... Attention! Attentionl Wnimanije!
Wnimanije!... Poseidon!
Minuteman!... Poseidon!... Wnimanije! Wnimanije!...
Jestem unieruchomiony, przywiązany do łóżka, ręce mam spętane, nogi mam spętane,
mogę
tylko poruszać głową. Słyszę ryk syreny, zawodzi, jakby zbliżał się koniec
świata, i wołam, wołam,
choć gardło mi puchnie od krzyku: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! MIRV-1!... MIRV-2!...
MIRV-
3!...Wnimanije! Attention! Wnimanije!... Słyszę huk wzlatujących samolotów,
startują do boju, aż biały
sufit wysoko nade mną wibruje i drży. Spętano mnie, ostatniego Prometeusza, bo
chciałem ukraść im
tę tajemnicę. Rozpięto mnie na skale nad morzem obojętności, przykuto za ręce i
nogi. Lecz spełniam
swoją powinność. Więc wołam: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... Pot zalewa mi oczy.
Straciłem ślinę w
ustach. Wargi są jak żużel, zeschłe i spękane. Wiem, że już za późno na
cokolwiek. Za późno na
ratunek. Znów poszła do boju nowa eskadra, głuchy warkot wstrząsnął murami, w
których mnie
zamknięto. Attention! Wnimanije! Uwaga!
Jakieś twarze krążyły nade mną, pojawiały się i nikły. Mnóstwo
nieznajomych twarzy. Panika.
Łotry, cóż oni ze mną zrobili! Związali mi ręce, abym nie mógł zasłonić oczu
przed wielkim błyskiem.
Czekałem go za oknem, czekałem go lada minuta. Pragnąłem zasłonić oczy, jakby to
było
najważniejsze, choć wiedziałem, że wyparuję wraz z żelaznym łóżkiem. Rozwiążcie
mnie, prosiłem,
rozwiążcie mnie, teraz już wszystko jedno, sami wiecie. Lecz prędzej bym diabła
uprosił. Stał tam
jeden pod ścianą koło drzwi, czarne oczy, czarne włosy i czarne insygnia na
lewej piersi, i biegał tymi
oczami w popłochu po całej sali, lecz też się nie ruszył. Samego diabła poraził
strach, a cóż dopiero
mnie. Z trwogi prężyłem się w swoich okowach, aż mi wszystkie mięśnie dygotały.
Chwytałem ustami
powietrze, aby nie zadławić się krzykiem, aby mój głos, choć ochrypłem od
nieustannego
wywoływania komunikatów, brzmiał donośnie: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! MIRV-
THREE!... MIRV-
FOURL. MIRV-FIVE!
Niebo stanęło w błysku. Płynna stal rozgorzała w całym oknie. Zdążyłem
zamknąć oczy.
Czułem, jak po skórze murów przebiegło frenetyczne drżenie. Ale los Jerycha
ominął tę kaźnię, na
którą mnie skazano: ściany nie runęły z hukiem w dół ani strop mnie nie
przywalił. Eksplozja nastąpiła
dość daleko. Daleko, lecz wystarczy. I przypieczętowała mój los. Związany pod
samym oknem, nie
osłonięty ni kawałkiem muru, wystawiony na każdy kaprys promieni. Jeśli o mnie
chodzi, było już po
wszystkim. Lecz atak trwa. Atak się wciąż nasila. I nie mam co więcej myśleć o
sobie, muszę wołać do
ostatniego tchu: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! Attention! Wnima-nije! MIRV-ONE!...
Wołam z wielką
siłą, mój głos rozsadza ściany tej dużej sali, grzmi jak dzwon, niedługo
rozsadzi mi głowę.
Jakaś kobieca twarz nachyla się nade mną. Nie znam tej kobiety. Coś do
mnie mówi. Nie
rozumiem, czego chce. Przeszkadza mi. Mam coraz pilniejsze komunikaty. Idzie
cała chmara rakiet z
gigantycznymi głowicami! Przerywam na sekundę wywoływanie komunikatu i rzucam
jej prosto w
twarz: - Nic nie rozumiesz, idiotko? Zostałem napromieniowany. Mam leukemię.
Stan beznadziejny. -
Ach, tak! - mówi. Dopiero się ocknęła. Nosi biały czepek. Ma ochotę pogłaskać
mnie po policzku.
Syczę przez zaciśnięte zęby: - Won, bo ugryzę! - Natychmiast ucieka. Pozbyłem
się jej i wiem, że
przez ten czas - fatalnie stracony czas - co najmniej trzy głowice musiały dojść
do celu, kilka milionów
istnień straciło życie. Gdybym mógł choć pomasować szyję, może by to ulżyło
mojemu opuchłemu
gardłu. Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... KOMA 3! KOMA 3! KOMA 3!... Zdaję sobie
sprawę, że
popełniłem błąd, ale nie wiem - jaki, zasadniczy błąd w komunikacie, na pewno to
nie tak, to nie ten
szyfr, ale jestem zmęczony, tak bardzo zmęczony, zwijam się w tych pętach tyle
godzin, nie zliczę już,
ile długich godzin, pęta wpijają mi się w nadgarstki i powyżej kostek u nóg,
stopy mi obrzękły, dłonie
puchną, a tu trzeba krzyczeć na cały głos, żeby moje wołanie dotarło... Uwaga!
Uwaga! I znów mi
przeszkadzają.
To ona wraca, ta młoda kobieta. Trzyma w ręce szprycę z długą igłą.
Podnosi ją do góry,
widzę, jak naciska tłoczek i z igły spadają dwie, trzy kropelki. Ona nic nie
mówi. Ani słowa. Ale ja
wiem. Nie chce, abym się męczył i zdychał czekając, aż zbieleje resztka moich
czerwonych ciałek.
Zimny dreszcz przechodzi mi po plecach, ale to już wszystko, podziwiam tę
kobietę, że zdobyła się na
taki miłosierny czyn. Chcę w ostatniej chwili życia wynagrodzić jej moje
poprzednie grubiaństwo, ale
nie umiem tego zrobić, brak mi słów, więc tylko sam podtykam, o ile mogę w tych
pętach - swój
pośladek pod ten coup de grace. Ukłuła i długo piekło. A potem obdarzyła mnie
pożegnalnym
uśmiechem, abym go zabrał na tamten świat. I wtedy dopiero dojrzałem, jakie
piękne z niej było
stworzenie. Językiem poruszałem z trudem najwyższym, ale zaglądając jej w oczy
powiedziałem z
dna melancholii: - Coup de foudre, madame. Szkoda, że spóźnione o całe życie. -
I to były ostatnie
moje słowa. Zamknąłem oczy, głowa mi opadła na mokrą od potu poduszkę. Syrena
alarmowa już nie
wyła. Uświadomiłem to sobie bez żadnej ulgi ni radości. A potem mnie nie było.
...Nie wiem, gdzie jestem. Budzi mnie krzyk. Zasypiam. Budzi mnie wrzask i
przeklinanie.
Zasypiam. Budzi mnie lament. Spoglądam w prawo, spoglądam w lewo. Mogę wykonywać
tylko ruchy
głową. Znajduję się między dwoma rzędami łóżek zestawionych tak ciasno, że nie
potrafię ich zliczyć.
A na każdym leży taki sam nieszczęśnik, tak jak ja przywiązany za ręce i nogi do
łóżka. Dlaczego?
Zastanawiam się nad tym i nie umiem znaleźć odpowiedzi. Wszyscy obróceni do mnie
stopami, które
sterczą spod białych prześcieradeł. Widzę brudne, spękane pięty. Wrzeszczą,
płaczą, krzyczą, jęczą,
przeklinają. Raptem cisza. I znowu czyjś ryk. Niektórzy daremnie szarpią się w
więzach. Podnoszą się
na łokciach.
I patrzą przed siebie strasznym wzrokiem. Nie poznaję żadnej twarzy. Nie wiem,
gdzie jestem. Nie
rozumiem, jak się tutaj znalazłem. Daremnie wytężam pamięć. Ani przez chwilę nie
mam tej pociechy,
że to sen. Wrzaski są rzeczywiste. Pęta są rzeczywiste. Włosy nie jeżą mi się na
głowie, bo są
zlepione gorącym potem.
...Najgorzej, kiedy płaczą. Nie trzeba płakać. Przynajmniej moich łez nikt
tu nie zobaczy. Moje
łóżko, wystawione jak na pokaz, stoi w samym środku, na samej osi sali,
wciśnięte między dwa rzędy
łóżek, za sobą mam okno, przed sobą daleko drzwi. Za dnia boję się podnieść
głowę, bo zza okna
mogą mi strzelić w kark. Nie wiem, kto tam czatuje. Jestem tak spętany, że nie
mogę obejrzeć się za
siebie. Wysoka sala ma zupełnie nagie ściany. Ze stropu zwisa biała kula, która
nie gaśnie przez całą
noc, mży sinym światłem. W dzień odbijają się w niej dwa krzyże okien.
Cmentarne. Krzyże na
grobach poległych. Widzę te gruzy na szczycie, gdzie wróg twój się kryje jak
szczur. Godzinami nie
odrywam oczu od tych krzyży. To mi pomaga wytrwać. Naprzeciw mnie prostokąt
drzwi. Nigdy się nie
zamykają, są stale otwarte. Więc może to tylko futryna, w której świetle
przesuwają się dziwaczne
postacie, jacyś rozczochrańcy i przebierańcy, krążą tam i z powrotem. Trochę za
daleko, aby im się
przyjrzeć. Niektórzy zaglądają do sali, gapią się z rozdziawioną gębą albo
obelżywym zadowoleniem,
zacierają ręce i odchodzą z chichotem. Pod drzwiami całkiem na biało, tylko z
czarnym znamieniem
na piersi stoi ten sam diabeł z kruczym włosem i kruczymi oczami, które biegają
nieustannie, jakby
chciał inwigilować każdego ze spętanych podopiecznych w swoim departamencie.
Słychać trzy głuche
uderzenia, jakby ktoś stukał szczotką w podłogę. Ale wiem, że to on tak wali
kopytem. Zaraz błyśnie
zębami i smolistym pazurem wypisze na ścianie - Mane, Thekel, Fares.
...Tenże diabeł podchodzi do mnie z talerzem i wtyka mi łyżkę do ust. Zaciskam
zęby. Oblewa mi
podbródek i szyję. Coś tam perswaduje. Mamrocze po swojemu. Nie słucham go. Znów
podtyka
łyżkę. Kręcę głową w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Nie mi nie może zrobić, bo
w jednej ręce
trzyma talerz, a w drugiej łyżkę. Musiałby wezwać kogoś do pomocy. Niech,
spróbuje. Mam mocne
szczęki. Kiedy je ścisnę, nikt ich nie rozewrze. Trismus jak u buldoga. Choć
spętany i skazany na ich
łaskę, wygrałem! Zbyt długo nie będą się znęcać nade mną. Nie pozwolę
podtrzymywać się
pokarmem, aby dłużej dogorywać. Oblany zupą, choć szyja swędzi i piecze, a
wytrzeć tego nie mogę,
cieszę się, bo wygrałem. Diabeł zabiera talerz, rezygnuje, odchodzi.
...Jest ranek. W moich nogach stoi jeszcze jedno łóżko. Nie wiem, czy było tam
przedtem, lecz
go nie zauważyłem, czy też zostało dostawione, czego również nie spostrzegłem. W
każdym razie
jest. Więcej tych prokrustowych mebli do tego pomieszczenia wcisnąć się nie da,
bo muszą to być
ciężkie, żelazne łóżka, do których da się przywiązać silnego mężczyznę, żeby ani
drgnął - zrobiło się
tak ciasno, że możliwości tej celi zostały wyczerpane. Więc może na tym skończą
się prześladowania.
Widać, że nie mają już miejsca pod dostatkiem. Przy tym nowym łóżku stoi
szpakowaty jegomość w
piżamie w białe i niebieskie pasy. Jest to jedyny człowiek w tym towarzystwie,
którego nie spętano!
Kapuś? Przyglądam mu się bacznie. Skąd ja znam tę twarz? Stoi zwrócony do mnie
profilem.
Wyraziste rysy, wyrafinowanie i ta nieco brutalna szlachetność. Męczę się, skąd
ja go znam. I
odgaduję nareszcie. To markiz de Sade! Jakże mogłem go nie poznać od pierwszego
wejrzenia.
Nie wiem, czy z takim skupieniem spożywa właśnie śniadanie, czy też celebruje
czarną mszę. Godnie,
z dostojeństwem, oburącz podnosi kubek, tutejszy kielich, w którym dokonało się
przeistoczenie. Hic
est enim calix sanguinis mei. Przytyka go do warg i sączy w wielkiej ciszy, bo
nikt akurat nie
wrzeszczy. Jakby wyczuli w swoim poniżeniu, krzywdzie, rozpaczy i trwodze, że on
za nas wszystkich
składa ofiarę. Nie znajduję w pamięci żadnej modlitwy, więc tylko patrzę i w ten
sposób uczestniczę.
Odstawia kielich. I sięga po chleb. Więc na odwrót! Czyżby zapomniał? Pojmuję,
że nie zapomniał,
tylko odprawia wedle własnego obrządku. Z wielkim dostojeństwem. Przymknąwszy
oczy przełyka
kęsy Ciała Pańskiego, popija Krwią, to uszczknie Ciała, to łyczek Krwi. Z
wielkim namaszczeniem,
skupiony, jakby nie istniało nic prócz ofiary dokonującej się na oczach
potępieńców. I tak zostaliśmy
odkupieni, ku chwale bożej, lecz bez większego pożytku. Nie umiem po francusku.
A chciałbym do
markiza zagadać. Bieda. Nic mi nie przychodzi do głowy prócz: cherchez la femme.
Ale taka aluzja do
jego sławnych upodobań byłaby grubiańska. Marsylianki też mu nie zaśpiewam.
Próbuję się
uśmiechnąć, lecz mięśnie nie są mi posłuszne. Czuję, że twarz mam nie swoją.
Dawno już to czuję.
Drętwą, całkiem z drewna. Więc mówię tylko, bez uśmiechu, aby spełnić swoje
pragnienie odezwania
się do markiza: - Je ne parle pas francais, monsieur. - Markiz kiwa głową. To mi
wystarczy. Jest
przyjazny. Zamykam oczy z ciepłą satysfakcją. I wystawiając głowę z tej beczki
dziegciu chwytam na
język kroplę miodu. Znalazłem się bądź co bądź w ciekawym towarzystwie.
...Nie wiem, który to dzień ani która noc tego pandemonium. W samym rogu płowy
wyrostek z
czupryną tak zmierzwioną, jakby nigdy nie znała grzebienia, znów podrywa się na
łóżku i woła: O,
Boże kochany! O, w dupę jebany! Jednym tchem. Nic innego nie woła. Tylko to. Śpi
albo leży bez
ruchu, a potem podrywa się znienacka, na ile pęta pozwalają, i woła. Słychać w
tym jego wołaniu
nieprawdopodobne rozczarowanie, zawód głębszy niż czeluście piekieł. Ma tylko tę
swoją skargę.
Clamavi ad Te, Domine. Pragnienie mnie męczy bez ustanku. Na wargach mam Saharę
spękaną od
spiekoty i suszy. Wytężam cały swój upór, aby nie wołać pić. Nie przyjmę od tych
sukinsynów niczego,
choćby mi podali gąbkę nasyconą octem. Najgorsze jest to, że żaden nie przebije
mnie włócznią,
abym prędzej skonał. Cieszy ich, że będę dogorywał długo i do syta, aby ich
zadowolić. ,
...Cuchnę. Swędzi mnie całe ciało. Nic mu nie mogę ulżyć przywiązany za ręce i
nogi, unieruchomiony
na wznak. Plecy swędzą najgorzej. Usiłuję trzeć plecami o łóżko. Na nic, więzy
trzymają za mocno. I
zimno mi. Strasznie mi zimno. Pewnie dlatego, że w tych pętach krew przestała
krążyć jak należy.
Pęcherz mam wypełniony po brzegi. Opróżniam go. I oto czuję cudowne ciepło.
Błogosławię tę chwilę.
Nareszcie się ogrzałem. Pławię się w tym Adriatyku. Przymykam oczy, płynę na
wznak, właściwie
unoszę się na powierzchni nie ruszając ni ręką, ni nogą, tak jak można to robić
w tym przepięknym
morzu i chyba w żadnym innym na świecie. Cykady grają jak oszalałe i pewnie
przyjdzie jugo. Lecz
klimat się zmienia, przychodzi nie jugo, tylko paskudny ziąb. Marznę i pomału
sztywnieję z zimna.
Tymczasem podchodzi do mnie drugi diabeł. Oprócz tego małego czarnego jest też
drugi -
gruby i kędzierzawy, z wywiniętą górną wargą, tak że widać różowe mięso. Nie
wiem, który jest
ważniejszy, choć ten kędzierzawy już siwieje. Wymieniają się. Raz jeden ma nas
na oku, raz drugi.
Gardzę obydwoma. Są to nędzni służalcy na żołdzie naszych ciemiężycieli.
Kędzierzawy zamierza
okryć mnie kocem, który się zsunął. Niepotrzebna mi ta wredna łaska. Dotyka
prześcieradła, szczerzy
zęby, górna warga wywija się pod sam nos. I parska, słyszę to wyraźnie: -
Zeszczała się cholera! -
Jest to dla mnie tak obelżywe, że poprzysięgam mu zemstę po sam grób. Przyniósł
ceratę i wcisnął ją
pode mnie, pod same plecy. Wiedziałem już, jak się na nim odegrać. W tym
upokorzeniu, gdy
myślałem, że język sobie odgryzę z bezsilności, przyszło mi do głowy to, co mam
zrobić. Łatwe to nie
będzie, ale umiem się zawziąć, bo nic mi w życiu łatwo nie przychodziło.
Musiałem tylko poczekać, aż
nastanie wieczór. A był już blisko, bo kędzierzawy zaczął odżywiać skazańców,
przyniósł kubki i
chleb. A ci, oszołomieni narkotykami, które im wstrzykiwano do najrozmaitszych
eksperymentów,
nieświadomi, że przedłużają sobie męki odwlekając agonię, sycili swój głód i
dawali się karmić
posłusznie. Odurniali, nieszczęśni potępieńcy. Aż kędzierzawy diabeł mruczał z
zadowolenia. Mnie też
chce nakarmić. Mówię do niego krótko: - Won, ty czarci chwoście! - I odwracam
głowę.
Nie spróbował przemocy. Odszedł. Zdaję sobie sprawę, że mogę być od nich
silniejszy. Widzę przed
sobą markiza. Czarną mszę celebruje z rana, gdy wstaną zorze, a wieczorem zjada,
co mu tam
dadzą, pospiesznie, z roztargnieniem, zatopiony w myślach, całkiem nietutejszy;
gdyby wiedzieć, co
się tam dzieje w jego wyobraźni! Bardzo jest milczący, czego się, dalibóg, nie
spodziewałem.
Rozumiem, że krzywdzili go całe życie i nadal go krzywdzą, choć zdjęli mu pęta,
jemu jedynemu. Ale
któż miał uprawiać sztukę pięknej konwersacji, jeśli nie on? I taki milczek się
z niego zrobił. Raptem
spoziera na mnie, rozgląda się, czy cerber nie widzi, po czym podchodzi
ukradkiem, podnosi mi głowę
i daje się napić ze swojego kielicha. Takiego trunku nigdy już w życiu nie
zaznam. Nigdy nie byłem tak
spragniony. Ośmieliłem się wypić nie więcej niż trzy łyki, które ugasiły we mnie
płonącą Saharę,
wróciły mi świeżość i przytomność umysłu, który już się mącić poczynał.
Oderwawszy usta od kielicha
szybko pocałowałem markiza w rękę, a on się żachnął, lecz nie rzekł ni słowa. -
Merci, monsieur -
powiedziałem. Ciemne oczy spoglądały na mnie chwilę. A ja usiłowałem przypomnieć
sobie tę nazwę.
Bo to byłby klucz do zagadki, gdzie jestem? I co tu robię? - Charenton,
monsieur? - pytałem
gorączkowo. - Charenton? N est-ce pas? - Nic nie odpowiedział. Lekko zmrużył
oczy, jakby pragnął
się uśmiechnąć, i natychmiast oddalił się w milczeniu. Więc ani nie potwierdził,
ani nie zaprzeczył, i
nie dowiedziałem się, czy jestem w Charenton, gdzie niegdyś, dość dawno temu,
zamknięto markiza. I
okazało się, że trzymają go do tej pory.
Wkrótce jaskrawe światło zgasło i kula u stropu zamieniła się w sinawy księżyc
zawieszony nad naszą
celą. Nadeszła pora mojego działania. Postanowiłem uwolnić z więzów prawą rękę i
wiem, że muszę
tego dokonać. Kędzierzawy cerber daleko. Widać go jak na ekranie w jasnym
prostokącie drzwi.
Siedzi aż na korytarzu, oparł sfatygowane nogi na drugim krześle, wypoczywa.
Może i drzemie. Tam
się ostro świeci na korytarzu, więc przysłania oczy. Niech śpi. Nadgarstek mam
spętany dwoma
pasami z płótna, ściąga je gruby węzeł. Są to jakby dwie pętle ściskające rękę.
Staram się zwinąć
dłoń i próbuję, czy nie da się jej z pętli wyciągnąć. Mozolna robota, kręcę
uporczywie ręką i coś
zyskuję, bo okazuje się, że pasy są nieco ustępliwe, trochę elastyczne, i nie
jest z moją ręką tak źle,
jak z wielbłądem w uchu igielnym. Posapując i pocąc się z wysiłku, marzę już o
tym, że
wyswobodzoną ręką pomasuję wreszcie twarz, która mi obrosła szczeciną i świerzbi
mnie okrutnie.
Pracuję wytrwale, bez żadnej szarpaniny, z zaciętym, zimnym uporem. Raptem
czuję, że doszedłem
do kresu szczęścia i ani odrobiny dalej, ręka uwięzła w pół drogi; w najgrubszą
część dłoni, przed
kostkami palców, pasy wpiły się tak mocno, że nie ma mowy, aby pętla puściła.
Zastanawiam się, co
robić. Być może uda mi się sięgnąć do pętli zębami. Próbuję wyginając grzbiet,
aż trzeszczy. I udało
się! Teraz staram się, chwyciwszy ją w zęby, ściągnąć z dłoni. Szarpię. Znów
szarpię. Daremnie.
Jestem już bardzo zmęczony, pot zalewa mi oczy, ale nie ustępuję. Urodziłem się
uparty i uparty
umrę. Ciesz się, że nie masz sztucznej szczęki. A przy tym głupiś. Nie szarp
dalej pętli. To nic nie da.
Weź się do węzła. Wbijam zęby. Cholernie mocno zaciągnięty. Wargi mnie bolą i
pieką od szorstkiej
tkaniny, z której zrobiono to świństwo do wiązania prześladowanych. Muszę
odpocząć. Lecz
zawziąłem się, nie będę odpoczywał, dopóki nie skończę. Nic się nie zdziała
żadną improwizacją, to
jest robota na solidne godziny. I gniew nie pomoże, gniewu trzeba się
wystrzegać. Przestałeś być
bezwolną kukłą, przyszpiloną do tego śmierdzącego łóżka, masz męskie zadanie,
wreszcie możesz
działać.
Cerber daleko, siedzi, jak siedział, od godziny czy dwóch podrzemuje w krześle
na korytarzu. Przed
jego wzrokiem osłania cię drugie łóżko, poduszka, na której spoczywa szlachetna
głowa markiza de
Sade. Niesamowite - wszyscy śpią, nikt nie wrzeszczy. Nawet płowy wyrostek nie
odwrzasnął ni razu
swojej antyfony. Niesamowite. Co za cisza. To tylko mnie łomocze w skroniach.
Mam mocne zęby i
mocne szczęki. Twardy kark. Ufam im i moja ufność zostaje nagrodzona. Węzeł
zaczyna się
rozluźniać! Czuję to, gdy napinam wszystkie mięśnie szyi i ciągnę go zębami z
całych sił, aż mi głowa
konwulsyjnie dygocze. Mam cię, draniu. Teraz już mam cię na pewno. Nic mi nie
zrobisz. Jesteś w
mojej mocy. Utyrałem się przy tobie jak katorżnik. Gorzej niż stary człowiek z
wielką rybą. Trzymam
cię zębami. Już mi nie umkniesz. Może pokonałeś wielu, ale nie mnie. Jeszcze
szarpnę cię z tej
strony. I z tej. A teraz z tej. Robię z tobą, co zechcę. Myślisz, że się nie
poddasz? Zaraz zobaczymy,
kto prędzej ducha wyzionie! Mam kły jak pies. Teraz się przestraszyłeś! No i to
będzie twój koniec...
Wbiłem w niego zęby, szarpnąłem i - puścił! Przepadł! Zniknął! Przestał istnieć!
Pętla osunęła się z
mojej dłoni. Mam wolną, cudowną, oswobodzoną rękę! Muszę się nacieszyć. Chowam
ją pod koc, a
przedtem zwisające aż na podłogę luźne pęta też pod kocem ukrywam, i wołam jak
na majówce - hop!
hop! Hop! Hop! Kędzierzawy diabeł ociężale podnosi się z krzesła na korytarzu i
czochrając się
podchodzi do mnie. Nachyla się nad moim łóżkiem i patrzy. A wtedy haps! Chwytam
go za jajca.
Ryknął wniebogłosy. Nie pamiętam, co wyczyniał z moją ręką. Miał nade mną
przewagę, bo w trzech
czwartych byłem przecież spętany. Przywiązał mnie tak mocno, że nie mogłem
zipnąć, bo jeszcze
dwoma pasami skrzyżowanymi przez pierś przytroczył mnie do wezgłowia. Paskudnie
mnie przeklinał.
Tak paskudnie, aż mnie przekonał, że co poprzysiągłem, tego dokonałem, była to
na pewno udana
zemsta.
...O brzasku zabierają z naszej celi markiza de Sade. Cerber - szkoda, że mu nie
oberwałem
męskości - musiał wczoraj zauważyć, jak ten dobry człowiek ukradkiem dawał mi
pić. I łotr doniósł o
tym władzom. Kary są tu bezwzględne. Wiem, że prowadzą markiza na stracenie. Cóż
za ironia.
Uchronił się od gilotyny, żeby doczekać się komory gazowej. Ponagla go dwóch
siepaczy. Ale co to
znaczy urodzenie i esprit! Markiz trzyma się godnie, a jego męski spokój przeczy
tym wszystkim
kalumniom, które zawsze na niego ciskano. Tylko trochę się garbi. I wychodząc
stawia drobne kroczki.
W drzwiach przystaje. Odwraca się, aby skinąć mi głową i posłać pożegnalne
spojrzenie. Cóż to za
wielkie, ciemne oczy. Widzę jego sylwetkę na tle wysokiego okna w korytarzu, a w
oknie tym kraty. I
wołam do niego: - Vive la mort! Au revoir, mon frere!... Vive la mort! -
Natychmiast chwytają go pod
ręce i wloką tam, skąd się już nie wraca.
...Coś niedobrego dzieje się z moim sercem. To galopuje, to zamiera. Staram się
myśleć o czymś
innym, aby nie wsłuchiwać się w ten karkołomny rytm, bo mi straszno. Bardzo
przejąłem się
markizem. Ale to nie tylko to. Odkryłem mianowicie, że my tu wszyscy jesteśmy ze
sobą powiązani -
to znaczy: nie tylko przywiązani do łóżek, ale związani ze sobą w jeden
współzależny organizm,
połączone arterie, żyły i tętnice, ilu nas tu jest, i jeśli któremuś skacze
ciśnienie, to i mnie krew uderza
do głowy, a gdy któryś mdleje, to i mnie całego obezwładnia słabość. To pewnie
sztuczka tych
uczonych - nie znam gorszych łajdaków - którzy tu na nas przeprowadzają sobie
wiadome
eksperymenty, aby później zbierać nagrody i doktoraty honoris causa poczęte z
naszego cierpienia.
No bo przed chwilą zdarzyła się rzecz taka. Skazaniec z trzeciego łóżka na lewo
poderwał się w
więzach w wielkiej trwodze. Nie widziałem, żeby ktoś miał tak nabrzmiałe żyły na
szyi i czole. I tak
purpurową twarz od uderzenia krwi, aż siną. A oczy całkiem na wierzchu, do tego
stopnia
wybałuszone, że szukałem wzrokiem stryczka, jakby to był wisielec. I w tejże
chwili pojąłem, że to
serce tego biedaka nie wytrzymuje i lada moment rozpęknie się jak nadepnięty
pomidor.
Postanowiłem go uratować. Błyskawicznie przesłałem mu swoje serce. Podłączone do
jego arterii
pracowało tam w nim. A ja znalazłem się na krawędzi życia i śmierci. Z pustym
miejscem w klatce
piersiowej. To było straszne. Mój krwiobieg zamierał i wiedziałem, że lada
chwila zaczną się
nieodwracalne zmiany w moim mózgu. Liczyłem sekundy patrząc z rozpaczą na
tamtego, który powoli
przestawał rzęzić. I wracał do siebie, ale czy starczy mu przytomności, żeby
zrobić to, co trzeba? Czy
w ogóle przyjdzie mu to do głowy? Może to zwykły jełop, za którego oddam życie.
Dobrze mi tak, bo
nie z miłosierdzia pospieszyłem mu z pomocą, tylko chciałem zagrać na nosie tym
skurwysyńskim
uczonym. I doigrałem się. Zaczynam tracić świadomość. Jest już zimny pot na
całym ciele. Liczba
sekund poplątana, tracę rachubę. Szczękam zębami. Zaczynają się drgawki. Vacat w
mózgu. Tracę
tamtego z oczu. Nic nie widać. Jeszcze kilka mrugnięć powieką i - adieu. Ale to
był nie w ciemię bity
facet. Tylko trochę ryzykant. W ostatniej chwili mojej agonii - zwraca mi
pożyczkę. Łomotnęło mi w
piersi jak dzwon. Bim-bam. Żyję! To się nazywa solidarność. Spoglądam na
tamtego. Jest bardzo
zmęczony, ale mruga do mnie okiem i bez słowa osuwa się na poduszkę. Dalibóg,
udało nam się
spłatać uczonym takiego psikusa, o jakim w swojej pysze nawet nie śnili.
...Skwierczę z pragnienia. Markiz dawno poszedł do gazu i nie ma kto mi podać
kropli wody.
Bo od tych bydlaków - obu tych diabłów poprzebieranych w białe fartuchy - nie
przyjmę niczego. Ten
mały czarny okazał się niby łaskawszy niż ten z wywiniętą wargą, bo uwolnił mnie
dzisiaj od tych
dwóch dodatkowych pasów pod szyją, którymi Wredna Warga związał mnie za karę za
to, że chciałem
mu oberwać bindasa. Gardzę tą łaskawością, choć mi trochę lżej. Mogę wreszcie
unieść się na
łokciach, żeby plecy choć odrobinę od leżenia odpoczęły. Pot na mojej twarzy
zastyga, znów się
zjawia, znów schnie, a zarost, do którego nie jestem przyzwyczajony, bo miałem
zwyczaj golić się
starannie, świerzbi niemiłosiernie. Pocieram policzki o wiecznie wilgotną
poduszkę. O niczym innym
nie marzę, tylko żeby przed śmiercią wymasować dobrze twarz własną ręką. Jedynie
tyle chciałbym
mieć od życia, ale przeczuwam, że nawet tego nie dostanę. Nie jem nic. Ale nie
odczuwam już głodu,
głód we mnie zasnął i śpi tak, że nic go już nie obudzi. Sęp wcale nie był
najgorszy. Wyżerał wątrobę
temu biedakowi, to prawda. Ale najgorsza była inna rzecz. Prometeusz cuchnął pod
niebiosa tak
samo jak ja. Dla przywykłego do czystości Greka to właśnie była męczarnia. Więc
nie jem nic, bo
naprawdę trzeba to skrócić. Chyba już niedługo. Spotkam się z markizem. Położymy
się na skraju
winnicy i będziemy patrzyć, jak śniade dziewki zrywają do kosza kiście muskatu.
A jeśli się nie
spotkam, też dobrze. Wszystko dobre, co się raz na zawsze kończy. Byle prędzej.
Vive la mort.
...Tej przemocy nie mogę się przeciwstawić, przywiązany do łóżka. Przechylają
mnie na bok.
Przytrzymują. I smalą igłę w pośladek. Nie raz ani dwa, już ze sto razy albo i
więcej. Jestem dla nich
żywą kukłą. Uczą się na mnie robić zastrzyki albo przeprowadzają doświadczenie,
ile iniekcji, mówiąc
ich językiem, może wytrzymać skłute ciało. Wreszcie - nie mam na czym leżeć.
Pech chce, że przy
leżeniu bez ruchu na wznak najważniejsze są plecy, kark, no i właśnie
sempiterna. Tymczasem przez
nich gołą dupą usiadłem na jeża. Ledwie się odrobinę poruszę, dźga mnie taki
ból, aż mi świeczki w
oczach stają. Nie poskarżę się tym sukinsynom. Nie dam im żadnej satysfakcji. Do
wbijania igieł są tu
same diabliczki. Młode. W białych fartuchach, w białych czepkach z czarnym
paskiem. Że to niby
klinika! Ale jeśli klinika, to bardzo podejrzanego autoramentu. Wszystko to
oczywiście kamuflaż. Lecz
mnie takimi sztuczkami nie zwiodą.
...Dokonuję odkrycia, od którego robi mi się słabo. Rozpięty jak łotr na tym
krzyżu łóżka czuję,
że nic już nie osłodzi mojego przewlekłego konania. Bo miałem jeszcze szczyptę
nadziei. Ukradli mi
ją. Tak, liczyłem na ratunek. Na pewną interwencję międzynarodowego kalibru.
Miałem prawo na nią
liczyć. Spodziewać się, że nastąpi. Przyszła kryska, pora mi umierać, a okazuje
się, że nie znam
życia, całej jego przewrotności. Bo oto patrzę i dech mi w piersi zamiera... Na
trzecim łóżku w prawo,
rozpięty jak drugi łotr zwisa z przechyloną głową - mój Dostojny Rozmówca! Ta
sama twarz. Ta sama,
tak jak ją sobie wyobrażałem! Teraz już ochłonąłem z szoku i łatwiej mi to
znieść, choć pogodzić się
nie sposób. Dziwię się, że jest dość młody, na pewno młodszy ode mnie. To
właśnie zdolniejsze,
inteligentniejsze od nas pokolenie, którym wojna nie tyrpała. Więc pojmali Go,
tak jak mnie. Jeśli On tu
jest, to znaczy... Na litość boską, trzeba rozejrzeć się po celi... Zaiste
wpadło całe kierownictwo
Międzynarodówki Mózgów! Nie docenili przeciwników. Tak się kończy, kiedy
intelektualiści biorą się
do wielkiej polityki. Świat jest w całkiem innych rękach. Teraz już nie mam
wątpliwości, wiem, gdzie
jestem. I pojmuję, czemu służą te wszystkie tortury. Ale nie wydobędą ze mnie
niczego. Wkrótce
umrę. Nie dowiedzą się nigdy, że mieli w swoich rękach Tajnego Agenta Dobrej
Woli.
...Sen nie sen, jawa nie jawa, pół ta, pół tamta strona, pół życie, pół śmierć.
Ni noc, ni dzień. Czas
umiera, ja umieram. Rozgryzłem wargę. Ssałem krew. Nie gasi pragnienia. Wargi
mam zwęglone.
Niektórzy z kierownictwa załamali się i wyją. Ja nie będę. Dostojny Rozmówca
udał, że mnie nie
poznaje. Oczywiście dopiero tutaj spotkaliśmy się twarzą w twarz. Jeśli teraz
chce zachować
konspirację, będę posłuszny. Wie, co robi. Ten człowiek ma klasę na pewno. Ani
jedno słowo nie pada
z jego ust. Tak trzeba. To najlepszy sposób na prześladowników,
Oberteufelfiihrerów w białych kitlach.
Niedługo będzie z nami koniec. Jeśli ktoś czepia się życia za wszelką cenę, nie
szanuje siebie.
Obraziło mnie moje życie i nawet nim nie pogardzam, choć miałbym rzeczywiste
prawo, po prostu
zbytek łaski, obejdę się bez niego, jest mi zbędne. Tylko szkoda, że
przegraliśmy taką wielką stawkę.
My obaj. Dwaj łotrzy. Przywiązani za ręce i nogi, wisimy nad ziemią, która nas
się wyrzekła. Nikt tam
w dole nie płacze, tylko gawiedź pstra i poprzebierana jak na karnawał zagląda
nam w twarze i
chichocze. A jeden gruby i zwalisty, z wypiętym gołym brzuchem, istny olbrzym,
widzę go w dole pod
moimi stopami - i ty go widzisz, mój bracie łotrze - nażarł się i czka. Nie
uświadczysz drugiego tak
plugawego człowieka. Jego karnawałowe spodnie nie dopinają się na tym opasłym
cielsku, wyziera
skosmacone podbrzusze. A obok, spod jego łokcia, wyskakuje pomarszczony
staruszek z chytrym
oczkiem i cmoka w kółko: te-te-te-te-te. I jeszcze wypełza karzeł bez ręki, też
się dziwuje i gębę
otworzył. Dopisała nam publiczność, mój bracie. Mamy, dwaj łotrzy, dla kogo
wisieć. Dajemy im zacne
widowisko z naszego dogorywania. - O, Boże kochany! - To nasz antyfoniarz. Co to
znaczy trafne
słowo w trafnym miejscu. - O, w dupę jebany! - Słyszysz, bracie? Aż nasz
kędzierzawy oprawca,
Oberteufelfułirer z wywiniętą wargą, klaszcze w ręce. Wiem, bracie. Może i
zawsze tak było. Nikt się
nie domyślił, że to dwaj łotrzy chcieli odkupić świat. Spij, bracie. Ja też oczy
zamknę. Niechaj z nami
zostanie to, co zawsze było. Wściekłość i wrzask. Fuck them all.
...Skoro mają aż tyle zastrzyków, to wreszcie znajdą i ten, który wbiją mi
prosto w serce.
Zwykły fenol. Dawno wypróbowany, bardzo skuteczny. Niedrogo kosztuje. Zrobią to
wkrótce, bo tyłek
stał się nie do użytku, więc chyba ich eksperyment: liczba iniekcji na centymetr
kwadratowy ciała,
dobiega końca. Nie miejcie pretensji, kochani, że mydło nie będzie zbyt tłuste.
...Jeśli to śmierć zagląda mi w oczy, to niechaj będzie uwielbiona. Spływa cała
w bieli tak
czystej i lśniącej, aż mrużę powieki. Pochyla się nade mną młodziuteńkie liczko
cudownej,
rafaelowskiej urody. Zwiastujesz mi śmierć, Cherubinku-Serafinku? No i czegóż
tak na mnie
spoglądasz? Z takim strapieniem. Nie pasuje ten frasunek do twojej
brzoskwiniowej buzi ani do oczu
twoich. Płomyczku młodości, skąd się tutaj wziąłeś! Wstrzymam oddech, bo lękam
się, że cię
zdmuchnę... - Pan mnie słyszy? - szepcze. - A jakże! - odpowiadam. - Witaj,
Cherubinku-Serafinku!
Witaj mi, witaj. Jesteś prześliczna... - Czerwieni się po same pukle
kasztanowych włosów. - Dziękuję
panu, ale proszę tak do mnie nie mówić... Mam dla pana dobry bulion. Nakarmię
pana, zgoda? -
Bulion? Co tu ma bulion do rzeczy? A po cóż mi ten bulion, Cherubinku! Dzięki
tobie przyjemniej mi
patrzyć na tamten świat. - Niech pan spróbuje. Dobry. Świeżutki. Nie sparzę
pana. Będę dmuchała na
każdą łyżeczkę. Na pewno panu nie zaszkodzi. Niech pan spróbuje. Choć odrobinkę.
Sam się pan
przekona, jaki smaczny. Proszę spróbować, panie Krzysztofie.?. - Znasz moje
imię? - Tak, znam. Nie
zrobię panu krzywdy. Pan mi wierzy, prawda? Tylko tę łyżeczkę... Oj, po co tak
zaciskać zęby? No
dobrze, pan mi nie ufa. No to będziemy pić razem. Jedną łyżeczkę pan, jedną ja.
Ja zacznę. No widzi
pan, wypiłam. A teraz pana kolej. No, po męsku, panie Krzysztofie. - Nic z tego,
Cherubinku, nic z
tego. - Jakże mam pana prosić?
Gdyby nie kubek i łyżka, które jej w tym przeszkadzały, pewnie by załamała te
swoje
pulchniutkie rączki, bo Cherubinek jest pulchny, wiadoma to rzecz, lecz taki
strapiony, że w tym
strapieniu sam nie wie, co robić. Podnosi rękę, w której trzyma łyżkę, i widzę,
jak smagłym
przedramieniem ociera z czoła pot, ręce ma nagie, tylko wysoko u ramion
przysłaniają je białe
skrzydełka, skrzą się i lśnią jak ona cała. Zapomina, że w łyżeczce jest bulion,
który chlapnął i splamił
jej szatę godową.
- Aj! - szepcze. - To nic. Wypiorę... Widzi pan, jaka niezdara do pana przyszła?
Pan się do mnie
uśmiechnął, panie Krzysiu? No to proszę wypić. - O tym nie ma mowy. - No, jakże
tak można?
Uśmiechać się człowieka i nie spełnić jego prośby. To oszukaństwo. Cherubinku,
coś bym powiedział,
ale zaraz się zaczerwienisz, więc nie powiem nic. - Wszyscy mi to wymawiają. Nie
pan jeden.
Czerwienię się o byle co. Ktoś mnie przeklął, bez dwóch zdań. - Sama młodość w
tobie mieszka. Jak
dobrze przy tobie umierać. - Umierać? Umierać! A po cóż umierać? Pan chce
umierać, panie
Krzysiu?... - Jej wielkie, bizantyńskie oczy rozejrzały się po całym naszym
przybytku cierpienia i
trwogi. I wróciły do mnie. - Życie jest takie piękne. - Doprawdy tak
powiedziała. Aż mi serce stanęło,
bo zrozumiałem, że nikt przedtem ani nikt potem tak tego nie powie.
- Nie trzeba być takim upartym. To smaczny bulion. Widział pan, że próbowałam.
Niech pan wypije.
Ja proszę. Tak bardzo pana proszę... - Zostaw, te prośby. Piękna jesteś,
Cherubinku-Serafinku.
Nadzwyczaj piękna. Ale przykro mi bardzo, nic z tego. - O, Jezusie. Jeśli nie
pozwoli się pan
nakarmić, jeśli nie będzie pan jadł... To pan ordynator każe odżywiać pana
sondą! To okropne,
okropne. Niech mi pan wierzy. Wiem coś o tym. I po co to panu? To... to...
naprawdę będzie wstrętne!
O, Jezu. Niech pan zaraz otworzy usta. Niech pan wypije, dopóki ja tu jestem. Ja
pana nie skrzywdzę.
Proszę. Zaczniemy od pierwszej łyżeczki... - Odejdź. - Cherubinek mówi z
determinacją, znów cały w
pąsach: - Dlaczego pan mnie odpędza? Wypijmy ten bulion. I pójdę sobie. Proszę.
Jezu, tak mi pana
szkoda... - Odejdź. - Już nie wiem, jak mam do pana mówić... Ja proszę. Tak
bardzo proszę. - Milknie.
I łzy stają w jej oczach. Wielkich, bizantyńskich oczach, którym życie wydało
się takie piękne. -
Odejdź, dziecko. - Cherubinek zwiesił głowę. Tak się starał, tak się starał i
tak go wystrychnięto na
dudka. Raptem białe skrzydełka zafurkotały i - odleciał. Zamykam oczy, wciskam
głowę w poduszkę.
Łza spod powieki wydostaje się na garb mojego nosa i spływa na drugą stronę, w
dolinę milczenia.
Nikt jej tam nie zobaczy. Strasznie umierać w takiej samotności. Któż by
pomyślał, że taka czysta
niewinność rafaelowskiej urody znajdzie się na usługach oprawców.
...Tych pęt z rąk i nóg nie zdejmą mi już nigdy. Wyzionę ducha przywiązany do
łóżka. Dawno
przestałem szarpać się w sidłach. Słabnę. A poza tym nic mi to nie da. Nie
wyładuję gniewu, bo gniew
mój jest zbyt wielki. Rozciąga się na czasy przedchrystusowe i pochrystusowe, na
całe znane mi
dzieje gatunku, a zwłaszcza na moje własne czasy. Na cały ten świat, który znam.
Z jego głodem,
zbrodnią, przemocą, oszustwem i perfidią. Na życie samo. Jakże więc tę cichą
furię wyładować? Jak
uśmierzyć? Prześladownicy to dobrze czują. Istotnie, gdyby mnie rozwiązali,
mógłbym wyrządzić
krzywdę temu światu.
...Raz po raz tracę przytomność. Wielka to ulga i prawdziwie szczęśliwa
nieobecność. Kończy się
niestety. I znów wracam do katowni, gdzie tacy jak ja, z wytrzeszczonymi oczami
w obrzękłych,
poczerwieniałych z wysiłku twarzach, wiją się w pętach, bluźnią i złorzeczą. Za
każdym razem
zdumienie odbiera mi mowę. Skąd się tu znalazłem? Gdzie jestem? Co ja tu robię?
Pośród jęków,
wrzasków, wyziewów niemytych ciał i stęchłej, śmiertelnej pościeli. Ilekroć się
ocknę i otworzę oczy,
napotykam ten sam widok, do którego nie sposób przywyknąć. Pot, który spływa po
nich i spływa po
mnie, powinien już utworzyć słone jezioro na podłodze z zielonego linoleum. Mój
Dostojny Rozmówca
pogrążył się w przedśmiertny sen. Od wielu godzin ani drgnie. Jego końska twarz
jeszcze bardziej się
wydłużyła i do złudzenia przypomina kasztanka, który padł w boju. Policzyliśmy,
ilu we wrześniu
poległo polskich żołnierzy, a nie policzyliśmy, ile poległo polskich koni. Nie
jest to sprawiedliwe. Nie
wątpię, że ten człowiek, który tak wiele dla mnie znaczył, wkrótce odejdzie na
zawsze. Oby tak się
stało. Przetrwać trzeba, gdy warto. A nasze przetrwanie nie ma sensu. Cierpieć i
cierpieć bez
ustanku? Jakiż w tym sens? Byłaby i na mnie pora. Czekam, lec nie mogę się
doczekać. Przeklinam
swój organizm, który okazał się silniejszy niż moje pragnienie, głupie zwierzę,
choć nie daję mu jeść
ani pić. Jestem tak przygotowany na tę chwilę, jak nigdy się tego nie
spodziewałem Nieraz zdarzało
mi się myśleć o pożegnaniu z tym światem i wydawało mi się, że przede wszystkim
będzie mi żal.
Otóż pozbyłem się tego złudzenia doszczętnie. Nie żal mi niczego. Ani odrobinę.
Nic. Kochałem. Na
darmo. Pracowałem. Na darmo. Cierpiałem. Na darmo. Jednym słowem - daremne
życie. Oto bilans
czterdziestu lat. Dobrze, że na tym się skończy. Prędzej - donikąd. Byle prędzej
donikąd.
...Przestaję formułować myśli. Właściwie, odkąd tu jestem, wcale ich nie
formułowałem.
Odczuwam je tylko i nie mogę za nimi nadążyć, rozeznać się w tym gąszczu, w
niepohamowanej
plątaninie! Mój mózg pracuje na wszystkich rejestrach naraz, lecz bez żadnej
harmonii, to maszyna
tkacka, w której wszystkie wątki się powikłały, zasupłały, pomieszały, a ona tka
bez opamiętania, bo
nie ma jej kto zatrzymać. Ja przynajmniej nie potrafię. Nawet nie próbowałem, bo
wiem, że nie
potrafię. Chwilami zdaję sobie z tego sprawę, ale nie mam na to rady. Podłączają
widać mój mózg do
generatora, który doprowadza go do stanu wrzenia. Potem odłączają i mam chwile
względnego
spokoju, kiedy wiem, że panuję nad swoimi myślami. Postrzegam, pamiętam, lecz
okazuje się, że
niewiele pamiętam, bo całymi godzinami trwa w moim mózgu nieposkromiony
rejwach... jakieś słowa,
strzępy zdań, kawałki wspomnień, ni przypiął, ni przyłatał, okaleczałe aforyzmy,
piosenki, cytaty,
angielszczyzna, ruszczyzna, łacina, powiedzonka, nie wiadomo czyje, tłoczą się w
pośpiechu,
przepychają, włażą jedno na drugie i depczą po sobie... Jolly old swagman came
to the billabong...
You come awaltzing Matylda with me... Poczemu ty ułybajeszsia, riebionok? Gdie
twój otiec? Pomier
nieużeli?... Hic iacet in tumba Rosa Mundi, non Rosamunda... Ali the world is
sad and dreary
everywhere I roam... Caritas non est aliąuid creatum in anima, sed est ipse
deus... Niech żyje
wolność!... Idi ty k czortu!". Porzuciłem mój dom rodzinny i błękitną Ruś
porzuciłem... Zawsze ja,
wierny poddany, pracować będę... Hej-ho, w wichurę i deszcz... Life is a tale
told by an idiot... Ojcze w
niebiesiech... Huragan w śmietniku, którym stała się moja głowa. Nic nie widzę,
nic nie słyszę.
Ciemność, ciemność.
...Widzę krew na jej włosach. Złote włosy zlepione krwią. Czyżbym ją zabił? Tak,
zabiłem. Dlatego
mnie związali. I trzymają pod nieustannym nadzorem. Za grubymi kratami. Mury też
grube, głuszą
wszystko. Nie pamiętam, jak się to stało... Lecz zabiłem. Włosy zlepione krwią.
Boże, zmiłuj się. Boże,
zmiłuj się. Boże, zmiłuj się.
...Nie je, nie pije, a leży i żyje? Co to za zagadka?
...Nie trzeba robić czegokolwiek sensu nie ma robić cokolwiek bo jeśli cokolwiek
się robi to trzeba
robić cokolwiek jakkolwiek nikogokolwiek nie wzruszyło to kiedykolwiek.
...Więc nie żyje. Sprawiedliwe, abym i ja nie żył.
...Pić!
...Nikt nie słyszy.
...Pax Domini sit semper vobiscum.
...Mój Dostojny Rozmówca ocknął się z przedśmiertnego snu. Jego końska twarz
jeszcze się
wydłużyła, oczy zapadły głęboko. Podniósł głowę z poduszki i zaśpiewał z
tęsknotą, jakby był w
podwieczerz na łące: "Zielona buczyna, listek drobny, powiedz mi, Jasieńku,
jakiś dobry... Poznasz,
poznasz dobroć moją, zapłaczesz, dziewczyno, nieraz za nią..." Raptem urwał.
Zwalił się w
drgawkach. Zesztywniał. Po czym zepsuł powietrze. Cała pociecha w tym, że tego
powietrza tutaj nie
da się zepsuć już więcej. Rozbrajający uśmiech zastygł na jego twarzy. Dostojny
Rozmówca leżał w
podniebnej ciszy. Nie poruszywszy ni ręką, ni nogą. Wyzionął ducha odbytnicą.
Mój szacunek dla
niego wcale nie zmalał z tego powodu. Ten głupiec, który wykoncypował
dostojeństwo śmierci, był
zapewne zbyt głupi na to, aby się przekonać, jak nabreszył, kiedy jemu samemu
wreszcie kostucha w
oczy zajrzała. Oberteufelfuhrer Wywinięta Warga pospieszył ku zmarłemu i coś tam
nad nim kręcił
kędzierzawą głową. Zawołałem do niego: - Warum du bist so gliicklich, mein
Herr?! - Ale udał, że nie
słyszy, albo naprawdę nie słyszał, bo zajmował się akurat czym innym. Klepnął
zmarłego po dwakroć
w prawy i lewy policzek. A potem stał i przyglądał się z lubością. Nic dziwnego.
Taka gratka. Dostojny
Rozmówca to był naprawdę KTOŚ. Wypreparują jego mózg. Zakonserwują do przyszłego
przeszczepu. Aby stworzyć nowego geniusza. Nie wiedzą tylko, że będzie to
geniusz, który rozpirzy
wreszcie ich kurewski świat.
...Byłem półprzytomny. Szczegółów nie pamiętam. W ogóle mało pamiętam. Wsadzają
mi na twarz
gumowy kaganiec z rlifą i- coś do tej rury wlewają. Jestem tak nieobecny, że nic
mnie to nie obchodzi.
Raptem jakże chluśnie mi do ust! Krztuszę się. Dławię. Przerażony, bo nie wiem,
co się dzieje. Co oni
ze mną robią? Potężny syfon uderza mi do nosa, pełen stwardniałych krup.
Strasznie boli. Gardło też
boli, ściśnięte spazmatycznie, broni się przed zalewem okropnej, gorącej mazi,
którą tłoczą mi do ust.
No, nie idzie im zbyt łatwo. Sapią nade mną. A mnie w tym dławiącym kagańcu oczy
na wierzch
wyłażą. Ani krzyknąć, ani się bronić. Z tyłu czyjeś twarde ręce, pewnie któregoś
z teufelów,
przyciskają do poduszki moją unieruchomioną głowę. A jednak krzyczę, lecz krzyk
tonie w bulgotaniu,
bo w tymże momencie rozdymająca moje policzki gorąca maź wlewa się do przełyku,
a przełyk z
przestrachu zaczyna pracować gorliwie, z wredną, poniżającą skwapliwością.
Biedna tuczona gęś.
Między na siłę tuczoną gęsią a mną jest ta różnica, że gęś nadaje się na
eksport. Chyba że znalazłem
się wśród kanibalów. Niewykluczone, jeśli się nad tym zastanowić.
Prześladowników stać na takie
rzeczy, że i ten proceder mieści się w granicach zdrowego rozsądku i właściwych
im obyczajów. Nie
dopuszczają do marnotrawstwa, zdobywają energię, dobre kalorie, korzystając z
najstarszych tradycji,
którym nie można odmówić zalet. Skoro mnie tuczą, ani chybi na to się zanosi.
Przecież nie
spostrzegłem na ścianach naszej celi, bo go nie ma!, czarną farbą wymalowanego
napisu:
KANIBALIZM BĘDZIE KARANY ŚMIERCIĄ! Wszystko jasne. Właściciele świata. Mogę się
tylko
pomodlić, żebym im kością w gardle stanął.
...Dobrze się złożyło, bo kiedy zdjęli mi gumowy kaganiec i odeszli zadowoleni,
modliłem się gorąco i -
poskutkowało... Zwymiotowałem. Na moje prośby Pan Bóg bywał na ogół niełaskawy,
lecz tym razem
ruszyło Jego i mnie. Przydreptała jakaś babina, widać, że nie z Herrenvolku,
będąca tu na posługach.
- Oj, biedaku, biedaku, tyle dobrego jedzenia zmarnować... - Ponarzekała
wycierając szmatą zielone
linoleum. Było mi przykro, że sprząta po mnie. Ale cóż mogłem zrobić ze
związanymi rękami. Okazała
się naprawdę miłosierna. Bo Potem z kieszeni fartucha wyjęła chustkę i otarła mi
usta. - Oj, jak się
toto klei! - powiedziała wyłuskując cierpliwie krupy, które się zaplątały w
kosmykach mojej brody
skazańca. Przy tej czynności straciłem ją z oczu, gdyż powieki mi opadły ze
znużenia i zasnąłem.
...Mój Dostojny Rozmówca wcale nie umarł! Dalibóg, przypomina mi konia. W każdym
calu.
Koń, gdy puszcza wiatry, też zdrów. Miał zapaść czy coś w tym rodzaju. Dlaczego
go odratowali,,
trudno mi wyjaśnić. Na pewno mieli w tym swój, jak zwykle perfidny i ukryty
przed nami, cel. W
każdym razie, z naszego punktu widzenia, dobrze jest, że Międzynarodówka Mózgów
odzyskała
swojego przywódcę. Że on właśnie jest tym przywódcą, to pewne. A jaka jest moja
rola? Kto wie?
Skoro zgarnęli mnie wraz z całym kierownictwem, to chyba nie przypadek. O,
żałosna pycho, do tej
pory siedzisz we mnie? "Będziesz tworzył dla dobra ludzkości." Pamiętasz ten
list od matki? Tak
właśnie napisała po wysłuchaniu w radiu twojego pierwszego reportażu. Matki nie
boją się komunałów
po prostu dlatego, że w ich ustach komunał nabiera znaczenia. Zdam ci krótki
raport, mamo. Zabrali
mi magnetofon. Zabrali mi wszystko, co miałem. I przywiązali do łóżka. Na
ludzkość pluję po trzykroć.
Ani jej j się śni troszczyć o mnie, dlaczego ja miałbym się troszczyć o nią.
Należę do plemienia, w
którym okrucieństwo idzie o lepsze ze zbrodnią, a głupota z nienawiścią. Bolą
mnie plecy, skłute
pośladki, spętane ręce i nogi. Trudno mi myśleć o czymkolwiek. Tak, kiedy byłem
mały, wjechałem z
rozpędu na trójkołowym rowerze w witrynę sklepu przy ulicy Hoovera, wybiłem
ogromną szybę i
kosztowało to ojca trzysta złotych. Trzysta złotych przed wojną! Tak, tak,
zawsze byłem niesforny. Ale
ci powiem. Ten przeklęty gatunek zohydził całą planetę. Kiedy się patrzy na to
od czterdziestu lat, nie
pozostaje nic prócz pogardy. Sama widzisz, nie rozpaczam. Żebra mi sterczą przez
skórę, wkrótce tak
wyschnę w tych pętach że śmierć ledwie puknie palcem, a rozsypię się w proch.
Powinienem się
pomodlić? Święty Boże, święty mocny święty a nieśmiertelny, nie proszę cię o
zmiłowanie,
bezwzględny stary okrutniku... Przeklinasz mni