12316

Szczegóły
Tytuł 12316
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12316 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12316 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12316 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JERZY KRZYSZTOŃ Obłęd 2. Przywiązany do masztu © Copyright by Jerzy Krzysztoń 1980 ISBN 83-06-00188-5 Cóż ci powiem najpierw, co na ostatku, skoro tak liczne są niedole, którymi obdarzyli mnie bogowie niebiańscy? (Odys do Alkinoosa, władcy Feaków) ...Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... MIRV-1!... MIRV-1!... MIRV-2!... MIRV-3!... Poseidon!... Minuteman!... Poseidon!... Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... Attention! Attention! MIRV-ONE is approaching!... MIRV-TWO! MIRV--THREE!... Attention! Attentionl Wnimanije! Wnimanije!... Poseidon! Minuteman!... Poseidon!... Wnimanije! Wnimanije!... Jestem unieruchomiony, przywiązany do łóżka, ręce mam spętane, nogi mam spętane, mogę tylko poruszać głową. Słyszę ryk syreny, zawodzi, jakby zbliżał się koniec świata, i wołam, wołam, choć gardło mi puchnie od krzyku: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! MIRV-1!... MIRV-2!... MIRV- 3!...Wnimanije! Attention! Wnimanije!... Słyszę huk wzlatujących samolotów, startują do boju, aż biały sufit wysoko nade mną wibruje i drży. Spętano mnie, ostatniego Prometeusza, bo chciałem ukraść im tę tajemnicę. Rozpięto mnie na skale nad morzem obojętności, przykuto za ręce i nogi. Lecz spełniam swoją powinność. Więc wołam: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... Pot zalewa mi oczy. Straciłem ślinę w ustach. Wargi są jak żużel, zeschłe i spękane. Wiem, że już za późno na cokolwiek. Za późno na ratunek. Znów poszła do boju nowa eskadra, głuchy warkot wstrząsnął murami, w których mnie zamknięto. Attention! Wnimanije! Uwaga! Jakieś twarze krążyły nade mną, pojawiały się i nikły. Mnóstwo nieznajomych twarzy. Panika. Łotry, cóż oni ze mną zrobili! Związali mi ręce, abym nie mógł zasłonić oczu przed wielkim błyskiem. Czekałem go za oknem, czekałem go lada minuta. Pragnąłem zasłonić oczy, jakby to było najważniejsze, choć wiedziałem, że wyparuję wraz z żelaznym łóżkiem. Rozwiążcie mnie, prosiłem, rozwiążcie mnie, teraz już wszystko jedno, sami wiecie. Lecz prędzej bym diabła uprosił. Stał tam jeden pod ścianą koło drzwi, czarne oczy, czarne włosy i czarne insygnia na lewej piersi, i biegał tymi oczami w popłochu po całej sali, lecz też się nie ruszył. Samego diabła poraził strach, a cóż dopiero mnie. Z trwogi prężyłem się w swoich okowach, aż mi wszystkie mięśnie dygotały. Chwytałem ustami powietrze, aby nie zadławić się krzykiem, aby mój głos, choć ochrypłem od nieustannego wywoływania komunikatów, brzmiał donośnie: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! MIRV- THREE!... MIRV- FOURL. MIRV-FIVE! Niebo stanęło w błysku. Płynna stal rozgorzała w całym oknie. Zdążyłem zamknąć oczy. Czułem, jak po skórze murów przebiegło frenetyczne drżenie. Ale los Jerycha ominął tę kaźnię, na którą mnie skazano: ściany nie runęły z hukiem w dół ani strop mnie nie przywalił. Eksplozja nastąpiła dość daleko. Daleko, lecz wystarczy. I przypieczętowała mój los. Związany pod samym oknem, nie osłonięty ni kawałkiem muru, wystawiony na każdy kaprys promieni. Jeśli o mnie chodzi, było już po wszystkim. Lecz atak trwa. Atak się wciąż nasila. I nie mam co więcej myśleć o sobie, muszę wołać do ostatniego tchu: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! Attention! Wnima-nije! MIRV-ONE!... Wołam z wielką siłą, mój głos rozsadza ściany tej dużej sali, grzmi jak dzwon, niedługo rozsadzi mi głowę. Jakaś kobieca twarz nachyla się nade mną. Nie znam tej kobiety. Coś do mnie mówi. Nie rozumiem, czego chce. Przeszkadza mi. Mam coraz pilniejsze komunikaty. Idzie cała chmara rakiet z gigantycznymi głowicami! Przerywam na sekundę wywoływanie komunikatu i rzucam jej prosto w twarz: - Nic nie rozumiesz, idiotko? Zostałem napromieniowany. Mam leukemię. Stan beznadziejny. - Ach, tak! - mówi. Dopiero się ocknęła. Nosi biały czepek. Ma ochotę pogłaskać mnie po policzku. Syczę przez zaciśnięte zęby: - Won, bo ugryzę! - Natychmiast ucieka. Pozbyłem się jej i wiem, że przez ten czas - fatalnie stracony czas - co najmniej trzy głowice musiały dojść do celu, kilka milionów istnień straciło życie. Gdybym mógł choć pomasować szyję, może by to ulżyło mojemu opuchłemu gardłu. Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... KOMA 3! KOMA 3! KOMA 3!... Zdaję sobie sprawę, że popełniłem błąd, ale nie wiem - jaki, zasadniczy błąd w komunikacie, na pewno to nie tak, to nie ten szyfr, ale jestem zmęczony, tak bardzo zmęczony, zwijam się w tych pętach tyle godzin, nie zliczę już, ile długich godzin, pęta wpijają mi się w nadgarstki i powyżej kostek u nóg, stopy mi obrzękły, dłonie puchną, a tu trzeba krzyczeć na cały głos, żeby moje wołanie dotarło... Uwaga! Uwaga! I znów mi przeszkadzają. To ona wraca, ta młoda kobieta. Trzyma w ręce szprycę z długą igłą. Podnosi ją do góry, widzę, jak naciska tłoczek i z igły spadają dwie, trzy kropelki. Ona nic nie mówi. Ani słowa. Ale ja wiem. Nie chce, abym się męczył i zdychał czekając, aż zbieleje resztka moich czerwonych ciałek. Zimny dreszcz przechodzi mi po plecach, ale to już wszystko, podziwiam tę kobietę, że zdobyła się na taki miłosierny czyn. Chcę w ostatniej chwili życia wynagrodzić jej moje poprzednie grubiaństwo, ale nie umiem tego zrobić, brak mi słów, więc tylko sam podtykam, o ile mogę w tych pętach - swój pośladek pod ten coup de grace. Ukłuła i długo piekło. A potem obdarzyła mnie pożegnalnym uśmiechem, abym go zabrał na tamten świat. I wtedy dopiero dojrzałem, jakie piękne z niej było stworzenie. Językiem poruszałem z trudem najwyższym, ale zaglądając jej w oczy powiedziałem z dna melancholii: - Coup de foudre, madame. Szkoda, że spóźnione o całe życie. - I to były ostatnie moje słowa. Zamknąłem oczy, głowa mi opadła na mokrą od potu poduszkę. Syrena alarmowa już nie wyła. Uświadomiłem to sobie bez żadnej ulgi ni radości. A potem mnie nie było. ...Nie wiem, gdzie jestem. Budzi mnie krzyk. Zasypiam. Budzi mnie wrzask i przeklinanie. Zasypiam. Budzi mnie lament. Spoglądam w prawo, spoglądam w lewo. Mogę wykonywać tylko ruchy głową. Znajduję się między dwoma rzędami łóżek zestawionych tak ciasno, że nie potrafię ich zliczyć. A na każdym leży taki sam nieszczęśnik, tak jak ja przywiązany za ręce i nogi do łóżka. Dlaczego? Zastanawiam się nad tym i nie umiem znaleźć odpowiedzi. Wszyscy obróceni do mnie stopami, które sterczą spod białych prześcieradeł. Widzę brudne, spękane pięty. Wrzeszczą, płaczą, krzyczą, jęczą, przeklinają. Raptem cisza. I znowu czyjś ryk. Niektórzy daremnie szarpią się w więzach. Podnoszą się na łokciach. I patrzą przed siebie strasznym wzrokiem. Nie poznaję żadnej twarzy. Nie wiem, gdzie jestem. Nie rozumiem, jak się tutaj znalazłem. Daremnie wytężam pamięć. Ani przez chwilę nie mam tej pociechy, że to sen. Wrzaski są rzeczywiste. Pęta są rzeczywiste. Włosy nie jeżą mi się na głowie, bo są zlepione gorącym potem. ...Najgorzej, kiedy płaczą. Nie trzeba płakać. Przynajmniej moich łez nikt tu nie zobaczy. Moje łóżko, wystawione jak na pokaz, stoi w samym środku, na samej osi sali, wciśnięte między dwa rzędy łóżek, za sobą mam okno, przed sobą daleko drzwi. Za dnia boję się podnieść głowę, bo zza okna mogą mi strzelić w kark. Nie wiem, kto tam czatuje. Jestem tak spętany, że nie mogę obejrzeć się za siebie. Wysoka sala ma zupełnie nagie ściany. Ze stropu zwisa biała kula, która nie gaśnie przez całą noc, mży sinym światłem. W dzień odbijają się w niej dwa krzyże okien. Cmentarne. Krzyże na grobach poległych. Widzę te gruzy na szczycie, gdzie wróg twój się kryje jak szczur. Godzinami nie odrywam oczu od tych krzyży. To mi pomaga wytrwać. Naprzeciw mnie prostokąt drzwi. Nigdy się nie zamykają, są stale otwarte. Więc może to tylko futryna, w której świetle przesuwają się dziwaczne postacie, jacyś rozczochrańcy i przebierańcy, krążą tam i z powrotem. Trochę za daleko, aby im się przyjrzeć. Niektórzy zaglądają do sali, gapią się z rozdziawioną gębą albo obelżywym zadowoleniem, zacierają ręce i odchodzą z chichotem. Pod drzwiami całkiem na biało, tylko z czarnym znamieniem na piersi stoi ten sam diabeł z kruczym włosem i kruczymi oczami, które biegają nieustannie, jakby chciał inwigilować każdego ze spętanych podopiecznych w swoim departamencie. Słychać trzy głuche uderzenia, jakby ktoś stukał szczotką w podłogę. Ale wiem, że to on tak wali kopytem. Zaraz błyśnie zębami i smolistym pazurem wypisze na ścianie - Mane, Thekel, Fares. ...Tenże diabeł podchodzi do mnie z talerzem i wtyka mi łyżkę do ust. Zaciskam zęby. Oblewa mi podbródek i szyję. Coś tam perswaduje. Mamrocze po swojemu. Nie słucham go. Znów podtyka łyżkę. Kręcę głową w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Nie mi nie może zrobić, bo w jednej ręce trzyma talerz, a w drugiej łyżkę. Musiałby wezwać kogoś do pomocy. Niech, spróbuje. Mam mocne szczęki. Kiedy je ścisnę, nikt ich nie rozewrze. Trismus jak u buldoga. Choć spętany i skazany na ich łaskę, wygrałem! Zbyt długo nie będą się znęcać nade mną. Nie pozwolę podtrzymywać się pokarmem, aby dłużej dogorywać. Oblany zupą, choć szyja swędzi i piecze, a wytrzeć tego nie mogę, cieszę się, bo wygrałem. Diabeł zabiera talerz, rezygnuje, odchodzi. ...Jest ranek. W moich nogach stoi jeszcze jedno łóżko. Nie wiem, czy było tam przedtem, lecz go nie zauważyłem, czy też zostało dostawione, czego również nie spostrzegłem. W każdym razie jest. Więcej tych prokrustowych mebli do tego pomieszczenia wcisnąć się nie da, bo muszą to być ciężkie, żelazne łóżka, do których da się przywiązać silnego mężczyznę, żeby ani drgnął - zrobiło się tak ciasno, że możliwości tej celi zostały wyczerpane. Więc może na tym skończą się prześladowania. Widać, że nie mają już miejsca pod dostatkiem. Przy tym nowym łóżku stoi szpakowaty jegomość w piżamie w białe i niebieskie pasy. Jest to jedyny człowiek w tym towarzystwie, którego nie spętano! Kapuś? Przyglądam mu się bacznie. Skąd ja znam tę twarz? Stoi zwrócony do mnie profilem. Wyraziste rysy, wyrafinowanie i ta nieco brutalna szlachetność. Męczę się, skąd ja go znam. I odgaduję nareszcie. To markiz de Sade! Jakże mogłem go nie poznać od pierwszego wejrzenia. Nie wiem, czy z takim skupieniem spożywa właśnie śniadanie, czy też celebruje czarną mszę. Godnie, z dostojeństwem, oburącz podnosi kubek, tutejszy kielich, w którym dokonało się przeistoczenie. Hic est enim calix sanguinis mei. Przytyka go do warg i sączy w wielkiej ciszy, bo nikt akurat nie wrzeszczy. Jakby wyczuli w swoim poniżeniu, krzywdzie, rozpaczy i trwodze, że on za nas wszystkich składa ofiarę. Nie znajduję w pamięci żadnej modlitwy, więc tylko patrzę i w ten sposób uczestniczę. Odstawia kielich. I sięga po chleb. Więc na odwrót! Czyżby zapomniał? Pojmuję, że nie zapomniał, tylko odprawia wedle własnego obrządku. Z wielkim dostojeństwem. Przymknąwszy oczy przełyka kęsy Ciała Pańskiego, popija Krwią, to uszczknie Ciała, to łyczek Krwi. Z wielkim namaszczeniem, skupiony, jakby nie istniało nic prócz ofiary dokonującej się na oczach potępieńców. I tak zostaliśmy odkupieni, ku chwale bożej, lecz bez większego pożytku. Nie umiem po francusku. A chciałbym do markiza zagadać. Bieda. Nic mi nie przychodzi do głowy prócz: cherchez la femme. Ale taka aluzja do jego sławnych upodobań byłaby grubiańska. Marsylianki też mu nie zaśpiewam. Próbuję się uśmiechnąć, lecz mięśnie nie są mi posłuszne. Czuję, że twarz mam nie swoją. Dawno już to czuję. Drętwą, całkiem z drewna. Więc mówię tylko, bez uśmiechu, aby spełnić swoje pragnienie odezwania się do markiza: - Je ne parle pas francais, monsieur. - Markiz kiwa głową. To mi wystarczy. Jest przyjazny. Zamykam oczy z ciepłą satysfakcją. I wystawiając głowę z tej beczki dziegciu chwytam na język kroplę miodu. Znalazłem się bądź co bądź w ciekawym towarzystwie. ...Nie wiem, który to dzień ani która noc tego pandemonium. W samym rogu płowy wyrostek z czupryną tak zmierzwioną, jakby nigdy nie znała grzebienia, znów podrywa się na łóżku i woła: O, Boże kochany! O, w dupę jebany! Jednym tchem. Nic innego nie woła. Tylko to. Śpi albo leży bez ruchu, a potem podrywa się znienacka, na ile pęta pozwalają, i woła. Słychać w tym jego wołaniu nieprawdopodobne rozczarowanie, zawód głębszy niż czeluście piekieł. Ma tylko tę swoją skargę. Clamavi ad Te, Domine. Pragnienie mnie męczy bez ustanku. Na wargach mam Saharę spękaną od spiekoty i suszy. Wytężam cały swój upór, aby nie wołać pić. Nie przyjmę od tych sukinsynów niczego, choćby mi podali gąbkę nasyconą octem. Najgorsze jest to, że żaden nie przebije mnie włócznią, abym prędzej skonał. Cieszy ich, że będę dogorywał długo i do syta, aby ich zadowolić. , ...Cuchnę. Swędzi mnie całe ciało. Nic mu nie mogę ulżyć przywiązany za ręce i nogi, unieruchomiony na wznak. Plecy swędzą najgorzej. Usiłuję trzeć plecami o łóżko. Na nic, więzy trzymają za mocno. I zimno mi. Strasznie mi zimno. Pewnie dlatego, że w tych pętach krew przestała krążyć jak należy. Pęcherz mam wypełniony po brzegi. Opróżniam go. I oto czuję cudowne ciepło. Błogosławię tę chwilę. Nareszcie się ogrzałem. Pławię się w tym Adriatyku. Przymykam oczy, płynę na wznak, właściwie unoszę się na powierzchni nie ruszając ni ręką, ni nogą, tak jak można to robić w tym przepięknym morzu i chyba w żadnym innym na świecie. Cykady grają jak oszalałe i pewnie przyjdzie jugo. Lecz klimat się zmienia, przychodzi nie jugo, tylko paskudny ziąb. Marznę i pomału sztywnieję z zimna. Tymczasem podchodzi do mnie drugi diabeł. Oprócz tego małego czarnego jest też drugi - gruby i kędzierzawy, z wywiniętą górną wargą, tak że widać różowe mięso. Nie wiem, który jest ważniejszy, choć ten kędzierzawy już siwieje. Wymieniają się. Raz jeden ma nas na oku, raz drugi. Gardzę obydwoma. Są to nędzni służalcy na żołdzie naszych ciemiężycieli. Kędzierzawy zamierza okryć mnie kocem, który się zsunął. Niepotrzebna mi ta wredna łaska. Dotyka prześcieradła, szczerzy zęby, górna warga wywija się pod sam nos. I parska, słyszę to wyraźnie: - Zeszczała się cholera! - Jest to dla mnie tak obelżywe, że poprzysięgam mu zemstę po sam grób. Przyniósł ceratę i wcisnął ją pode mnie, pod same plecy. Wiedziałem już, jak się na nim odegrać. W tym upokorzeniu, gdy myślałem, że język sobie odgryzę z bezsilności, przyszło mi do głowy to, co mam zrobić. Łatwe to nie będzie, ale umiem się zawziąć, bo nic mi w życiu łatwo nie przychodziło. Musiałem tylko poczekać, aż nastanie wieczór. A był już blisko, bo kędzierzawy zaczął odżywiać skazańców, przyniósł kubki i chleb. A ci, oszołomieni narkotykami, które im wstrzykiwano do najrozmaitszych eksperymentów, nieświadomi, że przedłużają sobie męki odwlekając agonię, sycili swój głód i dawali się karmić posłusznie. Odurniali, nieszczęśni potępieńcy. Aż kędzierzawy diabeł mruczał z zadowolenia. Mnie też chce nakarmić. Mówię do niego krótko: - Won, ty czarci chwoście! - I odwracam głowę. Nie spróbował przemocy. Odszedł. Zdaję sobie sprawę, że mogę być od nich silniejszy. Widzę przed sobą markiza. Czarną mszę celebruje z rana, gdy wstaną zorze, a wieczorem zjada, co mu tam dadzą, pospiesznie, z roztargnieniem, zatopiony w myślach, całkiem nietutejszy; gdyby wiedzieć, co się tam dzieje w jego wyobraźni! Bardzo jest milczący, czego się, dalibóg, nie spodziewałem. Rozumiem, że krzywdzili go całe życie i nadal go krzywdzą, choć zdjęli mu pęta, jemu jedynemu. Ale któż miał uprawiać sztukę pięknej konwersacji, jeśli nie on? I taki milczek się z niego zrobił. Raptem spoziera na mnie, rozgląda się, czy cerber nie widzi, po czym podchodzi ukradkiem, podnosi mi głowę i daje się napić ze swojego kielicha. Takiego trunku nigdy już w życiu nie zaznam. Nigdy nie byłem tak spragniony. Ośmieliłem się wypić nie więcej niż trzy łyki, które ugasiły we mnie płonącą Saharę, wróciły mi świeżość i przytomność umysłu, który już się mącić poczynał. Oderwawszy usta od kielicha szybko pocałowałem markiza w rękę, a on się żachnął, lecz nie rzekł ni słowa. - Merci, monsieur - powiedziałem. Ciemne oczy spoglądały na mnie chwilę. A ja usiłowałem przypomnieć sobie tę nazwę. Bo to byłby klucz do zagadki, gdzie jestem? I co tu robię? - Charenton, monsieur? - pytałem gorączkowo. - Charenton? N est-ce pas? - Nic nie odpowiedział. Lekko zmrużył oczy, jakby pragnął się uśmiechnąć, i natychmiast oddalił się w milczeniu. Więc ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, i nie dowiedziałem się, czy jestem w Charenton, gdzie niegdyś, dość dawno temu, zamknięto markiza. I okazało się, że trzymają go do tej pory. Wkrótce jaskrawe światło zgasło i kula u stropu zamieniła się w sinawy księżyc zawieszony nad naszą celą. Nadeszła pora mojego działania. Postanowiłem uwolnić z więzów prawą rękę i wiem, że muszę tego dokonać. Kędzierzawy cerber daleko. Widać go jak na ekranie w jasnym prostokącie drzwi. Siedzi aż na korytarzu, oparł sfatygowane nogi na drugim krześle, wypoczywa. Może i drzemie. Tam się ostro świeci na korytarzu, więc przysłania oczy. Niech śpi. Nadgarstek mam spętany dwoma pasami z płótna, ściąga je gruby węzeł. Są to jakby dwie pętle ściskające rękę. Staram się zwinąć dłoń i próbuję, czy nie da się jej z pętli wyciągnąć. Mozolna robota, kręcę uporczywie ręką i coś zyskuję, bo okazuje się, że pasy są nieco ustępliwe, trochę elastyczne, i nie jest z moją ręką tak źle, jak z wielbłądem w uchu igielnym. Posapując i pocąc się z wysiłku, marzę już o tym, że wyswobodzoną ręką pomasuję wreszcie twarz, która mi obrosła szczeciną i świerzbi mnie okrutnie. Pracuję wytrwale, bez żadnej szarpaniny, z zaciętym, zimnym uporem. Raptem czuję, że doszedłem do kresu szczęścia i ani odrobiny dalej, ręka uwięzła w pół drogi; w najgrubszą część dłoni, przed kostkami palców, pasy wpiły się tak mocno, że nie ma mowy, aby pętla puściła. Zastanawiam się, co robić. Być może uda mi się sięgnąć do pętli zębami. Próbuję wyginając grzbiet, aż trzeszczy. I udało się! Teraz staram się, chwyciwszy ją w zęby, ściągnąć z dłoni. Szarpię. Znów szarpię. Daremnie. Jestem już bardzo zmęczony, pot zalewa mi oczy, ale nie ustępuję. Urodziłem się uparty i uparty umrę. Ciesz się, że nie masz sztucznej szczęki. A przy tym głupiś. Nie szarp dalej pętli. To nic nie da. Weź się do węzła. Wbijam zęby. Cholernie mocno zaciągnięty. Wargi mnie bolą i pieką od szorstkiej tkaniny, z której zrobiono to świństwo do wiązania prześladowanych. Muszę odpocząć. Lecz zawziąłem się, nie będę odpoczywał, dopóki nie skończę. Nic się nie zdziała żadną improwizacją, to jest robota na solidne godziny. I gniew nie pomoże, gniewu trzeba się wystrzegać. Przestałeś być bezwolną kukłą, przyszpiloną do tego śmierdzącego łóżka, masz męskie zadanie, wreszcie możesz działać. Cerber daleko, siedzi, jak siedział, od godziny czy dwóch podrzemuje w krześle na korytarzu. Przed jego wzrokiem osłania cię drugie łóżko, poduszka, na której spoczywa szlachetna głowa markiza de Sade. Niesamowite - wszyscy śpią, nikt nie wrzeszczy. Nawet płowy wyrostek nie odwrzasnął ni razu swojej antyfony. Niesamowite. Co za cisza. To tylko mnie łomocze w skroniach. Mam mocne zęby i mocne szczęki. Twardy kark. Ufam im i moja ufność zostaje nagrodzona. Węzeł zaczyna się rozluźniać! Czuję to, gdy napinam wszystkie mięśnie szyi i ciągnę go zębami z całych sił, aż mi głowa konwulsyjnie dygocze. Mam cię, draniu. Teraz już mam cię na pewno. Nic mi nie zrobisz. Jesteś w mojej mocy. Utyrałem się przy tobie jak katorżnik. Gorzej niż stary człowiek z wielką rybą. Trzymam cię zębami. Już mi nie umkniesz. Może pokonałeś wielu, ale nie mnie. Jeszcze szarpnę cię z tej strony. I z tej. A teraz z tej. Robię z tobą, co zechcę. Myślisz, że się nie poddasz? Zaraz zobaczymy, kto prędzej ducha wyzionie! Mam kły jak pies. Teraz się przestraszyłeś! No i to będzie twój koniec... Wbiłem w niego zęby, szarpnąłem i - puścił! Przepadł! Zniknął! Przestał istnieć! Pętla osunęła się z mojej dłoni. Mam wolną, cudowną, oswobodzoną rękę! Muszę się nacieszyć. Chowam ją pod koc, a przedtem zwisające aż na podłogę luźne pęta też pod kocem ukrywam, i wołam jak na majówce - hop! hop! Hop! Hop! Kędzierzawy diabeł ociężale podnosi się z krzesła na korytarzu i czochrając się podchodzi do mnie. Nachyla się nad moim łóżkiem i patrzy. A wtedy haps! Chwytam go za jajca. Ryknął wniebogłosy. Nie pamiętam, co wyczyniał z moją ręką. Miał nade mną przewagę, bo w trzech czwartych byłem przecież spętany. Przywiązał mnie tak mocno, że nie mogłem zipnąć, bo jeszcze dwoma pasami skrzyżowanymi przez pierś przytroczył mnie do wezgłowia. Paskudnie mnie przeklinał. Tak paskudnie, aż mnie przekonał, że co poprzysiągłem, tego dokonałem, była to na pewno udana zemsta. ...O brzasku zabierają z naszej celi markiza de Sade. Cerber - szkoda, że mu nie oberwałem męskości - musiał wczoraj zauważyć, jak ten dobry człowiek ukradkiem dawał mi pić. I łotr doniósł o tym władzom. Kary są tu bezwzględne. Wiem, że prowadzą markiza na stracenie. Cóż za ironia. Uchronił się od gilotyny, żeby doczekać się komory gazowej. Ponagla go dwóch siepaczy. Ale co to znaczy urodzenie i esprit! Markiz trzyma się godnie, a jego męski spokój przeczy tym wszystkim kalumniom, które zawsze na niego ciskano. Tylko trochę się garbi. I wychodząc stawia drobne kroczki. W drzwiach przystaje. Odwraca się, aby skinąć mi głową i posłać pożegnalne spojrzenie. Cóż to za wielkie, ciemne oczy. Widzę jego sylwetkę na tle wysokiego okna w korytarzu, a w oknie tym kraty. I wołam do niego: - Vive la mort! Au revoir, mon frere!... Vive la mort! - Natychmiast chwytają go pod ręce i wloką tam, skąd się już nie wraca. ...Coś niedobrego dzieje się z moim sercem. To galopuje, to zamiera. Staram się myśleć o czymś innym, aby nie wsłuchiwać się w ten karkołomny rytm, bo mi straszno. Bardzo przejąłem się markizem. Ale to nie tylko to. Odkryłem mianowicie, że my tu wszyscy jesteśmy ze sobą powiązani - to znaczy: nie tylko przywiązani do łóżek, ale związani ze sobą w jeden współzależny organizm, połączone arterie, żyły i tętnice, ilu nas tu jest, i jeśli któremuś skacze ciśnienie, to i mnie krew uderza do głowy, a gdy któryś mdleje, to i mnie całego obezwładnia słabość. To pewnie sztuczka tych uczonych - nie znam gorszych łajdaków - którzy tu na nas przeprowadzają sobie wiadome eksperymenty, aby później zbierać nagrody i doktoraty honoris causa poczęte z naszego cierpienia. No bo przed chwilą zdarzyła się rzecz taka. Skazaniec z trzeciego łóżka na lewo poderwał się w więzach w wielkiej trwodze. Nie widziałem, żeby ktoś miał tak nabrzmiałe żyły na szyi i czole. I tak purpurową twarz od uderzenia krwi, aż siną. A oczy całkiem na wierzchu, do tego stopnia wybałuszone, że szukałem wzrokiem stryczka, jakby to był wisielec. I w tejże chwili pojąłem, że to serce tego biedaka nie wytrzymuje i lada moment rozpęknie się jak nadepnięty pomidor. Postanowiłem go uratować. Błyskawicznie przesłałem mu swoje serce. Podłączone do jego arterii pracowało tam w nim. A ja znalazłem się na krawędzi życia i śmierci. Z pustym miejscem w klatce piersiowej. To było straszne. Mój krwiobieg zamierał i wiedziałem, że lada chwila zaczną się nieodwracalne zmiany w moim mózgu. Liczyłem sekundy patrząc z rozpaczą na tamtego, który powoli przestawał rzęzić. I wracał do siebie, ale czy starczy mu przytomności, żeby zrobić to, co trzeba? Czy w ogóle przyjdzie mu to do głowy? Może to zwykły jełop, za którego oddam życie. Dobrze mi tak, bo nie z miłosierdzia pospieszyłem mu z pomocą, tylko chciałem zagrać na nosie tym skurwysyńskim uczonym. I doigrałem się. Zaczynam tracić świadomość. Jest już zimny pot na całym ciele. Liczba sekund poplątana, tracę rachubę. Szczękam zębami. Zaczynają się drgawki. Vacat w mózgu. Tracę tamtego z oczu. Nic nie widać. Jeszcze kilka mrugnięć powieką i - adieu. Ale to był nie w ciemię bity facet. Tylko trochę ryzykant. W ostatniej chwili mojej agonii - zwraca mi pożyczkę. Łomotnęło mi w piersi jak dzwon. Bim-bam. Żyję! To się nazywa solidarność. Spoglądam na tamtego. Jest bardzo zmęczony, ale mruga do mnie okiem i bez słowa osuwa się na poduszkę. Dalibóg, udało nam się spłatać uczonym takiego psikusa, o jakim w swojej pysze nawet nie śnili. ...Skwierczę z pragnienia. Markiz dawno poszedł do gazu i nie ma kto mi podać kropli wody. Bo od tych bydlaków - obu tych diabłów poprzebieranych w białe fartuchy - nie przyjmę niczego. Ten mały czarny okazał się niby łaskawszy niż ten z wywiniętą wargą, bo uwolnił mnie dzisiaj od tych dwóch dodatkowych pasów pod szyją, którymi Wredna Warga związał mnie za karę za to, że chciałem mu oberwać bindasa. Gardzę tą łaskawością, choć mi trochę lżej. Mogę wreszcie unieść się na łokciach, żeby plecy choć odrobinę od leżenia odpoczęły. Pot na mojej twarzy zastyga, znów się zjawia, znów schnie, a zarost, do którego nie jestem przyzwyczajony, bo miałem zwyczaj golić się starannie, świerzbi niemiłosiernie. Pocieram policzki o wiecznie wilgotną poduszkę. O niczym innym nie marzę, tylko żeby przed śmiercią wymasować dobrze twarz własną ręką. Jedynie tyle chciałbym mieć od życia, ale przeczuwam, że nawet tego nie dostanę. Nie jem nic. Ale nie odczuwam już głodu, głód we mnie zasnął i śpi tak, że nic go już nie obudzi. Sęp wcale nie był najgorszy. Wyżerał wątrobę temu biedakowi, to prawda. Ale najgorsza była inna rzecz. Prometeusz cuchnął pod niebiosa tak samo jak ja. Dla przywykłego do czystości Greka to właśnie była męczarnia. Więc nie jem nic, bo naprawdę trzeba to skrócić. Chyba już niedługo. Spotkam się z markizem. Położymy się na skraju winnicy i będziemy patrzyć, jak śniade dziewki zrywają do kosza kiście muskatu. A jeśli się nie spotkam, też dobrze. Wszystko dobre, co się raz na zawsze kończy. Byle prędzej. Vive la mort. ...Tej przemocy nie mogę się przeciwstawić, przywiązany do łóżka. Przechylają mnie na bok. Przytrzymują. I smalą igłę w pośladek. Nie raz ani dwa, już ze sto razy albo i więcej. Jestem dla nich żywą kukłą. Uczą się na mnie robić zastrzyki albo przeprowadzają doświadczenie, ile iniekcji, mówiąc ich językiem, może wytrzymać skłute ciało. Wreszcie - nie mam na czym leżeć. Pech chce, że przy leżeniu bez ruchu na wznak najważniejsze są plecy, kark, no i właśnie sempiterna. Tymczasem przez nich gołą dupą usiadłem na jeża. Ledwie się odrobinę poruszę, dźga mnie taki ból, aż mi świeczki w oczach stają. Nie poskarżę się tym sukinsynom. Nie dam im żadnej satysfakcji. Do wbijania igieł są tu same diabliczki. Młode. W białych fartuchach, w białych czepkach z czarnym paskiem. Że to niby klinika! Ale jeśli klinika, to bardzo podejrzanego autoramentu. Wszystko to oczywiście kamuflaż. Lecz mnie takimi sztuczkami nie zwiodą. ...Dokonuję odkrycia, od którego robi mi się słabo. Rozpięty jak łotr na tym krzyżu łóżka czuję, że nic już nie osłodzi mojego przewlekłego konania. Bo miałem jeszcze szczyptę nadziei. Ukradli mi ją. Tak, liczyłem na ratunek. Na pewną interwencję międzynarodowego kalibru. Miałem prawo na nią liczyć. Spodziewać się, że nastąpi. Przyszła kryska, pora mi umierać, a okazuje się, że nie znam życia, całej jego przewrotności. Bo oto patrzę i dech mi w piersi zamiera... Na trzecim łóżku w prawo, rozpięty jak drugi łotr zwisa z przechyloną głową - mój Dostojny Rozmówca! Ta sama twarz. Ta sama, tak jak ją sobie wyobrażałem! Teraz już ochłonąłem z szoku i łatwiej mi to znieść, choć pogodzić się nie sposób. Dziwię się, że jest dość młody, na pewno młodszy ode mnie. To właśnie zdolniejsze, inteligentniejsze od nas pokolenie, którym wojna nie tyrpała. Więc pojmali Go, tak jak mnie. Jeśli On tu jest, to znaczy... Na litość boską, trzeba rozejrzeć się po celi... Zaiste wpadło całe kierownictwo Międzynarodówki Mózgów! Nie docenili przeciwników. Tak się kończy, kiedy intelektualiści biorą się do wielkiej polityki. Świat jest w całkiem innych rękach. Teraz już nie mam wątpliwości, wiem, gdzie jestem. I pojmuję, czemu służą te wszystkie tortury. Ale nie wydobędą ze mnie niczego. Wkrótce umrę. Nie dowiedzą się nigdy, że mieli w swoich rękach Tajnego Agenta Dobrej Woli. ...Sen nie sen, jawa nie jawa, pół ta, pół tamta strona, pół życie, pół śmierć. Ni noc, ni dzień. Czas umiera, ja umieram. Rozgryzłem wargę. Ssałem krew. Nie gasi pragnienia. Wargi mam zwęglone. Niektórzy z kierownictwa załamali się i wyją. Ja nie będę. Dostojny Rozmówca udał, że mnie nie poznaje. Oczywiście dopiero tutaj spotkaliśmy się twarzą w twarz. Jeśli teraz chce zachować konspirację, będę posłuszny. Wie, co robi. Ten człowiek ma klasę na pewno. Ani jedno słowo nie pada z jego ust. Tak trzeba. To najlepszy sposób na prześladowników, Oberteufelfiihrerów w białych kitlach. Niedługo będzie z nami koniec. Jeśli ktoś czepia się życia za wszelką cenę, nie szanuje siebie. Obraziło mnie moje życie i nawet nim nie pogardzam, choć miałbym rzeczywiste prawo, po prostu zbytek łaski, obejdę się bez niego, jest mi zbędne. Tylko szkoda, że przegraliśmy taką wielką stawkę. My obaj. Dwaj łotrzy. Przywiązani za ręce i nogi, wisimy nad ziemią, która nas się wyrzekła. Nikt tam w dole nie płacze, tylko gawiedź pstra i poprzebierana jak na karnawał zagląda nam w twarze i chichocze. A jeden gruby i zwalisty, z wypiętym gołym brzuchem, istny olbrzym, widzę go w dole pod moimi stopami - i ty go widzisz, mój bracie łotrze - nażarł się i czka. Nie uświadczysz drugiego tak plugawego człowieka. Jego karnawałowe spodnie nie dopinają się na tym opasłym cielsku, wyziera skosmacone podbrzusze. A obok, spod jego łokcia, wyskakuje pomarszczony staruszek z chytrym oczkiem i cmoka w kółko: te-te-te-te-te. I jeszcze wypełza karzeł bez ręki, też się dziwuje i gębę otworzył. Dopisała nam publiczność, mój bracie. Mamy, dwaj łotrzy, dla kogo wisieć. Dajemy im zacne widowisko z naszego dogorywania. - O, Boże kochany! - To nasz antyfoniarz. Co to znaczy trafne słowo w trafnym miejscu. - O, w dupę jebany! - Słyszysz, bracie? Aż nasz kędzierzawy oprawca, Oberteufelfułirer z wywiniętą wargą, klaszcze w ręce. Wiem, bracie. Może i zawsze tak było. Nikt się nie domyślił, że to dwaj łotrzy chcieli odkupić świat. Spij, bracie. Ja też oczy zamknę. Niechaj z nami zostanie to, co zawsze było. Wściekłość i wrzask. Fuck them all. ...Skoro mają aż tyle zastrzyków, to wreszcie znajdą i ten, który wbiją mi prosto w serce. Zwykły fenol. Dawno wypróbowany, bardzo skuteczny. Niedrogo kosztuje. Zrobią to wkrótce, bo tyłek stał się nie do użytku, więc chyba ich eksperyment: liczba iniekcji na centymetr kwadratowy ciała, dobiega końca. Nie miejcie pretensji, kochani, że mydło nie będzie zbyt tłuste. ...Jeśli to śmierć zagląda mi w oczy, to niechaj będzie uwielbiona. Spływa cała w bieli tak czystej i lśniącej, aż mrużę powieki. Pochyla się nade mną młodziuteńkie liczko cudownej, rafaelowskiej urody. Zwiastujesz mi śmierć, Cherubinku-Serafinku? No i czegóż tak na mnie spoglądasz? Z takim strapieniem. Nie pasuje ten frasunek do twojej brzoskwiniowej buzi ani do oczu twoich. Płomyczku młodości, skąd się tutaj wziąłeś! Wstrzymam oddech, bo lękam się, że cię zdmuchnę... - Pan mnie słyszy? - szepcze. - A jakże! - odpowiadam. - Witaj, Cherubinku-Serafinku! Witaj mi, witaj. Jesteś prześliczna... - Czerwieni się po same pukle kasztanowych włosów. - Dziękuję panu, ale proszę tak do mnie nie mówić... Mam dla pana dobry bulion. Nakarmię pana, zgoda? - Bulion? Co tu ma bulion do rzeczy? A po cóż mi ten bulion, Cherubinku! Dzięki tobie przyjemniej mi patrzyć na tamten świat. - Niech pan spróbuje. Dobry. Świeżutki. Nie sparzę pana. Będę dmuchała na każdą łyżeczkę. Na pewno panu nie zaszkodzi. Niech pan spróbuje. Choć odrobinkę. Sam się pan przekona, jaki smaczny. Proszę spróbować, panie Krzysztofie.?. - Znasz moje imię? - Tak, znam. Nie zrobię panu krzywdy. Pan mi wierzy, prawda? Tylko tę łyżeczkę... Oj, po co tak zaciskać zęby? No dobrze, pan mi nie ufa. No to będziemy pić razem. Jedną łyżeczkę pan, jedną ja. Ja zacznę. No widzi pan, wypiłam. A teraz pana kolej. No, po męsku, panie Krzysztofie. - Nic z tego, Cherubinku, nic z tego. - Jakże mam pana prosić? Gdyby nie kubek i łyżka, które jej w tym przeszkadzały, pewnie by załamała te swoje pulchniutkie rączki, bo Cherubinek jest pulchny, wiadoma to rzecz, lecz taki strapiony, że w tym strapieniu sam nie wie, co robić. Podnosi rękę, w której trzyma łyżkę, i widzę, jak smagłym przedramieniem ociera z czoła pot, ręce ma nagie, tylko wysoko u ramion przysłaniają je białe skrzydełka, skrzą się i lśnią jak ona cała. Zapomina, że w łyżeczce jest bulion, który chlapnął i splamił jej szatę godową. - Aj! - szepcze. - To nic. Wypiorę... Widzi pan, jaka niezdara do pana przyszła? Pan się do mnie uśmiechnął, panie Krzysiu? No to proszę wypić. - O tym nie ma mowy. - No, jakże tak można? Uśmiechać się człowieka i nie spełnić jego prośby. To oszukaństwo. Cherubinku, coś bym powiedział, ale zaraz się zaczerwienisz, więc nie powiem nic. - Wszyscy mi to wymawiają. Nie pan jeden. Czerwienię się o byle co. Ktoś mnie przeklął, bez dwóch zdań. - Sama młodość w tobie mieszka. Jak dobrze przy tobie umierać. - Umierać? Umierać! A po cóż umierać? Pan chce umierać, panie Krzysiu?... - Jej wielkie, bizantyńskie oczy rozejrzały się po całym naszym przybytku cierpienia i trwogi. I wróciły do mnie. - Życie jest takie piękne. - Doprawdy tak powiedziała. Aż mi serce stanęło, bo zrozumiałem, że nikt przedtem ani nikt potem tak tego nie powie. - Nie trzeba być takim upartym. To smaczny bulion. Widział pan, że próbowałam. Niech pan wypije. Ja proszę. Tak bardzo pana proszę... - Zostaw, te prośby. Piękna jesteś, Cherubinku-Serafinku. Nadzwyczaj piękna. Ale przykro mi bardzo, nic z tego. - O, Jezusie. Jeśli nie pozwoli się pan nakarmić, jeśli nie będzie pan jadł... To pan ordynator każe odżywiać pana sondą! To okropne, okropne. Niech mi pan wierzy. Wiem coś o tym. I po co to panu? To... to... naprawdę będzie wstrętne! O, Jezu. Niech pan zaraz otworzy usta. Niech pan wypije, dopóki ja tu jestem. Ja pana nie skrzywdzę. Proszę. Zaczniemy od pierwszej łyżeczki... - Odejdź. - Cherubinek mówi z determinacją, znów cały w pąsach: - Dlaczego pan mnie odpędza? Wypijmy ten bulion. I pójdę sobie. Proszę. Jezu, tak mi pana szkoda... - Odejdź. - Już nie wiem, jak mam do pana mówić... Ja proszę. Tak bardzo proszę. - Milknie. I łzy stają w jej oczach. Wielkich, bizantyńskich oczach, którym życie wydało się takie piękne. - Odejdź, dziecko. - Cherubinek zwiesił głowę. Tak się starał, tak się starał i tak go wystrychnięto na dudka. Raptem białe skrzydełka zafurkotały i - odleciał. Zamykam oczy, wciskam głowę w poduszkę. Łza spod powieki wydostaje się na garb mojego nosa i spływa na drugą stronę, w dolinę milczenia. Nikt jej tam nie zobaczy. Strasznie umierać w takiej samotności. Któż by pomyślał, że taka czysta niewinność rafaelowskiej urody znajdzie się na usługach oprawców. ...Tych pęt z rąk i nóg nie zdejmą mi już nigdy. Wyzionę ducha przywiązany do łóżka. Dawno przestałem szarpać się w sidłach. Słabnę. A poza tym nic mi to nie da. Nie wyładuję gniewu, bo gniew mój jest zbyt wielki. Rozciąga się na czasy przedchrystusowe i pochrystusowe, na całe znane mi dzieje gatunku, a zwłaszcza na moje własne czasy. Na cały ten świat, który znam. Z jego głodem, zbrodnią, przemocą, oszustwem i perfidią. Na życie samo. Jakże więc tę cichą furię wyładować? Jak uśmierzyć? Prześladownicy to dobrze czują. Istotnie, gdyby mnie rozwiązali, mógłbym wyrządzić krzywdę temu światu. ...Raz po raz tracę przytomność. Wielka to ulga i prawdziwie szczęśliwa nieobecność. Kończy się niestety. I znów wracam do katowni, gdzie tacy jak ja, z wytrzeszczonymi oczami w obrzękłych, poczerwieniałych z wysiłku twarzach, wiją się w pętach, bluźnią i złorzeczą. Za każdym razem zdumienie odbiera mi mowę. Skąd się tu znalazłem? Gdzie jestem? Co ja tu robię? Pośród jęków, wrzasków, wyziewów niemytych ciał i stęchłej, śmiertelnej pościeli. Ilekroć się ocknę i otworzę oczy, napotykam ten sam widok, do którego nie sposób przywyknąć. Pot, który spływa po nich i spływa po mnie, powinien już utworzyć słone jezioro na podłodze z zielonego linoleum. Mój Dostojny Rozmówca pogrążył się w przedśmiertny sen. Od wielu godzin ani drgnie. Jego końska twarz jeszcze bardziej się wydłużyła i do złudzenia przypomina kasztanka, który padł w boju. Policzyliśmy, ilu we wrześniu poległo polskich żołnierzy, a nie policzyliśmy, ile poległo polskich koni. Nie jest to sprawiedliwe. Nie wątpię, że ten człowiek, który tak wiele dla mnie znaczył, wkrótce odejdzie na zawsze. Oby tak się stało. Przetrwać trzeba, gdy warto. A nasze przetrwanie nie ma sensu. Cierpieć i cierpieć bez ustanku? Jakiż w tym sens? Byłaby i na mnie pora. Czekam, lec nie mogę się doczekać. Przeklinam swój organizm, który okazał się silniejszy niż moje pragnienie, głupie zwierzę, choć nie daję mu jeść ani pić. Jestem tak przygotowany na tę chwilę, jak nigdy się tego nie spodziewałem Nieraz zdarzało mi się myśleć o pożegnaniu z tym światem i wydawało mi się, że przede wszystkim będzie mi żal. Otóż pozbyłem się tego złudzenia doszczętnie. Nie żal mi niczego. Ani odrobinę. Nic. Kochałem. Na darmo. Pracowałem. Na darmo. Cierpiałem. Na darmo. Jednym słowem - daremne życie. Oto bilans czterdziestu lat. Dobrze, że na tym się skończy. Prędzej - donikąd. Byle prędzej donikąd. ...Przestaję formułować myśli. Właściwie, odkąd tu jestem, wcale ich nie formułowałem. Odczuwam je tylko i nie mogę za nimi nadążyć, rozeznać się w tym gąszczu, w niepohamowanej plątaninie! Mój mózg pracuje na wszystkich rejestrach naraz, lecz bez żadnej harmonii, to maszyna tkacka, w której wszystkie wątki się powikłały, zasupłały, pomieszały, a ona tka bez opamiętania, bo nie ma jej kto zatrzymać. Ja przynajmniej nie potrafię. Nawet nie próbowałem, bo wiem, że nie potrafię. Chwilami zdaję sobie z tego sprawę, ale nie mam na to rady. Podłączają widać mój mózg do generatora, który doprowadza go do stanu wrzenia. Potem odłączają i mam chwile względnego spokoju, kiedy wiem, że panuję nad swoimi myślami. Postrzegam, pamiętam, lecz okazuje się, że niewiele pamiętam, bo całymi godzinami trwa w moim mózgu nieposkromiony rejwach... jakieś słowa, strzępy zdań, kawałki wspomnień, ni przypiął, ni przyłatał, okaleczałe aforyzmy, piosenki, cytaty, angielszczyzna, ruszczyzna, łacina, powiedzonka, nie wiadomo czyje, tłoczą się w pośpiechu, przepychają, włażą jedno na drugie i depczą po sobie... Jolly old swagman came to the billabong... You come awaltzing Matylda with me... Poczemu ty ułybajeszsia, riebionok? Gdie twój otiec? Pomier nieużeli?... Hic iacet in tumba Rosa Mundi, non Rosamunda... Ali the world is sad and dreary everywhere I roam... Caritas non est aliąuid creatum in anima, sed est ipse deus... Niech żyje wolność!... Idi ty k czortu!". Porzuciłem mój dom rodzinny i błękitną Ruś porzuciłem... Zawsze ja, wierny poddany, pracować będę... Hej-ho, w wichurę i deszcz... Life is a tale told by an idiot... Ojcze w niebiesiech... Huragan w śmietniku, którym stała się moja głowa. Nic nie widzę, nic nie słyszę. Ciemność, ciemność. ...Widzę krew na jej włosach. Złote włosy zlepione krwią. Czyżbym ją zabił? Tak, zabiłem. Dlatego mnie związali. I trzymają pod nieustannym nadzorem. Za grubymi kratami. Mury też grube, głuszą wszystko. Nie pamiętam, jak się to stało... Lecz zabiłem. Włosy zlepione krwią. Boże, zmiłuj się. Boże, zmiłuj się. Boże, zmiłuj się. ...Nie je, nie pije, a leży i żyje? Co to za zagadka? ...Nie trzeba robić czegokolwiek sensu nie ma robić cokolwiek bo jeśli cokolwiek się robi to trzeba robić cokolwiek jakkolwiek nikogokolwiek nie wzruszyło to kiedykolwiek. ...Więc nie żyje. Sprawiedliwe, abym i ja nie żył. ...Pić! ...Nikt nie słyszy. ...Pax Domini sit semper vobiscum. ...Mój Dostojny Rozmówca ocknął się z przedśmiertnego snu. Jego końska twarz jeszcze się wydłużyła, oczy zapadły głęboko. Podniósł głowę z poduszki i zaśpiewał z tęsknotą, jakby był w podwieczerz na łące: "Zielona buczyna, listek drobny, powiedz mi, Jasieńku, jakiś dobry... Poznasz, poznasz dobroć moją, zapłaczesz, dziewczyno, nieraz za nią..." Raptem urwał. Zwalił się w drgawkach. Zesztywniał. Po czym zepsuł powietrze. Cała pociecha w tym, że tego powietrza tutaj nie da się zepsuć już więcej. Rozbrajający uśmiech zastygł na jego twarzy. Dostojny Rozmówca leżał w podniebnej ciszy. Nie poruszywszy ni ręką, ni nogą. Wyzionął ducha odbytnicą. Mój szacunek dla niego wcale nie zmalał z tego powodu. Ten głupiec, który wykoncypował dostojeństwo śmierci, był zapewne zbyt głupi na to, aby się przekonać, jak nabreszył, kiedy jemu samemu wreszcie kostucha w oczy zajrzała. Oberteufelfuhrer Wywinięta Warga pospieszył ku zmarłemu i coś tam nad nim kręcił kędzierzawą głową. Zawołałem do niego: - Warum du bist so gliicklich, mein Herr?! - Ale udał, że nie słyszy, albo naprawdę nie słyszał, bo zajmował się akurat czym innym. Klepnął zmarłego po dwakroć w prawy i lewy policzek. A potem stał i przyglądał się z lubością. Nic dziwnego. Taka gratka. Dostojny Rozmówca to był naprawdę KTOŚ. Wypreparują jego mózg. Zakonserwują do przyszłego przeszczepu. Aby stworzyć nowego geniusza. Nie wiedzą tylko, że będzie to geniusz, który rozpirzy wreszcie ich kurewski świat. ...Byłem półprzytomny. Szczegółów nie pamiętam. W ogóle mało pamiętam. Wsadzają mi na twarz gumowy kaganiec z rlifą i- coś do tej rury wlewają. Jestem tak nieobecny, że nic mnie to nie obchodzi. Raptem jakże chluśnie mi do ust! Krztuszę się. Dławię. Przerażony, bo nie wiem, co się dzieje. Co oni ze mną robią? Potężny syfon uderza mi do nosa, pełen stwardniałych krup. Strasznie boli. Gardło też boli, ściśnięte spazmatycznie, broni się przed zalewem okropnej, gorącej mazi, którą tłoczą mi do ust. No, nie idzie im zbyt łatwo. Sapią nade mną. A mnie w tym dławiącym kagańcu oczy na wierzch wyłażą. Ani krzyknąć, ani się bronić. Z tyłu czyjeś twarde ręce, pewnie któregoś z teufelów, przyciskają do poduszki moją unieruchomioną głowę. A jednak krzyczę, lecz krzyk tonie w bulgotaniu, bo w tymże momencie rozdymająca moje policzki gorąca maź wlewa się do przełyku, a przełyk z przestrachu zaczyna pracować gorliwie, z wredną, poniżającą skwapliwością. Biedna tuczona gęś. Między na siłę tuczoną gęsią a mną jest ta różnica, że gęś nadaje się na eksport. Chyba że znalazłem się wśród kanibalów. Niewykluczone, jeśli się nad tym zastanowić. Prześladowników stać na takie rzeczy, że i ten proceder mieści się w granicach zdrowego rozsądku i właściwych im obyczajów. Nie dopuszczają do marnotrawstwa, zdobywają energię, dobre kalorie, korzystając z najstarszych tradycji, którym nie można odmówić zalet. Skoro mnie tuczą, ani chybi na to się zanosi. Przecież nie spostrzegłem na ścianach naszej celi, bo go nie ma!, czarną farbą wymalowanego napisu: KANIBALIZM BĘDZIE KARANY ŚMIERCIĄ! Wszystko jasne. Właściciele świata. Mogę się tylko pomodlić, żebym im kością w gardle stanął. ...Dobrze się złożyło, bo kiedy zdjęli mi gumowy kaganiec i odeszli zadowoleni, modliłem się gorąco i - poskutkowało... Zwymiotowałem. Na moje prośby Pan Bóg bywał na ogół niełaskawy, lecz tym razem ruszyło Jego i mnie. Przydreptała jakaś babina, widać, że nie z Herrenvolku, będąca tu na posługach. - Oj, biedaku, biedaku, tyle dobrego jedzenia zmarnować... - Ponarzekała wycierając szmatą zielone linoleum. Było mi przykro, że sprząta po mnie. Ale cóż mogłem zrobić ze związanymi rękami. Okazała się naprawdę miłosierna. Bo Potem z kieszeni fartucha wyjęła chustkę i otarła mi usta. - Oj, jak się toto klei! - powiedziała wyłuskując cierpliwie krupy, które się zaplątały w kosmykach mojej brody skazańca. Przy tej czynności straciłem ją z oczu, gdyż powieki mi opadły ze znużenia i zasnąłem. ...Mój Dostojny Rozmówca wcale nie umarł! Dalibóg, przypomina mi konia. W każdym calu. Koń, gdy puszcza wiatry, też zdrów. Miał zapaść czy coś w tym rodzaju. Dlaczego go odratowali,, trudno mi wyjaśnić. Na pewno mieli w tym swój, jak zwykle perfidny i ukryty przed nami, cel. W każdym razie, z naszego punktu widzenia, dobrze jest, że Międzynarodówka Mózgów odzyskała swojego przywódcę. Że on właśnie jest tym przywódcą, to pewne. A jaka jest moja rola? Kto wie? Skoro zgarnęli mnie wraz z całym kierownictwem, to chyba nie przypadek. O, żałosna pycho, do tej pory siedzisz we mnie? "Będziesz tworzył dla dobra ludzkości." Pamiętasz ten list od matki? Tak właśnie napisała po wysłuchaniu w radiu twojego pierwszego reportażu. Matki nie boją się komunałów po prostu dlatego, że w ich ustach komunał nabiera znaczenia. Zdam ci krótki raport, mamo. Zabrali mi magnetofon. Zabrali mi wszystko, co miałem. I przywiązali do łóżka. Na ludzkość pluję po trzykroć. Ani jej j się śni troszczyć o mnie, dlaczego ja miałbym się troszczyć o nią. Należę do plemienia, w którym okrucieństwo idzie o lepsze ze zbrodnią, a głupota z nienawiścią. Bolą mnie plecy, skłute pośladki, spętane ręce i nogi. Trudno mi myśleć o czymkolwiek. Tak, kiedy byłem mały, wjechałem z rozpędu na trójkołowym rowerze w witrynę sklepu przy ulicy Hoovera, wybiłem ogromną szybę i kosztowało to ojca trzysta złotych. Trzysta złotych przed wojną! Tak, tak, zawsze byłem niesforny. Ale ci powiem. Ten przeklęty gatunek zohydził całą planetę. Kiedy się patrzy na to od czterdziestu lat, nie pozostaje nic prócz pogardy. Sama widzisz, nie rozpaczam. Żebra mi sterczą przez skórę, wkrótce tak wyschnę w tych pętach że śmierć ledwie puknie palcem, a rozsypię się w proch. Powinienem się pomodlić? Święty Boże, święty mocny święty a nieśmiertelny, nie proszę cię o zmiłowanie, bezwzględny stary okrutniku... Przeklinasz mni