JERZY KRZYSZTOŃ Obłęd 2. Przywiązany do masztu © Copyright by Jerzy Krzysztoń 1980 ISBN 83-06-00188-5 Cóż ci powiem najpierw, co na ostatku, skoro tak liczne są niedole, którymi obdarzyli mnie bogowie niebiańscy? (Odys do Alkinoosa, władcy Feaków) ...Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... MIRV-1!... MIRV-1!... MIRV-2!... MIRV-3!... Poseidon!... Minuteman!... Poseidon!... Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... Attention! Attention! MIRV-ONE is approaching!... MIRV-TWO! MIRV--THREE!... Attention! Attentionl Wnimanije! Wnimanije!... Poseidon! Minuteman!... Poseidon!... Wnimanije! Wnimanije!... Jestem unieruchomiony, przywiązany do łóżka, ręce mam spętane, nogi mam spętane, mogę tylko poruszać głową. Słyszę ryk syreny, zawodzi, jakby zbliżał się koniec świata, i wołam, wołam, choć gardło mi puchnie od krzyku: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! MIRV-1!... MIRV-2!... MIRV- 3!...Wnimanije! Attention! Wnimanije!... Słyszę huk wzlatujących samolotów, startują do boju, aż biały sufit wysoko nade mną wibruje i drży. Spętano mnie, ostatniego Prometeusza, bo chciałem ukraść im tę tajemnicę. Rozpięto mnie na skale nad morzem obojętności, przykuto za ręce i nogi. Lecz spełniam swoją powinność. Więc wołam: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... Pot zalewa mi oczy. Straciłem ślinę w ustach. Wargi są jak żużel, zeschłe i spękane. Wiem, że już za późno na cokolwiek. Za późno na ratunek. Znów poszła do boju nowa eskadra, głuchy warkot wstrząsnął murami, w których mnie zamknięto. Attention! Wnimanije! Uwaga! Jakieś twarze krążyły nade mną, pojawiały się i nikły. Mnóstwo nieznajomych twarzy. Panika. Łotry, cóż oni ze mną zrobili! Związali mi ręce, abym nie mógł zasłonić oczu przed wielkim błyskiem. Czekałem go za oknem, czekałem go lada minuta. Pragnąłem zasłonić oczy, jakby to było najważniejsze, choć wiedziałem, że wyparuję wraz z żelaznym łóżkiem. Rozwiążcie mnie, prosiłem, rozwiążcie mnie, teraz już wszystko jedno, sami wiecie. Lecz prędzej bym diabła uprosił. Stał tam jeden pod ścianą koło drzwi, czarne oczy, czarne włosy i czarne insygnia na lewej piersi, i biegał tymi oczami w popłochu po całej sali, lecz też się nie ruszył. Samego diabła poraził strach, a cóż dopiero mnie. Z trwogi prężyłem się w swoich okowach, aż mi wszystkie mięśnie dygotały. Chwytałem ustami powietrze, aby nie zadławić się krzykiem, aby mój głos, choć ochrypłem od nieustannego wywoływania komunikatów, brzmiał donośnie: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! MIRV- THREE!... MIRV- FOURL. MIRV-FIVE! Niebo stanęło w błysku. Płynna stal rozgorzała w całym oknie. Zdążyłem zamknąć oczy. Czułem, jak po skórze murów przebiegło frenetyczne drżenie. Ale los Jerycha ominął tę kaźnię, na którą mnie skazano: ściany nie runęły z hukiem w dół ani strop mnie nie przywalił. Eksplozja nastąpiła dość daleko. Daleko, lecz wystarczy. I przypieczętowała mój los. Związany pod samym oknem, nie osłonięty ni kawałkiem muru, wystawiony na każdy kaprys promieni. Jeśli o mnie chodzi, było już po wszystkim. Lecz atak trwa. Atak się wciąż nasila. I nie mam co więcej myśleć o sobie, muszę wołać do ostatniego tchu: Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! Attention! Wnima-nije! MIRV-ONE!... Wołam z wielką siłą, mój głos rozsadza ściany tej dużej sali, grzmi jak dzwon, niedługo rozsadzi mi głowę. Jakaś kobieca twarz nachyla się nade mną. Nie znam tej kobiety. Coś do mnie mówi. Nie rozumiem, czego chce. Przeszkadza mi. Mam coraz pilniejsze komunikaty. Idzie cała chmara rakiet z gigantycznymi głowicami! Przerywam na sekundę wywoływanie komunikatu i rzucam jej prosto w twarz: - Nic nie rozumiesz, idiotko? Zostałem napromieniowany. Mam leukemię. Stan beznadziejny. - Ach, tak! - mówi. Dopiero się ocknęła. Nosi biały czepek. Ma ochotę pogłaskać mnie po policzku. Syczę przez zaciśnięte zęby: - Won, bo ugryzę! - Natychmiast ucieka. Pozbyłem się jej i wiem, że przez ten czas - fatalnie stracony czas - co najmniej trzy głowice musiały dojść do celu, kilka milionów istnień straciło życie. Gdybym mógł choć pomasować szyję, może by to ulżyło mojemu opuchłemu gardłu. Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!... KOMA 3! KOMA 3! KOMA 3!... Zdaję sobie sprawę, że popełniłem błąd, ale nie wiem - jaki, zasadniczy błąd w komunikacie, na pewno to nie tak, to nie ten szyfr, ale jestem zmęczony, tak bardzo zmęczony, zwijam się w tych pętach tyle godzin, nie zliczę już, ile długich godzin, pęta wpijają mi się w nadgarstki i powyżej kostek u nóg, stopy mi obrzękły, dłonie puchną, a tu trzeba krzyczeć na cały głos, żeby moje wołanie dotarło... Uwaga! Uwaga! I znów mi przeszkadzają. To ona wraca, ta młoda kobieta. Trzyma w ręce szprycę z długą igłą. Podnosi ją do góry, widzę, jak naciska tłoczek i z igły spadają dwie, trzy kropelki. Ona nic nie mówi. Ani słowa. Ale ja wiem. Nie chce, abym się męczył i zdychał czekając, aż zbieleje resztka moich czerwonych ciałek. Zimny dreszcz przechodzi mi po plecach, ale to już wszystko, podziwiam tę kobietę, że zdobyła się na taki miłosierny czyn. Chcę w ostatniej chwili życia wynagrodzić jej moje poprzednie grubiaństwo, ale nie umiem tego zrobić, brak mi słów, więc tylko sam podtykam, o ile mogę w tych pętach - swój pośladek pod ten coup de grace. Ukłuła i długo piekło. A potem obdarzyła mnie pożegnalnym uśmiechem, abym go zabrał na tamten świat. I wtedy dopiero dojrzałem, jakie piękne z niej było stworzenie. Językiem poruszałem z trudem najwyższym, ale zaglądając jej w oczy powiedziałem z dna melancholii: - Coup de foudre, madame. Szkoda, że spóźnione o całe życie. - I to były ostatnie moje słowa. Zamknąłem oczy, głowa mi opadła na mokrą od potu poduszkę. Syrena alarmowa już nie wyła. Uświadomiłem to sobie bez żadnej ulgi ni radości. A potem mnie nie było. ...Nie wiem, gdzie jestem. Budzi mnie krzyk. Zasypiam. Budzi mnie wrzask i przeklinanie. Zasypiam. Budzi mnie lament. Spoglądam w prawo, spoglądam w lewo. Mogę wykonywać tylko ruchy głową. Znajduję się między dwoma rzędami łóżek zestawionych tak ciasno, że nie potrafię ich zliczyć. A na każdym leży taki sam nieszczęśnik, tak jak ja przywiązany za ręce i nogi do łóżka. Dlaczego? Zastanawiam się nad tym i nie umiem znaleźć odpowiedzi. Wszyscy obróceni do mnie stopami, które sterczą spod białych prześcieradeł. Widzę brudne, spękane pięty. Wrzeszczą, płaczą, krzyczą, jęczą, przeklinają. Raptem cisza. I znowu czyjś ryk. Niektórzy daremnie szarpią się w więzach. Podnoszą się na łokciach. I patrzą przed siebie strasznym wzrokiem. Nie poznaję żadnej twarzy. Nie wiem, gdzie jestem. Nie rozumiem, jak się tutaj znalazłem. Daremnie wytężam pamięć. Ani przez chwilę nie mam tej pociechy, że to sen. Wrzaski są rzeczywiste. Pęta są rzeczywiste. Włosy nie jeżą mi się na głowie, bo są zlepione gorącym potem. ...Najgorzej, kiedy płaczą. Nie trzeba płakać. Przynajmniej moich łez nikt tu nie zobaczy. Moje łóżko, wystawione jak na pokaz, stoi w samym środku, na samej osi sali, wciśnięte między dwa rzędy łóżek, za sobą mam okno, przed sobą daleko drzwi. Za dnia boję się podnieść głowę, bo zza okna mogą mi strzelić w kark. Nie wiem, kto tam czatuje. Jestem tak spętany, że nie mogę obejrzeć się za siebie. Wysoka sala ma zupełnie nagie ściany. Ze stropu zwisa biała kula, która nie gaśnie przez całą noc, mży sinym światłem. W dzień odbijają się w niej dwa krzyże okien. Cmentarne. Krzyże na grobach poległych. Widzę te gruzy na szczycie, gdzie wróg twój się kryje jak szczur. Godzinami nie odrywam oczu od tych krzyży. To mi pomaga wytrwać. Naprzeciw mnie prostokąt drzwi. Nigdy się nie zamykają, są stale otwarte. Więc może to tylko futryna, w której świetle przesuwają się dziwaczne postacie, jacyś rozczochrańcy i przebierańcy, krążą tam i z powrotem. Trochę za daleko, aby im się przyjrzeć. Niektórzy zaglądają do sali, gapią się z rozdziawioną gębą albo obelżywym zadowoleniem, zacierają ręce i odchodzą z chichotem. Pod drzwiami całkiem na biało, tylko z czarnym znamieniem na piersi stoi ten sam diabeł z kruczym włosem i kruczymi oczami, które biegają nieustannie, jakby chciał inwigilować każdego ze spętanych podopiecznych w swoim departamencie. Słychać trzy głuche uderzenia, jakby ktoś stukał szczotką w podłogę. Ale wiem, że to on tak wali kopytem. Zaraz błyśnie zębami i smolistym pazurem wypisze na ścianie - Mane, Thekel, Fares. ...Tenże diabeł podchodzi do mnie z talerzem i wtyka mi łyżkę do ust. Zaciskam zęby. Oblewa mi podbródek i szyję. Coś tam perswaduje. Mamrocze po swojemu. Nie słucham go. Znów podtyka łyżkę. Kręcę głową w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Nie mi nie może zrobić, bo w jednej ręce trzyma talerz, a w drugiej łyżkę. Musiałby wezwać kogoś do pomocy. Niech, spróbuje. Mam mocne szczęki. Kiedy je ścisnę, nikt ich nie rozewrze. Trismus jak u buldoga. Choć spętany i skazany na ich łaskę, wygrałem! Zbyt długo nie będą się znęcać nade mną. Nie pozwolę podtrzymywać się pokarmem, aby dłużej dogorywać. Oblany zupą, choć szyja swędzi i piecze, a wytrzeć tego nie mogę, cieszę się, bo wygrałem. Diabeł zabiera talerz, rezygnuje, odchodzi. ...Jest ranek. W moich nogach stoi jeszcze jedno łóżko. Nie wiem, czy było tam przedtem, lecz go nie zauważyłem, czy też zostało dostawione, czego również nie spostrzegłem. W każdym razie jest. Więcej tych prokrustowych mebli do tego pomieszczenia wcisnąć się nie da, bo muszą to być ciężkie, żelazne łóżka, do których da się przywiązać silnego mężczyznę, żeby ani drgnął - zrobiło się tak ciasno, że możliwości tej celi zostały wyczerpane. Więc może na tym skończą się prześladowania. Widać, że nie mają już miejsca pod dostatkiem. Przy tym nowym łóżku stoi szpakowaty jegomość w piżamie w białe i niebieskie pasy. Jest to jedyny człowiek w tym towarzystwie, którego nie spętano! Kapuś? Przyglądam mu się bacznie. Skąd ja znam tę twarz? Stoi zwrócony do mnie profilem. Wyraziste rysy, wyrafinowanie i ta nieco brutalna szlachetność. Męczę się, skąd ja go znam. I odgaduję nareszcie. To markiz de Sade! Jakże mogłem go nie poznać od pierwszego wejrzenia. Nie wiem, czy z takim skupieniem spożywa właśnie śniadanie, czy też celebruje czarną mszę. Godnie, z dostojeństwem, oburącz podnosi kubek, tutejszy kielich, w którym dokonało się przeistoczenie. Hic est enim calix sanguinis mei. Przytyka go do warg i sączy w wielkiej ciszy, bo nikt akurat nie wrzeszczy. Jakby wyczuli w swoim poniżeniu, krzywdzie, rozpaczy i trwodze, że on za nas wszystkich składa ofiarę. Nie znajduję w pamięci żadnej modlitwy, więc tylko patrzę i w ten sposób uczestniczę. Odstawia kielich. I sięga po chleb. Więc na odwrót! Czyżby zapomniał? Pojmuję, że nie zapomniał, tylko odprawia wedle własnego obrządku. Z wielkim dostojeństwem. Przymknąwszy oczy przełyka kęsy Ciała Pańskiego, popija Krwią, to uszczknie Ciała, to łyczek Krwi. Z wielkim namaszczeniem, skupiony, jakby nie istniało nic prócz ofiary dokonującej się na oczach potępieńców. I tak zostaliśmy odkupieni, ku chwale bożej, lecz bez większego pożytku. Nie umiem po francusku. A chciałbym do markiza zagadać. Bieda. Nic mi nie przychodzi do głowy prócz: cherchez la femme. Ale taka aluzja do jego sławnych upodobań byłaby grubiańska. Marsylianki też mu nie zaśpiewam. Próbuję się uśmiechnąć, lecz mięśnie nie są mi posłuszne. Czuję, że twarz mam nie swoją. Dawno już to czuję. Drętwą, całkiem z drewna. Więc mówię tylko, bez uśmiechu, aby spełnić swoje pragnienie odezwania się do markiza: - Je ne parle pas francais, monsieur. - Markiz kiwa głową. To mi wystarczy. Jest przyjazny. Zamykam oczy z ciepłą satysfakcją. I wystawiając głowę z tej beczki dziegciu chwytam na język kroplę miodu. Znalazłem się bądź co bądź w ciekawym towarzystwie. ...Nie wiem, który to dzień ani która noc tego pandemonium. W samym rogu płowy wyrostek z czupryną tak zmierzwioną, jakby nigdy nie znała grzebienia, znów podrywa się na łóżku i woła: O, Boże kochany! O, w dupę jebany! Jednym tchem. Nic innego nie woła. Tylko to. Śpi albo leży bez ruchu, a potem podrywa się znienacka, na ile pęta pozwalają, i woła. Słychać w tym jego wołaniu nieprawdopodobne rozczarowanie, zawód głębszy niż czeluście piekieł. Ma tylko tę swoją skargę. Clamavi ad Te, Domine. Pragnienie mnie męczy bez ustanku. Na wargach mam Saharę spękaną od spiekoty i suszy. Wytężam cały swój upór, aby nie wołać pić. Nie przyjmę od tych sukinsynów niczego, choćby mi podali gąbkę nasyconą octem. Najgorsze jest to, że żaden nie przebije mnie włócznią, abym prędzej skonał. Cieszy ich, że będę dogorywał długo i do syta, aby ich zadowolić. , ...Cuchnę. Swędzi mnie całe ciało. Nic mu nie mogę ulżyć przywiązany za ręce i nogi, unieruchomiony na wznak. Plecy swędzą najgorzej. Usiłuję trzeć plecami o łóżko. Na nic, więzy trzymają za mocno. I zimno mi. Strasznie mi zimno. Pewnie dlatego, że w tych pętach krew przestała krążyć jak należy. Pęcherz mam wypełniony po brzegi. Opróżniam go. I oto czuję cudowne ciepło. Błogosławię tę chwilę. Nareszcie się ogrzałem. Pławię się w tym Adriatyku. Przymykam oczy, płynę na wznak, właściwie unoszę się na powierzchni nie ruszając ni ręką, ni nogą, tak jak można to robić w tym przepięknym morzu i chyba w żadnym innym na świecie. Cykady grają jak oszalałe i pewnie przyjdzie jugo. Lecz klimat się zmienia, przychodzi nie jugo, tylko paskudny ziąb. Marznę i pomału sztywnieję z zimna. Tymczasem podchodzi do mnie drugi diabeł. Oprócz tego małego czarnego jest też drugi - gruby i kędzierzawy, z wywiniętą górną wargą, tak że widać różowe mięso. Nie wiem, który jest ważniejszy, choć ten kędzierzawy już siwieje. Wymieniają się. Raz jeden ma nas na oku, raz drugi. Gardzę obydwoma. Są to nędzni służalcy na żołdzie naszych ciemiężycieli. Kędzierzawy zamierza okryć mnie kocem, który się zsunął. Niepotrzebna mi ta wredna łaska. Dotyka prześcieradła, szczerzy zęby, górna warga wywija się pod sam nos. I parska, słyszę to wyraźnie: - Zeszczała się cholera! - Jest to dla mnie tak obelżywe, że poprzysięgam mu zemstę po sam grób. Przyniósł ceratę i wcisnął ją pode mnie, pod same plecy. Wiedziałem już, jak się na nim odegrać. W tym upokorzeniu, gdy myślałem, że język sobie odgryzę z bezsilności, przyszło mi do głowy to, co mam zrobić. Łatwe to nie będzie, ale umiem się zawziąć, bo nic mi w życiu łatwo nie przychodziło. Musiałem tylko poczekać, aż nastanie wieczór. A był już blisko, bo kędzierzawy zaczął odżywiać skazańców, przyniósł kubki i chleb. A ci, oszołomieni narkotykami, które im wstrzykiwano do najrozmaitszych eksperymentów, nieświadomi, że przedłużają sobie męki odwlekając agonię, sycili swój głód i dawali się karmić posłusznie. Odurniali, nieszczęśni potępieńcy. Aż kędzierzawy diabeł mruczał z zadowolenia. Mnie też chce nakarmić. Mówię do niego krótko: - Won, ty czarci chwoście! - I odwracam głowę. Nie spróbował przemocy. Odszedł. Zdaję sobie sprawę, że mogę być od nich silniejszy. Widzę przed sobą markiza. Czarną mszę celebruje z rana, gdy wstaną zorze, a wieczorem zjada, co mu tam dadzą, pospiesznie, z roztargnieniem, zatopiony w myślach, całkiem nietutejszy; gdyby wiedzieć, co się tam dzieje w jego wyobraźni! Bardzo jest milczący, czego się, dalibóg, nie spodziewałem. Rozumiem, że krzywdzili go całe życie i nadal go krzywdzą, choć zdjęli mu pęta, jemu jedynemu. Ale któż miał uprawiać sztukę pięknej konwersacji, jeśli nie on? I taki milczek się z niego zrobił. Raptem spoziera na mnie, rozgląda się, czy cerber nie widzi, po czym podchodzi ukradkiem, podnosi mi głowę i daje się napić ze swojego kielicha. Takiego trunku nigdy już w życiu nie zaznam. Nigdy nie byłem tak spragniony. Ośmieliłem się wypić nie więcej niż trzy łyki, które ugasiły we mnie płonącą Saharę, wróciły mi świeżość i przytomność umysłu, który już się mącić poczynał. Oderwawszy usta od kielicha szybko pocałowałem markiza w rękę, a on się żachnął, lecz nie rzekł ni słowa. - Merci, monsieur - powiedziałem. Ciemne oczy spoglądały na mnie chwilę. A ja usiłowałem przypomnieć sobie tę nazwę. Bo to byłby klucz do zagadki, gdzie jestem? I co tu robię? - Charenton, monsieur? - pytałem gorączkowo. - Charenton? N est-ce pas? - Nic nie odpowiedział. Lekko zmrużył oczy, jakby pragnął się uśmiechnąć, i natychmiast oddalił się w milczeniu. Więc ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, i nie dowiedziałem się, czy jestem w Charenton, gdzie niegdyś, dość dawno temu, zamknięto markiza. I okazało się, że trzymają go do tej pory. Wkrótce jaskrawe światło zgasło i kula u stropu zamieniła się w sinawy księżyc zawieszony nad naszą celą. Nadeszła pora mojego działania. Postanowiłem uwolnić z więzów prawą rękę i wiem, że muszę tego dokonać. Kędzierzawy cerber daleko. Widać go jak na ekranie w jasnym prostokącie drzwi. Siedzi aż na korytarzu, oparł sfatygowane nogi na drugim krześle, wypoczywa. Może i drzemie. Tam się ostro świeci na korytarzu, więc przysłania oczy. Niech śpi. Nadgarstek mam spętany dwoma pasami z płótna, ściąga je gruby węzeł. Są to jakby dwie pętle ściskające rękę. Staram się zwinąć dłoń i próbuję, czy nie da się jej z pętli wyciągnąć. Mozolna robota, kręcę uporczywie ręką i coś zyskuję, bo okazuje się, że pasy są nieco ustępliwe, trochę elastyczne, i nie jest z moją ręką tak źle, jak z wielbłądem w uchu igielnym. Posapując i pocąc się z wysiłku, marzę już o tym, że wyswobodzoną ręką pomasuję wreszcie twarz, która mi obrosła szczeciną i świerzbi mnie okrutnie. Pracuję wytrwale, bez żadnej szarpaniny, z zaciętym, zimnym uporem. Raptem czuję, że doszedłem do kresu szczęścia i ani odrobiny dalej, ręka uwięzła w pół drogi; w najgrubszą część dłoni, przed kostkami palców, pasy wpiły się tak mocno, że nie ma mowy, aby pętla puściła. Zastanawiam się, co robić. Być może uda mi się sięgnąć do pętli zębami. Próbuję wyginając grzbiet, aż trzeszczy. I udało się! Teraz staram się, chwyciwszy ją w zęby, ściągnąć z dłoni. Szarpię. Znów szarpię. Daremnie. Jestem już bardzo zmęczony, pot zalewa mi oczy, ale nie ustępuję. Urodziłem się uparty i uparty umrę. Ciesz się, że nie masz sztucznej szczęki. A przy tym głupiś. Nie szarp dalej pętli. To nic nie da. Weź się do węzła. Wbijam zęby. Cholernie mocno zaciągnięty. Wargi mnie bolą i pieką od szorstkiej tkaniny, z której zrobiono to świństwo do wiązania prześladowanych. Muszę odpocząć. Lecz zawziąłem się, nie będę odpoczywał, dopóki nie skończę. Nic się nie zdziała żadną improwizacją, to jest robota na solidne godziny. I gniew nie pomoże, gniewu trzeba się wystrzegać. Przestałeś być bezwolną kukłą, przyszpiloną do tego śmierdzącego łóżka, masz męskie zadanie, wreszcie możesz działać. Cerber daleko, siedzi, jak siedział, od godziny czy dwóch podrzemuje w krześle na korytarzu. Przed jego wzrokiem osłania cię drugie łóżko, poduszka, na której spoczywa szlachetna głowa markiza de Sade. Niesamowite - wszyscy śpią, nikt nie wrzeszczy. Nawet płowy wyrostek nie odwrzasnął ni razu swojej antyfony. Niesamowite. Co za cisza. To tylko mnie łomocze w skroniach. Mam mocne zęby i mocne szczęki. Twardy kark. Ufam im i moja ufność zostaje nagrodzona. Węzeł zaczyna się rozluźniać! Czuję to, gdy napinam wszystkie mięśnie szyi i ciągnę go zębami z całych sił, aż mi głowa konwulsyjnie dygocze. Mam cię, draniu. Teraz już mam cię na pewno. Nic mi nie zrobisz. Jesteś w mojej mocy. Utyrałem się przy tobie jak katorżnik. Gorzej niż stary człowiek z wielką rybą. Trzymam cię zębami. Już mi nie umkniesz. Może pokonałeś wielu, ale nie mnie. Jeszcze szarpnę cię z tej strony. I z tej. A teraz z tej. Robię z tobą, co zechcę. Myślisz, że się nie poddasz? Zaraz zobaczymy, kto prędzej ducha wyzionie! Mam kły jak pies. Teraz się przestraszyłeś! No i to będzie twój koniec... Wbiłem w niego zęby, szarpnąłem i - puścił! Przepadł! Zniknął! Przestał istnieć! Pętla osunęła się z mojej dłoni. Mam wolną, cudowną, oswobodzoną rękę! Muszę się nacieszyć. Chowam ją pod koc, a przedtem zwisające aż na podłogę luźne pęta też pod kocem ukrywam, i wołam jak na majówce - hop! hop! Hop! Hop! Kędzierzawy diabeł ociężale podnosi się z krzesła na korytarzu i czochrając się podchodzi do mnie. Nachyla się nad moim łóżkiem i patrzy. A wtedy haps! Chwytam go za jajca. Ryknął wniebogłosy. Nie pamiętam, co wyczyniał z moją ręką. Miał nade mną przewagę, bo w trzech czwartych byłem przecież spętany. Przywiązał mnie tak mocno, że nie mogłem zipnąć, bo jeszcze dwoma pasami skrzyżowanymi przez pierś przytroczył mnie do wezgłowia. Paskudnie mnie przeklinał. Tak paskudnie, aż mnie przekonał, że co poprzysiągłem, tego dokonałem, była to na pewno udana zemsta. ...O brzasku zabierają z naszej celi markiza de Sade. Cerber - szkoda, że mu nie oberwałem męskości - musiał wczoraj zauważyć, jak ten dobry człowiek ukradkiem dawał mi pić. I łotr doniósł o tym władzom. Kary są tu bezwzględne. Wiem, że prowadzą markiza na stracenie. Cóż za ironia. Uchronił się od gilotyny, żeby doczekać się komory gazowej. Ponagla go dwóch siepaczy. Ale co to znaczy urodzenie i esprit! Markiz trzyma się godnie, a jego męski spokój przeczy tym wszystkim kalumniom, które zawsze na niego ciskano. Tylko trochę się garbi. I wychodząc stawia drobne kroczki. W drzwiach przystaje. Odwraca się, aby skinąć mi głową i posłać pożegnalne spojrzenie. Cóż to za wielkie, ciemne oczy. Widzę jego sylwetkę na tle wysokiego okna w korytarzu, a w oknie tym kraty. I wołam do niego: - Vive la mort! Au revoir, mon frere!... Vive la mort! - Natychmiast chwytają go pod ręce i wloką tam, skąd się już nie wraca. ...Coś niedobrego dzieje się z moim sercem. To galopuje, to zamiera. Staram się myśleć o czymś innym, aby nie wsłuchiwać się w ten karkołomny rytm, bo mi straszno. Bardzo przejąłem się markizem. Ale to nie tylko to. Odkryłem mianowicie, że my tu wszyscy jesteśmy ze sobą powiązani - to znaczy: nie tylko przywiązani do łóżek, ale związani ze sobą w jeden współzależny organizm, połączone arterie, żyły i tętnice, ilu nas tu jest, i jeśli któremuś skacze ciśnienie, to i mnie krew uderza do głowy, a gdy któryś mdleje, to i mnie całego obezwładnia słabość. To pewnie sztuczka tych uczonych - nie znam gorszych łajdaków - którzy tu na nas przeprowadzają sobie wiadome eksperymenty, aby później zbierać nagrody i doktoraty honoris causa poczęte z naszego cierpienia. No bo przed chwilą zdarzyła się rzecz taka. Skazaniec z trzeciego łóżka na lewo poderwał się w więzach w wielkiej trwodze. Nie widziałem, żeby ktoś miał tak nabrzmiałe żyły na szyi i czole. I tak purpurową twarz od uderzenia krwi, aż siną. A oczy całkiem na wierzchu, do tego stopnia wybałuszone, że szukałem wzrokiem stryczka, jakby to był wisielec. I w tejże chwili pojąłem, że to serce tego biedaka nie wytrzymuje i lada moment rozpęknie się jak nadepnięty pomidor. Postanowiłem go uratować. Błyskawicznie przesłałem mu swoje serce. Podłączone do jego arterii pracowało tam w nim. A ja znalazłem się na krawędzi życia i śmierci. Z pustym miejscem w klatce piersiowej. To było straszne. Mój krwiobieg zamierał i wiedziałem, że lada chwila zaczną się nieodwracalne zmiany w moim mózgu. Liczyłem sekundy patrząc z rozpaczą na tamtego, który powoli przestawał rzęzić. I wracał do siebie, ale czy starczy mu przytomności, żeby zrobić to, co trzeba? Czy w ogóle przyjdzie mu to do głowy? Może to zwykły jełop, za którego oddam życie. Dobrze mi tak, bo nie z miłosierdzia pospieszyłem mu z pomocą, tylko chciałem zagrać na nosie tym skurwysyńskim uczonym. I doigrałem się. Zaczynam tracić świadomość. Jest już zimny pot na całym ciele. Liczba sekund poplątana, tracę rachubę. Szczękam zębami. Zaczynają się drgawki. Vacat w mózgu. Tracę tamtego z oczu. Nic nie widać. Jeszcze kilka mrugnięć powieką i - adieu. Ale to był nie w ciemię bity facet. Tylko trochę ryzykant. W ostatniej chwili mojej agonii - zwraca mi pożyczkę. Łomotnęło mi w piersi jak dzwon. Bim-bam. Żyję! To się nazywa solidarność. Spoglądam na tamtego. Jest bardzo zmęczony, ale mruga do mnie okiem i bez słowa osuwa się na poduszkę. Dalibóg, udało nam się spłatać uczonym takiego psikusa, o jakim w swojej pysze nawet nie śnili. ...Skwierczę z pragnienia. Markiz dawno poszedł do gazu i nie ma kto mi podać kropli wody. Bo od tych bydlaków - obu tych diabłów poprzebieranych w białe fartuchy - nie przyjmę niczego. Ten mały czarny okazał się niby łaskawszy niż ten z wywiniętą wargą, bo uwolnił mnie dzisiaj od tych dwóch dodatkowych pasów pod szyją, którymi Wredna Warga związał mnie za karę za to, że chciałem mu oberwać bindasa. Gardzę tą łaskawością, choć mi trochę lżej. Mogę wreszcie unieść się na łokciach, żeby plecy choć odrobinę od leżenia odpoczęły. Pot na mojej twarzy zastyga, znów się zjawia, znów schnie, a zarost, do którego nie jestem przyzwyczajony, bo miałem zwyczaj golić się starannie, świerzbi niemiłosiernie. Pocieram policzki o wiecznie wilgotną poduszkę. O niczym innym nie marzę, tylko żeby przed śmiercią wymasować dobrze twarz własną ręką. Jedynie tyle chciałbym mieć od życia, ale przeczuwam, że nawet tego nie dostanę. Nie jem nic. Ale nie odczuwam już głodu, głód we mnie zasnął i śpi tak, że nic go już nie obudzi. Sęp wcale nie był najgorszy. Wyżerał wątrobę temu biedakowi, to prawda. Ale najgorsza była inna rzecz. Prometeusz cuchnął pod niebiosa tak samo jak ja. Dla przywykłego do czystości Greka to właśnie była męczarnia. Więc nie jem nic, bo naprawdę trzeba to skrócić. Chyba już niedługo. Spotkam się z markizem. Położymy się na skraju winnicy i będziemy patrzyć, jak śniade dziewki zrywają do kosza kiście muskatu. A jeśli się nie spotkam, też dobrze. Wszystko dobre, co się raz na zawsze kończy. Byle prędzej. Vive la mort. ...Tej przemocy nie mogę się przeciwstawić, przywiązany do łóżka. Przechylają mnie na bok. Przytrzymują. I smalą igłę w pośladek. Nie raz ani dwa, już ze sto razy albo i więcej. Jestem dla nich żywą kukłą. Uczą się na mnie robić zastrzyki albo przeprowadzają doświadczenie, ile iniekcji, mówiąc ich językiem, może wytrzymać skłute ciało. Wreszcie - nie mam na czym leżeć. Pech chce, że przy leżeniu bez ruchu na wznak najważniejsze są plecy, kark, no i właśnie sempiterna. Tymczasem przez nich gołą dupą usiadłem na jeża. Ledwie się odrobinę poruszę, dźga mnie taki ból, aż mi świeczki w oczach stają. Nie poskarżę się tym sukinsynom. Nie dam im żadnej satysfakcji. Do wbijania igieł są tu same diabliczki. Młode. W białych fartuchach, w białych czepkach z czarnym paskiem. Że to niby klinika! Ale jeśli klinika, to bardzo podejrzanego autoramentu. Wszystko to oczywiście kamuflaż. Lecz mnie takimi sztuczkami nie zwiodą. ...Dokonuję odkrycia, od którego robi mi się słabo. Rozpięty jak łotr na tym krzyżu łóżka czuję, że nic już nie osłodzi mojego przewlekłego konania. Bo miałem jeszcze szczyptę nadziei. Ukradli mi ją. Tak, liczyłem na ratunek. Na pewną interwencję międzynarodowego kalibru. Miałem prawo na nią liczyć. Spodziewać się, że nastąpi. Przyszła kryska, pora mi umierać, a okazuje się, że nie znam życia, całej jego przewrotności. Bo oto patrzę i dech mi w piersi zamiera... Na trzecim łóżku w prawo, rozpięty jak drugi łotr zwisa z przechyloną głową - mój Dostojny Rozmówca! Ta sama twarz. Ta sama, tak jak ją sobie wyobrażałem! Teraz już ochłonąłem z szoku i łatwiej mi to znieść, choć pogodzić się nie sposób. Dziwię się, że jest dość młody, na pewno młodszy ode mnie. To właśnie zdolniejsze, inteligentniejsze od nas pokolenie, którym wojna nie tyrpała. Więc pojmali Go, tak jak mnie. Jeśli On tu jest, to znaczy... Na litość boską, trzeba rozejrzeć się po celi... Zaiste wpadło całe kierownictwo Międzynarodówki Mózgów! Nie docenili przeciwników. Tak się kończy, kiedy intelektualiści biorą się do wielkiej polityki. Świat jest w całkiem innych rękach. Teraz już nie mam wątpliwości, wiem, gdzie jestem. I pojmuję, czemu służą te wszystkie tortury. Ale nie wydobędą ze mnie niczego. Wkrótce umrę. Nie dowiedzą się nigdy, że mieli w swoich rękach Tajnego Agenta Dobrej Woli. ...Sen nie sen, jawa nie jawa, pół ta, pół tamta strona, pół życie, pół śmierć. Ni noc, ni dzień. Czas umiera, ja umieram. Rozgryzłem wargę. Ssałem krew. Nie gasi pragnienia. Wargi mam zwęglone. Niektórzy z kierownictwa załamali się i wyją. Ja nie będę. Dostojny Rozmówca udał, że mnie nie poznaje. Oczywiście dopiero tutaj spotkaliśmy się twarzą w twarz. Jeśli teraz chce zachować konspirację, będę posłuszny. Wie, co robi. Ten człowiek ma klasę na pewno. Ani jedno słowo nie pada z jego ust. Tak trzeba. To najlepszy sposób na prześladowników, Oberteufelfiihrerów w białych kitlach. Niedługo będzie z nami koniec. Jeśli ktoś czepia się życia za wszelką cenę, nie szanuje siebie. Obraziło mnie moje życie i nawet nim nie pogardzam, choć miałbym rzeczywiste prawo, po prostu zbytek łaski, obejdę się bez niego, jest mi zbędne. Tylko szkoda, że przegraliśmy taką wielką stawkę. My obaj. Dwaj łotrzy. Przywiązani za ręce i nogi, wisimy nad ziemią, która nas się wyrzekła. Nikt tam w dole nie płacze, tylko gawiedź pstra i poprzebierana jak na karnawał zagląda nam w twarze i chichocze. A jeden gruby i zwalisty, z wypiętym gołym brzuchem, istny olbrzym, widzę go w dole pod moimi stopami - i ty go widzisz, mój bracie łotrze - nażarł się i czka. Nie uświadczysz drugiego tak plugawego człowieka. Jego karnawałowe spodnie nie dopinają się na tym opasłym cielsku, wyziera skosmacone podbrzusze. A obok, spod jego łokcia, wyskakuje pomarszczony staruszek z chytrym oczkiem i cmoka w kółko: te-te-te-te-te. I jeszcze wypełza karzeł bez ręki, też się dziwuje i gębę otworzył. Dopisała nam publiczność, mój bracie. Mamy, dwaj łotrzy, dla kogo wisieć. Dajemy im zacne widowisko z naszego dogorywania. - O, Boże kochany! - To nasz antyfoniarz. Co to znaczy trafne słowo w trafnym miejscu. - O, w dupę jebany! - Słyszysz, bracie? Aż nasz kędzierzawy oprawca, Oberteufelfułirer z wywiniętą wargą, klaszcze w ręce. Wiem, bracie. Może i zawsze tak było. Nikt się nie domyślił, że to dwaj łotrzy chcieli odkupić świat. Spij, bracie. Ja też oczy zamknę. Niechaj z nami zostanie to, co zawsze było. Wściekłość i wrzask. Fuck them all. ...Skoro mają aż tyle zastrzyków, to wreszcie znajdą i ten, który wbiją mi prosto w serce. Zwykły fenol. Dawno wypróbowany, bardzo skuteczny. Niedrogo kosztuje. Zrobią to wkrótce, bo tyłek stał się nie do użytku, więc chyba ich eksperyment: liczba iniekcji na centymetr kwadratowy ciała, dobiega końca. Nie miejcie pretensji, kochani, że mydło nie będzie zbyt tłuste. ...Jeśli to śmierć zagląda mi w oczy, to niechaj będzie uwielbiona. Spływa cała w bieli tak czystej i lśniącej, aż mrużę powieki. Pochyla się nade mną młodziuteńkie liczko cudownej, rafaelowskiej urody. Zwiastujesz mi śmierć, Cherubinku-Serafinku? No i czegóż tak na mnie spoglądasz? Z takim strapieniem. Nie pasuje ten frasunek do twojej brzoskwiniowej buzi ani do oczu twoich. Płomyczku młodości, skąd się tutaj wziąłeś! Wstrzymam oddech, bo lękam się, że cię zdmuchnę... - Pan mnie słyszy? - szepcze. - A jakże! - odpowiadam. - Witaj, Cherubinku-Serafinku! Witaj mi, witaj. Jesteś prześliczna... - Czerwieni się po same pukle kasztanowych włosów. - Dziękuję panu, ale proszę tak do mnie nie mówić... Mam dla pana dobry bulion. Nakarmię pana, zgoda? - Bulion? Co tu ma bulion do rzeczy? A po cóż mi ten bulion, Cherubinku! Dzięki tobie przyjemniej mi patrzyć na tamten świat. - Niech pan spróbuje. Dobry. Świeżutki. Nie sparzę pana. Będę dmuchała na każdą łyżeczkę. Na pewno panu nie zaszkodzi. Niech pan spróbuje. Choć odrobinkę. Sam się pan przekona, jaki smaczny. Proszę spróbować, panie Krzysztofie.?. - Znasz moje imię? - Tak, znam. Nie zrobię panu krzywdy. Pan mi wierzy, prawda? Tylko tę łyżeczkę... Oj, po co tak zaciskać zęby? No dobrze, pan mi nie ufa. No to będziemy pić razem. Jedną łyżeczkę pan, jedną ja. Ja zacznę. No widzi pan, wypiłam. A teraz pana kolej. No, po męsku, panie Krzysztofie. - Nic z tego, Cherubinku, nic z tego. - Jakże mam pana prosić? Gdyby nie kubek i łyżka, które jej w tym przeszkadzały, pewnie by załamała te swoje pulchniutkie rączki, bo Cherubinek jest pulchny, wiadoma to rzecz, lecz taki strapiony, że w tym strapieniu sam nie wie, co robić. Podnosi rękę, w której trzyma łyżkę, i widzę, jak smagłym przedramieniem ociera z czoła pot, ręce ma nagie, tylko wysoko u ramion przysłaniają je białe skrzydełka, skrzą się i lśnią jak ona cała. Zapomina, że w łyżeczce jest bulion, który chlapnął i splamił jej szatę godową. - Aj! - szepcze. - To nic. Wypiorę... Widzi pan, jaka niezdara do pana przyszła? Pan się do mnie uśmiechnął, panie Krzysiu? No to proszę wypić. - O tym nie ma mowy. - No, jakże tak można? Uśmiechać się człowieka i nie spełnić jego prośby. To oszukaństwo. Cherubinku, coś bym powiedział, ale zaraz się zaczerwienisz, więc nie powiem nic. - Wszyscy mi to wymawiają. Nie pan jeden. Czerwienię się o byle co. Ktoś mnie przeklął, bez dwóch zdań. - Sama młodość w tobie mieszka. Jak dobrze przy tobie umierać. - Umierać? Umierać! A po cóż umierać? Pan chce umierać, panie Krzysiu?... - Jej wielkie, bizantyńskie oczy rozejrzały się po całym naszym przybytku cierpienia i trwogi. I wróciły do mnie. - Życie jest takie piękne. - Doprawdy tak powiedziała. Aż mi serce stanęło, bo zrozumiałem, że nikt przedtem ani nikt potem tak tego nie powie. - Nie trzeba być takim upartym. To smaczny bulion. Widział pan, że próbowałam. Niech pan wypije. Ja proszę. Tak bardzo pana proszę... - Zostaw, te prośby. Piękna jesteś, Cherubinku-Serafinku. Nadzwyczaj piękna. Ale przykro mi bardzo, nic z tego. - O, Jezusie. Jeśli nie pozwoli się pan nakarmić, jeśli nie będzie pan jadł... To pan ordynator każe odżywiać pana sondą! To okropne, okropne. Niech mi pan wierzy. Wiem coś o tym. I po co to panu? To... to... naprawdę będzie wstrętne! O, Jezu. Niech pan zaraz otworzy usta. Niech pan wypije, dopóki ja tu jestem. Ja pana nie skrzywdzę. Proszę. Zaczniemy od pierwszej łyżeczki... - Odejdź. - Cherubinek mówi z determinacją, znów cały w pąsach: - Dlaczego pan mnie odpędza? Wypijmy ten bulion. I pójdę sobie. Proszę. Jezu, tak mi pana szkoda... - Odejdź. - Już nie wiem, jak mam do pana mówić... Ja proszę. Tak bardzo proszę. - Milknie. I łzy stają w jej oczach. Wielkich, bizantyńskich oczach, którym życie wydało się takie piękne. - Odejdź, dziecko. - Cherubinek zwiesił głowę. Tak się starał, tak się starał i tak go wystrychnięto na dudka. Raptem białe skrzydełka zafurkotały i - odleciał. Zamykam oczy, wciskam głowę w poduszkę. Łza spod powieki wydostaje się na garb mojego nosa i spływa na drugą stronę, w dolinę milczenia. Nikt jej tam nie zobaczy. Strasznie umierać w takiej samotności. Któż by pomyślał, że taka czysta niewinność rafaelowskiej urody znajdzie się na usługach oprawców. ...Tych pęt z rąk i nóg nie zdejmą mi już nigdy. Wyzionę ducha przywiązany do łóżka. Dawno przestałem szarpać się w sidłach. Słabnę. A poza tym nic mi to nie da. Nie wyładuję gniewu, bo gniew mój jest zbyt wielki. Rozciąga się na czasy przedchrystusowe i pochrystusowe, na całe znane mi dzieje gatunku, a zwłaszcza na moje własne czasy. Na cały ten świat, który znam. Z jego głodem, zbrodnią, przemocą, oszustwem i perfidią. Na życie samo. Jakże więc tę cichą furię wyładować? Jak uśmierzyć? Prześladownicy to dobrze czują. Istotnie, gdyby mnie rozwiązali, mógłbym wyrządzić krzywdę temu światu. ...Raz po raz tracę przytomność. Wielka to ulga i prawdziwie szczęśliwa nieobecność. Kończy się niestety. I znów wracam do katowni, gdzie tacy jak ja, z wytrzeszczonymi oczami w obrzękłych, poczerwieniałych z wysiłku twarzach, wiją się w pętach, bluźnią i złorzeczą. Za każdym razem zdumienie odbiera mi mowę. Skąd się tu znalazłem? Gdzie jestem? Co ja tu robię? Pośród jęków, wrzasków, wyziewów niemytych ciał i stęchłej, śmiertelnej pościeli. Ilekroć się ocknę i otworzę oczy, napotykam ten sam widok, do którego nie sposób przywyknąć. Pot, który spływa po nich i spływa po mnie, powinien już utworzyć słone jezioro na podłodze z zielonego linoleum. Mój Dostojny Rozmówca pogrążył się w przedśmiertny sen. Od wielu godzin ani drgnie. Jego końska twarz jeszcze bardziej się wydłużyła i do złudzenia przypomina kasztanka, który padł w boju. Policzyliśmy, ilu we wrześniu poległo polskich żołnierzy, a nie policzyliśmy, ile poległo polskich koni. Nie jest to sprawiedliwe. Nie wątpię, że ten człowiek, który tak wiele dla mnie znaczył, wkrótce odejdzie na zawsze. Oby tak się stało. Przetrwać trzeba, gdy warto. A nasze przetrwanie nie ma sensu. Cierpieć i cierpieć bez ustanku? Jakiż w tym sens? Byłaby i na mnie pora. Czekam, lec nie mogę się doczekać. Przeklinam swój organizm, który okazał się silniejszy niż moje pragnienie, głupie zwierzę, choć nie daję mu jeść ani pić. Jestem tak przygotowany na tę chwilę, jak nigdy się tego nie spodziewałem Nieraz zdarzało mi się myśleć o pożegnaniu z tym światem i wydawało mi się, że przede wszystkim będzie mi żal. Otóż pozbyłem się tego złudzenia doszczętnie. Nie żal mi niczego. Ani odrobinę. Nic. Kochałem. Na darmo. Pracowałem. Na darmo. Cierpiałem. Na darmo. Jednym słowem - daremne życie. Oto bilans czterdziestu lat. Dobrze, że na tym się skończy. Prędzej - donikąd. Byle prędzej donikąd. ...Przestaję formułować myśli. Właściwie, odkąd tu jestem, wcale ich nie formułowałem. Odczuwam je tylko i nie mogę za nimi nadążyć, rozeznać się w tym gąszczu, w niepohamowanej plątaninie! Mój mózg pracuje na wszystkich rejestrach naraz, lecz bez żadnej harmonii, to maszyna tkacka, w której wszystkie wątki się powikłały, zasupłały, pomieszały, a ona tka bez opamiętania, bo nie ma jej kto zatrzymać. Ja przynajmniej nie potrafię. Nawet nie próbowałem, bo wiem, że nie potrafię. Chwilami zdaję sobie z tego sprawę, ale nie mam na to rady. Podłączają widać mój mózg do generatora, który doprowadza go do stanu wrzenia. Potem odłączają i mam chwile względnego spokoju, kiedy wiem, że panuję nad swoimi myślami. Postrzegam, pamiętam, lecz okazuje się, że niewiele pamiętam, bo całymi godzinami trwa w moim mózgu nieposkromiony rejwach... jakieś słowa, strzępy zdań, kawałki wspomnień, ni przypiął, ni przyłatał, okaleczałe aforyzmy, piosenki, cytaty, angielszczyzna, ruszczyzna, łacina, powiedzonka, nie wiadomo czyje, tłoczą się w pośpiechu, przepychają, włażą jedno na drugie i depczą po sobie... Jolly old swagman came to the billabong... You come awaltzing Matylda with me... Poczemu ty ułybajeszsia, riebionok? Gdie twój otiec? Pomier nieużeli?... Hic iacet in tumba Rosa Mundi, non Rosamunda... Ali the world is sad and dreary everywhere I roam... Caritas non est aliąuid creatum in anima, sed est ipse deus... Niech żyje wolność!... Idi ty k czortu!". Porzuciłem mój dom rodzinny i błękitną Ruś porzuciłem... Zawsze ja, wierny poddany, pracować będę... Hej-ho, w wichurę i deszcz... Life is a tale told by an idiot... Ojcze w niebiesiech... Huragan w śmietniku, którym stała się moja głowa. Nic nie widzę, nic nie słyszę. Ciemność, ciemność. ...Widzę krew na jej włosach. Złote włosy zlepione krwią. Czyżbym ją zabił? Tak, zabiłem. Dlatego mnie związali. I trzymają pod nieustannym nadzorem. Za grubymi kratami. Mury też grube, głuszą wszystko. Nie pamiętam, jak się to stało... Lecz zabiłem. Włosy zlepione krwią. Boże, zmiłuj się. Boże, zmiłuj się. Boże, zmiłuj się. ...Nie je, nie pije, a leży i żyje? Co to za zagadka? ...Nie trzeba robić czegokolwiek sensu nie ma robić cokolwiek bo jeśli cokolwiek się robi to trzeba robić cokolwiek jakkolwiek nikogokolwiek nie wzruszyło to kiedykolwiek. ...Więc nie żyje. Sprawiedliwe, abym i ja nie żył. ...Pić! ...Nikt nie słyszy. ...Pax Domini sit semper vobiscum. ...Mój Dostojny Rozmówca ocknął się z przedśmiertnego snu. Jego końska twarz jeszcze się wydłużyła, oczy zapadły głęboko. Podniósł głowę z poduszki i zaśpiewał z tęsknotą, jakby był w podwieczerz na łące: "Zielona buczyna, listek drobny, powiedz mi, Jasieńku, jakiś dobry... Poznasz, poznasz dobroć moją, zapłaczesz, dziewczyno, nieraz za nią..." Raptem urwał. Zwalił się w drgawkach. Zesztywniał. Po czym zepsuł powietrze. Cała pociecha w tym, że tego powietrza tutaj nie da się zepsuć już więcej. Rozbrajający uśmiech zastygł na jego twarzy. Dostojny Rozmówca leżał w podniebnej ciszy. Nie poruszywszy ni ręką, ni nogą. Wyzionął ducha odbytnicą. Mój szacunek dla niego wcale nie zmalał z tego powodu. Ten głupiec, który wykoncypował dostojeństwo śmierci, był zapewne zbyt głupi na to, aby się przekonać, jak nabreszył, kiedy jemu samemu wreszcie kostucha w oczy zajrzała. Oberteufelfuhrer Wywinięta Warga pospieszył ku zmarłemu i coś tam nad nim kręcił kędzierzawą głową. Zawołałem do niego: - Warum du bist so gliicklich, mein Herr?! - Ale udał, że nie słyszy, albo naprawdę nie słyszał, bo zajmował się akurat czym innym. Klepnął zmarłego po dwakroć w prawy i lewy policzek. A potem stał i przyglądał się z lubością. Nic dziwnego. Taka gratka. Dostojny Rozmówca to był naprawdę KTOŚ. Wypreparują jego mózg. Zakonserwują do przyszłego przeszczepu. Aby stworzyć nowego geniusza. Nie wiedzą tylko, że będzie to geniusz, który rozpirzy wreszcie ich kurewski świat. ...Byłem półprzytomny. Szczegółów nie pamiętam. W ogóle mało pamiętam. Wsadzają mi na twarz gumowy kaganiec z rlifą i- coś do tej rury wlewają. Jestem tak nieobecny, że nic mnie to nie obchodzi. Raptem jakże chluśnie mi do ust! Krztuszę się. Dławię. Przerażony, bo nie wiem, co się dzieje. Co oni ze mną robią? Potężny syfon uderza mi do nosa, pełen stwardniałych krup. Strasznie boli. Gardło też boli, ściśnięte spazmatycznie, broni się przed zalewem okropnej, gorącej mazi, którą tłoczą mi do ust. No, nie idzie im zbyt łatwo. Sapią nade mną. A mnie w tym dławiącym kagańcu oczy na wierzch wyłażą. Ani krzyknąć, ani się bronić. Z tyłu czyjeś twarde ręce, pewnie któregoś z teufelów, przyciskają do poduszki moją unieruchomioną głowę. A jednak krzyczę, lecz krzyk tonie w bulgotaniu, bo w tymże momencie rozdymająca moje policzki gorąca maź wlewa się do przełyku, a przełyk z przestrachu zaczyna pracować gorliwie, z wredną, poniżającą skwapliwością. Biedna tuczona gęś. Między na siłę tuczoną gęsią a mną jest ta różnica, że gęś nadaje się na eksport. Chyba że znalazłem się wśród kanibalów. Niewykluczone, jeśli się nad tym zastanowić. Prześladowników stać na takie rzeczy, że i ten proceder mieści się w granicach zdrowego rozsądku i właściwych im obyczajów. Nie dopuszczają do marnotrawstwa, zdobywają energię, dobre kalorie, korzystając z najstarszych tradycji, którym nie można odmówić zalet. Skoro mnie tuczą, ani chybi na to się zanosi. Przecież nie spostrzegłem na ścianach naszej celi, bo go nie ma!, czarną farbą wymalowanego napisu: KANIBALIZM BĘDZIE KARANY ŚMIERCIĄ! Wszystko jasne. Właściciele świata. Mogę się tylko pomodlić, żebym im kością w gardle stanął. ...Dobrze się złożyło, bo kiedy zdjęli mi gumowy kaganiec i odeszli zadowoleni, modliłem się gorąco i - poskutkowało... Zwymiotowałem. Na moje prośby Pan Bóg bywał na ogół niełaskawy, lecz tym razem ruszyło Jego i mnie. Przydreptała jakaś babina, widać, że nie z Herrenvolku, będąca tu na posługach. - Oj, biedaku, biedaku, tyle dobrego jedzenia zmarnować... - Ponarzekała wycierając szmatą zielone linoleum. Było mi przykro, że sprząta po mnie. Ale cóż mogłem zrobić ze związanymi rękami. Okazała się naprawdę miłosierna. Bo Potem z kieszeni fartucha wyjęła chustkę i otarła mi usta. - Oj, jak się toto klei! - powiedziała wyłuskując cierpliwie krupy, które się zaplątały w kosmykach mojej brody skazańca. Przy tej czynności straciłem ją z oczu, gdyż powieki mi opadły ze znużenia i zasnąłem. ...Mój Dostojny Rozmówca wcale nie umarł! Dalibóg, przypomina mi konia. W każdym calu. Koń, gdy puszcza wiatry, też zdrów. Miał zapaść czy coś w tym rodzaju. Dlaczego go odratowali,, trudno mi wyjaśnić. Na pewno mieli w tym swój, jak zwykle perfidny i ukryty przed nami, cel. W każdym razie, z naszego punktu widzenia, dobrze jest, że Międzynarodówka Mózgów odzyskała swojego przywódcę. Że on właśnie jest tym przywódcą, to pewne. A jaka jest moja rola? Kto wie? Skoro zgarnęli mnie wraz z całym kierownictwem, to chyba nie przypadek. O, żałosna pycho, do tej pory siedzisz we mnie? "Będziesz tworzył dla dobra ludzkości." Pamiętasz ten list od matki? Tak właśnie napisała po wysłuchaniu w radiu twojego pierwszego reportażu. Matki nie boją się komunałów po prostu dlatego, że w ich ustach komunał nabiera znaczenia. Zdam ci krótki raport, mamo. Zabrali mi magnetofon. Zabrali mi wszystko, co miałem. I przywiązali do łóżka. Na ludzkość pluję po trzykroć. Ani jej j się śni troszczyć o mnie, dlaczego ja miałbym się troszczyć o nią. Należę do plemienia, w którym okrucieństwo idzie o lepsze ze zbrodnią, a głupota z nienawiścią. Bolą mnie plecy, skłute pośladki, spętane ręce i nogi. Trudno mi myśleć o czymkolwiek. Tak, kiedy byłem mały, wjechałem z rozpędu na trójkołowym rowerze w witrynę sklepu przy ulicy Hoovera, wybiłem ogromną szybę i kosztowało to ojca trzysta złotych. Trzysta złotych przed wojną! Tak, tak, zawsze byłem niesforny. Ale ci powiem. Ten przeklęty gatunek zohydził całą planetę. Kiedy się patrzy na to od czterdziestu lat, nie pozostaje nic prócz pogardy. Sama widzisz, nie rozpaczam. Żebra mi sterczą przez skórę, wkrótce tak wyschnę w tych pętach że śmierć ledwie puknie palcem, a rozsypię się w proch. Powinienem się pomodlić? Święty Boże, święty mocny święty a nieśmiertelny, nie proszę cię o zmiłowanie, bezwzględny stary okrutniku... Przeklinasz mnie, bo jestem w pętach Szatana. Boga swojego przeklinasz i matkę swoją, która mnie umiłowała. Poczęty jesteś z nasienia bożego. Będą ci odpuszczone bluźnierstwa i grzechy, i zbrodnie twoje. Nie zapomni o tobie Pan w miłosierdziu swoim. Na czole twoim uczynię znak. Perducat te ad vitam aeternam, amen... Kręcę głową w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. Nie dam sobie uczynić tego znaku. Tego piętna pokonanych. Chce mnie pozbawić ostatniej rzeczy, jaka mi pozostała, choć ograbiono mnie ze wszystkiego. Dumy, która nie pozwala mi prosić o niczyje zmiłowanie. ...Ciemność i pot. ...Cisza pustego morza. Pachną algi, plankton, wodorosty. Słońce przenika na tysiąc sążni w głąb, w najwspanialszą krainę, gdzie ten stwór z małpim rodowodem nie wetknął jeszcze swojego nosa. Widać, że go tu nigdy nie było, albowiem tak tu pięknie. Zieleń i cisza. Silentium po wieki wieków. Mijam cuda krzewów koralowych i opadam coraz dalej i dalej. Szczęście spełnionego marzenia. Szczątki moje po śmierci spalone, zamienione w popiół, wrzucone do morza, tak jak prosiłem w swoim testamencie. I oto zsuwam się po zielonych włosach słońca - garstka prochu, którego każda odrobinka, gwiazdka szczęśliwości, migocze w chłodzie głębin, aż roztopi się w cudownym upojeniu, że wreszcie przestaje istnieć. ...Wrzask. Budzę się. Patrzę. Kotłowanina na łóżku, które należało do markiza de Sade. Straszna kotłowanina. Czterech w białych kitlach usiłuje związać bezrękiego karła. Ten się wywija, wierzga, broni się z zajadłością prześladowanych małych stworzeń. Bije na odlew lewą ręką, jedyną, jaką ma. Sam taki króciutki, a ręka długa, gruba i silna. Czterech byków w białych kitlach nie może się z nim uporać, z tym pokurczem, wstydliwym odpadkiem naszego dorodnego gatunku. Wierzga jak cały tabun źrebaków. Któremuś w białym kitlu puścił juchę z nosa, drugiego tak kopnął w żołądek, aż tamten zgiął się wpół i oparł o poręcz łóżka, wykrzywiając z bólu twarz. Wtedy, w tym tumulcie, ktoś się zaśmiał z wielką uciechą. I ten śmiech przypominał rżenie ogiera. To spętany mój Dostojny Rozmówca wyrażał swoją satysfakcję. Z innego łóżka ktoś woła: - Czterech na jednego! Czterech na jednego! To nie fair, panowie! - Spojrzałem, czyj to głos w obronie praw człowieka. A to ten siwy jegomość, któremu, gdy umierał, posłałem z pomocą własne serce. Karzeł ani piśnie, walczy z zaciętością, w zupełnym milczeniu, z niesamowitą siłą. Poruszenie na sali ogromne. Z każdego łóżka sterczy głowa z wyciągniętą szyją, unoszą się w więzach, patrzą wszystkie króliki doświadczalne otumaniałe od zastrzyków i tych esencji, które im wsączono dla dobra nauki i degeneracji świadomości, z mętnym błyskiem w zmartwiałych oczach patrzą na tę gnomomachię. Osiem rąk nie może mu dać rady, białe kitle fruwają wokół łóżka, z którego on wymierza ciosy i kopniaki. Skądś pada okrzyk:- Brawo, kurdupel! Wkurz tym folksdojczom. Wkurz im, , łachudrom! Brawo! Niech żyje Polska!... A wtedy jakby iskra przeszła przez całą salę, każdy się ożywił, ktoś zaintonował i wnet wszyscy śpiewali: "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy, polski my naród, polski lud, królewski szczep Piastowy..." A w niego jakby wstąpiły nowe moce. Otoczony i już powalony, zerwał się i stanął półnagi na łóżku. Wszyscy zobaczyli tę obciętą rękę, kikut u samego prawego ramienia. Spod bulwiastego czoła spozierały rozbiegane, zaszczute, wściekłe oczy. Przestaliśmy śpiewać. Niepotrzebnie zerwał się na nogi, bo to go właśnie zgubiło. Karzeł zaskowyczał. I już go mieli. Schwycili go we czterech, obalili, aż sprężyny jęknęły, przygnietli i związali. Leży tam w milczeniu, na wprost moich stóp. Oprawcy w białych kitlach dawno sobie poszli, dość mocno utrudzeni. Nikt się nie odezwał prócz tego indywiduum w kącie, ze szpakowatym zarostem i opadającą lewą powieką: - Tfu! A to szatan pieroński! Widzieliście, czterej aniołowie nie mogą takiemu dać rady! Ale go związali, ducha przebrzydłego. Chwała Panu Wszechmogącemu. - Ty myślisz, że gdzie jesteś W raju? - warknął któryś z członków Międzynarodówki Mózgów, ale szpakowaty zbył go milczeniem. Wtenczas pomyślałem: Nie obchodzi mnie, gdzie trafię po śmierci - do nieba czy do piekła. I tu, i tam będę się czuł równie dobrze... jak powiedział Clarence Darrow, dzielny Amerykanin. ...Pewnie już niedługo. Na niebie i na ziemi pojawił! się dobry znak. Kiedy się ocknąłem, ujrzałem przy swoim łóżku rusztowanie, na nim przytwierdzoną butlę! z przezroczystym płynem, gumową rurkę opadającą w dół, zakończoną igłą. Igła została wbita w żyłę mojej ręki. Trochę dziwne, że tego nie poczułem. Widocznie schodzę w głębiny nieświadomości. Kroplówka. Znaczy to, że jestem na wykończeniu. I oto po raz pierwszy, odkąd się tu znalazłem, przeżywam radość. Tak rozkoszną, że da się porównać tylko z miłością. Ale miłość to jedynie nazwa dla głodu, którego nie da się zaspokoić. Nie można nasycić się miłością, chyba że chce się ją zabić. A moją radością mogę sycić się do woli, bo wiem, że czeka mnie rzecz inaczej nieosiągalna - wieczne zaspokojenie. I nikt mi tego nie odbierze. Nikt, nigdy. Czterdziestoletni chłopiec z takim skarbem w duszy. Ileż musiałem się natrudzić! Ale go mam. Na zawsze. Tyle trwóg było po drodze. O, tak. I cierpień. Wszystko po to, aby ta ostateczna trwoga przestała istnieć, tak jak ja w radości istnieć przestanę. Oczywiście, w sprzyjających okolicznościach mógłbym pożyć drugie tyle, drugie czterdzieści lat, nieco ponad przeciętną śmierci w naszej szerokości geograficznej. Ale sprzyjające okoliczności skończyły się bezpowrotnie, a kto wie, czy istniały kiedykolwiek. Dopiero na koniec dochodzi się do tego, co powinno być jasne od samego początku. Życie jest krzywdą wyrządzoną człowiekowi. Niczym więcej. Komu się wydaje inaczej, ten jest głupiec albo kłamca. Muszę pomyśleć, jak odłączyć tę cholerną kroplówkę. Do rurki nie sięgnę zębami. Podtrzymują mnie, wredne eskulapy, lecz nie podtrzymają. Moja w tym głowa. "...Nie spodziewam się niczego. Nie lękam się niczego. Jestem wolny." Kazał wyryć na swoim grobie. Takie słowa. Nikos Kazantzakis. Wspaniały Grek Zorba. Co za upiorna noc. Powtarzam za nim przywiązany do łóżka. Nie spodziewam się niczego. Nie lękam się niczego. Jestem wolny. Tak, to prawda. I nie na darmo słowa te przypomniały mi się w tej kaźni, pełnej trwóg, bólu i rozpaczy. A nade wszystko wrzasku. Bo w środku nocy przywieźli nowego, który krzyczy na całe gardło. - Ratunku! Ratunku! Ratunku! Pająki!... Pająki! Żrą mnie Pająki! Chryste! Ratunku! - Dawno już ochrypł, a krzyczy bez ustanku. Prześladownicy musieli przeprowadzić na jego mózgu koszmarny eksperyment. Lecz mnie już nie zastraszą. Nie są w stanie zrobić mi nic ponad to, co uczynili. Nie lękam się niczego. Jestem wolny Raz po raz wzbiera we mnie pragnienie, żeby krzyknąć na cały głos. Tak jak tamten. Byłby to krzyk radości. Wspaniały krzyk. Rozwali te mury. I tak dmuchnie w żagle Ziemi! Otrząśnie z niej wszelkie robactwo. Prześladowników i pająki. Całe to draństwo precz poleci, na złamanie karku. I pomknie Ziemia. Czysta. Przeczysta. Minie rafy gwiazd. Na białych żaglach popłynie Ziemia ku swemu przeznaczeniu. Kurs - na Krzyż Szczęścia. Siła wiatru, nieskończoność w skali Beauforta. Pasażerów - ile się zmieści! Bon voyage! Tylko mnie tam nie będzie. Bo wiem, że za taki wspaniały krzyk muszę zapłacić życiem. Więc się ociągam. Jeszcze się trochę ociągam. Zanim krzyknę z radości i umrę. - Ahoy, on the board! Stawiać żagle! - Przybiega kędzierzawy Oberteufelfiihrer przebudzony z drzemki, bo drzemał w najlepsze mimo wycia tego biedaka obżeranego przez pająki, ale mój głos obudził go od razu, więc przybiega i zwraca się do mnie z właściwą mu kurtuazją: - Czego chce? - Oberteufel taki skwapliwy i zaciekawiony. Pojmuję, że nie zwracałem się do nich licho wie jak długo. Milczałem jak kamień i teraz kędzierzawy diabeł z wywiniętą wargą pewnie myśli, że zmiękłem. Zamykam oczy, udaję sen. Najprostszy sposób, żeby się tego drania pozbyć. Słyszę, jak odchodzi, stąpa ciężko, waży ze sto pudów. Wraca na swój fotel nocnego dozorcy. W przyćmionym korytarzu. Trochę tam jaśniej niż tutaj, gdzie naznaczona pleśnią i plamami rozkładu, zwisająca ze stropu kulista lampa gnije nocą w sinym zaduchu. Lampa. Ziemia. Ziemia-Lampa. Zanim przegnije do szczętu, wołam na cały świat: - Ahoy, on th board! Stawiać żagle!... - Lecz ten zżerany przez pająki podnosi z nagła taki ryk, że moje wołanie ginie z kretesem. Więcej nie zawołam. Nie mam siły. Głowa mi opad na poduszkę. Kończę się. Na wieki wieków, amen. ...Ma twarz zgliwiałego księżyca. Wpatruje się we mnie z uporem, ilekroć obrócę głowę, widzę wlepione w siebie bursztynowe oczy. Jedyna piękna rzecz w ty rozmiękłym obliczu. Osobliwie patrzy ten chłopak. Leży związany, po sąsiedzku, jego łóżko stoi prostopadle mojego, spętane stopy mierzą prosto w mój brzuch, dzieli nas tylko przesmyk, którym czasem przeciskają siępokusy w białych fartuszkach, aż mojemu Dostojnemu Rozmówcy, tam gdzie tkwi jego męskość, unosi się prześcieradło. Nie wiedziałem, że jest taki wrażliwy na te dojrzałe ciała, zaiste pachnące ogrody kobiecości, które powinny w nas budzić tylko wstręt i pogardę, bo wiadomo przecież, że są na usługach. To ich poruszanie biodrami i wypinanie piersi, te prześwitujące biele ich fartuchów to tylko ordynarnie obmyślona tortura dla tych z nas, którzy się dadzą złowić na taką przynętę. Widzę, że większość z Międzynarodówki Mózgów kwituje to, jak należy, całkowitą obojętnością. Tylko nasz przywódca daje się złapać za każdym razem na ten sam głupi lep. Nieraz jego prześcieradło zamienia się wprost w baldachim! Wstyd mi za niego. Zaczynam nawet podejrzewać, że to on zaprzepaścił naszą sprawę, tajemnicę naszej Międzynarodówki, właśnie przez jakąś kobietę, chytrą i bezwzględną samiczkę, która nas sprzedała prześladowmkom. Postanawiam to zbadać, jeśli mi resztka życia pozwoli. Ale ten chłopak. Ten chłopak tak wpatruje się we mnie. I ma w oczach coś, co mnie nad wyraz krępuje - podziw, szacunek, onieśmielenie i olśnienie jakby. Najpierw podejrzewałem, że to chytra kpina, ale to nie żadna kpina, tylko czysta adoracja. Przekonałem się o tym, gdy wreszcie się odezwał, a mówił strasznie powoli, z przewlekłą pauzą po każdym słowie, zawieszał głos i kazał czekać słuchaczowi, jakby się rozkoszował tym, co ma do powiedzenia, a jego oblicze, postarzałego we wczesnej młodości księżyca, lśniło niezdrowym światłem. Spojrzał mi błagalnie w oczy. Szarpnął związanymi rękami. I rzekł: - Wasza Dostojność. Proszę mi powiedzieć z łaski swojej, jak się z tego uwolnić?... - A dlaczego chcesz się uwolnić? - Zabrali mi skrzypce - Zanim to wypowiedział, można by wygłosić pięciominutowe przemówienie, tyle czasu zabrały mu trzy słowa. Spytałem zniecierpliwiony: - Chcesz grać na skrzypcach? -: Tak, teraz chcę... Związali mnie, bo nie chciałem grać na skrzypcach. Ale teraz chcę. Wasza Dostojność. Jak się rozwiązać? Jak się uwolnić? Pan zna sposób, prawda? Wasza Dostojność? - Takt znam. - Więc, jakim sposobem?... - Siłą sugestii. - Rozumiem... Sam bym na to nie wpadł. O, wspaniała rzecz! Dziękuję, Wasza Dostojność. - Nie słyszałeś, że wszyscy ludzie urodzili się sobie równi? - Tak, słyszałem, ale to nieprawda. - Prawda czy nieprawda, przestań mnie tytułować, bo nie cierpię tego! - Dobrze. Zagram panu w podzięce wszystko, co tylko pan zechce! - Kaprys Paganiniego. - Skąd pan wie, że tego nie umiem! - krzyknął rozdzierająco. - Skąd pan wie?! Nie umiem. Nie umiem. Nie umiem. I nie będę umiał. Nigdy. Przenigdy. Dlatego tu jestem! - Zaczął się szarpać w swoich więzach. I zaraz przybiegła diabliczka w bieli. Sprytna, spełniająca dwie funkcje naraz. Pochyliła się nad nim, a ku mnie wypięła swój pokuśliwy odwłok. Odwróciłem głowę. Drzemałem. Natychmiast. Coraz częściej myśl rwie się w połowie i nachodzą mnie takie przedśmiertne drzemki. Ni stąd, ni zowąd budzę się. Patrzę. Zgliwiały księżyc, ten chłopak, uśmiecha się. Jest to pierwszy uśmiech na ludzkiej twarzy, jaki widzę w tym domu trwogi. Spozieram ze szczerym zdumieniem. A on do mnie szeptem konspiratora: - Siła sugestii, Wasza Dostojność. Niech pana Bóg błogosławi... - Ledwie to wypowiedział, znów popadłem w drzemkę. ...Słyszę, jak kędzierzawy cerber raportuje: ten krzyczał w nocy. I znów wbijają mi zastrzyk. Diabliczka długo obmacuje mój pośladek, czuję jej zimne palce na swojej skórze. Mogłaby się sparzyć, bo moje rozognione pośladki zioną żarem. Jakby mnie przypiekali na żywym ogniu. To mięso do niczego się nie nadaje. Nawet nie ma gdzie wbić igły. Mimo to diabliczka wpycha swoje żądło i sączy we mnie swój jad. Rewanż za zapładnianie. Jadem tym mąci tę cudowną jasność umysłu, którą wreszcie posiadłem. ...Ani sen, ani jawa. Nie wiem, jak długo leżę bez ruchu, z rękami i nogami w pętach, przytwierdzony na wznak do łóżka - tydzień? miesiąc? rok? Człowiek broni się przed otchłanią wieczności rachubą czasu, a tu nie ma żadnej rachuby, więc nie ma nadziei. Śmierć mitręży? Śmierć zwleka? O, nie. Gorzej. Śmierć już przyszła. Jest we mnie. Dawno podejrzewałem, że świadomość nie umiera. Umarło wszystko, co kochałem. Życie we mnie umarło. Tylko śmierć jest żywa. I oto - niebo i ziemia przeminą, a słowa moje nie przeminą. Teraz to jasne. Odsłaniam tajemnicę tajemnic. Żyję w śmierci. I będę tak trwał przywiązany do nieskończenia świata. ...Rachunek z życiem skończony. Urodziłem się samotny, umarłem samotny. Z niewyobrażalnej eksplozji przed miliardami lat powstała moja świadomość. Zapewne z pyłów wodoru, które przemieniały się w hel, a hel w węgiel i tlen, a węgiel i tlen powolutku w te wszystkie pierwiastki, jakie znamy. Wielkie słońca po to powstawały i ginęły, niezliczone roje mikrożyjątek w oceanach naszej planety po to się trudziły wytwarzając tlen, wszystkie mechanizmy przyrody po to się doskonaliły milionami lat, abym ja mógł cierpieć. Aby narodził się człowiek, aby mógł cierpieć. Czy mogło być inaczej? Skoro bezrozumny wszechświat chciał wydać rozumnego człowieka? Nie ma świadomości bez cierpienia. Gigantyczna architektura przyczyn dla tak niewydarzonego skutku. Zapłacił za to miliardami lat mozołu. I oto powstałem z agonii słońc. Wymarłe żyjątka morskie przywiązały mnie do łóżka, zadbały dla mnie o tlen, abym mógł konać w więzach bez pociechy skonania. Nie szukam nadziei, bo nadziei nie ma w niczym. Wszechświat popełnił błąd, rzecz oczywista. Ileż błędów namnożył na swojej drodze! I nie poprosi nas o wybaczenie, że jesteśmy błędem w kalkulacji. Czymże dla niego jeszcze jeden chybiony eksperyment w zachłannym, nieskończonym dziele stworzenia? Wiadomo, że zmierza ono do doskonałości. I pewnie tam dojdzie. Naszym kosztem. Ale któż by pamiętał o nieszczęściu, które nas spotkało? Ci, co kiedyś być może nas odkopią, nie będą mieli pojęcia, do czego służyły te zbutwiałe gałązki i okrągłe czasze z dwoma otworami ziejącymi pustką. ...Krzątanina w mózgu. Szare komórki urządzają generalne sprzątanie i porządki. Przeszkadzają mi myśleć. Wiem, o co chodzi. Przygotowują się na powitanie śmierci. Dla nich to wielka uroczystość, obietnica wspaniałej przemiany i zdarza się tylko raz. Więc myją się, czeszą i czyszczą zęby, czego ja uczynić nie mogę, bo przyszło mi cuchnąć za życia. Robią przy tym trochę rwetesu, parskają, chichoczą, a te już wymyte i wypucowane cisną się jedna przez drugą, która z nich pierwsza wypatrzy śmierć na rączym osiołku. I napierają tak na barierę, aż boli mnie całe czoło. Lękam się, że bariera trzaśnie w tym srogim tumulcie, nie wytrzyma takiego ciśnienia, Ą Euforia i hosanna. Tych tłumów powstrzymać nie mogę. Zaraz zaczną wrzeszczeć. Wariują. Jeśli zwariują, to i i mnie spotka ten sam los, choć ustrzegłem się go mimo prześladowań. Więc o to szło? To właśnie zostało mi przeznaczone? Gdy stukają już kopytka osiołka. Abym postradał zmysły przed śmiercią. Abym nie mógł jej powitać. Po to mnie zaszczuli. W trwodze, że zwariuję, zwariuję, zwariuję, wbijam zęby w poduszkę, aby nie wrzeszczeć pod niebiosa wraz z całą resztą: Hosanna! Hosanna! Hosanna!... ...Noc, dzień, noc, dzień, noc. Tak minie sto lat i więcej. Sto lat umierania. Śmierci bez śmierci. Nie mogę umrzeć, bo śmierć nie istnieje. Światłość wiekuista nie świeci nikomu, a pokój wiekuisty nie nawiedzi nikogo. Jest tylko umieranie. Agonia bez końca. Przywilej duszy, która urodziła się nieśmiertelna. Wszystkie piekła, wszystkie czyśćce, wszystek płacz i zgrzytanie zębów nie mogą dać o tym wyobrażenia. Cała ta mitologia to dziecinna igraszka. Tu się umiera, umiera, umiera, bo samo umieranie stało się życiem bez końca. Cudowny żywioł to życie przywiązane do łóżka, pełne odleżyn, wychudłe i swędzące. Cudowna dusza nieśmiertelna przywiązana do łóżka, pełna odleżyn, wychudła i swędząca, skąpana w pocie, który odnawia się i schnie, odnawia się i schnie. W tym morzu martwym potu, po którym Chrystus przeszedłby bosą stopą, dusza nieśmiertelna żyje bez słowa skargi. Jakże ma żyć inaczej? Skoro wie, że nie doprosi się o męską śmierć. Więc nie Waga o nic. Śmierć duszy byłaby najpiękniejszym marzeniem. Marzenia w ogóle są nieosiągalne. Tym bardziej - te najpiękniejsze. Nieśmiertelna dusza, przywiązana do łóżka, nie ma marzeń. Nic, bo nic a nic. Nie ma gniewu. Nie ma nienawiści, Nie ma rozpaczy. Nic, bo nic a nic. Nie ma niczego prócz udręki, że musi istnieć. Będzie trwać, tak jak trwa, aż , odleżyny przeżrą jej ciało do kręgosłupa. I nic się nie j zmieni. Nic się nie zmieni już nigdy. Wieczność, moja duszo, należy do ciebie! Masz swoją wieczność!... I, przeklęta, nie umiera z trwogi. Po trzykroć przeklęta. Bo nieprawda, że dusze nie umierają, są dobre dusze, które umierają. Twoja nie z tych, mówi głos. Twoja do tych nie należy. Zresztą żadna nie umiera, niektóre tylko śnią, że umarły. Żadna. Głos milknie. I nie wiesz, co o tym sądzić. Nieraz przebijają się do mnie przeróżne głosy. Nie wiem, czyje. Jeden woła: Błogosławieni, którzy uwierzyli! Drugi śpiewa: Siekiera, motyka, bimber, alasz... Trzeci powtarza: Musisz żyć. Nie wolno ci umierać. Ad maiorem Dea gloriam! Ten trzeci to bardzo głupi głos, więc dusza moja śmieje się z politowania dla niezmierzonej głupoty, gdyż wie, aż nadto dobrze, sama wie, że musi żyć, bo łaska śmierci została jej na zawsze odebrana. ...Spowiedź z życia. Confiteor Dei omnipotenti... Zjadłem w ciągu czterdziestu lat: 25 wołów, 76 cieląt, 99,3 wieprzów, świń i prosiąt, 37 owiec i baranów, 379 kur, kurcząt i kogutów, 55 kaczek, 67 gęsi, 1500 ryb, 39 zajęcy, 3 dziki, pół sarny, ćwierć łosia, 29 kuropatw, 33 bażanty, 7 przepiórek, 2 żabie udka i jednego homara. Dobry Boże, bądź łaskaw sam to zbilansować, bo mój komputer w mózgu, który dokonał tych obliczeń, wzdraga się przed podsumowaniem. ...Zastrzyk rano. Zastrzyk w południe. Zastrzyk wieczorem. Nie odróżniam rana, południa i wieczoru. Być może poranny zastrzyk dają mi wieczorem, a wieczorny w południe albo na odwrót. Odróżniam tylko noc, bo wtedy nie ma zastrzyków. Skłute mięso, zamiast znieczulić się i uodpornić, jest samym bólem. Leżę na rozżarzonych węglach. Zazdroszczę świętym Pańskim, że chwalili Boga, gdy ich gotowano w oleju. Ginęli za wiarę. A co mają robić ci, którzy giną za nic? Ani kogo chwalić, ani komu bluźnić. Milczeć tylko. I tyle. ...Kto mówi, że jestem niewinny? Gdybym był niewinny, dawno bym skonał w pokoju. Przecież żarłem, gdy ludzie z głodu marli, i nie zrobiłem niczego, aby im dopomóc. Zapomniałem, że sam kiedyś musiałem przetrwać o kęsie suchara i łyku wrzątku. Nad podziw skwapliwie zapomniałem. I choć z tą skrzynką, która rejestruje dźwięki, jeździłem po świecie śladem nieszczęścia, zbrodnia głodu i przemocy. Choć sporządziłem rejestr oskarżeń, aby wstrząsnąć sumieniem świata, które dawno się gdzieś zapodziało i nikt go nie odszuka, o czym wiedziałem. Choć tak właśnie postępowałem przez całe świadome życie, nie czyniłem tego dla nieszczęśliwych, mordowanych, głodnych i prześladowanych, z całą pewnością - nie. Czyniłem tak, aby się wybić. Wspiąć ponad to mrowie, którym w gruncie rzeczy pogardzałem. Zabłysnąć. Aby mówiono - oto on. On, Wielki Humanista. Ten podziw był mi potrzebny do życia. Rzeczywiście trochę się napracowałem, owszem, ale nie był to nadmierny wysiłek, bez przesady - tak się rodzą wielcy humaniści, na których trwa dziwne zapotrzebowanie. I błyszczę. Ja, marny reporterek radiowy. Błyszczę śmiertelnym potem, który nie daje ochłody, jaką tylko śmierć dać by mogła. Gotuję się we własnym sosie, wrzącym oleju, za grzechy nasze i wasze. Nienawidziłem cierpiętników i wciąż ich nienawidzę równie mocno jak dziś siebie samego. Kochałem siebie. Podziwiałem siebie. Wielbiłem siebie. Na moim oszustwie nikt się nie połapał. Przyszedłem na świat jak do biesiadnego stołu, aby puszyć się i żreć. Napychałem wielki kałdun wielkiego humanisty. Dziś, przywiązany do łóżka, cierpię na niestrawność. I mam czelność współczuć sobie, A przecież spotkała mnie wielka łaska. Jestem niczym. A więc tym, czym zawsze byłem. Niedługo będę ważył niewiele więcej niż wtedy, gdy ujrzałem świat. Uratował mnie ostatni instynkt człowieczy, to on kazał mi zamorzyć się głodem, co też uczciwie czynię. To przecież szczęście. Wreszcie okazać się człowiekiem. Innego szczęścia tutaj nie ma. I umrzeć o właściwej porze. Jakże się modlić o tę chwilę, co tak potwornie się odwleka? Kiedy czuła ręka zamknie mi powieki? Marzyłem, że będzie to ręka Heleny, mojej żony. Ale Helenę zabiłem. Córkę zabiłem. Musiałem to zrobić, aby uchronić je przed prześladownikami. Nie było ratunku. Uchroniłem je przed czymś gorszym niż to, co mnie spotkało. Tak mi kazał obowiązek opiekuna i obrońcy. Nie mogę żałować, że zrobiłem to, kiedy pomyślę, jaki los przygotowało im okrucieństwo prześladowników. Miałem odwagę je zabić, tak jak mam odwagę umrzeć. Nie zdążyłem skończyć ze sobą, gdy wtargnęli, pojmali mnie i było już za późno. Ty kędzierzawy Oberteufelfuhrerze! Dlaczego znów się nade mną pochylasz, Wywinięta Wargo? Przystaw mi lusterko do ust! Nie wierzysz, że już zdechłem? Na lusterku nie będzie nic! Wiesz dlaczego? Bo nie ma nic, kiedy nic wyzionęło ducha!... ...Kroplówka. Nie chcą dać mi umrzeć. Dlaczego? Co zamierzają ze mną zrobić? Jaki eksperyment ma być na mnie wykonany? Co to wszystko znaczy? Przywieźli na wózku aparat, poprzystawiali przyssawki do mojej klatki piersiowej, aparat zapisywał na taśmie zygzaki, każde drgnienie. Badali wytrzymałość mojego serca. Do czego im to potrzebne? Do przeszczepu? Pocę się cały. Jakieś zachłanne indywiduum postanowiło zamienić swoją rozchwierutaną pompkę ssąco- tłoczącą na moje serce, silne jak dzwon. Wzięli za to grubą forsę. Bo zakładają, że wreszcie uda się to, o czym marzą. Leukocyty nie zniszczą przeszczepu. To indywiduum, które pragnie żyć za wszelką cenę, będzie żarło, piło, spało z kobietami, uprawiało ożywioną działalność intelektualną, społeczną, polityczną i propagandową. Z ukradzionym sercem w środku. A oni ogłoszą światu swój największy sukces od czasów narodzin Eskulapa: Przełamaliśmy barierę immunologiczną! Moim kosztem. Więc o to chodzi. Nie mogę mieć wątpliwości. Przecież weszli przed chwilą całą gromadą w białych kitlach, stali nade mną, przyglądali się. Pod przewodnictwem swojego szefa, który mnie wyróżnił wspaniałym ruchem ręki. Oto on, idealny dawca! Zrobiłem, co mogłem, aby nie trząść się ze strachu. Chciałem umrzeć, ale nie tak! Nie tak! W chwili gdy stałem się przedmiotem demonstracji, gdy ich zachłanne oczy świdrowały mnie z ciekawością, spostrzegłem zdumiony, że to same młode kobiety, spragnione sensacji. Aż tyle naraz? Stłoczone, w białych czepeczkach. Objawił im się świeżo upieczony gwiazdor. Jaja mu się trzęsą ze strachu. Ale nikt o tym nie wie. Nikt się nie dowie, nawet sam główny oprawca, przekupiony macher. I odezwałem się do niego, tego ich szefa w białym kitlu, który mnie demonstrował: - Widzisz, doktorze honoris causa Akademii Wszechmedycyny Wszechczasów? Widzisz, profesorze? Do końca życia mnie nie opuszcza powodzenie u pań! - Dawno przestałem posługiwać się mową i poczułem się taki utrudzony wygłoszeniem tych słów, że zamknąłem oczy, zanim wygasł śmiech tych wszystkich podfruwajek. Ich szef, mimo że mu naurągałem, poklepał mnie w policzek. Wtedy dopiero strach skoczył mi do gardła. ...Boję się spać. Boję się, że znów mi się to przyśni... Jestem mały. Zadzieram głowę. Stoi żołnierz w obcym mundurze, z karabinem, bagnet osadzony na sztorc. Jest noc. Ten żołnierz ponagla. Wypędza nas z domu. Ojca nie ma. Trzymam za rękę młodszego brata. Nie trzeba dalej śnić, bo sam to kiedyś przeżyłem. ...Mówi do mnie głos, mówi pospiesznie, połykając słowa: - Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną. Ruszaj palcami u rąk i nóg. Więzy są po to, aby powstała martwica tkanek. Rozumiesz? Będą ci obcinać po kawałku nogi i ręce. Aż zostanie tylko kadłubek. Ratuj się sam. Ruszaj palcami. Nie śpij. Nie ustawaj. Ruszaj palcami. Inaczej wiesz, co się czeka. Pamiętaj, niebo i ziemia przeminą, a słowa moje nie przeminą. - Ale po co? Po co im to? Do czego im to potrzebne? Po co chcą mi zrobić tak potworną rzecz? - To próba serca. Jeśli twoje serce wytrzyma, będzie się nadawało do idealnego przeszczepu. I kwestia prawna. Kadłubki wolno uśmiercać, bo same w sobie nie nadają się do życia. Są to tylko przechowalniki zakontraktowanych serc. Ruszasz palcami? - Ruszam, ile sił. - To dobrze. I pamiętaj, nie będziesz miał... To ci już mówiłem, Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.., ...Mam pętle na rękach, pętle na nogach, brak mi tylko pętli ma szyję. Właściwie też ją mam. Można by ją ukręcić z mojej samotności. Straciłem żonę, córkę, matkę. Głos mi powiedział, że zmarła, dowiedziawszy się o moim łosie, na atak serca. Po tej wieści całą noc nie spałem. Złamałem postanowienie, że nie będę się odzywał do swoich oprawców, i zażądałem zwolnienia mnie na pogrzeb mojej matki. - Nic nam o tym nie wiadomo, powiedzieli, aby takie nieszczęście się stało. - Ich perfidia, to rzekome Współczucie, posłużenie się słowem "nieszczęście", jakby mój los cokolwiek ich obchodził, wzburzyły mnie tak mocno, że cały się trząsłem. - Ale ja wiem - powiedziałem, - A skąd pan wie? -- Z dobrego źródła. - To znaczy? _ Od przyjaciela. - Jakiego przyjaciela? - Jedynego jaki mi pozostał. - Czyżby? Na tej sali nie ma żadnych wizyt. Dostał pan list? - Nie, nie dostałem. - Więc? Skąd ta wiadomość? - Nie powiem. A choćbym powiedział, to i tak nie dostaniecie go w swoje ręce. - I wtedy cała ich perfidia raz jeszcze wyszła na jaw. – To był tylko zły sen. Bardzo zły sen. Proszę o tym zapomnieć. - I zostało to powiedziane do mnie, który całą noc nie spałem, o czym kędzierzawy dozorca mógł zaświadczyć! - Więc odmawiacie mi prawa, które uszanowałby każdy barbarzyńca? - Nic się nie stało. Dam panu coś skutecznego. I wszystko będzie dobrze. Do zobaczenia. Jestem bardzo zajęta. - Zajęta jesteś? Ty łajdaczko! Kłamiesz! Wysługujesz się prześladownikom! Wszystko pogwałciliście! Wszystko! Do ostatniego ludzkiego prawa! Biegnij! Biegnij! I połam nogi, zanim podetkasz komuś swój kuper! - Uniosłem się W rzeczy samej, ale przecież na to zasługiwała. Zbyt długo manifestowałem zimną dla nich pogardę, nie mogłem dłużej trzymać się w ryzach, musiałem, wreszcie wybuchnąć. Wszyscy członkowie Międzynarodówki Mózgów, z Dostojnym Rozmówcą włącznie, spętani na swoich łóżkach przyjęli mój protest z zadziwiającą obojętnością, jakby cała sprawa w ogóle ich nie dotyczyła, a przecież broniłem naszych wspólnych praw. Niestety nie mam wśród nich przyjaciół. Tylko bezręki karzeł zaniósł się chrapliwym chichotem, ale jego funkcja w Międzynarodówce Mózgów jest co najmniej podejrzana. Okazuje się, że jestem sam wśród obcych, moja z nimi solidarność nie została przez nikogo dostrzeżona. Jest zbędna, tak jak ja sam jestem zbędny. Wnet pojawiła się rudą diabliczka, aby zaaplikować mi "coś skutecznego" na śmierć mojej biednej matki. ...Było to wreszcie coś do picia. W naparstku z zielonego szkła. Ruda diabliczka przytknęła czarkę do moich spieczonych warg. Sączyłem płyn po kropli. Smakował ziołami, pachniał lasem. Zwilżał mój język zdrętwiały z pragnienia. Cudowny napój poczęty w słońcu, z goryczką dojrzałości, przypominał, że istnieją gdzieś zioła, wrzosy, sosny i jałowce. Istnieje coś tak wspaniałego jak Mazowsze. Żyje gdzieś świat inny niż te obmierzłe ściany, w których, dogorywam. Brzozy rosną. Duktem leśnym idzie wolny człowiek, ma wolne ręce i nogi, słyszę, jak szeleści igliwie pod jego stopą, trzaskają gałązki. Idź, idź, wolny człowieku. Nie oglądaj się. Nie słyszałeś nic. Gdybym mógł być z tobą, piach bym ucałował. Tymczasem ruda diabliczka podtrzymuje mi głowę. Wypiłem cały naparstek marzenia. - Trochę gorzkie - mówi. - Może przynieść kostkę cukru? - Zachowaj dla swoich diablą-tek. - Dla kogo? -• Dla swoich dzieci. - Nie mam dzieci. - Ale będziesz miała. - Śmiech. - Pamiętaj, diablątka rude i piegowate są w dużej cenie. Musisz ich mieć cały tuzin. Nie trać czasu. - Niech pan zamknie oczy i postara się zasnąć. - Nie wtrącaj się do moich spraw! Co cię to obchodzi, śpię czy nie śpię?! Mało wam tego, że związaliście mnie?! Nie będziesz ty mną dyrygować! Za głupia jesteś, żeby to zrozumieć! Gwiżdżę na wasze pęta! Związaliście mnie, no i co? Mogę robić, co mi się spodoba!... - Proszę się nie szarpać. To nic nie pomoże. Trzeba leżeć spokojnie. I taka z nimi rozmowa. Po co się w to wdawać? Lepiej milczeć, tak jak milczałem. Nie odzywać się do nich pod żadnym pozorem. Bo tu wszystko jest na opak. I obraca się zawsze przeciwko mnie. Zanim zacznie się mówić o zniewolonym człowieku, trzeba najpierw znaleźć się tutaj. Zapachniało mi Mazowszem, a teraz mam w ustach samą gorycz. Nie wrócę. Nie położę się w trawie z rękami pod głową. Nie zobaczę nad sobą brzozy w złotej ulewie z rozgrzanego nieba. Nie będę kochał. Nikogo, niczego. Napoili mnie piołunem, abym pamiętał, że nie wrócę tam nigdy więcej. ...Kruki kraczą. Nevermore. Psy szczekają. Nevermore. Księżyc wyje. Nevermore. A na kamieniu siedzi Cervantes i płacze. Kiedy go pytam, mówi: - Nic to. Doprawdy, wierz mi. Nic to. Posłuchaj lepiej, co nuci Dulcynea: Ave Maria, gratia plena, ora pro nobis peccatoribus nunc et in hora mortis nostrae. - Wiesz, że moja matka umarła? - Tak, słyszałem. Rozumiem twój ból. - Najgorsze, że sam umrzeć nie mogę. - Tak. Znam to, znam. - Więc poradź, co mam zrobić? - To co ja. Zapłakać. - Nie umiem. - Otóż to właśnie! Nie umiesz. Nie ma w tobie szczerości. - Nie umiem litować się nad sobą. - A czyż ja się kiedykolwiek nad sobą litowałem? Ze szczęścia płaczę. Ze Bóg dał mi kalectwo, nędzę, niewolę, więzienie, prześladowania. I talent. Miguelu, Miguelu, jakiś ty szczęśliwy! - Tak powiedział Cervantes w tym śnie, który nie był snem, bo moje życie tutaj jest namacalną jawą bez granic, rzeczywistością tak prawdziwą jak pęta na moich rękach i nogach. Głos Dulcynei modli się nade mną: Ave Maria, Sancta Maria... gdy bezręki karzeł bluźni na swoim łóżku, a światło lampy dogorywa nad nami. ...Ten, którego obżerały pająki, choć błagał o śmierć, nie umarł, przeżył swoją męczarnię. Natomiast gada od rzeczy. Wystarczy posłuchać tego bełkotu, aby dociec przyczyny: mózg jego poddano takim manipulacjom, że rozkojarzył się do cna. Wyrzuca z siebie bez ustanku słowa, półsłowa, ćwierćsłowa, potworki myśli nie narodzonych, bo już nigdy się nie narodzą, jawią się ślepe i garbate, bez rąk, bez nóg, z rybim ogonem, konwulsje świadomości obdartej żywcem ze skóry. Straszny to bełkot. Ani uciec, ani zatkać uszu. Nie mogę go słuchać. Nie mogę tego wytrzymać. A muszę słuchać i muszę wytrzymać. Wzbiera we mnie to, czego boję się najbardziej. Lęk, że oszaleję. Zbliża się. Rośnie. Z przerażeniem czuję to napięcie we mnie. Przeciążenie nerwów, które za sekundę odmówią mi posłuszeństwa, dadzą ten impuls i - mózg eksploduje. Chryste, tylko nie to. Błagam, tylko nie to. Zatrzymać oczy na czymkolwiek. Chwycić się czegokolwiek. Szybciej. Szybciej. Aby nie wpaść samemu w tę otchłań bełkotu - na zawsze. W popłochu, w panice szukam ratunku. Nie ma ratunku. Chryste, ratuj. Boże święty, ratuj. Heleno, ratuj. Córko, ratuj. Matko, ratuj. Na miłosierdzie boże... Za sekundę otchłań. Raptem krzyczę na całe gardło, podrywam się na łokciach i prosto w tę nabrzmiałą twarz krzyczę: - Przestań, bo zabiję! Słyszysz? Przestań, bo cię zabiję! Ty bydlaku!... - Nic do niego nie dotarło. Ani nie usłyszał, ani nie przestał. Z obrzękłą, czerwoną twarzą, oczami oszalałego zwierzęcia, wyrzuca z siebie ten bełkot, który mnie zaprowadził na samą krawędź szaleństwa. Lecz teraz leżę odprężony. Więcej nic złego nie może mi zrobić. Oddycham z ulgą. Jeśli tym razem obroniłem się, to chyba już na dobre. Taka jest we mnie nadzieja. Nie mogą go uciszyć. Ale przecież go uciszyłem. Nie w intencjach, ale w rzeczywistości zabiłem go. Raz jeszcze przegrałem z prześladownikaimi. I pomyśleć, że ja, którego mózg pracuje sprawnie, stać go na subtelności i niuanse, potrafię odróżnić prawdę od fałszu, wytropić wszelkie podstępy, że ja ze swoim zdrowym mózgiem krzyczałem na tego bezmózgiego biedaka. Oto, jaką potęgą jest strach, Bo nie ulega wątpliwości, że i na moim mózgu próbowano manipulacji, to znaczy próbowano nim manipulować, najlepszy dowód to nieposkromione przyspieszenie myśli, rwanie wątków, przestawianie słów albo ich natrętne powtarzanie czy wreszcie zaniki pamięci. Lecz tym manipulacjom zdołałem się przeciwstawić. Nie dzięki inteligencja bynajmniej, choć i ona nie jest bez znaczenia, tylko dzięki woli, która stanowi o sile mojego charakteru. Ale i to by nie pomogło ostatecznie, gdyby nie. moja wyobraźnia. To ona jest powietrzem, dzięki któremu kwitną tkanki mojego mózgu, I nie dadzą się wynaturzyć żadnymi chemikaliami, którymi bez ustanku szpikują tutaj moje ciało. Upór ten świadczy o daremności ich usiłowań, zaiste. Nie są w stanie wygrać ze mną, skoro do tej pory nie wygrali. Nic nie wskórają, mózg pozostanie moją własnością, z której nie dam się wywłaszczyć. Mogą nadal mnie dręczyć, podrzucając choćby stwory gorsze niż ten bełkotliwy człekozwierz. Skoro przedtem podrzucili karła bez ręki, całkiem zidiociałego. Mogą nadal znęcać się nade mną. Owszem, mogą mnie zabić. Ale wiem jedno - po tym wszystkim, co przeżyłem -nie wpędzą mnie w szaleństwo. I właśnie ta sztuczka, na której tak im zależy, nigdy im się nie uda. Nie oni mnie, lecz ja ich pokonałem. A teraz, voila!, odpowiadam na każde pytanie. Imię i nazwisko: Krzysztof J. Urodzony: 25 kwietnia 1930 roku. Gdzie: w koszarach grodzieńskiego pułku piechoty. Wzrost: 173 centymetry. Wykształcenie: absolwent Szkoły Morskiej. Zawód: reporter. Narodowość: polska. Oto świadectwo przytomności umysłu! Na nic wasze zabiegi, panie i panowie. Na nic wszelkie zakusy. Nie udało się wam i nie uda. Jestem sobą. Nikim innym, tylko sobą. Imaginujesz, waćpan? Wygrałem. Mogę teraz leżeć cicho i spokojnie jak sprawiedliwi w podziemiach katedr, aż zbożna ciekawość wielu pokoleń zetrze wszelki ślad z kamienia. Out of the nettle, danger, we pluck this flower: safety. Oto zawarłem przymierze z tym, bez czego przetrwać się nie da - ze spokojem. Wszystko burzy się we mnie, wszystko wrze, ale na dnie spoczywa ta grudka nie do unicestwienia, mój spokój. A to rzecz niezmiernie ważna, kiedy nie ma sposobu, aby zatkać sobie uszy przed konwulsjami chrapliwych dźwięków, nie uczestniczyć w agonii ludzkiej mowy. Gdy nie ma się już na swoją obronę nic prócz daremnej skargi. A pot płynie po twarzy, mojej twarzy, jego twarzy i zetrzeć go też nie sposób. Boże, Boże, kiedy ustanie ten bełkot wiekuisty? ...Był dzień, kiedy przyszła do mnie. Drzemałem po nie przespanej nocy, obudziła mnie. Nie diabliczka ze szprycą w ręce, nie żadna tutejsza ciemiężycielka, lecz babina od najczarniejszych robót, sama zapewne uciemiężona, prawdziwa sól ziemi. Trzymała w ręce kopertę, powiedziała, że to list od mojej żony. Gdyby ktokolwiek inny to powiedział, krzyknąłbym, aby poszedł precz, ale twarz babiny nosiła znamię całej zgryzoty żywota i jeśli nawet posłużono się tą kobieciną dla tak okrutnego ze mnie szyderstwa, należało się o tym przekonać. Wskazałem wymownie oczami na swoje przywiązane ręce, a nuż uwolni mi choć jedną, abym mógł list swobodnie przeczytać. Odpowiedziała szeptem, że nie śmie tego zrobić, bo wyrzuciliby ją z pracy natychmiast. Poprosiłem więc, aby otworzyła kopertę i dała mi list przed oczy. Głos mi się trząsł, miałem silny ucisk w gardle. Krew mi uciekła z serca, omal nie zemdlałem. Poznałem pismo żony! Żaden, grafolog nie podrobiłby go tak dobrze, poznałbym się na każdym oszustwie, bo tylko jej ręka mogła przekazać tę delikatność, łagodność i wrażliwość, którą skrycie, bez pamięci kochałem. Więc ona żyje! Nie mogłem się oprzeć temu oszałamiającemu wrażeniu. Boże święty, żyje! To tylko hipnoza prześladowników, to tylko oni zasugerowali mi w godzinie mojej słabości, że ją zabiłem. Ocknąłem się wolny od zmory, spadło ze mnie sto pudów rozpaczy. O, babinko wielkiej duszy, która stoisz przy mnie! Z wdzięczności nogi bym ucałował tej świętej kobiecie za taką dobrą nowinę. Nie wątpiłem, że przemyciła ten list z narażeniem życia. I lękałem się, iż lada moment nas przy-łapią i odbiorą mi go, Oberteufelfuhrer albo któraś z diabliczek, albo sama doktorka, główna kapo, choć z rzadka tu zagląda. Starałem się przeczytać ze wszystkich sił. Niestety zepsuli mi oczy. Choć jej pismo nigdy nie było drobne, choć widziałem kształt, litery się zamazywały nie na tyle, abym nie mógł spostrzec, że są jasne, wyraźne i czyste, lecz ginące za rozmigotaną zasłoną, za tym bielmem, którym napiętnowali mój wzrok. Nie mogłem przeczytać ani słowa. A więc to tak! Aby żaden gryps nie dotarł do mnie. Żaden znak z wolności. Jeszcze próbuję. Mrugam, zamykam powieki, czekam chwilę, otwieram powieki. Nic nie pomaga. A czas ucieka i list mi odbiorą. Decyduję się wtajemniczyć kobiecinę, skoro tyle dla mnie zrobiła, spróbuję jej zaufać. Proszę, aby mi przeczytała. Ale ona nie ma okularów, mówi, a bez okularów jest jak ślepa wrona. - Na litość boską, niech pani spróbuje. Niech pani weźmie do światła. To czyste pismo, nie żadna bazgranina. - A tak, ładniusieńkie. Ładniusieńko żoneczka pisze. "Kochany mój... Głowa... do... góry..." Słyszy pan? Tak napisane: głowa do góry. A dalej. Zabij pan, nie wiem. Ani be, ani me. Niedowidzę. A tu, panie szanowny, jeszcze karteczka od córki, o proszę. - Pokazała mi ją i podniosła do swoich oczu. - Oj, jak niewyraźnie... "Tato... wracaj... szybko... do nas." Matko najświętsza, więcej nie dam rady. Nie mogę. Oczy mnie strasznie rozboleli. Panu powiem, babkę miałam, dziewiąty krzyżyk, a sama igłę nawlecze od pierwszego razu, taka szwytka. Kiedyś to naród był zdrowy. Tak, proszę pana. Żałuję bardzo. - Dzięki i za to. Niech pani schowa mi listy głęboko pod poduszkę. Szybciej! - Spełniła moje polecenie w sam czas, zanim obaj cerberzy, ten mały czarny i ten kędzierzawy, weszli do naszej celi. - A co pan się tak zestrachał? Kogo się pan lękasz? Toż to dobrzy pielęgniarze. Nie trzeba się ich bać. - Miałem o tym swoje zdanie. Dalibóg, żeby oprawców nazywać pielęgniarzami? Zaiste podłe zajęcie, które wykonywała, musiało spodlić nawet tę dobrą duszę. Przymknąłem oczy. Zbyt wielkie to było przeżycie. Te oba listy. Wprost trudno uwierzyć, w głowie się nie mieści. Zbyt długo dogorywałem w przekonaniu, że zabrali mi wszystko prócz bólu i cierpienia. Nawet do tego przywykłem jak Hiob do swoich wrzodów. Zapomniałem, co znaczy nadzieja. Postanowiłem zamorzyć się głodem. Bo mój los mógł zmienić się tylko na gorszy niż ten, którego znieść nie miałem siły. Znalazłem się na przeklętym morzu ciemności, sam przeklęty i od wszystkich zapomniany. I tak miało być, tak miało pozostać na zawsze. O, mój Boże. Życie jest nieobliczalne. Nieobliczalne. Dlaczego w to zwątpiłem? O, głupcze, głupcze, przywiązany do cuchnącego barłogu poniżenia, rozpaczy i śmierci. Tylko w nieobliczalności życia, w jego nieposkromionej inwencji i fantazji, tylko w tym jest jedyna nadzieja, dla której żyć warto. I jedyna szansa. Otrzymać taki dar od życia, jak oba te listy, czyż może być większa fantazja? I ta kobiecina, która je przemyciła do tej koszmarnej, okratowanej celi, niedostępnej dla nikogo. Muszę ją o coś spytać, bo nastręczają się i podejrzenia, i wątpliwości. Mrugam do niej, aby schyliła się nade mną i nadstawiła ucha. I szeptem, żeby cerber warujący w drzwiach niczego nie dosłyszał, proszę ją z natarczywością: - Na litość boską, niech pani powie prawdę... Gdzie ja jestem? Muszę to wiedzieć, rozumie pani? - A gdzieżby, robaczku? W szpitalu. - Milczałem długą chwilę. - Do kościoła pani chodzi? - A jakże. - Przysięgnie pani na rany Chrystusa? - Ojejku, a dlaczego? - Inaczej nie uwierzę, że jestem w szpitalu. - Oj, biedaczku... - Spojrzała na mnie z całą nieznośną kobiecą litością. I choć było w tym coś z niemal matczynych uczuć, stężałem natychmiast, doprawdy nie ma nad litość nic bardziej obelżywego. Wtenczas ona, widząc mój gniew, wyrzuciła z siebie z wielką skwapliwością, jakbym ją przeraził: - Przysięgam na Ciało i Krew Pana naszego, Jezusa Chrystusa. - Więc jednak postawiła na swoim. To już nie były żarty ani plewy. Nie mogłem się z nią bawić w dziad swoje, baba swoje. Z chwilą kiedy padły te żarliwe słowa -i dla niej z pewnością święte - rzecz stała się aż nazbyt serio, aż nazbyt dziwna i niepokojąca. Nie do wyobrażenia. Przepaść. Nagle - lękałem się o tym myśleć, choć czułem to przecież przez ścierpła skórę - otworzyła się przepaść zupełna. Przywoływałem na pomoc cały swój rozsądek. Jeśli nawet było to krzywoprzysięstwo, czego nie wykluczam, musiałem się nad tym zastanowić. - Żona czeka na odpowiedź. - Jak to... czeka na odpowiedź? Mniej bym się zdumiał, gdyby mi Wielka Niedźwiedzica spadła na głowę. - Ano, chce wiedzieć, jak się pan czuje, nieboraczku. Dobrą masz pan kobitę, z kościami. Co i raz tu przyjeżdża, bidulka, mróz, nie mróz, śnieżyca, nie śnieżyca. A poniektóre, panie drogi, do swoich chłopów tutaj już i okrągły rok nie zajrzą. A jaka przystojna i z jakim uważaniem. Pisz pan zaraz, ale z duszy serca, bo widać, że biedaczka marnieje ze zgryzoty. Ja to panu mówię. Pociechy jej trzeba od pana. Na moje oko, z pana twardy chłop, nie takie rzeczy pan w życiu wytrzymał, tylko czegoś pan się zawziął na cały boży świat. A po cóż to? Świata nie przerobisz, robaczku, a siebie zmarnujesz. Dał Bóg jedno życie - jakie jest, to jest, ale jest - więc dziękować Bogu, że dał, bo mógł nie dać wcale. I szanować, co się ma, robaczku. A nie podcinać sobie żyły, jak ten, co go dziś przywieźli, i wielu takich, co tu są. Oj, napatrzy się pan, napatrzy. To jest tak, panu powiem. Hitlerom i Judaszom nie godzi się żyć, ale nas, cośmy są chrześcijanie, niech matka ziemia nosi. A masz dla kogo żyć, to większej łaski nie potrzebujesz. Mnie nikt nie został, a miałam czterech synów. Kiedyś opowiem, jeśli pan zechcesz posłuchać. Pan jesteś pierwszy raz w takim szpitalu, co? Ano, zgadłam. Za drugini razem nikomu tu nie straszno. No, namyślił się pan, jakie dobre słowo na-, pisać? - Tak. Podyktuję pani. - Co to, to nie. Musi być pana ręką. Niech żona wie, że to pan sam napisał. - Odwiąże mnie pani? - A Boże broń!... Nie wolno. - Więc niby jak mam to zrobić? Zębami? - Aj, nerwy, nerwy. A na co te nerwy? Dam panu do ręki ołówek. Karteczkę przytrzymam na podkładce. I zrobi się. - Spróbowałem, ręka przywiązana za nadgarstek do ramy żelaznego łóżka miała zaledwie tyle swobody ruchu, że z największym trudem udało mi się nagryzmolić: "Helenko. Twój list. Radość wielka. Kocham was. !Żyję« Nie martw się." - Kiedy to pisałem, przyszedł mi namyśl mój ojciec i że matka nigdy żadnego listu nie otrzymała od niego z więzienia, odkąd tam trafił, aby zaginąć bez wieści. - No i pięknie. Ucieszy się, bidulka – powiedziała kobiecina chowając karteczkę do kieszeni fartucha. - pójdę do niej - i uśmiechnęła się. - A teraz śpij, robaczku, wypoczywaj. Nie ma się czego bać. Nic to nie jest. Chorzy, więc bluźnią. A pan to nie bluźnił? Pokrzyczy jeden z drugim, pokrzyczy i przestanie. Komu Pan Bóg rozum odebrał, temu i zwróci. Chyba, że człowiek sam tego nie chce - i poszła wąskim przesmykiem wśród Józek. - Matulu! - zawołał za nią Dostojny Rozmówca podrywając się w więzach. - Matulu, to ja! Nie poznajesz? - Załamała ręce. - Oj, chłopcy, chłopcy, strapienie moje, przyjdę do ciebie, przyjdę, leż cichutko, to przyjdę - i znikła zostawiwszy po sobie takie olśnienie. A zatem to matka Dostojnego Rozmówcy. Przemyciła list od mojej żony. Wszystko się wyjaśnia. W tym gnieździe prześladowników nie jesteśmy sami, mamy swoich ludzi tak dobrze zakonspirowanych jak ona, udająca posługaczkę, udająca przaśną mowę: "pan się zawziął na cały boży świat", jeszcze to słyszę, choćby po tym mogłem poznać, z kim naprawdę mam do czynienia. Nie jesteśmy sami. W takim razie walka ma sens. Wszystko się zmienia. Cała postać rzeczy. Helena żyje. Jo żyje. Działają wspólnie z matką Dostojnego Rozmówcy, rzekomą posługaczką. A ta siostrzyczka Cherubinek-- Serafinek, która usiłowała mnie nakarmić? O, błogosławione sprzysiężenie. Stare dzieje, nowe dzieje, tak to trwa. Przecież to kobiety ratowały ten naród od zagłady przez dwieście lat, bo myśmy szli do piachu lub w kajdany. Nie czas na deliberacje, pora działać. Mądrze i skutecznie. Hańba by była zwalić wszystko na barki kobiet, które i tak zdziałały więcej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Patrzę z nadzieją na Dostojnego Rozmówcę, ale on ma niewidzące oczy, coraz częściej ma takie nieobecne oczy, nie z tego świata. Patrzę na skrzypka - dlaczego oni nawet muzyce wiążą ręce? - śpi z grymasem na twarzy spryskanej grubymi kroplami potu. Patrzę na innych. Czarna chwila. Nie są zdolni do żadnego działania. Prócz krzyków, bełkotu i bluźnierstw. Nic z tego. W moich nogach wierci się bezręki karzeł, ruchliwy i do niczego nieprzydatny. W dalekim rogu wyrostek ze skołtunioną czupryną, który nic innego nie potrafi, tylko wywrzaskiwać bez zmian tę swoją rozpaczliwą antyfonę. Bez ustanku, ad maiorem Dei gloriam. Wiją się w pętach, lecz taki bunt do niczego nie prowadzi, to jasne. Patrzę na nich, braci moich, na trwogą odurzone półzwierzęta. To był niegdyś sam kwiat Międzynarodówki Mózgów. Oto, czym są teraz z łaski prześladowników. Ile można wytrzymać środków odurzających? Daremne, nie znajdę tu nikogo, kogo mógłbym skłonić do działania. Tyle mnie uczono, że jednostka nic nie znaczy, a muszę działać sam. Masy tworzą historię, a indywidualność na jej grzbiecie jedzie. O, nie mam zamiaru uwalniać świata, niech poczeka, sam muszę się uwolnić. Niechaj pomyślę. Tylko - dlaczego napięcie rozsadza mi czaszkę? Milion woltów w jednym mózgu! Będę krzyczał. Jezus, Maria, będę krzyczał! Przebijam strop błyskawicą o takiej sile, że ludzie padają na twarz, bodaj to w Europie, w Indiach, na Malajach, w Australii i na Tahiti, wyspie szczęśliwości, leżą plackiem, gdyż niebo rozpękło się nad nimi. Opadam na poduszkę z uśmiechem, którego słodycz poznał tylko Zeus i ja. Odpoczywam w spokoju, to mi się naprawdę udało. Wielki błysk. Wielki żart. I po strachu. Nade mną strop, nad nimi błękit. Wszędzie błękit. Krzątają się, moi złoci. Business as usual! ..Na samą myśl o tym pragnie się więzy potargać, przegryźć zębami, pęta zerwać z rąk i nóg, wyskoczyć ze skóry. Tymczasem trzeba zachować zimną krew. Choć z bezsilnej wściekłości robi się człowiekowi niedobrze. Trzęsę się cały, do najdrobniejszego włókna, wszystko we mnie dygocze. Aż łóżko dostało drżączki, czuję, jak wpada w spazm i wibruje wraz ze mną. Nikt tego nie słyszy, nikt tego nie widzi - noc głucha, ach, jaka spokojna!, cerber kędzierzawy przysnął na swoim posterunku, wszędzie cicho, nawet ten obżerany przez pająki nic nie bełkocze, dostąpił łaski snu. Tylko ja nie zmrużyłem oka od tych wszystkich godzin, które dawno przeszły - od chwili kiedy jasne światło zmieniono na nocne, sine, półtrupie - bo nie może zasnąć ta daremna wściekłość we mnie. A bierze się właśnie z tej jednej myśli. Przytroczonemu do łóżka przychodziły mi tu do głowy w tym niesamowitym, obcym., nierozpoznawalnym świecie najrozmaitsze supozycje, domysły, spekulacje, imaginacje, takie, że z lęku można skonać, a nie wpadłem na tę myśl, ani by mi w mózgu nie zaświtała, gdyby nie ta szczera kobiecina w przybrudzonym, steranym fartuchu - zaś diabliczkom fartuchy mieniły się jak śnieg, istna Florence Nightingale z bożej łaski - i jej przysięga na Ciało i Krew Chrystusa. Resztę sobie dośpiewałem. Bo naraz niepokojące elementy złożyły się w całość, jak w skomplikowanej łamigłówce, która w chwili rozwiązania okazuje się prosta. Bo myśl jest prosta, choć zaskakująca, aż nie do wiary. Szpital! Ale jaki szpital?... Otóż to właśnie. Z tą myślą nie mogę się pogodzić. Dlatego rwałbym zębami te parciane pasy, te wredne, obelżywe więzy krzywdy i poniżenia. Dlatego, choć brzask już blisko, nie mogę spać. Dlatego. Nie może być jaśniej i prościej. Zamknęli mnie w domu wariatów... O, kurwa ich mać! Trzęsę się z oburzenia, a mój gniew ma tak wielkie skrzydła, że niesie mnie przez tę noc nad prochami unicestwionych, nad całą moją ojczyzną. O, Matko Najświętsza! O, Jeruzalem, Jeruzalem! O, Hospody, pomyłuj! Słyszę śpiew z kościołów, synagog i cerkwi, które stały na mojej ziemi.. I ten lament, który miał trwać przez pokolenia. I przysięgam na prochy męczenników, na trzewiczki dzieci pędzonych do gazu, na obcięte włosy do wypychania materaców, na szare mydło - nie damy się unicestwić. Nie dam się unicestwić. Choć zrobiono ze mnie umysłowo chorego, aby mnie zręcznie zgładzić w zgodzie z ich prawem o eutanazji. Wiem, co mi grozi, ale nie ma we mnie strachu. Dopóki nie miałem pojęcia, gdzie jestem, co mnie osacza, jaka rzeczywista groźba wisi nade mną, wówczas targały mną wielkie trwogi, lecz teraz wiem, co mnie spotkało. Z czym muszę się zmierzyć. Więc myślę. Oberteufelfuhrer drzemie, moi bracia w biedzie też śpią na swoich łóżkach. Gniew prowadzi donikąd. W niczym mi się nie przysłuży, trzeba go skryć głęboko, niech tam się pali i nie gaśnie, ale tak, aby mnie ożywiał niewidzialnie. Trzeba męstwa, sprytu i wiary, wypróbowanych cech Odysa, wtedy się wróci, choćby to było bardzo trudno, bardzo niebezpiecznie i bardzo daleko. Ostatecznie chciałem być żeglarzem. Pragnąłem nim być. Ba, nawet świat zadziwić niezwykłym, męskim wyczynem. Mam zatem okazję, o jakiej w najczarniejszych snach mi się nie śniło. A gdyby się przyśniło, z trwogi byłbym mokry jak szczur. Wpadłem tak, że gorzej nie można. I muszę dokonać tej sztuki - wymknąć się stąd, skąd na ogół się nie wychodzi. To trudniejsza robota niż opłynąć Horn. Na razie mam szanse równe zeru, będąc tak dokładnie unieruchomiony, jak tylko być można, wyłączywszy oczywiście paraliż i śmierć. Pierwsza rzecz to wyswobodzić się z więzów. Muszę znaleźć inny sposób niż rozwiązywanie supłów własnymi zębami, bo wtedy mnie dozorcy spętają na powrót. Przekupić ich nie mam czym. Zresztą darmo próbować z nimi jakichkolwiek konszachtów, to tępe indywidua, a ponadto sami się boją. Nie tędy droga. Więc którędy? Do tej sali w ogóle mało kto zagląda prócz diabliczek-siostrzyczek, które troszczą się tylko o to, gdzie by tu komu wpakować zastrzyk. Och, była ta jedna, pamiętam, z nią by można coś zdziałać. Ten czarnooki Cherubinek. Ale więcej się nie pokazała. Nikt mi nie pomoże. Muszę sam wywieść w pole prześladowników. Zamknęli mnie tu, bo moje idee okazały się dla nich niebezpieczne. Choćby zamysł zniszczenia wszystkich arsenałów. Albo wprowadzenie sprawiedliwej dystrybucji żywności na świecie - pod przymusem, pod nadzorem Międzynarodówki Mózgów. A idea dezintegracji imperiów i rzeczywistego równouprawnienia narodów? A wolność od strachu? A zakaz badań nad neurofizjologią mózgu, prowadzących do znalezienia sposobu dowolnego sterowania myślami, doznaniami, uczuciami, czynami i odruchami człowieka? To tylko część moich idei, które mogą być po trosze znane prześladownikom dzięki aparaturze do czytania myśli, na szczęście niezbyt jeszcze wypróbowanej i dokładnej. Gdyby była dokładna, dawno by mnie zgładzono. Przejęli jednak trochę depesz, trochę iskrówek, czy jak by to nazwać? - jakże to stare nazewnictwo nie pasuje do tej cudownej komunikacji przy pomocy fal emitowanych z mózgu do mózgu! - przejęli po prostu nieco tajnych komunikatów, nadawanych przeze mnie do mojego Dostojnego Rozmówcy, jeszcze tam, na wolności. I za to przyszło mi teraz płacić. Rola, jaką wziąłem na siebie, nie była uzurpacją. Owszem, stałem się Tajnym Agentem Dobrej Woli, lecz skazał mnie na to mój reporterski zawód, który - chcę czy nie chcę - wiąże się z polityką, choćby dlatego, że jest po uszy zanurzony w życiu. Moje pragnienie, aby zostać żeglarzem, to nic innego, tylko pokusa, żeby rzucić do kroćset diabłów cały ten kram, to wszystko, od czego chciałem uciec, gdzie oczy poniosą, a me uciekłem! I zamiast gdzieś teraz brasować żagle, wąchać świeży wiatr od wysp i gapić się na uroki mórz południowych, szczęśliwy jak Jack London, zanim zaczął pić, swobodny, zdrów i opalony - wylądowałem przywiązany do masztu, niezdolny kiwnąć ni ręką, ni nogą, wycieńczony głodem, dręczony pragnieniem, półślepy, z tyłkiem obrzękłym od żądeł, wylądowałem w przystani, która potocznie zwie się... U Czubków. Nie ja brałem kurs na tę przystań. Być może znalazłem się tu za przyczyną żywiołów, które poczęły się dawniej, niż ja na świat przyszedłem, żywiołów wojny i pokoju, krzywdy, nieszczęść, śmierci i poniżenia. W okna brzask zagląda, jeszcze bardzo nieśmiały. Wszyscy śpią, o tej porze dobrze się śpi, choć zwyczaj każe wtedy właśnie budzić skazańców, dlaczego? Aby poznali smak dnia, smak życia, które wnet stracą. Może to by było słuszne i sprawiedliwe - dignum et iustum, jak powiada Kościół - aby nas tu wszystkich razem miłosiernie a żwawo rozwiązali i poprowadzili raz- dwa na rozwałkę... A jednak uważam wbrew temu, co przed chwilą myślałem o sile żywiołów, że to ja sam w pewnej chwili wybrałem swój los. Nie wszystko przyszło siłą przypadku, siłą dziejów, nie we wszystkim byłem zależny, przymuszony, podporządkowany. Nie zmierzyłem się z żywiołem morza. Wybrałem reporterkę, żywioł życia. I wszelkie ryzyko, które w tym się kryje. - Nie przeczuwałeś, że jest ono aż tak wielkie? Przeczuwałeś, synu? - Niestety nie. - I że ostatecznie zaprowadzi cię tutaj? - Też nie przeczuwałem. - A gdybyś przeczuwał? - Nie uwierzyłbym własnemu przeczuciu. - A szkoda, mój chłopcze, a szkoda. Byłbyś wtedy i mądrzejszy, i silniejszy. Zapomniałeś, co ci mówiłem w dzieciństwie, skończyłeś siedem lat, gdy wziąłem cię pod swoją opiekę. "Jam nie z soli ani z roli, jeno z tego, co mnie boli." Pamiętasz choć, kto to powiedział? - Każdy uczniak pamięta. Ale gdy teraz słyszę twój głos, to brzmi inaczej. Bardzo mi ciebie brakowało. Całe życie. Dobrze, że jesteś. Mów do mnie. Cokolwiek. Mów koniecznie. - Wolę coś od ciebie usłyszeć. - Masz pieczęć na ustach? - Przecież wiesz, że dręczyłem się waszym losem... - A nie odezwałeś się nigdy. Nigdy. Dopiero dziś. - Bo musiałem czekać, aż dojrzejesz. - Jesteś wymagający, jak twój ukochany Norwid. Usiłowałem dociec, kiedy ciebie już dawno nie było, do czego był ci tak bardzo potrzebny. I który wiersz do ciebie by pasował? "Niechże nie uczą mię, gdzie moja ojczyzna"? "Ze to nie łzy są, ale że kamienie, I że nikt na nie nie czeka." - Ja ci powiem: "Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnej, wokoło lecą szmaty zapalone; gorejąc nie wiesz, czy? stawasz się wolny, czy to, co twoje, ma być..." - Och, przestań! Przestań. To są słowa! Słowa. Sam nie wiesz, jak spopularyzowane. Od razu widać, że cię tu nie było. Dość tego. Twoje bóstwo, Norwid, nic mi nie pomoże. Ty mi pomóż. Ty sam. - Bądź cierpliwy. Bądź cierpliwy. - To wszystko? - Tak, to wszystko. Sam .musisz sobie pomóc. - Gdzie cię szukać? Odezwij się... Brzask za oknem. Dogorywa godzina skazańców. Będzie jeszcze jeden koszmarny dzień. Nie wiedzą, że nie spałem całą noc, ale tak czy tak wrzepią ani poranny zastrzyk, choć skóra, ciało i mięśnie całe w ogniu, mam zadek trawiony pożarem od niepamiętnych dni, gorsze to niż wysypka tropikalna, potówka, prickly heat, którą złapałem kiedyś w Zatoce Perskiej, gdy zachciało mi się zrobić reportaż o bonzach naftowych. Ale ból podobny,, przy najmniejszym ruchu przeszywa na wylot. Nie mam zamiaru jęczeć. Nie zwykłem dawać satysfakcji tym, którzy mnie dręczą. Ani poniżyć się do błagania o ich plugawą litość czy łaskę. Więc - jak się wyplątać z tej kabały? Ważne jest jedno. Czy prześladownicy mnie rozszyfrowali? Jako Agenta Dobrej Woli oczywiście. Czy też jestem tylko podejrzany? Bo to zasadnicza różnica. Jeśli zostałem rozszyfrowany, to koniec ze mną, bo na żadną kolaborację nie pójdę. Natomiast, jeśli jestem jedynie podejrzany, to wówczas mam spore szanse, wtedy warto próbować, przywołać na pomoc przebiegłość i spryt. Co robić? Po pierwsze wydostać się z tej pakamery absurdu. Z parcianych pasów. Przecież w tym, niech mu tam będzie, "szpitalu" są również i tacy, nie związani, którzy chodzą swobodnie po korytarzu, przystają nieraz w drzwiach i gapią się na nas, jakby to było dobre widowisko. Za jaką cenę dano im taką swobodę? Tego nie wiem. Ale może cena nie jest zbyt wysoka. Trzeba to sprawdzić. Oczywiście frymarczyć swoimi przekonaniami nie będę, ale przecież mogą pojawić się możliwości, z których będę mógł skorzystać bez zdrady samego siebie, bez zaprzaństwa czy wyrzeczenia się swoich idei. A jeśli wymknę się z więzów, jak stary niedźwiedź z potrzasku, wtedy będę tańczył i udawał oswojonego miszkę, któremu nie trzeba ani łańcucha, ani żelaznego kółka w chrapach. Zobaczę, jak inni sobie radzą. Jak się zachowują, że mają aż tyle wolności. A takich są tu krocie. I wtopię się w to całe bractwo nie do rozpoznania. Od czegóż prawo mimikry! To jest zbożny i mądry plan. A teraz udawać, że śpię, bo wchodzi diabliczka ż zastrzykiem. ...Przeważnie za dnia, kiedy zaczynało się zwyczajne pandemonium: jęki, krzyki, płacz i bluźnierstwa - spałem, aby nie uczestniczyć w tym wszystkim, przespać swój głód i pragnienie, kroplówkę i zastrzyki, pokrzepić się szczyptą snu, której żadna noc użyczyć mi nie chciała. Był to sen płytki jak woda w lagunie wśród raf koralowych. I równie zdradliwy. Zaprawdę ze wszech miar niebezpieczny, nie nadający się do spokojnego żeglowania. Nie sposób było postawić grot i fok i marzyć w słońcu na pokładzie. Raz po raz potężny wstrząs wyrzucał w górę, aż głowa podskakiwała na poduszce. Przeżywałem zawsze chwilę strachu, takie uderzenie - pang! bang! pang! Po czym nie zrażony przeciwnościami zanurzałem się znów w ciepłe płycizny snu, wciąż z nadzieją, że trafię wreszcie ma głębinę, tysiąc sążni pod kilem, rzeczywisty ocean wytchnienia. I kiedy raz w końcu tam i wpłynąłem, wyplątawszy się spośród raf, w błogosławionej ciszy pod śpiącym żaglem uderzył we mnie ryk syreny, skądś znajomy, skądś go pamiętałem, a nie mogłem sobie przypomnieć, ryk tak niesamowity, jakby transatlantyk, kolos, szedł wprost na mnie, aby pogruchotać mnie w drzazgi! Zanim zdążę mrugnąć okiem! W panice skoczyłem za burtę. To był taki szczupak, aż łóżko pode mną jęknęło. I rzeczywiście skąpałem się trochę, bo poczułem wilgoć na udach, lecz czym prędzej zapobiegłem dalszej kąpieli. Jeśli mam wykorzystać prawo mimikry, to właśnie nadarzała się dobra okazja. Przypomniałem sobie, co inni robili. Bez wahania przywołałem Wywiniętą Wargę, kędzierzawego cerbera, powiedziałem mu, o co chodzi. - No, nareszcie! Dobra jest, panie złoty! Dobra jest! - Tak się ucieszył, że poklepał mnie w policzek tym swoim grubym łapskiem. Nie rozumiem, skąd taka radość, że ma mi podać kaczkę? Dalibóg, będę musiał dużo się uczyć, żeby poznać tutejsze obyczaje. Całą tę mentalność prześladowników, która dla normalnego człowieka bywa zaskakująca, a może równie nieprzenikniona jak chińska etykieta. Albo osobliwa miszkulancja brutalności z łagodnością. A ich polityka! Wiązania, napędzania strachu, terroryzowania, trzymania pod nieustannym nadzorem - i raptem klepanie po policzku, jakby się było wśród najlepszych przyjaciół. Coś się tu dzieje nadzwyczaj ciemnego. Trzeba mieć się na baczności, trzeba się strzec, mieć wciąż oczy i uszy otwarte, bo inaczej koniec zabawy. Ach, oo za dżungla niesamowitości, w którą wpadłem! Cerber wciska mi zimne naczynie między nogi i wkłada ten kawałek męskości, jaki mi natura przyznała, w otwartą szyjkę. Leżę obnażony w środku sali na oczach całej zacnej kompanii. Teraz (rozumiem, dlaczego tak się cieszył. Pierwsza gorzka nauczka, ile się płaci za wkupienie w łaski prześladowników. Jednak nie mogę ścierpieć tego upokorzenia, żądam, aby mnie przykrył. Spogląda na mnie ze zdumieniem, ale przykrywa moje lędźwie kocem bez protestu. I czeka. Wbrew pozorom to, co mam zrobić, wcale nie okazuje się takie łatwe, kiedy człowiek jest przywiązany na wznak, że podnieść się nie sposób, i ma do czynienia z tym cholernym naczyniem między nogami. A w dodatku zdenerwowałem się tak bardzo, że dostałem jakiegoś skurczu i nie mogę. Te daremne wysiłki jeszcze bardziej działają mi na nerwy. Twarz imam mokrą od potu. Nic z tego. - Odprężyć się, odprężyć - mówi cerber. - Pomyśleć o czymkolwiek i dobra nasza. No? Poszło? To nic. Na siłę nawet kamienia nie rozłupiesz, tylko sposobem. Nie ma co się spieszyć. Kaczka to nie ekspres, nie ucieknie. Wiesz pan, dzisiaj mróz, aż świeczki w oczach stają, ze trzydzieści stopni. Kiedy rano szedłem tu do was, a mam niedaleko, ze dwa kilometry, to się martwiłem, panie, bardzo się martwię, że mi młode drzewka w sadzie do szczętu wymarzną. A posadziłem jabłonki i wiśnie. Powietrze takie, że kruszy się, kiedy idziesz. A tu wam ciepło. Węgla nawieźli, że hej. Lato tu macie, w samych piżamach chodzić można. No, jak tam? Już?... - Nie będę się więcej męczył! Zabieraj pan tę kaczkę i idź w cholerę! - No, człowieku... Spokojnie, nic takiego się nie dzieje... - Pęcherz mi rozsadza, a nie mogę, rozumie pan? Czy też udajesz, że nic nie rozumiesz, Oberteufelfuhrerze?! Wywinięta Warga żachnął się i cofnął o krok, jakby oberwał pięścią w swój pokaźny brzuch, wyraz zaskoczenia i niedowierzania pojawił się na jego dużej, opasłej twarzy, śmiał nawet zrobić taką minę, jakby spotkała go krzywda, faryzeusz, podstępny faryzeusz. Trwało to długą chwilę, a ja cieszyłem się w duchu, że udało mi się tak mu dopiec, choćby mnie to drogo kosztowało, cieszyłem się naprawdę. Tymczasem on przeciągnął dłońmi po twarzy, jakby ścierał pajęczynę, po czym spojrzał na mnie przygaszonym wzrokiem, bez urazy. - Kiedy stanie pan na nogi, a przyjdzie właściwa pora, to coś panu powiem... Sam panu powiem. Albo miech mi pan przypomni. A teraz trzeba ciurknąć do tej kaczki. Może przytrzymam? Będzie wygodniej. - Zauważyłem, że ma brud za paznokciami i tą niemytą ręką bierze wszystkie na tej sali kutasy i wtyka do tej samej kaczki, więc pomyślałem, że pewnie chcą, aby nas tu franca zeżarła, bo wystarczy jeden kompan z miłosną chorobą, a na pewno o takiego się postarali, więc wpadłem i dałem się nabrać, trzeba było po dawnemu odlewać się pod siebie, póki nie pozwolą mi wstać i załatwiać swoje potrzeby po człowieczemu. Wściekły byłem na siebie za swoją głupotę, przecież podstęp był wyraźny, a przemyślność prześladowników niezbyt finezyjna, chwyt znany od stuleci, tyle że odarty z czaru i rozkoszy. Hiszpanie francą w niszczyli Azteków, całe narody znikły z powierzchni ziemi tym sposobem. - Nie! - krzyknąłem. - Niech pan mnie nie dotyka! - Dobrze. Da pan radę sam, to dobrze. - Nie dam rady i szlus! - Zaraz, zaraz. Kaczka nie ekspres. Poczeka. Niech się pan nie martwi. To się zdarza nie panu pierwszemu. Uboczny skutek, rozumie pan? Zapyta pan lekarza, to panu wyjaśni. Nic strasznego, przejdzie. Nie bierz pan na ambit, tylko tak sobie mimochodem i będzie dobrze. No, jak tam? Nic a nic? To sobie porozmawiajmy. O czym? O czym bądź. Niech mi pan coś powie. - Nie mam nic do powiedzenia. - E, każdy coś ma, jeśli tylko zechce. Byle nie krzyczeć. Mów pan, co chcesz, ja się nie obrażę. Jego natręctwo było mi wstrętne, zaciąłem się, milczałem i miałem zamiar milczeć, podczas gdy on czekał, ale raptem coś mi przyszło na myśl i odezwałem się mimo woli: - Czy mi się zdawało... czy tu rzeczywiście wyła syrena? - A, to nasza. - Jak to... macie syrenę okrętową? - To nie okrętowa, to przy kuchni. Na tym gmachu, gdzie kuchnia. Gwiżdże na porę obiadową. To znak, żeby brać kopraki i maszerować po zupę... Zaraz przyniosą. Pan by sobie dobrej zupki podjadł, co? Nie, to nie. Po co się złościć? Nikt pana nie zmusza. Ta syrena, co panu okręt przypomina, to gwiżdże tu co dzień, a pan dopiero dzisiaj ją usłyszał? - Tak, chyba tak... - A pan marynarz może? - Nie, trochę pływałem, ale na tym się skończyło, nie jestem zawodowym żeglarzem, niestety nie... - Bo my tu mamy aż trzech marynarzy. Dwaj już chodzą, zechce pan poznać, to panu pokażę. Jeden to ten, co tam śpi. Polepszyło mu się, ale tyle co nic. Trzeci tydzień w pasach. On mocno, biedak, chory. - Ten młody? Ten, co wciąż wzywał tego kapitana? I klął się, że nie... - Ten sam. Z daleka go, panie, przywieźli. Jego żona od zmysłów odchodzi. Uparła się tu wejść, brudasa do ręki wciskała, żeby ją przebrać w fartuch, ale to kryminał, panie, u nas się tego nie robi. Chłop podleczy się, wstanie, odwiedziny będą, to go zobaczy. Na razie nie ma co tu oglądać... - A chuj ci w dupę! - zawołałem z wściekłością. - Dlaczego leży goły, z genitaliami na wierzchu? Dlaczego go nie przykryjesz, ty kapusiu?!... - I niespodzianie otworzyły się wszystkie śluzy, wszystkie kanały wszystkich Amsterdamów i Antwerpii, wyzwolone potoki trysnęły ze mnie, bulgotały, umykały do zbiornika, który się ocieplił, ogrzał, przyjmując te zdroje obfitości bluzgające spod napiętej kopuły mojego brzucha. I jakby słońce, o którym dawno zapomniałem, dotknęło mojego ciała, ustąpił ból i dreszcze, natomiast błoga ulga wzięła mnie w posiadanie, jak gdyby moje doczesne szczątki, tak mocno udręczone, dostąpiły wreszcie ostatniego namaszczenia. Pławiłem się w błogości. I marzyło mi się, że to będzie trwać i trwać, jak cudowna, tropikalna ulewa, dzień i noc, dzień i noc, aż opary zawisną nad całym kontynentem, od traw słoniowych w dole po sam czubek Kilimandżaro. Tymczasem ucho moje, gdy rozkoszowałem się w przytulnym bungalowie ciała, ułowiło z dala: ciurk, ciurk, ciurk i koniec. Otrząsnąłem się z marzeń, ale to cudowne wspomnienie błogości nie przepadło, pozostało ze mną, aby mnie pokrzepić, tak, wiem, że będzie mnie krzepić w doli i niedoli, we wszystkim, co mnie czeka, w mojej tutejszej katordze. Westchnąłem z głębi piersi. - A widzisz, synu? Zła była rada? Mówiłem, pogadać troszkę i... kaczka pełna, jakbyś antałek piwa grzmotnął, chłopie! No, odpoczywaj, odpoczywaj. Nic się nie przejmuj. Przykryję cię, przykryję. Jakbyś się namyślił, to dam ci zjeść. Zawołasz, przyjdę. Tylko bądź pan łaskaw nie wyrażać się. Język świerzbi, ale po co to panu? Muszę podać w raporcie, przeczytają i prędko nie rozwiążą. Jasne? No to dobra. Źle nie jest. Jak syrenę usłyszałeś, to przychodzisz do siebie. No, wyniosę te siuśki. I daję wam zaraz obiad. - Umyj ręce, baranie! - zawołałem, zanim zdążył się oddalić. - Ty mnie nie ucz! - warknął, wyglądał jak wściekłe buldożysko, z nastroszoną siwą sierścią, obnażone zęby wyzierały spod wywiniętej wargi, która zadrgała tak groźnie, że mi serce w piąty uciekło. Zawsze bałem się psów, nawet gdy mogłem dać nogę, a teraz byłem związany! Zacząłem coś bełkotać. A on Stał i patrzył spode łba, aż wreszcie wykrztusiłem: - Proszę... mi... wybaczyć. Skinął głową, a ja naplułbym sobie w gębę ze wstydu. Czułem, że zżera mnie krwawy rumieniec, a nie mogłem zasłonić twarzy ani wcisnąć w poduszkę, udało mi się chwycić zębami skraj poszwy na kocu i szarpnąć nią tak, że zasłoniła mi przynajmniej kawałek nosa i usta. Oto, co znaczy zadawać się z prześladownikami. Od razu usiłują złamać człowiekowi charakter. I łamią go, choćbyś się miał stale na baczności. Przed chwilą sam na sobie doświadczyłem. Boże święty, skąd wezmę siły na taką podstępną i bezwzględną walkę? Już mi dali nauczkę, aż mi w pięty poszło. Byłem tak wzburzony tą pierwszą porażką, co tu obwijać w bawełnę - pierwszą przegraną, że międliłem ją w sobie długie godziny i nie mogłem się uspokoić, dopóki nie przyłapałem kędzierzawego cerbera na łgarstwie. Ni stąd, ni zowąd przypomniało mi się coś, co ukryła przede mną przerażona pamięć. Ładna mi okrętowa syrena! Ładna mi kuchenna! Jak utrzymywał cerber. Przecież to ona właśnie wyła na alarm atomowy! Ta sama syrena. Ten sam ryk. Pamiętam. I rozpacz swoją pamiętam. Wszystkie moje daremne komunikaty. Kiedy to było? Jak tylko mnie spętali i rozpięli na tym łotrowskim krzyżu. Dawno, bardzo dawno. Chryste, wiszący po mojej lewej ręce, Chryste w koronie, którą otrzymałeś z rąk prześladowników, gdzie ja jestem? W ostatnim schronie, jaki się ostał? Na całym radioaktywnym świecie? Sprawdziło się, co rzekł był prorok. "I roztopili się w przestwór przejrzysty... Jako zjaw wiotkie kształty - słyszysz, Chryste? - tak i wieże Okapturzone chmurami, i zamki Przepychem świetne, i świątynie wzniosłe, Glob nawet ziemski, i wszystko, co na nim. Kiedyś rozpłynie się, sczeźnie bez śladu..." Oto, co stało się z Twoją ziemią! "Yea, yea, yea!... The great globe itself, Yea, all which it inherit, shall dissolve, And like this insubstantial pageant faded, Leave not a rack behind..." Oto, co stało się z Twoją ziemią, Panie mój, Jezu Chryste. Właśnie wtedy, gdy zawyła syrena raz pierwszy. Aby usunąć z ziemi prześladowników, trzeba na całą ziemią sprowadzić zagładę. Nie ma innego sposobu. A jednak ostali się w ostatnim swoim szczurzym gnieździe. Więc nigdy stąd nie wyjdę? Za murami nie ma śniegu. To kłamstwo. Nikt stąd nie wychodzi. Za murami są tylko promienie. I nic więcej. Robiło mi się zimno i gorąco... I z przerażenia zasnąłem. ...Różne rzeczy budziły mnie ze snu: czyjś krzyk, czyjś jęk, zachrypły śpiew z korytarza na dwa głosy: "A chochoły żyją i gorzałę piją!...", osobliwe echa nocy w Bronowicach, fantasmagorii chorego na polskość, ciężko chorego poety, z którego te dwa obelżywe głosy kpiły w żywe oczy, przygrywając na złotym rogu, aż dudnił cały" gmach: "A chochoły żyją i gorzałę piją!...", potem cisza, czyjaś nieskładna modlitwa, gdzieś zza ściany stukanie trzonkiem szczotki o podłogę, jakby zirytowany Mefisto wybijał staccato kopytem, warkot piekielnej jakiejś machiny z nieznanych czeluści rozsadzający czaszkę, czyjś ryk, czyjeś wołanie: "matulu! matulu!", czyjś śmiech nieposkromiony, gwałtowny jak rżenie ogiera na widok klaczki, czyjeś przekleństwo rzucone w przestrzeń, a spadające na moją oszołomioną głowę, szczęk łyżek i siorbanie, czkawka, czyjś lament, "więc popłyńmy raz jeszcze w tę noc cichą bez końca", "odmawiam wykonania, panie kapitanie!", "o, Jezuniu najmilszy, oddajcie mi skrzypce!", czyjś chichot, gdybym miał magnetofon, gdybym to nagrał, łomot basenu, który spadł z łóżka - i mój sen rozpruwany, darty na strzępy przez te brewerie każdego dnia, lecz tym razem obudził mnie ze snu zapach róż. Otworzyłem oczy, gdy czyjaś ręka złożyła na moim kocu ciężką wiązankę. Były to najprawdziwsze róże damasceńskie, wielkiej zaiste urody. Ich woń stłumiła wszelkie wapory, którymi nasiąkła ta zakratowaną cela strachu, potu i dogorywania. Znalazłem się w najczystszym obłoku wonności. Te wywinięte płatki są równie rzeczywiste jak ja sam, istnieją niezależnie ode mnie w swoim cudownym rozkwicie jak ja w swoim postępującym rozkładzie. Co znaczą te róże? Zatem drwina to czy kuszenie świętego Antoniego? Który przed chwilą chciał popieścić różane płatki palcami, bo zapomniał, że ma ręce związane, nogi związane i jest taki sobie przytroczony do łóżka niechędogi szkielecik. Dogorywający na pustyni nie tylko bez dzikich róż, ale bez słońca, bez powietrza, bez ruchu, z gorejącym krzakiem rozpaczy pod czaszką. Więc - co to za szyderstwo? Co to za szyderstwo na moim kocu? Na moich żebrach, które czują jego ciężar. Przeklęty ciężar drwiny z tych, co dogorywają w zapomnieniu. Kto przyniósł te róże? Stała przy mnie znajoma kobiecina, cała w wielkim uśmiechu. - Podobają się, robaczku? Oj, ładne. To od pana i przyjaciół, tak powiedzieli, wychodzi na to, że z samego radia... Dziś w południe przywieźli i popatrz pan, ni trocha nie zmarznięte! - Istotnie, to nie były róże, to była euforia. Dorodne córki słońca, ciężkie od purpury. Jedna wskrzesiłaby Łazarza, a tu był ich cały tuzin albo i więcej. Niepodobna, aby takie kwitły w betonowych schronach, wzmocnionych pancerzem z ołowiu, głęboko pod ziemią, w sztucznym świetle - tam można przechowywać taśmy z nagraniami wielkich aktorów, muzyków, pisarzy, uczonych, polityków, całe archiwum naszych najnowszych dziejów zabezpieczone przed zagładą, ale nie róże, nie róże. Róż w takich warunkach przechowywać się nie da. I to takich świeżych, przewspaniałych róż, które zimą dojrzewają w szklarni. Więc tam jest życie! A zatem - zanim odebrali mi moc działania na odległość, zdołałem poskromić inwazję atomową, nie ja sam oczywiście, nie tylko dzięki mnie nie doszło do hekatomby, lecz dzięki współdziałaniu całej Międzynarodówki Mózgów, która, spełniwszy swoje posłannictwo, nie dopuściła do ludobójstwa i dogorywa teraz w tych czterech ścianach. Oto oni wszyscy - mój Dostojny Rozmówca, ten nieszczęśnik obżerany przez pająki, skrzypek, marynarz, karzeł bez ręki, chłopiec-bluźnierca, wszyscy w pętach, poniżeni i zapomniani. To im należą się te kwiaty. Ale ugryzłem się w język i nie powiedziałem kobiecinie, aby rozdzieliła róże pomiędzy wszystkich na sali, bo przecież zdekonspirowałbym naszą siatkę, nasze sprzysiężenie. Jeśli chcemy przeżyć, musimy udawać, że jesteśmy sobie obcy. Chwała Bogu, że poskromiłem swoją impulsywność, bo pokpiłbym sprawę. Wszystkich naraz z pęt nie wyswobodzę, muszę najpierw sam się z nich uwolnić. I raptem przyszła mi zbawienna myśl do głowy. Mateczko - powiedziałem do siwej kobieciny - niech mateczka sprowadzi do mnie koniecznie kogoś odpowiedzialnego... nie żadną z tych siostrzyczek-diabliczek, tylko... - Jak pan powiedział? To są uczciwe pielęgniarki. Starają się, jak mogą. Nie żadne diablice, wstyd.. Robią zastrzyki, bo muszą. Bez tych zastrzyków to pan byś dotąd leżał, jak na początku, całkiem nieprzytomny. Diablice! Gdyby nie one, to pan by się przejechał, panie, na tamten świat! Dlaczego pan je tak paskudnie przezywa za ich dobre serce? - Jak zwał, tak zwał. Mniejsza. Nie o to chodzi. Mam prośbę do pani. Tylko pani może mi pomóc, Mateczko. Niech przyjdzie do mnie ktoś, kto tu rządzi. Kto decyduje. Proszę mu powiedzieć, że mam coś bardzo ważnego do zakomunikowania. - Pójdę, jeśli mi pan wstydu nie zrobi. Jeśli pan nie będzie krzyczał, bo pan strasznie krzyczy na lekarzy. - Ja? Co też pani opowiada? - Wiem, co mówię. A bo to raz byłam świadkiem! Co jedno słowo to gorsze. Aż dziw, żeby taki, okazuje się, kształcony człowiek, i to z radia, takimi paskudztwami bluzgał. Toż ja dziś uwierzyć nie mogłam, że to kwiaty z radia. Dla kogo? Jakże to tak? W radiu takie poszanowanie, taka czysta mowa, aż człowiek oddycha... - Zaraz pani wytłumaczę. Wszystko, co się tam gada, nagrywa się na taśmie i jak ktoś bluźnie albo komuś się wypsnie nieprzyjemne słówko, to bierze się nożyczki i wycina z taśmy, taśmę się sklei i jest czysta mowa. - Chyba że tak... Ale chwała Bogu, że jest tam ktoś do tych nożyczek, bo inaczej bluzgalibyście na cały naród, skoro jest tam więcej takich jak pan. - Hm. Panią też przeklinałem? - Nie, tego nie powiem. Co się mnie tyczy, pan był zawsze bardzo grzeczny i z uważaniem. Ale ja jestem aby tylko posługaczka. Jak mnie pan obtańcuje, to pół biedy, bo ja i tak niewiele mogę panu pomóc, ale jak pan obtańcuje lekarza, to ten od razu widzi, że nie ma o czym z panem gadać i zostajesz pan w pasach bez dwóch zdań. Rozumiesz pan, o co się rozchodzi? Tak czy nie, robaczku? Jak tak, to pójdę. Popróbuję, bo już żal na ciebie patrzeć, synku. Przypomniało mi się, że kiedyś w młodości budziłem ze snu przyjaciela-poetę kiścią bzu mokrą od rosy, zerwaną o brzasku. I dziś wolałbym, aby to on przysłał mi te róże, choć wiedziałem, że nie są od niego. Bo nie do wszystkich przyjaciół z radia miałem zaufanie. Któż zatem ofiarował mi ów znak solidarności, te damasceńskiej róże? Nie dowiem się tego, bo nie mogę sięgnąć po białą kopertę i karteczkę, która jest w środku. Ktokolwiek to zrobił i z jakichkolwiek pobudek, naprawdę przyszedł; mi z pomocą i wstyd mi za moją małostkowość. W obskurnej sali domu wariatów, wśród twarzy wykrzywionych agonią, wśród jęków, potu i smrodu, leży sobie wiązanka róż w całym przepychu świeżości. - Słucham pana - wielkie, grube szkła, za nimi oczy żółwia-krótkowidza, nie wiem, czy odróżniają mnie od poduszki, są daleko, wysoko nade mną, szkła wypukłe jak dwa teleskopy wymierzone w cień mojej głowy na odległym firmamencie, milczę zafascynowany. - Jestem tutejszą lekarką. Pan mnie wzywał. Słucham pana. - Obok niej, wysokiej, w białym kitlu, stoi niska, siwa Mateczka i nerwowo daje mi znaki, abym coś mówił, bo gapię się, a czas ucieka. To te niesamowite szkła tak mnie peszą, kiedy nie widzę oczu kobiety, nie wiem, jak do niej mówić, jak ją zjednać, nie wiem, co mi wolno, a czego nie wolno, wszelki komplement umiera w powiciu, bo jakże wznosić suplikacje do dwóch szkieł, za którymi nie wiadomo, co się kryje, takie są nieprzystępne. I ta twarz młoda, lecz surowa, bez cienia uśmiechu, żadnego znaku przychylności, którego mi kobiety nie zwykły żałować. Czyżbym doprawdy tak strasznie spsiał, zarośnięty, niemyty, z plugawą brodą katorżnika? Zaiste nie zasługuję na nic więcej prócz frasobliwości, jaka pojawiła się w wyrazie jej twarzy, w drgnieniu kącików ust, które mnie ośmieliło, i postanowiłem to wykorzystać, zanim ta młoda, rosła kobieta odejdzie zniecierpliwiona, bo półgębkiem powiedziała coś takiego do Mateczki, z czego by wynikało, że tamta niepotrzebnie ją do pacjenta sprowadziła. Włożyłem w swój głos, który na antenie uchodził za ujmująco ciepły, te resztki ciepła, jakie w tym przeklętym domu jeszcze we mnie nie wygasły. I oczywiście przeceniłem skutek, jak każdy czarodziej, który dawno przestał być czarodziejem, a swoją różdżką może najwyżej od much się opędzać. Tak bowiem odpowiedziała na moje żałosne czary: - Miło mi. Ale mam czasu mało, a pacjentów krocie. Więc krótko i węzłowato. Słucham. Jakby to było takie proste! To, co miałem do powiedzenia. Jak trudno rozmawiać, kiedy człowiek ma przywiązane ręce, ileż to razy chciałem wesprzeć się gestem, który rzecz całą rozjaśnia, lecz pęta ściskające nadgarstek poskramiały moje zapędy, nasza mowa bez gestu jest żałosną wdową, pozbawioną swego oblubieńca - i to twierdzę ja, radiowiec, służebnik gadającej skrzynki. I w tym momencie doznałem olśnienia. Cały plan, którego nie miałem, a poszukiwałem rozpaczliwie, zanim ona machnie na mnie ręką i odejdzie, narodził się skomponowany jak arcydzieło przemyślności. Przecież posłałem Mateczkę-posługaczkę z wieścią, że mam coś ważnego do zakomunikowania. I nareszcie wiedziałem, co to takiego ma być. - To pani ma dyżur, dzięki Bogu. W takim razie... proszę mnie rozwiązać. - Dobrze, ale kiedy przyjdzie pora. Nie będziemy pana trzymać w pasach ani chwili dłużej. Na razie jeszcze nie czas... - Widzi pani te kwiaty? - Ach, jakie prześliczne róże!... - Takie zdumienie w jej głosie, aż trudno uwierzyć, że tyle czasu tu była, a nie zwróciła uwagi na wiązankę, bo gapiła się tylko we mnie, czyli w jeden punkt, co zdarza się krótkowidzom. I raptem odezwało się w niej coś kobiecego. Ujrzałem, jak jej ręka wyciągnęła się bezwiednie, palce długie i kościste dotknęły płatków. - Urocze, w taką zimę... Skąd to? - Od moich przyjaciół z radia. - Skąd?!... - Z Polskiego Radia. - Z Polskiego Radia?... - Uważny rozpoznawczy błysk w ułamku sekundy przycisnął mnie do poduszki, aż spociły mi się włosy na karku, kto przeżył, ten wie, co znaczy taki błysk szkieł doświadczonego psychiatry. Ale cudem nie straciłem języka w gębie. - Tak, z Polskiego Radia. Może pani doktor sprawdzić... Jest bilecik. Czytała go uważnie, podniósłszy kartonik niemal do samego nosa, który urósł w sam raz, aby nosić takie ciężkie okulary. Zaryzykowałem, bo licho wie, co bilecik zawierał, ale wyszło na dobre, gdyż z zadowoleniem skinęła głową i odtajała. A ja postanowiłem bez zwłoki skorzystać z lepszej aury. Przedstawiłem się szanownej pani doktor z bezczelnym rozmysłem: - Nazywam się Krzysztof J. Urodzony w Grodnie, w czerwcu 1930 roku. Żonaty. Imię żony - Helena. Imię córki - Jo. Zawód wyuczony: nawigator, absolwent Szkoły Morskiej. Zawód wykonywany: reporter radiowy. Podać dokładny adres i numer telefonu? - Nie trzeba. Do czego pan zmierza? - Pani doktor wie. - Hm. Więc życzy pan sobie, aby pana rozwiązać? Dlatego, że niewygodnie? - Dlatego, że już dość tu leżałem. - O tym, czy dość, nie pan będzie decydował, mój panie. Zostałem poskromiony, akurat kiedy tak dobrze mi szło! Musiałem się zaperzyć, idiota, zawsze tracę przez swoją cholerną impulsywnośc. I nie wiedziałem, jak to naprawić. - Przepraszam - wyjaśniłem. - Dalibóg nie to miałem na myśli, proszę mi wierzyć. - Więc co? - Żyć chcę i tyle. - .Mateczka, która stała z dala przyglądając się, aż klasnęła w dłonie. Lekarka uśmiechnęła się. - A, to dobra nowina. Będzie pan jadł? - Tak. - Obietnica? - Składam ją na ręce pani docent. - Jestem tylko lekarką. Tu jest zwykły szpital. - Nie wiem, co tu jest. Ale się przekonam. - O, i ciekawość się obudziła... No proszę. - Raptem zeszła z dalekich wyżyn, przysiadła na brzegu łóżka, dwa teleskopy zazierały z bliska w moją twarz, musiałem mieć się na baczności, bo nic przed nimi się nie ukryje. Zniżyła głos, jakbyśmy mieli zacząć sympatyczną pogawędkę Zdało mi się to bardzo niebezpieczne: kto się spoufala z żywiołem, ginie, od gór lodowych trzeba się trzymać na dystans, choćby śpiewały jak harfy, na szczęście ja, przywiązany do masztu, mogłem być Odyseuszem, lecz ona nie była nimfą Kalipso, cokolwiek by o tym powiedzieć. W każdym razie w swoim bogatym żywocie Odys również udawał obłąkanego, gdy nie chciało mu się wyruszać przeciwko Troi, mogę i ja udawać, jeśli trzeba, gdyż nie chce mi się dłużej gnić w tych pętach. Więc słuchałem jej głosu. - Wie pan, że każdy tutaj chciałby, aby go rozwiązać? - Domyślam się. - A domyśla się pan, dlaczego nie możemy tego zrobić? - Nie - Ano właśnie. - Zamilkła i zastanawiała się długą chwilę, a ja nie wiedząc, co by tu począć, uśmiechnąłem się dla zachęty, okazało się, pożytecznie. - Widać, że pan się znacznie lepiej czuje. Jest poprawa. To dobrze. Co do pańskiej prośby... Załóżmy, że niechcący zrobi pan krzywdę sobie albo komuś z otoczenia. Ja będę za to odpowiadać, a nie pan. Czy pan rozumie? - Oczywiście. Staram się nigdy nie narażać pań. - No, no, no. I humor się poprawił. A przypomina pan sobie, że lżył mnie pan? - Niemożliwe! To do mnie całkiem niepodobne. - Możliwe, możliwe - i uśmiechnęła się na potwierdzenie swoich słów, co było doprawdy bardzo piękne., - Ale... ja nic nie pamiętam!... - To lepiej. Porozmawiamy o tym kiedy indziej. - Jeśli panią doktor kiedykolwiek obraziłem, to ja najmocniej... - My się nie obrażamy. Na naszych pacjentów nikt z personelu nie ma prawa się obrażać. Nie o to mi szło. Ale od dżentelmena przeprosiny przyjmuję... - uśmiechnęła się i zmieniła ton. - A teraz niech pan sobie dobrze zapamięta. Będzie pan jadł. Będzie pan brał zastrzyki i lekarstwa. Nie będzie pan stawiał oporu. I nie zrobi pan krzywdy ani sobie, ani komukolwiek. To są moje warunki, rozumie pan?... Możemy pana związać w każdej chwili... - Jeśli nie sprostam warunkom. - Otóż to. Coś takiego chciałam od pana usłyszeć... W porządku. I jeszcze jedno. Nie będzie pan starał się nas oszukać. Jest pan na sali obserwacyjnej, wyjaśniam, żeby nie było nieporozumień, tutaj niczego nie da się ukryć. Czy pan rozumie? Ależ wpadłem we wnyki stokroć gorsze, niż przypuszczałem! Dalibóg, czy warto buntować się przeciwko swojemu losowi, prosić o łaskę prześladowników, aby za cenę szyderczej swobody poruszania się po tej wiecznej tiurmie wegetować pod nadzorem i przymusem, czyż nie lepiej zemrzeć, przywiązany do masztu, uniesiony w ocean wiekuisty na ostatnim nie zdartym żaglu wyobraźni, który zabierze mnie stąd, z tego bajora, z tej zgniłej przystani krzywdy, aberracji i rozpaczy. Czułem, że wzrok mój umyka od wbitych we mnie, przenikliwych szkieł, poszukując ocalenia pogrąża się w mgłę, która gęstnieje i gęstnieje tak bardzo, że nigdy nie będę miał szans wymknąć się z tego archipelagu przemocy i podłości. Odezwałem się głośno i z przekonaniem: - Rozumiem dokładnie, pani doktor. - No dobrze - uśmiechnęła się. - No dobrze. Mimo uśmiechu trwał na jej twarzy osobliwy wyraz zafrasowania, jakby ją coś trapiło albo czuła się czym przygnębiona, swoimi niepowodzeniami?, zmartwieniem? czy wręcz obcowaniem ze mną? Niepokojące to było zaiste. Przecież od jej usposobienia, o, bądźmy szczerzy, od jej humoru i łaski zawisła moja dola. A gdzież bym przypuszczał, że znajdę się kiedykolwiek na takim podnóżku uzależnienia. Wszystkie Kleopatry, królowe Elżbiety, caryce Katarzyny, wszystkie damy władzy, cóż on znaczyły wobec niej? Były niczym. Dlatego nie śmiałe stawiać pytań, za które można dać gardło. Kto każe trzymać mnie przywiązanego? Ja sam? Sam do nic przyszedłem z prośbą, żeby mnie na tym łożu boleści za nędzne członki rozciągnęli? - Czy pan pamięta, o czym rozmawialiśmy? - A dlaczego miałbym nie pamiętać? - A co się obiecało, pamięta pan? - Jeść, pić, brać zastrzyki, miłować siebie i bliźniego swego. - No to zrobimy próbę. Niech pana łaska boska wspiera. W porządku - zwróciła się do Oberteufelfuhrera, który stał nie opodal ze swoim wypiętym brzuchem, i dała mu znak, że wolno mnie rozwiązać. Umierałem ze szczęścia i wdzięczności, ledwie wierząc własnym oczom, gdy jego grube palce zaczęły rozsupływać zaciągnięte mocno węzły. Kątem oka spostrzegłem, że ona zamierza się oddalić, więc odezwałem się czym prędzej, bo przyszło mi na myśl, że nikt tu nie będzie szargał mojej dumy i traktował mnie jak niewolnika czy nędznego wyzwoleńca, stać mnie na gest. - Ale ja chciałbym wyjść z sali, proszę pani doktor; - Po co? - Chcę podarować paniom te róże. - Jakim paniom? Tu jest wyłącznie męski oddział. - Paniom pielęgniarkom, które tak dbały o moje pośladki. - Proszę przypomnieć mi o tym na obchodzie. Teraz doprawdy nie mam czasu. To długo trwało. - O czym, pani doktor? . - O pośladkach, zaordynuję kompresy. - A róże? Chcę je ofiarować... - Osobiście? Z pana jest bardzo uparty człowiek. No, zgoda. Proszę wypuścić pacjenta z sali - powiedziała do Wywiniętej Wargi, cerbera naszego, po czym natychmiast zwróciła się do Mateczki. - Ale pani się nim zaopiekuje. - I wyszła bardzo szybkim krokiem. Przetarłem oczy. To była pierwsza rzecz, którą zrobiłem, kiedy poczułem, że ręce mam wolne. W ciągu całej katorgi spętania nie zaznałem bardziej wybrednej tortury nad swędzenie powiek. Odleżyny pieką, ręce i nogi martwieją, język wysycha na wiór, skóra na wargach pęka, pot łaskocze - i to wszystko jest niczym wobec swędzenia powiek. Wtedy często myślałem o ludziach żyjących bez obu rąk i szukałem sposobu przetrwania. Swędzenie było delikatne i w tym cała bieda. Właśnie o takie, o którym zazwyczaj się nie pamięta, wystarczy odruchowo podnieść rękę, przetrzeć oczy, i spokój. A kiedy nie możesz wykonać tego odruchowego gestu i zaznać ulgi, dopiero wtedy wiesz, że zostałeś pozbawiony wszelkich praw człowieka. Więc, kiedy swędzą cię powieki, a ręce masz związane, kontemplujesz dolę ludzką inaczej. Ile wycierpisz, zanim w proch się obrócisz. I widzisz spod swędzących powiek bezrozumną otchłań życia. Dopiero wtedy rozumiesz, co miał na myśli ów wizjoner, gdy rzekł: "Pokażę ci strach w garści prochu..." Więc przetarłem oczy. A potem zakryłem rękami twarz i tak, aby nikt nie widział, pocałowałem swoje dłonie. Usiadłem i zawrót głowy omal mnie nie zwalił z powrotem na poduszkę, lecz raptem mięśnie grzbietu ocknęły się z letargu i utrzymały chybotliwy korpus w całkiem znośnej równowadze. Uśmiechając się, spozierałem, jak kędzierzawy cerber zdejmuje pęta z moich nóg. Rozwiązał węzeł ukryty gdzieś przemyślnie pod ramą łóżka i zabrał się grubymi paluchami do następnego supła, zaciśniętego powyżej kostki mojej lewej nogi. Widziałem wszystko, co robi, każdy jego ruch, zarazem z bliska i z daleka, gdyż obraz pulsował, oddalał się i zbliżał, a te perturbacje wynikały z mojego nieprzystosowania do pozycji wertykalnej. Patrzyłem na ręce naszego cerbera, które posłusznie uwalniały z pęt moje wychudłe nogi. A było na co patrzeć!... Rzadki to widok, aby żywego łotra odwiązywano z krzyża pod okiem zadowolonej Mateczki. I w czasie tej ceremonii, której byłem naocznym świadkiem, pojawili się w drzwiach dwaj objęci ramionami, jeden rudy z odkrytą piersią i krzyżem na łańcuszku, drugi młody i pyzaty, zwyczajny, jakich wiele, pojawili się śpiewając na całe gardło: ”A chochoły żyją... I gorzałę piją!..." I jak przyszli, tak poszli. Dreszcz mi przeszedł po skórze, bo wtedy pomyślałem, że za tym wszystkim, co się tu wyprawia, za breweriami, jękami, krzykami, zastrzykami i całą medycyną, za tym wszystkim, co się tu dzieje, musi się kryć jakaś świadoma, tajna a bezwzględna reżyseria, w której sidłach pozostanę, choć mnie rozwiążą za chwilę. Tak, za chwilę przestanę być Krzysztofem Żeglarzem, przywiązanym d masztu. Kim więc będę? Zapewne tym, który nigdy nie wróci do Itaki. Schodzę na ląd i Bóg jeden wie, co mnie czeka. Więc opuszczam piszczele z łóżka, a Mateczka schyla się i wkłada mi na stopy stare kapcie. Nogi moje zwisają nad ciemnozieloną podłogą z linoleum, lśniącą jak ślizgawka. Boję się stanąć nie dlatego, aby lód się pode mną nie załamał, bo przecież Mateczka waży więcej ode mnie, tylko lękam się nowego zawrotu głowy, więc dla niepoznaki zaczynam skwapliwie rozcierać nadgarstki u rąk ścierpłe od więzów. Decyduję się wstać. Zaczerpnąłem powietrza i w rzeczy samej - stoję. Chwieję się nieco, ale doprawdy stoję. Mateczka bierze mnie pod ramię. Spostrzegam, że jest to bardzo niska kobieta, z wielkim biustem, z tak rozrośniętym odwłokiem, że ledwie się przepychamy wśród łóżek. Róże, które niosę przy piersi, owiewają mi twarz odurzającym zapachem. Przywiązany do łóżka marynarz leży znów obnażony, z zabiedzonym, zwiędłym phallusem na wierzchu. Przystaję, przykrywam go kocem. Nic nie widzi, nic nie słyszy. Białka wyzierają spod nie domkniętych powiek. Co to takiego? Podejrzewam, że zaszczepili mu wyciąg z tropikalnej rośliny, Calladium seguinum, który powoduje zupełną bezpłodność. Przeprowadzili eksperymenty z tym środkiem ludobójczym już dawno, bodaj w roku 1942, w wigilię spodziewanego zwycięstwa. Biedny marynarz. A co mnie zaszczepili? Gdy dotknąć, czuję na pośladkach dwie obce narośle, dwa twarde, gorące bochny, które utrudniają mi stawianie kroków. Więc idę - wolno z różami, jak ksiądz z monstrancją. Posuwamy się szeroką nawą, wzdłuż rzędu zakratowanych okien, szpalerem wśród tłumu wiernych-niewiernych, bo nikt nie klęka, tylko wszyscy się gapią w milczeniu, przyodziani w pasiaki z wyszytym symbolem 1A. Nie wiem, co ten symbol oznacza. Pamięć nie podsuwa mi żadnych skojarzeń. Nie mam klucza, nie rozumiem, dlaczego są tak napiętnowani. Chyba że rzymska cyfra 1 oraz pierwsza litera alfabetu mają oznaczać wybrańców, coś w rodzaju pierwszej kategorii, najlepszy materiał do przeprowadzania eksperymentów. Me rozróżniam twarzy, tyle ich tu jest, lecz żadna się nie rozjaśnia, są to twarze zmarłych, których wskrzeszono dla niewiadomej przyczyny. Wszyscy się kiwają wytrąceni z wieczystego snu, nikt nie stoi bez ruchu, kiwają się w łazarzowym rytmie pod ciężką chmurą przygnębienia. Ten tłum wskrzeszonych zalega całą nawę, nad podziw wysoką, i kiwa się w rozgoryczeniu, jakby łaskawy anioł śmierci uleciał stąd na zawsze. Jak milcząca lamentnica o stu głowach kiwa się w zapamiętaniu, bo krzywda i rozpacz odebrały jej mowę. Można oczopląsu dostać od tych kiwających się ciał. Cisza jak w głębinie, gdzie falują całe łany wodorostów. Raptem jeden młodzieniaszek, który musnął zemrzeć nie dożywszy bodaj osiemnastej wiosny, wytrzeszcza na mnie przerażone oczy i woła wskazując palcem: - Diabeł!... - Uspokój się, synku - odzywa się szybko Mateczka. - Nie ma tu żadnego diabła, ja ci to mówię. - Ale on nie słucha, ucieka w popłochu przepychając się przez gromady wskrzeszonych. Zastanawiam się, w jakim celu przywrócono tych nieszczęśników do życia? Jaki zamysł mieli prześladownicy, aby rewindykować zmarłych? Cała nowoczesna medycyna wykształciła się dzięki sekcji zwłok. Lecz z ożywianiem trupów dla potrzeb i rozwoju psychiatrii stykam się po raz pierwszy. Gdybym tego na własne oczy nie widział, nikomu bym nie uwierzył. Jeśli kiedykolwiek wymknę stię stąd, będę musiał ujawnić przed światem- ten proceder szydzący z elementarnych praw człowieka. Boże, gdybyśmy znali tajemnice bodaj części laboratoriów naukowych, nie zaznalibyśmy ani snu, ani wytchnienia, a większość z nas miałaby otwartą drogę do takich przybytków jak ten dom obłąkanych. Wnet nawa się kończy, lecz skręcamy w prawo, w drugą wielką nawę. I tu zastępuje nam drogę postać kolosalna. Sam nie jestem ułomek, lecz muszę wysoko zadrzeć głowę, aby ujrzeć, skąd dochodzi ów cichy, lekceważący głos, bo przecież nie z wypiętego brzuszydła, które sterczy niemal przed moim nosem, nie mieszcząc się w spodniach, rozchylony trójkąt rozporka odsłania kudłate podbrzusze. Widzę kostropaty zarost na szyi i podbródku, wyżej tłustą twarz jak z łoju, w którym toną zjadliwe oczka,, rozchełstaną piżamę na owłosionej piersi, a w tym gęstym mchu zaplątały się przeróżne okruchy i źdźbła tytoniu. Istna góra niechlujstwa. Raptem czuję, że już go kiedyś widziałem - w śnie jakimś czy fantasmagorii? Tak, to był ten człowiek w tłumie na mojej prywatnej Golgocie. Stał na dole, zwalisty i plugawy, i spozierał w górę na mnie, tak jak ja teraz na niego spozieram z dołu. Cuchnęło od niego gnojem. Ale kiedy to było - nie pamiętam. I w jakim wymiarze - snu, wyobraźni czy jawy - nie wiem. Tymczasem on pochyla się, dotyka nosem wiązanki róż, po czym głęboko wciąga powietrze. - O, sancta simplicitas! Nie masz róży, która by nie zwiędła - odzywa się z wysokości i dalej mamrocze jednym tchem: - Die Rosę. La rosę. Oh, the sweet roses of paradise! Pomnij, człecze. Nie masz róży, która by nie zwiędła... - Raptem pudowym łapskiem zwinnie uszczknął płatek purpurowy, wetknął do ust i żując mruczał: - Mój ty kwiateczku różany!... Dalibóg, wiele delicji z ciebie się rodzi: miodek różany, cukier różany, syrop różany, olejek różany, wódka różana... - Zejdź pan z drogi, panie Sylwku, bo nam spieszno - odezwała się Mateczka gdzieś spod brzucha olbrzyma. Ten uśmiechnął się życzliwie, ustąpił na bok i podparł plecami ścianę. Przyznaję, że wielkie na mnie zrobił wrażenie. - Kto zacz? - spytałem, gdy oddaliliśmy się na bezpieczny dystans. - A to taki jeden, co mówią, że muzykę układa, kto go tam wie, ciamajda, a niechluj, że skaranie boskie! Tędy. Tędy, proszę pana. - Iz głównej nawy skierowała mnie do kaplicy. Okazało się, że nie była to kaplica, choć miała wysoko sklepione ściany, a witraż w oknie ktoś dawno wytłukł, zostały tylko kraty. Natomiast we wnętrzu pełno było oszklonych szaf i białych gablotek z medykamentami, stała waga, stół i krzesła, sterczał ogromny zlew, a pod samą ścianą na elektrycznych maszynkach perkotały oksydowane naczynia ze strzykawkami we wrzątku. I uwijało się kilka diabliczek w białych czepkach z czarnym godłem swej profesji. Zatrzymałem się w progu i spojrzałem rozczarowany na Mateczkę, która mnie tu przywiodła, ale przypomniałem sobie, że w średniowieczu symbioza kościoła ze szpitalem była bardzo ścisła, więc zachowują tu dawne tradycje, choć na opak, bo są niewątpliwie czcicielami szatana. W gablotach mieniły się owe podstępne miszkulancje, które tu na nas wszystkich wypróbowywano. O, jakże nisko upadłem dźwigając tu w darze damasceńskie róże... Czułem, że róże wstydzą się za mnie. I za chwilę zapalę się w progu wielkim płomieniem, pokryty bąblami i skwierczącą skórą, zaprotestuję jak biedni mnisi buddyjscy, choć wiadomo, że nie da się wstrząsnąć niczyim sumieniem, nawet za cenę takiej męczarni. - No, proszę, proszę! Pan Krzyś przyszedł w odwiedziny! Zawołała ta ruda i drobniutka, którą skądś trochę pamiętałem, zwłaszcza jej piegowaty nosek. Natomiast cztery pozostałe z różnych stron sali spojrzały na mnie, a każda wydała mi się na swój sposób znajoma, dwie uśmiechnęły się na moje powitanie, aż poczułem się zrównanym w prawach człowiekiem, jedna klasnęła w ręce, aż przypomniały mi się dziewczęta z mojej umarłej młodości. Tylko ta czwarta, wysoka blondyna o twarzy faworyty któregoś z Bourbonów, parsknęła z dziwną zjadliwością: - No, nareszcie mu się znudziło! Nie rozumiem, co by ta złośliwość miała znaczyć, ale ja tu wielu rzeczy nie rozumiem i trudno mi się głowić nad coraz to nowymi dziwnościami, które mnie tu zewsząd osaczają na kształt skrzypów w przedpotopowym borze albo kropli deszczu pod mikroskopem. - A widzicie, wyszło na moje! A mówiłam, że pan Krzyś wróci do siebie - odzywa się ta z dołkami w buzi, piwnooka. Inne też coś mówią. Wszelako z ich sympatycznych głosów, z ich szczebiotliwego podniecenia nie zbyt wiele pojmuję, mało co do mnie dociera, jakbym zaplątał się w stadko gołębic, a nie rozumiem ich pulsującej mowy ani gestów, ani trzepotu. Więc pytam speszony tę piwnooka: - Mam wrócić do siebie? Mam stąd wyjść? Zaśmiały się wszystkie naraz. - A skądże! Niech pan zostanie, jeśli panu z nami dobrze, panie Krzysiu. Bąknąłem "dziękuję" czy jakiś inny grzeczny wyraz, sam nie wiem, coś tam wymamrotałem w istnej konfuzji, odwykłem od serdeczności, od uśmiechu odwykłem, a taka serdeczność do szczętu mnie speszyła, zwłaszcza że zawierała w sobie przedziwną zagadkę. Otóż one wszystkie odnosiły się do mnie tak, jakbym był co najmniej ich dobrym znajomym - a ja ich przecież zupełnie nie znałem. Więc skąd ta zażyłość? Wtem mój wzrok padł na strzykawki w sterylizatorach perkoczących, parą owianych i w olśnieniu skojarzyłem te wesołe dziewczęta z moim opuchniętym, trawionym gorączką tyłkiem, z tymi dwoma bochnami, jakie dźwigałem w całkiem nieodpowiednim miejscu. Były to zatem diabliczki-prześladowniczki, które wbijały mi swoje żądła co rano i co wieczór albo i w południe, kiedy tylko przyszła im ochota, w rytm wędrówki słońca, zgodnie z potrzebami ich natury. I ta piegowatka z rudym włosem, i ta piwnooka z dołkami w policzkach, i ta podobna do chochlika z iskierką w uroczym wejrzeniu, i ta bourbońska piękność, wyniosła, z niebosiężnym kokiem ze złota. Więc wszystkie wsączały we mnie swój jad, gdy leżałem w pętach zdany na ich łaskę i niełaskę, widocznie przyzwalałem "na wszelkie ich fanaberie i kaprysy, skoro patrzą na mnie z aprobatą i wyraźnym zadowoleniem, jak na mężczyznę, który nie zawiódł ich oczekiwań. - Pan Krzyś przyszedł siostrom podziękować. Usłyszałem głos Mateczki, która moje przewlekłe milczenie wzięła za nieśmiałość uczuć. - Tak... - wychrypiałem. - Przyniosłem kwiaty... - I rad bym je wręczyć matce przełożonej... - dokończyłem zwracając się z niezgrabnym ukłonem do faworyty rozwiązłego Bourbona, przyodzianej w biały fartuch. Wytrzeszczyła na mnie pełne złości oczy, a dziewczęta gruchnęły śmiechem, jakbym się dopuścił nieprawdopodobnej swawoli. Ten ich śmiech, a może moja doprawdy zdumiona mina, nie wiem, w każdym razie coś tak podziałało na faworytę, jakbym nie miał zamiaru ofiarować jej róż, tylko ugryźć ją w łydkę. - Co?!... - syczała krzywiąc wąskie wargi. - Nie jestem żadną matką przełożoną! Jasne? Niech to zrozumie i niech mnie tak nie nazywa. Jestem starszą pielęgniarką. Zastępuję oddziałową. Jasne? - nie spuszczała ze mnie swoich rozeźlonych oczu, które musiały być z natury złe i zawistne. - A w ogóle dlaczego pani wprowadza pacjenta do zabiegowego bez rzeczywistej potrzeby? - natarła znienacka na Mateczkę. - Pani doktor zezwoliła. - On powinien wracać do łóżka. Ledwie się na nogach trzyma. Nie widzi pani? - Zaraz pana Krzysia odprowadzę - mówiła Mateczka swoim łagodnym głosem. - Nie zaraz, tylko już! Pacjenci nie mają prawa szwendać się po zabiegowym. Mogą stać za progiem. Skłoniłem się głęboko przed złotym kokiem, przed wydatnym nosem, przed ciężką twarzą z rzeźbionymi rysami, skłoniłem się tak głęboko, aż ból przeszył mój wypięty zadek, jakby mi ktoś naraz w oba pośladki wymierzył po tęgim kopniaku. Ledwie powstrzymałem jęk. - Pani wybaczy, madame, że ośmieliłem się tu wtargnąć. Po czym wyminąłem ją i podszedłem wprost do tej najdrobniejszej. Bez uśmiechu, na który nie potrafiłem się już zdobyć, podałem jej wiązankę. - To dla pani. Nie przypuszczałem, że diabliczki się rumienią, to było coś prześlicznego. - Dziękuję - powiedziała cichym głosem. - Dziękuję, panie Krzysiu. To dla nas wszystkich. Dawno nie widziałam takich cudnych róż. No, popatrzcie!... Drobniutka, malutka, ledwo ją było widać zza wiązanki, zza tego wonnego płomienia. Och, ta cudna kokieteria ściskała mi serce nie zamierzonym szyderstwem. Z całą pewnością to dobre stworzenie nie orientowało się, z kim ma do czynienia. Z potępieńcem wygnany z królestwa Erosa. A tamte dwie, ruda i piwnooka, też nachyliły swoje młode twarze nad pękiem róż. Istny ogród kobiecości przesycony pokusą. I tak je zostawiłem, trzy gracje z bukietem. Przy mnie dreptała Mateczka. Coś mówiła, puszczałem jej słowa mimo uszu. Zastanawiałem się, jakie spustoszenia dokonają się we mnie na całą resztę mego życia(i akurat w najlepsze - o, święta ironio! - męskie lata. Wszystko jest możliwe w domu obłąkanych. To tutaj świat rzyga swoim najwspanialszym humanizmem i wypluwa wszystkie swoje najwznioślejsze frazesy, których pełną gębę mieli prorocy, moraliści, zbawcy, filozofowie, poeci, przywódcy, wszelka swołocz, wszelkie ewangelie, talmudy i korany. Stąpani po lśniącej, wypucowanej tafli linoleum, po śliskiej zieleni całego korytarza, o którą dba się tu najbardziej i pucuje, pucuje częściej niż Amerykanie strzygą swoje trawniki. Znalazłem się w wymarzonym świecie, gdzie szyderstwo zastępuje miłosierdzie. Przede mną wahadłowe drzwi, gdy się uchylają, spostrzegam, że to wychodek. Przy mnie Mateczka, którą proszę o pozwolenie. Ociąga się, jakby Bóg wie czego się lękała, ostrzega: jeśli nie wyjdę raz-dwa, to ona po mnie będzie zmuszona pofatygować się natychmiast. Przyjmuję warunki i wchodzę. Oszukałem Mateczkę oczywiście, bo potrzebowałem tylko schronienia, żeby wreszcie drapać się po całym ciele. Po tych nie kończących się godzinach, dniach i nocach swędzenia, zdrapać te warstwy potu i soli, które zastygły na mojej skórze. Więc drapię się w pośpiechu, chaotycznie, a potem z rozmysłem i niezapomnianą błogością. Nie krępuję się faceta, który stoi obok i wypluwa do pisuaru jakieś różnobarwne pigułki. Po to wysiliłem całą swoją przebiegłość i przekonałem oporną lekarkę, aby mnie rozwiązano, po to właśnie, aby poczuć pieszczotę ostrych paznokci na skórze, drapałbym się do gęstej krwi. Po lewej okno, na które zrazu nie zwróciłem uwagi. Mocne kraty, a za nimi - ośnieżone drzewo! Konary i bielutkie łapki gałęzi. Puszyste drzewo zimy, która istnieje! Nie jest żadną zjawą ani kłamstwem prześladowników. Istnieje! Tak rzeczywista, jak moje ciało złaknione drapania. Poraził mnie ten widok. Osuwam się na kolana d kłaniam się trzykrotnie śnieżnemu drzewu życia czołem do samej posadzki. Ktoś mnie trąca drzwiami od boksu, w którym sterczy sedes. Podnoszę się z kolan, gotów strzelić intruza w pysk, nie cierpię, gdy mnie ktoś znienacka trąca. Ale on uśmiecha się przepraszająco, łagodnie i ze smutkiem. Stoję oniemiały, nie wierząc własnym oczom. Mam przed sobą markiza de Sade. Jest to zupełnie nie do wiary. Przecież w mojej przytomności wyprowadzali go, skoro świt, na egzekucję, do gazu. - Więc pan żyje?!... - wołam zapominając, że markiz nie zna naszej mowy. Ale on, jakby pojął, co mam na myśli, przymyka powieki dając znak, że osobliwym zrządzeniem Opatrzności uszedł śmierci. Pragnę się dowiedzieć, jak się to stało, rzecz niezwykle intrygująca. Lecz moje niedokształcenie, ledwo liźnięta w dzieciństwie francuszczyzna, pozbawia mnie tej możliwości, więc pytam w pośpiechu: - Parlez-vous anglais, mon frere? - Markiz milczy, przestępuje z nogi na nogę i uśmiecha się, ten jego przepraszający uśmiech, taki łagodny i nieco zażenowany czy wręcz wstydliwy, zdradza wielką delikatność. Choć oczy jego są poważne i smutne, a uśmiech tylko pełga na wargach i rozjaśnia ciemną twarz, gęsty zarost śniadych policzków, widać, że markiz nie zdążył dziś do balwierza. Jego strój, mój Boże, markiz nosi na sobie zwykłe piętno niewoli, nie ma surduta ani żabotu, ani tych przepysznych koronek, w które nie wstydzili się stroić mężczyźni, nie zostawiono mu na pociechę nawet peruki, tylko pasiak zielono-biały z nieświeżej, zużytej flaneli, z wyszytym kordonkiem symbolem 1A na lewej piersi. Spod pasiaka wyziera owłosiony tors, nieprawdopodobnie gęsta ruń, aż dziwne, że żadna z tylu kobiecych głów, które tu spoczywały, nie odcisnęła się jak relief, medalion, który dziś po tylu epokach mógłbym z zachwytem podziwiać. Markiz przestępuje z nogi na nogę, uśmiecha się, chce odejść. Chwytam go za łokieć. – Spójrz pan! – pokazuję za kratą ośnieżone drzewo, puszysty cud życia. – Tam jest wolność. Liberte! – wołam. Markiz mruży oczy, wpatruje się chwilę z iuniesionym czołem, znienacka widzę jego sataniczny profil libertyna, gdy tak spogląda, aż drzewem wstrząsa dreszcz i kryje się całe za dyszącym muślinem, wtenczas markiz zerka na mnie porozumiewawczo i mówi z przeraźliwą melancholią: - Peut-etre...- po czym wychodzi drobnym kroczkiem. Drapię się, bo nie zdążyłem podrapać się pod pachami, i myślę, że nie jest tak, abym zwątpił we wszystko, choć nbyłem o tym przekonany, gdyż to ten nieszczęśnik zwątpił we wszystko, a ja widać jeszcze nie. Inna rzecz, że jeśli się żyje tyle lat i napatrzy się temu, co się przez te lata przydażyło, to jak, on dwa stulecia wstecz urodzony, to dalibóg nie sposób nie zwątpić we wszystko. Podziwiam go, że nie skończył ze sobą, czyli inaczej mówiąc – z całym tym światem, nie pozwolił mu na to właśnie jego osławiony libertynizm. Ostatecznie nic się przez te dwieście lat nie działo prócz rosnącej rozpusty okrucieństwa. On, nieszczęsny, cierpiący filozof miał to, czego pragnął. Ba, więcej, znacznie więcej. Wszystko po jego myśli, wszystko się sprawdziło - z naddatkiem. Jakże hojnym! Nie ma już takiej krzywdy, której człowiek by nie wyrządził człowiekowi. A to był właśnie ideał, o którym ten nieszczęśnik marzył. W naszych czasach został osiągnięty, w jego przytomności, na jego oczach mądrych, jakże przenikliwych i daleko widzących, wielkie to szczęście dożyć ideału. Więc dlaczego go tu zamknęli? Dlaczego cichcem wrzucili za kraty? Niepojęte. Przecież to duch opiekuńczy wszystkich prześladowników, powinni by go po rękach całować. Och, stara, znana niewdzięczność możnych tego świata. Biedak, nie trzeba tak długo żyć. Usunęli go do bezpiecznego schroniska dla przestarzałych rewolucjonistów. Ale może - może drzemie w nim jeszcze jakaś tajemna iskra, której się lękają? Niech sobie siedzi grzeczniutko w domu obłąkanych. Weszło dwóch, a zaraz trzeci, w pasiakach, dwaj skudłaceni, jeden uczesany, stanęli przy pisuarach, ale gapią się na mnie, a ja drapię się bez najmniejszego skrępowania, dalibóg, co mi tam, dobre wychowanie nie pozwala drapać się publicznie, bo człowiek wtedy przypomina małpę, tak jakby dobre maniery mogły to kiedykolwiek ukryć. Raptem bum!, przez wahadłowe drzwi wtoczyła się Mateczka, o której szczerze i na dobre zapomniałem. Jak oparzeni dwaj odskakują od pisuaru, jeden z nich sarka: "wszędzie-wlezą-te-baby!", a trzeci ciurka z kurka i nic go więcej nie obchodzi. Mateczka fuka na mnie, stanowczym ruchem chwyta mnie za rękę i wyprowadza. Nie próbuję się opierać, a nawet gdybym próbował, nie na wiele by się to" zdało, bo ona jest krępa i silna, a ja słaby i chudy - na miękkich nogach. Dopiero teraz czuję, gdy podniecenie wygasa, jaki jestem słaby, istny moribundus. – Aj, panie Krzysiu, nieładnie - mówi Mateczka. - Trzeba powiedzieć, że chce się pan wykąpać, to zrobię wannę. Bo łaźnia będzie dopiero za dziesięć dni. Pozapinam pana, bo zimno. Aj, jak się pan podrapał! Wytrzyma pan do jutra? Jak nie będzie nowych przyjęć, to jutro z rana zrobię panu wannę. - Szliśmy zmów rozległym korytarzem, wśród kołyszących się pasiaków biało- niebieskich, biało- zielonych, nawą, nie nawą pełną wskrzeszonych zmarłych i żywych, którzy jeszcze nie umarli, w pasiakach narodowych, biało-czerwonych. Później miało się okazać, że podział na kategorie żywych i wskrzeszonych przebiegał inaczej, niż mi się na pierwszy rzut oka wydawało. Stare twarze, młode twarze, w każdym wieku. I to wejrzenie nieobecnych, którym z oczu dusza uciekła w niewiadome, niezgłębione zakamarki. Z pieczęcią milczenia na ustach snuli się kołyszącym korowodem w pasiakach na grzbiecie po reprezentacyjnej promenadzie domu obłąkanych. I znów znienacka zastąpiła nam drogę ta niechlujna góra mięsa z małymi, kpiącymi oczkami. Ten, jak go Mateczka nazywała? Sylwek. Taki ogromny, że nie sposób go wyminąć. Spogląda na mnie z wysokości, mrużąc oko, bo drażni je dym okurka przylepionego do wargi. I pyta ten Bóg wie skąd pochodzący kolos, któż zrodził tę największą męską kariatydę, która mogłaby podpierać wrota największej świątyni obżarstwa i rozpasania?, pyta mnie jak turystę stojącego u jej wrót z rozdziawioną gębą, nachyla się nieco i pyta grzecznym tonem: - Goworitie po ruski? - Czyżby zżółkły okurek wcale mu nie parzył kamiennej wargi? -- Da. No, k sażalenju nie mogu ja s wami rozgawariwat , u mienia niet wriemieni- odpowiadam z całą odwagą i stanowczością. A kolos burczy: - Niczego, niczego. Ja dumał, czto wy ruskij cziełowiek, takoj gordyj i sierioznyj. No, każetsia, czto wy nie ruskij, u was czużoje udarienije. Izwinitie, pożałujsta. Sprechen Sie Deutsch? - Nein! - uciąłem kategorycznie. Kolos westchnął, okurek żarzył się przy samej wardze. - Va bene. Parlez-vous francais? - Non, je ne parle pas francais - odpowiedziałem posłusznie. - Va bene. Perhaps you speak English? - Yes. I do. But why should we speak foreign languages? - spytałem, bo już mnie mocno zirytował. A on odrzekł: - Just beoause we wish to keep some secrets... - What secrets? - zdumiałem się. - Co za sekrety? - Tymczasem język kolosa wykonał fenomenalną sztuczkę, liznął grudkę żaru przylepioną do wargi i okurek zgasł sycząc z cicha, ale nie odpadł, tylko został tam przyklejony. A kolos uśmiechnąwszy się z niejakim trudem, bo ciężko przychodzi uśmiechać się posągom, odezwał się niby to lekkim tonem wytrawnego spiskowca: - Nobody knows what we know and say to each other... - And what we know? - spytałem. - A cóż my wiemy? - Kolos spojrzał mi w oczy i jeśli on sam razem z obłym brzuszydłem był z zaniedbanego, brudnego, choć niegdyś wypolerowanego kamienia, tkniętego pleśnią, to zaiste jego źrenice były żywe i czyste. Wzniesiony nad korowodem pasiaków, które omijały nas bezszelestnie, nad tym niesamowitym misterium, które się tu odbywało, rzekł tak, jakby odezwały się echa wyroczni delfickiej: - We know the three secrets of existence: the secret of birth, the secret of life and the secret of death... - Tak odpowiedział... My znamy trzy tajemnice istnienia: tajemnicę narodzin, tajemnicę życia i tajemnicę śmierci. Mój Boże, kamień filozoficzny! Ten plugawy stwór ze zmurszałego kamienia darowywał mi kamień filozoficzny! Ledwie ochłonąłem z wrażenia, ale mój sceptyczny umysł obywatela wieku dwudziestego, który złoto w popiół zamienia, nie pozwolił mi wytrwać w olśnieniu i kazał spytać z przymieszką ironii: - Are you surę, we really know these secrets? - Kolos zatrząsł zwałami swego brzucha i od jego niby to śmiechu przeszło całą promenadą, całą nawą czy całą tą świątynią mędrców czy obłąkańców, wskrzeszonych czy żywych, wyraźne podziemne drżenie. - Definitely so! Róże cię zdradziły, mój bratku. Ty nie udawaj. The roses signify a glory of revolution! - Nachylając się szeptał, a wygasły okurek wciąż trzymał się jego dolnej wargi: - You ve got the spirit of a revolutionary... You are a messenger of the good hope... Jesteś posłańcem dobrej nadziei... Mój Boże, czyżby mnie rozszyfrował? Czyżby on jeden wśród tej rzeszy skazańców orientował się, kim jestem? Przecież czyni aluzje do mojego kryptonimu! Czy mogę mu zaufać? Czy to nie prowokacja? Pułapka, która zatrzaśnie się nade mną po wsze czasy? Czy to nie szpicel nad szpiclami mający za zadanie wykończyć ostatniego Tajnego Agenta Dobrej Woli? Trąca mnie brzuchem i mówi wprost, bez najmniejszej żenady: - Such people as you... (Tacy ludzie jak ty... przekładam w pamięci, bo wiem, że padną najważniejsze słowa) must know these three secrets...(muszą znać te trzy tajemnice... przekładam dalej, aby zapis ,w duszy pozostał) as well as I do... (tak dobrze, jak ja je znam...) This is not a joke, brother. Not at all. Quid est veritas? Hic est! - A przestańcież iszwargotać! - obruszyła się Mateczka, o której obecności całkiem zapomniałem. - Dziamgają i dziamgają jak dwa Cygany na jarmarku... Dość tego! Mnie nie oszwahicie. A Sylwek to myśli, żem całkiem niepiśmienna i nie rozumiem tego waszego szuru-buru?... Sikret! Sikret. Zamiast gadać o sekretach pan byś się raz porządnie umył, panie Sylwek, bo jedzie od pana jak z gnojówki. Każdy ma sekret! Dość tego, panie Krzysiu! Odprowadzę pana do łóżka. - Niech Mateczka tu na nas nie krzyczy, za rękaw mnie nie ciągnie - powiedziałem zirytowany, z trudem powściągając wzbierający gniew. - Bo mam przyjemność porozmawiać z kimś, kto mnie ze wszech miar intryguje. - Mało mnie to obchodzi. Pan musi wracać do łóżka. - Wcale nie muszę. - A jakże! Pan jest na obserwacyjnej, panie Krzysiu. - No to co? - Pacjentom na obserwacyjnej wcale nie wolno wychodzić z sali. Pani doktor zgodziła się wyjątkowo. Chce pan narobić jej przykrości? - Dlaczego nie wolno, u Boga Ojca? - Dlaczego! Dlaczego! Mam wszystko panu tłumaczyć? Pobędzie pan tu nie dzień i nie dwa, to dojdzie pan własnym rozumem. No, chodźmy. - Powiedziałem, że mam przyjemność porozmawiać z tym dżentelmenem. Mateczka słyszy, prawda? Proszę zostawić nas samych. - Bo pójdę po pielęgniarza. - Jest mi całkiem obojętne, po kogo pani pójdzie. Może pani pójść nawet po cesarza chińskiego z Epoki Pięciu Dynastii, jednego z tych, który żył tysiąc lat temu. Fuknęła rozeźlona, poczerwieniała i natychmiast poszła stanowczym krokiem władzy, a wyglądało to śmiesznie, bo była pękata i dźwigała za sobą odwłok, który samego Rubensa wprawiłby w osłupienie. Mógłby z tego wykroić, gdyby ochłonął, wdzięki takich Trzech Gracji, że świat by oniemiał. Niestety nie dożył tej chwili ani takiego modela. Spojrzałem na wznoszący się przede mną i zagadkowo uśmiechnięty posąg z wygasłym okurkiem przylepionym do wargi, który tak kusił, aż ssało mnie w dołku, ilekroć uprzytamniałem sobie, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz cieszyłem się smakiem papierosa. Niepojęte, ale zapomniałem o tym głodzie, gdy przywiązany do masztu unosiłem się na morzu rozpaczy, a teraz nagle skręcał mi kiszki, ogarnął mnie całego. Wyć zacznę, jeśli nie zapalę. Więc nie namyślając się powiedziałem do kolosa: - Give me a cigarette, brother. - Here you are, sir - odpowiedział sięgając do kieszeni rozchełstanej, zielonej togi, która okrywała mu ramiona. Była to toga tak sponiewierana i brudna, że musiał tarzać się w niej podczas niezliczonych bachanalii, jeszcze długo potem, kiedy umarła pamięć o Dionizosie, a zakapturzeni mnisi sprowadzili śmiertelną melancholię na całą Europę, podlewaną mszalnym winem. Na tej todze znajdowały się ślady potraw, które dawno poszły w zapomnienie i trudno teraz odtworzyć, jakie to były specjały wykwintniejsze niż słowicze języczki, ślady trunków, których nikt już nie pija, a ich smak na niczyim podniebieniu nie pozostał, albowiem umarli, przeminęli, a myśmy się spauperyzowali i schamieli, a także wypalony ślad pierwszej grudki tytoniu z zapasów przywiezionych przez portugalskich żeglarzy albo przez sir Waltera Raleigh. Więc ciekaw byłem, czym mnie poczęstuje. Był to sport, mocno wymiętoszony, w ten sposób doszliśmy do współczesności. Zaciągnąłem się i takiej rozkoszy nie zaznał nawet sam Nicot, w oczach mi pociemniało. Zaciągnąłem się jeszcze raz i powoli wypuszczając dym nozdrzami, czułem, jak ożywa we mnie moja ostygła, prawie martwa krew, jak moje ciało, moje wnętrze budzi się z otępienia, wbrew zamiarom prześladowników i całego ich pomiotu, wbrew ich nadziejom, że pozostanę oszołomionym paranoikiem, skłutym zastrzykami. O, cudowny narkotyku! O, cudowny Kolosie! Jak wielką wyświadczyłeś mi przysługę, której ci nigdy, przenigdy nie zapomnę. Podnoszę rękę dziękczynnym gestem i mówię: . - God bless you, brother. - It s all right. For God s sake, hurry up! - mówi, a widząc, że nie rozumiem, dlaczego mnie skłania do pośpiechu, wali prosto z mostu: - To mój ostatni, ale zabieraj peta i zjeżdżaj, póki czas. Ganiaj za tym babsztylem, zanim sprowadzi Tęgawka, pielęgniarza. Bo ten skurwysyn gotów ci kości połamać, ledwie zdołasz mrugnąć. Ja cię nie obronię, bo zaraz mnie zwiążą. I ciebie też zwiążą. Tak wygląda rzeczywistość... Dymaj za babsztylem, w łapę cmoknij i cacy. A la guerre, comme a la guerre. No, nie masz na co czekać. Jazda. Pogadać pogadamy jeszcze nie raz. Okazji będzie do syta. Nie daj im zrobić z siebie wała... I... dierżys , bratok!..: Comprenez-vous? Lecz zanim zdołałem zastosować się do jego rady, ktoś z tyłu chwycił mnie za rękę, wykręcił mi ramię i popychając prowadził przez korytarz. Obejrzawszy się w popłochu, ujrzałem za sobą kędzierzawy łeb Oberteuielfuhrera z wywiniętą wargą. Więc to był Tęgawek! Potykałem się, bo w pośpiechu, do którego mnie zmuszał, nogi mi się plątały. Strach mnie ogarnął, że wbije mi w kark te białe kły, które ujrzałem w krótkim błysku, gdy na moment odwróciłem głowę. Dalibóg, nie zawaha się tego zrobić w razie mojego nieposłuszeństwa. Sapał, pojąłem przedśmiertny lęk antylopy, która czuje na karku oddech drapieżnika. I potykałem się, tak jak ona, na słabnących nogach. Wnet padnę z przetrąconą szyją, w drgawkach oddam ducha nieobecnemu Bogu i sępy będą się unosiły nad moim ścierwem w otchłaniach sawanny. Nad tym zielonym linoleum, na którym się ślizgam w rozpaczliwym truchcie. Mokry, z oczami zalanymi potem, dźwigam swojego prześladowcę na własnym grzbiecie, przez cały kontynent, przez cały zielony ląd. Lecz raptem pejzaż się zmienia i - obijam się o białe burty łóżek, na których leżą spętani, czuję przez skórę, że wracam tam, skąd pochodzę, do przystani, gdzie powinienem znaleźć ratunek: I tak się stało, dzięki Bogu. Tęgawek pcha mnie na łóżko, na mój opuszczony korabl, padam na swój pokład pod spłowiała banderą rozpaczy zziajany, drżący, z trwogą w zanadrzu i nie śmiem pisnąć, choć sparzyłem się papierosem ukrytym w garści. - I cicho być, bo zwiążę! - mówi Tęgawek. Zostawia mnie leżącego w poprzek, twarzą do pokładu. Nie czuję kołysania, bo przystań jest martwa, do morza stąd równie daleko jak do wolności, której gorzką odrobinę dane mi było dziś zakosztować. Czekam, aż się oddalą człapiące kroki nadzorcy, po czym powoli układam się na wznak. Tęgawek wyszedł na korytarz. Wtedy wkładam do ust niedopałek uratowanego papierosa, zaciągam się, smakuję, palę powolutku i na przemian liżę oparzoną skórę na lewej dłoni. Wtem słyszę głos mojego Dostojnego Rozmówcy: - Koleś, daj szluga! - i trudno mi uwierzyć, że to on zwraca się do mnie tymi słowy. W lot jednak pojmuję, że tak trzeba. Oczywiście dla celów konspiracji. I znów nabieram dla niego podziwu. Człowiek o tak wybrednym i wspaniałym intelekcie, gdy wspomnę choćby nasze, telepatyczne seanse, potrafi posługiwać się grypsera. Nie mogę powstrzymać uśmiechu, bo to zaiste cudowna przewrotność. On też się uśmiecha. Zrozumieliśmy się bez słów. Więc powiadam: - Niefart! Nie mam szluga. Mam tylko tego peta. - Dostojny Rozmówca uśmiecha się znów i mówi: - Gites. Daj się sztachnąć, koleś. -- Gdybyśmy tak dalej rozmawiali, pękłbym ze śmiechu, który musiałem tłumić, aby nie ściągnąć nam na głowę cerbera Tęgawka, a tłumiłem z taką mocą, aż mnie wychudły brzuch rozbolał. Niemal wpół zgięty pospieszyłem tam, gdzie mój Dostojny Rozmówca leżał przywiązany za ręce i nogi do łóżka. Schyliłem się nad nim i podałem mu do ust papierosa. Najpierw zaciągaliśmy się na zmianę, raz on, raz ja, ale widząc, jaki jest spragniony, zostawiłem mu całą resztę do wypalenia. Uśmiechnął się, przymknął oczy, gdy przytykałem mu do złaknionych warg okurek, który zaczynał parzyć mi palce. Dla tego mózgu jakąż podnietą będzie nawet ta odrobina nikotyny. Był to przecież mózg, który mógł zmienić postać świata. - Zgaś - powiedział. - I daj mi resztę do gęby. - Spełniłem, co mi rozkazał. Z niedopalonego skrawka bibułki wsypałem mu do ust okruchy tytoniu. Zaczął je smoktać, a potem przeżuwać. W ten sposób powracał do krainy swojej genialności, do rozmyślań, którym tylko samotność towarzyszyć może, zapomniałem, jak niezwykłe potrafią być obyczaje wielkich ludzi. Z lekkim zniecierpliwieniem powiedział: - Idź. Dobry kumpel z ciebie. Grabula. - Podziwiałem jego przewrotny humor, bo kpił z tego, że ma związane ręce, ale zarazem dawał mi do zrozumienia, że gdyby mógł, uścisnąłby mi dłoń. Idąc się położyć na swoje łóżko czułem niezwykłe zmęczenie. Wyciągnąłem się na wznak. Od nadmiaru wrażeń kręciło mi się, szumiało w głowie. Zamknąłem oczy. Ujrzałem naraz feerię twarzy - Bourbonkę, dwie inne siostry, Chochlika, markiza. Kolosa, Mateczkę. Ośnieżone drzewo, pod którym zwinięty w kłębek leży kot, moja dusza z zielonym okiem. I zasypiając pomyślałem, że nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy skłuty, otumaniony zastrzykami, słaniając się na nogach, podtrzymywany przez1 Mateczkę stąpam rozległą nawą wpośród rzesz pasiaków, łazarz wśród łazarzy, niosąc im prawdziwą pociechę, sakrament róż damasceńskich, którego nie dostrzegli. Nazajutrz czekała mnie zaskakująca odmiana losu. Przyszedł pielęgniarz, podobny do watażki, któremu skrzydło włosów na oko spadało. Jak koń grzywę podrzucał je do góry raz po raz. Istny zawadiaka ze stepów Zaporoża, któremu lepiej nie wchodzić w paradę, dorodny syn jakiegoś dziadźki atamana, na wiernej służbie u carycy. Spojrzał spode łba i wyburczał, żebym się stąd zabierał, bo zostaję przeniesiony gdzie indziej, jest ukaz. Nie śmiałem pytać - dokąd?, lecz chciałem zabrać ze sobą jedyną rzecz, jaka do mnie należała, list od żony i córki schowany pod poduszką. Więc mitrężyłem siedząc na łóżku i rozglądając się po znajomej celi, gdzie tkwili w pętach moi towarzysze, jakbym chciał z nimi się pożegnać: skrzypek, marynarz, płowy wyrostek, karzeł bez ręki, mój Dostojny Rozmówca, który drzemie w samo południe, oraz ten nieszczęśnik prześladowany przez pająki, a ukradkiem za plecami szukam swoich listów pod poduszką. Strzegłem ich, równie tajnych jak odezwy rządu powstańczego, czyżby je wykradli ci z ochrany? A przecież mogłem je spalić, miałem na to cały dzień, odkąd mi rozwiązali ręce. Raptem watażka spostrzega moje machinacje i błyskawicznie podrywa poduszkę z takim wyczuciem zagrożenia, jakbym tam trzymał browning czy coś podobnego. I patrzy, ja też patrzę. Na brudnoszarym materacu spoczywa biała koperta. Sięga po nią, otwiera, zagląda do środka, szpera... Duszę się z upokorzenia i wstydu, jakże mogłem ja, wychowany przez pokolenia konspiratorów, narazić swoją żonę i córkę przez własny sentymentalizm, nieodpowiedzialność i ryzykanctwo. Żal mi było zniszczyć ten list, bo prócz tego listu nie miałem tu nic swojego. Dawno powinienem był go połknąć, skraweczek po skrawku, aby nie wpadł w ręce watażki, który za sekundę zacznie go czytać i wyobrażam sobie, z jaką podłą satysfakcją! Awans go za to czeka ani chybi. Dadzą mu komendę nad sotnią. Świst jego nahajki pomknie przed szarżą kosmatych mierzynków. I te same usta, które krzywią się teraz w podejrzanym uśmieszku, będą wywrzaskiwać: Urra!... Okrzyk pogromcy miatieżników i protelariuszy,, okrzyk szczerego watażki, prawego mołojca. Ale on ni stąd, ni zowąd robi coś nieprawdopodobnego: wsuwa list do koperty nie czytają c... i podaje prawowitemu właścicielowi! Oszołomiony ściskam kopertę - jeśli ten człowiek wie, co uczynił, jeśli kryje się za tym świadomość zupełna, to Christos Spasitiel dał mu zaiste duszę skłonną do miłosierdzia. Nie wiem, jak mu podziękować, nie umiem zdobyć się na żadne słowo, bo wspaniałomyślność i odwaga tego człowieka zamykają mi usta. I dobrze, bo wnet wszystko się wyjaśnia, gdy zaczyna mówić, a mówi o dieńgach. - Grosza nie trzymać w kopercie pod poduszką, tylko oddać oddziałowej na przechowanie. Kto się skarży, że mu forsę podebrali, sam sobie winien, bo głupi. Niech nie trzyma żadnej forsy przy sobie, poniatno? - Oczywiście rozumiem, o co mu chodzi, skoro łapówki biorą wszyscy od ordynansa do gubernatora, od Piotrogrodu do Oceanu Spokojnego, więc powiadam: - Przykro mi, bo w tej chwili jestem bez grosza. Ale gdy tylko będę miał pieniądze, to powierzę je wam. - Trafiłem dobrze, czuję właściwy obrót rzeczy: dogoworilis, bo on mruczy, niby to od niechcenia: - Może być i mnie. U mnie też nie przepadną... No, wstawać. I jazda, panie gazda. Maszerować. Zawadiackim ruchem podrzucił czuprynę i lekko popchnął mnie przed sobą. Spieszył się, nawet spojrzeniem nie zdążyłem pożegnać braci katorżników, popędzał mnie i ponaglał, aby dostarczyć mnie tam, gdzie czekała ki-, bitka i nowa nieznana katorga, której nie umiałem sobie wyobrazić. Śnieg czekał za kratami, biały śnieg od horyzontu po horyzont, od Wisły aż do Jenisieju. Dokąd pojadę przez mrozem skute powietrze? Zesztywnieję wszystek, zanim pierwszy kur zapieje w stepowym chutorze. Wyruszając w drogę słyszę, jak o kilkaset wiorst dalej kują zmarzlinę - tam, gdzie będzie mój grób. Lecz raptem watażka z korytarza, którym idziemy na Sybir, każe skręcić i wprowadza mnie do rozległej sali zapewne na przesłuchanie. Światło bije od dwu wysokich, zakratowanych okien. Gdy prokurator spyta, czy pamiętam słowa cara Mikołaja I do obywateli warszawskich, odpowiem: - Tak, pamię tam, wasze wysokie błagorodije.- Więc proszę powtórzyć z łaski swojej. - Wówczas powtórzę: "Wierzcie mi, że prawdziwym szczęściem jest należeć do Rosji i korzystać z dobrodziejstw jej opieki. Będę wam czynić dobrze mimo waszej woli." - Tak toczno. Wszelako zapamiętawszy słowa naszego monarchy, nie wziął ich pan do serca... - Nie wiem, co mam przez to rozumieć, wasze wysokie błagorodije? - Proszę nie udawać. Wszak pan, jako polski szlachcic... - Nie jestem szlachcic. Z chłopów się wywodzę i chłopem w głębi duszy pozostałem. - Mrzonka. Proszę wybaczyć, że to panu powiem. Czysta mrzonka. - Dlaczegóż to, wasze wieliczestwo? - Pan ma duszę anarchisty. A chłop anarchistą nigdy nie był i nie będzie. Chłop, nawet jak się buntuje, to tylko po to, aby był porządek. Po nic więcej. A panu, łaskaw-co, marzy się coś zupełnie innego... - Watażka trąca mnie, bo zamarłem w progu naprzeciw światła bijącego w oczy prosto z okien. Rozglądam się po sali, lecz nie widzę ani prokuratora, ani oberpolicmajstra, ani dwugłowego orła na ścianie, czarnego orła Imperatorów. Cyrkuł, nie cyrkuł, bo kraty w oknach są bardzo grube. A mur tak gruby, że musi pamiętać carskie czasy. Lecz wokół - łóżka, same łóżka, przykryte wspaniałym karmazynem, który pyszni się z dala. Czystość lśniącej zielenią. podłogi. Biel poduszek i nikt nie leży związany. Przepych, istny przepych Królewska komnata. Watażka wskazuje mi łoże na wprost drzwi, łoże szczególne, rzec można, samodzielne, bo stojące osobno, nie w żadnym rzędzie. Dotykam palcami puszystego koca w karmazynowe wzory Doprawdy jestem olśniony. I wciąż nie rozumiem, co to znaczy Nie ma tu wrzasku ani krzyków, ani lamentu, ani przekleństw, ani obrzękłych, zlanych potem twarzy, ani wijących się w więzach ciał, skręconych tak, że napięta skóra, zda się, trzaśnie na żebrach. Nie ma tu nic z tamtego świata, który opuściłem, ani zaszczanych materaców, ani woni poniżenia, dogorywania i rozkładu, woni, którą przesiąkłem, czuję to dopiero w tym innym, niespodzianym powietrzu. Nic, ale to nic z tamtego świata, z tamtej pogardy i pohańbienia. Watażka wkłada mi na ramiona zielony płaszcz, który zwisał z poręczy łoża czekając na mnie. Nie do wiary, na Sybir mnie wiedli, a otom się znalazł w zacisznej a schludnej gospodzie, w drodze do Betlejem. Rozglądam się wokół zdumionymi oczami... Sędziwy starzec z siwym wąsem, do kogoś bardzo podobny, uśmiecha się do mnie. Dwóch, trzech gra w karty. Jeden przegląda się w lusterku, czesze bujne włosy. I ktoś, dalibóg, czyta książkę! Dziwy, same dziwy. Przy łóżkach stoją szafeczki, malowane na biało. Na jednej z nich lśni wspaniałe jabłko, prawdziwy, dorodny jonatan. Przy tej szafce siedzi ów starzec z nastroszoną brwią i siwym wąsem, bez wątpienia to królewskie jabłko do niego należy, któryż to rex Poloniae? Nie tylko jego oblicze wielce mi kogoś przypomina, inne twarze w tej komnacie też nie są mi obce, zaiste żywe i namacalne, a gotów bym przysiąc, że pamiętam je tylko z rycin, sztychów bądź portretów i fotografii. Między przeszłością, teraźniejszością a przyszłością, między tym, co było, co jest i co będzie, nie ma żadnych granic, albowiem co istniało, istnieje i istnieć będzie, póki czas istnieje. Tędy przepływa nieśmiertelność. Dawno podejrzewałem, że tak być powinno i oto tak właśnie jest, mogę się przekonać na własne oczy. Tak, oczy moje są pełne urzeczenia, ale jakże mogłoby być inaczej? Rewelacja tej miary, wyświetlenie zagadki bytu, zabić potrafi, a cóż dopiero: ogłuszyć i oślepić. Gdyby nie moje przeczucie, które towarzyszyło mi od wielu lat, mógłbym zostać wręcz porażony tym przewspaniałym objawieniem, a tymczasem przyjąłem je wprawdzie nie bez dreszczu, lecz z naturalną swobodą. Ten dandys, który czesze się w lusterku i muska baki, wiem, kim jest. Dość powiedzieć, że tacy dowódcy i żołnierze rzadko nam się trafiali w ciągu ostatnich dwustu lat. Nie rozpoznałem go natychmiast, bo pierwszy raz go widzę bez czaka i akselbantów. Stąd trudność w identyfikacji, z którą jednak rychło zdołałem się uporać, a właściwie on mi dopomógł jednym przelotnym spojrzeniem. A kiedy wstał, zapatrzyłem się w niego - cóż za wspaniała sylwetka!, nie przypuszczałem, że jest aż tak zgrabny, smukły i wysoki, taki płowy włos i wąs, sann męski wdzięk, podejrzewałem bowiem, że nałgali na jego konto w dobrym i w złym, lecz teraz o jednym mogłem się przekonać, jaki to naprawdę przystojny mężczyzna, gdyby kobiety były historykami, na pewno nie miałyby mu za złe tajemnic parku w Jabłonnie, letni wieczór, ławeczka, śliczny dekolt i perfuma, och, jakże on musi za tym tęsknić, wyobrażam sobie. Bo nie wątpię, że musi być w pełni sił męskich, nie to co ja, nie ośmieliliby się przeprowadzić na nim tak niecnego zabiegu, który można wykonywać na motłochu, nawet prześladownicy mają względy - dla książąt krwi. Znienacka watażka kuksnął mnie w bok, bo widać miał mi za złe, że się zagapiłem, i udzielił mi wielce zastanawiającego pouczenia: - Słyszysz pan, jak zadzwonią na obiad, to zejdziesz do stołówki, bo tu do łóżek się nie podaje. - Spojrzałem na jego kałmuckie rysy i obruszyłem się: - Ty mnie nie kuksaj, łapserdaku, bo twój przodek w bitwie pod Zieleńcami dostał od nas w dupę! - Dobra, dobra - powiedział watażka. - Zaczniesz rozrabiać, to raz-dwa wrócisz tam, gdzie byłeś, pamiętasz? Tu nie uniwersytet, mądralo. Tu masz być grzeczny i słuchać, kogo należy. Inaczej w pasy. I cześć. - Myślisz, synu atamana, że ja się boję? - poczułem rzeczywiście taki przypływ sił, zwłaszcza gdy ujrzałem uważne oczy wodza, który zaciekawił się tym zajściem, taką werwę w chuderlawym ciele, jakbym był najtęższym wiarusem w całym korpusie polskim, choć nogi się pode mną uginały. Watażka pchnął mnie lekko na łóżko. I choć rzeczywiście nie było to ani gwałtowne, ani brutalne pchnięcie, osunąłem się jak ścięty, upadłem na bok. Watażka podrzucił czuprynę i podparł ssie pod boki. - No i cacy - powiedział z krzywym uśmiechem. - No? Przypomnieliśmy sobie, tak? Znów ręka zaświerzbiała? Znów by się chciało grzmotnąć pięścią i pielęgniarza z nóg zwalić? Ale to już nie te czasy, prawda? To już nie ten kawał chłopa, co? Tu na każdego jest sposób, zapamiętaj, Co mówię po dobroci. Leżąc powalony na karmazynowym kocu powiedziałem z całym przekonaniem: - To są czyste insynuacje, człowieku! - Insy... co? - zdumiał się. - Brednie - odparłem. - Dwa razy w życiu biłem się o dziewczynę. A poza tym nigdy nikogo nie uderzyłem. Bo mam wstręt do bicia! - Ehehe. Pan możesz gadać, co chcesz, bo wam wszystko wolno gadać. - Nam?... To znaczy, komu? - No wam, w ogólności. Teraz ja pomyślałem sobie: Ehehe, nie taki on głupi, udaje, że nie rozumie, co znaczy "insynuacja", a niedwuznacznie czyni aluzje do nas, Polaków, i umiłowanej przez nas wolności słowa. Nie w smak mu ta wolność, lecz okazuje się, że chcąc nie chcąc musi ją tolerować. - Oj, ta niedobra polska szlachta - mówię do watażki. - Stoi przed królem z podniesionym czołem i patrzy mu w oczy. Gdy wasi bojarzy ze strachu zgięci przed carem pierdzą w szuby. - Idź pan w cholerę! Na służbie jestem i nie mam czasu - mówi watażka gniewnie podrzucając czuprynę i odchodzi mrucząc głośno: - Będzie mi zasuwał swoje głupoty, skubany! Wszystko mu się popierdoliło. Zatrzęsłem się z gniewu i zawołałem za nim: - Stupajka!... - w oburzeniu gotów byłem rugnąć go po matuszkie, lecz spostrzegłem, jak książę położył palec na ustach, więc dla dobra racji stanu powstrzymałem się i nie ulżyłem sobie. Okropne to jest nie móc sobie ulżyć. Albo tylko trochę, nie całkiem, nie tak, jak by człowiek tego pragnął. Biedny Rejtan, czyż nie z tych przyczyn skończył szaleństwem? Nam ciągle w historii brak higieny psychicznej. Czyż nie byłoby zdrowiej, aby ludzie czy narody, które z jakichś względów wadzą się ze sobą, zamiast takie krzywdy wzajem sobie wyrządzać, na-psioczyli na siebie, napsioczyli, ile tylko dusza zapragnie, a potem poklepali się po plecach i kwita. Podobno takie słowomachie toczyli Indianie i nie znali żadnych innych wojen, dopóki ich biała małpa tego nie nauczyła. Lecz książę mnie ostrzegł, abym nie rugał watażki, więc posłuchałem. Widać tak trzeba. Nie mnie sądzić o wielkiej polityce. Powiadają, że car Aleksander I wciąż ponawiał wobec księcia swoje nęcące propozycje, może dlatego książę poczuwa się do kurtuazji wobec jego sług. Och, nie muszę drążyć powodów. Cokolwiek się za tym kryje, moje zaufanie do tego człowieka nie może znać granic. Wierność za wierność. Dobrze, że jest wśród nas ktoś, kto nie szastał honorem. Wielka w tym siła. Ostatecznie jego armia wróciła pod bronią do Warszawy. Zaiste non om-nis moriar!, skoro dziś go tu widzę. Kiedy watażka pomrukując zniknął za drzwiami, książę swobodnym krokiem podszedł do mnie i wyciągnął rękę. Zerwałem się z łóżka, wyprężyłem się przed nim, wzruszenie mowę mi odebrało, bo choć byłem dość wziętym reporterem, nie zdarzyło mi się, jak żyję, uścisnąć dłoni żadnego narodowego bohatera, i ledwie starczyło i mi śmiałości, by wymienić z nim męski uścisk, widocznie dlatego moja ręka omsknęła się niezgrabnie, jakby była niewładna, dopiero on przytrzymał ją oburącz. Poczułem w oczach wody Elstery, zamurowanej dziś rzeczki, i ledwie mogłem słowa wydobyć przez ściśnięte gardło. - Poczytuję sobie, książę, za największy zaszczyt....I najpiękniejszą chwilę mojego życia... Uśmiechnął się pod wąsem. A kiedy odpowiedział! z żołnierską galanterią, uderzył mnie tak ujmujący jem go głos, że powinienem na głowie stanąć, aby przemycić magnetofon i nagrać z nim rozmowę dla radia. - Rad jestem poznać. Czuj się, bracie, jak u siebie w domu. - Nie zaznałem tu od nikogo takiej łaskawości, książę. Wszelako wszystkie te szykany, które znieść musiałem, mam za nic, skoro zasłużyłem na wasze, mości książę, uznanie. Zaśmiał się szeroko i wtedy spostrzegłem ze wstrząsem, że brak mu dwóch przednich zębów, pod górną wargą czerniała szpetna dziura. Tego nie było ani na portretach, ani w biografiach, widocznie sprawiła to ta ostatnia zabłąkana kula, której już nikt nie dostrzegł. Położył mi dłoń na ramieniu. - Dzięki, bracie, za dobre słowo. Tytułów nie używam. Mów mi: Roman. W lot pojąłem, o co mu chodzi, i dyskretnie przymrużyłem oko. W każdym razie mnie dwa razy tego powtarzać nie trzeba, konspiracja to konspiracja. Tylko wstyd, że mogłem o tym zapomnieć. Ja. Tajny Agent Dobrej Woli. To tak, jakby profesor zapomniał alfabetu. A przecież, gdzie dwóch Polaków, i to jakich Polaków, o mnie mniejsza oczywiście, spotyka się, i to w jakich okolicznościach, bez konspiracji obejść się nie może. Więc książę dał mi nauczkę, zaiste w bardzo grzeczny i pełen serdeczności sposób. Na co ja bez najmniejszej chęci spoufalania się, wymawiając jego pseudo z najwyższym szacunkiem, powiedziałem: - Wiesz, Roman, stałeś się natchnieniem dla wielu pokoleń... Proszę, nie protestuj, nie trzeba. Znam i tych pętaków, którzy z ciebie drwili. U nas zawsze znajdą się prześmiewcy, bo my mocni w pysku, jak wiadomo. Ale ja ci powiem, że bez ciebie to my byśmy kampanię wrześniową przegrali bez jednego wystrzału! Pojmujesz, w czym rzecz? Po prostu jesteś we krwi narodu. Nie wiem, czy o tym marzyłeś. I nie wiem, czy sam tego chciałeś, mój dobry książę... Och, wybacz, zastosuję się do twojej woli i będę cię nazywał tylko tak, jak sobie życzysz. Ale to pasjonująca historia, czy ty przewidywałeś, czy domyślałeś się... Jeśli łaska, Roman, to opowiesz mi kiedyś o tym, dobrze? Przyglądał mi się zmrużonymi oczami, a były to wyraziste i bardzo piękne oczy, w których czaił się bezbrzeżnie smutny uśmiech, ślad czy wspomnienie zbyt wielu rozczarowań. Więc nawet on, którego los wyposażył w urodę, talent, męstwo i sławę, wyhodował w sobie raka melancholii. Dalibóg, od dwustu lat szczęśliwego Polaka ze świecą trzeba szukać. Podniósł rękę usłyszawszy moją prośbę i rzekł: - Zostawmy to. Opowiem ci, bracie, kiedyś ci o sobie opowiem, ale długo by gadać. Jak masz na imię?...A zatem, Krzysztof, muszę cię ostrzec przed panem Władziem. Dziwisz się? Tak go tu czule nazywają. Nie wiesz, o kogo chodzi? To ten pielęgniarz, któremu miałeś ochotę na wymyślać... Radzę ci, uważaj. Od tego typa trzy maj się z daleka! O! - pokazał palcem. - Widzisz? Dwa zęby mi wyłamał. Oni tu znają różne chwyty, nelsona i co tylko chcesz. Schwycił mnie od tyłu za twarz. I będę musiał wstawić sobie sztuczne na koszt własny. Więc to tak! Więc to nie kula w boju! Więc w takiej to znalazłem się krainie, gdzie pierwszy lepszy nikczemnik może bezkarnie znęcać się nad człowiekiem honoru! Byłem wstrząśnięty. To bezprawie, które spotkało jednego z najszlachetniejszych synów naszej ziemi, tak ścisnęło mi serce, że bez słowa podniosłem do ust jego rękę i pocałowałem. Żachnął się tak szczerze, iż potwierdziło się moje dawne o nim mniemanie: mamo książęcej godności był prawym demokratą, nie uznającym feudalnych obyczajów. Jednakże poruszył wąsem, jakby chciał ukryć wzruszenie. Przytrzymał chwilę moją rękę i spytał zaintrygowany: - Nie ściągnęli ci, bracie, obrączki z palca? Zastanawiałem się, jak to było. Tak bardzo dawno, że nie mogłem sobie dokładnie przypomnieć. Jakaś szamotanina, ból, na pewno tak, ale czy chcieli mi wyłamać palec, tego nie pamiętam, ani kto się do tego brał, Bóg raczy wiedzieć, niektóre strefy mojej pamięci zostały skutecznie uśpione, coś się ocknęło wprawdzie niemrawo, ale na tyle realnie, że mogłem zgodnie z prawdą wyjaśnić: - Powiedziałem im, że nie oddam, chyba że razem z palcem. - Oni tu wszystko zabierają. Czy kto chce, czy nie chce. - Nie dali rady. Wrosła w palec. - Wrosła? Tylko zobacz, jaka luźna, no popatrz. - A bo schudłem. - No to teraz ci zabiorą, żebyś nie połknął. - A dlaczego miałbym połykać obrączkę?! - Mnie się pytasz? Ich się spytaj Oni wiedzą lepiej. - Bój się Boga, Roman! Czy ty chcesz powiedzieć, że - schwyciłem się za głowę, istny kataklizm, coś zupełnie nie do wiary, taki koszmar, jakby cudowna katedra, którą uwielbiałem, na moich oczach pękała i waliła się w gruzy, ostrołuki, witraże, filary, portale, jedno wielkie łubudu i chmura stęchłego kurzu! Więc On ugina się przed terrorem! - Że co? - zagadnął od niechcenia. - Ze... się ich boisz?... - Tego nie powiedziałem - rzekł i poruszył z pogardą płowym wąsem. - Więc jak mam rozumieć?... - Zwyczajnie. Z nimi nie wygrasz. Nie ma sposobu Mnie się też wydawało, że są jakieś szanse, Bóg mi świadkiem. Nie ma szans. - I ty to mówisz? Ty, spośród wszystkich ludzi na świecie... - Poczekaj, Krzysztof. Jak dawno tu jesteś? - O, bardzo dawno... A w ogóle to chwilami nieco zabawne, bo wiesz, jak patrzę na ciebie, mój czcigodny i łaskawy Romanie, wygląda na to, że jestem wiekiem od ciebie starszy... A przecież dość mi jeszcze daleko do pięćdziesięciu lat, kiedy to pewnemu księciu przyszło głowę położyć... No tak, obaj pamiętamy, jak to było. Ale czy to nie cudowne paradoksy! Czasu, przestrzeni i historii! Paradoksy, mój czcigodny Romanie, naszego istnienia! Wybacz, nie mam zamiaru się wymądrzać, ale tak to jest! No bo proszę, w tej chwili mam czterdziestkę, a ty jesteś młodszy ode mnie co najmniej o dziesięć lat! Cudowne... - Zgadza się. Ale czy cudowne, to nie wiem. - Raczysz żartować. - Bracie, nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Od kiedy tu jesteś? - Nie pamiętam... - To się zastanów, przypomnij. Tak bardzo dawno?... - wpatrywał się we mnie z dziwną troską w oczach - coś jakby skurcz przebiegło mu po twarzy. - O, tak. Chyba od końca lutego. - Wpakowali cię tu w lutym tego roku?.. Skinąłem głową, choć tak zupełnie nie byłem tego pewny, ale nikt mi nie kazał przysięgać na Ewangelią. - Ech, człowieku! - zawołał książę. - To zaledwie dwa tygodnie! I dla ciebie to długo? Mnie tu trzymają już jedenasty miesiąc! Za pięć tygodni będzie uroczysta rocznica. - Zastanawiające. Czy możliwe, aby książę mówił nieprawdę i minione sto pięćdziesiąt lat nazywał jedenastoma miesiącami?! Nie mam powodu wątpić w jego prawdomówność. A zatem - wskrzesili go dopiero przed niecałym rokiem! I to dając mu akurat ten wiek, kiedy już zasłynął z czynów orężnych, ale miał jeszcze całą przyszłość przed sobą, całe dwadzieścia lat różnych możliwości wyboru i decyzji politycznych wielkiego kalibru. Na co im jest potrzebny? Do czego chcą go wykorzystać? Co się za tym kryje? Jakie zamiary? Jakie rachuby? Ku czemu zmierza ta wręcz genialna intryga? Królowo Korony Polskiej, wpadłem na trop afery, jakiej nie znały dzieje!, nawet w Biblii czegoś takiego nie było. Dają mu szansę odegrać swoją rolę w historii na nowo! Raz jeszcze, ale inaczej. Jak? Otóż to kwestia. Jak? Mężczyźni w tym kraju przez dwieście lat zajmowali się prawie wyłącznie umieraniem za ojczyznę. Aż dziw, że mieli-czas zasiać co nieco potomków, przeważnie pogrobowców i sierot. Jeśli książę wrócił do życia, jeśli chcą powołać na posterunek jednego z patronów tych, co umierali, to po co? Czyżby po to, aby podtrzymać tradycję, która całemu narodowi dawno bokiem wylazła? Nie, chyba nie tędy droga. Ani chybi książę stracił dwa zęby dlatego, że chciał działać po dawnemu, a świat się co nieco zmienił. Potępiam przemoc z całą stanowczością, lecz bądźmy uczciwi, wolność z naszej planety zdążyła wyparować bez śladu. Tak, dwa zęby księcia. To fakt. Potępiam bezwzględnie takie metody, ale gwoli sprawiedliwości - niełatwo im okiełznać takiego rumaka! Ma książę jeszcze przed sobą całe dwadzieścia lat. Założę się, że zgadłem, do czego wskrzesili tak dorodnego Polaka. Aby nas godnie reprezentował w Stanach Zjednoczonych Europy! Wtem przysiadł się do nas człowiek, którego najmniej bym się tu spodziewał, ale nie ja dobierałem sobie towarzystwo. Mianowicie ten, co leżąc na swoim karmazynowym łóżku jeden jedyny w całym apartamencie, nie powiem: w sali, bo to określenie nie pasowało do obrotu rzeczy, jeden jedyny czytał książkę. Z nagła odłożył ją, jakby go coś w mojej z księciem rozmowie zaintrygowało albo jakby był jasnowidzem i czytał w moich myślach, zeskoczył z łóżka i podszedł wyciągając do mnie rękę. Poznałem go z dala. Młody Dmowski, o, bardzo młody, prawie student, później się okazało, że zgadłem, taki wieczny chłopiec, ani mu się jeszcze marzyło, że napisze Myśli nowoczesnego Polaka, zostanie posłem do Dumy, a potem czyimś tam jeszcze, jak dobrze wiadomo. Czy ta młodość miała go rozgrzeszyć? Wzbudzić we mnie wyrozumiałość i sympatię? Pomyślałem: chcesz czy nie chcesz, wlecze się za tobą cień śmierci pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej. Mnie oczu nie zamydlisz, bo wiem o tym od własnego ojca. Ale podałem mu rękę. Dobre maniery, psiakrew! Nie powinienem był tego robić, jak za karę ręka moja wygięła się, wzdrygnęła dziwnie, jakby poraził ją silny prąd. Osobliwe to było i bolesne. Tymczasem on się zaśmiał: - To nie Roman ma rekord. Tylko ja! Czym on się tu przechwala? Prześcignąłem go o kilka długości. Mnie tu trzymają dwadzieścia trzy miesiące, dwa tygodnie i cztery dni. Tak im przypadłem do gustu. - Nie dziwię się. Nie dziwię. - A to dlaczego? - nastroszył się gniewnie. - Zabawne, ale prawdziwe. Jak Roman z Romanem się ściga, to i Roman Romana prześcignie. - O, kurczę. Zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi. - Nie bawmy się w ciuciubabkę. Chyba jasne, panie pośle? - Czy ty kapujesz - zwrócił się do księcia z nieznośną dla mnie poufałością - co tu jest grane? Chwalić księcia, że błysnął wielkim taktem, to chwalić Rembrandta, że zna się na światłocieniu. Jednakże niech mi wolno będzie choć raz o tym napomknąć. Książę bowiem uśmiechnął się lekko pod płowym wąsem - rzekł do naszego reprezentanta w Dumie: - Przedstaw się. Bo skłonny jestem przypuszczać, że nasz nowy przyjaciel mniema, iż nosimy obaj to samo imię. - Aha! A skądże, proszą pana! Zbyszek jestem. No, nie najgorsi konspiratorzy! A już miałem ochotę wyśmiać ich staroświeckie spiskowanie ze sztambucha rodem. Podejrzewałem, że zwyczajnie pozamieniali się imionami i kwita. Wszelako okazuje się, że obaj są au courant tajników nowoczesnej konspiracji. Pseudo "Zbyszek" chytrze wybrane! Nie żaden Konrad ani Gustaw, których łatwo pojmać i rozwalić, bo rzucają się w oczy. A takich Zbyszków mamy całe krocie! Jednakże swoim zjawieniem się zabił mi ćwieka nie lada. Skoro on tu jest, wódz Narodowej Demokracji, to cała afera, która się tu potajemnie rozgrywa, staje się zaiste makiaweliczna. Dalibóg, starczy zerknąć w prawo i w lewo, a widzę na sali również kilku współczesnych odsuniętych od władzy mężów stanu, których nazwisk ze zrozumiałych względów nie ośmielę się wymienić. Zgromadzeni w murach tej rozległej komnaty drzemią, czytają, w karty grają, tak im upływa czas oczekiwania, patrząc na nich trudno dostrzec ślady ekscytacji, swoim zachowaniem przypominają wytrawnych pilotów oczekujących z zimną krwią na alarm bojowy. Denerwuje się tylko jeden, młody i czarniawy, biega po sali i wyczynia dziwne gesty rękami, ale to nie nasz, tylko Amerykanin. Wygląda na to, że jest sterowany komputerem. Nieco mnie śmieszy, choć też irytuje, ale twarz ma przyjemną. Może działa jako przedstawiciel systemu wzajemnej kontroli? Mniejsza, nie jest to takie istotne. Zagadka, którą muszę rozwiązać, na czym innym polega. Rzecz w tym, że zgromadzono tu ludzi, którzy znają się na sprawowaniu władzy. Wystarczy spojrzeć, kto tu jest - istna mobilizacja! A ten wpatrzony w jabłko rex Poloniae! Boże mój, toż to sam... Robi mi się zimno: i gorąco, wielki wstrząs, zgadłem, kto to taki... I w tejże chwili pojąłem istotę całej afery. Jej sens stał się aż nazbyt oczywisty. Dalekowzroczność kazała powołać do życia całe to zgromadzenie. Intuicja, kto wie, czy nie genialna, przewidująca przeróżne potrzeby w przeróżnych! godzinach przyszłości. W tej bowiem sali, w tych murach, stacjonuje Korpus Rezerw Obywatelskich! Na wszelki wypadek. Na wszelką okoliczność. I czeka na swój czas. - ...a wtedy Wieniawa na dworcu mówi na widok Dymszy, który zjawił się, aby go pożegnać przed wyjazdem do Rzymu: "Adolfie, nigdy ci tego nie zapomnę!" - zaśmiewa się młody Dm-ski i zaciera ręce. - Jak Mussolini do Hitlera! Czy nie pyszna anegdota, proszę pana? - Stara - mówię i zastanawiam się, w jakim to przewrotnym celu ten endek usiłuje robić reklamę piłsudczykowi?l - Zna pan? - pyta zawiedziony. - Tak. A tego człowieka pan zna? - zagaduję z naciskiem. - Którego? - Tego, co rozmawia z jabłkiem. Spodziewałem się, że zmieni się na twarzy albo przynajmniej żachnie na widok tego starca, którego zwalczał całe swoje życie, w najcięższych godzinach 1920 roku gardłował w sejmie przeciwko niemu, aby go pozbawić naczelnego dowództwa, zaiste, najbardziej opanowany mężczyzna nie ustrzegłby się rumieńca, lecz nie on, ten ani drgnął, a jego nie zmieniona twarz zachowała ów puerylistyczny wyraz ufności i zadowolenia. - On nie mówi. On coś tam sobie mruczy - wyjaśnił. - A wie pan, że to rzeczywisty generał! Tu się trafiają różni nicponie, co łżą na swój temat. A ten biedak nosił naprawdę generalskie szlify. Ledwie się powstrzymałem, żeby nie wybuchnąć na taką bezczelność. Lecz w stosunkach z politykami kto krzyczy, ten przegrywa, a miałem do czynienia z wytrawnym graczem bądź co bądź. Więc dwakroć przełknąwszy ślinę, powiedziałem tłamsząc gniew: - Obawiam się, że pomniejsza pan i rangę, i zasługi tego człowieka. - Dlaczego? Pan go zna?... - Znam - powiedziałem spojrzawszy swemu rozmówcy prosto w oczy, a było to niedwuznaczne spojrzenie. - W takim razie wie pan równie dobrze jak i ja, że to generał brygady. Wojował we Wrześniu, a później na Zachodzie. Zasłużony staruszek, wkrótce kończy osiemdziesiąt lat. To wszystko. Wie pan o nim coś więcej? - Och, pan również wie... Nie posądzam pana o zanik pamięci. Rozumiemy się, prawda? - spojrzałem znacząco. - Ale dobrze, pozostańmy wśród niedomówień, skoro tak trzeba. Muszę się dostosować do przyjętych tu reguł gry. Jestem nowy, całkiem świeży i właściwie nie bardzo rozumiem, dlaczego akurat ja, człowiek bez zasług, trafiłem do takiego towarzystwa... - A właśnie - ożywił się młody Dm-ski - czym pan się zajmuje, jeśli łaska? Czyż mogłem się ujawnić, aby to wykorzystał dla swoich rozgrywek politycznych? Nie wolno mi zaprzepaścić mojej tajnej misji dobrej woli. On nie ma prawa wiedzieć, kim jestem. Nawet przed księciem, do którego żywię całkowite zaufanie i respekt, nie mogę się ujawnić. A cóż dopiero przed bezwzględnym politykiem, który podnieca w narodzie odrażające sentymenty. Czekał na moją odpowiedź, a ja milczałem odwróciwszy oczy. Spojrzałem na Dziadka spiskującego z jabłkiem, symbolem władzy królewskiej, jakbym u niego szukał ratunku, zapamiętałem przecież łaskawy ów uśmiech, którym mnie powitał, i nie zawiodłem się w rzeczy samej, pokazał mi sztukę wielkiej konspiracji, zgarbiony nad jabłkiem nieoczekiwanie dał mi znak, którego ani książę, ani trybun endeków nie pochwycili, tylko ja ujrzałem błysk siwego oka spod nastroszonych brwi i od razu przypomniało mi się to, co trzeba, wiedziałem, co winienem odpowiedzieć, jakim dictum mam się posłużyć, więc rzekłem do tego, który postawił mi podstępne pytanie: "W czasie kryzysów, panowie, strzeżcie się agentów!" - Zaraz, zaraz. Kto to powiedział? - zawołał młody Dm-ski, zgrywając się bezczelnie. - Ależ oczywiście, Piłsudski! Któż by inny. Kurczę, z pana dobry zawodnik! A wie pan, że nasz dziadek znał Marszałka osobiście? - Rewelacja. A wie pan, że H20 to woda? - Wiem. Tylko o co panu chodzi? Przecież nie każdy oficer przed wojną, nawet wysokiej rangi, musiał znać osobiście Naczelnika Państwa. - Ależ pan mąci! To niczego nie wyjaśnia. - Jak to?... - Bo widzę, że zachachmęcić wszystko to jest pańska metoda, sprawdzona wielokrotnie. - Dlaczego? - Jeszcze pan pyta, dlaczego! Więc dobrze, kawę na ławę. Wie pan, kim dla mojego pokolenia był Marszałek? Dziadkiem. A pan sugeruje, że Dziadek mógł nie znać Dziadka. - A mógł! - Daj spokój - zaśmiał się książę. - Nie znasz się na żartach? - Kiedy mógł nie znać go osobiście! - zaperzył się trybun. - Odkąd to naczelny wódz zna cały korpus oficerski? Pan zapomina, że dziadek był wtedy młodym człowiekiem! A dziś to zupełna ruina. Dlatego mówię, że to niezwykła rzecz w naszych czasach. Dziś mało już kto może się pochwalić, że znał osobiście Dziadka, tak jak nasz dziadek! - O, właśnie! Nareszcie trafił pan w sedno - zawołałem. - Dziadek znał Dziadka! Faktycznie. Nie da się zaprzeczyć. Nigdy nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości, że Dziadek znał Dziadka. A pan ich obu, nieprawdaż? - Do licha! Co pan wygaduje? - Nie rozumiesz - wtrącił książę - że nasz przyjaciel podkpiwa z ciebie? Ale trybun puścił tę uwagę mimo uszu i zwrócił się wprost do mnie: - Co racja, to racja. W pewnym sensie znam ich obu. Tego i tamtego Dziadka. Tego faktycznie, a tamtego z lektur. Zajmuję się historią ruchu niepodległościowego. To moja pasja. Kiedyś pomyślę o doktoracie. - Ach, z lektur! Rozumiem... Rozumiem, panie prezesie. Niechaj będzie, jak pan sobie życzy. Więc to dzięki lekturom rozpoznał pan od razu, czyje to dictum! Bo nie słyszał pan go nigdy na własne uszy?... - Chwileczkę. Teraz ja pana spytam. Kto ma być tym agentem, którego trzeba się strzec? Pan czy ja? Sztych był mistrzowski i dalibóg niełatwo mi było go odparować. Zagalopowałem się zapominając, że nie mogę być tak biegły w fechtunku jak człowiek, który reprezentował nasz kraj na konferencji pokojowej w Paryżu. I nadziałem się paskudnie! A sprawa taka cienka. Ani przeprosić, bo wyszłoby, że go posądzałem, ani zaprzeczyć, bo wyjdzie jeszcze gorzej. Wprawdzie nie cierpię całej jego ideologii i gotów bym z nim walczyć do upadłego, ale nie śmiem uważać, że jest czyimkolwiek agentem. Zacząłem bąkać w wielkiej konfuzji: - Nie wiem, co mi strzeliło do głowy... Tak tylko powiedziałem... Wie pan, sobie a muzom. Nie trzeba przywiązywać do tego wagi. Pytał pan, czym się zajmuję. Jestem reporterem radiowym. Trybun i książę wymienili szybkie spojrzenie. Nie rozumiałem, co się za nim kryło, ale wnet miałem się przekonać. Muskając wąsa książę zajrzał mi w oczy niemal tak, jak damie na balu pod maseczkę, aby stwierdzić, co to za filutka. - Tak się składa, bracie, że akurat znam inkryminowanego jegomościa, to znaczy znam o tyle, że dobrze wiem, jak on wygląda. I muszę ci powiedzieć, że wcale nie jesteś do niego podobny. Tak się sprawy mają, bracie. Nie jesteś podobny ani trochę. - Ależ... do kogo, na litość boską? - Do tego, za którego się podajesz. - A za kogóż to ja się podaję, jeśli nie za siebie samego?... - Najserdeczniejsze gratulacje - powiedział książę z przekąsem. - Więc to ty robisz transmisje z olimpiad i meczów międzynarodowych! Popatrz, Zbyszek, kogo my tu mamy! - zwrócił się do trybuna. - Szkoda, że państwo tego nie widzą!... Zanim zdołałem zareplikować, wyjaśnić całe nieporozumienie, któremu, dalibóg, nie ja zawiniłem, zaśmieli się obaj i poszli! Byłem nie tylko oburzony i dotknięty do żywego ich postępkiem, byłem nieszczęśliwy. Raz, że spotkało mnie to .od księcia. Dwa, że upatrywałem w nich obu swoich przyjaciół, przecież wszystko, ale to wszystko aż do owej nieszczęsnej chwili, kiedy przyznałem się do swojej profesji, wskazywało na to, że darzą mnie swoją życzliwością, a niczego tak bardzo nie potrzebowałem, niczego tak okrutnie nie było mi brak, jak odrobiny życzliwości, która mogłaby mi pomóc wrócić do życia. Nie mogłem się jej spodziewać od białych kitlów i okazuje się, że tak samo od towarzyszy broni. Jacy tam towarzysze! Zawsze wynosili się ponad wszystkich. I tylko chcieli rządzić. Przerabiać, każdy na swoje kopyto. Dałem się zwieść możnym tego świata i dobrze mi tak. Mam nauczkę. Przez tę inteligenckość świeżego chowu zapomniałem o. swojej chłopskiej krwi i gorzkiej roztropności moich dziadów, którym nie zdarzało się zapominać, że łaska pańska na pstrym koniu jedzie. Mało tego. Potraktowali mnie jak wariata! Wyśmieli i poszli. A tak na nich w głębi duszy liczyłem. Taka mi zaświtała nadzieja... Tymczasem w tych murach, w których mnie zamknięto, wśród kroci istnień ludzkich nie mogę liczyć absolutnie na nikogo. Tylko na siebie. Może i dobrze, że mnie obaj odtrącili, bo teraz wiem z całą pewnością, wiem po tym, jak mi garbowano skórę, po tych wszystkich doświadczeniach i całej mordędze - jeśli sam się nie uratuję, to przepadnę z kretesem. I wtedy wzrok mój padł na tego, który był glorią mojego dzieciństwa. Zesłańca, bojowca, rewolucjonistę, żołnierza, wodza i pisarza. Siedział zgarbiony trzymając w ręku jabłko. I spod krzaczastych brwi patrzył na jego urodę okiem zmętniałym od smutku. To wszystko, co mu na starość zostało. Szkielet Kasztanki poniewierał się gdzieś, tak jak moje sponiewierane dzieciństwo. Historia rzekła kwita. W odruchu serca uczyniłem coś, co niechaj nie tyle za współczucie, co za wierność będzie mi poczytane. Gdy tak siedział jak stary chłop na przyzbie i rozpamiętywał gorycz życia swego jak mój własny dziad i dziad mojego dziada, przysiadłem się doń i otoczyłem ramieniem jego wychudłe, zgarbione plecy. Patrzyliśmy na jabłko, za jabłkiem był sad, za sadem pola po żniwach, za polami łąka i krowy, za łąką brzozowy las. Myślałem: nie ma tu czego żałować, śmierć i życie to jedno. Tak pomyślałem, bo tak mnie nauczył polski poeta. Lecz czując przy sobie wychudły grzbiet starca, nie siniałem mu tego powtórzyć - nad tą ziemią, której oddał wszystko, co miał. I patrzył na nią z niemą rozpaczą. Więc ja, późny wnuk, chciałem rzec coś, co by go wyrwało z odrętwienia, było mu pociechą. Pozwoliło mu zapomnieć o wszystkich rozczarowaniach, których nie raz sam był winowajcą, zwłaszcza kiedy się odżegnał od swojego powołania, poświęciwszy mu najlepsze lata, od tych, od których nie trzeba było nigdy się odżegnywać, "bo wówczas chleb by u nas inaczej smakował. I ogarniała mnie zarazem litość, którą się brzydzę jako wyjątkowo podłym uczuciem, a jednak, gdy patrzyłem na jego zapadłą skroń, pomarszczony policzek i siwą na nim szczecinę, nieruchomy wiecheć wąsa i wyostrzone rysy, na Boga, jak w trumnie, tak jak go z dzieciństwa zapamiętałem, litość skręcała mi kiszki. I nie znajdowałem słów, jakby wszystko przeminęło i nic się ostać nie mogło prócz ruiny i zapomnienia. Jakby mu niczego nie oszczędzono, a imię jego w pamięci pokoleń legło przywalone głazem niewdzięczności. Więc wszystek przeminął wraz ze swoją młodością górną i durną i nic po nim nie pozostało? Ani po nim, ani po takich jak on? Nic a nic? Nic, prócz suchego grzbietu, który uwiera mnie w ramię, i znużonej, trzęsącej się głowy? I będziemy tak siedzieć w milczeniu, patrząc na kraty, wspominając kajdaniarskiego mazura, a może odezwy w "Robotniku"? Siedzieć - ile lat?, gdyż nie wiem, jaki on ma wyrok, a ja swego wyroku jeszcze nie otrzymałem. I tęsknić - wpatrzeni w jabłko w żylastych rękach, bo za jabłkiem sad, za sadem pole, za polem łąka, za łąką brzozowy las. I śnić prześnione, przepadłe, minione, przeróżne glorie victis. Tam do diaska! Nic nie przepadło. Nic nie umarło. I oto wiem, jaką mu przynieść pociechę. Bez pochlebstwa i kłamstwa. Godną mężczyzny, którym był, tak ja oni wszyscy. I zacząłem nucić pieśń, która do mnie przy szła z czasów jego młodości, a on usłyszawszy ożywił się po raz pierwszy, odkąd objąłem go ramieniem, spojrzą na mnie, chmurne oczy rozbłysły, zapaliły się i jął wzniesioną ręką kreślić w powietrzu takt, gdy śpiewałem czysto, lecz spokojnie, nie chcąc, by mi ktokolwiek zawtórował fałszywym głosem: Czy umrzeć nam przyjdzie wśród boju, Czy w tajgach Sybiru nam zgnić, Z trudu naszego i znoju Polska powstanie, by żyć... On pamiętał i ja pamiętałem, że powtarza się ostatni wers, ostatnie słowa, więc je powtórzyłem, gdy on wzniósł w górę rękę, wysoko nad głową, a melodia to zaiste prosta i piękna, kto ją skomponował, tego nie wiem, może bezimienna. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Odetchnąłem, jakbym był małym chłopcem, który odwalił w ogrodzie kamień sezamowy. I zaledwie pomyślałem: "cokolwiek podepczesz, uważaj, abyś siebie samego nie podeptał" - gdy usłyszałem kobiecy głos, który znienacka odezwał, się za moimi plecami, aż podskoczyłem na łóżku. Była to ruda diabliczka. - Oj, jak ładnie! Pan Krzyś śpiewa dziadkowi piosneczki! Nareszcie ktoś się naszą perełką, naszym dziadziusiem kochanym, zajął... Bo tu wszyscy na niego fukają. Że rozrabia, z szafek różne rzeczy podbiera. Wiem, wiem, nie musicie mi przypominać, cicho! No, trochę dziaduś dokazuje, to prawda. Ale to tylko dlatego, że nikt z was się o niego nie troszczy!- zrobiła wymówkę całemu wokół bractwu, tak jak siedzieli, leżeli czy stali. - Nie wstyd wam? A widzicie, pan. Krzyś, ledwie do was przyszedł, zaraz się dziadzinką naszą zajął... - Bo nie wie, co ten dziadyga potrafi! Kradnie z szafek i po innych salach roznosi. Częstuje jak swoim! A czekoladę i cukierki podbiera dla siebie. Łakomczuch stary! Sapristi! - zatrząsł się jeden ze współczesnych mężów stanu, odsunięty od władzy, nie panując nad sobą. Nie miałem czasu zastanowić się nad niuansami i podtekstem jego wypowiedzi, bo zaraz drugi wrzasnął przekrzykując go gromko, z podniesioną brwią: - Buta mi z szafki wyniósł do klozetu i chciał utopić! Swieżuteńkie mi buty baba przyniosła. Psia jego mać! - Tylko proszę się nie wyrażać, panie, jak panu tam! - ucięła diabliczka. - To stary człowiek. Należy mu się odrobina szacunku. - Przecież siostra wie - odezwał się z zimnym wyrachowaniem młody. Dm-ski - że my tu przez niego zupełnie nie mamy spokoju. Rychło w czas wybrałeś się ze swoimi pretensjami, pomyślałem. To i dobrze, że nie macie spokoju. To i bardzo dobrze. Niech tacy, co w zanadrzu przysposabiają pałki, nigdy nie mają spokoju. - Może więc przyjdzie taka szczęśliwa chwila - podjął młody trybun korzystając z tego, że diabliczka się stropiła - radosny dla nas dzień ulgi, że siostry zabiorą stąd wreszcie swojego ulubieńca, perełeczkę swoją. Bo nasza cierpliwość też ma granice. Podejrzewam, że wy się troszczycie o wszystko, tylko nie o nasze nerwy! Ten sam manewr polityczny, który niegdyś zastosował z zamiarem usunięcia Dziadka, aby samemu objąć dyktaturę. Jakżeż historia się nie zmienia! Wówczas się nie udało, może teraz się uda. Lecz ciekaw byłem, co powie ruda diabliczka, a ona odpaliła z kobiecą rzeczowością: - Więc pilnujcie swoich szafek i koniec! Nie macie zbyt wiele do roboty. I ucięła dyskusję, nie bacząc na szemrania i zawiedzioną minę młodego trybuna, który rozłożył ręce dając wszem wobec do zrozumienia, że pogwałcono tu dobre obyczaje parlamentarne, skoro jego interpelacja została tak obcesowo odrzucona. W tym momencie nabrałem do rudej diabliczki sympatii, tymczasem ona zwróciła się do Dziadka, który, wśród rozgorzałych wokół niego namiętności, przez cały czas zachowywał pobłażliwy spokój, a nawet chwilami uśmiechał się leciutko pod wąsem. - Przyniosłam dziadkowi kropelki. Dobrze nam zrobią na serduszko, No, perełko, otwórz buzię... Przytknęła mu zielony kieliszek do warg, trudno to nazwać kieliszkiem, bo nie miał nóżki, taką miarkę z grubego szkła, w której znajdował się brunatny płyn. Dziadek wypił i aż wzdrygnął się, takie to musiało być gorzkie, po czym spojrzał oczekująco na diabliczkę. "- Oj, oj, nie mam dziś kostki cukru, perełko... Nie mam... - szepnęła rozkładając ręce. - Ja wiem, że to sama gorycz... Ja wiem... - i rozejrzała się po sali. - Panowie, który z was poczęstuje mnie cukierkiem? Po kolei odwracali głowy, jakby ich kto filmował, a oni mieli zagrać scenę wyrażającą niemą odmowę, no i odegrali wszyscy, co do jednego. - A pan? Panie Jasieńku? - zwróciła się z nadzieją w głosie do młodego mężczyzny, miał on wyraźną wklęsłość w czole, ślad po kuli czy odłamku sarapnela, który odłupał kawałek kości. Ale, owszem, przystojny chłopak, o naszej mazurskiej urodzie. Nie zdziwiłem się, że jego właśnie nagabnęła. A on oblał się rumieńcem po szyję, wprost zagorzał. Nie widziałem, aby ktoś tak szybko i tak bez reszty poczerwieniał. I miał tyle pasji w głosie. - Siostrzyczko Aniu, ja bym siostrze całego Wedla rzucił pod nogi, ale nie po to, żeby siostra pasła tego... przepraszani, że się nie wyrażę. - No i widzi pan, jacy oni są - zwróciła się do mnie. - Dziadkowi naprawdę tak niewiele potrzeba. Trochę życzliwości. I byłby szczęśliwy. Prawda, perełko? - pogłaskała go po szczeciniastym policzku. - Nawet żaden nie zechce go ogolić. - Zaraz to zrobię, tylko proszę mi dać żyletkę. - Nie, nie, panie Krzysiu. Wykluczone. - Dlaczego? - Pan sam się jeszcze nie goli, prawda? Pielęgniarz to zrobi, zaraz mu powiem. Pan i tak bardzo ładnie się troszczy o dziadka. Co pan śpiewał, że się dziadkowi tak spodobało? - E, nic takiego. Przebój z dawnych lat. - Niech pan mu jeszcze pośpiewa - uśmiechnęła się i poszła, drobna i krucha, cała w czystej bieli, podświetlonej różowością. - Tę bym wykiszkował! - odezwał się opasły brysio, pewnie z obstawy któregoś męża stanu, cały czas coś żarł z papierowej torby, mocno przetłuszczonej. - Kto by jej nie ruchnął - powiedział z tęsknotą Jasieńku. - Myślisz, że by dała? - Czemu nie? Kobieta, jak chce się ruchnąć, to widać po niej, nie? - A po mnie nie widać, że ja gites jestem? - wypiął się opasły tajniak z gębą knura, oblizując palce. - Może i jesteś. Ale tutaj lepiej żebyś sobie zawiązał na kokardkę. Chyba że będziesz trzepać kapucyna. - Ano prawda- burknął ten z obstawy i czknął. A mnie zwałaszyli, pomyślałem. Jasne, że dla prokreacji lepiej zachować takich neandertalczyków, siłę roboczą. A inteligencję zniszczyć. Prześladownicy nic nowego nie wymyślili, tyle tylko, że skrupiło się to na mnie. Ze mną, z takimi jak ja, przepadnie piękne słowo miłości, a kobieta, zwierzę pociągowe historii, nieprędko usłyszy pierwszy komplement, a dlaczego miałaby usłyszeć, skoro zawsze dawała się wyruchać plugawym samcom swojego gatunku, najbardziej jurnego pod słońcem. Czyż to nie nowi minstrele z mordami wieprzów? Kiszkować! A niechże się kiszkują! Chwała Bogu, że beze mnie. Dziadek wciąż mnie trącał, coś mamrotał, coś mruczał, ale nie mogłem pojąć, czego chce. Wreszcie pokazał palcem jabłko, a potem swoje bezzębne dziąsła. Obnażył je tak, abym nie miał wątpliwości, że stracił wszystkie zęby do najmniejszego pieńka. Starość starością, lecz nie da się ukryć, że mu w tym pomogli. Historia niechaj zapamięta: książę stracił tylko dwa zęby, a Dziadek wszystkie! Oto miara postępu w dziejach. Jabłko trzeba by mu utrzeć. Ale skąd wezmę tarkę? Choćby nóż, tobym posiekał na drobne kawałeczki. - Panowie, nie ma kto noża? - Skąd żeś się urwał, że pytasz o takie rzeczy? - zagadnął brysio z obstawy. - Potrzebny mi nóż. - To zgłoś się do ordynatora. I powiedz mu o tym. On tylko na to czeka. - A gdzie go można znaleźć? Jak wygląda? Brysio zarechotał, a paru innych mu zawtórowało. Drugi raz tego dnia słyszałem śmiech i było mi przyjemnie. Nieważne, że się naigrawali. Tak przyjemnie,. że sam się zaśmiałem. - Idź, idź. I powiedz: "Panie ordynatorze, potrzebny mi nóż!" - chichotał brysio. - Założy ci nelsona, zanim zdołasz zipnąć. Zarzuci na plecy i zaniesie na obserwacyjną. Tam cię zwiążą w trymiga, głuptaku. - Przeproś człowieka - niespodzianie ujął się za mną Jasieńku. - Co? Może nie głuptak? - Nie widzisz, że człowiek tu pierwszy raz? Dlatego ciemniak, a to insza inszość. Takiemu pomóc trzeba. No, ile razy ci się przytrafiło, kolego? Do tej pory, ile? - Zgadł pan. Pierwszy raz. - No widzisz, prawiczek! A w tym bajzlu żeby się rozeznać, to muszą człowiekowi zdrowo dopierdolić... Sam się narwałeś na ordynatora, toś sobie dobrze zapamiętał, Wacuchna. Niósł cię jak wieprza, tylko kwiku słychać nie było. Nasz kochany Wacuchna żyły sobie ciachał. Tak, szanowny panie kolego. My obaj, prawdę powiedziawszy, jesteśmy stare wycirusy. My wiemy, co i jak. Znamy ten kram. - Tu nie ma to i tamto - odezwał się z powagą Wacuchna, jakby mi chciał! przekazać całą głębię swojej wiedzy i doświadczenia. - Tak. Tu nie ma to i tamto. - No dobrze, panowie, ale dlaczego pozwalacie... - zawahałem się. - Kurwa mać, przecież tu się nad wami znęcają! - Kto się znęca? Człowieku? - Jasieńku pokręcił głową. - Bluźnisz. Jeść i pić dają, chcesz, to wylegujesz się, chcesz, to chodzisz po oddziale, odwiedziny dwa razy w tygodniu, frykasów z domu ci przyniosą, będzie wiosna, do ogródka wyjdziesz, a i telewizor jest na dole. Człowieku, żebyś ty zobaczył, jaki popęd dają w Drewnicy! Tam na dzień łóżka do ściany podnoszą jak w pierdlu. Nie daj Boże. Tam tylko marzysz, gdzie by się powiesić. A tutaj, człowieku... Tutaj jest sanatorium dla w czepku urodzonych, wierz mi. - Więc można stąd wyjść? - Niektórzy wychodzą podeszwami do przodu. Niektórzy na swoich nogach. Niektórzy wcale. Różnie bywa. - Ale stąd można wyjść? - Niby skąd, kolego? Nie kapuję. - No, z tej sali. - A pewnie, że można! - Mogę swobodnie wyjść na korytarz? - A toś ty, bracie, ledwie z pasów się wymotał i prościutko do nas?! Tu nie to, co tam. Nie ma się czego bać. Tu słońce i swoboda. Możesz wyjść, kiedy chcesz. Tu pod drzwiami nie ma żadnego Tęgawka, nikt cię nie zagna z powrotem. O Jezu... - skrzywił się nagle i przycisnął ręce do okaleczonego czoła. - Znów mnie łupie. Rany boskie... Będąc świadkiem jego cierpienia myślałem: technikę wskrzeszania mają jeszcze nie dopracowaną, skoro podniósłszy go z mogiły, na której kwitnie białej róży kwiat, nie uwolnili Jasieńka od skutków kontuzji po szrapnelu, który go w czoło grzmotnął. Kość tam się załamała, w ogóle nie ma tam kości, tylko takie pulsujące wgłębienie pod skórą, gdyby nacisnąć palcem, można by namacać zwoje mózgu, och, wyobrażam sobie, jak to boli! Twarz jego znów zagorzała rumieńcem, który znika powoli, a otępiałe z bólu oczy odzyskują roztropne wejrzenie. Wówczas pytam z należnym szacunkiem i współczuciem: - Czy to w szarży pod Rokitna? Jasieńku wytrzeszcza na mnie oczy. Jestem nie mniej od niego zdumiony. - Nie pamięta pan boju pod Rarańczą?!... Pamięć pań stracił? Na austriackim froncie. Tam, gdzieście się tak wsławili!... - O, kurdemol, kolego! Jakież ja boje mogę pamiętać?... Toż mnie akurat w czterdziestym piątym matka na świat wydała. Urodziłem się po wszystkich szarżach, bitwach, powstaniach i Bóg nie wie czym. Ja jestem pokojowy chłopak. A wyglądam na żołnierza? - Tak, nawet na ułana. - O, kozak to ja byłem! Żebym nie był taki kozak, w kółko golony, tobym nie trafił do Wariatkowa z urazem po wypadku. Ćwiartkę dziorgnąłem i siadłem za kierownicą. Wóz wziąłem z bazy, wywrotkę. Sam pan wiesz, jak to jest. I wrypałem się w autobus, co mi zajechał drogę. Zajechał, sukinsyn, ale wszystko poszło na mnie, bo balonik nie tego. Jest sprawiedliwość? Nie dość, że mi sukinsyn głowę rozbił, dwa lata po szpitalach się włóczę, to jeszcze zasądzili, pieprzyć ich praworządność, jeszcze mnie odsiadka czeka, panie kolego. - Ktoś zginął w tym wypadku? - E, zginął, nie zginął. Co to kolegę obchodzi? Ja kolegę o coś pytam? Nie pytam. To i zapamiętajcie sobie, kurdemol. Tu człowiek chce, to mówi po dobrawoli, a nie, to nie, pytać możecie swoją babcię. Źle mówię, Wacuchna? - Jasne. Tu nie ma to i tamto - wymamrotał Wacuchna zżerając pęto kiełbasy. Cwane typki, pomyślałem. Dostali instrukcje i wiernie się ich trzymają. Każdy z nich ma po prostu podwójną biografię, tajną i jawną. Każdy bez wyjątku - książę, Dm-ski, Dziadek - dawną i współczesną, podwójne wcielenia. Książę może się okazać licho wie czym, tak jak Dm-ski historykiem ruchu niepodległościowego i doktorantem, a Dziadek - generałem brygady z Londynu. Tak samo jak ten tu Jasieńku z obolałą głową mógł polec w szarży pod Rokitna, a zarazem zgruchotać autobus pełen pasażerów w pięćdziesiąt parę lat później. Nic tu nie narusza logiki wydarzeń. Oba wcielenia są równie prawdziwe i równie rzeczywiste, tylko - rzecz jasna - obowiązuje tajemnica wskrzeszenia, stąd ta cała maskarada dla profanów. Takich jak ja, na przykład, bo za profana mnie uważają - i słusznie, gdyż nie jestem żadną historyczną postacią i mam tylko jedno zwykłe życie - ale to ja swoim rozumem rozszyfrowałem mechanizm całego przedsięwzięcia, podwójne biografie, podwójne wcielenia wszystkich członków Korpusu Rezerw Obywatelskich, wszystkich wskrzeszonych umarlaków, całą ich dwoistość tak jednorodną, z jednego stopu sporządzoną jak klinga karabeli. I ten opasły bucyło z obstawy męża stanu śmie z całą bezczelnością we mnie wmawiać, że "tu nie ma to i tamto". Kiedy właśnie jest - TO I TAMTO. Oni sami o tym wiedzą, tylko ze względów bezpieczeństwa i ochrony przed podejrzanymi intruzami, takimi jak ja, przyjęli warszawską zasadę: udawajmy, Antoś, że się nic nie stało. I koniec końców zawsze mnie odtrącają. Nie mam zamiaru wkupywać się w ich łaski, wiele niedobrego można rzec o mojej naturze, ale do lizusostwa i pochlebstwa nigdy się nie poniżałem. Człowiek skazany jest na to, aby wśród bliźnich znosić swoją samotność. Pośladki, na których siedzę, od dłuższego czasu pieką mnie mocno i bolą, tęgo skłute, ostatni zastrzyk dali mi z rana, przed opuszczeniem chamber of horrors, tamtej sali okropieństw, o której myśl raz po raz do mnie wraca. Bo nie wiem, czy na dobre mam zagościć wśród tych nieśmiertelnych, w czystości i karmazynach, czy też wnet mnie z powrotem wykopią? Chociaż i mnie dali karmazynowe łóżko, Bóg raczy wiedzieć, co to właściwie znaczy? - No, nie obrażaj się, kolego - mówi Jasieńku-Rozkwitały-Pąki-Białych-Róż mrużąc jasnoniebieskie oczy, dla których dzieweczki podnoszą w górę kiecki. - Nie ma się czego obrażać, tu nie majowa akademia i picu-picu. W Wariatkowie jak w Wariatkowie. Taki los wypadł nam. Sztama, kolego - wyciągnął rękę. Zanim ją uścisnąłem, moja dłoń znów się omsknęła i i wykręciła dziwnie, nieco konwulsyjnie. Zwróciło to uwagę Jasieńka, choć uścisk mój był dobry i mocny. Przytrzymał moją rękę i obejrzał z zastanowieniem. Dotknął w kilku miejscach, pomacał. - Boli? - Nie, nie boli. - Ale jakby nie taka. - E, jest w porządku. Zwykłe omsknięcie. Zdarza się. - Hm. Dają ci parkopan? - Nie wiem, co mi dają. Zastrzyki. - Gdyby drżała, spytaj o parkopan. - Ale nie drży. - No to może i w porządku -- mówi Jasieńku. - Przyznaj się, po co dopominałeś się o nóż? - A chciałem Dziadkowi posiekać to jabłko na drobne kawałeczki, żeby mógł zjeść. Tak dawno trzyma je w ręku, bo ugryźć nie może. Widzisz, co za piękny jonatan? Jak z najlepszych sadów, z Wołynia. - Dobra, nie jesteś kapuś. Od razu wiedziałem, że nie jesteś. Ja takiego drania wyczuję przez ścianę. Widzisz, noże tu czasem bywają, ale... Co takiego, Wacuchna? - Ano, widzisz, że nie mam czym kroić kiełbasy! Każdy widzi, on też. Jasne? Tu nie ma to i tamto. Jasne czy nie jasne? - i spojrzał na Jasieńka wymownie, aby wsadził mordę w kubeł, czego rzec mu dla zachowania pozorów nie wypadało. Jasieńku więc chrząknął i zgrabnie porzucił śliski temat. To prawda, że ułani umieją sobie radzić w tarapatach. - Ech, dziadek. A miał on, jak tu nastał, sztuczną szczękę, ale mu zabrali. - Dlaczego? - aż mną zatrzęsła taka podła szykana i niegodziwość, na którą stać tylko miałką swołocz. - A żeby sobie krzywdy nie zrobił -: skonstatował 3: zimną krwią Jasieńku. - Krzywdy? W jaki sposób? - nic nie rozumiałem. - A położyłby na łóżku i ugryzł się w dupę! To skleroza. Skleroza na sto dwa. Hallerczyk! Nie posiadałem się z oburzenia. Proszę, oto Hallerczyk! Na co go stać. Jasne, że pod Rarańczą pułkownik Haller dowodził, Druga Brygada! Ale żeby aż tak znienawidzić Dziadka? Naczelnika Państwa. Marszałka. I pozwalać sobie na koszarowe facecje?! Ohyda. I z czego miała być ta Polska? Z nienawiści, animozji, zapiekłych ambicji, skakania sobie do gardeł i wzajemnych swarów? Przełabudali Polskę, razem wzięci, generałowie i Jasieńkowie, mocarstwo im się śniło, mocarstwo od morza do morza, a u siebie w domu nie umieli zasiać sprawiedliwości, na nędzy okrakiem jechali w galowym mundurze. No i gdzie ta szkapa? Gdzie ta Polska? "Niepokalana, czysta... jako aaaaniołowieee..." Buchnął tubalny głos, a za nim wkroczył do sali pyzaty osiłek w rozpiętym pasiaku, ze szkaplerzem na piersi. Pyski miał rumiane, jakby przed chwilą wstał od indyka i nalewki, księżom i Żydom nigdy się w tym kraju źle nie powodziło, choć trafiali się ubodzy starozakonni i ubodzy pasterze dusz, ale ten z pewnością do nich nie należał, ten był z bogatej parafii. Trzęsąc kałdunem krążył wśród łóżek i wyśpiewywał Godzinki tak beczącym głosem, że, dalibóg, to była gruba nieprzyzwoitość, że go z takim nie oszlifowanym sznapsbarytonem w ogóle z seminarium wypuścili. Różnych księży widywałem, ale nikt by mi nie wmówił, że to jest ksiądz Skorupka, głośny bohater narodowy w tych czasach, których ani moja córka, ani nasza zdrowa młodzież socjalistyczna ni trochę nie pamięta, więc kogóż mogą obchodzić szeptane sensacje, jakie zdarzało mi się słyszeć, że ksiądz Skorupka poległ nie od postrzału w serce, tylko w całkiem nieprzyzwoitą część ciała, i czy to takie ważne, skoro tak czy owak poległ za ojczyznę. I tak mimochodem pomyślałem o córce. I zaraz zabroniłem sobie tej myśli, bo człowiek w niewoli nigdy nie wie, czy swoich bliskich kiedykolwiek zobaczy. A dość miałem udręk i bez tego. Nasz Skarga grzmi poprzez wieki, Kordecki w proch się rozsypał, Staszic ma swoje unię wyryte na co trzeciej szkole, a ten krąży, krąży, i ryczy, aż cała nasza karmazynowa komnata wibruje: "Zacznijcie, wargi, nasze chwalić Pannę Świętą... Zacznijcie opowiadać część jej nieeeepojętąąąąą..." Spoglądam na Dziadka, który zachowuje kamienny spokój, nie wiem, czy to tolerancja rozumnego męża stanu, czy też całkowite desinteressement, ale ja tych pień nie wytrzymuję.! Okrutna pamięć podsuwa mi wspomnienie jutrzni w Tyńcu, hymnów gregoriańskich na męskie przepiękne! głosy dwunastu ojców benedyktynów - i robi mi się słabo. Zatykam uszy, ale to daremne. Wszystko wibruje! tym nieznośnym beczeniem. Cała różnica, że nikt tul kornie nie chyli głów i nikt z nim razem nie zawodzi. Alej on sam wystarczy. Co to za ksiądz? - E, jaki on tam ksiądz - odpowiada Jasieńku. - Mordę drze od rana do nocy i tyle. Po wszystkich salach i łazi. Jakby on był ksiądz, toby z tacą chodził. A ten modli się i śpiewa za frajer. - Śpiewa? Przy nim stary tryk, gdyby zabeczał, wypadłby jak cały Szaliapin. - Jakiś Rusek, ma się rozumieć? No, ruscy głosy mają. A jak sobie chlapną, to i owszem, owszem. Ale kochać nie mam życzenia. Amerykanów, nie Amerykanów, żółtych i czarnych. Co mi oni tam. Swój naród trzeba uszanować, kolego. I szanuję. Ot, ryczy mi nad uchem, taka go mać, a w mordę mu nie dam. - Jeśli on nie ksiądz, to dlaczego... - A chuj go wie. W Wariatkowie może być i tak, i siak, i i inaczej, i ani trochę tak, jak trzeba, albo jeszcze inaczej. Ja na przykład widzę podwójnie, a bywa, że potrójnie. Ot, ciebie widzę potrójnie. Dla mnie masz trzy twarze. Trzy pary oczu, trzy nosy. Wszystko takie same. Ale trzy razy więcej niż trzeba. Ja wiem, że ty faktycznie jesteś taki sam człowiek jak i ja. Ale popatrz w lustro i... sam mam dwie gęby, dwa kulfony, cztery gały... Śmiać się chce, co? Jak w wesołym miasteczku. Tak i myślałem: wesołe miasteczko, kuchnia felek. Ale to dobre na raz! No na dwa albo trzy, jak kto zagustuje. Ale nie na wieki wieków amen! Nie przyzwyczaisz się, człowieku. Za cholerę. To gorsze niż głowa, bo widzisz, głowa jak łupnie, to wyć się chce, ale wiesz, że łupnie i szlus. ; Potem masz fajrant. A to cholerstwo... Dlatego lubię patrzyć w gołą ścianę... Wtedy tylko zygzaki takie poskaczą i cześć. Dwa lata mi to leczą, skubańcy. Myślisz, że się coś poprawiło? Ja ci powiem, kogo tu wpudlą, to zdrów on na świat boży już nie wyjrzy. - Nie mów, człowieku. Sam chwaliłeś. - A co mam robić? Bo i prawda. Jak na wykańczalnię, to nie jest tu jeszcze tak źle. Na głowę ciut-ciut pomogli. Dawniej, gdyby mi tak ryczał bez zmiłowania, toby mnie ze trzy razy czoło łupnęło, a teraz, odpukać, nic. Miechy to on ma, cały dzień tak potrafi. Jak ochrypnie, to wody się napije i dawaj. Pannie Świętej to już pewnie bebechy, za przeproszeniem, się przewracają. Po łacinie też zasuwa, jak mu przyjdzie ochota. Kredo inunumdełum i takie tam inne. - Skoro zna kościelną łacinę, a jest całkiem jeszcze młody, dałbyś mu trzydziestkę?, to niemożliwe, żeby nie miał nic wspólnego z kruchtą. - A, bo widzisz, on nie jest ksiądz, ale mówią, że sposobił się na katabasa. I coś mu tam nie wyszło. No, popapraniec jakiś. Ja ci powiem, oni wszyscy powinni być nie tego, przynajmniej ci, co żyją bez kobity, bo jak długo można? Aż dziw, że ich w Wariatkowie tak mało. Jest tu jeden prawdziwy ksiądz. Ale taki cichutki, jakby go wcale nie było. Nikomu nie dokuczy, jak ten zapiewajło... Jest na czwartej sali, kulturalny człowiek, dobrze zagrywa w pokerka. A był i drugi ksiądz, zakonnik jakiś czy misjonarz, kto go tam wie, ale wypisali go niedawno. - Śpiewać śpiewa - powiedziałem - ale oczy to ma mętne... Jakby w środku spał. Pewnie tak z żałości ryczy, że obudzić się do życia nie może. - E, jemu tak dobrze. A życie jak życie, komu dopisało, komu nie. Dla niejednego życie tutaj lepsze niż tam, skąd go zabrali. Trafić do czubków dla poniektórych to wielki fart. Różni tu siedzą przez różne różności. Przez baby, wódę, politykę, białe myszki, wojnę, manko, Oświęcim, Bóg nie wie co. Mają z głowy cały ten bardak. Albo im tu źle? Kto im co więcej złego zrobi? Stuknięci to stuknięci. Jest marka ochronna na całe życie? Jest. Mogą im nakichać. Zapiewajło ma fart, ot co! Ty też potrzebowałeś fartu, kolego, to go i masz. Sami tu bywają szczęścia rze. Tylko mnie nic z tego... Albo takiemu, co ma garb. Stracił rękę czy nogę. Z dziurą w głowie to ja już zawsze będę szmelc... Rany boskie! Ktoś musi mu zamknąć japę! Jak za dwie minuty nie przestanie odprawiać tych nieszporów, to w mordę go strzelę... - A słyszałeś kiedy ryk osła? Nikt tak rozdzierająco nie pozdrawia Pana Boga. W gaju oliwnym, w Afryce. Żadne stworzenie tak nie potrafi głosić chwały bożej. - W Afryce słyszałeś?... Dobry jesteś, ale nie ze wszystkim. Narwiesz się na lepszych. Znam tu dwóch takich, co byli na Księżycu, żeby wyprzedzić ruskich. Pierwsi polscy lunonauci. Flagę naszą zatknęli. Mówią, że amerykańskiej wcale nie było, ani dudu. Więc zrobili w konia Amerykanów, którzy przez żywe obrazki, telewizyjny pic i fotomontaż chcieli zrobić w konia cały świat, co im się poniekąd udało. A faktycznie na tej księżycowej gąbce czy pumeksie stoi tylko nasza biało- czerwona, co ją tam na lancy zatknęli. Fest chłopaki. Jeden jest Polak spod Skierniewic, a drugi Cygan, ale nasz Cygan, polski, gdzieś od Kwieka rodem. Nic innego nie robią, tylko żrą się jak pies z kotem. Z tej przyczyny to jednego, to drugiego pakują na obserwacyjną, żeby trochę ochłonęli w pasach, jak na kosmonautów przystało. Co tam Afryka, z nimi pogadaj, kolego, może się czegoś nauczysz. Git? - Przestań mi opowiadać pierdułki z domu wariatów! Dobre u cioci na imieninach!... - syknąłem urażony do żywego. - A! - zawołał Jasieńku i znacząco przymrużył oko. - Symulancik, co? Ja ani mru- mru, kolego. Trzeba było mi od razu dać cynk. Więc pomogliście w rozwoju gospodarki państwowej, obywatelu? Tysiączki z rączki do rączki? I dekujecie się, co? - Akurat! Choćbyś do rana myślał, to i tak nie zgadniesz. Nie pojmujesz nic a nic z tego, co się wokół ciebie dzieje... W zasięgu ręki, oczu, słuchu, właśnie tu, na tej karmazynowej sali... Wiem, boli cię głowa, to okropne. Ale ty nic nie widzisz, człowieku, choć otrzymałeś dar potrójnego widzenia!... Rozszczepiania syntezy! Na zawołanie objawia ci się wielorakość rzeczywistości; wielojakość i wielorakość zarazem! Przewspaniały dar. Kraina olśnień i objawień. Widzisz rzeczywistość, historię, przyszłość, co chcesz, en face, w przekroju i od spodu. Niejeden artysta, historyk, filozof, bo ja wiem, fizyk, duszę by za to oddał. Bo tędy droga do genialności! Rozszczepić syntezę i ujrzeć... Ach, mój Boże, i tobie to właśnie dano... Dlaczego? Cóż za perfidia i marnotrawstwo. Człowieku, czy widząc to, czując to, doprawdy aż tak jesteś ślepy? Czy nie widzisz nic z tego, o czym ci mówię, co staram się wyjaśnić, nic a nic? No powiedz, biedaku. - Kiedy ty (mądry jesteś, a mnie głupio... - Niech ci nie będzie głupio. Jesteśmy przyjaciółmi. Mów szczerą prawdę. - Szczerze? - Oczywiście. Całkiem szczerze, jak brat bratu. -. A uszanujesz mnie? - A czyż ja ciebie nie szanuję? Przecież cierpisz, człowieku, jak mógłbym cię nie szanować. - To w porządku - mrugnął Jasieńku i spostrzegłem, że ma pot na twarzy. - Ja nie wiem... co ty tam widzisz, ale ja od spodu widzę tylko majtki. Różowe przeważnie... - zacukał się. - Tak. A właściwie to lubię-czarne. Nie figi, z koronką. Prawdę rzekłszy. "Fiat voluntas Tua... sicut in coelo et in teerraa..." Niedoszły kapłan z bożej łaski wzniósł w górę ręce zawodząc na cały głos, jakby stał za nim wszystek naród od pomroki dziejów: husaria i panowie szlachta, chłopy w siermięgach, baby w chustach, nieszczęsny król Jan Kazimierz, hetmani polni i koronni, kontusze, delie, pasy słuckie, zagubiona w ścisku trumna pana Wołodyjowskiego, Sobieski i Marysieńka, Tadeusz Kościuszko, co przysięgę ..składa, król Staś zdejmujący koronę, wszyscy, co służyli Bogu i Ojczyźnie, całe nasze Millenium! Plus korpus dyplomatyczny ościennych mocarstw i co nieco sprzedawczyków w gronostajach. Śpiewał tak potężnie, że pojawiły się inne cienie, mignął Mochnaeki, Lelewel w letargu pogrzebany, Traugutt, wzgardliwy margrabia, czamary, czarne suknie, czarne broszki, czarne korale, czarne krzyżyki, czarne oczy, Norwid wrzucony do wspólnego dołu, zachrypły Stefan Starzyński, szkielecik w panterce, my ze spalonych wsi i reszta tłocząca się w kruchcie, a nawet Mieszko przed samym ołtarzem ze słowiańską frasobliwością drapiący się w głowę - czy warto się w to wszystko wdawać. "Sicut et nos dimittimus debitoribus nostris..." A przecież śpiewał to dla nas, wariatów, i dla nas, wariatów, odprawiał to nabożeństwo z takim przejęciem, aż nabrzmiałe żyły oplotły mu szyję, a twarz oblała purpura i lada moment zetnie go z nóg apopleksja, tylko nie wiadomo - z ekstazy nad chwałą Rzeczypospolitej i Królowej Korony Polskiej czy z rozpaczy nad narodowym nieszczęściem, nędzą i głupotą? Powiódł po nas wybałuszonym okiem, lecz apopleksja go nie tknęła, bo i nie mogła tknąć, to tylko ja pod wrażeniem chwili zapomniałem, że chrześcijaństwo jest religią pocieszenia. "Sed libera nos a maloo..." Kończył triumfalnym głosem. I pociesza nas, dzieci boże. I my się pocieszamy. I trwa to wieki całe, od kolebki do mogiły, od świta, w kołowrocie nędzy, cierpienia, niewoli, powietrza, głodu, ognia i wojny. A my w tym wszystkim, choć komu innemu dawno by obrzydło, latamy jak w swoim żywiole, my Polacy, wolne ptacy. Nas nic nie zmoże. Panienka Święta dopomoże. "Aaaaamen..." Skończył. Wtenczas pomyślałem, że mu wygarnę. Mógł sobie wierzyć, w co chce, jego wola. Na czyje wyjdzie, przekonamy się po tamtej stronie życia, ale nie miał prawa mydlić oczu wszem wobec ani nikomu w tej karmazynowej komnacie, bo tu chyba nikt nie żywił złudzeń co do dziejów naszych ojczystych, każdy znał się na potędze władzy i potędze zakłamania, na tym, oo gnębiło nas wczoraj, a co gnębi dziś, nikt zatem nie potrzebował kadzideł ani strzelistych adoracji, zza których tak czy owak wyziera umęczona twarz matki ojczyzny, przed którą niegdyś klękał szlachcic cuchnący węgrzynem, a kmieć okowitą, tak jak ty teraz cuchniesz wszystkim naraz i klękasz, gruby śmierdzielu... Bo klęknął na samym środku karmazynowej sali i złożył do modlitwy ręce, wznosząc oczy ku rozmnożonym krzyżom, kratom w oknie, w których tkwił cały narodowy cmentarz, wszystkie te mogiły znane i nieznane, przedwczesne i daremne, nasze żałosne panopticum męstwa, odwagi i poświęcenia. Duma nasza uniwersalna. Leć, nasz orle, w górnym pędzie, Sławie, Polsce, Światu służ!... Świat nie potrzebował. Czy to rzeczywiście tak trudno zrozumieć, że świat naprawdę nie tego potrzebuje? I kiedy tak patrzę na niego, gdy klęczy i modli się żarliwie, myślę z bolesną melancholią, że nikt u nas nie zechce się pomodlić za hreczkosiejów, sklepikarzy, wyrobnice, zecerów, kanalarzy, za wszystkich tych, którzy zwyczajnie albo niezwyczajnie się trudzili, choćby szmuglując słoninę i rąbankę, aby naród mógł przetrwać i żyć, a poeci układać patriotyczne wiersze. Ale on modlił się do narodowych mitów, całej tej rupieciarni, jaka się nawarstwiła z umiłowania wolności, upokorzeń, klęsk, szubienic i daremnego cierpienia. Narody różne miewają historie, nie tylko w naszej straszy, ale mało komu chciałoby się taszczyć przez wieki cały wór poświęcenia i altruizmu. Tak nam się przynajmniej zdawało. Więc do tej potęgi Rzeczypospolitej, do tej chwały wiekuistej, wznosił modły przed ołtarzem z krat, a wokół na sarkofagach leżeli niemi świadkowie, zakuci w kamień szacunku dla spraw ostatecznych. I była cisza w karmazynowej katedrze. A w środku ciszy on, z odkrytą piersią i szkaplerzem. I kiedy skończył modlitwę za pogrzebanych pod brzozą, kaktusem czy syberyjskim świerkiem, kiedy wszystkim, gdziekolwiek spoczęli, powiedział: requiescat in pace, i dźwignął się z kolan, jakby to on uratował majestat Rzeczypospolitej, nie zdzierżyłem i postąpiwszy ku niemu wyrąbałem mu prosto w oczy te słowa, które już dawno paliły mi się ogniem pod czaszką: "Już więcej nie wierzę Ani w działa, ni w husarię, W zbroje, ni w pancerze..." Milczał i patrzył na mnie z wielką uwagą. A ja rąbałem dalej, wdzięczny poecie, który przyszedł mi w sukurs i takie słowa zostawił, zanim rozbił się o bruk Manhattanu, chciałem, aby słyszeli je wszyscy na karmazynowej sali, z księciem i Dziadkiem włącznie, z Wacuchną i Jasieńkiem - Rozkwitały-Pąki-Białych-Róż, wszyscy, co do jednego, ..już więcej nie wierzę!", krzyknąłem w ich wieczystą głuchotę i wyłożyłem do końca wszystkim wokół wraz z Orędownikiem wpatrzonym we mnie: Padłem krzyżem, zapłakałem, Złożyłem koronę i pas słucki przewiązałem Na żałobną stronę. Zaledwie przebrzmiał mój głos, podzwonne dla nędzy i upadku Rzeczypospolitej, dla naszej szlacheckości, która dogorywa w konwulsjach po dziś dzień, gdy on potężny, górujący nade mną wzrostem i tuszą, uścisnął mnie. - Witaj, wasza królewska mość. Witaj, synu... Polonia semper fidełis. Wiem, że miałeś gorzki żywot. Pociechę znajdziesz jeno w Krzyżu - i majestatycznym ruchem podał mi dłoń do ucałowania, przedstawiając się skromnie: - Angelo Giuseppe Roncalli... Pacem in Terris. O, Boże święty! Zrobiło mi się słabo. I nagle poczułem, że łzy cisną mi się do oczu. Przecież to wariat! Jakkolwiek by na to spojrzeć - rzeczywisty wariat. Człowiek niespełna rozumu. Chory na umyśle! I zalewa mnie ohydna mieszanina współczucia, strachu i szyderstwa, którym zdrowy rozsądek musi się bronić przed rzeczą tak straszną, jak naocznie spełniające się szaleństwo. I głupkowaty uśmiech zastyga na moim obliczu, niezatarty ślad wyższości rozumu nad obłędem, jeden z tych uśmiechów, które my, rozumni, rezerwujemy dla pomylonych - i on tam jest, i czuję, jak pali mi twarz. A szok trwa. Nie mogę pojąć, skąd ten człowiek się tu wziął! Odkąd tu jestem, już to w sali potępieńców, w karmazynowej komnacie, w nawach korytarza, wpośród tylu ludzi, których widziałem, których poznałem, zdarza mi się spotkać pierwszego wariata! Który mnie uważa za króla, a siebie za... papieża. Gdyby ten nieszczęśnik, kleryk zapewne, zapragnął tylko przeskoczyć wszystkie szczeble kościelnej kariery, bodajby mu było na zdrowie, ambicje ludzkie są nieposkromione. Ale ten uzurpator zapragnął się wcielić w kogoś, kto pozostanie bodaj najpiękniejszą postacią naszego wieku. I dokonał tego w swoim osobistym przekonaniu! Czułem, że dostanę gorączki. Do jeśli on się tu znalazł, jaki krył się za tym zamysł? Zrozumiałe, że prześladownicy zgarnęli całą Międzynarodówkę Mózgów, zrozumiałe, że wskrzesili sporo osobistości przeróżnego autoramentu tworząc Korpus Rezerw Obywatelskich, ale dlaczego wpuścili między nas wariata? I to akurat tak dobranego? Czułem, że gdzieś tu kryje się pułapka, jakieś jj chytrze zastawione wnyki, ale mój lotny zazwyczaj umysł jakby stracił trop, błądził po omacku i gubił się w domysłach. Jednakże mimo wszystko węch mnie nie zawiódł. Skoro zdrowych ludzi, takich jak ja albo wszyscy, których tu poznałem, z jedynym właśnie wyjątkiem, zamyka się w czymś, co ma być szpitalem psychiatrycznym, to jest to rzekomy szpital, kamuflaż i fikcja. Więc zapakowali go tu, aby ratować pozory! Tak jak niewierni podnosili głowę nieszczęśnika na spisie, tak prześladownicy mają koronny dowód na istnienie hic et nunc domu wariatów z rzeczywistym wariatem w środku. Aby pod tym pozorem przeprowadzać wszystkie swoje eksperymenty, zamysły i knowania. Kiedy stało się to dla mnie całkiem jasne, poczułem ulgę i szczerze odetchnąłem, wyplątawszy się wreszcie z sieci podłej przebiegłości. Mogłem zatem klepnąć go po ręce, zamiast składać na niej pocałunek, bo pierścienia nie nosił, i powiedzieć coś, co by wyrażało moją pogardę nie dla niego, oczywiście, tylko dla prześladowników i haniebnych metod, jakimi się posługiwali. I mój krewki temperament kazałby mi to niechybnie uczynić. Lecz refleks, wykształcony w przeróżnych tarapatach, powstrzymał mnie w ostatniej chwili przed taką karygodną chętką. Nie tylko siebie bym zdekonspirował, lecz naraziłbym, co gorsza, tego Bogu ducha winnego człowieka na usunięcie stąd albo i zlikwidowanie. Więc pochyliłem się i pocałowałem podaną mi rękę. I w tym momencie, gdy ujrzałem piegi na skórze, nie wiem dlaczego, przypomniał mi się ojciec, którego nigdy w rękę nie całowałem, bo zarzucił ten obyczaj wobec mnie, choć sam całował chłopską rękę dziadka Antoniego, nie przypuszczałem, że będę to tak długo pamiętać i że mi się kiedykolwiek przypomni. Tymczasem on położył mi dłoń na głowie. - Kto raz nosił koronę na czole, synu, nigdy jej stracić nie może. Tak jak Pan nasz, Jezus Chrystus. Żałuj za grzechy swoje... I pamiętaj, synu... Nil desperandum. Pamiętaj, człecze. Nigdy, przenigdy... Nil desperandum. - Mihi est praepositum in taberna mori - wyznałem bezczelnie, bo coś mnie podkusiło, a nic więcej łacińskiego przypomnieć sobie nie mogłem, ale on to puścił zupełnie mimo uszu, zasłuchany we własne słowa. - Tak, synu. Nil desperandum. Albowiem Polonia es semper fidelis. Czyżbyś o tym zapomniał, wasza królewska mość? - Sanctissime Padre. Polska to jest teraz zaopatrzeniowiec. Polish vodka, Polish ham. Plus węgiel, Wasza Świątobliwość. - Klęknij... - szepnął. - Klęknij, synu. Gdy to uczyniłem, wzniósł nade mną dłoń. - Benedicat te omnipotens Deus, Pater et Filius, et Spiritus Sanctus, Amen. Z wielką twarzą, jakby ogorzałą, uczyniwszy mi prywatne urbi et orbi uśmiechnął się uśmiechem wielkiego szczęścia i dostojnie, w milczeniu wyszedł z karmazynowej katedry, a na sarkofagach podniósł się, jakby długo wstrzymywany, dławiący, rozpasany śmiech. Niektórzy bili się w piersi, niektórzy podskakiwali w pasiakach, nawet książę topił sarkazm w płowych wąsach, tylko Dziadek ani spojrzał na cały ten harmider i trwał wpatrzony tęsknie w królewskie jabłko w swoich dłoniach, w dorodnego jonatana, na pewno nie z wołyńskich sadów, bo i skąd, tylko spod Grójca. Najtrudniejsze jabłko do zgryzienia. Raptem w drzwiach pojawił się watażka z czubem spadającym na czoło, podrzucił go w górę zawadiackim ruchem, jakby miał zamiar wycinać hołubce, i dziarskim głosem zawołał: - Do koryta, panowie szlachta! Nie słyszeliście, że dzwonią?! Obiad!... Zanim zdążył to obwieścić, kilku zerwało się z łóżek i na wyprzódki, popychając się wybiegło z sali, wśród nich młody D., Jasieńku i Wacuchna. Dziadek siedział nieporuszony. Następni wychodzili bez szczególnego pośpiechu, ale na ich obliczach malowała się wyraźna radość i podniecenie, jakkolwiek trzymane w ryzach, jak przystało na mężów stanu, choć odsuniętych od władzy. Tylko książę udawał, że jest zajęty oglądaniem swoich paznokci. Komnata w mig opustoszała i na katafalkach pozostały jeno porzucone koce w odcieniach karmazynu i bieli. Mimo śladów poniewierki pyszne i puszyste, niezwykłe. Jakby wszystko wokół porastał biało-karmazynowy mech. Usłyszałem ciężkie kroki watażki w grubych sołdackich butach. Zbliżył się do Dziadka i energicznym ruchem potrząsnął go za ramię. Wprawdzie nie było to brutalne, lecz samowola może być równie bolesna jak brutalność. Poczułem się tak sprężony wewnętrznie, że starczy bodaj ćwierć obrotu pokrętłem, a sprężyna pęknie i trzaśnie watażkę prosto w ciemię. Tymczasem on pochylił się nad Dziadkiem zaglądając w jego twarz, aż kruczy czub opadł mu na kosę oczy. I zaczął mlaskać! - Mniam, mniam!... Panie starszy!... Mniam, mniam...Obiad!... Mniam, mniam, mniam... - i oblizał Się od ucha do ucha. - Kapustka! Mniam, mniam!... Dzisiaj kapustka!... Bierz pan w troki i chodź. Kapustka!... Mniam, mniam... Patrzyłem tak zdumiony, jakby z każdym "mniam, mniam" grona mojego oburzenia spadały ma wspólnej kadzi, aby zakwasić tę słowiańską kapustę, którą miesimy nogami w doli i niedoli od wielu ładnych lat, trudząc się i starając, przy czym nie zawsze chce nam się dobrze umyć nogi. - Mniam, mniam! - powtórzył. A Dziadek nastroszył brwi. Po czym uniósł w górę jabłko i wskazał na nie palcem. Aż mi tchu w piersiach zabrakło - czy on, watażka, to pojmie, czy ujrzy to samo, co było i będzie, i jest - sad, pola, łąkę i brzozowy las. I nie wiem, czy ujrzał, czy nie, czy też jabłko było dla niego ot, takie sobie jabłko za pięć kopiejek kilo i kwita. Często zwykłych rzeczy człowiek nie dostrzega albo dostrzega za późno. Każdy z nas ma swoją dumę, godną uszanowania. Ale jakże to szanować czyjąś dumę kosztem dumy własnej? W każdym razie kapustę szanujemy obaj z watażką, tylko Dziadek nie bardzo. Ma swoje upodobania, taki uparty. Poza jabłkiem nie widzi świata bożego. - Nie ma tak dobrze!... - watażka pomachał Dziadkowi palcem przed nosem. - Najpierw obiad!... Zupy trzeba, dziadku, zjeść, bo nam skapcaniejesz!... Jabłka nie dasz rady ugryźć, dziadku... Protezy nie dostaniesz, boś ją podrzucił pielęgniarce do torebki, mało się nie posikała... No i widzisz, po co ci były takie figle-imigle? Zachowuj się jak człowiek, to i sztuczna szczęka będzie z powrotem, a tak do depozytu oddana... Mnie tu dokazywać nie będziesz! I słuchaj, co się do ciebie mówi! Dziadek wstał, wyższy od watażki o głowę, spod nastroszonych brwi zmierzył go spojrzeniem, pod którym każdemu by się nogi ugięły, i kategorycznym gestem wskazał mu drzwi - tak wspaniałego "won" nie zdarzyło mi. się jeszcze oglądać, jako reporter miałem znów szczęście uczestniczyć w wydarzeniach o kalibrze historycznym. Cokolwiek by mnie czekało, rad byłem, że tu jestem, oto radość prawego reportera, choćby go obracali na rożnie. Watażka zaś wcale się nie stropił! Ani mu się śniło kłaść uszy po sobie. Podrzucił w górę czub i podparł się pod boki. - Patrzcie go, generał! - zawołał z całym impetem zuchwalstwa, cechującego chmyzów bez czci i wyobraźni. - Co było, to było, ale nie jest! Ja tu jestem generał! I nie będziesz mi tu, dziadygo, rozkazywać! Ja generał, rozumiesz, sklerozo! I potrafię dać ci w dupę ostrogę! Jak nie chcesz po dobroci!... I zamierzał schwycić Dziadka za oszewkę, aby go z brutalną siłą popchnąć przed sobą, gdy ja stałem skamieniały, porażony takim obrotem rzeczy, i - znienacka odezwał się głos, zadźwięczało jedno tylko słowo o potędze dzwonu. - Basta! Watażce czub zjechał na oczy, bo i nim to wstrząsnęło przez zaskoczenie, nie tylko mną. Spozierał spode łba, kto się ośmielił to powiedzieć? Zacisnąłem pięści i byłem gotów, jakby w uszach zadźwięczała mi trąbka, bracie, do bitwy nadszedł czas! Wiedziałem, że nie opuszczę księcia, który - choć sam ostrzegał mnie niedawno przed watażką - odważył się powiedzieć mu basta! A książę zbliżał się z wolna do watażki, swobodnym, pewnym krokiem, z elegancją nabytą przy dobywaniu szabli, rosły, wysoki, z niczym nie zmąconym spojrzeniem i raptem uśmieszek zaigrał pod jego płowym wąsem, aż mnie ciarki przeszły, bo z takim uśmieszkiem od jednego zamachu ścina się głowę. Watażka czuł, że jego sekundy są policzone, bo poruszył się niespokojnie, a jego oczy pobiegły w prawo, w lewo, w prawo, w lewo. I naonczas książę uczynił gest, który począć się może tylko z polskiej tradycji, jak później pomyślałem, bo inaczej byłby nie do pojęcia. Mianowicie, gdy mógł pozbyć się przeciwnika na wieki wieków amen, niewyobrażalnym gestem - zważywszy, co się za tym kryło - położył mu dłoń na ramieniu i rzekł z łagodnością, która jego męstwu prawdziwy przynosiła zaszczyt, choć dla mnie stała się niepojęta i do cna osobliwa. - Szkoda zdrowia, panie Władziu. Damy sobie radę sami. Po czym wziął Dziadka pod rękę, nachylił się i coś mu szepnął na ucho. Choćbym umierał z ciekawości, zrozumiałe, że nie mogłem być dopuszczony do tego rodzaju tajemnic. Może to i lepiej, gdyż mieszanie się do spraw postaci historycznych, do ich wzajemnych porozumień czy konszachtów, nie należy do całkiem bezpiecznych zajęć, bez względu na demokratyczne tradycje, kulturę i szerokość geograficzną. Nawet świadek niemy i głuchy, lepiej, by się miał na baczności. Nie wiem zatem, jakie to słowa szepnął książę, jakiego użył argumentu albo na co się powołał. Ale trzeba było ujrzeć uśmiech Dziadka, który rozjaśnił calutkie pomarszczone jabłuszko jego twarzy, że stało się równie promienne jak rzeczywiste jabłko, królewski jonatan, które trzymał w dłoni. Biograf apoteozujący może mieć pretensje o to jabłuszko zamiast rozpromienionego marsowego oblicza, ale w rzeczy samej to było takie nasze jabłuszko, ścięte mrozem, z pomarszczoną skórką, a wiecheć wąsów wyglądał jak kosmyki siana daremnie osłaniające je od mrozu. W tejże chwili pojąłem, że oto dogadali się dwaj starzy Polacy. Bez surm, frazesów, tromtadracji i wszelkich ceregieli. Uśmiech pod siwym wąsem Dziadka. Uśmiech pod płowym wąsem księcia. I oto watażka, chcąc nie chcąc, znalazł się na marginesie historii. Oni bowiem spojrzeli sobie w oczy i wyminąwszy go, zbitego z pantałyku, ramię w ramię ruszyli za swoim wezwaniem, za błyskiem szabli, na której wyryto: Bóg, Honor, Ojczyzna, a kiedy od czoła doszedł mnie dźwięk trąbki, ruszyłem i ja za nimi w ariergardzie, z obolałym zadkiem mandryla. Nie było dla mnie ważne, z jakim przeciwnikiem mamy się zmierzyć, jakich jest on przekonań, jakiej nacji, jakiej maści, grunt, że Oni Dwaj mnie prowadzili, a ja byłem żołnierzem, nareszcie czymś, o czym marzyłem. Myśleć żołnierz nie ma obowiązku, ma obowiązek wykonywać rozkazy, dlatego jest to ze wszech miar męskie zajęcie, kobiety ze swoimi kaprysami, spod których wyziera zdrowy rozsądek, zupełnie się do tego nie nadają. Jeśli polegnę, cóż, koń mnie: niesie po zielonym, zielonym błoniu, pod moimi nogami, pod moimi kopytami, jeśli polegnę, choć błonia tu z zielonego linoleum, wszędzie gęste zielone "linobłonie", a zadek niechybnie odpadnie mi od kości, lecz szarża idzie dobrze, jak się patrzy, książę i Dziadek przede mną, jeśli polegnę, raz jeszcze pod Raszynem?, raz jeszcze pod Radzyminem?, a czemu nie? Choć kości tamtych bohaterów to już próchno, próchno wieczne, czemu miałbym raz jeszcze nie polec, skoro ani mój naród, ani inne mądrzejsze rzekomo narody nie wymyśliły nic lepszego nad skracanie życia swoich mężczyzn ku chwale ojczyzny, jeśli polegnę, będzie to zgodne z porządkiem rzeczy, z zaszczytną historią, którą wpajamy dzieciom, aby dzieci naszych dzieci wiedziały, co je czeka, gdy błonie umyka spod kopyt, a myśli są nieskładne, choć szarża idzie, jak się patrzy, mimo że ślisko, jeśli polegnę, niewiele brakowało, abym to zrobił już dawno, choćby dla zadośćuczynienia godziłoby się polec, przecież jestem niby to weteranem, który nie zdążył nosić broni, ale gdyby mój ojciec zakochał się w mojej matce o pięć lat wcześniej, zdążyłbym na ostatni dzwonek do piachu w roku 1944 albo 45, z całą gromadą moich rosyjskich, polskich, angielskich, amerykańskich i - choć dobrze im tak, bo na to zasłużyli - niemieckich kolegów, na tym błoniu, na tym wypucowanym błoniu depcze się po kościach i zgniłych trupach, dlatego się potykam, a oszalała trąbka chrypi w głębi mojej czaszki: bracia, do bitwy nadszedł czas! i dlatego bucha smród z czeluści, w jaką się pogrążają książę i Dziadek, którzy prowadzili szarżę po śliskim błoniu bez zmrużenia oka, nie bacząc, że wokół się poniewierają czaka, maciejówki, hełmy nad brzegiem Bzury i zwęglone kominiarki czołgistów, przemknęli kłusem wśród tego świętego rupiecia, a teraz drobnym truchtem spuszczają się w dół, a ja za nimi, jak każe obowiązek. Błonie się kończy, to widzę, zaczyna się strome zbocze, ściągam cugle, aby nie skatułać się na łeb, na szyję, lecz to nie zbocze, tylko schody, na chwilę serce mi zamarło, że obaj runęli w przepaść, gdy książę i Dziadek raptem znikli mi z oczu, ale teraz widzę ich w dole przed sobą, a za mną, oglądam się, błyszczy kwiecie i nic już nie widać na błoniu prócz lśnienia, a dziewczyna jak malina idzie ze strzykawką, szarża skończona. Chciałem polec, nie poległem, nie sądzone mi pole chwały, ktoś to znów zrobił za mnie, bo od kogo wraca ta znużona dziewczyna ze smutkiem w oczach, niosąc strzykawkę pełną krwi, więc ktoś oddał życie, a ja mam na pamiątkę tylko poobijany tyłek, wprawdzie spuchnięty bardzo, ale więcej nic: "śpij, kolego, w ciemnym grobie, mech się...", łzy mnie dławią, nie kończę, rozgniatam je kułakami i schodzę w czeluść, bo już książę z Dziadkiem nikną za zakrętem. W tejże chwili pośliznąłem się, grzmotnąłem o schody i zaimprowizowałem zadkiem po stopniach niezapomniane staccato, coś jak impromptu na ksylofonie, bo schody były z drewna na szczęście, a wyślizgane, jakby wędrowały nimi pielgrzymki do Grobu Pańskiego. To przez te łzy tak się pośliznąłem, wzrok mi zaćmiły, z czego wniosek - nie trzeba płakać nad historią, bo tym. mocniej kopnie cię w tyłek. Pozbierałem się na podeście i przezornie, trzymając się tym razem poręczy, jąłem dalej zstępować w głąb czeluści, zaiste w wielką- niewiadomą, bo książę i Dziadek całkiem przepadli mi z oczu, nie zwróciwszy krzty uwagi na łomot, z jakim spadałem. Widocznie zagłada ariergardy, do której omal nie doszło, nie miała dla obu wodzów żadnego znaczenia, bolesne to było, lecz prawdziwe, wierny żołnierz ginie, a dowódca ani spojrzy na to, i słusznie, ostatecznie dowódca od tego ma żołnierzy, aby wiernie ginęli i kropka, unika w ten sposób przyszłych kłopotów z nadmiarem weteranów, którzy będą wisieli u państwowego cycka. Czeluść była okropna, światło mętne z brudnych żarówek, choć tu kagańce winny płonąć albo łuczywo smolne, mury grube z wypalanej cegły, spojonej na wieki całe, jak w średniowiecznej katedrze, sklepienie niskie, nawet ja, choć mi daleko do Walgierza Udałego, muszę się troszczyć o własne ciemię. Dalibóg, nie wiem, dokąd schodzę, w podziemia Wawelu?, bo może Dziadek chce się położyć w przynależnej mu krypcie, w lochy Watykanu?, bo z czeluści dobiega dudniący głos Papy Samozwańca: Gloria Tibi, Domine!, a może zaiste w głąb katedry św. Jana, gdzie śpi pewien pisarz, który naopowiadał Polakom, do czego są zdolni, gdy wywiną szablą młynka. Więc nie wiem, dokąd schodzę śladem Dziadka i księcia po stromych schodach, do jakiego narodowego sanktuarium, tchnącego chłodem, wilgocią i pleśnią, gdzie spoczywają zmurszałe korony, buławy i buńczuki, zmurszałe kontusze, zmurszałe sukmany, zmurszałe sztandary, a nad nimi unosi się odór sanctitatis, męstwa i chwały, i słowiańska woń kapusty. Bo właśnie ta rodzima woń coraz intensywniej tchnie z sanktuarium i świerzbi w nosie, schody się kończą, otwiera się długa i ponura krypta, pośrodku stół zamiast grobowca, puste ławy pod ścianami i troje drzwi w trzy różne strony, sam nie wiem, od których zacząć, gdzie szukać Piastów, a gdzie Jagiellonów. Zaglądam w pierwsze drzwi: wychodek!, bardzo to dziwne, że akurat w takim miejscu!, zwykła u nas przesada z dbałością o higienę, choć przyzwoicie brudny, jak każe tradycja. Otwieram drugie drzwi: myjnia!, zlewy, zmywaki, sterty talerzy, nic nie rozumiem, urządzać knajpę pod auspicjami Orła Białego i majestatu Rzeczypospolitej to dobre na emigracji, my nie powinniśmy tego robić nawet za dolary. Wyziera ku mnie łysy gnom, pomywacz nie dopuszczony do pańskiego stołu, cała jego czaszka lśni, tylko za uszami ma trochę siwych piórek. Przycupnął na taborecie z miską na kolanach, uśmiecha się do mnie z wręcz nieczłowieczą, niezwykłą pogodą, na którą stać tylko krasnoludki Walta Disneya, i wskazuje mi łyżką, dokąd mam iść. Teraz już słyszę odgłosy uczty - udźce, combry, półgęski, podlewane węgrzynem, całe to słowiańskie obżarstwo, wbijanie kołdunów w narodowy kałdun. Ale zatrzymuję się pośrodku krypty tknięty dreszczem, który mi przebiegł po grzbiecie, rozpoznałem bowiem pomywacza, choć przywdział szary i zgrzebny fartuch zamiast-obcisłej czerwieni, choć ma łysinę zamiast czapeczki z dzwoneczkami, a łyżkę miast kaduceusiza. Więc tutaj przycupnął nasz jedyny narodowy świątek, niesprawiedliwie nie wyniesiony na ołtarze, mądrzejszy od wszystkich błaznów Szekspira. Ten, ten, w zgrzebnym fartuchu, łysienieńki gnom, który zaglądał pod podszewkę potęgi i chwały, co płaszcz królewski skrywa, a czymże on podbity? Aby się na tym znać, trzeba coś wiedzieć również o magnackich szubach albo o wszach na kożuchu, trzeba być au courant całej narodowej garderoby, wtenczas się rozumie albo się przeczuwa, że kiedyś może nie być ani potęgi, ani chwały. A narodowa kadź mącić w niej czy nie mącić, bez różnicy, będzie stała gorzka do wypicia i starczy dla wielu pokoleń. Ten łysy gnom potrafił kłaniać się władzy tak, aby jej w pięty poszło, szkoda, że żadna władza takiej kuracji nie uznaje. Więc dawno ogłosił żałobę, dzwoneczki cisnął precz i przywdział fartuch zgrzebny. Epoki się zmieniły, więc i rekwizyty się zmieniły, ale nic więcej. Mój Boże, zawsze zmywał po nich brudy, więc czyni to do tej pory - z prawdziwego powołania. I został mu tylko uśmiech, ale daj nam Boże dorobić się takiego u-śmiechu, bez jego dzwoneczków, które przebrzmieć nie mogą, chyba nigdy byśmy się nie dorobili. Nikt nie urodził się po to, aby wprawiać króla w dobry humor, zwłaszcza że król na ogół bywa w dobrym humorze właśnie wtedy, gdy naród jest w .złym, co się dla królów nie najlepiej kończy, jak świadczy historia nie tylko starożytna. Niezdrowo, kiedy król i naród są w równie dobrym humorze, bo wtedy ktoś jest głupi. Zadowolony z siebie król z zadowolonym z siebie narodem dopuszczają się największych głupstw, jakie można sobie wyobrazić, a więc i największych zbrodni. Jeśli cokolwiek mądrego i pięknego zrobiono na ziemi, zawdzięczamy to ludziom z siebie niezadowolonym. I tylko w tym winna panować zgodność między królem a narodem, w obopólnym niezadowoleniu z siebie samych, a nie z siebie wzajem. Może tak ongiś i w Polszczę bywało. W najświetniejszych czasach mieliśmy najsurowszych krytyków Rzeczypospolitej. Co było, to było. Mniejsza, królów diabli wzięli. Wszystko to anachronizm, gdy zaczynają rządzić komputery, a my, tacy jak ja i ten królewski łysy błazen, schodzimy do podziemia. Świat jest serio, więc nie ma dla nas miejsca. Między te pulpity, między te reaktory, spektrometry, spektrografy, akceleratory, synchrotrony, komputery nie wśliźnie się żaden błazen, bo i po co, cóż by robił wśród sterylnie przyodzianych dżentelmenów, którzy w głowie mają precyzyjnie skonstruowany kod, klucz do mechanizmów techniki, polityki i władzy. Mogą w każdej chwili przenicować całe nasze życie, o czym żaden błazen nie zamarzył. Na to trzeba być uczonym, który szybciej przemaceruje nasz ziemski świat, zanim trefniś zdąży to skomentować. Nic dziwnego, że sam się wycofał na emeryturę i w narodowych podziemiach, które służyć mogą za przeciwatomowy schron, siedzi i wcina miskę soczewicy, którą mu z łaski przyznano. Świat poniechał nas, swoich błaznów, i żadna w tym pociecha, że drogo za to zapłaci. Być może rachunku nie będzie miał kto pokwitować, w imieniu ludzkości uczyni to karaluch, z którego zrodzą się nowe karaluchy i będą się pienić z pokolenia na pokolenie. Uczeni powinni zawczasu zakodować w mózgu karalucha pamięć o człowieku, aby w ten sposób przynajmniej zachowało się testimonium naszego istnienia. Tak myślę patrząc na dorodnego karalucha, który wylazł ,na stół i porusza czułkami. Drzewiej nadałby się na polewkę, jako przyprawa do ostrych sosów, ale gusta się nam zmieniły i dzisiaj zachowujemy go do wielkich przeznaczeń. I gdy tak stałem medytując pośrodku krypty, raptem ktoś otworzył na oścież biesiadne wrota. Spodziewałem się szlachcica, któremu kurzy się ze łba, tymczasem drobnym kroczkiem wyszedł stamtąd, z głębi wrzawy, brzęku mis i gęstych woni polewek i kapusty, całkiem niespodziewany w tych okolicznościach markiz de Sade. Nie mogłem wyobrazić sobie, co robił na naszej uczcie narodowej, ale mogłem pojąć, dlaczego ją tak spiesznie opuszczał. Nie nauczyli się Francuzi gustować w naszym menu, a my we francuskiej miłości, z obopólną stratą zapewne, zamiast erotyki braliśmy od nich Napoleona stając do usług i co w tym była za przyjemność? Markiz de Sade na polskiej uczcie narodowej!] To niemal stypa i Dziady. Co to będzie? Nic nie będzie, bo markiz właśnie stamtąd wyszedł. Niełatwo tracę kontenans, więc maskując zaskoczenie skłoniłem się głęboko i pozdrowiłem go szczerym sercem: Bon jour, mon estitoable ami. Lecz on jakby mnie nie dostrzegł w półmroku, bo tym swoim drobnym kroczkiem postępował dalej, zgarbiony i smutny, nie odpowiedziawszy na mój ukłon i moje pozdrowienie. Zapewne moi rodacy nie zważając na to, kogo goszczą, tradycyjnie pozwolili sobie wobec niego na zbyt wiele dręcząc gościnnością, która cudzoziemców wprawia z reguły w popłoch i osłupienie. Ta polska odmiana sadyzmu nie zna granic, o czym się właśnie przekonał, dali mu niezłą nauczkę, szedł biedak na miękkich nogach. Z pewnością doprawili jadło i gorzałę musującym bełkotem o Marysieńce, Place Pigalle, Sekwanie, Luwrze i francy, tudzież o Pere Lachaise, Jenie, Austerlitz, Wagram, Yerdun, maąuis, AK, Westerplatte, de Gaulle u, Edith Piaf, sercu Chopina i podwiązkach George Sand, co normalnego, wiecznie z siebie zadowolonego francuskiego mieszczucha guzik obchodzi, najwyżej podwiązki i de Gaulle, a biednego markiza zupełnie nie mogło satysfakcjonować jako podnieta do konwersacji, która winna być sztuką wdzięku i mądrości, a nie słowiańskim braniem na męki półżywego człowieka, który miał pecha, że urodził się cudzoziemcem. Biedaczysko, musiałem mu to wynagrodzić. - Monsieur le marquis! - zawołałem z otuchą. Lecz. on powłócząc nogami, iście somnambulicznie, jął się wspinać na strome schody i ani na mnie spojrzał. Tak mu dogryźli w dobroci serca. Ale bo też cudzoziemcy, zanim się do nas wybiorą, powinni wiedzieć, że my wzajemną do siebie nienawiść rekompensujemy nieprzebraną miłością do nich, cudzoziemców, a miłość jest zawsze niebezpieczna. Byłoby przyzwoicie poinformować ich o tym, bo wtedy każdy cudzoziemiec wychodziłby u nas na Grzegorza Dyndałę, sam tego chciał i kwita. Biedny markiz ze zgarbionymi plecami wspina się po schodach, tak mi go żal, tak mi go żal doprawdy. Dlaczego ten człowiek, chcąc nie chcąc, wciąż cierpi, poniewierany, przeklinany, dobijany kołtuńską pogardą. Uciekł wreszcie od swoich, aby złapać trochę powietrza, a tu go na ucztę zapraszają, na której gościnność kością w gardle staje, więc znów ucieka po schodach, on - honorowa persona - ucieka z naszych narodowych podziemi i od naszych narodowych tradycji byle dalej, bo nasze narodowe aberracje w najbardziej sfiołowanej głowie się nie mieszczą, a cóż dopiero w mózgu francuskiego racjonalisty, choćby był z upodobań fantastą, chimerykiem i wizjonerem. Nie powinien był tu w ogóle przychodzić, skoro zapomniał, że ostatnia dobra polska uczta była u Wierzynka, choć to też pewnie legenda, ostatni z mitów staropolskich, który ma szansę się ostać, odkąd nasza kuchnia spsiała na amen. Markiz znikł za załomem schodów, a ja zostałem sam z karaluchem, który wygrzewał się na stole w promieniach żarówki zwisającej ze stropu, choć pewnie zamierzał co innego niż wygrzewanie się, bo karaluchy nie zanoszą słońca, jak wiadomo. Ale to był widać karaluszy perwersiak, masochista, podstawiający swój grzbiet pod ileś tam rozproszonych watów. Sądząc po skłonności do wygrzewania się była to ani chybi samiczka, panie wolą oddawać się ciepłu, słońcu, higieniczniejsze to, niż mężczyznom. Bardzo zgrabna i kształtna karaczanka, połyskliwa la cucaracha, powinna zapamiętać, że z taką sympatią myślał o niej człowiek... Raptem znów uchylały się drzwi tam, skąd dobiegała wrzawa wierzynkowej uczty, i zjawiła się kobieca postać w bieli. Spodziewałem się ujrzeć śniade liczko Esterki, która wymknęła się z ciżby biesiadników, aby łyknąć nieco powietrza, jej niezapomniane oczy, wielkie i wilgotne. Ujrzałem jednak, niemałe przeto było moje zdumienie, słowiańską twarz, pyzatą i kurnosą, krzykliwe jagody burakiem malowane, gamratkę jakąś, zamiast róży Saronu. Ślepka miała zmrużone, ruchy gminne, maniery obcesowe jak plebejska księżna, a głos jazgotliwy, którym to głosem od razu na mnie natarła z nieposkromioną swarliwośoią, tak, że moje grzeczne odpowiedzi gubiły się w jej jazgotaniu. Ona do mnie: - Czego tu stoi? - Ja do niej: - A bo stoi. - Obiad jadł? - Nie jadł. - To czego tu stoi? -J A bo stoi. - To niech nie stoi, bo to nie wesele, tylko j idzie jeść! - Kiedy nie chce jeść, woli postać. - Tu nie ma, co woli, co nie woli, tu musi jeść i kwita! - Musi to na Rusi, łaskawa pani. - No, jak woli w pasy, to proszę bardzo... - Chromoli pasy. Co woli, to woli. Z karaluchem woli gadać niż z panią... I tyle! Zanim zdołałem temu zapobiec, trzepnęła ze świstem mokrą ścierką w stół, śmierć spadła na rozmarzoną karaluszycę, wdzięczną la cucarachę, wyłącznie z mojej winy. To ja sprowadziłem na nią fatum, nieopatrznie poruszyłem mechanizm losu niezawodny, a tępy i bezmyślny. Dogorywało teraz pod ścierką to piękne stworzenie boże, życiodajne substancje uchodziły spod zgruchotanego pancerzyka, a wraz z nią ginęły wszystkie nie narodzone karaluszęta, którym mogła dać początek, biedna moja powiernica. Daremnie powierzyłem jej pamięć o człowieku, aby przetrwała w jej dzieciach, wnukach, i prawnukach, w całej progeniturze przez miliardy lat. Aby przybysz z morza galaktyk, który kiedyś zabłąka się na Ziemię, mógł stwierdzić poprzez analizę mózgu karalucha, że żyły tu niegdyś również rozumne istoty wyższego rzędu, prawie takie same jak on, przybysz, takie- same bydlaki zdolne do zabijania. Spojrzałem na rozognioną, kurnosą twarz Nemezis - mieczem czy ścierką, co za różnica? Na stole zgasło jedno życie i więcej go nie będzie. - Pani myśli, że to był karaluch? - A niby co? Motylek? - Sama pani nie wie, co pani zrobiła! Zatłukła pani pamięć o nas... - Co takiego? - Rzekłem, a pani słyszała. - Słyszeć słyszałam, ale nie wiem, czego chce? - A tego, że zatłukła pani pamięć o człowieku swoją brudną ścierką! - Akurat, czyściuteńka była, to zmywak, a nie ścierka, a teraz muszę uprać przez to paskudztwo. - Więc pani myśli, że to karaluch? - A on myśli, że niby co?... - Karaluszyca. Słyszała pani kiedykolwiek, że nie wykonuje się wyroków śmierci na ciężarnych kobietach? To była la cucaracha. Samiczka. Ciężarna. Gdzie indziej pieśni o niej śpiewają. A pani ją zgładziła. Tylko kobieta może być tak bezlitosna dla drugiej kobiety... Wtenczas wlepiła we mnie swoje złe oczy i zajazgotała: -A żeż ty świntuchu jeden! A żeż ty knurze! A żeż ty... Z karaluszycą spałeś? To sam jesteś karaluch, moczymordo! Znam ja takich... Wszystko na baby zwalają. A chleją do nieprzytomności. Każdy gada, że przez babę zamknęli go tutaj. A tfu na was wszystkich! - Tupnęła, prychnęła i poszła, zabierając w diabły całą swoją oburzoną kobiecość, ciężkie piersi i rozłożyste biodra. Przez szparę w drzwiach zaalarmowany wściekłym jazgotaniem wyzierał łysy, spocony gnom, dożywający w podziemiach swoich dni Błazen króla jegomości. Odczekał, aż niewieścia furia wyniesie się precz po schodach, po czym mrugnął do mnie i posłał mi uśmiech wtajemniczonych w niezliczone kobiece fanaberie, fochy i kaprysy, jakby znał wszystkie sekutnice świata, które tak mu jeździły po głowie, że wyślizgały ją do czysta. Położył palec na ustach i wśliznąwszy się do krypty, z zaciekawieniem zbliżył się do stołu i zajrzał pod ścierkę. Upuścił ją prawie natychmiast. I usłyszałem jego głos inny, niż można by sobie wyobrazić, bez cienia zjadliwości, która przynależy do jego fachu, i pomyślałem, że to zaiste mistrz nad mistrze, skoro takim łagodnym głosem prawił koronowanym głowom wspaniałe impertynencje. Spoglądając na mnie z uśmiechem rozczarowania i wskazując palcem ścierkę, powiedział: - Pan się pomylił, młody człowieku. To zwykła Blatta orientalis. Zresztą innych u nas nie ma. Zawleczona do Europy w wieku szesnastym. Z rodziny przybyszek, Periplaneta. Proszę popatrzyć - i szybkim ruchem uniósł ścierkę... Cudem dla wiekopomnej misji uratowana karaluszyca, przyczajona w zwojach mokrej gazy, spadła na stół, śmignęła przez zheblowaną przestrzeń i znikła. Tyle ją było widać, co czarną błyskawicę. Odetchnąłem. Był to dla mnie pierwszy dobry znak w tych obmierzłych murach, w jakich mnie zamknięto. Z podziwem spojrzałem na gnoma, wiedza błaznów zawsze musiała być nielicha, ale żeby akurat w takiej dziedzinie? - Dalibóg, pan studiował entomologię? Zagłębiałeś się waść w tajniki... - Och, nie. To z czystego amatorstwa. We wszystkim jestem zwykły amator. Nic więcej. Była to odpowiedź godna jego wielkiego intelektu. Skłoniłem się z uznaniem. A on znów uśmiechnął się łagodnie: - Nie chcę panu odbierać nadziei. Ale pan się również myli co do tego, że karaluch przetrwa. Wielce to nieprawdopodobne, zważywszy że... Mniejsza, nie chcę się wdawać w szczegóły. Z życia biologicznego przetrwa nic plus nic, czyi- nihil. Ziemia to będzie skwarek. - Czy chcesz powiedzieć, czcigodny panie, że nas po to tu zgromadzono... że my... tak jak tu jesteśmy... w tych murach, w tych podziemiach... mamy przetrwać... mamy przeżyć... przenieść tę wielowiekową tradycję... te treści... te impondera... przepraszam, dobija mnie sztampa współczesnego języka, przepraszam, ale taki vir illustrius jak pan przecież wie, o co chodzi... Jesteśmy zmagazynowaną rezerwą mózgów. Prawda to? - Tego nie wiem. Na dobrą sprawę nikt tego nie wie. Nie wiem również, o jaką tradycję panu chodzi, tradycję przemocy czy miłosierdzia? Tę drugą dobijamy na każdym kroku, ledwie już ona zipie. A mogła zaprowadzić nas tam, gdzie się rodzą skowronki. Tak jak czarna tradycja zaprowadzi nas do zbiorowej mogiłki dla pięciu czy ośmiu miliardów takich dorodnych osobników jak pan i takich kurdupli jak ja, bez wyjątku. Tak gadam, ale pan wie i ja wiem, że nic nie przyjdzie z tego gadania. My już dawno nie mamy głosu. Wszystko to fur-da. Najbardziej lubię zmywać statki. A pan? - Chciałbym coś wyznać, ale tylko waćpanu... Bo wiem, że człowiek takiego pokroju... - Niech mi pan nie schlebia. Proch jestem, w proch się obrócę. Nie znam trafniejszej formuły. - A więc to jest pański sekret?! Tak się stajesz równy królom! - Hm... Może i tak. - Ale to nie wszystko. Proch prochem, lecz asan by również mógł powiedzieć o sobie: słowem jestem, w słowo się obracam! - Och, nie. Pan mnie wcale nie zna, młody przyjacielu. Ja tu milczę po calusieńkich dniach. Z nikim nie rozmawiam, bo i o czym tu z ludźmi rozmawiać? Z ptakami, owszem. To inna rzecz. Ale teraz tylko przylatuje gil, a uchylisz okienko, to robi się przeciąg i grypa, niedobrze. Będzie wiosna, to sobie do syta pogadam. Szpaczki będą, dzierlatki, cała familia. A pan, pan mi się trafi! przez czysty przypadek jak ślepej kurze ziarno. No więc co pana gnębi? - Waćpan się nie domyślasz? - Łatwiej czytać w gwiazdach niż w ludziach, przyjacielu. Nie domyślam się, choć mógłbym być twoim ojcem. Więc? Mów zwyczajnie. - Nie chcę żyć - wykrztusiłem. - A to bardzo dobrze. To znakomicie. Dzięki temu zaczniesz żyć na nowo. - Ależ życie to trwoga! Mam dość. - Życie to ty sam i wszystko, co cię spotka. Ty sam, początek i koniec, w tobie się wszystko zamyka. Nic ci nowego nie mówię, bo zapewne o tym wiesz. Ale coś mi się zdaje, że mierzysz każdego swoją miarą. A to gruby błąd. Z tego co najwyżej rodzą się efektowne aforyzmy: życie to trwoga, opowieść idioty, kurzawa nonsensu, człowiek to naczynie zła, ehehe... Gdybyś mógł rozmnożyć się w miliardy ludzi na ziemi i być w każdym z nich równocześnie, to owszem, może byś poznał prawdę o życiu. I przekonałbyś się, że nie ma syntezy. Jest tyle o życiu prawd, ile istnień ludzkich, każdy dorabia się prawdy swojej. Świadomość to nie zapalenie ślepej kiszki, które zawsze przebiega podobnie, nawet z powikłaniami... A jednak każdy psycholog tak w gruncie rzeczy uważa, on się zna na człowieku, tak jak psychiatra zna się na mózgu, o którym wie tyle, że mieści się pod czaszką i sporadycznie robią się na nim guzy. Ale psychiatra na to, czego nie wie, ma zawsze odpowiednią pigułkę. Masz, przyjacielu, w oczach wielką ilość fenactilu. Albo innego oszałamiającego świństwa. Poczekaj, aż zmniejszą ci dawkę, wtedy pogadamy. Bo widzisz, trudno mówić o życiu, kiedy człowieka wpakują w chemiczny kaftan bezpieczeństwa. Na razie się nie martw. Zobaczysz, skowronki przylecą, będziesz myślał inaczej... - Waść duby smalone prawisz! Nie mogę pojąć, co tak niezwykły człowiek, tak światły mąż, może mieć ze zmywania garnków i kiblowania w podziemiach cuchnących kapustą? Co może mieć za przyjemność z takiej zafajdanej egzystencji?... Ja bym miał dość odwagi, żeby ze sobą skończyć. - Może byś i miał. Oj, raptus jesteś. W tobie ta polska krew nic, tylko kipi. Ale tutaj dadzą ci dobrze na otrzeźwienie. Bo widzisz, trzeźwość życiową i polityczną oddaliśmy w pacht naszym sąsiadom, aby nasza polska dusza mogła sobie hasać do woli po najdzikszych manowcach romantyzmu. Dziejów naszych brewerii nie spiszesz na wołowej skórze. W swoich oczach byliśmy zawsze wspaniali i tragiczni, w cudzych pozostajemy głupi, narwani i śmieszni. Owszem, mamy swój wdzięk. Gest, fantazję. Cudzoziemki na to lecą, owszem, a cudzoziemcy wykorzystują nieraz naszą odwagę, jeśli akurat jest na nią zapotrzebowanie. Na co dzień go nie ma i chwała Bogu, bo rozwłóczylibyśmy swoje romantyczne kości po całym świecie i zostałby po nas malowniczy rezerwacik w okolicach Tatr i Krakowa. Świat ma na co dzień tylko jedno zapotrzebowanie, pracę. A czyż my umiemy pracować? Przecież to nie nasza specjalność. Czy my rozumiemy pracę? W jaki sposób mielibyśmy nauczyć się. tej mądrości? Skoro my nie pracujemy, my się wciąż na coś porywamy... Polak nawet jak robi garnek, ma świadomość, że porywa się na wiekopomne dzieło, no i garnki wychodzą mu dziurawe... Pan ma z trzydzieści pięć, może czterdzieści lat, i potrafię się domyślić, co panu zdarzyło się przeżyć, z pana bardzo kochany chłopiec. Ale czasem myślę, że nie byłoby źle, gdyby cały naród przeszedł przez taki przybytek jak ten. Przydałoby się cna przyszłość... - A moja egzystencja? - Cóż ty od niej chcesz? Kto cierpliwy, ten szczęśliwy. O życiu, przyjacielu, wiem tylko tyle... Dopóki żyjesz, masz przed sobą niezliczone, niespodziewane i nie-przeczuwane możliwości. Masz wszystko. Umrzesz, nie masz nic. - Możliwości? Mam dość padania na pysk! - Padniesz, to i powstaniesz, od tego jesteś człowiekiem. - Tak w koło Macieju? Mordą w rżysko i do góry? Padać i wstawać? Usque ad finem?... - Ad mortem, przyjacielu. Właśnie tak. Usque ad mortem. - Po jaką cholerę? - Bo życie jest tego warte. Tak, tak, przyjacielu. Trzeba żyć, trzeba jeść. Bez jedzenia nie ma życia. My tu tak gadamy jak u Pana Boga za piecem. Nie ma tak dobrze. Bo ty, przyjacielu, naraziłeś się, zapamiętaj. Wiesz, z kim zadarłeś? Z naszą Wandzią, sprzątaczką. Nieładnie mówić źle o kobietach, ale jak znam tę klępę, zaraz ściągnie ci na kark pielęgniarza. Bo widzisz, lekarek tu mało, na cały pawilon tylko dwie, więc troska o pacjentów przeszła właściwie na sprzątaczki. Bądź dla nich grzeczny, przymilny, jeśli trzeba, bo inaczej marny twój los, życia tu mieć nie będziesz, zajazgoczą cię na śmierć. Widzisz, one tu takie marne grosze zarabiają, a oblicz kiedyś, ile metrów kwadratowych linoleum mają co dzień do wypucowania. Tam na górze wszystko się lśni... Gdyby ordynator miał tylu lekarzy, co sprzątaczek, chory czułby, że się go leczy, a tak ma wrażenie, że jest Bóg wie gdzie, albo się go omiata, albo się nim pomiata, od rana do wieczora. O, słyszysz? - podniósł palec w górę. - Już świergoli nasza synogarliczka. Zwabiła ci na kark krogulca! Zmykaj, bracie, pókiś cały! Chodź! - wziął mnie pod ramię. - Zaprowadzę cię do stołu... Widok, który się przede mną otworzył, gdy gnom z rozmachem pchnął na oścież drzwi, wielkim był dla mnie zaskoczeniem. Nie była to uczta ani biesiada, ani coś na kształt bachanaliów, ani obiad pod zrozumiałą szerokością geograficzną. Było to kłębowisko cuchnące potem i zajadłością, Kana Galilejska pod nawisłym stropem, zamknięta w grubych, mrocznych murach. Obszarpańcy, którym nigdy kontusz się nie śnił, a gdzieżby płaszcz z gronostajów, ćpali, mlaskali, siorbałi z misek, przyodziani w pasiaki o barwach polskich, żydowskich, rosyjskich, barwach wszelkich możliwych narodów, tłoczyli się, gnietli, popychali przed ławą, na której w kotłach i kociołkach, i wiadrach parowało żarcie - w najgorszych wspomnieniach wojennego głodu nie widywałem na twarzach takiej oskomy, takiej zapiekłości i zaślepienia, takiej do żarcia tęsknoty. A nad tą ciżbą, nad kotłami z zupą i kapustą stał Papa Samozwaniec ze wzniesionymi dłońmi, z okiem wybałuszonym i ryczał: Gloria Tibi, Domine!... Stałem jak wryty... Jako fantasmagoria to by było do zniesienia, bo fantasmagorie się kończą, ale jako rzeczywistość to było straszne. Od tego kłębowiska, od tej Kany Galilejskiej, którą pierwszy raz ujrzałem na oczy, powiało na mnie trwogą wiekuistą. Czułem, że ta obłąkańcza ciżba chce mnie wessać jak swego. Bił od nich odór szaleństwa stężony ponad wszelką wytrzymałość. Jeden obłąkany może budzić litość, awersję czy śmiech, ale mrowie obłąkanych to jest taka groza, aż serce w pięty ucieka. Rzuciłem się do drzwi, ale gnom mnie powstrzymał. Miał wielką siłę w ręku, a ja byłem wychudły i słaby. Objął mnie w pasie i obrócił twarzą do ciżby, abym patrzył na te katakumby czy kazamaty, do których światło ledwie prószyło zza krat przez niskie okienka w wykuszach, na całe wnętrze zastawione stołami pod nawisłym stropem,, podpartym rzędem grubych filarów, na tych wszystkich,, od których chciałem uciec. I to drugie wejrzenie nie było już takie okropne, odrażające i przykre, ale nie okropne. Znalazłem w tym okruch pociechy. Rzeczywistość ta nie sztuka, powszednieje, choćby była makabrą. Ale drżałem cały, bo dopiero teraz - nie w pasach, nie w spętaniu, nie wśród bluźnierstw, wrzasku i płaczu, ale właśnie wśród mlaśnięć, siorbnięć i chlipnięć, na widok żrącej, tłoczącej się i bekającej ciżby w pasiakach, wiełogębnej, wielookiej, zachłystującej się zupą i kapustą, na zachlapanych stołach, wśród pomruków i pokrzykiwań, wśród pazernych rąk i uśmiechów błogości na zidiociałych twarzach - właśnie teraz objawił mi się mój los, czyli całe okrucieństwo prześładowników, którzy mnie w to pandemonium wepchnęli. Może kiedyś dojdę, dlaczego ten widok omal mnie nie dobił, dlaczego omal mnie nie ściął z nóg tak, że sam głową naprzód runąłbym w szaleństwo. W tej ciżbie nikt nie szanował w sobie człowieka. Kultura rodzi się z szacunku, a mnie szacunek dla człowieka omsknął się raptem spod nóg. Na sekundę otworzyła się; czeluść. I jednak nie wpadłem w pułapkę prześładowników. W ostatniej chwili, na samej krawędzi, udało mi się zachować równowagę. Albowiem zdołałem pomyśleć, że człowiek w chorobie umysłowej może i traci rozum, ale niemożliwe, żeby tracił kulturę, jeśli miał i rozum, i kulturę, kultura przy nim pozostanie, a jeśli miał tylko rozum, nie pozostanie mu nic. I kiedy oniemiały patrzyłem powtórnie na kłębowisko, stary gnom powiedział do mnie półgłosem w szczęku misek, wpośród powszechnego ćpania: - Czegóż się bać? Taka sama fauna jak my. Pamiętasz Księgą dżungli? Ty i ja, ja i ty, jesteśmy jednej krwi. Tej samej krwi. Musisz tu być Mowglim, przyjacielu. - Zapominasz waść, że dawno wyrosłem z chłopięcych lat. I wcale mnie to nie bawi. - Wyglądasz w istocie na poważnego mężczyznę. Więc potraktuj rzecz całą jak męską przygodę. - Ładna mi przygoda, Boże, zmiłuj się. - Miałeś uraz głowy? - Nie przypuszczam. Choć w dzieciństwie klacz mnie kopnęła prosto w czoło. - A widzisz, wracasz do dzieciństwa! Będziesz miał aż za dużo czasu, to pochodź po swoim dzieciństwie, dobrze sobie pochodź, na pewno niejedną zapomnianą rzecz odnajdziesz. Bardzo ci się przyda, zobaczysz. A teraz chodź do stołu. Wziął mnie za rękę i z nieprawdopodobną zwinnością przeciągnął za sobą przez gromadę cisnącą się do ławy z kociołkami, do Stołu Pańskiego, za którym zamiast Chrystusa łamiącego chleb uwijały się trzy znane mi gracje, Mateczka, Ruda i Chochlik, w białych szatach, każda z warząchwią. Zawsze podejrzewałem, że cud w Kanie Galilejskiej udał się dzięki temu, iż Chrystus cieszył się niewyczerpaną miłością niewiast, które dla niego gotowe były urobić się po łokcie. Gdy wychynęliśmy z ciżby, ukazały się w niemrawym oświetleniu dwie przysadziste nawy katakumb, gęsto zastawione stołami w czterech rzędach. Wszelako, gdzie się obrócić, wszystkie miejsca były zajęte albo zaklepane przez tych, co pobiegli cisnąć się po swoją spyżę. Przekonałem się raz jeszcze, że paradoksy Ewangelii unoszą się het, het, nad ziemią jak skowronki mojego gnoma. Gdy przyjdzie co do czego, ostatni, tacy jak ja, nigdy nie będą pierwszymi. Dlatego ludowa mądrość na każdym kroku kłóci -się z Ewangelią. Kto pierwszy, ten lepszy, i basta. Krążyliśmy więc nie jak ci, co w gościnę przyszli, ale jak dwa szakale, których żadna religia nie nakazuje szanować. Mam tę skazę, że wpadam we wściekłość, ilekroć coś uporczywie mi się nie udaje. Szarpnięciem wyswobodziłem rękę z uścisku mojego niestrudzonego przewodnika po tym labiryncie sobkostwa i pazerności i oświadczyłem przez zęby: - Pierdolę! - Gnom przystanął i nie mrugnąwszy okiem spytał bardzo grzecznie: - A kogo mianowicie? - Rozśmieszyło mnie to pytanie, bo co mu miałem odpowiedzieć, że wszystkich d wszystko, z jego skowronkami włącznie?, zaśmiałem się i cała wściekłość ode mnie odeszła. - Nie bądź taki raptus, przyjacielu - skarcił mnie gnom - bo źle skończysz. Bez cierpliwości tutaj można zginąć. Widziałem już takich, wytrzeszczali oczy na wszystko, co się tu dzieje, i ani w ząb nie rozumieli, w czym rzecz. I przepadli. Chodzę czasem poprawić darń na ich grobach. Został mi nasz polski sentyment dla głupców. Nie wyczuwali tej wspaniałej szansy, jaką zesłał im los. Kto nie mógł sobie znaleźć miejsca w świecie, ma szansę znaleźć je tutaj. Dlatego tak tu tłoczno. Wielu powołanych, mało wybranych. Tylko cierpliwi wejdą w chwale do Królestwa Bożego, gdziekolwiek by ono było. Staliśmy w wąskim przejściu, przesmyku wśród stołów, raz po raz ktoś nas trącał, przepychał się, mijał, raptem rosły grubianin w zielono-białym pasiaku, czerwony na gębie tuż obok nas przyhamował i wskazując prawicą, bo w lewicy dzierżył michę, na mojego mędrca, Błazna króla jegomości, zawołał ze zjadliwym zdumieniem: - Niemowa! Ty jesteś niemowa?! A gadasz jak z nut! Tak ci to, kutasie, mowę odebrało? Ble, ble, ble... ble, ble, ble? Gdzie to twoje ble, ble? Sroczki za morza wyniosły?... Ech, słuchajcie! Cud nad Wisłą! Niemowa przemówił!... W oczach gnoma zastygł płomień przerażenia, zasłonił ręką usta, skurczył się, nurknął pod moim łokciem, umykając zgarbiony dał susa w ciżbę i pewnie rychło dopadł drzwi, bo więcej nikt go nie oglądał, a i ja miałem go ujrzeć nie za dzień, nie za dwa, tylko w innyck snach, innych cierpieniach, po całej epoce. - Ale mu dałem do wiwatu! - zapiał barczysty w biało-zielonym pasiaku. - Każdy kurdupel to wredne nasienie, psia jego mać! Może nie? - Zgoda, chłopie - powiedziałem. - A ty będziesz kutasem otwierał wrota raju i święty Piotr Klucznik patafiana ci przytrzaśnie, zobaczysz. - E, jaki mądrala! Widzieliśta? - wybełkotał. - Idź żreć swoją zupę, bo stuknę raz i będziesz ją zlizywał z podłogi. - Spróbuj, cherlaku! Takiego kościotrupa szkoda nawet palcem dziabnąć. Masz ode mnie na pamiątkę... - Zebździł się, aż gruchnęło, i poszedł zaśmiewając się do rozpuku. A spostrzegłszy, że oniemiałem, omal się nie pokatulał z uciechy. Nie miałem nic ciężkiego pod ręką i nie zabiłem drania. Żaden kodeks honorowy nie przewidywał takiej zniewagi, wyszczególniał zniewagę słowną, zniewagę czynną (najrozmaitsze rękoczyny), ale zniewaga akustyczna w ogóle nie wchodziła w rachubę. Honor mieścił się w granicach elegancji, gdzie błyszczał i było mu wygodnie. Słodkie czasy, dziś nie ma tak dobrze. Ale cóż za problem, skoro dawno pozbyliśmy się honoru. Więc zatykając nos odszedłem w przeświadczeniu, że słabszemu pozostaje realizm polityczny. Pragnąłem tylko wydostać się z tego ścisku, z tych cuchnących żarciem kazamatów, w których chciało mi się krzyczeć i bić pięściami, pragnąłem znaleźć się znów na górze w jasnej, wysokiej, wspaniałej karmazynowej sali, położyć się na łóżku, odpocząć od tej nienażartej ciżby, którą Bóg do życia powołał bez chwili zastanowienia, z właściwym sobie szaleństwem. Kiedy patrzę na taką rozrzutność, kiedy patrzę na siebie i tych, którzy tu są, kretynów, debilów, imbecyli, psychopatów, wszystkich, wszystkich, co tu są, chorych czy zdrowych jak ja, kiedy patrzę na całe te kazamaty, nie dam złamanego szeląga za pean "wielkich humanistów" na część Dzieła Stworzenia. Bo to Genialny Partacz i tyle. Cała bieda w tym, że co Bóg spartaczył, tego człowiek pewnie nigdy nie będzie zdolny naprawić, nie my rządzimy naturą, tylko natura rządzi nami, my najwyżej usiłujemy ją wykorzystać. - Co pan mówi? - zagadnął mnie ktoś znienacka. - Genialny Partacz, mówię! Tak to jest! Jeśli łżę,, niech mnie ziemia pochłonie... A pana co to obchodzi? Czego pan się wtrąca? - Przepraszam, ja nie z tym zamiarem, żeby pańskie myśli płoszyć... Tylko zauważyłem, że pan szuka miejsca. I chcę pana zaprosić do naszego stolika, bo akurat nasz czwarty wtrząchnął obiad i poszedł... Chyba nie odmówi mi pan swojego towarzystwa? - Wysoki jegomość, który mówił te niezwykłe słowa, zamieniające kazamaty w salę redutową, a brudną żarówkę w kryształowy żyrandol, miał pociągłą twarz z tym ujmującym znamieniem męskiej urody, choć zniszczoną już, niewesołą, lecz starannie ogoloną, aż zdawało mi się, że tchnie od niej zapach wody kolońskiej, jakkolwiek poranna toaleta dawno minęła, a woń tak silna, że przebija wyraźnie przez kuchenne wapory. Zaskoczony patrzyłem na jego nieco ptasią głowę, długi nos z garbkiem i siwiznę na skroniach, w ogóle nie miałem chęci siadać do żadnego stołu, ale grzeczność zawsze mnie zobowiązywała, a już grzeczność w kazamatach, gdzie ci pierdzą w nos bez krępacji, zdała mi się tak niespodzianą gałązką oliwną, że należałoby ją do serca przycisnąć, aby nigdy nie zwiędła, więc powiedziałem skłoniwszy czoło: - Jeśli istotnie moje towarzystwo może szanownemu panu odpowiadać...- Och, co do tego nie żywię najmniejszych wątpliwości, proszę pana. Pochlebiam sobie, że znam się trochę na ludziach... Pięć lat oflagu to dobra szkoła. Siedzę tu pod ścianą, więc mogłem pana obserwować, kiedy pan wszedł... I to chamisko... Ech, mniejsza, Prosimy bardzo do naszego stołu. Jak mam pana przedstawić? Panowie, pan Krzysztof przybywa do naszego towarzystwa. Skłoniłem się, a dwaj przy stole odpowiedzieli skinąwszy głowami, cała ceremonia odbyła się bez podawania rąk, usiadłem. - Przyniosę panu barszczu - powiedział Polak z oflagu. Wystarczył jeden rzut oka, aby odgadnąć, kim są nowo poznani i do czyjego stolika zostałem zaproszony. Od dawna podejrzewałem, że nie mogę być jedynym człowiekiem wykonującym sekretną misję, takich ideowców musi być więcej. I w skrytości ducha oczekiwałem, że prędzej czy później los mnie z nimi zetknie. Jednakże ciarki mi przeszły po skórze, jakbym się znalazł wśród różokrzyżowców. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że jestem wśród Tajnych Agentów Dobrej Woli. Fluid, który przeszedł nad stołem, wystarczył, aby mnie o tym przekonać. Wszyscy mieliśmy te same ciemnozielone togi, a pod spodem pasiaki o tych samych barwach, biało-amarantowe. Nawet uchyliłem nieco togę na piersi, aby temu, który mi się spod oka przyglądał, swoje barwy pokazać. " Był to zwalisty mężczyzna, szerokolicy, miał posturę urodzonego wodza. Jadł z chłopską statecznością, w milczeniu. Towarzyszył mu spokój i siła. Ten drugi natomiast z całkiem innej wywodził się parafii, aż zachodziłem w głowę, co nieoficjalny wysłannik Stolicy Apostolskiej do szczególnych poruczeń ma wśród nas za interes? Rzutki, nerwowy, z piętnem ascezy, tchnął na milę swoją jezuickością, zastanawiające, że nie próbował choć dla przyzwoitości nieco się maskować, skoro przebywał tu incognito. Niewykluczone, że to jego twarz tak mnie zafrapowała na Lista di Spagna przed dwoma laty. Asceza ascezą, lecz wyczuwałem, iż ten człowiek jest, tak czy owak, związany z finansami i tajemnice sejfów Banco di Santo Spirito, niepoznawalne dla nas śmiertelników, przed nim dyskretnie się otwierają. Jak widać, szykowała się tu niebagatelna gra. Jeśli ten człowiek finansował albo dofinansowywał czy - jak to Amerykanie mówią - sponsorował pewne poczynania SAGW (Tajnych Agentów Dobrej Woli), to będę zobowiązany zrewidować swoje poglądy na tę instytucję. A może dopiero zamierza nas wesprzeć i z taką ofertą tu się zjawił?... Rzecz wymaga zbadania i rozwagi, żadnych pochopnych kroków, bo ślisko. Omal nie zacząłem się wiercić na krześle i przemyśliwać, czyby nie umknąć z tego towarzystwa mimo ciekawości, bo co innego słuchać o aferach, a co innego w nich uczestniczyć. Dopóki działałem sam, w pojedynkę, byłem zawsze na czystych wodach, ale wystarczy byle organizacja, aby się w Bóg wie co wplątać. A cóż dopiero takie Association, jak SAGW (TADW) najtajniejsze z tajnych, działające właściwie ponad wszystkim. A więc bez żadnej społecznej kontroli (kwestia, czy w ogóle potrzebna taka kontrola, skoro SAGW wie najlepiej i działa ku dobru powszechnemu?). Bez żadnych sankcji i trybunałów sprawiedliwości, bo SAGW właśnie to nic innego jak uniwersalny trybunał sprawiedliwości. Wszystko to pięknie, ale obudził się we mnie nieprzyjemny niepokój, coś tu czaiło się w powietrzu, wyczuwalne przez skórę. Powitalny fluid gdzieś się ulotnił, a jęły wokół mnie krążyć fluidy niebezpieczeństwa. Polak z oflagu nie wracał z zupą, czyżby mi dawał czas na zastanowienie? Zgrabnie mnie zwabił do tego stolika. Skoro do sprzysiężenia trzech wprowadza się czwartego, niby to czystym przypadkiem, to tylko kiep nie miałby się na baczności. Coś tu się szykowało na moją biedną głowę. Zastanawiające, dlaczego ta szara eminencja, ten asceta spod znaku świętego Ignacego Loyoli, chce uchodzić wobec mnie za prostaka? I czy nie mógłby się zdobyć na nieco wybredniejszy sposób niż ten, który z uporem stosuje? Aż mi się robi słabo. Dwa dźwięki zawsze mnie irytowały, a odkąd stałem się radiowcem, doprowadzają moje wyczulone ucho do agonii: siorbanie i mlaskanie. A eminencja siorbie tak namolnie, że się skręcam. Co gorsza, nie śmiem zwrócić mu uwagi. Poniekąd nie nabyłem prawa, ledwie świeżo zaproszony usiadłem do ich stolika, i ładnie to z punktu wybrzydzać na maniery jednego z gospodarzy? Drugiemu też apetyt dopisuje, ale ten przynajmniej zachowuje naturalną kulturę jedzenia. Wszelako obaj, spostrzegam znienacka, starają się każdy na swój sposób zademonstrować mi, jakie to smaczne, toto właśnie, co mają na talerzu. W jakim celu to czynią? Ano właśnie, w tym sęk. Nie oni przecież wydają ten makabryczny obiad. A może? Doprawdy licho ich wie. W każdym razie ich zabiegi nie przypominają poczynań pary doświadczonych ptaków, które chcą przyuczyć pisklę do jedzenia, lecz raczej przywodzą na myśl zachętę ludożerców oblizujących się obleśnie nad pikantnym kęskiem". Znienacka mój opiekun postawił przede mną talerz pełen krwawego barszczu, dla niepoznaki zwanego ukraińskim. Wzdrygnąłem się. Gdzieś w tych kazamatach prześladownicy przeprowadzali sekcję zwłok i to, co miałem na swoim talerzu, stanowiło podgrzaną zawartość żołądka nieboszczyka. Mój opiekun, bodajby sczezł, z uśmiechem podał mi łyżkę. Rozumiałem, czego się ode mnie wymaga, Jeśli mam być przyjęty do ich grona. Abym TO zjadł. Żwir potu obsypał mi czoło, bo z wrażenia pot mi kamieniał. O różnych próbach zdarzało mi się słyszeć: o próbach rycerskich, skautowych, wolnomularskich, niesamowitych próbach samurajów, ale o tej próbie, której sam miałem być poddany, nikt jeszcze nie słyszał. Boże mój, wolałbym wetknąć w ogień obnażone ramię. Z bólem można się jeszcze zmierzyć, lecz ze wstrętem - niepodobna. Tymczasem oni czekali wpatrując się we mnie. I wiedziałem, że nie wykpię się żadną wymówką, nie ucieknę od stołu i nie wolno mi się zdradzić ze swoją odrazą, gdyż wtenczas wezmą mnie za zdrajcę, wtyczkę albo prowokatora. Będę nieodwołalnie spalony. Więc przyrosłem do krzesła. I pomyślałem, że pewien francuski filozof, gdyby się tu znalazł, miałby właściwe pojęcie o mdłościach. Czas, też podła kategoria egzystencjalna, pracował przeciwko mnie. Nie mogłem dłużej zwlekać pod groźbą utraty przynależności do sprzysiężenia Dobrej Woli. Za wszystko się płaci, za dobrą •wolę najwięcej, trzeba ją mieć nawet wtedy, kiedy zdobyć się na nią nie sposób. Tędy droga do przekształcenia świata w duchu sprawiedliwości i pokoju, pomyślałem w pokorze, za którą idą czyny pełne poświęcenia. Zacisnąłem zęby i zanurzyłem w tym swoją łyżkę. Lecz kiedy niosłem ją do ust, modląc się o wytrzymałość ducha i odporność przewodu pokarmowego, abym wbrew odrazie przełknął, ręka moja niespodzianie i zupełnie niezależnie od mojej woli zachowała się jak zwichrowana gałązka, nastąpił raptowny skręt nadgarstka, konwulsja, i co było na łyżce, chlapnęło z powrotem do talerza! A oni aż podskoczyli na swoich krzesłach. Ścierpłem z przerażenia, że wszyscy trzej, wpatrzeni we mnie badawczo, wezmą to za przewrotną sztuczkę, rozmyślny trick prestidigitatora, który się zgrywa bezczelnie, byleby ratować swoją skórę. W pośpiechu przełożyłem więc łyżkę do lewej ręki, chcąc dać najrzetelniejsze świadectwo prawdziwie dobrej woli, lecz moja skwapliwość na nic się zdała, bo znowu wszystko wy- chlapałem, tym razem na moją kosmatą bródkę i świeże fałdy togi. Oczywiście ze zdenerwowania, które wzmogło wszystkie mankamenty posługiwania się lewą ręką, którą nigdy nie uczyłem się jeść. W każdym razie dowiodłem im, że robię wszystko, co w mojej mocy. Spojrzałem na ich zafrapowane twarze i poczułem ulgę, że w tych okolicznościach zostanę niechybnie od dalszych męczarni zwolniony. Ulegając temu złudzeniu odsunąłem od siebie krwawy talerz z całym ohydztwem w środku. Natychmiast jednak zostałem wzięty na spytki przez wszystkich trzech naraz. - Co panu w rękę? - Nie wiem. - Dawno to tak? - Nie, niedawno. -- Wypadek przy pracy? - A gdzieżby tam. - Jak to? Trafił pan tu ze zdrową ręką? - Oczywiście. - Więc skąd to tak? - Nie mam pojęcia. - Wymienili między sobą spojrzenia. - Od czego, jak pan myśli? - Milczałem, bo może od refowania żagli, przypomniało mi się, że odbyłem mozolną podróż morską, żeby w końcu do tych strasznych kazamatów dopłynąć. - Długo pana trzymali w pasach? - A bo ja wiem, chyba dość długo. - Paskudna historia. - Kiedy to drobiazg. - Drobiazg? Taki feler w ręce? I to prawa ręka! - Jakoś to przeżyję, mam większe zmartwienia. - Zgłaszał pan lekarce? - Skąd, raz ją widziałem. - Trzeba zgłosić i to jak najszybciej, na najbliższym obchodzie, im prędzej, tym lepiej. Ich perswazje spowodowały, że się zaniepokoiłem. Nie lubię wokół siebie hałasu, a oni tak się troszczyli, jakby rzeczywiście coś złego przydarzyło się mojej ręce. Myślałem, że to przypadkowa dolegliwość, jakiś kaprys mięśni czy coś takiego, czego nie należy brać poważnie, tymczasem okazało się, że nie mogę normalnie utrzymać łyżki, gdy próbowałem, za każdym razem następował konwulsyjny skręt w przegubie, dalibóg, ręka była nie do użytku! Nie mogłem nią nawet przygładzić włosów na głowie, bo skręcając się uderzała w czoło, jakby straciła wszelką zdolność do płynnych, łagodnych ruchów. Gdy patrzyłem, co się z nią wyprawia, przypomniały mi się ręce mojego przyjaciela, naznaczonego paraliżem dziecięcym. Jakby mi kto serce ścisnął, ujrzałem ten jego gest, jakim odsuwał włosy z czoła. Cierpiałem wtedy z tego powodu, że on tak okrutnie cierpi. I myślałem, że nie jest to sprawiedliwe. Kto żyw, ucieka od komunii cierpienia, a ja się do niej poczuwam, bo taki się urodziłem. Rodzą się tacy jak ja i mój sparaliżowany przyjaciel. Nie skarżył się. nigdy, a przecież mógł o sobie powiedzieć: urodziłem się po to, aby żadne cierpienie nie zostało mi oszczędzone. Więc dopełnił się związek między nim a mną, zostałem pobłogosławiony niedowładem ręki. - Pan pozwoli - odezwał się mój opiekun - że pana nakarmię. - I tak szybko a zgrabnie wlał mi łyżkę do ust, że ani zdążyłem pomyśleć, o tym, co za paskudztwo znajduje się w talerzu, a kiedy pomyślałem, okazało się, że był to barszcz! Omal nie zachłysnąłem się z wrażenia. Z każdą łyżką utwierdzałem się w przekonaniu, że poddano mnie próbie wytrzymałości badając moją odporność na sugestię i to, co miało zrobić na mnie wrażenie treści żołądka nieboszczyka, niczym takim nie jest. Drobno pokrajane buraczki smakowały jak buraczki, kapusta jak kapusta, ziemniaki jak ziemniaki. I woń znajoma, aż pociągnąłem nosem w obawie, czy nie zatrąci formaliną albo jakimkolwiek śladem przybytku, w którym kraje się ludzkie zwłoki, ale niczego takiego w zaiste swojskim i przyjemnym zapachu ani trochę się nie doszukałem. Był to doprawdy nie najgorszy barszcz ukraiński, któremu tylko tyle można było zarzucić, że pożałowano do niego śmietany. Jednakże moja wrażliwość poddana tak perfidnej próbie zachowała urazę i jęła wyraźnie powściągać jakikolwiek apetyt, który mógłby się we mnie obudzić. Przy czym stać ją było również na perfidię. - Nie widzisz, co jesz? - mówiła. - Widzę, dobry barszcz. - Zbyt szybko zmieniasz przekonania.- Trzymam się faktów, nic więcej. - Nadzwyczaj łatwo dajesz się przekonać, bez względu na fakty, pozwalasz sobie wmówić, że to, czym cię karmią, nie jest... - I tak dalej. I tak dalej. Zaiste rozsmakować się w tym barszczu było niepodobna. I choć Bóg wie jak dawno jadłem i powinienem być samym czystym, szczerym głodem, w ogóle nie odczuwałem głodu. Właściwie wciąż usiłowałem zwalczyć w sobie wstręt, jakbym czuł, że wiele od tego zależy, choć, co konkretnie, nie potrafiłem sobie uświadomić, skoro wygląda na to, że mogę się doskonale obejść bez jedzenia. Przecież myślę, poruszam się, żyję, ba, towarzyszy mi nawet lotność myśli, której dawniej w aż takim stopniu nie posiadałem. Po cóż mi jeść? Przyjemności z tego nie miałem żadnej. Pozwalałem karmić się swemu opiekunowi z rezygnacją tuczonej gęsi, która przymyka powieki ze znużenia. Łyżka za łyżką. Raptem żołądek mi się skurczył, poczułem gwałtowną falę mdłości, jakbym za chwilą miał zwrócić wszystko, czym minie nakarmił Polak z oflagu w miłosierdziu swoim. Zakryłem ręką usta, zerwałem się i uciekłem od stołu. Wśród krwawych plam biegłem, bo całe kazatmaty ociekały krwią, trupią polewką sporządzoną przez prześladowników. Woń jej nieznośna mieszała się z odorem podgrzewanej, raz już przetrawionej kapusty, którą pożerać mogli tylko nieświadomi rzeczy, chorzy na umyśle. Potrącając tych nieszczęśników wybiegłem stamtąd do krypty i natychmiast na górę. Tam mi dopiero ulżyło, gdy odkryłam łazienkę, rzędy umywalek, lustra, kafelki. Inny klimat, inne powietrze. Napiłem się wody z kranu. Raptem ścierpłem z przerażenia i znalazłszy się in arbiculo mortds przez kilkadziesiąt sekund czekałem na wyrok losu. Jednakże woda nie była zatruta kur arą. W ogóle nie była niczym zatruta, sprawdziłem to na sobie. Dobra, rześka woda. Odtąd mogę ją pić bez obaw. Puściłem żywy strumień, przytknąłem wargi, napiłem się do syta. I w ten sposób pozbyłem się tych podstępnych mdłości. Jakiś brodaty facet podglądał mnie, spostrzegłem to w lustrze, podglądał tak bezczelnie, że w końcu mnie to zirytowało i pogroziłem mu palcem. Wytrzeszczył na mnie znajome oczy. I wtedy, śmiechu warte, wzdrygnąwszy się pojąłem, że sam na siebie wytrzeszczam oczy i sam sobie wygrażam palcem. Własnego oblicza nie rozpoznałem, takie zrobiło się anachoreckie, jakbym żywot strawił wśród umartwień na pustyni. Wyostrzone rysy, wychudły nos, zapadnięte oczy, a przede wszystkim wąsy i broda, których nigdy nie nosiłem, przetkane siwizną, wcale nie sute, tylko śmieszne, bo ani chrześcijańskie, ani słowiańskie. Nie była to bynajmniej wspaniała broda patriarchy czy burłaka, lecz kusa, kosmata bródka-Dotknąłem jej z niedowierzaniem, bo wyglądała jak przyklejona i całkiem do mojej twarzy niedobrana. Jakby mnie ktoś złośliwie ucharakteryzował na... Judasza?, Jagona?, chińskiego mędrca?, kogoś, kim być nie mogę. Szarpnąłem, zabolało, dalibóg, bródka była rzeczywiście moja! Więc ją pogłaskałem. Okazuje się, że to wielka przyjemność. Jeszcze jedna przyjemność w życiu mężczyzny, którą tak późno poznałem, a mogła mnie całkiem ominąć. Nawet szpetną bródkę głaskać jest bardzo przyjemnie, więc dobrze, że ją mam, pocieszycielkę w tym universum, gdzie każą się obywać bez żadnej przyjemności. Zrobiłem oko w lustrze, ja dawny do tego ascety z bródką. - Jak się pan masz? - Tak samo jak ty. - Niemożliwe. Wcale nie jesteś do mnie podobny. Ja zostałem tam. I wszystko, co moje. Tutaj manie nie ma. - Daleko nie zajedziesz tym kłamstwem. - To święta prawda! Nie poczuwam się do żadnego związku ż takim podejrzanym typem jak ty, który się tu znalazł, bo widać na to sobie zasłużył. - Tak samo jak ty. - Mnie do tego nie mieszaj! Mnie, pełnego życia i energii mężczyznę! Z otwartą głową! Człowieka, który coś pożytecznego zrobił! I ma nadzieję zrobić. Nie waż się mnie w to mieszać, słyszysz? To ty tu jesteś, oszuście! Ty, a nie ja. - Przestań się wygłupiać, durniu, bo wpędzisz się, Wiesz w co? Właśnie! Wtedy stąd nie wyjrzysz na słoneczko boże. Odwróciłem się od lustra i poszedłem precz. Na korytarzu natknąłem się na zaaferowaną diabliczkę, tę drobniutką, podobną do chochlika z filuternym wejrzeniem. Wyglądałem przy niej na mocarza, taki był to kruchy drobiażdźek, budziła we mnie czułość, a w zakamarkach świadomości ciekawość, na co by ją było stać w upojeniu miłosnym. Pokusy anachoretów są straszne, bo to skądinąd zdrowi mężczyźni, natomiast moje stawały się czysto nostalgiczne, odkąd zostałem wygnany poza rubieże męskości. - O, właśnie pana szukam! - zawołał mój Chochlik. - Proszę na zastrzyk. - Poszedłem za nią, za jej ruchliwym kuperkiem opiętym lśniącą bielą, trawiony uczuciem niemocy i wstrętu do tego wielbiciela wdzięków niewieścich, który kroił na trubadura, a okazał się niewyżytym lubieżnikiem i gotów rozpaczać, że stracił jurność, choć sprawiedliwie go to spotkało. Potępienie samego siebie jest wielką siłą anachoretów, a może i pocieszeniem, bo nie jest to szczęście, kiedy człowiek wie, że już go nie muśnie żaden płomień. Wzrok mój padł na damasceńskie róże, które stały w zabiegowym. Nikt ich nie zabrał. Kwitły w siwaku na stole, jak je przyjęły te panny w bieli. A czy którakolwiek pochwyciła ich mistyczny sens? Pożegnanie z miłością kobiecego ciała? A może ona, ta kruszynka, ten Chochlik przynajmniej zrozumiał? To rosa mistica. Wie pani, co to znaczy? - Woli pan w prawy czy lewy? – Jeśli mam być szczery... to siostra mi się bardzo podoba. - Ale ja pytam: w prawy czy lewy? W który pan woli? - A czy to takie ważne? Nie możemy porozmawiać o czym innym? - Ale ja pytam, jak pan woli? - Ja wolę tak, jak pani woli. Żaden to mężczyzna, który ma tylko swoją przyjemność na względzie. - Pan ma czas żarty sobie stroić, a ja nie mam czasu kichnąć. Wie pan, ilu jeszcze czeka? No, w który pan miał ostatnio? - Nie pamiętam. Wszystko jedno. - Dobrze, obejrzymy oba. Niech pan pokaże. Śmiało, śmiało... - Wolałbym się pokazać od lepszej strony. - Czy pan naprawdę nie ma dla mnie litości? Jak się trafi dowcipniś, to gotów zadręczyć człowieka. A ja myślałam, że pan jest inny - Jaki inny? - Poważny człowiek. - Dobrze, dziecko. Dawaj mi ten zastrzyk i koniec! Po co tyle gadamy? - Spokojnie, panie Krzysiu. Tylko spokojnie, ja bardzo pana proszę. Jak pan się zdenerwuje, to mnie się zaraz ręce trzęsą... Tak nie trzeba. Z różnymi chorymi mam do czynienia. Jeden chciał mnie pobić, a drugi... mniejsza, kiedyś panu opowiem. - Panią pobić, Chochliczku? Pokaż mi tylko tego drania! - No, dobrze, dobrze. Niech pan teraz postoi spokojnie... - Poczułem jej zimne palce na swoim rozognionym ciele. - O, Matko Święta, tu nie ma gdzie kłuć! - szepnęła zatroskana. - Co, oba policzki tak spuchnięte, jakbym zaglądał do ula po miód? - Zaśmiała się wbrew woli, a śmieszek miała też drobniutki. - Oj, panie Krzysiu, żeby pana tu rzeczywiście dobry humor nie opuszczał, bo... Nie podoba mi się to bardzo. Straszny obrzęk, aż parzy w palce. Muszę o tym natychmiast zameldować lekarce, ale dziś już jej nie będzie. No, nie wiem, kazała panu nadal robić iniekcje, więc muszę... A tu doprawdy nie ma gdzie. I twarde toto, nie daj Boże. No trudno, napiszę o tym w. dzisiejszym raporcie. Sama nie wiem, jak ja panu igłę wbiję... A potem, jak już wszystkich poopędzam, postaram się zrobić panu kompres... - A rzeczywiście pani doktor coś o jakimś kompresie wspominała, - Wspominała? To mało, tu się trzeba stale o wszystko dopominać, panie Krzysiu. I przypominać wciąż a wciąż. Inaczej nie da rady. Ona ma z sześćdziesięciu pacjentów na głowie, a bywa, że i więcej. No w I imię boże... - Ma pani cudowną rękę, Chochliku. Nawet nie poczułem. - Tak pan tylko mówi, żeby mi nie robić przykrości. Bardzo bolało i piekło, prawda? - Ani trochę. Taka rączka jak koliberek, aż muszę ją ucałować. Dziękuję. - Och, niech pan więcej tego nie robi. Nie wolno. Zabronione. Tu jest szpital, higiena, nie ma mowy. Pan rozumie? - Nie wolno? Więc znowu nie wolno? W porządku. Co mam rozumieć? A czy pani wie, że mnie niczego nie wolno? Niczego, dziewczyno! Wszystko jest mi zabronione. Masz ty o tym pojęcie? - Nie jest tak źle, panie Krzysiu. Sam pan się o tym przekona. To tylko na początek tak się może wydawać... - Jaki początek?! O czym ty mówisz, dziewczyno? Ja tu wiek życia strawiłem. Jeśli to ma być dopiero początek, to kiedy będzie koniec? Nigdy go już nie będzie? - Panie Krzysiu, pan tu jest dwa, może trzy tygodnie! Nie wie pan o tym? - Boże święty, to dopiero trzeźwość kobieca! Dla was Mojżesz przeszedł przez Morze Czerwone w dwa dni i kwita! A dla mnie on szedł i szedł. Idzie do tej pory. Zlany krwawym potem. Rozumiesz, dziecko? - Panie Krzysiu, ja pana błagam, ciszej. Cichutko. Tu nie można podnosić głosu. Bo zaraz przybiegnie pielęgniarz. On właściwie powinien tu być cały czas... Trzeba grzecznie, jak pan umie. - Dobrze, siostro. Przepraszam. Nie mam tu do kogo ust otworzyć. - Porozmawia pan, przyjdzie żona... Była już? - Nie. - No, bo pan dopiero co wyszedł z gwałtownej... no, z obserwacyjnej, chciałam powiedzieć, a tam pacjenci wizyt nie mają, więc teraz zobaczy pan, że żona przyjdzie w najbliższy czwartek... ach, to już jutro. Jutro, panie Krzysiu. Cieszy się pan? Prawda? - A wie pani, zastanawiające... ilekroć spodoba mi się jakaś kobieta i dam jej to do zrozumienia, tak że ona dobrze wie, jak bardzo mi się podoba, to musi, tak czy owak, zrobić ten hokus-pokus, wspomnieć o mojej żonie. Co to takiego? Może mi pani wyjaśni? Nie, panie Krzysiu. Pacjenci czekają. Gdybym tak z każdym rozmawiała, nie zdążyłabym zrobić zastrzyków do wieczora, a przecież wieczorem będzie następny zastrzyk. - No, dobrze. To wtedy niech mnie siostra weźmie na sam koniec, i porozmawiamy. - O, nie. O ósmej kończę i mnie nie ma. - Więc nie chce siostra ze mną porozmawiać? - Tu jest ukrop, rozumie pan, a ja w tym wrzątku. Może kiedyś, jak będę miała nocny dyżur, wtedy można odetchnąć. A teraz żegnam pana. - Mam prośbę. Niech pani weźmie te róże, niech one będą z panią, one tu więdną dla nikogo. - Dlaczego dla nikogo? Nie, panie Krzysiu. My starałyśmy się wszystkie zrobić dla pana, co było można. A ja, powiem panu szczerze, znacznie mniej zajmowałam się panem niż inne pielęgniarki. Więc niech będą dla wszystkich. Niech tu stoją. Zgoda? A ja, co spojrzę na nie, to sobie o panu pomyślę. Panie Zygmuncie, panie Piotrze, panie Kazimierzu! Na zastrzyk!... - zawołała przez otwarte drzwi na korytarz. Gdzieś dalej ktoś głos jej podchwycił i poniosło się wołanie w głąb pawilonu. A ja stałem bez ruchu i patrzyłem na jej drobną postać, i przypomniała mi się melodyjka z chłopięcych lat, którą niespodzianie usłyszałem wieczorem przez otwarte okno w pewnym egzotycznym kraju, i była tak niesamowita wśród pustkowia, biedy i wielbłądów, że utkwiła mi aż dotąd w pamięci, aby się ocknąć prawem przedziwnych powikłań i asocjacji losu, więc ją zanuciłem patrząc na tę kruchą dziewczynę, żywą statuetkę w salonach domu obłąkanych: "Jestem figurynka z porcelany... Z czeskiej fabryczki jestem ja... Popatrz na buziak mój cacany..." - Ach, jaka to ładna melodia! - zawołał Chochlik. - A słowa? Są do niej słowa? - Są, głupie. Słowa są głupie, siostrzyczko. Nie ma mądrych słów. Jest ich w ogóle bardzo wiele, a jak mało one znaczą. - Jeśli tak, to niech pan powie choć jedno słowo, które najmniej dla pana znaczy? - Rozum. - Dlaczego akurat rozum?! - Bo to słowo bez żadnego pokrycia. Ludzie kierują się wszystkim, tylko nie tym, choć wmawiają sobie, że tak nie jest. Najlepszy dowód, że tak właśnie jest, to te wszystkie konwulsje, które od wieków wstrząsają światem. Jaki jest rozum w zabijaniu, siostrzyczko? To tylko chytrość i wyrachowanie. Nienawiść, owszem, ale rozum nie jest nikomu do niczego potrzebny. Kaznodzieja, moralista, polityk, pani powie, że ma rozum, a on ma VACAT zamiast rozumu, tak jak wszyscy zresztą. Rozum wakuje od czasów Kaina i Abla. Nie ma go - choć teoretycznie powinien być - i nigdy go nie będzie. Prędzej teoretycznie obliczenia odkryją trzysta miliardów księżyców wokół dwudziestu miliardów hipotetycznych planet krążących we wszechświecie. I dlatego nikt nie chce się przyznać, że jest tylko kłębkiem instynktów i namiętności. Niczym więcej, siostrzyczko miła. Tymczasem okazuje się, że każdy ma rozum! A daj wam Boże zdrowie!... - A Bóg zapłać, Bóg zapłać - powiedział tęgawy jegomość, który wypiął do zastrzyku swoje obnażone pół-dupki. Za nim stali jeszcze dwaj, pyzaty młokos i rudzielec w rozchełstanym pasiaku z "krucyfiksem" na skudłaconej piersi. Skądś ich znałem, gdzieś ich widziałem, w śnie czy na jawie, czy w jakimś piekielnym chocholim tańcu, który snuł się po obrzeżach świadomości. Obaj patrzyli na mnie, jak mi się zdawało, z taką dozą bezczelności, która zakrawa na kpinę albo wręcz szyderstwo. Ten pyzaty kuksnął w bok rudzielca i powiedział ze sztubacką uciechą niby to do koleżki, ale tak, aby był dobrze słyszany: - Wpadłeś, Zygo! Objawił się nowy fenomenolog! Fenomenalny, słyszałeś? Adiu fruziu! Ty idziesz w krzaki! - Nie błaznuj, mój drogi kopciuszku. Nie trzeba. Nie trzeba. Nie znasz się bliżej na tej problematyce, więc istnieje obawa, czy zrozumiałeś cokolwiek z tego, co tu przed chwilą w tak frapujący sposób zostało wygłoszone. Obnaż lepiej to, co trzeba, bo widzisz, że siostra czeka, kopciuszku. Pomogę ci... - niewinnym ruchem obsunął młokosowi spodnie pasiaka i zrobił to rzeczywiście w tak naturalny sposób, że siostra-Chochlik ani drgnęła, a może odrobina wdzięku i czułości umknęła jej uwadze, zwłaszcza że ten koleżeński gest rudzielca był zsynchronizowany ze skierowanym do mnie pytaniem: - Czy pan jest ateistą? - A jak pan sądzi? - odparłem swoim zwyczajem, aby ci, co mnie pytają, sami potrudzili się trochę nad odpowiedzią. Nie lubię interlokutorów, którzy z lenistwa wolą się utrzymywać moim kosztem. Rudzielec zmarszczył brwi, a jego chuda twarz wyłaniająca się z obfitości uwłosienia zastygła w namyśle, zanim odpowiedział: - Zważywszy pańskie argumenty... Przypuszczam, że tak. Jest pan ateistą: - To źle pan przypuszcza. - Czyżby?... Słuchałem uważnie pańskiego wywodu o rozumie. Pomijał on zupełnie istnienie Boga. Stąd pozwoliłem sobie przypuścić... Jeśli się mylę, chciałbym poznać jakiś argument, który mojemu przypuszczeniu przeczy, a nie deklarację albo gołosłowne zaprzeczenie... - spuścił spodnie. - Przecież pytam z całą powagą. - Dobrze, odpowiem panu. Moje pretensje do Pana Boga to jedyna łaska wiary, jaka została mi dana. - Pojmuję... Bywają i takie punkty widzenia - powiedział z młodzieńczą głębią przemyśleń i erudycji. - Wszelako, ad rem. Moim zdaniem, można kwestionować rozum ludzki. Z pewnymi zastrzeżeniami. To trzeba by jeszcze przedyskutować. Ale jedna jest rzecz ewidentna. Pan ani trochę nie liczy się z rozumem bożym... Aj, jak siostra kłuje! Aj, piecze! Aj, co siostra wyprawia?!... O, jejku! - Panie Zygmuncie! Proszę być cicho! Nie wiercić się... To dobra igła. Gładziutko weszła. Za chwileczkę kończę... - O, jejku!... - Panie Zygmuncie... - O. je je je jej!.. - Cicho, do jasnej cholery! - palnął Chochlik z taką determinacją, o jaką go nigdy nie podejrzewałem, i rudzielec zamilkł, jakby go kto w papę zamalował. Posykiwał tylko przez zaciśnięte zęby, z grymasem krzywdy i bólu na obrośniętej twarzy. Wyciągnęła igłę, przetarła watką ukłucie i odłożywszy na stolik strzykawkę wyjęła z kieszonki koralikową chusteczkę, aby otrzeć mokre czoło. Spostrzegłem, że pot lśnił również pod jej ciemnymi oczami i na nosku, który miał krój aircyzgrabny. Rudzielec podciągając pasiakowate spodnie w różowe gwiazdki, które nadawały mu wygląd arlekina, z krzyżem na rozchełstanej piersi, w zawziętości swojej nie darował małej, spoconej dziewczynie. - Dam na mszę, żeby się siostra nauczyła robić zastrzyki. - A ja się pomodlę, żeby z takiego mazgaja jak pan wyrósł wreszcie mężczyzna! I będzie kwita - zawołał Chochlik cały w rumieńcach. I natychmiast kategorycznym tonem zwróciła się do tych wszystkich drabów ze runą włącznie, którzy się wokół cisnęli: - Panowie... Wszyscy, którzy mieli już zastrzyk, niech mi natychmiast stąd wyjdą! Wszyscy co do jednego. Wynocha! Na korytarzu, po którym krążyli ludzie w pasiakach, jedni dziwnym truchtem, drudzy zamaszyście, inni opieszale, ale wszyscy z podobną perseweracją, jakby ich ktoś nakręcił tym samym kluczykiem, każąc im stąpać i kiwać się każdemu s osobna, iżby to mechaniczne kolebanie nie miało końca, rudy apostoł przypiął się do mnie natychmiast, a jego pyzaty "komiliton przysłuchiwał się z zachęcającą miną, drapiąc się pod pachami. - A jednak pan nie ma racji! - zawołał podnosząc na mnie gorejące oczy, w których błąkało się coś, czego nie umiałem nazwać, może wieczyste testimonium szaleństwa, charyzmat pozostawiony przez Chrystusa tym, którzy Zbawiciela widzieli osobiście. - Pan nie wierzy w rozum ani boży, ani ludzki! Epur si muove! Całkowicie pan o tym zapomniał. I stąd ta pańska prywatna apokalipsa! Wszystkie paradoksy istnienia, a nawet aberracje, tylko nam się tak przedstawiają, są wynikiem naszej rozdygotanej optyki, natomiast w optyce rozumu bożego zupełnie inną mają postać. - Jaką mianowicie? - Ładu i harmonii. Nie zaprzeczy pan, że to jest właśnie prawo wszechświata. W kropli wody i galaktyce tę samą ma pan harmonię. - Bardzo to pięknie. A pańskim zdaniem, kropla wody ma świadomość? - Tak jak my ją rozumiemy, to chyba nie. - No właśnie. Harmonia może istnieć tam, gdzie świadomość nie istnieje. Bo świadomość i harmonia wykluczają się nawzajem. - A to ci przytsrał! - odezwał się młokos i z rozmachem plasnął swoją rozcapierzoną dłonią w moją dłoń wołając przy tym: - Masz pięć! - zrozumiałem to jako wyraz sztubackiego uznania, choć byłem taką manifestacją nieco zaskoczony. - Dziękuję ci, Sancho - powiedziałem. - Dlaczego nazywasz mnie Sancho? - Bo gdzieś już cię widziałem. - Może. Aha, przyglądałem się, jak rozrabiasz na obserwacyjnej... Lubię przyglądać się, jak tam rozrabiają. Duża rzecz - zachichotał. - A cóż ja takiego robiłem? - A różności. Pół dnia krzyczałeś do rozpuku: "Uwaga! Uwaga!", w najrozmaitszych językach. Ile ty znasz języków? - Mało. Co jeszcze robiłem? - A śpiewałeś. "Nie rzucim ziemi", Marsz Mokotowa, Ostatni walc, "Oto dziś dzień krwi i chwały", "O, mamo, otrzyj oczy", "Green grass of home", "Bradiaga sud bu proklinaja". I coś tam jeszcze, nie pamiętam. Głos masz niezły, ale repertuar do kitu. Bywają tu lepsze. - Nie opowiadaj, że zajmowałem się tam wokalnymi występami. Trudniłem się zupełnie czym innym. Najlepszy dowód, że postronny obserwator zwraca uwagę tylko na pozory, a wniknąć nie potrafi w istotę rzeczy. Przede wszystkim bardzo intensywnie myślałem. Tak, mój Sancho. I dokonałem wielu przemyśleń, na które bym się nigdy nie zdobył. Nawet był taki moment, że dotknąłem klucza mądrości, ale mi sparzył palce. - Wiem, wiem. Kozak to ty jesteś... Udała ci się sztuczka, której tu jeszcze nikt nie zrobił. Sam rozwiązałeś się z pasów i temu skubanemu Tęgawkowi mało nie oberwałeś jąder. Żałuję, że tego nie widziałem, wszyscy żałują, że to była głucha noc. Ale Tęgawek się skarżył ordynatorowi. I komu się da. Klawo to zrobiłeś! Masz pięć!... Bardzo klawo. Dawniej nas brali w łańcuchy, nie? I było wszystko cacy. - Boję się, że robisz mnie w konia, Sancho. Niemożliwe, mój chłopcze, abym kogokolwiek chwytał za przyrodzenie. Może kto inny to zrobił, a odium spada na mnie prawem kaduka. - To sobie przypomnij. I uważaj na zakrętach. Bo Tęgawek ma ciebie na oku. Ten potrafi zalać sadła za skórę. A tyś go w dodatku przezywał: "Oberfuhrer" czy jak tam. - Oberteufelfuhrer, Sancho. Tak, to pamiętam. - No, właśnie, A on tu był jeszcze za okupacji i takiego przezwiska to on bardzo nie lubi. Wścieka się na ciebie, nie dość, że mu ubliżają, to nabiał jeszcze chcą nadwerężyć. -; Może, może rzeczywiście coś takiego było... Taka dzikość? Mój ty Boże. I to akurat we mnie? Dlaczego? - A bo ktokolwiek wie, co w nim siedzi? - powiedział Sancho i zaczął czochrać tłustą głowę, jakby go okropnie swędziała. - A dla mnie nie ulega najmniejszej wątpliwości - odezwał się rudzielec dotykając krzyża, który wisiał na jego piersi, a kształtem przypominał krucyfiks odcięty od postumentu - że demon był przy panu i wokół siebie widział pan też demony. Przecież rdzeń przezwiska, które pan stworzył, wyraźnie na to wskazuje: Teufel! Diabeł! A ponadto przypominani sobie inną okoliczność... Kiedy pan leżał w pasach, ilekroć do obserwacyjnej zajrzał szef pielęgniarzy, ten mały, czarny, z oczami jak węgle, z aksamitną czarną wypustką na fartuchu, pamięta pan, to pan natychmiast wołał do niego za każdym razem: "Ta karczma Rzym się nazywa, kładę areszt na waszeci!" Tak pan na niego grzmiał. A kopciuszek też to pamięta. Prawda, kopciuszku? - Cha, cha, chi, chi, hejże, hola! A któż by nie pamiętał?! - zaśmiał się Sancho. - Bo to była dobra zabawa, kiedy pan do tego generała pielęgniarzy, do tego trepa, wołał: "Będę miał prawo trzy razy zaprząc ciebie do roboty! A ty najtwardsze rozkazy musisz spełnić co do joty!" Tak pan cło niego zasuwał wiązaną mową, a on się kręcił, jakby go kto nadziewał na szpilkę, a nas od śmiechu brzuchy bolały! - O, właśnie, właśnie. Dobrze, żeś to przypomniał. To koronny dowód na władanie demonów. Bo w panu nastąpiła kontaminacja. Był pan Mefistofelem i tym polskim szlachciurą zarazem, diabłem i czarnoksiężnikiem w jednej osobie. Bo przecież areszt kładzie Mefistofel, a zaprząc go do roboty ma prawo pan Twardowski. Tak było w tej karczmie, odrębnie i jasno. Tu Mefistofel, a tu Twardowski. Tymczasem w panu rzecz się skontaminowała! Demon był zarazem wewnątrz i na zewnątrz, pozbawił pana poczucia odrębności, jakiegokolwiek dystansu i proporcji, zależność demona od człowieka skontaminował z zależnością człowieka od demona! Makabryczna robota! Ty się śmiałeś, kopciuszku. Ale dla mnie to był wstrząs. W jaką otchłań może się człowiek osunąć! To było dla mnie okropne... Modliłem się co wieczór za Pana. Słuchałem tego, co mi oba] prawili, z niepokojem równym temu, jaki zdradzał mój przyjaciel alkoholik, który po wódce tracił pamięć, a gdy otrzeźwiał, przeróżne brewerie można było mu wmówić, gdyż wiedział, że w gruncie rzeczy jest zimnym draniem, i bał się, że to jego draństwo powyłaziło z niego tędy, siędy. "Pierwej by mi ręka uschła!", wołał dla zachowania pozorów. Pierwej to było jego ulubione słowo. Chyba za dużo wódki z nim wypiłem. I teraz można mi było wmawiać brewerie, które mogły się zdarzyć albo i nie, choć dwaj świadkowie je potwierdzali. Albowiem w mojej pamięci nie pozostało nic. Owszem, jest karczma, brzęk szklanic, cienie gam-ratek. Ale to było pierwej. I mnie się przydało to staroświeckie słowo. Natomiast w mojej świeżej pamięci, że tak powiem, tutejszej, są tylko spętane ręce i nogi. Swędzące ciało. Nic więcej. Tylko to. I moja samotność, którą nawet śmierć wzgardziła. Raptem - widzę ich obu, tego rudzielca z krzyżem na piersi i .tego pyzatego młokosa, jak objęci ramionami stoją w otwartych drzwiach gapiąc się na mnie, gdy dogorywam przywiązany do masztu bez pociechy skonania. Słońce wschodzi i zachodzi. To są zatem świadkowie moi. Ahoy, on the board! Kurs na Itakę! Siła wiatru: nieskończoność w skali Beauforta!... Więc skoro tak było, to mógł być i Mefi-stofel. Mógł być czarny pielęgniarz i sto innych diabłów czy demonów, cała załoga,1 cały personel pandemonium, który zaangażowałem na tę podróż wśród odmętów ziemi i nieba. I pomyśleć, że ktoś się za mnie modlił! Ktoś, kto ani mnie znał, ani pił ze mną wódkę zakrapianą piołunem przyjaźni. Po prostu człowiek modlił się za drugiego człowieka. Aby opuściły go diabły. Schwyciło mnie spazmatyczne wzruszenie, omal nie osłabłem i omal nie zapłakałem, wszelako wrodzona niechęć do manifestowania wzruszeń pozwoliła mi zapanować nad sobą; pozbyłem się ucisku w krtani i swobodnym tonem powiedziałem do rudzielca: - No i widzi pan, panie Zygo... jeśli się nie mylę? Egzorcyzmy pańskie poskutkowały. - Tego nie jestem pewny - powiedział po chwili, przyglądając mi się spod oka... - W tym rzecz, że tego właśnie nie jestem pewny. - Przecież nie bluźnię Bogu ani ludziom. - Na pozór tak. Ale co się w panu dzieje, któż to może wiedzieć? Czy szatan nie umie się maskować? Potrafi się także przyczaić. A pan miał gorsze związki z szatanem niż węglarz, który nie tylko musi się usmolić, ale czerń mu wrasta w skórę. - Groźne to, co pan mówi. Z takim nastawieniem pan by zakwestionował dobrą wiarę większości Ojców Kościoła. Każdy miał do czynienia z szatanem. I każdy się po swojemu rozprawił. Choćby święty Augustyn. - Mam wątpliwości, czy akurat Augustyn rzeczywiście się z nim rozprawił. Ale mniejsza. Cierpiałem, kiedy pan cierpiał, bo obcowanie z szatanem jest przeraźliwym marnotrawstwem, dewastacją duszy. - A może jej rozkwitem?... - Deus meus! Widzi pan! I kto to się odezwał? Kto podszepnął takie słowa?! A pan się łudził, człowieku, że książę ciemności mówi: bywaj zdrów, nie zobaczymy się więcej? - A cóż ja takiego powiedziałem ponad najzwyklejszy komunał? Człowiek się sprawdza w walce z szatanem. Dojrzewa, a dusza jego rozkwita. - Nieprawda! Kto ma stosunki z szatanem, musi się zarazić. - Skieować szatana do Wassermana! I cześć! - zawołał Sancho klepiąc się w udo, a jego pyzata twarz śmiała się od ucha do ucha. - A pfuj! Cicho bądź, kopciuszku! - zganił go rudy przyjaciel. - Nie potrafisz niczego uszanować? Waży się tu czyjś los, nie rozumiesz? Nie pora na błazenadę! Rozstrzyga się tu bowiem kwestia ostateczna. Jeśli nie potrafisz zachować powagi, to idź sobie stąd, pooglądaj, co się dzieje na gwałtownym... Nie chcesz? Więc zostań, ale pamiętaj, jeszcze jeden niewczesny żart, a wiesz, jak cię ukarzę... - uszczypnął go w pyzaty policzek i natychmiast zwrócił się do mnie: - Światłość i ciemność. Niech pan się nad tym zastanowi. Kto kąpie się w światłości, światłością jest nasycony, kto nurza się w ciemności, ciemnością nasiąka. I pana to niestety spotkało. - A pan przemawia jak ekumeniczny brat-protestant, wierzący w predestynację. I chciałby mi pan udowodnić, że jestem skazany na wieczyste potępienie. - A broń mnie, Matko Święta! Nigdy. Przenigdy. Walczę o pańską duszę. Oby właśnie nie była potępiona. A więc od szatana wolna. Otóż czy jest wolna? W tym cała bieda. W tym sęk: jest czy nie jest od szatana wolna? Jeśli jest wolna, czysta jak gołębica, co dzięki łasce bożej światłość wyniosła ż otchłani... Jeśli taka jest pańska dusza, to muszę mieć dowód na to. Atestat bogobojnośi. - A jakże go panu dostarczę? - A tak! - zawołał podnosząc krzyż na grubym łańcuszku i patrząc na mnie gorejącym wzrokiem, czy będę śmiał złożyć pocałunek na wizerunku męki Pańskiej, ja, który spółkowałem z szatanem mentalnie, imaginacyjnie i faktycznie, i zdało mi się, że z gąszczu jego rudej brody wyzierają oblicza wszystkich sędziów Inkwizycji, a on sam czeka w napięciu, czy odważę się na świętokradczy pocałunek, albowiem w chwili gdy to uczynię, szatan poskręca mi członki jak we wstrząsie elektrycznym, siła boska zetknie się z siłą demoniczną, wieczysta miłość z wieczystą nienawiścią, światłość z ciemnością, a moje zwęglone wargi nie zdążą wydać krzyku na tym atomowym stosie spraw ostatecznych, wyzwoli się reakcja terimoeschatologiczna. I gdy on czekał, a każda kropla potu na jego piegowatym czole podbarwiała się krwią, we mnie przejętym zgrozą szamotał się duch ryzyka, gdyby Enrico Fermi zamienił się w garstkę popiołu, może nikt by nie musiał płakać nad Hiroszimą. Miałem do spalenia ciało i duszę, czyli cały świat, wszelako gra warta była świeczki. Właśnie tego płomyczka ocalenia. Schyliłem się i pocałowałem krzyż. Został mi na wargach wieczysty chłód bożego miłosierdzia. Słyszałem, jak on szeptał tymczasem: "Twoja jest bowiem potęga i chwała po wsze wieki, amen." A kiedy spojrzałem na niego, miał w oczach łzy wzruszenia, tak silnie to przeżył, jakby sam zwątpił w moc bożą, zanim mu sdę ponownie i namacalnie objawiła. - Bądź błogosławiony - uścisnął mnie, pocałował w oba policzki. - Bądź błogosławiony, Krzysztofie, bracie. Rozum boży. Moc boża. Światło boże. Na powrót ci towarzyszą. Cokolwiek cię spotka, radość wieczna została ci dama... - Cha, cha, chi, chi, hejże, hola! - zawołał pyzaty klepiąc się z uciechy po udach. - Ej, kopciuszku! ¦- pogroził mu palcem rudy szaleniec boży. - Ty z szatanem masz tyle wspólnego co diabełek z pudełka. W nim był szatan, w Krzysztofie, ale z pomocą bożą ukręciliśmy mu łeb! Wielka to radość. Wielka to radość dla nas wszystkich, a zwłaszcza dla niego. Powiedz, Krzysztof, jak się czujesz? - Wspaniale. Wszystko mnie boli. Nogi, ręce, gnaty, no i jak powiadają nasi poligloci, last but not least, mój tyłek. - A to zdrowe i naturalne objawy. Wnet ustąpią. Po prostu uboczne skutki terapii antyszatańskiej, że tak powiem. Paskudnie się w tobie nabiesił, zanim się z ciebie wyłabudał. - E, ja myślę, że przydługo leżałem w pasach. - Jedno i drugie, bracie. Jedno i drugie. Nie mówię tego, abyś mi dziękował, ale gdybym przypadkiem nie usłyszał twoich filipik przeciwko rozumowi, siedziałby w tobie nadal ten kosmaty drań, ta straszna zaraza. A tak ekspulsowaliśmy go na zawsze! Bracie, wierz mi, bałem się. W pewnej chwili, daruj, że ci to powiem, twoja twarz przypominała Kalibana, pół zwierzę, pół diabeł. I wtedy struchlałem, że się nie uda.;. A jednak miłosierdzie boże, o którym tak mało wiemy i tak małostkowo je pojmujemy, przyszło tobie i mnie z pomocą. Przyznam ci się, że jestem oszołomiony. Nic mnie tak nie oszałamia jak tajemnice wiary, każda z osobna. Czy przyjdziesz pomodlić się ze mną dziś wieczorem? Abyśmy mogli wspólnie podziękować za tę łaskę? - Przestańcie ćwierkać, bo już uszy świerzbią! - odezwał się niespodzianie pyzaty przyjaciel Sancho. - A ty czego? - warknął rudy egzorcysta. -. Czego się wtrącasz? - Nic. Tylko przestańcie ćwierkać! - powtórzył. Rudy brodacz wzruszył ramionami, spojrzał na mnie promiennie. - Więc przyjdziesz? - Kiedy... powiem ci szczerze, bardzo dawno się nie modliłem. Nie odczuwałem potrzeby. A może w ogóle nie umiem się modlić... - Nie umiesz? Boże święty, to ja cię nauczę! Zobacz, pocałuję to miejsce, które tyś pocałował... - przytulił usta do krzyża. - Ja cię nauczę, wierz mi! Ponad zapałem i świętym ogniem w nim gorejącym filował zapaszek, którego nie lubię, odór sanctitatis, a ten zawsze wydawał mi się podejrzany. Wszelako tyle zawdzięczałem temu człowiekowi, że nie mogłem go zbyć, jakbym mu nic nie zawdzięczał. - Powiem ci, bracie Zygo - rzekłem - że przypominasz mi czternastego apostoła, o którym wszystkie ewangelie zapomniały i próżno by szukać o nim wzmianki. - Czternastego, mówisz? Chyba się pomyliłeś. Chciałeś powiedzieć, że mógłbym być trzynastym. - Nie. Bo trzynastym był święty Paweł. - A... słusznie, słusznie. Tak, w rzeczy samej. Widzisz, w tym lokalu kapitalne rzeczy się zapomina. Można zapomnieć, jak własna matka ma na imię. Niszczą człowieka psychotropami. Wedle wszelkich zasad farmakologii, która jest nauką o niewiadomym całkowicie działaniu leków, jak wiesz. I skutki są takie, że zapominasz o świętym Pawle. Dziurawa pamięć. Bodaj to diabli! - Fik, mik! Szuru-buru! Masz, masz! Na twoje zawołanie! Zjawiły się... wszystkie diabły!... - zawołał pyzaty przyjaciel rudego egzorcysty wskazując na korowód postaci, które snuły się wokół nas milczące i głuche na wszystko, twarze bez twarzy. - To są bracia nasi, a nie żadne diabły, ty głupcze - rzekł z niespodziewanym gniewem egzorcysta. - I nie waż się ich tak nazywać! Mam dość twoich wygłupów. Skończ z tym albo ja z tobą skończę. - Coś ci powiem, Zygo. Wszystko fajne, co fajne, ale jak już niefajne, to niefajne! Na mój nos to ten pan tutaj... jak mu tam, pan Krzysztof, ma ciebie wyżej uszu, prawda, panie szanowny? - Nie, proszę pana, nieprawda - rzekłem tając głęboko małpią złośliwość, bo niespodzianie przekonałem się, że pyzaty Samcho jest rozpaczliwie zazdrosny. - A widzisz! - zawołał egzorcysta. - Żaden z ciebie psycholog i obserwator, mój drogi kopciuszku. Słuchaj lepiej, o czym mowa między mną a Krzysztofem, a może się czegoś nauczysz - raptem zachichotał dość niesamowicie. - Zabawne to, Krzysztof, że ten tu typek był rzeczywiście... - Odchrzań się ode mnie! To moja sprawa. Nikogo nie obchodzi! - No dobra, dobra. Mniejsza. Każdy ma swojego mola, co go ćmola, kopciuszku. Zgoda? - Zgoda. Masz pięć!... - i plasnął w jego rękę swoją rozczapierzoną dłonią, po czym uśmiechnął się udobruchany. Rudy egzorcysta skrzywił się nieznacznie, ale zdało mi się, że gruboskórność i siła robiły wrażenie na jego subtelnej duszy, tak jak kobieca delikatność wyzywa żywioły upojnej brutalności, gdziekolwiek się znajdują. - A ty mi powiedz, Krzysztof, dlaczego rad byś mnie widzieć jako jednego z apostołów? - spytał z całą powagą, a ja z równą powagą odpowiedziałem: - Bo wiem, że czternasty apostoł chodził ślad w ślad za Chrystusem. Inni apostołowie pomarli. A on chodzi do tej pory. Incognito. - Bardzo to piękne... Ale to mało. - Nie rozumiem. - Chodzić to mało, trzeba działać, bracie. - To właśnie miałem na myśli. Bo nie wątpię, że niejedną tu duszę z otchłani na światło wydobyłeś. I dlatego jesteś wpośród nas, w tym przybytku. Wśród tych niezliczonych braci, jak powiadasz, którzy ocierają się o nas i krążą, krążą, krążą w niepokoju, bez wytchnienia. Widzisz? Przecież widzisz to, co ja widzę. Tych wszystkich mężczyzn, jacy tu są. I kolebią się wokół ciebie. Coś mi się zdaje, że ty tu niejednego egzorcyzmowałeś... - Mylisz się, bracie. Do głębi się mylisz... Tyś był pierwszy. I wtedy dopiero, po tych twardych jego słowach, już wyegzorcyzmowany, poczułem z bezdennym przerażeniem, że szatan rzeczywiście był tylko we mnie, in anima et in corpore, skoro wypatrzyło go niezawodne oko czternastego apostoła. A on ujrzał, jakie to na mnie zrobiło wrażenie, i delikatnie pogłaskał mnie po policzku, jakby wierzył, że ¦władny jest zetrzeć bojaźń i drżenie, eschatologiczną bladość z mojej twarzy. A kiedy jego palce musnęły moją kosmatą bródkę, capiopodobną, rozszedł się ulotny swąd siarki, który wnet zniknął w krystalicznych pieniach Magnificat, jakie trysnęły nad nami i przejmującym echem roztopiły się cicho w powietrzu. Podszedłem do okna, zakratowanego, oparłem się o parapet, bo osłabłem, cała bojaźń i drżenie w łydki mi uciekły. Za oknem w zaklętym kręgu podwórza, wokół ogromnego drzewa o nagich konarach, które przed wiekami uschło, wśród śnieżnych zasp, widziałem cień Kierkegaarda ścigającego cień Abrahama, ściganego przez cień okrutnego Boga. Wokół leżał węgiel w kawałach i okruchach, ale o tę rzeczywistość oni się nie potykali. Tam, pod ich stopami, leżała rozpłaszczona moja dusza w czerni węgla i bieli śniegu. Nikomu niepotrzebna, właściwie zbędna, plątała się tylko pod nogami wyczyniającymi niebotyczne harce, które zdały się tak karkołomne, aż dech zapierało. Ale w niepojęty sposób bezpieczne, całe z żonglerki, bez ryzyka szaleństwa. I gdyby nie śmiertelna powaga, z jaką tańczyli wokół tego drzewa z epoki przedpotopowej, można by pomyśleć, że hasają pod melodię wyobraźni, dla człowieczej zabawy, która trwa od wieków i dotąd nikomu się nie znudziła. Ale oni byli serio, tak potwornie serio, że zabrałem stamtąd moją duszę przekonawszy się, że żaden z nich się nie potknie, nie upadnie, jak mogłoby się zdarzyć przy szaleńczej zabawie, więc moja dusza zbędna jest jako podściółka czy też batut dla metafizycznych harców, na pozór szalonych, którym żadna otchłań szaleństwa nie grozi. Rewindykowałem swoją duszę. Lepszą czy gorszą, może nigdy jej nie otrzepię z paprochów metafizyki, bodajby się nadawała na płaszcz pod ludzkie nogi. Rewindykowałem i kwita. Wówczas bojaźń i drżenie ustąpiły z moich łydek, a za oknem pozostał miałki węgiel i śnieg. - Cóż ci to, bracie? Cóż ci to? - pytał z niepokojem egzorcysta, a jam go słyszał jak daleki buczek zza mgły na martwej fali nocą. Kiedy dwa żywioły, nieba i morza, skrycie w jeden żywioł się łączą pod osłoną mgły, a buczek lamentuje w głos, ostrzega: "Nie płyń dalej, nie płyń, bo się roztrzaskasz o głębię przerażenia. Nie płyń, zmieniaj kurs!" Jakby to było łatwo przeciwstawić się sile przyciągania szaleństwa i własnego bezwładu. Czułem pod sobą, w sobie, nad sobą, ów prąd, który niósł mnie tam, z powrotem, z powrotem tam, gdzie byłem... I wzbierał we mnie krzyk, który musi się wyzwolić, zanim trzasnę głową w ciszę otchłani. Z szaleństwa się począłem, w szaleństwo się obrócę. Będę krzyczał. Tak, wiem. Będę krzyczał. Będę krzyczał. On już idzie. Idzie z mojego podbrzusza, z moich trzewi, z mojej wątroby i serca, idzie nieustępliwie do zaciśniętej krtani... - Daj że mu spokój, Zygo! - odezwał się czyjś głos. - Daj że mu spokój, do kroćset diabłów! Przecie dopiero dzisiaj wypuścili go z gwałtownej, nie rozumiesz? - Czekaj, lecę po siostrę! Z nim coś niedobrze. - Leć, bo będzie źle! - Źle... źle zawsze, szło mi echem po głowie, źle... zawsze, zacięło się, źle... źle zawsze i wszędzie... zacięło się, źle... tymczasem krtań ściskała krzyk, a krzyk ściskał krtań i zaraz coś się ze miną stanie! A pyzata twarz nachyla się tuż, wybladła twarz topielca mórz, a sine wargi szepczą już posłanie Posejdona: - Trzym się, koleś! Trzym się, koleś! Tylko nie popuszczaj! Trzym się, koleś! Trzym się, koleś! Tylko nam nie pękaj!... "Żono, córko - rzekł marynarz - nigdy was nie ujrzę. Morze zgaśnie, słońce zgaśnie. Nigdy was nie ujrzę." - Trzym się, koleś! Trzym się, koleś! Tylko bez kawałów!... "Bądź przeklęta, święta ziemio! Życie, bądź przeklęte!" - Trzym się, koleś. Dadzą zastrzyk. Zastrzyk zaraz dadzą!... "Nic tu po mnie. Nic tu po nas. Pomarli się rodzą. Nic tu po nas. Nic tu po nas. Nic." I pora była na krzyk, lecz zanim się stało to, co nieuchronnie winno było się stać, wśród tych zgęstniałych mgieł, w których się do cna zatraciłem, dobiegł mnie, niepodobna!, głos wołający moje imię: Panie Krzysiu... Krzysiu... Krzysiu... Zacisnąwszy zęby pożeglowałem ostatkiem sił ku temu wołaniu. Im bliżej, tym raźniej, spodziewałem się ujrzeć ostatnią nie wytrutą przez detergenty syrenę, która nie wabi żeglarzy na zatracenie, bo jej to zbrzydło, tylko przyzywa w strefę wiecznego ukojenia. Tego się spodziewałem, zapomniawszy, że czego człek pragnie, nie będzie mu damę. Kiedy bowiem mgły rozstąpiły się przed moimi oczami, ujrzałem Chochlika w białym czepku pielęgniarskim. Był to więc z powrotem szpital, a nie żaden archipelag snów postradanych. Co takiego, panie Krzysiu? - nagabywała mnie uporczywie. - Cóż to się przydarzyło? Co takiego, mój drogi? - Boję się, siostro... - wykrztusiłem. - Czego pan się bod? - Boję się, że... będę krzyczał. - Och, nie. Och, nie. Pan tego nie zrobi. Jestem pewna. Bo i po co? Żeby tu wszyscy pielęgniarze się zlecieli? Po co krzyczeć, kiedy zaśpiewać można. Pan tak ładnie śpiewa, panie Krzysiu. Niech pan ulży sobie na cały głos... Choćby to, co pan mi nucił w gabinecie. Cokolwiek. Co tylko pan chce... Nie? Dlaczego nie?... Pan mnie widzi i słyszy, prawda? Proszę się odezwać. Proszę coś do minie powiedzieć... Tak bardzo źle się pan czuje? Słabo panu? Panie Krzysiu... Mam wydzwonić dyżurnego lekarza? - Siostro, siostro. O, sorror mea. - Słucham. - Dlaczego służysz prześladownikom? - Komu?... Nie rozumiem, O czym pan mówi? - Znowu mnie zwiążą, tak? - Ach, tego się pan przeląkł! Nie, panie Krzysiu. Na pewno nie. Nie trzeba się niepokoić. To pan już ma za sobą. Tfu, tfu! Było, minęło, niech nigdy nie wróci! Tfu, tfu! Niech pan zrobi to samo, co i ja... Tfu, tfu! przez lewe ramię. I koniec. Ani spostrzegłem, kiedy powtórzyłem za nią te gusła, jak za śmiertelnie poważną kapłanką, która jest w zmowie z mocą tajemną, czego widomy znak stanowi czarna przepaska na jej czepku, białym diademie. - Troszkę pomogło? No to dobrze. A czego pan się jeszcze przeląkł? - Nie wiem. Sam nie wiem, siostro... Ach, pamiętam! Pamiętam. Rytmy mi się same w głowie układały! On coś mówił, ten tu, no, ten pyzaty Sancho... On coś do mnie mówił, zwyczajnie, a z tego rytmy się układały. I z moich myśli rymy się układały. Wiem, że on mówi zwyczajnie, a ja myślę zwyczajnie, a z tego wyskakuje rym za rymem, rym za rymem... Jest taka choroba psychiczna, nie wiem, jak się nazywa. To coś potwornego... Nie, nie, siostrzyczko. Nigdy nie układałem wierszy. To potworne... Oszaleję, jeśli się powtórzy. - Aj, panie Krzysiu, bez przesady. Wie pan, co to jest? Grzech młodości, nic więcej. Tak rozumiem to drobne natręctwo. Zwyczajnie zemściło się na panu to, że w wieku młodzieńczym nie pisał pan wierszy do ukochanej, choć pewnie się tego spodziewała... Aha, nawet zgadłam! Bywa tu taka młoda pani psycholog, ona się na tym zna. Będzie pan mógł sobie z nią porozmawiać... No to dobrze. Dam panu trochę kropelek. To pierwszy dzień, kiedy pan wstał z łóżka. Pan się przemęczył, panie Krzysiu. Za dużo wrażeń... - Nie chcę żadnych kropelek!... Cicho, siostro, ja teraz mówię! Może ty jesteś chochlik, może ty jesteś guślarka, może ty jesteś licho wie kto... Ale ty jedna, choć się nią stale posługujesz, nie jesteś dla mnie szprycą do kłucia zadków! Bo wy wszystkie, wszystkie... gdyby tu przyszedł nawet Pan Bóg, a on przede wszystkim powinien się tu znaleźć, ściągnęłybyście mu spodnie i smalnęły zastrzyk w pośladek, wołając: kto następny? Coś ty mi dziś dawała? Fenactil? No więc wstrzyknęłabyś Panu Bogu porcję fenactilu, żeby się trochę uspokoił. No może ty byś poznała, z kim masz do czynienia. Więc odmówiłabyś najpierw trzy paciorki. Zrobiła swoje, ściśle wedle dawki przepisanej przez pana ordynatora, bo pan ordynator przecież wie, ile się ładuje w zadek Absolutu i co Panu Bogu wychodzi na zdrowie! Przetrzeć watką. Znowu trzy paciorki. I do domu. Nie, ty sobie nie myśl, że jestem kopnięty i uważam siebie za Pana Boga, ni mniej, ni więcej. I nie wytrzeszczaj tak swoich ślicznych oczu. Anim ja Cezar, anim ja nihil. Jestem sobą, niczym więcej. Rozumiesz? Zwyczajnie myślącym, zwyczajnie wrażliwym człowiekiem. Jeśli chcesz wiedzieć, czego się przeraziłem, to znaj prawdę... Siebie i pustki. Oto, czego się przeląkłem i przeraziłem, siostro. Nie, nie, ja ci nie ubliżam... Wszystko, co chciałabyś powiedzieć, siostro, tylko nie to... - Zrobił ją w konia! Zrobił ją w konia! - skandował z uciechą pyzaty, a egzorcysta widać porażony moją bluźnierczą wizją Absolutu stał skamieniały. - Zro-bił--ją-w-ko-nia! Milcz, bydlaku, bo ci pogruchoczę kości! - krzyknąłem. Stało się jednak tak, że to omal on mi ich nie po gruchotał. Rzucił się na mnie i gdyby nie Chochlik, który jakimś cudem wsmyknął się pomiędzy nas, oberwałbym od tego osiłka nawykłego do młócki, gdyż wciąż zapominałem, że moja lwia dusza w spsiałej przemieszkuje powłoce. Jeszcze się szarpał z Chochlikiem i powtarzał: - A dlaczego mnie nazywa bydlakiem? - Siostra robiła, co mogła, aby się z nim uporać, wreszcie coś mu powie działa półgłosem, ale on na to tylko wrzasnął: - Bardzo chory? Taki sam chory jak i ja! Dlaczego nazwał mnie bydlakiem?!... - Bo, zastanów się - przyszedł nam niespodzianie w sukurs egzorcysta - zastanów się, kopciuszku, czy czasem nie mógłbyś nim być? Natenczas Sancho oniemiał, spojrzał na swojego rudego przyjaciela z niepomiernym wyrzutem, przycisnął ręce do serca pod zieloną togą i z okrutnym westchnieniem słaniając się poszedł ślepo przed siebie w ruchliwy tłum senatorów, których garstka zebrała się bliżej i gapili się na nas ciekawscy. Napierając zewsząd. Nieporządni i rozchełstani. Od ich zielonych a niechlujnych tóg bił odór dawno nie mytych ciał. Nie wiem, jakich ekstrawagancji po mnie się spodziewali, skoro ich oczy napatrzyły się wszystkim breweriom Nerona i szaleństwom Kaliguli. Czy umiałbym zrobić coś więcej niż konia mianować senatorem? Czyżbym im w czymkolwiek zagrażał? Pewien repertuar szaleństw został wyczerpany. A wymyślić nowe niełatwo. Więc dlaczego chowają w zanadrzu sztylety? A ten, za moimi plecami, dyszy mi w kark. Dlaczego osaczyli mnie wokół jak skorpiona? Jak uzurpatora. Barbarzyńcę i samozwańca. Wiem, czyim mi grożą zewsząd, osaczonemu. I kto mnie od nich wybawi? Ta westaleczka, która się tu zaplątała, zamiast pilnować świętego ognia pod sterylizatorem? Czy ten rudy augur, który przeszedł na chrześcijaństwo i nie z lotu ptaków wróży, ale z signum krzyża? Ich dobra wola nic tu nie poradzi, ich moc za słaba jest, aby mnie uchronić przed tą dyszącą, cuchnącą zgrają, która czekała wieki całe w butwiejących togach, żeby wreszcie się zemścić za wszystkich Kaligulów, jacy nią poniewierali. I te ich oczy. Te oczy bezlitosne. Senatores boni viri, senatus autem mała bestia. Och, ile trzeba woli, żeby nie skurczyć się ze strachu, choć wewnętrznie kurczyłem się jak ten, któremu wyrwały się owe pamiętne słowa. Skurczyłem się, ale nie struchlałem. Gdybym struchlał, byłby ze mną koniec. W kark - tam, gdzie mi dyszał - wbiłby sztylet po rękojeść. Nikt nie przyszedłby mi z pomocą, ani westalka, ani ryży augur, nieświadomi oboje, tylko moja własna zdolność koncentracji w niebezpieczeństwie z prawdziwą pomocą mi przyszła. Nie wiem, gdzie się tej sztuki nauczyłem, ale tym razem też mnie nie zawiodła. Pojąłem, że muszę przemówić do tych sponiewieranych, poniżonych ludzi, których godność i dumę podeptano, że chcą mi łeb ukręcić, jakbym ja był temu winien. Przemówić muszę jak równy do równych. A potem - będzie ze mną kryska albo i nie. Najkrótsza mowa największe ma zalety, więc wzniosłem w górę ręce i zawołałem: - Illustrissimi viri!... Sustine et abstine!... - i obracając się wokół powtórzyłem wszem wobec: - Sustine et abstine!... Illustrissimi viri... Dixi. Szmer poszedł wokół, niesamowity zaiste szmer, jakby nie pojęli tych słów, jakby one w nich dawno wygasły, choć przecież wśród nich się narodziły, jakby zapomnieli, że mają je we krwi przeciwko wszelkim przeciwnościom losu, tę antytoksynę, jakby nie potrafili już cierpieć i panować nad sobą, ba, jakby nawet nie spostrzegli, że przemknął tędy cień Marka Aureliusza. Taki to był szmer. A w nim, w środku tego szmeru, ja sam wisiałem na włosku. Raptem ktoś się zaśmiał. Zaśmiał się w głos. I ten śmiech od zguby mnie uratował. Albowiem ogarnął ich wielu, bardzo wielu, prawie wszystkich, tak nisko przez te wieki upadli, a mogłem się przecież tego domyślić po ich splugawionych togach. Rozstąpili się, krąg wokół mnie pękł i dopiero wtedy groza mróweczkami po grzbiecie mi poszła. Uczułem, jak westaleczka w białym diademie, mój wierny Chochlik, bierze mnie pod ramię i dokądś prowadzi. Ryży augur, egzorcysta, ucapił się drugiego rękawa i też mi towarzyszy. A z tyłu, za nami. głos jeden, drugi: - Ale mu fest szajba odbiła, panowie! - Po jakiemu ten gizd fanzolił? - Nowego katabasa nam dosłali! Księżowski urodzaj. Jak im papież nie da pozwolenia na baby, to niedługo każdemu na mózg padnie! - A to hycel! Gada, gada, a ty słuchasz i za cholerę nie rozumiesz. - On ci z radia, powiadają. Ja tam nie wiem. Ale tak ci powiadają, psiajucha. - No, jak z radia, to kota faktycznie mógł dostać. - Niby jak to rozumiecie, towarzyszu? - A co tu rozumieć? Breszą, breszą do tego mikrofonu. Aż poniektóremu od tego brechtania króliki się we łbie mogą popierdolić. - Momczeta! Momczeta! Łoszo! Łoszo! - A ty czego, Wasyl? Co? Źle? Niechoroszo? A pewnie, że z nim nieehoroszo. Krank. Sehr krank. O to to. Ponimajesz? No to klawo. A u was fajne kożuszki... - Wszystko to rozumiałem, cały ten gwar, pomagało mi wprawne ucho radiowca, aliści nie mogłem pojąć, skąd tu Bułgar? Skąd tu jaka Bułgar się zaplątał? Rozumiem, gdyby był Trak. Oni nawet w cesarstwie rzymskim do zaszczytów różnych podochodzili. Tacy mądrzy ludzie, płaczem witali narodziny, śmiechem zgon. Ale Bułgar wśród senatorów? Ech, horrendum, o Bułgarach przecie ani du-du, nikt o nich nie słyszał. Genmanowie owszem. Krank to krank. Łacina niełacno im do łba wchodziła, tępe głowy. Ale byli tam, byli. Pod koniec senat całkiem skosmopoliciał. Frankowie, Anglowie. I kogóż tam nie było! Ale o Bułgarach, dalibóg, nikt nie słyszał przez cały Declime amd Fali of the Roman Empire. Więc skąd? Skąd? Będę miał ciężki orzech do zgryzienia. - A dokąd to idziemy? - spytałem moją westalkę. - A do łóżka... - A po co? - spytałem figlarnie moją filutkę. - A żeby pan odpoczął. - A ładny mi to odpoczynek z dziewicą. - A... z pana to świntuszek, panie Krzysiu, oj, świntuszek. - A w rzeczy samej, w rzeczy samej - westchnąłem pomny na swoje sekretne upośledzenie. Zaśmiała się. - A co to pan mówił po łacinie, panie Krzysiu? Co to takiego pan mi powiedział? - A sustine et abstine! - wtrącił się brodaty augur, egzorcysta. - A to, to właśnie. A Krzysztof przypomniał im akurat podstawową zasadę doktryny stoickiej, siostro. - A ja nie znam się na doktrynach... - A to szkoda, siostro- odparł z naciskiem ryży augur, jakby chciał podkreślić, że westalki spsiały, senat spsiał, święty ogień spsiał i spsiało dosłownie wszystko. - A chcę wiedzieć, co to znaczy? - szepnęła cała w rumieńcach. - A "cierp i panuj nad sobą" - powiedziałem. - Tylko tyle to znaczy, Chochliku. - A... to męskie bardzo! - pochwaliła rzuciwszy mi spojrzenie. - A to właśnie lubię, panie Krzysiu... A pośladki bolą? - A bolą, bolą. Jakby nie bolały, toby siostra ode mnie słów tych nie usłyszała. - A to za chwileczkę zrobię kompres... A teraz proszę się położyć. - A dobrze - powiedziałem mimowiednie, bo anim spostrzegł, kiedy mnie wprowadziła w inny świat, inne czasy. Byłem znów w karmazynowej sali przed swoim karmazynowym łożem. Tak to tempora zaiste mutantur Spojrzałem na jej bielusieńką szatę, spadek po westalkach, doprawdy zdumiony, że nie widać na niej zakrzepłej krwi, zastygłej ropy, jaką zgorzel wydziela, śladów po amputacjach, operacjach, przy których sądzone jej było asystować, w piwnicach, pod bombami, w swądzie karbidówek. Z niedowierzaniem dotknąłem jej fartucha, taki czysty. Ale ona zasłoniła się skrzyżowanymi rękami, jakbym chciał dotknąć jej małych piersi. - A dla- czego to tak? - spytałem zaskoczony. - A dlaczego to siostra nie ma do mnie zaufania, skoro była siostra w Powstaniu? - A skądże, człowieku! Też coś. Mnie jeszcze wtedy na świecie nie było. U nas tylko pan ordynator był w Powstaniu... Też coś! Jak Boga kocham, nigdy nie. wiadomo, co wam do głowy strzeli... - A czymże ja tak siostrze dopiekłem? - A mniejsza o to. A idę po kompres. - A czymże, na litość boską? - A tymże. Pan uważa, że jestem aż taka stara? - Aaa!... A masz ci los! A skądże! A nie uważam! A gdzieżby! A dalibóg! A... - Ale ona już poszła. A dlaczego a tak wciąż a każde zdanie a słowo a zaczyna się od A? A tędy a tamtędy a owędy. A to, a tamto, a owo, a śmo. A cholera! A diabli, a diabli. A koszmar, koszmar, koszmar. Leżałem zamknąwszy powieki i męczyłem się jak potępieniec. A musi być a na to kurewstwo a jakiś sposób, myślałem? A? Jakie to szczęście, a? Prawie żonaty, a? A skąd to? A z Gogola! A Gogol też zwariował! Też zwariował... A?... A ja nie zwariowałem! W tym cała bieda. A nazywam się a Krzysztof a reporter. A lat mam a dwie trzecie kopy... A tfu! Na wszystkie moje lata. A tfu! A tfu! A tfu!... - A dobrze mu tak, Krzysztof! - usłyszałem czyjś głos. - A dobrze mu tak... Pędź go od siebie precz! Pędź do ostatka... Otworzyłem oczy i ujrzałem nieodstępnego egzorcystę, który siedział przy mnie na brzegu karmazynowego łoża, - A co? - spytałem. - A zgiń, przepadnij! A tfu! I tako się siało, przyjacielu mój. - A nie. - A jakże?... A jeszcze w tobie siedzi? - A nie, a tak... a tak, a nie. - A! rozumiem. Tylko nie rozpaczaj. Wysłuchaj mnie chwilę. Wyrzuć wszystkie myśli precz. Wszystko wyrzuć z głowy. Słuchaj tylko tego, co ci powiem. Szatan nie jest zaprzeczeniem Boga. Nie jest wyzwaniem Bogu rzuconym. Szatan jest nieobecnością. Nieobecnością Boga. Pojmujesz? Tak, wiem, to strasznie. Ale, pamiętaj, Ten, co cierpiał za nas rany, prosi ciebie o miłosierdzie, prosi, abyś go przyjął. Nie ty go prosisz, człowiecze, ale On cię prosi... Twój Bóg. - A pamiętasz a jak a Demostenes pozbył się cukania? A? - Egzorcysta przyjrzał mi się w milczeniu, głaszcząc swoją rudą brodę. Zmarszczył brwi w namyśle, jego ślepka zamieniły się w ciarynki. - A pamiętasz, jak skończył ten twój Demostenes? - A nie, nie pamiętam. A pamiętam tylko, że brał do ust kamyki. Tak głosi legenda. - Legenda? No, tak. Kto nie ma wiary, legendami duszę swoją otumania. On popełnił samobójstwo w świątyni Posejdona. Ty masz, Krzysztof, naturę po trosze pogańską. Etyczną bardzo, ale nie w sensie bożym, chrześcijańskim. Jakbyś się urodził w pogodną godzinę przed Golgotą. A Golgota tu jest. I jej tajemnicy ty ani w ząb nie rozumiesz. To cię kiedyś zgubi. Jeśli... Właśnie, jeśli twój stoicyzm nie przeobrazi się w coś stokroć większego od najwspanialszego stoicyzmu! W wiarę! Ale tu czyha największa dla ciebie groźba. Pojąć chrześcijaństwo to szaleństwo pojąć. Credo qud absurdum! Właśnie tak. Bo w chrześcijaństwie mieści się całe boże i nasze, ludzkie szaleństwo, miłość i śmierć, każda tajemnica. A poza nim, poza chrześcijaństwem jest tylko zdrowy rozsądek, czyli nic albo dla niektórych wszystko. W wierze, na pożytek duszy swojej, trzeba go utracić. Jeśli się nigdy na to nie zdobędziesz... Uważaj, abyś nie skończył jak ten twój zaszczuty ateński orator... - Jesteś wspaniały! Jesteś cudowny! Dziękuję ci, chłopie. Wyleczyłeś mnie! - Panu Bogu podziękuj... - Dałeś mi posłuchać ludzkiej mowy, w której każda kwestia nie zaczyna się od A! Bodaj raz czy dwa to A ci się wypsnęło. Dałeś mi wypocząć! Słyszysz, jak ja mówię? Bez żadnego, ale to żadnego A! - Lacrima Christi! Czyżbyś przedtem mówił inaczej? Nie zauważyłem. - To kiepski z ciebie egzorcysta, skoroś tego nie zauważył. - Nie wygłupiaj się. Chcę być twoim przyjacielem. Mów mi: Zygo. Albo: Zygmunt, jak wolisz. - Dobrze, mój drogi. A powiedz mi... Tfu! Bez żadnego A! Kwita z każdym A! Koniec, kwita... Powiedz mi, Zygo, czym ty się w ogóle zajmujesz? - Gdzie, tam?... - zrobił gest w daleką a nieosiągalną przestrzeń i dla ukrycia tego gestu podrapał się w głowę. - Tak, tam. - A jak myślisz? - spytał. - Nie każ mi zgadywać, bo nie mam zielonego pojęcia. - Nie widać tego po mnie? - Czego? - Toż tego, czym się zajmuję? - spytał z żalem w głosie. - Różne rzeczy po tobie widać, gdyby się kto uparł. Ale nie baw się ze mną w ciuciubabkę. Powiesz, czy nie powiesz? - Powiem... Prakseologią. Zanim ochłonąłem, bo zrobiło to na mnie nie byle jakie wrażenie, ukazała się znienacka pyzata twarz, nieposkromiony a wszędobylski Sancho ponad ramieniem rudego brodacza egzorcysty- prakseologa nachylił się do jego ucha i coś mu krótko szepnął. Rudzielec skinął głową, po czym żwawo powstając spojrzał na mnie. - Wrócę do ciebie, mój przyjacielu - obiecał mi czternasty apostoł. Ale nie wrócił. Objęli się ramionami i posuwistym krokiem wyszli z karmazynowej komnaty. A wychodząc, z niezwykłą werwą zaśpiewali: "A chochoły żyją!... I gorzałę piją!..." - Tak dawno cię nie było, Chochliku. - Dawno? Mało nóg nie pogubiłam, żeby zdążyć z tym kompresem, bo zaraz muszę dla wszystkich przygotować na wieczór leki. A pan będzie musiał znowu przyjść na zastrzyk, panie Krzysiu. A pośladki jak gorące bułeczki, niestety. Przyciskała mi oba chłodne kompresy pod folią, czymś takim szeleszczącym sucho. - Przylepca zabrakło, panie Krzysiu, niech pan obróci się na wznak i sam przytrzymuje rękami... I proszę nie wstawać aż do kolacji. - Niech mi siostra położy tego swojego koliberka na czole. - Co takiego?... - A rękę, siostro. Rękę swoją. - Dobrze, na sekundę. - Między wiecznością a sekundą nie dojrzysz różnicy, Beatrycze ty moja. - No, no, no. Pan się okropnie dawno nie mył, panie Krzysiu. Jak jutro przyjdzie żona, niech pan koniecznie poprosi o mydło, szczoteczkę i pastę do zębów, grzebień, wodę kolońską. Będzie pan pamiętał? I oczy ma pan zakaprawione... - A won-żeż ty! - krzyknąłem do żywego dotknięty, na wskroś upokorzony. - Idź precz! Idź precz do swoich strzykawek!... Tarłem, wciskałem oczy kułakami, jakbym chciał je wepchnąć w puste wnętrze czaszki, w tę konchę wszechświata, aby eksplodowały i rozprysnęły się w kaprawe gwiazdy nad moją kołyską. I prawem odległych asocjacji, które migają, jak im się podoba, zwłaszcza podczas nacisku na gałkę- oczną, ujrzałem złote włosy swojej żony, a na nich stygnącą krew. Taką plamę lepką i straszną- Dygotałem wszystek, niósł mnie po wertepach przerażenia spłoszony osiołek trwogi. Ten sam, który oddał triumfalną posługę Chrystusowi, a nikt mu tego, biedakowi bożemu, nie zapamiętał. Pozostał po nim tylko ten żałosny ryk, fetory zdusiłem w sobie z całą mocą, bo coś mnie jeszcze od tego szlachetnego bydlęcia różniło, ta ociupinka niewczesnej świadomości człowieczej. I było jasne, że ona nie żyje, bo sam jej życiu położyłem kres. To znaczy, żona nie żyje, a świadomość moja jest oa wymarciu. Choć jeszcze dycha. Podstawiona mi Beatrycze, alias Chochlik, alias westalka, alias pielęgniarka wmawia mi rzecz niemożebną, jutrzejszą Heleny, żony mej, wizytę, której nigdy nie będzie. Albowiem wmawia mi to na polecenie prześladowników, którzy dobrze wiedzą, jakimi sztuczkami doprowadza się człowieka do szaleństwa. Mnie wszakże nie doprowadzą, skoro dotąd nie doprowadzili, nocą przegryzę sobie żyły, ręce pod karmazynowym kocem skryję i spokój. Mój wspaniały przyjaciel, który nie tak dawno wybrał skok z ósmego piętra, zwykł był wskazywać mi na to, że ouroburos, symbol wszystkiego, co być może, pożera własną głowę i w tym pożeraniu zamyka się po wsze czasy. Zostaną więc z nas takie dwa ouroburosy, kiedy naszych powłok cielesnych dawno już tu nie będzie. Dwa samożercze węże nieskończoności do odszukania przez teleskop wśród kaprawych galaktyk. Esencje, transcendencje, wieczyste ouroburosy. Nie, żadna kobieta nie ma prawa powiedzieć mężczyźnie... Nie ma prawa! Choćby miał Bóg wie jak kaprawe oczy! "Jedyne oczy twe, zielone oczy twe. Różowe i kolorowe, jedyne oczy twe. Niebieskie oczy twe. Gdziekolwiek pójdę, wszędzie widzę je..." - Mam do pana prośbę. Niech pan teraz z łaski swojej nie śpiewa, bo właśnie dziadek zasnął, a on, wie pan, po całych dniach i nocach oka nie zmruży, jemu bardzo ciężko zasnąć przychodzi... Pan sobie pośpiewa kiedy indzie j, zgoda? Przysiadł się do mnie, a któż to? A któż by, jak nie ten pośmiertnie zabiegający o polityczne względy, o reputację swoją w pamięci pokoleń, a któż, jak nie ten niewydarzony a zaraźliwy ideolog, co udał nam się, niech go kule biją! Tak, młody Dm-ski. Ma piwne oczy. Jeszcze mu wąs zgrabny a siwy nie wyrósł. - Dziadek jest głuchy jak pień - powiadam. - I jest mu wszystko za jaje. - Nie, panie szanowny. Dziadek słyszy, kiedy nie trzeba. A jak trzeba, to nie słyszy - Hm. Może i tak, pan w każdym razie zna go lepiej ode mnie. Jeśli się nie mylę, to bodaj całe półwiecze... A któż może głębiej znać siebie wzajem, swoją naturę, niż dwaj zażarci wrogowie polityczni. Powiedzmy to sobie, ot tak. dla przykładu, bez żadnych aluzji osobistych, panie... -- Zbigniewie... - podrzucił. - Zbigniew mam na imię. I tak proszę się do mnie zwracać. - Zbigniew? Aha, w rzeczy samej. Roman to ten drugi, książę. Aleście to wszystko, panie dziejku, poprzekręcali! Któż by się W tej abrakadabrze połapał! Splątane to nie gorzej niż całe dzieje Polski. Ale, szczerze mówiąc, to nie bardzo mam o czym z panem gadać. Bo jeśli idzie o samą istotę rzeczy, sam trzpień, samo sedno, to wolałbym z dwojga złego pogadać z margrabią Wielopolskim. Jest tu gdzieś może na podorędmu? Z nim moglibyśmy wszcząć dysputę rychlej niż z epigonami. Epigonów, daruj pan, ni ździebko nie szanuję. Mimo ich wysiłków, zabiegania o względy et cetera. I choćbyś pan usiłował odpokutować teraz za grzechy młodości, bo chyba taką dano panu szansę, nie pora na to, już nie pora. Stworzył pan fakty dokonane, a tych już pan nie zmieni. Przybiła na nich pieczęć historia. Cokolwiek pan zrobił, zostało już odmierzone. Ale nie w tym rzecz. Pan uparł się przegnać stąd ducha tolerancji i właściwie całe życie temu pan głównie poświęcił. I poniekąd to się panu udało, choć był to jedyny dobry duch, który przez wieki towarzyszył temu krajowi. Różni go kalali, ale pan go pokalał z premedytacją. A to był jedyny nasz spadek, jaki mogliśmy ofiarować światu. Nie interesują mnie ordynarne względy, dla których pan to zrobił. Tyle panu powiem i kwita! - A czy pan zawsze mówi wszystko, co pomyśli? - spytał ostrożnie młody Dm-ski, spozierając na mnie okrągłymi oczami. - I mówi pan bez względu na to, kto naprawdę pana słucha? - Za chwileczkę się dowiem, że pan to nie pan - odparłem. - I doprawdy jest mi to całkiem obojętne. To, co pan oświadczy. Swoje wiem. To mi w zupełności wystarczy. Odżegna się pan, czy nie odżegna, jakież to może mieć teraz znaczenie? Choć ani się panu śni odżegnywać... Upór to godny znacznie lepszej sprawy. Ale w tej perseweracji, powiem panu, nie jest pan już taki groźny. Co złego było do zrobienia, zdążył pan zrobić... w swoim czasie. A dalej? Cóż, dalej sprawa otwarta. - Mówiąc to wszystko, podziwiałem nienaruszalny spokój tego człowieka, miał niezaprzeczoną nade mną przewagę, bo we mnie kipiało, a on siedzi lekko uśmiechnięty, z przechyloną głową i słucha, jakbym mu miód staropolski w rozchylone usta wonną szklanicą wlewał. Zamrugał oczami ii dalibóg, oblizał się ze smakiem, zanim rzekł: - Za mało się znamy, abym mógł wyjawić panu powody swojego tutaj pobytu, kurczę. Ale często sam siebie pytam: co ja złego zrobiłem? Co ja komu złego zrobiłem? Tak, kurczę, sam siebie pytam. Jeśli chce pan wiedzieć, to oberwałem pałką ma Krakowskim Przedmieściu, ale nie w tym rzecz. - Pan oberwał pałką? Pan??... - A bo to tak trudno? Pałkowanie było zbiorowe, to i na mnie przypadła dola, jak należy. Mówię, kurczę, nie w tym rzecz. Studenci zostali stworzeni po to, żeby im od czasu do czasu trzepać skórę. Na całym świecie do tego przeważnie służą. A humanista wielki, nasza kochana Joaśka d Arc, de Gaiulle sam, nie dawał im dobrze do wiwatu? Z Sorbony prościutko na druty, na golasa, pod gołym niebem, chłopcy, dziewczęta, tańczmy wszyscy wraz! E, co tam gadać. Kto dobrze nie oberwał, nawet nie poczuje, że był kiedykolwiek studentem. Tylko wy gnijecie od środka... Wy wszyscy. A zwłaszcza takie czterdziestolatki jak pan. Ech, mniejsza. Przepraszam, kurczę, za tę ostatnią kwestię. Bo właściwie to| ja przyszedłem pana przeprosić za to głupie nieporozumienie... No, za tę szopkę, którą tu z Romanem panu 1 urządziliśmy... Bo widzi pan, tu jest wielu nie tylko mocno szurniętych, ale i symulantów, podsądnych, oszustów, cwaniaczków i czort znajet, kakowo bezobrazija.. No, myśmy sobie głupio pomyśleli, że pan nas bierze na fundusz, no, robi nas w konia z tym radiem, kurczę. Pod tym dachem niby wszystko jest możliwe, nawet Vasco da Gama może się przytrafić i autentyczny kompozytor, bo takiego Sylwka tu mamy, ale rzeczywisty reporter Tadiowy... no, taki rarytas jeszcze nam tu z nieba nie spadł. Rozumie pan? A tu, masz ci los! Pan mówił prawdę! Sprawdziłem u siostry, pobożyła się i potwierdziła. Więc bardzo pana za nasze wygłupy przepraszam. To musi być pasjonująca praca, kurczę, szczerze panu zazdroszczę. - Niczego nikomu nie trzeba zazdrościć, tylko wtedy, , jak pan mówi. nie gnije się od środka. Zresztą z radiem nie mam nic wspólnego. - Jak to?... - Bo jestem Żydomasonemi... Coś to panu mówi? - A owszem, owszem. No to zgadzamy się znakomicie, kurczę. Bo ja jestem skrytokomunistą! - powiedział młody Dm-ski i uśmiechnął się, a uśmiech miał, szelma, ujmujący. - Skoro tak, to chętnie uścisnąłbym panu dłoń, ale nie mogę, bo trzymam kompresy przy zadku. - Jasne, mens sama in corpore sano, kurczę. Żeby się tylko panu nie zrobiły ropnie. Bardzo to boli? - Boli, nie boli. Mens agitat molem, przyjacielu., - Jak? O, to pan lepszy! Od razu widać, kurczę, że stara, dobra szkoła. Mówię pas. Nie skapowałem... - Furda materia! Duch to grunt! - A kto to tak się pięknie wyraził? - Wergiliusz. Wiesz, ten, co uczył dzieci swoje... Zresztą, skąd masz wiedzieć? I tej wyliczanki pewnie nigdy nie słyszałeś. Masz dwadzieścia parę lat i niczego, niczego, co było przedtem, nie pamiętasz? - Pan mi przypomina naszego profesora, pseudonim "Mściwoj", który dziwił się, że nie pamiętam tajnego nauczania. A nie pamiętam! Wielu rzeczy nie będę, nie chcę pamiętać. Wystarczy, że moja matka rodziła mnie wśród cuchnących gruzów, gdzie jedni konali, drudzy na świat spieszyli w tym naszym chlubnym nekropolis. A jak to wyglądało, opowiedziała mi z detalami. Kobiety lubują się w szczegółach, od których człowiekowi dusza w pięty ucieka! Otóż pępowina, żeby było panu wiadomo, snuła się tędy i owędy, a ja cały w matczynej posoce kwiliłem jak ptaszę boże, bo nie miał mnie kto obmyć, kurczę. Wszyscy z peemów łupali. Granacikami świstali. Albo byli tak zachlani, że było im wszystko jedno. Więc ona odgryzła. Jeśli ona wówczas nie dostała kota, to w dwadzieścia lat później ja kota dostałem. Musi być porządek w naturze. Nie ma za darmo. Ojciec tymczasem, na kilka dni przed "moim porodem", zdążył znaleźć wieczny odpoczynek w naszym bohaterskim gównie, gdzieś w kanałach między Mokotowem a Śródmieściem. A tu pyk! z matczynego brzuszka wyskakuje na świat wesoły pogrobowiec! No i wpakowała mnie do tego wytwornego pensjonatu dla naszej elity intelektualnej, za te tu kraty, gdzie zgromadzono sól ziemi naszej i gdzie właśnie mam zaszczyt pana poznać... Milczałem, zastanawiałem się, analizowałem fakty. Czyżby rzeczywiście młody Dm- tski został powtórnie powołany do życia grubo wcześniej, nim znalazł się w tym gmachu? Czyżby prześladownicy przysposabiając Korpus Rezerw Obywatelskich chcieli akurat młodemu Dm-skiemu dać podwójną osobowość? Dawną - doświadczonego trybuna, i nową - zapalczywego studenta? A każdą równie prawdziwą? Bo przecie to, co opowiedział, nie mogło być wyuczone, on to przeżył tak szczerze, jak tylko przeżyć można. A zatem czyżby prześladownikom szło o wzbogacanie osobowości swoich wybrańców? O najrozmaitsze krzyżówki, kontaminacje i synkretyczne kombinacje ad usum Delphini? I jakież perfidne a dalekosiężne zamysły kryły 6ię w mroku tych wszystkich machinacji, którym przecież podlegali i Dziadek, i książę, i Jasieńku-Rozkwitały-Pąki-Białych-Róż, i wszyscy, wszyscy w tej karmazynowej sali. Wszyscy prócz mnie, bo zaiste tylko moja osobowość pozostała initacta, jak prawdziwa, a niedostępna virgo, która nigdy nikomu się nie odda. Azaliż prześladownicy popełnili błąd? I zobaczyli we mnie powolne narzędzie? Czyżby przypuszczali, że zastrachany, pasami związany, zastrzykami kłuty, fizycznie wycieńczony, w przerażeniu swoim stracę orientację i przejrzeć nie potrafię ich diabolicznej gry? Przeliczyli się z całą pewnością, ale sza! Jeśli przeżyję, jeśli kiedykolwiek wyrwę się z ich macek, ja to światu objawię! Na konferencji prasowej przed mikrofonami wszystkich rozgłośni ziemi dam świadectwo prawdzie. Chyba że oni minie zabiją. Jest zasada, że agentów się likwiduje. Tajnie tajni giną agenci. Wziąłem na siebie to ryzyko. Posłannictwo moje jest z tego świata, któremu wystawię rachunek w imieniu Tajnego Agenta Dobrej Woli. Młody Dm-ski coś bardzo łagodnie do mnie mówił. Spojrzałem na niego, zaniepokojony, jakby on psim swędem dobrał się do moich myśli, albowiem powtarzał cicho: - Znam to, znam... - A cóż pan zna, u Boga Ojca? - Ja też tak, na początku, zapadałem się w siebie...pan, widać, ma te same objawy... Ni stąd, ni zowąd zapadam się w siebie i choćby wokół nie wiadomo co się działo, nic a nic prócz mojej biedy nie istnieje... - Rozumiem pańską biedę aż nadto dobrze - powiedziałem z naciskiem. - Widzi pan, z jedną osobowością piekielnie trudno się uporać, coś o tym wiem, ale z dwie ma naraz, wyobrażam sobie, to już przekracza ludzkie siły- I choć ma pan we mnie adwersarza, serdecznie panu współczuję... - Kurczę, pan sądzi, że ja jestem schizo? O różne rzeczy mnie podejrzewali, ostatecznie prawie dwa łata tu kibluję, ale tego akurat nie dopatrzyli się, chwalić Boga. Chociaż i to świństwo czasem potrafią wyleczyć. Nie, schizofrenia to nie moja specjalność. Zresztą na wszystko jest pigułka. Dawniej tacy jak my biegli wrzeszcząc na pustynię. Krzyczeli sobie do woli piaskom, kamieniom. I było im dobrze. Mieli swoją rozpacz dla siebie i nikt im tego nie chciał odebrać... A teraz pigułka i koniec pieśni. Dlaczego, u diabła, człowiek nie ma prawa być szaleńcem, skoro ma na to ochotę?! Czy oni... czy oni zdają sobie sprawę, jaka to może być rozkosz? Jaka bogom skradziona euforia? O, kurczę, co może wiedzieć o życiu byle głąb, jakim sam byłem, byle dusza, byle człowiek, który nigdy nie zakosztował... Przekonałem się, bez szaleństwa nie ma poznania, jest dreptanie w kółko, po omacku. I tak całe życie można się pałętać. Chyba że człowieka t o trafi cudem boskim... A jak trafi, okazuje się, że większego szczęścia człowiek nie mógł zaznać. Ani takiej cudowności, ani takiego światła, ani takiej myśli... I z tego pana wyleczą, oczywiście. Tyle potrafią. Umordują pana jak sukinsyna bożego, ale wyleczą. Przerobią na swoje kopyto. I nawet im w głowie nie zaświta, dlaczego on się tak opierał?... - Więc dał się pan... dał się pan im złamać? - spytałem z uczuciem wielkiego zaiste zawodu. - A pan się nie da?... - uśmiechnął się młody Dm-ski nie bez politowania, czym mnie natychmiast zirytował. - Ani mi się śni! - zawołałem. Bo i nie dam. Starali się, jak mogli. Próbowali, ale im nie wyszło. Mam ich w garści. - To ja będę górą! Przekona się pan. - Wątpię, kurczę. Bo to oni wreszcie mają pana w garści. Pan miał tylko jedną szansę, którą pan przegapił. Umrzeć trzeba było. Na gwałtownym. A jak już-stamtąd pana wytaszczyli, to zrobią z panem wszystko po swojemu... Nawet nie pójdę o zakład, bo wygrałbym na pewniaka. Nie pan jeden przegapił okazję. Mnie też się nie udało. Bo widzi pan, to miało sens, kiedy człowiek był taki szczęśliwy, jak tylko być może, wtedy umrzeć miało sens, a teraz, kiedy nasiąkł tą ich dziadowską normalnością, to jaka to byłaby przyjemność, co za frajda? Ot, wegetuje się, bo wszyscy wegetują z dnia na dzień i tyle. Idziemy na kolację? - Nie, nie mogę się ruszyć, kompresy. - To przynieść panu kawy i chleba, z czyim tam dadzą? - Kawy owszem, bardzo proszę. Ale jeść mi się nie chce. - A ja tu wciąż chodzę głodny - poskarżył się młody Dm-ski. - To proszę sobie wziąć moją porcję. Ta pańska nienawiść do matki, ale o tym pogadamy sobie innym razem. Smacznego. Zostaję sam w kanmazynowej sali, bo oni wychodzą, jeden po drugim, wraz z Dziadkiem obudzonym ze starczej drzemki. Zmierzch. Cisza. Światłość wiekuista na korytarzu. A jednak nie jestem sam! W rogu ktoś uczynił z karmazynowego koca baldachim nad łóżkiem. I kryje się pod nim całkowicie, osłonięty przed zakusami świata. Przyczaił się tam ktoś, kto wolałby tu nie być. Ciekawe, kto może szukać azylu w magii zaiste dziecięcej? W wigwamie rozpiętym na własnych łokciach i kolanach? Moja przyrodzona wścibskość, która popchnęła mnie do reporterki, nie daje mi uleżeć spokojnie. Wstaję, zbliżam się na palcach i bezczelnie zaglądam pod baldachim. Przeszywa mnie na wylot przeraźliwy dreszcz. Mój kuzyn! Z półmroku wyziera na mnie ostra twarz mojego kuzyna. Zapamiętana z dzieciństwa. Z nosem jak nowik nad zaciśniętymi wargami. Zmobilizowany, w niewolę wzięty, rozstrzelany. Patrzymy na siebie.. Trzydzieści lat się przęsypało, komu pod darnią, komu na darni. Wyłysiał, ale nic się nie zmienił. Trochę zżółkł, spergaminowiał, ale był przecie ode mnie grubo starszy. Wstrzymując oddech patrzymy na siebie. Mrugnął do mnie okiem, lecz nie mówi nic. Odmrugnąłem i też pary z gęby nie puszczam. Rozumiem, że on się czuje niepewny politycznie. Jego incognito jest nie do naruszenia, musi pozostać bezwzględnie zachowane. Stąd ten wigwam czy baldachim. O, biedny syn ziemi naszej. I cóż mu powiem? Że matka czekała na niego z wieczystą cierpliwością do śmierci i poza śmierć swoją? Uścisnąłem mocno jego rękę i wycofałem się bez słowa z nienaruszalnej jego kryjówki. A on został w swoim karmazynowym wigwamie. Każdy ma prawo schronić się przed historią tam, gdzie mu wygodnie. Niektórzy myślą, że da się rozstrzelać mężczyznę nie rozstrzeliwując chłopca zarazem. Zbieram z linoleum pogubione kompresy, które mi przez nogawki omsknęły się na podłogę, gdy niepomny na nic skradałem się do tajemniczego wigwamu. Wyschły już od upału moich pośladków, ale reszta wilgoci w głębi waty została. Obkładam kompresami obolałe ciało i wyciągam się na wznak. Wyznaczyli md szczególne łóżko, to nie przypadek, inne stoją niejako w ordynku, w dwóch rzędach pod ścianami, a tylko moje pośrodku, na wprost drzwi, które są wiecznie otwarte, a zamiast klamki zieje w nich dziura, że palec można wetknąć na wylot. Ktokolwiek przechodzi korytarzem, może się gapić prosto na mnie. Nie ulega wątpliwości, że chcą mieć mnie stale na oku. Tyle się rzeczy wokół mnie dziś działo, a gdybym chciał zrekapitulować swoje przeżycia, odtworzyć swoje zachowanie, nie mogę, nie potrafię. Głową naprzód zwaliłem się w niagarę zdarzeń i mój umysł tudzież członki moje gdzieś się kotłują w kipieli, nie wiem, czy jestem na wierzchu, czy pod spodem, w ciemną głąb mnie ciągnie czy wypycha do światła? Ukrop na zewnątrz, ukrop wewnątrz, cały umysł jest w ukropie. W tym stanie ducha leżeć jest okropnie. Ruchliwość umysłu ruchliwości ciała się domaga. Zrywam się z łóżka jednym susem i peregrynuję po karmazynowej sali żwawym krokiem, przyciskając oburącz kompresy do zadka. Im szybciej krążę, tym zdrowiej. Tylko w ten sposób moja pobudzona krew rozkłada chemicznie ów kłębek kolczastego drutu, który mi napęczniał pod czaszką. Zaprawdę niezwykła bywa przemyślność prześladowników. Dawnym obyczajem na skronie wciskano cierniową koronę, dziś wciska się ją pod czaszkę, na mózg. Dyskretnie i antyseptycznie, a efekt, kto wie, czy nie lepszy. Gdybym nie zerwał się w sam czas, ciernie by mi wyszły uszami. Ludzie tylko dlatego daremnie nieraz giną, że nie umieją znaleźć sposobu. Można zastanawiać się długo nad człowiekiem bez właściwości, tak jak pewien mędrzec, Austriak, aliści hic et nunc trzeba mieć jedną właściwość: umieć wybrnąć z każdej opresji. Wiem, że to potrafię, i w skrytości ducha cieszę się z tego, biegając po karmazynowej sali, omal nie pogubiwszy wojłokowych kapci. Robię elipsy, drepczę w kółko albo mknę na przestrzał, gdyby ktoś zechciał na zielonym niebie linoleum wykreślić moje obroty, byłaby to najosobliwsza trajektoria spośród wszystkich znanych ciał niebieskich. Ciśnienie straszne. Przyciskam ręce do skroni i biegam, gubiąc kompresy, choć wetknąłem je pod gumkę od spodni, wnet się stamtąd obsunęły. Gdzieś po drodze wytrząsam je z nogawek na podłogę. W moim wnętrzu ciśnienie tafcie, jakby md wpompowali kilkanaście atmosfer. Moment staje się groźny. Zaczęli gwałtownie usuwać z karmazynowej sali powietrze, wysysać z szybkością kilkunastu metrów sześciennych na sekundę! Aby moje naczynia krwionośne potrzaskały, -rozsadzone od wewnątrz. Ratować mózg! Rzucam się do okna, parapet zawalony kiełbasą, rybą, masłem w zawiniątkach, puszkami jakichś napoczętych konserw, ciastkami, chlebem. Sypie się to wszystko, gdy zmiatam bez wahania, na czyjeś łóżko pod oknem, na podłogę. Okno wysokie, muszę wleźć na parapet, żeby je otworzyć. Podwójne w dodatku, a czas, który śmierć mi odmierza, kurczy się, kurczy. Rozchwierutana, stara klamka kręci się na osi, nie chce zaskoczyć. Mocuję się z nią, jeśli mi się nie uda, będę musiał ogromną szybę wybić łokciem, huknąć raz a dobrze. Póki nie opadłem z sił. Serce łomocze, oczy mi na wierzch wyłażą. Jeszcze chwila, a trysnę jak pęknięty pomidor! W ułamku sekundy klamka zaskakuje, okno się otwiera... Powietrze z wizgiem wali się w próżnię, wypełnia komorę niedoszłej śmierci mojej. Wiszę na kratach, czoło o żelazny pręt oparłem i chwytam strugę życia w rozdziawione usta. Wlewa się we mnie cudowny chłód ocalenia. Powietrze wsysa się w próżnię i nie ma próżni, sam staję się powietrzem i radość moją mierzyć trzeba w milibarach. Za oknem szczodry mrok, który nie pozbawił mnie ratunku. Raptem na moich oczach rozbłyska latarnia w środku podwórza i śle do mnie trzy krótkie sygnały: V... C... O...! Odczytuję z zapartym tchem: - Victory. Congratulations. Over. Jota w jotę, tak się to wykłada. Z piersią przepełnioną dumą, ale bardziej niż dumą szczęściem, że nie jestem sam, odmruguję śląc prawą powieką kropki, obiema powiekami kreski: D... I... D... O...! Bo cóż innego godziłoby się rzec: Duty Is Duty Over! Bo zaiste spełniłem i spełniam swój obowiązek. Latarnia daje krótki błysk, że przyjęła, i kończy rozmowę pięknym: G... B... Y..., jak niegdyś do mężnych na morzu posłaniem: God Bless You. Tymczasem wcisnąłem twarz między kraty i w blasku sprzysiężonej latarni, która szelmowsko prószy światłem, widzę dwa jabłkowite perszerony pod oknem, zaprzężone do .platformy z węglem! Sierść im się mechaci, grzbiety parują. Strzygą uszami, a jeden uporczywie (postukuje kopytem, jakbym mógł nie wiedzieć, co to znaczy. Jakby węgiel nie mówił sam za siebie! Przecie mam przyjaciół w pewnej metanowej kopalni, a oni wiedzą, co to znaczy spieszyć towarzyszowi na ratunek. W pobliżu drzewa, wokół którego uganiał się dziś Kierkegaard za Abrahamem, żarzą się dwa ogniki, stoją dwaj węglarze ćmiąc papierosa. Międzynarodówka Mózgów zaleca mi szybką i skuteczną ucieczkę, bracia węglarze ukryją mnie pod plandeką. Konie strzygą uszami pod samiuteńkim oknem. Jeden skok i jestem na grzbiecie perszerona. Tak, kraty. Grube bardzo. Otóż to właśnie. Oczywista, że z tym mankamentem muszę poradzić sobie sam. Gdyby węglarze mogli mi dostarczyć pilnik do żelaza; tymczasem stoją bez ruchu, ostrożnie wpatrując się we mnie. Nic z zewnątrz niczego nie może podać, przemycić przez okno. Fotokomórka! Natychmiast podniesie alarm na całą tę twierdzę i wszystkie kazamaty! Z okna widać, jaki to szpital, pożal się Boże, z grubej żaroodpornej cegły - zwalisty, ciężki czworobok, bastion w ponurym cynobrze obrosłym sadzą i szarugą wieków, wokół kraty, w obu skrzydłach pod dachem dwie strażnice rozjarzone sinym światłem, prędzej tiurma czy kazarma, a nie hospicjum dla rzekomo chorych. Oczekującym węglarzom daję znak, wysunąwszy ręce przez kraty posyłam im męski gest podzięki i solidarności, ściskając mocno obie garście i potrząsając nimi wysoko. Wtedy natychmiast zgasili papierosy i ruszyli do platformy, aby zwalić węgiel na podwórzec. Zanim odhaczyli burtę, nie mogłem się oprzeć i zawołałem: - Pozdrowienia dla "Marcela"! - Ale tak wymierzyłem swój okrzyk, aby padł na sekundę przed otwarciem burty i dla kogoś nieświadomego zmieszał się z szurgotem, hurkotem brył walącego się węgla, urobku moich towarzyszy z kopalni "Marcel". Jeszcze pył nie opadł, jeszcze kłębił się gęsto w powietrzu,, gdy ktoś mnie, uczepionego krat, targnął z tyłu za odzienie. Była to ruda diabliczka. Krzyczała, żebym natychmiast zamknął okno. Co też uczyniłem. Krzyczała, że się przeziębię i całą salę węglem zakurzę. W pierwszej chwili skóra na mnie ścierpła, ale wnet przekonałem się, że szczęśliwym zrządzeniem Opatrzności diabliczka ani trochę nie połapała się, w czym rzecz. Zaczęła mnie uświadamiać, że salę wietrzy się rano podczas sprzątania, gdy pacjenci są na śniadaniu, a poza tym zimą okien otwierać nie wolno. - Niechże mi pan pomoże! - zawołała. Szło o to, abym wraz z nią pozbierał cały ten prowiant, który strąciłem z parapetu, rozrzuconą na cztery wiatry spiżarnię. Pochylała się zbierając z podłogi pęta kiełbasy, wędzoną rybę, masło i coś tam jeszcze pozawijanego w przetłuszczone papierki, a ja na czworakach właziłem pod łóżka wynajdując, co Się tam zakatulało, trochę cytryn, a i puszkę z etykietą BOCZEK i bezwzględnym ostrzeżeniem: Perishable Keep Under Refrigeration. W tym momencie podniosłem wzrok i ujrzałem z perspektywy zielonej łąki linoleum strzeliste nogi diabliczki aż po świątyńkę rozkoszy osłoniętą ścisłym jedwabiem. Lecz zamiast oniemieć pod wpływem tego z łaski niebios zesłanego mi widoku i płomień poczuć w lędźwiach, wybuchnąłem nieprzytomnym śmiechem, bo ostrzegawczy napis przylgnął niespodzianie, jak ulał do jej krąglutkich wdzięków. Na napiętej zasłonie kryjącej różę życia, przed którą bić się godzi pokłony, skakały wesołe literki - Perishable! Keep Under Refrigeration! Podrygiwały katulając się ze śmiechu po obu śliskich od jedwabiu pagórkach. A ja, zarażony ich swawolą, chichotałem na czworakach, rżałem jak wałach z podniesionym pyskiem, któremu z dawnych wspomnień jeno męska grzywa pozostała. - Ależ z pana numer, panie Krzysiu! - zawołała diabliczka tupiąc nogą. - Nie dość, że pan tak narozrabiał, to jeszcze się pan śmieje!... - Poruszywszy się ani spostrzegła, że pozbawiła mnie na dobre widoku swoich wdzięków. Dawno podejrzewałem, że wszystkie te dziewczęta w białych szatkach - przecież z sympatią zwane przeze mnie diabliczkami, może z wyjątkiem szefowej, tej wyfiokowanej blond konkubiny, bo to postać ze wszech miar podejrzana - są nie tyle na usługach prześladowników, co w paradoksie niewoli. Służą im wprawdzie, lecz chciałyby nam służyć. Tak, tak to się rzeczy mają. I Chochlik tak sobie właśnie poczyna, i ten niezapomniany czarny Serafinek, który raz przyszedł do mnie na gwałtownym i gdzieś przepadł bez śladu, i ta ruda diabliczka, którą, dalibóg, bez złych intencji w jej skromności dziewczęcej podglądnąłem. Najgorsze, że chyba nigdy nie będę mógł im pomóc w czymkolwiek. Wyzwolić bodaj jedną z tego upokorzenia, na jakie zostały skazane. Z tego zamrażalnika uwłaczającego ich chwale niewieściej. Na to trzeba męskiej siły, a gdzież we mnie ta namiętność, która stopi bryłę lodu? Cierpią poniekąd za winy pokoleń, albowiem bez dwóch zdań prześladownicy postanowili na tych biedaczkach odegrać się za rzeszę ich sióstr w calutkich dziejach, owych dam wyniosłych za podnóżki mających królów i trubadurów, którzy mieli je zdobywać, szklane góry, do ostatniego tchu, do ostatniej pogruchotanej kości we wspinaczce ku rozchylonym bramom kobiecego absolutu. W mojej kondycji nie tylko damskiej Czomo Dungmy, ale bodaj tej rudej diiabliczki, choć wdzięczna przecie i miłosierdzia godna, nigdy zaiste nie zdobędę. Oto naga prawda. One zamrożone, my zaś wymisieni. Tak się mści amor sacrum i te wieki trubadurzenia, sakramenty święte chrześcijaństwa dławiące najpiękniejszy żywioł życia! Cała zmyślność prześladowników to praktyczne wykorzystanie konsekwencji z arcychlubnej tradycji pruderii w ogłupiałej Europie. To Semici, którzy zawsze uważali kobietę za nieczystą, i cały ten zalew judejskiego chrześcijaństwa, wszyscy ci mnisi masturbanci i wszystkie święte Hieronimy, tutti quanti ohydą swojej odrazy tak biedną Wenus spłoszyli, że pierzchła daleko z tego kontynentu, jeno jej strwożony cień w zimnym kamieniu pozostał. I oto ja, mężczyzna, który nie może być mężczyzną, patrzę na nią, kobietę, która nie może być kobietą. Da się wymierzyć, które z nas jest .bardziej nieszczęśliwe? Cóż nam, wyłączonym z błogosławieństwa natury, jest w stanie pomóc? Cóż jej płacz, a mój gniew pomoże? W krzywdzie i poniżeniu cóż mogę jej ofiarować, żałosną niemoc własną? Czyż nie po to związali mnie pasami na długie dni i noce, aby uwolnić dopiero wtedy, gdy mocy męskiej skutecznie zostanę pozbawiony? Przecież teraz klęcząc na podłodze, kończąc zbierać rozsypane cytryny, trzęsę się z przerażenia. Boję się! Ledwie nie krzyczę do niej, rudej diabliczki, do kobiety: - Boję się, siostro moja! Jak spocona mysz, tak się boję. A ty z kolei pewnie boisz się myszy... Bo nie nadaję się na Abelarda! Zaiste nie nadaję się na człowieka, który ze zbrodni wytrzebienia go wysublimuje piękną filozofię. Nie wiem, czy jutro przyjdzie w odwiedziny moja Heloiza, czy jeszcze ujrzę ją kiedykolwiek, ale bodajbym jej nigdy nie oglądał. Nie w tym rzecz, że ona mogłaby mnie przyjąć takiego, jakim jestem w upośledzeniu moim, lecz ja sam tego nigdy nie ścierpię. Kapłon! Oto, czym zapłaciłem za swoją pasję życia. Bodajby mnie obdarli ze skóry, byłaby w tym choć odrobina miłosierdzia. Lecz jeśli im się zdawało, że wsiąknę w tę zgraję rzezańców z barbarzyńskiego Wschodu rodem i będę się mścił, na kim popadło, wyżywał w politycznej intrydze, a zapiekłe chucie lizał stoma językami perwersji... Tak jak mnie kusi w tej chwili, aby liznąć zieloną podłogę! O, nie. Jest między nami, tak jak nas Pan Bóg stworzył, miedzy mężczyzną a kobietą, strefa marzenia. Prześladownicy może coś o niej wiedzą, ale prędzej nie wiedzą nic. Bo im się zdaje, że obdarli mnie ze wszystkiego. Ale właśnie w tej sekretnej a niezgłębionej strefie nie zagasła jeszcze moja rozpaczliwa gwiazda ocalenia. Unosi się w mroku nieznanych nadziei, bardziej przeczuta niż rzeczywista. Kruszynką światła przenika w głąb moich oczu, tam gdzie drzemią łzy sprawiedliwym snem wiecznym. Jestem, dopóki ona jest. Nie miałbym co tu robić bez niej. - Panie Krzysiu, no już dość tego łażenia po podłodze! Co pan tam wyprawia? - Całuję ślady pani stóp. Głupie żarty. Ledwie się z pasów wydostał, a już pod kiecki zagląda! A fe! Zresztą trafił pan na kiepskie nogi. No, wstawać, wstawać! - tupnęła. Z rozmysłem siedząc w kucki na podłodze i spoglądając na jej łydki powiedziałem z przekonaniem: - Siostra ma szczęśliwe nogi. W zacietrzewieniu zmierzyła mnie wzrokiem, lecz raptem zamrugała oczami i zaśmiała się z iście dziewczęcą uciechą. - O Boże, szczęśliwe nogi! - śmiała się tupiąc nimi, jakby ćwiczyła na skakance. - O, Boże, jeszcze żaden mi tego nie powiedział. - A tak, siostro. Lucky legs, jak mówią Anglicy. Bez wątpienia. - Więc dziękuję, panie Krzysiu. - To ja dziękuję, siostro. - Hm. A to dlaczego? - Za prawdziwe olśnienie... - przy czym wstałem grzecznie, aby jej nie peszyć namolnym gapieniem się na jej nogi. - Olśnienie? - spytała podejrzliwie. - No, bo ze szkodą dla nas obojga mogłaby siostra nosić spodnie. To było coś naprawdę czarującego w diabliczkach, że tak szczerze umiały się śmiać. W tym, bądź co bądź, koszmarnym gmachu tylko ich śmiech był do życia podobny, a tak wspaniały jak otwarcie ramion, d zaszczuty człowiek potkawszy się z nim, serdecznym, bez cienia szyderstwa, miał wrażenie, że mimo wszystko pozostał człowiekiem. - No już dobrze, panie Krzysiu, dość tego, bo kolki dostanę. Kto by pomyślał, że z pana talki zgrywus. Widocznie nic się nie znam na ludziach. Bo kiedy pierwszy raz pana zobaczyłam, aż mnie coś ścisnęło, pan ma taką smutną twarz... Będzie dobrze. Niech pan się nie martwi, będzie dobrze... - Zrobiła nieokreślony ruch ręką, podejrzanie enigmatyczny i zagubiła się w niespodzianej bezradności, więc czym prędzej poprawiła czepek na puszyście rudych włosach. - No, fajno. Dobrze, że pozbieraliśmy to całe zaopatrzenie, boby panu właściciele uszy poobrywali. Miał pan szczęście, że to ja tu pierwsza weszłam. A i tak pewnie będzie awantura, bo oni tu pilnują, żeby wszystko leżało na swoim miejscu. Każdy ma swój rewir na tym parapecie. Jak zobacz- cały ten bałagan, będzie huzia na złodzieja! Więc ani mru--mru, panie Krzysiu. Niech pan się za Boga nie przyznaje, że to pan tak namieszał, bo żyć panu nie dadzą. I okna samemu otwierać nie będziemy, zgoda? No to fajno. A teraz na zastrzyk, panie Krzysiu... Igła weszła w ciało dopiero za piątym ukłuciem, zrobiły się tam dwa gorące guzy, ruda siostrzyczka przyobiecała kompres na noc. Kiedy z piekącym zadkiem wyszedłem z zabiegowego, na korytarzu zastąpił mi drogę Sylwek Kolos, kariatyda. W jego wyglądzie frapowało mnie coś, czego nie umiałem określić, gdy pierwszy raz te kształty niezwykłe ujrzałem na oczy. Teraz jednak świadom nędzy kondycji własnej, wiedziałem już, co to było. Była to Tertia Species w całej okazałości. Żywy symbol mnie samego, wszystkich trzebieńców. Wspaniały, dojrzały, olbrzymi cesarz bezużytecznego phallusa. Jedyny spośród nas, który utratę męskości zamienił w potęgę. Oddałam mu pokłon. I zrozumiałem jego dla mnie sympatię, jaką może mieć przywódca dla nowicjusza, strwożonego adepta, w którym przeczuwa żarliwość neofity. Aliści - czy mogę służyć dwóm cesarzom naraz? Przecież zaprzysiągłem wierność mojemu Dostojnemu Rozmówcy. Tymczasem Sylwek Kolos wyraźnie chce przeciągnąć mnie na swoją stronę. Czyżby między nimi oboma trwała skryta rywalizacja? Czyżby wzajemnie przeprowadzali werbunek w cudzych szeregach? Z papierosem przyklejonym do wywiniętej wargi, spod j przymrużonych powiek Sylwek patrzy na mnie z wyczekującym uśmiechem. Budda mógłby mu pozazdrościć nie tylko brzucha z pępkiem absolutu, ale również mądrości. Nie nalega, nie perswaduje, tylko patrzy mi w oczy uśmiechając się. O, z pewnością widzi moją zatwardziałą lojalność, jestem z tych, co nie dają się kaperować. Przecież gram - grałem przynajmniej - w całkiem innej drużynie. Duszą i ciałem przynależę do ruchu oporu, podczas gdy Sylwek Kolos poddawszy się prześladownikom stał się lojalistą i tylko dzięki temu urósł do takiej potęgi. Dalibóg, można mi zmienić płeć, ale nie poglądy. Są rzeczy, od których nie odstąpię, choćby mnie do śmierci trzymali związanego w pasach. Lecz nieroztropnie by było chwalić się tym przed cesarzem trzebieńców, aby więc zyskać na czasie, nim podejmę tę śliską rozmowę, powiedziałem licząc na jego wspaniałomyślność: - May I have a cigarette, Your Majesty? - Yes, please - padła odpowiedź i wnet z wygniecionej paczki .sportów wysupłałem wykruszonego peta. Cały dzień dokuczał mi głód nikotynowy, a nie umiem żebrać. Nie miałem niczego, co mógłbym przehandlować prócz obrączki, ale tylko ona dawała mi pewność, że żyłem niegdyś w całkiem innym świecie. Zresztą nie handluje się ostatnią kotwicą, gdy nie wiesz, co cię czeka na nieznanym morzu. - How do you feel, brother? - spytał Kolos ciepłym głosem. - Not so bad - odparłem zaciągając się po same pięty. Spostrzegłszy moją zachłanność Kolos uśmiechnął się z wyrozumiałością i raptem położył mi swoją ciężką łapę na ramieniu. - Nobody is visiting you, brother. Are you all alone? - spytał z frasunkiem. - Weil, it seems so - lecz zaraz dodałem pełen wahań i złudnych być może nadziei: - But they say my wife shall visit me tomorrow... - Żona?! - zawołał. - No to jesteś szczęśliwy człowiek, jeśli żona cię odwiedzi. A wierzysz w to? - I tak, i nie. Zbyt dobre, aby było prawdziwe. - Rozumiem, bracie. Aż za dobrze rozumiem. Kobieta w ogóle uchodzi za wcielenie miłosierdzia, ale wystarczy mieć męża w takim azylu jak ten, aby się od wszelkich cnót opiekuńczych odżegnała... - Ależ nie! Nie to miałem na myśli. Taka rzecz w ogóle nie wchodzi w rachubę! - No, nie wiem. Nie wiem... Przekonasz się, zobaczysz. Obyś się nie omylił, bracie. Nie wystarczy gorąco czegoś pragnąć, aby się to koniecznie ziściło. Pomylisz kurek i zamiast gorących pragnień czeka cię zimny prysznic. Po prawdzie też nie zawsze, ale można liczyć tylko na matkę. Ona cię nie poniecha. Cóż, kiedy nie ma jej wśród żywych. - Skąd wiesz? - spytałem, pragnąc go pocieszyć. - Może cię tylko tak nastraszyli? Mnie też tym straszyli ci dranie. - Wiem, bo... sam ją zabiłem. - Powiedział cicho Sylwek Kolos, a ja cofnąłem się o krok zaniemówiwszy z wrażenia. - Zabiłem ją przy urodzeniu - wyjaśnił. - Miała dziewiętnaście lat. Wdzięk, urodę, młodość, całe życie przed sobą. Zabrałem jej to wszystko... Sza, nic nie mów. Znam, znam wszystkie wasze argumenty. Posłuchaj teraz moich. Ludzie nieraz popełniają zbrodnie, ale są dorośli, mają swoje motywy, takie czy inne uzasadnienia, mają wolną wolę, prawo wyboru, mogą się powstrzymywać, nie są na zbrodnię skazani, dopóki sami siebie nie zechcą na nią skazać, a więc wszystko, co uczynią, będzie przez nich samych z dobrawoli sprowokowane, z winą, ciężarem sumienia, potrzebą ekspiacji włącznie. Przywykło się uważać, że oni istotnie są winni, a tacy jak ja rzekomo winy nie ponoszą. Szczęśliwy byłby ze mnie człowiek, gdyby to była prawda. Cała różnica tylko w tym, że ich świadomość dojrzewała przed faktem, moja natomiast po fakcie, co niestety samego faktu zakwestionować nie (może. Och, wszystkie ich zbrodnie, każda z osobna, są w coś tam uwikłane, zgoda. Ale ja przychodząc na świat popełniłem zbrodnię czystą, zbrodnię dla samej zbrodni. Chcę tego czy nie chcę, tak się rzeczy mają. Zabiłem nieświadomie, lecz przecież zabiłem. I to tylko się liczy. Nieświadomość z niczego nie rozgrzesza, bo kiedy dowiedziałem się, jak się to stało, nie mogłem udawać niewiniątka, które niczego nie pamięta. Nie powiesz mi, że dojrzały płód świadomości nie ima, jest zależny wyłącznie od praw biologii, praw natury. Pcha się tylko do życia za wszelką cenę. Gdyby; mi wówczas coś podszepnęło, co grozi mojej matce, postarałbym się, aby mój rozrośnięty łeb, który ją zabił, skurczył się do rozmiarów piąstki, a rósł sobie potem nie wadząc nikomu. Nie mów, że nie potrafiłbym jej oszczędzać! Nie mów tak jak mój ojciec... Nigdy tego nie mów! Jeśli nie chcesz, żebym cię zaliczył do tego wrednego sta da, w którym wypadło mi żyć... I nie próbuj mnie po ciesząc, bracie. Masz przed sobą matkobójcę, a to okaz rzadki nawet wśród homo homini lupus. Cokolwiek byś powiedział wszystkie te mądrości na nic się nie zdadzą. Ot, los takie rzeczy wyczynia z człowiekiem, że przechodzą nasze wyobrażenie. I nie przypasujesz do mnie formułki, która ci wszystko wyjaśni. Pewien geniusz psychiatrii świecił mi w oczy Edypem na odwyrtkę, że niby u mnie w istocie to samo, aliści a rebours, taki sobie wariancik indywidualny. Ale oni tu nas muszą poubierać w swój diagnozy, w całe to barachło. W te nalepki, które przy walą ci na czole: "schizofrenia", "schizofrenia paranoi; dalna", "cyklofrenia" et cetera bomba, jeśliś mądry, możesz sobie gwizdać na to, ale jak się przestraszysz, to możesz być załatwiony na całe życie, bo dla niektórych biedaków to piętno wypalone żelazem, a nie etykietka, którą możesz odkleić i rzucić do śmieci. A niektórych obrączkują jak rzadkiego ptaka. Mniejsza, czym mnie zaobrączkowali. Zresztą oni widzą tylko upierzenie, ale dokąd sam ptak zmierza, tego nigdy odgadnąć nie potrafią. I chcą nas leczyć, wyobrażasz sobie? Oni chcą nas leczyć! Z czego? Pytam. A z czegóż to chcecie nas wyleczyć? Czy ktokolwiek z was miał kiedykolwiek na sumieniu matkę? No więc cóż możecie wiedzieć o rzeczy całej? Że własne gówno jadłem? A jadłem. Bo brak mi było matczynego mleka? A może w ten sposób chciałem pozbyć się całej świadomości, wrócić do momentu, kiedy jej nie było, kiedy istniałem sobie w niewinnym cieple ekskrementów, a całe przekleństwo jeszcze na mnie nie spadło. Bo powiem ci, bracie, wobec tego, jak los się ze mną od mojego poczęcia obszedł, szczęśliwy byłbym tylko wtedy, gdybym urodził się martwy. Ot i cała prawda, cierpliwy bracie mój, słuchasz ty sprawiedliwiej niż spowiednik, który musi wtrącać swoje trzy grosze. Bo ty rozumiesz, że mojego przekleństwa nikt i nic ze mnie nie zdejmie... - A muzyka? - powiedziałem zaciągając się okurkiem, który mi parzył palce. - Słyszałem, że jesteś kompozytorem. - Kolos uśmiechnął się z zażenowaniem, zanim wymruczał: - Bo ja wiem, może to i prawda... Wyobrażasz sobie pisarza, który ani słowa nie napisał? Albo malarza, co nawet szkicu nie rzucił na płótno? Takich przeklętych geniuszy było wielu, mało o nich wiemy, bo nigdy się nie (ujawnili. Wzięli na siebie całą .udrękę i mieli odwagę milczeć po wsze czasy. A światową karierę w muzyce, malarstwie, poezji, architekturze, filozofii, w czym tylko chcesz, porobiły genialne miernoty, które uważały, że lepiej pisnąć cokolwiek niż nie mówić nic. Wiesz, co mi nasza sztuka przypomina? Łowienie morza niewodem spuszczanym w największe głębie. I co z tego? Morze czasem coś do sieci podrzuci albo tylko do cna sieć splącze. Tak się rzeczy mają. Chcesz złowić morze, to sam stań się morzem. Nie ma innego sposobu. Nie wątpię, że kiedyś... kiedyś, pojawią się wśród nas geniusze, którzy zdołają utożsamić się z niewyrażalnym. I dopiero wtedy skończy się to pobrzękiwanie, które nazywamy muzyką, przesypywanie słów zwane literaturą, figlowanie pojęć uznawane za filozofię, całe to zawracanie Wisły patykiem, bo dopiero wówczas spełni się to, o czym marzymy, niewyrażalne stanie się wyrażalne. A muzyka? Słyszę dźwięki, których nikt nie słyszy. Nobody except me. Oto jest moja muzyka. Comprenez-vous, brother? Tak, słyszę dźwięki, których nikt nie słyszy... Dźwięki, których dotąd w ogóle nie było! Skoro to rozumiesz, wystaw sobie, że nie ma instrumentu, który mógłby je odtworzyć! Ani żadne zestawienie najrozmaitszych instrumentów, żadna kombinacja, nic tu nie poradzi! Jest granica dźwięków jeszcze nie spełnionych, zaczętych tylko, jak mówi poeta. Trzeba by dopiero stworzyć taki instrument, który by to wyraził. A tego nie potrafię. Tego zapewne nikt jeszcze nie potrafi. Dziwisz się, że zanim mnie tu przywieźli, z mojego fortepianu pozostały szczątki? A po diabła mi to pudło z rezonansem? Mogę ci zagrać oszałamiające preludium, jeśli chcesz. I co z tego? Choćbyś wyczyniał niesamowite czary mary, niewolnikiem jesteś, a nie czarodziejem, bo nie wydobędziesz z pudła dźwięku, którego tam nie ma. Precz z tym wszystkim! Nasza kultura jest trup, a nasza muzyka jest trup wypomadowany. Próbują ożywić tego trupa w kakofonii, dysharmonii, dysonansach, żeby podrygiwał jeszcze, popiskiwał w szczurzym amoku, i mówią, że to żywe, twórcze, nowoczesne. Błazeństwo, a nie sztuka, przedrzeźnianie dźwięków, które są, rozumiesz, bracie? A ja słyszę dźwięki, których jeszcze nie ima... Widzisz, Oni... zdrowi i normalni mają na nas spojrzenie, które ich trwale określa w przyrodzonej głupocie. I dlatego nikomu z nich nie powierzyłbym ani słowa z tego, co ci powiedziałem. Bo nawet najświatlejszy ze światłych po tamtej stronie rozumu wzruszy ramionami i powie: wariat. Och, jak to słówko im służy! Namolni przeżuwacze codzienności. I oto oni, ślepi na prawe i lewe oko, nas pouczają o kolorach! W tym zawiera się cały ich rozsądek, bo rozumu im nie odmawiam, mają go aż nadto. Tylko że rozum jest w szaleństwie, poznanie jest w szaleństwie i droga do prawdy wiedzie przez szaleństwo. Przeczuwałem nie narodzone dźwięki, dawno je przeczuwałem, ale nie mógłbym ich poznać, gdybym "nie zwariował", jak oni to mówią... A teraz... teraz, bracie, być może czeka mnie klęska, wskutek całej tej wiedzy o .sobie, jaką z łaski szaleństwa ¦zdobyłem... I nie spełnię tego, co trzeba, muzyki mojej nie będzie... Więc skończę się, przyjacielu, ale pamiętaj, ktoś ją kiedyś odnajdzie, bo my obaj jesteśmy przedwcześni, ale ktoś ją kiedyś odnajdzie, kiedy świat dojrzeje i człowiek dojrzeje do zrozumienia naszego dzisiejszego szaleństwa... Choć wówczas nikt nie będzie pamiętał o prekursorach, takich jak my, którzy próbowali coś zdziałać w tym czasie, w tym zamierzchłym dzisiejszym czasie, gdy człowiek wykorzystywał śmieszne minimum potencjału marnującego się w jego mózgu... Moja muzyka istnieje, choć na razie .istnieje nie istniejąc... Ty jej nie słyszysz, ale ona jest, choć jej nie ma, bo cała jest we mnie... W rytm łbie, w tym kałdunie, na który ze zdumieniem patrzysz... Lecz powiadam ci, nie wyzbyłem się wszelkiej nadziei. Muszę szukać dla mojej muzyki instrumentu... Oto Japończycy nagrali życie płodu w łonie matki. Zarejestrowali początek rapsodii życia! Pomyśl, że mógłbym, cofnąwszy czas, ugadać paru zmyślnych Japończyków, aby nagrali moje narodziny, a ja bym w łonie matki skomponował preludium Nienarodzonego, bo finał zbiegłby się ze śmiercią kompozytora... Urwany akord i cisza. Silentium. Niewykluczone, że dzięki takiej kompozycji ona by przeżyła, moja mama. Mówiłem ci, że miała dziewiętnaście lat? No widzisz, przyjacielu, taką muzykę, o, to warto by skomponować!... Zanim zdążyłem dobrze się zastanowić nad tym, co mi powiedział, zacząłem mądrzyć się pospiesznie, żeby pozbyć się tumultu, który narastał w mojej głowie, gdyż przydługo nie mogłem dorwać się do słowa. - Ty byś chciał, maestro, wyrazić niewyrażalne. Spróbuj zrobić to tak. Pomyśl, że my jesteśmy zarazem widzialni i niewidzialni, wyrażalni i niewyrażalni. Jeśli odrzucisz wszystko, co widzialne, i wszystko, co wyrażalne, a przecież odrzucasz bezwzględnie, wówczas pozostawisz niewidzialne niewidzialnemu i niewyrażalne niewyrażalnemu. Nie tędy droga, proponujesz regres do ciemnoty pierwotnej. Ongiś wszystko prócz głodu i instynktów było niewyrażalne. I prawie wszystko niewidzialne. Dopiero mierząc się z niewyrażalnym człowiek znajduje swój wyraz... Więc ty spróbuj się zmierzyć, maestro, a nie mów, że to niemożliwe, bo właśnie niemożliwe staje się możliwe, a niewyrażalne - wyrażalne, jeśli człowiek duszę i ciało poświęci!... Tak trzeba. A twoja przepowiednia, my Big Brother, że kiedyś człowiek utożsami się z niewyrażalnym... bodajby się nigdy nie spełniła! Gdyby człowiek przestał być widzialny i niewidzialny, gdyby wszystko stało się wyrażalne, to koniec. Koniec życia, sztuki, radości, wszystkiego. Całkowita entropia. Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie... Choćby spenetrowali mózg do ostatka, cóż się okaże? Za każdą tajemnicą kryje się nowa tajemnica, jak we śnie poszukiwacza skarbów, jak w baśni, za każdą zagadką nowa zagadka, bo my od troglodyckdego dzieciństwa, od jaskiniowej kolebki, żyjemy w baśni, której ni początku, ni końca nie widać... Trwa ona w nas i wokół nas, a my trwamy w niej przez pokolenia... Chwileczkę, maestro. Nie przerywaj mi. Jeśli słyszysz dźwięki, których nikt nie słyszy, wielkie to szczęście twoje. Nie mów, że nie jesteś szczęśliwy. Musisz być szczęśliwy. I bardzo nieszczęśliwy... A to dlatego, że nie możesz ich wyrazić, utrwalić... A ja myślę, że stokroć trudniej stworzyć nowy dźwięk niźli nowe słowo. A jeśliby po tobie choć jeden, dwa, trzy dźwięki nowe pozostały, to już więcej, niż można by wymarzyć. Słowo jest nieamierzone w swojej szczodrości, a dźwięk wbrew pozorom rodzi się z ubóstwa. W końcu pracujesz dla ucha, my Big Brother, a ucho wobec intelektu jest ubogie. W gamie naszych zmysłów pośledniejsze od oka. Nie przeskoczysz powyżej 120 fonów, bo bębenki ci trzasną. Nasze ucho uparło się, że słyszy odtąd dotąd i koniec. Nic poniżej, nic powyżej, żadnych ultradźwięków, żadnych infradźwięków. Masz skalę od 16 Hz do 20 kHz dla ucha, a właściwie dla kompozycji jeszcze mniejszą. I rób z tego muzykę. Stąd właśnie nasze ubóstwo w niesłyszalnym bogactwie dźwięków tego świata. I chcesz czy nie chcesz, maestro, z tym przyrodzonym ubóstwem musisz się pogodzić, dopiero wtedy coś zdziałasz. Przecież nie będziesz komponować sonat dla nietoperzy, które słyszą ultradźwięki. Masz tworzyć dla nas, twoich przygłuchych bliźnich, tak, a nie inaczej przez naturę wyposażonych. Powiadam ci, to dopiero sztuka stworzyć coś z ubóstwa. A ty marzysz o nowym instrumencie! Domyślam się, co to miałby być za instrument. Taki instrument, dla którego trzeba by stworzyć nowe ucho! Ucho, jakiego natura człowiekowi poskąpiła. Marzy ci się nerw słuchowy zdolny odebrać każdy dźwięk, jaki tylko może powstać we wszechświecie. My Big Brother, prawdziwy kolos z ciebie, ale i życzenia masz ultrakolosalne!... - Tyś mi podrzucił pewną myśl - powiedział Sylwek w podnieceniu, miętosząc nie ogolony podbródek. - Niech cię nie znam, człowieku! Ja to słyszę! - Schwycił mnie za ramiona i potrząsał mną wołając w euforii: - Ja to dyszę!... Ja słyszę. Ponieważ zdarzyło mi się mieć do czynienia z artystami, wiem, że nie ma takich okoliczności, w których natchnienie nie mogłoby na nich spaść, więc nie zdziwiłem się bardziej, niż się godzi, bo między natchnieniem a dopustem bożym pod tym względem nie ma różnicy: nie przewidzisz, kiedy spadnie, aliści ciekaw byłem, czym wenę maestra mogłem tak pobudzić, aż sto pudów jego cielska drżało przede mną frenetycznie, więc spytałem: - Co słyszysz?... Spojrzał na mnie karcącym wzrokiem, jakbym to ja z głupia frant udawał, że nie wiem, co w trawie pisz czy. - Nie domyślasz się? - powiedział z naciskiem. - Taki wszechwiedzący, a nie domyślasz się? To może zgadniesz?... - Nie zgadnę. - Nie zgadniesz?... – Ano nie. - Hm. Więc czytasz, czy nie czytasz w moich myślach? - Oczywiście, że nie! - Kłamiesz! Nie kłamię. - Nie potrafisz czytać, co? A nie. Bóg mi świadkiem, że w twoich myślach czytać nie potrafię. Przecież to jasne, my Big Brother. --- Uff, toś mi ulżył. Bo musisz przyznać, że wyglądało to bardzo podejrzanie... Tu jest taki jeden drań. co mi myszkuje pod czaszką. Coś mnie tknęło, że i ty chcesz moim kosztem uprawiać ten procederek... No, chwała Bogu, nieprawda. "O jednego szperacza w mózgu mniej. On mnie tak udręczył, że niech go wszyscy diabli! Ja ci go pokażę. Pewnie już śpi. Ale nawet jak śpi, to niech się tylko na chwilę ocknie, zaraz mi gmera... Piekło z nim i szatani! - Sylwek wzdrygnął się i cały lśnił od potu, który wraz z drżączką nawiedził go znienacka. Ogromne jego cielsko przypominało mi wieloryba u kresu nerwowej wytrzymałości, dostającego drgawek na myśl o Jonaszu, który zagnieździł się w jego trzewiach. Przykro patrzeć na trzęsącego się człowieka, ale trzęsący się wieloryb jest tak patetyczny, że nie spotkałem niczego, co by mnie równie mocno za serce ścisnęło. Nie ma ratunku, jeśli jego własne soki trawienne nie rozłożą Jonasza tak skutecznie, jak na to zasługiwał przez swoje perfidne w cudzych trzewiach gmeranie. I kiedy tak stałem zafrasowany przed cielskiem Sylwka wieloryba, przeszedł obok nas młodzieniec z głową w jasnych puklach, z błękitnymi oczami, mijając nas położył palec na ustach drżących przyjaznym uśmiechem. I poszedł dalej lekkim i wdzięcznym, tanecznym niemal krokiem. Sylwek w strapieniu swoim wcale nie zwrócił na niego uwagi, ale dla mnie, gdy tak bezszelestnie pojawił się i zniknął, była to postać z zapomnianego dzieciństwa, jedna z tych postaci przechodzących swobodnie z baśni w życie, piękne życie tylu marzeń nigdy nie spełnionych. Tak, to był ktoś bliski. Swój. Nie umiałem jednak dać mu imienia, zapodziało się gdzieś w złudnej pamięci i nie mogłem go odszukać w spłowiałej aurze dzieciństwa, wśród zbutwiałych wspomnień. Stamtąd przecie pochodził i - z namysłem śledziłem go, zanim zniknął za zakrętem korytarza unosząc swój przyjazny uśmiech, bliski a nieodgadniony. To nie był ani Piotruś Pan, ani Guliwer, ani Piętaszek, bo za dobrze ich znałem i pamiętałem. Nikt z nich. To był ktoś z mojej własnej egzystencji, zapomniany, zagubiony, poniechany i wracający niespodzianie z dalekich dali dzieciństwa. Aż mi serce struchlało z wrażenia i wielki przeszył mnie dreszcz. Mój zmysł cudowności życia nie znajdował w całym świecie tylu podniet, co w ścianach domu obłąkanych. I zapomniawszy o Sylwku pobiec chciałem w ślad za bliskim nieznajomym, lecz ta góra mięsa zagrodziła mi drogę... Listen, brother. Do you hear my musie? Do you hear? - nalegał podniecony, z płomieniem w oczach. Pokręciłem głową, bo rzeczywiście nie słyszałem nic a nic, ale gdybym nawet słyszał cokolwiek, nie przyznałbym się do tego, gdyż wtedy na mnie skrupiłaby się cała jego podejrzliwość, ostatecznie ten ledwie uchwytny szmerek, jakbyś skrzydełkiem! pajęczynę musnął, mógł jego muzyką być albo też nie być. Mogłem go słyszeć albo i nie słyszeć, bo szmerek to nie kotły wagnerowskie, jak hukną, słuchaczowi oczy na wierzch wysadza, a szmerek to szmerek, niewiadomej w końcu proweniencji, może go słyszę, a może tak mi się tylko zdaje, więc stanowczo pokręciłem głową. - A ja słyszę! Słyszę! - zawołał Sylwek. - Wiesz, co słyszę? - Wcale nie musisz mnie wtajemniczać... - powiedziałem podnosząc ręce, o krok się cofając, bojąc się wplątać w podejrzaną sprawę. A Sylwek z całą nieustępliwością wymierzył we mnie palec, bo takie są widać prawa przeznaczenia. - Tobie powiem zawsze... Bądź błogosławiony, boś mnie natchnął... Wiesz, co słyszę? Sam początek... Kluje mi się... Sam początek Sonaty dla Nietoperzy... Och, nie wiem, czy to będzie akurat początek... Nieważne... Może zrobię z tego główny motyw... Wielki dysonans... Może finał... Eksplozja... Coś w rodzaju kosmicznego BANG!... Zamknięcie koła... Od BANG! się zaczęło i skończy się gigantycznym BANG!... Tak, tak to słyszę! Tak to zrobimy... A początek, już wiem, sam początek będzie idylliczny... Letnia cisza, noc... Ten twój nietoperz, aleś mi go szczęśliwie podsunął!, stanie się twórcą, budzicielem dźwięku. Sam nie wie, jaką naruszył harmonię, co nieopatrznie wywołał... Sam ani piśnie, bo leci na żer, spieszy mu się, bezwiednie potrą ca skrzydłem pajęczynę... Pajęczyna to harfa nocy. Nie daj Boże ją zranić. Budzi się i strzela, tryska z niej taki dźwięk, aż rezonują kryształki gwiazd, trzaskają, kruszą się, sypią na Ziemię... I pożar! Odłamki tną wszystko, co popadnie... Źelazobeton, dachówkę, szkło... Walą się katedry i fabryki, cysterny eksplodują, gazociągi de tonują... Wszystko płonie... Słychać, jak skwierczy skóra... A w ogniu pisk oszalałych nietoperzy... Pęka ziemska skorupa i w ukrop zamieniona wlewa się do wnętrza globu, i fortissimo, fortissimo, aż raptem - BANG! Rozprysnął się glob w miliardy dźwięków, a potem cisza... Wyobraź sobie tę ciszę... I znienacka... BANG!... Bo to była reakcja łańcuchowa. Więc Wenus, Merkury, Słońce po kolei - BANG! BANG! BANG! I natychmiast cały firmament, forte, forte, fortissimo, i w finale wszystkie miliardy kosmosu... BABANGL. I fermata... Kiedy myślisz, że to koniec... A potem pisk Boga, Stwórcy, Absolutu, Nietoperza... Naszego Stwórcy, który się wreszcie przeraził!... Pisnął, umarł ze strachu. I dopiero wtedy: Finis.. Cisza wiekuista... - i zamilkł Sylwek podniecony, rozogniony, dławiąc się z emocji spytał po chwili szukając u mnie dla swojej sonaty poklasku: - No jak, dobre?... - Chcesz to skomponować? - spytałem ostrożnie. - A jakże! Miałbyś coś przeciwko?... - Nie o mnie tu chodzi. To ludzie wciąż kochają Mozarta. - A, tu cię mam! Pewnie sam do nich należysz, lepiej się przyznaj, bratku. - Gorzej. Znaj prawdę. Przepadam za Schubertem. - Ach, piękny, wonny maj! - zaśmiał się Sylwek. -Ja wiem... ja wiem, że wy wszyscy kochacie serenadki. Aleś mnie nabrał!... Myślałem - bratnia dusza, z nieba mi spadł... Człowiek z mojego klimatu... Konfrater... Komiliton... Przyrodni brat... Człowiek, który mógłby słyszeć to, co ja słyszę... Aleś mnie nabrał! Ale ja się zemszczę, poczekaj. Jak skończę Sonatą dla Nietoperzy, tobie ją zadedykuję! Wielbicielowi serenadek! Łzawego plum--plum-plum! - Zgoda, tylko się nie unoś. Widzisz, maestro, trafiają się przywiązania, których człowiek nigdy się nie pozbędzie, mój ojciec, uwielbiał Schuberta, a ja uwielbiałem swojego ojca, więc... - A cóż mnie obchodzi twój ojciec? I wszystkie wasze wyliniałe tradycje? A won z nimi! Jeśli to nie poskutkuje, tradycje trzeba zdrowo kopnąć, żeby przestały się pałętać pod nogami... - Nie bądź cham i brutal, maestro, po co niszczyć to, co ludziom sprawia przyjemność? - A, przyjemność! Co ty wiesz o sztuce? Więc z kim mam gadać? Z tobą? Komu mam to powiedzieć? Że w przeżyciu sztuki jest groza, oto jej sedno samo... Reszta to fintifluszki. Mało kto z waszych artystów domyślał się tego, mało kto ośmielał się choćby przeczuwać... Najodważniejszy odmierzał po szczypcie i cofał się, bo się bał! O, nie powiem, jest się czego lękać... Więc, kto żyw i zdrów, uciekał w twoją ukochaną, bezpieczną tradycję. A tradycja, cóż jest? Rytuał i przyzwyczajenie. Niezawodny przepis dla wszystkich. Bigos z tego zrobisz wyśmienity, ale sztuki nigdy nie zrobisz. W nas jest trwoga, z nami się rodzi, dlaczego poświęcamy całe życie i sztukę, aby grozę w sobie zakłamać? Jak myślisz - dlaczego?... Czyżby z tej przyczyny, ze my obaj, tak jak ze sobą gadamy, jesteśmy i już nas nie ma, i ta chwila, kiedy gadamy, jest i już jej nie ma, więc usiłujemy sobie wmówić, że trwamy, a życie jest takie piękne? Nigdy nie dokuczała ci myśl, że jesteś wśród żywych zmarłych? No, widzisz... jeśli to rozumiesz, jeśli masz takie odczucia, to jesteśmy na wspólnym tropie... I gadasz akurat z obmierzłym, grubym trupem, który do żadnej przyzwoitej trumny się nie zmieści... Sylwek zachichotał i ogromny jego brzuch trząsł się przede mną z taką siłą witalną, że groza śmierci zdała mi się równie odległa co katastrofa kosmiczna gdzieś w niezbadanej galaktyce. Trząsł się i trząsł ten brzuch, a ja czekałem cierpliwie, aż maestro się wychichocze, bo widocznie, cierpiąc w dybach swojej filozofii, potrzebował tej przyziemnej ulgi, dopiero kiedy pokasłując otarł łzy, powiedziałem: - A wiesz, zdarzyło mi się w życiu umierać dwa razy... I wyobraź sobie, co się dzieje? Otóż niewiele pamiętasz, zanikasz... Cudowne, bo w pobliżu nicości przestajesz się bać... Uwalniasz się, wygasasz w cudownej szczęśliwości... Morę than that. It s a bliss!, you know? Etemal bliss... Pojmujesz? Nie ma lepszego słowa, bo bliss to błogość, rozkosz i szczęście zarazem... Upojenie... Oto, czym jest... śmierć, moja własna, tak jak ją pamiętam... Myślę, że za trzecim razem ja już tu nie wrócę, umrę na dobre... - A po co wracałeś dwukrotnie? - spytał Sylwek z łagodną ironią. - Nie wiem. Za pierwszym razem może dlatego, że było mi żal, miałem dwanaście lat, więc było mi żal okropnie... A za drugim razem... może dlatego, że mam tu jeszcze coś do zrobienia... - Hm. A cóż by to było? - spytał Sylwek z zaciekawieniem. I dopiero wtedy poczułem, że zaczynamy wyłazić z własnych skorup obojętności, kiedy on tokował swoje, ja swoje, i nareszcie z ciekawością patrzymy na siebie. Wtenczas jak ów młodzieniec z głową w jasnych puklach, który minął nas jak cień, położyłem palec na ustach i uśmiechnąłem się do Sylwka maestra, aby we-dział, że to wyłącznie moja, moja własna tajemnica. - Podstępny jesteś! - Sylwek pogroził mi swoim kiełbaskowatym palcem, pojęcia nie mam, jak on potrafił takimi dziesięcioma serdelkami grać na fortepianie. - A ja ci tyle powiedziałem... Nie kryłem się przed tobą. - To prawda - przyznałem. - I dlatego nie jesteś dla mnie żaden trup! Ty jesteś żywy, zdrowy człowiek. Ba, artysta, w którym kipi twórcza energia... Wulkan wciąż gotów do erupcji. Ty byś mógł te grube mury rozwalić jednym fortissimo!... - Owszem, tak - westchnął Sylwek. - Tylko ja jestem z natury delikatny... Nie wiem, czy to zauważyłeś... Nawet gdy mi ktoś ubliży... Pogruchotać komuś kości a pogruchotać fortepian to całkiem inna sprawa... Więc dlaczego mnie tu związali? W sześciu rzucili się na mnie, a ja nie wiedziałem, o co im chodzi... Pchnęli na łóżko, nie moja wina, że łóżko natychmiast się zawaliło... Targają mnie na drugie, nie rozumiem, skąd w nich taka zajadłość... Taka na mnie pazerność! I dawaj mnie wiązać... Dopiero jak związali, włosy mi na głowie stanęły, że będą mnie szlachtować!... Połcie ze mnie wykroją albo tusze, czy jak się to po ichniemu nazywa... I za nadgarstki powieszą na hakach... A łeb utną z wywalonym jęzorem i wybałuszonym okiem zdechłym z przerażenia... Zacząłem kwiczeć, to prawda... Kwiczałem, och, jak kwiczałem!... No i stało się. Wieprz! Sprawdziło się co do joty. Ojciec tak kiedyś powiedział, żona powtórzyła, no i jeden z tych, co mnie na ubój taszczyli... "A niech go, co za wieprz!", huknął mi nad uchem. No i popatrz, bracie, no i popatrz... A ja im nawet marnego słowa nie powiedziałem... - Sylwek urwał i uśmiechał się bezradnie, po chwili zatrzymał na mnie wzrok i wtenczas zauważyłem, że ma bardzo zmęczone oczy, patrzył jak przekwitła kobieta na pożegnanie ostatniej miłości, gdzieś daleko, poza mnie, zawahał się jakby, zanim powiedział z namysłem: - Gdyby mi się zdarzyło choć raz, tak jak tobie aż dwa razy, ja bym tu na pewno nie wrócił... Nawet nie o to chodzi, czy tam jest bliss... Niechby i nic nie było. Tylko że tutaj jest samo kurewstwo... I tak dwaj wariaci gadali i gadali, dyskutowali i dyskutowali, aż spać poszli i spali do białego rana. Tak, być może większość z nich spała na fenactilach, largactilach, tisercinie, thioridazinie. I chrapanie było, i posapywanie, i cisza w całym pawilonie stu sześćdziesięciu pięciu snów niepowtarzalnych, na wskroś indywidualnych. I w ciszy czasem samotne człapanie do klozetu, szuranie kapci na ślizgawce linoleum. I nawet na gwałtownym jakoś nikt nie ryczał wniebogłosy. Więc wariaci wszyscy spali. Choć niewykluczone, że w dalekim kącie pawilonu maestro Sylwek zamiast spać ścigał niedościgłe dźwięki w głuszy nocnej, a już na pewno nie spał Krzysztof, reporter radiowy. Leżący pośrodku karmazynowej komnaty. Rzecz w tym, że nie mógł spać, choć noc się snuła i snuła. W ogóle od tego momentu, kiedy pielęgniarz pogonił ich do łóżek, ani na chwilę nie zmrużył oka. Bo najpierw rozkoszował się tym, że czeka go wygodny sen bez pasów i nie mógł się nacieszyć swobodą, kładł się na prawym boku, kładł się na lewym, podciągał kolana, miał ochotę rozprostować nogi albo spleść je znowu, poczochrać się szorstką piętą w łydkę, mimochodem zetrzeć swędzącą pajęczynkę z twarzy, obrócić się na wznak, jeśli wola. Zakładał ręce pod głowę i z lubością czynił właśnie to wszystko, czego związany wariat absolutnie czynić nie może. A potem od tych brewerii, od tego rozpasanego wiercenia się rozbolały go spuchnięte i rozognione pośladki. Więc położył się na brzuchu, aby dać im ulgę, i z nosem wciśniętym w poduszkę marzył o kobiecie, ale tylko przez chwilę, .bo wnet ocknęła się w nim świadomość kapłona i bał się przywoływania jakichkolwiek wspomnień. Guzy na pośladkach pulsowały i piekły, przypominały, gdy ich dotknął, gorące bułeczki, z których Kraków słynie. Zdziwił się, skąd mu to przyszło do głowy, i natychmiast ujrzał głęboką i ciemną bramę, w której czarna piękność całowała go na pożegnanie, nie mając zamiaru zaprosić go do siebie, więc dlaczego takie dziwne rzeczy wyprawiała językiem? W tym starym mieście wszystko było możliwe, choć nie wiedział, czy to akurat krakowska specjalność, tak strasznie dawno to było. Pomyślał, że do kapłona każda miłość niestety wraca obrzydzeniem. I natychmiast ujrzał tego starca, siedzącego na wyrku, z którego już się nie mógł ruszyć,: przyjaciela swojego i znawcę najtajniejszych dziejów wikingów, który niegdyś musiał uchodzić za wzór męskiej urody i wątpliwe, aby wiele dam mu się oparło, a teraz spozierał na niego krogulczym wejrzeniem i mówił to samo, co wówczas powiedział znienacka: "A seks?... Dziś budzi we mnie tylko odrazę." I to jest, było, pozór stało, takie okropne. Może dlatego mu się przypomina, że nie poszedł za jego trumną, bo już wówczas go pogrzebał, na tym wyrku przesiąkniętym medykamentami i zapiekłą do życia odrazą. I znienacka ujrzał wygiętą w kabłąk łódź wikingów pod czerwonym żaglem, brodacza, który wyjął z kojca drżącą mewę i puścił ją bielusieńką na wiatr. Pomknęła. Aby śledzić jej lot, obrócił się na wznak i taki ból przeszył go na wylot, jakby naraz Pele z Lubańskim kopnęli go w tyłek. Szybował chwilę wyżej niż mewa, ale mewa uciekła, aby wikingom wskazać nowe, nie odkryte szlaki. Pomyślał, że ten, kto po dwóch tysiącach lat współżyje z wikingami, powinien grób znaleźć w morzu, a nie w glinie mazowieckiej, jak ten patetyczny starzec, żeglarz i przyjaciel. I raptem przypomniał sobie o wiewióreczce, rudej siostrze, że obiecała kompres na niedolę. Więc posykując z bólu podniósł się z łóżka i poczłapał do zabiegowego. Nie sposób było iść cicho, chyba że boso, gdyż kapcie niemożebnie człapały. A cisza wokół była balsamiczna. W zabiegowym siostra złożywszy ręce na stole i wsparłszy na nich głowę spała. Spod czepka połyskliwą miedzią mieniły się jej włosy w przyćmionym świetle lampy. Przystanął w drzwiach ciepło zaskoczony, ze to właśnie ją szkicował Wyspiański, gdy była małą dziewczynka Jak najdalszy od myśli, aby ją ze snu budzie, koił swoją potrzebę opiekuńczą, bo też przypominała mu córkę Więc jednak, pocieszał się, nie obdarto go do cna z męskich cech, mimo wszystko. Stał w uchylonych drzwiach dumny i szczęśliwy, że czuwa nad śpiącą siostrą, nad pełnym pacjentów pawilonem, nad całym światem w tę głuchą noc. Postanowił zrobić obchód, bo w bezbronności swojej wszyscy spali i tylko, on był władny przepłoszyć stąd złe moce czające się po kątach. Draństwa wylęgłe w domu rozpaczy i przerażenia. Zmory i miazimaty. Miał w sobie taką siłę, że przed nim pierzchnąć musiały. Uchylał kolejno drzwi bez klamek i kreśląc w powietrzu znak kotwicy przeganiał z jego magiczną pomocą trucicielskie wapory kłębiące się nad głowami śpiących. W ten sposób oczyścił z miazmatów dwie salki, w których łóżka były tak niskie, że ledwie wystawały nad podłogę. Aż żachnął się w pierwszej chwili, bo pomyślał, że to łóżka dla dzieci i że dzieci tu za kratami trzymają. Lecz rozpoznał w ciemności na tych osobliwych łóżkach czterech mężczyzn. I w następnej salce znowu czterech. A przy wezgłowiu chimeryczny stos książek cudem zachowujący równowagę. W smudze światła z korytarza oświetlającej cały stos skoczył mu w oczy tytuł leżący na samym wierzchu: Jaśniej niż tysiąc słońc] Zrozumiał, co to znaczy. Aż mu ciarki przebiegły po grzbiecie, aż mu zabrakło tchu. Albowiem był to sygnał wszechmocy skierowany do niego. Krzysztofa reportera. Nie przeczuwany impuls, na który czekał całe życie, nie wiedząc o tym. Olśniewający imperatyw! Od tego momentu, tego rozbłysku świadomości - jego umysł, energia, wola, mają działać jaśniej niż tysiąc słońc! Każdy by się przeraził, więc Krzysztof też się przeraził i zdjęty trwogą proroków i wizjonerów, którzy za wiele sobie pozwolili, apokaliptyczną zaiste trwogą, stał skamieniały, a nie zemdlał tylko dlatego, ze uodpornił się na wstrząsy. Być może, gdyby go dzień za dniem i noc za nocą nie trzymano w więzach, nie miałby tej odporności i już by leżał bez czucia na podłodze. Tymczasem bronił się przed szokiem tego niebywałego olśnienia. Czuł, że żaden sprzeciw, żaden unik, już nie pomoże, uciec za późno, a skryć się nie ma gdzie, Lecz wziąć na siebie ten nieprawdopodobny ciężar odpowiedzialności? A cóż miał robić wobec imperatywu, który tak bezwzględnie na niego spadł. Jedno tylko pomyślał, chyba zgodnie z własną naturą, że trzeba prześcignąć w pokorze świętego Franciszka, aby wszechmoc znalazła właściwe zastosowanie. Rzecz to niebywale truduna. Nawet Einstein nie najlepszy i dwuznaczny dał tu przykład, może Heisenberg odważniej i mądrzej postąpili choć, dalibóg, nic tu nie wiadomo. Kto ma w głowie jaśniej niż tysiąc słońc, ten wziął na siebie przekleństwo. Bezgłośnie poruszając wargami, śląc brzydkie zaklęcia, które nic już nie mogły pomóc, Krzysztof spozierał na czterech śpiących braci astronautów czy astrofizyków sunących w swojej kabinie wraz z obrotem Ziemi prze! głuchą noc. Spali jak baranki boże, nie wyczuwając szóstym zmysłem jego, Krzysztofa, obecności. Przez zakratowany wziernik widać było na czarnym niebie dwie tylne łapy Wielkiej Niedźwiedzicy. Wziął namiar i - zgadzało się! Promień obu łap zbiegał się i trafiał prościuteńko w złowieszczą księgę. Krzysztof, klęcząc tuż przy niej, drżał na całym ciele. A więc były rzeczy na niebie i na ziemi, o których nawet wariatom się nie śniło. Ukrył twarz w dłoniach i nasłuchiwał, czy, jeszcze oddycha. Chwila bowiem była taka, że umrzeć warto, zanim minąć zdoła. Raptem zachłysnął się i położył rozczapierzoną dłoń na księdze. Czekał, lecz ani dym nie buchnął, ani swąd nie rozszedł się w powietrzu. Więc jednak nie miał czarciej łapy. W jestestwie swoim sobą pozostał. Podniósł się z kolan i zlany potem wyszedł na palcach z pogrążanej we śnie kabiny astrofizyków. Na pustym korytarzu przystanął tknięty przejmującym przeczuciem. Wejrzeniem w swój przyszły los. Odtąd - dokądkolwiek pójdziesz, nie będzie wokół ciebie ciemno, lecz jaśniej niż tysiąc słońc. I truchlejąc wspomniał, że wtedy właśnie tak było! Wtedy, gdy pierwsza raz umierał. Zapomniał o tym, a przecież wtedy właśnie było jaśniej niż tysiąc słońc! Prawie trzy dziesiątki lat musiały się w nim skruszyć, aby to doznanie ożyło. I ta myśl że dzięki przeznaczeniu, w którym wszechwiedząca moc się wyraża, zakosztowawszy śmierci został dla szczególnych celów zachowany. Niepodobna inaczej tego rozumieć ani pojąć, co znaczy charisma. Bo choć każde stworzenie na swój sposób mieści się w tej ekonomii, to on sam, chcąc nie chcąc, charyzmatem został obdarzony Gdyby to nie była prawda, od lat trzydziestu butwiałby w cudzej ziemi i cudze suśliki gnieździłyby się w jego czaszce. A więc trzeba zajrzeć w śmierć, aby stało się jaśniej niż tysiąc słońc. I wejść w gęstwinę życia w olśniewającym błysku - tam gdzie inni błądzą po omacku. Oto czym jest charyzmat, który jemu został przydany. Szczególny to podarunek, z którego trzeba umieć się wypłacić. Quidquid id est, timeo Danaos! Lecz na ten okrzyk za późno, a spóźnione ostrzeżenie w klątwę się zamienia. Nie możesz nie przyjąć podarunku, który zwie się twoim przeznaczeniem. Krzysztof pokręcił głową całkiem jak pewien jego ulubiony aktor, który w chwili wielkiego przeżycia, kontuzji i zaskoczenia z uśmiechem kręcił głową, jakby los wystawił go na mocną kpinę, którą on po męsku znieść potrafi. Jaś-niej-niż-ty-siąc-słońc. To tylko sześć sylab. A wokół ciemność i kwita. Jasne są tylko drogi głupców. Jeśli taka wola Twoja, Logosie, głupcem pozostanę. Może bez drogowskazu głupoty nie sposób odnaleźć mądrości. I poszedł zielonym korytarzem, tutejszą łąką, na której pluskało światło. Za zakrętem, przed salą dla gwałtowników ujrzał kędzierzawego Oberteufla i drugiego, nieznanego pielęgniarza. Obaj drzemali w fotelach, Oberteufel Tęgawek z palcami splecionymi na wypiętym brzuchu, który z senną czułością jako miłą swoją własność obejmował. A ten drugi, siwiuteńki, różowiutki i schludny, był zapewne profesorem heurystyki i przysnął sobie znużony nieco błyskotliwością uprawianej dyscypliny. Tak można by pomyśleć, gdyby Krzysztof obserwator nie dorobił się tutaj doświadczonego oka. I choć wiele z tego, co niemożliwe, okazywało się w tym gmachu nie tylko możliwe, ale i rzeczywiste, jednakże postępy heurystyki ograniczyły się tu tylko do wynalezienia w miarę elastycznych pasów zamiast solidnych łańcuchów. Ale nie trzeba narzekać, dobre i to. Kusiło Krzysztofa, aby cichcem minąć obu zasłużonych pielęgniarzy! i zapuścić się tam, gdzie jeszcze noga jego nie postała w tajemnicze sale okryte półmrokiem, bo korytarz właśnie wpadał w dużą salę, a za nią majaczyła następna, gdzie niejedna ciekawa rzecz w tak sprzyjającą porę jak głucha noc, ujawnić by się mogła. Lecz powstrzymał go lęk przed śpiącymi pielęgniarzami, którzy - jak wiadomo - mają to do siebie, że budzą się akurat, gdy ich nikt nie prosi. Nie chciał się po nocy pałętać, chciał poznawać, ale czy to można takim dwóm cerberom wytłumaczyć? A w ogóle zbyt wielką mieli władzę, aby im j igrać przed nosem. Krzysztof przyznał w duszy, że nauczyli go moresu, bo nogi skore do biegu same hamują, jak u sprintera po falstarcie. Więc zamiast się przemknąć w głąb pawilonu, obrócił się na pięcie i zostawiwszy za i sobą pielęgniarzy drzemiących na czatach, chyłkiem wrócił do karmazynowej komnaty, gdzie pokotem wszyscy spali. Dziadek, książę, młody Dm-ski i Jasień-ku- Rozkwitały-Pąki- Białych-Róż. Twardym snem spał, ale z gestem, po junacku, tylko Dziadek leżący sztywno na wznak miał twarz taką, jakby zasnął snem wiecznym. Z trudu naszego i znoju Polska powstanie, by żyć. Spoczywali więc, bo co się miało dokonać, to się dokonało. W ciszy nocnej mijając to łoże czy katafalk oddał honory Dziadkowi. Wyprężył pierś i zrobił żołnierskie na prawo patrz! Nogi same wybiły mocno krok defiladowy, zabrakło bruku i podkutych butów, ale i tak echo poniosło się po komnacie, zadudniło, lecz ze snu nie ocknęło nikogo i Krzysztof, samotny żołnierz w kapciach i zielonym szynelu po pięty, przeszedł nie zauważony. Na swojej szafeczce przy łóżku spostrzegł kubek z kawą, który młody Dm-Ski obiecał mu przynieść z kolacji. Znając obyczaje polityczne nowoczesnych Polaków, którzy nawet w zaciętej walce nie posuną się do szalbierczych podstępów i trucicielstwa, bez obaw pochłonął wielkimi łykami wszystką kawę, bo spragniony był wielce. Wystygła, zaprawiona mlekiem, smakowała kwaśną cykorią. Z rozkoszą poczuł, że wielka w nim susza w wilgoć się przeistoczyła, a skorzeniały język nabrał giętkości, odetchnął, odstawił kubek i zdjąwszy szynel wsunął się pod karmazynowy koc. Gdy jego głowa spoczęła na poduszce, ujrzał na wprost swoich oczu. pod stropem, siną kulę prószącą sinym światłem, niby to lampę, ale sądząc po tajemnych znakach na niej, esach-floresach i meandrach - kulę magiczną. Wpatrywał się w nią z podnieconą ciekawością i napięciem. Nie były to zwyczajne esy-floresy, bo już. dostrzegł wśród nich znak napoleoński, owo wróżebne "N", które odcisnęło się na całej historii Europy, dostrzegł niemal od pierwszego spojrzenia, a przecież nie umiał jeszcze czytać w gąszczu tajemnych symbolów jawiących się w szklanej kuli. Nie wątpił, że znak napoleoński odnosi się do księcia i ma sygnalizować jego w tej komnacie obecność. Coś jak bandera wciągnięta na maszt ku czci admirała Nelsona. Znak napoleoński natychmiast zamrugał z irytacji i Krzysztof połapał się, że przywoływanie akurat admirała Nelsona zostało uznane za wielce niestosowne, potężne faux-pas. Z przekory natychmiast przyszedł mu na myśl Kutuzow, lecz drżąc ze strachu, że magiczna kula odczytuje wszystko, cokolwiek mu w głowie zaświta, czym prędzej zepchnął w niepamięć nie tylko Kutuzowa, ale wszystkich Bagrationów i Wellingtonów, wszystkie Borodina i Waterloo, wszystko, wszystko, w szalonym pośpiechu, bo zdjęła go trwoga, że kula eksploduje i wypali mu oczy zjadliwym chlustem światła. Wielki Napoleon był małym zawistnikiem. Zanim uciekł z tą myślą, gdzie pieprz rośnie, zdążył zasłonić ręką oczy, jednak żrące światło nie chlusnęło mu na twarz, bo kula nie wybuchła, a gdy odważył się spojrzeć przez palce i ostrożnie zapuścił żurawia, zobaczył, że kula trwa w swojej wyniosłej okrągłości, tylko jakby nieco bardziej zsiniała. Widocznie potrafiła wznieść się ponad impertynencje motłochu. Zresztą - co go zapewne uratowało - nie była wyłączną własnością cesarza Francuzów, nosiła również inne znaki, coś na kształt brytyjskiego lwa, coś na kształt orła dwugłowego... Niech ich wszyscy diabli! Bo i cień swastyki tam był, ledwie zaznaczony, ale był, to draństwo wywiedzione z magicznego znaku Ignis, który rodzajowi ludzkiemu chlubę Przynosił. Majaczyły tam również znaki runiczne, przejmujące Krzysztofa jeszcze większym niepokojem, bo wiedział, że nigdy odczytać ich nie potrafi, tak jak pajęczej arabszczyzny, doprawdy przykro człowiekowi, bo nie ma pojęcia, czy to cytat z Koranu, czy wymyślne przekleństwo! I jedna litera w hindi: Też jej nie znał i pluł sobie w brodę, że kiedy mógł przynajmniej tej jednej litery się nauczyć, zmarnował szansę, bo ganiał bez pamięci za podkasaną spódniczką. I teraz wpadł, gdyż od zrozumienia, co znaczy akurat ta litera, mogła zależeć cała jego przyszłość. Albowiem w kuli, jak można mniemać, nie zostały zapisane wyroki, lecz (możliwości wyboru, z których mógłby, gdyby posiadł mądrość, skorzystać. Przeczuwał, że ten znak w hindi mógł być znakiem przymierza. Może jedynym bez podejrzanej konduity wśród całej tej plątaniny. Bo niektóre były wręcz nieprzyzwoite, wyglądały jak znaki wodne na banknotach i pachniały przekupstwem. Ohyda! Aż podskoczył na łóżku pełen oburzenia. Ktoś w młodości chciał mu dać łapówkę, Krzysztof popłakał się, kiedy odprawił tego dostojnego pana, bo nikt go nigdy tak nie upokorzył. Wziąć go za człowieka, który weźmie łapówkę! - Na mnie nie ma ceny! - ryknął wprost ku magicznej kuli i potrząsnął pięścią. Kula podeszła czerwienią, przybladła, i trochę poszła na ustępstwa czy zreflektowała się, bo parę znaków wodnych jakby się ulotniło, ale pojawiły się nowe, intrygującej lecz dalibóg nieczytelne. Pomęczywszy się nad ich zrozumieniem, przy czym różne interpretacje przychodziły mu; na myśl, aliści wszystkie jałowe, Krzysztof postanowił zastosować do nich zasadę nieoznaczoności. I poprzestał] na tym, gdyż dręczyła go sprawa ważniejsza. Mówił sobie: jeśli nie potrafię odczytać tego jedynego znaku, owej; jedynej litery w hindi, znaku przymierza, osunę się wj jeszcze gorszą samotność niż ta, w którą wpadłem pój same uszy. I raptem wpatrzony w kulę, która uległa przymgleniu, czyjś głos usłyszał w sobie... - Nie martw się, Krzysztof. To ja mówię do ciebie. Jestem twoim lekarzem. - Kim? Lekarzem? Ja pana nie znam... - Nieużeli zabył ty mienia? Nu, eto wozmożno... Wszak to bardzo dawne dzieje. Nu, to ja coś ci przypomnę... Siedzisz ty, Krzysztof, na przyzbie w kazachstańskim posiołku, pomnisz? I prażone siemieczki w woreczka wyjadasz. A ja ustały wlokę się z roboty, bo mi akuratnie tamtędy droga wypada. Patrzę, co za malczyszka? I ty na mnie patrzysz. I dałeś mi pełną garść siemieczek. Jakby żaden obcy nie był dla ciebie obcy. Nikogda czużoj, a wsiegda swój. Tak to i było, pomnisz? - Skoro pan tak mówi, może i było, ale ja już tego nie pamiętam. - A pamiętasz step? - O, dobrze pamiętam. - A pamiętasz, że raz wziąłem cię na konia i pojechaliśmy kąpać się do słonego jeziora, I mówiłem ci, że mój dziadźka był polskim miatieżnikiem, za co na Sybir został zesłany... - Och, tak. Coś sobie przypominam... Koń... I jezioro... Ale jak się pan nazywa, tego nie pamiętam... - To nieważne. Wystarczy, że lekarz. Jasne? - Jasne, proszę pana. Cieszę się ze spotkania. Cieszę się, że to właśnie pan się do mnie odezwał. - No to dobrze. Widzisz, byłeś wówczas małym chłopcem, mój dziadźka mówił na takich: pacholę, a ja dorosłym mężczyzną. W niespełna półtora roku później poszedłem na front... No, poharatali mnie trochę, ale to nieważne, czepucha. Skończyłem studia, wyspecjalizowałem się, chciałbym ci dopomóc... No i za tę garść siemieczek coś ci się ode mnie należy... Czy masz jakieś pytania? - O, tak. Czy pan wie, co się stało z moim ojcem? Żyje? - Nie wiem. Ale spróbuję czegoś się na ten temat dowiedzieć... Cierpliwości. Co jeszcze? - Czy... taka dziewczynka, Polka z warkoczami, och, starsza ode mnie, w której się wtedy kochałem... jakie są jej losy? - Ech, ty figlarzu, trzy ćwierci do śmierci, a warkocz ci pachnie... Czy to ta, do której sześć wiorst smaliłeś na oślep przez burzany, a potem pół wsi całą noc po stepie cię" szukało?... No, kiedyś się wreszcie, mój Romeo, odnalazł, dali ci wciry, jak się patrzy! Pamiętasz do dziś, co? A mnie się ta eskapada, muszę ci powiedzieć, spodobała. No, pomyślałem sobie, ten chłopak kiedyś swego dopnie. A ona? Nic ci nie umiem rzec o jej losie. Wojna, straciłem ją z oczu, nie wróciłem więcej w tamte strony... A dziś, daruj, próżno by szukać śladów dziewczyny z warkoczami... - Ale to bardzo smutne, doktorze. - Pewnie, że smutne. I cóż z tego? Czy ty, chłopcze, nie zdajesz sobie sprawy, że igrasz ze śmiercią? Chcesz się zagłodzić? Gdzie masz brzuch? Gdzie twój tors? Żebra przez suchą skórę sterczą. Wysadź nogę spod koca i spójrz! To jest przyzwoita noga? To piszczele. - Ja już się nie głodzę, doktorze. Po prostu nie mogę jeść! Czy treść żołądka nieboszczyka podana na talerzu pobudziłaby w panu apetyt? - Treść żołądka nieboszczyka! Słuchaj, Krzysztof, tu nie ma żartów. To jest bardzo silna anorexia nervosa. Wiesz, co to takiego? Jadłowstręt nerwicowy. Jeśli sam tego nie przewalczysz, a możesz, na pewno możesz poradzić sobie z tym, jeśli zechcesz, jeśli się uprzesz, jeśli się zaweźmiesz, tak jak wtedy, kiedy do dziewczyny powędrowałeś przez nieznany step, to będziesz żył... A jeśli nie wygrasz ze sobą, to prędzej czy później utłuką cię tymi końskimi dawkami, albo serce nie wytrzyma, albo wątroba... - Doktorze, a czy to warto? Śmierć mi nie straszna. Co przeżyłem, przeżyłem. Może to właśnie pora pożegnać się, szkoda tylko, że nie tak elegancko, jak proponował Wertyński... Pamięta pan?... "I skazat wypiwszyj czaj... Good bye." - Durak. Nastojaszczij durak. Dopóki masz tu cokolwiek do zrobienia... Cymbał jesteś i basta! Jutro przyjdzie żona... - Przyjdzie?... - Na pewno przyjdzie. Masz jej powiedzieć, że potrzebujesz dużo soków, owoców. Mędrkować będziesz, jak się najesz do syta. Człowiek jest od tego, żeby żyć. Sto lat, dwieście lat, trzysta lat. I tak kiedyś będzie. Jeśli ty ze swoją czterdziestką nie umiesz sobie poradzić, to jak się uporasz ze swoją starością? - Zwyczajnie, nie dożyję starości. - Ech, ty. Trudna z ciebie sztuka. Ale może dlatego warto tracić na ciebie czas. Ty nie lekceważ tego, co ci Pan Bóg dał... Ty się do tego przyłóż, może całe twoje nieszczęście bierze się stąd, żeś się nie przyłożył tak, jak należało... Masz całe życie przed sobą, masz te wszystkie zapodziane możliwości, twój mózg w tym i twoje serce, aby je wszystkie odszukać... Ech, żeś ty nigdy nie był na froncie... - Więc co mi jest, doktorze? - Sam się nad tym zastanów. Bywają takie różne zaburzenia osobowości... Nazwijmy to tak na początek. To trudna sprawa. Ja się z tobą bawić w koci, koci, łapci, nie zamierzam... Szczerze ci mówię, to bardzo trudna sprawa. Pogadamy jeszcze nie raz, nie dwa. Co będę mógł... Zastanów się sam. I nie spiesz się, pomalutku, powolutku, aż do skutku... I nie bój się, durakom domoj nie pojdiosz... Pod warunkiem, że ci nie zabraknie... wiesz czego? Krztyny odwagi. Otrzymałem właśnie wiadomość o twoim ojcu. Tak, prawdopodobnie żyje, mieszka gdzieś pod Taszkientem... Trzeba sprawdzić, następnym razem może będę wiedział coś więcej... Aha, ile twój ojciec mógłby mieć dzisiaj lat? - Rocznik 1903. - Więc sześćdziesiąt osiem... no, niemało, ale tam od czasów wojny całkiem zdrowa okolica, dowiemy się, sprawdzimy, zobaczymy... A teraz spać... Wiesz, która godzina? U was już świta... Spać... Spać... Spać... Do usłyszenia, synku. Do jutra... Spałem? Może i spałem. Bo watażka targał mnie za ramię, kazał szybko wstawać, iść na śniadanie. Bałem się jego kosego spojrzenia. Podrzuca swój mołojecki czub i świdruje człowieka na wylot. A gada przez zaciśnięte zęby. Jestem jeszcze jednym narowistym koniem, którego potrafi okiełznać. Wiem o tym aż za dobrze, brak mu tylko nahajki, jaką widywałem na Zaporożu, chyba że chowa ją pod ściągniętym w pasie fartuchem. Zerwałem się z łóżka jak sprężyna, aż odskoczył i przyczaił się natychmiast, gotów mnie poskromić, ale ja już byłem poskromiony przez drański ból rozjątrzonych pośladków, więc stęknąłem głucho i powlokłem się jak wałach niezdolny wierzgnąć kopytem. Watażka narzucił mi na ramiona mój zielony szynel i popchnął mnie lekko ku drzwiom. W karmazynowej sali nie było nikogusieńko - więc jednak spałem - wszyscy musieli wcześniej wyjść. Na korytarzu uwijały się jazgotliwe baby ze szczotkami i kubłami, w których maczały szmaty. Nawoływały się od krańca do krańca pawilonu tym uroczym dyszkantem przekupek, który w mężczyźnie musi budzić chęć zemsty na całej rozbuchanej babskości. Później miałem się dowiedzieć, ile te kobiety zarabiają, na razie nic mnie to nie obchodziło, uosabiały dla mnie tylko jazgot, od którego pragnąłem uciec czym prędzej. W pośpiechu wdepnąłem w kałużę na linoleum i zostałem wszechstronnie obsztorcowany przez tę samą przaśną Słowiankę, której wczoraj już się naraziłem. Widać wpadłem w jej zjadliwe oko, a ponieważ nie potrafię nawiązywać kontaktów towarzyskich z kimś, kto mi akurat rodzinę rozstawia po kątach, a moje zasoby sympatii, empatii, wyrozumienia i wszelkich cnót, które powinien mieć pacjent, gwałtownie się kurczą, więc położyłem uszy po sobie i czmychnąłem jak trusia. Zwłaszcza że gniewna Słowianka potrząsająca szczotką miała w odwodzie watażkę, który śmiał się od ucha do ucha, aż mu młode zęby lśniły. Czmychnąłem więc po wąskich schodach w podziemia. Nauczony, że porządki w tyim przybytku mojej niedoli są rzeczą ważną, kto wie,- czy nie najważniejszą. I tak co krok czegoś nowego się uczyłem, a że z usposobienia jestem perfekcjonistą, mogłem się tylko cieszyć z poszerzania swojej wiedzy o świecie i przedmiocie. W kazamatach kłębiło się od pasiaków i szyneli, stukały kubki, pachniało zbożową kawą i zjełczałym potem. Przysiadłem się do pierwszego z brzegu zachlapanego stolika, pełnego okruchów, ale mnie przepędzono. Rozglądając się nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, bo wszędzie było tak gęsto, że demograficzna wizja świata naszych pesymistów za lat kilkaset wydała mi się pogodną prognozą i wymarzoną nadzieją na przyszłość. Tutaj głowa przy głowie, gęba przy gębie, nie ma gdzie usiąść i tyle. Spostrzegłem Mateczkę, która przede wszystkim składała się z biustu i siwych włosów. Takie piersi nie pozwalały wątpić, że przynależymy do ssaków i dobrze nam z tym, a także dawały nadzieję, że można by nimi wykarmić taką czeredę, jaka wokół zasiadła. Dotknąłem chyba tajemnicy potęgi matriarchatu, który podupadł wraz z biustem. Obyczaje zmieniły się tak dalece, że Mateczka zamiast podać nam pierś, odmierzała chochlą mętnawą kawę z baniaka-kopraka. Te baniaki tylko tam są znane i tylko tam zwą się kopraki. Mają pokrywę, którą można zamknąć szczelnie i na głucho. Dwa uchwyty do dźwigania, aby można było w koprakach przytaszczyć śniadanie, obiad czy kolację, skądś tam, spoza pawilonu, gdzieś z dalekiej a niewiadomej kuchni. Ich solidny wygląd, odporny na kartacze, pachniał mi nie tyle koszarami, co kuchnią polową, zapamiętaną z tych czasów, gdy otarłem się o żołnierskie życie na pustyni. Budziły dobre skojarzenia i dalibóg - poczułem głód! I to taki głód, aż mnie słabość ogarnęła, aż zwiotczałem na drżących łydkach i spociłem się cały z łaknienia, jakby ów post, który trwał dłużej niż najdłuższe Ramadany, a właściwie był głodówką, zostawił tmnie półżywym, pół-omdlałym z wycieńczenia. I ocknął się we mnie skwapliwy Łazarz, nie ten, którego Pan nasz, Jezus Chrystus, przywołał z tamtej strony bez świadomości jego i woli, co skończyło się niewyobrażalną udręką, lecz ten, który niewątpliwie sam chciał być przywołany. Podszedłem do Mateczki wyciągając ręce po napój boży i chleb Podała mi pełny po brzegi kubek kawy z mlekiem. I naraz stało się coś paskudnego. Gwałtowny skręt nadgarstka, kawa chlusnęła, kubek wymknął się z palców, zawadził o koprak i głuchym rykoszetem rąbnął o ceglaną podłogę. Stłukł się, ho był z fajansu. Stałem zagryzając wargi. Prawa ręka była do niczego. Mateczka musiała to też zauważyć, bo nawet mnie nie ofuknęła, Któryś z podwładnych Oberteufelfuhrera - pierwszy raz na oczy go ujrzałem - podskoczył do mnie natychmiast, bo akurat pełnił tu służbę, i zamierzał poskromić we mnie furiata, który kubkami ciska, lecz Mateczka skutecznie wyperswadowała mu te zbożne zamiary. O tyle, o ile, jak się później okazało, bo nie omieszkał złożyć raportu na mnie, do czego być może był obowiązany, bo tam wszyscy - pielęgniarze, salowe, siostrzyczki - składają i składają najrozmaitsze na dwustu pacjentów raporty trzem zabieganym lekarzom. A huknięcie kubkiem o podłogę to grube przestępstwo. Gdyby Mateczka mnie wówczas nie wybroniła, stróż porządku zgrabnie założyłby mi nelsona, i - ani bym zipnąć zdołał, a już bym leżał związany w pasach. Patrzyłem na tego typka z wyjątkową odrazą. Był ta wymuskany chłopak, brunecik, elegancik, aż dziw brał,, skąd on do takiego fachu? I bardzo młody w dodatku. Musiał czuć mores przed Mateczką. Chyba to uchroniło mnie przed związaniem. Jego szef, Tęgawek, pewnie by nie popuścił - bez względu na okoliczności. Stara to i dobra zasada - najpierw związać: każdy wariat skruszeje. A potem zobaczymy, co mu dolega. Więc ostatecznie elegancik nie zademonstrował na ranie wprawy w zakładaniu nelsona i drapiąc się w wypielęgnowane baczki odszedł na bok, wprawdzie z ociąganiem, a Mateczka wziąwszy mnie pod łokieć zaprowadziła tam, gdzie udało się wypatrzyć trochę wolnego miejsca na szerokiej ławie pod ścianą kazamatów. Przyniosła mi kawę i chleb. Były to dwie niezwykle grube pajdy, nie do końca rozcięte, a w środku bryłka marmolady. Nawet kiedy się je rozerwało, nie sposób było takiej pajdy ukąsić od razu, jak zwyczajną kromkę chleba. A noża nie uświadczysz. Szpitalnicy w pasiakach rozsmarowywali marmoladę łyżką, a mój mniej wytworny sąsiad palcem, pa czym wysmoktywał słodycz spod zakrzywionego paznokcia. Drobiłem więc chleb na kawałeczki, posługując się lewą ręką. Wokół szedł koncert mlaśnięć. Wolałbym być głuchy, gdyż nie cierpię ciamkania. Nawet wygląd moich współtowarzyszy, rozczochranych, niechlujnych, cuchnących, nie odstręczał mnie tak jak to gremialne chlipanie. Na martwych twarzach błogość - jeśli się pojawi, niesamowite czyni wrażenie. Patrzyłem na nich obcy, wcale nie zbratany, inny, niezależny i na swój sposób wolny! Ani mi w głowie nie postało, że sam jestem rozczochrany - nie miałem przecie grzebienia - niechlujny, cuchnący, zarośnięty i że łączy mnie z nimi coś więcej niż ten sam pasiak i szynel z zielonej flaneli. Był to niewątpliwie obóz jeńców z dawnej wojny, która poszła w zapomnienie, ale obóz przetrwał i ci ludzie trwali z dala od swoich domów, kobitek, dzieci, niejeden rozum postradał, niejeden zdziwaczał, rzecz zwykła w tak długim odosobnieniu. Ciekawe, ilu ich umarło? Ilu próbowało ucieczki? Czy wierzą jeszcze, że wydostaną się z niewoli? Ten zasuszony dziadek, powtarzający jak kulomiot te-te-te-te-te, musi tu siedzieć od pierwszej wojny światowej. Pognali wtedy naszych na wszystkie fronty Europy. A ten na protezie, który z takim trudem stąpa po kawę, w jakich bojach nabawił się inwalidztwa? Jeśli saper, to wyleciał na minie. Mogą mnie uznać za towarzysza broni, sam jestem kontuzjowany. Nie władam prawą ręką. Jak się to stało, nie pamiętam. W ogniu bitwy, sami wiecie, niczego się nie pamięta, albo każdy pamięta zupełnie co innego. Jeden klnie się, że było tak, drugi klnie się, że było inaczej, a pewnie było i tak,i tak albo całkiem inaczej. Właśnie dlatego muszę posługiwać się lewą ręką i kiepsko mi to idzie, bo nie jestem przyzwyczajony. -Nie jesz tego chleba? - spytał. - Za dużo dla mnie. Drugiej pajdzie nie dam rady. - A dobry chleb, - nie? - Owszem. Świeży, to i dobry. - To czego nie jesz, jak pragnę Boga? - Bo starczy na pusty brzuch. Ja już widziałem, jak głodni się nażerali i marli pokotem. -- Aha, szparujesz, znaczy, na zakąskę? - i prztyknął się w podbródek. - Nie, piję po swojemu, bez żadnych zakąsek. - No, toś dobry zawodnik. Ja bez zagrychy nie potrafię. Więc ten chleb, prawdę rzekłszy, masz na zbyciu, nie? Dam ci za niego dwie fajki, git? - Ubijasz ze mną interes? No dobra. Dawaj fajki. Biorę dwa sporciaki, a ty bierz mój chleb, W porządku. Teraz jestem ci winien. - Niby jak? - Niby tak, że fajki to pożyczka, oddam, kiedy będę miał swoje. - Ty co? Robisz mnie w konia? - A to niby dlaczego? Mówię, jak jest, i tyle. - Albo z ciebie farmazon jebany, albo... Nie kapuję. - Co tu kapować? Tak mą być i szlus. - Zaraz, zaraz. Coś mi tu śmierdzi, panie ten. - A co ma śmierdzieć, panie ten? Prosta rzecz. Ludzie ze mną dzielili się chlebem, no i żyję, jak widzisz, do tej pory. Jasne? - Pokręcił głową, parsknął, wzruszył ramionami: - Niech ci będzie. Twoja wola, panie ten. Każdy ma swojego zajoba. Chcesz, to zapal. Tu po żarciu wolno ćmić. Podając mi ogień przyjrzał mi się w milczeniu, po czym przydługo gasił zapałkę, zerkając na mnie, zanim ją zdmuchnął. - Zmarniałeś, chłopie. Delirka, co? - Nie skojarzyłem, do czego zmierza. - Który to raz?... No, no, nie krępuj się, ja też nie jestem prawiczek. Jak pójdę w cug, to całe Powiśle do mnie należy. Zmarniałeś, koleś, musiała cię zdrowo wyjebać. Ty wiesz, że od tego przekręcić się można? - Od czego niby? - No, od de-lirki. Trzecia, mówią, zakatuje, jak amen w pacierzu. A tu człowiek, jak by nie było, już dwie przecierpiał... Ty ile obtańcowałeś? - Żadnej. Pić piłem, ale delirium... -e, nigdy tego nie miałem. - He, he. Bajerować to ty umiesz, jak widzę... - A po cóż miałbym to robić? Szczerze ze mną gadasz, to i szczerze ci mówię. Umiem pić, to i delirka mnie nie dorwała. - He, he, he. Pić umiesz? Więc co tu robisz? - Ano jestem. - No to klawo. Więc, rozumie się, czekasz na odwykówkę, tak samo jak ja? - Myślę, że czekam na coś całkiem innego. - Na odwykówce, kurwa, brak miejsc i musimy tu kiblować z tą całą szurniętą ferajną, choć poniektóry i wesoły bywa, ale mówię ci, z tymi popaprańcami życia nie ma. Faktycznie, co kopnięty w móżdżek, to kopnięty na amen, tu samemu kota można dostać, choć masz wszystkie klepki dobrze poukładane. Końskie nerwy trzeba tu mieć. Ja już, chłopie, nie mogę się doczekać. Trzeci jestem w kolejce na wolne miejsce na odwykówce, a byłem, masz pojęcie, szesnasty! Teraz już przede mną tylko jeden kolejarz, jeden dziennikarz, a szofer wczoraj poleciał jak na skrzydłach. Przyjdzie i moja kolej, Matko Najświętsza. A ty, który jesteś w ogonku? Nie wiesz? Nie bądź neptek, koniecznie spytaj ordynatora i zaklep sobie miejsce. Tylko grzecznie, nie podskakuj, bardzo grzecznie i z szaconkiem od a do zet, bo on nerwowy, jak jasna cholera. Kto nerwowy? No, ordynator nerwowy. O byle co podpaść możesz. Jak przelatuje korytarzem, to wszystko widzi, on ma oczy z przodu, z tyłu i po bokach... Wystarczy, że raz na dzień przeleci przez pawilon, a już wie o wszystkim, co się dzieje, choć biegnie tak szybko, że za nim nie nadążysz... Kłaniać się trzeba na wyprzódki. Bo bywa, że nie zdążysz się ukłonić albo ukłonisz się za późno. Trzeba się kłaniać na jakieś pięć metrów przed nim, inaczej przeleci i nie zauważy. A jak w czas się ukłonisz, to zauważy i przez te swoje bryle błyśnie okiem albo mrygnie... I dobra jest. Ty się kiedy popatrz, jak się kłania stara ferajna, co tu swoje odkiblowała. Zawsze na czas... A frajerów poznasz po tym, że się kłaniają, kiedy już za ordynatorem tylko fartuch jak propeler furczy... Gdy mnie tak wtajemniczał w arkana tutejszej etykiety, zastanawiałem się, kim jest? Czołgistą? Na to by wskazywał jego nieduży wzrost i liczne a osobliwe blizny na całej piersi, tak gęste, jakby palił się w czołgu. Jakbym go widział wtedy, w Grodnie, na skrzyżowaniu ulic, zwisającego z płonącej wieżyczki, lat temu trzydzieści, podczas oblężenia, o którym dziś mało kto prócz mnie pamięta. I te oczka małe, przekrwione, teraz takie sobie, zwyczajne, a wówczas wysadzone na wierzch, umarłe z bólu i grozy. I ten swąd świeży, którego nigdy nie zapomnę. Ach, i radość patriotów, wszystkich gapiów, którzy wylegli na ulicę. I moje - jakże nazwać ten cudowny wstrząs! - moje szczęście po trzydziestu latach, że ten zwęglony na wieżyczce czołgu, z którego nie zdołał się wydostać, siedzi oto przy mnie, oddycha, opowiada a z grozy mojego dzieciństwa, z tej męczarni, pozostały tylko blizny na jego obnażonym torsie. I jest wreszcie tak, jak być powinno. Jak przeczuwałem. Jak podejrzewałem. Jak pragnąłem w cichości. Jest tak, jak jest. Jest ból, cierpienie i tysiące losu przeciwności lecz pieczęć grozy leży zwęglona, jak śmierć sama nie istnieje. Tyle na to dowodów, co blizn na jego piersi, pod tym rozchełstanym pasiakiem. On z dumą tę pierś obnosi, to prawda. I czyni sprawiedliwie. Blizny przystoją człowiekowi, będzie je nosił, zbierał, do nieskończenia świata w swojej człowieczej nieśmiertelności nie potrzebując zmartwychwstania. Fatalna to pomyłka teologów, gdyż właśnie chwila narodzin jest jego zmartwychwstaniem, pierwszym i ostatnim, jedynym, jakiego mu potrzeba. A skoro są te blizny, tak jak je widzę przed oczyma - nie ma drogi z nicości w nicość ani z niebytu w niebyt. Skoro raz się pocznie, jest tylko życie. Nie kończy się, co się zaczyna! I jest to... Jest to... Jest to... Brak mi było słów. Bo i nie ma słów, gdy raz się dotknie kamienia filozoficznego. Ekstaza jest i żal. Żal tych wszystkich, którzy go daremnie poszukiwali. I nie zdołali się uwolnić od przekleństwa nieświadomości. Schwyciłem czołgistę za ramiona i zawołałem krztusząc się z emocji: - Masz blizny, chłopie!... Tak! Masz blizny! Ale nie ma, że ciebie nie ma i nigdy nie będzie!... Rozumiesz? Nie ma! Więc jest tak, jak jest! I będzie!... Usąue ad infinitum! - A niech cię! - żachnął się. - Czego tak wrzeszczysz? - Nie wrzeszczę. Ja ci mówię. Prawdę o samym życiu mówię. Daję ci klucz, który ty mi dałeś, sam nie wiedząc o tym. Więc ci go daję, bo to klucz i do mojego, i do twojego życia! Do tego, co za nami, i do tego, co przed nami. Tak, człowieku! Do wszystkiego! - Wystopyrczył na mnie oczy, pobladł, poczerwieniał i zapiał znienacka: -- A odpierdol się, baranie!... Zerwał się z ławy, na której siedzieliśmy w takiej komitywie, i otrząsając się jak pies po przymusowej kąpieli, wyrzekał na cały głos: - Ja ci dam robić ze mnie wała!... Picuś glancuś. Odwykowca strugasz? Z ferajny? Myślisz, że byle głuptak wała ze mnie zrobi?! Ty kopnięty w móżdżek baranie!.. Zdrowo cię szurnęło, co? Tak zdrowo, że rodzona matka nie pomoże, choćby na mszę dała... - Zaśmiał się z dobrego konceptu, ale to go jeszcze nie zadowoliło, bo znów się naburmuszył i dopiero na odchodnym ulżył sobie: - Ech, skubany... Temu to szajba odbiła, aż w Warszawie tramwaje na Marszałkowskiej stanęli, a motorniczy, kurwa, czkawki dostał! Siedziałem w strapieniu, wśród szczęku naczyń. Tak, kiedy człek nie uświadamia sobie sensu własnej egzystencji, trapi mnie to bardzo i boli. A czołgista, co tu gadać, był zupełny ignorant! I tak to się przeważnie składa, że ten, któremu prawda w oczy zagląda, wcale jej nie widzi. W tym cała bieda. I to jest właśnie takie pożałowania godne i takie bolesne. On ma być nieśmiertelny?!... Tak samo zawołał - przypomniało mi się - pewien znany felietonista, z którym piłem piwo w pociągu, a wokół przy bufecie kiwał się zapijaczony naród. Felietonista zaś wskazując na pierwszą z brzegu twarz zawołał do mnie: "Popatrz tylko na tę gębę! Ten ma być nieśmiertelny?... A po cóż mu to?!" I zachichotał jak sto biesów u Dostojewskiego. Ale ja - w tym właśnie rzecz - nie mam dla ignorantów pogardy, tylko bolesne współczucie. I to jest gorsze niż pogarda felietonisty. Bo według niego taki ignorant zginie, przepadnie, gdyż nie zasługuje na żadną nieśmiertelność. Tymczasem według mnie taki ignorant jest nieśmiertelny. I to dopiero okropne. Lecz biadać nie wystarczy, coś zdziałać trzeba. Więc - choć mi naubliżał, postanowiłem nie zostawiać czołgisty własnemu losowi. Pomogło mi to w moim strapieniu. I natychmiast zacząłem się rozglądać. A wtedy zbliżył się do mnie oficer z oflagu, ten z orlą głową, poznany przy pamiętnym, a feralnym obiedzie. Ten sam, który karmił mnie łyżką, gdy prawa ręka odmówiła mi posłuszeństwa. Teraz poczęstował mnie papierosem Derby. Wymawiał ślicznie z angielska "Daaarby", z takim leciutkim przekąsem, aby zaznaczyć mimochodem, że nie jest snob. - Zna pan czołgistę? - spytałem. - Jakiego czołgistę? - No, tego z bliznami. Tego, co ma cały tors w bliznach. - A, Felka! Pewnie, że znam. Kto by tego skurczybyka nie znał. - Mówił panu, że palił się w czołgu? - A panu mówił?... - Nie. Ale ja to wiem. - A skąd pan wie? - spytał oficer z oflagu, przypatrując mi się uważnie. - Wiem. Nie będę uzasadniać, ale wiem. – To źle pan wie. Czołgista! Z czego pan to wnosi? Blizny? Bagatela. Ja nie mam żadnych blizn, a byłem rasowym kawalerzystą, porucznikiem ułanów, mój pułk wcale nie najgorzej wojował we Wrześniu... O czym to ja mówiłem? - Że był pan porucznikiem ułanów. - No właśnie... Wyobraź pan sobie: ukryć siedemset koni nie w żadnej puszczy, nie w żadnym borze, nie w żadnym wielkim lesie, ale w takim sobie zwyczajnym lasku mieszanym, prawie jak zagajnik... Ukryć za dnia! Bo samoloty, wszędzie te diabelskie samoloty... I myśmy tej sztuki dokonali! Zaraz, zaraz. O czym to ja mówiłem?... – Że samoloty. - Aha. Bo myśmy się już wycofywali. Nocą. Tylko nocą. Bo w dzień wszędzie pełno tych Heinkli, Junkersów, Messerschmittów i co tam jeszcze nad nami latało! Więc za dnia skryć się, przycupnąć w siedemset koni i cicho sza. A nocą marsz, marsz i marsz. Byle do następnego lasu. No i raz trafił nam się taki podlasek, zagajniczek. I nic innego wkoło. A słońce już pnie się po niebie... Tak, proszę pana. O czym to ja mówiłem?... Tam, do licha! O czym to ja mówiłem! Wszyscy diabli z moją pamięcią! O czym to ja?... Ech, mniejsza. Nieważne... - strzepnął ręką, jakby chciał otrząsnąć z siebie irytację, uśmiechnął się bezradnie i powtórzył: - Nieważne... - Mówił pan, że słońce akurat wschodziło, kiedy pański pułk trafił na zagajnik. - A, właśnie! Siedemset koni, wyobraża pan sobie, co to jest? A tu trochę olszyny, trochę tych brzózek, sosenek na piachu. I nic więcej, choć się powieś. Toż jatkę z nas zrobią. No tak... I mówię panu, myśmy tę wojnę wygrali. Bo dla nas, Polaków, im gorzej, tym lepiej, zawsze tak było. Mówię panu, myśmy tak te siedemset koni pod tę trochę listków figowych schowali, że tamci na niebie przelatywali, przelatywali, przelatywali nad nami i nic a nic nie zobaczyli!... Tak to było, proszę pana. O czym to ja mówiłem? - Brak nam było czołgów - powiedziałem. - Każde dziecko pamięta, że czołgów był nam brak. Może to i lepiej... Bo strasznie jest palić się w czołgu. Ja to widziałem, panie poruczniku, ja to dobrze pamiętam... Potworna rzecz, a koń to jest swoboda, z konia najwyżej można spaść... I widzi pan, tyle pan wojował bez ani jednej blizny, a ten nasz czołgista, ten się nacierpiał, szkoda gadać... Wtenczas orla głowa wykonała gwałtowny ruch, jak uderzenie dziobem, i zaskrzeczała z irytacji: - Czołgista!, akurat! Taki sam z niego czołgista, jak z pana cichociemny! A może pan jest cichociemny w rzeczy samej, co? - spytał z przekąsem. - Za młody byłem... I myśli że wcale nie taki odważny. - No, dobrze, że się pan? uczciwie przyznaje... Wie pan, skąd on ma te blizny? Ten! cały Felek? Sam pociął się żyletką. Nie zauważył pan jak równo one biegną, te cięcia, jedno pod drugim?. O, tak: ciach, ciach, ciach i ciach... To zwykły knajak Oni chętnie takie rzeczy robią albo dla fasonu, albo ja dostaną małpiego rozumu... Felek jest knajak i alkoholik. Dla niego to lepszy fason, sam szyk... Stale biega rozchełstany. Niech pan kiedy przyuważy, jak on się zaleca d pielęgniarek, wypina tę swoją pokancerowaną pierś, b mu się zdaje, że dziewczyny miękną z wrażenia... A całe jego zaloty zmierzają do tego, żeby wycyganić choć trochę spirytusu... On by już za kieliszek rodzoną matkę; sprzedał... Wie pan, ktoś nazwał kiedyś inteligencję łajnem narodowym. Bardzo się pomylił. Toto jest właśnie! łajno... Tyle panu powiem. - Nie zgodzę się z panem, panie poruczniku. Stanowczo się nie zgodzę! - zaprotestowałem, dotknięty w swoim egalitaryzmie. - Bo pan. coś sobie ubzdurał! Pan widział kiedyś żołnierza czy soł-ata w płonącym czołgu, tak? Gdzie to było? Więc spalił się? Zwęglił? Tak? Zatem poległ. Zwykła żołnierska dola Dawno rozsypał się w proch. Ot, i wszystko. Może... Może jest tak, jak pan mówi, panie poruczniku. Ale nie o to imi chodzi. Nawet nie w tym rzecz... Przypomnę panu Lincolna: "We hołd these truths to be self evident that all men are created eąual..." Tak czynie? Orla głowa wykonała skręt i dumne oczy spojrzały na mnie ostro* nim przeszył mnie przenikliwy głos: - Bzdura! Wierutna bzdura!... Kto komu jest równy? E, tam, z tymi amerykańskimi idealistami! Równy? Kto komu jest równy? To, panie, raz, a dobrze zostało powiedziane... Nie polezie orzeł w gówna! My coś o tym wiemy... Ech, mniejsza. Lepiej zapalmy "Daaarby"... No, proszę. Proszę. Niech się pan nie krępuje. Mam spory zapas, to od pierwszej żony... Potem miałem jeszcze dwie. Ale jak przyszła na mnie bieda, jak się tutaj znalazłem, to tylko ta pierwsza nie porzuciła mnie w potrzebie... Tak to się plecie na tym bożym świecie. O czym to ja mówiłem? - Hm... O pierwszej żonie. - Niepodobna! Pochlebiam sobie, że zawsze byłem uosobieniem dyskrecji, ale tutaj, no tak, proszę pana, tutaj dziwne rzeczy wyczyniają się z człowiekiem... Bo i dziwne rzeczy z nami tu wyprawia ją... Wie pan, pojutrze mam mieć punkcję... I niech to diabli, bynajmniej mnie to nie cieszy... Sam pan wie, żadna przyjemność... - Punkcja? Nic nie wiem. Jaka punkcja?... - Ach, pan świeżutki jak poborowy. Rekrut, można powiedzieć. To jest tak, wyjaśnię panu... Wbijają panu igłę w rdzeń pacierzowy, między kręgi, aby po brać... - Jak to? W kręgosłup?... - A tak, w kręgosłup. Między kręgi. I pobierają płyn rdzeniowy. Dobrze, jeśli trafią igłą 0d razu. Ale jak lekarz ma kiepską rękę, to nie daj Panie Boże... A potem, po punkcji, musisz leżeć bez ruchu dwa, trzy dni, na wznak, ani ręką, ani nogą... Bo inaczej wymioty takie, że duszę z siebie wyrzygasz... - A po co to wszystko? - spytałem ocierając z karku gorący pot. To im potrzebne do badań - odparł porucznik. - Do jakich badań? - A różnych tam... Płynu do badania wystarczy jeden centymetr, ale pobierają znacz nie więcej, bo jak płyn dobry, to nadaje się na specyfik w reumatologii, leczy się tym zniszczone stawy i coś tam jeszcze... -- Pan żartuje czy serio? Panie poruczniku? - A gazie mi tam do żartów. Tak się sprawy mają, myślałem, że pan o tym dobrze wie. - Więc to tak?... - A tak. - Więc prześladownicy zwyczajnie robią z nas lekarstwa! Specyfiki... Po to nas tu trzymają?... - No trochę robią, ale przeważnie potrzebne im to do badań Do diagnoz. - Jakich badań? Jakich diagnoz?! Co t wszystko znaczy?... - A jak powiem panu, to się pan uspokoi? Tak? To dobrze. Niech pan wie... Pobierają płyn rdzeniowy do analizy. Bo jeśli ktoś w rodzince kiedyś; miał kiłę, a tego przecież nigdy nie wiadomo, choćby się pan szczycił drzewem genealogicznym bez zarzutu i herbem nie gorszym niż Poraj czy Junosza, nieprawda?...! No, więc płyn rdzeniowy wykazuje zmiany kiłowe w drugim lub trzecim pokoleniu... To są nieraz zmiany w mózgu, ma się rozumieć. Więc z tego później bierze się, albo nie bierze, odpowiednie leczenie... O czym to ja mówiłem? Aha. Zmiany w mózgu... Nie, nie. Zresztą... nieważne. - Znowu strzepnął ręką, jakby chciał się pozbyć tego, co mówił, albo tego, co zamierzał powiedzieć, ale; zapomniał zarówno, co mu się powiedziało i co mu się< zamierzało. Pokręcił swoją orlą głową, rzucając daremne spojrzenia na boki. I westchnął. - A jeśli... ja się nie zgodzę? - powiedziałem. - To co wówczas? Co z takimi robią? Z takimi, co mówiąc nie. A chyba byli tacy, panie poruczniku? - Przepraszam, ale o czym konkretnie pan mówi, bo trudno mi siej połapać... -i O punkcji. Zupełnie nie mam na to ochoty. - A kto ma, panie drogi? Kto ma? Ale jak trzeba to trzeba. Trudno. - Ale ja się nie zgodzę! - No wie pan... Nie radziłbym tu stawać okoniem... Ani czas ani miejsce. Nie nawykł pan do rygoru... A trzeba. W wojsku się nie było, prawda? A nasza przystań, w której sobie siedzimy - podniósł i wskazał na kraty w oknach - to nie jest miejsce do okazywania niesubordynacji. Fanaberii tu nie lubią... Oj, nie lubią. Łysy dziadek, trzeszczący jak kulomiot, zbliżył się do nas ze swoim te-te-te-te- te, przystanął i uśmiechał się przymilnie. Mój rozmówca, orli nos, oficer z oflagu, sięgnął do kieszeni zielonego szynela i poczęstował dziadka-- weterana papierosem. Dziadek zasalutował do łysej czaszki, lecz nie kwapił się odejść. Stał przestępując z nogi na nogę i znów uśmiechał się przymilnie. Porucznik poczęstował go drugim papierosem. I ten papieros zniknął tak szybko, że nie zdążyłem zauważyć, gdzie go dziadek zaszparował, w rękawie? A on już .mowę dziękczynną do porucznika wygłaszał, szybką i ostro siekaną: - Dobry człowiek, dobry człowiek, te, te, te, te, te, Bóg da zdrowie, Bóg da zdrowie, te, te, te, te, te, te, te... - I poszedł drobnym kroczkiem. - Kiedy się urodziłem, żyli jeszcze ostatni weterani powstania styczniowego. Ale ten przypomina kulomiot na taczance. Wzięli go w sołdaty podczas pierwszej wojny światowej. Prawda, panie poruczniku? - Bóg raczy wiedzieć. Nie wiem - powiedział porucznik. - A to ci marny jego los. Siedzieć tu od pierwszej wojny światowej! Chryste Panie... Ja bym oszalał... - A dlaczego pan tak przypuszcza? - Dlaczego bym oszalał? - Nie. Dlaczego pan przypuszcza, że on tu siedzi aż od pierwszej wojny światowej? - Przecież widać, że ma swoje lata. - No dobrze. Ale co innego mieć swoje lata, a co innego siedzieć,.. - Właśnie, panie poruczniku. Siedzimy w obozie. Przecież to jest zwyczajny obóz jeńców, więc ten dziadek-kulomiot razem z nami siedzi, on wprawdzie wygląda na anachronizm, ale nabrał mocy przez zasiedzenie... - TO ma być obóz jeńców?!... - porucznik podniósł ręce pod nawisłe niebo kazamatów i trwał skamieniały. - Niech pan nie bluźni... - szepnął po chwili. - Tak. Niech pan nie bluźni... - A cóż ja złego powiedziałem, doprawdy? -Porucznik przeszył mnie szyderczym spojrzeniem. - Obóz jeńców! - zawołał. - Wie pan, co to byt obóz jeńców?... Tam się tworzyło, rozumie pan? Myśl narodową, strategię, ekonomię, politykę, koncepcje, literaturę, sztukę, teatr, technikę i wynalazki... Tam się wiedzę zdobywało, matematykę, fizykę, historię, języki... Tam były szachy! Tam człowiek miał szansę... Tam każdy ruszał mózgiem, żeby nie dać się zjeść w misce grochu... Tam były ucieczki, podkopy... Oflag to było życie! Rozumie pan? Życie!... A tu... - zamilkł, lecz dygotał, aż mu zęby szczękały. -- A niech pana kule biją! - parsknął po chwili. - Tak nie wolno! Doprawdy nie wolno bliźniego tak wyprowadzać z równowagi. Zniosłem oflag, więc teraz to, co znieść muszę, też zniosę, ale protestuję, nie pozwolę oflagiem poniewierać... Jasny gwint, pan mnie tak zirytował, że nie jestem w stanie dłużej z panem rozmawiać... Pan wybaczy. Excusez-moi. Kiedy wstał z ławy, aby odejść skinąwszy mi orlą głową, spostrzegłem, że jest bardzo wysoki i musi uważać, aby nie ćwiknąć ciemieniem w strop, który tu nisko nad nami zwisał. W takim paradnym ułańskim czaku byłby prawdziwym olbrzymem. I nawet najbardziej dorodna Czy- Pozwoli-Panna- Krysia nie dorastałaby mu do akselbantów. Ale teraz, na starość, garbił się. I swoją orlą głowę nosił wciśniętą w ramiona, przypominając nastroszonego, niedowidzącego ptaka. Lecz wciąż jednak był postacią ogromną. Koń pod nim musiał być również skazany na wielkość, pełnokrwisty arab o nogach wysokich a smukłych jak minarety Damaszku, inaczej ostrogi porucznika pałętałyby się po grudzie, zamiast tkwić przy boku wierzchowca, ozdoby polskiej kawalerii. I pomyślałem, co to było za piękne wojsko! Każdy każdego musiał zaciukać osobiście. Własnoręcznie. I nie mogłem uwolnić się od tej myśli - co to było za piękne wojsko! I jak świat nasz standeciał! Szmelc, szmelc i żelastwo. Siedziałem na ławie pod ścianą, a wokół kłębiło się mrowie pasiaków, niektórzy byli w zielonych szynelach. Domyśliłem się, że ci w szynelach to są szarże. Od razu było widać po ich postawie i sposobie noszenia się. Poczułem się dumny, że i mnie uznano tutaj za szarżę, bo ja też mam zielony, szynel, z wyhaftowaną białą nicią Wypustką na kołnierzu I A. Śniadanie dawno się skończyło, stoły były puste i uprzątnięte, nie zauważyłem nawet, kto tu robił porządek, ale pewnie szeregowcy w niebieskich albo zielonych pasiakach. Niebiescy to byli marynarze, choć dziw mnie brał, skąd tylu marynarzy trafiło do niewoli. Oberteufelfuhrer Tęgawek wspominał mi kiedyś o trzech, że trzej marynarze są tu przetrzymywani wraz z tym biednym młodym, który krzyczał, że nie wykona rozkazu, tam, dawno, na obserwacyjnej. Ale nie widziałem wśród nich młodego. Czyżby nadal trzymali go w pętach? Pamiętam, jak śpiewał zachrypłym od krzyku głosem, gdy leżałem dogorywając przywiązany do masztu i słyszałem w sinym wnętrzu nocy te chrapliwe słowa: "Nie wzdychaj, mój bracie, nie wzdychaj nocami... Nie kłopocz się - ziemia kulista... Im dłużej płyniemy, tym bliżej przed nami... Jest ziemia znajoma, ojczysta..." Wróciła do mnie ta melodia i natychmiast ją zanuciłem. Oczywiście - na przynętę, bo miałem chęć pogadać z którymś z tych marynarzy, co snuli się wokół, ale długi czas żaden nie zwrócił na mnie uwagi, jakby mieli uszy zatkane woskiem, bo przecież nie byli niczym ważnym zajęci, tylko szwendali się bez celu, a mimo to marynarska pieśń nie obeszła ich ani trochę. Ta obojętność zaczęła mnie irytować, ale domyśliłem się, że przezorność nie pozwala im nawet mrugnąć okiem. Widocznie wietrzą podstęp i biorą mnie za prowokatora. Miałem już zamiar przestać nucić, kiedy spostrzegłem, że o krok, dwa z boku przystanął krępy, rumiany chłopak, uśmiechnięty jak wrześniowe jabłko, i - przysłuchuje się w milczeniu. Zupełnie jakbym ujrzał reklamową fotografię Wesołego Marynarza. Wystarczyło tylko wbić go w koszulkę w biało-niebieskie prążki i granatowe spodnie o przepisowym kroju. Chłopak ten tryskał zdrowiem. On jeden wyglądał jak żywy wśród umarlaków, wśród tej całej wynędzniałej reszty. Był mi aż za dobrze znajomy, musiałem go kiedyś widzieć. Oczywiście, że widziałem! Przed wojną w kinie reklamował szpinak. Pojawiał się na ekranie chudy jak Gandhi, na oczach widzów wtrząchał puszkę szpinaku i raptem rósł mu tors, bicepsy, muskuły i był taki sam! Zupełnie taki sam jak teraz! Wyciągnąłem do niego ręce i szepnąłem uszczęśliwiony: - Cześć, marynarzu! Czołem, cześć. Chwilę mrugał oczami, przyglądając mi się z ukosa. Po czym pokręcił głową: - A pan... skąd mnie zna? Bo ja pana pierwszy raz widzę, daję słowo. - Myślę, że się znamy dobrze i od dawna - powiedziałem nie zrażony. - No, może... Może poznaliśmy się wtedy, kiedy nie pamiętam. Coś się ze mną działo, ale co, właśnie nie pamiętam. Tak ze mną było na początku, dawno już, dawno... - Przed wojną? - A skądże! Człowieku, przed trzema miesiącami... Nic nie pamiętam. To fakt. Ale zdaje mi się, że pana to ja pierwszy raz widzę. Jak Boga kocham. Pan tu od niedawna. No to, kurczę, skąd pian wie, że marynarz jestem?... - Powiem ci. Dobry ksiądz i dobry marynarz mają swój zawód na czole wypisany Mów mi po imieniu. Krzysztof. - Pan też był na morzu? - Wyłącznie jako pasażer. - Ale trochę pan pływał? - Trochę pływałem... - A gdzie? Ciekaw jestem. - No, różnie. Jak Bóg dał. Kaspijskie, Zatoka Perska, Ocean Indyjski, Czerwone, Śródziemne, Północne, Atlantyk. - Nie buja pan? - A po cóż miałbym to robić? - Bo w Wariatkowie każdy gada, co mu ślina na język przyniesie. - Masz babo placek! Nie pomyślałem o tym. Dziękuję za nauczkę. Więcej nigdy nikomu niczym nie będę się chwalił... - Ale ja przepraszam, nie... Niech się pan na mnie nie obraża... Bo ja, psiakość, widzi pan, nie wytknąłem nosa poza Bałtyk... Ja panu wierzę... Grześ mi na imię. - A to ładne imię. - Ładne? - A pewnie. Znałem jednego Grzegorza, który pływał w konwojach do Murmańska. Widzisz, są imiona, które pasują do marynarza jak ulał, a są i takie, co całkiem, ale to całkiem nie pasują. Twoje właśnie pasuje jak należy. Wierzysz w przeznaczenie? - No, jak by to powiedzieć. Ano, nie wiem... - Wierzysz, że Chopin musiał być Chopinem, bo inaczej być nie mogło? - Pewnie tak, bo jakby mogło być inaczej, toby było. - Ano właśnie. Więc ty jesteś marynarzem, bo inaczej być nie może. Jasne, Grzesiek? Tak zostało w gwiazdach zapisane. - A przyjmą mnie z powrotem?.,. - Chłopie, a czegóż ty się boisz? - Pan wie, kogo od wariatów wypuszczą... - Daj spokój, a czego ci brak? Jak mi nie wierzysz, idź popatrz do lustra. Zdrów, silny, krew z mlekiem. Głowa na swoim miejscu. Więc? - To pan tak uważa. A oni mnie tu... - skulił się, zagryzł wargi. - Oni mnie tu tak opiszą, że ja... że mnie na żaden pokład nikt więcej nie wpuści... Gdybym był symulant, to jeszcze, symulantów czasem z powrotem biorą... Ale mnie we łbie się pomieszało, o tu, tu - huknął się pięścią w czoło. -- O tu!, pomieszało się naprawdę... Mnie już do floty nie wezmą. - Gadanie. Skąd wiesz, że krzyżyk na tobie postawili? - To za trudna służba. Pewniaków tylko biorą. Każdy musi być zdrów jak rydz, na ciele i umyśle. I nerwy trzeba mieć, a ja nerwów, okazuje się, nie miałem... - A cóż ci się przydarzyło? - To samo, co każdemu, który tu jest. Kręćka dostałem. - Z tego samego powodu, co ten młody marynarz? - Jaki młody? - No, ten, co krzyczy na obserwacyjnej. - Nie wiem, proszę pana. Może on też to widział na własne oczy. Bo to jest prawda, proszę pana, nie daj Boże zobaczyć... Pewnie dlatego na mózg mi padło. Jak nie zobaczysz, to różnie tam sobie myśleć możesz. Dopóki nie zobaczyłem sam na własne oczy... Mnie tylko morza szkoda, ale co robić. Pójdę do jakiego warsztatu za mechanika, miałem do tego dryg... Ty, co to takiego nekrofal? Czy to jaka ryba? Gadzina morska? - Nie, to nie ryba. A skąd ci to przyszło? - Bo... (rozejrzał się po sali) tu taki jeden na mnie tak gada. - Więc następnym razem bez gadania daj mu w mordę. - Byłem wiedział za co. Więc to takie paskudztwo, ten nekrofal? Powiedz pan. - Nekrofil. To taki, co zadaje się z trupami. Rozumiesz? - Grabarz?... - Grabarz to on wcale być nie musi. Erotycznie. Rozumiesz? To takie zboczenie seksualne. Nekrofilia. - I zamilkłem nie rozumiejąc, do czego ten dyskurs prowadzi. Grzesio spojrzał na mnie, cień zdumienia przemknął po jego pyzatej twarzy, raptem mrugnął okiem i zaśmiał się z całego serca. - Balona pan ze mnie robi! Co mi pan takie pierdółki wstawia?... Takiej rzeczy być nie może! - To zajrzyj sobie do encyklopedii. - Akurat! Toż wymyślili! Wymyślili! Czego ci bajarze nie wymyślą?! A widział to kto? Nikt nie widział. Wielka Niedźwiedzica! Trzy gwiazdy ustawione tak, cztery tak. I gdzież ta Niedźwiedzica? Ponawymyślali, co? Skubańcy. No, powiedz pan, dobrze mówię? - Wcale nie musisz wierzyć, że ludziom i coś takiego się przydarza. - A za cholerę nie uwierzę! Jakbym choć raz uwierzył, tobym się zaraz porzygał. Gorzej niż w sztormową wachtę. Rany boskie. Takiego by" tu zamknąć. Takiego, co to wymyślił! Sam bym związał drania. I tyle zastrzyków w dupę, żeby móżdżek mu się rozjaśnił jak gwiazda betlejemska... Och, ludzie to są gangreny. Aj tfu! Bodajby pana jasny gwint! Po diabła gan mi to powiedział? Dawno już wyczułem, że lepiej było przywiązać sobie kamień do szyi niż uświadamiać Grzesia, który okazał się jednym spośród maluczkich, a maluczcy przeważnie bywają równie niewinni, co niesprawiedliwi. Westchnąłem z głębi pełnej wyrzutów duszy, a on powtarzał z uporem krnąbrnego dziecka: - Po co? Po co? - Bo sam tego chciałeś - powiedziałem zirytowany. - Sam prosiłeś o to, nie pamiętasz? Spojrzał na mnie swoimi okrągłymi oczami, twarz mu gorzała, spostrzegłem, że mój wesoły marynarzyk hamuje się, aby nie wybuchnąć, powściągnął się i rzekł ze skargą w głosie: - To jak pan mądry, trzeba było powiedzieć byle co... Byle co. No, mógł pan coś wymyślić! Ja przecież nie wiedziałem, co to znaczy... I dalej bym nie wiedział. Pan pamięta, pytałem, czy to jaka ryba? Nie mógł pan powiedzieć, że tak! No, kaszalot. Albo tuńczyk jaki? Co panu szkodziło? Rekin, niechby trupojad, nawet to byłoby lepsze. Cokolwiek. No, cokolwiek. Byle co. Dlaczego panu szkodziło tak powiedzieć?... - Ty sobie nie myśl, synu, że tylko w tobie krew gra - powiedziałem poprawiając się na ławie, na której moje skłute i obolałe pośladki odbywały solenną mękę, aż zdawało mi się, że za grzechy swoje zaczynam płacić w czwórnasób. - Tak sobie nie myśl, synu, bo mnie też już diabli biorą. Posłuchaj no, Grzegorz. Ty mnie pomawiasz, że wyrządziłem ci krzywdę. A ja tego bardzo nie lubię. Wyobraź sobie, że mówisz do kogoś, kto nie cierpi robić krzywdy komukolwiek. A jak już zrobi, to jest mu gorzej niż skrzywdzonemu, bo... wierz mi, lepiej być skrzywdzonym, na pewno... Ale ja ci pieprzę. Krzywdy ci zrobić nie chciałem. Kto inny chciał. Jak amen w pacierzu. Przezwał cię, więc chciał. Mam pewne powody, aby się domyślać, kto to był. Ty mi powiedz, synu, aby sprawa była jasna... Czy tak cię przezwał twój prze łożony? Zanim się tu znalazłeś?... Dobrze mówię? Wesoły marynarzyk długo mrugał oczami i miałem dość czasu, aby się zastanowić, czy jego zaskoczenie jest naturalne, czy tylko z chytrości poczęte i tak sztuczne, aż rozbrajające. - Źle pan mówi - odparł po chwili. - W marynarce nazywali mnie "Miś". - Ach tak? No dobrze... Twoja sprawa. Twoja rzecz, marynarzu. Chylę czoło. Wypada cenić lojalność, im ciężej się za nią płaci. - To ten... - rozejrzał się po sali. - Nie, teraz go tu nie ma... Gdzieś polazł... Taki jeden... W policzek mnie szczypał, jabłkami częstował... Szwendał się tu niedawno... Pewnie poszedł na rufę słuchać radia... No i nie ma go. Ale ja panu tego sukinkota pokażę. - Trzymam cię za słowo. A gdzież tu jest rufa? - A tu, zaraz za mesą... - wskazał ręką. - Nie wie pan? Za tamtymi drzwiami. Chce pan, to możemy tam zajrzeć. - Dobrze, za chwilę. Chcę cię jeszcze o coś spytać. Bo zastanawia mnie... Ten gość, o którym mówisz. Czy ty mu coś o sobie opowiadałeś? Czy też on tak ni stąd, ni zowąd... No, przypomnij sobie. - A bo ja wiem... Różne mu gadki wstawiałem. Tu nie ma co robić, to się gada, proszę pana. O takiej jednej dziewczynie opowiadałem. Była tu raz, aż z Gdyni przyjechała. Ale więcej się nie pokazuje. Trudna rada, daleko. Aldona ma na imię. Bo jej stary jest z Wilna. To opowiadałem... Albo jak układałem mamę do trumny. Na rękach ją niosłem. Mama była śliczności kobieta. Te rumieńce to ja mam po mamie. I kształtna taka, oczy niebieskie, i włosy długie, długie, całe czarne... I nic nie zostało, chucherko takie, sama żółta skóra i kości, taki wredny rak... Taki wredny, proszę pana. Aż strach, tylko włosy... no, włosy jeszcze były piękne, ale pomechłacone takie, splątane, to ja ją uczesałem jak żywą, a pocałować nie mogłem, dopiero jak zamknąłem oczy. I kosmyczek wziąłem dla siebie, na pamiątkę... Niedawno to było, na jesieni. A tu mi go zabrali! To był, proszę pana, taki nieduży medalionik, żeby choć ze złota czy srebra, nie, miedziany... Co im z tego przyjdzie? A zabrali. Tacy dwaj w białych kitlach. Schwycili mnie za ręce, z szyi zdarli i zabrali... Pewnie dlatego do zdrowia wrócić nie mogę. - Nie martw się, oddadzą. Wzięli do depozytu. Oddadzą, kiedy będziesz stąd wychodził. A jak nie, możesz tych łobuzów podać do sądu o kradzież. Wszystkim zabierają krzyżyki, obrączki, pierścionki, zegarki. - A pan ma obrączkę na palcu! - Bo zabrać nie pozwoliłem. Wrosła. I jakoś nie zdecydowali się wyłamać -ni palca. A teraz lata, bo schudłem. - To pan się ma czego trzymać! A ja nie mam nic. Mnie już nieraz bywało źle, ale nigdzie tak źle jak tutaj. Oddadzą medalion, mówi pan? Byle tylko w środku nie grzebali. To nie ludzie, ja panu powiem. To cholera wie co. Nekrofale!... A dlaczego... chciał pan wiedzieć, co ja temu sukinkotowi opowiadałem? - Wystarczy, synu - zawołałem zrywając się z ławy. - Obaj wiemy dość, aby zaraz temu draniowi skuć mordę. Idźmy, bo czasu szkoda. Na rufę, prowadź! Szedłem z tak świętym przekonaniem i tak zamaszyście, że poły mojego szynela furkocząc chlastały o sprzęty, stoły i krzesła w wąskim przesmyku mesy. Wysoko umieszczone bulą je, zabezpieczone grubą kratą, wpuszczały trochę światła znad niewidzialnego morza. Był to najniższy pokład i czuło się, że pod podłogą może być tylko zęza i taplające się szczury. Najmniejszej wibracji, maszyny stały, więc byliśmy w dryfie. Bo gdyby to był port, coś byśmy o tym wiedzieli. Grzesio, wesoły marynarz, otworzył przede mną drzwi na rufę. I weszliśmy. Kamienna, nisko sklepiona i mroczna. Takie same zakratowane bulaje, ale że pomieszczenie było na całą szerokość naszej korwety, od burty do burty, światło stawało się skąpe i liche. Aż się oczy w zamazanym półmroku gubiły. Wszystko przywalał strop ciężki jak na pancerniku. W środku filary, a pod ścianami w dwóch rzędach koje, jedna przy drugiej. Na nich załoga w pasiakach, rozwalona byle jak, rozmemłana, pępki widać i kłaki. Spoczywają sobie zadowoleni, znać, że po brzuchach ich gładził słodki bóg niechlujstwa. Radio gra, stareńka skrzynka, z okrągłą skalą, zaraz po wojnie takie robili. "Hop-sasa, hop-sasa!", śpiewają w radiu dzieci. A w głębi siedzi półnagi człeczyna z zafrasowaną twarzą małpki, malutki, drobniutki i brzdąka na mandolinie. W wąskim przesmyku między kojami biega zgięty w pałąk chudzielec, żywo gestykulując. Gesty to tak zawiłe, jakby na migi wyjaśniał zasady elektrodynamiki kwantowej. Ma płomień w oczach i twarz ascety. A reszta się barłoży. Spoglądam na nich wszystkich. - Który to? - pytam Grzesia. Bo wiem, że ten drań gdzieś tu jest. Muszę się zemścić na nim za Grzesia. I krew we mnie gra. - A ten!... Ale on już podbiega do nas gestykulując, a właściwie do mnie, bo na mnie, nowym słuchaczu, skupił się bez reszty, i z błyskiem w oku pokazując, co z czym i jak się miesza, mówi z nadzwyczajną szybkością: Plemnik i jajo. Syngamia. Zapłodnienie, połączenie gamety męskiej i żeńskiej. Plemnik to główka, szyjka i witka. Porusza się - o, tak! Wytwarzasz go w jądrach, spermatogeneza. Ale pamiętaj, zdolny do zapłodnienia najwyżej dwa, trzy dni po ejakulacji. Jajo tak samo po owulacji. Przedjądrze męskie przesuwa się ku przedjądrzu żeńskiemu, zlewają się, kariogamia. Miesza ją się, mieszają, aż wymieszają. Jedno drugie wychromosomuje. Chromosomy żeńskie to są dwa jednakowe chromosomy X, a chromosom męski to X plus Y, chwytasz, o co chodzi? Geny są w chromosomach. Plemnik to geny, geny i geny, cała bomba. I z żeńskimi dochodzi do crossing- over, krzyżówka. Stąd wziął się genotyp. Ja albo ty, albo ten pyzaty. Człowiek ma 46 chromosomów, nie mało, ale to wszystko. A karaś 94. Jak się to stało? Ano, jak się stało, tak się stało. Zwyczajnie, człowiek ma 46 chromosomów, a karaś złocisty ma ich 94. Ryby nas nie obchodzą. A nasze dzieci tak. Plemnik i jajo. W tym rzecz. Wymieszanie czynników dziedzicznych. Plemnik przeniknął do jaja, główka oddziela się od witki. Mieszają się, mieszają, gameta męska i żeńska łączą się w jedną komórkę. Proces zapłodnienia, jasno to mówię. Łączą się ze sobą w procesie zapłodnienia i dają diploidalną zygotę. A sprzężenie między dwoma genami... - Lejemy go? - spytał Grzesio trącając mnie w bok. - Chyba nie - powiedziałem. - To zupełny mente captus. - Co zupełny...? - Później ci wytłumaczę. A tamten tokował nic nie słysząc prócz siebie, goniąc te swoje plemniki, jaja, chromosomy żeńskie i męskie, ogarnięty żywiołem, jakby widział te gejzery spermy tryskające, zapładniające, życiodajne, w geny szczodre, - gdy tak biegł w zachwycie wymachując rękami, raptem zrobiło mi się go beznadziejnie żal, aż mi się serce ścisnęło, bo pojąłem, że on rozpaczliwie ściga ten pomylony gen, który mu tak okropnego zrobił psikusa. Więc jakby ścigał upiora w męce swego ciała i duszy. Przyjacielu - powiedziałem potrząsając go za ramię. Lecz on się zatokowa! do cna, wywodząc coś o chromatydach chromosomów homologicznych, a oczy jego płonęły w wynędzniałej twarzy i cała chuda postać gorzała jak smolna szczapa. I w mojej przytomności, choć jasne, że nic go nie obchodzę, spalał się gorzej i rozpaczliwiej niż święty Jan od Krzyża. Miałem przed sobą pierwszego i ostatniego mistyka genetyki stosowanej. I było to straszne. Wcoraj dałam, dzisiaj dom, Pomacam se, jesce mom!... Zaśpiewał znienacka człowieczek z mandoliną. Kiwat do taktu swoimi krótkimi nóżkami, siedząc na brzegu koi. Jego smutna mordka, cała w zmarszczkach, nieco się rozjaśniła, gdy posypały się oklaski, podochocone okrzyki, aplauz znudzonej i wytrąconej z gnuśności załogi. Kilku młodych przysiadło się zaraz do człowieczka z mandoliną, który choć bez brody i z czaszką ogoloną do gołej skóry, uchodził widać za wziętego barda. Młodzieniaszkowie mu nadskakiwali, a on brzdąkał w struny od niechcenia, dając się długo prosić. Nie był to artysta na zawołanie. Miał twarz spróchniałego księżyca. I był doprawdy bez wieku, trafiają się tacy osobnicy, którym. w metrykę zajrzeć nie sposób, mógł mieć z trzysta lat albo mniej, albo więcej, w każdym razie zdążył już mchem porosnąć. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, choć palce do tej swojej mandoliny miał zwinne. - Piosenkę Wnuczki, Piosenkę Wnuczki!... - dopominali się chłopcy w pasiakach. Załoga, jak zauważyłem, była tu przeważnie młoda, prawie same jungi. Chyba pierwsze przeszkolenie na tej okratowanej korwecie, steranym, bo steranym, ale zasłużonym Okręcie Rzeczypospolitej. Nadal musiał iść w dryfie, bo maszyny nie wibrowały. Więc zrozumiałe, że wszyscy się byczą. Czekałem, co wyniknie z tego wołania o Piosenkę Wnuczki. - No, sza, sza. No, do...bra! Dość aj-waj, będzie czaj - odezwał się wreszcie człowieczek. - Tylko wprzódy psa do budy. I posłuchać, jak to było... - Wiemy, jak to było! Wiemy, wiemy... - A gówno tam wieta. Bo było tak... Wnusia przychodzi dyg robi i śpiewa... Głosik jak skowroneczęk... Słucham, słucham, a przypomnieć nie mogę, skąd ja tę pieśniczkę znam... Słucham, słucham, na psa urok, nie wiem ani w ząb, no więc pytam się tak... A skąd ty to, wnusiu, znasz?... A ona mryg, mryg oczętami i wiecie, co mówi?... - A od ciebie, dziadku!... - ryknęła cała załoga. -O, to, to. O, to, to. Tak to było, a juści. Jak było, tak było. Pieśniczka na gęśliczki. Chceta, chłopaki, to posłuchaj ta - żywo grając na mandolinie, zaśpiewał: Psyjechało wojsko brycką, By rozprawić się z prawicką, A na brycce pan jenerał Ma bindasa jak bumerang!... Pokładem korwety wstrząsnął śmiech. Strop był tu za niski dla wysokiego śmiechu, więc grzmotnęło, jakby zasłużony Okręt Rzeczypospolitej odpalił ze wszystkich dział. Podmuch rzucił mnie na filar, do którego przylgnąłem plecami i czułem, jak pokład się kołysze od eksplodującego śmiechu. Rykoszety świszczały w powietrzu. I wielki osobiście przeżywałem szok, gdy w ogniu śmiechu załoga tarzała się na kojach, a ja wciśnięty grzbietem w filar patrzałem i widziałem na własne oczy, że ludzie się śmieją, ludzie się śmieją, ludzie się śmieją!... I sam nic, bo nie mogłem, nie umiałem, nie potrafiłem, nie wiem co. Stałem tylko ze ściśniętą krtanią. Jak potępiony, do tej eucharystii przystąpić niegodny. A przecież uczestniczyłem w tej komunii śmiechu całą odradzającą się nadzieją, taką na ćwierć sążnia od dna, bo dalej była już tylko zęza, szczury i wieczny mrok. I patrzyłem na nich w szpitalnych, brudnych, cuchnących pasiakach, na moich towarzyszy niedoli tarzających się z uciechy, zepchniętych pod pokład, zagnanych tu przez cały wspaniały, cudowny i kwitnący świat. I raptem przestałem ich widzieć, bo ni stąd, ni zowąd miałem oczy pełne łez. Słyszałem tylko ten śmiech dogasający. I ciszę. Jakby go nigdy nie było. Otarłem kułakiem oczy, a ponieważ inni ten gest powtarzali, było mi raźniej na ciele i na duszy. Rzeczywiście byłem z nimi i - uśmialiśmy się do łez. Jednakże oni wcale nie mieli dosyć i człowieczek z mandoliną wysłuchiwał próśb o jeszcze. Certował się kręcąc pomarszczoną mordką, jednak żadnych datków nie przyjmował i chyba pochlebstw skwapliwie nie słuchał. Con amore, signore. Con amore. I patrząc nań pomyślałem, że rzadko zdarza się spotkać takiego artystę, dzięki któremu byle mydłek, byle profan nie może. pomiatać sztuką, uczy się bowiem należnej sztuce pokory. Taki właśnie był ten bard z mandoliną, o którym kroniki kultury narodowej zapomną, ale ci ludzie stłoczeni za kratami domu obłąkanych nie zapomną. Pieśń ujdzie cało. On sam to czuł z pewnością, inaczej nie byłby tak szczerym artystą. Uderzył w struny i na skoczną melodię zaśpiewał: Cały ranek cnotkę myłam, Moja pani matko! Całą nockę się pieściłam, Moja pani matko!... Mam pindulkę maluteńką, Moja pani matko! Ale za to czyściusieńką... - Moja pani matko!... - ryknęła znów cała załoga podchwytując refren gromkim chórem, a smutny człowieczek śpiewał dalej: Chociażem ja katoliczka, Moja pani matko! Piczka moja heretyczka, Moja pani matko! Czy to piątek, czy wili ja, Żre kiełbasę, kanalija! Moja pani matko... Wśród pokosów śmiechu mandolina grała. Tak śpiewał smutny nasz Jan z Czarnolasu, dobrym towarzyszom gwoli. I było bardzo wiele radości. A bardzo smutny człowieczek nie uśmiechnął się ni razu. Choć wokół zakwitła szczerozłota łąka śmiechu, jakby jej nie widział, jakby jej nie słyszał. Grał tylko na swojej mandolinie. Stary człowieczek, z uniesioną twarzą. Grał bez opamięta - Ty go znasz? - zwróciłem się do Grzesia. - Co za dziwny człowiek. Dlaczego on taki smutny? - A bo debil. Tak mówią. On tu u nas niedawno, przejazdem. Mają go stąd zabrać. Bo nieuleczalny. Nie nadaje się do naszego pawilonu... Tak słyszałem. Ale czy to możliwe... Niech mi pan powie. Żeby debil śpiewał takie fajne kawałki? Zna tych piosenek całą furę. Przeważnie takie, że boki zrywać. I każda na inną melodię. A to pamięć mieć trzeba. I mówią: debil. Czyli taki, co już nic z niego nie będzie. Tak? A kto tu potrafi zaśpiewać tak jak on? - Bo to żaden debil - stwierdziłem stanowczo. - Powiem ci, kto on jest. Lekarz, i to świetny. No popatrz, jak wszyscy się cieszą!... - O, jasny gwint! Jak to? Przebrany lekarz?! A to drań... Więc on tu węszy? - Źle zrozumiałeś. Nie o to oni szło. - No myślę. Sam się zdziwiłem, proszę pana. Tu jest troje lekarzy na cały pawilon, więc skąd by wytrzasnęli czwartego... A nawet jakby wytrzasnęli, to i tak by się nie przebrał za debila, prawda? Bo szurnięty to szurnięty, a lekarz to lekarz. Wiadomo, pigułki i zastrzyki da, ale nic jednemu do drugiego. Więc jak to ma być, proszę pana?... Niby jaki to on jest lekarz? - A zastanów się, Grzesiu. Przecież umiesz myśleć - powiedziałem spodziewając się, że i on przeżył tę wielką chwilę ulgi dzięki człowieczkowi z mandoliną, chwilę nadziei, pocieszenia i ulgi, jakiej nigdy w tych grubych murach nie zaznał... - Tak, Grzesiu. Chcę, żebyś sam na to wpadł. - Daje mi pan zagadkę? No dobra... Więc co on leczy? - Za dużo nie będę ci podpowiadał. To nie fair. - Ale lekarz bez pucu? - Tak. Z prawdziwego zdarzenia. Grześ zmarszczył brwi, czoło zmarszczył, aż się zdziwiłem, że wesoły marynarzyk jest zdolny do tak solennego skupienia. Zerknął raz i drugi w stronę człowieczka z mandoliną przenikliwym i napiętym spojrzeniem. Raptem z błyskiem w oku huknął mnie pięścią w pierś i zawołał: - Wiem. Weterynarz! Weterynarz? Zgadłem?... Zgadłem, proszę pana? - Tak, Grzesiu - powiedziałem po chwili, gdy patrzył na mnie wyczekująco. - Zgadłeś... Chyba nie ma zagadki, z którą nie umiałbyś sobie poradzić. Marynarzyk klasnął w ręce, podskoczył z radości. - A widzi pan! Mamuśka zawsze mówiła, że zmyślny ze mnie chłopak! Zawsze tak mówiła. A widzi pan! Zgadłem!... Żaden debil! Weterynarz! Znarowiona klacz w móżdżek go kopnęła. Poznałem i zgadłem. O, widzi pan, jaką ma szramę na czole?... Jak się dobrze przyjrzałem, to poznałem i od razu zgadłem! Ktoś mnie chwycił za kołnierz. I ujrzałem płonące oczy świętego Jana od Chromosomów. Zaczynał swoją litanię. - Plemnik i jajo. Gameta cmęsika i gameta żeńska. Plemnik przenika do jaja... - jedną ręką trzymał mnie kurczowo za kołnierz szynela, a drugą demonstrował mi przed nosem wężowe ruchy plemnika. Zapłodnienie Ewy. Świętych dziewic. I Gwiazdy Zarannej. Galaktyk i mgławic, które się mieszają, mieszają, mieszają. Mandolina grała. I przez mistyczne antyfony świętego Jana w gamie chromosomatycznej słyszałem dziarską przyśpiewkę starego człowieczka z mandoliną: Łozenił się Kor cipka, O-hooo... A nie wiedzioł, gdzie cipka, O-hooo... Ctery noce łobroeoł, O-hooo... As narescie namocoł!, O-ho-ho-hooo... Przyparty do filara ani mogłem zipnąć. Sprawdziło się moje podejrzenie, że wielcy mistycy posiadali również wielką siłę fizyczną. Choć pamiętamy ich jako chudzielców. Albowiem sama asceza, ten ogień, który ich trawił, tak hartował mięśnie, że nie mogłem zipnąć, gdy święty Jan od Chromosomów trzymał mnie za kołnierz żylastą ręką. I w natchnieniu swoim wiódł mnie tam, gdzie tryska sperma wiekuista. O, ho-ho-ho-ho!... Bo cały świat to tylko jajo wabiące główkę plemnika. Co żyje, co fruwa w niebie. Wszystko się chromosomuje. I pomyślałem sobie, że stary, a jary poeta, gdyby dziś żył, straciłby dosadny rym w swoim jurnym poemacie. Nauka poszła daleko, a współcześni poeci bardzo są uczeni. Więc powiadam ci, święty Janie od Chromosomów, co żyje, co fruwa w niebie, wszystko się rżnie, wszystko jebie. Tak do ciebie wołam, człowieku... I tak zawołałem usiłując go przekrzyczeć, przegadać, zagadać, uciszyć, ale przekrzyczeć go było nie sposób. Był w transie, a rzeczywistemu natchnieniu nic przeszkodzić nie zdoła, ściskał mnie za kołnierz pod szyją, prychając mi w twarz bez ustanku, aż wokół mnie wirowały wraz z odpryskami śliny całe drobniutkie roje plemników, chromosomów i zygot. Gorzej niż muszki syberyjskie, które też wszędzie się wcisną. Daremnie mrugałem oczami. I w osaczeniu swoim czułem, jak wzbiera we mnie nienawiść do wszelkich natchnionych mistyków. Do tego biednego człowieka. - Szurnąć go? - pospieszył mi z pomocą Grzesio marynarz. - Bo ja go zaraz szurnę, czy pan chce, czy nie chce. Bluźni, skurwysyn. Dostanie w japę, jak pragnę Boga. - Daj mu żyć. To są idee. Idee. Jego idee. Nic więcej. Ale Grzesio już mnie nie słuchał, niski i krępy nurknął pod łokciem chudzielca zatokowanego do niepamięci i tyrpnął go znienacka głową w podbródek, szybkim i klasycznym bykiem. Tamtemu tylko szczęka kłapnęła, zaniemówił wytrzeszczywszy oczy. I zachwiał się, lecz nie upadł. (Mistyka niełatwo ściąć z nóg!) Tymczasem Grzesio nie użył całej swojej siły, był to tylko byk ostrzegawczy, albowiem do oniemiałego świętego Jana od Chromosomów wygłosił Grzesio taką kwestię: - Zostaw Bogu ducha winnych ludzi w spokoju. Bo jak cię bez lipy zaprawię, to więcej się nie podniesiesz. Znieruchomiał nasz święty Jan od Chromosomów, on, który biegał jak derwisz w ciasnej klatce pustyni, przeklętej klatce biologii, obijał się o nią i kaleczył, rozpaczliwie wymachując rękami, bełkocząc i gestykulując - znieruchomiał, a jego trzepotliwe ręce opadły jak przetrącone. Cała gorączka, cała nieposkromiona popędliwość zamarła. I objawił się zewłok! W całej swojej biedzie. Chude ciało z przejmującym piętnem wycieńczenia. Odruchowo dotknąłem swoich sterczących żeber: siedziała za nimi ta sama śmierć, która do mnie przez jego żebra wyziera. I staliśmy naprzeciw siebie, z tą samą śmiercią w środku, w sobie. I on, uschnięty, wyglądał tak, jakby wkrótce miał porzucić tę ciasną skórę pełną kości. A ja tak samo wyglądałem ani chybi. Trzeba było spotkać mistyka, abym to sobie uświadomił. Śmierć dobra z zewnątrz przychodzi, a zła siedzi w środku, we mnie, w nim. I może nie być na nią żadnej rady. Nie jesteśmy starzy, to tylko los się pospieszył. Widać przyszło nam w tych zakratowanych murach wyciągnąć kopyta. Znieruchomiałem tak jak on. I bez zbędnych słów staliśmy naprzeciw siebie, dwa wychudłe pająki in articulo mortis. Tylko poryw milczącego współczucia dla tego chudzielca owładnął mną tak, aż mi wargi zadrżały. Pewnie był tak silny dlatego, że samemu sobie współczuć nie umiałem. I oto płonące oczy świętego Jana od Chromosomów w mojej przytomności jęły gasnąć, jakby on sam uznał, że nadszedł jego czas. Wypełniło się. "Dbaj o ducha twego, a pocznie się życie... I odmienisz oblicze ziemi..." Ani on tych słów nie wypowiedział, ani ja. Lecz rozumieliśmy je obaj. Wszakże o to chodziło! Albowiem był to przecie korzeń genetyki. Nie wypowiedziane proroctwo świętego Jana od Chromosomów, tego biednego szaleńca, który zamierzał - tak, bo to był prawdziwy szaleniec w przeciwieństwie do mnie, zdrowego na umyśle, prawdziwy szaleniec, który zamierzał umrzeć na moich oczach. Jęły nim wstrząsać drgawki. I zaraz na mnie się przerzuciły. Ogarnęła mnie trwoga, że jego agonia staje się moją agonią w najrzeczywistszym znaczeniu. Bardzo to ludzkie, ale jednak niesprawiedliwe, pomyślałem daremnie, bo siły mnie opuszczały, wiotczałem z przerażeniem, bez względu na żywą niechęć do umie-; ranią wraz z nim, umierania na poczekaniu, osuwałem się i nie było rady, choć zamknąłem oczy, aby nie oglądać drgawek tego opiętego skórą kościotrupa z grymasem na sinych wargach, nie było rady, bo ten obraz, ten szaleniec, drgał mi nadal pod zamkniętymi powiekami. I ta sama śmierć trzepotała teraz w klatce naszych żeber. Więc to teraz? Więc to tutaj? Dziwiłem się swojej śmierci - i na nic więcej nie było mnie stać. Umierałem. Lecz zanim umarłem, odezwał się czyjś głos. - Taki gruby... takiego chuderlaka! Te, marynarz! Ty się odczep od Plemnika i to już! Ty, dlaczego go stuknąłeś w szczękę? On nikomu nic złego nie robi. - A bo nie bluźni, sukinsyn? - zaperzył się Grzesio. - A bo nie bluźni? - pytał nacierając na rosłego młodzieńca o okrągłej twarzy, z włosami przyciętymi na jeża. - A kto by tam słuchał, co on plecie? - odparł młody, widać, że silny, nie gorzej zbudowany od Grzesia. - Ja słucham. I ten pan - Grześ wskazał na mnie. -I zapamiętaj sobie, ty w kółko golony spadochroniarzu. Wszystko lubię, ale bluźnić nie pozwolę! - To nie słuchaj, baranie. Twoja sala? Nie twoja. Więc po coś tu przylazł? - Nie twoja rzecz. Wolno mi chodzić, gdzie chcę. A kto bluźni, temu daję w japę i koniec. - On tak musi. Nie rozumiesz? Musi tak trzepać trzy po trzy, dopóki mu się króliki w móżdżku nie wypierdolą. Musi, bo to dla jego zdrowia. Inaczej byłoby z nim kiepsko. Więc ty mu nie zabraniaj, marynarz. Myślisz, że on nie chciałby być zdrów tak jak ty? - To niedobry człowiek. Tyle ci powiem - odparł Grzesio. - Z dobrego człowieka, nawet jak szmyra dostanie, takie draństwa nigdy nie wyłażą. Zamalowałbym go jeszcze raz. - Widzisz! On nie rozumie, o czym my gadamy! Nic nie rozumie. Ale boi się. Boś ty go, łobuzie, wystraszył. A ja sobie przysiągłem. Zanim mnie tu zabrali. Przysiągłem, że nie pozwolę komukolwiek kiedykolwiek nad kimkolwiek znęcać się w mojej obecności. - Dobra. Zamaluję go innym razem. - On jest ciężko chory. Dla chorego brak ci wyrozumiałości? - Chory, nie chory, a swój rozum ma. Jemu się jeszcze ode mnie należy. On już dobrze wie, za co. Spytaj go, jeśli nie wierzysz. - Kiedy on nie rozumie. - Rozumie, rozumie. Inaczej by się nie bał. Ty mu się dobrze przyjrzyj, spadochroniarzu, bo prędko drugiego takiego nie zobaczysz. Sam wychędożył swoją matkę. I dlatego tu jest. Święty Jan od Chromosomów ani drgnął, tylko oczy jego skryły się tak głęboko, że nawet lęk z nich nie przezierał. Dwóch zaperzonych szczeniaków wadziło się przy nim o niego, jakby on tu rzeczywiście był i duszą, i wynędzniałym ciałem, tymczasem żaden z nich nie zauważył tego, co mnie wydawało się oczywiste - że on już dawno przedsięwziął ucieczkę w śmierć i znajdował się bardzo daleko, za drugą, trzecią skonów metą, strasznie daleko, dalej niż ja sam kiedykolwiek byłem. - Cholera, cokolwiek między wami zaszło... - odezwał się po chwili do Grzesia młody człowiek ostrzyżony na jeża - spróbuj go dotknąć jeszcze raz! To pójdę na skargę do ordynatora. I wylądujesz w pasach. Mogę ci to obiecać, marynarzu. - To aż taki kutas z ciebie? - powiedział Grzesio wyraźnie zaskoczony. - A pies z tobą tańcował. - Odwrócił się i wziął mnie pod łokieć. - A chodźmy stąd, proszę pana. Toż tu same paskudniki. Ujrzałem jeszcze, jak młody człowiek, zwany przez Grzesia spadochroniarzem, klepnął świętego Jana od Chromosomów po ramieniu i ocknął go, jeśli tak można powiedzieć, ocknął do życia, jakiekolwiek by ono być miało. - No, Plemnik... - powiedział poklepując go po kościstym grzbiecie. - Ruszaj. Ruszaj, bracie. I głoś słowo swoje... Nic się nie stało. Nie bój się. Wszystko w porządku... Chromosom X z chromosomem Y, co dają? Bo zapomniałem. I za naszymi plecami odezwał się zdyszany, wyswobodzony, gubiący słowa bełkot. To święty Jan od Chromosomów wystartował cwałem z kopyta, z rozdętymi chrapami prychając, ścigając znarowioną klacz genetyki - oby dobry los dał mu ją kiedyś zapłodnić. A my uciekaliśmy przed tym rozpaczliwym, zdyszanym tętentem. Umykając stamtąd - z tej rufy, nie rufy, dryfującej licho wie dokąd korwety, na której bar-łożyła się pstrokata załoga, z tych odmętów kamiennej piwnicy zakutej w grube kraty, z tego przedsionka Hadesu czy z Chamber of Horrors pełnego ludzi, ludzi, ludzi, a nie figur woskowych - umykając stamtąd uśmiechnąłem się do człowieczka z mandoliną, który mi tylu dostarczył radości. Ale jego pomarszczona mordka nawet nie drgnęła w odpowiedzi, a ciarynkowate oczka za smutne, aby mogły być chytre, pożegnały mnie obojętnie, bez najmniejszej iskierki zaciekawienia. I tak go zapamiętałem - z lilipucimi dłońmi złożonymi na milczącej mandolinie. Naszego barda plebejskiej pieśni miłosnej. Znaleźliśmy się znów w kazamatach stołówki, wśród ciężkich filarów, pod nawisłym stropem. Chmara ludzi w pasiakach pod ścianami. Siedzieli osowiali w tępym bezruchu. Niektórzy spali złożywszy głowy na uprzątniętych stołach. Nie dałbym za ich sny złamanego grosza. Wilgoć tu była i stężały zaduch. Szybki w zakratowanych wykuszach lepiły się od człowieczego potu, wyglądały jak chusta świętej Weroniki zroszona ciężkimi łzami. Na to wszystko patrzył z kąta - ku memu zdumieniu - ślepy telewizor. Matowy, pusty i bezmyślny, jak cała reszta świata. Gdzieś tam rozgrywał się nieustanny SHOW, do którego my nie mieliśmy dostępu. I cała ich zabawa - wojny, katastrofy, sensacje, gołe cycki, pieniądze, zaszczyty i władza - wyłącznie do nich należała. Bo myśmy się w to nie bawili. Myśmy siedzieli pod ścianami w bezruchu, wiedząc, że szkoda czasu nawet na to, aby mrugnąć powieką. Myśmy spali na stołach snem, który nam się należał. Myśmy przestali się bawić, choć dobry Pan Bóg przykazał. A jego wierny sługa, Święty Telewizor, patrząc na nas oślepł z pogardy i zgrozy. A nam było dobrze, tak dobrze, jak nigdy i nigdzie nie będzie. I nikt nie miał ochoty podnieść wieka tej przytulnej trumny wysłanej wieczystą wegetacją - bo i po co? Tyle że ciasno, bo wielu nas tu było. Więc tylko ta ciasnota, nawet nie zaduch, tylko ta ciasnota notoryczna, która mnie, indywidualiście, zbyt boleśnie doskwierała - taką mam naturę do ścisku niesposobną - zmusiła. .mnie« bym spytał Grzesia, czy nie możemy stąd wyjść. Na co on rozłożył ręce, ale zaraz coś sobie przypomniał. Skinął głową i jął się przeciskać przede mną. Ocierając się o stęchłe ciała w pasiakach wydostaliśmy się przez niskie drzwi do podziemnego korytarza. Poznałem, że był to ten sam korytarz, ta sama krypta, w której miałem przygodę z karaluszycą, a dzięki niej zaznajomiłem się z błaznem króla jegomości. Rozejrzałem się, ale tego wspaniałego gnoma, który tak mi się odcisnął w pamięci, nigdzie nie spostrzegłem. Zaszył się widać w jakimś nieznanym zakamarku. Zresztą nie umiałbym powtórzyć, o czym z nim wówczas rozmawiałem. A roztrząsaliśmy przecież jakże ważne kwestie! Wszystko, co niebagatelne, tak szybko moją pamięć opuszczało, a zostawały same śmiecie, arcygłupie dyrdymałki. Weszliśmy z Grzesiem na wąskie schody. I raptem - ni stąd, ni zowąd - Grzesio usiadł na podeście, co mnie doprawdy zdumiało. A kiedy spytałem, dlaczego tak klapnął w pół drogi, milcząc wskazał ręką ku górze. - Dalej na każdym stopniu schodów gnieździło się co najmniej po dwóch ludzi w pasiakach, jedni nad drugimi, jedni nad drugimi, głowa nad głową, pod samo niebo. Patrzyłem w zdumieniu na tę drabinę Jakubowa, po której nikt się nie posuwał. Wszyscy trwali, tak jak trwali, każdy na zdobytym szczeblu i ani krztyny wyżej. Albowiem wrota niebios, na biało malowane i lśniące, zawarte były na głucho. Grześ skwitował moje pytające spojrzenie: - A bo zamykają. Porządki robią. Dzień w dzień. Jak u nich sprzątanie, to nikt nie ma prawa tam być. Pan siada, poczekamy. Usiadłem. Milczeliśmy. I ci nad nami też milczeli. I tak milczeliśmy wszyscy razem. Wreszcie nie wytrzymałem i spojrzenie moje znów pomknęło w stronę zatrzaśniętych wrót - tam, dokąd daremnie się pięła cała nasza drabina Jakubowa. - Coś ci powiem, Grzesiu. - No? - Kurwa ich mać. - A... owszem - zgodził się Grześ. - Iw tyłek twardo. - Tobie twardo z takim sadłem? To ja siedzę na piszczelach. - Prawda, proszę pana. - Więc kto jak kto, ale do raju to ja powinienem mieć pierwszeństwo. Masz nadzieję, że się tam dostaniemy? - Kto to wie, proszę pana. Kto to wie... - Więc straciłeś nadzieję? - A bo ja wiem, co jeszcze w życiu narozrabiam? - A rozrabiaj, ile chcesz. Nieważne. Byłeś nie stracił nadziei. Pamiętaj... Utrata nadziei to jest właśnie ów jedyny grzech przeciwko Duchowi Świętemu, który nie zostanie odpuszczony. Rozumiesz, o co chodzi? - Uhm. - No to i dobrze. Na tym skończyliśmy nasz dyskurs. I znów wierciliśmy się na schodku. Przy czym mnie nie tylko gniotło, ale piekło, smaliło i swędziało, bo prócz kości miałem dwa rozgorzałe półdupki bez miłosierdzia skłute zastrzykami. Pulsowały pode mną jak dwa jeże w zalotach. Nawet nie mogłem dla odpoczynku oprzeć się na łokciach, odchylić do tyłu, a to ze strachu, aby ich nie przydusić. Na dodatek ckniło mi się bez papierosa. Ów porucznik z oflagu po śniadaniu grzecznie dał mi zapalić i rozbudził we mnie cholerny głód nikotynowy. Aż mnie w dołku ściskało. Musiałem coś zrobić, żeby o tym zapomnieć, na szczęście przyszło mi coś frapującego do głowy, więc zagadnąłem Grzesia przypomniawszy sobie świeżą jeszcze scenkę na rufie. - Co jest z tym twoim "spadochroniarzem"? - O, rany koguta! Co on tu nawyprawiał!... Toż i cudze szczyny pił, co to oddawali do analizy. Pan zna Dziadka--generała? No to od niego bardzo trudno zebrać, bo coś mu tam szwankuje. I taka radość była wśród siostrzyczek, że Dziadek wreszcie naciurkał do słoika. I jasny gwint - on to wypił! Wydudlił, ani się obejrzeli! No i pewnie wkosi wariackie papiery. Taki chytrus! - Musiało mu być strasznie ciężko. - A komu jest lekko? Mnie to było lekko, myśli pan? E, gadanie... Jakby każdy chciał odstawiać wariata, to co by to było? Kto by ojczyzny bronił? Coś mu chciałem odpowiedzieć, ale pomyślałem, co ja będę sobie tym głowę zawracał. - Żebyś ty wiedział, synu, jak mnie tyłek boli - powiedziałem do Grzesia. - A skłuli pana fest? No, nie ma rady, tak już jest. Kłują, kłują, aż przestaną. No i dobra. Pewnie pan by chciał wrócić na łóżko, co? Każdy na to czeka. A po co by wysiadywali na tych pieprzonych schodach? Coś mnie tknęło, gdy jeszcze raz spojrzałem na hieratyczną drabinę Jakubowa, na zawieszone nade mną twarze w dostojnym porządku hierarchicznym. Rany boskie, ich oczy patrzące spod ciężkich powiek objawiły mi całą prawdę. I oto zrozumiałem, że ja, adept, przysiadłem na najniższym szczeblu drabiny, którą piął się pod niebo cudowny, a tajemny kwiat intelektu. Zadrżałem, jakbym sam rozkwitał, jakbym puszczał pierwsze pędy, drobne listki na tym swoim przyziemnym szczebelku. Drabinę bowiem oplatała winorośl urodzajna, pełna gron mądrości. Siedziała bowiem nade mną Międzynarodówka Mózgów in corpore. O, niezapomniana chwilo na obolałym zadku! Był tam Sokrates ze swoim gruzłowatym czołem, ten paniczyk święty Augustyn, skulony Abelard z nie wystygłą rozpaczą w oczach, ta opięta w bury habit baryła, zwana świętym Tomaszem z Akwinu, i ten sługa boży, ten ptaszek z Asyżu pozbawiony pociechy ślicznej Włoszki Klary, w swoim ukochanym świecie najsmutniejszy ptaszek, jakiego widziałem, i Kopernik zapatrzony w pobielany- firmament zacieków i petłechów dawno nie odkurzanego nieba, i Szekspir z pożyczonym nosem Marlowe a, a resztą fizjonomii wyszachrowaną od koleżków-skrobipiórków, człowiek, który tak czy inaczej napisał wszystko, co było do napisania, i spalony na kość Giordano Bruno, ten leciutko się uśmiechnął i poruszył wargami - spostrzegłszy, że mu się przyglądam - a z ruchu jego warg mogłem się domyślić, co mi podpowiada: "Dell infinito, universo e mondi", pozostał, dalibóg, tym samym heroicznym efebem, zanim go powlekli na stos, Pascal zaś miał zafrasowaną minę i chyba drzemał, Kartezjusz natomiast - on jeden na moich oczach coś działał, coś obliczał na papierku, a papierek opierał na kolanie i od czasu do czasu w zamyśleniu gryzł resztkę ołówka. A jednego nie rozpoznałem, choć kogoś mi przypominał, nosił brodę, ale iluż ich niegdyś nosiło brody!, i nie wiedziałem, czy to ten genialny rosyjski epileptyk czy inny rosyjski geniusz, który pod koniec życia dostawszy pomieszania zmysłów spalił swoje dzieło. Natomiast mon estimable ami, siedzący niemal u zwieńczenia drabiny markiz de Sade, z którym przecie pod tym dachem beczkę soli napocząłem, po prostu udał, że mnie nie widzi. A kłaniać się tak wysoko, jak los go usytuował, doprawdy nie miałem śmiałości. Więc byli tu wszyscy! Wszyscy? Nie, albowiem nie dojrzałem tam, gdzie można się go było spodziewać, na szczycie - mojego Dostojnego Rozmówcy. Daremnie szperałem w gąszczu twarzy na drabinie, stanąłem nawet na stopniu wyciągając szyję. Niestety, nie było go wśród gremium na drabinie. Pomyliłem się zatem - miałem przed sobą Międzynarodówkę Mózgów, lecz nie in corpore. Natomiast na samym szczycie siedział ścisnąwszy skronie człowiek, którego pogrzebano w zbiorowej mogile i dziś jego szczątków nie sposób odszukać, nikt go nie chciał kochać,. nikt go nie chciał czytać, złamanego grosza za jego, duszę dać nie chcieli, tak - ten sam człowiek, któremu w tej szczypcie żywota od Boga danej, w życiu osobistym, nic, ale to nic się nie udało. No i co mu po późnych wnukach, co mu po mnie, że słowa jego czytam, pamiętam, powtarzam. Siedzi i milczy. Bo też nic nie jest straszne prócz braku miłości strasznego jak samo nic. I już teraz wiem, dlaczego właśnie on tam siedzi na samym szczycie drabiny Jakubowej. I rozumiem, gdzie jestem. Czym zostałem zaszczycony i gdzie już na zawsze pozostanę. Cała Międzynarodówka Mózgów wraz ze mną, gorliwym adeptem, tajnym agentem, TADW alias SAGW, została zamknięta na dobre w głuchych murach Przytułku Świętego Kazimierza. Późne wnuki obdarzą nas doskonałą ignorancją. Świat idzie naprzód. Niech idzie. Co kogo obchodzi, że on, ten człowiek, jest głodny. Ja to wiem, bo znam głód i ja go u ludzi wyczuwam. Tylu tu mędrców, a właściwie wszyscy odwrócili się do niego plecami. Więc on ściska rękami skronie i nie patrzy na nic. Za dużo wiedział o ojczyźnie. Mam w szynelu kawałek chleba, z pospolnego stołu w kazamatach. Coś takiego, co z ziemi podnoszą przez uszanowanie. To nie jałmużna, to dług. Proszę mędrców, aby tę skibkę chleba podali temu człowiekowi. - Któremu? - pytają. - Tu takiego nie ma - mówią, tacy zazdrośni starcy. - A ten, co na samej górze siedzi i milczy?... - Ten? A któż to wie, jak on się nazywa! - Więc podajcie mu ten kawałek chleba ode mnie. Ale oni jakby mojej prośby nie słyszeli - nadstawiają uszu, bo w górze, zza wrót niebiańskich zatrzaśniętych na amen, dobiega raptem stukanie, jakby ktoś walił trzonkiem szczotki w podłogę i piskliwy, wrzaskliwy głos: - Róóózia, pindo głucha! Dawaj no te mokre szmatę!... Głos mi znajomy, jazgotliwy, aż ciarki idą po plecach. I wszyscy mędrcy wzdrygnęli się jak jeden mąż, jakby drabiną Jakubowa wstrząsnął znienacka impuls elektryczny. Galwanizujące wyładowanie gniewu bożego. Tylko on, ten frasobliwek oburącz ściskający skronie, ani drgnął, ani się poruszył. Trwał, z przymkniętymi powiekami, wysoko nad całą tą czcigodną i łebską hałastrą. I wtenczas przypomniałem sobie... Przecież był głuchy. Ogłuchł biedak na starość jak Beethoven. I tak się tym dręczył, że odcina się od świata, a teraz ma, jak znalazł. Teraz siedzi sobie w echu ciszy, dokąd wreszcie się schronił. Żadne gniewy boże, żadne szyderstwa, żadne wrzaskliwe erynie i żadne calamitas calamitatum nie mogą więcej go dręczyć. Jakże musi być szczęśliwy! I siedzi smutny, że aż Bogu smutno. Nareszcie sam ze sobą. I z głodem swoim. Raptem spostrzegłem ze zgrozą, że święty Tomasz opycha mój kawałek chleba dla tego frasobliwka przeznaczony. Zajadał, aż miło, resztkę wypieczonej skórki nie nadającej się do rewindykacji.-Nic już nie mogłem zrobić. I pomyślałem sobie: oto tak łakomi bliźni pochłoną twoje życie, ani się zdołasz obejrzeć. - Róóóziaaa, pindo-dryndo!... Dawaj no ten kubeeeł!... Tego mi było za wiele. Tutaj cała Międzynarodówka Mózgów, cały areopag światłości i mądrości, bez której ten świat dawno by sczezł, a tam dwie ślamazarne wredne baby korowodzą się z porządkami, nie pozwalając tym steranym, starym ludziom spocząć w wygodnej pościeli, rozprostować znużonych kości. Wszędobylski plebs, stale rwący się do władzy, nie ma dla wielkich duchem ani szacunku, ani zmiłowania. A dla starości niczego prócz pogardy. Wstrząsnął mną tak wielki gniew, że ślepnąc z pasji ryknąłem na całe gardło: - Ooootwieeeraaać!!!... Dusiłem się z wściekłości, wygrażałem pięścią zamkniętym drzwiom, w które waliłbym i kopał, gdybym mógł się tam dostać na górę. Tupałem nogami w podest, chrypłem i starałem się zagrzać tych starców do wspólnego skandowania - O...TWIE...RAĆ!... - ale oni, nienawykli do naszych obyczajów, nie chcieli wraz ze mną objawić swej potęgi, którą my, współcześni, tak wspaniale potrafimy manifestować. Więc chrypłem, aż zachrypłem. I czerwona- chmura, w której buzował mój gniew, jęła blaknąć w moich oczach, wygasać, tak jak gasną szlachetne porywy, głupio i daremnie. Wówczas któryś z nich, bodaj Sokrates, gdy przebrzmiały gromy i nawałnice, zwrócił się do mnie z łagodną wymówką: - Cyt, synu! Bo sprowadzą pielęgniarza. Do tego to one skore. Więc uważaj. - Chciałem dobrze... - odparłem, ale nie dokończyłem, bo pojąłem raptem, że do szpiku kości boję się pielęgniarza i byłoby hańbą udawać przed Sokratesem, że pielęgniarz może mnie w dupę pocałować. Nad moim kompromitującym zacukaniem Sokrates uśmiechnął się miłosiernie i pocierając gruzłowate czoło rzekł z cicha, tylko do mnie: - Tu trzeba wiedzieć, co można, co nie można. Nie wystarczy dobrze chcieć, kochany. Tam - wskazał kciukiem poza nasze mury - tam... może być tako śmako albo śmako tako, różne rzeczy ludziom uchodzą, ale tu łaj nie... Tu nie ma to i tamto. Do reszty zgaszony usiadłem na schodach. W rozterce swojej nieopatrznie zapomniałem, że mój tyłek do siedzenia zupełnie" się nie nadaje. W dzieciństwie lądowało się w pokrzywach. Łzy miałem w oczach, ale robiłem wszystko, aby czcigodni starcy słabości mojej nie dojrzeli i tym sposobem na schodach domu obłąkanych powróciłem do swojego dzieciństwa, jak sobie życzy pan doktor Freud. Bo właśnie w pokrzywach studiowałem tajemnicę płci, było to jedyne bezpieczne miejsce w naszym ogrodzie pełnym konwenansów. Tam ją ujrzałem, z łaski dziewczynki, której nigdy nie zapomnę. Nie znana mi po dziś dzień natura tych stworzeń kazała mi najpierw zachłysnąć się, a potem znienacka odepchniętemu wylądować w gęstych pokrzywach. Taki sobie kaprys, dziewczęcy, kobiecy. Ale taki mądry to ja wtedy nie byłem, jak teraz na tych schodach, rozżarzonych do białości, na których w męce piekł się mój tyłek. I oto wgramoliwszy się na najniższy szczebel drabiny Jakubowej kontempluję teraz zemstę losu. - Który tu tak wrzeszczał?! W uchylonych znienacka drzwiach cna górze stanął pielęgniarz-watażka z czarnym czubem opadającym na wściekłe, czarne oczy, czarny Archanioł Gabriel i spoglądając na pnącą się do jego stóp całą drabinę Jakubowa, zamarłą w trwożnej ciszy, pyta raz jeszcze z inkwizytorską nieustępliwością: - Który tu tak wrzeszczał? Mędrcy siedzą jak trusie. Nikt się nie odzywa. A ja u ich stóp, truchlejący zając pod miedzą. I robi się we mnie straszliwy hokus-pokus. W jednej sekundzie. Jestem tu skurczony na schodach i jestem tam, w moim dzieciństwie. Tak samo strasznie się boję, tak samo skurczony ze strachu. Bo ukradłem sosnową belkę wartości pięciu lat więzienia. Spłoszony uciekłem do baraku, a stróż za mną. I siedzę struchlały, i czekam - wydadzą mnie czy nie wydadzą. I kurczę się pod wzrokiem stróża watażki, Archanioła Gabriela mojego dzieciństwa, mojego spapranego życia. I żal, że kazano mi żyć za niewspółmierną cenę. I wstyd, że ponad wszelką udrękę do tego właśnie życia byłem i jestem tak przywiązany. I teraz, tak jak wówczas w dzieciństwie, czynię, co tylko w mojej mocy, aby ten najszczerszy wstyd nie rozgorzał na mojej twarzy, nie zdradził mnie przed zimnym wzrokiem Archanioła, który tylko czyha, aby związać mi ręce i nogi. Więc truchleję - wydadzą mnie czy nie wydadzą. Pielęgniarz musi otrzymać odpowiedź, nie odejdzie inaczej, on tu mieczem i władcą, a władców nie zbędzie się milczeniem. A tu nikt się nie rusza, nikt do niczego się nie kwapi. Giordano zwiesił głowę, ma dość. Dobrze go rozumiem. Wyrazisty profil Kopernika ani drgnął, bodzie nosem, obwąchuje swoje dalekie niebiosa. Jego znieruchomiała twarz mówi sama: Gdy spojrzymy w gwiazdy, żyjemy wstecz o ładnych kilkadziesiąt, kilkaset, kilka tysięcy albo kilka miliardów lat! Żyjemy w nieskończonej przeszłości, w czasie gdy nie istniało nawet cesarstwo chińskie albo gdy pierwszy skorupiak nie wygramolił się jeszcze na brzeg oceanu. Dygoczę z trwogi na schodach. Gabriel watażka czeka z wściekłym spojrzeniem. Zaś słowa jego: - KTÓRY TU TAK WRZESZCZAŁ? - ogniście palą się nad nami. A oni, mędrcy, jakby się zmówili. Kartezjusz skrobie coś na karteluszku. Prawdomówny Augustyn przysłonił ręką oczy, jakby akurat obmyślał Confessiones ciąg dalszy. A frasobliwek na szczycie schodów trwa, tak jak trwał, choć za plecami wyrósł mu pielęgniarz, pozostał w bezruchu głuchoty, on jeden rzeczywiście ani drgnął. Markiz de Sade z wolna odwrócił ode mnie twarz, jeno Sokrates przyglądał mi się ze współczuciem, ale i z dużą ciekawością, jak się zachowam in extremis. A ja rad bym wpełznąć pod ziemię.... Wtenczas gruby Tomasz jakby się ocknął z drzemki i z cudowną swobodą, znamionującą zażyłość z siłami nadprzyrodzonymi, powiedział do groźnego wysłańca Opatrzności: - Wrzeszczał? Dalibóg nie słyszałem, żeby tu ktoś wrzeszczał, kochany panie Władziu. - Ale ja słyszałem - odparł pielęgniarz, wznosząc złowieszczo palec. - Któryś tu z was. - Niepodobna. Dam panu argument - mówił Tomasz z niewzruszoną miną. - Tu są sami spokojni ludzie. W Boga wierzą. Sam pan, drogi panie Władziu, dobrze to widzi. - Nie bajeruj mnie pan. Tu jest szpital, porządek być musi. - Zatem jest, panie Władziu. Jest cudowny rzeczy porządek. - Akurat! - huknął Gabriel potrząsając kruczą czupryną. A doctor angelicus, uroczy Akwinata, który zechciał mnie ratować przed tym cerberem, jakby się stropił na chwilę. I zdjął mnie lęk, że pokusa uczciwości w widzeniu świata zawładnie tym poczciwym grubasem na moją zgubę. Wszelako on uśmiechnął się łagodnie. - Ważny ten porządek, który jest, panie Władziu. Reszta nie taka ważna. Przecież widzi pan, że wszyscy spokojnie i cicho siedzą. Bo czekają. Bardzo cierpliwie czekają. Tak czy nie? Cierpliwie, jak Pan Bóg przykazał. A wie pan, na co czekają? No. Niech pan zgadnie, kochany panie Władziu... - Też mi zagadka! Na łóżko, żeby się barłożyc wszystek boży dzień... - prychnął i znów po mołojec-ku podrzucił czarną czuprynę. - A nie! - Jak to... nie? - A bo nie - odparł Akwinata z wielkim przekonaniem. - Nie? Nie chce im się dupy na łóżko położyć? Nie? No to co tu robią? - spytał watażka z szyderstwem bez miary. - Czekają. - Dobra. Czekają, ale na co? Hę? - Tego nie wiadomo... - powiedział święty Tomasz z właściwym sobie spokojem i rozwagą. - Ech... Dość tych pierdółek! Który tu wrzeszczał?... Tu nie ma żartów, panowie. Rzuci się na was i bieda będzie. Ja tu za was odpowiadam, panowie... Gadać szybko. Który to? Ale nikt ze światłych mężów nie odezwał się ni słowem, cała Międzynarodówka Mózgów okazała mi swoją nieustępliwą, cudowną solidarność. A wtenczas Grzesio marynarz, o którym - choć siedział przy imnie - całkiem zapomniałem, wyrwał się jak najgorliwszy kapuś i cały w wypiekach zawołał: - A uciekł tam, panie Władziu! Do piwnicy! Pielęgniarz natychmiast ruszył w dół po schodach, roztrącając czcigodnych starców, którzy mu skwapliwie dawali drogę, zawzięty, czarny i zły. Chlasnął mnie z impetem połą wykrochmalonego fartucha i schwyciwszy Grzesia za rękę powlókł go za sobą w dół, w podziemia domu obłąkanych: - Ty mi pokażesz, który to! - wyjaśnił. I tym sposobem wrota niebios pozostały uchylone, otwarte bo Archanioł w ferworze zapomniał zatrzasnąć je za sobą. Pierwszy to spostrzegłem i spontanicznym gestem wskazałem Międzynarodówce Mózgów drogę wybawienia. Nie zapomnę tego momentu - szary człowieczek stojący z wyciągniętą prawicą to byłem ja, rzeczywisty drogowskaz wolności. I nie na obłoku przecie stałem, lecz na najniższym stopniu niewoli. W republice bezrozumnego poniżenia. I ci dostojni starcy, popychając się, potrącając, jeden przez drugiego gromadzili się, jak kto mógł, na czworakach, aby dopaść otwartych wrót, zanim jazgotliwe erynie, z których jedna rzuciła się do drzwi, zdołają wrota wolności na powrót zatrzasnąć. Tomasz z impetu popchnął ją brzuchem, zaś biedny Giordano zdołał przemknąć pod wzniesioną ręką rozwścieczonej baby, która zaczęła okładać gramolących się mokrą szmatą. A oni mimo to pchając się naprzód chichotali, jakby nawykli do humorów wszystkich wiedźm grasujących po świecie. Zaś druga z nich wołała, aż kłuło w uszach: - Puść ich, Gienia! Niechaj tam! Puść ich! Toż biedne ludzie! - Cichaj! Sama po nich sprzątniesz?! Cichaj, Rózia, pindo-dryndo!... - wrzeszczała wymachując szmatą, odpychając, odtrącając napierających starców. - Mokro! Nie wyschło jeszcze! Rozumieta?! Całą podłogę zadepcze-ta, cholery! - i pacnęła szmatą akurat w oblicze człowieka, który powołał do życia taką galerię kobiet, a przy tym nie bał się napisać najpiękniejszej sztuki o miłości. Niewyżętą szmatą pacnęła go tak, aż mnie opryskała brudem. A on - choć własnym oczom trudno mi było uwierzyć - schylił czoło i ukłonił się dwornie. I na tej renesansowej galanterii ja wreszcie skorzystałem. Zdążyłem przemknąć się nie zauważony, bez najmniejszego szwanku. Erynia znieruchomiała. Stała przyciskając szmatę do podołka, a cienie grubiaństwa rozpierzchły się po jej pospolitej twarzy. Bardzo to było niebezpieczne i pewnie dlatego genialny dramaturg, nieufny we wszechmoc galanterii, czmychnął szybciutko. Ja też wiedziałem, że w tej przaśnej babie ocknie się zaraz zdrowy, plebejski instynkt - a wtedy biada temu, kto się jej pod rękę nawinie. Mokre plamy lśniły na zielonym linoleum, więc grzecznie skacząc między nimi, pomyślałem, że muszę i ja odpowiednie dać rzeczy słowo. Założyć protest. Wykrzyczeć to z siebie, co powiedziane być musi coram publico. W imieniu poniewieranych. I skacząc między kałużami, wyskandowałem głosem z otchłani deprywaeji: - Nie pić! Nie palić! Nie pierdolić! A wtenczas druga z erynii, na kolanach ścierająca zielone linoleum, spytała: - A kto panu nie pozwala? I rzeczywiście, pomyślałem, jakby mnie kto puknął w ciemię. I rzeczywiście - a któż to mi nie pozwala? Jestem istotą wolną - wszystkiego pozbawioną, lecz wolną. Ach, cóż to za pociecha dla człowieka za kratami domu obłąkanych. Cóż za pokrzepienie. Zaśmiałem się szczerzej swoim dawnym, zdrowym śmiechem, którym niegdyś! peszyłem aktorów na scenie, bo widać małodusznie uważali, że komedia, którą grają, nie zasługuje na tak gromki rezonans. Więc peszyli się i gubili kwestie, erynia natomiast przyjęła mój śmiech, jak się godzi, ni trochę nie speszona zawtórowała mi skwapliwym swoim śmieszkiem i czym prędzej potarła czubek nosa grzbietem dłoni. Wdzięczny ten gest, który tak mi się spodobał, nie był kokieterią, lecz znakiem, ostrzeżeniem. Znakiem naszego) porozumienia i ostrzeżeniem, aby nie zdradzać swoich uczuć przed prześladownikami. Zatem ta klęcząca na podłodze kobieta nie była erynią, lecz dobrym duchem tych stron. Ma pogodne oczy. Więc na dowód, że między nami nie trzeba słów, też pocieram ręką czubek nosa. To ją bawi, bo przygląda mi się z przyjaznym uśmiechem. I patrzymy na siebie z wyczuwalną, świeżą, nowo narodzoną sympatią, jakbyśmy się zetknęli na zapomnianej ścieżce raju wśród krzewów kapryfolium. Raju, które codziennie trzeba pastować. Patrzymy na siebie - jaj brodacz niechlujny, i ona u moich stóp w spłowiałej chsteczce. Nie widzę w jej spojrzeniu ni cienia odrazy. Bardzo to niesamowite. Tak patrzeć na siebie ze szczerą wzajemnością, nie obudziwszy podstępnego Erosa, który niechaj śpi, tak jak spał, odurzony wyziewami pasty do podłóg marki Woskol. Róóóziaaa!... Weź no się wreszcie do roboty!... -wrzasnęła Gienia świdrującym głosem z samego końca korytarza, stukając szczotką w podłogę. - Słyszysz, Rózia?!... Za ciebie mam tyrać, pindo-dryndo?!... Moja przyjaciółka wzdrygnęła się, brutalnie przywołana do rzeczywistości. Schwyciła szmatę, schwyciła flaszkę pasty marki Woskol i chlapnęła na linoleum. Zanim jednak to uczyniła, zdążyłem pochylić się i szybko pocałować ją w rękę. Może trochę niezdarnie, ale ostatecznie nie byliśmy na żadnych salonach, gdzie wypielęgnowaną rączkę podaje się do pocałowania, tylko - wiadomo dobrze, gdzie byliśmy, z tłustym brudem pod paznokciami, na klęczkach pod oknem zakutym w kraty, na sprzątanym korytarzu cuchnącym cholernymi chemikaliami. Stała już nad nią erynia Gienia i coś tam dziamgała, podciągając majtki pod fartuchem. A od niej wolałem trzymać się z daleka. Erynia bowiem, choćby zdradzała ludzkie odruchy, pozostanie zawsze erynią. Czmychnąłem więc stamtąd, aby nie nadstawiać karku, bo dość już przecie ściągnąłem na siebie nieszczęść. I gdy tak pomykałem przez wyludnioną agorę, wypucowaną do najzieleńszej lśniącej zieloności, aż żaden pyłek na niej nie pozostał - natknąłem się na młodzieńca w pasiastej tunice, idącego samotnie wdzięcznym krokiem, owego efeba z czołem w jasnych puklach, którego już raz widziałem, ale tak przelotnie, jakby mi się przyśnił. Szedł mi naprzeciw z niedoścignioną gracją, którą zazdrośnie mogłem podziwiać: zaiste, szedł jak wcielona uroda życia, samego cudownego życia bez piętna śmierci, przemijania i rozkładu. Stanąłem jak wryty. A on uśmiechnął się na mój widok i pozdrowił mnie tym uśmiechem jak kogoś bardzo bliskiego. Wówczas w przezroczystej głębi tych jasnoniebieskich oczu odnalazłem sens naszego spotkania, naszą tajemnicę, i od stóp do głów wstrząsnął mną dreszcz. Podejrzewałem, że śmierć nie kończy niczego, że musi istnieć ów nieznany wymiar, w którym rozkwita prawda życia i takie spotkanie jak nasze staje się możliwe, mieści się bowiem w naturalnym lecz przez zdrowy rozsądek odtrąconym porządku rzeczy. Trzeba tylko znaleźć doń klucz czy szczelinę w za słonie naszej tępej wyobraźni i głupoty. Zaiste tego klucza szczęśliwym trafem nie postradałem. Otóż ja nie, zapomniałem tych jasnoniebieskich oczu, choć spoglądałem w nie jako berbeć! Dzięki temu mogłem teraz, drżąc z emocji, patrzeć na człowieka, który nosił mnie na rękach czterdzieści lat temu. Był to brat mojej matki, ten sam, który w wojsku z niewyjaśnionych powodów przyłożył broń do skroni na nocnej warcie. I ma po dziś dzień te swoje niecałe dwadzieścia lat. Ten cudny efeb. A ja, którego ongiś huśtał w ramionach, stoję przed nim brodaty, z ciężką czterdziestką na karku. I uśmiechamy się do siebie. On z łagodnością, pogodą serca, jakby nigdy nie sięgał po karabin, by palnąć sobie w łeb. Albo - jakby to właśnie było nieodzowne, aby zyskać łagodność; taką i pogodę serca. A ja szczerzę zęby mimo całej goryczy, która zapiekła się we mnie przez cztery dziesiątki lat. Ten człowiek naprawdę mnie lubił, zasmarkanego brzdąca, rzeczywiście mnie lubił, widać to do tej pory. Cóż za spotkanie! Trzeba było tu przyjść z bardzo daleka, trzeba było wreszcie tu trafić, aby poznać taką zaiste wspaniałość... A najcudniejsze, że jest to stan zwykły, choć niezwykły, jak chwila życia w całej swojej niezwykłości, a zatem prawdziwy, rzeczywisty i sprawdzalnym Ludzki, ale i boski. Doprawdy nie cierpię, gdy dławi; mnie wzruszenie, więc przełknąłem ślinę, chrząknąłem; w kułak i panując nad swoim głosem, powiedziałem daj biednego samobójcy o oczach z błękitu: - Henryku, czy to prawda, że nasiusiałem ci w kieszonkę nowej marynarki, kiedy nosiłeś mnie na rękach?! Bo, widzisz, taka legenda w rodzinie pozostała. Nieraz mi to opowiadano, wstyd mi, ale z wielkim upodobaniem... Tymczasem nie wiem, czy tak naprawdę byłem sam rozumiesz, co może zapamiętać taki mały szkraba chyba nic. Ja cię bardzo, Henryku, przepraszam. Za tamto oczywiście. Ale okazało się, że to właściwie jedyna! rzecz, która mnie z tobą łączy... Czy to nie kpina, mój drogi? Henryk zaśmiał się serdecznie, jednak z umiarem, jakby był nieco zaskoczony. Nic nie powiedział, tylko wyciągnął rękę i pogłaskał mnie po twarzy bardzo delikatnie. Miał oczy tak niebieskie, aż przezroczyste, jakbym się zapatrzył w płowiejące głębie niebios. Pod urokiem jego delikatności i chłopięcego wdzięku mówiłem dalej do Henryka, który patrzył na mnie z ulotnym, wręcz nieśmiałym uśmiechem. - Poza tym byłem kilka razy na twojej żołnierskiej mogile... No i oczywiście zastanawiałem się, dlaczego tyś to zrobił? Bo, uważasz, na ten temat cała rodzina milczy jak zaklęta. Ani mru, mru. Od nikogo poza nagim faktem niczego się nie dowiedziałem. Henryk wyczekująco milczał, tylko przyjazny uśmiech błąkał się na jego wargach. Rozumiał bez wątpienia, jaka to radość dla mnie, że go widzę, jakie to wielkie przeżycie, i sam się z tego cieszył najwyraźniej. Smukły był, wysoki, nieco niższy ode mnie, ale roślejszy, zgrabniejszy od całej reszty swoich braci, których znałem, a byli oni jak pokurcze, nie dorobieni - w naszych stronach na takich mówiło się "kuśpyt" - i prawem natury dość rychło poszli do piachu. A to był kształtny efeb, ten Henryk, samą swoją sylwetką musiał mniej wydarzonych braci mocno w oczy kłuć. I przypomniałem sobie, że jako osiemnastoletni chłopak powędrował do Brazylii szukać szczęścia, ale mu się nie powiodło. Więc wrócił jako palacz na starym trampie, bo nie miał na podróż i musiał zarobić wrzucając węgiel pod kotły. Wszystko to mi się przypomniało, ale przecież nie był to żaden klucz do zagadki. A ja miałem prawo wiedzieć, ostatecznie czekałem na spotkanie z nim aż tyle lat, więc jakże mógłbym tego nie wykorzystać? - Henryku - mówiłem. - Czyżby oni sami niczego nie wiedzieli? Wszyscy twoi bracia i siostry? Niepodobna... Ostatecznie wychowywali się z tobą, znali cię, więc jakże to tak? Nic im nie wiadomo? Pozwól, że ci to powiem... Okropna rzecz, ale twoja śmierć stała się dla nich wstydliwa! Do tego stopnia, że postanowili nigdy nikomu, nawet własnym dzieciom, nie pisnąć o tym ni słówka! Więc cóż to się stało, Henryku? Cóżeś ty takiego uczynił?... I wtenczas, gdy tak bezwzględnie na niego nacierałem, Henryk nie wytrzymawszy mojego spojrzenia spuścił oczy, raptem ukrył twarz w dłoniach, jakby go wstyd ogarnął, i wybełkotał coś, czego nie pojmiesz, dławiąc się wprost, tyle w tym było rozpaczy. Dopiero po chwili dotarły do mojej świadomości nieskładne jego słowa: - Nic... Nikomu nic... Ach, Boże, nic złego nie zrobiłem nikomu!... Ciężko mi było patrzeć na jego rozpacz i ten dla mnie niepojęty wstyd, jakby coś śliskiego wypełzło niespodzianie. Coś, co się kryło za jego słowami, a czego ja, chcąc nie chcąc, powinienem się domyślić. I Henryk się zawstydził, zaczerwienił po same pukle swoich jasnych włosów, jak tylko w całej niewinności zawstydzić się można. - Ja ci wierzę - powiedziałem z pośpiechem, bo jak że się napawać czyimkolwiek wstydem, zwłaszcza gdy komuś zdarza się wstydzić do rozpaczy, tak jakby to "była zbrodnia, wstydzić się sobie wiadomego sekretu. -Wierzę ci - powtórzyłem z naciskiem. I zmaltretowany Henryk odetchnął całą piersią. Biedny efeb. Z wielką ulgą podniósł na mnie oczy i raptem mignęła łza spod powieki i stoczyła się po zaróżowionym policzku. Oni wszyscy mieli taką osobliwą urodę, te różowiutkie policzki, jakby bez cienia zarostu, wszyscy jego bracia. I, pamiętam, zawsze wysoko grali w karty. Aniołkowaci pokerzyści. - Ale przecież powiesz mi prawdę? - odezwałem się bez wahania. - Teraz mi powiesz?... Henryk zamrugał oczami. Schylił czoło i długą chwilę trwał w skupionym milczeniu, znów jakby nie wolnym od rozterki i tego niepojętego zawstydzenia. - Ja ci już powiedziałem... - szepnął. I znowu zamilkł. I znowu po swojemu wstydził się nie wiadomo czego. I znowu, tak znienacka, popatrzył mi w oczy. Trochę nieśmiałym, ale bardzo przenikliwym spojrzeniem. - To ci nie wystarczy? Jeśli chcesz być moim przyjacielem... - Oczywiście, że chcę. Ale... To dobrze... - westchnął i rozejrzał się spłoszony, czy nikt prócz mnie tych słów nie usłyszał. Ale w pobliżu nie było nikogo, daleko na korytarzu dwie sprzątaczki kończyły polerować podłogę, a za oknem pod drzewami leżał gruby śnieg, zapewne taki sam, pomyślałem, jak na jego żołnierskiej mogile. - Skoro już tu jesteś - powiedziałem tracąc cierpliwość - powinieneś mi wreszcie wyjaśnić... Lecz Henryk położył palec na ustach, tak jakbyśmy mieli wspólną tajemnicę, której - Boże broń -: uronić nie wolno, niedostępną dla nikogo, taką kruchą i niewyrażalną, że rozsypie się w proch, gdy ktokolwiek obcy jej dotknie - zatem nawet my obaj powinniśmy osłonić ją milczeniem, komunikować się bez słów. Aby jej nigdy nie nazwać, czyli nie zabić. I Henryk swobodnie przeszedł na mowę gestów, która nie we wszystkim była dla mnie zrozumiała. Nie dziwota, jego system znaków musiał być stokroć bogatszy od mojego, w końcu to on znał na wylot obie strony życia, a ja tylko jedną, przedgrobową. Otóż najpierw pogłaskał mnie znowu po twarzy i było mi bardzo przyjemnie, a potem delikatnymi palcami dotykając mojego podbródka, policzków, czoła ustawiał moje oblicze jak do konterfektu. Robił to niemal z pietyzmem i całą właściwą mu łagodnością, cierpliwie naprowadzał moje niezbyt pojętne spojrzenie na ten punkt nieskończoności, w którym chciał je widzieć utkwione. A kiedy już stałem iście cezariański, z wysuniętą szczęką i wzniesionym czołem, w głębi duszy strasznie ciekaw, co się dalej ze mną stanie, Henryk otoczył mnie ramieniem i w milczeniu naprzód poprowadził... Boże, szliśmy rytmicznie jak jedno ciało! Te same mięśnie, krew i skóra. Nigdy i z nikim, nawet z najbliższą dziewczyną, nie zdarzyło mi się tak iść. W oszołomieniu zerknąłem na Henryka i spostrzegłem, że trzyma głowę tak samo wzniesioną i tak samo zaziera w nieskończoność. Za nim i ja podniosłem pospiesznie wniebowzięte oczy, ale to zerknięcie się zemściło, bo potknąłem się o własny kapeć i zgubiłem rytm. Przekląłem swego pecha w przekonaniu, że Henryk nie obejrzawszy się pójdzie dalej i zostawi takiego fajtłapę, który potyka się na pierwszym kroku ku nieskończoności. Lecz on z wielkim miłosierdziem zatrzymał się, aby mi jednak pomóc w potrzebie Piękne to było, a i po trosze rodzinne, jego bracia też mieli skłonność do miłosierdzia, choć czasem obdarowanemu wykręcali uszy. Lecz Henryk samobójca - mój Henryk, efeb, o którym nie śniłem - nie zraził się do mnie, mimo że popsułem całą kompozycję! Ten dobry człowiek zaczął znów rzeźbić mnie delikatnie w przestrzeni, aby układ mojej ciężkiej głowy i spojrzenie moich gnuśnych oczu wycelować w sobie znaną strefę upojenia, nie nazwanej harmonii i szczęścia. Tam, dokąd pragnął, on jeden ze wszystkich ludzi na świecie, pragnął mnie tam zaprowadzić. I znów szliśmy tanecznym krokiem, spleceni ramionami. Te jasne jego włosy i oczy nie z tej ziemi, i ów taneczny krok uderzyły mnie swoim podobieństwem do innego niezwykłego człowieka, którego niegdyś znałem. Jakby mi się zjawił przed oczami pewien mój znajomy poeta, przeczysty liryk, który kochał leżeć w nadwiślańskiej trawie, a powiesił się w Lasku Bulońskim. I sam już nie wiedziałem, czy idę w objęciach z bratem mojej matki, Henrykiem, czy z towarzyszem mojej młodości, Marianem. Wstąpiłem widać w strefę graniczną, w której przenikają się dwa wymiary i wskutek turbulencji występuje migotanie, obraz nakłada się na obraz. Powinienem to zapamiętać, jeśli kiedykolwiek wrócę z tej wyprawy, bo wszelkie takie szczegóły i obserwacje mogą być na wagę złota dla naszych uczonych. Ledwie to pomyślałem... Fiut! Wszystko przepadło! Nastąpiła dekoncentracja. Wypadłem z naszego wspólnego rytmu i stałem oszołomiony, jakby mnie kto zdzielił w ciemię. Za późno zrozumiałem, że muszę poddać własną przyziemną świadomość wyższej, nieśmiertelnej już świadomości, którą Henryk bądź Marian posiedli, zawierzyć sile przewodniej, jeśli nasza wspólna ekspedycja w ogóle ma dojść do skutku. Niestety byłem przeświadczony, że tym razem Henryk zniechęci się i poniecha dalszych prób, z których każda rozbijała się o moją przyziemność, chyba że Marian wstawi się za mną przez pamięć na szeroką wodę, wodę zieloną. I patrząc na nich obu - smukłych, jasnych, delikatnych - w jednej osobie, w jednym ciele, jak w olśnieniu przywołałem jego słowa: "piękni w pięknych się kochają", ten jego niezapomniany wiersz. I Henryk - zamiast machnąć ręką na takiego głupca jak ja - ponownie zadał sobie ten trud, aby ustawić moje spojrzenie i głowę pod odpowiednim kątem ku górze, iżbym patrzył wprost w tę rysę, gdzie strop przecina się ze ścianą, widać tamtędy mieliśmy wymknąć się w nieskończoność. Jak wprzódy objął mnie ramieniem i - poszliśmy. Zrazu nic nie widziałem prócz przesuwającego się kąta, jaki tworzył strop ze ścianą, krechy monotonnej jak każda prosta krecha. Jednakże mając wzrok utkwiony stale w jeden punkt, posuwałem się, lecz nie wybiegałem naprzód i okazało się, że ta prosta linia, której wiernie się trzymałem, wcale nie nuży, wcale nie odstręcza, tylko wabić zaczyna i wabi, wabi z każdą chwilą... Umyka przede mną, umyka wraz ze mną... I zaczyna ledwie wyczuwalnie unosić, unosić mnie, drobina po drobinie... Moje ramię kurczy się, z emocji przyciskam Henryka do siebie... [Nasze stopy jeszcze muskają podłogę, ale siła ziemskiego przyciągania już słabnie, wiotczeje... I wiem, że to, czego w osłupiałym zachwycie doświadczę lada moment - to nie będzie żaden somnambulizm ani hipnotyczna sztuczka, ani żadna, pożal się Boże, lewitacja przez świętych Pańskich tudzież szarlatanów ponoć wypraktykowana, tylko wzlot, którego nikt pod słońcem dotąd mie przeżył... Wzlot aeternus! Aeternus we wszystkich swoich odcieniach i znaczeniach: wieczny, nieskończony, nieśmiertelny, ciągły, stały, nieustanny... I nagle rozległa się wrzawa i tumult wielki. Gienia sprzątaczka otwarła podwoje i na zielony korytarz wyłabudała się z podziemi hałaśliwa czereda w przeróżnych pasiakach. Biegli przepychając się, potrącając, tupiąc. I wciąż nowi wyłazili po schodach. A my z Henrykiem nadal objęci ramionami, jeszcze z duszą śpiewającą Hosanna, ale z przetrąconym skrzydłem, szliśmy dalej, lecz tylko prawem bezwładu. A oni potrącali nas biegnąc do swoich łóżek. Z niewygasłą energią szliśmy pod prąd, jakby to jeszcze miało jakikolwiek sens, bo przecie na nic się to już zdać nie mogło. Tymczasem Henryk - aż przetarłem oczy! - szedł nadal ze wzniesioną głową, ze wzrokiem utkwionym w ów punkt, jakby mogła się jeszcze przed nim otworzyć furtka do nieskończoności. Więc aż tak tego pragnął? On i Marian, i ten trzeci - jasnowłosy Jesienin. "Ja priszoł na etu ziemliu, Cztob skoriej jejo pokinut ..." I zamarłem z wrażenia, pojąwszy nagle, co mu się przydarzyło, nieszczęsnemu bratu mojej matki, Henrykowi. Biedak przyszedł s t a m t ą d... I właściwie ugrzązł tu przeze mnie, przez moją przeklętą, przyziemną inercję. Biedny Henryk. On, który strzelił sobie w łeb, ma teraz nauczkę, że stąd uciec nie można. Swiadomość-śmierć-świadomość tworzą sprzężenie zwrotne! Chwała Bogu, że cybernetycy o tym nie wiedzą, bo zaraz by coś takiego skonstruowali, że... wszystkim by się żyć odechciało. Biedny Henryk, nie odrywa oczu od wysokiego krańca stropu, od tej zbawiennej linii prostej, mknącej bez niego w nieskończoność. Pragnąłby wcielić się w nią i zamieniwszy się w punkt katapultować stąd z szybkością, o jakiej Einsteinowi się nie śniło - ja wiem, bo sam tego pragnąłem, tak jak Henryk. On jeszcze ma nadzieję! Bo przeżył tu niespełna dwadzieścia lat, a ja całe czterdzieści. Przewyższam go niestety doświadczeniem. I gdy tak człapiemy potrącani w tłoku i tumulcie, jakże mi go żal! Spóźniliśmy się o ułamek sekundy przed wzlotem. Przegapiliśmy moment i wali na nas przyziemna rzeczywistość. A wyobraźnia, nabiwszy sobie guza w zderzeniu z tym cholernie grubym murem, podryguje tam, nadziała się na linię prostą i płacze. A nam sądzone to co zawsze - condition humain, tudzież hart ducha. Więc ścisnąłem Henryka za ramiona, aby mu serca dodać. A wtenczas napatoczył się ten w rozchełstanej piżamie, ten z bliznami na piersi, który chciał handlować ze mną chlebem... I dziobiąc w nas palcem zawołał wytrzeszczywszy oczy: - O, kurwa, co to ja widzę?! Po czym zrobił małpi grymas, który miał być śmieszny, i podskakując przed nami, gdy szliśmy zignorowawszy intruza, tym swoim ochrypłym, zżartym przez gorzałę głosem podśpiewywał klaszcząc w ręce: Idą, idą dwa pedały, Jeden duży, drugi mały!... I tak się z tego cieszył, aż żal mi było go kopnąć. Pierwszy raz zdarzyło mi się widzieć pod tym. dachem szczęśliwego człowieka. I oto jest! A miałem złudzenia, że kogoś takiego w tych murach nigdy nie spotkam. Bo zapamiętałem sobie na całe życie tę formułę - "żeby być szczęśliwym, trzeba mieć dobry żołądek i złe serce". Zdawało mi się, że tak idealny zbieg okoliczności bywa niemożliwy... Tymczasem ten ochrypły człowieczek uratował fontenellowską formułę! No i uciekł, zanim zdążyłem go kopnąć. A Henryk? Stało się z nim coś nieprawdopodobnego. "Zbielał jak śnieg. Tak musiał wyglądać w chwili swojej agonii, z omdlewającymi z przerażenia jasnoniebieskimi oczami, z twarzą w zamierających drgawkach. Puścił moją rękę i zachłysnąwszy się wpadł w strumień pasiaków, ten poniósł go długim korytarzem i tylko na moment mignęły mi w dali pukle, złota głowa efeba, którą zwinny czas natychmiast pochłonął. Chciałem pobiec za nim i rzuciłem się naprzód, lecz znienacka wpadł na mnie z impetem ów totumfacki mojego egzorcysty, pyzaty Sancho, który namiętnie ślizgał się po świeżo wypucowanym linoleum i nie zdołał zahamować. Jakimś cudem nie wywinąłem kozła, utrzymałem się na nogach, tylko mi żebra chrupnęły. Poleciałem jednak w tył i oparłem się aż w niszy okna. Sancho miał siłę wołu, nie wiem, na czym się tak spasł. Poznał mnie od razu i swoim zwyczajem płasnął rozczapierzoną prawicą w moją dłoń: - Masz pięć!... - zawołał z aprobatą. Gdy raptem w ułamku sekundy moja ręka zrobiła skręt i San-chowa prawica chlasnęła w twarde kostki na grzbiecie mojej dłoni. - O, rany!... -. zachłysnął się Sancho. - A niech cię jasna cholera... Skulił się i ścisnął dłoń kolanami... Chciałem mu wyjaśnić, iż, dalibóg, nie odpowiadam za swoją prawą rękę, to był skurcz mięśni, a nie żadna sprytnie zamierzona złośliwość. Tymczasem pielęgniarze zaczęli zaganiać wszystkich do sal. Popchnęli mnie w lewo, jego w prawo. I nawet nie zdążyłem powiedzieć: przepraszam. Wszedłem do karrnazynowej sali na szarym końcu, zgodnie z etykietą przepuściłem wszystkich, których miara zasług stokroć przewyższała moje. Książę zrobił wspaniałomyślny gest zapraszając mnie pierwszego do środka, na co skłoniłem się bardzo głęboko w hołdzie dla jego niezwykłej wielkoduszności. Wszedł też przede mną młody Dm-ski - i tak dalej. Kłaniając się im po kolei, nie mogłem się nadziwić, że przydzielono mnie do tak zacnego towarzystwa. Żadnych zasług na dobrą sprawę prócz kilkudziesięciu reportaży radiowych, których jednym uchem się słucha, a drugim wypuszcza! Więc jeśli to nie jakaś pomyłka, czego nie można wykluczyć, to chyba tylko moja postawa- Jako Tajnego Agenta Dobrej Woli otworzyła mi wstęp do karmazynowej komnaty, dając mi szansę tej niezwykłej nobilitacji. Zapewne mój przyjaciel Anglik, który niespodzianie został lordem po śmierci swego stryja, był zdumiony sobą samym wkraczając do izby wyższej brytyjskiego parlamentu. Otóż ja byłem stokroć bardziej zdumiony, ja w karmazynowej komnacie, bo żadnym cudem nie mogłem odziedziczyć nic prócz... Doprawdy spociłem się z wrażenia... Otóż moje łóżko stało w najbardziej eksponowanym miejscu, u szczytu sali, między dwoma oknami, a oba rzędy pozostałych łóżek biegły jakby podporządkowane, zatem jakbym to ja - ten, który spoczywa na tym dumnym łóżku - jakbym to ja był... primus inter pares! Nie do wiary, nie mogło to być możliwe, dopóki skromnie na uboczu spoczywał Dziadek! Dopóki książę... Ach, mąciło mi się w głowie! Z całych sił ścisnąłem zimną poręcz swojego łóżka, aby się opanować, wrócić do siebie, do zwyczajnych, przeciętnych wymiarów, jakie mi natura przyznać zechciała. O, nie był to łatwy moment powrotu! Gdyby się nie udał... Mam przeraźliwe przeświadczenie, że do końca życia nie wyszedłbym z karmazynowych komnat. Do tej pory nie umiem powiedzieć, co mnie od tego losu uchroniło. Czy ta odrobina franciszkańskiego szaleństwa, która jeszcze się we mnie tliła?, tej chęci całowania nóg bliźniemu swemu - czy też ostatnie trzeźwe spojrzenie na szpitalne łóżko. Zostawiłem je rozbabrane, wychodząc na śniadanie, a ktoś mi je porządnie zaścielił. Ani jednej zmarszczki Karmazynowe - rzec można - od stóp do głów. I takie piękne, że nigdy się na nim nie położę- Albowiem - non sum dignus. Powtarzałem te słowa nie jak katechumen, który wie, że dostąpi łaski, i powtarza tylko przez pokorę, lecz jak człowiek, który utwierdza się w przeświadczeniu, że zaprawdę nie jest godzien, więc nie będzie mu dane i kwita. Usłyszałem za swoimi zgarbionymi plecami stukot obcasików... Na salę w białych kitlach weszły dwie lekarki. Znana mi wysoka blondyna, skryta za grubymi szkłami, i druga czarna, podobna do łasiczki. Wszyscy prócz Dziad ka zerwali się na baczność, stanęli obok swoich łóżek, więc za ich przykładem i ja wyprężyłem się jak struna. Blondynka kazała mi opuścić spodnie. Zimnymi palcami, które parzyły, dotykała moich pośladków. Oględziny trwały dość długo, po czym kazano mi podciągnąć portki. A blondyna powiedziała: - Kończymy z zastrzykami. Od dziś przechodzi pan na tabletki. Skinęła mi głową, zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać, i podeszła wprost do księcia. On jeden nosił biało--czerwony kołnierzyk ustawiony na sztorc i nawet ten strój - ta piżama, w którą przyodziano go jak na szyderstwo - nie mógł go ośmieszyć, bo wyglądał w nim jak w mundurze. Z prawdziwego żołnierza nie da się zrobić pierrota. Książę skłonił się lekko i trzymał fason. Stał przed nią smukły, zgrabny, z płowym wąsem. Może nieco zbyt świadom swej urody. Ba, gdyby ktokolwiek inny miał taką urodę, toby się zwyczajnie pysznił. Czy ta obcesowa kobieta - a władza w rękach kobiet to rzecz doprawdy straszna - czy ta nasza blond imperatorowa każe mu, tak jak mnie, publicznie spuścić spodnie? Na szczęście tego uczynić nie śmiała. Obrzuciła tylko księcia ostrym spojrzeniem zza szkieł. - Jak się pan czuje? - Dobrze - odparł książę. - No to dobrze. I to był koniec całej audiencji! Pal diabli wszelką etykietę, ale jakże to tak? Książę, który chyba pierwszy raz w życiu został tak zdawkowo potraktowany przez kobietę, przyjął to z całą swobodą, nawet nie miał zdziwionej miny. Przy następnym łóżku czekał młody Dm-ski w nieco niedbałej, nonszalanckiej pozie, która była bardziej młodzieńcza niż wyzywająca, widać też się bał, że mu siła wyższa każe ściągnąć spodnie. - Jak się pan czuje? - Dobrze - odparł Dm-ski nie mrugnąwszy okiem. - No to dobrze. I poszła dalej, aby zatrzymać się przy Dziadku, który siedział zgarbiony na brzegu łóżka i dzierżył w rękach jabłko, to swoje wciąż dorodne jabłko, choć wpatrywał się w nie drugi albo trzeci dzień. W jabłku musiały być takie krajobrazy, jakich nikt prócz niego nie oglądał i ukochać nie potrafił. Strzegł więc jabłka przed grabieżą, a przez ten czas zapadłe policzki porosły mu siwą szczeciną, zwisł sumiasty wąs i cały Dziadek wydawał się mocno spleśniały. - Jak się pan czuje? - Hę? - odparł Dziadek pokazując w uśmiechu bezzębne dziąsła. - No to dobrze. I z tym swoim frasobliwym uśmiechem szybko poszła dalej. Na szyi miała lekarskie słuchawki, lśniące w rozchyleniu dekoltu. I to była jedyna kolia, jaką nosiła nasza imperatorowa. Wyprężył się teraz przed nią rumianolicy Jasieńku-Rozkwitały-Pąki-Białyeh-Róż, zwaliste chłopisko z nieco wytrzeszczonymi oczami. - Jak się pan czuje? - Dobrze - odparł Jasieńku. - No to dobrze - i ruszyła dalej. - Ale pani doktor!... O tu, tu, tutaj... - pokazywał swój dołek w czole, gdzie pod skórą pulsowało coś, co natura zdecydowała się trzymać w szczelnie zamkniętej czaszce. - Pani doktor, mnie tu tak łupie, tak cholernie łupie, że ojo-jo-jo-joj!... - Wiem. Wiem - znów uśmiechnęła się frasobliwie. - Cierpliwości, panie Janie. Cierpliwości. I z tym uśmiechem wyszła. Tak byłem przejęty jej wizytą, w końcu pierwszy raz podobną rzecz oglądałem, że nie zauważyłem, co się stało z Łasiczką. Przypomniałem sobie o niej, dopiero gdy nasza imperatorowa wyszła w fanfarach szkieł. Przypomniałem pewnie dlatego, że Łasiczka była niezwykłej urody. I nosek, i oczka, i wszystko. Kto raz na nią spojrzał, chciał na nią patrzyć - bez żadnych złudnych zamiarów, tylko tak, dla cichej przyjemności. Jednakże poczynania władzy nie mogą sprzyjać kontemplacji piękna, człowiek ma zawróconą głowę czym innym. O urodzie imperatorowej nie umiałbym powiedzieć ni słowa prócz tego, że w moim przekonaniu wszystkie kobiety na swój sposób są piękne. Tak jak je znam - dla żadnej nie byłby to komplement. Ale to już nie moja wina. Więc bardzo zrobiło mi się żal, że zafascynowany poczynaniami władzy - straciłem z oczu Łasiczkę. Tymczasem ona siedziała cichutko... Gdy odwróciłem się zrezygnowany do okna, ujrzałem ją znienacka w samym kącie pod ostatnim oknem, właśnie tam, gdzie prostopadle do mojego stało łóżko przy ścianie. Żachnąłem się z wrażenia, bo oglądała czyjś podrygujący kikut, obciętą tuż pod kolanem nogę. Kładła na tym czymś palce. Oniemiały patrzyłem na jej twarz schyloną nad tym przeraźliwym kikutem. Nie widziałem tu przedtem tego nieszczęśnika! Podejrzewałem, że znana biblijna przypowieść została zafałszowana przez mizoginię - w rzeczywistości to Samarytanka bez wahania pospieszyła z pomocą cierpiącemu, a Samarytanin po truchtał dalej na swoim osiołku i ani się obejrzał. A teraz ręczę, że tak się rzeczy miały. Widzę, jak delikatnie opuszkami palców głaszcze ten podrygujący kikut, obrzękły i odparzony. A obok na łóżku leży zdjęta proteza z foremnie utoczoną łydką, zdobna w rzemienie i rozpięte klamry. A któż jest ten z obciętą nogą? Starszawy jegomość o dość niepospolitej twarzy, zniekształconej grymasem. Wpatruję się w tę twarz, przecie mi znaną, lecz zrazu nie umiem schwycić podobieństwa. - Jak mnie rwie, pani doktor, jak mnie strasznie rwie - powtarza, gdy Łasiczka stara się przynieść mu ulgę. I krzywi się, gryząc wargi. I posykuje. Otępiały stoję, z bliska patrząc na jego męki. Raptem... podrywam się na baczność, bo - rany boskie! - wiem, kto to jest! Gdyby nie te grymasy bólu zniekształcające jego oblicze i te Pojękiwania, dawno bym go poznał! Wszak miałem w pamięci jego nieśmiertelną twarz - z wyrazem zaciętości, dumy i odwagi. Sowiński generał... lak, ten sam, co lont zapalał przy ostatniej bijącej armacie. A ktoś patrzył chciwie, jak on będzie umierał... Mój Boże, kopę lat. Wszak nogę stracił, jeśli dobrze pamiętam, w kampanii napoleońskiej, bodaj pod Możajskiem, w roku 1812, o którym później zwykło się mówić nie inaczej niż: "O, roku ów!" Nie, to było za wiele, nawet dla mnie, obcującego tu na co dzień z Dziadkiem, Księciem, Jasieńkiem-Rozkwitały-Pąki-Białych-Róż, młodym Dm- skim et consortes! Zrezygnowany usiadłem, pal to diabli, na swoim karmazynowym łóżku i opuściłem ręce. Boże święty, chciałbym wreszcie spotkać kogoś zwykłego, takiego jak ja sam, normalnego i zwykłego człowieka... Dość już miałem wszelkich sław! Tymczasem Łasiczka ostrożnie przykryła kikut karmazynowym kocem. - Nie, morfiny nie. W żadnym wypadku nie mogę panu dać. Ale o czymś pomyślę... Położyła dłoń na ręce starego napoleońskiego oficera i z właściwym sobie wdziękiem pomknęła dalej, lustrując lazaret. Zatrzymała się przy kimś śpiącym. Dalibóg nie wiem, kto był ten śpiący, bo - odkąd pamiętam - ciągle spał, z głową pod kocem. Potarmosiła go za ramię, a gdy mrugając przekrwionymi oczami wyściubił nos spod koca, spytała ze zniewalającym uśmiechem: - Jak się pan czuje? - Dobrze - wyburczał. - No to dobrze. Tamten przykrył się natychmiast, a Łasiczka zgrabnie pomknęła dalej i już nie patrząc ni w prawo, ni w lewo, zniknęła za drzwiami. Tylko ślad po niej pozostał na zielonym linoleum - upuszczona w pośpiechu chusteczka. Lilaróż z koronką. Skoczyłem z łóżka żwawo i rączo, a jednak na nic się to zdało, bo ubiegł mnie książę, sprzątnął mi chusteczkę sprzed oczu jednym zgrabnym ruchem! I nawet nie spojrzawszy na mnie, natychmiast podniósł ją do nosa. I raczył się chwilę jej zapachem. Przymknął oczy. A potem mruknął do siebie: - Chanel... numero cinq. - Uśmiechnął się pod płowym wąsem i mrużąc oczy podążył za Łasiczką. Ulotnił się wręcz, jeśli tak można powiedzieć o kimś, czyj pomnik po dziś dzień stoi przed pałacem Urzędu Rady Ministrów w Warszawie. Jasne, że nie mnie stawać w szranki z taką znakomitością. . . Moje myśli tak ścigają się i skaczą, gdy siedzę znów na swoim łóżku na pozór osowiały, że gdybym chciał wykrzyczeć je, tak jak lecą, nikt by się w ich ciągu nie połapał. Nie są to żadne dywagacje, deliberacje, abstrakcje czy tromtadracje, tylko olśnienia! Po prostu olśnienie goni olśnienie... I tak już jest! Wspaniale i cudownie. Nie mogę usiedzieć długo na tym łóżku! Nie dlatego, że obolały tyłek żebrze o litość, to fraszka. Ale energia mojego intelektu potrzebuje energii ciała, ruchu, wciąż nowych impulsów z zewnątrz, nowego pokarmu wrażeń, albowiem nigdy nie posiadała skłonności kontemplacyjnych, przytroczona do własnego pępka rozerwałaby mnie na kawałki, jak Supernową, taką eksplodującą gwiazdę, ofiarę własnej entropii. Tak jak ona swoimi cząsteczkami w Kosmos trysnąłbym rojem szarokrwistych pecynek, mózgiem swoim w cztery ściany karmazynowej komnaty. Ja to widzę, Boże święty! Więc zrywam się z łóżka, aby o tym strasznym widoku zapomnieć. I krążę po sali, ale to daremne. Nie takiego wyładowania, nie takiej energii mechanicznej, biegania czy dreptania w kółko coraz spieszniej, wymaga mój mózg, który został przegrzany. Żąda kontaktu z czymś, co go ostudzi. Pozostawiony sam sobie musi eksplodować, ja to czuję, ja to wiem, to straszne. Coraz szybciej krążę w kółko po ciemnozielonej orbicie. Zbliża się, przyspiesza to, co ma się stać. Za ułamki sekund w zielonym Kosmosie wytryśnie Supernowa! Całym sobą, na wskroś czuję chłód Kosmosu! W panice pogubiłem kapcie, miłosierny chłód tej zieleni, ale to mnie już nie ostudzi. Nie uratuję swojego mózgu, chyba że on sam mnie uratuje. Musisz oderwać się od orbity, odezwał się natychmiast. Musisz oderwać się od orbity. Musisz oderwać się od orbity... Powtórzył trzykrotnie, bo wiedział, -że ja już jestem groggy. I nie miałem pojęcia, jak wykonać to polecenie, choćbym wyskoczył ze skóry. I wówczas dopomógł mi raz jeszcze... Co nie jest w mocy ciał niebieskich, może być w mocy człowieka, szepnął tak niespodzianie, ze ujrzałem ratunek. Muszę oderwać się od siebie! Tego właśnie żadna gwiazda na niebie nie potrafi! Zaledwie to pomyślałem, przezwyciężyłem entropię, przezwyciężyłem prawa mechaniki, wyrwałem się z zaklętego kręgu wszechświata i miękkim ślizgiem zszedłem z tej koszmarnej orbity, wjeżdżając na piętach w sam blask okna. Z nieposkromioną radością podskoczyłem do góry i zaklaskałem w ręce. Oto żyliśmy obaj! Ja i mój mózg. A w oknie stało słońce, spóźnione o dobrych osiem minut, bo tyle czasu wędrują tu jego promienie, a jeśli z samego środka słońca, to już tak długo, że nie ma co liczyć. Teraz, w chwili mojego uniesienia, mało mnie obchodziło, że cała ziemia jest słońcu podporządkowana i biega wokół niego jak mleczna krowa na łańcuchu. Bo to ja dokonałem tej sztuki - zszedłem z orbity i tyle! Na dowód, że naprawdę tak się stało, przemierzyłem tam i z powrotem całe zielone linoleum, całą przestrzeń kosmiczną, nie zakreślając ani jednego koła, prosto jak po sznurku. Zbliżyłem się do starego weterana, który znów podrygiwał nad pościelą swoim obnażonym kikutem. - Jenerale... - To nie ja. Generał jest tam - wskazał na Dziadka. Schyliłem głowę przed jego historyczną skromnością. - Dobrze, więc jak mam się do waszmości zwracać? - A czego pan chcesz? - odparł opryskliwie. Wiedziałem, czego chcę, ale on nie musiał o tym wiedzieć. Chcę, żeby przestał zajmować się swoim okropnym kikutem i choć trochę o nim zapomniał. Tak, chcę, żeby przestał podrygiwać nim na oczach pospólstwa, na moich oczach. Więc powiedzmy, że chcę go zabawić. - Pan dawniej używał szczudła, prawda? - A tak, miałem inną protezę - potwierdził. 41 O, dobra była. Dobra i wygodna. Przypasowana jak trza. Ciężka, prosta jak szczudło, ale się przyzwyczaiłem... A do stu diabłów, co mi po tej nowej cholerze?! Parę kroków stąpnę i świeczki mi w oczach stają. Żebyś pan wiedział, jaki to ból od takiej zgagi!... - Domyślam się. Ale w tamtej... W tamtym szczudle była wydrążona skrytka? Prawda? I trzymał pan w niej tabakę? - Co pan... farmazony jakieś!... - obruszył się i wbił we mnie tak ostre spojrzenie, aż zacząłem się jąkać. - Ja ja nic nie wiem... Tak utrzymywał jeden z pamietnikarzy... Ale to plotki widać... Bo pan kategorycznie nie zaprzecza... Po prostu zwyczajne brednie... Farmazony - Trele-morele! Nie cierpię tabaki. Oczywiście. Chciałem tylko sprawdzić u źródła... Sam pan wie, sicher ist sicher... - spostrzegłem, że udało mi się go udobruchać, ponownie nabrałem śmiałości. - Więc co właściwie trzymał pan w tej skrytce? Jeśli mi wolno wiedzieć... - W jakiej skrytce? - No, w tym szczudle... - Panie święty! Powtarzasz pan jak papuga: szczudło, szczudło... Czyś pan kiedy je widział? Wiesz pan, co to takiego? - Widziałem namalowane... - A, namalowane! - wtrącił z przekąsem. - Właśnie. Na pańskim portrecie. Na tym obrazie, gdzie malarz pana namalował... - Mnie namalował? - Otóż to właśnie. - Mnie?... A czegóż to akurat mnie? A nie pana choćby? - Bo pan ma wielkie zasługi. - Hm. Jakoś sobie nie przypominam. Może to pan przypadkiem ma wielkie zasługi? - A skądże, nie mam żadnych zasług. - Proszę, proszę. Więc jakiś malarz uwiecznił mnie na płótnie! Tak pan powiada? Tak czy nie? - Głowę dam, jeśli trzeba. Sam ten obraz widziałem i mylić się nie mogę. - A kiedy go pan widział i gdzie? - W takim albumie chyba... Dawno, w bibliotece mojego ojca... A stoi mi pan przed oczyma jak żywy, z tym szczudłem wbitym... Tak, całkiem dawno, kiedy byłem małym chłopcem, to prawda... Jenerał wsparty na łokciu wpatrywał się we mnie, nareszcie pełen zaciekawienia. Już się nie krzywił z bólu, grymas zniknął, twarz stała się jakby rozpogodzona. I choć wciąż tak czy inaczej obracaliśmy się wokół kwestii jego kalectwa, przestał ku mojej uldze potrząsać tym swoim kikutem, zapominając o nim na dobre. - Więc ja jestem ten sam?... - szepnął uśmiechając się lekko. Rozejrzałem się najpierw na boki, czy ktoś nas nie inwigiluje, i dopiero upewniwszy się, że nikt nas nie śledzi, w milczeniu skinąłem głową. - Hm. To ile ja mogę mieć lat? - zafrasował się nieco jenerał. - Sam pan wie najlepiej - odparłem szeptem, skoro on sam rzecz całą traktował tak sekretnie. - A... to bystra odpowiedź - mruknął. - Sądzi pan, że mogę być od pana starszy, powiedzmy, o sto lat? - Kto wie. Nie wiem... Tutaj wszystko jest możliwe. Wprawdzie nie za długo tu jestem, ale co do tego nie mam wątpliwości. Gdzie indziej różnie bywa, ale dopiero tutaj wszystko jest możliwe. Bo się po prostu urzeczywistnia. - To też prawda... - przyznał jakby z ociąganiem, lecz w swojej wielkoduszności pochwalił mnie. - Ale nie przypuszczałem, że pan na to wpadnie... - No, to nie było aż takie trudne. W pierwszej chwili, owszem, ujrzawszy pana miałem trochę kłopotów. Ale raptem pomogło mi szczudło! Wie pan, taki błysk pamięci. Pamięć nie zawiodła i wszystko się zgadza jak w zegarku. - To moje szczudło, którego dawno nie mam! - zawołał jenerał. - Właśnie, właśnie. Głupio to powiedziałem, bo jenerał wołał w desperacji, ale - właśnie, właśnie - chciałem mu dać do zrozumienia, że nigdy nie daruję prześladownikom. Nie daruję tej nikczemności, jakiej się wobec niego dopuścili zabierając mu szczudło. Pobladłem z gniewu i odrazy. Tak, sądziłem wówczas, że nikczemności dalej posunąć nie można, ale wkrótce miałem ujrzeć coś jeszcze bardziej wy-; smakowanego, więc - można, można poza kres człowieczej wyobraźni, ad infinitum. - Moje szczudło... - westchnął jenerał. - I taki pan ciekaw, co w nim ukrywałem? Z napięciem wpatrywałem się w jenerała, który był przecie człowiekiem aż nadto doświadczonym, aby wiedzieć że w tych okolicznościach, w jakich tu żyjemy, nie muszę znać jego tajemnic, a może lepiej, abym nie znał ich wcale. Aliści moja przyrodzona ciekawość zawsze brała górę nad przezornością, inaczej nie wybrałbym sobie tak pomylonego zawodu jak reporter, więc w moich oczach musiał jenerał dojrzeć owo nieposkromione łaknienie: "No, no, co w swoim szczudle ukrywałeś, czcigodny bohaterze narodu polskiego? Tajną pieczęć? Tajne rozkazy? Pukiel włosów? No, no. Mówże. Co tam ukrywałeś?" - Nic - powiedział jenerał. - Zwyczajnie nic. Bo mogę pana zapewnić - położył rękę na sercu - że w moim szczudle nie było żadnej skrytki... Za bardzo je szanowałem... Gdyby je pan, zobaczył, sam by się pan o tym przekonał... A teraz niech pan się idzie położyć. Wygląda pan na bardzo zmęczonego. Nie mogę dalej z panem gadać, bo ta cholerna noga znowu mnie jebać zaczyna... Idź pan na swoje łóżko - rozkazał i zanim zdążyłem od wrócić się, jenerał postękując jął potrząsać swoim kikutem, obrzmiałym do czerwoności. Położyłem się na brzuchu i wtuliłem twarz w poduszkę. Dochodziły mnie różne szmery, przeważnie nieprzyjemne, ale stwierdziłem i tę różnicę między obserwacyjną a karmazynowa salą, że nie było tu żadnego postukiwania belzebubim kopytem, żadnego echa z przedsionków piekła. Widać polskie diabły fajrant miały. Jenerał się wyłgał, nie miałem wątpliwości, wykręcił się sianem i spławił mnie czym prędzej. Niech tam. Z historią tak zawsze, ma to do siebie, że przeważnie prawdy w niej nie dojdziesz. Na ogół cicho i bardzo grzecznie jest w karmazynowej komnacie. Tylko ktoś szwendając się szura kapciami po linoleum tak niemiłosiernie, że białej gorączki dostać można. Ale usłyszałem dwa głosy. Najpierw jeden, nie mogłem poznać czyj. - Co temu jest, panie starszy? Gadał pan z nim. - Czort go tam wie, ale zdrowo kopnięty - odparł opryskliwy nieco głos jenerała. - Toś mi pan nowinę powiedział! Myślałem, że on na podsądnym. - Dlaczego pan tak myślałeś? - Bo wygląda, wiesz pan, jakby rąbnął skarb państwa. - Na ile? - mruknął jenerał. - Na ile? Na tyle, że aż go tu zamknąć przymuszeni byli... Jak i mnie. Wystarczy, że zrobisz pan coś, co w głowie się nie mieści, i sadzają tu pana na fest, bo inaczej im nie wychodzi. Tak czy nie? Ano widzisz pan. Ja tam swoje wiem, panie starszy. A panu gdzie tego gnata oberwało? - Co pan wie? - odparł jenerał ignorując chamską ciekawość. - Bo fachowiec jestem od takich spraw. - Od jakich, panie święty, spraw? - A od takich, co innym w głowie się nie mieszczą! Jasne? No, to mój resort... A pan jaki masz resort, panie starszy? Międzynarodowe renty inwalidzkie plus odszkodowania? Na tym też można zarobić niezgorsze ecie-pe-cie... Ho, ho, panie starszy, coś ja o tym wiem... - A odwal się pan w kabanich podskokach!... - ryknął jenerał. - Spieprzajże, ty hryciu nieskrobany!... - Cicho, cicho, idę - odparł rozeźlony głos. - Nudno, kurwa, to pogadać chciałem jak z człowiekiem - użalał się na odchodnym. - A taka ci to wredna kuternoga... - Won! - wychrypiał jenerał. Ten kuternoga!, chciałem zawołać za tym typem, aby go przynajmniej nauczyć poprawnej polszczyzny. Zanim jednak oderwałem się od poduszki obracając na wznak, tamten już oddalił się na korytarz i tylko tył łysej czaszki ujrzałem, żółtej jak zjełczałe masło. Gnom!, aż serce we mnie zamarło. Mój niezapomniany gnom! Lecz wnet się uspokoiłem, bo przecie ten typ był wysoki, zwalisty i kiwał się idąc, kolebał jak marynarz na chybotliwym pokładzie. Właśnie tak osobliwie stąpał, licho wie czemu, bo tu twardy grunt pod nogami. I wstyd, że przypomniał mi żeglarza. Jaki on marynarz? Chyba że mętnych wód. I pożałowałem, mocno pożałowałem, że leżąc z nosem utkwionym w poduszce nie podglądnąłem tego pojedynku między jenerałem a tą podstępną kanalią, bo wprawdzie słyszeć słyszałem, lecz nie ujrzałem na własne oczy, jak jenerał rozprawia się z prowokatorem. A szkoda, odrobić się nie da, bo nie nadsztukuję własną wyobraźnią całej abominacji ani wyrazu twarzy, ani gestów, ani nic. Uczciwość wzbrania, gdyż wiem, że z takich sztuczek koronnych świadków biorą się fałsze i nadużycia historyczne (vide: tabakiera w szczudle jenerała!). Choćby to właśnie. Albowiem dopiero teraz, po rozprawieniu się jenerała z tym prowokiem, agentem prześladowników, któremu nie udało się wsmyknąć w łaski naszego weterana, nabrałem przekonania, że ten dobry Polak mnie nie ołgał. Nie było w szczudle żadnej skrytki i - w tym cała chytrość jenerała. Wywiódł w pole ościenne policje, przeświadczone, że skrytka istnieć musi. Pewnie do dziś z niedowierzaniem to szczudło opukują. A kuku! Pięknie mi się wszystko zgadzało. Jeszcze mi balsamem na duszę spływały te słowa jenerała, którym byłem przytomny: "Odwal się pan w kabanich podskokach!" Otóż tak mówią do dziś tylko w stronach mojego dzieciństwa, tylko ci, co tam się urodzili, tak mówić potrafią. I są chytrzy, to prawda. Ale kłamać - no, to już nader rzadko im się zdarza, od bardzo wielkiego święta. Tak, że trzeba by wtedy grzmieć w dzwony. Więc jenerał z zaniemeńskich musiał pochodzić stron i wypadnie mi jeszcze wyjaśnić bliżej ten szczegół jego biografii - aż mi się lżej zrobiło na sercu, bo w ogólności spotkać krajana to zacna przyjemność, ale znaleźć. go tam, gdzie nikomu żyć nie ochota, to i więcej niźli błogosławieństwo boże. - Kaleki po leki!... Wrzasnął ktoś zaglądając do naszej sali. Jakieś indywiduum w zielonym pasiaku. Chmyz taki z rozanieloną gębą. I wielce z siebie rad pobiegł dalej piejąc z werwą, a głos jego na radosnym diapazonie niósł się po całym korytarzu: "Kaleeeki po leeeki!" * Nieświadom tutejszych obyczajów czekałem, co z tego wyniknie. Ostatecznie było to naruszenie Karty Praw Człowieka, jeśli się nad tym dobrze zastanowić, brutalna inwektywa, zwłaszcza że przebywał tu sam kwiat sarmacki, sól ziemi. Tymczasem zgromadzeni w naszej komnacie synowie Rzeczypospolitej ożywili się i jęli wymykać stąd jeden po drugim. Nawet ten, co uporczywie spał, wywlókł się spod koca. Jenerał zaś usiadł na łóżku, aby przypasować protezę. I owijał podudzie rzemieniem. Tylko Dziadek pogrążony w swoim jabłku wodził palcem po oblej skórce i cos mruczał pod wąsem tak ciuchutko, sobie a muzom, on jeden zignorował wrzask tego barbarzyńcy. Siedział zgarbiony pod brzemieniem wielkości. Reszta biegła do żłobu. Nikt z nas nie umiał się dorobić tak zintegrowanej osobowości. Ogarnięty powszechnym pędem wydostałem się i ja na korytarz. A tam ciągnęła się kolejka stąd do Lwowa i z powrotem. Ani się spostrzegłem, kiedy już w niej stałem, a za mną tłoczyli się inni. Bił od nich wszystkich gęsty smród. Własnego smrodu pewnie nie czułem. Stojący przede mną mężczyzna w przepoconym pasiaku obrócił ku mnie nalaną twarz i mrugnąwszy okiem powiedział: - Excelsis Deo, aż Polskę wzdęło! - Święte słowa - rzekłem. Ale on nie czekał na moją aprobatę. Prychnął i odwrócił się do mnie plecami. Zdążyłem jednak przyjrzeć się jego obrzękłej twarzy. Szkorbut albo puchlina wodna, bo kiedyś widziałem, jak to wygląda. Zaleciał mnie swąd machorki. Dymek smużył się z głębi kolejki. I czekałem, czy podadzą dalej tego peta. Przestępując z nogi na nogę, czekałem daremnie, bo naród schamiał przez te lata. I ten, co ciągnął swój dymek, rozkoszował się sam, namolnie i aspołecznie. Długo na to patrzeć nie mogłem, odwróciłem wzrok i spojrzałem w okno. Natychmiast zagapiłem się wszystek, aż mi oddech w piersiach zaległ. Za oknem stała Aurora borealis. Tak cudowna, że nic prócz niej widać nie było, ani przymarzłych szyb, ani krat. Taka przestrzenna. I roziskrzony śnieg. Czapy na drzewach, jodłach czy świerkach, całe w tej wielkiej zorzy. I rozmach polarnej swobody. Aż otworzyłem usta, aby zachłysnąć się tym najczystszym z czystych powietrzem. Poczuć, jak mi zęby cierpną, i wypełniony od środka ozonem ulotnić się stąd na zawsze. - A ten się rucha jak kaczucha - odezwał się sąsiad szturchnąwszy mnie w bok. Ten sam obrzękły szkorbutnik. Oszołomiony postąpiłem za nim krok czy dwa i już nie było okna ani zorzy, ślepa ściana. Długo stać nie mogłem, bo czułem słabość w nogach. Kiedy poruszałem się, to jeszcze nie bardzo, ale kiedy stałem bez ruchu, to tak. I cętki w oczach, takie podstępne, pojawiały się, a trochę się ich bałem. Oparłem się o gruby mur i tak czekałem w ślamazarnie długiej kolejce, która snuła się w głąb korytarza. Z obserwacyjnej wyszła ruda pielęgniarka ze sterylizatorem w ręku. Kogoś tam kłuła przed chwilą. Chwalić Boga już nie mnie. Może i nie była nazbyt urodziwa, ale poniektórzy oglądali się za nią. A bo to często widać tu zgrabne nogi? No i młoda. Przeważnie takie tu są. Zaaferowana przeszła obok nas. A mój sąsiad szkorbutnik, kiedy jeszcze świeciła nam w oczy łydkami, złożył swoją deklarację: - Nie wygodził, nie wydolił, ale tę bym przypierdolił! Właściwie było mi wszystko jedno, lecz tylko przez chwilę, bo ni stąd, ni zowąd krew we mnie zagrała. Schwyciłem go za kołnierz i przytknąłem mu pięść do nosa. Tym razem pasowała. - Szanuj kobietę, szkorbutnik, bo ci ostatnie zęby wylecą! Zaprawię go bykiem. Dawno nie byłem tak wściekły. Prychnął mi w twarz a w jednej sekundzie wyzwolił się ode mnie, sam nie wiem, jak mu się to udało, strząsnął mnie tak, jak kundla uwieszonego pańskiej poły. Ale mnie nie kopnął ani nie uderzył. Nawet się nie spodziewałem, jakie w nim spoczywają pokłady dobroduszności. Bodajby choć zaklął. Tymczasem, nachyliwszy się jak biskup nad bierzmowanym pouczył mnie całkiem bezinteresownie: - Duża dupa, duży fiut, dla każdego taki miód! No i wycofałem się z kolejki. Po prostu skóra mi cierpła, że znowu się odwróci i uraczy mnie jakimś świństwem, a ja lubię świństwa, owszem, ale nie w nadmiarze. Nikt się nie chciał przesunąć i wpuścić mnie do kolejki, stali ciasno jeden przy drugim, prawie leżąc sobie na plecach, więc zawędrowałem na samiuteńki koniec. I znów jak stąd do Lwowa i z powrotem. Ten przede mną, ostatni w ogonku, co pewien czas wykonywał ruchy kopulacyjne. Zadzierał przy tym do tyłu głowę. I potrząsał nią nieco niezwyczajnie. Trochę jak ogier, ale bardziej natrętnym niż dumnym ruchem. A przed nim trwał ginąc w oddali cały ogonek z tyłkami na właściwym miejscu i miało się wrażenie, czyżby i on je miał?, że ów wcale nie rasowy ogier rżnie ten cały potulny naród, rżnie od początku do końca. A jaki wytrwały, daj mu Boże zdrowie. Musiałem się odsunąć, aby nie kuksał mnie zadem. I zaraz w tę przestrzeń między nami wsmyknął się jakiś spryciarz, zwykły oportunista, który liczył, że jestem gapa, ale niech mu tam, takim cwaniakom przeważnie się zdaje, że oszukali frajera, kiedy człowiek po prostu przymknie oczy, bo mu tak wygodnie. Obejrzałem się, czy znów jestem ostatni, lecz okazało się, że już kilku innych za mną wystaje. Zewsząd bowiem ściągali maruderzy najprzeróżniejszego autoramentu. Paru szło ze zwieszoną głową, powłócząc nogami, aż dziw brał, że znoszą to paskudne szuranie swoich kapci, od którego nie tylko moje ucho radiowe, ale zwykłe ucho musiało prędzej czy później dostać kociokwiku. Inny znowu, młody jeszcze, choć z zastygłą twarzą, nieruchomo niósł przed sobą ręce, zgięte w łokciach tak, jakby je zawiesił nad klawiaturą tuż przed koncertem, który nigdy się nie odbędzie. A jednego przywlókł ze sobą rozeźlony watażka, pomrukując na niego i klnąc. I ustawił jak bałwana z wytrzeszczonym okiem i czymś w rodzaju dobrotliwego uśmiechu nad otworem gębowym. Wzdrygnąłem się patrząc na niego, nie miałem bowiem wątpliwości, że stawiano mi przed oczy wszystkie te stwory, abym był zmuszony obserwować je i wyciągać odpowiednie wnioski. Eksponowano te psychofizyczne mutacje dla jakiejś nauki. Tylko jaka by to miała być nauka? Tego właśnie nie mogłem pojąć. Zgubiłem się. I wzdrygnąłem, tak, bo to było straszne. Nie budziłoby to we mnie lęku, gdybym znajdował się w swojej, znanej mi rzeczywistości, bo i tam wielu rzeczy nie rozumiałem i pewnie nigdy nie zrozumiem, więc zdążyłem się do tego przyzwyczaić, ale być w obcym świecie i nie móc czegoś pojąć, być może najprostszych spraw, to dopiero agonia, to dopiero straszne. Na przykład ten fenomen, stojący tuż za mną, raz się uśmiecha, raz się gnębi, a przy tym oczy ma znieruchomiałe. Raz kąciki ust idą mu w górę, raz w dół. I ja nie rozumiem, co on mi chce przez to powiedzieć! Raz w górę, raz w dół. I pauza. Nic nie rozumiem. Zwłaszcza że oczy jego są całkiem nieczytelne! Nie ro-2umiem tych jego sygnałów, co mnie może zgubić. Więc szukam ratunku. I nie namyślając się robię to samo, co on. Uśmiech. Podkówka. Pauza. Kąciki w górę, kąciki w dół. Pauza. Ale on nic, jakby nie napotkał na żaden z mojej strony odzew! Dalej robi swoje. Jasny piorun, nie tędy droga. Aż mi zimno, bo zaczynam pocić się że strachu. Przyrosłem do podłogi i uciec nie mogę, zresztą zdaję sobie sprawę, że nie mam już żadnych szans ucieczki. Ich twarze, te wszystkie twarze takie nieobecne, dlaczego na mnie się uwzięły? I ten golem z otwartą jamą chłonną, wytrzeszczonym okiem. I ten, twarz w twarz, najgorszy mój prześladowca. Uśmiech. Podkówka. Pauza. Zgroza. Jeśli najsilniejsze serce ludzkie nie wytrzyma więcej ponad trzy miliardy uderzeń, to ile ja wytrzymam tej gimnastyki? Kąciki w górę, kąciki, w dół. Uśmiech. Podkówka. Pauza. Uśmiech, podkówka, pauza. Uśmiech... - A ty czego małpujesz?! W cyrku jesteś?... Zaczopował wam, chłopaki, całą kolejkę! Kuszaj no! Posuwać się! ja cię nauczę porządku! Nie słyszysz?... Potrząsnął mnie za ramię i popchnął, aż poleciałem kilka kroków przed siebie skracając dystans do najbliższego kolejkowicza, którego z rozpędu grzmotnąłem w plecy. Natychmiast obejrzałem się, kto mnie tak urządził. Kopnąć by go w jaja. Marzenia nie spełniłem. Ot, zwykła w życiu następna frustracja. Nie mogłem spełnić ze zrozumiałych względów, bo był to watażka. Jeszcze coś fukał pod nosem, zanim podrzucił swój czarny czub, obciągnął swój biały fartuch i poszedł zamaszyście swoim szerokim,. sołdackim krokiem. Prawdę rzekłszy, gdy złość mi na niego minęła, szczęśliwy byłem, że mnie wyrwał z klinczu i już nie patrzę z bliska w tę zdalnie sterowaną, zastygłą i przeraźliwą twarz. Kąciki w górę, kąciki w dół. Czułem, że ona jest, jest tam za mną i cierpliwie, uporczywie czeka. Boże święty, żebym się tylko nie obejrzał! Za żadne skarby świata. Otarłem z czoła zimną lepkość. Tymczasem ściągali skądś tam wypłoszeni przez watażkę dalsi maruderzy. Niosło się korytarzem takie głośne tup! tup! tup!, jakby kto w głuchy bęben walił. I pojawił się młody chłopak z rozwichrzonym włosem, w rozwianej kurtce piżamy i granatowych spodenkach, brodkiem korytarza skakał zamaszyście na jednej bosej nodze, bo druga była ucięta. Robił to lepiej niż niejeden trójskoczek, na mistrzostwach wszechkontynentów, wprawdzie skacze się na obu nogach, więc on tylko kicał, ale za to fenomenalnie, na zielonym rozbiegu linoleum. Pośliznął się, upadł na ręce, szybko wstał i balansując zdołał zachować równowagę, choć zdawało się, że ani chybi poleci głową na ścianę. Ale stracił rytm przez ten upadek i zdawałem sobie sprawę, jak mu ciężko wystartować bez podpórki, więc już spieszyłem muz pomocą, lecz przytrzymał mnie gwałtownie za ramię tenże spryciarz, który stał przede mną. Osadził mnie w miejscu bez ceregieli i dalibóg nie wiedziałem, skąd oni tu wszyscy byli tacy silni? Tymczasem chłopak spojrzawszy spode łba skupił się do skoku, odbił się piętą i pokicał dalej. Tup! Tup! Tup! Z takim impetem, że pęd wydymał mu na plecach piżamę i majtała się za nim pusta lewa nogawka granatowych spodenek. Nie dłuższych, niż noszą piłkarze. Znowu się grzmotnął, aż zadudniło, bo jednak erynie z właściwym sobie talentem zrobiły z tutejszego linoleum coś w rodzaju posadzki ,w Pałacu Elizejskim. Ktoś zaśmiał się do rozpuku, ktoś zaklaskał w ręce i nikt się nie ruszył, aby mu pomóc. Niektórzy zresztą nawet się nie gapili na całe to widowisko, jakby coś znacznie bardziej frapującego działo się właśnie przed ich znieruchomiałymi oczami. Zastygli tak w obliczu swoich mikro- czy makrokosmosów. A spryciarz trzymał w kleszczach moje ramię z wprawą wytrawnego milicjanta. Bałem się, że chłopak rozkwasił sobie nos i nieprędko wstanie, ale pozbierał ,się szybciej, niż można się było spodziewać, przysiadł na tej swojej jednej nodze i z wolna, balansując w powietrzu rękami, wyprostował się. Za to nikt mu nie dał braw, choć właśnie się należały. Bez zrównoważenia, jakie daje druga noga, zrobił klasyczne ćwiczenie, podniósł się z "fajki". Każdy wysportowany facet z dwoma zdrowymi nogami, wie, że wcale takie łatwe to nie jest, bo łacno można grzmotnąć tyłkiem. Znam tę sztukę, gdyż sam to kiedyś ćwiczyłem. Ale nikt mu nie dał braw za to, że się podniósł, a klaskali, kiedy upadł na twarz. Więc on podciągnął w górę łokcie, odchylił ciało w tył, przykucnął na swojej nodze i skoczył wyrzucając w przód tors i ręce. Wylądował na pięcie i tup! tup! tup! pokicał wzdłuż wysokiego korytarza, na którego nagich zimnobiałych ścianach prosiłby się jakiś obrazeczek dla rozradowania oka, choćby droga krzyżowa albo coś w weselszym guście, tańce ludowe chociażby, dużo kiecek i wstążeczek, na przykład krakowiak i mazur. Tup! Tup! Tup! Krakowiaczek ci ja! Tup! Tup! Tup! Dudni echo, dudni w cembrowanej studni! Tup! Tup! Tup! Albośmy to jacy tacy, jacy tacy, jacy tacy... Tup! Tup! Tup! Chłopcy krakowiacy... Tup! Tup! Tup! I dokicał bez upadku do samego końca. Widziałem, jak ustawił się w kolejce i oparty czołem o ścianę dyszał po swoim popisowym tańcu, natychmiast przez wszystkich zapomniany. - Aleś ty spsiał - powiedział spryciarz zwalniając z uścisku moje ramię. - Same gnaty, niech cię Pan Bóg kocha. - Spsiał, nie spsiał... - zacząłem, ale mi przerwał bezceremonialnie. - Wiesz co? Ty tu żryj, koleś. Bo jak nie będziesz żarł, to raz-dwa się przekręcisz. Tu nie ma mocnych. Zapamiętaj moje słowa. - Co... zrobię? - No, przekręcisz się, i kwita.. Postawił oczy w słup, szczęka mu opadła i zrobił kliniczną fizys nieboszczyka, splótłszy ręce na piersiach. Zaśmiałem się. - Brawo! Ale, wie pan, do tego mi daleko! I śmiałem się wciąż i wciąż, bo czułem się tak pełen werwy, tak pełen życia, właśnie tego nieposkromionego we mnie życia, jak nigdy za minionych lat ani w dzieciństwie szybko ani odebranym, ani w młodości zawsze uwikłanej w mniej lub więcej dokuczliwe cierpienia, ani we wczesnym wieku męskim, kiedy człowiek popełnia tyle głupstw, zanim po szybkich latach czterdziestu nareszcie dojrzeje. Choćby nie całkiem, ale prawie już tak. Więc śmiałem się, bo - jak to? Ja kroję na nieboszczyka? Ja, który dorobiłem się wreszcie pasji życia i już jej wydrzeć sobie nie dam? A cóż on może o tym wiedzieć, cały ten spryciarz! Umie robić taką sztuczkę ze swoją gębą i to pewnie wszystko. Chyba go tu znają, więc popisuje się przed byle nowym widzem, zresztą całkiem zabawnie, jeśli ktoś lubi makabryczny humor. Niech go tam, Ale nie mógł lepiej trafić niż akurat na mnie, bo to dopiero śmieszne! Zobaczyć nieboszczyka w kimś, kogo rozpiera elan vital! Tymczasem on osobliwie spoważniał, czekając cierpliwie, aż przestanę krztusić się ze śmiechu, po czym zniżył głos i ględził dalej, niestety nie zdając sobie sprawy, do kogo to mówi i po jaką ciężką anielkę. - Koleś, koleś. Ja tu takich widziałem. Bracie, aż za długo tu jestem... Ty se nie myśl, że picuję... Prawdę ci mówię. Prosto w oczy, żebyś wiedział, co i jak. Żryj, bo kipniesz. Serce ci wysiądzie. Oni ci takie leki dają, że słoń by kwiknął i zdechł. Pamiętaj. O, tu, tu - po- stukał mnie w czoło - zakonotuj sobie na fest. Ja ci to, bracie, mówię, bo coś o tym wiem... Lepszej rady nie znajdziesz. Święte moje słowa popamiętaj. Bo ja nareszcie stąd spierdalam, za parę dni, w poniedziałek... Wypisują mnie, więc ja ci kłamać nie mogę, rozumiesz? Tego się nigdy nie robi na odchodnym. Więc jak, koleś? Skapowałeś? Pokręciłem głową. - Muszę przyznać, że jednak nie bardzo rozumiem, o co właściwie panu chodzi? - No, dobra. To ja ci takiego jednego pokażę, tylko weźmiemy leki. No i zobaczysz, bracie, jak będziesz wyglądał za tydzień, dwa... Taki pierdolony szkielecik, tyle że się rusza. Szczęśliwy jak jasna cholera, nawet nie zmiarkuje, kiedy się przekręci. Zamilkł, nagle wzruszył ramionami i pokazał mi plecy. Podreptaliśmy trochę do przodu, lecz kolejka snuła się ślamazarniej niż kondukt pogrzebowy i gdyby spryciarz nie bawił mnie rozmową, pewnie bym nie ustał dłużej z niecierpliwości i dawno poszedłbym precz. - Proszę się nie obrażać - powiedziałem. - Proszę mi wytłumaczyć, o co panu chodzi? Bo jaki niby może być związek między mną a tym, co pan opowiada? - O co mi się rozchodzi? - zniecierpliwiony obejrzał się przez ramię i spojrzawszy z ukosa, jakby miał wątpliwości, czy jestem przytomny, zawołał: - Ty się pytasz, o co mi się rozchodzi? - No, właśnie. - A żeż ty, baranku boży. Słuchaj uchem, a nie brzuchem Jasne? Człowieku, oni tu wszystko mają, w tym kombinacie. Analizy, śmanalizy. Kuchnie, pralnie, sralnie a medykamentów! Bo i do cholery i trochę tu takich jak ty! No i park tu jest, a jakże. No i cmentarz regularny... Brzózki takie. Białe, białe, bielusieńkie. Jak lubisz brzózki, to se tam leż. Masz, jak znalazł. - E, do tego mi jeszcze daleko! - zaśmiałem się. - Ale teraz już rozumiem, w czym rzecz. - No to i dobrze. Nie po to sobie język strzępiłem, ale jeszcze mi kiedyś podziękujesz - powiedział spryciarz i uśmiechnął się z zadowoleniem, lecz gdyby nawet się nie uśmiechnął, niczego by to w mojej ocenie nie zmieniło. - Tak, tak. Pan cierpi na tanatofobię. - Na co?... - Nie taki znowu rzadki przypadek. Zdarza się nadwrażliwcom, hipochondrykom, nawet w młodym wieku. Mój kolega to miał długie lata. Zdarza się. - Co się zdarza? - No, takie zaburzenie osobowości. Uciążliwe, bo uciążliwe, ale można z tym żyć. Akurat od samego myślenia o śmierci jeszcze nikt nie umarł. Więc choć siedzi to w panu, nie przejmuj się pan zbytnio... Rozumiem, że to paskudne i porządnie człowiekowi nadokucza, ale zamęczyć, nie zamęczy. Bywają rzeczy gorsze. Więc nie martw się pan. - Komu ty to mówisz? - szepnął wielce poruszony. - Mnie?... - Nie trzeba się denerwować. - A żeż ty! Lekarz się znalazł! Specjalista! Specjalista-klinicysta! Komu ty takie pierdółki wstawiasz? Twój kolega to miał? Twój kolega miał takiego samego szmyra jak ty!... Komu ty te brechty wciskasz? Komu? Nie rozumiesz, baranie, że ja w poniedziałek stąd wychodzę? Nawet tego skapować nie potrafisz? .A bodajby cię... To ja w poniedziałek stąd, kapujesz?, z Wariatkowa wychodzę, a ty będziesz tu kiblował do usranej śmierci! Zaperzył się, poczerwieniał, opryskał mnie śliną, ale nie mogłem mieć mu za złe, że tak wyładowuje się na mnie, bo coś mnie tknęło, że niechcący wyrządziłem mu krzywdę, tak mimochodem i całkiem zbytecznie, gdyż w gruncie rzeczy to chyba on miał dobre zamiary, a ja mu czymś niedobrym odpłaciłem, złośliwością, bo przecież cały czas czułem wredną satysfakcję - a może właśnie zawiścią, że taki spryciarz, cwaniaczek, byle kto, już stąd wychodzi, na wolność, tak, na wolność, a ja ze swoimi niewątpliwymi wartościami będę się w tych murach, w tych kazamatach poniewierał, aż Bóg nade mną osiwieje nie raz, nie dwa, po stokroć. - Żartowałem... - Powtórz to - wysapał spryciarz patrząc na mnie spode łba. - Szczerze rnówię. Nic się nie dzieje. Kolejka długa jak cholera i nudno. - Żartowałeś? - spryciarz zawahał się, ale niespodzianie szybko pękł. - Ale ty masz żarty, człowieku! Niechżeż cię... Będzie lepiej, jak sobie zapamiętasz... Jeśli żartujesz, to nie strasz nikogo... Bo nie jesteś u cioci na imieninach. Kapujesz, w czym rzecz? - A tyś mnie niby .nie straszył? - Ja? Żebyś tak zdrów był! Mówiłem ci tylko, co i jak, względem tego, żeś chudy bardzo... A ty, skoroś taki mądrala, zrobisz, jak ci się samemu widzi. Chcesz, to żryj, chcesz, to nie żryj... Twoja głowa. Coś tam sobie kombinujesz, można się połapać, że masz swoje sza-cher-macher, kombinuj, ale to już nie moja rzecz... No nie? - Ano chyba... - powiedziałem dwuznacznie, a może i. wieloznacznie, bo zawsze lubiłem, gdy brali mnie nie za tego, kim jestem, więc całkiem mi odpowiadało, że w jego oczach mogę uchodzić za symulanta czy też, jak oni tu mówią, za podsądnego, albo wręcz za kogoś o klasę wyżej od włamywacza czy defraudanta, słowem - za postać wybitną, choć nieokreśloną. Wszelako jam temat był śliski, a ciekawość spryciarza nietajona, więc wolałem wymknąć się w bezpieczniejszą uliczkę. Akurat przypomniało mi się coś, o co dość dawno chciałem go zapytać jako zasiedziałego tubylca, mojego cicerone poniekąd. - Ten chłopak - odezwałem się. - No wiesz. Ten, co tu skakał na jednej nodze. - No, no, wiem. - To było dla mnie dość okropne... Bo, widzisz, ja to pierwszy raz obserwowałem. - Hm. A wolałbyś, żeby cię przez łeb zdzielił protezą? - Dlaczego? - A dlatego, że on, jak dostawał małpiego rozumu, to grzmocił tą cholerną protezą każdego, gdzie popadnie. Gościowi na sąsiednim łóżku całą facjatę rozkwasił i mało nosa nie złamał. Taki galant. No to ordynator kazał mu zabrać protezę i kwita. Nie ma co współczuć draniowi, sam się doigrał. - Rozumiem. Każdego tak wychowują? A nie za srogo tu uczą miłości bliźniego? - spytałem nie mogąc się powstrzymać od tej naiwnej uwagi, jakbym zapomniał, że onegdaj - a może już trzy, cztery, pięć dni temu - leżałem przywiązany do masztu, abym nie mógł poruszyć ni ręką, ni nogą, a nikt się o mój los nie zatroszczył. - Na ordynatora nie ma mocnych. Może on i dobry fachowiec, bo tak czy owak ludzi leczy. A jaki pan, taki kram. Na majówkę, toś tu, bracie, nie przyjechał... Zresztą wszędzie trzeba umieć się urządzić... No nie? Niejednemu, jak widzisz, bywa tu całkiem nieźle... Ale ja już mam to z głowy. Klawo tu jest, nie? Byleby tu nigdy więcej nie wrócić. - A skąd się tu wziąłeś? - A bocian mnie przyniósł. - Więc kto cię tu wpakował? - A tobie co do tego? - nastroszył się spryciarz. - Ano nic. - To i dobra - mruknął, lecz spojrzał na mnie z wyrozumiałością. - O takie rzeczy, bracie, nie pytaj tu nikogo. Jeszcze kto pomyśli, że węszysz. A tu człowiek chce bodaj tyle mieć dla siebie. Ma życzenie, to sam ci powie. Różnie bywa, różne gadki możesz posłyszeć. Ale nie myśl ty sobie, że to zaraz będzie szczera prawda. Bo tu nie każdy swoje wie. Poniektórzy nie wiedzą, po jakiej ziemi chodzą. Nie każdy, jak ja, nałykał się paskudztwa przy robocie. A i tak Bóg wie co mi się zwidywało... Na ten przykład, ssałem pierś u Matki Boskiej. Ale nie byłem mały Duży byłem. Taki kawał chłopa jak teraz. Masz pojęcie? No i widzisz... Po co o tym gadać? Tfu, to przez ciebie! Niech cię cholera weźmie. - Niby dlaczego przeze mnie?... - A bo wlepisz w człowieka te swoje gały i słuchasz, jakby ci wszystkiego było mało, jakbyś chciał cholera wie co usłyszeć... No i masz, wyciągnąłeś ze mnie!... Ale niech tam. Powiedziałem, to powiedziałem. I szlus. Wyjdę stąd i tyle mnie będziesz oglądał. - O, tak! - zawołałem porwany wizją, którą on mi tak niespodzianie odsłonił. - Kto przeżywa świętokradztwo, nie popełnia świętokradztwa, tylko zaspokaja prawdziwy głód świętości. Zaiste, mój bracie. Pewnie byłeś pozbawiony matczynego mleka. Młody jesteś, a po wojnie przeważnie karmią butelką. Biedne mammale cierpią, bo nie są do tego przez naturę przyzwyczajone. Co w przyszłości odbije się na nich jako gatunku. I już się odbija. Pierś to pierś. I nic jej nie zastąpi. Każdy o tym wie. - Chwała Bogu - westchnął spryciarz z głębi duszy i uśmiech rozjaśnił jego zafrasowaną twarz, złotawą od piegów. - Chwała Bogu, że jesteś zdrowo kopnięty. Poklepał mnie po. ramieniu uradowany szczerze, aliści nieświadom, że ja to tak wyraziście widziałem - te jego ruchliwe wargi wtulone w sutkę Madonny, szczodrej, żyznej, renesansowej, bo średniowieczne Madonny piersi nie obnażały. I te jego piegi, piegowate policzki, wzdęte słodyczą, i perkaty nos wciśnięty w pierś śniadą i krągłą, olśniewającą jak słońce słońc. Cieszyłem się, że odnalazł swoją boską mamkę i odstawił jej własne niemowlę. Bo właściwie nakarmiła go gratis. Takiej ceny, jak jej własny syn, nikt już ani przedtem, ani potem nie zapłacił. - Uzdrowiła cię, spryciarzu - powiedziałem. Ale on już odwrócił się i mrucząc coś wyciągał rękę po kieliszek, bo wreszcie nasza kolejka dodreptała do stolika. Nie był to właściwie kieliszek, gdyż nie miał nóżki, tylko taka czarka z grubego szkła, a w niej żółte i czerwone pastylki. Wsypał je do ust i nadstawił czarkę, do której stojący obok człowiek w pasiaku utoczył wody z dzbanka tak niewprawnie, że się przelała. Spryciarz przy popijaniu gwałtownie odrzucił głowę do tyłu i omal nie grzmotnął mnie w zęby. Cudem zdołałem się uchylić zrobiwszy błyskawiczny unik, tylko dzięki temu, że kiedyś podglądałem w ringu sztuczki Drogosza. Powinienem się nauczyć tutejszych obyczajów, bo umyślnie czy nieumyślnie mógł mi zrobić krzywdę. Spryciarz wrzucił swoją czarkę do szklanego naczynia z wodą, w którym poniewierało się już tyle czarek, że ledwie się mieściły. [ ulotnił się z grzecznym podziękowaniem. Przyszła moja kolej. Na stoliku stała wielka drewniana taca z symetrycznymi przegródkami, trochę podobna do hotelowej tablicy na klucze, ale w przegródkach widać było tu i ówdzie czarki z pigułkami, bo większość przegródek była już pusta. W każdej poprzylepiane paski plastra, a na nich dużymi literami wypisane nazwiska. Nie zwróciłem uwagi na biały fartuszek siedzący za stołem, bo cała groza czaiła się w skrytkach tej tablicy, którą miałem przed oczami, w tej szaradzie, być może najtrudniejszej do rozwiązania. Każda czarka miała inną zawartość, choć powtarzały się podobne kolory pigułek. Lśniącobiałe, pomarańczowe, bordowe, żółte i czarne nawet. W jednych mniej, w drugich więcej, a w paru czarkach spoczywała zaledwie jedna pigułka. Ale najliczniejsze były właśnie te lśniącobiałe. Dawało to wiele do myślenia. Mogli domieszać dla niepoznaki trochę rozmaitych witamin, ale reszta to musiały być neuroleptyki albo psychotropy. Na tyle przynajmniej połapałem się w tej szaradzie ułożonej przez prześladowników tak chytrze, aby nikt się nie połapał. Takimi pigułkami można zrobić z człowiekiem prawie wszystko, co się zechce. I zaraz mnie tknęło. Jeśli oni wiedzą, podpatrzyli, że jak nigdy chce mi się żyć, że jestem w świetnym nastroju, fenomenalnym stanie umysłu, mam znakomitą passę i dryg do wszystkiego, to zapewne zechcą mi natychmiast to odebrać. I już w czarce z grubego szkła czyha na mnie pigułka czarnej śmierci, moru ducha i wiecznego przygnębienia, abym był jako ci, którzy snują się nie odrywając ani oczu, ani szurających stóp od podłogi, albo z pustym wejrzeniem stoją tam za mną w kolejce. Jak zwykle w chwili zagrożenia zwilgły mi skronie, choć pozornie zachowywałem całkowity spokój (nieraz mi wytykano, że mam angielski sposób bycia, tylko nie mogłem oderwać spojrzenia od tych koszmarnych pigułek. - Pan?... - odezwała się siostra zawieszając głos w oczekiwaniu. - Pana nazwisko?... Podniosłem oczy i dalibóg ujrzałem tę twarz, której nie spodziewałem się ujrzeć nigdy więcej. Pojawiło się to liczko tylko raz, gdy leżałem przywiązany do masztu. I włożyłem je między marzenia mojego dogorywającego ciała, między konwulsje konającej psyche. Wszelako całej tej urody, podpatrzonej niegdyś przez Rafaela, nie odniósłbym nigdy do rzeczywistości. Tymczasem przemieniła się w rzeczywistość z lekkimi wypiekami na policzkach. Oto jest i patrzy na mnie. Donna Cherubinek, de domo Serafinek. Wszelka flegma, wszelka rezerwa opuściła mnie w mgnieniu oka. No i zawołałem bliski uniesienia: - Cherubinku... Witaj! Nasrożyła się, jakby ta sroga mina miała chronić jej autorytet przed spoufalaniem się z nią, obecną na tak ważnym posterunku, przy czym jej odęta buzia stała się jeszcze bardziej dziewczęca, ale raptem zamrugała oczami i podskakując na krzesełku klasnęła w ręce, aż przypomniały mi się najwdzięczniejsze pensjonarki, które zdążyłem ujrzeć tuż przed wojną, a młodsi ode mnie tej przyjemności nigdy już nie zaznają. - A, to pan! Pan Krzyś! - zawołała. - O, jakże się cieszę... Brawo, już na nogach. Proszę, niech pan to połknie, ale .zybciutko, żeby mi nie robić przykrości... - i z kuszącym uśmiechem podała mi czarkę pełną diabelskiego nasienia. - Wszystko naraz? Całą aptekę? Przecież to z tuzin pigułek!... - Dziewięć. Niech pan się nauczy. Za jednym zamachem. I dam popić wody. - Za jednym zamachem?... Tereferekuku, nie ma głupich, miła panno. - Niech pan spróbuje. Hops, chlups, i po wszystkimi - Nie potrafię. - Potrafi pan. Potrafi. Prawie każdy to potrafi. Wystarczy spróbować. No, szybciutko. - Udławię się. - Nie ma obawy, panie Krzysiu. Pan to zrobi tak sprytnie, jak trzeba, na pewno - Mam kurcz gardła - wychrypiałem. - Trochę dobrej woli. No, już. Po męsku. To są dobre leki, bardzo panu pomogą... I witaminy... Pan potrzebuje witamin. Przyjdzie żona i co? Ma zobaczyć takiego chudzielca? No już, panie Krzysiu. - A które są witaminy? - A te i tamte. No, już. - Ale... - Żadne ale. Banie Krzysiu... - całą buzię miała w wypiekach, aż zdawało się, że jej wielkie, wilgotne oczy też się spłoniły. - Nie można tak długo się certować. Widzi pan, ilu pacjentów czeka w kolejce? I wszyscy się niecierpliwią. Niech pan będzie koleżeński. Obejrzałem się, ale oni stali za mną, tak jak stali - głusi, tępi1 i bez ruchu, żaden nawet nie syknął na mnie. Jakaż to niecierpliwość? Jeśli cokolwiek za mną stało, za moimi plecami w kolejce, to właśnie pudy cierpliwości. Więc do czego zmierza ta mała? Pokręciłem głową. I powoli zaczęło mi się rozjaśniać, że to wcale nie oni, tylko ja właśnie przez swoją opieszałość przyprawiam o rumieńce, wypieki, kropelki potu na skroniach tę po dziwu godną dziewczynę, która pragnie mi pomóc. - Niech pan nie będzie uparty. No proszę, panie Krzysiu, proszę... - uśmiechnęła się samymi oczami. - I trochę dobry dla mnie. - Wcale nie jestem uparty. Dam pani dowód, Cherubinku. Sama pani nadmieniła, że potrafię to zrobić - powiedziałem z naciskiem - tak sprytnie, jak trzeba. Voila! I porozumiewawczo przymrużywszy oko wsypałem do ust całą zawartość czarki. Jedna pigułka, lśniącobiała, przylepiła się do zielonego dna, Więc wygrzebałem ją małym palcem i też wrzuciłem do gęby. Ale oczywiście nie starałem się połknąć tego świństwa. Szybko odwróciłem twarz w bok i nadstawiłem czarkę pod szklany dzban z wodą. Niespodzianie dla moich zamysłów przyszła mi z pomocą moja felerna ręka. Zatrzepotała jak gałązka na wietrze. Woda z czarki chlusnęła na podłogę. - Aj, panie Krzysiu! Spokojnie, spokojnie – zawołał podniecony Cherubinek. - Nie trzeba się aż tak denerwować... Przełożyłem czarkę do lewej ręki, aby mi ten w pasiaku, milczący podręczny, nakapał z dzbanka. A tymczasem w zamieszaniu zdążyłem zrobić to, na czym mi zależało. Uśmiechnąłem się i wlałem wodę do gardła. Tak samo gwałtownie odrzucając głowę do tyłu, jak spryciarz, który stał tu przede mną. Ale tego świństwa, które miałem w gębie, oczywiście nie połknąłem. Zdążyłem bowiem upchnąć językiem całe to diabelskie nasienie między dziąsła a policzek, tak pod górną, jak pod dolną szczękę. I woda czyściutko spłynęła przełykiem. - Poszło?... - z gorliwością spytał Cherubinek, pod nosząc na mnie swoje uważne oczy. Pokręciłem głową. Nie byłem ja taki głupi, aby udawać mistrza, co to za jednym zamachem połyka dziewięć pigułek. Choć bierze się do tego pierwszy raz. Więc wyciągnąłem rękę z czarką po następną porcję wody, aby dać dowód, że z uczciwością do sprawy podchodzę i rzetelnie uczę się rzemiosła. Ten łyk też był udany, bo żadne ziarno diabelskiego nasienia nie wymknęło mi się spoza zębów i - chwalić Boga - nie spłynęło w moje trzewia. - A teraz poszło?... - dopytywał się Cherubinek. Położyłem rękę na sercu. Wtedy rozpromieniła się. - A widzi pan?!... - zawołała z tak szczerą uciechą, do której tylko dziewczęta w jej wieku są zdolne. - Brawo, panie Krzysiu!... Nie mogłem podniecać jej entuzjazmu, gdyż bałem się: a nuż mnie zdradzi, choć odwracam go dyskretnie, mój wypchany policzek. Więc schyliłem się żwawo i pocałowałem ją w rękę, zanim zdążyła się żachnąć. I wymamrotawszy coś w rodzaju: merci, ulotniłem się stamtąd. Ważne było, czy ktoś mnie śledzi i ma na oku moje poczynania, czy też mogę być w miarę swobodny. Ostrożność nigdy nie zawadza, a w moim wypadku była wręcz nieodzowna. Więc nie od razu skierowałem się tam, gdzie należy. Pokręciłem się po korytarzu, a nawet udawałem, że wytrząsam jakieś paprochy z kapcia, byle móc się rozejrzeć, czy nie ma gdzieś w pobliżu oczu i uszu królewskich. Ale tym razem, dalibóg, nikt mnie nie śledził. No i chwała Bogu, bo skóra na mnie cierpła, że zmiękczone śliną pigułki roztopią mi się w ustach i całe to diabelskie nasienie spłynie we mnie jak w lubieżną Lilith, abym w konwulsjach rodził demony. Skoczyłem więc susem w wahadłowe drzwi i znalazłem się w azylu przypadkiem pustego wychodka. Schyliłem się nad muszlą pisuaru i ze zdziwieniem spostrzegłem, że ktoś tu był przede mną. Równie przebiegły Odys, pragnący przy zdrowych zmysłach powrócić do Itaki. Poznał się, jak i ja, na podstępnym diabelskim nasieniu i cichaczem wypluł z ust swoich te złowieszcze ziarna mieniące się barwą szkarłatu, śniegu i złocieńca w konsze pisuaru. Splunąłem i ja do muszli wszystkimi dziewięcioma pigułkami. Strumyczek wody spłynął z góry, zabulgotał, pigułeczki igrały podskakując, wywijając koziołki jak w cudownym źródełku. Zdążyłem nadstawić garść i wypłukać czarcim nasieniem zbrukane usta, wypłukać tą cudotwórczą wodą spod znaku Ave Maria. Bo był to może malutki, ale z pewnością cud. Wyraz nadprzyrodzonej aprobaty. Bo dlaczego akurat, gdy wyplułem z ust to paskudztwo, z góry spłynęła krystaliczna woda? Nawet jeśli strumyczek był zwalniany automatycznie, to dlaczego ocknął się w tymże momencie, gdy pozbyłem się czarciego plugastwa, ani chwilę przedtem, ani chwilę potem. Przypadek? Przypadki się zdarzają, ale kto nie potrafi odróżnić przypadków zwykłych, bez metafizycznego znaczenia, od przypadków wymownych, które już nie są przypadkami, lecz zgoła czym innym, ten jest tępym i głuchym ignorantem, szwendającym się po tej ziemi jak po nudnej wystawie naturalistycznego malarstwa, gdzie żadna niespodzianka nie ma prawa się przydarzyć. Jeśli Opatrzność w ogóle czuwa, a temu zaprzeczyć niepodobna, to czyżby tylko nad człowiekiem, psem czy rybą? Deszczem czy burzą? Czuwa także nad automatem. I powoduje nim, gdy uzna za stosowne. Otóż to właśnie. Trzeba by tą myślą podzielić się z kimś wykształconym w cybernetyce. Ale ostrożnie, bo podglądane Opatrzności nie należy do rzeczy ze wszech miar bezpiecznych. Przyjmijmy zatem, że to, co niepoznawalne, musi takie pozostać. A że nie ma gdzie odpukać w niemalowane drzewo, gdyż wszystko w tym azylu pociągnięte farbą, aż błyszczy, więc zgódźmy się na zasadę nieoznaczoności tego skądinąd genialnego piwosza Heisenberga. I tfu!, tfu!, na psa urok. Bo tymczasem uświęcona woda spłynęła, a kolorowe pigułki, ziarna neuroleptyczne, w muszli pozostały, bo za duże, żeby mogły uciec przez otworki pisuaru i zmyć się żwawo z ludzkich oczu. Wtenczas ktoś pchnął wahadłowe drzwi. - A, tutaj jesteś! I ze swoją piegowatą gębą wszedł spryciarz, a spieszyło mu się, bo już po drodze rozpinał rozporek. Cofnąłem się pod zieloną ścianę, a on rozkraczył się przed pisuarem. - O, jasna cholera! - wysapał. - Znowu marnują ciężkie pieniądze! Stał ze swoim na wierzchu i zamiast odlać się po bożemu, perorował dźgając palcem ku wnętrzu muszli. - Tyle tiserciny, tofranilu, ataraxu, parkopanu! Witamin! No i truxal też tu jest... - wygrzebał palcem jedną brunatną pigułkę, podobną do pestki arbuza, obejrzał i wrzucił z powrotem do muszli. - Co za świnia to zrobiła? Jakby takie bydlę samo płaciło za leczenie... ale pospólny grosz, to jasne, można marnotrawić... Człowieku, masz pojęcie, ile to kosztuje? Jakby nie trzeba było wydawać tyle na te leki, to zaraz żarcie by tu było lepsze, jak należy... Kapujesz? Jedną taką świnię niedawno przyłapałem. To i drugą zdybię, jak mi Bóg miły... - z determinacją potrząsnął patafianem i zaczął lać do muszli wprost na przyczajone pigułeczki. Mimo mojej do niego awersji nie zdążyłem go ostrzec po chrześcijańsku, aby tego nie czynił, bo będzie nieszczęście, lecz kumojemu zdumieniu z diabelskiego nasienia nie buchnął gwałtowny dym ani swąd siarki przepotężny wcale się nie rozszedł, tylko na moich zawiedzionych oczach pigułki kąpały się w złotej ulewie. - A może to ty?!... - rzucił spryciarz gwałtownie obracając ku mnie ryżawągłowę. - A skąd... To do mnie całkiem niepodobne - odparłem zaskoczony gwałtownym pytaniem, jąkając się mimo woli. - Niepodobne? To czego się cukasz? - Nigdy bym tego nie zrobił - ochłonąwszy nieco rzekłem już płynnie. - A właśnie, że tacy jak ty... - powiedział spryciarz chowając bindasa i potrząsając portkami, aby mu się zgrabnie ułożył w famurałach - ...robią takie rzeczy. Tacy, co świeżo tu są. I należytego pomyślunku jeszcze im niedostaje... Może powiesz, że się mylę, co, kotku? Chodź. Przyznasz się, przeprosisz. Powiesz siostrze, co i jak. I w porządku. Niczego złego ci za to nie zrobią. Zobaczysz. Dostaniesz nową porcję leków i tyle. Siostrzyczki tu są na medal. Znajdziemy taką, co nie zakapuje lekarzowi, ordynatorowi, ma się rozumieć. Mam tu swoje chody... No? Ty się nie krzyw, bo z kim innym inaczej bym pogadał. Za hale i cześć! Popatrz no, muskuły są? - naprężył mi przed nosem swoje bicepsy. - Do takiej ja formy doszedłem, że tamten świntuch mało nóg nie pogubił, jak go popędziłem do dyżurki. Woda mu się w tyłku zagotowała. No i dobrze, Ale z tobą mam życzenie perswadować jak kumpel z kumplem, bo widać, że baran to ty nie jesteś. No? Idziemy! - Człowieku. Dzięki, że tak się o mnie troszczysz... Ale ja naprawdę tego nie zrobiłem. - Gadasz. Nie wyplułeś leków do kibla? - To nie ja - odparłem kłamiąc szczęśliwie pół na pół. - Już tam były. - Były?... - Właśnie. O tu, tu. W muszli były. - A były, boś je tam wypluł. - Prędzej bym sobie oko wyłupił - powiedziałem z wielką powagą. Spryciarz, przyjrzawszy mi się z ukosa, podrapał się w ryżą głowę, po czym westchnął. - No dobra. Niech ci będzie. Kapujesz, ma się rozumieć, że cię tu leczą, a nie trują, jak się poniektórym głupim ćwokom wydaje... - Zajrzał znowu do muszli i mruknął: - Masz rację. Za dużo tu na jednego. Widzisz te białe? Takiej porcji tofranilu żadnemu by nie dali, boby przekoziołkował do nieba. Musiało być dwóch. Albo i trzech. Znowu jakieś pieprzone cwaniaczki... Takiemu się zdaje, że okiwał lekarza. A tu sam siebie okiwał, baran jeden z drugim. I pamiętaj, bratku, że tu nic nikomu nie ujdzie na sucho... - raptem uśmiechnął się do mnie i poklepał mnie po ramieniu. - Ty tak słuchasz, że lubię z tobą gadać, chłopie... Chodź. Obiecałem, że coś ci pokażę. Kamień z serca mi spadł, gdy nareszcie wyszliśmy! stamtąd. Mokry byłem, jakby mi ktoś sprawił tęgą łaźnię, choć akurat w wychodku było dość chłodno, gdyż przez uchylone szybki w zakratowanym oknie wpadał górą mróz i natychmiast smużąc się zamieniał w parę pod wysokim stropem, co zauważyłem dopiero wychodząc. Tak głęboko miałem ochotę odetchnąć, że omal mi powietrze z płuc ze świstem nie uciekło, zdołałem jednak nie zdradzić swoich emocji i nie obudziwszy czujności spryciarza zrobiłem głęboki, lecz cichutki wydech, tak jak mój brat taternik, gdy solidnie się zmęczył po ryzykownej wspinaczce. Podpatrzyłem go, jak to robił, i teraz mi się przydało. Różne takie mimochodem podpatrzone rzeczy zawsze mi się niespodzianie przydawały. Nie trzeba ich lekceważyć. Czasem to takie sobie drobiazgi, a bywa, że od drobiazgu może zależeć życie, coś o tym wiem. Moja matka nie tylko pod tym względem była mądrą kobietą. To właśnie od niej nauczyłem się,, że... wszystko może się przydać. Szliśmy rojnym korytarzem po zielonym linoleum. Wprawdzie spryciarz udzielił mi czegoś w rodzaju ego te absolvo, wyspowiadawszy mnie na gorąco, wprost na miejscu mojego przestępstwa, z błogosławionym skutkiem, lecz wciąż nie byłem pewny czystości jego intencji. Idąc z nim nie wiadomo dokąd, w gruncie rzeczy nie byłem go pewny ani trochę. - A co takiego chcesz mi pokazać? - Mówiłem ci. Nie pamiętasz?... - Różne rzeczy mówiłeś. - A nie bądźże ty taki nerwus, człowieku. Jak cię cholera bez powodu bierze, to nie gryź w tyłek ani siebie, ani innych. Weź się na sposób. I jak ci gorączka do mózgu uderzy, zawołaj ty sobie: serwus, Niusia!... Kapujesz, w czym rzecz? Nie? To powtórz to sobie na odwyrtkę!... No, zamień tylko pierwsze litery. Na ten przykład - pradziadek przy saniach... No? He, he, he... Co? Fajnie?... Nie jest to klawy sposób? Sra dziadek przy paniach... - cieszył się zacierając ręce. Nawinął się Cherubinek, rafaelowska nasza siostrzyczka, która zmierzała do dyżurki po rozdaniu leków. I tupnęła nóżką. - Panie Maniek, jak pan nie przestanie używać takich słów! I zaniemówiła z oburzenia, a policzki jej pałały. Spryciarz zmieszał się paskudnie. Największy cwaniak by się zmieszał w obliczu takiej ucieleśnionej niewinności. Wprost błagalnym gestem rozpostarł ręce. - Jak Boga kocham, siostrzyczko... - Gdzie pan jest, w spelunce? . - A czyżbym ja wiedział, że siostra usłyszy? No, jak Boga kocham. Siostra to tak przeważnie napatoczy się i zaraz taka sroga. Szefowa karnej kompanii, nie przymierzając. - Oj, żeby pan się nie napatoczył na ostatek, panie Maniek. A ja tu pracuję, proszę o tym pamiętać. - Przecież siostra wie, że ja bym przy siostrzyczce złego słowa nie pisnął... Ma się ten fason. Taką babeczkę potrafi człowiek uszanować. - Na nic pańskie wykręty - powiedział Cherubinek i niejako odwołując się do mnie, stojącego skromnie i cicho, dawała nauczkę spryciarzowi, aż mu się piegi mieniły na gębie. - Wykurowany, zdrów, na kilka dni przed wypisaniem... I proszę, taki przykład chorym daje! Nowym pacjentom. Żeby sobie pomyśleli, że tu wszystko wolno!... Tak, panie Maniek? Spryciarz w miarę mężnie zniósł ten atak, a może tylko udawał, bo dziewczyna nie mogła być sroga, choćby jej nawet na tym zależało, gdyż miała za dużo wdzięku. Bardzo niezwykłego, który wszystko wokół niej przeistaczał, ale bez cienia zmysłowości. Właśnie wdzięku Psyche, której Eros nawet nie śmiał dotknąć. I chyba korzystając z tej aury spryciarz pochwycił wiatr w żagle. l niczym nie ryzykując zrobił zmyślny unik. --Właśnie, siostrzyczko... - odezwał się chytrze. - Właśnie względem tego, co wolno, co nie wolno... Znowu jakiś baran wypluł leki, za przeproszeniem, do kibla. Tylko co. Jeszcze tam są do obejrzenia. - Och, znowu to samo! A kto to taki? - Tego to ja nie wiem... - odparł spryciarz. - A bo skąd? Ostatnio, nie wymawiając, wolała siostrzyczka wziąć sobie do pomocy tego tam, gnojka, co nawet wody do kieliszka nalać nie poradzi... A nie mnie, prawda? Skąd mam wiedzieć, który to siostrzyczkę wykiwał? Dalibóg nie poruszyłem się, nawet mi powieka nie drgnęła, a jednak Cherubinek podniósł na mnie swoje wielkie oczy i patrzył uporczywie ni to z żalem, ni to z troską, z coraz głębszym rozczarowaniem, coraz bardziej niedwuznacznie. Spryciarz sam nie wiedząc, co czyni, zdążył zawołać pochwyciwszy utkwione we mnie jej podejrzliwe spojrzenie. - Me tędy droga, siostrzyczko. To nie on... Już go na tę okoliczność dobrze przebadałem... Nie powie siostrzyczka, że nie znam się na tym. - Hm. Nie jestem taka pewna... - powiedziała przenosząc powoli wzrok ze mnie na spryciarza. - Ale prawda, że pan mi pomagał. I zasłużył na pochwałę. - Tylko tyle? -czarował ją spryciarz. - A co by miało być? Co by pan chciał? - Pamiętam, że kiedyś był "chińczyk". - No dobrze. Niech będzie. Z soboty na niedzielę mam nocny dyżur. To niech pan przyjdzie na "chińczyka". - Byle tylko człowiek doczekał... - rozpromienił się spryciarz. - Ale, ale, siostrzyczko. Tam musiało być z dwóch, trzech cwaniaczków. Cała muszla zapchana femactilem. - Dobrze, zajmiemy się tym - powiedział poważnie Cherubinek i poszedł, mały a kształtny, bardzo żwawym krokiem. Patrzyliśmy za nią obaj urzeczeni, choć każdy na swój sposób. Z ciężkiego węzła, który upięty na karczku lśnił aksamitną czernią, można by spleść coś wspanialszego niż warkocz Bereniki, gotów bym się założyć, że po przymiarce opasałby całe niebo. A szkarłatna kokarda mieniąca się nad horyzontem krzepiłaby serca strudzonym żeglarzom, obieżyświatom. Tak, że przy tym zjawisku osławiony warkocz Bereniki zamieniłby się w lada jaki kosmyczek i skrył się w cieniu, całkiem niepozorny, i nikt by nań uwagi nie zwracał, a nocne niebo... - To dopiero babeczka, nie? - westchnął spryciarz i klepnął mnie w łopatkę. - Z taką to ja bym się ochajtną. - Przecież to prawie dziecko - wyrwało mi się. Spryciarz spojrzał na mnie marszcząc swoją piegowatą gębę i przymrużył oko. - O, to, to. Jakbyś zgadł. Może nie? Różne babki człowiek ogląda. I pod nóż niejedna się nadaje. Ale jak zobaczy takie dziecko, to zaraz chciałby z taką małą mieć małe. A z innymi chała. Może nie? - Dokąd ty właściwie mnie ciągniesz? - A zaraz się przekonasz - odparł spryciarz popychając mnie lekko przed sobą ku otwartym drzwiom, w które wpadał korytarz. Minęliśmy po lewej obserwacyjną, skąd doleciał czyjś krzyk pełen błuźnierstw. Kątem oka spostrzegłem kilku nieszczęśników poprzywiązywanych do łóżek. Moich dawnych towarzyszy pokutujących tam nadal. Ludzkim okiem zajrzeć można wszędzie, tak jak ja zajrzałem przechodząc. Bo któż to pozna, że mi oczy osiwiały. Obym tam nigdy więcej nie zaglądał... A przecież ja tam byłem, tam w środku, tam razem z nimi, przywiązany do łóżka, byłem nie tak dawno, wyłem nie tak dawno, umierałem i niczego dla siebie prócz śmierci nie miałem, a śmierć dla mnie niczego prócz wzgardy. I ja to dobrze pamiętam. Więc ja sobie tak niby z zewnątrz patrzę?... Chryste, zmiłuj się. - Co tam mruczysz, chłopie? - zagadnął spryciarz, zerkając przez ramię i mrużąc cwaniackie oczka. - Nie boję się! - krzyknąłem. - I cały wasz załgany świat pierdolę! - A niech cię! A proszę cię bardzo... - zachichotał, lecz w mgnieniu oka spoważniał podnosząc palec do góry- - Tylko, chłopie, nie bluzgaj tak ni stąd, ni zowąd, bo jeszcze kogo wystraszysz. I w pasy cię wezmą. Po jaką cholerę, nie warto. - Byłem w pasach. - Ho ho. Wielkie mi coś. A ja nie byłem? Kto tu tego nie popróbował! Masz się czym chwalić... Weszliśmy do wielkiej, nie znanej mi sali, która rozciągała się w poprzek całego skrzydła budynku. Długa była, ale niezbyt szeroka, bo tylko dwa rzędy ciasno ustawionych łóżek mieściły się pod ścianami, od okien do okien. W środku jednak znajdowało się dość przestrzeni, po której namolnie krążyło kilku mężczyzn w rozmaitych pasiakach, każdy po swojej orbicie, przemierzając ją tam i z powrotem, jakby ich ktoś wprawił w uporczywy ruch wahadłowy. I widać było, że wcale się nie zmówili, choć z tą samą perseweracją czynią to samo. Jedni posuwiście, drudzy ślamazarnie, dreptali tak każdy z osobna. I nic ich nie łączyło prócz tego, że w głuchym-milczeniu chodzą tak, chodzą, chodzą. Nic prócz szurania kapci. Chyba że Duch Święty unosił się nad nimi, ale tego gołym okiem stwierdzić niepodobna. Tymczasem przed nami biegł przesmyk do następnej sali tak rojnej, że nie miałem ochoty pchać się w to kłębowisko. Spojrzałem więc na swojego przewodnika, aby mu to powiedzieć, gdy on ująwszy mnie za ramiona obrócił w tył, w stronę tego łóżka, gdzie zamajaczył mi jakiś kształt, kiedy je przed chwilą minęliśmy, i I zdrętwiałem ze strachu. A był to taki strach, który do końca życia popamiętam. Ujrzałem żywego martwego człowieka. Siedział wyprostowany, a wszystko w nim było nieruchome. Twarz oczy, powieki, ręce splecione na kościstej piersi, całe ciało. I spojrzenie z nieruchomym, zasuszonym błyskiem od którego zimny pot mnie oblał. Bo on, ten żywy martwy? człowiek, siedział z zastygłym uśmieszkiem Albo czymś w tym rodzaju. Tym bardziej niesamowitym że nie mógł się już w nic innego przemienić, bo trwał tak jak trwa, równie żywy, co martwy. Ale nie był o zabalsamowany na wzór egipski czy amerykański, wypatroszony i trocinami nadziany od środka, tak czy inaczej nie był zmumifikowany, choć niedobrze pachniał. Żyw był, bo cieniutka strużka śliny wymknęła się z kącik .nieruchomych warg i sączyła się na podbródek, lśniąca mieniąca się strużka życia w całej tej przeraźliwej martwocie. A zatem różnego tu napatrzywszy się szkaradzieństwą różnych niepodobieństw pod tym gościnnym dachem gdzie zaiste nie ma rzeczy niemożliwych, pomyślałem sobie ochłonąwszy nieco, że mam do czynienia z bożkiem, zapewne bożkiem śmierci, magicznym uosobieniem człowieczego losu, przebiegłym unaocznieniem czarnej magii, symbolem zgonu, żywym wcieleniem rozkładu, bożkiem niedoścignionym, przed którym godzi się bić strachliwe pokłony. Pokłoniłem się po trzykroć przed jego obliczem, świadom nędznego strachu i równie nędznej śmieszności. Był we mnie szczery lęk, czarny i głęboki, atawistyczny. Albowiem przeraźliwe spojrzenie bożka, podkreślone wytrzeszczem, całkiem nieruchome, na pozór nic nie obejmując, utkwione było we mnie jak wzrok grzechotnika, który dostrzeże wszystko w nieosiągalnym dla nas polu widzenia. Więc czułem, że on mnie widzi, jak chce i kiedy chce, na wylot, na wskroś. I wątrobę moją, i przekrwione zwoje mózgu, i duszę, cokolwiek ona warta. Jest to bowiem wszechwidzące spojrzenie, które miało w sobie coś z Treuga Dei. Coś z miłosierdzia i przebaczenia mimo szyderczego błysku. Mimo owego uśmieszku, który trwał na wycieńczonym, skamieniałym obliczu. - No co, nie klawy on jest? - spytał po. chwili spryciarz z karygodną bezczelnością profana nie mającego pojęcia, czym może być magia. - Zamilcz, na psa urok - syknąłem. - Nie drażnij go, człowieku! Nie wiesz, czym to grozi? - szepnąłem gorączkowo. - Możesz zacząć rozkładać się za życia... - A skąd ci takie zajoby pchają się do głowy? - mruknął spryciarz, lecz wzdrygnął się, co uznałem za dobry znak. - A widzisz - szepnąłem. - Tu nie ma żartów. - A niech cię! - prychnął. - Ty sobie myślisz, że to kto?... Wilkołak? - Gorzej - cofnąłem się. - Biada temu, kto mu się narazi. Żałuj za grzechy swoje i chodźmy stąd. Po czym natychmiast skłoniłem się przed tą nieruchomą twarzą, nieruchomym ciałem, siedzącym sztywno na cuchnącym i zaniedbanym łóżku, na tym swoim ołtarzu pozbawionym wszelkich śladów pietyzmu, jakby kult jego wygasł, jakby przez tylu ludzi, którzy się tutaj szwendali, pozostał zapomniany mimo swej nieruchomej obecności. Poniechany przez wyzwolonych, mądrych, roztropnych i światłych barbarzyńców. - Zestrachałeś się? Ej, ty, baranku boży... - wymruczał spryciarz z politowaniem, choć widać było, że dobrze się bawi, jakby w tej strasznej przecież chwili kryło się coś śmiesznego. Nie wiedziałem, mocno zaniepokojony, czy nadal chronić tego ignoranta przed czyhającym na ofiarę fatalnym urokiem, którego siła sprawdza się od prawieków, czy też pozwolić mu zginąć wskutek przyrodzonej głupoty, wyzwalającej klątwę z samej głębi tego nieruchomego spojrzenia... A ten zadowolony z siebie profan, nie szanując wytrzymałości moich nerwów, bezczelnie wyzywał los, aż chciało się zawołać: rudy do budy!, zanim będzie za późno. - Zestrachałeś się... A widzisz, widzisz. Mokry jesteś, chłopie. Nieźle cię wzięło... - wycedził spoglądając na mnie z ukosa. - No to ja ci pokażę, co to za wilkołak! - Nie dotykaj go! - zdążyłem krzyknąć ujrzawszy, na co się zanosi. Lecz spryciarz prychnął pogardliwie i na moich oczach uczynił z nieruchomym bóstwem coś takiego, za co powinien natychmiast paść w drgawkach, tknięty pląsawicą. Mianowicie ujął spoczywającą na piersi rękę, chudą i wynędzniałą, po czym bezceremonialnie ją wyprostował, aż zawisła sztywno w powietrzu. Tak ją zostawił, i tak trwała nie opadając. Jakby na dowód, że to spryciarz ma nieziemską władzę nad bóstwem, a nie na odwrót. W dodatku nic go za to nie spotkało, a jego czerstwa gęba tryskała wyśmienitym humorem. Natomiast odarty z wszechmocy bożek siedział z wzniesioną cezariańskim gestem prawicą, nie zdradziwszy, aby mu się cokolwiek przydarzyło, sztywny, nieruchomy, z tym samym obliczem, tym samym szyderczym uśmieszkiem. Spryciarz spostrzegłszy, że zaniemówiłem, nacieszył się moim zdumieniem, rozsmakował się i chcąc mi pokazać, że to nie wszystko, co z powolnym bóstwem, z tą nieszczęsną kukłą zrobić potrafi, przemienił jej cezariański gest w uderzenie do daszka. Bożek siedział i salutował wszem wobec. Przy czym nic się nie zmienił, tylko pod napiętą, woskową skórą sterczały żebra jak obręcze. A więc to nie on nieszczęście ludziom przynosi, tylko sam na siebie ściągnął nieszczęście. Unicestwił się mimo woli. Niespożyta jego magia, poczęta w zaraniu dziejów, żywa przez wieki, w naszych czasach została okiełznana. Pojmana jak czarna mucha. Unicestwiona. Wyśmiana. Biedak wynędzniały biedak przez Opatrzność zaklęty w automat. Bezmyślny automat, którym można operować tak i siak. Bodaj tylko ta strużka śliny na podbródku, przez Opatrzność przegapiona, a może pozostawiona umyślnie, świadczyła o jego niegdysiejszym życiu. Straszny był jego upadek, tak jak straszny jest zawsze zmierzch bóstwa. Ale biada temu, kto by je do cna pogrzebał. Temu biada, kto by zlekceważył ten szyderczy uśmieszek przyczajony w skamieniałej twarzy, jakże złowieszczy, jakże wyrazisty, podczas gdy ów nieszczęśnik tak posłusznie nam salutował. Patrząc na to zżymałem się do bólu, aż wszystko we minie zadygotało. - Niech on opuści tę rękę! - zawołałem bijąc pięścią w poręcz łóżka. Ale moje wołanie nie dotarło do nieruchomego ani też nie zrobił na nim żadnego wrażenia ten krótki wstrząs, gdy łóżko drgnęło spazmatycznie. - Gadaj do ściany! - zaśmiał się spryciarz i z uciechy zatarł ręce świdrując mnie chytrymi oczkami. - To taka sztuczka, że on tu jest, ale go nie ma. Kapujesz? Taka spryciula. Morduchna śliczna... - pogłaskał go po głowie jak swojego pinczerka, jeśli pinczerek może być aż tak w bezruchu swoim straszny. - On ci jeszcze coś pokaże... Zwinął w pięść jego salutującą dłoń, a rękę zgiętą w łokciu ściągnął w dół do boku, aż jęła sterczeć pod wymownym kątem o symbolice międzynarodowej. I oto ten bożek nie bożek, uśmiechnięty cyborg nie cyborg, ten martwy?, żywy? człowiek, przed sekundą tak patetycznie oddający honory, mnie, każdemu, całemu światu, który nań patrzył, teraz pokazywał mi wała. A ja nic nie uczyniłem, bo zastanawiałem się, ile w tym obelgi, a ile rozpaczy, czarnego nieszczęścia, o którym nikt z zewnątrz wyobrażenia mieć nie może, i gorzkim zbiegiem okoliczności przypomniało mi się, ilu to bliźnich w moim życiu pokazało mi to samo, gdy pragnąłem im pomóc albo nieopatrznie pomogłem. I gdy tak stałem milcząc, gruchnął wokół śmiech. Kilku gapiów obiegło to nieszczęsne łóżko. Kwiczeli trzymając się za brzuchy. A spryciarz im wtórował. Szczęśliwy i dumny impresario. Istotnie rozrywek tu niedostawało. Wśród gromkich ryków radości bożek ani drgnął. A szyderczy uśmieszek, utrwalony na jego twarzy, znakomicie dopasował się do gestu, który taką budził wesołość. Nawet nie mrugnął powieką. I dlatego okazał się najwspanialszym komikiem, jakiego można oglądać. Skamieniały siedzi na łóżku z ręką zgiętą w łokciu, wszystkim pospołu pokazując wała. Wpadł mi w ucho ten okrzyk, to któryś z nich, ubawionych, zawołał tak ze szczęścia. Więc stałem powściągając się, ćwicząc w wytrzymałości, aby im nie psuć zabawy. Długo to trwało, gdyż coraz to ktoś nowy, ściągnięty wrzawą, przyłączał się do pospólne j uciechy. Sam watażka w białym kitlu przyleciał zaintrygowany, pokiwał głową z aprobatą, nic zdrożnego nie ujrzawszy w wesołym widowisku. Chyba dawno nie było tu tak wspaniałej zabawy. Wreszcie pośmiali się, pośmiali i zmyli jeden po drugim. Ostatecznie nawet naga dziewczyna opatrzy się prędzej czy później, a cóż dopiero szkielecik pokazujący gapiom symbolicznego wała. Więc został tylko spryciarz, ja, no i on, ten skamieniały. Wówczas bez słowa podszedłem do łóżka i ułożyłem mu rękę tak, jak trzymał ją wówczas, gdy go ujrzałem, na piersi. I kładąc ją tam, poczułem uderzenia jego serca. Aż mi dech uwiązł w gardle. Kiedyś w dzieciństwie do tknąłem zmartwiałego wróbla i było tak samo, tak ja wówczas odezwało się rozkołatane, przerażone serce. Więc to był człowiek, w którym kołacze życie! Z krwi i koś człowiek, z którego prześladownicy zrobili kukłę wy wioną na pośmiewisko. Gorączkowo zapragnąłem nr pomóc. Trzeba go położyć, przykryć, aby mu było ciepło i wygodnie. Zatroszczyć się jak o wróbla, bo wróbel jednak ożył i pofrunął sobie, dokąd chciał. To prawda. Natomiast on z niezrozumiałych przyczyn nie chciał się łożyć. Gorzej, bo nie opierał się zrazu, gdy go kładłem ostrożnie, aby się nie rozsypał, dopiero gdy chciałem go ułożyć na poduszce, zesztywniał znienacka i zawisł tak z zadartą głową, jakby usiłował się podnieść. Takie to robiło wrażenie, choć właściwie leżał nieruchomo, nie dotykając głową poduszki. I jakby mu wcale nie było okropnie niewygodnie w tej osobliwej pozie. Dalibóg, jak pustelnik albo święty Pański, który umościł kark na cierpliwym kamieniu. Ale przecie nie było tam żadnej podpórki. I zatrwożyłem się - jeśli tak dalej pójdzie, to on za chwilę może zacząć lewitować! Nie wiedziałem, co robić w niesamowitym popłochu, który mnie ogarnął. - Zostaw go! - huknął znienacka spryciarz. - Czego go męczysz? Siedział, to siedział. I było mu dobrze. Po co się wtrącasz? Do jasnej cholery! W porę to zostało powiedziane. Otrząsnąłem się i czym prędzej posadziłem go z powrotem. Zdążyłem odetchnąć, gdy znów siedział po dawnemu - nieruchomy, z szyderczym błyskiem w oku. Kontemplując, bo ja wiem co? Zastygły w tej niepojętej kontemplacji czterdziestu czterech wróbli bezsensu. Tylko strużka śliny ciekła mu wciąż z kącika warg na nie ogolony podbródek. Wtenczas nie namyślając się połą swojej flanelowej kapoty, mojego zielonego szynela, otarłem tę mieniącą się ślinę z jego podbródka i z wychudłej piersi, na którą skapywała. Zrobiłem to bardzo skrupulatnie i dokładnie, a potem odwróciłem się i poszedłem, mając nadzieję, że zostanę sam, lecz spryciarz, który sobie mnie upodobał, natychmiast ruszył za mną, depcząc mi po piętach. I tak jeden za drugim, przez wąski przesmyk między łóżkami, wyszliśmy na zielony korytarz, nasze Pola Elizejskie, naszą Picadilly, naszą Marszałkowską Domu Obłąkanych. Tutaj wśród ruchu i gwaru przystanąłem raptownie, ściskając spryciarza za łokieć. Czekał cierpliwie, co anu chcę powiedzieć, aż jąkając się z przejęcia spytałem: - Dlaczego? Dlaczego on tak osłupiał? Spryciarz pogardliwie skrzywił usta. Nie zastanawiał się długo nad odpowiedzią. Mówił szybkim, rozdrażnionym głosem i złość mu z oczu wyzierała. - Dlaczego? A przekonasz się... Z tobą będzie to samo. Jak nie zechcesz wcinać, jeść, jeść, ile wlezie... Żeby organizm miał czym przetrawić te wszystkie leki, które musisz brać - Ani się obejrzysz będzie to samo... - postukał palcem w moje sterczące żebra. - Taki sam byłem, gotów do wysiadki... A widzisz, jaka ze mnie klasa?! - i huknął się w tęgą pierś. Jakby nie słyszał, że zawyła syrena. Przeraźliwym, falującym dyszkantem. Z drzew za oknem zerwały się stada kawek, wron i krążyły przesłaniając niebo. - Słyszysz? - Co takiego? - Wyje. - No to dobra. Zaraz będzie obiad. - Przylecą - mówiłem nie odrywając oczu od okna. - Stamtąd przylecą. Rozpylą na setki kilometrów gaz j neuronowy... Wszyscy się nałykają. Kobiety, dzieci, kto żyw i zdrów. Nałykają się do syta. A pod wpływem tego draństwa dostaje się murowanej schizofrenii. To będzie wojna psychochemiczna. Właściwie to już jest. - Co ty, chłopie, odpiąłeś?... - Widzisz te kawki? One pierwsze podostawały kręćka. - Bo ten gwizdek nad kuchnią zawsze je płoszy. Jak zabuczy, to ptaki z drzew się zrywają. , - Właśnie to mówię. - Gówno prawda. O jakimś gazie mówisz... Człowiek sam z siebie dostaje kręćka. Albo od gorzały. Więc wybij sobie z głowy tę jakąś bździnę, która miała ci zaszkodzić Bo jasna to rzecz, chłopie. Sam z siebie dostałeś szmyra. I tego się trzymaj. Syrena zgasła z jękliwym westchnieniem. - Zatkało cholerę. No i dobrze - odezwał się spryciarz. - Ona mnie też z początku wkurzała. Ale teraz to się przyzwyczaiłem... - uśmiechnął się niewyraźnie. Czy ty nie chciałbyś, chłopie, pójść do łóżka? - Z tobą nie - powiedziałem. - Z Zośką Loren. - Nie ma tak dobrze - mruknął spryciarz. - Nie? To z Ingrid Bergman. Spryciarz popatrzył na mnie z osobliwym namysłem, - A tobie staje? - spytał mrugając oczami. - Jeszcze jak! - skłamałem. - No to dobry jesteś - wycedził. - Nie każdy tu taki... szczęściarz... - po czym zamilkł, zastanawiając się, wreszcie machnąwszy ręką poszedł przed siebie, a ja za nim. - Czyli co? Same wałachy tu chodzą? - Coś koło tego... - mruknął postępując naprzód z pochyloną głową. - A cholerny świat... Nareszcie stąd wychodzę, to ci powiem... Przez kilka tygodni byłem do niczego. A ja mam dwadzieścia sześć lat, człowieku. Całkiem do niczego. Jak śnięty piskorz. Albo kołatka starego dziadka. Choć weź i się powieś... Jest się z czego śmiać, co? - A czy ja się śmieję? - Jakbyś się śmiał, to dałbym ci w mordę. A że się nie śmiejesz, to dlatego ci to mówię... Miałem już zamiar w kiblu się powiesić. Brakowało mi jeszcze jednego ręcznika, a stryczek byłby fest, nie do urwania. Węzły w wodzie zmoczysz i nie popuszczają, nie mają prawa... Bo, widzisz, człowiek się morduje, dopóki wie, że ma po co. A jak nie ma po co, to na cholerę mu taka zabawa... Bo cały gips, że nikt ci tu nie powie, co i jak, i nikogo o to nie spytasz. Same lekarki. Same pielęgniarki. Jedna młodsza od drugiej. No to jak spytasz, kiedy ci wstyd. Ordynatora widzisz od święta na obchodzie, zawsze do kupy z tymi wszystkimi dzierlatkami. A jak przeleci korytarzem, to zapycha jak Emil Zatopek. Zanim zdążysz,, zatrzaśnie ci drzwi przed nosem. I możesz sobie pukać do gabinetu, ile dusza zapragnie, bo ci z reguły nie otworzą... Tu ci nikt nie pomoże... Czasem trafi się niegłupi pielęgniarz, jak ten siwy Tęgawek, co tu jest od sprzed wojny... Ale o tym trzeba wiedzieć... - Mówisz - przerwałem mu mimo woli - mówisz o tej brutalnej małpie ż wywiniętą wargą? Pasuje do reszty tych bydlaków. - Bo ja wiem, czy pasuje. Ochronka to nie jest. Tu się z nikim nie będą cackać. Zasadę mają taką, że każdemu kota pogonią. Aż się nauczysz moresu. Odkąd przestałem rozrabiać, byli dla mnie grzeczni. A i pogadać z kim było, choćby z Tęgawkiem. On przy mnie jednemu takiemu, co przyszedł się użalić, że mu od stu dni zwisa, wyklarował, co i jak, a tak ci rozumnie, że tamten ze szczęścia mało go po rękach nie całował. Sam bym całował, jak Boga mego. Ale wtenczas, kiedy te ręczniki tak szyto-kryto pod kocem na stryczek kręciłem, nic ja o tym, ze to niektóre leki tak właśnie działają, nic ja o tym nie wiedziałem... I że trzeba cierpliwości. Proste, nie? Ale właśnie cierpliwości to mnie już dawno zbrakło. Wiesz, jak sobie pomyślałem... - zawieszając głos spojrzał na mnie ukradkiem, jakby znów ocknęły się w nim wątpliwości, czy jestem człowiekiem dostatecznie poważnym. - No? - spytałem zafrapowany. - Jak koniec z moim, to i koniec ze inną - oświadczył kategorycznie. - Tak to się rzeczy miały. No i kręciłem stryk... Nocą, kiedy wszyscy spali. I tak mi było żal życia... Tak cholernie żal... Im bliżej tej godziny, tym gorzej, bo widziałem, że zaraz stryczek będzie gotów, zaraz trzeba będzie wstać, no i przemknąć się do kibla, zanim świtać zacznie... Dopóki cicho i głucho, zanim kto żyw, pobiegnie odlać się po nocy... A tak mi było żal, że coś mnie w środku ssało i ssało, aż mi mrówki chodziły po grzbiecie... Ale nie dotknąłem go, niech ręka boska, bronił Zawziąłem się jak nigdy. Wolisz wisieć kalafiorem, to wiś, skurwysynu, ale ja cię za Boga mego ni dotknę... No i tak. No i, chcąc nie chcąc, trzeba było wepchnąć stryczek za pazuchę... No i upychałem powoli i bez pośpiechu, bo i do czego było się tu spieszyć, tak czy, owak będzie ze mną koniec... I raptem, kiedy poczułem ten cholerny stryk na piersi, takie ciężkie powrósło! z ręczników przez siebie samego skręcone na swój własny kark... Wtenczas, wiesz, co się stało?... - spojrzał na mnie oczyma pełnymi lęku i wielkiego zdumienia. - Jasne. Stanął. - Jak drut! - schwycił się za głowę i tak zamarł na długą chwilę. Wszystkie piegi na pobladłej twarzy mieniły się w dwójnasób. Ktokolwiek przeżył swoją własną śmierć, ocknie się z tego już innym człowiekiem. I być może to jedyna niewątpliwa korzyść z owego przeżycia, które nie każdemu się przydarza. No i chwała Bogu, bo nie godzi się czego takiego życzyć bliźniemu swemu. Wiedziałem coś o tymi choć ze mną tak się obszedł zwykły przypadek. Ale niewielka to w gruncie rzeczy różnica. Trzeba uczyć się kochać życie żyjąc, a nie poprzez doświadczenie śmierci, nie tylko dlatego, że można się omsknąć nieodwołalnie na drugą stronę, prosto w czarne objęcia Thanatosa, o których nic nam nie wiadomo, bo tamtych wrażeń już nigdy sobie nie przekażemy. Chociaż - któż to wie, na litość boską... I kiedy tak stałem dywagując sobie do woli ,spryciarz ochłonął nieco z ognia wrażeń, które sam rozniecił Uśmiechnął się kręcąc głową. - Ot i sztuka, człowieku. Dajesz wiarę? Pomyśl, przez tego głupiego drania mogłem się powiesić... Niech go drzwi ścisną! Dobre, co? - Bywa i tak. Sam wiesz, Maniek, jak to nieraz bywa. - A ty czego się martwisz? Przeszło, poszło. I szlus. Śmiej się pan z tego. No nie? - A z czegóż tu się śmiać... - wybąkałem, bo od pewnego czasu mimo jego pokrzepiającej opowieści czułem się nieswojo, ostatecznie też coś całkiem bezużytecznego nosiłem w spodniach, nie da się ukryć, lecz postarałem się jakoś wybrnąć widząc jego zdziwione spojrzenie. - Opowiedziałeś mi to wszystko, żeby mnie zabawić? - Chłopie, jak ty masz na imię? Jak na ciebie wołają? Powiedziałem mu, nieodmiennie pełen podziwu dla mojego własnego patrona, który niósł na ramieniu Chrystusika przez rwące nurty Jordanu. I co by było, gdyby go upuścił? Jakże by wyglądały dzieje naszego świata, gdyby to niesamowite niemowlę pochłonęła woda? Wyobraźmy to sobie! - Bo ty słuchasz... Rozumiesz, Krzysiek? Ja nikomu tego nie opowiadałem... I nie będę. Czym się tu chwalić? Ale ty tak słuchasz... A może ty ksiądz jaki jesteś? No co? Zgadłem? Gadaj prawdę! - A daj ty mi żyć, człowieku... - No dobra. Wszystko jedno... Bo tu za moich czasów było paru księży. Nie myśl zaraz, że prałatów czy innych szarż pod komendą Pana Boga. Same młodziaki bywały, ma się rozumieć... Ale jeden tylko ćpał pomarańcze, a drugi tak się bał własnego cienia, że gęby nie otworzył, a do modlitwy klękał dopiero, kiedy wszyscy spali, niech mu tam. No a trzeci, co przed tygodniem wyfrunął stąd w podskokach, to siedział albo chodził wszędzie z otwartą księgą, ślepił w tę knipę i różne mądrości stamtąd dla siebie wyczytywał... Ty, jak ich tak dzień po dniu widziałem, to wiesz co? Oni wszyscy razem i każdy z osobna takie szacher-macher robili, że niby nie są księża, a skąd! Nawet ten, co tę knipę ze wstążeczkami obnosił, mówił, jak go pytali, że jest jakiś tam prawnik czy co... Tak to było, chłopie. Kapujesz, o co się tu rozchodzi? - Hm. Może im nie pozwolono wykonywać tu żadnych obowiązków duszpasterskich albo coś w tym guście. - E, tam. Jak każdy zdrowszy pacjent może co niedzielę pójść do kościoła? Jest kaplica. A ci z wolnym wyjściem, kiedy chcą, to chodzą! A bo tu kto komu zabrania pogadać z drugim człowiekiem? A co my robhrr cały dzień?... No, Krzysiek. Jak myślisz, o co im się rozchodziło? Szmyr nie szmyr, ale na twój rozum to wcale nie za trudne. - Musiałbym zobaczyć człowieka, pogadać... a tak, co ja mogę o tym wiedzieć? - A na mój rozum to jest tak. Wstyd im było, kapujesz? Wstyd im było, że ksiądz może mieć szmyra! Bo kręćka możesz mieć ty i ja. I stu innych popaprańców. Proszę bardzo. Wszystko w porządku. Ale ksiądz? Za Boga świętego, nie. Taki przegrany neptek w sutannie nie ma prawa mieć szmyra, siedzieć tu w Wariatkowie, trzepać kapucyna. Zgadzasz się czy nie zgadzasz, ale tak to jest, chłopie. Już ja się na tym poznałem. Pożeniliby się, popaprańcy, zamiast tu miejsce zajmować No nie? Zresztą, co mi tam do księżowskich zajobów. Nie moja rzecz, tylko chyba masz prawo czegoś spodziewać się od księdza. Czasem trzeba człowiekowi od kogoś pomocy... A ten ci łeb w książkę wsadzi i za głupi jesteś dla niego... Ech, szkoda gadać. A ty, coś mi pomógł, toś mi pomógł. No i klawo jest, Krzysiek - Ja ci pomogłem? - Jasne. Zwaliłem z siebie, no tak, człowieku, wszystko zrzuciłem, a gniotło jak jasna cholera. Już myślałem, że wyjdę stąd i do śmierci będę się nosił z takim zakalcem w środku... A tu mas, poszedł won. I więcej nie ma co rozpamiętywać. Koniec. Kropka. No i chwała Bogu. Ale pamiętaj... - zawahał się i zamilkł patrząc mi prosto w oczy. - No? - tym razem naprawdę starałem się mu pomóc. - Kiedy stąd wyjdę, nie znamy się. I jak mnie gdzieś przypadkiem spotkasz, to... - Rozumiem. Jak sobie życzysz. Wszystko jasne, Maniek. - No to graba - wyciągnął do mnie dłoń i żachnął się zaskoczony. - Ręki nie podasz? - A cholerny świat, coś mi się zwichrowała... - Pokaż! - Co tu pokazywać? Skręca się, o widzisz, Jak u paralityka. Z nadgarstkiem coś nie w porządku. - Dawno to masz? - Nieważne. Każdy tu coś ma nie tak, jak trzeba. - Leć z tym do lekarki, Krzysiek. - E, szkoda fatygi. Samo przejdzie. Na mnie wszystko przysycha jak na psie. - Dobra, dobra. Podejdźmy do zabiegowego. Właściwie było mi prawie obojętne, dokąd idę, bylebym był w ruchu. Gdzieś we krwi siedział nienasycony zaiste spiritus movens! Hamowanie tego popędu, pożądania, namiętności ruchu, stawało się wręcz niemożliwe. Nie do wytrzymania. Za dużo jest splotów mięśni pod skórą. Jakże trzymać na uwięzi płomień, kiedy człowiek sam jest żywą pochodnią. I wyraźnie czuję - ilekroć nie dam im ruchu, powietrza i swobody - swąd swoich mięśni, który przenika skórę, gdy tlą się we mnie wydzielając przykry odór spalenizny. Wysłuchiwałem wynurzeń spryciarza tylko dlatego, że wciąż krążyliśmy po korytarzu tam i z powrotem, gdy on gadał, a ja narzucałem tempo krążenia, tego ruchu, który był mi zbawieniem. Ilekroć przystanął, ciągnąłem go za rękaw. Więc i przed otwartymi drzwiami zabiegowego dreptałem w kółko, podczas gdy spryciarz wiódł dyskurs z opryskliwą siostrą. Tą samą nałożnicą Bourbonów, której w pierwszej chwili nie poznałem, bo zmieniła szykowną blond koafiurę na bardziej skromne uczesanie i nie wyglądała już tak, jakby zaraz miała tańczyć gawota z następcą tronu. Jednakże profilu tak łatwo zmienić się nie da, więc pozostał w swojej haczykowatości na wskroś arystokratyczny. - Przestańcie się tir kręcić! Nie ma pani doktór. Nie ma i nie będzie. Nie rozumiecie, co się dzieje? Nie odrywając się od swoich zajęć, szperając w apteczce, prychała na nas, wielka i dorodna, niemal jak Demeter, Ceres lub Kybele, tylko nie odziedziczyła po nich ani łagodności, ani dobroci dla zwierząt. A w cieniu jej Potęgi w głębi zabiegowego, przycupnął mój ulubiony Chochlik i tak cichutko pisał coś w wielkiej księdze, jakby go wcale nie było. Zastanawiałem się - spojrzy na mnie czy nie spojrzy, ale nie oderwała oczu od swojego mozołu. - Pięciu nowych przywieźli na oddział! A pan się jeszcze pyta, dlaczego pani doktor jest taka zajęta? Piętrowe łóżka mamy stawiać albo hamaki wieszać u sufitu? - Na przedwiośniu przeważnie taki urodzaj, siostro - wtrącił spryciarz, mądry doświadczeniem. - Wiosna nie wiosna, a was nigdy nie zbraknie - prychnęła zatrzymując na nas zjadliwe spojrzenie. - Zamiast sterczeć tu bez pożytku, moglibyście opłukać kieliszki... Pomóc nam choć trochę. Wskazała głęboki zlew, w którym poniewierało się mnóstwo szkła. Obie przegrody zawalone zielonymi czarkami, w jakich podawano nam leki. - Owszem. Czemu nie. Zawsze pomożemy - zadeklarował spryciarz nie mrugnąwszy okiem. Złość mnie wzięła - jakim prawem on tak skwapliwie mną rozporządza? Niech sam zakasuje rękawy. Przecież nie tylko rękę mam felerną, ale nie mogę wykonywać żadnej pracy, która by mnie zmuszała do sterczenia w miejscu. Kiedyś miałem popęd reporterski, a teraz mam popęd witalny, taki, że ugotuję się bez ruchu. Lecz zanim zdążyłem powiedzieć, co myślę, spryciarz dorzucił po pauzie: - ...Ale po obiedzie. Zaraz będzie obiad. Szkoda rozbabrać robotę. I kukśnięciem w bok przynaglając mnie do pośpiechu, czmychnął stamtąd tak żwawo, że nasza blond Kybele wytrzeszczyła oczy. No i dobrze, pomyślałem, dobrze zagrać jej na nosie. - Szlag by trafił! - wysapał spryciarz, kiedy byliśmy już daleko na korytarzu. - Myć te zasrane kieliszki... Za pomywacza się tu najmowałem? - Niech cię licho. A już myślałem, że nas wrobiłeś! - Widzisz, zależy, kto prosi... Na przykład Hania. Albo Basia choćby. Albo nawet Ela... To inna rzecz. Dla samej Hani, bracie, tysiące kieliszków umyłem, jakby kto policzył. Ale dla tego koczkodana... nie ma mowy. - Jaka Hania? - No ta, co leki dziś dawała. - Aha... - wreszcie się połapałem, że ma na myśli Cherubinka. Przecież ona ma semicką buzię, pomyślałem nie da się ukryć... Zresztą broń Boże ukrywać coś tak naprawdę pięknego. Powinna być na całe życie oddana sztuce. Zostać pełną ukojenia muzą, artystką, grać na wiolonczeli. Zamiast trwonić swoje wdzięki wśród nas, cholernych popaprańców, jak mawiał Maniek spryciarz. Taki w niej zakochany! I co mu z tego przyjdzie? O, to musi być niewyczerpana miłość, jeśli można ją mierzyć tysiącem kieliszków! - Tobie też się podoba, nie? - Ma berberyjskie oczy - powiedziałem. - Jakie? - Wszystko jedno... - Nie wszystko jedno, gnojku, bo nie pozwolę... - To nic złego... To tyle, co piękne. - A, to inna rzecz - uspokoił się Maniek. - Ale ty czasem, jak co chlapniesz, to zamuruje człowieka. A gdzieżeś ty się takiej mowy ponauczał? Niech cię drzwi ścisną. Natychmiast stałem się ostrożny. Nikogo nie powinien obchodzić mój fach. Strzegąc swojego prawa do zwyczajności, czym prędzej zmieniłem temat puszczając mimo uszu niewygodne pytanie. - Nie dziwię ci się, że nie lubisz tej Bourbonki... No, tej przełożonej czy oddziałowej, czy jak jej tam. No, co wytrzeszczasz gały? Tej blondyny, coś jej odmówił mycia kieliszków... Ale musisz przyznać, że urodę to ona ma. Dziedzictwo krwi tak rychło nie zanika, widać po niej rasę... - Co ty znowu pieprzysz? Jaka ona oddziałowa? Ech, Krzysiek, widać, żeś ty nietutejszy... Nasza oddziałowa to taka kobita, że do rany przyłóż! Jakby nie ona, to tu byłby jeden wielki bajzel. To równiaczka z Woli. Wysoka, czarna. I wesoła. Tak naprawdę to ona tu jedna śmiać się potrafi... Te siusiumajtki długo jeszcze mogą się od niej uczyć. A ta twoja blondyna... - prychnął z niesmakiem. - Ona tu na zastępstwie. Przyszła z jakiegoś tam instytutu, gdzie docent docentem pogania. I jedna z drugą sztafiruje się pod tego, owego pana doktorka. Rajskie życie, nie? No więc tutaj ona wszystko ma za złe... Kapujesz? Nie poszedłbyś zobaczyć, jak ich kąpią? No, tych pięciu nowych... Więc wstąpiliśmy do naszego Baden-Baden, łazienki ogromnej jak apartament wyłożony śliską posadzką, w którym wzdłuż całej ściany naprzeciw wejścia wisiały umywalki i zaledwie dwa lustra pokryte rosą. Gawiedzi zbiegło się sporo, przygnanej ciekawością, z wyraźnym podnieceniem asystującej przy tym obrządku, jakby to była szczególna uroczystość, chrzest z wody czy co, u licha? Tych nowych wcale nie było pięciu, tylko trzech. Z dwóch chrzcielnic sterczały dwie mokre głowy. Na tym wyczerpywała się ilość sakralnych wanien. A ten trzeci stał w łachmanach i trząsł się czekając na swoją kolejkę. Ledwie dyszał. A trząsł się jak zaszczuty bies przed egzorcyzmami. Był tak nieprawdopodobnie brudny i upaprany, jakby go wydłubali spod sterty śmiecia i zgnilizny na gnojnej górze. Aż gołębio-siwa Mateczka marszczyła nos. Siedziała bowiem na zydelku, kapłanka tego misterium, .dostojna i uważna, trzymając na podołku szaty godowe, złożone w kostkę niebieskie pasiaki świeże i czyste. Podręcznym jej zaś był watażka, nasz pielęgniarz z hajdamackim czubem, który zakasawszy rękawy szorował ryżową szczotką grzbiet schylonego w wodzie cierpiętnika. Trzymał go za kark i nurzał nosem w pełnej mydlin wodzie. Gawędź nie dając po sobie poznać, czy to jej się podoba, czy nie, śledziła w nabożnym skupieniu cały ten proceder. A watażka szorował zaciekle, jakby chciał się dobrać do dziesiątej skóry. Aż w dołku ssało, kiedy ryżowa szczotka szurała po chudym grzbiecie. I raz po raz plusk, kiedy długi nos nurzał się w mydlinach. Takich doznając ablucji człowiek w wannie, kruczowłosy i śniady, nawet nie prychnął, jakby mu się właśnie taka pokuta należała za wszystkie grzechy przeciwko Bogu, ludziom i światu, jakby sprawiedliwie musiał tak ryć nosem w brudzie, który na sobie nosił, nurzać w nim twarz i oczy, aby przekonać się, jak paskudną zawiesinę stanowią grzechy nasze, zdarte wreszcie z ciała i duszy ryżową szczotką. Czyżbym ja też uzyskał taki sakrament, zanim na dobre wkroczyłem w te progi, abym był policzony między wybranych? Nie mogłem sobie przypomnieć. Zastanawiałem się patrząc na obie chrzcielnice, wypełnione wodą żywota, na kłęby pary, kłęby kadzideł, na dobrotliwą Mateczkę, lecz nie mogłem sobie przypomnieć... Nawet tego sacrum, szczotki ryżowej na swoim grzbiecie. Widać ominęło mnie z grzechów oczyszczenie i psim swędem przemyciłem tutaj swoją upapraną duszę. - Wstań pan! - rozkazał watażka. W powszechnym milczeniu, które towarzyszyło całej uroczystości, słowa te zabrzmiały jak dzwon na zmartwychwstanie. Człowiek w chrzcielnicy poderwał się natychmiast. W ten sposób się nie wstaje, w ten sposób podskakuje się do nieba. Jakież to było ludzkie, choć może nie pasowało do podniosłej chwili, której winna towarzyszyć godność i powaga. Tymczasem on wyprysnął goły z odmętów grzechów swoich, które pluszcząc sięgały mu ledwie do kolan. I całkiem nagi rozejrzał się po całkiem nowym świecie. Gawiedź ulżyła sobie, zachichotała. A jego oczy spoczęły raptem na siwej Mateczce, która opryskana wodą odsunęła nieco swój zydelek. I spłoszyły się te oczy tak niesamowitą trwogą jelenia, duże, żywiczne, wilgotne. Z tym bolesnym wejrzeniem człowiek ów przykrył dłońmi obnażone lędźwie. 1 wówczas, gdy zastygł z wyprężonymi rękami, nagi, smukły, z odsłoniętą piersią, wróciła i godność, i należna tej chwili powaga. Trwało dalej misterium z grzechów oczyszczania. Zafrapowany patrzyłem na tego katechumena nie pierwszej już młodości, bo krucze włosy zdążyła mu przyprószyć siwizna. W śniadej twarzy dawno musiał umościć się smutek i został tam na dobre. Co było, minęło; co jest, minęło; co będzie - minęło bezpowrotnie. To właśnie można było z tej niezwykłej twarzy wyczytać. Był to Cygan. A watażka szorował mu pośladki. Patrzyłem na śniade ciało, śniadą nagość, gdy on spojrzał na kraty w oknie. I mięśnie zadrżały mu pod skórą. Boże Abrahama, Izaaka, Jakuba, tak się zatrwoży ostatni koń na ziemi, gdy śmierć zajrzy mu w oczy. Biedny nomada. Nie jest to sprawiedliwe, pomyślałem, aby człowiek ten aż taką cenę płacił za przyjęcie go między wybranych. Co innego my, osiadli kołodzieje. Nam łacniej obejść się bez przestrzeni, my potrafimy żyć za kratą. Chcąc nie chcąc swoje odsiedzieliśmy w ciągu wieków, swoje odsiedzimy, z Bożą pomocą. Ale on, nieodrodny syn przestrzeni, tak swobodny, że nie ma ojczyzny? Nawet sztuczny ptak w klatce wygląda strasznie. Cygan uciekł spojrzeniem od kraty i skrył spłoszone oczy pod powiekami. W samiuteńki czas, bo watażka akurat chlusnął nań kubłem wody. Prosto na głowę, w samo ciemię. Mroźny to musiał być strumień, wprost z czystych źródeł wiary naszej. Nawrócony zadygotał, zaszczekał zębami, lecz ani okrzykiem, ani westchnieniem nie wyraził swego zachwytu, a został przecie z pyłu świata oczyszczony, z hańby żywota obmyty. A milczał. Między sprawiedliwych policzony, podniesiony do godności mieszkańca domu obłąkanych. Milczał, bo widać było po nim, że nie zostało mu nic oprócz milczenia. I pomyślałem, że trafił nam się oto bardzo mądry człowiek. Aż dziw, że nie nosi na piersi cygańskiego krzyża z gwoździ do podków. Taki bowiem krzyż z hufnali kryje w sobie głęboką tajemnicę, ciemniejszą niż Chrystusowa. Więc on milczał nagi i bezgrzeszny przed całą gawiedzią. Mało o kim rzec można - ecce homo! I wtedy ocknął się jakiś błazen, bo nie ma takiej chwili - nieszczęścia, śmierci czy cierpienia - żeby nie odezwał się jakiś błazen. - Panie Władziu, szkoda myć Cygana! - Każdego myję, jak trza - burknął watażka. - A Cygan i tak czarny zostanie!... - zaniósł się rechotliwym śmiechem. Przekonałem się już, że w tym domu kochają się śmiać z byle czego, lecz tym razem nikt wesołkowi nie zawtórował. Kto inny zamilkłby jak niepyszny, ale twarda to była sztuka z przaśną gębą, spojrzawszy na niewdzięczną publikę, skrzywił się z niesmakiem i wybiegł na korytarz wołając: - Chodźta! Chodźta! Cygana myją! Chodź-ta, ludzie! Na cygańskie wesele! Zawsze gorszy biały Cygan niż czarny! Chodźta, ludzie! Cygana myją!... Moje wyćwiczone ucho rozpoznało ten sam głos, który wywrzaskiwał przed południem: Kaleki po leki!... Ani chybi ten sam. I tak samo dudnił w całym korytarzu, podrywając na nogi umarłych. - Ale ma miechy, chujowina! Chłopek roztropek –I prychnął stojący przy mnie spryciarz. A ja oczu nie odrywałem od ociekającego wodą Cygana. Twarz jego tchnąca godnością ani przez sekundę nie zmieniła wyrazu. Jakby to nie z niego szydzono. I smutek żył w niej po dawnemu ani większy, ani mniejszy, taki sam. Jakby wszystkie szyderstwa, zniewagi, krzywdy i przekleństwa zostały dawno już zakarbowane w jego krwi, zanim się narodził. Dlatego taką miał w twarzy ciszę, której Chrystus mógłby pozazdrościć. Więc nędznie my przy nim wyglądamy, stłoczeni gapie. Aż dziw, że żaden z nas nie oślepł ze wstydu. Kiedy mokrymi stopami stanął na zbitym z wąskich deseczek podnóżku przy wannie lubo chrzcielnicy, osłaniając oburącz swą męskość, kiedy wyprostowany lśnił śniadą skórą i milczał - przyszła pora na obłóczyny. Mateczka podała mu szatę godową, świeży i czysty pasiak niebieski. Przyjął ten dar skromnie, jak należy, lecz wymownym spojrzeniem dał do zrozumienia, że godzi się przedtem wytrzeć mokre ciało. - Niech się nie rozgląda za ręcznikiem – powiedziała Mateczka. - Pralnia nie nadąża - i westchnęła. Cygan ociekał wodą i czarną głowę miał mokrą, strużki sączyły się po szyi. - Proszę zaczekać - powiedziałem szybko. – Zaraz przyniosę panu swój ręcznik. Powstrzymał mnie niechętnym gestem. Domyśliłem się, że w jego oczach muszę być nieczysty nieczystością ciała, a bodaj i duszy. Spojrzawszy na mnie z uwagą, podziękował mi krótkim skinieniem głowy. Cygan w milczeniu zgarnął dłonią krople z włochatej piersi, brzucha i ramion, a potem lewą ręką osłaniając lędźwie, prawą zaś mocując się z oporną materią wciągnął spodnie na mokre nogi. Niebieskie spodnie w paski, za duże i za długie, podwinąć można, tylko że na prawej nogawce powyżej kolana Ziała ogromna dziura, jakby ją myszy wygryzły. Ona dopiero speszyła mądrego Cygana. Zdumiony gapił się z odrazą jak na diabelską perfidię. - Nic nie poradzę - powiedziała Mateczka. – Nie nastarczę. Za dużo was - i westchnęła. Cygan pogodził się z losem. Podwinął przydługie rękawy, podwinął przydługie nogawki, pozapinał guziki. I oto miał na sobie taki sam niebieski pasiak jak większość z nas. Ceremonia przyjęcia na łono naszego Zakonu Potępieńców, Pomyleńców, Popaprańców została właściwie skończona. Rytuał nie przewidywał Te Deum ani żadnej pieśni dziękczynnej. Zapewne przez ekonomię czasu, bo już następni czekali: ten płowy w drugiej wannie i ten który dygotał w cuchnących łachmanach, umorusany po oczy. Ozwał się gong jakby na cześć nowej duszy po" dach ten przygarniętej. Cygan zbywszy się wszelkich udręk normalności policzony został między obłąkanych. - Alleluja! - szepnąłem patrząc na wybrańca, Cygana. Cokolwiek każdego z nas czeka. Po trzykroć: Alleluja! Albowiem ziarno obumiera, aby nie pójść na marne l Cygan, choćby tylko cygańską czytał biblię, musi być mądrości tej świadomy, albowiem w każdym Cyganie drzemią skrzypeczki, o których matka w dzieciństwie mi śpiewała. Siwa Mateczka podała mu kapcie, aby wzuł na bose stopy. A kiedy to uczynił, z oczu jego spadła zasłona i spełniło się - był oto jednym spośród nas. Tak teraz to dopiero zrozumiał. Patrząc na nas, wiernych gapiów, wzdrygnął się... Mądry Cygan, jeśli to był lęk - od razu go zrzucił z siebie. Ten człowiek nie będzie opierać się jak wielu niedojrzałych nowicjuszy - bez wrzasku i lamentów przyjmie, co go czeka. Mateczka obrzuciła go swoim doświadczonym okiem. Podniósłszy ociężale nieprawdopodobną swoją tuszę, spokojnie wzięła Cygana pod ramię, aby go zaprowadzić na oddział. Te jednak przystanął na chwilę zwracając się do umorusanego chłopaka w łachmanach, który drżał na całym ciele, Wyraźnie słyszałem, jak powiedział do tej kupki trwogi i nieszczęścia: - Nie bój się, synu mój. - I dorzuć coś szybko po cygańsku. Chłopak odpowiedział kosy spojrzeniem, które zaraz w popłochu się skryło. I stał z zwieszoną głową. W skołtunionych włosach miał tyle dziwnego śmiecia, jakby w nich skrzętne pośmieciuszki zakładały gniazdo. W każdym razie tkwiło w nich sporo igliwia. Mądry Cygan nic już więcej nie powiedział poza tymi niezrozumiałymi słowami, które brzmiały jak zaklęcie. Niewydarzone zaklęcie, coś bowiem pozbawiło je czarodziejskiej mocy. I wielkie rozczarowanie przesłoniło mądrą twarz Cygana. Jeszcze nie wiedział o tym o czym wiedzieliśmy my, że tutaj, wśród nas, w tym domu obłąkanych, krążą na co dzień nadprzyrodzone siły tak potężne, że najstarsze, wypróbowane cygańskie gusła są przy nich piórkiem, niczym. Może przeczuwając w czym rzecz, Cygan westchnął i spojrzawszy raz jeszcze na skulonego chłopaka, wyszedł z zafrasowaną twarzą, niepozorny w asyście Mateczki, która zawsze wyglądała jak dorodna chodząca pierzyna. Tymczasem watażka zabrał się do płowego nowicjusza, raczej rudawego, z przekrzywioną głową i twarzą nieco zniekształconą wskutek przykurczu mięśni szyi, idealnie podobnego do sławnej postaci feldmarszałka Kitchenera, earl of Khartoum, który siedział czekając w stygnącej drugiej wannie. I znów naga skóra chrzęściła pod ryżową szczotką. Mydliny pryskały na posadzkę. O krok dalej stał cuchnący oberwaniec, Cygańczyk licho wie gdzie pojmany, skąd tu przywleczony?, i dygotał bez ustanku w swoich łachmanach, aż po czekających go ablucjach otworzy się przed nim królestwo boże. A my poszliśmy na obiad. Ludzie na ogół uważają, że istnieje ten jeden świat, no, najwyżej ten drugi, o którym mówi się "tamten". Tymczasem w takim przybytku wiedzy lub objawienia jak nasze tutejsze schronisko widać jak na dłoni, że istnieje nie jeden i nie dwa, lecz trzy, cztery, pięć, sześć, siedem światów. A może i znacznie więcej. Jeśli bowiem - myślałem sobie schodząc w podziemia - spotykam tu dawno nieżyjącego (co za śmieszne określenie!) brata mojej matki, Henryka, i spaceruję z nim w najlepsze po korytarzu..., a Henryk, wedle naszych potocznych wyobrażeń, przynależy do "tamtego świata", ja zaś pochodzę bez dwóch zdań z "tego świata", a obaj jesteśmy z krwi i kości, to znaczy, że znaleźliśmy się w nowym świecie, gdzie takie spotkanie jest możliwe. Quod erat demon-strandum. Zatem istnieją inne światy niż te dwa stereotypowe, o których ludzie w kółko gadają. A ponadto - myślałem sobie schodząc po stromych, wąskich schodach - jeśli mogę obcować zwyczajnie i po ludzku z samym Dziadkiem, którego pogrzeb przejmujący cały kraj tak dobrze ze szczenięcych lat pamiętam, albo z wspaniałym Księciem, którego pogrzebu, choćbym chciał, żadną miarą nie mogę pamiętać, tak to przecież było dawno, albo jeśli mogę podtrzymywać na duchu Sowińskiego jenerała i teraz schodząc w dół, w krypty, kazamaty i piwnice, spotkać ponownie Stańczyka, królewskiego błazna, który mi tyle swojego drogocennego czasu niedawno poświęcił... I jeśli każdy z nich mimo tylu wieków, mimo śmierci?, pozostaje sobą zarówno w przeszłości, jak w teraźniejszości, paradoksalnie, tym samym, choć nie tym samym, to staje się oczywiste... primo, że śmierć nie istnieje, przynajmniej w takim sensie, w jakim ją dotąd pojmowaliśmy, a secundo, istnieją światy, o których nie mieliśmy najmniejszego pojęcia! Natomiast szablonowy świat "ten" i "tamten" jest zwykłą iluzją i nie ma żadnej racji bytu prócz złudzenia ignorantów. Bo nawet jeśli ktoś zakwestionuje wielość światów, nie będziemy się spierać. Zgoda, a nawet lepiej, niechaj to będzie jeden i ten sam świat, ale nie o żadnych trzeć wymiarach! Czterech i pięciu też mało. Siedem wymiarów to jest minimum, o którym możemy rozmawiać. Albowiem jest to zaiste ten sam, jeden, znany, a nie znany nam świat, lecz co najmniej w siedmiu wymiarach, które przecinają się wzajem... Jeden wymiar przenika drugi w sposób tak naturalny i oczywisty, że ani się spostrzeżesz, kiedy pierwszy zabarwi się siódmym, więcej, kiedy w pierwszym pomieści się swobodnie aż siedem różnych wymiarów, a w siódmym żyć będzie również ten pierwszy... A zatem jedność w wielości! Wystarczy tylko mieć otwarte oczy. Cudowna jedność w cudownej wielości, może niegdyś w dzieciństwie przeczuwana, kiedy jako jeden z miliardów przybyszów urodziłem się, aby rozwiązać zagadkę swojego pochodzenia i swojego przeznaczenia, a czas mnie określił i zamknął w klatce, w której tłukłem głową lat czterdzieści, bo nie rozumiałem czasu... Ponieważ i oczy mnie zwiodły, że kamień to kamień, grób to grób, a ruina to ruina, wszystko zaś przywalone starym, starzejącym się z chwili na chwilę czasem. I dogorywałem w tym butwiejącym, ponurym wymiarze wiecznej śmierci... Potocznie nazywa się to życiem. I dopiero kiedy siedem łusek z oczu ci spadnie, wracasz tac skąd przyszedłeś, idziesz tam, dokąd pragniesz - prze siedem wymiarów rzeczywistości... Masz w sobie chwilę obecną, całą przeszłość i całą przyszłość twoją i twojego gatunku, wszystko, co raz istniało, istnieje i będzie istnieć, tak jak ty sam. Masz więc wszystko, co tylko mieć możesz, wszystko, czym żyjesz i czym żyć będziesz do nieskończenia świata, albowiem w siódmym wymiarze nic nie przemija... Wielkie to szczęście dożyć takiego wtajemniczenia, pomyślałem schodząc z kamiennych stopni w siódmy wymiar. A ileż to razy mogłem przedwcześnie skręcić kark! I nie dożyć. I nic o tej tajemnicy, o tym cudzie istnienia nie wiedzieć! Aniele Boży, Stróżu Mój! Cokolwiek nade mną czuwało, winien jestem wieczystą wdzięczność. Na talerzu był krwawy barszcz z krwawych wnętrzności, dostarczany przez tutejsze prosektorium na nasz stół. Spryciarz to chłeptał, ja też jadłem prawem mimikry, choć każda łyżka ociekająca posoką kazała mi myśleć o prosektorium, do którego trafiali tu samobójcy i pewnie ci z tutejszych pensjonariuszy, którzy nie przetrzymali kuracji. Nie mogę powiedzieć, aby to był przyjemny obiad, choć każdy człowiek z jakim takim wykształceniem zawsze się usprawiedliwi prawem zachowania gatunku, które sielanką nie jest, ale dalibóg to, co nam dali na talerze, taka lekcja przymusu była już trochę za daleko posunięta: zeżrą wszystko, sukinsyny! Założę się, że tak powiedział kucharz biorąc w łapska te fioletowe wątpia, zanim je wrzucił do kotła. A przecież coś znacznie bardziej jadalnego wywołało bunt na pancerniku "Potiomkin". I dobrze wiemy, co z tego potem wynikło. A tu nic, wszyscy pokornie zajadali. Pomyślałem sobie, że może to moja misja - wywołać tu bunt. Akurat kiedy niezdarnie lewą ręką niosłem łyżkę do ust, tak sobie pomyślałem. Więc huknę łyżką w stół i zawołam. Ale najpierw odruchowo wypiłem tę łyżkę. Nagliło mnie do buntu, więc gorączkowo zacząłem obmyślać okrzyk, który ich poderwie, okrzyk buntu powszechnego... I gdy już byłem gotów z całych sił grzmotnąć łyżką w stół, znienacka przysiadło się do nas dwóch takich samych facetowi Młodych! W kędziorach jasnych! Takich samiuteńkich jak dwie krople deszczu. Całkiem, ale to całkiem takich samych. I razem łyżki w krwawym barszczu zanurzyli, razem do ust podnieśli i razem połknęli. Choć; różne rzeczy w życiu widziałem, to teraz wodząc oczami od tego samego do tego samego - schwyciwszy spryciarza za rękę wyszeptałem: - Dlaczego Dwójca? Dlaczego Jeden w Dwóch Osbach? Przecież albo w Trzech, albo wcale! Tak mówi Pismo Święte... Spryciarz osobliwie zareagował na mój gorączko szept, spytał bowiem dziwnie zafrasowany: - Biegunka? - O czym ty mówisz? - żachnąłem się, a jednoczenie zdawało mi się, że się przesłyszałem. - A o czym ty dziamgasz? - spytał. - No jak to... - No tak to, kiedy ktoś tak trzepie trzy po trzy, ż nikt nie skapuje, co on tam dziamga, to jasne, że biegunka... Tak się tu mówi. Inaczej, sraczka myślowa. - Dziękuję, żeś mnie oświecił - powiedziałem z przekąsem. - A proszę. Obruszyć się nie ma o co - wymamrota spryciarz smoktając wyłowioną z barszczu kość. - Powiedz po ludzku, o co ci się rozchodzi? - Sekret Trójcy w Dwójce przemieniony... - szepnąłem z przejęciem powierzając temu Filistynowi całe swoje poruszenie. - w Dwójce wcielony... Ożywiona ide manichejska! - A idźżeż ty, zgrywusie! - parsknął. - Bliźniaków nie widziałeś? I wlepił we mnie rozbawione oczy, ale z moich ust ni usłyszał ni słowa. Schyliłem głowę, bo o czym z ni miałem mówić, skoro najprostszych rzeczy nie pojmował Choćby tego, że świat nie jest taki, jaki jest, wcale ni taki, jak się nam przedstawia, tylko taki, jak go kto widzi. Toteż ktoś, kto patrzy wciąż przez siedem łusek, ni jest w stanie nawet wyobrazić sobie, czym jest świat dl człowieka, któremu już żadna łuska widoku nie przesłania. - A niech cię! - prychnął spryciarz. - Spytaj ich sam, jak nie wierzysz. Wcale się do tego nie kwapiłem. Nie moja rzecz sta wiać głupie pytania siłom nadprzyrodzonym. Od tego ignoranci w rodzaju spryciarza, którzy by umarli ze strachu, gdyby się dowiedzieli, z czym mają do czynienia z czym ośmielają się spoufalać. Dwójca jadła i miała apetyt, zmaterializowana w gęstych kędziorach, jasnych obliczach i w tym łakomstwie czy też młodzieńczym zapale, który góry przenosi. Duch bowiem manifestuje się w materii, a poza materią jest niczym, zgódźmy się z tym raz na zawsze. I jacyż piękni w tym byli! Cudowna Dwójca w złotych kędziorach. Bladolica i błękitnooka. Istniejąca na przekór ślepocie obrazoburców, ciemnocie ikonoklastów, całemu temu barbarzyństwu, które nie rozumiało ani Boga, ani piegów na bożym nosie, ani ducha, ani ciała. Spozierałem więc na Dwójce czując, jak rozjaśnia mnie ona, rozpromienia od wewnątrz, cudniej niż najcudowniejsze cudotwórczo Jasnegóry, którym zawsze skrycie nie ufałem. I pragnąłbym, patrząc na nich, zawołać, jak ów stary papież, któremu przedstawiono dwóch Anglów jasnowłosych, zawołać z tym samym zachwytem: Non Angli sed angeli! I budził się we mnie najszczerszy poryw serca, aby uklęknąć i za tę jasność we minie i nade mną, za tę łaskę - podziękować natychmiast. I byłbym to snadnie uczynił. Ale są tacy, co nawet ekstazie nogę podstawią. Tacy jak spryciarz, który nie mogąc strawić mojego milczenia, odezwał się do Dwójcy z całą bezczelnością: - Chłopaki, jakie wy jesteście bliźniaki? - spytał ogryzając kość. - Jednojajowe! Jednym tchem, obaj naraz odpowiedzieli na to głupie pytanie, równie niestosowne jak indagowanie anioła o płeć. Wielką przy tym wykazując wyrozumiałość dla ignorantów, którzy nie widzą dalej niż czubek ich własnego nosa albo niż kość, którą normalnie oblizują. - Jednojajowe! - ucieszył się spryciarz i mrugnął do Dwójcy - wielojajeczne, a jednojajowe! Co, chłopaki? - zarechotał, zaczerpnął łyżkę krwawego barszczu, wypił ze smakiem, a potem zwrócił się do mnie z miną bywalca: - Trzymają ich tu obydwóch, bo jeden ma szmyra, ale nie wiedzą, który... Tego mi już było nadto; Nie znoszę profanacji, gruboskórności, chamstwa, a jeszcze bardziej nie znoszę odorów, jakie się tu zewsząd znad talerzy i ciał tych wszystkich unosiły, przypominając to przeklęte prosektorium, gdzie jedna małpa kraje drugą i oblicza, z ilu .miliardów komórek składa się układ nerwowy, a potem udowadnia, że 60 procent człowieka to woda! Ćwiknąłem łyżką w stół i poszedłem. Nikt mnie nie zatrzymywał - niechby ktokolwiek spróbował to zrobić! Miałem długie włosy Samsona i żaden z tych przysadzistych, pękatych filarów, na których wspierał się cały ten strop nade mną, cały ten podły ład - nie mógłby mi się oprzeć. Wiedziałem o tym, tak jak się wie o zmartwychwstaniu. Wiedziałem, że ja to zburzę! Wówczas gdy nadejdzie moja chwila, której przedsmak gorący czułem w sobie. Zburzę tak skutecznie, że kamień na kamieniu nie zostanie. Nikt nie śmie stanąć mi na drodze... Z wyjątkiem tego Chochlika w białej szacie, który bez obawy wyrósł przy mnie ze swoim modrym okiem, zaskakując mnie starą prawdą, że na rzeczywistą odwagę potrafią zdobyć się tylko kobiety. Wziąwszy mnie z rękę coś mi cichym głosem mówiła, tłumaczyła czy perswadowała, łagodnie, bardzo łagodnie, a może nawet prosiła, bo i taką słyszałem w tym nutę, zachęcając mnie do czegoś, czego czynić nie należy, jeśli chce się ustrzec własną siłę, inaczej te zatwardziałe filary podłości tego świata będą stały wiecznie... - Nie, Dalilo, szkoda słów powiedziałem patrząc jej w oczy. - Doprawdy szkód słów. - Po czym schyliwszy się szybko musnąłem wargami jej czoło i natychmiast wymknąłem się za drzwi. W opustoszałej karmazynowej sali siedział już wykąpany earl of Khartoum, ryży feldmarszałek Kitchener Siedział na składanym, polowym łóżku, które pod moją nieobecność dostawiono. Wąskie to, niskie, iście żołnierskie leże stało akurat u stóp mojego nieprzyzwoicie kom fortowego łoża, które wznosiło się jak korweta nad mi żerną tratwą, pyszniąc się barwami karmazynu nad ty ubóstwem przykrytym ordynarnym, szaroburym koce Poniekąd było to widome a szydercze świadectwo upadku Imperium Brytyjskiego, potęgi i chwały, dla które całe życie earl of Khartoum z takim poświęceniem pracował. On sam siedział teraz z przekrzywioną głową głębokim smutku dręczonego rozpaczą człowieka, który wie że wszystko, co stworzył, w proch się rozpadło. Na nic się zdał podbój Sudanu, na nic wojna burska, na nic rządy nad Nilem i w Indiach. I nawet śmierć w morskich odmętach, gdy ten krążownik "Hampshire" poszedł na dno w pobliżu Orkadów, też na nic. Smutek emanował z tego człowieka ma całą karmazynowa komnatę. Aż lękałem się podejść do niego z czymś tak głupim jak bezradne współczucie. O, nie chciałbym być w jego skórze. Nie dlatego, że miał zdeformowaną twarz, krzywą, a ma dodatek był piegowaty i wiewiórczo rudy. Wcale nie dlatego. Tylko że on, zwycięzca spod Chartumu i Faszody, sirdar armii egipskiej, naczelny dowódca w Indiach, pogromca Burów, minister wojny w rządzie Jego Królewskiej Mości, wielki żołnierz i strateg - okazywał się do cna, do najdrobniejszego włókna przeżarty melancholią. Gdy tak siedział spuściwszy oczy, zastygły z tą ptasio przekrzywioną głową, przejmująco mizerny na tym obskurnym, polowym łóżku, zaiste sam, jak tylko sam być może poniechany człowiek -- zastanawiałem się, jaki cel mieli prześladownicy podrzucając Kitehenera do sali karmazynowej, naszej bądź co bądź narodowej komnaty. Przestrogę czy nauczkę? Nie miało to sensu. Ostatecznie nam, Polakom, można wiele zarzucić, ale nikt nie udowodni, że byliśmy czy pragnęliśmy być koloniałami, imperialistami, aby pasożytować na skórze kolorowych bliźnich. Do "Rule Britannia" mieliśmy na ogół nie mniejszy niesmak niż do "Deutschland, Deutschland iiber alles". Więc? Ano właśnie, o co to prześladownikom chodzi? Mamy tu do zrobienia swoje własne remanenty, a remanent Imperium Brytyjskiego, jego masa upadłościowa ani nas ziębi, ani grzeje. W obecności feldmarszałka Kitehenera na sali karmazynowej doprawdy trudno się dopatrzyć jakiegoś pożytku. W przyszłych rządach świata osobiście nie widzę dla niego miejsca, dla kogoś takiego jak on, mimo jego niewątpliwych talentów. To oczywiste. I ten znieruchomiały biedak zapewne sam to dobrze czuje. Bo przecież spod tej kapoty melancholii, którą tak szczelnie się owinął, wyziera cichaczem lęk. Lęk, co z nim będzie, co z nim się stanie, wśród tych słowiańskich barbarzyńców? You shouldn t worry, sir. No, my tu cudzych grzechów ani roztrząsać, ani sądzić nie będziemy. Więc? Cóż pozostaje? Jakie wyjaśnienie zagadki obecności earl of Khartoum? Przydałby się Staś Tarkowski, Jedyny Polski Imperialista, on by może to wyjaśnił albo podsunął jakieś rozwiązanie. Ciekawe zresztą, czy Staś kiedykolwiek Kitchenera widział, bo tego akurat nie pamiętam. Choć wątpliwe, gdyż obchodził go przede wszystkim sztucer i Neli. Niedobrze, że to imię wspomniałem, bo już przybiega mi na myśl jedna i druga Angieleczka, z którą flirtowałem, a pora na takie wspominki co najmniej niestosowna. Polityka tu ważna, nie romanse. Polityczny zamysł prześladowników, który pod postacią obecnego tu, rudego melancholika się kryje... I znienacka wpadłem na właściwy trop! Zadawszy sobie tylko jedno pytanie: co stanowi najbardziej charakterystyczną cechę prześladowników, określa ich etos i działanie? Odpowiedź: perfidia! I natychmiast przejrzałem ich grę. Kitchener to złom. Anachronizm Kitchener został wmeldowany do karmazynowej komnaty jako rupieć. Symbol działający per analogiam. A kto żyw i zdrów na umyśle, przekonał się, że Kitchene to złom. Ale i Dziadek to złom. I książę to złom. I Sowiński jenerał to złom. I młody Dm-ski to złom. I Jasieńku-Rozkwitały-Pąki- Białych-Róż to złom! Wszystko to złom. Jedna wielka kupa rupiecia... O, łajdaki!, pomyślałem. O, wredne, zimne, bezwzględne łajdaki! Wszak idzie im tylko o to, aby każdą wielkość obrócić na nice... Nie uda wam się ta sztuczka! I natychmiast podszedłem do przegranego, zamarłego w smutku Horatio Kitchenera. - I beg your pardon, Your Excellency - rzekłem stłumionym emocją głosem. - But I have heard some" gossip concerning the secret of your death and the peril of the cruiser HMS "Hampshire" in 1916... - mówiłem-wpatrując się weń uważnie, a on z lekka mrugnąwszy okiem, wyrażając w ten sposób wielkie zaskoczenie, zachowywał jednak ów dystans, detachment, który Anglicy we krwi mają, czego z góry mogłem się spodziewać, jak i tego, że niełatwo mi przyjdzie pozyskać zaufanie feldmarszałka, który - rzecz jasna - nie był równie, przystępny i wielkoduszny jak Dziadek, choć ten potężniejszą dzierżył buławę, ale był Słowianinem. Brnąłem więc mimo chłodnego oporu mojego rozmówcy z tupetem właściwym ludziom z kontynentu, a na Wyspie oficjalnie określanym jako brak manier, prywatnie zaś jako barbarzyństwo... ale cóż było robić, gra szła o zbyt wielką stawkę. Nie wiem, ile w tym prawdy, Your Excellency. Ale gdyby to była prawda, rzuciłaby niespodziane światło na całą pańską postać... A pański ślad w dziejach byłby świadectwem wstrząsającego poświęcenia, wielkiej ofiary złożonej z samego siebie. Czymś w rodzaju katharsis, może za te wszystkie Chartumy i Faszody... Przepraszam, że tak mówię, ale pozwoli pan, feldmarszałku, że o pańskich imperialnych podbojach zachowam własne zdanie... - Zostało to powiedziane po dżentelmeńsku i to mi się udało, jak zauważyłem, bo Kitchener podniósł zaczerwienione powieki i po raz pierwszy spojrzał na mnie, a było to spojrzenie tak obrzmiałe smutkiem i rozpaczą, jakby ten człowiek w skrytości ducha pół wieku płakał krwawymi łzami. - Więc zgadza się? - szepnąłem wstrzymując oddech. - Pan to zrobił?... You have done dt, haven t you, my lord?... Więc tak się rzeczy miały, prawda? Tak, nie inaczej... Churchill był odpowiedzialny za karkołomną próbę sforsowania Dardaneli. Churchill, jako pierwszy lord Admiralicji, prawda? To on ominął pana, ministra wojny, i sam w swojej pysze spowodował tę hekatombę. Zbyteczną pokazową klęskę. Jeszcze gorzej - kompromitację. I to wówczas, gdy kwiat waszej młodzieży umierał od iperytu we Flandrii, a Francuzi krwawili pod Verdun... I to powinien być koniec Churchilla, prawda? Krecha na całe życie. .Niechby sobie pisał mądre księgi o historii, ale do robienia historii nie miałby osobiście żadnego prawa... - Zawiesiłem głos i czekałem, co na to powie earl of Khartoum, ale on siedział z frasobliwie przekrzywioną głową i milczał, choć wiedziałem, że słucha skwapliwie, zdradzało go bowiem szybkie mruganie powiek obrzeżonych złotorudą rzęsą. - So, so, my lord - westchnąłem. - No tak... Miał pan do wyboru: albo wyrzucić Churchilla na szmelc, albo... Otóż to, w tym sęk, my lord. Albowiem Churchill, można powiedzieć, był pana wychowankiem. To przynajmniej dla nikogo nie mogło. być tajemnicą. Jako młodziutki oficer walczył pod pana rozkazami w Sudanie, a w wojnie burskiej, którą pan też dowodził, panie feldmarszałku, ten chłopak wsławił się historią wręcz nieprawdopodobną, zaimponował całemu światu i wielką oddał przysługę brytyjskiej odwadze... I odtąd stał się, proszę temu nie przeczyć, stał się pańskim oczkiem w głowie, gdyż pan go uznał za najodważniejszego Brytyjczyka, jakim Bóg może was pobłogosławić... A zdolność przewidywania i najgłębsze pańskie doświadczenie mówiły panu, że Imperium, aby przetrwać, niczego nie będzie tak potrzebowało, jak tego najdzielniejszego z dzielnych człowieka, tego Buldoga, który skoczy do gardła, kiedy przyjdzie potrzeba, i najgroźniejszy wróg zdechnie w jego szczękościsku... Takiego człowieka, żołnierza, polityka, przywódcy, choćby się potknął fatalnie, choćby się wręcz skompromitował, bo i po cóż on to zrobił?, nie można jednak wyrzucić na szmelc, gdyż wówczas wszystkie te Lloyd George e and Co. Ltd. prędzej czy później rozfrymarczą całe Imperium, które nie kto inny, jak pan, tak wzmocnił i rozbudował. Am I right, my lord?... Yes, I know, I am right - szepnąłem pochylając się dyskretnie, bo już in-3ii zaczynali ściągać i wchodzić do karmazynowej sali, wśród nich Sowiński jenerał na skrzypiącej protezie przystanął na chwilę, jakby chciał wiedzieć, o czym rozmawiamy, a przecie w tej kwestii, która się tu ważyła, ze zrozumiałych względów nie mógł być kompetentny, zerknął ciekawie, ale ja nic, więc westchnąwszy poszedł dalej posykując z bólu. A przy tym z głęboką satysfakcją spostrzegłem, do jakiego stopnia udało mi się zafrapować feldmarszałka Kitchenera, który, dalibóg, nie zwrócił uwagi na skrzypiącą protezę i postękiwanie naszego dzielnego jenerała, tylko z napięciem, zmarszczonym czołem czekał na to, co dalej powiem, więc – było, nie było - gruchnąłem z grubej rury, dłużej nie mogłem zwlekać... - Ale pan uznał, że jest pan człowiekiem starym... I Choć, jak teraz widać, milordzie, trzymał się pan krzepko i wcale nie wyglądał na swoje lata... Dziś mówiono by o panu, że jest pan w pełni sił, ale w tej waszej epoce, jeszcze przecie nie ostygłej i wcale nie tak dalekiej, człowiek po sześćdziesiątce uchodził za sędziwego pryka i powinien był kurować podagrę, duszę krzepić Biblią i sporządzić testament, a pan, jak widać, cierpiał w dodatku na poważne dolegliwości reumatyczne. Przepraszam, że o tym wspominam, ale dawno pan już nie może wyprostować karku? Szczerze panu współczuję. Lecz mniejsza o to, my lord. Pan jest człowiekiem wielkiej odwagi, żołnierzem, a żołnierze, jako się godzi, znoszą najuciążliwsze fizyczne dolegliwości... W każdym razie, sir, brał pan pod uwagę kryteria swojej epoki i uznał się pan za starego pryka, który, tak czy owak, niedługo pociągnie, podczas gdy on, ten chłopak, Winston, ma całą przyszłość przed sobą... Nie wątpię też, że naprawdę był pan już zmęczony. Może tak sao zmęczony jak teraz, a może i jeszcze więcej... Good Gracious, w dodatku ja też pana męczę! Prawda? Proszę powiedzieć. To pójdę sobie, trudno, porozmawiamy kiedy indziej... Tak? I dla przyzwoitości dość skwapliwie, choć z wielkim żalem, zbierałem się do odejścia, kiedy on wyciągnął nagle rękę i położył na mojej, i przytrzymał mnie w miejscu, tak że przysiadłem z powrotem na polowym żołnierskim łóżku, dłuższą chwilę nie mogąc ochłonąć z wrażenia nie tylko dlatego, że dotknął mnie sam Kitchener, ale że Anglik zdobył się na to, aby niedawno poznanemu człowiekowi położyć dłoń na dłoni nieprawdopodobnie bezpośrednim gestem! - Dobrze, my lord - szepnąłem. - W takim razie będziemy musieli dojść do sedna... Postanowił pan, panie feldmarszałku, wziąć na siebie winę za Dardanele... Za całą tę militarną katastrofę i za całą tę kompromitację... Aby zdjąć z Churchilla to brzemię i uratować wszystkie jego szanse na przyszłość... Czyż nie tak było, sir? Czyżby nie tak?... - szukając potwierdzenia wpatrywałem się chciwie w tę jego osobliwą twarz i gotów bym przysiąc, że cień melancholijnego uśmiechu zachybotał na jego wargach i natychmiast przemknął. - Wszelako - podjąłem przełykając ślinę, jakbym mógł przełknąć ten kłębek emocji, który wypełniał mi krtań - nie było to takie proste... Bo i nie mogło być. Ja to rozumiem, my lord. Nie mógł pan publicznie zadeklarować, że to pańskie były rozkazy, więc Dardanele to wyłącznie pańska wina... Musiałby pan wówczas ustąpić ze swego posterunku, który skrwawiony naród panu, milordzie, powierzył z najwyższym dla pana zaufaniem... Otóż to właśnie. Nie? zmienia się ministra wojny podczas takiej ciężkiej wojny, bodaj nigdy się tego nie robi i doprawdy słusznie. Nie mógł pan więc, panie feldmarszałku, złożyć publicznie takiej deklaracji i natychmiast podać się do dymisji, bo skutki mogłyby być stokroć bardziej groźne, stokroć bardziej opłakane niż całe te nieszczęsne Dardanele... I tutaj dochodzimy do sedna, nieprawdaż? Zawiesiłem głos czekając w napięciu. Kitchener wprawdzie ani drgnął, lecz nie spuszczał ze mnie swojego spojrzenia, które jakby przylgnęło mocno i gorąco, a jego ruda głowa - był człowiekiem smukłym bardzo i wysokim, co rzucało się w oczy, nawet kiedy siedział przygarbiony - jego ruda głowa wznosiła się nade inną jak egzotyczny płomień w karmazynowej komnacie. - All right, sir. Skoro tak pan sobie życzy, sam to powiem... - szepnąłem. - To był potworny dylemat. I trudno sobie wyobrazić... pan pozwoli, że to powiem, my lord... jak strasznie pan cierpiał, do dziś to widać... Ale to już zostanie w panu i przy panu i nikt nigdy o tym się nie dowie, i nie będzie mógł mleć nawet przybliżonego pojęcia... W każdym razie rozstrzygnął pan ten dylemat, panie feldmarszałku, postanowił pan, co uczynić należy, wpadł pan na niesamowity pomysł... T odtąd czekał pan tylko na stosowną okazję, a bodajże postanowił pan sam ją stworzyć... Czyżbym się mylił, sir?... - szepnąłem, a on uparcie milczał, lecz nawet drgnieniem powiek nie zaprzeczył, ja zaś otarłem z czoła gorący pot. - Dochodzimy bowiem, my lord... do ostatniego rejsu krążownika HMS "Hampshire", na samym początku czerwca 1916 roku... Czy pan musiał jechać z tą misją do Rosji, feldmarszałku? Nie mógł tego załatwić kto inny? - nacierałem podrażniony nieco zbyt już upartym milczeniem. - Oczywiście, że mógł! Bez najmniejszego kłopotu, bez uchybień dla cara Mikołaja i sztabu generalnego rosyjskiej armii. Tylko że pan sam tego chciał... Bo to właśnie była owa wymarzona okazja... Samotny krążownik na takich wielkich wodach, w długim, niebezpiecznym rejsie... W takiej misji nietrudno, w każdym razie można zginąć śmiercią marynarza... Naród to zawsze zrozumie. I to był właśnie ten genialny pański plan, wcale nie prosty, jak by się wydawało, lecz całkiem misterny i wyrafinowany... A gdyby coś w nim nie zagrało, coś nie tak wyszło, zawsze katastrofę będzie można zwalić na kaiserowskie łodzie podwodne... To już była robota dla przyszłej propagandy, zostawiał pan jej szerokie pole do popisu... O, pan był przewidujący, panie feldmarszałku! Pan cenił rozum przede wszystkim i dlatego tak dobrze znał się pan na emocjach i umiał nimi kierować. Pan nie cierpi spontaniczności. Właśnie tego, czym pańskie oczko w głowie, pański umiłowany Churchill, dawał się powodować... I ratując go, wyciągając- za uszy z tego bigosu, którego sam narobił, pan chciał, panie feldmarszałku, dać mu na całe życie solidną nauczkę... Tak, aby zrozumiał i dobrze sobie zapamiętał, czym za ryzykanctwo się płaci... Więc zasiadł pan do .napisania tego ostatniego listu, gdy krążownik HMS "Hampshire" czekał już na pana, ministra wojny, na redzie... Tego listu pod tajną pieczęcią, który po dziś dzień spoczywa gdzieś W najtajniejszym archiwum Lorda Strażnika Tajnej Pieczęci... Cóż więc było w tym liście, czcigodny milordzie? Czy to ja mam wyjaśnić?... - Uczułem, jak Kitschener ścisnął mnie za rękę, jakby nie był już tak głęboko w swojej rudej melancholii pogrążony. - Ja mam opowiedzieć?... Ależ, dalibóg, nigdy tego listu nie czytałem i wątpię, aby taki śmiertelnik jak ja mógł mieć kiedykolwiek dostęp do podobnego dokumentu... No, dobrze. Jeśli tego pan sobie życzy, sir, postaram się to zrobić z całą odpowiedzialnością... Mamy dość elementów w naszej rekonstrukcji wydarzeń, które zostały przez pana tak czy inaczej zaakceptowane... Bo, o ile rozumiem... z tego, co dotąd wyłuszczyłem,. nie zakwestionował pan w gruncie rzeczy ani słowa... Czy nie dopuszczam się przesady, panie feldmarszałku? O, jeśli nie, pomoże nam to list ten hipotetycznie, a bodaj i faktycznie odtworzyć... Nieprawdaż? - zamilkłem z emocji, a minister wojny Kitchener, ryży melancholik, znów ściskał mnie za rękę, jakby chciał mi dodać odwagi, lecz moje wewnętrzne drżenie jakby mu się udzieliło, gdy podjąłem stłumionym głosem, patrząc prosto w jego oczy obrzeżone krwawym smutkiem: - Przyznam, że im dłużej tę kwestię roztrząsam, nabieram tym większego dla pana podziwu i szacunku... I na swój sposób przez pańską obecność pośród nas - o, widzi pan, samych zagorzałych Słowian - przez tę pańską wymowną obecność jestem, rzec można, pobłogosławiony... My lord, w jednym słowie wdzięczności mojej dla pana nie wyrażę... Ale pragnę, ażeby pan o tym wiedział, zanim sięgnę ku tajemnicy tego bodaj najbardziej niezwykłego i niesamowitego listu, jaki kiedykolwiek został napisany... Akurat pańską ręką. Tak, my lord... Więc napisał pan, panie feldmarszałku, swoim zapewne starannym, jasnym i czytelnym pismem, co następuje... I choć inkaust był prosto z serca, domyślam się, że posłużył się pan owym zwięzłym, spiżowym stylem, który zostawił nam w darze Caius lulius Caesar... A więc krótko i węzłowato, nic dodać, nic ująć... Jak się godzi, po męsku. I dlatego temu, kto to przeczyta, nie pozostanie nic innego, tylko schwycić się za głowę i tak, aby nikt tego nie widział, zapłakać... Kiedy bowiem na wieść o pańskiej śmierci, panie ministrze, otworzono ten list, cóż się okazało po złamaniu pieczęci? Primo... - postanowiłem wyliczyć to na palcach bardziej dla siebie niż dla niego, bo przecież dla rudego feldmarszałka Kitchenera, wpatrzonego we mnie zafrapowanym wzrokiem, rzecz to była ostateczna, a takich rzeczy nigdy się nie zapomina nawet w najczarniejszych odmętach melancholii, a może właśnie tam, w tej przeraźliwej otchłani, bezustannie o tym d tylko o tym się pamięta i może to jedynie jest żywe w tak głuchej pustce, że nawet serca własnego nie słychać, a dłoń jego, która przylgnęła do mojej gorącej ręki, zimna była jak u topielca wyrzuconego z głębin arktycznego morza... - Horatio- szepnąłem - Horatio, you have done your duty. Nikt nie ma prawa pana sądzić. Nobody. Never. Uczyniłeś pan, Horatio, właśnie to, co uważałeś za swój obowiązek... - przykryłem jego lodowatą rękę, wziąłem ją w swoje obie dłonie, aby przynajmniej w ten sposób ogrzać tego biednego człowieka. - Więc wyłuszczmy wreszcie rzecz całą – rzekłem łagodnym głosem, czując się przez chwilę jak lekarz, jeden z tych nieobecnych lekarzy, którzy pojawiają się rzadko albo nigdy, lecz zaraz pomyślałem, że nie mam ani dyplomu, ani kwalifikacji, ani najmniejszej chęci, żeby być zarozumiałym i wszechwiedzącym lekarzem, nabzdyczoną medycyną, która na wszystko znajdzie diagnozę. - Wyłuszczmy i skończmy z tym listem, bo widzę, że goni pan resztkami sił, my lord... Cóż się więc okazało po złamaniu pieczęci? Cóż stwierdzał feldmarszałek Horatio Herbert Kitchener, earl of Khartoum, w swoim odręcznym piśmie? Primo, że to on sam jako minister wojny wydał nieszczęsny ów rozkaz sforsowania Dardaneli... Secundo, że to Wanston Churchill, jako pierwszy lord Admiralicji, "wziął na siebie" tę kompromitującą klęskę i natychmiast podał się do dymisji, aby osłonić ministra wojny przed zarzutem niekompetencji, albowiem Winston Churchill jako wielki patriota uznał, że on, pierwszy lord Admiralicji, jest do zastąpienia, natomiast nie jest do zastąpienia Minister Wojny Rządu Jego Królewskiej Mości... Jednakże wielkoduszność Churchilla, dla której brak słów, staje się nie do przyjęcia dla dżentelmena, ergo... Tertio, w tych okolicznościach zwykła ludzka uczciwość nakazuje autorowi listu, feldmarszałkowi KitcheneErowi, ujawnić całą prawdę i uznać służbę swoją dla Króla i Ojczyzny, tudzież życie swoje za skończone... Tak, my lord... - westchnąłem pełen współczucia, ale i rozgoryczenia, że ten ryży człowiek, przy mnie, siedzący ze mną ramię w ramię na zgrzebnym polowym łóżku, zechciał zafundować sobie taki kielich upokorzenia, śmierć i niesławę, jakby wiedział, że jednak warto, jakby przeczuł, że kiedyś ten ryzykant Churchill stanie się ciałem i duszą swojego narodu, gdy przyjdzie mu już w pojedynkę na gruzach Londynu stawić czoło barbarzyństwu, które zaleje całą Europę. - Jemu wtedy raz zgasło cygaro, wie pan - mruknąłem i nie mogłem się powstrzymać, aby nie mrugnąć okiem na pociechę dla skupionego, biednego melancholika z rudą czupryną podobną do tych, jakie widywałem w rozlicznych londyńskich pubach. - I to by było wszystko, prawda? - powiedziałem ze smutkiem, który mi się udzielił: - "Zwykła ludzka uczciwość"... Tylko na to się pan powołał... I to już zamyka sprawę, causa finita. Nie będziemy tego listu poddawać drobiazgowej analizie, bo już inni nad tym mocno się głowili, a my ostatecznie, Horatio, i tak wiemy, co w trawie piszczy... Zwykła ludzka uczciwość, a reszta jest milczeniem, prawda? Uszanujmy więc to pańskie milczenie - schyliłem głowę i patrząc na jego piegowatą rękę, którą w swoich dłoniach ściskałem, odezwałem się cicho, zwyczajnie, bez urazy: - Obawiam się, że ani słówka od pana nie usłyszę... Bo i nie usłyszałem do tej pory... W rzeczy samej, jeśli nie chce pan się do mnie odezwać, pańska wola... Niechaj każdy robi, co chce. I zamierzałem pożegnać się z nim, ale znów mnie przytrzymał, dość łagodnie, lecz stanowczo, jakby życzył sobie, abym tak gadał i siedział przy nim godzinami albo jakby jakaś kwestia mimo mego gadulstwa jeszcze nie została wyświetlona. Podniosłem więc pytające spojrzenie i gdy tak trwał przy mnie ze swoją przekrzywioną głową, domyśliłem się, o co mu chodzą, prawie natychmiast, lecz akurat w to wnikać nie miałem już siły, bo i po co, na litość boską? Rzekłem więc: - A quibus auxiliis, w jaki sposób, quomodo, pan skończył ze sobą, feldmarszałku... O, w to wnikać absolutnie nie mam prawa!... A zatem kwestia pańskiego samobójstwa na pokładzie HMS "Hampshire" roztrząsać tu nie będziemy... Nie moja to rzecz, pan wybaczy... - i kategorycznym gestem odciąłem się od tego. A wtenczas on odezwał się! To znaczy: wydobył z siebie osobliwy dźwięk. Wyglądało to tak, że wydął wargi i z wielkim zaiste trudem, jakby siebie czy coś w głębi siebie przezwyciężał, bo wysilone drżenie widać było na policzkach, na całej niemal twarzy, z takim mozołem wydobył z siebie ów dźwięk, który zabrzmiał, jak długie, przewlekłe: "Poooh!", albo coś w tym rodzaju. Po czym zamilkł strudzony, ale i pełen ulgi jak ktoś, kto kamień z serca zwali. Dźwięk ten przypominał odległą detonację. A Kitchener zerkał na mnie nad podziw rozjaśnionym wzrokiem... Poooh! Cóż miałem zrobić z takim dictum? No bo dlaczego - po tym wszystkim, cośmy sobie powiedzieli, docierając do najgłębszych jego sekretów - on mi robi to "Poooh!" Dobre dla maluczkich. Po licha on mi powtarza tę oficjalną wersję, że krążownik "Hampshire" wyleciał w powietrze na minie? Dawno o tym wiem i dawno wiem, że to nieprawda! Więc patrzę na niego i raptem tracę cierpliwość: - Żadne: "Poooh!" Żadne: Buch! Buch!... Figa, a nie buch, buch" A fe! Po tym wszystkim, co pan ode mnie usłyszał?... "It s not who wins or loses, but how you play the game!" A fe! A fe, panie feldmarszałku! - i zamilkłem z oburzenia. A wtedy on pierwszy raz pokręcił tą swoją przekrzywioną, znieruchomiałą głową. Z trudem, lecz skwapliwie pokręcił sygnalizując mi, że opacznie go zrozumiałem, po czym znów wydął wargi i mozoląc się wydobył z siebie dźwięk, który tym razem był inny, podobny, ale inny: Puck!... Dalibóg. Właśnie Puck! I uśmiechnął się. Aż serce mi zadrżało. To było niesamowite - uśmiech na twarzy melancholii. I niespodzianie - bo któż by się tego spodziewał? - zrobiło się ciepło. Tak bardzo ciepło zrobiło się między nami, jakbyśmy znali się od wieków i zwędrowali wspólnie wszystkie sny nocy letniej i oto rodzi się w nas pragnienie, aby znów się w nich zanurzyć i już na zawsze tam pozostać... I każdy z nas wie, że to by było wyjście. Tak, to by z pewnością było wyjście... już by nam swoim przerażeniem nie zatruwał duszy namacalny świat. Rozpłynąłby się w twoich i moich, naszych biednych, umęczonych oczach. Bo i zasłużył na taki koniec właśnie... A my grecką nocą modlilibyśmy się do Księżyca - nie o ochronę przed obłędem prosząc Sełene, Hekate i Artemis - modlilibyśmy się o wieczną pociechę szaleństwa... Bo my obaj coś na ten temat wiemy. I ten błysk marzenia, owo ciepło między nami, mną i tym ryżym człowiekiem, rozgrzał nas i zjednoczył. Bodaj na tę krótką chwilę. I aż mi się serce krajało, że mój popęd do mówienia prawdy jest tak nieposkromiony, gdyż musiałem zabić i tę chwalę ze snu nocy letniej, i wszystkie związane z nią nadzieje i tęsknoty, musiałem zaprzeczyć w imię prawdy, a prawda to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek ludzie wymyślili. Głos ma drżał, gdy pochyliłem się ku temu wielkiemu człowiekowi, który z taką wspaniałomyślnością wziął mnie za elfa, igrającego prawdą, nie prawdą, życiem i śmiercią, wszystkim pod słońcem. - Niestety, Horatio, pomyliłeś się... To nie ja. Tam awfully sorry. Ja to nie Puck, a Puck to nie ja. Okropnie mi przykro... Ja to tylko ja niestety. Żaden chochlik! Żaden psotny duszek! Złośliwy i figlarny... Żaden Puck jednym słowem! I swear, my lord. Przysięgam... - położyłem rękę na sercu i uderzył mnie najsmutniejszy ze smutnych wyraz jego twarzy, który tak mnie speszył-że, dalibóg, nie wiedziałem, co by tu rzec na pociechę więc brnąłem przygnębiony: - Zresztą obawiam się, ż elfy już wymarły, między nami mówiąc... Zdawałoby się że jeszcze tutaj, że tutaj są być może... No tak, ale.. W każdym razie tutaj na pewno ich nie ma. Ja przynajmniej nie widziałem żadnego. Tak to jest, Horatio... zwiesiłem głowę i długą chwilę siedziałem bez ruchu, tymczasem on jakby zesztywniał i choć nadal trzymaliśmy się za ręce, czułem, jak on wyraźnie i nieodwołalnie sztywnieje, aby skryć się, zanim się obejrzę, w swoją nieprzenikalną anglosaską skórę. - Proszę wybaczyć, Your Excellency, że ośmieliłem się tak spoufalić - powiedziałem. - Właściwie nie przedstawiwszy się do tej pory... Toteż miał pan prawo wziąć mnie za kogo innego. Sam jestem winien tej pomyłki... Najmocniej więc pana przepraszam. Chce pan wiedzieć, kim jestem, my lord? Proszę więc z łaski swojej nachylić ucha... Tajny Agent Dobrej Woli - szepnąłem - Secret Agent of Good Will... - nie bacząc, jakie to na nim wywarło wrażenie, dorzuciłem jednym tchem: - My lord, to wyłącznie do pańskiej wiadomości. I trust you, sir. Zaufałem panu... Któż, jeśli nie pan, wie, że są sprawy na niebie i na ziemi... Otóż to właśnie. Cyt!... A jednak zawahałem się, proszę mi to wybaczyć, sir, ale przecie wiem... Pan wiele doświadczył, wiele wycierpiał i jakże wiele zrozumiał! Jest w panu wielki kapitał nie do pogardzenia, on to przydać się może w walce z grandą, która pustoszy nasz świat. Więc... - rozejrzałem się na boki, zanim podjąłem ściszonym głosem, nachylając się do osobliwego kształtu ucha marszałka polnego. - Więc godzi się, aby o naszym najtajniejszym sekrecie dowiedział się pan feldmarszałek z moich ust. Przepraszam, cokolwiek panu wiadomo o istnieniu MM?... Nic panu to nie mówi, my lord? Dalibóg, nic panu nie wiadomo o powołaniu... Międzynarodówki Mózgów? Owej tajnej... Rozumiem, oczywiście, rozumiem, jest pan zbyt świeżym gościem wśród nas, na tej olśniewającej orbicie, w naszym siódmym wymiarze, dopiero co pana wykąpali... Niechaj więc będę pierwszym zwiastunem dobrej nowiny, Horatio. Otóż została dzięki wypróbowanym ludziom dobrej woli powołana najtajniejsza z tajnych organizacja, do której... - Kitchener gwałtownie ścisnął mnie za rękę. Spojrzałem - tuż przy nas stał wsparty pod boki jeden z dobrze znanych prześladowników, mianowicie watażka w "białym kitlu, z czarnym czubem nad brwiami, i wpatrywał się we mnie kosym okiem. - Krzysztof to ten jest? No. To żona w odwiedziny przyszła. Leć na dół. Co rzekłszy ucieszył się, jakby go to w czymkolwiek dotyczyło. A ponieważ nie znał uśmiechu, więc złowrogo błysnął zębami - całkiem atawistycznie, tak jak robili to jego dzicy przodkowie, którzy nie znali bodaj żadnych innych kobiet prócz branek ciągniętych za włosy na legowisko z końskich skór. Patrzył więc na mnie ze swojej Dziczy-Siczy i w komitywie mrugnął okiem. Tego mi było za wiele, sprężyłem się do skoku, gdyż niebezpiecznie krew we mnie zagrała. Tymczasem on zrobił ponaglający ruch ręką. I - zamiast wziąć się z czernią za łby, w samą porę zdążyłem ochłonąć. Siedziałem patrząc na niego z pogardą, nie ruszywszy się z polowego łóżka. Watażka potrząsnął czarną czupryną. - Żona na dole czeka. Słyszałeś pan? - Słyszałem. Możecie odejść. - Kobita przyjechała, rozumiesz pan? - potrząsnął mnie za ramię. - Własnej kobity nie chcesz oglądać? No, to ruszaj się. W czwartek odwiedziny krótkie. - Słyszałem. -- Klasa kobita - powiedział. - Szykowna. I w ogóle. Już same patrzałki prima sort. Ma taką na medal kobitę, a dupy z miejsca nie ruszy! Słyszałeś, co mówię, człowieku? - Słyszałem. Możecie odejść. - Tylko bez wygłupów, panie ten!... - huknął na mnie znienacka. - Kurdebalans, bo jak wezmę za oszewkę!... - Szkoda zdrowia, kochany panie Władziu - podchodząc z łagodnym uśmiechem odezwał się książę, który nie skąpił uroku swojej szlachetności, obdarzając nim nawet nieokrzesanego potomka owej czerni noszącej do niedawna osełedec na łbie. - Za ciężko pan pracuje, kochany panie Władziu, żeby nam się tu denerwować... Wszyscy mamy z pana pociechę, każdy to wie prócz nowych gości... Trzeba im to wyjaśnić. Ja się tym zajmę, szkoda pańskiego czasu, kochany panie Władziu. Porozmawia: chwilę z tym gościem. Dobrze? - Ano dobra. Byle zara zeszedł na dół, do żony. Bo tu nie ma to i tamto - rzekł watażka obciągając biały fartuch przepasany rzemieniem z ciężką zupacką klamrą. - Zrobi się, panie Władziu. Będzie, jak trzeba - po wiedział ze swobodą książę. Watażka potrząsnął głową. Rzucił cmi ostre spojrzenie. I natychmiast wyszedł energicznym krokiem. Książę zaś przysiadł się do mnie. I siedzieliśmy ramię w ramię na polowym łóżku - Kitchener, książę, a pośrodku ja. Ni zdążyłem wzajem ich przedstawić, obu tych prominentów zapisanych w dziejach .swoich narodów, gdyż wyłaniał się szkopuł protokolarny, komu mianowicie dać pierwszeństwo, czy powinienem feldmarszałka przedstawić księciu ze względu na uzasadnioną dumę narodową, czy też - vice versa ze względu na uprzejmość wobec zamorskiego gościa, bo przecie obu naraz przedstawić niepodobna bez paskudnego galimatiasu. Jąłem więc deliberować w nerwowym pośpiechu, co przecie żadnej deliberacji sprzyjać nie może, więc spociłem się tylko i zanim zdołałem dopaść jakiejkolwiek konkluzji, książę zazierając mi w oczy odezwał się łagodnym głosem: - Proszę mi powiedzieć szczerze... Czy pan nie chce widzieć się z żoną? - A broń Boże! Chcę, marzyłem o tym, ale był taki moment, no tak... zwątpiłem, że ją kiedykolwiek zobaczę. - Rozumiem. I nadal pan wątpi?... - Nie. Chyba nie. - Więc dlaczego pan się opiera? -- spytał książę podnosząc na mnie swoje mądre oczy. - Ależ wcale się nie opieram! To nieporozumienie... Tylko tego w ząbek czesanego Zaporożca nie cierpię. Chciałem, żeby się odpierdolił. Książę parsknął krótko, choć zaraz podniósł rękę do płowego wąsa, ale zdążyłem zauważyć z pewną ulgą, że to dosadne słowo, które mi się w jego obecności wymsknęło, skądinąd nie było mu całkiem obce. Zapewne było już w użyciu pod Raszynem. Tymczasem książę głaszcząc wąsa zafrasował się, Bóg raczy wiedzieć, czemu. I jakby niespodziewanie osunął się w swoje własne myśli, osunął się tak głęboko, aż zda się całkiem o mnie zapomniał. Trwało to zaiste ulotną chwilę, a odniosłem wrażenie, że w tym krótkim czasie zgromadził się w duszy tego człowieka niebotyczny ciężar gęstszy niż najczarniejsza chmura. I później ochłonąwszy pomyślałem sobie, że książę, najwierniejszy sojusznik Napoleona, posiadał również ów niezwykły dar, z którego słynął genialny Korsykanin - nieprawdopodobną siłę koncentracji. Nawet Kitehener, nie w ciemię bity, z wyraźnym uznaniem to spostrzegł, bo jeszcze bardziej przekrzywił swoją ryżą, głowę przyglądając się uważnie. A książę wciąż zajęty sobą - tym czymś, co w sobie koncentrował - mimochodem odezwał się, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, wykazując z kolei ową nieprawdopodobną podzielność uwagi. - W takim razie trzeba pójść do żony - powiedział. - Niech pan zważy, że zechciała tu przyjechać... Bo to i zima, i ścisk w kolejce, i wcale nie tak blisko,, jakby się niektórym wydawało... Czasem diabelnie daleko. Tak, diabelnie czasem daleko... - odwrócił oczy i patrzył w okno, w nasze solidne, grube kraty. - Tak, dopóki można, żonę trzeba szanować... - wstał, ścisnął mnie za ramię i uśmiechnął się wcale nie pogodnie, lecz jakby walczył ze smutkiem. - A zatem... powodzenia. Z Bogiem. - Skinął mi głową i odszedł wyprostowany, śmigły, z gracją wspaniałego mężczyzny. Wówczas pochyliłem się do ucha ryżego melancholika Kitchenera i oznajmiłem szeptem: "To sam książę Józef Poniatowski, minister wojny, naczelny wódz wojsk polskich, bohater spod Lipska, marszałek Francji..." Natenczas Kitchener otrząsnąwszy się z zatwardziałego spleenu zamrugał oczami i coś na kształt głębokiego: "Aha!", wyrwało mu się z piersi. Aż mi gorąco się zrobiło z dumy i popatrzywszy na poruszonego, dopiero teraz rzeczywiście poruszonego feldmarszałka Kitchenera, pomyślałem sobie, ile to złego wygaduje się stale o Anglikach - tępe, zimne, gnuśne snoby - tymczasem jest to jedyny naród, który prawdziwą zasługę docenić .potrafi. Zauroczony Kitchener śledził wzrokiem sylwetkę księcia, który usiadł na karmazynowym swoim łożu d jął nabijać fajeczkę, a ja odchrząknąłem z cicha i rzekłem do mojego czcigodnego rudego towarzysza: - Proszę wybaczyć, milordzie, wzywają (mnie sprawy rodzinne. I ukłoniwszy się szybko wyszedłem z sali. Idę - a tłuką mi się po głowie zaskakujące słowa księcia: "Dopóki można, żonę trzeba szanować..." To jasne, ale dlaczego - dopóki można? Co to ma znaczyć? Co książę chciał mi powiedzieć? Przed czym mnie ostrzec?... Idę. Szybko. Idę. Ale myślę - kogo ja tam na dole, w kazamatach, w tych czeluściach zastanę? Wszystko jest możliwe... A jeśli ją podmienili? Albo inną, podobną, podstawili? Niby to moja żona, a wcale nie moja żona! Nie takie sztuczki w genialnych spiskach nieraz się udawały. Ale nie ze mną, nie z nami... Tym razem się nie uda! Przystanąłem na schodach, tak mi serce waliło. Nie uda się, Chryste Panie, bo oszustkę rozpoznam natychmiast, od pierwszego wejrzenia. Choćby była arcyzmyślnie podrobiona, majstersztyk... rzec można!, ale ja na kopii poznam się zawsze... Tego prześladownicy nie wzięli w rachubę, tego właśnie nie wiedzą, gdyż jednej tylko rzeczy nie potrafią, dzięki Bogu - czytać w moich myślach! Tak, nie mają do nich dostępu - powtarzałem sobie, schodząc coraz raźniej w dół - jeśli dotąd nie udało im się przełamać mojej woli, to już nigdy im się nie uda, więc buszować we mnie, sterować mną przenigdy nie potrafią... Co innego moi przyjaciele, ci mają do mnie dostęp bezpośredni. Albowiem głosy, które słyszę, które odzywają się we mnie wprost i z wielką siłą, są ani chybi, mogłem to sprawdzić po wielekroć, głosami moich przyjaciół rozsianych po całym świecie. Lecz teraz, gdy schodzę w dół i mam już blisko do piwnicy, gdzie oczekuje mnie niespodzianka, moi przyjaciele milczą, może powodowani dyskrecją, a może wiarą we mnie, że tym razem poradzę sobie sam. Oszustkę poznam od pierwszego wejrzenia, albowiem nie może ona wiedzieć, że w żonie swojej zakochałem się właśnie od pierwszego wejrzenia. A to ma wszystkie cechy iluminacji, jest intuicyjnym oświeceniem duszy przez Boga. Dlatego trafia się tak rzadko i do śmierci nie może być zapomniane. I teraz już nie było mi ciężko otworzyć na oścież drzwi do długiej piwnicy pod mawisłyan stropem. Gęsto w niej było, prawie mroczno, a ciasno przy stołach. I wszędzie, wszędzie pełno przybyszów stamtąd! Mężczyzn i kobiet. Poubieranych! Garnitury, suknie, bluzki, sweterki, koszule, krawaty! Ileż barw, ileż elegancji! Co za szyk! A wśród nich tu i ówdzie, tu i ówdzie, przycupnięty, wystraszony, któryś z nas, tak jak ja, w nieświeżym pasiaku, ponuro obrośnięty. Przeważnie ćpa, ćpa szybko, dławiąc się, przewracając oczami. A stoły uginają się od jadła, puszek, termosów, słoików z marynatami, wszelkich fruktów ziemi naszej nie naszej, jabłek, pomarańczy. Jest i tort Cały kawał. Niektórzy jedzą palcami. A ja to wszystko widzę, wszystko widzę, choć nic mnie to nie obchodzi, i rozglądam się, postępując naprzód, rozglądam się z sercem, które trzepie o klatkę i pewnie zaraz łeb sobie skręci... Potykam się na kiepskich, trzęsących się nogach... Wali mi się pod stopy Kosmos. Cały świat, cała Europa z rzeką Sapałajówką... I oto ją widzę, zza czyichś pleców, karków, głów. Więc idę, nie biegnę, choćbym pragnął, lecz idę. Tak, oto ją widzę w samym końcu piwnicy pod ścianą. Stoi wypatrując mnie. Chyba długo tak stoi, bo oparła się plecami o ścianę. Oparła się bardzo mocno. Nawet ręce zapiera o mur. Wcześniej widzę jej napięte spojrzenie, umęczoną - czyżby oczekiwaniem? - twarz niźli ona moje kosmate oblicze, które wreszcie rozpoznała. I wtenczas macha ręką!... Przystaję z wrażenia i raz jeszcze chciałbym to zobaczyć. Macha ręką jak na powitanie, gdy wracam z długiej podróży, znużony Odys. Podchodzę. Staję przed nią. Uśmiecham się. To ona. Ona sama, dzięki Bogu. Trzymamy się za ręce. Siadamy przy stole. I mówię cicho, lecz wyraźnie: - Musisz mnie natychmiast stąd zabrać... Sama widzisz, co się tu dzieje... Starczy spojrzeć... - wskazałem kciukiem zasnute stęchłymi oparami wnętrze, z którego wyzierały chore twarze, zdrowe twarze, któż by je od różnił w istnym kłębowisku nieszczęścia, a ona wzdrygnęła się i przybladła. - Na górę nikogo z rodziny nie wpuszczają, więc i ciebie nie wpuszczą... A co tam się dzieje, lepiej nie opowiadać... - położyłem rękę na jej dłoni, ślicznej dłoni, która mocno drżała, i wtedy wzruszony głębiej, niż da się wyobrazić, uświadomiłem sobie coś, co w cieple słabości nieustannie we mnie dojrzewało, w błysku, który wszystko rozświetlił, zdałem sobie sprawę ze swojej niespożytej siły! Właśnie wtedy, gdy położyłem rękę na jej drżącej dłoni, narodził się we mnie człowiek zdolny przenosić góry, o ile ktokolwiek zechce mu w tym pomóc... Spojrzałem na nią, strapioną i mizerną, przyjaciółkę nędzy mej. I rzekłem: - Jesteś, zawsze byłaś wrażliwa i rozumna, i masz do czynienia z rozumnym człowiekiem... Więc po słuchaj! Wpakowali mnie tu prawem kaduka... - natychmiast rozejrzałem się uważnie i ściszyłem głos: - Gruba pomyłka, rozumiesz? W psychiatrii o pomyłki nie trudno... Najlepszy dowód, że zdarzyła się w moim przypadku. Więc pomożesz mi wyrwać się stąd? Liczę na ciebie. Musimy naradzić się nad tym, skoro nareszcie cię widzę... Przyniosłaś papierosy? Nie mam tu nic swojego, nie mam co palić. Więc przyniosłaś choć paczkę ekstra mocnych czy nie, dziewczyno? - Tak, tak - szepnęła ocknąwszy się, zasłuchana! i przejęta moim gorącym apelem o pomoc. Widziałem] jej gładko zaczesane, złote włosy, kiedy schylona szukała gorączkowo w pękatej torbie z nadrukiem SUPERSAM, wypchanej po brzegi zakupami. Wyłowiwszy wreszcie dwie paczki papierosów, wyprostowała się i ujrzałem jej piersi pod szmaragdowym sweterkiem. - Tylko dwie... - powiedziałem ze ściśniętym gardłem. - Przyniosłaś tylko dwie paczki papierosów? - przecież będę u ciebie w niedzielę! - odpowiedziała szybko, wyczułem w jej głosie cień irytacji. - Hm, w niedzielę? - zastanowiłem się pełen podejrzeń. - A kiedyż to będzie? Mrugając oczami spojrzała na mnie i to zdziwienie, nad którym nie zdołała zapanować, jeszcze bardziej ją rozdrażniło. Odparła suchym tonem: - Za dwa dni jest niedziela. Dziś czwartek. - Nie irytuj się... - powiedziałem łagodnie. A powinienem był udawać, że nie widzę jej zdenerwowania, słabości, kiedy chciała być za wszelką cenę silna. Rzuciła mi złe spojrzenie. - Wcale się nie irytuję! - zawołała rozdygotanym głosem. - Nie irytuj się, bo tu nie ma to i tamto... - wyjaśniłem. - Nie rozumiem... - spojrzała zmarszczywszy brwi. - Nie rozumiem, co mówisz... - szepnęła po chwili, zagryzając wargę, i znów przybladła, aż coś mnie tknęło, że ona lada moment zacznie płakać, więc w popłochu jąłem objaśniać rzecz skądinąd oczywistą: - Tu się nie zagląda do kalendarza, bo i po co? Czas się nie kończy, nie zaczyna. My nie wiemy, który dzień jest który... Bo tu nie ma to i tamto... - uśmiechnąłem się. - Całkiem proste. Rozumiesz? Z głębokim westchnieniem skinęła głową, a ja zaciągnąłem się ekstra mocnym z zachłannością wygłodzonego więźnia, aż mi przed oczami zawirowała ciężka piwnica. Wykonała nad moją głową niesamowity piruet, po czym osiadła z wdziękiem i zamarła, po dawnemu zwalista, ponura i toporna, - Mój biedaku - szepnęła. -- Masz czarne ręce, zniszczone. Choć, to ci je umyję, Nie ma tu łazienki? - A ja wyjaśniam, że są na górze, a tu na dole tylko kuchnia, zlewy, ale tam nie wolno. - Dlaczego się nie golisz? Okropnie ci z tą kosmatą brodą! - To wielka wygoda - mówię. - Nie muszę żebrać u pielęgniarek o żyletkę i skrobać się pod nadzorem Mateczki. Takiej jednej siwej salowej. Pilnuje, żeby kto sobie hyrhla nie poder... Nieważne. Tu jest taki oficer z oflagu, wiesz. Klawy gość. Otóż on zacznie coś mówić i zaraz to kasuje. Nieważne, powiada, nieważne... - A ty się ogól. Koniecznie. Zrób to dla mnie. -A czy to takie ważne? - Patrzy na mnie, patrzy i mówi z całą powagą: - Bardzo ważne... Zrobiłeś się inny. Nie chcę, żebyś był inny... - Uśmiecham się z całą przekorą: - Zawsze byłem inny... Nie powiesz - i kładę ręce na jej dłoniach, a one znowu drżą, a może drżały calusieńki czas, odkąd przy tym stole jesteśmy ze sobą. - Ale byłeś mój - mówi zwyczajnie i po prostu..- Przyniosłam ci twoją golarkę. - Nie da rady. Takiej brody golarka nie weźmie... - Ogól się człowieku. - Bo patrzyć na mnie nie możesz? - pytam zimno. - Ona mruga oczami i waha się, nie wie, co odpowiedzieć. - Kiedy ostatni raz się kąpałeś? - pyta ni stąd, ni zowąd. - Wcale się nie kąpałem. To nie Ciechocinek ani Karlove Vary. Tu się kąpie nowych jeden raz i kwita. - Jest wstrząśnięta, ale jeszcze nie rezygnuje. - Piżamę ci zmieniali? - Rozmowa jak z higienistką, ale pamiętając, że to moja żona, staram się być grzeczny. - Nie, nie zmieniali ani razu -, mówię słodko. - Mam nadzieję, że nie śmierdzę? - I wtedy widzę, że ona płacze. Cichutko, bez histerii, prawie ukradkiem. - Dobrze, zgolę. Zgolę capią bródkę. Nie martw się -powiedziałem przesuwając się z krzesłem, osłaniając ją, aby nikt nie widział, jak moja żona płacze. Po chwili mówię: - Więc uważasz, że powinienem tu zostać? Milczała. Zacisnęła ręce i nie odezwała się ani słowem. - No, no - powiedziałem, powstrzymując się przed huknięciem pięścią w stół. - Nie wykręcisz się od odpowiedzi! Twoim zdaniem mam tu zostać?... Tak czy nie? - wyszeptałem. - Nie wiem - zacisnąwszy ręce poruszyła się niespokojnie w krześle i nie patrząc na mnie, wlepiając oczy w coś poza mną, w przestrachu powtórzyła machinalnie: - Nie wiem. O Boże. Odwróciłem się. Sylwek Kolos przystanął przy nas i przesłonił całe katakumby swoim kosmatym brzuszyskiem, jak dobry bożek Pan rozdęty energią tworzenia Królewski w swojej nagości, a nie obleśny, choć goły na! piędź poniżej pępka. Był, jaki był, nie mieścił się po prostu w żadne łachy, żadne pasiaki, i każdy powinien to zrozumieć. Uśmiechał się do nas swoimi oczkami utopionymi w tłuszczu, które lśniły nie mniej niż ogromna twarz jego lśniąca szczerą dobrodusznością, a nie jakimś tam łojotokiem, jak twierdzą te cymbały, doktory wszechnauk medycznych. Sylwek Kolos jest swój chłop, co widać od razu. I moja żona nie powinna mieć najmniejszych powodów, aby się go lękać. Uśmiecha się tylko oczami, bo do wargi ma przyklejony okurek papierosa. Zaszedł nas znienacka. Przystanął i słucha. To dobry człowiek, a dobrzy ludzie potrafią zjawić się w samą porę. - Ona chce, żebym ja tu został - mówię do niego. - Słyszałeś? - Sure, brother - mruczy swoim pięknym basem. - Nie zechcesz przedstawić mnie pani? Wtenczas mówię czyniąc właściwy gest: - Mój przyjaciel, Sylwester. Wybitny kompozytor. Sylwek kłania się mojej żonie, która wstrzemięźliwie odpowiada na ukłon, nie ma zamiaru podać mu ręki. Boli mnie to, ale Sylwek jakby tego nie zauważył, postępuje o krok i górując nad nią, unosząc się jak obłok, wygłasza słowo po słowie, argument po argumencie najgorętszą orację w obronie moich praw! - Łaskawa pani - mówi. - Zaszczyt to dla mnie, że zostałem przedstawiony żonie tak utalentowanego i mądrego człowieka. Albowiem na ogół nie zdarza się, aby dzielny i światły mężczyzna nie miał równie dzielnej i światłej towarzyszki życia, w dodatku pełnej uroku. Przeczy temu jeno przypadek Sokratesa, ale nie ma reguły bez wyjątku, prawda? Miejmy nadzieję, że wyjątki się nie powtarzają, nie mnożą. They don t multiply, isn t it? Or do they, madame? Dobrze mówię, prawda? Była Ksantypa, nie ma Ksantypy. Dobrze mówię? W takim razie przyjmijmy, że wyjątki się nie powtarzają... Otóż to. C est vrai? W porządku. Jeśli już to uzgodniliśmy i łaskawą pani podziela mój pogląd, to dlaczego pani trzyma tutaj swojego męża?... Właśnie tutaj... Otóż to... Proszę "a wyjaśnić, jeśli łaska... Trochę trudno, prawda? It s strange, isn t it, madame?... Ach, drobiazg! Drobiazg, jeśli pani nie zna angielskiego... Nie każdy musi znać, to detal, proszę pani, fraszka... Nie w tym rzecz, ne c est pas? Ach, i francuskiego?... Ce n est pas tres important. To nie takie istotne, madame. Znajomość języków znowu nie tak bardzo człowiekowi pomaga, a niekiedy wręcz przeszkadza... Otóż to. Więc ad rem. Dlaczego pani uważa, że mąż powinien tu być? Tylko proszę pochopnie nie protestować!... Ohoho!, to bardzo dzielny człowiek, oj niejedno zniesie. Na tyle go znam. A skąd go znam, łaskawa pani? A choćby stąd, że niejedną godzinę przegadaliśmy w tym naszym odosobnieniu, do którego pani :zajrzała pierwszy raz. Długie nocne rodaków rozmowy... On mi pomógł jak brat bratu, dlaczegóż więc miałbym nie przemówić za nim? To mój przyjaciel, łaskawa pani. Ciekawe, dlaczego pani trzyma tutaj swojego męża?; Czyżby pani nie poznała się na nim, skoro ja się poznałem? Aj, bardzo to ciekawe! I jak długo jeszcze zamierza, pani go tu trzymać? Przecież bez pani zgody, madame, on stąd nie wyjdzie! O, jakąż to władzę dał Wszechmocny niewieście nad mężem!... Tak, proszę pani. Ale jeśli...| Jeśli, powiadam, pragnie pani mimo wszystko ratować swojego męża... To coś pani powiem w zaufaniu, jej compte sur votre discrśtion, więc niechaj to zostanie! między nami, droga pani... Bo tak to jest, jeśli pragnie! go pani ocalić... "Wyzwanie przyszłe mu szpieg nieznajomy, Walkę z nim stoczy sąd krzywoprzysiężny..." Tak,, proszę pani... "A placem boju będzie dół kryjomy, A wyrok o nim wyda wróg potężny..." - Dość, Sylwku! - zawołałem zrywając się z krzesła. - Sam wiesz... Im mniej, tym lepiej. Wystarczy, coś, powiedział. Po co łopatą do głowy? Nikt tego nie lubi. Dziękuję ci, przyjacielu. - Right, brother - mruknął Sylwek mrużąc oko, gdyż drażnił go dym z przyklejonego do wargi okurka. - The less, the better. Eto prawilno... - mruknął, po czym uśmiechnął się i zmuszając swoje kolosalne cielsko do ukłonu powiedział z galanterią: - Zawsze do pani usług, madame... Żona nerwowo zapaliła papierosa. Mentolowy. Paliliśmy oboje, bo ja się kontentowałem extra mocnym nie mając zamiaru przerywać milczenia po tej wspaniałej tyradzie, jaką Sylwek Kolos wygłosił, albowiem jej treść w świadomości rosła i dojrzewała jak w dobrym spektaklu dopiero gdy aktor zejdzie ze sceny. Nie mogłem wątpić że poruszył do głębi moją żonę. Więc milczałem czekając, co też ona powie? Ostatecznie Sylwek udowodnił jej przecie, że trzymają mnie tu prawem kaduka! - ak można tak potwornie się zaniedbać! - wybuchnęła znienacka. -- I wystawiać na pokaz taki ohydny brzuch! A tfu, co za niechluj rodem z wieży Babel!... - No, no - mruknąłem ostrzegawczo, zły, że muszę interweniować, bo kobiety zawsze się zaperzają akurat, kiedy nie potrzeba. Poskutkowało, gdyż zmieniła ton. - Nikt go nie odwiedza? On się tu snuł od stołu do stołu, kiedy czekałam na ciebie. Taki brudny, zaniedbany. Jak wielki, samotny mops. Nie ma rodziny? - Nas jest tu wojsko, a ilu widzisz w tej piwnicy? Garstka wybranych. Szczęściarzy, rzec można. Reszty nikt nie odwiedza. Nie spieszy się tu ani żonom, ani kochankom. Ani krewnym, ani dawnym przyjaciołom. Czasem tylko matkom... Sylwek zabił swoją matkę. - O, Boże święty... - szepnęła podnosząc na mnie strwożony wzrok. - Zabił przy porodzie. Rozumiesz? To natura ma zbrodnicze instynkta, a nie on. Cierpi przez to całe swoje życie, rozumiesz? Cierpi, bo nie jest jak natura bezmyślny. Ten noworodek ważył dziesięć kilo! - A niech was wszyscy diabli! - zawołała moja żona i ni stąd, ni zowąd zaczęła się śmiać, jakbym ja był śmieszny i Sylwek Kolos był śmieszny, jakby wszystko wokół było śmieszne, i nawet śmierć tamtej kobiety przy porodzie była jakby godna śmiechu w porządku rzeczy, który jest absolutnie śmieszny. - No dobrze, a teraz... - powiedziała odetchnąwszy. - Trzeba, żebyś coś wypił i zjadł. Zobacz, co tu mam dla ciebie... Ujrzałem kiełbasę, kanapki z szynką, sernik, jabłka, pomarańcze, ale tak samo chciało mi się jeść jak kulawemu tańczyć, lecz udawałem, że się cieszę, dziękowałem, aby wynagrodzić jej trudy. - Zjem później, kochanie, na razie szkoda. czasu... - Spróbuj choć kanapkę! Schudłeś bardzo! - Chce mi się tylko pić - powiedziałem. Żona od razu ucieszyła się. - Wiesz, co mam w termosie? Madras z domieszką Twininga. To, co lubisz... - Podała mi napełniony kubeczek od termosu. Skwapliwie wyciągnąłem rękę, schwyciłem kubek w palce i natychmiast... jakby mi siła wyższa rękę wywichnęła! I - chlust! Zachlapałem blat, kanapki i palce żony gorącą i herbatą. Zerwałem się z nie mniejszym zaskoczeniem niż ona, a i minę musiałem mieć nietęgą. Żona machinalnie otrzepała spódnicę i nie zwracając uwagi na ochlapany i stół, natychmiast zażądała, abym pokazał jej rękę. Bez długich oględzin wyglądało to na kalectwo, nie da się ukryć. Staliśmy patrząc na siebie, żona zarumieniła się gwałtownie i natychmiast zbladła. Wpatrywała się w moją nieszczęsną rękę, ze zmarszczonymi brwiami, nie mogąc oswoić się z niespodzianką, od której robi się niedobrze. Zanim odważyła się zapytać, co takiego się stało, oparła się o krzesło, usiadła bez słowa. Nie wypuszczając mojej ręki ze swoich zimnych dłoni, zadała mi owo pytanie, na które nie znajdowałem jednoznacznej odpowiedzi. - Nie wiem, kochanie, co za draństwo... - powiedziałem speszony. - Nie umiem wyjaśnić... To już niej pierwszy raz - dodałem bezradnie. - Niemożliwe, żebyś nie wiedział... Musisz to wiedzieć... - powiedziała z naciskiem. - Tylko sobie przypomnij... - Byłem przywiązany... Za ręce i nogi. Bardzo mocno... - żałowałem już, że to mówię, bo wcale nie powinna o tym wiedzieć! - Więc może wtedy, kiedy byłem przywiązany do masztu... - Do czego?... - obrzuciła mnie tym spłoszonym wejrzeniem, którym normalni darzą nienormalnych. - Do łóżka!... W pasach mnie trzymali, rozumiesz odparłem czerwieniąc się. - W jakich pasach?... Co ty mówisz?! - Co ja mówię? To, co słyszysz... Związali mnie, wzięli w pasy. I trzymali w pętach. Sam nie wiem, jak długo leżałem przywiązany do... ich śmierdzącego łóżka! zawołałem i zaczerwieniłem się po korzonki włosów. Albowiem teraz, kiedy wymogła na mnie to wyznanie, kiedy na jej oczach sam strzaskałem mój maszt rodem z Itaki, który dopomógł mi przetrwać, i sam wyciągnąłem na jaw to cuchnące, plugawe łóżko, obmierzłe łoże, w którym unieruchamiają elastycznymi pasami - oblał mnie wstyd tak ciężki jak nigdy w życiu. -. Daj mi pić - rozkazałem. - Daj pić! Dmuchała w kubeczek i sama podawała mi do ust herbatę Krzepiłem się drobnymi łyczkami, bez pośpiechu, czasem strużka ściekła mi po brodzie jak małemu chłopczykowi. Przypomniało mi się złowieszcze powiedzenie Kolosa, uświadomiłem sobie, że odebrano mi nie tylko wolność, pakując mnie za kraty gorsze od więziennych, albowiem ze struchlałym sercem zdałem sobie sprawę, że jestem, zostałem ubezwłasnowolniony, uzależniony i podporządkowany bardziej niż osesek, że bez jej zgody, zgody mojej żony, której potęga przerastała wszystko, nigdy się stąd nie ruszę, nawet nosa poza ten szlisselborg ciała i ducha nie wytknę. I przeraziłem się. Pomyślałem, że ani Chrystus, ani Sokrates tego nie przewidział, aby przyszła na człowieka taka mizeryja, iżby nie miał prawa być panem nad samym sobą... Odtrąciłem jej rękę. - Nie przyszłaś mnie tu niańczyć! - warknąłem na nią. - Zabieraj mnie stąd i kwita! Zrozumiałaś? - A ponieważ milczała, w popłochu mrugając oczami, schwyciłem ją za podbródek ł wymamrotałem z pasją: - Zabieraj mnie stąd! Słyszałaś?... Na co żona moja oświadczyła, że tak mocno uszczypnąłem ją w brodę, iż nie jest w stanie skupić myśli, gdyż wytrąciłem ją z równowagi, i zastanawia się tylko, skąd nabrałem tak prostackich manier? I natychmiast przypomniałem sobie, że jeden z braci mojej matki, ale nie ten biedny Henryk- samobójca, tylko jego starszy brat, ilekroć sobie wypił, z małpią złośliwością szczypał mnie w policzek. Przeto czekałem aż tyle lat, aby na kimś w podobny sposób się odegrać! I pewno jeszcze wnukom swoim nie daruję, będę je szczypał, aż im świeczki w oczach staną! Uświadomiłem to sobie z taką klarownością, bo najrozmaitsze zagadki mojego dzieciństwa wciąż mi się tu samorzutnie klarowały na mój wyłącznie osobisty użytek, więc nie podzieliłem się z żoną swoim odkryciem, nawet nie zdobyłem się na słowo przeprosin, skoro bowiem ona zdaje się uważać, że powinienem tu zostać, ergo zdaje się mniemać, że jestem niespełna rozumu, zatem mogę ją szczypać bezkarnie, bo wariatowi wszystko wolno. Tymczasem pytała mnie o rękę, czy lekarze o tym wiedzą i czy mi ją leczą? Powiedziałem, że zbyt rzadko widuje się tu lekarzy, aby mogli oni wiedzieć o czymkolwiek. Choćby o tym, że dostałem paręset zastrzyków. I mam zadek rozdęty do czerwoności jak mandryl. Żona oświadczyła z determinacją, że zajmie sita tym wszystkim i zażąda rozmowy z ordynatorem. - Nie wiem, czy go dościgniesz - powiedziałem. - Biega lepiej niż Emil Zatopek! - Ale jej poczucie humoru gdzieś się ulotniło i nawet się nie uśmiechnęła, więc zaśmiałem się sam na wspomnienie ordynatora mknącego w rozwianym fartuchu przez nasze zielone korytarze z wprawą mistrza, który nawet się nie pośliźnie na wypucowanym do idealnego połysku linoleum. A w ręce trzyma klucz z trójgraniastym otworem. Jest to tak zwany "trójkąt" do otwierania chytrego zamka od drzwi gabinetu, w którym zamykają się nasi lekarze. Są to drzwi bez klamek. Nasze drzwi do wszystkich sal, z karmazynowa włącznie, też nie mają klamek, tylko że są stale otwarte. Choć pozostał w nich również ten chytry zamek i takim trójkątem można by je do woli zamykać na głucho. Ale te szczególiki mało mogły obchodzić moją żonę nieskłonną wyraźnie do wesołości, skoro nawet nasz ordynator zapychający z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę nie był w stanie jej ubawić. Mój śmiech skwitowała strapionym wejrzeniem, po czym z wyrzutem w oczach powiedziała cicho: - Nawet nie zapytałeś o Jo. - A tak, Jo... Co u niej? - rzekłem nie tyle zdawkowo, ile z pewnym roztargnieniem, miałem bowiem tyle pasjonujących spraw na głowie, choćby moja przynależność do Międzynarodówki Mózgów, albo tak intrygujących, jak losy mieszkańców karmazynowej komnaty. W końcu dzieci są dziećmi, zaś ich kłopoty znane są na pamięć. Wprawdzie coś mi majaczyło, że w związku z naszą córką miałem jakieś ciężkie przeżycia, coś w rodzaju gehenny, ale cokolwiek to było, tak dalece odeszło w niepamięć, że ledwie cień niepokoju zamajaczył i natychmiast pierzchnął. Żona przyjrzawszy się mojej minie zwiesiła głowę i nie powiedziała więcej ni słowa. Wcale mi to nie przeszkadzało, gdyż nigdy nie znosiłem łebskiego gadania o dzieciach. Jakby cały świat obracał te na tej pępowinie, której odciąć się nie da, bo one te woje dzieci zawsze noszą w sobie. Mężczyzna przeważnie tego nie słucha. Więc rozejrzałem się, co nowego dzieje się w kazamatach w godzinie tak szczególnej, jak odwiedziny rodzin. Zauważyłem przy stolikach kilka znanych mi osób. Oficer z oflagu z orlą głową. Karzeł bezręki, którego z takim trudem wiązano, nie wiedziałem, że już go wypuścili z pasów. Młody Dm-ski w towarzystwie jakiejś starowinki, szczęśliwy i rumiany, opychający się pączkiem. Sowiński jenerał z twarzą nieodmiennie wykrzywioną grymasem. Ożywiony Maniek spryciarz, który wbijał zimne nóżki z chrzanem. I nawet sam markiz de Sade! Patetyczny bez względu na okoliczności dziobał tort widelczykiem. Widok srebrnego widelczyka w tej plugawej jaskini wprost mnie oszołomił, jak zwycięski błysk przekory, zwycięstwo sztuki nad ohydą egzystencji. I paru innych znanych mi z widzenia też tam siedziało pod nawisłym stropem - za filarami, w trzech nawach i wszystkich zakamarkach. A bodaj każdy z nich miał przy sobie zafrasowaną towarzyszkę, wszystkie zaś, młodsze czy starsze, o tyle były do siebie podobne, że czymś nieuchwytnym przypominały skopiowaną po wielekroć nieśmiertelną mater dolorosa. Nawet towarzyszka karła, która też była karliczką i miała króciuteńkie rączki. Właśnie jej baniasta główka, wyraźniej bodaj niż te kształtne i zgrabnie uczesane, samym była strapieniem. A bezręki karzeł milczał jak kamień. I kiedy tak spoglądałem na ten mój świat, w którym żyć mi przyszło, spostrzegłem brodatego i długowłosego rudzielca z ciężkim krzyżem na szyi pod rozchełstaną piżamą, mojego Torquemadę, spowiednika-powiernika, który snuł się wśród nas między ławami samotny. Jakby daremnie szukał, oczekiwał, ze ktoś go przygarnie. Natychmiast skinąłem na niego, a on skwapliwie pospieszył do naszego stolika, przy którym moja żona siedziała w głuchym milczeniu. A kiedy zbliżył się z tym swoim krzyżem wielkości krucyfiksu, dyndającym wśród rudego mchu na jego piersi, odezwałem się do żony, która dziwnie niespokojnie poruszyła się w krześle. - Zatem pozwól, że ci przedstawię. Mój przyjaciel, wybitny... - rzec chciałem: "egzorcysta", ale w obawie, że może to być przez moją żonę nieszczęśliwie zrozumiane, poprawiłem się: - Mój przyjaciel, wybitny prakseolog... Rudy Torquemada poprzestał na milczącym ukłonie. I natychmiast płonące jego oczy przeniosły się na dobra cielesne, wiktuały rozmaite, które dzięki mojej żonie znalazły się na stole. Zdało mi się, że szczególnie zaintrygowała go wędlina. Koniuszkiem języka oblizał wąskie wargi w gąszczu wąsów i brody. - Wystaw sobie, człowieku - powiedziałem do niego. - Ona chce, żebym ja tu został... - Och przestań, Krzysiek! - wybuchnęła. - Dowody masz na stole - ciągnąłem ignorując protesty mojej żony. - Nie przynosi się tyle wyżerki komuś, kto nie ma tu zostać! - W rzeczy samej, przyjacielu. W rzeczy samej - przyszedł mi w sukurs egzorcysta. - Jako rzekłeś, droga do wolności została przed tobą zamknięta. Trudno się oprzeć wrażeniu, że kryje się za tym bliska ci osoba, a fakt ten rzuca smutne światło na naturę ludzką, gdy nawet najbliższe związki uczuciowe przeinaczają się w swoje zaprzeczenie, niestety, w swoje okrutne contra-dictio. A wykazać to można... - Proszę się poczęstować - powiedziała z niespodzianą wielkodusznością moja żona, jakby nie ją tu oskarżano, wskazując grzecznie na kanapki z szynką, z których egzorcysta nie spuszczał płomiennego wzroku. Lecz on wyprostował się z lekkim żachnięciem i wbijając swoje przenikliwe spojrzenie w częstującą go elegancką panią o złotych włosach, odezwał się dyskretnym szeptem, a kiedy mówił, oblicze jego jaśniało, jak piękna twarz Melchizedecha, tyle że bez aureoli. - Dziękuję. Jestem nieprzekupny, proszę pani... Rzecz w tym, że mąż znalazł się tutaj sine explicationis, bez cienia racji... Alboż mu czego brak? Skoro umysł ma lotny? Alboż trzeba zeń wypędzać szatana?... Chrząknąłem ostrzegawczo, żeby się mitygował, bo jeśli wda się w opis egzorcyzmów, które niedawno na mnie przeprowadził, Boże święty, pogrzebie z kretesem słuszną sprawę o którą walczy w moim imieniu! Więc w popłochu chrząknąłem raz jeszcze, ale on był nie w ciemię bity, prawdziwy prakseolog. - A kto mówi, że trzeba?... - zapytał wznosząc palec i świdrując oczami moją żonę, w której obudziło się zaintrygowanie, a może i fascynacja tym niezwykłym człowiekiem, gdyż słuchała go rozchyliwszy lekko usta, mrugając z niedowierzaniem rzęsami. I wtedy spozierałem na nich z boku, zdawało mi się, że oglądam jakąś scenę biblijną utrwaloną w podziemiach katedry przez bizantyńskiego malarza: cały w złocie prześliczny profil mojej żony i cały w miedzi szlachetny profil Melchizedecha zwrócone ku sobie w oczekiwaniu. I pomyślałem, że tak już pozostaną wpatrzeni w siebie w tej krypcie, a barwa ich oczu nigdy nie spłowieje, gdyż bizantyńscy malarze znali sekret utrwalenia piękna wbrew wszelkim nieszczęściom świata. Lecz on drgnął pierwszy i kładąc rękę na krzyżu, który wisiał na jego piersi, odezwał się tymi słowy, jakby dopowiadając myśl poczętą w ich wzajemnym milczeniu: - Albowiem w każdym tkwi cząstka szatana... I wydrzeć jej stamtąd niepodobna... Chybaby wszystką krew z człowieka spuścić, idem, pozbawić go życia... A ty, niewiasto, dobrze o tym wiesz... Wielką nad mężem swoim masz władzę... Nie jest to sprawiedliwe, ale taki niestety porządek rzeczy ukształtował się z biegiem wieków... Ostatnim mężem, który do upadłego walczył o uniwersalną męskość, był Hiob, ale przegrał daremnie z winy nierozumnej Wszechmocy... Odtąd świat popadł w biologiczną władzę niewieścią... Chciałaby ona przechytrzyć... właśnie w tym cała bieda!... przechytrzyć szatana... I za ten kardynalny błąd, za owo fatalne contradictio in terminis, za uporczywe czynienie tego, co kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, my musimy płacić najcięższymi łzami, których ani wy, ani nikt nie ogląda, bo nie godzi się na pokaz płakać mężczyźnie... I nie dość, że zatrzaśnięto lam drogę do wolności w calusieńkim bożym świecie, Który jakże mógłby być wspaniały!... Mało tego! Zamyka się nas za kratami, które ma pani przyjemność oglądać o tu!... O, w tych wszystkich okienkach... - zatoczył ręką śmiały łuk wzdłuż całej nawy naszych szpitalnych katakumb, naszych kazamatów, gdzie diabeł mówi dobranoc! I w tejże chwili, a może w ćwierć sekundy później według kosmicznego zegara, rozległ się ogłuszający brzęk! Wybite szyby trysnęły srebrnym deszczem. Kruszynki szkła podskakując przypadły niemal do samych stóp Melchizedecha. Oniemiały, zdjęty zgrozą i zachwytem sam to na własne oczy widziałem! Wszyscy, kto żyw, zerwali się z miejsc. Żona moja zamarła w krześle, bledziuteńka jak opłatek. A Melchizedech podniósł dłoń do ust, jakby nie spodziewał się takiego efektu, jakby się przeraził, że powiedział za wiele. W tę nieziemską konsternację, która ogarnęła nas wszystkich pospołu, wbiegło raptem dwóch pielęgniarzy i, nie wiedzieć dlaczego, porwało od stolika pod wybitym oknem tego nieszczęsnego faceta z genetycznym zajobem, którego zwałem świętym Janem od Chromosomów, a inni zwali go dosadniej. Bronił się, jak mógł, wierzgając na wszystkie strony, ale tych dwóch osiłków raz-dwa poradziło sobie z nim i wywlekło na górę. Potem opowiadano, że to właśnie on, Plemnik, gruchnął słoikiem z musztardą w zakratowane okno, tak go ktoś z odwiedzającej familii zdenerwował, i mimo krat strzaskał dwie szyby na wylot. Wątpię, czy to prawda, bo na własne oczy widziałem coś innego, a ponadto wskutek lęku ludzie zawsze rozpaczliwie szukają trzeźwych uzasadnień dla spraw nadprzyrodzonych. Prędzej można by przypuszczać, że siła sugestii, siła natchnionych słów Melchizedecha udzieliła się błyskawicznie świętemu Janowi od Chromosomów, czyli Plemnikowi, który nie mógł zanieść tej męki, i pokierowała jego gniewem i uzbrojoną w pocisk ręką. Przysięgam, że śladów żadnej musztardy ani innego paskudztwa nie widziałem. Tylko przez wybite okno prószył śnieg, bo na dworze padało, i ruchliwe śnieżynki wsmykiwały się do wnętrza katakumb. Tymczasem wypadki zaczęły biec jedne po drugich, bo raptem stanął w drzwiach watażka, potrząsnął czarnym czubem i obwieścił gromko: - Proszę państwa, koniec wizyty - Tak jakby miał za złe tym wszystkim intruzom którzy za długo w gościnie siedzieli. Po jego kategorycznym rozkazie zrobił się rwetes, wszyscy się krzątali pakując, ubierając, całując, żegnając, a on stał z rękami zatkniętymi za swój sołdacki pas i dumny patrzył z góry na tych, którymi władał. Była to dla niego niewątpliwie wielka chwila, ale ja go miałem w dupie. Jąłem nalegać na żonę, aby się tak nie spieszyła, gdyż zdało mi się, że widziałem ją za krótko, chwilę. Trudno mi było zgodzić się z jej oświadczeniem, że siedziała ze mną bite dwie godziny. Co tam było na zegarku, nie miało przecież istotnego znaczenia! Melchizedech gdzieś się ulotnił, a ja zgaszony i osowiały przyglądałem się w milczeniu, jak żona pakuje dwie torby z napisem SUPERSAM, które miałem zabrać na górę. Wbrew jej zapewnieniom nie byłem przekonany, czy kiedykolwiek ją ujrzę. A najważniejsza rzecz, kwestia mojej wolności, mojego wyjścia z domu obłąkanych rozstrzygnięta nie została i nie miałem pojęcia, jak długo będzie leżeć odłogiem. Awantur wszczynać nie mogłem, bo ani mi się śniło dawać się wiązać w te cholerne pasy, jak choćby święty Jan od Chromosomów przed chwilą, natomiast perswazja moja, Kolosa i Melchizedecha nic bodaj nie wskórała, chociaż kto wie?, myślałem patrząc uważnie na żonę, kto to wie... - Do niedzieli - powiedziała wyciągając do mnie rękę.- Chciałem pocałować ją w usta albo bodaj w policzek, lecz nic z tego nie wyszło. Uchyliła się mówiąc, żebym najpierw zgolił tę kosmatą brodę i wąsy! Poprzestałem więc na pocałunku w rękę, który nie wiem czemu, wydał mi się uniżony, wręcz służalczy, jak ukłon poddanego przed monarchinią, choćby wszechwładną Marią Katoliczką, Bloody Mary, która - jeśli zechce - łeb ci każe ściąć na poczekaniu. Wyszliśmy razem bez słowa, odprowadziłem ją po schodach w górę do wrót, które zawsze wydawały mi się zamknięte na głucho, a teraz stał przy nich lśniąco biały Cherubinek, cały w rumieńcach, i po kolei wypuszczał gości na wolność. Zauważyłem, że uśmiechnęły się do siebie, moja żona i Cherubinek, tak jakby...skądś się już znały, po czym żona natychmiast wyśliznęła się w daleki świat. A ja pokręciłem głową przed zatrzaśniętymi drzwiami, bo Cherubinek nie pozwolił mi ani wyjrzeć, ani zerknąć, i westchnąwszy powlokłem się po schodach do naszego inferna wyłożonego taflami linoleum, całkiem zielonego. Idąc wciąż myślałem o nadprzyrodzonym incydencie, który wydarzył się w katakumbach; wstrząsnął mną. I utwierdzałem się w przekonaniu, że był to Plemnika bunt metafizyczny. Desperackie wyzwanie rzucone prawidłom przymusu pod wszelką postacią, genetyce i biologii, religiom i filozofiom, całej tej machinie, która sprzysięgła się przeciwko naszemu pragnieniu wolności i każdego z nas prędzej czy później wykończy. Plemnik w swoim buncie wydał mi się piękny nie mniej niż Prometeusz, ale było mi go żal, okrutnie żal, gdyż widziałem i całą daremność, i cały odwet, jaki nań spadł, albowiem każdy bunt zawsze się przepłaca, a tym bardziej bunt metafizyczny. I kiedy tak szedłem objuczany myślami i dwiema torbami pełnymi jadła i smakołyków, objawiło roi się, że trzymam w ręku możność działania, ujawnienia swojego prawa do wolności! Zachłysnąłem się ze szczęścia, tylko tak można by określić owo olśnienie, które dało mi skrzydła. Nareszcie stawałem się człowiekiem wolnym! Nareszcie bowiem posiadałem coś, czym mogłem rozporządzać wedle własnej woli. Bez zwłoki pospieszyłem do karmazynowej komnaty i od progu jąłem rozdzielać bułki z szynką, kiełbasę, sernik, jabłka i pomarańcze, całą zawartość obu ciężkich toreb. Im mniej częstowani się certowali, im bardziej byli złaknieni i skwapliwi, tym silniejsza we mnie budziła się radość. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. Czyniłem to , zaiste ze skowrończym sercem. Rozdzielałem siebie między wszystek mój naród. Rewanżowałem się Dziadkowi, i księciu, Sowińskiemu jenerałowi, młodemu Dm- skiemu, Jasieńkowi-Rozkwitały-Pąki-Białych-Róż, który łamiąc kiełbasę mruknął z humorem: pan to naprawdę chcesz i pójść z torbami, człowieku... Jedyny na sali cudzoziemiec, Kitchener, spał utrudzony swoją koszmarną melancholią. Położyłem mu na poduszce najpiękniejszą pomarańczę. I ani się obejrzałem, kiedy obie torby świeciły pustką. Zrobiło mi się smutno, że już po wszystkim i że tak krótko trwało! Została tylko garść czekoladowych cukierków. No i termos z herbatą. Ten postanowiłem zachować na noc dla siebie, ale zaraz przyszło ani na myśl, że przecież święty Jan od Chromosomów gnije gdzieś w pasach bez kropli wody! Trzeba mu zwilżyć usta. Jedyna pomoc, jaką mógłbym wyświadczyć temu wspaniałemu buntownikowi. Niestety pielęgniarz, kędzierzawy Oberteufelfuhrer, zagrodził mi drogę. Świdrując chytrymi oczkami, twierdził, że on mnie zna, on mnie sobie dobrze popamiętał!, jego wywinięta warga jeszcze bardziej się wywinęła odsłaniając zęby Wtedy - gdy przypomniałem sobie, że sam pod jego okiem pokutowałem w pętach opuściła mnie odwaga. Co więcej, zdałem sobie sprawę z nieprawdopodobnego tupetu, który pchnął mnie do stawiania czoła komuś, kto może wiązać ludzi bez ograniczeń. Natychmiast spuściłem z tonu i niemal przymilnie poprosiłem cerbera, aby sam był łaskaw podać Plemnikowi trochę herbaty z termosu, lecz on natychmiast wyczuł moją słabość, która paradoksalnie utwierdzała jego potęgę, więc kazał mi iść do wszystkich diabłów i nie kręcić mu dupy. - Sam jesteś diabeł, ty sługusie Belzebuba! - zakląłem. A on przyjrzał mi się, jakby z czegoś rad, i chrząknąwszy odwrócił się do mnie plecami Jeden z pensjonariuszy, którzy skwapliwie przyglądali się tej scysji, bo pod tym dachem człowiek strasznie łaknie rozrywki, wziąwszy mnie pod łokieć odprowadził na bok i szepnął: - Niech pan uważa!... - Ujrzawszy, że nie rozumiem, o co chodzi, wyjaśnił: - Tęgawek sporządza raporty. Tu każdy z tych białych kitlów, wyjąwszy sprzątaczki, sporządza o nas raporty... Wystarczy, że na któregokolwiek powiesz: "diabeł", a już ci przysmalą taką etykietkę, że do końca życia jej nie zdrapiesz: "Schizofrenia paranoidalna"! Bo - wszędzie widzisz diabły i gadasz z diabłami... Prawda, że lepiej być nie może? - i uśmiechnął się. Miał niezwykle ujmujący uśmiech, dyskretny i delikatny. Wyglądał jak chłopiec, który osiwiał przedwcześnie. Nie tylko w rasowej twarzy, ale i w smukłej jego sylwetce było coś chłopięcego. Podziękowałem mu za przestrogę i raptem, choć nie obowiązywały tu takie obyczae, przedstawiłem się. Uścisnął mi dłoń. Peter miał na imię, nazwisko zaś wymienił angielskie!... Zdało mi się, że to trochę za wiele! Jeszcze Kitchenera mogłem przyjąć do wiadomości, ale drugi Anglik, w dodatku świetnie mówiący po polsku, to już zakrawało na nie-przyzwoitość. Nikt mnie nie przekona, że Anglicy nie mają nic lepszego do roboty prócz zażywania wywczasów w naszych domach wariatów. - Idź pan do Bedlam - powiedziałem. - Po co do nas przyjeżdżać, skoro to wyście założyli pierwszy szpital psychiatryczny w Europie, w XIII wieku? Zaśmiał się krótko. Dzieje jego rodziny tak niezwykły miały przebieg, że gdyby mi je na samym wstępie opowiedział, mógłbym zwątpić w jego poczytalność, woli więc opowiedzieć mi je kiedy indziej. W takim razie spytałem, czy napije się ze mną herbaty. Natychmiast. ożywił się i rozpromienił. Jeśli mogłem mieć wątpliwości, czy rzeczywiście jest z pochodzenia Anglikiem, to od tego momentu musiały one się rozwiać, gdyż na wzmiankę o herbacie zareagował tak spontanicznie, że wszelka mistyfikacja była wykluczona! Szedłem posłusznie za nim, gdy prowadził mnie tak szparko, że nie zdążyłem się zastanowić, dokąd mnie wiedzie. Jak dwaj szybkobiegacze skręciliśmy w prawe skrzydło, minęliśmy kolejno dyżurkę pielęgniarek, gabinety lekarskie zamknięte na głucho, jeszcze dwoje czy troje drzwi do małych salek i dopiero na samym końcu korytarza Peter się zatrzymał wpuszczając mnie przed sobą ze słowami; - Tu będzie panu wygodniej. - Była to cela na cztery osobliwe łóżka bez nóg, takie ramy z pościelą stojące nisko na podłodze. - Dla gwałtowników. żeby sobie krzywdy nie zrobili, kiedy spadną z łóżka. Ale proszę się nie obawiać, nie ma już dawno gwałtowników, sami spokojni ludzie. Te posłania to pamiątka z tamtych lat, kiedy nie znano jeszcze neuroleptyków. Dzisiaj jednym zastrzykiem można na uspokoić Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Szpital nie ma pieniędzy, więc trzymają to, bo muszą. Łóżka były tak niskie, że cztery stojące przy nich krzesła wyglądały jak olbrzymy, a na jednym z nich pod oknem wznosił się stos ksiąg, który zachowywał karkołomną równowagę. Książki zawsze działały na mnie jak przynęta, gotów byłem wszystko inne dla nich porzucić, postąpiłem więc naprzód, aby im przyjrzeć się z bliska. I oniemiałem. Na samym wierzchu leżała księga z napisem Jaśniej niż tysiąc słońcl... Obrzuciłem okiem celę, wysokie kraty w oknie, i przeszedł mnie dreszcz, że ja to znam, że ja tu kiedyś byłem, głuchą nocą, kiedy stamtąd, zza tych krat, z dalekiego nieba cztery gwiazdy świeciły prosto na te magiczne słowa, na zaklęcie tajemne, świeciły jaśniej niż tysiąc słońc... Ale nie wiem, czy było to wczoraj, czy dawniej, czy w dzieciństwie, czy jeszcze wówczas, zanim wymarli Babilończycy i Sumerowie... Nie wiem i zapewne nigdy się nie dowiem, bo też nikt, ani ja, ani mikroskop elektronowy, nie zgłębi tego, co tajemne we mnie czy w każdym z nas. - Proszę. Jeśli ta rzecz pana interesuje, to proszą sobie pożyczyć. Ja już to znam. I w wyciągniętej do mnie ręce trzymał księgę, której ja pod żadnym pozorem nigdy nie śmiałbym tknąć. A któż to taki, na zbawienie mego ciała i duszy? Podniósł się na swoim posłaniu, młody czy stary?, dalibóg młody jeszcze, aliści głowę miał zasuszoną, spłaszczoną, jakby Pan Bóg lepiąc wziął jego czaszkę i ścisnął, tak że twarz zrobiła się wąska, głowa długa, nos zaś wyskoczył z niej daleko do przodu. I stężałe w smutku oczy, niedzisiejsze, rzec można, archaiczne, które musiały pamiętać to wszystko... Zaiste, nie wiedziałem, z kim mam do czynienia, a i księga, którą przyjaznym gestem do mnie wyciągał, tylko bojaźń we mnie budziła, więc wybełkotałem pełen trwogi, czy niebiosa nie ukarzą mnie natychmiast za takie szalbierstwo: - O, nie! Nie! Dzięki. Ja też to już znam... Ani mgła za oknem, ani niewidzialne opony niebios nie rozdarły się z trzaskiem. Od niechcenia położona z powrotem księga spoczęła na szczycie stosu, a zasuszony młodzieniec oparł się na łokciu i zagłębił w swojej własnej lekturze. Kształt jego głowy wciąż mnie niepokoił, przypuszczam, że stanowiłby również zagadkę dla antropologa, tak było osobliwy. W niczym bowiem nie przypominał naszych okrągłych, słowiańskich łbów. Odznaczał się szczególną hieratycznością, jakby utrwaliła się w nim zamierzchła przeszłość i cała przyszłość zarazem, jakby ta czaszka wydłużała się przez wieki, zaglądając w wieczność jak w studnię. Zdało mi się, że któraś z dawno wymarłych kultur wydała podobny typ człowieka, lecz ślad po nim zatarł się nie tylko w mojej, ale i w zbiorowej pamięci. Daremnie więc błąkałem się po przestrzeniach starożytnego Egiptu czy Mezopotamii, czułem bowiem, że nie tędy droga. A nie mogłem przecież gapić się na ten fenomen jak kmiotek na cielę o dwóch głowach, choćby przez delikatność i wrodzony szacunek dla wszelkich osobliwości. Przeto oderwałem wzrok od właściciela tej kuriozalnej czaszki, zasuszonego młodzieńca, do którego niewątpliwie należał ów stos ksiąg mądrości. Wtenczas spostrzegłem, że na sąsiednim łożu spoczywa markiz de Sade. I drzemie, bo ma zamknięte powieki. Więc tutaj skrył się nieborak! Tu znalazł przystań i azyl Ciekawe, czy jeszcze pamięta, jak o świcie, w samą jutrznię, odprawiał przede mną czarną mszę, nie zapomnianą dla mnie mszę braterstwa i solidarności, po czym poił mnie związanego, podnosząc mi głowę, przytykając kubek do moich spieczonych warg. Chciałbym go spytać, czy pamięta, ale nie śmiem przerywać mu drzemki. Wszak tylko we śnie my, którzy wiemy, że tu nie ma to i tamto, znajdujemy krztynę wolności, coś, co jeszcze pozwala nam żyć. Ale myślę, że jest tu jakaś konfiguracja jeszcze dla mnie niepojęta - ten markiz i ten przedwieczny młodzieniec w tej samej celi? I ten spolonizowany Anglik, z którym mam pić herbatę? A kto na czwartym łóżku? Lewiatan? Hiob we własnej osobie? Ale na czwartym łóżku nie ma nikogo. Ktoś był, lecz wyszedł, zostawiając rozbabraną pościel. Peter uśmiecha się do mnie, zaprasza skinieniem, abym usiadł. Zniżam się niemal do podłogi i hycam w górę z zadartymi nogami, gdyż okazuje się, że łoża sprężynują nadzwyczajnie jak cyrkowe batuty! Całe szczęście, że nie wypuściłem z rąk termosu. Peter, który sam przysiadł na brzeżku, na drewnianej ramie łoża, przepraszał, że mnie nie uprzedził. Podałem mu termos z obawy, że rozchlapię herbatę swoją felerną ręką. Na krześle czekały już przygotowane dwa kubki z niebieskim napisem SŁUŻBA ZDROWIA, Peter spojrzał i jakby się zawahał, ale bez słowa wziął się do odkręcania termosu. Najpierw - myślałem, że to przypadek - upuścił na podłogę zakrętkę, plastikowy kubeczek, zaraz potem upuścił korek i parujący termos byłby mu się wymsknął, gdyby w ostatniej chwili nie postawił na krześle. Wtenczas przyjrzałem się jego dłoniom, chudym i obciągniętym napiętą skórą, wyglądały tak, jakby nie wszystkie ścięgna w nich pracowały albo też uschły, gdyż smukłe palce były wyraźnie przykurczone. - Postrzelali mi obie ręce - wyjaśnił Peter i natychmiast zanurzył je w swojej młodzieńczej siwej czuprynie. - No "i co będzie? - spytałem spojrzawszy bezradnie na parujący termos, z którego ulatniał się dość wyraźny aromat. Peter pociągnął nosem. - Hm... Twinings? - zagadnął. - Zgadł pan. - Któż by nie zgadł... - mruknął ożywiając się. -Kiedy o tym nie myślę, potrafię nalać herbaty bez najmniejszego kłopotu... Więc mówmy o czym innym. - Dobrze - odparłem i nachylając się do jego ucha szepnąłem: - Kto to jest tamten gość? - Syn konsula w Meksyku - szepnął. - Ach tak? Tego samego, którego stworzył Malcolm Lowry i kazał mu mieszkać pod wulkanem? - Kiedy ja wcale nie żartuję - obruszył się Peter.- Nie wierzy pan? To niech go pan sam spyta. - Nie w tym rzecz - powiedziałem i zastanowiłem się chwilę, jak mu to zgrabnie wyjaśnić. - Wciąż natykam się na ten sam szkopuł... Widzi pan, w tym szczególnym miejscu, w którym przebywamy, we wszystko, co się wokół nas dzieje, w każde nasze słowo wkrada się pewna dwuznaczność... Jest to bardzo uciążliwy i przewrotny genius looi. I chyba nie może być inny w tym przybytku. Zdawałoby się, nareszcie raj prawdomówności! Niby wszystko wolno powiedzieć, ale okazuje się to tak niebezpieczne, że lepiej ważyć każde słowo.. Na przykład, co by pan o mnie pomyślał, gdybym oświadczył, że cztery lata byłem w Indiach? - A cóż miałbym pomyśleć? - odparł zajęty swoją czynnością. - Był pan w Indiach i kwita. Pozazdrościć... - Nie dostrzegł pan w tym nic dwuznacznego? - Gdybym nawet dostrzegł... To i tak dobrze, i tak dobrze... - uśmiechnął się i zmrużył oko. - No nie? Tymczasem zdążył zgrabnie nalać herbaty. Piliśmy drobnymi łyczkami, delektując się. - Niedawno tu jestem i niedługo tu będę - powiedział Peter patrząc z mściwą odrazą na kraty w wysokim oknie. - Z pierwszym dniem wiosny muszę być na jachcie. - Aha - mruknąłem. - Był pan kiedyś u Playboya? Mam na myśli ten fikuśny Playboy Club w Londynie, wie pan. - Wiem. Ale znam dużo ciekawsze miejsca. Była taka jedna dziewczyna na Soho. Otóż dzięki niej poznałem takie puby nad Tamizą, o których żaden przyzwoity Brytyjczyk nigdy nie słyszał. Ale to potem, bo najpierw przez dwa tygodnie żyliśmy tylko miłością. W ostateczności wrzucałem coś na grzbiet i biegłem do sklepiku po hot doga. Ani by mi na myśl nie przyszło, że dziewczyna jest narkomanką. I to stuprocentową! Ten cholerny hasz. Namówiła mnie do spróbowania. Straszne. Bałem się, że duszę wyrzygam... Wprowadziła mnie do tych podejrzanych pubów, gdzie była ichnia giełda, a wreszcie na prywatki w wynajętych apartments, takie sympozjony, chodziło niby o poezję i sztukę, i tam się gigantycznie wy rzygałem... W ogóle to była studentka. Śliczna, więc powiadam panu, prawie się zakochałem. Te dwa tygodnie na początku to była czysta miłość... I herbatę parzyła znakomitą! No i tak się złożyło, że musiałem wyjechać dc St. Albans, gdzie jeden z moich przyjaciół prowadzi browar. Zaprosił mnie na cały tydzień. Nudzę pana? i - Skądże... - ocknąłem się odrywając swój zafascynowany wzrok od Przedwiecznego Młodzieńca, potomka Azteków, syna Królestwa Słońca, którego czaszka zda wała się świadczyć o tym, że ten młody człowiek, zagłębiony w lekturze angielskiej książki pt. Understanding Fear, królewską ma w żyłach krew, wywodzą się od samego bóstwa Quetzalcoatl - wpatrywałem się weń i nie mogłem się napatrzyć, a ten tytuł Understanding Fear. wyraźnie ujrzałem na okładce, gdy Cudnogłowy układał się z książką na niskim posłaniu dla gwałtowników, których już nie ma. - Skądże - powiedziałem do Piotra Anglika - Kocham słuchać. Zresztą cóż mamy robić? - A Więc nie wysiedziałem tygodnia w St, Albans, nie dlatego żeby piwo było kiepskie, bo to dobre browary i zasłużoną cieszą się sławą, ale tęskno mi było do niej. Po trzech dniach rozłąki otwieram drzwi do naszego mieszkanka w Soho... - zawiesił głos i spojrzał na mnie okiem wytrawnego gawędziarza, widać zbliżał się najbardziej dramatyczny moment opowieści. - Niech pan mnie z nim zapozna - szepnąłem. - Z kim? - zdumiał się Peter. Nie śmiałem wymienić imienia, które dźwięczało mi w pamięci jak echo prekolumbijskich czasów, schodząc jeszcze dalej w mrok dziejów, we wrzącą magmę człowieczych namiętności pod wiecznym Słońcem Śmierci. Zbyt potężne to było imię, zbyt straszne, więc skinąłem tylko głową - tam, gdzie on leżał na posłaniu. - Huicilipochtli... - szepnąłem, gdy już uściskaliśmy sobie dłonie z Przedwiecznym Młodzieńcem. Spojrzał z zastanowieniem obracając ku mnie tak wąską twarz, jakie widuje się tylko w gabinecie śmiechu we wklęsłym lustrze. Ale tu nie było wesołe miasteczko, tylko dom obłąkanych, czyli kosz na odpadki, a my w nim oko w oko - ja, Słowianin, i on z drugiej półkuli, czciciel Słońca z krwiożerczego zaiste plemienia, kamiennym nożem wyłuskujący żywe serca, aby uchronić kosmiczny rzeczy porządek, aby samo Słońce tudzież inne ciała niebieskie krążyły w harmonii daniną krwi udobruchane. - Huioilipochtli... - powtórzyłem patrząc prosto w czarne oczy. - Coś po aztecku!... - zawołał i uśmiechnął się wąskimi wargami, oczy były czarne i smutne. - Może szkoda, ale nie interesowałem się tym, proszę pana. Nawet nie rozumiem, co by to mogło znaczyć... Wziąłem od Piotra kubek, poczęstowałem przebiegłego potomka Montezumy gorącą herbatą z termosu. Montezuma rzeczywiście był naiwny dając się bezczelnie okpić Cortezowi, ale ten tutaj - o, nie! Kiedy podziękowawszy popijał herbatę, miałem czas się zastanowić. Przebegłość to była w nim czy... zapomniał. O wszystkim, o własnym rodowodzie. Nawet o chwili, gdy Słońce pada na ołtarz ofiarny. Ostatecznie to byli jeńcy, swoich się nie patroszyło. - A czym pan się interesował? - spytałem. - Architekturą. - Hm, architekturą?... No, miał pan, jak znalazł. Świątynie w kształcie piramid tudzież inne cudeńka. - Och, z tego prawie nic nie zostało... - westchnął ze smutkiem, a że sam był wcieleniem smutku to westchnienie było stokroć smutniejsze. - Po Tenochtitlanie właściwie nie ma śladu... Meksyk tam stoi, Mexico City. Ale sam Meksyk jest wspaniały! Interesuje mnie architektura nowoczesna. - No proszę. Myślałem, że jest pan z plemienia wojowników. Orłów albo Jaguarów. Tak się zwali, prawda? A pan tymczasem chce być artystą... Nigdy bym na to nie wpadł. Bardzo to dziwne. - Dlaczego dziwne? - Bo Aztecy zniszczyli Majów, ich wspaniałą kulturę. - Mieli własną, nie do pogardzenia - odparł. - A Hiszpanie zniszczyli Azteków. I wszystko jest prawidłowe - wtrącił się Peter. - Jedni niszczą kulturę drugich. To jest właśnie postęp. Nie ma o czym dyskutować. - Posłuchaj, Huicilipochtli... - powiedziałem mierząc weń palcem. - Jeśli czyta pan tę książkę... Understanding Fear... To na jaki lęk szuka pan lekarstwa? Nie jest to lęk przed dziedzictwem, które pan w sobie nosi? Cudnogłowy wysoko uniósł brwi. - Skądże! Pan się myli... - zawołał. I opuścił go cały ów hieratyczny spokój, gdy powtarzał jak dziecko: "pan się myli", z niespodzianą rozpaczliwą żarliwością. Zachłysnął się i spojrzał na mnie z wyrzutem. - To pomyłka. Moi rodzice byli zdrowi psychicznie, w rodzinie też nikt nie chorował... nie tylko wśród dziadków, ale a kuzynów, jeśli o to chodzi... - Zupełnie co innego miałem na myśli... Azteków - i zajrzałem mu w czarne oczy. Wytrzymał moje spojrzenie, po czym wzruszył ramionami. -- Nonsens. Nie mam z tym nic wspólnego... Czyżby? - Zaledwie kilka lat tam spędziłem, na dawnej ziemi Azteków, nie przejmując się tym zanadto - A może tak się tylko panu zdawało? - Nie myślałem o Aztekach. Myślałem o nowoczesnej architekturze. - Nie przeczę. Ale ktoś mógł myśleć o panu. - Moi rodzice... chcę panu powiedzieć... - Rodzice jak rodzice, nie o nich tu mowa. - Zaraz! Do czego pan zmierza? - Powiadam: ktoś mógł myśleć o panu... I to widać - dokończyłem półgłosem. - Kto taki?... - rzucił mi spłoszone spojrzenie, widać każdy się lęka atawistycznych tajemnic, budzą się znienacka, choć powinny pozostać przywalone kamieniem nieświadomości. Straszna to chwila, gdy kamień taki odwalić. Ani Chrystus, ani Kopernik, ani Einstein wcześniej nie mogli się narodzić, bośmy ich zżerali zawczasu przez całe paleolity, neolity, stare ery, nowe ery, wysilając wszystką przebiegłość, aby się tylko dobrać do tego wspaniałego przysmaku, który nasz pobratymiec nosi pod czaszką. O, Chrystus dobrze o tym pamiętał i w swój subtelny sposób pamięć o tym utrwalił, ciało moje, krew moja, ale perfidia wyznawców czym prędzej to zatuszowała, zwąc tę chrystusową wymówkę eucharystią. Chrystus pamiętał, z czyimi potomkami ma do czynienia. Wiedział, co musi dać im spożyć. Toteż Chrystusa nikt nie rozumiał. A już całkiem nałgali Ewangeliści, prostaczkowie nie powinna brać się do pisania. Chrystus odwalił przed nimi kamień nieświadomości i gdyby miał innych świadków, nasz los byłby dziś inny... Wzdrygnąłem się, gdyż Cudnogłowy dotknął mnie lodowatą ręką. - Dlaczego pan nie odpowiada? - Bo nie umiem... - mruknąłem. - Nie ma odpowiedzi. - Ale pan mówił, że k t o ś... - spojrzał na mnie. - Mówiłem, choć lepiej nie mówić. - Ale kto taki o mnie mógł myśleć? - Musisz to wiedzieć? Skinął głową. Przez sekundę pomyślałem, że ta aztecka głowa tkwi na ostrzu kozackiej spisy. Przetarłem zmęczone oczy, które służyły mi czterdzieści lat i których dotąd nikt mi nie wyłupił. - Więc zastanów się sam - powiedziałem. - Dobrze. Ale proszę dać mi klucz... - Bagatela! - zawołałem. - W jaki sposób? Nie ja mam "klucz". To ty go masz. - Przecież mówiłem panu, że... Nie rozumiem, gdzie mam go szukać? Wśród Azteków? Byłem w Meksyku tylko sześć lat. W drugiej połowie XX wieku! - Czas tu nie gra roli. - Więc nie myślałem o Aztekach! Myślałem o architekturze! Cóż ja mogę mieć z nimi wspólnego? Urodziłem się w Konstancinie pod Warszawą, proszę pana! - To też bez znaczenia... Stąpałeś po ich ziemi, oddychałeś ich powietrzem. Myślisz, że cokolwiek umiera raz na zawsze? I raz na zawsze przepada w przeszłości? A wszelkie związki bezwzględnie się rwą albo nie istnieją "wcale? I żadnych nie ma związków między Konstancinem a Jukatanem? Gdzie Aztekowie wymordowali Majów? Więc pamiętaj, dla ciebie wstawało ich Słońce, to samo. Nareszcie zacząłem mu przemawiać do rozsądku! Ukrył twarz w dłoniach, wydłużona czaszka kiwała się z namysłem, Wiele bym dał, aby pod nią zajrzeć. Przypuszczałem, że ukrywa przede mną swoje myśli. O łzach nie pomyślałem. Tymczasem ukrywał łzy. Nie mogłem pojąć, dlaczego płacze. Podsunąłem mu przecież klucz, o który sam prosił. Czułem się coraz bardziej zmęczony sobą, nim i tym wszystkim. Na korytarzu ozwał się ryk, który raptownie zgasł, jakby ktoś się udławił - kością, mózgiem, trwogą. I nastała podejrzana cisza. - Daj mu spokój - powiedział Piotr. - Daj mu spotój. On tego Meksyku nienawidzi. Człowieku, stracił tam rodziców! Zginęli w wypadku samochodowym... - nachylił się i szepnął mi do ucha: - Został sam, rozumiesz? Nie ma nikogo. Trzymają go tu dłużej, niż potrzeba, bo jest bez forsy i bez dachu nad głową. Spytaj go lepiej o jego szkice i projekty, całą tekę ma pod poduszką... - Wyciągnął rękę i dotknął lekko ramieniem Przedwieczne Młodzieńca, który leżał skulony, z twarzą ukrytą w dłoniach. Oskar, pokaż nam którąś ze swoich prac. Tamten nie odpowiedział. Gwałtownie naciągnął poduszkę na głowę. Skrył się przed nami, skrył się przed światem Nie było go. Słońce nie jest okrutne, mój biedny Azteku. Darmo poić je krwią. Krew twoich rodziców poczęła się ze Słońca. I wielbić je nigdy nie dosyć. To nasz los jest okrutny, mój biedny Azteka, i sami okrutni jesteśmy. Dla siebie, dla innych, dla świata. Przerzucamy własne okrucieństwo na wszystko, co istnieje, na cała wspaniałość, całą radość, całą świadomość, na życiodajne Słońce. Płacz już nas nie oczyści, mój biedny Azteku, kryjący nieszczęsną głowę pod poduszką... Piotr popatrzył chwilę, zawahał się, Wreszcie machnął - Niech tam. Każdy wie, czego mu trzeba - skonstatował. - Skoczę do pielęgniarek po gorącą wodę. Doparzymy, mam jeszcze szczyptę herbaty. Dobrze nam się pije. I pomknął z termosem. A ja położyłem rękę na poduszce, pod którą rysował się osobliwy kształt tej zaiste kopalnej czaszki. - Nie chciałem ci zrobić nic złego... Daj mi znak, że o tym wiesz. Pamiętaj, umarli są zawszę szczęśliwi. Słyszysz? Żadnego nie dał mi znaku, lecz wiedziałem, że słucha i czeka, co powiem. - Huicilipochtli... - powiedziałem niemal z czułością. - Nie skryjesz się pod pierzem... domyśl o Piramidzie Słońca i Piramidzie Księżyca. Czyż nie po to je wzniesiono, aby przechowały wieczny cień Śmierci? I nieśmiertelność Okrucieństwa? Pogłaskałem poduszkę, nie śmiałbym głaskać go po głowie. - Uważaj więc, co powiem... To w tobie siedzi Huicilipochtli... Skoro już o tym wiesz, nie rozpaczaj, bo masz dwa wyjścia... Albo go przepędź. Albo... dogadaj się z nim. Wiem, że to trudne, ale warto się postarać... - zastanowiłem się i dodałem: - Po to tu jesteś. - To ten niedoszły ksiądz tak ryczał <- obwieścił Piotr wracając z parującym termosem. - Ktoś mi mówił, że on sprzedał gospodarkę po rodzicach i skupywał monstrancje, kielichy, ornaty, co się da. Katedrę urządzał w swojej kawalerce. A paserzy mu w tym pomagali! No i ma teraz jakieś korowody z milicją. Proszę, jest świeża cup of tea - podał mai gorący kubek, a ja poczęstowałem go extra mocnym, zapaliliśmy. - No i nie jest pan ciekaw, co było dalej? Kiedy otworzyłem drzwi do mieszkanka na Soho?... - Domyślam się - powiedziałem dmuchając na wrzątek. - Zaaplikowała sobie za dużą dawkę LSD albo coś w tym rodzaju. I musiał pan wezwać ambulans, żeby ją odwieźć do szpitala. Albo wprost do kostnicy. Piotr żachnął się i zawołał: - Nic podobnego! - zerwał się machając rękami. Nigdy pan się tnie domyśli! - Możliwe, skoro mowa o kobiecie. Łatwiej zrozumieć cztery żywioły. Piąty jest całkiem nieobliczalny. A z nim, biedni chłopcy, najczęściej mamy do czynienia. Tymczasem markiz de Sade ocknął się z drzemki, zawsze gotów ożyć na magiczne słowo kobieta. Przytomny, gdy trzeba być przytomnym, patrzył na nas z uwagą. Dobrze, że nasz dyskurs nie posunął się zbyt daleko, choć i i tak nękała mnie obawa, czy się nie ośmieszyłem przed, znakomitym znawcą przedmiotu. Spytałem więc w duchu pokory: - Z sensem mówię, mon estimable ami? Ale on milczał patrząc na mnie z wyraźnym frasunkiem, Zmierzwione drzemką włosy nastroszyły się, wyglądał jak smutny ptak w siwych piórkach. Tylko oczy były gorące. - Nie ma co demonizować kobiet. Przeważnie są głupie - powiedział Piotr. - A poza tym... - Nie ciebie prosiłem o zdanie. - Zwróciłem się do markiza. - Napije się pan z nami herbaty, mon frere?! Skwapliwie skinął głową. I wówczas, gdy pochyliłem! Się podając mu herbatę, a on wyciągnął rękę po kubek* ujrzałem na przedramieniu tatuaż, sine cyferki w równym rządku. Pamiątka z kacetu. Wstrząs dla mnie trudny do wyobrażenia... Nie dlatego, aby natychmiast w moich oczach markiz stracił swą tożsamość. Stał się kim innym, czy wręcz był zawsze kim innym. A tylko moja wyobraźnia spłatała mi figla... Nie, nie da się tak prosto sekretu tego wyjaśnić. Albowiem ja już dawno podejrzewałem, pamiętam, jeszcze jęcząc w pasach domyśliłem się, że on musiał tam być, musiał być w kacecie. Ów wstrząs, zaskoczenie brało się stąd, że moje przeczucia sprawdziły się oo do joty! Przecież pamiętam, jak wyprowadzany przez dwóch osiłków w białych kitlach szedł do gazu. Pamiętam do dziś tę potworną chwilę o świcie, kiedy markiz truchcikiem szedł po swoje odkupienie, albowiem to nie on stworzył ten system, od którego włosy dęba stają. Cały wstyd naszej wyobraźni, cały nasz błąd myślowy polegał i właściwie polega do dziś na przeświadczeniu, że taki system jest nie do pomyślenia! Biedny markiz, siwy ptak, raz jeszcze musiał postradać zmysły, raz jeszcze trafić do domu obłąkanych, naszego Charenton. Albowiem przeczuwał, czym jest nasza natura, zawsze był znienawidzonym i prześladowanym człowiekiem, bo my - cała nasza tłuszcza -i zawsze będziemy uwielbiać Łotrów, którzy z nas odpowiedzialność zdejmą, zawsze się im zaprzedamy nędzną duszą i ciałem. Tylko nieliczni schodzą tutaj, między sprawiedliwych. - Dawał mi pan pić, kiedy leżałem związany... Nigdy nie zapomnę - ścisnąłem go mocno za ramię, - Nie ma o czym mówić - mruknął. - Proszę pamiętać, że w razie potrzeby zawsze może pan na mnie liczyć. - Świetnie. To niech mi pan potrzyma lusterko -- ożywił się, wydobył spod poduszki golarkę. - Mam paskudny zarost. Muszę się golić dwa razy dziennie - i pokazał, jak mam trzymać lusterko. Przeciągnął ręką po swojej śniadej twarzy. - Trzeba naciągać skórę, baterie już słabe... - puścił w ruch golarkę. - Długo pan był za drutami? - Trzy lata... dwa miesiące... i siedem dni - golił się zawzięcie. - Cieszę się, że pan się lepiej czuje. Naprawdę nie nosi pana? Proszę mi od razu powiedzieć... Bo jak człowieka nosi, to najgorsza tortura, kiedy mu każą tkwić bez ruchu... Po tym korytarzu przebiegłem trzy razy dookoła świata. Wtedy zadałem mu pytanie, którego tutaj się nie zadaje, ale moja ciekawość tego człowieka była silniejsza niż tutejsze dobre obyczaje, tutejsze tabu. - Co panu jest? Markiz ściszył głos nie chcąc, aby ktokolwiek prócz mnie słyszał jego słowa, nawet Piotr sączący herbatę na] sąsiednim łożu dla gwałtowników. - Bóg raczy wiedzieć... - wymruczał przez szum golarki. - Lekarze ukuli nawet taki termin... KZ- Syndrom... Formułkę taką... Słyszał pan? - Nie... Na czym to polega? - A właśnie to cały gips! Za drutami również byli lekarze, widzieli i sami przeżyli niejedno, ale i oni tak na pewno też nie wiedzą... A co mi jest? Ano nic... - goląc się stroił grymasy. - Jest mi smutno. Czy to choroba? Jest mi tak smutno, że smutniej być nie może. I chciałbym pójść przed siebie, nie wiem dokąd... Pójść jak najdalej stąd. Dotknął palcami policzków i uznał, że są dość gładko wygolone. Schyliwszy się w milczeniu czyścił golarkę. Zastanawiałem się, co to właściwie może być ten KZ-Syndrom. Psychoza kacetowa? Choroba obozów zagłady? A ile to już lat minęło od Oświęcimia? Za kratami śnieg po trochu marnieje, przedwiośnie, wedle mojego rozeznania mamy rok 1971. Na Boga mego, więc aż taki mocny jest ten KZ-Syndrom? Któż zgadnie, jakie się za tym kryje okropieństwo?... Biedny markiz. I kiedy on czyszcząc golarkę przedmuchiwał ostrza, wciąż tylko o tym myślałem. - Dawno pan choruje? - Od kilku lat. Przedtem byłem zdrów, chyba nic mi nie brakowało. Dziękuję panu - i zabrał mi z rąk lusterko. Był jednak człowiekiem nierozmownym, milczkiem, jak wielu sławnych pisarzy, a legenda o nim jako uwodzicielu musiała być w środku pusta niczym wydmuszka, boi cóż to za uwodziciel, ozdoba salonów, który coś tam mruczy pod nosem. Wszakże wciąż dba o swój wygląd. Naciera oblicze kolońską wodą. Starszawy już mężczyzna. Pomyśleć - zburzyli Bastylię, lecz dla niego więzienia nie zabrakło. Zmienił się markiz. Bardzo się zmienił. Te trzy lata kacetu. - Mon frere, każdy przeżywał to na swój sposób. T wiele książek o tym napisano - rzekłem patrząc ma oczy. - Dlaczego pan nic me napisał? - Nie jestem pisarzem. - Ach, tak! I filozofem też nie? - A filozofem z całą pewnością byłem – uśmiechnął się. Do osiemnastego roku życia. - Wiec jak pan przetrwał? - Trzy lata Oświęcimia? - pokręcił głową. – Choć bym ci opowiedział i tak niczego nie zrozumiesz... - Wyciągnął do mnie rękę z flaszeczką wody kolońskiej. - Masz. Odśwież się trochę. To dobrze robi. - A, jest nasz sędzia! - zawołał Piotr. - No jak, Feliksie, co tam słychać w świecie i zaświatach? Wołał tak do rudawego człowieczka, który wyglądał jak długonosa pacynka z nastroszonym włosem. Człowieczek zatrzymał się w progu i milcząc patrzył na mnie podejrzliwie. Kształtny, ale taki maleńki niby dwunastoletni chłopczyk, ostrzyżony na jeża, a jeż tak niesforny, że każdy włos sterczy w inną stronę jak u skrzata. Świdruje zielonymi oczkami i wciąga mnie natychmiast w baśń. Wiem, że on wyszedł z innej baśni dlatego, że mu się nie spodobała, więc porzucił ją i wszedł w tę drugą, w którą ja też wstąpiłem, w której obaj jesteśmy. Rzeczywista to baśń, o jakiej nawet się nie śniło ponurym braciom Grimm and matkom, and piastunkom, ani nikomu prócz nas. My znamy esencję, kto zna esencję, ten zna całą tajemnicę, esencją i tajemnicą jest radość. Nagroda za postradanie zmysłów. Wspaniała nagroda. Żeby ją otrzymać, coś trzeba postradać. Przez czterdzieści wiosen patrzyłem tępym wzrokiem na świat, nic nie rozumiejąc. Stałem z zewnątrz, gapiłem się jak inni. Czasem tylko bez powodu ogarniała mnie trwoga, że kiedyś zwariuję. Tak, trwoga zawsze kładzie się człowiekowi kłodą pod nogi, gdy jest bliski szczęścia. Pytanie, czy człowiek w ogóle może do niego dojść spętany ignorancją! Zwariować, o czym świat woale nie wie, to znaczy wniknąć w baśń, w rzeczywistą baśń życia, a to jest, właśnie szczęście. Ten skrzat, starszy ode mnie, świdruje mnie okiem, bo nie wie, czy ja wiem to, co on wie. Czym wart zaufania? Czy nie jestem intruzem? Nie może być pomyłki. Jeśli tak dalej będzie mnie trzymał na ogniu, roztopię się w blasku jego zielonych źrenic. - Feliksie, imamy nowego przyjaciela! - zawołał Piotr. - Zafundował nam delicious cup of tea! Poznajcie się, panowie. Skrzat podbiegł do mnie, nim zdążyłem wstać, uścisnął I mi rękę, zajrzał w oczy i spoglądając na mnie z góry, położył mi dłoń na ramieniu, a gdy odezwał się łagodnie brzmiącym głosem, przekonałem się, że to skrzat-pocieszyciel, niewielu takich zostało. - Nie martw się, przyjacielu. Wszystko będzie dobrze - mówił z błyskiem w oku. - Dziś otrzymałem zapewnienie, rozmawiali ze mną oboje... Pamiętaj, długo już tu nie będziemy! Wkrótce wyruszymy wszyscy... Wszyscy, my i dzieci, i zwierzęta... Ciesz się, przyjacielu. - Wyruszymy dokąd? - Wkrótce nas przeniosą. - Tak, ale gdzie? - spytałem jak człowiek nierozgarnięty. - Wszyscy na nową planetę - wyjaśnił cierpliwie. - Jedną z tych w mgławicy Andromedy! Mam zapewnienie, przyjacielu. Zobaczysz. - Kto pana zapewnił? - Oboje - szepnął unosząc w górę palec - Pan i Pani Bóg. Rozmawiali dziś ze mną. Wytrzeszczyłem oczy. - Zdumiewasz się, przyjacielu? - pokręcił głową i obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. - Ach, tak! Więc ty nie słyszysz głosów?... Czułem, że tracę grunt pod nogami, bezcenne zaufanie tego skrzata, który mrugał zielonym oczkiem. - A jakże, słyszę! - zapewniłem żarliwie. – Mówią do mnie moi przyjaciele, z różnych stron. Tak, z całego, świata! Skrzat wzruszył ramionami, prychnął pogardliwie. - Nie wierz w to! To sami oszuści - powiedział. - Tylko Pan i Pani Bóg mówią prawdę. Od nikogo więcej prawdy się nie dowiesz. Nie daj się zwieść! Tylko Pan i Pani Bóg, pamiętaj. Reszta to plewy. - Nie wierzę - odparłem czując rosnący we mnie opór. - Mów, co chcesz. Nie wierzę. - Dlaczego? - skrzat zatrząsł się, zacisnął pięści w gniewie. - Bo mam swoje powody. - Taki jesteś! Kłamiesz! - prychnął. - Byle robić bliźnim na złość. Dla mnie to była obelga. - Nie robię nikomu na złość - powiedziałem trzymając nerwy na wodzy. - Nigdy. Nie jestem małpą. - Tak ci się wydaje! - Ja to wiem. Nic mi się nie wydaje, proszę pana. Wiem, że mam niezawodnego przyjaciela, lekarza. Daleko stąd. Leczy mnie na odległość. Co noc udziela mi porad i wskazówek. Nie mam mu nic do zarzucenia. Przede wszystkim nie wyparł się mnie, a ja też nie zwykłem wypierać się swoich przyjaciół. Skrzacie oczy zrobiły się mściwe. - Taki sam oszust! - syknął i dźgnął we mnie palcem. - Jak ty! Jak ty! Siedziałem oniemiały, a on obrócił się na pięcie wściekły, wołając do Piotra Anglika: - Kogoś nam tu sprowadził?!... Wtedy natychmiast zerwałem się i wyszedłem. Skrzat w popłochu uskoczył na bok. Spostrzegł, że jestem duży, może bardzo duży jak dla skrzatów, ale lękał się niepotrzebnie, bo wcale nie zamierzałem go tknąć. Prawda, że wielką zrobił mi krzywdę. Szydził z mojej wiary, z mojego przyjaciela, lżył mnie. Ale to wszystko - wszystko, co się wokół mnie działo - miało podwójne bądź potrójne znaczenie. Była część jawna, część domyślna i. część sekretna. Tajemna. Tak się rzeczy miały. Uzbierałem na to aż za wiele dowodów w ciągu tych dni i nocy. Stąd wzięło się moje przekonanie, że ów sekretny tajemny wymiar reżyseruje nieznana ręka. Siła, która chce mnie wypróbować. Demiurg, który uczy mnie życia. W tym właśnie sedno rzeczy. Poddawano mnie wtajemniczeniu. Byłem sprawdzany w takich okolicznościach, jakie na co dzień wcale się nie zdarzają, przechodziłem próbę za próbą, choćby ten niewybredny test, jak się zachowam wobec bezczelnego skrzata, ja, który mam nieledwie metr osiemdziesiąt? To był szok, kiedy go ujrzałem! A przeczułem od razu, że zostanę wystawiony na kolejną próbę. Choćby tak rozbrajającą - czy w tej miniaturze można dostrzec takiego samego człowieka jak ja? W tym nagromadzeniu osobliwości wszystko wokół mnie stawało się wreszcie prawdziwe i rzeczywiste, stanowiąc bogactwo życia, którego ani uzmysłowić, ani wyobrazić sobie nie potrafiłem! Osobliwość to formułka ignorantów do których sam byłbym nadal należał, gdybym nie wsmyknął się tu przez szczelinę szaleństwa, aby móc poznawać rzeczywistą postać świata. Bez tego krótkowzrocznego dystansu, który mają ślepe ludzkie mrówki, a kładzie on kres poznaniu. Wiem coś o tym: przeżyłem w niewiedzy czterdzieści lat! Przez te czterdzieści lat przyglądałem się światu przekonany, że wiele rozumiem - nie rozumiejąc nic. Pracowałem, kochałem się, podróżowałem, wściubiałem nos w swoje i nie swoje sprawy, chłonąłem życie, uwielbiałem życie. Pasja życia, tak się to mówi. A cóż to i może być za pasja życia, kiedy o życiu samym, nie wie się nic? Już samo to słowo - pasja, przekabacone, dziś mówi o czymś na kształt namiętności, a niegdyś prawdziwie głosiło chwałę męki, cierpienia. W czterdzieści lat napatrzyłem się dość cierpień, nie w tym rzecz, każdy się napatrzył w naszych czasach. Rzecz w tym, że nigdy bym nie uwierzył. Tak, nigdy bym nie uwierzył, że moje czterdzieści lat życia to tylko przygrywka, nieświadomy trening do skoku w rzeczywisty wymiar istnienia, którego mógłbym nie poznać nigdy, jak osobnicy "zdrowi na umyśle", i umrzeć jak oni w błogiej ignorancji. Biedni moi, krocie z was tak umrą. Ja wiem, że jesteście z tego powodu dumni i szczęśliwi. Bo wszystko się mieści w przyjętych wymiarach. A co się nie mieści, też i się zmieści, jest przecie sposób na wszystko. Wie o tym każdy zdrów na umyśle. A nam mózg się rozregulował... Tak mówicie, tak myślicie o nas. Ale to. nie my, słowo daję, to nie my z domu obłąkanych, to wy jesteście ludźmi z innej planety. Ta sama matka ziemia inną krew nam dała, innym nakarmiła mlekiem. Po cichu powiem coś więcej widzimy, coś więcej czujemy, coś więcej jesteśmy w stanie zrozumieć. I czegoś więcej staramy się domyślić. A jeśli już o przyziemność chodzi, to zliczcie, ile naszych, obłędnych pomysłów zwyczajnie się skonkretyzowało i służy dzisiaj waszej wygodzie. Zmuszony jestem użyć tego argumentu, bo wasza wyobraźnia mieści się w naparstku. Więc zostawcie nasz mózg w spokoju albowiem nic o nim me wiecie, Bóg ma świadkiem - i skrzaty, apostołowie Jego. Choćby tak bezwzględne i złośliwe, jak ta pokraczka, usiłująca zachwiać we mnie wiarę w przyjaciela, który lecząc na odległość był mi błogosławieństwem. - Nie wiem, co mu się stało - mówił Piotr, który wybiegł za mną na korytarz. - Przykro mi bardzo, że do tego doszło. On nie jest taki! Niech mi pan wierzy. - Nie ma o czym mówić - odparłem. Skrzat przyczepił się do mnie całkiem bez powodu. Zdarza się, zwłaszcza tutaj. W tym stężeniu. W tej probówce, która mieszcząc nasze stłoczone ciała i dusze -- dziw, że się nie rozleci! Nie trzaśnie z wielkim hukiem! Zaiste, królestwo nasze nie jest z tego świata. Tak pełne niepokojów, lęków, wstrętów, urazów, animozji, do tego stopnia przepełnione napięciem, że nigdy nie wiadomo, co znienacka wybuchnie ani z jaką siłą. Rządzą tu temperatury wnętrza ziemi, o których tek mało wiemy prócz tego, że potrafią wywołać wstrząs zdolny przesunąć góry i morza albo rozsadzić skorupę grzebiąc wszystko sicut in coelo et in terra. Ziemia to jajko, z którego diabli wiedzą, co się wykluje. W naszym królestwie możemy przekonać się o tym na co dzień. Nie wystarczy tu zaglądać, jak panowie lekarze czy panie pielęgniarki, trzeba siedzieć po uszy w tej probówce Apokalipsy, dopiero wtedy można się nią nacieszyć. Pan i Pani Bóg są wśród nas, czcigodna zaiste kompania. Plemniki są i chromosomy. Sokrates uśmiechnięty od ucha do ucha. Właściwie całe uniyersum! A my, odpadki genetycznego rozwoju, osuwamy się po szczebelkach degeneracja albo? Albo pniemy się tam, dokąd wy z nosem przy ziemi nigdy być może nie dojdziecie. Nie ma wyjścia z domu obłąkanych. Nas oczywiście trzeba zamykać. To jasne. Wszystkie rygle muszą być zawsze w porządku. I tak trzymać. Maluczko, a i to okaże się zbędne. Każdym da się posterować, aby w myśli swojej był instrumentem. Jeszcze tylko ostatni Odys powiesi się na rei. Po czym słoneczko wzejdzie, szczęśliwe nastaną czasy. Są już blisko, na wyciągnięcie ręki, już teraz dzięki błogosławieństwu sedatiwów nikt z nas w domu obłąkanych nie tłucze głową o mur. I ani mu Się śni targać kraty w oknie, bluźnić światu bożemu. A na świecie zmierzch. I martwe tam sterczą drzewa. Skażony widać śnieg. Popiołem, brudem, sadzą. Ciężkie ma życie ten śnieg, a właściwie to nie ma życia. Przystanęliśmy pod oknem, Piotr zaś mówił: - To łagodny człowiek, ten sędzia, proszę mi wierzyć. Coś go kiedyś napadło i obwieścił na sali rozpraw, że nie mamy tu więcej co robić! Tu, na ziemi. Trzeba zwyczajnie wynieść się stąd. I ogłosił wyrok. Skazał oskarżonego na podróż do mgławicy Andromedy, gdzie nową znajdzie ojczyznę. O, to było dość dawno, w bardzo niedobrych łatach. Potem mu przeszło, nawet przekwalifikował się, został cywilistą. A później ni stąd, ni zowąd znów wróciło... Może dlatego, że nie miał kobiety. W każdym razie dość już dawno jest na rencie. Co pewien czas wraca do domu i znów tuła się po różnych szpitalach... Właściwie jest z nim wszystko w porządku, nikomu krzywdy nie zrobi, najwyżej sobie, bo zapomina jeść. Kiedy go tu przywieźli, był jak szczapka na podpałkę. Niech mu pan daruje i przy okazji z nim pogada, dużo wie o czasach! okupacji, bardzo ciekawe rzeczy... A ten Pan i Pani Bóg Słuchać, słuchamy, ale jasne, że nikt tego nie bierze poważnie. Niech mu tam będzie na zdrowie. Ot, jeszcze jeden bzik. - Wiesz, w kogo on wierzy? Żadna Izyda, ani Demeter, ani miłosierna Matka Boska, Wykluczone, nie ten mit! Więc domyślasz się? Wiesz? - Nie wiem - mruknął Piotr. - Kiedy ktoś zaczyna się mądrzyć, wtedy na ogół nic nie wiem. - KYBELE! Rozumiesz? Nikt inny. Przed nikim innym nasz skrzat, nasz sędzia tak by się nie ukorzył KYBELE, chłopcze z Oxfordu. Nie wpadłeś na to? Wielka Macierz. Matka Bogów. Jej kapłani w świętej euforii kastrowali się osobiście. - Ty myślisz, że nasz sędzia? - wzdrygnął się Piotr - Daj spokój, człowieku, a kto w naszej słowiańskiej ziemi tak często słyszał o tej całej Kybele prócz takiego myszygiene jak ty? - A ja ci powiem, ten jest dopiero myszygiene, komu sięe zdaje, że mit to figa, którą można strawić w parę wieków, aby ludzkość miała zdrowy żołądek! Tymczasem mity to soki żołądkowe, umrzesz bez nich prawie natychmiast - Może tak, a może niee - mruknął Piotr. - Nie słyszysz, że wołają cię na zastrzyk? - A niech się odpierdolą! Nie mam już tyłka. Mara krzew gorejący. Zjeżdżajmy stąd. I jąłem umykać korytarzem w głąb pawilonu. Znowu dawali mi zastrzyki, powiadając, że mi się pogorszyło. Można się zaszyć w ostatniej sali, którą zwałem rustykalną, bo akurat tam znalazło schronienie kilku krzepkich mazowieckich chłopów, prosto od pługa. Doskonale się z nimi milczało, pochrząkując od czasu do czasu. Przychodziłem do nich na cudzesa, dziś ja mogę ich poczęstować, zasobny jestem, mam własne fajki. Potraktowali mnie jak swojego, choć zdarza im się innych pędzić precz. Mój dziad był chłopem spod Krasnegostawu. Nigdy o tym nie mówiliśmy, ale oni to wiedzą albo wyczuwają przez skórę. Dwaj z nich to chłopy na schwał, barczyste, pieczyste, okazy tężyzny i zdrowia, od razu widać, że płynie w nich krew nieśmiertelnej piechoty wybranieckiej, żołnierzy Batorego. Te nędzne pasiaki na nich trzeszczą w szwach. Co z tego, że są w pasy biało-amarantowe? Nie dają się zapiąć, kuse jak diabli, więc trzeba chodzić z odsłoniętym torsem. Przyodziać by ich w żupan i delię koloru błękitnego. Tak się nosili i tak winni się nosić po dziś dzień. Prawda, wiele rzeczy spsiało, ale jeszcze nie wszystko. No, popatrzcie na nich! Może spsieli, co? Kłaniam się w pas, extra mocnymi częstuję, siedzimy, kurzymy, milczymy, dym się snuje. A Jasiu stoi i patrzy. Uśmiecha się. Czeka cierpliwie, kiedy do mego się odezwę. Jasiu wypowiada się tylko wtedy, gdy się go o to poprosi. Pyzaty, rumiany jak jabłko pod jesień. W nim siedzi wesele. Odwieczny minstrel chłopski, co nie sieje, nie orze, lecz śpiewa siadłszy na ziemi pod Bożą męką. Raz ujrzeć świat jego oczami! Dawniej nie przepędzali takich z rodzinnej wsi do czubków. Wiejski głupek z obwisłą wargą. Tyle z niego tu zostało. Demon psychiatrii zabrał mu swobodę, w zamian nie dając mu nic. Prócz mydła i wody. Tudzież miski z zupą. Może tak trzeba. Może każdy z nas gryzie? Trzeba nas trzymać za tęgą kratą pod kluczem. A my się tu bawimy. Tak, nauczyliśmy się bawić zamiast wyć do sufitu. Więc zwracam się do Jasia, który wiernie czeka patrząc chabrowym okiem. A on z góry wie, co ja powiem. - Jasiu, Jasiu, pewnie nie potrafisz nazwać krowy po wymieniu, co? - Phi, krów wiela - mówi Jasiu mrużąc oczy. - Jak maku. - Jak maku! Ty mi nie syp makiem w oczy! Z miasta jestem. Dla mnie każda krowa taka sama. - Jednaka? Ni ma! Ni gwiazdki, ni krowy jednakiej ni ma, bo ni ma! - Hm. No to, jakie są? Wtenczas Jasiu wznosi oczy, nabiera tchu i zaczyna swój pean: - Kwiatula, Czarnocha, Małocha, Smoława, Gniadula, Bielicha, Kudława, Płowucha. Pieścicha, Burocha, Pieścicha, Mrozula, Srokata, Gwiazdula, Pieścicha... - Jasiu, Jasiu - przerywam. .- Trzy Pieścichy to aż nadto. Ja bym tam wolał Gwiazdulę. Wprawiam Jasia w dobry humor, chichocze, oczka mu się śmieją. Niewinność ma wypisaną na twarzy. Jest to taka niewinność świętych, którzy z niejednego pieca chleb jedli, jeść będą, a nigdy się nie umorusają. Przepędzam od siebie złe myśli o zboczeńcu, który wyznał, że z krową było mu tak samo jak z kobietą, tylko trochę niewygodnie. Jasiu śmieje się w głos. A obaj potomkowie piechurów wybranieckich zacierają ręce. Bo widać, że będzie zabawa, gdyż Jasiu się sposobi. I nie każe długo czekać. Wznosząc swoje lico barokowego anioła śpiewa wysoko, wysoko: Matuś miła, daj mnie za mąż Albo mi ją nitką zawiąż, Albo mi ją zalep glinom, Bo jo dłużej nie wytrzymom! Jaś nie kryguje się, nie robi żadnego gestu, a wygląda jak hoże dziewczę z temperamentem, który tuzin parobków z nóg by zwalił. Śmiejemy się na całe gardło - ja, piechota wybraniiecka i reszta popaprańców na sali. Och, huczy nasz chamski śmiech. Pławimy się w nim, płuczemy nasze dusze, niechby z ciała świeżutkie uleciały, my, nieskrobane chamy. Wreszcie nas tu nie ma! Nie ma krat. Nie ma murów. I nas tu więcej nie ma. Zrywam się, wołam: - Bracia! Pamiętajcie! Od dziś w Tworkach są puchy! Pamiętajcie! Psychiatria zrobiła plajtę generalną!... Ale taki śmiech przekrzyczeć niełatwo, więc gubi się moje wołanie. Zresztą śmiech ważniejszy - i tak wiadomo, czyje znalazło się na wierzchu!, więc znów śmieję się wraz z nimi do łez. I wtenczas ktoś wali mnie w ramię. - Na zastrzyk! No już! - Dopadł mnie watażka, Rzuca złym okiem spod smolistego czuba. - Ani mi się śni! - mówię z wielką determinacją. Wtedy ten zatwardziały buc chwyta mnie za kark. Popycha, wypycha za drzwi. Popycha tak, że lecę potykając się, obijając o ściany korytarza. Ach, ty skurwysynu! Poczekaj! Ja jeszcze wrócę do sił. A skuję ci tę skośną mordę! Alfons ci bratem, menda siostrą! Tymczasem znów lecę na ścianę. Gubię pantofle, podnoszę. Powinni się śmiać, jak na głupich przystało, ale na korytarzu pełnym gapiów nikt się nie śmieje. Nikt się nie śmieje z mojego poniżenia. I znów o ścianę. Popychany jak tłumok. Nic nie poradzę, ale dość już tego, korzystam z broni słabych: uległości. Zaczynam dreptać posłusznym truchtem w stronę dyżurki. Boso po lodowatym linoleum, ściskając w garści pantofle. Pielęgniarz idzie za mną twardym krokiem. Poskromił mnie, wystarczy. Silny człowiek, gdyby zechciał, mógłby mnie rozkwasić o ścianę, nie zrobił tego, zna się na fachowej opiece. A w dyżurce Chochlik ze szprycą. Stoi i czeka w swoim przekrzywionym czepeczku. - Oj, panie Krzysiu, nieładnie - mówi na mój widok. - Nieładnie. Milczę stercząc w progu, muszę trochę ochłonąć. Przy mnie posapuje watażka, zmęczył się jednak, sukinsyn. - Dlaczego pan chodzi boso? -~ Na pokutą - mówię. - Jaką pokutę? Go znowu? - Zakochałem się w siostrze, a jestem żonaty. - Pandę Krzysiu! - karci mnie urażonym spojrzeniem. - Matko święta, lecę z nóg. Nie mam dziś czasu na żarty. Proszę zaraz włożyć pantofle. Posłusznie wkładam wysłużone ciapy, podbite wojłokiem, w których przede mną człapał do grobu niejeden pensjonariusz Pawilonu 1 A. - Gorąco tu u was - mówię schylony. - Warto się ochłodzić. Spacer na bosaka dobrze robi. Nie lubisz biegać boso po trawie, siostrzyczko? I zerkam ukradkiem na watażkę. Kupi, nie kupi? Kupuje. Takie łobuzy wyjątkowo cenią fason. Pielęgniarz nieznacznie mruga okiem, błyska zębami, wycofuje się. No i dobra. Spławiłem sukinsyna, o to szło, gdyż bez świadków mam pewne szanse. Sprawa dyskretna i arcyważna. Chodzi o mój tyłek. Więcej już cierpieć nie może - nawet dla dobra psyche. Wszak on sam rozumie, obaj rozumiemy, że wstrzykuje się przez zadek samo błogosławieństwo, spokój ducha. Jest w tym cała finezja psychiatrycznej opieki. Więc się jej poddał, nie chciał mnie zawieść. Wypełniał swój obowiązek z godnością. A za wierną służbę czego się doczekał? Miłosierdzia? Toż spuchł jak afrykański ananas smażony na wolnym ogniu. W ten sposób nie dorobimy się spokoju ducha. Wiem, że już tylko we mnie pokładał nadzieję. Ergo? - Miało więcej nie być zastrzyków - mówię najłagodniejszym głosem mrucząc jak Marian Brando. - Doprawdy nie rozumiem, siostrzyczko.. - Tak? - patrzy na mnie z tym chochlikowatym błyskiem w oku. - A tak z ręką na sercu... też pan nie rozumie? - Siostro, macie tylu pacjentów. Mogła się zakraść pomyłka! Lekarz wpisał machinalnie... Poczekajmy do jutra, sprawa się wyjaśni. - Wcześniej się wyjaśniła - uciął Chochlik. - Wypluwa pan leki w ustępie. Tego się nie spodziewałem. Szczęka mi opadła. Klops. A drobna pielęgniareczka patrzyła z ukosa, jak stoję niczym Jaś przygłupek. Jedna z tych oszałamiających chwil, kiedy człowieka coś znienacka w ciemię palnie. Nie sposób uwierzyć, aby tutejsza służba śledcza działała z taką skutecznością! Gdzież oni tu mają swojego Fouchet Głównego tajniaka? Wpadłem - bez dwóch zdań. - A widzi pan! - mówi pielęgniarka. – Chcieliśmy dobrze, ale pan nas zawiódł. Przynajmniej nie wypiera się pan. Na nic by się to zdało. Panie Krzysiu, kiedy kto wypluwa leki zaraz mu się pogarsza... Boso pan biega. A to nie trawa, tylko linoleum, nie zawsze czyste. Rozumie pan? A dzisiaj musimy dać zastrzyk. Dlatego. - A o kompresach zapomnieliście? A gdzie moje kompresy, które miały być zmieniane choć parę razy dziennie? Ale jest mi wszystko jedno - nie pytam, nie nagabuję. Zapewne usłyszałbym, że trzeba przyjść, przypomnieć i poprosić, bo one mają na głowie tantum universum! - Stoję z odsłoniętym pośladkiem. Wyjątkowo długo to trwa. Zimne palce szukają tu i tam. Igła się gnie, nie wchodzi. - Proszę nie napinać mięśni! - syczy Chochlik zły i poirytowany, poci się. - To nie mięśnie, to guzy, siostrzyczko - wyjaśniam łagodnie. - Jeszcze tego nie widać? - Zobaczmy ten drugi, dobrze? Wreszcie wbija igłę. Unosząc połę szlafroka patrzę, jak ona mocuje się z tłoczkiem. Czoło marszczy, gryzie wargę. Nie chce we mnie włazić to lekarstwo na równowagę ducha. Wcale się nie wsysa. A boli jak siarczysty kopniak - podkutym kopytem chłopskiego diabła, Boruty. Nie mówię tego malutkiej pielęgniarce pomny na ostrzeżenie, którego mi udzielił Piotr: broń Boże przy nich napomknąć o diable, bp natychmiast policzą cię w schizoidy-paranoidy! Tymczasem osiągnąłem ten stan ducha, kiedy wiem, że już tylko diabeł by się nade mną ulitował. Wreszcie pielęgniarka wyszarpnęła szprycę. Odetchnąwszy swoją drobniutką piersią, bez skrępowania otarła łokciem z twarzy pot. Potrącony czepeczek zjechał całkiem na bakier. I znów ujrzałem, jak urocze to było stworzenie. Uśmiechnąłem się wyciągając nad nią ręce - taka byłamaleńka! - więc wyciągnąłem nad nią ręce niczym arcybiskup Canterbury podczas koronacji i poprawiłem śnieżny czepeczek na puszystych, ciemnych włosach. I z woli Opatrzności oboje zrobiliśmy się wzruszeni. Tak osobliwie wzruszeni, że więcej nie można było sobie na to pozwolić. Więc natychmiast wygrzebałem z kieszeni szeleszczące cukierki, których, chwała Bogu, nie zdążyłem rozdać braciom popaprańcom. I kiedy tak smoktając cukierki patrzymy na siebie, właściwie ja patrzę na nią, bo ona oczy spuszcza, raptem z zapartym tchem czuję, że znów stałem się mężczyzną! Boże święty! Toż czuję, że chcieli mnie zwałaszyć, a nie zwałaszyli! O Boże, mój Boże, któryś mnie nie opuścił. Wyciągając ręce biorę pielęgniareczkę za ramiona. Ona płoszy się, nie rozumie. Nie lękaj się, mówię, jeszcze tylko chwilkę na ciebie popatrzę. A potem szybko zakrywam dłonią oczy. I wszystko jest we mnie, góry i morza, rozpięty żagiel, maszt i gwiazda zaranna. Odysowa. Nieposkromiona. Mam nadzieję, że udźwignę tę całą męską moc. Pyta mnie o coś. Czy dokuczają mi oczy? Zatroszczyła się pielęgniareczka i właśnie o to pyta. Więc przecieram szybko te swoje oczy, niejedno widziały, ale nic im nie jest. Wprawdzie raz czy drugi groziła im moja straszna pokusa, aby się ich pozbyć. Z odrazy do świata, która musi się przemienić w odrazę do siebie samego. Uczynił to jeden sławny nieszczęśnik, który uznał, że trzeba przypieczętować okrucieństwo losu. Wiele się o tym człowieku mówi. Lecz było ich dwóch! Dwóch ich było w dziejach, co przemilczano. Albowiem to nie Edyp ma palmę pierwszeństwa i monopol. To nie Edyp pierwszy sam się oślepił, tylko Kain. Ubiegł go Kain! O czym głucho, rzecz jasna, bo wara choć pisnąć o tym po wsze wieki! Gdyby fakt ten nie został ukryty, zatajony pod siedmioma pieczęciami, wątpię, abyśmy się doczekali czegoś takiego, jak druga wojna światowa, albo - jakiejkolwiek innej pomniejszej rzeźni... Niewinny nie jestem, to prawda, ale nie ściągnąłem na siebie straszliwej winy Kaina, rozpaczliwej winy Edypa. I świat mi do tego stopnia nie obrzydł mimo wszystko, nawet mimo tego rejsu po Morzu Obłąkanych, który odbywam ze struchlałym sercem. Teraz rozumiesz, dlaczego zachowałem te swoje oczy, którymi patrzę na ciebie, siostrzyczko? Teraz się rozumiemy? Nie, nawet jak wyzdrowieję, nie będę potrzebował żadnych okularów. Me zwrócicie ich, kiedy będziecie mieli pewność, że sobie krzywdy nie zrobię, szkieł nie potłukę, żył nie podetnę, nie nałykam się szkła, nie możecie mi zwrócić okularów, siostrzyczko, bo wcale ich nie używam. Widzisz, mam swoje oczy. Albowiem ja nowego mitu nie ustanowię. Za późno na to dla każdego. A nawet gdybym mógł to zrobić, bałbym się - nie tyle kosztów własnych, cierpienia i udręki, co pomyłki. Tak, pomyłki, malutka siostro miłosierdzia, pamiętasz, tak ongiś nazywałyście się? Więc zrozum, że dość mamy mitów, które są inne, niż należy. Dość tych podejrzanie urodzonych mitów. A skutki tego znasz. Straszliwe. Więc nie trzeba mnożyć tej okrutnej obfitości. Tak oto śmiem patrzyć na ciebie swoimi oczami i spytać, jak masz na imię, bo ja cię, siostrzyczko, nazywam po swojemu. - A jak? - Chochlik. - Chochlik? - zaśmiała się klaszcząc w ręce. - Podoba się? Skinęła głową. - Wie pan, co było do tej pory? Kruszynka, Drobinka, Chucherko, Maciupka... rany, jak mi się to znudziło! - zwinęła w kulkę następny papierek od cukierka i bawiła się tymi kuleczkami podrzucając je na maleńkiej dłoni. - Czy pani wie, że jestem mężczyzną? - Domyślam się - zgrabnie stłumiła śmieszek, jak delikatne pielęgniarki, które potrafią obchodzić się z psychicznie chorymi, za co im tak czy owak kiepsko płacą. Więc niby była całkiem w porządku. Dowcipnie, lekko, a jednak serio do mnie podeszła. - Domyślam się! - z całym pielęgniarskim urokiem. - Ale mnie dość trudno było się tego domyślić - powiedziałem przełykając ślinę. - Bardzo długo. Właściwie do tej chwili... - Panie Krzysiu! - skarciła mnie natychmiast. - wszystko wolno, co nie wolno, ale dość już tego! I basta! - Proszę się nie obrażać! Chwileczkę - zawołałem. - Czy jest w tym coś złego? Ech, przestań się gniewać, Chochliku. Bez sensu, Chochliczku, bez sensu! - Panie Krzysiu, naprawdę powinien pan wrócić na salę. Dyżurka nie jest dla pacjentów - Dobrze, ale najpierw.. - Nie ma najpierw. Proszę już iść. - Kiedy mam pytanie! To dla mnie bardzo ważne. Niech mi siostra odpowie - broniłem się. - Odkąd to pielęgniarka ma prawo odmówić pomocy? Ona milczy. - Otóż dała mi pani zastrzyk, tak? A nie sądzi pani że ten zastrzyk z powrotem mnie wpędzi w kapłony? - O, Boże... - westchnęła i zarumieniła się raptem na -calusieńkiej buzi. - Niech pan porozmawia z lekarką. Tal do mnie nie należy. To... I speszyła się do reszty. Spłoniona, bezradna, zbiłem biedaczkę z pantałyku, choć to dziewczę, niedawno po szkole, różnych się tu rzeczy zdążyło napatrzyć i nasłuchać. Maleńka stała w pąsach z przyszpilonym na drobnej piersi -emblematem, wypucowaną odznaką swojej szkoły pielęgniarskiej, która skierowała całą tę niewinność i wszystkie te dobre chęci w niewyobrażalną otchłań domu obłąkanych. Albo patrząc trzeźwiej - do kosza na odpad, z którego tak trudno się wygrzebać. Albo jeszcze inaczej do tygla siedmiu diabłów, gdzie wszyscy pospołu pragną wyć z udręki, a ktokolwiek tam wpadnie, prędzej idzie do dna, niż uniesie stamtąd na czubkach palców udręczoną duszę swoją do nowego życia. W naukę o czyśćcu wątpiłem zawsze i z uporem, chyba że czyściec był tutaj, hic nunc. A to zmieniało postać rzeczy, jeśli się nad tym dobrze zastanowić. Bo oto bez najmniejszej wątpliwości stoi przede mną czystość tak czysta, jak lśniący nad nią czepeczek. A ja zbrukany tak uczciwie, jak tylko można w czterdzieści lat życia, patrzę na nią bez odrobiny serc poprzez wściekłego Erosa, który niespodzianie zmartwychwstał! "Eros jest wielkim duchem, mój Sokratesie"... - W takim razie pójdę sobie, skoro mnie siostra stąd przegania. Widziałem, jak odetchnęła. I bez słowa, choć z cienie uśmiechu, czekała, aż się wyniosę. A jednak poprawi włosy. Tym odruchowym kobiecym zwyczajem. Nieświadomie robią to zawsze, gdy czują na sobie wzrok mężczyzny. Więc jednak między mężczyzn zostałem policzony przez nią i miałem to od niej na pociechę. Lecz nie wyszedłem, zatrzymałem się w drzwiach. - Siostro, gdybym był poetą, napisałbym Ogień w spodniach - powiedziałem. - Wszyscy by się dowiedzieli, co to dopiero jest! Zlituj się pani nade mną. Ugaś ten żar! Trudno zaglądać w oczy przez trzepoczące, płochliwe powieki. Dziewczyna się cofa, krok po kroczku cofa, opiera o biurko, przy którym powstają tasiemcowe raporty z dyżuru, raporty o nas wszystkich z bożej łaski psychicznie chorych. - Da mi siostra kompres? Trudno powiedzieć, kiedym cię miał ostatni raz... - Sypnąłem się i poprawiłem natychmiast: - Kiedym go miał! Tfu, i ta poprawka zabrzmiała dwuznacznie, przynajmniej dla mnie samego. Dość, że i ja się speszyłem, może ponad miarę, gdyż nie cierpię śliskich dowcipów i gburowatych dwuznaczności. Nawet nie wiadomo, jak za takie świństwo kobietę przeprosić. A dziewczyna osunęła się na krzesło przy biurku i bezradnie zwiesiła ręce. Raptem spojrzała mi prosto w oczy, z miną umęczonego dziecka. - Powiem prawdę - szepnęła. - Nie mam siły. Na to by wyglądało, rzeczywiście. Ale patrzyłem na nią bez słowa, pragnąc wytargować trochę ulgi, pacjent winien być traktowany jako całość bez pogardy dla jakiejkolwiek części jego ciała, tego domagał się duch Asklepiosa! - Panie Krzysiu, muszę jeszcze raport napisać... - patrzyła ani w oczy nieledwie z błaganiem. - Nic innego zrobić nie zdążę... Przyjdzie koleżanka na nocny dyżur. Będzie miała więcej czasu. Niech pan ją poprosi, dobrze? Wtenczas położyłem przed nią na biurku garść cukierków. Pocałowałem Chochlika w rękę. I poszedłem. Była zaskoczona. Nie wszystko, co sam dzięki niej przeżyłem, z równą siłą do jej świadomości dotarło, pewnie dlatego, że pacjenci nieraz się zgrywają. No i chwała Bogu. Gdyby wszystko było jawne i bez osłonek, powinienem paść jej do nóg i stopy całować. Ktoś powie -- takie brzydkie chuchro. A przecie dobrze wiem, dlaczego przy rasowej Bourbonce, nałożnicy z krwi i kości - nic by ze mnie było! Trzeba widać takiego chucherka, aby zgnębione mnie siły męskie na nowo ożyć mogły. Pewien polski pisarz potrzebował na to całej kampanii wrześniowej. Właściwie on jeden wygrał tę kampanię, bo poszedł na wojnę impotentem, a wrócił w glorii. Stąpam po zielonych błoniach korytarza, lżejszy o jedną udrękę. Mężczyzna, który coś takiego przeżył, z smak tej udręki, inni nie są w stanie sobie wyobrazić, wet teraz idąc ze słońcem w piersi czuję, jak skrada zimny lęk - czy naprawdę jestem wolny? wolny od ohydnej zmory? na dobre? Taki lęk się skrada i myszkuje kręgosłupie. Nie pójdę w ślady Jasia, którego zaskoczyłem kiedyś o rannej rosie, gdy przyciskał jedną ręką ściany nagą piękność. Taką, co nam popaprańcom skłonna jest się oddać. Na lśniącym papierze. W pustej o świcie ubikacji. Format okazały, jak na rozkładówce. Skąd ją dorwał, nie wiadomo, ale któż wie, czy wreszcie o to nie pytam. My tu nie mamy ni żon, ni kochanek, a zbyt wiele, tak, zbyt wiele kręci się wśród nas, obnosząc swą wdzięki, niedostępnych samarytanek, za którymi, kto przytomny, musi wodzić nieprzytomnym wzrokiem, Michał Anioł odkrył związek między udręką a ekstazą. Ponoć poświadczał go całym życiem. Z czego wniosek, nosił w sobie dom obłąkanych i nie wyjrzał zeń ani chwilę. Cóż wy wiecie o rozkoszy, wy ludzie spoza tego domu? Cóż wy wiecie o pocałunku, jaki złożyłem na ręce małej pielęgniarki? Daremnie wam o tym opowiadać! Miał on siłę pierwszego pod słońcem pocałunku! Tak! A jeśli się zważy, że tu wśród nas, w domu obłąkanych, panuje istna mania całowania w rękę, wszyscy wszystkich, mężczyźni mężczyzn - tak!, raz po raz ktoś kogoś cmoka w rękę, dziękując za byle co! - jeśli się o tym pamiętaj wówczas okaże się, że to ja właśnie podbiłem złotem tej zdewaluowany pocałunek! Oto, co mi się powiodło! Ja jestem tak wzruszony, że drżę na całym ciele... W tym samym czasie Muhammed Ibn Chadir, który nigdy nie czyta literatury europejskiej, rżnie swoją trzysta sześćdziesiątą piątą nałożnicę. A nie jest to bynajmniej najtęższy pierdoła na tym łez padole. Eros jest wielkim duchem, Sokratesie. I cóż my właściwie o Nim wiemy? Och, zapewne uda nam się przeniknąć wszelkie tajemnice ziemi i nieba, biologii i kosmogonii, prócz tych tajemnic, którymi rządzi ten Wielki Mag. Ulokował się, widzisz, w samym środeczku między Gogiem i Magogiem! A są że dwie groźniejsze siły? Bardziej nam wrogie? I siedzi tam. Tam mu dobrze! Właśnie w samym oku cyklonu. Cisza, pięknie tam, niebo miłosne jak w maju, sama rozkosz, sama błogość, zdawałoby się. Stamtąd rządzi ta kwintesencja szczęścia i uroku, ten niedoścignionej urody Eros Wielki Mag! A wokół, o kilka westchnień dalej, otwiera się otchłań, ześliźniesz się w nią, kiedy Eros da ci pstryczka i giniesz, przepadłeś - w prawo Gog, w lewo Magog, już ich więcej nie odróżnisz! Spróbuj nie być Erosowi posłuszny, zaraz pokaże ci tę sztuczkę. Wielki ten Duch zniszczy cię tak, że wnet pomodlisz się o śmierć. I z łaski żywiołów sam ją sobie zadasz. Sam się unicestwisz, boś wyparł się posłuszeństwa. Pomnij, że ta sztuczka udaje się Wielkiemu Erosowi bez pudła! Tym są zapisane trzy czwarte dziejów Europy - agresją wynikłą z tłamszenia soków życia, upartego tłumienia cudownych sił błogosławionego ducha, którym Eros mimo wszystko i w gruncie rzeczy jest. Nie da się temu zaprzeczyć przywoławszy wszystkich świętych Hieronimów, flagelantów, masturbantów i dewotki, wszystkich kastratów w siodełkowatych czapkach ze skrzyżowanymi piszczelami. Właśnie oni budzą ten szyderczy grymas na twarzy Erosa, bo zechcieli pogardliwie zajrzeć mu w samo oblicze. Są jak wredne muchy, które paskudzą wszystko - nic nie wiedząc o niczym. Doszło jednak do tej fatalnej rzeczy! Albowiem Eros raz tylko się zdrzemnął... Inna sprawa, że akurat w tamtych stronach diabelnie było gorąco! Wystarczyło, że raz się zdrzemnął, a narodziła się natychmiast odraza do kobiety. Nie musiała się narodzić, lecz narodziła, a maczali w tym palce Gog i Magog spuszczeni z oka przez Erosa drzemiącego w skwarze południa. I stało się nieszczęście. Tam właśnie, gdzieś W Pobliżu Morza Martwego, narodziła się ta plaga, która gnębi po dziś dzień ładny kawał świata. Z odrazy do kobiety narodziły się roje much, muchy rodzą odrazę, odraza z kolęd sama rodzi odrazę na zewnątrz, wewnątrz, gdzie tylko się da, na wszelkie możliwe strony. Odraza nic innego nie potrafi. Ale to, co umie, umie wszechstronnie. O tak, ja sam nie mam wątpliwości - kiedy we mnie mój biedny Eros skłuty chemikaliami wyzioną ducha, jak się wydawało, for ever, gryzłbym bliźnich nich moich, gryzłbym braci popaprańców z dorodnym personelem włącznie - z wściekłej, nieposkromionej odrazy! Wskutek tej fatalnej drzemki Erosa - choć dla mnie on przecie zmartwychwstał! - nawet ten, który nigdy się do tego nie przyznaje i na pozór całym życiem szczęśliwie Erosowi służy z należną mu wdzięczne i zachwytem, bodaj jak ja w owej olśniewającej chwili gdym składał dziękczynienie pieczętując pocałunkiem drobną rękę pielęgniarki, powiadam -- nawet taki czysty człowiek, od zmory duszy wyzwolony, nosi w sobie łucik odrazy, który nigdy nikomu szczęścia nie przyniesie A dlaczego tak jest? Bo krew mieliśmy zatrutą nakazem nieposłuszeństwa wobec natury. Kłaniają się Gog i Magog, a my to za wielką mieliśmy chlubę przez wieki całe Skazaliśmy siebie na wielką udrękę. A nasze dzieje zamieniliśmy w tak okrutne nieporozumienie, że - jeśli ginąć, to lepiej dobrze zatrzeć ślady po naszej, miej Boże litość, cywilizacji... Dlatego - tak! tak! tak!, słyszycie?, to ja tupię kapciami w podłogę. Dlatego nie masz nic na wspomożenie swoje niż wobec Erosa posłuszeństwo. Nawet jeśli nie rozumiesz zamiarów Wielkiego Maga ani mądrości, która w nim zawsze drzemie. Zdradźmy wreszcie ten sekret, .którego ujawnić nie śmiałem - Eros podówczas w tym skwierczącym upale nad Morzem Martwym nie zdrzemnął się, to eufemizm, lecz na nieszczęście zasnął jak zabity! A to straszne pod subtropikalnym słońcem. I potwornie za to zapłacił. Mądrość jego, która ongiś była żywa i jasna, jasna dla wszystkich, dla każdego stworzenia na ziemi, o mój Boże - mądrość ta jeno drzemie! Kiedy się ocknął, okazało się, że mądrość ta jeno drzemać jest zdolna... Choć wszystkie siły Erosa przy nim pozostały, te siły, którym winniśmy posłuszeństwo. To jest ta straszna prawda. I odtąd każdy z nas, całkowicie do tego nie przygotowany, musi nauczyć się czerpać z tej drzemiącej mądrości tak subtelnie i delikatnie, a zarazem na tyle stanowczo, aby mu głowy nie urwało. Dynamitardzka to sztuka i dialektyczna - posłuszeństwo w nieposłuszeństwie, bo jakże inaczej nazwać zaglądanie Wielkiemu Magowi do mózgu, przy czym każdy to będzie robił na swoje i cudze ryzyko, z drżeniem serca na swój własny sposób. W Erosowym nakazie posłuszeństwa jest nakaz poszukiwania. Siebie - przez umiłowanie świata. To szlak każdego Odysa. To jest właśnie ta droga... A o tamtej, drodze cierniowej, drodze krzyżowej, lepiej na dobre zapomnieć. Porzućmy wreszcie tę Via Dolorosa prowadzącą nas na manowce! Tak się rzeczy mają w ten wieczór, gdy stoję na chłodnym linoleum, które niechaj pluszcze jak morze zielone. Zaiste, trzeba wiedzieć - czemu winniśmy posłuszeństwo, a czemu nie. Toć nawet Anioł Nadziei, zwany "Zielonym", pocieszyciel każdego wyznawcy Koranu, pierwszy Anioł Boga skwapliwie stał się Erosowi ślepo posłuszny! No i dzięki temu Muhammed Ibn, daj mu Boże zdrowie, rżnie akurat trzysta sześćdziesiątą szóstą nałożnicę, gdy ja stoję w kręgu zielonego morza i czuję, że cudowne ręce Wielkiego Maga Erosa powoli odsupłują, odwiązują mnie od masztu, abym sprawniej żeglował przez Marę Tenebrositatis, abym odnalazł kurs w tej najczarniejszej z czarnych głębinie. I choć to powtarzałem bezwiednie nieraz, że tu jestem, wcale tu nie byłem! Dopiero teraz czuję, dopiero teraz wiem, że... egzystuję na statku obłąkanych, który jest mi domem. Skoro w nim przebywam, na taki dom sobie zasłużyłem. Ergo - jestem obłąkany pośród obłąkanych. Gdybym był "zdrów", śmiertelnie bym się lękał! A nie lękam się wcale, więc jestem obłąkany. Wokół huczy to czarne morze, a włosy dęba mi nie stają. Albowiem huczy ono we mnie. Sam stałem się ciemnością, w której ponoć rodzą się demony, a przecie tylko w ciemności rodzi się nowe życie, tak jak tylko w ciemnościach wino dojrzewa. I tak pomalutku zacznę się klarować, Boże mój, Boże, oby tak się stało! Obym tylko ze szczęśliwie nie stracił głowy! Chwycić się trzeba masztu - i tak trzymać! Aby z całym ładunkiem nie pójść na dno – bez względu na to, co mnie czeka jeszcze. Odwiązany od masztu niebezpieczną ręką Erosa, niby to wolny, sam muszę do masztu przywrzeć. Trzymać się busoli obłąkania, aby w obłąkaniu nie błąkać się na zawsze! - Ażeby została mi zwrócona możność bycia tym, czym być powinienem A tego nie wiem. Bo nie wiem jeszcze, czym jestem. Zatem nie zasługuję na wolność, tylko na drogę do wolności. Szaloną w męstwie wędrówkę Odysową... Więc człapię przed siebie. Jest mi ciężko i straszno, gdy tak człapię do swojej przystani, gdzie cumuje obłąkany mój statek... W tym samym czasie Muhamim Ibn... Szejtani z nim! Przestaje mnie obchodzić. Oto wracam do karmazynowej przystani, aby zwalić się śmiertelnie utrudzony na pokład. Stoi i czeka, lekko się kołysz łoże moje, nawa moja, na której żegluję donikąd. Część załogi już śpi. Dziadek już śpi i Kitchener śpi okutany płaszczem melancholii. Tylko Sowiński jeszcze masuje przed snem Swój kikut. Jest wieczór. Wspominki o niedawnej kolacji - co się jadło w mesie. Hm. Niewykluczone, że ja też byłem w mesie i też się pożywiałem, choć tego wcale nie pamiętam, nic a nic. Leżę i patrzę. Lampa u stropu rzuca światło na cały karmazynowy pokład. Chryste... 1