12310

Szczegóły
Tytuł 12310
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12310 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12310 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12310 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Paweł Krzemień Potrzask romans? Wszelkie podobieństwa występujących tu postaci do osób żywych kiedyś lub jeszcze jest dziełem wyobraźni lub przypadku. Osoby historyczne występują pod własnymi nazwiskami. strona 2 Część I TEZA ... człowiek wolny jest człowiekiem samotnym, człowiekiem marginesu, jak ciężko chory obłąkaniec, anachoreta. Alternatywą tej postawy było życie w „kupie”, po „dobrej” stronie historii, Zbigniew Herbert (w „Hańbie domowej” J. Trznadla) strona 3 Ich życie potoczyłoby się inaczej, gdyby poczta nie przyniosła amerykańskich perfum. Nie przyniosłaby, gdyby jej ojciec nie był zmuszony wyemigrować do Stanów jeszcze przed pierwszą wojną, gdyby nie nawiązał nowych znajomości w niemieckim obozie podczas drugiej, gdyby nie zajrzała im w oczy bieda. W paczce zawierającej używane przedmioty znalazła się także buteleczka perfum o miłym, choć zbyt ostrym zapachu, który w dławiącym powietrzu szkolnej biblioteki prowincjonalnej podgórskiej mieściny musiał poderwać go znad przeglądanej książki (Stalin: „Zagadnienia Leninizmu, wydanie nowe, uzupełnione”) jak cuch zająca podrywa do pościgu myśliwskiego psa. Maluczko, a byłby gwizdnął, ale napotkawszy ostrzegawcze spojrzenie pani magister Mądrej, położył uszy po sobie. Pomyślał tylko: ta, albo żadna. Miała figurę milońskiej Wenery skopiowanej w gipsie przez Szczepana Knappa: ów szkolny kolega i współmieszkaniec jednego pokoju, postanowiwszy zostać sławnym rzeźbiarzem, zaczynał od pokornego lepienia replik znanych antycznych rzeźb. Wyniosła pierś, klasycznie sklepiony zadek, talia na trzy duże męskie dłonie, nogi długie i o linii tak muzycznej w płynnej doskonałości, że tylko brać je do reklamy pończoch najlepszych marek, gdyby reklama w państwie uspołecznionego przemysłu nie była zbyteczna. Czarna spódnica opinająca szczelnie arcy–biodra, włosy równo podcięte nad białym karkiem, czarne pantofelki na wysokich obcasach podnosiły ją i wysmuklały. Czarna narzutka z jakiegoś futerka spod którego spływała na piersi biała koronkowa bluzeczka dopełniały obrazu. Nie widział twarzy. Stanęła doń tyłem, potem bokiem, odwrócona ku bibliotekarce, mówiła szeptem a jej głos miał słodycz miodu. Dziewcząt o takich głosach używano podczas wojny do rozkładania morale przeciwnika: mówiły przez głośniki słodko, najsłodziej, namiętnie, jeszcze namiętniej, „chłopcy, o co każą wam walczyć i za co umierać, oszukują was, prowadzą na rzeź w podłych celach, robią na was pieniądze, gdy w domach wasze dziewczęta, wasze żony usychają z tęsknoty albo wpadają w ramiona przypadkowych drani; wbili was w te śmierdzące okopy, z których nie wyjdziecie żywi, chyba że się poddacie...” Przeraziła go myśl, że może być szpetna. Natura gotuje ludziom podobne kawały. Był wrażliwy na wszystko, na zapach, na linię nóg, na kształt palców u dziewczęcych stóp, na timbre głosu. Nie tak dawno porwał go głos właśnie, telefonistki z międzymiastowej, mówiła miękko, zmysłowo, delikatnie, wabiąco, mogłaby przez telefon usypiać dzieci albo doprowadzać do orgazmu samotnych impotentów, zatrzymał ją, przy słuchawce, ugadał, umówił się z nią, wyobrażał sobie, że jest nieziemska jak jej głos. Przyszła, z czerwonym goździkiem w dłoni, znak rozpoznawczy, do zadymionej kawiarni, rozglądała się w poszukiwaniu drugiego czerwonego goździka. Ujrzawszy ją, schował swój goździk pod stół. Była okropna. Długi nos, blisko osadzone oczy, niskie czółko, wąskie zacięte wargi. To dlatego dała się tak łatwo zwabić przez drut. Bał się, że teraz może być tak samo. A kiedy odwróciła głowę i ujrzał najpierw jej profil, poczuł jak krew spływa mu w nogi, na chwilę przestał ją widzieć ze strachu, że i profil może kłamać: Był to profil arcydzieła. Prosty, szlachetny nos, duże, śliwkowe oczy nakryte powiekami o rzęsach długich i czarnych, mały lecz wydatny strona 4 podbródek, usta średnie, ładnie wycięte w białej, alabastrowej skórze powleczone dobrą, nienachalną w kolorze szminką. I kiedy obróciła twarz, przecież nie ku niemu, był oszołomiony. Do tej pory nie zauważał jej w szkolnym tłumie, wpadał do szkoły i wypadał ze szkoły, grzązł we własnej klasie bez reszty, nie mając czasu ani ochoty na zajmowanie się dziewczynami z sąsiedniej ławki czy klasy, nie dlatego, że wszystkie były pospolite, ale że rozwydrzone, zepsute i agresywne, „samodzielne”, nie wyleczone z wojny, szukające ucieczki we wszystkim, co obiecywało odprężenie... Odprowadził ją wzrokiem do drzwi, potem jął dyskretnie rozpytywać, kim jest. Dowiedział się, że jest o rok odeń starsza, że pochodzi z bogatej mieszczańskiej rodziny ze szlacheckim rodowodem, że zostali „upaństwowieni”, czyli ograbieni ze wszystkiego i ona utrzymuje się z pracy w starostwie, jest referentką w jakimś wydziale, wyżej nie awansuje ze względu na pochodzenie, chyba, że przez tyłek, a ten ma, jak widać, porażający... Ostatnie zdanie wymagało odprawy, przeto informator złapał się za policzek i poleciał na ścianę. Potem usiłował wypluć do spluwaczki ząb, ale nie wypluł, ponieważ zęby miał mocniejsze od ciosu, jaki oberwał. Stał, patrzył, nie rozumiał. Przecież o tej fenomenalnej, to prawda, dupie, mówiono takie rzeczy... Zresztą wystarczy popatrzeć. Takie ciało nie może być niczyje, takie ciało musi należeć do wielu, takie ciało wie, ile jest warte i widać gołym okiem, że wie także jak je odziać, żeby wszyscy pragnęli je rozdziać. Miała, w rzeczy samej, ciało zbyt imponujące, żeby nie wzbudzać w mężczyznach pożądania, w kobietach niechęci. A ona przechodziła między ludźmi jak cień, nikogo nie zauważając, z nikim się nie przyjaźniąc, brakło jej śmiałości, albo to była poza mająca pokryć pańską pogardę dla szkolnego motłochu, w trzech czwartych złożonego z ludzi marnych, zacukanych, wdrapujących się z trudem i wewnętrznymi oporami na ten niebotyczny dla nich szczyt, zwany maturą. Przeszli w życiu więcej, niż poprzednie pokolenia; za jednym wlókł się dym krematoriów, za drugim rozstrzelani koledzy, za trzecim przebyte tortury, za czwartą zbiorowy gwałt. Wszyscy byli dojrzali znacznie wcześniej, niektórzy dochodzili do trzydziestki. Matura miała ich wznieść na pierwszy stopień wyższości, wydźwignąć ich z niższości, obciąć garb nieuctwa, wyjąć z wierszyka o Chęci Szczerej (nie matura, lecz chęć szczera...) i zezwolić na dalszą wspinaczkę. Więcej tu było cherlaków, niż atletów, więcej zniszczonych przedwcześnie niewiast, niż dziewczyn. Prawdę powiedziawszy, dziewczyny w starym pojęciu nie było tam żadnej. I oto pojawiła się Ona. Piękna jak modelka, ubrana jak modelka. Zachowująca się jak księżniczka. Referentka w starostwie... Dobre sobie. Ktoś ją zapewne ubiera. Ktoś za nią stoi, ma szerokie plecy, dojścia, portfel i zaganiacza, bo ta kobieta w ogóle nie widzi mężczyzn. Tak się zachowują tylko baby nasycone. Sama myśl, że to zjawiskowe ciało ujeżdża jakiś skurwiony komuch, jakiś grzdyl w mundurze upstrzonym przywłaszczonymi gwiazdkami, burzyła w nim krew. To ciekawe, jako objaw, ale wyobraził ją sobie przede wszystkim w asyście jakiegoś wysokiego oficera, co najmniej w randze majora. Zdał sobie tylko po chwili sprawę, że wyobrażenie to mocno anachroniczne, bo ten oficer musiałby być oficerem przedwojennym, sanacyjnym, a tych przecież albo wystrzelano w Katyniu, albo strona 5 przetrzebiono w wojnie, albo zostali za granicą, albo teraz siedzą po komunistycznych lochach, raz po raz rozstrzeliwani po wyrokach mających prócz życia odebrać im cześć i honor. Nie ma więc takich oficerów. Ta sfora pokurczów nie znających języka polskiego, posługująca się mową koślawą parobków i fornali nie mogła wytworzyć oficera dawnego typu. I nie chciała, bałaby się przypiąć gwiazdki mężczyźnie samym swoim wyglądem przypominającemu przeklęte czasy sanacji, wielkopaństwa, panoszenia się obcego kapitału i temu podobne plagi egipskie. W klasie było paru oficerów, jeden w randze kapitana z Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, drugi był porucznikiem Urzędu Bezpieczeństwa, trzeci porucznikiem prokuratury wojskowej. Byli mizerni, małego wzrostu, chłopskiej aparycji, ale cisi i pokornie poddający się wymogom kursów. Postanowili mieć te przeklęte matury i skupiali się na podręcznikach, słuchali pilnie, notowali wszystko, nie zbliżali się do nikogo. Klasy otaczały ich obojętnym niedowidzeniem, wszyscy należeli przecież do aparatu represji a wśród uczniów szkoły znajdowali się także ludzie, którzy wyszli z lasu w innych barwach i każdej chwili mogli się spodziewać tego, czego się po czerwonych spodziewać należało. Panna Ewa B., samym swoim wyglądem stanowiła wyzwanie, różniła się wszystkim od reszty tak bardzo, że musiała stać się przedmiotem plotek, pomówień. domysłów, chceń, a w sumie zawistnej niechęci otaczającego ją pospólstwa. Zapewne przeżyłaby katastrofę, gdyby natura obdarzyła ją także ponad przeciętnymi zdolnościami czy jakimś talentem. O, wtedy niewątpliwie zostałaby rozdeptana ozorami, a te miewają kanty twardsze, niżeli podkówki, jakimi chłopcy wiejscy i miejscy wzmacniali sobie kiedyś obcasy (głównie jednak po to, żeby nimi krzesać iskry dziewczynom...) Na szczęście panna Ewa B. była osobą obdarowaną mniej, niż średnio. Do nauk ścisłych nie miała pamięci, do nauk przyrodniczych – serca, do nauk humanistycznych – wyobraźni. Nie miała także słuchu, o czym przekonał się znacznie później, kiedy to straciło na znaczeniu. Była jednakże piękna, porywająco piękna i chłodna jak wnętrze lodówki a przeto, zdawało się, niedostępna. Patrzył więc na nią oczyma skazańca wstępującego na szafot. Czuł, że się do niej nie potrafi zbliżyć, odezwać, patrząc na jej nieskazitelną urodę i figurę, w jej mądre oczy; zaczął podejrzewać, że ona wie, co czyni, ujawniając swoje kłopoty ze wszystkimi niemal przedmiotami. Żeby ocaleć wśród tego motłochu, musiała sobie przypiąć garb, przykleić wąsy, jak ta czeska święta, dla uratowania cnoty. Nie do wiary, żeby kobieta o tak szlachetnej aparycji nie umiała sobie radzić z trygonometrią i miewała problemy z ortografią... Na to nie mógł się godzić, zwłaszcza, że sam raczej błyszczał, a w matematyce, fizyce, chemii i... językach obcych był nieomal prymusem. Jeden tylko młody człowiek zostawiał go w pobitym polu, Roman Sadzewicz. Roman S. był przystojny, bardzo przystojny. Wysoki, ogorzały, smukły, wysportowany, o pięknym, gęstym zaroście, zaczerniającym jego policzki i brodę nawet po najstaranniejszym wygoleniu. Patrzył na ludzi zgaszonym spojrzeniem niebieskich, smutnych oczu. Niemal nie mówił, odpowiadał tylko na pytania nauczycieli, zawsze lapidarnie i trafnie. Nigdy nie wyrywał się jako pierwszy. Prace pisemne oddawał ostatni i otrzymywał za nie najlepsze noty. Nie chciał się niczym wyróżniać, a wyróżniał się dlatego, że był obdarzony umysłem dużego formatu. Miał strona 6 także w biografii epizod, który każdy przyzwoity człowiek uznawał za szczytny, a każdy gangster z nowej władzy za „hak w życiorysie”: należał do Szarych Szeregów, był w Powstaniu. Był, to nie znaczy od razu „walczył”. Nigdy nie chwalił się walką. Podobno tylko zwierzył się jednej z dziewczyn, ze biegał jako łącznik miedzy barykadami. Nie miał broni, więc nie strzelał. Nie jest bohaterem. Był po prostu w Powstaniu. Roman S. wyglądał poważnie nad swój wiek. Liczył sobie lat dwadzieścia a zachowywał się jak człowiek czterdziestoletni, W przerwach stawał przy oknie i patrzył na zaniedbany szkolny ogród. Kiedyś Niemcy potrafili go wykorzystać dla szkoły. Coś im rosło, coś owocowało. Teraz cały teren porastały chwasty. Roman S. patrzył na te chwasty, stojąc nieruchomo, z rękoma opartymi o parapet. Nawet nie palił. Jako harcerz nie mógł palić, jako człowiek, który „był w Powstaniu” powinien palić, pić, chwytać ludzi przy barze za klapy i wyjękiwać duszne cierpienia, jak wielu, którzy w Powstaniu nie byli, prochu nie wąchali, ale odziani w „andersowskie” battledresy, wyśpiewywali maki na Monte Cassino, czasem tylko narażając się na krótkie „stul mordę”, częściej naciągając, z dobrym skutkiem, rodaczków na swój patriotyczny śpiew. Roman S., jak go ocenił, był jedynym mężczyzną, na którego Ona powinna była zwrócić uwagę, gdyby w ogóle zauważała kogokolwiek. Nie był sanacyjnym pułkownikiem, ale stanowił bez wątpienia parę dla tej pięknej kobiety. Właśnie dlatego, że wyglądał dojrzalej, a zachowywał się jak dystyngowany dżentelmen w średnim wieku. Ona wymagała takiej oprawy. Dorian Bechczyc nie mógł się z nim równać. Wzrostu byli mniej więcej jednakowego, ale gęba, ta gęba niemal goła jak tatarska dupa! Puch pod nosem, buzia niemowlaczka, choć wiekiem byli rówieśni. Dorian B. nie był, niestety, w Powstaniu. Coś tam mógłby na temat wojny powiedzieć, ale przecież to dziecinada. Prawda, dom jego matki był domem konspiratorów, przerzutnią ludzi i broni, on sam raz i drugi mógł się osobiście włączyć w to czy owo, ale przy wyczynach ludzi pokolenia matki, albo i chłopców takich jak Roman S., były to zabawy, których nie potrafiłby podnieść do rangi pokoleniowej przygody nawet talent Ferenca Molnara. Ewa B. była uczennicą niższej klasy. Uczennica. Kobieta całą ... sobą, uczennica. Dorian B. dowiedział się bez trudu, że ukończyła lat dwadzieścia jeden, że jak wszyscy z tego pokolenia, musi nadrabiać lata wyrwane przez wojnę i okupację. Założywszy, że wojna dziewczęcych wianków nie oszczędza, mógł sobie wyobrazić jej przeszłość erotyczną. A wyobrażał sobie na wiele sposobów. Że została zgwałcona przez niemieckich żołdaków. Że zbrukali ją Kałmucy, Litwini, Rosjanie, przecież przez ten kraj przewalały się hordy wszelkich nacji, mężczyzn patrzących w oczy śmierci, dla których każde wejście w kobietę było ucieczką od świata wypełnionego krwią i bólem, a najwyższą rozkoszą, porównywalną zapewne z rozkoszą nieśmiertelności... Niemożliwe, żeby taka zjawiskowa dziewczyna ocalała z pogromu. A ona zdawała się unosić nad myślami Doriana B., jak mgła, jak zapach jej własnych perfum, które szybko wietrzały, więc były zapewne niezbyt świetnej marki. Patrzył na nią z rosnącym bólem w sercu, miotany sprzecznymi wyobrażeniami o jej przeszłości i jej teraźniejszości. Pożądał jej każdym ścięgnem ciała, pieścił ją każdym zwarciem własnych dłoni, całował ją każdym rozchyleniem własnych warg. A ona go nie chciała widzieć. Ona nie chciała widzieć nawet strona 7 Romana S., który jął wodzić za nią ukośnym (nigdy wprost!) spojrzeniem. On także się jej bał. Któraś z klasowych klaczy (masywny zad, nachalne piersi, bezczelne ślepia, niewyparzony język), widząc cierpienia paru jeszcze samców, przeżywających boleśnie istnienie panny Ewy B., palnęła kiedyś takim szeptem, że słychać ją było w całej szkole: „A wiecie co? Ta Ewa, ta B., mieszkała u hrabiny T., hrabina dała się nabrać na jej profil, na jej maniery... Podobno zresztą mocno nie takie, dopiero tam nauczyła się, u tej hrabiny, chodzić tak prosto, żeby schodząc ze schodów nie zrzucić z głowy książki... Nabrała się, jak te wszystkie nasze palanty, na jej szlachetne rysy... Dopiero jak co dzień podwoził ją inny pan, hrabina powiedziała jej po francusku adieu, ma cherie... Toż widać, że do niej nie podchodź bez mercedesa i brylancika na początek...” – Kurwa! – powiedział Roman B., odwracając się od okna. Jego jasno błękitne oczy zdawały się płonąć w ciemnej skórze, właśnie jak brylanty podświetlone od wewnątrz wzbierającym w nich gniewem. – Właściwe słowo – powiedziała ta klacz. – Ale ja mam na myśli panią – powiedział Roman S. Doszło to do uszu. Ewy B. Zdawała się wstrząśnięta. Przyjrzała się Romanowi S., podeszła doń pierwsza, podała wąską dłoń, rzekła cicho: – Dlaczego pan się za inną wstawił? Przecież pan mnie nie zna. Milczał, patrząc w jej twarz z nieukrywanym zachwytem. Dostrzegła to i sama nie potrafiła oderwać oczu od jego twarzy, tak męskiej tak czystej, tak jasnej w swojej ogorzałości. Roman S., o czym dowiedzieliśmy się później, był zamiłowanym żeglarzem i cały wolny czas spędzał na wodzie. Nie potrzebował słońca, przepadał za wiatrem i znikał dla wiatru. – Wiem – rzekła – co o mnie mówią, nie mam siły z tym walczyć. Mówią nieprawdę. – Wiem – powiedział Roman S. Nie pytała skąd wie, musiała przyjąć, że tak powinien był powiedzieć. Nie może o niej wiedzieć nic, z całą pewnością nikt nie wie o niej wszystkiego. Wiedziała doskonale, co to znaczy być piękną kobietą. Chwilami przygniatał ją ciężar własnego losu pięknej kobiety. Mężczyźni, ci wszyscy mężczyźni ze wszystkimi swoimi garbami przebytych losów, doświadczeń, uważają piękne kobiety za swój naturalny łup, za zwierzynę łowną, z której nigdy nic wolno rezygnować, zawsze należy zastawiać na nie sidła. Walka z nimi bywała uciążliwa, sytuacje odrażające, poniżające do tego stopnia, że w końcu doszła do wniosku, iż wszyscy są łajdakami a kobiety z ich winy zatraciły wszelką godność, szmacą się i łajdaczą razem z nimi, bez umiaru, bez wstydu, bez oporów. Zdarzyło się niedawno, że musiała zagrozić samobójstwem, gdyby dwaj miejscowi notable, zwabiwszy ją do luksusowej garsoniery, dopięli swego. Szukała, usunięta z domu hrabiny, pokoju. Ci dwaj mogli jej dać mieszkanie, stanowili w tym mieście władzę absolutną. Byli młodzi i jurni i przekonani, że spółkowanie z nimi, po sutym posiłku i dobrych trunkach, jest ceną oczywiście do przyjęcia w zamian za taką kawalerkę, do której obaj panowie, i tylko oni dwaj, oczywista! zachowaliby klucze... Byli pewni siebie, dobrze utrzymani, obleśni, władczy i władni uczynić dla strona 8 niej „wszystko”. Zbierało ją na wymioty. Otworzyła okno, stanęła na parapecie, ostrzegła, że jeżeli natychmiast nie otworzą drzwi i sami pierwsi nie wyjdą – skoczy. Było to na trzecim piętrze, dołem przetaczał się tłum. Jeden z nich, sekretarz partii miejscowego komitetu, zmarszczył czoło, podniósł palec, rzekł: „No popatrz, Heniu, jaka arystokratka. Pani hrabina wprawdzie wyrzuciła ją za drzwi za kurestwo, ale my się jej, rozumisz, nie podobamy. Z klasowych powodów...” Opinie. Dwa razy pozwoliła się odwieźć pod dom zajmowany przez eks–hrabinę panom, którzy, oczywista, czynili jej niedwuznaczne propozycje (wspólny wypad do Szklarskiej Poręby, na przykład, na rozkoszny weekend...) Jeden był ustosunkowanym lekarzem (leczył miejscowych notabli), drugi sędzią. Obydwaj, rzecz jasna, żonaci, Nigdy nie traktowała ich poważnie, zbywając żartami, albo mówiąc, że jej serce jest zajęte a sama musi się dokształcać, ponieważ ma zamiar studiować. Co? Oczywiście historię sztuki. Taka dziewczyna nie może się przecież marnować na posadce referentki w starostwie. Były to więc raczej przekomarzania, niż flirt, a mimo to hrabina uznała ją za osobę niemoralną, ona zaś była osobą zbyt dumną, żeby się tłumaczyć. Hrabina była zupełnie prawdziwa, bardzo kulturalna, bardzo mądra, bardzo oczytana, bardzo energiczna, bardzo ofiarna i bardzo dobrze zorientowana w chwilowej sytuacji kraju, utraciwszy cały majątek, pozostawiła sobie kulturę osobistą i jedno niewielkie hobby: uważała, że panna tak doskonale skonstruowana jak Ewa B., po pierwsze z pewnością musi pochodzić z najlepszej rodziny, po wtóre, jeżeli wojna nie pozwoliła jej na osiągnięcie tego, do czego jest przeznaczona z natury, należy jej pomóc, oszlifować ten cenny kamień tak, żeby jaśniał nawet na tym chamskim tle zbolszewizowanej, ograbionej, zadeptywanej przez hołotę nieszczęsnej Polski. Hrabina uczyła Ewę nie tylko schodzenia po schodach z książką na głowie, ale także manier towarzyskich, odróżniania potraw godnych dobrego podniebienia od kulinarnego bezguścia, a nade wszystko uczyła ją dobrego smaku w strojach. To właśnie ta rasowa kobieta sprawiła, że Ewa B. raz na zawsze zerwała z poprzednio wybieraną pstrokacizną, barwnością, kwiecistością, zwiewnością, dziewczęcością i tymi wszystkimi fintifluszkami, za jakimi przepadają płoche dziewczęta. To właśnie hrabina ubrała Ewę w czarną obcisłą, wełnianą spódnicę, białą koronkową bluzeczkę, czarną narzutkę, czarne pantofelki, potem ustawiła ją przed wielkim zwierciadłem i kiwała głową, że tak właśnie powinna wyglądać młoda kobieta o jej aparycji, o jej figurze. Skromność i dobry smak podnoszą wielkie urody jeszcze wyżej... Ewa B. zataiła, naturalnie, że jej pradziad był chłopem, dziad szewcem a ojciec piekarzem przed wojną, po wojnie robotnikiem. Jako rzemieślnik i robotnik dorobił się jakichś pieniędzy w Niemczech, na „saksach”, zdobył nawet pewną ogładę towarzyską, był z natury człowiekiem dużego serca i chłonnego umysłu, dobrej woli i naiwności, matki wszystkich jego niepowodzeń. Ufał ludziom niewartym zaufania, przeto jest właśnie tym, czym jest. Matka niekiedy opowiada coś o swoich szlacheckich przodkach, ale ponieważ w tym kraju każdy jest szlachcicem, tylko chwilowo powinien to ukrywać, Ewa B. chętnie wierzyła, że jej uroda została wyprodukowana w tyglu szlachetnie rodzonych pokoleń właśnie próżniaczych, bo gdyby przodkowie zajmowali się trudzeniem rąk i karków, nigdy strona 9 by z ich jąder i macic nie mogło wyjść coś równie delikatnego i harmonijnego. Nie przeczyła tedy fantazjom hrabiny T., osoby zupełnie nie na miejscu i nie na czasie, a przy tym do tyla trzeźwej, by się swoim pochodzeniem nie pysznić, nikomu o nim nie przypominać i niczego od świata w zamian za przeszłość nie żądać. Przyjęła zbolszewizowanie Polski za efekt naturalny, za skutek zwycięstwa Stalina nad Hitlerem, a więc uznała coś, z czym walka nie ma perspektyw. Trzeba tylko w tych warunkach starać się zachować w sobie i dla siebie jakiś bodaj skrawek wolnego terytorium i starać się postępować na nim tak, jak można było postępować kiedyś. Nie, hrabina T. nie uważała samego faktu wysadzenia z siodła za akt dziejowej krzywdy. Nigdy, jako osoba myśląca i patrząca, nie uznawała za słuszne uprzywilejowania własnej warstwy. Mieszkanie w stukomnatowym pałacu uważała za zbytek niczym nie dający się usprawiedliwić, poza tym, że się go odziedziczyło po przodkach, którzy podobnych rozterek nie miewali, a owszem, czynili wszystko, aby przynajmniej rozmiarami pałacu dawać wyraz własnym aspiracjom i statusowi, Nadmiar wyciśnięty z niedostatku uważali za pożyteczny. Można go było, rzecz: jasna, roztapiać w masie nędzy. Nędzy by nie ubyło, ale sztuki by nie przybyło. A tak – ileż rozkosznych zwieńczeń otrzymał polski krajobraz! Te dworki ciche, te pałacyki myśliwskie, te pałace magnatów, te w końcu fundowane dla wszystkich świątynie, galerie sztuki, teatra, opery. Sztuka, oto co godne człowieka, co człowieka uczłowiecza i zwielokrotnia, co go usprawiedliwia i przedłuża w czasie, co go uniwersalizuje. Jednym słowem, kiedy się jest osobą, tak harmonijnie skonstruowaną przez pracę pokoleń (naturę?), naturalnym siebie doskonaleniem należy dążyć do pewnego nawet absolutu, zapominając na ten czas o własnej przemijalności, o nietrwałości każdej ludzkiej powłoki. Kiedyś twoją twarz, moje dziecko, tak rześką i nieskazitelną, poryją zmarszczki, jak poryły moją, mówiła hrabina T., której dawna uroda nie sczezła nawet pod siecią głębokich bruzd, ale gdybyś w tym brutalnym świecie mogła obcować ze sztuką, z czystą sztuką nawet w zamknięciu i niedostatku, przejdziesz na drugą stronę pogodzona ze sobą i obojętna dla świata, który tak się dziś toczy ku przepaści... Były to piękne i wzniosła lekcje, a mądrość hrabiny T., zdawała się tak bezgraniczna, że Ewie B. do głowy nie przyszło, iż sam fakt podwiezienia jej pod willę przydzieloną hrabinie T. po jakimś niemieckim profesorze, podwiezienie przez jednego z nie mających żadnych szans adoratorów – może ją w oczach tej kobiety tak całkowicie i tak niespodziewanie przekreślić. Poczuła się obrażona i zawiedziona tak bardzo, że postanowieniem nie tłumaczenia się z niczego, wykryła w sobie błękitną krew którejś z matczynych legend. Spakowała walizkę i wyszła, dygnąwszy pięknie, tak, jak uczyła ją hrabina T., niemodnie, bo żadna dziewczyna w tych czasach tak się nikomu nie kłania. Wyszła po prostu na ulicę. Nie mając się gdzie podziać, poszła do komitetu. Zostawiła walizkę u portiera, po czym zadzwoniła do sekretarza. Sekretarz nigdy nie ukrywał, że Ewa B. bardzo jest w jego guście, jak wielu zresztą, a ponieważ przy jakiejś okazji wyraził swoisty dyzgust, iż tak wspaniała kobieta musi mieszkać u jakiejś zdezelowanej arystokratki, zadzwoniła doń i powiedziała, że znalazła się na bruku. Uznał, że jest to oferta. Potem weszła na parapet okna na trzecim piętrze i zagroziła, że wyskoczy. Nikt nie znał tej historii, prócz niej i tamtych dwu, którzy z pewnością się tym nie przechwalali. Jakaś strona 10 odrobina przyzwoitości kazała im trzymać gęby, a może także strach przed partyjnymi przyjaciółmi, starającymi się mieć na siebie wzajem porządne bicze, bo zawsze może się zdarzyć, że albo człowiek się będzie musiał bronić albo atakować. W klasie magister Kaługa mówił o zbawiennym wpływie nacjonalizacji na rozwój bazy i nadbudowy, o awansie klas uważanych przez naukę burżuazyjną za niższe, a dziś wiodące, czytał coś z podręcznika nauki o Polsce i świecie współczesnym i co jakiś czas podnosił głowę, tak ustawiając płaszczyzny swoich okularów, żeby klasa nie mogła widzieć jego oczu, żeby odbijały się u okularach okna, i żeby on mógł patrzeć na uczennicę Ewę B., która od miesięcy nie pozwalała mu spać ani czytać, ani myśleć o kimkolwiek innym. Magister Kaługa był niewątpliwym inteligentem w pierwszym pokoleniu. Wykształcił się jeszcze przed wojną, dyplom uzyskał na tajnych kompletach, był więc człowiekiem ukształtowanym w innej Polsce, ale że wywodził się z chłopstwa, że doszedł do uniwersytetu wyłącznie dzięki chłopskiemu uporowi i piekącej ambicji wyrwania się z dołów – timbre nowej propagandy, kierunki polityki społecznej, obalenie podziałów klasowych, zniszczenie obszarnictwa, którego obyczaje i arogancja tak dokuczyły chłopom, uznał za na tyle bliskie sobie, by przekazywać młodszym od siebie wymagane tezy bez przymrużenia oka. Magister Kaługa przeszedł do porządku nad sytuacją kraju najpierw rozebranego przez obu sąsiadów, potem mordowanego przez obu sąsiadów, potem okupowanego przez jednego ze skłóconych sąsiadów, ponieważ taki był układ sił, ponieważ tak ustalono w Poczdamie i wcześniej w Jałcie, a Jałta jest jednak czymś dla Polski lepszym, niż Rapallo. Polska nie może istnieć jako państwo skłócone ze wszystkimi, gdy wszyscy sąsiedzi mają pretensje do jej terytoriów, Polska po tej wojnie, gdy padł faszyzm, musi wejść w rydwan komunizmu, a ponieważ komunizm operuje także hasłami do przyjęcia i niektóre z nich realizuje z olbrzymim rozmachem, przy udziale rzeczywiście szerokich mas – nauka o Polsce i świecie współczesnym może się stać przedmiotem poważnym, choć niektórzy z niej jawnie szydzą, tak budując odpowiedzi na proste pytania, by znajdujący się w klasach konfidenci nie mogli ich wykorzystać w swoich donosach, a żeby było jasne, iż parodiują obowiązujący styl i mają za plewy podawane do wierzenia informacje. Magister Kaługa był mężczyzną trzydziestopięcioletnim, a więc niewiele starszym od części swoich opóźnionych w nauce uczniów, dość już zażywnym, łysiejącym. Jego twarz lśniła zawsze, ponieważ używał kremów po goleniu, pachniał wodą kolońską, dbał o ubranie, zawsze miał na sobie nieskazitelnie białą koszulę, której mankiety wystawały z rękawów marynarki, spięte srebrnymi spinkami z bursztynem. Jego spodnie były zawsze nienagannie odprasowane a buciki błyszczące, ponieważ przecierał je szmatką przed każdym wejściem do klasy. Magister Kaługa był więc mężczyzną poważnym i solidnym. Pochodzenie chłopskie dawało się widzieć wyłącznie w jego nazwisku, poza tym na każdym robił wrażenie człowieka od pokoleń osadzonego w warstwie oświeconej. Mówił powoli, dobitnie, ze świetnym akcentem, nigdy nie przesadzał jak inni ludzie nowi, na przykład podkreślaniem nosówek, tak charakterystycznym dla ćwierćinteligentów, a z drugiej strony nie dał sobie narzucić obowiązującego w pewnych kręgach nowego establishmentu pseudoproletariackiego kumpelstwa. Był to, jednym słowem, strona 11 człowiek dobrze ułożony i, rzecz najdziwniejsza, kawaler, co nie uszło uwagi zwłaszcza młodych kobiet, jego uczennic. Nikt nigdy nie widział go w towarzystwie kobiety, ale też magister Kaługa żadnym gestem nie dał powodów do podejrzeń, że gustuje w chłopcach. Nie był ułomny, przeciwnie, mógł się podobać wszystkim, tym dziwniejszy był więc jego starokawalerski stan. Nigdy żadnej z młodych kobiet pobierających nauki w szkole, nie pozwolił pomyśleć nawet, że mogłyby mieć u niego jakieś szanse, pozostawał zawsze chłodny, rzeczowy i pozbawiony poczucia humoru. Pilnował się, żeby nie dowcipkować. Jego przedmiot wymagał powagi i pewnej nawet celebry, bez przesady, rzecz jasna, ale też nie był nieodporny na uszczypliwości, nawet robione dyskretnie przez co inteligentniejszych uczniów. Rzecz w tym, że w klasie byli ludzie, jak Ewa B. między innymi, których nowy ustrój wykoleił, nie dając żadnych jaśniejszych perspektyw, jemu zaś przypadło w udziale objaśnianie zalet tego systemu, co w roku 1951 nie było zadaniem łatwym. Upodobał sobie uczennicę Ewę B., nie dając jej poznać, że jest wyróżniana, wiedział z jej akt personalnych, że to córka byłego kamienicznika i przedsiębiorcy (prywatna linia .autobusowa na trasie Łódź – Piotrków – Skierniewice – Kutno – Kalisz), więźnia hitlerowskich obozów i endeka, zresztą zupełnie szeregowego. Oczywiście sama Ewa B. nie podała tych wszystkich kompromitujących informacji, zostały one wpisane ręką administracji, po zasięgnięciu języka w odpowiednim urzędzie, który trzymał nadzór nad całym szkolnictwem, dbając o to, by nikt niepowołany nie przedostał się w rejony zastrzeżone dla swoich, prawomyślnych, lub wystarczająco przestraszonych, by służyć na dwu łapach. Magister Kaługa wiedział, że Urząd Bezpieczeństwa nie ustaje w próbach werbunku konfidentów także wśród uczniów szkoły i nie miał wątpliwości, że jeżeli jeszcze nie wyciągnął ręki po Ewę B., to wyciągnie lada chwila, ponieważ stanowiła materiał wyjątkowo ponętny i jak przypuszczano, podatny. Mając tak niestosowne pochodzenie, nie mogła liczyć na przyjęcie na żadne studia, albo mogła pod jednym warunkiem, że zgodzi się na współpracę. Zależy od jej charakteru, czy na to pójdzie. Magister Kaługa uważał Ewę B. za kobietę rozumną, ale nie błyskotliwą, był przekonany, że jest solidna, uczciwa, słowna, a więc przypuszczalnie jako żona będzie kiedyś także wierna w tym najlepszym, sprawdzonym sensie słowa wierność. Ewa B. nie była zalotna zalotnością kobiet w jej wieku. Zawsze samotna, zawsze skupiona i milcząca zdawała mu się darem Boga, po który winien koniecznie sięgnąć, bez względu na wewnętrzne lęki. Bał się, że odstręcza ją od niego przedmiot wykładany z taką solenną powagą. Jej twarz nie zdradzała najmniejszego zainteresowania ani tym co mówił, ani jak mówił, ani on sam. Słuchała, zapisywała. Czasem musiał ją „odpytać”, jak wszystkich. Obawiał się wtedy, że panna Ewa B. wstanie, popatrzy, powie: „Panie magistrze, czy my naprawdę musimy wałkować te bałamutne brednie?” Ale Ewa B, nie była pozbawiona instynktu samozachowawczego, doskonale zdawała sobie sprawę w jakim kraju żyje i czego należy unikać, aby w nim przetrwać i coś przy tym osiągnąć. Odpowiadała więc sucho, rzeczowo, często podając źródło swojej informacji. „Jak pisze pan... pani... w książce pod tytułem...” Robiła sprawozdania z lektury, bez osobistego komentarza. Nie można się było do niej przyczepić, a magister Kaługa byłby ostatnim, któryby zażądał od niej deklaracji politycznej. strona 12 Był niewątpliwie człowiekiem wykorzenionym z gleby ojców, ale nie zakorzenionym w kulturze warstw uważających się kiedyś (i nadal, po cichu) za wyższe. A ta kobieta robiła na nim wrażenie jak dotychczas żadna. Był bliski postanowienia, że porzuci swój przedmiot i zajmie się czym innym, na przykład geografią czy historią powszechną, jeżeli to miałoby sprawić mu tę radosną niespodziankę: panna Ewa B., odpowiadając na jakieś jego banalne pytanie, uśmiechnie się doń, zatrzyma na dłużej spojrzenie na jego lśniącej twarzy i da mu prawo zaproponowania jej pójścia do kawiarni na ciastko. Rozumiał doskonale, że w jego przypadku taka propozycja zostałaby potraktowana najpierw ze zdziwieniem, potem z ciekawością, potem być może ze śmiechem, a z całą pewnością najczytelniejsze byłoby zaskoczenie panny Ewy B., która – to także trzeba brać w rachubę – mogłaby może, albo przede wszystkim, pomyśleć, że magister Kaługa ma jej coś oficjalnego do zakomunikowania, że występuje nie jako magister Kaługa, nauczyciel szkoły średniej wykładający podstawowy przedmiot polityczno–ideologiczny, ale jako, powiedzmy, przedstawiciel organów bezpieczeństwa, bez których akceptacji nie mógł by przecież być ani nauczycielem tego przedmiotu, ani nauczycielem w ogóle. Ta ostatnia myśl zmroziła zamiary magistra Kaługi. Stanął przed lustrem w ubikacji dla grona pedagogicznego i począł się sobie przyglądać, jako mężczyźnie. Widział jasne, niebieskie, czyste w wyrazie oczy, trochę może zbyt płytkie. Stwierdził, usiłując patrzeć na siebie obcym wzrokiem nieprzychylnego człowieka, że istotnie, przygląda się sobie płasko, powierzchownie, nie ma w jego oczach tej przepastnej głębi wyzierającej na przykład z oczu ucznia Romana S., człowieka budzącego w ludziach odruchowy szacunek, podziw, nawet jakiś metafizyczny lęk. Oczy Romana S. były przepastne być może dlatego, że czarne. Przyszedł magistrowi na myśl właśnie Roman S., ponieważ, był to , także w jego opinii, jedyny mężczyzna, który powinien zwrócić uwagę Ewy B. Kiedy go dojrzał w przelotnej rozmowie, w bibliotece szkolnej, serce mu drgnęło, dostrzegł w jego oczach ów ciepły zachwyt, którego mężczyzna nie może ukryć, patrząc na kobietę spełniającą warunki stawiane kobietom. W twarzy Ewy B., jak się Kałudze wydawało, zamigotał pewien popłoch, tylko popłoch, albo tak sobie właśnie wyraz jej oczu pragnął tłumaczyć. Twarz magistra Kaługi , jak ją sam widział, emanowała zbytnią pewnością siebie, zbyt wyraźnym samozadowoleniem, choć nie było po temu szczególnych powodów. Kaługa nie miał o sobie zbyt wielkiego mniemania, owszem, był dumny z osiągniętych celów: studia wbrew biedzie, ukończenie ich wbrew niebezpieczeństwu, sfinalizowanie posadą nauczyciela szkoły średniej dla pracujących. To był niewątpliwy powód do zadowolenia. Gdyby nie upór, gdyby nie talent – zostałby parobkiem, najwyżej robotnikiem rolnym lub leśnym, jak większość kolegów. Albo oficerem, albo milicjantem, albo ubekiem, bo innych karier robić się nie dało. Skóra na jego policzkach była naciągnięta, kilka delikatnie zarysowanych zmarszczek w kącikach oczu to przecież nawet nie początki wieku średniego. Trzydzieści kilka lat życia, cóż to jest, to dopiero, na dobrą sprawę, prawdziwy wiek męski. Patrzył na swoją twarz myśląc, co musiałby uczynić, żeby spadł z niej ten blask, żeby ją pogłębić, przydać jej nieco smutku albo zafrasowanej światem powagi. strona 13 Nie golić się? Przecież nie uchodzi. Nauczyciel musi być schludny, ogolony, czysty, odprasowany, zwłaszcza nauczyciel takiego przedmiotu. Tu zaniedbanie oznaczałoby komentarz do nauki o Polsce i świecie współczesnym. Z całą pewnością zwróciłoby to uwagę wszystkich. Dyrektor Torn musiałby zwrócić mu uwagę, delikatnie, jak to on, a u pań bez wątpienia zrodziłoby się podejrzenie, że mu coś dolega. Postarałyby się natychmiast o sto rad dobrych i najlepszych, ponieważ niektóre, był o tym przekonany, oczekiwały jego awansów. No i brakowałoby tylko, żeby zaniedbawszy się, magister Kaługa zaproponował spotkanie uczennicy Ewie B. Ależ byłoby gadania! Magister Kaługa zakochany... Wykluczone. No cóż, dał Bóg taką właśnie zadowoloną z siebie gębę, trzeba ją mieć, nosić z godnością, raczej czerpać z niej profity; ludzie przecież ulegają sugestii pewnych siebie gęb, Amerykanie wręcz uczynili z pewności siebie styl życia, obowiązek towarzyski, tarczę przeciw domniemaniom, że się jest pechowcem, nieudacznikiem, że coś w człowieku pęka, a to już tylko sygnał, żeby go strącać coraz niżej. Mimo to magister Kaługa postanowił coś ze swoją twarzą uczynić takiego, aby nabrała jakiejś, jakby to nazwać, patynki. Jego tłusta skóra, z natury tłusta, otrzymywała co dzień porcję tłustego kremu. Dlatego lśniła. Kaługa zaczął używać kremu na polecanie najpierw fryzjera, potem lekarza. Skórę miał paskudną, sporowaciałą, łuszczyła się, pokrywała drobniutkimi pryszczykami po każdym goleniu, była uczulona na gwałt zadawany przez ostrza. Krem po jakimś czasie usunął tę dolegliwość, ale nadał skórze właśnie ten blask, a blask czynił to, co czynił, robiąc z twarzy magistra Kaługi człowieka niemal butnego. Gdyby się tak przypudrować, albo odstawić krem? Najpierw odstawił krem i czekał co z tego wyniknie. Nic nie wynikło, pryszcze się nie pojawiły. Kupił puder damski, leciutko różowy i, żeby zupełnie zlikwidować blask tłustej skóry, osypał się nim z watki. Nie dotykając skóry, ale właśnie osypując się pudrem z watki, z odległości kilku centymetrów. Puder osiadał na skórze i ku swojej radości magister Kaługa stwierdził, że jego twarz nagle nabrała głębi. Straciwszy blask – stała się bardziej ludzka, odpowiednia do sytuacji rodaków i kondycji kraju. Straciwszy blask, twarz tego człowieka nabrała powagi i nagle nawet jego jasno niebieskie, płytkie, jak sam oceniał, oczy – otrzymały nową jakość, ich płycizna wydała się głębią, tarczą dzielącą patrzącego od widzianego. Zadziwiająca metamorfoza... Był ciekaw, czy to zauważą. Oczywiście zaważyły panie, koleżanki nauczycielki, „Och, co się stało, panie Kaziu! Czy ktoś panu zmarł?” krzyknęła pani Mądra (cóż za nazwisko), dochodząca w staropanieństwie do czterdziestki i adorująca wszystkie dobrze odprasowane spodnie, jak się zdaje bez pożądanych skutków. Była chuda, egzaltowana i bardzo nerwowa. Można było przypuszczać, że z głodu seksualnego, jeżeli się założy, że każda istota ludzka musi sycić także ten głód, jeżeli nie ma on paść jej na mózg. Uśmiechnął się magister Kaługa, pocałował ją w dłoń, zapewniwszy, że nic się nie stało, po prostu pracował w nocy, prace okresowe były wyjątkowo obfite, musiał je starannie przeczytać dwa razy, bo przecież nieuwaga krzywdzi. Jakie to proste: Odstawić krem, przypudrować... Nauka o Polsce i świecie współczesnym przekazywana przez magistra poszarzałego, przybladłego – o paradoksie, nabrała pewnego blasku. Jego bladość stanowiła, kontrapunkt dla tego co strona 14 mówił, była jakby stygmatem męczeństwa. A że właśnie temat lekcji stanowił Towarzysz Tomasz, Bolesław Bierut, wierny syn klasy robotniczej, spółdzielczy działacz Warszawy, niezłomny internacjonalista, ukochany prezydent etc., klasa słuchała tego wykładu zastanawiając się, co tak naprawdę magister Kaługa myśli, a Ewa B. po raz pierwszy patrzyła na magistra z uwagą, jak sądził, zainteresowanej kobiety a nie znudzonej uczennicy. Pomysł chwycił. Teraz należało tylko przystąpić do czynu. Oczywiście nie natychmiast. W klasie nie było ani jednego warszawiaka. Kaługa spytał; – Czy ktoś z państwa zna dobrze Warszawę? – Podniósł ramię kapitan Bartosik z KBW. – Tak, kończyłem szkołę w Rembertowie, służyłem na Pradze. – A Żoliborz pan zna? Kapitan Bartosik znał Żolibórz, ale to nie ma dla naszej opowieści żadnego znaczenia. Magister Kaługa miał na temat życiorysu Towarzysza Tomasza własne przemyślenia i wiadomości, były one jednak niebezpiecznie prawdziwe, „nie do publikacji” w społeczeństwie posiadającym aż tyle antysowieckich nagniotków. Towarzysz Tomasz był działaczem komunistycznym w skali Europy, posyłany przez Komintern raz tu, raz tam, powiadają, że był agentem NKWD, a co to jest NKWD Polakom tłumaczyć nie trzeba. Oczywiście, ktokolwiek ważyłby się bąknąć na ten temat, byłby skończony. Kaługa uważał, że sytuacja Polski jest beznadziejna, alianci pozbyli się jej z taką łatwością, z jaką każdy człowiek pozwala sobie wycinać brodawkę na brodzie czy nosie. Opinie o Polsce i Polakach wyrażane choćby przez Churchilla, były mocno niekorzystne, a sposób, w jaki nas potraktowano po wojnie, uznanie dla rządu lubelskiego, cofnięcie uznania rządu londyńskiego, niezaproszenie żołnierzy polskich na defiladę zwycięstwa w Londynie, a zaproszenie Turków, kazało Kałudze uważać Towarzysza Tomasza za oczywisty efekt postawy byłych aliantów. Jeżeli tamci go uznają, to znaczy, ze Polacy nie mają innego wyjścia, jak uznać go także i przynajmniej się na czas jakiś przyczaić. Mówić o tym nie można ale myśleć trzeba. I oto wystarczyło, że się nie posmarował kremem i przypudrował, żeby zwrócić powszechną uwagę, W klasie panowała cisza, jak nigdy. Potem komentowano wygląd magistra Kaługi, wniosek, że ma widocznie jakieś osobiste kłopoty zdawał się najbardziej oczywisty. Tylko polonista, magister Maczek, ruchliwy jak sreberko, z wąsikiem Chaplina, w złoconych binoklach, na widok Kaługi przystanął w locie (fruwał po szkolnych korytarzach a nie chodził), rozłożył teatralnie chude ramionka i krzyknął: na Boga, cóż widzę? Ludowa ojczyzna w kłopocie? Po czym pochylił się ku przodowi, by skrócić dystans głosowi ściszonemu do szeptu: – Proponuję, panie kolego, żebyśmy poszli zalać robaka. Ja też mam swoje powody i naleweczkę na wiśniach...– Ale magister Kaługa odmówił, uprzejmie, jednak odmówił. Maczek był znany z zamiłowania do nalewek wszelkiego rodzaju, a ponieważ pensje nauczycielskie były notorycznie niskie, a nalewki kosztowały, zatrudnił się jako akwizytor PZU i począł dorabiać sobie w ten sposób, nikomu o tym nie mówiąc. Któregoś dnia trafił na pokój zajmowany przez trzech młodych ludzi, a wśród nich Doriana B. z którym magister Maczek miał swoiste kłopoty. Otóż w pojęciu tego urodzonego polonisty, znającego na pamięć połowę literatury polskiej, Dorian B. był okazem niesamowitym. Mając umysł zaprogramowany jak maszyna do liczenia, nie strona 15 potrafił w ogóle docenić piękna najpiękniejszej frazy czy to Jana Kochanowskiego, czy to Krasickiego, czy to Mickiewicza, ba, nawet polszczyzna Paska i jego naśladowcy Sienkiewicza nie robiła na tym młodym człowieku najmniejszego wrażenia. Wszystko analizował jak logik. Miało być tyle słów, ile trzeba dla przekazania treści. Metafory uważał za ozdobniki niewarte uwagi i rozpraszające uwagę, a więc niepotrzebne. Owszem, podobał mu się czasem Kochanowski, a zdania takie jak „czego chcesz od nas Panie, za twe hojne dary” doceniał od strony formy, treść mając za drugorzędną i fałszywą w założeniu, ponieważ był jeżeli nie ateistą to gnostykiem i wszystko, co proponowały dogmaty panującej w tym kraju(?) religii, uważał za bajki, być może potrzebne ludowi, być może potrzebne jako odtrutka na komunistyczny bełkot klasowy, ale równie bałamutne. Dorian B. nie krył się ze swymi poglądami i uchodziło mu to płazem. Należał do ZMP, wcześniej nawet do Związku Walki Młodych, organizacji założonej podczas wojny pono przez agentów sowieckich jako przybudówka do partii, także założonej przez agentów, ale należał z całą cyniczną świadomością, że to wszystko agentura. Ubrdał sobie, że w sieci tego załganego, narzuconego systemu można istnieć, nie rezygnując z wolności wewnętrznej i zewnętrznej, że można, zgadzając się bez oporów na wiele rozwiązań systemowych (bo jak się nie zgadzać na upowszechnianie kultury i oświaty, bezpłatne lecznictwo, płatne urlopy, darmowe wczasy, uprzemysłowienie, upaństwowienie wielkiej własności, awans klas niższych etc. głośno wyrażać zastrzeżenia wobec masy urządzeń i faktów budzących powszechny sprzeciw i gniew. Zadziwiające i wyjątkowe, ale mu to uchodziło na sucho. Ponieważ potrafił płomiennie wychwalać niewątpliwe zdobycze odświętnego socjalizmu, mógł równie zaciekle zwalczać zło zakorzenione w jego codzienności. Oczywiście, wyłącznie codzienności, przyziemności. Wyżej nie sięgał albo z braku wiedzy, albo w poczuciu niekompetencji, albo ze zwyczajnej ostrożności. W każdym razie mógłby swoją odwagą cywilną obdzielić batalion cywilów i trzy kompanie wojsk wewnętrznych, co ten miało skutek, iż podejrzewano, że jest tak zaprogramowany, więc trzeba być przy nim ostrożnym. System doskonale policyjny działa na wszystkich jednakowo, uśrednia wyobraźnię, nie pozwala myśleć o nikim w miarę normalnym jako o w miarę normalnym, każdy w miarę normalny musi zostać oceniony jako podejrzany, ponieważ panuje przekonanie, że żadna tego rodzaju anomalia nie może być wolna, a więc tak manifestowana wolność słowa jest manipulacją, córką niewoli w najbardziej wyuzdanej postaci. Otóż Dorian B. pisywał wypracowania klasowe tak zwięzłe, jak nikt nigdy i nigdzie. O „Przedwiośniu” Żeromskiego miał do powiedzenia tyle, że „S. Żeromski był naiwny, sentymentalny, nieszczery wobec samego siebie. Baryka jest sztuczny, marsz na Belweder głupi. Szklane domy można budować dla nielicznych, będzie to typowa pokazucha. Rozwiązań społecznych satysfakcjonujących warstwy upośledzone nie ma i nie będzie. Tylko jednostki mogą się wybijać, ale wtedy się deklasują i kończy się to zdradą własnej klasy i grupy. Jesteśmy skazani jako osobnicy na walkę o swoje osobne szanse. Masy mogą dostać tylko minimalne zabezpieczenie ich elementarnych potrzeb. O resztę niech także walczą, nie tracąc się w rojeniach o pełnym zwycięstwie wszystkich.” Koniec wypracowania. Nie wysilił strona 16 się? He, he (magister Maczek miał ten zwyczaj wyrażania samozwątpień). Kiedy właśnie widać tu namysł i wyczerpanie przemyśleń. Inni, z reguły dający się zarazić stylowi Żeromskiego, sadzą patetyczna stronice, przepełniając je współczuciem dla ludu, nienawiścią do opresji, marzeniami o lepszym świecie, w którym wszyscy będą mieszkać w oranżeriach, Niektórym udaje się w ciągu dziewięćdziesięciu minut nabazgrać czterdzieści stron! A ten załatwił sprawę na połowie stroniczki, postawił kropkę i podpisał się imieniem i nazwiskiem: Dorian Bechczyc. I oto magister Maczek zadzwonił niebacznie do drzwi mieszkania na piętrze, bez tabliczki. Dorian Bechczyc stanął w drzwiach tylko w slipach, chudy, wysoki, asteniczny i zdumiony. Praca o „Przedwiośniu” z pewnością nie była rozlewna, ale czy to powód, żeby nauczyciel odwiedzał ucznia w jego prywatnym mieszkaniu? Był na razie sam, ale w pokoju stały trzy łóżka, więc Dorian mieszkał jeszcze z kimś. W pokoju stał zaduch. Dym tytoniowy, popiół