12310
Szczegóły |
Tytuł |
12310 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12310 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12310 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12310 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paweł Krzemień
Potrzask
romans?
Wszelkie podobieństwa występujących tu postaci do osób żywych kiedyś lub
jeszcze jest dziełem wyobraźni lub przypadku.
Osoby historyczne występują pod własnymi nazwiskami.
strona 2
Część I
TEZA
... człowiek wolny jest człowiekiem samotnym, człowiekiem marginesu, jak ciężko
chory obłąkaniec, anachoreta. Alternatywą tej postawy było życie w „kupie”, po
„dobrej” stronie historii,
Zbigniew Herbert (w „Hańbie domowej” J. Trznadla)
strona 3
Ich życie potoczyłoby się inaczej, gdyby poczta nie przyniosła amerykańskich
perfum. Nie przyniosłaby, gdyby jej ojciec nie był zmuszony wyemigrować do
Stanów jeszcze przed pierwszą wojną, gdyby nie nawiązał nowych znajomości w
niemieckim obozie podczas drugiej, gdyby nie zajrzała im w oczy bieda. W paczce
zawierającej używane przedmioty znalazła się także buteleczka perfum o miłym,
choć zbyt ostrym zapachu, który w dławiącym powietrzu szkolnej biblioteki
prowincjonalnej podgórskiej mieściny musiał poderwać go znad przeglądanej
książki
(Stalin: „Zagadnienia Leninizmu, wydanie nowe, uzupełnione”) jak cuch zająca
podrywa do pościgu myśliwskiego psa. Maluczko, a byłby gwizdnął, ale
napotkawszy ostrzegawcze spojrzenie pani magister Mądrej, położył uszy po sobie.
Pomyślał tylko: ta, albo żadna. Miała figurę milońskiej Wenery skopiowanej w
gipsie przez Szczepana Knappa: ów szkolny kolega i współmieszkaniec jednego
pokoju, postanowiwszy zostać sławnym rzeźbiarzem, zaczynał od pokornego
lepienia replik znanych antycznych rzeźb.
Wyniosła pierś, klasycznie sklepiony zadek, talia na trzy duże męskie dłonie,
nogi
długie i o linii tak muzycznej w płynnej doskonałości, że tylko brać je do
reklamy
pończoch najlepszych marek, gdyby reklama w państwie uspołecznionego przemysłu
nie była zbyteczna.
Czarna spódnica opinająca szczelnie arcy–biodra, włosy równo podcięte nad
białym karkiem, czarne pantofelki na wysokich obcasach podnosiły ją i
wysmuklały.
Czarna narzutka z jakiegoś futerka spod którego spływała na piersi biała
koronkowa
bluzeczka dopełniały obrazu.
Nie widział twarzy. Stanęła doń tyłem, potem bokiem, odwrócona ku
bibliotekarce, mówiła szeptem a jej głos miał słodycz miodu. Dziewcząt o takich
głosach używano podczas wojny do rozkładania morale przeciwnika: mówiły przez
głośniki słodko, najsłodziej, namiętnie, jeszcze namiętniej, „chłopcy, o co każą
wam
walczyć i za co umierać, oszukują was, prowadzą na rzeź w podłych celach, robią
na
was pieniądze, gdy w domach wasze dziewczęta, wasze żony usychają z tęsknoty
albo wpadają w ramiona przypadkowych drani; wbili was w te śmierdzące okopy, z
których nie wyjdziecie żywi, chyba że się poddacie...” Przeraziła go myśl, że
może
być szpetna. Natura gotuje ludziom podobne kawały.
Był wrażliwy na wszystko, na zapach, na linię nóg, na kształt palców u
dziewczęcych stóp, na timbre głosu. Nie tak dawno porwał go głos właśnie,
telefonistki z międzymiastowej, mówiła miękko, zmysłowo, delikatnie, wabiąco,
mogłaby przez telefon usypiać dzieci albo doprowadzać do orgazmu samotnych
impotentów, zatrzymał ją, przy słuchawce, ugadał, umówił się z nią, wyobrażał
sobie, że jest nieziemska jak jej głos.
Przyszła, z czerwonym goździkiem w dłoni, znak rozpoznawczy, do zadymionej
kawiarni, rozglądała się w poszukiwaniu drugiego czerwonego goździka. Ujrzawszy
ją, schował swój goździk pod stół. Była okropna. Długi nos, blisko osadzone
oczy,
niskie czółko, wąskie zacięte wargi. To dlatego dała się tak łatwo zwabić przez
drut.
Bał się, że teraz może być tak samo. A kiedy odwróciła głowę i ujrzał najpierw
jej
profil, poczuł jak krew spływa mu w nogi, na chwilę przestał ją widzieć ze
strachu,
że i profil może kłamać: Był to profil arcydzieła. Prosty, szlachetny nos, duże,
śliwkowe oczy nakryte powiekami o rzęsach długich i czarnych, mały lecz wydatny
strona 4
podbródek, usta średnie, ładnie wycięte w białej, alabastrowej skórze powleczone
dobrą, nienachalną w kolorze szminką. I kiedy obróciła twarz, przecież nie ku
niemu,
był oszołomiony.
Do tej pory nie zauważał jej w szkolnym tłumie, wpadał do szkoły i wypadał ze
szkoły, grzązł we własnej klasie bez reszty, nie mając czasu ani ochoty na
zajmowanie się dziewczynami z sąsiedniej ławki czy klasy, nie dlatego, że
wszystkie
były pospolite, ale że rozwydrzone, zepsute i agresywne, „samodzielne”, nie
wyleczone z wojny, szukające ucieczki we wszystkim, co obiecywało odprężenie...
Odprowadził ją wzrokiem do drzwi, potem jął dyskretnie rozpytywać, kim jest.
Dowiedział się, że jest o rok odeń starsza, że pochodzi z bogatej mieszczańskiej
rodziny ze szlacheckim rodowodem, że zostali „upaństwowieni”, czyli ograbieni ze
wszystkiego i ona utrzymuje się z pracy w starostwie, jest referentką w jakimś
wydziale, wyżej nie awansuje ze względu na pochodzenie, chyba, że przez tyłek, a
ten ma, jak widać, porażający...
Ostatnie zdanie wymagało odprawy, przeto informator złapał się za policzek i
poleciał na ścianę. Potem usiłował wypluć do spluwaczki ząb, ale nie wypluł,
ponieważ zęby miał mocniejsze od ciosu, jaki oberwał. Stał, patrzył, nie
rozumiał.
Przecież o tej fenomenalnej, to prawda, dupie, mówiono takie rzeczy... Zresztą
wystarczy popatrzeć. Takie ciało nie może być niczyje, takie ciało musi należeć
do
wielu, takie ciało wie, ile jest warte i widać gołym okiem, że wie także jak je
odziać,
żeby wszyscy pragnęli je rozdziać. Miała, w rzeczy samej, ciało zbyt imponujące,
żeby nie wzbudzać w mężczyznach pożądania, w kobietach niechęci. A ona
przechodziła między ludźmi jak cień, nikogo nie zauważając, z nikim się nie
przyjaźniąc, brakło jej śmiałości, albo to była poza mająca pokryć pańską
pogardę
dla szkolnego motłochu, w trzech czwartych złożonego z ludzi marnych,
zacukanych, wdrapujących się z trudem i wewnętrznymi oporami na ten niebotyczny
dla nich szczyt, zwany maturą. Przeszli w życiu więcej, niż poprzednie
pokolenia; za
jednym wlókł się dym krematoriów, za drugim rozstrzelani koledzy, za trzecim
przebyte tortury, za czwartą zbiorowy gwałt. Wszyscy byli dojrzali znacznie
wcześniej, niektórzy dochodzili do trzydziestki. Matura miała ich wznieść na
pierwszy stopień wyższości, wydźwignąć ich z niższości, obciąć garb nieuctwa,
wyjąć z wierszyka o Chęci Szczerej (nie matura, lecz chęć szczera...) i zezwolić
na
dalszą wspinaczkę. Więcej tu było cherlaków, niż atletów, więcej zniszczonych
przedwcześnie niewiast, niż dziewczyn. Prawdę powiedziawszy, dziewczyny w
starym pojęciu nie było tam żadnej.
I oto pojawiła się Ona. Piękna jak modelka, ubrana jak modelka. Zachowująca się
jak księżniczka. Referentka w starostwie... Dobre sobie. Ktoś ją zapewne ubiera.
Ktoś za nią stoi, ma szerokie plecy, dojścia, portfel i zaganiacza, bo ta
kobieta w
ogóle nie widzi mężczyzn. Tak się zachowują tylko baby nasycone. Sama myśl, że
to
zjawiskowe ciało ujeżdża jakiś skurwiony komuch, jakiś grzdyl w mundurze
upstrzonym przywłaszczonymi gwiazdkami, burzyła w nim krew. To ciekawe, jako
objaw, ale wyobraził ją sobie przede wszystkim w asyście jakiegoś wysokiego
oficera, co najmniej w randze majora. Zdał sobie tylko po chwili sprawę, że
wyobrażenie to mocno anachroniczne, bo ten oficer musiałby być oficerem
przedwojennym, sanacyjnym, a tych przecież albo wystrzelano w Katyniu, albo
strona 5
przetrzebiono w wojnie, albo zostali za granicą, albo teraz siedzą po
komunistycznych lochach, raz po raz rozstrzeliwani po wyrokach mających prócz
życia odebrać im cześć i honor. Nie ma więc takich oficerów.
Ta sfora pokurczów nie znających języka polskiego, posługująca się mową
koślawą parobków i fornali nie mogła wytworzyć oficera dawnego typu. I nie
chciała, bałaby się przypiąć gwiazdki mężczyźnie samym swoim wyglądem
przypominającemu przeklęte czasy sanacji, wielkopaństwa, panoszenia się obcego
kapitału i temu podobne plagi egipskie. W klasie było paru oficerów, jeden w
randze
kapitana z Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, drugi był porucznikiem Urzędu
Bezpieczeństwa, trzeci porucznikiem prokuratury wojskowej. Byli mizerni, małego
wzrostu, chłopskiej aparycji, ale cisi i pokornie poddający się wymogom kursów.
Postanowili mieć te przeklęte matury i skupiali się na podręcznikach, słuchali
pilnie,
notowali wszystko, nie zbliżali się do nikogo. Klasy otaczały ich obojętnym
niedowidzeniem, wszyscy należeli przecież do aparatu represji a wśród uczniów
szkoły znajdowali się także ludzie, którzy wyszli z lasu w innych barwach i
każdej
chwili mogli się spodziewać tego, czego się po czerwonych spodziewać należało.
Panna Ewa B., samym swoim wyglądem stanowiła wyzwanie, różniła się
wszystkim od reszty tak bardzo, że musiała stać się przedmiotem plotek,
pomówień.
domysłów, chceń, a w sumie zawistnej niechęci otaczającego ją pospólstwa.
Zapewne przeżyłaby katastrofę, gdyby natura obdarzyła ją także ponad
przeciętnymi
zdolnościami czy jakimś talentem. O, wtedy niewątpliwie zostałaby rozdeptana
ozorami, a te miewają kanty twardsze, niżeli podkówki, jakimi chłopcy wiejscy i
miejscy wzmacniali sobie kiedyś obcasy (głównie jednak po to, żeby nimi krzesać
iskry dziewczynom...)
Na szczęście panna Ewa B. była osobą obdarowaną mniej, niż średnio. Do nauk
ścisłych nie miała pamięci, do nauk przyrodniczych – serca, do nauk
humanistycznych – wyobraźni. Nie miała także słuchu, o czym przekonał się
znacznie później, kiedy to straciło na znaczeniu. Była jednakże piękna,
porywająco
piękna i chłodna jak wnętrze lodówki a przeto, zdawało się, niedostępna. Patrzył
więc na nią oczyma skazańca wstępującego na szafot. Czuł, że się do niej nie
potrafi
zbliżyć, odezwać, patrząc na jej nieskazitelną urodę i figurę, w jej mądre oczy;
zaczął podejrzewać, że ona wie, co czyni, ujawniając swoje kłopoty ze wszystkimi
niemal przedmiotami. Żeby ocaleć wśród tego motłochu, musiała sobie przypiąć
garb, przykleić wąsy, jak ta czeska święta, dla uratowania cnoty. Nie do wiary,
żeby
kobieta o tak szlachetnej aparycji nie umiała sobie radzić z trygonometrią i
miewała
problemy z ortografią... Na to nie mógł się godzić, zwłaszcza, że sam raczej
błyszczał, a w matematyce, fizyce, chemii i... językach obcych był nieomal
prymusem. Jeden tylko młody człowiek zostawiał go w pobitym polu, Roman
Sadzewicz. Roman S. był przystojny, bardzo przystojny. Wysoki, ogorzały, smukły,
wysportowany, o pięknym, gęstym zaroście, zaczerniającym jego policzki i brodę
nawet po najstaranniejszym wygoleniu. Patrzył na ludzi zgaszonym spojrzeniem
niebieskich, smutnych oczu. Niemal nie mówił, odpowiadał tylko na pytania
nauczycieli, zawsze lapidarnie i trafnie. Nigdy nie wyrywał się jako pierwszy.
Prace
pisemne oddawał ostatni i otrzymywał za nie najlepsze noty. Nie chciał się
niczym
wyróżniać, a wyróżniał się dlatego, że był obdarzony umysłem dużego formatu.
Miał
strona 6
także w biografii epizod, który każdy przyzwoity człowiek uznawał za szczytny, a
każdy gangster z nowej władzy za „hak w życiorysie”: należał do Szarych
Szeregów,
był w Powstaniu. Był, to nie znaczy od razu „walczył”. Nigdy nie chwalił się
walką.
Podobno tylko zwierzył się jednej z dziewczyn, ze biegał jako łącznik miedzy
barykadami. Nie miał broni, więc nie strzelał. Nie jest bohaterem. Był po prostu
w
Powstaniu.
Roman S. wyglądał poważnie nad swój wiek. Liczył sobie lat dwadzieścia a
zachowywał się jak człowiek czterdziestoletni, W przerwach stawał przy oknie i
patrzył na zaniedbany szkolny ogród. Kiedyś Niemcy potrafili go wykorzystać dla
szkoły. Coś im rosło, coś owocowało. Teraz cały teren porastały chwasty. Roman
S.
patrzył na te chwasty, stojąc nieruchomo, z rękoma opartymi o parapet. Nawet nie
palił. Jako harcerz nie mógł palić, jako człowiek, który „był w Powstaniu”
powinien
palić, pić, chwytać ludzi przy barze za klapy i wyjękiwać duszne cierpienia, jak
wielu, którzy w Powstaniu nie byli, prochu nie wąchali, ale odziani w
„andersowskie” battledresy, wyśpiewywali maki na Monte Cassino, czasem tylko
narażając się na krótkie „stul mordę”, częściej naciągając, z dobrym skutkiem,
rodaczków na swój patriotyczny śpiew. Roman S., jak go ocenił, był jedynym
mężczyzną, na którego Ona powinna była zwrócić uwagę, gdyby w ogóle zauważała
kogokolwiek. Nie był sanacyjnym pułkownikiem, ale stanowił bez wątpienia parę
dla tej pięknej kobiety. Właśnie dlatego, że wyglądał dojrzalej, a zachowywał
się jak
dystyngowany dżentelmen w średnim wieku. Ona wymagała takiej oprawy.
Dorian Bechczyc nie mógł się z nim równać. Wzrostu byli mniej więcej
jednakowego, ale gęba, ta gęba niemal goła jak tatarska dupa! Puch pod nosem,
buzia niemowlaczka, choć wiekiem byli rówieśni. Dorian B. nie był, niestety, w
Powstaniu. Coś tam mógłby na temat wojny powiedzieć, ale przecież to dziecinada.
Prawda, dom jego matki był domem konspiratorów, przerzutnią ludzi i broni, on
sam
raz i drugi mógł się osobiście włączyć w to czy owo, ale przy wyczynach ludzi
pokolenia matki, albo i chłopców takich jak Roman S., były to zabawy, których
nie
potrafiłby podnieść do rangi pokoleniowej przygody nawet talent Ferenca Molnara.
Ewa B. była uczennicą niższej klasy. Uczennica. Kobieta całą ... sobą,
uczennica.
Dorian B. dowiedział się bez trudu, że ukończyła lat dwadzieścia jeden, że jak
wszyscy z tego pokolenia, musi nadrabiać lata wyrwane przez wojnę i okupację.
Założywszy, że wojna dziewczęcych wianków nie oszczędza, mógł sobie wyobrazić
jej przeszłość erotyczną. A wyobrażał sobie na wiele sposobów. Że została
zgwałcona przez niemieckich żołdaków. Że zbrukali ją Kałmucy, Litwini, Rosjanie,
przecież przez ten kraj przewalały się hordy wszelkich nacji, mężczyzn
patrzących w
oczy śmierci, dla których każde wejście w kobietę było ucieczką od świata
wypełnionego krwią i bólem, a najwyższą rozkoszą, porównywalną zapewne z
rozkoszą nieśmiertelności... Niemożliwe, żeby taka zjawiskowa dziewczyna ocalała
z pogromu. A ona zdawała się unosić nad myślami Doriana B., jak mgła, jak zapach
jej własnych perfum, które szybko wietrzały, więc były zapewne niezbyt świetnej
marki. Patrzył na nią z rosnącym bólem w sercu, miotany sprzecznymi
wyobrażeniami o jej przeszłości i jej teraźniejszości. Pożądał jej każdym
ścięgnem
ciała, pieścił ją każdym zwarciem własnych dłoni, całował ją każdym rozchyleniem
własnych warg. A ona go nie chciała widzieć. Ona nie chciała widzieć nawet
strona 7
Romana S., który jął wodzić za nią ukośnym (nigdy wprost!) spojrzeniem. On także
się jej bał.
Któraś z klasowych klaczy (masywny zad, nachalne piersi, bezczelne ślepia,
niewyparzony język), widząc cierpienia paru jeszcze samców, przeżywających
boleśnie istnienie panny Ewy B., palnęła kiedyś takim szeptem, że słychać ją
było w
całej szkole: „A wiecie co? Ta Ewa, ta B., mieszkała u hrabiny T., hrabina dała
się
nabrać na jej profil, na jej maniery... Podobno zresztą mocno nie takie, dopiero
tam
nauczyła się, u tej hrabiny, chodzić tak prosto, żeby schodząc ze schodów nie
zrzucić
z głowy książki... Nabrała się, jak te wszystkie nasze palanty, na jej
szlachetne rysy...
Dopiero jak co dzień podwoził ją inny pan, hrabina powiedziała jej po francusku
adieu, ma cherie... Toż widać, że do niej nie podchodź bez mercedesa i
brylancika na
początek...”
– Kurwa! – powiedział Roman B., odwracając się od okna. Jego jasno błękitne
oczy zdawały się płonąć w ciemnej skórze, właśnie jak brylanty podświetlone od
wewnątrz wzbierającym w nich gniewem.
– Właściwe słowo – powiedziała ta klacz.
– Ale ja mam na myśli panią – powiedział Roman S. Doszło to do uszu. Ewy B.
Zdawała się wstrząśnięta. Przyjrzała się Romanowi S., podeszła doń pierwsza,
podała wąską dłoń, rzekła cicho: – Dlaczego pan się za inną wstawił? Przecież
pan
mnie nie zna.
Milczał, patrząc w jej twarz z nieukrywanym zachwytem. Dostrzegła to i sama nie
potrafiła oderwać oczu od jego twarzy, tak męskiej tak czystej, tak jasnej w
swojej
ogorzałości. Roman S., o czym dowiedzieliśmy się później, był zamiłowanym
żeglarzem i cały wolny czas spędzał na wodzie. Nie potrzebował słońca, przepadał
za wiatrem i znikał dla wiatru.
– Wiem – rzekła – co o mnie mówią, nie mam siły z tym walczyć. Mówią
nieprawdę.
– Wiem – powiedział Roman S.
Nie pytała skąd wie, musiała przyjąć, że tak powinien był powiedzieć. Nie może o
niej wiedzieć nic, z całą pewnością nikt nie wie o niej wszystkiego. Wiedziała
doskonale, co to znaczy być piękną kobietą. Chwilami przygniatał ją ciężar
własnego
losu pięknej kobiety. Mężczyźni, ci wszyscy mężczyźni ze wszystkimi swoimi
garbami przebytych losów, doświadczeń, uważają piękne kobiety za swój naturalny
łup, za zwierzynę łowną, z której nigdy nic wolno rezygnować, zawsze należy
zastawiać na nie sidła. Walka z nimi bywała uciążliwa, sytuacje odrażające,
poniżające do tego stopnia, że w końcu doszła do wniosku, iż wszyscy są
łajdakami a
kobiety z ich winy zatraciły wszelką godność, szmacą się i łajdaczą razem z
nimi,
bez umiaru, bez wstydu, bez oporów.
Zdarzyło się niedawno, że musiała zagrozić samobójstwem, gdyby dwaj
miejscowi notable, zwabiwszy ją do luksusowej garsoniery, dopięli swego.
Szukała,
usunięta z domu hrabiny, pokoju. Ci dwaj mogli jej dać mieszkanie, stanowili w
tym
mieście władzę absolutną. Byli młodzi i jurni i przekonani, że spółkowanie z
nimi,
po sutym posiłku i dobrych trunkach, jest ceną oczywiście do przyjęcia w zamian
za
taką kawalerkę, do której obaj panowie, i tylko oni dwaj, oczywista! zachowaliby
klucze... Byli pewni siebie, dobrze utrzymani, obleśni, władczy i władni uczynić
dla
strona 8
niej „wszystko”. Zbierało ją na wymioty. Otworzyła okno, stanęła na parapecie,
ostrzegła, że jeżeli natychmiast nie otworzą drzwi i sami pierwsi nie wyjdą –
skoczy.
Było to na trzecim piętrze, dołem przetaczał się tłum.
Jeden z nich, sekretarz partii miejscowego komitetu, zmarszczył czoło, podniósł
palec, rzekł: „No popatrz, Heniu, jaka arystokratka. Pani hrabina wprawdzie
wyrzuciła ją za drzwi za kurestwo, ale my się jej, rozumisz, nie podobamy. Z
klasowych powodów...”
Opinie. Dwa razy pozwoliła się odwieźć pod dom zajmowany przez eks–hrabinę
panom, którzy, oczywista, czynili jej niedwuznaczne propozycje (wspólny wypad do
Szklarskiej Poręby, na przykład, na rozkoszny weekend...) Jeden był
ustosunkowanym lekarzem (leczył miejscowych notabli), drugi sędzią. Obydwaj,
rzecz jasna, żonaci, Nigdy nie traktowała ich poważnie, zbywając żartami, albo
mówiąc, że jej serce jest zajęte a sama musi się dokształcać, ponieważ ma zamiar
studiować. Co? Oczywiście historię sztuki. Taka dziewczyna nie może się przecież
marnować na posadce referentki w starostwie. Były to więc raczej przekomarzania,
niż flirt, a mimo to hrabina uznała ją za osobę niemoralną, ona zaś była osobą
zbyt
dumną, żeby się tłumaczyć. Hrabina była zupełnie prawdziwa, bardzo kulturalna,
bardzo mądra, bardzo oczytana, bardzo energiczna, bardzo ofiarna i bardzo dobrze
zorientowana w chwilowej sytuacji kraju, utraciwszy cały majątek, pozostawiła
sobie
kulturę osobistą i jedno niewielkie hobby: uważała, że panna tak doskonale
skonstruowana jak Ewa B., po pierwsze z pewnością musi pochodzić z najlepszej
rodziny, po wtóre, jeżeli wojna nie pozwoliła jej na osiągnięcie tego, do czego
jest
przeznaczona z natury, należy jej pomóc, oszlifować ten cenny kamień tak, żeby
jaśniał nawet na tym chamskim tle zbolszewizowanej, ograbionej, zadeptywanej
przez hołotę nieszczęsnej Polski.
Hrabina uczyła Ewę nie tylko schodzenia po schodach z książką na głowie, ale
także manier towarzyskich, odróżniania potraw godnych dobrego podniebienia od
kulinarnego bezguścia, a nade wszystko uczyła ją dobrego smaku w strojach. To
właśnie ta rasowa kobieta sprawiła, że Ewa B. raz na zawsze zerwała z poprzednio
wybieraną pstrokacizną, barwnością, kwiecistością, zwiewnością, dziewczęcością i
tymi wszystkimi fintifluszkami, za jakimi przepadają płoche dziewczęta. To
właśnie
hrabina ubrała Ewę w czarną obcisłą, wełnianą spódnicę, białą koronkową
bluzeczkę, czarną narzutkę, czarne pantofelki, potem ustawiła ją przed wielkim
zwierciadłem i kiwała głową, że tak właśnie powinna wyglądać młoda kobieta o jej
aparycji, o jej figurze. Skromność i dobry smak podnoszą wielkie urody jeszcze
wyżej... Ewa B. zataiła, naturalnie, że jej pradziad był chłopem, dziad szewcem
a
ojciec piekarzem przed wojną, po wojnie robotnikiem. Jako rzemieślnik i robotnik
dorobił się jakichś pieniędzy w Niemczech, na „saksach”, zdobył nawet pewną
ogładę towarzyską, był z natury człowiekiem dużego serca i chłonnego umysłu,
dobrej woli i naiwności, matki wszystkich jego niepowodzeń. Ufał ludziom
niewartym zaufania, przeto jest właśnie tym, czym jest. Matka niekiedy opowiada
coś o swoich szlacheckich przodkach, ale ponieważ w tym kraju każdy jest
szlachcicem, tylko chwilowo powinien to ukrywać, Ewa B. chętnie wierzyła, że jej
uroda została wyprodukowana w tyglu szlachetnie rodzonych pokoleń właśnie
próżniaczych, bo gdyby przodkowie zajmowali się trudzeniem rąk i karków, nigdy
strona 9
by z ich jąder i macic nie mogło wyjść coś równie delikatnego i harmonijnego.
Nie
przeczyła tedy fantazjom hrabiny T., osoby zupełnie nie na miejscu i nie na
czasie, a
przy tym do tyla trzeźwej, by się swoim pochodzeniem nie pysznić, nikomu o nim
nie przypominać i niczego od świata w zamian za przeszłość nie żądać. Przyjęła
zbolszewizowanie Polski za efekt naturalny, za skutek zwycięstwa Stalina nad
Hitlerem, a więc uznała coś, z czym walka nie ma perspektyw. Trzeba tylko w tych
warunkach starać się zachować w sobie i dla siebie jakiś bodaj skrawek wolnego
terytorium i starać się postępować na nim tak, jak można było postępować kiedyś.
Nie, hrabina T. nie uważała samego faktu wysadzenia z siodła za akt dziejowej
krzywdy. Nigdy, jako osoba myśląca i patrząca, nie uznawała za słuszne
uprzywilejowania własnej warstwy. Mieszkanie w stukomnatowym pałacu uważała
za zbytek niczym nie dający się usprawiedliwić, poza tym, że się go
odziedziczyło
po przodkach, którzy podobnych rozterek nie miewali, a owszem, czynili wszystko,
aby przynajmniej rozmiarami pałacu dawać wyraz własnym aspiracjom i statusowi,
Nadmiar wyciśnięty z niedostatku uważali za pożyteczny. Można go było, rzecz:
jasna, roztapiać w masie nędzy. Nędzy by nie ubyło, ale sztuki by nie przybyło.
A
tak – ileż rozkosznych zwieńczeń otrzymał polski krajobraz! Te dworki ciche, te
pałacyki myśliwskie, te pałace magnatów, te w końcu fundowane dla wszystkich
świątynie, galerie sztuki, teatra, opery. Sztuka, oto co godne człowieka, co
człowieka
uczłowiecza i zwielokrotnia, co go usprawiedliwia i przedłuża w czasie, co go
uniwersalizuje. Jednym słowem, kiedy się jest osobą, tak harmonijnie
skonstruowaną
przez pracę pokoleń (naturę?), naturalnym siebie doskonaleniem należy dążyć do
pewnego nawet absolutu, zapominając na ten czas o własnej przemijalności, o
nietrwałości każdej ludzkiej powłoki. Kiedyś twoją twarz, moje dziecko, tak
rześką i
nieskazitelną, poryją zmarszczki, jak poryły moją, mówiła hrabina T., której
dawna
uroda nie sczezła nawet pod siecią głębokich bruzd, ale gdybyś w tym brutalnym
świecie mogła obcować ze sztuką, z czystą sztuką nawet w zamknięciu i
niedostatku,
przejdziesz na drugą stronę pogodzona ze sobą i obojętna dla świata, który tak
się
dziś toczy ku przepaści...
Były to piękne i wzniosła lekcje, a mądrość hrabiny T., zdawała się tak
bezgraniczna, że Ewie B. do głowy nie przyszło, iż sam fakt podwiezienia jej pod
willę przydzieloną hrabinie T. po jakimś niemieckim profesorze, podwiezienie
przez
jednego z nie mających żadnych szans adoratorów – może ją w oczach tej kobiety
tak całkowicie i tak niespodziewanie przekreślić. Poczuła się obrażona i
zawiedziona
tak bardzo, że postanowieniem nie tłumaczenia się z niczego, wykryła w sobie
błękitną krew którejś z matczynych legend. Spakowała walizkę i wyszła, dygnąwszy
pięknie, tak, jak uczyła ją hrabina T., niemodnie, bo żadna dziewczyna w tych
czasach tak się nikomu nie kłania. Wyszła po prostu na ulicę. Nie mając się
gdzie
podziać, poszła do komitetu. Zostawiła walizkę u portiera, po czym zadzwoniła do
sekretarza. Sekretarz nigdy nie ukrywał, że Ewa B. bardzo jest w jego guście,
jak
wielu zresztą, a ponieważ przy jakiejś okazji wyraził swoisty dyzgust, iż tak
wspaniała kobieta musi mieszkać u jakiejś zdezelowanej arystokratki, zadzwoniła
doń i powiedziała, że znalazła się na bruku. Uznał, że jest to oferta. Potem
weszła na
parapet okna na trzecim piętrze i zagroziła, że wyskoczy. Nikt nie znał tej
historii,
prócz niej i tamtych dwu, którzy z pewnością się tym nie przechwalali. Jakaś
strona 10
odrobina przyzwoitości kazała im trzymać gęby, a może także strach przed
partyjnymi przyjaciółmi, starającymi się mieć na siebie wzajem porządne bicze,
bo
zawsze może się zdarzyć, że albo człowiek się będzie musiał bronić albo
atakować.
W klasie magister Kaługa mówił o zbawiennym wpływie nacjonalizacji na rozwój
bazy i nadbudowy, o awansie klas uważanych przez naukę burżuazyjną za niższe, a
dziś wiodące, czytał coś z podręcznika nauki o Polsce i świecie współczesnym i
co
jakiś czas podnosił głowę, tak ustawiając płaszczyzny swoich okularów, żeby
klasa
nie mogła widzieć jego oczu, żeby odbijały się u okularach okna, i żeby on mógł
patrzeć na uczennicę Ewę B., która od miesięcy nie pozwalała mu spać ani czytać,
ani myśleć o kimkolwiek innym.
Magister Kaługa był niewątpliwym inteligentem w pierwszym pokoleniu.
Wykształcił się jeszcze przed wojną, dyplom uzyskał na tajnych kompletach, był
więc człowiekiem ukształtowanym w innej Polsce, ale że wywodził się z chłopstwa,
że doszedł do uniwersytetu wyłącznie dzięki chłopskiemu uporowi i piekącej
ambicji
wyrwania się z dołów – timbre nowej propagandy, kierunki polityki społecznej,
obalenie podziałów klasowych, zniszczenie obszarnictwa, którego obyczaje i
arogancja tak dokuczyły chłopom, uznał za na tyle bliskie sobie, by przekazywać
młodszym od siebie wymagane tezy bez przymrużenia oka. Magister Kaługa
przeszedł do porządku nad sytuacją kraju najpierw rozebranego przez obu
sąsiadów,
potem mordowanego przez obu sąsiadów, potem okupowanego przez jednego ze
skłóconych sąsiadów, ponieważ taki był układ sił, ponieważ tak ustalono w
Poczdamie i wcześniej w Jałcie, a Jałta jest jednak czymś dla Polski lepszym,
niż
Rapallo. Polska nie może istnieć jako państwo skłócone ze wszystkimi, gdy
wszyscy
sąsiedzi mają pretensje do jej terytoriów, Polska po tej wojnie, gdy padł
faszyzm,
musi wejść w rydwan komunizmu, a ponieważ komunizm operuje także hasłami do
przyjęcia i niektóre z nich realizuje z olbrzymim rozmachem, przy udziale
rzeczywiście szerokich mas – nauka o Polsce i świecie współczesnym może się stać
przedmiotem poważnym, choć niektórzy z niej jawnie szydzą, tak budując
odpowiedzi na proste pytania, by znajdujący się w klasach konfidenci nie mogli
ich
wykorzystać w swoich donosach, a żeby było jasne, iż parodiują obowiązujący styl
i
mają za plewy podawane do wierzenia informacje.
Magister Kaługa był mężczyzną trzydziestopięcioletnim, a więc niewiele
starszym od części swoich opóźnionych w nauce uczniów, dość już zażywnym,
łysiejącym. Jego twarz lśniła zawsze, ponieważ używał kremów po goleniu,
pachniał
wodą kolońską, dbał o ubranie, zawsze miał na sobie nieskazitelnie białą
koszulę,
której mankiety wystawały z rękawów marynarki, spięte srebrnymi spinkami z
bursztynem. Jego spodnie były zawsze nienagannie odprasowane a buciki
błyszczące, ponieważ przecierał je szmatką przed każdym wejściem do klasy.
Magister Kaługa był więc mężczyzną poważnym i solidnym. Pochodzenie chłopskie
dawało się widzieć wyłącznie w jego nazwisku, poza tym na każdym robił wrażenie
człowieka od pokoleń osadzonego w warstwie oświeconej. Mówił powoli, dobitnie,
ze świetnym akcentem, nigdy nie przesadzał jak inni ludzie nowi, na przykład
podkreślaniem nosówek, tak charakterystycznym dla ćwierćinteligentów, a z
drugiej
strony nie dał sobie narzucić obowiązującego w pewnych kręgach nowego
establishmentu pseudoproletariackiego kumpelstwa. Był to, jednym słowem,
strona 11
człowiek dobrze ułożony i, rzecz najdziwniejsza, kawaler, co nie uszło uwagi
zwłaszcza młodych kobiet, jego uczennic. Nikt nigdy nie widział go w
towarzystwie
kobiety, ale też magister Kaługa żadnym gestem nie dał powodów do podejrzeń, że
gustuje w chłopcach. Nie był ułomny, przeciwnie, mógł się podobać wszystkim, tym
dziwniejszy był więc jego starokawalerski stan. Nigdy żadnej z młodych kobiet
pobierających nauki w szkole, nie pozwolił pomyśleć nawet, że mogłyby mieć u
niego jakieś szanse, pozostawał zawsze chłodny, rzeczowy i pozbawiony poczucia
humoru. Pilnował się, żeby nie dowcipkować. Jego przedmiot wymagał powagi i
pewnej nawet celebry, bez przesady, rzecz jasna, ale też nie był nieodporny na
uszczypliwości, nawet robione dyskretnie przez co inteligentniejszych uczniów.
Rzecz w tym, że w klasie byli ludzie, jak Ewa B. między innymi, których nowy
ustrój wykoleił, nie dając żadnych jaśniejszych perspektyw, jemu zaś przypadło w
udziale objaśnianie zalet tego systemu, co w roku 1951 nie było zadaniem łatwym.
Upodobał sobie uczennicę Ewę B., nie dając jej poznać, że jest wyróżniana,
wiedział
z jej akt personalnych, że to córka byłego kamienicznika i przedsiębiorcy
(prywatna
linia .autobusowa na trasie Łódź – Piotrków – Skierniewice – Kutno – Kalisz),
więźnia hitlerowskich obozów i endeka, zresztą zupełnie szeregowego. Oczywiście
sama Ewa B. nie podała tych wszystkich kompromitujących informacji, zostały one
wpisane ręką administracji, po zasięgnięciu języka w odpowiednim urzędzie, który
trzymał nadzór nad całym szkolnictwem, dbając o to, by nikt niepowołany nie
przedostał się w rejony zastrzeżone dla swoich, prawomyślnych, lub wystarczająco
przestraszonych, by służyć na dwu łapach.
Magister Kaługa wiedział, że Urząd Bezpieczeństwa nie ustaje w próbach
werbunku konfidentów także wśród uczniów szkoły i nie miał wątpliwości, że
jeżeli
jeszcze nie wyciągnął ręki po Ewę B., to wyciągnie lada chwila, ponieważ
stanowiła
materiał wyjątkowo ponętny i jak przypuszczano, podatny. Mając tak niestosowne
pochodzenie, nie mogła liczyć na przyjęcie na żadne studia, albo mogła pod
jednym
warunkiem, że zgodzi się na współpracę. Zależy od jej charakteru, czy na to
pójdzie.
Magister Kaługa uważał Ewę B. za kobietę rozumną, ale nie błyskotliwą, był
przekonany, że jest solidna, uczciwa, słowna, a więc przypuszczalnie jako żona
będzie kiedyś także wierna w tym najlepszym, sprawdzonym sensie słowa wierność.
Ewa B. nie była zalotna zalotnością kobiet w jej wieku. Zawsze samotna, zawsze
skupiona i milcząca zdawała mu się darem Boga, po który winien koniecznie
sięgnąć, bez względu na wewnętrzne lęki.
Bał się, że odstręcza ją od niego przedmiot wykładany z taką solenną powagą. Jej
twarz nie zdradzała najmniejszego zainteresowania ani tym co mówił, ani jak
mówił,
ani on sam. Słuchała, zapisywała. Czasem musiał ją „odpytać”, jak wszystkich.
Obawiał się wtedy, że panna Ewa B. wstanie, popatrzy, powie: „Panie magistrze,
czy
my naprawdę musimy wałkować te bałamutne brednie?” Ale Ewa B, nie była
pozbawiona instynktu samozachowawczego, doskonale zdawała sobie sprawę w
jakim kraju żyje i czego należy unikać, aby w nim przetrwać i coś przy tym
osiągnąć.
Odpowiadała więc sucho, rzeczowo, często podając źródło swojej informacji. „Jak
pisze pan... pani... w książce pod tytułem...” Robiła sprawozdania z lektury,
bez
osobistego komentarza. Nie można się było do niej przyczepić, a magister Kaługa
byłby ostatnim, któryby zażądał od niej deklaracji politycznej.
strona 12
Był niewątpliwie człowiekiem wykorzenionym z gleby ojców, ale nie
zakorzenionym w kulturze warstw uważających się kiedyś (i nadal, po cichu) za
wyższe. A ta kobieta robiła na nim wrażenie jak dotychczas żadna. Był bliski
postanowienia, że porzuci swój przedmiot i zajmie się czym innym, na przykład
geografią czy historią powszechną, jeżeli to miałoby sprawić mu tę radosną
niespodziankę: panna Ewa B., odpowiadając na jakieś jego banalne pytanie,
uśmiechnie się doń, zatrzyma na dłużej spojrzenie na jego lśniącej twarzy i da
mu
prawo zaproponowania jej pójścia do kawiarni na ciastko.
Rozumiał doskonale, że w jego przypadku taka propozycja zostałaby
potraktowana najpierw ze zdziwieniem, potem z ciekawością, potem być może ze
śmiechem, a z całą pewnością najczytelniejsze byłoby zaskoczenie panny Ewy B.,
która – to także trzeba brać w rachubę – mogłaby może, albo przede wszystkim,
pomyśleć, że magister Kaługa ma jej coś oficjalnego do zakomunikowania, że
występuje nie jako magister Kaługa, nauczyciel szkoły średniej wykładający
podstawowy przedmiot polityczno–ideologiczny, ale jako, powiedzmy,
przedstawiciel organów bezpieczeństwa, bez których akceptacji nie mógł by
przecież
być ani nauczycielem tego przedmiotu, ani nauczycielem w ogóle. Ta ostatnia myśl
zmroziła zamiary magistra Kaługi. Stanął przed lustrem w ubikacji dla grona
pedagogicznego i począł się sobie przyglądać, jako mężczyźnie. Widział jasne,
niebieskie, czyste w wyrazie oczy, trochę może zbyt płytkie. Stwierdził,
usiłując
patrzeć na siebie obcym wzrokiem nieprzychylnego człowieka, że istotnie,
przygląda
się sobie płasko, powierzchownie, nie ma w jego oczach tej przepastnej głębi
wyzierającej na przykład z oczu ucznia Romana S., człowieka budzącego w ludziach
odruchowy szacunek, podziw, nawet jakiś metafizyczny lęk. Oczy Romana S. były
przepastne być może dlatego, że czarne. Przyszedł magistrowi na myśl właśnie
Roman S., ponieważ, był to , także w jego opinii, jedyny mężczyzna, który
powinien
zwrócić uwagę Ewy B. Kiedy go dojrzał w przelotnej rozmowie, w bibliotece
szkolnej, serce mu drgnęło, dostrzegł w jego oczach ów ciepły zachwyt, którego
mężczyzna nie może ukryć, patrząc na kobietę spełniającą warunki stawiane
kobietom. W twarzy Ewy B., jak się Kałudze wydawało, zamigotał pewien popłoch,
tylko popłoch, albo tak sobie właśnie wyraz jej oczu pragnął tłumaczyć.
Twarz magistra Kaługi , jak ją sam widział, emanowała zbytnią pewnością siebie,
zbyt wyraźnym samozadowoleniem, choć nie było po temu szczególnych powodów.
Kaługa nie miał o sobie zbyt wielkiego mniemania, owszem, był dumny z
osiągniętych celów: studia wbrew biedzie, ukończenie ich wbrew
niebezpieczeństwu, sfinalizowanie posadą nauczyciela szkoły średniej dla
pracujących. To był niewątpliwy powód do zadowolenia. Gdyby nie upór, gdyby nie
talent – zostałby parobkiem, najwyżej robotnikiem rolnym lub leśnym, jak
większość
kolegów. Albo oficerem, albo milicjantem, albo ubekiem, bo innych karier robić
się
nie dało.
Skóra na jego policzkach była naciągnięta, kilka delikatnie zarysowanych
zmarszczek w kącikach oczu to przecież nawet nie początki wieku średniego.
Trzydzieści kilka lat życia, cóż to jest, to dopiero, na dobrą sprawę, prawdziwy
wiek
męski. Patrzył na swoją twarz myśląc, co musiałby uczynić, żeby spadł z niej ten
blask, żeby ją pogłębić, przydać jej nieco smutku albo zafrasowanej światem
powagi.
strona 13
Nie golić się? Przecież nie uchodzi. Nauczyciel musi być schludny, ogolony,
czysty,
odprasowany, zwłaszcza nauczyciel takiego przedmiotu. Tu zaniedbanie
oznaczałoby komentarz do nauki o Polsce i świecie współczesnym. Z całą pewnością
zwróciłoby to uwagę wszystkich. Dyrektor Torn musiałby zwrócić mu uwagę,
delikatnie, jak to on, a u pań bez wątpienia zrodziłoby się podejrzenie, że mu
coś
dolega. Postarałyby się natychmiast o sto rad dobrych i najlepszych, ponieważ
niektóre, był o tym przekonany, oczekiwały jego awansów. No i brakowałoby tylko,
żeby zaniedbawszy się, magister Kaługa zaproponował spotkanie uczennicy Ewie B.
Ależ byłoby gadania! Magister Kaługa zakochany... Wykluczone. No cóż, dał Bóg
taką właśnie zadowoloną z siebie gębę, trzeba ją mieć, nosić z godnością, raczej
czerpać z niej profity; ludzie przecież ulegają sugestii pewnych siebie gęb,
Amerykanie wręcz uczynili z pewności siebie styl życia, obowiązek towarzyski,
tarczę przeciw domniemaniom, że się jest pechowcem, nieudacznikiem, że coś w
człowieku pęka, a to już tylko sygnał, żeby go strącać coraz niżej.
Mimo to magister Kaługa postanowił coś ze swoją twarzą uczynić takiego, aby
nabrała jakiejś, jakby to nazwać, patynki. Jego tłusta skóra, z natury tłusta,
otrzymywała co dzień porcję tłustego kremu. Dlatego lśniła. Kaługa zaczął używać
kremu na polecanie najpierw fryzjera, potem lekarza. Skórę miał paskudną,
sporowaciałą, łuszczyła się, pokrywała drobniutkimi pryszczykami po każdym
goleniu, była uczulona na gwałt zadawany przez ostrza. Krem po jakimś czasie
usunął tę dolegliwość, ale nadał skórze właśnie ten blask, a blask czynił to, co
czynił,
robiąc z twarzy magistra Kaługi człowieka niemal butnego.
Gdyby się tak przypudrować, albo odstawić krem? Najpierw odstawił krem i
czekał co z tego wyniknie. Nic nie wynikło, pryszcze się nie pojawiły. Kupił
puder
damski, leciutko różowy i, żeby zupełnie zlikwidować blask tłustej skóry, osypał
się
nim z watki. Nie dotykając skóry, ale właśnie osypując się pudrem z watki, z
odległości kilku centymetrów. Puder osiadał na skórze i ku swojej radości
magister
Kaługa stwierdził, że jego twarz nagle nabrała głębi. Straciwszy blask – stała
się
bardziej ludzka, odpowiednia do sytuacji rodaków i kondycji kraju. Straciwszy
blask,
twarz tego człowieka nabrała powagi i nagle nawet jego jasno niebieskie,
płytkie, jak
sam oceniał, oczy – otrzymały nową jakość, ich płycizna wydała się głębią,
tarczą
dzielącą patrzącego od widzianego. Zadziwiająca metamorfoza...
Był ciekaw, czy to zauważą. Oczywiście zaważyły panie, koleżanki nauczycielki,
„Och, co się stało, panie Kaziu! Czy ktoś panu zmarł?” krzyknęła pani Mądra (cóż
za
nazwisko), dochodząca w staropanieństwie do czterdziestki i adorująca wszystkie
dobrze odprasowane spodnie, jak się zdaje bez pożądanych skutków. Była chuda,
egzaltowana i bardzo nerwowa. Można było przypuszczać, że z głodu seksualnego,
jeżeli się założy, że każda istota ludzka musi sycić także ten głód, jeżeli nie
ma on
paść jej na mózg.
Uśmiechnął się magister Kaługa, pocałował ją w dłoń, zapewniwszy, że nic się
nie stało, po prostu pracował w nocy, prace okresowe były wyjątkowo obfite,
musiał
je starannie przeczytać dwa razy, bo przecież nieuwaga krzywdzi.
Jakie to proste: Odstawić krem, przypudrować... Nauka o Polsce i świecie
współczesnym przekazywana przez magistra poszarzałego, przybladłego – o
paradoksie, nabrała pewnego blasku. Jego bladość stanowiła, kontrapunkt dla tego
co
strona 14
mówił, była jakby stygmatem męczeństwa. A że właśnie temat lekcji stanowił
Towarzysz Tomasz, Bolesław Bierut, wierny syn klasy robotniczej, spółdzielczy
działacz Warszawy, niezłomny internacjonalista, ukochany prezydent etc., klasa
słuchała tego wykładu zastanawiając się, co tak naprawdę magister Kaługa myśli,
a
Ewa B. po raz pierwszy patrzyła na magistra z uwagą, jak sądził, zainteresowanej
kobiety a nie znudzonej uczennicy. Pomysł chwycił. Teraz należało tylko
przystąpić
do czynu. Oczywiście nie natychmiast.
W klasie nie było ani jednego warszawiaka. Kaługa spytał; – Czy ktoś z państwa
zna dobrze Warszawę? – Podniósł ramię kapitan Bartosik z KBW. – Tak, kończyłem
szkołę w Rembertowie, służyłem na Pradze. – A Żoliborz pan zna?
Kapitan Bartosik znał Żolibórz, ale to nie ma dla naszej opowieści żadnego
znaczenia.
Magister Kaługa miał na temat życiorysu Towarzysza Tomasza własne
przemyślenia i wiadomości, były one jednak niebezpiecznie prawdziwe, „nie do
publikacji” w społeczeństwie posiadającym aż tyle antysowieckich nagniotków.
Towarzysz Tomasz był działaczem komunistycznym w skali Europy, posyłany przez
Komintern raz tu, raz tam, powiadają, że był agentem NKWD, a co to jest NKWD
Polakom tłumaczyć nie trzeba. Oczywiście, ktokolwiek ważyłby się bąknąć na ten
temat, byłby skończony. Kaługa uważał, że sytuacja Polski jest beznadziejna,
alianci
pozbyli się jej z taką łatwością, z jaką każdy człowiek pozwala sobie wycinać
brodawkę na brodzie czy nosie. Opinie o Polsce i Polakach wyrażane choćby przez
Churchilla, były mocno niekorzystne, a sposób, w jaki nas potraktowano po
wojnie,
uznanie dla rządu lubelskiego, cofnięcie uznania rządu londyńskiego,
niezaproszenie
żołnierzy polskich na defiladę zwycięstwa w Londynie, a zaproszenie Turków,
kazało Kałudze uważać Towarzysza Tomasza za oczywisty efekt postawy byłych
aliantów. Jeżeli tamci go uznają, to znaczy, ze Polacy nie mają innego wyjścia,
jak
uznać go także i przynajmniej się na czas jakiś przyczaić. Mówić o tym nie można
ale myśleć trzeba. I oto wystarczyło, że się nie posmarował kremem i
przypudrował,
żeby zwrócić powszechną uwagę,
W klasie panowała cisza, jak nigdy. Potem komentowano wygląd magistra
Kaługi, wniosek, że ma widocznie jakieś osobiste kłopoty zdawał się najbardziej
oczywisty. Tylko polonista, magister Maczek, ruchliwy jak sreberko, z wąsikiem
Chaplina, w złoconych binoklach, na widok Kaługi przystanął w locie (fruwał po
szkolnych korytarzach a nie chodził), rozłożył teatralnie chude ramionka i
krzyknął:
na Boga, cóż widzę? Ludowa ojczyzna w kłopocie? Po czym pochylił się ku
przodowi, by skrócić dystans głosowi ściszonemu do szeptu: – Proponuję, panie
kolego, żebyśmy poszli zalać robaka. Ja też mam swoje powody i naleweczkę na
wiśniach...– Ale magister Kaługa odmówił, uprzejmie, jednak odmówił. Maczek był
znany z zamiłowania do nalewek wszelkiego rodzaju, a ponieważ pensje
nauczycielskie były notorycznie niskie, a nalewki kosztowały, zatrudnił się jako
akwizytor PZU i począł dorabiać sobie w ten sposób, nikomu o tym nie mówiąc.
Któregoś dnia trafił na pokój zajmowany przez trzech młodych ludzi, a wśród nich
Doriana B. z którym magister Maczek miał swoiste kłopoty. Otóż w pojęciu tego
urodzonego polonisty, znającego na pamięć połowę literatury polskiej, Dorian B.
był
okazem niesamowitym. Mając umysł zaprogramowany jak maszyna do liczenia, nie
strona 15
potrafił w ogóle docenić piękna najpiękniejszej frazy czy to Jana
Kochanowskiego,
czy to Krasickiego, czy to Mickiewicza, ba, nawet polszczyzna Paska i jego
naśladowcy Sienkiewicza nie robiła na tym młodym człowieku najmniejszego
wrażenia. Wszystko analizował jak logik. Miało być tyle słów, ile trzeba dla
przekazania treści. Metafory uważał za ozdobniki niewarte uwagi i rozpraszające
uwagę, a więc niepotrzebne. Owszem, podobał mu się czasem Kochanowski, a
zdania takie jak „czego chcesz od nas Panie, za twe hojne dary” doceniał od
strony
formy, treść mając za drugorzędną i fałszywą w założeniu, ponieważ był jeżeli
nie
ateistą to gnostykiem i wszystko, co proponowały dogmaty panującej w tym
kraju(?)
religii, uważał za bajki, być może potrzebne ludowi, być może potrzebne jako
odtrutka na komunistyczny bełkot klasowy, ale równie bałamutne. Dorian B. nie
krył
się ze swymi poglądami i uchodziło mu to płazem. Należał do ZMP, wcześniej nawet
do Związku Walki Młodych, organizacji założonej podczas wojny pono przez
agentów sowieckich jako przybudówka do partii, także założonej przez agentów,
ale
należał z całą cyniczną świadomością, że to wszystko agentura. Ubrdał sobie, że
w
sieci tego załganego, narzuconego systemu można istnieć, nie rezygnując z
wolności
wewnętrznej i zewnętrznej, że można, zgadzając się bez oporów na wiele rozwiązań
systemowych (bo jak się nie zgadzać na upowszechnianie kultury i oświaty,
bezpłatne lecznictwo, płatne urlopy, darmowe wczasy, uprzemysłowienie,
upaństwowienie wielkiej własności, awans klas niższych etc. głośno wyrażać
zastrzeżenia wobec masy urządzeń i faktów budzących powszechny sprzeciw i
gniew. Zadziwiające i wyjątkowe, ale mu to uchodziło na sucho. Ponieważ potrafił
płomiennie wychwalać niewątpliwe zdobycze odświętnego socjalizmu, mógł równie
zaciekle zwalczać zło zakorzenione w jego codzienności. Oczywiście, wyłącznie
codzienności, przyziemności. Wyżej nie sięgał albo z braku wiedzy, albo w
poczuciu
niekompetencji, albo ze zwyczajnej ostrożności. W każdym razie mógłby swoją
odwagą cywilną obdzielić batalion cywilów i trzy kompanie wojsk wewnętrznych,
co ten miało skutek, iż podejrzewano, że jest tak zaprogramowany, więc trzeba
być
przy nim ostrożnym.
System doskonale policyjny działa na wszystkich jednakowo, uśrednia
wyobraźnię, nie pozwala myśleć o nikim w miarę normalnym jako o w miarę
normalnym, każdy w miarę normalny musi zostać oceniony jako podejrzany,
ponieważ panuje przekonanie, że żadna tego rodzaju anomalia nie może być wolna,
a
więc tak manifestowana wolność słowa jest manipulacją, córką niewoli w
najbardziej
wyuzdanej postaci.
Otóż Dorian B. pisywał wypracowania klasowe tak zwięzłe, jak nikt nigdy i
nigdzie. O „Przedwiośniu” Żeromskiego miał do powiedzenia tyle, że „S. Żeromski
był naiwny, sentymentalny, nieszczery wobec samego siebie. Baryka jest sztuczny,
marsz na Belweder głupi. Szklane domy można budować dla nielicznych, będzie to
typowa pokazucha. Rozwiązań społecznych satysfakcjonujących warstwy
upośledzone nie ma i nie będzie. Tylko jednostki mogą się wybijać, ale wtedy się
deklasują i kończy się to zdradą własnej klasy i grupy. Jesteśmy skazani jako
osobnicy na walkę o swoje osobne szanse. Masy mogą dostać tylko minimalne
zabezpieczenie ich elementarnych potrzeb. O resztę niech także walczą, nie
tracąc się
w rojeniach o pełnym zwycięstwie wszystkich.” Koniec wypracowania. Nie wysilił
strona 16
się? He, he (magister Maczek miał ten zwyczaj wyrażania samozwątpień). Kiedy
właśnie widać tu namysł i wyczerpanie przemyśleń. Inni, z reguły dający się
zarazić
stylowi Żeromskiego, sadzą patetyczna stronice, przepełniając je współczuciem
dla
ludu, nienawiścią do opresji, marzeniami o lepszym świecie, w którym wszyscy
będą
mieszkać w oranżeriach, Niektórym udaje się w ciągu dziewięćdziesięciu minut
nabazgrać czterdzieści stron! A ten załatwił sprawę na połowie stroniczki,
postawił
kropkę i podpisał się imieniem i nazwiskiem:
Dorian Bechczyc. I oto magister Maczek zadzwonił niebacznie do drzwi
mieszkania na piętrze, bez tabliczki. Dorian Bechczyc stanął w drzwiach tylko w
slipach, chudy, wysoki, asteniczny i zdumiony. Praca o „Przedwiośniu” z
pewnością
nie była rozlewna, ale czy to powód, żeby nauczyciel odwiedzał ucznia w jego
prywatnym mieszkaniu?
Był na razie sam, ale w pokoju stały trzy łóżka, więc Dorian mieszkał jeszcze z
kimś. W pokoju stał zaduch. Dym tytoniowy, popiół