Paweł Krzemień Potrzask romans? Wszelkie podobieństwa występujących tu postaci do osób żywych kiedyś lub jeszcze jest dziełem wyobraźni lub przypadku. Osoby historyczne występują pod własnymi nazwiskami. strona 2 Część I TEZA ... człowiek wolny jest człowiekiem samotnym, człowiekiem marginesu, jak ciężko chory obłąkaniec, anachoreta. Alternatywą tej postawy było życie w „kupie”, po „dobrej” stronie historii, Zbigniew Herbert (w „Hańbie domowej” J. Trznadla) strona 3 Ich życie potoczyłoby się inaczej, gdyby poczta nie przyniosła amerykańskich perfum. Nie przyniosłaby, gdyby jej ojciec nie był zmuszony wyemigrować do Stanów jeszcze przed pierwszą wojną, gdyby nie nawiązał nowych znajomości w niemieckim obozie podczas drugiej, gdyby nie zajrzała im w oczy bieda. W paczce zawierającej używane przedmioty znalazła się także buteleczka perfum o miłym, choć zbyt ostrym zapachu, który w dławiącym powietrzu szkolnej biblioteki prowincjonalnej podgórskiej mieściny musiał poderwać go znad przeglądanej książki (Stalin: „Zagadnienia Leninizmu, wydanie nowe, uzupełnione”) jak cuch zająca podrywa do pościgu myśliwskiego psa. Maluczko, a byłby gwizdnął, ale napotkawszy ostrzegawcze spojrzenie pani magister Mądrej, położył uszy po sobie. Pomyślał tylko: ta, albo żadna. Miała figurę milońskiej Wenery skopiowanej w gipsie przez Szczepana Knappa: ów szkolny kolega i współmieszkaniec jednego pokoju, postanowiwszy zostać sławnym rzeźbiarzem, zaczynał od pokornego lepienia replik znanych antycznych rzeźb. Wyniosła pierś, klasycznie sklepiony zadek, talia na trzy duże męskie dłonie, nogi długie i o linii tak muzycznej w płynnej doskonałości, że tylko brać je do reklamy pończoch najlepszych marek, gdyby reklama w państwie uspołecznionego przemysłu nie była zbyteczna. Czarna spódnica opinająca szczelnie arcy–biodra, włosy równo podcięte nad białym karkiem, czarne pantofelki na wysokich obcasach podnosiły ją i wysmuklały. Czarna narzutka z jakiegoś futerka spod którego spływała na piersi biała koronkowa bluzeczka dopełniały obrazu. Nie widział twarzy. Stanęła doń tyłem, potem bokiem, odwrócona ku bibliotekarce, mówiła szeptem a jej głos miał słodycz miodu. Dziewcząt o takich głosach używano podczas wojny do rozkładania morale przeciwnika: mówiły przez głośniki słodko, najsłodziej, namiętnie, jeszcze namiętniej, „chłopcy, o co każą wam walczyć i za co umierać, oszukują was, prowadzą na rzeź w podłych celach, robią na was pieniądze, gdy w domach wasze dziewczęta, wasze żony usychają z tęsknoty albo wpadają w ramiona przypadkowych drani; wbili was w te śmierdzące okopy, z których nie wyjdziecie żywi, chyba że się poddacie...” Przeraziła go myśl, że może być szpetna. Natura gotuje ludziom podobne kawały. Był wrażliwy na wszystko, na zapach, na linię nóg, na kształt palców u dziewczęcych stóp, na timbre głosu. Nie tak dawno porwał go głos właśnie, telefonistki z międzymiastowej, mówiła miękko, zmysłowo, delikatnie, wabiąco, mogłaby przez telefon usypiać dzieci albo doprowadzać do orgazmu samotnych impotentów, zatrzymał ją, przy słuchawce, ugadał, umówił się z nią, wyobrażał sobie, że jest nieziemska jak jej głos. Przyszła, z czerwonym goździkiem w dłoni, znak rozpoznawczy, do zadymionej kawiarni, rozglądała się w poszukiwaniu drugiego czerwonego goździka. Ujrzawszy ją, schował swój goździk pod stół. Była okropna. Długi nos, blisko osadzone oczy, niskie czółko, wąskie zacięte wargi. To dlatego dała się tak łatwo zwabić przez drut. Bał się, że teraz może być tak samo. A kiedy odwróciła głowę i ujrzał najpierw jej profil, poczuł jak krew spływa mu w nogi, na chwilę przestał ją widzieć ze strachu, że i profil może kłamać: Był to profil arcydzieła. Prosty, szlachetny nos, duże, śliwkowe oczy nakryte powiekami o rzęsach długich i czarnych, mały lecz wydatny strona 4 podbródek, usta średnie, ładnie wycięte w białej, alabastrowej skórze powleczone dobrą, nienachalną w kolorze szminką. I kiedy obróciła twarz, przecież nie ku niemu, był oszołomiony. Do tej pory nie zauważał jej w szkolnym tłumie, wpadał do szkoły i wypadał ze szkoły, grzązł we własnej klasie bez reszty, nie mając czasu ani ochoty na zajmowanie się dziewczynami z sąsiedniej ławki czy klasy, nie dlatego, że wszystkie były pospolite, ale że rozwydrzone, zepsute i agresywne, „samodzielne”, nie wyleczone z wojny, szukające ucieczki we wszystkim, co obiecywało odprężenie... Odprowadził ją wzrokiem do drzwi, potem jął dyskretnie rozpytywać, kim jest. Dowiedział się, że jest o rok odeń starsza, że pochodzi z bogatej mieszczańskiej rodziny ze szlacheckim rodowodem, że zostali „upaństwowieni”, czyli ograbieni ze wszystkiego i ona utrzymuje się z pracy w starostwie, jest referentką w jakimś wydziale, wyżej nie awansuje ze względu na pochodzenie, chyba, że przez tyłek, a ten ma, jak widać, porażający... Ostatnie zdanie wymagało odprawy, przeto informator złapał się za policzek i poleciał na ścianę. Potem usiłował wypluć do spluwaczki ząb, ale nie wypluł, ponieważ zęby miał mocniejsze od ciosu, jaki oberwał. Stał, patrzył, nie rozumiał. Przecież o tej fenomenalnej, to prawda, dupie, mówiono takie rzeczy... Zresztą wystarczy popatrzeć. Takie ciało nie może być niczyje, takie ciało musi należeć do wielu, takie ciało wie, ile jest warte i widać gołym okiem, że wie także jak je odziać, żeby wszyscy pragnęli je rozdziać. Miała, w rzeczy samej, ciało zbyt imponujące, żeby nie wzbudzać w mężczyznach pożądania, w kobietach niechęci. A ona przechodziła między ludźmi jak cień, nikogo nie zauważając, z nikim się nie przyjaźniąc, brakło jej śmiałości, albo to była poza mająca pokryć pańską pogardę dla szkolnego motłochu, w trzech czwartych złożonego z ludzi marnych, zacukanych, wdrapujących się z trudem i wewnętrznymi oporami na ten niebotyczny dla nich szczyt, zwany maturą. Przeszli w życiu więcej, niż poprzednie pokolenia; za jednym wlókł się dym krematoriów, za drugim rozstrzelani koledzy, za trzecim przebyte tortury, za czwartą zbiorowy gwałt. Wszyscy byli dojrzali znacznie wcześniej, niektórzy dochodzili do trzydziestki. Matura miała ich wznieść na pierwszy stopień wyższości, wydźwignąć ich z niższości, obciąć garb nieuctwa, wyjąć z wierszyka o Chęci Szczerej (nie matura, lecz chęć szczera...) i zezwolić na dalszą wspinaczkę. Więcej tu było cherlaków, niż atletów, więcej zniszczonych przedwcześnie niewiast, niż dziewczyn. Prawdę powiedziawszy, dziewczyny w starym pojęciu nie było tam żadnej. I oto pojawiła się Ona. Piękna jak modelka, ubrana jak modelka. Zachowująca się jak księżniczka. Referentka w starostwie... Dobre sobie. Ktoś ją zapewne ubiera. Ktoś za nią stoi, ma szerokie plecy, dojścia, portfel i zaganiacza, bo ta kobieta w ogóle nie widzi mężczyzn. Tak się zachowują tylko baby nasycone. Sama myśl, że to zjawiskowe ciało ujeżdża jakiś skurwiony komuch, jakiś grzdyl w mundurze upstrzonym przywłaszczonymi gwiazdkami, burzyła w nim krew. To ciekawe, jako objaw, ale wyobraził ją sobie przede wszystkim w asyście jakiegoś wysokiego oficera, co najmniej w randze majora. Zdał sobie tylko po chwili sprawę, że wyobrażenie to mocno anachroniczne, bo ten oficer musiałby być oficerem przedwojennym, sanacyjnym, a tych przecież albo wystrzelano w Katyniu, albo strona 5 przetrzebiono w wojnie, albo zostali za granicą, albo teraz siedzą po komunistycznych lochach, raz po raz rozstrzeliwani po wyrokach mających prócz życia odebrać im cześć i honor. Nie ma więc takich oficerów. Ta sfora pokurczów nie znających języka polskiego, posługująca się mową koślawą parobków i fornali nie mogła wytworzyć oficera dawnego typu. I nie chciała, bałaby się przypiąć gwiazdki mężczyźnie samym swoim wyglądem przypominającemu przeklęte czasy sanacji, wielkopaństwa, panoszenia się obcego kapitału i temu podobne plagi egipskie. W klasie było paru oficerów, jeden w randze kapitana z Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, drugi był porucznikiem Urzędu Bezpieczeństwa, trzeci porucznikiem prokuratury wojskowej. Byli mizerni, małego wzrostu, chłopskiej aparycji, ale cisi i pokornie poddający się wymogom kursów. Postanowili mieć te przeklęte matury i skupiali się na podręcznikach, słuchali pilnie, notowali wszystko, nie zbliżali się do nikogo. Klasy otaczały ich obojętnym niedowidzeniem, wszyscy należeli przecież do aparatu represji a wśród uczniów szkoły znajdowali się także ludzie, którzy wyszli z lasu w innych barwach i każdej chwili mogli się spodziewać tego, czego się po czerwonych spodziewać należało. Panna Ewa B., samym swoim wyglądem stanowiła wyzwanie, różniła się wszystkim od reszty tak bardzo, że musiała stać się przedmiotem plotek, pomówień. domysłów, chceń, a w sumie zawistnej niechęci otaczającego ją pospólstwa. Zapewne przeżyłaby katastrofę, gdyby natura obdarzyła ją także ponad przeciętnymi zdolnościami czy jakimś talentem. O, wtedy niewątpliwie zostałaby rozdeptana ozorami, a te miewają kanty twardsze, niżeli podkówki, jakimi chłopcy wiejscy i miejscy wzmacniali sobie kiedyś obcasy (głównie jednak po to, żeby nimi krzesać iskry dziewczynom...) Na szczęście panna Ewa B. była osobą obdarowaną mniej, niż średnio. Do nauk ścisłych nie miała pamięci, do nauk przyrodniczych – serca, do nauk humanistycznych – wyobraźni. Nie miała także słuchu, o czym przekonał się znacznie później, kiedy to straciło na znaczeniu. Była jednakże piękna, porywająco piękna i chłodna jak wnętrze lodówki a przeto, zdawało się, niedostępna. Patrzył więc na nią oczyma skazańca wstępującego na szafot. Czuł, że się do niej nie potrafi zbliżyć, odezwać, patrząc na jej nieskazitelną urodę i figurę, w jej mądre oczy; zaczął podejrzewać, że ona wie, co czyni, ujawniając swoje kłopoty ze wszystkimi niemal przedmiotami. Żeby ocaleć wśród tego motłochu, musiała sobie przypiąć garb, przykleić wąsy, jak ta czeska święta, dla uratowania cnoty. Nie do wiary, żeby kobieta o tak szlachetnej aparycji nie umiała sobie radzić z trygonometrią i miewała problemy z ortografią... Na to nie mógł się godzić, zwłaszcza, że sam raczej błyszczał, a w matematyce, fizyce, chemii i... językach obcych był nieomal prymusem. Jeden tylko młody człowiek zostawiał go w pobitym polu, Roman Sadzewicz. Roman S. był przystojny, bardzo przystojny. Wysoki, ogorzały, smukły, wysportowany, o pięknym, gęstym zaroście, zaczerniającym jego policzki i brodę nawet po najstaranniejszym wygoleniu. Patrzył na ludzi zgaszonym spojrzeniem niebieskich, smutnych oczu. Niemal nie mówił, odpowiadał tylko na pytania nauczycieli, zawsze lapidarnie i trafnie. Nigdy nie wyrywał się jako pierwszy. Prace pisemne oddawał ostatni i otrzymywał za nie najlepsze noty. Nie chciał się niczym wyróżniać, a wyróżniał się dlatego, że był obdarzony umysłem dużego formatu. Miał strona 6 także w biografii epizod, który każdy przyzwoity człowiek uznawał za szczytny, a każdy gangster z nowej władzy za „hak w życiorysie”: należał do Szarych Szeregów, był w Powstaniu. Był, to nie znaczy od razu „walczył”. Nigdy nie chwalił się walką. Podobno tylko zwierzył się jednej z dziewczyn, ze biegał jako łącznik miedzy barykadami. Nie miał broni, więc nie strzelał. Nie jest bohaterem. Był po prostu w Powstaniu. Roman S. wyglądał poważnie nad swój wiek. Liczył sobie lat dwadzieścia a zachowywał się jak człowiek czterdziestoletni, W przerwach stawał przy oknie i patrzył na zaniedbany szkolny ogród. Kiedyś Niemcy potrafili go wykorzystać dla szkoły. Coś im rosło, coś owocowało. Teraz cały teren porastały chwasty. Roman S. patrzył na te chwasty, stojąc nieruchomo, z rękoma opartymi o parapet. Nawet nie palił. Jako harcerz nie mógł palić, jako człowiek, który „był w Powstaniu” powinien palić, pić, chwytać ludzi przy barze za klapy i wyjękiwać duszne cierpienia, jak wielu, którzy w Powstaniu nie byli, prochu nie wąchali, ale odziani w „andersowskie” battledresy, wyśpiewywali maki na Monte Cassino, czasem tylko narażając się na krótkie „stul mordę”, częściej naciągając, z dobrym skutkiem, rodaczków na swój patriotyczny śpiew. Roman S., jak go ocenił, był jedynym mężczyzną, na którego Ona powinna była zwrócić uwagę, gdyby w ogóle zauważała kogokolwiek. Nie był sanacyjnym pułkownikiem, ale stanowił bez wątpienia parę dla tej pięknej kobiety. Właśnie dlatego, że wyglądał dojrzalej, a zachowywał się jak dystyngowany dżentelmen w średnim wieku. Ona wymagała takiej oprawy. Dorian Bechczyc nie mógł się z nim równać. Wzrostu byli mniej więcej jednakowego, ale gęba, ta gęba niemal goła jak tatarska dupa! Puch pod nosem, buzia niemowlaczka, choć wiekiem byli rówieśni. Dorian B. nie był, niestety, w Powstaniu. Coś tam mógłby na temat wojny powiedzieć, ale przecież to dziecinada. Prawda, dom jego matki był domem konspiratorów, przerzutnią ludzi i broni, on sam raz i drugi mógł się osobiście włączyć w to czy owo, ale przy wyczynach ludzi pokolenia matki, albo i chłopców takich jak Roman S., były to zabawy, których nie potrafiłby podnieść do rangi pokoleniowej przygody nawet talent Ferenca Molnara. Ewa B. była uczennicą niższej klasy. Uczennica. Kobieta całą ... sobą, uczennica. Dorian B. dowiedział się bez trudu, że ukończyła lat dwadzieścia jeden, że jak wszyscy z tego pokolenia, musi nadrabiać lata wyrwane przez wojnę i okupację. Założywszy, że wojna dziewczęcych wianków nie oszczędza, mógł sobie wyobrazić jej przeszłość erotyczną. A wyobrażał sobie na wiele sposobów. Że została zgwałcona przez niemieckich żołdaków. Że zbrukali ją Kałmucy, Litwini, Rosjanie, przecież przez ten kraj przewalały się hordy wszelkich nacji, mężczyzn patrzących w oczy śmierci, dla których każde wejście w kobietę było ucieczką od świata wypełnionego krwią i bólem, a najwyższą rozkoszą, porównywalną zapewne z rozkoszą nieśmiertelności... Niemożliwe, żeby taka zjawiskowa dziewczyna ocalała z pogromu. A ona zdawała się unosić nad myślami Doriana B., jak mgła, jak zapach jej własnych perfum, które szybko wietrzały, więc były zapewne niezbyt świetnej marki. Patrzył na nią z rosnącym bólem w sercu, miotany sprzecznymi wyobrażeniami o jej przeszłości i jej teraźniejszości. Pożądał jej każdym ścięgnem ciała, pieścił ją każdym zwarciem własnych dłoni, całował ją każdym rozchyleniem własnych warg. A ona go nie chciała widzieć. Ona nie chciała widzieć nawet strona 7 Romana S., który jął wodzić za nią ukośnym (nigdy wprost!) spojrzeniem. On także się jej bał. Któraś z klasowych klaczy (masywny zad, nachalne piersi, bezczelne ślepia, niewyparzony język), widząc cierpienia paru jeszcze samców, przeżywających boleśnie istnienie panny Ewy B., palnęła kiedyś takim szeptem, że słychać ją było w całej szkole: „A wiecie co? Ta Ewa, ta B., mieszkała u hrabiny T., hrabina dała się nabrać na jej profil, na jej maniery... Podobno zresztą mocno nie takie, dopiero tam nauczyła się, u tej hrabiny, chodzić tak prosto, żeby schodząc ze schodów nie zrzucić z głowy książki... Nabrała się, jak te wszystkie nasze palanty, na jej szlachetne rysy... Dopiero jak co dzień podwoził ją inny pan, hrabina powiedziała jej po francusku adieu, ma cherie... Toż widać, że do niej nie podchodź bez mercedesa i brylancika na początek...” – Kurwa! – powiedział Roman B., odwracając się od okna. Jego jasno błękitne oczy zdawały się płonąć w ciemnej skórze, właśnie jak brylanty podświetlone od wewnątrz wzbierającym w nich gniewem. – Właściwe słowo – powiedziała ta klacz. – Ale ja mam na myśli panią – powiedział Roman S. Doszło to do uszu. Ewy B. Zdawała się wstrząśnięta. Przyjrzała się Romanowi S., podeszła doń pierwsza, podała wąską dłoń, rzekła cicho: – Dlaczego pan się za inną wstawił? Przecież pan mnie nie zna. Milczał, patrząc w jej twarz z nieukrywanym zachwytem. Dostrzegła to i sama nie potrafiła oderwać oczu od jego twarzy, tak męskiej tak czystej, tak jasnej w swojej ogorzałości. Roman S., o czym dowiedzieliśmy się później, był zamiłowanym żeglarzem i cały wolny czas spędzał na wodzie. Nie potrzebował słońca, przepadał za wiatrem i znikał dla wiatru. – Wiem – rzekła – co o mnie mówią, nie mam siły z tym walczyć. Mówią nieprawdę. – Wiem – powiedział Roman S. Nie pytała skąd wie, musiała przyjąć, że tak powinien był powiedzieć. Nie może o niej wiedzieć nic, z całą pewnością nikt nie wie o niej wszystkiego. Wiedziała doskonale, co to znaczy być piękną kobietą. Chwilami przygniatał ją ciężar własnego losu pięknej kobiety. Mężczyźni, ci wszyscy mężczyźni ze wszystkimi swoimi garbami przebytych losów, doświadczeń, uważają piękne kobiety za swój naturalny łup, za zwierzynę łowną, z której nigdy nic wolno rezygnować, zawsze należy zastawiać na nie sidła. Walka z nimi bywała uciążliwa, sytuacje odrażające, poniżające do tego stopnia, że w końcu doszła do wniosku, iż wszyscy są łajdakami a kobiety z ich winy zatraciły wszelką godność, szmacą się i łajdaczą razem z nimi, bez umiaru, bez wstydu, bez oporów. Zdarzyło się niedawno, że musiała zagrozić samobójstwem, gdyby dwaj miejscowi notable, zwabiwszy ją do luksusowej garsoniery, dopięli swego. Szukała, usunięta z domu hrabiny, pokoju. Ci dwaj mogli jej dać mieszkanie, stanowili w tym mieście władzę absolutną. Byli młodzi i jurni i przekonani, że spółkowanie z nimi, po sutym posiłku i dobrych trunkach, jest ceną oczywiście do przyjęcia w zamian za taką kawalerkę, do której obaj panowie, i tylko oni dwaj, oczywista! zachowaliby klucze... Byli pewni siebie, dobrze utrzymani, obleśni, władczy i władni uczynić dla strona 8 niej „wszystko”. Zbierało ją na wymioty. Otworzyła okno, stanęła na parapecie, ostrzegła, że jeżeli natychmiast nie otworzą drzwi i sami pierwsi nie wyjdą – skoczy. Było to na trzecim piętrze, dołem przetaczał się tłum. Jeden z nich, sekretarz partii miejscowego komitetu, zmarszczył czoło, podniósł palec, rzekł: „No popatrz, Heniu, jaka arystokratka. Pani hrabina wprawdzie wyrzuciła ją za drzwi za kurestwo, ale my się jej, rozumisz, nie podobamy. Z klasowych powodów...” Opinie. Dwa razy pozwoliła się odwieźć pod dom zajmowany przez eks–hrabinę panom, którzy, oczywista, czynili jej niedwuznaczne propozycje (wspólny wypad do Szklarskiej Poręby, na przykład, na rozkoszny weekend...) Jeden był ustosunkowanym lekarzem (leczył miejscowych notabli), drugi sędzią. Obydwaj, rzecz jasna, żonaci, Nigdy nie traktowała ich poważnie, zbywając żartami, albo mówiąc, że jej serce jest zajęte a sama musi się dokształcać, ponieważ ma zamiar studiować. Co? Oczywiście historię sztuki. Taka dziewczyna nie może się przecież marnować na posadce referentki w starostwie. Były to więc raczej przekomarzania, niż flirt, a mimo to hrabina uznała ją za osobę niemoralną, ona zaś była osobą zbyt dumną, żeby się tłumaczyć. Hrabina była zupełnie prawdziwa, bardzo kulturalna, bardzo mądra, bardzo oczytana, bardzo energiczna, bardzo ofiarna i bardzo dobrze zorientowana w chwilowej sytuacji kraju, utraciwszy cały majątek, pozostawiła sobie kulturę osobistą i jedno niewielkie hobby: uważała, że panna tak doskonale skonstruowana jak Ewa B., po pierwsze z pewnością musi pochodzić z najlepszej rodziny, po wtóre, jeżeli wojna nie pozwoliła jej na osiągnięcie tego, do czego jest przeznaczona z natury, należy jej pomóc, oszlifować ten cenny kamień tak, żeby jaśniał nawet na tym chamskim tle zbolszewizowanej, ograbionej, zadeptywanej przez hołotę nieszczęsnej Polski. Hrabina uczyła Ewę nie tylko schodzenia po schodach z książką na głowie, ale także manier towarzyskich, odróżniania potraw godnych dobrego podniebienia od kulinarnego bezguścia, a nade wszystko uczyła ją dobrego smaku w strojach. To właśnie ta rasowa kobieta sprawiła, że Ewa B. raz na zawsze zerwała z poprzednio wybieraną pstrokacizną, barwnością, kwiecistością, zwiewnością, dziewczęcością i tymi wszystkimi fintifluszkami, za jakimi przepadają płoche dziewczęta. To właśnie hrabina ubrała Ewę w czarną obcisłą, wełnianą spódnicę, białą koronkową bluzeczkę, czarną narzutkę, czarne pantofelki, potem ustawiła ją przed wielkim zwierciadłem i kiwała głową, że tak właśnie powinna wyglądać młoda kobieta o jej aparycji, o jej figurze. Skromność i dobry smak podnoszą wielkie urody jeszcze wyżej... Ewa B. zataiła, naturalnie, że jej pradziad był chłopem, dziad szewcem a ojciec piekarzem przed wojną, po wojnie robotnikiem. Jako rzemieślnik i robotnik dorobił się jakichś pieniędzy w Niemczech, na „saksach”, zdobył nawet pewną ogładę towarzyską, był z natury człowiekiem dużego serca i chłonnego umysłu, dobrej woli i naiwności, matki wszystkich jego niepowodzeń. Ufał ludziom niewartym zaufania, przeto jest właśnie tym, czym jest. Matka niekiedy opowiada coś o swoich szlacheckich przodkach, ale ponieważ w tym kraju każdy jest szlachcicem, tylko chwilowo powinien to ukrywać, Ewa B. chętnie wierzyła, że jej uroda została wyprodukowana w tyglu szlachetnie rodzonych pokoleń właśnie próżniaczych, bo gdyby przodkowie zajmowali się trudzeniem rąk i karków, nigdy strona 9 by z ich jąder i macic nie mogło wyjść coś równie delikatnego i harmonijnego. Nie przeczyła tedy fantazjom hrabiny T., osoby zupełnie nie na miejscu i nie na czasie, a przy tym do tyla trzeźwej, by się swoim pochodzeniem nie pysznić, nikomu o nim nie przypominać i niczego od świata w zamian za przeszłość nie żądać. Przyjęła zbolszewizowanie Polski za efekt naturalny, za skutek zwycięstwa Stalina nad Hitlerem, a więc uznała coś, z czym walka nie ma perspektyw. Trzeba tylko w tych warunkach starać się zachować w sobie i dla siebie jakiś bodaj skrawek wolnego terytorium i starać się postępować na nim tak, jak można było postępować kiedyś. Nie, hrabina T. nie uważała samego faktu wysadzenia z siodła za akt dziejowej krzywdy. Nigdy, jako osoba myśląca i patrząca, nie uznawała za słuszne uprzywilejowania własnej warstwy. Mieszkanie w stukomnatowym pałacu uważała za zbytek niczym nie dający się usprawiedliwić, poza tym, że się go odziedziczyło po przodkach, którzy podobnych rozterek nie miewali, a owszem, czynili wszystko, aby przynajmniej rozmiarami pałacu dawać wyraz własnym aspiracjom i statusowi, Nadmiar wyciśnięty z niedostatku uważali za pożyteczny. Można go było, rzecz: jasna, roztapiać w masie nędzy. Nędzy by nie ubyło, ale sztuki by nie przybyło. A tak – ileż rozkosznych zwieńczeń otrzymał polski krajobraz! Te dworki ciche, te pałacyki myśliwskie, te pałace magnatów, te w końcu fundowane dla wszystkich świątynie, galerie sztuki, teatra, opery. Sztuka, oto co godne człowieka, co człowieka uczłowiecza i zwielokrotnia, co go usprawiedliwia i przedłuża w czasie, co go uniwersalizuje. Jednym słowem, kiedy się jest osobą, tak harmonijnie skonstruowaną przez pracę pokoleń (naturę?), naturalnym siebie doskonaleniem należy dążyć do pewnego nawet absolutu, zapominając na ten czas o własnej przemijalności, o nietrwałości każdej ludzkiej powłoki. Kiedyś twoją twarz, moje dziecko, tak rześką i nieskazitelną, poryją zmarszczki, jak poryły moją, mówiła hrabina T., której dawna uroda nie sczezła nawet pod siecią głębokich bruzd, ale gdybyś w tym brutalnym świecie mogła obcować ze sztuką, z czystą sztuką nawet w zamknięciu i niedostatku, przejdziesz na drugą stronę pogodzona ze sobą i obojętna dla świata, który tak się dziś toczy ku przepaści... Były to piękne i wzniosła lekcje, a mądrość hrabiny T., zdawała się tak bezgraniczna, że Ewie B. do głowy nie przyszło, iż sam fakt podwiezienia jej pod willę przydzieloną hrabinie T. po jakimś niemieckim profesorze, podwiezienie przez jednego z nie mających żadnych szans adoratorów – może ją w oczach tej kobiety tak całkowicie i tak niespodziewanie przekreślić. Poczuła się obrażona i zawiedziona tak bardzo, że postanowieniem nie tłumaczenia się z niczego, wykryła w sobie błękitną krew którejś z matczynych legend. Spakowała walizkę i wyszła, dygnąwszy pięknie, tak, jak uczyła ją hrabina T., niemodnie, bo żadna dziewczyna w tych czasach tak się nikomu nie kłania. Wyszła po prostu na ulicę. Nie mając się gdzie podziać, poszła do komitetu. Zostawiła walizkę u portiera, po czym zadzwoniła do sekretarza. Sekretarz nigdy nie ukrywał, że Ewa B. bardzo jest w jego guście, jak wielu zresztą, a ponieważ przy jakiejś okazji wyraził swoisty dyzgust, iż tak wspaniała kobieta musi mieszkać u jakiejś zdezelowanej arystokratki, zadzwoniła doń i powiedziała, że znalazła się na bruku. Uznał, że jest to oferta. Potem weszła na parapet okna na trzecim piętrze i zagroziła, że wyskoczy. Nikt nie znał tej historii, prócz niej i tamtych dwu, którzy z pewnością się tym nie przechwalali. Jakaś strona 10 odrobina przyzwoitości kazała im trzymać gęby, a może także strach przed partyjnymi przyjaciółmi, starającymi się mieć na siebie wzajem porządne bicze, bo zawsze może się zdarzyć, że albo człowiek się będzie musiał bronić albo atakować. W klasie magister Kaługa mówił o zbawiennym wpływie nacjonalizacji na rozwój bazy i nadbudowy, o awansie klas uważanych przez naukę burżuazyjną za niższe, a dziś wiodące, czytał coś z podręcznika nauki o Polsce i świecie współczesnym i co jakiś czas podnosił głowę, tak ustawiając płaszczyzny swoich okularów, żeby klasa nie mogła widzieć jego oczu, żeby odbijały się u okularach okna, i żeby on mógł patrzeć na uczennicę Ewę B., która od miesięcy nie pozwalała mu spać ani czytać, ani myśleć o kimkolwiek innym. Magister Kaługa był niewątpliwym inteligentem w pierwszym pokoleniu. Wykształcił się jeszcze przed wojną, dyplom uzyskał na tajnych kompletach, był więc człowiekiem ukształtowanym w innej Polsce, ale że wywodził się z chłopstwa, że doszedł do uniwersytetu wyłącznie dzięki chłopskiemu uporowi i piekącej ambicji wyrwania się z dołów – timbre nowej propagandy, kierunki polityki społecznej, obalenie podziałów klasowych, zniszczenie obszarnictwa, którego obyczaje i arogancja tak dokuczyły chłopom, uznał za na tyle bliskie sobie, by przekazywać młodszym od siebie wymagane tezy bez przymrużenia oka. Magister Kaługa przeszedł do porządku nad sytuacją kraju najpierw rozebranego przez obu sąsiadów, potem mordowanego przez obu sąsiadów, potem okupowanego przez jednego ze skłóconych sąsiadów, ponieważ taki był układ sił, ponieważ tak ustalono w Poczdamie i wcześniej w Jałcie, a Jałta jest jednak czymś dla Polski lepszym, niż Rapallo. Polska nie może istnieć jako państwo skłócone ze wszystkimi, gdy wszyscy sąsiedzi mają pretensje do jej terytoriów, Polska po tej wojnie, gdy padł faszyzm, musi wejść w rydwan komunizmu, a ponieważ komunizm operuje także hasłami do przyjęcia i niektóre z nich realizuje z olbrzymim rozmachem, przy udziale rzeczywiście szerokich mas – nauka o Polsce i świecie współczesnym może się stać przedmiotem poważnym, choć niektórzy z niej jawnie szydzą, tak budując odpowiedzi na proste pytania, by znajdujący się w klasach konfidenci nie mogli ich wykorzystać w swoich donosach, a żeby było jasne, iż parodiują obowiązujący styl i mają za plewy podawane do wierzenia informacje. Magister Kaługa był mężczyzną trzydziestopięcioletnim, a więc niewiele starszym od części swoich opóźnionych w nauce uczniów, dość już zażywnym, łysiejącym. Jego twarz lśniła zawsze, ponieważ używał kremów po goleniu, pachniał wodą kolońską, dbał o ubranie, zawsze miał na sobie nieskazitelnie białą koszulę, której mankiety wystawały z rękawów marynarki, spięte srebrnymi spinkami z bursztynem. Jego spodnie były zawsze nienagannie odprasowane a buciki błyszczące, ponieważ przecierał je szmatką przed każdym wejściem do klasy. Magister Kaługa był więc mężczyzną poważnym i solidnym. Pochodzenie chłopskie dawało się widzieć wyłącznie w jego nazwisku, poza tym na każdym robił wrażenie człowieka od pokoleń osadzonego w warstwie oświeconej. Mówił powoli, dobitnie, ze świetnym akcentem, nigdy nie przesadzał jak inni ludzie nowi, na przykład podkreślaniem nosówek, tak charakterystycznym dla ćwierćinteligentów, a z drugiej strony nie dał sobie narzucić obowiązującego w pewnych kręgach nowego establishmentu pseudoproletariackiego kumpelstwa. Był to, jednym słowem, strona 11 człowiek dobrze ułożony i, rzecz najdziwniejsza, kawaler, co nie uszło uwagi zwłaszcza młodych kobiet, jego uczennic. Nikt nigdy nie widział go w towarzystwie kobiety, ale też magister Kaługa żadnym gestem nie dał powodów do podejrzeń, że gustuje w chłopcach. Nie był ułomny, przeciwnie, mógł się podobać wszystkim, tym dziwniejszy był więc jego starokawalerski stan. Nigdy żadnej z młodych kobiet pobierających nauki w szkole, nie pozwolił pomyśleć nawet, że mogłyby mieć u niego jakieś szanse, pozostawał zawsze chłodny, rzeczowy i pozbawiony poczucia humoru. Pilnował się, żeby nie dowcipkować. Jego przedmiot wymagał powagi i pewnej nawet celebry, bez przesady, rzecz jasna, ale też nie był nieodporny na uszczypliwości, nawet robione dyskretnie przez co inteligentniejszych uczniów. Rzecz w tym, że w klasie byli ludzie, jak Ewa B. między innymi, których nowy ustrój wykoleił, nie dając żadnych jaśniejszych perspektyw, jemu zaś przypadło w udziale objaśnianie zalet tego systemu, co w roku 1951 nie było zadaniem łatwym. Upodobał sobie uczennicę Ewę B., nie dając jej poznać, że jest wyróżniana, wiedział z jej akt personalnych, że to córka byłego kamienicznika i przedsiębiorcy (prywatna linia .autobusowa na trasie Łódź – Piotrków – Skierniewice – Kutno – Kalisz), więźnia hitlerowskich obozów i endeka, zresztą zupełnie szeregowego. Oczywiście sama Ewa B. nie podała tych wszystkich kompromitujących informacji, zostały one wpisane ręką administracji, po zasięgnięciu języka w odpowiednim urzędzie, który trzymał nadzór nad całym szkolnictwem, dbając o to, by nikt niepowołany nie przedostał się w rejony zastrzeżone dla swoich, prawomyślnych, lub wystarczająco przestraszonych, by służyć na dwu łapach. Magister Kaługa wiedział, że Urząd Bezpieczeństwa nie ustaje w próbach werbunku konfidentów także wśród uczniów szkoły i nie miał wątpliwości, że jeżeli jeszcze nie wyciągnął ręki po Ewę B., to wyciągnie lada chwila, ponieważ stanowiła materiał wyjątkowo ponętny i jak przypuszczano, podatny. Mając tak niestosowne pochodzenie, nie mogła liczyć na przyjęcie na żadne studia, albo mogła pod jednym warunkiem, że zgodzi się na współpracę. Zależy od jej charakteru, czy na to pójdzie. Magister Kaługa uważał Ewę B. za kobietę rozumną, ale nie błyskotliwą, był przekonany, że jest solidna, uczciwa, słowna, a więc przypuszczalnie jako żona będzie kiedyś także wierna w tym najlepszym, sprawdzonym sensie słowa wierność. Ewa B. nie była zalotna zalotnością kobiet w jej wieku. Zawsze samotna, zawsze skupiona i milcząca zdawała mu się darem Boga, po który winien koniecznie sięgnąć, bez względu na wewnętrzne lęki. Bał się, że odstręcza ją od niego przedmiot wykładany z taką solenną powagą. Jej twarz nie zdradzała najmniejszego zainteresowania ani tym co mówił, ani jak mówił, ani on sam. Słuchała, zapisywała. Czasem musiał ją „odpytać”, jak wszystkich. Obawiał się wtedy, że panna Ewa B. wstanie, popatrzy, powie: „Panie magistrze, czy my naprawdę musimy wałkować te bałamutne brednie?” Ale Ewa B, nie była pozbawiona instynktu samozachowawczego, doskonale zdawała sobie sprawę w jakim kraju żyje i czego należy unikać, aby w nim przetrwać i coś przy tym osiągnąć. Odpowiadała więc sucho, rzeczowo, często podając źródło swojej informacji. „Jak pisze pan... pani... w książce pod tytułem...” Robiła sprawozdania z lektury, bez osobistego komentarza. Nie można się było do niej przyczepić, a magister Kaługa byłby ostatnim, któryby zażądał od niej deklaracji politycznej. strona 12 Był niewątpliwie człowiekiem wykorzenionym z gleby ojców, ale nie zakorzenionym w kulturze warstw uważających się kiedyś (i nadal, po cichu) za wyższe. A ta kobieta robiła na nim wrażenie jak dotychczas żadna. Był bliski postanowienia, że porzuci swój przedmiot i zajmie się czym innym, na przykład geografią czy historią powszechną, jeżeli to miałoby sprawić mu tę radosną niespodziankę: panna Ewa B., odpowiadając na jakieś jego banalne pytanie, uśmiechnie się doń, zatrzyma na dłużej spojrzenie na jego lśniącej twarzy i da mu prawo zaproponowania jej pójścia do kawiarni na ciastko. Rozumiał doskonale, że w jego przypadku taka propozycja zostałaby potraktowana najpierw ze zdziwieniem, potem z ciekawością, potem być może ze śmiechem, a z całą pewnością najczytelniejsze byłoby zaskoczenie panny Ewy B., która – to także trzeba brać w rachubę – mogłaby może, albo przede wszystkim, pomyśleć, że magister Kaługa ma jej coś oficjalnego do zakomunikowania, że występuje nie jako magister Kaługa, nauczyciel szkoły średniej wykładający podstawowy przedmiot polityczno–ideologiczny, ale jako, powiedzmy, przedstawiciel organów bezpieczeństwa, bez których akceptacji nie mógł by przecież być ani nauczycielem tego przedmiotu, ani nauczycielem w ogóle. Ta ostatnia myśl zmroziła zamiary magistra Kaługi. Stanął przed lustrem w ubikacji dla grona pedagogicznego i począł się sobie przyglądać, jako mężczyźnie. Widział jasne, niebieskie, czyste w wyrazie oczy, trochę może zbyt płytkie. Stwierdził, usiłując patrzeć na siebie obcym wzrokiem nieprzychylnego człowieka, że istotnie, przygląda się sobie płasko, powierzchownie, nie ma w jego oczach tej przepastnej głębi wyzierającej na przykład z oczu ucznia Romana S., człowieka budzącego w ludziach odruchowy szacunek, podziw, nawet jakiś metafizyczny lęk. Oczy Romana S. były przepastne być może dlatego, że czarne. Przyszedł magistrowi na myśl właśnie Roman S., ponieważ, był to , także w jego opinii, jedyny mężczyzna, który powinien zwrócić uwagę Ewy B. Kiedy go dojrzał w przelotnej rozmowie, w bibliotece szkolnej, serce mu drgnęło, dostrzegł w jego oczach ów ciepły zachwyt, którego mężczyzna nie może ukryć, patrząc na kobietę spełniającą warunki stawiane kobietom. W twarzy Ewy B., jak się Kałudze wydawało, zamigotał pewien popłoch, tylko popłoch, albo tak sobie właśnie wyraz jej oczu pragnął tłumaczyć. Twarz magistra Kaługi , jak ją sam widział, emanowała zbytnią pewnością siebie, zbyt wyraźnym samozadowoleniem, choć nie było po temu szczególnych powodów. Kaługa nie miał o sobie zbyt wielkiego mniemania, owszem, był dumny z osiągniętych celów: studia wbrew biedzie, ukończenie ich wbrew niebezpieczeństwu, sfinalizowanie posadą nauczyciela szkoły średniej dla pracujących. To był niewątpliwy powód do zadowolenia. Gdyby nie upór, gdyby nie talent – zostałby parobkiem, najwyżej robotnikiem rolnym lub leśnym, jak większość kolegów. Albo oficerem, albo milicjantem, albo ubekiem, bo innych karier robić się nie dało. Skóra na jego policzkach była naciągnięta, kilka delikatnie zarysowanych zmarszczek w kącikach oczu to przecież nawet nie początki wieku średniego. Trzydzieści kilka lat życia, cóż to jest, to dopiero, na dobrą sprawę, prawdziwy wiek męski. Patrzył na swoją twarz myśląc, co musiałby uczynić, żeby spadł z niej ten blask, żeby ją pogłębić, przydać jej nieco smutku albo zafrasowanej światem powagi. strona 13 Nie golić się? Przecież nie uchodzi. Nauczyciel musi być schludny, ogolony, czysty, odprasowany, zwłaszcza nauczyciel takiego przedmiotu. Tu zaniedbanie oznaczałoby komentarz do nauki o Polsce i świecie współczesnym. Z całą pewnością zwróciłoby to uwagę wszystkich. Dyrektor Torn musiałby zwrócić mu uwagę, delikatnie, jak to on, a u pań bez wątpienia zrodziłoby się podejrzenie, że mu coś dolega. Postarałyby się natychmiast o sto rad dobrych i najlepszych, ponieważ niektóre, był o tym przekonany, oczekiwały jego awansów. No i brakowałoby tylko, żeby zaniedbawszy się, magister Kaługa zaproponował spotkanie uczennicy Ewie B. Ależ byłoby gadania! Magister Kaługa zakochany... Wykluczone. No cóż, dał Bóg taką właśnie zadowoloną z siebie gębę, trzeba ją mieć, nosić z godnością, raczej czerpać z niej profity; ludzie przecież ulegają sugestii pewnych siebie gęb, Amerykanie wręcz uczynili z pewności siebie styl życia, obowiązek towarzyski, tarczę przeciw domniemaniom, że się jest pechowcem, nieudacznikiem, że coś w człowieku pęka, a to już tylko sygnał, żeby go strącać coraz niżej. Mimo to magister Kaługa postanowił coś ze swoją twarzą uczynić takiego, aby nabrała jakiejś, jakby to nazwać, patynki. Jego tłusta skóra, z natury tłusta, otrzymywała co dzień porcję tłustego kremu. Dlatego lśniła. Kaługa zaczął używać kremu na polecanie najpierw fryzjera, potem lekarza. Skórę miał paskudną, sporowaciałą, łuszczyła się, pokrywała drobniutkimi pryszczykami po każdym goleniu, była uczulona na gwałt zadawany przez ostrza. Krem po jakimś czasie usunął tę dolegliwość, ale nadał skórze właśnie ten blask, a blask czynił to, co czynił, robiąc z twarzy magistra Kaługi człowieka niemal butnego. Gdyby się tak przypudrować, albo odstawić krem? Najpierw odstawił krem i czekał co z tego wyniknie. Nic nie wynikło, pryszcze się nie pojawiły. Kupił puder damski, leciutko różowy i, żeby zupełnie zlikwidować blask tłustej skóry, osypał się nim z watki. Nie dotykając skóry, ale właśnie osypując się pudrem z watki, z odległości kilku centymetrów. Puder osiadał na skórze i ku swojej radości magister Kaługa stwierdził, że jego twarz nagle nabrała głębi. Straciwszy blask – stała się bardziej ludzka, odpowiednia do sytuacji rodaków i kondycji kraju. Straciwszy blask, twarz tego człowieka nabrała powagi i nagle nawet jego jasno niebieskie, płytkie, jak sam oceniał, oczy – otrzymały nową jakość, ich płycizna wydała się głębią, tarczą dzielącą patrzącego od widzianego. Zadziwiająca metamorfoza... Był ciekaw, czy to zauważą. Oczywiście zaważyły panie, koleżanki nauczycielki, „Och, co się stało, panie Kaziu! Czy ktoś panu zmarł?” krzyknęła pani Mądra (cóż za nazwisko), dochodząca w staropanieństwie do czterdziestki i adorująca wszystkie dobrze odprasowane spodnie, jak się zdaje bez pożądanych skutków. Była chuda, egzaltowana i bardzo nerwowa. Można było przypuszczać, że z głodu seksualnego, jeżeli się założy, że każda istota ludzka musi sycić także ten głód, jeżeli nie ma on paść jej na mózg. Uśmiechnął się magister Kaługa, pocałował ją w dłoń, zapewniwszy, że nic się nie stało, po prostu pracował w nocy, prace okresowe były wyjątkowo obfite, musiał je starannie przeczytać dwa razy, bo przecież nieuwaga krzywdzi. Jakie to proste: Odstawić krem, przypudrować... Nauka o Polsce i świecie współczesnym przekazywana przez magistra poszarzałego, przybladłego – o paradoksie, nabrała pewnego blasku. Jego bladość stanowiła, kontrapunkt dla tego co strona 14 mówił, była jakby stygmatem męczeństwa. A że właśnie temat lekcji stanowił Towarzysz Tomasz, Bolesław Bierut, wierny syn klasy robotniczej, spółdzielczy działacz Warszawy, niezłomny internacjonalista, ukochany prezydent etc., klasa słuchała tego wykładu zastanawiając się, co tak naprawdę magister Kaługa myśli, a Ewa B. po raz pierwszy patrzyła na magistra z uwagą, jak sądził, zainteresowanej kobiety a nie znudzonej uczennicy. Pomysł chwycił. Teraz należało tylko przystąpić do czynu. Oczywiście nie natychmiast. W klasie nie było ani jednego warszawiaka. Kaługa spytał; – Czy ktoś z państwa zna dobrze Warszawę? – Podniósł ramię kapitan Bartosik z KBW. – Tak, kończyłem szkołę w Rembertowie, służyłem na Pradze. – A Żoliborz pan zna? Kapitan Bartosik znał Żolibórz, ale to nie ma dla naszej opowieści żadnego znaczenia. Magister Kaługa miał na temat życiorysu Towarzysza Tomasza własne przemyślenia i wiadomości, były one jednak niebezpiecznie prawdziwe, „nie do publikacji” w społeczeństwie posiadającym aż tyle antysowieckich nagniotków. Towarzysz Tomasz był działaczem komunistycznym w skali Europy, posyłany przez Komintern raz tu, raz tam, powiadają, że był agentem NKWD, a co to jest NKWD Polakom tłumaczyć nie trzeba. Oczywiście, ktokolwiek ważyłby się bąknąć na ten temat, byłby skończony. Kaługa uważał, że sytuacja Polski jest beznadziejna, alianci pozbyli się jej z taką łatwością, z jaką każdy człowiek pozwala sobie wycinać brodawkę na brodzie czy nosie. Opinie o Polsce i Polakach wyrażane choćby przez Churchilla, były mocno niekorzystne, a sposób, w jaki nas potraktowano po wojnie, uznanie dla rządu lubelskiego, cofnięcie uznania rządu londyńskiego, niezaproszenie żołnierzy polskich na defiladę zwycięstwa w Londynie, a zaproszenie Turków, kazało Kałudze uważać Towarzysza Tomasza za oczywisty efekt postawy byłych aliantów. Jeżeli tamci go uznają, to znaczy, ze Polacy nie mają innego wyjścia, jak uznać go także i przynajmniej się na czas jakiś przyczaić. Mówić o tym nie można ale myśleć trzeba. I oto wystarczyło, że się nie posmarował kremem i przypudrował, żeby zwrócić powszechną uwagę, W klasie panowała cisza, jak nigdy. Potem komentowano wygląd magistra Kaługi, wniosek, że ma widocznie jakieś osobiste kłopoty zdawał się najbardziej oczywisty. Tylko polonista, magister Maczek, ruchliwy jak sreberko, z wąsikiem Chaplina, w złoconych binoklach, na widok Kaługi przystanął w locie (fruwał po szkolnych korytarzach a nie chodził), rozłożył teatralnie chude ramionka i krzyknął: na Boga, cóż widzę? Ludowa ojczyzna w kłopocie? Po czym pochylił się ku przodowi, by skrócić dystans głosowi ściszonemu do szeptu: – Proponuję, panie kolego, żebyśmy poszli zalać robaka. Ja też mam swoje powody i naleweczkę na wiśniach...– Ale magister Kaługa odmówił, uprzejmie, jednak odmówił. Maczek był znany z zamiłowania do nalewek wszelkiego rodzaju, a ponieważ pensje nauczycielskie były notorycznie niskie, a nalewki kosztowały, zatrudnił się jako akwizytor PZU i począł dorabiać sobie w ten sposób, nikomu o tym nie mówiąc. Któregoś dnia trafił na pokój zajmowany przez trzech młodych ludzi, a wśród nich Doriana B. z którym magister Maczek miał swoiste kłopoty. Otóż w pojęciu tego urodzonego polonisty, znającego na pamięć połowę literatury polskiej, Dorian B. był okazem niesamowitym. Mając umysł zaprogramowany jak maszyna do liczenia, nie strona 15 potrafił w ogóle docenić piękna najpiękniejszej frazy czy to Jana Kochanowskiego, czy to Krasickiego, czy to Mickiewicza, ba, nawet polszczyzna Paska i jego naśladowcy Sienkiewicza nie robiła na tym młodym człowieku najmniejszego wrażenia. Wszystko analizował jak logik. Miało być tyle słów, ile trzeba dla przekazania treści. Metafory uważał za ozdobniki niewarte uwagi i rozpraszające uwagę, a więc niepotrzebne. Owszem, podobał mu się czasem Kochanowski, a zdania takie jak „czego chcesz od nas Panie, za twe hojne dary” doceniał od strony formy, treść mając za drugorzędną i fałszywą w założeniu, ponieważ był jeżeli nie ateistą to gnostykiem i wszystko, co proponowały dogmaty panującej w tym kraju(?) religii, uważał za bajki, być może potrzebne ludowi, być może potrzebne jako odtrutka na komunistyczny bełkot klasowy, ale równie bałamutne. Dorian B. nie krył się ze swymi poglądami i uchodziło mu to płazem. Należał do ZMP, wcześniej nawet do Związku Walki Młodych, organizacji założonej podczas wojny pono przez agentów sowieckich jako przybudówka do partii, także założonej przez agentów, ale należał z całą cyniczną świadomością, że to wszystko agentura. Ubrdał sobie, że w sieci tego załganego, narzuconego systemu można istnieć, nie rezygnując z wolności wewnętrznej i zewnętrznej, że można, zgadzając się bez oporów na wiele rozwiązań systemowych (bo jak się nie zgadzać na upowszechnianie kultury i oświaty, bezpłatne lecznictwo, płatne urlopy, darmowe wczasy, uprzemysłowienie, upaństwowienie wielkiej własności, awans klas niższych etc. głośno wyrażać zastrzeżenia wobec masy urządzeń i faktów budzących powszechny sprzeciw i gniew. Zadziwiające i wyjątkowe, ale mu to uchodziło na sucho. Ponieważ potrafił płomiennie wychwalać niewątpliwe zdobycze odświętnego socjalizmu, mógł równie zaciekle zwalczać zło zakorzenione w jego codzienności. Oczywiście, wyłącznie codzienności, przyziemności. Wyżej nie sięgał albo z braku wiedzy, albo w poczuciu niekompetencji, albo ze zwyczajnej ostrożności. W każdym razie mógłby swoją odwagą cywilną obdzielić batalion cywilów i trzy kompanie wojsk wewnętrznych, co ten miało skutek, iż podejrzewano, że jest tak zaprogramowany, więc trzeba być przy nim ostrożnym. System doskonale policyjny działa na wszystkich jednakowo, uśrednia wyobraźnię, nie pozwala myśleć o nikim w miarę normalnym jako o w miarę normalnym, każdy w miarę normalny musi zostać oceniony jako podejrzany, ponieważ panuje przekonanie, że żadna tego rodzaju anomalia nie może być wolna, a więc tak manifestowana wolność słowa jest manipulacją, córką niewoli w najbardziej wyuzdanej postaci. Otóż Dorian B. pisywał wypracowania klasowe tak zwięzłe, jak nikt nigdy i nigdzie. O „Przedwiośniu” Żeromskiego miał do powiedzenia tyle, że „S. Żeromski był naiwny, sentymentalny, nieszczery wobec samego siebie. Baryka jest sztuczny, marsz na Belweder głupi. Szklane domy można budować dla nielicznych, będzie to typowa pokazucha. Rozwiązań społecznych satysfakcjonujących warstwy upośledzone nie ma i nie będzie. Tylko jednostki mogą się wybijać, ale wtedy się deklasują i kończy się to zdradą własnej klasy i grupy. Jesteśmy skazani jako osobnicy na walkę o swoje osobne szanse. Masy mogą dostać tylko minimalne zabezpieczenie ich elementarnych potrzeb. O resztę niech także walczą, nie tracąc się w rojeniach o pełnym zwycięstwie wszystkich.” Koniec wypracowania. Nie wysilił strona 16 się? He, he (magister Maczek miał ten zwyczaj wyrażania samozwątpień). Kiedy właśnie widać tu namysł i wyczerpanie przemyśleń. Inni, z reguły dający się zarazić stylowi Żeromskiego, sadzą patetyczna stronice, przepełniając je współczuciem dla ludu, nienawiścią do opresji, marzeniami o lepszym świecie, w którym wszyscy będą mieszkać w oranżeriach, Niektórym udaje się w ciągu dziewięćdziesięciu minut nabazgrać czterdzieści stron! A ten załatwił sprawę na połowie stroniczki, postawił kropkę i podpisał się imieniem i nazwiskiem: Dorian Bechczyc. I oto magister Maczek zadzwonił niebacznie do drzwi mieszkania na piętrze, bez tabliczki. Dorian Bechczyc stanął w drzwiach tylko w slipach, chudy, wysoki, asteniczny i zdumiony. Praca o „Przedwiośniu” z pewnością nie była rozlewna, ale czy to powód, żeby nauczyciel odwiedzał ucznia w jego prywatnym mieszkaniu? Był na razie sam, ale w pokoju stały trzy łóżka, więc Dorian mieszkał jeszcze z kimś. W pokoju stał zaduch. Dym tytoniowy, popiół z papierosów, stół zawalony zeszytami, podręcznikami, na komodzie butelki po winie i nie wymyte szklanki, figurka gipsowa Wenus z Milo i druga, krzepkiego robotnika z młotem u nogi. Ta była wykonana w glinie jeszcze niezupełnie wyschłej, przeto magister Maczek domyślił się, że mieszka tu jakiś rzeźbiarz i przez chwilę sądził, że to sam Dorian Bechczyc miewa takie prywatne hobby, co by go u tego zmechanizowanego młodzieńca nie zdziwiło. Robotnik był krzepki, mocny w barach, miał kwadratową twarz i w oczach poczucie misji. Zapewne myślał o tym, że się wybije i zdeklasuje. – Och!, wykrzyknął magister Maczek, to pan tu mieszka? Przepraszam, pomyliłem się... Już miał się cofnąć, dzierżąc pod pachą teczkę z drukami i formularzami PZU, ale Dorian B. przytrzymał go za łokieć i to tak niedelikatnie, że wypadły spod niego druki z dużymi' nagłówkami PAŃSTWOWEGO ZAKŁADU UBEZPIECZEŃ. Zbierał spłoszony, przepraszając, także druki wypełnione przez sąsiadów ubezpieczających mieszkania od zalania, od pożaru, siebie od śmierci. Nie było odwrotu. Magister Maczek zalał się rumieńcem, co przydało jego zawsze bladozielonej twarzy niespodziewanego uroku, czyniąc zeń niemal chłopca, który dla draki przylepił sobie śmieszne czarne wąsiki Chaplina. – No tak – powiedział magister Maczek, przyjmując pozbierane przez Doriana papiery – teraz pan już wie, więc skorzystam z okazji i spytam, czy by się pan nie zechciał ubezpieczyć... Zaśmiał się Dorian Bechczyc ponieważ nie miał do ubezpieczenia dosłownie i totalnie nic, jeżeli za wartość godną opieki PZU nie uznać młodego życia. Jedna para półbutów, jedna para butów z cholewami na zimę, jedno ubranie, chyba z pokrzyw, bo niemal kwitnie po każdym deszczu, dwie koszule, dwie pary skarpet i walizka zbita z dykty i pomalowana farbą używaną do malowania szlabanów. – Ale może pan profesor nie odmówi szklaneczki wina – powiedział Dorian Bechczyc. Magister Maczek zawahał się. Jeżeli nie odmówi i wypije, to już koniec z akwizycją na ten dzień, bo nie będzie ludziom ział w twarze nieprzetrawionym winem, to nie uchodzi i budzi podejrzenie o jakąś machinację. Ludzie niechętnie rozstają się z pieniędzmi nawet w tak przezornej sprawie jak ubezpieczenie mieszkania czy własnego życia. strona 17 Dorian Bechczyc poszukał w szafie spodni, narzucił koszulę, zwisającą do tej pory na odrapanym krześle, znalazł nawet skarpety, które zapewne stały za szafą, tak były sztywne i błyszczące... Pod łóżkiem z lewej magister Maczek dostrzegł pagórek niedopałków... – To łóżko przyjaciela, on rzeźbi, marzy mu się sytuacja Leonarda da Vinci. Chciałby wyrzeźbić taką postać, która ożyje na rozkaz: ożyj! Magister Maczek usiadł na brzeżku krzesła i czekał na wino. Położył swoje teczki na zapapierzonym stole, także na brzeżku, bo cały był zajęty, i westchnął. – No i widzi pan, panie kolego, jakie to czasy nadeszły. Człowiek jest tytułowany profesorem a biega skrycie po klatkach schodowych i namawia do ubezpieczeń ludzi, którzy nie posiadają nic do ubezpieczenia... – Wziął podaną mu szklankę z czerwonym węgierskim winem, powąchał je, spojrzał w oczy Doriana B. a było to spojrzenie chłopca przyłapanego na drobnej kradzieży w domu ukochanej dziewczyny, podniósł szklankę i szepnął: – Zdrowie! – po czym wlał jej zawartość wprost do żołądka, nie ruszywszy nawet grdyką. Był to wyczyn, wytrenowany zapewne latami usilnej pracy. Odstawił szklankę, otarł chusteczką wargi, żółte od kiepskiego tytoniu. Wyjął cybuszek, nabił go jakąś podejrzaną machorką chłopskiego chowu, przypalił. – Ot jak – powiedział, pykając. – Swoją drogą narobił mi pan, kolego, ambarasu z tym wypracowaniem. W zasadzie powinienem je uznać za zniewagę a) Żeromskiego, b) tematu, c) szkoły, d) mnie osobiście, za wykpienie się z zadania... Popatrzył na butelkę. Odezwało się dobrze znane ssanie. Dorian B. wypełnił jego szklankę po brzegi. – Ja bym na miejscu pana profesora postawił dwójkę. Ale nie miałem nic więcej do powiedzenia. Żeromski mnie nudzi. Literatura mnie nudzi. Mało kto ma mi coś do powiedzenia, bez czego byłbym nic wart. – To pycha, kolego – powiedział Maczek. – Albo nieoczytanie. – Mówię na podstawie przeczytanego z obowiązku. –Trzeba wyjść poza obowiązek. – Wyjdę, naturalnie, z czasem, ale teraz mam czas tylko na to, co pan profesor musi mi zadać i z czego jestem zobowiązany zdawać. Otworzyły się drzwi i wszedł inny młody człowiek. Magister Maczek poznał w nim, ze zdumieniem wtórym, ucznia tej samej klasy, Szczepana Knappa. Krępego, ogorzałego, ruchliwego, agresywnego, mówiącego z obcym, węgierskim akcentem i robiącego czasem zabawne błędy składniowe i ortograficzne. – Pan profesor! – ucieszył się Szczepan Knapp. – Myślałem o panu. Wstyd mi za moje błędy, ja się, chyba, nigdy nie nauczę polskiej doskonałości... dziękuję za tróję na resorach, w Akademii Sztuk Pięknych to będzie prawie jak przepustek... co pijecie? Spojrzawszy na pustą butelkę po jakimś węgierskim sikaczu, wyjął z chlebaka dwie butelki moselle. – Jaka okazja? Dobra okazja, posłałem pracę; i kazali przyjechać, a jak każą przyjechać, znaczy coś ujrzeli, a jak ujrzeli coś, to trzeba pokazać więcej, nie tak panie profesorze? – Rozlewał białe wino i w oczach magistra Maczka zadomowiło się rozluźnione rozanielenie, choć żaden z mieszkańców tego cuchnącego pokoju nie był jego ulubionym uczniem, żaden nie rokował żadnych strona 18 nadziei jako polonista, miłośnik literatury czy choćby własnego języka. No, powiedzmy, polskiego języka, ponieważ Szczepan Knapp był z pochodzenia Węgrem po matce czy po ojcu, czy po obojgu, w Polsce znalazł się po wojnie ze względu na jakieś komplikacje polityczne rodziców. Zdumiewające, że mimo tylu lat życia między Polakami, nie potrafił opanować kilku prostych form gramatycznych i systematycznie mylił dopełniacz z celownikiem i z wdziękiem mawiał (a także pisał) mówię go, widzę mu i był to przypadek beznadziejny. Należało przymykać na to oczy, ponieważ poza tym był to młodzieniec bystry, nie mający większych trudności z żadnym przedmiotem, umiejący się przyznać, kiedy czegoś nie pojął albo nie odrobił. Nigdy nie kłamał, choć często wolał chichotać, niż zabierać głos w dyskusjach. I oto okazało się, że Szczepan Knapp chce wyrzeźbić taką figurę, która na okrzyk: ożyj! – ruszy z podstawy, by olśnić świat. Piękne marzenie... – O – westchnął magister Maczek, – gdyby tak mój drugi zakład pracy ubezpieczał ludzkie talenta... Dorian Bechczyc musiał wyjaśnić przyjacielowi, że pan profesor musi dorabiać jako akwizytor PZU, wpadł tu przypadkiem, niesłusznie się sumitując i wstydząc, bo w tym systemie to jest normalne, że człowiek nie zarobi jak człowiek etc. – Ale kto by się przyznał, panie profesorze – wtrącił Szczepan Knapp – że już nie ma talent i prosi o odszkodowanie. – Talentu, kolego – poprawił odruchowo magister Maczek. – No właśnie – zgodził się Szczepan Knapp – kto by się przyznał? Wtedy otworzyły się drzwi i wszedł trzeci mieszkaniec tego zadymionego pokoju. I po raz trzeci profesor magister Maczek oblał się rumieńcem przywracającym mu wygląd speszonego chłopca. Trzecim mieszkańcem pokoju był bowiem Kamil Kogucki, kędzierzawy blondyn z ostatniego rzędu ławek, dość krzykliwy pewniaczek, albo pewniaga, jak się sam określał, zawsze pierwszy do odpowiedzi, zawsze czynny w dyskusjach, zawsze pisujący najdłuższe wypracowania i to z niewątpliwym talentem. Zdumiewający przypadek wyjątkowego powikłania rodzinnych losów. Był pieszczochem reżymu, ponieważ jego matka należała do Związku Patriotów Polskich w Sowietach, przyjaźniła się z Lampem, z Wasilewską, z jakimiś Żydami sprawującymi teraz wysokie państwowe funkcje i ludzie ci zapewnili jemu i jego starszemu bratu troskliwą opiekę najpierw w domach dziecka, potem załatwiając im jakieś stypendia, a czynili to mimo pewnej jaskrawej niedogodności: ich ojciec, wyszedłszy z Andersem, osiadł w Szkocji. Jako były adwokat i rotmistrz kawalerii, miał szczęście ujść cało z Ostaszkowa, przystać do ludzi ambasadora Kota i wychynąć ku życiu, poprzez Irak, Palestynę, Włochy, do dżdżystej Szkocji, skąd już nie powrócił. Miał więc ten młody człowiek w życiorysie dwie sprzeczne połowy, jedną wartą wsparcia, drugą godną potępienia. Reżym poradził sobie wkrótce i z tym węzłem gordyjskim: Kamilowi pozwolono się kształcić, obiecując awanse, jego brata, Arnolda, który marzył o służbie w marynarce (handlowej) wcielono do kompanii węglowych. Pracował jako przymusowy górnik, zadołowany za karę, bo z pewnością planował sobie zejście na jakiś wraży ląd. I oto byli w komplecie, trzej uczniowie jednej szkoły, jednej klasy, jednego polonisty, który dał się przyłapać na wstydliwym zajęciu akwizytora PZU trzem chłopcom, którzy nie mieli nic do ubezpieczenia. strona 19 – Pan profesor!– krzyknął Kamil Kogucki z nieskrywaną radością, bo lubił swego polonistę. Maczek wstał i obłapił uzdolnionego ucznia, prosząc obu pozostałych, żeby nie wyjaśniali powodu jego tu obecności. – Wpadłem – powiedział – ciekaw, jak żyją moi uczniowie, przepraszam, że bez uprzedzenia, ale przecież nie chciałem, żebyście się przygotowywali jakoś specjalnie, bo wiem, że byłoby to nieuchronne... – Szczepan wymiótłby popiół spod łóżka – powiedział Kamil Kogucki poruszając nozdrzami – on nas tu chce otruć. – Zgodziliście się, że sprzątnę jak przyjdzie ten wiadomość ze szkoły, że chcą mnie widzieć – powiedział Szczepan, obruszony. – Teraz wymiatam. – Sięgnął po szufelkę, miotełkę i wiadro, niemal pełne puszek po konserwach. – Nie ma śmieci, nie ma smród, wszystko czyste jak jaja u psu. – U psa – poprawił Kamil Kogucki, rzucając na łóżko teczkę. – Zgadnijcie co mam w teczce. Nie zgadli. W teczce miał angaż na młodszego referenta do spraw zbytu tektury w wytwórni tejże. Referent! Z jaką pensją? Z pensją wystarczającą na metr materiału ubraniowego ze stuprocentowej wełny. Tylko na metr, ponieważ właśnie wełny podrożały, żeby nie wykupywali jej spekulanci, wrogowie ludowej ojczyzny. Staniały natomiast lokomotywy, których spekulanci wykupić nie zdążyli. – Składamy się na lokomotywę – zaproponował Dorian Bechczyc. – Chyba na lokomotywę dziejów – poprawił magister Maczek. – Młodszy referent do zbytu tektury – powtarzał magister Maczek – Moim zdaniem pan powinien pisać, kolego. Pan ma ogień w piórze, pisanie na tekturze trochę niewygodne... Nie mogliby pana, kolego, przyjąć do gazety? Ma pan takie referencje... – Można zostać bez matury oficerem w tym państwie, ale dziennikarzem? – Bez matury można zostać nawet Reymontem – powiedział magister Maczek. – No właśnie, zgodził się Dorian Bechczyc, poruszając krótkimi rzęsami, ale Reymontem trzeba się urodzić. – Reymontem nie można się urodzić, Reymont to pseudonim, on nazywał się Rejment – poinformował magister Maczek. – Ale rzeczywiście, talent to tajemnica. Skąd człowiek bierze talent i dlaczego ten a nie inny. – Magister Maczek spojrzał tęsknie na pustą szklanicę. Ssanie to straszna siła. Człowiek siedzi wśród innych ludzi, oni są kimś, człowiek jest kimś, oni mają jakieś sprawy, człowiek ma jakieś sprawy, a tu szklanka pusta i wszystko traci ważność, prócz tej pustki w szkle. Ktoś podobno powiedział, że o kubku świadczy jego wydrążenie, ale co z tego świadczenia, kiedy kubek pusty? Magister Maczek był człowiekiem bardzo oczytanym, bardzo obytym towarzysko, bardzo dobrze wychowanym, nigdy by sobie nie pozwolił na przygadywanie się do dolewki, tylko oczom nie potrafił nakazać stania w miejscu, i te oczy zdradzały magistra Maczka, mówiąc patrzącym nań, że ich pan wróci myślami do rozmowy, kiedy sobie jeszcze trochę łyknie, ponieważ ma ssanie. Gdyby nie wziął do ust ani kropli, mógłby wytrzymać dłużej, mógłby nawet patrzeć, jak oni popijają, ale już był po paru szklankach i musiał dostać jeszcze. Dorian Bechczyc spojrzał na Szczepana Knappa, ten zrozumiał i po chwili dłoń magistra Maczka przestała się trząść, niosąc do spragnionych ust szklankę z jasnym strona 20 winem francuskim marki moselle. Wypił, oko mu błysnęło, spojrzał na rzeźbę robotnika z młotem, zmarszczył wysokie czoło i przemówił: – Oto właśnie temat... – Obracał szklankę w palcach długich i białych. – Wchodzę przez przypadek, albo przez nieostrożność, bom był winien wziąć adresy całej szkoły, żeby się nie narazić na posądzenie, iż państwo nie dostarcza mi wystarczającej ilości środków do życia, wchodzę i trafiam na trzech młodych ludzi, którzy mają talenty. Pan Dorian umysł ścisły, liczący podobno w pamięci pięciocyfrowe działania wszelkiego rodzaju, pan Kamil, pisujący wypracowania z taką finezją jakby już był po studiach, pan Szczepan, widzę, zmuszony dłubać w glinie, drzewie czy kamieniu. I pytam: dlaczego właśnie tak, a nie inaczej i dlaczego? Czy mogę zadać panu, panie Szczepanie, pytanie: dlaczego musi pan rzeźbić? Pytanie zbiło z tropu Szczepana Knappa. Jak to dlaczego? No bo człowiek musi, nie? Co jest piękniejszego niż wydobycie z kupy rozmieszanej gliny nakładanej na rusztowanie z krzyżykami – postaci, która jest, od razu jest, stoi, czy siedzi, czy frunie ale jest, i jest bardziej, niż człowiek, który ją stworzył. Jaka to dzika, niesamowita, nie do opisania radość, kiedy dłuto rzeźbiarza odbija z bryły głazu to, co niepotrzebne, żeby się dobrać do ukrytej w tym głazie nieśmiertelnej figury! Szczepan wyobrażał sobie siebie, jak stoi przed olbrzymim kawałem granitu, albo marmuru, albo nawet piaskowca, który ma kształt kamienia i wszyscy widzą w nim tylko kamień. Ale artysta widzi w nim to, czego nikt nie widzi, chyba jedynie sam Bóg. I wtedy artysta równa się z Bogiem. Przystępuje do kamienia i zaczyna tłuc bez sensu dla gawiedzi. A potem jak góra z mgły, zaczyna się wyłaniać zarys postaci, ledwie zarys z gruba, nadal tylko zarys, bo postać, z jej charakterem, tkwi nadal w środku, cała, skończona, tkwi doskonała w środku i nie ujawni się aż do ostatniego uderzenia młotkiem, aż do ostatniego draśnięcia dłuta aż do ostatniego potarcia diamentową tarczą. Wtedy wnętrze kamienia jest tożsame z wnętrzem wyobraźni, czyli mózgu, czyli wszechświata, zawierającego postać, którą artysta przyszedł wydobyć, istniała zawsze, od zawsze, artysta jest tylko tym potrzebnym, właściwym, oczekiwanym sprawcą, wydobywcą. A znowu kiedy się najpierw kształtuje rzeźbę w glinie: bierze się drut, bierze się druciki, wiesza się na drucikach krzyżyki, druciki na konstrukcji z grubego drutu i na razie to wygląda głupio, abstrakcyjnie, bez sensu, ale artysta widzi rzeźbę, okleja gliną... Maczek spojrzał na figurę glinianego robotnika z młotem u nogi. Czy to musiał być właśnie robotnik? l do tego taki niesłuszny robotnik?.. w oczach Maczka świeciło szelmostwo nieomal Skapena. – Dlaczego niesłuszny? – spytał Kamil Kogucki i skubał lewe ucho które nagle zaswędziało. – Ponieważ słuszny robotnik pracuje bez wytchnienia dla dobra klasy robotniczej, odpoczywa i znowu pracuje, a ten został utrwalony w nietypowej chwili odstawienia młota, gdy jego pasją jest wysiłek, fotogeniczna praca, napięcie mięśni, cel widoczny w oczach, podczas gdy młot u nogi przy tak zasmuconej twarzy, w pochyleniu karku zdaje się ukazywać zwątpienie w sens wykonanej pracy... nie uważacie? Zapanowała chwila konsternacji, Szczepan podniósł swojego robotnika i począł mu się przyglądać ze smutnym zachwytem. Robotnik był rzeczywiście zgaszony, strona 21 zamyślony bez radości w obliczu i bez wyraźnego celu wypisanego na jego młocie, był postacią zamyśloną nad bezsensem swojej istoty i swego przeznaczenia. Kamil Kogucki zabrał mu robotnika, postawił na talerzu i począł obracać, komentując. – On wcale nie jest niesłuszny, on jest świadomy dziejowej chwili, zastanawia się właśnie jak zastąpić przestarzały młot na długim stylisku, młotem pneumatycznym na przykład, aby ulepszyć i ułatwić sobie i kolegom pracę, a w jego twarzy odbija się przeszłość w kapitalistycznym ustroju wyzysku człowieka przez człowieka. Młot, do którego zdawał się przykuty od zawsze na zawsze, został odstawiony, za chwilę pójdzie do muzeum... Dorian Bechczyc otworzył następną butelkę wina przyniesionego przez Szczepana Knappa, rozlał. – To jest właśnie przykład bezsensu humanistyki, wszystko można tłumaczyć na tak, i na nie, można się wystrzelać dowodząc, że ten robotnik jest słuszny i niesłuszny. Sztuce nie powinno się zadawać pytań. Ten robotnik jest sztancowy, jest nie własny, jest zmyślony, Szczepanie, zmyślony źle... Jeżeli chcesz, żeby cię przyjęto do akademii i wiesz, co trzeba tam pokazać, rób tak, jak wiesz, że trzeba, potem pójdziesz swoją drogą. Ale jest jak jest, jesteś gdzie jesteś, życie masz jedno. Słuszne rzeźby robiła Muchina: on i ona z ramionami wyciągniętymi w słońce, on trzyma młot, ona trzyma sierp, a razem stanowią symbol szczęśliwego ustroju budowanego przez najszczęśliwszych ludzi... Ten młot u nogi, jeżeli myśleć w zgodzie z obowiązującą logiką, to jak broń u nogi AK. Znajdzie się z pewnością jakiś asystent, który na to wpadnie i wtedy leżysz. Klasa robotnicza różni się pod każdym względem od reszty, aktywnością przede wszystkim, walką przede wszystkim. Stanie z bronią u nogi przeniesione na. stanie z młotem u nogi, chwytasz mnie...? – Patrzył rozbawionymi oczyma na kolegów i Maczka, który pierwszy podrzucił ten szyderczy ton, którego Szczepan nie chwytał. Ile ocen jednej rzeźby w glinie! Dlaczego człowiek rzeźbi? A dlaczego je i wydala? – Panowie, panowie – zdenerwował się Szczepan najszczerzej, spojrzawszy na swego robotnika oczyma domniemanego asystenta, który zadaje jego robotnikowi to mordercze pytanie: dlaczego ten młot jest u nogi, kark pochylony, twarz spięta... Tłumaczyć im słowami Bechczyca, powiedzą, że się robi z nich wała, bo niepewność chwycą i już dalej będą się bać. Szczepan pomyślał oczyma, że może gdyby ten młot przenieść na kark robotnika, albo gdyby dać mu stylisko do łapy, żeby go niósł z roboty albo do roboty, robotnik przecież nosi swój młot, a młot jest przecież symbolem pracy robotnika nawet u tej przeklętej Muchiny. Niesie młot... Wszyscy trzej dostrzegli, że w oczach Szczepana zjawia się wilgoć rozpaczy. Zwątpił w cel, czy w możliwość osiągnięcia celu za pośrednictwem tej swojej rzeźby. Maczek wstał, wziął w dłonie kopię gipsową Wenus milońskiej, cmoknął, postawił na stole. – No? Ona nie ma ramion, a nie wyobrażam sobie jej z ramionami, ramiona by mi przeszkadzały, ona z ramionami byłaby cholernie banalna. Jej ramiona coś by robiły, przypuszczalnie jedno było zgięte, w łokciu i uniesione do góry, drugie oparte dłonią na biodrze, banał, banał, banał! Jej twórca, jej Bóg, nie wyobraził sobie jej bez ramion, on ją stworzył całą, a wielkość osiągnęła tylko dzięki jakiemuś barbarzyńcy, strona 22 który jej ramiona odłupał. Oto tajemnica sztuki. Jest to coś, czego nie ogarnia żaden geniusz, geniusze są jedynie transmisją jakichś zleceń... Wielu zdradza, że nie wie jak to napisali, tamto namalowali, owo skomponowali... Po prostu, jak mówi pan Szczepan, czy ktoś inny: odbija się od kamienia to, co niepotrzebne... Sięgnął po szklankę, w której zachował nieco nektaru, żeby móc wilżyć spragnione wargi. Jest w szkole taka .jedna osóbka, którą, gdybym był rzeźbiarzem... Dorian Bechczyc zastygł w oczekiwaniu. Jeżeli powie „Ewa B.”... Szczepan Knapp wyręczył Maczka. – Ta z pierwszej a, wiem, jest... no... – począł ją rzeźbić palcami w powietrzu, niezwykle sugestywnie. – Widzę, widzę ją... – zaśmiał się nagle. – Ale wolałbym ją zgłębić najpierw... Musi być jak anioł... Jam ją powiedział... – Jej powiedział – poprawił odruchowo magister Maczek, nigdy nie przestający być pedagogiem. – Ale to jest poza, całkiem poza – skończył temat Szczepan Knapp. – Nie widzę w niej żadnej pozy – sprzeciwił się Dorian Bechczyc. – Jest naturalna, doskonała i przez to nieludzka. – Poza moim zasięgiem – sprostował Szczepan Knapp. – Takie kobiety nie dla mnie. – Nie ma kobiet nie dla nas, kolego Szczepanie – zapewniał Maczek. – Kobiety, jak sztuka, to tajemnica, chyba najgłębsza. Nigdy nie wiadomo, dlaczego wybierają nas, choć jesteśmy tacy... – Zawirował długimi, białymi palcami, jakby to były skrzydła kolibra. – Jaki ja jestem mężczyzna? Żaden, na oko, Chudziutki, nieduży, krótkowzroczny, pierś mam płaską, duże stopy, nie podniósłbym najlżejszej kobietki, a one do mnie... zachichotał w kułak, popatrzył na swoich uczniów z diablikiem w szkłach. – Wiecie, panowie, jakie są jeszcze, poza materialnymi, zalety mojego drugiego zawodu? Otóż kobiety... Samotne kobiety... Może pan akwizytor herbatki... może ciasteczko... I tu rąbek kolanka, potem kąsek uda, potem nagle człowiek widzi że jest rozebrany... Jesteście dorośli... Nigdy bym w to nie był uwierzył, gdyby nie ten PZU... – chichotał dalej. – Ale bądźcie dyskretni... – Po chwili, położywszy dłoń na dłoni Doriana Bechczyca, wyznał: – Wie pan, kolego, ja wszystko rozumiem, prócz tego, że istnieją mózgi o takich właściwościach jak pański; spojrzeć na jakiś galimatias liczbowy i po chwili patrzenia rozwiązać najbardziej skomplikowane zadania, nie posługując się nawet suwakiem logarytmicznym... – To nie tak, panie profesorze, powiedział Dorian. – To się tylko tak wydaje. Po prostu ja widzę treść liczb inaczej niż pan, ja widzę je tak, jak muzyk zapis nutowy. Dyrygent widzi w nim zadania dla całej orkiestry a ja tylko abstrakcyjne znaczki, kreski, numerki, nawiasy, czyli nie widzę treści, widzę formę. W matematyce widzę treść. – Ale dlaczego, dlaczego właśnie tak nam to porozdzielano, te kwalifikacje, wie kto? Nie wiedział nikt. Dorian Bechczyc miał fenomenalną pamięć i analityczny mózg. Mógł rozgrywać kilka partii szachów jednocześnie, siedząc plecami do partnerów, z pamięci. Budziło to zachwyt i grozę, przechodziło to ludzkie wyobrażenie, gdy on zapewniał, że jest ledwie średnio obdarowany, ponieważ istnieją ludzie – rzeczywiste fenomeny, rozgrywający po dwadzieścia kilka partii na raz, w ciemno, i strona 23 tego on sam już zrozumieć nie potrafi i tłumaczy sobie wyłącznie działaniem sił niepoznanych, prądem krążącym w powietrzu, informacjami rozsianymi w atmosferze, gdy człowiek uznawany za wybitnego, ma jedynie czulszy odbiornik i szybszy analizator wmontowany gdzieś, być może w mózg, być może w szpik kostny, być może w samą krew, która najpewniej jest najczulszym odbiorcą impulsów z otoczenia, ponieważ nieustannie krąży tysiącami kilometrów naczyń i naczyniek krwionośnych. To rozumowanie zdawało się logiczne, ale sam się z niego śmiał, ponieważ nie miał najmniejszego pojęcia, skąd jego właśnie mózg posiadł takie a nie inne właściwości i dlaczego, patrząc potrafi rozwiązywać zadania, które innym zajmują dziesiątki kartek papieru. – Jest pan rodzajem geniusza – powiedział magister Maczek – i ja jako profan w naukach ścisłych, chylę przed panem kark i zginam kolano. – Niesłusznie, panie profesorze, to nie moja zasługa, ja nie wiem, dlaczego to potrafię. Kolana można zginać przed zasługami, a w tym nie ma mojej zasługi. Nie jestem zasłużony, jestem obarczony. – Obarczony? To dla pana ciężar? Bechczyc milczał. Jak dotychczas był to wyłącznie ciężar. Wzbudzał w ludziach zawiść i nie miał praktycznego znaczenia. Człowiek obdarowany jednostronnie, nie może o sobie decydować bez zdania egzaminów z geografii, biologii, historii, łaciny, rosyjskiego, całej tej fury bezużytecznych lektur, musi dostać świadectwo maturalne, żeby go chcieli przyjąć na jakąś matematykę teoretyczną, której ukończenie także niczego nie obiecuje, bo jakiż pożytek z tak abstrakcyjnego talentu? Był więc sceptykiem, matematyką się nie popisywał, a zdradził go przypadek, a właściwie szachy. Grywał w szachy i kiedyś, dla żartu, rozegrał z kimś partię w ciemno. Mówiono, że partia była z góry zaplanowana, więc rozegrał dwie partie w ciemno. I dwie można umówić, do posunięcia, debiuty są dawno opracowane, a pamiętanie kilkuset nawet partii arcymistrzowskich nie należy wśród lepszych szachistów do wyjątku. Ponieważ nadal nie wierzono, że może rozegrać partie z przypadkowymi partnerami – zamknięto go w pokoju, nie powiedziano z kim gra na sześciu szachownicach, i grał przez głośnik połączony z telefonem. Trzy partie wygrał, jedną przegrał, dwie zremisował. Istotne było to, że ani razu nie pomylił szachownic i wykonywał ruchy nieomylne. Potem był smutny, ponieważ kariera szachisty dobra jest tylko wtedy, kiedy się człowiek zalicza do najściślejszej czołówki światowej. Dorian Bechczyc nie był znakomitym szachistą, miał tylko fenomenalną pamięć, której przydatność zależała od innych. A inni nie widzieli powodów, by traktować go inaczej, niż jakieś lokalne dziwactwo, jak cielę o dwu głowach, czy dłoń z sześcioma palcami. Pamięć przeszkadzała mu w czymś tak potrzebnym człowiekowi, jak popadanie w zachwyt. Wydawało mu się zbyt często, że albo już to gdzieś widział, czytał lub słyszał albo był pewien, że to widział, czytał lub słyszał, ponieważ uznał za banalne i oklepane. Była to dokuczliwa choroba. Nie potrafił utrzymywać dziewcząt dłużej, niż przez trzy spotkania, ponieważ trawiło go przekonanie, że je nudzi, ponieważ z dziewczętami używa się sztampowego języka, wszyscy mówią z nimi jednakowym slangiem obliczonym na istoty głupie i płytkie, gdy tymczasem prawda była zapewne taka, że to one nudziły Bechczyca, nie potrafiły nigdy zdobyć się na jedno strona 24 niesłyszane słowo. Świat, jednym słowem, był zbyt seryjny, aby Dorian Bechczyc mógł się w nim zakorzenić. Szukał niezwykłości, i doskonałości, przeto spotkawszy istotę tak harmonijną i odstającą od brzydoty otoczenia jak Ewa B., zachorował na nią serdecznie. Zdawał sobie, rzecz jasna, sprawę, że jako mężczyzna nie stanowi dla niej żadnej atrakcji, wiedział, że jest odeń starsza niemal o pełny rok, był niepoważny z samego wyglądu. Twarz nieobrośnięta (to taka wada jak u dziewcząt brak piersi), chudość, asteniczność, słabowitość, w porównaniu z takim Romanem S., zupełne zero. Mieć dwadzieścia lat i wyglądać na siedemnaście, a przy tym mieć jeszcze mózg wzbudzający popłoch w ludziach takich jak Maczek, to przeciąż kara boska, ale za co? Dlaczego Natura obdziela ludzi tak nierówno, pięknym nie daje mądrości, szpetnych obdziela talentami, dobrodusznym z wyglądu wszczepia naturę morderców, w gębach zwyrodnialców chowa dusze anielskie? Świat stworzeń to wieczne wyzwanie, suma zagadek do rozwiązania, galimatias zaplanowany zapewne po to, żeby się człowiek nie nudził? Kim jest taka Ewa B.? Co siedzi w kobiecie tak urodziwej i tak ostentacyjnie nie korzystającej z urody, która w innych warunkach, a nawet i w tych, teraz, tutaj, u innej kobiety byłaby skarbem? Piękno zawsze dawało się wysoko sprzedawać i zawsze bywało kupowane. Dlaczego ta dziewczyna nie korzysta z daru Boga, czy Natury, czy przypadkowego połączenia genów istot marnych, by stał się cud równej doskonałości? Z pewnością ani jej matka, ani ojciec nie mieli takiej urody, ani zadatków jej urody a jednak ją spłodzili. No tak, ale ojciec Doriana Bechczyca potrafił rachować jak siódmoklasista używający ściągi, matka... matka, tak, matka umiała liczyć. Szczepan Knapp powiedział, odstawiwszy swego robotnika na komodę. – Ten, co wykonał tę Wenus, miał rację. Ona się nigdy nie zestarzeje, nawet ręce nie są jej potrzebne i nikt jej nie oskarży, że się onanizuje na przykład. Zrobiłbym Ewę B., ale nie mam gdzie, nie mam z czego, i ona by mi nigdy nie pozowała. Widziałem jej stopy latem, ma środkowy palec dłuższy, jak Wenus. Wszystkie są takie same? – Po czym stanął przed swoim robotnikiem, wyłamał młot i przymierzył jak by to wyglądało, gdyby trzymał ten jego nieszczęsny proletariusz młot za środek styliska. Wyglądał dobrze, a nawet lepiej. Oto człowiek wraca po ciężkiej pracy, nie jest pewien, czy wykonał ją dobrze... Ten człowiek teraz myśli zupełnie co innego, choć jego twarz nie zmieniła się przecież wcale. – Życie jest pełne głupich norm, powiedział magister Maczek. – Nie zaczęło się to za tych komunistów, wcale nie. Wy może, panowie, nie bardzo pamiętacie, przed wojną byliście dziećmi, ale i wtedy człowiek raz po raz albo rozbijał sobie łeb o takie normy, albo dziwił się, że ktoś je dla niego wymyślił bez innego celu, niż żeby mu dokuczyć... Myślę o sobie i problemie, jaki mi zadał pan Dorian swoim wypracowaniem. Złamał pan wszystkie normy szkolne, a ja miałem docenić pańską samodzielność sądu. Pozytywna ocena pańskiej pracy byłaby, równałaby się krzywdzie wyrządzonej innym, którzy swoje napisali przyzwoicie. Dlatego wymyśliłem dla pana ocenę, jakiej nie ma: zero.. To znaczy uznałem tę pracę za niebyłą, czy pan się z tym zgadza? Dorian Bechczyc popatrzył pierwej na Szczepana Knappa i Kamila Koguckiego, którzy nie wiedzieli o czym mowa, po czym rzekł spokojnie: strona 25 – Byłem ciekaw jak pan profesor się do tego ustosunkuje. To był mój test. Zdał pan na pięć. Ja też dałbym za to: zero. Mógłbym napisać prawidłowo, długo, z zadyszką, z zachwytem, dostałbym od pana pięć a pan u mnie zero. Dawanie ludziom najwyższych stopni za to, że myślą tak jak się tego od nich oczekuje, gdy oni wiedzą, czego się od nich oczekuje, jest kurwieniem umysłów. Dawanie najniższych ocen za myślenie przeciwstawne to tyle, co podcinanie sobie gardła? – Rozumiem – powiedział Maczek. – Ale jak pan to wytłumaczy władzy? Dawno już zauważono, że obowiązuje reguła cuius regio eius religio, komuniści tego też nie wymyślili, oni tylko ją stosują z dużą zaciętością... – Za dużą – powiedział Szczepan Knapp. – Palenie heretyków, wycinanie hugenotów, wybijanie trockistów, masakrowanie roehmowców, prawicowych nacjonalistów, to tylko wynik stosowania tej samej starej zasady... Pan Szczepan już ją chwycił... Jego robotnik jest robotniczy, jest przodujący, ma myślącą twarz, choć to nie jest typowe dla robotników, ale pan Szczepan już słyszał, że typowe równa się lepsze od przeciętnego. Typowy robotnik ma kamienną, kwadratową twarz, krótkie włosy, potężne mięśnie, musi bić z niego siła klasy, do której niechętnie należy, tylko taki robotnik patrzy na nas z każdego plakatu. Robotnik z gruźlicą w zapadniętej piersi, blady, mały, chudy, zacukany, skacowany po sobotnim pijaństwie jest w tej poetyce nietypowy... Magister Maczek zaśmiał się astmatycznie. – Ja, na ten przykład, jestem typowy inteligent, można by mnie malować na plakacie; blady, okularnik, pierś płaska, rączki białe, paluszki długie, cienkie, że przyciśniesz leciutko a połamią się jak zapałki, i dlatego jako typ muszę być w pogardzie; typowego robotnika z plakatu przekonuje się, że jestem śmieć, nadaję się tylko na fagasa przodującej klasy, ja maszerować na Belweder nie będę, na pewno... – Dopił wino do suchego dna, sprawiał wrażenie, że się zaraz rozryczy, poczerwieniał na twarzy, być może uświadomiwszy sobie, że powiedział stanowczo za dużo. Rozejrzał się po ścianach i suficie. – Tu chyba nie podsłuchują – powiedział Kamil Kogucki. – Ach, nie, nie to miałem na myśli – usiłował kłamać magister Maczek. – To odruch, szkoła jest pełna szpicli... słowo więźnie w gardle... Potem ten przymus wystawiania ocen pozytywnych za idiotyzmy pisane pod religio i regio, i unicestwiania prac zasługujących na wyróżnienie... Panowie wybaczą... ja się przestawiam na pełnoetatową pracę akwizytora PZU... Czy nie chcielibyście się wszyscy ubezpieczyć od ogarniającej nas wszystkich paranoi? Kiedy wyszedł, trzymając się ściany, Szczepan Knapp ruszył za nim, żeby go sprowadzić ze schodów i wstawić do tramwaju, albo, jeżeli zajdzie potrzeba, odwieźć do domu. Ale magister Maczek nie był pijany. Dostał zawrotu głowy ze strachu przed własnymi słowami, przed niemożnością nie wypowiedzenia ich, wyrzucenia ich z siebie. Musiał je wypluć, a potem poczuł, że ziemia się pod nim chwieje. Odetchnął głęboko, spojrzał w ciemne oczy Szczepana Knappa i rzekł: – W porządku nic mi nie jest. Pański robotnik powinien jednak nieść ten młot. Każe mu pan także podnieść kąciki ust, wtedy się uśmiechnie. Na myśl, na przykład, że czeka go w domu taka Ewa B, którą pan chce wyrzeźbić, a on ją może sobie co dzień strona 26 spokojnie kochać... Pan wraca do kolegów, zapomnijcie, że u was kiedykolwiek byłem, obiecuje pan? Szczepan Knapp pokiwał głową przecząco: – Zawsze będziemy o panu pamiętać, profesorze. Wrócił na piętro, Kamil Kogucki siedział oparty o ścianę, na łóżku byle jak zarzuconym pstrokatą derką. Dorian Bechczyc tkwił na krześle i oglądał miejscową gazetę krzyczącą tytułami o nowej fali zobowiązań klasy robotniczej całego kraju dla uczczenia zbliżającego się właśnie święta Pierwszego Maja. – Zauważyłeś? – powiedział do Koguckiego – że pierwszego maja zawsze świeci słońce? Słońce jest typowe dla święta Pierwszego Maja. Słowa te doszły do Szczepana, gdy stawał w progu. – Gdybym namalował je w deszcz i wiatr, to byłby błąd polityczny – powiedział, zamykając za sobą drzwi. Dorian Bechczyc popatrzył w oczy kolegi tak chłodno, niemal wrogo, aż ten podniósł brwi. – Nawaliłem? – Ty, Michale Aniele epoki kolektywizacji zacofanego rolnictwa, co ty knujesz z tą Ewą B.? Bardzo mnie zaniepokoiłeś uwagą o jej długich średnich palcach u stóp... To są palce wdowie... – Ożeń się z nią, to nie będzie się z tobą długo męczyć – odpalił Szczepan Knapp. – Właśnie mam taki zamiar – powiedział Dorian Bechczyc. Obaj przyjaciele wybuchnęli śmiechem, wypełnionym wiedzą o intymnościach życia głównego lokatora tego wspólnego, poza tym, pokoju. – A Magda? – spytał Kamil Kogucki, mierzwiąc swoje kędzierzawe bujne owłosienie, z trudem dające się przyczesać, a nadające jego pokrytej trądzikiem młodzieńczym twarzy, wyraz kozackiego zawadiactwa. – Magda nie jest materiałem na żonę – uciął, jak mu się naiwnie zdawało, Dorian Bechczyc. – To znaczy pieprzysz Magdę dla higieny, zaręczony jesteś z Katarzyną, a ożenisz się z Ewą B. – Kogucki był bezlitosny. – Skąd wiesz o Kasi? – Bechczyc nie krył zaskoczenia, choć jego związek z maturzystką z normalnego liceum, nie był utajniany ani przez niego, ani przez nią, tyle, że w innych kręgach, niżeli te szkolne. Kolegom z własnej klasy ani współmieszkańcom pokoju na razie się z tym nie chwalił, przede wszystkim dlatego, że nie zrywał związku z Magdą, starszą odeń, rosłą kobietą, która dawała mu to, co kobieta mężczyźnie dać może, bez oczekiwań i obietnic, a dawała tyle, ile brała: wracał od niej nad ranem wyczerpany ale z poczuciem męstwa: wyglądał przy niej (na niej) jak pijawka na łydce, tym potężniejsze było tedy uczucie zwycięzcy, kiedy ją doprowadzał do skrajnego wyczerpania. Zasypiała kamiennym snem, chrapiąc przy tym jak dragon. Wtedy po cichutku ubierał się i zatrzaskiwał za sobą drzwi. Kasia zdarzyła się nagle, niedawno. To była dziewczynka. Osiemnaście lat, niepełne osiemnaście, cieniutka w pasie, na ślicznych nóżkach, z piersiątkami jak jabłuszka, z głosikiem matowym i dźwięcznym. Śpiewała w czasie jakiejś szkolnej uroczystości i była tak wdzięczna, że nie zauważył jej szpetoty. Było to osobliwe zjawisko, po latach miał je zrozumieć, to znaczy zrozumieć swoją ślepotę, albo raczej rodzaj strona 27 widzenia całości poprzez część, osobowości poprzez głos, całego ciała poprzez figurę i nóżki. Kasia L. miała długi nos, piegi i apodyktyczny charakter. Dorian B. uważał, że jest zakochany w jej głosie, kibici, nóżkach i w niej całej, była filigranowa, delikatna, słodziutka, a przy tym cnotliwa. Kiedy się do niej usiłował dobrać, a wzbudzała w nim trudne do opisania pożądanie, zakrywała dziurkę dłonią i mówiła: „po ślubie, kochany, po ślubie”. Całować – owszem, pieścić całe ciałko, owszem, nawet palec wsunąć w bruzdkę, owszem, ani milimetra dalej, a już żeby sama dotknęła jego niecierpliwości, broń Panie Boże, po ślubie, kochany, po ślubie. Tak się do niej palił, że podpalony i płonący musiał biec do Magdy, dużej, masywnej jak holenderska krowa, z olbrzymimi piersiami, powolnej jak zwolniony film, obszernej jak długi sen w sianie, uległej i matczynej i tak pobudzającej wszystkie jego zmysły, że się od niej nie potrafił odrywać, przywierał do niej istotnie jak pijawka, nie tyle jednak z niej ciągnąc soki, co zalewając ją własnymi. To już czas jakiś trwało. Tu ćwierkanie, obłapki, całuski, wyczekiwanie pod szkołą, tam ulga rozkoszna, kolosalne, opiekuńcze uda, między którymi czuł się bezpiecznie jak wóz w koleinie, a przyciśnięty do rozległych, pełnych piersi nirwaniał w zachwycie dla kobiecości jako takiej, bo Magda była wcieleniem kobiecości w wydaniu idealnym. Ona prawie się nie odzywała. Patrzyła na znikomego kochanka oczyma matki, piastunki, siostry szpitalnej, bo taki był mikry, długi ale chudy, płaski, biały jak soliter, taki potrzebujący ciepła i opieki, taki zagubiony w tym paskudnym świecie, że musiała mu być całym światem, i była. Tonął w niej jak w puchu, kochał ją z obłąkańczą radością, bo mieć pod sobą ciało tak rozległe, tak bezgranicznie ofiarne, tak wyzbyte wszelkiego oporu, tak otwarte i ciepłe, to tyle, co panować nad całym kosmosem. Magda dawała temu młodemu samczykowi poczucie pełni, zespalała go z Bytem Totalnym, dawała poczucie siły i nieomal nieśmiertelności, bo ilekroć doznawał orgazmu, tylekroć wydawało mu się, że umiera, że się zapada z boski niebyt, że doznaje dreszczu takiego, jakiego doznawać musi Dusza na widok Pana. Potem, naturalnie, zmartwychwstawał i biegł do fabryki, uruchamiał swoją tokarkę i zrywał z zardzewiałych skorup warstwy rdzy, by dobrać się do ich lśniącego rdzenia... Toczenie metalu to jest także rodzaj poznawania istoty rzeczy. Po pracy biegł na spotkanie z Kasią, poćwierkał, potulił w kinie, odprowadził do domciu, gdzie mama gruba jak baobab, częstowała pysznymi ciasteczkami własnego wypieku: i rozpytywała przyszłego zięcia o szczegóły z życia jego i rodziny, dając przy tym wykład własnych zasad i praw obowiązujących w jej domu. A w domu tym była cesarzową, władczynią absolutną. Mąż nie istniał, a Dorian Bechczyc po kilku z nim rozmowach, stwierdził, że to człowiek solidny, rzeczowy, rozgarnięty, tyle że dał się przydeptać w domu rozczłapanym kapciem pani matki i zdecydował znieistnieć, dla świętego spokoju. Dawała mu wszystko, czego potrzebuje pracujący człowiek: wikt (dobra kuchnia), opierunek, opiekę w chorobie, czego jeszcze człowiek może chcieć? W młodości też była jak ta brzózka, cieniutka w pasie jak Kasia, słodziutka jak Kasia... Basia, starsza siostra Kasi, też była cieniutka jak osa, ale urodziła i się roztyła, taka widać natura tych niewiast, ale na kobietę trzeba patrzeć perspektywicznie. Nie za wiele od nich żądać a dadzą wszystko, co im się zdaje, że strona 28 człowiek potrzebuje. „Młody jesteś, masz wszystkie zęby, wszystkie włosy, ale mniej masz, niż będziesz miał, kiedy obrośniesz na obliczu, kiedy wyłysiejesz, jak ja” mawiał pan ojciec „też nie będziesz całe życie taki znowu Apollo, one mają prawo do odkształceń, my się z wiekiem degenerujemy, to trzeba wkalkulować w przyszłość. Nie myśl, że Kasia będzie też całe życie taka wiotka, taka słodka...” Dorian Bechczyc trzeźwiał w deszczu tych słów. Pani matka miała wiele zalet i pan ojciec potrafił je wykorzystywać w całości, starając się nie podsycać wad, a to było możliwe jedynie poprzez całkowite podporządkowanie się jej w domu. Żadnego sprzeciwu. Wszystko co ma – ma z serca, w najlepszym wydaniu, gdzie jeszcze miałby? Basia, starsza siostra Kasi, była kobietą przemiłą, wiecznie uśmiechniętą, serdeczną, dobrodusznie pogodzoną z własną, spodziewaną ale nielubianą tuszą, którą sobie musiała wybaczyć, ponieważ urodziła prześliczną córeczkę, która podbiła cały dom, a tusza jako cena za stworzonko tak cudowne – jest niska, żadna, Kobieta to kobieta, jej przeznaczeniem jest macierzyństwo a nie, jak to się mawia w sferach żartownisiów i kurwiarzy, ma „leżeć i pachnieć i czekać na kochanka”. Córeczka była istotnie uroczym stworzonkiem, paplała zabawnie i Dorian Bechczyc chętnie dawał się wysyłać z nią na spacery. Pchał wózek i wyglądał na szczeniackiego ojca, nigdy nie przeczył, słysząc rzucane na swój temat uwagi przechodzących mieszkańców górskiego miasta, które kiedyś zapewne było śliczne, po niemiecku schludne i rozkosznie zadbane. Bo kiedy się jest oficjalnym narzeczonym jednej siostry, to musi się bywać usłużnym drugiej siostrze, zwłaszcza wtedy, gdy obie są zajęte przedświątecznym sprzątaniem. Pani matka była osobą przenikliwą, patrząc tedy na Doriana, który w odzieniu prezentował się jak przebrany w lichy garnitur ołówek (był cieńszy niż jej udo), powiedziała któregoś wieczoru (przy sutej kolacji) „ty to mi, chłopcze, nie wyglądasz na statecznego. Widać, że ci w głowie szumi, chciałbyś już mieć wszystko i boisz się, że nie beesz mieć nic.” Poszło o to, że Kasia miała szczery zamiar zostania artystką teatralną, tuż po maturze wybierała się do Warszawy, do szkoły teatralnej, i zapędziła Doriana do czytania dla niej, i robienia bryków z książek, Stanisławskiego zwłaszcza, potrzebnych do egzaminu. Czytał więc i streszczał, a potem jej to wbijał w pamięć. Umiała w końcu więcej, niż zapewne potrzeba, rzecz w tym, że pani matka nie widziała córki na scenie, bo to dzisiaj kurewski chleb, nie dlatego, że artystki muszą się kurwić, to (wiadomo, ale też zależy od moralności każdej, Kasia jest wychowana w katolickim domu i ma wszystko poukładane ale dlatego, że każą im mówić teksty) okropne, kłamstwa takie, że uszy puchną, albo głupoty, polityczne, historyczne i inne. Człowiek porządny nigdy się nie sprzedaje, a Kasia sobie to puszcza koło uszu, mówi, że Balladynę też zagrać można, i panią Dulską, czy jakieś inne role dla ludzi. Głos ma, pamięć ma, urodę ma, dzieci rodzić nie będzie, żeby nie stracić figury, a ty chłopcze, beesz przy niej takim przydupasem tylko? – Wyraźnie prowokowała. żeby go nadpruć, żeby pokazał prawdziwą twarz. Nie myślał o dzieciach, myślał o Kasi w łóżku, marzyła mu się ta wiotka dziewczynka, pragnął żeby go obejmowała swoimi krągłymi ramionkami, lubił kiedy śpiewała, bo głos miała rzeczywiście bardzo strona 29 milusi, i tak sobie roił po pętacku idyllę maleńką taką, do czasu przyjrzenia się życiu i pożyciu ludzi m tym domu. Pojawienie się na horyzoncie Ewy B. musiało to wszystko przekreślić. Nagle nabrały na znaczeniu i to złowróżbnymi pewne uczynki Kasi, nad którymi zrazu przechodził do porządku, lekko się jedynie burmusząc. Pewnej niedzieli, gdy siedział przy biurku i przygotowywał się do jutrzejszej lekcji z przedmiotu, w którym nie był najmocniejszy, języka polskiego (!) a miał do opanowania jakieś reguły gramatyczne, które, naturalnie, potrafił stosować w praktyce, ale nie miał pojęcia, że one istnieją i mają określone nazwy: uczył się tych bezsensownych nazw, żeby raz na zawsze zapamiętać, co to jest przydawka i co przysłówek, przyrostek i orzeczenie, diabli komu po tym, a wymagają..., gdy weszła odświętnie ubrana Kasia i powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu: „idziemy do kościoła.” – Jakże to tak można – podniósł na nią pełne wyrzutu spojrzenie, przeniósł je na rozłożone książki i notatki, ale ona to zupełnie zlekceważyła, powtarzając „idziemy do kościoła, jest niedziela, nie zauważyłeś?” Powiedział wtedy: „przecież się uczę, jestem zajęty, nie zauważyłaś?” Na to Kasia wyszła, trzasnąwszy drzwiami z taką siłą, że z sufitu oderwał się plaster tynku i roztrzaskał na jego biurku w drobny pył. Tego byłoby dość w każdym innym przypadku, żeby zerwać z Kasią natychmiast, ale Dorian u niej przecież mieszkał, był z nią zaręczony, ona wybaczała mu jego dość neoficki ateizm, ich naturalna w każdym związku walka o prymat nie miała jeszcze zwycięzcy, ponadto Kasia była tak w ogóle szalenie przylepna i ten nagły brzydki odruch despotki można było policzyć na karb pani matki, zapatrzyła się córeczka w mamusię i powtarza jej błędy. Z takich błędów można ją będzie wyprowadzić na szeroki szlak tolerancji i szacunku dla cudzych zajęć... W chwili jednak, kiedy przed nosem Doriana Bechczyca przesunęła się smuga perfum Ewy B., kiedy odkrył jej podniecające istnienie, tamten incydent z Kasią nabrał na znaczeniu i Dorian oznajmił jej przy pierwszym spotkaniu, że się od nich wyprowadza, nie ma zamiaru stać się kolejnym panem Lutynią, jak jej ojciec, co musi trzymać twarz, znieobecnieć we własnym domu, żeby utrzymać w nim spokój. Tego się Kasia nie spodziewała. Była przekonana, że jej wybraniec, ten najzdolniejszy w szkole matematyk i fizyk, błyskotliwiec i prawdomówca, wymyka się z jej rąk. Doszła natychmiast do przekonania, że incydent z nabożeństwem niedzielnym był tylko wymówką, tynk byłby z pewnością spadł niezależnie od trzaśnięcia drzwiami, bo pokój kiedyś został zalany przez sąsiadów z góry, doszła do wniosku, że zbyt długo trzyma Doriana z dala od własnej cnoty i następnej nocy (zapewne z przyzwoleniem pani matki) wsunęła mu się pod kołdrę, przynosząc w darze swój bezcenny, jedyny w swoim rodzaju skarb. Uczyniła to w sposób tak naturalny, tak absolutnie wyzbyta bodaj cienia lęku, nie grając przy tym niczego, jakby robiła to już po raz trzydziesty siódmy w tym sezonie. Za ścianą była sypialnia matki, sytuacja zupełnie klarowna. I znowu: gdyby nie pojawiła się Ewa B., gdyby jego zapały nie wędrowały już innymi krętymi ścieżkami – zapewne rozum nie wszedłby w szranki i nie ustawiał swego podwładnego: nie rusz jej, jeżeli ruszysz – przepadłeś, będzie się za tobą tak długo włóczyć, aż jej (im) ulegniesz i zginiesz dla świata... Nie ruszył jej więc, nawet nie położył dłoni na jej ciałku, choć na to czekała, żeby mu pomóc. Była zupełnie jego zachowaniem strona 30 zdumiona. Żeby chłopak nie pakował łapy między nogi dziewczynie, która mu wlazła do łóżka – to już musiałby by być nie chłopak ale jakieś bezcielesne monstrum, jakiś, diabli wiedzą, eunuch, impotent albo co... Kasia wiedziała o mężczyznach wszystko, najpierw od starszej siostry, potem od koleżanek, potem od matki, wreszcie od samej siebie, bo przecież było oczywiste, że się do niej musieli dobierać. Pozwalała im na wiele, uwielbiała się z nimi całować, przepadała za dłońmi miętoszącymi jej piersi (a one stale jej rosły jeszcze), lubiła dreszcze rozchodzące się z wnętrza ud przy dotyku ich dłoni, pozwalała się czasem pieścić ich palcom po tym miejscu malutkim, które potrafi dostarczyć tyle niesamowitych rozanieleń, znała z dotyku własnej dłoni ich stężenia i pulsowania, była zupełnie gotowa psychicznie do podjęcia współżycia z mężczyzną, ale ponieważ koleżanki dawały liczne przykłady rozpadu związków po „oddaniu się” chłopcom, ponieważ pani matka mówiła to samo: póki cię nie dostanie, póty torbę będzie za tobą nosił... Dorian Bechczyc nosił torbę nie za nią, ale obok niej. Za nią chodził jakiś szpicel, ale na litość boską, co mogła chcieć policja polityczna od pary licealistów? Po dłuższym takim jego asystowaniu każdemu ich spacerowi Kasia posłała Doriana, żeby go spytał, o co mu chodzi. Dorian odszedł ku tamtemu z pewnymi oporami i może nawet nie bez pewnego lęku, ale dzielnie. Okazało się, że mężczyzna ten jest kimś godnym uwagi. Wysoki, bardzo przystojny, o ciemnym, sinym zaroście (jak Roman S.), lat zapewne niespełna trzydziestu. Oczy miał wielkie i przepełnione dobrocią, emanował z nich wewnętrzny spokój i zdecydowanie na coś, czego nie zdradzał zapewne nawet przed samym sobą. Było w nim coś z dobrego fornala. „O co chodzi?” spytał Dorian. Tamten nie odpowiedział od razu, można było odnieść wrażenie że nie odpowie. Ale po upływie minuty, bardzo to była długa minuta, odpowiedział jednak: – O to, co tobie. – I wszystko było jasne. Powiedział Kasi, że tamten facet jest zainteresowany nią, że zapewne śmiertelnie się w niej zakochał i nie potrafi tracić jej z oczu, nawet wtedy, kiedy ona spaceruje ze swoim oficjalnym narzeczonym. Jako jej oficjalny narzeczony, Dorian poczuł się gówniarzem. Nie dorastał do tamtego niczym, jako mężczyzna. Tamten był dojrzały, on zupełnie nie. Tamten był męski, on całkiem przeciwnie, jeżeli męskość oceniać kryteriami zewnętrznymi. Nie wiadomo kim był tamten z zawodu, wyglądał na solidnego fachowca dowolnej specjalności, gdy Kasia chciała zostać przecież artystką, a artystka powinna mieć u swego boku kogoś odpowiedniego. Dorian Bechczyc wydał się wszystkim trzem paniom Lutyniom kandydatem dość odpowiednim, ponieważ mówiono o nim, że taki zdolny, więc kariera przed nim, a że sumienny i pracowity to mogły stwierdzić naocznie. Nie szlajał się z koleżkami, na wódkę chadzał rzadko, prawie nie palił, co jak na te czasy było wcale miłe i wyróżniające in plus. No, poza tym wykazywał niezwykle gorące uczucia dla Kasi. Pani matka przyuważyła, jak któregoś wieczoru czyścił jej pantofelki w przedpokoju, jak je potem ślicznie postawił i na koniec jeden z nich pocałował w czubek. To prawda. Nie wiedział, że jest widziany. Pantofelki Kasi rozczulały go jak jej głosik, ponieważ były malutkie, zawsze zakurzone i zdzierane równo, bo Kasia stawiała kroki jak pod linijkę, albo poziomicę. Był w Kasi naprawdę zakochany. strona 31 Dlatego przyjęła jego oziębłość w łóżku jak policzek. Poczuła się obrażona, szczerze obrażona w swojej dziewiczej dumie. Czegoś podobnego w ogóle nie umiałaby sobie wyobrazić. Myślała o mężczyźnie od dawna, wiedziała jak się to robi, bo kiedyś podpatrzyła siostrę z jej mężem, było to dość osobliwe, siostra zachowywała się pod nim, jakby doznawała straszliwych tortur, jęczała, przewracała oczami, miotała się na prześcieradle, a szwagier sapał, pocił się i coraz szybciej ruszał tyłkiem, nie, nie było to wcale malownicze, ale jednak jakoś podniecające. Siostra zdawała się zaskoczona jej pytaniem, czy to bardzo boli, to nie boli, to jest obezwładniająco rozkoszne. To dlaczego tak przy tym cierpisz? Ja cierpię? spytała zdumiona Basia, bo nie miała pojęcia, iż jej ochy i stęki i okrzyki można odbierać jak wyraz cierpienia. Ona to tak silnie przeżywała, ponieważ to się tak przeżywa, zobaczysz. Kasia nałożyła na wyjaśnienia siostry przyjemne doznania odbierane nawet od pieszczoty własnych palców i mogła sobie wyobrazić rozkosze prawdziwego stosunku. Już się nań nastawiała od dawna, już przyszła do łóżka oficjalnego narzeczonego, gotowa złożyć mu ofiarę ze swoich tęsknot, a ten obrzydliwiec ani drgnie, powiada, że nie skorzysta. Dlaczego, na Boga? Dorian Bechczyc wsparł się na łokciu i rzekł: – Po pierwsze dlatego, żebyś doniosła swój wianuszek do ołtarza. Po drugie dlatego, że nie lubię, kiedy się trzaska drzwiami i nie uznaje, że mogę mieć coś ważniejszego do zrobienia, niż pokazywanie się u twojego boku wśród twoich parafian. Po trzecie... Nie uwierzyła w ani jedno jego słowo ale na wszelki wypadek oświadczyła solennie, podnosząc dwa paluszki w górę, a miała je wiotkie jak szczypiorki, że nigdy, ale to nigdy już sobie na podobny wybryk nie pozwoli, przemyślała to i jest jej bardzo przykro. Nie ma się prawa tak zachowywać, ale z drugiej strony przykro jej także dlatego, że Dorian jest niewierzący, że nie będą mogli wychowywać dzieci we wspólnym duchu... – Nie będziemy wychowywać naszych dzieci w żadnym duchu – powiedział – ponieważ nie będziemy mieć żadnych dzieci. A co do wiary: Byłem nawet ministrantem, znam całą mszę łacińską na pamięć, modliłem się do Boga bardzo szczerze i długo, ale nie mogę się dalej modlić w dymach kadzideł, przy dzwonkach i słuchaniu tych nieprawdopodobnych bajęd... W dwudziestym wieku... – Kocham cię – wyznała Kasia, obłapiając go i przytulając się doń całą długością ciała. Nie chciała, nie mogła przegrać tak wysokiej stawki. Wyjść z łóżka pokonaną – to nie do wyobrażenia... Kasia miała tak silnie rozbudowaną godność własną, że to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Przywarła doń bioderkiem tak, żeby mieć kontakt z jego męskością, czuła, że ta męskość, owszem, jak to męskość, podnosi głowę i gotuje się do natarcia w pożądanym kierunku. Ale męskość sobie, a rozum sobie, męskość mogła stężeć w drążek o twardziźnie dębczaka, a rozum sobie z tego kpił, owszem, nawet podrzucał ciału paskudne rozkosze odbierane z zadawania cierpień osóbce do niedawna tak pożądanej. Gdyby mu się oddała wtedy, kiedy próbował ją posiąść, byłoby po wszystkim, przypuszczalnie skrępowana przy ołtarzu moralność kazałaby mu omijać, nawet i z westchnieniem bólu, zjawisko takie jak Ewa B., a i ona zapewne, dowiedziawszy się o jego stanie cywilnym, patrzyłaby nań jak przez strona 32 szkło. Poczuł się oszustem. Skrucha Kasi była szczera, jej ciało gorące i wiotkie i jędrne i porywające, jej gotowość zupełna, ale wszystko to na nic, wiedział, że nie ma prawa jej skrzywdzić robiąc to, czego tak bardzo pragnęła. Już się z nią żenić nie chciał, a ulec porywowi jej nagle uwolnionych z zakazu zmysłów – znaczyło postąpić jak świnia. Kasia, nie doczekawszy się wzajemności w obłapkach, stygła z sekundy na sekundę, podejrzenie, że Dorian może być impotentem odpadło, czuła jego podniecenie wystarczająco namacalnie, pozostało jej więc tylko domniemanie, że wszystkiemu winna jest matka, jej słoniowatość i rubaszność (to słownictwo, przydupas, na przykład) i traktowanie ojca... „Nie będę taka jak matka, przysięgam ci” szepnęła na koniec, czując, że i to do niego nie trafi. Stało się z nim od pewnego czasu, bo nawet nie natychmiast po tamtej fatalnej niedzieli, coś, czego nie mogła zrozumieć. Czuła się już tak bezpieczna. Mając osiemnasty rok i mieszkając pod jednym dachem z narzeczonym, który całuje jej pantofelki, mogła czuć się wypełniona całą nadzieją świata. Był przy tym na tyle delikatny, że nie nalegał na współżycie, otrzymawszy odprawę, a na pieszczotki w dawnym stylu zawsze zdarzały się okazje i Dorian pieścił Kasię dokładnie tak, jak to lubiła, doprowadzając ją do granic orgazmu (poza jego granice doprowadzała się sama), choć pani matka ostrzegała ją, żeby w niczym nie przesadzać, bo chłopak rozpalony i nie zaspokojony pójdzie na dziwki i może się mu przytrafić coś paskudnego, nie mówiąc o tym, że wpadnie w całości. Pani matka znała życie i swoje córki starała się tak wprowadzić w jego tajniki, tak starannie opisać jego zasadzki i potrzaski, nie omijając powabów zresztą, które kobieta musi umieć życiu wyrwać z pyska, że Kasia była niemal wszystkiego świadoma. Oceniwszy, że Dorian jest podniecony ponad wszelkie bezpieczne granice, spytała wprost: – I co teraz poczniesz? – Wstanę – powiedział – i poczytam sobie „Tygodnik Powszechny”. Jest to tak nudna gazeta, że... – Kasia uderzyła w szloch. Szczery prawdziwy przekonujący szloch. Nie było rady. Wyszedł z łóżka, zapalił światło i rzeczywiście sięgnął po „Tygodnik Powszechny”. Cnota Kasi pozostała nienaruszona, narzeczeństwo zerwane i trzeba się było wyprowadzać. Zupełnie w ciemno, ponieważ nie było wtedy jeszcze żadnych sygnałów z kosmosu, że Ewa B. zechce bodaj oprzeć na nim spojrzenie swoich chłodnych, wyniosłych oczu. Postępował jak szaleniec, ale nie było w tym szaleństwa, było wyliczenie i postanowienie. Nie jest szaleńcem ten, kto stawia wysokie cele i potem konsekwentnie ku nim zmierza, nie raniąc innych. Najpierw doszedł do wniosku, że wiotka Kasia zamieniona w szafę, w hipopotama jak jej matka – to byłaby dla obojga katastrofa, bo on, ze swoim estetycznym poczuciem umiaru i harmonii z kimś tak zeszpeconym nie potrafił by żyć, nie mówiąc o współżyciu, bo jakże się wciskać między podobne zwały sadła, i trwać przy tym, kiedy chodzą po tym świecie zjawiska tak nieziemskie jak Ewa B.? Wyidealizował sobie tę pannę, nie obejrzawszy jej zbyt dokładnie, patrzył na nią jak przez matowe szkło, wyobrażał ją piękniejszą zapewne, niż była w istocie, ale któż wytłumaczy podobnemu autodydakcie, że jest nieostrożny i zdradza samego siebie, pomijając szczegóły istotne dla rachunku całości, i bez wiedzy o czymkolwiek, co strona 33 się musiało wiązać z życiem tej kobiety. Ocenił ją wyłącznie poprzez wygląd zewnętrzny i sposób bycia. A te były bezdyskusyjnie znakomite. Uznawszy tedy Ewę B. za znakomitość i nakazawszy sobie zdobycie jej – sam się wywyższył ponad nią, przekreślając w sobie na czas podboju samokrytycyzm oparty na świadomości własnych niedoróbek. Obejrzawszy się w wielkim lustrze nago, stwierdził, że brak mu nieco krzepy, że nie rozwinął mięśni, ale że jest jeszcze na to czas, trzeba więc zacząć uprawiać jakieś przemyślane ćwiczenia, które rozbudują jego klatkę piersiową, wzmocnią muskuły ramion, miał po temu zadatki, żeby się przemienić w osiłka, bo kości były mocne, pierś szeroka, tyle że płaska (broń Boże nie zapadła), nogi sprężyste... Sam się potem nabijał z siebie pobłażliwie, ćwicząc podnoszenie, wyciskanie, podrzucanie sztang z rosnącymi ciężarami, bo czegoż to się nie robi dla upragnionej kobiety, ale już wiedział, że robi to głównie dla siebie, bo mu dokuczył jego słabeuszowski wygląd, gdy tylu kolegów miało wszystkie mięśnie tak wspaniale rozbudowane, że grały w słońcu i w wodzie i porywały ku sobie spojrzenia panien nawet, albo zwłaszcza wielce zintelektualizowanych, które zapewniały, że w mężczyźnie interesuje je wyłącznie potencjał umysłu. Żaden tam wygląd, żadne tam mięśnie, to może mieć lada tragarz czy furman, ale gdy im taki tragarz znosił węgiel i grały mu plecy mięśniami i falowały pod rękawami muskuły, zaczynał jeździć po nich dreszcz zupełnie samiczej żądzy znalezienia się w takich obcęgach. Stara rzymska zasada mens sana in corpore sano, czy jakoś tak, pociągała każdego myślącego młodzieńca, jeżeli nie był już przez to swoje nad–myślenie zbytnio zdegenerowany, a są tacy, co to silny muskuł u mężczyzny mają za dowód jego zbydlęcenia. Mieć mózg i mięśnie, oto zacny cel. Górować nad cherlakami samymi fanaberiami mózgu – żadna satysfakcja, ponieważ to jest dane, tego się nie zdobywa pracą, to jest dar natury, natomiast przerobienie cherlawego ciała w kulturystę... Oczywiście, to jest do wykonania i to musi być wykonane. Nie aż tak, żeby łamać podkowy, ale siła przecież nikomu ujmy nie przynosi... Ćwiczył więc w sali gimnastycznej klubu „Chemika”, do siódmych potów, dwa razy w tygodniu, resztę czasu przeznaczając na naukę i lektury obowiązkowe, lecz nie znajdował w nich niemal niczego, co byłoby warte zapamiętania. Dydaktyzm starej daty, propaganda nowego systemu, zupełne śmiecie w porównaniu z pasjonującymi zagadnieniami matematyki, z jej polami figur płaskich, z jej kątami połówkowymi, z jej potęgowaniem trójmianów, z jej funkcjami hiperbolicznymi, sposobami obliczania łuku krzywej etc. etc... Przecież o wiele szlachetniej jest będąc jakimś Taylorem wymyślić jakiś nieśmiertelny szereg, wymyślić jakiś wzór będąc Gaussem czy Molleweidem, niż rymować te kompromitujące dytyramby na cześć bezpieki czy Bieruta. Literaci budzili w nim wstręt, ich książki wciskane do lektur szkolnych nazajutrz po wydaniu i nagrodzeniu przez to państwo nasłańców – budziły w nim tylko niesmak, budziły wstręt, choć niektóre z nich były napisane zupełnie sprawnie i jak na problematykę w nich zawartą usiłowały dość sprytnie kamuflować narzucone przesłanie sztucznymi zazwyczaj komplikacjami losów ludzi zaprogramowanych w referatach. Poszukiwanie „typowego” w literaturze to coś zupełnie innego od typowości matematycznych. W matematyce różnica słowa burzy cały układ, w literaturze to ledwie niuans. Czym innym jest parabola matematyczna, czym innym poetycka, czym innym obie elipsy i hiperbole. Matematyka ma swoje strona 34 wartości bezwzględne, literatura nie ma. Nie można zakwestionować wzoru Nepera, można – dorobek całego Wiktora Hugo. Kto by powiedział, że Gauss jest geniuszem niestety, byłby się ośmieszył. Przy Wiktorze Hugo to uchodzi byle durniowi. Dlatego Dorian Bechczyc, człowiek o imieniu literackim, o nazwisku zupełnie niestosownym w nowym systemie, znajdował pełny azyl we wzorach i liczbach nawet niecałkowitych, resztę traktując jako obowiązkowe serwituty. Wyprowadzenie się z domu Lutyniów do wspólnego pokoju z Knappem i Koguckim uznał za rodzaj uwolnienia z gorsetu sytuacji coraz bardziej dwuznacznej i nieznośnej. Długo nie zdradzał kolegom powodu swojej wyprowadzki, utrzymywał, że Kasia jest jeszcze aktualna, a wyniósł się ze względu na dziecko, jakie się tam zalęgło i wrzeszczy nie do wytrzymania po nocach, jak to niemowlę. Uwierzyli, bo czemuż mieli nie wierzyć, widywali go przecież z wózkiem, wyglądał pociesznie. Najzabawniejszy był zaś w czasie mocowania się z ciężarami, kiedy ręce robiły jedno a wargi, zamiast stosownie sapać, wyrzucały z siebie jakiś kolejny wzór Carnota albo Delambra. Dla nich była to czarna magia, Bechczyc wyprzedzał kurs liceum o pięć długości, był na tyle cywilizowany, że nigdy się z tym podczas lekcji nie wydawał, nigdy nie komentował cudzych błędów, a magister Torn, dyrektor i matematyk, początkowo zaniepokojony możliwością własnej w jakiejś dziedzinie niekompetencji (matematyka jest oceanem możliwości nieskończenie wielkim), którą Bechczyc– uczeń mógłby wyłowić wobec klasy, uspokoił się gdy nic podobnego nie zaszło, kiedy celowo popełnił pewien chytry błąd w jednym z wzorów na dwusieczne kątów w trójkącie. Błąd był jaskrawy ale tylko dla kogoś, kto wiedział w czym rzecz. Olbrzymia większość uczniów nigdy by na to nie wpadła, ponieważ wzór był tasiemcowy a uwaga klasy nigdy nie była aż tak rozciągliwa. Bechczyc go zauważył, magister Torn spojrzał nań niby przelotnie, dość jednak uważnie, żeby złowić króciutkie przymrużenie oka, po czym natychmiast powiedział, przy całej klasie: – Pan Bechczyc jest geniusz, jak Gauss.. Klasa nie zrozumiała. Bechczyc siedział w ostatniej ławie i nikt nie mógł zauważyć wymiany spojrzeń między nim i nauczycielem. Że był matematykiem szalenie błyskotliwym, o tym wiedziano, wierząc niejako na kredyt, ponieważ nikt tego, na dobrą sprawę, nie sprawdził. – Popełniłem błąd w tym równaniu – powiedział magister Torn. – Czy ktoś w klasie widzi go? – Klasa milczała. Nikt, naturalnie, nie widział błędu, ponieważ nawet jego zauważenie nie miało dla życia żadnego znaczenia. – Pan Bechczyc zauważył, zaraz go nam pokaże... Dorian B. wstał z ławy z ociąganiem. Wszystkie niemal oczy klasy wiodły go do tablicy, wyjąwszy oczy nie skrywających zawiści zawistników między zdolnymi matematykami, a takich w klasie kilku jednak było. Ale różnica między nimi taka, jak pomiędzy szachowym arcymistrzem a zwycięzcą turnieju krajowego. To drugie także przynosi sławę i zaszczyt, ale.. Bechczyc idąc patrzył w szkła okularów magistra Torna, intuicyjnie domyślał się, że ów rzucił mu wyzwanie, że zagrał va banque, licząc, że „oko” puszczone przez Doriana B. jest okiem szulerskim, że niczego nie wypatrzył, ponieważ mógł – stać go było na to – w ogóle nie śledzić tego, co Torn wypisywał na tablicy. Przyznawszy, że popełnił błąd i że uczynił to celowo, dla sprawdzenia uwagi klasy – Torn postąpił rozważnie i z punktu widzenia strona 35 dydaktyki bezbłędnie. Teraz miała nastąpić konfrontacja jego wyzwania z „okiem” ucznia, który sobie mógł na nie pozwolić tylko dlatego, że już miał reputację partnera. Lekcja była nieco na wyrost, obliczona właśnie na lepszych w klasie matematyków zamierzających kierować się na studia techniczne lub wprost na matematykę teoretyczną, jak Dorian B., ponieważ magister Torn pragnął w szkole uchodzić za człowieka i nauczyciela niekonwencjonalnego w konwencjonalnym układzie sił w szkole. Matematyka jest nauką apolityczną, można sobie w niej pozwolić na wiele lub wszystko, naturalnie, nie zatrącając o niebezpieczne kanty ideologii, która uznała oficjalnie na przykład cybernetykę za imperialistycznego trojańskiego konia, za szalbierstwo niegodne światłych umysłów, tak jak religia. Bechczyc pasjonował się właśnie cybernetyką i Torn także, obaj się na jej temat kiedyś zgadali i doszli do porozumienia, że cybernetyka daje nieograniczone pole do popisu gry wyobraźni. Mimo to, a może właśnie dlatego, a rzecz to przecież nader ludzka, Torn mógł chować w duszy pragnienie wykazania klasie, że znakomity uczeń Dorian B., nie dorównuje magistrowi Kazimierzowi Tornowi. Tak być powinno. Czekał teraz magister Torn na wynik swego eksperymentu. Dorian B. podszedł do tablicy, wziął kredę i zamienił we wzorze minus w mianowniku (było tam b–e) na plus, raz tylko machnąwszy kredą. Torn klasnął w dłonie. – Widzicie państwo, jednym ruchem kredy pan Bechczyc wykazał, że jest matematykiem, jedną pionową kreską postawioną we właściwym miejscu. Nie wiedział Dorian B., że po tej lekcji zaczęto go nazywać Kreska, co przylegało także do jego wielce wydłużonej postaci. Wyrastanie ponad żywopłot jest zawsze niebezpieczne, ponieważ po to istnieją nożyce, żeby żywopłoty równać, przycinając wystające witki. Incydent z kreską na minusie we wzorze Torna sprawił, że wokół Bechczyca zaczęła się robić próżnia. Zauważył, że żadnemu niemal z kolegów, nie mówiąc o koleżankach, do głowy nie przyjdzie, że traktował swój talent często jako wielką niewygodę między ludźmi, że wolałby być przeciętniakiem właśnie dlatego, żeby czuć się między nimi swobodniej. Oni zaś mieli swoje wyobrażenia i nie było sposobu, by je odmienić. Ponieważ wykrył między sobą i nimi szklaną, zimną szybę – przestał zabiegać o czyjąkolwiek przyjaźń, zajął się swoimi sprawami, dzieląc tylko skrajem własnych zainteresowań z Koguckim i Knappem, którzy mieli prawo do osobności i dystansu wobec jego spraw i Dorian B. nie miał zamiaru nigdy przekraczać wyznaczonej między nimi, zaczarowanej kreski. Żyli obok siebie w niemal przykładnej symbiozie, nie naruszając ani żadnego z licznych tabu kolegów, ani doznając przykrości z ich strony. Było to zapewne zjawisko dość nietypowe, mieli różne charaktery, inne życiorysy, wywodzili się z nie stykających się ze sobą środowisk, posługiwali innymi skalami wartości, a mimo to, albo właśnie dlatego można było uznać ich za przykład koleżeństwa wzorowego. Żaden nie mógł drugiemu i trzeciemu zazdrościć niczego, ponieważ każdy miał satysfakcje z siebie własne. Knapp był niewątpliwym kandydatem na rzeźbiarza, świat widział jako zespół brył, wszystko było dlań bryłą do obrobienia; Kogucki był jeszcze nieopierzony, miotał się między przeciwieństwami: tu pociągał go, jak powiadał, patos wielkiej odbudowy, tam strona 36 widział zgrozę jej nadzorców. Bechczyc patrzył nań z przyjaźnią tym zrozumialszą, że znajdował się w sytuacji bardzo, w wielu miejscach, podobnej. Jego ojciec przepadł w Sowietach, ojciec Koguckiego przeszedł przez łagry do Szkocji i tam ugrzązł, wisząc nad głowami synów niczym gradowa chmura. Obaj wywodzili się z rodzin kiedyś szlacheckich, potem wysadzonych z siodła przez bieg rzeczy (Powstanie Styczniowe zakończyło proces ich degradacji), potem dorabiających się pozycji od nowa. Ojciec Koguckiego został adwokatem i w wojsku doszedł do stopnia rotmistrza, ojciec Bechczyca jedynie dochodził do wielkich pieniędzy, które natychmiast trwonił. Jeżeli wpadł w łapy Rosjan, to z pewnością po setkach na niego skarg miejscowych chłopów. Kogucki był typem entuzjasty, musiał mieć w rękach drzewce jakiegoś sztandaru, pociągała go władza jako władza, a że znalazła się w rękach komunistów – widać takie było przeznaczenie, a nie można istnieć wbrew przeznaczeniu. Na olbrzymich stepach Kazachstanu widział, jako chłopiec, nędzę i dobroć ludzkich serc, okrucieństwo i godność, nienawiść i współczucie, nie wywiózł z Sowietów jednoznacznie odpychających go od komunizmu wspomnień. Bechczyc usiłował tłumaczyć los tej części Europy po swojemu, jako wypadkową liczb zespolonych, a walkę z nią za stawianie na liczby urojone. Wszyscy trzej należeli do pokolenia, którego doświadczeniami można by obdzielić dziesięć pokoleń żyjących w czasach zastoju i pokoju, ale kiedyż był czas na dziesięć pokoleń?. W tym kraju powtarza się pewne fatum niemal w każdym pokoleniu na nowo. Wojny tatarskie, wojny tureckie, wojny kozackie, wojny szwedzkie, wojny niemieckie, wojny rosyjskie, jedno powstanie, drugie powstanie, trzecie powstanie, czwarte powstanie. Kto by miał powstawać teraz? I z nadzieją na co? Jeszcze tylu nie wróciło z dalekich zesłań, tylu nigdy nie wróci nawet w postaci prochów, że zeskaliła ich wieczna zmarzlina, że ich rozszarpały polarne lisy i rozniosły ich kości po niezmiernej pustaci tamtej nieludzkiej ziemi... Trzeba żyć, trzeba się starać żyć godnie, nie depcząc innych i nie dając się zadeptać innym. To był program optimum. Ewa B. także należała do programu optimum, im bardziej zdawała się niedostępna, tym bardziej pociągająca. Oddychał nią i natychmiast starał się sobie wytłumaczyć, że postępuje jak byle sztubak, że traci głowę w pełnej świadomości tego głupstwa, bo przecież wiadomo wszystkim od zawsze, że to jest stan zaczadzenia, który mija i potem są same kłopoty. Tyle, że ta trzeźwa przestroga nie chce się mieć nijak do potrzeb młodego cielska opinającego marzycielską duszę a marzycielską wbrew znanym jej prawidłom tego świata. Nie był naiwnym durniem, to niemal pewna, ale postanowił zostać naiwnym marzycielem, żeby coś w tym fatum własnego losu przełamać. Kiedy spostrzegł, że nie rozmawia już z Romanem S., że się tylko uprzejmie mijają, kłaniając się przyjaźnie, doszedł do wniosku, że między nią a światem mężczyzn musi sterczeć jakaś nieprzenikliwa bariera. To go tym bardziej zaintrygowało. Roman S. wodził za nią szklanymi oczyma, z widocznym w nich cierpieniem, więc w czasie którejś pauzy Bechczyc podszedł doń i spytał „co się stało?”, dopełniając pytanie oczyma: patrzył na plecy Ewy B. rozmawiającej o czymś z magistrem Kaługą. Musiał mieć u nich lekcję i ona coś mu tłumaczyła. Kaługa wciągał brzuch, trzymał pod pachą dziennik, był elegancki tak nieskazitelnie, jak bywają eleganccy wczorajsi fornale, dziś awansowani na wojewodów i dyrektorów. Roman S. Nie przyjął pytania. strona 37 – Jak to kolega robi – spytał w zamian – że cyfry i liczby nabierają takiego życia i znaczenia? Przecież są bez treści... Dorian B. nie zamierzał podejmować decyzji na temat liczb i cyfr a Roman S. na temat Ewy B., przeto rozstali się już bez wzajemnego kłopotania beznadziejną rozmową. Magister Kaługa patrzył na Ewę B. oczyma mężczyzny oczarowanego i z taką nadzieją w oczach, że to biło z nich jak łuna. Oboje stanowili kontrast w tłumie ludzi odzianych raczej bez troski o cokolwiek mającego styczność z dobrym smakiem albo nawet zwykłą troską o schludność. Jednym słowem ci dwoje pasowali do siebie wyglądem i nic dziwnego, że musiało ich ku sobie pociągnąć. Dorian B. nie lubił magistra Kaługi z paru przyczyn ogólniejszej natury, teraz doszła jeszcze złość na jego spojrzenie, i tak jawnie krzyczące „dziewczyno, jakże bym cię nosił, jakże bym kołysał...” choć wielce to nieprawdopodobne, ponieważ Ewa B. była kobietą raczej ciężką i ani magister Kaługa ani Dorian B. nosić jej na rękach raczej nie mogli, a kołysać, o tak, kołysać owszem... Dorian B. oparł się o parapet dwa metry za plecami Ewy B. i wpatrywał w jej kark tak intensywnie, że w pewnej chwili musiała się obejrzeć. Być może zresztą kazał się jej obejrzeć nagle przygaszony wzrok magistra Kaługi, który nie polubił patrzenia Doriana B. na biały kark Ewy B., co przyszło mu tym łatwiej, że nie lubił go w ogóle, przez tę wiecznie świecącą w jego oczach ironię, która zdawała się wyśmiewać każde wypowiedziane przezeń słowo. Oczy Ewy B. były zimne, spojrzała na Doriana B., tak przelotnie, jak się patrzy w przelocie na zardzewiałą puszkę po konserwie czy na ślad podciekający wodą. Ewa B. po prostu nie zatrzymała na nim nawet jednej rzęsy, wróciła do poprzedniej pozycji i kiedy magister Kaługa, spojrzawszy na zegarek (musiał go przedtem odsłonić prawą dłonią z dużym złotym sygnetem na serdecznym palcu: był to płaski złoty zegarek ukryty pod nieskazitelnie białym, usztywnionym mankietem koszuli) ujął Ewę pod łokieć i ona ruszyła z nim ku schodom w sposób tak naturalny, jakby się już prowadzali razem wielekroć. Magister Kaługa nie potrafił ukryć szczęścia, promieniał. W oczach Doriana B. zagnieździł się cień. Ewa B. zamieniała się powoli w górę lodową, w Mont Blanc zimą, a on nie posiadał na własność nawet składanej drabiny tej elegancji, jaką promieniał magister Kaługa, ani tej mrocznej męskości ,jakiej zazdrościł Romanowi S., ani niczego, co by go mogło w jej oczach wyróżnić. Im była dalsza, tym wścieklej się na nią „zawzinał”, jak mawiała babka Kotlicka, u której czas pewien przemieszkiwał, narażony na ataki pani Żebrowskiej, żony pewnego pisarza, która nabrała nań apetytu i usiłowała go (apetyt) gasić nie przebierając w środkach... (któregoś ranka spostrzegł w swojej pościeli jej zabłocone pantofle: przyszła w nocy tak złakniona, że zapomniała je zdjąć). Ewa B. miała oszałamiająco piękne nogi. Któryś z koleżków powiedział, patrząc na nie: „takie nogi i beczka kapusty i można przezimować każdy Sybir...” Trywiał. Dotknięty jej niewidzącym go spojrzeniem usiłował perswadować sobie tę kobietę sposobem, zdawało się, zawsze skutecznym: „tyle ich jest na świecie, dokąd ci spieszno, bałwanie i co ci po takiej tafli...” Można sobie tłumaczyć. Brała go swoją wyniosłością, stawała się zadaniem do rozwiązania. Trzeba było znaleźć wzór, wzór na nią, i rozłożyć. Będzie to Wzór Bechczyca, a potem niech wali się świat. strona 38 Bywają takie manie... Szukał, szukał, wreszcie uznał, że nigdy nie znajdzie, przeto doszedł do wniosku, że to także wzór. Podszedł więc do niej któregoś dnia najbezczelniej w świecie, a miał do tego prawo, jak każdy uczeń tej szkoły ma prawo podejść do każdej i każdego pod byle pretekstem albo i bez pretekstu i zagadnął obcesem: – Szukałem na panią wzoru i nie znalazłem. Jest pani zadaniem, które muszę rozwiązać... Popatrzyła nań z zaskoczonym sobą zdumieniem. Nikt jeszcze tak się do niej nie odezwał. Wiedziała już, że ma w sobie coś, co mężczyzn trzyma na dystans, choć ich przyciąga jak magnes, korzystała z tego, bo to zapewniało jej spokój, a nienawidziła sytuacji trywialnych, w jakich przychodziło jej bywać bez własnej winy i woli. Żyjąc w tej szkole cztery dni w tygodniu musi się słyszeć opinie o różnych skupionych tu ludziach, więc i ona słyszała o nim, jako o wyjątkowo uzdolnionym matematyku, który się męczy nawet z gramatyką, niezdolny odróżnić przydawki od przysłówka i podmiotu od orzeczenia, bo nie widzi w tym żadnego sensu. Ona odwrotnie, z gramatyką kłopotów nie miała, ale cosinusy i tangensy stanowiły dla niej czarną magię. – Po co panu wzór na mnie? – spytała, odzyskawszy równowagę. – Bo pani zostanie moją żoną... Zaśmiała się nagle, serdecznie, szczerze, tak głośno, że wszyscy się ku niej obejrzeli. Nikt nigdy nie widział jej śmiejącej się, a to był wybuch śmiechu, eksplozja śmiechu, salwa śmiechu tak wesołego, że Dorian B. poczuł się gorzej, niż spoliczkowany. Oczywiście, spodziewał się ostrej odprawy, ale żeby aż takiej? Odczekał, aż przestanie. Urwała śmiech nagle, tak jak nim wybuchła. – No wie kolega! – powiedziała głosem jeszcze wibrującym z rozbawienia – ale mnie pan uraczył! Słychać w szkole, że ma pan przewrócone w głowie... Mieć mleko pod nosem, mieć z kimś dziecko i takie banialuki... – Jakie dziecko? Z kim? – wypalił, zdając sobie po kolei sprawę, że o nim słyszała, że być może ją interesował, że wie nawet, iż chadzał z niemowlakiem w wózku, więc ma dziecko... Teraz roześmiał się on. Dobra nasza, jest temat! – Otóż dziecko urodziła innemu panu siostra pewnej dziewczyny, którą porzuciłem dla pani – wypalił. To ją musiało jeżeli nie oszołomić (nie była z gatunku łatwych do oszołomień) to zastanowić. Poczęła mu się przyglądać. Był zabawny w tej swojej pętackiej bezczelności i pewności siebie, jeżeli przez tę pewność siebie nie zabijał w sobie wrodzonego tchórzostwa, bo i to przecież bywa. – Wiesz co, kolego – powiedziała Ewa B., patrząc w szybę z własnym w niej wizerunkiem (pół okna było otwarte do wewnątrz korytarza) to bardzo oryginalny sposób podrywania kobiet. Ale ja nie jestem do poderwania. Zajmij się kimś odpowiedniejszym. Jest tu ich tyle i chętnych... – powiała dłonią w stronę tłumu kłębiących się w korytarzu uczennic i uczniów tej dziwnej szkoły dorosłych ludzi. – Nie mam czasu na dowcipy... – I odeszła krokiem łani. – Czymeś ją tak rozbawił? – spytał Kogucki, od pewnej chwili obserwujący Doriana i Ewę. – Zapraszam cię na nasze wesele – rzucił Dorian B. i ruszył do klasy. strona 39 Zaczekał na nią po lekcjach, nie zdawała się tym zaskoczona. Musiała wyczuć, że z tym facetem nie pójdzie jej tak łatwo jak z Romanem S., który się jej podobał jako mężczyzna, ale musiał odpaść, ponieważ był od niej młodszy, o dwa lata. Wyglądał poważniej, na dwadzieścia parę, ale doświadczenie zbiorowe ludzkości doradzało unikanie związków z młodszymi mężczyznami. To teraz może i bez znaczenia, ale kiedyś musi się fatalnie odbić. Była ciekawa, co ma jej do powiedzenia ten nieżyciowy matematyk o aparycji maturzysty z normalnej szkoły dla młodzieży. – Jest tak – zaczął bez wstępów – że ja zupełnie do pani nie pasuję. A mimo to pani zostanie moją żoną, jak powiedziałem. – Dobrze – odparła Ewa B. – wal dalej, kolego, tylko się nie powtarzaj, bo nudzisz. – Nie ma w pani za grosz romantyzmu – powiedział Dorian B. – A ja właśnie mam do zaoferowania czysty romantyzm: mam jedne pantofle, jedną parę butów z cholewami, jedną wyjściową koszulę i jeden garnitur, który sobie sprawiłem na ślub kosztem wielu wyrzeczeń, bo kosztował pięć moich miesięcznych zarobków. Zarabiam sześćset złotych miesięcznie, metr tej wełny kosztował sześćset czterdzieści, a na mnie wychodzi trzy metry dziesięć centymetrów. Do tego dodatki plus krawiec... – Kiedy zarabia się sześćset złotych, kupuje się gotowe ubrania z czterdziestki – powiedziała trzeźwo Ewa B. – Tak zawsze mówią ludzie dobrze sytuowani. Mieszkam we wspólnym pokoju z dwoma kolegami, nie spodziewam się znikąd spadku i całą nadzieję lokuję w pani... jasne? Uśmiechnął się swoimi rzadkimi zębami i był w tym naprawdę, tak to odebrała, rozbrajający. Mówił banialuki, ale sympatycznie. Nigdy jeszcze chyba żaden kawaler nie oświadczał się tak pannie: żeby to oświadczał się, on oświadczał, że ona zostanie jego żoną, nie pytając w ogóle o zgodę, jakby odpowiedź negatywna nie wchodziła w rachubę. – Zabawny jesteś – powiedziała. – Ale to nawet miłe, bo takie inne. Dotychczas brali mnie na auto, na willę, na urlop w Karpaczu, na obietnicę mieszkania, nigdy jeszcze na jedną parę butów z cholewami i dług do spłacenia za ślubny garnitur wart pięciu miesięcznych zarobków... – Zaśmiała się cichutko, rozbawiona. Był rzeczywiście tak doskonale inny od wszystkich, którzy się do niej zalecali, że poczuła doń koleżeńską sympatię. – Możemy się zaprzyjaźnić – powiedziała – ale nic poza tym. Mam znajomych, możesz przyjść w najbliższą sobotę, będzie herbata z ciastkami. Kto chce pić co innego, musi przynieść ze sobą. Ja także zarabiam sześćset złotych... Spojrzał na jej suknie. – To kłamstwo polityczne – powiedziała Ewa B. – to są paczki amerykańskie. Dostaję stare łaszki, przerabiam je i noszę. – Trzeba przyznać, że nosi je pani w taki sposób, że powinny się czuć zaszczycone razem z całą Ameryką, która je wyprodukowała, zużyła i przysłała do Polski... strona 40 – Bez przesady – odparła z uśmiechem. Szła obok niego krokiem drobnym, na jaki pozwalała wąska spódnica, ale nie drobiła sztucznie, jak to czynią niektóre kokotki udające japońskie gejsze, jej krok był naturalnie krótki ale pewny. – Wyobraziłem sobie panią u boku jakiegoś przedwojennego pułkownika... Trafił. Ona także wyobrażała sobie siebie wyłącznie u boku jakiegoś przedwojennego pułkownika, pod warunkiem że to byłoby przed wojną, w tamtych warunkach, jeszcze przy istnieniu dworków i pałacyków myśliwskich, wolantów i karoc, jakimi zajeżdżało się do kościołów, linijek na polowania... Wiedziała doskonale, że umieszczano ją powszechnie w tamtym czasie, i jeszcze doskonalej, że tamten czas się skończył a dokoła zapanowała pustka, szarzyzna i lęk o jutro. Była zgrabna i piękna i wszystko, co jej pozostało, to podkreślać własną figurę i urodę na pohybel wszystkiemu, co się wiązało ze światem dzisiejszym. Ostatecznie nikt nie ma prawa zabronić kobiecie być piękną i nosić się godnie. A ten smarkacz po pierwsze ma gust, po drugie wie, w jakiej oprawie byłoby jej najlepiej, choć po trzecie ma czelność... Nie, on przecież nie jest bezczelny, on po prostu żartuje. Podoba mu się Ewa B., jak wszystkim, może sobie tam i skrycie o niej marzyć, ale przecież nie mówi poważnie, że się z nią ożeni, znowu po pierwsze dlatego, że nie ma najmniejszych u niej szans. Ale jako kolega szkolny może być wcale atrakcyjny, o wiele ciekawszy od reszty, dosyć płaskiej i banalnej w swoich trywialnościach i zupełnym braku pomysłów na ubarwienie spotkań bodaj jakimiś ciekawymi opowieściami. W łóżku Ewy B. nie był żaden z nich, tym więcej mężczyzn łączyły z nią (parzyły) ludzkie języki. Już jej to dopiekło, ale przecież nie można żyć życiem eremitki. W obszernym pokoju wynajętym w wilii zajmowanej przez rodzinę naczelnika miejscowego więzienia (co za ludzie! tego się nie da opisać...) przyjmowała czasem znajomych, nigdy jednak w pojedynkę. Koleżanki, owszem, czasem wpadały na pogawędki osobno, ale mężczyźni nigdy. Mimo to dochodziły do niej słuchy, że jest zbyt swobodna w obyczajach, ponieważ... i tak dalej. A ten gołowąs powiada, że widziałby ją u boku przedwojennego pułkownika. Oczywiście. – Powinien być od pani starszy o lat dwanaście, piętnaście – ciągnął Dorian B. – Zgadłeś – przyznała Ewa B. – Dlatego, żeby wyjść za mnie, musisz wytężyć wyobraźnię – palnął znowu znienacka z tej samej głupiej rury. – Ja także będę kiedyś starszy od ciebie o lat piętnaście i będę wyglądał jak przedwojenny pułkownik. W ten sposób przedłużę tamtość w tość i będziemy żyli długo i szczęśliwie, zarykując się ze śmiechu na wspomnienie dzisiejszej naszej rozmowy... Ewa B. słuchała go w rozbawieniu, które niepostrzeżenie przeszło w lęk, niejasny lęk, niejasny lęk przed realnością usłyszanych od niego słów. Były tak idiotyczne, że mogły się spełnić. Stanęli przed piętrową willą z oszklonym gankiem. – Tu mieszkam – powiedziała Ewa B. – Do widzenia więc, kawalerze, to jest chciałam powiedzieć: kawalarzu... – Nie mógłbym skorzystać z okazji i popatrzeć, jak pani mieszka? Dlaczego nie mógłby. Przecież nie wchodzi w rachubę, nie ośmieli się na żaden niestosowny gest, niech wejdzie, dostanie herbaty. strona 41 – Proszę – skinęła na furtkę w stalowym ogrodzeniu. Pokój był rzeczywiście bardzo obszerny, z osiem na pięć metrów, takie się kiedyś budowało dla ludzi, których stać było na przestrzenie. Umeblowany najskromniej: stół, półka z nielicznymi książkami, łóżko z mosiężnymi gałkami, cztery krzesła, dwa fotele, szafa dwudrzwiowa z lustrem, kredens w tym samym stylu. Meble były poniemieckie, willa była niemiecka, metraże też niemieckie, tylko lokatorka zupełnie nie niemiecka. Podłogę pokrywały płyty zielonego linoleum i to było zimne. On by je natychmiast zerwał, bo nic nie daje lepszej atmosfery niż nagie sosnowe deski. Wnętrze tego pokoju zupełnie nie pasowało do jego lokatorki. Wyobrażał sobie, że Ewa mieszka wśród filigranowych mebelków, koronkowych firanek i puszystych dywanów, albo że tak powinna mieszkać. Surowość tego wnętrza kontrastowała z nią tak bardzo, że aż westchnął. – Herbaty? – spytała, kładąc na krześle teczkę ze szkolnymi książkami i zeszytami. Człowiek, pomyślał, czasem określa się jednym ustawieniem słowa, jeżeli nie słowem samym. W tak postawionym pytaniu okazała się osobą oschłą, nie znoszącą etykiety. Zwykła mieszczka, dobrze wychowana przez panią mamę, spytałaby: czego się pan napije? herbaty, kawy? Wytłumaczyłaby natychmiast, że na przykład nie ma w tej chwili żadnego innego napoju, wyłączywszy z pola widzenia alkohol, ponieważ żadna solidna samotna kobieta nie proponuje mężczyźnie alkoholu, jeżeli nie ma wobec niego intymniejszych zamiarów. W pytaniu „herbaty?” zawarła także, odczuł to natychmiast i nawet z pewną przykrością, ocenę jego osoby. Kogoś, kogo darzy się przyzwoitym szacunkiem, nie traktuje się tak stawianym pytaniem. Był naturalnie prawie sztubakiem, ale tylko zewnętrznie, w sobie czuł się nieomal mężem w sile wieku, ponieważ zdawał sobie sprawę z walki, jaką musi nieustannie toczyć jego fatalna fizys i z jego niezawinioną psyche. Miał ochotę walnąć się na łóżko i położyć obute nogi na jego (łóżka) metalowej (jakże się do diabła nazywa, te przody i tyły z gałkami, w tym wypadku mosiężnymi) ramie? Ale sterczał na środku tego dość olbrzymiego wnętrza i gapił się na wszystkie po kolei sprzęty, by wreszcie zauważyć: – Brak tu radia. Istotnie, Ewa B. nie posiadała żadnego sprzętu produkującego dźwięki, a on, tak się jakoś złożyło, przed tygodniem dostał ze związku zawodowego talon na radio pionier w cenie 540 złotych i właśnie rozmyślał skąd je pożyczyć. Radia dostawało się w formie nagrody, w dużym zaufaniu, że się nie będzie odbierać zakazanych wrażych radiostacji. Dorian B. sam zachowywał się niekiedy jak radio Wolna Europa, mimo to przydział otrzymał. Wyobraził sobie, że w tym wielkim pokoju słuchało by się głosów z całego świata, leżąc obok tej wspaniałej kobiety, która, rzecz niesłychana, nie działała nań jak reszta samic; nie wyobrażał jej sobie od razu w sytuacjach niedwuznacznych a oczywistych, w ogóle nie wyobrażał sobie z nią stosunku fizycznego. Wabiło go do niej coś zupełnie innego, czego nie potrafił sobie do końca uzmysłowić. Była kobietą atrakcyjną, to jasne, to widzi każdy, z pewnością niczego jej nie brakowało, a jednak nie promieniowała erotyzmem, nie odbierał jej przynajmniej jako samicy. Nie było jej kilka minut, przejrzał skromniutki księgozbiór. Coś Żeromskiego, coś Dołęgi–Mostowicza, coś Parandowskiego, jakiś strona 42 nowy Gołubiew, Andrzejewski, żadne z tych nazwisk nie kazało mu zajrzeć między okładki. Sięgnął tylko po Niebo w płomieniach, ze względu na intrygujący tytuł. Wyszedł na korytarz w poszukiwaniu 00, trafił do kuchni. Ewa B. stała nad kuchnią gazową w skupionym zamyśleniu. Uznał, że jest czymś mocno strapiona. Kuchnia była wąska, długa z jednym wysokim oknem. Bezduszna. Widać było, że jest traktowana czasowo, jak w hotelu robotniczym, czy w domu studenckim. Żadnych oznak zadomowionej kobiety. Kilka talerzy, dwa garnki, patelnia, kilka filiżanek, sitko do herbaty, durszlak do makaronu, młotek do bicia mięsa na kotlety, drewniana stolnica, pojemniki na sól i mąkę, czyli wyłącznie to, co najbardziej niezbędne. Poczuł żal, że ta rasowa, świetnie skonstruowana kobieta żyje tu jak mniszka. Zachowywała się jakby jej tu nie było także przed wejściem Bechczyca. Stał w uchylonych drzwiach i czekał, aż zagotuje się czajnik, albo ona zauważy jego obecność. Być może zauważyła kątem oka, ale nie przeniosła spostrzeżenia na czułki ciała. Czekał więc, aż zagotuje się czajnik. Było coś zaskakującego w tym skupionym dyżurowaniu nad kuchenką. Mogłaby przecież wrócić do pokoju, przynieść filiżanki, rozstawić talerzyki, przystawić krzesło, mogła, jednym słowem, wykonać te wszystkie machinalne czynności, jakie się wykonuje podejmując gościa, zwłaszcza po raz pierwszy, w swoim mieszkaniu. Ewa B. była nieruchoma i zamyślona, jak rzeźba. Czajnik począł wrzeć, odczekała chwilę, żeby się woda pogotowała kilka minut, niektóre bakterie są tak oporne na temperaturę wrzenia, zalała imbryk i wtedy dopiero zauważyła Bechczyca, albo zdecydowała się go zauważyć, jeżeli była nastawiona na teatr. – Ach, to pan... – powiedziała, nie kryjąc małej irytacji, co upewniło go, że nie grała nad czajnikiem skupienia. Pomógł jej w zaniesieniu filiżanek i talerzyków, Ewa B. poniosła imbryk i czajnik. I cukiernicę, to znaczy puszkę po rybnej konserwie sowieckiej, czym ostatecznie dawała dowód, że czuje się tu jak przelotny ptak. Najpewniej do matury, a potem pojedzie gdzieś na studia. Spytał o to i otrzymał odpowiedź, że o studiach nie ma chyba mowy, ponieważ odmówiła współpracy z UB, a oni potrafią dotrzymywać słowa: nie – to nie. Gdyby mogła, poszłaby chyba na historię sztuki, choć to takie abstrakcyjne w tych czasach zajęcie. Medycyna? Owszem, ale stosunki tam są nie do wytrzymania. Masa hochsztaplerów z wojskowymi epoletami a bez kwalifikacji... Poza tym, przy jej pochodzeniu, studia są niemal poza zasięgiem. Mówiła o tym wszystkim tak zwyczajnie, jakby to był wykaz cen sukienek na bazarze podczas paryskich sejlów. Była w niej rezygnacja, ale rezygnacja dumna. Żadnych skarg, żadnych pomstowań. Coś się w tym kraju przekręciło, jest jak jest, cóż począć. Ujęła go tym bardzo. Nagle spadł z niej nimb lodowej góry, bajkowej modelki dla wybranych, lub dla jedynego szczęściarza, który się jeszcze nie pojawił, ale jest w drodze. Nie pytał o szczegóły, znał te praktyki policji politycznej, czuł jej macki wszędzie, wiedział, że jest inwigilowany, że go obserwują, ponieważ wiedział, że nie ustają w poszukiwaniu zdolnych a podatnych na ich perswazje... Jako matematyk mógł być użyty w wielu służbach specjalnych, w służbie szyfrów na przykład, jak ci wspaniali panowie, co złamali niemiecką enigmę, albo w roku strona 43 1920 sowiecki szyfr frontowy, dzięki czemu Piłsudski mógł się wbić klinem między ich armie i roznieść je znienacka. Był przekonany, że pewnego dnia zostanie gdzieś zaproszony na małą czarną w jakiejś kawiarence, przez nieznanych panów, którzy określą swój znak rozpoznawczy. Czuł się już na zapas w pewnym sensie wyróżniony, ponieważ wiedział z góry jak ich przyjmie i co im odpowie. Zakładał także, że nie zgłoszą się nigdy, jeśli wezmą pod uwagę jeden tylko fakt: że jego ojciec przepadł w Sowietach, że więc nigdy nie będzie zdolny do oddania się ich sprawie. Naturalnie nie musieli wiedzieć, że mit ojca prysł już przed wielu laty, że rozbiła go matka, opowiadając o ojcu zupełnie nieciekawe historie. Kochał go jako dziecko obserwujące inne dzieci mające ojców, teraz wiedział, że ojciec w nim wygasł i że nawet nie potrafi wzniecać w sobie nienawiści do tych, którzy go gdzieś kiedyś aresztowali i osadzili. Było to uczucie stanowczo niegodne ujawnienia, bardzo brzydkie wydało by o nim samym świadectwo, ale przecież ojciec porzucił go właściwie jeszcze przed jego urodzeniem, nie interesował się nim prawie wcale. Domyślał się jednak, że dla policji to może nie mieć znaczenia i miał nadzieję, że dadzą mu spokój. Byli obecnie wszędzie, mieli swoich donosicieli w każdej grupie, w tych warunkach niemożliwa była żadna konspiracja. Wiedzieli, że naród tak doskonale zakonspirowany podczas okupacji, nadal ma wszystkie nici, żeby się wiązać przeciw nim i starali się rozbijać każdą grupę, nie dopuszczać do powstania żadnej. Kolektywizowali naród jako całość, rozbijając na osamotnione indywidua niezdolne do życia poza grupą, ale grupą wzajemnego nadzoru. Żadne związki nieformalne istnieć nie miały prawa. Musieli panować, a żeby panować – czuć się pewnie, a żeby czuć się pewnie – musieli mieć wgląd we wszystko. Wgląd w to wszystko można mieć tylko wtedy, kiedy się panuje nad jednostkami zdolnymi wejść wszędzie tam, gdzie można wejść tylko drogą doboru naturalnego. Ewa B. mogłaby zapewne wejść w kręgi niedostępne fornalom, Dorian B. zaś w kręgi niedostępne nikomu, poza ludźmi o podobnych do jego własnych właściwościach umysłu. Oboje więc należeli do swoistej elity in spe, elity przeznaczonej do rozbijania rdzenia narodu. Patrzył na Ewę B. i myślał w tych kategoriach o nich obojgu, zjawisko zapewne niezbyt częste w innych miejscach globu, choć z całą pewnością nie wyjątkowe. Ewa B. zaparzywszy herbatę sprawdziła, czy ta już doszła, rozlała do filiżanek (każda inna), usiadła na krześle i skinąwszy dłonią prosiła, żeby usiadł także. Była w tym wszystkim oficjalna, rozgniatała wszystko, co jej był nabełkotał swoim zaiste oryginalnym stylem oświadczyn. Nie było w niej wdzięku Kasi (ani szaleństwa Kasi), nie miała w sobie nic z przyciągającego ciepła Magdy, na którą wystarczyło spojrzeć, żeby chcieć natychmiast być z nią w łóżku. Ewa B., jak ją teraz widział, znajdowała się w jakimś potrzasku, uwięzła między czymś i kimś, i albo zatraciła się w bezsilnej niewiedzy, co dalej, albo zdawała się już na grę przypadków zwaną przez innych losem szczęścia. Była w wieku, kiedy kobiety wychodzą za mąż albo mają już dzieci i problemy matek i żon, gdy ona szła ku spóźnionej maturze, zmuszona walczyć ze światem nachalnych samców usiłujących wyrwać ją z tej drogi i zawładnąć nią, choćby na jedną noc. Zauważył, że patrząc na ucho filiżanki wygląda tak, jakby za chwilę miała zamiar się rozpłakać. strona 44 – Przepraszam – rzekł, siorbiąc herbatę, jeszcze zbyt gorącą – za to, co pani nagadałem w szkole. To głupstwa, oczywiście... Podniosła oczy znad filiżanki. Były chłodne i jeszcze bardziej spłoszone. Z pewnością zapomniała już, co jej mówił, pogrążona we własnych dylematach, zdała sobie teraz sprawę, że siedzi obok niej drugi człowiek pogrążony w sobie i rozważający własne jakieś słowa, które musiały mu doskwierać. Mogła powiedzieć „nie wiem, o czym pan mówi” albo „o czym mówisz”, ale nie należała do gadatliwych, wiele stawianych pytań nigdy nie docierało do adresatów. Zupełnie zapomniał, że jeszcze dziś po południu myślał o niej jak o kobiecie do zdobycia, a więc i do łóżka. Przestał sobie nawet wyobrażać siebie z nią w łóżku. Umknęła mu gdzieś w abstrakcję, nagle sprowadzona do wymiaru obcej, samotnej, nieszczęśliwej młodej kobiety, która nie wie, co ze sobą począć w ogóle, więc na myślenie co robić z mężczyznami, jacy się o nią ubiegają, nie miała już ani czasu ani nastroju. Pomyślał ze smutkiem, że nigdy tej kobiety nie dostanie i że ona nigdy z nikim nie będzie szczęśliwa, ponieważ zawsze trwać będzie w przekonaniu, że zasługiwała na kogoś lepszego i na coś więcej. I dlatego ustawiała się w księdze do rozwiązania, a zadania miał zwyczaj rozwiązywać. Uśmiechnął się, bo tu już wchodzić zaczęła w grę ambicja, nieomal sportowa. Ewa B. mogła równie dobrze stanowić poprzeczkę, którą należało przeskoczyć dla samego wyczynu, i właśnie dlatego, że uważała, iż wisi za wysoko dla tych wszystkich aspirantów, pożal się Bóg, zupełnie bezkrytycznych. Stanowili swoisty folklor potencjalnych narzeczonych, niekiedy nawet zabawny. Dorian Bechczyc sam się doń zaszeregował dowcipami na temat swoich wobec niej planów. Chciała, żeby dopił herbatę i wyszedł. Czuł to, dopił, wstał i rzekł: – Opowiem kiedy indziej, co mi się w tym mieście niedawno przytrafiło. Coś bardzo zabawnego... – W sobotę – powiedziała wstając – wydaję herbatę na kilka osób. Jeżeli kolega chce, zapraszam. Nie był pewien, czy chce. Pocałował ją w dłoń i wyszedł, zostawiając po sobie zbyt wiele znaków zapytania. Właściwie nie powinno się takich przygód opowiadać kobietom. Zdarzyło się, że którejś soboty, w letnie popołudnie, wałęsał się po starym mieście, pachniało pleśnią i szczyną z rynsztoków, ponieważ większość średniowiecznych domów ziała pustką, w kilku zagnieździli się przejezdni Cyganie. Renesansowe kamienice, użyteczne jeszcze dla Niemców, wymagały nakładów, a nie było właściciela i nie było chętnych do zamieszkania w nich, często pozbawionych wody i gazu, kiedy tyle wokół pustych domów, will, nowoczesnych gmachów mieszkalnych ze wszystkimi wygodami. Lubił ten opustoszały zakątek, z arkadami, z kocimi łbami, z kwadratowymi podwórkami, na których rosły gdzie niegdzie stare drzewa, a wszędzie plenił się chwast. Życie pulsujące tu przez kilka stuleci – uleciało, zostawiając po sobie tylko zielony mech i błękitną pleśń. Chodził od domu do domu, zaglądał w podwórce, cofnął się szybko tylko z kamienicy zajętej przez krzykliwych Cyganów. Stanowili tu ciało zupełnie obce, swoim krzykiem i kłótniami bluźnili starym murom, stanowiącym teraz tylko cmentarz życia, które się z nich wytoczyło i odeszło na Zachód bezpowrotnie. Tylko stary rynek jeszcze calał i mieszkali tam strona 45 nieliczni miłośnicy skrzypiących starych schodów i naprawcy przeciekających dachów. W starym rynku mieszkała także Magda, do której właśnie wchodziło się po skrzypiących schodach, wdychając zapach pleśni. Lubił to cmentarzysko zamierzchłej zamożności i lubił je z pewnością człowiek, który zwiedzał je z podniesioną głową i rozszerzonymi nozdrzami, bo wąchał je namiętnie jak znawcy wąchają ser. Zderzyli się plecami. Obaj cofali się, żeby coś ujrzeć z oddali, więc w całości. Jeden był młody, ciemnowłosy, gołowąsy, długi i cienki, drugi co najmniej dwakroć starszy, blondyn, nieco piegowaty i także pozbawiony zarostu. Obaj nosili okulary – młody zielone, grube, w stylu Byrnesa (bardzo wtedy modne), zrobione, jak się dowiedział, z kazeiny, drugi – cienkie, w złotej oprawie, bardzo eleganckie. Odziany był lekko, ale bardzo starannie, całe ubranie łącznie z pantoflami, w kolorze jasno beżowym. Na głowie miał słomkowy kapelusz, ponieważ dzień stał upalny, a był środek lata. Ponieważ cofali się obaj w owej chwili dość zdecydowanie – zderzenie było mocne. Zapewne obaj byliby rzucili brzydkim słowem, gdyby byli gorzej wychowani, ale młodszy właśnie zbierał natchnienie i wytracał minuty do godziny szesnastej, o której oczekiwała go Magda, i był w nastroju pogodnym, starszy zaś spojrzał przez ramię i powiedział „pardon”, uchylając przy tym kapelusza. Przyjrzał się młodszemu uważnie i pokręcił głową. „W tak młodym wieku takie zainteresowania?” powiał wąską dłonią po opuszczonych domostwach. „Nigdy tu kogoś równie młodego i równie przejętego tym zakątkiem nie spotkałem”. Ponieważ Dorian B. nie wyglądał na tynkarza, starszy pan (khe, khe, pomyślałby on, starszy, ale tylko w oczach smarkacza!) spytał: „Zajmujesz się, młody człowieku, architekturą? Może ją studiujesz?” Dorian B. wyjaśnił, że zajmuje się pewną dziedziną, która ma także zastosowanie w architekturze, ale na razie jest to zainteresowanie zupełnie niepraktyczne, ani też praktykowane. Jednym słowem matematyką. „O! – powiedział starszy pan – to niezwyczajne. Zapewne posługujecie się swoim szyfrem i możecie łgać jak najęci, bo nikt spoza branży nie może wam niczego udowodnić...” „Owszem – odparł Dorian B. – gdyby właśnie przy budowie ktoś się w czymś nie doliczył – mogłoby się zawalić...” To to samo co w literaturze – powiedział ze śmiechem starszy pan – zupełnie tak samo. Słowo za dużo, i już z gmachu sypie się tynk. Słowo musi siedzieć we właściwym miejscu, o, jak ta cegła. Nie ma prawa wystawać, a starzeć się winno razem z całym domem. Jak się nazywasz?” „Dorian Bechczyc”. „To pretensjonalne” powiedział natychmiast starszy pan. „Wymyśl coś normalnego”. Nie po raz pierwszy Dorian B. spotykał człowieka, który uznał jego prawdziwe imię i nazwisko za pseudonim albo niewczesny pomysł. Wolałbym się nazywać – rzekł – na przykład Adam Zerwal albo Paweł Krzemień, „albo jakoś tak...” „Adam Zerwal”, smakował to imię i nazwisko starszy pan, „także brzmi zbyt literacko i staromodnie. Przed wojną mogłeś nosić oba komplety bez żenady, najwyżej powiadano by, że ty i nazwisko zupełnie do się nie przylegacie...” Po czym wyjął z butonierki wizytówkę i wręczył Dorianowi B. patrząc, jakie to uczyni na nim wrażenie. Dorian przeczytał i nie odniósł żadnego wrażenia, ponieważ nigdy się z tym nazwiskiem nie spotkał, a brzmiało ono: ARTUR MARYA S... – Uśmiechnął się tylko pod nosem (nie pod wąsem, bo go jeszcze nie miał) i mruknął: „Marya przez y, to także jakby niewspółczesne...” Artur Marya S. nachmurzył się nieco, ale natychmiast rozchmurzył, widząc, że ten młody człowiek nie jest w ciemię strona 46 bity, przyglądał mu się z wielce zastanawiającą uwagą, szczegółowo lustrując całą jego wysmukłą sylwetkę, od butów po włosy na głowie. Po czym rzekł: „A więc masz na imię Dorian...” Kiedyś to imię wyrzekł pomyślałem, że wykonujesz postawione przez kogoś zadanie, że zrobiłeś filmowy gag, zderzając się ze mną plecami, żeby to wyglądało naturalnie... Czy mogę zobaczyć jakiś twój dowód?” Dorian B. uznał natychmiast, że dowód będzie ekwiwalentem wizytówki, a ponieważ takiej nie ma... Podał mu swój dowód i Artur Marya S. wyraźnie się uspokoił. „Wiesz, w tym policyjnym państwie takie rzeczy się zdarzają na każdym kroczku... Zresztą, gdyby cię dla mnie zaprogramowano, wydano by ci dowód z każdym nazwiskiem...” Dorian B. nie bardzo jeszcze kojarzył, o co temu człowiekowi idzie. Mówi o literaturze i policji z jednakowym, zdaje się, znawstwem... „Nigdy się ze mną nie zetknąłeś” dowiadywał się natarczywie Artur Marya S., ruszając w stronę rynku starego miasta. „Przykro mi...” bąknął Dorian B. „Hm”, mruknął Artur Marya S. „oczywiście, jeżeli jesteś tak jednostronny...” Dotknął go boleśnie. Jak można mówić, że ktoś jest jednostronny, zamieniwszy z nim ledwie kilka słów. „Słyszał pan zapewne – zaatakował Dorian B. – o funkcjach Greena i równaniach Garlickiego. Oni, podobnie jak Goldstone i Bathe...” Artur Marya S. nie miał innego wyjścia, jak zaśmiać się szeroko i palnąć młodego człowieka w plecy. „A niech cię kule, panie Dorianie. Ciebie także musiał wymyślić Oskar Wilde!” „Oskar Wilde” – powiedział Dorian B. – był ulubionym autorem mojego stryja, zresztą księdza katolickiego, i stryj dał mi imię z „Portretu Doriana Greya”... Nie wiem co sobie wyobrażał tak mi komplikując życie...” Artur Marya S. osadził na jego twarzy spojrzenie swoich przejrzystych niemal oczu, w których czaiła się mądrość Oskara Wilde’a i przenikliwość promieni Roentgena. Badał go, analizował, coś przy tym zapewne kombinując. „Rzadko”, rzekł, „ma się spotkania z ludźmi twego pokolenia o twoim stylu myślenia i zainteresowaniach... Ponieważ ty masz prawo być jeszcze nikim, a ja przewiduję, że to stan przejściowy, zainteresuj się w bibliotekach kim jestem ja. I jeżeli uznasz, że poza matematyką coś jeszcze jest godne uwagi, zapraszam cię – tu przerwał, spojrzał mu w oczy i ze śmiechem wypalił: – na pieczone gołąbki i cudzołóstwo...” Po czym uchylił kapelusza i odszedł, a uszedłszy kilka kroków odwrócił się i dodał: „ na przykład jutro o drugiej”. Wymagający jegomość i niemal bez wyobraźni. Jak można, mając jedno sobotnie popołudnie i jeden niedzielny poranek, zapoznać się z jego dziełem, jeżeli nie jest formatu kieszonkowego. Zaintrygował go jednak Artur Marya S. do tego stopnia, że postanowił dowiedzieć się kim jest – natychmiast. Wykręcił numer do magistra Maczka, ponieważ magister Maczek robił wrażenie, iż wszystko, co dotyczy literatury, także częściowo współczesnej, ma w małym palcu, jeżeli komórki szare jego mózgu uległy atrofii z nietrzeźwienia. Magister Maczek był właśnie w domu, czuło się tylko ze słuchawki silny odór wypitego przezeń alkoholu, bo pijał najsilniej właśnie w soboty. Ich dialog brzmiał następująco: DORIAN B. Dobry wieczór, to znaczy dzień dobry jeszcze, panie profe... MGR MACZEK Jest sobota, nie wiecie? DORIAN B. Tu Dorian B., przepra... MGR MACZEK A? No? strona 47 DORIAN B. Wybaczy mi pan, że o coś spytam? MGR MACZEK Skąd dzwonisz? DORIAN B. Ze starego rynku. MGR MACZEK To kup wino i przyłaź. Telefonicznych odpowiedzi nie udzielam. I odłożył słuchawkę. Dorian B. uznał, że jazda do Maczka z winem, gdy już jest zalany, nie ma sensu, że naraziłby się na furię jego biednej żony. Poza tym czeka nań Magda. Wino powiezione do Maczka w niedzielę zostanie powitane jak zbawczy płyn przez nich oboje, bo magistra nie wygna z domu na poszukiwanie klina i zostanie zaoszczędzonych trochę grosza na obiad. Magda istotnie czekała. tej niedzieli mieli się wybrać na miasto, tej soboty mieli się tylko kochać w jej łóżku. Była zarumieniona i przygotowana wewnętrznie i zewnętrznie. Kwiatek we włosach, zapach wody kolońskiej w sukience. Kwiatki w wazoniku. Ciasteczka. Białe wino. Przez małe średniowieczne okienko sączyło się mizerne światło gasnącego dnia. Magda była robotnicą. Pochodziła z ziem zachodnich, nie mówiła dokładnie skąd. Mówiła z lekkim niemieckim akcentem, śpiewając niemal jak Ślązaczka. Była kobietą dojrzałą, starszą od Doriana o dobre pięć – siedem lat. Lubiła się z nim kochać, ponieważ był aktywny. Miała wielkie piersi i stopy, i biodra rozłożyste jak dynia, uda masywne a talię szczupłą, co czyniło z niej kobietę totalną. Poznał ją w kolejce podmiejskiej, czy w tramwaju, przypadkiem. Odwiedzał kogoś w Aleksandrowie pod Łodzią. Coś powiedział, coś odpowiedziała, potem wyszli nie wiadomo czemu, w deszcz. Szli, szli, doszli do komisariatu milicji. Przed komisariatem tłum chłopów. Ponurych i milczących, Magda mówiła coś o jakichś przygodach z dyrektorem, niemal nie słuchał. A tu doszły ich wrzaski bitego człowieka. Klaskanie ciosów i wrzaski. Okno otwarte tak, żeby wrzaski słychać było najdalej. Ta jawność bicia zastanowiła Bechczyca. Ta bierność chłopów – oszołomiła i oburzyła. – I co tak stoicie? – spytał. Milczeli. Potem jakiś młodszy wyjaśnił: – Przesłuchują za niedostawy... Potem sobie tego nie umiał wyjaśnić: wszedł po stopniach do wnętrza komisariatu i bez słowa szarpnął drzwi, spoza których dobiegał ten wrzask i to bicie, Najpierw zdrewniał, potem wybuchł śmiechem. Pod ścianą siedział milicjant i wrzeszczał, gdy drugi walił pasem w gimnastycznego konia. Chłopi wypełniający komisariat wpakowali się w drzwi i za drzwi i potem wybuchł śmiech tak cholernie rozluźniony, że trzeba ich było wypędzić na zbity pysk, prosząc, żeby nie gadali... Magda nie rozumiała o co chodzi, co się tam dzieje, słyszała krzyk bitego, razy, potem salwę śmiechu, potem potrącali ją wybiegający rozbawieni chłopi. Dorian nie wychodził. Zatrzymali go. Sierżant siedzący za stołem mruczał: – Popsuliście nam robotę towarzyszu. My tu, kurwa, mamy z góry plan, a te chłopy się nie wywiązują... – Przykro mi – powiedział, czując, że zaraz zostanie wylegitymowany. Na razie wzięli go, musieli wziąć! za jakąś szyszkę, bo nie–szyszka nie miałaby odwagi wleźć tak bez pardonu na komisariat i od razu za takie drzwi. Ani słowa więcej, niech strona 48 myśli, że jest tym, za kogo sierżant go bierze. Spojrzał na zegarek. – Myślę, że teraz się wywiążą. Z sympatii dla was... To było możliwe. Nigdy, jak PRL PRL–em tylu chłopów na raz nie wylatywało z tego komisariatu w tak doskonałym humorze. – A wy... że tak powiem, taki młody i ... kim jezdeście, letygimacje prosze... Nie było wyjścia. Podał „letygimację” szkolną i sierżanta ścięło. Poderwał się z krzesła i wrzasnął: – O że–ż ty, kurwa twoja mać, aleś mnie podszedł... Spierdalaj mi, studencino, żebym cię nie zechciał po drodze złapać za te dziurawe portki! To do Magdy także doszło, bo stała za drzwiami. Wyszedł uśmiechnięty, ale także blady. Nie rozumiał swego czynu i był zeń dumny. Chłopi czekali opodal. Któryś podszedł, obłapił go: – Człowieku, kurwa, człowieku! Ale to chryja! Chłopy, kurwa, nie napijemy się z tem, kimeś jest, tymeś jest, napijemy się? Poszli i napili się. I Magda dowiedziała się o wszystkim sto razy, bo każdy opowiadał na nowo. Milicja w Aleksandrowie zyskała sobie taki mir, że chłopy, pijani w trupa, ponieśli sierżantom i kapralom po flaszce na łeb. A Bechczyc wszedł do łóżka Magdy już następnej nocy. W niedzielę o czternastej zero zero Dorian B. zadzwonił do drzwi willi przy ulicy wskazanej przez wizytówkę. Otworzyła siwa pani w kuchennym fartuchu i prosiła wejść, po czym poprowadziła Doriana B., chowając litościwy uśmiech za rzadkimi, grubymi wąsami porastającymi jej górną wargę, ku masywnym drzwiom za którymi mieszkał i pracował pan Artur Marya S., dramaturg, satyryk, poeta i rysownik, powołujący dożycia zabawne postaci – nie odrywając piórka od papieru. Wszystkie miały linie płynne i coś naprawdę zabawnego do powiedzenia kanciastym ich nabywcom. Gospodarz siedział właśnie przy biurku założonym stertami białego papieru, ułożonymi w idealnie równe pryzmy niejednakowej wysokości. Wszystkie były zapisane krąglutkim, czytelnym pismem, choć literki Artur Marya S. stawiał mikroskopijne. Wstał, powiedział „no jesteś”, i wskazał klubowy skórzany fotel. Gospodyni natychmiast wniosła tacę z kawą i ciastkami, postawiła na okrągłym stole z krzywymi nogami lwa i wyszła, nie zdejmując z wąsów zagadkowego uśmiechu, w którym Dorian B. miał się dopiero za czas jakiś domyślić współczucia, jeżeli nie pogardy. Wiedział już, bo magister Maczek istotnie dał mu kilka informacji podstawowych, ratujących przed kompromitacją, kim jest ten blady, piegowaty, niemal rudy pan, nieco już łysiejący. Artur Marya S. był człowiekiem wysokiej kultury osobistej, przeto nie spytał, jak by to uczynił lada pismak „ no i? co o mnie sądzisz?” Podsuwał ciasteczka, dodając, żeby się młody gość nie nastawiał na pusty żołądek, że te ciasteczka nie mają wcale znaczyć, że nie będzie pieczonych „gołąbków”, w postaci pieczonej kaczki, ale to za jakiś czas, bo obiad w tym domu serwuje się o czwartej. Dwie godziny do obiadu można przeznaczyć na zapoznanie się wzajemne. „Ponieważ jesteś człowiek tak jawnie inteligentny – mówił pan Artur Marya S. – i tkwisz w układach, grupach, równaniach, cząstkach i walorach, ze szkodą dla wiedzy ogólnej, a jesteś moim gościem, jako gospodarz zdradzę ci, że strona 49 właśnie mam na biurku nową robótkę, jest to sztuka teatralna i nosi tytuł ARARAT, jeżeli wiesz co to jest?... Dorian B. zupełnie przypadkiem wiedział, co to jest Ararat, góra naturalnie, w Kaukazie chyba, na tej górze osiadła arka Noego po potopie i powiadają, że można jej szczątki tam właśnie odnaleźć... Ale Ararat jako tytuł sztuki mógł znaczyć wszystko, także nie–górę, mógł coś symbolizować na przykład. Pan Artur Marya S. wstał i podszedł do biurka, wzywając doń Doriana B. Dorian B. stanął obok pana Artura Maryi S. i poczuł najpierw silny zapach dobrych damskich perfum, potem ujrzał jego wskazujący palec prawej dłoni z wielkim na nim złotym sygnetem z turkusowym chyba okiem. Palec wskazywał kartki papieru zapisane częściowo, do połowy, całkowicie. Na żadnej ani jednego skreślenia. Palec pana Artura Maryi S. wskazywał tylko cyfry albo liczby na każdej kartce. Dorian B. zrozumiał, że autor „Huraganu” nie skreśla, tylko przepisuje zawsze na nowo, nawet jeżeli zapisał tylko jeden wers a w tym wersie pojawiło się niewłaściwe słowo. Dlatego kartki miały numerację od 1 do kilkunastu nawet i różniły się niekiedy tylko tym, że na następnej znikł przecinek czy średnik obecny na poprzedniej. Syzyfowa praca znamionująca albo niezwykły szacunek dla własnych słów, które należało przechowywać na użytek przyszłych badaczy jego geniuszu, albo zamiłowanie do absolutnej czystości. Papier nie miał prawa być popstrzony, pokalany skreśleniami... A był to papier pierwszej klasy, niemal karton, gruby jak brystol i biały jak śnieg. Artur Marya S. marnował go wielekroć więcej, niż wymagał tego efekt końcowy, ale zaimponował młodemu człowiekowi stylem swojej pracy. Dorian B. wodził oczyma po tych kartkach, szukając toku napływających falami pomysłów i stwierdzał na każdej, że tekst się systematycznie oczyszcza, zgęszcza, dokładnieje, odabstrakcyjnia i nabiera siły. Nigdy nie spotkał żywego pisarza i nie wyobrażał sobie, że można pracować w ten sposób. Widywał rękopisy klasyków, pełne skreśleń, kleksów, rysunków na marginesach, poprawek, dopisków skreślanych wielokrotnie, jak u Tołstoja, jak u Puszkina, jak w sonetach krymskich Mickiewicza, które wychylały się z byle jakiej, ledwie przeczuwanej zapewne magmy niedosłów, niczym polne kwiaty z trawiastej łąki, przyjmując w końcu tak oszałamiająco zmysłowe kształty ostateczne. Porównując właśnie sonety Mickiewicza (za sprawą magistra Maczka, który skutecznie zasiał w nim wątpliwość, czy literatura w całości może być traktowana jako rzecz z góry dana, jako dziecko natchnień niezależnych od pracy człowieka) uznał, że literatura to efekt pracy, nie zawsze jednak godny trwalszej uwagi. Systematyczność Artura Maryi S. tym się różniła od mozołu młodego Mickiewicza, że tamten mógł jednym rzutem oka na wersji ostatniej widzieć cały proces powstawania w nim arcydzieła, gdy pan Artur Marya S. musiałby kartkować wersje, niekiedy tracąc na to wiele czasu. Pokój był obszerny, umeblowany uniwersalnie: stanowił gabinet, jadalnię, pokój przyjęć, bibliotekę i sypialnię zarazem, ponieważ znajdowało się w nim to wszystko, co zaspokaja wymogi każdego ze swoich przeznaczeń. Biblioteka zajmowała całą ścianę i wypełniały ją księgi niemieckie, świetnie oprawne, ze złoconymi grzbietami; kąt dla gości – trzy wielkie fotele wokół krągłego stolika pod wielką stojącą lampą w kącie za drzwiami, olbrzymie biurko pana Artura przy samym oknie, jednym z trzech wysokich okien rozświetlających jedną, południową ścianę: sofa na której pan Artur strona 50 zapewne sypiał, mogła służyć także jako siedzisko dla kilku osób, gdyby ich przyszło tu aż tyle jednym razem. Artur Marya S. począł odkrywać tajniki swego warsztatu, wziąwszy jedną ze stert kartek, z których ta wierzchnia była zapisana w całości, bardzo zresztą rzadko. Między wersami pozostawiał dwucentymetrowe przestrzenie. Dorian B. przebiegał oczyma kartki kładzione przed nim kolejno i spostrzegał zachodzące na nich zmiany, choć wymagało to wytężenia pamięci i uwagi. Zapewne widać było w czasie tej próby, że ów młody człowiek rozumie, co czyta i to dawało panu Arturowi Maryi S. dość wyraźną satysfakcję, można było patrząc na nich obu z boku, wnioskować, że się rozumieją, że jeden docenia dzieło drugiego, a drugi sposób, w jaki zostaje ono docenione. Inteligencja nie jest przecież dawana każdemu a jej obecność stwierdzamy tylko wówczas, gdy nas odbierają bez wysiłku. Sposób, w jaki pisarz Artur Marya S. pozwalał nieznanemu, młodemu człowiekowi wnikać w tajnie swojej maszyny analitycznej kontrolujące płody wytwórni śmieci, jaką jest mózg, wart był uwagi i wdzięczności. Kazał mu raz n– ty zastanowić się nad właściwościami mózgu właśnie, który potrafi wyrzucić z siebie najpierw niedojrzały pomysł, pozwolić aby został utrwalony na papierze, by się potem nad nim znęcać i w końcu wyrzucić w diabły, zastępując go czymś zrazu nawet nie przeczuwanym, a wynikłym z tamtej żenującej wpadki. Artur Marya S. czytał z twarzy Doriana B., że zachodzi w niej proces odwrócony w stosunku do tego, co towarzyszyło powstawaniu tej sterty numerowanych od I–1, 2, 5, 8, 12 etc., II–1, 2,3, 4 itd. aż do doskonałości. „Szkoda” – powiedział Dorian B. – że nie analizuje się pańskiej metody na uczelniach. Dla psychologa twórczości, w ogóle dla psychologii, taki proces powstawania...” „Siadaj, odpocznij”, przerwał pan Artur Marya S. Był nienagannie ubrany w jasny garnitur, koszulę w paski, krawat bordo, i gładko odprasowane manszety koszuli miał sztywne spięte bursztynowymi spinkami. Przyjmował młodego człowieka z wyjątkowym szacunkiem, albo był to jego ubiór codzienny. Mógł czuć się dobrze tylko w takim ubraniu, w takim wnętrzu, pracując w taki sposób. Żadnych skreśleń, w niczym!... Jest w człowieku pycha nawet wtedy, kiedy nie ma się czym pysznić. Dorian B. w pierwszych minutach znajomości z panem Arturem Maryą S. nie wpadł na inny pomysł tłumaczący w ogóle to tu zaproszenie, jak ten, że po prostu robi na ludziach bardzo korzystne wrażenie, że ludzie czytają z jego twarzy to wszystko, co w niej inteligencja wyczytać powinna, i że w tym małym mieście spotkanie się dwu ludzi myślących musi się w sposób naturalny skończyć bliższą znajomością, ponieważ człowiek pragnie wymiany zdań z innym człowiekiem, jeżeli istnieją podstawy do sądzenia, iż na tej wymianie nie poniesie samych strat... Przeto kiedy pan Artur Marya S. powiedział „podobasz mi się”, Dorian B. uznał to za oczywistość, – żeby nie wypaść trywialnie, zwracając komplement – rzekł: „Zdumiewająca jest ta zdolność umysłu do eliminacji błędu popełnionego w dalekim przeczuciu tego, o co idzie gra wyobraźni”. Zdanie było za długie, zbyt skomplikowane i zbyt oczywiste, jak na swoją konstrukcję, wyraźnie skomponowane pod egotyzm pana Artura Maryi S., bo egotyzm kipiał właśnie z nieskazitelnej bieli jego manuskryptów. strona 51 Na szczęście „podano do stołu” i pierwsza wizyta w pracowni pisarza zbliżała się do właściwego końca. Zaopatrzony w kilka książek pana Artura Maryi S. Dorian B. pobiegł ku domowi Lutyniów, u których wtedy jeszcze mieszkał i przy kolacji opowiedział o spotkaniu z niezwykłym człowiekiem, co na rodzinie wywarło pozytywne wrażenie i Kasia wyraziła nieśmiałe marzenie o poznaniu pana Artura Maryi S. także bardzo–bardzo by chciała go poznać, bo przecież to prawdziwy dramaturg, on pisze dla teatrów, jego teraz nie grywają, ale ona musi go poznać przed egzaminami do warszawskiej szkoły teatralnej... Jakie to zrobi na komisji egzaminacyjnej wrażenie, kiedy tak sobie, mimochodem napomknie, że zna pana Artura Maryę S., poczyta jego teksty i on będzie zachwycony, widząc jaką cieszy się popularnością w tym małym, górskim mieście, dokąd ucieka z ludnej Warszawy, żeby popracować nad nowym dziełem... Następnej soboty Kasia zapragnęła iść na tańce do klubu przy placu Bolesława Bieruta, pan Artur Marya S. zaprosił Doriana B. tym razem na późną kolację, na godzinę dziewiątą wieczór, był więc czas, żeby przedtem trzy godzinki potańczyć... Biegli potem pod górę, bo ulica wspinała się na jedno z siedmiu wzgórz, nadających miastu charakter podgórskiego, gdy nagle cienki obcas Kasi wlazł między płyty chodnika i odpadł razem z kawałkiem zelówki, szczerząc cztery ostre gwoździe, jakimi go do niej przybito. Dochodziła dziewiąta właśnie, Kasia nie miała zaproszenia pana Artura Maryi S., ale Dorian B. uznał, że będzie mu miło poznać jego, zafascynowaną nim, panem Arturem Maryą S. dziewczynę, która marzy o tym, żeby kiedyś zagrać w jego sztukach... Szukał wokół jakiegoś płaskiego kamienia, którym można by przybić przeklęty obcas, mijały minuty, kiedy kamień znalazł i obcas jako tako przysztukował, żeby mogła iść, pamiętając, że może znowu odpaść, i zadzwonił do drzwi willi, w której czekał pan Artur Marya S., a było kwadrans po dziewiątej, otwarł je on sam, tym razem odziany tylko w pasiasty płaszcz kąpielowy, czy szlafrok i kapcie na bosych nogach. Przez długi „dekolt”, sięgający pępka, wyzierała zupełnie naga, płaska jak deska pierś pana Artura, przez rozchylone poły szlafroka nogi pana Artura gołe, jakby je właśnie przed chwilą ogolił. Wyglądał jak chudy kurczak starannie odarty z pierza i to było w bardzo nieładnym guście. Po obu stronach drzwi zapanowała konsternacja. Dorian B. pomyślał przez chwilę, że pomylił godziny, że pewno miał się stawić o dziewiątej rano, otworzył usta, a ujrzawszy wściekłość w oczach gospodarza i popłoch na twarzy Kasi – nie zdołał wykrztusić ani słowa, gdy pan Artur wrzasnął głosem dzikim: „Smarkaczu, spóźniasz się!” i zatrzasnął przed nim drzwi... Dorian B. stracił wówczas wszelkie zadatki swojej inteligencji, doszedł bowiem do wniosku, że wszystkiemu winien przeklęty cienki obcas Kasi... Ona zaś, że niepotrzebnie dał się poprosić tej jakiejś wydrze do białego tanga o wpół do dziewiątej. Gdyby wyszli o pięć minut wcześniej... Straciła dla narzeczonego znaczną część szacunku. Tak się chwalił znajomością z tym pisarzem, a został potraktowany rzeczywiście jak smarkacz, żeby nie powiedzieć gorzej. No, ale było, minęło, pan Artur został skreślony z listy ciekawych znajomych, trwając w pamięci jako pewnego rodzaju kuriozum przesadnie celebrujące każde pomyślane przez się słowo, gdy nawet on, Dorian B., większość z nich wyrzuciłby już w czasie myślenia, przed zapisaniem, tak oczywiście, tak krzycząco były nie na miejscu. Ale widocznie strona 52 umysł matematyka pracuje inaczej, systematyzuje szybciej, eliminuje sprawniej, syntetyzuje w locie myśl od jej zalążka do kształtu pożądanego, choć nie ostatecznego, że taki osiąga się tylko czasem. Zresztą, kiedy to wszystko przeszło w historię, uznał, że paskudne zachowanie się Kasi owej pamiętnej niedzieli, kiedy trzasnęła drzwiami, zdarzyło się właśnie po zatrzaśnięciu im drzwi przed nosami przez pana Artura. Pan Artur pomniejszył go w jej oczach i musiało dojść do rozstania. Historyjka z panem Arturem nie nadawała się do rozerwania chandry Ewy B. Życie ma swoje algorytmy i struktury blokowe, jak matematyka i często utożsamiając nazwy, utożsamia wartości, a stąd już tylko krok do fałszywej oceny człowieka. Myślał potem, po wyjściu od Ewy B. o sobie tak, jak myślałby (jeżeli można to wyobrazić dokładnie) kto inny, patrzący na jego zachowanie z boku i nie wiedział jak się ocenić. Zapewne, moralny czyścioch, rygorysta, oceniłby go bardzo nisko, widząc jak z domu jednej panny leci do mieszkania innej panny, jak odkochuje się w jednej pannie, zakochuje w drugiej pannie i nadal biega do trzeciej panny po to, czego mu jedna z tamtych panien dać najpierw nie chciała, potem chciała, ale on nie chciał a druga najpierw wydała mu się pożądana ale niedostępna, a kiedy stała się już (na razie) przystępna, to zamieniła się niemal w ciało astralne, poprzez tę swoją pustą samotność, bezradność i zagubienie. Zastanawiająca zmiana optyki! W szkole wyglądała jak piramida wyniosłości, we własnym mieszkaniu jak sierotka Marysia przebrana za wspaniałą młodą kobietę. Myślał o niej już w dwu planach, ujrzawszy w trzech wymiarach. Z postaci płaskiej (w metaforycznym rozumieniu słowa) Ewa B. zamieniła się w jego oczach w pełnego człowieka, jakby uczłowieczał ją niespodzianie odkryty w niej lęk. Jeżeli to nie było napięcie spowodowane na przykład jego obecnością. Mogła przecież reagować nań tak, jak inni, wywierał na ludzi przedziwny wpływ, wielu czuło przy nim ni to skrępowanie, ni to nagły luz, każąc im samym zmieniać się nie do poznania. Tak reagowali na idącą przed nim famę, odkąd pojawił się w świecie ludzi dorosłych. Już dawno temu, bo przed czterema laty, nauczyciel języka polskiego w szkole zupełnie technicznej, przygotowującej ludzi do ściśle określonych zawodów (od elektryka do chemika i silnikowca) wezwał do tablicy jednego z uczniów i na lekcji gramatyki kazał mu rozebrać na części mowy i zdania – zdanie: „Jestem pewien, że Dorian Bechczyc zrobi karierę naukową”. Klasę zamurowało. Zajmowała się wynikami spotkań drużyn piłkarskich regionu, tajemnicami majtek i staników dziewczyn z dwu okolicznych szkół – krawieckiej i muzycznej, a tu padają wielkie słowa „kariera naukowa”... Zapewne rozmawiali nauczyciele ze sobą i polonista usłyszał od matematyka uwagę o wybitnych zdolnościach ucznia Doriana B. Podobna rewelacja oznaczać mogła same kłopoty. I zaczęły się kłopoty. Nie dali mu żyć. Wieczne przycinki, stała powszechna kontrola. Te, naukowiec, z czego się robi szczyna? Dlaczego pierdzimy po grochu? Jaki jest pierwiastek z pi razy oko? Nie mogli znieść między sobą faceta, który zupełnie nie znał się na różnicach między Górnikiem Radlin a Górnikiem Zabrze i nie zapamiętywał wyników rozgrywek sprzed lat, żeby snuć proroctwa na jutrzejszy mecz. Polonista był fatalnym pedagogiem. Myślał, że to dowcipne – zdradzić klasie coś tak niestosownego. Nie miał, rzecz jasna, pojęcia o matematyce, usłyszał opinię od znawcy i wziął ją za swoją. I zniszczył Dorianowi B. strona 53 odcinek życia, bo odciął go od grupy, która natychmiast doszła do przekonania, że kumpelstwo Doriana B. było zagrane, że w gruncie rzeczy musiał nimi w duchu gardzić. Teraz dopiero zrozumieli, dlaczego nigdy w poniedziałki nie zabiera głosu o meczach rozegranych w niedzielę. I to trwało nadal, już nieco stonowane, ponieważ i ludzie dojrzalsi, i sytuacja przed maturą inna, ale wlokło się za nim jak przekleństwo to jego szczególne uzdolnienie do błyskawicznego liczenia tego, na co inni trwonili godziny. Zapewne w wiekach średnich posłaliby go na stos pewni, że trzyma z diabłem i diabeł przemawia przez jego talenta. Żeby żyć w spokoju, powinien je albo ukryć, albo stępić, albo z nich przestać korzystać. Ale sytuacje sprawiły, że o tym zapomniał i zdradzał się na nowo, w nowych środowiskach i znowu „przepadł”, jak samolot w powietrznej wyrwie. Na szczęście silnik pracował i mógł lecieć dalej. Lecąc, otarł się wreszcie o Ewę B., która z całą pewnością nie odpowiedziałaby na jego zaczepkę, gdyby nie otaczała go ta, kiedy indziej dokuczliwa, aureola niezwykłości. Mówiąc językiem matematyki – elementy w wykropkowanych częściach ciągu jego życiowych przypadków i przypadłości wypełniały się czasem treściami bardzo pożądanymi. Ewa B. pociągała go jako zjawisko przede wszystkim estetyczne, potem jako zadanie, wreszcie jako kobieta. Kobiety się po prostu w niej bał. Zupełnie, ale to zupełnie nie wyobrażał sobie siebie z nią tak, jak na przykład z Magdą, dużą, masywną, bierną w tak niezwykły sposób, że ta jej bierność brała zeń wszystko, na co miała niby skrywaną ochotę. Magda była kobietą totalną jako ciało. Kobiecość duszy czy charakteru odkładała na stronę, nie papląc, nie snując planów, nie oczekując odeń niczego poza nim samym, brała go, bo brał ją z takim zapałem, była odeń starsza o dobrych pięć lat i doświadczenia, o jakich on nie miał pojęcia. Był dla niej czuły jak chłopiec, palił się przy niej jak lont, dawał jej chwile zupełnego rozanielenia, nigdy nie pozwoliła sobie na krzyk, na jęk, na spazm, wszystko, czym kwitowała jego starania, to zamknięcie oczu, wygięcie szyi, wciągnięcie powietrza nosem i zatrzymanie go w płucach. Wtedy jej olbrzymie piersi unosiły się wysoko i były cudownie matczyne. Wróciwszy do pokoju milczał, zwalił się na łóżko, podłożył dłonie pod głowę i wgapił w brudny sufit. – Coś się stało? – spytał Kogucki, odkładając gazetę ze zdjęciem Stalina na pierwszej stronie. – Być może – odparł. Kogucki był dobrze wychowany i o nic więcej nie pytał. Miał własny problem do rozgryzienia. I także nie lubiłby, gdyby go ciągnięto za język. Czegoś nie rozumiał, coś mu się nie zgadzało, obce siły starały się go przeciąć na dwie nieprzyjazne sobie połowy. Bratu Arnoldowi nie pozwalają opuścić kopalni węgla, traktują go niemal tak samo jak niemieckich jeńców wojennych, jemu zaś robią awanse, obiecując przyjęcie do wyższej szkoły partyjnej, która w nazwie ma nawet słowo Akademia... Było to bardzo osobliwe i zdawał sobie sprawę, że kryje się za tym jakiś tajemny związek jego matki z osobistością sprawującą teraz wysokie partyjne funkcje. Matka była wtedy kobietą jeszcze młodą, ojca nie widziała od lat, zresztą zawsze różnili się wszystkim, nie tylko tym, czym się mężczyzna różni od kobiety. Ojciec był bałagułą, człowiekiem towarzyskim, typem Zagłoby, co to najlepiej czuł się przy pełnym szkle, szczupłych kobietach i dyskretnej muzyce. strona 54 Był najtypowszym „sanacyjnym oficerkiem”, przeto poszedł z Andersem i dla kraju przyszłości przepadł... Żony ze sobą nie zabrał, dzieci ze sobą nie zabrał, jak czynili to inni, a przecież tysiące kobiet i dzieci wyjechało do Persji, z Persji do Iraku, do Palestyny i wyżej, do Brytanii, nierzadko przez Indie i Afrykę południową. Nie zabrał ich albo dlatego, że wolał wolność od obowiązków, albo to matka nie chciała z nim wyjechać, widząc w decyzji Andersa rodzaj zdrady w chwili dla Rosji tak ciężkiej. Wstąpiła matka do Związku Patriotów Polskich zapewne bez przymusu, musiała wyznawać poglądy zbieżne z poglądami tych, z którymi Stalin podzielił władzę nad Polską. Kogucki był wtedy chłopcem dziesięcioletnim i pasał kołchozowe bydło ze starszym o rok bratem, wielka polityka przelatywała wysoko nad jego głową, teraz się zniżyła, mógł po nią wyciągnąć ramię. Odciąć od siebie pamięć wojny, uznać za prawidło, że tam gdzie drwa rąbią to i wióry lecą, przekreślić wiedzę wyniesioną z zesłań, morderczych transportów, głodu, wszy, łez, strachu, mordów, zapomnieć o tym i dać się ponieść fali teraźniejszości, w której są przecież liczne powaby i racje. Ukończenie tej akademii daje przecież przepustkę do stanowisk, do władzy. Jakże oni są jednak bystrzy! Zauważyli już w domu dziecka, że między braćmi – Kamilem i Arnoldem zieje przepaść. Różnili się charakterami. Arnold był spokojny, stanowczy, małomówny, rzetelny, nie właził nikomu w drogę, ale kiedy jemu kto wlazł na odcisk – walił w zęby i stawiał na swoim. Był skryty, nigdy nie dał się wciągnąć w prace przy żadnych gazetkach ściennych, nigdy nie włożył czerwonej chustki pioniera, ani ZWM–owca, nigdy nie podejmował żadnych zobowiązań szkolnych z tej czy innej okazji, nawet jeżeli cele były słuszne i jeszcze słuszniejsze, słowem wykazywał osobowość nieprzydatną dla nowych elit. Kamil był jego przeciwieństwem. Zapalczywy, przepadający za grupą, niebywale koleżeński i towarzyski, zawsze pogodny, grywający na gitarze, znający setki piosenek, w tym wszystkie rosyjskie romanse, które śpiewał w sposób tak porywający, że ludzie popłakiwali a dziewczęta za nim wręcz szalały. Nie miał nic przeciwko czerwonym chustom, szturmówkom i manifestacjom, akademiom i ogniskom, przy których zawsze można było nań liczyć, że zaśpiewa albo wyrecytuje jakiś wiersz. Recytował znakomicie. Głos miał matowy, miękki, głęboki, czasem tylko, kiedy się zapalał w dyskusji, dostawał typowego „koguta”, co wzbudzało w słuchaczach niezmiennie salwy śmiechu, uzasadniało bowiem jego nazwisko. Podejrzewano, że to dziedziczne, że kiedyś jakiś jego piejący przodek otrzymał takie przezwisko właśnie za tę osobliwość głosu. Podobno tak samo zaśpiewywał Boy Żeleński a na pewno tak śpiewa Jan Kott, znawca oświecenia, autorytet podręcznikowy, wielki piewca socjalizmu, realizmu socjalistycznego i słusznej polityki partii. Kamil Kogucki myślał o szkole aktorskiej, podobnie jaka Kasia Lutynia, oboje się nie znali, ale niekiedy musieli występować razem w programach szkolnych uroczystości połączonych szkół. Raz się nawet zgadali o własnych planach i spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. Jej się wydało, że Kogucki to anty–amant, to ktoś do sceny zupełnie nie pasujący, jemu zaś, że jest to fruwająca płochość z pretensjami, bez głosu, brzydka i nieciekawa jako osobowość, a teatr, a kino – potrzebują dziś osobowości zupełnie innego rodzaju, niż wybrylantynowany Bodo czy Dymsza czy Pola Negri, czy Smosarska... Dawne aktorstwo śmieszyło go, siebie wyobrażał sobie jako postać charakterystyczną, jako kogoś w rodzaju Woszczerowicza raczej niżeli strona 55 Junoszę Stępowskiego. Wiedział, że nie jest typem amanta, ale entuzjazm, jaki wzbudzały jego śpiewy i recytacje upewniał go, że nawiązuje kontakt z widownią a to w zawodzie aktora najważniejsze. Nawet odpowiadając na proste pytania nauczycieli – silnie gestykulował i modulował głos, jakby to był także występ estradowy. I teraz miał problem: proponują mu zupełnie coś innego, ale kto wie czy nie bardziej pociągającego. Władza, decydowanie o sprawach i ludziach. Ile można uczynić dobrego, nawet będąc wmontowanym w machinę oschłą i ludziom nieprzychylną. Komunizm wojenny zapadł w jego pamięć głęboko, jego czarny obraz rozjaśniało dobro małych, szarych, zastrachanych, głodnych ludzi i potężna odporność na ciosy, na nieszczęścia, na tkwiące w jego wyznawcach zło (ależ która doktryna sklejona jest z samego dobra przenoszonego z miejsca na miejsce przez samych dobrych ludzi?). Nie był pewien, czy przyjęliby go do szkoły teatralnej, sam miał wątpliwości, czy jego aparycja (silny, nie dający się zaleczyć trądzik młodzieńczy, szpecący twarz, kaleczoną raz po raz wysokimi wrzodziankami) nie odstraszy komisji, która przecież przywykła do kandydatów ładnych, jako że „wyglądać też trzeba”. W tamtej szkole nie byłyby przydatne żadne protekcje, władza wie, że nie może przydzielać talentów, choć może je wspierać. Recytował ostatnio wiersze Woroszylskiego i Mandaliana. Mówił z zapałem, czasem, kiedy trzeba, skandował, czasem ściszał głos, czasem wydawał okrzyk, jak tego ta poezja wymagała. A były to wiersze gorące, agitujące za tym co jest i przekonujące, że warto cierpieć dla przyszłości, która już świta na horyzoncie. Gdzieś ludzie biedni i poniżeni toczą walkę o własną godność, u nas godność już jest zdobyta, teraz tylko musimy być czujni, bo wróg czyha, a pracy tak wiele... Recytując porywał i sam dawał się porywać słowom napisanym przez innych. Byłby niewątpliwie znakomitym mówcą i tak musiano go ocenić, skoro otrzymał tak poważną ofertę. Była zbyt nagła i zbyt poważna, żeby jej nie przeżywał głęboko. Czytał gazetę pełną doniesień o przechwyceniu kolejnej szajki szpiegów mających swe meliny w kościołach powiązanych z imperializmem anglo–amerykańskim, a myślał o sobie nagle wplecionym w tryby tej machiny, posługującej się tym uproszczonym językiem, w brutalny sposób narzucającym masom taki obraz świata, żeby im obrzydzić wszystko to, co rozciągało się poza strefą wpływów Ojczyzny Ojczyzn... Przewalały się przez jego wyobraźnię syconą niewygasłą pamięcią sceny krwawe i okrutne z wydarzeniami porywającymi. Arnold pracował w kopalni, ponieważ nie włożył czerwonej chusty. Kamilowi proponują karierę aparatczyka, ponieważ daje się porywać hasłom i wydarzeniom szczęśliwym. Przeważał w nim optymizm a oni potrzebowali zapaleńców. Ale oni walczą z kościołem, z tym ostatnim bastionem oporu, którego nie można pokonać. W młodości Kogucki krył w sobie metafizyczny strach przed Absolutem, który inni nazywają Bogiem. Całe antyreligijne wychowanie, jakie odbierał w kolejnych szkołach i przytułkach dla dzieci czerwonych rodziców, nie potrafiło w nim złamać przekonania, że „Coś musi być Tam”, skoro takie masy od tak dawna poszukują Tego wszędzie i zawsze, nie bacząc na argumentację nauki ośmieszającą te wszystkie bajania. Nauka sobie, fakty sobie, a wiara sobie. Kogucki zdawał sobie sprawę, że wszedłszy na drogą zaproponowaną mu wtedy przez czynniki oficjalne – zaprzeda się diabłu ateizmu i żyć będzie targany dwoma strachami: przed Tamtym i strona 56 przed Nimi... Gdyby wszystko, co się teraz głosi w mowie i piśmie, było prawdziwe, jakże wspaniałym byłby agitatorem komunizmu. Jego przemówienia nadawałoby radio, ludzie zjeżdżaliby się, żeby go posłuchać, jak dawniej zjeżdżano się na kazania wielkich kaznodziejów, od Piotra Skargi począwszy. Ale Skarga zdobył sławę rozprawiając się z chorobami toczącymi wielkość Najjaśniejszej Rzeczypospolitej i wykrakał jej zgubę. Poeta, krzycząc: „O nierządne królestwo i zginienia. bliskie!” zdobywał sobie nabożny szacunek panów szlachty, winnych nierządu i nadchodzącej zguby. A jemu, jako trybunowi w tych czasach podległości Rzeczypospolitej Wielkiemu Bratu – przyszłoby w udziale chwalić i wyjaśniać nie przez naród zawinione katastrofy... Dylemat był rzeczywisty i Kamil Kogucki pocił się na myśl o jego rozwiązaniu. Bał się także ojca, jego działań z odległości. Jeżeli działa w jakimś związku emigrantów, jeżeli jakaś gazeta poda jego wypowiedzi, jeżeli zacznie się pokazywać publicznie jako świadek i nieprzyjaciel – to koniec. Ale ojciec był przecież inteligentny inteligencją pensjonariusza Kołymy i Workuty i wiedział, że powinien trzymać twarz tam, w wolnym świecie, żeby nie zabić własnych synów tu. Jednego dopadli, bo był na ich wpływ impregnowany. Drugiemu machają przed nosem kiełbasą, kij mając dla brata. Miotały nim lęki straszliwe. Sprawił to właśnie jeden telefon, jedna rozmowa telefoniczna ze znajomym matki, sekretarzem KC PZPR. Nie przysłał listu, zapewne nie lubi zostawiać śladów, nie jest ,nie może być pewien poczynań młodego zapaleńca w przyszłości, a taki list to ślad. Ci ludzie przywykli do ostrożności i ostrożność towarzysza sekretarza mówiła Koguckiemu właściwie wszystko. Tamten uczynił gest, zapewne jest to coś w rodzaju dotrzymania słowa danego matce dwu chłopców, być może sympatii. Jest w tym geście znak człowieczeństwa uwikłanego w machinę strachu. Ofiarował mu kęs z pańskiego stołu, więcej: miejsce w przedpokoju do salonu władzy (reszta zależy od tak wielu czynników, ale to już coś, to już wiele, jeżeli nie wszystko, co mógł dlań uczynić). Był to przystojny młody człowiek, wysoki, szczupły, o jasnych włosach i błękitnych oczach, bardzo nordycki, jeżeli nie można użyć słowa słowiański. Był Żydem, mógł się podawać za Niemca, za Szweda, za rosyjskiego inteligenta, za polskiego szlachcica. Nienaganny w manierach, staranny w ubiorze, męski, tchnął młodością, energią, pewnością siebie. I byłoby to wszystko niezmiernie wiarygodne, gdyby napisał list. Dorian patrzył wtedy w sufit, bo to, o czym myślał, nie nadawało się do dzielenia z kolegą. Kogucki wpatrywał się w gazetę z kroplami potu na podziurawionej przez trądzik twarzy i także milczał z identycznego powodu. Zapomnieliby o sobie, gdyby jeden nie zaszeleścił gazetą a drugi nie westchnął ciężko, Otwarły się drzwi i wszedł z łoskotem Szczepan Knapp. Oko płonące, usta wilgotne, okrzyk na końcu czerwonego języka, ale ujrzawszy obu przyjaciół złożonych drętwotą na własnych skotłowanych wyrkach, zrezygnował z radosnego, najwidoczniej, komunikatu i stawiając teczkę na podłodze, rzekł tonem konsyliarza: – W takim razie musimy się urżnąć na ponuro... Schylił się, otworzył teczkę i wyjął z niej kilka butelek bułgarskiego wina w kolorze chorej krwi. strona 57 Dorian sączył wino i milczał. Myślał o swoim szaleństwie w słowach. Chlapał słowami jak pętak, nie licząc się zupełnie z ich rezonansem w innym człowieku. Dla samego efektu, dla zbadania reakcji. Nigdy niczego nie umiał skwitować prostym tak, nie, ale, zawsze uderzał znienacka jakąś aluzją, metaforą, atakiem, co to miał być w zamierzeniu rodzajem dowcipu, a bywał najczęściej odbierany jako grubiaństwo albo nietakt. Tysiąc razy popełniał tego rodzaju niezręczności, zapominając, że inni nie mają odbiorników pracujących na jego fali, że mogą go nie chwytać, albo odbierać z własnymi szumami. Było mu z tym różnie, raz dawało satysfakcję, kiedy zbijał z pantałyku osoby mające się za bystre i szacowne (okazywało się, że są tępe i małostkowe), innym razem miał potem wyrzuty sumienia, kiedy urażał kogoś darzonego przez się szczerą sympatią. Przekładał to sobie potem na koszta pewnego odstawania od bliźnich, jeżeli nie jest zjawiskiem pospolitym odstawanie od bliźnich w ogóle. Bliźni są zbiorowiskiem osobności i trzeba to uszanować, wtedy się jakoś przeżyje życie, nie obijając się o nich, nie kalecząc ludzi i siebie. Ci dwaj koledzy ze wspólnego pokoju. Różni i malowniczy, doskonale osobni, byli mu bliscy jak mało kto na świecie. Żył z nimi niemal bez zadrażnień, rzadkość olbrzymia! Szczepan ledwie spostrzegł, że coś ich trapi – postanowił rozładować napięcie, nie wiedząc nawet, jakie to może być napięcie, podejrzewając, być może, że posprzeczali się ze sobą, co by go zmartwić musiało ogromnie, ponieważ nie wyobrażał sobie współżycia, współbycia, współistnienia w jednym niewielkim pokoju z ludźmi niezdolnymi do zgody. Nie istniały, wedle niego, przyczyny zdolne uniemożliwić życie ludzi bez awantur, wszystko można sobie wyjaśnić, wszystkiemu mądrze zapobiec, wszystko uprzedzić, trzeba tylko wczuwać się w drugiego człowieka o tyle, o ile pragnie się, by inni chcieli wczuwać się w nas. Był to idealizm artysty, program maksimum, który po raz pierwszy udawało się wprowadzić w czyn w tym właśnie pokoju. Dobrali się przypadkowo, by wkrótce stwierdzić, że się doskonale uzupełniają, że nie zabiegają sobie drogi, że nie rywalizują o nic, że potrafią cieszyć się sukcesami kolegi i smucić porażkami i wspólnie dźwigać wielką Nadzieję. Życie nie może przecież trwać w skurwieniu, świat się kiedyś opamięta, ludzie przestaną się mordować o chimery, wygaśnie wojna w Korei jak wygasła w Chinach i w Europie, przestaną się masakrować w Wietnamie, w Algierii, terroryzować w Irlandii Północnej, kiedyś musi zapanować spokój, dla tego czasu, który przyjdzie, warto żyć, pracować i tak dalej. Roił swoje wizje z uporem chłopa planującego rozbudowę zagrody jeszcze wczoraj, jeszcze w roku 1947, kiedy Polska zaczynała żywić się samodzielnie. Ale teraz i chłop przestał planować, bo zaczęli planować za niego gdzie indziej, traktując go jak dodatek do nawozu, albo jak sam nawóz. Historii, przez małe h. Bechczyc sączył więc Szczepanowe wino i myślał o wszystkim, tylko nie o nim, nie o Koguckim, który z niepojętych przyczyn pocił się w chłodnym pokoju, nie mając gorączki. – Co opijamy? – spytał głosem szorstkim jak papier ścierny. – Pożarliście się? – spytał Knapp, zdzierając spojrzeniem skórę z obu. – My? Zwariowałeś chyba – zaprzeczył Kogucki. – To po co ja tracę moje wino? Kupiłem zupełnie dla kogo innego! strona 58 Dorian sięgnął po portfel, w którym zostały mu jeszcze jakieś resztki na przeżycie do końca miesiąca w stołówce z obiadami popularnymi po 2,40 zł. , zawsze z dwu dań. (Było raz tak, że mu na drugie podano wygotowaną, nagą jak pupa niemowlęcia, wołową kość polaną sosem koperkowym. Rąbnął nią w bufet, stłukł szybę i butelkę, dobrze, że kobieta za ladą miała refleks i uchyliła się w porę, bo by ją pokaleczył. Jeszcze go potem przepraszali i błagali, żeby nie robił użytku, kucharz nie zauważył, co wyjmuje z kotła... Znowu mu się upiekło.) – Wiesz – obruszył się Knapp. – Dam ci zaraz w mordę. Wybuchnęli śmiechem. Kogucki przypomniał sobie scenę korytarzową Doriana i Ewy i poszedł po nią, jak po pogotowie ratunkowe na spazmy tego wieczoru, – Ty, z czego się tak zaśmiewała, ta Ewa? Wtedy, w korytarzu. – Mówiłem ci – mruknął Dorian – bo powiedziałem, że się z nią ożenię. – Ja też bym skonał ze śmiechu na jej miejscu – powiedział Knapp. – Masz bzik na jej punkcie – Bzika – poprawił go Dorian – Co za różnica! Nie dla psa kiełbasa, – Kiedy ja jestem takim psem, który musi ją pożreć. Zupełnie nie wiem co mnie opadło, co mnie napadło, co mi przypadło, wiem, że ona mi zapadła w myśli i póki jej stamtąd nie wygrzebię, sam się pogrzebię... – Chollera – wtrącił Kogucki, wyciskając przed lustrem kolejną krostę z szyi.– Zaczynasz dbać o styl... – O jaki styl znowu? – Dorian nie zrozumiał. Nie czuł, jak powiedział, na co Kogucki musiał zwrócić uwagę. – Nie pasujesz do niej, chłopie. – Wiem. Albo ona do mnie. – To po kiego tracisz czas i zaczynasz się mazgaić wewnętrznie? – Bo ona jest. Chwilę popijali w milczeniu, Szczepan Knapp już był pewny, że nie było między nimi kłótni, że sprawy mają się gdzie indziej, tu widać tylko ich refleksy, – Bo ona jest – powtórzył Knapp i gwizdnął.—To piękne, To pięknie powiedziane. Bo ona jest. Bo ona jest... To kiedy mnie spytać... też bym powiedział: bo to jest. W środku kamienia, wewnątrz kawałka drzewa, w kuble gliny. Bo to jest... I trzeba to stamtąd tylko wyjąć, wydobyć, wykuć, wydrapać, wyskrobać, wyszlifować... Kogucki słuchał przyjaciół, krzywiąc się z bólu przy wyciskaniu jeszcze jednej wrzodzianki. Szlag go na nie trafiał, były nie do wytrzebienia, pojawiały się także na plecach, na piersiach, nie istniały zastrzyki, ani nacierania, ani leki wewnętrznego zastosowania, nie istniał w ogóle sposób na trądzik młodzieńczy, wyjąwszy jeden: wystarczy przestać być młodzieńcem, a na to potrzebny był czas. Miał dziewczynę, z ósmej klasy, także spóźnioną, także starszą od uczennic normalnej ósmej klasy o dobrych kilka lat, skomplikowaną dziewczynę, o złożonej duszy i czystym głosie. Kasia Doriana B. mogła wykonywać piosenki swoim ładnym głosikiem, Eliza postanowiła zostać kiedyś śpiewaczką operową z silnym sopranem koloraturowym. Brała lekcje śpiewu u jakiejś eks–primadonny i po cichutku pisała powieść o sobie i strona 59 swojej mamie, strasznej, oschłej mamie, która kochała tylko siebie dla mężczyzn i mężczyzn dla siebie, o córce nie myśląc w ogóle. Był to niewątpliwie temat. Niekochana córka niedocenionej artystki, zlekceważona córka, która pewnego dnia zaćmi matkę własnym wejściem na scenę... Tak, Eliza była ciekawym typem marzycielki. Poważna, odrobinę może egzaltowana, niezbyt zdolna, jak to kobiety, do przedmiotów ścisłych, niezbyt przykładająca się w ogóle do jakichkolwiek przedmiotów, za to godzinami wysiadująca nad kolejnym brulionem zapełnianym drobniutkim, kanciastym pismem, którego treści nikt na razie nie znał i znać nie powinien do czasu, kiedy to się ukaże drukiem i świat wstrzyma oddech. Obmyślała Eliza scenariusz swego życia w szczegółach. Otóż lekcje śpiewu wyraźnie podnoszą jakość jej śpiewu, przyznają to wszyscy, którzy muszą na razie cierpieć jej ćwiczenia, przyznaje, drażniące dla obcych usząt, ale nie ma tu konserwatorium, do konserwatorium pójdzie już niemal gotowa, prawie po dyplom. Studia nie potrwają długo, kiedy będzie miała takie podstawy, tak ustawiony głos... Debiut na scenie i – książka w witrynach. Patrzyła tedy Eliza na otaczający ją świat przez pryzmat przyszłego sukcesu, dubletu, jakby powiedział myśliwy zaopatrzony w dwururkę... Kogucki nie afiszował się zrazu znajomością z Elizą, ponieważ była to uczennica raczej słaba, i wcale nie piękna, a sam jakby obawiał się opinii ludzi, przygnębiony swoim młodzieńczym trądzikiem, który musiał przecież odstręczać odeń wszystkie dziewczęta poszukujące chłopców przystojnych i gładkich. Kogucki był chłopcem ładnym, miał mnóstwo innych zalet i tę przeklętą skazę, której nie potrafił naturze wybaczyć. Unikał dziewczyn ze strachu przez tą sytuacją nie do zniesienia, kiedy dłoń dziewczyny wsunie się pod jego koszulę i natrafi na te skurwysyńskie wrzodzianki, pokrywające niemal całe plecy. To obrzydliwość. Kiedy więc zauważył po którymś swoim recytatorskim występie na szkolnej estradzie, że patrzy nań oczyma pełnymi czułego zainteresowania, a nawet wzruszenia, ciemna dziewczyna o czarnych oczach i długo bije mu brawo, podszedł do niej po akademii i podziękował. Dowiedział się, że ona także lubi literaturę, że bierze lekcje śpiewu i że ma zamiar kiedyś poświęcić się (tak właśnie: poświęcić się) operze. To było jak most zwodzony między dwiema osobistościami. Eliza zdawała się w ogóle nie zauważać jago wrzodzianek, pozwoliła się odprowadzić do domu, w którym wynajmowała pokój razem z pewną dziwką, o czym lojalnie uprzedziła. Współlokatorka się puszcza za pieniądze, kiedy jej, Elizy nie ma w domu, przyjmuje klientów, którzy opłacają się głównej lokatorce w naturze, czasem są to nawet weseli faceci, nie robią wielkiego hałasu, śpiewają, tańczą, przedłużają biby do późna. Jej to nie dotyczy, kiedy przychodzi, a przecież przychodzi ze szkoły tak późno aż cztery razy w tygodniu, pokornie zwijają manatki i jest sza. Nigdy jeszcze nie pozwoliła mu wejść do środka, ponieważ nigdy, twierdziła, nie jest pewna co zastanie a nie chce go wprawiać w zakłopotanie. Koleżanka jest poza tym bardzo miłą, bardzo uczynną dziewczyną. Ona po prostu nienawidzi smutku i samotności, Eliza miała lat dziewiętnaście, tyle co Kogucki, i najwyraźniej także nienawidziła smutku i samotności. Samotna była przez całe dzieciństwo i smutna była przez całe dzieciństwo. Dlatego nie miała za złe koleżance, że otaczała się mężczyznami, co znosili w jej życie całe naręcza wspólnoty i wesela. Eliza była człowiekiem poważnym nad swój wiek, Kogucki przy niej wyglądał jak dzieciak i Eliza od pierwszych dni traktowała strona 60 go niemal jak dziecko. Pozbawiona dzieciństwa, była kobietą dorosłą już w wieku lat dziesięciu zapewne. Nie potrafiła się nigdy głośno cieszyć, głośny śmiech nigdy by się jej chyba nie udał, ponieważ bała się śmieszności, a życie miała poważne. I ten szałaput, ten dusza człowiek, ten gawędziarz i śpiewak romansów Wertyńskiego, ten hałaburda uroczy jak majowy poranek, entuzjasta Nowego, wnikliwy recytator wielkiej poezji, przypadł jej do serca jak plaster na rany. I nie było ważne, że jest tak młody, tak dziecinny, wszyscy ci chłopcy są tacy dziecinni, że cierpi te wrzodzianki, to wszystko minie. Był ciepły ciepłotą samej radości życia bez przymiotników, kiedy się nań patrzyło albo słuchało go, odnosiło się wrażenie, że świat się ukrył w ciepłej rękawicy i nie ma na zewnątrz żadnego zła, nie ma zagrożeń. Można życie prześpiewać jak romans, rozczulić się, przytulić się, zapomnieć się... Dlatego, kiedy zobaczył Ewę B. zanoszącą się śmiechem po tym, jak się jej Dorian B. oświadczył w tak pętacki, bezczelny sposób, Kamil Kogucki pomyślał, że jeżeli ten facet porywa się na takie cacko jak Ewa B. to nie ma przeszkód, żeby on się pokusił o Elizę, dziewczynę niemal zawsze natchnioną, żyjącą jakby poza i ponad tym wszystkim, co sprawia, że inni wierzgają, plują, uciekają, popełniają samobójstwa albo dają się zadręczyć i zabić. Eliza, dzięki swoim wysokim marzeniom, mogłaby równie dobrze żyć w piekle. Ono jej nie dotyczyło, ponieważ marzenie jest silniejsze od piekła, – W takim razie – powiedział Kogucki, przecierając ranki watą umoczoną w spirytusie – w takim razie, braciszku, jeżeli ty się ożenisz z Ewą, ja biorę Elizę. Oczywiście, nie śmiej się ze mnie, ani ja nie mam zamiaru zostać aktorem – – Jak to? – zdziwili się obydwaj, Szczepan Knapp i Dorian B. – jak to? Niemożliwe! – Bzdura. To nie dla mężczyzny. Wyobrażacie sobie mnie powtarzającego sto razy, albo przy sukcesie – pięćset razy, co wieczór tan sam tekst? Teatr to jest miejsce, w którym sukces odbiera rozum, jest katorgą, zamienia człowieka w automat, pozbawia go osobowości własnej i wciska w cudze, rozumiecie mnie? Musiał to przemyśleć, bo wyrzucił z siebie bez zająknięcia, z ogniem w oczach, choć ogień palił się w nim zawsze na wierzchu. – Oż, wy, dranie – wstąpił w rzecz Szczepan Knapp, – Wiecie, na co miałem to wino? Oświadczyłem się, ja durny, jakbym czuł, że wam wszystkim się we łbach poprzekręcał... – Poprzekręcało – poprawił rozbawiony do łez Dorian B, – Poprzekręcało. Dobra. Moja jest zwyczajna, Polka, to po pierwsze. Ładna, ale w miarę, to po drugie. Jest na medycynie, to po trzecie, Już jest na medycynie. Rzeźbiarz i lekarka. Przyziemność, nie? Ja lepię w glinie, dłubię w drzewie, kuję w kamieniu, a ona skleja facetów, tnie facetów i facetki, bo ona chce zostać chirurgiem, macie pojęcie? Ufff! Trzy podobne deklaracje w jeden wieczór, to za wiele, – Ciekaw jestem – powiedział Dorian B, – co powiemy jak się spotkamy za lat dwadzieścia, trzydzieści... – Ba! – Kogucki podniósł szklankę.– Ba! Dorian B. miał ochotę krzyknąć „panowie, to straszna bzdura!” Żaden z nich nie miał nic, poza wczesną młodością i bagażem przeżyć nieznanych poprzednim strona 61 pokoleniom. Wszyscy wyszli z rozbitych domów, wszyscy byli inwalidami czasu, i właśnie dlatego zapewne wszyscy pragnęli się dopełnić poprzez kobietę. – Ba! – powtórzył za Koguckim. – Wydaje mi się, że jestem trzaśnięty. Porywam się na... – tu się zatkał i już nie miał ochoty, ani zapewne potrzeby w tym towarzystwie wyjaśniać na co, wszyscy bowiem trzej uważali Ewę B. za osobę z innego świata, która zaplątała się w to ich szambo szkolne przez wielką nierozwagę albo przez zupełną nieświadomość tego czym jest, czym być powinna i czym być może. To, że facet w rodzaju magistra Kaługi zachorował na nią, można jeszcze jednostronnie rozumieć. Czas jest dobry dla takich Kaługów, to ludzie wykorzeniani z rzeczywistości właśnie dlatego, że pozwolili się używać do jej zakłamywania. Kaługa wykonuje zawód kata na prawdzie, wszystko, co temu narodowi drogie z jego własnej biografii (narodu, nie Kaługi) przedstawia, bo tak mu każą, w krzywym zwierciadle doktryny operującej kilkoma schematami politycznymi i klasowymi, zupełnie jak kościół na swoim obszernym polu. Język komunizmu i język kościoła, dwa różne języki, pobrzmiewają nad tym krajem w zupełnej jakby nieświadomości treści głoszonych haseł. Dorian Bechczyc był kiedyś pilnym ministrantem i jeszcze pilniej studiował na przykład podsuwane przez księży żywoty świętych, a kiedy wdarł się w Pismo, kiedy począł uważniej słuchać treści słowa –popadł pewnego dnia w popłoch. Leżąc na Magdzie, obfitej, arcykobiecej, rozwartej i nasyconej na tę chwilę, spytał „czy ja ciebie kalam?” Podniosła głowę, nie zrozumiała pytania. Powtórzył je więc. „Czy ja ciebie kalam?” „Zwariowałeś chyba”, odparła, poruszając obszernymi biodrami. W tym ich geście zawarła całe przyzwolenie, całą gotowość trwania z nim w tej symbiozie ciał, bo z niej nie wyszedł, i whaczony w nią pytał, czy przypadkiem jej nie kala. Oczywiście, stosując kościelne kryteria, kalał ją, i każdy mężczyzna kochający kobietę kala ją, nawet wtedy, gdy zasiewa w niej nowe życie, bo skoro zaistniało w dziejach ludzkości jedno Niepokalane Poczęcie, inne są jej nieznane, to cała poczyna się z pokalania. Dawanie życia jest kalaniem kobiety, której wszak przeznaczeniem – zdawać by się mogło – jest rodzenie. Ten rodzaj języka poraził Doriana Bechczyca w dniu, kiedy mu się lepiej przysłuchał. To była ta pierwsza nić ze szwu, szew począł się pruć i nie było dlań ratunku w oczach Doriana B., który się w ten sposób właśnie jął staczać ku marksizmowi tłumaczącemu świat prościej i bez obrazy gatunku, któremu pragnął służyć, podobnie jak kościół. Dialektyka mogła przekonać każdego, każdy mógł podpatrzyć w naturze prawo przechodzenia zmian ilościowych w jakościowe. Taka właśnie zmiana zaszła w nim, w Dorianie B, w chwili, gdy liczba wątpliwości stała się tak duża, a one same tak ciężkie, że lina, po której chodził nad przepaścią niewiedzy – musiała trzasnąć, Milczał o tym, widząc w jakich kościół znalazł się tarapatach. Odchodzić odeń w chwili prześladowań, to gorzej, niż zostawić chorego na łasce losu. Przechodzić w takiej chwili na pozycje bezbożników – to tyle, co narazić się na oskarżenie o zdradę i karierowiczostwo, bo ludzie myślą płasko, Odmówił Kasi pójścia do kościoła ponieważ odrabiał lekcje na jutro, a praca to przecież także swoiste błogosławieństwo. Wszedł w obrzeża narzuconego Polsce systemu przecież jak oczajdusza, ze z góry pomyślaną nieprawomyślnością. Było to niecne i, jak powiadał jego pierwszy szef, mądre, bo nie można im oddać panowania strona 62 nad wszystkim i stracić kontrolę nad czymkolwiek, bo kiedyś i to imperium padnie, a wtedy muszą się ujawnić drążące je korniki... Zgodził się na rolę kornika, ale nie na rolę milczącego potakiewicza. Drążyć i powiadamiać drążony materiał, że się go drąży, a robić to tak, żeby on (materiał) był przekonany, iż to dla jego dobra, oto zadanie godne człowieka liczącego (na własne szczęście). Dorian Bechczyc miał wiele okazji, by uwierzyć jeżeli nie w szczęście jako wypadkową gry przypadków, to w anioła stróża. W Anioła wierzył tak długo, jak długo słuchał Słowa powierzchnią ucha, bez angażowania śpiącego jeszcze umysłu. Mógł, jako żywo, utrzymywać, że te wszystkie jego cudowne ocalenia zdarzyły się wyłącznie za sprawą siły nadprzyrodzonej. To bardzo wygodne wyjaśnienie nieobjaśnialnego, korzystne dla każdej wiary. Potem, poznawszy równie niewytłumaczalne zalety własnego umysłu w świecie zamieszkałym przez tysiące umysłów genialnych, twórczych jak sam Bóg – godził się na jedno zdanie: że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. Mózg człowieka może być tylko dziełem Nad–Istoty, która nie zna różnicy między okrucieństwem i opiekuństwem; okrucieństwa używa przecież cały zwierzęcy świat dla opiekuństwa, gatunki się pożerają by przetrwać, to nie o to chodzi. Mechanizm świata jest logiczny i w tej logice, z całym jej – z punktu widzenia ludzkiego indywiduum – okrucieństwem i bezwzględnością. Logika jako siostra matematyki, kazała Bechczycowi patrzeć także na bieg wydarzeń w świecie i w kraju. W tym, co zaszło za życia jego ojca i jego samego – była przecież okrutna logika natury. Zwyciężał bezwzględniejszy i mocniejszy z barbarzyńców, zgniatał wszystkich, co stali mu na drodze. Dać się mu zgnieść – to najprostsze. Zaprząc go do służby sobie, dając mu złudzenie, że to on zaprzęga – oto zadanie, Dlatego Ewa B. jako zadanie równoległe, choć nie równorzędne, weszła, jakby samoczynnie w program życia Doriana B. Sama dla siebie, czy sama przez się, po prostu dlatego, że się pojawiła w polu jego widzenia, nie przeciąwszy wcale jego drogi, bo mógł maszerować dalej, dawszy jej spokój z mnóstwa ważnych powodów. W matematyce także buduje się programy, używając gramatyki formalnej, szczególnej składni. Tylko matematyk może powiedzieć o czymś, że to niepusty zbiór symboli. Żyjąc w niepustym zbiorze symboli, można sobie zakładać siebie jako symbol dodatkowy, a przez dodanie siebie, utwierdzać się w przekonaniu, że zbiór staje się jeszcze bardziej niepusty, czyli mniej pusty. Ewa B. była niewątpliwie symbolem czegoś nieosiągalnego, jak zaufanie do metajęzyka kościołów, samym swoim byciem stanowiła wyzwanie poprzez które Dorian B. łudził się, że się dopełnia. Jak Szczepan Knapp wyobrażał sobie ciche i twórcze życie rzeźbiarza u boku pani chirurg krojącej facetów i facetki, jak Kamil Kogucki oddający się z kopytami pierwszej dziewczynie, która nie zauważała jego wrzodzianek. – Jest prośba dyrekcji i organizacji – wpadł w myśli Doriana B. Kogucki – prośba do nas trzech, żebyśmy urządzili akademię pożegnalną szkoły. Matura z pieśnią i łezką... Oczywiście. Matura z pieśnią i łezką. Kogucki rozlewał wino i stuknąwszy się po nalaniu ze Szczepanem, powiedział nagle: – Chcą ze mnie zrobić politruka, wiesz? Brata mi gnoją, a ze mnie chcą zrobić politruka. Rozumiesz to? strona 63 Szczepan Knapp nie bardzo rozumiał. Nie musiał. Nie chciał wchodzić zbyt głęboko w sprawy Polaków, ponieważ Polakiem nie był i nikt nie kazał mu nawet udawać, że nim pragnie zostać. Dali mu polskie obywatelstwo, ponieważ tu jest od lat, ale w dowodzie miał wypisane: narodowość węgierska. Polak – Węgier... Nie widział powodu wciągania się w cokolwiek, co ludzi łączyło albo dzieliło, nie wracał na Węgry, ponieważ stamtąd musiał uciekać w czasach admirała Horthy’ego, a w łapy tego bandyty Rákosiego dobrowolnie pchać się nie zamierzał. Tu miał względny azyl, nikomu nie wadził, żeniąc się z Polką zapuszczał głębiej korzenie i już dzieci jego będą mieszańcami. – Przez to, że kazali ci zorganizować akademię? – spytał Dorian B. – Nie idzie o szkołę. Chociaż... moje zachowanie w tej szkole musiało być przyczyną tej propozycji. Chcą mnie wziąć do wyższej szkoły partyjnej, w drodze wyjątku, jak rozumiecie, bez stażu w aparacie. – Toś szczęściarz – zażartował Dorian B. – Tak od razu ofiarują ci karierę właściciela Polski Ludowej, to ładne, to bierz, to się bierze! Kogucki popatrzył nań spode łba. – Wiesz co, B.? nie podobasz mi się z tym twoim tak olśniewająco jawnym cwaniactwem. Kogo ty udajesz i kogo chcesz zrobić w konia? Takiś otwarty i zawarty jednocześnie... Ja cię rozumiem, ja ci się przyglądam. Tak jak ty nam. Jesteś na zbyt wielkim luzie. Nie widziałem, żebyś się choć raz spocił, jak ja po otrzymanym dziś telefonie... Ty mnie mówisz „to się bierze”, a sam byś to gówno wziął? – Dlaczego – gówno? Gówna należy używać jako nawozu, brać gówno i na nim siać i sadzić i zbierać kiedyś plony. Żyjesz w takim szambie, że to akurat gówno, gówno zupełnie podstawowe, nie powinno cię odstręczać. Nie bądź i ty załgany. Recytujesz Woroszylskich z ogniem na języku, stawiasz kołnierz płaszcza, nasuwasz kapelusz na nos, udajesz tajniaka jak szczeniak, to cię bawi, więc dlaczego to ja cię tak nagle gniewam? – Panowie! – ostrzegł Szczepan Knapp. – W tym pokoju nie będzie wojny, albo wysadzę go w powietrzu. – Dobra, w powietrze, Szczepanku – zgodził się skwapliwie Kamil Kogucki. – Wszyscy się jakoś tytłamy. Padał deszcz i przestał padać. Ale co ja tu takiego zrobiłem, że mam tę propozycję? Odrzucić ją, to tak jak poderżnąć sobie gardło. – No widzisz, Dorian ma rację – podsumował Szczepan Knapp. – To się bierze, a potem się zobaczy. Najwyżej nie dostaniesz kiedyś rozgrzeszenia. – Zaśmiał się do perspektywy: – Ty zostajesz wielkim sekretarzem, od kultury, powiedzmy. Ja zostaję wielkim rzeźbiarzem, ty u mnie każesz zamówić pomnik, powiedzmy, za pięćdziesiąt lat, Doriana B., który niedługo zasłynie jako wynalazca perpetum mobile Bzdury i Bezczelności Która się Sprawdza... jako Metoda Osiągania Automatycznego Postępu, wszystko przez Duże P... – Przekonałeś mnie – powiedział Kogucki i westchnął ciężko. – No właśnie – dodał Dorian B. – wysoko mnie lokujesz, przyjacielu. Nie wiem, czy podołam... Gnębiło go jego postanowienie. Czuł się winny wobec całego świata a wobec dwu kobiet – Magdy Z. i Ewy B. zwłaszcza. Magdzie nie miał odwagi wyznać, że się strona 64 zakałapućkał w innej, zupełnie jak dureń, bo bez szans, ale tak głęboko, że dalsze spotkania ich dwojga musi uznawać za dowód swego rozgardiaszu moralnego. Magda była człowiekiem prawym, kobietą rzetelną, kochanką – niezwykle wygodną, zasługiwała na szacunek. Obrażać ją wyzwaniem, że zapadł na inną – to niewykonalne. Trwać w tym związku fizycznie, duszą fruwając wokół innej – nieznośne to i obrzydliwe. Czuł, że „dusza” weźmie górę nad „ciałem” i wiedział, że w tym jego „czuciu” jest spora doza cynizmu. Jeżeli Ewa B. podda się – jej ciało wyrówna stratę ciała Magdy Z. z nawiązką. Lękał się nadal samej myśli o chwili zbliżenia z Ewą B. Onieśmielała go i drętwiał na zapas, dochodząc z czasem do wniosku, że jest to szczególny, nieznany mu dotychczas rodzaj pożądania, trochę mistycznego, trochę astralnego. Autorowie opisów żywotów świętych w podobny sposób obrazują doznania tych ludzi w kontakcie z samą myślą o Bogu, w chwili przyjmowania komunii czy wielkich widzeń. Były to sceny niezwykle zmysłowe, ci święci doznawali swoistego orgazmu duszy... Poznawszy Ewę B. zrozumiał ich stany. Resztę z życia świętych mógł już sobie dośpiewać, brukając się zapewne w oczach Stwórcy, kalając samymi domniemaniami, albo czelnością porównań. Były to godziny myśli pokrętnej, sprzecznej, walczącej ze sobą i z nim, który je myślał, albo był myślany, bo gdzież jest dowód, że to człowiek myśli, a nie jest myślany, że myśli? Jeżeli istnieje Bóg, to w ludzkim sposobie dociekania. Z Magdą Z. wyładowywał z siebie nadmiar lęku przed Ewą B. Zanurzał się w Magdę Z. jak w ciemną wodę, żeby spłukać z siebie niepokojące go domniemania, że chyba oszalał. Magda Z. była zwyczajną kobiecą kobietą, przy której nie musiał pamiętać, że istnieje Ewa B., która istniała mimo to i coraz dotkliwiej. Pewnego popołudnia, w sobotę, kiedy Ewa B. wyjechała do rodziny, powiedział Magdzie, „słuchaj, zdaje się, że jestem bydlę.” Magda Z. poczochrała mu czuprynę, przytuliła jego twarz do swojej rozlewnej piersi i powiedziała po prostu: „przecież to czuję”. Nie musiała mówić nic więcej. Ona czuła, że myślami jest gdzie indziej, że tu stara się ciałem nadrabiać to, czego mu ubywało w uczuciach. Był stale roztargniony, machinalny, unikał jej wzroku, kochał ją coraz wstydliwiej, jakby nagle odkrył w sobie debiutanta. Kobieta! Kobieta jest instrumentem tak wrażliwym! Oczywiście, był zbyt, jednak, gruboskórny, żeby wypatrzeć w Magdzie jej o nim wiedzę. Powiedziała: „Nie męcz się ze mną. To mnie rzeczywiście obraża, choć wiem, że przychodzisz do mnie dlatego, żeby mnie nie obrazić. Nie mam ci niczego do zarzucenia. Przecież musiałeś spotkać miłość. O mnie możesz pamiętać...” Możesz pamiętać. Nigdy się takich kobiet nie zapomina. Uczepił się więc dobrodusznej kapitulacji Magdy Z. jak tonący brzytwy. Odchodząc, miał jednak łzy pod powiekami, ponieważ była to kobieta naprawdę wartościowa i niezwykła. Przypuszczał tylko, że używa go tak samo jak on jej, jak kobieta mężczyzny używać musi dla równowagi psychicznej i fizycznej, ale ponieważ „było im ze sobą bardzo dobrze”, nie pytali o resztę. Reszta zjawiła się w życiu Doriana B. wraz z Ewą B. Można się tedy było rozstać z Magdą Z. w sposób najbardziej stosowny. Pocałunkiem, objęciem, przywarciem obu ciał, które sobie coś jeszcze chciały powiedzieć, westchnieniem. Skrzypiały schody. pachniała pleśń. Uszom już na zapas strona 65 zaczęło brakować ich skrzypienia w przyszłości, nozdrzom zapachu pleśni. I zapachu Magdy Z., odurzającego zapachu dojrzałej kobiety. Kiedy spostrzegł Ewę B. w kawiarni „Rokita” przy jednym stoliku z magistrem Kaługą – zamarł na chwilę, przystanął i zacisnął powieki, żeby spod nich wypchnąć ten obraz, jak przywidzenie. Ale to nie było przywidzenie. Uśmiechała się do niego, a on kładł dłoń na jej dłoni i patrzył w jej oczy swoją pucułowatą gębą domowego buldoga. Obłaskawionego przez reżym buldoga. Ewa B. nie cofała czas jakiś swojej dłoni, dopiero spojrzawszy w okno, za którym sterczał Dorian B. – cofnęła ją gwałtownie i uśmiech zgasł na jej bladej twarzy. Wtedy podniósł kapelusz, kapelusz modny, z szerokim rondem, niemal sombrero, bo takie się wtedy nosiło nawet mając dwadzieścia lat. Magister Kaługa poszedł spojrzeniem za jej spłoszonym wzrokiem i spostrzegłszy swego ucznia – zmarszczył czoło. – Ach to ten liczydełko! Niebywały młody człowiek... Liczydełko. Ewa B. odebrała to określenie, ku własnemu zdumieniu, jako mocno nietaktowne. Jakież to małe, poniżać zdolnego człowieka tylko dlatego, że się jej ukłonił i być może w niej gustuje, jak tylu innych. Jakież to małe. Magister Kaługa nie zdawał sobie sprawy jak bardzo podciął tym słówkiem gałąź, na której się sadowił. Liczydełko stał chwilę jak zamurowany i gapił się na nich dwoje nieruchomymi oczyma, nie zważając nawet na to, że go potrącali przechodnie śpieszący do tramwaju, mającego przystanek w miejscu, gdzie wczoraj poniosła śmierć kobieta. Rzuciła się pod koła w rozpaczy po stracie dwu trzecich oszczędności trzymanych w domu. Reforma walutowa zamieniająca tysiące na złotówki, pozbawiła ją sensu życia. Jeszcze na torach leżał piach, którym zasypano jej krew. Dorian Bechczyc widział tę krew, kiedy już kobietę zabrano, kiedy uprzątnięto jej zmasakrowane zwłoki jak końskie gówno, szybko, cicho, rozpędziwszy przedtem gapiów, ponieważ było to samobójstwo polityczne, antyustrojowe, kontrrewolucyjne jawnie i słyszalnie; kobieta rzucała się pod koła krzycząc „parszywcy, kanalie, złodzieje, oszuści, parszywa agentura!” Komentowano to różnie, ludzie od czarnej propagandy rozszeptywali, że była to kobieta właśnie wypuszczona z domu wariatów. Człowiek normalny nie mógł wszak tak brzydko się publicznie wyrażać o nowej władzy Ludowej. Kiedy zdał sobie sprawę, że trwając przed witryną kawiarni, zbyt wiele daje do myślenia i niepotrzebnie sam się wystrychuje na dudka, potrącony raz jeszcze, poszedł w kierunku, w jakim go popchnięto, już nie uchylając kapelusza. Ewa B., patrząc na pobladłą nieco twarz nauczyciela, który spostrzegł, że użytym przed chwilą epitetem uraził tę młodą, piękną kobietę i szukał w myślach słów zdolnych zniweczyć złe wrażenie, zdawała sobie coraz jaśniej sprawę, że ten gołowąs zza szyby, ten wysmukły jak ołówek młodzieniec w kapeluszu z wielkim rondem, nie jest jej obojętny, natomiast siedzący naprzeciw niej człowiek jest jej najdoskonalej obcy. Jego maślane oczka, jego lśniąca znów karnacja powleczona stosownym kremem po goleniu, jego sygnet na serdecznym palcu prawej dłoni, jego nieskazitelne manszety, dobrany krawat, lśniące pantofle, jakby je polerował cielęcą kością, że cała ta neoficka, nuworyszowska elegancja jest po prostu śmieszna, nie tylko w ogóle śmieszna, ale zwłaszcza w zestawieniu z nijakością ubrania Doriana strona 66 B., który nie zadawał sobie trudu prasowania spodni, krochmalenia kołnierzyków koszul, pucowania trzewików. Nawet by ją pewno ten bez–styl, a jednak pewien stylik, raził, gdyby człowiek zajmował ją jako mężczyzna, ale u kolegi uchodzić to mogło bez komplikacji. Teraz była w stanie porównać jakość milczenia Doriana B. z treścią okrągłych, starannie stylizowanych oświadczeń magistra Kaługi, człowieka zapewne wielkiej prawości, męża godnego zaufania. Kaługa należał do tego rodzaju mężczyzn, którym kobiety łatwo kładą główki w dołku strzeleckim, zapewniając, że czują się przy nich tak bezpieczne... Kaługa był elegancki nie dla niej specjalnie, jak ona była elegancka nie dla niego. Oboje byli eleganccy, ponieważ to lubili. On, bo nie wyobrażał sobie siebie w roli nauczyciela w pomiętych portkach magistra Maczka, w koszuli z zagiętymi rogami kołnierzyka i przy tym od tygodnia niepranej. To przerastało jego wyobraźnię. Uważał, że należy mu się szacunek otoczenia, a szacunek można wymuszać własnym stylem bycia i ubrania. Człowiek odziany nienagannie wymusza szacunek brudasów, ludzi zaś schludnych oswaja i przybliża. Czuł się pewniej, widząc, że jego spodnie tną powietrze kantami ostrymi jak nóż. Oboje więc, kiedy weszli do tej zadymionej, zaniedbanej kawiarni, niegdyś przytulnej jako prywatna, teraz obskurnej jako uspołeczniona, stanowili ciało obce. Różnili się od reszty konsumentów wszystkim tak bardzo, że obecni na chwilę przestali gadać. To ich speszyło i, rzecz naturalna, jakby zbliżyło ku sobie, nawiązało między nimi więź, albo magistrowi Kałudze tak się wolało wydawać, kiedy pozwolił sobie na ujęcie jej łokcia w trzy palce prawej dłoni. Pomyślała wtedy, że zapewne pijąc kawę będzie odstawiał mały palec, bo to eleganckie. Hrabina T. kiedyś to prześmiesznie demonstrowała. To ona po wojnie wzięła tę poniemiecką kawiarnię, kawiarnia zasłynęła z przepysznych ciasteczek, dobrych win i uczciwie parzonej herbaty. Mówiło się wtedy, że się idzie „do hrabiny” i że się było „u hrabiny”, było w dobrym guście bywać „u hrabiny”; hrabina miała więc czas, by się poprzyglądać swojej klienteli. Najbardziej rozczulali ją, jak powiadała, „ci nowi”, którym nowy strój pozwolił przekroczyć progi przybytków tak burżuazyjnych jak kawiarnia. Oczywiście początkowo szukali w kawiarni piwa, ale „u hrabiny” piwa nie podawano. Wino, proszę bardzo, w każdym gatunku, koniaki, także, choć już w mniejszym wyborze i raczej drogie. Ale pijanie kawy pod koniak czy koniaku pod kawę to nie dla porządnych ludzi. Nieporządni, wywodzący się z dawnej inteligencji, stanowili mniejszość, ale to była mniejszość wpływowa, zaraźliwa, kawiarnia zapełniała się ludźmi nowymi, a ci podpatrywali zachowanie starych i licho wie skąd nauczyli się unoszenia małego palca... Była to klientela szczodra, kawiarnie tuż powojenne nie nosiły na sobie jeszcze piętna klasowej urawniłowki. Mikołajczyk był wicepremierem, wracali żołnierze Andersa, UNRRA zalewała kraj smakołykami, krowami, końmi, panował nastrój nadziei w klimacie politycznej walki, ale to tylko sprzyjało inicjatywie. Dopiero wielki zwrot z grudnia 1948 przeciął ten wrzód pozostały z obalonego systemu i zapanowało uspołecznione wyczulenie na wszelkie miazmaty przeszłości. Hrabina T. została z kawiarni pewnego dnia po prostu wyprowadzona za próg, przez czterech panów z czterech różnych instytucji, zaproponowali jej, żeby się rozejrzała za jakimś uczciwym zajęciem, na przykład sprzątaczki. Potrzebują właśnie sprzątaczki w starostwie. Oczywiście przeczuwała, że tak się skończy, tak przecież było w Rosji po czasach NEP–u, a co zrobili z strona 67 ludźmi NEP–u wiadomo. Hrabina T. nie stała się człowiekiem NEP–u, wtedy jeszcze nie było NEP–u, nikt nie wiedział, że to będzie tylko epizod, mały krok wstecz w marszu ku postępowi. Gdyby tam została, uniknąwszy likwidacji w czasie pogromów, stała by się może człowiekiem NEP–u, Nepmanką. Cudem uratowała się, to znaczy uwiózł ją w porę hrabia Konstanty Brodnicki; zjawiwszy się ze swoim szwadronem w majątku na krótki popas, podczas odwrotu z Kijowa, i po prostu zabrał, niemal siłą, mówiąc, że po nich potop. Apres nous le déluge, powtórzył po Ludwiku XIV chyba i miał rację. Uwiózł ją niemal tak jak stała, potem zaopatrzył w rzeczy najniezbędniejsze, poza wiedzą małżonki, czujnej zawsze gdy w rzecz wchodziły pieniądze, i poniechał, potem wyjechał i zmarł. Hrabina zgodziła się zostać sprzątaczką w starostwie dla zabawy, z przekory ze śmiechem, który wzbudził w czterech panach konsternację; jeden uznał, że zbzikowała i trzeba ją posłać do czubków. Powiedziała mu jednak, podtykając palec pod brodę, jak jej kiedyś pewien młody krasnoarmiejec lufę naganta, powiedziała mu, że wszystko w porządku, panowie jesteście wykonawcami woli Losu, historia kołem się toczy – będzie oto miała okazję spłacić dług wyzyskiwanym przez się klasom niższym, gdy te wyższe zupełnie niezasłużenie przez wieki całe korzystały z posług tak wielu, dziś wyzwolonych i gotowych do awansu itd. Osłupieli panowie, uznali, że hrabina T. markieruje, że z nich szydzi, ale ona zgłosiła się nazajutrz do kadr w starostwie i poprosiła o przybory, jako to: szmatę, miotłę, szczotkę ryżową do szorowania podłóg, proszek do prania i szare mydło. Otrzymawszy to wszystko, zaczęła od wychodków, wyjątkowo regularnie zasrywanych i zaszczanych, ponieważ nowa władza jeszcze się nie nauczyła spuszczać po sobie wody i wycierać tyłków papierem. Ściany wychodków w starostwie były usmarowane gównem urzędniczym i interesanckim, zostawionym tam z palców, którymi się tradycyjnie podcierali. Oczyszczając te sracze, hrabina śpiewała rewolucyjne pieśni, a jedną, z ulubionym refrenem, szczególnie często: „o cześć wam panowie, magnaci, za naszą niewolę, kajdany, o cześć wam książęta, hrabiowie, prałaci za kraj nasz krwią bratnią zbryzgany...” Wezwano hrabinę na kilka rozmów po kolei. Starosta pragnął ją poznać osobiście i wyrazić podziękowanie za wprowadzoną absolutną czystość w miejscach zwyczajowo plugawych, był przy tym tak uprzejmy, że wyraził swoistą skruchę w imieniu historii, czyli biegu spraw tego świata, ale słyszał, że ona to doskonale rozumie, słyszał też, że ma piękny głos, wolałby jednak, żeby ludzie nie komentowali treści wyśpiewanych przez nią słów opacznie. Hrabina T. wyraziła najpierw podziękowanie za pracę, która dostarcza jej prawdziwej satysfakcji, ponieważ to miło widzieć jak czystość wymusza czystość i jak higiena, którą z takim trudem usiłował zaszczepiać ludowi świętej pamięci premier Sławoj–Składkowski, znajduje zrozumienie u ludu, który się tak szybko emancypuje. Starosta nie zrozumiał słowa emancypuje, kojarzyło mu się z bardziej zrozumiałym „pucuje”, przystał więc na ten komplement bez protestu. Hrabina T. pozwoliła sobie zauważyć, że pan starosta ma źle dobrane elementy ubrania. Nie nosi się kraciastej koszuli do spodni w paski, a krawatu w ukośne pasy do kraciastej koszuli, że oleodruk na ścianie przedstawiający tyrolczyka z psem i dłonią u warg, zapewne w danej chwili jodłującego, nie przystoi także urzędowi pana starosty ta mieszanina stylów w umeblowaniu gabinetu. Przecież w całym gmachu starostwa jest mnóstwo mebli w strona 68 jednym stylu, tyle że porozrzucanych, trzeba je przejrzeć i skompletować tu, na przykład, te w stylu gdańskim, są solidne, masywne, robią najlepsze wrażenie stateczności i zmuszają do powagi, przydają urzędowi godności... Słuchał uważnie i zrozumiał natychmiast. Ta kobieta, nosząca zresztą swój tytuł z poczuciem humoru, od lat trzydziestu niemal pozbawiona majątków i pieniędzy, utrzymująca się z pracy rąk, bo już nawet w Polsce międzywojennej na nią była skazana, byłaby doskonałą doradczynią w sprawach zachowania, ubrania, dekoracji wnętrz. W państwie ludowo–demokratycznym, które zniosło dawne przedziały klasowe, zniszczyło klasy wyzyskujące itd. też przyjdzie czas, że trzeba będzie umieć znaleźć się przy jednym stole z ludźmi Zachodu. Nie powiedział na razie ani słowa, ponieważ wiedział, że hrabinę T. mają jeszcze przesłuchać w „Urzędzie”. Przesłuchali na okoliczność, czy zdaje sobie sprawę z uprawianej w sraczach prowokacji politycznej. Odparła hrabina T., że jeżeli szczery śpiew przekonanej demokratki, a któż może być szczerszy od człowieka, który stracił przez rewolucję wszystko, i który zrozumiał, że stała się zwykła sprawiedliwość dziejowa, otóż jeżeli taki szczery śpiew jest prowokacją, to ona spyta pana prezydenta Bieruta, czy panowie są na właściwym miejscu. Pan Prezydent jest jej znajomym sprzed wojny, oboje pracowali w spółdzielni mieszkaniowej na Żoliborzu, i on pamięta, że hrabina T. już wtedy była szczerą demokratką głosującą za reformą rolną premiera Witosa etc. Mogło to być prawdą, więc na wszelki wypadek potem jej nie straszono, radząc tylko uprzejmie, żeby nie wyśpiewywała tych strofek w OO, ponieważ nie jest to miejsce stosowne, doprawdy, nawet najszczerzej wyśpiewywane pieśni rewolucyjne brzmią w tych miejscach niewłaściwie i ludzie się wręcz zarykują, co odbiera powagę urzędowi. Po namyśle przyznała im słuszność, mówiąc, że tak się lubi oddawać pracy, że zapomina gdzie pracuje... Nie było na nią rady. Została referentką zaopatrzenia i bankietów przy samym staroście. I tam poznała Ewę B., pannę naprawdę dorodną, dumną, małomówną, sprawną, o szlachetnych rysach i godnej postawie, ale z pewnymi brakami w sposobie bycia. Zachowywała się często niezgrabnie, co rażąco odbijało od jej powierzchowności. Była nieoszlifowanym kryształem, przeto hrabina T., po rozmowie z nią, zwiedziawszy się, że jest samotna i mieszka kątem u jakiejś koleżanki, zaproponowała jej pokój w swojej willi, a willę po prostu zajęła w czasach masowego zasiedlania Ziem Odzyskanych. Była to jedyna szansa, żeby sobie poprawić egzystencję. Potem wydało się hrabinie T., że panna Ewa nie jest osobą tak zacną i cnotliwą, jaką chciała w niej widzieć, i podejrzawszy przez firanę, że odwożą ją do domu różni panowie, znani jej z rozwiązłości, bo się wszyscy o starostwo musieli ocierać, wymówiła jej gościnę, niezbyt troskając się o zasadność wypowiedzenia. Ewa B. po prostu okazała się panną zbyt hardą, na czynione jej kilka razy uwagi nie raczyła odpowiadać, utrzymując, że jest osobą dorosłą i tłumaczyć się nikomu nie musi, zwłaszcza z win niepopełnionych. Hrabina T. zaś, z czego sobie zapewne nie zdawała sprawy, potrzebowała człowieka, nad którym mogłaby panować, nie tylko sterując jego odruchami i moderując sposób wysławiania się, ale podporządkowując go sobie w całości, zwłaszcza, że nie pragnęła niczego ponad oszlifowanie tego kryształu, żeby nie powiedzieć diamentu, bo kobiety nie bywają diamentami, to nie jest im potrzebne. Nie mają być twarde jak diament, ale mają lśnić jak oszlifowany kryształ. Zresztą porównanie z kryształem strona 69 przyszło jej tym łatwiej, że w okolicy znajdowało się klika szlifierni kryształów, i w jednej z nich pan starosta pozwolił jej złożyć zamówienie na potrzeby starostwa. To było już tak dawno. Kawiarnia „u Hrabiny” stała się kawiarnią PSS Społem, a PSS Społem z oryginalnym, przedwojennym PSS Społem miało wspólną tylko skradzioną prawem kaduka nazwę. Komuniści grabili nawet znaki firmowe, pchając pod nią swoją tandetę. W kawiarni śmierdziało marnym dymem tytoniowym i lurą udającą kawę. Ewa B. pomyślawszy o małym palcu magistra Kaługi czekała przy stoliku, że go podniesie tak, jak się to jej samej przytrafiło pierwszego wieczoru na zapoznawczej herbatce w willi hrabiny T. Nie zwróciła na to uwagi, być może zawsze unosiła mały palec, bo skąd miała wiedzieć, że kiedy się ten mały palec unosi, to znak, że człowiek pochodzi z chamów? Hrabina nie zwróciła jej na to uwagi, uśmiechnęła się kącikami warg, po jakimś dopiero czasie opowiadając o swojej kawiarni, napomknęła o zabawnym odruchu klienteli w pierwszym pokoleniu, o owym odginaniu małego palca. Od tamtego dnia, zalawszy się pąsem na widok własnego odgiętego palca, pilnowała się, żeby nic podobnego nie mogło się jej przytrafić. Umiała już chodzić prosto, z wyciągniętą szyją i wypiętą piersią, przestała się garbić przy stole, nie otwierała ust bez potrzeby, a zanim coś powiedziała – zastanowiła się nad możliwym odbiorem jej słów przez rozmówcę. Hrabina T. uczyniła z niej sekretarkę idealną dla idealnych zwierzchników. Zadatki na zwierzchnika idealnego miał pierwszy starosta, jeszcze prostak, samouk, człowiek niewątpliwie ambitny, widzący wady swojej klasy i zalety tych, których u władzy przyszło im zastąpić, bez względu na okoliczności, i z czyjego nadania. Ale ten człowiek nie zagrzał długo miejsca. Odwołano go i przepadł. Po jakimś dopiero czasie miał się pojawić ponownie, już w urzędzie wojewódzkim. Magister Kaługa nie odgiął małego palca. Jego mały palec przylegał do środkowego palca z dużym złotym sygnetem tak wiernie, jak dziecko do piersi matki. Widać było, że mały palec magistra Kaługi powtarza sobie bez przerwy: nie waż się, chamku, trzymaj się brata, zginaj razem z nim, prostuj razem z nim, bo świadczysz o dłoni a dłoń o panu... To Ewie B. nie wiedzieć czemu ulżyło, bo podniosłaby się natychmiast i wyszła, gdyby się mały palec magistra Kaługi odgiął był dla elegancji. Magister Kaługa mówił o swoim nią zachwycie, przepraszał za to, co powie, z góry, uznał jednak, że dłużej nie potrafi tego w sobie dusić, ma wrażenie, że ona domyśla się, o czym on myśli, patrząc na nią w czasie lekcji. Oczywiście, myśli o niesprawiedliwości wielkich ruchów społecznych w stosunku do jednostek, że wielkie ruchy społeczne a z takimi mamy do czynienia, jesteśmy ich cząstką, bez względu na to, że został nam narzucony ten system, dojrzewały także tu już przed wojną, przecież ruch robotniczy, przecież strajki chłopskie, bo przecież nędza wsi, przecież fale emigracji zarobkowych to były fakty. Ludzie pragnęli zmiany, spłaszczenia społecznej piramidy, istnienie arystokracji w wieku XX było krzyczącym anachronizmem, klasy próżniacze straciły prawo do istnienia jeszcze przed rewolucją francuską, burżuazja, drapieżna i chciwa, jednak dochodzi do majątków od pracy własnej, od nudnego oszczędzania, od wdrażania nowych technologii. To jest nowa wartość, ale i ona rodzi konflikty, nierówność, wyzysk, słowem to wszystko, co on przekazuje klasom na swoich lekcjach, nie jest tylko brudną czerwoną propagandą. On wie, że rodzinę panny Ewy spotkała krzywda, być strona 70 może kiedyś krzywdy zostaną wyrównane, na razie nie ma rady na kierunek zmian. A życie musi się toczyć, a ludzie muszą żyć. Otóż właśnie on, Kazimierz Kaługa, mężczyzna trzydziestopięcioletni, samotny, który nie wybrał sobie żony, ponieważ jej nie znalazł wśród znanych mu kobiet, chciałby się oświadczyć. Odnosi wrażenie, że mogliby być bardzo szczęśliwą parą. Położył dłoń na jej dłoni i wtedy ona ujrzała za oknem Doriana Bechczyca, kolegę, który wniósł do jej pokoju radio marki Pionier, w ebonitowej skrzynce, i słuchała z nim audycji zachodnich rozgłośni nastawionych tak cicho, żeby ich nie podsłuchał sąsiad, naczelnik miejscowego więzienia. Wczoraj, dosłownie wczoraj radio zaczęło nagle warczeć, przestało odbierać, i Dorian B. w pewnej chwili trzasnął w nie pięścią tak mocno, że obudowa pękła i wyleciał kawał ebonitu. Sam się zdziwił swoim odruchem, ale nie przeprosił Ewy, ponieważ radio było jego, jej tylko pokój i uszy. Był to sygnał, że ten na oko opanowany młodzieniec jest furiatem gotowym na wszystko, jeżeli coś go nie słucha. Ujrzawszy go, poczuła lęk. Mistyczny lęk przed czymś nieokreślonym. Powiedziała: – Muszę iść. Magister Kaługa ociągał się ze wstaniem, ponieważ intuicyjnie połączył jej decyzję z pojawieniem się tego „liczydełka” za oknem. Poczuł się urażony, jeżeli nie zlekceważony. Nie odpowiedziała na jego otwartą propozycję ani tak ani owak, jakby jej nie złożył. To było gorsze, niż otwarta odmowa. Podziękowała mu więc skinieniem głowy i nie czekając, aż wstanie wreszcie, ruszyła ku szatni. Dopiero tam ją dopadł i pomógł nałożyć płaszcz. Sam porwał własny i idąc obok niej, domagał się odpowiedzi. Milczała czas dłuższy, wreszcie przystanąwszy na przystanku autobusowym, jakieś pięćset metrów od kawiarni, powiedziała: – Bardzo pana cenię, panie profesorze. Ale nie wiem, czy można myśleć o tym, że bylibyśmy bardzo szczęśliwi tylko dlatego, że się starannie ubieramy. Ja w ogóle nie jestem pewna, czy mam zamiar wychodzić za mąż. Ja także... – popatrzyła mu w oczy – nie potrafię znaleźć tego właściwego... Nie wiem, musielibyśmy się poznawać bardzo długo, bo ja, proszę mi wybaczyć, nie ufam panom... Wierzę – uprzedziła jego zaprzeczenie – że pan profesor jest z innej gliny, to widać, ale jakoś zmroził mnie pan swoją nagłą ofertą, jakby mnie pan kupował... Proszę mi wybaczyć. Nadjechał autobus i magister Kaługa pomógł jej wejść do środka. Został na przystanku i skinął jej dłonią uzbrojoną w duży złoty sygnet z czerwonym oczkiem, być może był to nawet zdobyczny rubin. Dorian B. był ciekaw, ot tak sobie, jak ją zapewniał, o czym z takim typem można w ogóle rozmawiać. Uznała, że jest równie trywialny jak Kaługa. Dlatego nie potrafią w sobie docenić partnera, dlatego jeden drugiemu odmawia wartości, które przecież obydwaj posiadają. Powiedziała: – Obaj zachowujecie się jak dwa psy walczące o sukę. Uświadomiła mu, że o nią istotnie walczy i że walczy brzydko. Jeżeli Kałudze można zarzucić służalczość, to jemu samemu dwulicowość albo bierność. Mickiewicz mógł się tłumaczyć przed polactwem „łudziłem cara jak wąż”, zamknąwszy ten wers między dwiema gwiazdkami, żeby było widać, iż należy do strona 71 innego dzieła, którym jest on sam. Nie był Mickiewiczem, ale z nim współ–czuł. Mickiewicz był autorem wartym czytania przede wszystkim dlatego, że go się nie czytywało, ponieważ go zawłaszczano jednostronnie, jako piewcę błękitnobluzych już z „Dziadami” nie radząc sobie w sposób przyzwoity, albo postępując z nimi nieprzyzwoicie. Myśląc o swoim udziale w akademii okolicznościowej na pożegnanie szkoły przez maturzystów, układał z Kamilem Koguckim jej program, planował włączenie licznych uczniów, którzy się nie przyznawali do szkolnej wspólnoty. Myślał o zaproponowaniu Ewie B. współkonferansjerki z Koguckim. On byłby od rozbawiania i recytacji, ona od poważniejszych zapowiedzi, bo samym swoim pojawieniem się na estradzie wzbudzałaby nastrój uwagi. Uważał ją za osobę niemal nieziemską, której obcy jest wszelki brud, tymczasem ona pali z grubej rury, porównując jego i magistra Kaługę do dwu walczących o sukę psów. Nie podjął tematu. Nie zniżył się do protestu, zwłaszcza w jej obronie, bo jak mogła sama siebie porównać do suki. Nie mogła nie porównać, porównując ich do walczących ze sobą psów. Rzuciła siebie na ofiarę, żeby im obu dopiec. Żeby im zwrócić właśnie uwagę, że walcząc ze sobą w ten sposób, poniżają ją samą, zapewne wbrew własnej woli. Jej wyrzut nasunął mu pewien pomysł, który postanowił wcielić w życie. Wobec jego milczenia uznała, że sama musi zamknąć otwarty wątek. – Nazwał cię „liczydełkiem”... Dorian B. zaśmiał się, tyleż sztucznie co w porę. – Dajmy sobie spokój – zaproponował. – Nie sądziłem, że z nim walczę. Masz zamiar za niego wyjść? – Szalony chłopaku! Nie mam zamiaru wychodzić za nikogo. – To bardzo dobrze – powiedział ubawiony. – Ponieważ to ja jestem ten Nikt. Był maj, matura, po maturze, akademia pożegnalna a po akademii wielki bal w górskim hotelu. Ludzie dorośli, prokuratorowie, kapitanowie, naczelnicy wydziałów, przyszli artyści, dziennikarze, matematycy, inżynierowie, otrzymawszy wymarzone świadectwa stawali się nagle dojrzalsi, brali te sztywne arkusze z rąk dyrektora Torna z uczuciem znanym zapewne tylko alpinistom, albo maratończykom. Panie ocierały łzy, panowie niekiedy emanowali zapachem wypitego alkoholu. Potem wszyscy zasiedli w ławach i Kogucki wyskoczył na podium, odziany w kuse porteczki, czerwony krawat i rumieniec prawdziwego podniecenia. Program przygotowali we trzech, mieszkańcy jednego pokoju. Stafan Knapp zadbał o wystrój sceny i sali, dekoracje były wysmakowane, niebanalne, niejarmarczne. Każdy z profesury miał otrzymać dedykowany utwór muzyczny albo recytowany, albo taneczny (Kogucki zapewnił sobie udział uczniów z normalnego gimnazjum dla młodzieży). Eliza zgodziła się zaśpiewać pieśń Dla Elizy, nomen omen, namówiona przez Koguckiego, Kasia Lutynia (właśnie, żeby pokazać Dorianowi, jak mało jej na nim już zależy!) obiecała wykonać fragment Rozprawy o Aktorze, przygotowywany na egzamin do szkoły aktorskiej w Warszawie, sam Kogucki nauczył się kilku nowych tekstów, w tym na prośbę Doriana B., Mickiewicza Bajkę Pies i Wilk, naśladowanie z Lafontaine’a... Ewa B., oczywiście nie zgodziła się wystąpić, estrada stanowiła dla niej strefę niewyobrażalną, była przekonana, że na widok nabitej sali straci kontenans i zblamuje się w oczach wszystkich. Wobec tego musiał ją zastąpić strona 72 Dorian Bechczyc, któremu szkoła wydała fantastyczną rekomendację na wydział matematyki albo dowolnie wybrany wydział dowolnej politechniki. Rekomendację odczytał ze sceny dyrektor Torn i sala powitała ją brawkiem. Dorian B. został wybrany przez dyrekcję jako mówca „w imieniu maturzystów”, bez pytania maturzystów o zdanie. Powiedział: „Nie ma się zasługi w tym, że się jest w jakiejś dziedzinie bardziej uzdolnionym od innych, bo inni są bardziej uzdolnieni w czym innym i jedni drugim nie muszą niczego zazdrościć. Można tylko współczuć tym, którzy nie wiedzą co począć ze swoim talentem, jak ja nie wiem, bo nie wiem do czego mogę tu komu służyć. Mogę występować tu jako szachista grający w ciemno z kilkoma partnerami, ale wtedy powiedzą, że to ukartowane. Nie ma szans. Ale za miły dyplom i jeszcze milszą rekomendację, dziękuję szkole w całości. Jesteśmy dorośli, przyszliśmy tu po wojnie, wygarbowani jak skóra na buty. Sądzę, że ten kraj może się w większość z nas obuć, żeby przejść drogę, jaką ma przed sobą. A że jest kamienista, wiemy.” Skończył, powiało milczeniem. Był znowu na bakier z konwencją. Tylko magister Kaługa zdobył się na gest i uderzył w dłonie. Po nim reszta, ale mdło. Nie klaskała także Ewa B. Zrobiło się markotno. Program szedł niemrawo. Eliza się zacięła i puściła takiego koguta, że Eliza, której pan kompozytor dedykował tę pieśń, musiała dostać kolki w mogile. Kogucki nadrabiał dowcipami, mówiąc, że droga do sławy zawsze jest daleka i choć nie ulega wątpliwości, że kolega Dorian Bechczyc umie rozgrywać partie szachów w ciemno, to nie wie, co o nim myśli Kasia Lutynia, która za chwilę zadedykuje mu piosenkę, w imieniu maturzystów z normalnego liceum, piosenkę z radzieckiej komedii pod tytułem Cyrk... To nieco rozluźniło nastrój i dalej program poszedł lepiej. Kasia zaśpiewała melodię z Cyrku bardzo ładnie, ani razu nie spojrzawszy na człowieka, któremu Kogucki ją zadedykował, po czym sam Dorian B. musiał zaanonsować występ kolegi Koguckiego, „niewątpliwego artysty in spe” który zinterpretuje słynną bajkę Lafontaine’a w wersji Mickiewicza – Pies i Wilk, którą zapewne wszyscy jednogłośnie zadedykujemy panu profesorowi Kazimierzowi Kałudze, bo nikt jak on nie potrafi nas przyuczać do dialektyki dobra i zła... – Oklaski, nawet rosnące a sam Kaługa, nieco zaskoczony tym wyróżnieniem, nie wstał i nie kłaniał się szkole, która, podobnie jak on sam, nie miała pojęcia o czym mówi ta jakaś bajka pod tytułem Pies i Wilk. Kogucki puścił Bechczycowi pytające spojrzenie, po czym jednak wyszedł i zaczął, głosem donośnym i wysokim: Jeden bardzo mizerny wilk – skóra a kości, Myszkując po zamrozkach, kiedy w łapy dmucha, Zdybie przypadkiem brysia jegomości, Bernardyńskiego karku, sędziowskiego brzucha: Sierść na nim błyszczy gdyby szmelcowana, Podgardle tłuste, zwisłe do kolana... Powiało chłodem i sala poczęła się wiercić w krzesłach. Kaługa pobladł nieco i wyprostował kark. Kogucki walił dalej: – A witaj, panie kumie! witaj panie brychu! Już od lat kopy o was ni widu, ni słychu, Wtedyś był mały kondlik – ale kto nie z postem, strona 73 Prędko zmienia figurę!... Ktoś na sali westchnął , inny szepnął, ale tak szepnął, że poszło echem po sali zebrań: „O kuchnia mać!...” Kogucki się zaciął na chwilę, czuł, że bierze osobistą odpowiedzialność za narastającą aferę. Nie zdawał sobie sprawy z wagi każdej dedykacji, nie przyszło mu do głowy zderzać treści bajki z posturą i przedmiotem magistra Kaługi, który wszak musiał być kiedyś „mały kondlik” zanim się przedzierzgnął w siebie dzisiejszego, nauczającego o Polsce i świecie współczesnym w sposób, jaki mu zadano. Jakże służy zdrowie?” – Niczego – brysio odpowie. I za grzeczność kiwnął chwostem. – Oj, oj! niczego! – widać ze wzrostu i tuszy! Co za łeb – mój boże, choć walić obuchem... Jakaś uczennica z niższej klasy wybuchnęła krótkim śmieszkiem, ale dość go było, żeby Kaługa zacisnął pięści i jął szukać oczyma oczu dyrektora Torna, który wciskał się w fotel tak głęboko, że już znad niego w ogóle niemal nie wystawała nawet jego łysina. Kogucki to widział, chwilę wahał się, czy nie zejść ze sceny, przeprosiwszy kolegów i grono za gruby nietakt Bechczyca i własną nierozwagę, ale uznał, że byłby to gwóźdź do trumny ich obu. Już walić trzeba dalej. Podniósł głos o ton, błysnął okiem, nałożył na twarz uśmiech wilka i walił: A kark jaki, a brzuch jaki! Wszystkie oczy z tylnych rzędów wlepiły się w kark magistra Kaługi, lśniący teraz od potu, przedni rząd spojrzał na jego brzuszek, jeszcze nie żaden brzuch, ale kiedy siedział, widoczny brzuszek zażywnego pana. Kipiał ale nie znalazłszy wsparcia w Tornie, który czezł w oczach, myśląc zapewne, co przyjdzie czynić po tym skandalu, siedział, cofnął plecy i przybrał luźną postawę, nałożywszy na twarz uśmiech jeszcze bardziej wilczy od tego, jakim szczerzył do sali zęby Kogucki. Najlepiej wszak zbierać dowcipy o sobie, jak to czynił pono Wilhelm II Pruski, ubijając przy tym dwa zwierzaki: paszkwilanta i dla siebie opinię człeka wielkiego formatu. Uśmiechał się więc magister Kaługa, kiedy Kogucki podniesiony tym na duchu recytował: Brzuch, niech mnie porwą sobaki, Jeżeli, uczciwszy uszy, Wieprza widziałem kiedy z takim brzuchem!” – Żartuj zdrów, kumie wilku; lecz mówiąc bez żartu, Jeśli chcesz, możesz sobie równe wypchać boki”. – A to jak, kiedyś łaskaw? – Ot tak, bez odwłoki Bory i nory oddawszy czartu I łajdackich po polu wyrzekłszy się świstań, Idź między ludzi – i na służbę przystań!” – Lecz w tej służbie co robić? – wilk znowu zapyta. – Co robić? dziecko jesteś – służba wyśmienita – Ot, jedno z drugim nic a nic! strona 74 Dziedzińca pilnować granic, Przybycie gości szczekaniem głosić, Na dziada warknąć, Żyda potarmosić, Panom pochlebiać ukłonem, Sługom wachlować ogonem – Tu już nie wytrzymała niedoświadczona młodzież z młodszych klas, śmiech zatrząsł stropem i magister Kaługa złapał się za pierś, zatchnęło go, zesztywniał, Kogucki urwał na tym ogonie i rozdziawiwszy korale ust, gapił się na Kaługę w nadziei, że to tylko gra. Już i zgubił wątek, już by pewno nie potrafił dobrnąć do końca i spointować, jak to sobie zamierzył, mówiąc i gestykulując przy słowach: „– bo na noc kładą mi obrożkę, ażebym lepiej pilnował folwarku”... Kaługa omdlał i osunął się na podłogę. Akademię przerwano. Kaługę odwieziono do szpitala z zawałem. Nie był na szczęście ciężki. Tylko nad szkołą zawisła chmura. Bal, koniec końców, odbył się w górskim hotelu, ale nań obu winowajców nie zaproszono, a panna Ewa B. nie pojechała, mimo zaproszenia. Z dwu powodów: ponieważ ofiarą pomysłu Doriana B. padł magister Kaługa, który się jej oświadczył, i ponieważ wyczyn Doriana B. wydał jej się tyleż bezczelny co celny. Przemyślawszy słowa Kaługi, doszła do wniosku, że jest załgany, że bierze powierzchnię słów narzuconej mu propagandy za ich treść i że być może cios otrzymany od tego „liczydełka” otrzeźwi go i przywróci ludziom z ulicy, od których się bardzo oderwał. Szkoła rzuciła na Doriana B. anatemę. Nikt już nie chciał go znać. Świadectwo przestało znaczyć, rekomendację mu cofnięto, a dyrekcja uczyniła to przez gońca, który w drzwiach rzekł: pan dyrektor prosi o zwrot tego co pan wie. – Zwrócił. Rekomendacja zawierała bowiem także ocenę polityczną abiturienta Doriana Bechczyca. Sądził, że to koniec nawet marzenia o antykarierze matematyka abstrakcjonisty. Ale dyrektor Torn zwrócił mu rekomendację. Zawierała wyłącznie pochwałę jego matematycznego „wysokiego uzdolnienia czyniącego z ob. Bechczyca Doriana ucznia o kilka stopni przewyższającego program nauki w liceum dla pracujących; wyższa matematyka teoretyczna zdaje się być jego przeznaczeniem”. Było to ostrożne i uczciwe i wolał ten drugi tekst od pierwotnego, który zapewniał kogo trzeba o jego „szczerym zaangażowaniu” i ofiarnym społecznikostwie, jakim służył szkole zupełnie bezinteresownie, kosztem czasu wolnego.” Teraz czekał tylko na pukanie do drzwi i wizytę kogoś z „Urzędu”, jak się ci panowie zwykli byli przedstawiać. Strach, jaki ogarnął szkołę, kazał mu oczekiwać tego właśnie, że zostanie zdjęty z listy ludzi wolnych na czas nieokreślony. Wtedy mu wypomną i nieodpowiednie pochodzenie i dwulicowość, i podłe zamiary, i prawdziwy stosunek (wrogi) do rzeczywistości, co ujawnił właśnie tą dedykacją. Nie można było bardziej obrazić ludowego państwa jak dedykując tę właśnie bajkę nauczycielowi tego właśnie przedmiotu. Dedykowana każdemu innemu brzmiałaby jak przypowieść o wyższości głodnej swobody nad sytym poddaństwem, a przecież socjalizm wyzwolił ludzi, takich właśnie ludzi skazanych przez panów na psią służbę. W innych warunkach właśnie tak by to odczytano, ale teraz, ale tu, ale w tej szkole? Jeden tylko człowiek, spotkawszy go kiedyś na przystanku, podszedł doń i spojrzawszy mu w oczy, rzekł: strona 75 – Podziwiam waszą odwagę, kolego. Jeżeli to nie była tylko bezmyślność... Był to Roman S., ten piękny Roman S. odtrącony przez Ewę B., ponieważ był od niej młodszy o całe dwa lata, choć wyglądał znacznie poważniej. Odskoczyli odeń wszyscy poza nim, unikali go jak zapowietrzonego. Tylko Ewa B. zaprosiła go na kolejną herbatę przy radiu. Nie poszedłby, mając owo rozbite już radio, za pretekst, choćby i po nie samo, żeby je zabrać. Nie poszedłby, sądząc, że jest tak samo wystraszona jak cała reszta. Zdziwił się, usłyszawszy jej zaproszenie i przyszedł, punktualnie jak kukułka, z bukietem polnych kwiatów, ponieważ na cięte nie mógł sobie pozwolić. Jeszcze spłacał garnitur sprawiony na ślub z Kasią. Jeszcze jadał suche bułki i popijał oranżadą. Dlatego był taki nieprzyzwoicie szczupły. Nawet nieustanne zmagania się z ciężarami nie sprawiały cudu i nie potężniał na miarę nadziei. Przyszedł więc z tymi polnymi kwiatami, czym ją nie tyle może wzruszył, co ujął. Były bezpretensjonalne, nie udawały niczego poza sobą. Czuł wdzięczność. On, tak nagle zupełnie opuszczony, ona nadal samotna. Przyjęła kwiatki, a spojrzawszy mu w oczy zdradziła, że jest rozczulona. Być może zresztą rozczuliła ją jej własna wspaniałomyślność, odwaga, odrębność. Zaproszeniem podała w końcu dłoń człowiekowi, który się skończył. Był już tak podejrzliwy, że to właśnie pomyślał, nie bardzo rozumiejąc zaproszenia w tej właśnie chwili jego życia. Ujrzał więc w jej oczach tę mgiełkę rozczulenia, po chwili uznał, że to dla niego, przez niego, że ona coś do niego musi czuć, skoro tak zdradzają ją oczy. Nie namyślając się, objął ją, ścisnął z całych sił i wpił się w jej małe, uszminkowane usta. Całował i czuł, że bije weń potężny prąd. Usta posyłały we wszystkie krańce ciała obezwładniające strumienie ciepła, całował i po chwili zdał sobie sprawę, że jest całowany, poczuł, że jej ramię obejmuje jego kark, jej piersi wciskają się w jego tors, że jej nogi szukają zwarcia z jego udami. Był to pierwszy w życiu pocałunek o tak potężnym działaniu. Jak zastrzyk silnego narkotyku, jak krople narkozy. Nigdy jeszcze jeden pocałunek nie wywarł na nim takiego wrażenia, czuł przy tym, że Ewa B. także całuje go zdumiona tym, co się z nią całą dzieje. Potem odsunęli się od siebie, a stali w kuchni, obok gazowego pieca, na którym nic się nie grzało, patrzyli na siebie w oszołomieniu, odkrywając w sobie coś nieprzeczuwanego, nie zaplanowanego, zaskakującego. Po latach powiedział jej, że odczuł to jak znak dany od – bo ja wiem? – samego Boga. Był to pocałunek zesłany po to, aby się mogli połączyć bez wahań. Ona także przyznała, że była zupełnie oszołomiona, nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią działo. Odbierała go całym ciałem, i wcale nie było to pospolite pożądanie, wcale nie, pożądania jakby nie było... On także musiał przyznać, że pożądania w tym, co czuł, nie było. Było olśnienie doznawaniem kobiety pożądanej w innym wymiarze – przez usta. Patrzyli potem na swoje wargi wielekroć, usiłując wykryć moc w nich zawartą, bo weszli we wspólne życie nie za sprawą słów, ani czynów, ale ust. Widział, że jest oszołomiona, nieobecna, roztargniona, zaskoczona, spłoszona, powiedział: „Weźmiemy ślub w dniu moich urodzin”. Skinęła głową. Wrócił do wspólnego pokoju na skrzydłach. Nie wierzył jeszcze w to, co zaszło, ale to wzeszło w nim i już rwało się ku światłu. Powiedział z progu: strona 76 – Panowie, jesteście obaj zaproszeni na mój ślub z Ewą B. W dniu 11 listopada 1952 roku, bo to będzie druga ważna data w dziejach ludzkości z przyległościami. Albowiem nie ma rzeczy ważniejszych, niż zdobycie kobiety nieosiągalnej... Patrzyli nań z niedowierzaniem. Ona, ta soplica (tak nazwał ją Szczepan Knapp, mający wyśmienite pomysły słowotwórcze, jak każdy niemal cudzoziemiec) oddaje się temu hołyszowi, co ma jedną parę skarpet i wilczy bilet? – Słuchaj, panie Kamilie K., – powiedział Bechczyc – kiedyś mianowałem się w twojej opinii egoistą, zjadłem jajko, nie dzieląc się z tobą, choć nie miałeś nawet na jajko. Brzydzę się sobą do dziś, powinienem był oddać ci połowę jajka, całego byś na pewno nie przyjął, byłoby to ładne, tak cholernie ładne, że podejrzane. Powiedziałbyś wtedy, że jestem parszywy pozer, co za sztuka oddać połowę jajka. Miałbym także rację, bo my zawsze mamy rację przeciw wszystkim, w każdej sytuacji. Ona ma rację, że za mnie wychodzi, ja mam rację, że się z nią żenię, wy macie rację, że uważacie ją za kopniętą, mnie za drania bez wyobraźni i poczucia odpowiedzialności. Wszyscy mamy więc rację. Ale ja się z tego powodu nie powieszę. Mogę wam tylko wyjaśnić, żem, jak Boga kocham, wyłączył mózg w chwili dedykowania tej francowanej bajki Kałudze. Wydawała mi się po prostu świetnie napisana, a dedykując ją jemu, chciałem jakby odstraszyć go od obrożki małżeńskiej raczej, niż wyrzucać mu jego psią służbę temu reżymowi, który nas wszystkich trzyma w garści i skorumpuje, jeżeli nie zniszczy. Przyjmujecie zaproszenia? Nie odpowiedzieli. On zaś przyjął zaproszenie Ewy B. do odwiedzenia jej domu rodzinnego w małym przygranicznym mieście. Napisała tam list, że właśnie podjęła decyzję; wyjdzie za człowieka w jej wieku, ale z charakterem i talentem ponadprzeciętnym. Ten człowiek nie ma nic poza przyszłością, i ona pragnie ją z nim dzielić. Kropka. Rodzice oczekiwali ich, siostry i bracia także. Nie była najstarsza z nich a pierwsza; wprowadzała do rodziny nowego człowieka. Jechał więc tam z niepokojem, był bowiem przekonany, że przyjmą go niedobrze, bo zadziwi ich wybór córki i siostry. Zupełnie nie odpowiadał jej typowi urody ni charakteru. Jechał w wyobraźni na razie, oswajając się z tą sytuacją. Wprawdzie jest to jego drugie narzeczeństwo, w istocie nawet trzecie, jeżeli liczyć solenną, daną jeszcze w dzieciństwie, obietnicę Krystynie T. Tamta miłość przetrwała wojnę i pierwsze lata powojenne, potem się nagle rozeschła, kiedy poznał faceta ubiegającego się o jej rękę. Był to kurdupel z żółtymi, niekompletnymi zębami, ale już po politechnice. Odpadł od niej bez namysłu na samą myśl, że podobny pokurcz może całować jej usta. Z Kasią nie było problemów, nie wymienili pierścionków, nie mieli czego sobie zwracać. Ewa Biernacka była z nich najstarsza i strach go oblatywał na myśl o tym, co się stanie, jeżeli dojdą pewnego dnia przed biurko urzędnika stanu cywilnego i wyjdą stamtąd jako mąż i żona. Poszedł do niej wieczorem z bukietem bratków i goździków. Wyznaczyli sobie noc wyznań. Umył się więc i przebrał w czystą bieliznę i czuł, że mu skóra cierpnie. Kwiatki przyjęła także jakby spięta, nie spojrzała mu w oczy, wstawiła je do wazonu, nie nalawszy doń wody, potem włączył radio i słuchali muzyki, potem ona poszła do kuchni przygotować coś na kolację a on, a on, tak właśnie, rozebrał się szybko i wskoczył do jej łóżka. Czekał z rękoma założonymi pod głowę. Nie myślał o jej reakcji, liczył się z każdą, nie myślał w tym strona 77 znaczeniu, że postanowił godzić się na każdą. Jeżeli go wyrzuci z łóżka, w porządku, będzie to reakcja jedna z możliwych, być może najprawidłowsza. Jeżeli sama się rozbierze i wejdzie do łóżka, pysznie, będzie to znaczyć, że kości zostały rzucone. Causa finita. Weszła z czajnikiem w dłoni, stanęła u progu, spojrzała, zatrzymała się, zastanowiła, w końcu powiedziała surowo: – No wiesz? Uśmiechnął się do niej szeroko, bo jej „no wiesz?” zapowiadało jednak pełne porozumienie. Spojrzała na krzesło, na którym starannie powiesił koszulę, spodnie (były wyprasowane!), marynarkę, krawat (nigdy go wcześniej nie nosił!), buciki stały pod krzesłem ze skarpetami zrolowanymi i wsuniętymi do środka. Widać było w tym przywiązanie do ładu. Uśmiechnęła się więc także, ponieważ ład na krześle i pod krzesłem świadczył jeszcze, że postępował z rozmysłem, planowo, celowo i z premedytacją. Nie było w tym pośpiechu, chaosu ani przypadkowości. Ten młody człowiek był ponadto cholernie bezczelny, pewny siebie, co jeszcze bardziej przekonało ją o jego walorach. Nie było mowy o wspólnym piciu herbaty i pogryzaniu kruchych ciastek. Radio nadawało jakieś właśnie sentymentalne szlagierki, dobre do scen łóżkowych. Odstawiła czajnik na podstawkę, żeby nie zniszczyć stołu, pokręciła główką, powiedziała: – W takim razie poczekaj. I wyszła do łazienki. Czekał, przeżywając wszystkie emocje prawiczka. Zapomniał o dziewczynach, które kochał, zeszły z jego pamięci, jakby ich tam nigdy nie było. Czekał na tę, która godziła się w sposób szaleńczy zostać jego żoną. Żenić się w dwudziestym roku życia, u progu życia, bez perspektywy szans życiowych, to przecież nic innego jak wariactwo. Ale widać czasy takie, że liczenie na szansę nie ma sensu, trzeba brać życie za łeb i nie patrzeć zbyt daleko w przyszłość. Czekając na Ewę jechał już myślami do jej domu i ogarniało go przerażenie. Tam spojrzą nań już bez tych ulepszających szkieł Ewy. Nie był pewien, czy nie szykuje mu jakiegoś dowcipu. Wyszła, nie mówiąc dokąd wychodzi i na jak długo wychodzi i po co wychodzi. Mogła wyjść z domu w ogóle, do koleżanki i w ten sposób wyciąć mu najdotkliwszego kuksańca. Nie mogła się z nim tarmosić, krzyk, żeby sobie poszedł, nie był w jej stylu. Więc sobie sama poszła. Ale ona sobie nie poszła, ona wyszła się umyć, starannie, żeby pachnieć jak perfuma, a nie jak całodzienny pot. Przyszła po pół godzinie (potwornie długa była ta połowa godziny!), w haleczce i narzuconym luźno na ramiona jedwabnym szlafroczku. Spojrzał na nią oczyma zachwyconego sztubaka. Nie było w niej minoderii, nie było także wyuzdania typowego dla samic wchodzących da łóżka samca w jednym tylko celu. Zachowała wdzięk, i leciutkie zawstydzenie, ale nie wyglądała na wylęknioną, Zrozumiał, że wchodząc do jej łóżka wykonał jej zamówienie, postanowiła go sprawdzić w łóżku, to zrozumiałe. Pragnął się sprawdzić, ach jak pragnął, a im bardziej pragnął, tym mniej był pewien, czy lęk przed odpowiedzialnością za czyn tej nocy nie sparaliżuje jego aspiracji i możliwości. To się mu już zdarzyło przy pewnej damie, może nie tak wykwintnej jak Ewa B., ale onieśmielającej poprzez swoją aparycję i elegancję. Wyglądała nie jak „soplica” (lodu) ale jak skrępowany gejzer. strona 78 Podniósł kołdrę, miał na sobie tylko majteczki kąpielowe. Ewa także miała na sobie majteczki, koronkowe. Zdejmowanie sobie majteczek to przecież osobna przed–rozkosz, nie wolno nigdy z tego rezygnować. Patrzył na jej ciało z rosnącym zachwytem. Było, tak szałowe, mówiąc językiem uczniackim, jasne, nieskazitelne, bez jednej plamki, skomponowane znakomicie, piersi uwolnione ze stanika rozpychały haleczkę, wyglądając górą w tak porywający sposób, że przypadł do nich całą twarzą i czując ich obezwładniające ciepło, ich jędrność, objął obiema dłońmi i nasładzał ich wnętrze (wnętrze dłoni) tym wszystkim, co stanowiło ich (piersi) treść i formę: ciepłem, atłasem, kształtem, zwięzłością. Małe różowe sutki pozostawały małe i różowe. Ewa przyglądała się jego dłoniom z powagą laborantki. Nie poruszyła ciałem, nie uruchomiła własnych ramion, patrzyła na zachwyt partnera oczyma świadka raczej, niż uczestniczki miłosnego seansu. Jej ciało spadło nań jak cały kosmos. Wpadł w zachwyt, przywierał do jej ciała, żeby je odbierać największą możliwie powierzchnią, wdychał jej zapach rozszerzonymi nozdrzami, całował milimetr po milimetrze, obniżając się ku jej cudownej kępce, tak delikatnie zarysowanej jak u dorastającej ledwie dziewczynki. Całował, przesuwając dłonie przez jej brzuch, na uda, odbierał ją jak dzieło niezwykłe, nawet nie dzieło sztuki, była dlań zjawiskiem natury, dziełem Stwórcy wyjątkowo wysmakowanym i doskonałym. Z upływem minut wywierał na niej wrażenie coraz lepsze. Stwierdziła, że jest dość umięśniony, nawet muskularny, mięśnie grały w jego plecach. Kiedy wsunął dłoń między jej uda, rozchyliła je odrobinkę, żeby mu pozwolić na pieszczotę pełną. Szedł dłonią po jej modelowym udzie już pewny, że się sprawdzi, już gotów i już złakniony tak bardzo, że chwila, a wejdzie w nią i stanie się, co się stać miało. Nawet jej nie pocałował w usta, nie zaczął od ust, zapomniał o ustach, ujrzawszy piersi. Począł ściągać majteczki, uniosła biodra i był to jedyny gest współpracy, potem zszarpnął swoje i znalazł się tam, gdzie się znaleźć nie śmiał nawet pragnąć, a uniósłszy się nad nią kilka zaledwie razy uszedł z nasieniem, które parło z siłą islandzkiego gejzeru. Zdążył jeszcze uratować jej haleczkę przed zbrukaniem, i opadł na nią niemal jak narrator „Nienasycenia” S.I.Witkiewicza, który każdorazowy orgazm nazywa utratą przytomności. Wiedział, że dla niej to było nic. Nie wiedział, że była na to przygotowana. Kiedy serce przestało walić, kiedy myśl jęła się porządkować, kiedy sobie uświadomił, co zaszło – na wszystko już było za późno. Podniósł kołdrę, odsłonił ją całą, spojrzał, dostrzegł na prześcieradle małą kroplę ciemnej krwi. Wsiąkła w materiał i schła w cieple jej ciała. Uśmiechnął się na myśl, że zdjął chyba ostatni listek z jej wianka... Nie pytał o nic. Mieli sobie dużo do powiedzenia tego wieczoru, a zaczęli od końca. Ewa wyglądała normalnie, była może nieco ubawiona wyrazem jego twarzy na widok owej kropli krwi. Być może naprawdę zdjął ostatni listek z jej wianka. Unikała sytuacji ostatecznych, bardzo długo udawało się jej uniknąć defloracji wymuszonej, większość dziewcząt traci cnotę w gwałcie, chłopcy biorą je siłą, przekonani, że ich opór jest grą, że istnieje obowiązek bronienia się, dla ratowania dobrego imienia. Ewa B. była kobietą dojrzałą, byłoby cudaczne, gdyby zachowała cnotę do dwudziestego pierwszego roku życia, a jednak niemal ją zachowała. Tylko jednemu brutalowi udało się powalić ją w czasie jakiejś obrzydliwej prywatki i wcisnąć kęs tego stwardniałego mięsa między jej uda. Odepchnęła go tak silnie, że wyrżnął łbem w kant pieca kaflowego i stracił strona 79 przytomność naprawdę. Było to przeżycie tak odrażające, że postanowiła, iż mężczyzna, którego sobie upatrzy, nie będzie jej tarmosił, sapał, dobierał się, – nastawiony na jej opór, i ten gołowąs, ten bezczelny „liczydełko” postąpił dokładnie tak, jak powinien był postąpić młody człowiek pragnący ją zdobyć. Wchodząc bezceremonialnie do jej łóżka dawał jej prawo wyboru. Nie musiała skorzystać z propozycji uczynionej tak bezpardonowo. Była przekonana, że gdyby wyrzekła jedno słowo: „wyjdź”, wyszedłby bez słowa. To była czysta gra. On sam zupełnie wykluczał zwykłe z nią postępowanie. Te karesy, to poszukiwanie długich spojrzeń, te obmacywania w tramwaju czy w kinie. Wydawało mu się to niestosowne w stosunku do tej kobiety. Wyczuł ją i zdobył i nie wierzył. Nie spytał „jak było?”, bo wiedział, że cudownie było tylko dla niego, dla niej mogło być to najwyżej miłe, za krótkie i zbyt pospieszne. Wiedział, że za chwilę się poprawi. Że ją rozgrzeje, że ją zapali, że ugasi jej pragnienie. Za chwilę, klęknął nad nią, wytarł spermę z jej brzucha, przyjęła to bez mrugnięcia okiem. Zachowywała się bardzo nietypowo, jeżeli nie dziwnie. Odnosił wrażenie, że się nim bawi, obserwując go jak mikroba przez mikroskop. Nie wydała ani jednego dźwięku, jak inne dziewczyny w czasie stosunków, starała się panować nad sobą w sposób wręcz wyzywający. Nie objęła go, nie dotykała, pozwalała się obejmować i dotykać. Po cóż więc weszła do łóżka, dlaczego nie został wypędzony? Otóż po to weszła do łóżka, żeby mu się przyjrzeć i nie wypędziła go, żeby go ocenić. Jeżeli miał zostać jej mężem, powinien się czymś wykazać. Wykazał się na razie tylko płomiennym zapałem, błyskawicznym pożądaniem i zupełną niedbałością o stan jej gotowości, a nie przygotował jej zupełnie. Przypuszczalnie nie zdawał sobie sprawy, że ogień jego ust i dłoni jest zbyt słaby i niecierpliwy, aby rozbudzić w niej kobietę, dotychczas trzymaną na krótkiej wodzy przez nią samą, wskutek zachowań panów, którzy, żeby to ładnie określić, aspirowali do jej wdzięków. Położył dłonie na jej płaskim brzuchu, obwiódł jej rozłożyste biodra, dotknął kciukiem prawej dłoni różowych płatków skrytych między pukielkami jasnych włosów, pochylił się i nakrył ustami jej drobne, małe wargi. Oddawała pocałunek powoli, jakby się dopiero usiłowała w nim rozsmakować. Kiedy wrócił w nią, już stateczniej, już z wyczuciem, już bez lęku o natychmiastowy i przedwczesny spazm, jej twarz pogodniała z sekundy na sekundę, widział poprzez jej oczy, że odbiera go coraz silniej, że przestaje być badaczką mikroba, że staje się uczestniczką tego seansu. W pewnej chwili, być może zdawszy sobie sprawę, że anieleje, poprosiła, żeby zgasił światło. Nie zgasił, chciał ją widzieć, oglądać, zachwycać się zdobyczą, żeby zabić narastający lęk o jej przyszłość przy sobie. Kochał ją spokojnie, długo, cały kwadrans. Poddawała mu się z rozmyślnym bezwładem, pragnęła zebrać w sobie moce potrzebne do przeżycia owego wstrząsu, za którym przepadają kobiety, a jakiego jeszcze nigdy nie udało się jej przeżyć, nawet „grzesząc sama ze sobą”, jak musiała wyznać na spowiedzi. Kiedy się dochodzi do roku dwudziestego pierwszego, ma się prawo do przeżycia rozkoszy, po to istnieją mężczyźni dla kobiet. Myślała o tym często, ten wieczór miał być graniczny między marzeniem a rzeczywistością. Dorian Bechczyc starał się bardzo i czuła, że jego starania zaczynają odnosić właściwy, oczekiwany, pożądany skutek. Czując, że za chwilę znowu jej ucieknie, poprosiła: zostań. Został, połączyła ich strona 80 iskra potężna, łuk elektryczny. I wtedy wciągnęła powietrze, unosząc piersi wysoko. To było pierwsze, pełne doznanie mężczyzny. Zamknęła oczy. Czuła go w sobie, odbierała jego pulsowanie każdym umieszczonym tam nerwem, pragnęła, by tam trwał tak długo, jak to możliwe, i on trwał, odbierając ciepło jej wnętrza, skurcze jej wnętrza, ją całą. Było to doznanie. Po pocałunku w kuchni, który ich poraził swoją nieznaną potęgą, zasięgiem działania na całe ciało, ten akt strzelisty dał im poznać, że są dla siebie stworzeni. Ewa pozbyła się reszty niepokoju i wątpliwości. Była jeszcze przed godziną zdecydowana, gdyby ich pierwsze stosunki okazały się nie udane, albo obrzydliwe, albo gdyby on się zachowywał w sposób ją urażający, powiedzieć mu wprost: słuchaj, małżeństwo to poważna sprawa, oboje wiemy jak istotny jest w nim seks, a z tym u nas byłoby źle. Ale z tym u nich byłoby chyba dobrze. Nie miała już oporów, powiedziała: – Teraz napijemy się herbaty. Jechał do jej rodziców z dziwnym poczuciem winy. Jechał już jako narzeczony i kochanek. Przyjęli go grzecznie, bez wylewności. Pani matka, kobieta nieduża, schludna, siwiejąca, nietęga, ale i nie szczupła, przyjrzała mu się ledwie przez dwie sekundy, po czym wskazała schody na piętro, mówiąc: – Ojciec jest tam, Ewa poszła pierwsza, pobladła z lęku, ponieważ zachowanie matki wskazywało na dezaprobatę jej wyboru. Ojciec, dość wysoki, szczupły, z bujną siwą czupryną i dużym, orlim nosem, podał Dorianowi dłoń i wskazał krzesło. Na stole stała karafka z porzeczkowym winem własnej roboty. Chwilę trwało milczenie, po czym pan Biernacki spytał, czy przyszły zięć lubi domowe wino. Przyszły zięć skinął głową, że owszem, wtedy pan Biernacki nalał do dwu szklanek, trzeciej dla córki nie przewidziawszy – No więc? – zaczął, podnosząc własną szklaneczkę. Rozmowa była rzeczowa. Dorian B. powiedział o sobie „wszystko”, to znaczy, że jest rówieśnikiem Ewy, że właśnie ukończył liceum dla pracujących, które ona ukończy za rok, że ma zamiar wstąpić na uniwersytet albo na politechnikę, choć nie jest specjalnie uzdolniony manualnie, myśli raczej abstrakcyjnie, liczy, że czasy się kiedyś unormują i przyda się jako matematyk czy fizyk, może nawet na uczelni, jeżeli zostanie zaakceptowany. Używał słów „manualny”, „abstrakcyjnie”, „zaakceptowany” jakby cynicznie celowo, żeby wywrzeć na przyszłym teściu najkorzystniejsze wrażanie, bo tak zintelektualizowany język daje pewne wrażenia o zasobach umysłu i nadrabia braki powiedzmy, w umundurowaniu. Wtedy przyszły teść spytał: – A mieszkanie masz? Oczywiście nie miał, ale jaka sprawa, mieszkanie? Można wynająć, na razie mieszka z trzema kolegami, wszyscy się przenoszą w nowe miejsca, bo wszyscy chcą studiować. Gdyby się udało dostać na uniwersytet warszawski – postara się o bursę akademicką, Ewa przecież przez rok zostanie na dawnym miejscu. Musi skończyć szkołę przed pójściem na studia, a chce do Krakowa... Nie ma co więc jeszcze myśleć o mieszkaniu. To kiedyś... Logiczne, oczywista. Potem przyszło rodzeństwo, siostry i bracia. Siostry były bardzo różne. Starsza o rok, fertyczna, kłębiasta, bardzo zwięzła i cięta w języku, nosząca hiszpańskie imię strona 81 Amanda, była studentką medycyny, młodsza brzydsza, grubo ciosana, o wielkich stopach z grubymi paluchami, Nina, studiowała także, pedagogikę. Najstarszy brat Edward, odbywał właśnie służbę w marynarce wojennej i przyjechał na kilkudniowy urlop, nie tając, że właśnie z powodu zapowiedzianego przyjazdu przyszłego szwagra, bo cała rodzina miała się wypowiedzieć. Najmłodszy, jeszcze dziecko prawie, dwunastoletni Kazio, przypatrywał się Dorianowi najuważniej i raz po raz wybuchał zdrowym śmiechem, nie zdradzając, co go tak śmieszy. Z dziewczętami przywitał się Dorian B. dość machinalnie, podając im dłoń i broń Boże nie całując. Edward natomiast przywarł doń ustami, miał je duże i zmysłowe i pocałował go w usta, ku zdumieniu zapewne wszystkich, zwłaszcza samego Doriana B., który nigdy w życiu nie smakował męskich ust i do głowy mu nie przyszło tak się z mężczyznami całować. Edward, jednym słowem przyjął go z miejsca i bez zastrzeżeń. W rozmowie nawiązanej przy stole wyjawiło się, że słyszał o matematycznych zdolnościach Doriana, a on sam, zaraz po wojsku, idzie na politechnikę, ponieważ jest pasjonatem nauk ścisłych, zwłaszcza matematyki. Mogli więc rozmawiać jak równy z równym i przynajmniej ten jeden był mu sojusznikiem. Ewa była temu rada, jej obie siostry dawały sobie tajemnicze sygnały oczyma, chichocząc co jakiś czas, co go irytowało, bo myślał, że jest obrabiany nieprzyjaźnie. Patrzyły nań z pewnym politowaniem, z góry, z pozycji studentek. Dorian B. nie pytał o powody opóźnienia Ewy w nauce, mogła przecież także od kilku już lat studiować. Musiała być jakaś inna przeszkoda, kiedyś to się wyjaśni. Pan Alfred Biernacki, przyszły teść, wypytywał Doriana o szczegóły jego przeszłości, sam dając przykład opowieściami o swoich młodzieńczych przygodach w Ameryce, w której znalazł się w jednej koszuli, w jednej parze butów, z paroma książkami w walizeczce, a wrócił stamtąd z workiem pieniędzy, których starczyło na wybudowanie dwu kamienic, na zakup firmy autobusowej i kawału ziemi. Wszystko przepadło. Najpierw skonfiskowali to Niemcy, potem komuniści. Dorobek młodości powiększony o wytrwałość wieku męskiego przepadł bez śladu. Przypowieść była prawdziwa a jej dydaktyzm przypadkowy. Mimo to Dorian odebrał ją jako znak, że jego zupełne ubóstwo nie stanowi przeszkody w staraniach o Ewę. Ważna jest postawa mężczyzny. Ważny jest jego kręgosłup i wola pokonywania kłód rzucanych przez życie, to znaczy przez ludzi. Człowiek w każdych warunkach może znaleźć dla siebie miejsce pod słońcem. Jeżeli umie być z ludźmi. Nie wolno ludziom ufać bezgranicznie, ale trzeba zakładać, że są dobrzy, bo tylko w ten sposób można z nich wydobyć nieco dobra, nawet jeżeli tego nie lubią. Siostry słuchały tej rozmowy ubawione, zajęte zapewne własnymi myślami, o własnych kawalerach, których tu jeszcze nie zdecydowały się demonstrować. Jedna liczyła sobie lat dwadzieścia, druga dwadzieścia trzy, były to więc kobiety dorosłe i zapewne z niemałym już seksualnym dorobkiem w postaci doświadczenia, otrzaskania, cynizmu i czego tam jeszcze. Musiał wypaść w ich oczach nieporadnie, ponieważ rozbawienie ani na chwilę nie schodziło z ich twarzy. Miał ochotę klepnąć w wypukłą pupę tę starszą, bo była wyzywająca, wiedziała, że ma urodę właśnie wyzywającą i starała się ją jeszcze podkreślić silnymi kredkami do rzęs, jaskrawą szminką. Młodsza nie używała kosmetyków w ogóle, była jędrna i naprawdę grubo ciosana. Dziwił się naturze, którą stać na trzy tak odrębne pomysły, strona 82 tworząc trzy młode kobiety. Ewa była z nich najładniejsza, najszlachetniejsza z urody i – najmniej żywa. Stwierdził to z niepokojem, ale natychmiast zdał na karb jej wewnętrznego spięcia po tym, co między nimi już zaszło i co ich czekało na nieznanej drodze wspólnego życia. Amanda strzelała oczyma, pochylając się do ucha Niny, żeby jej coś kolejnego tam szeptać, być może niezupełnie cnotliwego w treści, Nina marszczyła nos, Edward szukał w myślach jakiegoś zadania z wyższej matematyki, które rozwiązywał na okręcie jako podoficer „radio”. Ewa patrzyła zwłaszcza na starszą siostrę z rosnącą irytacją, w końcu powiedziała: – Czy musisz tak zawsze? – Ja rozumiem, miłość – wtrąciła nagle pani matka, podając na stoł pięknie przyrządzony pasztet z plasterkami słoniny ułożonymi w kwiatek. – Ale teraz Polska to nie wczorajsza Ameryka, tu się człowiek pracą rąk majątku nie ma prawa dorobić, a pozatem, mnie się widzi, że moglibyście sobie wziąć na strzymanie. Idziecie na studia, idźcie, przynajmniej tego komuna ludziom nie skąpi, pokończycie, rozejrzycie się za domem i pracą, potem się pobierzecie. Bo jak tak na łap–cap, bo się oczko zapaliło i w majtkach ciepło, na nic, to może być na wodzie pisane. Radzę wam ze serca, dzieci. Radziła słusznie, radziła dobrze, ale potem, kiedy została sama z Ewą, powiedziała jej wprost: To nie mąż, to siusiek, to pędziwiatr, zobaczysz, A kiedy on zaniósł swojej matce jej zdjęcie, ta popatrzyła, postudiowała twarz i orzekła: to nie jest żona, to jest zimny, zły, bezwzględny człowiek, chyba zupełnie bez serca. Popatrz na jej małe usta. Są niemal zasznurowane, nie pomaga szminka, W jej oczach nie na ciepła, nie ma kobiety, jest chłód, nie widzisz? Nie musiał patrzeć na zdjęcie. Matka wypatrzyła w nadmiarze to, co przeczuwał, ujrzawszy ją po raz pierwszy, co pociągało go ku niej, co postawił sobie jako zadanie do rozwiązania. Gdyby ujrzała ich w łóżku, jego namiętnie chłonącego jej ciało i ją chłodno oglądającą go, namiętnie pochłaniającego jej ciało – z pewnością by go od niej odwiodła. Ale ona nie miała pojęcia, czym był pocałunek Ewy, jak słodkie i płomienne to są wargi, jak zmysłowe i duże, w ogóle matki patrzą na synowe inaczej, zapewne jest w tym ich patrzeniu jakaś zawiść, jakaś niechęć, jakiś rodzaj ukrytej rywalizacji. Matka nie widziała Ewy całej, spojrzała na płaskie zdjęcia i natychmiast wydała swój niweczący werdykt. Nie po raz pierwszy, ale kiedyś miewała rację, dziewczęta przez nią skrytykowane musiały odpaść. Ewy był pewien. Prawie pewien. Gdyby był wyposażony w wyobraźnię nie tylko matematyczną, słowo „prawie” powstrzymałoby go przed pochopnym ożenkiem, zgodziłby się acz z oporami, z matką Ewy i, był niemal pewien, jej także przyniosłoby to ulgę, bo niemożliwe, żeby nie myślała o ich przyszłości bez głębszej refleksji. Tymczasem jemu przesłoniła resztę świata jej anielska cielesność, a w słowach anielska cielesność nie siedzi diabli oksymoron. Ewa w czasie stosunku wyraźnie anielała, jej twarz promieniała od wewnątrz, nabierając anielskiej właśnie nieskazitelności doznawanego szczęścia. Gdyby ją w tych oszałamiających chwilach sfotografować – powiedziałbyś, że to kicz. Jarmarczny kicz, ale ona odbierała go w miłości tak, jak uduchowione święte na oleodrukach kościelnych odbierają cudowne pojawienie się Matki Boskiej. Milczała, jej ciało pozostawało nieruchome, ale twarz mówiła za wszystko, kochał ją dla tego właśnie widoku. Piękniała tak olśniewająco, że gdyby ją strona 83 wtedy mogła widzieć matka – powiedziałaby, że i usta ma duże i zmysłowe i wcale nie zasznurowane. Ewa była kobietą zupełnie odmienną od wszystkich, jakie znał przed nią i jakie miał poznać przy niej. Wtedy jeszcze, w początku miłości, nie wiedział jakie to niesie w sobie zagrożenia. Na początku była, jak to powiedział Przybyszewski, chuć. Jej stonowana, wewnętrzna, głęboka, utajona, doznawana najpełniej, chuć. I jego zachwyt dla tej tajonej, doznawanej wewnętrznie i promieniejącej na twarz, olbrzymiej satysfakcji ze spółkowania. Jadła rozkosz nie poruszając wargami. Kochając ją, czuł się jak artysta malarz, w chwili, kiedy na blejtramie zamazanej białym gruntem z ledwie zaznaczonymi konturami dzieła – pojawiają się pierwsze półcienie na malowanej twarzy nowej Mony Lizy. Uśmiech Ewy w czasie stosunków przypominał mu tamten, najsławniejszy półuśmiech świata. Tamten utrwalił na wieki dla wszystkich ktoś inny, półuśmiech Ewy wydobywał dla siebie i tylko dla siebie on jeden, on sam, tu i teraz i dla teraz, za każdym razem tylko dla teraz, bez patrzenia w kiedyś, kiedy jej skóra pożółknie, kiedy bruzdy poryją policzki i czoło. Kochał ją dla patrzenia jak pięknieje, kochał ją miłością oczarowanego estety, bez tej jurności i zachłanności pierwszego razu, doznawał jej oczyma bardziej, niż resztą zmysłów i już wiedział, że ludzie używający słowa „zakochany”, odbierają przedmiot swego zakochania oczyma, przede wszystkim oczyma, reszta jest dopełnieniem. Oczywiście, kiedy oczy mają do oglądania coś takiego jak Ewa B. Nie, stanowczo matka nie ma racji. Ewa jest ciepła, jest przyjazna ludziom, jest namiętna, choć namiętna inaczej, nie na pokaz, dla siebie, ona się ciągle wstydzi swojej namiętności, ona jej nie ujawnia, tym głębszych doznając wrażeń. Żadna z dziewczyn nie umiałaby się tak zachować w łóżku Była bierna biernością arcydzieła, na które się patrzy, a które nie może się poruszać bez utraty części swego uroku. Nie sądził, że to jest wystudiowane, był przekonany, i upewniał się z upływem dni i nocy, że ona inaczej nie może, że sam akt jest dla niej za każdym razem rodzajem całopalenia, odkrywania wrażliwości własnego ciała, i że ona boi się spłoszyć to, czego ciało doznaje w chwili połączenia z nim, bodaj gestem ramienia, poruszeniem biodra, nie mówiąc już o okrzyku, co się gotów raz po raz wyrwać z jej rozchylonych warg. Ona doznawała go pochwą i to tak totalnie, że traciła z oczu jego twarz, patrzyła do wewnątrz, jej wzrok zamieniał się w czułki wewnętrzne badające reakcje ciała. Ewa go w czasie stosunków nie widziała . Potem kładła się obok niego, wtulała głowę w „dołek strzelecki”, jej ulubione miejsce, jakby była kotką, a ów dołek jej ulubioną poduszką, i gładząc jego nagą pierś opuszkami czterech palców prawej dłoni, mówiła: – Przenosisz mnie zupełnie gdzie indziej. Chwilami lecę... To bardzo niezwykłe uczucie... – Czasem wracała do dzieciństwa. Tam też bywało tak przyjemnie.,. – Kiedy jestem w tobie... jakbyś nieobecniała... to jest niesamowite, wiesz? Ty naprawdę wtedy odlatujesz... A ja wtedy czasem znikam, umieram, rozpływam się... Tyle razy mogłem zginąć. Wychodziłem niedraśnięty. Kiedyś wyrzucili mnie podczas ciężkiego bombardowania z bunkra. I ten bunkier chwilę potem został rozniesiony przez siedem powiązanych bomb. Kiedyś bomba spadła do mojej drewutni i królikarni, i nie wybuchła. Kiedyś kolega, w pociągu, trącił mnie łokciem w bok, żeby mi coś powiedzieć, wyprostowałem się i wtedy między oknami strona 84 przeleciał pocisk. Dokładnie tędy, gdzie przed chwilą miałem skroń. Kiedyś jechałem na stopniu tramwaju od strony słupów między torami. Rewident usiłował zerwać moją studencką czapkę. Zeskoczyłem wprost na stalowy słup. Grubym portfelem na piersi... Kiedyś strzelano do mnie z samolotu, i zacięły się wszystkie karabiny... Kiedyś musiałem iść przez ostrzeliwany las, zakryłem czaszkę splecionymi dłońmi. Padały drzewa. Kiedyś miałem mały damski rewolwer, bębenkowiec, z wilgotnymi nabojami. Nie dawały się wystrzelić. Przystawiłem sobie do skroni. Odstawiłem dłoń. Kiedyś mój ojciec tak zrobił, myśląc, że jego pistolet jest rozładowany. Pociągnął za spust. Pocisk drasnął matkę w ucho. Odstawiłem dłoń i skierowałem lufę w żelazny piecyk. Piecyk pękł. Kilka razy leciałem samolotem. Wyciekała benzyna. Stawały silniki... Myślę, że mam swego Anioła Stróża... Mówił spokojnie. Tyle razy móc zginąć i żyć, to musi być podniecające. Imponował jej jego spokój. – Jesteś taka bardzo – powiedział. Jego komplementy brzmiały czasem jak przycinki. W końcu je polubiła. Opowiadał jej o swoim życiu tak, jakby to było życie cudze. Bez emocji. Mówił o matce, żyjącej zawsze samotnie. Nie rozumiał jej stanów. Widywał, kiedy płakała cicho, zamknąwszy się w kuchni. Kiedy czasem przychodził jakiś mężczyzna – zmieniała się nie do poznania. A on wtedy jej nienawidził, ponieważ hodował w sobie mit zaginionego ojca. Majaczyły mu oderwane sceny z dzieciństwa, i były to sceny wspaniałe. Wspólna jazda końmi. Ojciec był kawalerzystą. Na zdjęciach z armii tylko jego koń nie ma pełnej uzdy. Był narowisty i nie znosił paska nad oczami. Mówił o matce, jak się jej zdawało, chłodno. Nie było w jego opowieściach nic z tego, co obowiązuje opowiadaczy o matkach. Matki się ubóstwia. Matki się gloryfikuje. Matki się kocha. Nie ubóstwiał. Nie gloryfikował. Nie mówił, że kocha. Zdawało się, że chowa do niej zastarzały żal. Mówił, że teraz ją rozumie. Była młodą, zmysłową kobietą. Potrzebowała mężczyzn, jak wszystkie młode, zmysłowe kobiety. Starała się ich unikać ze względu na niego, przynajmniej w jego obecności. Ale w końcu samotność stała się nie do zniesienia. I tego nie umiał jej wybaczyć. Podpatrzył kiedyś ją z mężczyzną w łóżku. To był dla niego straszliwy szok. To było rozbicie bóstwa, znieważenie mitu ojca, coś, czego nie umiał jej zapomnieć wiele lat. Dopiero kiedy sam dorósł do kobiety, kiedy poznał, co to jest żądza, wybaczył jej. Ale w podświadomości została tamta stara zadra. To niewytłumaczalne, ale prawdziwe. Ona dopiero po latach zrozumiała jego stany. Nie potrafiła wniknąć w uczucia chłopca samotnego wśród chłopców mających ojców i dumnych z ojców. Nie wiedziała, że ją podgląda przez dziurkę od klucza. Oddawała się mężczyźnie, nie wiedząc jakie wzbudza obrzydzenie w synu stojącym za drzwiami. Zniknął wtedy i nie wracał do następnego rana. A kiedy nieświadoma przyczyny zniknięcia, poczęła mu czynić wyrzuty – kopnął w drzwi szafy i wybił w nich dziurę. Uznała, że jest nienormalny. Groziła domem poprawczym. Przewidziała dlań rynsztok. Ewa czuła jak wzbiera w niej niechęć do jego matki, a poprzez tę niechęć – rodzi się uczucie dla niego. Do niego. Współczuła mu i była mu oddana. Wrócił między kolegów ze wspólnego pokoju promieniejący. Troskali się o niego, przewidywali najgorsze, a ten idiota promienieje, jakby został laureatem Nobla. Stanął w progu i patrzył na nich oczyma szczęściarza, który nie musi dostrzegać strona 85 całego zła brzydkiego w ogóle świata. Promieniał wewnętrznym światłem i jego chłopięca gęba nie zdawała sobie sprawy, jak promienieje. Nic się nie stało, nie był autorem politycznego skandalu, nie ma żadnych tego konsekwencji, zdał maturę i teraz spokojnie pofrunie do jakiegoś wielkiego miasta, wstąpi (!) na uniwersytet, gdzie już nań czekają, uprzedzeni, że pojawi się regionalny geniusz. Nic innego zdarzyć się nie może. – Ty nic nie kojarzysz? – spytał Knapp, srogo patrząc mu w niewidzące oczy. – Kojarzę – odparł zupełnie przytomnie – i mam to wszystko w dupie, jasne? Widzicie faceta, który może powtórzyć za Cezarem... – O kurwa! – westchnął Kogucki. – Człowieku, przed chwilą wyszedł stąd Maczek. Wylany na mordę ze szkoły przez kuratorium, „za brak nadzoru merytorycznego i politycznego nad maturalną akademią.” Bechczyc zgasił uśmiech. To była wiadomość niemożliwa do zignorowania. Uświadomił sobie, że Maczek był w czasie akademii nieobecny. Podejrzewał, że go maturzyści spili i spał gdzieś w kącie, albo we własnym mieszkaniu. Nigdy nie potrafił odmówić „kieliszeczka”, i nigdy nie potrafił przestać po pierwszym, aż padał. Nie było sprawy. Kogucki omawiał z nim program w zarysie. Bechczyc uprzedził, że będą numery dedykowane, bardzo się tym ucieszył, a usłyszawszy, że jego postać zostanie uczczona bajką Mickiewicza Przyjaciele o Mieszku i Leszku, zaniósł się radosnym śmiechem, ponieważ jest to bajka także o niedźwiedziu, który nie jada śmierdzącego mięsa... Pointa bajki, „że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie” bardzo trafiała mu do poczucia humoru, ponieważ oni jemu nieraz pomogli w biedzie, kiedy miewał okresy nieugaszonego ssania, on im z kolei cenną radą i konsultacją naukową i merytoryczną właśnie, jak wtedy, gdy go Bechczyc wypytywał o Artura Maryę S. Nie był obecny w czasie akademii, ponieważ nie czuł się dobrze, leżał w łóżku we własnym mieszkaniu, pod opieką żony i odchorowywał, w rzeczy samej, przyjęcie wydane na jego cześć przez grupę maturzystów specjalnych: właśnie pracowników prokuratury, sądów, bezpieki, KBW, oficerów LWP, którzy cenili sobie świadectwo maturalne wysoko, może najwyżej spośród wszystkich, ponieważ zdejmowało ono z nich hańbiące podejrzenie o schamiałe nieuctwo. Wydali bankiet w restauracji „Europejska”, było wykwintnie, opowiadali. dowcipy, nawet polityczne, pieprzne, zarykiwali się z dowcipów, za jakie innych sadzano na lata do kryminałów. Były to dowcipy podbierane reakcji, bardzo zabawne, niebywale śmieszne, we własnym gronie można się było nimi delektować do woli. Maczek był istotnie zielony, przezroczyście zielony, przejęty tym, co mu uczyniono, a uczyniono zbiorowo: pomysł z dedykacją Psa i Wilka magistrowi Kałudze uruchomił lawinę. Zadziwiał tylko brak skutków tego wyczynu w życiu autora pomysłu. Nikomu widać nie przychodziło do głowy (nikomu z bezpieki czy władz z nią powiązanych) obarczać winą za pomysł ucznia Bechczyca, matematyka, który dawał stale dowody swego zupełnego niezainteresowania literaturą; podejrzewano, że inspiracja musiała wyjść od polonisty, który organicznie nie cierpiał wykładowcy nauki o Polsce i świecie współczesnym, i który nieraz się doń przyklejał rozmaitymi, dającymi do myślenia uwagami. strona 86 Nie mógł zaprzeczyć, że z nim konsultowali, nie zaprzeczał więc, bo byłoby to nieskuteczne, że wiedział o dedykacji tego utworu temu nauczycielowi. Został wylany z grona i obawiał się, że wyleją go teraz także z PZU, bo wilczy bilet ma tu nieograniczony zasięg. Bechczyc był tym wszystkim zdruzgotany. Odrzucenie przez klasę, bagatela, nie było tam niemal nikogo, na kim mu zależało. Odcięcie się grona – zrozumiałe, jest w rękach administracji, a ta działa jak młot. Na sygnał, miażdży wszystko, co jej podłożą. Jedynym człowiekiem, który mógł jeszcze wszystko odkręcić był magister Kaługa. Bechczyc zgłosił się doń telefonicznie. Po drugiej stronie kabla panowało milczenie, słyszał tylko głośny oddech. – Panie profesorze – mówił szybko, żeby tamten nie odłożył słuchawki – panie profesorze, muszę panu coś wyjaśnić i chcę o coś prosić. Czy może mnie pan przyjąć? Kaługa się namyślał, dysząc ciężko, jakby podniósł słuchawkę w czasie wielkiego wysiłku fizycznego. – Czy pan mnie słyszy? – Co mi pan jeszcze chce wyjaśnić? Wszystko jest jasne. – Nie wszystko. Niejasna jest kara, jaka spadła na pana Maczka. Maczek jest nie winien. Maczek nie wiedział. – Tylko tyle? Tylko tyle? W pytaniu Kaługi wyczuł zupełny brak zrozumienia i wiary w jego słowa. Miał więc już dwu ludzi, którym wyrządził krzywdę. Jednemu z bezmyślności nałożonej na podświadomość. Zwyciężyła zapewne właśnie podświadomość, w podświadomości nie lubił magistra Kaługi za to, co tamten zamierzał w stosunku do Ewy B., mniej za to, co musiał wykładać. Postąpił niegodnie, poniewierając publicznie człowieka z niskich pobudek osobistej niechęci, być może nawet nieuświadomionej zawiści o to, że siedział w kawiarni z Ewą, że mógł trzymać dłoń na jej dłoni, gdy jemu wtedy jeszcze nie udało się nawet z nią przez podanie dłoni przywitać. Powinien był więc powiedzieć, jaka była rzeczywista przyczyna tego wyczynu. Jeżeli go to nie przekona – nie przekona go nic. – Nie tylko – powiedział więc szybko. – Nie tylko. Zdaję sobie sprawę teraz, że była to zemsta... – Zrobił pauzę, jakby czekał na rezonans po drugiej stronie kabla. Ale druga strona milczała. – Zemsta za Ewę Biernacką. Tak. – Oho? – rozległo się po tamtej stronie i napięcie nagle pękło. Po chwili Dorian Bechczyc, uczeń liceum dla pracujących, usłyszał śmiech przekaziciela nauki o Polsce i świecie współczesnym... Odebrał to jak policzek. Jasne. Musiał go rozbawiać swoimi aspiracjami, taki siusiek, takie liczydełko, taki gołowąs, dwudziestolatek, gołodupiec podskakujący do tej prawdziwej młodej damy, która wcale nie dała Kałudze kosza, pożegnali się zawiesiwszy temat. Oczywiście może sobie, pętaczyna, roić sny na jawie, oczywiście to możliwe, że działał z zemsty za to, co zobaczył przez szybę kawiarni kiedyś znanej jako „u Hrabiny”. – A więc zdałeś sobie teraz sprawę, powiadasz – mówił już nieco spokojniej magister Kaługa – że była to zemsta... strona 87 – To znaczy – przerwał mu Dorian B. – nie było w tym motywacji politycznej, ale zupełnie osobista. To niskie, ja wiem. Ale nie chcę uchodzić za bohatera afery politycznej. – Boisz się, chłopcze? – spytał już zupełnie uspokojony magister Kaługa. Bechczyc poczuł się dotknięty. – Proszę sobie wyobrazić, że się nie boję. Ale nie mogę pozwolić teraz na zemstę na panu Maczku. Proszę sobie wyobrażać wszystko, co się podoba. Chcecie, żeby to był motyw polityczny, proszę bardzo. Oczywiście, mogę powiedzieć tym, którzy nas podsłuchują, bo że podsłuchują nie ma pan wątpliwości, jeżeli to nie jest nagrywane, mogę powiedzieć, że panu współczuję. Musi pan opowiadać te wszystkie dyrdymały, w jakie sam na pewno nie wierzy. Nie wierzę, żeby pan w nie wierzył. Jest pan na to zbyt inteligentny i coś jeszcze musi pamiętać z czasów, które teraz tak jednoznacznie potępia. Tak, uważam, że jest pan cholernie śmieszny w tej swojej nienagannej formie, ze złotym sygnetem na palcu, w nieskazitelnie odprasowanych spodniach, z wykrochmalonymi mankietami. Wygląda pan na swoich lekcjach jak prowokacja polityczna. Ma pan więc także motyw polityczny. Ale sam pan pokaże ,że jest tchórzem, jeżeli nie przyjmie do wiadomości, że mściłem się, nawet jeżeli to była zemsta niezupełnie uświadomiona, że mściłem się za kobietę. Znowu usłyszał śmiech Kaługi. – Nie rozśmieszaj mnie, chłopcze! – powiedział tamten po chwili. – Wobec tego pana magistra zasmucę. Żenię się z panną Ewą Biernacką... Milczenie. Po chwili tylko szczęk odkładanej słuchawki. Oczywiście magister Kaługa nie mógł już w żadnym razie wchodzić w ten temat. To było poniżej jego godności. Musiał rzecz przemyśleć. Został ośmieszony przed całą szkołą. Rzucono mu w twarz tę prawdę, że jest łańcuchowym psem reżymu. Teraz winowajca pośredni, bo niewątpliwie podpowiedział mu tego Mickiewicza Maczek, ten liczydełko nie czytuje przecież poetów, zwłaszcza romantycznych, weksluje sprawę na motyw prywatnej zemsty za kobietę. Nie można tego przyjąć. To by magistra ośmieszyło jeszcze bardziej. Ba, niech się rozniesie, że poszło o uczennicę... Musiał uznać tę rozmowę za niebyłą, ponieważ nie uczynił ani jednego gestu, żeby ratować Maczka, przynajmniej do nowego roku szkolnego. Potem zobaczy. Maczek otrzymał trzymiesięczne wypowiedzenie, nie będzie bez środków do życia. Jeżeli policja polityczna nie weźmie go w obroty, temu zresztą można zapobiec, temu trzeba zapobiec, żeby nie stać się wśród grona rzeczywiście psem łańcuchowym reżymu, temu koniecznie trzeba zapobiec tak, żeby wiedziano kto temu zapobiegł. Nie, nie, nie wolno dopuścić, żeby Maczek przepadł, musi wyjść z afery cało dzięki koledze Kałudze, który miał prawo poczuć się dotknięty tym, co mu dedykowano, i omal nie przypłacił dedykacji życiem, bo zawał to zawał. Zawał był prawdziwy i spowodowany wiadomo czym. Właściwie w sprawę powinien wkroczyć z urzędu prokurator, bo można to, co uczyniono na szkolnej estradzie, uznać za perfidny zamach na życie człowieka. Każdy przytomny musiał przecież założyć, że człowiek uderzony w łeb publicznie tak potężną maczugą, może paść trupem, może człowieka trafić szlag. Tego wykluczyć nie wolno i gdyby to się zdarzyło przed rozdaniem świadectw – Bechczyc matury by nie otrzymał, a już rekomendacji na wyższą strona 88 uczelnię w żadnym razie. Nafajdał na stół, teraz opadło go przerażenie, strach przed konsekwencjami w dalszym życiu. Wszedł w nie, trzeba przyznać, brawurowo. Ale, przyszła refleksja, z drugiej strony dlaczego nie założyć, że mówi prawdę? Że dał się ponieść odruchowi zemsty, a to przecież w tak młodym wieku normalne, wtedy traktuje się pewne sprawy tak serio. No tak, ale jeśli mówi prawdę, to znaczy, że panna Ewa Biernacka pokazuje mu plecy, szydzi zeń, śmieje się mu w oczy tym wyborem. Taka kobieta. Taka kobieta. Taka kobieta „u boku” podobnego smarkacza, nieodpowiedzialnego durnia, którego cała wartość zasadza się na rzeczywiście niezwykłej zdolności rachowania. Wyrachowanie jest w nim zapewne osłabione poważnie przez tamtą jednostronność umysłu. Gdyby był wyrachowany, nie uczynił by tego, co uczynił w przededniu wstąpienia na studia. Ten reżym patrzy ludziom na palce, kartkuje ich myśli i życiorysy, nie puszcza płazem niczego, co znamionuje niesubordynację i zbytnią samodzielność. Zdolnych a poręcznych winduje i wynagradza, zdolnych a krnąbrnych spuszcza z wodą albo po prostu niszczy. Nie można było ciągnąć tej rozmowy. Być może spotkanie z Ewą B. było nie na miejscu i nie w czas, należało wpierw rozpoznać teren po jakim się ona porusza. Było to posunięcie z jego strony ryzykowne, zdawał sobie sprawę, ale w końcu trzeba sobie ułożyć życie a ta kobieta nie byłaby wiecznie sama. Dorian B. patrzył na martwą teraz słuchawkę ze zrozumieniem. Sam by na miejscu magistra Kaługi postąpił tak samo. Ale on teraz, Bechczyc, wyjedzie na uniwersytet, Ewa tu zostanie. Nie może zostać jako Ewa Biernacka, musi zostać jako Ewa Bechczyc. To zmieni jej sytuację, to ją uchroni przed atakami nie tylko Kaługi. Miejmy nadzieję, że stać go na męską rezygnację z kontr–zemsty i to na kobiecie, która stała się przyczyną całego skandalu. Nie dopuści, żeby mu to musiała kiedyś wytknąć. Ale kiedy spytał Szczepana Knappa i Kamila Koguckiego czy przyjmują zaproszenie na ich ślub i wesele – nie odpowiedzieli. Osamotniony z winy jednaj bajki! Zagrożony z winy jednej bajki! Mimo to pojechał na egzamin. Ostatecznie, co miał do stracenia? Ku własnemu zdumieniu spostrzegł, że ktoś mu skrycie pomaga. Nie wiedział kto, nie domyślał się więc dlaczego. Przedmioty ścisłe – bagatela, a z przedmiotów innych mogli go, nawet bez złośliwego postanowienia, oblać i byłby legalnie i praworządnie wyeliminowany. Liczył się z tym a tymczasem tu właśnie, kiedy siedział nad kartką papieru, usiłując przypomnieć sobie jakieś fakty, z którymi los nie był łaskaw go zetknąć, pochylił się nad nim jeden z asystentów i podpowiedział właśnie to, czego w myślach szukał, wiedząc, że nie znajdzie. Potem egzamin ustny prowadzono w ten sposób, żeby przypadkiem nie wykryć białych plam niewiedzy w umyśle tego kandydata. Zrozumiał, że ktoś postarał się poinformować grono pedagogiczne wydziału o słabościach Doriana Bechczyca, które nie powinny wyrzucić poza nawias przyszłej kadry kogoś z jego zadatkami na matematyka, fizyka czy nawet logika, choć z logiką w samym jego postępowaniu w życiu prywatnym bywało bardzo nietęgo... Zobaczył swoje nazwisko na liście przyjętych ze średnią 4,5, a więc dobre duchy nie przesadziły, nie przedobrzyły. Poczuł się pewniej a zarazem uznał się za dłużnika tych ludzi. Rozumiał, że jest to przejaw pewnego spisku. Zaczął się domyślać roli Mickiewicza w tym wszystkim. Ktoś zapewne wyciągnął wnioski z dedykowania strona 89 Psa i Wilka Kałudze. Zdumiewające! Wiedział, że znalazł się między dwiema siłami, że są to siły sobie wrogie, że musi między nimi dojść do konfrontacji. Rozejrzawszy się dokoła, po miesiącu od rozpoczęcia. roku akademickiego, wziął ślub z Ewą B. Podpisując się na akcie małżeństwa, Ewa nie widziała co podpisuje. Była blada, nieco zaniepokojona tym, co czyni, czuła na sobie nieprzychylne spojrzenie pani Bechczyc, secundo voto Kotlickiej, wymienili srebrne, pozłacane obrączki, potem był pośpieszny, mało wytworny obiad, dialogi nie warte uwagi, potem noc na wąskiej kozetce w gabinecie pana Kotlickiego, ojczyma Doriana, człowieka przyjaznego ludziom. Ewa odebrała jego ciepło równie szybko jak chłód teściowej, spostrzegła też, że stosunek tego człowieka do jej, o Boże, to już? męża, był ujmujący. Piotr Kotlicki był jakby rad temu co się działo, być może głównie dlatego, że pasierb wynosił się z domu, w którym i tak było ciasno – z dwoma synami i córką. Siedem lat, pięć lat, dwa lata. Pełno radości i krzyku... Obie panie wyraźnie się kontrolowały, nie przypadły sobie do gustu, to było widać gołym okiem. Gdyby w Dorianie B. wziął wtedy górę logik – wiedziałby z góry, że stosunki między tymi najbliższymi mu kobietami noszą w sobie zarodek przyszłych burz z piorunami. Matka wiedziała o nim najwięcej, znała jego dobre i złe strony, gdyby opowiedziała o nim Ewie wszystko, ze szczegółami, to mogłaby wpaść w popłoch albo w zachwyt. W popłoch, ponieważ Dorian bywał gwałtowny w reakcjach, nieobliczalny w zachowaniu, nie znający uczucia fizycznego strachu przed nikim i niczym, czego dawał liczne dowody w czasie wojny, mający przy tym szatańskie szczęście... Wyszedł cało z dziesiątków sytuacji bez wyjścia, nie drasnęło go nic z tego, co waliło pokotem tysiące innych, ona sama mogłaby wyliczyć serię ocaleń syna, które można by nazwać cudownymi, gdyby ten wstręciuch był wierzący. Pani Bechczyc–Kotlicka była osobą głęboko religijną właśnie dlatego, że w każdym ocaleniu syna widziała rękę Boga. Mógłby zginąć tuzin razy, co najmniej, narażał się także dla niej – i zawsze wracał cało. Jej stosunek do niego nabierał z biegiem lat osobliwego charakteru; krnąbrny, arogancki chłopak, nad którym nie umiała panować, który potrafił kopniakiem wybić w drzwiach szafy potężną dziurę, ponieważ nie spodobał mu się jej nowy (wtedy) towarzysz życia, właśnie pan Piotr Kotlicki, mimo życia samopas (nie miała dlań czasu, pracując od świtu do nocy) przynosił ze szkoły świadectwa z notami od góry do dołu „sehr gut”; bywał nieznośny, opryskliwy, gniewało go każde głupie pytanie, wychwytywał nielogiczności we wszystkim co usłyszał, albo przeczytał, od komunikatów niemieckich z frontów po listy św. Pawła, a jednocześnie starał się o porządek w domu jak dorosły. Wszystko musiało lśnić. A potem, potem widziała zachodzące w jego umyśle niepojęte procesy, zmiany zainteresowań, nagłe olśnienie światem cyfr. Pewnego dnia samodzielnie sformułował jakiś matematyczny wzór na coś z trygonometrii, nie wiedziała dokładnie jaki, bo jej nie wtajemniczył w przekonaniu, że się na tym nie pozna. Pobiegł do nauczyciela matematyki, pana Stępnia i wrócił zgaszony. Był to wzór znany od dawna. Pan Stępień powiedział jednak, że jak na tak młodego chłopca, osiągnięcie jest duże, samodzielność myślenia, logiczna analiza danych, w tym wieku... Pani Bechczyc–Kotlicka z biegiem lat dochodziła także do wniosku, że ma wobec pierworodnego pewne niespłacone długi, że winna jest jego nerwowości, jego wybuchowości, jego kompleksów, ponieważ poświęcała mu zbyt strona 90 mało uwagi, nie miała dlań cierpliwości, jednym słowem puściła go samopas, by się zająć najpierw młodszym kochankiem, potem jego dziećmi, kiedy się mogli pobrać. A Dorian dojrzewał gdzieś obok. Miałaby ochotę nieco mu wynagrodzić dawne straty, a ten się wziął i ożenił z panną, jakby tu rzec, nie dla niego. Biedna z nim będzie a i on z nią... A on z nią tej nocy dokonywał cudu poczęcia, niszcząc w zarodku wszystkie jej plany studiów na historii sztuki etc.etc. Bez wyobraźni, ale z pasją. Poczynali nowe życie na kozetce w gabinecie Kotlickiego. Dokoła książki, pisma, druki niemieckie i polskie, zza okien dochodził klekot tramwajowych kół na rozjazdach szyn a oni poczynali. Zapamiętali się w tym gabinecie, albo tylko on się zapamiętał a ona nie miała odwagi go ostrzec „tylko uważaj!”, bo żadna ciąża nie wchodziła w rachubę. Uznała, że dzień jest raczej bezpieczny, więc może nie zajdzie. Była w obcym domu, wśród nieznanych sobie ludzi i książek. Matki Doriana nie polubiła, z wyraźną wzajemnością. Kotlicki uchodził za człowieka pogodzonego z rzeczywistością, której zawdzięczał cały swój status i społeczny awans. Narzucony Polsce reżym, cokolwiek się o nim powie, wyjął z nicości miliony Kotlickich, dał im poczucie znaczenia i szansę, z której wielu skorzystało, z pożytkiem nie tylko dla siebie, ale i dla kraju. Człowiek ten wyciągnął właściwe i, jak sądził, jedynie możliwe wnioski z tego ,że ma jedno życie i jeżeli pragnie przetrwać je cało, nie powinien wpieprzać się między potężnych szermierzy. Zauważył to już niejaki Hamlet. Przygody Doriana w liceum znał jako–tako i tyle miał do powiedzenia, że to bez sensu. Niczego tym wygłupem nie załatwił a ma najpewniej krechę w aktach i pewnego dnia przypomną mu o tamtej dedykacji. – Ja, widzisz, synu – to „synu” wypowiedział po raz pierwszy, na znak, że Doriana przyjmuje do rodziny – wychowałem się w nędzy. Na klepisku. Na strychu. Sraliśmy na ściółkę, bo nie stać nas było na wychodek, nawet ze zbutwiałych desek. Znam dno życia. Postanowiłem: odbić się od tego dna i nigdy na dno nie dać się zepchnąć. Nikomu. Jasne? Mój jeden brat był kaleką i wiódł żywot kaleki, wiesz co to znaczy? Mój drugi brat był żołnierzem, krótko, niewolnikiem – długo, alkoholikiem – najdłużej, a wiesz co to znaczy? Powiesił się. Moja siostra była piękną dziewczyną, krótko, gruźliczką bardzo długo, wiesz co to znaczy? Moja babka była pijaczką, przepiła gospodarstwo, wiesz co to znaczy? Więc mój ojciec–chłop został robotnikiem w hucie, niepiśmienny, wiesz co to znaczy? Umiał tylko płodzić i pić, i cierpieć, i szanować panów. Wiesz jak przyjął ten porażający go zaszczyt, kiedy dyrektor fabryki, w której pracowaliście ty i twoja matka, i moi bracia, i siostry, podał mu rękę? Nie pamiętasz? On swoją dłoń długo oglądał i mówił: „sam dełechtuł łęke mi podoł” i nie potrafił opanować szczęścia inaczej, niż wypiciem butelki wódki. No więc znam dno. Kto zna dno, ten nienawidzi dna, ten zrobi wszystko, żeby się odbić od dna, jasne? Ty jesteś karmiony duperelami o książęcym pochodzeniu waszych przodków, sam się z tego słusznie śmiejesz. Ale ja to rozumiem, to pozwala nie widzieć pod sobą dna, to odsuwa, podnosi, izoluje, przenosi w sferę ułudy: byliśmy kiedyś wysoko, chwilowo jesteśmy niżej, to nie ma znaczenia, należymy do wyższych sfer... Ja tej chimery w sobie nie mam, nie mogę mieć, ja jestem strona 91 człowiekiem dna. Na jedno tylko nie umiałem się kiedyś zgodzić w sobie: na poddaństwo bolszewizmowi. Ponieważ bolszewizm, bluźnierczo i kłamliwie, udawał, że dno czyni niebem, uszlachetnia dno, stawia świat na głowie, to znaczy, w jego języku, na nogach... Kiedy byli blisko, kiedy niemal słyszało się huk ich armat, dałem się złapać Niemcom, czyhali na mnie, łapali mnie kilka razy, uciekałem, szczęśliwie i tylko dlatego, żem znał ich język. To było, rozumiesz, takie szaleńcze hobby. Uczyłem się niemieckiego z myślą, żeby tam kiedyś pojechać i dorobić się nie w kopalniach Ruhry, ale jako inteligent, tłumacz, pośrednik, pomocnik, doradca tej masy ciemnych skazańców losu... Nie ja tam pojechałem, oni przyjechali do mnie, resztę znasz. Nie uciekałem , mogliśmy przecież uciec. Żeby dać się uwieźć jak najdalej od tych czerwonych bandytów ze wschodu. No, a teraz widzisz co jest. Inaczej trudno... Inaczej trudno, Dorian musiał rozumieć postawę tego człowieka, a zrozumiawszy, wybaczać mu jego grzechy. Pojął kobietę starszą, „z przychówkiem”, jak ją oceniła, jego rodzina. Przychówek stanowił on, Dorian. Musiał przyznać, że został przyjęty po ludzku. Dopuścili go do wspólnej misy zalewajki i półmiska ziemniaków ze skwarkami. Robił zalewajką ścieżkę od miski do siebie, bo drżała mu w palcach drewniana łyżka. A Piotr Kotlicki się wybił. Został wicestarostą w J., członkiem Komitetu Powiatowego partii. Na początek. Potem awansował „na województwo”, wreszcie „do Centrali”. I był już zupełnie kupiony. To znaczy zupełnie wolny, we własnym domu, kiedy nikt nie słyszał. Bechczyc nie był mu nieprzyjazny. Przyjął po latach, że matka ma prawo do mężczyzny, kiedy sam poznał prawo do posiadania kobiety. Piotr Kotlicki był mężczyzną raczej formatu kieszonkowego, ale obdarzonym przez naturę wrodzonym charmem: towarzyski, ciepły, wyrozumiały, nienachalny, umiał podtrzymać w ludziach szacunek dla swojej postawy człowieka rozumiejącego bliźnich. Nie ma wśród bliźnich aniołów, nikt nie nosi czystego sumienia, dlatego Kotlicki dogadzał wszystkim. Dorian Bechczyc widział w nim swoje doskonałe przeciwieństwo. Bawił się grą na ludziach, przepadał za robieniem im przykrości, mówieniem prawdy, uwielbiał narażanie się notablom (także mówieniem tak zwanej prawdy) i podniecał oczekiwaniem na ich zemstę. Brali zemsty małe. Kiedyś Gierek wpisał go na listę swojej świty w wyprawie na Kubę. Kubie należało pomagać. Kuba była forpocztą socjalizmu na zachodniej półkuli. Bechczyc mógł błysnąć swoimi pomysłami z zakresu informatyki, ekonomiki, ergonomii czy ergonometrii (jak go zwał tak go zwał), wziął stosowne szczepienie ochronne i został skreślony. Kubie nie należało pokazywać osób tak ideowo chwiejnych. Kuba musiała być jak ta skała tarpejska... No więc Piotr Kotlicki szedł swoją drogą a Dorian Bechczyc swoją, szli w kierunkach przeciwnych, a mimo to nie wadzili sobie nawet krzywym spojrzeniem. Dorian tolerował Piotra, Piotr Doriana, współczując mu lekko, że taki naiwny. Rośli jego właśni synowie i w nich pokładał całą nadzieję. Chłop, syn niepiśmiennego robotnika, inteligent bez cenzusu, snuł marzenia o wyhodowaniu artystów. Maciek artystą być nie chciał, Jarek był artystą sam w sobie, przez to, że zaistniał, że się ruszał i mówił, krzyczał i robił siusiu pod płotem magistratu. Piotr Kotlicki hodował w sercu nadzieję, że nazwisko Kotlicki zalśni kiedyś na firmamencie Sztuki przez strona 92 duże S. Marzył o córce. Miała by na imię Dalila i byłaby primadonną opery Covent Garden, i Metropolitan, a on by ją podziwiał z dyrektorskiej loży... Kotlicki był młodszy od swojej żony, matki Doriana, o lat dziewięć. Zapewne kiedyś, gdy oboje byli młodzi a ona była kobietą tak atrakcyjną, ta różnica wieku wzmacniała jedynie uczucia obojga. Dorian był już w stanie wyobrazić sobie tę parę w miłosnych zapasach. Piotr Kotlicki był jej wzrostu, nie musiała kazać mu „albo się przysuń i mów coś albo się odsuń i rób coś”. Dorian widział go, jak robił coś i matka była w to silnie zaangażowana. Nienawidził go wtedy jak gwałciciela, najeźdźcy na teren zawarowany dla jego ojca. Potem to wszystko się zwolna rozsychało, skończyła się wojna, mogli opuścić swój barłóg i zająć pałac, autentyczny pałac po grafie von Rhôde. Rodzina analfabetów i neofitów. Nowe, cóż z tego, że pod sowieckim parasolem, państwo, przeniosło ich z klepiska na parkiety, z siana na metalowe sprężyny. A mimo to, kiedy trzeci brat Piotra Kotlickiego został obrany przez załogę dyrektorem fabryki, w której jego ojciec był portierem, ten zrazu nie potrafił awansu pojąć, ani się z nim zgodzić. Jeszcze tak niedawno, przed rokiem! był szczęśliwy, że mu „dełechtuł łęke podoł”, a tu nagle dełechtołem zostaje jego własny syn... Nie do wyobrażenia. Upił się ojciec Piotra i Szczepana i Stasia, upił się w trupa i kiedy go cucili, nie chciał się ocucić, węszył w tym oszukaństwo, uważał, że po trzeźwemu musieli go wpędzić w malignę, bo czegoś podobnego jak świat światem nie bywało, żeby syn woźnicy, wozaka, portiera został dełechtołem fabłyki, ludzie kochane, tu z kogóś robiom bałana! Piotr Kotlicki kochał swego cudacznego rodzica, i niepiśmienną matkę, chudą jak szczapa, milczącą jak ryba i wybaczającą jak sam Ponbucek. Synom, córciom, wnukom, menzowi, cołkimu światu, bo Pan je lutościwy to i my ludzie mieliśwa być lutościwi, bo i tak pomrzemy i ziemia nos poźre do ostatni kostecki... Bechczyc pokochał w końcu i przyszywanego dziadka, i przyszywaną babunię i braci Piotra i jego siostry, bo to byli ludzie prawdziwi i czas do nich przylegał idealnie, a oni do czasu. Piotr Kotlicki nad nich wyrastał, ale ich nie przerastał. Dorian lubił z nim być, ale musiał go opuścić. Matka uwięzła w młodszych dzieciach. Nie było jej dla Doriana. Wyjechał niemal bez pożegnania. A potem potoczyły się lata i wydarzenia, nawet nie spostrzegła, że wyrósł, dorósł, dojrzał aż przywiózł zdjęcie jakiejś kolejnej dziewicy i powiedział, że się żeni. Który to raz już się żenił? Kiedyś uratowała go przed wpadką wnikliwym okiem matki: rozlewając z wazy kompot – upuścił renklodę na świeży obrus. Twarz tej niewinnej dziewczyny zmieniła się nagle w maskę wstrętu, oburzenia, dyzgustu. Powiedziała mu wtedy: uważaj, to jest zła kobieta. Potwierdziło się zaraz potem. Kandydatka na żonę odprowadzała go do fabryki, trzymając „pod rękę”, a był w usmarowanym kombinezonie. Kiedy wyjęła dłoń i dłoń była w smarze – jej twarz znowu przybrała maskę wstrętu. Więcej nie chciał jej widzieć. A była ładniusia, z dobrego domu... Kiedy mu kilka tygodni później Ewa powiedziała, że jest w ciąży – nie potrafił się stosownie zachować. Do tej chwili stosunki z kobietami były zupełnie pozbawione tej właśnie możliwości. Nigdy nie myślał o płodzeniu dziecka. Roił sobie, nie wiedzieć czemu, że jest bezpłodny, ponieważ kilka lat wcześniej, zanim stracił dziewictwo, dźwignął coś bardzo ciężkiego w czasie ochotniczej pracy w kopalni strona 93 „Wujek”, pękła mu błona brzuszna, zrobiła się paskudna przepuklina, musiał poddać się operacji, w czasie której omal go nie udławili narkozą laną z litrówki na watę przyłożoną do nozdrzy, nie mogli go potem docucić w ciągu doby (narkozę lał niemiecki pomocnik polskiego chirurga) a kiedy wstał – stwierdził, że ma jedno jądro. Był więc przekonany, że będzie bezpłodny. I nagle Ewa powiada, że jest w ciąży. Nie umiał się wyobrazić w roli ojca. Spojrzał w lustro i rzekł: szczeniaku! Ewa wróciła do szkoły i starostwa, on został w uczelni. I, jak to – okazuje się – bywa, zajęcia, wojsko, koleżanki – wymywały spod jego powiek widok Ewy, której brzuch rósł, krąglał, zachwycał lekarzy swoim idealnym kształtem piłki futbolowej. Nie wisiał, nie rozdymał się, nie deformował. Piękniała nawet w ciąży. Magister Kaługa znalazł się jak dżentelmen. Sam do niej kiedyś podszedł i powiedział: „moje gratulacje, wygląda pani ślicznie. Myślę, że jesteście oboje bardzo szczęśliwi.” Nie była tego pewna. Wszystko stało się tak nagle. Rósł brzuch, minęły wprawdzie wymioty z pierwszych miesięcy, ale potem przyszło osłabienie, dziwne apetyty, a tu praca w starostwie, a tu lekcje, zbliżająca się matura i poród, którego się panicznie bała. A jego przy niej nie było. On sobie gdzieś studiuje swoją matematykę, jego listy są coraz krótsze i oschlejsze. Zawsze był rzeczowy w listach, ale ostatnio pisze jak urzędnik do urzędnika. Bała się porodu i tego, co będzie potem. Z czego żyć? Gdzie mieszkać? Umarł Stalin i wszyscy łkali na ulicach, wyły syreny. Odnosiło się wrażenie, że świat poniósł niepowetowaną stratę. Radio Pionier przynosiło złamane głosy ludzi pogrążonych w smutku, jeżeli nie była to szczera rozpacz. Gazety drukowały epitafia i wiersze. Formowano żałobne pochody i uroczyste akademie. Narody świata żegnały swego Wodza i Nauczyciela. Zdała maturę bardzo dzielnie. Komisja zdawała się niemal wzruszona jej bohaterstwem i wolą. Dyrektor Torn szepnął jej do ucha: „główka do góry, pani Ewo, główka do góry, zdaje się, że idzie ku lepszemu”. Ale ona nie była i tego pewna. Pojechała rodzić do domu. Było piękne lato, żałoba minęła, minął pierwszy rok studiów Doriana B., i któregoś dnia wezwano go do komitetu wojewódzkiego partii. Bez wyjaśnienia celu. Mógł sądzić, że dojrzeli. Przyglądali się mu, przyglądali, wreszcie coś tam postanowili. Był zaniepokojony, ale i ciekaw. W uczelni poruszał się ostrożnie, w zajęciach politycznych brał udział ograniczony, ale systematyczny, raczej bierny, ale widoczny. Śmierć Stalina wywarła wrażenie także na nim. Uległ atmosferze powszechnej żałoby i nieutulonego żalu. Kult tego człowieka, jak się okazało, ogarniał masy. Zdumiewające zjawisko! Przecież ludzie byli świadomi jego roli w czynach jego krajowych gauleiterów i oprawców, jak więc oddzielali go od nich? Był carem obcego mocarstwa, carem bezlitosnym i okrutnym, a przecież lata trwająca uprawa kultu jego imienia, jego nieustająca wszechobecność za sprawą rzeszy propagandystów, poetów, pisarzy, filozofów, profesorów – wkorzeniła w ludzi przekonanie, że jest to postać olbrzymia. I ludzie płakali. Dorian Bechczyc, stojąc w tłumie żałobników, z odkrytą głową, słuchając żałobnego przemówienia, czuł, że dzieje się z nim coś zadziwiająco niestosownego: wilgotnieją mu oczy. Płaczesz po śmierci kata – wymawiał sobie – kretynie, opanuj się. Ale się opanować nie potrafił. Płakał po śmierci kata, a potem poddał się brutalnej analizie i doszedł do wniosku, że jest mechanizmem pospolitym, powiązanym niewidzialnymi nićmi z tłumem takich strona 94 samych mechanizmów, które zostały zaprogramowane jak maszyna szyfrująca i programiści z dobrym skutkiem zamienili w nich wiedzę na odruchy, świadomość na otępienie. Zrozumiał, że jest trybem maszyny zniewolonej, która ma alibi w zniewoleniu reszty trybów, które przeżywają śmierć człowieka zwanego przez innych, w ich imieniu, ich wodzem i przewodnikiem, gdy wiedzieli, że jest ich przysięgłym wrogiem. Rozstawali się więc z nim w następnych miesiącach i latach z ulgą, by znacznie później pojąć, w miarę odkrywania zbrodni Stalina, że są współwinni, że łza w oku w dniu jego śmierci jest obelgą rzuconą na niezliczone mogiły jego ofiar. Dorian Bechczyc tak to odczuwał i tak to rozumiał: ty stalinisto! nie potrafiłby odeprzeć tej obelgi. Stalinizm był zaraźliwy. Była to gangrena atakująca nawet własne ofiary. Konać z jego rozkazu, z jego imieniem na ustach? A przecież konali z jego rozkazu z jego imieniem na ustach. Przekonani, że piekło to inni. Wezwano go tedy do Komitetu Wojewódzkiego partii. Był czerwiec 1953. Szedł myśląc, analizował każdy szczegół własnego zachowania w ciągu ostatnich lat, zwłaszcza ostatniego roku. Przypomniał sobie, że w tłumie żałobników stał sekretarz komitetu uczelnianego, magister Kopeć, nieduży, łysawy, ruchliwy zwykle i piskliwie słyszalny wszędzie, bardzo uzdolniony fizyk–teoretyk (na praktykę nie miałby czasu), który musiał dostrzec w oku Doriana B. ową pamiętną, dokuczliwą teraz jako wspomnienie, wilgoć. Takiej wilgoci się nie udaje. Taka wilgoć może oznaczać tylko to, co oznacza: wzruszenie. Dorian Bechczyc zdał sobie sprawę natychmiast wtedy, nawet nie natychmiast potem, że popatrzył na Kopcia wilgotnymi oczyma celowo, po to dokładnie, żeby ów tę wilgoć spostrzegł. Była to wilgoć na sprzedaż. Autentyczna wilgoć na cyniczną sprzedaż. Być może to właśnie owa wilgoć sprawia, że go wzywają do Komitetu Wojewódzkiego partii. Przyjęli go trzej nieznani ludzie. Nigdy ich nie widział. Byli z „centrali”. Domyślił się po sposobie, w jaki z nim rozmawiali, że reprezentowali Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i sam Komitet Wojewódzki. Powiedział ten z Komitetu: – No ładnie, że się spotykamy... – zawiesił głos badając oczyma wrażenie, jakie cała sytuacja wywiera na tym studencie. Student milczał, nie będąc pewnym, jak się odezwać na tego rodzaju wprowadzenie. – Powiadają nieprzyjaciele nasi – ciągnął ów niestary jeszcze człowiek, wyraźnie przy tym spięty obecnością ludzi „z centrali” – że stosujemy selekcję negatywną, że gówno w trawie zapiszczało i temu podobne, znacie to. My wiemy o was to i owo, a przede wszystkim to, że macie łeb do rachunków. I umiecie kojarzyć. To i owo. Czuł, że się rumieni. Milczał i słuchał. – Rachować dla rachowania, to bez sensu – ciągnął tamten, gdy pozostali dwaj pilnie badali jego wyraz twarzy, zachowania całego ciała. Starał się być opanowany, nie czynić żadnego gestu, ale nie tak, żeby widzieli, że także jest wewnętrznie spięty. Uśmiechnął się kącikami warg, uznając, że to będzie na miejscu. Człowiek może się radować, kiedy go chwalą. Ale on się uśmiechnął po owym „rachować dla rachowania”, a to było już jakby nie na miejscu, mogli ten uśmiech odebrać jako wyraz swoistej, szczeniackiej, oczywiście, wyższości młodego zadufka, Zgasił więc ten swój niewczesny półuśmiech. strona 95 – Teraz, kiedy partia i ludzkość poniosły taką stratę... No tak, no oczywiście. Wiedzą, że niemal płakał po śmierci Wodza i Nauczyciela i Przyjaciela wszystkich ludzi na świecie. Teraz zaproponują mu karierę. – ... musimy szukać najlepszych z najlepszych, najzdolniejszych z najzdolniejszych, wrażliwych na ludzki los... Wstrzymał oddech. – Jednym słowem, ale tu oddaję głos towarzyszowi z MSZ. Towarzysz z MSZ kiwnął głową i bez wstępów spytał: – Czy interesowałaby was praca w naszym resorcie? Wasze zdolności matematyczne są już nam znane. To polscy matematycy złamali niemiecki system enigmy... Nie proponujemy wam pracy w dziale politycznym. Ani w żadnym innym. Nie wchodzi w grę wywiad. Potrzebujemy matematyków o najwyższym ilorazie inteligencji. Zamknął oczy. Wyobraził sobie pracę nad nowym łamaniem jakiejś współczesnej enigmy. Oczywiście łamał by ją dla łamania. Nie miałoby to żadnego politycznego znaczenia... – Kiedy ja jestem jeszcze bardzo surowy – zaczął. – Muszę skończyć studia. Chcę się doktoryzować. – Zapewnimy wam warunki lepsze, niż na tej uczelni – powiedział ten z MSZ. – Możemy wam... słowem, nawet studia zagraniczne, plus Szkoła Główna Służby Zagranicznej, zgoda? To była pokusa. Przy całej świadomości kulisów oferty, to była pokusa. Ale to był ich rdzeń pacierzowy, ich najczulej chroniona strefa wyłącznego panowania. – Wiemy – mówił ten z MSZ – że wasza matka była bardzo czynna w Żegocie, to szlachetne. Dlatego nie mamy uwag co do jej akowskiej przynależności, a także do was. Jeden z przez was ocalonych złożył meldunek. Jest wam wdzięczny. Pamięta i dał o tym znać. Jeżeli nasza rozmowa nie jest już tego przykładem... – Muszę jednak skończyć studia. To jeszcze tylko trzy lata. Mam żonę w ciąży, rozwiązanie za dwa miesiąca. Nie mamy mieszkania. – Mieszkanie możecie dostać w Warszawie, od zaraz. Na razie będzie to pokój w naszym domu przy ulicy Niemcewicza. Kuchnia jest wspólna, ponieważ to rodzaj hotelu. Pokój duży. Mieszkanie za dwa–trzy lata. Pokusa puchła w oczach. Mieszkanie w Warszawie. Maczek wylany z pracy za bajkę o psie i wilku. Roman S. aresztowany w połowie roku akademickiego bez podania przyczyn. Nie musieli podawać przyczyn. Przyczyny były zawsze te same. Należał do pokolenia zarażonego wolnością wyboru. Mieszkanie. Cela Romana S. Wilczy bilet magistra Maczka. Stawka na najzdolniejszych i wrażliwych na ludzkie losy... Miał ochotę kopnąć biurko, za którym siedział ten z Komitetu Wojewódzkiego, jak kopnął kiedyś szafę w domu własnej matki, i wyjść. Mówił sobie: spokój, spokój, gnojku, nie musisz rujnować sobie życia. Powiedz im, że będziesz do wzięcia za trzy lata. Niech się odpierdolą. – Zgadzam się – powiedział. – Tuż po studiach. Wtedy będę przydatniejszy. – No cóż, więc żegnajcie – siedzący za biurkiem podał mu czubki palców, nie wstając. Pozostali dwaj skinęli tylko głowami, strona 96 Wyszedł z ciężkim sercem. Wykrył w sobie rozdarcie. Całkowite i niepojęte rozdarcie. Jego rozum reagował tak, a organizm inaczej. Zaprosili go ze względu na jedno i drugie, widząc w tym spójną całość: zdolny i nasz. A on był zdolny i nie nasz, nawet nie swój. Zachowywał się jak mechanizm, jak maszyna cybernetyczna w postaci dziecięcego samochodu, który nie spada ze stołu, tylko się cofa, wypadłszy przednimi kołami za jego krawędź. Cofa się, ponieważ wtedy zaczynają działać wstecz dwa zapasowe kółka mniejsze. Chcieli go kupić żeby uformować na własną modłę i mieć za narzędzie. Nigdzie nie pisał o matce. Matka nigdzie nie przyznawała się ani do AK ani do Żegoty. AK–owców tępiono bezlitośnie, istnienie Żegoty wdeptano w niebyt, ponieważ przeczyła tezie o wrodzonym antysemityzmie Polaków i o jedynie sprawiedliwych komunistach, niosących pomoc gettom. A oni wiedzieli. Wiadomość o aresztowaniu Romana S. odebrał przed tygodniem. Podobno nie wstał, kiedy inni stali, płacząc. Kwestia jednego gestu. Ty nie wstajesz, więc idziesz siedzieć. Ty płaczesz, więc otwierają przed tobą wrota swego raju. Jakie to oczywiste... Skąd w Romanie S. ta wewnętrzna siła, ta odporność na Mit, który poraził tylu i to jakże wybitnych i nieskazitelnych! Bechczyc czytał pisma, zmuszony do przygotowania prasówki na temat recepcji wiadomości o śmierci Stalina w Polsce. Tekst komunikatu oficjalnego brzmiał tak, jak brzmieć powinien: „Cała postępowa ludzkość z najwyższym bólem przyjęła tragiczną wieść o zgonie największego człowieka naszych czasów – Józefa Stalina. Wraz z narodami Związku Radzieckiego szczególnie głęboko i boleśnie przeżywa ten wielki cios naród polski, który Towarzyszowi Józefowi Stalinowi zawdzięcza swe wyzwolenie z ponurej hitlerowskiej niewoli, swe odrodzenie i odzyskanie prastarych ziem polskich i utrwalenie swej niepodległości.” Nie mogli inaczej. Nadali ton, albo nawet gdyby nie ogłosili żadnego komunikatu – ton został nadany wcześniej i był nadawany bez przerwy jak hejnał z wieży mariackiej. Pisała Maria Dąbrowska: „Grom nieubłaganych praw przyrody zakończył życie Józefa Stalina... Przestało bić serca męża olbrzymiej miary, co przeobraził kształt i treść rzeczywistości społecznej w stopniu dotąd w historii nienotowanym... Setki milionów prostych pracujących ludzi zawdzięczają Stalinowi, że wydobył je z półsnu historycznego..." Pisał Jarosław Iwaszkiewicz: „Śmierć Józefa Stalina odbiła się tragicznym echem po całym świecie, wywołując głębokie poruszenie we wszystkich sercach ludzi miłujących postęp i wolność." Pisał K. I. Gałczyński: „Dzisiaj słońce jest żałobną chorągwią – umarł Stalin". Pisał Wiktor Woroszylski: „Olbrzymie miasto (Moskwa) jak silny mężczyzna, którego opuścił ktoś najukochańszy, drży u bólu i całą siłą woli powstrzymuje szlochanie gotowe wyrwać się ze ściśniętego gardła". Pisał Kazimierz Brandys: „Wieść ta poraziła serca nasze najokrutniejszym bólem". Pisał Jerzy Ficowski: On nie odchodzi nigdy. On jest. I dziś po śmierci swej nie odszedł. Wiem, .że nie płaczesz. Czemu łez Nie możesz otrzeć? Widzisz, to on przez lata kładł strona 97 Pod dom wolności twardy mur podwalin. Idziemy z nim i poprzez wiele lat Będzie nas uczył, jak uczył nas Stalin. On dalej będzie dzieje wiódł, Z nim bojownicy pewnym płyną nurtem, W najdalszych ziemiach dźwignie lud Sztandar przez wroga ciśnięty za burtę. Pisał Artur Międzyrzecki: Słuchaliśmy do rozpaczy Bolejący i niemi: Stalin: duma dni naszych, Największy z ludzi na ziemi Wrócił nam wolność. Był dla nas Najlepszym z przyjaciół. Nauczył nas męstwa i trwania, Nawet w bólu i płaczu, Uczciliśmy Go przysięgą, Milionem wart stalinowskich... I Stalin będzie z nami, Sztandar, nauka, partia Pisali debiutanci, których nazwisk przedtem nigdzie nie było widać: A kiedy w nim serce Bić nagle przestało, I ziemia zamarła, Na chwilę świat zamilkł – Widziałem go w smutku, I w łzach go widziałem, I w szlochu najtwardszych Co rwał się z ich krtani... (Jakiś Drozdowski) Wszyscy oni przeżyli śmierć Stalina głęboko. Wszyscy zilustrowali tezę zawartą w komunikacie oficjalnym. Największy z żyjących. Żyć będzie wiecznie. Jerzy Putrament uznał, że to jest „Epoka Jego imienia”. I zapewne tak ją będą nazywać. „Stalin – inżynier naszych marzeń” wołał tytuł w „Po prostu”, „Stalin przyjaciel i nauczyciel artystów”. „To Stalin lasy w pochód śle, rzekom w pustynie płynąć każe.” „Stalinowski etap filozofii.” „Katowice nazwane Jego Imieniem!” (Pomysł zaiste, pomyślał Bechczyc, śmiały: Katowice – słowo od kata). Z–ca prof. Marek Waldenberg z UJ, kierownik katedry marksizmu–leninizmu potwierdza, że „walka o nowego człowieka nie jest łatwa. Wróg wykorzystuje wszystkie szczeliny”... Ale z drugiej strony „nie ulegajmy dogmatom.” Prof. E. Adler z UŁ dowodzi, że „filozofia stalinowska ma charakter antydogmatyczny...” „Potrzeba nam sztuki godnej naszych wielkich czasów” (Jerzy Zawieyski). Prasówka nabrała czwartego wymiaru: była ponadczasowa, Bechczyc, czytając wielkich i małych sam siebie musiał wpisać w strofy poetów znanych i nieznanych, uznać, że to także o nim te słowa „widziałem go w smutku i w łzach go widziałem”, to nie była blaga. Rzecz w tym, że miał z strona 98 innymi łzy w oczach wiedząc, że opłakuje kanalię. To się ludzkości przydarzało nie po raz pierwszy. Podobno w Ameryce ludzie łkali na pogrzebie gangstera, mordercy setek niewinnych, użalając się nad jego losem: nie wpadłby nigdy, policja była wobec niego bezsilna w walce bezpośredniej, wpadł, kiedy przekupiono jednego z jego najbliższych współpracowników. Wykończyli go poprzez spisek i niegodną zdradę, znieważyli etos dzikiego Zachodu, zezwalającego tylko na pojedynki fair... Uznał, że w tym, co wypisywali ludzie pokroju zacnej pani Dąbrowskiej nie było także przymuszonej blagi. Niezależnie od wszystkich jego zbrodni – przecież istotnie wydobył z półsnu masy – płaczące chóralnie w dniu jego pogrzebu, jak po stracie ukochanego ojca. To było przeżycie niesamowite. Nie potrafił się uwolnić od przekonania, że tego dnia został ostatecznie wessany przez doktrynę, że zamienili go w stalinowca, że udała im się ta sztuka nawet z nim, przepojonym odrazą i nieufnością i strachem. Zazdrościł Romanowi S. jego gigantycznej odporności i szaleńczej odwagi. Nie wstać podczas akademii ku czci Stalina to więcej, niż biec z listami pod ogniem karabinów maszynowych w płonącej Warszawie. Bohaterstwo samo dla siebie? Wezwał go telegram: „Ewa rodzi”. Był po tygodniu pracy nocnej, musiał zarabiać nocą, żeby przeżyć dzień. Zasypiał na ostatnich wykładach. Przyjechał do S, rano. Dwanaście godzin jazdy pociągiem. W tak długim czasie zdarzyć się mogło więcej, niż się zdarzyło. Poród miała potworny. Krwotok, dziecko prawie uduszone własną pępowiną. Uratowane w ostatniej chwili.. Ona wykrwawiona, żyje dzięki transfuzji krwi pobranej od jej ojca. Tylko on miał jej grupę. Dwa razy dał jej życie. Teraz była biała jak płótno, sine powieki drgały spazmatycznie. Kiedy przyniesiono jej córeczkę, odsunęła ją ze wstrętem jak własną śmierć. Była wyczerpana i przestraszona. Kiedy stanął w odległych drzwiach, spojrzała nań z nienawiścią. To on był sprawcą tego nieludzkiego bólu, tego krwotoku, tego umierania, tej śmierci klinicznej, to on, ten bałamut, ten oszust, ten łajdak! Dopiero w pociągu przeczytała akt ślubu i spostrzegła, że jest od niej młodszy o cały rok! Podszedł ją, podetknął kiedyś jakieś zaświadczenie z błędem w dacie jego urodzenia i uwierzyła, że są rówieśnikami. Nigdy by nie wyszła za młodszego, nigdy! Przecież, gdyby miała wybierać, to Roman S. był o niebo lepszy, piękny, dobry, opanowany, męski... A ten... Do tego tak się spóźnił! Spóźnił się. Doszedłszy do domu jej rodziców usiadł i usnął jak kamień. Tygodnie niedospanych nocy. Ocknął się w południe. Zgorszenie w oczach matki Ewy, niemal wstręt w wyrazie twarzy sióstr. Przyjechał, ona tam umiera, a ten śpi! Zerwał się, opryskał twarz wodą i pognał do szpitala z potwornym uczuciem wstrętu do samego siebie. A kiedy ujrzał Ewę przypominającą teraz śmierć raczej, niż ją samą sprzed miesiąca, zadrżał i zamknął oczy. Córeczkę oglądał z głębokim smutkiem. Kobieta urodziła kobietę mężczyźnie, który nie był jeszcze mężczyzną. Patrzył na śpiące brzydkie zawiniątko i był przerażony. Nie było w nim już nawet iskry dawnego światła... jeżeli słowem światło można zastąpić zaczadzenie Ewą, czy oczarowanie Ewą, czy pożądanie Ewy traktowanej jako zadanie do rozwiązania. Rozwiązał ją dosłownie. Ledwie uszła z życiem. Urodziła mu córkę. A on jest tak gotów do ojcostwa jak do stanu kapłańskiego, jak do służby zagranicznej. Zląkł się tego, co zaszło, bał się samego siebie. Maluczko a zabiłby Ewę, a teraz będzie żył strona 99 przy niej, ale już nie z nią i nie dla niej. Roczna niemal rozłąka, z krótkimi, jednodniowymi odwiedzinami, to przepaść. To ziejąca przepaść, zbyt głęboka, by ją mogło zasypać wygasłe uczucie. Którego chyba nie było? Już wiedział, patrząc na jej wymęczoną, biedną, stratowaną przez bóle twarz, że nie było w nim miłości prawdziwej. Gdyby ją kochał – kochałby teraz jej ból i jej przerażenie i klęczałby u jej stóp i płakał nad nią. Patrzył na nagłą brzydotę jej cierpienia i odkrywał w sobie kamień. Odkrywał kamień dawno odkryty, zapomniany kamień z czasu wojny. Krew nie robiła na nim wrażenia, trupy nie robiły na nim wrażenia, to znaczy nie współczuł trupom, przestępował trupy bez obrzydzenia wprawdzie, ale i bez uczuć zwanych ludzkimi. Oduczył się współczuć ludziom, a kiedyś, zanim zaczęli ginąć tak masowo, płakał rzewnie nad zmarłym ptaszkiem, nad chorym kotkiem. A później zrobił masakrę żab. Po ujrzanej masakrze ludzi, bardzo wielu ludzi w chałatach i w perukach, urządził masakrę żab. Zebrał setki żab, wrzucił je do jednej małej kałuży a potem zaczął prać grubym kijem. Dostrzegł w sobie kamień i nie potrafił się zmusić do gestu współczucia. Ewa patrzyła nań oczyma pełnymi gorzkiej, żrącej niechęci, on na nią z uczuciem obrzydliwego zniechęcenia, niegodnego mężczyzny, męża i ojca właśnie narodzonego ich dziecka. Była ruiną szklanej góry, którą zdobył, żeby się od niej odwrócić. Wiedział, że to łajdactwo. Czuł się winny i nie potrafił zagrać bodaj sceny ogromnego żalu. Przywiózł ją do domu po tygodniu. Wracała do sił szybko, ładniała i nabierała rumieńców. A on biegał z córeczką przez pola do szpitala na zastrzyki trzy razy dziennie, bo miała jakąś infekcję. To było dlań doświadczenie osobne i osobliwe. Dziecko spało, kiedy je niósł, kołysząc na dołkach i bruzdach i kamieniach, rozbierał je, odsłaniał pupę, dostawało zastrzyk, otwierało buzię, wydawało krótki, żałosny krzyk i zasypiało znowu, słabiutkie i kruchutkie i bezradne. Nosił je ofiarnie, powolutku zyskując odrobinę sympatii rodziny Ewy B., teraz także Ewy B., jako że ich nazwiska zaczynała ta sama litera z dwoma brzuszkami. Zaczęła się podpisywać Ewa Bechczyc–Biernacka, choć powinna odwrotnie: Biernacka–Bechczyc, ale tak lepiej brzmiało. Jeszcze była obolała, jeszcze nie zarosły się szwy, jeszcze niekiedy budziła się z krzykiem. Odruchowo szukała jego bliskości, przywierała doń jak mały psiak, drżąc na całym ciele. Leżał przy niej i pragnął być od niej z dala, wrócić na uczelnię, zagłębić się w księgi, wzory, dysputy. Przyłapywał się na myślach o Ance K., córce profesora, drobnej, filigranowej, ciepłej, słodkiej, miłej, przyjaznej, kulturalnej, przy tym zdolnej matematyczce z którą można było rozmawiać nawet o kwantowej teorii układów cząstek, o energii jednocząstkowej równie kompetentnie jak o energii niezaburzonej (jeżeli to coś mówi czytelnikowi spoza „branży”). Anka K. siadywała zawsze obok Doriana B. w jednej ławie, w czasie wszystkich wykładów i seminariów, ponieważ imponował jej rozległością wiedzy, zupełnie nie zwracała uwagi na jego aparycję i resztę wad wieku i ciała, a on widział jej maleńkie, śliczne piersi obywające się bez stanika i cierpiał, pragnąc ich dotknąć. Było to pragnienie fizyczne, przemożne pragnienie wzięcia w dłoń dziewczęcej piersi. Schło mu w gardle na myśl o jej piersiach. Ewa, miała je duże i wyporne, Anka małe, cudownie wykrojone, z wyrazistymi sutkami przebijającymi niemal jedwab jej bluzeczek. Szli strona 100 kiedyś na seminarium jej ojca, rozmawiali o układzie fermionów, o nieprzywiedlnych wstawkach energii, a on patrzył w jej dekolt i czuł, że za chwilę stanie się coś bardzo niestosownego: obejmie ją i zaciśnie dłonie na jej piersi, oberwie po twarzy i skończy się cała matematyczna ich przyjaźń. Anka wiedziała, że jest żonaty, nie interesował jej jako mężczyzna nie tylko dlatego zresztą. Wtedy po raz pierwszy pomyślał słowo zdrada. Zdradzał Ewę w myślach, teraz gotował się do zdrady uczynkiem. Usiłował rozumieć zarówno własne myśli jak pragnienia czysto fizyczne, prześledzić tę drogę, jaką przeszedł od pamiętnych dni zupełnego oszołomienia Ewą i wszystkim, co jej jest, do opętania myśli pragnieniem dotknięcia piersiątek, bo nie piersi, Anki K, córki profesora fizyki. Mówiąc językiem fizyki właśnie, mógłby twierdzić, że temperatura kondensacji doskonałego gazu bozonów jego uczuć żywionych do obu kobiet tak różnych, jest określona warunkiem..., który wynika z rozważań wymiarowych... Nie o wymiar piersi Anki K. szło jego pragnieniom, ale o syntezę ich dziewczęcego wdzięku, nieposzlakowaną linię, która wabiła oczy i zadręczała jego dłonie. Zadziwiające uczucie młodego mężczyzny, żonatego mężczyzny, dzieciatego mężczyzny, dość już obytego z kobietami mężczyzny. Tym bardziej więc zadziwiające. Nie dotknął jej piersi, przekonawszy się argumentem nie do odparcia: ty świnio... Ale teraz, nosząc na rękach córeczkę, karmiąc ją czasem z butelki, gadając z siostrami Ewy, słuchając pomrukiwań jej matki, myślami był przy Ance K. i nie potrafił temu zapobiec ani zaradzić. Karcił się przykładnie, waląc po pysku w łazience, ale Ewa była górą już zdobytą. Zadaniem rozwiązanym. Zdobył ją, ponieważ ona była. A kiedy szwy się zrosły i mogła podjąć współżycie z mężem, pożądanie abstrakcyjne, ów głos czy zew ciała, odzywający się co jakiś czas w każdym, gasł nagle, tak szybko jak się pojawiał. Przywierał do niej, pozwalała się przyciągać, ale odbierała dotyk jego rąk i ud tak, jakby nie były to ręce i uda kochanka, ale złodzieja. A on bał się, że znowu sprawi jej ból i wnikał w nią ostrożnie, powolutku, żeby nie urazić, nie otworzyć rany na nowo. Także rany jej pamięci zadane w tak niedawno przeżytym koszmarze dwudziestogodzinnego porodu zakończonego niepohamowanym krwotokiem. Na wspomnienie o tym – drgnęła, cofnęła miednicę i zwarła nogi do bólu. Nie ponowił próby. Położył dłoń na jej dużej, rozlewnej piersi i zamknął oczy. Domyśliła się jego stanu, nie chciał, żeby ona domyśliła się tego, co targało nim. Już wiedział, że nie będzie nigdy jej oparciem, jej sanacyjnym pułkownikiem. Że będzie jej udręką. Ale już się biegu tej rzeki nie uda odwrócić. W łóżeczku obok jest trzeci człowiek. Stworzony nieopatrznie, bez myśli o potrzebie jego stworzenia. Ten człowiek liczył już sobie kilka tygodni, oddychał cichutko i spał z piąstkami przy policzkach. Ten człowiek to – córeczka. Przyszła kobieta, którą jakiś skurwysyn sobie upatrzy na zadanie do rozwiązania, omota, zapłodni i unieszczęśliwi. Będzie obok niej leżał ze zwiędłym kutasem i myślał o kolejnej Ance K, i jej małych, porywających piersiątkach tak, jak Dorian B. marzył nieprzytomnie o wielkich, wypornych, wspaniałych, kobiecych piersiach Ewy B. zanim ją omotał, zapłodnił i unieszczęśliwił. Milczeli oboje o tym, co wypełniłoby trzytomową powieść, rozpisane na detale ich stanów, ich myśli, ich strachów i zawodów. On milczał, żeby nie kłamać. Ona – strona 101 żeby nie mówić prawdy. W końcu westchnęła, podłożyła ramiona pod głowę i powiedziała chłodno: – Powinniśmy się rozstać. Nie odpowiedział. Kończyły się wakacje i miał wracać na uczelnię. Brał sobie od nowego roku jeszcze jeden fakultet: ekonomię. Doszedł bowiem do wniosku, że matematyka to w polskich warunkach materiał najwyżej na hobby. Matematyka teoretyczna... Mój Boże... potwierdza „boskość” umysłu człowieka, zaprzecza boskości świata, wszędzie widząc maszynę. Ekonomia w tym systemie to także chimera, woluntaryzm, myślenie życzeniowe, ale można się grzebać w bebechach jej potencji absolutnych i poza–marksistowskich, jeżeli ta fikcja targana przez dyletantów oderwanych od czasu, przykutych do poronionej doktryny – coś jeszcze znaczy. W ekonomii istnieją przecież pewne prawidła, nie można ich bezkarnie wymijać, być może dojdzie kiedyś do łbów tych na górze, że niszcząc wydajnych, opierając się na nędzarzach, nie osiągnie się dobrobytu, dla nikogo. A tu tępili zamożnych chłopów, zakładali pod pistoletem kooperatywy biedaków, potem studentów gnali na żniwa i wykopki, bo się kooperantom nie chciało palcem ruszyć w bucie. I tego lata byłby, jak poprzednicy wcześniej, posłany na wieś, gdyby nie narodziny Agnieszki. Dostał zwolnienie, teraz miał wracać na studia, a wiedział, że ucieka. I Ewa wiedziała, że ucieka. I była gotowa pozbyć się go, zostać z jego dzieckiem i nie widzieć go nigdy więcej. Zachowywał się niepoważnie. Szczypnął w tyłek młodszą siostrę i ta natychmiast jej o tym doniosła, oburzona, że to widać jakiś postrzeleniec i coś ty w ogóle sobie wybrała, dziewczyno!? Niech jedzie, niech nie przyjeżdża, niech nie przysyła na małą, tu jakoś dziecko przeżyje. A pan Kazimierz, pan Kaługa... Jakiż to kulturalny, poważny człowiek. Mógł by się na nią serdecznie obrazić po tym, co zaszło między nimi, a on był taki serdeczny przez całą jej ciążę, życzył dobrze, szczerze się przy tym wzruszając. Być może kochał ją, na pewno ją kochał, byłby mężem z prawdziwego zdarzenia. Niech więc Dorian jedzie w diabły. Pojechał. Pojechał i ugrzązł w liczbach zupełnie bezwzględnych. Słuchał, przepisywał, rozwiązywał, podpatrywany przez Ankę K., zawsze przy nim, zawsze po lewej stronie, choć nigdy jeszcze nie dotkniętej nawet opuszkiem palca, nie mówiąc o czym innym. Właściwie postanowił ją w sobie zadusić, nie patrzył na jej piersi, budował się od wewnątrz jako człowiek solidny i wierny danemu Ewie przyrzeczeniu. Jaka to znowu sztuka ściągać coraz to inne majtki z coraz to innej pupy, one się same ściągają. Sztuka nie ściągać, choć i to nie sztuka, kiedy człowiek panuje nad odruchami. Postanowiwszy panować nad odruchami, rozmawiał z Anką wyłącznie o matematyce i fizyce, a ona przyjmowała to jak oczywistość. Wyraźnie nie widziała w nim mężczyzny. To było denerwujące, rzecz jasna, bardzo nawet, bo przecież nigdy nie ustaje w człowieku ta wojna z własnym libidem, zwłaszcza wtedy, kiedy postanawia z nim walczyć. Mam dziecko, przemawiał do siebie, zrobiłem dziecko dziewczynie, której chyba nie potrafię kochać, zdobyłem ją dlatego, że zawiedli ją wszyscy inni, że byłem od tamtych właśnie inny, obiecujący coś innego, zrobiłem dziecko kobiecie najwartościowszej, nie mogę się okazać kanalią i włazić w szkodę tamtej i tej, bo przecież... I tak dalej, i temu podobnie. strona 102 Niespodziewanie nadszedł list od Ewy. Był ciepły, mało–ciepły: wyznawczy! Pisała, że wróciło zdrowie, że wszystko się pozrastało bardzo ładnie, że nie ma śladu po porodzie, że się uspokoiła nerwowo, że już nie ma doń żalu o zachowanie po przyjeździe. Rozumie, oczywiście, że pracując po nocach, przejechawszy całą Polskę w zatłoczonym, śmierdzącym tłumie, mógł w ciszy domu usnąć jak kamień, choć na pewno tego nie zrobił z lekceważenia jej cierpień. Przemyślała wszystko, wie, że czekają ich ciężkie lata w niedostatku, że wróci do jakiejś pracy jak tylko mała trochę podrośnie, na razie rozwija się ładnie, jest zdrowa, kupki robi normalne, nie krzyczy po nocach, daje więc wypocząć wszystkim, w dzień bywa rozkoszna. List został opieczętowany odciskiem szminki z jej małych warg. Wzruszający list. Potrzebny list. Wycisnął na jej szmince gorący pocałunek i poczuł swoistą, trudną do określenia ulgę. Dręczył się już nocami własnym dla niej bezczuciem, analizował swoje postępowanie na zimno i dochodził do wniosku, że jest w nim homunculusa więcej, niż mężczyzny z jajami. Porównywał siebie z dawnymi kolegami. Szczepan Knapp widział świat jako bryłę, z której należy wydobyć to, co w niej ukryte przed oczyma profanów. Kogucki – jako coś, co można kształtować sposobami politycznymi, wyłącznie politycznymi. Polityka jest wiecznym rzeźbiarzem losów ludzi i narodów, też odbija to, co niepotrzebne... No, owszem, czasem rozwala cały kamień, i miażdży kamieniarzy. On zaś, obywatel Dorian Bechczyc, młodzian o pretensjonalnym imieniu i niestosownyn nazwisku, dokonał tyle, że wyrwał z życia wartościową kobietę i zostawił ją na łasce rodziny, z dzieckiem, któremu dzieje się jawna krzywda, – Kocha? – spytała Anka K., widząc odcisk ust Ewy pod tekstem listu. Złożył list, schował do koperty, spojrzał na Ankę oczyma, w których dostrzegła rozpacz. W przerwie musiał odebrać z portierni paczki z tygodnikiem Po prostu. Zwykle nigdy nikt ich nie rozcinał, odsyłano je na makulaturę. Takiej drugiej szmaty chyba nie drukowano w całym „obozie postępu i demokracji”. Nie dało się jej czytać, ociekała ponurym sosem serwilizmu. Studenci nie uważali tego pisma za godne podcierania ich tyłków. Dorian rozciął sznurki i począł rozdawać tygodnik studentom za darmo, bo za pieniądze kupowali je tylko aktywiści. Natychmiast ciskali je do koszy na śmieci. Oczywiście manifestowali. Demonstrowali przeciw nachalnej, prymitywnej indoktrynacji. Stalina już nie było. Beria został zlikwidowany, zdemaskowany jako agent imperializmu od zawsze pracujący przeciw ludom radzieckim. Charakterystyczne: co to za nieszczęsny system, na którego czele systematycznie stają wyłącznie agenci imperializmu, wzajem się wyniszczający w kolejności wyznaczanej przez Wodza. Beria był mocarzem. Okazało się, że też agent... Okazuje się, że całą Rewolucję wywołali i prowadzili sami agenci imperializmu! Trocki i Bucharin, Zinowiew i Kamieniew, Radek i Tuchaczewski, Bluecher i sto tysięcy komandirów kolejno rozwalanych przez czerezwyczajki. Jakiż ten imperializm musi być chytry. Najpierw kazał Armii Czerwonej zdobyć panowanie nad Polską, połową Niemiec, Czechosłowacją, Węgrami, Rumunią, Bułgarią, Albanią żeby natychmiast osadzić na ich czele swoich podłych agentów w postaciach Rajka, Kostowa, Gomułki, Spychalskiego, Kliszki, Clementisa – demaskowanych strona 103 kolejno przez Ławrenitja Pawłowicza Berię, który się w ten sposób tym głębiej konspirował, by w końcu zawładnąć zaufaniem ukochanego przez narody Wodza i Nauczyciela, a po jego nieodżałowanej śmierci – całym wielkim państwem wraz z dominiami zagranicznymi... Nikomu z propagandystów tego obozu taka argumentacja nie przychodziła widać do głowy. Propaganda... Czytali niedawno komunikat o zdemaskowaniu tej kanalii imperialistycznej, Berii i konali ze śmiechu. W kilkoro, ale także cicho... Imperialiści postawili także na czele Jugosławii agenta i kata, Titę, słusznie ukazywanego przez rysowników z ociekającym krwią toporem (podpis Eryk Lipiński), i wyzywanego słuszniej jeszcze przez poetów: „Wuko, Wuko, gdzie twoi dowódcy?” (Wiktor Woroszylski) Partyzant Wuko został zdradzony przez dowódców, którym przewodził agent Tito, rzecz jasna. Ech, życie, życie... W tej sytuacji należało się oddać cyfrom i liczbom, symbolom i znakom umownym. Plus to +, minus to – procent to %, suma to ? , a nawias to (). Byle pik kwazielastyczny był ciekawszy nawet od szlema w piki, a samouzgodnione przybliżenie – może być doskonale własne, nie koniecznie Hartree'go–Focka... Język fizyki i matematyki zawierał w sobie nieogarnione możliwości wyrazu niewyrażalnego i pozostawał wspaniale niezrozumiały dla całej reszty profanów zajętych ustalaniem procentu blagi w pismach Józefa Wissarionowicza, który zezwolił im, swoją uprzejmą śmiercią, na odprostowywanie zgiętych dotychczas pokornie karczków. Wczorajsi egzegeci i kapłani jego wszechnauk nagle zaczęli się przeistaczać w ostrożnych wątpliwców, jeden nawet u Marksa znalazł radę zaiste bluźnierczą; de omnibus dubitandum! (o wszystkim wątpić) i ośmielił się ją publicznie zacytować, gdy ludzie ideowo zahartowani trwali przy swoich ideałach niezłomnie, dając im wyraz w druku i w mowie. „Po prostu” wyjaśniało prymat nauk radzieckich we wszystkich dziedzinach, obruszone pytaniem studentki, „czy nie ma dziedzin, w których burżuazja angielska, francuska czy amerykańska posiada prymat?” pytanie było ideowo niesłuszne i otrzymało odpór. Popow był przed Marconim, „Nauka rosyjska posiada (albowiem) priorytet” wyjaśniało to zaangażowane w prawdę pismo, troszczące się na innej kolumnie „o ideową postawę młodego plastyka”, a na jeszcze innej opisującej pokazowy proces na karnistyce Wydziału Prawa UJ, rozpatrujący sprawę pewnego kułaka, „który starał się przeszkodzić w założeniu spółdzielni produkcyjnej organizowanej przez małorolnego chłopa. Chcąc wprowadzić w czyn swoje postanowienie i uniknąć ewentualnej kary, planuje zabicie organizatora spółdzielni rękami pozostającego pod jego wpływem chuligana Dyrdy”... Procesowi temu przysłuchiwali się prawdziwi sędziowie, prokuratorzy i adwokaci. Studenci spisali się na medal. Kułak nie uniknął kary. Bechczyc po raz pierwszy uznał się za szczęśliwca, że nie wybrał się na prawo. Dziękował Bogu, że nie otrzymał odeń talentu poety czy prozaika, że nie został dziennikarzem. Czytał: „Ważnym zadaniem organizacji jest uodpornić studentów na działalność wroga. Wróg wyolbrzymia trudności, rozsiewa nastroje rezygnacji i atmosferę życia z dnia na dzień” (Józef Kępa, z–ca kier. wydz. młodz. stud. ZG ZMP) Czytał: „Bora Komorowskiego i Montera od dawna łączy zażyłość polityczna z Gestapo i Wehrmachtem i wspólne wzruszenia z okresu bezpośrednio strona 104 poprzedzającego ucieczkę na Zachód” (Wanda Odolska). Wpatrywał się w fotografię księdza Rudolfa Schmidta nad stertą dolarów i złota, i księdza Bolesława Przybyłowskiego obok znalezionych w jego domu dziesięciu karabinów do walki z komunizmem. Czytał: „zachodnioeuropejskie partie katolickie w służbie faszyzmu”. Czytał: „w Łodzi przodująca studentka marksizmu – leninizmu przyznała się, że jej znajomość klasyki marksistowskiej to pozór, a wojujący materializm to fałsz...” Czytał: „walczyć, uczyć się, pracować jak ZWM–owcy” i uśmiechał się do własnych akt personalnych, gdzie stało jak byk, że walczył, że uczył się i że pracował bez opamiętania. Jak ZWM–owiec... Tedy: Słuchał coraz czujniej, spłoszony treścią odbieranych słów, w szumie liści, w szuraniu ludzkich podeszew, w nawoływaniu matek, w szczekaniu piesków na smyczach. Miał oto obok siebie dylemat w nienagannym garniturze opinającym ciało niewątpliwie muskularne. Wystawała zeń masywna szyja z osadzoną na niej kształtną głową stuprocentowego mężczyzny. Mężczyzna, oczywiście, wiedział jakie wrażenie czynią słowa na tym młodym człowieku, o którym miał zapewne pełne, doskonale skompletowane wiadomości, takie, jakie się zbiera wyłącznie o ludziach z perspektywą. Nie miał zamiaru zdradzać kim jest i w jakim celu zdjął studenta Bechczyca z jego drogi, by posadzić na ławce pod popiersiem hrabiego Fredry. Bechczyc mógł pomyśleć, że ma do czynienia z człowiekiem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej zakonspirowanym głęboko w służbach specjalnych PRL, albo za odpowiedzialnego człowieka tych służb, które w kontaktach z osobnikami nieprzeciętnymi mają prawo posługiwać się pojęciami i ocenami u innych karalnymi i karanymi najsurowiej. Ludzie niższej rangi i mniejszego kalibru dowcipkowali przy kielichu, podejmując magistra Maczka z okazji zdanej matury, a cóż dopiero ten niewątpliwy inteligent zatrudniony w twardych służbach RP czy PRL, czy w obu razem. Rozmowa zdawała się nie mieć wyraźnego celu. Można było sądzić, że jest zapoznawcza lub rozpoznawcza. Było to intrygujące, zapewne, nawet w pewnej chwili Bechczyc zdał sobie sprawę, że się boi. Ponieważ nie jest wolny. Ponieważ ktoś kontroluje jego życie. Czyta nawet marginalne szkolne wypracowania. Otrzymują sprawozdania z kilkuosobowych studenckich pogaduszek przy herbacie czy winie. Ten człowiek znał przyczyny ich zbiorowego śmiechu wybuchającego przy rozmowach prowadzonych szyfrem matematyczno–fizycznym. Była to procedura podniecająca i kształcąca zarazem poprzez głęboko zakonspirowane w niej treści. Bo jeśli w treści procedury występują wyłącznie obiekty lokalne i parametry formalne, to nie mamy większych trudności z interpretacją instrukcji powstających z treści procedury przy jej wywołaniu. Zdanie to, cudownie nadawało się do tego rodzaju dowcipów. Bechczyc postanowił sprawdzić stan rzeczywistego przygotowania swego opiekuna i wymruczał to zdanie in extenso, uśmiechając się w przestrzeń kolorowych, roniących liście Plantów krakowskich. Mężczyzna podniósł brwi, zapalił wreszcie papierosa i powiedział dobrodusznie: – W rzeczy samej nigdy nie powinniśmy mieć większych, żadnych, trudności z interpretacją instrukcji powstających z treści procedury przy jej wywołaniu... Co za pamięć. To był profesjonalista! strona 105 – No, no! – powiedział student Bechczyc. – W niezłe trafiam ręce. – „Trafiam”? – zdziwił się mężczyzna. – Nie po raz pierwszy? Bechczyc widać znalazł w nim punkt słaby. Nie wiedział, że już był kaperowany. To odkrycie jakby zmieniło zupełnie plan spotkania. Mężczyzna wstał, skinął Bechczycowi głową, powiedział: – Do zobaczenia. Odszedł równie nagle jak się pojawił. Zostawił za sobą sieć. Bechczyc zobaczył wokół siebie sieć. Planty były okami sieci, ludzie byli węzłami sieci, psy były z sieci. Jeszcze być nikim, jeszcze niczego nie mieć w dorobku, jeszcze się jedynie gotować do nieokreślonych zadań a już wiedzieć, że jest się w sieci – można się udusić z braku powietrza. Tak się złożyło, że tę rozmowę odchorował, złapawszy... szkarlatynę razem ze świnką czy innym dyfterytem i położono go na oddziale zakaźnym dziecięcym. Leżał z chłopcami siedmio, ośmioletnimi chorymi na to samo, co on. Byli to chłopcy wysoce rozgarnięci, oczytani, poważni rozmówcy na poważne tematy. Zdumiewała go ich wewnętrzna dojrzałość ujawniona przez przykucie do łóżek. Pozbawieni możliwości ruchliwej zabawy – przeistaczali się w małych filozofów. Leżał między nimi, brał bolesne zastrzyki i po dwu tygodniach spostrzegł, że porósł miękkim włosiem i że policzek lewy jest płowy a policzek prawy nie siwy, ale wręcz biały. Biały w dwudziestym trzecim roku życia! I tylko na jednej stronie twarzy. Miał teraz dwa profile, jakby dla demaskacji jego dwulicowości. Nigdy by nie uwierzył, że coś podobnego jest możliwe. Leżał, dawał się kłuć, odchodzili chłopcy wyleczeni, przychodzili nowi, a on leżał, ponieważ choroba przebiegała u niego, że o tyle starszy, ciężej, z komplikacjami. Harcowało serce, dostawał zadyszki. Przyjechała Ewa, żeby go odwiedzić. Pozwolono jej stać za szybą przez którą nie dochodził głos w żadną stronę. Była znowu bardzo ładna, rumiana, świetnie zrobiona, swobodna, roześmiana. Patrzyła na swego odmienionego męża między chorymi dziećmi i ten widok ją najwyraźniej bawił, albo nawet śmieszył. Na dodatek ten jego cudaczny zarost. Był gołowąsem, bo się skrobał pilnie, zmuszając swoje cebulki włosowe do intensywniejszej produkcji owłosienia, a tu nagle obrósł i to jak cudacznie! Tu płowy, tu biały, i to między dziećmi! Zachowywała się zupełnie inaczej. Taką jej nie znał. Diabeł w nią wstąpił, czy co? Czy Kraków tak podziałał, widziany po raz pierwszy? Na nim także Kraków roku 1952 wywołał potężne wrażenie. To nie miasto, to arcydzieło, to polskość w takim stężeniu, że łaził po nim oszołomiony i prawie nieprzytomny ze szczęścia. Co krok to historia... Teraz Ewa zapewne doznawała podobnych olśnień, a ujrzawszy go wśród dzieci – była ubawiona i zapewne do głowy jej nie przyszło martwić się o jego stan. Była z młodszą siostrą, z tą uszczypniętą kiedyś w tyłek, trochę postrzeloną romantyczkę, która omal nie uciekła z pewnym młodym Cyganem z taboru, tak się w nim rozbujała. Cygan .ją skonsumował i odjechał w dalekie dale, nie pisując do niej wcale, bo pisać nie potrafił. Serce rozdarł, cnotę rozdarł i porzucił na pożarcie rozkoszniejącym z biegiem miesięcy wspomnieniom. Kochankiem pono (wiadomość od starszej siostry ich obu, Amandy) był elektryzującym. W oczach Niny wyraźnie siedział jeszcze ów niezwykły Cygan, zaś rozbawienie Ewy nosiło w sobie znamiona strona 106 opowieści o Cyganie, ponieważ nie było w jej zachowaniu ani gestu oddania czy tęsknoty, czy pragnienia wejścia do tej izby (naturalnie teoretycznego). Ewa zachowywała się niczym gimnazjalistka przed wystawą z prezerwatywami. Boleśnie przeżył jej wizytę. Wróciła do domu, do rodziców i córeczki i nie zobaczył jej długo potem, bo szła sesja a egzaminy były wyczerpujące także dlatego, że udzielał licznych, korepetycji, żeby zarobić i posłać Ewie. Oglądał swoje życie uściślając jego zakres, przechodząc od szczegółów do uogólnień, wykrywał w sobie proces pozbywania się swoistych cech poszczególnych realizacji, co w przekładzie na język profanów, w interpolacji lingwistycznej (!!!) oznaczało kruszenie postanowienia wytrwania w przysiędze danej przed obliczem najpierw Urzędnika Stanu Cywilnego, potem Ołtarza, przed który musiał pójść, żeby dać wyraz szacunku dla tradycji... On niewierzący, ona obrażona na kościół i księży – złożyli sobie śluby wierności i uczciwości małżeńskiej aż do śmierci, amen. Interpolując tedy ich przysięgę nawet czysto lingwistycznie musiał dać sobie zwolnienie z niej, ponieważ została złożona w złej wierze. Bo cóż to za reguła moralna – ta tradycja? Tradycyjnie rodzimy się i tradycyjnie umieramy. Reszta jest improwizacją. Ewa nie chodziła do spowiedzi od dnia, kiedy została moralnie zbezczeszczona przez wścibskiego samca w przebraniu księdza. Musiała iść do konfesjonału przed ślubem, a była już w ciąży widocznej. Poszła z postanowieniem, że powie katabasowi krótko, żeby się odczepił i podpisał kartkę, bo nie grzeszy w niczym, postępując godnie i nie obchodzą ją zasady głoszone przez ludzi nie przestrzegających ich także z zasady. Szła gniewnie, ale trafiła na księdza zupełnie innego formatu. Człowiek starszy, dobroduszny, nie wścibski, ludzki, nie pytał o nic, rozmawiał z nią o życiu jej i dziecka, które przyjdzie na świat w czasie trudnym i nieludzkim. Dziecko trzeba chronić przed złem świata i ludzi, wszystko poświęcić dziecku, bo dziecko jest samym Bogiem, jest cudem życia, które ma źródło w miłości kobiety i mężczyzny, a tej Bóg błogosławi... Ani słowa o poczęciu w stanie grzechu, bo przed kościelnym sakramentem, ani jednej wymówki. Troska o błogosławieństwo. Wstawała z klęczek poruszona i zjednana do komunii z nagle obudzoną wiarą, że nawet w kościele można spotkać prawdziwego człowieka. A jej zawsze potrzebny był prawdziwy człowiek. W Dorianie B. ujrzała prawdziwego człowieka w kilku błyskach. Weszli kiedyś do sklepu mięsnego. Haki puste, na ladzie płucka i flaki, rozwścieczony tłum. Wąsko uchylane drzwi. Zobaczył za nimi połówki wielkich krów, świńskie tusze, przeskoczył ladę, rozwarł drzwi, krzyknął: „patrzcie, co te ścierwa przed wami kryją!” Innym razem kupowała jabłka, wielkie i małe, pomieszane, a on wypatrzył pod kontuarem deskę z otworami różnej wielkości do mierzenia wielkości a więc i ceny jabłek. Kazał deskę podać, cennik wystawić i zapłacił za jabłka pierwszej klasy ich cenę, nie dał się oszukać nawet na złotówkę. To były małe gesty, ale znaczące gesty. Objawiał w nich swój bojowy, przebojowy charakter i tym ją ujął ostatecznie. Hołysz, ale się trudnościom nie da. Można na niego stawiać. Nie mógł zapomnieć jej zachowania za oknem szpitala. Zupełnie psuła mu swój własny wizerunek pochylonej nad gazowym piecem w wąskiej kuchni pozbawionej znaku obecności kobiety, zamyślonej głęboko i potem bliskiej płaczu na myśl o ponurej przyszłości w cieniu bezpieki. strona 107 Wyszedł ze szpitala osłabiony, skłuty, z palpitacją serca i skurczami żołądka, wychudły i żółty. Wyglądał niczym zaawansowany gruźlik i w tym stanie nie mógł pojawić się przed oczyma Ewy i jej rodziny. Uznaliby, że umiera, albo że jest skończony. Obłożył się skryptami i nie rozumiał co w nich stoi. Repertuar instrukcji, lista rozkazów, języki zestawiające, nazwy symboliczne, języki adresów symbolicznych nagle mówiły mu nic, były szumem a–semantycznym nawet, nie potrafił ich sobie tłumaczyć na język wewnętrzny, nie potrafił znaleźć w sobie własnego assemblera, zaś języki zewnętrzne docierały doń jak przez wojłok. Wtedy objawiła się Anka K., nie znana Anka K. w roli opiekunki i pomocnicy, pielęgniarki i korepetytorki, karmicielki i dostawczyni wiadomości z uczelni, w której zaczynało bulgotać. Opiekowała się nim z troskliwością siostry i matki, prała jego koszule i pyjamy, i mówiła, że profesor ojciec widzi go jako swego asystenta, co było olbrzymim wyróżnieniem, ponieważ w Krakowie obowiązywał inny tryb powoływania ludzi do grona profesury. Decydowały związki przede wszystkim rodzinne, potem ściśle towarzyskie. Dobór ludzi z zewnątrz był nie do pomyślenia. W kraju opanowanym przez komunę był to jedyny sposób ratowania poziomu uczelni przed najazdem profanów. Stary, skorumpowany Kraków bronił się przed Hunnami powojnia tarczą nepotyzmu skonstruowaną z nierdzewnej stali z dodatkiem molibdenu... Oczywiście była to propozycja nie do odrzucenia. Pomyślał, że między propozycją ojca Anki a rozmową z nieznajomym na Plantach może być jakiś związek. Kooptuje go Rzeczpospolita przeciw PRL–owi, szukając dlań miejsca w bebechach znienawidzonego systemu. Wyglądało to prawdopodobnie i uchwycił się tej myśli jak pijany płota. Dawała mu oparcie, rysowała perspektywy. Z pewnym atoli obwarowaniem: profesor ojciec Anki nie był matematycznym ani fizycznym orłem, nie był wynalazcą żadnego wzoru na nic. Odziedziczył tytuł po ojcu wraz z towarzyskimi koneksjami tego miasta, praktycznie nienaruszonego przez wojnę, okaleczonego w jej początkach przez Gestapo aresztowaniem profesury, ale straty tego miasta w porównaniu ze stratami Warszawy, Gdańska, Wrocławia były znikome. Profesor X, należał do folkloru Krakowa, jak eksminister Wolski, jak Jama Michalikowa, jak Jan Wiktor, jak Stafan Otwinowski, jak Karol Estreicher, był zacny i szanowany, ale promotorem studenta o potencjale intelektualnym Doriana B., gdyby został, byłby żadnym. Wyhamowałby go ostatecznie, doszłoby między nimi do gwałtownych sporów i tandem rozpadłby się z trzaskiem. Wejść w ten układ to zabezpieczyć sobie plecy, ale odciąć drogę naprzód. Milczał więc. Anka domyślała się rozterki. Nie była ślepa. Gdyby studiowała architekturę, czy biologię, czy cokolwiek nie związanego z matematyką i fizyką – traktowałaby ojca jak bóstwo, w takim chadzał splendorze. Był człowiekiem z charakterem, oparł się Niemcom, wyrywał z ich szponów przyjaciół, dzięki międzynarodowym koneksjom potrafił angażować w ratowanie uczonych nawet rodziny królewskie Europy, co można było wyczytać z jego autobiografii, opatrzonej fotokopiami dokumentów i zdjęć. Miał mir w środowisku jako wielki obywatel, jako uczony zażywał sławy mniejszej, żeby nie powiedzieć żadnej. Był, naturalnie, członkiem PAU, do jej zamknięcia i przekształcenia w filię PAN, zasiadał wszędzie z godnością, a w stroju profesora, w birecie i todze z peleryną z gronostajów wyglądał bardzo szlachetnie. Mijały minuty i nie udzielał odpowiedzi. strona 108 – Nie musisz zgadzać się natychmiast – pomogła mu Anka wybrnąć z trudnej sytuacji. To dobrze. Poczuł wdzięczność. Decyzja nie należała do łatwych. Bo jednak asystent profesora K., w Krakowie, nie tylko w Krakowie, w kołach profesury międzynarodowej, to był jednak już ktoś, komu należało pomagać. Położyć uszy po sobie w roli asystenta, pracować jako murzyn na nowe publikacje profesora, zostać jego ghost–writerem, no nie... A dlaczego nie? Jeżeli wszystkim wiadomo, że jest nietwórczy, że już nie ogarnia postępów w światowej fizyce i matematyce, wtedy każdy błysk jego myśli zostanie odczytany poprzez lustro asystenta i asystent zostanie dojrzany wyraźniej, niż by to było możliwe gdzie indziej, przy kim innym. Przy wielkim można być tylko małym, przy małym można rosnąć. Nie po to weźmie go do siebie, żeby pewnego dnia ryknąć: tu nie będzie dwu słońc! – Dobrze – powiedział wreszcie. – Powiedz panu profesorowi, że mogę mu służyć. Anka powinna była powiedzieć: „Ależ on nie chce, żebyś mu służył, pragnie ci pomóc w rozwoju i nawiązywaniu właściwych kontaktów”. Wiedziała jednak, że to daremne. Bechczyc myślał ściśle, analizował siebie i innych bezlitośnie i żadne wybiegi nie zdałyby się na nic. Zrozumiała, że przyjął taktykę jedynie słuszną, choć tylko jedną z możliwych: wykorzystania profesora dla własnych celów, a te cele sama uznawała za słuszne. I tak było dobrze. – Szkoda – powiedziała nagle – że jesteś już żonaty... Wtedy ją objął, przyciągnął i rozchyliwszy bluzeczkę pocałował w pierś. Chiński jedwab nie jest w dotyku delikatniejszy. Nie śmiał położyć dłoni na jej udzie, nie uczynił żadnego gestu przygotowującego kobietę do stosunku. Jeszcze był słaby, to jedno, jeszcze bał się, że może ją zarazić, to drugie, ale nade wszystko nie był pewien, czy jest w stanie zdradzić Ewę, matkę jego córki. Powietrze między tamtym odległym miasteczkiem a Krakowem zdawało się przenikać mistyczne, niewidzialne wiązadło krępujące ruchy jego rąk. Anka przycisnęła jego głowę do swojej piersi. Tracił oddech mając usta na sutku a nos zatkany jedwabiem jej mlecznego wzgórka, wytrzymał chwilę chichocząc w duchu: Anka nie zdawała sobie sprawy, że go zwyczajnie dusi! Przeżywała gorący pocałunek w pierś, rozkoszny pocałunek w pierś dotychczas pilnie strzeżoną przed łapami chłopaków. Każdą próbę dotyku uważała za obrazę. Pierś, wedle wskazań jej matki, to sanktuarium kobiety, miejsce ciała święte, przeznaczone wyłącznie dla ukochanego i dzieci. Nie miała ukochanego. Dorian także nie był ukochanym, a ponieważ nie pytał a wpił się ustami w jej pierś i pierś doznała bardzo miłego wrażenia, przycisnęła go do piersi, żeby przedłużyć dreszcz, nie bacząc, że biedak się może udusić. Kiedy się szarpnął i odetchnął jak wyjęty z wody, i minę miał wyjętego z wody, bo go na dobitkę rozczochrała, oboje wybuchnęli śmiechem. Mimowolnie uniknęli dalszych ciągów. Czułby się fatalnie, już po wszystkim, gdyby Ankę posiadł tylko dlatego, że uzyskał jej przyzwolenie. Sama by sobie tego z pewnością nie potrafiła wybaczyć. Zostać kochankiem córki profesora a następnie jego asystentem, to byłoby trywialne, w bardzo złym guście, choć jakże pospolite w stylu (w znaczeniu: powszechne). Patrzyli na siebie ubawieni i świadomi, że nie można przeciągać strona 109 struny, że to, co się między nimi dzieje jest ładne i nie należy tego psuć. Czuł w ustach smak jej piersi, czuła na piersi ucisk jego warg i nosa i kiwała głową na boki, nie dowierzając temu, co się stało. Powiedział: – Przystąpmy więc do programowania metodą kolejnych uściśleń... I znowu zaczęli się śmiać. Od przyjazdu do tego miasta nie miał czasu na zwiedzanie. Odkładał je na czas późniejszy, kiedy się dostosują do rytmu studiów i nie będzie już musiał nadrabiać aż tylu przedmiotów zaniedbanych lub niedoinwestowanych, w swoim czasie. Anka znała miasto, bo to było jej własne miasto, kochała Kraków miłością dziecka. Oprowadzając Doriana B., opowiadała barwnie i szczegółowo dzieje kościołów i baszt, muzeów, pojedynczych kamienic, Sukiennic i Wawelu, Wierzynka i Pałacu pod Baranami, a kiedy przechodzili obok budynku zajętego przez Bezpiekę, ściszyła głos i potem opowiedziała dramatyczną historię Ryszarda K., którego łamali kantem nogi wyrwanej ze stołu, skakali mu na pierś z parapetu, połamali wszystkie żebra tak, że jego klatka piersiowa ma objętość klatki piersiowej dziecka. Ryszard K. ma wielkie, płomienne oczy i mieszka w nich zdumienie, że można tyle przeżyć i chcieć żyć i wierzyć, że idzie ku lepszemu. Ryszarda K. uratował od śmierci Sowiet przydzielony do UB przez NKWD. Oprawca i doradca. Uratował, ponieważ Ryszard K. przypominał mu jego własnego brata, zakatowanego przez Gestapo. Sentymentalny kat. Ale to jest niemożliwe do powtarzania, mówiła Anka K., ponieważ nikt ci nie uwierzy w to, że enkawudysta ratuje życie Polaczkowi oskarżonemu o przynależność do wrażej organizacji zbrojnej. Bechczyc wyraził pragnienie poznania Ryszarda K. Wtedy Anka ostrzegła, że jest to przypadek bardzo osobliwy, ponieważ Ryszard K. wstąpił do partii i działa wśród robotników budujących kombinat nowohucki, zresztą, wraz z wielu innymi przeciwnikami reżymu, w tym pana Jana Kurczaba, który tam organizuje teatr. Stary Żyd, pisarz, organizuje teatr dla lumpów i pijaków, nożowników i kurew, pastuchów i przyuczeńców, którym obiecują słoneczny socjalizm w socjalistycznym mieście wznoszonym na pohybel mieszczańskiemu, skorumpowanemu, zacofanemu Krakowowi. Szli ulicą Gołębią i Anka opowiadała o tej ulicy studentów i romansów, zatrzymała się przy domu pod numerem 20, który miał dla niej własny urok i tajemnie ją pociągał. „Tu bywa Klemensiewicz, zachodzi jaszcze Kleiner, wykłada Pigoń, znasz te nazwiska?” Znał tyle o ile, dość, żeby wiedzieć, że są to nazwiska duże. Idąc ulicą Kanoniczą, Anka nagle zaczęła recytować czyjś wiersz za słowami „melancholijna poro, oczu oczarowanie”. Brzmiało to ładnie i zapewne odnosiło się do Krakowa i pory jego zwiedzania. Kraków czarował wszystkich. Łamańcami dachów, różnorodnością okien, zapachem pleśni, patyną miedzianych blach, furkotem gołębi, ciszą zielonych ogródków po drugiej stronie domów, krętymi schodami, łukami podcieni, hejnałem z Wieży Mariackiej, żebrem mamuta nad wejściem do Wawelskiej Katedry, kocimi łbami i osobliwą sennością. Senność wyzierać zaczynała z każdego zakątka w porze zmierzchu, kiedy marne światło starych latarń nie rozpraszało ciemności dalej, niż dwa metry w koło. Tak, o zmierzchu stary Kraków przerażał martwotą. Ludzie wycofali się do mieszkań, na strona 110 ulicach nie było co robić. Gdzieś przy Małym Rynku Dorian B. wyjął ołówek i notes i poprosił Ankę, żeby mu zapisała tan recytowany wiersz, bo ładnie brzmi i oddaje to, co trzeba. Oddaje to, co trzeba. Nie potrafił wyrazić się kwieciściej i dokładniej i tym ją właśnie ujmował. Nie było w nim nic z podrywacza, blagiera, pozera, przypadł mu do serca recytowany wiersz i pragnął go otrzymać, ponieważ on tak samo odbiera Kraków. Melancholijna poro, oczu oczarowanie... Anka wpisała mu wiersz i dodała jeszcze „Anka”. Nie zauważył tego, nie sprawdzał w mroku, co napisała. Odprowadził ją pod drzwi domu przy ulicy św. Anny, postali chwilę w milczeniu. On miał jeszcze w nozdrzach zapach jej piersi i smak sutka, uśmiechnęła się, wiedząc o czym myśli, po czym delikatnie go spoliczkowała i pobiegła ku krętym schodom. Nie wiedzieli oboje, ze owo zdanie „melancholijna poro, oczu oczarowanie” stanie się pierwszym kamykiem wyjętym spod lawiny. Dorian B., oczywista, rad byłby wielce znaleźć się w łóżku z Anką K. i być może, gdyby trwał w bezżenności, to ona zostałaby jego małżonką, by w ten sposób uzasadnić późniejszy awans do towarzystwa krakowskiej profesury. Zostać zięciem profesora, będąc jego asystentem – to już nie trywialność, to obowiązek. Dobry obyczaj wymaga, by potem odstąpić zięcia koledze, ale i bez tego wszystko jest czyste. Myślał o Ance z rozrzewnieniem, wyobrażał sobie z nią sceny miłosne, potrafiliby się zapewne pysznie bawić. No, ale kobyłka u płota, Ewy zdradzać się nie będzie, a ostatecznie pragnienie dotknięcia dziewczęcej piersi i nawet jej ucałowanie nie jest jeszcze zdradą i za coś tak przyjemnego do piekła się chyba nie idzie. To nie jest zupełnie w porządku, jasne, ale gdyby tak Ewa pozwoliła jakiemuś samcowi pocałować się w pierś i przycisnęła do niej jego nos – to byłoby naganne. Nie pocałował więc Anki na dobranoc, podziękował za Wawel i grobowce, zwłaszcza za grobowiec Komendanta, na którym leżały świeże kwiaty, a sam poszedł do Hawełki, żeby się upić. Dokładnie tak: żeby się upić. Za to, jak się zachował w domu Ewy. Za to, jak zachowała się ona, kiedy był w szpitalu, na oddziale dziecięcym zakaźnym. Za to, że marzył o piersi Anki K. Za to, że pocałował ją w pierś. Za to, że zgodził się zostać asystentem jej ojca w niecnym zamiarze wykorzystania go dla własnych (niskich?) celów. Upił się ćwiartką czystej. Potem wsiadł do pociągu i zasnął. Obudził go konduktor na stacji Z., ostatniej jak pierwsza litera jej nazwy jest ostatnią alfabetu. Doszedł do domu rodziców Ewy po godzinie, bo nie miał na taksówkę. Przywitał się z Ewą, z teściową, ucałował Agnieszkę w nosek, po czym – co za fatalny pech! – znowu zasnął. A kiedy otworzył zaczerwienione oczy, ujrzał Ewę trzymającą jego notes, pochmurną jak jesienny zmierzch. – Melancholijna poro, oczu oczarowanie, Anka... Gratuluję, mój mężu. Ładna? Lepsza? Przetarł oczy. Skąd ona już wie, że to zapisała Anka. Zabrał z jej rąk notes i zobaczył podpis Anki. Niebaczna dziewczyna! A może to nie był cytat, tylko wiersz jej autorstwa, dedykowany jemu, napisany dla niego, najpierw pomyślany dla niego? No nie, na litość, jak można go porównać do melancholijnej pory! Bo jeszcze to oczu oczarowanie, można założyć, że się jej spodobał, innym podobają się gorsi a zakochane, że zakochane. Anka, matematyczka, okazała się romantyczką, strona 111 marzycielką, pfe, nie powinna. Chociaż, tak przycisnęła go do piersi, że mało się nie udusił. Zaśmiał się głośno. – To? To jakiś wiersz o Krakowie, prosiłem, żeby mi go wpisała do notesu koleżanka. Córka profesora fizyki, który proponuje mi asystenturę... – Brzmi jak bajka – powiedziała Ewa. – To nie ma sensu. Rozejdźmy się. Uznał, że rozchodzić się z powodu przywidzenia nie można, nie uchodzi, po prostu. – Słuchaj – powiedział spokojnie. – daję ci słowo honoru, że to jest tylko koleżanka z roku, bardzo miła, bardzo przyjazna, bardzo pomocna i bardzo nie na temat. – Mów dalej, oczu oczarowanie – szydziła Ewa, kołysząc nogą kolebkę Agnieszki, zdobytą przez jej ojca gdzieś na wsi. Kolebka była w kwiatki, ręcznej roboty, tak antyczna, że zapewne wykolebano w niej już pradziadka. – Jedzie od ciebie wódą – powiedziała Ewa i temu przeczyć nie mógł. – Jedzie, ponieważ piłem. Była to moja pokuta za całkiem inne moje grzechy i twój grzech. – Jaki znowu mój grzech? – zaperzyła się Ewa. Agnieszka omal nie wypadła z kołyski, Dorian B. skoczył ku niej i zatrzymał, – Nie szalej! Jaki grzech? Jak się zachowałaś, kiedy byłem w szpitalu? Cholernie cię bawiłem, skłuty jak ofiarny wieprz, obolały jak Chrystus po biczowaniu... – No wiesz – odparła Ewa – miałam płakać za tamtą szybą? Wyglądałeś jak owłosiony dzieciak. Poszłyśmy z Niną do kawiarni, zwiedziłyśmy Wawel i wróciłyśmy do domu. Coś w tym złego? – Oczywiście nic w tym złego, Ale co złego w podpisie „Anka”, do stu fur beczek batalionów? W nocy, kiedy Agnieszka usnęła, usiłował sięgnąć po Ewę z prawa męża, ale go ofuknęła i odepchnęła na ścianę. Cóż było robić, Dorian ani pisnął, wtulił się w ścianę i uda zacisnął, zaś biedne prącie nabrzmiałe do boju, drgało chwil parę by zwiędnąć w ostatku. A człowiek po to wszak niewiastę pojął, by się nią cieszyć od przodka i zadku... Podniósł jej koszulę i zaatakował bez wstępów. Ewa ani drgnęła. Nie mogąc go z siebie wyrzucić, pozwalała się piłować, hodując w sobie obrazę do podobnych upodleń czy podłości. Odbierała jego szturchnięcia tak, jak kiedyś klapsy od ojca. Jedno i drugie było bezbolesne i równie obojętne. Nie chciała się z nim szamotać. Miał do niej prawo, nie żyli ze sobą od dość dawna, fale jaj żądz przypływały zawsze nie w porę, teraz tłukł ją z tyłu coraz gwałtowniej, jakby karcąc za wydobycie notesu z dwuznacznym wersem i jednoznacznym imieniem Anki K. Nie przeszkadzała mu, wiedząc, że za chwilę skończy i będzie spokój. Skończył, jęknął, przywarł do niej skurczony. Choroba jeszcze nie całkiem sczezła, jeszcze był słaby, dyszał ciężko i serce waliło jak szalone, czuł je w krtani. Poszła do łazienki, żeby się wymyć. Wyciekło z niej tyle spermy, że musiała zwątpić w jego zdradę. Ta jakaś Anka, no niech tam, koleżanka, może się w nim nawet kochać, jeżeli nieostrożna, on chyba się nie odważy na żaden odskok, wie, że straciłby ją natychmiast, Ewę z jego Raju. Wierzyła, że ją uwielbia, ponieważ pragnęła być uwielbianą. Przeżyła stosunek cierpliwie, nic zeń nie mając, nawet odrazy. Połaskotał ją i skończył. No cóż. strona 112 Czuł się niedobrze, gorzej: podle, więc kiedy Ewa odwróciła doń twarz, by mu powiedzieć: – Jest w tobie coś z psa. Przyznał jej rację. Było w nim coś z psa. Potraktował ją jak sukę. Obraził ją i spostponował sam siebie. – Nie możemy żyć osobno – powiedział, całując ją w pierś, przywierając do jej piersi tak, żeby w niej zanurzyć całą twarz. Była olbrzymia i miękka, przepełniona mlekiem. Ścisnął wargami sutek i począł ssać. Mleko było słodkie i gęste. Odsunęła go gwałtownie, zaskoczona doznanym uczuciem: to nie było przykre! – Przeniesiesz się do mnie, do Krakowa. Zostanę asystentem, będę miał prawo do pokoju w domu asystentów. Tam mieszka wiele małżeństw z małymi dziećmi. To kołchoz ale będziemy razem. Ty jesteś oczarowaniem moich oczu, melancholijna poro, ty właśnie... – Chciał uwierzyć w to, co mówi. Czuł skruchę. Powinien był ją pieścić, obsypywać pocałunkami, grać dłońmi na jej ciele i szukać miejsc najwrażliwszych. A on ją wziął jak pies. – Jeżeli dostaniesz mieszkanie – powiedziała, siadając, i poprawiając włosy – zgoda. Mamy w końcu dziecko. Mamy w końcu dziecko. Mamy w końcu dziecko, mamy w końcu dziecko, To jest argument. – Byłoby mi przykro – dodała po chwili – gdybym się dowiedziała, że dostałeś mieszkanie dlatego, że jesteś kochankiem córki twego profesora, – Tej przykrości tobie nie sprawię – powiedział. – Poznasz Ankę. Jest prawdziwa, jako człowiek. Mogę ci tylko wyznać, że gdybym nie był żonaty – ożeniłbym się właśnie z nią. Jest inna, niż ty. Zupełnie inna. Kiedy zobaczyłem ciebie – byłem przekonany, że tylko ty, na zawsze ty, jedyna ty, żadna inna prócz ciebie. Byłaś typem dla mnie idealnym. – No widzisz – przerwała – no widzisz. Człowiek młody jest bezgranicznie naiwny. – Tak – przyznał – nie myślałem, że nie ma ideału idealnego. A w Krakowie jest Akademia Sztuk Pięknych, jest cała historia Polski, jest Wawel, jest masa ludzi, którzy są wyjęci z historii, jest ktoś, kto pamięta Wyspiańskiego, malarz Waśkowski, poznam cię z nim, poznałem go przez Ankę właśnie, Agnieszkę poślemy do przedszkola, podejmiesz studia, będziemy szaleć, szaleć, wiesz? Ja mam pomysły, może wariackie pomysły, wiesz... Kiedyś, podczas wojny, w Niemczech, widziałem dziwny samolot. To nie mógł być samolot, bo leciał wolno jak balon, ale to nie był balon, ponieważ miał kształt bumerangu, był olbrzymi, czarny, dzień był kwietniowy, słoneczny, chłodny, niebo przejrzyste, bez jednaj chmurki. Po nalocie angielskich spitfire’ów, które nękały okolicę strzelaniem do wszystkiego, co się poruszało na ziemi, do krów, do lokomotyw, do samochodów z chlebem, do mnie... Szedłem przez łąkę, niosłem z mleczarni konewkę z Magenmilch, mlekiem odciąganym, tylko takie nam Niemcy mieli prawo sprzedawać, Auslanderom, strzelał do pociągu z rudą a byłem na linii strzału, orał ziemię ośmioma karabinami maszynowymi jak dwie mocno zaryte brony. I zacięły mu się wszystkie, kiedy miały mnie roznieść na sztuki... Uwierzyłem wtedy po raz pierwszy, że jestem przeznaczony do czegoś dużego. Ad maiorem natus sum, pomyślałem. A potem ten strona 113 pojazd na niebie... A teraz czytam, że UFO, unidentified flying objects, niezidentyfikowane obiekty latające, pojawiają się to tu, to tam, że potrafią stanąć w miejscu a potem gwałtownie znikać, nabierając gigantycznego przyśpieszenia... Ja myślę, że one są z antymaterii... Przyśpieszając do prędkości dźwięku i przekraczając barierę dźwięku nie wydają łoskotu, nie robią żadnego bang! a powinny. Dlaczego nie robią? Może one wsysają przed sobą powietrze w siebie i nie ma przed nimi powietrza, więc oporu, i nie ma żadnego bang!? One muszą wytwarzać przed sobą próżnię! Rozumiesz mnie? Takie zasysanie gazów można osiągnąć, jest możliwe przy zastosowaniu sił elektromagnetycznych, to się nazywa magnetohydrodynamika, to jest cholernie proste, rozumiesz mnie? Tamten bumerang sunął majestatycznie, olbrzymi, olbrzymi! na wysokości, bo ja wiem, trzech kilometrów, wyglądał jak potworne skrzydło orła, bez dźwięku, bez światła, czarny, olbrzymi, właśnie majestatyczny. Niedaleko stamtąd był Braunschweig, bliżej Salzgitter i Góry Harzu z ich miejscem czarownic, Hexentanzplatte, słyszałaś? Wyglądało to na lot obserwacyjny. Musieli fotografować okolicę po bombardowaniach, jeszcze przed wejściem Amerykanów, już zapewne widocznych z tej wysokości. Potem pojawiły się nagle trzy messerschmitty, sunęły błyskawicznie w stronę tego potwornego bumeranga, i wtedy on po prostu nabrał szybkości i w ciągu sekundy została zeń w moich oczach tylko kreska nad horyzontem, rozumiesz mnie? Ewa słuchała tego jak bajki. Nie można rozumieć czegoś, co jest zmyślone. Zmyślał, w jej przekonaniu, żeby ją zneutralizować, żeby ją pozyskać na nowo. Zdradzał swoje pasje rzeczywiste a ona brała je za bajki, za banialuki, za coś niepoważnego. – I ty z tym chcesz do tego twojego profesora? – spytała zaniepokojona o stan jego umysłu. – Nie, nie ,nie, nie bój się, on by to potraktował dokładnie tak, jak ty... To nie jest ani dla profanów ani dla specjalistów z poprzedniej epoki. Jak mógłbym wytłumaczyć profesorowi, że jakieś ciało dokonuje skrętu pod kątem prostym (jak tamten bumerang) przy szybkości ponaddźwiękowej? To się w jego czaszce nie zmieści. Ludzie bardzo wykształceni zawsze wyśmiewają odkrywców praw nieznanych. A to nie jest żadne odkrycie, to jest obserwacja z natury plus dedukcja, rozumiesz mnie? – To znaczy, że wierzysz w cywilizacje pozaziemskie? – Ewa była przekonana, że sobie z niej szydzi, że traktuje ją jak dziewczynkę. – O tak, naturalnie, oczywiście, wierzę! Nie jestem samodurem! Nie wyobrażam sobie, że mieszkam na jedynej planecie, na której żyją istoty myślące. Kosmos jest kosmicznie nieskończony! Rozumiesz mnie? Pomyślała, że zwariował, – Muszę się jeszcze zastanowić – powiedziała – co z tym Krakowem. Rozumiała tylko, że Dorian chyba oszalał. Człowiek nauki bredzący takie dyrdymałki, to zasmucające... Od kilkunastu minut była znowu w ciąży. Okazując mu pogardę – zaszła w ciążę. Traktując ją jak sukę, zapłodnił ją. Kiedy wyjechał, mijały tygodnie i pewnego dnia domyśliła się, że jest w ciąży – wpadła w panikę, To straszne. Mieć dziecko z takim wariatem, z niepoczytalnym szczeniakiem, mającym strona 114 do tego skłonności pijaka, bez mieszkania... Pobiegła do lekarza i kazała się wyskrobać. Tak to właśnie ujęła. To się nazywa skrobanka. Lekarz kładzie cię na stołku i wydłubuje z ciebie to niechciane, przerażające uziemienie ostateczne: dwoje dzieci w tych warunkach! Melancholijna poro... Dwoje dzieci bez kąta, bez przyszłości... Oczu oczarowanie... Leżała z zamkniętymi oczyma i czuła, jak z niej wyrywa, po kawałku... jak czyrak, jak wrzód, przez który znowu wymiotowała, obrzydliwość. Nie powiedziała nikomu. Nie przyznała się Dorianowi. Odsuwała od siebie myśl, że zabiła człowieka. Zabiła własna dziecko. Patrzyła na Agnieszkę, szczebiotliwą, ruchliwą, pomysłową, wiecznie spragnioną zabawy i samotną. Miałaby siostrzyczkę albo braciszka, ale oni zostali zlikwidowani zanim stali się siostrzyczką czy braciszkiem. Zlikwidowani jako problem, jako zagrożenie, jako konkurencja dla Agnieszki. Ewa czuła się potem obolała, ale bardziej fizycznie, niż psychicznie. To przecież się nazywa regulacja urodzin. Prawo do wyboru czasu macierzyństwa. Po skrobance chodziła już w przekonaniu, że nastąpiło także odcięcie jej ostateczne od Doriana, który tam gdzieś w Krakowie szaleje z tymi swoimi wariackimi pomysłami i odcina sobie nawet tę marną karierkę asystenta. Wydobrzawszy, pojechała do Krakowa, żeby się wszystkiemu przyjrzeć z bliska. Wiozła swoją tajemnicę z wiarą, że ją w Krakowie zgubi, wytrzęsie z siebie ostatecznie, bo jej doskwierała coraz bardziej. Chwilami miała zwidy, widziała twarz nieznanego dziecka, które patrząc na nią, miało łzy w oczach a potem się rozpływało w przestrzeni, zostawiając za sobą żałosny płacz odtrąconego, niedopuszczonego do zabaw, do zieleni, do kwiatków, do całusków, do uścisków, do kołysanek, do poczytaj mi mamo... To dziecko nie miało nóżek ani rączek, składało się z samej buzi, nie miało nawet skrzydełek jak te kretyńskie główki aniołków na kościelnych bohomazach. Kościelne aniołki też nie mają rączek ani nóżek, na Boże Narodzenie kupuje się w sklepach papierniczych główki aniołków ze skrzydełkami do nalepiania na opłatki, i Ewie przywidziało się takie dziecko–główka i odfrunęło bez skrzydełek, zupełnie jak to dorianowe UFO, aż do zniknięcia. Dwa widzenia, nakładanie się na siebie dwu wyobraźni, jej – wyrodnej matki i jego – szalonego matematyka, zadziwiające. Uznała wtedy, że Dorian ma wpływ na jej wyobraźnię, że ją mimowolnie kształtuje. Jechała z nią para studentów. Ona w czapce białej, on w zielonej z jakimś haftem. Ona studiowała polonistykę, on muzykologię, to wynikało z ich dialogu. Ona, przerzucając jakieś pismo: – Słuchaj i pręż się. Czytam. W blasku lat nadchodzących. Tekst. I nie ma nierzeczywistej nadziei ani tęsknoty, odpowiada ci? – Jakże by nie! – zgadzał się student muzykologii. – To słuchaj dalej. Tekst. Są krzykacze nieznośni, są spryciarze nikczemni, jest wróg co wszystko uczyni, żeby się dzień nasz nie ziścił. Boją się oni, boją ogrodów na naszej ziemi – – Rany boskie, do czego to doszło! – westchnął student muzykologii, robiąc szeroki znak krzyża i wybałuszając oczy. – Nie przerywaj. Czytam: Patrzą na zieleń wschodzącą i ślepną od nienawiści... strona 115 – Ale im dopaskudził czy dopaskudziła? – pytał student muzykologii. – Boją się nawet naszych ogrodów, cie choroba, no? – No widzisz, Rysiu, ile mamy do zrobienia z tym wrogiem? Musimy go nauczyć kochać nasze ogrody, albo on zupełnie zdziczeje i zacznie wywijać atomem! Ja myślę, że ten pan Międzyrzecki to jest wielki humanista, największy, jakiego znam... W ogóle to czuję się teraz taka bezpieczna... Wszyscy się o nas troszczą, czasy mamy dokoła bardzo wielkie a będą jeszcze większe, pierwszego maja pójdziemy w radosnym pochodzie i ja pierwsza będę krzyczeć wierszyk pani Kamieńskiej: Niech się święci Pierwszy Maj – – Chyba Maja – zauważył student muzykologii. – Maj, mówię, bo tak mówi poetka! Niech się święcą wasze twarze, ludzkie twarze poorane... – Niedobrze z nią – powiedział student muzykologii – oni powinni mieć twarze gładkie i radosne... – Ale in poorały dawne złe czasy, głuptasie – wyjaśniała studentka polonistyki. – Niektórzy dają się plugawemu wrogowi omotać jak ten kompozytor Panufnik, więc go wyrzucili ze związku kompozytorów i nazwali zdrajcą narodu. Ale my nie będziemy zdrajcami narodu, ty i ja, prawda, Rysiu? Bawili się coraz bardziej serio. On wyglądał na syna starej inteligencji, można powiedzieć, że jego twarz zdradzała duży stopień degeneracji klasy próżniaczej, do jakiej bez wątpienia należeli jeszcze jego dziadkowie, ona była nieładną, ale bystrą dziewczyną bez określonego czy określającego klasowego piętna. Mogła być równie dobrze chłopką jak córką aptekarza. Silna, dobrze zbudowana, o twardych nogach i dużych stopach. – Słuchaj, ty inteligencki wymoczku bez biografii – mówiła dziewczyna, czytam: „W przeciwieństwie do młodzieży bez biografii, my to, cośmy zdobyli, zdobywaliśmy własnym trudem i na własną rękę, ugruntowanie i organizacja władzy ludowej i walka z opozycją, własny charakter, poglądy, postawę, drogę życia i twórczości, to dużo. Byliśmy bezkompromisowi” – A ty idziesz na kompromisy – wtrącił student muzykologii. – „...neoficko żarliwi – to zupełnie jak ty, Rysiu, choć nie masz biografii – pełni energii, zapału i ognia... Nieufni wobec ludzi, często sekciarscy, ale ofiarni do samozaparcia i chyba bohaterscy.” – Zazdroszczę im – westchnął student muzykologii. – Ja jestem tylko sekciarski... – „... był w tym życiu wielki romantyzm, klarowny, uczciwy, mocny, osadzony w przyszłości...” Ładne? – Ja szlocham wewnętrznie – powiedział student muzykologii i przetarł powieki chusteczką ładnie złożoną w ośmioro. – Muszę mu podziękować za chwilę szczerego wzruszenia – chlipnęła studentka polonistyki, – w redakcji chyba mu list dostarczą. Wyobrażam go sobie, jest wysoki, marsowy, płomienny, męski, masywny, gotowy przenosić mnie przez kałuże... A jak taki romantyk musi kochać, wyobrażasz sobie? Naśladuj go, ty zgniłku drobnomieszczański! Tu „ziemia porasta szczęściem jak młodą oziminą”, a ty się gryziesz, synu umarłej klasy, że „przeciął traktor jak ciasto gordyjski węzeł – strona 116 własność”, ty się tylko potrafisz zapłakiwać, że „była forsa – forsy nie ma, parcelacja – oto temat...” – Ach, jak mi przykro. Jutro złożę samokrytykę – obiecał student muzykologii – o, nauczę się tego wierszyka – wziął do ręki inny numer tygodnika – „On, który rzucił iskrę, co świat zajęła” i poproszę o rozgrzeszenie, i przyznam się, jak ta studentka Hanka, że się nie zgadzam z rodzicami, których kocham i oni mnie kochają, ale ja chcę być postępowy, jak tygodnik Po prostu... Popatrz Wiesiu, na to zdjęcie: Ta Marysia Kosińska, studentka stomatologii z Łodzi upiększa się przed lustrem na spotkanie z ukochanym „Powodzenia, Marysiu!” piszą w tym Po prostu, a czy jeszcze rok temu by jej nie wywalili za rozwiązłość? Oto postęp, biorę z niej przykład! – I buch, przyciągnął Wiesię i wpił się w jej usta, zwarli się na chwilę, ona go objęła gwałtownie, nie zważając na obecność Ewy, po czym stosownie odepchnęła z klasowym błyskiem w oczach i krzyknąwszy: idź precz, ty brutalu! – zaniosła się śmiechem. I śmiali się oboje, popatrując na ładną, młodą mężatkę, która nie potrafiła albo nie chciała uczestniczyć w ich zabawie nawet grymasem twarzy. Myślami była zupełnie gdzie indziej. Złoto na srebrnej obrączce złaziło i obrączka wyglądała plamiście, jak ich małżeństwo, srebrno–pozłacane, a w gruncie rzeczy mocno nierzeczywiste. Ci dwoje studiowali w Krakowie, wracali do Krakowa, studiować. Jak Dorian. Oni wszyscy są tacy bziknięci? Co im winien ten jakiś rymarz? Może jest szczery, może jemu jest romantycznie, może jego nie wzywali na UB i nie proponowali donosicielstwa, może nie wie, że aresztują ludzi za odmowę kochania towarzysza Stalina? Biedny Romek. A ci dwoje to może prowokatorzy? – Czemu pani taka smutna? – spytał nagle student muzykologii. Patrzył na. Ewę jeszcze ubawiony kpiną z biednych zaangażowanych literatów. Patrzył z pewną wyższością. Odwróciła twarz do okna niemytego od czasów ogłoszenia marszu ku lepszej przyszłości, ponieważ człowiek zabrzmiał dumnie i do mycia okien się nie garnął a myjni jeszcze nie wymyślili. – Daj spokój – ofuknęła go studentka – nie wszyscy muszą jeszcze wiedzieć, że w ustroju socjalistycznym nie można być nieszczęśliwym. Była także bardzo z siebie dumna. Przeczytała w „Po prostu”, że jakiś ich aktywista dziwi się, że w ustroju socjalistycznym ktoś czuje się nieszczęśliwy... Najwidoczniej powstała nowa rasa ludzi zachwyconych tym, co im dano, i którzy uważają, że sobie swój raj wypracowali. – Dlaczego – mozolił się student muzykologii – jeżeli chcę tę panią rozśmieszyć, grzeszę? Jest tak poważna... Do twarzy pani z tym smuteczkiem, ale strasznie jestem ciekaw jak się pani uśmiecha. Uśmiech zmienia twarz, czasem ją zniekształca, jak moją, pani patrzy, mam oblicze jak z gumy, śmiech mnie odmienia, gdyby mnie szukały ubeki a ja bym nadział na twarz ten uśmiech numer trzy – nigdy w życiu by mnie nie poznali, pani spojrzy! Spojrzała. Twarz studenta uległa zupełnej zmianie. Przypominał teraz błazna. – No? Nie mógłbym się ukrywać za uśmiechem? – pytał namolnie i nie był wcale śmieszny. – Pan jest cały na wierzchu – powiedziała Ewa – cały na wierzchu, to błąd. strona 117 Obserwacja pary studentów w pociągu na trasie Wrocław–Kraków dała Ewie oręż do walki z Dorianem. Ukryła się za uśmiechem, nie potrafił jej rozgryźć, choć domyślał się, że coś w niej zaszło, coś w niej uległo gwałtownej odmianie. Nie wiedział, co, ponieważ powitała go uśmiechem, śmiała się cały czas pierwszego wieczoru, grała radość ze spotkania, opowiadała dużo o Agnieszce (taka promienna, taka bystra, taka niesforna) a potem, kiedy zapadła noc i trzeba się było kłaść do łóżka – nagle zaproponowała, żeby spali osobno. – Dlaczego? – spytał. – Bo jestem zmęczona, miałam bardzo męczącą podróż. Nie rozbierał się. Chodził w garniturze, pod krawatem, tam i sam, myślał, myślał w końcu wypalił: – Zaraz, ustalmy pole gry. Przyjeżdżasz do mnie w ważnej sprawie. Piszesz, że masz mi coś do powiedzenia. Jesteś, i nie idziesz ze mną do łóżka. O co ci chodzi? – Dobrze – powiedziała po chwili namysłu – możesz się koło mnie położyć. Poród Agnieszki był straszny. Nie chcę rodzić po raz wtóry. Nie rozumiesz? – Rozumiem – powiedział, przyciskając się do jej boku, ale jestem samcem, mam silne wzwody, jak każdy kleryk i mnich, wtedy myślę o żonie, żony Bóg nam dał po to, żeby były pod ręką zawsze, kiedy mamy ochotę na miłość... Znasz przecież Pismo Święte!? Znała Pismo Święte i miała do niego wiele zastrzeżeń. Kobieta w owym Piśmie nie zajmowała miejsca godnego podziwu. Ani nawet szacunku. Nie była równa mężczyźnie. – Jesteś szalony – powiedziała, głaszcząc go po włosach na piersi – ty nawet nie wiesz kogo możesz kochać, prócz swoich chimer. Matematycznych, fizycznych i innych. Mamy dziecko. Ono nie pamięta, że ma ojca... Milczał. Po czym zerwał z niej sukienkę, stanik i majtki i zgwałcił brutalnie. Chciał, żeby krzyczała, żeby się broniła, żeby klęła, żeby znieważała, żeby wołała o pomoc. Zachowała się jednak jak deska do prasowania. Ani ruchu, ani słowa, nic. Patrzyła na niego oczyma ornitologa, albo ichtiologa, albo kurwologa, nie miał pojęcia jakimi oczyma jest oglądany. Patrzył na wypustkę własnego ciała wnikającego w szczelinę jej ciała tak, jak ślusarz pasuje klucz do zamka. Bez emocji. Z troską, żeby zamek się zamknął a potem dał otworzyć. Patrzyła jak patrzy, kiedy opadł na jej piersi, powiedziała cicho: – Tobie musi być wszystko jedno na kim się wyładowujesz. Oparł się na dłoniach i stercząc nad nią, jeszcze w niej zahaczony, powiedział: – Nie byłoby mi wszystko jedno, gdybym był pewien, że ty nie myślisz, że jest mi wszystko jedno. Myślę teraz, że jest mi wszystko jedno. Nie była pewna, czy jest szczery. Nie odbierała jego zapałów zmrożona myślami o tej jakiejś Ance, i jej „melancholijna poro, oczu oczarowanie”. Była może skłonna otworzyć się przed nim, gdyby nie duma, zraniona duma i ta jego szczeniackość, nagle ujrzana w całej niestosowności. – Zamknij oczy i obudź się za dwadzieścia pięć lat – powiedział Dorian Bechczyc, mąż Ewy Biernackiej, primo voto Bechczyc. strona 118 Zamknęła oczy. Poszukała dłonią jego uda i zacisnęła na nim palce, jakby w poszukiwaniu realności przeżywanej chwili. – A teraz – powiedział – zapadamy w niebyt. – Nie ma nas. Nie będzie nas. Ockniemy się w innym świecie, jeżeli mamy żyć, zgoda? Zgoda? – Zgoda – odparła bez namysłu, uważając, że to tylko gra słów, zabawa dwojga poszukujących się po omacku ludzi. Którejś czerwcowej nocy 1956 obudziło go u Biernackich łomotanie do drzwi i krzyk: „Towariszcz lejtienant, triewoga!” Potem huk zbiegającego po drewnianych schodach sublokatora. To zamiast budzika. Bechczyc miał jechać do Poznania, na Targi, żeby się przyjrzeć prezentowanej tam technice. Liczył, że coś da się wykorzystać w przyszłej pracy dyplomowej. Pojechał. Pociąg zatrzymało wojsko na przedmieściu Poznania. Dalej piechotą. Wszedł na teren Targów w tłumie ludzi podnieconych. Trwała niezrozumiała strzelanina. Ktoś strzelał z jakiejś wieży. Ludzie przyciskali plecy do ścian i komentowali ze śmiechem: „Gołębiarz!” Skąd ten śmiech? Potem mówili o początku. Że poszło o normy u Cegielskiego. Potem był atak na bezpiekę. Teraz to się rozpierzcha i strzelają nie wiadomo kto i do kogo. Śmiech. Targów nie zamknięto. Tłum zwiedzał pawilony i stoiska i maszyny na wolnym powietrzu. Było na co patrzeć. Nie było nic do brania. Połysk i abstrakcja. Wyszedł do miasta. Na ulicach wozy opancerzone, czołgi, pojedynczy żołnierze. Szedł za patrolem trzech. Młodzi, wysocy, z kałasznikowami gotowymi do strzału. Mówili o czymś, przetykając słowa kurwami. Któryś dostrzegł na drugim piętrze twarz. Pociągnął za spust. Poleciało szkło i tynk. Bechczyc zastygł. Ten młody człowiek zachowywał się jak myśliwy na polowaniu. Wypatrzył cel i posłał serię. Ten cel był twarzą człowieka. Drugi z żołnierzy krzyknął: „co ty, kurwa, to baba z dzieckiem!” „A co mnie baba” – warknął strzelec „a ja wiem, czy nie gołębiara?” Potem słuchał Cyrankiewicza, potem czytał historię. Wypadków Poznańskich. Buntu klasy robotniczej. Początku końca komunizmu. A jemu stał w oczach ten chłopak z karabinem, strzelający do twarzy w oknie. Do twarzy baby z dzieckiem, bo co mu tam. Historia w brzęku szkła. Za którym być może padła od kul baba z dzieckiem, bo mogła być gołębiarą. Temat na doktorat. Też. Pisał swój. W październiku 56 raz tylko zabrał głos w czasie studenckiego wiecu na UJ. Powiedział: „Gdy na ulicach Poznania polała się krew...” Otrzymał burzliwe brawa. Potem podszedł do niego jakiś przedstawiciel Życia Literackiego i poprosił o tekst do druku. Bechczyc dał mu rękopis. Potem otrzymał odbitkę, skonfiskowaną przez cenzurę. Czytał swoje słowa w druku dla kilkunastu osób. Widział je inaczej... Znaczyły inaczej, zamienione w czarne literki. Mówił prawdy banalne. Mówił w czasie kipiącym wolnością słowa i rozpętanych nadziei. I został skonfiskowany. Miał w ręku dowód , że uczestniczy w kolejnym akcie blagi. Szanowany, poniewierany, niepokonany Gomułka brał prasę za twarz, choć ta usiłowała powtarzać słowo w słowo to, czego domagał się sam. Monopolizował postulaty i żądania, warował dla siebie pozycję bojownika o suwerenność. Jego cenzura obcinała ludziom skrzydła. Zostawał niesmak i w domowym archiwum odbitka ocenzurowanego wystąpienia. Jeżeli konfiskatę można uznać za czyn nieszczególnie dolegliwy, to podobnych czynów zaznał w życiu wiele, machnąwszy w końcu ręką. Nic nie jest ważne, nic nie strona 119 jest aż tyle warte, żeby warto było o cokolwiek kruszyć kopie, jeżeli z góry wiadomo, że walka nie ma perspektyw. To kapitulanctwo, oczywiście, kapitulacja człowieka zmęczonego egzystencją myszy, którą bawi się kot. Wtedy, na pamiętnym wiecu, mówił Bechczyc o „idei, którą pragniemy wyrwać z ziemi polskiej jak perz”, nie mając na myśli socjalizmu, w którego sensy jeszcze chciał wierzyć, w przekonaniu, że został on po prostu zmacerowany przez łapczywą – demaskowaną przez Gomułkę – kanalię, gorszą w swojej pazerności, bo świadomą nienawiści, jaką wzbudza w narodach – od najbardziej krwiożerczych kapitalistów z wczesnego okresu akumulacji pierwotnej. Myślał o komunizmie typu wojennego, zwalczającego wszystko, co niezależne, niepodległe, polskie, twórcze, produktywne. Nie był w tym osamotniony. Identyczne poglądy wypowiadał ów młody człowiek z Życia Literackiego, który wziął odeń tekst wystąpienia. On także dał się wciągnąć temu wirowi w pierwszych latach po wojnie, także stracił kontakt z ojcem, nie wiedział gdzie go szukać, przeżył niemieckie obozy i nie miał pojęcia o sowieckich łagrach, Stalina uznał za mimowolnego zbawcę Polski skazanej przecież na wytępienie tam, gdzie panowali Niemcy. To on był autorem wiersza o ludziach opłakujących śmierć Stalina, choć wcześniej napisał strofę „anim jak Wolter, anim jak Stalin, lękliwe w piersi mam serce. Zazdroszczę mędrcom tego co znali i cenię sobie morderce...” Pokazał mu ten swój wiersz i pierwszy tom robiący taką furorę w całej Europie. I był przygnębiony tym, że dał się porwać tamtej rzece polskich łez... „Prawdziwy głos pokolenia”, jak go określił Jerzy Kwiatkowski, był głosem człowieka złamanego u startu, który nie wierzył w przewrót rzeczywisty. Gomułkę uważał za osobę podstawioną, za atrapę w rękach dawnego gangu. Bechczyc po konfiskacie gotów był przyznać mu rację. Ze zdziwieniem, że mówi to człowiek tak noszony, dziecko tego czasu. Pozazdrościł po raz pierwszy komuś sławy. Matematyk takiej szansy nie ma, jeżeli nie odkryje czegoś równie rewelacyjnego jak teoria względności w świecie, w którym względne jest wszystko? Wystarczy wyrazić to, co myśli wielu innych na raz w tym samym czasie i już zostaje się „prawdziwym głosem pokolenia”? Matematyka mówi językiem hermetycznym i bezosobowym. Ekonomia? Bechczyc mógłby o ekonomii. Ale i o ekonomii pisał tamten chudy młody człowiek. Zajmowała go przede wszystkim organizacja przemysłu. To znaczy chaos polskiego przemysłu przeorganizowanego przez biurokrację. Jego „Listy w sprawie głównej” dyskutowano na wydziale ekonomii podnosząc intuicję i odwagę sądów, trafność wniosków i logikę wywodu. Jędrychowski zacytował fragmenty tego tekstu w swoim referacie zasadniczym w czasie któregoś z posiedzeń plenarnych KC. Stało się to powodem dyskusji. Uznano, że ten kontrowersyjny poeta albo jest nakręcany przez centralne, liberalne gremia w partii i nie mówi własnym językiem, bo niby skąd nagle u polonisty podobna wiedza i zainteresowania, a pozwalają mu publikować herezje po to, by się potem powoływać na głos rozsądku płynący od dołu, albo jest to człowiek rzeczywiście myślący samodzielnie. Zdania były podzielone i mimo to ów młody człowiek zdawał się tym nie przejmować. Los. Logika losu. Los jest ślepy. Bechczyc był przekonany, że także jego los jest przez kogoś kontrolowany. Przez wszystkie lata minione od tamtych wydarzeń mógł sobie ufundować przekonanie, że jest winny wobec swego czasu i jego wina polega na tym, że nie strona 120 został zniszczony. A myślał i mówił tak, że powinni go byli zniszczyć. Zapewne nie zniszczyli, ponieważ urodził się za późno. Korzystał z ulg przepisanych przez akuszerów już kilku odwilży i odnów, zagrywek taktycznych, manipulacji mających zapewnić przedłużenie wegetacji systemu, który gnił i tym bardziej potrzebował podpórek w postaci rozmaitych intelektualistów spragnionych poczucia sensu swego istnienia, gotowych radzić na każdym etapie, jak radził na każdym etapie profesor Bobrowski, zawsze z jednakowym skutkiem. Zastanawiając się nad rolą intelektualistów, myślał o postępowaniu wielu, a więc o względności reguł gry, o mieszaniu pojęć, o oszałamiającej wymowie zdań prostych w rodzaju: doctors bury their mistakes, lawyers hang them, but the journalists put them on the front page*, zdanie z Anatomy of Britain Today dopadło go, gdy przeczytał „gdyby Hitler nie był antysemitą, żydowscy fizycy dali by mu bombę atomową”... Zadrżał. Jednym zdaniem postawić diagnozę przyczyn głuchoty Roosevelta i Churchilla na jęk Zygielbojma i raporty Karskiego mógł tylko nieustraszony poeta, bezlitosny weredyk albo ktoś, kto wie, że tylko on może sobie na to pozwolić. A więc tylko Antoni Słonimski? Zadzwonił do profesora Kaliskiego, który pracował nad syntezą mikrojądrową. Kaliski miał akurat „wolny moment”, zaprosił do siebie, do WAT, której był rektorem, w przerwach między obowiązkami ministra szkół wyższych, profesora, wykładowcy, generała zapraszanego przez pierwsze uczelnie wojskowe świata. Na jego odczyty zjeżdżali się uczeni ze Wschodu i Zachodu. Był człowiekiem niezwykłym. Mędrzec o twarzy polskiego chłopa. Rozmawiali swoistym szyfrem, ale Kaliski nie był powściągliwy, domyślając się, że .Bechczyc zdaje sobie sprawę, że są na podsłuchu, przemówił otwartym tekstem, że wszystko, nad czym się tu pracuje, podlega sowieckiej kontroli i jeżeli przeradza się w coś istotnego – bywa przerywane lub anektowane, zawłaszczone. Mikrosynteza jest nadzieją energetyki przyszłości, dlatego to nie Polska pierwsza ją wykorzysta... Mówił wyraźnie do lampy. Bechczyc poczuł się nieswojo. Dla rozładowania napięcia Kaliski poprosił któregoś ze swych asystentów z laserowym karabinkiem. Był to instrument bardzo lekki, połączony kablem z jakimś źródłem energii. Asystent podniósł kawałek deski i poprosił, żeby Bechczyc wycelował i pociągnął za spust. Bechczyc wykonał polecenie. Z lufy karabinka wystrzelił czerwony promyk, deska zasyczała, pojawił się kwaśny dymek i górna jej część spadła na dywan gabinetu generała. Bechczyc w czasie wojny czytał broszurę sf pt. Promienie śmierci. Myślano widać o nich od dawna, zastosowano teraz. Potem milczeli obydwaj. Potem gazety doniosły o śmierci generała Kaliskiego. Zginął w wypadku samochodowym... Potem Bechczycowi ktoś obiecał śmierć taką, jaką zginął syn Bolesława Piaseckiego. Pijany w sztok jakiś Huzia–Tyński. Widać niedobrze jest za dużo wiedzieć, za ostro widzieć. * Lekarze grzebią swoje pomyłki, prawnicy wieszają je, zaś dziennikarze drukują na pierwszych stronach gazet. (Antony Sampson) strona 121 Potem Bechczyc milczał już tylko sam. strona 122 ANTYTEZA strona 123 Wracali z tuzinkowego przyjęcia u nietuzinkowego artysty Romana E. Bechczyc w nastroju lekkiego popłochu po tym, co tam usłyszał (także na swój temat), Ewa skupiona, jak zawsze, kiedy nad jej hm: jestestwem? osobowością? duszą? brała władzę zimna i zawsze słuszna racja oparta na starannych przemyśleniach, których wynik nigdy nie budził w niej samej żadnych wątpliwości. Dorian Bechczyc wątpił natomiast o wszystkim. Byli więc, wedle wszelkich opisów, stadłem typowym, dobranym na zasadzie przyciągania się znaków przeciwnych. Trwanie tego małżeństwa w ciągu kilku dziesięcioleci dawało przyjaciołom (?) i obserwatorom (licznym) podstawy do sądzenia, iż są sobie potrzebni, uzupełniają się wzajemnie i dlatego znoszą (w obu znaczeniach słowa) tak długo. Powiedziała nagle coś, co wprawiło go w stan osłupienia: – Sądzę, że w tej sytuacji powinieneś popełnić samobójstwo. Czuł lekki zawrót głowy po wypitych alkoholach, nastawiał się na czułostki z Ewą (zajęli pokój w słynnym niegdyś hotelu „Savoy”, gdzie umieścił akcję swojej powieści Józef Roth), a ona znienacka strzeliła go tym morderczym zdaniem „sądzę, że w tej sytuacji powinieneś popełnić samobójstwo”. Ta sama Ewa, która kiedyś pieczętowała swoja doń listy odciskiem uszminkowanych warg. Sytuacja. Osobliwe słowo. Oglądany przez osoby trzecie a dobrze ustawione, wydawał się człowiekiem w niezłej sytuacji, z dołu widziano go wyżej, niż był w istocie. Porada, żeby ze sobą skończył, ten miała skutek, iż począł przyglądać się własnemu życiu tak, jak w chwili śmierci (podobno) człowiek widzi je w nagłym, wielkim skrócie, zsyntetyzowane i podsumowane ostatecznie. Poczuł nagły przypływ czczości i pustkę wewnętrzną, co zawsze poprzedzało myśl o śmierci. Trudną do określenia myśl – mieszaninę pragnienia nagłego zniknięcia z tego świata, roztopienia się w nicości i chęci (niejasnej) skończenia ze sobą w taki sposób, żeby nie było krwi, bólu, smrodu i potem całego zamieszania z pogrzebem oglądanym do tego własnymi, trzeźwymi oczyma. Szli dalej, Ewa milczała, zapatrzona w szpice własnych pantofelków. Nie wyjaśniała, o jaką sytuację jej idzie. Użyte przez nią słowo samobójstwo zagrało w uszach Bechczyca marszem żałobnym odegranym nad świeżą mogiłą Arnolda Koguckiego, kapitana Żeglugi Wielkiej, niezapomnianego Arnolda, legendarnego brata Kamila, o którym było głośno dopiero wtedy, kiedy zamilkł na zawsze. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, w daczy Kamila nad jeziorem Dobskim, wywarł na Bechczycu wrażenie wręcz niebywałe. Był już kimś takim, kto może o sobie powiedzieć :kiedy jesteś nikim, pragniesz zostać kimś, a kiedy zostaniesz kimś – możesz zostać sobą... Okrężna, daleka droga do siebie jako ostatecznego celu. Arnold osiągnął cel. Został Kapitanem Żeglugi Wielkiej. Był rówieśnikiem Doriana ale mężem o wiele dojrzalszym. Emanowało zeń męstwo wewnętrzne. Nie wspominał kopalni jako gehenny. Owszem, uważał epizod w kopalni „Wujek” za życiowo ważny. Za szkołę charakteru i sprawdzian dla ciała. Pracował. Nie pisał skarg. Zwolniony w roku 1955 mógł wreszcie wstąpić do Szkoły Morskiej w Gdyni. A teraz jest kapitanem. Jaki to skrót. To znaczy wtedy był kapitanem. Popłynęli wspólnie po węgorze do rybaczówki kłusownika z Państwowego Gospodarstwa Rybnego. Nad Jeziorem Łańskim. Z drugiej strony Łańska „elity elit”. W rybaczówce kapało od bogactwa. Perskie dywany na podłodze i na ścianach. Trzy strona 124 samochody. Luksus. W szopie pod stropem drągi z wędzonymi węgorzami. Z tysiącami małych, niemiarowych węgorzyków. Rwanych bez opamiętania, sprzedawanych taniej. Pod okiem „elity elit”, służby służb. Kupili parę kilogramów. Potem jedli i zapijali wódką. Arnold mówił mało. Jego żoną była ładna, spokojna, cicha, rosła, oddana kobieta. Nie mieli dzieci. On nie chciał dzieci. Dzieci muszą mieć ojca, a on ciągle w morzu. Ona jest i chce czekać. Ona może być. Ona rezygnuje z dzieci – dla niego, ponieważ on ciągle w morzu. Byli parą dobraną przez Boga. Obserwował ich z zazdrością i podziwem. Ten spokój Arnolda, to bezgraniczne oddanie Heleny, Kochali się pod namiotem godzinami. Potem on wskakiwał do wody, ona szukała kranu. Potem się rozjechali. Potem minęły lata i Bechczyc przeczytał o morskiej katastrofie polskiego statku najechanego przez statek obcej bandery. I o procesie przed sądem morskim, i o nagonce na Arnolda, na kapitana ż.w.. Arnolda Koguckiego. Kiedy widzieli się po raz ostatni, Arnold, pytany o kolizję, machał dłonią: idę, mgła, daję sygnały, jestem oświetlony, gra buczek, nagle wali mnie w lewą burtą dziobem, sam caleje. Potem mnie oskarża, że nie dałem mu drogi. Pluskwa. Wygram. Osaczyli go. Sąd miał dwa zestawy sprzecznych zeznań: załogi „greka” i załogi MS Arnolda K. Z niepojętych, a może spodziewanych przyczyn – Sąd Morski przechylił się na stronę „greka”. Arnold Kogucki wzbudzał w Bechczycu nabożny podziw. Ten człowiek przerastał swój wiek fizyczny. Był dojrzały w młodości, pozostał młody w wieku męskim. Jego spokój, wewnętrzny spokój. Jego władczość. Bechczyc, sam – dusza niezależna – tak mu się przynajmniej zdawało – w obecności Arnolda nagle czuł, jak opada zeń cała pycha, cała niezależność, i łatwo poddaje się wpływowi tego człowieka. Mógłby się stać majtkiem w jego załodze i wykonać każdy jego rozkaz. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie spotkał człowieka, który by panował nad nim od pierwszego spotkania. Był to dowódca urodzony, dowódca przeznaczony do dowodzenia przez Stwórcę, albo przez Naturę, albo przez Bóg jeden wie co. Nie musiał rozkazywać. Jego myśl była już rozkazem. Jego gest. Jego spojrzenie. Jego sam timbre głosu. Bechczyc był w nim, jeśli to słowo nie jest niestosowne, zakochany. Nie jak samiec w samcu, ale jak słabsza dusza w mocniejszej. Arnold Kogucki mógł nad nim panować. Zrozumiał, poddawszy się jego wpływowi, poddaństwo Mickiewicza wobec Towiańskiego. Towiański musiał na rówieśników wywierać podobny wpływ. Towiański mógł być hochsztaplerem, kimkolwiek, ale bez swojej charyzmy – nie zdziałałby nic. Towiański. Arnold Kogucki nie był mistykiem, nie był hochsztaplerem, nie usiłował wpływać na nikogo ani agitować do niczego. Był wodzem z natury. Oddziaływał na Bechczyca w niepojęty sposób. Dlatego Bechczyc rozumiał jego żonę. Zdawała się nim zafascynowana, zaczadzona, oczarowana, skazana i ochotniczo wdzięczna za to skazanie: służyła mu jak służka, jak niewolnica, jak poddanka, jak branka, jak kochanka podbita bez reszty. W ich stosunku było coś, co mogło człowieka ratować przed śmiercią. Łączyła ich miłość. To, czego nie ma. Co to jest miłość? Obserwując stosunek tych dwojga – dopiero wtedy – zaczynał rozumieć treść (możliwą) porozumienia między mężczyzną i kobietą. Ona była po biblijnemu podległa, on po biblijnemu (oczywiście) władczy. Nigdy nie podnosił głosu. Nigdy nie musiał o coś strona 125 prosić dwa razy. Ba, nigdy o nic prosić nie musiał. Ona wiedziała co mu potrzebne, czego czeka. I zanim pomyślał, że potrzebuje właśnie tego – już to miał. l ona, jak Bechczyc sądził, miała zawsze to, czego potrzebowała w każdej chwili. Kiedy był w morzu – miała myśl o nim, wspomnienie o nim, zapach jego ubrań, jego wody kolońskiej, jego cygar, jego buty i jego koszulę. Żeby go zachować na zawsze – wybrała coś, czego także na tym świecie nie bywa, albo co jest bardzo rzadkie: wierność. Bo cóż daje rozłożenie nóg przed byłe samcem? Chwilę rozkoszy? Ponieważ rozkosz trwa chwilę – czy warto dla chwili narażać rozkosz bycia z człowiekiem najprawdziwszym z prawdziwych na zawsze? Nawet, kiedy go nie ma? Zwłaszcza, kiedy go nie ma! Bechczyc, myśląc o tych dwojgu ludziach szczęśliwych dzięki rezygnacji (z dzieci, z kochanków etc,) przebiegał myślą cały czas znajomości, niekiedy odbieranej nawet jako głęboka przyjaźń, z Kamilem Koguckim bratem Arnolda. Kogucki poślubił Elizę mając lat dziewiętnaście. Spłodzili syna, nim skończył dwadzieścia. Spłodzili córkę dwa lata później, już we własnym mieszkaniu. Na Ziemiach Odzyskanych nie było to nadzwyczajne. Potem dzieci rosły. Już razem się spotykając w czasie wakacji, Bechczyc lubił obserwować dorastanie chłopców do męskości. Kiedyś, mieli po siedem lat, spostrzegł, że syn Kamila, Wiktor, siedząc w pontonie, porusza ramieniem regularnie, coś zanurzając w wodzie. Trwało to długo. Spytał, złożywszy dłonie w muszle: co robisz, Wiktorze? Wiktor odkrzyknął: łowię ryby. – Czym, na Boga? – Wiktor podniósł kuchenny durszlak... Potem spędzali wakacje nad jeziorami. Kamil Kogucki zawarł liczne znajomości, a że był człowiekiem – duszą każdego towarzystwa, zyskał sobie masę przyjaciół. Kochano go powszechnie tak, jak podporządkowywano się jego bratu. Bechczyc nie stanowił wyjątku. Kogucki Kamil był dlań kimś w pejzażu tego świata jedynym, pierwszym nie do zastąpienia. Nie dlatego, że pięknie grał na gitarze, śpiewał romanse Wertyńskiego, opowiadał pyszne rosyjskie anegdoty (temat na osobny rozdział), że wspaniale gotował i potrafił być cudownym gospodarzem przyjęć (w fartuszku, nie pozwalał Elizie przeszkadzać sobie w tych zajęciach!), ale że był tak rozkosznie luźny, wewnętrznie wolny, niezależny, nawet od własnych lęków. Usuwał je z siebie tak łatwo, jak zaklinacz wężów powoduje, że chowają się w koszyku na każde jego (stosowne) zagranie na flecie... Bechczyc widział w tych ludziach swoistą pełnię. Eliza była cudownie „zrobiona”, sama robiła siebie, najpierw dla siebie, potem dla reszty. Nie potrafiła skończyć liceum, nie mogłaby wstąpić na żadne studia, nauczyć się porządnie niczego, ponieważ trawił ją ogień koniecznej spowiedzi z całego życia. Matka, to był jej kompleks naczelny. Matka – mit. Matka – dzieło sztuki, tak wielkie, że nieosiągalne. Matce poświęciła lata pracy nad książką. Matka ją skrępowała w pieluchach na całe życie. Nie umiała uwolnić się od matki do czasu, kiedy sama została matką. Nie umiejąc zostać Matką. Pozbawiona matki nie wiedziała jak postępować z własnymi dziećmi. Oryginalna – urodziła dzieci niezwykłe. Wiktor, łapiący ryby durszlakiem, z powagą na buzi... Wiktor, chłopiec niezwykły od pierwszych lat życia. Bechczyc, nieomal sjamski (wtedy) brat Kamila Koguckiego, co roku latem spędzał wakacie pod żaglami. Brali łódź i rodziny i płynęli przed siebie, po wielkich szlakach, wielkich jezior i małych strona 126 jezior, po wąskich rzeczkach i szerszych kanałach, łowiąc wiatr, zbierając jagody i grzyby, łowiąc ryby i opowieści. Któregoś dnia popłynęli z jeziora Seksty, przez całe Śniardwy i Mikołajskie, do Mikołajek, po zakupy. Po obiedzie wiatr mieli przeciwny. Bechczyc musiał iść halsami, dopłynęli do Mikołajek przed zmierzchem. Porobili zakupy, zjedli w restauracji kolację, wyszli, a tu mgła taka, że ręka w nią wsadzona kończyła się na łokciu. Cóż było robić. Wsiąść do łodzi i wiosłować. Tam zostały kobiety z połową dzieci: Eliza z córką i Ewa z córką. Chłopcy byli z nimi. Paweł i Wiktor. No więc do wioseł. Wiosłują (Bechczyc z bólem w ramieniu stłuczonym solidnie w wypadku motocyklowym), mgła jak śmietana, księżyc ledwie lśni wysoko, nic nie widać, drogę wskazywał jedynie kompas. Chłopcy w końcu usnęli w dziobie „omegi”, na dmuchanych materacach. Zaczyna się przebijać świt. Budzi się Wiktor i pyta: „Tatusiu, czy myśmy już minęli księżyc?” Wiktor doroślał psychicznie, fizycznie zdawał się stać w miejscu. Pozostając dzieckiem, czytał podręczniki wyższej matematyki. Rozumiał dylematy, nad którymi biedzili się akademicy. Bechczyc, ujrzawszy pewnego dnia zestaw książek na jego półce, zdumiał się i jął go przepytywać, podejrzewając, że tata Kamil ubrdał sobie, że talenta przyjaciela Doriana są do nabycia drogą lektury... Ale Wiktor był au courant wszystkiego. Rozumiał każde zagadnienie narzucane przez najbardziej wariacki sposób myślenia. Miał jedenaście lat, kiedy Bechczyc zadał mu do rozwiązania równanie asymptot hiperboli o równaniu x - y = a 2 b 2 i Wiktor bezbłędnie wyliczył, że suma równa się 1 (jeden). Ten rodzaj rozumienia abstrakcji w tym wieku zdarza się raz na milion albo rzadziej. Wiktor miał wszystkie zadatki na geniusza matematyki. Gdyby nie okoliczności. Najpierw tata działał jako osoba upartyjniona i ukryta opozycja antypartyjna nie mogła pozwolić, żeby syn „nomenklatury” był zdolniejszy od dzieci „dysydentów”, potem, kiedy Kogucki porzucił nomenklaturę i znalazł się w opozycji, generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny i zapłacił za to między innymi Wiktor, syn dysydenta, kolportera przemówień Szczepana Bratkowskiego. Wyrzucili Wiktora z uczelni, gdzie był już asystentem (jak Bechczyc o pokolenie wcześniej w Krakowie) pod zarzutem, że się spóźnia na kursokonferencje, organizowane stale dla podniesienia morale grona. Spóźniał się, ponieważ miał zwyczaj pracować nocami. Wiktor miał siostrę. Była to dziewczynka puszczona samopas a w czasach zupełnej dezynwoltury w obyczajach, skończyło się to ucieczkami z chłopcem pod namiot, ciążą, zawodem, rozwodem i spóźnioną dojrzałością. Arnold, stryj Arnold, przypatrywał się przygodom dzieci brata Kamila z troską i z każdym nowym dramatem upewniał, że czyni słusznie, nie płodząc dzieci. Jakież by one rosły bez ojca, z ojcem od święta? Z ojcem kapitanem żeglugi wielkiej wprawdzie, ale zawsze pod innymi gwiazdami? Widywał zorze polarne i zachwycał się Krzyżem Południa, być może kupował czarne prostytutki i dawał się podrywać australijskim wdowom, to nie łamało umowy między nim i jego Penelopą, usiłował wierzyć, że mimo skurwienia tego świata, człowiek osobny może się odeń oddzielić i żyć wedle praw i prawideł strona 127 godnych człowieka prawdziwego to znaczy ceniącego przede wszystkim własną, ludzką, godność. Jak zachować godność w starciu z oszczerstwem, z korupcją, z bezwzględnością na służbie moralnego złajdaczenia? Mieli go sądzić o czyn, którego nie popełnił. Wiedział kto i o co go oskarża w procesie przed Sądem Morskim, i o nagonce na Arnolda, na kapitana ż.w. Arnolda Koguckiego; oskarżony o nieuwagę – strzelił sobie w skroń. Tego dnia wstał, ogolił się, ubrał w mundur galowy kapitana ż.w. Helena wyczyściła mu buty. Do połysku. Miał jechać do sądu po wysłuchanie wyroku. Mówił, że winien był ten drugi. Poprosił Helenę, żeby przyniosła gazety. Wyszła pokornie, choć zawsze kupował je sam. Kiedy wróciła – już nie żył. Siedział w fotelu. Oczy miał otwarte. Na stole zostawił kartkę: „Żegnaj. Twój Z. Dziękuję.” Pisano o nim po śmierci. Po śmierci uznano, że był niewinny. Po śmierci zaczęto mu robić legendę. Lord Jim. Almayer. Słowem wychowanek Josepha Conrada. Kapitan ż.w. Arnold Kogucki. Bechczyc myślał o nim z podziwem, z zazdrością, z szacunkiem, z uwielbieniem. Dałby wszystko, żeby być takim jak Arnold K. Nieugiętym. Bezlitosnym wobec siebie. Stalowym w postanowieniach. Arnold K. był przeciwieństwem brata. Albo brat jeszcze nie miał okazji, żeby się sprawdzić. Każdy musi mieć okazję, żeby się sprawdzić. Człowiek, który się nie sprawdzi, nie wie kim jest. Na co go stać i czemu podołać nie może. Arnold się sprawdzał i sprawdził. Ostatni sprawdzian miał cenę życia. Bechczyc myślał o życiu bez sympatii, ale i bez nienawiści. Jest, więc jest. Jest, bo jest. Niech będzie. Życie takie jakie jest. Czasem nawet miłe. Kiedy miłe – nie doznawane. Przechodzi mimo. Czasem bywa groźne. Wtedy się je odczuwa, odbiera, smakuje, ceni. Potem to mija, razem z nim. Godność, wartość większa od życia. Arnoldowi powinno się wystawić obelisk. Był godny. Nie pyszny, jak Bechczyc. Pycha prowadzi do pogardy. Arnold był godny. Godność nie znosi pychy. Nawet własnej. Musiał zakładać starcie ze światem, kiedy trzeba będzie odejść. Nie zostawiając sierot. Zostawił po sobie jasną smugę w pamięci kolegi jego brata. Zaledwie kolegi. Wydało mu się, że chce umrzeć, zniknąć, przestać być. To było dokuczliwe ssanie. Od pewnego czasu nosił się z myślą o samobójstwie. Mężczyzna powinien spłodzić syna, zbudować dom i zasadzić drzewo. Spłodził syna, zasadził mnóstwo drzew (dziś to już jest park prawdziwy), nie zbudował domu, bo za co? Wiktor Kogucki miał przyjaciela, którego ojciec, Juliusz Masławek, uwierzył w marksizm, poświęcił się marksizmowi, studiowaniu marksizmu , propagowaniu marksizmu, ponieważ w marksizmie wykrył metodę walki z zachłannym, bezlitosnym światem kapitału, a więc wyzysku wielu przez nielicznych. Masławek wychodził z nizin. Sowiecki zabór Polski odbierał także jako szansę dla jej mas, bez szans w innym układzie. Dlatego chwycił się marksizmu i oddał marksizmowi. Nie wulgarnemu stalinizmowi, nie wykładni „Krótkiego Kursu Historii WKP(b)”, ale duchowi myśli Karola Marksa, w której widział materiał do budowy mostu między nędzą przeszłości wraz z jej klasowym zróżnicowaniem (ze wszystkimi tego przyczynami i skutkami) a jasnym jutrem, w czasach, kiedy lud pracujący będzie mógł korzystać z efektów swojej pracy. Masławek miał to nieszczęście, że wspiął się strona 128 na zaczarowaną górę (osiągnął tytuł profesora) w chwili, kiedy marksizm otrzymał potężny cios od dołu, od ludzi, którymi dowodził człowiek z Matką Boską w klapie. Zaczęto Masławka tępić, wyśmiewać, gnoić. Masławek kupił sznur. Poszła za nim jego żona. A potem, kiedy uznano za haniebne poglądy wyznawane przez tak wielu – – syn Juliusza Masławka, jego wybitny syn, wedle oceny Wiktora, znacznie zdolniejszy od najzdolniejszych, matematyk w każdej żyłce i w każdej komórce mózgu – poszedł w ślady ojca i matki i także odebrał sobie życie. Wyrzucili z uczelni Wiktora Koguckiego . Myślał o wyjeździe na Zachód. Nie wyjechał. Zajął się handlem płytami. Zachodził do Bechczyców, najpierw sam, potem z chłopską narzeczoną, potem znowu sam, ponieważ ona, poślubiwszy go najpierw, wyjechała do Niemiec, tam poznała kogoś bardziej obiecującego, przysłała list „rozchodzę się z tobą” i zamieszkała z Niemcem. Dwa wielkie matematyczne talenty uległy zagładzie. Sam Bechczyc czuł, że jego istnienie przeszkadza. Pierwsza myśl: umrzeć. Nie po raz pierwszy poczuł ten rodzaj ssania. Tęsknota do nicości znana ludziom i doznana przez tych, którzy mieli odwagę przerwać pasmo życia, dopadała go co jakiś czas, zawsze w chwilach zagrożeń, niepowodzeń, niepewności, przeto łatwo umykał, zarzucając sobie tchórzostwo. Zabić się u szczytu powodzenia – to byłoby efektowne. Gra na efekt nie jest obca nawet ludziom z natury skromnym. Nie był u szczytu powodzenia. Ocierał się o pagórki powodzenia. Szczyty osiągali sprytniejsi. Ale też zabić się u szczytu powodzenia to właśnie przejaw najpaskudniejszego ze strachów: przed upadkiem. Zabić się w chwili depresji i klęski – to rezygnacja z walki, niewiara w siebie (i szansę), przyznanie się do porażki, wypadnięcie z listy obecności na zawsze. Samobójstwo w żadnym więc przypadku nie było czynem uwznioślającym. Dorian B. nie był jeszcze stary, nie chorował, nie wypadł z gry, nie przestał być mężczyzną, jego sytuacja materialna nie była beznadziejna, nawet nic nie robiąc mógł przewegetować kilka lat, zażywając wody, powietrza, kobiecego ciała, grywając w szachy, łowiąc ryby, podróżując własnym samochodem w każdym kierunku i na każdą odległość. Dość więc, by trzymać się życia, niekoniecznie wśród ludzi, wobec których nie miał żadnych zobowiązań. Ci zaś, którzy winni byli coś jemu... No tak, tacy nie istnieli. Z zasady. I oto, znalazłszy się z Ewą na spotkaniu towarzyskim (gospodarze zaprosili ich, oczywista, „na party”...). Ponieważ Ewę od pewnego czasu raniły (i dawały do myślenia!) jego gesty, uśmiechy, timbre głosu kiedy rozmawiał z kobietami, tego wieczoru traktował je zdawkowo, co przychodziło mu tym łatwiej, ze żadnej nie znał osobiście, wdawał się więc raczej w pogawędki z mężczyznami, oczywiście o niczym, to znaczy o polityce. Że ten Onyszkiewicz na czele strajku komunikacji miejskiej w Warszawie był rozbrajająco harcerski i dzielny pewnością zbudowaną na czymś tajemniczym, musi mieć jakieś cynki albo wiadomości z pierwszej ręki, że tylko „tak trzymać”, a będzie O.K. Gdyby nie miał podobnego „namiaru”, nie odważyłby się krzyczeć „mądry musi ustąpić głupiemu”, skoro nie pozwalają jechać pod KC, to pojedziemy pod ambasadę... Słowo ambasada odpowiadało wtedy tylko jednej ambasadzie; że ten Wałęsa to taki sam prymityw jak Szydlak, że Jagielski jest oślizgły miglanc, co na wszystkich „plenumach” wygłasza to samo kretyńskie, puste strona 129 przemówienie, byle zaznaczyć swoją obecność, nakazaną mu przez ojca chrzestnego – Zambrowskiego; że pojawił się taki mocny robol z Ursusa, Bujak, chłopak z charakterem, z wolą walki i wygranej za każdą cenę, choć pewno nie wie o co ta walka się potoczy; że partia nie powinna dawać dupy i podnosić rączek przed bandą takich samych samozwańców jak ci, co stanęli na jej czele w roku 1945, że... Dorian B. słuchał, czasem wtrącił swoje hm, albo aha, marszczył brwi albo nakładał na twarz uśmiech człowieka, któremu tematy te nie są obce od podszewki, ale ma do nich stosunek mocno seksualny... Wszyscy panowie żyli polityką, niektórzy byli w nią zawodowo wmontowani po uszy, gotowi płacić za nowe afiliacje po zmianie legitymacji, inni nastawiali poślinione palce, badając skąd wieje wiatr. Zjawiła się oto organizacja masowa, dziesięciomilionowa, krzykliwa, awanturnicza, zdolna postawić kraj na spocznij każdej chwili i na baczność wedle woli. Wchłonęła partyjników i bezpartyjnych, klerykałów i niedowiarków, złodziei i policjantów, wszyscy poczuli nagle siłę w masie i z osobna, skryci bezpiecznie za znaczkiem „S”, którego czerwień i biel gwarantowała narodową czystość, polityczne szlachectwo, nienaganną moralność, słowem glejt żelazny na wszystkie okazje. Bechczyc podziwiał zdolność znajomych do gwałtownych przemian. Wczoraj pokorny sługus, pajac, wazeliniarz – dziś pierwszy krytyk sługusów, pajaców, wazeliniarzy. Wczoraj autor czołobitnych opracowań, dziś tropiciel autorów czołobitnych wypracowań, bez zmiany nazwiska! Jakby im kto mózgi zalakierował na cacy. Nowa elita, posługująca się własnym językiem dużej świeżości, słuchana więc pilnie, przyjmowała tamtych w swoje szeregi bez mrugnięcia okiem, korzystając z ich impetu w walce z własnymi wizerunkami dnia wczorajszego. Któryś z panów wymienił nazwisko profesora Ryszki. Pan ów jest autorem serwilistycznej mamałygi w ostatnim rozdziale Historii Polski, a właśnie opublikował ostry atak na autorów serwilistycznej mamałygi... Rzygać się chce? Ależ, panowie tak musi być, zawsze przecież po śmierci króla, krzyczy się niech żyje król... Każda komunistyczna zgraja zastępująca wczorajszą komunistyczną zgraję, przecież kumpli z tej samej kompanii, odsądzała ich od czci i wiary, głosząc triumfalny powrót do „norm leninowskich”, których nikt nigdy nie widział i nie wie co to są te normy leninowskie. Bierut i ska, wdeptali w szambo ekipę Gomułki, Gomułka przywrócony do władzy rozniósł Bieruta na ostrzu słów tnących jak brzytwa, Gierek nie zostawił suchej nitki na kamaryli Gomułki, ludzie Jaruzelskiego zamienili w cuchnące szambo ekipę Gierka, teraz wszyscy wokół Wałęsy, Jurczyka, Gwiazdy, Lisa i reszty powiadają, że przez te wszystkie minione lata nie zrobiono nic, natomiast wszystko zniszczono i trzeba zaczynać od nowa. Komuniści głosili to samo o ludziach Drugiej Rzeczypospolitej: nie było w niej nic poza biedą, nożycami cen, antysemityzmem, lokautami, bezrobociem, Brześciem i Berezą Kartuską, a skończyło się Zaleszczykami. Kierat kręci się nadal w tym samym rytmie, z tymi samymi zgrzytami, smarowany nienawiścią, poczuciem krzywdy i niedowartościowania. Był w tym gronie prawie obcy, to znaczy kilkunastu osobom znany ze słyszenia, i to znacznie lepiej, niż on znał siebie sam. Znane mu kręgi (na tej mętnej wodzie) wyrobiły mu reputację sklejoną z tak różnych i sprzecznych etykietek, że starczyłoby strona 130 ich na dokładny opis wroga reżymu i jegoż pieczeniarza, łajdaka i przykładnego ojca, charakteru i kapitulanta, weredyka nie zważającego na żadne szarże i autorytety, i ich totumfackiego. To nie był lekki ładunek, znoszenie go między ludźmi wymagało znacznej gruboskórności, odtrącania od siebie całej ludzkiej o nim „wiedzy”, nie było to łatwe: owszem, przyłapywał się na adopcji poglądów o sobie najniesłuszniejszych, ale rozpowszechnionych tak bardzo, że można się było jedynie z nimi pogodzić i albo do nich równać, albo wydać im jawną walkę. Cóż z tego, że tylko on wiedział o sobie tyle, ile można o sobie wiedzieć, doznawszy tyle, a nie więcej: przebywał w sobie całe życie, wyłaził ze skóry wystarczająco często, by się obejrzeć z zewnątrz i nie czuć do siebie obrzydzenia, przebywanie zaś na zewnątrz świata (siebie) sprawia, że jest się widzianym inaczej przez resztę istnień przebywających głównie w sobie. Większość z obecnych na owej „party” wydanej w obszernym, ale bez gustu urządzonym mieszkaniu (być może był w tym zamysł: ostentacyjna acz fałszywa z założenia niezgoda na „dyskretny urok burżuazji”) tak, niewątpliwa większość obecnych należała do „establishmentu” (jak się sami lubili określać, unikając słowa „nomenklatura”), acz z coraz jawniej demonstrowanym dystansem. Dorian B. był pewien, że maluczko a okaże się, że wszyscy oni są w prostej linii potomkami Konrada Wallenroda, wpasowani w bebechy reżymu „dla ratowania tego, co się jeszcze dawało ratować”, oczywiście dla dobra kraju, oczywiście dla Polski (choć słowo „Polska” źle się wymawia, poręczniejsze jest „ten kraj”, „w tym kraju”..) , byli doskonale ustawieni, albo raczej usadowieni na karuzeli personalnej systemu, należeli do finansowej elity kraju, czerpiąc rozkosze dobrobytu z wielu źródeł, nie pomijając pospolitego przemytu. Paszporty dyplomatyczne chroniły przed kontrolą. Nie pomijając transakcji kosztownych, i nie opłacalnych, ale zawieranych z dalekimi krajami, które warto zwiedzać, a łapówki za podpisywanie złodziejskich kontraktów mają cudowne właściwości zamieniania się w rozkoszne wille... Byli „oficerami frontu budowy podstaw socjalizmu”, potem „socjalizmu rozwiniętego”, potem zwiniętego do słowa „realny”, przywykli do siebie i poziomu życia, ale widzieli siebie, nagle, jakby osobno od systemu, którego stanowili jądro i smarowną oś. Pojawiła się nowa moc i popadli w stan rozkojarzenia, rozpadu osobowości, rozdwojenia jaźni. Partia zamarła na ich ustach, pojawił się znaczący grymas. Nagle ujrzeli całą zgniliznę systemu... Ewa stała w gronie kobiet, a z jej twarzy biło znudzenie płytkością ich zainteresowań, babskoscią uwag, trywialnością tęsknot i potrzeb. Któraś, patrząc na Doriana B. pochyliła się jej do ucha i coś w nie wszeptała, zakrywając usta pięcioma rubinowymi paznokciami, na których gruba warstwa lakieru zdawała się jeszcze stygnąć, ponieważ palce były rozcapierzone a dłoń z nich zestawiona wachlowała powietrze. Towarzystwo pulsowało, zmieniały się układy grupek, mężczyźni zabawiali kobiety, kobiety czarowały mężczyzn, tylko małżeństwa, jak przystało w dobrym towarzystwie, nie zanudzały się wzajem nadmierną bliskością, dając sobie chwilę upragnionego wytchnienia. Dorian B. nie brał do siebie przycinków tnących powietrze wokół uszu, udając, że bawi się świetnie właśnie tym, co winno go było martwić, klepnął nawet człowieka, który uznał go za połamańca, mówiąc: strona 131 – Biją pana w dupę, a pan się ich trzyma. – No proszę, jak się pan szybko nauczył wymieniać zaimek „my” na „oni” – odparł spokojnie Bechczyc, uśmiechając się do cudownych właściwości własnego umysłu, który mu podrzucił w odpowiednim momencie słowo „zaimek”, zdawało się nie do odróżnienia od „przyimka” czy innego „wyimka”. – Gawędzimy sobie, wychylamy kieliszki i pan dokoła widzi samych „ich”. To świetna zapowiedź adaptacji, jeśli nie wręcz adopcji. Pan się da zaadoptować, nieprawdaż? Mąż ów zajmował stanowisko w moskiewskiej centrali RWPG a wiadomości o nim docierały do Bechczyca przez córkę chodzącą do jednej klasy z jego synem, który stale opowiada o tym, co tatuś przewozi i za ile to się tu sprzedaje, a kiedy podpisuje z Rosjanami kontrakty, to tylko takie, „żeby na tym jak najmniej stracić”, bo żeby coś zyskać – na to się nie odważy, bo by go natychmiast odesłali, a to taki szmal! Zasługi w tym gronie liczy się więc inaczej, są to jednak zasługi, bo kto inny starałby się jak najwięcej stracić, żeby jeszcze więcej zyskać, dla siebie. Tak stosują w praktyce dialektykę marksistowską, sprzedawaną jako czysta teoria... Otaczający ich mężowie wybuchnęli wyzwolonym śmiechem, a wtedy ów, dobrze już podchmielony, obłapił Doriana B. i wpatrując mu się w oczy, wyszeptał: – Zawsze, kurwa, chciałem być taki inteligentny jak ty. Pozwól, że z twoich ust scałuję tę wymarzoną truciznę obalonej klasy, do jakiej, skurczybyku, tak machinalnie należysz... – po czym chwycił jego głowę masywnymi dłońmi awansowanego bez powodu chama i wpił się w jego usta jak Breżniew w usta Gierka po otrzymaniu Krzyża Wielkiego Virtuti Militari za wiekopomne czyny główne na Małej Ziemi, choć Ziemia taka wielka... Kilka par dłoni złożyło się do oklasków, Ewa zamknęła powieki i odwróciła twarz z nieukrywanym wstrętem. – Przecież oni się wreszcie do siebie zbliżają – uradowała się niby–dama stojąca obok, w kwiecistej sukni do ziemi – a byli jak dwa na słońcach swych przeciwnych bogi... Erudytka... – Tyle się mówi o pani mężu jako uwodzicielu – dodała druga z pań – a proszę, zajęty sprawami czysto męskimi, zauważyła pani, że na żadną nawet nie spojrzy? To oryginalne, pani patrzy, jak mój się ociera brzuchem o tyłek tej aktoreczki, niby niechcący, łajdak... – A i ty nie jesteś mu wiele dłużna – wtrąciła trzecia, na lekko chwiejnych nogach. – Bo cóż to jest? – protestowała tamta – my sobie mamy odmawiać, kiedy im wolno? A poza tym: my jesteśmy strasznie wobec siebie nielojalne, nie uważa. pani?... – Ewo – pomogła Ewa. – Pani Ewo? – my strasznie lubimy świnić naszym rywalkom... Każda żona przystojnego, majętnego, mądrego a nawet i głupiego samca, na którego my mamy ochotę – jest warta upokorzenia, nie zgadza się pani? Ewa nie odpowiedziała. Mdliło ją i nie alkohol to sprawił. Dzwonek u drzwi zapowiedział wejście spóźnialskich. Ruszyła ku nim pani domu, zajęta do tej pory dbaniem, żeby niczego na stołach nie zabrakło, blada i strona 132 wymęczona, nieobecna w towarzystwie zebranym przez męża z wymiernych powodów, których nie potrafiła ani pojąć ani przyjąć, ale którym musiała się podporządkować. – Ach! – dało się słyszeć z hallu – to wy, paskudy, już dla was nic nie zostało, wszystko na pewno obgadali, do dna, ale pierożki z kapustą przysmażę. Stasiu, lubisz pierożki z kapustą, ja wszystko pamiętam, no więc dobrze, że jesteście... Byli to zapewne pierwsi goście, dla których pani domu żywiła jakieś cieplejsze uczucia. Weszli. On, znany, ale niezbyt popularny aktor charakterystyczny, o osobliwej osobowości, chudy, wysoki, w okularach, dysponujący ciepłym, męskim głosem, którym obdarzał kreowane przez siebie postacie dobrych acz pospolitych nauczycieli, księży, społecznych opiekunów wykolejonej młodzieży, zdradzanych mężów... Nigdy nie grał Karola Bovary, a powinien, byłby zapewne przekonujący. I ona, kobieta trzydziestoletnia, wystylizowana na Kalinę Jędrusik tak pieczołowicie, że Andrzej Wajda mógłby ją zatrudnić jako dublerkę aktorki w czasie kręcenia „Ziemi Obiecanej”. – To pani Kalina? – spytała któraś z nieobytych żon, szczęśliwa na zapas.. – To falsyfikat Kaliny – szepnął stojący obok pulchny, malutki pan, którego można by wziąć za samego Romana Kłosowskiego. Falsyfikat Kaliny rozejrzał się po twarzach, rozdając uśmiechy prowincjonalnej madame Pompadour. Dorian B., jeszcze rozbawiony (?) sztucznie wywołaną wesołością (sytuacją), owym brataniem się ludowego dygnitarza z reliktem „obalonej klasy” poprzez breżniewowski pocałunek, spoważniał nagle, podobnie jak fałszywa Kalina; zmrużyła ciężkie powieki, rozchyliła wydatne usta jakby zamierzała coś powiedzieć, zmarszczyła czółko w tarkę używaną w czasach przedpralkowych i znów pociągnięta przez swego partnera w stronę barku, nawlekła na twarzyczkę dobrze wystudiowany uśmiech wielkiej aktorki. Gospodarz wyszedł im naprzeciw. – Cześć, Sara! – podał jej dłoń i ucałował w zapudrowany policzek. – Cześć, Romeczku... – Cześć Stasiu, wyglądacie – szepnął już – na wymiętych jak prześcieradło po upojnej nocy... Dorian B. spochmurniał, opuścił męskie grono i podszedł do pań (wreszcie!) otaczających Ewę. – Plotkujemy o panu – wyznała pierwsza. – Być na językach stroskanych kobiet – odciął z uśmiechem – to nie musi być zawsze takie przykre. – Zauważa pan urodę kobiet, mając tak doskonałą żonę? – przycięła druga, wyraźnie po to, żeby wreszcie zauważył jej własną urodę, dość ostentacyjnie pielęgnowaną, a mimo to nadal doskonale pustą. Nie było w niej nic poza regularnością rysów i linii ciała, żadnego znamienia kobiecej osobowości, choćby tak sfałszowanej jak u Sary, która od czasu co czasu rzucała nań spod pachy „Stasia” pochmurne, wrogie spojrzenie kobiety głęboko urażonej. Ewa obserwowała jej zachowanie zrazu z politowaniem, bo czyż można patrzeć inaczej na małpę udającą człowieka? Potem zastanowiły ją oczy Sary w chwilach, strona 133 kiedy gasły przerzucając spojrzenie na Doriana. Dorian, podawszy Ewie tartinkę na wykałaczce, odwrócił się do Romana K., żeby podzielić z nim uwagą na temat „Turonia” i Jakuba Szeli, sztuki i postaci znowu aktualnej w państwie, którego hagiografia wzięła chłopskiego zbrodniarza, podjudzonego i opłaconego przez zaborcę, do grona narodowych bohaterów walki klasowej. - Nie sądzi pan, panie Romanie, że syndrom Szeli... Roman K. nie sądził, a sam Dorian B. nie myślał o Szeli, myślał o syndromie Sary, której wejście wtrąciło go w dawno, sądził, zasypany wilczy dół niemal życiowej katastrofy, jaką byłaby dlań wówczas utrata Ewy. Spotkał Sarę przed laty, w czasie podobnego cocktailu, w podobnym towarzystwie na Śląsku; zawsze starała się należeć do grona dziewczyn - otoczaków jeśli nie nomenklatury co najmniej średniego szczebla, to „środowiska”, które nigdy nie odtrąca atrakcyjnych ciał, a ciało było jej niewątpliwym atutem. Umiała się nim posługiwać doskonale, wiedząc ile jest warte i ile można mu dodać wabików poprzez stosowny maquillage, strój, zapach, fryzurę, bucik, klipsy dobrane do gustownego choć niedrogiego naszyjnika, co musiał zwracać oczy mężczyzn ku jej dużym, wspaniale sklepionym piersiom, dyskretnie ale widocznie wyzierającym z dobrze wykrojonych dekoltów, zawsze obcisłych sukien i bluzeczek. Sam jej wygląd atakował mężczyzn, do niej należał już tylko wybór. Dorian B. wybierał zwykle kobiety o urodzie ściszonej, kobiety zewnętrznie kobiece, niekiedy anielice o niewinnych oczach, delikatnej karnacji, umiejące poruszać się z gracją, małomówne, czarnowłose albo szczerozłote, ale zawsze musiały być właśnie ściszone. Sara była ich przeciwieństwem. Otarł się o nią w ścisku przyjęcia wydawanego przez wojewodę Ziętka, niosąc kieliszek czystej wódki zbyt pełny, aby się nie wylał, szczęśliwie nie na nią, ale na klapę jego własnej dobrze skrojonej marynarki, a mimo to fuknęłą: „a cóż to, łaskawy panie!” jakby poniosła szkodę właśnie ona. „Ach, nic to” rzekł, wyjmując chusteczkę i wycierając z klapy woniejący płyn. Odszedł ku swoim znajomym, na Sarę nie spojrzawszy, czym wydał na siebie wyrok. Nie podarowała mu tej nieostrożności, i przy najbliższej okazji ukłuła: „Zachowuje się pan jak mizogin”. Wtedy dopiero przyjrzał się jej bliżej. Była ładna. Zmysłowe usta, szerokie brwi, wyporne piersi, wąska talia, upierścienione, dość pulchne palce, dobrze zrobione włosy, zapach niezłych, choć nienajlepszych perfum. Uznał zrazu, że jej ciemne oczy zdawały się kpić, ale szybko doszedł do wniosku, iż biła z nich znana mu z tylu innych starć z kobietami zdecydowana seksualna agresja. Był wtedy sam, bez Ewy, a więc po swojemu wolny a słowa mizogin w ustach tej kokotki bardzo nie polubił. Rzekł tedy: „Nawet gdybym i był mizoginem - obejrzawszy panią w całości wszystkiego, co z takim gustem potrafi pani podkreślić - natychmiast zaproponowałbym pani łóżko”. Zaśmiała się ekranowym śmiechem. Było to przyjęcie wyzwania. Cocktail przeradzał się w polskie pijaństwo, panowie bełkotali o dręczących ich bolączkach z kooperacją i administracją, panie chichotały coraz bardziej erotyzująco i skończyło się trywialnie: znalazł się w mieszkaniu Sary G., już wstawiony, choć znacznie mniej, niż ona. Mieszkanie miała obszerne i dość obskurne, bez wdzięku, jaki nawet norom potrafią nadać kobiety prawdziwie kobiece. Rzuciła płaszcz na krzesło strzeliła strona 134 pantofelkami w dwa przeciwne kąty pokoju mającego udawać salon, otworzyła kredens, wyjęła butelkę whisky Johny Walker z czarną etykietą. „Lód masz w lodówce” rzekła i siadłszy na szezlongu niekoniecznie własnej zamordowanej przez nazistów babki, oglądała go okiem lisicy obwąchującej zdybanego koguta. Usiadł na kanapie, nie poszedł po lód, poczuł niesmak do siebie, że dał się tak łatwo upolować i teraz ta gęś traktuje go jak filmowi żule zwykli traktować wzięte z ulicy dziwki. Obracał w palcach zapalniczkę jak Arab różaniec koraniczny i patrzył w jej ciemne oczy, z których powoli czezła agresja, ustępując miejsca samiczej pokorze wydobytej właśnie przez jego odmowę wyjęcia lodu z lodówki. Siedziała na swoim szezlongu z nogą przerzuconą przez oparcie, była to świetnie ulepiona noga, ilekroć człowiek widzi taką nogę w równie swobodnej, jeżeli nie powiedzieć wyuzdanej pozycji, ma ochotę zarzucić ją sobie na kark. Odczuła temperaturę jego spojrzenia, podniosła pupę, opuściła nogę na dywan zapewne nie czyszczony od końca ubiegłego wieku, westchnęła, podeszła doń, wczepiła palce w jego bujne jeszcze i z rzadka tylko siwiejące włosy i szepnęła; „Nawet w mieszkaniu kobiety musisz być taki rogaty?” I poszła do kuchni po lód. Wróciła naga i poczęła rozbierać go, zaczynając od krawata. Postanowił nie wykonać nawet gestu, nie położył dłoni na jej kształtnym udzie, nie dotknął piersi, patrzył jak rozpina guziki jego koszuli, jak ściąga zeń marynarkę, rozpina spodnie, zdejmuje półbuty, skarpety, jak wsuwa dłoń pod gumkę jego majtek i zaczyna miętosić ten jedyny szczegół jego ciała, który nie daje się sterować przez centralę mózgu, niezmiennie wrażliwy na ciepło kobiecej dłoni. Kiedy był gotów, usiadła na nim, westchnęła głęboko i ruszyła stępa, podnosząc brodę ku żyrandolowi ze sztucznych kryształów. Oparł głowę o tył kanapy, dłonie po obu stronach ciała. Wytrzymała to czas jakiś, potem wyrzęziła: „obejmijże mnie wreszcie!” Nie objął. Grał gwałconą dziewicę, przymknąwszy oczy, żeby nie widziała ich wyrazu. Nie był pewien, czy nie zaczyna powlekać ich mgła. Rosła w niej furia, nabijała się nań coraz szybciej, krzycząc coraz przeraźliwiej. Stężała na mgnienie i z jękiem opadła mu na piersi. Czuł przez skórę łoskot jej serca, sam chłodny i sprężony w niej i pulsujący, z żelaznym postanowieniem, że to ona musi doprowadzić go do orgazmu. Oddychała głęboko, coraz wolniej biło jej serce, położyła dłonie na jego ramionach, patrząc nań ze zdumieniem, a zdawszy sobie sprawę, że nadal jest stężony jak drąg, poruszyła się na nim leciutko, uniosła pupę, zerknęła między swoje nogi i opadła na jego uda całym ciężarem ciała, żeby go wbić w siebie jak najgłębiej. – Dlaczego? – pytała, znieruchomiawszy, patrząc w brudny sufit, jakby badała wnętrze własne tym jego zupełnie neutralnym wziernikiem. Nie odpowiedział. Mierziło go niechlujstwo tego mieszkania, bezczelność jej zachowań, jej męski styl bycia; pragnął ją upokorzyć swoim bezruchem, zupełnym brakiem zaangażowania i nawet się tym odrobinkę w duszy bawił. Schowany w jej ciepłej, wilgotnej czeluści czuł się jak dłoń w baraniej rękawicy, rozleniwiony postanowieniem oddawania się i nie brania od niej niczego, co z takim zapałem skłonna mu była tej nocy dawać, albo raczej pozwalał jej brać siebie w taki sposób, żeby się sama doprowadziła do konieczności dania i jemu tego, co zwykle otrzymuje wytrwały mąż. Zapewne nigdy jeszcze nie spotkała się z podobnym wyzwaniem, zeszła zeń gwałtownie, rozdwojona w sobie (w obu znaczeniach słowa) niepewna jak ma postąpić. Sterczał wyzywająco, strona 135 walczyła w niej chęć połknięcia go do samych jąder, i niemal przymus okazania dyzgustu i wzgardy, ponieważ to on nią wzgardził. Głupi goj. Seans się skończył, wstał i poszedł do łazienki, nie pocałowawszy jej nawet w pierś, czym ją obraził ostatecznie. Kiedy wrócił obmyty i sięgnął po spodenki, uśmiechnął się szaro i rzekł : – „Nigdy jeszcze nie byłem tak słabo obsłużony...” Czekał, że zechce go czymś walnąć. Parsknęła tylko i palnęła, ale słowem: „W takim razie nie płacisz!” W jej oczach zalśniły łzy i ściekły po policzkach, zabierając ze sobą strużki tuszu do rzęs. „Wynoś się” rzuciła przez zaciśnięte wargi. Ubierał się zdenerwowany. Posunął się za daleko. Teraz brakło mu jej ciała, teraz by się w nią wbił i wyrwał z niej własny orgazm. Powiedział jednak: „Widzisz, chciałem się poczuć jak męska kurwa, żeby ciebie nie potraktować jak kurwy. Zagięłaś sobie na mnie parol i miałaś mnie, nie pytałaś, czy mam na ciebie ochotę. Nie miałem, ale robiłaś to fachowo, wzięłaś sobie to, czego ci potrzeba, nie troszcząc się o mnie, o mężczyznę, jak mężczyźni nie troszczą się zwykle o doznania kobiet. Dopiero teraz mógłbym ja...” Widział, że się łamała z myślami. Czuł, że jeszcze chwila a nie potrafi się powstrzymać i szlag trafi całą zabawę. Wyszedł w nastroju podłym. Nie bywał dla kobiet gburem, został gburem po raz pierwszy w życiu, być może po to, by się uwolnić ostatecznie od tkwiącego w nim z czasów młodości nabożnego stosunku do kobiet. Jako młodzieniec (typowe) nie przyjmował do wiadomości, że dziewczęta kładą kupę i ich kupa śmierdzi, i że miewają bardzo praktyczne podejście do męskich genitaliów, że sobie opowiadają w sprośnych szczegółach każde zbliżenie, jakie oni, chłopcy, traktują często niemal jak wejście do raju. Wybierał kochanki z wyglądu anielskie i sam przy nich anielał, uwalniając je z tiulów sprytnie odsuwanego wstydu. A Sara G... Szedł pustą ulicą Trzeciego Maja, czując się coraz podlej, przystanął gotów zawrócić, by zmazać z pamięci Sary G. swój nieprawdziwy wizerunek, wrócił parę kroków, stanął. To nie miało sensu. „Nigdy nie bądź w stosunku do kobiet sentymentalny”, radził Jeremi S., z którym przemierzył kawał świata, biwakując w luksusowych Astoriach, Ritzach, Sheratonach, Meridienach i Marriottach; obaj należeli do grona wybrańców losu, byli bowiem fachowcami rzadkich specjalności, więc dość często niezbędnych. Palec losu (czytaj: aparat) wybierał go często spośród wielu, zamieniając w oczach bliźnich w rodzaj pieczeniarza fortuny (czytaj: reżymu). Doceniano jego fachowość, a że władał biegle kilkoma językami, że miał prezencję i towarzyskie otrzaskanie – bywał wykorzystywany, korzystając z tego, że go wykorzystywano. Owe zalety miały moc neutralizowania nadchodzących z różnych stron świata donosów urzędników i szpiegów zatrudnianych na etatach szoferów, handlowców, misjonarzy zdartych idej i kapłanów własnych parszywiutkich, ale doskonale płatnych karier. „Kobiety doceniają w nas tylko to, co im przynosi pożytek”, mawiał Jeremi S. – Gdzieś pan buja myślami – zagadnęła stojąca obok uroda bez treści – tyle pan podróżuje po bożym świecie, że takie prowincjonalne spotkania muszą pana serdecznie nudzić...? – Ależ nie – odparł sucho – wcale nie nudzą, między swoimi człowiek czuje się najlepiej. strona 136 – Chodźmy już stąd – powiedziała Ewa, kierując się bez pożegnania z nikim, ku wyjściu. Skłonił głowę kilku paniom i panom i ruszył za żoną, słysząc ostatni o sobie sąd: – To gracz, ale przegra,., Szli ulicą Moniuszki w stronę hotelu Savoy. Czuł się podle. To ostatnie usłyszane zdanie uświadomiło mu ostro jego sytuację człowieka doskonale obcego w każdym towarzystwie, w każdym układzie, w każdej sytuacji. Nie opowiedział się nigdy do końca po żadnej ze stron, zawsze rezerwował sobie mniej lub bardziej określone „ale”, pozwalano mu więc istnieć, gdy inni robili oszałamiające kariery i pieniądze w służbie reżymu, albo w służbie podziemia, czasem w jednym i drugim. Obserwował powiązania między jednymi i drugimi, ciche związki, dyskretny podział ról, zabezpieczanie sobie tyłów na ów dzień, kiedy wszystko pęknie i trzeba będzie zszywać, niekoniecznie krajowymi nićmi, ten rozdzierany dziś postaw polskiego sukna od nowa. Był tym wszystkim znużony i przerażony, znał mechanizmy władzy i kontrwładzy zbyt dobrze, by sobie nie wyobrazić dalszego ciągu. I nadal nie był gotów „iść na całość” ani z tymi, ani z tamtymi. Tu widział ludzki chłam, a tam zdesperowany tłum silny masą i widział grasującą między nimi zgraję różnego autoramentu politycznych przechrztów, z komunizmu na klerykalizm, z policjantów na prześladowanych przez policję, z aparatczyków w aparatczyków nowego zaciągu. Znał tych, którym tak okrutnie zależało na prześladowaniach. Budowali sobie nowe życiorysy a nic tak nie uwiarygodnia działacza jak więzienia. Podejrzewał, że „resort” hoduje wielu takich skrzywdzonych do przyszłych zadań, ale nic tak nie działa na wyobraźnię mas jak nagłośniona głodówka, protest pod pomnikiem, przykucie się do mogiły, publikowane przez zachodnie rozgłośnie grypsy zza krat. Podziwiał ideowo czystych i współczuł im z powodu nasłanego im towarzystwa. Podziwiał wiarę czystych w skuteczność walki z brudnymi, wierzył nawet w szczerość pewnych nawróceń, bo czemuż odmawiać ludziom prawa do przejrzenia na oczy albo nagłej iluminacji, gdy stary reżym sypie się na oczach świata, zakleszczony w bladze między słowem a czynem. Nie mógł ścierpieć twarzy zapamiętanych z lat opresji, na której budowali swoje fortuny a teraz oskarżają innych, krzycząc „robiono terror, krzywdzono ludzi”. Bezosobowo. Ich przy tej robocie nie było. Kościół ich przygarnia do litościwej piersi w przekonaniu, że lepszy jeden nawrócony, niż stu sprawiedliwych. Stalin podobno nawiał, że lepiej uśmiercić stu niewinnych, niż przepuścić jednemu winnemu. Teraz daliby się zamykać, prześladować, tępić, żeby w tak prosty sposób zarobić na alibi w przyszłości. I choć hasła wypisywane w podziemnej prasie i literaturze były jego własnymi hasłami, choć mógłby dowieść, że to on należał do pionierów pierwszej przebudowy – brzydził się towarzystwem. Towarzystwem nawet zaledwie kilku znanych mu zbyt dobrze. Byli tą łyżką dziegciu w beczce miodu, i już miód w jego pojęciu, nie nadawał się do jedzenia. Facet, który wczoraj był katem polskich chłopów a dziś leguje krzyżem w kaplicach i nosi baldachim nad biskupem – niech będzie żywcem wniebowzięty, ale do serca Bechczyca wstęp ma zakazany. Syn łobuza głoszący, że tatuś był wprawdzie purpuratem władzy, ale człekiem wielce zacnym, głoszący to w gronach odrodzeńców, bez ich protestów – psuł miód dziegciem wspomnień innych ludzi, poniewieranych przez podobnych purpuratów. strona 137 Bechczyc nie umiał milczeć o tym, co widzi, a mówiąc podcinał sobie gardło. Być może to właśnie Ewa ma na myśli, radząc mu, żeby ze sobą skończył. W nikim oparcia, wszędzie wrogowie, żadnej przyszłości, także w nowym układzie, jeżeli „S” weźmie górę. Pogrążyłby się zapewne bez reszty w domniemaniach z kręgu własnych zainteresowań i życiowych kraks, gdyby nie pojawienie się ponowne Sary G. Ta podarowała mu już nie, jak Anka K., wers cytowanego czy własnego utworu, ale coś tak paskudnego, że Ewa mogła powiedzieć ostatnie „dość!” Zbrzydzony do siebie tym, co uczynił w Katowicach, zbliżył się był do Ewy najczulej. Jak potrafił, całując nawet jej brzydkie stopy, zachował się tak, jak tego chyba pragnęła zawsze i jak nie zachowywał się prawie nigdy, biorąc ją bez wstępów, z marszu, przekonany, że kobieta dojrzewa do stosunku razem z mężczyzną, przekonany, że sama jego obecność w łóżku. bliskość ciała podnieca ją tak szybko jak jego. Mylił się i nie zauważał ogarniającej ją rozpaczy. Zawsze była kochanką bierną, wstydliwą, taiła nawet oddech w chwilach, gdy powinnaby jej pierś pracować jak kowalski miech. Nigdy nie pozwoliła sobie na najdelikatniej lubieżny gest, oczekiwała adoracji a otrzymywała nagi, brutalny... no nie, brutalny to on nie był, ale bezpardonowy, choć owszem, w końcu przyjemny seks. A oto nagle wytryska zeń niespodziana kaskada czułości, delikatnej pieszczoty zaczętej od stóp i zakończonej gorącym pocałunkiem tak, że kiedy w nią wchodził, była już nieomal u szczytu podniecenia. I oto pieścił ją był jak świeżo poznaną a z dawna uwielbianą i pożądaną dziewczynę. Jej twarz okrył błogosławiący uśmiech przyzwolenia, zadowolenia, oddania, wdzięczności, zachwytu i Bóg wie czego jeszcze. Lubił ten wyraz twarzy w trupim świetle ulicznej latarni, w przelotach szybkich świateł śpieszących dokądś samochodów, lubił dawać jej rozkosz, po swojemu sądząc, że zawsze daje, i brał z niej rozkosz w stanie czystym, bezgrzesznym, jakby stosunek z nią tak czuły, tak wypielęgnowany w każdym szczególe – zmazywał zeń winę zdrady popełnionej poprzedniej nocy z Sarą G. Gdyby Ewa znała źródło jego nagłej tkliwości – zrzuciłaby go z siebie jak zgniły wór sprośności, choć, być może, po zastanowieniu przyłapałaby się na myśli, że to tamtej zawdzięcza jedną z najpiękniejszych nocy przeżytych z własnym mężem i przebaczyłaby obojgu... Jeżeli istotnie kobiety cenią w mężczyznach to, co im służy... Ale ona myślała o czym innym. Po kilku dniach Ewa wezwała go do łazienki, naga, jak nigdy, bo nawet przed nim nie obnażała się do końca, i położywszy dłoń na swojej kępce porastającej dziewiczą bruzdkę, kazała mu klęknąć i przyjrzeć jej przez powiększające szkło. Był zaskoczony, mało powiedziane: zbulwersowany. Nigdy nie widział jej w podobnie bezwstydnej postawie. Ukląkł, przyjrzał się przez szkło powiększające (nadal nie wiedząc czego szuka) gęstwie jej jasnych włosiąt i dostrzegł kilka drobnych żyjątek przypominających pchły. „Ty bydlę”, rzekła trącając go kolanem w nos, „przywlokłeś mi mendy”. Dopiero teraz pojął przyczynę swędzenia u siebie. Była wściekła, oburzona, obrażona i praktyczna. Kazała mu namydlić własne krocze i ogolić je do skóry, by osobiście ścierał brud swego czynu, pohańbiony tak bezwstydnym, tak bezapelacyjnym odkryciem jego łajdactw zakończonych cynicznie odegranym hymnem na cześć jej wstydliwego, wiernego mu ciała. „To musiał być jakiś parszywy brudas, ta dziwka”, rzekła wycierając się przy tym ręcznikiem z strona 138 bezwstydem spracowanej prostytutki. Nie poznawał jej. Stała przed nim rozkraczona i wycierała krocze tak brutalnie, jakby je pragnęła z siebie raz na zawsze zerwać. „Tak”, przyznał, „to była brudna kurwa. Dałem się jej wziąć jak kurwa, nie wykonałem żadnego gestu, nie zrobiłem najmniejszego ruchu, pozwoliłem się jej zerżnąć jak płatny żygolak”. Patrzyła nań. z zimnym wyczekiwaniem i politowaniem, on zdzierał żyletką owłosienie z własnego podbrzusza, czyniąc swoją męskość żałośnie nagą i prześmieszną w zesromanym pohańbieniu. Jego członek skurczył się do wielkości brodawki, zawstydzony za nich obu. „I śmiałeś po czymś takim do mnie? W ten sposób?” „Właśnie” przyznał, „właśnie po czymś takim, jeżeli potrafisz to zrozumieć”. Być może potrafiła to zrozumieć, ale jej urażona duma, skalana czystość, nie pozwoliły na nic innego jak tylko na „wracaj do niej, tu nie masz już nic do szukania. Nie weźmiesz mnie już na żadne spowiedzi, na żadne pieszczoty, kłamiesz nawet wtedy, kiedy dajesz mi prawdziwą rozkosz, to obrzydliwe, obrzydliwe, rozumiesz?” Rozumiał, ale nie miał zamiaru jej tracić. Nie pierwszy raz ich małżeństwo zawisło na włosku, ale ten włosek był zaskakująco wytrzymały, liczył więc, że i tym razem się nie urwie... A teraz szedł obok niej zgaszony, przygnębiony, bez chęci do życia, ujął ją pod łokieć i zatrzymawszy u wejścia do Savoyu, rzekł: – Nie będę się wkupywał w niczyje łaski. – Nie bądź śmieszny – powiedziała – nie udawaj przede mną osaczonego, osaczyłeś się sam i to jest tak ohydne, dziś dałeś mi ostateczny dowód, że naprawdę, dla dobra dzieci i dla własnego imienia, powinieneś ze sobą skończyć. To wszystko przerwie, wszystko unieważni... Nie wiedział, nie rozumiał o czym ta kobieta mówi. Potem, w obszernym, obskurnym, dawno nie odnawianym pokoju od podwórza hotelu Savoy usiłował ją, znowu spacyfikować odwiecznym sposobem małżonków, ale wypchnęła go z łóżka z tak jawną odrazą, że w pierwszym odruchu miał ochotę ją udusić albo wyrżnąć w głowę mosiężną lampą stojącą na nocnej szafce. Słowo „osaczony” dopiero tej nocy wypełniło się treścią po brzegi. Oboje nie zmrużyli oczu do rana. Przy śniadaniu spytał ją wprost: – O co chodzi? Niech wiem o co chodzi, bo nie wiem. Pokiwała głową z dławiącym go politowaniem, zesznurowała wąskie wargi i poczęła studiować nędzną kartę dań restauracji hotelu Savoy, który spsiał, jak wszystko dokoła w tych latach. „Źle się starzeje”, myślał. Ale skąd w tej kobiecie zawsze w końcu przechodzącej do porządku nad jego zdradami, ten nagły wyciek okrucieństwa. Życzy mu śmierci i to dla dobra rodziny. To jest ta suma zadanych jej upokorzeń? Aż tak wysoka? Ach, oczywiście, ludzie zabijają się z błahszych powodów, ale cóż, na litość boską., uczynił w jej oczach, że dla dobra ich dzieci, dla ratowania nazwiska, radzi mu palnąć sobie w łeb? – Czym się osaczyłem? – spytał wreszcie, zamówiwszy jajka w szklance i kawę ze śmietanką Popatrzyła nań tak jak się patrzy na mysz w pułapce, jeszcze z serem w pyszczku i już ze śmiercią w oczach. – Czekałam na to i w końcu dałeś mi pokaz swego zezwierzęcenia, właśnie wczoraj wieczorem, w tym szemranym towarzystwie łże–artystów i połamanych politykierów, zboczeńców i dziwek. Obserwowałam cię, kobiety dla ciebie nie strona 139 istniały, nie odezwałeś się do żadnej, lgnąłeś do tych obleśnych typów, którzy poklepywali cię po karku jak fornala i całowali w paszczę cuchnącymi pyskami, a tyś się zaśmiewał jak mały idiota, gdy oni pluli ci w twarz. Jak sądzisz, co może czuć żona pederasty? Zakrztusił się jajkiem. – A cóż to był, ten wasz namiętny pocałunek na oczach wszystkich? Objawy męskiej przyjaźni? Poczuł w ustach obrzydliwy smak jamochłonu tamtego kretyna i pogardę dla siebie, że nie dał mu w mordę, zamiast wziąć to za głupi żart i śmiać się rzeczywiście jak idiota. – To był już ten widomy, bezczelny, dany mi znak – mówiła rozbijając skorupkę jajka – po tym wszystkim, co w sobie dusiłam, widząc jak się powoli staczasz jeszcze i w to modne bagno. Znudziły się dziwki, wziąłeś się za „chłopców” w cudzysłowie, jeżeli podobne niemęskie ścierwa... zresztą... – machnęła dłonią. – jeśli chcesz pozostawić po sobie dzieciom jakie–takie wspomnienia – palnij sobie w łeb, powiedzmy, z powodów politycznych, skoro czujesz się tak osaczony. – O czym ty mówisz, kobieto? – nie wierzył własnym uszom. – Mówię, że masz wyśmienitą okazję. Dzieje się to, czego zawsze pragnąłeś. Odsunęli cię na margines, nigdzie nie jesteś proszony, straciłeś pracę, czytasz napaści na twoich zwierzchników i na ciebie przy nich, jeszcze wczoraj któryś puścił za tobą „to jest gracz, ale przegra”, a jakiż z ciebie gracz? Jeżeli uważasz za ostatnią deskę ratunku spedalenie... Oszołomiła go tym potokiem zniewag. W napadach najdzikszej wyobraźni nie potrafiłby wymyślić siebie w roli pederasty. Unikał kobiet na tej „party” – dla niej, żeby nie słyszeć w domu, „znowu ci oczka latały i ręce nie potrafiły się pohamować”, a kiedy weszła Sara G. i ten typ pocałował go w usta dla pijackiej draki... Gdybyż wiedział, gdybyż mu przez mózg przeszła myśl, że Ewa widzi w nim pederastę... Boże, Boże, wzywany nadaremno, widzisz i nie grzmisz! Oparł się o tył krzesła i parsknął śmiechem. Patrzyła nań zimnymi oczyma jaszczurki polującej na muchę. – Coś ci powiem, kochanie ty moje przenikliwe jak zbutwiała cerata: rzeczywiście, kobiet mam trochę dosyć, było ich zbyt wiele, nie uwierzysz jak wiele, ale sobie w moim głupim męskim móżdżku postanowiłem: zawrócić wreszcie na drogę cnoty i wierności i dokonać żywota na twoim słodkim łonie, jak pewien poeta w Zakopanem... Jesteś jeszcze chyba zdolna do odrobiny seksu, może cię jeszcze czegoś w końcu nauczę, może się wreszcie zdecydujesz na coś więcej, niż uprzejme rozstawienie nóg i błogi, litościwy uśmiech przed czy po orgazmie, bo nigdy nie wiedziałem: masz go, czy nie masz nic z tego mojego łechtania twojej anielskości, boś nigdy nie dała po sobie poznać, czy moje starania mają jaki sens. Jest w tobie sama anielskość, powinnaś na koszuli nocnej nosić haft W IMIĘ BOŻE, nigdy nie zbrukałaś swoich małych ustek objęciem tego kawałka mojego ciała, który oddawał ci się cały, jeżeli anielejesz z nim w sobie tak, że tego nawet nie wiesz, a kiedy go czasem przypadkiem dotkniesz to robisz to tak, jakbyś dotykała węża, ze strachem albo obrzydzeniem. Nigdy nie podniosłaś, że tak powiem, śluzy swojej kobiecości, nie wiem czy jesteś namiętna czy wewnętrznie sucha i oddajesz się tylko z strona 140 obowiązku żony, pozwalając się łechtać co najwyżej bez obrzydzenia. Doszedłem do wniosku, tamtej nocy, kiedy tak cię rozanieliłem, że trzeba cię obudzić, uwolnić z gorsetu, nie masz pojęcia jak wyzwala człowieka wyuzdanie, jak go oczyszcza, jak uwalnia ze stresów życia między ludźmi. Nigdy nie dałaś się wyzwolić, byłem zawsze przy tobie skrępowany, czasem wściekły, czasem urażony, często zniechęcony, bo cóż to dla mężczyzny leżeć na żonie i ruszać tyłkiem do wytrysku, przy jej zupełnej obojętności? Ty to uważasz za przejaw twojej wielkiej kultury, szlachetnego opanowania, tym się różnisz od dziwek, a dla mnie to jest nieustająca udręka oracza jałowej ziemi. Tyle razy pragnąłem, żebyś stała się samicą a przestała być ołtarzem. Cenię w tobie wszystko, z wyjątkiem twojej świętości, z wyjątkiem twojej cnoty, i po tamtej kurwie, która potrafi dać mężczyźnie tak wiele – oddałem ci z nawiązką to, com od niej dostał. Ona wie co to jest ciało, co może dać jej ciało!. Miałem tak dużo kobiet być może właśnie dlatego, że ty jesteś kobietą tak mało kobiecą, że aż uważasz się za nad–kobietę, za ideał kobiety, za wzorzec kobiety. Masz, mówisz, wszystko: wspaniałą figurę, śliczne piersi, zasobne biodra, porywający kształt nóg, szlachetny profil, świetne włosy, stawiasz samców na sztorc samym swoim wdziękiem i jesteś dumna, że z żadnym nie idziesz do łóżka, nie pozwala ci na to pycha matki–Polki, szlachcianki między plebsem, kto wie, czy nie z domieszką błękitnej krwi... Zmistyfikowałaś siebie, nienawidzisz kurestwa a trafiłaś jak kosa na kamień, na łajdaka. Im więcej się szlajałem, tym zacieklej zapiekałaś się na swojej cnocie, ubóstwiłaś swoje niedopieszczenie, żeby nie użyć grubszego słowa, by móc nienawidzić i gardzić moją rozpustą, twoim dopustem bożym. I właśnie wtedy, kiedy postanowiłem zerwać z łajdactwem, póki jeszcze oboje nie jesteśmy na seksualnej emeryturze – ty mi wmawiasz pedalstwo. Tego by sam szatan nie wymyślił. Mogę ci zdradzić, bo nic po tej tajemnicy: wczoraj była tam ta, sprawczyni mojej czułości. Tak, ta zrobiona na Kalinę Jędrusik, ta co wie, co ma między nogami, a ty co masz – nie wiesz. Ty chcesz mnie widzieć w kale, myślę, obserwując ciebie, że może miewasz czasem naturalne ciągoty do popuszczenia sobie cugli, swoim chuciom, jak powiadasz mówiąc o chuciach moich, ale tego nie zrobisz, bo byś straciła nade mną panowanie. A ty musisz panować, trzymać mnie z pyskiem przy ziemi, utytłanego w moich grzechach, żeby na ich tle lśnić astralnym światłem, ładnie powiedziałem?... – Ślicznie powiedziałeś. Nic o mnie nie wiesz, nawet nie możesz sobie wyobrazić, jak nic o mnie nie wiesz, a ja o tobie wszystko i to nas różni. – Możliwe, że nic o tobie nie wiem. Ty o mnie – wszystko? – Tak sądzę, niestety – powiedziała kończąc jajko. – Przejdźmy się gdzieś, do Parku Kościuszki, dowiesz się, co o tobie wiem. Być może dowiesz się tego, czego sam o sobie nie wiesz. – O tak, to prawdopodobne. Ja się dowiaduję o sobie wyłącznie tego, czego nie wiem. Gdybym uwierzył w portret własny szkicowany przez innych – czułbym do siebie większy wstręt, niż ty do mnie po tym, co byłaś uprzejma mi poradzić. Myślałem o skończeniu ze sobą tylko dlatego, że nie potrafię się obronić przed tym zmasowanym atakiem niedorobionych zawistników, szczerych kłamców, politycznej żulii z obu stron. Ona nienawidzi mojego ostrowidzenia. Ona żąda od ludzi całopalenia. strona 141 – Teraz dajesz jej broń do ręki – skomentowała Ewa – Czekają tylko, żeby cię pogrążyć ostatecznie. – To nie ty chcesz mnie pogrążyć ostatecznie, ale oni? – Ja? Ja cię tyle razy wyciągałam z szamba, teraz wystarczy, że ci już nie podam ręki, kiedy znowu zaczniesz tonąć. Już toniesz. – Sprawię ci zawód – rzekł, płacąc rachunek – rozmyśliłem się, nie utonę. Chodźmy. Poszli. Cały ich dialog wydał mu się trywialny i źle napisany, ale całe jego życie było źle napisane. Żadnego schematu, żadnej logiki, żadnej organizacji od – do, wszystko w nim było grą przypadków i zbiegów okoliczności. Szczęśliwie do tej pory wychodził obronną ręką z najgorszych opresji, nie draśnięty nawet, choć, jakby powiedział jakiś Paratonow, „ni mioł prawa wstać” po żadnym z otrzymywanych ciosów. Sytuacja była nowa. Został oskarżony o coś tak absurdalnego, że poczuł się jak ów sowiecki zając uciekający przez zieloną granicę do Polski, ponieważ tam kastrują wielbłądy. Patrzył na jej wystudiowany spokój i szukał spokoju w sobie – a był wzburzony do głębi. – To jednak prawda: niedaleko pada jabłko od jabłoni... Długo myślałam, że twoja matka kłamie o twoim ojcu, że nienawidzi go dalej, choć minęło tyle lat od rozstania... A wiesz ty, co on zrobił, kiedy tu przyjechał? Ten obskurny, obleśny staruch? Zalecał się do mnie! Synowa, mówił zaśliniony, bo wrócił z miasta zalany, synowa, mówił, usiądź tu koło mnie, bo cię chcę pocałować... Ojciec, len stary sybirak. Ta żyła–człowiek, skała– człowiek. Tak. Po raz pierwszy w życiu przyjechał do Warszawy. I poszedł na kurwy. I obrała go kurwa z pieniędzy. I powiedział potem swojej nowej, że podarował wnukom. Ojciec. Mit. Jeździec. Bohater. Ofiara Stalina. Cerkiewny solista. Uwodziciel. – Brzydzę się wami wszystkimi – mówiła Ewa. – Tobą, twoim ojcem, twoją matką. Jak ona mogła mówić mnie o nim takie rzeczy! Nie powinnam tego wiedzieć. A mówiła, że to kanalia, że pijaczyna, że malwersant, że kurwiarz, że nawet tobie nigdy nie dał nic. Wszystko przepijał, wszystko przełajdaczył. I oto jesteś, jego niewyrodny syn. Ja się nie dziwię ludziom, że cię nie cierpią. Masz w sobie coś odpychającego. Ty, z twoim talentem, gdybyś umiał grać – owijałbyś ludzi wokół palca. Służyliby ci z zachwytem na dwu łapach, szczęśliwi, że ci służą. Ty nie wiesz co straciłeś przez tę swoją pychę, to swoje szalone przekonanie, że sam możesz być sobie sterem i okrętem. Nie liczyłeś się nigdy z nikim, ze mną, z dziećmi, z przyjaciółmi, odtrącasz ludzi, nie umiesz się schylić nad człowiekiem. Tolerujesz mnie, kiedy jestem zdrowa, wystarczy, że mam zaczerwieniony nos – widzę, jak cię wynosi z domu. Jesteś potworem, wiesz? Słuchał i wierzył, że jest potworem, choć to właśnie ona wyrywała mu poduszkę spod głowy i wyrzucała z łóżka, kiedy bywał chory, ponieważ psuł jej estetykę salonu (chorować mógł tylko w salonie, czyli nigdzie). Umiała być przekonująca. Przekonałaby każdy sąd, że jest potworem. Sąd by łkał rzewnie i ona łkałaby jeszcze rzewniej, wzruszona łkaniem sądu. – Nie widzisz we mnie człowieka, więc go nie ma. Nie pochylasz się nade mną, więc mnie nie widzisz. gdybyś zobaczyła... strona 142 – Co bym zobaczyła? – Może swoje odbicie w moich coraz pustszych oczach? – To się wszystko pewnego dnia zsumowało – powiedziała Ewa. – Robisz to od dawna, to jest modne, nie można, widzę, być nowoczesnym intelektualistą, nie będąc pedałem... Już wtedy, kiedy przyszedłeś w nie swojej koszuli, z obciętym krawatem... Ty jesteś zupełnie bezczelny, człowieku! To ja mam cierpieć jak te biedne żony znanych pedałów ze świecznika, być pośmiewiskiem świata?... Podjąć temat to tyle, co wejść w szambo. Słuchał więc i czekał, co powie jeszcze. Z tą koszulą i krawatem to było tak: przyjechali Węgrzy, jacyś węgierscy specjaliści. Było wino, dużo wina i zalali się na wesoło, w pokoju jednego z nich, w Europejskim na pierwszym piętrze siedziało kilkanaście osób, jakieś dziewczyny (dziewczyny są zawsze) czekające na swoją porę, jakiś lokalny tłumacz ze swoją flamą (okazało się: żoną) rozmowa zamieniała się w harmider i bełkot, na kanapce obok leżała teczka, na teczce gazeta, w teczce paryska Kultura. Bechczyc sięgnął po Kulturę, zupełnie machinalnie, nie myśląc, że to zostanie potraktowane tak, jak ów tłumacz to potraktował: „Co, nawyk służbowy?” Uświadomił sobie, że biorą go za agenta kontrwywiadu, albo czegoś w tym rodzaju. No tak, jeździ po całym świecie, musieli mu dolepić w paszporcie długą harmonię nowych kart do stemplowania, bo zabrakło miejsca na pieczątki. Bywał w krajach niebezpiecznych i jakby zupełnie bez powodu, bo co po nim w jakiejś Angoli, w jakimś Mozambiku, na Cejlonie, w Afryce Południowej, w Etiopii, w Iranie, w Iraku, niemal w tym samym czasie! Czy możliwe, żeby rozumowali inaczej? Popatrzył na owego tłumacza, kiwnął głową i rzekł „biedaku!”, po czym machnął dłonią. Jeden z Węgrów spytał nagle: „A futbol lubisz?” I zdjął koszulę. „Zamieńmy się koszulami, jak drużyny po meczu”. Cóż było robić? Zdjął koszulę i włożył na siebie koszulę rozczulonego Węgra. Polak – Węgier, jak w wierszyku... Potem okazało się jeszcze, że ów Węgier kolekcjonuje nie tylko koszule znanych ludzi, ale i kawałki ich krawatów. Wyciągnął z marynarki nożyce i bez pytania ciachnął pół krawata doktora Bechczyca. Wszyscy bawili się wspaniale. Tylko potem Ewa zmarszczyła brwi, i patrząc z odrazą na jego zaróżowioną winem gębę, warczała jakieś niezrozumiałe wyrazy. Był w świetnym humorze, miał ochotę ją potem kochać, ale został wyrzucony do drugiego pokoju. Syn wrócił jeszcze później z jakiejś, jak powiada, balangi, trzeźwy, ponieważ nie pija z zasady, czego rówieśnicy nie rozumieją, nie pija z zasady, ale go tolerują, ponieważ jest pogodny i towarzyski, a że przystojny – dziewczęta domagają się jego obecności na każdej takiej prywatce. Wtedy Ewa powiedziała: „Popatrz, chłopcze, twój ojciec już się stoczył tak nisko, że wraca w nieswoich koszulach...” No tak, koszula była jawnie obca. Niebieska, cuchnąca obcym potem, z węgierską naszywką przy kołnierzu. Chłopak spojrzał ojcu w oczy i nie skomentował. Boże, czego się dowiedział o sobie! Że teraz wszystko jest jasne. Wydzwaniają tu jacyś namolnie, dopraszają się kontaktu z panem doktorem, jakby im pan doktor wygadzał że wygadzał, telefon się urywa, a jeden, tak, słuchaj, ty zwyrodnialcze, kiedy odpowiedziała niegrzecznie, tak jak na to zasługiwał, nazwał ją starą kurwą... „Oto w jakim towarzystwie przebywa twój sławny ojciec, synku!”... „Nagle mu majtki przeszkadzają! Jasne! To nie są męskie majtki!” strona 143 Nawet nie usiłował jej tłumaczyć, że bredzi. Synowi tylko wymienił nazwisko Węgra, który tu przecież bywał, ma córki dość ładne i studiujące w Warszawie, to była zwyczajna, wesoła bibka z mocno podochoconymi południowcami, zamiana koszul to takie może głupie hobby jednego z gości. Ty to możesz sprawdzić. – Ale on nie sprawdził. Wstydziłby się sprawdzać. To takie niegodne – sprawdzać zachowania ojca wypytywaniem jakiejś dziewuchy, której ojciec jest znanym w Budapeszcie hałaburdą i fizykiem jądrowym. Jeżeli matka chce – niech sama dzwoni do jego żony. Ale matka także nigdy by tego nie zrobiła. Matka postanowiła, że koszula jest kolejnym dowodem jego zboczenia. Mało mu tego, co go oblepia, jeszcze sobie dorobił i ten garb... – Pamiętasz Kijów? Jechaliśmy taksówką po Kreszczatiku i jakiś typ miętosił twoją dłoń... Istotnie. Trzymał dłoń ale na pałąku przy drzwiach, bo to był autobus (albo trolejbus raczej) szarpnął i ktoś chwycił się tego samego pałąka, nakrywając własną dłonią jego dłoń. – Pamiętasz Katowice? Pojechaliśmy we czworo, ty i twoi dwaj zastępcy. Siedzieliśmy w Domu Związków Twórczych przy Armii Czerwonej, oni się podnieśli i zeszli na dół, ty natychmiast za nimi. Na dole są ubikacje. Pamiętał. Bał się, że się obydwaj zaleją przed spotkaniem z wojewodą i pobiegł pilnować, żeby nie chleli przy barze, dokąd ich przecież rwało. Pozwolił im wypić po koniaku, obiecując postawić butelkę na łeb po spotkaniu z wojewodą. Wrócili po kwadransie. – Pamiętasz, co opowiadałeś mi o spotkaniu z tym pisarzem–pederastą w J.? Opowiadałeś mi o nim z takim błyskiem w oczach... Od tamtego czasu mam cię na oku... Jęknął. Dopiero teraz, po tylu latach, Ewa uświadomiła mu, że Artur Marya S. był niewątpliwym pedałem, przecież to takie oczywiste! Zapamiętała. Wyciągnęła wnioski. Był pod jej stałą obserwacją. Koszula węgierskiego kibica futbolu przechyliła szalę. l oto dowiedział się, że jest zboczony. – Nie zaprzeczysz chyba, bo to widzieliśmy wszyscy, żeś nawet z moim bratem witał się pocałunkiem u ustal Zaprzeczysz? Wtedy na to nie zwróciłabym uwagi, ale... O Boże! To jej własny brat wpił mu się w usta jak dziecko, jeżeli nie wyniósł tego zwyczaju z koszar marynarki wojennej, Miała tyle dowodów jego zwyrodnienia! Zastanawiał się w jakim celu to mówi i co chce osiągnąć, poza nakłonieniem go do samobójstwa. I co zyska z jego śmiercią? Że jest skończony, być może. Nie potrafił przejść obojętnie obok ludzi, którzy jeszcze wczoraj byli oficerami swojej partii, budowali rozwinięty socjalizm i rozwijali socjalistyczną naukę, topili innomyślnych a dziś – jak jeden mąż paradują ze znaczkiem „S”, jego, Bechczyca, wytykając niemal palcami, że taka zeń czarna owca. Nie wstąpił, nie popiera tego wspaniałego ruchu, jest antynarodowy, oczywista, nic mniej... Ewa była znowu w ciąży. W czterdziestym drugim roku życia. Bała się o siebie, o dziecko, o przyszłość z tym potworem. Kiedy wrócił którejś nocy, zawiany, oświadczyła, bez dyskusji, że jutro poroni. To jest nie do zniesienia. Jego zboczenie ją wykończy. Jego całe łajdackie życie już ją wykończyło. Milczał. Nazajutrz strona 144 zawiózł ją do mordercy. Morderca wyrwał z niej po kawałku jego, ich, dziecko. Był to chłopiec. W kuble zobaczył malutkie paluszki, nóżkę, zmiażdżoną czaszkę. Chciał wyć. Mówił: mord, mord, mord, jesteśmy mordercy, ja nie chcę żyć! Słowa, słowa, słowa. Przywiózł ją do domu w stanie szoku po narkozie. Majaczyła, bełkotała, że pokój puchnie, że głowa puchnie, że brzuch pęka, że ono krzyczy, ona słyszy, słyszę, jak ono krzyczy, ty bandyto, słyszysz, jak ono krzyczy? Przyszli potem Paweł i Agnieszka, kiedy szok minął, kiedy zostały tylko spazmy i mordercza świadomość popełnionego mordu. Miał w oczach szczątki rozerwanego dziecka. Tłumił w sobie pragnienie powrotu do mordercy i rozpłatania mu czaszki. Zamordowała dziecko, ponieważ dostarczył jej kolejnego dowodu swego zwyrodnienia, owego zdjęcia z Angoli. Stanął mu przed oczyma tamten płomienny rozbielony Savonarola i Dzierżyński w jednej osobie. Mordował z zimną krwią ludzi dorosłych za to, że zagnieździł się w nich jad kolonializmu a nie obudziła miłość do socjalizmu. Ten rozrywał na strzępy ciała poczętych dzieci za marne w końcu pieniądze, pod osłoną prawa do świadomego macierzyństwa. Poczuł się współmordercą. Mordercą bez winy. Współmordercą de facto. Zawiózł ją, czekał na nią, przywiózł ją. Zawiózł świadomie. Nie ma usprawiedliwienia. Nie szukał usprawiedliwienia. Postąpił jak egoista, jak tchórz, żeby tylko uniknąć jej – czego? Niczego nie uniknie, ma tylko jeszcze i ten wrzód na sumieniu. Zgodził się na mord, nie umiejąc jej wyjaśnić, że nie jest zboczony, że nie zasługuje na jej pogardę, na jej wstręt, że jest normalny, najnormalniejszy w świecie, jeżeli grzeszy przeciw niej to właśnie tą piekielną, przeciętną normalnością. Samca. Mężczyzny. Rozumiał jak czuli się ci wszyscy ludzie, którym stalinowskie bestie preparowały winy i zbrodnie. Człowiek, któremu wmawiają winę, katując tak długo, aż się przyzna i sfilmowany potwierdzi słuszność zarzutów, nie był, w jego oczach, godzien współczucia. Należy raczej zginąć, dać się zabić, ale nie poddawać, nie przechodzić do historii w postaci ludzkiej szmaty. Rozumiał ich uczucia pierwsze. Musieli doznawać szoku, buntować się, protestować. Łamali ich potem. Ewa postępowała jak ci z NKWD, z UB. Podejmowała decyzje o jego winie, potem miał się tylko przyznać. Nie przyznając się – wychodził na tchórza i jeszcze brudniejszą szmatę. Przyznać się, że został kochankiem Artura Maryi S. Ponieważ ona taką powzięła decyzję. Ponieważ jej brat pocałował go w usta. Ponieważ jego matka cmoknęła go w brzuch. Ponieważ zamienił się z kimś koszulą. Spotkał po latach Artura Maryę S., już uwolnionego z zakazów cenzury, albo już cenzuralnego, po Październiku. Poznał go na ulicy, zatrzymał. „No, chłopcze? Jakże to, świat się odmienia w naszych oczach, masz pojęcie? Grają mnie! Zapraszam na premierę. Tu Achilles i Panny, tam Ararat, pamiętasz? Wszedł na scenę! I co ja robię? Ja funduję najlepszemu aktorowi samochód. A co on robi? On pyta: panie Arturze, czy pan jest pederastą biernym czy czynnym? I co ja odpowiadam? (Dureń chciał wiedzieć jak bym go lubił). Ja odpowiadam: jestem czynny, bo pana pierdolę. Jestem bierny, bo mam pana w dupie... Ale samochód draniowi dałem, bom obiecał, rozumiesz mnie?” Dopiero wtedy, dopiero wtedy! zrozumiał sytuację z wieczoru z Kasią u jego drzwi. Ewa, której to opowiedział jako barwną anegdotę, pojęła w lot. Milczała. Do czasu, kiedy jej się wszystko „zsumowało” w jednym błysku prokuratorskiego olśnienia. strona 145 Bechczyc wtedy stawał przed ścianą płaczu. Nie potrzebował go nagle nikt. Nie zgłosili się po niego ci, którzy go kaptowali do służby zagranicznej, wymiotło ich z posad i z Polski. Asystentura okazała się rodzajem lokajstwa. Bez perspektyw. Wykorzystał ją o tyle, że jego doktorat dojrzewał szybciej. Pracował jednak nad nim bez przekonania. Temat wzbudzał obiekcje merytoryczne i, można powiedzieć, towarzyskie. Ale owszem, nie przeszkadzano mu zbytnio. Informatyka pozwalała mu wchodzić w wielkie obszary wszechnauk, techniki, ekonomiki i stosunków społecznych, poszerzać pola obserwacji na cały właściwie świat, do którego nie mógł mieć jeszcze dostępu, bo nie było za co. Przetwarzanie informacji to proces wyjątkowo niebezpieczny. Dlatego służby specjalne trzymały nad tą dziedziną ścisłą kontrolę, traktując ją nieomal jak tajemnicę wojskowo–państwową. Kto panuje nad informacją, kto ma prawo do jej przetwarzania, ten wpływa na sposób myślenia obywateli i kieruje „biegiem rzeczy”. Zdawał więc sobie sprawę, że wybrał kierunek wyjątkowo atrakcyjny. Mógł jedynie liczyć, że po śmierci Stalina, po zlikwidowaniu Berii, po czystkach w rodzimej bezpiece, po ucieczce Światły, po usunięciu Bermana i innych – zacznie się czas pracy bez kajdan na rękach i czadu na umysłach. Wtedy nie tylko na uczelni, zaczęto polować na Żydów. Żydzi byli znowu winni wszystkiemu złu. Żydów nasłał Stalin na gauleiterów Polski, Żydzi opanowali bezpiekę, rząd, prasę, służby zagraniczne, handel; Żydzi kontrolują kulturę i naukę, dlatego zostało to wszystko tak skurwione, zestalinizowane, odpolszczone. Głosili to z trybun i katedr, na wiecach i w prasie, A on widział w tym paroksyzmie zemsty i nienawiści pospolitą, ordynarną próbę oczyszczenia samych siebie; oczyszczając siebie z serwilizmu, a służyli w większości na dwu łapach, z gotowości do rezygnacji z zasad i prawd oczywistych w zamian za order i nagrodę – łapali oddech nad tą grząską zasadzką. Żydzi narzucili im postawę. Żydzi kazali im uznać, właśnie, na przykład informatykę, za burżuazyjną bzdurę. Niedawno Żydzi usiłowali otruć Wodza Ludzkości i wszystkich jego ukochanych współpracowników. W Stanach Żydzi spiskowali przeciw Stanom. Żydzi komunizują Amerykę. Żydzi usiłują obalić komunizm w Sowietach. Nieszczęśni Żydzi. Nie mógł tego słuchać. Nie mógł tego znieść. Wstał pewnego razu i krzyknął: „Trzeba być istotnie polską świnią, żeby widzieć belkę tylko w oku Żyda, we własnym jej nie widząc”. To go podcięło z obu stron. Winien był twierdzić, że belka jest widoczna tylko w oku Polaków. Wtedy jeszcze wydawało mu się, że prawda może być obiektywna. Prawda nie jest funkcją woli ani intuicji. Prawdy można kodować i przekazywać szyfrem. Claude Shannon, gdyby się nie objawił przed rokiem 1950 – mógłby kilka lat później nosić nazwisko Doriana Bechczyca, który notował własne intuicje z zakresu teorii informacji zanim usłyszał o Shannonie. Potem przyznać musiał, że nie tylko literatura polska skazana jest na plagiatowość. Nauka także. Mimo to, albo właśnie dlatego szedł konsekwentnie w raz obranym kierunku, i zanim otarł się o kryptografię – już mieli na niego namiar. Już przyszli, żeby go wziąć do swojej służby. Wtedy im odmówił, znaleźli innych. I teraz nikt już go nie potrzebuje. Ekonomia, jako drugi fakultet, okazała się zbawienna i tylko dzięki niej począł wypływać na wody międzynarodowe. Nie pojawił się nigdy ów kulturalny pan z Plantów. Został zapewne splantowany przez inne siły, Bechczyc mógł spokojnie strona 146 wegetować wśród kodów umownych i nie zagrażających nikomu, między Wierzynkiem i Klubem pod Gruszką, Jagiellonką i coraz innymi salami wykładowymi, gdzie słuchał ludzi usiłujących coś przekazać studentom, o czym byli przekonani, że to ma znaczenie i jest odkrywcze. Nie było. Nie znajdował dla siebie niczego, co by mu dało nowy impuls. Ludzie ci przetwarzali stare dane, ich komunikaty nosiły znamiona silnej entropii, zawsze były tylko czymś „co zawierało pewną ilość informacji”, zabranych z różnych, nie przez siebie wykopanych, źródeł. A kiedy zamieniali się w nagle odratowanych topielców – oceniał ich nisko i cały październikowy rwetes uznał za oszustwo. No, wyjąwszy uwalnianie niezamordowanych. Ciąg kodu. Artur Marya S. Wejście Araratu na scenę. Własna przygoda z odmianami czasu. Afryka, Naszyjnik z kości słoniowej. Zdjęcie z otwartymi ustami. Obelga Ewy. Wyjście. Bez wyjścia. Czuł się dłużnikiem swego czasu. Czasy obchodziły się z nim łagodnie, pogrążając innych masami. Usiłował rozumieć logikę losu. Los nie ma logiki. Los jest ślepy. Dlatego niektórym się udaje to, co nieosiągalne dla innych. Logika losu. Mógłby wyznawać, że jego wina polega na tym, że nie został zniszczony, a myślał i mówił tak, że powinni go byli zniszczyć. Innym tego nie wybaczali. Kiedyś, w Klubie pod Gruszką, gdzie chadzał na bridge'a z paroma dziennikarzami i literatami, przedstawiono mu młodego, zapewne rówieśnego redaktora Życia Literackiego i wziętego poetę. Człowiek ten, czytany szeroko, zajmował się organizacją przemysłu. Zupełny amator – dochodził do trafnych rozwiązań. Sugerował amerykańskie, wyliczał oszczędności, przewidywał wzrost jakości itd. Jego „Listy w sprawie głównej” zastanawiały jasnością myśli ekonomicznej, logiką sformułowań. Teksty te dyskutowano na wydziałach uczelni, nie tylko na ekonomii. Teksty te cytowano na partyjnych konwentyklach, nie podając źródeł. Ten człowiek był ledwie polonistą, autorem zbiorku bardzo rewizjonistycznych, bardzo ostrowidzących, czarnych wierszy. Jego tomik był modny. Dyskutowano o nim wszędzie. Wszystkie pisma zamieściły recenzje. Mimo to nie wykazywał pychy. Siedział cicho, zdaje się lekko zawiany i kibicował eksministrowi Wolskiemu. Wtedy Bechczyc przypomniał sobie nie tak dawno, a przecież w innej epoce, przeczytaną kolumnę młodych w Nowej Kulturze. I tam na pierwszym miejscu było jego nazwisko, a pod nim wierszyk o Stalinie. „Widziałem Stalina”. „Los nie dał mi szczęścia zobaczyć go z bliska...” Jawne kpiny! Mogliby sobie podać nieszczęsne ręce. Los ich obu zdawał się identyczny. Z pomysłów tamtego nie wyjdzie zapewne nic, ponieważ są oczywiście korzystne. Z pomysłów Bechczyca także nic, ponieważ są zbyt kosztowne. Po cóż więc te Chiny, te Mongolie, ta Afryka, naszyjnik z kości słoniowej. Zdjęcie z otwartymi ustami. Obelga Ewy. Wyjście. Bez wyjścia. Nie przywołał windy. Schodził stopień po stopniu, żeby ochłonąć. Na dziedzińcu powietrze śmierdziało spalinami. Usiadł za kierownicą swego mercedesa i nie wiedział co ze sobą począć. Zostać tu – nie, za nic. Jechać? Dokąd? Pierwsza myśl: do kogoś z przyjaciół, którzy nic nie wiedzą o jego dzisiejszym życiu. Żeby się z niego wyrwać skutecznie. Są jeszcze tacy? Knappowie? Daleko. Knappa może nie być w kraju. Koguccy? Bliżej. Pomyślał o nich, ponieważ tkwili w jego pamięci najtrwalej. Ich „wspólny pokój” zachował jeżeli nie urok to klimat młodości, która nie mogła sobie nawet w zarysach strona 147 wyobrazić, co ją czeka po niej. Ze Szczepanem widywał się często, ale tylko w czasie studiów i rok czy dwa potem, w burzliwych i pięknych miesiącach popaździernikowej Polski. Z Koguckimi był bliżej. Kogucki umiał stwarzać miły klimat nawet w czasach ponurych i rozładowywać sytuacje wybuchowe, a zdarzało się między nim i Ewą, że nie panowali nad sobą (zwłaszcza on) nawet wśród obcych, cóż dopiero między przyjaciółmi. Bywały także tygodnie rozkosznej włóczęgi pod żaglami, szlakami Wielkich Jezior, w deszczu i słońcu, w sztormach i stilach, dopełniane miłością pod namiotami, wśród mchów i jagodzin, na bunkrze Hitlera i wśród niemieckich mogił. Jakże lubił te wyprawy, to burłaczenie wzdłuż kanałów. Wtedy obaj wlekli, idąc brzegiem, łódź z dwiema nie umiejącymi pływać kobietami na pokładzie. Ołowiane jezioro Dobskie, z wyspą kormoranów, których odchody niweczą liście i drzewa stoją nagie w środku lata. Seksty i Śniardwy, Puszcza Piska, ryby i jagody, grzyby i seks. Kogucki był mistrzem azjatyckich zup. Można by sagi pisać o jego rodzinie. Bechczyc ruszył nie wiedząc kiedy uruchomiwszy silnik. Jechał wyobcowany z ruchu, prowadził wóz jego Anioł Stróż, bo jakże inaczej można by wytłumaczyć, że nie zderzył się tuż za bramą dziedzińca z autobusem, że uniknął kolizji z tramwajem na Marszałkowskiej, że w ogóle znalazł się cało na olsztyńskiej szosie. Musiała tu ingerować metafizyka, albo podświadomość, albo właśnie Anioł Stróż. Nie usiłował nawet odpowiedzieć sobie na pytanie po co jedzie na północ. Nikt go tam nie czeka. Nie składa się wizyt niezapowiedzianych nawet w domach starych przyjaciół. Może Amanda? Dlaczego nie Amanda? Ewa niecierpi siostry, nieco starszej, zawsze znacznie energiczniejszej, bystrej, samodzielnej, dostrzegł to od pierwszych dni życia w ich rodzinie. Amanda była drobniejsza, bardziej fertyczna, uwodzicielska. Lubiła „szaleć”. Najpierw za urodziwym majorem z miejscowego garnizonu, który oszalał dla niej i ni stąd ni zowąd palnął sobie w łeb. Samobójstwo? Trudno dociec: nie potrafił rozwikłać gordyjskiego węzła swego małżeństwa, popadł w konflikt ze zwierzchnością, czy po prostu dlatego, że Amanda zaszła z nim w ciążę. Bechczyc odkrywał te tajemnice nie od razu, nie wpuszczano go w zamknięte rewiry rodziny Biernackich. Brat Edward, wyszedłszy z wojska wstąpił na politechnikę wrocławską, ukończył jako prymus wydział elektroniki, w „Październiku” założył Komunistyczny Związek Młodzieży i przekonywał Bechczyca, że komunizmu nie da się pokonać od zewnątrz, trzeba się weń wbijać klinem i rozsadzać od środka. Załóż, powiadał, Związek Wolnej Polski albo coś w tym rodzaju, zadepczą, zadręczą, zaszczują, Załóż Komunistyczny Związek Młodzieży a możesz robić dokładnie to, co robiłbyś w Związku Wolnej Polski... Niedługo istniał ten jego Związek. Poznali się na nich szybko, wszędzie wtykają swoje uszy i Edward wystąpił z partii, już zdemaskowany. Pracę otrzymał, wykonywał skomplikowane zamówienia, montował stacje telewizyjne i naprawiał notablom odbiorniki, kiedyś pewien wojewoda obiecał mu talon na samochód, talon! jeżeli zmontuje maszt taniej, niż gotowi to zrobić inni. Zmontował. Za połowę ceny. Właził na maszt, choć mógł kierować robotami z dołu, poprzez taIkie–walkie. Zmontował. Talonu nie dostał. Dostał zawału. Bechczyc interweniował u kierownika wydziału prasy, radia i telewizji. To, mówił, ostatnie skurwysyństwo. Ten bydlak podcina wam reputację. Niesłowność jest gorsza od kłamstwa. Pomiatanie strona 148 rzetelnymi fachowcami tylko dlatego, że się wam kiedyś czymś narazili, jest łajdactwem! Krzyczał do słuchawki. Rokoszewski słuchał milcząc, potem prosił o notatkę. Edward Biernacki dostał talon. Upewnił się przy tym, że jego szwagier, Dorian Bechczyc, jest, musi być, bliski reżymowi, inaczej nie mógłby tak łatwo załatwić tak cennej nagrody. Talon to była nagroda. Nie mówił mu Bechczyc, jak ją załatwił, po prostu ucieszył się wiadomością, że poczta przysłała szwagrowi samochód. Potem się upili koniakiem. Potem Bechczyc omal nie wpadł pod pociąg. Potem Jaruzelski wprowadził stan wojenny, Bechczyc został na wolności, Edward Biernacki nabrał doń za to fizycznego wstrętu. Zerwał kontakty, począł omijać mieszkanie Ewy .Przedtem rozwiódł się z żoną, która nie miała odporności Ewy więc dostała się na studia, ukończyła studia, urodziła syna, chuda, sucha, złośliwa, wściekła na własne pochodzenie: z lumpów, z samego dna, z matki prostaczki, z zapomnianego ojca, z ojczyma ubeka. Pragnęła zerwać z siebie tę skórę bodaj zębami, zniknąć w nowym środowisku oczyszczona, nieznana nikomu z niczego, poza pracą w zawodzie, który dawał jej pełnię. Dlatego postanowiła zniknąć. Zostawiła męża i syna i dom i znikła. Być może zmieniwszy nazwisko. Amanda nie miała fobii Ewy. Wyszła za mąż za studenta młodszego od siebie o całe trzy lata. Może właśnie przez przekorę w stosunku do wyniosłej, bez powodów, siostry. Ignaś był słodki. Elegancki, odprasowany, wyprany, zadbany, wyglansowany, nadskakujący, uprzejmy, kładkę by z siebie robił, żeby Amanda mogła po nim przechodzić suchą stopą nad błotami żywota. Z zamożnego mieszczańskiego domu, z pieniędzmi i niepohamowanym umiłowaniem alkoholi. Uczył się pilnie, pijał regularnie, nigdy nie zaplamiwszy sobie portek, ani krawata, ani kamizelki. Był w tej czystości niesamowity, w zyskiwaniu sobie ludzi mistrzowski; program życiowy zarysował sobie klarownie. Tuż po studiach wstąpił do partii i z partią na ustach pożeglował ku dyrektorskim stołkom. Partia umiała to docenić, wysłała Ignacego Regułę na stypendium do Szwecji. Uczył się nowej specjalności i oszczędzał. Nie jadł, nie pił, schudł na szczapę, ale po połowie roku przywiózł samochód. Używanego opla. „Opel to najlepszy wóz na świecie. Popatrz, jak zapala. Cichy, nie? I nie żłopie tyle, co twój. Jak jeździłem tam, ograniczona szybkość, a ja walę, co mam nie walić, nie znam języka, nie? Policaj zatrzymuje, a ja mu polski paszport, że nich ferszteje, nie? No to on macha łapą i jadę. A wózek mam” Można sobie było wyobrazić tego stypendystę w Szwecji. Bechczyc nabrał doń wstrętu i rozumiał Amandę, że od dłuższego czasu nie starała się za nim jeździć, a zmieniał miasta i dyrekcje co rok, co dwa, kierowany wszędzie dla wprowadzania nowych technologii. Znał się na pracy i umiał wykorzystać to swoje nieustanne całuję rączki, witam żesz ukochanego pana ministra, i jakże zdróweńko kochanego sierżanta? Ze wszystkimi był w doskonałych stosunkach, prócz żony. Amanda, imię przywiezione przez ojca zza oceanu, w oczach Ewy była kurwą. Kurwa to kobieta, która sypia nie tylko z mężem. Ewa nigdy nie mogłaby zostać więc kurwą, ponieważ sypianie z innymi, nawet przy takiej kanalii jak Dorian, to zupełny upadek! Och, ileż mogłaby mieć adoratorów (nawet w myślach nie ważyła się na kochanków) gdyby nie jej wrodzona duma... Zdarzyło się raz, że Bechczyc zadzwonił z Grandu przy Kruczej do domu w Krakowie, głos Ewy zdradzał, że jest wstawiona. Ta mała piła dziś i jest wstawiona... jak to śpiewała pani Zula Pogorzelska czy inna Ordonka. strona 149 Mówiła głosem, który go rozczulił, była rozkosznie kobieca, jak nigdy. O nic nie pytał, wsiadł do wozu i po trzech godzinach szalonej nocnej jazdy był przy niej. Już spała, niezupełnie rozebrana, jeszcze odrobinkę zrauszowana, położył się obok niej, objęła go ramieniem i nie wiedząc do kogo mówi, mówiła „nie powinnam, wiesz?” Wzruszyła go tym bardzo, bardzo. Jeżeli z kimś spędziła wczorajszy wieczór, jeżeli przeżywała lot ku bardzo, na pewno! ekscytującej ją i wabiącej, zdradzie z kimś niezwykle godnym jej uwagi, to przeżyła coś, co się jej należało. Nie potrafił się na nią gniewać, czuł z radością, że w tej jego nagle ujrzanej dobrotliwej wyrozumiałości siedzi nieprzeczuwana miłość. Patrzył na śpiącą Ewę i był szczęśliwy. Szczęśliwy, ponieważ dowiedział się, że tę kobietę kocha, a kocha, ponieważ okazała się wreszcie kobietą z krwi i kości, a nie zadaniem do rozwiązania, górą do zdobycia. To „nie powinnam, wiesz” mogła powiedzieć w łóżku, przed łóżkiem, po łóżku, nawet jeżeli miało być tylko listkiem figowym nakrywającym jej pożądanie, było wdzięczne, kobiece, rozbrajające. Musiałaby wiele razy powtarzać owo „nie powinnam, wiesz?”, zanim wyrównałaby rachunki z Dorianem B., przeto gdy po raz pierwszy ujrzał ją w nowej roli i sytuacji – doznał uczucia zaiste osobliwego: był szczęśliwy. Jakaś drobna część jego winy wobec Ewy została przez jej czyn nie tyle zmazana, co usprawiedliwiona. Egoistyczne uczucia? Zapewne. Nie zdajemy sobie sprawy, że egoizm i egotyzm powoduje nami nawet wtedy, gdy czujemy się wcieleniem altruizmu i miłości bliźniego. Analizował swoje uczucia z rozkosznym rozbawieniem. Odsunął stanik i ucałował jej śliczną pierś z malutkim, dyskretnym jak poziomka, różowym sutkiem. Sutki Ewy były dziewczęce, nigdy nie rosły. Otworzyła oczy, siadła zdumiona, przerażona, spłoszona. Zrozumiał, że ona nie rozumie, nie poznała go w mroku, sądzi zapewne, że jest jeszcze w łóżku tamtego, że to grzech, że okropieństwo! Nakryła piersi koszulą i dłońmi i rozczuliła go tym jeszcze bardziej. Nie odegrała przecież tej cudownej sceny. Ona się naprawdę przeraziła własnego czynu i potępiła się za to, że jest w łóżku obcego mężczyzny. „To ja, kochanie moje, to tylko ja...” wyszeptał. Wstrzymała oddech, poczym opadła na poduszkę, „O Boże, a ja tak się przestraszyłam...” Nie musiała nic już dodawać. Zrzucił ubranie, przywarł do niej w tej najszczęśliwszej chwili jego dotychczasowego życia, i czuł, że teraz czeka nań jak nigdy przedtem, że chce się w nim ukryć, zapraszając go do siebie. Wszedł w nią spokorniały, przepełniony radosnym odkryciem treści słowa „kocham”. Oddawała mu tej nocy więcej, niż jej darował, po raz pierwszy jej ciało pragnęło uczestniczyć w akcie miłosnym, poruszała biodrami, przyciągała go dłońmi, nie otwierając oczu ani na chwilę. Po raz pierwszy także. Domyślił się, że wykonuje czyjąś pracę, że jest podstawiony za kogoś, kto siedzi pod jej powiekami i w samym jądrze nieczystego sumienia. I to podniecało go jeszcze bardziej. Przecież za chwilę otworzy oczy, jeżeli teraz jest szczęśliwa, za chwilę przejrzy i uzna, że zaznała tego szczęścia z nim, z Dorianem, któremu tyle miała do zarzucenia. Zdradzała go namiętnie i – z nim samym! To była cudowna zdrada. Boska zdrada! Lubieżna zdrada! Niewinna zdrada, zdrada, której fizycznie nie było? Psychiczna, duchowa zdrada? Oho, niestety. To była przede wszystkim zdrada fizyczna. Zdradzała go z całkowicie świadomym postanowieniem, że kocha się z tamtym pięknym, wspaniałym, kulturalnym panem, który ją oszołomił od pierwszego strona 150 spotkania nie tylko swoją męską aparycją, ale całym stylem bycia, prawdziwego dżentelmena, pana w średnim wieku, z wyraźnie wielopokoleniową kulturą hodowaną na żyznej glebie starego Krakowa. Dorian w porównaniu z nim był smarkaczem, nieopierzonym zerem. A teraz to nieopierzone zero zastępuje tamto męskie arcydzieło i Ewa jest szczęśliwa. Kochając ją tamtej nocy, odkrył w niej kochankę cudzą, namiętną, porywającą, wulkaniczną. Nigdy nie zachowywała się w ten sposób z nim jako nim. Kochał ją w półmroku rozpraszanym przez odległą latarnię uliczną i zachwycał jej urodą. Ewa tej nocy była bardzo, bardzo piękna. Wszystko popsuł świt. Obudziła się zdenerwowana, obca, zła. Po co przyjeżdżał tak nagle? Co sobie wyobraża? Że co, że ona jest dziwką, jak one wszystkie? Że była lekko wstawiona? Nie ma już prawa do kieliszka koniaku? Owszem, była w teatrze, po teatrze w kawiarni pod Sukiennicami, została odwieziona, cóż w tym, do diabła, złego aż tak, że musiałaś walić na łeb na szyję po nocy? Nie ufasz mi? Sądzisz według siebie, to jasne! – I czar prysł. Wsiadł do wozu i wrócił do Warszawy. Mieszkanie mieli otrzymać za miesiąc. Myślał o Ewie i jej rodzinie. O Amandzie, której nie potrafił rozpoznać i gdyby nie tliła się w nim resztkami sił lampka moralności – zostałby jej kochankiem we własnym łóżku w Krakowie. Wynajmował stancje i Amanda któregoś dnia wpadła doń (jak po ogień), prosząc, żeby ją przenocował, bo stara się o przeniesienie na uczelnię krakowską (nie wyjaśniła czemu). Zgodził się, mówiąc, że niestety, łóżko ma jedno. „To prześpimy się na waleta”, powiedziała Amanda. Ale jakże tu spać z kobietą na waleta, żeby sobie wzajem wąchać nogi? Spali normalnie, nawet jej nie tknął palcem. Oczywiście niedługo trwał sekret. Wypaplała Ewie i Ewa powzięła postanowienie, że Amanda jest kurwa a on łajdak. Wtedy pożałował, że nie zerżnął Amandy, która nie miałaby zapewne nic przeciw temu. Podebrać nielubianej siostrzyczce męża, to jednak frajda. Dziewczyna pakująca się do łóżka szwagrowi nie robi tego przecież z pełnym zaufaniem do jego wierności i własnej cnoty albo siostrzanej lojalności, musi założyć, że zawrze w nich krew a krew nie woda. Była jakby leciutko zawiedzona, że jej nie zaatakował, rano pogratulowała mu zimnej krwi. Całą noc leżała plecami co niego, mógł ją odwiedzić bez przyzwolenia, gdy spała, chrapiąc cichutko. Po latach dowiedział się od Ewy właśnie, że przyjechała wtedy nie po to, żeby zmienić uczelnię, ale żeby się wyskrobać. Była w trzecim miesiącu i stosunek ze szwagrem mógł być zupełnie bezpieczny. Wtedy właśnie dzięki powściągliwości, nabrali do siebie szacunku. Polubił Amandę za jej odwagę, za jej prostolinijność, poznał w niej człowieka czynu i woli: postanowiła ukończyć studia i stanąć na własnych nogach (nie były to nogi tak świetne jak Ewy, łydki nieco zbyt wysoko podniesione, kolana męskie). Amanda była kobietą uzdolnioną, o zdolnościach siostry Ewy wyrażała się raczej z przekąsem, mówiąc, że Bóg jednemu daje ciało a drugiemu duszę. Bóg, rozumieć należało, ciało dał Ewie, jej zaś, Amandzie, duszę, czyli rozum. Chociaż i ciało miała całkiem niezłe. Niższa, bardzo zgrabna. Piersi mniejsze i sztywne, biodra rozległe, oczy duże, usta wydatne, choć drobne, wargi Amandy były trzykroć szersze w pionie, niż wargi Ewy, były to wargi do ssania. Ewa od dawna nosiła w sobie, w stosunku do Amandy, mieszaninę uczuć sprzecznych. Zazdrościła jej pracowitości i adoratorów, odwagi, bezczelności nawet i sztuki zdobywania bez wysiłku – wszystkiego, od deficytowych na rynku towarów po mężczyzn. Ewa w spojrzeniach strona 151 Amandy, w komentarzach Amandy na temat Doriana, wyczuła, że siostra zagięła nań parol i że nie ustanie aż go posiędzie. Zdarzyło się że spędzali wakacje nad jeziorem w okolicach Olsztyna. Dorian pływał i wyczuł w trzcinach zapach ropy naftowej. Zwierzył się Amandzie, chemiczce. Poszli razem w szuwary. Istotnie, wystarczyło pogrzebać kijem w dnie, żeby wypływały bańki ropy. To było w Klewkach, w ośrodku wypoczynkowym Ludowego Wojska Polskiego. Bechczyc otrzymał tam zaproszenie specjalne, jako specjalista w dziedzinie wojsku coraz potrzebniejszej. Dowódca okręgu, generał L., natychmiast opróżnił rybaczówkę, domek nad jeziorem, a sam przeniósł się pod namiot. Nie trzeba było innego sygnału dla kadry. Bechczyca traktowano z rewerencją, kobiety zaś nie szczędziły o nim kąśliwych uwag. Przecież nie powinien był przyjmować podobnego gestu generała. To był przecież tylko gest, należało powiedzieć „jestem wzruszony generale, ale proszę mnie tym nie krępować” albo jakoś tak. Ale Bechczyc przyjął rybaczówkę i Ewa była tym zaskoczona, ale natychmiast weszła w rolę żony VIP–a, który zachowywał się, wedle niej, koszmarnie. Zniknął bezczelnie, na oczach wszystkich, z jej własną siostrą w szuwarach a potem upierał się (ona, oczywiście, milczała! ), że badali ropę naftową... Nie potrafił jej zawlec do tych szuwarów, żeby sama powąchała i zobaczyła, że to nie jest ropa wlana do jeziora, ale wydobywająca się z dna. Być może Klewki leżą nad zbiornikiem ropy, której nam nie wolno wydobywać, ponieważ zbiornik idzie dołem pod granicą i jest traktowany jako rezerwa strategiczna, państwowa na wypadek wojny albo trudności wyjątkowych. Powiedział generałowi, że sądzi właśnie, iż tu musi być ropa. Generał wzruszył ramionami, bąknął coś o związkach organicznych innego r z ę d u, i odszedł, bardzo zasadniczy i wyraźnie obrażony. Bechczyc uznał wtedy, że nie powinien był przyjmować rybaczówki. Po cichej, ale dotkliwej awanturze, wywołanej przez Ewę z winy owej ropy, podziękował generałowi i spakował manatki. Generał przyjął jego skolei gest z pewnym zaskoczeniem, obawiał się wyraźnie, że to narazi go na rozmowę w Sztabie. Bechczyca należało szanować. Mimo to przyjął jego wyjazd do wiadomości, ale już się ze swego namiotu nie wyniósł, żeby uniknąć podejrzenia, że zależało mu na wygodach domku. Nie, wcale nie. Namiot jest równie świetny. Tylko, kiedy człowiek kocha żonę, namiot się chwieje i ludzie to komentują pełnym przyzwalającego śmiechu podziwem dla długotrwałości i częstotliwości owego chwiania namiotowych masztów (nie było wiatru)... Armia zawsze umiała docenić fachowców nie wykorzystywanych przez przemysł cywilny... Myślał o Klewkach i Amandzie już inaczej. Dwakroć podejrzany o zdradę właśnie z nią, pomyślał, że w tej sytuacji nie będzie grzechu, jeżeli w końcu zrobi to, za co już odpokutowywał i prześpi się z Amandą. Nie była to już tamta Amanda, opalona, jędrna, śmiechliwa, obnosząca w słońcu swoje świetnie skrojone ciało rada, że cała kadra wodzi za nią wzrokiem, już ją miętosząc oczyma. Myślał o niej z rosnącym podnieceniem. Z pewnością byłaby kochanką z prawdziwego zdarzenia. Żyła w separacji z Ignacym Regułą, ponieważ ten się łajdaczył regularnie wszędzie, gdziekolwiek zawitał. Dyrektorowanie zwykł był, wedle słów własnych, zaczynać od zerżnięcia wszystkich sekretarek, a brał je bojem wstępnym, całuskiem w dłoń, kwiatkiem, prezencikiem, amant że do rany przyłóż. Amanda musiała miewać awanturki także, ale w znacznie lepszym guście. Lgnęli do niej zwłaszcza lekarze. strona 152 Byłoby więc logiczne, gdyby zatrzymał wóz na przedmieściu, zadzwonił do niej, żeby spytać, czy nie jest zajęta, i poprosić o mały rewanż, za tamten krakowski nocleg... Wjechał do miasta i stanął przy budce telefonicznej. Kabel był urwany, słuchawka rozbita. Wszedł do pobliskiej knajpy. Nie mieli telefonu. Pojechał na rynek. Nie mógł dostać pięciozłotówki. Poprosił o prawo do zatelefonowania z biura kawiarni. Klientom się nie zezwala. Pomyślał, że są to przeszkody losowe, nie powinien więc zbytnio ich forsować, bo może się to źle skończyć. Wystarczyło, żeby jego przyjazd ktoś zauważył, ktoś doniósł Ewie i akt oskarżenia otrzyma pieczęć urzędową. Ona zawsze ma rację. Nigdy się nie myli. Postanowienie Ewy Bechczyc– Biernackiej równa się stanowi faktycznemu. Gdyby była gławnym prokurorem w Sowietach – Wyszyński mógłby jej służyć za asystenta. No więc nie pojedzie do Amandy. Nie prześpi się z Amandą. Nie weźmie zemsty. Nie wypełni pustego okienka w tablicy własnych win niepopełnionych a uznanych za popełnione. Szkoda. Myślami był przy Amandzie. Teraz przyznawał się przed sobą, że pragnął jej od pierwszego spotkania. Ewa musiała to wyczuwać. Wrócił do wozu. Uruchomił silnik. Ruszył powoli. Drogę w poprzek przeciął wielki, ryży pies. Z długiego węża wozów jadących z Gdańska i Olsztyna wyskoczył na lewe pasmo (żeby uniknąć spotkania z psem!) nowiutki fiat i walił do czołowego zderzenia z mercedesem Bechczyca, zupełnie w ostatniej chwili przerażony i gotów zakrywać sobie oczy łokciem. Bechczyc postawił wóz na dwu prawych kołach, lewymi przejechał po szybach tamtego idioty, potem skręcił w lewo, postawił wóz na czterech i dopiero wtedy poczuł, że jest mokry. Zjechał na pobocze i oparł czoło na kole kierownicy. Nie zawrócił do Warszawy. Drzwi otworzył sam Kamil Kogucki. Był w kraciastej koszuli z podwiniętymi rękawami. W lewej dłoni trzymał talię kart. Zdumiony. Kopę lat! – Cześć, wpuścisz? – Właź. Grali w bridge'a. Kogucki, Kogucka, ojciec Koguckiego i kobieta ojca. Ojciec był niski, krępy, tubalny, wesoły, pewny siebie siedemdziesięciopięciolatek. Zachowywał się (i trzymał) tak, jakby zamierzał żyć wiecznie. – Kolega z liceum, informatyk, eksportowy ekspert Trzeciego Świata, przekonany, że istnieją tylko dwa – przedstawiał go Kamil K., zwłaszcza partnerce ojca. Kogucki senior, analizując karty własne, zaczął śpiewać: „O maj darlin, o maj darlin, o maj darlin Klementajn...” Jego partnerka zalicytowała prosty kier. – Jak znajdujesz mego tatusia? – spytał Kogucki. – Tur, co? Kogucki senior zaryczał tubalnym basem, kontent. – A jaaaak? – I dodał szybko: – Moje ubeki nie wierzą, że mam tyle lat, podobnie jak ta miła dama – wskazał czwartą kobietę przy stole, dobrze po pięćdziesiątce, ale jeszcze przy pretensjach. Rotmistrz kawalerii, ułan–jazłowiecki, mecenas Karol Kogucki, uczył ubeków w szkole oficerskiej w Szczytnie języka angielskiego. Płacili mu dobrze, darzyli szacunkiem. Kupił trabanta i grając w bridge'a. śpiewał „O maj darlin, o maj darlin, o maj darlin Klementajn...” rad, że ubeki nie wierzą, że jest tak stary... Tu jego pierworodny syn latami pokutował w kopalni węgla za jego emigracyjne strona 153 rotmistrzostwo, za to, że go nie rozwalili w jakimś katyńskim lesie, że nie wrócił z innymi w czterdziestym piątym czy szóstym, żeby go mogli gnoić, znieważać, katować i w końcu może także rozwalić w lochu, a on dumny, że pozwalają mu teraz, żeby ich uczył angielskiego, języka imperialistów. Szydził z losu, szydził z układu, uważał się za triumfatora i miał chyba słuszność. Bechczyc przypatrywał mu się z uważną sympatią. Oto los pojedynczego człowieka, nie człowieka: Polaka, wart filmu. Wrócił do kraju, kiedy przestali już znieważać i mordować, okopawszy się solidnie u władzy. Ci tam, tacy jak on, nie są już groźni, zimna wojna została zawieszona. Już nawet żaden nie wypomina mu przeszłości sanacyjnego oficera, to stało się nieważne, niemodne niepotrzebne a przede wszystkim przestało brzmieć jak obelga. Bechczyc znał jednego z nich, który – w chwili partyjnej szczerości – oświadczył cicho, że gdyby Sowieci nie rozwalili tych piętnastu tysięcy w Katyniu i gdzie indziej, „my byśmy to musieli zrobić, bo to była niebezpieczna siła, konkurencja nie do pokonania”. Oczywiście, zrobili by to. Może mrugnąwszy okiem... – Dwa piki – powiedziała czwarta pani, – Kochanie, nie kpij z moich kart! – huknął rotmistrz mecenas Karol Kogucki. I byłby znów zaśpiewał „O maj darlin...” gdyby go nie ostudziła Kogucka. – Tato, na litość, nie rycz! Cztery kiery. – Zaryczę: szlemik w bez atu! – huknął Kogucki senior. – Nic nie rozumiem – Kamil K. rozłożył teatralnie ramiona. – Z kim żyjesz? W pytaniu zawarł nieco wiedzy o życiu prywatnym przyjaciela. Odpowiedź musiała być zwięzła: – Z poczuciem winy. – I po chwili: – Że tak dawno was nie odwiedzałem. Tu tak domowo... – Słyszymy, czytujemy, jesteś pewną częścią tego establishmentu. Świat otworem. Halucynacje... – Co najwyżej fatamorgany, przyjacielu, fatamorgany... Nad pustynią widziałem ocean... – Nie amnezja? – spytała nagle Kogucka, dotychczas cicha, milcząca, spięta, wpatrzona w swoje karty jak w przyszłość. Miała do Bechczyca zadawniony żal. Wydała książkę życia. O matce i o sobie. Była to książka gorzka, napisana dobrze. Powinien był przynajmniej pokwitować ją kartką. Ale tego nie zrobił. Zlekceważył?. Może w ogóle nie czytał. Nie zniżył się do przeczytania książki napisanej przez żonę przyjaciela. Jakaż to więc przyjaźń? Chyba tylko coś „po drodze”. Bechczyc uzmysłowił sobie, że w jej zachowaniu może się kryć właśnie uraza za tamto milczenie. Książka leżała w domu półtora roku, kiedy nie było go w kraju. Zaanektowany przez UNESCO wpadał czasem na kilka dni i wtedy doprawdy nie miał głowy do czytania. Potem o książce Koguckiej po prostu zapomniał. Teraz, widząc jej powściąganą wrogość, musiał wyjaśnić: – Przeczytałem po dwu latach. Było już za późno na kwitowanie listem, a liczenie na bezpośrednie spotkanie nie chciało się spełnić. Nie umiem recenzować... – Nie ważne – powiedziała, podnosząc nań oczy. Dojrzał w nich rodzaj małej satysfakcji. Przypomniał sobie, domyślił się, jest mu przykro. Dość i tego. – Czy matka jeszcze żyje? strona 154 Skinęła głową. – One się nie spotykają – wyjaśnił Kamil K., rzucając na stół kolejną kartę. – Sprawy rodzinne odłóżcie ad acta – zaprotestował mecenas Kogucki. – Przerzuciłem się, cholera, i po szlemiku! Przez was! – Ojciec nie zwalaj winy na nas – powiedziała Kogucka, ciemniejąc jeszcze bardziej. – Zawsze ci winne jakieś Żydy... – Prawda w literaturze to samobójczy strzał autora – mówił Kamil K. – Matka Elizy nie może jej wybaczyć swego portretu. – To jak ta małpa Kryłowa – zauważyła czwarta pani. Za plecami rotmistrza Bechczyc dostrzegł jego portret, wyraźnie świeżo malowany. Duże podobieństwo, choć pędzel amatorski. – Ojciec się na swój portret przynajmniej nie boczy – powiedziała Kogucka. – Pozował mi wyjątkowo cierpliwie, jak na takiego starego postrzeleńca.. Rzeczywiście, trudno było sobie wyobrazić tego człowieka unieruchomionego do portretu. Nawet na płótnie zdawał się ruszać i ryczeć tubalnym głosem: „O maj darlin’, o maj darlin’, o maj darlin’, Klementajn...” W drugim pokoju Bechczyc dostrzegł stojącą sztalugę a na niej nieskończone płótno. Eliza Kogucka szukała ujścia dla swojej artystycznej natury, aż wreszcie znalazła, Z opery wyszły nici, literatura wybuchła po pierwszej książce, zostało malarstwo. No i bardzo dobrze. – A jak twoja Ewa? – dowiadywał się machinalnie Kogucki. – Rozwiązałeś ostatecznie to życiowe zadanie? Rozwiązać człowieka. Ojciec, ten człowiek postanowił kiedyś, dawno, rozwiązać kobietę, jak zadanie z fizyki. – Bez trzech – powiedział wściekły rotmistrz Kogucki i splótł dłonie z głośnym trzaskiem starych kości. Otworzyły się drzwi i weszło dwoje młodych ludzi. Najpierw rosła, masywna, ładna dziewucha o wiejskiej, malowankowej urodzie, za nią Wiktor, szczupły, blady, kędzierzawy, czarnowłosy. Dziewczyna zawahała się, czy ma wejść, Wiktor machnął dłonią i popchnął ją w drzwi prowadzące do jego pokoju. Potem się odwrócił i rzekł: – Dobry wieczór, wuju Dorianie, miło cię widzieć. Mam nadzieję, że znajdziesz swój wzór na rozwiązanie naszego świata... – zrobił oko i zamknął za sobą drzwi. – On się z nią ożeni – powiedział Kamil K. – Z taką rzepą, taki patyk! – Co cię tu sprowadza? – spytała Eliza, zsunąwszy karty na jedną stertę. – Nie jesteś głodny? – Nie wiem – odparł najszczerzej. – Po prostu... Myślę, że wpadłem tu z powodu jajka... – Przypomniał sobie teraz, że na początku było jajko, a nie kura. Kiedyś miał jedno jajko, a ich było trzech. I wszyscy głodni, bo przed wypłatą a po pijaństwie. Ugotował jajko i zjadł je sam. Kogucki doniósł potem, niby pół żartem, Ewie, że jej wybraniec jest sobek i sknera. Nie podzielił się jajkiem... A chodziło o gest. Chodziło o gest. Rozumie pani, o gest! Tego gestu nie wykonał. Bechczyc nie potrafił sobie poradzić z tym jajkiem. Obciążało jego sumienie już tyle lat. To nie było pierwsze jajko obciążające jego sumienie. Kiedyś ukradł jajko stacjonującemu w ich mieszkaniu niemieckiemu sierżantowi ze służby aprowizacyjnej Wehrmachtu. Ukrył i schował za książkami. Potem obserwował sierżanta i czekał z drżeniem strona 155 chwili, kiedy ten się doliczy braku jajka. Nie mógł się doliczyć i póki jajka były w skrzyni, wydawał je żołnierzom do czapek. Kiedy się skończą... Zanim się skończyły, podrzucił jajko do skrzyni. l poczuł olbrzymią ulgę. A przedtem to straszliwe napięcie oczekiwania na demaskację. Kradzież jajka jako przeżycie metafizyczne. Potem zjedzenie jajka jako zbrodnia przeciw koleżeństwu i solidarności. Czuł się winny, grzeszny. Powiedział: – Kupiłem po drodze kopę jaj od przydrożnej chłopki... – Aaaa! – huknął Kogucki senior – zróbmy sobie kogel–mogel, bo dym gardło przeżera, palimy jak lokomotywy... albo ajerkoniak. Kamilie, za kaloryferem ukryłem spirytus!... Kamil Kogucki osadził na Bechczycu jasne spojrzenie oczu, w których można się było dopatrzeć zarówno sympatii jak bezlitosnej drwiny. Nigdy nie bywał szczery. Zawsze coś krył. Pomagały mu oczy. Jasne, otwarte, ciepłe, wesołe... – No i popatrz, stary, mój ojciec wrócił i śpiewa, a twój? – Mój? – zastanowił się, jak odpowiedzieć. Mógłby, że także wrócił, choć śpiewał. Że nie spotkali się z panem rotmistrzem Koguckim, ponieważ Leopolda Bechczyca NKWD wyjęło już z wagonu, którym wybierał się na punkt zborny w Kujbyszewie, czy gdzieś tam w Kazachstanie. Najpierw go zwolnili z łagru nad Jenisejem, podróżował tygodniami, a kiedy docierał do celu – wyjęli go z wagonu i odkonwojowali tam, skąd wyszedł. Powiedział, że może to był ratunek przed śmiercią? Może skonałby na tyfus w Kazachstanie, może zdechłby na jakąś inną cholerę w Iranie czy Iraku, może padłby pod Monte Cassino? A on tak pragnął zobaczyć syna. Miał wyrzuty sumienia wobec syna. Jedynaka. Szedł z łagru do łagru, z Murmańska do Władywostoku i z powrotem, przenosili go ośmiokrotnie w ciągu siedemnastu lat, nie dał się wdeptać w bagno, nie dał się zamrozić. A kiedy wreszcie spotkał syna – nie, tego się nie da oddać słowem. Zostawił dziecko, spotkał mężczyznę, ojca, męża, uczonego, osobistość, gdy on, przez te lata zsyłek i katorgi cofnął się, zapadł w bezczas, wyrwany z gleby, z rodziny, z kraju, odcięty od informacji, kobiet i normalności – po prostu zdziczał, zapiekł w sobie jedno tylko uczucie: nienawiść. Pytany, nie chciał mówić o tym, co przeżył. Odpowiadał monosylabami. Chłonął tylko Warszawę widzianą po raz pierwszy w życiu, więc brał ją taką, jaka powstała po wojnie. Chodził z zadartą głową, oszołomiony i jeszcze się doszołomił alkoholem. Potrącany, obrażany za rosyjski akcent, brany za Rosjanina, gdyby się nie doszołomił – wyłby. Potem mówił: Nu, a jak człowieku czuc sja we wlasnej stolicy, kiedy jego, łagiernika, katorżnika, za wroga bioro, obrażajo, z kolejki wypychajo, jak się tlumaczyc? Że co? Że Polak jak ony, że może nie gorszy? Że pyskowac na ruskich za łagry trzeba, a spotkawszy łagiernika za smiec jego miec, a? – W oczach miał gorzkie łzy. A widząc, jak Ewa traktuje jego wnuki, ciepło, troskliwie, a one też się na niego boczą, powiedział: synowa, siądź koło mnja, a to pocałować cjebia chcem. I Ewa uznała go za niepoprawnego łajdaka. Potem wrócił tam, gdzie go traktują jak człowieka, choć on tylko Poljak... – Nie wrócił – powiedział Bechczyc. – Roman też nie wrócił. Popłynął i nie wrócił – powiedziała Kogucka. strona 156 – Właśnie, właśnie. – Kogucki czochrał kędzierzawą czuprynę, myśląc o tym co mianowicie „właśnie” w tym przypadku. – Wyszedł z więzienia, siwy. Nie czarny, siwy. Znalazł mnie, nas. Poprosił o pomoc w wynajmie łodzi. Ja tu mam znajomych a znajomych. Normalka. Jestem w kawu, jestem żurnalistą, wtedy akurat była chwila wolności jakiej takiej, więc wysmażyłem taki wspomnieniowy reportaż – „Śladami Skamieniałych Łez”, o Syberii, o Kazachstanie, o łagrach, o głodzie, o nędzy, o człowieczeństwie. I on to przeczytał, i przyszedł do redakcji. Mnie akurat zdjęli kolejny kawałek, czułem, że zdejmą mnie, a on przychodzi, prosi o łódź. Miałem te łodzie po przystaniach u znajomych, co miałem nie pomóc. Pomogłem. Pogadaliśmy. Postawił koniak. Wyglądało, że zna tylko jednego człowieka, pamięta tylko jednego człowieka, myśli tylko o jednym człowieku, zgadnij o kim? – O Ewie. – O Ewie. Kiedy wymawiał jej imię to tak, jakby się do niego modlił, jakby to było imię dla niego święte. Był smutny potem. Koniaku prawie nie pił. Wziął ode mnie kartkę, pojechał do Mikołajek, dostał łódź. Mało brakowało, a popłynąłby z nim Arnold, bo był tu z żoną. Ale coś jej wypadło, coś kobiecego, zostali. A na Śniardwach zrobił się cholerny sztorm, taka wiesz, krótka, wysoka, gwałtowna fala. Wywrotka, wichura, nic nie widać, nic nie słychać, tylko świst wiatru i łoskot fali. Łodzie innych były sto metrów od tego miejsca. Nikt nic nie widział. W powietrzu zawisł żal. – Nie chciała z nim chodzić, bo był od niej młodszy – przypomniał Kogucki, Bechczyc westchnął i sięgnął po szklankę z koniakiem. – Mogła paść na mózg... Coś ty jej zadał, informatyku, że za tobą poszła a za nim nie? Był od ciebie lepszy, sam przyznawałaś. – Masz tu jakieś zadanie? – Nie mam zadania. Po prostu musiałem pojechać przed siebie. – To miłe, że trafiłeś do nas. – To przez tamto jajko. Nie dawało mi spokoju tyle lat... Kogucki się speszył. Domyślał się, że w kopie przywiezionych jaj może być rekompensata za tamto jedno, ale zakładał, że Ewa tego nie wysypała. Bridge się skończył nad ranem. Potem pili pod wspomnienia. – Pamiętasz?... – Pamiętam. – Udało ci się z tą Ewą. – Tak, bardzo nawet. A wam nie? – Nam? Tak sobie. – Podziwiałem ciebie. Postanowił człowiek, że rozwiąże zadanie pod tytułem Ewa, i rozwiązał. Dumny potem jak paw. Taką kobietę! Matka, obejrzawszy tylko fotografię Ewy, była innego zdania. Miała intuicję, albo obawiała się, że zadurzony syn opowie swojej żonie o wszystkim, co dręczyło jej sumienie. Nie zdradzał jej, że istotnie, mówił. Czuła to, w spojrzeniach Ewy łowiła nieomylnie niechęć, znak uczucia dla Doriana. Nie dała mu matka domu, budując własny drugi dom. Musiał szukać własnego. Znalazł Ewę. I to była rywalka. Nie mogła wiedzieć, nie powinna była wiedzieć, że i jej młodość grzeszyła przeciw macierzyństwu. Dlatego kiedy się ożenił, kiedy się usamodzielnił, kiedy okrzepł i strona 157 coraz dalej odchodził od matki, jęła okazywać mu miłość, jak dziecku. Był już grubo po czterdziestce, kiedy pod wpływem wypitego wina zapewne, albo z natury własnej – rozdarła jego koszulę na piersi, żeby pokazać (!) jego własnej żonie, jaką wyniosłą jej syn ma pierś, pocałowała go w brzuch, mówiąc „mój syneczek!”. Ewę zemdliło. Znienawidziła matkę swego męża. Powiedziała mu po jej wyjściu: – Jeszcze więc i kazirodztwo? Usiłował rozumieć te kobiety, matkę i żonę. Matka usiłowała nadrobić stracone lata, żona nie mogła jej tego wybaczyć. A sęk tkwił zapewne w formie. Matka bywała chwilami nieokrzesana. Zachowywała się, zwłaszcza wobec swego nowego męża, jak kat. Nie wybaczała mu żadnego niestosownego gestu, żadnego fałszywego dźwięku w słowie. Tępiła w nim wszystko, co nie odpowiadało jej wyobrażeniom o poziomie i klasie. Wyobrażała sobie, że jest lepiej urodzona. On pochodził z chłopów. Wmawiała Dorianowi, że w jego krwi płynie książęca krew, czeskich książąt, husytów. Peszył się zawsze, kiedy o tym wspominała przy ojczymie. Nonsens, jeżeli nawet, jakie to ma znaczenie. Pysznić się czymś, co jest niczym? Ewa byłaby z tego dumna. Ona chętnie napomyka o koneksjach matki. Podobno dziedziczki. Ledwie piśmiennej. Nie potrafił tego zwalczać, nie umiał potępiać, było mu to obojętne. Polska choroba, to wszystko. Poza tym grząsko, obrzydliwie, nie do zniesienia. Poszedł w miasto. Ustawił się przy barze w SPATiF–ie, wśród takich samych jak on, chwilowych wykolejeńców, aktorów, adwokatów, reżyserów, kurewek, ambicjonatów, poetów, asów lotnictwa, byłych dygnitarzy partyjnych, eksministrów, pożal się Bóg dyplomatów, żurnalistów. Owiał go odór nieprzetrawionej wódki z ust słaniającego się na nogach, długowłosego tekściarza, słyszał skrzekliwy głos aktorzyny, o chamskiej gębie i ambicjach salonowca, grywającego (dobrze, z wyczuciem!) ludowych zupaków i pielęgnującego w sobie nienawiść do tych „lepszych” za to, że go nie zasysają... Nigdy nie dostąpi zaszczytu zaproszenia do stolika zajmowanego zawsze przez pewnego Minia, w obwarzanku dziewczynek; pewnego ex–tenisisty i komentatora sportowego z jego nieodstępną, naprawdę piękną żoną; małego poety o wyglądzie gnoma, stalinowca i dysydenta w jednej osobie, intelektualisty i serwilisty, tchórza i aroganta, w zależności od czasu, żigolaka o piskliwym głosiku, mającego nadzieję na wejście w świat teatru. A on stał przy barze i osuszał kolejne „lampki”, Usłyszał w pewnej chwili – No i co, panie kolego, wszystko na chuj? Odwrócił głowę. Nie znał człowieka. Człowiek wyglądał na poszukiwacza kamienia filozoficznego. Krzepki, kędzierzawy, aryjski z wyboru i stylu, po polsku zalany i po żydowsku wtajemniczony. – Pan się zawsze musisz wpierdalać w kłopoty, bo pan jesteś taki dumny, nieprzekupny, samodzielny, co? Ależ mi pana żal... pan by mógł w najlepszych towarzystwach, a pana czepiają się same tutejsze gnidy. – Mam się czuć zachwycony, że pan się mnie czepiasz? Nieznajomy cofnął się, albo to jego cofnęło. Nie był pewien, czy nie został obrażony. – Mógłbyś pan teraz złapać wiatr wreszcie i robić karierę... – Robię – powiedział Bechczyc – skoro znają mnie tu nawet tacy jak pan. strona 158 Nieznajomy miał zamiar walnąć go w plecy, ale się zreflektował. Bechczyc zapewne budził w nim respekt. To miłe, choć psu na budę. – Patrz pan, panie doktorze, to jest pan Kofta, to jest pan Minio, tamto jest pan Skalski, ten lotnik z Anglii, wie pan, on tu stale pije i pokrzykuje na Żydów, którzy go torturowali na Rakowieckiej, pan robi ten sam błąd... Aha. Spojrzał na niskiego, łysego człowieka o wielkiej głowie. To był Skalski. Słynny as lotniczy. Kawaler Virtuti Militari. Skazany na śmierć przez stalinowskich gauleiterów. Teraz pije i krzyczy. Kofta oparł się o ramię nieznajomego. – Z kim ty, kurwa, rozmawiasz? To już nie możesz siedzieć na swoim miejscu, tam twoje miejsce! – wskazał stolik zajęty przez grupę kobiet i mężczyzn. – Pan wybaczy, doktorze, Jonasz już taki jest, bezpośredni, to jest pan doktor Dorian Bechczyc, znany – zrobił młyńca palcami –no już teraz wiesz... a w życiu taki bezradny. – A chuj z nim – powiedział Jonasz Kofta i ujrzawszy siwego młodego człowieka, znanego Bechczycowi z małego ekranu, krzyknął: – Mareczku, duszo, kurwa, jak się cieszę, że cię widzę... Bechczyc spojrzał w tamtym kierunku i za plecami Mareczka ujrzał znowu, jak złego ducha, Sarę. Zdjęła z siebie maskę Kaliny Jędrusik, tu nie wypadało robić z siebie Jędrusik, to było dobre w Katowicach. Wyglądała zwyczajnie, ładna, zgrabna, z pewnością z nowym kochankiem. Złowili swoje spojrzenia. Nie ukłonił się jej. Zmarszczyła brwi, usiadła przy zastawionych stołach zajętych przez wrzaskliwe towarzystwo mieszane. Nikt na nią nie zwrócił uwagi. Któryś nalewał wódkę do kieliszków, ją ominął. Znaczyło to, że się przykleiła bez partnera. Szuka partnera. I pies ją trącał. – Przepraszam pana – mówił nieznajomy – czasy są takie, człowiek znajduje człowieka... Szkoda mi pana, jak bonie dydy... – I odszedł zostawiając za sobą swój szczery żal. Bechczyc ciężał z minuty na minutę. Nie było na czym usiąść. Nie miał zamiaru jeszcze stąd wychodzić. Począł oglądać twarze. Mała, tleniona, stara, podtrzymująca się wszelkimi sposobami, operetkowa aktoreczka klęła piętrowo jak pięciu dorożkarzy, kwestionując jakość podanego jej tatara. Zapłacił i wyszedł. Drzwi zastał zamknięte od wewnątrz. Ewa nie reagowała na silne dzwonki. Po kwadransie usłyszał jej skrzekliwy głos. – Idź tam, skąd wracasz. Nie będziesz mi burzył snu! Nie będzie jej burzył snu. Zszedł na dół i umieścił się w samochodzie. Położył oparcie, skulił się l usiłował zasnąć. Nagle bezdomny. Nagle wdeptany w gówno. Nagle odczłowieczony. Leżał bez czucia. Nie myślał, wyłączył mózg. Gapił się tępo w latarnię. Ocucił go poranny hałas uruchamianych silników. Ludzie schodzili z pięter. Myślał o kobietach, które mogłyby go przygarnąć. Tu skończone. Pojechał do biura, umył się w łazience, przygładził włosy. Sekretarka zauważyła jego siną bladość. Natychmiast włączyła elektryczny czajnik. Szef znowu nie spał... – Dzwonił tu jakiś pan, parę razy, Knapp, zapisałam, będzie dzwonił jeszcze... Knapp. Szczepan chyba. Kolega. Ileż to lat temu wyrzeźbił swego robotnika z młotem u nogi. Mógłby go teraz uznać za pomnik strajkujących. Może w Szczepanie strona 159 ratunek. Czymś trzeba wypełnić tę ssącą pustkę. Pił przyniesioną mu przez sekretarkę herbatę i przeglądał gazety Mówiły nowym językiem o starych sprawach. Język się zmieniał, sprawy stały w miejscu. Ten kraj jest, widać, skazany na zastój. Cóż począć, Cóż począć? Włączyć się, krzyczeć, zdobyć się na gest, jak Onyszkiewicz na autobusie w czasie strajku komunikacji miejskiej. „Mądry ustępuje głupiemu. Jedziemy przed siebie!” Pojechali i dojechali. Do przystanku Nadzieja. Otworzyły się drzwi i wszedł Szczepan Knapp. Niemal nie zmieniony. Nieco posiwiały. Płomiennooki. – Dorian! Zapowiedziałem się... Jestem. Tyle lat!... – Szczepan... Rzeźbiarzu, bryło świata... Patrzyli na siebie zdumieni zmianami na twarzy przyjaciela. – Co ty wyprawiasz? – spytał nagle Szczepan. W pytaniu zdradził całą wiedzę. Był u Ewy. Zna sytuację. Przyszedł mediować. Nagle, po tylu latach i od razu in medias res. – A co u ciebie? – No wiesz. Z pierwszą żoną się rozwiodłem. Troszkę się puszczała. Zaczęła od nauczyciela jazdy samochodem. Kupiłem samochód, rozumiesz... Teraz mam drugą, jest ode mnie znacznie młodsza, mamy dwoje dzieci, dom... Byłem długo bezdomny. Ale ty? Wy? Byłeś taki wtedy szczęśliwy, jak Kolumb po zdobyciu Ameryki! – Rzeźbisz? – Nie unikaj tematu. Ona jest zrozpaczona. – Ja też. – Nie możesz się od tego uwolnić? A więc i to jeszcze była zmuszona mu opisać. – Dlaczego mam się uwalniać? – powiedział znużony. Było mu obojętne co ten człowiek myśli. – Herbaty? – Spytał dokładnie tak, jak Ewa przed kilkudziesięciu laty. Od herbaty się wszystko zaczęło... – Nie rzeźbię. Organizuję przestrzeń, rozumiesz, Environment. W Niemczech, na Węgrzech, nawet tu. Tu nie ma szans. Tu to się podoba jako idea, jako pomysł. Ale tu wszystko jest nie na temat. Nieaktualne. Tu mnie cenią, ale nie używają. Tam mnie używają i cenią. Zbudowałem dom. Wielki dom. Nie za tutejsze pieniądze, rzecz jasna. Co ci odbiło na starość? Milczał. Przypatrywał się przyjacielowi z zaciekawieniem. Szczepan pogrzebał w teczce i wyjął ładnie wydany album. Kredowy papier. Wyraziste ilustracje. Dzieło własne. – To tak wygląda. Wyglądało zajmująco. Stara architektura wtapiana umiejętnie w pejzaż, ratowana przed zniszczeniem, odnawiana tylko od środka i dyskretnie od zewnątrz. Żadnych płytowców. A chcieli zburzyć, bo stare, bo spróchniałe, bo pleśniejące, bo miejscochłonne i nieproduktywne. A tu będzie pracownia malarska, a tu Związek Architektów, a tam piwiarnia, bez nachalnego szyldu, rozumiesz? Environment! Ruch w skali świata... Ty wracaj do Ewy, głupku... Ewa to rarytas, to skarb. Ty wiesz, że ona cię nigdy nie zdradziła? Ja ci to mogę powiedzieć... Myśmy się starali przyprawić tobie rogów... strona 160 – Rogi – poprawił ubawiony niezniszczalnością Szczepanowej głuchoty na polską gramatykę. – Nic z tego. Skała. Twój dom jest jak bombonierka. Ona w tym domu samotna jak kołek. I płacze. Płacze! – Patrzył, jakie to wywrze na Bechczycu wrażenie. On także płakał. Jak mu to i po co tłumaczyć? Jest szczęśliwy ze swoim environmentem, w swoim wielkim domu, ze swymi nowymi dziećmi urodzonymi przez młodą żonę... Przyszedł tu jako zwycięzca. Do człowieka, który się jednak nie spełnił. – Wiesz czego się dowiedziałem? – pytał Szczepan Knapp, podsuwając Bechczycowi swój album po wpisaniu dedykacji. – Że ten, pamiętasz, Roman nie żyje. Utonął. Na Śniardwach. Wyszedł z więzienia w pięćdziesiątym szóstym. Wiesz kogo tylko szukał? Twojej Ewy... – Pechowiec. Mógł wstać i płakać. Żyłby. – O czym ty mówisz? – Mówię, że po śmierci Stalina należało płakać. Ja płakałem. – Nie mówisz poważnie. – Najpoważniej. Do dziś mnie tamte łzy pieką. Tracę wzrok. Raz już oślepłem. Ale, jak widzisz, jestem dyrektorem. Instytutu. Świat mnie potrzebuje. To znaczy świat lubi, żebym go oglądał osobiście. Nie czeka ode mnie zmiany environmentu, tylko myślenia. A ono się zmieniać nie chce, w niektórych punktach globu, wcale. Nazwaliście mnie kiedyś – Kreska. Jestem podkreślony. Pozwalają mi istnieć. Nie mogłem tylko kończyć pomysłów. Kończyli inni. Jak się chowają dzieci? – Wiele razy chciałem cię odwiedzić – mówił Szczepan Knapp. – Ale zawsze byłeś zagranicą. – Ja także kilka razy szukałem cię w Krakowie, ale zawsze byłeś bez adresu. – Nie opowiadaj. Przecież w pięćdziesiątym szóstym szaleliśmy razem. Pamiętasz Barany? Pamiętasz Juvenalia? Pamiętasz rock’n roll na pochylni przy Łobzowskiej? Pamiętasz ryk śmiechu u Kantora, jak Mikulski mówił: „Paweł Bezdeka, macha ręką pogardliwie, i Paweł Bezdeka machał ręką pogardliwie? Wtedy tańczyłem z Ewą, na tej cholernej pochylni, ludzie spadali, pamiętasz? I namawiałem ją, żeby cię... Nic z tego. Powiedziałem, że moja puściła się z szoferem, że wierność to głupota, że młodość jest jedna... Bo ja także poszedłem potem w kurs. Boże–ż ty mój, dziewczyny, dziewczyny... – zaśmiał się smutno. Dziewczyny. Dziewczyny... Szczepan Knapp także błąkał się myślami gdzie indziej. Powiedział, siorbiąc wystygłą kawę: – Jaki to był piękny rok, ten pięćdziesiąty szósty. Ten jazz, ta eksplozja humoru, ta rewolta na Węgrzech! Pamiętasz? Dawaliśmy krew. – Ja dawałem? – Dawaliśmy, wszyscy, ty kilka razy. – No coś podobnego... Kto by w to uwierzył... – Pamiętasz? Kurylewicz, Warska, Skarżyńscy, Cricot II, Teatr 38, Klub pod Gruszką... Jak wywaliłeś pięścią dziurę w drzwiach... – To pamiętam. Jakiś gnojek chciał mi zerwać Ewę. Pokazałam mu tylko, co by się stało z jego szczęką. Umknął i już go nie było... strona 161 – No właśnie. Skąd u ciebie tyle pary? – Chciałem być jej godny... Nie mogłem zostać sanacyjnym pułkownikiem, musiałem pracować nad „klatą”... – I masz klatę, stary. Poznałem tę twoją Ankę K., wyszła za mąż, jest bezdzietna. Wyszła za niemal starca. – To nie była „moja” Anka K. Bardzo miła, mądra i ładna. Byłem wtedy wierny i nie zboczony. Ale od niej się zaczęła katastrofa. Mówiła ci Ewa o Ance K.? – Mówiła. – Że byłem świnią już w początkach małżeństwa? Potwierdził milcząc. – Że musiała robić skrobankę, ponieważ byłem świnią? Szczepan milczał, – No więc to nie była moja Anka K. Dziecko byłoby teraz człowiekiem dorosłym... – Smutne to – powiedział Szczepan Knapp. – Zdaje się, że rozumiem tego sowieckiego zająca, który stamtąd uciekł, ponieważ kastrowali wielbłądy. – Nie uciekniesz od Ewy, stary. – Więc się zapadnę. – Masz tu mój nowy adres. Poszukaj mnie, nim się zapadniesz, albo kiedy wyleziesz z zapaści. – A więc jest jeszcze jeden człowiek, który się o mnie martwi... – Nie pierwszy raz, chłopie. Wtedy, po tej bajce dla Kaługi myślałem, że cię zwiążą. Wszyscy tak myśleli. A potem mówili, że masz plecy. A potem sam uwierzyłem, że masz plecy. W Październiku byłeś niejaki, nie klaskałeś w Filharmonii w czasie wieca, potem mówiłeś, że to jest farsa, gra, oszustwo, że stalinizm trzeba łamać inaczej... Wtedy Stefek Bratkowski, pamiętasz? zakładał Rewolucyjny Związek Studentów i razem z grupką nowohuckich robotników zabrali partii władzę nad Krakowem... – Co za pamięć! – Mówiłeś wtedy to, co powtarzają teraz jako wielką nowość. I jesteś na boku. Czemu? – No właśnie, dlatego jestem na boku. Zawsze się „wzmaga walkę z obcymi i wrogami poglądami, z wszelkimi objawami pojednawczości i tolerancji wobec takich poglądów”, a moje poglądy zawsze były obce, albo pojednawcze więc „oportunistyczne”. Dlatego jestem rozmazany, rozumiesz? Politycznie indyferentny. Nie nadaję się na wzór dla dorastającej młodzieży... – Nie mogę tego słuchać – wybuchł wreszcie Szczepan Knapp i zerwał się z fotela. – Co ty pier... pardon te drzwi... czytałem ciebie! Cytują ciebie, powołują się na ciebie, tłumaczą ciebie, a ty tu śmierdzisz jak zgniłe jajo i czekasz aż cię odkryją na nowo. A oni są zajęci rewolucją i sobą, oni nie mają czasu, nie mają pamięci, oni są żywioł! Ty zawsze byłeś pyszny... Bechczyc słuchał Szczepana Knappa spokojnie i przyznawał mu słuszność. Był pyszny i pozostał pyszny. Musi wierzyć, że sobie o nim przypomną. A teraz chce nie być. Zniknąć. Po jaką cholerę w tym tkwić? strona 162 – Nie byłeś tu, nie jesteś tu – powiedział – a to tu decyduje się o wszystkim. Tu trzeba mieć ciało węża. Chętnie powtórzyłbym za Mickiewiczem: „Łudziłem cara jak wąż...” ale ja nawet nie mam cara. – Tyle lat przeżyliśmy osobno, trzeba by wspólnie zjeść beczkę soli, żeby wiedzieć o sobie prawie wszystko. Nie zjedliśmy nawet łyżeczki soli, możemy sobie co najwyżej powiedzieć „serwus jak leci?” Rzeczywiście, pozostało w nich dobre wspomnienie z lat odległych jak epoka kamienna, przeżyli kilka epok i byli sobie znowu dokładnie obcy. Bechczyc był poumawiany– oczekiwał wizyt jakichś Finów i Greków, ciekawych co też tacy jak on myślą o tym, co się właśnie rozgrywa „na oczach świata”. Mógłby im opowiadać, co się właśnie w nim rozgrywało poza oczyma świata. Pożegnał Szczepana, umówili się „na kiedyś”, po czym Szczepan pojechał na dworzec, Bechczyc wsiadł do wozu i także pojechał. W siebie. Jechał, jak zawsze, włączywszy radio. W tym nagle obcym kraju, pełnym obcych twarzy, nowej mowy, która nabierała w szybkim tempie znamion tamtej nowomowy, co wybrzmiała tak niepostrzeżenie, słuchał kolejnego politycznego sporu wczorajszych sojuszników, wczorajszych bojowników z komuną, dziś nagle podzielonych, skłóconych i niebezpiecznie śmiesznych. Musieli odczuwać na swoich barkach gniot, bo słowo ciężar byłoby tu zbyt słabe, śmieszności, jaka się wyłania ze szczeliny między wzniosłym słowem Etos (Solidarności) a rzeczywistością, nadal parszywą, nadal przyziemną, nadal schamiałą, nadal przepełnioną niedopieczonym a spalonym chlebem, kiełbasą natkaną kartoflami wyjętymi chyba z koryta. Ich wódz, wczoraj tak płomienny, tak przekonujący, tak nieustraszony młody człowiek, podpisujący pamiętny akt gdański długopisem wielkości kłonicy, zmienił się oto w nieszczęśnika zmuszonego głosić, że wszystkim pomaga, bo jeśli on nie pomoże, to wszystko padnie. Rządowi pomaga, opozycji pomaga, jednej grupie pomaga, drugiej grupie pomaga, choć te grupy już wodzą się za łby; wojsku pomoże, Rosji pomoże, Niemcy zetrze z mapy Europy, jeśli się zaczną brzydko zachowywać. Sobie tylko już nie pomoże, bo nie widzi, niezdolny dostrzec, że jest człowiekiem z innego czasu, z innego miejsca, że jego rola się kończy i że byłoby fatalnie, gdyby miał jeszcze decydować. Ludzie z grupy niedopuszczonej do władzy powołali swoje prawicowe Centrum, natychmiast więc człowiek, który wyraźnie aspiruje do równorzędności z Wałęsą, Bujak, zakłada coś, co nazywa ROAD, a co Wałęsa natychmiast okleja etykietą lewicy. Słowa przestały znaczyć dokładnie tak samo, jak za komuny. W ustach tamtej sfory słowo patriotyzm miał obcięta skrzydła, klęczano twarzą na wschód, chyląc łeb, słowo suwerenność mogłoby wywoływać salwy śmiechu, gdyby nie było tak tragicznie zmacerowane i utytłane w polskiej krwi. A ci teraz wywrzaskują słowa–liczmany, licytując się kto większy patriota, kto bardziej suwerenny, kto bardziej p r a w y, a kiedy Bujak chce powiedzieć, że jest na lewo od prawicy, powie, że jest od niej na z a c h ó d... Bechczyc miał tylko raz okazję spotkać się twarzą w twarz z ludźmi, którzy teraz obejmują rządy, albo chcą je przejąć z rąk tych, którzy je objęli? po komunistach. Było to w wielkim roku 1980, kiedy nowy związek ogarnął naród jak płomień strona 163 obejmuje las, suchy las. Było to w sali ZAIKS–u, którego Bechczyc został członkiem niemal automatycznie, po wydaniu paru książek w kraju; ponieważ bardzo szybko zostały wzięte do tłumaczenia na obce języki – poradzono mu, żeby wstąpił do tej pożytecznej instytucji, ponieważ nikt lepiej nie dba o interesy autorów polskich. Było zgromadzenie tych ludzi. Jakże licznie przybyli i jakże byli różni. Twarze niegdyś tak znane z pierwszych stron gazet czasów Bieruta i Bermana, gorzały teraz ogniem wielkiej wewnętrznej odnowy, nadzieją na podeptanie wreszcie tego ogniska, do którego sami przez tyle lat tak gorliwie dorzucali polan. Mowy były płomienne, komunizm trzaskał w nich jak zapałki, ostro przemawiał Drawicz, już zupełnie bez włosów (Bechczyc pamiętał go z bujną blond grzywą), poeta, niegdyś gorliwy, prozaik, niegdyś państwowy, krytyk, niegdyś najsłuszniejszy, wszyscy w nowym duchu i w formie nowej. Potem na salę weszła grupa działaczy „S”, ze „Zbyszkiem Bujakiem”, z Ursusa na czele. Powitały ich huraganowe brawa, a oni weszli dumnie, z wysoko podniesionymi czołami, jakby triumf był już pełny, jakby stary świat runął pod ich kopniakami i można było mu deptać po bezzębnym pysku, zbierając oklaski gawiedzi. Bechczyc doznał przykrego skojarzenia, które natychmiast od siebie usiłował odegnać, a które potem jeszcze wielokroć miało wracać. „Zbyszek” Bujak nakładał mu się na postać pewnego umundurowanego fanatyka, który w roku 1944, jesienią, przesunął się przed jego oczyma dokładnie takim samym krokiem, dokładnie tak samo patrząc jasnymi, głęboko osadzonymi oczyma człowieka upartego i przekonanego o słuszności doktryny, której służył. Ta delegacja, robotników Ursusa, aktywistów „S” regionu Mazowsze, wparadowała do sali ZAIKS–u krokiem zdobywców (zdobywczym krokiem idziemy w słoneczny świat – śpiewał Bechczyc wraz ze swoim pokoleniem w latach, kiedy Bujak i rówieśnicy nie grali jeszcze nawet w szmaciankę), natychmiast udzielono im miejsca na trybunie i Bujak przemówił tonem wodza. Bechczyc wyobraził sobie nagle tych wszystkich Saint Justów, Robespierre’ów, Dantonów, Napoleona nawet – bo wszyscy oni musieli mieć w piersiach ten sam potężny ogień przeświadczenia, że robią historię, i zapomnieli o swojej młodzieńczości, której przypisuje się nie bez powodów – awanturnictwo i brak wyobraźni. Bujak mówił do zgromadzonych autorów, w większości fikcjo–przecież–pisarzy, że: po zwycięstwie wydawać się będzie wyłącznie autorów oficyny NOWA i Pismo Święte, reszta won... Jakże mu bili brawa zwłaszcza ci spośród neofitów „S”, którzy jeszcze tak niedawno oklaskiwali poprzednie „NOWE” przez mniejsze „S”. Małe, głęboko osadzone oczy Bujaka płonęły ostrym światłem reflektorów. Bechczyc patrzył jak namiętnie, jak gorliwie oklaskują go niemal wszyscy wczorajsi entuzjaści i agitatorzy tamtej Nowej (nie)rzeczywistości. Niech świat zobaczy jak bardzo się od tamtego czasu dystansują: ich przy tym nie było. Lśnili blaskiem wolności, promienieli euforią nieskalanej zacności złączeni słowem ETHOS w jednię tak zjednoczoną, że gdyby się utrzymała w czasie przyszłym – Polska zostałaby zbawiona. Bechczyc nie klaskał. A przecież mógłby powtórzyć razem z nimi: „tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia.” Tylko inaczej i obok. Widząc tych ludzi w tak nowym, po raz któryś, wydaniu, odbezpieczył piekącą pamięć. Tu i teraz człowiek stoi na trybunie i Iży komunistów. Niedawno, cóż to jest kilkanaście lat? śpiewał: strona 164 śpiew jak blask buchnie z ziemi, w nowe czasy wejdziemy, jak w miasto najpiękniejsze... Zabawne, ale po skreśleniu daty – wiersz stawał się znowu aktualny. Obalimy komunę i wejdziemy w nowe czasy... Siedział w drugim rzędzie rozentuzjazmowany, choć zwykle tak schludny myślowo człowiek, który wtedy wyrażał obawę, że (nieobecny na tej sali) Różewicz „rozwija się zbyt powoli w kierunku większego realizmu, żarliwości i prawdy ideowej”. Coś mówił na ucho autorowi wiersza „Dzierżyński”, który kiedyś zrobił na Bechczycu (niezatarte, jak widać) wrażenie; Kiedy serce tłukło jak ćma, wzrok znużony nie widział celu, on mi wzmacniał głos: obywatelu, głosuj za – ... jego wzrok z wiecznym ogniem, serca praca ponad śmierć mocna... Pomógł. Znowu ja mówić mogłem... Wstał, wszedł na trybunę i mówił. Znowu mógł mówić. A po nim autor wiersza o Stalinie: Słuchaliśmy do rozpaczy, bolejący i niemi. Stalin, duma dni naszych, Największy z ludzi na ziemi... A potem autor słów: Najdrożsi moi: dobrze jest w tym serdecznym kraju (w ZSRR) A po nim ten, który się kiedyś, tak pilnie zgadzał z innym, który żądał: „Trzeba szybko reagować na obce i niesłuszne poglądy... trzeba wzmóc walkę nie tylko z obcymi i wrogimi poglądami ale i z wszelkimi objawami pojednawczości i tolerancji wobec takich poglądów...” Mówił gromko i grzmiał donośnie, odruchowo poprawiając włosy, które mu dawno wypadły. Bechczyc nie potrafił zdobyć się na kolejną łzę wzruszenia... Patrzył na Bujaka i było mu tego młodego robotnika po prostu żal. Zapewne niczego nie czytał, w tamtych czasach biegał za szmacianką. Zapewne wierzył, że ma do czynienia z politycznymi dziewicami, którym obcy wszelki brud, kłamstwo, załganie, kariera. Bujak zapowiadał politykę najsurowszą. Biblia, czyli Pismo + to, co wydaje Nowa... Odetnie się więc całą przeszłość. Sala wali entuzjastyczne brawo. Bechczyc siedzi jak słup. Patrzą nań i nienawidzą. Nie mają pojęcia co wie, co pamięta, co myśli. Wiedzą tylko niektórzy, że jest informatykiem dość gruntownym i znanym w świecie. Bujak nie wie, jego grupa nie wie, a on siedzi w pierwszym rzędzie, nie klaszcze i nawet się nie uśmiecha. Kiedyś Roman S. nie płakał w czasie żałobnej akademii ku czci Stalina. Bechczyc doznał teraz uczuć zapewne podobnych do uczuć nieżyjącego już kolegi. Mógł powtórzyć za De Gaullem: ilekroć byłem w mniejszości – miałem rację. W tamtych latach wielu z entuzjastów „S” zgromadzonych w tej sali wypinało piersi do orderów, reżym sypał krzyżami kawalerskimi, oficerskimi, komandorskimi (z gwiazdą!) Orderu Odrodzenia Polski – a oni je przyjmowali ani pisnąwszy, że strona 165 Polska nie jest wcale odrodzona. Teraz krzyczą, że po raz pierwszy oddychają powietrzem wolności... Jak tak można, panowie i panie, powiedziałby, gdyby mu dano „floor” na trybunie, spytawszy pierwej: czemu nie klaszczesz, człowieku? Bijcie się we własne piersi, to wyście wspierali tamten bandycki reżym, to wam zawdzięcza swoją glorię, to was uczyła się młodzież na pamięć, i teraz wy sądzicie, że ta pamięć zgasła? Z waszych ust znowu leje się zatruta woda. Ponieważ ci, którzy pamiętają, nie uwierzą wam, zatruwacie to, do czegoście się doczepili, a co jest w porywie szlachetne. Ten pan, który przemawia teraz inaczej, niż przed paroma laty, odbezpiecza rewolwer fanatyzmu i nienawiści w służbie wolności i demokracji. Brr. Bechczyc zdawał sobie, rzecz jasna, sprawę z tego, że czas jest inny, że ludzie są nie ci sami, że sytuacja jest odmienna, że ten młody elektryk z Ursusa, były, jak mawiano z uciechą, komandos z elitarnej jednostki, a więc człowiek– żelazo i sprężyna zarazem, mieści w sobie umysł i mięśnie pospołu, odwagę cywilną równą wojskowej, że jest to bezdyskusyjny lider przyszłości. Dorian Bechczyc patrzył na tego młodego robotnika oczyma innymi od reszty zgromadzonych. Sam był kiedyś, nolens volens, robotnikiem, sam dopracował się stalowych mięśni i morderczego ciosu, sam z ołówka przemienił się w osiłka, z astenika w prawie–że atletę, osiągnął to, co zamierzył w dążeniu do zrównania sprawności ciała z giętkością umysłu. Wtedy, w roku 1980,1981 , kiedy inny lider nowego pokolenia, myślący, skupiony, poważny zawsze Karol Modzelewski, zapowiedział, że bój nadchodzący będzie „ich bojem ostatnim” (komunistów) – zabrzmiało to trochę dziecinnie. Tak się powinno mówić – walcząc nawet z samym szatanem, choć wiadomo, że nikt z nim nie wygra, ale mówiąc tak – człowiek narażał się na, co najmniej, wzruszenie ramion. Brzmiało to patetycznie, o wiele ładniej, niż owo radomskie, wałęsowe „targanie po szczękach”, ale też w tych dwu zdaniach zawarła się cała dzieląca tych ludzi przepaść. Potem to biegło różnymi ścieżkami. Bechczyc czuł, że zostaje za kolumną, że traci zapał, że już nie widzi dla siebie miejsca w szeregu tych, których, w istocie, był prekursorem, bo głoszone przezeń prawdy i protesty przed laty nieomal już czterdziestu, teraz dopiero znajdowały zastosowanie. l mimo to właśnie narastał w nim niepokój o przyszłość. Nie własną, tej już nie miał. Dla niego nie było przyszłości. Składał się nań tylko czas przeszły i pisana na wodzie teraźniejszość. Przyszłość kształtowali właśnie ci ludzie odważni, którzy porwali się z motyką na słonce i wygrywali, przynajmniej tę fazę bitwy. Komunizm (?) stulił skrzydła. Schował pazury. Bechczyc nie był tylko wcale pewien, że się skończył, nawet w swojej formie najkrwawszej, która przeniesie go do historii i tam zasklepi na wieczność, aż jakaś nowa jego odmiana, kiedyś po latach, dojdzie do wniosku, że trzeba ten rozdział włożyć między prohibita, żeby się nie kojarzył z przyszłą współczesnością. W Gruzji nadal handlują Stalinem, Stalin wisi na każdej stacji kolejowej i na każdym przystanku autobusowym, noszą go przy sobie setki tysięcy wiernych wielbicieli, ale to chyba tylko z przyczyn czysto narodowych: Stalin zniweczył tak wielu znienawidzonych Rosjan, a ponadto – stał na czele największego w historii Imperium. Gruzin. Tego dość, by go czcić. strona 166 Niedługo zaczną w Niemczech czcić w ten sam sposób Hitlera i jego gang. Ponieważ zapanował nad Europą. Ponieważ pokazał, czym mogą być Niemcy. Niemieckość stłamszona przez agentów Kremla – teraz dopiero pokaże kły. Kiedy się obie strefy połączą. I wtedy także ujawnią się różnice między ustrojami. I okaże się, że Niemcy ze wschodu (Ossis) są zdeprawowani przez ustrój w najmniej spodziewany sposób: oni przywykli do państwa opiekuńczego, do gwarancji wszelkiego rodzaju, do bezpłatnej służby zdrowia, do darmowych studiów, do sponsorowanego sportu, do subsydiowanej kultury, do sprawiedliwości społecznej, to znaczy – braku kapitalistów, ba – do dobrobytu nieznanego Rosjanom, Kałmukom, Tatarom, Ukraińcom, Estończykom i reszcie ludów Imperium Zła... Katastrofa nastąpi w dniu, kiedy się zetrą dwa pojęcia dobrobytu – po zjednoczeniu... Niemcy mają więc inną skalę problemów, Polacy inną. Bujak, sławny swoją spektakularną ucieczką w chwili próby jego aresztowania w dniu 13 grudnia 1981, ukrywający się skutecznie i głośno przez wiele lat, pojmany wskutek włączenia w poszukiwania człowieka umiejącego kojarzyć dane i eliminować informacje, powiada teraz, że „posiadł olbrzymią wiedzę”, czy jakoś tak, ale nie mniej buńczucznie. Olbrzymia wiedza zdobyta w ukryciu, czy „na melinie”, jak się to określało w czasach okupacji hitlerowskiej, zdobyta w obcowaniu z czołówką polskiej inteligencji od wczoraj opozycyjnej... A tu ktoś puścił fimfę, że ukrywał go M. F. Rakowski! Dorian Bechczyc wiedział doskonale, że nie wolno podawać w wątpliwość olbrzymiej wiedzy tej inteligencji, choć miał o tym zdanie raczej mocno odmienne, ponieważ ona się zaangażowała i została nawiedzona, albo odwrotnie: została nawiedzona, więc się zaangażowała. Bechczyc był przekonany, nie aż tak jak pani doktor Staniszkis, że decyzje wycofania się z zajmowanych pozycji, komuniści podjęli wcześniej, zanim gmach ich władzy jął osiadać w lotnych piaskach nagle zdemaskowanej iluzji, że więc dzielne przeskakiwanie płotów i strajki wszelkich rodzajów nie były dlań zaskoczeniem, a rozlały się za przyzwoleniem zrodzonym z nadziei na opanowanie ich i odwrócenie kierunku natarcia w zamian za poważne ustępstwa. Była to ucieczka do przodu, pomyślana dobrze, i chyba nie za późno. Bechczyc widział przed sobą ścianę, niedostrzeganą, jak mu się zdawało, przez zapaleńców w rodzaju Bujaka. Ten młody człowiek wzbudzał w nim uczucia szczególne. Wiedział o nim mało, stykał się z nim tylko poprzez massmedia, czytał udzielane przezeń wywiady i wziął go sobie na warsztat analityka i psychologa, jako zjawisko godne obserwacji, bo nietypowe i stosunkowo rzadkie. Ten człowiek nie miał, bo mieć nie mógł, wiedzy ogólnej, a zetknąwszy się z otoczką inteligentów, często o nieczystych sumieniach, jacy się tłumnie pojawili w otoczeniu stoczni gdańskiej, dał się ująć ich elokwencji, ogładzie, sposobowi mówienia, i nie zaglądając w ich dossiers, zawierzył pięknym słowom, ani się spostrzegłszy jak wpadł w ich sidła i odciął się od własnych korzeni, tym zresztą łatwiej, że uwierzył, iż klasa, z której się wywodzi, skazana jest w warunkach cywilizacji nadprzewodników i komputerów n–tej generacji na drugorzędność. Ta klasa, po karkach której najpierw dorwała się do władzy banda Lenina, Stalina, Trockiego, ta strona 167 sama klasa, która zawierzyła słowom ich agentów po drugiej wojnie, nie tylko w Polsce przecież, która swoim zdecydowaniem (w walce o podwyżki przecież!) przeraziła komunistów do tego stopnia, że ci ustąpili wyhodowanej przez się opozycji, teraz ma być skłoniona do zejścia na sam dół drabiny, po której wspinać się mają ku władzy i pieniądzom ludzie nowego rzutu... I ma się z tym pokornie godzić, dając w pierwszej fazie reformy, wyrzucać się milionami za bramę zakładów jeszcze wczoraj dochodowych, a dziś skazanych na przymusowe bankructwo po to, żeby je łatwiej można było, i taniej sprzedać. Niestety, nie były to myśli lojalnego obywatela, o jakim śni się premierowi Mazowieckiemu. Bechczyc bardzo pragnąłby mu pomóc, włączyć się w nurt jego działań, poprzeć reformę Balcerowicza, ale tyle na tej drodze stało wykrzykników, znaków zapytania, nakazów zatrzymania, skrętu i wjazdu, że dał pokój, i nie dobiwszy do sześćdziesiątki, pozwalał się spychać na pobocze bez słowa protestu. Nie chciał o sobie przypominać z dwu względów: po pierwsze nie pozwalała mu na to jego duma, poczucie wartości, po wtóre uważał, że byłoby mu szczególnie przykro ujawniać lub uświadamiać, tym ludziom nowej ekipy, że postępują z kadrami dokładnie tak jak komuniści, zadeptujący każdego, kto się im w czymkolwiek naraził, albo spuszczający z wodą każdego, kto nie rokował nadziei na przydatność. Komuniści to jednak mieli do siebie, że starali się przyciągać, kaptować, kupować, korumpować ludzi wartych kupienia czy skorumpowania. Był gotów zapaść się w cokolwiek, gdziekolwiek, z kimkolwiek. Wziąć każdą kobietę, byle już nie wracać do domu. Ewa zatrzasnęła przed nim drzwi do jego własnego mieszkania, do własnej biblioteki, do własnego łóżka, do własnego życia. Terror. Mógłby wyważyć drzwi, wywalić jednym uderzeniem ciała, jednym kopniakiem. Zdarzało się przecie już wcześniej ,że zamykała się na łańcuch. Trwał ten przeklęty łańcuch przyczyn i skutków nie do rozwikłania początku. Mogli przesuwać ogniwa i spierać się o każde, jak o to, co było pierwsze: jajko czy kura. Katecheta w szkole rozstrzygnął ten dylemat krechą na tablicy i nad nią napisał: metafizyka. Zabawne. Myślał o tym wszystkim już bez emocji. Jeżeli nie można dowieść własnej niewinności, należy grzeszyć ile wlezie. Kiedyś, w Leningradzie, zdarzyła mu się iście komediowa przygoda. Umówił się z piękną kobietą, z zawodu inżynierem budowy samolotów, pod Ermitażem. Pod Ermitażem! Zapomniawszy, że Ermitaż ma kilkadziesiąt wejść i wyjść i kilometry korytarzy. Postanowił wtedy, że weźmie pierwszą, która tu wejdzie (do hallu jednego z głównych wejść). Weszła dziewiętnastoletnia, ładniusia, piegowata, korpulentna, w sztucznym futerku. Zaczęła od przeglądania albumów. Powiedział: „Masz gust”. Popatrzyła, zamrugała oczętami. Zarumieniła się. Powiedział: „Może zjemy razem obiad?” Powiedziała „choroszo”. I poszła z nim bez słowa do hotelu Astoria. W restauracji ani jednego wolnego stolika. „Pójdziemy do mnie i zamówimy do pokoju”. „Choroszo”. Poszli, zamówili, zjedli, pili wino. Pokój był słoneczny. Dziewczyna w sukience bardzo apetyczna. Namiastka za tamtą, szczupłą, piękną, rasową. Spytał: „Pójdziemy do łóżka?”. „Choroszo”... Zdumiewające, bo wyglądała jak dziecko. Jego zdumienie urosło do wymiarów Ermitażu, kiedy spostrzegł, że dziewczyna silnie krwawi, że całe łóżko jest we krwi. Prześcieradło, pod nim materac. „Ty byłaś dziewicą” „Da”. strona 168 Po prostu „da”. Prali potem razem pościel, szorował materac i odwrócił go na drugą stronę, żeby ukryć niezmywalne plamy. – Potem ją odwoził pod wskazany adres i wtedy dopiero dowiedział się dlaczego poszła z nim do łóżka po pierwszym słowie. „Po tomu czto wy mnie ponrawilis’, i potomu czto moj żenich, a my poslezawtra żenimsja, użasnyj jebiec... On oczeń krasiwyj, wy ponimajetie, a u nas tak mnogo żenszczin... On by smiejałsja nado mnoju jesliby ja jemu wniesła moj wienok... Ja togda riesziła, szto pojdu w krawat’ s pierwym, kto mnie ponrawitsja, a wy mnie ponrawilis’. Takoj mużczina, nastojaszczyj inostraniec, inteligient, nu wot...” Nu wot... Uśmiechał się do tego wspomnienia. Bywajet... Właśnie, bywajet. Sekretarka zameldowała mu przyjście jakiejś młodej damy. Dama prosi o posłuchanie w sprawie osobistej. Weszła. Śliczna, skromna, dobrze ubrana, znakomicie panująca nad mimiką twarzy i gestami ładnych dłoni. Usiadła, spódniczka nie mogła zasłonić jej kolan, a były przepiękne. Pochyliła się, żeby położyć na udach łokcie i dłońmi zakryć kolana. Złowiła jego spojrzenie. Zarumieniła się, potem przedstawiła: Grażyna R. Absolwentka iberystyki, ale włada także angielskim. Współpracuje z pismami specjalistycznymi. Szuka pracy. Słyszała, że w tym Instytucie potrzebni są lingwiści, powiedzmy: tłumacze. Pomyślał: jeżeli jesteś wolna, ja cię zabieram dla siebie. Było w niej samo ciepło, emanował z niej delikatny, kontrolowany, zawstydzony sobą seks. To zasłonięcie kolan, ten rumieniec po jego spojrzeniu na jej kolana. Zachowała wstydliwość dziewczynki, a z pewnością liczyła sobie lat trzydzieści. Kobieta. Porywająca kobieta. Niebieskooka. Musiał ją związać z Instytutem. Czymkolwiek. Dał pierwszy z brzegu kwartalnik naukowy, jakieś Principia Mathematica, czy coś w tym rodzaju i poprosił o przełożenie pierwszego z brzegu tekstu, na próbę, solidnie, bez nachalstwa. A potem, kiedy wyszła, myślał o niej. Widział jej zgrabniusie nogi, chód tancerki. Kokietowała bez kokieterii, wdzięk biorąc po prostu od matki natury. Czekał na jej telefon. Tydzień, dwa, trzy, w końcu przyłapał się na rozpaczy i żalu, że nie poprosił o adres. W domu tylko nocował. Ewa traktowała go jak intruza. Dawała poznać, że jest jej wstrętny i znienawidzony. Któregoś dnia w słuchawce poznał głos Grażyny. Zdrętwiał z wrażenia. I głos miała niezwykły. Ciepły, bardzo kobiecy, miodny, urzekający. Musiał się zebrać w garść, żeby nie wybuchnąć entuzjazmem. Mówiła: – Przełożyłam to dla pana, ale nie sądzę, żeby to było ciekawe. To nie jest chyba nawet oryginalne... – Nie szkodzi, chcę to mieć na seminarium. Moi studenci muszą mieć materiał porównawczy. Autor jest ceniony w kołach USA, tym lepiej dla naszych autorów, jeżeli nie wyglądają przy nim zbyt blado... Przywiozła materiał. Przeczytał. Nie było w nim ani jednego błędu merytorycznego. Panowała nad słownictwem przecież specjalistycznym. Popatrzył, powiedział: – Zadziwiające... Zrozumiała. Dostrzegł w jej oczach błysk kobiecego zainteresowania. Mógł śmiało zaproponować wspólny obiad. Potem odwiózł ją do domu na dalekim Ursynowie i pragnął ją zatrzymać w wozie jak najdłużej, żeby słuchać jej głosu, strona 169 patrzeć na jej dziecięcy profil, zadarty nosek, wyzierające spod spódniczki cudowne kolana. Nie był pewien, czy Grażyna także myśli o nim jak o mężczyźnie, z którym mogłaby przeżyć przygodę. Położył ramię na oparciu za jej karkiem. Dotknął palcami włosów i przeszedł go prąd. – Długo się wzbraniałam – powiedziała – przed tym telefonem do pana. Tekst przełożyłam nazajutrz... A więc dokonała wyboru. Gdybyż wiedziała, jak na nią czekał. W jakiej życiowej sytuacji na nią czekał. Postanowił: – Wezmę jakieś mieszkanie. Nazajutrz spakował kilka walizek i wyjechał, nie zostawiając Ewie adresu. Widział ją tylko raz w życiu i nie stawiał pytań, ani jej, ani sobie. Miała twarz nadąsanego dziecka, to znaczy, że ktoś ją skrzywdził lub krzywdzi. Sam czuł się skrzywdzony, dlatego pojawienie się Grażyny uznał za dar niebios albo podstęp szatana. Przecież takie jak ona, sama Natura wyznacza do tańca na stole, między tłuczonym szkłem, zawodzeniem cygańskich skrzypiec i strzałami rosyjskiej rulety. Pomyślał o rosyjskiej rulecie, postanowiwszy rzucić się w nią jak w topiel, nie sprawdzając dna. Był nią oszołomiony, usiłował walczyć z tym cielęcym zachwytem, ale poszedł za nią jak w dym, odwiózł pod dom, w którym wynajmowała pokój, pragnął, żeby go zaprosiła do środka, ale wymigała się mówiąc, że ma bałagan. Bałagan mu jako słowo nie przeszkadzał. Bałagan rzeczywisty w zajmowanych potem przez nich mieszkaniach gniewał go i dręczył i zmuszał do wykonywania tych wszystkich prac, jakie zwykle wykonują kobiety, kiedy ich mężowie pracują poza domem. Pracował poza domem i pracował w domu, ponieważ na Grażynie żadne śmiecie, żadne pajęczyny, żadne brudy w zlewozmywaku nie wywierały żadnego wrażenia. Żyła jak ciało astralne, miłością i dla miłości i była w miłości zjawiskowa. Musiała czuć, że łamie się w nim postanowienie trwania z nią na stałe. Najpierw odmówił jej dziecka (chcę mieć z tobą dziecko) ponieważ widział, że przy jej stosunku do ładu – dziecko wprowadziłoby w ich dom chaos nie do wytrzymania. Nie miał ochoty na dziecko, a z nią w żadnym wypadku. Dostrzegł w niej kilka cech, które go uczujniły. Grażyna była smakoszką dobrych napojów i jeszcze lepszych dań, na co z biegiem czasu zabrakło mu pieniędzy. W restauracjach klubowych sobie zamawiał obiad członkowski za marne grosze, ona brała z karty potrawy zwykle najdroższe. Nigdy nie wzięła na widelec bodaj kawałka polędwicy czy indyka, nie włożyła mu do ust, ze słowami „spróbuj przynajmniej”, gdy on wbijał w siebie jakieś „gołąbki” w kapuście czy gulasz z płucek. Płacił i mroczniał w duchu. Były to cechy tak paskudne, że jej cudowne ciało, jej nieopisane dobro, jej gotowość niesienia mu pomocy iście matczynej, kiedy raz nagle zachorował i zległ powalony wysoką gorączką, bladły w skali wartości. W gruncie rzeczy była niechlujną w domu egoistką, zachwyconą tym, że dostał się jej mężczyzna czuły i męski, szczodry i opiekuńczy a przy tym szaleńczo, jak sądziła, zadurzony. Ewa nie znała tych tajników jego pożycia z Grażyną, rzucała w nią mocne słowa, statystycznie zwykle trafne słowa, bo żony zawsze mają rację przeciw kochankom mężów, tym razem istotnie trafiające w środek tarczy. Samo ciało to za mało. Ewa była tak odmieniona, tak opuszczona i tak godna współczucia, że powziął nagłe postanowienie: wraca. Tamta kobieta jest śliczna i młoda jeszcze i będzie młoda strona 170 długo, i znajdzie mężczyzn bez liku, którzy będą ją kochać tak, jak ją kochać należy, i stawiać drogie dania, i spijać dobrymi trunkami. Jest stworzona do miłości bez obowiązków, niech więc ją ma. On zaś, pan doktor Dorian Bechczyc, wróci na łono rodziny i odtąd żyć będzie z żoną długo i szczęśliwie, i córka się nań nawróci i przyprowadzi doń swoje dzieci, i syn się przestanie nań boczyć, i wnuki odzyskają dziadzia, żona męża, dzieci ojca, będzie cudnie, pogodnie i po bożemu. Kiedy pakował swoje walizki – Grażyna siedziała jak skamieniała. Bez słowa protestu, widocznie zaskoczona i złamana nagłym powrotem do punktu wyjścia. Zapłacił za mieszkanie na pół roku z góry, mogła sobie żyć i w tym czasie poszukać pracy i czegoś mniejszego, tańszego. Zaglądał do niej potem jeszcze kilka razy, po resztę książek. Któregoś dnia zastał ją w stanie oszołomienia. Na stole stała pusta butelka po szampanie, druga otwarta, Grażyna otworzyła mu drzwi trzymając płaski kielich z szampanem tak, jakby spodziewała się kogoś innego, z uśmiechem rozjaśniającym marzycielskie oczy, była ubrana w lekki szlafroczek wdzięcznie opinający nagie ciało. Znowu był gotów porwać ją w ramiona, rzucić się w nią jak w otchłań, to było silne, bardzo silne, ale nie silniejsze od niego. Zdławił w sobie tę falę obezwładniającego pożądania, Grażyna działała nań jak narkotyk, nigdy żadna kobieta nie opanowała go tak totalnie. Usiadł, dał się poczęstować szampanem, ugryzł słony paluszek, spięty wewnętrznie do tego stopnia, że czuł jak tężeją mu wszystkie mięśnie, ramion, ud, brzucha, pleców kamieniał, walcząc z pragnieniem dotknięcia Grażyny, objęcia Grażyny, przywarcia do niej, wejścia w nią wreszcie. Po wielu jeszcze tygodniach od tamtego rozstania widział ja, wyraźnie, blask jej przymkniętych oczu, linię jej ramion, piersi, talii, bioder, ud, łydek, kształt stóp, które tak zachłannie i tkliwie całował, wiedząc, albo chcąc myśleć, że to cholernie śmieszne: wielkie chłopisko, utytułowane, na stanowisku, ojciec dzieciom, dziadek wnukom, u stóp kobietki, która się z nim zabawia... Jeżeli kobieta jest narzędziem szatana – Grażyna była nim z pewnością i trzeba było stalowej siły woli, żeby się spod jej uroku wyzwolić. Gdyby nie stan Ewy, gdyby nie jej słowa „brak mi nawet kłótni z tobą”, gdyby nie te nieładne cechy Grażyny, ugrzązłby w niej i mogłaby go mieć na wszystkie dni tygodnia, na wszystkie pory roku, na wszystkie okazje. Ludzie nadal mieliby o czym gadać: że taki stary i taka młoda, że taki brzydal i taka cudna, że taki lekkoduch i taka latawica, pies im mordy lizał. Był zaczadzony Grażyną. Słowo zakochany jest zbyt zdarte i pozbawione treści. Był nią zwyczajnie znarkotyzowany i ona dopiero dała mu wyjaśnienie tych wszystkich, przedtem uważanych za przesadne, dramatów i tragedii miłosnych, szaleństw i fatalnych finałów podobnych do afer. Był przy Grażynie czymś dla siebie samego zaskakująco niewiarygodnym: samcem wiecznie gotowym i niewyczerpanym. Zostawiwszy ją, myślał o niej stale, bez przerwy, tkwiła w nim jak wspomnienie czegoś nieziemskiego, jak pasmo rozkoszy, która nie mija. Sto innych kochanek nie zostawiło w nim żadnego śladu, ta jedna na myśl samą o niej wprawiała go w stan podniecenia i piekącego żalu, że należy do przeszłości. Kiedyś przejeżdżał autobusem obok hotelu Victoria, zimą, w zamieć, dostrzegł ją na marmurowych schodach, biegła a za nią młody, smukły człowiek, szarpał ją za rękaw, a ona biegła ku drzwiom hotelu. Poderwał się z fotela jak wystrzelony z katapulty, omal wywalił sobą wielką płytę okna. Byłby ją wybił i wyskoczył, żeby dać tamtemu po pysku, strona 171 porwać Grażynę i zapaść się gdzieś znowu w jakimś motelu przydrożnym, jak kiedyś w Maku. Nie umiał nad tym panować a jednak panować musiał. Była dlań dobra, nigdy nie okazała zdenerwowania, nigdy nie podniosła głosu, odwzajemniał się tym samym i żyli razem, zmieniając miejsca postoju, w symbiozie tak idealnej, że nieprawdziwej. Było wino, była muzyka, i była miłość, ocean miłości chwilami zupełnie obłąkańczej. Nigdy przedtem nie zaznawał kobiety w takiej pełni, i nigdy przedtem żadna z kobiet z nim nie zaznała podobnej pełni, Już wiedział, czym jest kobieta i grał na niej jak wirtuoz, jeżeli godzi się przyznawać do podobnych osiągnięć. Wiedział, że Grażyna nie udaje, była w miłości tak doskonale z nim zespolona, tak harmonijnie współbrzmiały ich... (tu by się każdy stylista zawahał: instrumenty? dusze? ciała? odczucia?), że oboje widzieli zachwyt w partnerze (partnerce), tak to było oszałamiające, pełne, radosne. Nigdy jeszcze nie zaśmiewał się w łóżku z kobietą, a z Grażyną , tak. Leżała na materacu położonym na podłodze wynajętego gdzieś domku bez mebli, a za to z myszami, jeszcze rozespana, jeszcze rozczochrana, jeszcze różowa ze snu, już (zawsze) porywająco dziewczęca; jej ciało było gładkie jak rzeźba z białego marmuru, bez jednej zmarszczki czy fałdki, nigdzie grama nadmiernego tłuszczu, linie ramion, piersi, brzucha, bioder, ud, łydek, stóp – sama muzyka, szyję tylko miała nieco za krótką, sprawiała wrażenie szczególne: kiedy siedziała – zdawało się, że jest skulona, że wtula głowę w ramiona, ponieważ czegoś się lęka. To dodawało jej specjalnego wdzięku dziewczynki z zapałkami rzuconej w brutalny i groźny świat ludzi i przedmiotów kanciastych. Była tak delikatna, że każde otarcie się o kant mebla, każdy jego silniejszy uścisk zostawiał na niej sińce. Leżała więc na tym materacu, odkryta po jego wyjściu spod kołdry, naga i porywająca tak, że skoczył ku niej, nie zdjąwszy holenderskich chodaków i zaczął ją kochać w chodakach, i ona widziała, że kocha ją w chodakach i wybuchnęła śmiechem, dopiero wtedy on spostrzegł te chodaki... Chodziła przez inne łóżka, miała do tego prawo, jeżeli to także był rodzaj poszukiwania jego, który dał jej więcej niż poprzednicy razem wzięci. A potem, któregoś dnia zobaczył ją na wysokim zydlu przy barze hotelu Europejskiego. Miała na głowie czarną perukę, przydającą jej zawsze jasnej cerze (opalona była jeszcze piękniejsza) bladości kredy. Zamawiał kawę i piwo dla siebie i jakiegoś Francuza, gdy spotkał jej oczy. Zimne, nieporuszone, tak doskonale opanowane, że nie przemknął przez nie nawet cień wspomnienia. Była niewątpliwie już tym, czym postanowiła zostać w chwili największej zmysłowej satysfakcji. Leżała wtedy na brzuchu, lekko unosząc głowę, na jej plecach, albo na pupie, dostrzegł jaśniejsze miejsce po zejściu naskórka. Brała lampy kwarcowe, żeby nadać swemu ciału kolor oliwki. Dla niego. Żeby piękniej wyglądać. Żeby go podniecić jeszcze bardziej, choć już bardziej chyba nie było można. Tego wieczora wrócili z teatru i zastali w domu przewróconą lampę i nadpalony w niej abażur. Ktoś grasował po mieszkaniu, ktoś mający zapasowe klucze, ktoś, kto nie przyszedł niczego kraść, bo kraść nie było co. Ktoś zainteresowany jego papierami. Bechczyc lękał się tego rodzaju inwigilacji, podejrzewał, że kontrolują go wszędzie, także w miejscu pracy. Tu klucze miała adwokatka opiekująca się ich mieszkaniem, opuszczonym czasowo przez ludzi wysłanych na placówkę. To się nazywało opieka, czynsz który miał pokrywać tylko strona 172 stałe opłaty, był wielekroć wyższy. Dama ta nie była godna zaufania, zapewne także otrzymała polecanie ze swego środowiska, by przejrzeć jego papiery. Przejrzano je i z pewnością sfotografowano. Lampę przewrócono celowo, żeby posiać w nim panikę. Jeżeli to byli oni. Pomyślał jednak, że może to jakiś przyjaciel albo były mąż samej Grażyny, która robi go w konia w sposób tyleż prosty co bezczelny. Postawił lampę, spojrzał na nią, nie powiedziała słowa, Potem wykrył, że brała lampy kwarcowe i kochał ją tak, jak to lubiła najbardziej. I wtedy, przeżywszy już kilka elektryzujących ją orgazmów powiedziała „po tobie to już tylko prostytucja.” strona 173 SYNTEZA strona 174 Dobijał do sześćdziesiątki, coraz częściej myślał o zbliżającym się końcu, raz po raz dokonywał w duchu rachunku sumienia, czuł się winny, także wobec Ewy. Zanosił jej regularnie czeki lub pieniądze, po każdej wizycie wydawała mu się coraz bledsza, coraz chudsza, gasła w oczach i tylko oczy miała coraz większe. Pewnego razu usłyszał: „brak mi nawet kłótni z tobą”. Nie wyrzekłszy słowa wyszedł, wrócił do Grażyny, żeby jej powiedzieć: „wybacz, komuś jestem bardziej potrzebny, niż tobie. Jesteś młoda, śliczna...” i tak dalej. Wysłuchała bez słowa, może mu się wydało, ale zauważył w jej oczach wilgoć. W oczach Ewy dostrzegł natomiast błysk triumfu. Patrzyła jak stawia walizkę, jak wiesza płaszcz i czapkę. Wieszaki tak długo sterczały ze ściany sieroce i nagie. Była pewna, że wróci, chciała, żeby wrócił. Przyrzekła mu, że już nigdy nie powtórzy słów, które odbierał jak najplugawsze obelgi. – A jednak jesteś! – powiedziała i nutka triumfu zadrgała także w jej głosie. Spojrzał na nią, zaniepokojony. Spostrzegł, dopiero teraz, że zestarzała się szpetnie. Usta miała rzeczywiście zesznurowane, pomarszczone, zmalała, wydała mu się krucha i bezradna. Krzyknąłby: „Czasie, cofnij się!” W lata wspólnych wypraw po złote runo młodości – na francuskie południe, norweską północ, rosyjski zachód, amerykański wschód... ale czas woli słuchać poetów, wołających „Czasie, naprzód!” Czas walił naprzód żłobiąc okopy w polu dawnej urody nie tylko tej zjawiskowej niegdyś kobiety. Dywersyjną robotę czasu widzi się przede wszystkim na twarzach bliźnich. Spotykał dawnych kolegów i nie poznawał ich. Wigor ustępował miejsca zgorzknieniu, buntowniczość – ustatecznieniu. Kiedy kraj falował strajkami – wahadłowymi, kroczącymi, ostrzegawczymi, okupacyjnymi, kiedy marszałek Kulików naradzał się w warszawskim „Białym Domu” z Jaruzelskim, kiedy byli tacy, którzy radzili mu postawić całą tę „opozycję” pod mur a on powiedział „nigdy!”, Bechczyc spotkał znajomego z dawnych lat, Andrzeja Kijowskiego, i spytał: „Nie boisz się?” Andrzej Kijowski, wychowanek Wyki, myśliciel i analityk tego, co go otaczało, popatrzył na Bechczyca tak, jak się patrzy we własne oczy odbite w lustrze i rzekł po chwili namysłu: „No tak, rozumiem pytanie. Mógłbym w tym być, moja łysina mogłaby przeświecać przez brodę Gwiazdy, nie prześwieca nie dlatego, że się boję. Nie ma się czego bać, ostatecznie przeżyjemy jeszcze jeden pokoleniowy wstrząs. Ale – mówił – ja nie mam po prostu tej wewnętrznej siły, potrzebnej do pokonywania tłumu”. – Potem, kiedy mijali pomnik Mickiewicza, dodał: „Przypuszczalnie oni w to uderzą, ale to może być ich cios ostatni. Możemy zginąć w ruinach tego systemu, ale on padnie.”– Bechczyc nie był przekonany, że padnie za jego życia. Sprzyjał tym młodym, ciskającym kamieniami w szeregi ZOMO, w czasie pamiętnego strajku komunikacji warszawskiej, kiedy ulice zablokowały tysiące autobusów prowadzonych przez Onyszkiewicza w stronę KC: podziwiał brawurę tego młodego doktora matematyki, i podniósł nawet dwa palce (Bechczyc) robiąc znak V, ale tak, żeby tego nie zobaczył jakiś policjant. Mogli go byli sfilmować, bo z pewnością filmowali, żeby potem łuskać ludzi jak ziarna grochu ze strąków. Szedł Marszałkowską pod prąd kolumny autobusów i życzył tym ludziom sukcesu. Ale nawet przez chwilę nie pomyślał, żeby wskoczyć na stopień w otwartych drzwiach pierwszego autobusu i bodaj pojechać z nimi na spotkanie przeciwnika. Teraz Onyszkiewicz jest wiceministrem obrony strona 175 narodowej, teraz Onyszkiewicz siedzi w praskiej piwiarni z prezydentem Havlem, a przy nim Bujak i Lityński, ludzie pono nieustraszeni. Patrzył w mały ekran, widział ich triumf i malał we własnych oczach. Zawsze tak dzielny, zawsze tak pewny własnej brawury, zawsze przekonany, że nic mu nie grozi, zawsze ufny zapewnieniu astrologa, że ludzie nie mogą mu uczynić krzywdy, skrzywdzi się tylko on sam, przepuścił przed samym nosem wielką, historyczną okazję uczestniczenia w czymś znaczącym, w czymś przełomowym, w czymś, czego był przecież niewątpliwie jednym z pionierów. Pionier! Wydął wargi, obruszony na sam dźwięk tego słowa. Otrzymał dwa listy – z PEN Clubu i od syna z Zurychu. Pierwszy był zaproszeniem na spotkanie z Kottem, drugiego postanowił na razie nie otwierać. PEN Club płynął niczym korab dzielny po wzburzonych falach wydarzeń. Jan Kott był zawsze na fali, był pionierem wszystkiego – od socrealizmu, poprzez nowatorskie odczytania Szekspira po wydarzenia marcowe, których padł ofiarą na rok przed tym, zanim się zdecydowały wydarzyć. Zabrał ze sobą Trznadla „Hańbę domową”; Herbert: „Niezmordowani Kott z Żółkiewskim robili różne łamańce, decydowali czy można wydawać, CZY NIE MOŻNA..Do tego odpowiednie wstępy, ustawianie, fałszowanie. Cenzurowali zmarłych. Orwellowska historia.” Orwellowska historia działa się nadal. Kotta witał Juliusz Żuławski tak: „Mam zaszczyt powitać profesora Janka Kotta, naszego przyjaciela, człowieka, który w tej sali już w roku 1956 liberalizował naszą literaturę...” Bechczyc. wstał i ruszył ku drzwiom. Zostawił za sobą elitę elit i burzliwe oklaski. Poczuł „ból zamostkowy”, po raz drugi w życiu, i opanował go lęk. Ból zamostkowy oznaczał początek końca. Wszystko inne trwało i miało się coraz lepiej... Do domu wrócił w nocy. Zastał drzwi znów zamknięte na łańcuch. Zadzwonił, nic. Zapukał – głucho. Uderzył pięścią. Usłyszał: – Pociągnęło wilka do lasu? Pod drzwiami pojawiła się koperta. List od syna. Przeczytał w marnym świetle hallu: „Ojcze, łamię dane matce przyrzeczenie, piszę. Żeby Ci oświadczyć: zrywam. Twój wyczyn (czyn?) nie nadaje się do oceny, Zostawiłeś u schyłku życia kobietę, która znosiła Cię przez niemal czterdzieści lat. Która była Ci wierna jak żadna. Która była dla Ciebie skarbem. Tyś ten skarb po prostu skopał. Moralnie. Jak mogłeś! Jaki koszmarny banał! Ty, człowiek, na którego tak chciałem się móc powoływać jako na największy autorytet moralny? Nigdy nie byłeś dla mnie autorytetem moralnym. Traktowałeś naszą matkę zdawkowo. Nigdy nie usiłowałeś nawet wczuć się w kobietę, która w Tobie złożyła całe swoje życie, oparła się o Ciebie z nadzieją, że jej nie zawiedziesz. Wiem wszystko. Mówiła mi, płacząc. Jesteś podły. Gdybym wiedział to wcześniej – matka kryła przed nami Twoje ekscesy do dnia, kiedy wróciłeś pijany, w różowym humorku, w cudzej koszuli, z obciętym krawatem... Wstydzę się i brzydzę się, przechowuję tę koszulę jak stygmat rodzinnej hańby. I cała lista Twoich szaleństw. Twoich zdrad, z tymi dwiema ostatnimi. Nie ma dla Ciebie wytłumaczenia. Nie ma dla Ciebie przebaczenia. Nie ma dla Ciebie mnie. Żegnaj. Paweł (były syn). Zürich, (bez daty) strona 176 Zjechał na dół. Zamknął się w pierwszej czynnej budce telefonicznej. Wykręcił własny numer telefonu. Usłyszał głos Ewy. Zmęczonej, cierpiącej kobiety. – Słucham. Powiedział: – Powiedziałaś kiedyś... – Nie słucham – warknęła i odłożyła słuchawkę. Gdy wykręcił numer po raz drugi, już jej nie odłożyła. – Słucham więc. – To „więc” wystarczyło za całą resztę. – Powiedziałaś: „w tej sytuacji powinieneś popełnić...” Usłyszał jej skazujący śmiech. Krzyknął, żeby do niej doszło: Masz, czego chciałaś! Usłyszała w słuchawce trzask. Odstawiła ją od ucha na całą długość ramienia. – Idiota! Przystawiła słuchawkę do ucha. Trwał w niej szum ulicy, potem rozległ się czyjś obcy, spłoszony głos: – O Boże! Podbiegła do okna. Wokół budki telefonicznej zbiegał się tłum. Zjechała windą na dół. Podbiegła do budki. Właśnie wstawał. Dojrzawszy ją, wystrzelił. – A takiego!... 1988–1999 strona 177