12292
Szczegóły |
Tytuł |
12292 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12292 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12292 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12292 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JANUSZ ODROWĄŻ – PIENIĄŻEK
Małżeństwo z Lyndą Winters albo pamiątka po Glorii Swanson
1
Lynda była ubrana w białą koszulę z prostokątnym dekoltem nie skrywającym
piersi, ale je zasłaniała przejrzystym białym szalem; trzewiki z różowej skóry,
spełniając wymogi elegancji wedle mody czasów Konwentu i Terroru, miały
wskazywać na pozycję socjalną Marii Anny Karoliny Corday d'Armont,
dwudziestopięcioletniej wtedy córki francuskich ziemian. Co pewien czas wzywana,
poszturchiwana, budzona z letargu, w jakim – z niewielkimi przerwa-mi – stale
powinna się znajdować, wyłaziła spod ławki; spędzała tam, polegując, każdą swo-
bodną chwilę, póki jej stamtąd jak z saka nie wybierano, ciągnąc siłą na światło
reflektorów (padały na scenę ukośnymi słupami psychodelicznych kolorów
bezustannie zmienianych: to zielone, to żółte, liliowe, pomarańczowe, zielone,
żółte, liliowe), aby, niby to półprzytomna, recytowała kolejną swoją kwestię,
lecz zawsze przedtem dwie rosłe, kościste siostry zakonne (grane przez dwóch
aktorów później przeze mnie osobiście poznanych, Harry'ego B. Hopkin-sa i
Stanleya Blackwella) wkładały na jej włosy, ciemnorude, spływające przez ramię,
kape-lusz z dużym rondem podniesionym od przodu, ozdobionym kokardą ze wstążek o
barwach republikańskich: czerwonej, białej, niebieskiej, potem podwiązywały go
jej pod brodą tasiem-kami, bez żadnych względów ostro szarpały za głowę, a
wykonawszy tę czynność, również się nie patyczkując, popychały do przodu.
Codziennie siadywałem na widowni teatru „Amphitheatron”, obserwując uważnie
zawsze z takim samym zachwytem bifurkację jej roli; prowadziła bezbłędnie dwie
postacie w skom-plikowanej sztuce, dziejącej się jednocześnie w dwu miejscach i
dwu czasach, grała bowiem pacjentkę azylu dla obłąkanych w Charenton pod
Paryżem, cierpiącą na chroniczną śpiączkę i depresję; pacjentkę tę w dniu 13
lipca 1808 roku skutecznie mobilizowano do niebłahego udziału w widowisku
okolicznościowym, reżyserowanym przez markiza de Sade (ale pod patronatem samego
Dyrektora zakładu), gdzie występuje w roli Charlotty Corday, powtarza-jąc
zdarzenie z dnia 13 lipca 1793 roku, gdy ta młoda kobieta, przybywszy do Paryża,
zamor-dowała nożem Jana Pawła Marata, w jego własnym mieszkaniu przy 30, rue
Cordeliers, le-czącego w swej wannie przykrą chorobę skóry. Pacjentka azylu,
stale budzona ze snu i wy-ciągana spod ławki, Charlottą zresztą nie była
nieprzerwanie przez cały ciąg przedstawienia, ale jak gdyby w każdej od nowa
scenie Charlottą się stawała dopiero od tej chwili, kiedy jej nałożono na głowę
kapelusz z kokardą trójkolorową i kiedy jej go mocno pod brodą podwią-zano; w
każdym razie Lynda miała tu za zadanie grać rolę grającej rolę, a czyjąż znowu
rolę zagrała przed sobą i przed światem sama Maria Anna Karolina Corday
d'Armont, rodzona przecież prawnuczka wielkiego Pierre'a Corneille, zabijając
Marata: Judyty – jak powiadają – czy może którejś z bohaterek antyku? Oto pole
dla nigdy nie wyjaśnionych do końca hipotez erudytów.
Po spektaklu ściągałem taksówkę telefonem i brałem Lyndę do restauracji w
Georgetown (powiedzmy, do „Charcoal Hearth”, czy kiedy indziej była to „The
Phoenix” przy Wisconsin Avenue) albo do „Tre Scalini”, musiała się koniecznie
odprężyć i zdarzało się nawet, że zaraz po przedstawieniu łączyła się z Nowym
Jorkiem, aby przeprowadzić rozmowę ze swym psy-choanalitykiem, to ją uspokajało;
w restauracji jadła niewiele, najczęściej wybierała z karty homara albo langustę
i piła trochę szampana, inne potrawy, czasem też zamawiane, nietknięte
odjeżdżały; zmęczona wysiłkiem fizycznym, a i nerwowo wyczerpana, ceniła przede
wszyst-kim nastrój dobrego lokalu (lubiła na przykład świeczki płonące w
szklanych kulach na stole), a później wracaliśmy do naszego apartamentu
wynajętego przez teatr na stałe dla swych akto-rów przy Trzeciej Południowo-
Zachodniej (S.W.), w pobliżu betonowej bryły teatru „Am-phitheatron”, była to
zresztą dzielnica zamieszkana wyłącznie przez Murzynów, prawie nad Potomakiem,
bo działo się to w Waszyngtonie, D.C., wczesną wiosną roku 1969. Mieszkanie,
składające się z małego przedpokoju, sypialni, living roomu, kuchenki i
łazienki, mieściło się na trzecim piętrze nowoczesnego bloku; za taflą szklanych
drzwi wejściowych, na dole, od razu uderzał zapach chloru (to Murzyn sprzątacz
bez przerwy wszystko tam w kółko puco-wał), a znowu w obu windach, wznoszących
się do góry szybko i bezszmerowo, woń plastyku imitującego szary piaskowiec
(chyba brak zastanowienia – windy kamienne?) podobnie nie-możliwie dawała się we
znaki.
W samym apartamencie współczesną amerykańską modą okna się nie otwierały; były
to właściwie ściany z szyb grubych, przydymionych jak ciemne okulary, co mnie
denerwowało, bo przez podobne szyby widać świat w barwach ponurych, jakby zawsze
zbierało się na bu-rzę. Tutaj były wokoło niziutkie, nie tynkowane domki
ludności kolorowej, z oknami ukry-tymi za gęstymi siatkami przeciwinsektowymi i
ze spuszczonymi chyba na zawsze żaluzjami, bo nie widziałem, by były
kiedykolwiek podniesione. Przed swymi domeczkami Murzyni nigdy nie mieli
ogródków – czym się najbardziej zewnętrznie różnili od Anglosasów – lecz tylko
miejsca na nie, i jakże zaśmiecone; bawiły się tam Murzyniątka, a ich ojcowie
włóczyli się po ulicach naszej dzielnicy zawsze grupkami, nic nie robiąc, i
takie ich grupki codziennie spotykałem chodząc do pawilonu; jedyny w tym
rejonie, parterowy, stanowił centrum han-dlowe: Safeway, gdzie robiłem zakupy
żywnościowe, Peoples Drug Store, Bankers Trust Saving Bank (realizowaliśmy w nim
czeki), była i pralnia chemiczna o nazwie „White House Laundry” (w książce
telefonicznej dystryktu Kolumbii figuruje ona obok telefonu White Hou-se –
Białego Domu), pod spodem zaś, w suterenie, mieściła się ogromna kręgielnia,
zmecha-nizowana w bardzo wymyślny sposób, grałem tam raz z Murzynami: kule,
które trafiały albo i nie trafiały, znikały po partii z posadzki za naciśnięciem
guzika, nagle się – wraz z kręglami – po prostu gdzieś zapadając, a po maleńkiej
chwili kręgle już były z powrotem rzędami usta-wione, kule zaś wpadały same po
torze do ręki rzucającego; mieli oni rozrywkę istotnie do końca ułatwioną. Za
ścianą tej kręgielni, po schodkach w dół, lecz wejście już od ulicy, z ro-gu,
była porządna restauracja „Louis”, ileż to razy Lynda projektowała, by zjeść tam
po spektaklu homara, langustę czy tuzin ostryg i wypić szampana, i ileż razy
tameśmy się wybie-rali, ale coś zawsze stawało na przeszkodzie, choć było tak
blisko domu, a może właśnie dla-tego, i w końcu jechaliśmy taksówką do
Georgetown albo do „Tre Scalini”. prawie na drugi koniec miasta.
Z okna naszego mieszkania przez przyciemnione szyby widać było, jak jeszcze
dalej, za Potomakiem, ogromne odrzutowce schodziły do lądowania, inne znowu bez
przerwy starto-wały wznosząc się wprost nad obelisk Jerzego Waszyngtona,
wyniosły, szpiczasto zakończo-ny, którego nie lubiłem, z dwoma – od naszej
strony – otworami w samym już stożku na szczycie; były to dla mnie jak gdyby
jakieś oczka patrzące spod kaptura średniowiecznego kata lub, lepiej – oprawcy z
Ku-Klux-Klanu (w nocy świeciły), a przecież ja sam kiedyś przez oczka te
wyglądałem, kiedy wjechałem windą na czubek Monumentu i podziwiałem przez nie
wspaniałą panoramę stolicy i okolic. Wieczorem, koło szóstej, tam właśnie, za
pomnikiem, kryło się czerwone słońce, dnie bywały pogodne, bo wiosna w
Waszyngtonie przychodzi du-żo wcześniej niż w Warszawie. Uzupełniając te wstępne
uwagi – w naszym mieszkaniu czło-wiek był zdany na bezustanne szemranie
przeróżnych maszynerii: do czyszczenia powietrza i jego nawilgotniania, a także
coraz to chrzęścił i zgrzytał młynek, gdyż wszelkie odpady, jak kości i tak
dalej, wrzucało się wprost do zlewu i były tam one natychmiast z jazgotem prze-
mielane na papkę, która potem spływała w dół rurami.
2
Do Lyndy przeniosłem się na miesiąc przed epoką, gdy wzięła przez swego agenta
Harveya Mackintosha rolę Charlotty Corday w waszyngtońskim teatrze
„Amphitheatron” i wyjechała tam na mniej więcej jeden kwartał; stale mieszkała w
Nowym Jorku, a moja prze-prowadzka nastąpiła zaraz po naszym ślubie (odbył się w
„Cupid Wedding Chapel”, Las Ve-gas, stan Nevada, kiedy w nocy z 19 na 20
stycznia 1969 wróciliśmy z lotniska JFK (Ke-nnedy'ego) taksówką do naszej
kamienicy. Mogę napisać „naszej” i ja w niej bowiem także do tej pory
mieszkałem, z tym że pięć pięter wyżej, od tego się zaczęło: poznałem ją kiedyś
w windzie, zgrabna, wysoka, jasna, od razu wywarła na mnie wrażenie, a kiedy na
moje zapyta-nie odpowiedział mi windziarz, że ta młoda, piękna kobieta jest
znaną aktorką teatralną Bro-adwayu, błyszczącą, jak to nazywają, „in the lights”
(czyli, praktycznie biorąc, że jej nazwi-sko świeciło żaróweczkami przed
wejściem do teatru, gdzie grała zawsze czołową rolę), real-ne perspektywy
niezwyczajnej przygody w Nowym Jorku do tego stopnia skierowały w jej stronę
wszystkie moje zabiegi, że nim upłynął miesiąc, rzeczywiście bliski już byłem
celu.
Dom, w którym mieszkaliśmy nie znając się jeszcze wtedy, jest drugą kamienicą
przy Za-chodniej 67 Ulicy, licząc od rogu alei Central Park West; aleja ta,
będąca przedłużeniemÓsmej Avenue, wytycza jednocześnie granicę Central Parku.
Kilkunastopiętrowy, nazywa się „Hôtel des Artistes”, co napisano po obu bokach
podłużnej płóciennej markizy osłaniającej wejście i prowadzącej nad samym
trotuarem do krawężnika jezdni, gdzie znowu położono wycieraczkę specjalnie
zamówioną, bo miała w czarną gumę wtopiony biały napis „1W67” (skrótowy adres
domu), jest to obyczaj powszechny w Nowym Jorku i znaczy, że dom sam siebie
ceni. Istotnie, dziś podupadły, gdzieś w okolicach pierwszej wojny światowej i
jeszcze jakie dziesięć lat po niej adres to był pierwszorzędny, skoro rezydował
tu Chaplin w czasach wschodzącej sławy, George Gershwin tu właśnie komponował
swoje powszechnie znane utwory, mieszkała w tym domu artystów nawet i Gloria
Swanson, córka Josepha i Aleksandry z Klanowskich małżonków Swansonów; opowiadał
mi Max, superintendent będący zarazem szefem ubranych w brązową liberię
portierów i windziarzy, że ongiś, w tamtych czasach, była na drugim piętrze
olbrzymia kuchnia, skąd roznoszono po domu zamawiane telefonicznie potrawy, a
także, że prócz artystów teatralnych (dwa kroki od Broadwayu) mieli tu aparta-
menty bogacze z Argentyny, przeważnie hodowcy bydła; mieszkania ich stały puste,
bo przyjeżdżali wyłącznie na sezon operowy.
Dom budowano w czasach, gdy wszystko było masywne, solidne i z żelaza, oparł się
więc do dzisiaj próbom modernizacji, bo wszystko ciągle doskonale działało, ale
przez to stał się po prostu przestarzały, mieszkania spadły w cenie, wynieśli
się bogacze, w podziemiach od wielu lat już nieczynny piękny basen zamieniono na
składy, a salę teatralną służącą kiedyś mieszkańcom kamienicy wynajmowała spółka
American Broadcasting Company na studia telewizyjne, dlatego oprócz stale
przewijających się w hallu muzyków z instrumentami spo-tkać tu można było sławne
postacie (ktoś widział tu w zeszłym roku samego senatora Richar-da M. Nixona),
bo z nimi w tych pomieszczeniach przeprowadzano wywiady.
Architekt projektujący kamienicę (tak sądzę, bo nie sprawdzałem) w pierwszych
dziesięciu latach naszego wieku upiększył ją bogato: dał neogotycką bramę, a mur
po obu jej stronach zapełnił blendami w formie arkad; te edykuły (cztery po
każdej stronie), o ostrych gotyckich łukach, zwieńczone pinaklami zdobnymi
szeregiem żabek, na szczytach zaś kwiatonami, oparte na wspornikach, dokładnie
pomniejszały wzory zaczerpnięte z europejskich katedr.
Podobnie obie windy: żelazne, także w neogotyckim stylu (sterczyny i kwiatony),
miały fu-tryny zdobione ornamentem roślinnym (żołędziem z liściem dębowym), a w
górze, imitując kartusze, tkwiły półtarcze z półzegarami po to, by strzałki
pokazywały, na którym piętrze winda właśnie się znajduje (o charakterze windy
wspominam szczegółowiej, bo z nią wiąże się dla mnie pamięć tamtego pierwszego
spotkania).
Muszę jednak wyjaśnić, jak to się stało, że tu zamieszkałem. Moi dobrzy znajomi
mieli w tej kamienicy wygodny apartament i trzeba było trafu, że obok, za
ścianą, znalazło się drugie mieszkanie do sprzedania, i to bardzo niedrogo
(piętnaście tysięcy dolarów), więc natych-miast je kupili, z myślą – po pewnym
czasie – o powiększeniu swego, na razie więc, przed remontem, mnie do niego
wpuścili; istotnie w tej sytuacji nie było sensu płacić za hotel. Mały ów
apartament dlatego był taki tani, że remont miał być drogi, lokal zdezelowano w
prze-dziwny naprawdę sposób; nie mówiąc o drzwiach, futrynach, bo z nich nie
było i śladu, po-wywalano ściany dzielące poszczególne pokoje (pierwotnie były
tam dwa pomieszczenia na dole i pokój – po schodkach, z antresoli – na górze,
mała kuchenka, łazienka), zostały tylko mury wydrapane miejscami do gołych
czerwonych cegieł, a nawet pordzewiałych szyn, rur z przewodami do ogrzewania
(centralne na szczęście działało), elektryczności, gazu, wszystko w stanie tak
opłakanym, że w pewnym miejscu z sufitu zwisały jakieś cegły przyklejone do
przewodów betonem, słowem, była to, w tym pięknym domu, jedna wielka ruina,
podobna do tych, jakie się widywało w Warszawie po Powstaniu.
Za dnia miałem tu jasno, bo okno weneckie, choć mocno zakurzone, ale od dołu aż
do su-fitu ośmio chyba metrowe, wychodziło na Zachodnią 67 Ulicę, a widać było
przez nie kawa-łek Central Parku z kilkoma wieżowcami przy Piątej Avenue, wśród
nich hotel „The Pierre”, który stanowił w tym czasie, o którym właśnie piszę,
główną kwaterę prezydenta elekta Ri-charda M. Nixona; pobiwszy Huberta H.
Humphreya w listopadowych wyborach roku 1968, gotował się tu teraz do przejęcia
władzy dnia 20 stycznia 1969 roku (poniedziałek) w godzi-nach przedpołudniowych.
W czasie kiedy jeszcze mieszkałem tu na górze, prezydent elekt siadał często –
po zmierzchu – swoim helikopterem na zrudziałym od szronów trawniku Cen-tral
Parku (dokładniej: na Sheep Meadow), gdzie już czekali nań policjanci, dużymi
reflekto-rami kierując słupy światła na bezlistne korony drzew i na krzewy,
bacząc, czy kto się w nich nie czai z karabinem, klekot helikoptera zwiastował,
że prezydent elekt się zbliża i krąży gdzieś nad nami.
Naprzeciw mego okna ogromna kamienica podobna była do naszej, też ją
zamieszkiwali aktorzy, malarze, pisarze; gdy zapalali światło, widać było, jak
żyją wśród zastałego luksusu kotar, posłań wygodnych, szerokich, wyprawiali
koktajle, a w noc sylwestrową wydali więk-sze przyjęcie, patrzyłem, jak schodzą
się na nie pary ubrane wieczorowo (smokingi, toalety), i gdy tak stałem przed
szybą schowany w ciemnościach mego pokoju, do tego zanurzony w chóralną,
nieprzerwaną symfonię setek klaksonów samochodów sunących z odświętną paradą
wzdłuż alei Central Park West w kierunku południowym, usłyszałem pukanie: to
przyszła do mnie Lynda, w dżinsach, świeżutko uczesana, i od tej chwili wszystko
na dobre się zaczęło.
Nawet nie zapalałem światła, bo było niemal jasno od kilku dziesiątków okien
jarzących się dookoła, tylko prosiłem, by uważała chodząc po tej ruinie, bo ze
zdjętej podłogi wysta-wały rureczki, które pozaginałem do góry, aby w nie, dla
fantazji (choć mam ją raczej słabą), powtykać – niby w pętelki od kożucha –
bukiety sztucznych kwiatów z plastyku. Moje łóżko stało dosłownie pośrodku,
ściany były bowiem ze wszystkich stron wykute na dole aż do ce-gieł; poprzedni
właściciel – i tu wytłumaczenie tego zdezelowania – zamierzał całą podłogę
pokryć miękkimi poduszkami ze skóry wytłoczonej, a właśnie przy samych ścianach
kurdy-ban ten, imitujący szachownicę czarną i białą, miał być pozaginany do góry
i pewno dlatego wszyscy mieszkańcy domu pomawiali go – nie wiem, czy słusznie –
o homoseksualizm. Na tym poziomie wygody i luksusu miał być wyposażony cały ten
apartament, lecz ów były wła-ściciel, fantasta, poprzestał na pierwszej fazie
przebudowy, zabrakło mu pieniędzy, bo żył bardzo wystawnie, i musiał sprzedać
mieszkanie po śmiesznie niskiej cenie, zostawiając w nim puszki z farbą,
zrolowane kawały gąbki ze sztucznych tworzyw (chciał izolować ściany) i wielkie
tekturowe pudła, do dziś nie mam pojęcia, co się w nich znajdowało. W ową noc
syl-westrową, gdzieś koło drugiej, zeszliśmy do mieszkania Lyndy wewnętrznymi
schodami, nie dzwoniąc już na windziarza; prozaiczny był powód tych nocnych
peregrynacji, dyktowany higieną: pisałem, że nie było u mnie łazienki ani wygód.
3
Skorośmy zeszli na dół, przenieśmy się może – proszę – znowu do Waszyngtonu,
gdzie Lynda ubrana – jak wiemy – w białą koszulę z prostokątnym dekoltem nie
skrywającym pier-si (ale je zasłaniała przejrzystym białym szalem), prowadzona
pod ręce przez dwie zwaliste siostry zakonne (Hopkinsa i Blackwella), ukazywała
się zaraz w pierwszej scenie tej sztuki, która się odgrywała w szpitalnej sali
kąpielowej zakładu dla obłąkanych w Charenton pod Paryżem, obłożonej od dołu
białymi kafelkami: z prawej strony stały szeregiem wanny, a po lewej widać było
prysznice. Ale jeszcze przed wejściem Charlotty, jak tylko podniesiono kurtynę i
zagrzmiały fanfary, J.P. Marat, czy raczej jeden z Szalonych mający grać rolę
J.P. Marata, szybko defilował przez scenę i sadowił się w wannie kładąc sobie na
desce pełniącej rolę pulpitu przybory do pisania, a znowu markiz de Sade, będący
tu starym tłuściochem w podniszczonym ubraniu jeszcze ancien régime'u (nosił
perukę z harcapem), kierował się cięż-kim krokiem ku niewielkiemu podium po
lewej stronie sceny, gdzie stało jego krzesło (Lu-dwik XVI), ukosem cokolwiek do
widowni, skąd swoje widowisko będzie reżyserował. Mu-zyka ciągle grała: kilku
pacjentów szpitalnych ubranych całkiem na biało (stali na galeryjce) stanowiło
orkiestrę, wśród której prócz bębenka stukającego rytmicznie najsilniej się
wybijała trąbka o ostrej barwie tonu.
Podówczas w Waszyngtonie nie opuściłem żadnego przedstawienia tej sztuki, aby
faktem mej obecności nie dopuścić ponownie – wydawało mi się to wtedy możliwe –
do oburzające-go wypadku, który wydarzył się w okresie, kiedy jeździłem na
kongres w San Francisco z odczytem pt. W kręgu Mickiewicza i Puszkina. Wróciwszy
zapowiedziałem sobie, że już do samego końca będę na każdym spektaklu i
jakkolwiek to świetne widowisko codziennie oglą-dałem, to jednak sam przebieg
akcji zawsze od nowa śledziłem z niepokojem.
Lynda jako Charlotta Corday, czy raczej jako jedna z Obłąkanych kreująca jej
rolę, luna-tycznie snująca się po scenie i prowadzona pod ręce przez szarytki
(Blackwella i Hopkinsa), do akcji włączy się dopiero po pewnym czasie, kiedy
wygłosi do Marata tyradę tak oto za-kończoną:
Zabijam ciebie jednego, aby ratować tysiące
i zerwać kajdany u nóg im ciążące1.
– by po niej, odciągnięta przez siostry, zająć swe miejsce pod ławką aż do
czasu, kiedy te rosłe mniszki na powrót ją stamtąd wypłoszą prowadząc na przód
sceny; jest to bowiem do-piero jej pierwsza wizyta w domu przyszłej ofiary,
zbliża się wtedy tylko do wanny J.P. Ma-rata, kryjąc sztylet pod przezroczystym
szalem, i już, już ma uderzyć, kiedy zostaje osadzona słowami de Sade'a
wołającego jowialnie ze swego krzesła:
Jeszcze nie teraz, Corday,
trzy razy stajesz pod jego drzwiami2
1 Tłum. Andrzej Wirth. 2 Tłum. Andrzej Wirth.
– co napięcie zawiesza, rozładowuje, ale przecież Charlotta zaraz wygłosi swoją
drugą perorę; podczas gdy za jej plecami bardzo realistycznie zgilotynują
pewnego duchownego, znowu zniknie pod ławką, skąd po kwadransie z powrotem ją
wyciągają – tutaj już co dzień drżałem, bo scena ta to pierwsza rozmowa pomiędzy
Charlottą Corday a jej adoratorem, Duperretem.
Jak pisano w programie, ta rola Duperreta nie jest zgodna z historią, to znaczy
żył wpraw-dzie Duperret Claude Romain Laus w tamtych czasach, Grand Larousse
podaje, że się urodził w roku 1747 i był z ramienia Żyrondy deputowanym do
Zgromadzenia Ustawodawczego, a potem do Konwentu, współoskarżony z Corday też
zginął na szafocie, lecz nie był jej aman-tem, bo do tej roli pretendował
podobno pan Tournelis, który był rojalistą i uciekł z Caen do Koblencji, lecz w
dramacie go nie ma.
Duperret więc ze sztuki jest chorym erotomanem i zaraz przy pierwszym spotkaniu
wyko-rzystuje chwilową nieuwagę sióstr prowadzących Charlottę pod ramiona, by
jej sięgnąć ręką w zanadrze bez żadnych ceregieli, i jest za to przez wszystkich
obecnych z oburzeniem gro-miony. Zawsze widziałem, że Lynda w tym momencie
Charlottą być przestaje, zrzuca maskę wariatki chorującej na śpiączkę i z
tajonej wściekłości mieni się wprost na twarzy, to blednąc, to czerwieniejąc, by
ukryć przed publicznością swoją wielką odrazę, kiedy ten aktor (nazywał się
Michael Hawkins), grający zresztą dobrze i zgodnie z duchem sztuki integrujący w
swej roli ekspresję i naturalizm, puszcza się na lubieżnie ryzykowne pieszczoty
wedle wskazówek pana Normana Kelleya, reżysera, dopokąd nie biorą mojej Lyndy w
obronę dwie atletyczne siostry; musiały wykręcać Duperretowi ręce, a na koniec
brutalnie go odpychać.
4
Powróćmy może jeszcze na Manhattan do święta Nowego Roku, spędziłem je u Lyndy w
jej jakże wygodnym, szerokim łożu imitującym styl Ludwika XV (było białe,
wezgłowie zdobione reliefami), lunch sporządziła sama smażąc nam dwa club steaki
i dopiero wieczo-rem, jak było w jej zwyczaju, wyszliśmy, by zjeść na mieście
coś lepszego. Łapaliśmy tak-sówkę stojąc na wietrze i mrozie przy rogu naszej
ulicy i alei Central Park West, właśnie w chwili, gdy ekran świetlny kolosalnych
rozmiarów, umieszczony na dachu wieżowca wysoko ponad Columbus Circle (zresztą
jako reklama buicków i cadillaków do nabycia w nowo otwartym salonie Building
Motors, 767 Fifth Avenue), wskazał dokładną godzinę: IT IS NOW 8:01, ale
taksówki, zajęte, nie chciały się zatrzymywać, chociaż obojeśmy z Lyndą na nie,
zmarznięci, bezustannie machali; gdy wreszcie któraś z kolei, już z daleka
manewrując w naszą stronę, stanęła przy krawężniku i gdyśmy do niej wsiadali,
rzuciłem okiem na ekran; palił się właśnie napis IT IS NOW 8:13, nasz szofer
ostro ruszył w kierunku dolnego Man-hattanu.
Dobry kawałek za Columbus Circle, gdy wieża „Allied Chemical”, osłaniająca Times
Squ-are od południowej strony, zamknęła perspektywę wygiętej kiszki Broadwayu,
po obu stro-nach ulicy zjawiły się pulsujące wstążeczki żaróweczek wabiące
napisami do kin, teatrów, lokali, elewacje kamienic od góry do dołu pokryte
neonami, że wymienię rodzaje: semaforo-we, graficzne, literowe, całe świetlne
obrazy, jak choćby gin lejący się bezustannie kuszącym srebrnym strumieniem z
butelki do kieliszka, wszystko to było oparte na jakże wymyślnych układach
tranzystorów, i człowiek musiał to czytać zza szyby samochodu nawet wbrew wła-
snej woli! Tym bardziej że nasza taksówka wolniej się teraz poruszała w
gęstwinie krążowni-ków, między którymi dopiero kluczyły zielone autobusy,
obsługujące dwie linie (numer 10: 195 Ulica – Park Place, i numer 104: 129 Ulica
– Narody Zjednoczone), tylko po to, by się co chwila zatrzymywać, bo u wylotu
każdej prawie przecznicy mają przystanek pośród gęstego tłumu, złożonego z
Anglosasów, Murzynów i Żydów, przechodzącego stale z jednej strony Broadwayu na
drugą w miejscach nie oznaczonych, wśród innych wreszcie taksówek manew-rujących
w tym celu, by nagle zjeżdżać w prawo lub stawać tu czy tam przy chodniku.
Im bliżej było zresztą do Times Square, gdzieś od rejonu teatru Eda Sullivana
(czyli przy 54 Zachodniej Ulicy), tym więcej leżało jeszcze śmiecia po
noworocznym festynie: pogubio-ne kalosze, podarte parasole, dziesiątki
rękawiczek (dziwne – jak będą pisali w jutrzejszym „New York Post” – że z ręki
prawej), nie mówiąc o setkach porzuconych na jezdni, na trotu-arach trąbek
jaskrawo malowanych, teraz porozgniatanych, którymi o północy trąbiono cisnąc
się w straszliwym tłoku na samym Times Square, placu w kształcie zbliżonym do
podłużnego trapezu, na ulicach przyległych, wszędzie tam, skąd tylko widać było
„Allied Chemical To-wer”, gdzie z wysokiego masztu punkt dwunasta zaczęła
zjeżdżać kula i kiedy się zatrzymała, zapaliły się w pionie, z dołu do góry,
cztery cyfry: 1969, wtedy dopiero buchnęła pod niebo wrzawa, dzikie wrzaski
radości zmieszały się z trąbkami, a to z kolei stało się sygnałem dla tych
tysięcy ludzi do nagłych i gwałtownych poruszeń ku przodowi.
Publiczność, rasowo dokładnie przemieszana (lecz większość kolorowych), miała na
gło-wach cylindry ze złotego papieru z naklejonym życzeniem Happy New Year;
policja, w znaczniejszej części złożona też z Murzynów, ostro poczęła działać, i
nawet były w robocie pały, lecz sądzę, że z tego bezhołowia wydostać by mi się
udało bez poturbowania i skryć się w którymś z shopów przy Czterdziestej
Drugiej, jeślibym istotnie dotarł tu przed samą półno-cą, jakem to był
zamierzał, za chwilę przecież miałem wychodzić z domu, kiedy zapukała Lynda i te
moje plany zupełnie mi wywróciła.
Nasze poznanie w windzie 22 listopada 1968, gdy tylko przyjechałem z Meksyku, z
olim-piady (i zamieszkałem w moim jakże dziwnym lokalu na tle tych wszystkich
dywanów i zwierciadeł, przez które się doń dostawało), było, nie taję, tylko
zdawkową rozmową podczas oczekiwania na nadejście windziarza, który, w jakimś
zastępstwie, pełnił tego wieczoru także funkcje telefonisty-portiera, i
skończyło się niczym. Dopiero w tydzień potem, gdy ja zjeż-dżałem z góry, na
czwartym piętrze winda stanęła, drzwi otworzono i weszła do niej Lynda w
towarzystwie wysokiego bruneta odzianego w czerwoną koszulkę polo; ona, wysoka,
jasna, z noskiem nieco zadartym, naiwnymi oczami podkreślonymi szaleńczym
makijażem i dużymi ustami powleczonymi grubo szminką pomarańczową, miała na
sobie suknię stylizowaną nie-co na letnie kreacje tuż sprzed pierwszej wojny
światowej: spódnica do pół łydki, ciężkie brą-zowe buciki z łańcuchami,
bluzeczka biała z bardzo dużym dekoltem ozdobionym koronką, koronki przy
rękawach, a na głowie ogromny kapelusz słomkowy z kolorowymi wstążkami, w takim
stroju nie mogła przecież (zimno!) wychodzić na ulicę czy nawet do samochodu.
Istotnie ta para (Lynda podniosła rękę na moje powitanie) zjechawszy do hallu
udała się na lewo, którędy się wchodziło do restauracji pod nazwą „Café des
Artistes”, dosyć renomowa-nej, jej ogłoszenia znajdują się bowiem w każdym
programie spektakli operowych, baletu i koncertów dawanych w pobliskim Lincoln
Center („Metropolitan Opera” i tak dalej), podów-czas w niej jeszcze nie byłem,
lecz parę razy na dzień przechodząc ku wejściu i z powrotem widywałem jej
wnętrze na tle niszy ozdobionej freskami pędzla Howarda Chandlera Christy, jak
głosiły reklamy, a przedstawiały one gołe blondynki wśród łabędzi pływających na
płyt-kim stawie pomiędzy kwiatami nenufarów. Ponieważ to się działo akurat w
święto Thanksgiving Day (rocznica Dnia Dziękczynienia, obchodzona co roku w
ostatni czwartek listopada), byłem pewien, że idą tam na indyka.
Noworocznego wieczoru, minąwszy „Alied Chemical Tower”, z datą 1969, kazaliśmy
się wieźć Siódmą Aleją w kierunku Greenwich Village, gdzie Lynda mnie wysadziła
przy rogu Czwartej Zachodniej i Szóstej Alei obok lampy gazowej pamiętającej
podobno rok 1890; w stylowej restauracji „O'Henry's” wzięliśmy drinka przy
barze, by w drugiej sali dostać po ste-ku siekanym, nieprzytomnych rozmiarów, z
jednym pieczonym kartoflem, zawiniętym w cyn-folię, i z sałatą, do tego wino
czerwone „Christian Brothers”. Lynda swoim zwyczajem stek ów ledwo skubnęła,
opowiadając, że bardzo lubi to miejsce, gdyż tu często jadała, kiedy gry-wała w
teatrach zwanych off-Broadway, właśnie w Greenwich Village, bardziej kiedyś am-
bitnych w eksperymentowaniu niż wszystkie te teatry działające w przecznicach
środkowego Broadwayu, ale to się skończyło i – by eksperymentować – trzeba by
się pisać na ekstrawa-gancję tych grupek fanatyków Nowego Teatru off-off-
Broadway, które się gnieżdżą dzisiaj po salkach parafialnych, w podziemiach
kościołów różnych wyznań, pieniędzy to nie daje i do tego przeważnie występuje
się nago. Kończyliśmy ten wieczór w pobliskim „Café Reggio” mając dookoła
hippiesów (okulary druciane, futra włosem do góry), zabawne, wśród tych
sczerniałych od starości obrazów i gipsowych medalionów farbą olejną
pociągniętych na zgniło, pijąc café-creme z cynamonem, Lynda wysunęła poważną
propozycję małżeństwa, ja się zgodziłem, ustaliliśmy więc zaraz okoliczności i –
wyjąwszy kalendarzyki – także dokład-ną datę naszego ślubu.
To dziwne, lecz na tę jej propozycję uświadomiłem sobie, że stanę się
automatycznie stepfatherem malutkiej córeczki Lyndy – Cathy, miała ją ze swym
poprzednim, drugim z ko-lei, mężem, Jamesem E. Robertsonem, także aktorem;
stanęła mi od razu przed oczami dziewczynka czteroletnia bawiąca się spokojnie w
swoim dziecinnym pokoju; już od samego rana uruchamiała adapter i nastawiała
płyty z bajeczkami, lecz nigdy, jak potrzeba, na nor-malnych obrotach, bo
manipulowała zawsze przy przełączniku w ten sposób, żeby puszczać te swoje
nursery rhyme albo na obrotach zwolnionych, by lektor mówił basem, albo – i
nawet jeszcze częściej – dysk znacznie przyśpieszając, by płyta piała falsetem.
Dziewczynką opie-kowała się tak zwana baby sitter, młoda Francuzka imieniem
Mauricette, całkiem niedawno sprowadzona spod Lyonu; słowa nie znała po
angielsku, gdy przypływała jesienią transatlan-tykiem „France”, aby się w
Ameryce nauczyć angielskiego, chodziła teraz codziennie na lek-cje wieczorowe do
parafialnej szkoły przy Columbus Avenue i co dzień już od rana mawiała z
entuzjazmem: „]e fais de énormément progres”, lecz wedle opinii Lyndy postępy te
były naj-zupełniej znikome, w każdym razie do Cathy odzywała się nadal jedynie
po francusku, ta jej nie rozumiała i dziwnie nie lubiła, a często się zdarzało,
że na jej widok płakała. Mauricette mieszkała w niedużym pokoiku z łazienką, z
oknem na ślepe wewnętrzne podwóreczko, obu-dowane szczelnie od góry aż do dołu
żelaznymi schodkami; w „Hôtel des Artistes” po lewej i po prawej stronie głównej
klatki schodowej i trzech pionów z dźwigami umiejscowiono nie-wielkie pokoiki
dla służby, pooznaczane, i owszem, numerami, ale także, jak wszystko w Ameryce,
symbolami stron świata (4 W, 5 W od zachodu, od wschodu zaś odpowiednio 4 E, 5 E
i tak dalej), nic nie zważając na to, że bez kompasu w głowie trudno się
zorientować, gdzie jest wschód, a gdzie zachód, chodząc w dzień bezsłoneczny
(nie mówiąc już o wieczo-rze) po mieście jakimś, dzielnicy, a cóż dopiero po
gmachu! Francuzkę tę – by z nią na razie skończyć – przysłali Lyndzie jacyś
znajomi Francuzi i nie chodziło tyle o niskie wynagrodze-nie (dając przecież
mieszkanie, częściowe utrzymanie, płaciła już niewiele: kilkadziesiąt dola-rów),
ważniejsze było, że malutka przestała się wreszcie chować pod opieką Murzynek,
te zresztą jako nianie trudno jest zwykle zatrzymać w jednym miejscu na dłużej,
stale więc się zmieniały.
Zastanawiałem się nad tym poważnym bądź co bądź krokiem życiowym nazajutrz, 2
stycznia rano, patrząc przez moje wielkie okno, złożone z dawno nie mytych
szybek, widać stąd było plecy Statuy Wolności z wysoko podniesionym płomieniem:
figurę tę, w dużym zmniejszeniu, postawił ktoś wieńcząc tympanon kamienicy
czynszowej, ja zaś ją przez dwa miesiące oglądałem od siebie na tle napisu
„Hotel Empire”. I teraz, drugiego, gdy się jej przyglądałem, wezbrała we mnie
świadomość, że kości są rzucone.
Około Nowego Roku Lynda na scenie nie grywała, zamknąwszy się u siebie pracowała
nad rolą Pameli w sztuce I Never Sang for my Father, pióra Mike'a Cohana (rolę
tę wynalazł dla niej agent, pan Harvey Mackintosh), była to komedyjka dość
młodego autora, którą się zdecydował wystawić „Ambassador Theatre”; producent,
pan Grover Lawrance, mianował jej reżyserem pana Roberta Rainbowa. Zamknięta
przez dwa tygodnie, dawała się widzieć rzad-ko, czasem parę dni w ogóle nie
wychodziła z domu i posiłki nosiłem jej na górę, robiąc także zakupy w markecie
„Food City” przy Columbus Avenue na wysokości 70 Ulicy, blisko na-szego domu.
5
Tymczasem już w sobotę 17 stycznia, z samego rana, mając bilety w kieszeni,
siedzieliśmy w taksówce zdążającej przez most Queensboro nad Wschodnią Rzeką ku
lotnisku JFK (Ke-nnedy'ego), gdzie trzymających w ręku nieduże torby podróżne
(ale ja miałem prócz tego przewieszony przez ramię worek lotniczy z czarnego
ortalionu zamykany na zamek błyska-wiczny z wmontowanym wieszakiem na ubranie,
wiozłem w nim garnitur wizytowy), skiero-wano nas do któregoś (bodaj F) z
korytarzy wzniesionych na słupach betonowych parę me-trów ponad poziomem płyty,
by tam, przy wyjściu oznaczonym odpowiednim numerem, po jeszcze jednej kontroli
i odebraniu karty wstępu na pokład samolotu wpuścić nas krytym przejściem do
wnętrza astrodżetu typu DC 8 (kompanii American Airlines), z rysunkiem spa-
dającego jastrzębia na ogonie.
Siedliśmy w klasie drugiej i bliżej tyłu, ja przy iluminatorze, Lynda wolała –
koło mnie – miejsce środkowe. Mogę powiedzieć, że jeszcze nie znałem wtedy
zupełnie Ameryki, stąd byłem zaniepokojony strojem mej przyszłej żony, i nie
dlatego, że tak wybrała się w podróż, ale że nie zabrała ze sobą nic innego.
Ubrana była tak samo jak na próby, to znaczy wciągnęła dżinsy, sweter
pomarańczowy i (co mnie właśnie dziwiło) do swej torby podróżnej nie wło-żyła
nic do przebrania, żadnej stosownej do ślubu toalety, miałem więc poważne powody
do przypuszczeń, że zechce brać ślub w tym swoim roboczym odzieniu, ale jej
żadnych pytań z dyskrecji nie zadawałem. Na wierzch dopiero zarzuciła futro
czarne, nurkowe, firmy „Saks Fifth Avenue”, a głowę zawiązała batystową
chusteczką, kryjąc pod nią, ale niezbyt dokładnie (widać je było od przodu),
wałeczki, spinki i szpile, bo przed wyjazdem zdążyła nakręcić włosy.
Upchnąłem na półce mój worek z garniturem i usiadłszy w fotelu myślałem o tym,
że w swoich podróżach na pewno nigdy już się nie wyzwolę od taszczenia bagażu;
ba, teraz wiozę tylko ubranie, by włożyć je do ślubu (ciemne, leciutko
prążkowane, wcale dobrze uszyte, chociaż nie od Zaremby, a tylko od Pawła
Olbrysia, Solec 46), ale od samego początku moje podróże lotnicze zawsze były
zarazem szwarcowaniem jakiegoś nadbagażu, i zwykle wraca-jąc do Polski taki
nadbagaż przemycać mi się udawało, gorzej w przeciwną stronę, bo na Okęciu
zawsze wszystko dokładnie ważą i wyceniają. Tak na przykład, gdy leciałem w tę
stronę, do Ameryki, kazali mi nawet zważyć ręczną torbę podróżną, którą zawsze
biorę ze sobą do kabiny! Nadbagaż (wszystko książki!) kazali mi opłacić w
dewizach, dopiero zgodzili się na przyjęcie złotówek po wielkich korowodach, gdy
im udowodniłem, że mam przy sobie wedle przepisu jedynie pięć dolarów. Ale
znalazłem sposób prosząc, by mi policzono jedynie do Paryża, bo tam część rzeczy
zostawiam; w Paryżu, kiedy z Orly leciałem dalej, udałem (i ze skutkiem), że
moja torba mająca dwadzieścia kilo (ukryłem ją pod płaszczem) niemalże nic nie
waży, chociaż ręka mi mdlała. Kiedy indziej takie znów wydarzenie: wracałem z
Pa-ryża do Warszawy 12 listopada 1964 roku z lotniska Le Bourget samolotem Lotu
IŁ18 i wte-dy prócz ciężkiej torby (tej samej) taszczyłem na ramieniu dwa
zrolowane pledy (miałem nie lada problem, bo mi się w pewnej chwili, kiedy nas
całą grupą prowadzili przez płytę w okropną pluchę, zsunęły oba z ramienia,
rozwinęły i wpadły do kałuży), a także założyłem na szyję dużą rzeźbioną ramę,
kupioną na licytacji w „Hôtel Drouot”, i gdy tak objuczony, w półobrotach,
lansadach, to w lewo, to w prawo, by o nic nie zaczepić, wchodziłem bokiem po
schodkach do kabiny, w samych drzwiach samolotu rama mi się przekręciła i przez
niemałą chwilę w drzwiczkach tych zablokowany (obie ręce zajęte) nie mogłem
ruszyć dalej, aż ste-wardesa mnie z tego wybawiła. Dlatego z taką zazdrością
patrzyłem na pewnego towarzysza podróży z Orly przez Ocean, ja, szwarcujący pod
luźno rzuconym płaszczem dwadzieścia kilogramów; był on bodaj Anglikiem, koło
trzydziestki, wysoki i mimo chłodu na dworze jedynie w wełnianym ubraniu jak z
żurnala, na rączce parasola (trzymał go na ramieniu) za-wiesił siateczkę
nylonową, a w niej dyndała mu butelka whisky „Black & White”, tak tylko
wyposażony z jakąże nonszalancją maszerował na pokład samolotu. Moją zazdrość
wywołał nie tym, że był zapewne dostatecznie bogaty (choć siadł w turystycznej
klasie), ale że ja, ob-ładowany zawsze książkami, papierami, do końca życia
wozić będę ciężary, a nawet gdybym, w co wątpię, miał kiedy potrzebne dewizy na
nadbagaż, zawsze byłoby mi ich szkoda.
Tymczasem, gdy o tym myślałem, trzy stewardesy poczęły wykonywać ruchami
bezbłęd-nie wyuczonymi przepisowe czynności mające zaznajomić podróżnych z
użyciem w razie potrzeby maseczek tlenowych, a potem jeszcze sprawdziły, czy
płaszcze i kapelusze są do-brze poupychane na półkach pod półokrągłym
sklepieniem, wszystkie zaś ręczne bagaże z przyczepionymi do nich małymi
karteczkami wsadzały pod fotele.
Równo o 9.40 astrodżet nasz się poruszył i wolno sunąc po płycie czas jakiś
lawirował pomiędzy innymi samolotami, wśród których się znajdowały zarówno
odrzutowce, jak i ma-szyny mniejsze, turbośmigłowe, kołował na pas startowy,
gdzie, zawinąwszy ogonem, przy-stanął na krótką chwilę, by ruszyć z miejsca
ostro do ogromnego rozbiegu i podnieść się szybko w górę, zakręcić już w
powietrzu przechyłem ogromnych skrzydeł, zostawiając po lewej sterczące na
długim cyplu wieżyce Manhattanu. Po chwili przebiliśmy chmury i nic już nie było
widać za iluminatorami oprócz mlecznej powłoki lekko pofałdowanej.
Wtedy Lynda zniknęła na kwadrans w toalecie; kiedy wróciła, wałki już miała
zdjęte, a włosy rozczesane i ładnie ułożone. Gdy usiadła, przytknęła swój
policzek do mego, objąłem ją ramieniem, patrzeliśmy na siebie i po raz nie wiem
który począłem się zastanawiać, co też ja robię najlepszego: rysów nie miała
doskonałych, nos zadarty i nieco kartoflany, oprawa oka jasna (była wciąż nie
umalowana), a i cera też zostawiała dość dużo do życzenia. Teraz zwra-cała ku
mnie oczy cielęce w wyrazie, były wielkie, niebieskie, zachodziły jej co chwila
łzami ze wzruszenia, była szczęśliwa, to bladła, to znowuż gwałtownie się
rumieniła, do dziś nie jestem pewien, czy wtedy naprawdę była we mnie tak bardzo
zakochana, czy grała rolę lecą-cej samolotem brać ze mną ślub do Las Vegas,
sądzę, że pewno i ona nie mogłaby dziś odpo-wiedzieć, jak to tam naprawdę było,
bo prawdy od urojenia nigdy nie odróżniała; dość że mu-siała – by skończyć ze
wzruszeniami – łyknąć zieloną kapsułkę na uspokojenie, mnie też za-proponowała,
lecz odmówiłem, chociaż jej zdenerwowanie też mi się udzieliło. Po pigułce
zasnęła.
Ja się wtedy wpatrzyłem w małą podłużną tabliczkę przykręconą do tylnej strony
oparcia fotela tuż przed moim, było tam napisane na klapce rozkładanego stolika:
Use bottom cushion for floatation, i gdy tak bezmyślnie chwilę jakąś patrzałem,
klapka zapadła się niżej, bo się położył wygodniej siedzący przede mną pasażer.
Nie wiem, czy kto mi uwierzy, naprawdę nie strugam bohatera, ale nie
rozmyślałem, jak każe nasz obyczaj, ani o bombie zegarowej, jaka mogłaby być
umieszczona przez maniaka w którejś z walizek, ani – tym bardziej – lecąc te
parę godzin nad całym kontynentem, skrytym teraz gdzieś w dole za warstwą
sfałdowanej powłoki, nie wysilałem mózgu, aby się tam w górze zdobywać na jakieś
generalne syntezy Ameryki jako takiej, biorąc za punkt wyjścia choćby panienki
stewardesy (dwie teraz przy-siadły gdzieś w wolnych fotelach na samym tyle, przy
ścianie, pozrzucały na chwilę czarne lakierowane pantofle i czujnie drzemały), a
także mając na uwadze istnienie w tak wielu miej-scowościach luksusowych
hiltonów. Potem patrzałem długo na Lyndę uśpioną w fotelu obok i rozmyślałem nad
tym naszym małżeństwem przedziwnym, irracjonalnym, bo jakiegoś celu dla mnie o
szerszym wymiarze, poza doraźną – nawet miłą – przygodą, w tej chwili nie wi-
działem, a tylko przewidywałem komplikacje, kłopoty.
Przyniesiono posiłek i Lynda się obudziła. Znów była dla mnie czuła, kochająca,
oddana i tym mnie z tych złych myśli zupełnie rozbroiła, spróbowała sałatki, a
udko kurczęcia widel-czykiem i nożem z rezerwą poskubała, wzięliśmy po jednym
drinku i Lynda znów zasnęła. Wyjrzałem przez iluminator: w dole się przejaśniło,
ale lecieliśmy ciągle nad zupełną równi-ną, tylko teraz gdzieniegdzie widziane
profilem cumulusy ładnie się wypiętrzały.
Ale i one zniknęły, kiedy nareszcie wyskoczyły przed nami olbrzymy Gór
Skalistych po-kryte błyszczącym w słońcu śniegiem, obfite śniegi w dolinach, a
po półgodzinie olbrzymy te zmalały, zrobiły się cętkowane drobniutkimi drzewami,
bezśnieżne, potem łyse, dalej były już tylko pod nami jakieś zaschnięte zacieki
i liszaje, jeszcze dalej ziemia jak gdyby w pewnej chwili zupełnie sperliczała.
Liszaje te pasmami się czerwieniły, pasmami były liliowe, chwi-lami się żółciły,
najczęściej jednakowoż – spopielałe – szarzały, z chropowatymi na nich
gdzieniegdzie naroślami. Astrodżet tracił wysokość i widać było teraz coraz
wyraźniej te pu-stynie bezludne, jałowe, porysowane tylko pęknięciami kanionów,
bo wreszcie nadlecieliśmy nad rzekę Colorado, ukrytą na dnie wąwozu pełnego
rozgałęzień, rozpadlin i czeluści, choć już w tej okolicy na samym płaskowyżu
było trochę zieleni. Lynda obudziła się i poszła do toalety, a ja wciąż
spoglądałem przez mój iluminator; tu gdzieś się rozpoczynał Grand Cany-on,
Arizona, tak, właśnie w tym rozszerzeniu sterczały monolity ze skał całkiem
czerwonych, zwietrzałych, a przez silną erozję warstwami pożłobionych, bodajże
je rozpoznałem, o na-zwach: Świątynia Wisznu, Świątynia Zoroastra, Świątynia
Brahmy, Sziwy, Tron Wotana, jakże je często widywałem w filmach z Dzikiego
Zachodu. A Lynda tymczasem wróciła z makijażem na twarzy.
Astrodżet ciągle się zniżał i kiedy przelecieliśmy już zupełnie niewysoko nad
ogromną za-porą i potężną siłownią, stojącą przy jeziorze ściśniętym
nieregularnie żółtymi wzniesieniami, położył się na skrzydle, by, wyrównawszy,
szybko schodzić do lądowania.
Siedliśmy w szczerej pustyni, tylko gdzieniegdzie rosły tu kępki ostrej stepowej
trawy: po zejściu z samolotu miałem chwilę wrażenie, żeśmy wylądowali w sercu
Azji Środkowej, ale z tego złudzenia natychmiast się ocknąłem, kiedyśmy z płyty
lotniska powędrowali do po-mieszczeń dworcowych, wszystko było tu bowiem
błyszczące, dopucowane, stały już rzędem maszynki do gry hazardowej i miały
powodzenie: czekający na odlot czy tylko będący w tym przeszklonym budynku małą
godzinę tranzytem chętnie topili centy i z taką pasją, szarpali wszyscy za
rączki tych automatów, jak gdyby liczyli, że się im za chwilę wysypie Bóg wie
ile.
Jeszcze przed dwoma tygodniami telefonicznie zarezerwowałem dla nas nieduży
aparta-ment w hotelu „Thunderbird”, komfortowym, mieści się on przy Las Vegas
Boulevard (bar-dziej znanym jako The Strip), ale i kilometrami ciągnącej się
przez pustynię (nawiewa tu z niej piasek), przy tym bulwarze pobudowano
wszystkie niemalże ważniejsze hotele, motele i kasyna, na dobrą sprawę bowiem w
Las Vegas są tylko dwie ulice. „Thunderbird”, jednopię-trowy, pomalowany jest na
zewnątrz wieloma różnymi kolorami na modłę upierzenia tego ptaka-pioruna,
drapieżnika, indiańskiego totemu z tych okolic, który, w formie kubizujących
straszydeł monstrualnych rozmiarów, z wielobarwnymi piórami, w pozie siedzącego
na ja-jach, z podniesionymi skrzydłami tkwił na dachu hotelu-kasyna, wieńczył
szczyt słupa z re-klamą jakiejś burleski-musicalu, zatytułowanego Thoroughly
Modern Minsky, wewnątrz też zdobił wszystko bez większego powodu, a było miękko,
drogo, publiczność tam zamieszkała stroiła się już od rana w złym guście i złym
stylu, panie niezależnie od wieku ubierały się w tony jasnoniebieskie-różowe,
pantofle srebrne-złote, kokoty i kobieciątka kręciły się wyfio-czone, a za nimi
szwendali się playboye.
W czasie lunchu prysły moje obawy. Lynda zapowiedziała, że zaraz pojedziemy na
Fre-mont do porządnego butiku, bo przecież musi kupić suknię do ślubu.
Pojechaliśmy, nie było długiego wybierania: zdecydowała się łatwo na suknię
jasnoróżową, naszywaną małymi pa-ciorkami tegoż koloru, lecz, przymierzywszy,
żądała, by była bardziej mini, wobec tego przywołana krojczyni klęczała przed
nią długo, podkładając materiał coraz wyżej i wyżej, bo Lynda miała naprawdę
szczupłe uda i teraz w lustrze jej nogi niezwykle się wydłużyły, odsło-nił się
nawet pieprzyk na udzie prawym wysoko umiejscowiony, w tym więc momencie ja już
zainterweniowałem, czy aby nie za wiele, wtedy przestała. Nie było co ukrywać,
poczułem się teraz dumny z urody mej przyszłej żony i teraz jej powiedziałem:
„Ta suknia jakby dla ciebie stworzona, cudownie w niej wyglądasz”. Od razu się
wzruszyła.
Teraz już mogłem zadzwonić do „Cupid Wedding Chapel”, potwierdzić godzinę ślubu,
i zamówiłem u nich, znając już kolor jej sukni, róże także różowe.
Przejeżdżaliśmy koło tej kaplicy ślubów: także przy długim bulwarze, podobnie
jak inne niemal identyczne kaplice była niewielka, a jeśli już mówić o stylu,
którego nie miała, to troszkę przypominała kościółki protestanckie w Wirginii
czy Bostonie, wtłoczona pomiędzy płaskie pawilony moteli, tym się zaś
wyróżniała, że jej krzyż sporych rozmiarów, obwiedziony neonem na wzór ruchomych
reklam stacji obsługi samochodów („Shell”, „Mobil”, „Gulf” czy „Texaco”),
obracał się wo-kół swej osi, aby zwrócić uwagę, bo dopiero poniżej neonowe
napisy migając informowały, że ten przybytek wesela otwarty jest całą dobę, non
stop udziela ślubów, trzyma stale na miej-scu fotografa i kwiaty, błyskawicznie
nagrywa ceremonię na płytę, świadkowie o każdej po-rze gotowi do świadczenia,
lecz myśmy z nich zrezygnowali, Lynda miała na oku swoich. Istotnie nie
zawiedli; ledwośmy z suknią ślubną wrócili do hotelu, już tam na nas czekali:
para przyjaciół Lyndy, także aktorzy, koledzy jeszcze z „Goodman Theather
School” w Chi-cago, mieszkali w Los Angeles kręcąc się w orbicie Hollywoodu,
choć on nie mógł się wybić, a on