12292

Szczegóły
Tytuł 12292
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12292 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12292 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12292 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JANUSZ ODROWĄŻ – PIENIĄŻEK Małżeństwo z Lyndą Winters albo pamiątka po Glorii Swanson 1 Lynda była ubrana w białą koszulę z prostokątnym dekoltem nie skrywającym piersi, ale je zasłaniała przejrzystym białym szalem; trzewiki z różowej skóry, spełniając wymogi elegancji wedle mody czasów Konwentu i Terroru, miały wskazywać na pozycję socjalną Marii Anny Karoliny Corday d'Armont, dwudziestopięcioletniej wtedy córki francuskich ziemian. Co pewien czas wzywana, poszturchiwana, budzona z letargu, w jakim – z niewielkimi przerwa-mi – stale powinna się znajdować, wyłaziła spod ławki; spędzała tam, polegując, każdą swo- bodną chwilę, póki jej stamtąd jak z saka nie wybierano, ciągnąc siłą na światło reflektorów (padały na scenę ukośnymi słupami psychodelicznych kolorów bezustannie zmienianych: to zielone, to żółte, liliowe, pomarańczowe, zielone, żółte, liliowe), aby, niby to półprzytomna, recytowała kolejną swoją kwestię, lecz zawsze przedtem dwie rosłe, kościste siostry zakonne (grane przez dwóch aktorów później przeze mnie osobiście poznanych, Harry'ego B. Hopkin-sa i Stanleya Blackwella) wkładały na jej włosy, ciemnorude, spływające przez ramię, kape-lusz z dużym rondem podniesionym od przodu, ozdobionym kokardą ze wstążek o barwach republikańskich: czerwonej, białej, niebieskiej, potem podwiązywały go jej pod brodą tasiem-kami, bez żadnych względów ostro szarpały za głowę, a wykonawszy tę czynność, również się nie patyczkując, popychały do przodu. Codziennie siadywałem na widowni teatru „Amphitheatron”, obserwując uważnie zawsze z takim samym zachwytem bifurkację jej roli; prowadziła bezbłędnie dwie postacie w skom-plikowanej sztuce, dziejącej się jednocześnie w dwu miejscach i dwu czasach, grała bowiem pacjentkę azylu dla obłąkanych w Charenton pod Paryżem, cierpiącą na chroniczną śpiączkę i depresję; pacjentkę tę w dniu 13 lipca 1808 roku skutecznie mobilizowano do niebłahego udziału w widowisku okolicznościowym, reżyserowanym przez markiza de Sade (ale pod patronatem samego Dyrektora zakładu), gdzie występuje w roli Charlotty Corday, powtarza-jąc zdarzenie z dnia 13 lipca 1793 roku, gdy ta młoda kobieta, przybywszy do Paryża, zamor-dowała nożem Jana Pawła Marata, w jego własnym mieszkaniu przy 30, rue Cordeliers, le-czącego w swej wannie przykrą chorobę skóry. Pacjentka azylu, stale budzona ze snu i wy-ciągana spod ławki, Charlottą zresztą nie była nieprzerwanie przez cały ciąg przedstawienia, ale jak gdyby w każdej od nowa scenie Charlottą się stawała dopiero od tej chwili, kiedy jej nałożono na głowę kapelusz z kokardą trójkolorową i kiedy jej go mocno pod brodą podwią-zano; w każdym razie Lynda miała tu za zadanie grać rolę grającej rolę, a czyjąż znowu rolę zagrała przed sobą i przed światem sama Maria Anna Karolina Corday d'Armont, rodzona przecież prawnuczka wielkiego Pierre'a Corneille, zabijając Marata: Judyty – jak powiadają – czy może którejś z bohaterek antyku? Oto pole dla nigdy nie wyjaśnionych do końca hipotez erudytów. Po spektaklu ściągałem taksówkę telefonem i brałem Lyndę do restauracji w Georgetown (powiedzmy, do „Charcoal Hearth”, czy kiedy indziej była to „The Phoenix” przy Wisconsin Avenue) albo do „Tre Scalini”, musiała się koniecznie odprężyć i zdarzało się nawet, że zaraz po przedstawieniu łączyła się z Nowym Jorkiem, aby przeprowadzić rozmowę ze swym psy-choanalitykiem, to ją uspokajało; w restauracji jadła niewiele, najczęściej wybierała z karty homara albo langustę i piła trochę szampana, inne potrawy, czasem też zamawiane, nietknięte odjeżdżały; zmęczona wysiłkiem fizycznym, a i nerwowo wyczerpana, ceniła przede wszyst-kim nastrój dobrego lokalu (lubiła na przykład świeczki płonące w szklanych kulach na stole), a później wracaliśmy do naszego apartamentu wynajętego przez teatr na stałe dla swych akto-rów przy Trzeciej Południowo- Zachodniej (S.W.), w pobliżu betonowej bryły teatru „Am-phitheatron”, była to zresztą dzielnica zamieszkana wyłącznie przez Murzynów, prawie nad Potomakiem, bo działo się to w Waszyngtonie, D.C., wczesną wiosną roku 1969. Mieszkanie, składające się z małego przedpokoju, sypialni, living roomu, kuchenki i łazienki, mieściło się na trzecim piętrze nowoczesnego bloku; za taflą szklanych drzwi wejściowych, na dole, od razu uderzał zapach chloru (to Murzyn sprzątacz bez przerwy wszystko tam w kółko puco-wał), a znowu w obu windach, wznoszących się do góry szybko i bezszmerowo, woń plastyku imitującego szary piaskowiec (chyba brak zastanowienia – windy kamienne?) podobnie nie-możliwie dawała się we znaki. W samym apartamencie współczesną amerykańską modą okna się nie otwierały; były to właściwie ściany z szyb grubych, przydymionych jak ciemne okulary, co mnie denerwowało, bo przez podobne szyby widać świat w barwach ponurych, jakby zawsze zbierało się na bu-rzę. Tutaj były wokoło niziutkie, nie tynkowane domki ludności kolorowej, z oknami ukry-tymi za gęstymi siatkami przeciwinsektowymi i ze spuszczonymi chyba na zawsze żaluzjami, bo nie widziałem, by były kiedykolwiek podniesione. Przed swymi domeczkami Murzyni nigdy nie mieli ogródków – czym się najbardziej zewnętrznie różnili od Anglosasów – lecz tylko miejsca na nie, i jakże zaśmiecone; bawiły się tam Murzyniątka, a ich ojcowie włóczyli się po ulicach naszej dzielnicy zawsze grupkami, nic nie robiąc, i takie ich grupki codziennie spotykałem chodząc do pawilonu; jedyny w tym rejonie, parterowy, stanowił centrum han-dlowe: Safeway, gdzie robiłem zakupy żywnościowe, Peoples Drug Store, Bankers Trust Saving Bank (realizowaliśmy w nim czeki), była i pralnia chemiczna o nazwie „White House Laundry” (w książce telefonicznej dystryktu Kolumbii figuruje ona obok telefonu White Hou-se – Białego Domu), pod spodem zaś, w suterenie, mieściła się ogromna kręgielnia, zmecha-nizowana w bardzo wymyślny sposób, grałem tam raz z Murzynami: kule, które trafiały albo i nie trafiały, znikały po partii z posadzki za naciśnięciem guzika, nagle się – wraz z kręglami – po prostu gdzieś zapadając, a po maleńkiej chwili kręgle już były z powrotem rzędami usta-wione, kule zaś wpadały same po torze do ręki rzucającego; mieli oni rozrywkę istotnie do końca ułatwioną. Za ścianą tej kręgielni, po schodkach w dół, lecz wejście już od ulicy, z ro-gu, była porządna restauracja „Louis”, ileż to razy Lynda projektowała, by zjeść tam po spektaklu homara, langustę czy tuzin ostryg i wypić szampana, i ileż razy tameśmy się wybie-rali, ale coś zawsze stawało na przeszkodzie, choć było tak blisko domu, a może właśnie dla-tego, i w końcu jechaliśmy taksówką do Georgetown albo do „Tre Scalini”. prawie na drugi koniec miasta. Z okna naszego mieszkania przez przyciemnione szyby widać było, jak jeszcze dalej, za Potomakiem, ogromne odrzutowce schodziły do lądowania, inne znowu bez przerwy starto-wały wznosząc się wprost nad obelisk Jerzego Waszyngtona, wyniosły, szpiczasto zakończo-ny, którego nie lubiłem, z dwoma – od naszej strony – otworami w samym już stożku na szczycie; były to dla mnie jak gdyby jakieś oczka patrzące spod kaptura średniowiecznego kata lub, lepiej – oprawcy z Ku-Klux-Klanu (w nocy świeciły), a przecież ja sam kiedyś przez oczka te wyglądałem, kiedy wjechałem windą na czubek Monumentu i podziwiałem przez nie wspaniałą panoramę stolicy i okolic. Wieczorem, koło szóstej, tam właśnie, za pomnikiem, kryło się czerwone słońce, dnie bywały pogodne, bo wiosna w Waszyngtonie przychodzi du-żo wcześniej niż w Warszawie. Uzupełniając te wstępne uwagi – w naszym mieszkaniu czło-wiek był zdany na bezustanne szemranie przeróżnych maszynerii: do czyszczenia powietrza i jego nawilgotniania, a także coraz to chrzęścił i zgrzytał młynek, gdyż wszelkie odpady, jak kości i tak dalej, wrzucało się wprost do zlewu i były tam one natychmiast z jazgotem prze- mielane na papkę, która potem spływała w dół rurami. 2 Do Lyndy przeniosłem się na miesiąc przed epoką, gdy wzięła przez swego agenta Harveya Mackintosha rolę Charlotty Corday w waszyngtońskim teatrze „Amphitheatron” i wyjechała tam na mniej więcej jeden kwartał; stale mieszkała w Nowym Jorku, a moja prze-prowadzka nastąpiła zaraz po naszym ślubie (odbył się w „Cupid Wedding Chapel”, Las Ve-gas, stan Nevada, kiedy w nocy z 19 na 20 stycznia 1969 wróciliśmy z lotniska JFK (Ke-nnedy'ego) taksówką do naszej kamienicy. Mogę napisać „naszej” i ja w niej bowiem także do tej pory mieszkałem, z tym że pięć pięter wyżej, od tego się zaczęło: poznałem ją kiedyś w windzie, zgrabna, wysoka, jasna, od razu wywarła na mnie wrażenie, a kiedy na moje zapyta-nie odpowiedział mi windziarz, że ta młoda, piękna kobieta jest znaną aktorką teatralną Bro-adwayu, błyszczącą, jak to nazywają, „in the lights” (czyli, praktycznie biorąc, że jej nazwi-sko świeciło żaróweczkami przed wejściem do teatru, gdzie grała zawsze czołową rolę), real-ne perspektywy niezwyczajnej przygody w Nowym Jorku do tego stopnia skierowały w jej stronę wszystkie moje zabiegi, że nim upłynął miesiąc, rzeczywiście bliski już byłem celu. Dom, w którym mieszkaliśmy nie znając się jeszcze wtedy, jest drugą kamienicą przy Za-chodniej 67 Ulicy, licząc od rogu alei Central Park West; aleja ta, będąca przedłużeniemÓsmej Avenue, wytycza jednocześnie granicę Central Parku. Kilkunastopiętrowy, nazywa się „Hôtel des Artistes”, co napisano po obu bokach podłużnej płóciennej markizy osłaniającej wejście i prowadzącej nad samym trotuarem do krawężnika jezdni, gdzie znowu położono wycieraczkę specjalnie zamówioną, bo miała w czarną gumę wtopiony biały napis „1W67” (skrótowy adres domu), jest to obyczaj powszechny w Nowym Jorku i znaczy, że dom sam siebie ceni. Istotnie, dziś podupadły, gdzieś w okolicach pierwszej wojny światowej i jeszcze jakie dziesięć lat po niej adres to był pierwszorzędny, skoro rezydował tu Chaplin w czasach wschodzącej sławy, George Gershwin tu właśnie komponował swoje powszechnie znane utwory, mieszkała w tym domu artystów nawet i Gloria Swanson, córka Josepha i Aleksandry z Klanowskich małżonków Swansonów; opowiadał mi Max, superintendent będący zarazem szefem ubranych w brązową liberię portierów i windziarzy, że ongiś, w tamtych czasach, była na drugim piętrze olbrzymia kuchnia, skąd roznoszono po domu zamawiane telefonicznie potrawy, a także, że prócz artystów teatralnych (dwa kroki od Broadwayu) mieli tu aparta- menty bogacze z Argentyny, przeważnie hodowcy bydła; mieszkania ich stały puste, bo przyjeżdżali wyłącznie na sezon operowy. Dom budowano w czasach, gdy wszystko było masywne, solidne i z żelaza, oparł się więc do dzisiaj próbom modernizacji, bo wszystko ciągle doskonale działało, ale przez to stał się po prostu przestarzały, mieszkania spadły w cenie, wynieśli się bogacze, w podziemiach od wielu lat już nieczynny piękny basen zamieniono na składy, a salę teatralną służącą kiedyś mieszkańcom kamienicy wynajmowała spółka American Broadcasting Company na studia telewizyjne, dlatego oprócz stale przewijających się w hallu muzyków z instrumentami spo-tkać tu można było sławne postacie (ktoś widział tu w zeszłym roku samego senatora Richar-da M. Nixona), bo z nimi w tych pomieszczeniach przeprowadzano wywiady. Architekt projektujący kamienicę (tak sądzę, bo nie sprawdzałem) w pierwszych dziesięciu latach naszego wieku upiększył ją bogato: dał neogotycką bramę, a mur po obu jej stronach zapełnił blendami w formie arkad; te edykuły (cztery po każdej stronie), o ostrych gotyckich łukach, zwieńczone pinaklami zdobnymi szeregiem żabek, na szczytach zaś kwiatonami, oparte na wspornikach, dokładnie pomniejszały wzory zaczerpnięte z europejskich katedr. Podobnie obie windy: żelazne, także w neogotyckim stylu (sterczyny i kwiatony), miały fu-tryny zdobione ornamentem roślinnym (żołędziem z liściem dębowym), a w górze, imitując kartusze, tkwiły półtarcze z półzegarami po to, by strzałki pokazywały, na którym piętrze winda właśnie się znajduje (o charakterze windy wspominam szczegółowiej, bo z nią wiąże się dla mnie pamięć tamtego pierwszego spotkania). Muszę jednak wyjaśnić, jak to się stało, że tu zamieszkałem. Moi dobrzy znajomi mieli w tej kamienicy wygodny apartament i trzeba było trafu, że obok, za ścianą, znalazło się drugie mieszkanie do sprzedania, i to bardzo niedrogo (piętnaście tysięcy dolarów), więc natych-miast je kupili, z myślą – po pewnym czasie – o powiększeniu swego, na razie więc, przed remontem, mnie do niego wpuścili; istotnie w tej sytuacji nie było sensu płacić za hotel. Mały ów apartament dlatego był taki tani, że remont miał być drogi, lokal zdezelowano w prze-dziwny naprawdę sposób; nie mówiąc o drzwiach, futrynach, bo z nich nie było i śladu, po-wywalano ściany dzielące poszczególne pokoje (pierwotnie były tam dwa pomieszczenia na dole i pokój – po schodkach, z antresoli – na górze, mała kuchenka, łazienka), zostały tylko mury wydrapane miejscami do gołych czerwonych cegieł, a nawet pordzewiałych szyn, rur z przewodami do ogrzewania (centralne na szczęście działało), elektryczności, gazu, wszystko w stanie tak opłakanym, że w pewnym miejscu z sufitu zwisały jakieś cegły przyklejone do przewodów betonem, słowem, była to, w tym pięknym domu, jedna wielka ruina, podobna do tych, jakie się widywało w Warszawie po Powstaniu. Za dnia miałem tu jasno, bo okno weneckie, choć mocno zakurzone, ale od dołu aż do su-fitu ośmio chyba metrowe, wychodziło na Zachodnią 67 Ulicę, a widać było przez nie kawa-łek Central Parku z kilkoma wieżowcami przy Piątej Avenue, wśród nich hotel „The Pierre”, który stanowił w tym czasie, o którym właśnie piszę, główną kwaterę prezydenta elekta Ri-charda M. Nixona; pobiwszy Huberta H. Humphreya w listopadowych wyborach roku 1968, gotował się tu teraz do przejęcia władzy dnia 20 stycznia 1969 roku (poniedziałek) w godzi-nach przedpołudniowych. W czasie kiedy jeszcze mieszkałem tu na górze, prezydent elekt siadał często – po zmierzchu – swoim helikopterem na zrudziałym od szronów trawniku Cen-tral Parku (dokładniej: na Sheep Meadow), gdzie już czekali nań policjanci, dużymi reflekto-rami kierując słupy światła na bezlistne korony drzew i na krzewy, bacząc, czy kto się w nich nie czai z karabinem, klekot helikoptera zwiastował, że prezydent elekt się zbliża i krąży gdzieś nad nami. Naprzeciw mego okna ogromna kamienica podobna była do naszej, też ją zamieszkiwali aktorzy, malarze, pisarze; gdy zapalali światło, widać było, jak żyją wśród zastałego luksusu kotar, posłań wygodnych, szerokich, wyprawiali koktajle, a w noc sylwestrową wydali więk-sze przyjęcie, patrzyłem, jak schodzą się na nie pary ubrane wieczorowo (smokingi, toalety), i gdy tak stałem przed szybą schowany w ciemnościach mego pokoju, do tego zanurzony w chóralną, nieprzerwaną symfonię setek klaksonów samochodów sunących z odświętną paradą wzdłuż alei Central Park West w kierunku południowym, usłyszałem pukanie: to przyszła do mnie Lynda, w dżinsach, świeżutko uczesana, i od tej chwili wszystko na dobre się zaczęło. Nawet nie zapalałem światła, bo było niemal jasno od kilku dziesiątków okien jarzących się dookoła, tylko prosiłem, by uważała chodząc po tej ruinie, bo ze zdjętej podłogi wysta-wały rureczki, które pozaginałem do góry, aby w nie, dla fantazji (choć mam ją raczej słabą), powtykać – niby w pętelki od kożucha – bukiety sztucznych kwiatów z plastyku. Moje łóżko stało dosłownie pośrodku, ściany były bowiem ze wszystkich stron wykute na dole aż do ce-gieł; poprzedni właściciel – i tu wytłumaczenie tego zdezelowania – zamierzał całą podłogę pokryć miękkimi poduszkami ze skóry wytłoczonej, a właśnie przy samych ścianach kurdy-ban ten, imitujący szachownicę czarną i białą, miał być pozaginany do góry i pewno dlatego wszyscy mieszkańcy domu pomawiali go – nie wiem, czy słusznie – o homoseksualizm. Na tym poziomie wygody i luksusu miał być wyposażony cały ten apartament, lecz ów były wła-ściciel, fantasta, poprzestał na pierwszej fazie przebudowy, zabrakło mu pieniędzy, bo żył bardzo wystawnie, i musiał sprzedać mieszkanie po śmiesznie niskiej cenie, zostawiając w nim puszki z farbą, zrolowane kawały gąbki ze sztucznych tworzyw (chciał izolować ściany) i wielkie tekturowe pudła, do dziś nie mam pojęcia, co się w nich znajdowało. W ową noc syl-westrową, gdzieś koło drugiej, zeszliśmy do mieszkania Lyndy wewnętrznymi schodami, nie dzwoniąc już na windziarza; prozaiczny był powód tych nocnych peregrynacji, dyktowany higieną: pisałem, że nie było u mnie łazienki ani wygód. 3 Skorośmy zeszli na dół, przenieśmy się może – proszę – znowu do Waszyngtonu, gdzie Lynda ubrana – jak wiemy – w białą koszulę z prostokątnym dekoltem nie skrywającym pier-si (ale je zasłaniała przejrzystym białym szalem), prowadzona pod ręce przez dwie zwaliste siostry zakonne (Hopkinsa i Blackwella), ukazywała się zaraz w pierwszej scenie tej sztuki, która się odgrywała w szpitalnej sali kąpielowej zakładu dla obłąkanych w Charenton pod Paryżem, obłożonej od dołu białymi kafelkami: z prawej strony stały szeregiem wanny, a po lewej widać było prysznice. Ale jeszcze przed wejściem Charlotty, jak tylko podniesiono kurtynę i zagrzmiały fanfary, J.P. Marat, czy raczej jeden z Szalonych mający grać rolę J.P. Marata, szybko defilował przez scenę i sadowił się w wannie kładąc sobie na desce pełniącej rolę pulpitu przybory do pisania, a znowu markiz de Sade, będący tu starym tłuściochem w podniszczonym ubraniu jeszcze ancien régime'u (nosił perukę z harcapem), kierował się cięż-kim krokiem ku niewielkiemu podium po lewej stronie sceny, gdzie stało jego krzesło (Lu-dwik XVI), ukosem cokolwiek do widowni, skąd swoje widowisko będzie reżyserował. Mu-zyka ciągle grała: kilku pacjentów szpitalnych ubranych całkiem na biało (stali na galeryjce) stanowiło orkiestrę, wśród której prócz bębenka stukającego rytmicznie najsilniej się wybijała trąbka o ostrej barwie tonu. Podówczas w Waszyngtonie nie opuściłem żadnego przedstawienia tej sztuki, aby faktem mej obecności nie dopuścić ponownie – wydawało mi się to wtedy możliwe – do oburzające-go wypadku, który wydarzył się w okresie, kiedy jeździłem na kongres w San Francisco z odczytem pt. W kręgu Mickiewicza i Puszkina. Wróciwszy zapowiedziałem sobie, że już do samego końca będę na każdym spektaklu i jakkolwiek to świetne widowisko codziennie oglą-dałem, to jednak sam przebieg akcji zawsze od nowa śledziłem z niepokojem. Lynda jako Charlotta Corday, czy raczej jako jedna z Obłąkanych kreująca jej rolę, luna-tycznie snująca się po scenie i prowadzona pod ręce przez szarytki (Blackwella i Hopkinsa), do akcji włączy się dopiero po pewnym czasie, kiedy wygłosi do Marata tyradę tak oto za-kończoną: Zabijam ciebie jednego, aby ratować tysiące i zerwać kajdany u nóg im ciążące1. – by po niej, odciągnięta przez siostry, zająć swe miejsce pod ławką aż do czasu, kiedy te rosłe mniszki na powrót ją stamtąd wypłoszą prowadząc na przód sceny; jest to bowiem do-piero jej pierwsza wizyta w domu przyszłej ofiary, zbliża się wtedy tylko do wanny J.P. Ma-rata, kryjąc sztylet pod przezroczystym szalem, i już, już ma uderzyć, kiedy zostaje osadzona słowami de Sade'a wołającego jowialnie ze swego krzesła: Jeszcze nie teraz, Corday, trzy razy stajesz pod jego drzwiami2 1 Tłum. Andrzej Wirth. 2 Tłum. Andrzej Wirth. – co napięcie zawiesza, rozładowuje, ale przecież Charlotta zaraz wygłosi swoją drugą perorę; podczas gdy za jej plecami bardzo realistycznie zgilotynują pewnego duchownego, znowu zniknie pod ławką, skąd po kwadransie z powrotem ją wyciągają – tutaj już co dzień drżałem, bo scena ta to pierwsza rozmowa pomiędzy Charlottą Corday a jej adoratorem, Duperretem. Jak pisano w programie, ta rola Duperreta nie jest zgodna z historią, to znaczy żył wpraw-dzie Duperret Claude Romain Laus w tamtych czasach, Grand Larousse podaje, że się urodził w roku 1747 i był z ramienia Żyrondy deputowanym do Zgromadzenia Ustawodawczego, a potem do Konwentu, współoskarżony z Corday też zginął na szafocie, lecz nie był jej aman-tem, bo do tej roli pretendował podobno pan Tournelis, który był rojalistą i uciekł z Caen do Koblencji, lecz w dramacie go nie ma. Duperret więc ze sztuki jest chorym erotomanem i zaraz przy pierwszym spotkaniu wyko-rzystuje chwilową nieuwagę sióstr prowadzących Charlottę pod ramiona, by jej sięgnąć ręką w zanadrze bez żadnych ceregieli, i jest za to przez wszystkich obecnych z oburzeniem gro-miony. Zawsze widziałem, że Lynda w tym momencie Charlottą być przestaje, zrzuca maskę wariatki chorującej na śpiączkę i z tajonej wściekłości mieni się wprost na twarzy, to blednąc, to czerwieniejąc, by ukryć przed publicznością swoją wielką odrazę, kiedy ten aktor (nazywał się Michael Hawkins), grający zresztą dobrze i zgodnie z duchem sztuki integrujący w swej roli ekspresję i naturalizm, puszcza się na lubieżnie ryzykowne pieszczoty wedle wskazówek pana Normana Kelleya, reżysera, dopokąd nie biorą mojej Lyndy w obronę dwie atletyczne siostry; musiały wykręcać Duperretowi ręce, a na koniec brutalnie go odpychać. 4 Powróćmy może jeszcze na Manhattan do święta Nowego Roku, spędziłem je u Lyndy w jej jakże wygodnym, szerokim łożu imitującym styl Ludwika XV (było białe, wezgłowie zdobione reliefami), lunch sporządziła sama smażąc nam dwa club steaki i dopiero wieczo-rem, jak było w jej zwyczaju, wyszliśmy, by zjeść na mieście coś lepszego. Łapaliśmy tak-sówkę stojąc na wietrze i mrozie przy rogu naszej ulicy i alei Central Park West, właśnie w chwili, gdy ekran świetlny kolosalnych rozmiarów, umieszczony na dachu wieżowca wysoko ponad Columbus Circle (zresztą jako reklama buicków i cadillaków do nabycia w nowo otwartym salonie Building Motors, 767 Fifth Avenue), wskazał dokładną godzinę: IT IS NOW 8:01, ale taksówki, zajęte, nie chciały się zatrzymywać, chociaż obojeśmy z Lyndą na nie, zmarznięci, bezustannie machali; gdy wreszcie któraś z kolei, już z daleka manewrując w naszą stronę, stanęła przy krawężniku i gdyśmy do niej wsiadali, rzuciłem okiem na ekran; palił się właśnie napis IT IS NOW 8:13, nasz szofer ostro ruszył w kierunku dolnego Man-hattanu. Dobry kawałek za Columbus Circle, gdy wieża „Allied Chemical”, osłaniająca Times Squ-are od południowej strony, zamknęła perspektywę wygiętej kiszki Broadwayu, po obu stro-nach ulicy zjawiły się pulsujące wstążeczki żaróweczek wabiące napisami do kin, teatrów, lokali, elewacje kamienic od góry do dołu pokryte neonami, że wymienię rodzaje: semaforo-we, graficzne, literowe, całe świetlne obrazy, jak choćby gin lejący się bezustannie kuszącym srebrnym strumieniem z butelki do kieliszka, wszystko to było oparte na jakże wymyślnych układach tranzystorów, i człowiek musiał to czytać zza szyby samochodu nawet wbrew wła- snej woli! Tym bardziej że nasza taksówka wolniej się teraz poruszała w gęstwinie krążowni-ków, między którymi dopiero kluczyły zielone autobusy, obsługujące dwie linie (numer 10: 195 Ulica – Park Place, i numer 104: 129 Ulica – Narody Zjednoczone), tylko po to, by się co chwila zatrzymywać, bo u wylotu każdej prawie przecznicy mają przystanek pośród gęstego tłumu, złożonego z Anglosasów, Murzynów i Żydów, przechodzącego stale z jednej strony Broadwayu na drugą w miejscach nie oznaczonych, wśród innych wreszcie taksówek manew-rujących w tym celu, by nagle zjeżdżać w prawo lub stawać tu czy tam przy chodniku. Im bliżej było zresztą do Times Square, gdzieś od rejonu teatru Eda Sullivana (czyli przy 54 Zachodniej Ulicy), tym więcej leżało jeszcze śmiecia po noworocznym festynie: pogubio-ne kalosze, podarte parasole, dziesiątki rękawiczek (dziwne – jak będą pisali w jutrzejszym „New York Post” – że z ręki prawej), nie mówiąc o setkach porzuconych na jezdni, na trotu-arach trąbek jaskrawo malowanych, teraz porozgniatanych, którymi o północy trąbiono cisnąc się w straszliwym tłoku na samym Times Square, placu w kształcie zbliżonym do podłużnego trapezu, na ulicach przyległych, wszędzie tam, skąd tylko widać było „Allied Chemical To-wer”, gdzie z wysokiego masztu punkt dwunasta zaczęła zjeżdżać kula i kiedy się zatrzymała, zapaliły się w pionie, z dołu do góry, cztery cyfry: 1969, wtedy dopiero buchnęła pod niebo wrzawa, dzikie wrzaski radości zmieszały się z trąbkami, a to z kolei stało się sygnałem dla tych tysięcy ludzi do nagłych i gwałtownych poruszeń ku przodowi. Publiczność, rasowo dokładnie przemieszana (lecz większość kolorowych), miała na gło-wach cylindry ze złotego papieru z naklejonym życzeniem Happy New Year; policja, w znaczniejszej części złożona też z Murzynów, ostro poczęła działać, i nawet były w robocie pały, lecz sądzę, że z tego bezhołowia wydostać by mi się udało bez poturbowania i skryć się w którymś z shopów przy Czterdziestej Drugiej, jeślibym istotnie dotarł tu przed samą półno-cą, jakem to był zamierzał, za chwilę przecież miałem wychodzić z domu, kiedy zapukała Lynda i te moje plany zupełnie mi wywróciła. Nasze poznanie w windzie 22 listopada 1968, gdy tylko przyjechałem z Meksyku, z olim-piady (i zamieszkałem w moim jakże dziwnym lokalu na tle tych wszystkich dywanów i zwierciadeł, przez które się doń dostawało), było, nie taję, tylko zdawkową rozmową podczas oczekiwania na nadejście windziarza, który, w jakimś zastępstwie, pełnił tego wieczoru także funkcje telefonisty-portiera, i skończyło się niczym. Dopiero w tydzień potem, gdy ja zjeż-dżałem z góry, na czwartym piętrze winda stanęła, drzwi otworzono i weszła do niej Lynda w towarzystwie wysokiego bruneta odzianego w czerwoną koszulkę polo; ona, wysoka, jasna, z noskiem nieco zadartym, naiwnymi oczami podkreślonymi szaleńczym makijażem i dużymi ustami powleczonymi grubo szminką pomarańczową, miała na sobie suknię stylizowaną nie-co na letnie kreacje tuż sprzed pierwszej wojny światowej: spódnica do pół łydki, ciężkie brą-zowe buciki z łańcuchami, bluzeczka biała z bardzo dużym dekoltem ozdobionym koronką, koronki przy rękawach, a na głowie ogromny kapelusz słomkowy z kolorowymi wstążkami, w takim stroju nie mogła przecież (zimno!) wychodzić na ulicę czy nawet do samochodu. Istotnie ta para (Lynda podniosła rękę na moje powitanie) zjechawszy do hallu udała się na lewo, którędy się wchodziło do restauracji pod nazwą „Café des Artistes”, dosyć renomowa-nej, jej ogłoszenia znajdują się bowiem w każdym programie spektakli operowych, baletu i koncertów dawanych w pobliskim Lincoln Center („Metropolitan Opera” i tak dalej), podów-czas w niej jeszcze nie byłem, lecz parę razy na dzień przechodząc ku wejściu i z powrotem widywałem jej wnętrze na tle niszy ozdobionej freskami pędzla Howarda Chandlera Christy, jak głosiły reklamy, a przedstawiały one gołe blondynki wśród łabędzi pływających na płyt-kim stawie pomiędzy kwiatami nenufarów. Ponieważ to się działo akurat w święto Thanksgiving Day (rocznica Dnia Dziękczynienia, obchodzona co roku w ostatni czwartek listopada), byłem pewien, że idą tam na indyka. Noworocznego wieczoru, minąwszy „Alied Chemical Tower”, z datą 1969, kazaliśmy się wieźć Siódmą Aleją w kierunku Greenwich Village, gdzie Lynda mnie wysadziła przy rogu Czwartej Zachodniej i Szóstej Alei obok lampy gazowej pamiętającej podobno rok 1890; w stylowej restauracji „O'Henry's” wzięliśmy drinka przy barze, by w drugiej sali dostać po ste-ku siekanym, nieprzytomnych rozmiarów, z jednym pieczonym kartoflem, zawiniętym w cyn-folię, i z sałatą, do tego wino czerwone „Christian Brothers”. Lynda swoim zwyczajem stek ów ledwo skubnęła, opowiadając, że bardzo lubi to miejsce, gdyż tu często jadała, kiedy gry-wała w teatrach zwanych off-Broadway, właśnie w Greenwich Village, bardziej kiedyś am- bitnych w eksperymentowaniu niż wszystkie te teatry działające w przecznicach środkowego Broadwayu, ale to się skończyło i – by eksperymentować – trzeba by się pisać na ekstrawa-gancję tych grupek fanatyków Nowego Teatru off-off- Broadway, które się gnieżdżą dzisiaj po salkach parafialnych, w podziemiach kościołów różnych wyznań, pieniędzy to nie daje i do tego przeważnie występuje się nago. Kończyliśmy ten wieczór w pobliskim „Café Reggio” mając dookoła hippiesów (okulary druciane, futra włosem do góry), zabawne, wśród tych sczerniałych od starości obrazów i gipsowych medalionów farbą olejną pociągniętych na zgniło, pijąc café-creme z cynamonem, Lynda wysunęła poważną propozycję małżeństwa, ja się zgodziłem, ustaliliśmy więc zaraz okoliczności i – wyjąwszy kalendarzyki – także dokład-ną datę naszego ślubu. To dziwne, lecz na tę jej propozycję uświadomiłem sobie, że stanę się automatycznie stepfatherem malutkiej córeczki Lyndy – Cathy, miała ją ze swym poprzednim, drugim z ko-lei, mężem, Jamesem E. Robertsonem, także aktorem; stanęła mi od razu przed oczami dziewczynka czteroletnia bawiąca się spokojnie w swoim dziecinnym pokoju; już od samego rana uruchamiała adapter i nastawiała płyty z bajeczkami, lecz nigdy, jak potrzeba, na nor-malnych obrotach, bo manipulowała zawsze przy przełączniku w ten sposób, żeby puszczać te swoje nursery rhyme albo na obrotach zwolnionych, by lektor mówił basem, albo – i nawet jeszcze częściej – dysk znacznie przyśpieszając, by płyta piała falsetem. Dziewczynką opie-kowała się tak zwana baby sitter, młoda Francuzka imieniem Mauricette, całkiem niedawno sprowadzona spod Lyonu; słowa nie znała po angielsku, gdy przypływała jesienią transatlan-tykiem „France”, aby się w Ameryce nauczyć angielskiego, chodziła teraz codziennie na lek-cje wieczorowe do parafialnej szkoły przy Columbus Avenue i co dzień już od rana mawiała z entuzjazmem: „]e fais de énormément progres”, lecz wedle opinii Lyndy postępy te były naj-zupełniej znikome, w każdym razie do Cathy odzywała się nadal jedynie po francusku, ta jej nie rozumiała i dziwnie nie lubiła, a często się zdarzało, że na jej widok płakała. Mauricette mieszkała w niedużym pokoiku z łazienką, z oknem na ślepe wewnętrzne podwóreczko, obu-dowane szczelnie od góry aż do dołu żelaznymi schodkami; w „Hôtel des Artistes” po lewej i po prawej stronie głównej klatki schodowej i trzech pionów z dźwigami umiejscowiono nie-wielkie pokoiki dla służby, pooznaczane, i owszem, numerami, ale także, jak wszystko w Ameryce, symbolami stron świata (4 W, 5 W od zachodu, od wschodu zaś odpowiednio 4 E, 5 E i tak dalej), nic nie zważając na to, że bez kompasu w głowie trudno się zorientować, gdzie jest wschód, a gdzie zachód, chodząc w dzień bezsłoneczny (nie mówiąc już o wieczo-rze) po mieście jakimś, dzielnicy, a cóż dopiero po gmachu! Francuzkę tę – by z nią na razie skończyć – przysłali Lyndzie jacyś znajomi Francuzi i nie chodziło tyle o niskie wynagrodze-nie (dając przecież mieszkanie, częściowe utrzymanie, płaciła już niewiele: kilkadziesiąt dola-rów), ważniejsze było, że malutka przestała się wreszcie chować pod opieką Murzynek, te zresztą jako nianie trudno jest zwykle zatrzymać w jednym miejscu na dłużej, stale więc się zmieniały. Zastanawiałem się nad tym poważnym bądź co bądź krokiem życiowym nazajutrz, 2 stycznia rano, patrząc przez moje wielkie okno, złożone z dawno nie mytych szybek, widać stąd było plecy Statuy Wolności z wysoko podniesionym płomieniem: figurę tę, w dużym zmniejszeniu, postawił ktoś wieńcząc tympanon kamienicy czynszowej, ja zaś ją przez dwa miesiące oglądałem od siebie na tle napisu „Hotel Empire”. I teraz, drugiego, gdy się jej przyglądałem, wezbrała we mnie świadomość, że kości są rzucone. Około Nowego Roku Lynda na scenie nie grywała, zamknąwszy się u siebie pracowała nad rolą Pameli w sztuce I Never Sang for my Father, pióra Mike'a Cohana (rolę tę wynalazł dla niej agent, pan Harvey Mackintosh), była to komedyjka dość młodego autora, którą się zdecydował wystawić „Ambassador Theatre”; producent, pan Grover Lawrance, mianował jej reżyserem pana Roberta Rainbowa. Zamknięta przez dwa tygodnie, dawała się widzieć rzad-ko, czasem parę dni w ogóle nie wychodziła z domu i posiłki nosiłem jej na górę, robiąc także zakupy w markecie „Food City” przy Columbus Avenue na wysokości 70 Ulicy, blisko na-szego domu. 5 Tymczasem już w sobotę 17 stycznia, z samego rana, mając bilety w kieszeni, siedzieliśmy w taksówce zdążającej przez most Queensboro nad Wschodnią Rzeką ku lotnisku JFK (Ke-nnedy'ego), gdzie trzymających w ręku nieduże torby podróżne (ale ja miałem prócz tego przewieszony przez ramię worek lotniczy z czarnego ortalionu zamykany na zamek błyska-wiczny z wmontowanym wieszakiem na ubranie, wiozłem w nim garnitur wizytowy), skiero-wano nas do któregoś (bodaj F) z korytarzy wzniesionych na słupach betonowych parę me-trów ponad poziomem płyty, by tam, przy wyjściu oznaczonym odpowiednim numerem, po jeszcze jednej kontroli i odebraniu karty wstępu na pokład samolotu wpuścić nas krytym przejściem do wnętrza astrodżetu typu DC 8 (kompanii American Airlines), z rysunkiem spa- dającego jastrzębia na ogonie. Siedliśmy w klasie drugiej i bliżej tyłu, ja przy iluminatorze, Lynda wolała – koło mnie – miejsce środkowe. Mogę powiedzieć, że jeszcze nie znałem wtedy zupełnie Ameryki, stąd byłem zaniepokojony strojem mej przyszłej żony, i nie dlatego, że tak wybrała się w podróż, ale że nie zabrała ze sobą nic innego. Ubrana była tak samo jak na próby, to znaczy wciągnęła dżinsy, sweter pomarańczowy i (co mnie właśnie dziwiło) do swej torby podróżnej nie wło-żyła nic do przebrania, żadnej stosownej do ślubu toalety, miałem więc poważne powody do przypuszczeń, że zechce brać ślub w tym swoim roboczym odzieniu, ale jej żadnych pytań z dyskrecji nie zadawałem. Na wierzch dopiero zarzuciła futro czarne, nurkowe, firmy „Saks Fifth Avenue”, a głowę zawiązała batystową chusteczką, kryjąc pod nią, ale niezbyt dokładnie (widać je było od przodu), wałeczki, spinki i szpile, bo przed wyjazdem zdążyła nakręcić włosy. Upchnąłem na półce mój worek z garniturem i usiadłszy w fotelu myślałem o tym, że w swoich podróżach na pewno nigdy już się nie wyzwolę od taszczenia bagażu; ba, teraz wiozę tylko ubranie, by włożyć je do ślubu (ciemne, leciutko prążkowane, wcale dobrze uszyte, chociaż nie od Zaremby, a tylko od Pawła Olbrysia, Solec 46), ale od samego początku moje podróże lotnicze zawsze były zarazem szwarcowaniem jakiegoś nadbagażu, i zwykle wraca-jąc do Polski taki nadbagaż przemycać mi się udawało, gorzej w przeciwną stronę, bo na Okęciu zawsze wszystko dokładnie ważą i wyceniają. Tak na przykład, gdy leciałem w tę stronę, do Ameryki, kazali mi nawet zważyć ręczną torbę podróżną, którą zawsze biorę ze sobą do kabiny! Nadbagaż (wszystko książki!) kazali mi opłacić w dewizach, dopiero zgodzili się na przyjęcie złotówek po wielkich korowodach, gdy im udowodniłem, że mam przy sobie wedle przepisu jedynie pięć dolarów. Ale znalazłem sposób prosząc, by mi policzono jedynie do Paryża, bo tam część rzeczy zostawiam; w Paryżu, kiedy z Orly leciałem dalej, udałem (i ze skutkiem), że moja torba mająca dwadzieścia kilo (ukryłem ją pod płaszczem) niemalże nic nie waży, chociaż ręka mi mdlała. Kiedy indziej takie znów wydarzenie: wracałem z Pa-ryża do Warszawy 12 listopada 1964 roku z lotniska Le Bourget samolotem Lotu IŁ18 i wte-dy prócz ciężkiej torby (tej samej) taszczyłem na ramieniu dwa zrolowane pledy (miałem nie lada problem, bo mi się w pewnej chwili, kiedy nas całą grupą prowadzili przez płytę w okropną pluchę, zsunęły oba z ramienia, rozwinęły i wpadły do kałuży), a także założyłem na szyję dużą rzeźbioną ramę, kupioną na licytacji w „Hôtel Drouot”, i gdy tak objuczony, w półobrotach, lansadach, to w lewo, to w prawo, by o nic nie zaczepić, wchodziłem bokiem po schodkach do kabiny, w samych drzwiach samolotu rama mi się przekręciła i przez niemałą chwilę w drzwiczkach tych zablokowany (obie ręce zajęte) nie mogłem ruszyć dalej, aż ste-wardesa mnie z tego wybawiła. Dlatego z taką zazdrością patrzyłem na pewnego towarzysza podróży z Orly przez Ocean, ja, szwarcujący pod luźno rzuconym płaszczem dwadzieścia kilogramów; był on bodaj Anglikiem, koło trzydziestki, wysoki i mimo chłodu na dworze jedynie w wełnianym ubraniu jak z żurnala, na rączce parasola (trzymał go na ramieniu) za-wiesił siateczkę nylonową, a w niej dyndała mu butelka whisky „Black & White”, tak tylko wyposażony z jakąże nonszalancją maszerował na pokład samolotu. Moją zazdrość wywołał nie tym, że był zapewne dostatecznie bogaty (choć siadł w turystycznej klasie), ale że ja, ob-ładowany zawsze książkami, papierami, do końca życia wozić będę ciężary, a nawet gdybym, w co wątpię, miał kiedy potrzebne dewizy na nadbagaż, zawsze byłoby mi ich szkoda. Tymczasem, gdy o tym myślałem, trzy stewardesy poczęły wykonywać ruchami bezbłęd-nie wyuczonymi przepisowe czynności mające zaznajomić podróżnych z użyciem w razie potrzeby maseczek tlenowych, a potem jeszcze sprawdziły, czy płaszcze i kapelusze są do-brze poupychane na półkach pod półokrągłym sklepieniem, wszystkie zaś ręczne bagaże z przyczepionymi do nich małymi karteczkami wsadzały pod fotele. Równo o 9.40 astrodżet nasz się poruszył i wolno sunąc po płycie czas jakiś lawirował pomiędzy innymi samolotami, wśród których się znajdowały zarówno odrzutowce, jak i ma-szyny mniejsze, turbośmigłowe, kołował na pas startowy, gdzie, zawinąwszy ogonem, przy-stanął na krótką chwilę, by ruszyć z miejsca ostro do ogromnego rozbiegu i podnieść się szybko w górę, zakręcić już w powietrzu przechyłem ogromnych skrzydeł, zostawiając po lewej sterczące na długim cyplu wieżyce Manhattanu. Po chwili przebiliśmy chmury i nic już nie było widać za iluminatorami oprócz mlecznej powłoki lekko pofałdowanej. Wtedy Lynda zniknęła na kwadrans w toalecie; kiedy wróciła, wałki już miała zdjęte, a włosy rozczesane i ładnie ułożone. Gdy usiadła, przytknęła swój policzek do mego, objąłem ją ramieniem, patrzeliśmy na siebie i po raz nie wiem który począłem się zastanawiać, co też ja robię najlepszego: rysów nie miała doskonałych, nos zadarty i nieco kartoflany, oprawa oka jasna (była wciąż nie umalowana), a i cera też zostawiała dość dużo do życzenia. Teraz zwra-cała ku mnie oczy cielęce w wyrazie, były wielkie, niebieskie, zachodziły jej co chwila łzami ze wzruszenia, była szczęśliwa, to bladła, to znowuż gwałtownie się rumieniła, do dziś nie jestem pewien, czy wtedy naprawdę była we mnie tak bardzo zakochana, czy grała rolę lecą-cej samolotem brać ze mną ślub do Las Vegas, sądzę, że pewno i ona nie mogłaby dziś odpo-wiedzieć, jak to tam naprawdę było, bo prawdy od urojenia nigdy nie odróżniała; dość że mu-siała – by skończyć ze wzruszeniami – łyknąć zieloną kapsułkę na uspokojenie, mnie też za-proponowała, lecz odmówiłem, chociaż jej zdenerwowanie też mi się udzieliło. Po pigułce zasnęła. Ja się wtedy wpatrzyłem w małą podłużną tabliczkę przykręconą do tylnej strony oparcia fotela tuż przed moim, było tam napisane na klapce rozkładanego stolika: Use bottom cushion for floatation, i gdy tak bezmyślnie chwilę jakąś patrzałem, klapka zapadła się niżej, bo się położył wygodniej siedzący przede mną pasażer. Nie wiem, czy kto mi uwierzy, naprawdę nie strugam bohatera, ale nie rozmyślałem, jak każe nasz obyczaj, ani o bombie zegarowej, jaka mogłaby być umieszczona przez maniaka w którejś z walizek, ani – tym bardziej – lecąc te parę godzin nad całym kontynentem, skrytym teraz gdzieś w dole za warstwą sfałdowanej powłoki, nie wysilałem mózgu, aby się tam w górze zdobywać na jakieś generalne syntezy Ameryki jako takiej, biorąc za punkt wyjścia choćby panienki stewardesy (dwie teraz przy-siadły gdzieś w wolnych fotelach na samym tyle, przy ścianie, pozrzucały na chwilę czarne lakierowane pantofle i czujnie drzemały), a także mając na uwadze istnienie w tak wielu miej-scowościach luksusowych hiltonów. Potem patrzałem długo na Lyndę uśpioną w fotelu obok i rozmyślałem nad tym naszym małżeństwem przedziwnym, irracjonalnym, bo jakiegoś celu dla mnie o szerszym wymiarze, poza doraźną – nawet miłą – przygodą, w tej chwili nie wi- działem, a tylko przewidywałem komplikacje, kłopoty. Przyniesiono posiłek i Lynda się obudziła. Znów była dla mnie czuła, kochająca, oddana i tym mnie z tych złych myśli zupełnie rozbroiła, spróbowała sałatki, a udko kurczęcia widel-czykiem i nożem z rezerwą poskubała, wzięliśmy po jednym drinku i Lynda znów zasnęła. Wyjrzałem przez iluminator: w dole się przejaśniło, ale lecieliśmy ciągle nad zupełną równi-ną, tylko teraz gdzieniegdzie widziane profilem cumulusy ładnie się wypiętrzały. Ale i one zniknęły, kiedy nareszcie wyskoczyły przed nami olbrzymy Gór Skalistych po-kryte błyszczącym w słońcu śniegiem, obfite śniegi w dolinach, a po półgodzinie olbrzymy te zmalały, zrobiły się cętkowane drobniutkimi drzewami, bezśnieżne, potem łyse, dalej były już tylko pod nami jakieś zaschnięte zacieki i liszaje, jeszcze dalej ziemia jak gdyby w pewnej chwili zupełnie sperliczała. Liszaje te pasmami się czerwieniły, pasmami były liliowe, chwi-lami się żółciły, najczęściej jednakowoż – spopielałe – szarzały, z chropowatymi na nich gdzieniegdzie naroślami. Astrodżet tracił wysokość i widać było teraz coraz wyraźniej te pu-stynie bezludne, jałowe, porysowane tylko pęknięciami kanionów, bo wreszcie nadlecieliśmy nad rzekę Colorado, ukrytą na dnie wąwozu pełnego rozgałęzień, rozpadlin i czeluści, choć już w tej okolicy na samym płaskowyżu było trochę zieleni. Lynda obudziła się i poszła do toalety, a ja wciąż spoglądałem przez mój iluminator; tu gdzieś się rozpoczynał Grand Cany-on, Arizona, tak, właśnie w tym rozszerzeniu sterczały monolity ze skał całkiem czerwonych, zwietrzałych, a przez silną erozję warstwami pożłobionych, bodajże je rozpoznałem, o na-zwach: Świątynia Wisznu, Świątynia Zoroastra, Świątynia Brahmy, Sziwy, Tron Wotana, jakże je często widywałem w filmach z Dzikiego Zachodu. A Lynda tymczasem wróciła z makijażem na twarzy. Astrodżet ciągle się zniżał i kiedy przelecieliśmy już zupełnie niewysoko nad ogromną za-porą i potężną siłownią, stojącą przy jeziorze ściśniętym nieregularnie żółtymi wzniesieniami, położył się na skrzydle, by, wyrównawszy, szybko schodzić do lądowania. Siedliśmy w szczerej pustyni, tylko gdzieniegdzie rosły tu kępki ostrej stepowej trawy: po zejściu z samolotu miałem chwilę wrażenie, żeśmy wylądowali w sercu Azji Środkowej, ale z tego złudzenia natychmiast się ocknąłem, kiedyśmy z płyty lotniska powędrowali do po-mieszczeń dworcowych, wszystko było tu bowiem błyszczące, dopucowane, stały już rzędem maszynki do gry hazardowej i miały powodzenie: czekający na odlot czy tylko będący w tym przeszklonym budynku małą godzinę tranzytem chętnie topili centy i z taką pasją, szarpali wszyscy za rączki tych automatów, jak gdyby liczyli, że się im za chwilę wysypie Bóg wie ile. Jeszcze przed dwoma tygodniami telefonicznie zarezerwowałem dla nas nieduży aparta-ment w hotelu „Thunderbird”, komfortowym, mieści się on przy Las Vegas Boulevard (bar-dziej znanym jako The Strip), ale i kilometrami ciągnącej się przez pustynię (nawiewa tu z niej piasek), przy tym bulwarze pobudowano wszystkie niemalże ważniejsze hotele, motele i kasyna, na dobrą sprawę bowiem w Las Vegas są tylko dwie ulice. „Thunderbird”, jednopię-trowy, pomalowany jest na zewnątrz wieloma różnymi kolorami na modłę upierzenia tego ptaka-pioruna, drapieżnika, indiańskiego totemu z tych okolic, który, w formie kubizujących straszydeł monstrualnych rozmiarów, z wielobarwnymi piórami, w pozie siedzącego na ja-jach, z podniesionymi skrzydłami tkwił na dachu hotelu-kasyna, wieńczył szczyt słupa z re-klamą jakiejś burleski-musicalu, zatytułowanego Thoroughly Modern Minsky, wewnątrz też zdobił wszystko bez większego powodu, a było miękko, drogo, publiczność tam zamieszkała stroiła się już od rana w złym guście i złym stylu, panie niezależnie od wieku ubierały się w tony jasnoniebieskie-różowe, pantofle srebrne-złote, kokoty i kobieciątka kręciły się wyfio-czone, a za nimi szwendali się playboye. W czasie lunchu prysły moje obawy. Lynda zapowiedziała, że zaraz pojedziemy na Fre-mont do porządnego butiku, bo przecież musi kupić suknię do ślubu. Pojechaliśmy, nie było długiego wybierania: zdecydowała się łatwo na suknię jasnoróżową, naszywaną małymi pa-ciorkami tegoż koloru, lecz, przymierzywszy, żądała, by była bardziej mini, wobec tego przywołana krojczyni klęczała przed nią długo, podkładając materiał coraz wyżej i wyżej, bo Lynda miała naprawdę szczupłe uda i teraz w lustrze jej nogi niezwykle się wydłużyły, odsło-nił się nawet pieprzyk na udzie prawym wysoko umiejscowiony, w tym więc momencie ja już zainterweniowałem, czy aby nie za wiele, wtedy przestała. Nie było co ukrywać, poczułem się teraz dumny z urody mej przyszłej żony i teraz jej powiedziałem: „Ta suknia jakby dla ciebie stworzona, cudownie w niej wyglądasz”. Od razu się wzruszyła. Teraz już mogłem zadzwonić do „Cupid Wedding Chapel”, potwierdzić godzinę ślubu, i zamówiłem u nich, znając już kolor jej sukni, róże także różowe. Przejeżdżaliśmy koło tej kaplicy ślubów: także przy długim bulwarze, podobnie jak inne niemal identyczne kaplice była niewielka, a jeśli już mówić o stylu, którego nie miała, to troszkę przypominała kościółki protestanckie w Wirginii czy Bostonie, wtłoczona pomiędzy płaskie pawilony moteli, tym się zaś wyróżniała, że jej krzyż sporych rozmiarów, obwiedziony neonem na wzór ruchomych reklam stacji obsługi samochodów („Shell”, „Mobil”, „Gulf” czy „Texaco”), obracał się wo-kół swej osi, aby zwrócić uwagę, bo dopiero poniżej neonowe napisy migając informowały, że ten przybytek wesela otwarty jest całą dobę, non stop udziela ślubów, trzyma stale na miej-scu fotografa i kwiaty, błyskawicznie nagrywa ceremonię na płytę, świadkowie o każdej po-rze gotowi do świadczenia, lecz myśmy z nich zrezygnowali, Lynda miała na oku swoich. Istotnie nie zawiedli; ledwośmy z suknią ślubną wrócili do hotelu, już tam na nas czekali: para przyjaciół Lyndy, także aktorzy, koledzy jeszcze z „Goodman Theather School” w Chi-cago, mieszkali w Los Angeles kręcąc się w orbicie Hollywoodu, choć on nie mógł się wybić, a on