JANUSZ ODROWĄŻ – PIENIĄŻEK Małżeństwo z Lyndą Winters albo pamiątka po Glorii Swanson 1 Lynda była ubrana w białą koszulę z prostokątnym dekoltem nie skrywającym piersi, ale je zasłaniała przejrzystym białym szalem; trzewiki z różowej skóry, spełniając wymogi elegancji wedle mody czasów Konwentu i Terroru, miały wskazywać na pozycję socjalną Marii Anny Karoliny Corday d'Armont, dwudziestopięcioletniej wtedy córki francuskich ziemian. Co pewien czas wzywana, poszturchiwana, budzona z letargu, w jakim – z niewielkimi przerwa-mi – stale powinna się znajdować, wyłaziła spod ławki; spędzała tam, polegując, każdą swo- bodną chwilę, póki jej stamtąd jak z saka nie wybierano, ciągnąc siłą na światło reflektorów (padały na scenę ukośnymi słupami psychodelicznych kolorów bezustannie zmienianych: to zielone, to żółte, liliowe, pomarańczowe, zielone, żółte, liliowe), aby, niby to półprzytomna, recytowała kolejną swoją kwestię, lecz zawsze przedtem dwie rosłe, kościste siostry zakonne (grane przez dwóch aktorów później przeze mnie osobiście poznanych, Harry'ego B. Hopkin-sa i Stanleya Blackwella) wkładały na jej włosy, ciemnorude, spływające przez ramię, kape-lusz z dużym rondem podniesionym od przodu, ozdobionym kokardą ze wstążek o barwach republikańskich: czerwonej, białej, niebieskiej, potem podwiązywały go jej pod brodą tasiem-kami, bez żadnych względów ostro szarpały za głowę, a wykonawszy tę czynność, również się nie patyczkując, popychały do przodu. Codziennie siadywałem na widowni teatru „Amphitheatron”, obserwując uważnie zawsze z takim samym zachwytem bifurkację jej roli; prowadziła bezbłędnie dwie postacie w skom-plikowanej sztuce, dziejącej się jednocześnie w dwu miejscach i dwu czasach, grała bowiem pacjentkę azylu dla obłąkanych w Charenton pod Paryżem, cierpiącą na chroniczną śpiączkę i depresję; pacjentkę tę w dniu 13 lipca 1808 roku skutecznie mobilizowano do niebłahego udziału w widowisku okolicznościowym, reżyserowanym przez markiza de Sade (ale pod patronatem samego Dyrektora zakładu), gdzie występuje w roli Charlotty Corday, powtarza-jąc zdarzenie z dnia 13 lipca 1793 roku, gdy ta młoda kobieta, przybywszy do Paryża, zamor-dowała nożem Jana Pawła Marata, w jego własnym mieszkaniu przy 30, rue Cordeliers, le-czącego w swej wannie przykrą chorobę skóry. Pacjentka azylu, stale budzona ze snu i wy-ciągana spod ławki, Charlottą zresztą nie była nieprzerwanie przez cały ciąg przedstawienia, ale jak gdyby w każdej od nowa scenie Charlottą się stawała dopiero od tej chwili, kiedy jej nałożono na głowę kapelusz z kokardą trójkolorową i kiedy jej go mocno pod brodą podwią-zano; w każdym razie Lynda miała tu za zadanie grać rolę grającej rolę, a czyjąż znowu rolę zagrała przed sobą i przed światem sama Maria Anna Karolina Corday d'Armont, rodzona przecież prawnuczka wielkiego Pierre'a Corneille, zabijając Marata: Judyty – jak powiadają – czy może którejś z bohaterek antyku? Oto pole dla nigdy nie wyjaśnionych do końca hipotez erudytów. Po spektaklu ściągałem taksówkę telefonem i brałem Lyndę do restauracji w Georgetown (powiedzmy, do „Charcoal Hearth”, czy kiedy indziej była to „The Phoenix” przy Wisconsin Avenue) albo do „Tre Scalini”, musiała się koniecznie odprężyć i zdarzało się nawet, że zaraz po przedstawieniu łączyła się z Nowym Jorkiem, aby przeprowadzić rozmowę ze swym psy-choanalitykiem, to ją uspokajało; w restauracji jadła niewiele, najczęściej wybierała z karty homara albo langustę i piła trochę szampana, inne potrawy, czasem też zamawiane, nietknięte odjeżdżały; zmęczona wysiłkiem fizycznym, a i nerwowo wyczerpana, ceniła przede wszyst-kim nastrój dobrego lokalu (lubiła na przykład świeczki płonące w szklanych kulach na stole), a później wracaliśmy do naszego apartamentu wynajętego przez teatr na stałe dla swych akto-rów przy Trzeciej Południowo- Zachodniej (S.W.), w pobliżu betonowej bryły teatru „Am-phitheatron”, była to zresztą dzielnica zamieszkana wyłącznie przez Murzynów, prawie nad Potomakiem, bo działo się to w Waszyngtonie, D.C., wczesną wiosną roku 1969. Mieszkanie, składające się z małego przedpokoju, sypialni, living roomu, kuchenki i łazienki, mieściło się na trzecim piętrze nowoczesnego bloku; za taflą szklanych drzwi wejściowych, na dole, od razu uderzał zapach chloru (to Murzyn sprzątacz bez przerwy wszystko tam w kółko puco-wał), a znowu w obu windach, wznoszących się do góry szybko i bezszmerowo, woń plastyku imitującego szary piaskowiec (chyba brak zastanowienia – windy kamienne?) podobnie nie-możliwie dawała się we znaki. W samym apartamencie współczesną amerykańską modą okna się nie otwierały; były to właściwie ściany z szyb grubych, przydymionych jak ciemne okulary, co mnie denerwowało, bo przez podobne szyby widać świat w barwach ponurych, jakby zawsze zbierało się na bu-rzę. Tutaj były wokoło niziutkie, nie tynkowane domki ludności kolorowej, z oknami ukry-tymi za gęstymi siatkami przeciwinsektowymi i ze spuszczonymi chyba na zawsze żaluzjami, bo nie widziałem, by były kiedykolwiek podniesione. Przed swymi domeczkami Murzyni nigdy nie mieli ogródków – czym się najbardziej zewnętrznie różnili od Anglosasów – lecz tylko miejsca na nie, i jakże zaśmiecone; bawiły się tam Murzyniątka, a ich ojcowie włóczyli się po ulicach naszej dzielnicy zawsze grupkami, nic nie robiąc, i takie ich grupki codziennie spotykałem chodząc do pawilonu; jedyny w tym rejonie, parterowy, stanowił centrum han-dlowe: Safeway, gdzie robiłem zakupy żywnościowe, Peoples Drug Store, Bankers Trust Saving Bank (realizowaliśmy w nim czeki), była i pralnia chemiczna o nazwie „White House Laundry” (w książce telefonicznej dystryktu Kolumbii figuruje ona obok telefonu White Hou-se – Białego Domu), pod spodem zaś, w suterenie, mieściła się ogromna kręgielnia, zmecha-nizowana w bardzo wymyślny sposób, grałem tam raz z Murzynami: kule, które trafiały albo i nie trafiały, znikały po partii z posadzki za naciśnięciem guzika, nagle się – wraz z kręglami – po prostu gdzieś zapadając, a po maleńkiej chwili kręgle już były z powrotem rzędami usta-wione, kule zaś wpadały same po torze do ręki rzucającego; mieli oni rozrywkę istotnie do końca ułatwioną. Za ścianą tej kręgielni, po schodkach w dół, lecz wejście już od ulicy, z ro-gu, była porządna restauracja „Louis”, ileż to razy Lynda projektowała, by zjeść tam po spektaklu homara, langustę czy tuzin ostryg i wypić szampana, i ileż razy tameśmy się wybie-rali, ale coś zawsze stawało na przeszkodzie, choć było tak blisko domu, a może właśnie dla-tego, i w końcu jechaliśmy taksówką do Georgetown albo do „Tre Scalini”. prawie na drugi koniec miasta. Z okna naszego mieszkania przez przyciemnione szyby widać było, jak jeszcze dalej, za Potomakiem, ogromne odrzutowce schodziły do lądowania, inne znowu bez przerwy starto-wały wznosząc się wprost nad obelisk Jerzego Waszyngtona, wyniosły, szpiczasto zakończo-ny, którego nie lubiłem, z dwoma – od naszej strony – otworami w samym już stożku na szczycie; były to dla mnie jak gdyby jakieś oczka patrzące spod kaptura średniowiecznego kata lub, lepiej – oprawcy z Ku-Klux-Klanu (w nocy świeciły), a przecież ja sam kiedyś przez oczka te wyglądałem, kiedy wjechałem windą na czubek Monumentu i podziwiałem przez nie wspaniałą panoramę stolicy i okolic. Wieczorem, koło szóstej, tam właśnie, za pomnikiem, kryło się czerwone słońce, dnie bywały pogodne, bo wiosna w Waszyngtonie przychodzi du-żo wcześniej niż w Warszawie. Uzupełniając te wstępne uwagi – w naszym mieszkaniu czło-wiek był zdany na bezustanne szemranie przeróżnych maszynerii: do czyszczenia powietrza i jego nawilgotniania, a także coraz to chrzęścił i zgrzytał młynek, gdyż wszelkie odpady, jak kości i tak dalej, wrzucało się wprost do zlewu i były tam one natychmiast z jazgotem prze- mielane na papkę, która potem spływała w dół rurami. 2 Do Lyndy przeniosłem się na miesiąc przed epoką, gdy wzięła przez swego agenta Harveya Mackintosha rolę Charlotty Corday w waszyngtońskim teatrze „Amphitheatron” i wyjechała tam na mniej więcej jeden kwartał; stale mieszkała w Nowym Jorku, a moja prze-prowadzka nastąpiła zaraz po naszym ślubie (odbył się w „Cupid Wedding Chapel”, Las Ve-gas, stan Nevada, kiedy w nocy z 19 na 20 stycznia 1969 wróciliśmy z lotniska JFK (Ke-nnedy'ego) taksówką do naszej kamienicy. Mogę napisać „naszej” i ja w niej bowiem także do tej pory mieszkałem, z tym że pięć pięter wyżej, od tego się zaczęło: poznałem ją kiedyś w windzie, zgrabna, wysoka, jasna, od razu wywarła na mnie wrażenie, a kiedy na moje zapyta-nie odpowiedział mi windziarz, że ta młoda, piękna kobieta jest znaną aktorką teatralną Bro-adwayu, błyszczącą, jak to nazywają, „in the lights” (czyli, praktycznie biorąc, że jej nazwi-sko świeciło żaróweczkami przed wejściem do teatru, gdzie grała zawsze czołową rolę), real-ne perspektywy niezwyczajnej przygody w Nowym Jorku do tego stopnia skierowały w jej stronę wszystkie moje zabiegi, że nim upłynął miesiąc, rzeczywiście bliski już byłem celu. Dom, w którym mieszkaliśmy nie znając się jeszcze wtedy, jest drugą kamienicą przy Za-chodniej 67 Ulicy, licząc od rogu alei Central Park West; aleja ta, będąca przedłużeniemÓsmej Avenue, wytycza jednocześnie granicę Central Parku. Kilkunastopiętrowy, nazywa się „Hôtel des Artistes”, co napisano po obu bokach podłużnej płóciennej markizy osłaniającej wejście i prowadzącej nad samym trotuarem do krawężnika jezdni, gdzie znowu położono wycieraczkę specjalnie zamówioną, bo miała w czarną gumę wtopiony biały napis „1W67” (skrótowy adres domu), jest to obyczaj powszechny w Nowym Jorku i znaczy, że dom sam siebie ceni. Istotnie, dziś podupadły, gdzieś w okolicach pierwszej wojny światowej i jeszcze jakie dziesięć lat po niej adres to był pierwszorzędny, skoro rezydował tu Chaplin w czasach wschodzącej sławy, George Gershwin tu właśnie komponował swoje powszechnie znane utwory, mieszkała w tym domu artystów nawet i Gloria Swanson, córka Josepha i Aleksandry z Klanowskich małżonków Swansonów; opowiadał mi Max, superintendent będący zarazem szefem ubranych w brązową liberię portierów i windziarzy, że ongiś, w tamtych czasach, była na drugim piętrze olbrzymia kuchnia, skąd roznoszono po domu zamawiane telefonicznie potrawy, a także, że prócz artystów teatralnych (dwa kroki od Broadwayu) mieli tu aparta- menty bogacze z Argentyny, przeważnie hodowcy bydła; mieszkania ich stały puste, bo przyjeżdżali wyłącznie na sezon operowy. Dom budowano w czasach, gdy wszystko było masywne, solidne i z żelaza, oparł się więc do dzisiaj próbom modernizacji, bo wszystko ciągle doskonale działało, ale przez to stał się po prostu przestarzały, mieszkania spadły w cenie, wynieśli się bogacze, w podziemiach od wielu lat już nieczynny piękny basen zamieniono na składy, a salę teatralną służącą kiedyś mieszkańcom kamienicy wynajmowała spółka American Broadcasting Company na studia telewizyjne, dlatego oprócz stale przewijających się w hallu muzyków z instrumentami spo-tkać tu można było sławne postacie (ktoś widział tu w zeszłym roku samego senatora Richar-da M. Nixona), bo z nimi w tych pomieszczeniach przeprowadzano wywiady. Architekt projektujący kamienicę (tak sądzę, bo nie sprawdzałem) w pierwszych dziesięciu latach naszego wieku upiększył ją bogato: dał neogotycką bramę, a mur po obu jej stronach zapełnił blendami w formie arkad; te edykuły (cztery po każdej stronie), o ostrych gotyckich łukach, zwieńczone pinaklami zdobnymi szeregiem żabek, na szczytach zaś kwiatonami, oparte na wspornikach, dokładnie pomniejszały wzory zaczerpnięte z europejskich katedr. Podobnie obie windy: żelazne, także w neogotyckim stylu (sterczyny i kwiatony), miały fu-tryny zdobione ornamentem roślinnym (żołędziem z liściem dębowym), a w górze, imitując kartusze, tkwiły półtarcze z półzegarami po to, by strzałki pokazywały, na którym piętrze winda właśnie się znajduje (o charakterze windy wspominam szczegółowiej, bo z nią wiąże się dla mnie pamięć tamtego pierwszego spotkania). Muszę jednak wyjaśnić, jak to się stało, że tu zamieszkałem. Moi dobrzy znajomi mieli w tej kamienicy wygodny apartament i trzeba było trafu, że obok, za ścianą, znalazło się drugie mieszkanie do sprzedania, i to bardzo niedrogo (piętnaście tysięcy dolarów), więc natych-miast je kupili, z myślą – po pewnym czasie – o powiększeniu swego, na razie więc, przed remontem, mnie do niego wpuścili; istotnie w tej sytuacji nie było sensu płacić za hotel. Mały ów apartament dlatego był taki tani, że remont miał być drogi, lokal zdezelowano w prze-dziwny naprawdę sposób; nie mówiąc o drzwiach, futrynach, bo z nich nie było i śladu, po-wywalano ściany dzielące poszczególne pokoje (pierwotnie były tam dwa pomieszczenia na dole i pokój – po schodkach, z antresoli – na górze, mała kuchenka, łazienka), zostały tylko mury wydrapane miejscami do gołych czerwonych cegieł, a nawet pordzewiałych szyn, rur z przewodami do ogrzewania (centralne na szczęście działało), elektryczności, gazu, wszystko w stanie tak opłakanym, że w pewnym miejscu z sufitu zwisały jakieś cegły przyklejone do przewodów betonem, słowem, była to, w tym pięknym domu, jedna wielka ruina, podobna do tych, jakie się widywało w Warszawie po Powstaniu. Za dnia miałem tu jasno, bo okno weneckie, choć mocno zakurzone, ale od dołu aż do su-fitu ośmio chyba metrowe, wychodziło na Zachodnią 67 Ulicę, a widać było przez nie kawa-łek Central Parku z kilkoma wieżowcami przy Piątej Avenue, wśród nich hotel „The Pierre”, który stanowił w tym czasie, o którym właśnie piszę, główną kwaterę prezydenta elekta Ri-charda M. Nixona; pobiwszy Huberta H. Humphreya w listopadowych wyborach roku 1968, gotował się tu teraz do przejęcia władzy dnia 20 stycznia 1969 roku (poniedziałek) w godzi-nach przedpołudniowych. W czasie kiedy jeszcze mieszkałem tu na górze, prezydent elekt siadał często – po zmierzchu – swoim helikopterem na zrudziałym od szronów trawniku Cen-tral Parku (dokładniej: na Sheep Meadow), gdzie już czekali nań policjanci, dużymi reflekto-rami kierując słupy światła na bezlistne korony drzew i na krzewy, bacząc, czy kto się w nich nie czai z karabinem, klekot helikoptera zwiastował, że prezydent elekt się zbliża i krąży gdzieś nad nami. Naprzeciw mego okna ogromna kamienica podobna była do naszej, też ją zamieszkiwali aktorzy, malarze, pisarze; gdy zapalali światło, widać było, jak żyją wśród zastałego luksusu kotar, posłań wygodnych, szerokich, wyprawiali koktajle, a w noc sylwestrową wydali więk-sze przyjęcie, patrzyłem, jak schodzą się na nie pary ubrane wieczorowo (smokingi, toalety), i gdy tak stałem przed szybą schowany w ciemnościach mego pokoju, do tego zanurzony w chóralną, nieprzerwaną symfonię setek klaksonów samochodów sunących z odświętną paradą wzdłuż alei Central Park West w kierunku południowym, usłyszałem pukanie: to przyszła do mnie Lynda, w dżinsach, świeżutko uczesana, i od tej chwili wszystko na dobre się zaczęło. Nawet nie zapalałem światła, bo było niemal jasno od kilku dziesiątków okien jarzących się dookoła, tylko prosiłem, by uważała chodząc po tej ruinie, bo ze zdjętej podłogi wysta-wały rureczki, które pozaginałem do góry, aby w nie, dla fantazji (choć mam ją raczej słabą), powtykać – niby w pętelki od kożucha – bukiety sztucznych kwiatów z plastyku. Moje łóżko stało dosłownie pośrodku, ściany były bowiem ze wszystkich stron wykute na dole aż do ce-gieł; poprzedni właściciel – i tu wytłumaczenie tego zdezelowania – zamierzał całą podłogę pokryć miękkimi poduszkami ze skóry wytłoczonej, a właśnie przy samych ścianach kurdy-ban ten, imitujący szachownicę czarną i białą, miał być pozaginany do góry i pewno dlatego wszyscy mieszkańcy domu pomawiali go – nie wiem, czy słusznie – o homoseksualizm. Na tym poziomie wygody i luksusu miał być wyposażony cały ten apartament, lecz ów były wła-ściciel, fantasta, poprzestał na pierwszej fazie przebudowy, zabrakło mu pieniędzy, bo żył bardzo wystawnie, i musiał sprzedać mieszkanie po śmiesznie niskiej cenie, zostawiając w nim puszki z farbą, zrolowane kawały gąbki ze sztucznych tworzyw (chciał izolować ściany) i wielkie tekturowe pudła, do dziś nie mam pojęcia, co się w nich znajdowało. W ową noc syl-westrową, gdzieś koło drugiej, zeszliśmy do mieszkania Lyndy wewnętrznymi schodami, nie dzwoniąc już na windziarza; prozaiczny był powód tych nocnych peregrynacji, dyktowany higieną: pisałem, że nie było u mnie łazienki ani wygód. 3 Skorośmy zeszli na dół, przenieśmy się może – proszę – znowu do Waszyngtonu, gdzie Lynda ubrana – jak wiemy – w białą koszulę z prostokątnym dekoltem nie skrywającym pier-si (ale je zasłaniała przejrzystym białym szalem), prowadzona pod ręce przez dwie zwaliste siostry zakonne (Hopkinsa i Blackwella), ukazywała się zaraz w pierwszej scenie tej sztuki, która się odgrywała w szpitalnej sali kąpielowej zakładu dla obłąkanych w Charenton pod Paryżem, obłożonej od dołu białymi kafelkami: z prawej strony stały szeregiem wanny, a po lewej widać było prysznice. Ale jeszcze przed wejściem Charlotty, jak tylko podniesiono kurtynę i zagrzmiały fanfary, J.P. Marat, czy raczej jeden z Szalonych mający grać rolę J.P. Marata, szybko defilował przez scenę i sadowił się w wannie kładąc sobie na desce pełniącej rolę pulpitu przybory do pisania, a znowu markiz de Sade, będący tu starym tłuściochem w podniszczonym ubraniu jeszcze ancien régime'u (nosił perukę z harcapem), kierował się cięż-kim krokiem ku niewielkiemu podium po lewej stronie sceny, gdzie stało jego krzesło (Lu-dwik XVI), ukosem cokolwiek do widowni, skąd swoje widowisko będzie reżyserował. Mu-zyka ciągle grała: kilku pacjentów szpitalnych ubranych całkiem na biało (stali na galeryjce) stanowiło orkiestrę, wśród której prócz bębenka stukającego rytmicznie najsilniej się wybijała trąbka o ostrej barwie tonu. Podówczas w Waszyngtonie nie opuściłem żadnego przedstawienia tej sztuki, aby faktem mej obecności nie dopuścić ponownie – wydawało mi się to wtedy możliwe – do oburzające-go wypadku, który wydarzył się w okresie, kiedy jeździłem na kongres w San Francisco z odczytem pt. W kręgu Mickiewicza i Puszkina. Wróciwszy zapowiedziałem sobie, że już do samego końca będę na każdym spektaklu i jakkolwiek to świetne widowisko codziennie oglą-dałem, to jednak sam przebieg akcji zawsze od nowa śledziłem z niepokojem. Lynda jako Charlotta Corday, czy raczej jako jedna z Obłąkanych kreująca jej rolę, luna-tycznie snująca się po scenie i prowadzona pod ręce przez szarytki (Blackwella i Hopkinsa), do akcji włączy się dopiero po pewnym czasie, kiedy wygłosi do Marata tyradę tak oto za-kończoną: Zabijam ciebie jednego, aby ratować tysiące i zerwać kajdany u nóg im ciążące1. – by po niej, odciągnięta przez siostry, zająć swe miejsce pod ławką aż do czasu, kiedy te rosłe mniszki na powrót ją stamtąd wypłoszą prowadząc na przód sceny; jest to bowiem do-piero jej pierwsza wizyta w domu przyszłej ofiary, zbliża się wtedy tylko do wanny J.P. Ma-rata, kryjąc sztylet pod przezroczystym szalem, i już, już ma uderzyć, kiedy zostaje osadzona słowami de Sade'a wołającego jowialnie ze swego krzesła: Jeszcze nie teraz, Corday, trzy razy stajesz pod jego drzwiami2 1 Tłum. Andrzej Wirth. 2 Tłum. Andrzej Wirth. – co napięcie zawiesza, rozładowuje, ale przecież Charlotta zaraz wygłosi swoją drugą perorę; podczas gdy za jej plecami bardzo realistycznie zgilotynują pewnego duchownego, znowu zniknie pod ławką, skąd po kwadransie z powrotem ją wyciągają – tutaj już co dzień drżałem, bo scena ta to pierwsza rozmowa pomiędzy Charlottą Corday a jej adoratorem, Duperretem. Jak pisano w programie, ta rola Duperreta nie jest zgodna z historią, to znaczy żył wpraw-dzie Duperret Claude Romain Laus w tamtych czasach, Grand Larousse podaje, że się urodził w roku 1747 i był z ramienia Żyrondy deputowanym do Zgromadzenia Ustawodawczego, a potem do Konwentu, współoskarżony z Corday też zginął na szafocie, lecz nie był jej aman-tem, bo do tej roli pretendował podobno pan Tournelis, który był rojalistą i uciekł z Caen do Koblencji, lecz w dramacie go nie ma. Duperret więc ze sztuki jest chorym erotomanem i zaraz przy pierwszym spotkaniu wyko-rzystuje chwilową nieuwagę sióstr prowadzących Charlottę pod ramiona, by jej sięgnąć ręką w zanadrze bez żadnych ceregieli, i jest za to przez wszystkich obecnych z oburzeniem gro-miony. Zawsze widziałem, że Lynda w tym momencie Charlottą być przestaje, zrzuca maskę wariatki chorującej na śpiączkę i z tajonej wściekłości mieni się wprost na twarzy, to blednąc, to czerwieniejąc, by ukryć przed publicznością swoją wielką odrazę, kiedy ten aktor (nazywał się Michael Hawkins), grający zresztą dobrze i zgodnie z duchem sztuki integrujący w swej roli ekspresję i naturalizm, puszcza się na lubieżnie ryzykowne pieszczoty wedle wskazówek pana Normana Kelleya, reżysera, dopokąd nie biorą mojej Lyndy w obronę dwie atletyczne siostry; musiały wykręcać Duperretowi ręce, a na koniec brutalnie go odpychać. 4 Powróćmy może jeszcze na Manhattan do święta Nowego Roku, spędziłem je u Lyndy w jej jakże wygodnym, szerokim łożu imitującym styl Ludwika XV (było białe, wezgłowie zdobione reliefami), lunch sporządziła sama smażąc nam dwa club steaki i dopiero wieczo-rem, jak było w jej zwyczaju, wyszliśmy, by zjeść na mieście coś lepszego. Łapaliśmy tak-sówkę stojąc na wietrze i mrozie przy rogu naszej ulicy i alei Central Park West, właśnie w chwili, gdy ekran świetlny kolosalnych rozmiarów, umieszczony na dachu wieżowca wysoko ponad Columbus Circle (zresztą jako reklama buicków i cadillaków do nabycia w nowo otwartym salonie Building Motors, 767 Fifth Avenue), wskazał dokładną godzinę: IT IS NOW 8:01, ale taksówki, zajęte, nie chciały się zatrzymywać, chociaż obojeśmy z Lyndą na nie, zmarznięci, bezustannie machali; gdy wreszcie któraś z kolei, już z daleka manewrując w naszą stronę, stanęła przy krawężniku i gdyśmy do niej wsiadali, rzuciłem okiem na ekran; palił się właśnie napis IT IS NOW 8:13, nasz szofer ostro ruszył w kierunku dolnego Man-hattanu. Dobry kawałek za Columbus Circle, gdy wieża „Allied Chemical”, osłaniająca Times Squ-are od południowej strony, zamknęła perspektywę wygiętej kiszki Broadwayu, po obu stro-nach ulicy zjawiły się pulsujące wstążeczki żaróweczek wabiące napisami do kin, teatrów, lokali, elewacje kamienic od góry do dołu pokryte neonami, że wymienię rodzaje: semaforo-we, graficzne, literowe, całe świetlne obrazy, jak choćby gin lejący się bezustannie kuszącym srebrnym strumieniem z butelki do kieliszka, wszystko to było oparte na jakże wymyślnych układach tranzystorów, i człowiek musiał to czytać zza szyby samochodu nawet wbrew wła- snej woli! Tym bardziej że nasza taksówka wolniej się teraz poruszała w gęstwinie krążowni-ków, między którymi dopiero kluczyły zielone autobusy, obsługujące dwie linie (numer 10: 195 Ulica – Park Place, i numer 104: 129 Ulica – Narody Zjednoczone), tylko po to, by się co chwila zatrzymywać, bo u wylotu każdej prawie przecznicy mają przystanek pośród gęstego tłumu, złożonego z Anglosasów, Murzynów i Żydów, przechodzącego stale z jednej strony Broadwayu na drugą w miejscach nie oznaczonych, wśród innych wreszcie taksówek manew-rujących w tym celu, by nagle zjeżdżać w prawo lub stawać tu czy tam przy chodniku. Im bliżej było zresztą do Times Square, gdzieś od rejonu teatru Eda Sullivana (czyli przy 54 Zachodniej Ulicy), tym więcej leżało jeszcze śmiecia po noworocznym festynie: pogubio-ne kalosze, podarte parasole, dziesiątki rękawiczek (dziwne – jak będą pisali w jutrzejszym „New York Post” – że z ręki prawej), nie mówiąc o setkach porzuconych na jezdni, na trotu-arach trąbek jaskrawo malowanych, teraz porozgniatanych, którymi o północy trąbiono cisnąc się w straszliwym tłoku na samym Times Square, placu w kształcie zbliżonym do podłużnego trapezu, na ulicach przyległych, wszędzie tam, skąd tylko widać było „Allied Chemical To-wer”, gdzie z wysokiego masztu punkt dwunasta zaczęła zjeżdżać kula i kiedy się zatrzymała, zapaliły się w pionie, z dołu do góry, cztery cyfry: 1969, wtedy dopiero buchnęła pod niebo wrzawa, dzikie wrzaski radości zmieszały się z trąbkami, a to z kolei stało się sygnałem dla tych tysięcy ludzi do nagłych i gwałtownych poruszeń ku przodowi. Publiczność, rasowo dokładnie przemieszana (lecz większość kolorowych), miała na gło-wach cylindry ze złotego papieru z naklejonym życzeniem Happy New Year; policja, w znaczniejszej części złożona też z Murzynów, ostro poczęła działać, i nawet były w robocie pały, lecz sądzę, że z tego bezhołowia wydostać by mi się udało bez poturbowania i skryć się w którymś z shopów przy Czterdziestej Drugiej, jeślibym istotnie dotarł tu przed samą półno-cą, jakem to był zamierzał, za chwilę przecież miałem wychodzić z domu, kiedy zapukała Lynda i te moje plany zupełnie mi wywróciła. Nasze poznanie w windzie 22 listopada 1968, gdy tylko przyjechałem z Meksyku, z olim-piady (i zamieszkałem w moim jakże dziwnym lokalu na tle tych wszystkich dywanów i zwierciadeł, przez które się doń dostawało), było, nie taję, tylko zdawkową rozmową podczas oczekiwania na nadejście windziarza, który, w jakimś zastępstwie, pełnił tego wieczoru także funkcje telefonisty-portiera, i skończyło się niczym. Dopiero w tydzień potem, gdy ja zjeż-dżałem z góry, na czwartym piętrze winda stanęła, drzwi otworzono i weszła do niej Lynda w towarzystwie wysokiego bruneta odzianego w czerwoną koszulkę polo; ona, wysoka, jasna, z noskiem nieco zadartym, naiwnymi oczami podkreślonymi szaleńczym makijażem i dużymi ustami powleczonymi grubo szminką pomarańczową, miała na sobie suknię stylizowaną nie-co na letnie kreacje tuż sprzed pierwszej wojny światowej: spódnica do pół łydki, ciężkie brą-zowe buciki z łańcuchami, bluzeczka biała z bardzo dużym dekoltem ozdobionym koronką, koronki przy rękawach, a na głowie ogromny kapelusz słomkowy z kolorowymi wstążkami, w takim stroju nie mogła przecież (zimno!) wychodzić na ulicę czy nawet do samochodu. Istotnie ta para (Lynda podniosła rękę na moje powitanie) zjechawszy do hallu udała się na lewo, którędy się wchodziło do restauracji pod nazwą „Café des Artistes”, dosyć renomowa-nej, jej ogłoszenia znajdują się bowiem w każdym programie spektakli operowych, baletu i koncertów dawanych w pobliskim Lincoln Center („Metropolitan Opera” i tak dalej), podów-czas w niej jeszcze nie byłem, lecz parę razy na dzień przechodząc ku wejściu i z powrotem widywałem jej wnętrze na tle niszy ozdobionej freskami pędzla Howarda Chandlera Christy, jak głosiły reklamy, a przedstawiały one gołe blondynki wśród łabędzi pływających na płyt-kim stawie pomiędzy kwiatami nenufarów. Ponieważ to się działo akurat w święto Thanksgiving Day (rocznica Dnia Dziękczynienia, obchodzona co roku w ostatni czwartek listopada), byłem pewien, że idą tam na indyka. Noworocznego wieczoru, minąwszy „Alied Chemical Tower”, z datą 1969, kazaliśmy się wieźć Siódmą Aleją w kierunku Greenwich Village, gdzie Lynda mnie wysadziła przy rogu Czwartej Zachodniej i Szóstej Alei obok lampy gazowej pamiętającej podobno rok 1890; w stylowej restauracji „O'Henry's” wzięliśmy drinka przy barze, by w drugiej sali dostać po ste-ku siekanym, nieprzytomnych rozmiarów, z jednym pieczonym kartoflem, zawiniętym w cyn-folię, i z sałatą, do tego wino czerwone „Christian Brothers”. Lynda swoim zwyczajem stek ów ledwo skubnęła, opowiadając, że bardzo lubi to miejsce, gdyż tu często jadała, kiedy gry-wała w teatrach zwanych off-Broadway, właśnie w Greenwich Village, bardziej kiedyś am- bitnych w eksperymentowaniu niż wszystkie te teatry działające w przecznicach środkowego Broadwayu, ale to się skończyło i – by eksperymentować – trzeba by się pisać na ekstrawa-gancję tych grupek fanatyków Nowego Teatru off-off- Broadway, które się gnieżdżą dzisiaj po salkach parafialnych, w podziemiach kościołów różnych wyznań, pieniędzy to nie daje i do tego przeważnie występuje się nago. Kończyliśmy ten wieczór w pobliskim „Café Reggio” mając dookoła hippiesów (okulary druciane, futra włosem do góry), zabawne, wśród tych sczerniałych od starości obrazów i gipsowych medalionów farbą olejną pociągniętych na zgniło, pijąc café-creme z cynamonem, Lynda wysunęła poważną propozycję małżeństwa, ja się zgodziłem, ustaliliśmy więc zaraz okoliczności i – wyjąwszy kalendarzyki – także dokład-ną datę naszego ślubu. To dziwne, lecz na tę jej propozycję uświadomiłem sobie, że stanę się automatycznie stepfatherem malutkiej córeczki Lyndy – Cathy, miała ją ze swym poprzednim, drugim z ko-lei, mężem, Jamesem E. Robertsonem, także aktorem; stanęła mi od razu przed oczami dziewczynka czteroletnia bawiąca się spokojnie w swoim dziecinnym pokoju; już od samego rana uruchamiała adapter i nastawiała płyty z bajeczkami, lecz nigdy, jak potrzeba, na nor-malnych obrotach, bo manipulowała zawsze przy przełączniku w ten sposób, żeby puszczać te swoje nursery rhyme albo na obrotach zwolnionych, by lektor mówił basem, albo – i nawet jeszcze częściej – dysk znacznie przyśpieszając, by płyta piała falsetem. Dziewczynką opie-kowała się tak zwana baby sitter, młoda Francuzka imieniem Mauricette, całkiem niedawno sprowadzona spod Lyonu; słowa nie znała po angielsku, gdy przypływała jesienią transatlan-tykiem „France”, aby się w Ameryce nauczyć angielskiego, chodziła teraz codziennie na lek-cje wieczorowe do parafialnej szkoły przy Columbus Avenue i co dzień już od rana mawiała z entuzjazmem: „]e fais de énormément progres”, lecz wedle opinii Lyndy postępy te były naj-zupełniej znikome, w każdym razie do Cathy odzywała się nadal jedynie po francusku, ta jej nie rozumiała i dziwnie nie lubiła, a często się zdarzało, że na jej widok płakała. Mauricette mieszkała w niedużym pokoiku z łazienką, z oknem na ślepe wewnętrzne podwóreczko, obu-dowane szczelnie od góry aż do dołu żelaznymi schodkami; w „Hôtel des Artistes” po lewej i po prawej stronie głównej klatki schodowej i trzech pionów z dźwigami umiejscowiono nie-wielkie pokoiki dla służby, pooznaczane, i owszem, numerami, ale także, jak wszystko w Ameryce, symbolami stron świata (4 W, 5 W od zachodu, od wschodu zaś odpowiednio 4 E, 5 E i tak dalej), nic nie zważając na to, że bez kompasu w głowie trudno się zorientować, gdzie jest wschód, a gdzie zachód, chodząc w dzień bezsłoneczny (nie mówiąc już o wieczo-rze) po mieście jakimś, dzielnicy, a cóż dopiero po gmachu! Francuzkę tę – by z nią na razie skończyć – przysłali Lyndzie jacyś znajomi Francuzi i nie chodziło tyle o niskie wynagrodze-nie (dając przecież mieszkanie, częściowe utrzymanie, płaciła już niewiele: kilkadziesiąt dola-rów), ważniejsze było, że malutka przestała się wreszcie chować pod opieką Murzynek, te zresztą jako nianie trudno jest zwykle zatrzymać w jednym miejscu na dłużej, stale więc się zmieniały. Zastanawiałem się nad tym poważnym bądź co bądź krokiem życiowym nazajutrz, 2 stycznia rano, patrząc przez moje wielkie okno, złożone z dawno nie mytych szybek, widać stąd było plecy Statuy Wolności z wysoko podniesionym płomieniem: figurę tę, w dużym zmniejszeniu, postawił ktoś wieńcząc tympanon kamienicy czynszowej, ja zaś ją przez dwa miesiące oglądałem od siebie na tle napisu „Hotel Empire”. I teraz, drugiego, gdy się jej przyglądałem, wezbrała we mnie świadomość, że kości są rzucone. Około Nowego Roku Lynda na scenie nie grywała, zamknąwszy się u siebie pracowała nad rolą Pameli w sztuce I Never Sang for my Father, pióra Mike'a Cohana (rolę tę wynalazł dla niej agent, pan Harvey Mackintosh), była to komedyjka dość młodego autora, którą się zdecydował wystawić „Ambassador Theatre”; producent, pan Grover Lawrance, mianował jej reżyserem pana Roberta Rainbowa. Zamknięta przez dwa tygodnie, dawała się widzieć rzad-ko, czasem parę dni w ogóle nie wychodziła z domu i posiłki nosiłem jej na górę, robiąc także zakupy w markecie „Food City” przy Columbus Avenue na wysokości 70 Ulicy, blisko na-szego domu. 5 Tymczasem już w sobotę 17 stycznia, z samego rana, mając bilety w kieszeni, siedzieliśmy w taksówce zdążającej przez most Queensboro nad Wschodnią Rzeką ku lotnisku JFK (Ke-nnedy'ego), gdzie trzymających w ręku nieduże torby podróżne (ale ja miałem prócz tego przewieszony przez ramię worek lotniczy z czarnego ortalionu zamykany na zamek błyska-wiczny z wmontowanym wieszakiem na ubranie, wiozłem w nim garnitur wizytowy), skiero-wano nas do któregoś (bodaj F) z korytarzy wzniesionych na słupach betonowych parę me-trów ponad poziomem płyty, by tam, przy wyjściu oznaczonym odpowiednim numerem, po jeszcze jednej kontroli i odebraniu karty wstępu na pokład samolotu wpuścić nas krytym przejściem do wnętrza astrodżetu typu DC 8 (kompanii American Airlines), z rysunkiem spa- dającego jastrzębia na ogonie. Siedliśmy w klasie drugiej i bliżej tyłu, ja przy iluminatorze, Lynda wolała – koło mnie – miejsce środkowe. Mogę powiedzieć, że jeszcze nie znałem wtedy zupełnie Ameryki, stąd byłem zaniepokojony strojem mej przyszłej żony, i nie dlatego, że tak wybrała się w podróż, ale że nie zabrała ze sobą nic innego. Ubrana była tak samo jak na próby, to znaczy wciągnęła dżinsy, sweter pomarańczowy i (co mnie właśnie dziwiło) do swej torby podróżnej nie wło-żyła nic do przebrania, żadnej stosownej do ślubu toalety, miałem więc poważne powody do przypuszczeń, że zechce brać ślub w tym swoim roboczym odzieniu, ale jej żadnych pytań z dyskrecji nie zadawałem. Na wierzch dopiero zarzuciła futro czarne, nurkowe, firmy „Saks Fifth Avenue”, a głowę zawiązała batystową chusteczką, kryjąc pod nią, ale niezbyt dokładnie (widać je było od przodu), wałeczki, spinki i szpile, bo przed wyjazdem zdążyła nakręcić włosy. Upchnąłem na półce mój worek z garniturem i usiadłszy w fotelu myślałem o tym, że w swoich podróżach na pewno nigdy już się nie wyzwolę od taszczenia bagażu; ba, teraz wiozę tylko ubranie, by włożyć je do ślubu (ciemne, leciutko prążkowane, wcale dobrze uszyte, chociaż nie od Zaremby, a tylko od Pawła Olbrysia, Solec 46), ale od samego początku moje podróże lotnicze zawsze były zarazem szwarcowaniem jakiegoś nadbagażu, i zwykle wraca-jąc do Polski taki nadbagaż przemycać mi się udawało, gorzej w przeciwną stronę, bo na Okęciu zawsze wszystko dokładnie ważą i wyceniają. Tak na przykład, gdy leciałem w tę stronę, do Ameryki, kazali mi nawet zważyć ręczną torbę podróżną, którą zawsze biorę ze sobą do kabiny! Nadbagaż (wszystko książki!) kazali mi opłacić w dewizach, dopiero zgodzili się na przyjęcie złotówek po wielkich korowodach, gdy im udowodniłem, że mam przy sobie wedle przepisu jedynie pięć dolarów. Ale znalazłem sposób prosząc, by mi policzono jedynie do Paryża, bo tam część rzeczy zostawiam; w Paryżu, kiedy z Orly leciałem dalej, udałem (i ze skutkiem), że moja torba mająca dwadzieścia kilo (ukryłem ją pod płaszczem) niemalże nic nie waży, chociaż ręka mi mdlała. Kiedy indziej takie znów wydarzenie: wracałem z Pa-ryża do Warszawy 12 listopada 1964 roku z lotniska Le Bourget samolotem Lotu IŁ18 i wte-dy prócz ciężkiej torby (tej samej) taszczyłem na ramieniu dwa zrolowane pledy (miałem nie lada problem, bo mi się w pewnej chwili, kiedy nas całą grupą prowadzili przez płytę w okropną pluchę, zsunęły oba z ramienia, rozwinęły i wpadły do kałuży), a także założyłem na szyję dużą rzeźbioną ramę, kupioną na licytacji w „Hôtel Drouot”, i gdy tak objuczony, w półobrotach, lansadach, to w lewo, to w prawo, by o nic nie zaczepić, wchodziłem bokiem po schodkach do kabiny, w samych drzwiach samolotu rama mi się przekręciła i przez niemałą chwilę w drzwiczkach tych zablokowany (obie ręce zajęte) nie mogłem ruszyć dalej, aż ste-wardesa mnie z tego wybawiła. Dlatego z taką zazdrością patrzyłem na pewnego towarzysza podróży z Orly przez Ocean, ja, szwarcujący pod luźno rzuconym płaszczem dwadzieścia kilogramów; był on bodaj Anglikiem, koło trzydziestki, wysoki i mimo chłodu na dworze jedynie w wełnianym ubraniu jak z żurnala, na rączce parasola (trzymał go na ramieniu) za-wiesił siateczkę nylonową, a w niej dyndała mu butelka whisky „Black & White”, tak tylko wyposażony z jakąże nonszalancją maszerował na pokład samolotu. Moją zazdrość wywołał nie tym, że był zapewne dostatecznie bogaty (choć siadł w turystycznej klasie), ale że ja, ob-ładowany zawsze książkami, papierami, do końca życia wozić będę ciężary, a nawet gdybym, w co wątpię, miał kiedy potrzebne dewizy na nadbagaż, zawsze byłoby mi ich szkoda. Tymczasem, gdy o tym myślałem, trzy stewardesy poczęły wykonywać ruchami bezbłęd-nie wyuczonymi przepisowe czynności mające zaznajomić podróżnych z użyciem w razie potrzeby maseczek tlenowych, a potem jeszcze sprawdziły, czy płaszcze i kapelusze są do-brze poupychane na półkach pod półokrągłym sklepieniem, wszystkie zaś ręczne bagaże z przyczepionymi do nich małymi karteczkami wsadzały pod fotele. Równo o 9.40 astrodżet nasz się poruszył i wolno sunąc po płycie czas jakiś lawirował pomiędzy innymi samolotami, wśród których się znajdowały zarówno odrzutowce, jak i ma-szyny mniejsze, turbośmigłowe, kołował na pas startowy, gdzie, zawinąwszy ogonem, przy-stanął na krótką chwilę, by ruszyć z miejsca ostro do ogromnego rozbiegu i podnieść się szybko w górę, zakręcić już w powietrzu przechyłem ogromnych skrzydeł, zostawiając po lewej sterczące na długim cyplu wieżyce Manhattanu. Po chwili przebiliśmy chmury i nic już nie było widać za iluminatorami oprócz mlecznej powłoki lekko pofałdowanej. Wtedy Lynda zniknęła na kwadrans w toalecie; kiedy wróciła, wałki już miała zdjęte, a włosy rozczesane i ładnie ułożone. Gdy usiadła, przytknęła swój policzek do mego, objąłem ją ramieniem, patrzeliśmy na siebie i po raz nie wiem który począłem się zastanawiać, co też ja robię najlepszego: rysów nie miała doskonałych, nos zadarty i nieco kartoflany, oprawa oka jasna (była wciąż nie umalowana), a i cera też zostawiała dość dużo do życzenia. Teraz zwra-cała ku mnie oczy cielęce w wyrazie, były wielkie, niebieskie, zachodziły jej co chwila łzami ze wzruszenia, była szczęśliwa, to bladła, to znowuż gwałtownie się rumieniła, do dziś nie jestem pewien, czy wtedy naprawdę była we mnie tak bardzo zakochana, czy grała rolę lecą-cej samolotem brać ze mną ślub do Las Vegas, sądzę, że pewno i ona nie mogłaby dziś odpo-wiedzieć, jak to tam naprawdę było, bo prawdy od urojenia nigdy nie odróżniała; dość że mu-siała – by skończyć ze wzruszeniami – łyknąć zieloną kapsułkę na uspokojenie, mnie też za-proponowała, lecz odmówiłem, chociaż jej zdenerwowanie też mi się udzieliło. Po pigułce zasnęła. Ja się wtedy wpatrzyłem w małą podłużną tabliczkę przykręconą do tylnej strony oparcia fotela tuż przed moim, było tam napisane na klapce rozkładanego stolika: Use bottom cushion for floatation, i gdy tak bezmyślnie chwilę jakąś patrzałem, klapka zapadła się niżej, bo się położył wygodniej siedzący przede mną pasażer. Nie wiem, czy kto mi uwierzy, naprawdę nie strugam bohatera, ale nie rozmyślałem, jak każe nasz obyczaj, ani o bombie zegarowej, jaka mogłaby być umieszczona przez maniaka w którejś z walizek, ani – tym bardziej – lecąc te parę godzin nad całym kontynentem, skrytym teraz gdzieś w dole za warstwą sfałdowanej powłoki, nie wysilałem mózgu, aby się tam w górze zdobywać na jakieś generalne syntezy Ameryki jako takiej, biorąc za punkt wyjścia choćby panienki stewardesy (dwie teraz przy-siadły gdzieś w wolnych fotelach na samym tyle, przy ścianie, pozrzucały na chwilę czarne lakierowane pantofle i czujnie drzemały), a także mając na uwadze istnienie w tak wielu miej-scowościach luksusowych hiltonów. Potem patrzałem długo na Lyndę uśpioną w fotelu obok i rozmyślałem nad tym naszym małżeństwem przedziwnym, irracjonalnym, bo jakiegoś celu dla mnie o szerszym wymiarze, poza doraźną – nawet miłą – przygodą, w tej chwili nie wi- działem, a tylko przewidywałem komplikacje, kłopoty. Przyniesiono posiłek i Lynda się obudziła. Znów była dla mnie czuła, kochająca, oddana i tym mnie z tych złych myśli zupełnie rozbroiła, spróbowała sałatki, a udko kurczęcia widel-czykiem i nożem z rezerwą poskubała, wzięliśmy po jednym drinku i Lynda znów zasnęła. Wyjrzałem przez iluminator: w dole się przejaśniło, ale lecieliśmy ciągle nad zupełną równi-ną, tylko teraz gdzieniegdzie widziane profilem cumulusy ładnie się wypiętrzały. Ale i one zniknęły, kiedy nareszcie wyskoczyły przed nami olbrzymy Gór Skalistych po-kryte błyszczącym w słońcu śniegiem, obfite śniegi w dolinach, a po półgodzinie olbrzymy te zmalały, zrobiły się cętkowane drobniutkimi drzewami, bezśnieżne, potem łyse, dalej były już tylko pod nami jakieś zaschnięte zacieki i liszaje, jeszcze dalej ziemia jak gdyby w pewnej chwili zupełnie sperliczała. Liszaje te pasmami się czerwieniły, pasmami były liliowe, chwi-lami się żółciły, najczęściej jednakowoż – spopielałe – szarzały, z chropowatymi na nich gdzieniegdzie naroślami. Astrodżet tracił wysokość i widać było teraz coraz wyraźniej te pu-stynie bezludne, jałowe, porysowane tylko pęknięciami kanionów, bo wreszcie nadlecieliśmy nad rzekę Colorado, ukrytą na dnie wąwozu pełnego rozgałęzień, rozpadlin i czeluści, choć już w tej okolicy na samym płaskowyżu było trochę zieleni. Lynda obudziła się i poszła do toalety, a ja wciąż spoglądałem przez mój iluminator; tu gdzieś się rozpoczynał Grand Cany-on, Arizona, tak, właśnie w tym rozszerzeniu sterczały monolity ze skał całkiem czerwonych, zwietrzałych, a przez silną erozję warstwami pożłobionych, bodajże je rozpoznałem, o na-zwach: Świątynia Wisznu, Świątynia Zoroastra, Świątynia Brahmy, Sziwy, Tron Wotana, jakże je często widywałem w filmach z Dzikiego Zachodu. A Lynda tymczasem wróciła z makijażem na twarzy. Astrodżet ciągle się zniżał i kiedy przelecieliśmy już zupełnie niewysoko nad ogromną za-porą i potężną siłownią, stojącą przy jeziorze ściśniętym nieregularnie żółtymi wzniesieniami, położył się na skrzydle, by, wyrównawszy, szybko schodzić do lądowania. Siedliśmy w szczerej pustyni, tylko gdzieniegdzie rosły tu kępki ostrej stepowej trawy: po zejściu z samolotu miałem chwilę wrażenie, żeśmy wylądowali w sercu Azji Środkowej, ale z tego złudzenia natychmiast się ocknąłem, kiedyśmy z płyty lotniska powędrowali do po-mieszczeń dworcowych, wszystko było tu bowiem błyszczące, dopucowane, stały już rzędem maszynki do gry hazardowej i miały powodzenie: czekający na odlot czy tylko będący w tym przeszklonym budynku małą godzinę tranzytem chętnie topili centy i z taką pasją, szarpali wszyscy za rączki tych automatów, jak gdyby liczyli, że się im za chwilę wysypie Bóg wie ile. Jeszcze przed dwoma tygodniami telefonicznie zarezerwowałem dla nas nieduży aparta-ment w hotelu „Thunderbird”, komfortowym, mieści się on przy Las Vegas Boulevard (bar-dziej znanym jako The Strip), ale i kilometrami ciągnącej się przez pustynię (nawiewa tu z niej piasek), przy tym bulwarze pobudowano wszystkie niemalże ważniejsze hotele, motele i kasyna, na dobrą sprawę bowiem w Las Vegas są tylko dwie ulice. „Thunderbird”, jednopię-trowy, pomalowany jest na zewnątrz wieloma różnymi kolorami na modłę upierzenia tego ptaka-pioruna, drapieżnika, indiańskiego totemu z tych okolic, który, w formie kubizujących straszydeł monstrualnych rozmiarów, z wielobarwnymi piórami, w pozie siedzącego na ja-jach, z podniesionymi skrzydłami tkwił na dachu hotelu-kasyna, wieńczył szczyt słupa z re-klamą jakiejś burleski-musicalu, zatytułowanego Thoroughly Modern Minsky, wewnątrz też zdobił wszystko bez większego powodu, a było miękko, drogo, publiczność tam zamieszkała stroiła się już od rana w złym guście i złym stylu, panie niezależnie od wieku ubierały się w tony jasnoniebieskie-różowe, pantofle srebrne-złote, kokoty i kobieciątka kręciły się wyfio-czone, a za nimi szwendali się playboye. W czasie lunchu prysły moje obawy. Lynda zapowiedziała, że zaraz pojedziemy na Fre-mont do porządnego butiku, bo przecież musi kupić suknię do ślubu. Pojechaliśmy, nie było długiego wybierania: zdecydowała się łatwo na suknię jasnoróżową, naszywaną małymi pa-ciorkami tegoż koloru, lecz, przymierzywszy, żądała, by była bardziej mini, wobec tego przywołana krojczyni klęczała przed nią długo, podkładając materiał coraz wyżej i wyżej, bo Lynda miała naprawdę szczupłe uda i teraz w lustrze jej nogi niezwykle się wydłużyły, odsło-nił się nawet pieprzyk na udzie prawym wysoko umiejscowiony, w tym więc momencie ja już zainterweniowałem, czy aby nie za wiele, wtedy przestała. Nie było co ukrywać, poczułem się teraz dumny z urody mej przyszłej żony i teraz jej powiedziałem: „Ta suknia jakby dla ciebie stworzona, cudownie w niej wyglądasz”. Od razu się wzruszyła. Teraz już mogłem zadzwonić do „Cupid Wedding Chapel”, potwierdzić godzinę ślubu, i zamówiłem u nich, znając już kolor jej sukni, róże także różowe. Przejeżdżaliśmy koło tej kaplicy ślubów: także przy długim bulwarze, podobnie jak inne niemal identyczne kaplice była niewielka, a jeśli już mówić o stylu, którego nie miała, to troszkę przypominała kościółki protestanckie w Wirginii czy Bostonie, wtłoczona pomiędzy płaskie pawilony moteli, tym się zaś wyróżniała, że jej krzyż sporych rozmiarów, obwiedziony neonem na wzór ruchomych reklam stacji obsługi samochodów („Shell”, „Mobil”, „Gulf” czy „Texaco”), obracał się wo-kół swej osi, aby zwrócić uwagę, bo dopiero poniżej neonowe napisy migając informowały, że ten przybytek wesela otwarty jest całą dobę, non stop udziela ślubów, trzyma stale na miej-scu fotografa i kwiaty, błyskawicznie nagrywa ceremonię na płytę, świadkowie o każdej po-rze gotowi do świadczenia, lecz myśmy z nich zrezygnowali, Lynda miała na oku swoich. Istotnie nie zawiedli; ledwośmy z suknią ślubną wrócili do hotelu, już tam na nas czekali: para przyjaciół Lyndy, także aktorzy, koledzy jeszcze z „Goodman Theather School” w Chi-cago, mieszkali w Los Angeles kręcąc się w orbicie Hollywoodu, choć on nie mógł się wybić, a ona miewała tylko jakieś niewielkie rólki w telewizji, w reklamach. Dopiero co przylecieli samolotem Bonanza Airlines, imiona: Richy i Judy, mili oboje, życzliwi, musieli być z Lyndą zżyci, stale z nią pytlowali, ja zaś, znający angielski słabo, trzymałem się trochę z boku, do chwili kiedy przed ósmą wieczorem cadillakiem wynajętym z hotelu, trąbiącym jak na pożar, wyjechaliśmy do kaplicy ślubów pod osobliwym wezwaniem świętego Kupidyna. Już tam na nas czekali. Duchowny (do dziś nie mam pojęcia, który z licznych kościołów mógł on reprezentować, a może wszystkie razem, w każdym razie na pewno był chrześcijani-nem, wnętrze urządzone w ten sposób, aby broń Boże nikogo w religijnych jego uczuciach nie urazić, to znaczy bez obrazów i z czymś w rodzaju stołu, za którym czekał właśnie czło-wiek dość jeszcze młody, wysoki, z twarzą nabrzmiałą radosnym namaszczeniem) zadawał nam pytania, potem wygłosił przemowę („Zebraliśmy się tutaj, aby tego mężczyznę i tę oto kobietę połączyć dozgonnie świętym węzłem małżeństwa”), by nam podsunąć wreszcie duży akt do podpisu, podczas gdy jakaś pani stale była zajęta sprawnością mikrofonów przed na-szymi ustami, flesze coraz to błyskały i gdyśmy, w mig poślubieni, kaplicę opuszczali, otrzymaliśmy już zdjęcia wykonane systemem polaroid, a pani nam wręczyła dwie płyty w skórzanych futerałach. Wzruszeni wsiedliśmy wszyscy do cadillaka; znów ruszył na sygnale, aby z paradą przeje-chać tam i na powrót cały Las Vegas Boulevard, ludzie się oglądali, a mnie, oszołomionemu, migały przed oczami te bajkowe kaskady świateł płynące po ścianach kasyn, takich jak: „Tropicana”, „Desert Inn”, „Fabulous Flamingo”, „Alladin” (ogromny czajnik na tle czarnego nieba), „Dunes”, „Sahara”, jedno koło drugiego, skończywszy tę rundę honorową wylądowa-liśmy nareszcie przy stoliku naszego „Thunderbirda”, też był zarezerwowany jeszcze z No-wego Jorku przed dwoma tygodniami, czciliśmy przy nim nasz mariaż szampanem „Cordon Rouge”. Po kolacji Lynda cokolwiek podchmielona, rozbawiona pociągnęła nas za sobą do kasyna, które tu, w „Thunderbirdzie”, było renomowane. Najpierw szalała przy powleczonych niklem jednorękich bandytach, jak je tam nazywają (myślę o najprostszych slot machines), a my za jej przykładem, szarpała za gałkę rączki z dziecinnym zacięciem w oczach, wykazując w tym ruchu żelazną konsekwencję, co najmniej przez pół godziny (i tylko odchodziła, aby zmieniać na drobne papierki dolarowe), ale przecież z uporem do swego doprowadziła, bo jej się na sam koniec sypnęło piąteczkami dziesięć czy piętnaście dolarów. Wtedy, jakże uradowana, wznosząc obiema rękami do góry dwa duże kubki z papieru, impregnowane, które się pod te maszynki podstawia w razie wygranej, uniosła w nich swoją zdobycz do kasy, gdzie wszystko wysypano do miski w rodzaju niedużej centryfugi: ta całą tę furę drobiazgu pożarła w mgnie-niu oka, z chrzęstem i zgrzytami, dokładnie przerachowała, licznik pokazał ile – i tyle wypła-cono, ale Lynda wolała swoją wygraną odebrać nie dolarami, tylko otrzymać sztony, by po-próbować nimi gry innego rodzaju. Nam się nie powodziło. Próbowaliśmy teraz wszyscy szczęścia przy stoliczkach z ruletą, Lynda kolejno obstawiała wszystkie numery nieparzyste, ale tym razem nie odniosła sukcesu, Richy obstawiał parzyste na wyrywki i bez metody, Judy zaś, skupiona, coś najpierw zawsze w myśli poważnie obliczała, ale i to jej nic nie przyniosło; tylko ja, stawiając skromnie, prze-zornie na czerwone, miałem trzykrotny sukces, chociaż to były bardzo niewielkie wygrane. Przed północą rozpoczęliśmy etap zmieniania lokali, gdy już wszyscy, rzecz jasna, mieli-śmy mocno w czubie, przemieszawszy dokładnie nasz „Cordon Rouge” z „Manhattanem”, bo grając bierze się drinki z tac mimochodem, i chyba już wszystkiego nie nazbyt w pełni świa-domi snuliśmy się po owych „Saharach”, „Tropicanach”, „Alladinach”, podobnych do siebie jak krople wody (zawsze jest na sali policjant, stoi w rogu), siadaliśmy od czasu do czasu przy stolikach, aby popatrzeć na całkiem udane showy (na przykład The Mini Debs czy gdzie in-dziej Crazy Head Revue), toplessy (bo bottomlessy jeszcze się tu nie przyjęły), występy mu-rzyńskich pieśniarek bluesowych, zespołów rewelersów, pamiętam, że jedni tacy występowali przeciwko wojnie w Wietnamie w mundurach, hełmach wojskowych i zdali mi się wszyscy rządkiem niebywale podobni do generała Pattona. Lynda wykazywała nadzwyczajną kondy-cję, stale ostro do czegoś się zapałała i pociągała nas wszystkich na przykład do wypełniania jakichś kuponów „bingo”, zboczywszy nagle w stronę sali tak cichej jak czytelnia podręczna w bibliotece, potem znowu wpłacała wysoką sumę na „keno”, czekając w zdenerwowaniu na numer balonika, który ma być wdmuchnięty z rureczki do szklanej bani, wdmuchnął się, jak było do przewidzenia, balonik z całkiem innym numerem, co poderwało Lyndę na nowo do automatów. Richy stał się półsenny i dawno stracił inicjatywę, Judy także zmęczona, a przecież koło trzeciej jeszcze nas Lynda, niezmordowana w permanentnym ferworze, wsadziła do taksówki, każąc się zawieźć na Fermont do tych ogromnych kasyn prawie ludowych; są to – gdy wstą-pić do nich – prawdziwe hale fabryczne, z szumem maszyn, ciągłym i nieprzerwanym, jakby to była nie sala gry, ale produkcyjne zakłady: przy setce czy może paru setkach (na oko) slot machines, ustawionych długimi, równymi szeregami, pracują bowiem z wielką uwagą starsi, skromnie ubrani ludzie, mężczyźni i kobiety, o twarzach bez wyrazu, nad ranem pomęczo-nych, a pociągając za rączki mechanicznie, z rutyną raz po raz wkładają na płask do okrągłe-go otworu to nickla, to dima, to quartera, obserwując z uwagą podłużne okieneczko, czy się w nim nie ukaże – kiedy wszystkie bębenki kolejno się zatrzymają – na przykład rząd pięciu siódemek (77777), bo jest to wielka, milionowa wygrana, albo choć BAR BAR BAR, trzy BAR-y obok siebie, też się wygrywa niemało, aczkolwiek nie miliony, tylko setki dolarów, ale zwykle, gdy bębenki przestaną już turkotać, obejrzeć można w okienku to gruszeczkę, to jabłuszko, to śliwkę, to gałązkę z jednym liściem i trzema brzoskwiniami, wisienkę, poma-rańczę, rzadko kiedy do pary; choć raz mi się między tymi wszystkimi owockami ukazała główeczka Lyndona B. Johnsona, co prawda nie mógłbym dać za to głowy, gdyż o tej porze, przed świtem, i to na dzień przed końcem kadencji trzydziestego siódmego prezydenta Sta-nów Zjednoczonych, mógł to być wpływ alkoholu. 6 Nocy poślubnej nie było. Ostatecznie zmęczeni położyliśmy się rano, a już w południe gwałtownie nas budzono telefonem, trzeba było się zwijać, bo o 13.30 czasu normalnego pa-cyficznego mieliśmy zarezerwowany powrotny samolot do Nowego Jorku, więc tylko kawa, Lynda już bez kąpieli, makijażu, dżinsy, sweter, suknię kupioną wczoraj, już niepotrzebną, zostawiła na krzesełku w pokoju i szybko popędziliśmy hotelowym czerwonym pontiakiem-bonneville przez bulwar na dworzec lotniczy Mc Carran, tu zdążyliśmy jeszcze przegryźć mały lunch, usiadłszy na wysokich stołeczkach w poczekalni przy barze, bo było niewielkie spóźnienie samolotu, zajęliśmy miejsca w DC-8 przy ogonie i zaraz nasz astrodżet ruszył na pas startowy, przystanął, zawinął ogonem, rozpędził się i wznosił nad wypalone szczyty pu-stynnych łańcuchów górskich, niknących w oddali, wzbijał się nad jeziorem, elektrownią, zaporą (tuśmy – sprawdziłem na mapie – minęli granicę czasu normalnego górskiego) i już z bardzo wysoka rozpoznawałem zarysy rozpadliska Grand Canyon, Arizona. Lynda zasnęła. Ziemia znów sperliczała, a ja patrzący z wysoka stałem się nagle skłonny do poważniejszych rozważań o formach krajobrazu widząc te jakieś prerie, groźne pustynie porżnięte kanionami, na nich strupy-ropienie (i jakież tego wymiary!); jakby tu jeszcze bardziej niż w innych re-gionach świata widok z samolotu był bez sensu, przypadkowy, w swojej przypadkowości zastygły, uformowany, nie było bowiem widać na nim ani jednej myśli człowieka (nie mówię oczywiście o jakiejś tu i ówdzie wąziuteńkiej drożynie), uważam natomiast, że stojąc na ziemi gdziekolwiek bądź, zawsze jakiś sens krajobrazu wokół nas odnajdziemy. Kiedy zniknęły za nami ośnieżone olbrzymy Gór Skalistych, ja także przycisnąłem guzik mego fotela, zapadłem się i też zasnąłem. Na JFK (lotnisku Kennedy'ego) siedliśmy o jedenastej w nocy czasu normalnego wschod-niego i po półtorej godziny od tej chwili leżałem obok Lyndy w jej łożu imitującym styl Lu-dwika XV, a jeszcze przed południem, gdy pobiegła do teatru na próbę, rozpocząłem przeno-sić swe rzeczy do jej mieszkania, zerkając to na duży telewizor w living roomie, to znowu na mały aparacik przenośny, tranzystorowy, zabrałem go na górę do mego dawnego apartamen-tu-ruiny, nie chciałem tracić transmisji uroczystości przejęcia urzędu prezydenta przez Ri- charda Nixona. Tę moją przeprowadzkę obserwowała z uwagą mała Cathy, szczęśliwa, że już odtąd nie będzie musiała zostawać sam na sam z Mauricette, gdy matka wychodzi z domu, i od tej chwili Francuzkę zupełnie ignorowała. Już po niecałym tygodniu byłem z nią w komitywie, dziecko wyczuło we mnie od razu sojusznika: istotnie, nigdy nie polubiłem tej panny, ko-stycznej, zdziwaczałej, choć przecież całkiem młodej (ona mnie też nie lubiła), wychowanej na francuskiej prowincji, gdzie dzieci krótko trzymają i biją je po twarzy za drobne przewi-nienia, tu, mając przykazane, aby postępowała z małą nowocześnie, bez żadnego karania, do tego jeszcze nie znając ani w ząb angielskiego, zupełnie się zatracała. Pomiędzy mną a Cathy doszło do takiej rozmowy nazajutrz z samego rana (Lynda jeszcze spała, a ja dawałem małej do picia orange juice, sok z pomarańczy, nalewając go z puszki do jej szklaneczki z małymi Pixi i Dixi, dwiema Mickey- Mousami): „A wiesz, z czego ten so-czek?” „Z lodówki” – odpowiedziała. „A skąd się znalazł w lodówce?” „Przyniesiony ze sklepu”. I dalej zadawałem podobnie podchwytliwe pytania, lecz w żaden sposób nie dało się tego ciągu powiązać z pomarańczą, tego nie kojarzyła. „A wiesz, skąd to się wzięło?” – spy-tałem przynosząc jajko w kieliszku i stawiając na stole. „Ze sklepu”. Też jej nikt dotąd nie mówił, że jajko znosi kura! Wyszedłem więc i kupiłem na dole u zieleniarza kartofel, pomarańczę, cebulę, marchewkę, burak, jabłko, począłem jej tłumaczyć: to a to rośnie na drzewach, marchew zaś rośnie w ziemi tak samo jak cebula, kartofel, lecz ta lekcja poglądowa była tym utrudniona, że na eksponacie-ziemniaku, starannie wypłukanym, nie było śladu ziemi! Cebulę rozkroiłem, żeby ją powąchała, a Cathy, nagle olśniona niebywałym odkryciem, cała się tą cebulą dokładnie wysmarowała. Rzuciło też mi się w oczy, że prócz telewizora Cathy nie znała żadnych rozrywek dziecię-cych, na jakie prowadzają maluchów w Europie: kina, teatru lalek; powiedziałem to Lyndzie, ale prócz tego sam wypatrzyłem, że blisko nas, w Lincoln Center, każdej soboty o trzeciej po południu w nowym gmachu Library dają program dla dzieci, jakiś film czy przedstawienie teatru kukiełkowego, poszliśmy: w sali ogromnej, nowoczesnej, na piętrze (nad biblioteką) zrobione było pośrodku ogrodzonko, coś niby namiot-domek, na dywanikach wokoło poroz- siadane dzieciaki białe i kolorowe czekały (piski–krzyki), a tymczasem w domku- namiocie bądź puszczano jakieś filmy (niedługie), bądź też występował teatrzyk mikroskopijnych ku-kiełek i mały teatr cieni. Na sali stoją rzędy stoliczków z dziurkami do włączania; dyżurująca pani wypożycza pły-ty, słuchawki a przy stolikach puszcza się adaptery. Gdyśmy tu weszli miałem dziwne wraże-nie: i owszem, dzieci się zaśmiewają ale pojedynczo, solo, z zabawnych sytuacji tylko sobie wiadomych, i śmiechy te, żywiołowo, coraz to wybuchają, chaotyczne, osobne, w przeróż-nych miejscach hali. Po wysłuchaniu płyty jednej czy drugiej słuchawki się wyłącza i oddaje dyżurnej razem z płytami, które można wypożyczyć do domu. Tymczasem w innym pokoju trwa „popołudnie bajek”: pewna starsza Murzynka czyta jed-ną po drugiej trzy bajki, składa książkę, wychodzi, i dzieci się zmieniają. Jednak Cathy naj-bardziej zawsze lubiła ten zakątek dziecięcej biblioteki, gdzie można się było samemu dobrać do półek z książeczkami. Polegało to na tym, że każde z dzieci, co tylko mogło wywalało na ziemię i przebierało potem w dziesiątkach tych książeczek z pięknymi rysunkami, wyrywało je drugim, bibliotekarka wszystko po nich co chwila zbierała, układała na półkach z cierpliwością po to, by one je znów natychmiast rozrzucały, w myśl wskazań pedagogów, że dziecko winno nie mieć żadnych zakazów, wszystko jest naturalne i wszystko to, co robi, należy akceptować, inaczej wyrośnie w kompleksach, które przez całe życie nie dadzą mu spokoju. Cathy zrozumiała od ra-zu, że jej się ze mną wydarzy zawsze coś nadzwyczajnego, jakaś cudowna przygoda, która się jej z Mauricette, z nianiami Murzynkami czy nawet z własną matką nigdy nie przydarzyła, i odtąd cierpliwie czekała do piątku, by sama przypomnieć, że jutro będzie sobota. Co do mieszkania Lyndy, czyli również mojego, licząc od poniedziałku 20 stycznia 1969; zdecydowanie przegrzane, wyłożone miękkimi dywanami w jednolitym ciemnoniebieskim kolorze, jak mi się wydawało, bardzo było nijakie. Nic tam innego nie miała oprócz takich – przykładowo – detali, jak zbiorek malutkich zwierzątek z materiału, i na tym koniec, Lynda lubiła drobniuteńkie przedmioty i przynosiła na przykład dwa gołąbeczki z drzewa, wieszała je na ścianie, kiedy indziej laleczki mikroskopijnych rozmiarów: chłopaczek i dziewczynka, mydełka nawet kupowała parami: niebieskie i różowe. Kiedy zaraz pierwszego dnia (ponie- działek) wróciła z próby, a ja już byłem do niej mniej więcej przeniesiony i zainstalowany, przyniosła mi dwie małe kołyseczki zrobione z dwu półskorupek włoskiego orzecha, w środ-ku leżały bobasy, oba te przedmiociki położyła na biurku, gdzie odtąd miałem pracować i rozłożyłem na nim mojej papiery z rozpoczętą tą właśnie opowieścią. Gdy w parę miesięcy potem wspomniałem – sięgając pamięcią wstecz – o tych dwóch małych prezentach memu psychoanalitykowi (nie mogłem już w tym okresie dać sobie bez niego rady), postawił dia-gnozę, że kołyseczki dane pierwszego dnia małżeństwa były oczywistą przymówką o potom- stwo, bo trzeba znać Amerykę, by wiedzieć, że ideałem kobiety jest tutaj dom, mąż – to prawda – ale najważniejszym wyrazem standardu zamożności będzie czwórka i więcej dzieci, zależnie od sytuacji, krańcowym tego przykładem są wielodzietne rodziny milionerów (bo równie wielodzietne rodziny najbiedniejszych Murzynów nie wchodzą tu w rachubę). Lynda, chociaż artystka, była przecież w tej sferze swoich pragnień Amerykanką prawdziwą i po zawarciu małżeństwa natychmiast się uzewnętrznił jej instynkt macierzyństwa, ciągle nie zre-alizowany, bo chociaż miała ze swego drugiego małżeństwa (z Jamesem E. Robertsonem, także aktorem) malutką córeczkę Cathy, to jednak macierzyńsko wciąż nie była zaspokojona, czego dowód widomy: po ścianach Lynda nie przyczepiała – wzorem innych aktorek – swo- ich zdjęć w różnych rolach, lecz zawieszała siebie grającą rolę matki: pochylona nad dziec-kiem to znowu w nie wpatrzona; to obie z Cathy wesoło biegnące brzegiem plaży, to znowu zamyślone przy bombce choinkowej i gałęzi świerczyny. „Mój psychoanalityk – opowiadała Lynda – wszystko tłumaczy mi dzieciństwem i dziś mi uzmysłowił, że byłam niechciana, że miałam matkę niedobrą, co się teraz po latach na każ-dym kroku odbija”. Ojciec jej, pan Harry D. Rochester, obecnie dyrektor oddziału „Allied Chemical” w Mont-gomery, Alabama, w parę lat po jej narodzinach zupełnie się odseparował, rozwiódł, założył nową rodzinę, podczas gdy matka wyszła powtórnie za majora D.C. Wintersa, i wtedy wyje-chali we troje do Frankfurtu nad Menem, gdzie Winters stacjonował. Tam Lynda spędziła lata 1946–1951, częściowo zresztą potem w Monachium, w Berlinie Zachodnim, na koniec w Hanowerze, z tych czasów zapamiętała bezustanne pływanie małymi wysłużonymi statkami US Navy pomiędzy brzegami Europy i Stanów (bo stale wymiotowała), a raz nawet – z po-wodu sztormu – sytuacja podobno do tego stopnia groźnie już wyglądała, że stali przez parę godzin w kapokach na pokładzie! Tak jej to dojadło – i nic dziwnego – że odtąd nie chce za żadne skarby podróżować morzami. Dla uproszczenia matka zmieniła jej nazwisko na Winters, kazała mówić „tatusiu” do ma-jora, co Lynda przecierpiała, ale jednak nazwisko ojczyma zachowała i pod nim znana była na scenie, choć stale miała za to do Wintersów urazę. Tam jeszcze, w Hanowerze, jako mała dziewczynka poznała swego przyszłego pierwszego męża, Toma Mc Rae, podczas świąt Bożego Narodzenia. Był wtedy jeszcze młodziutkim, dwudziesto-jakieś dwu-, trzyletnim aktorem, który zasłynął już przedtem jako gwiazda teatru dziecinnego w St. Louis University, Missouri, potem był stypendystą, a jeszcze potem objeż-dżał Stany, Kanadę w trupie Artystów Narodowych, trafił razem z zespołem i do żołnierzy amerykańskich w Niemczech Zachodnich, a że rokrocznie już w lipcu zaczynał się przygoto-wywać do świąt Bożego Narodzenia, można sobie wystawić, jak on je potrafił urządzić, zor- ganizować, i małą Lyndę, wrażliwą na nastroje widowisk, zupełnie zawojował. Jedenaście lat potem spotkali się w Hiszpanii podczas kręcenia filmu i tam się zaraz pobrali. Mc Rae, z po-chodzenia Irlandczyk, był katolikiem, urządził jej więc wspaniałą ceremonię zaślubin, z or-kiestrą i chórami, w katedrze w Toledo. „Mój psychoanalityk – ciągnęła dalej Lynda – teraz mi uświadomił, że matka za mało mnie pieściła, prawie wcale, dzisiaj wyraźnie widzę, że stale mnie od siebie odsuwała”. Przyjaźniła się wtedy z małymi Niemeczkami i od nich musiała nabrać gustu do pierników, jodłowania, okiennic z serduszkami, spodenek tyrolskich i w ogóle wszystkiego, co było z tannenbaumem związane na modłę Stille Nacht, że mnie – w późniejszym okresie – mocno już tym drażniła. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych Wintersowie zamieszkali w Sioux City, Iowa, ojczym jej awansował na pułkownika, z pensją dwóch tysięcy pięciuset dolarów miesięcznie jako komendant garnizonu, a matka otworzyła pracownię kapeluszy. Lynda ucie-kła z domu mając lat osiemnaście (w roku 1957) i już do niego nie wróciła, mimo że Winter-sowie za karę przestali na nią łożyć, chociaż do tego czasu na niczym jej nie zbywało. Oparła się niedaleko: z Sioux City do Chicago jechała autobusem, stanęła u rodziców przyjaciółki z college'u i zaraz się zapisała do „Goodman Theater School”, bo chciała być aktorką, i nią po studiach została, kończąc tę szkołę z chwalebnym wyróżnieniem jako najlepsza na roku, a potem miała już drogę uwieńczoną nierzadko dużymi sukcesami na Broadwayu, teraz zaś bez wątpienia będzie wielkim tryumfem kreacja jej w Waszyngtonie. 7 Lecz jeszcze w Nowym Jorku, w dwa tygodnie po ślubie, sprzątając któregoś rana sypial-nię odkurzaczem, odkryłem dziwny przedmiot, wciśnięty za komodę: była to gipsowa morda psa w kształcie jak gdyby wazy, bo głowa się otwierała, gdy zdjąć z niej było przykrywę kształtu okrągłej czapeczki-tiubietiejki, jakie noszą kobiety w Azji Środkowej (Samarkanda, Buchara), albo imitowała może nakrycie głowy Murzynka-boya, zdarzało mi się spotykać popielniczki w formie ich główek, z otwartymi ustami, papieros bowiem gasiło się w ich buzi. Pies rasy nieokreślonej, zbliżony do setera, z nosem nieco zadartym, mordą jednak zamkniętą, długowłosy, z długimi zwisającymi uszami, oczami tragicznymi w wyrazie, poniżej obwisłej wargi miał bardzo realistycznie odrobioną obrożę i ta obroża właśnie, wygładzona od spodu, służyła za postument. W środku znalazłem zakurzony futerał od lornetki teatralnej, miał on tłoczony w skórze napis, złocony kiedyś, w owalu: Etui tout cuir Favori Déposé. Przyjrzaw-szy się wszystkiemu uważnie, przetarłem futerał zwilżoną ściereczką, schowałem do środka, nakryłem łeb pokrywą i podniósłszy go w górę spytałem Lyndy leżącej jeszcze w łożu: „A to co znowu takiego?” „To jest pamiątka po Glorii Swanson – odpowiedziała. – Chyba ci już mówiłam, że mieszkała w tym domu, tak samo jak Chaplin, Gershwin, Rudolf Valentino, Mary Astor, John Barrymore, lecz tego pewno nie wiesz, że Gloria Swanson mieszkała w tym właśnie apartamencie, który my zajmujemy, i kiedy się wynosiła, ta waza po niej tutaj została; zmieniało się nie wiem ilu najemców, to przeszło czterdzieści lat temu, jeden drugiemu ją daje, kiedy się wyprowadza, jak dotąd nikt tego nie wyrzucił i jakoś się jeszcze nie stłukła, chociaż jest nic niewarta, gipsowa i już dawno powinna wylądować w śmietniku. Gdy tu się wprowadzałam, powiedział mi o niej landlord domu, więc ją trzymam, chociażby tylko dla niego, bo on jeszcze pamięta tamte czasy”. Rano znalazłem, sprzątając, za komodą pamiątkę po wielkiej artystce, a tegoż dnia wieczo-rem zaczęły się moje poważne już kłopoty. Lynda, ucząc się roli, chciała zostawać sama, a i ja pisząc w tym czasie opowieść (właśnie znalazłem dla niej tytuł: Pamiątka po Glorii Swanson!) też wolałem mieć spokój i zacząłem pracować stukając na maszynie w living roomie na dole, ona zaś – ze scenopisem – zamknęła się na górze, bo trzeba tu przypomnieć, że apartament był przecież dwupoziomowy, na wyż-szej kondygnacji mieściła się sypialnia, dwie łazienki i dziecinny pokoik małej Cathy. Zupeł-nie mimo woli – w przerwach pomiędzy stukaniem – słuchałem, co też się nade mną dzieje, powinien był dochodzić jej głos podniesiony, śpiewy, znałem już rolę Pameli w sztuce Mike'a Conana I Never Sang for my Father, wiedziałem, jak pracuje, ale tym razem niczego, prócz burczenia wentylatorów, lodówek i hałasu z ulicy, nie usłyszałem. Istotnie po jakiejś godzinie Lynda zeszła do mnie po schodach ze scenopisem w ręku, czerwona, rozhisteryzowana, krzy-czała, że jak ktoś obcy jest w domu, nie może nic robić, ciskała przedmiotami, pierwszy raz ją zobaczyłem w tym stanie, cichutko więc się wyniosłem i pojechałem windą na siódme piętro do mojej rupieciarni, bo na wszelki wypadek klucza od niej moim dobrym znajomym dotych- czas nie oddałem. Gdy tak oboje pracujemy, jest miejsce, sądzę, by opowiedzieć, jak wyglądał przeciętny dzień w naszym domu. Lynda sypiała zwykle do jedenastej, jadła małe śniadanie i wchodziła do wanny mocząc się w niej godzinę. Gdy się wytarła, w szlafroku schodziła do kuchni, na mój poziom, by zająć się sama lunchem; przygotowując siekane mięso hamburgerowe w ten sposób, że kładła na nie plasterek żółtego sera i z przekrojoną bułką wszystko to podsmażała jednocześnie, grzejąc w piecyku frytki: te znowu już usmażone, gotowe, w pudełku, zamro-żone, przynosiłem – pomiędzy innymi wiktuałami – z marketu o nazwie „Food City”. Po lunchu zjedzonym w living roomie szła kręcić sobie włosy, lecz najpierw robiła po-rządki, co wymagało jednak niemałego wysiłku fizycznego z jej strony. Zaczynała od tego, że brała do ręki blaszaną butlę-rozpylacz z płynem o nazwie „Lemon” (jakaś mieszanka zawie-rająca także wosk czy parafinę, bo miała sterylizować meble i zabijać odory), tym to refleszy-serem psikała na drzewo stołów, krzeseł, łoża, kuchennego miśnika, by potem wszystkie te sprzęty poprzecierać szybciutkimi ruchami ściereczką flanelową, ale nie skończyła z „Lemo-nem”, dopóki nie popsikała jeszcze ze cztery do pięciu razy w powietrze tą miksturą śmier-dzącą lakierem do włosów, od czego nieodmiennie kaszlałem. Teraz dopiero pewna była czy-stości w domu. Następnie lubiła zmieniać ustawienie mebli u siebie lub w pokoju swej małej (rzadziej na dole) i dużo czasu poświęcała na przebieranie garderoby wiszącej w szafie ścien-nej nazywanej w Ameryce klozetem, codziennie coś z niej wyrzucała, zawijała te rzeczy w plastyk i sama wynosiła na schody, skąd je dźwigiem gospodarczym zwozili dwaj Portory-kańczycy i w dniach zabierania śmieci wystawiali na chodnik przed kamienicę. Skończywszy te czynności porządkowe, nie weszła nigdy z powrotem do pościeli, zanim nie nastawiła aparatu do nawilgotniania atmosfery mieszkania mikrokroplami wody bulgocą-cej w plastykowym zbiorniku, wrzucając doń pastylki z apteki przeciwko katarowi: spała od trzeciej do piątej, potem znów wanna i znowu godzinę się moczyła, ponownie kręciła włosy i ruszała na spektakl, jeśli tego dnia grała, wychodząc z domu zupełnie bez makijażu, za to znów, gdy miała spędzać wieczór na party w lokalach, starannie się malowała. Wybiegłem tu nieco naprzód mieszając rytm nowojorski z rytmem jej życia w Waszyngto-nie, nie był on nazbyt różny, generalia te same. Teraz, w pierwszych tygodniach małżeństwa, stale uczyła się roli, w południe miewała próby, ale też niecodziennie, jeżeli więc wychodziła, rytm był trochę zmieniony: szybko zwijała się z kąpielą, przebraniem garderoby, a wyrzucone rzeczy ja okręcałem w plastyk i wynosiłem na schody. Tego dnia, kiedy odkryłem pamiątkę po Glorii Swanson, miała dawno zamówioną wizytę u swego psychoanalityka na szóstą po południu, dlatego o tej godzinie mogłem już zjechać do domu z mej starej rupieciarni, gdzie napisałem to właśnie, co się znajduje w czterech akapi-tach powyżej, z tym że później wstawiłem tylko to jedno jedyne zdanie o Waszyngtonie. Lyndy nie było. Wróciła przed północą i zaraz kazała mi rozstawić składane łóżeczko tury-styczne w living roomie, stanowczym tonem wyrażając życzenie: „Począwszy od dzisiejszej nocy będziesz sam tu sypiał na dole”. Myślałem, że wszystko w związku z dzisiejszą awantu-rą, widocznie jej nadojadłem stukaniem na maszynie, zacząłem: „Bardzo cię przepraszam, cóż poradzę...”, lecz mi zaraz przerwała: „Wcale nie o to chodzi, nic się nie martw i dalej bądź sobie literatem, lubię to nawet u ciebie, chodzi o rzecz poważniejszą, niż ci się zdaje, ja tylko realizuję decyzję mojego psychologa”. Wyjaśniła, że wedle jego wskazówek musi mnie na jakiś czas od siebie odseparować po to, by wyszły plany. W ten sposób powtórzy udany już raz eksperyment, gdy bowiem chciała mieć Cathy z poprzednim swoim mężem, Jamesem F. Robertsonem, i przez całe dwa lata nic im nie wychodziło, psycholog dał jej radę, by odstawiła Robertsona od siebie (sypiał podob-no, biedak, na tym samym łóżeczku rozkładanym w tym samym living roomie, choć miał prawie dwa metry wzrostu, nie to co ja, metr siedemdziesiąt). Potem, gdy psychoanalityk zbadał rzecz pod różnymi kątami, bo łączył swą zawodową wiedzę o psychologii głębi (spe-cjalizował się w zagadnieniach lęku podstawowego) nie tylko z wiadomościami ginekolo-gicznymi, lecz także z astrologią, porównał wszystkie znane sobie elementy z układem gwiazd, Księżyca, pewnego wieczora zadzwonił do Lyndy mówiąc: „To właśnie dzisiaj”, a ona, dokładnie poinstruowana, wpuściła Robertsona. Bardzo był jej zgłodniały; Lynda, za radą psychologa, nie zapalała światła elektrycznego, lecz postawiła jedną świeczkę w lichta-rzu i tak się ustawiła w zupełnie przezroczystej koszuli, że właśnie ta jedna świeca w sposób fenomenalny podświetliła jej ciało: po niedługim czasie Cathy była gotowa. Kręcąc się z niewygody na rozkładanym łóżeczku w lewo i w prawo, nie byłem zachwy-cony takimi perspektywami. Jednakże Lynda w swoim dziwactwie jakoś się nie zapamiętała, za pierwszym razem spędziłem na łóżeczku tylko dwie noce, potem też tylko na dwóch, trzech się kończyło, na szczęście wieczorami bywała podniecona i brała mnie z powrotem do swego szerokiego łoża w stylu Ludwika XV. Odkryłem prawidłowość: kazała mi rozstawiać łóżeczko zawsze wtedy, gdy wracała z dłuższych wizyt na mieście, zapowiedziawszy rano, że ma próbę, że po próbie chce się dziś wybrać, powiedzmy, do magazynu „Saks Fifth Avenue” kupić parę drobiazgów, a jeszcze potem ma zamówioną wizytę u swego psychoanalityka. 8 W tym czasie miała któregoś rana telefon od agenta, Harveya Mackintosha, że pewien producent filmów z zachodniego wybrzeża poszukuje aktorki do roli osiemnastolatki. Lynda wahała się długo, czy się tym zainteresować, przy lunchu cały czas tylko o tym była rozmowa pomiędzy nami, bo miała spore obiekcje co do swojego wieku. Cały czas jej mówiłem, że przecież wygląda młodo; producent wyznaczył jej spotkanie u siebie w hotelu i Lynda się do niego ostatecznie wybrała włożywszy sukienkę mini, granatową z białym panieńskim kołnie-rzykiem, białymi mankietami, zrobiła makijaż i trzeba przyznać, że całkiem dziewczęco wy- glądała. Siedziała długo, podobno ów producent kazał jej przed zasadniczą rozmową sny swoje opowiedzieć, ale wróciła przecież nie bardzo zdecydowana: musiałaby wystąpić nago w łóżku z mężczyzną dwudziestopięcioletnim i nago w wannie z mężczyzną sześćdziesięcio-letnim, a w ogóle dwukrotnie miałaby być pokazana w momencie najwyższej satysfakcji, co byłoby zawsze poprzedzane bardzo realistycznie ujmowanym prologiem. Jak jej mówił pro-ducent, kamera po tych lubieżnościach zsunie się na twarz artystki albo na górną połowę jej ciała, jak dotąd nie zdecydował, bo jednak w Ameryce jeszcze do tego nie dochodzą, żeby pokazać wszystko bez żadnej już żenady (chociaż i takie filmy są przecież wyświetlane choć-by na Czterdziestej Drugiej Ulicy, koło Broadwayu, z tym jednak, że produkują je firmy po-kątne i poważni artyści udziału w nich nie biorą). Tu, wedle scenopisu, w łóżkowej sekwencji z młodym chłopakiem aktorka, machnąwszy wtedy ręką całkiem już bez samokontroli, miała zwalić z nocnego stolika butelkę z winem i szklankę, a oba te przedmioty stłuką się na podło-dze; ze starszawym człowiekiem mieli się razem kąpać, kamera przejdzie powoli do zbliżenia głowy artystki widocznej zza krawędzi wanny, pokaże szeroko otwarte oczy, cofnie się nieco w momencie samego ich obcowania, którego zakończenie powinno się wyrazić nagłym zaró-żowieniem jej ślicznej w tej chwili twarzy! Ja, rozważywszy szczegóły, teraz jej odradzałem tę rolę, lecz ona widziała tu interes finansowy i to mając na względzie propozycję przyjęła, dzwoniła do producenta bardzo późnym wieczorem, kręcić mieli te sceny już w maju na Flo- rydzie. Tymczasem wielkimi krokami zbliżał się dzień premiery sztuki Mike'a Cohana. Na dzie-sięć dni przed tą datą Lynda wyniosła się z mieszkania i wzięła pokój w hotelu „Mc Alpin” na Trzydziestej Trzeciej Ulicy, koło Broadwayu. Zawsze przed nową sztuką, kiedy dostawała zupełnie świeżą rolę, musiała bowiem na pewien czas całkowicie izolować się od domu, za każdym razem dwukrotnie brała pokój w hotelu, aby w nim poprzebywać jakiś czas w samot-ności, nie przerywanej nawet odwiedzinami malutkiej córeczki Cathy: zaraz z samego po-czątku, gdy otrzymała scenopis (chciała wbić sobie do głowy słowa), i po raz drugi, już przed samą premierą, by wszystko wyszlifować, po prawdzie nie byłem tymi jej argumentami za-nadto przekonany, ale przecież powoli przywykałem w pożyciu z Lyndą do dziwnych sytu-acji, których pojąć do końca nie byłem w stanie. Hotel „Mc Alpin” znajduje się niemalże na tyłach Empire State Building, stawały tam ho-stessy linii łacińsko-amerykańskich, z Wenezueli, Peru, Brazylii i Meksyku, kiedy więc (bar-dzo rzadko) tu Lyndę odwiedzałem, stale się natykałem w hallu i korytarzach na te piękne kruczowłose dziewczęta o śniadej cerze, zmęczone, rozluźnione albo już zmobilizowane z powrotem do odjazdu, w mundurkach, toczkach na głowach, z neseserkami, gdy czekały w fotelach na małe autobusiki, które je dowoziły na lotnisko Kennedy. Jakieś szybkie posiłki jadały naprzeciw, u Rudleya, siadając na wysokich stołkach przy kontuarze zakręconym w podkowę, nierzadko w towarzystwie swoich kolegów lotników, z grubymi złotymi dystynk-cjami, i tu już – siedząc naprzeciw – mogłem swobodnie podziwiać ich urodę, gdy czasem na Lyndę czekałem, jeśli nie chciała, bym wchodził do niej na górę, gdzie – w pełnej izolacji – pracowała nad rolą. Kiedyś znów czekając w hallu tego hotelu uświadomiłem sobie w jakimś nagłym olśnieniu, że przecież nie gdzie indziej, jak tutaj, w Różowym Salonie hotelu „Mc Alpin”, czekał na swoją jakże rozwiązłą Monę ten świntuch Henry Miller, narrator trylogii Henry'ego Millera: Sexus, Plexus i Nexus, miałem w świeżej pamięci te skrupulatne relacje z jego nie tak znowu banalnych różowych ukrzyżowań, kiedy to autor – jak chce Maurice Na-deau – wstępuje na swą Golgotę, bo właśnie część pierwsza trylogii wyszła nareszcie legalnie po francusku w wersji nie wytrzebionej u Bucheta/Chastela. Uświadomiwszy to sobie, po-czułem ciarki na skórze, bo co się kiedyś działo, pewnie nadal się dzieje po pokojach, łazien-kach tego ogromnego hotelu, gdzie Lynda, samotna, uczy się swojej roli. Nieraz i dwa dni z rzędu jej nie widywałem do czasu, kiedy mnie nagle telefonicznie wezwała, abym przywiózł zaraz coś potrzebnego z mieszkania; i tak pewnego wieczora musiałem się natychmiast zjawić ze swoim łóżeczkiem polowym, łapałem długo taksówkę przy rogu Central Park West, gdy na ekranie świetlnym ponad Columbus Circle czytałem: IT IS NOW 11:57, było więc po półno-cy, kiedy rozstawiałem łóżeczko w jej pokoju i na nim się układałem, ale mnie do swojego łóżka, choć było dostatecznie szerokie, nie wpuściła. W domu, oprócz pisania Pamiątki po Glorii Swanson, trochę w tym czasie zajmowałem się Cathy, zmuszony jej matkować. Mauricette przychodziła dopiero około jedenastej, a więc z samego rana ja musiałem jej dawać butelkę chocolate milk, kakao czy jajko z dwoma paskami bekonu, potem puszczałem jej płyty z bajeczkami, nursery rhyme czy piosenkami dawnej, pionierskiej Ameryki i – dokonawszy zakupów w naszym „Food City”, z poleceniem, by te produkty odesłano do domu – prowadziłem malutką od razu do Children's Playground, obok nas, w Central Parku, gdzie, jeśli było dość ciepło, mogła się wyhuśtać na huśtawce czy też chwilę pokręcić na małej karuzeli. Często potem ją prowadzałem na wschodnią stronę parku, gdzie, dotykając prawie do Fifth Avenue, było niewielkie zoo na tyłach budyneczku dawnego Arsenału, a w nim szympans, goryle, pawiany, orangutan, na wybiegach niedźwiadki, obok zaś znajdowała się tak zwana farma Macdonalda, specjalnie dla małych dzieci, w stajence stał osiołek, baranek, konik, wszystkie zwierzęta z tego niby-obejścia tak jakoś genetycznie były spreparowane, by dzieci, stojąc na ziemi, mogły sięgać rączkami do łbów tych bydląt, na przykład krowa z głową normalnej przecież wielkości miała niziutkie nogi, i tak dalej, wszystkie one dawały się łatwo głaskać; bardzo obłaskawione. Pewnego przedpołudnia, gdy obejrzawszy zwierzęta, wychodziliśmy z tego małego zoo, wracając na lunch do domu, spostrzegłem zbiegowisko wokół basenu z morsami, stały tam na statywach kamery telewizyjne znaczone literami ABC, NBC i kamery filmowe, reflektory, tłum fotografów, a w środku tego kręgu, tuż przy samym basenie, jakiś młodzieniec, wysoki, jasny, długowłosy, o ujmującej twarzy, w golfie żółtym i sztruksowym ubraniu, wznosił do góry papier. Wziąłem Cathy na ręce i szybko podszedłem bliżej: młody człowiek wyjaśniał mówiąc do podtykanych mu zewsząd mikrofonów: „Do tego zoo chodziłem jako dziecko, uczono mnie kochać zwierzęta, szanować cudze życie, ja też dotąd się czułem w mym społe-czeństwie bezpiecznie, ale wczoraj dostałem ten papierek i takie same papierki dostało wczo-raj w moim mieście dziesięć tysięcy chłopaków!” Było to powołanie do wojska na wojnę do Wietnamu, które ten chłopiec teraz na oczach wszystkich przedzierał (terkotały kamery, flesze błyskały), a później darł je dalej na drobne kawałeczki i skrawki wyrzucił do basenu. Morsy, ciekawe, co im też dają, podpłynęły (teraz wszystkie kamery i obiektywy na nie skierowano), ale zjadać tych strzępków nie chciały, ka-mery więc wyłączono i morsy, rozczarowane, odpłynęły. Nagle pogasły reflektory, zrobiło się szaro i chłodno. Właśnie biła dwunasta i nad bramą do zoo wokół zegara zaczęły się obracać w takt dzwoniącego kuranta małe figurki z brązu, dar jakiegoś milionera, przedstawiały zwie-rzątka z bajek Lafontaine'a ujęte w pozach tanecznych, z podniesionymi nóżkami, kręciły się dookoła zegara i wokół własnej osi, dopóki melodia kuranta nagle się nie urwała. Tymczasem przygodni i nieprzygodni widzowie poczęli się rozchodzić, filmowcy wykręcali kamery ze statywów. Wtedy dwaj policjanci, którzy na wszystko patrzyli od samego początku, trzymając się jednak z boku (czekali pod arkadami), razem podeszli do chłopca i go wylegitymowali. Zabrałem małą Cathy i szliśmy powoli alejkami do domu, niby coś z nią rozmawiałem, ale przez cały czas zostawałem pod silnym wrażeniem tej sceny, łącząc ją stale w myślach z teo-riami wychowawczymi słynnego dra Spocka nie tak dawno sądzonego w Bostonie za nama-wianie do tego, co przed chwilą widziałem, a którego teorie jeszcze zaciążą na pewno nad wychowaniem tej małej. Dr Spock, pediatra i psycholog dziecięcy, autor podręcznika o wy-chowaniu dzieci, na którym się wychowało obecne pokolenie Amerykanów, był – jak twier-dziła prasa – głównie odpowiedzialny za generację studenckich buntowników, hippiesów i yippiesów, dezerterów; prasa pisała, że całe to pokolenie jest nie przygotowane do pracy kon-struktywnej, żąda od społeczeństwa tylko rzeczy gotowych, naiwnie, emocjonalnie przez dra Spocka chowane, a inni skłonni są tylko do błazenady, i tu podawano wystąpienie yippiesów podczas zeszłorocznej sierpniowej Konwencji Demokratów w Chicago, gdzie – jak może pamiętamy – wśród niemałych zamieszek na ulicach i przed hotelem „Conrad Hilton” wybra-no ostatecznie Huberta H. Humphreya kandydatem na fotel w Białym Domu, lecz przepadł on w wyborach. A jednak policja burmistrza Daleya aresztowała tę grupę, nie poprzestając na wylegitymowaniu, kiedy na Civic Center Place pod dziwną kompozycją przestrzenną pomy-słu Pabla Picassa (jest to idea skrzypiec skrzyżowanych z jamnikiem wznoszonym skrzydła do lotu) wywlekli z półciężarówki za zadnie nogi ciskającego się wieprza o imieniu Pigasus, świnię trzykolorową, bo miała łaty czarne, brązowe i białe, potem trzymali ją na smyczy uwiązawszy za nogę, a stały tam już kamery telewizyjne, filmowe, tłum fotografów, reporte-rzy największych rozgłośni radiowych Stanów Zjednoczonych, Kanady, Europy, kilku zaś innych brodatych rozczochrańców podnosiło na kijach transparenty z takimi napisami; Pig Power, Live High on the Hog, największy zaś, wymalowany na ogromnej tekturze, głosił: Pigasus – Pig Party candidate for President of the United States; gdy napis ten ukazał się po-nad głowami, policjanci dłużej czekać nie chcieli, przedarli się brutalnie przez tłumy widzów, fotografów, operatorów, zatrzymali yippiesów i wzięli w areszt kwiczącą, zapierającą się świnię; prowadzeni przez rosłych funkcjonariuszy w hełmach, skórzanych ochroniaczach na biodrach i w butach ze sztylpami yippiesi na lewo i na prawo udzielali wywiadów biegnącym w dyrdy za nimi dziennikarzom: „Pigasus jest najlepszym kandydatem na prezydenta elekta, bo się, po pierwsze, urodził w slumsach świńskiego miasta, po drugie, jest wielokolorowy, po trzecie, i tak na pewno go zarżną”. „If we can't have him in the White House – zawołał kudłacz Murzyn wychylając się jeszcze z wozu patrolowego – we can have him for break-fast!”. Wszyscy się zastanawiali nad tymi buntami młodych, bo jeśli wziąć do ręki globus, to w jednym jedynym roku 1968 opasały one wokoło kulę ziemską, niby wstrząsy sejsmiczne, po-cząwszy od wiosennych rozruchów w Europie, maja barykad w Paryżu, strajków studenckich we Włoszech, Niemczech Zachodnich, Anglii, poprzez rebelię studencką – nie szukając dale-ko – w nowojorskim Columbia University; i tutaj, na wschodnim wybrzeżu Ameryki, pas się rozdwajał: jedno odgałęzienie schodziło na południe ku Ameryce Środkowej (że tu przypo-mnę jatkę urządzoną młodym demonstrantom w Ciudad de Mexico na Plaza de las Tres Cul-turas 2 października, w przededniu olimpiady) i dalej w dół, do Caracas, Brazylii, Argentyny, drugie zaś – przez Chicago – sięgało do Kalifornii i dalej – przez Pacyfik – do Tokio i Pekinu. Dość jednak było poważniej się zastanowić, zwracając uwagę na wiek zbuntowanej młodzie-ży – myślę tym samym o całym ruchu hippiesów w Ameryce – by bez trudu wyliczyć, że jest to pokolenie, którego siła wieku wypadnie około roku dwutysięcznego, i nie bez znaczenia, jak sądzę, były badania Instytutu Gallupa, bo przecież wyliczono tam dokładnie komputera-mi, jakie jest przy obecnej ilości bomb wodorowych przechowywanych przez wielkie mocar-stwa atomowe prawdopodobieństwo wybuchu przypadkowego, co w ciągu kilku minut łatwo spowoduje reakcję łańcuchową tak silną, że zmiecie życie na Ziemi. A więc – według Gallupa – dzisiaj taki przypadek mógłby się wydarzyć raz na rok, ale jeżeli ciągle w tym samym tem-pie co teraz wzrastać będą zbrojenia, szansa też będzie wzrastała i w roku dwutysięcznym co drugi dzień, jeżeli dożyjemy, będziemy zagrożeni zniszczeniem wszystkiego co żyje. My, ludzie dziś w średnim wieku, gdybyśmy doczekali, będziemy staruszkami, a przecież ci, któ-rzy rządzą, dziś koło sześćdziesiątki (jak choćby prezydent Richard Nixon urodzony dnia 9 stycznia 1913 roku) albo powyżej, na przykład urodzeni w latach 1906, 1904, 1893 czy nawet 1890, jak generał de Gaulle (bo przypominam, że myślałem to w lutym 1969, gdy był jeszcze u władzy), mają niewielkie szanse dożycia wieku dwudziestego pierwszego, a jeśli nawet ten i ów dociągnie do tej daty, to będzie zdziecinniały, dziś więc wydając ogromne pieniądze na zbrojenia atomowe nie mają starsi panowie lęku biologicznego, który przeżywa wchodząca w życie młodzież. 9 Ale z naszej wyprawy do Central Parku i błyskawicznego wypadu do Chicago, a na koniec od rozważań ogólniejszej natury wróćmy jednak do Lyndy i jej nie najłatwiejszych proble-mów. Im bliżej premiery, tym bardziej rosło jej zdenerwowanie; myślałem, że przesadza, ale się okazało, że te jej obawy aż nadto były usprawiedliwione, sztukę zdjęto z afisza przed wpuszczeniem krytyków, odbyły się zaledwie cztery przedstawienia przedpremierowe (previews), podczas których producent, pan Grover Lawrance, nabierał powoli przekonania (siedział zawsze obok pana Roberta Rainbowa, reżysera), że spektakl nie zadowoli prasy, co spowoduje klapę, wolał więc to uprzedzić nie licząc się nawet z kosztami wystawienia (pięć-dziesiąt tysięcy dolarów), ratował w ten sposób reputację Towarzystwa i swoją, z miejsca zwolniono aktorów płacąc im tylko za próby, cóż, ryzyko zawodu, lecz cały wysiłek na nic. Gdy spuszczano kurtynę po czwartym przedspektaklu, nic jeszcze nie było wiadomo, lecz jedliśmy kolację w przeczuciu najgorszego, pomogłem Lyndzie zwinąć manatki w hotelu „Mc Alpin” i przenieść je do domu. Nazajutrz z rana, gdy Lynda jeszcze spała, wyszedłem do New York Public Library, by zacząć przygotowywać referat na kongres w San Francisco, miał się odbyć za miesiąc, a ja przed paru dniami dostałem zaproszenie, pragnąłem się zorientować w dostępnym materiale. Lunch zjadłem w jakimś drugstorze naprzeciw biblioteki i kiedy po południu jeden z windzia-rzy „Hôtel des Artistes”, spytawszy: „Jak tam, panie?” (po polsku, bo jego ojce, jak mówił, pochodzili z Podhala), wysadził mnie na czwartym piętrze, spostrzegłem od razu kartkę wi-szącą na drzwiach naszego mieszkania. Podszedłem. Było to pismo Lyndy, grubym zielonym pisakiem- flamastrem (czy flamastrem?) wielkimi literami nagryzmoliła zdanie: EVERYBODY STAY OUT EXCEPT MR ROBERT RAINBOW. Znając angielski słabo nie od razu sens tego zrozumiałem. Miałem przypadkiem w kieszeni (do pracy w bibliotece) słownik Grzebieniowskiego, ale musiałem cofnąć się pod lampę na korytarzu, bo tutaj, pod drzwiami, panował półmrok, czytałem: stay – zatrzymać się, przebywać, mieszkać, polegać, opierać się, wstrzymywać, hamować, podtrzymywać, away – być nieobecnym; behind – po-zostać w tyle; in – pozostaćw domu; jest! – out – pozostawać poza domem; teraz przystaje; to do mnie, że mam nie wchodzić, ma zapewne w tej chwili jakąś ważną naradę teatralną i cze-kają na pana Roberta Rainbowa, reżysera, nie życzy sobie, bym kręcił się, przeszkadzał, a że już doświadczyłem szczególnej jej drażliwości, gdy wchodzi w grę teatr, praca, zjechałem windą na dół, by jeszcze napić się na Broadwayu tej obrzydliwej kawy, jaką podają w drug-storach i coffeeshopach całych Stanów, Kanady, siedziałem nad nią z godzinę, dopokąd nie zauważyłem, że się rozpętał huragan, zupełnie się ściemniło, wyszedłem więc na ulicę, aby wrócić do domu; wiatr między drapaczami wył, opętany, niby podczas sztormu na morzu, uderzały pioruny i nim doszedłem do „Hôtel des Artistes”, szalała śnieżna zamieć. Wjechałem na górę, kartki na drzwiach nie było. W living roomie panował nieprzytomny bałagan, wszystko porozrzucane, nawet moje papiery z rozpoczętą Pamiątką po Glorii Swan-son walały się po podłodze, tymczasem w kuchni zastałem panią koło czterdziestki, szatynkę o twarzy wyostrzonej, surowej, parzyła właśnie herbatę, spytała obojętnie: „Pan jest leka-rzem?” „Nie jestem żadnym lekarzem, lecz jestem gospodarzem”. „Jakim znów gospoda-rzem?” „Bo mężem gospodyni”. „Jakim znów mężem gospodyni?” „Prawnym i poślubio-nym”. „Proszę nie żartować. Pan jest mężem Lyndy Winters?” „Już pani powiedziałem”. Ona: „To Lynda ma męża?” Stałem się nieuprzejmy: „A cóż w tym dziwnego?” „Dziwne jest to, że pan o niczym nie wie”. „A cóż znowu mam wiedzieć?” „Wzięła proszki nasenne, niech pan tam zaraz idzie”. W tej chwili gdzieś bardzo blisko huknął piorun, i to dwukrotnie, raz po razie. Wbiegłem – po parę stopni – schodami na antresolę, a z niej w dwu susach znalazłem się w sypialnym pokoju. Na naszym szerokim łożu (Ludwik XV) leżała Lynda blada, coś bełkotała, nad nią stał pan Robert Rainbow, reżyser, i bardzo głośno mówił. Gdy wszedłem, spytał, kim jestem i co tu robię. Zacząłem mu tłumaczyć, ale tym razem szło mi to bardzo nieskładnie, miałem przecież z angielskim duże trudności językowe, które się uzewnętrzniały szczególnie w zdenerwowaniu. „To dobrze, że ma męża, nic o tym nie wiedziałem, niech teraz pan jej pilnuje i nie pozwoli jej zasnąć, dopóki nie przyjdzie lekarz, jest wezwany, powinien być lada chwila, dobrze, my z żoną wychodzimy”. Jeszcze od drzwi zawołał: „I niech pan zadzwoni do jej psychoanalityka”. Trzasnęły drzwi na dole, a ja przez dobrą godzinę wśród grzmotu – raz po raz – piorunów i wycia wichru w załomach neogotyckich arkad, pinakli i kwiatonów nad naszymi oknami starałem się utrzymywać Lyndę w stanie choćby półświadomości, szarpałem ją za ramię, gdy zasypiała, krzyczałem, a ona wciąż mamrotała: „Robert, gdzie poszedł Ro-bert”, po chwili: „Sprowadź go, zadzwoń, Robert, dzwoń do niego, call him, call him”, i led-wo z niej wydusiłem, że wzięła proszków dziesięć, że sztuka zdjęta z afisza, że żyć się jej nie chce dalej (powtarzała: „I am very unhappy”), a tymczasem na dworze szalała okropna zawie-rucha. Tarmosząc Lyndę za ramię usiłowałem równocześnie połączyć się z jej psychoanality-kiem, ale go na nieszczęście w Nowym Jorku nie było, sekretarka informowała dosyć bezoso-bowo, że wyjechał na dwa tygodnie do Miami, Floryda, wtedy ja do niej w najwyższym zde-nerwowaniu: „Niech mi pani odpowie, dlaczego ci psychologowie wyjeżdżają i zostawiają swoich biednych pacjentów bez pomocy? Ja mam poważną sprawę!”, lecz ona nic mi na to nie umiała poradzić. Tymczasem Lynda wciąż zasypiała i stale bezwzględnie ją budziłem, za oknem wyła zamieć i tę godzinę wspominam jak jedno opętanie. Lekarz, wezwany przez Rainbowa, wreszcie się, biedak, zjawił, a mało brakowało, aby nie przyszedł wcale, komunikacja stanęła i od Columbus Circle brnął pieszo po pas w śniegu, powiedział mi, że trudno sobie wystawić, co się dzieje na dworze. Zrobił płukanie żołądka, poszedł; Lynda nie chciała ze mną rozmawiać, tylko stale płakała. Ale koło dziewiątej spo-strzegłem, że się podnosi, wstaje, zatoczyła się jednak i opadła na fotel, rozdygotana, wście-kła, z furią miotała wszystko na ziemię: najpierw poduszki, potem dwie szklanki i talerze, garderobę, co było w zasięgu ręki jednej i drugiej, na więcej nie miała siły, szło o to, że Rain-bow przyszedł z żoną, a potem mi zagroziła powtórnym samobójstwem, jeżeli natychmiast, natychmiast nie pojadę na miasto, nie odszukam Rainbowa. „Zobaczysz, teraz będę mądrzej-sza, podetnę sobie żyły i nikt mnie nie odratuje”. Znowu zaczęła płakać i znów swoje „call him, call him”. „I am unhappy”, bez przesady, zalewała się łzami, próbowałem telefonicznie dopaść jakoś Rainbowa; w „Ambasador Theatre” go nie było, ale mi powiedzieli, że miał dzisiaj wieczorem oglądać spektakl Jimmy'ego Schine w „Brooks Atkinson Theatre Back Stage”, próbowałem tam dzwonić, długo im tłumaczyłem, szukania, długie oczekiwanie, wreszcie: „Tak, jest podobno na sali, ale trwa przedstawienie”, Lynda przestała płakać i zno-wu się podnieciła: „Masz jechać zaraz i musisz z nim porozmawiać, inaczej, zobaczysz, w łazience podetnę sobie żyły, nikt mnie nie odratuje”. Misja miała być, jak na męża, istotnie osobliwa, Lynda mi poleciła (pod groźbą – jak już wiemy – swojej śmierci jeszcze tej nocy), abym przekonał pana Roberta Rainbowa, by rzucił dla niej żonę i troje dzieci; moja osoba w ogóle, zauważyłem, nie wchodziła w rachubę (my-ślę o roli męża) i powiem szczerze: byłem tak zupełnie – bo nagle – tym wszystkim zasko-czony, że w jakimś otępieniu zgodziłem się na wszystko, zdolny nawet do takich upokorzeń jak przyjęcie tej misji, ale i nie bez małego wykalkulowania, że to przejściowe, coś taktycznie przewlokę, czegoś tam nie dopowiem, przekonam może Rainbowa choćby do zdawkowego gestu w jej stronę, tylko po to, by ją dźwignąć z depresji, a potem dam sobie radę i takim po-stępowaniem nasze świeże małżeństwo uratuję. Zjechałem na dół windą i wyszedłem na ulicę. Śniegu nawaliło istotnie prawie równo z da-chami samochodów, dobrze, że wciągnąłem na nogi wysokie buty gumowe należące do Lyn-dy, mocno na mnie ciasnawe, ale bez nich nie dałbym już chyba rady, bo nawet, nim dobrną-łem od naszej bramy do rogu Central Park West, sforsowałem trzy zaspy wysokości człowie-ka! Zadymka już ustała, ale potwornie dęło. Chodniki, jezdnie opustoszałe, bo zabarykado-wane zaspami idącymi na skos ulicy. Daleko, ponad Columbus Circle, zapalał się napis: IT IS NOW 9:17, gdy rozpocząłem tę arktyczną wyprawę pośrodku wież Manhattanu, zebrawszy się najpierw w sobie i obwiązawszy podniesiony kołnierz z wierzchu szalikiem, bo wiało wła-śnie od południowej strony, w którą się wybierałem, i to strasznymi podmuchami; nie cichły nawet na chwilę. Forsując zaspę po zaspie kryłem się po załomach, za narożnymi węgłami, aby nabrać oddechu, i zobaczyłem na wieży: IT IS NOW 9:38, kiedy dotarłem dopiero do niebieskiego neonu hotelu „Americana”, który już z dala mi błyszczał nadzieją ciepłego hallu i gdzie dobre pięć minut przesiedziałem w fotelu, a potem znowu skokiem, bo wicher jakby się wzmagał, dopadłem narożnej restauracji „Filet Mignon”, tu już do wnętrza nie wchodzi-łem, lecz postałem za drzwiami mobilizując siły, wciągając czapkę na uszy, przeprawa bo-wiem przez Columbus Circle z tyloma wylotami szerokich, zupełnie pustych alei, otwartych na wszystkie strony, była – każdy to przyzna – wyczynem, w tym wszystkim moje zdziwie-nie, że automatyczne światła (stanąć – przechodzić) funkcjonują normalnie, jakby nic się nie stało, jakby dla samej sztuki funkcjonowania, i tak samo neony żarzyły się jakby jaskrawiej na Broadwayu bez samochodów, bez ludzi, same sobie, praktycznie więc tylko dla mnie, bo były jakże ważnymi etapami mojej wyprawy, muszę powtórzyć, że teraz, nad ulicą przykrytą zwałami śniegu, dawały światło o wiele silniejsze niż zazwyczaj, na przykład „Martin Burns”, sklep ze swetrami (wnęka, gdzie się schowałem), dalej: „Groadway Columbus”, „1800 Office Supplies”, te bez znaczenia, ale jakież znaczenie miał dla mnie wabiący intensywną czerwie-nią „Drug Liquor”, bo tam się czegoś napiłem mocniejszego. Odtajałem i znowu w perspek-tywie bezosobowy „United Church of Christ Chapel” (nic mi do niego), „Cars Wanted” (jesz-cze gorzej), brnąłem dalej i dalej, kryjąc się, czając, przystając, numery ulic malały i kiedy zza wygięcia Broadwayu wyłoniła się wieża „Allied Chemical”, gdzieś w tamtych okolicach skręciłem, zziajany, zgrzany, przewiany na wskroś, wykończony, w odpowiednią przecznicę (a była to Ulica Czterdziesta Siódma West, na lewo) i tylko mi z daleka mignęła ta wielka butelka ginu, przechylona, z szeroką świetlistą strugą, która się z niej, też pewno tylko dla mnie, wylewała. W „Brooks Atkinson Theatre Back Stage”, gdy przyszedłem, światła już były wygaszone, frontowe drzwi zamknięte, spektakl musiał się skończyć i – pomyślałem – cała wyprawa na nic, ale się skierowałem do wejścia służbowego (No admittance except on official business), ostatni aktorzy wychodzili do domu nastawiając kołnierze, ale – po nitce do kłębka – jakoś się dopytałem, że pan Rainbow, reżyser, jest jeszcze w teatrze, że rozmawia z panem Henrym Giffordem, czekałem dość długo na korytarzu chodząc pod drzwiami gabinetu. Gdy wyszli, żywo wciąż dyskutując, podszedłem do Rainbowa, mówiąc, że mam poważną sprawę, nie poznał mnie zupełnie, najpierw niezmiernie był zdziwiony, potem przez chwilę miał taki wyraz twarzy, jakby całkiem nic nie rozumiał, bo mówię źle po angielsku w ogóle, a szczególnie już wtedy, gdy jestem zdenerwowany, lecz nagle mnie zidentyfikował, bo bły-snęło mu oko, gwałtownie poczerwieniał i do mnie, rozwścieczony: przecież Lynda zmusiła go do przyjścia szantażem (myślał z początku może, że chcę robić mu scenę z powodu jego wizyty u nas w domu), telefonuje, rozmawia histerycznie, mówi, że bierze dziesięć pigułek nasennych, mówi, że sama zupełnie w domu, „musiałem jechać zaraz, zarywam próbę i cały czas się boję, żeby się co złego nie stało z tą histeryczką, zupełnie zwariowaną, niech pan mnie dobrze zrozumie, nigdy nic oczywiście nie było pomiędzy nami, biorę ze sobą żonę, potem brniemy pieszo po śniegu, w tej zawierusze, to jakieś urojenia dziewczynki dwunasto-letniej, niech mi pan nie przeszkadza, tak, nie przeczę, jest bardzo zdolną aktorką, więcej na-wet...” – ale tutaj przerwałem, nie, pan mnie nie rozumie, jestem z misją od Lyndy (i tak da-lej), niech pan mnie do końca wysłucha, tak, rozumiem, że jest to dziecinada, ale bliska trage-dii, niech pan choć gest jaki zrobi; on na to: nic nie zrobię, mam tego dosyć, „skoro już jest pan jej mężem, nic nie wiedziałem, że znowu wyszła za mąż, to musi jej pan stale pilnować”; tu mi poradził, abym jej nie pozwolił mieszkać zbyt długo w hotelach, mógłbym się czegoś, gdybym chciał, dowiedzieć na ten temat, chociażby od autora tej niewydarzonej sztuki, na którejśmy się nacięli, Mike'a Cohana. Zniżył głos, klepnął mnie po ramieniu: „To mówię jako przyjaciel”, a już odchodząc dodał głosem oficjalnym, znowu zwarzonym: „I niech pan jej powie, że żony i dzieci nie będę dla niej rzucać, niech to sobie wybije ze swojej zielonej gło-wy!” Na ulicy poszedłem w prawo, w lewo, z powrotem było lepiej, bo wiatr teraz wiał w plecy, wstępowałem po drodze do tylu barów, że, czytelnik wybaczy, nazw nie zapamiętałem, po-suwałem się wolno do góry Siódmą Aleją z bardzo – jak wspomniałem – długimi przystan-kami, chociaż po barach pustki, zaledwie tu i ówdzie siedziały po dwie, trzy osoby, i do tego Murzyni, nie było z kim dwóch słów zamienić. Koło Columbus Circle spojrzałem odruchowo na ulubiony chronometr: IT IS NOW 4:31, było więc prawie rano, kiedy się dobierałem do kutych, ozdobnych wierzei „Hôtel des Artistes”, otworzył mi windziarz Polak, ciągle miał jeszcze dyżur, zapytał: „Duje, panie?” „A duje – odpowiedziałem – duje, chyba się powiesił sam diabeł”. „Dobrze, panie, na pewno się powiesił”, po czym wziął mnie pod rękę, łagodnie wprowadził do winy i zawiózł do mieszkania. 10 Lynda spała, rozkładać mego łóżeczka nie miałem chęci i siły, zdrzemnąłem się ubrany, tak jak stałem, na niedużej kanapce, złożony niemal we dwoje. Lynda zbudziła się dopiero po południu, powiedziała spokojnie, że się ze mną rozwodzi, zaraz wstaje i idzie do adwokata, ale się z łóżka jednakże nie ruszyła, zmięta i rozczochrana, wołała mnie jedynie wtedy, gdy chciała, żebym jej przyniósł herbatę czy jedzenie. Co do mnie, chodziłem w tym czasie nie ogolony i – co widziałem w lustrach – byłem zupełnie szary z przygnębienia. Pod sam wieczór zwlokła się wreszcie z łoża i – zapaliwszy świece – wprowadziła do do-mu nastrój podniosły, uroczysty (by to odpowiadało ważnej decyzji życiowej, jaką podjęła), ale je po chwili zgasiła, kazała mi się ogolić i zjechaliśmy windą do „Café des Artistes” na drinka, piliśmy tam z goryczy – milcząco – ponad miarę i wróciliśmy do siebie dopiero w środku nocy. Nazajutrz cały dzień Lynda chorowała (wymioty), co trwało do wieczora, noc następną spędziła już spokojnie (ja także dobrze się wreszcie wyspałem), za to się obudziła od nowa w stanie nerwów okropnym („I am very unhappy”), szastała się po mieszkaniu tłukąc wszystkim o ziemię, zbiła malutką Cathy bez przyczyny, do mnie się nie odzywała, na koniec skopała bez litości kota Patryka, bo jej się nieopatrznie zaplątał pod nogami, a po paru godzinach oka-zało się znowu, że chce kota popieścić, tymczasem nigdzie w mieszkaniu go nie było! Nastą-pił istny sądny dzień w domu. Podejrzewałem, że Patryk, wykorzystując chwilę, gdy drzwi wejściowe zostały przeze mnie dosłownie na nie więcej niż jakie dwie, trzy sekundy (by zabrać pocztę sprzed progu) nieznacznie uchylone, wymknął się zbity, skopany gdzieś poza apartament, i z tego wycho-dząc założenia przeszukałem całą klatkę schodową i korytarze piętnastu kondygnacji, przepa-trując tam – piętro po piętrze – schowki i zakamary, skrytki na szczotki i utensylia sprząta-czek, zjechałem do pralni w suterenie, narobiłem koło tej sprawy hałasu wśród personelu ob-sługi, portierów, windziarzy, pracowników zaplecza; wiem, że szukali kocura w salach „Café des Artistes”, w kuchni restauracyjnej, zaglądali nawet pod krzesła w pomieszczeniach wy-najmowanych na studia telewizyjne przez American Broadcasting Company (bo mógł się on tam dostać przez uchylone okna po schodkach przeciwpożarowych), ale bez powodzenia. Sądząc z reakcji Lyndy, jej płaczów („my cat, my cat, my cat”), zdawałem sobie sprawę, że owo zniknięcie kota może ją na nowo doprowadzić do poważnego kryzysu nerwowego, ale nie postało mi w głowie, że znów będzie się truła! A jednak to zrobiła i kiedy wracałem do mieszkania ledwie żywy po bezowocnych bieganiach od strychu do podziemia tego wielkiego domu, zastałem karteczkę na środku stołu: I've taken ten pills. W kilku susach znalazłem się na antresoli, wysiłki, by nie zasnęła, znowu lekarz, płukanie, dzwonienie do jej psychologa, lecz ten drań ciągle jeszcze byczył się na Florydzie. Dnia następnego od rana apatyczną, znieruchomiałą próbowałem pocieszać prostymi ar-gumentami, jakimi pocieszyłbym ją u nas, w Europie, Freuda z Jungiem i panią Horney na razie odstawiając. A więc mówiłem Lyndzie, że jest świetną aktorką, kto wie, może jest naj-wyżej dwieście takich jak ona w USA, a może i nie ma, a ilu jest mieszkańców Stanów? Dwieście milionów, prosty rachunek; jedna na milion, z tego wniosek, że powinna mieć gdzieś Roberta Rainbowa, bo takich reżyserów liczy się na tysiące czy dziesiątki tysięcy, nie jest jej wart, w ogóle zaś my, mężczyźni, na pewno jej warci nie jesteśmy, dam za to głowę, że spotka w życiu kogoś lepszego od niego i ode mnie, ale przecież na koniec przypomnia-łem, aby planując swoją przyszłość, nasze projekty potomstwa zechciała może wziąć jeszcze pod uwagę. Słuchała milcząco, z twarzą odwróconą do ściany. Po południu przypadek przyszedł mi z pomocą, gdyż usłyszałem jakieś dziwne szelesty we wnętrzu małej kanapki stojącej w living roomie, na której wtedy, pijany, się przespałem, kanapkę odwróciłem do góry i co się okaza-ło? Że siedzi w niej kot Patryk tak wczoraj okropnie skopany, przestraszony; wcisnął się, nie-szczęśliwiec, od dołu między sprężyny i tam na całą dobę dosłownie znieruchomiał. Nie chciał wcale wychodzić, ale go jakoś z tych sprężyn wydobyłem, chociaż drapał, zaniosłem Lyndzie na górę, ale i na nią fukał, szybko zeskoczył chowając się za komodę, gdzie stała pamiątka po Glorii Swanson, zwalił jej ze łba pokrywę w kształcie czapeczki- tiubietiejki, a więc znowu wypłoszyłem go na dół. Noc minęła spokojnie; spałem na dole, a rano usłyszałem, że Lynda bierze kąpiel, że siedzi w wannie długo, po kąpieli coś zjadła i poszła do fryzjera; wróciła uczesana i znowu za-mknęła się u siebie. Po jakiej godzinie zeszła z góry fantastycznie ubrana! Z przyprawionymi rzęsami i w długiej blond peruce od Elizabeth Arden, umalowana, kostium od „Saks Fifth Avenue”, niewiele ponad kolana, ale sylwetka młoda, biała bluzeczka z falbankami, wyglą-dała tryumfująco, wspaniale, nie powiedziała mi, piszącemu przy biurku, dokąd się wybiera. Wróciła po południu nic się nie odzywając i zaraz się położyła. Dopiero wieczorem, gdy zadźwięczał telefon, chwilę porozmawiała i zbiegła do mnie zupełnie psychicznie odmienio-na, porwała mnie do tańca i nagle zaczęliśmy wirować jak wariaci pośrodku living roomu: „Ty ciągle siedzisz i piszesz, ciągle siedzisz i piszesz, a ja tymczasem dostałam świetną rolę!” Otóż zjadła dziś obiad ze swym agentem, Harveyem Mackintoshem, w „Canton Village”, bo miał dla niej dwie role do wyboru: jedną znów na Broadwayu (w „Longacre Theatre”) i drugą, pierwszoplanową, w Waszyngtonie, doradzał drugą, nie mówiąc już o świetnych wa-runkach finansowych mogła tam łatwo stworzyć kreację, która się liczy. Nie zna jeszcze tej sztuki i nie wie, kim była ta cała Charlotta Corday, podobno jest to jakaś historyczna osoba („ty chyba wiesz, to mi o niej opowiesz”), wybrała oczywiście tę drugą propozycję nie waha-jąc się chwili, już choćby i dlatego, że ma na razie dosyć tego całego Nowego Jorku z jego zakichanym Broadwayem. Mackintosh musiał się jeszcze wobec jej akceptacji porozumieć z dyrektorem teatru „Amphitheatron”, panią Rebeccą Bloomfish, właśnie przed chwilą za-dzwonił, że pani Bloomfish bardzo zadowolona. Na kolację zeszliśmy znowu do „Café des Artistes”, wybrała z karty jakąś najdroższą rybę i najdroższe pieczyste z czegoś egzotycznego, ale tych wszystkich potraw bodaj nie spróbo-wała, bodaj nie tknięte odsyłała, pić z kolei ja jej nie pozwoliłem zbyt wiele, bo miała słabą głowę, ale i tak było nam tym razem bardzo miło, wesoło, odnajdywałem Lyndę z okresu narzeczeństwa i jeszcze dalej wstecz, z okresu przednarzeczeńskiego, gdy mi się – spotkana w windzie – tak spodobała. Spaliśmy, już oczywiście razem, w łożu Ludwik XV, a skorośmy się obudzili, Lynda zaczęła od pierwszej przytomnej chwili układać projekty gruntownych zmian w mieszkaniu: wyrzuci tę starą komodę (to gdzie wtedy – przemknęło mi przez głowę – stać będzie pamiątka po Glorii Swanson?), kanapkę z living roomu (gdzie Patryk będzie się cho-wał?), zmieni stoły, dywany, będą teraz pieniądze, więc wszystko kupi się nowe, i łóżko – powiedziała wypróbowując jego miękkość podskokami – też przydałoby się bardziej zmoder-nizowane. 11 Teraz – bo wracam myślą znowu do Waszyngtonu, gdy wczesną wiosną siadywałem co- dziennie na widowni teatru „Amphitheatron” – po zakończeniu sceny siedemnastej aktu pierwszego, czyli po pierwszej rozmowie Charlotty Corday z Duperretem, nie potrafiłem, ściśnięty, rozluźnić się psychicznie nawet na chwilę. Charlotta grana przez Lyndę wracała po tej rozmowie tak jak zawsze pod ławkę i leżąc tam bez ruchu wysłuchiwała razem z nami tyrady markiza de Sade, gdy gwizdał na wszystkie narody, ale zaraz Duperret korzystając z ogólnego odwrócenia uwagi rzucał się ku niej znowu, wyciągał siłą spod ławki, by ją, leżącą na ziemi, obsypać nagłymi pieszczotami (i tu był moment najbardziej niebezpieczny, którego tak się bałem), ale pielęgniarze puszczali się zaraz biegiem i siłą go od niej odciągali, Char-lotta zaś, podniesiona przez obie zakonnice (wkładały jej teraz na głowę kapelusz z dużym rondem odchylonym od przodu i podwiązywały go brutalnymi ruchami), ciągnięta była bez-wolnie w kierunku krzesła de Sade'a, na sam przód sceny, gdzie jej kazano pastwić się nad markizem chłoszcząc go rzemieniami po plecach z całej siły, on się jej tylko nadstawiał. Po siedmiu uderzeniach siostry ją – z pejczem w ręku – od Sade'a odciągają. Wtedy – bo cofam się jeszcze raz do Nowego Jorku, po to by się w nim zjawić dopiero w końcu maja – przez niecały tydzień, licząc od ostatniej kolacji w „Café des Artistes”, Lynda się ze swymi sprawami szybciutko pozwijała, lądując w Waszyngtonie najpierw beze mnie, sama, bo chciała w zupełnej izolacji rozpocząć pracę nad rolą, ja po tygodniu za nią, ale na bardzo krótko, leciałem bowiem potem dalej na kongres do San Francisco, przygotowałem odczyt Mickiewicz w kręgu Puszkina. Nim jednak wyjechała, poświęciła całe dwa dni na po-rządki w domu, połowę swej garderoby wyrzuciła, potem przyszli Murzyni i zabrali kanapkę, stół, ściągnęli dywany, wynieśli starą komodę, ledwo uratowałem pamiątkę po Glorii Swan-son, bo mało brakowało, aby ją byli stłukli w zamieszaniu. Apartament pozostał w stanie zdewastowania, gdy w nim rezydowałem po to, by doszlifować referat, za to spokojnie się przez ten tydzień mieszkało, bez problemów. Do Waszyngtonu dotarłem autobusem, zostałem z Lyndą od piątku do wtorku rano, sztuka była już w próbach czytanych, więc z nią nie mogłem odnaleźć tego porozumienia, jakieśmy byli przeżyli w okresie poprzedzającym jej wyjazd z Nowego Jorku tutaj, znów była podnie-cona, ale ten wyraz wszystkiego nie oddaje, psychicznie wchodziła właśnie w postać, którą grała na scenie, w dwie postacie właściwie: najpierw Szalonej, potem Charlotty Corday, ten proces, gdy przyjechałem, daleki był od zakończenia, znalazłem ją na nowo zupełnie wytrą- coną ze względnej równowagi. Startowałem więc na Zachodnie Wybrzeże we wtorek rano o 8.20 w Washington National Airport ogromnym odrzutowcem United Airlines; Lynda wbrew swoim obyczajom zerwała się także rano i jeszcze nie kąpana odwiozła mnie na dworzec lotniczy taksówką, która je-chała przez most, a potem tuż koło Pentagonu; po rejestracji biletu i zdaniu bagażu odprowa-dziła mnie nawet korytarzem aż do wyjścia na płytę, oznaczonego odpowiednim numerem, tam mnie naprawdę serdecznie pożegnała (miała łzy w oczach); odwróciłem się jeszcze wchodząc na schodki samolotu, a potem po raz drugi już w samych drzwiach kabiny, za każ-dym razem widziałem, że mi kiwa. Wreszcie; gdy obie milutkie stewardesy skończyły wyko- nywać przepisowe czynności, by zaznajomić podróżnych ze sposobem użycia masek tleno-wych, jeśliby zaszła potrzeba, i gdy – w ostatniej chwili – upchnęły jeszcze dokładnie płasz-cze i kapelusze na półkach, by nie pospadały, nasz boeing 707 poruszył się, sunął wolno po płycie, zakręcił, postał chwilę na pasie startowym, zapuścił silniki, by zaraz ruszyć z szybko-ścią wciąż wzrastającą w kierunku rzeki, oderwać się tuż przed wodą i wzbijać się jak strzelił akurat ponad spiczasto zakończony Monument Jerzego Waszyngtona; tuż za nim, w dole, Biały Dom z prezydentem Nixonem w przeciągu małej chwili zakryty został chmurami, pod dużym kątem samolot nasz szedł ku górze. Zająwszy miejsce przy oknie, w klasie drugiej, blisko ogona, znowu – już po raz trzeci – ani mi było w głowie pomyśleć o bombie zegarowej, syntezie Ameryki, stewardesach-symbolach, ani też o nowoczesnych hiltonach-sheratonach, czytałem bowiem po raz nie wiem który mój referat Puszkin w kręgu Mickiewicza, miałem go, jak powiadam, wygłosić po ro-syjsku na kongresie filologów i bałem się kłopotów z akcentem. Zjadłem podany posiłek, zdrzemnąłem się i kiedy po przebudzeniu wyjrzałem przez iluminator, spostrzegłem, że leci-my wśród cumulonimbusów ponad burzą, stronami błyskało, i nagle przez rozwartą jak oko dziurę w pokłębionej ławicy spostrzegłem wierzchołki Gór Skalistych, jak bielały śniegami, lecz jeszcze na czas jakiś otwory się pozamykały, spiętrzone chmury przeszły w równą po-włokę, która się urywała – i to jak uciął nożem – ale dopiero gdyśmy już przelatywali nad łańcuchami górzystych pustyń Nevady; nie minęła godzina, kiedy ujrzałem pod sobą zatokę San Francisco i Ocean Spokojny, kiedy zaś lądowaliśmy w ostrym białym świetle kalifornij-skiej wiosny o 9.40 czasu pacyficznego, jeszcze podówczas normalnego, niziutko nad samym miastem wisiała szara chmura. Kongres filologów w San Francisco już do tej opowieści nie należy, to tylko może podnio-sę, że się odbywał w tamtejszym (właśnie!) hiltonie, gdzie oprócz apartamentów są zawsze większe i mniejsze sale przewidziane na tego typu imprezy. Pierwszego przedpołudnia obrady plenarne, potem już pracowano w sekcjach, ale na posiedzenia mało kto, prawdę mówiąc, przychodził, zajęty własnymi sprawami (a mimo to nie wygłaszałem mojego referatu o krę-gach Mickiewicza, Puszkina do całkiem pustej sali, kilku słuchaczy było), czemu trudno się dziwić, uczestnikom kongresu przecież chodziło o posady: przez cały czas jego trwania, i to bez chwili wytchnienia, pracowali chairmani z uniwersytetów, college'ów, zjechali się tu z całych Stanów, Kanady, by rozpatrzyć podania przyjmowane przez sztaby sekretarek. Poda-nia dotyczyły posad aktualnych od września 1969, czyli od nowego roku akademickiego, i należało składać je w formie ankiety (ale kopii przez kalkę nie akceptowali, tylko oryginały czy też odbitki sporządzone metodą kserografu), gdzie oprócz normalnych rubryk dotyczą-cych imienia, płci, stanu cywilnego, obywatelstwa, typu wizy znajduje się rubryka o nazwie salary range, to znaczy, ile taki kandydat chciałby rocznie zarobić, różne tam sumy można było wpisywać, na przykład: dol. 11 000 minimum, jeśli się ubiegało o stanowisko Assistant Professor, ale oprócz praktyki trzeba było mieć już obroniony doktorat albo chociaż napisać Ph. D. in progress, czasami wystarczało, jednakże w największej liczbie podań zgłaszano się na Instructora, salary range: dol. 8-10 000, czy nawet, widywałem, 7200, albo po prostu open, jeśli się nie miało wymagań albo też pracę – będąc świeżo po studiach – dopiero się zaczy-nało. Dalej geografic preference, gdzie można było napisać na przykład: Boston area, San Francisco area, albo, zupełnie skromnie, no preference, złożywszy taką ankietę dnia pierw- szego, trzeciego już, ostatniego, gdy wszystko dobrze poszło, umowę się podpisywało i miało się tę pewność, wracając do siebie gdzieś w jakimś odległym stanie, że się od przyszłego roku swobodniej urządzi finansowo; zmieniając miejsce pracy, zawsze – jest to regułą – zwiększa się swe pobory. Gdy kongres zamknięto, zostałem jeszcze przez pewien czas w Berkeley u znajomych, a stamtąd wyrwałem się do Big Sur i później jeszcze dalej, aż do Santa Barbara, przed moim wyjazdem z Waszyngtonu Lynda dała mi adres swojej przyrodniej siostry, Betty Winters, córki drugiego męża matki, pułkownika D.C. Wintersa, młodszej o lat dwanaście. Ta dziew-czyna miała dziś lat osiemnaście i jakieś pół roku temu opuściła rodziców mieszkających jak dawniej w Sioux City, Iowa, gdzie ojciec pobierał trzydzieści tysięcy dolarów rocznie jako komendant garnizonu, a matka pracownię kapeluszy już dawno zlikwidowała. Chodziła tam do college'u; za rok miała dostać maturę (toga, biret na głowie kwadratowy, z pomponem), a tymczasem rodzice każdy jej krok kontrolowali, doszło było do tego, że potrafili przyjeżdżać codziennie na wykłady, by sprawdzić, czy się uczy, na domiar złego poznała w tym czasie chłopca, hippiesa, a ponieważ chodził on oczywiście straszliwie oberwany i nosił długie wło-sy, też go nie tolerowali, to wszystko tak jej dokuczyło, że wsiadła pewnego dnia do samolo-tu, by wylądować na lotnisku La Guardia w Nowym Jorku, oparła się u Lyndy i u niej przez pewien okres mieszkała. Wintersowie za karę przestali na nią łożyć, chociaż do tego czasu na niczym jej nie zbywało. Brała lekcje rysunków w szkole artystycznej przy 53 Ulicy, chłopak przyjechał za nią i jakiś czas tak trwało, zrobiła nawet podobno dość duże postępy w rysowa-niu, bo tam uczono całkiem nowymi metodami, widziałem te jej rysunki u nas w domu; tro-chę naiwne, poetyckie, trochę pod babcię Moses. Ale po czterech miesiącach już z siostrą dłużej nie mogła egzystować pod jednym dachem, nie bardzo się zgadzały, Lyndę bardzo drażniła i ona, i jej adorator. Betty zabrała więc swego chłopaka i oboje polecieli do Los An-geles (za pół ceny – opowiadała Lynda – musieli czekać prawie cały dzień na lotnisku Ken-nedy, czy w którymś z samolotów nie będzie może kompletu, często się to przydarza, ale tego linie lotnicze nie wiedzą aż do ostatniej chwili, trzeba być stale gotowym, młodzi ludzie zaw-sze czekają na podobne okazje). Betty znałem więc tylko z fotografii kolorowej polaroid, zro-biła ją Lynda w Central Parku bodaj że na Sheep Meadow: twarzy dziewczyny widać było niewiele, przesłaniał ją kapelusz, czy raczej forma zaledwie kapelusza, jakie wypuszczają fabryki (takie prefabrykaty kupują hurtowo modystki do fasonowania), spod niego jasne wło-sy spływały jej na ramiona, kurtka liliowa, luźna, z wyłożonym kołnierzem, dwurzędowa, z wielkimi złotymi guzami, elephant pant, czyli spodnie słoniowe, mocno u dołu rozszerzone, też liliowe, buty brązowe z klamrą i szerokimi nosami. Bardzo mnie ciekawiło to nowe pokolenie Amerykanów, bo, gdy dobrze poskrobać, w każdym z nas siedzi kawałek socjologa, a już szczególnie wobec tak dziwacznego zjawiska jak hippiesi, i każdy ich obserwator, nawet najbardziej przypadkowy, usiłuje na swój sposób wyjaśnić zagadkę ich światoburczej postawy, niechlujstwa ich ubioru; wedle mojego roze-znania ma to w Ameryce głęboko sięgające korzenie, zaczepione po wierzchu o glebę dobro-bytu. Spacerując niemało po ulicach Nowego Jorku, zwłaszcza podczas pierwszego w nim pobytu wiosną 1968, nie byłem od tego, by z hippiesami czasami podyskutować swoją pod-ławą angielszczyzną, ale wolałem rozmawiać z dziewczętami. Wśród chłopców, a już szcze-gólnie u zbiegu St. Marks Street i Drugiej Avenue, nierzadko znajdowali się tacy, którzy na-chalnie zwracali się do przechodniów o datki, obnosząc na swych blaszankach najprostszy napis: Money, ale gdy wzięli już quartera, nie chcieli odpowiadać na moje zapytania. Nato-miast wśród dziewczątek przebranych w pogniecione bufiaste aksamity do samej ziemi, o dosyć ciemnych barwach (zielony, granatowy, buraczkowy), były chętne do rozmów; jedna taka, z malutkim dzieckiem na ręku, a na piersiach z przyszytym ogromnym białym kołem pokoju, co oznacza: rób miłość, a nie wojnę, mimo upału w kożuchu wywróconym do góry, wymyślała przechodzącym żołnierzom żądając od nich dezercji z szeregów, zrywała im fura-żerki, ciskała je o ziemię, stanąłem, by się przypatrzyć – wtedy i mnie ta furia ostro zaatako- wała, chciałem z nią podyskutować, lecz zaraz po pierwszym moim odezwaniu się, odgadł-szy, kim jestem właściwie (że z Europy), nie chciała tracić czasu i odeszła bez słowa. U zbiegu tych samych ulic stanąłem oko w oko z innymi dziwnymi młodzieńcami, groźnie i nieruchomo tkwili grupą przy swoich motocyklach: czy byli to rycerze śmierci, nie wiem, bo grubo później, to znaczy właśnie teraz, gdy jestem w Kalifornii, przemknie mi na swym mo-torze, w niedzielę, na drodze nr 29 (stanowej) pomiędzy Santa Helena a Calistoga, taki czarny młodzieniec, zdobiony swastykami z tyłu i z przodu, a będzie to rycerz śmierci niejako pro-gramowy, zwrócą mi na niego uwagę przyjaciele. Typy zaś nowojorskie były bardzo ponure, niektórzy w okularach zbyt ciemnych, by widzieć coś przez nie o tej porze (wieczorem), wszyscy w skórzanych kurtkach z napisami. Najbardziej spośród nich rosły wyglądał na wo-dza, łeb zgolił na Kozaka, z tym że kępkę włosów, tak zwany z kozacka osełedec, zostawił sobie zupełnie z tyłu głowy, a nie na czubie, wyraźnie chciał szokować publiczność kółkiem w nosie, z łańcuszkiem prowadzącym do dziurki od guzika, jak gdyby był buhajem repro-duktorem, kółka w uszach, na plecach miał wymalowaną pikielhaubę z czasów cesarza Wil-helma II, podczas gdy z przodu, na czarnej skórzanej kurtce – a wisiorów, a kółek, a orderów, medali dyndało mu co niemiara. Gdy po raz pierwszy w życiu znalazłem się na Manhattanie, bardzo wszystkiego ciekawy, czekając na peronie kolejki podziemnej Times Square – Ulica Czterdziesta Druga, spostrze-głem dwie młodziutkie dziewczyny, które także czekały na pociąg RR (lokalny) w kierunku południowym. Jedna ubrana była w trepki, bluzeczkę koronkową, spodnie słoniowe, okulary zaś, ośmiokątne, z pomarańczowymi szkłami, musiały męczyć jej oczy, skoro zsunęła je ku czubkowi nosa i ponad nimi patrzała niebieskimi ślepkami; druga, brunetka, w kamizeleczce typu pakistańskiego, z maleńkimi wszytymi lusterkami, wcisnęła na przeguby obu dłoni po kilkanaście indyjskich bransoletek z kamieniami szlifowanymi wypukło, a na każdy palec po kilka grubych, bardzo niewygodnych pierścieni. Podszedłem i zaszarżowałem: „Chciałbym z paniami pomówić jako socjolog z Europy, dziś po to specjalnie przyleciałem”, natychmiast odpaliły: „To warto się naukowo zajmować młodymi psami?”, lecz w końcu, zawsze smutne, zdawkowo rozmawiały przez te niewiele minut, dopokąd pociąg nie stanął przy Union Squ-are, wyszliśmy razem do góry, ale ani gdzieś wstąpić, ani też umówić się ze mną nie chciały, tylko mi pokazały, w którą stronę iść dalej, tam sobie mogę zebrać potrzebne mi materiały, kiwnęły mi rączkami i poszły w swoją stronę. Patrząc wstecz na to spotkanie widzę, że moje piękne hippieski hippieskami nie były, tylko hippiesowały, ta druga bowiem, czarna, ubrana była choćby na miarę butiku „Et caetera” przy Fifth Avenue, gdzie takie jak jej stroiki sprze-daje (i nietanio) przejrzała pani w słoniowych szarawarach, co, ze względu na obwód jej bio-der, nie powiem, żeby było szczęśliwym rozwiązaniem. Idąc za ich wskazaniami, trafiłem bez błądzenia do budy pod nazwą „Electric Circus” i byłem przekonany, że wchodzę do matecznika. Tymczasem w pierwszej chwili doznałem uczucia zaskoczenia, przy samym bowiem wejściu, jeszcze przed kasą, stał portret Józefa Piłsudskiego: oparty o ścianę, wielkości naturalnej, przedstawiał pierwszego marszałka Polski w postawie stojącej, w pełnej gali: maciejówka na głowie, akselbanty, ordery, Wielka Wstęga Virtuti Militari, obie dłonie oparte na rękojeści szabli, spojrzenie spod brwi krzaczastych, przenikliwe, od dzieciństwa mi znane, jakby każdego wchodzącego badało. Przeszedłszy nie-spodziewanie tę próbę narodową począłem istotnie doznawać uczucia topnienia się w świecie psychodelicznym, zmysłowym (lecz zapłaciłem wprzódy za bilet cztery i pół dolara), już ściany schodów prowadzących do góry fluoryzowały jaskrawymi barwami pokrętnych malo-wideł, gwałtownie wybujałych na zgniłych kwiatach secesji, podlanych bez umiaru sosem z marihuany. W sali zaś pulsowały elektroniczne wzmacniacze i generatory dźwięku wraz z syntetyzatorami, maszyną perkusyjną, taśmami puszczanymi do tyłu równocześnie z produk-cjami orkiestry na estradzie. Hippiesi więc siedzieli na podłodze tuż przed wykonawcami i byli hipnotycznie wpatrzeni w swych idolów, a za nimi tańczyło z paręset chyba osób, pod-czas gdy jaskrawobiałe lampy stroboskopowe nieustannie – niby flesze – błyskając potrafiły tak zmyślnie porozkładać to drgające skłębienie na poszczególne pozy taneczne nagle unieru-chomione, zastygłe, zatrzymane w dziesiątkach fotografii, że człowiek odnosił wrażenie prze-rywania ciągłości czasu i jego rozłożenia na jakieś statyczne chwile, niezależne od siebie. Po schodach wszedłem na balkon bojąc się stratowania, lecz i sam uważałem, aby nie nadepnąć w ciemnościach na jaką parę splecioną pieszczotami, bo takie tu polegiwały zupełnie nieru-chomo; ale mogłem się stąd bez przeszkody przyglądać działalności operatorów filmowych pełniących funkcje taszystów- improwizatorów, pracowali oni całą tę noc w zapamiętaniu, puszczając ze swoich projektorów pocięte kawałki filmów na okrągło sklejone, tak aby pewne motywy tego samego wciąż ruchu intuicyjnie z jakiejś taśmy wybrane powtarzać potem w kółko aż do wymiotowania, jednocześnie rzucając na te filmowe obrazy, orkiestrę i hippiesów siedzących pod estradą te swoje pulsujące, ruchome, barwne plamy, radząc sobie w ten spo-sób, że wylewali na szybę farby z butelek, rozmazywali palcami, przyciskali od góry szybą drugą i teraz poruszali tym wszystkim rytmicznie, w takt muzyki, tworząc w ten sposób na ścianach płynne kompozycje, o formach drgających, lejących się, niestałych, budzących wy-obraźnię, która kojarzyła te formy z obrazem mikroskopowym krwi tłoczonej do żyły. A tymczasem z samozmiennych rzutników przytwierdzonych do prętów wiszących u su- fitu padały na boczne ściany nieruchome obrazy przezroczy kolorowych i czarno- białych: zabytki kultury Grecji, Rzymu, Indii, Meksyku, Peru, indiańskie totemy Apaczów, Irokezów, czasem wyskakiwała nagle twarz prezydenta Johnsona, maska Huberta H. Humphreya czy też głowa Roberta F. Kennedy'ego (było to na dziesięć dni przed jego zabójstwem w Los Ange-les), po nim Allena Ginsberga, Boba Dylana, Ghandiego i pastora Martina Luthera Kinga, nie dalej jak miesiąc temu w Memphis, Tennessee, zastrzelonego. Celowo nie powiedziałem jeszcze o zdjęciach z życia hippiesów-naturystów na plażach Kalifornii, były, ale dość słabe, w takich się specjalizuje inna sala taneczna – „Cheetah”, na Ulicy Pięćdziesiątej Drugiej rógÓsmej blisko Broadwayu, ale przychodzi tutaj dużo więcej Murzynów. Czarni ci chłopcy ściskają się najchętniej z blond-hippieskami, publiczność bywa tu gorsza i stoi o jakie dwie, trzy klasy niżej, nie ma także na ścianach tej spontanicznej twórczości artystów operatorów wodzących palcem po szybie z błyskiem w oku, za to samozmienne rzutniki ukazują w natu-ralnych kolorach rosłych zwykle Murzynów z białymi kobietami, lecz była i Murzynka w długo trwającej serii fotografii lirycznych i pełnych wyrazu, to znaczy, pewna przepiękna pani o subtelnej urodzie białej lady kochała się z Murzynką o twarzy – dla przeciwieństwa – spłaszczonej, rysach grubo ciosanych, zaczyna się ta ich miłość od spotkania w Kalifornii na plaży, a fotografik postawił tu na kontrast, jaki dać mogą ciemne, pomarszczone pazury na białym ciele pani, i te czarne paluchy zbliżają się po jej skórze – etapami – do miejsc intym-nych, skrytych, nawet się w nie zagłębiając. Pani ze swojej strony zajmuje się Murzynką, pieszcząc tej czarnej wszystko swymi wąskimi, nerwowymi rękami, dalej i dalej, aż obie po-kazane są w ekstazie spełnienia. 12 Po tych przydługich dygresjach nowojorskich wracam na brzeg Pacyfiku. Początkowo są-dziłem, że wszyscy studenci Zachodniego Wybrzeża są hippiesami, bo większość z nich, jeśli nie wszyscy, chodzi w ubraniach obszarpanych, lecz tam panuje jedynie taka moda, owszem, pośród studentów niemało jest hippiesów i to oni spowodowali, że na wykłady można przy-chodzić z psami, kotami, sprzeciwy profesorów z początku, rzecz jasna, były, lecz na nic się nie zdały, i teraz pieski te, ras zresztą najróżniejszych (dużo jest zwykłych kundli), swobodnie spacerują po salach wykładowych, są głaskane, iskane, a często się załatwiają pod ścianą podczas zajęć. Autentyczni hippiesi, y compris narkomani, siadują (stale myślę o Berkeley z przyległościami) w kawiarni „Forum” na skrzyżowaniu Telegraf i Haste albo też w „Mediter-raneum”, obok, i gdy tam raz tylko jeden usiadłem któregoś popołudnia, przyzwoicie ubrany, w ciemnym moim ubraniu od Olbrysia, krawacie granatowym w paski żółto-czerwone, pró-bując ich raz po raz ukradkiem fotografować, jak gadali nachyleni nad stolikiem ku sobie, nagle podeszło do mnie dwóch spośród tych kudłaczy i mając pewno podstawy do przypusz- czeń, że jestem agentem policji (handlują oni tutaj LSD, marihuaną), poprosiło bez żartów, abym stąd zjeżdżał w trybie natychmiastowym. Zdałem więc sobie sprawę, że – nie będąc Jerzym S. Sito3 – nie mam sposobu, by poznać tych ludzi inaczej jak tylko powierzchownie, to wchodząc, jako pierwszy z brzegu, do ich sklepików pachnących mdławą indyjską trociczką powoli tam spalaną, to znowu włócząc się tam i z powrotem po Haight Street w San Francisco, gdzieś pomiędzy Masonic i Ashbury Avenue, w miejscach gdzie można zresztą raczej popatrzeć na hippiesów Murzynów, którzy z nieprzytomnymi szopami skłębionego kołtuna polegują najchętniej na maskach samochodów, grając cichutko na fujarkach, samotni w tłumie hippiesów. Podobno złoty wiek tej dzielnicy już minął. Big Sur znowu – przejazdem – nie po to odwiedzałem, aby się ponownie przeciąć ze śli-skimi śladami Henry'ego Millera, ale by się czegoś bliżej dowiedzieć o szkółce dla dzieci hippiesów, którą tutaj założył Bill Wesjahn, muzyk jazzowy, albowiem jestem ciekaw, co może wyrosnąć z dzieci programowo chowanych w jaskiniach i jakie tego konsekwencje spadną na świat około roku dwutysięcznego, gdy wejdą one w życie na całego: czy od maleń-kości wędzeni w dymie marihuany będą narkomanami, czy się znowu zbuntują, czy może ich rodzice doszedłszy swego wieku będą woleli wrócić do domków typowych. Ale i tutaj prze-cież nie miałem dojścia do nich, liczyłem na szczęśliwy przypadek, a on się nie wydarzył, więc z poczuciem przegranej siedziałem nad szklanką piwa w kafeterii na skale, nad samym Pacyfikiem, kierowanej przez panią o wielkiej urodzie, we wschodnim typie, w sukni długiej, postawa posągowa; taras ten, górujący wysoko, jest przez mieszkańców jaskiń nawiedzany, coś tam sobie na boku, kucnąwszy, podjadali, ale porozmawiać ze mną nie chcieli, tylko się jakoś smutno do siebie uśmiechali, zjadłszy skakali chyżo po stokach wzgórz opadających stopniami do oceanu, aby się dobrze ukryć wśród rozpadlin. Z tym większą ciekawością zbliżałem się w kierunku Santa Barbara, tą piękną szosą bie-gnącą wzdłuż górzystego brzegu to półkolami, to znowu dołem przy samych skalistych pla-żach, zalewanych falami, od San Luis Obispo, gdzie zanocowałem, szosa ta wpływa do auto-strady 101 i zaraz potem przejeżdża się przez Pismo, rzecz nieważna zupełnie, gdyby ta zwy- 3 Na jego specjalne życzenie nazwiska – chociaż mam wielką ochotę – nie odmieniam kła miejscowość tak dziwnie się nie nazywała, mniejsza o nią. Jadąc liczyłem na to, że za-przyjaźnię się z Betty, zyskam jej zaufanie, że mnie do swego kręgu wprowadzi – choć byłem sporo starszy – na zasadzie kuzyna, że poznam hippiesów bliżej i po pewnym okresie może wreszcie potrafię sobie odpowiedzieć na te pytania, które mnie pasjonowały, lub raczej że odpowiedzi te oni mi podpowiedzą. Betty mieszkała w Goleta, jest to jakby przedmieście Santa Barbara od północy, aleje wy-sadzane palmami, wysiadłszy z autobusu musiałem się potem te parę mil wrócić zdając się na taksówkarza. Stanął przed domkiem drewnianym, łączył on styl wiktoriański z tymi nie-uchwytnymi cechami budownictwa Zachodu – myślę o przełomie stuleci – co jest tak typowe dla starych dzielnic San Francisco i stanowi ich urok, gdy je oświetli słońce rankami białe, a żółte o zachodzie; domek w Goleta, przed którym taksówkarz się zatrzymał, tym się wyróż-niał spośród domków bliźniaczych, że części jego facjaty, jak deski czy odrzwia, drewniane kolumienki międzyościeżowe z nasadnikami, bazami i głowicami o ukształtowaniu korync-kim czy kompozytowym pomiędzy okienkami, fronton, gzymsiki, futryny, schodki nawet, pomalowano na przeróżne kolory, co się wydać może herezją, gdy się tego nie widzi, pomy-słem absurdalnym w połączeniu z formami wieku dziewiętnastego, lecz tak jednak nie jest, zapewniam, że te wszystkie kolory naprawdę ładnie grają. Płaciłem rachunek, gdy w drzwiach stanęła Betty, poznałem ją od razu, choć była w sukni długiej do ziemi, z dzwo- neczkami na szyi, rozpuszczonymi włosami, bez kapelusza-kapciucha, ma się rozumieć. Po-woli schodziła ze schodków: zielony, fioletowy, pomarańczowy, niebieski, żółty, biały – i gdy trzasnąłem drzwiczkami samochodu, stojąc z moją torbą lotniczą PANAM założoną na ramię, od razu krzyknęła: „Janusz!”, co mnie bardzo zdziwiło, nie zapowiadałem niczym swojej wizyty, nie pisałem, skąd mogła wiedzieć, lecz już się wyjaśniało: „Ty jesteś Janusz, nareszcie przyjechałeś, Lynda depeszowała dzisiaj w nocy dwa razy, ja do niej dzwoniłam rano, masz jak najszybciej wracać do Waszyngtonu, nie chciała nic powiedzieć, lecz stało się coś strasznego!” Stanąłem jak porażony przed tym domkiem wesołym, malowanym, ale zostało mi tyle re-fleksu w głowie, że zatrzymałem taksówkę, która już wykręcała, i teraz razem z Betty pędzili-śmy w kierunku lotniska, nie było daleko, znajdowało się też w Goleta. Betty szukała mi po-łączeń, bo przecież najpierw musiałem zawrócić do San Francisco, wziąć bagaże i stamtąd miałem bilet powrotny do Waszyngtonu. Samolot do Los Angeles startował za pół godziny, w tym czasie próbowałem do Lyndy telefonować, lecz nikt się nie odzywał, wychodziłem z kabiny miotany sprzecznymi uczucia-mi: z jednej strony mocno się zląkłem o Lyndę, mogło się jej przytrafić naprawdę coś niedo-brego (czyżby się truła znowu i dlaczego?), a z drugiej podejrzewałem, że jest to nowa histe-ria, i byłem zły na nią, że każe mi na łeb, na szyję pędzić przez taki kawał świata, bo tego, że jest może zazdrosna o własną siostrę, nie brałem pod uwagę. Miałem przez cały czas świa-domość zaprzepaszczenia tak wyjątkowej okazji poznania hippiesów bliżej i – jak mówiłem – miotało mną w tę i na powrót po całej sali, a Betty biegła za mną, trochę mnie pocieszając, jak umiała, nareszcie przecież usiadłem na kanapie, a Betty obok z podkurczonymi nogami. Chwilę trwało milczenie, tylko z głośników sączyły się ciche, łagodne melodie z musicalów. „No dobrze – powiedziałem – Lynda Lyndą, a ja się cieszę, że jednak ciebie poznałem, bo mogłem przecież wcale tu nie dojechać, a ty się z powrotem na Wschodnie Wybrzeże nie wybierasz. Jak ci się tutaj wiedzie?” Betty opowiadała: w domku, który widziałem, stworzyli małą komunę, mają cztery duże pokoje i w każdym pokoju sypia po dziesięć osób, dziewczęta po jednej stronie, chłopcy po drugiej, razem chodzą na plażę i razem spłacają ten wynajem pewnemu malarzowi, wypada niedrogo, bo po dziesięć dolarów miesięcznie na każdego. Z tamtym chłopcem zerwała, obecny jest synem generała z Waszyngtonu, który umarł rok temu; lecz właśnie zapowiedzieli odlot do Los Angeles, więc tylko ją pocałowałem i tak, nijako, zakończył się ten – jak bałem się wtedy – jedyny hippiesowski epizod w moim życiu. W San Francisco – nazajutrz rano – olbrzymi stratoliner boeing 707, należący, rzecz jasna, do United Airlines, po starcie wzniósł się nad wody Pacyfiku pokryte drobniutkimi talkami, zakręcił ku południowi, zatoczył półkole ku widocznym w oddali łańcuchom Sierra Nevada, i w tym momencie miasto, zatoka i Tamalpais zostały za ogonem. Ale tym razem lądowaliśmy po drodze w Denver, Colorado, koło południa czasu normal-nego górskiego. Murzyni, Bill i Jimmy, bo te imiona nosili wypisane na hełmach i na kombi-nezonach, po zejściu połowy pasażerów energicznie wkroczyli na pokład samolotu i sprawnie uprzątnęli puste fotele ze śmieci, porzuconych gazet, a kiedy, raźno zwinąwszy się, zniknęli, wgramolili się po schodkach nowi pasażerowie, start, poszliśmy do góry i jeszcze przez czas jakiś jaśniejące śniegami masywy Gór Skalistych, niknące gdzieś ukosem, zamykały hory-zont. Lecąc we wschodnim kierunku nie mogłem się nigdy oprzeć niemiłemu wrażeniu podróży pod prąd, jak gdyby przeciw naturze ziemi, i ta świadomość zawsze mnie wyczerpywała. Noc zapadała szybko, jak myślę, gdzieś nad stanami Indiana czy Ohio; kiedy przebudzony świa-tłami i nagłym uczuciem opadania ujrzałem jakże blisko pod sobą Monument z dwoma świe-cącymi oczkami, błysnął nagle Potomac i już dotykaliśmy ziemi. Taksówką popędziłem do domu, lecz Lyndy tam nie było, zastałem tylko nieład, pobie-głem więc do teatru, gdzie zaczął się właśnie przed chwilą – po antrakcie – widowiska akt drugi, cicho wsunąłem się na salę. Jak dotąd – przerywając czasami tok mego opowiadania relacjami z poszczególnych scen tego przedstawienia – nie wychodziłem nigdy poza jego akt pierwszy (sztuka jest dwuakto-wa); robiłem to dlatego, by móc akt drugi streszczać począwszy od tej sceny. 13 Lynda więc w roli Szalonej grającej rolę Charlotty Corday, ubrana zawsze w koszulę moc-no dekoltowaną, kiedy wszedłem na salę, już wyciągnięta spod ławki, była właśnie gwałtow-nie budzona ze stanu głębokiego uśpienia przez dwóch drabów (Hopkinsa i Blackwella) gra-jących dwie siostrzyczki, podczas gdy chór komentował to, co za chwilę się stanie: Poor Marat in your bathtub seat, Your life on this planet is near complete Closer and closer to you death creeps trough There on her bench Charlotte Corday sleeps4. Ale Charlotta spała i dwie szarytki, czy lepiej – dwóch barczystych aktorów grających pielęgniarzy, którzy udają dwie zakonnice w kornetach, szarych fartuchach, podniosło ją do góry za ramiona, głowa jej opadała, wspaniałe rude włosy (peruka) zwisały przez prawe ra-mię, i tak ją prowadzili powoli ku przodowi, a podówczas Duperret, wyłoniwszy się z tyłu, lubieżnie ją obejmował, gdy wokół skandowano: Corday Corday Obudź się Obudź się Obudź się Corday Corday obudź się5. Pół senna, pół przebudzona Charlotta Corday stojąc na chwiejnych nogach rozpoczynała wtedy swój przejmujący monolog o nożu gilotyny, w chwili kiedy oddziela widzącą jeszcze głowę od drgającego tułowia; tymczasem Duperret, wsadziwszy jej znienacka prawą rękę w zanadrze, natknął się tam na sztylet, i z tego wynikają dialogi między nimi. Kiedy zjechała kurtyna, natychmiast znalazłem się za kulisami. Lynda spojrzała na mnie zupełnie bezprzedmiotowo, wzrokiem szklanym; z trudem się rozebrała, by mi zademonstro-wać okropne sińce na ciele: na rękach, na biodrach i na nogach, byłem tym przerażony, a ona mi opowiadała, co się stało pozawczoraj na scenie w czasie przedstawienia. Jej partner grają-cy Duperreta, Michael Hawkins, tuż po monologu de Sade'a, w którym ten gwiżdże na wszystkie narody, w momencie kiedy to, korzystając z ogólnego odwrócenia uwagi, rzuca się ku niej znowu, siłą wyciąga spod ławki, by ją, leżącą na ziemi, obsypać nagłymi pieszczota-mi, począł niespodziewanie tak silnie bić ją i kopać, że wyła z bólu, widownia oczywiście myślała, że to jest udawane i zgodne ze scenopisem sztuki, i bez tego panuje wtedy ogromny zamęt w tej niby-szpitalnej sali kąpielowej zakładu dla obłąkanych w Charenton, gdzie wszystko może się zdarzyć i wszystko jest usprawiedliwione, a kiedy odciągnęli go od niej dwaj rośli pielęgniarze, Lynda leżała półżywa, skopana, zmaltretowana, nie mogła się poru-szać i dalsza gra była dla niej wysiłkiem nad ludzką miarę, lecz przecież wytrzymała do koń-ca przedstawienia. 4 Tłum. Geoffrey Skelton. 5 Tłum. Andrzej Wirth. Po skończonym spektaklu powlokła się z czyjąś pomocą do menażera, pana Stanleya Wo-odroffa, by zwołać sąd koleżeński, lecz Woodroff stwierdził, że był na sali, że przedstawienie odbyło się normalnie, bez zakłóceń, a temu, co mówiła, nie dawał zupełnie wiary. Dyrektor, pani Rebecca Bloomfish, także stwierdziła – wbrew oczywistym faktom – że siniaków nie widzi, a po drugie, że jeśli Hawkins się zdenerwował, to musiał mieć powody, widocznie po-myliła kwestię, a cóż mogła pomylić, skoro w momencie, gdy Duperret korzystając z ogólne-go odwrócenia uwagi rzuca się ku niej znowu, aby ją obsypywać nagłymi pieszczotami, Cor-day („masz tu, czytaj, sprawdź sam w scenopisie!”) żadnej kwestii nie mówi. Pani Bloomfish wezwała do siebie menażera, ten poświadczył: „Tak właśnie było, jak mówi pani dyrektor, siedziałem na widowni, widziałem i słyszałem, że kwestię pomyliła”. Tymczasem – opowiadała Lynda – jak sprawa ta wyglądała od strony Michaela Hawkinsa; Phillis Erskine, zupełnie średnia siła, Hawkinsa aktualna dziewczyna, była dublerką Lyndy; czekała, wyuczona, od dnia premiery, chciała wreszcie zabłysnąć, a nigdy dotąd nie grała pierwszoplanowej roli, Hawkins skopał więc Lyndę, by ta jego Phillida choć przez parę wie-czorów też miała swój benefis na scenie w Waszyngtonie w roli Charlotty Corday, co byłoby bardzo ważne dla jej dalszej kariery, bo można ten fakt już zawsze podawać w życiorysie. Wiedząc o tym Lynda się nie załamała; gdy pobitą, skopaną odwieziono do domu, przeleżała tam w wannie z solami wiele godzin i w wannie wymyśliła okropną zemstę na Hawkinsie i Phillis: zaangażowała do siebie nazajutrz dwie Murzynki, wzięły ją one pod pachy dokładnie w ten sam sposób, jak biorą Charlottę Corday dwie rosłe zakonnice, tak ją do teatru powoli przeprowadziły i jakaż jej satysfakcja, kiedy po wyjściu na scenę spojrzała na Duperreta: pod szminką był zielony, a wargi miał zaciśnięte przez całe przedstawienie. „Wczoraj dzwoniłam do agencji aktorskiej w Nowym Jorku – mówiła dalej – wiesz, Peter Witt Association, rozmawiałam z Mackintoshem, powiedział, że owszem, mogliby zrobić proces, owszem, powiedział, dobrze, jak pani chce, wnosimy, tylko niech pani przyśle obduk-cję i oświadczenie dwóch świadków, obdukcję i tak zaraz sobie zrobiłam na wszelki wypa-dek, ale żadnego świadka nie mogłam znaleźć, wszyscy współczują, wszyscy tu przychodzili, ale na scenie żaden nic nie zauważył”. Gdy tak opowiadała, szybko się zastanawiałem, jak też ja powinienem – jako jej mąż – za-reagować na to, co usłyszałem, instynkt mi podpowiedział. Kiedy skończyła, wstałem, postą-piłem dwa kroki, wziąłem jej rękę mówiąc pozornie opanowany: „Nic się nie bój, jeszcze mnie nie poznałaś, ja go teraz zatłukę”, choć z góry dobrze wiedziałem, że nie mam warun-ków nawet na ordynarne nabicie go po twarzy, liczył on bowiem – na oko – metr dziewięć-dziesiąt i był atletycznej budowy; „Ja go zatłukę, zabiję”, powtarzałem coraz głośniejszym tonem, usiłując wprawić się tym w podniecenie, czułem, że mi się udaje, wrzasnąłem: „Gdzie jego garderoba?!” „Naprzeciw mojej, po tamtej stronie korytarza, Janusz, zostań, nie ruszaj się, nie rób tego!”, lecz ja się rwałem do czynu, dopadłem drzwi, otworzyłem i złapawszy za gałkę pociągnąłem ku sobie, udając, że niby mi się z powrotem niechcący zatrzasnęły, rycza-łem: „Jak się te cholerne drzwi otwiera!”, i jednym nieznacznym ruchem małą wewnętrzną klameczkę podciągnąłem do góry, teraz już mogłem spokojnie walić w nie – wściekły – pię- ściami, wiedząc, że się nie otworzą, ale wtedy już Lynda zagrodziła mi drogę, ręce rozkrzy-żowała: „Stay quiet, stay quiet, cofnij się, nie pozwolę”; udałem napad szału, ciskałem róż-nymi przedmiotami, a ona swoje: „Janusz, zrozum, my jesteśmy ponad to, ponad to, czy tego nie rozumiesz?”, i niby myśląc ciągle, że ja się tak rwę do bicia Hawkinsa, jedną ręką przy-trzymywała tę nieszczęsną klameczkę obróconą do góry, abym jej nie otworzył, podczas gdy drugą zrzuciła słuchawkę z widełek i szybko naciskała klawisze telefonu: „Czy to doktor Skrivanek? Tu mówi Lynda Winters” i do mnie: „To mój psycholog, chce z tobą porozma-wiać”; wyciągnęła słuchawkę w moją stronę, krzyczałem w nią: „Halo, halo!”, coś mówił z tamtej strony, zrozumiałem: „Stay quiet, stay quiet”, powtarzał te słowa w kółko wiedząc, że musi kogoś tam uspokoić, więc mogłem już spauzować, ciężko opadłem na fotel, zrezygno-wany dyszałem, gdy Lynda kończyła tę rozmowę ze swoim psychologiem tłumacząc długo, zawile; ja, niby-pokonany, ukryłem twarz w obu dłoniach i tak trwałem. „Mój psycholog po-wiedział, że masz zaraz iść do domu, bo tutaj możesz być znów niebezpieczny, ja wrócę sa-ma”. Podniósłszy głowę miałem przed sobą Lyndę zupełnie odmienioną: stała wyprostowana, z miną podniosłą, uroczystą, klarowną, oczyszczoną, pojąłem natychmiast, że w tej chwili do końca spełniła się jej ofiara. Psychicznie odrodzona Lynda jeszcze przez parę dni poruszała się z trudem i po powrocie do domu musiała zaraz zanurzać się w swojej wannie z solami (stale je przynosiłem z drug-storu w paczuszkach dwu-funtowych) i siedzieć w niej niby Marat; nacierpiała się wprawdzie, lecz batalię wygrała, ale odtąd co wieczór musiałem być na każdym spektaklu, by swoją obecnością nie dopuścić do powtórzenia się incydentu, co zawsze mogło się zdarzyć: Phillis Erskine z wyuczoną rolą Charlotty Corday ciągle bezczynnie czekała. Umówiliśmy się z Lyndą, że w razie czego podnoszę krzyk na widowni, robi się wielki skandal, wszystko do-staje się do prasy i teatr „Amphitheatron” zostaje skompromitowany. Napisała mi kartkę z tekstem, co mam krzyczeć od razu, a co potem; zwracając uwagę na dykcję i akcenty całą tę kwestię dokładnie wkułem na pamięć. Sam tego pilnowałem, aby na końcu każdego przed-stawienia Lyndzie wnoszono kwiaty, niby od wielbicieli, nic jej nigdy nie mówiąc, od kogo były; te bukiety na pewno jej się należały, grała bowiem wspaniale, i każdy spektakl co wie-czór na nowo przeżywałem. Potem – jak pisałem już nieraz – jeździliśmy taksówką do którejś z restauracji w dzielnicy Georgetown, najczęściej do „The Phoenix”, czasami do „Tre Scali-ni”, po kolacji wracaliśmy do domu, i znowu nastał szczęśliwszy jakiś okres w naszym poży-ciu. 14 Rytm dnia tak się ułożył, że co rano wychodziłem pracować w czytelni rękopisów Library of Congress, za Kapitolem (mieści się ta pracownia nie w samym głównym budynku pod ko-pułą, lecz w drugim budynku z tyłu), i tam już jadałem lunch, bufet mają w podziemiu, ale bez dań gorących, można tu dostać kanapki z automatów i kawę, to mi starczało. Lynda do-piero wstawała, gdy ją żegnałem, puszczała do wanny wodę, a kiedy o piątej po południu wracałem, zastawałem ją znowu w trakcie łaziebnych przyjemności kąpieli popołudniowej. Jedliśmy jakiś posiłek, i punktualnie o siódmej, nigdy minutę po niej, wychodziliśmy razem do „Amphitheatronu”, o wpół do ósmej bowiem asystent menażera produkcji, człowiek mło-dy, brodaty, pilnujący specjalnie obecności artystów za kulisami, chodził po korytarzu pod-ziemi pukając do wszystkich drzwi na lewo i na prawo, gdzie się mieściły maleńkie garderoby aktorów, z wygodami, głośno powtarzał: „Wpół do ósmej”, odpowiadano: „Tak, tak”, „Je-stem, jestem”, „Okay”; za kwadrans pukał znowu: „Jest ósma za piętnaście”, potem: „Ósma za dziesięć”, i nareszcie: „Uwaga, za pięć minut rozpoczynamy”. Budynek teatru, nowy, był zbudowany w stylu modnym dziś w Ameryce: z surowego be-tonu, wyglądał jak schron przeciwatomowy czy może rodzaj bunkra, wewnętrzne ściany też szare i chropowate, z jakimiś prześwitami rzucającymi światło od strony nieprzewidzianej. Żeby się dostać do garderoby, schodziło się od razu do basementu – podziemi, gdzie się prócz tego mieściły pracownie perukarskie, kostiumów i tak dalej, artyści grający role pierwszopla-nowe dostawali tu niewielkie osobne pomieszczenia. Gdy Lynda się charakteryzowała, łaziłem za kulisami; w tej sztuce występowało kilkudzie-sięciu aktorów, którzy, przebrani już za wariatów, w brudnych, porozrywanych koszulach snuli się w tę i na powrót wszystkimi korytarzami, zawsze coś pojadając, nie mogli się bo-wiem powstrzymać, by obojętnie minąć choćby jeden automat z tych, z których po wrzuceniu nickla-dima-quartera wypadały torebki z orzeszkami, fistaszki, cukierki i pomadki, z innych lała się kawa, mleko i czekolada, stale machiny te były w ruchu, stale szczękały, wielka czer-wona lodówka wyrzucała butelkę z coca-colą, przy lodówce bez przerwy ktoś manipulował, a potem wszystkie te puste torebki i butelki walały się wszędzie razem z rekwizytami ze sztuk poprzednio granych (te ostatnie były skazane na zatracenie, gdy sztuka zeszła z afisza), wszę-dzie porozciągane, i nikt się już nimi potem nie interesował. Odnosiłem wrażenie, że tu, wśród tych pojadających aktorów, panuje zawsze ogromne podenerwowanie; dopokąd nie wyszli na scenę, biegali dziwacznie poubierani w poszarpane łachmany, czerwone chusty na głowach nosili jak piraci, kobiety rozczochrane; kiedyś zobaczyłem Marata, chodził zupełnie nago mając tylko woreczek na sznureczku, skrywał w nim przyrodzenie, ale w późniejszym okresie uszyto mu koszulę, zachorował na grypę siadując nieruchomo całymi godzinami w zimnej wannie na sali klimatyzowanej; grał parę dni w gorączce, aby nie dopuścić dublera. Przywykłem i ja w końcu – codziennie tam bywając – do dziwnej tej atmosfery, musiała ona przecież mieć niemało wspólnego ze szpitalem dla chorych umysłowo w Charenton, nie wiem nawet, czy wtedy, przed półtora wiekiem, czy w naszych może czasach (bo szpital ten, jak wiadomo, istnieje do tej pory, ale leczą wstrząsami), co sobie uzmysłowiłem, dopiero gdy kiedyś Mauricette przywiozła małą Cathy na parę dni do Waszyngtonu i wziąłem raz dziew-czynkę do matki za kulisy. Od razu się wystraszyła, gdy ją opadli wariaci, krzycząc na wy-rywki; „Chodź do mnie, śliczna Cathy!”, a gdy zobaczyła, jak ciągną korytarzem kosz z uciętymi głowami, tak okropnie wrzasnęła i wrzeszczała, jakby nie mogła zamknąć buzi, że musiałem zatkać jej usta swoją dłonią, bo trwało już przedstawienie, porwałem ją wpół, wy-niosłem z teatru biegiem i odetkałem jej buzię dopiero na trawniku. Co wieczora po przejmującym monologu Charlotty o nożu gilotyny Mówi się że głowa kiedy ją ręka kata podnosi do góry żyje jeszcze że język jeszcze się porusza a w dole podrygują jeszcze ramiona i nogi6 Duperret, natknąwszy się na sztylet pomiędzy jej piersiami, próbuje z całej siły zawrócić ukochaną z drogi jej przeznaczenia, lecz mu się to nie udaje, i rzecz już szybkim krokiem zmierza ku męczeństwu i śmierci Jana Pawła Marata: Corday wpuszczona do jego domu po-dąża w stronę wanny jak zahipnotyzowana, muzyka na galerii staje się znowu głośna, podej-muje temat Charlotty i teraz, prócz bębenka stukającego rytmicznie, najsilniej wybija się trąbka o ostrej barwie tonu. 6 Tłum. Andrzej Wirth. 15 W tym okresie zaczęliśmy bywać u Randala Clifta; zadzwonił on do Lyndy któregoś po-niedziałku z samego rana, pytając, dlaczego nie przychodzi na jego parties; tego wieczora spektaklu nie miała i koło szóstej wysiadaliśmy przed jego domem, piętrowym, w okolicach Maryland Avenue, za Kapitolem. Randal – mówiła Lynda (niedawno go poznała, bo blisko był z aktorami, młody literat) – ostatnio zaczął wydawać swe parties dwa albo trzy razy na tydzień po to, aby zapomnieć, że przed niecałym miesiącem opuściła go żona idąc żyć z Pau-lem Stevensem, najlepszym – jak dotąd – ich przyjacielem; nie miała nawet daleko, bo tylko się przeprowadziła na drugą stronę ulicy do podobnego domu, był on także piętrowy, a Ran-dal, gdyśmy wysiedli z taksówki i weszli do jego mieszkania, niewysoki, czarny, zaledwie po trzydziestce, ubrany w dżinsy, serdaczek meksykański, ze stopami (stawiał je nieco do środ-ka) w indyjskich sandałach impregnowanych naftą, na jeden palec, pokazał mi natychmiast ten dom po przeciwnej stronie: „Wiesz, Janusz, przed niecałym miesiącem opuściła mnie żo-na i poszła żyć z Paulem Stevensem, moim najlepszym kolegą, o, popatrz, tam mieszkają, w tamtym domu”. Dziś, to znaczy już po powrocie, w Warszawie, gdy myślę o tych tak częstych parties u Randala w okresie mego pobytu w Waszyngtonie, wszystko już mi się pomieszało, bywałem to sam, to z Lyndą w jego domu otwartym do tego stopnia, że za mojej pamięci musiała się przezeń przewinąć setka co najmniej osób. We wszystkich parunastu pokojach panował nie-bywały bałagan, po łóżkach poniewierały się dosłownie sterty ubrań i innej garderoby, a w kuchni tak wielkie stosy brudnych talerzy, filiżanek, garnków i innych naczyń nie mytych od tygodni, zapleśniałych, że kiedyś, chcąc coś wylać, długo nie mogłem odnaleźć dziurki w zlewie! Do kuchni zaś przylegała spiżarnia cała zapchana puszkami, konserwami, od podłogi po sufit, a w gigantycznej lodówce z nabazgranym koślawo napisem Food is love Randal trzymał zawsze stosy mięsa i lodów. Tym się to tłumaczyło, że po odejściu żony Randal zupełnie nie mógł znieść samotności i zaraz podał swój adres do takiej organizacji, gdzie zgłaszają się ludzie, którzy nie mają do-mów, bo wędrują po Stanach i po zagranicy, dziś są to zwykli hippiesi, indywidua młode, o oryginalnych poglądach i dziwnie poubierane, a przecież i oni także dachu jakiegoś potrze-bują. W zasadzie wolno było każdemu najeść się tu, odespać, choć się właśnie zdarzyło na dwa dni przed owym pierwszym party, w którym uczestniczyłem, że Randala ktoś okradł wy-nosząc cichcem maszynę do pisania, kamerę wartości trzystu sześćdziesięciu dolarów i cały sprzęt filmowy. Natychmiast po kradzieży Randal, zdenerwowany, zadzwonił do swego psy-chologa, by zamówić wizytę, i po południu jechał do niego czerwonym volvo ze wszystkich stron oblepionym kwiatami flower power. Rozmawiał z nim pół godziny (honorarium jak zawsze: pięćdziesiąt dolarów), lecz wrócił uspokojony (stay quiet, podobno powtarzał mu psycholog, jest to ich najskuteczniejsza metoda trankwilizowania), ale znowu w tym czasie zniknęły mu dwa magnetofony. Do tego wszystkiego Randal trzymał chyba z piętnaście kotów, to znaczy były wprawdzie tylko dwa stare koty i dwie kotki, czarna i szara, reszta to ich kocięta, małe były na górze, a stare łaziły po całym domu i wszędzie miały poustawiane talerzyki z fasolą i boczkiem w so-sie pomidorowym z puszek „Beans & Bacon”. Na górze, razem z kotami, mieszkali goście, ciągle się anonsowali i stale dzwonił telefon, że za chwilę przyjadą jacyś nowi; rzecz jasna, nigdy oni po sobie nie sprzątali, a znalazł się wśród nich bohater, co poprzedniego tygodnia napadł na bank w Los Angeles, już go kiedyś złapali, siedział w więzieniu, uciekł, więc zaraz z początku party Randal zwrócił się do nas, byśmy w czasie wizyty policji, co teraz każdej chwili mogło się przecież przydarzyć, byli cool (zimni), ale nic się nie stało, wiem tylko, że ten młodzieniec rano wyjechał dalej. Sam Randal, jak już wiemy, pisarz, literat, nie umiałbym powiedzieć, czy wydał jakąś książkę, chyba nie wydał, chce być oprócz tego reżyserem filmowym, na razie pisze mowy kongresmenom i z tego niezgorzej żyje, a więc zbierali się u niego tacy sami literaci, pisarze, literatki, pisarki, jak na przykład Julia Gregg z rozczochranymi włosami, dżinsy brudne, ostatecznie zeprane, pocerowane, bardzo brzydka (pryszczata), w okularach drucianych ze szkłami mocno powiększającymi, chodziła po domu boso, ciągle gdzieś telefonowała, wresz-cie usiadłszy któregoś dnia na podłodze, zaczęła wpychać malutkiemu kotkowi do pyszczka jakieś pigułki, podobno sulforu, on je stale wypluwał, a ona permanentnie mu pchała. Dziew-czyna ta, przed trzydziestką, pracowała w Kongresie będąc jakąś figurą, stąd miała i pienią-dze, za które kupiła sobie samochód marki Alfa-Romeo, też czerwony, tak samo go okleiła kwiatami flower power, i świetnie go prowadziła, z pewną nawet brawurą, bo kiedyś odwio-zła nas nim do domu. Inna hippieska, równie paskudna na twarzy, z oczami lemura, bardzo młoda, chciała być dziennikarką i cały jeden wieczór opowiadała wszystkim o prezentach maturalnych (graduations presents), jakie dostała. W ogóle podzieliłbym tych gości u Randala na dwie z grubsza kategorie: szczeniaków i nieszczeniaków. Ci ostatni, powyżej trzydziestki, ubrani normalnie, dość przyzwoicie; młodzi – źle albo wcale, to znaczy specjalnie poobdzierani, teraz, wczesną wiosną, nosili tenisówki do dżinsów i stare swetry nigdy nie prane, na ulicę szynele, niby z okresu pierwszej wojny światowej, bardzo drogo płacone w specjalnych magazynach, a szczególnie już dobrze wi-dziane były dziury. Przychodzili do Randala aktorzy, na szczęście jednak Hawkins nie był tu zapraszany, ani jego kochanka Phillis Erskine. Randal, gospodarz, zrzuciwszy indyjskie san-dały, też lubił chodzić boso, siadywał na dywanie po turecku albo półleżąc, zawsze się bawił stopami, to jedną, to drugą brał w dłonie, wykręcał w różne strony, poruszał przy tym palca-mi. Z kobiet tylko pewna młoda dziewczyna, Francuzka z mieszanego małżeństwa (bo matka jej pochodziła z Tebrizu w Iranie), córka bodaj konsula, przyszła tu raz w sukience żorżeto-wej z długimi rękawami, w pończoszkach i lakierkach, od fryzjera; jej chłopiec (też z jakiejś ambasady) był po wizytowemu. 16 Pomyśleć, że ja szukałem po Zachodnim Wybrzeżu, a miałem, czegom pragnął, pod no-sem, w Waszyngtonie! Już w czasie pierwszej wizyty spostrzegłem, że goście Randala gdzieś – grupkami – znikają. I rzeczywiście! Chodzili oni na górę palić marihuanę! Poszliśmy z Lyndą za nimi na piętro do jednego z pokojów: poduszki na dywanie, a pośrodku stał niski, stary ośmiokątny stoliczek, zdobiony mozaiką z forniru w szachownicę, roboty rzemieślni-ków Maghrebu. Zająwszy wkoło niego pozycję wpółleżącą głowami ku temu stolikowi, pali-liśmy po kolei z jednej krążącej fajki piankowej, białej, cybuch długi, bo rzecz polega na tym, by pójść wysoko, możliwie jak najwyżej; i potem w rozmowach prowadzonych na dole wy-sokość tę między sobą wymierzali: „Ja byłem jeszcze nisko, on był ode mnie wyżej” albo inaczej: „Ja byłem już wysoko, ona niżej, i mówi do mnie... i ja jej odpowiadam...” – mogli tak ciągnąć długo. O Lyndzie wiele dałoby się powiedzieć, ale narkomanką nie była, chociaż lubiła popalić, jeśli miewała sposobność na jakiej wizycie u hippiesów, łatwo jej szło się do góry, i ja też spróbowałem podówczas u Randala ze cztery czy pięć razy, by tego pożałować nie w sensie doświadczenia, to zawsze warte grzechu, i nawet też nie dlatego, że trochę (wy- mioty) chorowałem, ale że ktoś spotkany na tych zbiorowych polegiwaniach wokół marokań-skiego stolika zapoczątkował serię nieprzyjemnych wypadków, o czym niezadługo opowiem. Przedtem chciałbym napisać jeszcze o innych aktorach, którzy zjawiali się u Randala; cho-ciaż nieregularnie, czasami, ale rozmowy z nimi były dla mnie wyjątkowo ciekawe: myślę w tej chwili o kilku prawdziwych entuzjastach Najnowszego Wyrazu, biorących czynny udział w różnych manifestacjach, przedstawieniach tych grupek New Theatre (radykalnej odmiany), którzy, jak choćby ci z „Peagent Players” w widowisku Człowiek zjada gazetę, danym raz tu, w Waszyngtonie, na schodach Pentagonu, protestowali – w miejscu jak najbardziej chyba w Ameryce właściwym – przeciwko wojnie w Wietnamie! Paru z nich występowało zarazem w „Amphitheatronie”, ale tylko dla chleba, w drobniejszych rolach, wagę przywiązywali jedynie do tamtego. Pewnego razu Randal przywiózł Marka Estrina z „The American Playground”, wsławionego jak dotąd tym, że przeszedł (z aplauzem publiczności) przez ulice Atlanty, Dal-las, Minneapolis w masce niebywale złośliwej, olbrzymiej, opuchniętej, nalanej, patrzącej okiem jasnoniebieskim, przegranym, a przedstawiała ona Lyndona B. Johnsona. Rzecz działa się w ostatnim roku jego prezydentury, tym samym, kiedy to kilku uczonych-myślicieli zasta-nawiało się serio w ciszy laboratoriów swych uniwersytetów nad sporządzeniem takiej pigułki pośredniczącej, aby Lyndon B. Johnson – połknąwszy ją – zahalucynowany, sam mógł jasno zobaczyć wszystko to, z czego (jak sądzili uczeni) nie chciał sobie zdać sprawy, a więc aby powąchał prawdziwego zapachu wojny w dżungli, w Wietnamie, poczuł strach, poprzebywał czas jakiś w biednym murzyńskim getcie. To doświadczenie typu halucynogennego spowo-dowałoby (referuję poglądy tamtej grupy uczonych-myślicieli) generalną zmianę sposobu jego widzenia, a przez to i polityki. Plan spalił na panewce, ale koncepcja stężenia wrażeń w pastylce potem ożyła w widowisku danym przez „Om Theatre” z Bostonu, które starało się dostarczyć widzom pewnej ilości dźwięków, obrazów, zapachów, jak choćby woń spalenizny, bo miał to być jakiś ekstrakt- kondensat rozruchów na tle rasowym w dzielnicach najbiedniej-szych Murzynów, i nawet zdechłe szczury walały się tu i ówdzie na pojemnikach do śmieci. Widzę, że zawadziłem – chcąc nie chcąc – o kilka manifestacji Nowego Teatru współcze-snej Ameryki, lecz nie sądzę, by można było przechodzić mimo nich. Stanąwszy pierwszy raz w Nowym Jorku szedłem po jego ulicach przecież nie bez nadziei, że kraj ten lepiej zrozu-miem, gdy zwrócę uwagę na Nową Generację i jeśli będę próbował otrzaskać się z tym wszystkim, co wyrastało na glebie LSD, marihuany, wydając dziwne kwiaty, które tu i ów-dzie już jęły owocować na powierzchni kultury; zaczynałem pojmować, że – jak dotąd – owoce te w teatrze najpełniej dojrzewały. Zaraz na drugi dzień – wiosną (rok 1968) – pobiegłem na Hair (Włosy), przeniesione nie-dawno na Broadway do „Biltmore Theatre” z salki w East Village, ale wychodząc potem na ruchliwą Zachodnią byłem rozczarowany: owszem, była to apologia seksu i narkotyków, ka-kofonia, happening, słowem wszystko to, czego oczekiwałem, byli młodzi aktorzy, nie myci, skołtunieni, obrośnięci, pryszczaci, o wadliwej postawie pomimo ćwiczeń jogi podobno praktykowanych; padały nawet takie zuchwałe słowa jak cunnilingus, wypowiadane przez nich otwarcie, bez żenady, lecz wszystko utrzymane w konwencji musicalu! Autentyczni hip-piesi nie pokazali przecież tak wiele ponad Skrzypka na dachu czy West Side Story! Publicz-ność na widowni w średnim wieku, zadowolona, wesoła (panie w kolczykach, od fryzjera, w etolach, panowie mają zwykle krawaty wieczorowe w czerwone, skośne paseczki albo gro-chy, nastroszone chusteczki sterczą im z kieszonek), wypiwszy przed wyjściem do teatru jed-no martini soda, miała – nietrudno zauważyć – nie tylko melodyjną zabawę, do której od lat przywykła płacąc po dziesięć dolarów od osoby, ale jeszcze stawała się we własnym odczuciu na przeciąg dwóch i pół godzin wyzwoloną z przesądów i więzi społecznych też niby częścią, zakonspirowaną. Nowego Pokolenia. Warto się więc pokusić o definicję, czego właściwie ci młodzi od widza wymagają. Oto ich zalecenia: próbuj halucynogenów, zamącą twoją nędzną świadomość, rozbierz się – na-gość przywróci cię zdrowiu, tak zwane multimedia (jednoczesne działanie przeróżnymi środ-kami na różne zmysły naraz) poszerzą twoją wrażliwość, konfrontacja oczyści brudną duszę, a rewolucja wreszcie – zmobilizuje. Jeśli nas zastanowi pojęcie „konfrontacja”, wyjaśnię, co to takiego. Myślą tu oni o przeła-maniu sztywnej dotąd bariery pomiędzy publicznością a sceną: już w roku 1963 aktorzy „Open Theater”, grając razem z marionetkami gigantycznych rozmiarów, prosili – wskazując na kukły przedstawiające czołowych mężów stanu – aby widzowie uścisnęli im dłonie! Ich następcy żądali pełniejszego kontaktu fizycznego. Odtąd owe bariery konsekwentnie znoszo-no i w tym mniej więcej czasie, gdy byłem w Waszyngtonie, do końca je zatarto, zniwelowa-no; na party u Randala dowiedziałem się od pewnego młodziuśkiego hippiesa, też aktora, o tych rewolucyjnych przedstawieniach „Performance Group”, prowadzonej przez Richarda Schechnera (kolegę, jak go hippies zachwalał, naszego Grotowskiego); dawali ten swój spek-takl w jakiejś salce East Village i gdybym wiedział w porę, stanąłbym chyba na głowie, a pojechałbym go obejrzeć, jeśliby Lynda zwolniła mnie choć na jeden wieczór od obecności na sali „Amphitheatronu”, choć wątpię, by się na to zdobyła. Dawali tam arcydzieło pt. Dio-nysus in 69 (była to adaptacja Bachantek Eurypidesa, współczesna wersja mitu o Penteuszu rozszarpywanym przez czcicielki Dionizosa), wychodząc z założenia, że widz Nowego Teatru potrafi uciec od swej rozchwianej psyche tylko poprzez wciągnięcie się w wir przedstawienia, łącząc się z grupą aktorów stojących przecież moralnie dużo wyżej od niego, a których oso-bowości, twardo ukształtowane, są i zdrowe, i całe, bo jak powiada Schechner, żaden nędzny twór ludzki, podły, zawszony, nie może być wielkim aktorem! Konfrontacja polegała tu na tym, że publiczność proszono o współudział w tych epizodach Dionizji, kiedy to aktorzy płci obojej, zupełnie pozbawieni ubrania, poszczepiani, skłębieni, umazani czerwoną farbą, cią-gnęli się wzajemnie za ręce i za nogi tarzając się po scenie (obraz doli człowieczej); Richard Schechner uważa, że w jego przedstawienie publiczność powinna bez reszty się zaangażować, bo jest to pożyteczne zarówno dla aktora, jak – przede wszystkim – dla widza, gdy widzem być przestanie, kiedy zrzuci ubranie i zacznie się współkotłować pospołu z aktorami. Na East Village ten eksperyment przebiegał bez zakłóceń, gorzej poszło w Ann Arbor, stan Michigan, gdzie wtargnęła policja i wszystkich aresztowano. Mój informator, hippies, tym faktem był oburzony. Skończyłbym na tym tę przydługą dygresję, gdyby nie to, że inni jeszcze inaczej chcieli niwelować bariery. Reżyser „Theatre of the Ridiculous”, młody pan John Vaccaro, oświad-czył, że chciałby wreszcie pewnego razu zabić kogoś na scenie! Możliwe, że gdyby to zrobił, oczyściłby się, wyzwolił, poszerzył swoją wrażliwość, pewnie i zmobilizował do sądowej obrony, niechże jednak nie skrupi się to na jakim zwykłym teatromanie! Ba, w „The Living Theatre” samego Juliana Becka, gdzie każdy i tak się wyzwala rozbierając zupełnie do rosołu (moment prawdy przychodzi wraz z pigułką miłości i wszyscy pono fruną), ktoś został tam pewnej nocy powieszony w ogólnym zapamiętaniu, w ekstazie, i nikt nie zwrócił uwagi! Inna sprawa, że sami to zmyślają, na pewno jest to plotka. Ale na chwilę, proszę, wróćmy do „Amphitheatronu”, bo przedstawienie jak co wieczór zbliża się już ku końcowi. Duperret, jeszcze przed umownymi drzwiami do mieszkania Ma-rata, gdzie Charlotta, jak wiemy, markuje gest pukania, padając na kolana chcieć będzie tym błaganiem powstrzymać ukochaną, co mu się nie udaje. Lynda wiedziała, że ma tu zawsze sposobność do wykorzystania i – co ważniejsze – wiedziała, że wie to także Michael Haw-kins, bo według scenopisu, w momencie kiedy Duperret obejmuje jej nogi, Corday ma kopnąć go „z pasją”; Lynda mogła nie zamarkować, a kopnąć rzeczywiście – powiedzmy – nawet w podbródek, Hawkins – na wszelki wypadek – zawsze jak oparzony odskakiwał do tyłu, lecz wiemy, że jej nie przeszło przez głowę, by mścić się na tak niskim poziomie. Ja stale pracowałem od rana w oddziale rękopisów Biblioteki Kongresu, wieczorem spek-takl, po spektaklu taksówką do restauracji, a kiedy tego z jakiegoś powodu zaniedbałem, zaw-sze brał ją tam ktoś inny, pierwszy, kto się nawinął. 17 Pamiętam, że tego przedpołudnia skończyłem przeglądanie ostatniej teczki archiwum Adama Gurowskiego i zamówiłem manuskrypt Lolity Nabokova; wsiadłem do windy: zje-chałem. Znalazłem się na ulicy, poczekałem na rogu, wsiadłem do autobusu, zapłaciłem za bilet, usiadłem, wstałem; wyszedłem, gdy przystanął u zbiegu Jedenastej Ulicy N.W. z Penn-sylvania Avenue, koło wieży z zegarem, poszedłem Jedenastą Ulicą w kierunku ulic E, F, G, H i tak dalej, gdy nagle natknąłem się na Lyndę z bardzo młodym człowiekiem, niewysokim blondynem, wychodzili akurat z baru szybkiej obsługi, White Tower; przelotnie już go zna- łem z wieczorów u Randala, był on wśród tego kręgu gości, z którymi wpółleżąc promieniście wokół niskiego stolika z intarsjami paliłem marihuanę. Ale pojęcia nie miałem, że on właśnie, wśród kilku pacjentów szpitalnych stojących na galeryjce, ubranych całkiem na biało, prze-malowany na clowna, gra motyw Charlotty Corday na trąbce o ostrej barwie tonu! Motyw ten tak wpadł mi w ucho, że go nieraz nuciłem albo mi chodził po głowie przy pracy w bibliotece. Wracaliśmy teraz do domu zabierając tam Johna; siedział nad drinkiem z godzinę i wtedy się dowiedziałem, że ma już lat dwadzieścia, że świeżo przyjechał z Kalifornii, że – przez organizację – dostał adres Randala, gdy tylko znalazł się w Waszyngtonie; najsampierw oczywiście zatrzymał się u niego, mieszkał razem z kotami chyba z tydzień, zanim dostał pracę w „Amphitheatronie” i wyniósł się do hotelu. „Którego?” – znienacka zapytałem. „Właśnie przy Jedenastej, tam gdzieśmy się spotkali”. Tego dnia był poniedziałek, Lynda nie grała, a Randal wydawał party: „Spotykamy się więc wieczorem”, „Hi”, „Hi”, „Do zobacze-nia”. Wieczorem u Randala: ze specjalną bacznością obserwuję wzajemne zachowanie się wo-bec siebie Lyndy i Johna, a po niedługiej chwili utwierdzam się w podejrzeniach powziętych po południu (jakieś znaczące spojrzenia, gesty, półminy, trzymanie się za rękę, kiedy się od-wracałem). Zapowiedziałem sobie, że tego tym razem nie będę tolerować, choćby dlatego, że fizycznie nad Johnem górowałem; wywołuję go na bok („John, chodźmy razem na górę”), ale prowadzę go nie do tego pokoju, gdzie – sądząc po słodkawym zapachu – już rozpoczęto se-anse z marihuaną, lecz do pomieszczenia, gdzie rezydują kocięta i gdzie on mieszkał przez tydzień, nim wyniósł się do hotelu; leży tu trzech hippiesów uśpionych na podłodze, mniejsza o to, zamykam drzwi za sobą i zadaję tylko jedno pytanie: „Czy spałeś z moją żoną?” „Nie, nie!” – odpowiada okropnie przestraszony, cofa się ku drzwiom drugim, ja: „Przecież mam oczy i widzę, co się dzieje”, zmuszam się do rękoczynu, dostaje ode mnie po buzi raz i drugi, nie próbuje się bronić. Schodzę na dół i mówię do Lyndy: „Ubieraj się, wracamy do domu”. Ona: „Coś ty mu zrobił?” Ja: „Dostał szczeniak, na co zasłużył”, lecz widzę, że Lynda biegnie do telefonu, jest wzburzona, krzyczy: „Chodź tu w tej chwili”, oczywiście po drugiej stronie drutu jej psycho-analityk, opowiada mu zajście, wreszcie zwraca się do mnie: „On chce z tobą pomówić”, tamten szarlatan swoje: „Stay quiet, stay quiet”, odpowiadam: „Pan się myli, jestem całkiem spokojny i wiem, co robię”, on na to: „To jeszcze gorzej, to znaczy, że pan może być niebez-pieczny dla żony, nie wolno panu dzisiaj nocować w domu, niech pan weźmie pigułki i idzie spać do hotelu”. Lynda: „Rozumiesz, co ci powiedział?”, ja wybiegam bez słowa, wstępuję do domu jedy-nie po piżamę, gryzmolę na kartce, że będę w „Skyline Hotel” w razie czego, pigułek nie za-żyłem, ale teraz dopiero moje zdenerwowanie dochodzi do zenitu, nie śpię, chodzę dokoła stołu, w końcu kapituluję, biorę pigułkę, ale dopiero nad ranem. Budzi mnie telefon Lyndy wczesnym wieczorem: „Przyjeżdżaj, wzięłam osiem pigułek”, pierwsza myśl: „Tylko osiem, lepiej, że nie dziesięć, jak wtedy”, wzywam lekarza, jadę, na stole kartka Lyndy nagryzmolo-na zielonym flamastrem: „Zaopiekuj się moim biednym dzieckiem”, ona sama w ostatecznej depresji, lekarz przychodzi, wychodzi, nie wiem, co mam robić, niech będzie co chce, sam biorę cztery proszki, łykam po jednym, ale ostatni po namyśle wypluwam, łeb mnie zaczyna boleć, zasypiam koło niej, leżymy potem w betach calutką środę, dopokąd nie naszło na Lyn-dę radosne podniecenie: wstała, poszukała zielonego flamastra, papieru, zaczęła gryzmolić do mnie listy miłosne, że mnie kocha, że chce mieć ze mną bliźnięta i tak dalej, ja jej odpisywa-łem i ta zabawa trwała ze dwie godziny, wreszcie mi się przyznała: wszystkiemu była winna trąbka Johna, to ona tak ją codziennie niepokoiła, czy raczej może te ostre barwy jej tonu działały na nią seksualnie, zmysłowo (motyw Charlotty Corday), że w końcu nie mogła się opanować, o wszystkim wie psycholog i już jej wytłumaczył, na czym to polegało, prosi o wybaczenie, to już się nie powtórzy, na koniec sięgnęła po telefon, zadzwoniła do Johna mó-wiąc, że wszystko między nimi skończone raz na zawsze, za bardzo kocha męża i chce mieć z nim bliźnięta; „Ty nawet nie możesz sobie zdać sprawy, jak bardzo o tym marzę” – tymi sło-wami tak mnie udobruchała, że poczułem nagłe wyrzuty sumienia za krzywdę wyrządzoną Johnowi, po półgodzinie ja z kolei zadzwoniłem do niego, radząc, by zbytnio się nie przej-mował tym, co się wydarzyło, żeby się kontrolował, najlepiej mu teraz zrobi, gdy weźmie na uspokojenie. Wieczorem Lynda, jak zwykle, w roli Charlotty Corday, po podjęciu przez grajków znane-go nam motywu brzmiącego od strony balustrady dziś jakby ostrzej (trąbka!), kopnąwszy najpierw (na niby) Hawkinsa-Duperreta, stała przez dłuższą chwilę przed umownymi drzwiami jak zahipnotyzowana, podczas gdy markiz de Sade zstąpił ze swego podium, zbliżał się swobodnym krokiem do wanny z siedzącym w niej J.P. Maratem, wygłaszając Monolog, chóry powtarzały refreny. Gdy skończył, rola Lyndy zbliżała się do punktu węzłowego, co-dziennie go się bała i co dzień dokonywała ogromnego wysiłku, tak ją wyczerpywało to przejście paru kroków na chwiejących się nogach, lękała się tego wszystkiego, co potem na-stępuje, ale wyjąwszy sztylet spomiędzy piersi, zza szala, chwytała oburącz trzonek, wznosiła dłonie do ciosu i w geście tym zamierała. Na ostry gwizd Wywoływacza następuje tu w sztuce gwałtowne zatrzymanie całej machi-ny akcji, wszyscy nieruchomieją nagle w swych pozach przypadkowych: ten z odwróconą głową, ten pochylony, ów z maską przerażenia na twarzy, jak w jednym blasku lampy strobo-skopowej; reżyser, markiz de Sade, także znieruchomiały, wprowadził Interruptus po to, by J.P. Marat, nim zostanie zabity przez Charlottę, poznał choć w zasadniczym zarysie te ważne wydarzenia, które nastąpią po jego zamordowaniu (streści jej Wywoływacz), a które przecież znane są wszystkim siedzącym w roku 1808 na sali kąpielowej zakładu dla obłąkanych, tak samo jak nam, siedzącym na sali „Amphitheatronu”, znane są dzieje świata zaszłe od czasów cesarza Napoleona. 18 Skoro więc autor sztuki Interruptus wprowadził, może i mnie, snującemu nić mojej opo-wieści jakoś przecież związanej z tym świetnym przedstawieniem, też będzie pozwolone chwyt taki zastosować, po to, by opowiedzieć, co później się wydarzy, to znaczy już po na-szym wyjeździe z Waszyngtonu, D.C., na Florydę – co notabene było kontraktem filmowym zawartym z producentem od dawna przewidziane. Staniemy więc w Miami, ale już nie w hotelu „Les Quatres Ambassadeurs”, który w po-czątkach kwietnia Lynda zarezerwowała, a potem rezerwację ni z tego, ni z owego zwolniła, ale w tańszym, skromniejszym motelu „Blue Grass”; jego nazwa nawiązuje do znanej miej-scowości z konnymi wyścigami, stąd na dachu tego budynku, spłaszczonego, niskiego, jak wszystkie one (myślę o tych dziesiątkach takich samych moteli-hoteli, pudełeczek z własnymi trawnikami, pobudowanych pomiędzy wschodnią stroną nadbrzeżnej Collins Avenue, wielo-kilometrowej, a plażą Atlantyku), ustawiono w równej odległości od siebie niewielkie figu-rynki galopujących koni i dżokejów, a każdego wieczoru ozdoby te od dołu zostaną podświe-tlone, tak samo jak podświetlano dekorację sąsiedniego hotelu o nazwie „Egypt”, gdzie stały na krawędzi dachu szeregiem piramidy, sfinksy z nieproporcjonalnie wielkimi obliczami, wielbłądy, Beduini na koniach. W tym czasie na Florydzie będzie już po sezonie, zbliża się maj, pora deszczów, i multimilionerzy dawno by już Miami opuścili, gdyby nie zasiedzieli się dłużej książę i księżna Windsoru, wydadzą kilka przyjęć, a o wszyscy bogacze będą się chcieli znaleźć pomiędzy zaproszonymi, nawet za cenę corocznych przyzwyczajeń. W naszym motelu tryb życia szybko się reguluje. Wstajemy o ósmej rano, po każdej nocy jestem kaszlący, podziębiony, bo nasze trzy pokoje dobrze są chłodzone, maszyny do tego celu całą noc pracowały, Lynda od razu do wanny, potem śniadanie, ja ciągnąć będę na taras, a Lynda do jadalni, gdzie będzie jeszcze zimniej niż u nas. Podła, jak wszędzie, kawa, ale mi Lynda nigdy nie będzie pozwalać na krytyczne uwagi wobec młodej kelnerki przynoszącej to świństwo razem z tostami, marmoladą; widząc moje grymasy powstrzymywać mnie będzie gwałtownym ruchem ręki, a potem zawsze powie: „Tu nie można wybrzydzać, wiesz, że hotel jest tani, ona zarabia mało”. Nim zjemy, za oknami pojawi się Franek Wypaprała, aby rozrzu-cać materace na białe leżaki z plastyku, stojące kilkoma szeregami wokół basenu z wodą, a potem pocznie je wszystkie otulać wielkimi żółtymi ręcznikami. Franek, rosły, przystojny, rodem z Chicago, gdzie się urodził pewnie z pięćdziesiąt lat temu, będzie mi co dzień po-twierdzał swoją polskość słowami: „pierogi z kapustą dobrze cholera”, i szerokim uśmie-chem, a Lyndę będzie fascynować, że jest moim rodakiem z pochodzenia i świetnie zbudo-wany, gdy się więc położymy na tych miękkich leżakach świeżo przez niego przygotowanych (Lynda pod parasolem), będę ich miał na oku, a jednak któregoś rana wstanie, podejdzie do Franka – jakby mnie tam nie było – po to, by sobie zamówić u niego masaż całego ciała za pięć dolarów; ale nasz Wypaprała, w tych sprawach doświadczony, wykona masaż tuż przy basenie, na oczach wszystkich i moich, Lynda zaś – nie wiem nawet, czy aby mnie podrażnić, czy bez samokontroli – pogrąży się jak gdyby w absolutnej ekstazie. Po masażu natychmiast zanurzy się w basenie, należy to do jej codziennego programu, przepłynie w tę i na powrót, wyjdzie, i sprawę plaży na dzisiaj ma załatwioną. Nie zdarzy się bowiem nigdy, by ze mną się wybrała te parę metrów dalej, na piasek nad Oceanem, nie mówiąc już o zanurzeniu się w jego falach! Reszta towarzystwa motelu teraz dopiero powoli na dobre zacznie się schodzić, by się wygodnie rozkładać na leżakach przykrytych ręcznikami w kolorze kanarkowym. Gdy Lynda, po kąpieli w basenie, pójdzie wziąć kąpiel w swej wannie już dzisiaj po raz drugi, ubierze się i pojedzie nareszcie do studia na kręcenie, ja – cóż mam robić? – zostanę i wtedy dopiero będę mógł do wieczora przebywać nad samym Atlantykiem, napływać się w nim do woli, z tego powodu panie i panowie z motelu spoglądać będą na mnie niechętnie jako na oryginała. Wszyscy oni należą do warstwy mniej niż średniej, przypominam, że będzie po sezonie, a panie te to: pielęgniarka, księgowa, kasjerka i tak dalej, odpowiedni panowie, wiek: od trzydziestki w górę, wieczorem ubiorą się one elegancko, wszystkie tak samo, w futra, pelerynki nurkowe, często białe, i – szybko zapuszczając motory – pojadą gdzieś do miasta swymi samochodami. By jednak skończyć z Frankiem i jego pierogami: siedzi on przy kantorku, tuż za nim jest wejście do fińskiej łaźni – sauny, Lynda będzie mnie od dnia przyjazdu ciągnęła, bym z nią poszedł się prażyć, ja będę długo się wzbraniał i dopiero po tamtym publicznym Lyndy masa-żu na to się zdecyduję, bo mi zapowie, że pójdzie prażyć się z Franiem! Wszedłem: malutkie to pomieszczenie, całe drewniane, zrobione z podłużnych listew przyjemnie wygładzonych, utrzymuje istotnie jakąś suchość upału. Wypaprała, uśmiechnięty szeroko, także wchodzi za nami, zamyka drzwi od wewnątrz, zostaję, choć wszystko we mnie wzbiera, by zemknąć stąd w jednej chwili! Od czegóż siła woli: usiądę na podłużnej ławeczce, też nagrzana, gorące drewienka podłogi, poty mi uderzają, podczas gdy z ukrytego głośnika sączą się stale łagodne melodie musicalów; Lynda z ręcznikiem na głowie, siedząca pomiędzy mną a Frankiem, spoj-rzy na mnie po chwili wzrokiem odległym, nieobecnym, trochę jak wtedy, gdy pali fajeczkę z marihuaną, powie „idę wysoko”, lecz mnie to się wyda tym razem dziecinną błazenadą, i owszem, nie przeczę, gdy z tego piekła wyjdziemy, poczuję się w pierwszej chwili, jakbym odmienił skórę; Franuś nam teraz doradzi, żeby pójść do basenu i zamknąć sobie pory, co zrobimy. Ale ów czas w Miami spędzać będę nie tylko na kąpielach i plażach! Podciągnę popołu-dniami Pamiątkę po Glorii Swanson, pójdę z Lyndą do studia, które wybudowano na jakichś dawnych błotach, dziś osuszonych, pomiędzy zalewami – ma wygląd dużej budy-sześcianu, a wewnątrz pomieszczenia tak silnie są chłodzone, że swetry nie wystarczają, wszyscy tu siedzą nakryci kożuszkami. Pod ten budynek co chwila podjeżdżają świetnie zrobione panie czerwo-nymi autami dobrych marek (zobaczę i cadillaki), zawsze same prowadzą i po zaparkowaniu prują prosto na piętro, gdzie mieszczą się gabinety producenta, pana Jackiego Blissona, ogromnej tuszy; ma on niemało w sobie z naszych ludowych wyobrażeń o producentach z Miami, ponieważ pali cygara i mieszka w hotelu „George” w dzielnicy Row Millionaires, gdzie płaci sto dolarów dziennie za apartament. Ale mniejsza z Blissonem, bo nagle się zorientuję, że akcja filmu, gdzie Lynda występuje w dwu ryzykownych scenach z dwoma różnymi mężczyznami w różnym wieku (ze starszym, siwym w wannie, a z młodym na tapczanie), toczy się w kilku krajach Europy Środkowej, szpiegowski w swym charakterze film ma ostrze mieć skierowane przeciwko wszystkim pań-stwom naszego obozu, jak idą, po kolei, począwszy od Bałkanów i dalej ku północy! Zdejmie mnie przerażenie! Lyndzie trudno cokolwiek tu tłumaczyć, i tak nic nie zrozumie, a ja cóż mogę zrobić? Ale interweniuję! Na przykład: widzę kiedyś na planie, że wjeżdża na rolecz-kach kolumna Zygmunta, że stoi już kamienica Johna, czyli siedziba Związku Literatów Pol-skich, i po chwili z czeluści tak dobrze znanego mi domu wyłania się młody chłopak grający rolę tytułową (7538 za kurtyną), będzie miał już za sobą tę scenę na tapczanie w budapeszteń-skim hotelu, gdzie Lynda, młodziutka Węgierka, całkowicie oddaje się Zachodowi, a teraz wpadł już na jego ślad ktoś od nas z kontrwywiadu, bodaj go goni, gdy tymczasem z Podwala wyjeżdża żółty autobus z długim motorem, taki, jakimi w Stanach, Kanadzie przewożą dzieci do szkoły i ze szkoły, staje przy schodach ruchomych, zabiera czekającą dzieciarnię, między nimi kryje się i bohater, zginając nieco nogi; pobiegnę do reżysera: „Mieszkam stale w War-szawie, u nas na pewno nie ma podobnych autobusów dla dzieci, i to jeszcze na żółto poma-lowanych” (film był w technicolorze). On na to: „Wszystko w porządku – nam jest tutaj po-trzebny, a jak jest rzeczywiście w Belgradzie czy w Warszawie, dla nas nie ma znaczenia”. I będą kręcić dalej, a ja po swej interwencji już trochę rozprężony pomyślę, że robią to przecież po prostu, swobodnie, naturalnie, zupełnie bez celebry, jaką kiedyś widziałem w Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi, choć tam na takie realia jak autobus chybaby uważali. 19 Jednakże nasz Interruptus zbliżył się ku końcowi, musimy teraz wrócić szybciutko do Wa-szyngtonu, gdzie tamten Interruptus na sali kąpielowej zakładu dla obłąkanych w Charenton pod Paryżem też zmierza ku zakończeniu. Lynda, jako Charlotta Corday, trzymając nad gło-wą trzonek sporego noża, zastygła, znieruchomiała, wiem, co wtedy myślała, bo mi co dzień mówiła, że się za każdym razem tak samo lęka tej sceny, myśląc, co by się stało, gdyby nóż choć raz się zaciął i ostrze do trzonka na przykład nie schowało, za chwilę bowiem uderzy, gdy tylko Wywoływacz kiwnąwszy swą pałeczką poruszy wszystko znowu, i nie upłynie se-kunda, a J.P. Marat zostanie jej strasznym ciosem ugodzony. Pacjenci razem z chórem wydają okrzyk zgrozy, Charlotta stoi nad zabitym Maratem, pod-czas gdy on przez chwilę pozuje do żywego obrazu wedle kompozycji Davida Marat assasiné: ciało bezwładnie w wannie schylone w prawą stronę, ręka przerzucona przez krawędź, trzyma w niej jeszcze pióro, w drugiej swoje papiery, ale Charlottę już złapali od tyłu, wykręcili jej ręce, przejrzysty szal spadł na ziemię i piersi, odsłonięte, nagle się ukazały; szarytki zakry-wają je szalem szybko podjętym z ziemi, prowadzą zabójczynię do Sade'a, ona nóż mu oddaje i w oka mgnieniu staje się z powrotem senna, zwiotczała, a wtedy J.P. Marat, przez dwie inne zakonnice dyskretnie zasłaniany prześcieradłem jak parawanem, chyłkiem opuszcza scenę i tylko widać mu nogi, jak szybko nimi przebiera kierując się za kulisy. Reżyser, pan Kenneth Dexter, epilog sztuki rozwiązał trochę inaczej, niż jest to w tekście autora wyraźnie powiedziane: dopiero po przemówieniu Dyrektora Coulmiera, kiedy ten na-wychwalał do woli cesarza Napoleona i kiedy nastąpiło powszechne już zamieszanie, wpro-wadził na deski sprośną pantomimę, przewidzianą pierwotnie jeszcze przed Interruptusem; przyznam, że był to eksperyment udany, rozpoczęty ucieczką samego Dyrektora, który – ob-jęty przerażeniem na widok tak błyskawicznych postępów nagłego rozprzężenia dochodzące-go do otwartej rebelii w ciągu niewielu sekund – ucieka sądząc (w jakże wielkim popłochu!) kręconymi schodkami, by, stojąc już na galerii, pociągnąć za gruby sznur dzwonu alarmowe- go, a wtedy na pacjentów rzucają się pielęgniarze, zarówno ci w fartuchach, jak i odgrywają-cy uprzednio (na przykład Hopkins i Blackwell) barczyste zakonnice. Może teraz nie pora, by sięgać do teorii, lecz ta – która nastąpi – część przedstawienia zo-stała zrealizowana po twórczym przetrawieniu tez Roberta Rauchenberga, głównego prawo-dawcy teatru kinetycznego: uważa on, że nowy teatr powinien dawać więcej niżeli naskórko-we, zmysłowe wciągnięcie w widowisko. Musi on doprowadzić do osiągnięcia maksymalnej intensywności znaczeń, takiego ich natężenia, aby odpowiadały intensywności życia współ-czesnego człowieka; wymaga to wielorakich uderzeń w jego wrażliwość, ale nie chaotycz-nych (choć intensywność w życiu jest często chaosem, zamieszaniem), przeciwnie, precyzyj- nie zsynchronizowanych ze sobą w wielu jednoczesnościach, jak choćby paralelne projekcje różnych filmów, przezroczy, co znowu przy dźwiękach szmerów, hałasów z płytotek multi-media czy z nagranymi na taśmy produkcjami zespołów stylu new rock albo tonami muzyki aleatorycznej, spotęgowanej zestawem elektronicznych wzmacniaczy i generatorów dźwięku, włącznie z syntetyzatorem, maszyną perkusyjną (a wszystko to najlepiej puszczać jednocze-śnie od tyłu i do przodu), doprowadza – tu termin Rauchenberga – do technotronicznego bombardowania zmysłów, co zespolone z żywym obrazem widowiskowym i – powiedzmy – błyskającymi seriami lamp stroboskopowych komponuje się w zamkniętą całość obrazu ki-netycznego. Zupełnie nowy walor! Na przenikliwy dźwięk dzwonu wszystkie owe gwałtowne, ostre psychodeliczne światła: liliowe, pomarańczowe, żółte, niebieskie, zielone, nagle zostają zgaszone i w tejże chwili roz-poczynają pracę jaskrawobiałe lampy stroboskopowe (częstotliwość: sekunda) i one nieustan-nie – niby flesze – cykając, oślepiając, potrafiły wydobyć z tego obłędnego skłębienia zbun-towanych szalonych poszczególne pozy kopulacyjne tych biednych obłąkanych, w poszarpa-nych łachmanach, nagle unieruchomione, zastygłe, zatrzymane w dziesiątkach statycznych jak gdyby fotografii, lecz tak to było idealnie zgrane (wystudiowane przedtem przez chore-ografa Pierre'a Nonante ściągniętego od Béjarta z Brukseli), że każda para aktorów w każdym nowym błyśnięciu serii lamp stroboskopowych z prawa lub z lewa (bo działały na zmianę – raz jedna seria, raz druga) utrwalona już była w innej zupełnie pozie wobec siebie nawzajem, pokazywali oni kolejno dziesięć pozycji zasadniczych według klasyfikacji podręcznikowej (notabene odwiecznych, bo wziętych z Kamasutry), ale tylko raz jeden, w jednym jedynym ruchu, to znaczy każda z każdym, najsamprzód zaczynali od prostej (ze względu na przyzwo-itość piszę to po łacinie) positio obversa habitus normalis, w następnym błyśnięciu widziano ich niby to połączonych w pozycji supinus i już kolejno: flexus, habitus equitis, sedens ante-rior, habitus anterior lateralis, tutaj w chwili ciemności ona się obracała, aby wykonać zasad-nicze figury a retro czy a tergo, różnie to nazywają, jak: habitus ventralis lateralis posterior, habitus in genua, habitus sedens posterior, na tym poprzestawali i pary się zmieniały: sęk w tym, żeby się nigdy nie ukazały w chwili błysku dwie pary ujęte w tych samych pozach! Lynda w roli Charlotty czy nie Charlotty już może, bo ją zrzuciła z chwilą wyprowadzenia przez siostry za kulisy, a po prostu Szalonej, w tym orgiastycznym tańcu też miała niemały udział, i zawsze na pierwszym planie, ubrana w swoją lekką białą koszulę, ale bez szala, z zupełnie odkrytymi piersiami, rozpoczynała zresztą od wykonania tego wyuzdanego tańca ze swoim Duperretem; skarżyła mi się codziennie, że owe regularnie cykające błyskami zespoły lamp stroboskopowych, włączone pod sam koniec spektaklu, gdy była tak wyczerpana po zabiciu Marata, czy raczej przezwyciężeniu zawsze tak samo narastającej obawy co do dzia-łania noża, w połączeniu z tym wszystkim, co tu się teraz działo, owym klimatem psychicz-nym buntu w domu dla obłąkanych, ją samą podprowadzały nad sam brzeg obłąkania! Po Duperrecie wykonywała ten balet jeszcze z wieloma mężczyznami, tak że wracając po zapad-nięciu kurtyny do garderoby musiała zażywać swoją zieloną kapsułkę na uspokojenie, z kwa-drans wypoczywała zupełnie nieruchomo, odchodziła powoli, potem dopiero się przebierała, dzwoniłem po taksówkę i jechaliśmy zwykle do Georgetown na langustę z szampanem, jak to już bodaj dwa czy nawet trzy razy wspominałem. Całą tę pantomimę obserwowałem z początku zupełnie beznamiętnie, chociaż z dużym po-dziwem dla myśli choreografa, ale od czasu historii z Johnem-trąbkarzem ciągi skojarzeń po-częły wymykać mi się spod kontroli tak dalece, że co dzień nie mogłem się literalnie opędzić od sugestywnych obrazów Lyndy z nimi wszystkimi w sytuacjach prawdziwych, nie tylko markowanych, w pozycjach tu pokazywanych; choć tłumaczyłem sobie, że to wszystko na niby, że wszystko jest udawane, to moja wyobraźnia mimo to pracowała, lecz nigdy nie przy-puszczałem, że w tak niedługim czasie jeszcze ciężej zostanę doświadczony! Miało się ku końcowi występów w Waszyngtonie, kiedy zauważyłem wracając wieczorem z biblioteki, że na stoliczku pod lustrem w przedpokoju naszego apartamentu leży podłużna żółta koperta, gotowa do wrzucenia, spojrzałem uważniej: zielonym flamastrem Lynda za-adresowała ją do swego psychoanalityka, list był gruby, a ponieważ w tym czasie pożycie nasze niezbyt się układało (stale była w złym bardzo, nerwowym stanie, i to nie wiedzieć czemu, bo wszystko już teraz działo się zgodnie z planem), powziąłem postanowienie prze-czytania tych zwierzeń, by wiedzieć, z której strony brać się do naprawiania. Wychodziła właśnie do teatru; list zapewne jutro miał być wysłany i tu go zostawiła, by mieć go rano na widoku, cały czas obawiałem się, że go teraz ze sobą zabierze wkładając do torebki, gdyśmy więc wychodzili, stanąłem nieruchomo na dłuższy czas koło stolika zasłaniając go sobą, by uszedł jej uwagi; istotnie o nim w tej chwili zupełnie zapomniała. Przeprosiłem już w drodze, że nie będę jej mógł dzisiaj towarzyszyć do Georgetown, bo wieczorem mam bardzo ważne spotkanie na neutralnym gruncie z attaché naszej ambasady, a chcę prywatnie omówić swoje problemy paszportowe (bo takie zaistniały), po przedstawieniu nie będę już do niej wstępował za kulisy, tylko zaraz pojadę do Mc Lean (za Waszyngtonem). Wróciwszy do domu po spusz-czeniu kurtyny kopertę powolutku odkleiłem nad parą, z obu stron podważając ołówkiem załamanie, poszło bez trudu, wyjąłem z dziesięć chyba sztywnych żółtych kartek złożonych wzdłuż na troje i, siadłszy wygodnie w fotelu, zabrałem się do czytania. Bodajbym tego nie robił! Na początku tłumaczyłem sobie dokładnie zdanie po zdaniu zer-kając do słownika, ale szybko go odłożyłem, niestety, nadto dobrze to wszystko, co tu pisała, rozumiałem, wiedziałem, o co chodzi, przecież jednak czasami się, jak powiadam, łudziłem. Bez nadziei. Ale mniejsza o samą technikę czytania listu Lyndy do jej psychoanalityka, waż-ne, że czarno na białym grubym zielonym pisakiem podała mu bez osłonek listę tych wszyst-kich mężczyzn, z którymi ostatnio obcowała, niedługie ich charakterystyki, gdzie i kiedy, było też opisane nasze zdarzenie z młodym Johnem-trąbkarzem, ale osoba Johna figurowała tutaj na czwartym miejscu z kolei, chociaż Lynda opowiadała jedynie o swoim pobycie w Waszyngtonie, jak się okazywało, pierwszym był reżyser tej sztuki, raz tylko i przelotnie, w garderobie, potem nie wymieniony nawet z imienia statysta, po nim operator światła, cudow-nie, pisała, zbudowany, John, po Johnie jego młody kolega stukający w bębenek, miejsca nie podawała, pewnie w hotelu, aktor grający rolę Cucurucu (i to gdzie! u nas w domu!) – a mo-że, myślałem sobie, czytam fantazje jakieś, może jedynie w jej bujnej wyobraźni wszystko się wydarzało, ale tu znowu szczegół prawdziwy, czy raczej mnie już znany, odmówiła istotnie nagabywaniom pewnego kolegi – Murzyna, świetnego zresztą aktora i przemiłego człowieka (przyszedł z „James Weldon Johnson Theater Arts Center” w Nowym Jorku po dużym sukce-sie w sztuce opartej na życiorysie Malcolma X, co tu Lynda z naciskiem podkreślała), nie ma przecież bynajmniej żadnych uprzedzeń rasowych, ale jej nie pociągał z powodu rysów twa-rzy, jednakże pogłębiła tym jego kompleks Murzyna, pragnęłaby mu pomóc, prosi o radę, jak to zrobić, i o tym cała strona, nieważne, przebiegam listę dalej, są obie rosłe siostry zakonne, w osobach Marry'ego B. Hopkinsa i Stanleya Blackwella, na jedenastym miejscu kto? Randal Clift, ten sam Randal rzucony przez własną żonę, przedwczoraj mówiła w rzeczy samej, że wpadł na małego drinka o trzeciej po południu, na nim był koniec. „Nigdy tylu nie miałam w tak niedługim okresie. Pytam DLACZEGO? Lynda Winters-Janusz”. Przeczytałem to wszystko ponownie, słowo po słowie, skończyłem („Pytam DLACZEGO?”), mojego stanu nie będę opisywał, lecz mimo wszystko spojrzałem na zega-rek; o tej godzinie wychodziliśmy zazwyczaj z restauracji, list zakleiłem i położyłem z po-wrotem w przedpokoju. Teraz chodziłem jak w klatce po mieszkaniu, trudno, tak będę się zachowywał, jakby nic się nie stało, lecz Lyndy wciąż nie było, położyłem się, zgasiłem światło i w ciemnościach czekałem; po pierwszej Lynda wchodzi, zapala światła po kolei w korytarzu, kuchence, living roomie, drzwi zostawiłem otwarte, więc widzę, że bierze list, że go otwiera rozrywając kopertę, że jeszcze coś swoim pisakiem po brzegach dopisuje! Uda-wałem śpiącego, cicho się położyła, a kiedy wcześnie rano wstawałem i wychodziłem do mojej biblioteki, list, w nowej kopercie, znów czekał na wrzucenie, ale mnie jej dopisek już nie interesował; gdy wieczorem przyszedłem, koperty nie było. Zapewne pomyślą czytelnicy, że wszystko dostatecznie zostało powiedziane, że skoro spektakl zakończył się czymś w rodzaju powszechnego coitus promiscuus, i to w przeróżnych pozach, to i ja, piszący opowieść pod bezustannym ciśnieniem scen tego przedstawienia, też będę usiłował zakończyć mą historię podobną pantomimą. Lecz pociągnę ją dalej; pantomi-ma, i owszem właśnie była, ale przecież została w Nowym Jorku pamiątka po Glorii Swan-son, już niedługo się zjawi. Jeśliśmy już zapomnieli, jakie motywy zaprowadziły Lyndę aż do ołtarza kaplicy ślubów „Kupido” w Las Vegas, stan Nevada, przypomnę: już dnia 20 stycznia zobaczywszy na biur-ku dwie półskorupki orzecha z bobasami, wyczułem, że szło jej o potomostwo (potwierdziła to później diagnoza mego psychoanalityka), w każdym razie jak dotąd nie było znaków, by sądzić, że się spisałem. Po przeczytaniu listu biegając dokoła stołu pytałem samego siebie, czy może te tabuny kochanków mojej żony miały w jej rozumieniu pomagać mi w tej tak bar-dzo obchodzącej ją sprawie, co prawda nie wspominała o tym słowem psychoanalitykowi, lecz może tutaj wszystko działo się podświadomie. W każdym razie występy w Waszyngtonie miały się ku końcowi i cieszyłem się z góry na Interruptus w Miami. Pojechaliśmy. Istotnie, zmiana miejsca, klimatu, ciepło, plaża, warunki hotelowe sprawiły, że znów między nami dobrze się ułożyło, bo przecież tych epizodów z Franusiem Wypaprałą nie można brać pod uwagę po tym wszystkim, czegośmy się dowiedzieli, wydaje mi się, że w tamtym czasie by-łem z nią ja jedynie, mnie więc mogła obwiniać, kiedyśmy razem znaleźli się na koktajlu w hotelu „George” w dzielnicy Row Millionaires wydanym przez Jackiego Blissona nazajutrz po zakończeniu zdjęć do filmu 7538 za kurtyną (ale on sam pokazał się nam tylko na bardzo krótką chwilę, razem z dwoma innymi producentami, także grubymi i także z cygarami, po-wiedział dowcip w rodzaju „Ja idę za kurtynę, wy, dzieci, bawcie się same”), wieczór mieli-śmy oboje nieudany, Lynda rozhisteryzowana wpędziwszy mnie gdzieś do kąta tej wielkiej sali, za jakiś rozrośnięty oleander czy fikus, zrobiła mi całą scenę: zapowiedziała, że stanie się coś okropnego, przestanie ręczyć za siebie, bo jej cierpliwość została do dna wyczerpana. Odrzutowcem United Airlines wracaliśmy do Nowego Jorku w nastroju minorowym; nie trzeba zapominać, że przed naszym wyjazdem wtedy do Waszyngtonu przyszli przecież Mu-rzyni i zabrali kanapy, stół, ściągnęli dywany, wynieśli komodę, kiedy więc wchodziliśmy do tego apartamentu z naszymi walizami, sprawił on na nas wrażenie godne pożałowania; Lynda bez rozbierania rzuciła się na łoże i wbiła oczy w sufit, ponieważ perspektywy pieniężne sła-bo się przedstawiały, wprawdzie zarobiła niemało, ale też wszystkośmy prawie wydali sami nie wiedząc kiedy, a jakoś w Nowym Jorku pomimo telefonów do agenta Harveya Mackin-tosha nowej pracy nie było. 20 Przecież nie mogliśmy mieszkać w takiej ruinie! Lynda zawezwała malarzy, którzy odno-wili w ciągu trzech dni całe mieszkanie, malując ściany na biało, pomalowali i meble na ten kolor, bo Lynda, pomimo skromniejszych środków, miała w tym względzie wyraźne upodo-bania, jak gdyby była gwiazdą z jakiegoś Hollywoodu z dochodami co najmniej rzędu dwóch tysięcy dolarów tygodniowo, a przecież teraz goniła ostatkami! Na koniec zjawiły się nawet mebelki, także białe, obite adamaszkiem, nasze małżeńskie łoże przeznaczone pierwotnie do wyrzucenia tylko dlatego zostało, że było już przedtem białe, ale je przetransportowano do pokoiku Cathy, tutaj mieliśmy sypiać, Lynda zapragnęła odmiany. Dziewczynkę, naszym powrotem niezwykle uradowaną, na cały czas bałaganu przeniesio-no do pokoiku Francuzki Mauricette (jak może pamiętamy, mieszczącego się obok klatki schodowej i trzech pionów z windami), kiedy więc ją sprowadzono z wygnania spędzonego pod kuratelą dziewczyny, wciąż przez nią nie lubianej, w pokoiku ciaśniutkim, ciemnym, choć z wygodami, mała pobiegła w te pędy na górę do swego pokoiku i, zastawszy tam łoże w stylu Ludwika XV zamiast swoich przedmiotów, tak przeraźliwie wrzasnęła, że mi się przypomniało tamto jej przerażenie za kulisami w teatrze, w Waszyngtonie, gdzie zobaczyła, że korytarzem wariaci ciągną kosz z uciętymi głowami, i tak krzyczała, jakby nie mogła zu-pełnie zamknąć buzi! I tym razem po bardzo silnym przeżyciu trzeba ją było do końca dnia uspokajać. Nazajutrz pozostawiona w nowym dziecinnym pokoju już dla niej urządzonym (na miejscu dawnej sypialni), siedząc tam sama niecałą nawet godzinę, zabrała się do odwetu: malarze zostawili w nim swoje narzędzia pracy (łazienka jeszcze nie była dokończona), stały więc puszki z farbą, wałki; Cathy wzięła do rączki wałek i nim wymalowała, co mogła, białą olejną farbą, przejechała dokładnie po dywanie, pojeździła po kołdrze, pościeli, łóżku, krze- sełkach, dziecinną komódkę obsmarowała dokładnie do połowy, a warto przypomnieć, że farby, którymi Amerykanie wszystko wszędzie od nowa ciągle w kółko malują, są świetne gatunkowo i wcale się nie zmywają. Pierwszy z domowników odkryłem to spustoszenie, wchodzę – Cathy w trakcie roboty, pytam groźnie; „Dlaczego to zrobiłaś?” „Because I was unhappy” – odpowiedziała patrząc mi szczerze w oczy, ale ja, nie zważając na zasady współ-czesnych pedagogów, spuściłem małej lanie, ani biedna pisnęła i od tej pory była zupełnie happy, już oczyszczona. Z Lyndą tymczasem nie najlepiej się działo: Mackintosh zamilkł i nawet unikał z nią roz-mowy, nie mając propozycji; nie wychodziła z domu; nie mając nad czym pracować, robiła wciąż awantury mnie, małej Cathy, kotu Patrykowi, lecz nigdy Francuzce Mauricette, zauwa-żyłem, że wyraźnie ją oszczędzała. Któregoś popołudnia wróciłem z New York Public Libra-ry i kiedy zobaczyłem na moim stole dużą kartkę z napisem zielonym flamastrem: „Zaopiekuj się moim biednym dzieckiem”, już wiedziałem: znowu wzięła pigułki, sadziłem po dwa schodki na górę do sypialni, lecz puste było łoże, tylko na nim leżała druga kartka z napisem zielonym flamastrem: „Jestem w pokoju Mauricette”, wpadłem tam jak oszalały, drzwi nie były zamknięte, Lynda leżała sama, zakrwawiona, z podciętymi żyłami, dopiero alarm, leka-rze, krwawiła siedem godzin, ale ją odratowano. Tymczasem Mauricette przyszła pod wieczór do domu razem z Cathy, były gdzieś na spa-cerze, i tego dnia po raz drugi miałem niezłą zabawę. Dziewczyna weszła najpierw do swego pokoiku i zobaczywszy łóżko okropnie okrwawione dostała kryzysu nerwowego, a potem ataku szału, krzyczała na korytarzu: „Mon billet de retour, mon billet de retour, je n'veux plus, je n'veux plus”, powychodzili sąsiedzi, biła pięściami w ścianę, nie chciała za nic wrócić do siebie, a przecież ja takiej wrzeszczącej nie mogłem wprowadzić do mieszkania, gdzie byli jeszcze lekarze, a stan Lyndy wymagał ciszy, spokoju, musiałem ją zawieźć windą na dzie-wiąte piętro do mych dobrych znajomych, już oni się nią zajęli karmiąc proszkami, by się uspokoiła, ale i tak całą noc podobno, płacząc cichutko, przesiedziała w fotelu. Nazajutrz ochłonęła na tyle, że była w stanie załatwić sprawy związane ze swym natychmiastowym powrotem do rodziny bez mego współudziału (bo ja siedziałem przy żonie, nie chciałem jej na chwilę zostawić bez opieki), na całe szczęście Lynda podcięła żyły w środę, we czwartek z samego rana Mauricette pobiegła zarezerwować miejsce na transatlantyku „France”, który odpływa do Hawru co dwa tygodnie w piątki o szóstej przed wieczorem z nabrzeża portowe-go na wysokości Czterdziestej Ósmej Zachodniej, udało się jej jednak – chociaż z niemałym trudem – zdobyć miejsce na tym liniowcu w przeddzień jego odbicia od brzegów Ameryki, ale wtedy dopiero, gdy w biurze Compagnie Generale Transatlantique dostała nowego szoku. Sam już zorganizowałem – choć z trudem – jakąś gotówkę dla niej za dwa tygodnie ostatnio przepracowane, bo konto Lyndy w Bankers Trust było puste, czek nie miałby pokrycia, a w piątek po południu znosiłem jej walizy do taksówki, jechała trochę wcześniej, by się zaokrę-tować. Od tej chwili Cathy praktycznie została na mojej głowie. Budziła się koło wpół do dzie-siątej rano i zaraz sama uruchamiała adapter nastawiając płyty z bajeczkami, lecz nigdy tak, jak potrzeba, na normalnych obrotach, puszczała je jak dawniej: albo na obrotach zwolnio-nych, albo też tarczę zanadto przyśpieszała, by lektor piał falsetem, wysłuchiwała tego szczę-śliwa i rozbawiona. W tym czasie przygotowywałem jej butelkę chocolate milk, kakao, sma- żyłem w kuchni jajko z dwoma paskami bekonu. Po śniadaniu, gdy Lynda jeszcze spała, wy-chodziliśmy razem do magazynu „Food City”, tam wsadzałem ją na wózek firmowy, w który się kładzie zakupy, a z tyłu jest przewidziane specjalne siedzisko dla małych dzieci. Potem, poczekawszy w kolejce, aby zapłacić przy kasie u Murzynki Jerlyne i wydać polecenie, aby wszystko, cośmy kupili, odesłano do domu, codziennie ją prowadzałem – nastały dni bardzo ciepłe – do Childrens's Playground tuż obok naszej ulicy, na skraju Central Parku, gdzie o tej porze roku najbardziej lubiła jeździć na małym rowerku trzykołowym albo siadała na karu-zelę. O pierwszej byliśmy w domu; lunch dawała nam Lynda; jeśli lepiej się czuła, składał się on przeważnie z hamburgera, marchewki, sandwicza smarowanego masełkiem orzechowym i miodem, do tego coca-cola. Zjadłszy najwyżej ćwierć porcji przeznaczonej dla siebie Lynda wracała do łoża, a ja, nie-co po trzeciej, musiałem ułożyć Cathy do snu, umyć jej ząbki, dać butelkę kakao. Na krótko miałem spokój i wtedy próbowałem pracować nad moją Pamiątką po Glorii Swanson kiedy się obudziła, przychodziły jej małe koleżanki, czasami koledzy, z tego samego domu, i dzieci się bawiły, musiałem stale mieć je na oku, w tej sytuacji rzadko udawało mi się przejrzeć ja-kąś gazetę, nie mówiąc już o pisaniu. Kolacja; po kolacji malutką kąpałem; i tak: najpierw sama chlupotała się w wannie piętnaście, dwadzieścia minut, potem ją myłem, położywszy do łóżka czytałem z książeczek bajki moją okropną angielszczyzną, jak potrafiłem, a ona popra-wiała to akcent, to wymowę, teraz zjawia się Lynda chwiejąca się na nogach, aby córeczkę ucałować, lecz do mnie należało dać Cathy jeszcze jedną butelkę mlecznego kakao na dobra-noc. Malutka zasypiała z wielkim paluchem w buzi. Tu powiem, że wszystkie amerykańskie dzieci, nawet już całkiem spore, ssą zawsze duży palec, który od tej czynności mają zmace-rowany, a robią to dlatego, że zupełnie bez smoczka są chowane. Kiedy Cathy zasnęła, mu-siałem zapalić małe światełko, pogasić duże, o tej porze roku chodziła klimatyzacja, ale prócz tego puszczałem na pełny regulator wydzielacz pary wodnej włączany do kontaktu, tak zwany waporiser, można było do środka, gdzie wlewało się wodę, wrzucić w razie potrzeby jedną lub dwie tabletki leczące podczas snu katar i zaziębienie. Tak przeszły trzy tygodnie aż do piątku 27 czerwca, datę pamiętam dobrze, bo mógłby to być łatwo ostatni piątek w mym życiu, jeślibym z pół sekundy zawahał się, zastanowił (nie poznawałem tu siebie, bo zwykle nie robię nic innego, jak tylko stale waham się, zastanawiam i w ten sposób najważniejsze przegrywam). Przedpołudnie jak zwykle spędzone razem z Ca-thy: najpierw zakupy w „Food City” i kasjerka Jerlyne, a potem Children's Playground (karu-zela, rowerek). Lunch; po lunchu zapowiedziałem Lyndzie, że dzisiaj musi zająć się małą, ja stanowczo wychodzę, mam ważną sprawę. Spytała, rzecz oczywista, jaka to tak ważna spra-wa jest powodem, że zostawiam ją zupełnie samą z dzieckiem, kiedy jest chora, w ostatecz-nym rozstroju, lecz miałem tego dosyć i nic nie odpowiedziałem, choć przecież zależało mi wtedy tylko na obejrzeniu wystawy w Museum of Modern Arts, o której w „New York Time-sie” czytałem sprawozdanie, że przełamuje konwencje, znosi wszelkie bariery między odbior-cą a dziełem sztuki; wyszedłem nareszcie uwolniony i niosło mnie lekkim krokiem aleją Central Park West, za murkiem ogromne drzewa parku uderzyły mnie świeżą, bujną zielenią, jakby dopiero co zwilżoną, bo niebo, pociemniałe, nisko się zaciągnęło. Ponad Columbus Circie zapalał się napis: IT IS NOW 2:17, kiedy skręciłem z mojej Sześćdziesiątej Siódmej Zachodniej, i przeskoczyły tylko o siedem minut do chwili, gdy stawałem na placu, gdzie stoi na kolumnie Odkrywca Ameryki, bo wtedy się zaświeciło IT IS NOW 2:24. Na wystawie w muzeum nie wszystko zresztą tego dnia feralnego dobrze funkcjonowało: kilka rzeźb kinetycznych Szwajcara Tinguely'ego było unieruchomionych, gdyż uległy awarii motorki napędowe (wisiały na tych konstrukcjach tabliczki z napisami: „W naprawie”), ale za to Rzeźba cybernetyczna wyróżniona nagrodą, dzieło dwóch inżynierów: Wen Ying Tsiana i Franka Turnera, działała pełną parą. Eksponowana osobno w niedużej sali, składała się z wią-zek błyszczących prętów aluminiowych, modulowanych światłem lampy stroboskopowej wysokiej częstotliwości (błyskanie), a sens tego pomysłu opierał się na zasadzie ruchu har-monijnego w stojącym falowaniu, wytwarzał je pręt, który wibrował, z tym że pręt nie był jeden, zgrupowano ich bowiem wiązkami po sześć, po siedem całym szeregiem, po to, by wszystkie te wiązki pionowo falowały, a efekt wizualny tego płynnego ruchu był nieustannie modulowany światłami stroboskopów reagujących z niesłychaną precyzją na dźwięki, takie jak głos, gwizd albo klaskanie w dłonie, konfrontacja odbiorcy z rzeźbą cybernetyczną była więc eo ipso zawarta w jej dyskretnej odpowiedzi na nasze odezwania. Gdy głośno więc przemawiałem zostawszy z nią sam na sam w pustej sali, a potem wyrecytowałem po polsku Siulpet Białoszewskiego, od razu mogłem zobaczyć głos mój przetransponowany: światła stroboskopowe natychmiast rozbłysnęły subtelnymi seriami. Nic nie wiedziałem nawet, że rozpętała się burza nad Manhattanem, i dopiero wychodząc z muzeum o szóstej, gdy już nas wypraszali, zobaczyłem, że leje, i usłyszałem, że zagrzmiało. Taksówki nie podjeżdżały przez dobre pół godziny, musiałem więc w tej ulewie wracać ma-ratonem do domu. Biły pioruny, a jednak biegłem w deszczu pod wrażeniem delikatnej sym-biozy dzieła sztuki z człowiekiem i ciągle mając to w głowie wchodziłem przemoczony schodkami na antresolę. Lynda, leżąca jak zwykle w łóżku ohydnie rozbabranym, przywitała mnie wzrokiem ostrym, nieustępliwym, milcząca, z zaciśniętymi ustami, widok tak nieprzyjemny, że spoj-rzałem pod nogi, gdzie teraz pod samą ścianą po wyniesieniu komody (a więc brak miejsca: za nią) tkwiła pozostawiona pamiątka po Glorii Swanson – pies w mycce z głupią miną – i gdy tak na nią patrzałem, usłyszałem głos Lyndy, histeryczny, wysoki: „Odwracasz się, nie patrzysz, ja ostrzegałam”, patrzę więc, a ona z oczami we mnie wbitymi z wolna się podnosiła i w stojącej postawie sięgała prawą ręką za dekolt ruchem dobrze mi znanym, jakby szukała tam noża na J.P. Marata, lecz wyciągnęła rewolwer; powodowany chyba instynktem samo-obrony, jednym susem dopadłem, podbiłem lufę do góry, huknęło, posypał się tynk z sufitu, ale rewolwer ja już trzymałem w dłoni; Lynda, blada, wybuchnęła spazmami. W tej chwili gdzieś bardzo blisko huknął piorun. Kula utkwiła w suficie, i leżąc teraz całymi dniami na naszym szerokim łożu (Ludwik XV) stale na nią patrzymy, nie mogąc – i cóż dziwnego – oderwać od niej oczu. Dziś wtorek, przed tygodniem rozpoczął się lipiec i od razu nastały mokre, lepkie nowojorskie upały, o szarym zamglonym niebie; w naszym domu bez przerwy huczą wszystkie klimatyzatory, ścieka z nich woda po ścianie od ulicy, Lynda ze wzrokiem wlepionym w ślad po kuli powta-rza co dzień od nowa: „Janusz, tak strasznie na to patrzeć”, lecz przecież patrzy stale; teraz jest wieczór i właśnie zszedłem na dół do living roomu, nalałem sobie whisky z wodą sodo-wą, wrzuciłem kawałek lodu i usiadłem przy biurku, aby wreszcie skończyć Pamiątkę po Glo-rii Swanson, dzisiaj znowu od rana Lynda mi zapowiada: „Uważaj, bo sobie powiedziałam, że drugim razem nic cię nie uratuje”, ale ja się po cicho gotuję do dalekiej podróży, przebieram swoje rzeczy, aby móc każdej chwili zmieścić się w walizce czterdziestofuntowej, coś szcze-gólnie ciężkiego mógłbym jeszcze przemycić pod płaszczem przerzuconym przez ramię, resztę owijam w plastyk i co dzień małymi porcyjkami wynoszę na schody, uważając, by Lynda nie widziała, chociaż w zasadzie każdej chwili mógłbym jej przecież powiedzieć, że właśnie otrzymałem depeszę z Polskiej Akademii Nauk, bym wracał natychmiast do pracy pod rygorem; najpierw skok do Paryża, gdzie musiałbym nocować, nazajutrz karawela Air France (bo bilet płacony dewizami) w niecałe dwie godziny dowiezie mnie na Okęcie, z Okę-cia kwadrans taksówką mam do domu! 21 Chyba jednak tak prosto i szczęśliwie sprawy się nie ułożą, zabrnąłem już za daleko, działa siła inercji i kto wie, czy nie będę musiał zostać w Nowym Jorku na stałe, tym bardziej że przecież Lynda sposobiła mnie do swojego zawodu, przez jej znajomości dostawałem ostatnio robótki w telewizji komercjalnej, w reklamach, wprawdzie dorywczo na razie, ale wsadziw-szy jeden palec na pewno będę się mógł niezadługo wepchnąć do niej cały; zagrałem jak do-tąd trzy razy w scenkach parominutowych, gdzie mi kazano zaciągnąć się głęboko papiero-sem „Silva Thins”, mentolowym, a potem wypuszczać kłęby dymu i nosem, i ustami, siedząc w skórzanym obrotowym fotelu z oparciem przechylanym; każdorazowo ukazanie się tej re-klamy na wizji jedenastego programu przynosiło mi przelewaną na konto sumę pięćdziesięciu dolarów; przed kilku dniami dostałem też propozycję statystowania w filmie, najsamprzód w roli lokaja. Nie byłem więc bez grosza, co miało duże znaczenie, gdyż od powrotu z Florydy finansowo niedobrze nam się działo: Lynda nie pracowała; jako aktorce znanej, błyszczącej, jak to nazywają, „w światłach rampy” (czyli że jej nazwisko świeciło żaróweczkami przed wejściem do teatru, gdzie grała czołową rolę), nie wypadało jej pokazywać się w handlowych reklamach, mogła przyjmować jedynie poważne role i na nie tylko – histeryzując – czekała w rozbebeszonym łożu, oczekując zarazem prokreacji, podczas gdy dla mnie ta sprawa stawała się kwestią życia, bo przecież alarmowania policji, że już do mnie strzelała i znów mi grozi morderstwem, nie mogłem brać pod uwagę, to wszystko się rozgrywało już tylko pomiędzy nami; pozostawało czekać na swoje przeznaczenie stosując półśrodek – unik: mam już zapla-nowane wynajęcie pokoju w hotelu „Mac Alpin” na nowe dni kryzysowe, któż mi jednak za-broni dzisiaj, kiedy to piszę przy biurku w living roomie na czwartym piętrze „Hôtel des Arti-stes” N.W., N.W., l West 67, zasugerować sobie, że jestem znów w Warszawie, w swoim mieszkaniu, róg Mianowskiego, gdzie przecież na dobrą sprawę dawno być powinienem, że siedzę przy swoim biurku, co dzień chodzę do pracy w Instytucie na 8.15 rano, o Lyndzie i jej sprawach nie wiem nic... Lecz przecież w jakim wrześniu, najpóźniej z początkiem paździer-nika powinni mi już napisać moi dobrzy znajomi z dziewiątego piętra (przed wyjazdem wi-nienem ich poprosić, aby trochę nad Lyndą czuwali i czasem mi donieśli, co się z nią dzieje), że najpierw: wniosła podanie o nasz rozwód, w drugim liście: że rozwód uzyskała (jej adwo-kat musiałby mi przesłać oficjalne papiery!). Wtedy dopiero dowiem się zapewne, że odniosła wielki sukces w najnowszej sztuce Arthura Millera na Broadwayu (prapremiera światowa), i – tak dziwnie się złożyło – winni dodać znajomi – że jej agent zadzwonił z propozycją dosłow-nie w chwilę po tym, jak – będąc nadal bez przerwy w okropnym stanie – cisnęła zdenerwo-wana z góry przez balustradę na dół, do living roomu, pamiątkę po Glorii Swanson; rozbiła się na drobne kawałeczki, a ocalała jedynie czapka-pokrywa. Lynda uważa więc teraz, że wszystkie ostatnie niepowodzenia nie ze mną już, lecz z tamtą wazą były związane.