12285
Szczegóły |
Tytuł |
12285 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12285 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12285 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12285 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JERZY PRZEŹDZIECKI
ZAPAMIĘTANIE
Wydawnictwo „Tower Press”
Gdańsk 2001
Copyright by Jerzy Przeździecki
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ci, którzy wysiedli pierwsi z autokaru, zbliżyli się do stopni wiodących w górę,
gdzie po obu stronach ciemnego wejścia do samolotu pojawiły się już dwie
uśmiechnięte dziewczyny w mundurkach.
Na rozległej płaszczyźnie lotniska podmuchy wiatru stały się napastliwe,
przewiewały na wskroś. Niebo było szare.
Nadjechał drugi autokar i wyszło z niego kilkadziesiąt osób przyłączając się od
razu do otaczających stopnie.
Stewardessy śmiały się odpowiadając na powitalne słowa mężczyzn, wskazywały
kierunek przechodzącym. Jedna przejęła z rąk matki płaczące dziecko i weszła z
nim do wnętrza. Natychmiast zastąpiła ją inna, z przyklejonym uśmiechem, podobna
do sklepowego manekina.
Dwa czerwone samochody gnały przed siebie samym środkiem betonowej płaszczyzny.
Żółta ciężarówka-cysterna sunęła wolno ich śladem. Nad lotniskiem krążył
samolot, sposobiąc się do lądowania. Pomiędzy płytami betonu, jakie pokrywały tę
część lotniska, zieleniła się trawa. Tu i ówdzie wśród jej smug i linii widać
było kolorowe kwiatki.
–
To niemożliwe! Znowu mam szczęście z wami lecieć – śmiał się rumiany mężczyzna
mijając stewardessę-manekina. – To się nazywa wyczucie! Zawsze razem. A myślałem
ostatnio...
–
głos jego, płynący już z wnętrza, cichł, rozpłynął się. Teraz pytał dziewczynę o
miejsce przy oknie grubas z aparatem fotograficznym.
–
... Więc bardzo proszę – powtórzył. – Przepraszam – zwrócił się do mężczyzny w
zamszowej marynarce, który zatrzymał się tuż za nim. – Ale zależy mi...
Chciałbym coś widzieć.
–
Rozumiem – odparł tamten i uśmiechnął się. Stewardessa udzieliła informacji,
wskazała kierunek i wróciła do wnęki opodal wejścia. Stała wyprostowana.
Uśmiechający się wciąż jeszcze podróżny nie patrzył na nią. Mógł mieć około
czterdziestu lat.
–
Na prawo, proszę. Miejsce F trzydzieści dwa – powiedziała. – Płaszcz pan będzie
łaskaw na półkę.
Kiwnął głową i ruszył przed siebie. Zobaczył ludzi, którzy starając się, ale bez
powodzenia, nie przeszkadzać sobie wzajem, sadowili się w fotelach po obu
stronach przejścia. Słyszał wypowiadane przez najbliższych z nich uwagi i
dowcipy, kryjące podniecenie.
Miał miejsce przy oknie. Usiadł. Oba fotele po jego lewej stronie były dość
długo wolne. Później środkowy zajął młody człowiek o energicznych ruchach, a
zewnętrzny, w chwilę po nim, niebrzydka, modnie ubrana kobieta z ciemnymi
włosami upiętymi w kok.
Młody człowiek uparcie mozolił się ze swoją torbą, próbując wsunąć ją pod
siedzenie fotela. Wreszcie mu się udało. Kobieta coś powiedziała. Zaczęli
rozmowę o Moskwie. Okazało się, że byli w niej przejazdem, wracając z odległych
republik. Ona Czeszka, on Polak.
Podróżny opuścił oparcie swego fotela. Półleżąc w niczym nie uczestniczył,
rozgrzeszony ze wszelkich towarzyskich powinności.
– ... Bezbolesna przynajmniej. O niczym człowiek nie zdąży pomyśleć. Łup i
koniec – szemrał głos młodego mężczyzny. – Zresztą... dlaczego pani nad tym
się... Katastrofy lotnicze są przecież... A wygląda pani... Mógłbym przysiąc...
Jeśli chce pani wiedzieć, to oceniłem, że jest pani...
– Zgadł pan! To niesłychane! Nigdy bym... – Czeszka śmiała się odrobinę zbyt
głośno.
Samolot już kołował. Teraz motory zawyły i po całym kadłubie przeszedł dreszcz.
Zaczęli pędzić, gnać po runwayu z tak nagłym przyspieszeniem, że plecy
wszystkich wgniotły się w oparcia foteli. Potem oderwali się od ziemi i od razu,
daleko w dole, objawiły się zabudowania okolic lotniska, by już po chwili
zamienić się w biały opar, który pochłonął wszystko.
Moskwa odpłynęła, stała się odległa i nierzeczywista. Mimowolne
współuczestnictwo w wysiłku maszyny sprawiło, że podróżni zamilkli. Nawet para
siedząca obok mężczyzny w zamszowej marynarce przerwała rozmowę.
Słońce pojawiło się niespodziewanie i bezkresne, górskie obszary, wyrzeźbione z
chmur, a oblane oślepiającą poświatą zakrólowały. Zmienne w klimatach, liniach i
zarysach, przywodziły na myśl malowidła stworzone przez szkoły i kierunki
plastyczne, jakie nigdy nie miały ze sobą kontaktu.
Podróżny w zamszowej marynarce obserwował śnieżnobiały, stożkowy szczyt,
rozszerzający się u samego wierzchołka niby grzyb atomowego wybuchu. Potem
cofnął głowę i zamknął oczy.
Oddalam się od wszystkiego, a może przybliżam. Rzecz względna. Larysa wraca z
lotniska. Mitia pyta, jak było. Kryje po męsku gorycz i rozczarowanie, że nie
mógł odprowadzić ojca. Lena zadzwoni do Larysy, kiedy wróci z biura. Umówią się.
Telefonowała już wczoraj. Właściwie to już od dawna niecierpliwie wyczekiwała
mego odjazdu. Nawet nie starała się tego ukryć. Teraz nadszedł wreszcie jej czas
dominacji i królowania nad samotnicą – nieszczęsną żoną aktora objazdowego
teatru. Ta Lena to chyba lesbijka. A może po prostu dobry człowiek, prawdziwa
przyjaciółka? Stanowczo zbyt wiele ludzkich spraw łączę ostatnio z seksem.
Gdzież moja naiwność z dawnych dni? Wiem wszystko, wszystko rozumiem. Zbyt
często zostawiam Larysę samą. To żywy człowiek, przy tym wyjątkowo źle znoszący
samotność. Obecnie, z powodu choroby Miti, szczególnie jej ciężko. O Boże, na
krótko chociaż wyłączyć myślenie o tym małym nieszczęśliwcu! Twórczość – to jest
ważne! Staram się pojąć teatr zwany życiem. Masz skłonności do patosu. Mam do
czorta! To odchylenie zawodowe. Jedno z wielu. Kilkanaście lat na scenie. W
różnych „wielkich” rolach. No, może teraz ten film. Może on coś zmieni. W końcu
to główna postać.
Znowu chmury i Polska... Zabawne, za każdym razem przybywam do niej z wysoka.
Poprzednio konferencje. Teraz praca – moje nowe zniebazstąpienie.
Więc dobra, działajmy. Opanuj się, stary. Zrób wszystko, aby uwierzyć w siebie,
w swoje umiejętności zawodowe. Obśmiać się można. Kto tak mówił? No, i nie
pamiętasz. Wysłuchałeś w życiu tysięcy wzniosłych, pięknych zdań, a utkwiły ci w
głowie takie w rodzaju „obśmiać się można” lub „tego nie przeskoczysz”.
Poprosił stewardessę o kieliszek koniaku, a zaraz potem o drugi. Zabawne. Lot
samolotem wyzwala we mnie coś podobnego do optymizmu i chęci walki, a może
ciekawość. Widocznie człowiek jest mimo wszystko podobny do płyty gramofonowej.
Nawet aby coś odtworzyć, musi osiągnąć właściwą szybkość.
Światełka ostrzegawcze nad przejściem do drugiej części samolotu znikły już
dawno, lecz dopiero teraz zapalił. Dziewczyna w mundurku postawiła przed nim
tacę ze śniadaniem. Niezadowolony, zgasił papierosa. Jego sąsiedzi rozmawiali w
dalszym ciągu, tylko nieco ciszej. Zaczął jeść. Wszystko wydało mu się
pozbawione smaku. Zadowolił się kawą. Wypił jeszcze jeden „Ararat”. Podziałało.
Myśli sunęły teraz swobodniej. Zrozpaczona Larysa, chory Mitia – dwa problemy
zespolone ponurą doniosłością – stały się naraz drugoplanowe, o wiele mniej
istotne. Były jak otarta pięta, uwierająca boleśnie, ale już nie w czasie
marszu, lecz spaceru. Poszedł do toalety i uśmiechnął się do swego odbicia w
lustrze. Samolot natrafił widać w tym właśnie momencie na powietrzną „dziurę”.
Szedł ku dołowi ostro, opadał „kamieniopodobnie”. Bezwład trwał tylko parę
sekund. Opór powietrza, wsparcie dla skrzydeł i kadłuba wróciły nagle do normy.
Pilot natychmiast wyrównał, podciągnął i wszedł na kurs.
Podróżny, stojący wciąż jeszcze przed lustrem, zrobił do siebie samego
przerażający grymas.
–
Wielu umiera w kloace! A wy przestraszyliście się? Wasze nazwisko? – syknął
wywracając oczyma. – Ach, Piotr Aleksandrowicz? Syn starego Aleksandra
Sachajewa, kolejarza? Tak toczno? W porządku, to wam powiem, bo ojciec wasz był
porządnym człowiekiem – śmierć w kloace lub w rynsztoku to rzecz szeroko
stosowana. A wy życia nie znacie. Ot, co! Zmienić by was, przestawić, Piotrze
Aleksandrowiczu! Czas, byście dostrzegli wreszcie życie i jego przejawy!
–
Więc życie czy śmierć? Czego mi się uczyć wypada? – bredził dalej, grając jak
zły prowincjonalny aktor. – To klimat „Płaszcza” Gogola w fatalnym wykonaniu. –
Przeplatanki. Uczcie się przeplatać. Bo życie i śmierć... Śmierć jest właśnie...
przejawem życia. Zawodowe odchylenie od normy. Z wolna wariuję.
Ktoś raz i drugi poruszył klamką. Podróżny wyszedł.
–
Czy pan się dobrze czuje? – Tuż przed nim stała stewardessa, której dotąd nie
zauważył. Ta mogłaby zagrać rolę Bronki. O Boże, jaka doskonała!
– Pani jest Rosjanką? Tak? Dziękuję.Pełen obrazu dziewczyny, zamknąwszy jej
wizerunek w pamięci, szedł w kierunku swego
miejsca. Młoda para milczała. Później Polak powiedział coś o lęku. Uśmiechnął
się do jego niespokojnych oczu.
– To nie było groźne, moim zdaniem. Zwykła sprawa – pustka. – Zaraz potem
położył się na odgiętym oparciu.
Wygląda na to, że teraz dopiero zacząłeś się bać o swoje życie. Widocznie w coś
tam, co z ciebie samego wynika, uwierzyłeś. To byłoby logiczne. Wiara w
możliwość spełnienia i pierwszy lęk, że nie zdążysz lub że coś w tym może
przeszkodzić. Przypominasz zdezelowany samochód, któremu los dał niespodziewanie
szansę uczestniczenia w rajdzie. Groteska. Na razie stoisz znowu przy pasie
startowym i raz jeszcze trzęsiesz się ze strachu. A wiesz dlaczego? Bo przestali
cię nagle otaczać „przedszkolacy” z twoich wielkich „sukcesów” – „Przygody na
wakacjach” (Jak Wisonow o tym napisał? „Poetycka, liryczna historia, naiwna, ale
miła”). Lub o „Miłości o zmierzchu”: „Pełnego wdzięku obrazu niespodziewanego
uczucia, pastelowej opowieści, przekonywająco zagranej przez znakomitego aktora
Piotra Sachajewa”. – To z recenzji Muzuchinej.
„Znakomity aktor” małego, coraz mniejszego teatru. A jeśli chodzi o problemy czy
ryzyko artystyczne – teatru prawie sterylnie czystego. Oto kim jesteś w roku
1976. Oto co osiągnąłeś w „zenicie swej artystycznej kariery”, jak o tobie
napisał ktoś tam jeszcze. A nie tak dawno temu miałeś dwadzieścia dwa lata. Te
twoje bezkompromisowe założenia i plany...
„Na szczęście ja też mam dwadzieścia dwa lata – mówiła wtedy Larysa. – Będziesz
miał dobry rok. A więc i ja, bo cię kocham i twój dobry rok jest moim dobrym
rokiem”. – Jeszcze jedna „recenzja”. Inna próba określenia ciebie, wcześniejsza.
Tamtej Larysy już nie ma. Dzisiejsza także coraz dalsza, prawie nierzeczywista.
Jak bardzo już jesteśmy od siebie odlegli! Bezmiar ziemi przewiewanej wiatrem
czasu. Ludzie – drobinki mniejsze od ziarenek piasku. Ludzie i uczucia podległe
rozpadowi, nietrwałe.
To już Warszawa, lądowanie? Powstaje nowy z miliardów układów możliwych między
ludźmi. Odległość pomiędzy dwojgiem bohaterów zmniejsza się.
A więc Piotr Sachajew już w Warszawie. Rozgląda się. W głowie „podciśnienie”.
Zaczyna się ta moja migrena.
Ona – również mająca uczestniczyć w wydarzeniu – Irena Wolska, aktorka, jeszcze
w swoim warszawskim mieszkaniu. Właśnie sprzecza się z mężem.
– Nigdy w jej wieku nie pozwoliłbym sobie na taką ocenę nauczycielki, rozumiesz?
Nasza Halinka powinna wreszcie pojąć, że... – Mąż Ireny, inżynier Czesław
Wolski, zaperza się, ilekroć mówi o szkolnych konfliktach córki. Robi ruch ręką
i przewraca szklankę z herbatą. Milknie. Idzie do łazienki i wraca z gąbką.
– Słuchaj – mówi reżyser Woronkow. – Od razu lecimy do Krakowa czy nocujemy w
Warszawie?
Piotr Sachajew stoi tuż za nim w ogonku do celnika dokonującego odprawy.
Tęga kobieta w futrze przewiozła nielegalnie pierścionek z brylantem. Tłumaczy
coś z
podnieceniem celnikom.
– Wolałbym przenocować w Warszawie – odpowiada Sachajew. – Czeka tu ktoś na nas?
–
Na pewno jest Kazura z Filmu Polskiego, Nowak, wiesz, nasz drugi reżyser, i
Morozow z ambasady. – Woronkow przesuwa dłonią po łysinie. – Dzieci, nocujemy
tu! – zwraca się do reszty radzieckiego zespołu. – Z jaką konsekwencją wszystko
się przybliża – myśli jednocześnie.
–
Nie tak dawno temu dyskusje nad scenariuszem, oceny scenopisu, wymądrzający się
Liencew z Ministerstwa Kultury. A teraz już Polska, początek pracy. Jestem chyba
zdenerwowany.
–
Więc kiedy wyjeżdżasz? – pyta Czesław.
–
Jutro. Wypij wreszcie herbatę, bo znowu rozlejesz. Masz dzisiaj konferencję.
–
Mówiłaś, że scenariusz ci się nie podoba.
–
Liczę na scenopis. Może być lepszy. Zresztą...
–
Co?
–
Nic, nic... – Irena unika spojrzenia męża. Może nowa praca da mi... No, może
mnie choć trochę odciąży myślowo, sprawi, że w coś nowego uwierzę – myśli
jednocześnie.
–
Witamy serdecznie! Witamy naszych drogich kolegów! – Tuż za ścianką oddzielającą
celników od reszty świata pojawiają się uśmiechnięci ludzie z kwiatami.
–
Jak się macie? Zbyszek, ty tutaj?! – Morozow całuje pyzatego dryblasa,
przedstawia Sachajewa, Fiedię Krowodina, Maszę, gdyż ci stoją najbliżej.
Niebo sine. Zacina drobny deszczyk. Wiatr cieplejszy od tego, który wiał w
Moskwie. Na ulicy przed lotniskiem podjeżdżające samochody, zamęt. Piotr milczy.
Migrena staje się coraz bardziej namacalna. Zostaje wciśnięty do białego fiata.
Siada obok Maszy.
– Czym ty pachniesz? – pyta czarnobrewa. – Jestem pierwszy raz w życiu w
Warszawie. Do
Krakowa lecimy dopiero jutro wieczorem. Fajnie. Pochodzę po sklepach. Obok
kierowcy chłopak w dżinsowej marynarce. Grube okulary, wysokie czoło.
– Jaki był lot? – pyta po rosyjsku. Ma kwaśny oddech. Masza coś mu odpowiada.
Śmieją się oboje. Samochód pędzi.
– Cmentarz żołnierzy radzieckich – odwraca się chłopak. – Ten obelisk po prawej.
Tam dalej
są groby. Widzicie? Na twarzy Maszy tli się jeszcze resztka uśmiechu.
– Widzę. – Piękna dziewczyna jest już poważna.
To będzie ból jeden z tych większych – konstatuje Sachajew. Nowa bezsenna noc, w
czasie której życie wyda mi się znowu błahe i pozbawione sensu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Moje migreny mają to do siebie, że pogodniejszy wydaje mi się świat, gdy mijają
– myśli trzy dni później. – Radość istnienia. Już drugi dzień w Nieszewie. Jak
pędzi czas. Samotność mniej istotna, maleje. Problem tego, jak mu tam, Wołodi
Josifowicza Morochowa narasta, wypełnia się. Teraz tamten jest ważny. Nie
powinno nic istnieć poza nim. Potem pojawi się ta Polka. Ale jeszcze czas. I
dzieje się. Aktor Piotr Sachajew istnieje wreszcie cząstkowo. Resztka zwykłych
strapień, echa codziennego bólu: Mitia, mój synek ukochany, ma uraz kręgosłupa.
Narwaniec wskoczył do sadzawki na ślepo, nie wiedząc, jaka była płytka. Wariat,
kretyn! Co z nim będzie? Już rok w fotelu. Precz z rozpaczą! Jest dobrze.
Pracuję, przetwarzam się. Może, choć na krótko, przestanę o tym myśleć. Jaka
jest ta „Soplica”?
Butelka w walizce. I zaraz twarz Larysy. „Obiecałeś, że nie będziesz już pił”.
Dobrze, dotrzymam słowa. Więc do akcji! W myśl zaleceń Stanisławskiego aktor
powinien wczuć się w swoją rolę, pogłębić kreowaną osobowość. Więc to jest
Polska. Konferencje zawsze były w Warszawie. A tu – odmiennie. Dziwne, taka
górzysta. Ojciec pisał z frontu do matki, że same równiny. Co ja zresztą
widziałem. Za każdym razem lotnisko. Pospieszne zwiedzanie Warszawy. Teraz
przynajmniej skok gdzieś dalej. I od razu ten bezosobowy pokoik z tapczanikiem,
szafą i stołem pod oknem. Jedno krzesło ciekawe, bo nie „z tej parafii” – stare,
rzeźbione. Wiele widziało. Za oknem balkon, jezioro, las, odległa wieś, kumkanie
żab, parna noc. Czerwiec zrobił się naraz gorący. Woronkow twierdzi, że wtedy
też tak było. Żyje tym filmem, wspomina. Godna zazdrości ta jego
jednowymiarowość.
Jakoś nie potrafię wejść. On jest piekielnie zadowolony ze scenariusza. A ja?
Właściwie trudno powiedzieć, co mi w tej historii nie leży. Wszystko na swoim
miejscu – rozdzielone, rozplanowane przemyślnie, akcja narasta, wiedzie
prościutko i czysto do finału i pointy. On – bohater, ona – bohaterka –
współdziałanie. Tryumf czystej przyjaźni, zbratanie po wsze czasy. Cholera! Co
robi Mitia? Czy Larysie udało się zasnąć bez środków nasennych? Precz z moim
zafajdanym istnieniem! Z myśleniem o tamtych sprawach! Jeszcze raz –
koncentracja. Ten film to moja aktorska szansa. Jeśli teraz mi się nie uda...
Puszcza wokół Mitowa. Tu, w tym miejscu, rozpadał się i przetwarzał Wołodia
Josifowicz Morochow – porucznik, dowódca partyzanckiego oddziału. Muszę w to
uwierzyć. Teraz on stał się najważniejszy. Pozwoli mi zapomnieć o reszcie
świata. Na to przecież liczyłeś. Wódka, rozpamiętywanie albo praca. Są jeszcze
kobiety. Łatwe przygody, ciekawość... Wołodia, pomóż, do diabła!
Więc giniesz razem ze swoim oddziałem? Przestajesz istnieć. Szukasz śmierci.
Dobrze. Rozumiem. Niech się dzieje jednocześnie.
„Przypadam do ziemi. Powietrze tłamszone, rwane na strzępy seriami automatów
siekących poprzez gałęzie na ślepo, metodycznie. Myśli porucznika Morochowa:
Niemcy nie sprawdzają nawet. Mają stuprocentową pewność, że w tym wąwozie
jesteśmy.
Dookoła raptowne, bezsensowne zgony. Jakieś słowa umierających. Piśnięcie
sanitariuszki Maszy. (Ona, taka mała przecież, zrobiła się naraz długa,
przeraźliwie szczupła. Krowodin («Tancerz») zwala się jak worek wypełniony czymś
ciężkim i nieruchomieje.
–
Skąd wiedzieli? – krzyczy Radża. Ten jeden, wsparty o pień drzewa, nie pruje ze
swego automatu na ślepo. Stara się coś zobaczyć, dojrzeć przynajmniej cień
nieprzyjaciela. Spogląda w górę, na krawędź wzniesienia.
– Esesmani! – woła w stronę Morochowa, w moją stronę. – Ze dwie kompanie!
–
Wycofuj!... – wrzeszczy porucznik w jego kierunku. Natężam głos, starając się
przekrzyczeć huk, ale nie kończę rozkazu, gdyż Gruzin – mój przyjaciel –
rozrzuca ramiona zwolnionym ruchem pływaka. Osuwa się po pniu brzozy. Pada.
To nie może być prawda! – przebiega mi przez myśl. – To straszny sen. Mój
oddział, cudowni ludzie... Wciąż jeszcze słyszę krótkie serie pepeszy Aluchina.
Strzela po swojemu, z namysłem, oszczędzając ładunki.
Morochow – ja, podnosi się i biegnie.
– Aluchin – wycofuj się, bracie...”
Marynarz Czarnomorskiej Floty, uciekinier z jenieckiego obozu pod Dreznem,
Arkadiusz Aluchin, leży wsparty o zmurszały pień. Uśmiecha się do mnie, a potem
jego głowa opada. Porywam automat, strzelam na oślep. Szlocham. Nic nie widzę.
Zewsząd nadciągnęła mgła, która miała być sojusznikiem naszej akcji. Potykam
się, padam. To ważny moment całego filmu – krańcowa rozpacz i załamanie głównego
bohatera, a przecież i niezłomność, chęć walki. A więc
– katharsis. Tu właśnie powinienem zaznaczyć się aktorsko, objawić swe
umiejętności, stworzyć nową postać. Zaraz, pomyślmy. Nie wystarczy sama mimika i
gra ciałem. Ależ to zwykłe, powielone już tyle razy. Co ja bredzę? Piekielnie
trudna rola właśnie przez tę swoją „zwykłość”. A ja bez koncepcji, rozkojarzony,
zmęczony życiem. Może te rodzajowe sztuczki z gatunku „Przygoda na wakacjach”
czy „Miłość o zmierzchu”, w których ostatnio grywałem, wykończyły we mnie aktora
z prawdziwego zdarzenia. (Jeśli takim aktorem kiedykolwiek byłem). Zagram ten
film jak eunuch i rozłożę się ku radości swych wrogów. I jeszcze te recenzje z
przeszłości. Im bardziej chciałem je zapomnieć, tym mocniej utwierdzały się w
mej pamięci. O bzdecie – „Przygodzie na wakacjach” – Mieżekin (ten, który nigdy
nie wadzi nikomu) napisał, że to próba ukazania romantyzmu zawartego w
codzienności, sztuka prosta, ale prawdziwa i że Piotr Sachajew jest w niej po
prostu niezrównany. W „Miłości o zmierzchu” i „Delegacji służbowej” byłem także,
zdaniem krytyków, nie do zastąpienia. Można przy tego rodzaju zakłamaniu zwątpić
we wszystko, zgłupieć. Chyba jeszcze do cna nie dałem się przerobić w narcyza.
Ten film to szansa. Czerń – biel. Klarowność postaw.
Zrekapitulujmy – oddział, którym dowodziłem, przystępował do akcji zlikwidowania
niemieckiego transportu amunicji. W czasie odprawy został otoczony przez cztery
kompanie esesowców i wybity do nogi. Jak przez ironię, ocalałem tylko ja –
porucznik Włodzimierz Morochow, lat dwadzieścia cztery – dowódca tegoż oddziału.
Będzie teraz najazd kamery, zbliżenie postaci. Twarz Morochowa, cała jego
sylwetka powinny objawiać... A więc rozpacz, wściekłość... Może lęk?... „Co pan
proponuje? – pyta Woronkow. – Ja to widzę inaczej...” Przemyślna bestia. Nic
jeszcze nie widzi. Moje koncepcje wykorzystuje jako konstrukcję dla swej
wyobraźni. Wspina się po nich. Zawiesza swe brudne łachy.
„Dudnią przejeżdżające niemieckie czołgi. Świat staje się hukiem i bielą mgły.
Spocona, brudna twarz Morochowa. Nieprzytomne oczy. Szloch urywany, przygięcie
do ziemi, opadnięcie w błoto. Czekanie. Nadzieja, że stalowe kolosy zbliżą się i
wgniotą go w ziemię. Czołgi – może «Tygrysy»? – oddalają się. Zapada cisza. Co
dalej? Co zrobię teraz?”
Spokojnie. Gdzież ten scenariusz? Piotr Sachajew wstaje z łóżka i zapala
światło. Przerzuca kartki maszynopisu. Psiakrew! Migrena wraca, narasta,
rozgaszcza się pod czerepem. Nie ma żadnej wątpliwości – już jest, rozszerza
się. Może to rak mózgu?
„Morochow uprzytamnia sobie naraz, że słyszy śpiew ptaków. Rozgląda się.
Niespodziewana seria automatu. Kule rozbijają korę na pniu tuż obok jego głowy.
Porucznik pada, zaczyna pełznąć. Sunąc leśnym poszyciem mija ciała zabitych
partyzantów ze swego oddziału. Podnosi się i biegnie”.
Czort zasiał! – samograj. Tu można nic nie robić. Wystarczy dyszeć, rzęzić i
przewracać oczami. A czegoś oczekiwał – roli Hamleta? To batalistyczny film –
jeden z wielu. Woronkow powiedział przecież – jego treścią jest walka o wolność
oraz historia jednej z wielu szlachetnych, wojennych przyjaźni.
Piotr wychodzi na balkon. Mijając stół, bierze z niego butelkę. Ciemność
niezupełna. Tu i ówdzie poświata księżyca obrysowuje chmury.
–
Parna noc – mówi Fiedia w ciemnościach. Okazuje się, że leży na leżaku.
–
Ano parna. Masz ochotę? – Sachajew unosi butelkę.
–
Polska.
–
A jaka?
–
Coś ty nie w sosie? – Fiedia siada. – Właściwie to cię nie znam tak – rozumiesz
– bliżej. Ale wydaje mi się... Zrobiliśmy ostatecznie razem te trzy
reklamówki... Ty w „Przygodzie na wakacjach”...
–
Przynieś sobie szklankę! – przerywa mu Sachajew. – Albo lepiej... dwie. Dwie
szklanki. W tym programie telewizyjnym „Idą młodzi” byłeś niezły.
–
Oglądałeś? Gdyby reżyser nie pozował na intelektualistę kamery, gdyby ponadto
nie rżnął statystek... – Fiedia wchodzi do swego pokoju i wraca ze szklankami. –
Ten Fiomin nie miał pojęcia, czego chce. Raz tak, to znowu inaczej. Zupełny brak
twórczej koncepcji. Dokrętki robił coś ze trzy razy. Źle przeżywa własne
przekwitanie.
Ty źle przeżywasz samego siebie. Ja także zresztą – Piotr nalewa do szklanek.
–
Ty posiedzisz tu najdłużej z „importowanych”. – Fiedia upija łyk i czyta nazwę
trunku z etykietki. – To, co ja tu robię, to właściwie nie jest rola.
–
Umierasz jak bohater. Przedtem wysadzasz pociąg. Jeszcze ci mało? Spróbuj sobie
to wszystko wyobrazić: Niespodziewany atak esesmanów, agonia, i to jaka
„twarzowa”...
–
A po co? Czy sobie wyobrażasz, czy nie – na to samo wychodzi. Ten Woronkow
będzie i tak po sprintersku gnał do ostatniej sceny: Przyjeżdżają czołgi. Na
czołgach uśmiechnięci krasnoarmiejcy w wyjściowych mundurach. Podretuszowane
mieszkanki bohaterskiej wioski stoją wokół ciebie, oczywiście jak ty osmolone
prochem i w łachmanach. Witają wyzwolicieli. Koniec filmu.
–
Ładnie to ująłeś – Piotr zapala papierosa. – Ile masz lat?
–
A ty?
–
Trzydzieści osiem.
–
Ja dwadzieścia trzy. Ale mi wystarczyło.
–
Do czego?
–
Aby wiedzieć, co jest grane. O co chodzi w życiu.
–
No i o co?
–
Żeby mieć jakieś tam zadowolenie, osiągnięcia, należy przestać marzyć. Trzeba
się oduczyć myślenia o niebieskich migdałach. Nie planować sobie niczego na
wyrost. A jak zaczyna coś wychodzić, milczeć, narzekać ewentualnie. – Fiedia
upija ze swej szklanki. Krzywi się.
„Ewentualnie”. Mam już wszystkiego dość. Gdzie się ucieka, kiedy cały świat
zaczyna po prostu nudzić? – myśli Sachajew.
–
Ty robisz Radżę, tak? – pyta po chwili.
–
Co to ma do rzeczy?
–
Zagraj go dobrze.
–
Bądź spokojny. Zresztą, o co ci... Za wiele sobie pozwalasz. Reżyser się
znalazł, od siedmiu boleści.
–
Od siedmiu to mało! – śmieje się Piotr. – Daj szklankę. Więc od roku już grasz w
Nikuckim Teatrze. Czytałem recenzję o waszym przedstawieniu „Irkuckiej historii”
– mówi napełniając szklankę kolegi.
–
Zaszczyt niebywały. Znaczy to, że okresami czytujesz prowincjonalną prasę. Cóż
za wyrafinowanie!
No i masz. Tak wyglądają twoje doskoki do człowieka. Okresowe chęci komitywy i
zbliżenia. Chciałby zagrać Raskolnikowa, a największy swój sukces przeżyje jako
uwodziciel z „Przygody na wakacjach”. Pazerność, pewność siebie pokrywająca
kompleks niższości. Zresztą czy jestem lepszy? Obaj tkwimy w trzecim garniturze
aktorskim (Mała korekta: ja może tkwię w drugim), żałosnym zespole złożonym z
ludzi zawsze gotowych – co tu kryć – do zagrania na zamówienie każdej roli
wszędzie i o dowolnej porze. Oto żenująca rozmowa dwóch nieudaczników.
–
Więc twierdzisz, że marzenia przeszkadzają? – Piotr podszedł do poręczy balkonu,
konstatując, że alkohol przebił w nim jakąś tamę. Zachciało mu się rozmowy z
Larysą. Zamarzył
o powrocie do Moskwy na Kuzniecki most. Doszedł do wniosku, że znalazłby teraz
właściwe słowa pocieszenia.
–
Ty w ogóle ze mną nie rozmawiasz! – wykrzyknął nagle Fiedia. – Gadasz ze sobą.
Siebie tylko słyszysz!
–
Życzę ci wszystkiego najlepszego. Nigdy nie umieraj jak Radża! – Piotr wychylił
jednym haustem całą zawartość szklanki. Tamten zwrócił głowę w jego stronę i
wszedł do pokoju nie mówiąc ani słowa.
Zastanawiające, jak mój aktorski egotyzm przeszkadza w dostrzeganiu innych
ludzi. I nie tylko ludzi. Wszystko, czym żyję na co dzień, cały ów balast
przyginający mnie lub usztywniający, znalazł się tu ze mną. Okazuje się, że cały
nasz świat podróżuje zawsze razem z nami. Jestem w jakimś tam Nieszewie
znajdującym się w samym środku Polski. A nie wyszedłem ze swego moskiewskiego
mieszkania i teatru. Ani na moment nie oddaliłem się od unieruchomionego Miti,
od oczu Larysy. „Masz oczy jak roześmiane gwiazdy” – mówiłem jej przed wypadkiem
naszego synka, naszej jedynej nadziei. Och, Boże!... – Sachajew wyprostował się,
rozrzucił kilkakrotnie ramiona, zrobił dwa skłony.
–
Niech to diabeł porwie! – mruknął. – Migrena i alkohol. To cię załatwi. Jutro
będziesz nie do życia. A masz pokazać się z najlepszej strony. – Uśmiechnął się
pogodnie. – Nie powinieneś pić! Jesteś zrozpaczony, Pietia! – „zagrał” błazeńsko
własną rozpacz. – Zostałeś rozłożony przez los na obie łopatki. W dodatku twoja
głowa, serce... Ale to nieważne. Ból się nie liczy. Odrodzisz się w... sztuce!
–
Znasz jakieś polskie przekleństwa? – Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w
pokoju sąsiada. Wszedł drzwiami od balkonu.
Fiedia poderwał się na łóżku. Usiadł na nim, mrugając śmiesznie oczami. Spał w
podkoszulku. Włosy miał zmierzwione.
– Precz, gadzie! Zniknij z moich oczu! – wskazywał scenicznym gestem drzwi
wiodące na
korytarz. Kierując się instynktem, zagrał ten epizod bezbłędnie. Zrobiłby
karierę jako aktor komediowy – pomyślał Piotr, siadając w foteliku stojącym w
rogu.
–
Takie właśnie sytuacyjne gierki są w nas, aktorach, wzruszające. Przywodzą na
myśl nastraszanie się jeża w chwilach zagrożeń.
–
Więc znasz czy nie? – powtórzył.
–
Ale jak ci powiem, to spłyniesz i dasz mi spokój?
–
Już nie chcę wiedzieć. Dobranoc – Sachajew zaczerpnął tchu, gdyż uczuł naraz
nierówną, jakby promieniście wibrującą pracę serca. Wyszedł na balkon i
westchnął głęboko. Księżyc z wolna objawiał się w całej srebrzystości. Aktor
przywarł czołem do zimnego muru i tak stał. To „coś” w klatce piersiowej
dudniło, pulsowało nierówno. Po chwili wszystko zaczęło wracać do normy.
A gdyby tak nawiązać stosunki, nauczyć się schlebiać tym, którzy wiele osiągnęli
lub dużo znaczą? Może mógłbym jeszcze zrobić coś istotnego? Choroba wieńcowa to
nic nie jest. Można z nią dożyć i stu lat. Nawet dopinguje do działania. Nie
powinieneś pić. Za mało masz ostatnio ruchu. Przesiadywanie godzinami przy Miti
i z ciebie zrobi inwalidę. Tu, w Polsce, musisz działać inaczej. Masz dopiero
trzydzieści osiem lat. Udało ci się osiągnąć to, o czym marzyłeś – aktorstwo.
Teraz ten film. Szansa. Ilu marzy o roli w filmie? Nie wybrzydzaj, nie krytykuj,
trzymaj ruki po szwam, bo ci tak przyłożą, że nie wstaniesz. Film jak film, mów
sobie. To twierdzenie oczywiście nic nie znaczy. Stół jak stół. Słońce jak
słońce – można tak o wszystkim. Ale to chłopskie wyrażenie obojętności. Letniość
oceny własnej. Wojna jak wojna – mówili niegdyś i było im raźniej walczyć lub
umierać.
A może to jeszcze jeden mit? Obojętne. Nie dziel włosa na czworo. Rola
niedobitka powinna ci odpowiadać. Może stworzysz kreację. Wychodzisz na
bohatera. Rzecz dla krytyków bezpieczna. Ludzie uwielbiają oglądanie takich
historyjek. Wojenne sprawy spełniają funkcję kryminału lub westernu. Wygodny
fotel, poczucie własnej stabilizacji, bezpieczeństwa. A tu, na ekranie,
sfrustrowany bohater, szlachetny, choć słaby i bezwolny szeryf, piękna córka
sprzedajnego sędziego i tajemniczy przybysz znikąd, osobnik zdolny załatwić
wszystkie problemy, choć noszący w sobie osobistą tragedię. Taka jest, mniej
więcej, twoja rola w tym filmie. Nie szukaj głębi w scenariuszu, którego
realizacji podjął się Woronkow. To gracz. Ryzyko to nie jego specjalność.
Zbuduje jeszcze jeden pomnik. Podciągnie się na nim, utwierdzi. Może podłapie
jakąś nagrodę albo odznaczenie. Ostatecznie Polacy nie będą się mieli do czego
przyczepić i my także nie. Wszystko gra, wyważone jak w aptece.
Bezwiednie wypił jeszcze jeden kieliszek.
Bzdura z tą trudnością. Sekwencja ucieczki Wołodi Morochowa, jego samotne
wyjście z okrążenia – to najłatwiejsze. Gorzej, bo dalej jest dziura, żadnej
motywacji psychologicznej. Nie ma konfliktu wewnętrznego bohaterów, więc nie
jest potrzebna. Scenarzysta boi się nawet miłosnych zbliżeń. Para zakochanych w
obliczu śmiertelnego zagrożenia przemieszcza się zupełnie bez sensu obok łóżka
lub nawet na nim siedzi. (Tak – „przemieszcza” to właściwe słowo). Dlaczego nie
pozwolił im choćby na pocałunek? Wygląda, jakby ślubowali czystość i niewinność.
Żadnych pokus. Nic do pokonania prócz okupanta.
Czytał opisy kolejnych scen, coraz mniej pewny, czy zdoła się w nich sprawdzić.
Bo w możliwość pogłębienia ich już nie wierzył. Zasypiał, budził się znowu i
wracał do czytania. Na szczęście migrena oddalała się.
Jest teraz jak odległa burza. Nad horyzontem chmury, co jakiś czas fosforyzujące
błyski, ale wszystko to mniej groźne, nie budzące już lęku.
Spadek, wznoszenie się. Co ma sens w życiu? Nie zagrałem jeszcze nic
interesującego. A jeśli nie gram, nie żyję. Moje tak zwane „kreacje” to coś
żałosnego. Najgorsze jednak, że narasta we mnie niepokój i zniecierpliwienie. To
symptomy porażki. Ludzie, których znałem, przeżycia – wszystko to powinno
zogniskować się teraz we mnie, zaowocować jakoś. Tak się nie dzieje. Wirują we
mnie skojarzenia, sprzeciwy, protesty, dla których nie znajduję ujścia.
„Przygoda na wakacjach” – bzdura, w której, jak piszą recenzenci, jestem taki
prawdziwy. Niech szlag trafi!
Przecież „Niepokonani” to film znajdujący się dopiero w scenopisie, lecz już
scenariusz zapowiadał powielenie innych, lepszych, nakręconych setki razy. W
połowie dreszczowiec, w połowie ckliwy patos. A czas płynie. I mój czas jest
coraz to droższy. Po co żyję? W jakim celu drepcę co dnia do teatru, a potem
wracam do domu? W obu punktach, pomiędzy którymi istnieję, trwam, walczę, czy
jak tam zwą to ludzie – nie spełniam się.
Zaraz, jesteś w Polsce. Coś się przecież dzieje w twoim życiu. Uczestniczysz,
podejmujesz ryzyko. Walcz, zabiegaj o względy reżysera. Bądź miły dla kolegów.
Mów Polakom, że marzyłeś
o współpracy z nimi. Może chwycą przynętę, zaproponują ci potem coś nowego.
Zresztą pogłów się sam. Niegdyś wymyślałeś podobno całkiem niezłe koncepcje
przyszłych filmów. Pamiętasz ten o przyjeździe z wycieczką do Warszawy
radzieckiego inżyniera z Irkucka? Miało być w tymfilmie dużo muzyki i tańca. Ów
inżynier-naukowiec odwiedzał swoich towarzyszy sprzed lat, niegdyś uczestników
Moskiewskiego Festiwalu Studentów i Młodzieży. Wtedy w 1957 wszyscy razem
występowali w jednym muzycznym zespole. Teraz nie najmłodsze już panie i panowie
przekazują z wdziękiem, co osiągnęli w życiu, wracają wspomnieniami do czasu
„Podmoskiewskich wieczorów”, szlagieru tamtych dni. Przecież chyba nie
zgłupiałem do tego stopnia, aby myśleć poważnie o andronach tego rodzaju!
Chociaż... obniżyłem loty. I nie ma w tym nic dziwnego. Nie czytam. Daję się
oszukiwać. Nasze aktorskie rozmowy na przykład. Czy istnieje coś bardziej
zakłamanego?! „Piotrze Aleksandrowiczu, był pan wspaniały! Ta rola to prawdziwa
kreacja. Nie potrafiłam powstrzymać łez”.
Właśnie – łzy. Któż umie płakać mniej szczerze od aktora? Muszę więcej czytać,
intensywniej pracować nad sobą, zdobywać się na prawdziwą koncentrację. Jeśli to
mi się nie uda, niczego nie osiągnę.
Do diabła, właśnie w Polsce myśl o tym, wykorzystuj to jakoś. Przestań się
kręcić po własnym, wciąż tym samym podwórku!
„Morochow, oddychając ciężko, brnie przed siebie, nieprzytomnie przebija się
przez zarośla. Pada, to znowu się podnosi. Las urywa się nagle. Urwisko.
Uciekinier spogląda w dół. Na pierwszym planie rozległej doliny serpentyna
szosy. Daleko w dole, odległe i prawie nierzeczywiste, niemieckie czołgi i
ciężarówki. Do dwóch samochodów zbliżają się właśnie wyprostowani oficerowie.
Jeden z nich składa meldunek. Trwa to bardzo krótko. Obaj unoszą ramiona w
geście hitlerowskiego pozdrowienia. Oficer, który składał meldunek, wsiada do
zielonkawego auta i odjeżdża. Ten, który przyjął informację, zawraca do drugiego
samochodu. Kolumna aut i ciężarówek rusza.
Morochow drżącymi palcami zapala papierosa. Spogląda na swój automat.
Odrzuciwszy papierosa, zaczyna sadzić w dół wielkimi susami. Osuwa się niesiony
piargiem, przewraca. Nie przerywa jednak szalonego biegu. Kiedy przypada do skał
górujących nad szosą, twarz jego pokryta jest szarym pyłem. Z rozbitego nosa i
szczęki ścieka krew.
Dwa niemieckie motocykle pojawiają się pierwsze. Są jeszcze na niższej
»kondygnacji« szosy. Rosjanin odbezpiecza swój automat. Kładzie się w wyrwie
pomiędzy dwiema skałami. Ociera pot i krew z twarzy.
Motocykle zwalniają, zatrzymują się. Jeden z żołnierzy w ceratowym płaszczu
unosi rękę. Ciężarówki znajdują się o wiele niżej. Wspinają się powoli z
wysilonym warkotem silników. Wkrótce zrównują się z motocyklami. Te ruszają.
Automaty odzywają się niespodziewanie. Jedna z ciężarówek staje od razu w
płomieniach. Ze wszystkich wysypują się sylwetki w mundurach feldgrau i
przypadają do ziemi.
Na wzgórzach okalających szosę też pojawiają się ludzie. Wysoki mężczyzna w
rogatywce i połyskujących oficerkach wydaje rozkazy. Kilka postaci przegina się
dziwnie. Na szosie wybuchają granaty. Reszta atakujących, tuż po eksplozjach,
osuwa się sprawnie po zboczu, nie przestając siec z automatów do tych w dole.
Twarz Morochowa wykrzywia grymas. Mamiąc jakieś przekleństwo, podrywa się i
zaczyna biec ciężko pod górę”.
ROZDZIAŁ TRZECI
Irena Wolska przyjechała w nocy. Stoi na balkonie. Jest cicho. Wiatr szumi.
Pokój miły. Woda połyskująca w dole to chyba jakieś jezioro. Co za ciemna noc!
Jestem przerażająco samotna. Moja wina. Robię się coraz mniej komunikatywna.
Kiedy zatraciłam umiejętność wychwytywania w ludziach wyłącznie pozytywów?
Przecież nie tak jeszcze dawno temu wszyscy najbliżsi śmiali się z mojego
entuzjazmu. Najbliżsi...
Usiadła z impetem na tapczaniku obok rozłożonego maszynopisu scenariusza.
Wszystko odchodzi. Oddalam się nawet od siebie samej. Kim dzisiaj jestem? Co
reprezentuję? Do czego zmierzam? Malutkie kompromisy zawodowe zamieniły się w
dużą uległość. A obiecywałam sobie, że nigdy nie zdobędę się nawet na
najmniejsze omsknięcie. Pieniądze, czyli sukces fiskalny, albo ubóstwo będące
konsekwencją tak zwanej uczciwości. Miłość czysta, istniejąca tak długo, jak
zaciekawienie partnerem. Czy też czytanie tego partnera jak klasyka wciąż od
nowa i odkrywanie w nim – książce – coraz to nowych, fascynujących rozdziałów,
których istnienia nawet się nie przeczuwało. Gdzie są takie książki?
Co plótł i czym się podniecał ten inżynier od pirotechniki, który przywiózł mnie
tu swoim samochodem? Zupełnie zapomniałam. Jestem już bardzo zmęczona pomimo
swych trzydziestu pięciu lat. Zmęczona pierwszą fazą walki, zwanej życiem. To
zły znak. Więc o czym bredził ten inżynier? (W tym filmie chyba zużyją tony
materiałów wybuchowych). Aha, opowiadał o erotycznym rozwydrzeniu nastolatek,
uczennic, mających palce poplamione atramentem. Potępiał je. Pewno takie właśnie
lubi. Pirotechnik-erotoman.
Stara, w niezłym nastroju przystępujesz do pracy w tym „arcydziele”. Sądząc ze
scenopisu, film będzie wzniosły i patetyczny, pełen szarż i odwrotów. Ciekawe,
kiedy się widzom znudzą malowanki w tym guście?
Ale zapłacą mi solidnie, więc jako aktorka... Może z tej Bronki uda się coś
wydobyć? Bzdura! Nie okłamuj samej siebie! Molska by tej roli na pewno nie
przyjęła, ale ty... Nie porównuj się do „gwiazdy” Molskiej. Jeszcze nie możesz
sobie pozwolić na wybrzydzanie. Jeszcze długo nie, a potem... wcale. Ach, zawiść
cię zżera. Uszy po sobie. Inne przesypiają się z reżyserami i operatorami za
epizody. Tobie trafiło się więc złote jajko. A jeśli nie całkiem złote, to... –
Przez chwilę szuka w myślach. Rezygnuje. Zrzuca suknię i naga wsuwa się pod koc.
Zasypia od razu.
Po prostu nie odeszli od stolików, przy których zjedli śniadanie, i tak się
zaczęła pierwsza robocza narada.
Reżyser spoglądał na dwie kelnerki zbierające na tace talerze i kubki, to znowu
przenosił oczy na ekipę „Niepokonanych”. Kilkadziesiąt osób w różnym wieku
rozmawiało i dowcipkowało, nie zwracając na niego uwagi.
Za szerokimi otwartymi drzwiami widać było rozległy taras z rozłożonymi
leżakami, a dalej pokryte lasami wzgórze i powierzchnię jeziora błękitną i
mieniącą się w słońcu.
– Drodzy przyjaciele – zaczął niezbyt głośno łysy mężczyzna i wstał. – Nazywam
się Stefan Maksymowicz Woronkow i jestem reżyserem naszego filmu, który dopiero
ma powstać. Nie muszę mówić, że mnie i chyba nam wszystkim zależy, aby
„Niepokonanych” zrobić jak najlepiej.
Przypominam dla porządku, dla ewentualnych roztargnionych: Nasza polsko-
radziecka ekipa zajęła budynek przystani klubu sportowego „Arka”, znajdujący się
na brzegu jeziora Krajno – obiekt przydzielony przez Film Polski na cały okres
produkcji naszego filmu, to jest na około półtora miesiąca. A więc tu będzie
nasza baza.
Sądzę, że wszyscy się już poznali, lecz chciałbym przedstawić gwoli formalności
kierowników produkcji, towarzyszy Szymona Janowicza i Maksyma Tagajewa, bo oni
będą załatwiali wszelkie najważniejsze sprawy – także życiowe. – Niespodziewane
oklaski sprawiły, że Woronkow skrzywił się z dezaprobatą.
– Cieszę się, że macie dobry nastrój. Ale do rzeczy. – Wysiąkał nos w kolorową
chustkę. – Praca nasza będzie ciężka i odpowiedzialna. To nie tylko słowa.
Niejednokrotnie – ostrzegam – trzeba będzie w upalnym słońcu wytrwać wiele
godzin. Od jutra dołączy do ekipy lekarz, doktor Leon Herbert, oraz siostra
Czerwonego Krzyża.
Jutro pierwszy klaps. Dzisiaj możecie do woli korzystać z plaży, ze słońca.
Tylko proszę – nie przesadzajcie! I jeszcze jedno: doszedłem do wniosku, że nikt
z was tej nocy nie spał. Światło paliło się we wszystkich pokojach do trzeciej
nad ranem. Przecież tak nie można!
–
A wy, Stefanie Maksymowiczu, dlaczego nie spaliście do trzeciej nad ranem? –
zadudnił bas Fiodora Kliszenki.
– Przydybał mnie – śmieje się z całym zespołem reżyser. Oczy ma jednak poważne.
–
Skończyła się zabawa. – Zapala papierosa. – Od teraz dyscyplina. Bardzo mi
przykro, ale inaczej nic nie zrobimy.
– To znaczy, o której mamy chodzić spać? – pyta Fiedia Famirow.
–
Najlepiej wyłączać o dziesiątej elektryczność – rzuca Masza Oczuchina. – Jak
przedszkole, to przedszkole.
– Co powiedzą nasi polscy koledzy? – reżyser upija łyk kawy. Milczenie trwa
krótko.
–
Ja zwykle w nocy... czytam – mówi jakby z wahaniem dziewczyna o smutnych oczach.
Poprawia jasne włosy, spływające wzdłuż policzków. – Czasem do pierwszej albo
drugiej. Nazywam się Irena Wolska.
–
Cały nasz zespół to nocne marki – uśmiecha się, brodacz w dżinsowej bluzie. – A
co robić, jak jest fajna dziewczyna? Ałła! – wykrzyknął nagle chwytając się za
serce. – To z bólu i męki – dodał z komicznym wyrazem twarzy.
Wystarczyło to jednak, aby wszyscy znający Ałłę Kurowkinę na nią przenieśli
spojrzenia. Siedziała zaplatając swój kruczoczarny warkocz i nie patrząc na
nikogo.
–
Cisza nocna od godziny dwudziestej drugiej! – zakomunikował reżyser twardo. – A
teraz sprawy najważniejsze. Z kierownikiem charakteryzatorni i kostiumologiem
porozmawiam później. Cały zespół informuję, że zaczynamy od scen masowych. Jutro
o godzinie ósmej zero zero wszyscy – łącznie z zespołem technicznym – mają być w
stanie pełnej gotowości. Śniadanie wydawane będzie od godziny szóstej rano. Czy
są jakieś pytania? – Małe oczka przesunęły się po obecnych w ten sposób, że
każdy poczuł je na sobie.
–
A jeśli nie będzie odpowiedniej pogody? – podniósł się brunet siedzący przy
samym oknie.
–
Proszę o podawanie nazwisk – powiedział reżyser.
–
Andrzej Kunowicz.
– Dziękuję. Chyba rozczaruję tych wszystkich, którzy liczą na „przestojowe” z
racji braku – na przykład – cumulusów. Będziemy kręcić nawet w czasie deszczu.
Kto jeszcze ma jakieś pytania?
–
Przeczytawszy scenopis wywnioskowałem, że w niektórych scenach batalistycznych
będziemy potrzebowali co najmniej kilkuset statystów. Skąd ich weźmiemy? –
Podniósł się Wania Muszenko. Jego zwaliste ramiona zasłoniły okno.
–
Statyści już są, z miejscowej jednostki wojskowej. Przeszli nawet przeszkolenie.
Gdyby kogoś interesowało, mają nawet mundury Wehrmachtu, takież czołgi i
samochody. A to dzięki drugiemu reżyserowi naszego filmu, koledze Ryszardowi
Nowakowi i polskiemu „Zespołowi Filmowemu”. Ryszard, pokaż się z łaski swojej. –
Reżyser wskazał ręką szczupłego mężczyznę siedzącego opodal podium dla
orkiestry. Ten podniósł się z ukłonem.
–
Zuch! – pomachał mu Fiodor Kliszenko, jak na zawodach sportowych.
–
Czy będziemy mieli próby sytuacyjne? – spytał Sachajew.
–
Oczywiście. Zwłaszcza kolega i koleżanka Wolska. Zaraz... mam nadzieję, że
poznaliście się.
–
Już to robimy. – Sachajew uśmiechnął się i podszedł do Ireny Wolskiej. Pocałował
ją w rękę. – Nigdy nie przypuszczałem, że Bronka będzie taka młoda.
– Jest pan bardzo uprzejmy – odpowiedziała z uśmiechem. – Nie wiadomo, co ze
mnie zrobią.
–
Jeszcze chwilka. Minuta! Postójcie tak, z łaski swojej. – Reżyser obserwował ich
oboje zmrużonymi oczyma. – Znakomicie! – zrobił gest, jakby znajdowali się już
na planie. Uśmiechnął się i od razu ubyło mu lat. – Będzie dobrze. Dziękuję.
–
Z taką dziewczyną – nie wątpię. – Sachajew skłonił się i usiadł obok Polki. Co
ja plotę? Przecież wydała mi się zupełnie bezosobowa. Ładna, ale pozbawiona
aktorskiego polotu.
Prymitywny przystojniak, któremu kobiety przewróciły w głowie. – Irena Wolska
zapaliła papierosa. Stwierdziła, że drżą jej palce. – Coraz gorzej z moim
systemem nerwowym. – Przez chwilę nie słyszała słów reżysera. Zmusiła się do
koncentracji.
– Z rolą Bronki zapoznałam się, naturalnie. Co o niej sądzę? – zdobyła się na
uśmiech. – Podoba mi się, ale...
–
Ale?... – Oczy reżysera stały się nagle czujne.
–
Można zupełnie szczerze?
–
Tylko tak rozmawiamy.
–
Moim zdaniem, role Wołodi i Bronki należałoby jakoś... sama nie wiem – pogłębić,
poszerzyć...
–
To już wasze zadanie, moi kochani. – Spojrzenie Woronkowa objęło parę aktorów,
stało się niemal czułe. – Poszerzycie je swoją grą. Pogłębicie. Tylko o tym
marzę.
Szczwany lis – pomyślała Irena. – Dobrze wie, o czym mówię, a udaje, że to
zupełnie zwykła sprawa. – Nie odpowiedziała na porozumiewawczy uśmiech Sachajewa
od razu. Uczyniła to po minucie może, wtedy gdy Rosjanin był już poważny.
–
Przepraszam, że skrytykowałam także to, co panu dali do grania – uśmiechnęła się
do aktora. – To już szczyt śmiałości.
–
Dziękuję. Może porozmawiamy u mnie w pokoju? – Sachajew dotknął jej ramienia
delikatnie, niemal czule. Spojrzała zdumiona na jego rękę, a potem przeniosła
oczy na twarz. Zrozumiał od razu. Ręka opadła. Rosły mężczyzna stał zasępiony.
Wrażliwy bokser wagi ciężkiej – pomyślała. – Dość to niesamowite.
Najdziwniejsze, że trochę przypomina Czesława. Równie jak Czesław nieporadny.
Poczuła się pewniej.
– Niech pan wpadnie do mnie. Pokój dwanaście. Pije pan kawę?
– Wyłącznie – uśmiechnął się. Zęby miał białe. Zdrowy naród, przywykły od
stuleci do życia w powiązaniu z naturą, do zmagań z ostrym klimatem. Ten „bojar”
mógłby swoimi zębami gryźć orzechy laskowe. „Bojar do orzechów” – nazwała go w
myślach. Uśmiechnęła się.
–
O której pan przyjdzie?
–
O której pani rozkaże.
„Strona organizacyjna” kontaktów ludzi podpiera się wytartymi zwrotami, które
nic nie znaczą, a mają uosabiać wdzięk. Jakie to nudne – pomyśleli oboje.
– Jedenasta. – Westchnęła niedostrzegalnie.
– Tak jest! – wyprężył się po wojskowemu. Odpowiada mi pani sposób bycia. Jest
taki... „żołnierski”. Krótkie zdania, mocne słowa. Roześmiała się. „Zawodnik
pierwszej ligi” – zacytowała w myślach porzekadło męża, określające ludzi
posiadających poczucie humoru.
Jest sympatyczna. Milsza, niż myślałem. Zyskuje, kiedy się śmieje. Zabawne,
walory Polek poznanych w czasie wojny reklamuje od lat mój własny ojciec. Te
współczesne znam z oficjalnych spotkań, a także z filmów i z telewizji. Nie!
Sierioża, kiedy wrócił z Krakowa, opowiadał niestworz