JERZY PRZEŹDZIECKI ZAPAMIĘTANIE Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 Copyright by Jerzy Przeździecki ROZDZIAŁ PIERWSZY Ci, którzy wysiedli pierwsi z autokaru, zbliżyli się do stopni wiodących w górę, gdzie po obu stronach ciemnego wejścia do samolotu pojawiły się już dwie uśmiechnięte dziewczyny w mundurkach. Na rozległej płaszczyźnie lotniska podmuchy wiatru stały się napastliwe, przewiewały na wskroś. Niebo było szare. Nadjechał drugi autokar i wyszło z niego kilkadziesiąt osób przyłączając się od razu do otaczających stopnie. Stewardessy śmiały się odpowiadając na powitalne słowa mężczyzn, wskazywały kierunek przechodzącym. Jedna przejęła z rąk matki płaczące dziecko i weszła z nim do wnętrza. Natychmiast zastąpiła ją inna, z przyklejonym uśmiechem, podobna do sklepowego manekina. Dwa czerwone samochody gnały przed siebie samym środkiem betonowej płaszczyzny. Żółta ciężarówka-cysterna sunęła wolno ich śladem. Nad lotniskiem krążył samolot, sposobiąc się do lądowania. Pomiędzy płytami betonu, jakie pokrywały tę część lotniska, zieleniła się trawa. Tu i ówdzie wśród jej smug i linii widać było kolorowe kwiatki. – To niemożliwe! Znowu mam szczęście z wami lecieć – śmiał się rumiany mężczyzna mijając stewardessę-manekina. – To się nazywa wyczucie! Zawsze razem. A myślałem ostatnio... – głos jego, płynący już z wnętrza, cichł, rozpłynął się. Teraz pytał dziewczynę o miejsce przy oknie grubas z aparatem fotograficznym. – ... Więc bardzo proszę – powtórzył. – Przepraszam – zwrócił się do mężczyzny w zamszowej marynarce, który zatrzymał się tuż za nim. – Ale zależy mi... Chciałbym coś widzieć. – Rozumiem – odparł tamten i uśmiechnął się. Stewardessa udzieliła informacji, wskazała kierunek i wróciła do wnęki opodal wejścia. Stała wyprostowana. Uśmiechający się wciąż jeszcze podróżny nie patrzył na nią. Mógł mieć około czterdziestu lat. – Na prawo, proszę. Miejsce F trzydzieści dwa – powiedziała. – Płaszcz pan będzie łaskaw na półkę. Kiwnął głową i ruszył przed siebie. Zobaczył ludzi, którzy starając się, ale bez powodzenia, nie przeszkadzać sobie wzajem, sadowili się w fotelach po obu stronach przejścia. Słyszał wypowiadane przez najbliższych z nich uwagi i dowcipy, kryjące podniecenie. Miał miejsce przy oknie. Usiadł. Oba fotele po jego lewej stronie były dość długo wolne. Później środkowy zajął młody człowiek o energicznych ruchach, a zewnętrzny, w chwilę po nim, niebrzydka, modnie ubrana kobieta z ciemnymi włosami upiętymi w kok. Młody człowiek uparcie mozolił się ze swoją torbą, próbując wsunąć ją pod siedzenie fotela. Wreszcie mu się udało. Kobieta coś powiedziała. Zaczęli rozmowę o Moskwie. Okazało się, że byli w niej przejazdem, wracając z odległych republik. Ona Czeszka, on Polak. Podróżny opuścił oparcie swego fotela. Półleżąc w niczym nie uczestniczył, rozgrzeszony ze wszelkich towarzyskich powinności. – ... Bezbolesna przynajmniej. O niczym człowiek nie zdąży pomyśleć. Łup i koniec – szemrał głos młodego mężczyzny. – Zresztą... dlaczego pani nad tym się... Katastrofy lotnicze są przecież... A wygląda pani... Mógłbym przysiąc... Jeśli chce pani wiedzieć, to oceniłem, że jest pani... – Zgadł pan! To niesłychane! Nigdy bym... – Czeszka śmiała się odrobinę zbyt głośno. Samolot już kołował. Teraz motory zawyły i po całym kadłubie przeszedł dreszcz. Zaczęli pędzić, gnać po runwayu z tak nagłym przyspieszeniem, że plecy wszystkich wgniotły się w oparcia foteli. Potem oderwali się od ziemi i od razu, daleko w dole, objawiły się zabudowania okolic lotniska, by już po chwili zamienić się w biały opar, który pochłonął wszystko. Moskwa odpłynęła, stała się odległa i nierzeczywista. Mimowolne współuczestnictwo w wysiłku maszyny sprawiło, że podróżni zamilkli. Nawet para siedząca obok mężczyzny w zamszowej marynarce przerwała rozmowę. Słońce pojawiło się niespodziewanie i bezkresne, górskie obszary, wyrzeźbione z chmur, a oblane oślepiającą poświatą zakrólowały. Zmienne w klimatach, liniach i zarysach, przywodziły na myśl malowidła stworzone przez szkoły i kierunki plastyczne, jakie nigdy nie miały ze sobą kontaktu. Podróżny w zamszowej marynarce obserwował śnieżnobiały, stożkowy szczyt, rozszerzający się u samego wierzchołka niby grzyb atomowego wybuchu. Potem cofnął głowę i zamknął oczy. Oddalam się od wszystkiego, a może przybliżam. Rzecz względna. Larysa wraca z lotniska. Mitia pyta, jak było. Kryje po męsku gorycz i rozczarowanie, że nie mógł odprowadzić ojca. Lena zadzwoni do Larysy, kiedy wróci z biura. Umówią się. Telefonowała już wczoraj. Właściwie to już od dawna niecierpliwie wyczekiwała mego odjazdu. Nawet nie starała się tego ukryć. Teraz nadszedł wreszcie jej czas dominacji i królowania nad samotnicą – nieszczęsną żoną aktora objazdowego teatru. Ta Lena to chyba lesbijka. A może po prostu dobry człowiek, prawdziwa przyjaciółka? Stanowczo zbyt wiele ludzkich spraw łączę ostatnio z seksem. Gdzież moja naiwność z dawnych dni? Wiem wszystko, wszystko rozumiem. Zbyt często zostawiam Larysę samą. To żywy człowiek, przy tym wyjątkowo źle znoszący samotność. Obecnie, z powodu choroby Miti, szczególnie jej ciężko. O Boże, na krótko chociaż wyłączyć myślenie o tym małym nieszczęśliwcu! Twórczość – to jest ważne! Staram się pojąć teatr zwany życiem. Masz skłonności do patosu. Mam do czorta! To odchylenie zawodowe. Jedno z wielu. Kilkanaście lat na scenie. W różnych „wielkich” rolach. No, może teraz ten film. Może on coś zmieni. W końcu to główna postać. Znowu chmury i Polska... Zabawne, za każdym razem przybywam do niej z wysoka. Poprzednio konferencje. Teraz praca – moje nowe zniebazstąpienie. Więc dobra, działajmy. Opanuj się, stary. Zrób wszystko, aby uwierzyć w siebie, w swoje umiejętności zawodowe. Obśmiać się można. Kto tak mówił? No, i nie pamiętasz. Wysłuchałeś w życiu tysięcy wzniosłych, pięknych zdań, a utkwiły ci w głowie takie w rodzaju „obśmiać się można” lub „tego nie przeskoczysz”. Poprosił stewardessę o kieliszek koniaku, a zaraz potem o drugi. Zabawne. Lot samolotem wyzwala we mnie coś podobnego do optymizmu i chęci walki, a może ciekawość. Widocznie człowiek jest mimo wszystko podobny do płyty gramofonowej. Nawet aby coś odtworzyć, musi osiągnąć właściwą szybkość. Światełka ostrzegawcze nad przejściem do drugiej części samolotu znikły już dawno, lecz dopiero teraz zapalił. Dziewczyna w mundurku postawiła przed nim tacę ze śniadaniem. Niezadowolony, zgasił papierosa. Jego sąsiedzi rozmawiali w dalszym ciągu, tylko nieco ciszej. Zaczął jeść. Wszystko wydało mu się pozbawione smaku. Zadowolił się kawą. Wypił jeszcze jeden „Ararat”. Podziałało. Myśli sunęły teraz swobodniej. Zrozpaczona Larysa, chory Mitia – dwa problemy zespolone ponurą doniosłością – stały się naraz drugoplanowe, o wiele mniej istotne. Były jak otarta pięta, uwierająca boleśnie, ale już nie w czasie marszu, lecz spaceru. Poszedł do toalety i uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze. Samolot natrafił widać w tym właśnie momencie na powietrzną „dziurę”. Szedł ku dołowi ostro, opadał „kamieniopodobnie”. Bezwład trwał tylko parę sekund. Opór powietrza, wsparcie dla skrzydeł i kadłuba wróciły nagle do normy. Pilot natychmiast wyrównał, podciągnął i wszedł na kurs. Podróżny, stojący wciąż jeszcze przed lustrem, zrobił do siebie samego przerażający grymas. – Wielu umiera w kloace! A wy przestraszyliście się? Wasze nazwisko? – syknął wywracając oczyma. – Ach, Piotr Aleksandrowicz? Syn starego Aleksandra Sachajewa, kolejarza? Tak toczno? W porządku, to wam powiem, bo ojciec wasz był porządnym człowiekiem – śmierć w kloace lub w rynsztoku to rzecz szeroko stosowana. A wy życia nie znacie. Ot, co! Zmienić by was, przestawić, Piotrze Aleksandrowiczu! Czas, byście dostrzegli wreszcie życie i jego przejawy! – Więc życie czy śmierć? Czego mi się uczyć wypada? – bredził dalej, grając jak zły prowincjonalny aktor. – To klimat „Płaszcza” Gogola w fatalnym wykonaniu. – Przeplatanki. Uczcie się przeplatać. Bo życie i śmierć... Śmierć jest właśnie... przejawem życia. Zawodowe odchylenie od normy. Z wolna wariuję. Ktoś raz i drugi poruszył klamką. Podróżny wyszedł. – Czy pan się dobrze czuje? – Tuż przed nim stała stewardessa, której dotąd nie zauważył. Ta mogłaby zagrać rolę Bronki. O Boże, jaka doskonała! – Pani jest Rosjanką? Tak? Dziękuję.Pełen obrazu dziewczyny, zamknąwszy jej wizerunek w pamięci, szedł w kierunku swego miejsca. Młoda para milczała. Później Polak powiedział coś o lęku. Uśmiechnął się do jego niespokojnych oczu. – To nie było groźne, moim zdaniem. Zwykła sprawa – pustka. – Zaraz potem położył się na odgiętym oparciu. Wygląda na to, że teraz dopiero zacząłeś się bać o swoje życie. Widocznie w coś tam, co z ciebie samego wynika, uwierzyłeś. To byłoby logiczne. Wiara w możliwość spełnienia i pierwszy lęk, że nie zdążysz lub że coś w tym może przeszkodzić. Przypominasz zdezelowany samochód, któremu los dał niespodziewanie szansę uczestniczenia w rajdzie. Groteska. Na razie stoisz znowu przy pasie startowym i raz jeszcze trzęsiesz się ze strachu. A wiesz dlaczego? Bo przestali cię nagle otaczać „przedszkolacy” z twoich wielkich „sukcesów” – „Przygody na wakacjach” (Jak Wisonow o tym napisał? „Poetycka, liryczna historia, naiwna, ale miła”). Lub o „Miłości o zmierzchu”: „Pełnego wdzięku obrazu niespodziewanego uczucia, pastelowej opowieści, przekonywająco zagranej przez znakomitego aktora Piotra Sachajewa”. – To z recenzji Muzuchinej. „Znakomity aktor” małego, coraz mniejszego teatru. A jeśli chodzi o problemy czy ryzyko artystyczne – teatru prawie sterylnie czystego. Oto kim jesteś w roku 1976. Oto co osiągnąłeś w „zenicie swej artystycznej kariery”, jak o tobie napisał ktoś tam jeszcze. A nie tak dawno temu miałeś dwadzieścia dwa lata. Te twoje bezkompromisowe założenia i plany... „Na szczęście ja też mam dwadzieścia dwa lata – mówiła wtedy Larysa. – Będziesz miał dobry rok. A więc i ja, bo cię kocham i twój dobry rok jest moim dobrym rokiem”. – Jeszcze jedna „recenzja”. Inna próba określenia ciebie, wcześniejsza. Tamtej Larysy już nie ma. Dzisiejsza także coraz dalsza, prawie nierzeczywista. Jak bardzo już jesteśmy od siebie odlegli! Bezmiar ziemi przewiewanej wiatrem czasu. Ludzie – drobinki mniejsze od ziarenek piasku. Ludzie i uczucia podległe rozpadowi, nietrwałe. To już Warszawa, lądowanie? Powstaje nowy z miliardów układów możliwych między ludźmi. Odległość pomiędzy dwojgiem bohaterów zmniejsza się. A więc Piotr Sachajew już w Warszawie. Rozgląda się. W głowie „podciśnienie”. Zaczyna się ta moja migrena. Ona – również mająca uczestniczyć w wydarzeniu – Irena Wolska, aktorka, jeszcze w swoim warszawskim mieszkaniu. Właśnie sprzecza się z mężem. – Nigdy w jej wieku nie pozwoliłbym sobie na taką ocenę nauczycielki, rozumiesz? Nasza Halinka powinna wreszcie pojąć, że... – Mąż Ireny, inżynier Czesław Wolski, zaperza się, ilekroć mówi o szkolnych konfliktach córki. Robi ruch ręką i przewraca szklankę z herbatą. Milknie. Idzie do łazienki i wraca z gąbką. – Słuchaj – mówi reżyser Woronkow. – Od razu lecimy do Krakowa czy nocujemy w Warszawie? Piotr Sachajew stoi tuż za nim w ogonku do celnika dokonującego odprawy. Tęga kobieta w futrze przewiozła nielegalnie pierścionek z brylantem. Tłumaczy coś z podnieceniem celnikom. – Wolałbym przenocować w Warszawie – odpowiada Sachajew. – Czeka tu ktoś na nas? – Na pewno jest Kazura z Filmu Polskiego, Nowak, wiesz, nasz drugi reżyser, i Morozow z ambasady. – Woronkow przesuwa dłonią po łysinie. – Dzieci, nocujemy tu! – zwraca się do reszty radzieckiego zespołu. – Z jaką konsekwencją wszystko się przybliża – myśli jednocześnie. – Nie tak dawno temu dyskusje nad scenariuszem, oceny scenopisu, wymądrzający się Liencew z Ministerstwa Kultury. A teraz już Polska, początek pracy. Jestem chyba zdenerwowany. – Więc kiedy wyjeżdżasz? – pyta Czesław. – Jutro. Wypij wreszcie herbatę, bo znowu rozlejesz. Masz dzisiaj konferencję. – Mówiłaś, że scenariusz ci się nie podoba. – Liczę na scenopis. Może być lepszy. Zresztą... – Co? – Nic, nic... – Irena unika spojrzenia męża. Może nowa praca da mi... No, może mnie choć trochę odciąży myślowo, sprawi, że w coś nowego uwierzę – myśli jednocześnie. – Witamy serdecznie! Witamy naszych drogich kolegów! – Tuż za ścianką oddzielającą celników od reszty świata pojawiają się uśmiechnięci ludzie z kwiatami. – Jak się macie? Zbyszek, ty tutaj?! – Morozow całuje pyzatego dryblasa, przedstawia Sachajewa, Fiedię Krowodina, Maszę, gdyż ci stoją najbliżej. Niebo sine. Zacina drobny deszczyk. Wiatr cieplejszy od tego, który wiał w Moskwie. Na ulicy przed lotniskiem podjeżdżające samochody, zamęt. Piotr milczy. Migrena staje się coraz bardziej namacalna. Zostaje wciśnięty do białego fiata. Siada obok Maszy. – Czym ty pachniesz? – pyta czarnobrewa. – Jestem pierwszy raz w życiu w Warszawie. Do Krakowa lecimy dopiero jutro wieczorem. Fajnie. Pochodzę po sklepach. Obok kierowcy chłopak w dżinsowej marynarce. Grube okulary, wysokie czoło. – Jaki był lot? – pyta po rosyjsku. Ma kwaśny oddech. Masza coś mu odpowiada. Śmieją się oboje. Samochód pędzi. – Cmentarz żołnierzy radzieckich – odwraca się chłopak. – Ten obelisk po prawej. Tam dalej są groby. Widzicie? Na twarzy Maszy tli się jeszcze resztka uśmiechu. – Widzę. – Piękna dziewczyna jest już poważna. To będzie ból jeden z tych większych – konstatuje Sachajew. Nowa bezsenna noc, w czasie której życie wyda mi się znowu błahe i pozbawione sensu. ROZDZIAŁ DRUGI Moje migreny mają to do siebie, że pogodniejszy wydaje mi się świat, gdy mijają – myśli trzy dni później. – Radość istnienia. Już drugi dzień w Nieszewie. Jak pędzi czas. Samotność mniej istotna, maleje. Problem tego, jak mu tam, Wołodi Josifowicza Morochowa narasta, wypełnia się. Teraz tamten jest ważny. Nie powinno nic istnieć poza nim. Potem pojawi się ta Polka. Ale jeszcze czas. I dzieje się. Aktor Piotr Sachajew istnieje wreszcie cząstkowo. Resztka zwykłych strapień, echa codziennego bólu: Mitia, mój synek ukochany, ma uraz kręgosłupa. Narwaniec wskoczył do sadzawki na ślepo, nie wiedząc, jaka była płytka. Wariat, kretyn! Co z nim będzie? Już rok w fotelu. Precz z rozpaczą! Jest dobrze. Pracuję, przetwarzam się. Może, choć na krótko, przestanę o tym myśleć. Jaka jest ta „Soplica”? Butelka w walizce. I zaraz twarz Larysy. „Obiecałeś, że nie będziesz już pił”. Dobrze, dotrzymam słowa. Więc do akcji! W myśl zaleceń Stanisławskiego aktor powinien wczuć się w swoją rolę, pogłębić kreowaną osobowość. Więc to jest Polska. Konferencje zawsze były w Warszawie. A tu – odmiennie. Dziwne, taka górzysta. Ojciec pisał z frontu do matki, że same równiny. Co ja zresztą widziałem. Za każdym razem lotnisko. Pospieszne zwiedzanie Warszawy. Teraz przynajmniej skok gdzieś dalej. I od razu ten bezosobowy pokoik z tapczanikiem, szafą i stołem pod oknem. Jedno krzesło ciekawe, bo nie „z tej parafii” – stare, rzeźbione. Wiele widziało. Za oknem balkon, jezioro, las, odległa wieś, kumkanie żab, parna noc. Czerwiec zrobił się naraz gorący. Woronkow twierdzi, że wtedy też tak było. Żyje tym filmem, wspomina. Godna zazdrości ta jego jednowymiarowość. Jakoś nie potrafię wejść. On jest piekielnie zadowolony ze scenariusza. A ja? Właściwie trudno powiedzieć, co mi w tej historii nie leży. Wszystko na swoim miejscu – rozdzielone, rozplanowane przemyślnie, akcja narasta, wiedzie prościutko i czysto do finału i pointy. On – bohater, ona – bohaterka – współdziałanie. Tryumf czystej przyjaźni, zbratanie po wsze czasy. Cholera! Co robi Mitia? Czy Larysie udało się zasnąć bez środków nasennych? Precz z moim zafajdanym istnieniem! Z myśleniem o tamtych sprawach! Jeszcze raz – koncentracja. Ten film to moja aktorska szansa. Jeśli teraz mi się nie uda... Puszcza wokół Mitowa. Tu, w tym miejscu, rozpadał się i przetwarzał Wołodia Josifowicz Morochow – porucznik, dowódca partyzanckiego oddziału. Muszę w to uwierzyć. Teraz on stał się najważniejszy. Pozwoli mi zapomnieć o reszcie świata. Na to przecież liczyłeś. Wódka, rozpamiętywanie albo praca. Są jeszcze kobiety. Łatwe przygody, ciekawość... Wołodia, pomóż, do diabła! Więc giniesz razem ze swoim oddziałem? Przestajesz istnieć. Szukasz śmierci. Dobrze. Rozumiem. Niech się dzieje jednocześnie. „Przypadam do ziemi. Powietrze tłamszone, rwane na strzępy seriami automatów siekących poprzez gałęzie na ślepo, metodycznie. Myśli porucznika Morochowa: Niemcy nie sprawdzają nawet. Mają stuprocentową pewność, że w tym wąwozie jesteśmy. Dookoła raptowne, bezsensowne zgony. Jakieś słowa umierających. Piśnięcie sanitariuszki Maszy. (Ona, taka mała przecież, zrobiła się naraz długa, przeraźliwie szczupła. Krowodin («Tancerz») zwala się jak worek wypełniony czymś ciężkim i nieruchomieje. – Skąd wiedzieli? – krzyczy Radża. Ten jeden, wsparty o pień drzewa, nie pruje ze swego automatu na ślepo. Stara się coś zobaczyć, dojrzeć przynajmniej cień nieprzyjaciela. Spogląda w górę, na krawędź wzniesienia. – Esesmani! – woła w stronę Morochowa, w moją stronę. – Ze dwie kompanie! – Wycofuj!... – wrzeszczy porucznik w jego kierunku. Natężam głos, starając się przekrzyczeć huk, ale nie kończę rozkazu, gdyż Gruzin – mój przyjaciel – rozrzuca ramiona zwolnionym ruchem pływaka. Osuwa się po pniu brzozy. Pada. To nie może być prawda! – przebiega mi przez myśl. – To straszny sen. Mój oddział, cudowni ludzie... Wciąż jeszcze słyszę krótkie serie pepeszy Aluchina. Strzela po swojemu, z namysłem, oszczędzając ładunki. Morochow – ja, podnosi się i biegnie. – Aluchin – wycofuj się, bracie...” Marynarz Czarnomorskiej Floty, uciekinier z jenieckiego obozu pod Dreznem, Arkadiusz Aluchin, leży wsparty o zmurszały pień. Uśmiecha się do mnie, a potem jego głowa opada. Porywam automat, strzelam na oślep. Szlocham. Nic nie widzę. Zewsząd nadciągnęła mgła, która miała być sojusznikiem naszej akcji. Potykam się, padam. To ważny moment całego filmu – krańcowa rozpacz i załamanie głównego bohatera, a przecież i niezłomność, chęć walki. A więc – katharsis. Tu właśnie powinienem zaznaczyć się aktorsko, objawić swe umiejętności, stworzyć nową postać. Zaraz, pomyślmy. Nie wystarczy sama mimika i gra ciałem. Ależ to zwykłe, powielone już tyle razy. Co ja bredzę? Piekielnie trudna rola właśnie przez tę swoją „zwykłość”. A ja bez koncepcji, rozkojarzony, zmęczony życiem. Może te rodzajowe sztuczki z gatunku „Przygoda na wakacjach” czy „Miłość o zmierzchu”, w których ostatnio grywałem, wykończyły we mnie aktora z prawdziwego zdarzenia. (Jeśli takim aktorem kiedykolwiek byłem). Zagram ten film jak eunuch i rozłożę się ku radości swych wrogów. I jeszcze te recenzje z przeszłości. Im bardziej chciałem je zapomnieć, tym mocniej utwierdzały się w mej pamięci. O bzdecie – „Przygodzie na wakacjach” – Mieżekin (ten, który nigdy nie wadzi nikomu) napisał, że to próba ukazania romantyzmu zawartego w codzienności, sztuka prosta, ale prawdziwa i że Piotr Sachajew jest w niej po prostu niezrównany. W „Miłości o zmierzchu” i „Delegacji służbowej” byłem także, zdaniem krytyków, nie do zastąpienia. Można przy tego rodzaju zakłamaniu zwątpić we wszystko, zgłupieć. Chyba jeszcze do cna nie dałem się przerobić w narcyza. Ten film to szansa. Czerń – biel. Klarowność postaw. Zrekapitulujmy – oddział, którym dowodziłem, przystępował do akcji zlikwidowania niemieckiego transportu amunicji. W czasie odprawy został otoczony przez cztery kompanie esesowców i wybity do nogi. Jak przez ironię, ocalałem tylko ja – porucznik Włodzimierz Morochow, lat dwadzieścia cztery – dowódca tegoż oddziału. Będzie teraz najazd kamery, zbliżenie postaci. Twarz Morochowa, cała jego sylwetka powinny objawiać... A więc rozpacz, wściekłość... Może lęk?... „Co pan proponuje? – pyta Woronkow. – Ja to widzę inaczej...” Przemyślna bestia. Nic jeszcze nie widzi. Moje koncepcje wykorzystuje jako konstrukcję dla swej wyobraźni. Wspina się po nich. Zawiesza swe brudne łachy. „Dudnią przejeżdżające niemieckie czołgi. Świat staje się hukiem i bielą mgły. Spocona, brudna twarz Morochowa. Nieprzytomne oczy. Szloch urywany, przygięcie do ziemi, opadnięcie w błoto. Czekanie. Nadzieja, że stalowe kolosy zbliżą się i wgniotą go w ziemię. Czołgi – może «Tygrysy»? – oddalają się. Zapada cisza. Co dalej? Co zrobię teraz?” Spokojnie. Gdzież ten scenariusz? Piotr Sachajew wstaje z łóżka i zapala światło. Przerzuca kartki maszynopisu. Psiakrew! Migrena wraca, narasta, rozgaszcza się pod czerepem. Nie ma żadnej wątpliwości – już jest, rozszerza się. Może to rak mózgu? „Morochow uprzytamnia sobie naraz, że słyszy śpiew ptaków. Rozgląda się. Niespodziewana seria automatu. Kule rozbijają korę na pniu tuż obok jego głowy. Porucznik pada, zaczyna pełznąć. Sunąc leśnym poszyciem mija ciała zabitych partyzantów ze swego oddziału. Podnosi się i biegnie”. Czort zasiał! – samograj. Tu można nic nie robić. Wystarczy dyszeć, rzęzić i przewracać oczami. A czegoś oczekiwał – roli Hamleta? To batalistyczny film – jeden z wielu. Woronkow powiedział przecież – jego treścią jest walka o wolność oraz historia jednej z wielu szlachetnych, wojennych przyjaźni. Piotr wychodzi na balkon. Mijając stół, bierze z niego butelkę. Ciemność niezupełna. Tu i ówdzie poświata księżyca obrysowuje chmury. – Parna noc – mówi Fiedia w ciemnościach. Okazuje się, że leży na leżaku. – Ano parna. Masz ochotę? – Sachajew unosi butelkę. – Polska. – A jaka? – Coś ty nie w sosie? – Fiedia siada. – Właściwie to cię nie znam tak – rozumiesz – bliżej. Ale wydaje mi się... Zrobiliśmy ostatecznie razem te trzy reklamówki... Ty w „Przygodzie na wakacjach”... – Przynieś sobie szklankę! – przerywa mu Sachajew. – Albo lepiej... dwie. Dwie szklanki. W tym programie telewizyjnym „Idą młodzi” byłeś niezły. – Oglądałeś? Gdyby reżyser nie pozował na intelektualistę kamery, gdyby ponadto nie rżnął statystek... – Fiedia wchodzi do swego pokoju i wraca ze szklankami. – Ten Fiomin nie miał pojęcia, czego chce. Raz tak, to znowu inaczej. Zupełny brak twórczej koncepcji. Dokrętki robił coś ze trzy razy. Źle przeżywa własne przekwitanie. Ty źle przeżywasz samego siebie. Ja także zresztą – Piotr nalewa do szklanek. – Ty posiedzisz tu najdłużej z „importowanych”. – Fiedia upija łyk i czyta nazwę trunku z etykietki. – To, co ja tu robię, to właściwie nie jest rola. – Umierasz jak bohater. Przedtem wysadzasz pociąg. Jeszcze ci mało? Spróbuj sobie to wszystko wyobrazić: Niespodziewany atak esesmanów, agonia, i to jaka „twarzowa”... – A po co? Czy sobie wyobrażasz, czy nie – na to samo wychodzi. Ten Woronkow będzie i tak po sprintersku gnał do ostatniej sceny: Przyjeżdżają czołgi. Na czołgach uśmiechnięci krasnoarmiejcy w wyjściowych mundurach. Podretuszowane mieszkanki bohaterskiej wioski stoją wokół ciebie, oczywiście jak ty osmolone prochem i w łachmanach. Witają wyzwolicieli. Koniec filmu. – Ładnie to ująłeś – Piotr zapala papierosa. – Ile masz lat? – A ty? – Trzydzieści osiem. – Ja dwadzieścia trzy. Ale mi wystarczyło. – Do czego? – Aby wiedzieć, co jest grane. O co chodzi w życiu. – No i o co? – Żeby mieć jakieś tam zadowolenie, osiągnięcia, należy przestać marzyć. Trzeba się oduczyć myślenia o niebieskich migdałach. Nie planować sobie niczego na wyrost. A jak zaczyna coś wychodzić, milczeć, narzekać ewentualnie. – Fiedia upija ze swej szklanki. Krzywi się. „Ewentualnie”. Mam już wszystkiego dość. Gdzie się ucieka, kiedy cały świat zaczyna po prostu nudzić? – myśli Sachajew. – Ty robisz Radżę, tak? – pyta po chwili. – Co to ma do rzeczy? – Zagraj go dobrze. – Bądź spokojny. Zresztą, o co ci... Za wiele sobie pozwalasz. Reżyser się znalazł, od siedmiu boleści. – Od siedmiu to mało! – śmieje się Piotr. – Daj szklankę. Więc od roku już grasz w Nikuckim Teatrze. Czytałem recenzję o waszym przedstawieniu „Irkuckiej historii” – mówi napełniając szklankę kolegi. – Zaszczyt niebywały. Znaczy to, że okresami czytujesz prowincjonalną prasę. Cóż za wyrafinowanie! No i masz. Tak wyglądają twoje doskoki do człowieka. Okresowe chęci komitywy i zbliżenia. Chciałby zagrać Raskolnikowa, a największy swój sukces przeżyje jako uwodziciel z „Przygody na wakacjach”. Pazerność, pewność siebie pokrywająca kompleks niższości. Zresztą czy jestem lepszy? Obaj tkwimy w trzecim garniturze aktorskim (Mała korekta: ja może tkwię w drugim), żałosnym zespole złożonym z ludzi zawsze gotowych – co tu kryć – do zagrania na zamówienie każdej roli wszędzie i o dowolnej porze. Oto żenująca rozmowa dwóch nieudaczników. – Więc twierdzisz, że marzenia przeszkadzają? – Piotr podszedł do poręczy balkonu, konstatując, że alkohol przebił w nim jakąś tamę. Zachciało mu się rozmowy z Larysą. Zamarzył o powrocie do Moskwy na Kuzniecki most. Doszedł do wniosku, że znalazłby teraz właściwe słowa pocieszenia. – Ty w ogóle ze mną nie rozmawiasz! – wykrzyknął nagle Fiedia. – Gadasz ze sobą. Siebie tylko słyszysz! – Życzę ci wszystkiego najlepszego. Nigdy nie umieraj jak Radża! – Piotr wychylił jednym haustem całą zawartość szklanki. Tamten zwrócił głowę w jego stronę i wszedł do pokoju nie mówiąc ani słowa. Zastanawiające, jak mój aktorski egotyzm przeszkadza w dostrzeganiu innych ludzi. I nie tylko ludzi. Wszystko, czym żyję na co dzień, cały ów balast przyginający mnie lub usztywniający, znalazł się tu ze mną. Okazuje się, że cały nasz świat podróżuje zawsze razem z nami. Jestem w jakimś tam Nieszewie znajdującym się w samym środku Polski. A nie wyszedłem ze swego moskiewskiego mieszkania i teatru. Ani na moment nie oddaliłem się od unieruchomionego Miti, od oczu Larysy. „Masz oczy jak roześmiane gwiazdy” – mówiłem jej przed wypadkiem naszego synka, naszej jedynej nadziei. Och, Boże!... – Sachajew wyprostował się, rozrzucił kilkakrotnie ramiona, zrobił dwa skłony. – Niech to diabeł porwie! – mruknął. – Migrena i alkohol. To cię załatwi. Jutro będziesz nie do życia. A masz pokazać się z najlepszej strony. – Uśmiechnął się pogodnie. – Nie powinieneś pić! Jesteś zrozpaczony, Pietia! – „zagrał” błazeńsko własną rozpacz. – Zostałeś rozłożony przez los na obie łopatki. W dodatku twoja głowa, serce... Ale to nieważne. Ból się nie liczy. Odrodzisz się w... sztuce! – Znasz jakieś polskie przekleństwa? – Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w pokoju sąsiada. Wszedł drzwiami od balkonu. Fiedia poderwał się na łóżku. Usiadł na nim, mrugając śmiesznie oczami. Spał w podkoszulku. Włosy miał zmierzwione. – Precz, gadzie! Zniknij z moich oczu! – wskazywał scenicznym gestem drzwi wiodące na korytarz. Kierując się instynktem, zagrał ten epizod bezbłędnie. Zrobiłby karierę jako aktor komediowy – pomyślał Piotr, siadając w foteliku stojącym w rogu. – Takie właśnie sytuacyjne gierki są w nas, aktorach, wzruszające. Przywodzą na myśl nastraszanie się jeża w chwilach zagrożeń. – Więc znasz czy nie? – powtórzył. – Ale jak ci powiem, to spłyniesz i dasz mi spokój? – Już nie chcę wiedzieć. Dobranoc – Sachajew zaczerpnął tchu, gdyż uczuł naraz nierówną, jakby promieniście wibrującą pracę serca. Wyszedł na balkon i westchnął głęboko. Księżyc z wolna objawiał się w całej srebrzystości. Aktor przywarł czołem do zimnego muru i tak stał. To „coś” w klatce piersiowej dudniło, pulsowało nierówno. Po chwili wszystko zaczęło wracać do normy. A gdyby tak nawiązać stosunki, nauczyć się schlebiać tym, którzy wiele osiągnęli lub dużo znaczą? Może mógłbym jeszcze zrobić coś istotnego? Choroba wieńcowa to nic nie jest. Można z nią dożyć i stu lat. Nawet dopinguje do działania. Nie powinieneś pić. Za mało masz ostatnio ruchu. Przesiadywanie godzinami przy Miti i z ciebie zrobi inwalidę. Tu, w Polsce, musisz działać inaczej. Masz dopiero trzydzieści osiem lat. Udało ci się osiągnąć to, o czym marzyłeś – aktorstwo. Teraz ten film. Szansa. Ilu marzy o roli w filmie? Nie wybrzydzaj, nie krytykuj, trzymaj ruki po szwam, bo ci tak przyłożą, że nie wstaniesz. Film jak film, mów sobie. To twierdzenie oczywiście nic nie znaczy. Stół jak stół. Słońce jak słońce – można tak o wszystkim. Ale to chłopskie wyrażenie obojętności. Letniość oceny własnej. Wojna jak wojna – mówili niegdyś i było im raźniej walczyć lub umierać. A może to jeszcze jeden mit? Obojętne. Nie dziel włosa na czworo. Rola niedobitka powinna ci odpowiadać. Może stworzysz kreację. Wychodzisz na bohatera. Rzecz dla krytyków bezpieczna. Ludzie uwielbiają oglądanie takich historyjek. Wojenne sprawy spełniają funkcję kryminału lub westernu. Wygodny fotel, poczucie własnej stabilizacji, bezpieczeństwa. A tu, na ekranie, sfrustrowany bohater, szlachetny, choć słaby i bezwolny szeryf, piękna córka sprzedajnego sędziego i tajemniczy przybysz znikąd, osobnik zdolny załatwić wszystkie problemy, choć noszący w sobie osobistą tragedię. Taka jest, mniej więcej, twoja rola w tym filmie. Nie szukaj głębi w scenariuszu, którego realizacji podjął się Woronkow. To gracz. Ryzyko to nie jego specjalność. Zbuduje jeszcze jeden pomnik. Podciągnie się na nim, utwierdzi. Może podłapie jakąś nagrodę albo odznaczenie. Ostatecznie Polacy nie będą się mieli do czego przyczepić i my także nie. Wszystko gra, wyważone jak w aptece. Bezwiednie wypił jeszcze jeden kieliszek. Bzdura z tą trudnością. Sekwencja ucieczki Wołodi Morochowa, jego samotne wyjście z okrążenia – to najłatwiejsze. Gorzej, bo dalej jest dziura, żadnej motywacji psychologicznej. Nie ma konfliktu wewnętrznego bohaterów, więc nie jest potrzebna. Scenarzysta boi się nawet miłosnych zbliżeń. Para zakochanych w obliczu śmiertelnego zagrożenia przemieszcza się zupełnie bez sensu obok łóżka lub nawet na nim siedzi. (Tak – „przemieszcza” to właściwe słowo). Dlaczego nie pozwolił im choćby na pocałunek? Wygląda, jakby ślubowali czystość i niewinność. Żadnych pokus. Nic do pokonania prócz okupanta. Czytał opisy kolejnych scen, coraz mniej pewny, czy zdoła się w nich sprawdzić. Bo w możliwość pogłębienia ich już nie wierzył. Zasypiał, budził się znowu i wracał do czytania. Na szczęście migrena oddalała się. Jest teraz jak odległa burza. Nad horyzontem chmury, co jakiś czas fosforyzujące błyski, ale wszystko to mniej groźne, nie budzące już lęku. Spadek, wznoszenie się. Co ma sens w życiu? Nie zagrałem jeszcze nic interesującego. A jeśli nie gram, nie żyję. Moje tak zwane „kreacje” to coś żałosnego. Najgorsze jednak, że narasta we mnie niepokój i zniecierpliwienie. To symptomy porażki. Ludzie, których znałem, przeżycia – wszystko to powinno zogniskować się teraz we mnie, zaowocować jakoś. Tak się nie dzieje. Wirują we mnie skojarzenia, sprzeciwy, protesty, dla których nie znajduję ujścia. „Przygoda na wakacjach” – bzdura, w której, jak piszą recenzenci, jestem taki prawdziwy. Niech szlag trafi! Przecież „Niepokonani” to film znajdujący się dopiero w scenopisie, lecz już scenariusz zapowiadał powielenie innych, lepszych, nakręconych setki razy. W połowie dreszczowiec, w połowie ckliwy patos. A czas płynie. I mój czas jest coraz to droższy. Po co żyję? W jakim celu drepcę co dnia do teatru, a potem wracam do domu? W obu punktach, pomiędzy którymi istnieję, trwam, walczę, czy jak tam zwą to ludzie – nie spełniam się. Zaraz, jesteś w Polsce. Coś się przecież dzieje w twoim życiu. Uczestniczysz, podejmujesz ryzyko. Walcz, zabiegaj o względy reżysera. Bądź miły dla kolegów. Mów Polakom, że marzyłeś o współpracy z nimi. Może chwycą przynętę, zaproponują ci potem coś nowego. Zresztą pogłów się sam. Niegdyś wymyślałeś podobno całkiem niezłe koncepcje przyszłych filmów. Pamiętasz ten o przyjeździe z wycieczką do Warszawy radzieckiego inżyniera z Irkucka? Miało być w tymfilmie dużo muzyki i tańca. Ów inżynier-naukowiec odwiedzał swoich towarzyszy sprzed lat, niegdyś uczestników Moskiewskiego Festiwalu Studentów i Młodzieży. Wtedy w 1957 wszyscy razem występowali w jednym muzycznym zespole. Teraz nie najmłodsze już panie i panowie przekazują z wdziękiem, co osiągnęli w życiu, wracają wspomnieniami do czasu „Podmoskiewskich wieczorów”, szlagieru tamtych dni. Przecież chyba nie zgłupiałem do tego stopnia, aby myśleć poważnie o andronach tego rodzaju! Chociaż... obniżyłem loty. I nie ma w tym nic dziwnego. Nie czytam. Daję się oszukiwać. Nasze aktorskie rozmowy na przykład. Czy istnieje coś bardziej zakłamanego?! „Piotrze Aleksandrowiczu, był pan wspaniały! Ta rola to prawdziwa kreacja. Nie potrafiłam powstrzymać łez”. Właśnie – łzy. Któż umie płakać mniej szczerze od aktora? Muszę więcej czytać, intensywniej pracować nad sobą, zdobywać się na prawdziwą koncentrację. Jeśli to mi się nie uda, niczego nie osiągnę. Do diabła, właśnie w Polsce myśl o tym, wykorzystuj to jakoś. Przestań się kręcić po własnym, wciąż tym samym podwórku! „Morochow, oddychając ciężko, brnie przed siebie, nieprzytomnie przebija się przez zarośla. Pada, to znowu się podnosi. Las urywa się nagle. Urwisko. Uciekinier spogląda w dół. Na pierwszym planie rozległej doliny serpentyna szosy. Daleko w dole, odległe i prawie nierzeczywiste, niemieckie czołgi i ciężarówki. Do dwóch samochodów zbliżają się właśnie wyprostowani oficerowie. Jeden z nich składa meldunek. Trwa to bardzo krótko. Obaj unoszą ramiona w geście hitlerowskiego pozdrowienia. Oficer, który składał meldunek, wsiada do zielonkawego auta i odjeżdża. Ten, który przyjął informację, zawraca do drugiego samochodu. Kolumna aut i ciężarówek rusza. Morochow drżącymi palcami zapala papierosa. Spogląda na swój automat. Odrzuciwszy papierosa, zaczyna sadzić w dół wielkimi susami. Osuwa się niesiony piargiem, przewraca. Nie przerywa jednak szalonego biegu. Kiedy przypada do skał górujących nad szosą, twarz jego pokryta jest szarym pyłem. Z rozbitego nosa i szczęki ścieka krew. Dwa niemieckie motocykle pojawiają się pierwsze. Są jeszcze na niższej »kondygnacji« szosy. Rosjanin odbezpiecza swój automat. Kładzie się w wyrwie pomiędzy dwiema skałami. Ociera pot i krew z twarzy. Motocykle zwalniają, zatrzymują się. Jeden z żołnierzy w ceratowym płaszczu unosi rękę. Ciężarówki znajdują się o wiele niżej. Wspinają się powoli z wysilonym warkotem silników. Wkrótce zrównują się z motocyklami. Te ruszają. Automaty odzywają się niespodziewanie. Jedna z ciężarówek staje od razu w płomieniach. Ze wszystkich wysypują się sylwetki w mundurach feldgrau i przypadają do ziemi. Na wzgórzach okalających szosę też pojawiają się ludzie. Wysoki mężczyzna w rogatywce i połyskujących oficerkach wydaje rozkazy. Kilka postaci przegina się dziwnie. Na szosie wybuchają granaty. Reszta atakujących, tuż po eksplozjach, osuwa się sprawnie po zboczu, nie przestając siec z automatów do tych w dole. Twarz Morochowa wykrzywia grymas. Mamiąc jakieś przekleństwo, podrywa się i zaczyna biec ciężko pod górę”. ROZDZIAŁ TRZECI Irena Wolska przyjechała w nocy. Stoi na balkonie. Jest cicho. Wiatr szumi. Pokój miły. Woda połyskująca w dole to chyba jakieś jezioro. Co za ciemna noc! Jestem przerażająco samotna. Moja wina. Robię się coraz mniej komunikatywna. Kiedy zatraciłam umiejętność wychwytywania w ludziach wyłącznie pozytywów? Przecież nie tak jeszcze dawno temu wszyscy najbliżsi śmiali się z mojego entuzjazmu. Najbliżsi... Usiadła z impetem na tapczaniku obok rozłożonego maszynopisu scenariusza. Wszystko odchodzi. Oddalam się nawet od siebie samej. Kim dzisiaj jestem? Co reprezentuję? Do czego zmierzam? Malutkie kompromisy zawodowe zamieniły się w dużą uległość. A obiecywałam sobie, że nigdy nie zdobędę się nawet na najmniejsze omsknięcie. Pieniądze, czyli sukces fiskalny, albo ubóstwo będące konsekwencją tak zwanej uczciwości. Miłość czysta, istniejąca tak długo, jak zaciekawienie partnerem. Czy też czytanie tego partnera jak klasyka wciąż od nowa i odkrywanie w nim – książce – coraz to nowych, fascynujących rozdziałów, których istnienia nawet się nie przeczuwało. Gdzie są takie książki? Co plótł i czym się podniecał ten inżynier od pirotechniki, który przywiózł mnie tu swoim samochodem? Zupełnie zapomniałam. Jestem już bardzo zmęczona pomimo swych trzydziestu pięciu lat. Zmęczona pierwszą fazą walki, zwanej życiem. To zły znak. Więc o czym bredził ten inżynier? (W tym filmie chyba zużyją tony materiałów wybuchowych). Aha, opowiadał o erotycznym rozwydrzeniu nastolatek, uczennic, mających palce poplamione atramentem. Potępiał je. Pewno takie właśnie lubi. Pirotechnik-erotoman. Stara, w niezłym nastroju przystępujesz do pracy w tym „arcydziele”. Sądząc ze scenopisu, film będzie wzniosły i patetyczny, pełen szarż i odwrotów. Ciekawe, kiedy się widzom znudzą malowanki w tym guście? Ale zapłacą mi solidnie, więc jako aktorka... Może z tej Bronki uda się coś wydobyć? Bzdura! Nie okłamuj samej siebie! Molska by tej roli na pewno nie przyjęła, ale ty... Nie porównuj się do „gwiazdy” Molskiej. Jeszcze nie możesz sobie pozwolić na wybrzydzanie. Jeszcze długo nie, a potem... wcale. Ach, zawiść cię zżera. Uszy po sobie. Inne przesypiają się z reżyserami i operatorami za epizody. Tobie trafiło się więc złote jajko. A jeśli nie całkiem złote, to... – Przez chwilę szuka w myślach. Rezygnuje. Zrzuca suknię i naga wsuwa się pod koc. Zasypia od razu. Po prostu nie odeszli od stolików, przy których zjedli śniadanie, i tak się zaczęła pierwsza robocza narada. Reżyser spoglądał na dwie kelnerki zbierające na tace talerze i kubki, to znowu przenosił oczy na ekipę „Niepokonanych”. Kilkadziesiąt osób w różnym wieku rozmawiało i dowcipkowało, nie zwracając na niego uwagi. Za szerokimi otwartymi drzwiami widać było rozległy taras z rozłożonymi leżakami, a dalej pokryte lasami wzgórze i powierzchnię jeziora błękitną i mieniącą się w słońcu. – Drodzy przyjaciele – zaczął niezbyt głośno łysy mężczyzna i wstał. – Nazywam się Stefan Maksymowicz Woronkow i jestem reżyserem naszego filmu, który dopiero ma powstać. Nie muszę mówić, że mnie i chyba nam wszystkim zależy, aby „Niepokonanych” zrobić jak najlepiej. Przypominam dla porządku, dla ewentualnych roztargnionych: Nasza polsko- radziecka ekipa zajęła budynek przystani klubu sportowego „Arka”, znajdujący się na brzegu jeziora Krajno – obiekt przydzielony przez Film Polski na cały okres produkcji naszego filmu, to jest na około półtora miesiąca. A więc tu będzie nasza baza. Sądzę, że wszyscy się już poznali, lecz chciałbym przedstawić gwoli formalności kierowników produkcji, towarzyszy Szymona Janowicza i Maksyma Tagajewa, bo oni będą załatwiali wszelkie najważniejsze sprawy – także życiowe. – Niespodziewane oklaski sprawiły, że Woronkow skrzywił się z dezaprobatą. – Cieszę się, że macie dobry nastrój. Ale do rzeczy. – Wysiąkał nos w kolorową chustkę. – Praca nasza będzie ciężka i odpowiedzialna. To nie tylko słowa. Niejednokrotnie – ostrzegam – trzeba będzie w upalnym słońcu wytrwać wiele godzin. Od jutra dołączy do ekipy lekarz, doktor Leon Herbert, oraz siostra Czerwonego Krzyża. Jutro pierwszy klaps. Dzisiaj możecie do woli korzystać z plaży, ze słońca. Tylko proszę – nie przesadzajcie! I jeszcze jedno: doszedłem do wniosku, że nikt z was tej nocy nie spał. Światło paliło się we wszystkich pokojach do trzeciej nad ranem. Przecież tak nie można! – A wy, Stefanie Maksymowiczu, dlaczego nie spaliście do trzeciej nad ranem? – zadudnił bas Fiodora Kliszenki. – Przydybał mnie – śmieje się z całym zespołem reżyser. Oczy ma jednak poważne. – Skończyła się zabawa. – Zapala papierosa. – Od teraz dyscyplina. Bardzo mi przykro, ale inaczej nic nie zrobimy. – To znaczy, o której mamy chodzić spać? – pyta Fiedia Famirow. – Najlepiej wyłączać o dziesiątej elektryczność – rzuca Masza Oczuchina. – Jak przedszkole, to przedszkole. – Co powiedzą nasi polscy koledzy? – reżyser upija łyk kawy. Milczenie trwa krótko. – Ja zwykle w nocy... czytam – mówi jakby z wahaniem dziewczyna o smutnych oczach. Poprawia jasne włosy, spływające wzdłuż policzków. – Czasem do pierwszej albo drugiej. Nazywam się Irena Wolska. – Cały nasz zespół to nocne marki – uśmiecha się, brodacz w dżinsowej bluzie. – A co robić, jak jest fajna dziewczyna? Ałła! – wykrzyknął nagle chwytając się za serce. – To z bólu i męki – dodał z komicznym wyrazem twarzy. Wystarczyło to jednak, aby wszyscy znający Ałłę Kurowkinę na nią przenieśli spojrzenia. Siedziała zaplatając swój kruczoczarny warkocz i nie patrząc na nikogo. – Cisza nocna od godziny dwudziestej drugiej! – zakomunikował reżyser twardo. – A teraz sprawy najważniejsze. Z kierownikiem charakteryzatorni i kostiumologiem porozmawiam później. Cały zespół informuję, że zaczynamy od scen masowych. Jutro o godzinie ósmej zero zero wszyscy – łącznie z zespołem technicznym – mają być w stanie pełnej gotowości. Śniadanie wydawane będzie od godziny szóstej rano. Czy są jakieś pytania? – Małe oczka przesunęły się po obecnych w ten sposób, że każdy poczuł je na sobie. – A jeśli nie będzie odpowiedniej pogody? – podniósł się brunet siedzący przy samym oknie. – Proszę o podawanie nazwisk – powiedział reżyser. – Andrzej Kunowicz. – Dziękuję. Chyba rozczaruję tych wszystkich, którzy liczą na „przestojowe” z racji braku – na przykład – cumulusów. Będziemy kręcić nawet w czasie deszczu. Kto jeszcze ma jakieś pytania? – Przeczytawszy scenopis wywnioskowałem, że w niektórych scenach batalistycznych będziemy potrzebowali co najmniej kilkuset statystów. Skąd ich weźmiemy? – Podniósł się Wania Muszenko. Jego zwaliste ramiona zasłoniły okno. – Statyści już są, z miejscowej jednostki wojskowej. Przeszli nawet przeszkolenie. Gdyby kogoś interesowało, mają nawet mundury Wehrmachtu, takież czołgi i samochody. A to dzięki drugiemu reżyserowi naszego filmu, koledze Ryszardowi Nowakowi i polskiemu „Zespołowi Filmowemu”. Ryszard, pokaż się z łaski swojej. – Reżyser wskazał ręką szczupłego mężczyznę siedzącego opodal podium dla orkiestry. Ten podniósł się z ukłonem. – Zuch! – pomachał mu Fiodor Kliszenko, jak na zawodach sportowych. – Czy będziemy mieli próby sytuacyjne? – spytał Sachajew. – Oczywiście. Zwłaszcza kolega i koleżanka Wolska. Zaraz... mam nadzieję, że poznaliście się. – Już to robimy. – Sachajew uśmiechnął się i podszedł do Ireny Wolskiej. Pocałował ją w rękę. – Nigdy nie przypuszczałem, że Bronka będzie taka młoda. – Jest pan bardzo uprzejmy – odpowiedziała z uśmiechem. – Nie wiadomo, co ze mnie zrobią. – Jeszcze chwilka. Minuta! Postójcie tak, z łaski swojej. – Reżyser obserwował ich oboje zmrużonymi oczyma. – Znakomicie! – zrobił gest, jakby znajdowali się już na planie. Uśmiechnął się i od razu ubyło mu lat. – Będzie dobrze. Dziękuję. – Z taką dziewczyną – nie wątpię. – Sachajew skłonił się i usiadł obok Polki. Co ja plotę? Przecież wydała mi się zupełnie bezosobowa. Ładna, ale pozbawiona aktorskiego polotu. Prymitywny przystojniak, któremu kobiety przewróciły w głowie. – Irena Wolska zapaliła papierosa. Stwierdziła, że drżą jej palce. – Coraz gorzej z moim systemem nerwowym. – Przez chwilę nie słyszała słów reżysera. Zmusiła się do koncentracji. – Z rolą Bronki zapoznałam się, naturalnie. Co o niej sądzę? – zdobyła się na uśmiech. – Podoba mi się, ale... – Ale?... – Oczy reżysera stały się nagle czujne. – Można zupełnie szczerze? – Tylko tak rozmawiamy. – Moim zdaniem, role Wołodi i Bronki należałoby jakoś... sama nie wiem – pogłębić, poszerzyć... – To już wasze zadanie, moi kochani. – Spojrzenie Woronkowa objęło parę aktorów, stało się niemal czułe. – Poszerzycie je swoją grą. Pogłębicie. Tylko o tym marzę. Szczwany lis – pomyślała Irena. – Dobrze wie, o czym mówię, a udaje, że to zupełnie zwykła sprawa. – Nie odpowiedziała na porozumiewawczy uśmiech Sachajewa od razu. Uczyniła to po minucie może, wtedy gdy Rosjanin był już poważny. – Przepraszam, że skrytykowałam także to, co panu dali do grania – uśmiechnęła się do aktora. – To już szczyt śmiałości. – Dziękuję. Może porozmawiamy u mnie w pokoju? – Sachajew dotknął jej ramienia delikatnie, niemal czule. Spojrzała zdumiona na jego rękę, a potem przeniosła oczy na twarz. Zrozumiał od razu. Ręka opadła. Rosły mężczyzna stał zasępiony. Wrażliwy bokser wagi ciężkiej – pomyślała. – Dość to niesamowite. Najdziwniejsze, że trochę przypomina Czesława. Równie jak Czesław nieporadny. Poczuła się pewniej. – Niech pan wpadnie do mnie. Pokój dwanaście. Pije pan kawę? – Wyłącznie – uśmiechnął się. Zęby miał białe. Zdrowy naród, przywykły od stuleci do życia w powiązaniu z naturą, do zmagań z ostrym klimatem. Ten „bojar” mógłby swoimi zębami gryźć orzechy laskowe. „Bojar do orzechów” – nazwała go w myślach. Uśmiechnęła się. – O której pan przyjdzie? – O której pani rozkaże. „Strona organizacyjna” kontaktów ludzi podpiera się wytartymi zwrotami, które nic nie znaczą, a mają uosabiać wdzięk. Jakie to nudne – pomyśleli oboje. – Jedenasta. – Westchnęła niedostrzegalnie. – Tak jest! – wyprężył się po wojskowemu. Odpowiada mi pani sposób bycia. Jest taki... „żołnierski”. Krótkie zdania, mocne słowa. Roześmiała się. „Zawodnik pierwszej ligi” – zacytowała w myślach porzekadło męża, określające ludzi posiadających poczucie humoru. Jest sympatyczna. Milsza, niż myślałem. Zyskuje, kiedy się śmieje. Zabawne, walory Polek poznanych w czasie wojny reklamuje od lat mój własny ojciec. Te współczesne znam z oficjalnych spotkań, a także z filmów i z telewizji. Nie! Sierioża, kiedy wrócił z Krakowa, opowiadał niestworzone rzeczy o ich urodzie i seksualnych umiejętnościach. – Czy mam przynieść scenopis? – zapytał „służbiście”. – Proszę pana... – zaczęła Irena w zupełnie innej tonacji. – Moja uwaga na temat pańskiej roli mogła się panu wydać dziwna, ale ja... doprawdy... – Źle pani odczytała mój uśmiech. – Spoważniał natychmiast. – Wszystko rozumiem. Jestem pełen uznania. Ja także zresztą... wypisałem nawet jakieś tam sugestie, uwagi dotyczące samej akcji, dramaturgii, gry aktorskiej. Przecież chodzi w końcu o to, abyśmy nie tracili czasu. – Uważam, że nasze role można by jakoś... sama nie wiem... Tu nie chodzi wyłącznie o pogłębienie czy poszerzenie. To są słowa. Konflikt... sam konflikt... Trudno mi to określić. – Zapaliła papierosa tak szybko, że nie zdążył ze swoją zapalniczką. – Cieszę się, że mam w panu sojusznika. – Bądźmy na „ty” – powiedział. – Jestem od pani o wiele starszy, więc... Wy tu w Polsce celebrujecie te sprawy, wiem. Pan – pani. Ale w sytuacji, kiedy oboje mamy... – Wcale tak znowu nie celebrujemy. Irena jestem – podała mu rękę, stwierdzając, że uścisk jego dłoni był mocny i krótki. „O wiele starszy” – uprzejme. Wygląda niesamowicie młodo. Przecież nie zapytam, jak wielka jest między nami różnica wieku. – Piotr – pochylił głowę. Nawał myśli, wspomnień, skojarzeń. Ciekawa jestem, co by powiedział, gdybym mu teraz zakomunikowała, że mój wuj spędził cztery lata u nich w lagrze. Albo gdybym zanuciła mu pieśni dziadka – tego cudownego starca, który zbliżając się już do dziewięćdziesiątki tak wspaniale potrafił cieszyć się życiem. Chcieli zająć nam Warszawę Baszkir, Tungus, Tatar. Polski żołnierz nie pozwolił, Tęgo łba im natarł. – przywędrowały skądś zapomniane już zda się zupełnie słowa piosenki śpiewanej przez dziadka. A jednak – okazało się – że zapomnieć ich było nie sposób. „Rosjanin będzie Polakowi bratem, kiedy pożegna się z harapem” – do poprzednich doszły inne, równie odległe i nierzeczywiste. – Była pani daleko myślami, prawda? O czym, Irena, myślisz? – poprawił się, mrużąc śmiesznie oczy. – Myślałam o własnym dziadku – ku swemu zdumieniu odpowiedziała, jak było naprawdę. Nie dodała tylko, że dziadek Bonawentura urodził się na Syberii, gdzie zostali zesłani jego rodzice. „Następne ciężarówki zatrzymały się na szosie. Wyskakiwali z nich niemieccy żołnierze. Cały oddział partyzancki zaległ krzaki na skraju lasu leżącego w dole. Od szosy i stojących na niej samochodów dzieliło go jakieś trzysta kroków. – Głowy przy ziemi! – syknął Morochow. – Wystarczy, że ja patrzę! – No i skąd ty wiesz, że nie pójdą na nas? – sapnął Aluchin. – Wiem. Teraz cisza! Wtuliwszy twarze w pachnącą trawę leżeli bez ruchu. Ich milczenie dopuściło do głosu naturę. Darły się koniki polne i świerszcze, bzyczały pszczoły, ptaki łączyły swoje trele. – Miał rację, słowo daję! – wykrzyknął Radża. – Idą pod górę! – Uwaga, przygotować się! – usłyszeli głos dowódcy. – Kiedy miną pierwsze wzniesienie, ruszamy do szosy między krzakami z lewej i prawej strony. Nie strzelać bez rozkazu! – Rozumiem, chcesz ruszyć, kiedy zejdą do wąwozu – odezwał się Wania. – Wtedy zobaczą nas tylko kierowcy w ciężarówkach. – Ci też powinni nas dostrzec w ostatniej chwili. Pamiętajcie, zabieramy pierwszą ciężarówkę od lewej. Tę należy oszczędzać. Uwaga! Na wzniesieniu górującym nad szosą ukazały się ludzkie sylwetki. Niemal w tej samej chwili echo przyniosło odgłos serii automatu. Ktoś strzelał spoza wąwozu. – To Sierioża. W porządku. Teraz się nim zajmą. – Morochow odbezpieczył swego bergmanna. Uniósł głowę i nasłuchiwał. Niemiecki oddział był już niewidoczny. Za to jego automaty strzelały bez przerwy. Dowódca zoczył spojrzenie Maszy. – Sierioża da sobie radę. Bądź spokojna. Idzie już w stronę Wilczych Skałek. Tam się spotkamy. Ruszyli. Biegli pod górę, przypadając co jakiś czas do ziemi lub kryjąc się za smrekami. Słońce piekło. Po kilku minutach każdy miał już dość. Pot zalewał oczy. Rozwarte usta zaczerpywały tchu, a płucom wciąż było zbyt mało powietrza. Tuż przed ostatnim garbem – najwyższym – przypadli do ziemi, przygotowując się do ostatniego skoku. Wtedy dostrzegł ich jeden z wartowników stojących na szosie i od razu otworzył ogień. Sprzątnął go wprawdzie Wania jednym strzałem, lecz pozostali – kierowcy i ich pomocnicy także – mieli czas, by przypaść do ziemi. Morochow rzucił jeden granat, a w chwilę później drugi. Ozwały się głuche detonacje. Dwa samochody stanęły w płomieniach. Cały oddział partyzancki znalazł się już na szosie”. – Dość! Wystarczy! – odezwała się tuba. – Powtarzamy sam bieg do szosy! Reszta w porządku. – O, rany! Znowu? To już trzeci raz. Partyzanci zawracali. Charakteryzatorki, jakby wyrosłe spod ziemi, podchodziły do każdego z osobna. Ich sprawne palce nakładały nowe warstwy szminki, rozcierały ją, poprawiały włosy. Aktorzy poddawali się tym zabiegom z rezygnacją. – Czy nie są za bardzo spoceni? – Jedna z dziewcząt podeszła do drugiego reżysera. Ten roześmiał się. – Powinni. Im bardziej zmęczeni, tym lepiej. – Odwrócił się. – Teraz uwaga! – wykrzyknął, przyłożywszy tubę do ust. – Przy samej szosie dowódca oddziału wydaje rozkazy ręką. Kieruje swoimi ludźmi jak dyrygent orkiestrą. Przepraszam – zwrócił się do Sachajewa – ale to, co pan proponował, było odrobinę anachroniczne. Dobre dla oficera gwardii Aleksandra Pierwszego. – Czy pan zawsze tak dowcipnie przekazuje reżyserskie sugestie i uwagi? – Brwi Sachajewa zbiegły się. – Ostatnio grałem w „Wojnie i pokoju” – rzucił przechodząc tuż obok Nowaka. Nie zatrzymał się ani na chwilę. – Przepraszam pana – powiedział drugi reżyser. Partyzancki dowódca, którego charakteryzatorka zmusiła właśnie do postoju, kiwnął głową w jego stronę i zaraz ją pochylił. Dziewczyna przez chwilę poprawiała mu zarost. Później skłoniła się. – Dziękuję – odpowiedział jej niemal identycznym ruchem. – Kolega Tagajew! Kolega Tagajew, do pierwszego reżysera! – zadudnił megafon główny. Odpowiedziało mu echo. Mężczyzna rozmawiający z kamerzystami postawił na ziemi pustą butelkę pepsi i pobiegł w stronę kolorowego parasola. Woronkow podniósł się z krzesła o pasiastym oparciu. Mówił coś, wskazując szosę, to znowu las w dole. – Esesmani schodzą do pozycji wyjściowej, jak było ustalone! – wydudnił megafon. Przez chwilę trwało milczenie. Wysoko na stoku pojawili się „Niemcy”. Dwaj oficerowie SS zdjęli hełmy, by przetrzeć spocone czoła. Ich podkomendni zatrzymali się na szosie. Tagajew biegł właśnie ku nim gestykulując. – Co to za samochód, do cholery?! – cała okolica usłyszała nagle głos reżysera Nowaka płynący z gigantofonu na najwyższych rejestrach. – Proszę cofnąć tego fiata! Pilnujący dojazdu, proszę nie przepuszczać żadnych, ale to żadnych aut! Fiat numer PN czterdzieści trzy, osiemdziesiąt jeden, proszę natychmiast zawrócić! – Zaczynamy się rozkręcać! Już każdy ma czterdzieści stopni i lekki obłęd – rzucił Sachajew pod adresem Ireny siedzącej na ziemi. Była wsparta o jałowiec. – Który raz powtarzamy ten atak, bo już prawie nie myślę? Nigdy nie sądziłem, że w Polsce są takie upały. – Mogę ci coś powiedzieć? – Wal! – zatrzymał się obok siedzącej. – Nowak miał rację. Robisz to dobrze, ale trochę zbyt patetycznie. Pamiętaj, co ci wczoraj mówiłam – powtarzaj sobie w myślach: „Nie jestem żadnym bohaterem!” – Dobrze! – roześmiał się. – Ale jestem narcyzem. – Jak każdy mężczyzna. – Chyba dobrze znasz mężczyzn? – To nie należy do rzeczy. – Zdaje się, że koleżanka Wolska i kolega Sachajew zapomnieli, że dzisiaj jeszcze razem nie grają! – odezwał się przez głośnik Woronkow. – Kolega Sachajew, na plan! – Czort! – Partyzancki dowódca roześmiał się i pobiegł w stronę pierwszych drzew lasu. ROZDZIAŁ CZWARTY Rozpadły mi się autorytety, zniknęła wiara w wyjątkowość mojego związku z Czesławem. Gdy rok temu nakryłam go... „Nakryłam...” Co to za słowo? Boże, jakie to zwykłe, przyziemne. Nawet nie potrafiłam się wówczas zdobyć na nietuzinkową reakcję. Dalej nie potrafię. We wszystkim już grałam. Wszystko staje się powtórzeniem tego, co niegdyś było. – Irena wstała od stołu i usiadła przed lustrem. – Moja aktorska twarzo – warsztacie pracy. Los dał mi ciebie jedną na całe życie. Muszę o ciebie dbać, usprawniać twoje umiejętności, doskonalić mimikę i ekspresję... – Zrobiła przerażający grymas, a zaraz potem uśmiechnęła się czule i ciepło. – Cholera, mam już zupełnie dość własnych oczu! – powiedziała ochrypłym głosem. – Pewnego dnia zobaczyły pewnego pana w łóżku z pewną panią. Oczy, mam was dosyć! – wykrzyknęła. Tym pewnym panem był mój mąż, a tą panią moja najserdeczniejsza przyjaciółka, powiernica najskrytszych zwierzeń. Czy to nie śmieszne? Scena i sytuacja powtórzone w tysiącach utworów, w milionach wersji. Nawet to, że się cofnęłam i nie zostałam zauważona, a potem wyszłam, także – w swojej wyjątkowości – zdarzało się kobietom od zarania. Postąpiłaś z klasą – pochwaliłam się potem. A cóż to jest ta „ klasa”? Czy gdybym zelżyła ich od najgorszych, zażądała rozwodu, oblała zalzajerem, to nie byłoby „z klasą”? Wszystko jest teatrem. Ale najgorsze, że ograniczone są ludzkie możliwości wygrania samego siebie. Króluje schemat, sztampa. Jak w tym filmie. Ale wtedy, widząc własnego męża z inną samicą, cierpiałaś autentycznie. Z samicą, tak! Bo to, co w tobie samej zwierzęce – zaborczość, pragnienie zatrzymania swej własności, intymne wspomnienia zarejestrowane w pamięci – to wszystko sprawiło, że choć przez chwilę nie grałaś. To było nowe, autentyczne, a przede wszystkim nie znane – prapremiera własnej twarzy. Jak krótko to trwało! Zresztą nie histeryzuj, stara! Prawda jest pośrodku. Z jedną twarzą nie wytrzymałabyś nawet dnia. Aktorstwo daje ci szansę zmienności, przetworzeń... Bujda, zawsze jestem ta sama. Tylko ci, którzy nas oglądają, tworzą takie bajeczki. Działamy „mitotwórczo”. – Zwariowałam! Już od pół godziny czeszę wciąż ten sam kosmyk włosów. – Irena Wolska podrywa się od lustra. Wstaje. Nie jest dobrze. Coraz częściej mówisz do siebie. Powinnaś iść do psychologa albo do psychiatry. I nie szalej. Twój Czesław okazał się taki jak wszyscy. Świat się od tego nie zawalił. Właśnie, że się zawalił. Wszystko wysiadło, przyjaźnie szlag trafił. A wzajemne zrozumienie z Czesławem uznawałaś od lat za coś w rodzaju filozofii, wiary. Bo było oparte na bezgranicznym zaufaniu. Co to jest „bezgraniczne zaufanie”? Albo jesteś inteligentem, albo debilką. Co ty sobie wymyślasz? Zawiść jest miernikiem ludzkich kontaktów. Każdy zdradza każdego w pewnych okolicznościach. Czy nie zazdrościłaś Mochnackiej, że tak jej się poszczęściło – świetne role, doskonałe recenzje, nagrody, podróże. A więc i ty sama, jeśli nie jesteś podła, to... podlutka. Fakt, że cały ten bagaż wozisz ze sobą i że ci to ciąży. Przecież już nie potrafisz rozmawiać z Czesławem jak niegdyś. Coś się znowu skończyło. „Każdy z twoich dawnych kochanków góruje nade mną – powiedział Czesław nie tak dawno temu. – Każdy z nich na zawsze pozostanie młody w twej pamięci. Ja – nie...” Byłam szczera, nie miałam przed nim tajemnic i teraz za to płacę. Wszystko nie tak. Chodzi o coś zupełnie innego. Przecież dobrze o tym wiesz. Zacierało się z wolna to, co ważne. Dzisiejsze rozmowy o robieniu pieniędzy, o glazurach łazienkowych, o samochodach zastąpiły dawne szerokie, opromienione marzeniami horyzonty. Kto dzisiaj pracuje nad rolą, jak niegdyś stara gwardia? Zresztą czy i to nie były mity? Czy mistrza, idola trzech pokoleń, Konarzewskiego nie znajdowano w rynsztoku? Czy Blińska lub dawno temu Mochnacka nie puszczały się z reżyserami, by dostawać co lepsze role? Obecnie tamto zapomniano. Pamięta się tylko sukcesy. One decydują. Cyniczeję. Staję się neurotyczną, antypatyczną babą. Wiek nie odgrywa tu żadnej roli. Nie ma znaczenia, że biorą mnie wciąż jeszcze za podlotka. Dlatego właśnie dostaję role w filmach z gatunku „Niepokonanych”. Sam tytuł mówi wszystko. Czerń – biel, mierność pośrodku. Żadnych komplikacji, konfliktów. Radziecki partyzant ma stać się jednym pomnikiem, bohaterska Polka – drugim. Prawda, nasza twórczość zawsze istniała „ku pokrzepieniu serc”, a w mniejszym stopniu dla odsłaniania człowieczeństwa, objawiania najboleśniejszych prawd. Napiłabym się wódki... – Jesteś zgrabniejsza, niż myślałem. – Na plaży pojawia się Sachajew, także w kostiumie kąpielowym. Irena siada na kocu. Zbiera listy, jakie dostała z domu, i wkłada je do torebki. Świeci słońce. – Dziękuję. – Uśmiecha się. – Zostałeś na mnie skazany, więc nic ci już nie pozostało, jak tylko uwierzyć w mój urok. Nie wojujesz? – Dzisiaj dzień totalnie „niemiecki”. Hitlerowcy koncentrują siły, przygotowując się do wykończenia mojego oddziału. Spędzono setki statystów. Są czołgi, ciężarówki, pirotechnicy. Można oszaleć ze szczęścia. Nic dziwnego, że mój oddział nie da rady takiej potędze. – Sachajew zrobił kilka skłonów. – Rozniosą mnie jutro, wykończą. Oby zdołali to zrobić w ciągu jednego dnia. Ostatnio scenę ataku powtarzaliśmy sześć razy. Szczęśliwa jesteś, że w tym wszystkim nie bierzesz udziału. – Mój czas się zbliża – przeciągnęła się. – Już wyjechałam do Wydzewa z meldunkiem. – Aha, do tego księdza. Czy ja już brnę lasem obficie krwawiąc?Zachichotali oboje. – Chyba tak. Kiedy cię spotykam, mówisz, że od trzech dni nie miałeś nic w ustach. Boże, co za cudowne słońce! Nie wiem, ile bym dała, aby nie brać udziału w jakichś tam jatkach. Ale fajnie jest żyć, nie uważasz? – Czasami mówisz jak nastolatka. – Piotr przysiada na piętach. – Masz coś do picia? – Mam córkę Halinkę lat jedenaście, a więc nastolatkę, i coś... do picia. – Dziękuję. – Rosjanin otwiera termos. – Mój syn Mitia ma czternaście lat. – Nalewa herbatę do kubeczka i upija łyk. – Wczoraj mizernie wyglądałeś – Irena kładzie się na plecach i zamyka oczy. – Możliwe. Woronkow może wykończyć człowieka. – Nawet nie wspomniałeś ani słowem, jak ogromnie zdziwiło cię, że mam jedenastoletnią córkę. – Zaniemówiłem ze zdumienia. – Dziękuję. Powiedziałeś coś o Woronkowie. – Rzemieślnik, ale doskonały. Robotę filmową ma w małym palcu. – Robotę filmową trzeba mieć w dużym palcu. – Idzie burza. – Możliwe. Woronkow ją na pewno wykorzysta dla filmu. Spotęguje grozę. – Jesteś złośliwa. – Jestem jędza. Współczuję wam, Piotrze Aleksandrowiczu. Będziecie mnie musieli pokochać. – ... A miłość moja będzie czysta i szlachetna. – To jasne. Takiej jak ja nie można kochać inaczej. – O czym ja plotę? Oszalałam! – Przepraszam, a propos – kochasz swojego męża? – Wiesz, jak mówią dzieci w szkole? – Wzruszyła ramionami. – „Więcej poufałości niż znajomości”. A swojego męża uwielbiam. – Nie wierzę. My, aktorzy, musimy kochać zbyt wiele i dlatego nie potrafimy jednocześnie skoncentrować się na jednym. – Powiedziałeś, że Mitia jest dla ciebie najważniejszy. – To nieszczęśliwe dziecko. Jesteś... Wiesz, jaka ty jesteś? Zimna. Przyczajasz się, podprowadzasz, a potem... wykorzystujesz wszystko jako argument. Wy, Polacy, jesteście właśnie tacy. Słuchacie, zapamiętujecie... I kiedy uznacie za stosowne – to ze wszystkich luf, ze wszystkich jednocześnie... – Jesteśmy straszliwym narodem, pełnym występków. Moją przerażającą osobowość słusznie potraktowałeś jako wykładnik cech polskiego ludu. – Przepraszam. – Sachajew wszedł na drewniany pomost. – Nie lubię, kiedy ktoś obcy mówi o moim Miti. Kiedy wykorzystuje go jako argument. Z pochmurną twarzą stał teraz na tle sinych chmur, kłębiących się za najodleglejszymi wzniesieniami. – Woda też posmutniała, zauważyłaś? – Wskazał ręką. – Kiedy w człowieku przekręca się coś na „nie”, smutnieją nawet krzesła w teatrze. – No, dobra. Co robimy? Pijemy wódkę, rozmawiamy o życiu czy pracujemy? – Irena wstała. – Zaraz i tak będzie lało. – Mam denny nastrój – postąpił w jej kierunku. – Ja także. Idealne dla opracowywania ról w takim filmie jak nasz. – Chyba masz rację! – roześmiał się. Zawsze wyraża swoje uczucie fortissimo – całą piersią. Cóż za głosy mają ci Rosjanie! My przywykliśmy niegdyś do dystyngowanych wyciszeń, a obecnie do anemicznych uśmiechów. Większość Polaków wstydzi się własnego głosu. Nasza młodzież nie potrafi w ogóle śpiewać. – Wy, Polacy, macie w sobie wrodzoną przekorę. To nam się w was podoba – rzekł Piotr najniespodziewaniej na świecie. – Jesteśmy złośliwi, zawistni. Mamy dużo goryczy... – Goryczy? Dlaczego? – Mądrość rozumienia świata jest gorzka – odparła.– Nie może być inaczej. Kilka, naszych ostatnich pokoleń wykształciło się na błędach – w praktyce, nie w teorii. – Nas, tak naprawdę, skonsolidowała dopiero w pełni druga wojna światowa, mord, zagrożenie. Objawiło się wszystko, co wielkie. Czuliśmy ciężar odpowiedzialności za losy całego świata, za ideę. – Jakie to patetyczne. – To jest patetyczne. No, coś musi być wreszcie patetyczne, do cholery! – wykrzyknął. – A Warszawa nie jest patetyczna? – Jest chora. Wszystko u nas choruje – idee, zamierzenia. Ludzie przestali wierzyć, że mogą na cokolwiek wpłynąć. Widzą fałsz i zakłamanie. Chodź, popływamy rowerem wodnym. Chcesz? Sama nie dam rady. – Idzie burza – rozejrzał się. Właśnie w tej chwili zadudnił pierwszy grzmot. Ściemniało gwałtownie. – Fajnie. Rower jest metalowy. Może piorun w nas strzeli. – O mało ci nie uległem. Już by było po nas. – Wycierał się ręcznikiem. Siedzieli pod dachem. Deszcz zacinał o szyby. – Z każdym dniem coraz więcej roślin w twoim pokoju. – Pochylił się nad powojem. – Cecha staropanieństwa. Będziesz pił kawę liofilizowaną – rozpuszczalną. Doceniasz to? – Oczywiście. Jestem ogromnie poruszony. -– A wiesz, co to „liofilizowana kawa”? – Chyba... picie kawy połączone z filozoficzną rozmową, ale niewinną, bo liliopodobną. – Gdzieś ty się nauczył takiego bajdurzenia? – Pracowałem nad sobą latami, doskonaliłem giętkość swego dowcipu, elastyczność umysłu. Z czego się śmiejesz? – Umrzemy, wiesz? Nie boisz się śmierci? – Podała mu filiżankę. – Dzisiaj, na plaży, kiedy obserwowałam twoje ciało, wydało mi się dziwne, że kiedyś go nie będzie. – Czy wy, Polacy, zawsze zabawiacie swoich gości rozmowami o śmierci? – Wyłącznie. To nasza najpopularniejsza rozrywka. Czasami rozkoszujemy się nadprogramowo opisami tortur. – Polubiłem cię, Laszko. – Ja ciebie także, Moskalu. – Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, nie wydałaś mi się wcale sympatyczna. – Ty mnie także nie porwałeś sobą. Miałeś kamienną twarz, jakbyś dopiero co zszedł z cokołu. W kwestii formalnej – nie wydaje ci się, że odsuwamy tę trzecią scenę, dziejącą się już w lesie? – No więc, pracujmy! Za dwa dni wchodzimy na plan. – Z którą sceną? – Robimy czterdziestą ósmą, a potem czterdziestą szóstą. Proponuję, żebyśmy przelecieli wszystko po kolei. Czemu znowu wzdychasz? – Niby nie wiesz, tak? Dlaczego nic nie mówisz? – Mów ty. – Sachajew zamknął oczy. – Przecież rozumiesz, o co chodzi. Cała ta historia jest absolutnie nieprzekonywająca. Znamy oboje scenopis. Jeszcze pierwsza część się broni. Ale w drugiej Wołodia i Bronka są całkowicie odczłowieczeni. Gdzie tu nawet ślad zwykłego, ludzkiego konfliktu, nie mówiąc o politycznym? Dla kogo ma być ten film? Dla niemowląt? Reżyser robi samograj nie zawierający nawet odrobiny ryzyka. Rozumiem – ma swój plan. Dlaczego się uśmiechasz? To ironia? – Życzliwość. – Niech cię szlag trafi! – Dziękuję. Teraz się uśmiechnąłem... kwaśno – zrobił zabawny grymas. – Nie znoszę nas, aktorów – wzruszyła ramionami. – Nienawidzę! Zewnętrzność, mizdrzenie się! – Każdy zawód ma swoje specyficzne odkształcenia. – Zapalił papierosa. – Skończ z histerią! – Dobra – przygryzła wargi. – Więc rekapitulacja tego, co mamy. Bronka – fajna, zaradna dziewczyna – znajduje w lesie rannego partyzanta, Rosjanina. Zabiera go do swojego domu i razem z matką zaczynają gościa leczyć. I w końcu ów partyzant po wyzdrowieniu broni najpierw jej samej, a następnie całej babskiej społeczności przed atakami jakichś esesmanów, którzy uwzięli się, aby tę wioskę właśnie wykończyć w pierwszej kolejności. Mało – organizuje babski oddział i broniąc razem z dziewczynami wsi tak się daje we znaki atakującym, że ci na długo pozwalają mieszkankom wioski żyć we względnym spokoju. Normalność jest tak wielka, że nawet funkcjonuje szkoła. O tym, że Wołodia Morochow, ranny partyzant, był dowódcą rozbitego przez Niemców partyzanckiego oddziału, Bronka dowiaduje się dopiero w czasie oblężenia wioski przez wielkie siły nieprzyjaciela. – Zapominasz, że widz wie o tym. Sądzę, że wytłumaczy sobie wszystkie posunięcia Morochowa jego osobistym dramatem – Sachajew poruszył się nerwowo. – Ale przecież to jest nie wygrane. – Teraz ona zapala papierosa. Zaciągnęła się. – Wkrótce potem pojawiają się wasze czołgi. Jest po dramacie. Jeśli nie liczyć, że dramatem staje się odejście Wołodi na front. Gdyż oczywiście on, Rosjanin, i ona, Polka, bardzo się w tym wirze walki zdołali pokochać. I to pokochać – romantycznie i wyłącznie „duchowo”, pomimo spędzonych pod jednym dachem nocy. Pytam – czy jest to film, czy skazka? I ten reżyser w dodatku oznajmia, że od naszej gry tak wiele zależy. To chyba żart! Co tu można wygrać?! Ja niczego tu nie wygram. Natomiast przegram wszystko! Irena wyszła na balkon i natychmiast wróciła. Sachajew przyglądał się jej siedząc bez ruchu. – Pij kawę. – Usiadła po drugiej stronie stolika. – Dramat polega na tym, że masz rację – powiedział bardzo wolno Rosjanin. – To znaczy, mamy rację. Bo i ja myślę od dawna tak samo. I mógłbym się z tobą sprzeczać, udowadniać – spróbowałem zresztą – wynajdywać jakieś ukryte uzasadnienia. To nie ma sensu. Po prostu... w imię, nie wiem czego – uczciwości, może zaangażowania, należałoby z tego... zrezygnować. – W imię odpowiedzialności! – wpadła mu w słowo. – Albo jesteśmy artystami, albo nie. – Znajdą innych. A my... Może naprawdę „nieobecni nie mają racji” – krzywiąc się, wsunął rękę pod bluzę. Przez chwilę miała wrażenie, iż jej gość nasłuchuje. Odetchnął głęboko i wypił duszkiem całą zawartość filiżanki. – A więc trzeba być, to znaczy – walczyć. Chodzi o to, że ja... – zaczął ciężko po chwili. – Ty tak na dobrą sprawę nic o mnie nie wiesz. Może ci kiedyś... Nieważne. Nie ma teraz czasu. Ja nie mogę z tego filmu zrezygnować. Zbyt mały jestem, za mało znaczę, abym mógł im powiedzieć na przykład, że: „Scenariusz mi nie odpowiada i dlatego zmuszony jestem... moja rezygnacja wynika z uczciwości”. Nie, to wykluczone!... Już widzę ich reakcję: „Nie odpowiada mu scenariusz, słyszał towarzysz minister? To niesłychane! No, zrozumiałe, że po czymś takim w przyszłości... Jasne, że nie możemy na niego liczyć”. Czytaj: ja nie będę mógł na nic liczyć. A mam na głowie, szczególnie teraz, kiedy Mitia... Obowiązki mi rosną. Nie masz nawet pojęcia. – Mam pojęcie. U mnie to samo. – Uśmiechnęła się. – Jeszcze kawy? Odmówił. Siedzieli w milczeniu. Deszcz bił o szyby. Na dole Fiedia Krowodin bębnił na fortepianie. Kilka głosów podejmowało coraz to nowe melodie. – Nie będziesz się śmiała? Tak dla zabawy zmieniłem scenę ucieczki Wołodi. – Sachajew usiadł wygodniej i sięgnął do swej aktówki. – Dopisałem trochę. Nic więcej. – Niesamowite! Ja zrobiłam to samo z innymi scenami. – Oczy Polki rozwarły się szeroko. – Przeczytaj. – Nie wiem, czy mi wyszło. Nigdy nic takiego, rozumiesz... Ale czułem jakąś potrzebę, czy... sam nie wiem, jak to nazwać. Chodziło mi o udramatyzowanie akcji, stworzenie konfliktu... – mówił aktor przerzucając zapisane kartki. – A ja miałam dość malowanek – powiedziała Irena.– Nie wszystko w naszej historii szło tak gładko. – Właśnie – spojrzał jej w oczy. – Im otwarciej przekaże się dramaturgię tamtych czasów, tym łatwiej współczesny człowiek... – Czytaj! – przerwała mu. Była poważna. – „...Dwa niemieckie motocykle pojawiają się pierwsze. Są jeszcze na niższej kondygnacji wijącej się spiralą szosy. Rosjanin odbezpiecza swój automat. Kładzie się w zagłębieniu pomiędzy dwoma skałami. Ociera pot i krew z twarzy. Motocykle zatrzymują się”. Czytam to, co już znasz – Sachajew przerwał. – Wiem – skinęła głową. – „Ociera pot i krew z twarzy. Motocykle zatrzymują się. Jeden z żołnierzy w ceratowym płaszczu unosi rękę. Ciężarówki znajdują się o wiele niżej. Wspinają się powoli, z wysilonym warkotem silników. Wkrótce zrównują się z motocyklami. Te ruszają. Automaty odzywają się niespodziewanie. Jedna z ciężarówek staje od razu w płomieniach. Ze wszystkich wysypują się sylwetki w mundurach feldgrau i przypadają do ziemi. Na wzgórzach też pojawiają się ludzie. Wysoki mężczyzna w rogatywce i połyskujących oficerkach wydaje rozkazy. Kilka postaci przegina się. Prawe ręce żołnierzy unoszą się w szerokich wymachach. Na szosie wybuchają granaty. Reszta atakujących, tuż po eksplozjach, osuwa się sprawnie po zboczu, nie przestając siec z automatów do tych w dole. Twarz Morochowa wykrzywia grymas. Mamląc jakieś przekleństwa, podrywa się i zaczyna strzelać na ślepo, nie mierząc nawet. – Stój! – wykrzykuje ktoś po polsku w jego kierunku. – Stój, bo strzelam! – Wariacie, przestań! – woła inny. – Rzuć broń! – To Ruski! – odzywa się wąsacz nadbiegający od strony krzaków. – Poddaj się! Morochow ma nieprzytomne oczy. Jego wargi poruszają się. Strzela bez przerwy. Jeden z Polaków pada trafiony kulą. Inny zachodzi od tyłu, rzuca się na strzelającego i przewraca na ziemię. Rosjanin uderza niespodziewanie przeciwnika i zaczyna uciekać. Drugi Polak – chudeusz, dopędza biegnącego i powala. Oplata leżącego ramionami. Spada mu rogatywka. Ma jasne włosy. – Trzymaj go! To Morochow! – czołga się ku nim ten, który został w tyle. – Oddział mu wykończyli i zwariował! Rosjanin szalonym zrywem wszystkich mięśni uwalnia się od kolejnego przeciwnika. Dopada krzaków i znika. Chudeusz strzela w ślad za nim. – Po cholerę strzelałeś, idioto! – biegnie ku niemu ten, który ostatni wyszedł z krzaków. W dole, na szosie, już po walce. Partyzanci prowadzą kilkunastu jeńców. Inni układają w stosy zdobyczną broń”. – Powstał inny człowiek. Jak go nazwiemy? – mówi Irena. – Nie czujesz się... jako Polka... dotknięta, oburzona? – Sachajew składa papiery. Unosi głowę. – Okropnie. Nie zasnę dzisiaj. Tak mnie to poruszyło. – Nie bajdurz! – Więc... Trzeba go jakoś nazwać, nie uważasz? On już istnieje! – Przesadzasz. To właściwie nic nie jest. Takie... wprawki. Miałem kiedyś w szkole przyjaciela. Nazywał się Borys Wiktorowicz Ustiechow. Więc gdyby... – Fajnie. Urodził się Borys Ustiechow, syn Wiktora – uśmiechnęła się Polka. – Ależ ty jesteś utalentowany!... – Nie wygłupiaj się – Piotr Sachajew zawiązał pedantycznie obie tasiemki aktówki. „Przed, wieczorem Wołodia Morochow wkraczał ze swym oddziałem do wsi Osiany. Partyzanci słaniali się ze zmęczenia. Chałupy rozrzucone były na wysokim brzegu rzeki. Pomiędzy opłotkami pojawiały się bose dzieciaki. Kobiety o posępnych, zmęczonych twarzach podchodziły do brnących przed siebie mężczyzn i wciskały im w ręce kromki chleba lub gotowane kartofle, podawały dzbanki z mlekiem. Leśni pili mleko, dziękowali, uśmiechając się z wysiłkiem, i szli wciąż przed siebie. Na rynku stała szubienica. Wisiało na niej jeszcze czterech mężczyzn. Mieszkańcy wsi dopiero teraz przystępowali do zdejmowania ciał. Chłopcy z lasu przystanęli, lecz zaraz ruszyli dalej. Ich nogi wzniecały tumany kurzu”. – W porządku! Jest dobrze! Przerwa! – odezwał się megafon reżysera. Woronkow stał na siedzeniu łazika, który przez cały czas był wykorzystywany przez operatora. Ludzie w mundurowych zestawach ubraniowych posiadali, gdzie który mógł, z lubością wyciągając nogi. W rejonie niewysokiego budyneczku z napisem „Poczta” stało lub siedziało kilkudziesięciu gapiów. Dwie dobrze ubrane dziewczyny, zapewne letniczki, przeszły kołysząc się w biodrach. Opodal stanowisk operatorów zwolniły ostentacyjnie. Któryś z mężczyzn rzucił jakieś słowa pod adresem kokietek. Dziewczyny skwapliwie wdały się z nim w rozmowę. Sachajew pierwszy zobaczył starego księdza. Starzec w sutannie mijając szubienicę z wiszącymi kukłami przeżegnał się. Ktoś tam uciszał chichoczącą Maszę. Duchowny nie patrzył na nikogo. Jest ponadczasowym rekwizytem światowej dramaturgii – tej największej, dotyczącej wieczności. Czas i przemijanie to złudzenie – pomyślał aktor. – Każdy z nas gra swoją rolę. Tylko że – w miarę upływu lat – coraz trwożniej reaguje na to, co nadchodzi. „Twarz Wołodi Morochowa zakrwawiona i pokryta kurzem. Rozwarte, łapiące powietrze usta. Uciekający pada, sunie przed siebie. Chwyta się za prawe ramię. Zbliża dłoń do oczu. Jest pokryta krwią. Próbuje się podnieść. Wsparty na lewym ręku, kołysze się. Nadludzkim wysiłkiem wstaje wreszcie. Rusza zataczając się w stronę, gdzie las zdaje się być rzadszy. Tu opiera się o pień najbliższego drzewa. Wyjmuje z kieszeni bluzy papierośnicę i mozolnie zapala papierosa. Stoi chwiejąc się. Jego twarz jest jak maska. Usta ma spieczone i popękane. Porusza ręką i spogląda na zegarek. Dociera do niego szczekanie psa. Oczy uciekiniera spoglądają uważniej. Poprzez las niesie się skrzypienie kół. Ranny cofa się, patrząc wciąż w tym samym kierunku. Pomiędzy drzewami pojawia się chłopska furmanka, którą ciągną dwa konie. Powozi dziewczyna w chustce. Stojący za jej plecami pies zaczyna ujadać. Oczy dziewczyny przesuwają się po zaroślach. Są teraz czujne i skupione. Pies zeskakuje z wozu i biegnie w stronę rannego mężczyzny. – Znak! Wracaj! Wracaj! rozumiesz? – woła powożąca. Wtem podrywa się i błyskawicznie sięga pod siedzenie wozu. Staje teraz z dubeltówką w rękach, jednocześnie popędzając konie. Wołodia postępuje w stronę drogi. Mamrocze coś, wymachując zdrową ręka. Nie odgania nawet psa, który skacze dookoła niego. Nieznajoma przyzywa kundla raz po raz. Wóz jest już coraz dalej. Pies biegnie w ślad za nim. Zapada cisza. Słaniający się mężczyzna posuwa się ostatkiem sił. Zatrzymuje się i słucha. Furmanka zawraca, zbliża się. Jedzie bardzo wolno, zmierzając w przeciwnym kierunku. Oczy dziewczyny spoglądają uważnie. Odnajdują nieznajomego. Mężczyzna stoi dziwacznie przegięty. Ma opuszczoną głowę. Wóz zatrzymuje się. Dziewczyna ucisza szczekającego psa. Wciąż z dubeltówką w pogotowiu, obserwuje Rosjanina. Ten postępuje w kierunku furmanki. Coś mówi niezrozumiale, unosząc głowę. Osuwa się na ziemię. Dziewczyna zeskakuje i podbiega do leżącego. Dotyka jego bluzy i spogląda na swoją zakrwawioną dłoń. Próbuje unieść korpus mężczyzny, lecz nie udaje się jej to. Przyciąga leżącego nieco bliżej wozu i z szalonym wysiłkiem winduje ku górze jego barki. Ma zbyt mało sił, by położyć go na wozie. Rozgląda się bezradnie. Coś jej przychodzi do głowy. Wyciąga szeroką deskę, stanowiącą dno furmanki, i wspiera jeden jej koniec o ziemię, podczas gdy drugi wciąż jeszcze leży na krawędzi wozu. W ten sposób powstaje coś w rodzaju pochyłej kładki. Układa na niej rannego, podsuwa wyżej bezwładne ciało. Właściwą akcją staje się jednak dopiero cofnięcie samego wozu. Dziewczyna zakłada sobie lejce na szyję, a jednocześnie staje tuż za leżącą ukosem kładką. Przez chwilę ogląda uważnie stan przygotowań. Decyduje się. Przysiada i chwyta deskę obiema dłońmi. – Wiśta! Wiśta! – woła przeginając się do tyłu i w ten sposób naciąga lejce. Konie cofają się. Dziewczyna trwając w tym samym miejscu, prostuje się powoli i unosi deskę z leżącym na niej mężczyzną. Cofający się wóz sprawia, że deska wsuwa się weń coraz dalej. W ten sposób ranny zostaje ułożony na dnie furki. Dziewczyna podbiega teraz do krzaków i zaczyna gorączkowo zrywać gałęzie, a następnie przenosić je na wóz. Wkrótce leżący zostaje nimi pokryty. Nieznajoma przesuwa poprzeczną deskę nieco bliżej środka, siada na niej i zacina konia. Ruszają. Wołodia otwiera oczy. Poprzez gałęzie dostrzega tylko jasną smugę nieba oraz wierzchołki drzew. Furka podskakuje na korzeniach i wybojach. Długo nic się nie zmienia. Później wyjeżdżają, widać, na otwartą przestrzeń, gdyż robi się jaśniej, a korony drzew przestają być widoczne. Niespodziewany warkot motorów sprawia, że oczy mężczyzny robią się naraz czujne. Konie zaczynają parskać niespokojnie. Grube głosy wykrzykują coś po niemiecku. Leżący unosi głowę. Opodal rzędu wierzb po prawej stronie, w odległości około stu metrów od drogi, stoją cztery czołgi, a przy rozpalonym ognisku posilają się żołnierze. Dwaj z nich ruszają właśnie w kierunku nadjeżdżających. Wóz zbliża się do kapliczki. W tym miejscu krzyżują się dwie drogi. Polna, wąska, wiedzie w kierunku odległego lasu. – W lewo! – szepce mężczyzna. – W lewo. – Leż! Nie ruszaj się! – Dziewczyna spogląda krótko w jego kierunku. Pociąga za lejce i wóz skręca w polną drogę. Teraz powożąca uderza konie batem raz i drugi. Te rzucają się do szalonego biegu. Jadą coraz to szybciej. – Halt! Halt! – dobiega z daleka. W chwilę później słychać strzały. Jadący są już opodal pierwszych drzew. Konie pędzą przed siebie. Wołodia unosi głowę i konstatuje, że nieznajoma powozi stojąc. Jej mocne nogi są szeroko rozstawione. Zacina batem. Wóz wpada między drzewa. Dziewczyna odwraca głowę. Jej oczy napotykają wejrzenie rannego. Powożąca oddycha szybko. Decyduje się – siada. Znowu zerka za siebie. Konie idą stępa. – Ty Ruski? – zwraca się do leżącego. – Ruski. – Leż! Nie ruszaj się! Już niedaleko”. ROZDZIAŁ PIĄTY – No i poznaliśmy się. Jakże romantycznie – las i my! Poza tym rzecz stała się z punktu cudownie symboliczna. Ty z zawodu hutnik, niemal stachanowiec! Ja – już samo imię wskazuje – jędrna, wsiowa! On chyba nie wie, jak się doi krowy, a ona, jak się wytapia stal. Więc są problemy. Jeśli przy tym uwzględnimy zagrożenie z zewnątrz... – Byłaś bardzo dobra. Nie bredź. Woronkow promieniał – przerwał jej Sachajew. – Samograj mu się rozkręca, więc rozradowany. Spochmurniał. – Słuchaj, wyrwaliśmy się do tego Wydzewa. Zaprosiłem cię na kawę... Mamy tak mało czasu... – spoglądał na blat stolika. – Dostałeś listy z domu? – Dostałem. Wszystko dobrze – odpowiada szybko. Podał jej ogień. Jestem już bardzo zmęczony – tą Polką, roztrząsaniem niedostatków naszego filmu, stałą koniecznością pocieszania Larysy, wmawianiem jej, że jeśli chodzi o Mitię, będzie dobrze. Obecnie nawet nie pamiętam imienia tej Polki. W filmie to jest Bronka. Tam jest mimo wszystko prawdziwsza. Tu się zgrywa na reformatorkę. Ja też nie lepszy, o co nam chodzi? Co ma za sens porywanie się z motyką na słońce? Scenariusz został napisany, zaakceptowany przez komisję, skierowany do produkcji. To jasne, że mógłby być głębszy mówiący więcej o problemach, o ludzkich konfliktach. Ale co możemy oboje zrobić, aby go zmienić? Siedzą w milczeniu. Z tarasu kawiarenki widać fragment uliczki zakończonej klombem. Dalej pierwsze drzewa parku, zasłaniające tory kolejowe i dworzec. Środkiem jezdni idzie dwóch chłopców. Niższy podrzuca nieustannie piłkę i łapie ją. Drugi, chudy, z wystającym nosem, żując pracowicie gumę, słucha radia tranzystorowego, które przykłada sobie do ucha. Istnieję zawieszona w próżni. Ten film ani mnie ziębi, ani grzeje. Tak zwana codzienność w mieście, zwanym Warszawą, przy ulicy Motelskiego, na trzecim piętrze (Kto to był Motelski?), jak to określić – przestała mi wystarczać. W związku z tą sytuacją zapytuję uprzejmie... Zresztą nie pytam. Ani mi się śni pytać kogokolwiek, nawet siebie samą o uzasadnienie istnienia! Miałam za dobry start: „Trzy siostry”, „Nora”... miłość wspaniałego człowieka, inżyniera Czesława Wolskiego. O czym myśli teraz ten Rosjanin? Kim jest naprawdę? – Czy gra ci się ze mną dobrze? – pyta Irena. Ma w tej chwili wrażenie, że stoi obok siebie samej. – Wspaniale – odpowiada mężczyzna. To mój partner. Wśród nas, aktorów, obowiązuje forma „przerysowanej komitywy”, wszystko spotęgowane – zarzuty, pochwały, oceny. Szybkość nawiązywania kontaktu i bezbolesna łatwość zrywania go. Jakiej mogłam oczekiwać odpowiedzi? Wszystko w coraz większym stopniu staje się teatrem lub może filmem. Ktoś tam pisze nasze scenariusze od razu z dialogami, a potem reżyserują je różni ludzie i okoliczności – różne duble i kopniaki losu. Zwykłe, uczciwe motywacje przestają się właściwie liczyć, bo nie mają znaczenia. Przepychanka, rywalizacja, podkładanie nóg... Jak strasznie, jak okropnie zazdrościły mi dziewczyny w teatrze, że dostałam tę rolę. Wtedy, dzięki ich reakcji właśnie, i ja się ucieszyłam. Będę stara i chyba zobaczę się kiedyś w charakterze młodej wiejskiej dziewczyny. Kiedy umrę, oglądać mnie będzie własna córka, a może... syn. Pewnego dnia urodzę jakiemuś mężczyźnie syna. Właśnie tak – mężczyźnie – dla podtrzymania rodu, zupełnie anachronicznie. A gdyby tak Bronka zaszła w ciążę ze swoim partyzantem, gdyby gromił ją ksiądz z ambony za to, że będzie miała dziecko z Rosjaninem, a w dodatku z komunistą? To jest myśl. A może ona w ogóle nie jest chłopką, a – na przykład – mieszka w podupadłym dworze. Może działa w AK i jest – jak by to nazwać – klasowo obca lub przynajmniej odległa rannemu intruzowi i jego internacjonalnej ideologii? Jak szybko biegną ludzkie myśli! Zdążyłam wypić małą kawę (nieprawdziwą zresztą, coraz mniej rzeczy prawdziwych) i wymyśliłam początek lub raczej samo zawiązanie scenariusza. – Czy mogę prosić o jeszcze jedną kawę? – Może napijesz się koniaku? Cudowne jest w tym Rosjaninie, że potrafi milczeć. On się chyba wszystkiego domyśla. Ma ładną dłoń. Chciałabym dotykać jego palców. Pragnęłabym, aby i one mnie dotykały. Stara, jesteś niewyżyta, to jasne. Opanuj się. Niegdyś – jeszcze na studiach – byłaś chyba zupełnie łatwą dziewczyną. Moralność wymyślałaś sobie w tamtym okresie oporniej niż inne. Mniej od innych się bałaś. „Łatwa... trudna...” Co to w ogóle znaczy? A gdyby tak?... „Wnętrze starego, rozklekotanego autobusu jest ciemne. Stęchły zapach. Pasażerów niewielu – chłopi w maciejówkach, babiny z koszami na kolanach. Wanda nie ma sąsiada. Spogląda poprzez brudną szybę. Zapada mrok. Kierowca – rozmawiający bez przerwy z siedzącym tuż za nim gajowym w zielonym mundurze – zapala światła. Leśnik wstaje i rusza samym środkiem autobusu. W wyciągniętej ręce trzyma butelkę. Jest uśmiechnięty. – Pani dziedziczka się napije? – pyta, zatrzymując się obok Wandy. Kołysze się na rozstawionych nogach. Dziewczyna o jasnych włosach spływających spod beretu na ramiona spogląda krótko na mężczyznę w mundurze. Ten jakby kurczy się pod jej spojrzeniem. – Przepraszam panią. Bardzo przepraszam – mówi i zawraca. Siada za kierowcą i po chwili wyciąga butelkę. Szofer pije, zwraca flaszkę. Teraz zaczyna pić gajowy. Autobus jedzie szybciej. Światła suną po drzewach lasu. Niespodziewanie na środku drogi pojawiają się trzej żandarmi z półkolistymi blachami na piersiach. Na poboczu stoi ich motocykl. Jeden z Niemców zatrzymuje autobus czerwonym światłem latarki. Zgrzyt hamulców. Wanda sięga pod beret, wyciąga kilka zwiniętych bibułek papierosowych, mnie je w dłoni i wkłada w usta. Połyka je w chwili, gdy żandarm przystępuje do legitymowania podróżnych. Szofer oddaje mocz przy drzewie. Gajowy stoi przed niemieckim oficerem. Jest wyprostowany jak struna. – Ihr Ausweis, bitte. – Żandarm kieruje światło latarki na twarz Wandy. – Wo fahren Sie hin? Podczas gdy drugi żandarm rewiduje leśnika, na stopniu autobusu staje w tej samej chwili oficer i zagląda do wnętrza. – Fraulein Sochnacki kennen wir doch! – wykrzykuje. – Mensch, mach Schluss!Żandarm stojący obok Wandy zwraca jej kenkartę. – Danke – mówi dziewczyna uśmiechając się. – Nichts zu danken – odpowiada tubalnie oficer. Unosi latarkę i oświetla twarze podróżnych. – Wer hat golonka Schnaps, szinka? Niemand? Ich glaube das nicht... – śmieje się. – Na, gut? Du, mach, dass du weg kommst! – zwraca się do kierowcy. Zeskakuje ze stopnia. Autobus rusza. Podróżni dostrzegają gajowego stojącego pod drzewem z uniesionymi rękami. Tuż przed nim zatrzymuje się ten sam oficer, który przed chwilą zaglądał do wnętrza autobusu. W jego ręku rewolwer. Pada strzał. Gajowy klęka, a potem osuwa się na ziemię. – O Matko Boska! – wykrzykuje przeraźliwie któraś z kobiet. – Zabił go! – Jezu miłosierny! – drze się inna. – Jedźmy do domu. Obławę robią czy co?! – A gdzie jadę? – odkrzykuje kierowca. – Musi podpadł im. Albo co przeskrobał. Może z partyzantami... W Osaczewie wysiada kto? – Wysiadają! – odkrzykuje starczy głos. Autobus wymija dwa czołgi stojące z lewej. Jedzie teraz pomiędzy domami wioski. Zatrzymuje się. Z ciemności wychodzi mężczyzna i zbliża się do drzwi autobusu. Babina i chłop z workiem wysiadają. Mężczyzna wchodzi bardzo wolno do wnętrza. – Do Łoczowa nie jedziemy! – oznajmia kierowca, kierując tę informację najwyraźniej pod adresem nowego pasażera. – Może byś drzwi zamknął! Przybyły odwraca się i przez chwilę trwa pochylony, jak gdyby zmagając się z samym sobą. Oczy Wandy obserwują go uważnie. Udaje mu się zatrzasnąć drzwi. Robi to lewym ramieniem, wykręciwszy się dziwacznie. W chwilę potem zatacza się i siada. Autobus rusza. – Do Łoczowa nie jedziemy – powtarza szofer. – Daj do Miastka – przybysz sięga do kieszeni, wyjmuje pieniądze i płaci. Wanda, a także wszyscy pasażerowie obserwują go ukradkiem. Kierowca zerka za siebie. Nowy pasażer opiera się czołem o szybę i tak już trwa. Dziewczyna przygląda mu się uważnie. Szofer właśnie zapala papierosa. W nikłym blasku płomyka zapałki połyskują grube krople potu na twarzy wspartego o szybę mężczyzny. Wtem mężczyzna ten podrywa się i prostuje. Stoi teraz na samym środku autobusu, trzymając się lewą ręką oparcia. Wanda czuje plecami drżenie dużej dłoni. – Siadaj pan! – woła kierowca. – Nic nie widzę! I nieznajomy siada, a raczej osuwa się na miejsce obok Wandy. Jego głowa pochyla się, ramiona opadają. Dziewczyna teraz dopiero spogląda wprost na niego. Jej oczy stają się niespokojne. Dotyka ukradkiem rękawa szorstkiej kurtki. Patrzy na swoje palce. Jest na nich krew. Przygryza wargi. Obserwuje mijane drzewa lasu. – Panie Walenciak, niech pan przystanie koło Bukowego! – woła do kierowcy. – To już niedaleko! – Będzie pani dziedziczka po ciemku lasem chodzieć? – odkrzykuje szofer. – Mam kawalera, co mnie obroni! – obwieszcza równie głośno dziewczyna. – Znajomego spotkałam! Tylko pijany. – Jak pani dziedziczka z Niemcami sobie daje radę, to ze znajomym nie miałaby dać? – odzywa się chłop siedzący z lewej. Niektórzy pasażerowie uśmiechają się. – Święta prawda, ale ze znajomym to kobicie nieraz gorzej dać radę niż z nieznajomym – wzdycha któraś z pasażerek. – A już z pijanym chłopem najgorzej. – Ani nie mogę uwierzyć, że gajowego zastrzelili – pochlipuje inna starowina. – Jest! Bukowy! – oznajmia kierowca. Autobus zatrzymuje się. Dookoła drzewa lasu. – Wyjdę. Dziękuję pani – rzuca szeptem mężczyzna siedzący obok Wandy. Podnosi się i zmierza do wyjścia pierwszy. – Z Panem Bogiem – mówi Wanda. – Niech Bóg prowadzi! – odpowiadają głosy. Dziewczyna niepostrzeżenie pomaga wysiąść nieznajomemu. Autobus rusza. Zostają sami w ciemnościach. – Na następnym przystanku sprawdzają wszystkich – mówi dziewczyna. – Może pan iść? Stąd mamy osiem kilometrów. – Chyba... nie przejdę. Ja jestem... – Wiem, wszystko wiem. – Co pani... wie? – pyta mężczyzna ochryple. – No, co pani wie?! – wykrzykuje nagle, chwyciwszy jej ramię. Dziewczyna patrzy na jasną plamę jego twarzy. – Co wiem – wystarczy. Proszę... spokojnie. Teraz tędy. Podprowadzę pana za dębowy zagajnik. Tam pan na mnie poczeka. Przyjadę bryczką. Prowadzi go ostrożnie, podtrzymuje. Potem sadza na ziemi i znika”. Telewizja transmitowała mecz bokserski z Londynu. Na tarasie tranzystorowe radio grało tango i tańczyły dwie przytulone pary. Tam gdzie zaszło słońce, wciąż jeszcze niebo przekazywało wodzie jeziora szkarłatną poświatę. Kontury drzew stawały się coraz to wyraźniejsze. – Zwariowałam – westchnęła Irena. – Zrobiliśmy to jednocześnie. Mamy zdecydowane odchylenie od normy – śmiał się Sachajew. – To, co robimy, jest występkiem przeciwko zdrowemu rozsądkowi. I pomyśleć – normalni ludzie spędzają każdą wolną chwilę na plaży. Opalają się, pływają, flirtują. A my nie tylko pracujemy, ale jeszcze później, w czterech ścianach albo na tarasie, jakieś tam bajeczki... – Chcę cię pocieszyć. Każdy z zespołu jest przekonany, że oboje po prostu nie wychodzimy z łóżka. To się zresztą często zdarza aktorom grającym w duetach. Ileż było z tego powodu dramatów, rozstań, rozwodów... – Jesteś cyniczna. – Okropnie. Nie wiedziałeś? W dodatku nie mam pojęcia, co nas opętało. – Ja tam się nie dałem „opętać”. Traktuję to jak zabawę. No, może trochę jak... warsztat aktorski. To na pewno nie jest złe dla wyobraźni. – Oczywiście. Grunt to racjonalne myślenie – wzruszyła ramionami. – Jeśli zakłamanie ma ci poprawić humor, to się... baw. O co ci chodzi tak naprawdę? – spojrzała mu prosto w oczy. Cóż to za dziwaczne uczucie! Chwilami mogłabym przysiąc, że znam go od dzieciństwa. – Jesteś wprowadzona w nasz światek, prawda? – odparł po chwili, unikając jej spojrzenia. – Trochę się niepokoję, że jakieś plotki mogą dotrzeć do Larysy. Jest teraz bardzo słaba i rozumiesz... Ten dramat. Ona w nim tkwi bez przerwy. Oderwałem się na siłę. Głównie ze względów „ekonomicznych”. Do tej pory solidarnie, wspólnie, od świtu do nocy. Ale pieniądze... koszty będą rosły. I stale myślę, o ile mam więcej spokoju od niej. Larysa ciągle na pierwszej linii. Do mnie pisze, że wszystko w porządku, ale wiem, że jest inaczej. Co to w ogóle znaczy „wszystko w porządku”. Nikt z ludzi nie może powiedzieć, że jest z nim wszystko w porządku. A już ona w tej sytuacji... chyba, że próbuje wmówić sobie samej. Irena wstała, podeszła do drzwi wiodących na balkon i zatrzymała się, wsparta o nie plecami. – Nie wolno ci, z racji własnej odrębności, istnieć w poczuciu winy! To pewne, że jesteś szczęśliwszy od innych. Nie patrz tak na mnie! Bo jesteś! Masz wyobraźnię. Nie żyjesz jednym życiem. Kochasz teraz, w obliczu nieszczęścia, mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Pisz do Larysy jak najczęściej, serdecznie, ciepło i szczerze. Zrób jakieś fotki i prześlij. Niech sobie wyobrazi, jak tu jest. – To jest myśl – ożywił się Sachajew. – Należy uprzedzić cios jakiegoś podleca. – Jakiegoś anonimowego „przyjaciela”, to miałeś na myśli? Zdarzyło ci się już coś takiego? – Zdarzyło. To było w teatrze lub raczej związane było z pewną osobą w teatrze. Przyjechała niebrzydka reżyser. Grałem główną rolę, omawialiśmy wspólnie całą inscenizację, spotykaliśmy się po próbach... – I akurat kiedy byłeś naprawdę „bez skazy”, twoja żona dostała anonim. Natomiast kiedy tarzałeś się w rozpuście, nikt jej o tym nie doniósł. – Jesteś najbardziej niebezpieczną kobietą, jaką znam – zachichotał. – Gramy? – otworzyła zeszyt. – Jestem gotowy – odpowiedział jak na próbie. Usiadł bliżej. Oczy miał skupione. Piekielnie poważna zabawa – pomyślał. – Sam nie wiem, jak ją nazwać. – Słuchaj, ludzie grają w karty, wędrują po świecie, to może my także... – opuściła głowę. – Może to jest jakaś forma podróży... Czy ja wiem... – Ty jesteś Don Kichotem, a ja Sancho Pansą. – Kiedy to wymyśliłeś? – roześmiała się po swojemu. – Wczoraj były jatki. Setki trupów. Sam wykończyłem ze dwudziestu nieprzyjaciół. Tryumf, rozumiesz? Pełnia szczęścia. Wtedy pomyślałem, że atak na wiatraki... Jak to określić? – Nie określaj. Rozumiem. – Wciąż jeszcze nie zapalili światła, choć ściemniało. Nie od razu wysunęła dłoń z uścisku jego palców. „Obudziło go gdakanie kur i naszczekiwanie psa. Otworzył oczy i rozejrzał się. Pokój był duży, lecz bardzo niski. Łóżko brązowe, ozdobne, identyczne jak to, w którym leżał, stało obok, oddzielone nocną szafką z marmurowym blatem. Przywykł do spiętrzonych po chłopsku poduszek. Wydało mu się niezmiernie płaskie. W rogu, pod lewym oknem, znajdowała się umywalka z fajansową miednicą i dzbanem. Pod prawym – było biureczko z ozdobną nadbudówką. Po tej samej stronie wielka, ciemna szafa sięgała chyba gdzieś bardzo daleko. Nie miał sił, aby sprawdzić, co kryło się za nią. Dojrzał jeszcze tylko naftową lampę z różowym kloszem, zwisającą u pułapu. Skrzypnęły drzwi w przyległej izbie, a potem ktoś pchnął wiodące do pokoju, w którym leżał. Nie usłyszał kroków, toteż zdziwił się czując czyjś oddech. Odwrócił głowę i uśmiechnął się. Tuż obok dojrzał głowę psa. Wielki wyżeł przyglądał mu się brązowymi oczami, po czym obwąchał twarz. Leżący pozwalał na to, zamknąwszy oczy. – Pies. Dobry pies – powiedział słabo albo zdawało mu się, że to zrobił. Pies pomachał ogonem i wyszedł. Ustiechow spróbował zmienić pozycję, lecz przeszywający ból prawego ramienia najpierw go otrzeźwił, a potem – gdy już minął – wprowadził w stan ni to snu, ni jawy. Pojawiła się ta sama dziewczyna, którą pierwszy raz zobaczył w autobusie. Podeszła do szafy, coś z niej wyjęła i lekko, jakby płynąc, zniknęła za drugim łóżkiem. Chciał jej coś powiedzieć, chyba podziękować za wszystko, co zrobiła. Otworzył już nawet usta, lecz nie miał na nic sił. Zapadał się gdzieś coraz to niżej i niżej. Tak chyba się umiera – pomyślał. – Spał pan dwa dni – powiedziała siadając na brzegu łóżka. Wszystko wydało mu się naraz piękne – ona, szafa, obrazy na ścianach. Poderwał się i usiadł pokonując ból tak wielki, że momentalnie się spocił. – Dziękuję. Zaraz idę. Niemcy mogą panią... – Spokojnie! – Przytrzymała go za rękę, jakby już uciekał. – Jest pan jeszcze bardzo słaby i musi pan wydobrzeć. – Podniosła się. – Pije pan herbatę czy kawę? – Herbatę – osłupiał. – Zresztą gdyby była kawa... – Jeszcze trochę jest. Dla specjalnych gości. Poruszyła się klamka i drzwi stanęły otworem. Wszedł pies. – To jest Znak – wskazała go dziewczyna. – On wszystko rozumie.Wyszła i zaraz wróciła z pełną tacą. Kuchnia musiała być blisko. – Moja babka także była Rosjanką, córką carskiego generała. Zakochała się w moim dziadku i zerwała z rodziną. Jak pan się czuje? – Nie jestem głodny. – Zje pan. Proszę zaczynać. Pomóc panu? – Nikt tu nie przyjdzie? – spojrzał w stronę okien. – Mam na myśli, czy Niemcy... Nie może się pani narażać. – Pewno, że nie mogę – wzruszyła ramionami. – Powinien się pan ogolić. Wygląda pan jak Rasputin albo Iwan Groźny. Zacznie pan wreszcie jeść czy nie?! –fuknęła ostrzej. – Posmarować panu chleb? To miód. – Proszę bardzo. – A może pan woli z serem? – Wolę z serem. – Wydała mu się taka piękna, że zamknął oczy. Dawno nie widziałem kobiety – pomyślał. – Dlaczego pani to zrobiła? – Nic nie zrobiłam. Zaraz jadę do miasteczka. Od teraz będzie pan leżał w piwnicy. – Rozumiem. – Upił trochę kawy z kubka, który zbliżyła do jego ust. – Nic pan nie rozumie. Ale to jeszcze lepiej. Przejrzałam pana papiery. Wszystko wiem. Pan się chyba nie dziwi. – Nie dziwię się. – Te papiery trzeba będzie spalić. – Zaraz wstaję i idę. – Zaczerpnął tchu. – Jeśli jedzie pani do miasteczka, to mogłaby mnie pani... czy ja wiem – wysadzić gdzieś po drodze. Jak się nazywa to miasteczko, do którego pani jedzie? – Mielów. – Mielów? W takim razie tu jest blisko... – Gestapo. To chciał pan powiedzieć? – Ale lasy niedaleko. Wysadzi mnie pani w lesie. Dam sobie radę. – Dobrze. Proszę bardzo. Aha, jest trudność, że tak powiem, obiektywna. Nie ma pan już ubrania. Gościło zbyt wielu lokatorów i dlatego poszło z dymem. Czy zawsze pod marynarką nosi pan rubaszkę? Taka bluza nazywa się rubaszka, prawda? – Też ją pani spaliła? – Proszę, jakie się panu naraz zrobiły złe oczy! Wszystko, co było zaszyte, jest w moim posiadaniu. Podobnie jak pan, dopóki nie będzie pan w stanie odejść bez ryzyka. Jasne? – Poniekąd. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Proszę o zwrot moich rzeczy. – Czekają już na pana w piwnicy. – Wstała. Zobaczył dopiero teraz, że była w spodniach i butach do konnej jazdy. – Ta piwnica pana zdziwi. Została zbudowana trochę... – Zmarszczyła brwi. – No, różni się ona nieco od normalnej, chłopskiej. – Nie jestem w chłopskim domu. – A nie jest pan. – Rozejrzała się jak gdyby dostrzegając wszystko po raz pierwszy, i było w tym jej spojrzeniu trochę dumy. – Ale piwnica z jeszcze innej „parafii”. – Ma pani jakieś stare ubranie? – Pewno, że mam. – Proszę mi je dać. Sprzedać – poprawił się. – No, ile pan za to oferuje? Angielska wełna. – Wyjęła z szafy sportowy garnitur wiszący na ramiączku. – Może pani wziąć wszystko, co mam. – Dobra. Jutro zrobimy interes. Teraz się spieszę. – Spojrzała na zegarek.W tej samej chwili z oddali dobiegły mocne uderzenia zegara wybijającego godzinę. – Jest pani tu zupełnie sama? Przepraszam, że pytam, ale... – Rozumiem. Są jeszcze Szymon i Miecia. Miecia! – zawoła niespodziewanie, lecz nikt się nie zjawił ani nie odpowiedział. – Musiała wyjść po chrust. Dookoła lasy. Z nich się żyje. W nich się kryje. Będzie pan jeszcze jadł? – Nie, dziękuję. Podniosła tacę. – Kawy pan nie dopił. To już zgroza. – Zaraz dopiję – sięgnął po filiżankę, a czyniąc to przechylił się nieco. Jęknął i opadł na poduszkę. Cały świat zawirował, stał się bólem. – Kula przeszła tuż obok aorty. Miał pan duże szczęście, ale i tak się pan wykrwawił. Krew była nawet w butach. Dziewczyna stała tuż obok, obserwując go chłodnymi oczami. Z wolna wszystko wracało na swoje miejsce. Ból odpływał. Twarz nieznajomej poszarzała tylko i w pokoju zrobiło się jakby ciemniej. – Więc będzie pan leżał w piwnicy. Zostanie pan zaniesiony. Ma pan jakieś pytania? Kiwnął głową przecząco. Stwierdził, że nawet ten ruch wyzwalał teraz ból promieniujący od ramienia gdzieś niżej. – W takim razie ja mam pytanie. – Dziewczyna oddala tacę kobiecie, która pojawiła się jak duch za jej plecami. – Pan jest Ustiechow? – Przecież wzięła pani moje papiery. Wszystko jasne – odparł z zamkniętymi oczami. – Na żadnym nie ma fotografii. Chcę, żeby pan sam potwierdził. Więc jak się pan nazywa? – Borys Wiktorowicz Ustiechow. – Nikt z waszych nie może tu przyjść! Pod żadnym pozorem. Rozumie pan? – A jak przyjdzie cały oddział? Jeśli zechce mnie odwiedzić? – Szarpnął nim żal tak wielki i taka owładnęła rozpacz, że poderwał się i opanowawszy ból i słabość usiadł na łóżku, opuściwszy nogi. Na więcej nie starczyło mu sił. Nie widział nic prócz czerni nocy. – Co pan wyprawia? Zwariował pan?! – dotarł do niego głos dziewczyny. Ona sama oddaliła się, zmalała jakby. Wszystko znowu nie miało znaczenia. Ktoś go niósł, szczekał pies, dudniły czyjeś kroki. Zapominał o świecie. Opadając gdzieś nieustannie, coraz to niżej i niżej, nie myślał”. ROZDZIAŁ SZÓSTY Cały zespół już drugi dzień pławił się w zupełnym nieróbstwie. Reżyser Woronkow szalał z wściekłości i nie odchodził od telefonu, wydzwaniając, do kogo się tylko dało. Nadleśnictwo i stacja epidemiologiczna w Wilinie powiadomiły kierownictwo produkcji filmu, że z powodu plagi wściekłych lisów w rejonie Nieszewa i Strzechowa nie zezwala się nikomu z zespołu wchodzić do lasu. Oznaczało to przerwanie zdjęć plenerowych aż do odwołania. – Są zupełnie jak dzieci – mówił Tagajew, który także ze słuchawką przy uchu obserwował z okna plażę. – Nasi aktorzy poszaleli. Gotowi się potopić ze szczęścia, że wreszcie za nic biorą pieniądze. – Tak! Z Sanepidem! – wrzeszczał do drugiej słuchawki Janowicz. – Mieliście wczoraj przywieźć jakieś trutki! No i gdzie one są? I jeszcze jedna sprawa – przecież te trutki dla człowieka nie są groźne! Nikt ich nie zje. Dzieci u nas nie ma! Mówię, że tu są sami dorośli! Ktoś do nas musi wreszcie przyjechać z ministerstwa. O jakich leśniczych wy mi mówicie? Fatalnie słychać. – Odłożył słuchawkę. – Wiem tylko, że dzisiaj przylatują dwa helikoptery. – Co jest? – pojawił się drugi reżyser. – Jacyś ważniacy przylatują do nas dwoma helikopterami. – Kierownik produkcji zapala fajkę. – Podobno jeszcze dzisiaj. Może coś odkręcą. – W lasach to tu, to tam ktoś strzela – rzekł Nowak. – Pewno wybijają te wściekłe lisy. – Nawinąć by parę metrów taśmy z takiej akcji – westchnął operator Matusiak. – „Wściekłe lisy” – tytulik, mucha nie siada! – To jest myśl – zainteresował się Janowicz. – Ryszard – zwrócił się do Nowaka – jak Boga kocham, pomyśl o tym. Trzysta metrów i jest film bomba! Nikt czegoś takiego nie zrobił! Czas przecieka między palcami. Mam trzydzieści osiem lat i niczego jeszcze nie zdziałałem. Nie mam talentu, odpowiednich kontaktów czy co? Fakt – nie piję wódki i zalany nie potrafię się zdobyć na pijackie zwierzenia. Kto zna moje słabości? Ukrywam je. A to sprawia, że nikt nie potrafi się ze mną zaprzyjaźnić. Odsłanianie własnych braków przyciąga. Na dobrą sprawę zbliżyłem się do jakiegoś człowieka dopiero teraz. Zadziwiające. Ta Polka... Bajeczki, jakie sobie opowiadamy, konflikty, które tworzymy oboje dla tamtej, nie istniejącej pary – sprawiają, że znowu zaczynam w siebie wierzyć. Przecież niegdyś moim największym walorem była wyobraźnia, zdolność wymyślania sytuacji, umiejscawiania w nich siebie i innych. Potem stłamsiło to jakoś życie. Nawet moja miłość do Larysy i nasze wspólne szczęście stały się negatywne dla moich ucieczek w marzenia. Nie musiałem już niczego szukać, bo uznałem, że wszystko znalazłem. Świat w dwóch pokoikach z kuchnią. Świat w uśmiechach, słowach, pieszczotach. Ciepło, paraliżujące wolę i chęć walki. I tutaj, w Polsce dopiero, zacząłem znowu żeglować w nieznane. Jak zareagowałby Woronkow, gdybym mu?... „Panie reżyserze, chciałem pana poinformować, że równolegle do siebie powstają dwa filmy. Działają dwie ekipy”. – Wyobrażam sobie jego minę. „Nic nie rozumiem. O czym pan w ogóle mówi?” „Jestem partyzantem filmowym. Moja ekipa to też partyzanci”. „Pan oszalał!” –Woronkow przeciera po swojemu czoło. „O tak. Jestem wściekłym lisem”. Irena usiadła. Głowa Sachajewa znalazła się naraz w cieniu. Otworzył oczy. Widział owal ramienia, na który spływały jasne włosy. Wyżej było niebo. Rozgarnął stopami gorący piasek. Na boisku siatkówki toczył się właśnie mecz Polska-ZSRR. Dobiegały stamtąd podniecone głosy widzów i graczy. Oślepiało słońce. – Umarłem. Pływasz z nieboszczykiem! – chichotał Fiedia Famirow, który uczył pływania swą kolejną dziewczynę. Piszczała co jakiś czas, a wtedy Gruzin wypowiadał uspokajające słowa i znów słychać było tylko plusk wody. Ta mała to ja sprzed lat. Przecież w jej wieku zachowywałam się podobnie – śpiewałam, śmiałam się. To były chyba moje wyzwania rzucane naiwnie całemu światu. Piskiem oznajmiałam swe istnienie. Umiałam też naprawdę płakać. – Mój płacz był na wyższym poziomie – powiedziała głośno. – Przepraszam, nie dosłyszałem. – Sachajew wsparł się na ręku. – Opaliłeś się, wiesz? – Ty także. – „No i jak się pan czuje? – Dużo lepiej. Ramię prawie nie boli. Mogę już sobie pójść. Dziękuję za ubranie. – Dzisiaj zmienię panu opatrunek. – Dziękuję. – Gdzież pan pójdzie? – Lasów nie brak. – Szukają pana Niemcy. Wyznaczyli nagrodę za ujecie pana. Było tu wczoraj dwóch. Pytali, węszyli... – To pani grała na fortepianie? Przepraszam. Co mnie to wszystko obchodzi. Proszę mnie wyrzucić. Na zbyt wiele sobie pozwalam. – Grałam. Często grywam. Dlaczego pan zamilkł? – Nie mam nic do powiedzenia. Ja w ogóle, proszę pani, nie jestem zbyt rozmowny. Nudziła się pani, co? Dlatego pani zeszła do podziemia? Dziwny Rosjanin, który jest w pani mocy. Można się z niego trochę pośmiać... – Duszno tu panu? – Duszno mi w pani domu. Z czego się pani śmieje? – Z siebie samej. Ja zawsze śmieję się przede wszystkim z siebie. – Kiedy mnie pani sprzeda? – Musi pan jeszcze podrożeć. – Dlatego jestem zamykany? – Przecież powiedziałam: w miarę upływu czasu będzie pan coraz to droższy. W tej sytuacji nie mogę dopuścić, aby pan uciekł. Czy to nie. jest logiczne? – Diabelnie. Podnieca to panią, prawda? Ktoś zamknięty, zdany na pani łaskę. – Ma pan – tu jest gazetka. Ostatni numer. Pańska Czerwona Armia zajęła wczoraj Lublin. I niech pan lepiej panuje nad sobą! Rozumiem, że pański oddział... – Nie ma już mojego oddziału. – Wiem. – Co pani jeszcze wie? – Bardzo mało. Żyję tu w lasach. Nosa nie wyściubiam. – Podniosła się. – Cześć! Po przeczytaniu niech pan ją zniszczy. Jutro przyniosę nową. – Jutro chcę stąd odejść! – Niedaleko by pan zaszedł. Całe lasy otoczone. Division SS Flamand, nawet niemieckie oddziały pod dowództwem Hauptmanna Ernsta von Klebe, a to już rarytas, przyzna pan. Wszystko w celu oczyszczenia naszych lasów z partyzantów. Tylko że ich już tu nie ma. Pański oddział natknął się dwukrotnie na forpoczty głównych sił, idące od Torska pod dowództwem generała Bursche. – Od Torska, powiada pani... – Pan był w Torsku, wiem. Upił się pan w tamtejszej restauracji. Wkrótce będę wiedziała więcej. – Niech pani już sobie idzie! – Twarz mężczyzny zmieniła się nagle. – Co, przestraszył się pan? – Tak sobie myślę... na którą stronę pani gra? Ja takich ludzi, jak pani... Jeszcze nie mogę się w tym wszystkim połapać. Fortepianowe koncerty dla faszystów, gazetki konspiracyjne, dom nie zajęty na kwatery... – To jest dwór – wypalona rudera. Zostały właściwie tylko dwie izby. No, słucham, słucham... Mówił pan o moich koncertach dla faszystów. – Niech to wszystko diabeł porwie! – Co mianowicie? Czy mogę uprzejmie prosić, aby w mojej obecności i w moim domu zechciał pan nie używać tak zwanych «mocniejszych określeń»? – Przepraszam. – Chce pan coś jeść? – Niczego nie chcę. Chociaż... Ma pani wódkę?” – A na lody nie macie ochoty? – Fiedia przyklęknął. Oczy miał zdumione. – To jest Basia – wskazał korpulentną dziewczynę w kostiumie bikini. – Ci państwo grają ze sobą i stale omawiają role. Tak pracują, że aż niedobrze się człowiekowi robi. Cały zespół bierze z nich dydaktyczny przykład, rozumiesz? To stachanowcy współczesnego filmu. – Nie wygłupiaj się! – Sachajew śmiejąc się, trzepnął przystojniaka po ramieniu. – Przynieś lepiej te lody! – A więc, pani Basiu, jest tu pani na wakacjach? – włączyła się w rozmowę Irena. I dziewczyna zaczęła opowiadać, mówiła o sobie, o swoich planach związanych ze studiami, o rodzinnym Lublinie. Sachajew wtrącił raz i drugi jakieś słowa. – Ma pani rację, stomatolog to znakomity zawód – rzekł znowu. – Czysty, prawda? Pracuje się w określonych godzinach. A jeśli się wyjedzie gdzieś na prowincję... – Basia rozkręciła się wyraźnie – ...wtedy, z punktu widzenia... Pieniądze też trzeba brać pod uwagę... Jestem przekonana, że... „Uciekajmy!” – mówiły oczy Piotra.Wrócił Fiedia z lodami. – Byłam w Moskwie. Lody macie wspaniałe! – oświadczyła dziewczyna. – Nie ma takich na całym świecie! – A skarbiec na Kremlu zwiedzałaś? Tu, w Polsce, big-beat macie dobry. – Fiedia zerknął w stronę Tagajewa, przechodzącego ze swym nieodłącznym radiem. –Skarbca nie zwiedzałam. Ogonek był za długi. – Trzeba było poczekać. – Fiedia położył się na piasku. – Ona nie chce wierzyć, że mnie zabijają i że ginę w strasznych męczarniach. – Zabijają go rzeczywiście – potwierdził Sachajew. – Nożami? – spytała Basia.W tym momencie oczy Fiedi błagały o litość. – Nożami. Krają go, przebijają. Na końcu obcinają mu głowę – rzekła Irena. – O Boże! – Dziewczyna otoczyła Gruzina ramieniem. – Nie mogę sobie tego wyobrazić. – Ja też nie – powiedział Sachajew i ukrył ziewnięcie. – To serce. Za długo leżę na słońcu. – Podniósł się. Im więcej odkrywam jego słabości, tym staje mi się bliższy. Nawet hipochondria mi go przybliża – uprzytomniła sobie niespodziewanie Irena. Ogarnęło ją zdumienie. – Innego Borysa Ustiechowa nie potrafiłabym już sobie wyobrazić. – Ustiechow! – powiedziała. – Słucham. – Spojrzał w jej kierunku całkiem normalnie, jak gdyby takie właśnie miał nazwisko. – Powiedz: „Wando, stałaś mi się bliska”. – Mogę powiedzieć, ale to nie w moim stylu. – Mówisz to jako Ustiechow? – Naturalnie. A jako kto mam mówić? – oczy jego wyrażały tak szczere zdumienie, że roześmiała się. – Znowu zaczynają. Nieprawdopodobni pracusie, mówiłem – Fiedia pocałował dziewczynę w ramię. Odsunęła się natychmiast z nadąsaną miną. – Kobiety w twoim życiu, Piotrze Aleksandrowiczu? – szepnęła Irena i wstali oboje. – Było kilka – powiedział wchodząc do wody. – Nie wątpię. – Nakładała gumowy czepek w kwiatki. – Masz niezły kostium – dodał zanurzając się. – Niech cię diabli wezmą! – odparła. – Co powiedziałaś? – wynurzył się na moment i przyłożył dłoń do serca. Stał tak przez chwilę, jak gdyby nasłuchując. – Nagle ogromnie pobladłeś – Irena usiadła na piaszczystym dnie. Ponad powierzchnię wody wystawała tylko głowa. – Fatalnie się czuję – odpowiedział natychmiast, jak oczekiwała. – Może lody ci także szkodzą? – Gadzie! Ohydo! Jesteś podła dla każdego z nas. Dla tamtego także! – Sachajew wykrzywił się złośliwie. – Z Ustiechowa też kawał hipochondryka. – Ale go kochasz. – Jeszcze nie. – Ale już ci w sercu coś pika. – Okazuje się, że odpowiadają mi słabi mężczyźni. – W takim razie nie wiem, kto jest silny. Partyzant – zabijaka nie znający trwogi, czy wybitny aktor, bardzo męski, sam urok... – śmiał się także. – Występujemy w trzech osobach!... – chichotała jak szalona. – To boskość! – Wyniszczasz mnie, rozrywasz mi serce. – Chwycił ją za ramiona. Racja! Gramy naraz w dwóch... dwóch filmach... – I działamy w rzeczywistości. – Roześmiana, spoglądała prosto w jego oczy. – Nie mogę, wszystko mnie boli. Już dawno tak się nie śmiałam. – Zbliża się nasza „rzeczywistość”. – Aktor wskazał Woronkowa. – Powinniście oboje występować w „Rose Marie” lub w „Swobodnym wietrze” – rzekł reżyser podchodząc. – Nastroje, widzę, iście szampańskie. – A u was, Stefanie Maksymowiczu, ciągle wściekłe lisy? – Sachajew zapalił papierosa. – Lisy nie żartują. Podobno pogryzły jakichś turystów. I to musiało stać się akurat, kiedy plenery miałem rozkręcone. Teraz tylko brakuje, żeby zaczęło lać. Wtedy – koniec. Czy wam w ogóle zależy na tym filmie? – Wątpi pan reżyser? – Irena zbliżyła się. Woronkow uniósł głowę, lecz zaraz ją opuścił. – Przyznam się wam... – zaczął bardzo wolno. – Można zupełnie szczerze? – Prosimy – odezwał się Sachajew. – Więc tak. W zespole już krążą o was obojgu plotki, że... mówię z przyjaźni, wśród tylu ludzi jest pewna osoba... Jak to powiedzieć?... Osoba, która uważnie patrzy i słucha. No, rozumiecie. Przecież jesteśmy dorośli. Spędzacie oboje ze sobą masę czasu, nie udzielacie się zupełnie. Przesiadujecie w swoich pokojach. – Co robimy, to nasza i wyłącznie nasza sprawa – odparł Piotr zmienionym głosem. – Nie wiedziałem, że do moich obowiązków będzie należało „udzielanie się”. Staje mi się coraz czytelniejszy i piekielnie bliski – pomyślała znowu. – Kiedy się denerwuje, blednie. Chciałabym otoczyć jego barki ramieniem i pocieszać. A przecież się w nim nie zakochałam. – Czy ta „osoba” szpieguje także zakochanych? Bo zakochałam się w Piotrze Aleksandrowiczu – powiedziała. Zdążyła mrugnąć i jej partner pojął od razu. – A ja zakochałem się w Irenie i Bronce jednocześnie. Zrobiłem to na zabój, jak straceniec. – Ja nie muszę mówić, że kocham także bohaterskiego partyzanta Wołodię Josifowicza Morochowa. Pragnę ponadto zapewnić, że z obu tymi panami tarzam się w rozpuście. – Nie wytrzymam z wami! – Woronkow pojął dopiero teraz i zaczął podrygiwać sapiąc śmiesznie i wydymając policzki, co było u niego wybuchem wesołości. – Przyznam się, że trochę mi ulżyło – rzeki wreszcie normalnym głosem. – Nam odwrotnie. Jeszcze do tego wrócę – rzekł Piotr. – Mała gierka i już uwierzyliście, Stefanie Maksymowiczu? – Niech wam będzie, tarzajcie się, bylebyście dobrze wypadli w filmie. I ja właśnie... to dla mnie najważniejsze. Trudno mi ująć w słowa... gracie poprawnie. Formalnie nie mogę wam nic zarzucić, ale... brak w waszej grze czegoś istotnego, jakiegoś ocieplającego elementu, że się tak wyrażę, o ponadczasowym charakterze. – Ponadczasowym czy ponadklasowym? – wtrąciła. Uśmiechnęła się widząc strofujące spojrzenie Piotra. – Jesteście dla mnie trochę zbyt... wyrafinowani. – Małe oczka reżysera błysnęły gniewnie. – Przekazałem wam swoje wrażenie, jakieś ulotne odczucie dotyczące pracy. Czy to źle? Przecież i wam chyba zależy... – Drogi Stefanie Maksymowiczu, jeśli pamiętacie, to jakieś dwa tygodnie temu oboje zadaliśmy wam pytanie, czy do scenopisu można by wprowadzić zmiany. Pamiętacie naszą rozmowę? – Pamiętam. To było bez precedensu. Rzecz niedopuszczalna. Scenariusz ten, jak każdy skierowany do produkcji, został zaakceptowany komisyjnie, więc oczywiście nie zrozumiałem wtedy waszych zastrzeżeń. Zresztą i tak były kłopoty ze skierowaniem. – Dlaczego, można wiedzieć? – Sachajew pochylił się i sięgnął do swej torby. Wyjął paczkę papierosów. – Jak to „dlaczego”? Zadziwiające pytanie! Przecież znacie tekst! Mało w nim śmiałych scen, drapieżnych dialogów?! – Woronkow przyjął ofiarowanego mu papierosa i zapalił. Drżały mu palce. Był świadom, że to oboje widzą, i jeszcze bardziej się zdenerwował. Irenie zrobiło się go żal. Jest tak mały, że stać go jedynie na robienie filmów o dużej liczbie statystów. My oboje to jedni z nich. Nie szkodzi, nadrabiamy to jakoś. Spojrzała na Piotra. Ten skinął nieznacznie głową. Znaczyło to: „Masz rację. Trzeba kończyć, bo to i tak nic nie da”. – Zobowiązujemy się zagrać nasze role jak najlepiej – rzekł uroczyście aktor. – W tej właśnie chwili zrozumieliśmy oboje z Ireną, o co chodzi. Powinniśmy zbliżyć się do dramatu tamtej walczącej wioski. Grać nasze role naturalnie, po ludzku. – Ale okresami z pewną wzniosłością, patosem – wtrącił reżyser. – Z patosem, oczywiście. – Irena westchnęła niepostrzeżenie. – No, więc – w porządku. Dogadaliśmy się. Jutro scena w szkole. Chyba największa i najpiękniejsza. Śmierć za oknami, a tu – nauka. Do zobaczenia! – reżyser odszedł tak szybko, że nie zdążyli odpowiedzieć. – Zazdroszczę mu. Wracamy, prawda? – Sachajew zaczął się ubierać. – Czego mu zazdrościsz? – Pewności, że to, co robi, jest dobre. Obserwowała, jak skacze na jednej nodze, przechyliwszy głowę i naciskając palcem ucho. Po chwili, znowu śmiesznie tańcząc, zaczął naciągać spodnie. Przed nałożeniem butów dokładnie otrzepywał piasek ze stóp. Oto nasz aktorski ekshibicjonizm, nasz sposób bycia. Wspólne garderoby nauczyły nas robić jawnie to, co inni uznaliby za wstydliwe. Piotr może mnie w każdej chwili poprosić o wymasowanie mu pleców, wypranie koszuli. Wiem jednak, że będę mogła liczyć na jego pomoc w zrobieniu zakupów, reperacji zepsutego buta, nacieraniu maścią przeciwreumatyczną, jak też w tysiącu innych spraw, choćby najbardziej intymnych. I oto okazuje się, że dla pewnych zawodowych przyzwyczajeń nie ma granic. Ze wszędzie są takie same. – Jeździcie z waszym teatrem na prowincję? – spytała. – Jasne. Rozkoszne wypady! Uwielbiam to. Lodowaty autobus rozgrzewa się zwykle dopiero wtedy, gdy dojeżdżamy na miejsce. A tam – nowa lodówka pod tytułem „sala imprez” lub „teatralna”. Odpowiednio piękne garderoby, wspaniały hotel. Ale ludzie – cudowni! Chciałoby się tam żyć. Też to masz? – Wiecznie przeprowadzam się w myślach do nowych miejsc i zaczynam wszystko od początku. – Zaczynasz sama czy z rodziną? – Różnie. Przeważnie sama. – U was nigdzie nie ma kawioru? – Surrealistyczne pytanie. Skąd ci przyszedł do głowy kawior? U nas są kłopoty z mięsem i z prawdą. Z mięsem „przejściowe”. – U nas także – uśmiechnął się. – Optymistyczne, że bardziej jesteśmy „przejściowi” niż te kłopoty. Przechodzimy, przemijamy... – Partyzant nie może mieć chandry. – Partyzant też człowiek.– Partner Ireny nagle wytrzeszczył oczy. – Swobodnego oddechu nie ma, rozumie pani? Duszę się! Proszę mnie wyzwolić! – Znajdowali się już na schodach foyer. Głos Sachajewa zabrzmiał donośnie. Irena śmiała się. Panienka siedząca za kontuarem recepcji spojrzała zdumiona. Aktor przyklęknąwszy opodal palmy, pochylił się i przywarł do kamiennych stopni. W tej pozycji, z dołu, był prawie niewidoczny. Recepcjonistka nie podnosiła słuchawki dzwoniącego właśnie telefonu. Wstała i zamarła wlepiwszy oczy w aktora. – Wyzwalaj mnie! Strzelaj! – rozkazał Piotr swej partnerce.Irena uniosła rękę i – bum! – strzeliła od razu. – Ja ciebie... zawsze!... – Rosjanin chwycił się za serce. – Byłaś... dla mnie... Jedyna!... – Umieraj szybciej! To nie opera! – Irena śmiała się jakoś nienaturalnie. – Konaj. Bo spóźnimy się na obiad. – A więc... dowiedz się, nie zdradziłem! Kocham cię! – Sachajew wywróciwszy oczyma, rozkrzyżował ramiona i tak już został. – Brawo. – Irena pomogła mu wstać. – Zrobiłeś to świetnie. Jakoś pobladłeś. Źle się czujesz? – Dobry aktor powinien umieć doprowadzić siebie do prawdziwego zawału! – wykrzyknął. – Być albo nie być! – Zbiegł kilka stopni i zatrzymał się przed recepcjonistką. – Co pani na to powie? – Ja... proszę pana, myślałam, że... panu coś jest. – Dziewczyna mówiła bardzo cicho. – Jesteś wariat – szepnęła Irena. – Co ci się nagle stało? – Wracam do swojej zwykłej formy. Drżyj teraz, bo zmiażdżę cię swym talentem. Zdominuję, sprawię, że staniesz się blada i bezbarwna! – Oj, dzieci, znowu kotlet mielony. – Od strony sali restauracyjnej nadchodził Fiodor Kliszenko. – Źle nas karmią. Piwa zabrakło. Istna groza! Co wy – kochacie się? No, to kochajcie, kochajcie. Ja nikomu nie powiem. Kiedy z jedzeniem krucho, to tylko miłość zostaje i sztuka. – Bierzemy to drugie. Dobrze powiedziane. To kiedy giniecie, Fiodorze Piotrowiczu? – Jutro, jak dobrze pójdzie. Już bym chciał. Do domu pilno. Wyście chyba zdradzili. Bo skąd by Niemcy wiedzieli tak dokładnie, gdzie nasz oddział zaatakuje. Popijaliście ostatnio, podbawialiście się z kobietkami... Oj, drań, drań... – Ja, nieskazitelny dowódca oddziału, miałbym zdradzić? – Sachajew wyprostował się i zmarszczył brwi. – Milczeć! Pod ścianę każę! Kul nie pożałuję, przysięgam! – Litości, barin! Kijów jeszcze chcę zobaczyć! – Brodaty Kliszenko wywrócił oczyma i przyklęknął. – Czy on nie jest piękny?! – Piotr podniósł brodacza i przycisnął do piersi. – Widząc go, chce się człowiekowi żyć! Zaczyna się na nowo wierzyć, że świat nie zwariował. – Wmawiasz w nią! – Ukrainiec stanął przed Ireną i położył ręce na jej ramionach. – Wmawia, tak? Różne rzeczy mówi? A ty mu wierz albo udawaj, że wierzysz, bo taka zasada, takie prawo. Wy mądrzejsze od nas, ale udajecie, że wierzycie w nasze słowa. Udawanie słabości to wasza mądrość. – Przeniósł spojrzenie swoich bladoniebieskich oczu na twarz Sachajewa. – A ty z nią nie igraj, bo uczciwa. Dziecko powinieneś z nią mieć. Żegnajcie. Jutro umieram. – Brodacz pokłonił się przed Ireną i odszedł. – Nigdy nie wiadomo, kiedy gra, a kiedy jest sobą naprawdę – powiedział Piotr. – On chyba sam tego nie wie. – Słyszałeś, co powiedział, że mogłeś się wygadać po pijanemu o akcji, którą miał wykonać twój oddział? – Tak. To rozbija monolit mojej nieskalanej osobowości. – Komplikuje, pogłębia ją. W tym coś jest. Wyobraźmy sobie, Wanda ma u siebie kompletnie rozbitego człowieka. Przecież Ustiechow obciążałby się – i słusznie – winą. Wiedziałby, że stał się sprawcą rzezi. To o wiele dramatyczniejsze. – Przerażająca sprawa. – Piotr westchnął. – Już się nie wyzwolimy! Pomyślę nad tym i może przygotuję jakieś notatki. Chyba masz już dość. To jakaś obsesja. Przyznasz, że w tym zaczyna być coś nienormalnego. Wejdź! – otworzył drzwi do swego pokoju. Na stole, obok szklanki z nie dopitą kawą, leżały zapisane kartki papieru. – Ja też naszkicowałam dwie sceny – szepnęła. – Sama nie wiem, po co to robię. – Usiadła i zapaliła papierosa. – Twój balkon wychodzi na zachód. Masz ładniejszy widok niż ja. – Więc może dać temu spokój? – Piotr zaczął przechadzać się po dywanie. Jeśli objawienie zdenerwowania lub napięcia nie ma wyglądać groteskowo, scena powinna być o wiele większa – pomyślała. – Obecne wnętrza zmuszają raczej do monologów wewnętrznych. – Rzecz robi się ponadczasowa – powiedziała niezdecydowanie. – To jest chyba fajne. – „Ponadczasowa” – parsknął ironicznie. – Ponadczasowy to jest Szekspir. – No, to robimy przynajmniej coś prawdziwego – opuściła głowę. – Coś, co jest nam potrzebne. Moglibyśmy ostatecznie zagłębić się po uszy w filmie Woronkowa, wyżywać się w dyskusjach na temat bzdurnych scenek i dialogów, pić wódkę, grać w ping-ponga albo... uwodzić się wzajemnie. – Nawet nie pojechałem z wycieczką do Krakowa – Piotr wypił resztkę kawy. – Najdziwniejsze, że już nie potrafię odtworzyć, jak to się właściwie zaczęło. Siedziałem wczoraj do drugiej w nocy i pisałem – burknął. – Słuchaj, spóźnimy się znowu na obiad. – Ja pisałam do pierwszej. Moim zdaniem, z tego robi się coś w rodzaju sztuki. – Słusznie. To nie gatunek, a „coś w rodzaju”. Ni to sztuka, ni bajka, ni scenariusz! – Mów ciszej! Nie wszyscy muszą o tym wiedzieć – przejrzała się w lusterku i poprawiła sobie oczy. – Bogu dzięki, że nie wiedzą. Uznaliby nas za nienormalnych. I słusznie. – Tak myślisz? Naprawdę tak myślisz?! – Teraz ty się wydzierasz. – Sachajew odstawił pustą szklankę. – Nie wydzieram się. Odpowiedz! – Marzę o mielonym kotlecie. – Tchórzu! – Zdaje mi się, że znam cię już ze sto lat. – Odpowiesz czy nie? To ma być partyzant. – Nie mogę na ciebie patrzeć, Polaczko! – Rozrzucił ramiona i przeciągnął się. Wstał. – A tak naprawdę to chyba coś w tym jest. Przecież nie zdumieliśmy do tego stopnia, aby bezkrytycznie ciągnąć jakąś tam kiczowatą aferę, gdyby nic w niej nie było. To mogłoby nas porwać na dzień albo dwa. No, na tydzień. Ale my przecież... – Dzisiaj mija szesnasty dzień – powiedziała cicho. – Skończ! – Nic więcej. Chciałem powiedzieć, że po prostu... ciężko pracujemy. – I bawimy się jednocześnie – dorzuciła. – Ja tam się nie bawię. Coraz mi trudniej. Obiadu już nie zjemy. – Niech szlag trafi obiad! – zapaliła papierosa. – A może to książka? – Książka – roześmiał się. – Zaraz. To zaczyna być coraz zabawniejsze. Odbija nam. Teraz stało się wreszcie wszystko jasne. Jesteśmy parą grafomanów. „Całuję twoją dłoń, madame”. Partyzant Ustiechow odmeldowuje się, przestaje istnieć! – Nie wierzę. Partyzant Ustiechow nie poddaje się tak łatwo.Nie odpowiedział na uśmiech swej partnerki. – Wierz albo nie. Mam już tego dosyć. Ciemność. Pustka. Która to może być godzina? Na pewno koło drugiej. Coraz gorzej ze mną. Dwie tabletki elenium i ani mowy o spaniu. Już trzecia noc tego rodzaju. Nieunormowane życie erotyczne. Brak spełnień, stres. Przedwczesne przekwitanie. Tęsknota za rodziną. Wszystko bzdura. Ludzie wymyślili łatwe tłumaczenie bezsenności. Jestem pewna, że Piotr nie śpi także. Leży jak ja i myśli. Mogliśmy przeżyć romans. A jeśli nie romans, to przygodę. Jest przecież przystojny, pociągający, podoba się kobietom. Kilka razy byłam nawet o niego zazdrosna. Do czego dążę? Co ty właściwie chcesz osiągnąć, naiwna Irenko, lubiąca bajki? Marzy ci się aktorstwo, i to wielkie, reżyserowanie, pisanie. A omnibusem nie jesteś. Orłem intelektu także nie. W twojej rodzinie, jakby daleko nie sięgnąć, nikt nie błysnął szczególnym talentem. Dowcipkowali, mówili anegdoty... Genów odporności psychicznej nikt ci nawet nie przekazał. Dziadek Bonawentura coś tam podobno pisał w czasie zesłania, jakieś wiersze. Podobno tęsknił za krajem, więc... ogrzewał tę swoją Syberię, jak potrafił. Dlaczego tak mnie porwała sprawa tego partyzanta? Co w niej zobaczyłam? Że trzeba wreszcie coś choćby przybliżyć do prawdy? Przecież cierpię teraz, kiedy wiem, że Rena i Czesław... A więc niewiedza lepsza? Pustka. Nie będę płakała! Zasnę. Muszę wreszcie, do diabła, zasnąć, bo nazajutrz będę wyglądała jak straszydło. ROZDZIAŁ SIÓDMY – Uwaga! Zaczynamy. Proszę wszystkich na plan! – odzywa się megafon. Do załamań gruntu przypadają młodzi mężczyźni w mundurach Wehrmachtu. Tu i ówdzie stoją okopane cekaemy i miotacze granatów. Dwa zielonkawe motocykle zaczynają warczeć. Zbliżają się do nich niemieccy oficerowie. Na wzgórzu wioska. Palą się niektóre chałupy. Pomiędzy opłotkami kilkanaście kobiet z karabinami i automatami w dłoniach. Wśród nich pojawia się Morochow. – Kolega Sachajew, bardzo proszę nieco w prawo, bliżej drzewa! – dudni megafon reżysera. Łazik z kamerzystami rusza wolno w stronę zabudowań. Zatrzymuje się opodal drogi. – Świece dymne! – wydziera się jeden z operatorów. – Dajcie więcej świec! – Czy wszyscy gotowi? – pyta przez megafon reżyser Nowak. Rozgląda się. Cały zespół zamiera, trwa bez ruchu. Ryszard Nowak kiwa głową. Przed kamery wybiega dziewczyna z czarną tabliczką. Na małym prostokącie wypisano kredą kolejny numer sceny. – Uwaga! Klaps! – woła z przejęciem i zamyka z klekotem ramkę. Cofa się. Karabiny maszynowe oblegających wioskę Niemców zaczynają palbę natychmiast. Obrońcy odpowiadają z razu pojedynczymi strzałami. Morochow ma głowę przewiązaną zakrwawionym bandażem. Kobiety, którymi dowodzi, strzelają bez przerwy. Wśród nich, za kamiennym osypiskiem, leży Bronka. W jej rękach pepesza. Twarz dziewczyny spocona, pokryta kurzem. Za jednym z domów wybucha granat. Budynek staje w płomieniach. Bronka podrywa się i biegnie. Nad drzwiami napis: „Szkoła”. Dziewczyna zawraca. Biegnie teraz drogą pomiędzy domami. Jest już przy kościelnej dzwonnicy i pociąga za sznur. Dzwon bije na alarm. Na ulicę wysypują się mieszkańcy wioski. Pomimo świszczących kul i wybuchających granatów organizują pod przewodem Bronki akcję gaszenia płonącego budynku szkoły. Sama organizatorka jest z nimi bardzo krótko. Wiadra wody wylewane na płonący dach sprawiają, iż pożar zostaje zażegnany. Dziewczyna porywa swą pepeszę i wraca do walki. Właśnie naciera tyraliera Niemców. Na czele biegnie oficer. Atakujący są coraz bliżej. Na próżno młode kobiety broniące wsi mierzą i strzelają jak automaty. Biegnący co jakiś czas przypadają do ziemi i stają się niewidoczni. Morochow decyduje się nagle. Odbezpiecza granat i przeskakuje kamienne osypisko. Rzuca granat. Później, biegnąc na spotkanie Niemcom, ciska drugi i trzeci. Pada. Oczy Bronki wyrażają niepokój. Wstaje. – Naprzód, kobiety! Pokażemy im! – wykrzykuje załamującym się głosem. – Hurra! Hurra! – Obrończynie wioski wypadają poza okop i biegną w stronę nieprzyjaciół. Przywierają do ziemi. Strzelają teraz w uciekających. – Dość! Zawracajcie! – rozkazuje Morochow i podnosi się. – Teraz trzeba... Podbiega do niego Bronka i o coś pyta. Oficer wskazuje kierunek ręką. Tuż obok pary bohaterów wybucha granat. Bronka osuwa się na ziemię. – Droga! Najmilsza! – Morochow rzuca się w stronę leżącej. Podnosi ją i porywa na ręce. Niesie ukochaną w stronę umocnień obronnych, na szczycie wzgórza. Przechodzi po zwale kamieni i układa nieruchome ciało na ziemi. Pochyla się nad leżącą. – Koniec ujęcia! Dziękuję! Echo powtarza słowa megafonu. Zapada cisza. Wraca śpiew ptaków. Wszyscy walczący odkładają broń. Mężczyźni grający niemieckich żołnierzy rozpinają mundury i zdejmują hełmy. Kobiety wiejskie siadają pod drzewami. Sachajew rozmawia z operatorami. Jeden z nich wskazuje drzewa lasu i coś objaśnia. – Proszę! – Irena wstaje.Sachajew wchodzi i zatrzymuje się przy drzwiach z podniesionymi do góry rękoma. – Domyślam się, co to znaczy. Masz dość – Irena nakłada szlafrok. – Najgorsze, że ja także. – Tym lepiej. – Siadaj – aktorka wskazuje krzesło. Sachajew zatrzymuje się w drzwiach wiodących na balkon. Noc jest ciemna, bezgwiezdna. Szumi wiatr. – No i co? – Irena nie unosi głowy. – Nie jest dobrze. – Może masz ochotę na kieliszek koniaku? – Nie mam najmniejszej ochoty na nic. To znaczy...– zbliża się i siada w fotelu. – Uważaj, bo ten ma wyrwane oparcie – Irena zapala papierosa. – Ja też mam wyrwane oparcie – wydmuchuje powietrze ustami. – Nie jesteś taki młody jak ten fotel. Dopiero go zrobili – Irena uśmiecha się lekko. – Dobrze – porozmawiajmy o brakoróbstwie. To teraz modne. Mogę też dyskutować z tobą o przeroście biurokracji, o problemach młodzieży, o inflacji... – Ostatnie sceny batalistyczne dodały ci uroku. Zbrązowiałeś, zdrowo wyglądasz. Jak twoje serce? – Czy masz listy z domu? – Telefonowałam wczoraj. Wszystko w porządku. Korepetycje dały jednak efekt. Halinka ma trójkę z plusem z matematyki. To znaczy z klasówki. Podobno samodzielnie wszystko zrobiła. Czesław przesiaduje w domu. Wziął jakieś prace... Moja przyjaciółka (tak zwana „przyjaciółka” – pomyślała jednocześnie) – spodziewa się dziecka. – A jeśli to dziecko Czesława? Gdyby to był syn? Kto może wiedzieć, jak już długo ze sobą żyją. To wszystko ohydne, cuchnące, lepkie... Straszne, że cząstka mojej niechęci przeszła na własną córkę. Ale ona, Halinka, jest także jego dzieckiem. O to właśnie chodzi. Ma cechy ojca. Dlatego oboje lgną do siebie. – Myślałaś chyba o czymś miłym. Uśmiechałaś się. – To mówi Piotr. Siedzi pogodny, wielki, silny. Jak mogli, najpierw Napoleon, później Hitler, przypuszczać, że uda się im pokonać naród złożony z takich ludzi? A więc wyglądam na uśmiechniętą... Jak zwykle, kiedy jestem nieszczęśliwa. Śmiej się, pajacu! Cholernie to wszystko zabawne. Mogłabym oddać się autentycznemu partyzantowi. Oto on! Bo tacy oni byli ci chłopcy z lasu – wierni, do szaleństwa oddani idei, ryzykujący życie. Tylko że wówczas oceniano łatwiej. Dobro lub zło. Świat podzielony klarownie na dwie połowy... Nie, Piotr stał się mi zbyt bliski. Paradoks – zbyt go lubię, bym mogła pokochać. A może by nie zechciał? On pyta, czy ma już sobie pójść. – Trzeba coś robić naprawdę, rozumiesz? Inaczej człowiek dostanie szmergla. Prędzej czy później wszystko się w nim rozsypie. Ważność robienia istotnych rzeczy polega na tym, że stół, szafę, parę butów czy obraz – robi się ze świadomością działania na cały gaz, dawania z siebie wszystkiego, albo... czy ja wiem... – Ładnie to ujęłaś – ironizuje. – Jakież to romantyczne! – Czy koło ratunkowe ma w sobie coś romantycznego? – Choć o to nie prosił, włączyła grzałkę. W szklance, wokół połyskujących rurek, pojawiły się pęcherzyki powietrza. Woda zabulgotała. – Teina dobrze nam zrobi – rzekła wrzucając do szklanki torebkę z herbatą. – Pijesz? – Może zacznę jednak od koniaku. Tak, tak jest – odpowiedział nieprzytomnie. Obserwował ją. Uśmiechając się lekko napełniała kieliszki. Jest spokojna, rozsądna. Ma ogromnie dużo kobiecości. Typowa Polka. I pomyśleć, że spędzam z taką dziewczyną którąś już noc z rzędu i nawet jej nie pocałowałem. A gdyby tak?... Ostatecznie, co ryzykuję? A jest chyba cudowna. Do pioruna, gotów jestem objawić siedzące we mnie zwierzę. Więc co? Mam ją uwodzić? A może całkiem po prostu zaproponować, aby się ze mną położyła do łóżka? Już widzę jej spojrzenie. Chyba minęliśmy oboje jakąś trudną do określenia granicę, poza którą to już niemożliwe. Zbliżyliśmy się do siebie w konwencji przekreślającej wszystko inne. – Lubię cię jak siostrę – powiedział. – Twoje zdrowie. – Skąd wiesz, jak się lubi siostrę? Przecież mówiłeś, że masz samych braci. – Niektórzy muszą się stale czegoś domyślać. W tym wypadku ja domyślam się, co bym czuł mając siostrzyczkę. – Bredzisz. – Jasne. – Co masz mi do powiedzenia o pierwszej w nocy? – Że kretynieję. Tkwi we mnie problem tamtego człowieka, rozumiesz? Pogłębia się. O niczym innym nie potrafię myśleć. Starałem się i nie daję rady. – Mówisz o Ustiechowie? – Mówię o Ustiechowie – Piotr pokiwał głową. – Widzę go z każdym dniem wyraźniej. Utwierdza się we mnie jego dramat. Film Woronkowa stanowi dla mnie punkt wyjścia do czegoś, co jeszcze nie istnieje. To znaczy, co istnieje we mnie. Może i w tobie. Woronkow i jego wizja niby konfliktu czy łatwych prawd – stały się czymś w rodzaju negatywu. Pokazują wyraźnie wszystko, co należy pominąć, co jest zbędne. – O Wandzie myślałeś? – Jasne. Uśmiejesz się, mam trochę notatek. – Bardzo się cieszę. – No i co z tego wynika, że się cieszysz? Co to w ogóle wszystko znaczy? Gdybym był jeszcze „zielonym” aktorem, pełnym wiary... Wtedy mógłbym sobie wytłumaczyć, że mam ciągoty reżyserskie, że marzy mi się – dajmy na to – zrobienie własnego filmu. Ale ja takich złudzeń już nie mam. Jestem małym, zgorzkniałym aktorkiem, przywykłym do porażek, ustępstw, słowem, uległości... Wiesz, jakie jest życie aktora niepozornego teatru. Co sezon, nowy dyrektor, nowe ambicje, koneksje, niby style – mizdrzenie się, polowanie na fuksa... Jedni się podlizują, inni walczą zajadle z całym światem i opłacają te zmagania ruiną własnych szans. Więc pytam cię, co my właściwie oboje robimy? Co to jest? Czemu to ma służyć? – Powiedziałeś wchodząc, że się poddajesz – uśmiechnęła się lekko. – Nie mam zamiaru podtrzymywać cię na duchu. – Znam tego człowieka jak nikogo innego – pomyślała jednocześnie. – Nie wiadomo kiedy, stał się prawie moim alter ego. Boję się spotkania z Czesławem. – Zdradziłeś kiedy swoją żonę? – zapytała. – Co to ma do rzeczy?! – wybuchnął, jak się tego spodziewała. – Mówię ci o rzeczach ważnych, a ty wyjeżdżasz z jakimiś prywatnymi sprawami! – Jesteś taki sam, jak wszyscy mężczyźni. – Postawiła przed Sachajewem parującą filiżankę. – Pewno, że jestem. Bogu dzięki, że się nie wyróżniam – zamilkł nagle. – Straciłeś wątek. To przeze mnie. Przepraszam. – Jeśli straciłem rozsądek, to mogłem także stracić wątek – wzruszył ramionami. – To już bez znaczenia. – Ja także zaczynam traktować Wandę i Ustiechowa coraz poważniej. Napisałam kilka wersji dalszych rozwinięć akcji. Zastanawiam się, w jakiej formie... Kusi mnie, aby to rozwinąć, pogłębić. Do tej pory idziemy zewnętrznie, obrazami... I, widzisz, marzy mi się, aby także napisać, co się dzieje w nich samych... Mam na myśli, co oni... No, rozumiesz chyba... – Będziemy mieli coraz mniej czasu. – Sachajew upił łyk herbaty. – Zostało sporo materiału. Teraz my wchodzimy na wokandę. – Masz rację. Zupełnie jakby nas sądzili. Żebyś ty wiedział, jak bardzo mam już dosyć tego filmu! – Postrzelają. Zgarniemy trochę forsy. Nie wiem jak tobie, ale mnie się przyda. – Jak można było nie pogłębić konfliktu tych dwojga? – Autor scenariusza wie, jak żyć – Sachajew przegiął się i wypadło oparcie fotela. Zaklął. – Mówiłam. Przestraszyłeś się? – Myślałem, że trzęsienie ziemi. Film Woronkowa to także trzęsienie ziemi w doniczce z kwiatkiem. – Trwał pochylony, próbując osadzić na powrót wyrwane oparcie fotela. – Nie naprawiaj tego – powiedziała. – Odechciało mi się tworzenia fikcji. Niech fotel nie udaje, że jest z nim wszystko w porządku. Jeśli nie ma oparcia, może być taboretem – śmiała się naprawdę szczerze. – No i po co my się żenimy? – spojrzał prosto w jej oczy. – Powinniśmy być sami, żyć w celibacie lub występku, poświęcać się czystej sztuce i niczemu więcej. – Uwierzyliśmy kiedyś, że dzięki życiu we dwoje nie będziemy samotni. – Nie wolno ci powiedzieć nic więcej – pomyślała. – Powiedziałaś i tak wszystko. Jest mądry – zrozumie. – Napisałem wreszcie coś w rodzaju planu. – Sachajew spojrzał tylko krótko w jej stronę. Upił nowy łyk herbaty. – Kilkanaście stron. Jest sporo rzeczy do omówienia wspólnie. – Omówimy. Będziemy się spotykali po pracy. – To znaczy, nie będziemy się w ogóle rozstawali. Nigdy bym dawniej nie uwierzył... – zamilkł. – Wiem, co chcesz powiedzieć – odstawiła puste filiżanki i znowu usiadła. – Chcesz powiedzieć, że nigdy byś nie uwierzył w możliwość takiej pracy z kobietą. – Przeraża mnie twoja domyślność. Nie uwierzyłbym, że można coś robić z kobietą na poważnie i w takim zapamiętaniu. – A miłosne zbliżenia? – O, zapomniałem o miłości. Czy to źle?–Dobrze. No, idź już, bo robi się dzień! – Irena pchnęła swego gościa w stronę drzwi. Udawał, że się opiera. Teraz pogrzebana została już na zawsze możliwość zbliżenia na zasadzie mężczyzna – kobieta – pomyśleli oboje i pocałowali się po raz pierwszy. Nauka strzelania. Morochow, pewny siebie i uśmiechnięty, próbuje przetworzyć w strzelców członkinie oddziału stworzonego z mieszkanek Łoczowej. – Jest w tej scenie i żart, i wzniosłość – oświadcza Woronkow, jak gdyby przekonując samego siebie. Tego wieczora Sachajew upija się i śpiewa w swym pokoju arie operowe. Nowa dziewczyna Fiedi Famirowa jest przeciwieństwem swej poprzedniczki. Jasna blondynka, szczupła – w okularach, typ intelektualistki studentki. Wolne chwile spędzają oboje na przechadzkach, krocząc z dala od siebie w absolutnym milczeniu. Los pasażerów uprowadzonego przez porywaczy samolotu Indyjskich Linii Lotniczych został wreszcie wyjaśniony. Samolot eksplodował z nie znanych przyczyn opodal Bombaju. Cała załoga i wszyscy pasażerowie zginęli. „Weszła bardzo cicho. Ranny już nie spał. Uśmiechnęła się, wkładając do wazonika świeże kwiaty. – Jest pani bardzo piękna – powiedział. – Dzień nie mógł się dla więźnia zacząć lepiej. Chyba już dzień, prawda? – Od jutra zostaje pan moim kuzynem. Cieszy się pan? Widzę, że wcale a wcale to pana nie ucieszyło. – Wczoraj śpiewali na górze jacyś Niemcy. Jest pani bardzo gościnna. – Będzie się pan nazywał Andrzej Markowski, syn Józefa i Rozalii z domu Kurpińskiej, urodzony w majątku Sadzewo. Odpowiada to panu? – Cieszę się. Więc wczoraj przynieśli kenkartę. Ile kosztowała? – Jest pan bardzo mało skomplikowany. Myśli pan że objawiłabym szwabom, że mam takiego gościa jak pan? Biada mi. Sądziłam, że pan jest bystrzejszy. – Co ma za znaczenie, jaki jestem? Bardzo dziękuję. – Kenkarta będzie jutro. – Ile kosztowała? – Nieważne. – Proszę powiedzieć. Przecież pani wie, że mam pieniądze. – Policzymy się kiedyś. Prześlę panu rachunek pocztą do samej Moskwy. Dzisiaj wyłącznie dobre wieści. Obława na partyzantów przesunęła się ku zachodowi. W okolicy naszych lasów pojawiają się już tylko pojedyncze patrole. To jeszcze nie wszystko. Na więzienie gestapo w Mielowie był napad. Podobno komendant Hauker ciężko ranny. Kilkunastu więźniów uwolniono. – Kto to zrobił? – Partyzanci. Przyszli od zachodu, skąd nikt się ich nie spodziewał. – Akowcy. – Tu nie ma innych. – Spotykałem oddziały Armii Ludowej, Batalionów Chłopskich. Nawet... NSZ objawiło mi się kilkakrotnie. – Na stałe działa w tym rejonie tylko Armia Krajowa – rzekła dobitnie, jak gdyby ucinając rozmowę. Usiadła na ławie pod ścianą. – A więc od jutra będzie pan mógł wychodzić i rozkoszować się wolnością. Przyjechał pan z Kielc w odwiedziny do swojej ukochanej siostry ciotecznej. Wychowaliśmy się razem w majątku naszych wujostwa pod Lidą. Pan przebywał tam dłużej i stąd pański akcent. Jutro omówimy szczegóły naszej wspólnej biografii. Oczywiście, jeśli będzie pan chciał zostawić mnie samą, jest pan wolny. – Jasne, że będę chciał zostawić panią samą. Czy myślała pani, że nie mam już nic do zdziałania? – Nic nie myślałam. Zrobi pan, jak zechce. – Podniosła się. Jakaś nieuchwytna zmiana zaszła w jej twarzy”. – Absolutnie nieprzekonywające. Robimy to po partacku. Jeszcze raz! – Sachajew włączył magnetofon i usiadł. Wysłuchawszy samych siebie, milczeli przez chwilę. – W tym jest jakiś fałsz – zaczęła niezdecydowanie Irena. – W samym założeniu. Bo uparłeś się, że ona wchodzi. Gdyby go przyłapała na schodach, byłoby lepiej. – Dlaczego? – Prawdziwiej. – Mnie chodzi o formę widzenia tej sytuacji... – A więc wziąłeś się za reżyserowanie. – „Reżyserujemy” wspólnie. – Nie dopuszczasz mnie do słowa! – Irena wstała. – Jest północ. Mów ciszej! Zresztą – dobrze. Masz rację. Przepraszam cię. Słucham. – Ustiechow jest zbyt rozgadany. Reaguje, jakby niczego nie przeżywał. Zdobywa się nawet na komplement. A przecież w tym człowieku jest głębokie pęknięcie. Jego świat przestał istnieć... – Może udawać. Grać nawet przed samym sobą. Proponuję, abyśmy to robili a vista, zupełnie naturalnie. Wyobraź sobie, że schodzisz do niego, do tej piwniczki, z wiadomością o kenkarcie. Więc chcesz go koniecznie zatrzymać. – Ustaliliśmy przecież – Irena poruszyła się nerwowo. – Wobec tego jeszcze raz mała analiza. Ona – nieco despotyczna, zaborcza, spragniona mężczyzny... – On wcale nie zrobił na niej wrażenia jako mężczyzna. – Tylko jako kto – archanioł Gabriel? – Zadziwia mnie twoja znajomość aniołów. Uczą was tego w szkołach? – Nie. Do anielstwa każdy przybliża się sam. Więc twierdzisz, że Ustiechow nie zrobił na Wandzie wrażenia. To po diabła pani dziedziczka chce, żeby nie odchodził? Upierasz się w dodatku, aby została łączniczką AK. – Człowieku, zrozum! To korzystne dla dramaturgii. Poza tym dookoła majątki. Powiązania pomiędzy ich właścicielami, przeróżne przyjaźnie od dziada pradziada, powinowactwa, waśnie – one też działają „zbliżająco” – sentymenty, interesy. Młodzież działa w Armii Krajowej. Jest to synonimem określonych poglądów. Wanda nie jest wyjątkiem. W ten sposób Ustiechow znajduje się po drugiej stronie barykady. Narasta poczucie odrębności klasowej tej pary. Z punktu widzenia dramaturgii jest to chyba poprawne. – Chyba – Rosjanin kiwnął głową. – Ale nigdy nie uwierzę, że polska szlachcianka chce mieć kontakt z politrukiem dla dokonywania z nim wymiany poglądów. – Jest kobietą, i to młodą. Boi się samotności. A może pociąga ją kontrast, odmienność. – Oszalałaś?! – Licz się ze słowami! – Przepraszam. Mówiłaś, że Wanda jest dzielna, zaradna... Do tej pory sprawia wrażenie bystrzejszej od niego. – To nie ma nic wspólnego z jej lękiem. Robi wszystko, aby nie pokazać, jak bardzo się boi. To jedna sprawa. Druga to instynkt macierzyński... – Chyba opiekuńczy. Z tym bym się zgodził. Czuje potrzebę opiekowania się kimś. Pojawia się ten dryblas. Jest nawet – skrycie – niezbyt zadowolona z jego szybkiego powrotu do zdrowia. To prawidłowe. Każda z was chce nas gdzieś zamknąć, odciąć świata... – Biedactwa. Jakże wy z nami cierpicie! – Czy on był komsomolcem? – Komsomolcem? Nie mam pojęcia. Może kiedyś. W kontakcie z Wandą, istotne, że miał krańcowo odmienne przekonania. – Zgadza się. Mógł być – dajmy na to – synem maszynisty kolejowego. – Znakomicie. Jej ojciec grywał w Monte Carlo. – Robimy klaps i przelecimy następną scenę. Jesteś gotowa? – Poczekaj chwilę! – Może masz trochę kawy? – Czeka tam, w dzbanku! – Irena trwa pochylona nad zeszytem. Unosi głowę. Jest uśmiechnięta. – Piotr, to zupełnie, jakbyśmy robili film autorski! – Jasne – Rosjanin stawia filiżankę z kawą. – Właśnie jako autor chciałem ci zaproponować zmianę. Najlepiej by było, gdyby twoją i moją rolę grała para starych aktorów. To można by zrobić w telewizji. Zmurszali kompletnie dziadunio i babcia przypominają sobie – trochę z nudów, trochę z sentymentu – dawne dzieje. Jak to on był niegdyś dzielnym partyzantem, a ona polską dziedziczką... – Jeszcze nie rozparcelowaną – wtrąciła Irena śmiejąc się. – Teraz sprawa obsady. Egon Markow, nasz wybitny aktor, na pewno chciałby to zagrać jako młodzieniec kreujący rolę starca, który udaje młodzieniaszka. Nie – Markow wolałby zagrać... Wandę! – Zaczęli chichotać oboje. ROZDZIAŁ ÓSMY Jednoczesność wydarzeń. Bronka i Morochow uczestniczą przy porodzie w czasie oblężenia wioski Osiany przez Niemców. Przyjmują zdrowego niemowlaka. Gratulują matce. Za chwilę są już oboje w pierwszej linii. Czesław Wolski, mąż Ireny, czyta właśnie anonim: „...I zapewniam, że działam wyłącznie z życzliwości. Romans pańskiej żony, znanej aktorki, mógł być jej prywatną sprawą. Lecz cyniczne afiszowanie się z tym Rosjaninem sprawiło, że zdecydowałem się napisać do pana jako wyraziciel opinii całej polskiej ekipy. A wszyscy solidarnie potępiamy tego rodzaju niemoralne zachowanie. Nie powinien pan jako mąż tolerować...” – Wiem... że od pana profesora wszystko zależy, więc... – Larysa Sachajewa u ortopedy Zajdiewa. Sławny chirurg ogląda zdjęcia rentgenowskie. Uśmiecha się do wpatrzonej w niego pięknej kobiety. – Przesada. Nie jestem cudotwórcą – marszczy brwi. – No, cóż... pomyślimy, zastanowimy się. A mąż pani wraca z Polski dopiero za miesiąc. Do tego czasu... Muszę chłopca jeszcze raz poddać gruntownym badaniom, przekonsultować wszystko z profesorem Triebiechinem. Nie należy się zamartwiać, a odwrotnie. Co na przykład piękna mama robi jutro wieczorem? Gdyby tak zechciała wybrać się ze starszym panem do Teatru Wielkiego, to ten starszy pan byłby ogromnie szczęśliwy. Dwa dobre miejsca – rarytas! Piękna muzyka i taniec działają kojąco. W mojej propozycji nie ma nic niestosownego. Droga koleżanko, pracujemy w tym samym szpitalu. W dodatku lubimy się chyba. Zapewniam, że... w każdej sytuacji może mi pani ufać. Proszę mi wierzyć, zależy mi na pani sympatii bardziej niż na czymkolwiek innym. Już od dawna, obserwując koleżankę... – Przecież to śmieszne! – Czesław Wolski zwija kartkę papieru i rzuca nią o ścianę. – Irena nigdy by... nie wierzę w jej zdradę. – Zaczyna się śmiać. Poważnieje nagle. Zwiesza głowę. Podnosi zwinięty papier, rozprostowuje. – Więc, jeśli pan profesor nalega... Ale nie chciałabym, aby pan profesor sądził, że nasz wspólny wieczór to coś na zasadzie mężczyzna–kobieta. – Larysa ucieka ze swym spojrzeniem. – Dobrze. Przyjdę. Może wprost do teatru. Podjedzie pan swoim samochodem? Nie, dziękuję. Mieszkam blisko teatru. Ja także się cieszę. Zapewniam. Żartuje pan profesor. Wcale nie poświęcam się i nie robię tego dla... syna. Bardzo pan profesor... miły. – „Proszę nie przerywać. Nigdy nie słyszałem Szymanowskiego. – Ustiechow podchodzi do okna i wygląda. Jest w szarej marynarce i w butach do konnej jazdy. Obszerny pokój – ciemne krzesła, fotele, kanapka i francuskie pastele na ścianach. Wanda siedzi na taborecie przed fortepianem. Nad klawiaturą – otwarte nuty. Jest wieczór. Za oknami ciemność. Palą się świece w kandelabrze stojącym na owalnym stole. – Może wyjdziemy. Z drugiej strony wszystko spalone, ale został taras. – Wanda przestaje grać. Okręca się na taborecie; – Nie. Tu jest bardzo dobrze. – Kuzyn Markowski zadowolony. Jakże się cieszę! – Miała pani opowiadać. – Nie lubi pan tego tonu? – Niespecjalnie. – A co pan w ogóle lubi? Co wy w tej Rosji lubicie? – Wiele rzeczy. Miała pani skończyć opowieść. – No, więc żyliśmy tu wesoło i jak u Pana Boga za piecem. – Zagrała na fortepianie początek »Lambeth walk«. – Odwiedzaliśmy się, graliśmy w tenisa, jeździliśmy konno. Nie uwierzy pan, kiedyś konno dojechałam aż do samego Rumiewa! Wszyscy się dziwili. Rodzice... – Gdzie są pani rodzice? – Wywiad? – Oczywiście. Wędruję po polskich dworach i dowiaduję się, gdzie się podziali dziedzice. To misja specjalna. – Ma pan poczucie humoru. Moi rodzice siedzą za granicą. Przed samiutką wojną wyjechali do Londynu na wycieczkę i tam już zostali. – Musieli – Rosjanin wyjrzał oknem. – Musieli. To nie ma żadnego znaczenia. Nie boli już pana? – Minimalnie. Dziękuję za wszystko. – Został pan obsłużony jak członek rodziny. Nie odpowiedział mi pan. – Na co? – Pytałam, co wy, Rosjanie, lubicie? – Czastuszki, bliny, bałałajki... Pyta pani, z góry zakładając, że moja odpowiedź będzie nieprawdziwa. – Jest pan drażliwy? – Pani kpi? – Trochę. – Może kiedyś porozmawiamy. – Kiedy? Przecież już jutro pana tu nie będzie. – Spotkamy się. Jeśli przeżyję, to się zgłoszę. – Jest pan chłopem? To znaczy, czy pan pochodzi z chłopstwa? – Spytała pani jak za czasów pańszczyzny. Moim ojcem był maszynista kolejowy. Umiał czytać tylko drukowane litery. Bawi to panią? – Wszystko mnie bawi. Całe życie w swoim bezsensie jest przecież zabawne. Nie uważa pan? – Nie uważam. – Już się oczywiście panu nie podobam. – Trochę mniej. – Bardzo dobrze. Nie zależy mi. – Wcale się nie dziwię. – Myśli pan naturalnie o różnicach klasowych. – To jest ważniejsze, niż pani sądzi. – Nienawidzi pan takich jak ja. Rozśmiesza to pana? Proszę nie udawać, że pan się nie śmiał. Ja... ja także... gdybym miała szczerze... – Proszę bardzo. – Nienawidzę komunizmu! – O, jak pięknie! Więc mam przed sobą prawdziwego wroga. – Ustiechow zaczyna się przechadzać. – Pan mnie lekceważy? – Siebie. – Rosjanin przystaje. – Gdyby pani wiedziała... Ma pani jeszcze? – Wskazuje butelkę na stole. Wanda otwiera serwantkę. Wyjmuje z niej karafkę i kieliszki. Postawiwszy karafkę na fortepianie, przeciera kieliszki serwetką. – Pozwoli pani – Ustiechow przejmuje karafkę z rąk gospodyni i napełnia dwa kieliszki. – Bardzo eleganckie. – Unosi kieliszek pod światło. – Wszystko u pani eleganckie – rozgląda się. – Nasi przodkowie patrzą, drogi kuzynie. – Dziewczyna wskazuje portrety na ścianach. – Za zwycięstwo komunizmu! – unosi swój kieliszek. Wypijają oboje. – Doskonałe. Można zapalić jeszcze jedno? – Ustiechow wyjmuje cygaro ze stojącej na stole szkatułki. – Uratowałam je dla pana. Zwycięstwo komunizmu staje się piękniejsze, kiedy pozwala cieszyć się życiem w dobrym, burżuazyjnym stylu. – Należałoby pani spuścić dobre lanie – mówi mężczyzna zapalając. – Jest pani nieznośna. Nieraz zastanawiam się, jaka... tak naprawdę. Co pani czuje, myśli? – Bardzo mi pochlebia pańskie zainteresowanie. A myśli o biciu kobiet to chyba w waszym stylu. W Polsce kobiecość ceniono zawsze najwyżej. – Powinna pani zostać po wojnie polskim ministrem propagandy. – Po wojnie Polski nie będzie. Zajmiecie ją. Znajdzie się pod waszą okupacją. – Co pani wygaduje? Będzie wolna, demokratyczna Polska! Mogę to pani zagwarantować. – Bóg zapłać. Matka Boska panu tego nie zapomni. Chce pan jeszcze? Samogon. Lubicie to. – Jasne – Rosjanin sam napełnia oba kieliszki. – U nas wszyscy piją samogon szklankami, a potem tańczą kozaka lub jeżdżą trojką. – Oczywiście – Wanda śmieje się. – Czasami także pojedynkują się jak Leński. Mieliśmy się kłócić ideologicznie. – Czyżby zaplanowała sobie pani na dziś «rozrywkową kłótnię» z Rosjaninem?Napełniła kieliszki i wypiła pierwsza. Poszedł za jej przykładem. – Chciałam kłótni z Moskalem, z prawdziwym komunistą. – Nie jestem prawdziwym komunistą! – szepnął. – Nie jestem! Pani, kończmy już – oddychał szybko. – Byłaś dobra, bardzo dobra. Kiedyś odwdzięczę się. Jutro sobie pójdę. Ale teraz... chciałbym... Czy mogę już zejść do tej... piwnicy? Ja przepraszam, ale... – Wszystko o panu wiem. Więcej, niż pan sądzi – powiedziała Wanda bardzo wolno. Jej oczy wpatrywały się w pobladłą twarz mężczyzny. – Co pani... – Ustiechow napełnia szklankę i wypija. – Co pani wie? – Powiedziałam – wszystko. – Wanda usiadła znowu przy fortepianie. – Ze mną może pan być szczery. Po co kłamać? Jest pan słaby. «Silno-słaby», tak można by to precyzyjniej określić. Chyba w normalnym świecie byłby pan sympatycznym gawędziarzem ze skłonnością do alkoholu. Pił pan, a po pijanemu mówił nieraz zbyt dużo... Rozumiem. Ale po tym, co pan zrobił, nie powinien pan odchodzić z bezpiecznego miejsca. Sprzątną pana ci albo tamci. A życie może być piękne. Uratuję pana. Beze mnie pan zginie. – O czym pani?... – Rosjanin cofa się w kierunku drzwi. Jest śmiertelnie blady. – Ja nigdy... rozumiesz – nigdy! – O, właśnie, przejdźmy na ty. Jako skuzynowani, nie możemy przecież tak formalizować i uoficjalniać wzajemnych stosunków. – Dziewczyna unosi swój kieliszek. – Wanda jestem. – Skończysz, do czorta?! Powiesz wszystko?! – Rosjanin porywa się w jej kierunku. Twarz ma zmienioną, rozedrganą. – Jeśli mnie zabijesz, niczego się nie dowiesz – śmieje się gospodyni. – Wiem tyle, co ty sam. Nic więcej. – Mów! Mów, co wiesz! – Rosjanin osuwa się na kanapkę. Oddycha nierówno. – Ale zróbmy najpierw umowę, że nigdy nie będziesz się do mnie zwracał takim tonem. Przyrzekasz? – Dziewczyna podchodzi i staje tuż nad nim. – Obiecuję – odpowiedział nie otwierając oczu. – Przyrzekam. – No, więc, jak powiedziałam, wiem tyle, co ty sam. Wypaplałeś po pijanemu, że twój oddział planuje napad na transport broni. Powiedziałeś nawet, skąd pójdzie wasze uderzenie. Ktoś doniósł o tym Niemcom i... twoja «pomoc» została... wykorzystana. Przecież to dla ciebie jasne. – Milcz! – Ustiechow wstaje, podnosi rękę jak do ciosu, lecz nie uderza. Trwa przez chwilę kołysząc się. Jego usta wypowiadają bezdźwięcznie jakieś słowa. Rusza zataczając się w kierunku drzwi. – Ale możesz się zrehabilitować – mówi Wanda. – Zmazać całą winę... – Spogląda chłodno na swego gościa. – Jak? – Ustiechow zawraca. Oczy ma nieprzytomne. Przenosi spojrzenie na butelkę. – I pomyśleć, że potrafisz pić nie ze szklanki – Wanda uśmiechnęła się lekko. – Daj! – Borys wyciągnął rękę. Wanda kiwnęła głową przecząco. Niesie karafkę do serwantki i zamyka drzwi na klucz. – Kto cię... na mnie?... – Oczy Rosjanina wpatrują się w piękną twarz dziewczyny. – Zostałaś... nasłana, tak? Kazali ci mnie... rozpra... – Siadaj! Albo – nie. Porozmawiamy jutro. Dzisiaj powiem ci tylko, że jesteś bardzo, ale to ogromnie zarozumiały. – Jestem nikt – proch, zdrajca!... Chcę umrzeć. – Będziesz żył. Jesteś potrzebny. – Komu? – Ludziom, światu! Połóż się! Wolę cię nie oglądać w takim stanie! Ustiechow kładzie się posłusznie na kanapce i zasypia od razu. Wanda przygląda się przez chwilę jego twarzy. Przynosi pled i okrywa troskliwie leżącego”. – Wymknęli się nam oboje. Przejęli inicjatywę. Zmierzają nie wiadomo dokąd. – Sachajew i Irena idą pod górę. W dole wielka niebieska płaszczyzna jeziora. Od strony świecącego słońca – wieżyczka kościoła i domy wioski. Lekki wiatr porusza włosami aktorki. Przystają oboje. – Ten wierzchołek nazywa się Lubień – ramię Ireny wskazuje wzniesienie przypominające odwróconą łódź. – Dlaczego mówisz, że przejęli inicjatywę? – Bo tak jest. Przestaliśmy nad nimi panować. Robią, co chcą. – Aktor spojrzał na swą partnerkę. – To chyba dobrze. Stają się autentyczni. – Dyszała lekko. – Już niedaleko. Cieszę się z tej wycieczki. Pięknie tu, prawda? Spójrz na te jałowce! – Wanda, ja przecież... – Sam uprzytomnił sobie, że zwrócił się do niej używając jej filmowego imienia. – Jak powiedziałeś? Wanda?... – zatrzymała się. – Już mi się wszystko miesza. Dwie filmowe, jedna na co dzień. Masz jakieś wiadomości z domu? – Wczoraj dzwonił Czesław. – Odwróciła głowę. – Był jakiś dziwny. – Usiadła na trawie. Był obcy – powiedz raczej. Słowa, które wypowiadał, zdawały się nadbiegać z innej planety. W dodatku o coś pytał, wysilał się na dowcipkowanie. – Larysa także dzwoniła wczoraj, że wszystko w porządku. Podobno jakiś znakomity ortopeda opiekuje się troskliwie Mitią. Była w świetnym nastroju. Ja też jestem. – Dlaczego podkreślała, że tak ogromnie za mną tęskni? To było zupełnie nie w jej stylu. Ponadto... To trudne do określenia... Co w jej głosie sprawiło, że czułem niepokój? Znam ją. (Chyba znam). Nigdy się dotąd nie myliłem oceniając... – Tak. Tu jest bardzo pięknie i spokojnie – powiedział siadając także. – A to miasteczko z drugiej strony jeziora? – To Zabielsk. Powinieneś mnie choć raz zabrać tam na kawę. – Zapraszam was wszystkie trzy! – roześmiał się. – „Zaproszenie zostało przyjęte z zadowoleniem”.Tak odpowiadają mężowie stanu. – Irena położyła się na trawie. – A obłoki żeglują, płyną, Nie przestaną, gdy nas zabraknie. Inni będą wyruszać w rejsy, Błądzić, walczyć, osiadać na dnie. Można by kiedyś zrobić film o samych chmurach, o ich przetworzeniach, dramatach umierania. – Jestem pewien, że ktoś już zrobił coś takiego – Sachajew zapalił papierosa. – Za dużo palisz. – Tak. Jesteśmy dziesięć lat po ślubie. Powiedz coś jeszcze, skrytykuj! – Mężu, odpowiadasz mi tylko w trzech osobach. Dwaj partyzanci i jeden aktor na co dzień. Czy może istnieć coś piękniejszego?! – Tego rodzaju pogląd może się okazać groźny w skutkach. – Nie obawiam się. Jestem tak szczęśliwa z Czesławem, że... To właściwie nawet trudno wyrazić. Jego bogata osobowość... – Co teraz powie? Jak zareaguje? – Bardzo się cieszę. Godna jesteś wspaniałego człowieka. Ten wspaniały człowiek może w tej właśnie chwili zdradza mnie z moją przyjaciółką. Dlaczego się do tego nie przyznaję? Wstydzę się czy co? Kreuję się zawsze na Bóg wie kogo. W dodatku nie tylko siebie, ale wszystko, co mnie otacza. – Czesław ma jedną wadę. Szaleje za piłką nożną. Nie istnieje dla niego nic ważniejszego od meczu. – A teatr? – Teatr też lubi. Łgaj! Pewnego dnia zakłamiesz się na śmierć. Widocznie uważasz, że jeśli wmówisz postronnym, że wszystko w twoim życiu gra, że jest w porządku, to wydasz się sama szczęśliwa i „do przodu”. – Kiedyś miałam straszne przeżycie. Halinka sprowadziła do domu bezdomnego pieska. Bawiła się z nim, cieszyła. Widzisz, ze względu na brak czasu nie możemy sobie pozwolić na nic żywego w domu. Dziecko rozradowane było ogromnie. Następnego dnia, kiedy wróciłam po próbie, dowiedziałam się, że pies ugryzł Halinkę. Tak właściwie niegroźnie, lekko, w rączkę. Czesław go natychmiast wypędził. I nie było pewne, czy ten pies był szczepiony przeciw wściekliźnie. Nie masz pojęcia, co przeżywałam. Przez calutką noc nie zmrużyłam oka. Rano pobiegłam szukać psa. Najgorsze, że dziecko wydało mi się jakieś inne, odmienione. Nie poszłam na próbę. Zadzwoniłam do teatru. A koleżanki przestraszyły mnie jeszcze bardziej. Pies – powiedziały – jakiś obcy! Na pewno był zarażony. Dziecko powinno natychmiast wziąć serię tych bolesnych zastrzyków. Musisz wezwać pogotowie. Zrobić alarm, dać ogłoszenie do prasy, anons do radia... Umierałam, Może tego nie zrozumiesz, ale nie istniałam. Zdecydowałam się jeszcze raz poszukać psa. Wreszcie znalazłam. Myślałam, że oszaleję z radości, bo zaraz pojawiła się jego właścicielka, bardzo miła pani, i miała nawet w domu zaświadczenie, że pies został właśnie zaszczepiony. Przepraszała mnie za wszystko, a ja ją pocałowałam żartując, że oczywiście nie bałam się jakoś specjalnie, a chciałam tylko sprawdzić. W domu Czesław oświadczył, że on wcale się nie denerwował, bo był pewien, że psa ktoś zaszczepił. Wtedy nie wiem, co się ze mną stało. Wpadłam do kuchni i płacząc zaczęłam rzucać, czym się dało, o posadzkę. Leciały talerze, kubki, szklanki... Szlochałam i tłukłam. Wreszcie prawie zemdlałam. „Prawie”, bo i tak działałam w jakimś amoku. Ale nawet zemdlona, wiedziałam, że ten wybuch – „kuchenny”, można by powiedzieć – dał mi ulgę. Czułam, że mnie niosą, kładą. Dają zastrzyk. Wygłupiłam się strasznie. Dlaczego ja ci to opowiedziałam? – Może chciałaś mi, tak naprawdę, opowiedzieć co innego? – Jesteś przerażającym Rosjaninem mojego życia, przerażająco mądrym. To miałam na myśli. – Jesteś pierwszą Polką mojego życia. Biorąc pod uwagę, że na spotkanie ciebie czekałem równo trzydzieści osiem lat, następną twoją rodaczkę poznam bliżej jako prawie osiemdziesięcioletni starzec. – Wciąż jeszcze interesujący. – Tego rodzaju dialogi powinniśmy zostawić dla tamtych. – Piotr wstał i rozrzucił ramiona. – Przecież dla Wandy i Borysa Ustiechowa mamy coraz mniej czasu. Wkrótce się rozjeżdżamy. – Będę bardzo za tobą... – zaczęła i nie dokończyła. – Ja za tobą także. – Spojrzał krótko w jej oczy. Zabawne, nawet sobie w tej chwili nie wyobrażam istnienia bez... Pokręcił głową. – No nic. Musimy wracać. – Nic nie musimy – zaprotestowała. – Woronkow coś tam poprawia w scenopisie. – Niemożliwe – Piotr uśmiechnął się. – Chyba wydał mu się zbyt śmiały i odkrywczy. – Nawet nie zauważyłam, że większość twoich kolegów już wyjechała. Zbliża się lipiec. – Ja też nie zauważyłem. Zresztą stronię od ludzi. Coraz trudniej znoszę przymus zawodowych kontaktów. Tylko z tobą... Sam tego nie rozumiem. Coś jednak tkwi w tej naszej bajce. – W tym naszym wielkim utworze – odpowiedziała. – W tym naszym wielkim utworze – zgodził się z nią uśmiechając. – Skromni to my nie jesteśmy. – Świat należy do nieskromnych! – Uniosła rękę. – Do nieskromnych i pewnych siebie! ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY „Załomotali do drzwi. Wanda usłyszała rżenie koni, wyjrzała i uspokojona skinęła na służącą. Miecia uśmiechnięta – bo i ona słuch miała dobry, a znajome głosy rozpoznała od razu – rzuciła się otwierać. Bogusz wszedł pierwszy, zasalutował i wyprostowany jak struna trwał przez chwilę nieruchomo. Zwalista postać podporucznika Mrozińskiego pojawia się w drzwiach tuż za kapitanem. Zasalutował stuknąwszy obcasami wyglansowanych oficerek. Wanda podążyła im naprzeciw. Kiedy znalazła się blisko, wyciągnęła rękę, a oni, kapitan pierwszy, a następnie porucznik Mroziński, pochylili się do jej dłoni. W mundurach odprasowanych jak z igły wyglądali okazale. – Witam, wuju. Bardzo gorąco witam. – Wanda nie musiała udawać serdeczności. – Jak się masz, drogi kuzynie? – zwróciła się do Mrozińskiego. – Mam nadzieję, że zostaniecie obaj na kolacji. Upolowałam sarnę. – Sama? – Bogusz, dotknąwszy wąsa, rozejrzał się z uśmiechem. – Nie rozumiem. – Obyś za późno nie zrozumiała, moje dziecko. Można siąść? – Starszy z przybyłych skierował się w stronę kanapki i usiadł na niej, prostując nogi. – Przynieś herbatę! – Wanda zwróciła się do służącej. – Przecież to Miecia! – rzekł do niej Bogusz. – Jak ci się wiedzie? – Dobrze, proszę łaski pana dziedzica. Jak na wojnę, dzięki Bogu, bardzo dobrze – rozpogodziła się stara. – Jeść mam co. Spać mam gdzie. A co w Mitowie? Jak pani dziedziczka? Zbiory, da Bóg, będą dobre. – Pani dziedziczka zdrowa. Kazała Miecię pozdrowić. W takich lasach żyjecie, że ani do was dojechać. – Niech pan dziedzic się pani dziedziczce pokłoni i za pamięć o mnie podziękuje. – Stara pochyliła się aż do ziemi. Potem wyszła. – No i jak twój gość, Wandeczko? – Bogusz przechylił się w stronę gospodyni.Tylko na chwilę uciekła z oczami. Uniosła głowę. – Zdrów. Nic mu nie brakuje. – Tacy są Sochnaccy! Mówiłem! – Kapitan plasnął dłonią o kolano. – Pułkownik, że nie powie i zatai. «Kto? – powiadam – Wandeczka? Ona zatai? Przestraszy się? Nie ona». Odetchnąłem, mówię szczerze. Najgorsze, jakbyś prawdę chciała ukryć. I to przed kim – najbliższym, który ci pozostał – bratem ojca własnego! – O co chodzi? Słucham! – Siedziała nieruchomo. Służąca wniosła tacę z serwisem do herbaty. Odprawiona niecierpliwym ruchem ręki swej pani zniknęła za drzwiami. – Jeszcze moja żona, a twoja ciotka ją wytresowała. Gdzie dzisiaj taką znajdziesz? – Bogusz spoglądał w stronę drzwi. Wanda sprawnie rozstawiła nakrycia. Podsunęła paterę z sernikiem, ciasto, konfitury. – Od rodziców masz jakieś wiadomości? – Kapitan odczekał, dopóki nie wzięła pierwsza. Wtedy dopiero podważył kawałek sernika trójkątną łopatką i nałożył go sobie na talerzyk. Milczała przez dłuższą chwilę, jakby coś ważąc w sobie. – Masz wiadomości czy nie? – zwrócił ku niej głowę. – Co tak znowu milczysz? Coś złego się stało? Nie żyją? Przecież z Londynem mamy kontakt. Wciąż nie odpowiadając, podniosła się. Stała przez moment, a potem przeszła w stronę okna. Nasłuchiwała. – To nasi ludzie. Dwóch przy koniach zostało – rzekł porucznik Mroziński. – Pewno poją. – Chce wuj wiedzieć, czy mam wiadomości z Londynu... – powiedziała wolno, z wahaniem. – Rodzice zdrowi. A co do drugiej sprawy – mojego gościa – jak go był łaskaw wuj nazwać – jestem związana przyrzeczeniem. Zastanawiam się więc, czy jest sens o tym wspominać. Ale jesteśmy w końcu rodziną i dlatego... Prosiłabym tylko, w imieniu nie tylko własnym, o jak najdalej posuniętą dyskrecję. – Patrzcie, państwo! – Bogusz rozejrzał się, jak gdyby biorąc na świadków dziwnej wieści wszystkie martwe przedmioty znajdujące się w pokoju. – Masz nasze słowo, że nikt się o niczym nie dowie – podciągnął koalicyjkę, przesuwając jednocześnie kaburę z pistoletem. – Może się dowiedzieć pułkownik, nikt ponadto – rzekła spoglądając swym gościom prosto w oczy. – Wiem, o co chcecie mnie pytać. Ale nie pytajcie. Są sprawy, o których nie wolno mi mówić. Z Londynu jest organizowana pewna akcja specjalna. Jest to sprawa bardzo zawikłana, związana z nadchodzącymi bolszewikami. Front przecież przybliża się. Trzeba działać. – Obsesja generała Sikorskiego sojuszu z czerwonymi, zaczynam się czegoś tam domyślać – sapnął kapitan. – Nie wolno mi powiedzieć niczego więcej – dodała twardo. – I tak przekazałam zbyt wiele. Jesteście tu z polecenia dowództwa, aby dowiedzieć się o przebywającym w moim domu mężczyźnie. To dla mnie oczywiste. – Dziewczyno, wiemy przecież, kto to jest. Chodzi o to, że ten Ustiechow... – Wuju! – przerwała. – Nie ma tu żadnego Ustiechowa. Mieszka ze mną okresowo mój kuzyn Andrzej Markowski. Po pewnym czasie wyjedzie albo na wschód, albo na zachód. Czy wszystko jasne? – Nie całkiem. – Kapitan pocierał drgającą powiekę. – Więc mamy rozumieć, że... – Starajcie się rozumieć dużo, a mówić jak najmniej – zmarszczyła brwi.Obaj mężczyźni spoglądali na nią w niemym osłupieniu. – Chyba sobie za dużo... zawsze byłaś pewna siebie, ale teraz przesadzasz – zmarszczył brwi starszy z przybyłych. – Robię, co w mojej mocy, aby pojąć to wszystko. Ale nasze dowództwo... pułkownik i reszta to nie debiutanci. Naiwni też nie są. On musi mieć jakiś dowód, że... Przecież na gębę mi pułkownik nie uwierzy. – Więc powiedzcie mu, że żyję tutaj razem ze swoim kochankiem. To jest wersja dla zaspokojenia pułkownikowskich ciągot w dziedzinie towarzyskich skandali. Uwielbiał to przed wojną. Mój kochanek nazywa się Andrzej Markowski. Jest chory na płuca i prątkuje. – Igrasz z ogniem. Boję się o ciebie, moje dziecko. – Kapitan zmarszczył brwi. – W naszej rodzinie zawsze tak się działo, że kiedy można sobie było na to pozwolić, wszyscy żarli się ze sobą. Ale – uniósł palec – kiedy pozwolić sobie na coś takiego nie było można, rodzina nasza stała za sobą murem. Rozumiesz?! I teraz właśnie tak jest. Masz obowiązek... Zresztą nie muszę ci o tym przypominać. – Chyba nie. O co chodzi? – Ten Ustiechow ostrzelał naszych ludzi. Jest na niego wyrok śmierci. – Czyj? – Dowództwa. Mało? Bo wyglądasz tak, jakby ci było mało. – Prosiłabym o łaskawe niezwracanie uwagi na mój wygląd. I za co ten wyrok? – Powiedziałem przecież – w czasie akcji na oddziały SS pod Machnowem ostrzelał naszych ludzi z oddziału «Topora». – Zabił kogoś? – Nie. Zranił dwóch. Ale pruł podobno jak wariat. Mógł wykosić z pół tuzina. – Kapitan nerwowo zapalał fajkę. – Gdzie on jest? – Aha, wujaszek został katem – zachichotała. – Proszę, licz się ze słowami. – Kapitan poderwał się. – Jeszcze koszulę w zębach nosiłaś, kiedy ja już w dwudziestym roku... – Jeśli Ustiechowowi włos z głowy spadnie, odpowiecie wszyscy przed dowództwem – powiedziała bardzo cicho, lecz dobitnie. – Nie chcesz chyba dać nam do zrozumienia... – zaczął Mroziński. – To już wszystko. Kiedyś dowiecie się. Może wuj właśnie będzie dziękował Ustiechowowi. – Ja i dziękowanie Moskalowi. Chyba za wkroczenie w trzydziestym dziewiątym – kapitan poczerwieniał. – Świat by się musiał przewrócić do góry nogami. – Właśnie się przewraca. Kto się mocno nie trzyma, wypada poza nawias historii. – Co za patos! – Bogusz wyjął paczkę papierosów. – A jeśli się mylisz? Jeśli to przewrotna mistyfikacja czerwonych? – Biorę to na siebie. O, «Egipskie»! Mam tylko «Juno» – sięgnęła pierwsza. – Podziwiam wuja. Tyle lat, a on jeszcze... przedwojenne. To jak nie zmieniony przez czas symbol własnych przekonań. – O czym ty pleciesz? – Starszy pan zmarszczył brwi. – Przyjechaliśmy w tamtej sprawie. Załóżmy, że dowództwo okresowo uwierzy w twój mit o tajemniczej funkcji tego Moskala. Czy wiesz, jaką bierzesz na siebie odpowiedzialność? Wiesz, czym to grozi, jeśli okaże się fikcją? Nie zakochałaś się czasem w tym człowieku? – Wuj jest najmądrzejszym mężczyzną, jakiego znam! – wykrzyknęła. – Ależ tak. Uwielbiam Moskala! – Zawsze była wariatka, jak jej matka. – Kapitan zagryzł wargi. – Wandeczko, jestem teraz najstarszy w rodzinie i mam chyba prawo... – Skończmy z tym! – Twarz Wandy zmieniła się nagle. Stała przed nim wyprostowana piękna dziewczyna. Jej oczy spoglądały zimno. – Przypominam: «Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę». Teraz następna sprawa. Broń otrzymaliście? – Tak jest, moje dziecko. Była w zwykłym miejscu. Pod tym względem wszystko w porządku. Ale w akcji pod Muchowem mieliśmy za małą siłę ognia. Przydałoby się jeszcze kilka schmeisserów. Mamy naboje, rozumiesz? I w ten sposób... – Von Laube mówi, że teraz będzie musiał bardzo uważać. Chce też więcej, i tylko w dolarach. – Jasne, jasne... Zapłacimy. A co, ma jeszcze tę Zinę, kochankę? To Cyganka, prawda? – Zina jest już na drugim planie. Sprząta mu i jego nowej flamie. Tę nową przywiózł sobie z Kopenhagi. Atrakcyjna, dobrze ubrana. Poznałam ją. – Uważaj na siebie. No, czas na nas. – Kapitan stuknął obcasami i zasalutował. Patrzyła bez uśmiechu, jak całują jej dłoń. Wyszli. Ustiechow pojawił się od razu. Wziął z patery kawałek ciasta. – Szkoda, że nic nie słyszałem. Byłem w lesie. Zbyt późno zobaczyłem konie.Dotarł do nich tętent. Kapitan i jego podkomendni jechali na południe. – Nie żałuj. Mógłbyś się zdenerwować. – Spojrzała uważnie na twarz partyzanta. – Piłeś. – Trochę. – Zostaniesz ukarany. – Jak? – uśmiechając się, stanął na baczność. – Jestem gotów nawet na ścięcie. Na wszystko! – Cieszę się. Powinieneś zostać aktorem. Niebawem będziesz się mógł popisać. – Spoglądała na niego bez uśmiechu. – Dużo wypiłeś? – Możesz mnie traktować jak trzeźwego. – Kilka pytań. Siadaj! – Odwróciła głowę. Milczała przez chwilę.Śpiewanie ptaków zagłuszone zostało donośnym gdakaniem kury. – Mam dla ciebie wiadomość – odezwał się niespodziewanie. – Jutro już nieodwołalnie... Nic mnie nie zatrzyma. – Byłeś w kontakcie z jakimś większym radzieckim oddziałem? – Partyzanckim? – Właśnie. – Byłem. – Z oddziałem pułkownika Jury Markowa? – Znasz go? Nigdy bym nie pomyślał! – zaczął z uśmiechem. Coś w twarzy Wandy sprawiło, że spoważniał. – Z oddziałem Markowa też się kontaktowałam. Może nie tak często, co z Niakinem, ale poznaliśmy się. – Dawno temu? – Nie tak dawno. Może przed rokiem. Wtedy on szedł Podkarpaciem na zachód. Ale po co ci takie szczegóły? Bliżej był Niakin. – Potrzebny mi kontakt z waszą dużą partyzancką jednostką. – Można wiedzieć, w jakim celu? – Ustiechow przysunął się razem z fotelem. – Dowiesz się. Tymczasem rozmawiamy. – To przypomina raczej przesłuchanie. – Jednostka pułkownika Markowa organizuje lądowiska samolotów i utrzymuje stały kontakt z radzieckim dowództwem? – To pytanie czy twierdzenie? – Pytanie. – Tak, to duża jednostka. Na pewno jest w kontakcie z dowództwem którejś armii. Otrzymuje rozkazy, informacje, dostawy broni i żywności. O ile wiem, rośnie w siłę. To znaczy, o ile wiedziałem przed dwoma miesiącami. – Dobrze. – Poczęstowała go papierosem. Odmówił. – Nic więcej ci nie powiem. – Słuchaj, poruczniku Ustiechow... – zaczęła wolno i bardzo cicho. – Zawaliłeś do tej pory sporo rzeczy. Szczerze mówiąc... nie gustuję w takich jak ty i nigdy bym się do ciebie nie zwracała. – Przynajmniej szczerze – wyprostował nogi i zderzył obcasami swoich wysokich butów. – Szczerze, bo sprawa jest ważna. Może kosztować życie. – Mnie tam na życiu nie zależy. – Ucieszy cię w takim razie, że dowództwo AK naszego rejonu wydało na ciebie wyrok śmierci. Strzelałeś do akowców pod Machnowem. Zgadza się? – Kiedy mi wybili oddział, zaczaiłem się na kolumnę niemieckich samolotów. Wtedy Polacy... pojawili się tak nagle, że prawdę mówiąc, nie wiedziałem, co robię. – Ile ty masz lat? – A co cię to obchodzi? – Zachowujesz się jak smarkacz. – Co? Coś ty powiedziała?! – Ustiechow porwał się na równe nogi. – Jakim prawem... ośmielasz się?... Ja ci... gdybym tylko mógł... – Jego oczy zwęziły się. Dziewczyna siedziała nie zmieniwszy pozycji. – Nie ma, niestety, nikogo innego i muszę... zaryzykować. To znaczy... Powinieneś sam się zastanowić... – udawała, że zupełnie nie dostrzega, jak bardzo wzburzony jest jej rozmówca. – Będzie to akcja dobrowolna i – ostrzegam – ryzykowna. Chyba że nie chcesz zmazać swej winy. To twoja szansa. – A kto ty jesteś? Kim jesteś ty sama? – Rosjanin znalazł się na środku pokoju. – Rządzisz się, jakbyś była... Wydajesz rozkazy? Mnie – Borysowi Ustiechowowi? Ty wiesz, że ja takie jak ty... – oddychał wciąż jeszcze szybko, nierówno. – Rozwalałeś czy gwałciłeś? Myślałam, że ci już przeszło – spoglądała na niego chłodno. – Chcesz coś na uspokojenie? – Zamilcz! – syknął tylko. – Chodzi o sprawę ważną dla przebiegu akcji na froncie – powiedziała. – Czy to może cię uspokoić? Wychylił jednym haustem nie dopitą przez kogoś filiżankę herbaty. – Już jestem spokojny – rzucił zwykłym głosem. – Pewien człowiek musi jak najszybciej znaleźć się w Moskwie. Ma bezcenne wiadomości mogące zmienić cały układ sił. – Fajnie. To mnie interesuje. – Ustiechow spoglądał teraz uważnie na twarz gospodyni. – Ty działasz dla naszych? Nigdy bym nie uwierzył. – Kochany kuzynku Markowski, byłoby lepiej, gdybyś stał się mniej autentyczny. Złe czasy przyszły dla tych, którzy nie potrafią grać. Tymczasem naucz się milczeć i nasłuchiwać. – Nie mów tyle. Kto jest ten, którego trzeba przerzucić? – I ja ci powinnam natychmiast podać jego imię, nazwisko, kolor włosów i numer kołnierzyka... Daleko byśmy zaszli wojując w ten sposób. Tymczasem będziesz miał akcję wstępną. W piwnicy pod wypaloną połową dworu ukrywam dwóch ludzi. Od tej pory będziesz się nimi opiekował. To znaczy – nosił jedzenie, wodę, wyprowadzał wieczorami do lasu. To są Żydzi. Rosjanin spojrzał ze zdumieniem. – To znaczy, że oni przez, cały czas... – Są tu już trzeci miesiąc. – I tych trzeba przerzucić? – Powiedzmy – uśmiechnęła się. – Więc nie tych. Nic nie rozumiem. – Bo jesteś dziki watażka, a nie konspirator. Dla orłów nadeszły złe czasy. Uznajesz tylko walkę oko w oko. Teraz należy działać po lisiemu. – Nie lubię. – Rosjanin odetchnął głęboko. – Powiedz, co mam robić. – Słuchać. – Też nie lubię. – Ja także wielu rzeczy nie lubię. – Od razu sobie wykalkulowałaś wszystko widząc mnie w tym autobusie? – Kalkuluję zawsze masę rzeczy. Dzisiaj tak trzeba. – Wiedziałaś, że to ja – Ustiechow? Wiedziałaś czy nie? – Brałam przez pewien czas pod uwagę twoją osobę, jeśli chodzi o ten moskiewski kontakt. Znałam cię jako człowieka względnie dobrze. – «Znała mnie!» Coś podobnego! – Partyzant wzrusza ramionami. – No i co, zrezygnowałaś ze mnie? – Na jakiś czas musiałam. – Można wiedzieć dlaczego? – Lepiej nie pytaj. – Niech to wszystko czort porwie! – wybucha Rosjanin. – Po co ja ciebie spotkałem? Po kiego licha?! – Dla mnie to też żadna przyjemność – odpowiada spokojnie dziewczyna”. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY „Droga Ireno! Chciałem Ci w czasie naszej ostatniej telefonicznej rozmowy przekazać wszystko, co czuję. Lecz nie potrafiłem. To zbyt smutne i tragiczne dla mnie. Jak pamiętasz zapewne, starałem się w trakcie tej rozmowy dowcipkować nawet. Sam nie wiem dlaczego, udawałem wesołość. Taki już jestem, kiedy nie chce mi się żyć – żartuję. Ostatnio, jak wiesz, nie było między nami najlepiej. Lecz to Ty się zmieniłaś. Wiele razy próbowałem zbliżyć się do Ciebie i zawsze – kiedy mi się to nie udawało – odchodziłem w przeświadczeniu, że nie doceniasz mego uczucia do Ciebie, że je lekceważysz. To było niewypowiedzianie bolesne. Moja miłość, coraz bardziej zmęczona, słabła. W dodatku teatr wciągał Cię coraz bardziej, a Twoje role sprawiały, że i mnie, a także (przykro mi to powiedzieć) – naszej Halince, wydawałaś się coraz to bardziej obca. Po prostu grałaś nawet przed nami. Piszę to, bo wiem, że jest w Twoim życiu nowy mężczyzna – człowiek reprezentujący ten sam, co Twój, zawód, te same tęsknoty, dążenia, ambicje. Cierpię bardzo. Nawet nie sądziłem, że świat może się naraz zawalić. Doszedłem do wniosku, że jako niepoprawny romantyk wyidealizowałem Ciebie i ustawiłem na piedestale swoich marzeń. Zawsze – wiem to z Twojej przeszłości – byłaś dość (wybacz mi) – łatwa. Ja czego innego oczekuję od ukochanej kobiety. Różnimy się tu w ocenach. No cóż – nasze małżeństwo należy ocenić jako pomyłkę nas obojga. Nie widzę zupełnie możliwości dalszego wspólnego pożycia w fikcji, w jaką się przetworzyło. Myślę, że zgodzisz się, aby sprawę rozwodową wszcząć natychmiast, na zasadzie «nieorzekania o winie». Mam nadzieję, że to docenisz. Chodzi mi tutaj, o spokój naszego ukochanego dziecka. Życzę Ci szczęścia – Czesław Wolski”. „Morochowa wieszano o jedenastej trzydzieści, przed samym południem. Było wietrzno. Szubienicę otaczał milczący tłum. Chustki kobiet łopotały. Poruszały się siwe włosy starców stojących z obnażonymi głowami. Rynek miasteczka otoczono podwójnym kordonem wojska. Opodal kościółka stało auto pancerne. Dwa czołgi zatrzymały się u wylotu ulicy, przy której znajdowało się więzienie gestapo. Skazańca prowadziło czterech esesmanów. Obok szedł cywil w tyrolskim kapeluszu. Dwaj oficerowie kroczyli tuż przed nim. – Ruhe! – wrzasnął wyższy z nich, choć tłum tylko zafalował, a nie wydal najmniejszego nawet dźwięku. Niższy obejrzał się i dał znak. Partyzant zaczął wstępować po drewnianych schodkach. – Groźny bandyta leśny zostaje powieszony... – zaczął czytać z szarpanej wiatrem kartki niski mężczyzna w tyrolskim kapeluszu. Morochow, w rozdartej na piersiach koszuli i z rękami związanymi na plecach, stał tuż pod rozkołysanym stryczkiem. Oczy partyzanta spoglądały prosto przed siebie. Nie było w nich lęku. Kilka kobiet głośno szlochało. Po wychudłych twarzach starców przebiegały drgnienia. Niektórzy ocierali łzy. Obaj oficerowie rozglądali się uważnie. Oczy ich śledziły wszystko dookoła. Obaj – podobnie jak żołnierze trzymający broń w pogotowiu – byli w hełmach. Mężczyzna leżący na szczycie dachu rudery, górującej nad innymi domami otaczającymi rynek, przesunął się nieco wyżej i rozrzuciwszy nogi zaczął mierzyć z karabinu opatrzonego lunetką. Wyszło na moment słońce i snajper zasłonił okular swej broni, aby nie dojrzano odblasku. W dole jeden z esesmanów zakładał już stryczek na szyję skazanego. Kat stał się pierwszym, który zginął. Strzały padły nagle. On i obaj oficerowie osunęli się na ziemię i zamarli bez ruchu. Teraz wszystko działo się w przyspieszeniu. Skazany, kopnąwszy dwóch najbliżej stojących esesmanów, wskoczył na wierzchołek muru za rusztowaniem szubienicy i zniknął po jego drugiej stronie. Ludzie w mundurach – strzelając bezładnie – rozproszyli się. Niektórzy z nich biegli w stronę domów, inni przypadli do kocich łbów, jakimi wybrukowany był rynek. Tłum rzucił się do ucieczki w kierunku kościoła, gdyż środkiem rynku sunęły oba czołgi. Dowódca auta pancernego pierwszy wypatrzył snajpera. Serie sprzężonych cekaemów zaczęły siec po dachach kamieniczek. Strzelający z wysoka mężczyzna zniknął już jednak bez śladu”. – Zawsze widzę w takich razach śnieg, dużo śniegu – powiedziała Irena. – To trudno wyrazić. Biel, która człowieka przysypuje, wnika w niego, a nawet – przenika. Kiedy byłam mała, często się zaziębiałam. Mając gorączkę, trwałam zagłębiona w swoim wymyślonym śniegu całymi godzinami. Niechętnie – pamiętam doskonale – dawałam się z niego wygrzebać. – Chcesz powiedzieć, że teraz także... – Sachajew spoglądał w dół. Siedzieli oboje na szczycie „filmowego” wzgórza. W głębi stały makiety. Nieprawdziwe ogrodzenia otaczały sztuczne chałupy. Żuraw, zbudowany ubiegłego dnia, trwał przechylony. Woda jeziora, ściemniała i bezbarwna, przypominała bezkształtny płat porzuconej cynkowej blachy. Nie potrafię zupełnie pocieszać. Chyba zbyt wielu ludzi w przeszłości próbowało podnosić mnie na duchu. Znam technikę stosowania słów, które nic nie znaczą – pomyślał Sachajew. – Już od dawna – to chyba ma coś wspólnego z tym cholernym zawodem – widzę siebie z zewnątrz, jak na scenie. To się we mnie pogłębia – rzekł wolno. – Cierpisz, mówię sobie. O, spójrz, jak bardzo boli. Czy to możliwe, aby wyrządzono ci takie draństwo? Mów słowa, dużo słów, włącz się w dialog i staraj użyć najwłaściwszych. Operuj mimiką – uśmiechaj się, a teraz bądź poważny. – Ze mną bardzo podobnie. – Poruszyła się. – Nieprawdopodobne. Nawet teraz, kiedy wszystko, całe moje życie stało się jednym wielkim zakrętem, działam po części jako aktorka, a po części w charakterze „reżyserki”. Każdy nastrój poddany zostaje oględzinom, oceniany na zimno i z dystansu. To nie zmniejsza, oczywiście, napięć moich odczuć – rozpaczy lub radości. Bzdura! Zmniejsza! Teatr zabrał mi coś istotnego, a dał w zamian zdolność analizowania, szufladkowania i w konsekwencji... ochładzania. Zagrałabym rozpacz, a dopiero później – poczułabym ją naprawdę. Teraz jestem po prostu niezadowolona z siebie, jak dramaturg bywa niezadowolony z własnej sztuki. Bo chyba tak jest?! – wykrzyknęła. – Chyba widzi, kiedy sztuka jest do kitu?! – Widzi na pewno – odpowiedział Rosjanin. – Kiedyś jeden ze znajomych lekarzy zwierzył mi się, że zbyt dużo wie, aby móc osiągnąć pełnię rozkoszy. Irena zdawała się być odległa myślami. Siedziała bez ruchu, spoglądając wciąż w ten sam punkt. – Halinka także będzie szczęśliwa – wyszeptała. – Woli Czesława ode mnie. – Masz, jak wszystkie kobiety, zamiłowanie do melodramatów – wzruszył ramionami aktor.– A jeśli sprawa jakoś się ułoży? – Westchnął. – Nie znoszę samego siebie za te słowa – dodał natychmiast. – Dziękuję ci – odpowiedziała. – Za co? – Za to, że jesteś prawdziwy. – Co jest prawdziwe?! – wykrzyknął niespodziewanie. – Wielki sukces, porażka, walka? Ja tu czy ja – tam? Wracam do domu i plotę od rzeczy, mając głowę nabitą jakąś rolą, problemami wymyślonych ludzi. A dziecka nie oszukasz. Zwłaszcza chorego. Podświadomość jest jak sejsmograf, radar... Ty wiesz, jak Mitia na mnie patrzy? A ja – łapiąc jego spojrzenie, pełen winy – próbuję, robię wszystko, na co mnie stać... „Co słychać, syneczku? Co czytałeś? Lara, pięknie dzisiaj wyglądasz. Już widzę, jak łypali na ciebie w szpitalu...” I wszystko to bujda, zgrywanie się, mistyfikacja... – Na scenie konflikty podają nam koncentrycznie. – Irena zwróciła ku niemu głowę. – Są metaforyczne, widowiskowe. To jakaś synteza. Coś się poza tym musi dziać i... dzieje się. Nawet w złej sztuce. – Często w złej sztuce dzieje się więcej niż w dobrej. – Dotknął jej ramienia. – Lepiej? – Boję się, że już niedługo wyjeżdżasz. To nie miłosne wyznanie – rzekła patrząc mu w oczy. – To chyba coś więcej. – Czuję to samo – skrzywił się nagle i trwał przez moment bez ruchu. – Boli cię? – obserwowała jego twarz. – Gdybym wykitowal przy tym filmie, daliby mi chyba order – uśmiechnął się lekko. – Kiedyś cię zawiadomią o tym zaszczycie. Jednocześnie w prasie filmowej ukaże się wzmianka o mojej śmierci. – Nie bądź śmieszny. Wszyscy mężczyźni jesteście tacy sami. – Cóż za pokrzepiające stwierdzenie. Nie uważasz, że jest w nim sam optymizm? – Dlaczego się nie leczysz? – Przecież powiedziałaś, że to zwykła nerwica. – Jesteś absolutny wariat. – Biorąc pod uwagę naszą krótką znajomość, pozwalasz sobie na zbyt wiele. Nie zacytuję ci w tym momencie stosownego szkolnego porzekadła. Nawet mi się nie oddałaś, nie połączył nas poryw namiętności – rzucił bardzo cicho. Oddychał nierówno siedząc z zamkniętymi oczami. – Masz chore serce i jesteś niepoważny – zaniepokoiła się. – W razie czego pobiegnę na dół. Doktor Herbert chyba gra w szachy. – Czy tylko poważny facet może zostać dobrym kochankiem? – O czym ty pleciesz? No jak? – Chociaż się nie poruszył, uspokoiła się. Jakie to dziwne. Wiem, że mu lepiej, choć nic nie powiedział. Zupełnie jakby mi wysyłał sygnały. – Moja kondycja jest znowu genialna! – poderwał się, lecz wstawał wolniej, niż to sobie chyba zaplanował. – Teraz się strzeż, Polaczko! Sama nazwałaś mnie „watażką”! Z tego wynikają pewne konsekwencje! Kiedy tak stoi uśmiechnięty, wygląda jak mały chłopiec. – Unieśmiertelniam cię – powiedziała. – My, aktorzy... – westchnął. – Biedni są nasi partnerzy życia, jeśli nie zdołają wymyślić sobie dość szybko narkotyku równie szalonego jak teatr. No, jak, Irenko, lepszy nastrój? – Martwię się o dziecko. Ona nic nie zrozumie. Opowiedziałam ci wszystko, Czesław – jak się okazało – szukał pretekstu. – Kochasz go? – Chyba tak. Wzmacniał mnie swoją normalnością. – On tobie normalność. Ty jemu odchylenie od normy. Schemat numer siedemset dwadzieścia trzy, pozycja czwarta. Częsta nieobecność elementu „N” sprawia, że element „X” zmuszony jest szukać odchylenia od normy w kim innym. Znajduje osobniczkę „Y”, która to odchylenie posiada, a która w dodatku jest niezbyt odległa, jako przyjaciółka „N”. Następuje fascynacja, akceptacja, zbliżenie... – Ty cyniku! U ciebie może być to samo. – Naturalnie. Przecież nie jestem wyjątkiem. Ale u mnie już jest nieszczęście. W krater po pocisku drugi pocisk nie pada. Choroba Miti jest jak wojna. Działa na nas konsolidująco. – Jesteś przerażający! – Przerażająco odważny. Nie przeczę – opuścił głowę. – Dlatego właśnie miłość moja i Larysy to wszystko, co posiadam. – A synek? – On także. – Ale zapomniałeś o nim. – Przeraziła się nagłą zmianą zaszłą w twarzy aktora.Siedział w milczeniu, znowu z zamkniętymi oczami. Mięśnie jego policzków drgały. – Gdybym tego „zapomnienia” sobie nie narzucił, nie wytrwałbym tu nawet jednego dnia. Teraz ona, Larysa, jest dla tego nieszczęśliwca i sobą, i mną. Rozumiesz? Oby nigdy się nie zawiódł! – pomyślała Irena. – Oby los był mu przychylny! Ten człowiek nie przeżyłby żadnej niegodziwości swej partnerki życia. Żona stała się dla niego wszystkim – całą filozofią i uzasadnieniem istnienia nawet własnego, kalekiego dziecka. Tacy już są ci Rosjanie. – Rozwiodę się – powiedziała. – Trudno. Już nie widzę powrotu. Wiatr jakoś ustał, prawda? – Wstała. – Cierpisz? – Sachajew otoczył ją ramieniem. – Płacz! – Nie potrafię – zaczęła naraz szczękać zębami. Odwróciła się. To, co nią miotało, zdawało się nadchodzić od wewnątrz. Nie miała nad tym władzy. – Przepraszam cię – mówiła pomiędzy jednym a drugim skurczem krtani lub też zdawało się jej, że wypowiada te słowa. Jego ramię przyciskało ją mocno. Stali tak, zwróceni oboje nie ku sobie, lecz ku tafli jeziora, jak gdyby sprawdzając, co na nim się dzieje. – Wyglądamy jak... obserwatorzy na... stanowisku – powiedziała przerywanym głosem. – Jak... widzowie. Zacisnął mocno powieki. – Jesteś mi bliska – rzekł dopiero po chwili. – Bardzo, niewypowiedzianie bliska. A w ogóle to nie szarp mojego zmęczonego serca. – Twoje zmęczone serce musisz leczyć. Przyrzeknij! – Co? – Przyrzeknij, że pójdziesz zaraz po powrocie do najlepszego kardiologa, jaki jest w Moskwie. – Zdjęła jego rękę ze swego ramienia. – Przyrzekasz? Podświadomie chce zaklęć miłosnych. Cudownie romantyczne są te Polki. Boże, jakie dziwne jest to, co czuję – pomyślał. – Przyrzekam! – rzekł patrząc jej prosto w oczy. – Przyrzekam. „Profesor Jakub Siemenauer i jego syn Samuel, szczupli, o bladych twarzach, uśmiechają się do przybysza. Dziękują mu za przyniesienie kolacji. Pozbawiona okna piwniczka jest wąska i długa. Wiodące do niej drzwi znajdują się u stropu. – Niech pan siada. Pan ma chwilkę czasu? – Profesor przenosi tacę na swoje polowe łóżko. Okulary o grubych szkłach pomniejszają jego twarz. Jest bezzębny. – Cieszymy się, że pan żyje – mówi syn naukowca. – Wanda przekazała nam, co pan przeszedł. Ustiechow odpowiada na uśmiech i siada na ławie. – Jesteśmy w takim specyficznym nastroju, że cieszy nas wszystko, co opiera się śmierci – mówi naukowiec. – Dyskutowałem właśnie z synem, bo uważam, że już gdzieś tam narodził się geniusz, który zdolny będzie kiedyś oddać cały ten straszny czas w swej twórczości. – To znaczy, ojciec twierdzi, że on już może istnieć – wtrąca młodzieniec o wydatnym nosie. – On się wcale teraz nie narodził. Ojciec lubuje się w przenośniach. Niekiedy są one tak zawikłane, że przysłaniają sobą treść tego, co pragnie udowodnić. – Czy ja powiedziałem, że on się właśnie teraz narodził? On już może żyć, mieć, dajmy na to, z dziesięć lat. Jego wrażliwość, chłonność odrodzi się kiedyś i eksploduje w twórczości. Od zarania dziejów ludzkość rekompensowała sobie okresy zła w ten właśnie sposób. Z jednej strony mord i podłość, a z drugiej Leonardo da Vinci. U was, Rosjan, było to samo – Syberia i zsyłki, dławienie narodów i kultur, a po drugiej stronie – Dostojewski ze «Zbrodnią i karą», Tołstoj z «Wojną i pokojem» i Gogol lub Czechow z całą masą utworów. Nie duszno tu panu? – Widzę, że panowie się nie nudzą. – Odwrotnie. Udało się nam osiągnąć stan nirwany, istniejemy pomiędzy życiem a śmiercią. Nie my jedni. – Profesor sięgnął po łyżkę, a drugą podał synowi. – Pozwoli pan? Bo zaraz wystygnie. – Naturalnie – Rosjanin skinął głową i uśmiechnął się. – Nie przeszkadzam? – Jest pan najmilszym gościem. – Starzec jadł kartoflankę wolno, z namaszczeniem. Jego broda i policzki poruszały się. – Więc, jak wspomnieliśmy, pani Wanda mówiła nam o panu – wtrącił młody Siemenauer. – Same dobre rzeczy. Z początku byliśmy niepewni. Widzi pan – boimy się teraz każdego, a Rosjanie, jeśli o starozakonnych chodzi, nie zawsze byli «fair». – Rozumiem. – Ustiechow spojrzał w stronę drabiny i włazu. – Coś pan usłyszał? – Profesor dostrzegł to od razu. – My ją słyszymy tysiąc razy dziennie albo i milion. Czasem podchodzi tak blisko, że można by ją dotknąć. – Co? – spytał Ustiechow. – Śmierć. – Naukowiec odsunął miskę z nie dojedzoną zupą. Wyblakłe oczy zwróciły się na przybysza. – Ze śmiercią można współpracować. Ale trzeba to robić delikatnie. Ona wszystko rozumie – lęk, odwagę. A najbardziej, wie pan, co rozumie? Czekanie, Czekanie to ona ma w małym palcu. I najważniejsze, żeby ją sobie wyobrazić. Tak albo siak, albo jeszcze inaczej. Na przykład, salwa – kule, bomba – wybuch albo pożar... – Albo głód – wtrącił młody. – Nie lubię o niej myśleć. Zapalicie? – Ustiechow wyjął papierosy.Stary Siemenauer sięgnął pierwszy, wziął dwa. Drugiego podał synowi. Zapalili. – Kiedy my nie musimy idei umierania przybliżać myślami – zaczął profesor. – Śmierć z nami przebywa, jest. Gdzie my, tam ona, prawie doskonałe zjawisko pełnej symbiozy zainscenizowane przez los. – Bo ojciec źle objaśnia. – Młody zaciągnął się i zaczął kaszleć. – Pana to nie nudzi? – zwrócił się do Rosjanina. – Każdego normalnego człowieka to nudzi. Co za pytanie? – rzekł profesor. – Nie jestem normalny. – Partyzant spojrzał na zegarek. – Jest pan normalny! – wykrzyknął jakby z tryumfem naukowiec. – Pan jest normalny, bo dostrzega pan czas. Spojrzał pan na zegarek. Pomyślał pan: «Mogę pobyć z tymi dwoma jewrejami jeszcze tyle a tyle. No może trochę dłużej, o ile okażą się zabawni. Potem, o jakiejś godzinie, będę musiał wyjść nieodwołalnie, bo czas upływa, a ja mam do zrobienia jeszcze ważną rzecz». Człowiek nienormalny nie widzi czasu. Zegar mu niepotrzebny. Żyje w pustce. – Przyznaję, że dawno już z nikim nie dyskutowałem – rzekł Ustiechow. – Nawet nie przysłuchiwałem się dyskusji. – Bo nie miał pan czasu. Dyskusja to obecnie wyrafinowane zajęcie. – Profesor ćpał chleb drobiąc go i wrzucając do herbaty. – Pan patrzy, jak ja jem. Zęby mi wybili. Dobrze odżywiony Germanin sprawdzał swoją pięść, więc jest tego efekt. Zaliczyłem go początkowo do potomka plemion nadłabskich. Potem doszedłem do wniosku; że to był Prusak. I jego ciosy stały się symboliczne. Wyszedłem na ulicę w marynarce, do której żona nie przyszyła gwiazdy Dawida. Ona zapomniała, a ja popełniłem przez to rasowe wykroczenie. I kara, jaka mnie spotkała – choć brutalna – była w swoim założeniu słuszna. Nigdy nie należy zapominać o swej przynależności ani o symbolach historii. Tak żyła cała moja rodzina i dlatego zginęły moja żona i córka. – Niech ojciec lepiej przestanie! – Młody Siemenauer przesiadł się na wyrko ojca. – Przestać?! Świat musi wiedzieć, by móc przekazać! Jak ty widzisz kontynuację kultury? – Profesor pobladł i spocił się nagle. – A może ten Rosjanin przeżyje i powie innym? W ten sposób powstawały przekazy historyczne... – Albo legendy – Samuel przydeptywał niedopałek swego papierosa. – Niech to będzie legenda o... Sarze. Kobieta zobaczyła, że wróg chce zgwałcić jej córkę. Spoliczkowała wroga. Obie kobiety poległy. Krótka legenda, prawda? – Już muszę iść – powiedział Rosjanin zmienionym głosem. – Ojciec miał pana o coś poprosić – szepnął młody. – A tak. Ja już nie mam śmiałości trudzić kochanej pani Wandy. A prośba jest wielka... – Profesor Siemenauer zaczerpnął tchu – bardzo wielka. Odwdzięczę się panu na tym albo na tamtym świecie. Chociaż pan, jako komunista, w życie pozagrobowe nie wierzy. – Nie wierzę – powiedział Ustiechow. – Tym lepiej. – Bezbarwne oczy naukowca wpatrywały się w jego twarz. – Jest tylko życie tu, na ziemi. I czasem trzeba z tego życia samemu... zrezygnować, bo tak bezpieczniej, bo w ten sposób można uratować życie innym. Zwykła kalkulacja – malutka ofiara, a daje wielki zysk. Tylko trzeba mieć środki. Pan je może mieć. – Nie wiem. Nie bardzo rozumiem. – Partyzant wstał. – Pan się spieszy. Pan się już bardzo spieszy. A tu stary Żyd opowiada panu niestworzone historie... – O Boże! – westchnął młody Siemenauer. – Tato nie potrafi niczego załatwić. Ojciec chce zapytać, czy pan nie może gdzieś dla nas zdobyć cyjanku. No, cyjanku potasu – wie pan – trucizny. – Wiem – Ustiechow chrząknął. – Ale nie wydaje mi się, żeby... Nie mam takich kontaktów i dlatego... – Rzecz zaistniała, rzecz nie istnieje – roześmiał się profesor. – Niepotrzebnie zawracaliśmy tylko panu głowę. – Wezmę wiadro – rzekł Ustiechow. – Już prawie nie macie wody. Wejście do piwniczki Siemenauerów znajdowało się wśród wypalonych ścian nie istniejącej już połowy dworu. Opodal zwęglonych słupów i czarnych desek spiętrzonych w stosy stała Wanda. Ustiechow wyminął ją bez słowa. – Duszno tam u nich, prawda? – spytała. – Duszno – szedł w stronę studni. Przystanął. – Marzą o cyjanku. I trzeba go dla nich zdobyć. – Poczułeś się już w siodle, prawda? – Obserwowała, jak nabiera wodę. – Kogo jeszcze pani dziedziczka ukrywa w osobnej piwnicy? – Zawrócił z pełnym wiadrem. Szedł bardzo wolno, przygryzając wargi. Ból rozchodził się w nim promieniście. Zranione miejsce przypominało o sobie. Krocząc pochylony, dostrzegł mimo to zgrabne nogi dziewczyny. Tego dnia była w sukni. – Ukrywam całą masę różnych ludzi. Słabych, bezbronnych – uśmiechała się. – Połamanych jak ja? – Był już wśród ruin. Podniósł klapę włazu. – Borys, co ci znowu przychodzi do głowy? Ty jesteś silny. – Czasem cię nienawidzę – powiedział znikając pod ziemią”. ROZDZIAŁ JEDENASTY – Nasza pisanina to więzienie! – Sachajew usiadł wygodniej i ziewnął. – Nie, coś gorszego: choroba, amok, odchylenie od normy. Mam już dość tej klitki, tego widoku za oknami, nawet siebie samego! – Jesteś bardzo elegancki, że nie powiedziałeś, jak bardzo masz dość mnie. – Ciebie też. Przepraszam, bredzę – machnął ręką. – Przecież nie można od tego uciec. Co to w ogóle jest? Nie byłem nawet na wycieczce w Wieliczce, w Zakopanem. – Odwiedzisz Wieliczkę i Zakopane innym razem. – Nie o to chodzi. – Znowu niecierpliwy gest i pochylenie głowy. – Miałeś wczoraj telefon z Moskwy. – Miałem. Skąd wiesz? Ach, przecież ty przyjęłaś. A Larysa zaraz jak to ona: „Miły głos, kto to był?” – Co odpowiedziałeś? – Nie pamiętam. Zdaje się, że zrobiłem z ciebie starą aktorkę charakterystyczną. Staruszkę obdarzoną młodym głosem – kuriozum. – Tak myślałam. Co do twojej odwagi, nie miałam złudzeń. – A cóż powinienem jej powiedzieć? „Odwaga”... Miałem powiedzieć, że... – Jak się czuje Mitia? – Podobno lepiej psychicznie. Sławny profesor Jura Zajdiew ma na niego zbawienny wpływ. Larysa także... – Co? – Nic. Wydało mi się, że jest w lepszym humorze. Zachowywała się, jakby... Szkoda, że nie widziałem jej twarzy. – Rozumiem. – Psiakrew, nie potrafię tego określić! Prosiła mnie na przykład, abym powiedział, jak bardzo ją... – ... Jak bardzo ją kochasz. I powiedziałeś? – Coś w tym rodzaju. Przynajmniej się starałem. Nie wypadło to zbyt naturalnie, bo nie spodziewałem się z jej strony takiego... Ona nigdy taka nie była. – Źle znosi samotność. Już niedługo. Wkrótce wracasz. – „Świetnie pan jeździ, kuzynie. – Klacz Wandy przesadziła ogrodzenie tuż za kasztanką Ustiechowa. Przyspieszyła. Jechali przez chwilę strzemię w strzemię. – Pani mogłaby startować w zawodach. – Skąd pan wie, że nie startowałam? – Ja nic nie wiem. – Kuzyn ma znowu spleen – wybuchnęła śmiechem. – Czy w Rosji wie się, co to spleen? – Wie się więcej, niż sądzisz. Dlaczego ciągle odwiedza cię ten Niemiec? Wczoraj siedział do północy. – Przychodzi dwóch – roześmiała się. Jabłkowita klacz porwała się do przodu. Siedząca na niej dziewczyna ściągnęła cugle. Koń tańczył. Przez moment trwała zwrócona w stronę Rosjanina. Wciąż jeszcze była uśmiechnięta. – Widzisz te modrzewie? – wskazała ręką. – Największe w całej okolicy. Czy tu nie pięknie? – Pięknie. – Obserwował, jak sposobi się do wzięcia kolejnej przeszkody. Klacz przeszła w kłus. Wanda pochyliła się, przywarła do smukłej szyi. Niespodziewanie zawróciła jednak. Wystarczyło kilka szczupaków, aby znalazła się na szczycie wzgórza. – Wiem. Ten drugi to wasza wtyczka! – wykrzyknął Ustiechow w jej stronę. – Chcę z tobą porozmawiać! – Rozmawiamy. – Więc dobrze. – Zawrócił, spiął konia ostrogami i pognał pod górę. Na wierzchołku zatrzymał się tak raptownie, że kopyta konia wryły się w miękką ściółkę. – Kocham cię – powiedział spoglądając Wandzie prosto w oczy. – Pokochałem cię już dawno temu. Taka miałaś być. – Niesłychane! Cóż ci tu odpowiedzieć? Czego oczekujesz? – Ruszyła przed siebie. Nie widział teraz jej twarzy. Dopędził ją natychmiast, zrównał się z nią. Jechała patrząc gdzieś w bok. – Możesz nic nie mówić. Niczego nie oczekuję – powiedział nie swoim głosem. – To znaczy – tak, oczekuję. Miałaś dla mnie jakieś zadanie. Chodziło o przerzucenie człowieka za linię frontu. – Trzeba jeszcze poczekać. Nie jest to proste – odpowiedziała z roztargnieniem w głosie, jak gdyby myśląc o czymś innym. Jej oczy obserwowały brzozowy zagajnik, który mijali. – A jaka jestem? – spytała niespodziewanie. – Czasami jesteś jak głęboka rzeka – tajemnicza, mroczna. Czasami znowu zamieniasz się w strumyk i zadziwiasz swoją wesołością. – To wszystko? Bardzo piękne. – Zatrzymała swego konia. – Jakże łatwo określić kobietę, prawda? Twoja miłość też pewno taka... łatwa do określenia. – Kiedyś cię uderzę – rzekł bardzo cicho. Mimo to usłyszała. – Słuchaj, chyba musisz już odejść – rzekła, patrząc wciąż gdzieś w bok. – Nie nadajesz się... – Do czego się nie nadaję? – spytał, robiąc wszystko, aby opanować swój nierówny oddech. – Ja widzę... dostrzegam, że... nie masz do mnie zaufania i dlatego... – Bardzo cię polubiłam – rzuciła lekko. – Jesteś fajny chłopak. – Kłamiesz! – Oczy Rosjanina ściemniały. – We wszystkim, co robisz, masz jakiś cel. Kalkulujesz, obmyślasz, a potem... – No, dalej. Dalej! – śmiała się niemal szczerze. – Poznawszy dzięki tobie własne braki, postaram się zmienić. – Po co przychodzi do ciebie ten niemiecki major? W jakim celu? – To moja sprawa. A wiesz, że ty jesteś zabawny. – Urwała klonową gałąź i machnęła nią kilkakrotnie wokół głowy swej klaczy. – Te muchy robią się nieznośne. To chyba na deszcz. Wczoraj byłeś gdzieś bardzo daleko. Prawie zajeździłeś konia. – Pojechałem odszukać swoją broń. Przepraszam, że nie poprosiłem o pozwolenie. – A szkoda, że nie poprosiłeś o pozwolenie – odpowiedziała ostro. – Znalazłeś? – Znalazłem. – Więc mam uzbrojonego rycerza. – Twój rycerz jest uzbrojony nawet całkiem nieźle. – Bardzo się cieszę. Niestraszni są już moi wrogowie. – Przyspieszyła, by przesadzić płytki rów. Spotkali się po drugiej stronie. – Ty chyba cieszysz się z tej swojej wojny – powiedział ścinając szpicrutą gałązkę dębu. – Robisz, co chcesz ze wszystkimi dookoła. Nawet faszystów owijasz sobie wokół palca. Żyjesz spokojnie, masz co jeść... – Zapomniałeś dodać, że gram na fortepianie. – Tak – grasz. I jak ci się to wszystko udaje? Czym płacisz? – Nareszcie treściwa rozmowa – odparła bez uśmiechu. Jej klacz wykręciła nagle, parsknęła niespokojnie i zastrzygła uszami. – Poczuła lisa albo wilka. – Dziedziczka poklepywała koński kark, wypowiadając przy tym łagodnym głosem jakieś słowa. – Niech pani i mnie uspokoi w ten sam sposób – uśmiechnął się lekko. – Pan nie zna lęku. – Przeciwnie. Nie bałem się w lesie, ale teraz, w pani domu... W twoim domu – poprawił się. – Słusznie. Jak my właściwie ze sobą mówimy? – Więc uspokoisz mnie? – Nic innego nie robię. – Nie udaje ci się. Chodzę nocami. Rozbijam sobie w ciemnościach głowę. Ciemność i we mnie. Nieraz marzę, aby... – Ciągnie cię do walki, prawda? Teraz, kiedy masz już broń, powinieneś znaleźć jakiś partyzancki oddział, włączyć się do ogólnego tańca... – Dziwnie o tym mówisz. – Kiedy odchodzisz? Przygotuję ci coś na drogę. – O, jaka nagle chętna. Coś bardzo ci zaczęło zależeć, aby mnie tu nie było. A właśnie... teraz ja... poczekam. – Na co? – Na tego człowieka, którego będę miał przerzucić poza linię frontu lub doprowadzić do oddziału Markowa. – To jeszcze nie jest pewne. – Dziewczyna uciekła ze swym spojrzeniem. – Proszę cię, odejdź! – Więc ja myślę tak: Coś chciałaś ode mnie z początku, miałaś jakiś plan i dlatego wzięłaś mnie do swego domu. A teraz już tego nie chcesz. Dlatego mam odejść. Tak jest czy nie? – Borys, ja ciebie bardzo lubię. Ale naprawdę musisz odejść – szepnęła. – Niemcy mogą się czegoś domyślić. – Patrzcie, drugi raz po imieniu mi powiedziała! Jak jej strasznie, okropnie zaczęło zależeć, abym odszedł. Więc dobrze, pobędę jeszcze jakiś czas i zniknę. Zatęsknisz? – Naturalnie. – Naturalnie, naturalnie... To twoje polskie naturalnie!... Kłamiesz jak z nut. A jakbym cię tak teraz pocałował? – Dostałbyś w gębę. – Jak, jak powiedziałaś?! – Oczy Ustiechowa błysnęły. Szarpnął mijaną gałąź i urwał ją. Spiął konia ostrogami i pognał przed siebie. Zawrócił. – Zmiękniesz kiedyś, dziedziczko! Zobaczysz! – Jesteś śmieszny. Jak w melodramacie. Doprowadziłeś własny oddział do zagłady. Boisz się, że cię swoi powieszą, i dlatego chcesz im zapłacić za życie człowiekiem, którego mam ci dać ja. – Podła! Nie będę się przed tobą tłumaczył! – zeskoczył z konia. – Żegnaj! – rzucił odmienionym głosem. – Żegnaj! Życzę ci szczęścia – odparła lekko zdumiona. – Weź tego konia. Niech ci służy. Powrót Ustiechowa nad ranem obwieściła kanonada. Pijany kołysał się na siodle, strzelając w powietrza. Śpiewał coś nieprzytomnie. Wanda wybiegła pierwsza. Była w nocnej koszuli. – Kochasz mnie, prawda?! – wykrzyknął na jej widok. – Powiedz, że kochasz! – Oszalałeś? Oddaj broń i schodź zaraz! – zrobiła krok w jego kierunku. Wtedy do niej zmierzył. Miecia, która pojawiła się tuż za swoją panią, pisnęła przeraźliwie. Strzał padł z okna pokoju. Siedzący na koniu zawołał coś i zwalił się na ziemię. Wysoki mężczyzna w mundurze kapitana Wehrmachtu stanął w drzwiach. Miał jeszcze w ręku pistolet. – Po coś to zrobił? Wcale by nie strzelił! – Wanda zajęta wyciąganiem stopy Ustiechowa ze strzemienia, nawet nie uniosła głowy. – Szkoda, że go nie zabiłem – odpowiedział po polsku mężczyzna w niemieckim mundurze. – Przesadziłaś tym razem. Zwijamy się. Ten wariat ściągnie nam na głowę cały garnizon. – Poczekajmy. Zaczął strzelać dopiero w lesie. Pada deszcz. Gorzej słychać. W razie czego... – Na co czekać? Wszystko jasne. Zaraz tu będą samochody. Siemenauerowie niech znikają pierwsi. Powiedz, żeby szli w stronę Gozowa. – Za chwilę. Oberwał w samo ramię. Przecież tak go nie można zostawić. – Powiedz profesorowi, żeby się zbierał razem z synem, jeśli im życie miłe! – wrzasnął. – Czyś ty zwariowała z tym Moskalem?! To on miał przeprowadzić naszego naukowca, tak? Daleko by zaszli. Gratuluję wyboru. – Bez tego «wariata» się nie ruszam – Wanda rozcinała koszulę rannego. – Mieciu, jodynę, bandaże! Szybko! Oficer odprowadzał wzrokiem biegnącą. Przygryzł wargi. – To, co robisz, to szaleństwo! Każda minuta droga. – Masz samochód. Odjeżdżaj! – Klęcząc przy rannym, uniosła na moment głowę.Stojący mężczyzna pochylił się. – Chyba rozumiesz, że to ważniejsze sprawy niż życie. One stawiają mnie... w wypadku rewizji... – Naturalnie – skinęła głową. – Do zobaczenia.Nie odchodził. – Błagam cię, uciekaj że mną! – przyklęknął obok Wandy. – Dam sobie radę. Bywałam w gorszych opałach. – Odwróciła się. – Szymon! – zawołała donośnie, pewnym głosem. – Szymon, zaprzęgaj! Pojedziemy na Muchową! Jeszcze tu jesteś? – zwróciła się do oficera. – Za to, co masz przy sobie, powieszą cię na pierwszym drzewie. – Napoleonie w spódnicy – kapitan zasalutował – do zobaczenia za trzy dni. Znajdę cię. – Cześć! Będę albo w. lesie na Muchowej, albo tu – poświęciła mu tylko jedno spojrzenie. – Panie profesorze – próbny alarm. Proszę się nie denerwować. Czeka nas mała «wycieczka» – rzekła do Siemenauera, który pierwszy pojawił się w ruinach z walizeczką w ręku. Jego syn wyszedł w chwilę później. Obaj wytrzeszczyli oczy widząc rannego Ustiechowa i oddalającego się Niemca”. Kawiarnia, godzina szesnasta. Dowcipy Woronkowa – jeden, drugi, dziesiąty. Rozmazane, nijakie popołudnie. Reżyser promienny. – Dobrze idzie robota, panie reżyserze. Uważam, że to będzie kawał kina – serwuje doktor Herbert. – Jest w pańskim widzeniu jakaś odmienność, powiedziałbym świeżość – sekunduje mu aktor grający niemieckiego oficera. – Nic werystycznego, natrętnego. Realizm i poetyka. To się na pewno będzie podobało. – To jest kicz, ale zamierzony – śmieje się Woronkow. – W tym leży jego siła.Coraz bardziej pewny swego. Utwierdził się – myśli Sachajew. – Co robi teraz Mitia? Czy choć trochę myśli o ojcu? – Problem Hamleta to problem każdego z nas – peroruje przy sąsiednim stoliku Fiedia Krowodin. – Właściwie to spowszechniał. – Co ty gadasz? Chyba przybliżył się właśnie! – wykrzykuje Tagajew i włącza radio tranzystorowe, z którym się nie rozstaje. – Dzieci, zlitujcie się nad starym człowiekiem! – Reżyser unosi obie ręce. – W strzechowskim domu towarowym są włoskie dżinsy – oznajmia jeden z polskich aktorów, łysawy blondyn. – Jutro umierasz. Nie będą ci potrzebne – chichocze jego sąsiad. – Do trumny. Wiesz, jakie będą twarzowe. – Blondyn, zamknąwszy oczy, udaje orkiestrę grającą żałobnego marsza. – Idziesz? –Sachajew spogląda na Irenę. Wstają oboje. – Mam do was słówko. – Grube powieki Woronkowa unoszą się. Spogląda na parę aktorów. – Bardzo prosimy – odpowiada Irena. Sachajew uśmiecha się. – To może tam? – Palec reżysera wskazuje taras.Wychodzą. – Widok stąd bardzo piękny. Przypomina Krym. Reżyser poprawia koszulę wypuszczoną na spodnie. Sachajew sięga do kieszeni, siadając jako ostatni tuż przy balustradzie. – Nie pal tyle – odzywa się Irena. – Co wy właściwie robicie całymi dniami? – Woronkow wspiera swoje pulchne ręce na stole. – Podsłuchałem was kiedyś, przyznaję się bez bicia. Nawet nietrudno było. Siedziałem u siebie na balkonie, a tu nagle ni to wiersze, ni dialogi... Gdyby się to nie powtórzyło, to bym o tym nie wspominał, ale później... kilkakrotnie... Więc pomyślałem sobie – zapytam. Gniewacie się? – Ależ dlaczego mielibyśmy... Bynajmniej – Sachajew wydmuchuje dym.Przedłuża się milczenie. – A jeżeli tak, to już nie chcę wiedzieć – grubas uśmiecha się kwaśno. – Rozumiem, macie swoje sprawy. Przepraszam, że tak prosto z mostu. Ale myślę sobie, że... tyle już dni razem... praca idzie dobrze... Bo, dobrze – prawda? – O tak, bardzo dobrze – Sachajew potakuje. – To, coście słyszeli, Stefanie Maksymowiczu... trudno właściwie określić... – To takie... próby – przychodzi mu w sukurs Polka. – Rodzaj improwizacji... – Odchylenie od normy – uśmiecha się Sachajew. – Wariacje na temat filmowy. – No i jak się rozwijają te wasze „wariacje”? – Ale nas, Stefanie Maksymowiczu, przypieracie do muru! – Niektóre rzeczy z tego, co słyszałem, podobały mi się. Macie to napisane? – Nagrywamy, częściowo zapisujemy – powiedziała Irena. – „Odchylenie od normy...” – Palce reżysera wybijają bezdźwięczny rytm na szklanej tafli stolika. – Więc o czym to jest? – Jakby to?... – Oczy Sachajewa i Ireny spotykają się. – Robimy coś w rodzaju... – Polka waha się – ... coś z gatunku etiudy filmowej. Tak – etiudy – utwierdza się. – Mamy całą masę wątpliwości... – To bardzo słabe. Wiele rzeczy nam się oczywiście nie podoba – dopowiada Sachajew. – Koleżanka pomaga mi, a ja jej. To jasne... czasu nie mamy za wiele. Wkrótce koniec, rozstajemy się... – Właściwie to nie ma o czym. mówić– mówi porywczo Polka. – Tak myślisz? – Oczy Sachajewa przenoszą się na jej twarz. – Czy to, co robicie, ma coś wspólnego z naszym filmem? – Oczka Woronkowa stają się uważne. Przywołuje gestem kelnerkę i zamawia piwo. – W jakimś stopniu. Odrobinę. To coś w rodzaju... jakby to nazwać, komentarza, repliki – mówi Irena. – Chyba jednak „wariacje na temat filmowy” są najtrafniejszym określeniem. – Otóż... – Sachajew wydmuchawszy dym westchnął głęboko. – Prawda jest taka... – No, słucham, słucham – uśmiechnął się reżyser. – Odważnie! – Powiem truizm, bo to przecież jasne, oczywiste. Inaczej być nie może – ciągnie aktor. – Film, w którym gramy oboje, jest bardziej wasz, Stefanie Maksymowiczu, aniżeli nasz. – Chrząka. – Czy to było porozumiewawcze chrząknięcie? – Woronkow, podziękowawszy kelnerce, sam napełnia kufel. Już się nie uśmiecha. Jego oczy stały się czujne. – Jak to?... Nie bardzo rozumiemy... – bąka Irena. – Pan nas zadziwia.Woronkow przygryza wargi i siedzi chwilę ze zmarszczonymi brwiami. – Już dobrze – rzuca po chwili. – Wielu rzeczy nie rozumiecie. Jesteście jeszcze bardzo młodzi. – Mam trzydzieści osiem lat – uśmiecha się Sachajew. – No i cóż to jest? Ja – tysiąc! Spójrzcie! – Woronkow zsuwa rękaw swej kurtki. Wiedzieli, co oznacza siny numer wytatuowany na przegubie. Spuszczają oczy. – Miałem wtedy czternaście lat. To znaczy – czternaście, piętnaście, szesnaście... Myślicie teraz pewno, co Oświęcim ma do tego filmu. – Wcale tak nie myślimy – mówi Irena. – Ma wiele. To oczywiste. – A ja jednak wam powiem – Woronkow upija łyk ze swego kufla. – Chcę zrobić film bez jakiś tam psychologicznych wygibasów. Ma powstać obraz o wielkości przyjaźni, utwór czysty, prosty, czytelny dla milionów! – Wspaniałe zamierzenie – kiwa głową Sachajew. – Wcale tak nie myślicie. Nauczyliście się potakiwać, a myśleć swoje. Powiem wam szczerze. Miałem i ja inną koncepcję dramaturgiczną. Zostałem jednak przekonany, że nie była ona słuszna. Film klarowny, pozbawiony niepotrzebnych komplikacji, przemówi najsilniej, i to do widzów na całym świecie. – Nie wiem, czy to dobrze mieć tysiąc lat i robić filmy – rzuca Irena. – Dawniej nikt młody nie powiedziałby czegoś podobnego. Nie ośmieliłby się – Woronkow łypnął spod oka. – Wiecie, co znaczyły trzy lata umierania?... – Ja... kiedy, my oboje z Ireną... – zaczyna Sachajew cicho – ...oboje bardzo was przepraszamy, Stefanie Maksymowiczu. Ale... wybijając pokłony przed wielkością, nie można z tą wielkością jednocześnie dyskutować. – Chciałam powiedzieć, że ktoś bardzo zmęczony nie ma sił na walkę – Irena zmieniła pozycję. – Mniej ma szans, by zwyciężyć. To prawda obiektywna. – Moja generacja dostrzega wyraźniej – Woronkow przegiął się na krześle. – Co dostrzega? – Sachajew nagle zrezygnował z zapalenia papierosa. Odsunął pudełko. – Ma dystans. Może obiektywnie ocenić, co jest godne zapamiętania. – Woronkow zwrócił głowę w stronę drzwi wiodących na taras. – Panie reżyserze, gdzie jest Fiedia? Fiedia Famirow? – W przejściu stała dziewczyna o wydatnym biuście. – Wszyscy mówią, że go nie ma. – Nagle zaczyna płakać. – Kto mówi? Był tu przed chwilą. Siedział tam – Woronkow rozgląda się. Jego brwi unoszą się wysoko. – A co się stało? – Chodzi o to... chodzi o to, że Fiedia i ja... – szlochając idzie w kierunku stolika, przy którym siedzą. – Mówił, obiecywał... I teraz... Kiedy się stało... Ja się zabiję... – Masz tobie – mówi Woronkow. – To my już... – Irena i Piotr podnoszą się. – Znajdźcie gdzieś Fiedię z łaski swojej. – Reżyser wzdycha ukradkiem, wskazując dziewczynie krzesło. ROZDZIAŁ DWUNASTY „Kochanie Moje Najdroższe! Fatalne połączenie. Wczoraj bardzo źle Ciebie słyszałem. Ty natomiast mnie chyba dobrze. Zrozumiałem, że zarzucasz mi masę rzeczy. Co się stało? Jak mam zrozumieć Twoje słowa, że zawsze stawiałem swoją osobistą karierę na pierwszym planie, że nie biorę w ogóle pod uwagę istnienia najbliższych i ich potrzeb? Jestem wstrząśnięty. Przecież wszystko, co robię... Nie, nie potrafię się tłumaczyć. To jakiś zły sen. O co chodzi? Przecież znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Owszem, nie ukrywam, że chciałbym coś osiągnąć. Może to się nazywa «zrobieniem kariery». Ale chyba nie ma w tym nic złego. Wszystko, co moje, to Twoje – nasze. Cały ból i gorycz, rozpacz, nadzieja i... szczęście. Wiem, że Ci ciężko, i nie ma godziny, abym o Tobie i o Miti nie myślał. Powiesz – «słowa». Ale cóż mogę więcej zrobić? Na szczęście już wkrótce (najdalej za trzy tygodnie) się zobaczymy. Czy dzwoniłaś tylko dlatego, aby powiedzieć, co we mnie złego i co ci się we mnie nie podoba? Domyślam się, że musisz być w fatalnym nastroju. W ogóle ja tu w Polsce żyję jedynie domysłami. Czy coś się stało? Czy gorzej z Mitią? Ale przecież mówiłaś, że Mitia czuje się o wiele lepiej, że ten profesor Zajdiew jest nadzwyczajny. (To ten najbliższy współpracownik profesora Szczepiankowa?) Postaram się mu przywieźć stąd jakiś prezent. Może wypadałoby go zaprosić do nas. Zdecydujemy po moim powrocie. Tak bardzo już za Wami tęsknię. Tak ogromnie mam dość rozłąki. Być może, za dużo przebywam poza domem, ale to właśnie zmieni się, kiedy coś osiągnę. Wtedy będzie tylko teatr i dom. No – ewentualnie jakiś występ w telewizji. I musisz zrozumieć, stając się kimś, w bezporównywalnie większym stopniu będę w stanie «reżyserować» własne życie. Ale przecież mówiliśmy o tym wiele razy i zgadzałaś się ze mną całkowicie. Co się w Tobie zmieniło i dlaczego? Niekiedy mam złe przeczucia i lękam się czegoś nienazwanego. Bywaj zdrowa, kochana. Całuję. Ucałuj i uściskaj Mitię. Kocham Was bardzo. Wasz – Pietia”. Praca w tym filmie to znowu okres wykreślony z życia. W sumie: nowa przegrana. – Sachajew nie śpi. Kończy się noc. Za oknem świt. – Najwięcej do stracenia mają ci, którzy pobrali się z wielkiej miłości. Im bowiem dana jest gorycz oglądania malejącego uczucia. Tym dotkliwsza, im lepszą są obdarzeni pamięcią. Wtedy nie mogą udać przed sobą, że nic się nie zmieniło. Uczestniczą oboje w umieraniu. Dosyć! Może lepiej wstać i pójść na spacer? Nie będę już palił. Zresztą i tak wypaliłem wszystkie papierosy. Właściwie to należałoby zapukać do Ireny. Nie mogę zupełnie spać. Pogadajmy. Cześć, siadaj. Napijesz się kawy? Ja także źle sypiam. Myślałam o tobie i o Larysie. Tak? Dziękuję ci, ale niepotrzebnie się martwisz. Zwykłe, małżeńskie konflikty, a raczej „klimaty współżycia”. Dziwne, od dawna wszystkie zadrażnienia wydają mi się w nocy o wiele bardziej dramatyczne. Potem, w ciągu dnia, maleją, bledną. Jakoś coraz bardziej dotkliwie odbieram tu, w Polsce, upływ czasu, przemijanie. Może to sprawia „trójwymiarowość” mego istnienia. Jeden film przenika się z drugim, łączy z codzienną egzystencją. Dochodzi ostrość widzenia codzienności, jak zwykle na obczyźnie, spotęgowana. A co Larysa?... Zasnąć. Nie myśleć więcej! Wmów w siebie, że nie pojmujesz, nie domyślasz się, co mogło kryć się za jej słowami. Może nie byłeś zdolny ich zrozumieć? Coraz mniej pojmujesz. Rozkłada cię świadomość... słabnięcia. Bo gdzieś tam znika twoja zwykła energia i ty to czujesz. W odleglejszych sferach twojej osobowości narodziło się – i najgorsze – zdołało utwierdzić zwątpienie. Tak, niecierpliwość i zwątpienie. Chciał byś przyspieszyć wiele spraw, przybliżyć sukcesy, wykorzystać je, rozbudować, rozszerzyć, jak czynią to inni. Z drugiej zaś strony rozbudowuje się w tobie samym niewiara we własne możliwości, uzdolnienia, szczęście. To, co robisz teraz – te twoje nocne rozmyślania – wbrew pozorom mają sens. Są terapią psychiczną. Kiedyś o tym czytałeś... Bzdura! Nie myślę dlatego, aby się leczyć. Zatrudniam swoje szare komórki, gdyż nie potrafię już istnieć, zajmując się – jak to dawniej bywało – „wielkimi problemami” sportu, kobiet czy samochodów. Bo przecież takie były moje relaksowe rozmyślania. Zmierzam jednak, cokolwiek by się nie powiedziało, do syntezy. Bolesne to piekielnie i niezbyt wesołe. Niechże wzejdzie już słońce! Jeszcze jeden dzień. Śniadanie. Zapach kawy i mleka. – Dowiedziałam się wczoraj, że żona Woronkowa umarła na raka przed trzema miesiącami. Miała czterdzieści osiem lat – mówi Irena. – To straszne, prawda? Pije kawę, rozgląda się. Odpowiada na pozdrowienie doktora Herberta. Wszyscy wydają mi się dzisiaj odleglejsi niż zwykle. To taki dzień – myśli Sachajew. – Może to lepiej, że żona Woronkowa umarła. W ten sposób nie doczeka jej pełnej deformacji spowodowanej przez czas. Dla niego już na zawsze pozostanie czterdziestoośmioletnią kobietą. Przerażający jest ten obiektywizm ludzkiego myślenia. A może chłód. „– Kak liubliu ja was, kak bajus’ ja was... – śpiewa Ustiechow bębniąc jedną ręką po klawiszach. Drugą ma na temblaku. – Gdzieś przepadał? Skąd wziąłeś na wódkę? Jestem naprawdę zła! – mówi Wanda wchodząc. – Jest miasteczko, w nim bar. Są dziewoczki. Jest czar... śpiewa w odpowiedzi. – Mówisz poważnie? – Oczy dziewczyny zmieniają wyraz. – Jak naj... poważniej. Poszedłem jak... człowiek. Wypiłem... Zniknęłaś na dwa dni. Tęskniłem – mówi rozwlekle. – «Kiedy ciebie nie ma, szarzeje świat... – śpiewa, akompaniując sobie samemu. Gdy odchodzisz, me łzy jak grad...» Nagły ruch dziewczyny sprawia, że pokrywa klawiatury fortepianu spada na dłoń grającego. – Okrutna! Jak mogłaś? – masuje sobie palce. – Ale nie przestanę cię kochać. Nigdy! – Jeśli jeszcze raz wyjdziesz, zabiję cię! – Powinnaś dodać: «jak psa»! – wykrzykuje. – I miałabyś rację. Chociaż – nie... Umrzeć jak pies to coś wspaniałego. Muszę zginąć jeszcze... gorzej. Dla mnie nie ma... śmierci. – Wiesz, że ukrywam tu ludzi – mówi Wanda oddychając szybko. – Jeśli przyjdą po ciebie, rozwalą tamtych. Masz rękę na temblaku, «lewe» papiery. Wpadasz w oko... – Ale tobie... nie wpadłem! – Odejdź! Bardzo cię proszę. Idź jeszcze dzisiaj! – Dokąd? Gdzie pójdę? Myślisz, że... ucieknę? Wszędzie mnie... gonią... tamci... – Ustiechow zaczyna chichotać. – Kładę się, noc, a tu twarze. «Masza» śmieje się. Kokietka. Ma dołeczki w policzkach. Ale sanitariuszka z niej... wspaniała. «Tancerz» pyta. Jura, Juroczka pyta... A ja im... nie mogę, nie potrafię... – Mało ci było? Chcesz zamordować nowych? – Okrutna jesteś, dziedziczko, och, okrutna!... – Ustiechow podnosi się. – Gdybym ja ciebie... Ech, co tu mówić... Zadanie masz dla mnie. Na to czekam. Przyrzekłaś! – Idzie zataczając się w stronę okna. – Już nie mam. Nieaktualne. – Nieaktu...alne! – Rosjanin wybucha śmiechem. – To smutne. Bardzo... smutne. Nie kochasz, nieaktualne... Wszystko – nie! Nic, wymyślę zadanie sam! – Odejdziesz jutro. Dostaniesz żywność. – To po coś mnie znowu... leczyła? Po co? Niemiec – przyjaciel – dziabnął, a ty... zamiast dokończyć... dzieło, leczyć zaczęłaś od nowa... Już wiem. Wiem! – Pijany unosi ramię. – Heil Hitler! Wiem! ty jesteś – dobra! – Obyś się nie pomylił. – Brwi dziewczyny zbiegają się. – Przed chwilą byłaś okrutna, a teraz jesteś... dobra. Święta! Tak cię trzeba nazwać. Nałożę szatę pątniczą, w prochu utarzam, iść będę przez świat, wielbiąc imię twoje... – Nie te czasy. Za dużo książek czytałeś... – Czego ja nie robiłem – czytałem, nienawidziłem, zabijałem, a teraz – kocham! Treścią mego życia się stałaś! – Błaźnie! Jutro odejdziesz! Mnie może kochać mężczyzna. – Ot i odpowiedź – szlachetna, czysta... – Wytrzeźwiej. Potem porozmawiamy. Jutro idziesz sobie. Ruszasz stąd, jasne?!” Doktor Herbert złowił w jeziorze szczupaka ważącego cztery kilo. Sensacja. Fiedia Famirow został pobity przez braci uwiedzionej dziewczyny. Nagła wichura zniszczyła połowę makiet na wzgórzu. Wiatr szalał przez dwa dni. Trwają walki w Libanie. Gazety docierają do Nieszewa z opóźnieniem. Świat i tak jest gdzieś bardzo daleko. Wiadomości przestają mieć znaczenie. Ekipa już się sobą zmęczyła. Rozmowy przestały się kleić. W wolnych chwilach toczą się turnieje szachowe lub siatkówkowe. Mężczyźni coraz częściej wspominają swoje rodziny, chełpią się dziećmi, licytują zalety żon. – To jutro scena kąpieli w rzece? – pyta Irena. Pierze coś w umywalce. Sachajew siedzi przy stole i czyta scenopis. – Te dialogi są potworne. Czytaj! Wyprać ci coś jeszcze? – Koszula wystarczy. Moja wdzięczność i tak nie ma granic. Powtórz poprzednią kwestię! – „Dzieci, zbieramy się tutaj, przy samej wodzie. Nie odchodźcie za daleko!” – wykrzykuje Irena nie przerywając prania. – Wtedy ten mały mówi: „Wiem, bo Niemcy”. A „Piegawiec” – „Woda jest też niemiecka?” I ty: pamiętasz? – Jak to było?... Zupełnie mi to nie wchodzi do głowy. „Mamy dziesięć minut na kąpiel!” – Dobrze – kiwa głową aktor. – Teraz Hania: „Czy dziesięć minut to dużo, proszę pani?” I ty. – „Dziesięć minut to jest okropnie dużo”. – Irena wyżyma praną koszulę. – Teraz odległe strzały. Serie automatów sieką... Tak. Pojawia się Zośka. Zdyszana podbiega. Wszystko się zgadza. „Kąpcie się, dzieci. To nic groźnego”. – „To rozkaz Morochowa?” – pyta Janek. „Tak, to rozkaz. Macie się umyć” – odpowiada Zośka. Teraz ty. – „Czy w okopie wszystko w porządku?” – Irena wzdychając lekko wychodzi na balkon. Zaczyna wieszać wypraną bieliznę. – Masz to powiedzieć niespokojnie. Opanowana, ale niepewna – oświadcza Sachajew i zdejmuje okulary. – Opanowana, ale niepewna – powtarza i parska śmiechem. – „Czy w okopie wszystko w porządku?” – rzuca Irena, lecz już z odmienną intonacją. – Już dawno się nie śmiałeś. – Dawno... – mówi aktor. – Jaka prawdziwa jest względność czasu. Półtora miesiąca temu dowiedziałem się, że istniejesz. – Mówiłeś, że czytałeś o mnie wcześniej w jakimś piśmie. – Przepraszam. Sława twoja dotarła oczywiście do najodleglejszych republik mej ojczyzny. – Masz jeszcze kawior? – Ostatni słoik. Nie ma mowy. – Kiedy taką mam ochotę – mówi aktorka przeciągając wyrazy. – Nie ulegnę. Jestem twardy jak głaz. Ostatni słoik zostaje na pożegnalną kolację. – „Piłeś? Nie narażaj na śmierć ukrywanych przeze mnie ludzi! Musisz odejść! Jutro pakuję twoje manatki!” – „Litości! Tak cię kocham, piękna Polko. I ty mnie kochasz. Jestem szubrawcem, lecz uczucie podnosi mnie i uczłowiecza!” – „Precz! Mogę kochać tylko prawdziwego mężczyznę!” – Jestem prawdziwy. Udowodnić? – Sachajew pierwszy wybucha śmiechem. Irena, chichocząc, rzuca w niego wypraną przed chwilą koszulą. Rosjanin odchyla głowę i mokry materiał upada na podłogę. Ktoś puka do drzwi i Sachajew otwiera. – Jest pani Irena? – pojawia się Woronkow. – Przyszedł milicjant w sprawie pobicia Fiedi. Ma być spisany protokół. Czy mogłaby pani pomóc temu uwodzicielowi? – W czym, na Boga? – Dziewczyna wytrzeszcza oczy. – W polskim. Fiedia nie bardzo... Może czegoś nie zrozumieć. Więc pomyślałem... Ostatecznie braciszkowie tej Hanki pobili go solidnie. Najdziwniejsze, że on oświadcza, że ją kocha. – Sterroryzowała chłopaka rodzinna mafia Skowronków – Irena śmieje się. – Nie dojdę dzisiaj z wami do ładu. – Reżyser rozgląda się. – Trudno się będzie rozstać, prawda? – Nam – nie. Zostanie dzieło – Sachajew rozłożył ręce. – Za to się płaci. Poza tym mamy już siebie dosyć. Prawda? – Patrzy na swą partnerkę. – Przesyt, panie reżyserze. – Irena zagrała rozpacz i zniechęcenie. – Dojmujące uczucie przesytu! – No, dobra. Milicjant czeka na dole – śmiejący się Woronkow spoważniał. – Zaraz schodzę – Polka zerknęła strofująco na swego partnera. Wyszła tuż za reżyserem. Po chwili wróciła i uchyliwszy drzwi, wetknęła głowę. – Już wiem! Woronkow jest podobny do Ludwika Piętnastego! – Grozili mi śmiercią – oznajmia z ponurą twarzą Fiedia Famirow. – Mówili, że mnie zabiją. – Który? – Milicjant siedzący za kawiarnianym stołem unosi głowę znad notesu. Zdejmuje czapkę. Ma kręcone blond włosy. Z niebieskimi oczyma i różowymi policzkami wygląda przy satanicznym Gruzinie jak cherubin. – Nie rozumiem – odpowiada Fiedia. – Mówi, że nie rozumie – tłumaczy Irena. – Wiem. Ruski trochę znam. – Milicjant trwa z pochyloną głową. – To może ja pójdę? – Aktorka wstaje. – Ja cię proszę, zostań! – Czarne oczy Gruzina spoglądają prosząco. – Wyższy czy niższy groził panu śmiercią? Wyższy to jest Skowronek Władysław, a niższy Skowronek Michał. Błękitne oczy kontra czarne – myśli Irena. – Pojedynek anioła z szatanem. – Wyższy. – Znaczy Skowronek Władysław. – Gruba dłoń milicjanta przyciska notes. Spierzchłe palce, trzymające długopis, poruszają się wolno. Nie stosuje kremu do pielęgnacji dłoni. Nie wyciera rąk do sucha. Pewno łowi ryby siecią. Dziwne, pachnie „Przemysławką”. – Powiedz mu. Po co tyle pisać. Nieporozumienie. Oni – bracia. Prawo mieli choćby zabić. Siostrę im uwiodłem. Ja nic do nich nie mam. Hankę kocham. Żenić się chcę. – A ona? – pyta zupełnie prywatnie Irena. – Ona? – Przystojniak unosi rękę w geście, który na wschodzie znaczy: „Co za pytanie?” lub „Cóż tu ma do powiedzenia kobieta?” Napotyka spojrzenie Ireny i reflektuje się natychmiast. – Ona też mnie... kocha – mówi z ugrzecznieniem. Wspaniały ogier – myśli Irena. – Należą do niego wszystkie klacze świata. „– Oto konsekwencja twoich szalonych poczynań. Domyślałaś się chyba, że organizacja nie będzie tolerowała takiego stanu rzeczy. Nie stać nas na to. – Kapitan Bogusz przechadza się po pokoju, mocno wybijając krok. – Lewą rękę ma na temblaku. – Dwa dni temu zaczął gorączkować. Był doktor. – Wanda stoi wyprostowana. – Co nas obchodzi jakiś tam bolszewik? Czyś ty zwariowała, dziewczyno? – Kapitan zatrzymuje się przed jednym z portretów. – Mój oddział stracił połowę stanu w ataku na most pod Olechowem. Teraz musimy unikać prowokacji, które mogłyby w konsekwencji ściągnąć tu większe siły wroga. – A pacyfikacja wsi Strzemięczna i Gryzewo? – mówi Wanda. – A na dużą skalę zakrojona akcja przeciwko partyzantom? – To były wsie współpracujące z czerwonymi. – Oficer zwraca się w jej stronę. – Czy ty też zaczynasz z nimi współpracować? Front się zbliża. Może zmieniłaś orientację polityczną. – Drogi wuju... – Jestem tu oficjalnie – przerywa jej kapitan. – Zdecydowałem się na tę przykrą misję, aby w rodzinie zostało upokorzenie stające się naszym udziałem. Z dniem dzisiejszym, rozkazem dowództwa naszego obwodu, zostałaś zwolniona z obowiązków łączniczki. Zostajesz nadal członkinią naszej organizacji, lecz bez przydziału funkcji. Dotychczasowe kontakty pomiędzy tobą a dowództwem przestają istnieć aż do odwołania. To, że nie skreślono cię w ogóle, mnie zawdzięczasz. – Dziękuję. Ale proszę o skreślenie – mówi dziewczyna. Po twarzy jej przebiegają drgnienia. Jest bardzo blada. – To także moja prośba oficjalna. Proszę o skreślenie. A może inaczej. Zwracam się z prośbą o spowodowanie, abym nie była już członkiem Armii Krajowej. Powód – względy osobiste. To wystarczy? – A co z majorem Ernestem von Laube? – Koniec. – Posłuchaj, Wando... – Wszystko zrozumiałam. Dziękuję – przerywa mu. – Chcieliście bez swego ryzyka wykorzystywać nadal moje kontakty. Bardzo to sprytne. – Mógłbym ostatecznie u dowódcy wyjednać... – Kapitan zapala papierosa. – Nie rób mi tego, rozumiesz? To przekreśli zupełnie... – Twoja pozycja, wuju, zostanie zachwiana... Co za strapienie! A wszystko już szło tak dobrze, prawda? Niezależność, wyżywanie się wielkiego stratega w leśnej batalii, dyskusje, odprawy. Możliwość bohaterskiej śmierci... – Czego ty chcesz ode mnie, dziewczyno? – Nie pomogliście temu Rosjaninowi. Teoria „dwóch wrogów” jest mi znana. – Dużo wiesz – skrzywienie oficera miało być zapewne uśmiechem. – A o pakcie Mołotow– Ribbentrop słyszałaś? Wiesz, co to zsyłki, i ilu naszych wykończyli? Zbyt mało ze swej wiedzy stosujesz w praktyce, zapominasz też, że twoja namiętna przyjaźń z bolszewikiem, a więc – wrogiem, może być potępiona przez opinię, a nawet przez chłopów. – To moja sprawa. – Naturalnie. Ty w razie czego odpowiesz. Ze względu jednak na więzy rodzinne... – Demagogu, nie ośmieszaj się! Dość mam już tego! Czy chcesz mi jeszcze coś przekazać? Bo jeśli nie... – Kontakt z majorem von Laube musi być utrzymany. – Oficer nerwowo obciąga kurtkę munduru. – Dobrze. Ale w takim razie proponuję układ. – Dziewczyna mierzy go zimnym wzrokiem. – No słucham. – Rosjanin, który jest u mnie, będzie przewoził pewnego człowieka do partyzanckiego zgrupowania pułkownika Markowa. Wy mu w tym nie przeszkodzicie, a odwrotnie – pomożecie, by dotarł do celu. – Kogo będzie przewoził? – Pewnego... naukowca. – Więc ty masz z nimi coś wspólnego... Nieprawdopodobne! Świat się kończy. Nie wierzę ci. – Starszy pan przeciera czoło chusteczką. – Nieistotne, czy sobie wzajem wierzymy. Więc jak? – Wiesz chyba, że muszę o tym zameldować dowództwu. – Nic teraz nie wiem i wszystko mnie przestało obowiązywać. – Zwróciła się w stronę okna. – Ale, dobrze, poczekam do jutra na odpowiedź. – Jutro czternasta zero zero otrzymasz ją. – Oficer staje na baczność i kłania się. – Do widzenia, kochany wujaszku! – odpowiada Wanda z promiennym uśmiechem”. – „Dynamo” Kijów prowadzi! Człowieku, grają jak szatany! – wykrzyknął Fiodor Kliszenko. Telewizor otaczało kilkanaście postaci oblanych srebrzystą poświatą. Sachajew postał chwilę niezdecydowanie, po czym wyszedł. Ciepły wiatr przynosił zapach ryb. Jak daleko potrafię sięgnąć pamięcią, nigdy nie udawało mi się wtopić w ludzki zespół, by – stawszy się jego częścią składową – proporcjonalnie słabiej czuć odpowiedzialność za własne decyzje i poczynania. I to nieprawda, że można by mi zarzucić sobkostwo czy nietowarzyskość. Jeśli na zasadzie okresowych doskoków zbliżałem się do ludzi, wówczas rehabilitowałem się tym, iż robiłem wszystko, by stać się milszy od innych. A więc działając krótko, lecz intensywnie, osiągałem to samo, co „długodystansowcy towarzyskich kontaktów”. Miałem przecież opinię „czarującego chłopca”, „dobrego kumpla” czy „aktywnego społecznika”. Wszystko dzięki koncentrycznym, „uwodzicielskim” akcjom człowieka mającego ograniczony czas na kontakty, działającego zatem „z doskoku”. Pracując trzynaście lat jako aktor, odszedłem jeszcze dalej – jak to nazwać? – chyba w głąb wielonurtowego istnienia. Sam już się nieraz gubię. Przestaję okresowo wiedzieć, gdzie jestem lub kim jestem. Moje powroty do normalności... Dość to przyziemne, choć ciepłe i bliskie – Larysa, Mitia... Czy jednak i tych dwoje potrafię czarować w myśl swej zwykłej zasady klasycznego egotysty? Tak zwany „urok” objawiany przeze mnie w tych moich mikrowystępach towarzyskich polegał, z tego wniosek, na grze, na aktorskim wdzięczeniu się – w pewnej mierze – instynktownym. W domu to niemożliwe. Nie wyzwalam się do tego stopnia. Jeśli chodzi o Larysę lub Mitię, moja technika robienia się „urokliwym” stała się dla nich już od dawna tajemnicą poliszynela. Im objawiam się jako zmęczony mięczak. – Wyobraźcie sobie taki gag – mówi Woronkow. – Człowiek spaceruje z psem i co jakiś czas podnosi z ziemi patyk lub kamień i rzuca. Pies biega i aportuje. Człowiek znowu podnosi i rzuca. Tak to trwa. W pewnym momencie właściciel psa rzuca znowu. Pies aportuje, podaje mu. I rzucający stwierdza, że to nie kamień, tylko granat. Przerażony ciska, jak tylko może najspieszniej i najdalej. Granat wybucha. „– Nie! Nie zabijajcie ich! Mnie zabijcie! Powieście! Tylko mnie! – Ustiechow miota się w gorączce na swoim posłaniu. Siedząca obok Wanda jest bardzo odmieniona. Sama wygląda na chorą. Płomyk lampy naftowej odbija jej cień na ścianie. – Uspokój się! – mówi Polka zdławionym głosem. – Tu nikogo nie ma. Nikt nie zabija. – Pochyla się nad leżącym. – No, cicho już, cicho – szepce. Pojawia się Miecia z parującą filiżanką. – Ma prawie czterdzieści stopni – zwraca się do niej dziedziczka. – A doktor powiedział przecież... Powiedział, że... jeśli weźmie to lekarstwo... – Panienka się napije herbaty – mówi stara. – Drugą noc panienka nawet oka nie zmrużyła. Doktorzy to mówią swoje, a choroba swoje. Jak się krew w człowieku zepsuje, to ratunku nie ma. Jeszcze by pijawki może... albo okadzanie jakie... Pani dziedziczka pije! Wanda zbliża filiżankę do ust. Odsuwa ją natychmiast. Służąca trwa pochylona nad rannym. Kiwa głową. – Nic ta z ciebie nie będzie, sokole. Skrzydełka rozkładasz. Odlecisz, odlecisz... – Niech Miecia już idzie! – mówi Wanda. Oczy ma pełne lęku. – To niemożliwe! On taki silny... – Silni najpierwsi odchodzą. Słabujący to już wie, jak się z chorobą uporać. A silny skąd ma wiedzieć? Chorował to, żeby się tego nauczyć? Umierał wiele razy? Nie. Tylko jeden raz. Jeden raz, a dobrze. Cichy coś... Może to już?... – zawraca w stronę posłania i zagląda. – Jezus Maria! – Dziewczyna przypada do piersi rannego i słucha. Podnosi się. – Żyje – szepce. – Jakby lżej oddychał. – Bo choróbsko popuści krzynę i znowu ucapia – mówi stara. – Popuści i nazad łapie. Jak mój nieboszczyk umierał... – Kracze Miecia tylko i kracze. Sama nie wiem, czemu tego słucham. – Bo panienka to dzielna, najdzielniejsza, ale przecie kobieta. Jak kochany umiera... to serce nie uda. Rwie się, szarpie... – Co Miecia wygaduje? Proszę już... – Idę, idę. Ale Miecia wie, niejedno w życiu widziała. Mój Franek też był wariat, bił mnie. Pani wie, jak było. Ale brakuje mi go... Jak mi Bóg miły... brakuje... – Stara pochlipując wychodzi”. ROZDZIAŁ TRZYNASTY – Bigos jest nasz, nieszewski! – Starzec siedzący obok Fiedi śmieje się. – Jak chłop tego bigosu podje, to baba tylko o litość prosi. Zrozumiałeś? – Zrozumiałem – odpowiada Gruzin. – Ale mnie to niepotrzebne. – Poczekasz parę lat, to potrzebne będzie. Sprawdzisz. – Stary nie kapituluje. Woła coś. Próbuje przekrzyczeć gwar. Wreszcie się podnosi i uderza widelcem w swój kieliszek. Siedzący przy zastawionych stołach zwracają ku niemu głowy. W sali restauracyjnej przystani „Arki” zebrało się chyba z osiemdziesiąt osób. Siedzą parami. Starsi gospodarze w czarnych garniturach, młodzież dżinsowo i barwnie. Na stołach półmiski z mięsem, z wędliną, butelki, karafki, szklanki i kieliszki. – Tak mi się widzi, żem tu najstarszy. A jak najstarszy, to słowo chcę rzec. – Starzec chrząka. – Przyjechali tu do nas Ruscy film robić. Jeden z nimi kręcił. Za aktora niby. Tak kręcił, kręcił, aż... wykręcił! – Tu i ówdzie wybuchają śmiechy. – Ale się sianem nie wykręcił. I nie chciał, bo honorowy. Chociaż nie nasz, ale po naszemu myśli. I chce jego rodziny zdrowie wypić, pozdrowienie dać i ku nam prosić. – Stary siada wśród oklasków. Całują się obaj z Fiedią. Później zapłoniona Hanka nastawia policzek. – Kapela! Grać! – wykrzykuje wodzirej w paradnej sukmanie. – Nie, magnetofon! – krzyczą młodzi. – Kapela! – protestują kobiety w chustkach. – Jeszcze chwila! – wstaje siwawy mężczyzna średniego wzrostu o energicznej twarzy. – Dzisiaj zaręczyny mojej córki kochanej, Hanki. Wszyscy ją znacie i wiecie, że uczciwa. Cieszę się, bo się kochają i tego jestem pewien. Pewien też jestem, że Fiedia, chociaż z daleka, szanuje obyczaj, siebie i swoją rodzinę. Za matkę i ojca, co go tak dobrze wychowali. Za to, żeby byli zdrowi i szczęśliwi, wznoszę ten toast winem, co go u Fiedi piją! Kapela gra tusz. Ojciec Hanki i Gruzin przypijają do siebie, a potem całują się z namaszczeniem. Fiedia ociera oczy i podchodzi do obu braci Hanki. Muzykanci zaczynają grać. Teraz piją w trójkę, poważnie, bez uśmiechów. Pomiędzy stołami tańczą już pierwsze pary. Wkrótce robi się tłoczno. – To kujawiak. Tańczy się tak – Hanka uczy narzeczonego pierwszych kroków. Smukły Fiedia porusza się lekko, z gracją. Wtem jedna z tańczących kobiet zaczyna przeciągle: – Wojna do nas przyszła,Aktorzy strzylają,A Hankę SkowronekZa Gruzina dają! Gruzin atak zrobił, Wziął co najlepszego. Dzielny będzie synek Od ojca takiego! –Nie! Kowalowa, przestańcie! – Narzeczona zawstydzona wielce rzuca się w kierunku śpiewającej. Śmieje się jednak i zerka na ukochanego. Ten podbiega i woła coś do orkiestrantów. Ci zaczynają oberka. – Prędzej! – wykrzykuje Gruzin i bierze się pod boki. Zaczyna taniec. Jego nogi drobią coraz to szybciej. Wyprostowany i godny, krąży po sali. Kapela pojmuje, o co chodzi. Przyspiesza. Stopy tancerza utrzymują opętańczy rytm. Jego tułów, barki, ramiona trwają prawie nieruchomo, zdają się płynąć. Wtem włącza się w taniec Hanka. Narzeczony wita ją błyśnięciem białych zębów i skinieniem głowy. Zwalnia nieco, naprowadza. Dziewczyna nie przejmuje szalonego rytmu, lecz wiedziona instynktem pojmuje, że ona – kobieta, powinna tańczyć wolniej. – Fantastycznie! – Narzeczony nie potrafi powstrzymać zachwytu. – Cudownie! Właśnie tak! – krzyczy, okrążając swą ukochaną podobny do szybującego ptaka. – Z takich związków rodzą się najzdolniejsze dzieci – mówi do kogoś doktor Herbert.Sachajew i Irena spoglądają na siebie z uśmiechem. Wstają od stołu i wychodzą na taras. – Ile gwiazd! Spójrz! – mówi Polka. Stoją oboje w milczeniu, wsparci o balustradę. Woda jeziora połyskuje. – Jako dziecko, często... – Coś zmienia się w głosie aktora – ... obserwowałem... niebo... – Przerywa. Siada ciężko na krześle. – Wydawało mi się, że cały firmament... wiruje, drga... – Co ci jest?! – Irena przypada do niego. Podtrzymuje głowę. Opiera ją o ścianę. – Spokojnie! Proszę cię. Jak jesteś kumpel... – Krótkie zdania aktor wypowiada rytmicznie, z każdym oddechem. – W moim pokoju, na stoliku nocnym jest... buteleczka z pastylkami. Różowa nalepka. Przynieś. Nie mów nikomu. – Twarz oddychającego ciężko aktora blednie. – Boję się. Przecież trzeba lekarza. – Irena zatrzymuje się niezdecydowanie. – Moim zdaniem... Jest doktor Herbert i można... – Nie chcę. Rób, co... powiedziałem – szept Sachajewa jest bardzo słaby. – Dopiero jeśli tabletka nie pomoże, to... Jeszcze czas. Nie mów... nikomu! Aktorka biegnie schodami pod górę. Porywa flakonik. Zawraca. Na dole przepycha się pomiędzy tańczącymi. – Nie tańczę – odpowiada nieprzytomnie na zaproszenie pirotechnika Leniewicza. Sachajew wkłada pod język tabletkę. Coś zmienia się w nim prawie natychmiast. Zaczerpuje tchu. Siada w ten sposób, iż podmuchy wiatru idą teraz wprost na jego twarz. – Już o wiele lepiej. Nie ma to jak nitroglicerynka! – wydmuchuje powietrze. – To był... długi bieg. – Po co tyle mówisz? – Irena obserwuje go wciąż jeszcze szeroko rozwartymi oczyma. – Musisz się zaraz położyć. – Ani mi się... śni – odpowiada ze słabym uśmiechem. – Jeszcze z tobą nigdy nie tańczyłem. Mieliśmy zatańczyć. Pamiętasz. Najpierw poloneza, potem kozaka. – Zatańczymy kiedy indziej. Wariacie, powinien cię zbadać lekarz. Zrobić elektrokardiogram... – Wiem, co mi jest. Elektrokardiogramów mam z dziesięć. Zmieńmy temat. Wanda nam się znowu wymknęła. Oni oboje... – Bimbam Wandę! Jak się czujesz? – Doskonale. – Sachajew uśmiecha się. – Czyżbyś się przestraszyła? A więc nie jestem ci... Zależy ci mimo wszystko na moim istnieniu?... Irena podrywa się nagle. Stoi teraz zwrócona plecami do siedzącego. Mężczyzna dotyka tych drżących pleców, przesuwa po nich dłonią. – Dlaczego się nie leczysz? Po cholerę igrasz ze śmiercią? – wykrzykuje naraz Polka. – Leczę się. Robię naprawdę wszystko – odpowiada. – I nie krzycz. Wcale nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam. – Jesteś... jesteś... – zaczyna dziewczyna zduszonym głosem. – Ponadto zauważyłem ze zdumieniem, że używasz brzydkich wyrazów – przerywa jej. – Używam, jak mnie coś... Co ty rozumiesz? Taki mądry jesteś bardzo! Niby wszystko wiesz, zjadłeś wszystkie rozumy... – Pamiętaj – najważniejsze to uczestniczenie w biegu. W biegu zwanym życiem. I wcale nie trzeba dochodzić do mety jako pierwszy. Ważne jest jak najdłużej być zawodnikiem – uśmiecha się Rosjanin. – Na to trzeba mieć siły – odpowiada Irena zapalając papierosa. – Więcej sił niż na zwyciężanie. – Słusznie. A jeśli się ich nie ma, to walczyć do końca. Może chcesz z kimś zatańczyć? – Oszalałeś?Sachajew zaczyna nagle chichotać. – Z czego się śmiejesz? – Podeszła bardzo blisko i ujęła jego głowę w obie dłonie. – Ty wspaniały wariacie! Spogląda prosto w oczy dziewczyny. – Cieszę się, że cię jeszcze oglądam na tym... padole. Stałaś się dla mnie symbolem. – Czego? – Życia. – „Symbol” rozkazuje, abyś się natychmiast położył do łóżka. Ponadto „symbol” przyniesie ci zaraz herbaty. I od tej pory „symbol” będzie oduczał cię od palenia! – Rozkleiłam się zupełnie. Do czego to podobne? – pomyślała jednocześnie. „Czesławie! Nie potrafiłam od razu odpisać. Jak miewa się Halinka i co porabia? Jak to dobrze, że przyjechała Twoja mama. Teraz los naszego dziecka to sprawa najboleśniejsza i szczególnie ważna. Dobrze, iż Ty i mała jesteście tak bardzo zżyci. Z racji mojej pracy zawodowej, w ciągu ostatnich trzech lat zwłaszcza, mało miałam czasu dla domu. To było zło obiektywnie narastające, na które nie było rady. Bo to z jednej strony finanse (i moje ambicje), z drugiej w konsekwencji spędzanie coraz to więcej czasu poza domem. Piszę niezbyt składnie. Jestem trochę zmęczona. Jeśli chodzi o konflikt pomiędzy nami, to chcę sprawę postawić jasno – zupełnie nieważne, czy Ciebie zdradzam, czy też nie. Załóżmy dla ułatwienia, że – jak to się mówi – nie dochowałam ci małżeńskiej wierności. Czy to prawda, to inna sprawa. Myślowo i... wyobrażeniowo od dawna już istniałam z dala od Ciebie. A zatem – konkluzja. Wracam już za dwa tygodnie. Myślę, że omówimy to wszystko wspólnie, jak para życzliwych sobie ludzi. A resztę spraw technicznej natury, związanych z rozwodem, załatwimy przez adwokata. Do Halinki napisałam ostatnio dwa listy i wysłałam paczuszkę. Nie napisała do mnie ani słowa. Powiedz swojej matce, aby jeśli chodzi o dziecko... nie nastawiała go do mnie wrogo. Irena”. „– Jesteś, widać, z natury zdrowy jak rydz. – Wanda, siedząca pod drzewem, spogląda na Ustiechowa zbierającego kwiaty na leśnej polanie. – Nie boli cię, kiedy się schylasz? – Każde zerwanie kwiatu jest bolesne. Normalne. To będzie największy bukiet w Polsce! – odkrzykuje. – Lubisz kwiaty? – Nienawidzę. Dlatego zrywam. – Rosjanin lewą ręką poprawia bluzę, która zsunęła mu się w chwili gwałtowniejszego ruchu. Prawe, obandażowane ramię widoczne jest pomiędzy rozciętą koszulą. – Ciebie i siebie także nienawidzę! – I dlatego chcesz mi dać kwiaty? – Dziewczyna podnosi się. – Nienawiść przybliża. – A więc zrywanie kwiatów to symbol? – mówi Polka odgarniając włosy. – Są skazane na śmierć, ja także. Zbieram je dla najpiękniejszej dziewczyny, jaką znam! Co mi odpowiesz? – Że bardzo mi miło – Wanda uśmiecha się. – W Rosji też zbierasz dziewczynom kwiaty? – Nic innego nie robię. – Potworze! Politruku! Ustiechow wybucha śmiechem. Klęka, pochyla się, nie panując zupełnie nad swoją wesołością. Krzywi się z bólu. Wstaje. – Co cię tak rozweseliło? – Potwór i politruk znaczą dla ciebie to samo. – Coś w tym rodzaju. – Racja. Jesteś burżujka – Rosjanin poważnieje. – To twój las? – Rozgląda się. – Wszystko, co widzisz, jest moje. Od trzystu lat należy do mojej rodziny. – Dumna jesteś z tego? – Stwierdzam fakt. – Proszę. Myślałem, że ci daję kwiaty, ale się pomyliłem. – Rosjanin wręcza dziewczynie kolorowy bukiet. – Dziękuję. Przyjmuję to jako kwiaty od ciebie. – To dla mnie za mądre. Kwiaty z twojej własnej łąki nie mogą być moje. Spełniłem funkcję ogrodnika. Wracamy? – Już? Przestałam się z tobą nudzić, wiesz? – Polka uśmiecha się. – Miło mi. Niech to szlag trafi! – Ustiechow gryzie źdźbło trawy. – I jeszcze klniesz. – Piękna dziewczyna robi nadąsaną minkę. – Co ty znowu kombinujesz? Nagle miękka, uległa... – Oczy Rosjanina spoglądają na nią badawczo. – Co nowego sobie zaplanowałaś? Jesteś odległa, nie moja. Jak ten las. Żyjemy w innym świecie. To, w co ja wierzę, jest dla ciebie czarną magią. Tak samo jak politruk – potworem! – Mów, w co wierzysz. Może źle robisz, że milczysz. – Czasu nie ma – Ustiechow spogląda w ziemię. – Trzeba by albo powiedzieć wszystko, albo nic. – Do dobrego tonu należało w mojej rodzinie umieranie na zsyłce na Syberii – mówi Wanda wolno. – Nas też tam wysyłali – odpowiada partyzant. – Ty jesteś... komunista? – Czemu się tym interesujesz? Po diabła ci to wiedzieć?! – wybucha Rosjanin. – Grasz na mnie jak na fortepianie, tak?! Niegodny się stałem... wszystkiego, wszystkich!... – Naraziłeś się całemu światu. Będę cię bronić choćby przed tobą samym. – Czorta! – Ustiechow kopie kamień leżący na ścieżce. – Zaczynam rozumieć. – Przystaje. – Wszystko mi się nagle... To nie może być, żebyś ty... Zwariuję! Chcesz mnie bronić? Ty tak poważnie?... Za kogo ty mnie?... Za dziecko?... Pomyłka, dziedziczko! – łapie spazmatycznie powietrze. – Już mnie nie zatrzymasz. Ani kulą, ani słowem! Czas płynie, a ja u ciebie... Opętało mnie czy co?... Jeszcze trochę, będziesz... słowo daję... będziesz miała rację... Umyśliłaś sobie wszystko, zaplanowałaś i uważasz... że mnie masz – na własność! – Nic nie uważam. Możesz odejść choćby i dzisiaj. – Wanda zwraca na Rosjanina oczy zasnute łzami. Kładzie się nagle w wysokiej trawie i wyciąga obie ręce. Ustiechow spogląda zdumiony. Pojmuje i przypada do leżącej. Kładzie się tuż obok i przywierając do dziewczyny zaczyna ją całować. Ta odsuwa na moment jego głowę. – Nie bądź silny. Teraz cały świat chce być... najsilniejszy. A ja ciebie... kocham – szepce. – Kocham za... słabość”. ROZDZIAŁ CZTERNASTY – Więc tak, dzieci – mówi Woronkow do gromady aktorów już ucharakteryzowanych i przebranych w kostiumy. – Kluczowa scena – krowy – ich uratowanie przez kobiecy oddziałek Morochowa, to symbol zasadniczy dla całego filmu. Perspektywiczne myślenie o przyszłości, siła przetrwania objawione zostają w tej właśnie akcji najczytelniej. Witalność! Krowy to skarb, to życie! Jak ważne, jak podstawowe są dla wsi, nie trzeba przypominać. A zatem oczekuję od wszystkich, od zespołu grającego Niemców zwłaszcza, bo to jego, dzień – dobrej pracy. Od reszty naturalnie, także. Oberst Adolf Schautz i leutenant Wilhelm Klauber! – Jawohl! – Zu Befehl! Obaj mężczyźni w mundurach oficerów Wehrmachtu stają na baczność, stuknąwszy obcasami. Niektórzy aktorzy i członkowie ekipy technicznej śmieją się. – Kierując akcją swych oddziałów robią panowie wrażenie absolutnie spokojnych, nawet rozweselonych. Dla was walka o stado krów jest czymś groteskowym. Jesteście zupełnie pewni siebie. Działacie kompletnie rozluźnieni. Garstka straceńców broniących krów jest dla was czymś, co się nie mieści w jakiejkolwiek konwencji. – Alles klar – śmieje się oberst Adolf Schautz. – W takim razie na stanowiska! Bardzo proszę. Dzisiaj może być trochę kłopotu ze statystami. Kilkudziesięciu zupełnie świeżutkich. Trzeba by ich poobjaśniać. – Zrobi się. – Oficerowie odchodzą. – A teraz wy, Piotrze Aleksandrowiczu – reżyser zwraca się do Sachajewa. – Czy ta szminka nie za ciemna? – Mówiłem – odpowiada aktor. – Rozjaśnię! – podbiega charakteryzatorka. – Tak samo buty mieliście w ostatniej scenie jakieś dziwne. – Ktoś zabrał moje. – Aktor pochyla się. – Zniknęły. Nigdzie ich nie ma. – Mają się natychmiast znaleźć. Para saperek to nie szpilka. – Woronkow rozgląda się. Podbiega do niego drugi reżyser i coś szepce. Grubas kiwa głową. – Tam na górze pod lasem jest mokro i ślisko – oznajmia donośnie Ryszard Nowak. – Proszę uważać w czasie atakowania! – Wszystkie buty oddziałów, które dzisiaj nie grają, są zmagazynowane w jednym miejscu. Chyba w prawdziwej szkole! – woła Tagajew. – Wasze buty, Piotrze Aleksandrowiczu, zaraz będą. – Dziękuję! – odpowiada aktor. Charakteryzatorka kładzie nową warstwę szminki na jego twarz. – Jak się czujesz? – Irena, w chustce na głowie i w spódniczce khaki, przenosi pepeszę na drugie ramię. – Świetnie – uśmiecha się do niej Sachajew. – Powiedziałem ci wczoraj: Człowiek dlatego się czuje źle, aby potem móc czuć się dwa razy lepiej. – A czuł pan się źle? – pyta charakteryzatorka. – Ja?! – Aktor wznosi oczy w górę. – Czy pani sobie wyobraża, abym ja mógł czuć się źle? – Nie wyobrażam sobie – dziewczyna śmieje się. Odstępuje o krok i ogląda swoje dzieło. – Jest dobrze – mówi. – Dziękuję. – Aktor robi złowieszczy grymas. – Cóż ja bym bez pani zrobił! – Oszczędzaj się trochę – rzuca półgłosem Irena. – Proszę cię. – Dzisiaj wzniosłość i synteza walki o biologiczne trwanie zarazem – apogeum napięcia – jak to określił nasz ideowy przywódca. Ja wreszcie, ratując krowy, mam szansę stania się symbolem. – Sachajew robi zabawnie wzniosłą minę. – Czy w takich warunkach wolno mi się oszczędzać? Irena wzdycha i biegnie w stronę swego oddziałku. Dziewczęta poprawiają właśnie półmundurowe kostiumy. – Część! To ja ginę dzisiaj? – woła w stronę zbliżającej się pyzata blondynka. – Umierasz w strasznych męczarniach – odpowiada Wolska. – Masz najbardziej sceniczną śmierć z całego zespołu. „– Wczoraj Niemcy powiesili w Milowie osiemnastu zakładników. Wszystko się zbliża. – Co? – Ustiechow przyciąga Wandę i całuje.Leżą oboje w łóżku. Są nadzy. – Twoje odejście. – A jeżeli teraz ja... nie będę mógł się z tobą rozstać? – Będziesz mógł. Musisz! To uchroni cię od... – Zamyka jej usta pocałunkiem. Przytulają się do siebie. – Więc co powiedział?Irena i Sachajew idą środkiem krakowskiego Rynku. – Chwileczka! – Aktor podbiega do kobiet sprzedających kwiaty. Wraca do Ireny z bukietem róż. – Dla najwspanialszej Polki, jaką znam! – wykrzykuje przyklękając. – Dziękuję. Tu Kościuszko składał przysięgę. – Aktorka śmieje się. Zbliża bukiet do twarzy. – Nie znasz zbyt wielu Polek. Więc nie jest to największy komplement. – Znam masę Polek z ogromnie sugestywnych opowieści. – O mnie też opowiesz swoim kolegom? – O czym tu opowiadać? Jeśli chodzi o ciebie, nie mogę się poszczycić nawet najmniejszym sukcesem. – Stanowczo jesteś dzisiaj nie do przegadania. Chodź. To są Sukiennice. – Dotyka jego ramienia. – Kawiarnia jest dalej. Pod tymi łukami. – Piękne miasto – Rosjanin rozgląda się. – A to kościół Mariacki. Poznaję. – Więc co powiedział doktor Lenz? Dowiem się wreszcie?! Jak to dobrze, że zrobiłeś te badania! – Nie wiem, czy dobrze. Kiedy doktor Lenz pochylił się nad zapisem mego kardiogramu, to aż mu się twarz ściągnęła. Potem spojrzał na mnie i tylko pokiwał głową. Aha, coś zanucił – już wiem – marsz pogrzebowy! – Jesteś niemożliwy – roześmiała się, wchodząc do wnętrza kawiarni. – Dla mnie lody! – rozglądał się z rozjaśnioną twarzą. – Spasi Boh, ile tu pięknych dziewcząt! – Kawiarnia ci się nie podoba? – Została zdominowana przez żywe piękno! Irenko... – rzekł półgłosem. – Twoje. Jesteś urocza i radośnie mi, że jestem z tobą. – Mnie także bardzo dobrze – usiadła pierwsza przy stoliku pod lustrem. – Powiedz, że jest ci bardzo dobrze, bo jesteś ze mną – spojrzał prosto w jej oczy. – Jest mi bardzo dobrze, bo ty jesteś ze mną. – O, i tak właśnie powinna wyglądać współpraca aktorów reprezentujących dwie odmienne narodowości! – Uniósł rękę. – Poproszę dwie porcje lodów – zwrócił się do kelnerki. – W Polsce mężczyzna najpierw pyta swoją partnerkę, co wybrała. Ty nawet nie podałeś mi karty. – Szowinistko! Jestem po prostu zawstydzony i pokrywam swe kompleksy przesadną pewnością siebie. To nie ma nic wspólnego z narodowością. – U was kobietę mniej się ceni. Kobieta nigdy nie dominuje. – Myśmy mieli Katarzynę Drugą, a wy nie. No i jak teraz wyglądasz? – wyjął pudełko z papierosami. – Nie pal! – rzekła półgłosem. – Pobraliśmy się ze sobą dziesięć lat temu. Mieszkamy w Krakowie. Ty trzymasz mnie pod pantoflem. Ja, nie mogąc wytrwać w tym upokorzeniu, mam romans z pewną Wandą... – Właśnie. Co będzie z nimi? – Obserwowała ręce kelnerki stawiającej miseczki z lodami. – Nie wiem. Muszą sobie jakoś dać radę. Ostatecznie są dorośli – Sachajew wyjął z kieszeni recepty. – Przepisał mi to i owo. Strasznie młody. Czy to możliwe, że jest takim dobrym lekarzem? – Jeden z najlepszych kardiologów w Krakowie. – Przystąpiła do przeglądania. – Wszystko natychmiast wykupimy. Znowu nitrogliceryna? – Powiedział, że na wszelki wypadek. Zawsze robisz te swoje przerażone oczy. – „Zawsze”... – powtórzyła. – Twoje „zawsze” ze mną brzmi uroczo – uśmiechnęła się. – Coś nie tak? – Wszystko „tak”. I co ci jeszcze powiedział? – Że nie jest dobrze. To znaczy – nie jest najlepiej. I że... powinienem ogromnie uważać, nie przemęczać się, nie denerwować... Zupełny schemat. Aha, mógłbym się jeszcze wystarać o sanatorium. Też nic rewelacyjnego. – Jakie masz ciśnienie? – Niedobre. Nie pytaj. Informator wyjechał na urlop i siedzi właśnie w Krakowie z piękną dziewczyną i je z nią lody. I nie pali papierosów. To są jego dwa największe sukcesy. – Później pochodzimy po mieście. Pokażę ci wszystko. – Przytuliła się do jego ramienia. – Samochód przyjedzie o piątej. – Pokażesz mi wszystko, pochodzimy i będziemy się dotleniać. – Więc dotleniać też ci się kazał? Nie powiedziałeś – zrobiła groźną minę. – Zapomniał. Słowo daję. Nieprawdopodobne! Powinienem jeszcze raz go odwiedzić. „Panie doktorze, pan zapomniał kazać mi się dotleniać. Więc przyszedłem”. Taka paplanina jest u niego i u mnie objawem szczęścia – pomyślała. – Już tak niewiele czasu. „– Zaraz powinni tu być... – Wanda wygląda oknem. Odwraca się. – Dlaczego taka cisza? – rzuca z uśmiechem. – O czym tu mówić? – Profesor Siemenauer poprawia okulary. – Zmieniają się natężenia niepewności. Śmierć – życie. Śmierć – życie. Ja z synem już to znam. – Czy wszystko spakowane? – Dziedziczka spogląda na zegarek. Ostra tonacja, w jakiej zostało zadane pytanie, likwiduje natychmiast towarzyską rozmowę. Profesor i jego syn spozierają po sobie. – Tak jest. Spakowane – mówi półgłosem naukowiec. – Przepraszam, ale... robi się późno. – Dziewczyna otwiera okno i nasłuchuje. – Jeśli za pięć minut ich tu nie będzie, w myśl umowy ruszacie do Gozowa. Tam będziecie czekali do pojutrza. – Jadą! – Wchodzi Ustiechow. – Szary opel. – W porządku – Wanda mijając Rosjanina uśmiecha się do niego lekko. Otwiera drzwi wiodące na korytarz. – Mieciu, dzbanek z kawą! – Kawa to eliksir życia! – mówi profesor Siemenauer. – Zbożowa także? – śmieje się gospodyni. – Zbożowa w dobranym towarzystwie smakuje jak prawdziwa – odzywa się syn profesora. – O, towarzystwo będzie dobrane. Zapewniam. – Wanda zapala papierosa. Słychać narastający warkot samochodowego silnika. Auto zatrzymuje się przed domem. Pospieszne kroki na schodach. – Szybko! Mam tylko kilka minut – mówi mężczyzna w niemieckim mundurze z dystynkcjami kapitana. Wchodzi za przygarbionym, siwym człowiekiem. Sam niesie jego walizkę. – To jest profesor Sommer – mówi niemiecki kapitan najczystszą polszczyzną i wskazuje swego towarzysza. – Panowie się znają? – Sommer! Mój Boże, nigdy bym... Kiedyś w Genewie... na sympozjum... To nieprawdopodobne! – Starszy z Siemenauerów podaje rękę, a potem przygarnia do siebie przybysza. – Nigdy nie zapomnę pańskiego referatu. Był najlepszy! – Przesada. Pan kolega Siemenauer zawsze dżentelmeński. – Uczony z trudem unosi głowę. By to uczynić, wykręca ku górze całe ciało. Śmieje się bezzębnymi ustami. – Porozmawiacie, panowie, później. – Kapitan wyjmuje z teczki zwitek papierów. – Wasze odejście albo ucieczka... Wszystko jedno, jak to zwać, musi zostać, niestety, przesunięte. Nastąpi prawdopodobnie pojutrze o godzinie pierwszej w nocy. Do tego czasu zgłosi się tu pewien człowiek – zrzutek z ważnymi dla mnie dokumentami. Jego przylot miał nastąpić wczoraj i został przesunięty. Ustiechow! – Tak jest! – Rosjanin prostuje się. – Jak się pan czuje? – Już dobrze. – W porządku. Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie żalu. – Postąpił pan słusznie. – Dziękuję. Teraz pan musi postąpić słusznie. Zaprowadzi pan te trzy osoby aż do celu. Tym celem jest radziecki samolot, który wyląduje, o tu... – Kapitan rozkłada mapę. – W rejonie Mianowa i Lasów Kosowskich. Pan profesor Sommer nie czuje się najlepiej. Był torturowany. Cudem uszedł śmierci. Jego życie nie ma ceny. Będzie pan mu co godzinę dawał lekarstwo, a w ostateczności niósł. Da pan radę? – Tak jest. – Ma pan jakieś pytania? – Czy pan i pani Wanda pójdziecie z nami? – Nie. My zostajemy. Jeszcze coś? Chociaż... chwileczka. – Mężczyzna w niemieckim mundurze namyśla się. – Należy wszystko przewidzieć. Jeśli do pojutrza ani zrzutek – hasło wam podam – ani ja nie zjawimy się, wtedy ruszacie razem z Wandą o ustalonej godzinie. Ma pan coś oprócz tej pukawki? – Schmeissera – odpowiada Rosjanin. – Ładunki? – Są. – W porządku. Będzie pan ubezpieczał. I w tym wypadku na panu spocznie obowiązek doprowadzenia wszystkich na miejsce. – Ja drogę znam – wtrąca Wanda. – Do Gozowa można także iść przez Dołogocz i Niską Wieś. – W Niskiej Wsi esesmani. Pod Dołogoczą spędzają ludność do kopania rowów. Robi się ruch. U nas w miasteczku stan alarmu. Muszę się zbierać. Wando, odprowadź mnie i pocałuj przy wyjściu. Jestem z szoferem. Profesor Sommer to twój wuj, który przyjechał tu po pobycie w sanatorium. Papierów, niestety, nie ma najlepszych. Zaaresztowali Henzlika. Podrabiał jego następca. – Rozumiem – potakuje dziewczyna. – Życzę powodzenia! – Kapitan wypija swoją kawę duszkiem. Przepuściwszy Wandę przed sobą, wychodzi. Samochód rusza w chwilę później”. Halinka – biedactwo. Co z nią będzie? Kocham przecież to piegowate dziewczynisko. Co z tego, że jest po stronie Czesława. Oszaleję bez niej! Wszystko jasne – samotność. Piekielnie przestraszyłam się pustki, która mi grozi. Babus jestem, zastrachana „kobietka”. Bo nawet nie samotności lękam się najbardziej, lecz właśnie pustki, podciśnienia. A przecież wciąż jeszcze mogę wybrać. Mogę się upokorzyć, odbyć coś w rodzaju Canossy lub złożyć szpady i zwyciężyć. W obu wariantach wygrana pewna. „Wygrana”... – zakłamanie, małe lub większe zatajenia. Obowiązujące w instytucji, zwanej małżeństwem, a tłumaczone „dobrem wspólnoty interesów obu partnerów”. Mistyfikacja, dzięki której ma się fotel przed telewizorem, łóżko, szafę oraz inne rekwizyty tak zwanego „odrębnego istnienia”. Wzbudza to we mnie wstręt. Czy nie można istnieć bez poddawania się chociażby okresowym kompromisom? Noc. Irena Wolska w dżinsach i bluzce, jak chodziła przez cały dzień, leży na tapczanie w swoim pokoju. Ciemność, jeśli nie liczyć żółtawego odblasku zapalonej lampy na dole, na tarasie. Poświata odbija się w szybie uchylonych drzwi balkonowych. Najmniejszy nawet sukces zawodowy uznałabym teraz za potwierdzenie samej siebie, słuszności swego wyboru. Przydałby mi się jak nigdy dotąd. Najdziwniejsze, że zawsze byłam wrogiem hazardu, a właśnie hazard stał się moim udziałem. Wybrałam ryzyko. Postawiłam. zarozumiale na samą siebie, na treść, która dopiero ze mnie wyniknie. Szczyt optymizmu. W dodatku niczym nie popartego. Jakież z moich cech mogły uzasadnić taką odwagę? Upór, zdolność koncentracji, talent?... Inni mogą mi coś takiego przypisywać. Proszę bardzo. Ale przecież znam (w miarę oczywiście) samą siebie i zdaję sobie sprawę, że to na wyrost, że to uzasadnione pozorami lub ocenami życzliwych ludzi. Nieprawda – wrogów! Życzliwi – krytykują. Chcą to i owo poprawić. Zależy im na tym. (To też nieprawda lub przerysowanie). Więc jak będę żyła? Gdzie? Z kim? Asceza ma stać się moją moralnością? A może – kochanek, dorywcze przygody, nowy mąż... Przecież nie może istnieć człowiek, któremu żaden szablon nie odpowiada. Pomyślmy raz jeszcze, spokojnie, od początku. Stajesz się rozwódką pozbawioną mieszkania. Rodzice moi określiliby to: „bez dachu nad głową”. Mieszkanie można by zamienić na dwa mniejsze. Nie z Czesławem. „Nieszczęsnym, zdradzonym, pełnym goryczy”. Uzasadni zaraz, że on jeden rozumuje „przyszłościowo”, że Halinka, jej warunki kształcenia, system nerwowy. Twarz Czesława w chwili, gdy to mówi – przenikliwe spojrzenie. „To twoja wina, moja droga. Ja mógłbym istnieć w ten sposób, poświęcać się dla dobra dziecka. Chyba rozumiesz, że wyłącznie ty sama ponosisz odpowiedzialność...” Wstała i zapaliła papierosa. Jeszcze przed chwilą widziała niechętne oczy męża. Będę jutro fatalnie wyglądać – spojrzała na zegarek, a potem w stronę balkonu. Świtało już. Czas płynie zawrotnie szybko. Przemieszczanie. Jutro zamienia się w dzisiaj na moich oczach. Niedługo Sachajew wyjedzie, zniknie. Boże, to już tylko kilka dni! Pomyślałam o nim „Sachajew”, nie Piotr. Już zaczynam się bronić. Może w przyszłości będę mówiła „ten Rosjanin”. Cholera, wsiądzie do samolotu i nagle przestanie istnieć... dla mnie. – Nie wyobrażam sobie tego – rzekła ochryple.Ogarnia cię autentyczna panika. Wymyśl natychmiast, dlaczego. Bo pojawił się, kiedy zostałam sama. Bo zbliżyła was praca. Bo w ogóle jest... Zaczyna szlochać zupełnie po babsku, bezradnie, jakby oczekując pocieszenia. Potem zasypia. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY – Pełzanie. Długie, wśród traw i kwiatów, rozumiecie? Chcę mieć z tego więcej materiału, niż potrzeba – Woronkow pochyla się nad mapą. – O, tu, przy nasypie. – Przyżółcony nikotyną palec zbliża się do kolorowej kartki. – Rozumiem – Sachajew kiwa głową. Jest już bez czapki. Zgubił ją, w czasie biegu. Wiatr wiejący od strony jeziora porusza jego włosami. Irena opuszcza głowę. Obciąga poszarpaną spódnicę. Ma twarz osmoloną dymem. (Ciemna szminka, kręgi pod oczyma, rozrzucone włosy). – Przy samym moście podnosicie się i zaczynacie bieg. Ostatkiem sił pędzicie do filara. Tam zakładacie ładunek wybuchowy. – Wtedy zawracamy – wtrąca Irena. – I jesteśmy bardzo zmęczeni. – I jesteście bardzo zmęczeni. Padacie, podnosicie się – kiwa głową reżyser. – Kamerzyści są już wprowadzeni. Będzie kilka zbliżeń. No, dzieci – do roboty! – uśmiecha się. – Wkurzył go dzisiaj ten nasz atak – mówi jeden z „Niemców”, gdy już wspinają się po zboczu. – Atakowaliśmy tę przeklętą wiochę z dziesięć razy. I dopiero za jedenastym jakoś wyszło. – Ty do nas strzelasz? – odwraca się Sachajew. – A co? – „Niemiec” zatrzymuje się. – Strzelać mam krótkimi seriami. – Odczekaj trochę. Nie zaczynaj zbyt wcześnie. Pogodny, słoneczny dzień. Po prawej stronie – drzewa lasu. Z lewej – jezioro. Irena i Piotr Sachajew jadą skrajem drogi na rowerach. – ... Kochała się w niej cała klasa. Więc ja oczywiście też. Przeżywałem męki – opowiada aktor. – Jaka była? – śmieje się Irena zostając w tyle. – Piegowata, z zadartym noskiem i rudawymi włosami. Miała jeden walor – dobrze grała w dwa ognie. Moim największym dostrzegalnym miłosnym sukcesem było to, że zezwalała mi niekiedy na noszenie swej teczki. Pamiętam, nosiłem tę teczkę krocząc obok mej bogdanki w najwyższym skupieniu, nie śmiejąc na dziewczynkę idącą obok przenieść oczu. To wystarczało. Nienawidzili mnie wszyscy chłopcy. – Podziwiam wasz owczy pęd w tych sprawach. Mężczyźni w samczej rywalizacji gotowi zapomnieć o wszystkim. – Tą uwaga nie mieściła się w naszej dzisiejszej, wycieczkowej konwencji – Sachajew odwrócił głowę. – Miałaś na mnie nie napadać. – Napadam na was, mężczyzn. A nie na ciebie. – Nacisnęła mocniej pedały, bo znów przyspieszył, jakby zdecydowawszy się nagle na ucieczkę. – Jeśli chodzi o mnie, to... uważałam miłość za występek. Moja matka przesadziła trochę, strasząc mnie, kiedy jeszcze byłam zupełnie mała, konsekwencjami miłosnych porywów. Pamiętam, mając z dziesięć lat, zakochałam się w koledze własnego ojca, który był też kreślarzem i przychodził do nas opracowywać z ojcem jakieś plany. Był strasznie chudy i wysoki. Po kryjomu pisałam do niego listy, a potem je paliłam. Kilka nawet... zjadłam. Bo oglądałam wtedy film, w którym więźniowie gestapo... – rozumiesz – aby zniszczyć dowody... Matka stawała się w takich razach oprawcą i musiałam... To wszystko się działo na granicy histerii. Moja chora wyobraźnia przypisywała mej własnej rodzicielce przerażające cechy... – Rozumiem – zatrzymał się nagle. – I nic wesołego, pogodnego nie zdarzyło ci się nigdy? – O tak... – Stwierdziła, że nic takiego nie przychodzi jej do głowy. – Na studniówce zostałam odznaczona „orderem równiachy”. To był wielki zaszczyt. Otoczyli mnie wszyscy chłopcy. A jeden... O czym myślisz? – Spójrz! – Jego ręka zatoczyła łuk. – Polskie krajobrazy takie... soczyste, bogate. – To wy macie wszystkie możliwe krajobrazy. Od pustyń po tundrę. Rzeki jak morza. Duże szklanki, szerokie tory... – Jesteś niesamowita! Morze w szklance. – Roześmiany przygarnął ją do siebie. Odwzajemniła jego uścisk. Trwali tak przez chwilę. Niekiedy widzi się świat lub codzienność nie własnymi oczyma. Tak było ze mną, kiedy poznałam Czesława. Jakie to szczęście i odciążenie. – Masz kilka siwych włosów w brwiach – powiedziała. – Nie dostrzegłam ich do tej pory. – Nikomu się dotąd nie chciało obserwować mnie w takim zbliżeniu. Ech, Polaczko... – zaczął z westchnieniem. – Jak mi się uda bez ciebie?... – Nie dokończył. Przez chwilę spoglądał w stronę najbliższych drzew. Wtem położył rower i zbiegł ze wzniesienia. Pochylał się w miejscu, gdzie rosło najwięcej kwiatów. – Dostaniesz największy bukiet w Polsce! – zawołał z oddalenia. – Łąka nie twoja! Redaktor z „Kamery” miał wysokie, blade czoło i głęboko osadzone oczy. Spokojny, pewny uśmiech. Każdy ruch opanowany. Długie palce. Wrażliwiec – pomyślała Irena. – Kniaź – zdążył jej szepnąć Piotr, kiedy dziennikarz wyjmował z futerału swój magnetofon. Wszystko odbieramy podobnie! Już tak mało mamy czasu – przeszło jej przez głowę. – Ogarnia mnie autentyczna panika. Do czego to podobne? Nie zrozumiała pytania, jakie zadał dziennikarz. Powtórzył te same słowa. Jego blade źrenice trwały nieruchomo. Zmusiła się do koncentracji. – Tak, to już ostatnie ujęcia. – Zapaliła papierosa. –Pracowało się nam bardzo dobrze. Ma pan rację, byłam jedną z podkomendnych tego pana. Jak dowodził naszą babską społecznością? Taktownie, z wyrozumiałością. Był... – jakby tu powiedzieć – dyskretnie bohaterski. – Przestań – Sachajew uśmiechnął się samymi ustami. – Proszę, niech pan tego nie pisze. Coraz lepiej go znam. Nie znosi tego tonu. Za parę dni, kiedy stanie mi się jeszcze bliższy, zniknie nagle. Nie będzie go. – Praca była ciężka, ale wszystko szło gładko. Czy jestem zadowolony? Jestem, oczywiście. Cieszę się, że byłem w Polsce, że mogłem współpracować ze znakomitymi polskimi aktorami. Nauczyłem się sporo. – Ja i reszta kolegów także uważamy... – zdobyła się na uśmiech. Piotr mówi już o wszystkim w czasie przeszłym. Jakie bolesne, co teraz czuję. – ... Uważamy – ciągnęła – że współpraca daje bardzo dużo. Można to i owo omówić wspólnie, usprawnić nawet na planie. Przejąć albo odrzucić. (Boże, co ja plotę?! To przecież w ogóle nie ma sensu!) Plany?... Owszem, mam. Oczywiście. A więc – teatr, nowe realizacje. Może znowu rola w filmie... – Po powrocie do Moskwy mam zamiar coś wyreżyserować w swoim teatrze. Może to będzie sztuka polskiego autora. Polska jakoś zbliżyła mi się... roboczo także. Coś z solidarnego wysiłku zostaje. Jest przekazane innym. I to nie są tylko słowa. – Uczę się od Woronkowa. Coraz lepiej mi to wychodzi. Kilka komunałów, malutka autoreklama przemycona mimochodem, niby wynurzenia... Dlaczego jestem zawstydzony? Może i u mnie zaczęła się wreszcie epoka deklaracji, składania oświadczeń? Ale przecież powstał film dla milionów. To prawda, do cholery! To co, że film nie najbardziej odkrywczy. Może w przyszłości zrobimy coś śmielszego. – Uważam, że filmową współpracę pomiędzy naszymi krajami należy za wszelką cenę kontynuować i rozszerzać – dotarły do niego słowa Ireny. Włączył się, powiedział coś na temat optymistycznych widoków na przyszłość. „Kniaź” zdawał się być zadowolony. Potakiwał, wbijał nieruchawe źrenice w coraz to inne punkty twarzy swoich rozmówców. Jego długie palce manipulowały co jakiś czas przy magnetofonie. W końcu wygłosił sam do mikrofonu piękne, okrągłe zdania o uroku Nieszewa i jeziora Krajno, a także o niezwykłej atmosferze, jaką zastał w ekipie filmo7wej. – Zrobię państwu zdjęcia – błysnął fleszem. – Pracuję – jakby tu powiedzieć – na dwa fronty. Dla „Kamery” i dla Radia. – Rozumiemy – uśmiechnęli się. – Wiesz, pewien gatunek ptaków oczyszcza cielska nosorożców z żyjątek, jakie się w fałdach skóry tych gigantów zagnieżdżają. Ptaszki te właściwie nie opuszczają nosorożców ani na chwilę. Są z nimi zawsze. Odlatują tylko na krótko – rzekł Sachajew, kiedy dziennikarz już się pożegnał i odszedł. – Jesteś dzisiaj groźny – powiedziała. – Jak nosorożec. – Wiem. Nosorożec powinien zostać sam. Nie lubi dziennikarzy, kobiet i w ogóle całego świata. Ale spędzili wieczór wspólnie. Mroczna i bezosobowa „Oaza” w Nieszewie okazała się znakomitym lokalem, w którym można było pomimo zmęczenia i smutku tańczyć do upadłego. „Kochany Tatusiu! Zupełnie ciebie w telefonie nie słyszałem. Bardzo już za Tobą tęsknię. Czy dostałeś mój poprzedni list, w którym pisałem, że czuję się znacznie lepiej? Więc jest jeszcze lepiej. Już się potrafię przeginać na oba boki. Profesor Zajdiew przepisał mi kurację ultradźwięków. Przychodzi do nas często, długo siedzi i jest bardzo dla mnie dobry. (Dla mamy też, bo ją stale pociesza, że wszystko się ułoży). Ja się czasem dziwię, dlaczego ją tak pociesza, jeśli jestem coraz zdrowszy, i zastanawiam się, co to znaczy, że wszystko się ułoży. Jak on przychodzi, to zawsze mi coś przynosi, ale ja sam nie wiem dlaczego, ale wolałbym, aby mi nic a nic nie przynosił. Najbardziej to chciałbym, abyś ty, Tatusiu, był znowu z nami. Jak to dobrze, że już niedługo wracasz. Wydaje mi się, jakby cię nie było przez całe lata. Mama zrobiła się jakaś dziwna – śmieje się, to znowu płacze. Często telefonuje albo gdzieś wychodzi. Ale nie martw się. Nie jestem wtedy sam, bo przychodzi babcia i opowiada mi, jaki byłeś, kiedy miałeś tyle lat co ja. Babcia wczoraj posprzeczała się z mamą. To było pierwszy raz i bardzo się bałem. Później mama znowu gdzieś wyszła, a babcia płakała. Czytam teraz «Historię o prawdziwym człowieku». Przyniósł mi tę książkę Wania Gruszczakow, wiesz, ten z mojej klasy, co go nazywamy Walery Brumel. Bardzo Ciebie pozdrawiam. Twój kochający i lepiej się czujący syn – Mitia. Babcia też Ciebie mocno całuje i mówi, że wie, że jesteś dzielny i żebyś na siebie uważał. Przywieź mi z Polski jakąś płytę. Może z Niemenem”. To samo uczucie. Dużo śliny w ustach. Nie mylę się. Rośnie, nadchodzi. Zawsze wiem, kiedy. Przeklęte pulsowanie, wibracja! Jeszcze bieg do tych drzew. Potem rynek i chwila odpoczynku. Nie mogę przecież... – Słabo ci? To Irena – Wanda. Biegną razem ze mną. Przerażone, szeroko rozwarte oczy. Horyzont kołysze się. Jest jak morze albo mgła. Brak tchu coraz dotkliwszy. – Malutki... kryzys. Zaraz... będzie dobrze. – Uśmiech kłamliwy. Czy ja nigdy nie przestanę łgać? I jest – dobrze. Wreszcie rynek. Znowu się udało. Tylko pot zalewający oczy i ten oddech. „Opanuj oddech! Jeśli aktor nie opanuje oddechu...” To profesor Mogielnikow. Dyplom. Dawno temu. Bredzę, mam przywidzenia. Coraz lepiej. Ile bym dał za szklankę wody! – Kłamiesz! – mówi Irena. Jej głos dudni, jakby rozchodził się w bezmiernej pustce. Napływa skądś z wysoka, rozszerza się. – Ale gdzie tam. – Jeszcze raz grymas uśmiechu. – Mam serce jak dzwon. Spociłem się, bo upał. – Jeszcze jedno zaczerpnięcie tchu. Jest już zupełnie dobrze. Twarz Ireny robi się wyrazista. Tak jakby udało mi się wreszcie nastawić ostrość telewizora. – Bałam się o ciebie. Piekielnie się bałam. – Usta pięknej Polki (jak bardzo mnie męczy dzisiaj) poruszają się. Nie całowałem ich nigdy inaczej niż „po bratersku”. – Myślę, że jesteś chyba bardzo fotogeniczna. – Teraz mój uśmiech jest już zupełnie normalny. – Krugom durak! – Robisz wielkie postępy w rosyjskim. – Będziesz miał kiedyś zawał. – Grałem. Nie ogarniasz wielkości mego talentu. Kiedy gram zmęczenie, potrafię oszukać nawet reżysera! A otóż i on. Po diabła tu biegnie! Wrzeszczy coś. Aha, że źle i należy powtórzyć. Piekielnik. Zamęczy mnie. Nie mam już zupełnie sił. Jeszcze przez chwilę nie będę wstawał. Jak pachnie ta trawa! – Powiem mu, że masz atak serca.To znowu Irena. Cały świat przeciwko mnie. – Obiecuję, że zaraz w Moskwie zacznę się leczyć. Tu wytrwam do końca. Jeszcze jedno badawczo-nieufne spojrzenie pięknych oczu. – Dasz radę? – Ja czy dam radę? – Podnoszę się wreszcie. Cały świat zatacza się raz i drugi. Wreszcie wraca do stabilności. – Biegliście jak na ostatnim kilometrze maratonu. – Woronkow bardzo blisko. Dyszy. Czarne okulary, spocone czoło. – Atakujecie przecież. To wasza ostatni szansa. Należy... w ten bieg właśnie... włożyć maksimum... Znowu taksujące zerknięcie Ireny. Ocenia mnie, moje szanse. Pojmuje wszystko, jak nikt inny. Jak krótko się znamy, mimo to zdążyła... Wspaniała dziewczyna. Co ja... bez niej?... Przecież już niedługo... Rozstanie trudne do wyobrażenia. – Głowa do góry, Irenko! – śmieje się. – Rzecz w tym, abyś raz jeszcze zdołała przebiec ten sam dystans. Dasz radę? – Teraz mrugnięcie do reżysera. Pełny kamuflaż. – Stefanie Maksymowiczu, jaka to ta dzisiejsza młodzież! A za naszych czasów... Irenko, wcale się nie wygłupiam, tylko cię uwielbiam, u w i e l b i a m! Jak to brzmi po polsku? ROZDZIAŁ SZESNASTY „Późne popołudnie. Wanda, przechadzająca się po peronie mielewskiego dworca kolejowego, raz i drugi spogląda na zegarek. Babiny w chustach i chłopi w futrzanych czapach stoją obok swych bezkształtnych bagaży. Dwaj żołnierze – urlopowicze lub rekonwalescenci – wyminąwszy dziedziczkę mówią coś do siebie na jej temat, a później śmieją się. Po peronie przechadza się zawiadowca w czerwonej czapce. Widząc Wandę Sochnacką salutuje. Ta odpowiada mu skinieniem głowy. Kapitan Krüger pojawia się nagle. Niesie walizkę. Dostrzega Wandę od razu, lecz nie objawia tego najmniejszym nawet gestem. Rozgląda się dyskretnie. Przechodzi obok dziewczyny. Dwaj żołnierze, mijając go, wyrzucają prawe ramiona w hitlerowskim pozdrowieniu. Oficer odpowiada im w ten sam sposób. Stawia walizkę. Wyjmuje papierośnicę. Teraz dopiero, zapalając papierosa, pozwala sobie na śmielsze spojrzenie w stronę Sochnackiej. – Der Personenzug nach Trebow über Wogielnica hat zehn Minuten Verspätung! – dudni głośnik. – Pociąg osobowy do Trebowa przez Wągielnicę ma dziesięć minut spóźnienia! Krótkie, prawie niewidoczne westchnienie Wandy. Oficer podejmuje swą walizkę i niby przypadkiem podchodzi nieco bliżej do dziewczyny. W tym samym momencie stwierdza, że dwaj barczyści cywile w tyrolskich kapeluszach zatrzymali się w drzwiach wiodących na peron. Kapitan Krüger podnosi walizkę, cofa się natychmiast, zawraca. Dwaj przybysze już na peronie. Idą wolno przed siebie z rękami w kieszeniach. Zdają się nie dostrzegać mężczyzny w mundurze Wehrmachtu. Podchodzą do niego. Wypowiadają jakieś słowa. Niższy pokazuje legitymację. Kapitan uśmiecha się i coś odpowiada. Jego oczy na ułamek sekundy odszukują Wandę i zwierają się z jej spojrzeniem. Teraz obaj cywile biorą oficera między siebie i zmierzają z nim razem w stronę wyjścia. Krüger sam niesie swą walizkę. Wanda cofa się, rozgląda. Zaczyna biec. Wychodzi na ulicę poza stacyjnym budynkiem. Zielonkawy mercedes właśnie rusza. Dziewczyna podbiega do stojącej opodal bryczki. Szymon siedzący na koźle jest bardzo blady. – Wzięli naszego chłopaka. Teraz koniec – mówi zmienionym głosem. – Jeszcze nie wiadomo. Do domu. Jak najprędzej! – Wanda wsiada pospiesznie. Ruszają. Woźnica zacina konia. Jadą coraz szybciej.” – Nie masz racji. To były takie czasy – Irena upija łyk herbaty. – Działo się wszystko koncentrycznie, w przyspieszeniu. Poza tym nie wymagaj od siebie zbyt wiele. – A od kogo mam wymagać? Zbliżamy się do finału, prawda? – Sachajew miesza cukier. – Podświadomie powielamy coś, co już wykorzystano setki razy. Katharsis wynikłe z przypadku, bez uzasadnienia. – Umierano wtedy także bez uzasadnienia. Czy nie mógłbyś mieszać mniej energicznie? – Odetchniesz, kiedy wyjadę, prawda? – Rosjanin wzrusza ramionami. – Oczywiście, że odetchnę. Ale przynajmniej chcę po tobie zachować miłe wspomnienia. – Jeśli cichutkie mieszanie może ci w tym pomoc, to proszę bardzo. – Sachajew ostentacyjnie odkłada łyżeczkę. Spoglądają na siebie oboje i niespodziewanie zaczynają się śmiać. – Nie pal! – mówi Irena dostrzegając ruch ręki mężczyzny. – Coraz lepiej. Zaczynasz uprzedzać moje myśli. – To już symbioza, prawda? Wziąłeś lekarstwo? – Dziewczyna nie odwzajemnia tym razem uśmiechu. Oczy ma poważne. – Tak jest! – Aktor wypręża się błazeńsko. – Wziąłem lekarstwo. Nie przejmuję się niczym. Chcę żyć i walczyć! – Wstaje i wychodzi na balkon. Wraca i siada w fotelu. – No i co tak patrzysz? – zwraca się do dziewczyny. – Nie jestem z naszej bajeczki zadowolony! Podlegamy oboje, nawet podświadomie, naciskowi różnych malowanek, jakie podsunięto nam kiedyś do oglądania. Idziemy wydeptaną ścieżką. – Zróbmy inny film. – Przeciągnęła się. – Czasu nie ma. – Szkoda? – spojrzała mu prosto w oczy. – Nie rozumiem. – Pytam, czy żałujesz, że nie mamy już czasu? – Żałuję. No, żałuję, do diabła! Powiedz teraz, że niepotrzebnie się unoszę i że to mi może zaszkodzić. – Dostałam dzisiaj list od adwokata. Czesław bardzo się spieszy. W sumie nieprzyjemne, okropne – westchnęła. – Kiedy pojedziesz i zostanę zupełnie sama... No, nic – uśmiechnęła się. – Rozumiem – włożył między wargi nie zapalonego papierosa. – Będę czuł podobnie. Dobrze, że nie mieszkasz tutaj, tylko gdzie indziej. Tu odbierałabyś wszystko jeszcze gorzej. Gdzie będziesz mieszkała? Żyje twoja matka? – Nie żyje. Dam sobie jakoś radę. – A może cały konflikt... uda się jeszcze... – Nic się już... – wpadła mu w słowo. Spojrzeli na siebie. – Klaps – Irena uniosła rękę. – Zaczynamy. „Ustiechow, musimy uciekać! – Wanda wbiega do salonu. Rosjanin podrywa się na jej widok”. „– Co się stało?” –rzekł Sachajew cicho. Upił łyk herbaty i zapalił papierosa. Irena spojrzała na niego strofująco. – Czemu palisz? – Nieważne. – Machnął ręką. – „Co się stało?”– powtórzył z odmienną, dramatyczniejszą intonacją. Skapitulowała. – „Lada chwila mogą tu być Niemcy. Wzięli Krügera”. „– Ten Krüger to polski oficer?” – Sachajew stał się już Borysem Ustiechowem. Mówił jak tamten. „– Tak, oficer Wojska Polskiego – oddychała wciąż jeszcze nierówno. – Wychowany w Niemczech i dlatego... – Rozumiem. Myślisz, że sypnie? – On nie, ale wpadli też inni... Jeśli będą ich torturowali... Borys, trzeba za wszelką cenę doprowadzić obu profesorów na miejsce, gdzie ma lądować samolot. – Wiesz, gdzie to jest? – Rosjanin sprawdza swego schmeissera, odbezpiecza, repetuje, ogląda naboje. – Wiem. Ale dlaczego... – Na wszelki wypadek. Ruszamy! Wszyscy są gotowi. Szymon! – Ustiechow poderwał się i otworzył okno w tej samej chwili, gdy stary pojawił się w drzwiach. Rosjanin nakazał mu milczenie. Stał w oknie i nasłuchiwał. – Już są – powiedział nie swoim głosem. – Więc jednak. Dobrze, że wiesz, gdzie to lądowisko. Ruszajcie! Na jakiś czas zatrzymam pościg. Trzeba, aby sądzili, że udało się im was okrążyć. – Kiedy nic nie słyszę – podeszła do okna. – Otaczają nas. Robią to coraz sprawniej. Samochodami nie podjeżdżają do celu. Nauka nie idzie w las. – Błysnął w uśmiechu białymi zębami. – Nieprawda! Nauka pójdzie w las za chwilę, razem z tobą. Spieszcie się! Każda chwila droga! – Kiedy ja... – Wanda przytuliła się do jego ramienia. – Trudno mi... – Ot, i niezręczność, jak mawiał pewien fryzjer, ilekroć mu wypadło strzyc łysego. Idźcie już! – Ustiechow spogląda gdzieś ponad jej głową. – Musicie... zrozum... – Kocham cię – szepnęła. – Kocham! – Ja ciebie też... kocham. Wiesz o tym dobrze. Głowa do góry. Trochę popukam tutaj, a potem was dogonię. – I już się nie rozstaniemy? – Nigdy! – śmiejąc się, uniósł rękę w geście przysięgi. – Jako starzec będę ci grywał na fortepianie. Umrzesz z nudów. Pocałowali się i wybiegła. Przez chwilę słyszał jeszcze jej głos. Wszedł na strych i wyjrzał dymnikiem. Wanda i kilka otaczających ją postaci znikały już wśród pierwszych drzew zagajnika. Od strony wsi zbliżała się tyraliera. Kilkunastu Schupo posuwało się, prowadząc psy na długich smyczach. Połyskiwały czarne krążki charakterystycznych kasków. W głębi majaczyły postacie w zwykłych hełmach. Otaczający dwór posuwali się w absolutnej ciszy. Dojrzał kilka nieruchomych motocykli. Ciężarówki zatrzymały się dalej, opodal chałup. Psami zajął się w pierwszej kolejności. Później poszukał obu oficerów. Wyższego załatwił od razu. Niższy przypadł do ziemi i sprawnie znalazł sobie osłonę. Podobnie zachowała się większość atakujących. Teraz słychać już było głosy. Oficer wydawał rozkazy. Raz po raz ukazywało się jego ramię. Cofali się. Ustiechow zszedł po drabinie i zapalił papierosa. Był zupełnie spokojny, a nawet więcej – przepełniało go rozradowanie. Podniecenie, którego nie potrafiłby określić, stłumiło lęk zupełnie. Zbiegł do salonu, wychylił duszkiem szklankę samogonu i zbliżył się do fortepianu. Najpierw – niemal bezwiednie – zagrał kilka taktów marsza pogrzebowego. Uśmiechnął się. Teraz ręce jego przemieszczały się po klawiszach rytmicznie. Zaczął nucić, a po chwili – z błazeńskim uśmiechem przylepionym do twarzy – zaśpiewał o Maszy siedzącej pod samowarem. Wszystko to trwało minutę, może dwie. Pognał na górę.Niemcy podeszli nieco bliżej. Trzej kryli się za ziemną piwniczką. Mądrale – pomyślał o nich. – Ci może przeżyją wojnę. Czuł już działanie alkoholu. Uśmiechnięty i prawie w zgodzie z całym światem przejechał dwoma długimi seriami po tych, którzy unieśli się, zaufawszy widać swemu szczęściu. Potem przeniósł ogień na odleglejszych, wgniecionych lękiem w ziemię. Odpowiedzieli strzałami ci, których nie dostrzegł. Siedzieli na okolicznych drzewach. Nie musieli oszczędzać amunicji. Serie ich automatów siekły po dachówkach, przebijały deski, łomotały po krokwiach i belkach stropu. Oberwał w ramię. Spadł z drabiny jak uderzony przez boksera. Oprzytomniał. Odezwały się także dwa cekaemy. Te wybijały nieco odmienny rytm. Strzelały metodycznie, bez przerwy. Rozejrzał się. Wszystko dookoła stało się hukiem i dudnieniem. Tu i ówdzie w dachu pojawiły się wielkie przestrzenie pozbawione dachówek. Coraz to inne, rdzawe płytki osuwały się, spadały. – Cały świat wali w moje jedno ramię. Jakbym nie miał drugiego – powiedział na głos i roześmiał się. Ciemna plama na swetrze powiększała się z każdą chwilą. Wyjął parabellum, odbezpieczył i przyłożył do skroni. – Nie tak, szmato! Niech cię szkopy załatwią, jak załatwili twój oddział – powiedział lub pomyślał, bo świadomość istnienia odpłynęła od niego nagle. Zmieniła się w mgliste przypomnienia. Skoncentrował wszystkie siły i wstał. – Nie jest źle – rzekł do siebie. – Szmata może zamienić się w sztandar, jeśli... jeśli załopocze! – rzucił donośniej, jak gdyby przemawiając na wiecu. Zatoczył się, upadł. – Jeśli szmata załopocze na wietrze historii, to... uwzniośla się i brud z niej znika. «Wyklęty, powstań, ludu ziemi...» – zaczął się podnosić z szalonym wysiłkiem, śpiewając przy tym ochryple. – «Powstańcie... których... dręczy... » Wsparty na lewym ramieniu, windował się coraz wyżej. Wreszcie stanął na szeroko rozstawionych nogach. – «Titina, ach, Titina!» – zaśpiewał dźwięcznie, przystając na podeście schodów. Cały świat się zataczał. Niemiec w hełmie, stojący na dole, u wejścia do salonu, przez ułamek sekundy zadarłszy głowę spoglądał ze zdziwieniem. Rozkołysany jak wszystko dookoła, poderwał swój automat, lecz Ustiechow był szybszy. Strzelił instynktownie, jak we śnie, jak gdyby czynił to nie on sam, lecz ktoś inny. Zdawało mu się, że widzi w salonie ciemną sylwetkę. Miał rację. Zginął w chwilę później, biorąc w siebie długą serię automatu”. – Jeszcze jedno: aktorskie odchylenie od normy wcale nie jest obojętne. Wtłacza się, wypiera wszystko inne, zaczyna dominować. – Irena usiadła wygodniej w fotelu. – Ginie nasza autentyczność, swoboda... Gramy na co dzień, wszędzie, nawet przed sobą. Rośnie poczucie niemocy, niepełnego zaspokojenia, zżerają ambicje... Zapamiętaj – pomyślał – oczy Ireny. Ona sama w kręgu żółtawego światła. Jej słowa, głos... – Tak dennie tego nie widzę – zaoponował. – Nasz zawód wiele zabiera, ale i daje. Przecież w tym zwariowaniu jest coś wielkiego. Gdybym w to nie wierzył, nic nie miałoby sensu. Czasem wątpię, rozumiesz. Głupia rola, beznadziejny odbiór – śmiechy, gdzie nie trzeba, idiotyczne, głośno wypowiadane komentarze, później bzdurne oceny napisane przez recenzentów – niewyżytych reżyserów czy dramaturgów, a mimo to fajnie człowiekowi. Piekielnie trudno o tym mówić, ale ponieważ już niebawem się rozstajemy... – Może będzie deszcz – rzekła zupełnie po dziecinnemu. – Ostatnia scena musi być kręcona w pełnym słońcu. Uczuł tak wielkie rozczulenie, że nie zdobył się na żadne słowa. Milczeli oboje. – Chociaż Woronkow ma, zdaje się, szczęście – rzekła po chwili i uśmiechnęła się. Sachajew wyciągnął rękę i zamknął w swej dużej dłoni jej dłoń wąską i ciepłą. Siedzieli tak znowu bez słowa. Potem wstali, jak gdyby nagle czymś zawstydzeni. – A wracając do mojej choroby – rzekł aktor. – Otrzymałem nową filmową propozycję. Gdyby się rozniosło, że nawala mi serce, to sama rozumiesz... – Gratuluję. Jasne – powiedziała. – Wszystko jasne. Ale obiecałeś, że się będziesz leczył. „– Gdzie jest Paryż? – zwraca się Bronka do grupki dzieci siedzących na trawie. Leśna polana. Dookoła drzewa. Na najbliższym zawieszona mapa Europy. Wiatr lekko nią porusza. Unoszą się ręce dzieci. – Henio, pokaż! – mówi Bronka. Do mapy podchodzi chłopiec o jasnej czuprynie. Jest boso. Dotyka patykiem jakiegoś punktu na kolorowej płaszczyźnie. Uśmiecha się. Tuż obok trafia rzucona przez kogoś szyszka. – Józek, zobaczysz, że oberwiesz! – odwraca się nauczycielka. – Kiedy to nie ja, proszę pani – podnosi się piegowaty chudeusz. – I przestań gryźć trawę! – Bronka, z trudem kryjąc rozbawienie, robi srogą minę. – Można wziąć pepeszę? – pyta chłopiec mniejszy od innych. Wskazuje pepeszę wspartą o pień drzewa. – Nie można. Strzelać nie umiesz – odpowiada jego sąsiad. – Ja nie umiem? Powtórz! – zaperza się maluch. – Dość! Macie być grzeczni. – Nauczycielka marszczy brwi. – Tak, tu jest Paryż. Siadaj! – odprowadza wzrokiem chłopca zmierzającego w stronę swego miejsca. – Czyż Paryż jest takim sobie zwykłym miastem, jakich wiele? Helenka! – Nie. Paryż jest piękny i ważny. To stolica Francji – odpowiada dziewczynka z zabandażowaną główką. Próbuje wstać. – Helenko, siedź! – zwraca się do niej nauczycielka. Lecz zapytana zdaje się nie słyszeć tego polecenia. Podnosi się. – W Paryżu mieszkają Francuzi. Jest tam dużo... kultury. Teraz tam siedzą Niemcy... – Już nie! – podrywa się chłopiec o okrągłej, łagodnej buzi. – Co ona? Zwariowała?! – Spokojnie! – Nauczycielka unosi głowę i rozgląda się uważnie.Wibrujące, odległe dudnienie zamienia się w potężniejący warkot samolotów. – Do ziemianki! Prędko! – woła Bronka. Dzieci wstają. Niektóre idą z trudem, podtrzymywane przez inne. Jeden z chłopców zawraca i zbliża się do mapy. Próbuje ją zwinąć. Większość dzieciaków jest już blisko ciemnego kwadratu w ziemi. Pierwsze wchodzą do wnętrza. – To Ruskie! – wykrzykuje chłopiec niosący zwiniętą mapę. – Tak! Ruskie! Mają czerwone gwiazdy! – Dzieci zawracają, biegną przed siebie. Przysłaniając oczy dłońmi, spoglądają w górę. – Wszyscy do ziemianki, bo będzie źle! – Nauczycielka zgarnia je ruchami pasterza próbującego zebrać rozpierzchłe stado. Na próżno. Chłopcy i dziewczynki podskakują z podniecenia i radości, tańczą, śmieją się. Nawet odgłosy detonacji i odległych wybuchów nie robią na nich wrażenia”. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY – Kochani, piszą o nas. Dobrze piszą. – Uśmiechnięty Woronkow rozkłada filmowy tygodnik. – Zdjęcia udane, wciągające. O, popatrzcie sami! Tytuł „Niepokonani”. – Obserwuje grupkę aktorów, którzy trwają pochyleni nad pismem. – Mam nadzieję, że nie zapeszą – mówi jeden z „Niemców”. Jest w mundurze esesmana. – Aber wo? Mein Lieber, das ist doch unmöglich – śmieje się siedzący obok radziecki czołgista. – Dziwne. Śmierć Ustiechowa – jakby tu powiedzieć – była dla mnie ogromnie smutna – mówi Irena. – Nie tak. To bardziej dojmujące. Przestało nagle istnieć coś, co było ważniejsze, niż sądziłam. Nic teraz nie mów! – spogląda na Sachajewa idącego obok niej ulicą miasteczka. – Rozkaz! – odpowiada bez uśmiechu. – Nie chcesz wiedzieć, dlaczego masz nie mówić? – pyta Irena po chwili milczenia. – Lękasz się, że mógłbym użyć niewłaściwych słów. – Otacza ją ramieniem. – Jesteś wielki tchórz. – Jestem. Umarłeś zbyt szybko. Nie zdążyłam się tobą nacieszyć. Już dom towarowy. Więc co chcesz kupić? – Nie dajesz mi w ogóle dojść do słowa. – Pytam, co chcesz kupić? – rzuca Irena zmienionym głosem. – Słuchaj, ja też nie jestem z drewna czy kamienia – mówi mężczyzna cicho. – Przecież ostatnie nasze dni nie powinny minąć pod znakiem... – Masz rację – Polka uśmiecha się. – Zachowuję się jak zwykła histeryczka. Więc prezenty... Ale Cepelia jest trochę dalej... – Najpierw coś ładnego dla Miti – odpowiada aktor. Opuszcza głowę. – Płyty już dla niego masz, więc może jakieś albumy z fotografiami, które mu coś powiedzą o rożnych regionach polski? Albo coś sportowego. Na przykład szpada i kostium do fechtunku? – Wiesz, że to może być!... – Twarz Sachajewa rozjaśnia się nagle. – Rozumiem, o co ci chodzi! – wykrzykuje podniecony. – W ten sposób podkreślę, że wierzę w jego zupełne wyzdrowienie! Jesteś genialna: – Żadne to dla mnie odkrycie – wzrusza ramionami dziewczyna, robiąc zarozumiałą minę. Śmieją się oboje. Odprowadzani spojrzeniami przechodniów, wchodzą bardzo wolno do wnętrza domu towarowego. „Radzieckie czołgi wyjeżdżają do wsi od strony kościoła. Wiozą pokrytych grubą warstwą kurzu żołnierzy, którzy przylgnęli do stalowych cielsk, jak gdyby przyciągnięci magnetyczną siłą. Silniki potworów wyją, tłumiąc okrzyki powitania. Zresztą tylko nieliczne spośród stojących tu i ówdzie obszarpanych kobiet zdolne są wydać jakikolwiek głos. Większość zamarła bez ruchu wśród nadpalonych chałup, tylko patrzy, jak gdyby nie wierząc własnym oczom. Wiele płacze. Niektóre – zwłaszcza młodsze – rzucają kwiaty żołnierzom. Lecz i te rzucające są poważne lub uśmiechają się z trudem. Dopiero opodal szkoły, gdzie grupka uzbrojonych po zęby dziewczyn otacza mężczyznę z obandażowaną głową, w miejscu gdzie stoją wymizerowane dzieci – temperatura powitania rośnie. Siedzący na czołgach prostują się i odpowiadają gestami na okrzyki powitania. Nierzadko dowódcy poszczególnych czołgów salutują, obrzucając zdumionymi spojrzeniami uzbrojone mieszkanki wioski. Po twarzach Morochowa i stojącej obok niego Bronki przebiegają drgnienia. Partyzant spogląda na dziewczynę. Dostrzega łzy w jej oczach. Przygryza wargi, a potem dłoń jego zwiera się z dłonią nauczycielki. Trwają tak, nie patrząc na siebie. Czołgi suną nieprzerwanie”. Lotnisko Okęcie. Gwarno. Długi ogonek podróżnych czekających do odprawy paszportowej. Uśmiechnięty Kazura. Woronkow – czarne okulary, kwiaty. Sachajew w zamszowej marynarce, trzymający niezręcznie bukiet róż. – Więc to już. Trudno uwierzyć. Przyjadę. Naturalnie. Bardzo chciałabym poznać twoją żonę, synka... – Irena słyszy własne słowa jakby w nagłośnieniu. Ma wrażenie, iż wypowiada je niezmiernie wolno. – Ostatecznie, cóż to za problem wybrać się do „Moskwy. Cały świat maleje, kurczy się... Ile trwa lot do Moskwy? – Półtorej godziny – odpowiada aktor. – No więc sam widzisz. – Sam widzę – mężczyzna powtarza zmatowiałym głosem.Jak to dobrze, że istnieją środki uspokajające – myśli aktorka. – Gdyby nie one, tobym się na pewno wygłupiła. A tak – uczucie o wiele mniej straszne. Tylko przenikliwe. Tak – przenikliwe. Niech już się stanie. Niech już będę sama. – Więc zaraz oczywiście napiszę – mówi Sachajew. Wszystko we mnie krzyczy ze strachu i rozpaczy. Telepie się, trzęsie. Jaki jestem na zewnątrz spokojny. Coraz częściej mam dość samego siebie, własnych reakcji. Mów coś! Powiedz jej, że istnienie jest tak piekielnie zawikłane. że sam nie wiesz, jak będziesz teraz żył... – Kiedyś przyjadę do Warszawy, ale wyłącznie, aby ją zwiedzić – uśmiecha się aktor. – Będę miał mnóstwo czasu... – Będziemy mieli – dopowiada szeptem dziewczyna i odwraca nagle głowę. To nie tak. Nic się nie powtarza – myśli. – Nie wraca. Odchodzimy, przemijamy... – Już po pożegnaniu? – Tuż obok zatrzymuje się Woronkow. Unosi okulary. – Powiedzcie sami: odlatujemy i pogodę szlag trafił. Deszcz, wiatr... Nam się udało. – Macie zawsze szczęście, Stefanie Maksymowiczu – mówi Sachajew. – Gratuluję. – Na premierze „Niepokonanych” chcę siedzieć obok pani – śmieje się reżyser. – Zaproszenie dostanie pani miesiąc naprzód. – Dziękuję bardzo. Chyba pan reżyser zmęczony – mówi Irena. – Dobry gatunek zmęczenia. U mnie to dopiero półmetek. Ale lubię montaż. Przepraszam. Jeszcze się zobaczymy – odchodzi. – Klaps? – uśmiecha się Irena.Sachajew zwraca ku niej głowę od razu.– Borys Ustiechow nie zostaje zabity. Dopędza Wandę prowadzącą obu naukowców – zaczyna dziewczyna. – Biegnę środkiem lasu. Jestem już coraz bliżej – podejmuje aktor. – „Stój! Kto idzie?” – mówi Irena. – „Nie zadawaj głupich pytań, dziedziczko!” – Więc na stare lata będziesz mi jednak grywał na fortepianie? – Nigdy się nie zestarzeję. Umarłem i żyję. To dziedziczce wystarczy? – Albo spotykam cię po latach w samolocie. Wyobraź sobie taką sytuację... Wchodzę i siadam właśnie obok... – Nie zdążymy – szepnął.Stali już przed kontuarem. Panienka w mundurku obserwowała ich znudzonym wzrokiem.Sachajew podał bilet, rzucił jakieś słowa. Siedząca uśmiechając się coś mu odpowiedziała.Irena odwróciła się i pobiegła przed siebie. Była już daleko, gdy zauważył jej odejście. Stał rozglądając się bezradnie. Wśród tłumu podróżnych, zupełnie niczym się z tej odległości nie wyróżniał. Jego oczy błądziły po całym wnętrzu. Nie wiedział, gdzie szukać. Cofnął się, przeszedł nieco dalej w kierunku schodów wiodących do restauracji. Wyszła przed budynek i zaraz w jej twarz uderzył wiatr pomieszany z deszczem. Warszawa – Obory 1976–1982