1225
Szczegóły |
Tytuł |
1225 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1225 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1225 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1225 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Philippe Djan
37,20 rano
Tytu' orygina'u 37,20 le matin
edition Bernard Barrault 1985
Z j'zyka francuskiego prze'o�y' Marek Bie�czyk
1
Na koniec dnia zapowiedzieli burz', jednak niebo by'o wci� b''kitne,
a wiatr usta'. Zajrza'em na chwil' do kuchni, sprawdzi�, czy si' nie przypala,
ale gdzie tam, sz'o cudownie. Wyszed'em na werand' uzbrojony w zimne
piwo i wystawi'em g'ow' wprost na s'o�ce. By'o dobrze, ju� tydzie� opala'em
si' ka�dego ranka, mru��c oczy ze szcz'�cia; ju� tydzie� zna'em Betty.
Raz jeszcze podzi'kowa'em niebu i z grymasem rozkoszy wyci�gn�'em
r'k' po le�ak. Roz'o�y'em si' wygodnie jak facet, kt�ry przed sob� ma wiele
czasu, a w 'apie piwo. Przez ca'y tydzie� spa'em wszystkiego gdzie� dwa-
dzie�cia godzin, Betty jeszcze mniej, bo ja wiem, mo�e wcale, to przecie� ona
ci�gle mnie tarmosi'a, zawsze by'o co� lepszego do roboty. Ty, chyba mnie
samej nie zostawisz, m�wi'a, ej, co ty kombinujesz, obud� si'. Otwiera'em
oczy i u�miecha'em si'. Zapali�, popieprzy�, opowiedzie� historyjk': stara-
'em si' nie wypa�� z rytmu.
Chwa'a Bogu w ci�gu dnia nie przem'cza'em si'. Jak dobrze posz'o,
ko�czy'em robot' oko'o po'udnia i potem mia'em spok�j. Tyle �e musia'em
by� pod r'k� do si�dmej i stawi� si' jakby co. Przy dobrej pogodzie na og�'
mo�na by'o zasta� mnie na le�aku, potrafi'em wylegiwa� si' godzinami.
My�la'em sobie, �e znalaz'em w'a�ciw� r�wnowag' mi'dzy �yciem a �mier-
ci�, my�la'em, �e znalaz'em jedyn� inteligentn� rzecz, jak� mo�na robi�, je�li
cz'owiekowi zechce si' pi'� minut zastanowi� i przyzna�, �e �ycie nie ma nam
niczego nadzwyczajnego do zaoferowania, z wyj�tkiem kilku rzeczy nie na
sprzeda�. Otworzy'em piwo i pomy�la'em o Betty.
- Szlag by to trafi'! Pan tu sobie siedzi... Wsz'dzie pana szukam!
Podnios'em wzrok. To by'a ta kobietka spod trzeciego, w'osy blond,
czterdzie�ci kilo i piskliwy g'osik. Przyklejone rz'sy lata'y jej w g�r' i w d�'
z powodu s'o�ca.
- No, a co si' pani sta'o? - spyta'em.
- Rany boskie, nie chodzi o mnie, w 'azience leje si' woda! Niech mi j�
pan natychmiast zakr'ci, ach, sk�d si' to bierze, nie rozumiem!
Unios'em si' gwa'townie, ta historia bynajmniej mnie nie bawi'a.
Wystarczy'o spojrze� na ni� przez chwil', by poj�, �e dziewczyna jest
stukni'ta. Wiedzia'em, �e da mi popali�; szlafrok zwisa' z jej wychudzonych
ramion, by'em znokautowany przed walk�.
- Mia'em w'a�nie co� zje�� - oznajmi'em. - Nie mog'aby pani
poczeka� z 'aski swojej pi'ciu minut?
- Co pan!! To prawdziwa katastrofa, wsz'dzie pe'no wody. Niech pan
leci biegiem...
- No dobrze, ale co w'a�ciwie pani urwa'a? Sk�d si' leje?
- No... wie pan... ten... to bia'e co�, z tego si' leje. Rany boskie,
wsz'dzie p'ywa papier!
Prze'kn�'em 'yk piwa, potrz�saj�c g'ow�.
- A czy pani zdaje sobie spraw', �e w'a�nie siada'em do sto'u? Mo�e na
kwadransik zamknie pani oczy, nie da'oby si'?
- Chyba pan zwariowa'! Ja nie �artuj', radz' przyj�� natychmiast...
- Dobrze, ju� dobrze, niech si' pani nie denerwuje - powiedzia'em.
Wsta'em, wszed'em do �rodka, zakr'ci'em gaz pod fasolk�. By'a ju�
prawie ugotowana. Potem chwyci'em skrzynk' z narz'dziami i ruszy'em za
wariatk�.
W godzin' p�niej by'em z powrotem, mokry od st�p do g'�w i p�'�ywy
z g'odu. Pstrykn�'em zapa'k� pod rondlem i pogna'em pod prysznic. Wi'cej
ju� o tamtej nie my�la'em, czu'em tylko, jak woda sp'ywa mi po g'owie, a pod
nos podpe'za zapach fasolki.
S'o�ce zalewa'o ca'y domek, robi'o si' przyjemnie. Wiedzia'em, �e na dzi�
to ju� koniec z k'opotami, jeszcze mi si' nie zdarzy'o widzie� dw�ch kibli
zapchanych w jedno popo'udnie; przez wi'kszo�� czasu nic si' tu nie dzia'o,
by'o raczej spokojnie, bungalowy w po'owie pozostawa'y puste. Usiad'em
przed talerzem u�miechaj�c si', mia'em przecie� dok'adny program dnia,
papu, a potem kierunek weranda i poczekam do wieczora, b'd' czeka', a�
przyjdzie, ko'ysz�c biodrami, przyjdzie i usi�dzie mi na kolanach.
W'a�nie podnosi'em pokrywk' z rondla, kiedy drzwi rozwar'y si'
szeroko. To by'a Betty. Z u�miechem od'o�y'em widelec i wsta'em.
- Betty! - wykrzykn�'em. - Cholera, chyba pierwszy raz widz' ci' za
dnia.
Ustawi'a si' jak do zdj'cia z r'k� we w'osach, a kr'cone kosmyki
sp'ywa'y na wszystkie strony.
- Ooooch... no i jak? - spyta'a.
Usiad'em, niedbale zarzuci'em r'k' na oparcie i przybra'em oboj'tn�
min'.
- Taak, biodra s� niez'e, nogi te�, tak, poka� si', a teraz si' odwr�...
Zrobi'a p�'obr�t, wsta'em i przywar'em do jej plec�w. Pog'aska'em piersi
i poca'owa'em j� w szyj'.
- Z tej strony jest ju� ca'kiem idealnie - wymrucza'em.
Sk�d si' tu wzi''a o tej porze? - my�la'em. Odsun�'em si' i dostrzeg'em
dwie p'�cienne walizki na progu, lecz nic nie powiedzia'em.
- Jej, ale tu wspaniale pachnie.
Pochyli'a si' nad sto'em, by zajrze� do garnka i wyda'a z siebie okrzyk:
- O kurde... Ale numer! ~ ~
- Co si' sta'o?
- Jak rany, tam jest chili! Nie powiesz mi chyba, �e mia'e� zamiar sam
jeden wtr�bi� ca'e chili...
W'o�y'a palec do �rodka, a ja w tym czasie wyj�'em z lod�wki dwa piwa;
my�la'em o d'ugich godzinach, kt�re nas czekaj�, czu'em si', jakbym po'kn�'
kulk' opium.
- O Bo�e, naprawd' jest genialne. Ale w taki upa', chyba zwariowa'e�...
- Mog' je�� chili w ka�d� pogod', cho�by pot kapa' mi w talerz; chili i ja
jeste�my jak dwa palce jednej d'oni.
- Szczerze m�wi�c, ja chyba te�. A poza tym g'odna jestem jak pies!
Od chwili kiedy wesz'a, co� si' tu zmieni'o, niczego nie mog'em znale��,
kr'ci'em si' w k�'ko, szukaj�c talerzy, u�miecha'em si', otwiera'em szafy.
Podesz'a i uwiesi'a mi si' na szyi, ub�stwia'em to, mog'em wtedy w�cha� jej
w'osy.
- No i co, cieszysz si', �e jestem? - spyta'a.
- Pozw�l mi si' chwil' zastanowi�.
- Ale to 'ajdaki. Opowiem ci p�niej.
- Betty, czy co� nie tak...?
- Nie, nic powa�nego - odrzek'a. - Nie na tyle, �eby mia'o nam
wystygn� chili. Poca'uj mnie...
Po dw�ch czy trzech 'y�kach ostro przyprawionej fasoli zapomnia'em
o tej chmurce. Obecno�� Betty wprawia'a mnie w eufori', a do tego �mia'a si'
ona bez przerwy, chwali'a fasolk', pieni'a piwo, wyci�ga'a r'k' przez st�', by
pog'aska� mnie po policzku. Nie wiedzia'em jeszcze, �e by'a zdolna przej��
z pr'dko�ci� �wiat'a z nastroju w nastr�j.
Ko�czyli�my ju� je��, trwa'o dobr� chwil', zanim zmietli�my te pyszno�ci
puszczaj�c do siebie oko i �artuj�c; w'a�nie na ni� patrzy'em, wydawa'a mi
si' wspania'a i nagle zobaczy'em, jak w jednej chwili przemienia si' w oczach,
straszliwie zblad'a i jej spojrzenie zrobi'o si' tak niewiarygodnie twarde, �e
straci'em oddech.
- M�wi'am ci ju� - zacz''a z wolna - same 'ajdaki. Pr'dzej czy
p�niej w ko�cu musi si' to sta� i dziewczyna znowu l�duje na drodze
z dwiema walizkami w r'ku; znasz ten scenariusz?
- Ale o co w'a�ciwie chodzi?
- Jak to o co? Czy ty w og�le mnie s'uchasz? w'a�nie ci t'umacz' co�,
dlaczego nie s'uchasz...?!
Nie odpowiedzia'em, ale chcia'em dotkn� jej ramienia. Odsun''a si'.
- Zrozum mnie dobrze: nie jestem z facetem tylko po to, �eby mnie
r�n�'.
- Aha - rzek'em.
Przejecha'a r'k� po w'osach wzdychaj�c i spojrza'a przez okno. Na
zewn�trz nic si' nie dzia'o, kilka domk�w sk�panych w �wietle i droga, kt�ra
przebija'a si' przez pola i w oddali rusza'a do ataku na wzg�rza.
- Pomy�le�, �e ca'y rok tkwi'am w tej budzie - mrukn''a.
Patrzy'a w pustk', r'ce �cisn''a mi'dzy nogami i przygarbi'a ramiona,
tak jakby nagle poczu'a zm'czenie. Nigdy jeszcze takiej jej nie widzia'em,
widzia'em jedynie, jak si' u�miecha i my�la'em, �e zawsze rozpiera j� energia.
Zastanawia'em si', co si' sta'o.
- Ca'y rok - ci�gn''a - w ka�dy bo�y dzie� ten 'ajdak zezowa' na
mnie, a jego baba dar'a si' od rana do wieczora, a� nam uszy puch'y.
Zasuwa'am okr�g'y rok, obs'ugiwa'am watahy klient�w, sprz�ta'am ze
sto'�w, zamiata'am sal', i masz. Szef wsadza ci 'ap' mi'dzy nogi i wszystko
trzeba zacz� od zera. Ja i moje dwie walizki... i forsy na par' dni albo na
poci�g.
D'ugo kr'ci'a g'ow�, potem przenios'a wzrok na mnie i u�miechn''a si';
teraz mog'em j� pozna�.
- Ale wiesz, co naj�mieszniejsze, nie mam nawet gdzie spa�. Pozbiera-
'am si' raz-dwa, wszystkie dziewczyny oczy na mnie wytrzeszczy'y. "Nie
zostan' tu ani chwili d'u�ej!" - powiedzia'am im. "Nie znios' wi'cej widoku
tej spro�nej g'by!!"
Otworzy'em piwo o kant sto'u.
- No c�, uwa�am, �e mia'a� racj' - stwierdzi'em. - Wed'ug mnie
ca'kowit� racj'.
Jej zielone oczy przes'a'y mi b'ysk, czu'em, jak wraca w ni� �ycie, jak
chwyta j� wp�' i jak potrz�sa nad sto'em jej d'ugimi w'osami.
- Bo wiesz, facet pewnie ubzdura' sobie, �e nale�' do niego, znasz chyba
takich...
- Tak, tak, jasne, �e znam. Zaufaj mi.
- Wiesz co? my�l', �e im wszystkim odbija w pewnym wieku.
- Tak s�dzisz?
- Jasne, m�wi' ci.
Posprz�tali�my ze sto'u, a potem wzi�'em obydwie walizki i wnios'em je
do �rodka. Zabra'a si' do zmywania; widzia'em pryskaj�c� przed ni� wod',
przypomina'a mi dziwny kwiat o przezroczystych czu'kach i sercu ze skaju
w kolorze malwy; zna'em niewiele dziewczyn, kt�re mog'yby nosi� mini
w tym odcieniu i z tak� nonszalancj�. Rzuci'em walizki na '�ko.
- S'uchaj - powiedzia'em - koniec ko�c�w dobrze si' sta'o.
- My�lisz...?
- No, na og�' nie wytrzymuj' z lud�mi, ale ciesz' si', �e przysz'a� ze
mn� zamieszka�.
Nazajutrz rano wsta'a pierwsza. Ju� tak dawno nie jad'em z nikim
�niadania, wylecia'o mi z pami'ci, zapomnia'em, jak to si' robi. Wsta'em
i ubra'em si' bez s'owa. Przechodz�c poca'owa'em j� w szyj' i usiad'em przed
fili�ank�. Smarowa'a mas'em kromki szerokie jak narty wodne i tak wodzi'a
przy tym oczami, �e nie mog'em si' powstrzyma� od �miechu; dzie� zaczyna'
si' naprawd' dobrze.
- Spr�buj' migiem odwali� robot' - skocz' na chwil' do miasta
i wracam. Mo�e chcesz pojecha� ze mn�?
Powiod'a wok�' wzrokiem, potrz�saj�c g'ow�.
- Nie, nie, mam wra�enie, �e trzeba tu troch' posprz�ta�. Chyba by si'
przyda'o, co?
Wi'c zostawi'em j� i poszed'em do gara�u po furgonetk'. Zaparkowa'em
przed dyrekcj�. Georges, z gazet� roz'o�on� na brzuchu, przysypia' na
krze�le. Stan�'em za nim i chwyci'em worek z bielizn�
-- Ach, to ty? -- burkn�'.
Chwyci' drugi worek i poszed' za mn� ziewaj�c. Rzucili�my worki do
budy i wr�cili�my po nast'pne.
- Znowu j� wczoraj widzia'em - powiedzia'.
Milcza'em, poci�gn�'em za worek.
-- To ciebie chyba szuka'a, nie?
Zbli�y' si', w'�cz�c nogami. S'o�ce wali'o ju� w najlepsze.
- Taka w kr�tkiej fioletowej sp�dniczce i z d'ugimi czarnymi w'osa-
mi -- doda'.
W tym momencie Betty wysz'a z domku i podbieg'a do nas. Patrzyli�my,
jak si' zbli�a.
- M�wi'e� o kim� w tym rodzaju? - spyta'em.
- O jasny gwint, jasny gwint!
- No w'a�nie. Tak, to mnie szuka'a.
Potem przedstawi'em ich sobie i gdy stary odstawia' swoje uk'ony,
poszed'em po list' zakup�w zawieszon� przy okienku. W'o�y'em kartk' do
kieszeni i wr�ci'em do samochodu, zapalaj�c pierwszego papierosa. Betty
siedzia'a po prawej, rozmawia'a z Georgesem przez uchylon� szyb'.
Obszed'em samoch�d i usiad'em za kierownic�.
- Rozmy�li'am si' - oznajmi'a. - Zdecydowa'am si' na spacer.....
Obj�'em j� i ruszy'em 'agodnie, �eby przed'u�y� przyjemno��. Poda'a
mi gum' do �ucia, mi'tow�. Papierki rzuci'a na pod'og'. Przez ca'� drog'
tuli'a si' do mnie. Nie musia'em otwiera� Y-ning by spostrzec, �e jest zbyt
pi'knie.
Oddali�my najpierw bielizn', a potem polecia'em zanie�� list' z zakupami
do sklepu naprzeciw. Facet przykleja' w'a�nie nalepki, ka�d� w inn� stron'.
Wsun�'em mu kartk' do kieszeni.
- Nie przeszkadzaj sobie - rzuci'em. - Wpadn' po to za chwil'. I nie
zapomnij o flaszce...
Zerwa' si' zbyt gwa'townie i wyr�n�' 'bem w p�'k'. I na co dzie� wygl�da'
okropnie, a teraz do tego si' krzywi'.
- Stan''o, �e jedn� flach' na dwa tygodnie. Nie umawiali�my si' na
jedn� tygodniowo.
- Zgadza si', ale by'em zmuszony dobra� wsp�lnika. I moim obowi�z-
kiem jest wzi� to pod uwag'.
- Co to za pomys'?
- �aden pomys' i niczego to mi'dzy nami nie zmieni. Nadal b'd'
kupowa' u ciebie, je�li wyka�esz odrobin' inteligencji.
- O Bo�e, jedna na tydzie� to troch' przydu�o!
- My�lisz, �e innym jest lekko?
W tym momencie dostrzeg' Betty, kt�ra czeka'a na mnie w wozie w ku-
sym podkoszulku i z fantazyjnymi kolczykami, po'yskuj�cymi w s'o�cu.
Przez dwie czy trzy sekundy obmacywa' guza.
- Nie, nie my�l' - rzek'. - Ale my�l', �e jest kilku skurwieli, kt�rzy
lepiej daj� sobie rad' od innych.
Nie czu'em wystarczaj�cej przewagi, �eby o tym dyskutowa�. Zostawi'em
go; stercza' po�r�d pu'ek, gdy wr�ci'em do samochodu.
- Dobra, mamy jeszcze chwilk'. Masz ochot' na lody?
- Jezus Maria, i to jak�!
Staruszk' od lod�w zna'em dobrze. By'em jednym z jej najlepszych
klient�w w kategor�� lod�w z alkoholem. Cz'sto zostawia'a butelk' na
ladzie, a ja zabawia'em j� rozmow�. Gdy weszli�my, pomacha'em do niej.
Posadzi'em Betty przy stoliku i poszed'em zam�wi� lody.
- S�dz', �e zdecyduj' si' na dwa sorbety z brzoskwiniami - powie-
dzia'em.
Poszed'em za lad', �eby jej pom�c i kiedy zanurzy'a r'k' w dymi�cej
lod�wce, wyci�gn�'em dwa puchary o pojemno�ci tak na oko litra.
Otworzy'em szafk' w poszukiwaniu s'oika z brzoskwiniami.
- Ale pan dzisiaj rze�ki - stwierdzi'a - co, z'ociutki?
Wyprostowa'em si' i spojrza'em na Betty, siedz�c� w g''bi z za'o�onymi
nogami i z papierosem w ustach.
- I jak si' pani podoba? - spyta'em.
- Troch' jakby wulgarna.
Chwyci'em butelk' maraskino i pola'em lody.
- Tak ma by� - odpar'em. - To anio', kt�ry zszed' wprost z nieba,
nie widzi pani?
W drodze powrotnej zatrzymali�my si' po bielizn', a potem poszed'em
odebra� zakupy; by'o ju� chyba po'udnie i rzeczywi�cie zrobi'o si' teraz
gor�co, warto by'o po�pieszy� si' z powrotem.
Od razu zauwa�y'em butelk', po'o�y' j� na wierzchu, przed torbami
i przyj�' mnie bez u�miechu, ledwo zwr�ci' na mnie uwag'. Chwyci'em
zakupy i moj� flaszk'.
- Wkurzony jeste�? - spyta'em.
Nawet nie spojrza'.
- B'dziesz dzisiaj jedynym cieniem mojego dnia - powiedzia'em.
Za'adowa'em ca'y bajzel z ty'u i ruszyli�my w kierunku motelu. Zaraz
przy wyje�dzie z miasta w�ciekle zawia' gor�cy wiatr i okolica zacz''a coraz
bardziej przypomina� pustyni' z kilkoma n'dznymi k'pkami i rzadkimi
zak�tkami cienia, ale ja to lubi'em, lubi'em ten kolor ziemi, zawsze mia'em
sk'onno�� do rozleg'ych, pustych przestrzeni. Podnie�li�my szyby.
Docisn�'em do dechy, lecz jechali�my pod wiatr i grat ci�gn�' si'
dziewi'�dziesi�tk�, trzeba by'o spokojnie znosi� jego cierpienia. Po chwili
Betty okr'ci'a si' bokiem, musia'y j� grza� w'osy, bo ci�gle je odrzuca'a.
- Ty, pomy�l, jak daleko mogliby�my zajecha� we dw�jk' dobrym
wozem i z tym ca'ym �arciem z ty'u, nie?
Dwadzie�cia lat temu zapali'bym si' do pomys'u, teraz musia'em zrobi�
wysi'ek, �eby nie ziewn�.
- Ale by�my sobie strzelili wycieczk' - rzuci'em.
- A jak... i mogliby�my wynie�� si' z tego zadupia!
Zapali'em papierosa i skrzy�owa'em d'onie na kierownicy.
- To �mieszne, ale w pewnym sensie krajobraz tutaj nie wydaje mi si'
taki wstr'tny...
Wybuchn''a �miechem, odrzucaj�c'g'ow' do ty'u.
- A niech mnie... Ty to jeszcze nazywasz krajobrazem?
S'ycha� by'o, jak ziarnka piasku stukaj� o karoseri', porywy wiatru
znosi'y samoch�d, na zewn�trz wszystko si' dos'ownie pali'o. Zacz�'em si'
�mia� razem z ni�.
Wieczorem wiatr usta' jak no�em uci�' i powietrze sta'o si' bardzo
ci'�kie. Wyszli�my z butelk� na werand', oczekuj�c, �e noc przyniesie troch'
ulgi, patrzyli�my, jak pojawiaj� si' gwiazdy, lecz nie czuli�my najmniejszej
zmiany, �adnego podmuchu powietrza i, szczerze m�wi�c, to mi te� nie
przeszkadza'o. Jedyn� dobr� obron� by'a ca'kowita nieruchomo��, a ja
przeszed'em ju� niez'y trening. W ci�gu pi'ciu lat mia'em wystarczaj�co du�o
czasu, aby si' tego dopracowa� i umia'em znosi� wielkie upa'y, ale kiedy
w okolicy pojawia si' dziewczyna, to ju� inna historia, nie mo�na wtedy robi�
za trupa.
Po kilku szklaneczkach postanowili�my zmie�ci� si' we dw�jk' na
jednym le�aku. Pot si' z nas la' w ciemno�ci, lecz bawili�my si' jakby nigdy
nic; na pocz�tku to tak zawsze, jest si' gotowym znie�� wszystko. Trwali�my
przez d'u�sz� chwil' bez ruchu, s�cz�c powietrze jak z naparstka.
Potem zacz''a si' kr'ci� i dola'em jej do szklanki na uspokojenie. Wyda'a
przeci�g'e westchnienie, zdolne wyrwa� drzewo z korzeniami.
- Ciekawe, czy uda mi si' wsta� - wydusi'a.
-- Porzu� ten pomys', nie wyg'upiaj si'. Nie ma nic tak wa�nego...
- Chyba chce mi si' siusiu - przerwa'a.
Wsun�'em jej r'k' za majtki i pog'aska'em po�ladki. By'y cudowne,
strumyczek potu sp'ywa' tam z g�ry, a sk�r' mia'a g'adk� niczym buzia
dziecka z reklamy Cadum. Nie chcia'em o niczym my�le�, przycisn�'em j� do
siebie.
- Bo�e jedyny! - krzykn''a -- nie naciskaj mi na p'cherz!
Mimo to usiad'a okrakiem na moich nogach i w dziwny spos�b,
kurczowo, schwyci'a mnie za podkoszulek.
- Chc' ci powiedzie�... jak bardzo si' ciesz', �e jestem z tob�.
Chcia'abym, �eby�my byli razem, je�li si' da...
Powiedzia'a to zupe'nie normalnym g'osem, tak jakby rzuca'a mimocho-
dem uwag' o kolorze but�w lub p'kaj�cej farbie na suficie. Wysili'em si' na
lekki ton:
- No c�... wydaje mi si' to do za'atwienia, to ca'kiem mo�liwe. Nie
mam przecie� �ony, dzieci, nie mam skomplikowanego �ycia, mam chat'
i niem'cz�c� robot'. My�l', �e w gruncie rzeczy jestem dobr� parti�.
Przylgn''a do mnie mocniej i po chwili byli�my mokrzy od st�p do g'�w.
Mimo temperatury nie by'o to nieprzyjemne. Ugryz'a mnie w ucho,
pomrukuj�c.
- Ufam ci - wymamrota'a. - Jeste�my jeszcze m'odzi oboje, wyjdzie-
my z tego.
Nie zrozumia'em, co chcia'a powiedzie�. Ca'owali�my si' d'ugo. Gdyby
cz'owiek usi'owa' zrozumie�, co si' dzieje w g'owie dziewczyny, do niczego
by nie doszed'. A ja nie chcia'em koniecznie wyja�nie�, chcia'em jedynie
nadal j� ca'owa� w ciemno�ci i g'aska� po�ladki tak d'ugo, jak wytrzyma jej
p'cherz.
2
Przez dobre kilka dni p'ywali�my w kolorowym �nie. Nie odst'powali�my
od siebie na krok i �ycie wydawa'o si' zadziwiaj�co proste. Mia'em troch'
k'opot�w z jednym zlewem, z kuchenk� gazow�, z rozwalon� sp'uczk�, ale
w sumie nic takiego, a Betty pomaga'a mi zbiera� suche ga''zie, papiery
i opr�nia� kosze na �miecie, kt�re sta'y przy alejkach. W popo'udnia
obijali�my si' na werandzie, kr'c�c ga'kami radia i rozmawiaj�c o niczym,
chyba �e w planie by'o '�ko, albo brali�my si' za jak� skomplikowan�
potraw', kt�r� wypatrzyli�my dzie� wcze�niej w ksi�ce kucharskiej.
Rozk'ada'em w cieniu le�ak, a ona k'ad'a si' na macie w pe'nym s'o�cu.
Kiedy widzia'em, �e kto� si' zbli�a, rzuca'em jej r'cznik, a jak go�� znika',
zabiera'em go i wraca'em na le�ak po to, by na ni� patrze�. Zauwa�y'em, �e
starcza'o mi g'upie dziesi'� sekund, �eby nie my�le� ju� o niczym. To by'o
w'a�nie to.
Kt�rego� dnia zeskoczy'a z wagi krzycz�c:
- O cholera...! Niemo�liwe!
- Co jest, Betty?
- Chryste! Znowu kilo uty'am... Czu'am to!
- Daj spok�j. Przysi'gam, �e nic nie wida�.
Nie odpowiedzia'a i ca'e to zdarzenie zupe'nie mi wylecia'o z g'owy. Ale
w po'udnie przysz'o mi usi枏 przed talerzem, na kt�rym by' eden pomidor,
przeci'ty na p�'. Jeden pomidorek i nic wi'cej. Nie czyni�c uwag, wycelowa-
'em w niego widelcem i podj�'em rozmow' jakby nigdy nic. Odchodz�c od
sto'u by'em w formie, nie czu'em si' przygnieciony do pod'ogi tysi�cami
kalor�� i po�ciel zata�czy'a pod nami; zafundowali�my sobie jeden z naszych
najlepszych seans�w, podczas gdy na zewn�trz wibrowa'o s'o�ce, wal�c
�wierszcze po pancerzach.
Nieco p�niej wsta'em i skierowa'em si' prosto ku lod�wce. Czasami
�ycie potrafi da� ci chwile absolutnej doskona'o�ci i otoczy� ci' niebia�skim
py'em. Mia'em wra�enie, �e.�wiszcze mi w uszach, tak jakbym osi�gn�' stan
wy�szej �wiadomo�ci. U�miechn�'em si' do jajek. Wyj�'em trzy i z'o�y'em je
w ofierze misce.
- Ty, co ty tam wyprawiasz? - spyta'a Betty.
Zacz�'em szuka� m�ki.
- Jeszcze ci nie m�wi'em, ale raz w �yciu naprawd' zdarzy'o mi si' robi�
szmal, sprzedawa'em wtedy nale�niki. Postawi'em budk' nad brzegiem
morza, a faceci stali w ogonku z banknotami w r'kach. M�wi' ci, wszyscy, ilu
ich tam by'o. No, ale ja robi'em najcudowniejsze nale�niki w promieniu stu
pi'�dziesi'ciu kilometr�w i oni o tym wiedzieli. S'owo daj', zobaczysz, �e nie
bujam.
- Och, prosz' ci', ja ich nawet nie tkn'...
- Eee... chyba �artujesz? Nie pozwolisz przecie�, �ebym jad' sam, nie
zrobisz mi tego...
- Nie, nie mam ochoty, prosz' ci'... Nie b'd' jad'a.
Od razu zrozumia'em, �e nie ma co nalega�, wiedzia'em, �e to mur nie do
przebycia. Patrzy'em, jak jajko za jajkiem ze�lizguje si' z miski i �cieka
powoli do zlewu, a m�j �o'�dek terkota'. Jednak opanowa'em si' i umy'em
misk' bez dyskusji. Betty pali'a papierosa i spogl�da'a w sufit.
Reszt' popo'udnia sp'dzi'em na werandzie, majstruj�c przy silniku od
pralki, a potem, gdy zapad' zmierzch i widzia'em, �e nic si' nie dzieje, �e
ci�gle siedzi z nosem w ksi�ce, wsta'em i poszed'em zagotowa� wod'.
Wrzuci'em szczypt' gruboziarnistej soli, rozbebeszy'em opakowanie spa-
ghetti i wr�ci'em na werand'. Przykucn�'em obok niej.
- Betty, dzieje si' co� z'ego?
- Sk�d�e - odpar'a. - Wszystko dobrze.
Podnios'em si', skrzy�owa'em d'onie za g'ow� i powiod'em wzrokiem
wzd'u� horyzontu. Zastanawia'em si', co za �wi�stwo mog'o wkra�� si'
w tryby.
Podszed'em do niej ponownie, ukl�k'em i zaniepokojonym palcem
musn�'em jej policzek.
- Przecie� widz' po minie, �e co� nie tak.
Spojrza'a na mnie z t� sam� zawzi'to�ci�, kt�ra wstrz�sn''a mn� kilka
dni wcze�niej. Unios'a si' na 'okciu.
- Czy znasz du�o dziewczyn, kt�re l�duj� bez pracy i bez grosza
w pipid�wie z psychicznie niedorozwini'tymi i jeszcze si' u�miechaj�, du�o
znasz takich, co?
- A co by, do cholery, zmieni'o, gdyby� mia'a robot' i troch' forsy
w banku? Po co si' przejmujesz czym� takim?
- Nie tylko o to chodzi, najgorsze jest to, �e robi' si' t'usta. Sama siebie
rujnuj' w tej dziurze!
- Ale co ty wygadujesz? Co tu jest znowu takiego strasznego? Nie
widzisz, �e tak naprawd' wsz'dzie jest tak samo, nie wiesz, �e tylko pejza� si'
zmienia?
- No i co? Lepsze to ni� nic!
Rzuci'em okiem na r�owe niebo, kiwaj�c g'ow� i Powoli si' podnios'em.
- S'uchaj - powiedzia'em - nie mia'aby� ochoty skoczy� do miasta?
przek�simy co�, a potem p�jdziemy do kina...
U�miech na jej twarzy rozb'ysn�' jak bomba nuklearna, poczu'em
uderzaj�ce ciep'o.
- Cudownie! Nie ma nic lepszego na zmian' nastroju ni� ma'y wypad.
Daj mi tylko chwil' na za'o�enie sp�dnicy!
Polecia'a do �rodka.
- Tylko sp�dnicy? - zapyta'em.
- Zastanawiam si' czasami, czy ty w og�le my�lisz o czym� innym.
Poszed'em do kuchni i wy'�czy'em gaz pod garnkiem. Betty poprawia'a
w'osy przed lustrem. Mrugn''a do mnie. Mia'em poczucie, �e wyszed'em
z tego tanim kosztem.
Pojechali�my samochodem Betty, czerwonym garbusem, kt�ry spala'
g'�wnie olej silnikowy; zaparkowali�my w centrum jednym ko'em na
chodniku.
Ledwo usadowili�my si' na 'awce w pizzer��, gdy do sali wesz'a jaka�
blondynka i Betty podskoczy'a na siedzeniu.
- Hej! To przecie� Sonia! HEJ, SONIA... HEJ, TUTAJ!!
Blondynka podesz'a do naszego stolika, ci�gn�' si' za ni� jaki� go��,
kt�ry pr�bowa' utrzyma� r�wnowag'. Dziewczyny u�ciska'y si', a facet
zwali' si' naprzeciwko mnie. Wygl�da'y na bardzo szcz'�liwe ze spotkania,
trzyma'y si' wci� za r'ce. Nast'pnie przedstawi'y nas sobie, tamten
zamrucza' co� niewyra�nie, a ja zanurzy'em nos w,kart'.
- O rany, niech na ciebie spojrz'... Wygl�dasz super! - o�wiadczy'a
Betty.
- Ty te�, kochana... Nie wiesz, jak bardzo si' ciesz'!
- Pizza dla wszystkich? - spyt"'em.
Kiedy pojawi'a si' kelnerka, facet jakby si' troch' ockn�'. Chwyci'
dziewczyn' za rami' i wsun�' jej do r'ki banknot.
- Ile czasu potrzebuje pani, �eby na tym stoliku stan�' szampan?-
spyta'.
Kelnerka spojrza'a na banknot bez zmru�enia oka.
- Poni�ej pi'ciu sekund - rzek'a.
- W porz�dku.
Sonia rzuci'a si' na niego i ugryz'a go w usta.
- Ach, koteczku, jeste� naprawd' cudowny! - powiedzia'a.
Po kilku butelkach podziela'em ca'kowicie jej zdanie. Facet w'a�nie
opowiada' mi,`jak zbi' fortun' spekuluj�c kaw�, kiedy ceny mkn''y w g�r'
jak strza'a.
- Telefon dzwoni' co minut' i szmal spada' ze wszystkich stron naraz.
Rozumiesz, trzeba by'o gra� ostro, wytrzyma� do ostatniej chwili i wszystko
piorunem odsprzeda�. W jednej sekundzie mog'e� podwoi� zysk albo p�j��
na samo dno.
S'ucha'em uwa�nie, tego rodzaju opowie�ci fascynowa'y mnie. Samo
m�wienie o pieni�dzach otrze�wia'o go. Chwilami tylko czka' zbyt dono�nie.
Ssa'em mocne cygaro, kt�rym mnie pocz'stowa' i dolewa'em do szklanek.
Dziewczyny mia'y b'yszcz�ce oczy.
- Co� ci powiem - ci�gn�'. - Znasz ten film, jak faceci maj�
wyskoczy� w ostatnim momencie z samochodu, kt�ry p'dzi w kierunku
przepa�ci? Wyobra�asz sobie, co ch'opcy musieli wtedy czu�?
- Nie bardzo.
- No, a ze mn� tak by'o, tyle �e pomn� to przez sto!
- Wyskoczy'e� w odpowiedniej chwili? - spyta'em.
- Mowa, pewnie �e w odpowiedniej chwili. A potem pad'em i spa'em
trzy dni.
Sonia pog'aska'a go po w'osach i przytuli'a si'.
- A za dwa dni lecimy samolotem na wyspy - zagrucha'a. - To m�j
zar'czynowy prezent! Och, koteczku, mo�e to wyda ci si' g'upie, ale ju� na
sam� my�l wariuj' z rado�ci!
Sonia przypomina'a rozczochranego ptaka ze zmys'owymi ustami,
�mia'a si' w'a�ciwie ca'y czas. To podtrzymywa'o dobry nastr�j. Butelki
defilowa'y przed nami, Betty opar'a si' o mnie i przez chwil' jej g'owa
pozosta'a na moim ramieniu, podczas gdy ja ostro poci�ga'em mojego
davidoffa.
Pod koniec nie s'ucha'em ju� nikogo, s'ysza'em jedynie daleki pomruk,
wszystko wydawa'o mi si' odleg'e, �wiat by' absurdalnie prosty, i u�miecha-
'em si'. Nie czeka'em na nic. By'em tak ur�ni'ty, �e zacz�'em �mia� si' do
siebie.
Gdy wybi'a pierwsza, facet bez uprzedzenia przechyli' si' nagle do
przodu i talerz rozpad' si' pod nim na p�'. By' ju� na nas czas. Sonia
zap'aci'a rachunek, wyci�gaj�c pieni�dze z kieszeni jego marynarki, po
czym wyczo'gali�my si' na zewn�trz. W tym stanie nie sz'o nam 'atwo, ale
na powietrzu go�� odzyska' nieco si' i stara' si' nam pom�c. Mimo to
musieli�my zatrzymywa� si' pod ka�d� latarni�, by odsapn�. By'o nam
gor�co. Facet chwia' si' na nogach i kiedy 'apali�my powietrze, Sonia
stawa'a przed nim, och, m�j biedny koteczku, m�wi'a, m�j ma'y, biedny
koteczku. Zastanawia'em si', czy przypadkiem nie zaparkowali z drugiej
strony miasta.
Wreszcie otworzy'a drzwiczki l�ni�cej limuzyny z pi'ciometrow� mas-
k� i uda'o nam si' wepchn� koteczka do �rodka. Sonia u�ciska'a nas
w po�piechu, pilno jej by'o wraca� do domu, �eby po'o�y� mu co� na g'ow'.
Pokiwawszy im patrzyli�my, jak maszyna odje�d�a i zanurza si' w ciemno�ci
niczym potw�r z Loch Ness.
Po chwili dotarli�my do garbusa. Zachcia'o mi si' prowadzi�. Ale bym
pojecha', gdybym mia' co� tak zrywnego, z rz'dem reflektor�w o d'ugim
zasi'gu! Rozwija'bym si' jak kwiat, powoli, a� do dwustu na godzin'!
Mia'em OCHOT� prowadzi�.
- Jeste� pewien, �e dasz rad'? - spyta'a Betty.
�artujesz, mam nadziej'. Co za problem?
Przejecha'em przez miasto bez najmniejszego k'opotu. By'o dosy� pusto,
taka jazda to chleb z mas'em, tylko chwilami mia'em wra�enie, �e motor si'
podnieca' i volkswagen rzuca' si' do przodu skokami.
Noc by'a ciemna. �wiat'a rozja�nia'y drog' zaledwie na par' metr�w
przed wozem; poza bladawym, ta�cz�cym b'yskiem szybko�ciomierza nic nie
by'o wida�.
- Ale mg'a, co`.' - powiedzia'em.
Jaka mg'a`? O czym ty m�wisz?
- Przypomnij mi o ustawieniu �wiate'. To dla mnie betka.
Jecha'em wzd'u� bia'ej lin��, trzyma'em si' jej przednim lewym ko'em. Po
chwili co� mnie zaintrygowa'o. Dobrze zna'em t' drog', nie by'o na niej
�adnych zakr't�w, najmniejszych 'uk�w, a tymczasem niezauwa�alnie,
powoli ta cholerna bia'a linia zacz''a przenosi� si' na prawo, wygina�
w niezrozumia'y spos�b. Ze zdziwienia coraz szerzej otwiera'em oczy.
W chwili kiedy wylecia'em z szosy, Betty krzykn''a. Grat zary' nosem
w p'ytki r�w i porz�dnie nami wstrz�sn''o. Chcia'em zgasi� silnik, ale
w'�czy'em wycieraczki.
Betty otworzy'a drzwi z w�ciek'o�ci�, nic nie m�wi�c. Zastanawia'em si',
co te� w'a�ciwie zrobi'em i w og�le co si' tak naprawd' wydarzy'o.
Wyszed'em za ni�. Z wgniecionymi b'otnikami garbus wygl�da' jak du�e,
g'upie zwierz', kt�re za chwil' skona.
= Zaatakowali nas Marsjanie -= za�artowa'em.
Nie zd�y'em si' jeszcze odwr�ci�, a ju� p'dzi'a po szosie na swych
wysokich jak tyczki obcasach. Pogalopowa'em za ni�.
- Bo�e m�j! Nie przejmuj si' tak wozem - rzek'em.
Sz'a szybko, patrz�c wprost przed siebie, tak jakby odbija'a si' niczym
spr'�yna; nijak nie mog'em si' z ni� zr�wna�.
- Mam g''boko gdzie� t' kup' z'omu! Nie o to chodzi...
- Nic znowu takiego... mamy zaledwie kilometr do przej�cia. Dobrze
nam zrobi.
- Nie w tym rzecz, wci� my�l' o Son��. Wiesz, kim jest Sonia?
- Masz na my�li t' twoj� znajom�?
- Dok'adnie... I co, nie s�dzisz, �e ma fart ta moja znajoma, nie
uwa�asz, �e ma prawo SI� U�MIECHA�?!
- Do cholery, Betty, nie zaczynajmy od nowa.
- S'uchaj -ci�gn''a. - By'y�my z Soni� kelnerkami w jednym lokalu,
zanim jeszcze tu przyjecha'am. Mia'y�my t' sam� robot', sprz�ta'y�my,
podawa'y�my, zamiata'y�my, a wieczorem spotyka'y�my si' na g�rze u siebie
i opowiada'y�my sobie, jakie b'dzie nasze �ycie, kiedy damy st�d nura. No
i przed chwil� mia'am okazj' si' przekona�, jaki kawa' drogi zrobi'a od tego
czasu; wed'ug mnie fajnie si' urz�dzi'a, znalaz'a sobie pi'kne miejsce do
opalania.
W oddali wida� by'o �wiat'a motelu. To nie by' koniec k'opot�w,
podej�cie robi'o si' �liskie.
- No co, nie mam racji? - nalega'a.
M�wi'em sobie: id� dalej, nie przejmuj si' tym, co wygaduje, to do
niczego nie prowadzi, za sekund' ju� nie b'dzie nawet pami'ta'a.
- Powiedz, dlaczego tkwi' wci� w tym samym punkcie, powiedz mi, co
ja takiego z'ego zrobi'am, �e nie daj� mi wspi� si' wy�ej...
Zatrzyma'em si', by zapali� papierosa i Betty przystan''a. Jej oczy
przenika'y mnie na wskro�. Zrobi'em min' psa, kt�ry podkuli' ogon.
- To nie jest to miejsce, gdzie mogliby�my co� wygra�.
Patrzy'em ponad jej ramieniem. Dysza'a.
- Czy ja wiem - mrukn�'em.
- Co to znaczy, czy ja wiem? Co ty mi tu trujesz?
- Chryste, to znaczy, �e nie wiem!
�eby z tym sko�czy�, odszed'em par' krok�w na pobocze i zacz�'em
sika�. Odwr�ci'em si' do niej plecami. Zdawa'o mi si', �e zamkn�'em jej
usta. Pocz'stowa'em noc chmurk� niebieskiego dymu, my�l�c, �e �ycie
z kobiet� si'� rzeczy ma swoje niedogodno�ci, ale koniec ko�c�w szala
przechyla si' na jego stron'. Uwa�a'em, �e jak dot�d nie p'ac' zbyt drogo za
to, co przecie� od niej bior'. Czu'em, jak w�ciekle wrze za moimi plecami,
zapomnia'em, ile to ju� czasu nie czu'em tak bardzo kogo� przy sobie,
chyba ca'� wieczno��.
Zapi�'em si' pe'en �wie�ych si'. Wiesz teraz, co to znaczy zafundowa�
sobie tak� �ywio'ow� dziewczyn', pomy�la'em; nie unikniesz tych kr�tkich
przyp'yw�w gor�czki, nie uda ci si' im wymkn�. Alkohol rozgrzewa' mi
�y'y, okr'ci'em si' na pi'cie i zwr�ci'em ku niej.
- Nie mam ju� wi'cej ochoty na t' dyskusj' - wypali'em. - Nie jestem
w stanie... b�d� tak mi'a...
Spojrza'a w czarne niebo wzdychaj�c:
- Ja nie mog', czy ty nie widzisz, �e �ycie ucieka nam przed nosem, czy
nigdy nie trafia ci' szlag`?
- S'uchaj... od kiedy jestem z tob�, nie mam wra�enia, �eby �ycie
ucieka'o mi przed nosem. Je�li chcesz wiedzie�, wydaje mi si' nawet, �e
dosta'em wi'cej ni� swoj� porcj'...
- Do jasnej cholery!! Nie o tym m�wi'! Chc', �eby�my we dwoje
spr�bowali wyle�� z tego. Szcz'�cie wyznaczy'o nam gdzie� spotkanie, nie
wolno tylko go przegapi�.
- Grubo si' mylisz.
- Rany boskie, my�la'by kto, �e na tej n'dznej pustyni znalaz'e� raj.
S'uchaj, a mo�e ty jeste� troch' tego...?
Postanowi'em nie odpowiada�. Chcia'em ku niej podej��, ale potkn�'em
si' g'upio o korze� i zwali'em jak d'ugi na ziemi', rozkrwawiaj�c sobie
policzek.
Nie przej''a si' bynajmniej tym szczeg�'em. Nadal nawija'a o gor�czce
�ycia model 1980, podczas gdy ja skr'ca'em si' w kurzu.
- No, bo zobacz, jak Sonia wysz'a z tego do'ka. Teraz to dopiero
naprawd' skosztuje �ycia... Czy mo�esz sobie wyobrazi�, co by by'o,
gdyby�my tak we dw�jk' dali gazu?
- Betty, na mi'o�� bosk�!
- Nie rozumiem,jak ty to robisz, �e nie dusisz si' tutaj. Nie ma czego si'
spodziewa� po takim miejscu!!
- Podejd� tu, psiakrew! Mo�e by� mi pomog'a, co?!
Jednak widzia'em dobrze, �e mnie nie s'ucha. Nie ruszy'a si' na p�'
kroku. Oddycha'a szybko,jej oczy b'yszcza'y, teraz ju� na dobre zapu�ci'a si'
w t' histori'.
- Jest pi'kny ranek i p'yniesz na wyspy... Widzisz to? Widzisz, jak
wsiadasz kt�rego� dnia na statek do Raju`.
- Chod�my spa� - powiedzia'em.
Utkwi'a we ~nnie badawcze spojrzenie.
- Trzeba zrobi� tylko jedno, ruszy� si' troch'. Wystarczy chcie�.
- Ale czego ty w'a�ciwie si' spodziewasz? Co ci si' ubzdura'o?
- Bo�e jedyny, czy mo�esz sobie cho� troch' wyobrazi� �ycie na
wyspach?
Ta wizja rozpali'a jej m�zg. Wyda'a kr�tki, nerwowy �miech i posz'a nie
czekaj�c na mnie, �ongluj�c swoimi s'odkimi obrazkami. Uda'o mi si'
podnie�� na kolana.
- AG�WNO!-wrzasn�'em.-NIE ROZ�MIESZAJ MNIE TYMI
SWOIMI WYSPAMI!!!
3
Przez nast'pne dni nie wracali�my do tego. Mieli�my roboty a� po uszy,
jeszcze nigdy nie zwali'o mi si' tyle naraz. Ten cholerny cyklon nie spud'owa',
powyrywa', co si' da'o, nie liczyli�my ju� nawet szyb porozbijanych
w drobny mak i wszystkich �wi�stw walaj�cych si' po alejkach. W obliczu
kl'ski popatrzyli�my sobie z Georgesem w oczy, stary drapa' si' w potylic'
krzywi�c si'. Betty to raczej �mieszy'o.
Przez ca'e dnie biega'em z jednego bungalowu do drugiego z o'�wkiem
zatkni'tym za ucho, taszcz�c skrzynk' z narz'dziami. Betty je�dzi'a w k�'ko
do miasta po gwo�dzie, po s'oiki szpachl�wki, po deski i krem do opalania,
bo wi'kszo�� czasu sp'dza'em na zewn�trz, uwieszony na drabinie albo
skulony na dachu. Niebo by'o przejrzy�cie b''kitne od rana do wieczora,
bezb''dnie wymiecione i d'ugimi godzinami tkwi'em w pe'nym s'o�cu
z opakowaniem gwo�dzi w z'bach, naprawiaj�c pogruchotane domki.
W tych sprawach Georges by' denatem, praca z nim stawa'a si'
niebezpieczna, wypada' mu z d'oni m'otek albo pakowa' ci w palec pi'', gdy
przybija'e� desk'; mia'em go ze sob� jeden dzie�, a potem poprosi'em, �eby
zaj�' si' wy'�cznie alejkami i wi'cej si' nie zbli�a' do mojej drabiny,
w przeciwnym razie spuszcz' mu na 'eb skrzyni' z narz'dziami.
Miejsce zaczyna'o z wolna odzyskiwa� ludzki wygl�d, a ja wraca'em
wieczorem wypluty. Z anten telewizyjnych zrobi'y si' zwoje drutu, mia'em
k'opoty z ich ponownym umocowaniem, z wyprostowaniem kabli, ale nie
chcia'em, �eby Betty w'azi'a na dach, nie chcia'em, �eby co� z'ego jej si'
przytrafi'o. Od czasu do czasu widzia'em, jak wspina si' na g�r' z zimnym
piwem, by'em zupe'nie oszo'omiony przez upa', widzia'em b'yski jej w'os�w
i schyla'em si', by j� cmokn� i odebra� butelk'. Pomaga'o mi to wytrzyma�
jako� do wieczora. Zbiera'em narz'dzia i wraca'em na kolacj', cz'apa'em do
naszego bungalowu odprowadzany pieszczot� zachodz�cego s'o�ca i zasta-
wa'em j� na werandzie; le�a'a i wachlowa'a si'. Gdy si' zbli�a'em, stawia'a
mi wci� to samo pytanie:
- Wszystko w porz�dku? Nie za bardzo zm'czony?
- Tak w miar'...
Podnosi'a si' i sz'a za mn� do �rodka. Wchodzi'em prosto pod prysznic,
a ona si' bra'a za kolacj'. By'em naprawd' wyko�czony, i mo�e troch'
przesadza'em, chcia'em, �eby zajmowa'a si' tylko mn�. Ze zm'czenia mia'em
mn�stwo dziwacznych pomys'�w, mog'aby mnie na przyk'ad przewija� jak
dziecko albo zasypywa� talkiem ty'ek czy co� w tym rodzaju, albo k'a�� na
swoim brzuchu i podawa� piersi do ssania; wydawa'o mi si' to bardzo
podniecaj�ce. Zamyka'em oczy, kiedy stawa'a za mn�, by rozmasowa� mi
kark i ramiona, m�j malutki, kochany cykloniku, my�la'em, och, kochany,
malutki cyklonie...
Jedli�my kolacj' i raz-dwa sprz�tali�my ze sto'u. Wszystko by'o wy-
mierzone jak w zapisie nutowym. Zapala'em papierosa i wychodzi'em na
werand', a ona zmywa'a par' talerzy. Szed'em wprost na le�ak i ci'�ko si' na
niego zwala'em. S'ysza'em, jak przy zmywaniu pogwizduje lub co� nuci,
i niejeden raz czu'em si' szcz'�liwy, prze�ywa'em chwile spokoju tak
b'ogiego, �e zasypia'em wci� z g'upawym u�miechem w k�cikach ust.
Papieros spada' mi na pier� i budzi'em si' z wrzaskiem.
- Oho, znowu zasn�'e�! - m�wi'a.
- Cooo?!
Pojawia'a si' obok i obejmuj�c mnie w pasie, prowadzi'a do '�ka.
Popycha'a mnie na materac i zaczyna'a rozbiera�. Niestety, ju� po dziesi'ciu
sekundach zdawa'em sobie spraw', �e nie nadaj' si' do zabawy, nie by'em
nawet w stanie otworzy� oczu, rzeczywi�cie pada'em na twarz.
Trzeba by'o znale�� now� formu''. Dawali�my sobie rano. By' tylko
jeden ma'y k'opot: musia'em przed tym wsta�, by p�j�� si' odla�, ona te�,
czar troch' pryska', ale w �artach, nieco durnawych, jako� to naprawiali�my
i szybko wracali�my do sedna sprawy. Betty wykazywa'a rano ol�niewaj�c�
form'; zastanawia'em si', czy nie odstawia'a numer�w, kt�re dojrzewa'y ca'�
noc; chcia'a pr�bowa� dosy� dziwacznych pozycji, przyk'ada'a si' do tego
gor�czkowo, tak �e chwilami a� mnie zatyka'o, by'em zachwycony. Bra'em
si' potem w transie za robot', w'azi'em na mi'kkich nogach na kolejny dach,
by ustawi� jeszcze jedn� anten'.
Kt�rego� ranka obudzi'em si' wcze�niej ni� Betty. S'o�ce wpada'o do
pokoju ze wszystkich stron i unios'em si' na 'okciu. Na krze�le tu� przy '�ku
siedzia' jaki� facet. Ten facet by' w'a�cicielem motelu i patrzy' na nas
uwa�nie. A raczej patrzy' na Betty. Min''o par' sekund, zanim poj�'em, co
si' dzieje i dostrzeg'em, �e zrzucili�my po�ciel i �e Betty mia'a rozchylone
nogi. Go�� by' t'usty, o�liz'y, ociera' si' chustk�, a jego r'ce pokrywa'y
pier�cienie; doprawdy widok takiego faceta wczesnym rankiem mo�e ci'
zemdli�.
Zerwa'em si' i przykry'em Betty prze�cierad'em. Ubra'em si', nie mog�c
nic z siebie wydusi� i g'�wkuj�c, czego te� chcia'. Patrzy' na mnie
z u�miechem, bez s'owa, jak kot, kt�ry w'a�nie natkn�' si' na mysz. W tej
samej chwili Betty si' obudzi'a i gwa'townie unios'a, tn�c powietrze
piersiami. Odgarn''a w'osy, opadaj�ce jej na czo'o.
- O �esz ty...! Co to za jeden? - krzykn''a.
Kiwn�' jej lekko g'ow� i wsta'.
- Dobre sobie!! Niech si' pan nie kr'puje! - doda'a.
Wyci�gn�'em go na zewn�trz, �eby unikn� komplikacji. Zamkn�'em za
nami drzwi.
Wyszed'em par' krok�w na s'o�ce, odkaszln�'em kilka razy. Trzyma'
marynark' na r'ku, na koszuli rozkwita'y mu wielkie aureole potu. Nie
by'em w stanie my�le� poprawnie, czu'em si' nie najlepiej. Normalnie o tej
porze powinienem spokojnie sobie sp�'kowa�. W'o�y' chustk' za ko'nierz
koszuli i spojrza' na mnie z grymasem.
- Powiedz no pan - rzek' - czy to za spraw� tej m'odej kobiety
mo�na pana zasta� w '�ku jeszcze o dziesi�tej rano. - Zanurzy'em r'ce
w kieszenie, gapi�c si' na ziemi'; wygl�da'em w ten spos�b na zak'opotane-
go, ale nie musia'em patrze� na jego g'b'.
- Ale� sk�d - odpar'em. - To nie ma nic do rzeczy.
- Niedobrze by by'o... by'oby bardzo niedobrze, gdyby z jej powodu
zapomnia' pan, po co pan tutaj jest, dlaczego panu p'ac' i daj' mieszkanie,
rozumie pan?
- Tak, oczywi�cie, ale...
- Wie pan-przerwa' mi-wystarczy jedno og'oszenie i nazajutrz zleci
si' tu setka ch'opaczk�w, kt�rzy przepycha� si' b'd� do wej�cia i prosi� mnie
o pa�sk� posad'. Nie chcia'bym by� wobec pana nielojalny, poniewa� jest
pan tu ju� od dawna i w zasadzie nigdy nie mia'em powod�w do narzekania,
ale to wszystko mi si' nie podoba. Nie wydaje mi si', �eby m�g' pan go�ci�
u siebie tego rodzaju panie i odpowiedzialnie wykonywa� prac', rozumie
pan, co mam na my�li?
- Czy rozmawia' pan z Georgesem? - spyta'em.
Kiwn�' g'ow�. Facet by' odpychaj�cy i wiedzia' o tym. Pos'ugiwa' si'
swym wygl�dem niby broni�.
- No w'a�nie - ci�gn�'em - musia' wi'c panu powiedzie�, �e
bardzo nam pomog'a. Przysi'gam panu, �e bez niej nie zajechaliby�my
daleko. Gdyby pan widzia' szkody po tym cholernym cyklonie... ma'o co
si' osta'o i ona wzi''a na siebie sprawunki, kiedy ja i Georges pr�bowali�-
my szybko to jako� skleci� do kupy. Kitowa'a okna, zbiera'a suche
ga''zie, wsz'dzie jej by'o pe'no, ona... nie pozwala'a sobie na chwil'
wytchnienia... ona...
- Ja nie twierdz', �e...
- I jeszcze jedno, prosz' pana, nigdy nie za��da'a, �eby jej p'aci�.
Georges mo�e panu powiedzie�, jak wiele czasu oszcz'dzili�my dzi'ki niej.
- Kr�tko m�wi�c, pan by chcia', �ebym przymkn�' na to oczy, czy
tak?
- Prosz' pos'ucha�... wsta'em dzisiaj by� mo�e zbyt p�no, ale teraz
robi' dziesi'�, dwana�cie godzin dziennie. Mieli�my do odwalenia straszliwy
kawa' roboty, niech pan tylko si' rozejrzy. Zazwyczaj wstaj' o �wicie, nie
wiem, co mi si' sta'o. Nie wydaje mi si', �eby to si' mog'o powt�rzy�.
Topi' si' w s'o�cu i nad czym� duma', wykrzywiaj�c g'b' na wszystkie
strony. Powi�d' wzrokiem wok�' siebie.
- Trzeba by przejecha� p'dzlem po tych barakach-powiedzia'. -Nie
wiadomo ju�, co to jest...
- Tak, to by im nie zaszkodzi'o. A poza tym przyci�ga'yby oko z drogi.
Podzieli'em si' ju� z Georgesem t� uwag�.
- �wietnie, mo�na by wi'c to jako� za'atwi�... M�g'by si' pan za to
wzi� z pa�sk� przyjaci�'k�.
Robota wydawa'a si' tak bezkresna, �e zblad'em.
- Ach, pan �artuje... - powiedzia'em. - To praca dla ca'ego
przedsi'biorstwa, pan sobie chyba zdaje spraw'... Nigdy by�my nie sko�-
czyli!
- We dw�jk' tworzycie ju� ma'e przedsi'biorstwo - zachichota'.
Przygryz'em wargi. Facet mia' nas rzeczywi�cie w gar�ci i nie'atwo by'o to
prze'kn�. Dlaczego takie rzeczy musz� si' zdarza�? Jak to si' dzieje, �e
cz'owiek wpada w takie sytuacje? Nie zacz�'em jeszcze dnia, a ju� si' czu'em
zm'czony.
- No dobrze, ale chcia'bym si' dowiedzie�, ile ona za to dostanie-
westchn�'em.
Rozci�gn�' twarz w u�miechu. Po'o�y' swe paluchy o kszta'cie serdelk�w
na moim ramieniu.
- Panie, ale dowcipni� z pana. Przed chwil� prosi' mnie pan, �ebym
zapomnia' o dziewczynie, tak czy nie? a jak ja mog' zapomnie�, je�li mam jej
p'aci�, przecie� to nie ma sensu!
W rzeczy samej by' jedn� z tych wspania'ych kup gnoju, jakie spotka�
mo�na prawie wsz'dzie i po kt�rych zostaje dziwny niesmak. Patrzy'em na
nogi, mia'em wra�enie, �e kto� przybi' je do ziemi, bola'y mnie szcz'ki.
Przejecha'em powoli r'k� po ustach, zamykaj�c oczy. Oznacza'o to, �e si'
poddaj'. Musia' by� przyzwyczajony, zrozumia' komunikat.
- A wi'c znakomicie! No to ju� nie przeszkadzam w pracy. Wpadn'
jeszcze zobaczy�,jak wam idzie. Pogadam z Georgesem, �eby zam�wi' farby.
Oddali' si', mi'tosz�c chustk'. Przez chwil' przest'powa'em z nogi na
nog' i wreszcie zdecydowa'em si' wr�ci�. Betty by'a pod prysznicem,
widzia'em j� przez zas'on'. By'em faktycznie wzi'ty w dwa ognie. Usiad'em
przy stole i wypi'em letni� kaw'. Ohyda.
Wysz'a okr'cona r'cznikiem i od razu usiad'a mi na kolanach.
- Ty, powiedz mi, kim by' ten facet. Kto mu pozwoli' wej��?
- On nie potrzebuje pozwolenia - odpar'em. - To w'a�ciciel.
- No i co z tego? Kto to s'ysza', �eby tak w'azi� do ludzi, wa' jeden!
- Tak, masz racj'. To w'a�nie mu powiedzia'em.
- A czego on w'a�ciwie chcia'?
Pog'aska'em j� po piersi ca'kiem bezinteresownie. Czu'em si' jak
wydr�ony, a od tej roboty, kt�ra nas czeka'a, trz's'y mi si' nogi; matko, ale
by'o mi s'abo.
- No wi'c czego chcia'? - nalega'a.
- Nic takiego... Jakie� bzdury... Chce, �eby�my pomalowali par'
rzeczy.
- �wietnie... Uwielbiam malowa�!
- To w'a�nie nazywam szcz'�liwym zbiegiem okoliczno�ci - odpar'em.
Nazajutrz z rana przyjecha'a furgonetka z dwustu czy trzystu litrami
farby i z wa'kami.
- No - powiedzia' dostawca - na pocz�tek panu wystarczy. Jak si'
sko�czy, niech pan do mnie przekr'ci, od razu przyjad', w porz�dku?
Zanie�li�my ba�ki do szopy. Zrobi' si' 'adny stos, bola' mnie od tego
brzuch, czu'em w sobie ognist� kul', mieszanin' w�ciek'o�ci i niemocy. Nie
pami'ta'em ju�, �e mo�e by� tak ci'�ko, dawno tego nie smakowa'em.
�mieszne, by'o tyle rzeczy, o kt�rych zapomnia'em.
Dostawca zmy' si' pogwizduj�c. Pogoda by'a pi'kna, niepoprawnie
pi'kna. Powiod'em smutnym raczej wzrokiem po wszystkich bungalowach
i zamachn�'em si' na dwudziestopi'ciolitrow� ba�k', �eby po drodze
po�wiczy� sobie troch' palce. Georges czatowa' na mnie przed recepcj�.
Wyszed' mi naprzeciw z u�miechem szalonego starucha.
- Ej, poczekaj, ale to musi by� ci'�kie!
- Odpieprz si' - warkn�'em. - Daj mi �wi'ty spok�j!
- No, co jest? Co ja ci takiego zrobi'em?
Przerzuci'em ba�k' do drugiej r'ki, nie zwalniaj�c kroku; nogi mia'em
jak z waty i widzia'em, jak przede mn� ta�cz� ma'e, migotliwe punkty. Stary
nie chcia' si' odczepi�.
- Jasny gwint, z tak� g'b� ci' jeszcze nie widzia'em!
- Mo�e i tak - burkn�'em. - Po jak� choler' polaz'e� wygada�, �e
Betty tu MIESZKA?
- Och, Chryste, znasz go. Wyci�gn�' ze mnie wszystko! Nie by'em
jeszcze dobudzony, gdy przyszed'.
- Uhm. Tyle �e ty nigdy nie jeste� dobudzony. Jeste� jedn� wielk�
chodz�c� bzdur� - powiedzia'em.
- I co, to prawda, �e macie pomalowa� te wszystkie domki? Naprawd'
zabierzesz si' do tego?
Zatrzyma'em si'. Postawi'em ba�k' na ziemi i spojrza'em mu w oczy.
- S'uchaj, jeszcze nie wiem, co postanowi', ale nie chc', �eby�
wspomina' o tym Betty. Zapisa'e� sobie?
- W porz�dku, przyjacielu, mo�esz spa� spokojnie... Ale co zrobisz,
�eby jej nie powiedzie�?
- Nie mam poj'cia. Jeszcze nie wymy�li'em.
Kiedy stan'li�my z Betty przed pierwszym bungalowem, wzi''a mnie taka
gwa'towna sraczka, �e musia'em si' na chwil' oddali�. Ogrom zadania
normalnie skr'ca' mi kiszki, nie mia'em odwagi wcze�niej opowiedzie� jej
o wszystkim. Wiedzia'em, �e rzuci'aby to w diab'y, ona nigdy nie da'aby tak
dupy, podpali'aby ten ca'y �mietnik. Tylko �e szambo, w jakie wpadliby�my
p�niej, wyda'o mi si' tak przera�aj�ce, �e koniec ko�c�w postanowi'em
zainkasowa� cios. Sraczka to jeszcze nie jest koniec �wiata, to jedna niemi'a
chwila, kt�r� trzeba przeby�.
Kiedy wr�ci'em, Betty rozmawia'a z lokatorami. By'em nieco bledszy ni�
zazwyczaj.
- Jeste� wreszcie. W'a�nie opowiada'am pa�stwu, �e b'dziemy troszk'
malowa�...
Spojrzeli na mnie czule, zna'em takich: zagubieni wariaci w stanie
spoczynku. Przebywali tu ju� co najmniej od p�' roku, we wszystkich k�tach
pozawieszali doniczki z kwiatami. Mrukn�'em co� niezrozumiale i poci�gn�-
'em Betty za dom. Mia'em sucho w gardle. Betty promienia'a, zdawa'a si'
by� na'adowana elektryczno�ci�, u�miecha'a si'. Odkaszln�'em par' razy,
trzymaj�c przy ustach zaci�ni't� pi'��.
- No, co jest, na co czekamy, co w'a�ciwie robimy? - zapyta'a.
- W porz�dku, ty malujesz okiennice, a ja reszt' - powiedzia'em.
Upi''a w'osy na czubku g'owy, �miej�c si' beztrosko i obraz ten mia' co�,
co podcina'o ci kolana.
- Gotowa! - krzykn''a. - Pierwszy, kto sko�czy, pomaga drugiemu!
W chwili gdy odwraca'a si' do mnie ty'em, przes'a'em jej straszliwie
smutny u�miech.
Starzy przychodzili od czasu do czasu popatrze�, jak nam idzie.
Przystawali z za'o�onymi r'koma obok mojej drabiny i twarze marszczy'y im
si' z przyjemno�ci. Oko'o jedenastej babcia przynios'a nam ciasteczka. Betty
�artowa'a z ni�, oboje wydali jej si' bardzo mili. Mnie raczej wkurzali, nie
bardzo mi si' chcia'o co chwila z nimi rozmawia�. Pomalowawszy szczyt
fasady, zszed'em z drabiny i podszed'em do Betty, by wy'o�y� moj� drug�
kart'. Malowa'a w'a�nie winkiel.
- O psiakrew, prawdziwy z ciebie fachman - powiedzia'em. - Lepiej
tego zrobi� nie mo�na.. . Ale jest ma'y k'opot, to moja wina, zapomnia'em ci'
o tym uprzedzi�.
- Co� nie tak...~
-- No, z tym rogiem... zachlapa'a� �cian' z drugiej strony.
- To prawda, pewnie �e zachlapa'am. A co mia'am zrobi�? Widzisz
rozmiar tych p'dzli?
- Wiem, to nie twoja wina... W ka�dym razie wygl�da na to, �e
zacz'li�my DRUG� STRON�!
- A co w tym z'ego? - spyta'a.
Mia'em wygl�d faceta, kt�ry si' dusi.
- Jak to co? - wycedzi'em.
- Ej, przecie� nie masz chyba zamiaru pomalowa� im tylko JEDNEJ
STRONY cha'upy. Na co by to si' zda'o?
Otar'em sobie czo'o ramieniem z min� znudzonego fachowca.
- W gruncie rzeczy, malowa� czy robi� co innego... - powiedzia'em.-
Przynajmniej b'dzie im mi'o. Dzi'ki tobie b'd� sobie mieszka� w nowiutkim
domku.
I reszt' dnia sp'dzili�my przykuci do tej pieprzonej rudery.
Ta ca'a zabawa zabra'a nam praktycznie tydzie�. Rt'� posz'a nagle
w g�r' i praca na zewn�trz wczesnym popo'udniem sta'a si' niemo�liwa.
Trzeba by'o kry� si' w domu, dok'adnie zasuwaj�c story; lod�wka
warcza'a niczym pralka, nie by'a nawet w stanie zrobi� tyle lodu, ile
potrzebowali�my. �azili�my po pokoju prawie �e bez ciuch�w i nierzadko
zahaczali�my si', przechodz�c obok siebie. Poci�ga'em palcem wzd'u�
strumyczk�w potu �ciekaj�cych jej po sk�rze, w'osy nam si' klei'y, oczy
rozpala'y, sapali�my jak lokomotywy i meble rozst'powa'y si' przed nami.
Mia'em wra�enie, �e im wi'cej si' pieprzyli�my, tym wi'ksz� mieli�my na tv
ochot', lecz nie to stanowi'o problem. Niepokoi' mnie fakt, �e zami'owanie
Betty do malowania opada'o z dnia na dzie�, nie mia'a ju� takiego ci�gu,
ciasteczka sz'y coraz gorzej. Nie sko�czyli�my jeszcze pierwszego bun-
galowu, a zaczyna'a mie� tego dosy�. By'o ich dwadzie�cia siedem i nie
wiedzia'em, co zrobi�, �eby g'adko prze'kn''a t' wiadomo��. Wieczorami
mia'em k'opoty z za�ni'ciem; gdy spa'a, zapala'em w '�ku papierosa
i pozwala'em moim my�lom b'�dzi� w ciszy i ciemno�ci. Zastanawia'em si',
co si' wydarzy. Wiedzia'em, �e tak czy owak to ja p�jd' na pierwszy ogie�.
By'o tak, jakbym znalaz' si' po�rodku areny, a s'o�ce mnie o�lepia'o.
Mog'em wyczu� niebezpiecze�stwo, ale nie wiedzia'em, z kt�rej strony
nadejdzie. I to mnie nie �mieszy'o.
4
Uporali�my si' z bungalowem starych oko'o si�dmej, gdy s'o�ce ju�
zachodzi'o. Z r�owymi okiennicami wydawa' si' prawie nierealny; starzy
�ciskali si' w upojeniu. My byli�my skonani. Usiedli�my na ba�kach z farb�
i wychylili�my piwo, przepijaj�c do siebie. Po po'udniu zerwa' si' lekki wiatr
i zrobi'o si' przyjemnie. Zawsze mo�na jako� mi'o sp'dzi� czas po robocie,
jakakolwiek by by'a i potrafili�my to doceni�. Zm'czenie i b�l mi'�ni
zamienia'y si' jakby w likier, �mieli�my si' z byle czego.
W'a�nie stroili�my do siebie miny, rozpryskuj�c piwo, kiedy stawi' si'
tamten. Za jego samochodem ci�gn''a si' smuga kurzu, zatrzyma' si' tu�
przed nami i z trudem mogli�my z'apa� powietrze, szczeg�lnie ja. Zacz''o mi
�wiszcze� w uszach.
Wysiad' z samochodu i podszed' do nas ze swoj� mokr� chustk�.
Popatrzy' na Betty z upiornym u�miechem. Ostatnie promienie s'o�ca
nadawa'y jego sk�rze fioletowy odcie�. Niekiedy do�� 'atwo rozpozna�
mo�na wys'annik�w Piek'a.
- No c� - powiedzia' - mam wra�enie, �e wszystko znakomicie si'
tu uk'ada. A i praca jakby post'powa'a...
- Musowo - odpowiedzia'a Betty.
- �wietnie, �wietnie... zobaczymy, czy nie wypadniecie z rytmu.
Przeszed' po mnie zimny dreszcz. Zerwa'em si' z ba�ki. Chwyci'em
go�cia za rami' i zmieni'em te