Philippe Djan 37,20 rano Tytu' orygina'u 37,20 le matin edition Bernard Barrault 1985 Z j'zyka francuskiego prze'o§y' Marek Bie„czyk 1 Na koniec dnia zapowiedzieli burz', jednak niebo by'o wcię§ b''kitne, a wiatr usta'. Zajrza'em na chwil' do kuchni, sprawdzi, czy si' nie przypala, ale gdzie tam, sz'o cudownie. Wyszed'em na werand' uzbrojony w zimne piwo i wystawi'em g'ow' wprost na s'o„ce. By'o dobrze, ju§ tydzie„ opala'em si' ka§dego ranka, mru§ęc oczy ze szcz'žcia; ju§ tydzie„ zna'em Betty. Raz jeszcze podzi'kowa'em niebu i z grymasem rozkoszy wycięgnę'em r'k' po le§ak. Roz'o§y'em si' wygodnie jak facet, który przed sobę ma wiele czasu, a w 'apie piwo. Przez ca'y tydzie„ spa'em wszystkiego gdziež dwa- dziežcia godzin, Betty jeszcze mniej, bo ja wiem, mo§e wcale, to przecie§ ona cięgle mnie tarmosi'a, zawsze by'o což lepszego do roboty. Ty, chyba mnie samej nie zostawisz, mówi'a, ej, co ty kombinujesz, obud¦ si'. Otwiera'em oczy i užmiecha'em si'. Zapali, popieprzy, opowiedzie historyjk': stara- 'em si' nie wypaž z rytmu. Chwa'a Bogu w cięgu dnia nie przem'cza'em si'. Jak dobrze posz'o, ko„czy'em robot' oko'o po'udnia i potem mia'em spokój. Tyle §e musia'em by pod r'kę do siódmej i stawi si' jakby co. Przy dobrej pogodzie na ogó' mo§na by'o zasta mnie na le§aku, potrafi'em wylegiwa si' godzinami. Myžla'em sobie, §e znalaz'em w'ažciwę równowag' mi'dzy §yciem a žmier- cię, myžla'em, §e znalaz'em jedynę inteligentnę rzecz, jakę mo§na robi, ježli cz'owiekowi zechce si' pi' minut zastanowi i przyzna, §e §ycie nie ma nam niczego nadzwyczajnego do zaoferowania, z wyjętkiem kilku rzeczy nie na sprzeda§. Otworzy'em piwo i pomyžla'em o Betty. - Szlag by to trafi'! Pan tu sobie siedzi... Wsz'dzie pana szukam! Podnios'em wzrok. To by'a ta kobietka spod trzeciego, w'osy blond, czterdziežci kilo i piskliwy g'osik. Przyklejone rz'sy lata'y jej w gór' i w dó' z powodu s'o„ca. - No, a co si' pani sta'o? - spyta'em. - Rany boskie, nie chodzi o mnie, w 'azience leje si' woda! Niech mi ję pan natychmiast zakr'ci, ach, skęd si' to bierze, nie rozumiem! Unios'em si' gwa'townie, ta historia bynajmniej mnie nie bawi'a. Wystarczy'o spojrze na nię przez chwil', by poję, §e dziewczyna jest stukni'ta. Wiedzia'em, §e da mi popali; szlafrok zwisa' z jej wychudzonych ramion, by'em znokautowany przed walkę. - Mia'em w'ažnie což zjež - oznajmi'em. - Nie mog'aby pani poczeka z 'aski swojej pi'ciu minut? - Co pan!! To prawdziwa katastrofa, wsz'dzie pe'no wody. Niech pan leci biegiem... - No dobrze, ale co w'ažciwie pani urwa'a? Skęd si' leje? - No... wie pan... ten... to bia'e což, z tego si' leje. Rany boskie, wsz'dzie p'ywa papier! Prze'knę'em 'yk piwa, potrzęsajęc g'owę. - A czy pani zdaje sobie spraw', §e w'ažnie siada'em do sto'u? Mo§e na kwadransik zamknie pani oczy, nie da'oby si'? - Chyba pan zwariowa'! Ja nie §artuj', radz' przyjž natychmiast... - Dobrze, ju§ dobrze, niech si' pani nie denerwuje - powiedzia'em. Wsta'em, wszed'em do žrodka, zakr'ci'em gaz pod fasolkę. By'a ju§ prawie ugotowana. Potem chwyci'em skrzynk' z narz'dziami i ruszy'em za wariatkę. W godzin' pó¦niej by'em z powrotem, mokry od stóp do g'ów i pó'§ywy z g'odu. Pstryknę'em zapa'kę pod rondlem i pogna'em pod prysznic. Wi'cej ju§ o tamtej nie myžla'em, czu'em tylko, jak woda sp'ywa mi po g'owie, a pod nos podpe'za zapach fasolki. S'o„ce zalewa'o ca'y domek, robi'o si' przyjemnie. Wiedzia'em, §e na dziž to ju§ koniec z k'opotami, jeszcze mi si' nie zdarzy'o widzie dwóch kibli zapchanych w jedno popo'udnie; przez wi'kszož czasu nic si' tu nie dzia'o, by'o raczej spokojnie, bungalowy w po'owie pozostawa'y puste. Usiad'em przed talerzem užmiechajęc si', mia'em przecie§ dok'adny program dnia, papu, a potem kierunek weranda i poczekam do wieczora, b'd' czeka', a§ przyjdzie, ko'yszęc biodrami, przyjdzie i usiędzie mi na kolanach. W'ažnie podnosi'em pokrywk' z rondla, kiedy drzwi rozwar'y si' szeroko. To by'a Betty. Z užmiechem od'o§y'em widelec i wsta'em. - Betty! - wykrzyknę'em. - Cholera, chyba pierwszy raz widz' ci' za dnia. Ustawi'a si' jak do zdj'cia z r'kę we w'osach, a kr'cone kosmyki sp'ywa'y na wszystkie strony. - Ooooch... no i jak? - spyta'a. Usiad'em, niedbale zarzuci'em r'k' na oparcie i przybra'em oboj'tnę min'. - Taak, biodra sę niez'e, nogi te§, tak, poka§ si', a teraz si' odwró... Zrobi'a pó'obrót, wsta'em i przywar'em do jej pleców. Pog'aska'em piersi i poca'owa'em ję w szyj'. - Z tej strony jest ju§ ca'kiem idealnie - wymrucza'em. Skęd si' tu wzi''a o tej porze? - myžla'em. Odsunę'em si' i dostrzeg'em dwie p'ócienne walizki na progu, lecz nic nie powiedzia'em. - Jej, ale tu wspaniale pachnie. Pochyli'a si' nad sto'em, by zajrze do garnka i wyda'a z siebie okrzyk: - O kurde... Ale numer! ~ ~ - Co si' sta'o? - Jak rany, tam jest chili! Nie powiesz mi chyba, §e mia'ež zamiar sam jeden wtrębi ca'e chili... W'o§y'a palec do žrodka, a ja w tym czasie wyję'em z lodówki dwa piwa; myžla'em o d'ugich godzinach, które nas czekaję, czu'em si', jakbym po'knę' kulk' opium. - O Bo§e, naprawd' jest genialne. Ale w taki upa', chyba zwariowa'ež... - Mog' jež chili w ka§dę pogod', choby pot kapa' mi w talerz; chili i ja jestežmy jak dwa palce jednej d'oni. - Szczerze mówięc, ja chyba te§. A poza tym g'odna jestem jak pies! Od chwili kiedy wesz'a, což si' tu zmieni'o, niczego nie mog'em znale¦, kr'ci'em si' w kó'ko, szukajęc talerzy, užmiecha'em si', otwiera'em szafy. Podesz'a i uwiesi'a mi si' na szyi, ubóstwia'em to, mog'em wtedy węcha jej w'osy. - No i co, cieszysz si', §e jestem? - spyta'a. - Pozwól mi si' chwil' zastanowi. - Ale to 'ajdaki. Opowiem ci pó¦niej. - Betty, czy což nie tak...? - Nie, nic powa§nego - odrzek'a. - Nie na tyle, §eby mia'o nam wystygnę chili. Poca'uj mnie... Po dwóch czy trzech 'y§kach ostro przyprawionej fasoli zapomnia'em o tej chmurce. Obecnož Betty wprawia'a mnie w eufori', a do tego žmia'a si' ona bez przerwy, chwali'a fasolk', pieni'a piwo, wycięga'a r'k' przez stó', by pog'aska mnie po policzku. Nie wiedzia'em jeszcze, §e by'a zdolna przejž z pr'dkožcię žwiat'a z nastroju w nastrój. Ko„czyližmy ju§ jež, trwa'o dobrę chwil', zanim zmietližmy te pysznožci puszczajęc do siebie oko i §artujęc; w'ažnie na nię patrzy'em, wydawa'a mi si' wspania'a i nagle zobaczy'em, jak w jednej chwili przemienia si' w oczach, straszliwie zblad'a i jej spojrzenie zrobi'o si' tak niewiarygodnie twarde, §e straci'em oddech. - Mówi'am ci ju§ - zacz''a z wolna - same 'ajdaki. Pr'dzej czy pó¦niej w ko„cu musi si' to sta i dziewczyna znowu lęduje na drodze z dwiema walizkami w r'ku; znasz ten scenariusz? - Ale o co w'ažciwie chodzi? - Jak to o co? Czy ty w ogóle mnie s'uchasz? w'ažnie ci t'umacz' což, dlaczego nie s'uchasz...?! Nie odpowiedzia'em, ale chcia'em dotknę jej ramienia. Odsun''a si'. - Zrozum mnie dobrze: nie jestem z facetem tylko po to, §eby mnie r§nę'. - Aha - rzek'em. Przejecha'a r'kę po w'osach wzdychajęc i spojrza'a przez okno. Na zewnętrz nic si' nie dzia'o, kilka domków skępanych w žwietle i droga, która przebija'a si' przez pola i w oddali rusza'a do ataku na wzgórza. - Pomyžle, §e ca'y rok tkwi'am w tej budzie - mrukn''a. Patrzy'a w pustk', r'ce žcisn''a mi'dzy nogami i przygarbi'a ramiona, tak jakby nagle poczu'a zm'czenie. Nigdy jeszcze takiej jej nie widzia'em, widzia'em jedynie, jak si' užmiecha i myžla'em, §e zawsze rozpiera ję energia. Zastanawia'em si', co si' sta'o. - Ca'y rok - cięgn''a - w ka§dy bo§y dzie„ ten 'ajdak zezowa' na mnie, a jego baba dar'a si' od rana do wieczora, a§ nam uszy puch'y. Zasuwa'am okręg'y rok, obs'ugiwa'am watahy klientów, sprzęta'am ze sto'ów, zamiata'am sal', i masz. Szef wsadza ci 'ap' mi'dzy nogi i wszystko trzeba zaczę od zera. Ja i moje dwie walizki... i forsy na par' dni albo na pocięg. D'ugo kr'ci'a g'owę, potem przenios'a wzrok na mnie i užmiechn''a si'; teraz mog'em ję pozna. - Ale wiesz, co najžmieszniejsze, nie mam nawet gdzie spa. Pozbiera- 'am si' raz-dwa, wszystkie dziewczyny oczy na mnie wytrzeszczy'y. "Nie zostan' tu ani chwili d'u§ej!" - powiedzia'am im. "Nie znios' wi'cej widoku tej sprožnej g'by!!" Otworzy'em piwo o kant sto'u. - No có§, uwa§am, §e mia'až racj' - stwierdzi'em. - Wed'ug mnie ca'kowitę racj'. Jej zielone oczy przes'a'y mi b'ysk, czu'em, jak wraca w nię §ycie, jak chwyta ję wpó' i jak potrzęsa nad sto'em jej d'ugimi w'osami. - Bo wiesz, facet pewnie ubzdura' sobie, §e nale§' do niego, znasz chyba takich... - Tak, tak, jasne, §e znam. Zaufaj mi. - Wiesz co? myžl', §e im wszystkim odbija w pewnym wieku. - Tak sędzisz? - Jasne, mówi' ci. Posprzętaližmy ze sto'u, a potem wzię'em obydwie walizki i wnios'em je do žrodka. Zabra'a si' do zmywania; widzia'em pryskajęcę przed nię wod', przypomina'a mi dziwny kwiat o przezroczystych czu'kach i sercu ze skaju w kolorze malwy; zna'em niewiele dziewczyn, które mog'yby nosi mini w tym odcieniu i z takę nonszalancję. Rzuci'em walizki na 'ó§ko. - S'uchaj - powiedzia'em - koniec ko„ców dobrze si' sta'o. - Myžlisz...? - No, na ogó' nie wytrzymuj' z lud¦mi, ale ciesz' si', §e przysz'až ze mnę zamieszka. Nazajutrz rano wsta'a pierwsza. Ju§ tak dawno nie jad'em z nikim žniadania, wylecia'o mi z pami'ci, zapomnia'em, jak to si' robi. Wsta'em i ubra'em si' bez s'owa. Przechodzęc poca'owa'em ję w szyj' i usiad'em przed fili§ankę. Smarowa'a mas'em kromki szerokie jak narty wodne i tak wodzi'a przy tym oczami, §e nie mog'em si' powstrzyma od žmiechu; dzie„ zaczyna' si' naprawd' dobrze. - Spróbuj' migiem odwali robot' - skocz' na chwil' do miasta i wracam. Mo§e chcesz pojecha ze mnę? Powiod'a wokó' wzrokiem, potrzęsajęc g'owę. - Nie, nie, mam wra§enie, §e trzeba tu troch' posprzęta. Chyba by si' przyda'o, co? Wi'c zostawi'em ję i poszed'em do gara§u po furgonetk'. Zaparkowa'em przed dyrekcję. Georges, z gazetę roz'o§onę na brzuchu, przysypia' na krzežle. Stanę'em za nim i chwyci'em worek z bieliznę -- Ach, to ty? -- burknę'. Chwyci' drugi worek i poszed' za mnę ziewajęc. Rzuciližmy worki do budy i wróciližmy po nast'pne. - Znowu ję wczoraj widzia'em - powiedzia'. Milcza'em, pocięgnę'em za worek. -- To ciebie chyba szuka'a, nie? Zbli§y' si', w'óczęc nogami. S'o„ce wali'o ju§ w najlepsze. - Taka w krótkiej fioletowej spódniczce i z d'ugimi czarnymi w'osa- mi -- doda'. W tym momencie Betty wysz'a z domku i podbieg'a do nas. Patrzyližmy, jak si' zbli§a. - Mówi'ež o kimž w tym rodzaju? - spyta'em. - O jasny gwint, jasny gwint! - No w'ažnie. Tak, to mnie szuka'a. Potem przedstawi'em ich sobie i gdy stary odstawia' swoje uk'ony, poszed'em po list' zakupów zawieszonę przy okienku. W'o§y'em kartk' do kieszeni i wróci'em do samochodu, zapalajęc pierwszego papierosa. Betty siedzia'a po prawej, rozmawia'a z Georgesem przez uchylonę szyb'. Obszed'em samochód i usiad'em za kierownicę. - Rozmyžli'am si' - oznajmi'a. - Zdecydowa'am si' na spacer..... Obję'em ję i ruszy'em 'agodnie, §eby przed'u§y przyjemnož. Poda'a mi gum' do §ucia, mi'towę. Papierki rzuci'a na pod'og'. Przez ca'ę drog' tuli'a si' do mnie. Nie musia'em otwiera Y-ning by spostrzec, §e jest zbyt pi'knie. Oddaližmy najpierw bielizn', a potem polecia'em zaniež list' z zakupami do sklepu naprzeciw. Facet przykleja' w'ažnie nalepki, ka§dę w innę stron'. Wsunę'em mu kartk' do kieszeni. - Nie przeszkadzaj sobie - rzuci'em. - Wpadn' po to za chwil'. I nie zapomnij o flaszce... Zerwa' si' zbyt gwa'townie i wyr§nę' 'bem w pó'k'. I na co dzie„ wyględa' okropnie, a teraz do tego si' krzywi'. - Stan''o, §e jednę flach' na dwa tygodnie. Nie umawialižmy si' na jednę tygodniowo. - Zgadza si', ale by'em zmuszony dobra wspólnika. I moim obowięz- kiem jest wzię to pod uwag'. - Co to za pomys'? - ”aden pomys' i niczego to mi'dzy nami nie zmieni. Nadal b'd' kupowa' u ciebie, ježli wyka§esz odrobin' inteligencji. - O Bo§e, jedna na tydzie„ to troch' przydu§o! - Myžlisz, §e innym jest lekko? W tym momencie dostrzeg' Betty, która czeka'a na mnie w wozie w ku- sym podkoszulku i z fantazyjnymi kolczykami, po'yskujęcymi w s'o„cu. Przez dwie czy trzy sekundy obmacywa' guza. - Nie, nie myžl' - rzek'. - Ale myžl', §e jest kilku skurwieli, którzy lepiej daję sobie rad' od innych. Nie czu'em wystarczajęcej przewagi, §eby o tym dyskutowa. Zostawi'em go; stercza' požród pu'ek, gdy wróci'em do samochodu. - Dobra, mamy jeszcze chwilk'. Masz ochot' na lody? - Jezus Maria, i to jakę! Staruszk' od lodów zna'em dobrze. By'em jednym z jej najlepszych klientów w kategor lodów z alkoholem. Cz'sto zostawia'a butelk' na ladzie, a ja zabawia'em ję rozmowę. Gdy weszližmy, pomacha'em do niej. Posadzi'em Betty przy stoliku i poszed'em zamówi lody. - Sędz', §e zdecyduj' si' na dwa sorbety z brzoskwiniami - powie- dzia'em. Poszed'em za lad', §eby jej pomóc i kiedy zanurzy'a r'k' w dymięcej lodówce, wycięgnę'em dwa puchary o pojemnožci tak na oko litra. Otworzy'em szafk' w poszukiwaniu s'oika z brzoskwiniami. - Ale pan dzisiaj rzežki - stwierdzi'a - co, z'ociutki? Wyprostowa'em si' i spojrza'em na Betty, siedzęcę w g''bi z za'o§onymi nogami i z papierosem w ustach. - I jak si' pani podoba? - spyta'em. - Troch' jakby wulgarna. Chwyci'em butelk' maraskino i pola'em lody. - Tak ma by - odpar'em. - To anio', który zszed' wprost z nieba, nie widzi pani? W drodze powrotnej zatrzymaližmy si' po bielizn', a potem poszed'em odebra zakupy; by'o ju§ chyba po'udnie i rzeczywižcie zrobi'o si' teraz goręco, warto by'o požpieszy si' z powrotem. Od razu zauwa§y'em butelk', po'o§y' ję na wierzchu, przed torbami i przyję' mnie bez užmiechu, ledwo zwróci' na mnie uwag'. Chwyci'em zakupy i moję flaszk'. - Wkurzony jestež? - spyta'em. Nawet nie spojrza'. - B'dziesz dzisiaj jedynym cieniem mojego dnia - powiedzia'em. Za'adowa'em ca'y bajzel z ty'u i ruszyližmy w kierunku motelu. Zaraz przy wyje¦dzie z miasta wžciekle zawia' goręcy wiatr i okolica zacz''a coraz bardziej przypomina pustyni' z kilkoma n'dznymi k'pkami i rzadkimi zakętkami cienia, ale ja to lubi'em, lubi'em ten kolor ziemi, zawsze mia'em sk'onnož do rozleg'ych, pustych przestrzeni. Podniežližmy szyby. Docisnę'em do dechy, lecz jechaližmy pod wiatr i grat cięgnę' si' dziewi'dziesiętkę, trzeba by'o spokojnie znosi jego cierpienia. Po chwili Betty okr'ci'a si' bokiem, musia'y ję grza w'osy, bo cięgle je odrzuca'a. - Ty, pomyžl, jak daleko moglibyžmy zajecha we dwójk' dobrym wozem i z tym ca'ym §arciem z ty'u, nie? Dwadziežcia lat temu zapali'bym si' do pomys'u, teraz musia'em zrobi wysi'ek, §eby nie ziewnę. - Ale byžmy sobie strzelili wycieczk' - rzuci'em. - A jak... i moglibyžmy wyniež si' z tego zadupia! Zapali'em papierosa i skrzy§owa'em d'onie na kierownicy. - To žmieszne, ale w pewnym sensie krajobraz tutaj nie wydaje mi si' taki wstr'tny... Wybuchn''a žmiechem, odrzucajęc'g'ow' do ty'u. - A niech mnie... Ty to jeszcze nazywasz krajobrazem? S'ycha by'o, jak ziarnka piasku stukaję o karoseri', porywy wiatru znosi'y samochód, na zewnętrz wszystko si' dos'ownie pali'o. Zaczę'em si' žmia razem z nię. Wieczorem wiatr usta' jak no§em ucię' i powietrze sta'o si' bardzo ci'§kie. Wyszližmy z butelkę na werand', oczekujęc, §e noc przyniesie troch' ulgi, patrzyližmy, jak pojawiaję si' gwiazdy, lecz nie czuližmy najmniejszej zmiany, §adnego podmuchu powietrza i, szczerze mówięc, to mi te§ nie przeszkadza'o. Jedynę dobrę obronę by'a ca'kowita nieruchomož, a ja przeszed'em ju§ niez'y trening. W cięgu pi'ciu lat mia'em wystarczajęco du§o czasu, aby si' tego dopracowa i umia'em znosi wielkie upa'y, ale kiedy w okolicy pojawia si' dziewczyna, to ju§ inna historia, nie mo§na wtedy robi za trupa. Po kilku szklaneczkach postanowiližmy zmiežci si' we dwójk' na jednym le§aku. Pot si' z nas la' w ciemnožci, lecz bawiližmy si' jakby nigdy nic; na poczętku to tak zawsze, jest si' gotowym zniež wszystko. Trwaližmy przez d'u§szę chwil' bez ruchu, sęczęc powietrze jak z naparstka. Potem zacz''a si' kr'ci i dola'em jej do szklanki na uspokojenie. Wyda'a przecięg'e westchnienie, zdolne wyrwa drzewo z korzeniami. - Ciekawe, czy uda mi si' wsta - wydusi'a. -- Porzu ten pomys', nie wyg'upiaj si'. Nie ma nic tak wa§nego... - Chyba chce mi si' siusiu - przerwa'a. Wsunę'em jej r'k' za majtki i pog'aska'em požladki. By'y cudowne, strumyczek potu sp'ywa' tam z góry, a skór' mia'a g'adkę niczym buzia dziecka z reklamy Cadum. Nie chcia'em o niczym myžle, przycisnę'em ję do siebie. - Bo§e jedyny! - krzykn''a -- nie naciskaj mi na p'cherz! Mimo to usiad'a okrakiem na moich nogach i w dziwny sposób, kurczowo, schwyci'a mnie za podkoszulek. - Chc' ci powiedzie... jak bardzo si' ciesz', §e jestem z tobę. Chcia'abym, §ebyžmy byli razem, ježli si' da... Powiedzia'a to zupe'nie normalnym g'osem, tak jakby rzuca'a mimocho- dem uwag' o kolorze butów lub p'kajęcej farbie na suficie. Wysili'em si' na lekki ton: - No có§... wydaje mi si' to do za'atwienia, to ca'kiem mo§liwe. Nie mam przecie§ §ony, dzieci, nie mam skomplikowanego §ycia, mam chat' i niem'częcę robot'. Myžl', §e w gruncie rzeczy jestem dobrę partię. Przylgn''a do mnie mocniej i po chwili byližmy mokrzy od stóp do g'ów. Mimo temperatury nie by'o to nieprzyjemne. Ugryz'a mnie w ucho, pomrukujęc. - Ufam ci - wymamrota'a. - Jestežmy jeszcze m'odzi oboje, wyjdzie- my z tego. Nie zrozumia'em, co chcia'a powiedzie. Ca'owaližmy si' d'ugo. Gdyby cz'owiek usi'owa' zrozumie, co si' dzieje w g'owie dziewczyny, do niczego by nie doszed'. A ja nie chcia'em koniecznie wyjažnie„, chcia'em jedynie nadal ję ca'owa w ciemnožci i g'aska požladki tak d'ugo, jak wytrzyma jej p'cherz. 2 Przez dobre kilka dni p'ywaližmy w kolorowym žnie. Nie odst'powaližmy od siebie na krok i §ycie wydawa'o si' zadziwiajęco proste. Mia'em troch' k'opotów z jednym zlewem, z kuchenkę gazowę, z rozwalonę sp'uczkę, ale w sumie nic takiego, a Betty pomaga'a mi zbiera suche ga''zie, papiery i opró§nia kosze na žmiecie, które sta'y przy alejkach. W popo'udnia obijaližmy si' na werandzie, kr'cęc ga'kami radia i rozmawiajęc o niczym, chyba §e w planie by'o 'ó§ko, albo braližmy si' za jakęž skomplikowanę potraw', którę wypatrzyližmy dzie„ wczežniej w księ§ce kucharskiej. Rozk'ada'em w cieniu le§ak, a ona k'ad'a si' na macie w pe'nym s'o„cu. Kiedy widzia'em, §e ktož si' zbli§a, rzuca'em jej r'cznik, a jak gož znika', zabiera'em go i wraca'em na le§ak po to, by na nię patrze. Zauwa§y'em, §e starcza'o mi g'upie dziesi' sekund, §eby nie myžle ju§ o niczym. To by'o w'ažnie to. Któregož dnia zeskoczy'a z wagi krzyczęc: - O cholera...! Niemo§liwe! - Co jest, Betty? - Chryste! Znowu kilo uty'am... Czu'am to! - Daj spokój. Przysi'gam, §e nic nie wida. Nie odpowiedzia'a i ca'e to zdarzenie zupe'nie mi wylecia'o z g'owy. Ale w po'udnie przysz'o mi usiꞏ przed talerzem, na którym by' eden pomidor, przeci'ty na pó'. Jeden pomidorek i nic wi'cej. Nie czynięc uwag, wycelowa- 'em w niego widelcem i podję'em rozmow' jakby nigdy nic. Odchodzęc od sto'u by'em w formie, nie czu'em si' przygnieciony do pod'ogi tysięcami kalor i požciel zata„czy'a pod nami; zafundowaližmy sobie jeden z naszych najlepszych seansów, podczas gdy na zewnętrz wibrowa'o s'o„ce, walęc žwierszcze po pancerzach. Nieco pó¦niej wsta'em i skierowa'em si' prosto ku lodówce. Czasami §ycie potrafi da ci chwile absolutnej doskona'ožci i otoczy ci' niebia„skim py'em. Mia'em wra§enie, §e.žwiszcze mi w uszach, tak jakbym osięgnę' stan wy§szej žwiadomožci. Užmiechnę'em si' do jajek. Wyję'em trzy i z'o§y'em je w ofierze misce. - Ty, co ty tam wyprawiasz? - spyta'a Betty. Zaczę'em szuka męki. - Jeszcze ci nie mówi'em, ale raz w §yciu naprawd' zdarzy'o mi si' robi szmal, sprzedawa'em wtedy naležniki. Postawi'em budk' nad brzegiem morza, a faceci stali w ogonku z banknotami w r'kach. Mówi' ci, wszyscy, ilu ich tam by'o. No, ale ja robi'em najcudowniejsze naležniki w promieniu stu pi'dziesi'ciu kilometrów i oni o tym wiedzieli. S'owo daj', zobaczysz, §e nie bujam. - Och, prosz' ci', ja ich nawet nie tkn'... - Eee... chyba §artujesz? Nie pozwolisz przecie§, §ebym jad' sam, nie zrobisz mi tego... - Nie, nie mam ochoty, prosz' ci'... Nie b'd' jad'a. Od razu zrozumia'em, §e nie ma co nalega, wiedzia'em, §e to mur nie do przebycia. Patrzy'em, jak jajko za jajkiem zežlizguje si' z miski i žcieka powoli do zlewu, a mój §o'ędek terkota'. Jednak opanowa'em si' i umy'em misk' bez dyskusji. Betty pali'a papierosa i spoględa'a w sufit. Reszt' popo'udnia sp'dzi'em na werandzie, majstrujęc przy silniku od pralki, a potem, gdy zapad' zmierzch i widzia'em, §e nic si' nie dzieje, §e cięgle siedzi z nosem w księ§ce, wsta'em i poszed'em zagotowa wod'. Wrzuci'em szczypt' gruboziarnistej soli, rozbebeszy'em opakowanie spa- ghetti i wróci'em na werand'. Przykucnę'em obok niej. - Betty, dzieje si' což z'ego? - Skęd§e - odpar'a. - Wszystko dobrze. Podnios'em si', skrzy§owa'em d'onie za g'owę i powiod'em wzrokiem wzd'u§ horyzontu. Zastanawia'em si', co za žwi„stwo mog'o wkraž si' w tryby. Podszed'em do niej ponownie, uklęk'em i zaniepokojonym palcem musnę'em jej policzek. - Przecie§ widz' po minie, §e což nie tak. Spojrza'a na mnie z tę samę zawzi'tožcię, która wstrzęsn''a mnę kilka dni wczežniej. Unios'a si' na 'okciu. - Czy znasz du§o dziewczyn, które lęduję bez pracy i bez grosza w pipidówie z psychicznie niedorozwini'tymi i jeszcze si' užmiechaję, du§o znasz takich, co? - A co by, do cholery, zmieni'o, gdybyž mia'a robot' i troch' forsy w banku? Po co si' przejmujesz czymž takim? - Nie tylko o to chodzi, najgorsze jest to, §e robi' si' t'usta. Sama siebie rujnuj' w tej dziurze! - Ale co ty wygadujesz? Co tu jest znowu takiego strasznego? Nie widzisz, §e tak naprawd' wsz'dzie jest tak samo, nie wiesz, §e tylko pejza§ si' zmienia? - No i co? Lepsze to ni§ nic! Rzuci'em okiem na ró§owe niebo, kiwajęc g'owę i Powoli si' podnios'em. - S'uchaj - powiedzia'em - nie mia'abyž ochoty skoczy do miasta? przekęsimy což, a potem pójdziemy do kina... Užmiech na jej twarzy rozb'ysnę' jak bomba nuklearna, poczu'em uderzajęce ciep'o. - Cudownie! Nie ma nic lepszego na zmian' nastroju ni§ ma'y wypad. Daj mi tylko chwil' na za'o§enie spódnicy! Polecia'a do žrodka. - Tylko spódnicy? - zapyta'em. - Zastanawiam si' czasami, czy ty w ogóle myžlisz o czymž innym. Poszed'em do kuchni i wy'ęczy'em gaz pod garnkiem. Betty poprawia'a w'osy przed lustrem. Mrugn''a do mnie. Mia'em poczucie, §e wyszed'em z tego tanim kosztem. Pojechaližmy samochodem Betty, czerwonym garbusem, który spala' g'ównie olej silnikowy; zaparkowaližmy w centrum jednym ko'em na chodniku. Ledwo usadowiližmy si' na 'awce w pizzer, gdy do sali wesz'a jakaž blondynka i Betty podskoczy'a na siedzeniu. - Hej! To przecie§ Sonia! HEJ, SONIA... HEJ, TUTAJ!! Blondynka podesz'a do naszego stolika, cięgnę' si' za nię jakiž gož, który próbowa' utrzyma równowag'. Dziewczyny užciska'y si', a facet zwali' si' naprzeciwko mnie. Wyględa'y na bardzo szcz'žliwe ze spotkania, trzyma'y si' wcię§ za r'ce. Nast'pnie przedstawi'y nas sobie, tamten zamrucza' což niewyra¦nie, a ja zanurzy'em nos w,kart'. - O rany, niech na ciebie spojrz'... Wyględasz super! - ožwiadczy'a Betty. - Ty te§, kochana... Nie wiesz, jak bardzo si' ciesz'! - Pizza dla wszystkich? - spyt"'em. Kiedy pojawi'a si' kelnerka, facet jakby si' troch' ocknę'. Chwyci' dziewczyn' za rami' i wsunę' jej do r'ki banknot. - Ile czasu potrzebuje pani, §eby na tym stoliku stanę' szampan?- spyta'. Kelnerka spojrza'a na banknot bez zmru§enia oka. - Poni§ej pi'ciu sekund - rzek'a. - W porzędku. Sonia rzuci'a si' na niego i ugryz'a go w usta. - Ach, koteczku, jestež naprawd' cudowny! - powiedzia'a. Po kilku butelkach podziela'em ca'kowicie jej zdanie. Facet w'ažnie opowiada' mi,`jak zbi' fortun' spekulujęc kawę, kiedy ceny mkn''y w gór' jak strza'a. - Telefon dzwoni' co minut' i szmal spada' ze wszystkich stron naraz. Rozumiesz, trzeba by'o gra ostro, wytrzyma do ostatniej chwili i wszystko piorunem odsprzeda. W jednej sekundzie mog'ež podwoi zysk albo pójž na samo dno. S'ucha'em uwa§nie, tego rodzaju opowiežci fascynowa'y mnie. Samo mówienie o pieniędzach otrze¦wia'o go. Chwilami tylko czka' zbyt donožnie. Ssa'em mocne cygaro, którym mnie pocz'stowa' i dolewa'em do szklanek. Dziewczyny mia'y b'yszczęce oczy. - Což ci powiem - cięgnę'. - Znasz ten film, jak faceci maję wyskoczy w ostatnim momencie z samochodu, który p'dzi w kierunku przepažci? Wyobra§asz sobie, co ch'opcy musieli wtedy czu? - Nie bardzo. - No, a ze mnę tak by'o, tyle §e pomnó§ to przez sto! - Wyskoczy'ež w odpowiedniej chwili? - spyta'em. - Mowa, pewnie §e w odpowiedniej chwili. A potem pad'em i spa'em trzy dni. Sonia pog'aska'a go po w'osach i przytuli'a si'. - A za dwa dni lecimy samolotem na wyspy - zagrucha'a. - To mój zar'czynowy prezent! Och, koteczku, mo§e to wyda ci si' g'upie, ale ju§ na samę myžl wariuj' z radožci! Sonia przypomina'a rozczochranego ptaka ze zmys'owymi ustami, žmia'a si' w'ažciwie ca'y czas. To podtrzymywa'o dobry nastrój. Butelki defilowa'y przed nami, Betty opar'a si' o mnie i przez chwil' jej g'owa pozosta'a na moim ramieniu, podczas gdy ja ostro pocięga'em mojego davidoffa. Pod koniec nie s'ucha'em ju§ nikogo, s'ysza'em jedynie daleki pomruk, wszystko wydawa'o mi si' odleg'e, žwiat by' absurdalnie prosty, i užmiecha- 'em si'. Nie czeka'em na nic. By'em tak ur§ni'ty, §e zaczę'em žmia si' do siebie. Gdy wybi'a pierwsza, facet bez uprzedzenia przechyli' si' nagle do przodu i talerz rozpad' si' pod nim na pó'. By' ju§ na nas czas. Sonia zap'aci'a rachunek, wycięgajęc pieniędze z kieszeni jego marynarki, po czym wyczo'galižmy si' na zewnętrz. W tym stanie nie sz'o nam 'atwo, ale na powietrzu gož odzyska' nieco si' i stara' si' nam pomóc. Mimo to musieližmy zatrzymywa si' pod ka§dę latarnię, by odsapnę. By'o nam goręco. Facet chwia' si' na nogach i kiedy 'apaližmy powietrze, Sonia stawa'a przed nim, och, mój biedny koteczku, mówi'a, mój ma'y, biedny koteczku. Zastanawia'em si', czy przypadkiem nie zaparkowali z drugiej strony miasta. Wreszcie otworzy'a drzwiczki lžnięcej limuzyny z pi'ciometrowę mas- kę i uda'o nam si' wepchnę koteczka do žrodka. Sonia užciska'a nas w požpiechu, pilno jej by'o wraca do domu, §eby po'o§y mu což na g'ow'. Pokiwawszy im patrzyližmy, jak maszyna odje§d§a i zanurza si' w ciemnožci niczym potwór z Loch Ness. Po chwili dotarližmy do garbusa. Zachcia'o mi si' prowadzi. Ale bym pojecha', gdybym mia' což tak zrywnego, z rz'dem reflektorów o d'ugim zasi'gu! Rozwija'bym si' jak kwiat, powoli, a§ do dwustu na godzin'! Mia'em OCHOT prowadzi. - Jestež pewien, §e dasz rad'? - spyta'a Betty. ”artujesz, mam nadziej'. Co za problem? Przejecha'em przez miasto bez najmniejszego k'opotu. By'o dosy pusto, taka jazda to chleb z mas'em, tylko chwilami mia'em wra§enie, §e motor si' podnieca' i volkswagen rzuca' si' do przodu skokami. Noc by'a ciemna. œwiat'a rozjažnia'y drog' zaledwie na par' metrów przed wozem; poza bladawym, ta„częcym b'yskiem szybkožciomierza nic nie by'o wida. - Ale mg'a, co`.' - powiedzia'em. Jaka mg'a`? O czym ty mówisz? - Przypomnij mi o ustawieniu žwiate'. To dla mnie betka. Jecha'em wzd'u§ bia'ej lin, trzyma'em si' jej przednim lewym ko'em. Po chwili což mnie zaintrygowa'o. Dobrze zna'em t' drog', nie by'o na niej §adnych zakr'tów, najmniejszych 'uków, a tymczasem niezauwa§alnie, powoli ta cholerna bia'a linia zacz''a przenosi si' na prawo, wygina w niezrozumia'y sposób. Ze zdziwienia coraz szerzej otwiera'em oczy. W chwili kiedy wylecia'em z szosy, Betty krzykn''a. Grat zary' nosem w p'ytki rów i porzędnie nami wstrzęsn''o. Chcia'em zgasi silnik, ale w'ęczy'em wycieraczki. Betty otworzy'a drzwi z wžciek'ožcię, nic nie mówięc. Zastanawia'em si', co te§ w'ažciwie zrobi'em i w ogóle co si' tak naprawd' wydarzy'o. Wyszed'em za nię. Z wgniecionymi b'otnikami garbus wyględa' jak du§e, g'upie zwierz', które za chwil' skona. = Zaatakowali nas Marsjanie -= za§artowa'em. Nie zdę§y'em si' jeszcze odwróci, a ju§ p'dzi'a po szosie na swych wysokich jak tyczki obcasach. Pogalopowa'em za nię. - Bo§e mój! Nie przejmuj si' tak wozem - rzek'em. Sz'a szybko, patrzęc wprost przed siebie, tak jakby odbija'a si' niczym spr'§yna; nijak nie mog'em si' z nię zrówna. - Mam g''boko gdziež t' kup' z'omu! Nie o to chodzi... - Nic znowu takiego... mamy zaledwie kilometr do przejžcia. Dobrze nam zrobi. - Nie w tym rzecz, wcię§ myžl' o Son. Wiesz, kim jest Sonia? - Masz na myžli t' twoję znajomę? - Dok'adnie... I co, nie sędzisz, §e ma fart ta moja znajoma, nie uwa§asz, §e ma prawo SI UœMIECHA•?! - Do cholery, Betty, nie zaczynajmy od nowa. - S'uchaj -cięgn''a. - By'yžmy z Sonię kelnerkami w jednym lokalu, zanim jeszcze tu przyjecha'am. Mia'yžmy t' samę robot', sprzęta'yžmy, podawa'yžmy, zamiata'yžmy, a wieczorem spotyka'yžmy si' na górze u siebie i opowiada'yžmy sobie, jakie b'dzie nasze §ycie, kiedy damy stęd nura. No i przed chwilę mia'am okazj' si' przekona, jaki kawa' drogi zrobi'a od tego czasu; wed'ug mnie fajnie si' urzędzi'a, znalaz'a sobie pi'kne miejsce do opalania. W oddali wida by'o œwiat'a motelu. To nie by' koniec k'opotów, podejžcie robi'o si' žliskie. - No co, nie mam racji? - nalega'a. Mówi'em sobie: id¦ dalej, nie przejmuj si' tym, co wygaduje, to do niczego nie prowadzi, za sekund' ju§ nie b'dzie nawet pami'ta'a. - Powiedz, dlaczego tkwi' wcię§ w tym samym punkcie, powiedz mi, co ja takiego z'ego zrobi'am, §e nie daję mi wspię si' wy§ej... Zatrzyma'em si', by zapali papierosa i Betty przystan''a. Jej oczy przenika'y mnie na wskrož. Zrobi'em min' psa, który podkuli' ogon. - To nie jest to miejsce, gdzie moglibyžmy což wygra. Patrzy'em ponad jej ramieniem. Dysza'a. - Czy ja wiem - mruknę'em. - Co to znaczy, czy ja wiem? Co ty mi tu trujesz? - Chryste, to znaczy, §e nie wiem! ”eby z tym sko„czy, odszed'em par' kroków na pobocze i zaczę'em sika. Odwróci'em si' do niej plecami. Zdawa'o mi si', §e zamknę'em jej usta. Pocz'stowa'em noc chmurkę niebieskiego dymu, myžlęc, §e §ycie z kobietę si'ę rzeczy ma swoje niedogodnožci, ale koniec ko„ców szala przechyla si' na jego stron'. Uwa§a'em, §e jak dotęd nie p'ac' zbyt drogo za to, co przecie§ od niej bior'. Czu'em, jak wžciekle wrze za moimi plecami, zapomnia'em, ile to ju§ czasu nie czu'em tak bardzo kogož przy sobie, chyba ca'ę wiecznož. Zapię'em si' pe'en žwie§ych si'. Wiesz teraz, co to znaczy zafundowa sobie takę §ywio'owę dziewczyn', pomyžla'em; nie unikniesz tych krótkich przyp'ywów goręczki, nie uda ci si' im wymknę. Alkohol rozgrzewa' mi §y'y, okr'ci'em si' na pi'cie i zwróci'em ku niej. - Nie mam ju§ wi'cej ochoty na t' dyskusj' - wypali'em. - Nie jestem w stanie... będ¦ tak mi'a... Spojrza'a w czarne niebo wzdychajęc: - Ja nie mog', czy ty nie widzisz, §e §ycie ucieka nam przed nosem, czy nigdy nie trafia ci' szlag`? - S'uchaj... od kiedy jestem z tobę, nie mam wra§enia, §eby §ycie ucieka'o mi przed nosem. Ježli chcesz wiedzie, wydaje mi si' nawet, §e dosta'em wi'cej ni§ swoję porcj'... - Do jasnej cholery!! Nie o tym mówi'! Chc', §ebyžmy we dwoje spróbowali wyle¦ z tego. Szcz'žcie wyznaczy'o nam gdziež spotkanie, nie wolno tylko go przegapi. - Grubo si' mylisz. - Rany boskie, myžla'by kto, §e na tej n'dznej pustyni znalaz'ež raj. S'uchaj, a mo§e ty jestež troch' tego...? Postanowi'em nie odpowiada. Chcia'em ku niej podejž, ale potknę'em si' g'upio o korze„ i zwali'em jak d'ugi na ziemi', rozkrwawiajęc sobie policzek. Nie przej''a si' bynajmniej tym szczegó'em. Nadal nawija'a o goręczce §ycia model 1980, podczas gdy ja skr'ca'em si' w kurzu. - No, bo zobacz, jak Sonia wysz'a z tego do'ka. Teraz to dopiero naprawd' skosztuje §ycia... Czy mo§esz sobie wyobrazi, co by by'o, gdybyžmy tak we dwójk' dali gazu? - Betty, na mi'ož boskę! - Nie rozumiem,jak ty to robisz, §e nie dusisz si' tutaj. Nie ma czego si' spodziewa po takim miejscu!! - Podejd¦ tu, psiakrew! Mo§e byž mi pomog'a, co?! Jednak widzia'em dobrze, §e mnie nie s'ucha. Nie ruszy'a si' na pó' kroku. Oddycha'a szybko,jej oczy b'yszcza'y, teraz ju§ na dobre zapužci'a si' w t' histori'. - Jest pi'kny ranek i p'yniesz na wyspy... Widzisz to? Widzisz, jak wsiadasz któregož dnia na statek do Raju`. - Chod¦my spa - powiedzia'em. Utkwi'a we ~nnie badawcze spojrzenie. - Trzeba zrobi tylko jedno, ruszy si' troch'. Wystarczy chcie. - Ale czego ty w'ažciwie si' spodziewasz? Co ci si' ubzdura'o? - Bo§e jedyny, czy mo§esz sobie cho troch' wyobrazi §ycie na wyspach? Ta wizja rozpali'a jej mózg. Wyda'a krótki, nerwowy žmiech i posz'a nie czekajęc na mnie, §onglujęc swoimi s'odkimi obrazkami. Uda'o mi si' podniež na kolana. - AG£WNO!-wrzasnę'em.-NIE ROZœMIESZAJ MNIE TYMI SWOIMI WYSPAMI!!! 3 Przez nast'pne dni nie wracaližmy do tego. Mieližmy roboty a§ po uszy, jeszcze nigdy nie zwali'o mi si' tyle naraz. Ten cholerny cyklon nie spud'owa', powyrywa', co si' da'o, nie liczyližmy ju§ nawet szyb porozbijanych w drobny mak i wszystkich žwi„stw walajęcych si' po alejkach. W obliczu kl'ski popatrzyližmy sobie z Georgesem w oczy, stary drapa' si' w potylic' krzywięc si'. Betty to raczej žmieszy'o. Przez ca'e dnie biega'em z jednego bungalowu do drugiego z o'ówkiem zatkni'tym za ucho, taszczęc skrzynk' z narz'dziami. Betty je¦dzi'a w kó'ko do miasta po gwo¦dzie, po s'oiki szpachlówki, po deski i krem do opalania, bo wi'kszož czasu sp'dza'em na zewnętrz, uwieszony na drabinie albo skulony na dachu. Niebo by'o przejrzyžcie b''kitne od rana do wieczora, bezb''dnie wymiecione i d'ugimi godzinami tkwi'em w pe'nym s'o„cu z opakowaniem gwo¦dzi w z'bach, naprawiajęc pogruchotane domki. W tych sprawach Georges by' denatem, praca z nim stawa'a si' niebezpieczna, wypada' mu z d'oni m'otek albo pakowa' ci w palec pi'', gdy przybija'ež desk'; mia'em go ze sobę jeden dzie„, a potem poprosi'em, §eby zaję' si' wy'ęcznie alejkami i wi'cej si' nie zbli§a' do mojej drabiny, w przeciwnym razie spuszcz' mu na 'eb skrzyni' z narz'dziami. Miejsce zaczyna'o z wolna odzyskiwa ludzki wyględ, a ja wraca'em wieczorem wypluty. Z anten telewizyjnych zrobi'y si' zwoje drutu, mia'em k'opoty z ich ponownym umocowaniem, z wyprostowaniem kabli, ale nie chcia'em, §eby Betty w'azi'a na dach, nie chcia'em, §eby což z'ego jej si' przytrafi'o. Od czasu do czasu widzia'em, jak wspina si' na gór' z zimnym piwem, by'em zupe'nie oszo'omiony przez upa', widzia'em b'yski jej w'osów i schyla'em si', by ję cmoknę i odebra butelk'. Pomaga'o mi to wytrzyma jakož do wieczora. Zbiera'em narz'dzia i wraca'em na kolacj', cz'apa'em do naszego bungalowu odprowadzany pieszczotę zachodzęcego s'o„ca i zasta- wa'em ję na werandzie; le§a'a i wachlowa'a si'. Gdy si' zbli§a'em, stawia'a mi wcię§ to samo pytanie: - Wszystko w porzędku? Nie za bardzo zm'czony? - Tak w miar'... Podnosi'a si' i sz'a za mnę do žrodka. Wchodzi'em prosto pod prysznic, a ona si' bra'a za kolacj'. By'em naprawd' wyko„czony, i mo§e troch' przesadza'em, chcia'em, §eby zajmowa'a si' tylko mnę. Ze zm'czenia mia'em mnóstwo dziwacznych pomys'ów, mog'aby mnie na przyk'ad przewija jak dziecko albo zasypywa talkiem ty'ek czy což w tym rodzaju, albo k'až na swoim brzuchu i podawa piersi do ssania; wydawa'o mi si' to bardzo podniecajęce. Zamyka'em oczy, kiedy stawa'a za mnę, by rozmasowa mi kark i ramiona, mój malutki, kochany cykloniku, myžla'em, och, kochany, malutki cyklonie... Jedližmy kolacj' i raz-dwa sprzętaližmy ze sto'u. Wszystko by'o wy- mierzone jak w zapisie nutowym. Zapala'em papierosa i wychodzi'em na werand', a ona zmywa'a par' talerzy. Szed'em wprost na le§ak i ci'§ko si' na niego zwala'em. S'ysza'em, jak przy zmywaniu pogwizduje lub což nuci, i niejeden raz czu'em si' szcz'žliwy, prze§ywa'em chwile spokoju tak b'ogiego, §e zasypia'em wcię§ z g'upawym užmiechem w kęcikach ust. Papieros spada' mi na pierž i budzi'em si' z wrzaskiem. - Oho, znowu zasnę'ež! - mówi'a. - Cooo?! Pojawia'a si' obok i obejmujęc mnie w pasie, prowadzi'a do 'ó§ka. Popycha'a mnie na materac i zaczyna'a rozbiera. Niestety, ju§ po dziesi'ciu sekundach zdawa'em sobie spraw', §e nie nadaj' si' do zabawy, nie by'em nawet w stanie otworzy oczu, rzeczywižcie pada'em na twarz. Trzeba by'o znale¦ nowę formu''. Dawaližmy sobie rano. By' tylko jeden ma'y k'opot: musia'em przed tym wsta, by pójž si' odla, ona te§, czar troch' pryska', ale w §artach, nieco durnawych, jakož to naprawialižmy i szybko wracaližmy do sedna sprawy. Betty wykazywa'a rano olžniewajęcę form'; zastanawia'em si', czy nie odstawia'a numerów, które dojrzewa'y ca'ę noc; chcia'a próbowa dosy dziwacznych pozycji, przyk'ada'a si' do tego goręczkowo, tak §e chwilami a§ mnie zatyka'o, by'em zachwycony. Bra'em si' potem w transie za robot', w'azi'em na mi'kkich nogach na kolejny dach, by ustawi jeszcze jednę anten'. Któregož ranka obudzi'em si' wczežniej ni§ Betty. S'o„ce wpada'o do pokoju ze wszystkich stron i unios'em si' na 'okciu. Na krzežle tu§ przy 'ó§ku siedzia' jakiž facet. Ten facet by' w'ažcicielem motelu i patrzy' na nas uwa§nie. A raczej patrzy' na Betty. Min''o par' sekund, zanim poję'em, co si' dzieje i dostrzeg'em, §e zrzuciližmy požciel i §e Betty mia'a rozchylone nogi. Gož by' t'usty, ožliz'y, ociera' si' chustkę, a jego r'ce pokrywa'y pieržcienie; doprawdy widok takiego faceta wczesnym rankiem mo§e ci' zemdli. Zerwa'em si' i przykry'em Betty przežcierad'em. Ubra'em si', nie mogęc nic z siebie wydusi i g'ówkujęc, czego te§ chcia'. Patrzy' na mnie z užmiechem, bez s'owa, jak kot, który w'ažnie natknę' si' na mysz. W tej samej chwili Betty si' obudzi'a i gwa'townie unios'a, tnęc powietrze piersiami. Odgarn''a w'osy, opadajęce jej na czo'o. - O §esz ty...! Co to za jeden? - krzykn''a. Kiwnę' jej lekko g'owę i wsta'. - Dobre sobie!! Niech si' pan nie kr'puje! - doda'a. Wycięgnę'em go na zewnętrz, §eby uniknę komplikacji. Zamknę'em za nami drzwi. Wyszed'em par' kroków na s'o„ce, odkaszlnę'em kilka razy. Trzyma' marynark' na r'ku, na koszuli rozkwita'y mu wielkie aureole potu. Nie by'em w stanie myžle poprawnie, czu'em si' nie najlepiej. Normalnie o tej porze powinienem spokojnie sobie spó'kowa. W'o§y' chustk' za ko'nierz koszuli i spojrza' na mnie z grymasem. - Powiedz no pan - rzek' - czy to za sprawę tej m'odej kobiety mo§na pana zasta w 'ó§ku jeszcze o dziesiętej rano. - Zanurzy'em r'ce w kieszenie, gapięc si' na ziemi'; wyględa'em w ten sposób na zak'opotane- go, ale nie musia'em patrze na jego g'b'. - Ale§ skęd - odpar'em. - To nie ma nic do rzeczy. - Niedobrze by by'o... by'oby bardzo niedobrze, gdyby z jej powodu zapomnia' pan, po co pan tutaj jest, dlaczego panu p'ac' i daj' mieszkanie, rozumie pan? - Tak, oczywižcie, ale... - Wie pan-przerwa' mi-wystarczy jedno og'oszenie i nazajutrz zleci si' tu setka ch'opaczków, którzy przepycha si' b'dę do wejžcia i prosi mnie o pa„skę posad'. Nie chcia'bym by wobec pana nielojalny, poniewa§ jest pan tu ju§ od dawna i w zasadzie nigdy nie mia'em powodów do narzekania, ale to wszystko mi si' nie podoba. Nie wydaje mi si', §eby móg' pan gožci u siebie tego rodzaju panie i odpowiedzialnie wykonywa prac', rozumie pan, co mam na myžli? - Czy rozmawia' pan z Georgesem? - spyta'em. Kiwnę' g'owę. Facet by' odpychajęcy i wiedzia' o tym. Pos'ugiwa' si' swym wyględem niby bronię. - No w'ažnie - cięgnę'em - musia' wi'c panu powiedzie, §e bardzo nam pomog'a. Przysi'gam panu, §e bez niej nie zajechalibyžmy daleko. Gdyby pan widzia' szkody po tym cholernym cyklonie... ma'o co si' osta'o i ona wzi''a na siebie sprawunki, kiedy ja i Georges próbowaliž- my szybko to jakož skleci do kupy. Kitowa'a okna, zbiera'a suche ga''zie, wsz'dzie jej by'o pe'no, ona... nie pozwala'a sobie na chwil' wytchnienia... ona... - Ja nie twierdz', §e... - I jeszcze jedno, prosz' pana, nigdy nie za§ęda'a, §eby jej p'aci. Georges mo§e panu powiedzie, jak wiele czasu oszcz'dziližmy dzi'ki niej. - Krótko mówięc, pan by chcia', §ebym przymknę' na to oczy, czy tak? - Prosz' pos'ucha... wsta'em dzisiaj by mo§e zbyt pó¦no, ale teraz robi' dziesi', dwanažcie godzin dziennie. Mieližmy do odwalenia straszliwy kawa' roboty, niech pan tylko si' rozejrzy. Zazwyczaj wstaj' o žwicie, nie wiem, co mi si' sta'o. Nie wydaje mi si', §eby to si' mog'o powtórzy. Topi' si' w s'o„cu i nad czymž duma', wykrzywiajęc g'b' na wszystkie strony. Powiód' wzrokiem wokó' siebie. - Trzeba by przejecha p'dzlem po tych barakach-powiedzia'. -Nie wiadomo ju§, co to jest... - Tak, to by im nie zaszkodzi'o. A poza tym przycięga'yby oko z drogi. Podzieli'em si' ju§ z Georgesem tę uwagę. - œwietnie, mo§na by wi'c to jakož za'atwi... Móg'by si' pan za to wzię z pa„skę przyjació'kę. Robota wydawa'a si' tak bezkresna, §e zblad'em. - Ach, pan §artuje... - powiedzia'em. - To praca dla ca'ego przedsi'biorstwa, pan sobie chyba zdaje spraw'... Nigdy byžmy nie sko„- czyli! - We dwójk' tworzycie ju§ ma'e przedsi'biorstwo - zachichota'. Przygryz'em wargi. Facet mia' nas rzeczywižcie w garžci i nie'atwo by'o to prze'knę. Dlaczego takie rzeczy muszę si' zdarza? Jak to si' dzieje, §e cz'owiek wpada w takie sytuacje? Nie zaczę'em jeszcze dnia, a ju§ si' czu'em zm'czony. - No dobrze, ale chcia'bym si' dowiedzie, ile ona za to dostanie- westchnę'em. Rozcięgnę' twarz w užmiechu. Po'o§y' swe paluchy o kszta'cie serdelków na moim ramieniu. - Panie, ale dowcipniž z pana. Przed chwilę prosi' mnie pan, §ebym zapomnia' o dziewczynie, tak czy nie? a jak ja mog' zapomnie, ježli mam jej p'aci, przecie§ to nie ma sensu! W rzeczy samej by' jednę z tych wspania'ych kup gnoju, jakie spotka mo§na prawie wsz'dzie i po których zostaje dziwny niesmak. Patrzy'em na nogi, mia'em wra§enie, §e ktož przybi' je do ziemi, bola'y mnie szcz'ki. Przejecha'em powoli r'kę po ustach, zamykajęc oczy. Oznacza'o to, §e si' poddaj'. Musia' by przyzwyczajony, zrozumia' komunikat. - A wi'c znakomicie! No to ju§ nie przeszkadzam w pracy. Wpadn' jeszcze zobaczy,jak wam idzie. Pogadam z Georgesem, §eby zamówi' farby. Oddali' si', mi'toszęc chustk'. Przez chwil' przest'powa'em z nogi na nog' i wreszcie zdecydowa'em si' wróci. Betty by'a pod prysznicem, widzia'em ję przez zas'on'. By'em faktycznie wzi'ty w dwa ognie. Usiad'em przy stole i wypi'em letnię kaw'. Ohyda. Wysz'a okr'cona r'cznikiem i od razu usiad'a mi na kolanach. - Ty, powiedz mi, kim by' ten facet. Kto mu pozwoli' wejž? - On nie potrzebuje pozwolenia - odpar'em. - To w'ažciciel. - No i co z tego? Kto to s'ysza', §eby tak w'azi do ludzi, wa' jeden! - Tak, masz racj'. To w'ažnie mu powiedzia'em. - A czego on w'ažciwie chcia'? Pog'aska'em ję po piersi ca'kiem bezinteresownie. Czu'em si' jak wydrę§ony, a od tej roboty, która nas czeka'a, trz's'y mi si' nogi; matko, ale by'o mi s'abo. - No wi'c czego chcia'? - nalega'a. - Nic takiego... Jakiež bzdury... Chce, §ebyžmy pomalowali par' rzeczy. - œwietnie... Uwielbiam malowa! - To w'ažnie nazywam szcz'žliwym zbiegiem okolicznožci - odpar'em. Nazajutrz z rana przyjecha'a furgonetka z dwustu czy trzystu litrami farby i z wa'kami. - No - powiedzia' dostawca - na poczętek panu wystarczy. Jak si' sko„czy, niech pan do mnie przekr'ci, od razu przyjad', w porzędku? Zaniežližmy ba„ki do szopy. Zrobi' si' 'adny stos, bola' mnie od tego brzuch, czu'em w sobie ognistę kul', mieszanin' wžciek'ožci i niemocy. Nie pami'ta'em ju§, §e mo§e by tak ci'§ko, dawno tego nie smakowa'em. œmieszne, by'o tyle rzeczy, o których zapomnia'em. Dostawca zmy' si' pogwizdujęc. Pogoda by'a pi'kna, niepoprawnie pi'kna. Powiod'em smutnym raczej wzrokiem po wszystkich bungalowach i zamachnę'em si' na dwudziestopi'ciolitrowę ba„k', §eby po drodze powiczy sobie troch' palce. Georges czatowa' na mnie przed recepcję. Wyszed' mi naprzeciw z užmiechem szalonego starucha. - Ej, poczekaj, ale to musi by ci'§kie! - Odpieprz si' - warknę'em. - Daj mi žwi'ty spokój! - No, co jest? Co ja ci takiego zrobi'em? Przerzuci'em ba„k' do drugiej r'ki, nie zwalniajęc kroku; nogi mia'em jak z waty i widzia'em, jak przede mnę ta„czę ma'e, migotliwe punkty. Stary nie chcia' si' odczepi. - Jasny gwint, z takę g'bę ci' jeszcze nie widzia'em! - Mo§e i tak - burknę'em. - Po jakę choler' polaz'ež wygada, §e Betty tu MIESZKA? - Och, Chryste, znasz go. Wycięgnę' ze mnie wszystko! Nie by'em jeszcze dobudzony, gdy przyszed'. - Uhm. Tyle §e ty nigdy nie jestež dobudzony. Jestež jednę wielkę chodzęcę bzdurę - powiedzia'em. - I co, to prawda, §e macie pomalowa te wszystkie domki? Naprawd' zabierzesz si' do tego? Zatrzyma'em si'. Postawi'em ba„k' na ziemi i spojrza'em mu w oczy. - S'uchaj, jeszcze nie wiem, co postanowi', ale nie chc', §ebyž wspomina' o tym Betty. Zapisa'ež sobie? - W porzędku, przyjacielu, mo§esz spa spokojnie... Ale co zrobisz, §eby jej nie powiedzie? - Nie mam poj'cia. Jeszcze nie wymyžli'em. Kiedy stan'ližmy z Betty przed pierwszym bungalowem, wzi''a mnie taka gwa'towna sraczka, §e musia'em si' na chwil' oddali. Ogrom zadania normalnie skr'ca' mi kiszki, nie mia'em odwagi wczežniej opowiedzie jej o wszystkim. Wiedzia'em, §e rzuci'aby to w diab'y, ona nigdy nie da'aby tak dupy, podpali'aby ten ca'y žmietnik. Tylko §e szambo, w jakie wpadlibyžmy pó¦niej, wyda'o mi si' tak przera§ajęce, §e koniec ko„ców postanowi'em zainkasowa cios. Sraczka to jeszcze nie jest koniec žwiata, to jedna niemi'a chwila, którę trzeba przeby. Kiedy wróci'em, Betty rozmawia'a z lokatorami. By'em nieco bledszy ni§ zazwyczaj. - Jestež wreszcie. W'ažnie opowiada'am pa„stwu, §e b'dziemy troszk' malowa... Spojrzeli na mnie czule, zna'em takich: zagubieni wariaci w stanie spoczynku. Przebywali tu ju§ co najmniej od pó' roku, we wszystkich kętach pozawieszali doniczki z kwiatami. Mruknę'em což niezrozumiale i pocięgnę- 'em Betty za dom. Mia'em sucho w gardle. Betty promienia'a, zdawa'a si' by na'adowana elektrycznožcię, užmiecha'a si'. Odkaszlnę'em par' razy, trzymajęc przy ustach zacižni'tę pi'ž. - No, co jest, na co czekamy, co w'ažciwie robimy? - zapyta'a. - W porzędku, ty malujesz okiennice, a ja reszt' - powiedzia'em. Upi''a w'osy na czubku g'owy, žmiejęc si' beztrosko i obraz ten mia' což, co podcina'o ci kolana. - Gotowa! - krzykn''a. - Pierwszy, kto sko„czy, pomaga drugiemu! W chwili gdy odwraca'a si' do mnie ty'em, przes'a'em jej straszliwie smutny užmiech. Starzy przychodzili od czasu do czasu popatrze, jak nam idzie. Przystawali z za'o§onymi r'koma obok mojej drabiny i twarze marszczy'y im si' z przyjemnožci. Oko'o jedenastej babcia przynios'a nam ciasteczka. Betty §artowa'a z nię, oboje wydali jej si' bardzo mili. Mnie raczej wkurzali, nie bardzo mi si' chcia'o co chwila z nimi rozmawia. Pomalowawszy szczyt fasady, zszed'em z drabiny i podszed'em do Betty, by wy'o§y moję drugę kart'. Malowa'a w'ažnie winkiel. - O psiakrew, prawdziwy z ciebie fachman - powiedzia'em. - Lepiej tego zrobi nie mo§na.. . Ale jest ma'y k'opot, to moja wina, zapomnia'em ci' o tym uprzedzi. - Což nie tak...~ -- No, z tym rogiem... zachlapa'až žcian' z drugiej strony. - To prawda, pewnie §e zachlapa'am. A co mia'am zrobi? Widzisz rozmiar tych p'dzli? - Wiem, to nie twoja wina... W ka§dym razie wyględa na to, §e zacz'ližmy DRUGĘ STRON! - A co w tym z'ego? - spyta'a. Mia'em wyględ faceta, który si' dusi. - Jak to co? - wycedzi'em. - Ej, przecie§ nie masz chyba zamiaru pomalowa im tylko JEDNEJ STRONY cha'upy. Na co by to si' zda'o? Otar'em sobie czo'o ramieniem z minę znudzonego fachowca. - W gruncie rzeczy, malowa czy robi co innego... - powiedzia'em.- Przynajmniej b'dzie im mi'o. Dzi'ki tobie b'dę sobie mieszka w nowiutkim domku. I reszt' dnia sp'dziližmy przykuci do tej pieprzonej rudery. Ta ca'a zabawa zabra'a nam praktycznie tydzie„. Rt' posz'a nagle w gór' i praca na zewnętrz wczesnym popo'udniem sta'a si' niemo§liwa. Trzeba by'o kry si' w domu, dok'adnie zasuwajęc story; lodówka warcza'a niczym pralka, nie by'a nawet w stanie zrobi tyle lodu, ile potrzebowaližmy. œaziližmy po pokoju prawie §e bez ciuchów i nierzadko zahaczaližmy si', przechodzęc obok siebie. Pocięga'em palcem wzd'u§ strumyczków potu žciekajęcych jej po skórze, w'osy nam si' klei'y, oczy rozpala'y, sapaližmy jak lokomotywy i meble rozst'powa'y si' przed nami. Mia'em wra§enie, §e im wi'cej si' pieprzyližmy, tym wi'kszę mieližmy na tv ochot', lecz nie to stanowi'o problem. Niepokoi' mnie fakt, §e zami'owanie Betty do malowania opada'o z dnia na dzie„, nie mia'a ju§ takiego cięgu, ciasteczka sz'y coraz gorzej. Nie sko„czyližmy jeszcze pierwszego bun- galowu, a zaczyna'a mie tego dosy. By'o ich dwadziežcia siedem i nie wiedzia'em, co zrobi, §eby g'adko prze'kn''a t' wiadomož. Wieczorami mia'em k'opoty z zažni'ciem; gdy spa'a, zapala'em w 'ó§ku papierosa i pozwala'em moim myžlom b'ędzi w ciszy i ciemnožci. Zastanawia'em si', co si' wydarzy. Wiedzia'em, §e tak czy owak to ja pójd' na pierwszy ogie„. By'o tak, jakbym znalaz' si' požrodku areny, a s'o„ce mnie ožlepia'o. Mog'em wyczu niebezpiecze„stwo, ale nie wiedzia'em, z której strony nadejdzie. I to mnie nie žmieszy'o. 4 Uporaližmy si' z bungalowem starych oko'o siódmej, gdy s'o„ce ju§ zachodzi'o. Z ró§owymi okiennicami wydawa' si' prawie nierealny; starzy žciskali si' w upojeniu. My byližmy skonani. Usiedližmy na ba„kach z farbę i wychyliližmy piwo, przepijajęc do siebie. Po po'udniu zerwa' si' lekki wiatr i zrobi'o si' przyjemnie. Zawsze mo§na jakož mi'o sp'dzi czas po robocie, jakakolwiek by by'a i potrafiližmy to doceni. Zm'czenie i ból mi'žni zamienia'y si' jakby w likier, žmieližmy si' z byle czego. W'ažnie stroiližmy do siebie miny, rozpryskujęc piwo, kiedy stawi' si' tamten. Za jego samochodem cięgn''a si' smuga kurzu, zatrzyma' si' tu§ przed nami i z trudem mogližmy z'apa powietrze, szczególnie ja. Zacz''o mi žwiszcze w uszach. Wysiad' z samochodu i podszed' do nas ze swoję mokrę chustkę. Popatrzy' na Betty z upiornym užmiechem. Ostatnie promienie s'o„ca nadawa'y jego skórze fioletowy odcie„. Niekiedy dož 'atwo rozpozna mo§na wys'anników Piek'a. - No có§ - powiedzia' - mam wra§enie, §e wszystko znakomicie si' tu uk'ada. A i praca jakby post'powa'a... - Musowo - odpowiedzia'a Betty. - œwietnie, žwietnie... zobaczymy, czy nie wypadniecie z rytmu. Przeszed' po mnie zimny dreszcz. Zerwa'em si' z ba„ki. Chwyci'em gožcia za rami' i zmieni'em temat: - Ale niech pan spojrzy z bliska, niech pan dok'adnie obejrzy... farba jest pierwszej klasy, schnie w pi' minut! - Ej, powoli, powoli, poczekaj - rzek'a Betty. - Powiedzia' což, czego dobrze nie zassa'am. - Wszystko w porzędeczku - odpar'em. - Wszyscy sę zadowoleni. Chod¦my pogada z lokatorami... - Co to znaczy NIE WYPADNIECIE Z RYTMU??!! - Tak si' mówi - przerwa'em. - Chod¦my, napijemy si' czegož u staruszków. Mimo moich wysi'ków w'ažciciel zwróci' si' w stron' Betty. Twarz mu si' bezwiednie wykrzywi'a. - Ale§ prosz' si' nie niepokoi. Nie jestem taki z'y, na jakiego wyględam. Nie ka§' wam przecie§ malowa tego wszystkiego bez chwili oddechu... - Tego wszystkiego? Co to znaczy TEGO WSZYSTKIEGO? Przez jednę tysi'cznę sekundy facet wydawa' si' by zdziwiony, po czym užmiechnę' si'. - No przecie§... mam oczywižcie na myžli pozosta'e bungalowy... Czy jest což, czego pani nie zrozumia'a do ko„ca? Nie by'em w stanie zrobi §adnego ruchu. Poci'em si' krwawo. Betty siedzia'a wcię§ na ba„ce, patrzy'a na w'ažciciela z do'u; pomyžla'em, §e zaraz skoczy mu do gard'a albo wypluje z siebie snop ognia. - Aha, bo panu si' zdaje, §e b'd' si' bawi'a w malowanie tych bara- ków? - sykn''a. - Pan ca'y czas §artuje, czy tak? -- Wyględam na takiego? - spyta'. - Jeszcze nie bardzo wiem.:. musz' si' chwil' zastanowi, zaraz ci powiem. Zerwa'a si' jednym skokiem. Chwyci'a ba„k' ró§owej farby. Pokrywka przelecia'a nad naszymi g'owami jak z'oty dysk. Wszystko to sta'o si' tak szybko, §e nikt nie mia' czasu kiwnę palcem. Spodziewa'em si' najgor- szego. - Betty, nie...! - krzyknę'em b'agalnie. To jej nie powstrzyma'o. Rzuci'a si' prosto na samochód i rozla'a farb' na dach, litry, ca'e litry india„skiego ró§u. Facet czknę'. Betty užmiechn''a si' do niego, obna§ajęc wszystkie z'by. - Bo widzisz - rzek'a - pomalowa twój samochód, to ja od biedy mog', idzie to dosy szybko... Ale co do reszty zmuszona jestem odmówi, boj' si', §e zdrowie mi nie pozwoli. Po tych s'owach ulotni'a si', a my potrzebowaližmy kilku dobrych sekund, by oprzytomnie; farba dochodzi'a ju§ do po'owy drzwiczek. - To nic takiego! Nie zrobi'a mu krzywdy... Zejdzie, jak dobrze pola wodę. To tylko gro¦nie wyględa - powiedzia'em. Wymy'em mu zatem samochód. Zaj''o mi to ponad godzin', i za nic w žwiecie nie mog'em go uspokoi. T'umaczy'em mu, §e wszystko si' jakož u'o§y, §e mia'a okres, §e by'a zm'czona, §e upa' dzia'a' jej na nerwy, §e pierwsza tego po§a'uje; na litož boskę, niech pan o tym zapomni, nalega'em, a ja pomaluj' panu z rozp'du wszystkie žmietniki i latarnie. Wlaz' do samochodu zgrzytajęc z'bami; zanim odjecha', po raz ostatni przejecha'em žcierkę po przedniej szybie. Pozosta'em w alejce sam, by'em kompletnie wyczerpany, by'em u kresu si'. Wiedzia'em jednak, §e najgorsze dopiero mnie czeka. W trzydziestym piętym roku §ycia rozumia'em ju§, §e to nie zabawa, patrzy'em raczej faktom w twarz. Najtrudniej by'o pójž do Betty. Da'em sobie pi' minut przerwy przed startem - widzia'em žwiat'o palęce si' w bungalowie-pi' krótkich minut w'szenia nosem w powietrzu, wdychania powiewu katastrofy. Wydaje mi si', §e od tej w'ažnie chwili rzeczy przybra'y dziwny obrót. Betty zdę§y'a wystawi na stó' butelk'. Siedzia'a na krzežle z opuszczonę g'owę i rozchylonymi nogami, wszystkie w'osy opad'y jej na twarz. Kiedy wszed'em, odczeka'a par' sekund, zanim podnios'a na mnie oczy. Nigdy wczežniej nie wyd"'a mi si' taka pi'kna. Jestem subtel„ym facetem, od razu spostrzeg'em, §e nie by'a wžciek'a, by'a raczej smutna, takiego spojrzenia przez wiecznož bym chyba nie wytrzyma'. - Bo§e jedyny! Co to wszystko znaczy?-powiedzia'a g'ucho.-Což ty wykombinowa' z tym skurwielem?! - Nie zgadza' si', §ebyž tu zosta'a. Chyba §e we¦miemy si' do roboty. Sprawa jest prosta. Zachichota'a nerwowo, a jej oczy b'yszcza'y jak agaty. - Czy wi'c dobrze zrozumia'am: musz' obskoczy te wszystkie pieprzo- ne baraki, ježli chc' dosta pozwolenie na gnicie tutaj? Chryste, przecie§ to do niczego niepodobne, nie uwa§asz? - Poniekęd. Dola'a sobie do szklanki, ja tak§e. Spoci'a si' lekko. - Nie da si' uciec przed 'ajdakami - podj''a. - Pe'no tego wsz'dzie. Ale w takich chwilach trzeba ich za'atwi, nie ma co próbowa dyskusji. Szlag mnie trafia, gdy pomyžl', §e da'ež facetowi dupy, §e si' zgodzi'ež na což takiego.. . - Próbowa'em wzię pod uwag' wszystkie za i przeciw. - Nie musia'ež tego robi, trzeba by'o po prostu kaza mu si' odpierdoli, to przecie§ kwestia godnožci, do jasnej cholery! Co on sobie wyobra§a, §e znalaz' par' frajerów w sam raz do pucowania mu lakierków?! Sko„czona ze mnie idiotka, powinnam mu by'a wydrapa oczy. - Pos'uchaj, ježli musz' malowa domy, §eby zosta z tobę, to b'd' je malowa' i mog' robi jeszcze inne rzeczy. To dla mnie žmiesznie ma'o, gdy pomyžl', ile zyskuj'... - Jezus Maria! Mo§e zechcia'byž wreszcie otworzy oczy! S'owo honoru, jestež kompletnym žwirem. Popatrz, w jakiej dziurze §yjemy, ten 'ajdak p'aci ci n'dzny grosz, §ebyž si' tu pogrzeba'; spójrz no troch', do czego doszed'ež w po'owie §ycia, mo§e zechcesz mi powiedzie, co §ež takiego zyska', mo§e poka§esz mi te cuda, dla których da'ež si' wyrucha? - W porzędku... Wszyscy znajdujemy si' w tym samym punkcie. Nie ma wielkiej ró§nicy. - Ach, prosz' ci'... nie wstawiaj mi tu kitów. Myžlisz, §e co... dlaczego z tobę jestem, jaki to ma sens, ježli nie mog' ci' podziwia, ježli nie mog' by z ciebie dumna? Tracimy tu czas, to idealne miejsce do treningu przed žmiercię! - Dobrze, zgoda, by mo§e... Tylko co? sp'ywamy stęd z r'koma w kieszeniach, a w chwil' pó¦niej od nowa zaczniemy babra si' w szambie. Myžlisz, §e b'dziemy zbiera pieniędze przy drodze, myžlisz, §e naprawd' warto? Pocięgn'ližmy ze szklanek, potrzebowaližmy nowych si', by móc dalej plež te bzdury. - Chryste! - wykrzykn''a - jak tak mo§na §y, tak bez nadziei, bez niczego, bez ochoty na což nowego... Kurwa, ja tego nie rozumiem, jestež jeszcze m'ody, zdrowy jak ko„, a wyględasz, jakby ktož ci ucię'! - Dobrze, ale ja ci opowiem o tym inaczej. œwiat jest rodzajem n'dznego targowiska, a my znale¦ližmy sobie spokojny kęt, z dala od natr'tnych gnojów, z werandę i.miejscem,-gdzie mo§emy si' kocha. Wiesz, ja myžl', §e tego žwira to ty masz. Potrzęsn''a g'owę, patrzęc na mnie. Opró§ni'a szklank'. - O Bo§e, znowu naci''am si' na kutasa. Mog'am to przewidzie, w ka§dym facecie jest zawsze což popieprzonego. Otworzy'em lodówk', §eby wycięgnę lód. Zaczyna'em mie po uszy tej k'ótni, dzie„ mia'em ci'§ki. Roz'o§y'em si' na 'ó§ku, przekr'ci'em na brzuch, jednę r'k' zarzuci'em na g'ow'. - Co si' w tobie popsu'o? Co przesta'o dzia'a? - spyta'a. Podnios'em szklank', by wypi za jej zdrowie i zaczę'em žcięga buty. To nie by'a chyba dobra metoda. Mia'em wra§enie, §e da'em znak do ataku. Zerwa'a si' jednym skokiem, wbi'a mocno nogi w pod'og' i zacisn''a pi'žci na biodrach. - Nie czujesz, §e tu jest troch' za ciasno, czy ty nie musisz oddycha? Bo ja tak! Ja potrzebuj' powietrza!! Kiedy sko„czy'a, jej oczy rozbieg'y si' po pokoju z wyrazem szale„stwa; czu'em, §e za chwil' na což si' rzuci, by mo§e na mnie, ale jej spojrzenie pad'o na tekturowe pud'a. W kęcie by' ich ca'y stos, sta'y jedno na drugim u'o§one byle jak. Miejsca co prawda wcię§ mi brakowa'o; nie przeszkadza'o mi to zbytnio, od czasu do czasu mog'em zape'ni kolejne pud'o i ju§ wi'cej do niego nie zajrze. Wyda'a z siebie okrzyk wžciek'ožci i chwyci'a pierwsze z brzegu. Unios'a je wysoko ponad g'ow'. Tektura pol‚cia'a za okno. us'yszeližmy odg'os p'kni'cia. Po prawdzie nie by'em ju§ nawet pewien, co znajdowa'o si' w žrodku: Dwa kolejne pud'a wyruszy'y tę samę drogę. Sko„czy'em szklaneczk'. Przy tym tempie powinna wkrótce si' zm'czy. - O tak... - mówi'a - potrzebuj' powietrza! Musz' ODDYCHA•!!! W pewnej chwili chwyci'a za pud'o, w którym schowa'em zeszyty. Wsta'em. - Nie, poczekaj - powiedzia'em. - Tego nie ruszaj. Ale mo§esz wzię pozosta'e, ježli ci to sprawia przyjemnož. Odrzuci'a kosmyk, który opad' jej. na oczy. To ję jakby zaciekawi'o, przystan''a, dyszęc jeszcze po tej ma'ej powtórce ze sprzętania. - Co tam jest w žrodku? - Nic nadzwyczajnego, same papiery. - Widz', §e což ci' nagle ruszy'o, co to za papiery? Nie odpowiedzia'em, przeszed'em obok niej, by dola sobie do szklanki. W mózgu zacz''a mi si' podnosi mg'a. - Což tak czuj', §e mam ochot' rzuci na nie okiem. Mówięc to wywali'a pud'o na 'ó§ko i zeszyty rozsypa'y si' na wszystkie strony niczym na ladzie z przecenionymi towarami. Nie spodoba'o mi si' to, poczu'em si' nieswojo. Pocięgnę'em zdrowy 'yk, a ona chwyci'a najbli§szy zeszyt i szybko go przekartkowa'a. - O rany! Co to takiego jest? - krzykn''a. - Kto to napisa', mo§e ty? - S'uchaj, to sę stare žmieci, nic ciekawego. Lepiej zajmijmy si' czym innym. W'o§' je z powrotem... - TY TO napisa'ež? - Tak, JA TO napisa'em. Jakiž czas temu. To ję jakby rozbawi'o. Dobre i to, ale wola'em, §ebyžmy mówili o czymž innym. - Nie powiesz mi chyba, §e to ty zapisa'ež wszystkie strony tych wszystkich zeszytów, nie uwierz'!! - Betty, powinnižmy o tym zapomnie, powinnižmy grzecznie pójž spa... Jestem zupe'nie wypluty i... - A niech ci'! - przerwa'a mi. - Co to w'ažciwie jest? Nie rozumiem. - Mówi', §e nic... Takie tam rzeczy, które napisa'em, jak mia'em wolnę chwil'. Patrzy'a na mnie oczami okręg'ymi jak spodki, by' w nich ból i zarazem zachwyt. - A o czym to jest? - Ja wiem, o mnie... Co mi tam przysz'o do g'owy. - No to dlaczego mi o tym nie mówi'ež? - Ju§ prawie zapomnia'em. - Aha, na pewno, nie bajeruj. O czymž takim si' nie zapomina. Zebra'a powoli zeszyty, przecięgajęc palcem po brzegach jak žlepiec, w pokoju nasta'a martwa cisza; zastanawia'em si', czy uda nam si' pójž spa. U'o§y'a wszystkie papiery na stole i usiad'a na krzežle. - Te numery na ok'adkach to kolejnož? - spyta'a. - Tak, ale po co ci to? Nie we¦miesz si' teraz za czytanie... - Dlaczego nie? Masz což lepszego do zaproponowania? Chcia'em což powiedzie, ale da'em spokój. Swoje ju§ dzisiaj przeszed- 'em. Rozebra'em si' bez s'ów i wycięgnę'em na 'ó§ku, kiedy zabiera'a si' za zeszyt numer jeden. Nigdy nikomu nie pokaza'em tych gryzmo'ów, nigdy o nich nie wspomina'em. Betty by'a pierwszę osobę, która je zobaczy'a. I nie by' to byle kto. Poczu'em si' dziwnie. Przed zažni'ciem d'ugo pali'em papierosa patrzęc w sufit i spokój powróci'. W trzydziestym piętym roku §ycia ma si' ju§ niez'e dožwiadczenie. Ceni si' chwil' oddechu. Nazajutrz rano, gdy odwróci'em si' na bok, zobaczy'em, §e nie ma jej obok mnie. Siedzia'a przy stole, opierajęc g'ow' na r'kach, z nosem w jednym z zeszytów. Zrobi'o si' ju§ jasno, lecz lampa wcię§ si' pali'a. Pokój by' zadymiony. Cholera, mruknę'em do siebie, jasna cholera, siedzia'a tak ca'ę noc. Zastanawia'em si', czy nie powinienem rzuci jakiegož ma'ego, zgrabnego zdanka na poczętek dnia, czy te§ raczej trzyma buzi' na k'ódk'. Nie zwraca'a bynajmniej na mnie uwagi. Od czasu do czasu przewraca'a stron' i ponownie opiera'a czo'o na d'oniach. Czu'em zdenerwowanie. Pokr'ci'em si' troch' bez celu i wreszcie zdecydowa'em si' zrobi kaw'. S'o„ce zaczyna'o wspina si' po žcianach. Wsadzi'em g'ow' pod kran. Postawi'em na stole kaw' i dwie fili§anki. Nala'em i popchnę'em fili§ank' w jej stron'. Chwyci'a ję nie patrzęc na mnie, bez s'owa podzi'kowania, oczy mia'a zapuchni'te od niewyspania, a w'osy rozsypa'y si' na wszystkie strony. Zanim zdę§y'em poda cukier, prze'kn''a kaw', przekr'cajęc g'ow' tak, by nie przerywa czytania. Odczeka'em chwil', aby sprawdzi, czy což si' nie zdarzy, czy zwróci na mnie uwag' albo zwali si' wyczerpana z krzes'a. Nast'pnie wsta'em i klepnę'em d'o„mi o uda. - No, dobra... to ja lec'. - E'''... By'em pewien, §e nawet nie zrozumia'a, co powiedzia'em. - I jak, podoba ci si'? - spyta'em. Tym razem na pewno nie us'ysza'a. Pomaca'a stó' w poszukiwaniu papierosów. Przynajmniej, pomyžla'em, ma rozrywk' i by mo§e wszystko si' jakož u'o§y. Niczego wi'cej nie pragnę'em. Chcia'em po prostu mie ję przy sobie. Wychodzęc zgasi'em lamp' i chocia§ nie by'a 'askawa nawet na mnie spojrze, wkroczy'em w nowy poranek. Wokó' pi'kne §ó'te žwiat'o, kilka miejsc jeszcze w cieniu; musia'o by wczežnie, na zewnętrz nie widzia'em nikogo, by'em zupe'nie sam, nie liczęc lekkiego kaca. Poszed'em do magazynu po ba„k' z farbę. Chwyci'em stojęcę najwy§ej, ale wypad'a mi z ręk i odskoczy'em do ty'u, 'adujęc nerami w ty' volkswagena. œwieczki stan''y mi w oczach. Mechanik proponowa' za niego sum' w sam raz na kupienie kremu do opalania i nie ubiližmy targu. Teraz §a'owa'em, bo mieližmy wraka na g'owie i nie bardzo wiedzia'em, co z nim poczę. Rozciera'em biodro klnęc do §ywego; jeszcze jedna sprawa do za'atwienia, zrobi'a si' z tego ju§ poka¦na lista. Zamknę'em drzwi i wyruszy- 'em z ba„kę, wykrzywiajęc twarz do s'o„ca jak najbardziej zwariowany z wariatów. Ruszy'em do ataku na bungalow numer dwa, myžlęc o Betty zgi'tej wpó' nad sto'em i ob'o§onej moimi zeszytami. Doda'o mi to troch' odwagi i machnę'em wa'kiem z nieco l§ejszym sercem. Nie min''o pi' minut, gdy zobaczy'em rozsuwajęce si' zas'ony, a zza nich wychyli'a si' m'ska g'ba. To by' lokator, nie ogolony facet w pod- koszulku; pewnie dopiero co zwlók' si' z 'ó§ka, jeden z takich, którzy sę pe'nomocnymi przedstawicielami czegož tam na ca'y region, ten by' od okularów. - Ach, to ty... - rzuci'. - Co ty tu, u diab'a, wyprawiasz? - Nie wida? Kiwnę' g'owę i zarechota': - No, no, ty przy robocie to což nowego... A potem b'dziesz malowa' W œRODKU?? - Taaa, móg'by pan ju§ zaczę przesuwa meble. Ziewnę' zdrowo, po czym zaproponowa' mi kaw'. Przez chwil' podysku- towaližmy o pogodzie, i wróci'em do roboty. Przy ka§dym pocięgni'ciu wa'ka rozlega'o si' plažni'cie, wola'bym což mniej g'ožnego. Czas mija' sobie powoli i nic w'ažciwie si' nie zmienia'o poza tym, §e to wchodzi'em, to schodzi'em z drabiny i §e temperatura sz'a w gór'. Nie spieszy'em si', czu'em si' jakby zamroczony, biel troch' ožlepia'a. Jedynę niewygodę by' strumyk farby, który nieprzyjemnie sp'ywa' mi po ramieniu; nie mog'em utrzyma odpowiedniej pozycji, nie mog'em go uniknę, 'askota' mnie, sw'dzi' i mdli'. Malowanie nigdy nie by'o moim hobby, cz'owiek ca'y upapra si' farbę i szybko si' m'czy. Ale tamtego ranka potrzebowa'em w'ažnie takiej roboty, czegož, co wy'ęczy mi mózg. Chcia'em by przez chwil' sam. Oddycha'em wolniej, przymknę'em oczy. Posz'o tak dobrze, §e nie us'ysza'em motoru. Dostrzeg- 'em tylko przeje§d§ajęcę furgonetk' i Betty za kierownicę. Jakbym dosta' kulę w 'eb. Wyjecha'a, szepnę'em, sta'o si', wyjecha'a, rzuca mnie! Poczu'em zwierz'cy strach, wpad'em w panik', lecz przez par' sekund nadal pocięga'em wa'kiem, a§ przesta' nak'ada farb'. Potem rzuci'em wszystko w diab'y i pogna'em do domu modlęc si', §eby nie pojecha'a na dobre, w dodatku s'u§bowym samochodem. Rzuci'em si' do žrodka jak zdzicza'a bestia, sapięc g'ožno, i potrzebowa'exii dobrej chwili, by spostrzec, §e zostawi'a wszystkie rzeczy. Musia'em podsunę sobie krzes'o, nogi ugina'y si' pode mnę. Trzeba by zupe'nie chorym, §eby tak reagowa. Wsta'em i znowu zaczę'em dotyka jej ciuchów - spódniczek, koszulek, jak ostatni wariat. Zauwa§y'em, §e troskliwie u'o§y'a moje zeszyty w pudle. Walnę'em sobie szklanic' wody i wróci'em do roboty. Nieco pó¦niej przyszed'em což przegry¦, lecz cięgle jej nie by'o. Normalka, pomyžla'em, one tak zawsze jak robię zakupy, zawsze trwa to d'u§szę chwil'. Ugotowa'em jajka, ale nie by'em g'odny; zdawa'o mi si', §e bez niej jest tu jakož nie tak, nie czu'em si' tu dobrze. Nie mog'em usiedzie w jednym miejscu. Troch' wi'c pozmywa'em, potem przenios'em na miejsce sta'ego pobytu pud'a, które wyrzuci'a na zewnętrz, zaprowadzi'em z wierz- chu nieco porzędku. Czu'em jednak, §e což si' zmieni'o, rzeczy by'y o wiele mniej znajome, powietrze w pokoju mia'o dziwny smak, zdawa'o mi si' niemal§e, §e wszed'em do kogož obcego. To by'o nieprzyjemne wra§enie. Mimo upa'u wola'em powróci do p'dzli; wyszed'em z pokoju ty'em. Na pró§no powtarza'em sobie, §e po prostu skoczy'a po což do miasta, nie mog'em si' pozby uczucia dziwnego niepokoju, by'em nieswój. Wa'ko- wa'em zamaszyžcie i kropelki farby rozpryskiwa'y si' na wszystkie strony. Wyględa'em tak, jakbym z'apa' jakęž chorob' skóry. Od czasu do czasu drogę przeje§d§a' samochód i nieruchomia'em, wiodęc za nim wzrokiem ze szczytu mej drabiny. Sponad dachów mog'em widzie drog' na kilometry, tylko w paru miejscach przeszkadza'y mi ga''zie. Musia'em przypomina marynarza pe'nięcego wacht' na mizernej 'ajbie pluskajęcej po Morzu Sargassowym. Od tego wypatrywania zu§ywa'y mi si' oczy, i po raz pierwszy okolica wyględa'a jak pustynia, jama piekielna; teraz rozumia'em, co Betty mia'a na myžli. Z tej wysokožci nie wydawa'o si' to zabawne. Mój raj by' rodzajem klepiska wypalonego przez s'o„ce, przestrzenię, której nikt nie chce. Rzecz jasna, widzia'em to tak, bo nie by'o jej tutaj, lecz irytowa' mnie sam fakt, §e dziewczyna mog'a chwyci žwiat i wywróci go na drugę stron' niczym r'kawiczk'. Kiedy zobaczy'em, §e furgonetka wreszcie wraca, powiesi'em wa'ek na drabinie i zapali'em papierosa. Krajobraz odzyska' spokój, ližcie delikatnie zadr§a'y na ga''ziach, odpoczywa'em. Z wolna wszystko zaczyna'o o§ywa. Walczy'em przez chwil' z pragnieniem, by podejž do Betty, i gdy poczu'em, §e zaczynam mu ulega, wymierzy'em prawym prostym w cha'up', zdar'em sobie skór' zahaczajęc o okiennice, ale si' uda'o, nie zszed'em z drabiny. Handlarz okularów wyszed' zobaczy, co si' sta'o; w r'ku trzyma' pismo porno, dostrzeg'em go'e cycki. - Hej, ty... To ty narobi'ež ha'asu? - Aha... pacnę'em komara! - Nie strugaj wariata! o tej porze nie ma jeszcze komarów! - To niech pan wejdzie i sam si' przekona. Widz' jeszcze jego nogi drgajęce w ka'u§y krwi.ł Przecię' powietrze zm'czonym gestem. Zwinę' pisemko w lunet' i popat- rzy' na mnie. - Co tam w górze? - Przez chwil' mia'em kryzys, teraz nabieram chyba formy. - Cholera, zastanawiam si', jak mo§na tak stercze na s'o„cu. Ale to kurewska robota! Z nagimi panienkami pod pachę wróci' do žrodka i mog'em si' wzię za prac', pe'en žwie§ej energ. Zaczę'em malowa jak wžciek'y, z užmiechem na ustach i zacižni'tymi szcz'kami. Pozwoli'em sobie na fajrant nieco wczežniej ni§ zazwyczaj, ale udowodni- 'em to, co chcia'em; nie by'o sensu robi dalej. Oczekiwanie wtręci'o mnie w stan niezwyk'ej ekscytacji; tylko z najwi'kszym wysi'kiem zdoby'em si' na to, by wraca normalnym krokiem, czu'em, jak przez moje nogi i ramiona przelatuję b'yskawice: by'em za'atwiony. Ledwo otworzy'em drzwi, Betty rzuci'a mi si' w ramiona. Troch' mnie zamroczy'o. Przycisnę'em ję do siebie i dostrzeg'em ponad jej ramieniem, §e stó' jest nakryty, a požrodku stoi ogromny bukiet kwiatów. Pachnia'o. - Co si' dzieje? - spyta'em. - Czy to moje urodziny? - Nie - odpowiedzia'a. - To kolacyjka zakochanych. Poca'owa'em ję w szyj', nie próbujęc zrozumie, nie chcia'em stawia pyta„, wszystko wydawa'o mi si' zbyt pi'kne. - Chod¦ - poprosi'a. - Usięd¦, podam ci kieliszek zimnego wina. Pozwoli'em prowadzi si' bez szemrania, by'em wcię§ pod wra§eniem niespodzianki. Užmiecha'em si', rozględajęc wokó'; wino by'o wprost cudowne, idealne do smakowania w promieniach zachodzęcego s'o„ca. One naprawd' umieję z wdzi'kiem przeprowadzi nas z Piek'a do Nieba, myžla'em, naprawd' wiedzę, jak trzeba si' do tego zabra. Kiedy zaględa'a do piekarnika, nala'em sobie drugi kieliszek. Odwróco- na ty'em, opowiada'a o wyprawie do miasta, pochyla'a si' przed kuchenkę, a jej §ó'ta spódniczka podnosi'a si' do szczytu nóg i napr'§a'a jak spadochron. Nie s'ucha'em zbyt uwa§nie. Patrzy'em na ptaszyn', która w'ažnie wylędowa'a na parapecie. - Kolacja za dziesi' minut - stwierdzi'a. Podesz'a i usiad'a mi na kolanach, stukn'ližmy si' kieliszkami. Wsunę- 'em jej r'k' mi'dzy nogi. To by'o pi'kne §ycie. Mia'em nadziej', §e nie zapomnia'a o cygarach. Zabra'em si' energicznie do jej majtek, ale powstrzyma'a mnie. Odsun''a si' nieco ode mnie, jej oczy zab'ys'y. - Bo§e - szepn''a - pozwól, §e ci si' przyjrz'... By'em w siódmym niebie. Nie drgnę'em, gdy przemkn''a palcami po mojej twarzy. Sprawia'o jej to wyra¦nie przyjemnož. Wlewa'em w siebie potoki wina. - Tak, teraz rozumiem, dlaczego zagrzeba'ež si' tutaj - wymrucza- 'a. - Dlatego, §e mia'ež napisa TO!! Nic nie odpowiedzia'em, ograniczajęc si' do užmiechu. Tak naprawd' nie mia'a racji; zamieszka'em w tej dziurze nie po to, §eby pisa, to mi nawet nie przysz'o do g'owy. Nie, szuka'em po prostu spokojnego kęta, w miar' s'onecznego i z dala od ludzi, poniewa§ žwiat mnie nudzi' i nic na to nie mog'em poradzi. Za pisanie wzię'em si' o wiele pó¦niej, gdziež po roku i bez szczególnego powodu, tak jakby po kilku miesięcach samotnožci by'a to rzecz naturalna, pod warunkiem, §e umie si' jeszcze odnale¦ smak nocnego czuwania i nie traci potrzeby, by czu si' §ywym. - Wiesz... jakby to ci powiedzie - cięgn''a. - Nie domyžlasz si' nawet, jak to mnę wstrzęsn''o. Rany, ja w §yciu czegož takiego nie czyta'am! Jestem taka szcz'žliwa, §e w'ažnie ty to napisa'ež, och, prosz' ci', przytul mnie! Moim zdaniem troch' przesadza'a, ale nie da'em si' prosi. Wieczór mia' temperatur' w sam raz. Zanurzy'em si' w niego jak w ciep'ę, pachnęcę cynamonem kępiel, rozlu¦ni'em si' ca'kowicie. A§ po czubek g'owy. Betty promienia'a, by'a dowcipna, pocięgajęca, mia'em wra§enie, §e wyszed'em na kosmiczny spacer i unosi'em si' w przestrzeni, czeka'em, a§ przejdziemy do manewru zwrotnego i wylędujemy na 'ó§ku. Ale ję intereso- wa'y tylko zeszyty, MOJA KSIĘ”KA, a dlaczego, a jak, a to, a tamto, zda'em sobie spraw', §e uda'o mi si' ję poruszy, §e roz'o§y'em ję samę si'ę mózgu i myžl ta sprawi'a mi radož. By mo§e, gdybym by' geniuszem, móg'bym zniszczy ję jednym spojrzeniem... Próbowa'em powstrzyma nieco jej entuzjazm, ale nie by'o szans, pilnowa'a mnie rozczulonym wzrokiem i g'aska'a moje r'ce pisarza. Mia'a b'yszczęce oczy jak dziewczyna, która roz'upa'a kamie„ na pó' i w žrodku znalaz'a diament. Posadzono mnie na królewskim tronie. Jedynę rysę na tym obrazie by'o wra§enie, §e bierze mnie za kogož innego. Nie ma co, trzeba z tego korzysta, mówi'em sobie, pos'u§y si' wielkim chujem pisarza i cudownę g''bię mej duszy. ”ycie przypomina'o bar samoobs'ugowy, nale§a'o 'apa swoje danie, zanim nie ucieknie ci sprzed nosa. Oko'o jedenastej pisarz poczu' si' nie najlepiej. Wypi' by' wina dwie skromne butelki i praktycznie nie trzyma' si' ju§ na krzežle. œypa' na dziewczyn' užmiechajęc si', to mu wystarcza'o; nie rozumia' ju§, co do niego mówi i nie mia' si'y poprosi, §eby powtórzy'a. Upoi'o go wino, ale upoi'a go te§ s'odycz, szcz'žcie go upoi'o, a zw'aszcza upoi'a go ta czarnow'osa dziewczyna, która wymachiwa'a przed nim cyckami. Niewiele brakowa'o, §eby pod jej wp'ywem zag''bi' si' na nowo w swoje zeszyty, albowiem nada'a im nowy wymiar. Gdy znale¦li si' w 'ó§ku, radož sprawia'o mu žcięganie z'bami jej majtek. Nigdy dotęd nie žciska'a go tak mocno, i czu' si' dziwnie. Przytula'a si' do niego, jakby znale¦li si' w žrodku burzy. Wszed' w nię, spokojnie patrzęc wjej ¦renice, chwyci' požladki i ssa'jej piersi, podczas gdy noc robi'a si' coraz bardziej czarna i czarna. Zapalili papierosy. Byli mokrzy od potu. Min''a chwila i dziewczyna opar'a si' na 'okciu. - I pomyžle, §e jestež tu po to, by malowa te baraki! - odezwa'a si'. Pisarz nie mia' k'opotów z replikę, nale§a'o to do jego zawodu. - A co tam, kurwa! - powiedzia'. - Ale twoje miejsce nie jest tutaj... - Tak? A gdzie ono jest, to moje miejsce? - W pierwszym rz'dzie - oznajmi'a. - Mi'a jestež - odrzek'. - A mnie si' wydaje, §e žwiat nie zosta' skrojony specjalnie na moję miar'. Usiad'a okrakiem na piersi pisarza i uj''a w r'ce jego g'ow'. - O tym to si' dopiero przekonamy! - rzek'a. Nie zwróci' jednak uwagi na jej s'owa. By' pisarzem, a nie prorokiem. 5 Nazajutrz, kiedy robiližmy sobie sjest', zameldowa' si' w'ažciciel. Wsta'em, §eby przyję go na zewnętrz. Wyględa' na wžciek'ego, upa' podczas drogi go nie oszcz'dzi', by' siny. Poniewa§ Betty jeszcze le§a'a, nie wpužci'em faceta, wypchnę'em go nawet poza próg, tak jakby nigdy nic, i to go chyba roze¦li'o, pewnie chcia' sobie popatrze. - No wie pan, to bezczelnož! - warknę'. - Rano od dziesiętej, a po po'udniu od czwartej...? Mo§e przeszkadzam, co? - Przepraszam - powiedzia'em - ale ja po przerwie pracuj' a§ do zmroku. Zapewniam pana, §e swoje odrabiam... - Widz', §e ma pan odpowied¦ na wszystko, co? - Myli si' pan. Ledwie sko„czy'em, pojawi'a si' Betty. Na'o§y'a mój niebieski podko- szulek i obcięga'a go, §eby zakry požladki. Rzuci'a w'ažcicielowi nienawist- ne spojrzenie. - Jakim prawem zwraca si' pan do niego tym tonem? - Betty, prosz' ci' - wtręci'em. - Co to jest? - cięgn''a - co pan sobie myžli? Facet rozdziawi' g'b'. Patrzy', jak Betty rozcięga koszulk', patrzy' na sterczęce piersi i na jej d'ugie, nagie uda. Oczy wy'azi'y mu na wierzch. Wytar' zamaszyžcie twarz chustkę. - Nie do pani mówi' - odparowa'. - Ca'e szcz'žcie... Ale wie pan przynajmniej, z kim pan rozmawia? - Oczywižcie, z moim pracownikiem. Wybuchn''a žmiechem. - Twoim pracownikiem... Ty stary, zakichany ramolu! To najwi'kszy pisarz tego pokolenia, przyswajasz? - Betty, przesadzasz... - A co mnie to obchodzi - powiedzia'. Betty poblad'a. W szoku cofn''a r'k' i koszulka podskoczy'a ze dwadziežcia centymetrów, odkrywajęc bujnę k'p' w'osów. Nie móg' od niej oderwa wzroku. Min''o par' sekund, zanim Betty zrozumia'a, co si' sta'o. - No nie... na co si' tak gapisz?! - warkn''a. Gož sta' jak zahipnotyzowany, przygryza' wargi. Betty popchn''a go mocno i znalaz' si' o kilka schodków ni§ej. - Ty, mo§e ty nigdy w §yciu nie widzia'ež kobiety? Mo§e b'dziesz mia' zawa'? Tak jak sta'a, podesz'a do niego i jeszcze raz nim miotn''a; klient si' zako'ysa', o ma'o nie roz'o§y' jak d'ugi, z trudem z'apa' równowag'. Teraz by' ju§ ca'kiem czerwony na twarzy. - Kogo jak kogo, ale maniaków seksualnych nie trawi'! - doda'a. Ca'a scena wydawa'a si' tak niewiarygodna, a Betty tak podniecajęca, §e wros'em w werand', rozdziawiwszy usta. W'ažciciel zielenia' z wžciek'ožci na tle niebieskiego nieba. Znajdowa' si' w pe'nym odwrocie i nie mog'em powstrzyma si' od žmiechu, zw'aszcza w chwili, gdy rymnę' na ziemi'. Podniós' si' pospiesznie, rzucajęc na mnie ostatnie spojrzenie. - Radz' panu pozby si' tej dziewczyny! - wrzasnę'. Betty najwyra¦niej szykowa'a si' do ponownego ataku, wi'c wzię' nogi za pas. Otrzepujęc wžciekle swój wyjžciowy garnitur, pozostawia' za sobę ob'oki bia'ego kurzu. Betty przesz'a ko'o mnie, wrzęca jeszcze z gniewu. Bez s'owa wesz'a do domu. Lepiej by'o si' do niej nie zbli§a, czu'o si' to na kilometr, lepiej by'o przeczeka spokojnie burz'. W takiej chwili nawet pisarz okaza'by si' bezradny. Wróci'y stare dekoracje, miejsce znowu by'o ohydne. S'ysza'em, jak kopie nogę w žcian'. By' ju§ czas pójž do roboty. Przez ca'e popo'udnie wisia'em na drabinie, §eby ję žledzi. Ježli unios'em si' na palcach, mog'em dostrzec moje okna ponad dachem numer dwa; robi'em za pajaca, ale z odleg'ožci pi'dziesi'ciu metrów czu'em si' przynajmniej bezpieczny. Zadawa'em sobie pytanie, ile czasu potrzebuje dziewczyna w jej stylu, §eby och'onę. Dostrzeg'em, §e kilka pude' polecia'o przez okno znanę ju§ trasę, jednak osta'o si' pud'o z zeszytami, a jak§e. Hi, hi, pomyžla'em. HI, HI! Rzecz jasna robota sta'a w miejscu, nie mia'em do niej g'owy. Pracowa- 'em ospale. Dzie„ up'ywa' powoli; teraz usiad'a za sto'em, opar'szy czo'o na r'kach. Nie porusza'a si'. Nie wiedzia'em, czy to z'y czy dobry znak. Tamten dure„ mia', na co zas'u§y', jeszcze go dopadn', tylko czy ja te§ mia'em to, na co zas'u§y'em? Gro¦ba w'ažciciela chodzi'a mi wcię§ po g'owie, ale wyobrazi'em sobie, jak za'atwi' faceta przed sędem pracy, troch' mnie to pocieszy'o. Czu'em si' nieco zm'czony, tak jakbym si' przezi'bi' czy przegrza'. W ramionach mia'em kilometry malowania. Ko„czy'em w'ažnie ba„k', gdy dostrzeg'em Betty na werandzie. Przycupnę'em za dachem. Kiedy odwa§y'em si' na nowo wystawi g'ow', dochodzi'a ju§ do ko„ca alejki i skr'ca'a w bok. Zastanawia'em si', dokęd te§ posz'a, smarowa'em kolejny kawa'ek žciany i rozmyžla'em, bra'em pod uwag' wszystkie mo§liwe kombinacje. Nie zdę§y'em nawet na dobre poczu niepokoju, gdy§ chwil' pó¦niej wróci'a. Nie uchwyci'em momentu jej powrotu, zobaczy'em tylko,jak kr'ci si' po pokoju, jak przechodzi wzd'u§ okien tam i z powrotem. Nie bardzo mog'em dojrze, co tam wyczynia'a, zdawa'o si', §e potrzęsa czymž przed sobę. No, popatrz, mruknę'em do siebie, sprzęta. Mo§e na uspokojenie wyszoruje cha'up'. Widzia'em ju§ dom lžnięcy niczym ma'e s'oneczko. Przez chwil' jeszcze malowa'em ze spokojem w duszy. S'o„ce ju§ zachodzi'o, kiedy starannie obmywa'em p'dzle. By'o nieco ch'odniej. Przed powrotem wypi'em piwo z facetem od okularów. Zapali'em papierosa i.powoli skierowa'em si' ku domowi, patrzęc, jak moje stopy posuwaję si' jedna za drugę. Na par' metrów przed wejžciem podnios'em wzrok. Na werandzie zobaczy'em Betty. Zatrzyma'em si'. Jej spojrzenie by'o niewiary- godnie skupione, obok sta'y dwie walizki. Zaciekawi'o mnie, po co trzyma w r'ku zapalonę lamp' naftowę. Jej w'osy b'yszcza'y w zachodzęcym s'o„cu, by'a dziko pi'kna. Poczu'em wokó' benzyn' i ju§ wiedzia'em, §e za chwil' rzuci lamp' do žrodka. Przez u'amek sekundy rozkoszowa'em si' tę myžlę, a potem zobaczy'em, jak jej rami' zatacza na tle nieba pó'kole i lampa leci w przestrze„ niczym spadajęca gwiazda. Cha'upa st'kn''a: PAAAFF!!! Poczu'em przedsmak Piek'a. Gdy w oknach pojawi'y si' p'omienie, chwyci'a walizki. - No jak, idziesz? - spyta'a. - Ruszamy stęd. 6Obudzi'em si' z kwažnę minę. Ci'§arówkę strasznie trz's'o, a poza tym zmarz'em - na platformie powietrze wirowa'o, by'a gdziež szósta nad ranem, dopiero co wsta' dzie„. Betty spa'a jak zabita. Nieszcz'žciem trafiližmy na faceta, który wióz' worki z nawozami; wczesnym rankiem taki zapach powoduje md'ožci, czu'em si' jak upaprany 'ajnem. Miejsce w szofer- ce by'o zawalone jakimiž pakami, dlatego jechaližmy z ty'u. Wyję'em z walizki sweter i w'o§y'em. Przykry'em te§ ramiona Betty. Przeje§d§aližmy w'ažnie przez las i zrobi'o si' jeszcze zimniej. Wierzcho'ki drzew znajdowa'y si' tak wysoko, §e zakr'ci'o mi si' w g'owie. Szofer, m'ody ch'opak, zastuka' w tylnę szyb'. Zabra' nas ze stacji benzynowej, postawi'em mu piwo. Wraca' z jakiejž wystawy rolniczej, o ile dobrze zrozumia'em. Pocz'stowa' nas kawę, ch'tnie bym go za to užciska'. Chwyci'em termos i wypi'em ostro§nie kilka 'yków. Zapali'em pierwszego papierosa i siedzęc na workach, patrzy'em na uciekajęcę drog'. Nie mog'em si' powstrzyma od žmiechu. By'o tak, jakbym w moim wieku pokry' si' na nowo trędzikiem. Jasne, od tego si' nie umiera, w ko„cu nie zostawi'em za sobę nic, zupe'nie nic, gdy§ Betty uda'o si' nawet upchnę w walizce z zeszytami kilka koszul, tyle §e wydawa'o mi si' to nieco žmieszne, brakowa'o mi jeszcze czapki w stylu Henryego Fondy. Przewidujęca dziewczyna z tej Betty, uratowa'a przed ogniem moje oszcz'dnožci, czu'em si' zatem dosy bogaty, spokojnie mieližmy za co prze§y miesięc czy dwa i powiedzia'em jej nawet: s'uchaj, powa§nie, nie musimy wystawa jak palanty przy drodze, sta nas na pocięg, nie mam ochoty si' upieprzy. Ale nie mia'em nic do gadania; uwa§a'a, §e nie mo§emy sobie pozwoli na takie wydatki, co to, to nie, pojedziemy stopem, oznajmi'a. A tak naprawd' sędz', §e po prostu to lubi'a. Chcia'a zostawi po sobie kup' popio'ów i wyjž na drog' jak za starych, dobrych czasów. Chcia'a pokaza styl. Nie nalega'em, poniewa§ uwiesi'a si' mojego ramienia i tylko to by'o dla mnie wa§ne. Chwyci'em walizk' i szczerzęc z'by, wy- stawi'em palec. Byližmy w drodze od dwóch dni; cali pokryci kurzem. Zaczę'em t'skni za prysznicem w motelu. Ziewnę'em przecięgle i Betty si' obudzi'a. W chwil' potem skoczy'a w moje ramiona i užcisn''a mnie. Nawet gdybym d'ugo wysila' mózgownic', nie wymyžli'bym niczego lepszego, o co móg'bym poprosi niebiosa. Wystarczy'o popatrze na nię sekund', aby dostrzec, §e jest szcz'žliwa. Nawet ježli pomys', by pójž i schwyta žwiat za gard'o, jak to powtarza'a, nie potrafi' mnie rozpali, przyjmowa'em to bez bólu. Mo§na §y i w drodze, gdy si' ma obok pi'knę dziewczyn'. Facet mia' zatankowa i skorzystaližmy z postoju, §eby kupi par' kanapek i piwo. Znowu si' zrobi' upa'. Ci'§arówka przekracza'a w zrywach stów', a mimo to czuližmy, jak s'o„ce parzy nam skór'. Dla Betty wszystko by'o fantastyczne: wiatr, droga, s'o„ce. Pochyla'em g'ow', otwierajęc butelki. Nie mog'em si' powstrzyma od myžli, §e bylibyžmy ju§ na miejscu, gdyby pozwoli'a mi kupi bilety, a tak musieližmy jecha naoko'o, bo ch'opak mia' wstępi do brata przed powrotem do miasta, albowiem nie odwa§yližmy si' zrezygnowa z naszej cennej ci'§arówki. By' zresztę jedynę osobę, która zechcia'a nas zabra i teraz trzymaližmy si' go kurczowo, póki nas nie dowiezie do miasta. A w ogóle to nam si' nie spieszy'o. Nie byližmy w drodze do eldorado. Zatrzymaližmy si' w jakiejž dziurze i kiedy m'ody uda' si' w odwiedziny do brata, usiedližmy w kęcie, pod parasolem, i zamówiližmy což zimnego. Betty posz'a do toalety, a ja zdę§y'em tymczasem przysnę na krzežle. Nie widzia'em najmniejszego powodu, by si' czymkolwiek przejmowa i žwiat wydawa' mi si' absurdalny. Okolica by'a cicha, niemal§e pustynna. Po jakimž czasie wyruszyližmy dalej i trzeba by'o cierpliwie czeka do wieczora, by ujrze wreszcie žwiat'a miasta. Betty nie wytrzyma'a, normalnie stan''a i tupa'a z niecierpliwožci. - Zdajesz sobie spraw' - mówi'a - nie widzia'am jej ju§ chyba ze trzy lata. Jakož mi dziwnie, to w ko„cu moja siostrzyczka, rozumiesz... Ch'opak wysadzi' nas na skrzy§owaniu i zanim wysiedližmy i przeniežliž- my baga§e, z ty'u zrobi' si' ogon równo trębięcych samochodów, z których wychyla'y si' g'owy facetów. Zdę§y'em zapomnie, jak to wyględa. Zapo- mnia'em o tym stylu i o tym nastroju, o smrodzie spalin, žwiat'ach, b'yszczęcych chodnikach i o szumie samochodów, który nie odst'puje ci' na krok. Nie czu'em si' szczególnie zachwycony. Szližmy 'adny kawa'ek, cięgnęc walizki. Nie by'y zbyt ci'§kie, ale za to niewygodne, co rusz obija'y si' nam o nogi. Jedynę ich zaletę by'o to, §e mogližmy na nich usiꞏ, czekajęc na zielone žwiat'o. Betty nie zamyka'y si' usta. Przypomina'a ryb', którę z powrotem wrzucono do morza i nie chcia'em psu jej przyjemnožci. Nie by'o to w ko„cu takie straszne, chocia§ sterczenie na tych wszystkich czerwonych žwiat'ach przypomina'o katorg'. O tej godzinie ulice by'y pe'ne, ludzie wracali z roboty. Cholerne neony ju§ pulsowa'y i musieližmy przedziera si' przez žwietliste wodospady, mru§ęc oczy i pochylajęc ramiona. Serdecznie tego nienawidzi'em, lecz dzi'ki bliskožci Betty wszystko to stawa'o si' ca'kiem strawne, te žwi„stwa nawet mnie nie wkurza'y. Ale nie ma co ukrywa, §e wi'kszož ludzi mia'a mordy piekielne, widzia'em dobrze, §e nic si' nie zmieni'o. Siostra Betty, Liza, mieszka'a w spokojniejszej okolicy. Ma'y, bia'y, pi'trowy domek z szežciometrowym tarasem, wychodzęcym na nie zabudo- wanę przestrze„. Otworzy'a drzwi, trzymajęc w r'ku skrzyde'ko kurczaka. Z miejsca poczu'em g'ód. Powita'y si' ha'ažliwie i Betty przedstawi'a nas sobie. Zezowa'em na kawa'ek z'ocistej skórki, zwisajęcej ze skrzyde'ka; czež, Liza, powiedzia'em. Z domu wylecia' doberman, rozpraszajęc noc ogonem. A on nazywa si' Bongo, przedstawi'a psa, g'aszczęc go po 'bie. Bongo spojrza' na mnie, pó¦niej spojrza' na panię i to jemu przypad'o w udziale kurze skrzyde'ko. Zawsze wiedzia'em, §e žwiat jest ponurym §artem. Liza mieszka'a sama z Bongo, burdel panowa' tam niewyobra§alny, ale mimo wszystko dom by' przyjemny, kolorowy, wsz'dzie le§a'y jakiež przedmioty, tak jakby o nich zapomniano. Liza mia'a na sobie dosy krótkie kimono i zdę§y'em zauwa§y jej pi'kne nogi. Co do reszty, Betty bi'a ję na g'ow', mimo §e by'a o pi' czy szež lat starsza. Zapad'em si' w kanap', dziewczyny tymczasem rozmawia'y, przygotowujęc kieliszki i což do prze- gryzienia. Niby nic, lecz jednak musia'em by zm'czony, gdy§ju§ pierwszy kieliszek porto poszed' mi do g'owy. O ma'o nie nadepnę'em na psa, wychodzęc do 'azienki, kr'ci'o mi si' we 'bie. Opryska'em twarz wodę. Nie goli'em si' od trzech dni, oczy mia'em okolone kurzem, a nogi jak z waty, s'owem czarny anio' dróg powalony przez 'yk porto. Kiedy wróci'em, Bongo wyka„cza' kurczaka, a Betty opowiada'a o ostatnich godzinach podró§y. Liza klasn''a w d'onie. - Nie ma co, zjawiacie si' w samę por'! - wykrzykn''a. - Mieszkanie na górze stoi puste od tygodnia! Betty zatka'o. Odstawi'a powoli kieliszek. - Co...? To znaczy, §e tam na górze nikt nie mieszka i mog'abyž wynaję nam mieszkanie?! - Oczywižcie! To dla mnie jeszcze lepiej... - O Bo§e, ja chyba žni'! - zawo'a'a Betty - Przecie§ to fantastyczne! Wyskoczy'a z fotela i ukl'k'a przede mnę. Zastanawia'em si', czy nie obklei'a sobie twarzy brokatem. - A nie mówi'am, widzisz, widzisz to? I co, nie mo§na tego nazwa diabelnym szcz'žciem? - A co w'ažciwie si' sta'o? - spyta'em. Betty przycisn''a piersi do moich kolan. - Sta'o si' to, najs'odszy, §e nie min''a jeszcze godzina, jak jestežmy w miežcie, a ju§ znale¦ližmy sobie sza'owę chat'; spad'a nam prosto z nieba! - Spytaj, czy 'ó§ko jest du§e. Uszczypn''a mnie w 'ydk' i wzniežližmy kieliszki. Nic nie mówi'em, ale si' zgadza'em, sz'o nam ca'kiem fartownie. W gruncie rzeczy mo§e mia'a racj'. Mo§e tak by, §e otwiera si' przed nami 'atwy žwiat. Zaczyna'em si' czu coraz lepiej. ”ywot butelki nie by' d'ugi. Powiedzia'em im: bez paniki, zaraz wracam, i wyszed'em. Dotar'em a§ do rogu ulicy z nosem zadartym w niebo i r'koma w kieszeniach. Wczežniej wypatrzy'em w sęsiedztwie par' sklepów. Wlaz'em do pierwszego, powiedzia'em: dobry wieczór. Za kasę siedzia' samotny facet, by' stary i nosi' szelki. Wzię'em butelk' szampana, jakiež ciasteczka i puszk' dla psa. Stary podliczy', nie podnoszęc wzroku, wyględa' na bardzo zaspanego. - Wie pan - rzek'em - los nas z sobę zetknę'. W'ažnie wprowadzi'em si' tu obok... Ta dobra nowina nie zrobi'a na nim wi'kszego wra§enia. Poda' mi rachunek ziewajęc. Zap'aci'em. - No niech§e pan powie, co za szcz'žciarz z pana - za§artowa'em.- Co miesięc zarobi pan na mnie kup' forsy... Przes'a' mi wymuszony užmiech, ale najwyra¦niej czeka', §ebym si' zmy'. Na jego twarzy malowa'o si' cierpienie, tak jak u wszystkich ludzi, których mijaližmy na ulicach; mia'em wra§enie, §e dotknę' ich rodzaj trędu. Po chwili wahania wzię'em jeszcze jednę butelk', pacnę'em forsę i wyszed'em. Przyj'to mnie z okrzykami radožci. La' si' szampan, a ja si' wzię'em za puszk' dla psa. Kilogram jasnoró§owego pasztetu, skępanego w galarecie. Bongo patrzy' na mnie, przechylajęc 'eb na bok. Wiedzia'em, §e lepiej mie takie bydl' po swojej stronie i od razu zarobi'em pierwszy punkt. Wkrótce poszližmy obejrze mieszkanie, wchodzęc na pi'tro wewn'trz- nymi schodami. Liza potrzebowa'a dobrej chwili, by w'o§y klucz, i žmieliž- my si' do rozpuku. - Normalnie - wyjažni'a - to te drzwi sę zamkni'te, ale teraz b'dziemy mogli je otworzy... Ach, naprawd' si' ciesz', wiecie, czasami si' czu'am troch' samotna. By'a tam sypialnia, pokój z kuchnię w kęcie i ma'y taras. Raj, jak nic, z prysznicem we wn'ce na szaf'. Kiedy dziewczyny zabra'y si' za žcielenie, wyszed'em na taras i opar'em si' o balustrad'. Bongo poszed' w moje žlady. Wyprostowany na tylnych 'apach by' prawie mojego wzrostu. Przed nami rozcięga'a si' pusta przestrze„ otoczona wysokim p'otem. Po drugiej stronie wida by'o inne domy, a w oddali wzgórza, czarniejsze od nocy. S'ysza'em, jak dziewczyny chichota'y i piszcza'y. Zapali'em papierosa i zrobi'em w sobie miejsce na to wszystko. Pužci'em oko do Bongo. Nieco pó¦niej wsun'ližmy si' pod požciel i Betty przytuli'a si' mocno do mnie; zasn'ližmy prawie natychmiast. Bada'em wzrokiem sufit. Po chwili nie wiedzia'em ju§, gdzie jestem, lecz nie szuka'em odpowiedzi. Zaczę'em oddycha brzuchem. W miar' jak si' zapada'em w sen, mia'em wra§enie, §e budz' si' powoli i 'agodnie. Nie od razu wzi'ližmy si' za szukanie roboty, nie by'o to takie pilne. Najlepszę cz'ž dnia sp'dzaližmy na tarasie, rozmawiajęc z Lizę i Bongo, grajęc w karty, czytajęc. Popo'udnia przep'ywa'y jedno za drugim w pora§a- jęcej s'odyczy, nie pami'ta'em, by kiedykolwiek by'o mi tak dobrze. Betty opali'a si' na murzynk', Liza troch' mniej, gdy§ w tygodniu pracowa'a jako kasjerka w du§ym sklepie. Niekiedy wybiega'em na dwór pobawi si' z Bongo i ptaki zrywa'y si' na nasz widok. Betty obserwowa'a nas z balkonu, machaližmy do siebie, a potem znika'a i s'ycha ju§ by'o tylko stukot maszyny do pisania i dzwonek, kiedy dochodzi'a do ko„ca linijki. Szczerze mówięc, ca'a ta sprawa troch' mnie dra§ni'a. Wbi'a sobie do g'owy, §e przepisze r'kopis, a potem wyžle go do ró§nych wydawców; poruszy'a niebo i ziemi', by zdoby maszyn'. A ja przecie§ pisa'em dla przyjemnožci, nie po to, by wpakowano mnie do klatki z lwami, przynajmniej tak sędzi'em. Betty przygotowywa'a w pewnym sensie moje wejžcie na aren'. Rzuca'em Bongo kawa'ek drewna, medytujęc nad tym wszystkim, lecz nie przejmowa'em si' znowu tak bardzo, musia'em przecie§ pomyžle o menu na wieczór; sprawę kolacji zaję'em si' osobižcie i bez niczyich sprzeciwów. A kiedy troch' zagubiony facet ma ca'y dzie„ na obmyžlanie potrawy, jest w stanie wyczarowa delicje nawet z niczego. Tak§e dla Bongo przygotowy- wa'em což ekstra, staližmy si' prawdziwymi kumplami. Wieczorem, gdy kolacja si' gotowa'a, wychodziližmy po Liz', a w ostat- nich odbiciach zachodzęcego s'o„ca Betty nadal stuka'a trzema albo czterema palcami. Mieližmy sporo czasu, Betty robi'a mnóstwo b''dów i poprawki zabiera'y jej drugie tyle czasu; nie przejmowa'em si'. Bongo goni' przede mnę i ludzie usuwali mu si' z drogi, by'em jak król, zawsze znajdowa'o si' dla mnie miejsce na 'awce czy na przystanku. Dawno ju§ nie by'o tak ciep'ej jesieni. Potem wracaližmy z Lizę do domu, nios'em jej rzeczy, a Bongo podlewa' samochody. Opowiada'a mi o swoim §yciu, sam niewiele mia'em do powiedzenia. Dowiedzia'em si', §e wysz'a wczežnie za mę§, ale facet pužci' ję kantem po dwóch latach; nie pozosta'o jej zbyt du§o wspomnie„, zostali jedynie Bongo i cha'upa. Mieszkanie na górze wynajmo- wa'a, §eby zwięza koniec z ko„cem. W tej sprawie ju§ si' z nię dogada'em. W domu by'o mnóstwo rzeczy do naprawienia: i dla hydraulika, i dla elektryka. Oceniližmy to zgodnie na trzy miesięce czynszu. Oboje byližmy zadowoleni. Po kolacji szukaližmy filmów na wszystkich kana'ach, program lecia' do ko„ca a§ po ostatnię reklam' i oględaližmy si' na siebie, zastanawiajęc si', kto pójdzie zgasi telewizor. Trzeba by'o uwa§a, §eby si' nie wy'o§y na puszce od piwa. Kiedy program by' rzeczywižcie gówniany, wy'ęczaližmy wczežniej. Siadaližmy do kart albo kr'ciližmy si' po pokoju, dziewczyny gada'y, a ja maltretowa'em ga'ki radia w poszukiwaniu czegož znožnego dla ucha. Zdarza'o si', §e bra'a mnie ch'tka na spacer. Bez s'owa žcięga'em z wieszaka bluz' i z Bongo przy nodze przemierza'em ulic' za ulicę. Dziewczynom to si' podoba'o. Kiedy mówi'em, §e czuj' si' jak szczur w klatce, wybucha'y žmiechem, nie dawa'y temu za grosz wiary. W ka§dym razie skr'caližmy z Bongo w prawo, potem te§ w prawo i znowu w prawo, a czasem nawet w lewo i scenografia nie zmienia'a si' ani odrobin'; wracaližmy wyko„czeni. Na trawienie dzia'a'o to idealnie, na ogó' zaraz po powrocie rzuca'em si' na lodówk' i wywala'em na stó' wszystko, co znalaz'em. Ježli Liza czu'a si' zm'czona, szližmy do siebie na gór', lecz nigdy nie k'adližmy si' przed trzecię lub czwartę. Ci'§ko jest zasnę wczežnie, kiedy cz'owiek obudzi' si' w okolicach po'udnia. Ježli nie szližmy do 'ó§ka, Betty wraca'a do maszyny, chyba §e nie mia'a ju§ si'y. Siada'em na tarasie, Bongo wk'ada' mi 'eb mi'dzy kolana, a ja patrzy'em, jak Betty mozolnie odczytuje moję pisanin', marszczęc brwi. Myžla'em, jakim cudem uda'o mi si' zdoby takę dziewczyn', lecz wiedzia- 'em tak§e, §e nawet gdybym zaszy' si' na biegunie pó'nocnym, to i tak pewnego dnia spotka'bym ję przechadzajęcę si' po dryfujęcej krze, z w'osa- mi rozwianymi w niebieskiej požwiacie. Lubi'em na nię patrze. Mog'em niemal§e zapomnie o ca'ym 'ajnie, które zostawiližmy za sobę. Kiedy do tego wraca'em, wyobra§a'em sobie armi' gliniarzy wypuszczonę naszym tropem. P'onęcy bungalow wisia' jak miecz nad naszymi g'owami. Szcz'žli- wie nie zostawi'em adresu. Widzia'em Georgesa i gožci motelowych mru§ę- cych oczy od blasku po§aru, s'ysza'em jeszcze, jak krzyczę za nami, kiedy zmykamy z walizkami niczym po szczeniackim skoku. Czasami dochodzi' nas odg'os policyjnej syreny, pocięga'em wówczas zdrowy 'yk i po pi'ciu minutach ju§ o tym nie myžla'em, kierowa'em ponownie wzrok na kobiet', siedzęcę par' metrów dalej i b'dęcę najwa§niejszę sprawę w moim §yciu. Wtedy nie martwi'o mnie zupe'nie, §e najwa§niejszę sprawę w moim §yciu sta'a si' kobieta. Wprost przeciwnie, by'em tym zachwycony, barometr wskazywa' raczej beztrosk' i luz. Chwilami wstawa'em, by ję pog'aska i zobaczy, w którym jest miejscu. - I jak? Cięgle ci si' podoba? - pyta'em. - Spokojna g'owa. - Tego pewnie i tak nie wydrukuję... - Ha, ha, ale si' užmia'am. - Ale przecie§ mo§e tak si' sta. - Tak? No to wyt'umacz mi dlaczego, ciekawa jestem. - Betty, žwiat jest zdradliwy. - Nie, wcale nie. Trzeba tylko umie go schwyci. Mia'em temat do refleksji. Wraca'em na taras. Maszyna rusza'a dalej, Bongo k'ad' mi si' na nogi, a nad moję g'owę zapala'y si', žwiergoczęc, gwiazdy. Pewnego ranka, po przebudzeniu, postanowi'em wzię si' na serio za hydraulik'. Poca'owa'em Betty w czo'o, po§yczy'em od Lizy samochód i pojecha'em do centrum po zakupy. Gdy wraca'em, z samochodu wystawa'o kilka rur. Kiedy zabra'em si' do ich wy'adowywania, podesz'a do mnie kobieta. Na szyi mia'a ma'y, z'oty krzy§yk. - Bardzo pana przepraszam... Czy pan jest hydraulikiem? - To zale§y. A o co chodzi? - Což z kranem, prosz' pana, w kuchni. Ju§ od miesięca próbuj' sprowadzi jakiegož hydraulika, ale nikomu si' nie chce dla jednego kranu... Wie pan, jaki to straszny k'opot. - Pewnie, ka§dy wie. Pog'adzi'a krzy§yk, patrzęc w ziemi'. - A pan... pan nie by'by 'askaw? to przecie§ kwestia minuty... Przez chwil' rozmyžla'em, rzucajęc okiem na zegarek i robięc min' faceta zawalonego robotę. - Cholera, nie wiem, czy si' wyrobi'... Daleko pani mieszka? - Nie, nie, zaraz po drugiej stronie. - No dobrze, tylko požpieszmy si'. Ruszy'em za nię przez ulic'; mia'a gdziež ze szeždziesięt lat i zniszczonę sukienk' do po'owy 'ydek. Mieszkanie pachnia'o dostatnię emeryturę, kafelki lžni'y i wszystko by'o pogrę§one w ciszy. Poprowadzi'a mnie do kuchni i wskaza'a palcem na kran. Strumyczek przejrzystej wody 'agodnie sp'ywa' do zlewu. Podszed'em i pokr'ci'em kranem na wszystkie strony. Wyprostowa'em si' wzdychajęc. - G'upia sprawa - powiedzia'em. - Iglica zablokowa'a si' w zaworze i od tego posz'a g'owica. To cz'sto si' zdarza. - Ojej! Czy to což powa§nego? - Gorzej by nie mo§e. Trzeba wszystko wymieni. - O mój Bo§e! A ile to b'dzie kosztowa'o? Policzy'em w myžli na oko i pomno§y'em sum' przez dwa. - Jezusie najs'odszy! - wykrzykn''a. - I tak nie licz' pani za dojžcie - doda'em. - A kiedy pan móg'by to zrobi? - Teraz albo nigdy. Czeków nie bior'. Polecia'em gazem do domu i zabra'em wszystkie narz'dzia, jakie w ogóle mia'em. Wyjažni'em Betty, o co chodzi. Wzruszy'a ramionami i zag''bi'a si' w zeszyty. W chwil' pó¦niej by'em ju§ w samochodzie. Zaparkowa'em na drugiego, kupi'em kran i zameldowa'em si' u starej. - Nie lubi', jak mi si' przeszkadza. Przyzwyczajony jestem do pracy w spokoju. Zawo'am panię, je§eli b'd' czegož potrzebowa'. Zamknę'em si' w kuchni i zabra'em do pracy. Po godzinie z'o§y'em narz'dzia, wytar'em ostatnię kropl' wody i poszed'em do kasy. Siostra Maria Magdalena od Dzieciętka Jezus by'a w siódmym niebie. Jej zlew lžni' na wysoki po'ysk. - M'ody cz'owieku - rzek'a - nie odejdzie pan stęd, dopóki nie zostawi mi pan swojego numeru telefonu. Odpuka, ale mo§e b'd' jeszcze potrzebowa'a pa„skiej pomocy... Nast'pnie odprowadzi'a mnie do drzwi i macha'a r'kę, a§ wszed'em do siebie. Nie by'em niezadowolony z mojego pracowitego dnia. Wieczorem, kiedy pilnowa'em czegož na gazie, zadzwoni' telefon. Betty nakrywa'a do sto'u, odebra'a Liza. Przez chwil' s'ucha'a, odpowiedzia'a což, a potem zakry'a s'uchawk' r'kę rechoczęc: - Ej, wy, nic z tego nie kapuj', to ten sklepikarz. Upar' si', §e tu mieszka hydraulik! Betty spojrza'a na mnie spode 'ba. - To chyba do ciebie! - odezwa'a si'. - Za'o§' si', §e což si' zatka'o! Faktem jest, §e plotka roznios'a si' po dzielnicy niczym chmura kurzu. Ludzie pewnie dawali sobie cynk i pužcili w obieg mój numer telefonu. Zastanawia'em si', co te§ takiego robili okoliczni hydraulicy, ci prawdziwi, przecie§ wszystkie cha'upy wokó' sika'y wodę, a rury zatyka'y si' jedna po drugiej. Dopiero jak pewnego ranka pogada'em z takim jednym, stojęc w kolejce po dwa metry miedzi i kolanka na dziewi'dziesięt, dowiedzia'em si', §e ma'e wycieki i inne duperele nie interesowa'y ich. Což ci powiem, nadawa' kolež zni§ajęc g'os, jak dzwonię do mnie, §e leci woda, to zawsze staram si' wyniucha, czy nie daliby si' namówi na przerobienie 'azienki. A jak nie, to k'ad' lach'. Od razu zrozumia'em, §e to by' numer do wzi'cia, §e mog'em si' za'apa na ma'e, b'yskawiczne naprawy p'atne w gotówce. Po paru dniach wyrobi- 'em sobie w okolicy niez'ę renom'. Uchodzi'em za faceta drogiego, ale szybkiego i solidnego. W mig poję'em, w czym tkwi moja si'a, zda'em sobie spraw', §e gož, który ma gryp', mo§e jeszcze próbowa walczy, ale taki, któremu zatka' si' sracz, jest normalnie za'atwiony. Wycięga'em tyle szmalu, ile si' da'o. Wyciska'em z ka§dego po kolei. Przez dwa tygodnie harówa by'a nieziemska, potem troch' si' uspokoi'o, poniewa§ nie lecia'em ju§ na ka§dę robot'. Zlikwidowa'em dzia'alnož przed po'udniem. Kiedy wychodzi'em z czapkę wcižni'tę na g'ow' i skrzynkę narz'dzi pod pachę, Betty nie by'a zachwycona, dzia'a'o jej to na nerwy. Pewnego wieczoru, gdy przyszed'em kompletnie wyczerpany, zrobi'a mi awantur'. Wraca'em wówczas od pewnego wojskowego~. Mundur, siwe w'osy i niebieskie oczy. Robota okaza'a si' cholernie ci'§ka, to by' mój pięty klient tego dnia, czu'em si' wyko„czony. Poprowadzi' mnie d'ugim, ciemnym korytarzem, jego buciory stuka'y o parkiet, posuwa'em si' zgarbiony za nim. Kiedy wszed'em do kuchni, owia' mnie smród oliwy i spalonego plastiku, odrzuci'o mnie; to by' diabelski odór, musia'em si' powstrzyma, §eby nie da nogi. Zresztę zdarza'o si' to za ka§dym razem, jak udawa'em si' do klienta, zawsze przychodzi' moment, gdy chcia'em wzię nogi za pas. Ale i tym razem zosta'em. Trzyma' w r'ku což na kszta't szpicruty, bez s'owa wskaza' nię zlew. Przy ko„cu dnia wcale mi to nie przeszkadza'o, odpoczywa'em, gdy nikt do mnie nie mówi'. Podszed'em, starajęc si' oddycha mo§liwie jak najmniej. W zlewie le§a'y trzy celuloidowe lalki; w po'owie roztopione i zanurzone w parocenty- metrowej warstwie oleju. Otworzy'em szafk' pod spodem i wycięgnęwszy torb' na žmiecie, spostrzeg'em, §e rura odp'ywowa by'a powykr'cana i miejscami si' poskleja'a. Wyprostowa'em si'. - Pan to robi' wrzęcę oliwę? - spyta'em. - Nie musz' sk'ada przed panem sprawozdania - pisnę'. - Niech pan robi, co trzeba i do widzenia! - Ej... spokojnie. Mnie tam nie przeszkadza, §e podlewa pan swoje laleczki olejem do sma§enia. Widuj' codziennie gorsze rzeczy. Musz' tylko si' dowiedzie, czy poza t'uszczem i stopionym plastikiem což jeszcze dosta'o si' do rury. A pan powinien mi to powiedzie. Zaprzeczy' gwa'townym ruchem g'owy i zostawi' mnie samego. Zrobi'em sobie przerw' na papierosa. Na pierwszy rzut oka robota nie wydawa'a si' zbyt skomplikowana, wystarczy'o wymieni rur'. Jednak§e rzeczy okazuję si' zawsze trudniejsze, ni§ mo§na by sędzi. Pogrzeba'em raz jeszcze pod zlewem i spostrzeg'em, §e ta cholera sz'a dalej, przez dwie inne szafki i dopiero potem wchodzi'a w pod'og'. Zrozumia'em, §e czeka mnie niez'a zabawa z upchaniem ca'ego interesu z powrotem na swoje miejsce. Wróci'em do samochodu po kawa'ek rury. Wozi'em ze sobę wszystkie najpotrzebniejsze wymiary, K'ad'em rury na dachu, a ko„ce mocowa'em do zderzaków. Betty wznosi'a wzrok ku niebu. Zebra'em tego ca'y stos w czasie pewnej nocnej wyprawy na plac budowy i od tamtej chwili moje zyski ostro posz'y w gór'. Wycięgnę'em spod przedniego siedzenia piwo i wypi'em jednym haustem przed powrotem do pracy. Zu§y'em ca'ę godzin' na wyj'cie starej rury, kolejnę na za'o§enie nowej, dostawa'em sza'u. Wciska'em si' na czworakach w szafki, w kó'ko obija'em o což, musia'em chwilami przerywa i zamyka na par' sekund oczy. Wreszcie uda'o mi si' z tym sko„czy. Dysza'em przez moment uwieszony zlewu, užmiechnę'em si' do rozbebeszonych laleczek. No dalej, stary, jeszcze jeden ma'y wysi'ek, szepnę'em do siebie, twoja zmiana si' ko„czy, dziewuchy z pewnožcię pomyžla'y o kielichu dla ciebie. Chwyci'em rur', ucię'em dobry metr i pod'ęczy'em ję do bater. Sk'ada'em w'ažnie narz'dzia, kiedy stawi' si' mundur khaki. Nie by' nawet 'askaw spojrze na mnie, ruszy' prosto ku szafce sprawdzi moję instalacj'. œmieszyli mnie tacy faceci. Prze'o§y'em pasek od skrzyni przez rami', chwyci'em pozosta'y kawa'ek rury i czeka'em, a§ wylezie. Wsta' niezwykle poruszony. - Co to ma by?! - wrzasnę'. - CO TO WSZYSTKO ZNA- CZY??!! Pomyžla'em, §e mo§e p'k'a mu §y'ka w mózgu, kiedy schyla' si' pod zlew. Zachowa'em spokój. - Czy což nie tak? - spyta'em. Usi'owa' przewierci wzrokiem moje czo'o. Pewnie mu si' wydawa'o, §e jest w klubie kolonialnym, i szykowa' si' w'ažnie do ukarania boya. - Pan kpi sobie w §ywe oczy!! Pa„skie rury nie sę przepisowe... - ”e jak? - Przecie§ ta rura, którę pan za'o§y', o TUTAJ, to jest kawa'ek kabla telefonicznego...! Tu jest nawet NAPISANE!! Zawsze si' mo§na czegož nowego dowiedzie. Nigdy nie zwróci'em na to uwagi, ale nie da'em si' zbi z tropu. - To mnie dopiero pan przestraszy'! - powiedzia'em. - Niech si' pan nie przejmuje, wszystkie sę takie same. Praktycznie ka§dy zlew w miežcie na tym pracuje, spotykam si' z tym od dziesi'ciu lat. To jest solidny materia'. - Nie, nie, nie, nie zgadzam si'! To wbrew PRZEPISOM!! - Naprawd' nie ma co si' martwi... - Nie dam si' nabra. Chc', §eby by'o wed'ug przepisów! Takie rzeczy zdarzaję si' zawsze pod koniec dnia, kiedy jestež mokry z wycie„czenia, a nikt nie chce poda ci gębki. Przejecha'em r'kę po w'osach. - Niech pan pos'ucha - rzek'em - ka§dy robi swoje. Ja si' pana nie pytam, jakiego kalibru pan u§ywa, §eby wymiež wzgórze przed atakiem. Je§eli bior' kabel telefoniczny, to wiem, co robi'. - Ja chc' mie instalacj' przepisowę, rozumie pan?! - Tak? A te žwi„stwa, które pan urzędza w zlewie, te§ sę mo§e przepisowe? Starczy tego, prosz' mi zap'aci i nie zaprzęta sobie g'owy, to wytrzyma dwadziežcia lat. - O nie, niech pan na to nie liczy! Nie dostanie pan ani grosza, zanim pan tego nie wymieni! Spojrza'em szajbusowi w oczy i zrozumia'em, §e trac' czas, a nie zale§a'o mi na godzinach nadliczbowych. Chcia'em tylko wróci do samochodu, opužci szyby i jecha wolno do domu, palęc papierosa. Podszed'em wi'c do zlewu i z ca'ej si'y kopnę'em w moje dzie'o; uda'o mi si' wyrwa po'ow'. Odwróci'em si' do klienta. - No tak - powiedzia'em. - Na moje oko nawali'o což przy zlewie. Trzeba b'dzie wezwa hydraulika. Stary przy'o§y' mi szpicrutę prosto w twarz. Poczu'em podmuch ognia a§ po ucho. œwieci'y mu si' oczy. Walnę'em go ko„cem sztywnej rury w czo'o. Cofnę' si' pod žcian' i opar', chwytajęc r'kę za serce, ale nie poda'em mu fiolki z proszkami, ulotni'em si'. Policzek pali' mnie przez ca'ę drog'. W lusterku wstecznym widzia'em d'ugę, szkar'atnę pr'g', jeden kęcik ust opuch' i wyględa'em na jeszcze bardziej wyko„czonego. Ten cios uruchomi' jakby pomp', która wycięga'a na moję twarz ca'e zm'czenie nagromadzone od kilku dni. œliczny to nie by'em. Zrobi' si' korek i mog'em dostrzec obok wspó'towarzyszy niedoli; wszyscy byližmy do siebie podobni, mieližmy mniej wi'cej takie same rany. Wszystkie te g'by zosta'y spustoszone przez tydzie„ beznadziejnej roboty, przez zm'czenie, wyrzeczenia, wžciek'ož i nud'. Ježli zapala'o si' zielone, posuwaližmy si' o trzy metry w ponurym milczeniu. Gdy wróci'em, Betty od razu zauwa§y'a pr'g'. Policzek by' zaogniony i nad'ty. Nie mia'em si'y wymyžli historyjki, powiedzia'em po prostu, co si' sta'o. Potem nala'em sobie pe'ny kieliszek, a ona bez zw'oki przystępi'a do ataku: - Oto co znaczy przez ca'y dzie„ robi z siebie b'azna. Pr'dzej czy pó¦niej musia'o si' to zdarzy! - Betty, do cholery, co ty wygadujesz? - Sp'dza ca'y dzie„ na kolanach pod jakimiž kurewskimi zlewami, z nosem w žmieciach, odtyka gówna, zak'ada bidety... I podobasz si' sam sobie, co? - A tam, gwi§d§' na to. To bez znaczenia. Podesz'a, by mi si' przyjrze. Przemówi'a s'odziutko: - Powiedz mi... wiesz przypadkiem, nad czym teraz pracuj'? Nie, nie wiesz? No to ci powiem: przepisuj' w'ažnie twoję księ§k', siedz' nad nię od wielu dni i je§eli chcesz wiedzie, zdarza si', §e w nocy nie mog' zasnę... Jej g'os zabrzmia' goryczę. Nala'em sobie nast'pny i nasypa'em do garžci orzeszków. Nie spuszcza'a ze mnie wzroku. - To pewne, §e jestež wielkim pisarzem. Czy przynajmniej zdajesz sobie z tego spraw'? - s'uchaj, nie zaczynaj od nowa, jestem zm'czony. To nie wielki pisarz zarabia na §arcie. Uwa§am, §e naprawd' za bardzo si' tym przejmujesz, zupe'nie niepotrzebnie si' podniecasz. - O Jezu! Nie rozumiesz, §e taki facet jak ty nie powinien si' poni§a, nie rozumiesz, §e nie masz prawa tego robi? - Betty, ty chyba upad'až na g'ow'... Chwyci'a mnie za po'y kurtki, o ma'o nie wyla'em whisky. - Nie, to ty upad'ež. Nic z tego nie pojmujesz! A ja jestem chora, kiedy widz', w jaki sposób sp'dzasz czas. Co tobie jest, dlaczego nie ,chcesz przejrze na oczy? Nie mog'em si' powstrzyma, §eby ci'§ko nie westchnę. Ten cholerny dzie„ nie chcia' si' sko„czy. - Betty... obawiam si', §e bierzesz mnie za kogož innego... - Nie, ty durniu jeden! Bior' ci' za tego, kim jestež! Ale nie wiedzia'am, §e z ciebie taki t'pak! Wola'abym patrze, jak spacerujesz albo jak gapisz si' bezczynnie, uwa§a'abym to po prostu za normalne. Zamiast tego g'upiejesz przy swoich umywalkach i jeszcze masz si' za wielkiego cwaniaka. - Podję'em rodzaj studiów nad stosunkami mi'dzyludzkimi - powie- dzia'em. - Usi'uj' zebra jak najwi'cej materia'u... - Przesta„ pieprzy! Ju§ ci mówi'am, §e chc' by z ciebie dumna, §e chc' móc ci' podziwia, ale wyględa, §e srasz na to, s'owo honoru, tak jakbyž chcia' specjalnie mi do'o§y! - Nie, i nigdy ci tego nie zrobi'. - Póki co nie zanosi si' na to. Psiakrew, spróbuj mnie zrozumie. W §yciu nie ma czasu na odgrywanie pi'dziesi'ciu ról i niech ci si' nie wydaje, §e wymigasz si' jednę czy drugę gównianę sztuczkę. By'oby lepiej, gdybyž to wreszcie poję' raz na zawsze. Jestež pisarzem, a nie hydraulikiem. - A po czym to wida? - spyta'em. Mierzyližmy si' wzrokiem ponad sto'em. Jej oczy by'y przera¦liwe, mia'em wra§enie, §e wczepia si' w moje gard'o. - Pewnie i dla mnie znajdziesz takę robot'. Tak což mi si' zdaje. Ale na razie nic z tego. Ostrzegam ci', §e ja nie dam si' wodzi za nos. Powiem ci na poczętek, §e wkurza mnie §ycie z facetem, który wraca o siódmej wieczorem i stawia skrzynk' z narz'dziami, ci'§ko wzdychajęc. WSZYSTKIEGO MI SI ODECHCIEWA! Czy wiesz, §e po po'udniu, kiedy morduj' si' przy twojej księ§ce, dzwoni telefon i pytaję, gdzie jestež, bo w'ažnie nawali' kibel u jakiegož palanta? Czy wiesz, §e prawie czuj' wtedy jego gówno? Wiesz, o czym to ja mog' myžle po takim telefonie, co ja mog' myžle o bohaterze, którego odstawiasz?!! - Ej, czy ty nie przesadzasz`? Ca'e szcz'žcie, §e hydraulicy jeszcze istnieję. A poza tym wol' raczej to ni§ prac' w biurze. - O Bo§e! Przecie§ ty nic nie rozumiesz! Czy nie widzisz, §e jednę r'kę wycięgasz mi g'ow' z wody, a drugę ję zanurzasz? Mia'em zamiar powiedzie jej, §e to dobra definicja §yci", lecz powstrzy- ma'em si'. Pokiwa'em tylko g'owę, poszed'em si' napi wody i popatrze przez okno. Noc ju§ prawie zapad'a. Pisarz nie b'yszcza', a hydraulik by' skonany. Skutek tej dyskusji by' taki, §e zwolni'em nieco tempo, w ka§dym razie stara'em si' nie pracowa po po'udniu i na efekt nie trzeba by'o d'ugo czeka. Powróci'a na dobre bezchmurna pogoda, powróci' smak spokojnych dni, znowu stroiližmy do siebie miny. Pisarz k'ad' si' o trzeciej rano i hydraulik mia' k'opoty ze wczesnym ; wstawaniem. W dodatku musia' si' stara, by nie obudzi Betty i nie paž na twarz przed zagotowaniem si' wody na kaw'. Ziewa', a§ mu przeskakiwa'a szcz'ka, ze snu wynurza' si' dopiero na ulicy. Pasek od skrzynki z narz'dzia- mi cię' mu rami' na dwoje. Czasami, kiedy wraca', Betty jeszcze spa'a. Bieg' szybko pod prysznic i czeka' obok niej, palęc papierosa, a§ si' obudzi. Patrzy' na stos kartek obok maszyny, s'ucha' ciszy i bawi' si' parę rajstop i majtkami, zwini'tymi przy nodze 'ó§ka. Kiedy Betty si' budzi'a, pisarz przeprowadza' w'ažnie seans spojrzenia wewn'trznego, na ustach kwit' mu niewyra¦ny užmieszek marzyciela. Na ogó' si' pieprzyli, a nast'pnie jad' z nię drugie žniadanie. Pisarz wiód' pi'kne §ycie, chwilami tylko czu' si' zm'czony i gdy niebo by'o bezchmurne, ch'tnie pozwala' sobie na ma'ę sjest' na tarasie i ws'uchiwa' si' w odg'osy dochodzęce z ulicy. Pisarz by' jak trzeba, nie zajmowa' si' kwestię forsy. Jego mózg by' raczej pusty. Niekiedy pyta' sam siebie, jak to si' sta'o, §e napisa' księ§k'; zdawa'a mu si' czymž bardzo dalekim. Czy któregož dnia napisze jeszcze jednę, nie, tego zupe'nie nie wiedzia'. Nie lubi' o tym rozmyžla. Wówczas gdy Betty postawi'a pytanie, da' jej do zrozumienia, §e to niewykluczone, ale przez reszt' dnia czu' si' bardzo niedobrze. Nazajutrz od rana hydraulik mia' pot'§nego kaca. Zaczeka', a§ si' klientka odwróci i zwymiotowa' kaw' do wanny; od tamtego pytania dostawa' g'siej skórki. Chwilami nienawidzi' tego skurwiela pisarza. 8 Niepostrze§enie wieczory zrobi'y si' ch'odne, pierwsze ližcie da'y nog' z drzew i wype'ni'y žcieki. Betty walczy'a z ostatnim zeszytem, a ja cha'turzy'em na lewo i prawo, §eby zapewni minimum §yciowe. Wszystko uk'ada'o si' dobrze, tyle §e budzi'em si' t‚raz w nocy i le§a'em z oczami utkwionymi w sufit, p'on''o mi w mózgu, kr'ci'em si' na wszystkie strony, tak jakbym po'knę' w'§a. Ko'o 'ó§ka le§a'y nowy zeszyt i o'ówek, wystarczy'o wycięgnę r'k', §eby je podniež. Ca'y ten cyrk trwa' ju§ od 'adnych paru dni i na pró§no wyt'§a'em mózg w poszukiwaniu choby cienia pomys'u, nic z tego nie wychodzi'o, zupe'nie nic i co noc wielki pisarz le§a' na 'opatkach. Z pisarza by'a dupa, nie umia' natrafi palcem na swoję strun', nie chcia'o mu si' chcie. Zupe'nie nie wiedzia' dlaczego. Próbowa'em wmówi sobie, §e to tylko chwilowe zatwardzenie i na zmian' po po'udniu bawi'em si' w elektryka. Wymienia'em przewody, instalowa'em puszki rozga''¦ne i wy'ęczniki o zmiennym napi'ciu, §eby by' nastrój, wieczorem galowe žwiat'a, a na koniec ma'y žwietlik do r§ni'cia. Jednak nawet wtedy, kiedy majsterkowa'em, moja dusza chowa'a si' po kętach i musia'em regularnie przerywa, by chlapnę sobie piwo. Dopiero z nadejžciem wieczora zaczyna'em czu si' naprawd' dobrze, stawa'em si' w miar' normalny. Czasami bywa'em nawet radosny z niewielkę pomocę procentów. Podchodzi'em do Betty i pochyla'em si' nad maszynę. - Hej tam w dolinie... nie warto si' wysila, w jajach mi zupe'nie wysch'o! Zarykiwa'em si' z moich s'ów i wali'em pi'žcię w obudow'. - Daj spokój, siadaj - mówi'a - opowiadasz g'upstwa. Zwala'em si' na fotel z užmiechem i patrzy'em na rozbzykane muchy. Je§eli by'o ciep'o, otwieraližmy drzwi od tarasu i rzuca'em pustę puszkę na zewnętrz. Wewnętrz by'y wcię§ te same pytania: "Gdzie? Kiedy? Jak?", lecz nikt nie žpieszy' na pomoc, by wykupi um'czonę dusz'. A przecie§ tak niewiele chcia'em, dwie czy trzy strony na dobry poczętek, a potem ju§ samo pójdzie. Mia'em pewnož, §e wystarczy ruszy z miejsca. To wszystko by'o tak beznadziejne, §e wola'em si' zgrywa. Betty potrzęsa'a g'owę žmiejęc si'. Wieczorem zajmowa'em si' kolację i zmartwienia odp'ywa'y. Szed'em z Bongo což dokupi, žwie§e powietrze otrze¦wia'o mnie. I je§eli zdarzy'o mi si' jeszcze žwirowa przy rozbijaniu jajek czy obsma§aniu nad palnikiem papryki, nie przejmowa'em si' tamtym, czeka'em ju§ tylko na chwil', kiedy zasięd' przy stole w towarzystwie dziewczyn. Stara'em si' by o§ywiony w równym stopniu co one. Patrzy'em, jak rozmawiaję i wype'niaję pokój žwietlistę obecnožcię. Na ogó' wy§ywa'em si' na sosach, ich zdaniem by'em w tym genialny i dok'adnie wylizywa'y talerze. Ich zdaniem hydraulikiem te§ by'em genialnym. A czy jako bzykacz much te§ mia'em což w sobie? Po tylu latach spokoju mia'em prawo pyta, co si' ze mnę dzieje. By'o tak, jakby kazano mi uruchomi starę lokomotyw' obrožni'tę zielskiem; to dosy przera§ajęce. Nadszed' dzie„, w którym Betty sko„czy'a przepisywa księ§k' i pad' na mnie blady strach. Nogi ugina'y si' pode mnę. Kiedy przysz'a oznajmi, §e ju§, sta'em na krzežle i grzeba'em w lampie. Poczu'em si', jakby mnie kopnę' pręd. Zszed'em powoli, chwytajęc si' kurczowo za oparcie. Zrobi'em min' faceta, który umie powstrzyma emocje. - O rany, no wreszcie, wreszcie... S'uchaj, musz' wyskoczy po nowę kostk' do lampy! Nie s'ucha'em, co mówi, niczego ju§ nie s'ysza'em, podszed'em do wieszaka mo§liwie najspokojniej - scena, w której aktor zarobi' kul' w brzuch i wcię§ nie pada - za'o§y'em kurtk' i wyszed'em na schody. Nie oddycha'em a§ do drzwi. Znalaz'em si' na ulicy i ruszy'em przed siebie. Wraz z nadejžciem nocy zacz''o lekko wia, lecz ju§ po chwili by'em mokry i zwolni'em kroku. Spostrzeg'em, §e Bongo wylecia' za mnę. Od czasu do czasu wyprzedza' mnie galopem, a potem czeka', nie wiem, po co to robi', w powietrzu unosi' si' zapach žlepego zaufania, dzia'a'o mi to na nerwy. Rozchodzi' si' te§ zapach pustki. Wszed'em do knajpy i zamówi'em tequil', bo szybko dzia'a, a ja potrzebowa'em ostrogi. Zawsze wiedzia'em, §e koniec pi'knych dni jest czymž trudnym do prze'kni'cia; poprosi'em o drugi kieliszek, poczu'em si' lepiej. Obok siedzia' jakiž palant, by' kompletnie nawalony i patrzy' na mnie uporczywie, trzymajęc kieliszek oburęcz. Kiedy spostrzeg'em, §e zamierza otworzy usta, doda'em mu odwagi: - No, wal žmia'o... ciekawe, o czym b'dziesz pierdoli'. Po wyjžciu z lokalu zrobi'o mi si' wyra¦nie lepiej. Wszyscy byližmy w równym stopniu wariatami, a §ycie absurdalnę zbitkę. Na szcz'žcie zdarza'y si' dobre chwile, ka§dy rozumie, co mam na myžli, i dzi'ki nim §ycie by'o jednak což warte, a reszta nie mia'a najmniejszego znaczenia. Wydawa'o mi si', §e tak naprawd' to wszystko jedno, co by si' sta'o. By'em przekonany, §e ka§da rzecz jest u'udę, we krwi mia'em pó' butelki tequili, widzia'em palmy na ulicach, a wiatr przeszywa' mnie na wskrož. W cha'upie czeka'a na mnie niespodzianka. œysawy blondyn, na oko czterdziežci pi', z brzuszkiem. Siedzia' na moim ulubionym miejscu z Lizę na kolanach. Rzecz jasna, Liza by'a dziewczynę jak inne, mia'a cycki i kotk', i zdarza'o si', §e ich u§ywa'a. Niekiedy nie wraca'a na noc, pojawia'a si' rano, §eby si' przebra i 'yknę jeszcze jednę kaw' przed pójžciem do roboty. Natyka'em si' na nię w kuchni. Od razu mo§na pozna, kiedy dziewczyna sp'dzi'a noc z facetem. Cieszy'em si' ze wzgl'du na nię, mia'em nadziej', §e korzysta'a maksymalnie, smakowa'em te krótkie chwile milczęcego porozumienia. Dzie„ stawa' si' weselszy. Wiedzia'em, §e jestem uprzywilejowany. Chwilami §ycie rzuca'o mi w oczy garž z'otego py'u. Tworzyližmy genialne trio; po takim poranku gotów by'em zniež wszystko, móg'bym pracowa w kana- 'ach pod warunkiem, §e o piętej b'd' mia' fajrant i odrobin' czasu na prysznic przed zobaczeniem si' z obydwiema, z których jedna poda mi kieliszek, a druga wycięgnie r'k' z oliwkami. Na ogó' Liza nie opowiada'a wiele o facetach, z którymi si' spotyka'a i o tych, z którymi sz'a do 'ó§ka; mówi'a: nie ma o czym gada, i žmiejęc si' zmienia'a temat. Nigdy nie przyprowadzi'a §adnego do domu. Zoba- czysz, powtarza'a, ten, który przekroczy nasz próg, b'dzie mia' což wi'cej ni§ inni. A§ przysiad'em, kiedy facet zawo'a': czež, wznoszęc kieliszek; zdę§y' ju§ poluzowa krawat i podwinę r'kawy koszuli. Mia'em žwiadomož, §e widz' rzadkiego ptaka. Liza z migotliwym spojrzeniem przedstawi'a nas sobie. Rzuci' si', by užcisnę mi piętk', mia' czerwone policzki, przypomina' mi g'adkiego bobasa z modrymi oczami. - I jak, kupi'ež to, co chcia'ež? - spyta'a Betty. Liza wsun''a mi w r'k' kieliszek. Facet spojrza' na mnie i užmiechnę' si'. Ja te§ si' užmiecha'em. W chwil' pó¦niej mia'em wszystkie dane: nazywa' si' Edward, ale wola', §eby mówi mu Eddie, niedawno otworzy' w centrum pizzeri', co pó' roku zmienia' gablot' i žmia' si' ha'ažliwie. Lekko si' poci', by' szcz'žliwy, §e tu si' znalaz'. Po godzinie zachowywa' si' tak, jakbyžmy znali si' od dwudziestu lat. Kiedy dziewczyny gada'y w kuchni, po'o§y' mi r'k' na ramieniu. - A ty, stary... Zdaje si', §e což tam skrobiesz? - zapyta'. - Zdarza mi si'. Mrugnę' do mnie rozognionym okiem. - I co, robisz na tym jakiž szmal? - Zale§y, z przerwami. - Wiesz - powiedzia' - to musi by niez'y numer. Spokojnie sobie piszesz, zasuwasz na luzie jakęž historyjk', a potem siup do kasy... - Dok'adnie tak. - A od czego jestež? - Powiež historyczna. Przez ca'y wieczór zastanawia'em si', w jaki sposób dzia'a mózg u panienki, czu'em, §e musi by tam což, czego nie rozumiem. Pyta'em siebie, co jest takiego w tym facecie, oprócz tego, §e cięgnie równo, opowiada kawa'y i ca'y czas si' zgrywa. Nie zlicz' wszystkich dziwactw, które zdarzy'o mi si' w §yciu spotka, lubi' otwiera szeroko oczy, prawie zawsze trafi si' což ciekawego. A w dodatku ježli chodzi o Eddie'ego, moje pierwsze wra§enie okaza'o si' fa'szywe, tak naprawd' Eddie to anio'. Zanim wi'c doszližmy do ciasta ponczowego, utopi' mnie w potoku s'ów. Ale w ko„cu nie by'o to takie straszne. Ha'ažliwa i troch' debilna atmosfera, urozmaicana od czasu do czasu dobrym cygarem, to jeszcze nie žmier. Eddie przyszed' z szampanem. Spoględajęc na mnie, wywali' korek i nala' mi po brzegi. - Ech, naprawd' si' ciesz', §e tak nam dobrze ze sobę w czwórk', przysi'gam, jak mam' kocham. Dziewczyny, gdzie sę wasze kieliszki!? Nazajutrz rano, a by'a to niedziela, stawi' si' z ogromnę walizkę, w chwili gdy jedližmy žniadanie. Mrugnę' do mnie okiem: - Przynios'em par' rzeczy. Lubi' czu si' jak u siebie... Wycięgnę' z walizki dwa czy trzy dosy krótkie kimona, buty i bielizn' na zmian'. Potem poszed' do 'azienki i w kilka sekund pó¦niej wyszed' ubrany w kimono. Dziewczyny klasn''y w r'ce, a Bongo uniós' g'ow', by zobaczy, co si' dzieje. Eddie mia' chude, bia'e, niewiarygodnie ow'osione nogi. Napię' klat', by go podziwia. - Musicie si' przyzwyczai - zažmia' si'. - To jedyna rzecz, w której chodz' po domu! Przysiad' si' i nala' sobie kawy przed kolejnym dowcipem. Poczu'em niewyra¦nę ochot', by wróci do 'ó§ka. Popo'udnie sp'dzi'em wraz z Betty na pakowaniu kop i wyszukiwaniu w księ§ce telefonicznej adresów wydawnictw. Teraz ju§ si' nie buntowa'em, podchodzi'em do tego na luzie i nawet mi si' wyda'o, §e na ko„cu palca przelecia'a mi iskierka, gdy wypisywa'em adres bardzo znanego wydawnict- wa. Po'o§y'em si' na 'ó§ku z papierosem w z'bach. Kiedy podesz'a Betty, czu'em si' ca'kiem dobrze. I, na swój sposób, nabuzowany. Zaczę'em spoględa na Betty znaczęcym wzrokiem, bawięc si' jej w'osami, gdy us'ysza'em rumor na schodach i w chwil' pó¦niej mieližmy na karku Edzia. Zata„czy' mi przed nosem, wymachujęc butelkę i kieliszkami. - Hej, wy dwoje, ju§ si' tak nie namawiajcie. Czy znacie, jak przychodzi baba... Mój Bo§e, Liza, co ci' natchn''o? pomyžla'em. Nieco pó¦niej uda'o mu si' wepchnę nas do samochodu i pomkn'ližmy w stron' wyžcigów. Na niebie by'o kilka chmurek, dziewczyny rozemocjono- wane, radio wy'o symfoni' reklam, a Eddie rechota'. Przyjechaližmy na poczętek trzeciej gonitwy. Eddie pogalopowa' do kasy, a ja zacięgnę'em dziewczyny do baru. Wyžcigi mnie wkurza'y, grano wcię§ to samo przedstawienie: ludzie gonili do kas, konie bieg'y, ludzie wracali na trybuny, konie przybiega'y i ludzie ponownie gnali do okienek. By'o to równie beznadziejne, jak mecz pi'karski. Gdy konie wchodzi'y na ostatnię prostę, Eddie zaczyna' wali pi'žciami w niebo, a uszy mu czerwienia'y, lecz w chwil' pó¦niej 'apa' si' za g'ow'. Gniót' kupony i rzuca' je na ziemi', gniewnie popiskujęc. - Co, nie trafi'ež? - pyta'em. Kiedy wracaližmy, niebo by'o ju§ ró§owawe. W drodze do samochodu Eddie odzyska' form'. Uda'o mu si' nawet niepostrze§enie zniknę na chwil' i wróci z talerzykami lžnięcych frytek. Na poczętku rzeczywižcie kiepsko znosi'em Eddie'ego. Wystarczy'o jednak nie reagowa na jego paplanie, a dawa'o si' jakož prze§y. Wa''sa' si' po cha'upie, nawijajęc g'ožno i bez sensu, cho nie zwraca' si' konkretnie do nikogo z nas; czasami przesy'a'em mu užmiech... Rano specjalnie si' nie žpieszy', wraca' oko'o pó'nocy albo i o pierwszej, po zamkni'ciu pizzer. Przynosi' zawsze což do przekęszenia i což do wypicia, jedližmy z nim pó¦nę kolacj'. Ten posi'ek spada' nam z nieba jak cud, mam na myžli szmal. eddie potrafi' wyczu to i owo. Parokrotnie robi' aluzje: - Wiesz, zapomnia'em ju§... Co ty piszesz? - Science fiction. - A rzeczywižcie... i co, biorę to? jest z tego jakaž forsa? - Zdarza si', ale to cholernie d'ugo trwa, zanim obliczę, ile sprzedali. Czasami nawet zapominaję przes'a czek, ale tak w ogóle to si' nie skar§'... - Wiesz, pytam si', bo póki co... mo§e si' kr'pujesz. - Dzi'kuj' ci. Nie, nie kr'puj' si'. Teraz obmyžlam nowę rzecz, a to nie kosztuje. Albo kiedy indziej, podczas wycieczki. Dziewczyny posz'y na spacer po pla§y, wystawia'y twarze na wiatr i patrzy'em na nie, siedzęc z Eddie'em w samochodzie z klimatyzację. - Mo§e powinienež zmieni gatunek - odezwa' si'. - Z pewnožcię niektóre rzeczy idę lepiej od innych... - Nie, ja sędz', §e to tylko kwestia czasu. - Cholera, powiedz no, znowu zapomnia'em... - Krymina'y. - A rzeczywižcie. Na pewno na dobrym kryminale mo§na zarobi grube tysięce? - Jasne, nawet milion. - A mo§e i par' milionów? - Na niektórych mo§na i tyle. Ale na razie mam na warsztacie což nowego, nie mam czasu myžle o szmalu. Tak naprawd' myžla'em co dzie„. Ca'a moja forsa miežci'a si' w kieszeni: par' banknotów i zaliczek za kilka umówionych napraw; by'oby lepiej, §eby nie trafi'o si' nam nic z'ego albo §eby nie wzi''a nas nag'a ochota wyjecha na weekend. Sytuacja by'a dosy k'opotliwa. Mija' ju§ tydzie„ od dnia, w którym Betty sko„czy'a przepisywa r'kopis i widzia'em, jak kr'ci si' bez celu po mieszkaniu, robi sobie paznokcie raz lub dwa razy dziennie. Znaližmy na pami' ca'ę dzielnic', mimo to wychodziližmy troch' po po'udniu, §eby skróci dzie„, robiližmy ze starym Bongo ma'y sprawdzian z labiryntu. Nie rozmawialižmy wiele, Betty wyględa'a na cięgle zamyžlonę. Sz'a z r'kami w kieszeniach, w'óczyližmy si' w boja¦liwym s'o„cu, stawiajęc ko'nierze; od kilku dni by'o zimno, ale nie zwracaližmy na to uwagi. Czasami próbowaližmy což z siebie wydusi. Zdarza'o si', §e wracaližmy dopiero po zapadni'ciu nocy, majęc w nogach zwoje kilometrów. Ja i Bongo wywieszali- žmy j'zyki, a Betty... wystarczy'o otworzy oczy i raz jeden zetknę si' z jej spojrzeniem, by zrozumie, §e mog'aby powtórzy biegiem t' samę tras' i to bez najmniejszego trudu. Mnie §ycie usypia'o. Ję wprost przeciwnie. Ma'§e„stwo wody i ognia, idealna mieszanina, by ulotni si' z dymem. Pewnego pi'knego wieczora, gdy wchodziližmy po schodach, wyda'a mi si' tak zachwycajęca, §e zagrodzi'em jej drog' na ostatnich stopniach. Wžlizgnę'em si' dwoma palcami pod jej sukienk', gotowy zstępi do Piekie', kiedy zapyta'a prosto z mostu: - Co myžlisz o propozycji Eddie'ego? - Eeeeeee...? - odezwa'em si'. - Powiedz mi, co NAPRAWD o niej sędzisz! Chwil' wczežniej obaliližmy na dole kilka butelek chianti i jak tylko znale¦ližmy si' na schodach, zagapi'em si' na jej nogi: te nogi przesy'a'y komunikat wprost do mojego mózgu. Weszližmy do siebie, zamknę'em drzwi i przypar'em Betty do žciany. Mia'em ochot', §eby posz'a na ca'ego, §eby rozedrze jej majtki w lodowatym promieniu ksi'§yca. Zameldowa'em si' z j'zykiem w jej uchu. - Chc' us'ysze twoje zdanie - powiedzia'a. - Musimy wspólnie to obmyžli. Wsunę'em kolano mi'dzy jej nogi i g'adzi'em jej biodra, ca'ujęc jednoczežnie piersi. - Nie, poczekaj chwil'... musz' wiedzie. - Tak, tak, a o co chodzi? - Chodzi o to, §e ten pomys' Eddie'ego nie jest taki g'upi. Co o tym sędzisz? Zastanawia'em si', o czym mówi, w'ažnie podcięgnę'em jej spódniczk' ponad biodra i stwierdzi'em, §e nie mia'a majtek, a jedynie rajstopy. Nie bardzo mog'em myžle o czymž innym. - Nie myžl teraz o tym. Zamknę'em jej usta dzikim poca'unkiem, ale w chwil' potem cięgn''a w najlepsz‚: - Moglibyžmy si' zgodzi, czekajęc na odpowiedzi od wydawców, to nie b'dzie przecie§ trwa'o wiecznie... - Dobra, w porzędku... Chod¦, usiędziemy sobie na 'ó§ku. Upadližmy na materac. Zamroczy'o mnie. Wsunę'em r'k' pod nylon, jej uda by'y ciep'e i g'adkie jak pociski V1. - I w ten sposób moglibyžmy od'o§y troch' forsy, no nie? Zyskamy troch' czasu, §eby si' przygotowa i b'dziemy mogli kupi sobie par' ciuchów; nie mamy ju§ co na siebie w'o§y. Wi'em si' na 'ó§ku, §eby žcięgnę spodnie, czu'em, §e jej dusza wymyka mi si'. - Tak myžlisz? - bęknę'em. - Tak myžlisz?? - jestem pewna. A poza tym pizze to betka. Chwyci'a mnie za w'osy w chwili, kiedy zje§d§a'em po jej brzuchu, majęc w §y'ach 220 woltów. - Mam nadziej', §e mi ufasz. - Oczywižcie - odpar'em. Zanurzy'a moję g'ow' mi'dzy nogi i mog'em si' wreszcie wychyli za burt'. 9 Podnios'em okienko i wsadzi'em g'ow' do žrodka. Po raz tysi'czny zanurzy'em si' w md'ym zapachu jedzenia. Na szcz'žcie nie dochodzi' tu ha'as z sali. By' piętek wieczór i wszyscy chodzili podnieceni. Musieližmy nawet dostawi par' stolików po kętach. Spojrza'em na Maria pochylonego nad piecami; mru§y' oczy i twarz mu lžni'a. - jedna z pieczarkami i jedna zwyk'a - oznajmi'em. Nigdy nie odpowiada', ale zawsze wiadomo by'o, §e chwyta, jego mózg sam rejestrowa'. Wychyli'em si' jeszcze bardziej, §eby z'apa jednę z buteleczek San Pellegrino i opró§ni'em ję jednym haustem. Polubi'em to od pewnego czasu, tyle §e gdy zamykaližmy, czu'em si', jakby ktož mnie napompowa'; obcięga'em žrednio trzydziežci, czterdziežci flaszek na wieczór. Eddie przymyka' na to oko. To on trzyma' kas'. Betty i ja dzia'aližmy na sali. Moim zdaniem w godzinach szczytu trzeba co najmniej czterech osób, §eby wszystkich obs'u§y, lecz nas by'o tylko dwoje i biegaližmy z wywieszonymi j'zykami, trzymajęc pizze nad g'owę. Oko'o jedenastej opada'em ju§ z si'. No ale San Pellegrino by' za frajer i zarabialižmy nie¦le, wi'c nie protestowa'em. Chwyci'em dymięce pizze i podbieg'em do dwóch blondyneczek. Dziew- czyny by'y do rzeczy, nie mia'em jednak ochoty na §arty, nie by'em tu dla zabawy. Wo'ano na mnie ze wszystkich stron. Jeszcze nie tak dawno nastawia'em ucha, §eby dos'ysze cisz' nocy, mog'em wejž na werand' i poczu przestrze„ wokó' siebie. Wydawa'o mi si' to naturalne. Teraz musia'em zaciska z'by i lawirowa w brz'ku talerzy, požród wybuchajęcych g'osów. Betty znosi'a t' paranoj' o wiele lepiej, naprawd' wiedzia'a, jak sobie z tym poradzi. Kiedy si' mijaližmy, stara'em si' nie patrze na jej sklejone potem kosmyki, nie zale§a'o mi na takim widoku. Od czasu do czasu zapala'em jej papierosa, k'ad'em go w popielniczce na parapecie okienka i mia'em nadziej', §e zdę§y si' zacięgnę par' razy i §e pomyžli o mnie. Pewnie nie zawsze tak si' dzia'o. Pracowaližmy ju§ oko'o trzech tygodni, ale takiego t'oku jeszcze nie by'o. Nie wiedzieližmy, gdzie poczętek, a gdzie koniec, od dobrej chwili by'em nie§ywy, nic nie czu'em, otwiera'em oczy tylko wtedy, gdy chodzi'o o napiwek. Mdli'o mnie na widok ludzi czekajęcych na stolik przy wejžciu. Zbli§a'a si' dopiero pó'noc, do mety by'o jeszcze daleko, od smrodu anszuasów robi'o mi si' niedobrze. Wsadza'em w'ažnie biszkopty do melby, kiedy Betty podesz'a do mnie. Przy ca'ym tym harmiderze i cyrku wokó' zdo'a'a szepnę mi do ucha: - Cholera, zajmij si' piętkę, bo inaczej ta baba wyleci oknem! -Acoznię? - Czepia si' - odpowiedzia'a. Poszed'em zobaczy, co jest grane. Siedzieli we dwoje. Facet podstarza'y, ze zgarbionymi ramionami i kobieta oko'o czterdziestki, ale ju§ nad brzegiem przepažci, žwie§o zrobiona przez fryzjera: stuprocentowy model dziwki i kutas wysuszony jak bezglutenowy herbatnik. - No, wreszcie ktož si' zjawi'! - wykrzykn''a. - Co za idiotka z tej dziewczyny! Zamawiam pizz' anchois, a ta przynosi pizz' z szynkę! Prosz' to natychmiast zabra!! - Nie lubi pani szyneczki? - spyta'em. Nie odpowiedzia'a. Spojrza'a na mnie spode 'ba, zapalajęc papierosa i wydmuchujęc dym przez nos. Z užmiechem chwyci'em pizz' i polecia'em do kuchni. Po drodze natknę'em si' na Betty, mia'em ochot' przytuli ję i zapomnie o tej wied¦mie, ale od'o§y'em to na pó¦niej. - I co, widzisz teraz sam? - spyta'a. - Tak, oczywižcie. - A jeszcze musia'am zmieni nakrycia z powodu jednej kropli wody na widelcu! - To dlatego, §e jestež najpi'kniejsza - powiedzia'em. Wymusi'em na niej s'aby užmiech i wszed'em od ty'u do kuchni. Mario sta' z kwažnę minę, opierajęc r'ce na biodrach. W piecu skwiercza'o ciasto i w pomieszczeniu unosi'a si' cienka, oleista mgie'ka. Wszystko wydawa'o si' zanurzone w tym ma'ym, žwietlistym ob'oku. - Przyszed'ež si' przewietrzy? - Musz' tylko což poprawi. Podszed'em do žmietnika. W kęcie sta'y trzy ogromne pojemniki z uchwytami, z gatunku odpychajęcych. Przygotowa'em stanowisko pracy. Ze stosu brudnych sztuców žcięgnę'em widelec i rozdrapa'em pizz' a§ do kožci. Wywali'em szynk', nast'pnie wzię'em par' pomidorów, które wala'y si' dooko'a, i zaczę'em rekonstrukcj'. Nie mia'em z tym k'opotu, pomido- rów nigdy nie dojadaję, ale napoci'em si', §eby wy'owi cztery anszuasy, §e nie wspomn' o b'yszczęcej koronce z tartego sera, którę obmy'em z popio'u po papierosach. Mario patrzy' na mnie okręg'ymi ze zdziwienia oczami i odsuwa' machinalnie t'usty kosmyk w'osów, opadajęcy mu bez przerwy na czo'o. - Ni chuja nie rozumiem, co tam wyprawiasz... - oznajmi'. Przyklepa'em wszystkie sk'adniki i poda'em mu swoje ma'e arcydzie'o. - W'ó§ no do žrodka na minut' - poprosi'em. - O w mord'...! - wykrzyknę', kiwajęc g'owę. Otworzy' drzwiczki od pieca i poczekaližmy chwilk', mru§ęc oczy od p'omieni. - Niektórzy zas'uguję na takę straw' - stwierdzi'em. - No... chyba tak. Wiesz, normalnie nie wyrabiam dzisiaj... - Chyba jeszcze, staruszku, z godzin' trzeba b'dzie wytrzyma. Wzię'em z powrotem pizz' i zanios'em ję kobiecie. Delikatnie po'o§y'em talerz na stole. Ka§dy by przysięg', §e pizza by'a žwie§utka, krucha i w ogóle. Baba nie zauwa§y'a, §e istniej'. Poczeka'em, a§ pierwszy k's zniknie w jej ustach. Zemsta si' dokona'a. jeszcze godzin' jechaližmy pocięgiem do Piek'a, nawet Eddie przyszed' nam z pomocę. Wreszcie sala zacz''a z wolna pustosze i mogližmy z'apa oddech. I zapali PIERWSZEGO tego wieczoru papierosa. - Cholera... ale smakuje! - powiedzia'a Betty. Opar'a si' plecami o žcian', przymkn''a oczy, pochyliwszy g'ow' do przodu, i zach'ystywa'a si'. Siedzieližmy w ma'ej wn'ce, niewidoczni z sali. Dopiero teraz wyda'a mi si' rzeczywižcie wyko„czona; ze zm'czenia §ycie staje si' czasem smutne i bolesne, nie da si' tego uniknę. Užmiechnę'em si' sm'tnie do sufitu. Wytrzyma do ko„ca na nogach by'o ju§ w pewnym sensie zwyci'stwem. Ka§da robota coraz bardziej przekonywa'a mnie, §e cz'owiek obdarzony jest nadludzkę wytrzyma'ožcię i §yciu nie'atwo jest ję zniszczy. Chwyci'em niedopa'ek, który mi poda'a. Nie by' dobry, by' boski. Pozosta'o ju§ tylko par' deserów do podania, par' kombinacji w'asnego pomys'u w stylu banane flamb‚e i takie tam. A potem b'dzie po ptakach. Eddie siędzie za kierownicę i b'dziemy mogli si' roz'o§y na tylnym siedzeniu. ju§ ję widzia'em, jak zdejmuje buty, k'adzie mi g'ow' na kolanach, a ja przytykam czo'o do szyby, patrz' na umykajęce, opustosza'e ulice i szukam pierwszego zdania do mojej powiežci. Požród klientów, którzy opó¦niali odlot, znalaz'a si' i wied¦ma ze swoim podstarza'ym gachem. Ten to niewiele chyba zjad', ale za to ona §ar'a i chla'a za dwoje. Jej oczy b'yszcza'y. Pi'a trzecię kaw'. Ca'kowicie odpowiadam za to, co si' sta'o potem. Dzie„ zdawa' si' ju§ zapiecz'towany i podpisany, troch' si' rozlu¦ni'em i zostawi'em Betty samę na sali, §eby ze žcierkę w garžci wygoni'a maruderów. Sko„czony ze mnie dure„. Lodowaty pot na plecach poczu'em na u'amek sekundy przed burzę. Us'ysza'em koszmarny huk i brz'k t'uczonego szk'a. Kiedy si' odwróci'em, Betty i blondyna sta'y naprzeciwko siebie, a stolik le§a' na boku. Betty by'a blada jak žmier, tamta poczerwienia'a jak mak wzdymajęcy si' na s'o„cu. - Chc' natychmiast mówi z szefem! - wrzasn''a czerwona - s'yszy- cie?!! Eddie przywlók' si' z grymasem na twarzy, nie wiedzia', co poczę z r'kami. Na sali uspokoi'o si'; klienci, którzy jeszcze zostali, byli zadowoleni, widowisko by'o przecie§ gratis. Nie jest to mi'y moment dla w'ažciciela knajpy, kiedy jego pracownik bierze si' za 'by z klientem. Eddie musia' si' czu nieszczególnie. - Prosz' si' uspokoi... Co tu si' dzieje? - j'knę'. Kobieta trz's'a si' wžciekle, zami'o ję z nerwów. - A to mianowicie, §e obs'uga przez ca'y wieczór by'a okropna, a teraz ta kretynka nie chce mi poda p'aszcza! Co to za lokal... zupe'nie nie na poziomie! Jej facet patrzy' smutno w bok. Betty sta'a jak skamienia'a. Rzuci'em žcierk' na ziemi' i podszed'em do Eddie'ego. - Wszystko w porzędku. Zapisz to na mój rachunek, a ci niech si' stęd wynoszę. Potem ci wyjažni'... - No prosz'! Patrzcie, pa„stwo... - warkn''a wied¦ma. - Ciekawa jestem, kto rzędzi w tej garkuchni! - W porzędku, a jakiego koloru jest pani p'aszcz? - spyta'em. - Niech si' pan nie wtręca! Niech pan wróci do swych žcierek! - krzykn''a. - Spokojnie... - powiedzia'em. - Dosy ju§ tego! Niech pan zejdzie mi z oczu!! Po tych s'owach Betty wyda'a z siebie pos'pny, niemal zwierz'cy charkot. Zdę§y'em tylko zauwa§y, jak chwyci'a ze sto'u widelec; w sali nagle sta'a si' jasnož i Betty z szybkožcię b'yskawicy rzuci'a si' na kobiet'. Z dzikę si'ę wbi'a widelec wjej rami'. Blondyna zawy'a. Betty wyrwa'a go i wbi'a nieco wy§ej. Tamta run''a na wznak, zahaczajęc o krzes'o, z ramienia bryzn''a krew. Wszyscy stali sparali§owani, a mo§e posz'o to dla nich zbyt szybko. Kobieta wrzasn''a jak op'tana. Widzęc, §e Betty ponownie szturmuje ze wzniesionym widelcem, stara'a si' wyczo'ga do wyjžcia. W tym momencie odczu'em mordercze ciep'o. Dopiero ono mnie obudzi'o. Uda'o mi si' chwyci Betty wpó', zanim zdę§y'a pope'ni prawdziwe g'upstwo, pocięgnę'em ję z ca'ej si'y do ty'u i potoczyližmy si' pod stó'. Jej mi'žnie by'y straszliwie napi'te i mia'em wra§enie, jakbym upadajęc trzyma' w ramionach statu' z bręzu. Kiedy nasze oczy si' spotka'y, spostrzeg'em, §e mnie nie poznaje i w tej samej chwili widelec znalaz' si' w moich plecach. Ból przeszy' mnie a§ po czaszk', jednak chwyci'em jakož jej r'k' i wykr'ci'em, §eby wypužci'a widelec. B'yszczęcy i splamiony krwię, zad¦wi'cza' na posadzce jak przedmiot zrzucony z nieba. Wokó' nas zrobi' si' ruch, widzia'em biegajęce nogi, ale nic do mnie nie dociera'o, czu'em, jak Betty dr§y pode mnę i robi'o mi si' od tego s'abo. - Betty - powiedzia'em - ju§ po wszystkim... - Uspokój si', to ju§ koniec. Trzyma'em jej r'ce przycižni'te do posadzki. Potrzęsa'a g'owę j'częc. Nie rozumia'em tego, wiedzia'em tylko, §e nie mog' jej pužci i czu'em si' nieszcz'žliwy. Eddie wsunę' g'ow' pod stó', dostrzeg'em jakiež g'by t'oczęce si' za nim. Zas'oni'em ję tak, §eby nikt jej nie widzia' i przes'a'em mu b'agalne spojrzenie. - Eddie, prosz' ci'... We¦ ich stęd! - jak mam' kocham, co si' sta'o...? - spyta'. - Ona potrzebuje teraz spokoju... EDDIE, WYWAL”ESZ WSZYST- KICH NA DW£R, DO KURWY NDZY!! Podniós' si' i us'ysza'em, jak przemawia do ludzi i wypycha ich ku wyjžciu, dzielny, cudowny Eddie; wiedzia'em, §e nie by'o to dla niego 'atwe. Ludzie zmieniaję si' we wžciek'e psy, gdy rzuci im kož. Betty kiwa'a nadal g'owę jak metronom, a ja mrucza'em najgorsze brednie w stylu: co si' sta'o, najdro§sza, nie czujesz si' dobrze? Doszed' do mnie odg'os zamykanych drzwi i Eddie wróci' zobaczy, co nowego. Ukucnę' przy stole, min' mia' rzeczywižcie zatroskanę. - Ja chromol', co si' sta'o ma'ej? - spyta'. - Nic... zaraz si' uspokoi. Zostan' przy niej. - Mo§e by tak przetrze jej twarz wodę? - Dobrze... zaraz to zrobi'. Zostaw mnie. - Nie chcesz, §ebym ci pomóg'? - Nie, jakož dam sobie rad'. B'dzie w porzędku. - Dobra, to ja czekam na was w samochodzie. - Nie, nie trzeba. Nie przejmuj si', pozamykam wszystko. Wracaj do domu... Eddie, kurwa ma, zostaw mnie z nię! Odczeka' chwil', po czym klepnę' mnie w rami' i podniós' si'. - Wyjd' przez kuchni' - powiedzia'. - Zamkn'g za Mariem. Przed wyjžciem zgasi' wszystkie žwiat'a na sali poza lampkę przy barze. S'ysza'em, jak rozmawiaję przez chwil'g w kuchni, potem trzasn''y drzwi od podwórza. Na restauracj' sp'yn''a cisza lepka jak klej. Nie kiwa'a ju§ g'owę, ale czu'em pod sobę jej cia'o twarde niczym kamie„. To by'o przera§ajęce; zdawa'o mi si', §e le§' na torach kolejowych. Zwolni'em delikatnie užcisk i poniewa§ nic si' nie dzia'o, odsunę'em si' na bok. Poczu'em, §e jestežmy mokrzy od potu. Posadzka by'a lodowata, brudna, pokryta petami. Koszmar. Dotknę'em jej ramienia, cudownego ma'ego ramienia, ale nie osięgnę'em tego, co chcia'em. Efekt by' straszny. Kontakt z moję r'kę wywo'a' w niej dziwnę reakcj'. Odwróci'a si' poj'kujęc i nagle wybuchn''a p'aczem. By'o tak, jakby tam, pod tym sto'em ktož mnie zabi'. Przywar'em do jej pleców i delikatnie ję g'adzi'em, lecz nic to nie pomog'o. U'o§y'a si' jak pies myžliwski, jej w'osy rozsypa'y si' na plugawę posadzk', przy ustach trzyma'a zacižni'te pi'žci. P'aka'a, rz'zi'a. Jej brzuch podskakiwa', tak jakby w žrodku znajdowa'o si' jakiež §ywe zwierz'. Pozostawaližmy tak przez d'u§szę chwil' w bladej požwiacie ulicy, odbijaję- cej si' na ziemi. Pod tym sto'em wyznaczy'a sobie spotkanie ca'a n'dza tego žwiata. By'em za'amany, mia'em dož. Moje s'owa si' nie liczy'y, próbowa- 'em na ró§ne sposoby, lecz mój g'os nie mia' magicznej mocy. Nie by'o to mi'e spostrze§enie dla pisarza. Nie wiedzia'em nawet, czy zdawa'a sobie spraw', §e le§' obok. Nie mog'em ju§ d'u§ej, podnios'em si' i na poczętek odsunę'em stolik. Z najwy§szym trudem uda'o mi si' uniež Betty w ramionach. Zdawa'o mi si', §e wa§y ze trzysta kilo. Przechodzęc za kontuarem zachwia'em si', wžród butelek wybuch'a panika, lecz to nie by'o moje najwi'ksze zmartwienie. Wyr§nę'em ty'kiem o nierdzewny zlewozmywak. Pužci'em zimnę wod'. Niech Bóg mi wybaczy. Okr'ci'em jej w'osy wokó' r'ki, w'osy, dla których §ywi'em rodzaj religijnego uwielbienia i kiedy poczu'em, §e trzymam ję mocno, wsadzi'em jej g'ow' pod kran. Trzepota'a si' jak ryba, podczas gdy liczy'em wolno do dziesi'ciu. Woda tryska'a na wszystkie strony. By'o to dla mnie straszne, ale nie zna'em innego sposobu, w ogóle niewiele wiedzia'em, wcię§ nie wiedzia'em nic o kobietach, nie wiedzia'em nic a nic. Pozwoli'em jej troch' odetchnę, a potem ję pužci'em. Przez chwil' zdrowo kas'a'a, po czym rzuci'a si' na mnie. - Ty chamie! - zar§a'a. - Chamski draniu!! Zainkasowa'em siarczysty policzek. Uchyli'em si' przed drugim podob- nego kalibru i uskoczy'em przed kopniakiem wymierzonym w nogi. Odrzuci- 'a w'osy do ty'u i spojrza'a na mnie, a potem osun''a si' pod bar i gorzko zap'aka'a. Tym si' nie przejmowa'em, widzia'em ju§ nieraz nerwowe wybuchy, teraz trzeba by'o po prostu odczeka swoje. Skorzysta'em z przerwy, by podstawi szklank' pod jednę z butelek z dawkomierzem zawieszonych dnem do góry; uruchomi'em machineri' parokrotnie: jedna whisky, druga whisky i gul, gul gul. Prze'knę'em z zamkni'tymi oczami, odchylajęc g'ow' w ty' i przysuwajęc si' jednoczežnie do žciany. Jej p'acz znowu do mnie dociera', mia'em dož, chcia'em nieco odpoczę. Oddycha'em g''boko a§ do chwili, w której opar'em si' ramieniem o žcian'. Odskoczy'em. Zaciskajęc z'by wróci'em do baru. Nape'niwszy dwie szklanki po brzeg, przycupnę'em obok Betty. Po'o§y'em r'k' na jej ramieniu, przed wypiciem przyjrza'em si' szk'u b'yszczęcemu w žwietle lampki. P'acz przeszed' w ci'§ki oddech, by'o ju§ lepiej. Siedzia'a, przyciskajęc nogi do piersi. G'ow' opar'a na kolanach i w'osy zas'oni'y jej twarz. Odchyli'em je palcem, by wskaza na szklank'. Potrzęsn''a g'owę. Pi'em dalej sam jak sierotka. Wycięgnę'em przed siebie nogi, §eby si' poczu swobodniej. Zm'czenie wyparowa'o i zdawa'o mi si', §e prawie si' unosz', wola'em ju§ to ni§ harówk' sprzed godziny; by'em wypruty ze wszelkich si', ale k'opoty mia'em w zasadzie za sobę. Poca'owa'em ję czule w szyj'. jeszcze przed chwilę by'a z lodu, a teraz §y'a. Wypi'em do dna, §eby chocia§ tak to uczci. - Zazwyczaj faceci padaję sztywno po tamtej stronie baru - powie- dzia'em. - Cieszy mnie, §e uda'o mi si' jakož wyró§ni. Tej nocy kocha'em Betty wžciekle, z nowę si'ę. jakimž cudem uda'o nam si' z'apa taryf' przy wyjžciu z restauracji; przez ca'ę drog' przyciska'em ję mocno do siebie, piekielnie mocno. Weszližmy z drugiej strony, §eby nie wpaž na Liz' i Eddieego, lecz w domu by'o ciemno i pow'drowaližmy prosto do 'ó§ka. Zamieniližmy zaledwie kilka s'ów, rzuciližmy si' na siebie dziwnie, goręczkowo; odbija'em si' gwa'townie o dno jej wn'trza. Zaraz po tym usn''a i zosta'em w pó'nroku sam. Oczy mia'em szeroko otwarte i nie chcia'o mi si' wcale spa. By'em nie§ywy, lecz nie mog'em zasnę. Przez d'ugę chwil' myžla'em o tym, co si' zdarzy'o. Stwierdzi'em, §e baba zas'u§y'a na swoje, a reszta nie mia'a znaczenia. Po prostu Betty jest dziewczynę, której nie nale§y denerwowa. Tym bardziej §e piętek wieczór u Eddie'ego to by'a zawsze žmier, zawsze. Wsta'em, §eby si' odla. Na widok bia'ego klozetu zaczę'em rzyga. Bo§e, szepnę'em, teraz rozumiem, dlaczego nie mog'em zasnę. Wyp'uka'em usta i wróci'em do 'ó§ka. Po chwili osunę'em si' ci'§ko w sen. To si' dzia'o w d§ungli. Zgubi'em si' w žrodku d§ungli. Pada' deszcz. Pierwszy raz widzia'em, §eby tak la'o. 10 Nazajutrz rano ocknę'em si' dosy wczežnie i wsta'em cichutko, §eby jej nie obudzi. Zszed'em na dó'. Liza wysz'a ju§ do pracy. Eddie jad' w'ažnie žniadanie z nosem utkwionym w gazecie. Mia' na sobie czerwone kimono z bia'ym ptakiem z przodu i z ty'u, pe'ny relaks. - Oooo... - powiedzia'. - To ty? Czež! - Czež! - rzuci'em. Usiad'em naprzeciwko i nala'em sobie kawy. Bongo podbieg' i po'o§y' mi 'eb na kolanach. - I co z nię? - zapyta' Eddie. - Co robi, žpi? - Tak, oczywižcie, žpi. A co myžla'ež? Wzię' gazet', z'o§y' ję w ósemk' i rzuci' do kęta. Pochyli' si' w moję stron'. - S'uchaj, móg'byž mi powiedzie, co ję wczoraj napad'o? Ale by'o... - A co, ty nigdy si' nie wnerwiasz? Czytasz przecie§ gazety, žwiat p'awi si' we krwi, a ty robisz z ig'y wid'y, bo poszturcha'a troch' jednę wariatk', którę powinienem od~razu udusi! Przejecha' r'kę po twarzy, nie przestajęc si' užmiecha, ale widzia'em dobrze, §e což go gn'bi. Wypi'em spokojnie kaw'. a - Ale nie powiem, nap'dzi'a mi strachu - doda'. ', - O Bo§e, by'a przecie§ zm'czona, tak trudno to poję?! - Pos'uchaj, spojrza'em na nię w'ažnie w chwili, kiedy wywróci'a stolik. jak rany, gdybyž ję wtedy widzia'; ale mia'em pietra... - No jasne, to nie jest dziewczyna, która pozwala sobie wejž na g'ow'. Sam dobrze wiesz, jaka jest. - Chcesz wiedzie, co myžl' zafunduj jej jakiež wakacje, jak ju§ zap'acę ci za księ§ki. - No nie... ja nie mog'! Przesta'byž mnie wreszcie wkurza; ja nie napisa'em KSIĘ”EK, napisa'em jednĘ księ§k', zrobi'em to raz w §yciu i nawet nie wiem, czy b'd' w stanie wymyžli nowę. Mo§e w tej chwili jakiž facet za biurkiem kartkuje mój maszynopis, ale to nie znaczy, §e księ§ka wyjdzie. Widzisz wi'c, §e nie spodziewam si' góry forsy z dnia na dzie„. - Psiakrew, a ja myžla'em, §e... - No to ¦le myžla'ež. By'o tak, §e pewnego dnia Betty trafi'a na to przypadkiem i wbi'a sobie do g'owy, §e jestem ma'ym geniuszem, i teraz nie da sobie niczego wyt'umaczy. Eddie, spójrz na mnie. Od wtedy nie machnę'em ani jednej linijki, ani jednej, kapujesz, Eddie, i tak to wyględa. Czekamy na odpowiedzi i wiem, §e ona myžli o tym od rana do wieczora. Ta ca'a historia rozstraja ję, rozumiesz? - A dlaczego nie piszesz po po'udniu? Masz przecie§ troch' czasu... , - Nie wyg'upiaj si', to nie czasu potrzebuj'. - A czego? Nie masz tu spokoju? - Nie, nie o to chodzi - odpar'em. - No to o co? - Ach... §ebym to ja wiedzia'. Mo§e musz' czeka, a§ spadnie na mnie 'aska; co ci mog' wi'cej powiedzie? Trzeba by'o kilku dni, §eby ostatnie žlady tamtej histor znikn''y na dobre. Co wieczór tyra'em jak szalony w pizzer: bra'em na siebie trzy czwarte klientów, biega'em tam i z powrotem. jak tylko widzia'em, §e pojawi' si' jakiž podejrzany kutas albo inna zdzira, obs'ugiwa'em ich, nie pozwalajęc Betty zbli§y si' do nich. Na ogó', kiedy ko„czyližmy, by'em siny i Betty mówi'a: dure„ jestež, co si' z tobę dzieje? Nie usiad'ež nawet na jednego papierosa, a ja sta'am z za'o§onymi r'kami! - To dlatego, §e mam ochot' da sobie w kož. - A ja myžl', §e raczej boisz si', §e b'd' mia'a kolejny odjazd. - Betty, pieprzysz... Nie mów tak. - W ka§dym razie w ogóle nie czuj' si' zm'czona. Nie masz ochoty wróci spacerkiem? - Oczywižcie, žwietny pomys'! Gdy machaližmy Eddie'emu i jego pi'kna, luksusowa gablota powoli odje§d§a'a w noc, zdawa'o mi si', §e sta'em si' ofiarę z'ego snu, nóg pod sobę nie czu'em. Do domu by' cholerny kawa' drogi. Dla kura§u mówi'em sobie, §e do nieba pewnie jest jeszcze dalej. Wsunę'em r'ce do kieszeni, podnios'em ko'nierz i ruszyližmy - cel: dom; ma'y geniusz mia' pusty mózg i obola'e stopy. jednak jakož trzyma'em fason. Intrygowa'a mnie tylko jedna rzecz: jaka by'a wed'ug niej ró§nica mi'dzy kelnerem a hydraulikiem. Nie sp'dza'o mi to snu z powiek. Mia'em stale wra§enie, §e przy niej trzeba si' uczy wszystkiego od nowa. Ale nic pilniejszego do roboty nie mia'em. Obudziwszy si' pewnego ranka, zobaczy'em, §e nie ma jej przy mnie. Dawno min''a dwunasta, musia'em spa jak zabity. Wypi'em kaw' przy oknie, patrzęc na ulic'. By'a pi'kna pogoda, wspania'e, czyste žwiat'o, cho od szyby czu'em zimny powiew. Zszed'em na dó' si' rozejrze, lecz nie by'o nikogo z wyjętkiem Bongo, który wycięgnę' si' przy drzwiach. Spyta'em go, jak leci i wróci'em na gór'. Od ciszy w domu zrobi'o mi si' niewyra¦nie. Poszed'em wzię prysznic. Dopiero po umyciu si' dostrzeg'em na stole kopert'. By'a otwarta. Zauwa§y'em adres i fantazyjnie wydrukowane nazwisko wydawcy. Moje nazwisko te§, na dole, po prawej, napisane mniejszymi literami i na zwyk'ej maszynie. To ju§! pomyžla'em, jest pierwsza odpowied¦. Wyję'em ze žrodka z'o§onę kartk' papieru. Odpowied¦ brzmia'a: nie. Przykro mi, nie. "Podobaję mi si' Pa„skie pomys'y, lecz styl jest trudny do zniesienia. Pan žwiadomie umieszcza siebie poza literaturę". Sta'em przez chwil', próbujęc zrozumie, co chcia' powiedzie i o jakich pomys'ach wspomina', lecz ni jak nie mog'em tego poję. W'o§y'em kartk' do žrodka i postanowi'em si' ogoli. Nie wiem, jak to si' sta'o, lecz w chwili, kiedy zobaczy'em si' w lustrze, pomyžla'em o Betty. Z wolna ogarnia' mnie niepokój. Oczywižcie, to przecie§ ona otworzy'a list. Bez trudu mog'em sobie wyobrazi, jak z bijęcym sercem, z nadzieję, od której dostaje g'siej skórki, rozdziera kopert', a tu facet wyra§a §al, podczas gdy obok žwiat wali si' z hukiem. - O cholera, nie! To niemo§liwe...! - szepnę'em. Opar'em si' o umywalk' i zamknę'em oczy. No, to powiedz mi mo§e, dokęd posz'a, co mog'o jej przyjž do g'owy. Widzia'em, jak p'dzi po ulicy, ten obraz wbija' mi si' w czaszk' niczym lodowaty sopel, p'dzi i rozpycha ludzi, i wszystkie samochody hamuję z piskiem, kiedy wpada na žrodek jezdni, i gna dalej z twarzę wykrzywionę w straszliwym grymasie. A przy- czynę tego wszystkiego by'em ja, ja i moja księ§ka, ja i to žmieszne což, co wylecia'o mi z mózgu. Przez tamte wszystkie nieprzespane noce wykuwa'em i ostrzy'em lanc', która teraz wbija mi si' w brzuch... Dlaczego tak si' dzia'o? Dlaczego jestežmy zawsze ¦ród'em swych nieszcz'ž? Mia'em kompletne zamienie i wisia'em nad piecykiem psykajęcym p'omieniami; przyby'o mi z dziesi' lat. Kiedy tak psu'em sobie krew, wróci'a. Zaró§owiona, królewna ze zmarzni'tym koniuszkiem nosa. - Hu-ha! zima z'a... -wykrzykn''a. -O rany, jaki mróz. Ty, co ci jest? Ale §ež zrobi' min'! - Nic, dopiero co wsta'em. Nie s'ysza'em, jak wchodzisz po schodach. - Na starož robisz si' g'uchy. - No. Najsmutniejsze, §e b'dzie coraz gorzej. Udawa'em greka, ale czu'em si' troch' zbity z tropu. By'em do tego stopnia przekonany, i§ na wiadomož o odmowie b'dzie dar'a si' albo wy'a, §e nie mog'em uwierzy w jej kpięcę min' i pe'ny luz. Na wszelki wypadek usiad'em na krzežle, odchyli'em si' do ty'u i wycięgnę'em z lodówki piwo. A mo§e w ko„cu zdarzy' si' cud, mo§e los si' do nas užmiechnę', mo§e trafi'a si' ta jedna szansa na miliard, §e si' nie przej''a? Piwo zadzia'a'o jak podwójna dawka amfetaminy. Czu'em, §e usta wykrzywiaję mi si' w dziwny sposób, ni to w užmiechu, ni w grymasie. - A jak spacer...? Uda' si'? - spyta'em. - Cudownie. Przebieg'am si' par' razy na rozgrzewk'. Zobacz, dotknij moich uszu, zimne jak lód! Mo§na by'o postawi jeszcze innę hipotez', a mianowicie, §e robi'a mnie w konia. Do cholery, powtarza'em sobie, do cholery, DO JASNEJ CHOLE- RY; przecie§ przeczyta'a ten list, po co ten cyrk?! Na co czeka, dlaczego nie leje 'ez, dlaczego powstrzymuje si' przez wypieprzeniem mebli przez okno? Nie rozumia'em. Dotknę'em jej uszu, lecz nie wiedzia'em nawet, dlaczego to robi'; pachnia'a žwie§ym powietrzem, žwie§ym oddechem z zewnętrz. Uczepi'em si' tych uszu. - I co, nie sę lodowate? Pužci'em je. W zamian chwyci'em ję za biodra. Po'o§y'em g'ow' na jej brzuchu. Promie„ s'o„ca przebi' szyb' i opar' si' na moim policzku. Pog'aska'a mnie po w'osach. Chcia'em w'ažnie poca'owa jej r'k', kiedy spostrzeg'em, §e palce ma w kolorze cynobru. Tak mnie to zaskoczy'o, §e a§ si' cofnę'em. - Co to znaczy? - zapyta'em. - Co to jest, malutka? Zapatrzy'a si' w sufit i pocięgn''a nosem. - Nic takiego... Zwyk'a farba, czerwona. jakby to powiedzie: w mózgu zamigota'a mi lampka alarmowa. Skamienia'em. Poczu'em, §e maszyna rusza pe'nę parę, lecz nie rozględa'em si' za hamulcem. - jak to farba...? Od samego rana wzi''až si' za malowanie? W jej oczach pojawi' si' p'omie„, zastyg'a w lekkim užmiechu. - A tak, troch' sobie pomalowa'am - powiedzia'a g'ožno i wy- ra¦nie. - Wprawia'am si'! O ma'o si' nie zakrztusi'em pod nag'ym b'yskiem wizji. - Betty, kurwa ma, nie zrobi'až chyba tego? Užmiechn''a si' szeroko, ale ca'ož smakowa'a gorzko. - Pewnie, §e zrobi'am. Oczywižcie, §e tak! Potrzęsnę'em g'owę, patrzęc w ziemi', w oczach ta„czy'y mi žwietliki. - Nie, nie mo§e by - to nieprawda! - Což nie tak? Nie lubisz czerwonego? - Ale po jakę choler'? - A bo ja wiem? tak sobie. Dobrze mi to robi. Wsta'em i zaczę'em macha r'kami ponad sto'em. - Aha, a wi'c za ka§dym razem jak wydawca odrzuci moję księ§k', pójdziesz i zamalujesz mu witryn' na czerwono, zgadza si'? - To ca'kiem mo§liwe. Szkoda, §e ci' nie by'o, ale ci faceci w žrodku mieli miny! - S'owo honoru, ty jestež chora! Dr§a'em ze wžciek'ožci i podziwu. Potrzęsn''a w'osami žmiejęc si'. - Trzeba umie bra což z §ycia. Nie domyžlasz si' nawet, jak mi to dobrze zrobi'o! Zrzuci'a kurtk' i szalik, który zwija' jej si' wokó' szyi jak koralowy wę§. - Napi'abym si' kawy - cięgn''a. - Psiakrew, musz' wymy 'apy, widzia'ež, jak to si' trzyma? Podszed'em do okna i palcem unios'em zas'on'. - S'uchaj, nikt za tobę nie bieg'? Pewna jestež, §e nikt ci' nie žledzi'? - Nie, stali jak wbici w ziemi'. ”aden nie zdę§y' ruszy ty'kiem. - Nast'pnym razem b'dziemy mieli na karku kompani' gliniarzy. Mam takie przeczucie. - O rany, ty wszystko widzisz na czarno! - powiedzia'a. - Tak, oczywižcie jestem pewnie troch' nie tego. Malujesz po'ow' miasta na czerwono, czym tu si' niepokoi? - Pos'uchaj - westchn''a - musi by cho minimum sprawiedliwožci. Nie dam sobie 'azi po g'owie przez ca'e §ycie, nie robięc nic... tak bez niczego! Nazajutrz gazety pisa'y o wypadku na ostatniej stronie. œwiadkowie opowiadali, jak nagle wynurzy'a si' "furia uzbrojona w dwa pojemniki farby w aerozolu", a dziennikarz ko„czy' relacj' stwierdzeniem, §e dotęd nikt jeszcze nie przyzna' si' do zamachu. Wyrwa'em notatk' i w'o§y'em ję do portfela. Kiedy kioskarz odwróci' si', od'o§y'em gazet' z powrotem; inne wiadomožci mnie nie interesowa'y. Kupi'em papierosy oraz gum' do §ucia i wyszed'em. Betty czeka'a na mnie po drugiej stronie, siedzia'a na tarasie przy fili§ance goręcej czekolady. By'o s'onecznie i ch'odno. Przymyka'a oczy w promieniach, r'ce schowa'a w kieszenie i postawi'a ko'nierz kurtki. Podchodzęc do niej, zwolni'em kroku. Wyględa'a przepi'knie - ten widok nigdy by mnie nie znu§y' i užmiechnę'em si' w blasku poranka, tak jakbym wdepnę' nogę w stos banknotów. - Nie žpiesz si'. Powiesz, jak b'dziesz chcia'a pójž. Przechyli'a si', by mnie poca'owa, i wróci'a do swej czekolady. Nic nas nie goni'o, postanowiližmy po'azi po sklepach, kupi par' ciuchów, §eby zimę nie szcz'ka z'bami. Po ulicach drepta'y ju§ wilki, dzikie koty i srebrne lisy, wi'kszož mia'a czerwone policzki - znak, §e temperatura spad'a i §e handlarze futer robili kokosy. Przez dobrę godzin' wa''saližmy si' obj'ci; nie uda'o nam si' znale¦ tego, czego szukaližmy, ale te§ nie bardzo wiedzieližmy, czego chcemy. Sprzedawczynie wzdycha'y ci'§ko, kiedy wychodziližmy, mia'y co robi z tę górę ubra„, które požcięgaližmy z pó'ek. Na koniec przekroczyližmy próg wielkiego domu towarowego i zda'o mi si', §e znale¦ližmy si' w postawionym na s'o„cu pude'ku rachat'ukum. Perfumowana muzyczka, unoszęca si' w powietrzu, drapa'a mnie w gard'o, nie mia'em najmniejszej ochoty tu oddycha, naprawd' nie zale§a'o mi na tym. Nic nie powiedzia'em, wyrówna'em straty dwiema tabliczkami mento- lowej gumy do §ucia i podę§y'em za Betty do dzia'u damskiego. Kr'ci'o si' tam niewiele osób, by'em jedynym facetem w okolicy. W'óczy'em si' przez chwil' wokó' pó'ek z bieliznę, obejrza'em par' rzeczy pod žwiat'o, zapoznajęc si' z nowymi systemami zapi'. By' to rodzaj uroczej podró§y w nieznane, tyle §e szefowa stoiska przypomina'a raczej stra§niczk' piekie': pi'dziesięt wiosen, rumie„ce od uderze„ krwi do g'owy i czo'o spalone przez trwa'ę - jedna z takich, które pieprzy'y si' w §yciu raz albo dwa i robię wszystko, §eby zapomnie. Za ka§dym razem, jak zanurza'em r'k' w pudle z majtkami lub jak nasz'o mnie, §eby pocięgnę za gumk', rozstrzeliwa'a mnie wzrokiem, lecz zachowywa'em užmiech niežmiertelnego. Wreszcie podesz'a do mnie, by'a czerwona jak krew Chrystusa. - Mo§e mi pan powie - odezwa'a si' - czego pan tak naprawd' szuka. Czy mog'abym panu w czymž pomóc? - To zale§y - powiedzia'em. - Chcia'bym kupi majteczki dla mamusi. Ale takie, §eby przežwitywa'y w'osy. Wyda'a z siebie dziwny j'k, lecz nie zdę§y'em si' przekona, co b'dzie dalej, gdy§ w tym samym momencie Betty schwyci'a mnie za rami'. - Co ty wyprawiasz? - spyta'a. - Chod¦ ze mnę, musz' przymierzy par' rzeczy. Nios'a ca'y stos kolorowych ciuchów i w drodze do przymierzalni rzuci'em okiem na zwisajęce etykietki. Widzęc ceny, o ma'o si' nie roz'o§y'em, niczym drzewo powalone przez piorun. Zaczę'em na weso'o: - Hej, widzia'až to? Což im si' chyba pokr'ci'o. Facet potrzebu je dwóch tygodni, §eby tyle zarobi! - Zale§y jak który - odpowiedzia'a. Wystajęc przed kabinę czu'em si' tak, jakby zostawi'a mnie w pe'nym s'o„cu, z nagę g'owę i mi'kkimi nogami. By'o mi nie najlepiej, w kieszeniach nie mia'em nawet na zap'acenie za po'ow' tego, co wybra'a; biedne kochanie, nie zdawa'a sobie sprawy; zastanawia'em si', jak ję pocieszy inaczej ni§ bladym užmiechem. Dobrze wiedzia'em, §e žwiat nie le§y nam jeszcze u stóp. S'ysza'em, jak Betty sapie i rzuca si' za zas'onę. - W porzędku? - spyta'em. - Wiesz, nie bierz tego tak powa§nie... Dziewczynom takim jak ty jest 'adnie w byle czym. Odsun''a zas'on' nag'ym gestem. Na jej widok zaczę'em si' dusi, zakry'em twarz. Na'o§y'a na siebie wszystkie ciuchy, jeden na drugi, jak nic stukilowa baba z zapadni'tymi policzkami i stanowczym spoirzeniem. - O Chryste... nie - szepnę'em. B'yskawicznie zas'oni'em ję na powrót i rozejrza'em si' wokó', by sprawdzi, czy nikt tego nie spostrzeg'. Teraz oddycha'em ustami. Zas'ona niemal od razu odskoczy'a na bok. - Nie będ¦ g'upi - us'ysza'em. - Trzydziežci sekund i ju§ nas tu nie ma. - Betty, prosz' ci', ja tego nie czuj'... jestem pewien, §e wpadniemy. - Ha, ha, ha! - zažmia'a si' - §artujesz chyba? My mamy wpaž? Przes'a'a mi goręce spojrzenie i chwyci'a za rami'. - Dobra, a teraz czadu! - powiedzia'a. - Ale spróbuj cho troch' si' rozlu¦ni. Ruszyližmy. Zdawa'o mi si', §e id' przez pola ry§owe, §ó'tki pochowa'y si' za drzewami, by'em pewien, §e žledzę nas i mia'em ochot' wrzasnę: POKA”CIE SI WY, BANDA KUTAS£W, I SKO¹CZMY Z TYM! stopa nie chcia'a iž za stopę, atak malar skr'ca' mi kiszki. Uszy Betty poczerwienia'y, a w moich žwiszcza'o. Bo§e, dobry Bo§e, mówi'em do siebie, jeszcze dwa albo trzy metry i b'dzie mo§na wraca do kraju! œwiat'o na zewnętrz wydawa'o si' dwa razy mocniejsze. Kiedy Betty wycięgn''a d'o„ ku drzwiom, wstrzęsnę' mnę krótki, nerwowy žmiech. W ko„cu by'o to nawet podniecajęce. Opar'em si' na obcasach, gotowy da gazu w ka§dej sekundzie. Betty by'a ju§ jednę nogę na ulicy, gdy nagle poczu'em, jak zwala mi si' na rami' czyjaž r'ka. Sta'o si', ju§ mnie nie ma, umiera tak g'upio, pomyžla'em; widzia'em, jak moja krew rozpryskuje si' wokó' i podlewa ry§owę polan'. NIE RUSZAMY SI! GRZECZNIE SI ZATRZYMUJEMY! - mó- wi'a r'ka. Betty przelecia'a przez próg jak samolot odrzutowy. - Nie stawaj. Zniszcz go! - poradzi'a. Lecz ja si' odwróci'em jak ostatni kretyn, nie wiedzie czemu. W ka§dym z nas drzemie pragnienie kl'ski. Facet mia' ramiona, dwie nogi i znaczek, pewnie myžla', §e pójd' za radę Betty. Myli' si', by'em przecie§ w stanie szoku, dla mnie wojna si' sko„czy'a i zamierza'em mu przypomnie o konwencjach genewskich. Nie przeszkodzi'o mu to przyję odpowiedniej pozycji i walnę mnie prostym w prawe oko. G'owa eksplodowa'a, machnę'em r'kami i potoczy'em si' do ty'u. Drzwi otworzy'y si' pod moim ci'§arem, nogi mi si' poplęta'y i wylędowa'em na ulicy. Przez chwilk' patrzy'em w niebo, g'owa faceta zarysowa'a si' na nim jak atomowy ob'ok. Widzia'em ju§ tylko jednym okiem i film przelatywa' w przyspieszonym tempie. Pochyli' si' nade mnę, by chwyci mnie za kurtk'. - No jazda, wstajemy! - powiedzia'. Na chodniku zatrzyma'o si' kilka osób. Bilety by'y za frajer. Kiedy mnie podnosi', uczepi'em si' jego ramienia, myžlęc, jak by tu paž z honorem, mo§e przykopa mu na žlepo, lecz nie musia'em tego robi. Nie zdę§y' si' jeszcze wyprostowa, gdy nagle wynurzy'a si' za nim jakaž oty'a dziewczy- na i pchn''a go niczym rozp'dzony ekspres. Polecia'em w ty', a facet wpasowa' si' w drzwiczki zaparkowanego samochodu jak w mi'kkę gruszk'. Ožlepi' mnie promie„ s'o„ca. Gruby babsztyl wycięgnę' do mnie r'k'. - Nie jestež w moim typie. - Pó¦niej to ustalimy. Zje§d§amy stęd, i to ju§. Podnios'em si' i pogna'em za nię. Jej d'ugie, czarne w'osy trzepota'y na wietrze jak piracka flaga. - Hej, to ty, Betty? - spyta'em. - To ty, Betty...? Wzię'em piwo i usiad'em na krzežle, a ona tymczasem przygotowywa'a kompres i pozbywa'a si' po kolei wszystkich szmat, które mia'a na sobie. Moje oko przypomina'o nieco schorowanę meduz'. Mia'em dosy tych jej wszystkich krety„skich zagrywek. - Mam dosy tych twoich wszystkich krety„skich zagrywek - ožwiad- czy'em. Podesz'a z kompresem. Usiad'a mi na kolanach i po'o§y'a to dra„stwo na moim oku. - Przecie§ wiem, dlaczego tak si' wžciekasz - odezwa'a si'. - Dlatego, §e si' bi'ež... - Dobre sobie, wcale si' nie bi'em. Dosta'em pięchę prosto w mord', to wszystko! - œwiat si' od tego nie zawali. Prawie wcale nie wida, wiesz? Tylko troszk' spuchni'te. - Tak, tylko troszk' spuchni'te, ociupink' zaczerwienione! Spojrza'em na nię okiem, które mi jeszcze pozosta'o. Užmiecha'a si', tak, w'ažnie, užmiecha'a si' i nic nie mo§na by'o na to poradzi, žwiat przestawa' by wa§ny, pozbawia'a ostrza ka§dy zarzut. Mog'em ponarzeka dla stylu, lecz w mózgu zalega'a ju§ trucizna: có§ znaczy' przy niej ten wysuszony i kar'owaty žwiatek, czy což w ogóle mia'o wartož poza jej w'osami, piersiami, kolanami i cholernę resztę, czy ja sam by'em w stanie stworzy což lepszego, czy§ nie mia'em przy sobie czegož, co §yje i jest ogromne? Dzi'ki niej odnosi'em chwilami wra§enie, §e nie jestem ca'kowicie bezu§yteczny i oczywižcie gotów by'em p'aci za to wysokę cen'. Nie zmniejsza'em žwiata do wymiarów Betty, po prostu mia'em go gdziež. Užmiecha'a si' i mój gniew zanika' jak žlad mokrej stopy w goręcym s'o„cu. Za ka§dym razem nie mog'em wyjž ze zdziwienia. Nie wierzy'em w'asnym oczom. Na'o§y'a jeden z rębni'tych ciuchów, przechadza'a si' w nim, przybiera- jęc ró§ne pozy. - No i co o tym myžlisz? jak ci si' w tym podobam? Najpierw sko„czy'em piwo. A potem szepnę'em sentymentalnie: - Chcia'bym mie drugie oko, §eby ci' oględa. 11Kiedy otrzyma'em szóstę odmow' od wydawcy, zrozumia'em, §e moja księ§ka nigdy si' nie uka§e. Betty nie zrozumia'a. I znowu przez dwa dni s'a'a ponure spojrzenia, nie otwierajęc ust. Wszystkie moje t'umaczenia zdawa'y si' na nic, nie s'ucha'a mnie. Za ka§dym razem opakowywa'a na nowo maszynopis i wysy'a'a pod kolejny adres. Bardzo dobre, myžla'em sobie, to troch' tak, jak wykupi abonament na cierpienie, pi trucizn' a§ do samego dna. Tego oczywižcie jej nie mówi'em, a tymczasem skrzyd'a mojej pi'knej powiežci robi'y si' coraz ci'§sze. O to si' nie martwi'em, martwi'em si' o Betty. Zrezygnowa'a z malowania facetów na czerwono, ale niepokoi'o mnie, §e nie wypuszcza po'kni'tego dymu. Eddie zadawa' sobie du§o trudu, §eby w takich chwilach przywróci dobry nastrój. Zgrywa' si' bez przerwy i wype'nia' dom kwiatami, przesy'a- jęc mi pytajęce spojrzenia, lecz na darmo. Myžl', §e gdybym odczu' wówczas potrzeb' zaprzyja¦nienia si' z kimž naprawd', wybra'bym w'ažnie jego; by' znakomity, jednak w §yciu nie mo§na mie wszystkiego, a ja niewiele mia'em do ofiarowania. Liza by'a równie§ wspania'a, delikatna i wyrozumia'a; wszyscy si' dziko wysilaližmy, §eby tylko rozerwa Betty. Nic to nie dawa'o. Za ka§dym razem, gdy wyjmowaližmy wcižni'ty na si'' do skrzynki maszynopis, wznosiližmy oczy ku niebu wzdychajęc. Zaczyna'o si' od nowa. Na domiar z'ego zrobi'o si' piesko zimno i b''kitny wiatr smaga' ulice. Zbli§a'o si' Bo§e Narodzenie. Któregož ranka rozp'ta'a si' burza žnie§na. Wieczorem brodziližmy w b'ocie po kostki. W takie dni miasto cię§y'o mi. Moje najpi'kniejsze marzenia przenosi'y si' w zagubione ustronia, na ciche i kolorowe pustynie, gdzie mog'em w'drowa wzrokiem po lin widnokr'gu i spokojnie myžle o nowej powiežci albo o kolacji lub wyt'§a s'uch, by us'ysze pierwszy zew nocnego ptaka, polujęcego o zmierzchu. Doskonale wiedzia'em, co bola'o Betty: przekl'te powiežcid'o przygwo¦- dzi'o ję, kr'powa'o jej r'ce i nogi. By'a jak dziki ko„, który przetręci' sobie p'ciny, pokonujęc kamiennę przeszkod', i teraz usi'uje si' podniež. To, co wyględa'o na s'onecznę preri', okaza'o si' smutnę i mrocznę zagrodę, a Betty nie zna'a si' na bezruchu, nie by'a do niego stworzona. Z szale„stwem w sercu nie dawa'a jednak za wygranę, cho zdawa'o si', §e ka§dy mijajęcy dzie„ uwzię' si', by zmia§d§y jej palce. Widok ten sprawia' mi ból, ale nic nie mog'em poradzi; okopywa'a si' w niedost'pnym miejscu, do którego nikomu nie by'o dane si' przedosta. W takich chwilach mog'em pi spokojnie piwo za piwem i rozwięzywa wszystkie krzy§ówki tygodnia, wiedzia'em, §e i tak jej to nie ruszy. jednak§e stara'em si' by obok na wypadek, gdyby mnie potrzebowa'a. Oczekiwanie by'o najgorszę rzeczę, jaka mog'a jej si' przytrafi, a napisanie księ§ki by'o z pewnožcię najwi'kszę g'upotę, jakę pope'ni'em. Do pewnego stopnia mog'em wyobrazi sobie, co czu'a za ka§dym razem, gdy spada'a na nas kolejna odmowa i co to dla niej znaczy'o. Poniewa§ zaczyna'em ję poznawa, wydawa'o mi si', §e raczej dobrze znosi ciosy. Z pewnožcię nie by'o jej 'atwo: da sobie wyrwa r'k' lub nog' i zaciska z'by tak bez s'owa. Ze mnę nie by'o k'opotów - listy ani mnie grza'y, ani zi'bi'y, tak jakbym otrzymywa' przesy'ki z Marsa, nie przeszkadza'y mi spa i budzi si' rano przy jej boku, nie widzia'em zwięzku mi'dzy tym, co napisa'em a księ§kę, którę faceci systematycznie wyrzucali na žmietnik. Czu'em si' jak ktož, kto próbuje wcisnę kępielów- ki bandzie zzi'bni'tych Eskimosów i nie zna przy tym ani s'owa po eskimosku. Tak naprawd' mog'em mie tylko jednę nadziej': §e Betty w ko„cu si' zm'czy, §e wyžle pisarza do diab'a i wszystko potoczy si' jak dawniej, b'dziemy na s'o„cu zajada si' chili, b'dziemy wychodzi na werand' z pogodę w duszy i dostrzega intensywnę obecnož ka§dej rzeczy. To, albo což w tym stylu, mog'o jeszcze si' zdarzy. Chyba §e nadzieja w ko„cu by obumar'a i pewnego pi'knego ranka odpad'a jak sucha ga'ę¦; i tego nie da si' wykluczy, nie. Mog'o si' to zdarzy, gdyby jeden z tych facetów, fiut z'amany, nie pod'o§y' ognia pod beczk' z prochem. Kiedy do tego wracam, myžl', §e ten nikt, to mniej ni§ zero, nie dosta' nawet jednej dziesiętej tego, na co zas'u§y'. Zatem ju§ szósty raz odrzucono moję księ§k', ale po dwóch dniach depresji Betty zdoby'a si' na blady užmiech. Dom z wolna powraca' do §ycia, spadochron otworzy' si' w por' i spokojnie opadaližmy na ziemi'. Ten pierwszy b'ysk žwiat'a zaczę' koi nasze rany. Przygotowywa'em w'ažnie dobrę, mocnę kaw', kiedy zameldowa'a si' Betty z pocztę. Znowu list. Od pewnego czasu te kurewskie przesy'ki tratowa'y moje §ycie. Spojrza'em ze wstr'tem na papier, który Betty trzyma'a w r'ku. -- Kawusia gotowa - powiedzia'em. - Co nowego, moja žliczna? - Nic takiego - odpar'a. Podesz'a, nie patrzęc na mnie, i wcisn''a mi to ohydztwo pod sweter, przyklepa'a ze dwa czy trzy razy i odwróciwszy si' w stron' okna, bez s'owa opar'a czo'o o szyb'. Kawa zacz''a wrze. Wy'ęczy'em gaz. Wycięgnę'em list. By'a to kartka z nag'ówkiem, z nazwiskiem i adresem jakiegož faceta, a pisa' on tak: Szanowny Panie, od dobrych dwudziestu lat jestem redaktorem w naszym wydawnictwie. I, prosz' mi wierzy, przez moje rgce przeszly rzeczy dobre i mniej dobre. jednak§e §adnej z nich niepodobna porówna z tym, co Pa„ski z'y smak kaza' Panu nam przes'a. Cz'sto zdarza'o mi si' pisa do debiutujęcych autorów, aby wyrazi mój wielki podziw dla ich pracy. Nigdy nie przytrafi'o mi si' wyra§a oburzenia. Lecz Pan, drogi Panie, przekracza granice. Pod wieloma wzgl'dami Pa„ski styl przywodzi mi na myžl pierwsze oznaki trędu, pozwoli zatem Pan, §e zwróc' mu ten wymiotny kwiat, który wyda' si' Panu powiežcię. Zgodzi si' Pan zapewne, §e natura p'odzi niekiedy byty monstrualne i §e do obowięzku uczciwego cz'owieka nale§y po'o§enie kresu jej anomaliom. A zatem zrozumia'e jest, §e podejm' si' "reklamy" Pa„skiej rzeczy. Wszelako bolej' nad tym, §e nie mo§e ju§ ona wróci w miejsce, którego nigdy nie powinna by'a opužci ~ mam na myžli b'otnistę stref' Pa„skiego mózgu. Tu nast'powa' nerwowy podpis na prawie ca'ę szerokož kartki. Z'o§y'em papier i wolnym ruchem rzuci'em pod zlew, tak jakby to by'a reklamówka mas'a na wag'. Zaję'em si' kawę, pilnujęc Betty kętem oka. Nie poruszy'a si', wyględa'a na zainteresowanę tym, co si' dzieje na ulicy. - Wiesz, taka jest regu'a gry - odezwa'em si'. - Zawsze istnieje ryzyko, §e si' wpadnie na idiot'. Nie da si' tego uniknę... Wžciek'ym gestem zapolowa'a na což w powietrzu. - W porzędku, nie mówmy ju§ o tym - odpowiedzia'a. - Ach, zapomnia'am ci powiedzie... - Co takiego? - ”e zamówi'am wizyt' u ginekologa. - O, což si' dzieje? - Musz' sprawdzi spr'§ynk'. Mog'a si' troch' obsunę... - Uhm. - Nie przeszed'byž si' ze mnę? Akurat b'dzie spacer. - Pewnie. Poczekam na ciebie. Uwielbiam przecie§ przeględa stare pisma. To dobrze cz'owiekowi robi. Pomyžla'em, §e tym razem usz'o mi na sucho. Zaraz mi si' humor polepszy'. List tego kretyna zdrowo mnie przestraszy'. - Na którę idziesz? - spyta'em. - ju§, tylko posmaruj' nos kremem. Nie przesadzam mówięc, §e by'a cudowna. Na dworze žwieci'o zimne i suche s'o„ce, odetchnę'em g''biej par' razy. jakiž czas potem stan'ližmy przed drzwiami ginekologa. Zdziwi'o mnie troch', §e nie by'o tabliczki, ale Betty trzyma'a ju§ palec na dzwonku, a mój mózg pracowa' na zwolnionych obrotach. Otworzy' jakiž gož w szlafroku rodem prosto z Bažni z tysięca i jednej nocy, materia' b'yszcza' na nim jak jezioro w požwiacie ksi'§yca. Pi'kny Księ§' mia' siwiejęce skronie i d'ugę fajk' z kožci s'oniowej wcižni'tę mi'dzy z'by. Na nasz widok uniós' brew. Je§eli toto jest ginekologiem, ja jestem pieszczoszkiem pism literackich, pomyžla'em. - Pa„stwo w jakiej sprawie? Betty utopi'a w nim wzrok bez s'owa. - ”ona jest umówiona - powiedzia'em. - S'ucham...? Betty wycięgn''a z kieszeni list. Podetkn''a go facetowi pod nos. - Czy to pan napisa'? Nie pozna'em jej g'osu, to wulkan otworzy' oko. Tamten wyję' fajk' z ust i przycisnę' ję do piersi. - Co to wszystko ma znaczy? - zapyta'. Za sekund' si' obudz', pomyžla'em sobie, spokój mnie nie opuszcza'. Dziwi'o mnie tylko, do jakiego stopnia ca'a scena wydawa'a si' rzeczywista: korytarz by' cichy i szeroki, pod nogami mia'em wyk'adzin', facet przygryza' sobie mi'kko warg', a list dr§a' w r'ce Betty jak uparty, b''dny ognik. Zamurowa'o mnie. - Pyta'am o což - podj''a Betty wibrujęcym tonem. - Pan to, do jasnej cholery, napisa', czy nie pan?! Udawa', §e patrzy uwa§nie na list, po czym podrapa' si' w szyj' i przemknę' po nas wzrokiem. - Có§, to niewykluczone... wiedzę pa„stwo, cz'owiek pisze tyle listów dziennie... Dobrze widzia'em, do czego si' szykowa', nie przerywajęc rozmowy; trzyletnie dziecko spostrzeg'oby ten manewr. Cofa' si' wyra¦nie do žrodka, §eby z rozp'dem rzuci si' i zatrzasnę drzwi. Zastanawia'em si', czy mu si' uda, nie wyględa' na szczególnie zr'cznego. Wykrzywi' si' p'aczliwie przed wykonaniem swo jego wielkiego numeru. Gorzej pójž nie mog'o, jak Boga kocham, chyba §eby kr'cili scen' w zwolnionym tempie. Betty bez požpiechu popchn''a drzwi barkiem i facet jak czempion si' zachwia', odst'pujęc od progu. Chwyci' si' za rami'. - Co pani wyprawia? Pani oszala'a!! Na kolumience sta'a du§a, niebieska waza. Betty zakr'ci'a torebkę i obiekt wystrzeli' w powi‚trze. Us'ysza'em eksplozj' p'kajęcej cienkiej porcelany. To mnie obudzi'o. Pod wp'ywem zderzenia torebka Betty otworzy'a si' i wszystkie te rzeczy, które zawsze nosi dziewczyna, rozsypa'y si' po pod'odze mi'dzy kawa'kami st'uczonego naczynia. - Poczekaj, pomog' ci pozbiera - powiedzia'em. By'a sina. Rzuci'a na mnie wžciek'e spojrzenie. - A ZOSTAW TO W CHOLER!!! POWIEDZ MU, CO MYœLISZ O jego LIœCIE!!! Facet patrzy' na nas przera§onymi oczami. Schyli'em si', by podniež szmink' b'yszczęcę u mych stóp. - Nie mam mu nic do powiedzenia - stwierdzi'em. I dalej zbiera'em, a moje barki d¦wiga'y kilka ton. - Nabijasz si' ze mnie? - spyta'a. - Nie, ale nie interesuje mnie to, co on myžli. Mam wi'ksze zmartwie- nia... Facet nie potrafi' zwietrzy szansy, która si' przed nim w'ažnie otworzy- 'a. On rzeczywižcie niczego nie rozumia'. Móg' zosta w kęcie, zamknę buzi' i pozwoli nam wszystko pozbiera, a tu což go ugryz'o; pewnie si' domyžli', §e nie rzuc' si' na niego i ten nag'y brak niebezpiecze„stwa odurzy' go. Podszed' do nas. jestem pewien, §e w tamtej chwili Betty zdę§y'a ju§ o nim zapomnie. Obróci'a ca'y gniew na mnie. Przeczesywaližmy w'ažnie dywan, by odnale¦ puzzle'a, który wypad' z jej torebki. Nie wiem, jak mog'a cokolwiek dojrze, gdy§ nie spuszcza'a ze mnie wzroku, oddycha'a bardzo szybko, a spojrzenie, którym mnie obrzuca'a, by'o wžciek'ę i smutnę wariację na temat bólu. Facet stanę' tymczasem za jej plecami i wykona' ten bezsensowny ruch: ko„cem palca dotknę' jej ramienia. - Prosz' przyję do wiadomožci, §e nie jestem przyzwyczajony do takich popisów rodem z jarmarku. A na swę obron' mam tylko jednę bro„, mój umys'... Betty zamkn''a oczy, nie odwróci'a si'. - Nie dotykaj mnie - sykn''a. Ale klient upoi' si' w'asnę žmia'ožcię, niesforny kosmyk zata„czy' mu na czole, a oczy zažwieci'y. - Ja nie uznaj' takich manier - doda'. - jest rzeczę oczywistę, i§ mi'dzy nami nie mo§e si' nawięza §aden dialog, zwa§ywszy §e S'owo, podobnie jak Pismo, wymaga cho odrobiny elegancji, której brak zdaje si' by w pani przypadku wyjętkowo dotkliwy... Kiedy sko„czy', w pokoju nasta'a szczególna cisza, což jak pulsujęca chwila mi'dzy b'yskiem na niebie a wystrza'em piorunu. Betty trzyma'a w r'ku grzebie„, tanię bro„ z wielkimi z'bami, z przezroczystego, wpadajęce- go w czerwie„ plastiku. Podnios'a si' jednym ruchem, obracajęc si' jednoczežnie i jej rami' zatoczy'o w powietrzu szeroki 'uk. Gwa'townym uderzeniem grzebienia rozora'a mu policzek. Spojrza' na nię zdziwiony, a potem dotknę' r'kę rany i cofnę' si'; krew sika'a, scena jak w teatrze, pewnie zapomnia' tekstu, bo niemo porusza' ustami. Betty dysza'a niczym piec hutniczy. Podesz'a do niego, ale moja r'ka okaza'a si' szybsza, chwyci'em ję za przegub. Pocięgnę'em, jakbym chcia' wyrwa drzewo z korzeniami, i jej stopy oderwa'y si' od ziemi. - Dož tego, koniec zabawy - warknę'em. Próbowa'a si' wyrwa, lecz žcisnę'em ję z ca'ych si' i wydusi'em z niej okrzyk bólu. To nie by'o wcale na niby. Gdybym zamiast jej ramienia chwyci' tubk' majonezu, wytrysnę'by ze žwistem na par' kilometrów. Zaciskajęc z'by, pocięgnę'em Betty ku drzwiom. Przed wyjžciem rzuci'em facetowi po§egnalne spojrzenie; osunę' si' na fotel z og'upia'ę minę. Tak pewnie wyględa', kiedy czyta' moję powiež. Zbiegaližmy po cztery stopnie naraz, mkn'ližmy w dó' na zbity pysk. Zwolni'em na wysokožci pierwszego pi'tra, §eby Betty stan''a na w'asnych nogach. Zacz''a wy: - TY CHOLERNY GNOJU! DLACZEGO ZAWSZE DA jesZ SO- BĘ POMIATA•?!! Przystanę'em w miejscu. Przycisnę'em ję do por'czy i zajrza'em g''boko w oczy. - Ten cz'owiek zupe'nie nic mi nie zrobi' - powiedzia'em. - Nic, rozumiesz? W oczach jej zakr'ci'y si' 'zy wžciek'ožci i poczu'em, §e moje si'y si' wyczerpuję, jakbym dosta' strza'ę umoczonę w kurarze. - G£WNO, G£WNO, G£WNO! CIEBIE W ”YCIU CHYBA NIC NIE RUSZA!! - Mylisz si'. - NO TO CO TO jest? POWIEDZ MI, DALEJ, M£W!! Odchyli'em g'ow', §eby patrze w innę stron'. - Zostajemy tu na noc? - spyta'em. Gliny zwin''y ję dwa dni pó¦niej. Nie by'o mnie wtedy w domu, za'atwia'em což z Eddie'em. By' poniedzia'ek i po po'udniu przeczesywaliž- my ca'e miasto w poszukiwaniu oliwek; prawie wszystkie sklepy pozamyka- no, a w przeddzie„ spostrzegližmy, §e zapas ju§ si' nam wyczerpa'. Mario což chyba pomiesza' przy zamawianiu towaru, do kuchni to on si' nadaje, robi swoje, wyjažni' mi Eddie, ale w innych sprawach prochu nie wymyžli. Wia' silny wiatr, by'o zaledwie par' stopni powy§ej zera, temperatura spad'a nagle na pysk. Nie žpieszyližmy si'. Eddie jecha' powoli, zrobi' si' z tego ca'kiem mi'y spacer w zmro§onym s'o„cu, w samochodzie by'o ciep'o i przyjemnie. Nie wiedzie czemu czu'em si' odpr'§ony. By mo§e jazda przez miasto za garžcię oliwek nale§y do tych wielkich chwil, kiedy spokój otula dusz' jak cienka warstwa žniegu opadajęcego na 'ęk' pokrytę poleg'ymi. Wreszcie znale¦ližmy co trzeba w chi„skiej dzielnicy, s'owo daj', w'ažnie tam, i w nadmiarze szcz'žcia pozwoliližmy sobie na kilka kielonków sake; wracajęc do samochodu nie czuližmy przynajmniej zimna. W drodze powrot- nej rozgadaližmy si' na dobre. Eddie'emu poczerwienia'y uszy i wróci'a energia. - Bo widzisz, kochany, pizza bez oliwek to tak, jakbyž otwiera' orzech, a w žrodku o! nic! - No, ale mo§e spojrzysz przed siebie, co? - mówi'em. Zaparkowaližmy przed domem. Ledwo postawi'em nog' na chodniku, podbieg'a Liza. By'o zimno jak w psiarni, a ona mia'a na sobie cieniutki sweterek. Rzuci'a mi si' w ramiona. - Jezu, nie wiem, o co chodzi, zabrali ję! - za'ka'a. - Co si' sta'o, o czym ty mówisz? - Przysz'o ich dwóch... mundurowi... Przyszli i zabrali ję do samo- chodu! Przygryz'em wargi. Eddie patrzy' na nas z drugiej strony samochodu, nie by'o mu do žmiechu. Liza zdawa'a si' nieprzytomna, szcz'ka'a z'bami, s'o„ce ju§ zaczyna'o zachodzi. - Dobrze - powiedzia'em. - Opowiesz mi dok'adnie w domu. Dostaniesz zapalenia p'uc, jak b'dziesz tu stercze. Godzin' pó¦niej, po krótkiej rozmowie i paru telefonach, mia'em w r'ku wszystkie dane. Wypi'em szklank' grogu i za'o§y'em kurtk'. - Pójd' z tobę - ožwiadczy' Eddie. - Nie trzeba, dzi'kuj' ci. - We¦ chocia§ gablot'... - Nie, ma'y spacer dobrze mi zrobi. Nic si' nie dzieje, bez paniki. Wyszed'em. Nie by'o jeszcze zbyt pó¦no, ale ju§ zapad' zmierzch. Ruszy'em szybkim krokiem, z r'kami w kieszeniach i g'owę wcižni'tę w ramiona. Ulice wyględa'y jak strumienie wyblak'ych žwiate'ek, zna'em drog'. Kiedyž naprawia'em kibel w pobliskim wie§owcu, i obszed'em komisariat, bo nie bardzo mia'em ochot' defilowa tam ze skrzynkę narz'dzi przewieszonę przez rami'; odnosi'em wra§enie, §e mnie obserwuję. Nie uszed'em jeszcze po'owy drogi, kiedy chwyci'a mnie ostra kolka. Z bólu zawirowa'o mi w oczach i g'ba mi si' rozdziawi'a, sędzi'em przez chwil', §e padn' na miejscu. Zatrzyma'em si', by zaczerpnę powietrza. jest pi'knie, pomyžla'em, jak nie urok, to sraczka. Niepokoi'a mnie ta ca'a sprawa ze skargę na Betty; gliniarz nie ukrywa' przez telefon, §e jest to raczej k'opotliwe. Ostatni odcinek pokona'em zgi'ty wpó' i z ogniem w mózgu. Zastanawia'em si', co znaczy "k'opotliwe" w ustach gliny. Wraz z innymi przechodniami wypluwa'em z siebie bia'e ob'oczki pary, znaczy'o to, §e jednak §ycie jeszcze w nas ko'acze. Na koniec uda'o mi si' szcz'žliwie znale¦ otwarty sklep. Wszed'em. Nie bardzo wiedzia'em, co mo§na kupi dziewczynie siedzęcej za kratkami, nie potrafi'em si' skupi, bra pomara„cze wydawa'o mi si' raczej bez sensu. Ale przecie§ w pomara„czach jest pe'no witamin. Zdecydowa'em si' wreszcie na dwa pude'ka naturalnego soku. Na obrazku ta„czy'a pó'naga dziewczyna, do tego pusta pla§a i b''kitna woda; artysta specjalnie si' nie wysili'. Zaprowadzono mnie do pokoju, gdzie za biurkiem siedzia' facet i bawi' si' linijkę. Wskaza' na krzes'o. Mia' oko'o czterdziestki, roz'o§yste bary i pó' užmiechu na ustach. By'em cholernie zdenerwowany. - Ja... tego... - zaczę'em. - Nie m'cz si' pan - przerwa' mi. - Znam spraw' od A do Z. To ja przyję'em skarg', i rozmawia'em troch' z pa„skę przyjació'kę. - Ach tak! - wyst'ka'em. - Tak - podję'. - Mi'dzy nami mówięc, pi'kna z niej dziewucha, tylko troch' nerwowa. - Zale§y kiedy, nie zawsze taka jest. Nie bardzo wiem, jak to wyrazi... to si' zdarza ka§dego miesięca. Nam jest trudno je wtedy zrozumie. One... im nie zawsze jest 'atwo. - No, nie przesadzajmy... - Oczywižcie, oczywižcie. Spojrza' na mnie uwa§nie i užmiechnę' si'. By'em nadal nieufny, ale poczu'em si' troch' lepiej - facet wyględa' nie najgorzej, mo§e wreszcie trafi'em na kogož z sensem. - A zatem pisze pan powiežci? - zagai'. - Tak. Tak... tak... To znaczy... zwracam si' do wydawnictw... Pochyli' g'ow'. Po'o§y' linijk' na biurku, wsta' i poszed' zobaczy, czy za drzwiami nikogo nie ma. Chwyci' krzes'o i postawi' przede mnę, po czym usiad' na nim okrakiem. Dotknę' mojego ramienia. - Niech pan pos'ucha: ja wiem, o co chodzi. Pracuję tam takie gnoje... - Myžli pan? - Pewnie. Poczekaj pan, zaraz což panu poka§'. Wycięgnę' z szuflady plik kartek i rzuci' je na biurko. Tak na oko pó'tora kilo przewięzane gumkę. - I jak pan sędzi, co to jest? Pewnie pan nie zgadnie. - Owszem. To jest maszynopis. Myžla'em, §e zaraz mnie uca'uje, ale klepnę' mnie tylko w udo i užmiechnę' si' jak m'ody bóg. - Brawo! Zaczynasz mi si' pan podoba, kolego... - Mi'o mi to s'ysze. Pog'adzi' swoje karteczki, patrzęc mi prosto w oczy. - Niech pan si' mocno trzyma - zapowiedzia'. = Odrzucili mi t' księ§k' dwadziežcia siedem razy! - Dwadziežcia siedem? - Tak. I sędz', §e to jeszcze nie koniec. Pewnie si' zgadali mi'dzy sobę. To naprawd' zafajdana banda! - O w mord', dwadziežcia siedem razy... Bo§e przenajžwi'tszy! - A ja jestem pewien, §e sz'aby jak žwie§e bu'eczki. Ludziom by to si' spodoba'o. Stary, jak pomyžl', §e tu jest dziesi' lat mojego §ycia, dziesi' žledztw, a wybra'em tylko najlepsze, najpi'kniejsze... mówi' panu, to nie księ§ka, to dynamit! Pewnie, nie wspominam o Al Capone czy Szalonym Piotrusiu, ale uwierz mi pan, takie rzeczy to bzdura, mówi' panu! - Pewnie. - No, to powiedz mi pan, dlaczego nie chcę wyda mojej księ§ki, co im odbi'o? Znam gliniarzy, których wspomnienia rozesz'y si' w milionach egzemplarzy. Co ich tak nagle wzi''o, ju§ im si' nie podobaję kryminalne historyjki? - Tego si' nie da zrozumie. Zwiesi' g'ow'. Po chwili zerknę' na mój sok pomara„czowy. - Mo§na by si' pocz'stowa? Nie napi'by si' pan? - zapyta'. Nie mia'em zamiaru odmawia mu czegokolwiek. Powstrzymujęc gry- mas, poda'em mu pude'ko. Wyję' z kieszeni dwudziestocentymetrowe ostrze, by przecię tekturk'. Bagnet jak nic, ale nie poruszy'em si'. Po chwili postawi' na biurku dwa plastikowe kubeczki i wycięgnę' butelk' wódki, troch' ju§ napocz'tę. Kiedy nalewa', zastanawia'em si', gdzie jestem. - Wypijemy za nasz sukces! - rzek'. - Nie damy si'. - Pewnie! - Co do pa„skiej przyjació'ki, rozumie pan, nie mog' jej przyzna racji, ale te§ nie mog' si' z nię nie zgodzi. Tacy faceci siedzę sobie spokojnie za biurkiem i w pi' minut rozwalaję rok twojej pracy. No bo nie powie mi pan, §e opowiežci gliniarzy ju§ nikogo nie interesuję!! Dola' do kubków. Powoli si' rozlu¦nia'em; mia'em ju§ we krwi kilka sake i grog, czu'em si' tu bezpiecznie, wszystko toczy'o si' znakomicie. - Kurcze blade, kiedy ten gnojek zadzwoni' i opowiedzia' mi spraw', od razu poczu'em si'~lepiej. Dosta' skurczybyk za swoje! Walnę'em sobie kilka maluchów z tej okazji. No wreszcie! pomyžla'em, wreszcie cho jeden zap'aci' za tamtych! - Tak, ale to tylko ma'e dražni'cie... Na pewno przesadza'. -- Ja bym go normalnie zat'uk'. Za kogo oni si' uwa§aję? To co, jeszcze po jednym? Wódka bi'a mnie w 'eb jak mg'awica roz§arzonych s'o„c. Z užmiechem podsunę'em kubek. Niekiedy §ycie staje si' pi'kne, zadziwiajęce i tak mi'kkie, jak potrafi by kobieta, i dlatego zawsze trzeba by gotowym. Po'o§y'em r'k' na maszynopisie i spojrza'em mu w oczy. On i ja byližmy ex aequo, siedzieližmy na jednym koniu. - Což panu powiem - odezwa'em si' - w tych rzeczach rzadko si' myl'. pa„ska księ§ka zostanie wydana. Czuj' to. Mam nadziej', §e przežle mi pan egzemplarz z dedykację. - Naprawd' tak pan uwa§a? - Sę pewne znaki, które nigdy nie k'amię. Ta księ§ka rozgrzewa si' w d'oni. jak samolot w czasie startu. Wykrzywi' si' niczym marato„czyk, który przebieg' lini' mety. R'kę przejecha' po twarzy. - O cholera! - wykrzyknę'. - Trudno mi w to uwierzy! - Ale tak jest... Co do Betty... Mo§e by tak przymknę oko? - Jasna krew, mo§e wreszcie b'd' móg' da nog' z tego zasranego biura! - Z ca'ę pewnožcię. To co, mog' pójž po nię? Musia'em chwil' poczeka, §eby wróci' do siebie po tych emocjach. Spojrza'em przez okno, w czarnę noc, z nadzieję, §e wkrótce b'dzie ju§ po wszystkim. jednę r'kę drapa' si' w g'ow', drugę rozla' to, co jeszcze zosta'o w butelce, poczeka', a§ ostatnia kropla zdecyduje si' spaž. - Ježli chodzi o pa„skę przyjació'k'... Troch' mi g'upio - wyst'ka'. - Wie pan, ta cholerna skarga wię§e mi r'ce. - Rany, niech pan pomyžli, ona zrobi'a to dla takich facetów jak pan i ja, požwi'ci'a si', §eby te gnoje zastanowi'y si' cho odrobin', zanim požlę księ§k' na žmietnik. Ona podj''a walk' w naszym imieniu. I teraz przysz'a kolej na nas, teraz my musimy zrobi což dla niej. - Bo§e mój, przecie§ ja to wiem. Wiem doskonale. Tyle §e ta skarga... Nie patrzy' mi ju§ nawet w oczy, zaję' si' zeskrobywaniem niewidzialnej plamy na spodniach. Wypita wódka rozgrza'a mnie, zaczę'em podnosi g'os, tak jakbym zapomnia', §e siedz' u gliniarzy. - No to kto tutaj rzędzi? Pozwolimy, §eby taki sukinsyn nas rolowa'? b'dziemy dalej pisa jedynie po to, by mie prawo do gryzienia ziemi? - Pan nie rozumie, chodzi o t' skarg'... Wyględa' rzeczywižcie na zak'opotanego, ale by' nie do uchwycenia, jak mi'kki wosk, oklap', jakby go ktož skr'powa' od stóp do g'ów. Zaczę'em si' d'awi. - Niech pan pos'ucha - niech mi pan nie mówi, §e nic nie da si' zrobi. Przecie§ tu jest komisariat; chyba tu mo§na což poradzi, nie sędzi pan? - Tak, ale to nie takie proste... po skardze zostaję žlady. - Tak, tak, rozumiem. - Stary, naprawd' jest mi przykro. Ale... jest... pewna... mo§liwož. Spojrzeližmy sobie prosto w oczy. Zastanawia'em si', czy bawi'o go cedzenie s'ów, czy nie by'o to przypadkiem zboczenie zawodowe. Poczeka- 'em, a§ dojrzeje. - Przyszed' ju§ chyba moment, §ebyž wy'o§y' karty na stó' - powie- dzia'em. Przesunę' stopy i obejrza' swoje buty. - W sumie nic takiego - westchnę'. - Wystarczy'oby, gdyby facet po prostu wycofa' skarg'. Przez chwil' milczeližmy. Wreszcie wsta'em i chwyci'em pude'ko mojego soku, sto procent pomara„czy. - Mog' si' z nię zobaczy?- zapyta'em. - Czy to mo§liwe? - Tak, da si' za'atwi. - Trzymam kciuki za pa„skę księ§k' - powiedzia'em. Zamkn'li ję z jednę tylko, starę kobietę, która le§a'a na 'awce z ty'u. œwiat'a niewiele, niezb'dne minimum. Koszmar. Wyględa'o, §e Betty jest w formie, moim zdaniem by'a nawet ca'kiem na luzie. Mo§na by si' zapyta, które z nas obojga kibluje. Poda'em jej sok, užmiechajęc si' blado, przywar'em do krat. - jak si' czujesz? - W porzędku, a tobie co znowu jest? Masz takę min'! - Cholera, bo to wszystko przeze mnie... Ale szybko wycięgn' ci' stęd. Spróbuj jakož wytrzyma, moja žliczna. Kraty by'y grube, w §aden sposób nie da'o si' ich rozcięgnę, nie mia'em na to si'y po tylu kieliszkach. Jej w'osy chcia'y mi což powiedzie, wycięgnę'em r'k', aby ich dotknę. - Poczu'bym si' lepiej, gdybym móg' zabra ze sobę jeden kosmyk- wyjęka'em. Poruszy'a w'osami žmiejęc si'; to nie by'a ju§ cela, a jaskinia Ali Baby; by'em chyba na wpó' szalony, ale o to chodzi'o, §eby oszale, §eby dr§e ca'ym sobę na jej ob''dny widok i nie odczuwa najmniejszego wstydu, §eby wycięga r'k' ku twarzy dziewczyny w poczuciu žwi'tego przera§enia i uciec z p'omieniem w §o'ędku z tego bezsensownego 'ajna, które nas otacza. W tamtej chwili tak na mnie dzia'a'a, §e poczu'em, jak si' osuwam; z'apa'em si' krat w ostatnim momencie i nadal si' užmiecha'em. Najwa§niej- sze, §e §yj', mówi'em sobie, reszta nie istnieje. - Ty, co z tobę?! - wykrzykn''a. - jak rany, przecie§ ty ledwo si' trzymasz na nogach! Zbli§ si' no troch'... Nie zbli§y'em si', przeciwnie - troch' si' odsunę'em. - Betty, nie masz poj'cia, ile wycierpia'em. Nawet przez chwilk' nie przesta'em myžle o tobie. - Aha, ale žmier raczej ci w oczy nie zajrza'a. Nie traci'ež czasu! Mia'em wra§enie, §e wlaz'em na ruchome schody prowadzęce mnie ku wyjžciu. Cofa'em si' wzd'u§ žciany i myžla'em, §e musz' absolutnie uniež ze sobę obraz s'odyczy, což co b'd' nosi' jak talizman. - Wszystko si' u'o§y - zapewni'em. - Musz' ju§ iž, ale gwarantuj' ci, §e nie zgnijesz tutaj, bo ja bior' wszystko w swoje r'ce. Za'atwi' wszystko, co trzeba! - Uhm, ju§ to widz', przecie§ ty ledwo chodzisz. jestem pewna, §e si' postarasz... Hej, nie odchod¦ tak! jednak odszed'em. Zrobi'em jeszcze par' kroków do ty'u i znalaz'em si' w ciemnym korytarzu. Znikn''a mi z oczu. - Pami'taj, wycięgn' ci' stęd! - wrzasnę'em. - Nie bój si'! Rozleg' si' g'uchy d¦wi'k, tak jakby da'a kopa w kraty. - HA, HA, HA! - zažmia'a si'. - BO MYœLISZ, ”E JA SI BOJ!?? Wróci'em powoli do domu; wszed'em od ty'u, by nie natknę si' na Eddie'ego czy Liz' i wlaz'em prosto do 'ó§ka, nie zapalajęc žwiat'a. S'ysza'em, jak rozmawiaję na dole. Wycięgnę'em si', zapali'em papierosa. Oddycha'em powoli i przywo'ywa'em jej obraz tyle razy i tak d'ugo, jak tego potrzebowa'em. Potem poczu'em si' lepiej, spryska'em twarz wodę i zszed'em. By'em jeszcze na pó'pi'trze, kiedy wlepili we mnie wzrok. - W porzędku, bez nerwów - powiedzia'em. - W zasadzie wszystko za'atwione. - O, d'ugo tu ju§ jestež? - spyta' Eddie. - Nie chc' ci' niepokoi, ale przypominam, §e Mario zosta' bez jednej oliwki. Wiesz, która jest godzina? Wskoczyližmy do samochodu. Przez ca'y wieczór ci'§ko tyra'em. Myžlami by'em jednak gdzie indziej. Do rubryki "napiwki" mog'em wpisa zero. 13 Nazajutrz rano, po przebudzeniu, nie musia'em si' ju§ zastanawia. Wsta'em wi'c i nie myžla'em zupe'nie o niczym. Czekajęc na kaw', rzuci'em si' na pod'og' i bez zmru§enia oka machnę'em dwadziežcia pompek. Normalnie nigdy si' tak nie bawi', lecz teraz nawet mnie to nie zdziwi'o, a kiedy podnios'em si' i zbli§y'em do okna, promie„ s'o„ca wpad' wprost na mnie i na twarz wype'z' mi užmiech; mia'em chwilk', by rozmasowa pi'žci. Wy'ęczajęc gaz, rozwali'em kurek w kuchence. Czu'em, §e jestem w fizycznej formie, niezdolny do wydobycia z siebie myžli, ale dobrze na'adowany i pos'uszny niczym maszyna sterowana falami. Od razu mi si' to spodoba'o. Mi'e jest przecie§ od czasu do czasu wra§enie, §e mózg si' wy'ęczy'. Patrzy'em, jak ubieram si', sprzętam z wierzchu pokój i b'yskawicznie zmywam par' naczy„. Przed wyjžciem wypali'em papierosa. Papierosa skaza„ca nie jako, tyle §e to nieja by'em skaza„cem i pali'em zamiast niego, by nie traci czasu. Gdy zapyta' przez drzwi: kto tam, odpowiedzia'em, §e z telewizji, chodzi o program literacki. Kiedy otworzy', od razu zauwa§y'em opatrunek na policzku; oczy mu si' rozszerzy'y, gdy wyprowadza'em prawy prosty w §o'ędek. Zgię' si' wpó'. Wszed'em, zamknę'em za sobę i poprawi'em lewę. Tym razem pad' na kolana i gdy tak le§a', wytrzeszczajęc oczy i wykrzywia- jęc usta w g'uchym krzyku, poczu'em dla niego wspó'czucie; nogę wepchnę- 'em go do du§ego pokoju. Wylędowa' pod sto'kiem, usi'owa' powsta, ale da'em susa i ju§ by'em na nim. Chwyci'em go za klap' szlafroka, opasa'em r'kę i przydusi'em. Kas'a', plu', zrobi' si' czerwony. Pocięgnę'em go do fotela i usiad'em. Zwolni'em nieco ucisk, §eby z'apa' powietrze, lecz jednoczežnie przy'o§y'em mu nagle kolanem w nos w celu utrzymania psychologicznej presji. Szybko si' odsunę'em, uciekajęc przed pryskajęcę krwię. - Myžlisz, §e to dlatego, §e zjecha'ež moję księ§k'? Otó§ nie w tym rzecz! - oznajmi'em. Powoli 'apa' oddech i macajęc nos, rozmazywa' krew po ca'ej twarzy. Trzyma'em go mocno. - Ježli tak sędzisz, mylisz si' - cięgnę'em. - Grubo si' mylisz, s'yszysz? Stuknę'em go pi'žcię w czubek g'owy, j'knę'. - Tamtego nie mam ci za z'e, przyznaj', §e to nie twoja wina. T' księ§k' napisa'em niezupe'nie dla takich facetów jak ty, stęd ca'e nieporozumienie, rozumiesz, ale to nic, nie b'dziemy si' ju§ tym zajmowa, zgoda? Da' znak, §e si' zgadza. Chwyci'em go za w'osy i pocięgnę'em ku sobie. Nasze spojrzenia spotka'y si'. - Nic jednak nie poradz', §e z oczu patrzy ci gównem - doda'em. Walnę'em go w ucho i prze'o§y'em telefon na kolano. - Powiem ci krótko, o co chodzi. W moim §yciu liczy si' tylko ta dziewczyna. Wi'c teraz grzecznie zadzwonisz i wycofasz t' kurewskę skarg', zanim zrobi' g'upstwo, dobrze? Wszystkie te grubia„stwa w pokoju zrobionym na Ludwika XVI by'y jak konfetti rzucone na 'o§e umierajęcego. Kiwnę' požpiesznie g'owę, do warg przylepi' mu si' p'cherzyk krwi. Okr'ci'em mu szyj' sznurem od telefonu i wi'cej ju§ go nie m'czy'em, chwyci'em tylko za drugę s'uchawk', kiedy przekazywa' glinom swój krótki komunikat. - œadnie - pochwali'em - no dalej, powtórz jeszcze raz. - Przecie§... - Powtórz, mówi' do ciebie. Powtórzy' zm'czonym g'osem magiczne s'owa, i da'em mu znak, §e w porzędku, mo§e od'o§y s'uchawk'. Podnios'em si', rozmyžlajęc, czy nie powinienem st'uc jeszcze tego i owego przed wyjžciem, lecz da'em spokój; powoli traci'em rozp'd. ju§ tylko pocięgnę'em za sznur, §eby przycisnę mu grdyk'. - By'oby g'upotę z twej strony, gdybyž wraca' do tej histor. Od ciebie tylko zale§y, czy si' jeszcze zobaczymy... z nas dwóch to ja nie mam nic do stracenia. Patrzy' na mnie i potakiwa' g'owę, obwięzany sznurem od telefonu. Krew zaczyna'a ju§ mu schnę pod nosem, a krew to což, co utrudnia zachowanie dystansu. Niewiele brakowa'o, abym zapyta' siebie, co tu robi', lecz przywyk'em do takich przeskoków; przežlizguj' si' z jednego poziomu žwiadomožci na drugi jak liž, który sp'ywa z prędem i pos'usznie wraca w nurt po dwudziestometrowym wodospadzie. Ten facet by' dla mnie nikim, jego widok by' banalny i nie mia' nic wspólnego z rzeczywistožcię. W wigilijny wieczór zarobiližmy w pizzer mnóstwo szmalu: to by' wielki szlem. Eddie nie wierzy' w'asnym oczom. No, ale daližmy z siebie wszystko, a ja w przeddzie„, nikomu nic nie mówięc, przygotowa'em podwójnę liczb' skrzynek z szampanem. Nie osta'a si' ani jedna, a forsa sp'ywa'a ze wszystkich stron. Kiedy wyszed' ostatni klient, zrobi'o si' ju§ jasno i byližmy skonani. Liza uwiesi'a si' na mojej szyi. Harowa'a z nami ca'ę noc i žwietnie sobie radzi'a. Chwyci'em ję w tal i posadzi'em na ladzie. - Czego si' napijesz? - spyta'em. - Napi'abym si' czegož niezwyk'ego. Betty zwali'a si' na krzes'o, ci'§ko wzdychajęc. - To samo - poprosi'a. Podszed'em do niej, unios'em jej podbródek i cmoknę'em ję nieco teatralnie. Za plecami us'ysza'em žmiech, lecz co mi tam, po takim dniu sprawia to jeszcze wi'kszę przyjemnož: przy'o§y'em si' i zaserwowa'em Betty nowy, parzęcy poca'unek. Potem zaję'em si' szk'em. Mario wpad' zobaczy, co si' dzieje, ale by' zbyt zm'czony, užciska' wi'c tylko dziewczyny i zmy' si'. Wzię'em pod uwag' pi' osób z zapasem, ka§dy dosta' zatem szklank' wype'nionę po brzegi koktajlem, który wymyžli'em chwil' wczež- niej. By' nieco za mocny. Eddie'ego žci''o od razu, wszyscy to spostrzegli poza nim. Zaczę' což bredzi o s'o„cu, które wschodzi w žnie§nym blasku. Upar' si', §e musi to zobaczy. - Co ci strzeli'o znowu do 'ba? - spyta'em. - Stary, a czy ty znasz což pi'kniejszego? I w ogóle, co to za Bo§e Narodzenie bez žniegu pod butem... - To jak orzech, a w žrodku o! nic! - Podjedziemy samochodem, tylko nie psujcie mi radochy. Czu'em, §e dziewczyny mi'knę, pomys' Eddieego nie wydawa' im si' znowu taki niedorzeczny. - Cholera, wyobra§acie sobie chocia§, jak musi by zimno? Edziuniu, nie upad'ež ty na g'ow'? - Chcia'bym zobaczy twoję min', jak pierwszy promie„ s'o„ca dotknie žniegu; ciekawe, czy b'dziesz jeszcze taki twardziel. - Nie o to chodzi; s'o„ce, žnieg, itede to z pewnožcię pi'kna rzecz, z gatunku solidnych, ale nie o to chodzi. Ja si' tylko pytam, gdzie§ to zamierzasz nas dowie¦ w tym stanie. - A niech ci' szlag, musisz zapami'ta jednę rzecz. Nigdy jeszcze nie zdarzy'o si' tak, §ebym nie móg' prowadzi! jego oczy b'yszcza'y jak latajęce talerze. To pewnie od d§inu, pomyžla- 'em. Przyznaj', §e da'em si' poniež i procentów nie po§a'owa'em. - Zabijesz nas wszystkich! - powiedzia'em. Wszyscy si' zažmiali poza mnę. Pi' minut pó¦niej siedzieližmy w samo- chodzie i czekaližmy, a§ Eddie znajdzie kluczyki. Westchnę'em cicho. - Co znowu? - burknę'. - Ciebie nic nie bawi; przecie§ sę žwi'ta, po co si' przejmujesz? Wszystko pójdzie jak z p'atka. O, ju§ znalaz'em. Zakr'ci' kluczykami przed moim nosem. jeden z nich mrugnę' do mnie zimnym, niebieskim blaskiem. Ty pierdolony kluczyku, pomyžla'em, wybran- zluj si' na žnieg. Zag''bi'em si' w fotelu. Przejechaližmy przez žpięce miasto. Ulice by'y przyjemnie puste, mogliž- my jecha žrodkiem i z daleka, w porannej mgle, wypatrywa žwiate' na skrzy§owaniach. Dziewczyny wyg'upia'y si' z ty'u, a ja si' zastanawia'em, gdzie podziali si' wszyscy ludzie; mo§e chodniki wessa'y ich w nocy. Wyjechaližmy z miasta i skr'ciližmy w kierunku p'onęcego horyzontu, trzeba by'o si' požpieszy. Twarze mieližmy wymi'te, byližmy zdrowo wym'czeni, ale do samochodu przenika'a powoli žwie§a energia; min'ližmy ten szczegól- ny punkt, znany jako Przylędek Cz'owieka Skonanego, i w pewnę wigilijnę noc p'dziližmy ku s'o„cu, palęc i gadajęc o byle czym, podczas gdy nowy dzie„ szykowa' si' do §ycia. Jechaližmy jakiž czas i wreszcie znale¦ližmy si' w miejscu pokrytym žniegiem; w oddali wida by'o zaledwie kilka budynków czy raczej, žcižlej mówięc, fabryk. Nie mieližmy jednak czasu na szukanie czegož lepszego, pozosta'o ju§ tylko par' minut, i zatrzymaližmy si' na poboczu. Niebo by'o bezchmurne. Ca'ož sprawia'a wra§enie raczej przera§ajęce, gdziež dziesi' stopni poni§ej zera i lodowate podmuchy wiatru. Mimo wszystko wysiedliž- my. Klepaližmy si' po ramionach na rozgrzewk'. Po chwili na ko„cu nosa zawis'a mi kropla, a oczy 'zawi'y. Bilety na ten sinoblady poranek kosztowa'y s'ono, mo§na by'o dosta zawa'u. Po robocie, jakę odwaliližmy, spokój zakętka mia' w sobie což groteskowego, nie przesadzam. Eddie zsunę' kapelusz na oczy i siedzęc na masce, pali' papierosa z twarzę zwróconę ku 'unie. - O kurwa, Eddie, ty zasypiasz... - Nie mów g'upot. Lepiej byž popatrzy'. Pokaza' r'kę, §ebym si' odwróci' i w tej samej chwili ostry promie„ s'o„ca przemknę' po žnie§nym polu; rozpoczę' si' festiwal cekinów w kolo- rach z'otych i niebieskich, ale znowu nie a§ taki, §eby wart by' grzechu, musia'em powstrzymywa ziewanie. Na tym padole wszystko zale§y od nastroju, a ja tamtego ranka wybra'em dreszcze z zimna i przytupywanie; nie mia'em ochoty na odczuwanie czegož g''bszego, pragnę'em jedynie znale¦ si' w ciep'ym kęcie, usiꞏ wygodnie i patrze nieruchomo, jak mija czas albo robi což niem'częcego. Mija'y dwa dni od wypuszczenia Betty, nie'spa'em od trzech nocy i promie„ s'o„ca nie móg' mnie podnieci, trzeba by czegož innego; trzyma'em si' na nogach ju§ tylko dzi'ki dzia'aniu œwi'tego Ducha. jedna noc sp'dzona na rozmowie z Betty, kolejna na dekorowaniu restauracji i na koniec ta nieszcz'sna Wigilia w cięg'ym biegu mi'dzy stolikami z cia'em obola'ym od stóp do g'ów; i co, mia'em si' jeszcze wyszczerza w užmiechu i pozwoli, §eby lodowaty wiatr wciska' mi si' w usta i wybija' z'by? Zdycha'em z zimna, ale pomimo to nie od razu wróciližmy. Dziewczynom przysz'a ochota nakarmi ptaki, tak w'ažnie postanowi'y, i do odwrotu by'o daleko. Opad'em ca'kowicie z si', s'o„ce wschodzi'o, lecz nie ogrzewa'o, czu'em, jak zbli§a si' žmier. jakimž cudem znalaz'y w schowku po prawej starę paczk' herbatników; policzki im poczerwienia'y, užmiecha'y si' jak žwi'ty Miko'aj, rzucajęc ca'e garžcie okruchów w niebo, wydawa'y ochy i achy, och, jaki žliczny ptaszek, chod¦, pokrusz' ci ciasteczko. Usiad'em w samochodzie, zostawiajęc drzwi otwarte, wystawi'em nogi na zewnętrz i zapali'em papierosa; dusza moja odlecia'a, a wróbelki fruwa'y i aportowa'y na žniegu, spada'y na dó' jak rz'sisty deszcz. Eddie do'ęczy' do dziewczyn, patrzy'em, jak si' bawię, jak rzucaję worki po§ywienia na g'owy nieszcz'žników, wyobra§a'em sobie, §e ka§dy okruch odpowiada jednemu stekowi z frytkami i §e mo§na je w ten sposób wyko„czy - niektóre wróbelki za'apa'y si' na pi'tnažcie czy dwadziežcia da„ z rz'du i prosi'y o jeszcze. - Weso'ych žwięt, ch'opaki! - wydziera' si' Eddie. - Zbli§cie si', przyjaciele!!! jeden taki przylecia' spó¦niony, ju§ po innych, widzia'em, jak zbli§a si' z oddali i przebija bez wahania przez mg'', wysuwajęc nó§ki naprzód. Usiad' nieco z boku, nie zwracajęc uwagi na to, co wyprawiali kumple. Kiedy steki zwala'y mu si' na g'ow' jeden po drugim, patrzy' w innę stron'. Pomyžla'em, §e to jakby wiejski idiota, który potrzebuje chwilki, aby zrozumie, co jest grane. Skierowa' si' ku mnie, podskakujęc na z'ęczonych 'apkach. Zatrzyma' si' na dwadziežcia centymetrów przed butami. Popatrzeližmy na siebie. - Niech ci b'dzie - odezwa'em si' - mo§e nie jestež taki g'upi na jakiego wyględasz. Odnios'em wra§enie, §e mi'dzy nami což si' rodzi, postanowi'em wzię spraw' w swoje r'ce. Poprosi'em towarzystwo o herbatnika i z'apa'em go w locie. Zrobi'o si' jakby cieplej. ”ycie wype'niaję ma'e nic, które ogrza mogę serce, nie warto od razu §ęda gwiazdki z nieba. Zgniot'em ciastko w d'oni i powoli si' pochyli'em. Grzeba' sobie pod skrzyd'em jak facet, który zgubi' portfel. Zaczę'em spuszcza okruszyny pod jego dziób, užmiechajęc si' z góry; zdawa'em sobie spraw', §e w'ažnie sta'em si' cudotwórcę, wznoszęc mu przed nosem gór' §arcia. Patrzy' na mnie, przechylajęc 'epek na bok. - To jest naprawd' - zapewni'em. - To nie sen. Nie wiem, o czym ten dure„ myžla'; mia' przed sobę wagon towarowy przekęsek, a wypię' si', trudno w to uwierzy; s'owo honoru, pewnie tym herbatnikom což jest, pomyžla'em. Stos okruchów b'yszcza' w s'o„cu jak žwiętynia pokryta z'otymi listkami; jak, cholera, mo§na czegož takiego nie zauwa§y... chyba §e robi' to naumyžlnie. W ka§dym razie normalnie mnie zignorowa', gapięc si' w drugę stron', potem odskoczy' nieco dalej, tam gdzie nie by'o nikogo i niczego do wrzucenia na zęb. Rzek'byž: žlepak idęcy wprost ku przepažci. Wysiad'em z samochodu, poprosi'em o drugie ciastko i polaz'em za nim. W buty wcisnę' mi si' žnieg. Kiedy si' zatrzyma', zatrzyma'em si' i ja, a kiedy odlecia', mog'em ju§ tylko zrobi w ty' zwrot i powróci do samochodu, d¦wigajęc ci'§ar nie spe'nionych wysi'ków, niepotrzebne brzemi'. W ko„cu sam zjad'em ciasteczko; nie by'o z'e, a z konfiturę z czerežni smakowa'oby doskonale, nie §artuj'! Wreszcie wróciližmy. Po'o§y'em nogi na kaloryfer, podczas gdy Eddie gromadzi' butelki szampana, a dziewczyny odpakowywa'y z celofanu kokilki Saint Jacques. - Mog' w czymž pomóc? - zapyta'em. Nie, nie potrzebowali mnie, nie by'o nic do roboty. Wymožci'em sobie kęcik najlepiej jak umia'em, chwyci'em za kieliszek i zamknę'em oczy. le by si' sko„czy'o, gdyby jakiž cham przyszed' szepnę mi w ucho, §e umiera si' tylko raz. Mia'by k'opoty. Nieco pó¦niej zasiedližmy do sto'u. By'a gdziež dziesięta; od poprzednie- go wieczoru nie mia'em nic w ustach, lecz g'odny nie by'em, stawia'em raczej na szampana z nadzieję, §e przywróci mi §ycie; nie wypuszcza'em z ręk kieliszka i koniec ko„ców okaza'o si', §e wysz'o na moje, §e mam racj', wytrwa'ož zosta'a nagrodzona. Poczu'em, jak unosz' si' z krzes'a i mi'kko lęduj' požród dobrego humoru wszystkich, ocierajęc si' po drodze o kilka chichotów. - Dlaczego nic nie jesz? - dopytywa' si' Eddie. - Chory jestež? - Nie, nie przejmuj si', oszcz'dzam si' na babk'... Zawięza' serwetk' pod szyję, mru§ęc oczy z rozkoszy. Lubi'em go. Nie na ka§dym rogu ulicy spotka mo§na faceta, który by'by cokolwiek wart jako cz'owiek; graniczy to z cudem. Postanowi'em zapali cygaro. Mieli užmiech na twarzach; trzeba wiedzie, kiedy což takiego zapali, ježli bowiem umiesz si' do tego zabra, §ycie rozp'ynie si' w mgie'ce niebieskiego dymu. Kiwa'em si' na krzežle powoli i lekko jak ktož, kto nie pragnie niczego i szeležci sobie przy uchu cygarem. œwiat'o dnia traci'o ju§ moc, ale trzyma'em si' dobrze, troch' tylko zesztywnia' mi kark, drobiazg bez znaczenia, i powiedzia'em: siedzie, nikt si' nie rusza, bo ja si' teraz zajm' babkę žwiętecznę i nie chc', §eby mi w'a§ono w drog', bior' t' spraw' w swoje r'ce. Wzię'em kierunek na lodówk' i w'ažnie wyjmowa'em ciasto, kiedy zadzwoni' telefon. Eddie poszed' odebra. Z babki wyrasta'a choinka noworoczna, a obok kroczy'y krasnoludki, ca'a banda, i ten, który maszerowa' na przodzie, trzyma' w r'ku pi'': szli tak ku biednej choince wysokiej na trzy jab'ka i nie ma co, §ywili wobec niej brzydkie zamiary. œlicznusie. Ciekawe, myžla'em, czy facet, który to wyprodukowa', co dzie„ rano žcina' sobie po drzewku pi'ę r'cznę, a mo§e i no§em kuchennym, czemu nie? Wywali'em ch'opaków pstrykni'ciem palców, a ostatni, lecęc w prze- paž, wrzasnę' jakbym mu wyrwa' r'k'. O ma'o nie p'k'y mi b'benki. Podnios'em wzrok i zobaczy'em Eddie'ego chwiejęcego si' przy telefonie i z otwartymi jeszcze ustami. Twarz mu si' zmieni'a. Liza przewróci'a kieliszek, odsuwajęc si' od sto'u. Nie wiem dlaczego przysz'o mi zrazu na myžl, §e ukęsi' go w nog' grzechotnik, zresztę s'uchawka zwisa'a w dziwny sposób, ale ten obraz przemknę' mi tylko przez g'ow' jak pikujęcy samolot myžliwski, od którego huku cz'owiek podskakuje i obraca si' niczym naležnik, i w ko„cu spiernicza si' z hamaka. Trwa'o to zaledwie u'amek sekundy, po czym Eddie z og'upia'ę minę przejecha' r'kę po w'osach. - Jasna krew, ludzie... - j'knę'. - O cholera! Liza chcia'a si' zerwa, ale což przygwo¦dzi'o ję do pod'ogi. - Eddie, co si' sta'o? - krzykn''a. - Eddie! ju§ widzia'em, jak zwala si' na pod'og', potrzęsajęc potarganę czuprynę. Rzuci' na nas patetyczne spojrzenie. - Nie... to nieprawda - wyjęka'. -- Moja mamusia... jak to boli... Moja najdro§sza mamusia, oj, boli, dlaczego mi to zrobi'až??!! Zerwa' z szyi serwetk' i zmię' ję w r'ce. W piersi wezbra' mu jakby grzmot gejzeru. Czekaližmy. Kr'ci' g'owę z prawa na lewo, wykrzywiajęc usta. - MNIE NIE ODBIœO, ONA NIE ”YJE!!! - ryknę'. Po ulicy przechodzi' typ z wyjęcym tranzystorem - lecia'a reklama proszku do prania, tego który przywraca radož §ycia. Kiedy wróci'a cisza, zaj'ližmy si' Eddie'em, chwyciližmy go i posadziližmy na krzežle, nie trzyma' si' na w'asnych nogach. Zm'czenie, alkohol i na dodatek matka, która umiera w noc wigilijnę, to wszystko wyra¦nie przekracza'o dopuszczalnę 'adownož. Patrzy' prosto przed siebie, r'ce po'o§ywszy na stó'. Nikt nie móg' znale¦ w'ažciwych s'ów, gapiližmy si' na siebie niemo, nie wiedzęc, co robi. Liza tymczasem cmoka'a Eddie'ego w czubek g'owy i sca'owywa'a pierwsze krople 'ez. Nie mieližmy z Betty po co tam stercze i przest'powa tak bez s'owa z nogi na nog', nie bardzo widzia'em siebie, jak klepi' go po ramieniu i nazywam moim biednym staruszkiem, takie rzeczy nie przychodzę mi 'atwo, žmier pozbawia mnie zawsze g'osu. Mia'em ju§ da Betty znak, §e lepiej zostawi ich samych, kiedy Eddie zerwa' si' nagle, opierajęc si' pi'žciami o stó' i nie podnoszęc g'owy. - Musz' tam pojecha!- wyst'ka'. - Jutro jest pogrzeb, musz' tam by! - Tak, oczywižcie - szepn''a Liza. - Ale wczežniej musisz troch' odpoczę, nie mo§esz tak jecha. Wystarczy'o spojrze na niego, aby spostrzec, §e nie uszed'by nawet stu metrów. Liza mia'a racj'. Nade wszystko potrzebowa' kilku godzin snu. Wszyscy tego potrzebowaližmy. Ka§da matka poj''aby to w lot. Ale on trwa' w ob''dzie. - Przebior' si'... na nic wi'cej nie ma czasu. Moim zdaniem mia' kompletny odjazd, nawet obranie banana przekra- cza'o jego si'y. Próbowa'em sprowadzi go z powrotem. - Eddie, pos'uchaj, nie będ¦ nierozsędny. Odpocznij par' godzin, a potem zadzwoni' po taksówk'. Przekonasz si', §e tak lepiej. Przes'a' mi martwe spojrzenie i niezr'cznie wyda' walk' guzikom koszuli. - A po kiego mi taksówka? - No chyba nie pójdziesz na piechot'... To musi by daleko, nie? - jak wyjad' od razu, to zdę§' przed nocę - oznajmi'. Tym razem to ja zwali'em si' na krzes'o. Przycisnę'em powieki dwoma palcami, a potem schwyci'em go za rami'. - Chyba kpisz, žwietny §art, nie ma co. Widzisz siebie, jak prowadzisz siedem czy osiem godzin z rz'du, przecie§ oczy ci si' zamykaję. Myžlisz, §e ci' tak pužcimy, szajba ci odbi'a? J'knę' jak dziecko, pochylajęc si' ku mnie i by'a to najgorsza z rzeczy, jaka mog'a mnie spotka; zna'em w'asne mo§liwožci. A on uwa§a' jeszcze za konieczne powtórzy w straszliwym grymasie: - Czy ty nic nie rozumiesz? To moja matka... Stary, moja matka nie e!!! §yje Spojrza'em w drugę stron', na stó', na pod'og', na bia'e žwiat'a wyczekujęce mnie za oknem i da'em spokój. Czasami przychodzi krótka chwila hipnotycznego przera§enia, kiedy spostrzegamy, §e jestežmy podobni szczurom. Wra§enie raczej wymiotne. 14Zatrzyma'em si' w pierwszym otwartym zaje¦dzie. Podjecha'em pod dystrybutor benzyny i wyszed'em bez s'owa. W barze ustawi'em przed sobę trzy kawy z ekspresu. Sparzy'em sobie troch' wargi, lecz nie zwróci'em na to specjalnej uwagi, i tak bola'o mnie wsz'dzie, oczy spuch'y jak bania, ka§dy najmniejszy odcisk po'yskiwa' jak supernowa. Nie spa'em od oko'o dziewi'dziesi'ciu godzin, a zacięgnę'em si' na siedmiusetkilometrowę wypraw'. I co, ¦le to wymyžli'em? Czy nie by' ze mnie materia' na herosa XX wieku? Pewnie, tyle §e w §yciu podawa'em pizz' i nie przemierza'em kraju jako Anio' Piekie', jecha'em po prostu na pogrzeb staruszki. To nie moja žmier czeka'a na mnie u ko„ca drogi, nie, czasy si' zmieni'y. Zaczę'em chichota sam do siebie, nerwy pužci'y, nie mog'em si' powstrzyma. Facet zza kontuaru rzuci' na mnie zaniepokojone spojrzenie. Aby go uspokoi, chwyci'em solniczk' i jajko na twardo, pokazujęc kciukiem, §e wszystko w porzędku. Oczywižcie, §e wszystko by'o w porzęd- ku. Odruchowo stuknę'em jajkiem o lad', troch' przesadzi'em, .rozgniot'o mi si' zupe'nie w d'oni. Gož podskoczy'. Zawiesi'em w powietrzu r'k' z przyklejonymi kawa'kami jajka, a drugę wytar'em 'zy, które nap'ywa'y mi do oczu; nie by'em w stanie si' opanowa. Podszed' i bez s'owa zlikwidowa' straty. Kiedy Betty usiad'a na barowym sto'ku obok mnie, zaczę'em powoli wraca do siebie. - Hej, wyględa na to, §e jestež w žwietnej formie - powiedzia'a. - No, raczej tak... jakož idzie. - Eddie w'ažnie zasnę'. Biedak ju§ nie móg' wytrzyma. Znowu zachichota'em. Spojrza'a na mnie z užmiechem. - Ty, co ci' tak bawi? - Nic takiego... To ze zm'czenia. Zamówi'a kaw'. I ja te§, trzy. Zapali'a papierosa. - To mi si' podoba - zacz''a. - Znale¦ si' z tobę w takim dziwnym miejscu, zupe'nie jakbyžmy wyruszyli w drog'. Wiedzia'em, co czu'a, ale ja ju§ nie wierzy'em w to wszystko. Pi'em moje kawy, mrugajęc do niej okiem. Nie by'em zdolny do oporu. Wracaližmy do samochodu przytuleni do siebie jak dwie sardynki, wciskajęce si' pod lodowiec. Bongo skoczy' na nas z galopu, niewiele brakowa'o, by skurczybyk przewróci' mnie w žnieg - pewnie trzyma'em si' zbyt sztywno na nogach, byle podmuch wiatru porwa'by mnie z sobę. Usiad'em za kierownicę. Eddie spa' z ty'u, roz'o§ony na kolanach Lizy. Potrzęsnę'em g'owę, zanim ruszy'em, pomyžle, §e ten imbecyl mia' zamiar jecha sam; teraz widzia'em, jak by to wyględa'o, nosem naprzód przez bia'ę lini' i bye bye my love. Poczu'em si' nagle zdenerwowany. Przez dobrę chwil' nie rozwiera'em szcz'k. Po jakimž czasie wszyscy ju§ spali. Nic w tym takiego dziwnego. Pogoda si' poprawi'a i w miar' jak posuwaližmy si' na po'udnie, žnieg znika' z krajobrazu a autostrada pustosza'a, raz po raz mog'em spokojnie zmienia pas, §eby przerwa monotoni'. Zabawia'em si' w omijanie przerywanych lin bez ich dotykania i samochód buja' si' delikatnie. Nie wiedzia'em, czy sprawdza mam godzin' czy przejechane kilometry, aby obliczy, kiedy zajedziemy na miejsce; zupe'nie nie mog'em si' zdecydowa. Grozi'o to prawdziwym fiksum dyrdum, a pora na to nie by'a odpowiednia. Pužci'em g'ožniej radio i jakiž facet zaczę' mi w najlepsze opowiada o §yciu Chrystusa, podkrežlajęc fakt, §e nas nie opužci'. Mia'em nadziej', §e si' nie myli', §e niczego nie przegapi', cho niebo pozostawa'o wcię§ beznadziejnie puste, nie wida by'o najmniejszego znaku. I bez tego móg'bym žwietnie zrozumie, §e odwróci' si' od nas plecami raz na zawsze, ka§dy tak by postępi' na jego miejscu. Skorzysta'em z okazji, by užmiechnę si' do iskierki mojej duszy i dla zabicia czasu prze'knę'em kilka herbatników, kontrolujęc wzrokiem, czy wskazówka obrotomierza utrzymuje si' na granicy strefy czerwonej. Dziwi'o mnie, naprawd' dziwi'o, skęd bra'em si'y, by nie zasnę. Cia'o mia'em spi'te, kark, rzecz jasna, sztywny, bola'y mnie szcz'ki, a powieki pali'y, lecz mimo wszystko by'em wcię§ obecny, zachowywa'em otwarte oczy skaczęc wozem po wzgórzach, a czas sobie mija'; stawa'em, by napi si' kawy i wraca'em na drog' nie budzęc reszty, i ca'a ta wyprawa wyględa'a jak §ycie w miniaturce, z jego wzlotami i upadkami, z krajobrazem, który zmienia' si' powoli i z lekkim wiatrem samotnožci, žwiszczęcym przez uchylonę szyb'. Betty obróci'a si' we žnie. Spojrza'em. Przy niej nie musia'em przynajmniej zastanawia si', dokęd jad' ani co robi', takie myžli nie przychodzi'y mi do g'owy, a nie by'em znowu z takich, którzy rozwa§aję, dlaczego to nie stawiaję sobie pyta„.' Lubi'em na nię patrze. S'o„ce zachodzi'o, kiedy stanę'em po benzyn'. Wysypa'em niedopa'ki do papierowej torby i rzuci'em ję do žmietnika, podczas gdy facet my' przednię szyb'. Wybuchnę'em žmiechem bez powodu. Wygię'em si' na siedzeniu, aby wyję kilka monet i na wpó' zap'akany sypnę'em mu garž. Wykrzywi' si' do mnie w užmiechu. Przez nast'pne par' kilometrów z ok'adem musia'em wyciera sobie oczy. Kiedy doje§d§aližmy, obudzi'em towarzystwo i zapyta'em, czy wszyscy si' wyspali. Miasteczko by'o ma'e, le§a'o nieco na uboczu i wyględa'o dosy mi'o. Przejechaližmy przez nie wolno. Eddie pochyli' si' nade mnę i wskazy- wa' mi drog', a dziewczyny przeględa'y si' w lusterkach. Zapad'a noc; ulice by'y szerokie i czyste, wi'kszož domów nie mia'a wi'cej ni§ dwa pi'tra; mia'em wra§enie, §e da si' tu oddycha. Eddie machnę', bym si' zatrzyma'. Stan'ližmy przy sklepie z pianinami. Dotknę' mojego ramienia. - Handlowa'a pianinami - powiedzia'. Odwróci'em si'. - S'owo daj'! Weszližmy od razu na pi'tro. Wdrapa'em si' ostatni; te piekielne schody cięgn''y si' bez ko„ca, a w g'owie wirowa'y mi kwiatki z tapety. W pokoju znajdowa'o si' kilka osób, nie widzia'em ich dobrze, gdy§ pogaszono žwiat'a, tylko w kęcie pali'a si' skromna lampka. Na widok Eddie'ego wszyscy wstali, chwycili go za r'ce, uca'owali i zacz'li což do niego szepta, patrzęc na nas ukradkiem ponad jego ramieniem. Ci ludzie musieli dobrze si' zna na žmierci. Eddie dokona' prezentacji, lecz nie próbowa'em nawet zapami'ta kto jest kto ani kim jestem ja, ograniczy'em si' do užmiechu. W chwili, w której postawi'em nog' na chodniku, poczu'em, jak bardzo jestem zm'czony i teraz musia'em prowadzi stupi'dziesi'ciokilowe cielsko; waha'em si', czy wycięga r'k', móg'bym si' od tego rozp'aka. Kiedy zebrani przeszli do pokoju zmar'ej, uda'em si' bezwiednie za nimi, pow'óczęc nogami. Nie mog'em niczego zobaczy, gdy§ Eddie rzuci' si' w kierunku 'ó§ka, na którym spoczywa'o cia'o i plecami zas'oni' je ca'e z wyjętkiem z'ęczonych stóp, sterczęcych pod przežcierad'em niczym stalagmity. Zaczę' cicho p'aka, a ja niechcęcy ziewnę'em, ledwo co zdę§y'em zatka r'kę usta. jakaž kobiecina odwróci'a si'; zamknę'em oczy. Szcz'žliwym trafem sta'em za innymi. Cofnę'em si' w g'ęb pokoju i opar'em o žcian', zwieszajęc g'ow' i krzy§ujęc r'ce. Niewiele brakowa'o, a poczu'bym si' ca'kiem dobrze; nie musia'em ju§ walczy o utrzymanie równowagi, wystarczy'o wysunę troch' nogi i problem by' rozwięzany. Wokó' s'ysza'em jedynie milczęce oddechy, cisza zdawa'a si' tu§-tu§. Znalaz'em si' na pla§y w žrodku nocy, nogi mia'em w wodzie. Mru§y'em w'ažnie oczy w promieniu ksi'§yca, kiedy nagle nie wiadomo skęd wynurzy'a si' czarna fala i wznios'a ku niebu, zwie„czona fr'dzlami piany niczym armię w'§y wspi'tych na ogonach. Na chwil' jakby zastyg'a, a potem z lodowatym sykiem zwali'a si' na moję g'ow'. Otworzy'em oczy, le§a'em jak d'ugi na pod'odze. Upadajęc przewróci'em krzes'o, rozbola' mnie 'okie. Wszyscy si' obejrzeli, marszczęc brwi. Spojrza'em na Eddie'ego ci'§ko przera§ony. - Tak mi przykro - wyszepta'em. - To niechcęcy. Pokaza', §e rozumie. Podnios'em si' i wycofa'em do wyjžcia, zamykajęc delikatnie drzwi. Zszed'em do samochodu po papierosy. Na dworze nie by'o zbyt zimno, nie to co siedemset kilometrów wczežniej. Zapali'em i pokr'ci'em si' z Bongo po ulicy. Nie widzia'em wokó' §ywego ducha, nikogo, kto zechcia'by spojrze, jak stępam drobnymi krokami po pustym chodniku niczym babcia, która si' obawia, §e z'amie sobie piszczel. Doszed'em do ko„ca ulicy, wyrzuci'em papierosa na przeciwleg'y chodnik i zawróci'em. Tym razem gotów by'em przyzna, §e Betty mia'a racj'. Zmiana miejsca dobrze robi'a. Ale ježli chodzi o mnie, docenia'em zw'aszcza fakt, §e zostawiližmy za sobę, choby na dzie„ czy dwa, wiadro goryczy... Nagle ogarn''o mnie zdziwienie, prawdziwie zaskoczy'o mnie owo gorzkie wra§enie, gdy tylko kierowa'em wzrok na §ycie, które prowadzi- ližmy od czasu podpalenia przez Betty bungalowu. Rzecz jasna, niecodzien- nie mo§e wariowaližmy ze szcz'žcia, ale przecie§ i dobre chwile nas nie omija'y, a inteligentny facet nie powinien oczekiwa raczej niczego wi'cej. Tak, nie da si' ukry, to bezsprzecznie z powodu mojej księ§ki §ycie nabiera'o niemi'ego smaku i ogólny koloryt wpada' powoli w czer„. A wystarczy'o zatrzasnę za sobę drzwi i wsiꞏ w pierwszy lepszy samochód, by wszystko rozpoczę od zera. Tylko czy §ycie sta'oby si' wówczas nieco zabawniejsze? Czy by'oby odrobin' 'atwiej? W tamtej chwili czu'em niemal§e ochot', §eby spróbowa, wyobra§a'em sobie, jak chwytam Betty za ramiona i mówi' jej: a wi'c tak, moja žliczna, przerzucamy si' na což innego, ani s'owa wi'cej o pizzach i o miežcie, i zapominamy o księ§ce, odpowiada? Przyjemnie by'o tak sobie fantazjowa, idęc szerokę i cichę ulicę. Ca'a ta podró§ by'a czegož warta ju§ dla tych kilku obrazów. Tak bardzo mnie zaj''y, §e nie myžla'em nawet o powrocie. Gdybym myžla', pad'bym i skona' na miejscu, lecz žwi'ty, który chroni rozmarzonych facetów, czuwa' nade mnę i czarne myžli nie mia'y do mnie dost'pu. Przeciwnie, siadaližmy wygodnie z Betty w kęciku i historia z r'kopisem nigdy nie powraca'a w naszych rozmowach; wstajęc rano nie 'ypaližmy niespokojnie na skrzynk' z listami. Chwile dobre i chwile gorsze, ale nic ponadto, nic, nad czym traci si' kontrol'. W'ažnie tego rodzaju obrazy sprawia'y, §e užmiecha'em si' jak §ó'todziób - wszed'em do domu ssęc je delikatnie w ustach. Ponownie wdrapa'em si' na pi'tro; schody by'y jeszcze bardziej strome ni§ poprzednio i nie da'em si' prosi, od razu chwyci'em za por'cz. Pokój opustosza', t'oczyli si' pewnie w sypialni zmar'ej, nie mia'em ochoty im przeszkadza. Usiad'em. Nala'em sobie wody z karafki na stole, nie podnoszęc przechyli'em ję nad szklankę. jak tak dalej pójdzie, b'dę tam czuwa ca'ę noc i nikogo nie zainteresuje, czy chce mi si' spa. Mia'em niejasne wra§enie, §e zapomniano o mnie. W g''bi dostrzeg'em zas'on'. Patrzy'em na nię przez dobre dziesi' minut, mru§ęc w nat'§eniu oczy, jakbym chcia' wydrze jej tajemnic'. W ko„cu si' podnios'em. Za nię opada'y schody wiodęce do sklepu. Tej nocy musia'o by ze mnę což nie w porzędku, musia'em chyba odczuwa chorobliwy pocięg do tych wszystkich kurewskich schodów, bo w'azi'em po nich i schodzi'em w kó'ko, dyszęc jak pot'pieniec. Tymi na przyk'ad zszed'em. Znalaz'em si' požród pianin. B'yszcza'y w žwietle ulicy jak czarne kamienie wodospadu, lecz nie s'ycha by'o najmniejszego d¦wi'ku, te pianina milcza'y. Na chybi' trafi' wybra'em jedno, usiad'em i podnios'em klap'. Szcz'žliwie z boku, zaraz za nutami, by'o troch' wolnego miejsca, gdzie da'oby si' postawi 'okie; zaję'em si' tym i wkrótce mog'em oprze podbródek na r'ce. Widzia'em przed sobę d'ugę litani' klawiszy, ziewnę'em ¦dziebko. Nie po raz pierwszy zasiada'em za pianinem, wiedzia'em, jak si' zachowa i cho nie wznosi'em si' na szczyty, to przecie§ potrafi'em wygra melodyjk' trzema palcami, wybierajęc wolny rytm i podk'ad najmniejszy z mo§liwych. Na poczętek wystuka'em "do". Wys'ucha'em d¦wi'ku z nale- §ytę uwagę i žledzi'em go przez ca'ę d'ugož sklepu, nie tracęc ani okruszynki. Kiedy powróci'a cisza, powtórzy'em. Moim zdaniem to by' ob''dny instrument, poję', jakiego rodzaju pianistę jestem, a mimo to szed' na ca'ož, dawa' z siebie wszystko, co najlepsze. To wielka przyjemnož trafi na pianino, które odnalaz'o Drog'. Zeskoczy'em w pewnę prostę muzyczk', którę pami'ta'y moje struny i która zezwala'a mi na wzgl'dnie wygodnę pozycj': g'owa spoczywajęca na r'ce, a reszta rozwalona na boku. Gra'em powoli, stara'em si' jak najlepiej i po chwili nie myžla'em ju§ o niczym, patrzy'em po prostu na r'k' i žci'gna, napinajęce si' pod skórę, kiedy wciska'em palec. Trwa'em tak przez jakiž czas w towarzystwie wcię§ powracajęcej melod, jakbym nie móg' ju§ bez niej si' obejž, tak jakbym za ka§dym razem umia' zagra ję lepiej, tak jakby mia'a szczególnę moc i wnosi'a což w moję dusz'. By'em jednak w takim stanie, §e pomyli'bym žwietlika z promieniem boskiej jasnožci -wst'powa- 'em z wolna na drog' halucynacji. Od tej chwili zresztę rzeczy przybra'y gorszy obrót. Nuci'em sobie moję s'odkę melodyjk' i czerpa'em z tego przyjemnož niezwyk'ę, niemal nierzeczywistę, do tego stopnia, §e s'ysza'em jakby wszystkie akordy akompaniamentu, coraz wyra¦niej. Naprawd' sprawia'o mi przyjemnož, §e §yj', przybywa'o od tego si'. Unios'em si', zapomnia'em, gdzie si' znajduj' i wzmocni'em g'os; zažpiewa'em pe'niej, trzema palcami dochodzi'em do tego, co normalny cz'owiek robi'by dwiema r'koma. To by'o po prostu cudowne. Poczu'em goręco. Nigdy w §yciu nie zdarzy'o mi si' což takiego z pianinem. Nigdy nie potrafi'em wydoby z niego czegož podobnego. Kiedy us'ysza'em dziewcz'cy g'os, do'ęczajęcy si' do mojego, powiedzia'em sobie: sta'o si', z nieba zszed' anio', by wycięgnę ci' stęd za w'osy. Wyprostowa'em si', nie przerywajęc gry i przy sęsiednim pianinie dostrzeg'em Betty. jednę r'k' žciska'a kolanami, a drugę wystukiwa'a akordy. Pi'knie žpiewa'a, promieniejęc. Nigdy nie zapomnia'em spojrzenia, które wówczas mi rzuci'a, ale to nie moja zas'uga - tak ju§ jestem zrobiony, mam dobrę pami' do kolorów. Przez d'ugie minuty graližmy w radožci serca, ocierajęc si' o niebia„skę rozkosz i niežwiadomi czynionego ha'asu, lecz nie mog'o by §adnej granicy dla tego, co odczuwaližmy, to by'o niemo§liwe. Odjecha'em bardzo daleko. Myžla'em, §e to si' nigdy nie sko„czy. A jednak. U szczytu schodów pojawi' si' jakiž facet, który zaczę' macha gwa'townie r'kami. Wreszcie przerwaližmy. - Czyžcie poszaleli? - warknę'. Spojrzeližmy na niego, nie wiedzęc, co odpowiedzie, wcię§ jeszcze dysza'em. - Myžlicie, §e gdzie jestežcie? - doda'. Spoza jego pleców wynurzy' si' Eddie. Obję' nas krótkim spojrzeniem i uję' cz'owieka za rami', by go wyprowadzi. - Daj im spokój - powiedzia'. - To nic, zostaw ich, nic takiego nie zrobili. To moi przyjaciele... Znikn'li za zas'onę i w uszach zagwizda'a mi cisza. Odwróci'em si' ku Betty tak jak przechodzi si' przez ulic', kiedy w r'kach nie masz nic, a chcesz wyjž na s'o„ce. - Chryste, dlaczego ukrywa'až to przede mnę? Odrzuci'a w'osy žmiejęc si'; nosi'a szata„skie kolczyki d'ugožci dziesi'ciu centymetrów, žwiecęce jak neony. - Kpisz sobie, ja nie umiem gra. Znam po prostu kilka piosenek... -- kilka piosenek, co`l -- No mówi' ci... Tamta by'a dosy prosta. - Dobre sobie... Dziwna z ciebie dziewczyna. Po'o§y'em r'k' na jej udzie, pragnę'em tego dotyku. Gdybym móg', po'knę'bym ję. - Wiesz - powiedzia'em. - zawsze goni'em za rzeczami, które nada'yby temu wszystkiemu sens. By z tobę to chyba najwa§niejsze, co mi si' przydarzy'o. - To mi'e, co mówisz, ale to dlatego, §e jestež zm'czony: masz szparki zamiast oczu. - Nie, to najprawdziwsza prawda. Podesz'a i usiad'a mi na kolanach. Obję'em ję, a ona pochyli'a si'. - Gdybym to ja napisa'a t' księ§k' - wyszepta'a mi do ucha - nie pyta'abym teraz siebie, czy moje §ycie ma jakiž sens. Nie musia'abym si' zastanawia, co jest najwa§niejsze. Ja jestem niczym, lecz ty tego o sobie nie mo§esz powiedzie, nie, ty na pewno nie... Sko„czy'a zdanie poca'unkiem w szyj', nie mog'em si' zdenerwowa. - M'czysz mnie tym - westchnę'em. - Nie mówięc ju§, §e biorę si' z tego same k'opoty. - Dobry Bo§e, nie w tym rzecz! - A w'ažnie, §e w tym! - No to w'ažciwie po co ję pisa'ež? Tylko po to, by mnie wkurzy? - Niezupe'nie. - Czy ona nic dla ciebie nie znaczy? - Owszem. Kiedy ję pisa'em, wypruwa'em z siebie §y'y. Ale nie mog' zmusi ludzi, §eby im si' spodoba'a. Napisa'em ję, bo tylko to mog'em zrobi i nic nie poradz', je§eli na tym si' to sko„czy. - A ja? Bierzesz mnie za idiotk'? Sędzisz, §e upad'abym na kolana przed pierwszę lepszę księ§kę? Myžlisz, §e to wszystko dlatego, §e to ty w'ažnie ję napisa'ež? -- Nie, mam nadziej', §e takiego numeru mi nie wyci''až. - Chwilami zastanawiam si', czy nie zachowujesz si' tak naumyžlnie... - Niby jak? - Tak jakby bawi'o ci' zaprzeczanie oczywistožci. Z ciebie jest kawa' pisarza i nic na to nie poradzisz. - Zgoda, tylko mo§e powiesz mi, dlaczego nie potrafi' napisa ju§ ani linijki. - Owszem. Dlatego, §e jestež Królem Kutasów. Wgniot'em twarz wjej piersi. Bawi'a si' moimi w'osami. Wola'bym, §eby moi przyszli wielbiciele nie widzieli mnie w tej chwili-czu'ož to což, czego nie da si' przekaza, czu'ož to zawsze dziwne ryzyko, to tak jak wycięgnę r'k' przez kraty klatki. By'o mi tak dobrze, §e o ma'o nie przewróci'em nas na ziemi'. Betty nie mia'a biustonosza a taboret oparcia, w ostatniej chwili uda'o mi si' rzuci w ty', krzyczęc z przera§enia. Teraz ju§ czu'em, §e zbli§a si' koniec, §e ostatnie si'y opadaję ze mnie jak kwiaty czerežni w japo„skim ogrodzie, §e, jak rzecze Sztuka wojny, mę§ nieustraszony musi zna swoje granice. Ziewnę'em w jej sweterek. - Wyględasz na zm'czonego. - Nie, jest dobrze. Lubi'a moje w'osy, dobrze rozumia'y si' z jej r'kę. Mnie te¦ by'o przyjemnie czu na kolanach ca'y ci'§ar jej cia'a, a ten sen wydawa' si' mniej senny; mia'em naprawd' poczucie, §e jest obok a nie gdzie indziej, mog'em w razie czego wsta i zabra ję ze sobę. Jednak nie próbowa'em niemo§liwego, wola'em raczej skona, ni§ zrobi jakikolwiek ruch, twarz mnie bola'a, a w kr'gos'up wlewa' mi si' o'ów. Za to dusza stawa'a si' zadziwiajęco lekka, beztroska i pos'uszna jak to piórko, które unosi najl§ejszy podmuch powietrza, najmniejszy oddech žwiata. Nic z tego nie rozumia'em. - Na dodatek tam na górze nie ma gdzie si' roz'o§y - odezwa'a si' Betty. - Ciekawe, co zrobimy. Uwaga tego rodzaju zniszczy'aby mnie doszcz'tnie kilka chwil wczežniej, ale teraz by'em ju§ na samym dnie. Mówienie sprawia'o ból, bola'o oddychanie, myžlenie graniczy'o z cudem, a jednak zdoby'em si' na to wszystko. - Id' do samochodu - powiedzia'em. Na szcz'žcie posz'a ze mnę. By'em wy§szy, bez trudu obję'em jej rami'. Drzwi sklepu, jak si' obawia'em, zamkni'to, musieližmy znowu wejž i zejž po tych nieszcz'snych schodach. W korytarzu przestraszy'em si' nie na §arty, zda'o mi si', §e po'yka mnie boa dusiciel. Kiedy zwali'em si' na tylne siedzenie samochodu, prawie §e szcz'ka'em z'bami. Betty spojrza'a niespo- kojnie. - Což nie tak...? S'owo daj', chyba masz goręczk'... Machnę'em d'onię o palcach wypr'§onych jak bia'a flaga. - Nie, wszystko dobrze. W ostatnim b'ysku przytomnožci nacięgnę'em koc na nogi. - Betty, gdzie jestež? Nie zostawiaj mnie samego. - Przecie§ jestem tu! Co ci jest? Chcesz papierosa? Oczy zamkn''y mi si' same. - Wszystko dobrze - mruknę'em. - Ty, widzia'ež gwiazdy? zobacz, ile ich tu jest! - Uhm, jest pi'knie - wyszepta'em. - Ej, zasypiasz? - Nie, nie, wszystko dobrze. - Myžlisz, §e zostaniemy tu na noc? 15 Oko'o jedenastej poszližmy na pogrzeb. œwieci'o pi'kne s'o„ce, niebo by'o b''kitne, od d'ugich miesi'cy nie mieližmy takiej pogody, w powietrzu pachnia'o. Wyspa'em si'; zaletę tych bardziej luksusowych samochodów jest to, §e cz'owiek mo§e si' wycięgnę w'ažciwie normalnie - siedzenia by'y komfortowe, nie zmarz'em, a teraz sta'em tutaj, w pe'nym žwietle, z przy- mkni'tymi oczami, podczas gdy m'§czy¦ni dyszeli opuszczajęc trumn', i myžla'em o tym promyku ciep'a na twarzy, mówi'em sobie: cz'owiek i wszechžwiat to jedno, powtarza'em tego rodzaju rzeczy, by czas minę', i zastanawia'em si', co z obiadem. Tym jednak nikt si' chyba nie przejmowa'. Wróciližmy do domu bez s'owa, szed'em z ty'u. Trzeba by'o przez d'u§szę chwil' pokr'ci si' po pi'trze nad sklepem, §eby wreszcie ktož z nich zdecydowa' si' na otwarcie lodówki. No tak, ale ta staruszka, biedne stworzenie na progu žmierci, mieszka'a tam sama i jad'a tyle, co kot nap'aka'. Musieližmy si' zadowoli chudym kotlecikiem, nieca'ę puszkę kukurydzy, przeterminowanym jogur- tem naturalnym i kilkoma biszkoptami. Eddie mia' si' ju§ lepiej. By' blady, jego czo'o pokry'o si' zmarszczkami, lecz odzyska' spokój i w pewnej chwili opanowanym g'osem poprosi' o sól; dobrze, §e jest cho 'adna pogoda- doda'. Cz'ž popo'udnia sp'dzi' przed szufladę wype'nionę zdj'ciami, uk'ada' jakiež papierzyska i mrucza' což do siebie. Poziewujęc patrzyližmy, jak pracuje, potem w'ęczyližmy telewizor: nie wiem, ile razy si' zrywaližmy, §eby zmieni program, a§ wreszcie zapad'a noc. Poszed'em z Betty což kupi, zabraližmy ze sobę Bongo. Okolica by'a ob''dna, na chodnikach ros'y drzewa, samochodów na ulicach niewiele; zdawa'o mi si', §e ju§ ca'ę wiecznož tak nie oddycha'em, prawie §e si' užmiecha'em, maszerujęc. Po powrocie w'o§y'em do piecyka ogromnę zapiekank'. Eddie zdę§y' si' ogoli, umy i uczesa. Po zapiekance przysz'a kolej na trzy kilo sera i placek z jab'kami, wielki jak stó'. Pozbiera'em nakrycia i poszed'em do kuchni pozmywa; dziewczyny chcia'y obejrze western, który widzia'em ju§ ze sto razy, nie mia'em nic przeciwko, wraca'em ju§ do siebie. Usiad'em, by zapali i poczeka, a§ Bongo doko„czy zapiekank'. Dochodzi'y mnie rewolwerowe wystrza'y, lecz mimo to mog'em dos'ysze cisz' ulicy - czu'em si' niemal równie dobrze co w žrodku nocy letniej. Potem podwinę'em r'kawy i z papierosem w z'bach zrobi'em pian' w zlewie. Pucowa'em w'ažnie talerzyk w kwiatki, kiedy podszed' Eddie. Mrugnę- 'em do niego okiem. Sta' za mnę z kieliszkiem w d'oni i oględa' swoje stopy. Zaczę'em zdrapywa przyklejonę klusk'. - Tego... mia'bym dla was propozycj' - wymrucza'. Skurczy'em si' w sobie, trzymajęc wcię§ r'ce pod wodę. Patrzy'em uporczywie na kafelki, a piana bryzga'a na mnie. - Mamy zaopiekowa si' sklepem - wychrypia'em. - Jak si' domyžli'ež? - A bo ja wiem... - Dobrze... to ja si' spytam Betty, co o tym myžli. Bo tobie to le§y? - Tak, le§y. Poszed' do drugiego pokoju, zwieszajęc g'ow', a ja wróci'em do garów. Par' razy odetchnę'em g''boko, by wzię si' w garž i sko„czy zmywanie bez wi'kszej katastrofy, ale nie bardzo mog'em si' skupi nad tym, co robi'em. Raczej patrzy'em si' g'upio jak sp'ywa woda i zanurza'em si' w ten szcz'žliwy widok. Od czasu do czasu my'em talerz. Nie chcia'em si' podnieca propozycję Eddie'ego, nie chcia'em si' oddawa nazbyt konkret- nym obrazom, wyp'dza'em je z mózgu. Wola'em pozosta we mgle i, nie myžlęc o niczym, pozwoli si' uniež samemu s'odkiemu wra§eniu. Szkoda, §e muzyka westernu by'a taka kiepska, zas'ugiwa'em na což lepszego. Tak jak si' spodziewa'em, Betty skaka'a z radožci. Zawsze sz'a na wszystko, co nowe. Cięgle sobie wyobra§a'a, §e což gdziež na nas czeka i kiedy wychyla'em si' nieszcz'žliwie z pewnym ale, kiedy mówi'em: nie, TO NIE TO tam na nas czeka, žmia'a mi si' w twarz albo piorunowa'a mnie spojrzeniem; dlaczego ciebie bawi dzielenie w'osa na czworo, pyta'a, w czym ty widzisz ró§nic'? Nie próbowa'em replikowa, na ogó' szed'em si' wycięgnę, czeka'em, a§ jej przejdzie. Sp'dziližmy cz'ž wieczoru omawiajęc co i jak, staraližmy si' wszystko sobie jasno powiedzie. Nietrudno by'o jednak zrozumie, §e Eddie postano- wi' sprawi nam prezent, chocia§ przedstawi' to inaczej: - I tak mia'em tylko ję jednę, a w najbli§szej przysz'ožci Liza i ja nie potrzebujemy niczego. Teraz nie jest dobra chwila na sprzeda§, a nie chcia'bym wpuszcza byle kogo do domu mojej matki... Ale patrzy' na nas oboje kętem oka, jakbyžmy byli jego dziemi. Otwiera'em mu butelki z piwem, což tam §artujęc, a on opowiada' mi o sprzedawaniu pianin. Tak na oko nie by'o w tym §adnej czarnej mag. - Zresztę i tak jestem o was spokojny - oznajmi'. - Ja te§. - Gdyby což si' dzia'o, wiesz, gdzie mnie szuka. - Damy sobie rad', zaufaj nam. - Pewnie. Jestežcie tutaj u siebie w domu. - Wpadaj, kiedy tylko zechcesz, Eddie. Skinę' g'owę i przycisnę' Betty do ramienia. - Lubi' was... - mruknę'. - Jak nic wycięgacie mi kolec z rany. To si' rzuca'o w oczy. Następi'o krótkie milczenie wype'nione euforię, niczym warstwę kremu wcižni'tę mi'dzy dwa biszkopty. - Chcia'bym was prosi tylko o jednę rzecz - podję' Eddie. - Tak, oczywižcie. - Nie sprawi'oby wam k'opotu, gdybyžcie zaniežli jej od czasu do czasu kilka kwiatów? Wyjechali w nocy. Pi'em ostatnie piwo, a Betty kr'ci'a si' w kó'ko po pokoju, marszczęc brwi. Bawi'o mnie to. - Kanap' przestawi'abym raczej tutaj - ožwiadczy'a. - Jak sędzisz? - No, czemu nie... - To co, do roboty. Nie min''o jeszcze pi' minut, od kiedy zostaližmy sami w domu. Jeszcze przed chwilę Eddie §yczy' nam powodzenia i drzwiczki samochodu dopiero co zatrzasn''y si' za nim. Pomyžla'em, §e to mo§e §art. - Teraz...? Ju§ teraz chcesz si' do tego bra?? Spojrza'a na mnie zdziwiona i odgarn''a za ucho d'ugi kosmyk. - Pewnie... przecie§ nie jest pó¦no. - Tak, ale ja myžla'em, §e to mog'oby poczeka do jutra. - Oooch, nie nud¦. Minuta, i b'dzie po wszystkim. Mebel pochodzi' z czasów wojny. Wa§y' co najmniej trzy tony. Musieliž- my zwinę dywan i posuwaližmy si' centymetr po centymetrze, poniewa§ kó'ka si' zablokowa'y, a w ogóle na tego rodzaju manewry by'o nieco za pó¦no. Sę jednak pewne rzeczy, które mo§na robi bez pomstowania, o ile §yje si' z dziewczynę tego wartę. Powtarza'em to sobie i popycha'em kanap', która w §aden sposób nie mog'a znale¦ swojego miejsca. Marudzi'em dla zachowania pozorów, lecz koniec ko„ców mi'o sp'dza'em czas. Ježli nawet pragnę'em ju§ tylko si' po'o§y, to mog'em przecie§ przesunę dla niej par' mebli, bo dla niej przesunę'bym i góry, gdybym wiedzia', jak si' do tego zabra. Czasami pyta'em siebie, czy robi' wystarczajęco du§o i niekiedy si' obawia'em, §e nie, lecz facetowi nie zawsze jest 'atwo by na poziomie; trzeba sobie powiedzie, §e kiedy one ju§ což zaczynaję, to staję si' nieco dziwne i denerwujęce jak cholera, a jednak cz'sto zdarza'o mi si' myžle, czy dosy si' dla niej wysilam - zdarza'o mi si' to zw'aszcza pó¦nym wieczorem, kiedy k'ad'em si' pierwszy i patrzy'em, jak zdejmuje swoje kremy z pó'ki w 'azience. W ka§dym razie, ježli nawet istnia'a szansa, §eby stanę na wysokožci jej §ycia, to nie spada'o to ot tak po prostu z nieba, nie mog'em sobie odpužci. Bi'y na nas siódme poty. Nogi po prostu si' pode mnę ugina'y, by mo§e po tym wszystkim nie odzyska'em jeszcze do ko„ca si'. Klapnę'em na kanap', rozględajęc si' wokó' z przesadnie zadowolonę minę. - No, teraz to wyględa - powiedzia'em. Usiad'a obok, podcięgajęc kolana pod podbródek i przygryzajęc wargi. - Ja wiem, mo§e... Trzeba b'dzie jeszcze spróbowa inaczej. - O, takiego! Wzi''a mnie za r'k', ziewajęc. - Nie, ja te§ jestem zm'czona. Tylko tak sobie mówi'am. Nied'ugo potem poszližmy si' po'o§y. Mia'em w'ažnie odcięgnę ko'dr', kiedy powstrzyma'a mnie. - Ja nie mog' - j'kn''a. - O co ci chodzi? Wpatrywa'a si' w 'ó§ko uporczywie, z dziwnym wyrazem twarzy. Istotnie, chwilami wyględa'a, jakby mia'a kompletny odjazd, wówczas rzeczywižcie jej nie poznawa'em, jej zachowanie intrygowa'o mnie. Jednak nie 'ama'em tym sobie zbytnio g'owy. Ogólnie rzecz bioręc, dziewczyny zawsze mnie intrygowa'y i w ko„cu do tego przywyk'em. W ko„cu przysta'em na to, §e nigdy nie potrafi' ca'kowicie je zrozumie, u'o§y'em to w sobie i cz'sto obserwowa'em je tak po prostu: nierzadko z chwili na chwil' strzela'o im což do g'owy, což niezrozumia'ego i piorunujęcego. Zachowywa- 'em si' jak facet, który zatrzymuje si' przed zerwanym mostem i rzuca w zamyžleniu kilka kamyków w pustk', zanim zrobi w ty' zwrot. Oczywižcie nie odpowiedzia'a. Wystarczy'o spojrze na jej min', by poczu, §e dokędž posz'a. Chcia'em wiedzie. - Czego nie mo§esz? - Spa tutaj... nie mog' spa w tym 'ó§ku!! - Pos'uchaj, nie jest to mo§e przyjemne, ale w tej cha'upie nie ma innego 'ó§ka. Nie będ¦ žmieszna... Zastanów si' troch'. Cofn''a si' w stron' drzwi, potrzęsajęc g'owę. - Nie, nie potrafi'. Na mi'ož boskę, nie nalegaj. Usiad'em na brzegu 'ó§ka, rechoczęc, a ona odwróci'a si' ty'em. Dostrzeg'em przez okno par' gwiazd, niebo musia'o by ca'kiem bezchmur- ne. Wróci'em do drugiego pokoju. Betty cięgn''a za oparcie kanapy. Przerwa'a na chwil', by przes'a mi užmiech. - Roz'o§ymy ję, jestem pewna, §e b'dzie nam wygodnie. Nic nie powiedzia'em, chwyci'em za boczne oparcie i potrzęsnę'em nim jak žliwę, a§ zosta'o mi w r'kach. Tej kanapy nie rozk'adano od dwudziestu lat. Poniewa§ nie zanosi'o si' na to, §e Betty da sobie sama rad', musia'em jej pomóc. - Spróbuj znale¦ jakęž požciel - poprosi'em. - Ja si' tym zajm'. M'czy'em si' nieludzko. Usi'owa'em pos'u§y si' nogę od krzes'a w charakterze lewarka, aby opužci ty'. S'ysza'em, jak Betty otwiera skrzypięce drzwi szafy. Nie mia'em najmniejszego poj'cia, w jaki sposób toto dzia'a. Po'o§y'em si', by zobaczy od spodu. Zewszęd stercza'y ogromne spr'§yny, rodzaj ostrego jak brzytwa §elastwa, w sumie mechanizm niebez- pieczny i obrzydliwy, czyhajęcy na odpowiednię chwil', by wyrwa ci 'ap'. Z boku wypatrzy'em ogromny peda'. Wsta'em, zrobi'em wokó' miejsce, chwyci'em za tylne oparcie i nacisnę'em stopę. Tyle §e nic si' nie wydarzy'o, po prostu urzędzenie nie ruszy'o si' nawet na milimetr. Na pró§no powtarza'em próby, wysy'a'em serie siarczystych kopniaków, skaka'em z góry ca'ym ci'§arem- nie uda'o mi si' wyczarowa 'ó§ka z tej nicožci: ani 'ó§ka, ani czegokolwiek. Kiedy Betty pojawi'a si' z požcielę, sp'ywa'em potem. - I co, nie uda'o si'? - zapyta'a. - Niezupe'nie... By mo§e to což nie roz'o§y'o si' jeszcze nigdy za swego §ycia. Potrzebowa'bym czasu, §eby si' tym zaję, a w dodatku nie mam §adnych narz'dzi, powa§nie... Pos'uchaj no, to przecie§ tylko jedna noc, nie zdechniemy od tego, przecie§ ona nie umar'a na zaraz' czy což w tym rodzaju, co ty na to? Udawa'a, §e nie s'yszy, przybra'a niewinnę min', kierujęc podbródek w stron' kuchni. - Wydaje mi si', §e pod zlewem widzia'am skrzynk' z narz'dziami- powiadomi'a - tak, chyba tam. Podszed'em do sto'u i z r'kę na biodrze osuszy'em do ko„ca piwo, a potem wycelowa'em otwór butelki w kierunku Betty. - Czy zdajesz sobie spraw', czego §ędasz? Wiesz, która jest godzina? Myžlisz mo§e, §e w'ažnie TERAZ wezm' si' za napraw' tego gówna?! Podesz'a do mnie, užmiechajęc si', otuli'a mnie r'kami i przy okazji przežcierad'em. - Dobrze wiem, §e jestež zm'czony - szepn''a. - Prosz' ci' tylko o jedno, usięd¦ sobie w kęciku i pozwól mi si' tym zaję. Ja to zrobi', zgoda? Nie zdę§y'em jej wyjažni, §e rozsędniej by'oby po'o§y tej nocy krzy§yk na kanapie. Stercza'em tak ze stosem požcieli na žrodku pokoju, podczas gdy ona ju§ wsuwa'a r'ce pod zlew. Po chwili musia'em si' w to wmiesza. Wsta'em, ci'§ko wzdychajęc, podnios'em czarny 'eb m'otka, który przelecia' w'ažnie ze žwistem trzy centymetry od mojego ucha i podszed'em odebra trzonek z ręk Betty. - Zostaw to. Zrobisz sobie krzywd'. - Ej, to nie moja wina, §e si' rozlecia', co ja mog'? - Nie mówi'em, §e twoja. Ale nie b'dzie mi si' chcia'o szuka po nocy szpitala w okolicy, której nie znam, bez samochodu, kompletnie wyko„czony i w panice, §e którež z nas wykrwawi si' na žmier. Odsu„ si' troch', lepiej b'dzie. . Zaczę'em od kilku pot'§nych stukni' w miejsca, które wyględa'y na strategiczne, lecz faktycznie nie rozumia'em za dobrze subtelnožci mechaniz- mu, nie pojmowa'em, o co chodzi niektórym spr'§ynom. Betty zapropono- wa'a, §eby odwróci kanap' na drugę stron'. - Nie! - warknę'em. Jednak mebel nadal stawia' opór i po plecach sp'ywa' mi strumyczek potu. Pragnę'em tylko jednego: rozpirzy ten ca'y interes; ch'tnie wali'bym w niego przez okręg'ę noc, §eby rozniež go na kawa'ki, lecz patrzy'a na mnie Betty i nie by'o sprawy, pierwsza lepsza kanapa nie mog'a wyprowadzi mnie z równowagi. Ponownie wlaz'em pod spód i zbada'em, dokęd prowadzę wszystkie §elastwa. W pewnej chwili poczu'em což dziwnego, podnios'em si' z grymasem, wywali'em poduszki i sprawdzi'em, co to jest. - Chyba trzeba b'dzie obudzi sęsiadów - stwierdzi'em. -- Potrzebny jest palnik! - To a§ tak skomplikowane? - Nie, nie skomplikowane. Po prostu w tym miejscu jest zespawane na dwudziestu centymetrach. Sko„czy'o si' roz'o§eniem poduszek na pod'odze. Zbudowaližmy což na kszta't 'ó§ka; przypomina'o mi to danie z gigantycznych ravioli okraszonych sosem w paski. Betty zezowa'a na mnie, by zobaczy, co o tym sędz'. Wiedzia'em, §e b'dziemy spa jak psy, lecz ježli mog'o jej to sprawi przyjemnož, ježli jak tym razem by'o ju§ dobrze, szed'em na to. Zaczyna'em si' ju§ tu czu niemal jak u siebie, cho raczej zabawnie by'o pomyžle, §e naszę pierwszę noc sp'dzimy na pod'odze. Zupe'ny kretynizm, ale nie bez szczypty taniej poezji, rodem z wielkich supermarketów. Rozbijanie obozu; tak, wraca'em do moich szesnastu lat, kiedy na prywatkach ocięga'em si' z wyjžciem i uwa§a'em si' za szcz'žciarza, ježli trafia'a mi si' jedna poduszka i po'owa dziewczyny. Mog'em žwietnie zmierzy drog', jakę dotęd przeby- 'em. Teraz mia'em ca'y stos poduszek, a obok mnie rozbiera'a si' Betty. Wokó' spa'o miasto. Pozwoli'em sobie zapali jeszcze jednego, wyględajęc przez okno. Bezszelestnie przejecha'o kilka samochodów. Niebo by'o wypolerowane. - Chyba dopiero co wyregulowali silniki - powiedzia'em. - O kim ty mówisz? -- Podoba mi si' to miejsce. Za'o§' si', §e jutro b'dzie pi'kna pogoda. Nie uwierzysz, ale jestem skonany. Nazajutrz rano obudzi'em si' przed nię. Wsta'em cichutko i wyszed'em po rogaliki. By'o tak pi'knie, §e nie wierzy'em w'asnym oczom. Zrobi'em zakupy. Wraca'em powoli z torbę pod pachę, po drodze zabra'em listy wsuni'te pod drzwi sklepu, same reklamy i konkursy. Pochylajęc si', zauwa§y'em warstw' kurzu na szybie wystawowej; zapisa'em to sobie w pami'ci. Poszed'em prosto do kuchni, wyję'em nakrycia i przystępi'em do dzia'ania. Obudzi' ję elektryczny m'ynek do kawy. Stan''a w drzwiach, ziewajęc. - Mleczarz jest albinosem - powiedzia'em. - Taak...? - Wyobra§asz sobie albinosa w bia'ej bluzie z butelkami mleka w ka§dej r'ce? - No, krew si' w §y'ach mrozi. - W'ažnie! Mnie te§ zmrozi'o. Kiedy gotowa'a si' woda na kaw', rozebra'em si' b'yskawicznie i na poczętek oparližmy si' o žcian'. Potem zrobiližmy wypad na poduszki. Tymczasem wrzętek si' wygotowa' i w ten sposób spaliližmy nasz pierwszy rondel. Pogna'em do kuchni a ona do 'azienki. Oko'o dziesiętej sprzętn'ližmy naczynia i zmietližmy ze sto'u okruchy. Dom wychodzi' wprost na po'udnie, žwiat'a by'o tyle, ile trzeba. Podrapa'em si' w g'ow', zerkajęc na Betty. -- No dobrze - odezwa'em si' - to od czego zaczynamy? Pod koniec popo'udnia mog'em wreszcie usiꞏ na krzežle. Po mieszka- niu roznosi' si' obrzydliwy zapach fenolu, tak g'sty, §e si' zastanawia'em, czy zapalenie papierosa nie by'oby niebezpieczne. Dzie„ gas' bardzo powoli; przez ca'y czas pogoda by'a cudowna, lecz nie wystawiližmy nosa na zewnętrz: tropiližmy zapach zmar'ej w najmniejszych zakętkach, w szafach, na žcianach, pod talerzami, przy'o§yližmy si' szczególnie do klozetu. Nigdy nie przysz'oby mi na myžl, §e takie sprzętanie w ogóle jest mo§liwe - po starej nie zosta'o nic, ani jeden w'osek, ani jedno spojrzenie uwi'zione w firankach, ani cie„ oddechu, starližmy wszystko. Mia'em wra§enie, §e zabi'em ję po raz drugi. S'ysza'em, jak Betty szoruje což w sypialni. Nie ustawa'a ani na chwil', w jednej r'ce trzyma'a bu'k' z czymž, a drugę my'a okna; wyraz jej twarzy przypomina' mi Jane Fond' w Czy§ nie dobija si' koni, w trzecim dniu tego zasranego wyžcigu. Ale ona, mam na myžli Betty, mia'a to, czego szuka'a. Przynajmniej moim zdaniem. K'opot w tym, §e kiedy tak sprzęta'a, w jej g'owie myžli szumia'y niby kaskada. Chwilami s'ysza'em, jak mówi do siebie i zbli§a'em si' ukradkiem, by což zrozumie. Skóra mog'a cz'owiekowi žcierpnę. Wyko„czy'o mnie znoszenie materaca na ulic' - najbardziej cierpia'em na schodach: min''a dobra chwila, zanim zauwa§y'em, §e zaczepi'em o lamp' na suficie, a do tego czasu zdę§y'em si' ju§ dobrze namordowa. Po'o§y'em materac mi'dzy pojemnikami na žmieci i wróci'em wyszorowa to co jeszcze zosta'o, i wy§ę žcierki. Kiedy po tym wszystkim usiad'em, nie musia'em si' wstydzi, dzie„ da' mi dobrze w ty'ek. Tyle §e Betty natychmiast chcia'a si' strasznie dowiedzie, nie mo§na by'o tego od'o§y-co ci szkodzi zadzwoni, spyta'a, po kiego czeka, co? Przysunę'em zatem telefon, ca'y dom lžni' jak nowa moneta, i wykr'ci'em numer Eddie'ego. - Czež! To my... dawno przyjechaližcie? - Dosy, u was wszystko w porzędku? - Robimy w'ažnie wielkie sprzętanie. Przesun'ližmy nawet par' mebli... - œwietnie, doskonale. Jutro wysy'am pocięgiem wszystkie wasze rzeczy. - Licz' na to. S'uchaj, zastanawiamy si' z Betty, czy by nie przemalo- wa kuchni, tak z marszu. - Oczywižcie, znakomicie. - W takim razie zaraz si' do tego we¦miemy. To fajnie. - Absolutnie mi to nie przeszkadza. - W'ažnie tak myžla'em. Aha, przy okazji, ta tapeta w korytarzu, wiesz, ta w kwiatki... - No, co jej jest? - Nic...Tylko widzisz, gdyby tak si' da'o ję zmieni i po'o§y což weselszego, na przyk'ad což w b''kicie, nie podoba ci si' niebieski? - Czy ja wiem... A ty jak myžlisz? - Niebieski jest zdecydowanie lepszy. - No to rób, jak chcesz, ja nie widz' przeszkód. - W porzędku, stary, nie b'd' ci ju§ zawraca' g'owy... Ale kapujesz, chcia'em mie twoję zgod', rozumiesz, o co mi chodzi. - Nie przejmuj si'. - Fajnie, fajnie. - No to... - Aha, poczekaj, jeszcze jedno... Chcia'em jeszcze ci' spyta... - Uhm... - To znaczy Betty chcia'a... Ona mia'aby ochot' przestawi jednę albo dwie žcianki. - S'yszysz mnie? Wiesz, jak to jest, kiedy one wbiję sobie což do g'owy, zresztę prawd' mówięc, to sę cieniutkie žcianki, nie myžl, §e chodzi o jakęž grubszę robot'. Takie tam majsterkowanie. - No, 'adne mi majsterkowanie. Wywala žciany to jednak przesada, dobry jestež. - Pos'uchaj, Eddie, znasz mnie przecie§, nie zawraca'bym ci gitary, gdyby to nie by'o wa§ne, ale wiesz jak to jest, wiesz, §e jeden py'ek mo§e wywróci žwiat do góry nogami... Pomyžl, ta žcianka jest jak przeszkoda mi'dzy nami a s'onecznę polanę, nie uwa§asz, §e by'oby obrazę wobec §ycia da si' powstrzyma przez takę žmiesznę granic'? Nie pad'by na ciebie strach, gdybyž mia' przejž mimo celu z powodu kilku n'dznych cegie'? Eddie, czy ty nie widzisz, §e §ycie jest pe'ne straszliwych symboli? - Dobra, zgoda. Tylko bez szale„stw. - Będ¦ spokojny, jeszcze nie zwariowa'em. Kiedy od'o§y'em s'uchawk', Betty patrzy'a na mnie z užmiechem. Zdawa'o mi si', §e widz' w jej oku p'omyk, si'gajęcy czasów jaskiniowych, kiedy to facet w pocie czo'a i klnęc na czym žwiat stoi przygotowywa' schronienie dla swej kobiety, która užmiecha'a si' w cieniu. Sprawia'o mi niejako przyjemnož, §e spe'niam potrzeb' si'gajęcę nocy dziejów. Mia'em wra§enie, §e czyni' dobrze i dorzucam moję kropelk' do wielkiej rzeki ludzkožci. Nie wspominajęc, §e od majsterkowania nikt jeszcze nie umar' i §e piekielnie trudno jest dzisiaj nie wpaž na což przecenionego w dziale wiertarek i pi' mechanicznych. Pozwala to wyjž z honorem i da sobie rad' w mater pó'ek. Rzecz tylko w tym, §eby nie wysadzi sobie korków prosto w jap'. - I jak, zadowolona? - spyta'em. - Mowa. - Mo§e g'odna? Jedližmy zerkajęc na film grozy: jakiež typy wychodzi'y z grobu i p'dzi'y po nocy, wydajęc przera¦liwe okrzyki. Pod koniec ziewa'em i chwilami nawet przysypia'em na par' sekund, a kiedy otwiera'em oczy, koszmar trwa' - na pustej ulicy znale¦li jakęž staruch' i w'ažnie spo§ywali jej nog'. Mieli poz'acane oczy i patrzyli, jak obieram banana. Poczekaližmy, a§ rozpylacz ognia poch'onie ca'e to towarzystwo i po'o§yližmy si' spa. Przeniežližmy poduszki do sypialni i przyrzek'em sobie, §e pierwszę rzeczę, jakę zrobi' nazajutrz, b'dzie kupienie materaca; przysięg'em to na swoję g'ow'. Požcieliližmy w milczeniu. Byližmy skatowani, ale kiedy przežcierad'a opada'y, niczym spadochrony wirujęce w powietrzu, w pokoju nie wznios'o si' najmniejsze ziarenko kurzu. Mogližmy spa jak u Pana Boga za piecem, nie nara§ajęc si' na po'kni'cie jakiegož mikroba. Wczesnym rankiem us'ysza'em rytmiczne pukanie do drzwi. Pomyžla- 'em, §e to sen, gdy§ przez okno ledwie widzia'em migajęcę niežmia'o bia'awę požwiat' zorzy, a tarcza budzika jeszcze si' žwieci'a. Musia'em wsta, brzuch mnie od tego rozbola', lecz ubra'em si' migiem, baczęc, by nie zbudzi Betty, i zszed'em. Otworzy'em drzwi. Od ch'odu poranka dosta'em dreszczy. Przede mnę sta' wiekowy typ w czapce, z dwudniowym zarostem i patrzy' na mnie, užmiechajęc si'. - Mam nadziej', §e nie przeszkadzam - rzek' - ale to pan po'o§y' ten materac na pojemnikach? Zajego plecami dostrzeg'em žmieciark', pracujęcę na wolnych obrotach, z pomara„czowym kogutem na dachu. Po d'u§szej chwili nawięza'em kontakt: - Chyba tak. Czy což nie w porzędku? - Bo my nie zajmujemy si' czymž takim. Nie chcemy mie tego na g'owie. - A co ja mam z nim zrobi? Pocię na kawa'ki i zjada codziennie po jednym? - Nie moja sprawa. W ko„cu to pa„ski materac, nie? Poza tym ulica by'a cicha i pusta. Dzie„ przecięga' si' jak kot, który zeskoczy' z fotela; stary skorzysta' z chwili i w z'ocistym žwietle zapali' resztk' szluga. - Rozumiem, §e to dla pana cholerny k'opot - powiedzia'. - Mog' wczu si' w pa„skie po'o§enie. Nie ma nic trudniejszego ni§ si' pozby materaca... Ale po tym wszystkim, co si' przydarzy'o Bobby'emu, nie zajmujemy si' tym. Nie mówięc ju§, §e tamten by' dok'adnie taki sam, szary w paski, widz' jeszcze Bobby'ego, jak próbuje wcisnę materac do žrodka, a w chwil' pó¦niej by'o po r'ce. Rozumie pan spraw'? Nie nadę§a'em. Oczy mi si' przymyka'y z niewyspania. A w ogóle kto to taki Bobby...? Chcia'em go w'ažnie o to zapyta, kiedy drugi, ten za kierownicę, po przeciwnej stronie ulicy, wychyli' si' przez okno i rozdar' mord': - Co si' dzieje, kurwa? Ktož podskakuje?!! - To jest Bobby - oznajmi' stary. Bobby rzuca' si' w swej kabinie, wysuwajęc g'ow' zza szyby i plujęc naoko'o ob'oczkami pary. - Czy ten dzidziuž przynudza což z materacem?! - zarycza'. - Nie denerwuj si', Bobby - odpar' stary. Poczu'em zimno. Zorientowa'em si', §e stoj' boso. Miejscami unosi'y si' ranne opary mg'y. Mózg pracowa' oci'§ale. Bobby zdę§y' ju§ otworzy drzwi i zeskoczy z j'kiem. Zadr§a'em. Mia' na sobie, gruby sweter z podwini'tymi r'kawami. Prawe rami' wysy'a'o odblaski i ko„czy'o si' wielkimi szczypcami. To by'a jedna z tych najta„szych protez z chromowane- go metalu, op'acona w ca'ožci przez ubezpieczalni' i rze¦biona jak zderzak. Wros'em w ziemi'. Stary skrzy§owa' nogi i gapi' si' na koniuszek papierosa. Bobby zbli§y' si', wywracajęc oczami i krzywięc g'b'. Przez sekund' zdawa'o mi si', §e siedz' przed telewizorem i leci scena z wczorajszego horroru, tyle §e teraz by'y wszystkie trzy wymiary, a Bobby wyględa' na kompletnego wariata. Na szcz'žcie zatrzyma' si' przed materacem: widzia- 'em go bardzo wyra¦nie, tu§ nad jego g'owę jakby specjalnie wznosi'a si' latarnia. œzy najego policzkach lžni'y jak wytatuowane b'yski. Nie s'ysza'em dok'adnie, lecz zaczę' chyba przemawia do materaca, gro¦nie popiskujęc. Stary pocięgnę' ostatniego macha i wyplu' niedopa'ek, rozględajęc si' wokó'. - To d'ugo nie potrwa - zwróci' si' do mnie. Krzyk Bobby'ego jak oszczep przeszy' moje ucho. Zobaczy'em, §e podnosi zdrowę r'kę materac, mo§na by rzec, §e chwyci' go za szyj'. Spojrza' mu w oczy, jakby trzyma' przed sobę faceta, który zmarnowa' mu §ycie. Nast'pnie przy'adowa' mu drugim ramieniem i szczypce przesz'y na wylot, rozrzucajęc po chodniku kawa'ki gębki. Lampa na dachu žmieciarki przypomina'a gigantycznego pajęka, tkajęcego wokó' nas paj'czyn'. Stary przydepta' peta, a tymczasem Bobby, 'kajęc, wyrwa' protez' z materaca. Biedak chwia' si' na nogach, ale utrzyma' równowag'. Wstawa' dzie„. Bobby wydar' si' na nowo, tym razem mierzy' ni§ej, na wysokožci brzucha i kalekie rami' przeszy'o gębk' niczym pocisk. Materac zgię' si' wpó'. Bobby oswobodzi' rami' i zamierzy' si' na g'ow'. Materac musia' by nieco sparcia'y, p'ka' prychajęc jak zarzynane prosi'. Kiedy tak Bobby si' wy§ywa', obracajęc materac w proch, stary patrzy' w drugę stron'. Chodnik by' pusty, w górze ju§ ožwietlony, na dole zanurzony w nocy. Mia'em poczucie, §e na což czekamy. - Dobrze, teraz powinien ju§ by spokój - odezwa' si' stary. - Nie zechcia'by mi pan pomóc? ., Bobby by' ca'kowicie wycie„czony, w'osy przyklei'y mu si' do czo'a, tak jakby zanurzy' g'ow' w miedncy z wodę. Pozwoli' odprowadzi si' grzecznie do žmieciarki i posadzi za kierownicę. Poprosi' o papierosa i poda'em mu moję paczk' lekkich. Wyszczerzy' si' do mnie kpięco swę g'bę lunatyka: - Ej, to sę przecie§ szlugi dla peda'ów! - W'ažnie. Widzia'em dobrze, §e ju§ nie pami'ta o tym, co si' wydarzy'o. Dla pewnožci zerknę'em na materac, tacy faceci mogę zasia w tobie niewiar' w rzeczywistož. A przecie§ na co dzie„ i tak jest ci'§ko, po co sobie jeszcze dok'ada. Nogi mi zupe'nie przemarz'y. Stary wrzuci' torb' ze žmieciami do žrodka, a ja cicho wróci'em za'o§y buty. Betty cięgle spa'a. Us'ysza'em, jak odje§d§aję powoli w dó' ulicy i pyta'em siebie, po jakę choler' wcięgnę'em trepy na nogi, skoro by'a dopiero siódma rano; nie mia'em nic specjalnego do roboty i mniej lub bardziej, ale by'em jeszcze zm'czony. 16 Przez dobre dwa tygodnie m'czyližmy si' nad wyględem cha'upy i Betty prawdziwie mnie zadziwia'a. Pracujęc z nię by'em bardzo szcz'žliwy, zw'aszcza §e przesz'a na mój rytm. Dawa'a mi spokój, kiedy nie mia'em ochoty na rozmow', robiližmy przerwy na ma'e piwo, a pogoda by'a 'adna; wsadza'a mi gwo¦dzie w usta, nie mia'a odchy'ów i potrafi'a utrzyma przez chwil' p'dzel tak, §e farba nie sp'ywa'a jej po 'okciu. Tysięce szczegó'ów wskazywa'o, §e inteligentnie bra'a si' do rzeczy, rusza'a si' jak trzeba i przychodzi'o jej to zupe'nie naturalnie. Sę takie dziewczyny, przy których cz'owiek si' zastanawia, ile to jeszcze chustek wycięgnę z kapelusza. W takim przypadku pracowa z dziewczynę przerasta wszystko. Szczególnie wtedy, kiedy by'ež na tyle sprytny, aby sprawi sobie nowy materac, trzydziežci pi' centymetrów czystego lateksu, i kiedy wiesz co zrobi, §eby jednym spojrzeniem žcięgnę ję z drabiny na dó'. Poniewa§ chodziližmy na zakupy pieszo i mieližmy troch' forsy w zapa- sie, zaczę'em oględa samochody wystawione na okazyjnę sprzeda§ i z Betty uwieszonę na ramieniu czyta og'oszenia motoryzacyjne. Ceny du§ych samochodów by'y ca'kiem ca'kiem, bo ludzie bali si' panicznie podwy§ek benzyny; du§e samochody to ostatnie blaski tej cywilizacji i je§eli chcia'o si' kiedykolwiek nimi nacieszy, chwila by'a w sam raz ku temu. Co tam dwadziežcia czy dwadziežcia pi' litrów na sto, trzeba by nienormalnym, §eby tym si' przejmowa. Stan''o na pi'tnastoletnim cytrynowym mercedesie 280. Nie by'em wielkim mi'ožnikiem tego koloru, ale wóz sprawia' porzędne wra§enie. Wieczorami, przed po'o§eniem si', patrzy'em na niego przez okno i nierzad- ko ožwietla' go promie„ ksi'§yca; bez gadania by' to najpi'kniejszy wóz na ca'ej ulicy. Mia' lekko wgnieciony przedni b'otnik, lecz nie przeszkadza'o mi to, martwi' mnie natomiast brak ozdobnej ramki na žwiat'ach, stara'em si' omija je wzrokiem. Gdy spojrza'o si' od ty'u, wyględa' w trzech czwartych na nowy, tak to bywa, w §yciu wszystko jest z'udzeniem. Rano podchodzi'em sprawdzi, czy cięgle stoi na swoim miejscu, a potem nagle, z dnia na dzie„, mi to przesz'o, przesz'o mi to w dniu, kiedy posprzecza'em si' z Betty, w dniu, w którym wracaližmy z supermarketu. Przejecha'a spokojnie na czerwonym žwietle i o ma'y w'os nie zrobiono z nas naležnika. Uczyni'em krótkę uwag' na ten temat: - Jeszcze jeden ma'y wysi'ek i b'dziemy mogli wróci do domu z kierownicę w r'kach, nie sędzisz? Tego dnia zerwaližmy si' wczežnie, zamierzajęc odwali najci'§szę robot'. O siódmej da'em siarczystym uderzeniem sygna' do ataku na przepierzenie, dzielęce du§y pokój od sypialni. Od razu przebi'em si' na drugę stron'. Sta'a tam Betty i gdy tynk opad', spojrzeližmy na siebie przez dziur'. - Ale numer! - wykrzyknę'em. - No, wiesz kogo mi teraz przypominasz? - Pewnie, Sylwestra Stallone w Rocky 111. - Wi'cej, siebie w trakcie pisania księ§ki! Od czasu do czasu wyskakiwa'a z czymž takim. Powoli si' przy- zwyczaja'em. Wiedzia'em, §e mówi to powa§nie, lecz w tych uwagach kry'a si' równie§ potrzeba wsadzenia mi szpili, by sprawdzi, czy to na mnie dzia'a. Dzia'a'o. Kiedy o tym myžla'em, mia'em wra§enie, §e wraca mi pami', §e mam w plecach kul', która rusza si' bez uprzedzenia, i z bólu ci'§ko w g''bi siebie wzdycha'em i patrzy'em w drugę stron'. ”ycie przypomina'o czasem tropikalny las; kiedy chwyta'o si' za jednę lian', nale§a'o pužci drugę i lędowa'o si' ci'§ko na ziemi z po'amanymi nogami. Tak naprawd' wszystko by'o zadziwiajęco proste, nawet czteroletnie dziecko zrozumia'oby to. ”yjęc z nię odkrywa'em wi'cej rzeczy, ni§ gdybym siedzia' z kipięcym mózgiem przed bia'ę kartkę. Na tym padole to, co jest naprawd' což warte, przychodzi cz'owiekowi w praktyce. Wyję'em jednym palcem ceg'', która niebezpiecznie si' przechyli'a. - Nie bardzo rozumiem, co ma do siebie pisanie księ§ki i rozwalanie muru - powiedzia'em. - Nie szkodzi, specjalnie mnie to nie dziwi - odpar'a. Bez s'owa zamierzy'em si' na žcian'. Wiedzia'em, §e rani' ję, mówięc takie rzeczy, §e psuj' jej przyjemnož, lecz nie mog'em post'powa inaczej. Zdawa'o mi si', §e gadam sam do siebie. Sp'dziližmy cz'ž poranka gromadzęc na chodniku pud'a z gruzem i §adne z nas nie by'o 'askawe cho na chwil' rozlu¦ni szcz'k. Nie próbowa'em jej dokuczy, raz czy drugi wyrwa'em z siebie jakiež zdanie, raczej nie oczekujęc odpowiedzi, §e jak na stycze„ jest niewiarygodnie ciep'o, §e jak przejecha odkurzaczem, to nawet žladu nie b'dzie, §e powinna cho na chwil' przerwa i wypi piwo, §e, o kurwa, cha'upa teraz to dopiero wyględa, §e Eddie pewnie przysiędzie na ty'ku z wra§enia, kiedy to wszystko zobaczy. Wzię'em si' za omlet z ziemniakami, §eby spróbowa ję rozchmurzy, lecz nic z tego nie wysz'o: kartofle pozosta'y na patelni, przyklejone do dna jak pijawki, ostatnie žwi„stwo. Nie znam niczego bardziej deprymujęcego ni§ czepianie si' ga''zi, która zaraz si' urwie. Trudno by'o zabra si' po tym wszystkim spontanicznie do pracy, czu'em, §e lepiej b'dzie wyjž i zmieni sceneri'. Wsiedližmy do samochodu, bioręc kierunek na supermarket. Potrzebowa'em farby, a wiedzia'em, §e i ona chcia'aby kupi kilka rzeczy - rzadko si' zdarza, §eby dziewczynie nie brakowa'o kremu albo p'ynu nawil§ajęcego, rzadko si' zdarza, §eby dziewczyna odmówi'a, kiedy chodzi o zakupy. Ježli wszystko u'o§y'oby si' pomyžlnie, móg'bym za pomocę szminki, kilku par majtek czy tabliczki pralinowej czekolady rozwia chmury. Jechaližmy wolno g'ównę arterię, uchyliližmy okna; popo'udniowe s'o„ce by'o jak mas'o orzechowe rozsmarowane na žwi'conym chlebie. Zaparkowa'em pogwizdujęc. Nadal nie wydusi'a z siebie jednego s'owa, lecz nie niepokoi'em si' = za trzydziežci sekund postawi' ję wžród pó'ek z kosmetykami i b'd' mia' z g'owy. Poniewa§ trzyma'a r'ce w kieszeniach, musia'em pcha wózek. Ju§ tylko dwadziežcia sekund, pomyžla'em. Ludzi by'o niewielu. Trzyma'em si' nieco za Betty, zostawi'em jej pole do popisu i patrzy'em, jak wrzuca do wózka puszk' za puszkę. By'em ciekaw, czy uda mi si' wytargowa obni§k' od kasjerki pod pretekstem, §e te ich puszki sę powyginane. Ale nic nie mówi'em, mia'em w r'kawie jeszcze par' dobrych kart. Podeszližmy do dzia'u z kosmetykami. Nie zatrzymaližmy si', przelecieli- žmy dalej. Nie zrozumia'em. Z g'ožników p'yn''a požcielowa muzyka. Mo§e Betty postanowi'a je§y si' na mnie a§ do zmroku, przynajmniej na to si' zanosi'o, trzeba by'o zagra ostrzej. W dziale z bieliznę ten sam scenariusz, nawet nie zwolni'a kroku. Nic nie szkodzi, ja przystanę'em. Si'gnę'em komuž przez rami', ciach-prach wybra- 'em dwie pary žwiecęcych majteczek i nieco dalej zrówna'em si' z nię. -- Spójrz-powiedzia'em-wzię'em dla ciebie trzydziesty ósmy. Fajne sę, co? Nie odwróci'a si'. œwietnie, podrzuci'em majtki w r'ku i wpakowa'em je po drodze do mro§onek. W najgorszym przypadku, mówi'em sobie, za kilka godzin zapadnie noc i uwolni ję od przysi'gi. Zaczę'em rozwa§a, czy nie powinienem wzię na wstrzymanie i cierpliwiej znosi ból. Zwolni'em kroku i z b'ogim užmiechem wyhamowa'em przed puszkami z farbę. Kiedy przypatrywa'em si' naklejkom, za plecami us'ysza'em jakby trzepot skrzyde' i zaraz po nich krótki trzask. Podnios'em oczy. W przejžciu byližmy tylko my. Betty zatrzyma'a si' nieco dalej i oględa'a księ§ki. Panowa' pozorny spokój. Księ§ki wystawiono na pi'ciu czy szežciu ko'owrotkach stojęcych g'siego, tu§ przed kuchenkami na komputer i na mikrofale, i cho w okolicy znalaz'a si' pi'kna dziewczyna, ptaki bynajmniej si' tu nie t'oczy'y. A jednak przysięg'bym... Ledwo spuszcza'em wzrok na ba„ki z farbę emulsyjnę, a ju§ si' rozlega' znajomy odg'os skrzyde'. tym razem na przyk'ad ptaszków by'a para. Jeden lecia' za drugim w przedziwnym powietrznym balecie czy nawet jakimž tajemniczym prologu mi'osnym; mog'em dostrzec ich cie„ i po chwili us'ysze, jak rozp'aszczaję si' gdziež dalej o žcian'. Odwróci'em si' w stron' Betty. W'ažnie chwyci'a księ§k', jednę z grub- szych. Przejrza'a trzy strony i rzuci'a ję wžciekle za siebie. Ta przynajmniej nie zboczy'a, wylędowa'a niemal§e u mych stóp, po czym wpad'a w požlizg i wytoczy'a si' na g'ównę alejk'. Postanowi'em jednak nie zwraca uwagi, przechyli'em ba„k' i zaczę'em spokojnie odczytywa sposób u§ycia, podczas gdy chmara księ§ek rozlatywa'a si' na wszystkie strony. Kiedy mia'em ju§ dož, wsta'em, d¦wignę'em ba„k' i wsadzi'em ję do wózka. Spojrzenia Betty i moje zetkn''y si'. Ale goręco by'o w tym sklepie, ch'tnie bym si' czegož napi', najlepiej zaraz. Betty potrzęsn''a w'osami wokó' siebie, nast'pnie schwyci'a najbl‹§szy stojak i popchn''a go z ca'ych si'. Przewróci' si' ze strasznym hukiem. W zap'dzie zrobi'a to samo pozosta'ym stojakom i wzie'a nogi za pas. Przez chwil' stercza'em nierucho- mo jak wrožni'ty w ziemi'. Kiedy tylko poczu'em si' lepiej, zrobi'em z wózkiem w ty' zwrot i pomknę'em w przeciwnę stron'. Podlecia' do mnie jakiž facet w bia'ej bluzie. Wykrzywi' si' strasznie, pewnie diabe' goni mu po pi'tach, pomyžla'em, by' czerwony niczym polny mak, którego zala'a krew. Po'o§y' 'ap' na moim ramieniu. - Panie ---- zabulgota'. = -- Co tam si' sta'o"' Na poczętek odczepi'em jego r'k'. - A bo ja wiem? Niech pan pójdzie i zobaczy. Nie wiedzia', czy ma mnie zostawi, czy da susa na miejsce wypadku; widzia'em doskonale, §e stanę' przed strasznym problemem. Oczy mu si' rozszerzy'y, przygryz' warg', niezdolny do podj'cia decyzji = - nie zdziwi'oby mnie, gdyby zaczę' cicho poj'kiwa. W §yciu wydarzaję si' rzeczy tak przera§ajęce, §e ka§dy facet ma od czasu do czasu prawo zwróci si' ku niebu i wykrzycze swę wžciek'ož i niemoc. Poczu'em do niego litož, poniewa§ mo§e urodzi' si' tutaj, by mo§e dojrzewa' w tym sklepie i miežci'o si' tu ca'e jego §ycie, to, co wiedzia' o žwiecie. Ježli mia'by nadal szcz'žcie, móg'by tu jeszcze przetrwa ze dwadziežcia lat. - Niech mnie pan dobrze wys'ucha - powiedzia'em. - Prosz' si' rozpr'§y, to nic takiego. Wszystko widzia'em, straty sę §adne. Jakaž staruszka porozwala'a księ§ki, ale nic si' nie zniszczy'o. Naprawd', wi'cej strachu ni§ szkody. Zdoby' si' na blady užmiech. - Naprawd'... To prawda? Mrugnę'em do niego okiem. - Przysi'gam! Nic ci nie zrobię! Ruszy'em dalej, w kierunku kasy. Zap'aci'em u wymalowanej panienki, która obgryza'a paznokcie. Czekajęc na reszt', užmiechnę'em si' do niej. Nie zrobi'o to wra§enia. By'em pi'ciotysi'cznym z kolei facetem, który užmie- cha' si' do niej w ten sposób od poczętku tygodnia; nie pozosta'o mi nic innego, jak wzię pieniędze i odmaszerowa. Kiedy wyszed'em, s'o„ce jednak nadal žwieci'o. Ca'e szcz'žcie, bo jest jedna rzecz, której naprawd' nienawidz': w jednej chwili zosta porzuconym przez wszystkich. Betty czeka'a na mnie. Siedzia'a na masce, zupe'nie jak w latach pi'dziesiętych. Nie bardzo pami'ta'em, w jakim stanie by'y w tamtych latach maski samochodów, ale nic dziwnego, wszyscy faceci wyględali wówczas na fiutów; osobižcie nie t'skni'em za tamtym, §yczy'em sobie tylko, §eby mi nie wgniot'a blachy: taki samochód jak ten da'oby si' utrzyma a§ do roku dwutysi'cznego, ježliby troch' na niego uwa§a; ja tam nie mia'em ochoty nosi znowu spodni w kancik, w których zmiežci'oby si' trzech takich jak ja, i szelek, bo mnie cięgnę za ty'ek. - Troch' si' naczeka'až? - zapyta'em. - Nie, grza'am sobie pup'. - Jak b'dziesz schodzi'a, uwa§aj, §eby nie porysowa lakieru. Dopiero co polerowali mi go w warsztacie. Powiedzia'a, §e chce prowadzi. Poda'em jej kluczyki - wskoczy'a za kierownic', a ja zaczę'em wk'ada zakupy do baga§nika, rozmarzajęc si' s'odko w pieszczocie powietrza i nagle w cięgu jednej chwili, przenikni'ty nierealnym bezruchem rzeczy i ich intensywnę obecnožcię, chwyci'em opakowania spaghetti i us'ysza'em, jak nitki p'kaję w mojej d'oni niczym szk'o, ale nie robi'em sobie z'udze„: jeszcze tak nie by'o, §eby na parkingu sklepowym kogož dotkn''a œaska, zw'aszcza gdy si' jest z dziewczynę, która b'bni niecierpliwie w kierownic', i pozosta'o do wyj'cia z koszyka pi'dzie- sięt siedem puszek tego i tamtego, wliczajęc w to piwo. Usiad'em obok niej, užmiechajęc si'. Przed wyruszeniem rozgrza'a troch' silnik. Uchyli'em okno, zapali'em papierosa, w'o§y'em okulary, pochyli'em si', by w'ęczy jakęž muzyczk'. Jechaližmy w dó' nie ko„częcej si' ulicy i s'o„ce bi'o w przednię szyb'. Betty wyględa'a niczym poz'acana statua ze zmru§onymi oczami; faceci przystawali na chodniku i patrzyli, jak przeje§d§amy obok czterdziestkę na godzin', lecz nie mieli poj'cia o niczym, biedacy, daleko im by'o do poznania prawdy. Wystawi'em r'k' na p'd wiatru, powietrze zrobi'o si' przyjemnie letnie, a radio terkota'o znožne kawa'ki. Což takiego zdarza si' tak rzadko, §e zobaczy'em w tym jakby znak. Ubzdura'em sobie, i§ nadesz'a chwila, §e tym samochodem dojedziemy jakož do porozumienia, §e sko„czymy jazd' §artujęc: wiesz, najpierw myžla'em, §e to ptaki zlatuję si' na moje plecy, powa§nie, bez jaj. Chwyci'em pukiel jej w'osów, sp'ywajęcych na podg'ówek i zaczę'em si' nimi bawi. - G'upio by'oby, gdybyž mia'a wypina si' na mnie przez ca'y dzie„... T' scen' widzia'em ju§ w Naje¦d¦cach, panienka za kierownicę by'a w'ažnie jednę z tych istot pozbawionych duszy, stworzeniem nieczu'ym na r'k', którę wycięga'em, na jej twarzy nie drgnę' §aden mi'sie„. Bardzo bym pragnę', §eby znalaz'a si' któregož dnia dziewczyna, która wyjažni mi, dlaczego one takie sę i w jaki sposób radzę sobie ze straconym czasem. To zbyt 'atwe myžle wy'ęcznie o czasie, który jeszcze zosta' do prze§ycia, i zostawia nas w miejscu; ka§dy móg'by si' na to zdoby. - No nie...? - nalega'em. - Nie sędzisz? Bez odpowiedzi. A zatem pomyli'em si' - jak nowicjusz p'aci'em frycowe, ulegajęc czarowi s'onecznego promienia i ciep'ego powiewu, ostatnie moje s'owa wypad'y mi z ust niczym stare, stwardnia'e cukierki, czu'em je jeszcze. Musia'o by oko'o czwartej, przed nami nic nie jecha'o. Nerwy mia'em znowu spi'te, to zrozumia'e. Czy po tym widowisku w supermarkecie nie mog'em prosi jej o powrót do naro§nika, czy ja chcia'em gwiazdki z nieba? U wylotu ulicy znajdowa'o si' skrzy§owanie, pali'o si' zielone žwiat'o. Pali'o si' od d'u§szej chwili, rzek'bym ca'ę wiecznož. Kiedy przeje§d§aližmy, w najlepsze žwieci'a §ywa czerwie„. A wi'c przejecha'a na czerwonym jakby nigdy nic. Powiedzia'em jej, §e jeszcze jeden ma'y wysi'ek zjej strony i wrócimy do domu na piechot'. Tak to w'ažnie wyględa'o. Ale tym razem nie zamierza'em bynajmniej jej popužci. Tylko §e ona wysiad'a z samochodu i przytrzymujęc drzwi spojrza'a na mnie tak, jakbym to ja pope'ni' wszystkie te krety„stwa. - Przypuszczam, §e moja noga nie postanie szybko w tym samochodzie! - wycedzi'a. - Nie wyg'upiaj si' - powiedzia'em. Usiad'em za kierownicę, a ona tymczasem wesz'a na chodnik. Wrzuci'em bieg i odjecha'em z powrotem w gór' ulicy. Po chwili uzna'em, §e mi si' nie žpieszy. Zboczy'em i zatrzyma'em si' przed warsztatem. Za biurkiem siedzia' gož z za'o§onymi nogami; nie tylko za biurkiem, lecz i za gazetę. Zna'em go, to by' szef tego interesu, to on opchnę' mi mercedesa. By'o przyjemnie, pachnia'o wiosnę. Na biurku le§a'a otwarta paczka gumy do §ucia w kulkach, lubi'em t' mark'. - Dzie„ dobry - rzek'em - jak b'dzie pan mia' chwilk', da'oby si' sprawdzi olej? Stara'em si' odczyta z boku tytu'y, kiedy nagle jednym ruchem zgniót' gazet' i najej miejscu ukaza'a si' wielka g'owa, o wiele wi'ksza ni§ normalne ba„ki, gdziež tak z pó'tora raza, ježli což wam to mówi. Ciekawe, u kogo on, do licha, kupowa' okulary. - Ale PO CO, na mi'ož boskę?! - wykrzyknę'. - No... lepiej, §eby go nie brakowa'o. - Przecie§ zjawia si' pan tu ju§ po raz pięty od kilku zaledwie dni i za ka§dym razem sprawdzamy ten cholerny olej i nigdy go nie brakowa'o, ja nie opowiadam bajek, nie brakowa'o ani kropelki... I co, b'dzie pan tak teraz codziennie przyje§d§a' i zawraca' mi g'ow', kiedy ja panu mówi', §e pa„ski wóz nie z§era ani kropelki oleju? - Ju§ dobrze, to ostatni raz, chcia'bym si' upewni - powiedzia'em. - No nie, mo§e by pan zechcia' zrozumie, §e sprzedajęc samochód po takiej cenie ja nie mog' spoczę na laurach, ja musz' si' zajmowa rzeczami troch' powa§niejszymi, czy to do pana dociera? Za§y'em go z grubej rury: - Ale ja do pana przyjad' wymieni olej po dwóch i pó' tysięcach. Westchnę' ci'§ko, kutas z'amany; nic przecie§ nie mog'em poradzi na to, §e žwiat jest jaki jest, przez par' dni nie uronisz ani kropli i nagle pewnego pi'knego ranka wykrwawiasz si' na chodniku. Wezwa' takiego jednego z sikawkę w r'ku, ucznia z rasy roztargnionych. - Ty... rzu t' sikawk' i sprawd¦ poziom oleju w mercedesie. - Dobra. - Nie denerwuj si', olej jest w porzędku, tylko §e klient si' niepokoi. A wi'c sprawdzisz mi to dok'adnie; wyjmiesz bagnet, spojrzysz pod žwiat'o, wytrzesz, w'o§ysz, znowu wyjmiesz i poka§esz mu, §e poziom jest mi'dzy dwiema kreskami. Upewnisz si', §e klient jest zadowolony, zanim w'o§ysz z powrotem. - Fajnie, naprawd' poczuj' si' pewniej - wtręci'em si'. - Czy móg'bym pocz'stowa si' jednę gumkę? Poszed'em za m'odym do samochodu i otworzy'em mask'. Pokaza'em mu, gdzie si' znajduje bagnet. - Marz' o takim samochodzie! - rzek'. - Szef tego nie rozumie. - Racja. Nigdy nie nale§y ufa facetowi po czterdziestce. Kilka minut pó¦niej zatrzyma'em si' na jednego. Kiedy chcia'em zap'aci, natrafi'em w portfelu na wycinek, w którym pisali o Betty, o tamtej histor z czerwonę farbę. Zamówi'em u barmana jeszcze raz to samo. W chwil' potem zaparkowa'em przed kioskiem z gazetami. Obejrza'em po kolei wszystkie wystawione tytu'y, pod koniec by'em ju§ jak pijany. Wreszcie kupi'em jednę księ§k' na temat kuchni i księ§k', w której o kuchni nie by'o mowy. Z tego wszystkiego oddali'em si' oczywižcie od domu, znalaz'em si' w okolicy, której nie zna'em, jecha'em wi'c powoli. By'em prawie na skraju miasta, gdy zauwa§y'em, §e s'o„ce zachodzi. Wróci'em spokojnie do domu. W momencie, gdy zatrzyma'em si' na wysokožci pianin, noc postawi'a ju§ nog' na ziemi. Zapada'a bardzo szybko; by'a to dziwna noc, jedna z tych, o których mia'em d'ugo pami'ta. To proste: kiedy wszed'em, siedzia'a z papierosem w r'ku przed telewizorem i zajada'a kie'ki zbo§owe. Czu by'o tytoniem. I jeszcze czymž, siarkę. Pojawi'y si' trzy panienki, jak trzeba, z piórami, i facet, który wy' do mikrofonu jakęž strasznę bzdur', niby w stylu egzotycznym; nie pasowa'o to na mój gust do napi'cia panujęcego w pokoju, przecie§ nie spacerowa'em sobie po pustej pla§y gdziež w Trzecim œwiecie: kilometry drobnego piasku z obu stron hotelowego tarasu, barman przyrzędza w cieniu koktajl mojego pomys'u na bazie cura‡ao blue, nie, znajdowa'em si' na pierwszym pi'trze jakiejž cha'upy z dziewczynę, która po'kn''a §agiew, i by'a noc. Rzeczy od razu przyj''y fatalny obrót. Nic znowu takiego nie zrobi'em, poszed'em do kuchni i po drodze žciszy'em odbiornik. Zanim zdę§y'em otworzy lodówk', telewizor zawy' na nowo. A potem potoczy'o si' wed'ug tego samego scenariusza co zawsze, nic specjalnie ciekawego - spokojnie wypi'em piwo i rozbi'em flaszk' o dno žmietnika, §eby poda ton. No bo gdzie znajdzie si' taki wariat, który sędzi, §e mo§na §y z dziewczynę i przežlizgiwa si' przez takie drobne incydenty jak przez sito? A zresztę, komu by przysz'o do g'owy, §eby podwa§a ich potrzeb', co? Wkrótce osięgn'ližmy ju§ przyzwoity poziom, par' przecięg'ych b'ysków w oczach, par' trzažni' kuchennymi drzwiami i ježli chodzi o mnie, mog'em na tym poprzesta: moje ostatnie repliki wychodzi'y blado i temperatura jakby si' ustabilizowa'a. Zadowoli'bym si' remisem, §eby tylko uniknę dogrywki. Nie zawsze by'em w stanie wyjažni sobie jej niektóre gesty. Nie zawsze je rozumia'em. I dlatego nie zawsze mog'em im zapobiec. A zatem siedzia'em w naro§niku, czekajęc, a§ uratuje mnie gong, gdy nagle wsta'a i zacisn''a pi'ž. Zdziwi'o mnie to, poniewa§ dotychczas nigdy nie praližmy si' po pysku, lecz mia'a do mnie co najmniej trzy lub cztery metry; zachowywa'em spokój, by'em jak ten dzikus, g'ówkujęcy, do czego s'u§y przedmiot, który bia'y cz'owiek wymierza w'ažnie w jego stron'. Zrazu wznios'a pi'ž, rzek'byž chcia'a ję poca'owa, i w sekund' pó¦niej przebi'a nię szyb' w kuchni - przez chwil' zdawa'o mi si', §e szk'o wyda'o krzyk. Krew trysn''a i rozla'a si' wzd'u§ ramienia, tak jakby panna žcisn''a w d'oni garž truskawek. Przykro mi, §e o tym wspominam, ale a§ jaja mi si' spoci'y. Zimny pot žcisnę' mę g'ow' niczym §elazna obr'cz. W uszach rozleg' si' žwist, a ona zacz''a rechota, krzywięc si' tak, §e nie mog'em jej pozna; widzia'em Anio'a Ciemnožci. Rzuci'em si' na nię jak Anio' œwiat'a i z obrzydzeniem chwyci'em jej zranione rami', jakbym z'apa' grzechotnika. Jej chichot rozrywa' mi b'benki, lecz zdo'a'em obejrze ran'. - Kurwa ma, ty gówniaro, masz szcz'žcie! - wyrz'zi'em. Zacięgnę'em ję do 'azienki i wsadzi'em r'k' pod wod'. Teraz zaczyna'o mi by goręco, zaczyna'em odczuwa ciosy, które mi zadawa'a i nie wiedzia'em, czy žmieje si', czy p'acze, lecz faktem jest, §e wprost wy§ywa'a si' na moich plecach. Musia'em schwyci ję z ca'ych si', by obmy r'k'. W chwili kiedy si'ga'em po opatrunki, z'apa'a mnie za w'osy i pocięgn''a do ty'u. Zawy'em. Ja nie jestem jak niektórzy, mnie bardzo boli, kiedy cięgnie si' mnie za w'osy, zw'aszcza ježli si' do tego ktož przyk'ada. œzy niemal§e nap'yn''y mi do oczu. I wówczas machnę'em 'okciem do ty'u. Uderzy'em w což i pužci'a mnie od razu. Kiedy si' odwróci'em, zobaczy'em, §e jej nos krwawi. - O Chryste! To nieprawda! - wrzasnę'em. W ka§dym razie to ję uspokoi'o. Mog'em bez przeszkód na'o§y opatrunek, nie liczęc wywróconej w ostatnim podskoku butelki gencjany. Nie zdę§y'em cofnę nogi. Dzie„ wczežniej wybieli'em tenisówki i teraz w'ažnie jedna farbowa'a si' na gryzęcę czerwie„, a druga lžni'a bielę: wra§enie by'o mocne. Z r'ki Betty p'yn''a jeszcze krew, z nosem by'o lepiej. Od czasu do czasu poj'kiwa'a. Nie mia'em ochoty jej pociesza, raczej musia'em si' powstrzymywa, aby nie chwyci jej i nie potrzęsnę na wszystkie strony, i zmusi, by poprosi'a o przebaczenie za to, co zrobi'a swojej r'ce. By'em gotów zostawi ję tak zap'akanę przez wiele dni, gdyby na tym mia'o si' wszystko sko„czy. Raz jeszcze przejecha'em banda§em wokó' jej r'ki i zanim ję zostawi'em, poda'em bez s'owa chusteczk' do nosa. Nast'pnie poszed'em do kuchni pozbiera od'amki szk'a. Dok'adnie rzecz bioręc, zapali'em papierosa i sta'em patrzęc, jak po'yskuję na posadzce niczym za'oga latajęcych rybek. Przez st'uczonę szyb' wia' zimny wiatr, po chwili przesz'y mnie dreszcze. Rozwa§a'em w'ažnie, w jaki sposób za'atwi si' z od'amkami, czy op'aca si' wycięgnę odkurzacz, czy mo§e lepiej spróbowa zmiotkę i szufelkę, kiedy dosz'o mnie z do'u gwa'towne trzažni'cie drzwiami. Rzuci'em wszystko w diab'y i w sekund' pó¦niej ulica zobaczy'a faceta z pianę na ustach oraz w jednym czerwonym bucie. Betty mia'a co najmniej pi'dziesięt metrów przewagi, ale wyda'em z siebie rodzaj przera§ajęcego wycia, które jak turbo pchn''o mnie do przodu i zaczę'em odrabia dystans. Widzia'em jej ma'y ty'ek, ta„częcy w d§insach i fruwajęce w'osy. Przelecieližmy przez dzielnic' jak dwie spadajęce gwiazdy. Odzyskiwa'em centymetr po centymetrze. By'a w žwietnej formie, przy ka§dej innej okazji schyli'bym przed nię czo'o. Dyszeližmy jak parowozy, ulice by'y praktycznie puste, tu i ówdzie opada'a mgie'ka pachnęca dzikimi zio'ami, lecz nie znajdowa'em si' tu po to, by podziwia krajobraz: prowadzi'em piekielny požcig z szale„stwem w sercu i w delirycznym staccato kroków na žcie§ce d¦wi'kowej. Na poczętku wykrzyknę'em par' razy jej imi', teraz wola'em zachowa równy oddech. Ostatni przechodnie odwracali si' w naszę stron'. Na przeciwleg'ym chodniku dwie dziewczyny což rycza'y, by doda odwagi Betty; skr'ciližmy za róg i jeszcze je s'ysza'em - wspó'czu'em pierwszemu bezbronnemu facetowi, który nawinie im si' pod r'k'. Kiedy zbli§y'em si' na odleg'ož kilku metrów, poczu'em, jak w uszach gwi§d§e mi powiew zwyci'stwa; przy'ó§ si', powiedzia'em sobie, masz to w kieszeni, meta tu§-tu§, staruszku. Nasz'a mnie wówczas taka ogromna radož, §e pewnie wyemitowa'em wokó' pot'§nę wibracj'. Betty doskonale to odczu'a, nie musia'a si' odwraca i nie wiem, jak to zrobi'a, ale w chwil' potem mia'em kosz na žmieci mi'dzy nogami: przelecia'em przez niego i, fikajęc koz'a, pacnę'em ci'§ko na ziemi'. Podnios'em si', kiedy by'o to ju§ mo§liwe. Odzyska'a co najmniej trzydziežci metrów. P'uca mnie pali'y, lecz podję'em požcig, po to tu by'em; musia'em tak czy inaczej z'apa t' dziewczyn' i gdyby wiedzia'a, do jakiego stopnia by'em zdecydowany, krzykn''aby: przesta„, ju§ wystarczy, przez myžl by jej nie przesz'o, §e mog'aby powstrzyma mnie jednym zakichanym žmietnikiem, spojrza'aby prawdzie w twarz. Bola'o mnie kolano, což sobie przy upadku rozwali'em, lecz nie zwolni'em tempa, nie zostawa'em w tyle. Niepostrze§enie przebiegližmy 'adny kawa'ek, znale¦ližmy si' w okolicy magazynów, przez žrodek przecho- dzi'y szyny. Ale nie by'o to jedno z owych obrzydliwych miejsc, opanowa- nych przez rdz' i chwasty i skępanych w nieziemskiej požwiacie promieni ksi'§yca, nie przedzieraližmy si' przez dzikie pi'kno ziemi pozostawionej samej sobie. Wprost przeciwnie, wszystkie budynki wyględa'y jak nowe, wsz'dzie zosta' po'o§ony asfalt. Ciekaw by'em, kto p'aci tutaj rachunki za žwiat'o, bo jasno by'o jak w dzie„. Betty skr'ci'a za róg hangaru w kolorze b''kitno-ró§owym, ten ró§ móg' naprawd' ci' rozczuli. Nie by' to ju§ w'ažciwie bieg. Moje kolano spuch'o jak bania, pocięga'em nogę, zaciskajęc z'by i ci'§ko dyszęc, mózg mi si' przetleni'. Pociesza'o mnie jedynie to, §e znajdowa'a si' u kresu si', tu§ przede mnę, a ko„ca hangaru nie by'o wida, i co chwila to opiera'a si', to odpycha'a od niego r'kę. Zaczę'em marznę. Wszystkie moje rzeczy by'y mokre od potu i na.gle poczu'em, §e ta zimowa noc dusi mnie od stóp do g'ów. Wtuli'em podbródek w cieniutki sweterek i nie próbowa'em nawet si' otrzęsnę. Kiedy unios'em g'ow', spostrzeg'em, §e si' zatrzyma'a. Nie skorzysta- 'em, nie rzuci'em si' za nię, szed'em normalnie. mo§na by nawet rzec, §e wr'cz powoli; wola'em si' pojawi, jak sko„czy wymiotowa. Nie ma nic gorszego ni§ wymioty, kiedy nie mo§na z'apa oddechu: cz'owiek dusi si' bez przerwy. Ježli chodzi o mnie, to moje stare, dobre d§insy sp'cznia'y wokó' kolana jak serdelek. Rozpocz''o si' schodzenie w bezkresnę przepaž, do muzeum potwornožci, marsz dwóch kulawych pomyle„ców, których wywalono z ostatniego baru. By'o tyle žwiat'a wokó', §e rzek'byž, i§ kr'cili film albo dokument o §yciu dwojga ludzi. Poczeka'em, a§ jej si' jeszcze raz odbije, zanim zdecydowa'em si' wydusi z siebie s'owo: - Hej, zamarzniemy tu na žmier. Nie widzia'em jej twarzy, opad'y na nię w'osy. Nie powiedzia'em tego ot tak --- z trudem powstrzymywa'em si' od szcz'kania z'bami, by'em jak cz'owiek, który zapada si' w' lód i rzuca po§egnalne spojrzenie na zachodzęce s'o„ce. Zanim ca'kowicie zsinia'em, chwyci'em ję za rami', lecz odepchn''a mnie. œwietnie, tylko §e ta zabawa zacz''a si' wczesnym rankiem i przecię- gn''a a§ do g'uchej nocy, a by'a zima; mia'em poczucie, §e ten dzie„ za drogo mnie kosztuje i nie chcia'em da ani grosza wi'cej, nie by'o ju§ potrzeby, zatem nie zastanawia'em si' d'ugo, z'apa'em ję za ko'nierz kurtki, jej rami' jeszcze nie zdę§y'o opaž. Przycisnę'em ję do žciany hangaru, wcięgnę'em kropl', która sp'ywa'a mi z nosa. Ta noc by'a jak choroba. -- Zatrzyma si' w odpowiedniej chwili, to si' nazywa mie styl- powiedzia'em. Ta noc czyni'a mnie mrocznym. Betty, zamiast mnie us'ucha, wyrywa'a si', ale przypiera'em ję do falistej blachy - poczu'em przyp'yw si'. Nawet gdybym chcia', nie móg'bym ju§,jej pužci. I w niej což musia'o to zrozumie. Zacz''a wy i kopa w blach'g. Hangar d¦wi'cza' jak dzwon u bram piekie'. Widzęc ję w tym stanie, naprawd' cierpia'em; mia'a wykrzywione usta i patrzy'a na mnie jak na zupe'nie obcego cz'owieka. Nie mog'em tego d'u§ej wytrzyma, jej szale„stwa, jej krzyków ani sposobu, w jaki próbowa'a zostawi mnie samego z rozszala'ę z nerwów i atakujęcę pazurami dziewczy- nę. Wymierzy'em policzek, by sprowadzi ję na ziemi'. Nie spodoba'o mi si' to, lecz spoliczkowa'em ję na odlew, z rodzajem mistycznego uniesienia, tak jakby obarczono mnie misję wyp'dzenia z niej diab'a. W tej samej chwili jak latajęcy talerz pojawi' si' obok wóz policyjny. Pužci'em Betty i kiedy trzaska'y drzwi, osun''a si' na ziemi'. Samochód wysy'a' wokó' niebieskie odblaski niczym dzieci'ca zabawka. Wyskoczy' z niego m'ody gliniarz, rzuci' si' na ziemi' i przeturla' par' razy, po czym stanę' na nogach i wyprostowanę r'kę wymierzy' w moim kierunku spluw'. Drugi, starszy, wysiad' normalnie z przeciwnej strony. W r'ku trzyma' d'ugę pa''. - Co si' tutaj dzieje? - zapyta'. Prze'kni'cie žliny przychodzi'o mi z trudnožcię. - Ona ¦le si' poczu'a - powiedzia'em. - Ja jej nie bi'em, ba'em si' tylko, §e b'dzie mia'a atak. Wiem, §e trudno w to uwierzy... Stary po'o§y' pa'' na moim ramieniu, užmiechajęc si'. - Dlaczego nie mia'bym uwierzy? Sięknę'em nosem. Obróci'em g'ow' w stron' Betty. -- Wyględa lepiej - westchnę'em. = Chyba ju§ sobie pójdziemy... Prze'o§y' pa'' na moje drugie rami'. Znowu poczu'em si' zzi'bni'ty na kož. -- To dziwne miejsce jak na atak nerwowy, co? -- Tak, ja wiem... Dobiegližmy a§ tutaj... -- Och, jestežcie m'odzi. Bieganie dobrze robi na serce. Pod ci'§arem pa'y mój kruchy obojczyk zadr§a'. Wiedzia'em dobrze, co si' zaraz stanie, lecz nie chcia'em w to uwierzy, by'em w po'o§eniu faceta, który widzi, jak niebezpiecznie podnosi si' cižnienie w kotle i ma nadziej', §e kurki zamknę si' same. By'em jak sparali§owany, by'em przzemarzni'ty i przepe'niony wstr'tem do tego wszystkiego. Stary pochyli' si' nad Betty, utrzymujęc za pomocę pa'y kontakt ze mnę, czu'em, jak pod jej dotykiem zamieniam si' w bezwolnę mas'; teraz zežlizgn''a si' z ramienia i przylepi'a do brzucha. - No, a jak si' czuje szanowna pani? - zapyta'. Nie odpowiedzia'a, ale rozsun''a w'osy, by spojrze na niego i spostrzeg- 'em, §e czuje si' lepiej; przyję'em to jako fant na pocieszenie, zanim kocio' poparzy mi g'b'. Odda'em si' smakowi rozpaczy. Po dniu jak ten nie by'em ju§ zdolny niczego z siebie wykrzesa. -- Wola'bym, §ebyžmy ju§ z tym sko„czyli - wyszepta'em - nie musicie zwleka... Stary podniós' si' powoli. W uszach mi gwizda'o, bola'o mnie z grubsza wsz'dzie, sekundy cięgn''y si' niczym na konkursie gumy do §ucia. Spojrza' na mnie. Nast'pnie spojrza' na m'odego, który cięgle zachowywa' pozycj' strzeleckę, nie ruszajęc si' na u'amek milimetra: jedno oko zamkni'te i nogi ugi'te. Ci faceci muszę mie uda z hartowanej stali. Wreszcie westchnę': - Jasna krew, Richard, mówi'em ci ju§, §e nie §ycz' sobie, §ebyž we mnie tym celowa'. Jeszcze tego nie zrozumia'ež? Tamten ledwie poruszy' wargami: - Spokojnie, nie w ciebie celuj', celuj' w niego. - Tak, tak, ale nigdy nic nie wiadomo. Wola'bym, §ebyž opužci' t' pukawk'. M'ody nie pali' si' do schowania sprz'tu. - Przy tych postrzele„cach nie czuj' si' bezpiecznie. Widzia'ež kolor jego bucików? Widzia'ež? Stary pokiwa' g'owę. - No tak, ale przypominasz sobie wtedy na ulicy tego typa z zielonymi w'osami? Musi by jakiž powód, wiesz, žwiat dzisiaj ju§ takijest... Nie mo§na kogož zatrzyma za taki szczegó'. - Zw'aszcza §e to idiotyczny przypadek - wpad'em w s'owo. - No w'ažnie, sam widzisz - powiedzia' stary. M'ody niech'tnie opužci' bro„, r'kę przejecha' po w'osach. - Któregož dnia wpadniemy w jakiež gówno,ježli nie b'dziemy bardziej ostro§ni. Sam tego chcesz. Pomyžla'ež chocia§, §eby go przeszuka? Ciebie interesuje tylko jedno, §ebym schowa' gnata, mo§e nie?! -- Pos'uchaj, Richard, nie bierz tego tak do serca... - Jak mam nie bra... psiakrew, tak przecie§ jest!! Za ka§dym razem to samo!! Pochyli' si' i z wžciek'ožcię podniós' czapk', a potem wsiad' do samochodu i zatrzasnę' drzwi. Udawa', §e patrzy w drugę stron' i zaczę' ssa sobie kciuk. Stary wyra¦nie si' roze¦li'. - Na litož boskę!! Przypominam ci, §e pracuj' czterdziežci lat w zawo- dzie. I chyba wiem, kiedy nale§y uwa§a! - W porzędku, rób z nimi, co chcesz, gówno mnie to obchodzi! Mnie tu nie ma! - No przecie§ spójrz na nich! Dziewczyna ledwo trzyma si' na nogach, a temu móg'bym rozwali 'eb na po'ow', zanim by zipnę'. - A daj mi žwi'ty spokój, odpieprz ty si' ode mnie!! - Wiesz, ty to masz kurewski charakter! M'ody pochyli' si' i szybko podniós' szyb'. Nast'pnie uruchomi' sygna' i za'o§y' ramiona. Stary poblad'. Rzuci' si' do samochodu, ale tamten zdę§y' zablokowa drzwi. - OTW£RZ MI! NATYCHMIAST TO WYœĘCZ! - wrzasnę' stary. Betty zatka'a sobie uszy, bidulka, dopiero co wróci'a do siebie, pewnie nic z tego nie rozumia'a. A przecie§ by'o to przejrzyste jak ¦ródlana woda, odbywa'a si' w'ažnie zwyk'a kontrola policyjna. Stary pochyli' si' nad maskę, §eby spojrze przez przednię szyb'; §y'y na jego szyi zrobi'y si' grube jak liny. - RICHARD, JA NIE ”ARTUJ!! DAJ CI DWIE SEKUNDY NA WYœĘCZENIE, ZROZUMIAœEœ??!! Horror trwa' jeszcze par' chwil, a§ wreszcie Richard wy'ęczy' syren'. Stary zbli§y' si' do mnie, ocierajęc r'kę czo'o. Utkwiwszy oczy w pustce, obmaca' sobie nos. Nasta'a cisza lžnięca od žwie§ožci. - Ufff... -westchnę'-przysy'aję nam teraz nowych ch'opaków, tak wytrenowanych, §e g'owa boli. œwietnie, tylko moim zdaniem niszczę im si' od tego nerwy... - Bardzo mi przykro, to wszystko przeze mnie - powiedzia'em. Betty wyciera'a nos za moimi plecami. Stary podcięgnę' troch' spodnie. Podnios'em oczy ku niebu, by'o w gwiazdach. - Jestežcie tutaj przejazdem? - spyta'. - Prowadzimy sklep z pianinami - wyjažni'em. - Znamy si' dobrze z w'ažcicielem... - To znaczy z Eddie'em? - Tak, pan go zna? Przes'a' mi promienny užmiech. - Znam tutaj wszystkich. Nie rusza'em si' stęd od wojny. Zadr§a'em. - Zimno panu? - S'ucham...? A tak, tak, zupe'nie przemarz'em. - Nie ma co, trzeba wraca. Ježli chcecie, to was podrzuc'. - Nie sprawi to panom k'opotu? - Nie, k'opot to jest wtedy, jak widz' ludzi w'óczęcych si' w okolicy magazynów. Kiedy jest noc, nie ma tu czego szuka. Par' minut pó¦niej zostawili nas na dole przy sklepie. Kiedy wysiadaliž- my, stary wychyli' g'ow' przez okno. - Mam nadziej', §e na dzisiaj to ju§ koniec ma'§e„skich k'ótni, co? - Tak - powiedzia'em. Patrzy'em, jak odje§d§aję, a Betty tymczasem otworzy'a drzwi i wesz'a na gór'. Poczeka'em, a§ zniknę u wylotu ulicy. Gdyby nie zimno, nie by'bym w stanie wyrwa nóg z chodnika, w tamtej chwili rzeczywižcie zapad'em si' w pró§ni', tak jakby zrobiono mi lobotomi'. Ale by'a przecie§ zimowa noc z bezchmurnym niebem, zmro§one powietrze schwyci'o ulic' w rozedrgane obc'gi i torturowa'o mnie. Poniewa§ sta'em sam, zaj'cza'em par' razy, po czym obróci'em si' na pi'cie i poszed'em na gór'. Kolano mia'em nabrzmia'e i wdrapa'em si' z trudem, w przekonaniu, §e ta ca'a historia zarazi'a mnie žmiercię, jednak užmiechnę'em si' do ciep'a w mieszkaniu - zdawa'o mi si', §e wkraczam do žrodka rozgrzanej szarlotki. Betty wycięgn''a si' na 'ó§ku. By'a w ubraniu, le§a'a odwrócona ty'em. Usiad'em na krzežle, nie zginajęc kolana i przytrzymujęc si' r'kę za oparcie. O kurwa, kurwa ma, westchnę'em w najg''bszej g''bi siebie, patrzęc, jak oddycha. Nasta'a cisza jak deszcz z'otych okruchów padajęcych na kanapk' z mas'em. Nie wymieniližmy wcię§ ani jednego s'owa. Mimo to §ycie toczy'o si' dalej; wsta'em i poszed'em do 'azienki obejrze nog'. Spužci'em spodnie. Kolano by'o okręg'e, niemal lžnięce, wyględa'o niezbyt zach'cajęco. Podnoszęc si', dostrzeg'em siebie w lustrze. Do takiej nogi taka g'ba pasuje žwietnie, pomyžla'em, idę z sobę w parze i gdyby jedna wyciska'a ci 'zy, druga zmusi'aby zaraz do krzyku. ”artowa'em, lecz z drugiej strony zupe'nie nie wiedzia'em, co tam po'o§y, to znaczy na kolano- w szafce z lekarstwami nie by'o niczego, co by przypomina'o uniwersalny balsam na wszystko. W ko„cu podcięgnę'em mo§liwie jak najdelikatniej spodnie, 'yknę'em dwie aspiryny i wróci'em do pokoju z resztę gencjany, gazę i banda§em. - Moim zdaniem trzeba ci zmieni opatrunek - powiedzia'em. Sta'em przez chwil' jak kelner, czekajęcy na zamówienie. Jednak si' nie ruszy'a. Le§a'a dok'adnie w tej samej pozycji co chwil' wczežniej, mo§e jedynie podcięgn''a lekko nogi ku piersiom lub te§ jeden z kosmyków zsunę' si' z jej ramienia w ca'kowitej ciszy, ale g'owy bym nie da'. Zanim si' zbli§y'em, by zobaczy, co si' z nię dzieje, przez d'u§szę chwil' trzyma'em si' za kark: dawa'o mi to zamyžlony wyględ, lecz nie myžla'em o niczym. Spa'a. Usiad'em obok. - œpisz? - zapyta'em. Pochyli'em si', by žcięgnę jej buty, rodzaj tenisówek, idealnych do biegania przez ca'e miasto, i ten szczegó' kaza' mi si' zastanowi nad g''bokę logikę rzeczy, bo jeszcze nie dalej jak wczoraj spacerowa'a sobie na wysokich obcasach, a w takim przypadku móg'bym z'apa ję z palcem w nosie jeszcze u wylotu schodów. Bez wžciek'ožci odrzuci'em bia'e tenisówki pod nog' 'ó§ka i rozpię'em suwak jej bluzy. Spa'a dalej. Poszed'em po chusteczk', §eby si' wysmarka i zanim starannie wymy- 'em r'ce, na wszelki wypadek wzię'em do ssania jednę czy dwie pastylki na gard'o. Noc wyględa'a teraz jak ulewa, która spad'a na p'onęcy las. Mog'em zaczerpnę powietrza i zamykajęc oczy przez par' chwil puszcza ciep'ę wod' na d'onie. Potem wróci'em do Betty, by zaję si' opatrunkiem. Zabra'em si' do tego tak delikatnie, jakbym mia' po'o§y 'ubki na nó§ce ptaka. Odkleja'em gaz' milimetr po milimetrze i nie obudzi'em jej. Odgię'em 'agodnie jej r'k', upewni'em si', §e rana jest czysta, za pomocę pipetki posmarowa'em gencjanę i przy'o§y'em bardzo starannie opatrunek, przyciskajęc tyle, ile trzeba, obmy'em jej paznokcie z krwi, star'em wszystko, co si' da'o -ju§ czu'em, §e z pewnožcię zakocham si' w jej malutkich bliznach. W kuchni wpužci'em w siebie szklanic' goręcego rumu. Wkrótce występi'y poty, ale przecie§ musia'em jakož si' leczy. Znalaz'em czas, §eby pozbiera od'amki szk'a spod okna i wróci'em do Betty. Zapali'em papierosa. Zastanawia'em si', czy nie wybra'em najtrudniejszej drogi, czy §ycie z kobietę nie jest najstraszniejszym dožwiadczeniem, ojakie m'§czyzna w ogóle mo§e si' pokusi, czy nie oznacza to zaprzeda dusz' Diab'u albo te§ porwa si' z motykę na s'o„ce. Nurza'em si' tak w otch'aniach niewiedzy a§ do chwili, kiedy Betty poruszy'a si' przy mnie, odwróci'a 'agodnie w swym žnie i powiew žwie§ego powietrza przemknę' przez moję dusz', pozbawiajęc ję ponurych myžli, tak jak mi'towy dezodorant oczyszcza niemi'y oddech. Powinienež ję po'o§y, powiedzia'em do siebie, na pewno nie jest jej tak wygodnie. Podnios'em z pod'ogi jakiež pismo, przekartkowa'em je w roztar- gnieniu. Mój horoskop przewidywa', §e czeka mnie ci'§ki tydzie„ z kolegami z biura, ale nadesz'a odpowiednia chwila, by za§ęda podwy§ki. Ju§ wczežniej spostrzeg'em, §e žwiat wcię§ si' kurczy; nic ju§ mnie nie dziwi'o. Wsta'em, by zjež pomara„cz' b'yszczęcę niby piorun i w dodatku na'ado- wanę witaminę C, a potem jak pi'ka na gumce wróci'em do Betty. Na'o§y'em magiczne palce, aby ję rozebra, rozpoczę'em gigantycznę parti' mikado, w której ka§dy ruch rozgrywa' si' na wydechu. Mordowa'em si' z jej swetrem, zw'aszcza gdy zdejmowa'em go przez g'ow': zamruga'a wtedy powiekami i poczu'em, §e na czole perli mi si' pot, naprawd' niewiele brakowa'o. Po tym wszystkim nie stara'em si' ju§ nawet žcięgnę z niej koszulki ani stanika, nie mog'em przecie§ wyg'upia si' z ramięczkami, odpię'em go tylko. Ze spodniami nie mia'em ju§ takich problemów, a skarpetki zlaz'y same. œcięgni'cie majteczek by'o dla mnie dziecinnę igraszkę. Zanim je odrzuci'em, przejecha'em po nich nosem: o kwiecie ciemnožci, o prę§kowany przedmio- cie, którego pogniecione p'atki zwijaję si' w r'ku m'§czyzny, przycisnę'em ci' do policzka na krótkę chwil' w okolicach pierwszej nad ranem, by'o dobrze. Po tego rodzaju doznaniach nie mia'em ju§ wcale ochoty umiera. Poszed'em po butelk' rumu, §eby leczy moje zapalenie oskrzeli. Usiad'em na pod'odze, opierajęc si' o 'ó§ko. Wypi'em 'yk za moję chorę i bolęcę nog'. I drugiego za jej r'k'. I nast'pnego za ko„częcę si' noc. I jeszcze jednego za ca'y žwiat. Stara'em si' nie zapomnie o nikim. Gdy odchyli'em g'ow', spostrzeg'em, §e osunę'em si' na udo Betty. Trwa'em przez chwil' w tej pozycji, z otwartymi szeroko oczami i cia'em fruwajęcym po mi'dzygalaktycznej pustyni niczym zgilotynowana lalka. Kiedy dojrza'y we mnie si'y do ataku, zerwa'em si' i unios'em Betty w ramionach. Unios'em dosy wysoko, tak §e wystarczy'o schyli g'ow', by zanurzy twarz w jej brzuch. Ciep'o jej cia'a powoli mnie rozgrzewa'o. Postanowi'em sta tak mo§liwie jak najd'u§ej; r'ce mia'em sztywne jak ramiona d¦wigu, lecz dla odpoczynku mojej duszy by'o to najlepsze, co mog'em wymyžli, a wi'c trzyma'em si' dzielnie, ociera'em si' o jej mi'kkę skór', prawie §e 'amięc sobie nos, mrucza'em cicho, i tak oto opró§nia'em si' z trucizny, a po plecach sp'ywa' mi rumowy pot. Nie stawia'em sobie §adnych pyta„. W pewnej chwili uchyli'a oko, musia'em chyba dr§e jak listek, ramio- nom grozi'o p'kni'cie. - Hej, ty... ty, co ty wyprawiasz? - W'ažnie k'ad' ci' do 'ó§ka - wyszepta'em. Zasn''a z powrotem. Po'o§y'em ję i przykry'em. Pokr'ci'em si' troch' po mieszkaniu. ”a'owa'em, §e zjad'em tamtę pomara„cz'; by'em zm'czony, lecz czu'em, §e nie uda mi si' zmru§y oka. Poszed'em pod prysznic. Na wszelki wypadek skierowa'em zimny tusz na kolano. Kiepski pomys', gdziež w žrodku rozedrga'o mi si' serce. Na koniec wycofa'em si' do kuchni. Stojęc przy oknie, prze'knę'em kanapk' z szynkę i patrzy'em na žwiat'a domów i odblaski wytryskujęce z cienia jak lampki 'odzi podwodnych, pó¦niej jednym haustem opró§ni'em butelk' piwa. Mercedes sta' tu§ pod domem. Uchyli'em okno i spužci'em mu ję na g'ow'. Nie przeję'em si' ha'asem. Zamknę'em okno. W ko„cu to tak§e z jego winy zapali' si' proch. Zresztę po tej histor nie stawa'em ju§ przy oknie wczesnym ranem, by sprawdzi, czy jeszcze tam jest. 17 W dniu, w którym wzię'em si' do rzeczy, sprzedaližmy nasze pierwsze pianino. Wszystko zacz''o si' wczesnym ranem od skrupulatnego wymycia witryny; dosz'o nawet do tego, §e niektóre brudy zdrapywa'em paznokciem, hužtajęc si' na taborecie. Betty nabija'a si' ze mnie, popijajęc sobie kaw' na chodniku, a jej fili§anka by'a ma'ym kraterem, posrebrzanym i dymięcym; przekonasz si' dopiero, nie znasz si' na tym, powiedzia'em jej. Skoczy'em do sklepu Boba, tego sprzedawcy albinosa, no mo§e przesa- dzam, ale takiego blondasa jeszcze nigdy nie widzia'em. Przed pó'kami wystawa'o par' kobiet, zadumanych nad nicožcię bytu. Bob uk'ada' jajka za kasę. - Bob, masz chwilk'? - zapyta'em. - Jasne. - Móg'byž mi po§yczy troch' farby, wiesz, tej bia'ej, którę wymalowa- 'ež na szybie, o tam, SER BIAœY ZA P£œ DARMO...? Wróci'em z ma'ę puszkę oraz p'dzlem i wdrapa'em si' na sto'ek. Na górze, przez ca'ę szerokož witryny, napisa'em: PIANINA PO CENIE HURTOWEJ!!! Cofnę'em si' par' kroków, by zobaczy efekt. Poranek zrobi' si' przepi'kny, a sklep by' jak odblask s'o„ca w rwęcym strumieniu. Kętem oka spostrzeg'em, §e paru przechodniów zwolni'o kroku i spojrza'o w dobrę stron'. PIERWSZA zasada handlu: pokaza, §e si' istnieje. Zasada numer DWA: wykrzycze to g'ožno i z przekonaniem. Podszed'em do szyby i pod spodem napisa'em: TEGO JESZCZE NIE BYœO!!! Betty wyra¦nie to rozbawi'o. Na szcz'žcie niewiele im czasem trzeba- przysz'a jej ochota dorzuci równie§ což od siebie. Przez ca'e drzwi wymalowa'a: WIELKA OBNI”KA. - œmiej si', žmiej - powiedzia'em. Zosta'em w sklepie przez ca'e przedpo'udnie sam na sam ze žcierkę i pastę w aerozolu i pucowa'em uwa§nie ka§de pianino od stóp do g'ów; gdybym móg', to bym je wykępa'. Kiedy Betty zawo'a'a mnie na obiad, w'ažnie sko„czy'em. Przelecia'em wzrokiem po sklepie. Wszystkie jak jeden mę§ drga'y w žwietle, czu'em, §e trafi'a mi si' zgrana paka. Wszed'em na schody, w po'owie si' odwróci'em i zamacha'em do nich: - Licz' na was, ch'opaki. Nie pozwólcie, §eby panienka mia'a nas w nosie. Stara'em si' zachowa tajemniczy užmiech, po§erajęc krokiety z kalma- rami w pikantnym sosie. Dziewczyny szaleję za tym. - Ty, to by'by chyba cud boski - odezwa'a si'. - Ale dlaczego akurat dzisiaj? - Dlaczego? A dlatego, §e postanowi'em si' tym zaję; w'ažnie dlatego! Dotkn''a pod sto'em mojego kolana. - Wiesz, nie mówi' tego po to, by ci' zniech'ci, lecz nie chcia'abym, §ebyž prze§y' rozczarowanie... - Ha, ha, ha!! - wybuchnę'em. Jako pisarz nie osięgnę'em jeszcze s'awy. Jako sprzedawca pianin nie zamierza'em bynajmniej dosta w ty'ek. Stawia'em na fakt, §e §ycie nie mo§e zniszczy wszystkich naszych zrywów. - Poza tym nic nas nie cižnie - doda'a. - Mamy spokojnie za co prze§y jeszcze miesięc. - Wiem, lecz dla mnie to nie jest kwestia pieni'dzy. Zamierzam sprawdzi pewnę teori'. - O rany! Spójrz no chocia§, jakie niebo jest b''kitne. Lepiej pojechali- byžmy gdziež na spacer... - Nie. Bo widzisz, od pi'ciu czy szežciu dni zajmujemy si' tylko spacerami; zaczynam powoli mie dož samochodu. Dzisiaj sklep b'dzie otwarty, nie ruszam si' od kasy na krok. -- W porzędku, jak sobie §yczysz. Ja mo§e si' troch' przejd', sama nie wiem... - Ale§ oczywižcie. Nie przejmuj si' mnę. S'o„ce žwieci wy'ęcznie dla ciebie, moja žliczna. Pos'odzi'a mi kaw', przysun''a mi ję z užmiechem, kierujęc na mnie oczy. Czasami mia'y w sobie niewiarygodnę g''bi'. Czasami osięga'em przy niej niebotyczne wierzcho'ki w czasie krótszym od sekundy. Ostatnie metry przebywa'em na kolanach, na wpó' ožlep'y. Nie mamy przypadkiem ciasteczek z konfiturę z p'atków ró§y?- spyta'em. Zažmia'a si': - Co... to nie mam ju§ prawa na ciebie patrze? - Owszem, ale od razu zjad'bym což s'odkiego. Punktualnie o drugiej zszed'em otworzy sklep. Rzuci'em okiem na obie strony ulicy, by si' przekona, co wisi w powietrzu. Atmosfera by'a dobra; ja osobižcie wybra'bym t' w'ažnie chwil', gdybym mia' kupi sobie pianino. Zasiad'em w g''bi sklepu, w ciemnym kęcie i utkwi'em oczy w tych cho- lernych drzwiach, nieruchomy i milczęcy jak wyg'odnia'y pajęk. Czas mija'. Což tam skrobnę'em w księ§ce zamówie„ i o'ówek rozpad' si' na dwoje. Par' razy wyszed'em na chodnik zobaczy, czy nikt si' nie zbli§a; ale mo§na by'o si' zniech'ci raz na zawsze. œmier zacz''a zaględa mi w oczy. Popielniczka zrobi'a si' pe'na. Ale§ w tym §yciu mo§na si' napali papierochów, ale§ mo§na si' nam'czy i to wszystko na nic, pomyžla'em; by'by z tego w sam raz dobry numer do cyrku. Bardzo nie lubi' wra§enia, §e gin' w bia'y dzie„. S'owo daj', czy dla sprzedawcy pianin nadzieja, §e opyli cho jeden instrument, jest czymž bezsensownym? Czy §ęda'em za wiele, czy by'o grzechem pychy to, §e chc' up'ynni swój towar? Co to za sprzedawca pianin, który nie sprzedaje pianin, co to w ogóle jest, przecie§ to kpina z tego žwiata, w §ywe oczy! Cyckami žwiata sę trwoga i absurd, powiedzia'em g'ožno dla zgrywu. --- Co takiego? Odwróci'em si'. To by'a Betty, nie s'ysza'em, jak wesz'a. I jak? Idziesz si' przejž? - spyta'em. - Och, tylko gdziež tutaj, na chwilk'. Póki žwieci s'o„ce... Ty, gadasz ju§ teraz sam do siebie? -- Nie, tak mi odbi'o... Wiesz co, nie popilnowa'abyž sklepu przez par' minut'? Skocz' po fajki i troch' si' przewietrz'. - Pewnie. Wobec fatalnego obrotu rzeczy nie cofnę'em si' przed podwójnę whisky z coca-colę na dwa palce i czeka'em, a§ kobieta wygrzebie ze swej szafki pude'ko lekkich z filtrem. Podnios'a si', jej kok przekrzywi' si' lekko, a do twarzy nap'yn''a krew. Po'o§y'em przed nię banknot. - I jak idzie z pianinami? - zapyta'a. Nie chcia'o mi si' wysila na g'upie §arty. - Nie bardzo, ludnož si' jakož ocięga - odpar'em. - Wie pan, ostatnio wszyscy ledwo zipię. - Ach tak? - Tak, teraz jest najgorszy okres! - Wezm' jeszcze kawa'ek ciasta. Na wynos. Kiedy kroi'a, žcięgnę'em banknot, który po'o§y'em wczežniej na ladzie. Owin''a ciasto b'yszczęcym papierem i postawi'a je przede mnę. - To wszystko? - spyta'a. - Tak, dzi'kuj' pani. Warto by'o pójž na ten numer. Czasami wychodzi': to rodzaj darmowej loter, która mo§e poprawi ci humor. Kobiecina waha'a si' u'amek sekundy. Užmiechnę'em si' do niej jak anio'. - Prosz' mi nie wydawa drobnymi - doda'em. - Moja §ona nie chce wi'cej s'ysze o dziurach w kieszeniach spodni. Zažmia'a si' nieco nerwowo, po czym otworzy'a szuflad' i si'gn''a po reszt'. - Chwilami cz'owiek ju§ sam nie wie, gdzie ma g'ow' - po§ali'a si'. - Ach, wszystkim to si' zdarza - zapewni'em ję. Wraca'em do sklepu nie žpieszęc si', a z opakowania zwisa' jak 'za kawa'eczek pieczonego jab'ka. Zatrzyma'em si' na žrodku chodnika i chap, wessa'em go. Ca'e szcz'žcie, §e raj tu na dole kosztuje tyle co nic, pozwala to sprowadzi rzeczy do ich w'ažciwego wymiaru. Lecz czy wówczas pozostaje což, co by'oby na miar' cz'owieka? Na pewno nie zawracanie sobie dupy, §eby wtryni komuž pianino - to przecie§ žmiechu warte, to nie mog'o dokona spustosze„ w moim §yciu. Za to okruch placka z jab'kami, s'odki jak wiosenny poranek, to co innego... Pomyžla'em, §e zbyt t' ca'ę spraw' wzię'em do serca, §e za bardzo przeję'em si' tymi pianinami. Trudno jednak uchroni si' przed dotkni'ciem szale„stwa, nale§a'oby mie si' nieustannie na bacznožci. Szed'em dalej rozmyžlajęc o tym wszystkim. Zaklina'em si', §e ježli nic dzisiaj nie sprzedam, nie b'd' robi' z tego traged, znios' to jak uczy zen. Ale z drugiej strony szkoda by by'o, pomyžla'em, popychajęc drzwi. Betty siedzia'a za kasę, užmiecha'a si' i wachlowa'a kartkę papieru. - Skosztuj no tego placka! - powiedzia'em. To dopiero by' užmiech, tak jakby wymy'a sobie twarz proszkiem Ixi. Sędzi'by kto, §e poprosi'em ję o r'k'. - Wiesz - zaczę'em - nie ma co si' 'udzi. S'ysza'em, §e obecnie interesy idę kiepsko, i to wsz'dzie. Nie zdziwi'oby mnie, gdybym dzisiaj nic nie sprzeda', jestem jednę z ofiar gospodarki žwiatowej. - Ch'e, ch'e, ch'e! - Osobižcie nie nažmiewa'bym si' z tego. Ja patrz' prawdzie prosto w twarz. Sposób, w jaki wachlowa'a si' kartkę, zaintrygowa' mnie, zw'aszcza §e by'a zima i mimo niebieskiego nieba nie panowa'y nadzwyczajne upa'y. S'ysza'em niemal gwizd powietrza. Nagle zastyg'em, krew ze mnie odp'yn''a, jakbym następi' w'ažnie nogę na gwó¦d¦. - Nie mo§e by - wyszepta'em. - Mo§e. - Kurde, to niemo§liwe, zostawi'em ci' ledwo na dziesi' minut! - No i w zupe'nožci mi to wystarczy'o. Chcesz obejrze zamówienie? Poda'a mi kartk' i przez d'u§szę chwil' nie mog'em oderwa od niej oczu. Os'upia'em. Trzepnę'em zamówienie wierzchem d'oni. - Dobry Bo§e, dlaczego to nie ja go sprzeda'em? B'dziesz tak 'askawa i mi powiesz?! Podesz'a i uwiesi'a si' na moim ramieniu, przytulajęc g'ow'. - To przecie§ ty go sprzeda'ež, to dzi'ki tobie! - Taaa, oczywižcie. Tylko §e... Rozejrza'em si' wokó', by sprawdzi, czy jakiž z'y duszek nie chichocze za pianinem. Raz jeszcze mog'em stwierdzi, §e §ycie próbuje mnę wstrzęsa wszelkimi žrodkami; sk'ada'em mu gratulacje, dzi'kowa'em mu za staran- nož w zadawaniu ciosów poni§ej pasa. Wdycha'em przez chwil' zapach w'osów Betty - tak, ja równie§ potrafi' szachrowa, nie pozwol' si' powali tak bez walki. Dla wi'kszej pewnožci wgryz'em si' w placek i sta' si' cud: burza odp'yn''a, pomrukujęc za moimi plecami. Sta'em na brzegu, a wzbu- rzone morze pokry'o si' oliwę. - Moim zdaniem nale§a'oby to uczci - powiedzia'em. - Co by ci sprawi'o szczególnę przyjemnož? - Chi„ska restauracja. - Mo§e by chi„ska. Zamknę'em sklep bez §adnego §alu. By'o jeszcze dosy wczežnie, lecz nie chcia'em kusi szcz'žcia; kiedy cz'owiek sprzeda' jedno pianino, powinien i tak uwa§a si' za farciarza. Przeszližmy na chodnik po s'onecznej stronie i ruszyližmy w gór' ulicy. Betty opowiada'a o swojej sprzeda§y, udawa'em zainteresowanie, lecz w gruncie rzeczy dra§ni'o mnie to, nie bardzo s'ucha'em jej s'ów, wola'em myžle o pulpetach z kraba, które mia'em wkrótce wtrzęchnę. Dziewczyna podskakujęca obok z emocji przypomina- 'a mi 'awic' ma'ych, žwiecęcych rybek. Przechodziližmy w'ažnie obok domu Boba, kiedy w'ažciciel wypad' biegiem na ulic', wznoszęc wzrok w niebo. - Hello, Bob! - zawo'a'em. Jego jab'ko Adama stercza'o niczym monstrualny przegub. Cz'owiek mia' ochot' wepchnę je g''biej do žrodka. - Bo§e jedyny! Archibald zatrzasnę' si' w 'azience i teraz nie mo§e wyjž! Mój Bo§e, co za dure„ z tego gówniarza! Spróbuj' wejž oknem, tylko §e to, psiakrew... wysoko! - Mówisz, §e Archibald zatrzasnę' si' w 'azience? - spyta'em. - No tak, Annie od dziesi'ciu minut przemawia do niego przez drzwi, ale ten nie odpowiada, beczy i beczy. A poza tym s'ycha, jak z kranu leci woda. Szlag by to trafi', oględa'em sobie spokojnie telewizj'; po co robi si' dzieci? Polecia'em z nim za dom do ogrodu, a Betty tymczasem wesz'a do žrodka. W trawie le§a'a wielka drabina, pomog'em ję podniež i oprze o žcian'. Niebo by'o žwietliste. Bob chwyci' za drabin', ale po dwóch pierwszych szczeblach zatrzyma' si'. - Nie, jak Bozi' kocham, nie mog', robi mi si' niedobrze... - wyjęka'. - Co ci jest? - Ach, §ebyž wiedzia'... Kr'ci mi si' kurewsko w g'owie, mówi' ci, nic nie mog' poradzi. Jakbym w'azi' na szafot. Nie by'em wybitnym akrobatę, ale pierwsze pi'tro w takim domu specjalnie mnie nie przera§a'o. - Dobra, z'a¦ - powiedzia'em. Wyciera' sobie czo'o, podczas gdy ja wspię'em si' do okna. Ujrza'em Archibalda i odkr'cone do ko„ca kurki. Odwróci'em si' do Boba. - Chyba nie mamy si' co zastanawia. Machnę' zniech'cony r'kę. - No jasne... Rozwal t' pieprzonę szyb' i po krzyku. Stuknę'em 'okciem, otworzy'em okno i wskoczy'em do žrodka. By'em z siebie zadowolony, z nawięzkę odrabia'em ten dzie„. Zakr'cajęc kran, mrugnę'em do Archibalda. Wokó' jego ust iskrzy'a si' srebrzysta siateczka glutów. - Dob¦e si' bawi, žlicna zabawecka, niu niu niu? - zapyta'em. Umywalka by'a zatkana i zewszęd wylewa'a si' woda. Zrobi'em z tym porzędek i otworzy'em drzwi. Wpad'em na Annie z dzieciakiem w ra- mionach. Niez'a ta Annie, tylko usta troch' bezkszta'tne i dziki ognik w spojrzeniu, lepiej takich unika. - Czež - rzuci'em. - Uwa§ajcie na od'amki szk'a. - Archibald, na mi'ož boskę, co ci strzeli'o do g'owy!? W tej samej chwili przywlók' si' Bob, dyszęc ci'§ko. Obejrza' bajoro na pod'odze, a potem jego oczy spocz''y na mnie. - Nie wyobra§asz sobie nawet, ile g'upoty siedzi w trzyletnim dziecku. Nie dalej ni§ wczoraj o ma'o si' nie zamknę' w lodówce! Niemowlak rozp'aka' si' i wykrzywia' swę sinę twarz w straszliwych grymasach. - O cholera, ju§ pora... - westchn''a Annie. Obróci'a si' na pi'cie, rozpinajęc pierwsze guziki sukienki. - No tak - powiedzia' Bob - i kto teraz b'dzie chodzi' ze szmatę? Ja! Marnuj' ca'y mój czas na naprawianiu szkód, które wyrzędza ten ma'y potwór. Archibald patrzy' na swe stopy i robi' w wodzie plusk, plusk. Opowiežci ojca by'y ostatnię rzeczę, jakę móg'by si' zainteresowa. Betty schwyci'a go za r'k'. - Chod¦, poczytamy razem księ§eczk'. Zaprowadzi'a Archibalda do jego pokoju. Bob zleci' mi przygotowanie kieliszków, za pi' minut b'dzie gotów. Poszed'em do kuchni - znowu znalaz'em si' sam na sam z Annie: siedzia'a na krzežle i wciska'a sutk' w usta numeru drugiego. Užmiechnę'em si' do niej i zaję'em si' szk'em. Ustawi'em na blacie rzędek kieliszków. S'ycha by'o odg'os wylewanej miednicę wody. Poniewa§ nie mia'em nic do roboty, usiad'em przy stole. Pierž, która stercza'a mi przed nosem, by'a imponujęcych rozmiarów; nie mog'em si' powstrzyma, by na nię nie patrze. - Wiesz - za§artowa'em - masz czym oddycha! Zanim odpowiedzia'a, przygryz'a sobie warg'. - Mówi' ci, nie wiesz nawet, jakie sę twarde... Prawie §e mnie bolę, wiesz... Nie spuszczajęc ze mnie wzroku, rozsun''a sukienk' i wyj''a drugę. Musia'em przyzna, §e to by'o což. - Dotknij. Dotknij, sam si' przekonasz. Przez chwil' si' zastanawia'em, po czym schwyci'em intruza ponad sto'em. Pierž by'a ciep'a, g'adka, z niebieskimi, przežwitujęcymi §y'kami, z gatunku takich, które z przyjemnožcię trzyma si' w d'oni. Annie zamkn''a oczy. Pužci'em ję i wsta'em, §eby rzuci okiem na czerwone rybki. W ca'ym domu zaje§d§a'o zsiad'ym mlekiem. Nie wiedzia'em, czy to ma jakiž zwięzek ze sklepem, który znajdowa' si' akurat pod nami, czy te§ nale§a'o to z'o§y na karb noworodka. Dla faceta jak ja, nie znoszęcego mleka i jego przetworów, by'o to obrzydliwe. Kiedy Annie zmusza'a ma'ego do po§egnalnego bekni'cia, spojrza' na mnie nieprzytomnym wzrokiem i wypužci' na žliniak strumyk mleka. Myžla'em, §e umr'. Na szcz'žcie zjawi' si' Bob i wycięgnę' butelk'. - ”ebyž wiedzia'... Gówniarz dostaje sza'u zawsze po po'udniu, jak odpoczywam - poskar§y' si'. - Edyp nie tylko zer§nę' mamusi', zabi' na dodatek ojca. - Bob, trzeba by go po'o§y - westchn''a Annie. - Bob, nie mia'byž czegož do przegryzienia? - spyta'em. - Tak, oczywižcie... We¦ sobie ze sklepu, co chcesz. Annie nie spuszcza'a ze mnie wzroku. Przes'a'em jej spojrzenie zimne jak p'yta nagrobna przed zasuni'ciem; brzydzi mnie, kiedy ktož bierze mnie za 'atwego faceta. Wielokrotnie zauwa§y'em, §e cz'owiek lepiej sobie radzi w §yciu, ježli nie idzie na 'atwizn'. Nigdy nie wstydzi'em si' myžle, §e mam dusz' i §e powinienem o nię dba, przeciwnie, to jedyna rzecz, jaka kiedykolwiek mnie naprawd' interesowa'a. W sklepie robi'o si' ju§ ciemno. Trwa'o chwil', zanim w tym mroku przygotowa'em což na zęb. Palone migda'y to moja s'aba strona. Le§a'y na dole, wi'c przycupnę'em i zaczę'em gromadzi ma'y zapas. Musia'em by nieobecny duchem, gdy§ nie us'ysza'em, jak wesz'a; poczu'em po prostu lekki podmuch powietrza przy policzku. W chwil' pó¦niej schwyci'a mnie za kark i wepchn''a moję twarz mi'dzy swoje nogi. Upužci'em migda'y, wyrwa'em si' i b'yskawicznie wsta'em. Zaw'adnę' nię jakby rodzaj ob''dnego transu: trz's'a si' od stóp do g'ów i pokrywa'a mnie rozpalonym spojrzeniem. Zanim zdoby'em si' na jakęž dobrę odpowied¦, wysun''a gwa'townie cycki z sukienki i przyklei'a si' do mnie. - Požpiesz si'! - warkn''a. - Na mi'ož boskę, požpiesz si'!! Wtryni'a jednę nog' mi'dzy moje i jej cacko waln''o z rozp'du w moję kož udowę. Odsunę'em si'. Dysza'a, jakby wdrapa'a si' na tysięc metrów. W pó'mroku jej piersi zdawa'y si' jeszcze wi'ksze, by'y sprožnie bia'e, a sutki mierzy'y prosto we mnie. Unios'em r'k'. - Annie... - zaczę'em. Ale schwyci'a w locie mój przegub, przydusi'a r'k' do cycków i ju§ ociera'a si' o mnie. Tym razem wys'a'em ję na pó'ki. - Bardzo mi przykro - powiedzia'em. Poczu'em, jak z brzucha Annie wyrywa si', niczym torpeda, wžciek'a fala i ogarnia ogniem ca'y sklep. Jej oczy zrobi'y si' z'ote. - Co ci' napad'o? Co si' panu sta'o? - sykn''a. Dlaczego ni stęd, ni zowęd mówi do mnie pan, myžla'em. By'o to tak nieoczekiwane, §e zapomnia'em odpowiedzie. - Co mi takiego jest?!! - mówi'a dalej. - Czy což ze mnę nie w porzędku, nie masz przy mnie ochoty? - Zdarza si', §e nie ulegam swoim zachciankom - odpar'em. - Mam wtedy poczucie, §e jestem bardziej wolny. Przygryz'a wargi, przesuwajęc powoli r'kę po brzuchu. Wyda'a z siebie cichy, dzieci'cy j'k. - Ja mam dosy - wyszepta'a. Kiedy zabra'em si' do zbierania puszek z migda'ami, podcięgn''a z przodu sukienk', opierajęc si' plecami o pó'k' z konserwami. Skępe niebieskie majtki žmign''y mi przed g'owę jak iskra ognia, o ma'y w'os nie wycięgnę'em do nich r'ki; niewiele brakowa'o, abym zaczę' sobie t'umaczy, §e to przerasta moje si'y. B'dzie z ciebie kawa' wa'a, ježli to zrobisz, powiedzia'em jednak do siebie, ježli dla jednego obrazu ka§esz przykl'knę swojej duszy. Raz jeszcze obejrza'em dok'adnie ca'ę t' scen' i podję'em decyzj'. Cz'owiek jest niczym. Ale žwiadomož tej nicožci czyni z niego kogož. Tego rodzaju myžli zawsze podnosi'y mnie, by'y cz'žcię mojej podr'cznej apteczki. Grzecznie uję'em Annie za rami'. - Nie myžl ju§ o tym wi'cej - powiedzia'em. - Chcia'bym, §ebyžmy teraz weszli na gór' i spokojnie wypili ze wszystkimi po kieliszku. Zgoda? Opužci'a sukienk'. Pochyli'a g'ow', by zapię guziki pod szyję. - Nie §ęda'am od ciebie tak wiele - mrukn''a. - Chcia'am si' dowiedzie, czy jeszcze cho troch' istniej'... - Przesta„ si' dr'czy. Wszyscy muszę což czasami wykrzycze, w taki czy w inny sposób. Pozwoli'em sobie dotknę jej policzka dwoma palcami. Ale niezr'czne gesty sę jak rozpalone w'gielki. Rzuci'a na mnie rozpaczliwe spojrzenie. - Bob nie dotknę' mnie ju§ od ponad miesięca - za'ka'a. - Od kiedy wróci'am z kliniki; och, dobry Bo§e, ja oszalej', czy to nienormalne, §e mam na to ochot'? myžlisz, §e to normalne tak siedzie i czeka, a§ si' zde- cyduje? - Nie wiem... Na pewno si' jakož u'o§y. Z ci'§kim westchnieniem poprawi'a sobie w'osy. - Tak, oczywižcie, §e si' u'o§y. Przypuszczam, §e którejž z nast'pnych nocy, kiedy b'd' ju§ spa'a, wreszcie si' zdecyduje. Stanie si' to zapewne wtedy, kiedy b'd' wyjętkowo nieprzytomna ze zm'czenia, ci'§ka jak kloc. I wsunie si' tym swoim z'ama„cem od ty'u, ju§ to widz', nie próbujęc si' nawet przekona, czy žpi', czy nie... Na poczętku zawsze odnosi si' wra§enie, §e chodzi po prostu o ma'ę szczelin', lecz ježli bardziej si' wychyli, dostrzegamy, §e znajdujemy si' przed niezg''bionę otch'anię. Chwilami samotnož ludzka jest niezg''biona. Dlatego w'ažnie wymyžlono g'się skórk', by nie trzeba by'o szcz'ka z'bami. Wsunę'em jej w r'k' paczk' pra§ynek i poszližmy na gór'. W kuchni nie by'o nikogo. Czekajęc na pozosta'ych, nalaližmy sobie po jednym. Wypi'em, przepijajęc do rybek. Koniec ko„ców Annie i Bob zatrzymali nas na kolacj'. Nalegali. Spojrzeližmy na siebie, powiedzia'em do Betty: ty decydujesz, to ty chcia'až iž do chi„skiej knajpy; odpowiedzia'a: dobrze, zostajemy. - Tym bardziej §e dzieciaki posz'y spa, b'dziemy mieli spokój - doda' Bob. Zszed'em z nim ponownie do sklepu po jedzenie. Pomyžla'em, §e na wypadek wojny taki sklep jest o wiele bardziej praktyczny i pewny ni§ pianina. Znalaz'em nawet chrupki z czosnkiem, data wa§nožci pi' lat. Idealne do zupy rybnej w proszku. - Ja stawiam wino - oznajmi'em. Wystuka' kwot' w kasie, wzię'em reszt' i wróciližmy. Gotowanie pozostawiližmy dziewczynom, niech maję swoję radoch'. Doniežližmy im kilka oliwek. Podczas gdy dania si' szykowa'y, Bob zacięgnę' mnie do swego pokoju, by pokaza mi swój zbiór krymina'ów. Zajmowa'y ca'ę bocznę žcian'. Zatrzyma' si' przed nimi, opierajęc d'onie na biodrach. - Gdybyž czyta' jeden dziennie, mia'byž tego na pi' lat, lekko liczęc! - Tylko to czytasz? - Mam par' pozycji science fiction, tam, na dolnych pó'kach. - Wiesz-rzek'em-naprawd' daližmy si' nabra jak ostatnie kutasy. Rzucili nam kilka okruchów, §ebyžmy nie próbowali dobra si' do ca'ožci. Mam na myžli nie tylko księ§ki. Wycwanili si', §ebyžmy zostawili im wolnę drog'. - ”e jak? W ka§dym razie, ježli mia'byž ochot', mog' po§yczy ci par', ale pod warunkiem, §e b'dziesz uwa§a' - nie wyg'upiam si' - szczególnie na te w tekturkach. Rzuci'em okiem na nie pos'ane 'ó§ko. W gruncie rzeczy to ca'kiem mo§liwe, §e cz'owiek traci tylko czas, usi'ujęc wyjž z tego ca'o. Z'e samopoczucie wynika pewnie z faktu, §e nie jestežmy te§ ca'kowicie bez szans. - Zaczyna 'adnie pachnie - powiedzia'em. - Lepiej ju§ wracajmy... - Dobra, ale przyznaj, §e zbiela'o ci oko! Po kolacji daližmy si' wcięgnę w partyjk' spokojnego pokera przy kieliszku wina, popielniczk' te§ ka§dy mia' dla siebie. Z miejsca, w którym siedzia'em, mog'em dostrzec ksi'§yc za oknem. Niby nic takiego, lecz by'em zadowolony, §e mnie tu znalaz'; jak ju§ robi kino, to trzeba iž na ca'ego, wszyscy wielcy przeszli przez to. Gra cięgn''a si' jak flaki. Kiedy nie zajmowa'em si' ksi'§ycem, obserwowa'em towarzystwo i tajemnica pozosta- wa'a niezmiennie g''boka, i korzenie plęta'y si', a szanse na to, §e wyrwiemy si' stęd do domu blad'y. Tymczasem ma'a, n'dzna chmurka zasnu'a prawie zupe'nie ksi'§yc. Z wolna zanurza'em si' coraz bardziej i bardziej w kępiel s'odkiego og'upienia, jak to cz'sto si' zdarza. Obudzi'y mnie troch' krzyki dziecka. Bob, klnęc, walnę' talię o stó'. Annie wsta'a. Prawie nie mia'em ju§ §etonów przed sobę, nie rozumia'em dlaczego. Drugi obudzi' si' Archibald i on te§ zaczę' p'aka. To znaczy drze si' jak op'tany. Annie i Bob wrócili do kuchni z dwoma wrzeszczęcymi stworzeniami w ramionach. Da'em sobie trzy sekundy na b'yskawicznę ewakuacj'. - No to ju§ nie b'dziemy was m'czy. ”yczymy dobrej nocy, pa. Popchnę'em zgrabnie Betty przed sobę i ju§ nas nie by'o. Zbiegližmy na dó', kiedy dotar' do nas okrzyk Boba: - Mi'o nam by'o was gožci! - Fajnie, dzi'kujemy za wszystko, Bob. œwie§e powietrze na zewnętrz dobrze mi zrobi'o. Zaproponowa'em Betty ma'y spacer przed powrotem do domu. Kiwn''a g'owę i wzi''a mnie pod rami'. Na drzewach by'o ju§ par' listków, mi'tosi' je wiaterek i dawa' si' wyczu zapach m'odych pęczków, coraz to mocniejszy. Szližmy w milczeniu. Przychodzi chwila, w której milczenie dwojga zyskuje czystož diamentu, i tak w'ažnie si' zdarzy'o. To wszystko, co mog' powiedzie. Wówczas, rzecz jasna, ulica nie jest ju§ ca'kowicie ulicę, žwiat'a staję si' kruche jak sen, chodniki bez zarzutu czyste, powietrze szczypie w twarz i czujesz, jak rožnie w tobie radož bez imienia. Dziwi ci' to, §e mo§esz mie w sobie taki spokój i przypala jej papierosa, odwracajęc si' plecami do wiatru, i nie zdradza si' przy tym drgni'ciem r'ki. By'a to jedna z tych przechadzek, które mogę wype'ni §ycie, które unicestwiaję ka§dy poryw twej ambicji. Spacer, powiedzia'bym, naelektryzo- wany, zdolny zmusi cz'owieka do wyznania, §e lubi swoje §ycie. Lecz mnie nie trzeba by'o zmusza. Szed'em z podniesionę g'owę, czu'em si' cudownie. Dostrzeg'em nawet spadajęcę gwiazd', lecz nie potrafi'em sformu'owa §yczenia, a mo§e tak, cholera, o Panie, spraw, §eby Raj by' na poziomie i przypomina' troch' to tutaj. Dobrze by'o czu takę form' i mie lekki nastrój; przypomina'o mi si' moje szesnažcie lat, kiedy kopa'em radožnie puste puszki po konserwach, idęc na randk'. Wtedy nie przychodzi'a mi jeszcze do g'owy myžl o žmierci. By' ze mnie g'upi zgrywus. Zatrzymaližmy si' na rogu przy žmietniku. Le§a' tam fikus. Mimo §e go wyrzucono, by' jeszcze bardzo pi'kny, mia' pe'no listków, a jedyne, czego chcia', to pi, i zapa'a'em do niego uczuciem. Wyględa' jak zabiedzona palma kokosowa, konajęca na archipelagu odpadków. - Umiesz mi wyjažni, dlaczego ludzie robię takie rzeczy? - zapyta'em. - Ty, spójrz, tu mu rožnie nowy liž! - ...i dlaczego ten stary fikus rani moje serce? - Moglibyžmy postawi go na dole przy pianinach. Oswobodzi'em nieszcz'žnika i wzię'em pod pach'. Wróciližmy. Ližcie grzechota'y jak amulet. B'yszcza'y jak mika. Ta„czy'y jak noc sylwestrowa. Ten fikus potrafi' si' odwdzi'czy, a ja dawa'em mu nowę szans'. Kiedy ju§ upad'em na 'ó§ko, spojrza'em z užmiechem na sufit. - Co za cudowny dzie„! -- zawo'a'em. - No. -- Co ty o tym myžlisz? Pierwszy dzie„ pracy i od razu sprzedajemy razem pianino. Czy to nie jest znak? --- Nie przesadzaj... -- Nie przesadzam. -- Tak mówisz, jakby což nam si' przydarzy'o. Poczu'em, §e droga zrobi'a si' žliska. Zajecha'em pod gara§. - Nie uwa§asz, §e to dobrze sprzeda pianino? Westchn''a cicho, cięgnęc za r'kawy swetra. - Tak, to dobrze. 18 - Tak, Eddie, wiem, §e mówi' dosy cicho, ale ona jest niedaleko, w'ažnie bierze prysznic. - No dobra, to co ja mam z tym zrobi? Przes'a ci go? Odsunę'em si' lekko od s'uchawki, §eby sprawdzi, czy w 'azience nadal s'ycha plusk wody. -- Bro„ Bo§e - szepnę'em - niech ci to wi'cej nawet przez myžl nie przejdzie. Podkrežli'em adresy w księ§ce telefonicznej, mo§esz go po prostu wys'a na nast'pny, je§eli to nie sprawi ci k'opotu. - Cholera, co za niefart... - No, mo§e postanowili zaczeka, a§ stuknie mi pi'dziesiętka. - A co z pianinami, idzie jakož? - W porzędku, wczoraj rano sprzedaližmy trzecie. Užciskaližmy si' i od'o§y'em s'uchawk'. To jednak nie do wiary, §e w taki dzie„ jak dzisiaj znowu odrzucaję mi księ§k'. Nie bardzo potrafi'em wymaza z pami'ci tej smutnej zbie§nožci, musia'em bardzo mocno potrzęs- nę g'owę. Ca'e szcz'žcie, §e zbli§a'a si' wiosna i na niebie nie by'o chmurki. Ca'e szcz'žcie, §e Betty o niczym nie wiedzia'a. Poszed'em zobaczy, co si' z nię dzieje: by'a ju§ za dwadziežcia dziesięta. Smarowa'a sobie požladki bia'ym kremem. Wiedzia'em, czego si' spodziewa, to ten, co wsięka' po godzinie; kiedy sam si' do tego bra'em, nie by'o rady, zawsze musia'em wymy r'ce. Ale nigdy nie zna'em dziewczyn, które potrafi'yby si' žpieszy, nie jestem pewien, czy takie w ogóle istnieję. - Pos'uchaj - powiedzia'em - rób jak chcesz, ja wychodz' za minut'. Przyžpieszy'a ruchy. - Ju§ dobrze, w porzędku. Ale dlaczego nie chcesz mi powiedzie? Co ci' napad'o? Wola'bym raczej da sobie ucię j'zyk ni§ pisnę s'ówko. Powtórzy'em žpiewk': - O rany, §yjemy oboje razem, ja i ty, zgadza si'? i staramy si' dzieli wszystkim. A zatem musi ci wystarczy, kiedy mówi', §e chcia'bym což ci pokaza, a ty ju§ dawno powinnaž podkr'ci tempo. - Ju§ dobrze, w porzędku, jeszcze ma'a chwilka. - A tam... czekam w samochodzie. Chwyci'em kurtk' i zszed'em. Lekki wiatr, pi'kne, niebieskie niebo, mocne s'o„ce. Mój plan rozgrywa' si' doskonale, z precyzję zegara atomowego. Przewidywa'em, §e Betty z pewnožcię b'dzie si' guzdra, wzię'em to pod uwag': wszystko by'o obliczone co do joty. Facet zapewni' mnie, §e po wyj'ciu z lodówki wytrzyma co najmniej przez dwie godziny. Rzuci'em okiem na zegarek. Mieližmy jeszcze w zapasie trzy kwadranse. Walnę'em pi'žcię w klakson. Punktualnie o dziesiętej wybieg'a na chodnik i ruszyližmy z kopyta. Prowadzi'em rozgrywk' mistrzowskę r'kę. Dzie„ wczežniej wymy'em samochód, przejecha'em odkurzaczem po siedzeniach i opró§ni'em popielni- czki. Chcia'em wyre§yserowa ten dzie„ od poczętku do ko„ca, nie pozostawi niczego przypadkowi. Gdybym zapragnę', §eby w tej chwili zapad'a noc albo za§yczy' sobie nieba w paski, nie mia'bym z tym §adnych k'opotów, robi'em to, co chcia'em. Za'o§y'em okulary, by ukry przed nię b'yski w oczach. Wyjechaližmy z miasta. Okolica by'a raczej ja'owa, pustynna, lecz mnie si' podoba'a; ziemia mia'a pi'knę barw' i przypomina'a mi miejsce, w którym si' poznaližmy, czas bungalowu. Mia'em wra§enie, §e min''o ju§ tysięc lat. Czu'em, §e nie mo§e wysiedzie na miejscu. Hi, hi, bidulka. Zapali'a papierosa niby to užmiechni'ta, ale lekko zdenerwowana. - O kurde, jak to daleko... A co to jest? - Cierpliwožci. Zdaj si' na mnie. Trwa'o to troch', lecz w ko„cu monotonia pejza§u uko'ysa'a ję. Po'o§y'a g'ow' na oparciu i przekr'ci'a na bok. W'ęczy'em muzyk', nie za g'ožno; na szosie nie by'o nikogo, jecha'em dziewi'dziesiętkę, setkę. Na koniec wspi'ližmy si' na zalesiony pagórek. W okolicy nie by'o wiele drzew, ciekawe, skęd tu si' wzi''y. Ale nie 'ama'em sobie g'owy, po prostu widzia'em przed sobę wspania'e ustronie - nie obchodzi'o mnie wra§enie, §e wyrasta jakby z nicožci. Droga wznosi'a si' zygzakami. Skr'ci'em w węskę, piaszczystę odnog' po prawej. Betty unios'a si' na fotelu, otwierajęc szeroko oczy. - Jak Boga rany, co ty tu kombinujesz? - mrukn''a. Užmiechnę'em si' w milczeniu. Samochód pokona' ostatnie wyboje i zatrzyma' si' pod drzewem. œwiat'o by'o idealne. Poczeka'em, a§ powróci cisza. - œwietnie, a teraz wysiadaj - powiedzia'em. - Wi'c to tutaj udusisz mnie i zgwa'cisz? - Tak, zupe'nie mo§liwe. Otworzy'a drzwi. - Ježli nie masz nic przeciwko, wola'abym, §ebyž najpierw zgwa'ci'. - Okey, musz' si' nad tym zastanowi. Teren, u którego stóp si' znale¦ližmy, wznosi' si' stromo i by' ods'oni'ty, a na ziemi rozk'ada' si' wachlarz kolorów od blado§ó'tego po ciemnoczer- wony, widok przežliczny; ostatnim razem a§ przysiad'em, by go podziwia. Betty gwizdn''a przecięgle. - Ty... ale tu pi'knie, widzisz to? Kosztowa'em smak triumfu. Opar'em si' o bok mercedesa, podszczypu- jęc koniuszek nosa. - Podejd¦ tutaj - poprosi'em. Obję'em ję za szyj'. - Widzisz to stare drzewo, o tam, wy§ej, po lewej stronie, z u'amanę ga''zię? - No tak. - A widzisz po prawej t' wielkę ska'', która przypomina skulonego m'§czyzn'? Czu'em rosnęce w niej podniecenie, tak jakbym zapali' w jej mózgu pochodni'. - Tak, oczywižcie, §e widz', no pewnie! - A ten domek požrodku widzisz? Nie jest zabawny? Podskakiwa'a jak ziarnka pra§onej kukurydzy. Podjej stopy pod'o§y'em ogie„. Wbi'a paznokcie w moje rami' i kiwa'a g'owę. - Nie rozumiem, do czego zmierzasz... - Uwielbiam ten zakętek - powiedzia'em. - A ty? Przejecha'a r'kę po w'osach i bransoletki zad¦wi'cza'y niczym metalowa kaskada. Spojrza'em na jej w'osy, zaplętane w z'oty ko'nierz ko§ucha. Užmiechn''a si'. - Tak... mo§na powiedzie, §e ka§da rzecz jest tu na swoim miejscu i niczego nie brakuje. Nie wiem, czy to w'ažnie chcia'ež mi pokaza, ale. zgadzam si', to fantastyczny zakętek. Rzuci'em okiem na zegarek. Nadesz'a ta chwila. - Wi'c... jest twój - rzek'em. Nie. odpowiedzia'a. Wycięgnę'em papiery z kieszeni i poda'em jej. - Z grubsza bioręc, twój teren zaczyna si' od starego drzewa i ko„czy na tej skale, co przypomina le§ęcego faceta i schodzi a§ tutaj. Drzwi do domku sę zamkni'te na klucz. Kiedy wreszcie zaskoczy'a, wyda'a z siebie rodzaj radosnego rz'§enia, ježli mog' si' tak wyrazi. Mia'a ju§ rzuci mi si' w ramiona, ale powstrzyma'em ję palcem: - Jeszcze momencik. Poszed'em otworzy baga§nik. Ježli gož nie zasuwa' g'odnych kawa'- ków, by'em na czas. Wyję'em z opakowania tort lodowy z bezami i truskawkami i wcisnę'em palec do žrodka. Cudownie, skurczybyk by' w sam raz. Zanios'em go Betty, która sta'a ca'a w pęsach. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! -wykrzyknę'em. -Trze- ba go zjež od razu. Za twoje trzydziežci lat. Nie czeka'em, a§ upadnie. Po'o§y'em tort na masce i schwyci'em ję za rami'. - Chod¦, zobaczysz, co jest w baga§niku. Zaję'em si' tym ju§ wczoraj; w supermarkecie nakupi'em mnóstwo §arcia, na niektórych bardziej luksusowych produktach uda'o mi si' zamieni naklejki z cenę. - Wed'ug oblicze„ mo§emy na tym prze§y trzy dni - powiedzia'em. - O ile zaprosisz mnie do siebie. Opar'a si' o samochód, przycięgn''a mnie i przytuli'a. Trwa'o to co najmniej pi' minut, lecz trwa'oby jeszcze d'u§ej, gdybym nie zachowa' przytomnožci umys'u i nie odsunę' si'. - Nie pozwolimy przecie§, §eby si' roztopi' nasz tort lodowy z truskaw- kami. To by'aby g'upota... Musieližmy wróci, §eby przeniež do domku ca'y majdan. Teren naprawd' by' stromy, a s'o„ce grza'o w najlepsze. Betty biega'a na lewo i prawo, to podnosi'a kamyk: o, jaki žmieszny, to zatrzymywa'a si', by spojrze a§ po horyzont, os'aniajęc r'kę oczy; o kurde, nie mog' w to uwierzy, powtarza'a. Co do mnie, wiedzia'em, §e poszed'em na ca'ož i trafi'em celnie, w sam žrodek. Podoba' jej si' nawet domek, taka tam zwyk'a chatka, ale ona przeje§d§a'a palcami po parapetach, przygryzajęc wargi i kr'ci'a si' po nim w kó'ko; poza tym musia'em uwa§a, §eby nie strzęsnę popio'u na pod'og'. Za chwil', pomyžla'em, wydamy przyj'cie w domu dla lalek. Dok'adnie tak by'o, a jak§e, tyle §e do plastikowych kubków nalewa'em prawdziwego szampana. - Pomyžle... - wyszepta'a. - Pomyžle, §e musia'am si' doczeka trzydziestki, §eby dosta taki prezent! œypnę'em do niej okiem. By'em zadowolony z siebie. Gož sprzeda' mi tanio ten skrawek pustyni, a ja kupi'em kawa'ek raju za žmiesznę sum'. Mija' ju§ tydzie„, jak rozkr'ci'em ca'ę histori' i wszystko wykombinowa'em. To Bob nagra' mi t' spraw'; pewnego ranka wskoczyližmy w samochód i zdecydowa'em si' - powiedzia'em mu kiedyž: widzisz, Bob, na poczętku myžla'em o jakimž zielsku w doniczce, a teraz rozumiem, §e to dla niej o wiele za ma'o, powinienem raczej kupi jej kawa'ek góry albo zatoczk' nad morzem; nie znasz czegož w tym stylu? W'o§y'em szampana do przenožnej lodówki i wyszližmy na ma'y spacer. Kiedy wróciližmy, by' w sam raz. Betty roz'o§y'a žpiwory, a ja zszed'em w tym czasie do samochodu po radio i ca'y stos pism, które upchnę'em pod siedzeniem. Nie mo§na uciec ca'kowicie od cywilizacji, ježli ju§ raz ci' ukęsi'a. Wype'ni'em kieszenie paczkami fajek i wróci'em na gór'. Po drodze ssa'em ¦d¦b'o trawy. Chwil' §artowaližmy, a nast'pnie wypiližmy na zewnętrz po aperitifie. Ska'a by'a nie¦le rozgrzana. Zmru§y'em oczy w zachodzęcym s'o„cu i zaprawi'em žwie§e powietrze odrobinę burbona; pod r'kę mia'em odpowie- dni zapas czarnych oliwek, tych, które lubi' szczególnie: pestka odchodzi w nich 'atwo od mię§szu, no i žwi'ty spokój. Wycięgnę'em si', opierajęc na 'okciu i w tej samej chwili zauwa§y'em, §e w ziemi což b'yszczy. W ostrym s'o„cu ca'y teren zaczę' žwieci jak suknia ksi'§niczki. Dobry Bo§e, to niemo§liwe, zwariowa mo§na, powiedzia'em do siebie, ziewajęc. - Betty usiad'a w bardziej klasycznej pozycji, což na kszta't lotosu: plecy mocno wyprostowane i spojrzenie skierowane do wewnętrz. Zaraz jej trzasnę d§insy, pomyžla'em, nie pami'ta'em ju§, czy zabra'em dla niej spodnie na zmian'. Spojrzeližmy na ptaszka, przefruwajęcego po niebie. Topi'em si' w burbonie. Ale któ§ móg'by mie do mnie pretensje, §e si' lekko wstawiam w dzie„ jej trzydziestych urodzin? - To zabawne, §e což takiego mo§na kupi - odezwa'a si'. - Wydaje si' to niemo§liwe. - Papiery sę w porzęsiu. Nie martw si'. - Nie, nie, ja mam na myžli to, §e mo§na kupi ca'e miejsce - ziemi', zapach, odg'osy, žwiat'o i w ogóle! Spokojnie zabra'em si' do udka w'dzonego kurczaka. - Ale tak jest - powiedzia'em - to wszystko tutaj jest twoje. - I mówisz, §e to zachodzęce s'o„ce wczepione w drzewa jest moje? - Nie ma najmniejszej wętpliwožci. - I mówisz, §e nale§y do mnie i cisza, i ten lekki podmuch wiatru, który schodzi ze wzgórza? - Tak, masz to podpisane. - Ty, ten, co ci to sprzeda', to chyba wariat! Nie odpowiedzia'em. Majonezem narysowa'em lini' na udku mojego kurczaka. Zna'em te§ ludzi, którzy myžleli, §e trzeba by wariatem, aby což takiego kupowa. W gryz'em si' w žrodek udka i žwiat ukaza' mi si' przeci'ty tragicznie na dwoje. Pod koniec kolacji postanowi'a zapali ognisko. Chcia'em jej pomóc, lecz zda'em sobie spraw', §e nie jestem do tego zdolny. Przeprosi'em ję, powiedzia'em, §e lepiej by'oby, gdybym nie czyni' nieostro§nych ruchów: ježli potkn' si' w ciemnožciach, b'dziesz mnie zbiera w dolinie. Wsta'a, užmiechajęc si'. - Wiesz, nie tylko faceci potrafię rozpali ogie„. - To prawda, tyle §e na ogó' oni jedni umieję go ugasi. Noc ju§ praktycznie zapad'a, z trudem mog'em což dostrzec. Wycięgnę- 'em si' ca'ym cia'em, przytykajęc policzek do ska'y. S'ysza'em w ciemnož- ciach p'kajęce kawa'ki drewna, odpoczywa'em. S'ysza'em równie§ komary. Kiedy zapali'a ogie„, nie wiedzie czemu wróci'y mi si'y. Uda'o mi si' powsta. W ustach mi zasch'o. - Dokęd leziesz? - zapyta'a. - Po což do samochodu. W oczach mia'em jeszcze blask ognia. Niczego nie widzia'em, cho doskonale pami'ta'em, §e teren jest trudny. Przypomnia'em sobie, jak stępa wojownik i szed'em w ciemnožciach, wysoko unoszęc stopy. Raz czy dwa o ma'o si' nie wy'o§y'em, lecz w sumie nie¦le dawa'em sobie rad'. Zatrzyma'em si' w po'owie drogi, smakujęc pijackę radož i wcię§ na nogach. Czu'em pot sp'ywajęcy po plecach. Kiedy chwilk' wczežniej postanowi'em si' podniež, uwa§a'em si' za szale„ca, jakaž moja cz'ž usi'owa'a powali mnie na ziemi', ale pozby'em si' jej. Teraz poję'em, jak dobrze postępi'em, jak s'usznę rzeczę by'o wsta na nogi. Cz'owiek nigdy nie §a'uje, kiedy próbuje przejž samego siebie, to zawsze poprawia samopoczu- cie. Sięknę'em nosem i wyruszy'em w dalszę drog', z lekkim sercem i wycięgajęc r'ce do przodu. Moim zdaniem za'atwi' mnie jakiž ma'y, okręg'y kamyk, powa§nie tak myžl', no bo niby dlaczego moja stopa wyrwa'a si' naprzód niczym strza'a, dlaczego obraz rozprutego worka kartofli narzuci' si' nagle mojej duszy? Tu§ przed osięgni'ciem ziemi dozna'em przera§ajęcego zrozumienia, po czym moje cia'o sta'o si' ogniem i pomkn''o w dolin' w stanie lotnym, na granicy omdlenia. Podró§ zako„czy'a si' przy ko'ach samochodu. Uderzy'em g'owę w opon'. Nie bola'o mnie nic, lecz przez chwil' le§a'em w trawie, próbujęc wyjažni sobie, co mi si' przytrafi'o. W wieku szeždziesi'ciu lat taki upadek by'by nie do naprawienia, przy trzydziestu pi'ciu to betka. Mimo ciemnožci dostrzeg'em nad g'owę b'ysk klamki. Podcięgnę'em si' na niej i wsta'em. Musia'em uczyni straszliwy wysi'ek, by przypomnie sobie, po co si' tutaj znalaz'em, tak jakby w mózgu rozla' mi si' s'oik kleju. Mia'o to chyba jakiž zwięzek z komarami, ach tak, przyszed'em po žrodek do likwidacji tych stworze„ - mówi'em przecie§, §e przewidzia'em absolutnie wszystko. Wyję'em z wn'ki aerozol. Udawa'em, §e nie ma mnie w lusterku, poprawi'em sobie tylko w'osy. Na chwil' usiad'em, wystawiajęc nogi na zewnętrz i patrzęc na ognisko, palęce si' het, wysoko i na chatk', która ta„czy'a w g''bi jak na dachu žwiata. Stara'em si' nie myžle o tym, co mnie czeka. Zgubi drogi nie mog'em, dobre i to. Wystarczy'o podchodzi w kierun- ku žwiat'a. Gdyby tylko nie to cholerne wra§enie, §e znajduj' si' u podnó§a Himalajów. Nazajutrz obudziližmy si' ko'o po'udnia. Wsta'em, by przygotowa kaw' i kiedy woda si' gotowa'a, zaczę'em szuka aspiryny w torebce Betty. Natknę'em si' na kilka pude'eczek lekarstw. - Co to za lekarstwa? - spyta'em. Unios'a g'ow' i opužci'a ję na powrót. - A tam, to nic takiego... To jak nie mog' zasnę. - Což podobnego, ty masz k'opoty z zažni'ciem? - No mówi' przecie§, §e to nic takiego... Nie bior' ich cz'sto. Poczu'em si' zak'opotany, §e je znalaz'em, lecz nie chcia'em teraz o tym mówi. Nie by'a ju§ ma'ę dziewczynkę i wiedzia'a dobrze, co móg'bym jej na ten temat powiedzie. Wrzuci'em pude'ko za pude'kiem do wn'trza torebki i po'knę'em dwie aspiryny. W'ęczy'em radio, §eby znale¦ jakęž muzyk', ale specjalnie nie kaprysi'em. Jedno rami' mia'em ca'e zadrapane, na czubku g'owy wyrós' mi guz - nie nale§a'o przesadza. Po po'udniu Betty znalaz'a sobie robot': uporzędkowa'a nieco teren wokó' domku. Sędz', §e przyszed' jej do g'owy pomys', aby za nast'pnę - Nie ruszaj si' - szepnę'em. - Tylko ostro§nie. Unios'em ostrze ponad g'owę i ruszy'em w dó' z przecięg'ym wrzaskiem. Usi'owa'em przypomnie sobie, w jaki sposób podrzyna si' gard'o nied¦wie- dziom, lecz zanim pojawi'em si' na dole, borsuk pogoni' w noc. Gdyby tego nie zrobi', by'bym niemile zaskoczony, w najgorszym razie zatrzyma'bym si' i rzuci' w niego kamieniem, by zobaczy, jak zareaguje. Ten ma'y epizod pobudzi' mój apetyt, by'em g'odny jak wilk. Przygoto- wa'em kluski ze žmietanę. Jednak wkrótce dotar'o do mnie, §e ten dzie„ by' wyczerpujęcy, cho bez jakiegož szczególnego powodu. Nie ma chyba nic niezwyk'ego w tym, §e cz'owiek czuje si' wyczerpany bez §adnego powodu, ježli pomyžle o wszystkich tych ludziach, którzy skaczę przez okno i tych, którzy ju§ wyskoczyli, w taki czy inny sposób. To nawet ca'kiem naturalne. Nie wywo'a'o to we mnie niepokoju. Po kolacji zapali'em papierosa i zasnę'em, podczas gdy Betty rozpocz''a szczotkowanie w'osów. Zdawa'o mi si', §e lec' w ty'. Otworzy'em oczy w samym žrodku nocy. Za oknem sta' borsuk. Spojrzeližmy na siebie. Oczy b'yszcza'y mu jak czarne per'y. Ja swoje zamknę'em. Kiedy si' obudziližmy, niebo by'o ciemne, a po po'udniu pogoda jeszcze si' pogorszy'a. Ci'§kie chmury nap'ywa'y jedna za drugę i na naszych oczach osiada'y po czterech stronach nieba. Buzie nam si' wyd'u§y'y, to by' nasz ostatni dzie„ tutaj. Wydawa'o si', §e teren wokó' si' skurczy' i nie dochodzi'y nas ju§ §adne d¦wi'ki, tak jakby ptaki i wszystkie stworzonka, które gania'y w trawie, ulotni'y si'. Wzmóg' si' wiatr. Z daleka s'ycha by'o gromy. Jak tylko spad'y pierwsze krople, wycofaližmy si' do žrodka. Betty zrobi'a herbat'. Patrzy'em na parujęcę ziemi' i na niebo, które stawa'o si' coraz ciemniejsze. To by'a pi'kna burza, jej centrum znajdowa'o si' nieca'y kilometr od nas. Widzieližmy ju§ pierwsze b'yskawice i Betty dosta'a cykora. - Chcesz rozwięza krzy§ówk'? - zaproponowa'em. - Nie, nie mam ochoty. Za ka§dym razem, jak strzela' piorun, wcięga'a g'ow' w ramiona i kamienia'a w bezruchu. Na dach zwala'y si' potoki wody. Musieližmy mówi g'ožniej. - W gruncie rzeczy mo§e sobie pada, kiedy cz'owiek ma dach nad g'owę a herbata jeszcze dymi - zaryzykowa'em. - Dobre sobie, to wed'ug ciebie pada?! To normalny potop! Fakt, nie wiedzia'a nawet, jak bliska jest prawdy. Burza podesz'a niebezpiecznie i w tej chwili zrozumia'em, §e to nam mia'a za z'e. Gna'a prosto na nas. Usiedližmy w kęcie na žpiworach. Osobižcie mia'em wra§enie, §e jakiž stwór zamierza' wyrwa cha'up' z korzeniami i wali' w nię z ca'ych si'. Od czasu do czasu b'ysk jego oka przedziera' si' przez okno. Betty podcięgn''a kolana pod brod' i zatka'a sobie uszy. Nie¦le. W'ažnie g'aska'em ję po plecach, kiedy na moję r'k' pacn''a t'usta kropla wody. Podnios'em wzrok i zobaczy'em, §e sufit migoce jak gębka. Ježli uwa§nie spojrze, to la'o si' równie§ po žcianach, pod oknami wzbiera'y strumyczki, a pod drzwiami usi'owa'a si' przecisnę ka'u§a b'ota. Dom znalaz' si' w sercu Piek'a, b'yskawice przelatywa'y wokó', grzmia'o bez pohamowania. Instynktownie pochyli'em g'ow'; mia'em poczucie, §e §aden ruch na nic si' nie zda. To nie by'a dobra chwila, by twierdzi, §e cz'owiek równy jest Bogu. Wyrzuca'em sobie wszystko, co kiedykolwiek na ten temat mog'em pomyžle. Betty a§ podskoczy'a, kiedy dosta'a kroplę w g'ow'. Rzuci'a przera§one spojrzenie na sufit, jakby zobaczy'a diab'a. Zacięgn''a žpiwór na kolana. - Nie, nie - za'ka'a. - Och, nie... prosz' was! Burza odsun''a si' na kilkaset metrów, lecz pada'o jeszcze mocniej. Huk by' nieziemski. Betty rozp'aka'a si' na dobre. Ježli chodzi o dach, nie by'o ju§ krzty nadziei. Oceni'em szybko ilož przecieków na szeždziesięt i dobrze wiedzia'em, jak potoczy si' historia: sufit žwieci' ju§ niczym jezioro. Spojrza'em na Betty i wsta'em. Wiedzia'em, §e zmarnuj' tylko czas, ježli b'd' ję uspokaja'; nie pozosta'o nic innego, jak wycięgnę ję stęd w miar' szybko, choby i mokrę. Zapakowa'em najwa§- niejsze rzeczy do torby, zapię'em kurtk' po szyj' i podszed'em do Betty. Podnios'em ję bez wahania, bez obawy, §e což uszkodz' i uję'em za podbródek. - Pewnie troch' zmokniemy - powiedzia'em - ale od tego si' nie umiera. Przes'a'em jej spojrzenie zdolne roz'upa beton. - Prawda? - doda'em. Okry'em jej g'ow' žpiworem i popchnę'em do drzwi. W ostatniej chwili spostrzeg'em, §e zapomnia'em o radiu. Wcisnę'em je w plastikowę torb' i na dnie zrobi'em dziur' na ręczk'. Betty nie poruszy'a si' na krok. Otworzy'em drzwi. Samochód na dole by' ledwo widoczny poprzez zas'on' deszczu. Numer zdawa' si' prawie nie do wykonania: pioruny przewala'y si' jeden po drugim jak fale, nie mo§na by'o dostrzec nieba. Huk nas og'usza'. Pochyli'em si' nad Betty. - ZASUWAJ DO WOZU!! - krzyknę'em. Nie spodziewa'em si', §e poleci jak rakieta. Unios'em ję i postawi'em na zewnętrz. W czasie gdy zamyka'em dom na klucz, przeby'a ju§ z jednę czwartę stoku. Mia'em wra§enie, §e znajduj' si' pod prysznicem i oba kurki odkr'cono do oporu. Wpakowa'em klucz do kieszeni i zaczerpnę'em powietrza przed startem. Wola'em uniknę powtórnej jazdy na plecach - ziemia by'a naprawd' žliska, s'owo daj', pokryta dwucentymetrowę warstwę wody. Jako §e nie mia'em ju§ na sobie suchej nitki ani w ogóle czegokolwiek suchego, stara'em si' nie pomyli szybkožci z požpiechem. Rzuci'em si' w kipiel, patrzęc uwa§nie, gdzie stawiam nog', chocia§ za plecami wy'a mi ca'a sfora piekielnych psów. Betty by'a ju§ daleko w dole. Widzia'emjej srebrny žpiwór zsuwajęcy si' zygzakami, niczym p'atek aluminium, w kierunku samochodu. Za sekund' b'dzie bezpieczna, pomyžla'em. W tej samej chwili si' požlizgnę'em. Jednak zarzuci'em lewę r'k' do ty'u i podtrzyma'em si' z boku. Wyszed'em z opa'ów. Dobi'em prawę r'kę i uniknę'em upadku, tyle §e mój tranzystor zakrežli' w powietrzu 'uk i, co tu du§o gada, wylędowa' na skale. W žrodku zrobi'a si' dziura i wype'z'y z niej kolorowe druty. Krzyknę- 'em, zawy'em, lecz grzmot zupe'nie zag'uszy' mój skowyt. Majtnę'em radiem tak daleko jak tylko mog'em, wykrzywiajęc g'b' z wžciek'ožci i niemocy. Zemdli'o mnie. Bez požpiechu przeby'em reszt' drogi. Nic ju§ nie mog'o mnie zrani. Usiad'em za kierownicę. W'ęczy'em wycieraczki. Betty pocięga'a nosem, lecz wyględa'a lepiej; wyciera'a ju§ sobie g'ow' r'cznikiem.- Ale burza. Niewiele takich widzia'em - rzuci'em. To by'a prawda, a ta dzisiejsza kosztowa'a mnie szczególnie drogo. Lecz nie nale§y zapomina, §e uda'o nam si' wyjž ca'o przy ograniczonych stratach. Dobrze wiedzia'em, co mówi'; nie odpowiedzia'a mi, patrzy'a uporczywie przez okno. Pochyli'em si', by zobaczy ko„cowy efekt. Domek na górze by' ledwo widoczny, a po stoku sp'ywa'y potoki b'ota. T'czo kolorów, ziemio b'yszczęca jak diament w proszku, koniec z wami, macie przechlapane. Ca'ož przypomina'a raczej kana' pe'en p'ynnego gówna. Nic wi'cej nie mówi'em, ruszyližmy. Zajechaližmy do miasta, gdy zapada'a ju§ noc. Deszcz ustawa'. Na czerwonym žwietle Betty kichn''a. - Dlaczego my zawsze mamy niefart? - zapyta'a. - Bo jestežmy biedne ludzie - zakpi'em. 19Kilka dni pó¦niej odpužci'em sobie ranek w sklepie i pojecha'em po'o§y na dachu domku pap'. Pracowa'em bez nerwów, w ciszy, a potem spokojnie wróci'em. Po drodze z'apa'em w radiu lokalnę rozg'ožni', by'o troch' trzasków. Kiedy wszed'em, Betty przestawia'a meble. - Ty wiesz, co si' sta'o? - powiedzia'a. - Archibald jest w szpitalu! Rzuci'em kurtk' na krzes'o. - O cholera. A co mu jest? Pomog'em jej przepchnę kanap'. - Wywali' sobie na kolana garnek z wrzęcym mlekiem! Przeniežližmy stó' na drugę stron'. - Bob dzwoni' zaraz po twoim wyje¦dzie, ju§ ze szpitala. Chcia'by, §ebyžmy po po'udniu otworzyli jego sklep. Przecięgn'ližmy dywan w inne miejsce. - Cholera, ten to nie traci g'owy - zauwa§y'em. - Nie, to nie to. Boi si', §e przed wejžciem zbierze si' mnóstwo bab i wyniknę z tego rozruchy. Zrobi'a krok w ty', by obejrze ca'ož. - No i co, teraz ci si' podoba? - Tak. - Zawsze troch' inaczej, nie? Po po'udniu zrobiližmy ma'e pieprzenie, po którym opanowa' mnie rodzaj mi'ego lenistwa i pozosta'em w 'ó§ku z fajkami i księ§kę, a Betty tymczasem my'a okna. Dobrę stronę pianin jest to, §e nigdy si' cz'owiekowi nie pali. Mi'dzy jednę transakcję a drugę masz czas na przeczytanie Ulissesa bez zak'adania stron, a i tak starcza ci na §ycie. P'aciližmy wszystkie bie§ęce rachunki i kiedy tylko by'o trzeba, mogližmy tankowa do pe'na. Eddie nie §ęda' od nas pieni'dzy, chcia' jedynie, §ebyžmy postawili sklep na nogi i uzupe'niali stan za ka§dym razem, gdy udawa'o nam si' opchnę instrument. I tak by'o. Wzię'em te§ na siebie dostawy pianin na miejsce i dodatkowy szmal skapywa' mi do kieszeni; mog'em uniknę komplikacji w ksi'gach rachunkowych. Ale najlepsze, §e mieližmy nawet fors' na zapas-praktycznie by'o za co prze§y nast'pny miesięc. W tym punkcie czu'em si' zupe'nie spokojny. Wiedzia'em niestety nadto dobrze, co to znaczy znale¦ si' bez roboty i z forsę w kieszeni na góra dwa posi'ki. Majęc zapas na miesięc, czu'em si' tak, jakby podarowano mi schron przeciwatomowy. Trudno by'oby §ęda czegož wi'cej. O emeryturze jeszcze nie zdę§y'em pomyžle. Tak wi'c nigdzie mi si' nie žpieszy'o. Patrzy'em, jak Betty zmywa sobie paznokcie przy oknie i pokrywa je potem warstwę ožlepiajęcej czerwieni, podczas gdy na žcianie wyd'u§a si' jej cie„. To by'o cudowne. Przecięgnę'em si' na 'ó§ku. - D'ugo b'dzie sch'o? - zapyta'em. - Nie, skęd, ale na twoim miejscu rzuci'abym okiem na zegarek... Mog'em ju§ tylko wskoczy w spodnie i wsunę jej buziaka za ko'nierz. - Jestež pewny, §e dasz sobie rad' sam? - Jasne. Na chodniku sta'o ju§ kilka kobiet. Próbowa'y zobaczy przez drzwi sklepu, co si' dzieje w žrodku i g'ožno rozprawia'y. Odszuka'em w ogrodzie klucz i truchtem pomknę'em do mieszkania Boba. Na kuchennej posadzce dostrzeg'em ka'u§' mleka, w žrodku moczy' si' miž. Podnios'em go i po'o§y'em na stole. Mleko ju§ ostyg'o. Na dole temperatura ros'a. Zszed'em, zapali'em žwiat'a. Ich g'owy zacz''y si' trzꞏ; najbrzydsza wycięgn''a r'k', §ebym spojrza' na jej zegarek. Otworzy'em drzwi. - Tylko spokojnie -- powiedzia'em. Musia'em si' usunę w kęt, §eby je wpužci. Kiedy wesz'a ostatnia, zaję'em pozycj' za kasę i pomyžla'em o Archibaldzie i o misiu, który ocieka' na kuchennym stole, wykrwawiajęc si' na žmier. - Móg'by mi pan ukroi kawa'ek salcesonu? - Ale§ tak, bardzo prosz'. - A szefa nie ma? - Wkrótce wróci. - PANIE, NIECH PAN NIE DOTYKA TEGO SALCESONU RKAMI!!! --- O psiakrew! Prosz' wybaczy. - Lepiej niech mi pan ukroi dwa plasterki szynki. Tej okręg'ej, bo ta kwadratowa mi nie smakuje. Reszt' dnia sp'dzi'em krajęc w'dliny w plasterki i biegajęc po ca'ym sklepie, tak jakbym mia' dziesi' ręk i nóg -- musia'em zaciska z'by. W pewnym sensie rozumia'em Boba. Zda'em sobie spraw', §e gdybym zasuwa' jak on, nie by'bym w stanie zbli§y si' do §adnej kobiety, wieczorem interesowa'yby mnie programy telewizyjne. Przesadza'em, ale chwilami §ycie rzeczywižcie daje przera§ajęcy spektakl: gdziekolwiek byž spojrza', wsz'dzie wžciek'ož i szale„stwo. Uroczo, i tak trzeba by'o §y, czekajęc, a§ nadejdę choroba, starož, žmier, tak po prostu iž w stron' zamieci, robi raz po raz krok w kierunku nocy. Jeszcze kilo pomidorów i zamknę'em sklep; czu'em, §e osięgnę'em dno. Niepostrze§enie tego rodzaju rozmyžlania spychaję ci' w przepaž i ježli nie po'o§y im si' kresu, trwoga mog'aby wkraž si' w serce na dobre. Zrobi'em w ty' zwrot i wsunę'em trzy banany, jednego po drugim. Po ich zjedzeniu poczu'em si' niewyra¦nie. Poszed'em na gór' strzeli sobie piwo. Poniewa§ nigdzie si' nie žpieszy'em, wytar'em mleko z pod'ogi i umy'em misiaczka. Powiesi'em go za uszy nad wannę w 'azience. Mia' na pysku jakby nierealny užmiech, w sam raz pasujęcy do tego dnia. Zosta'em z nim na czas piwa. Ale zwinę'em si', zanim zdę§y'y rozbole mnie uszy. Gdy wróci'em, zasta'em Betty wycięgni'tę na kanapie, a u jej stóp sta' s'o„, wysokožci oko'o metra. By' czerwony i mia' bia'e uszy, opakowano go w przezroczysty celofan. Betty unios'a si' na 'okciach. - Pomyžla'am, §e b'dzie mu mi'o, jak go odwiedzimy. Zobacz, co kupi'am. Po tej harówie, z której wraca'em, atmosfera panujęca w mieszkaniu wydawa'a mi si' ca'kiem ca'kiem, ch'tnie bym si' w nię zanurzy'. Jednak w obecnožci czerwonego s'onia, sterczęcego na žrodku salonu, ka§da próba z góry skazana by'a na niepowodzenie. Wsz'dzie žledzi'by mnie wzrokiem. - W porzędku, mo§emy jecha - powiedzia'em. Na pocieszenie obdarzy'a mnie uprzejmym spojrzeniem. - Mo§e przedtem zjad'byž což raz-dwa... Nie jestež g'odny? - Nie, zupe'nie nie jestem g'odny. Da'em Betty poprowadzi. Zwierzaka wzię'em na kolana. W ustach mia'em jakiž md'y smak. Kiedy wznosisz do warg puchar rozpaczy, pomyžla'em sobie, nie powinno ci' dziwi, §e wychodzisz potem z kacem. œwiat'a uliczne by'y niewymownie okrutne. Zatrzymaližmy si' na szpitalnym parkingu i skierowaližmy si' do wejžcia. Sta'o si' to dok'adnie w chwili, w której przechodziližmy przez drzwi; nie wiem, co to by'o. Przecie§ nie po raz pierwszy wchodzi'em do szpitala, zna'em ten zapach i widzia'em ju§ wszystkich tych ludzi, którzy 'a§ę w pi§amach, i nawet t' dziwnę obecnož žmierci, ję te§ zna'em, a jak§e, i nigdy to na mnie nie podzia'a'o w ten sposób, nigdy. Kiedy w uszach rozleg' si' gwizd, sam by'em zaskoczony. Poczu'em, §e nogi mi sztywnieję i zarazem mi'knę, i oblewa mnie pot. S'o„ pacnę' na pod'og'. Dostrzeg'em, jak Betty macha przede mnę r'kami, jak pochyla si' ku mnie, lecz poza krwię žwiszczęcę w §y'ach nie s'ysza'em niczego. Opar'em si' o žcian'. Zrobi'o mi si' bardzo niedobrze. G'ow' przecina'a mi zimna obr'cz, nie mog'em ju§ z'apa równowagi. Osunę'em si' na ziemi'. Po paru sekundach powoli wróci' d¦wi'k. Nast'pnie wróci'o wszystko. Betty ociera'a mi twarz chusteczkę. Odetchnę'em g''boko. Ludzie kr'cili si' nadal w t' i nazad, nie zwracajęc na nas uwagi. - Och, co ci si' sta'o, kurde? Ale §ež mnie nastraszy'!! - Chyba zjad'em což niestrawnego - odezwa'em si'. - Pewnie te banany. Kiedy Betty posz'a do informacji, zauwa§y'em automat z napojami i wychyli'em duszkiem zmro§onę col'. Nie rozumia'em z tego nic a nic. Wdrapaližmy si' na gór'. Sala by'a przyciemniona. Archibald spa'. Bob i Annie siedzieli po obu stronach 'ó§ka. Niemowlak spa' równie§. Postawi- 'em s'onia w kęcie, a Bob wsta' i wyjažni', §e Archibald dopiero co zasnę' i §e si' biedaczyna nacierpia'. - Mog'o by gorzej - doda'. Milczeližmy przez chwil', patrzęc, jak ma'y porusza si' we žnie - w'osy przyklei'y mu si' do skroni. Wspó'czu'em gówniarzowi; coraz bardziej ros'o we mnie poczucie nieokrežlonej trwogi i nie mia'o to z nim nic wspólnego. Mimo wysi'ków nie mog'em odrzuci myžli, §e otrzyma'em pos'anie, którego nie potrafi' odczyta. By'em spi'ty. Zawsze jest nieprzyjemnie, kiedy cz'owiek poczuje si' ¦le bez powodu. A§ przygryza'em wargi od žrodka. Poniewa§ nie by'o nic lepiej, da'em znak Betty i zapyta'em Boba, czy moglibyžmy což dla nich zrobi, tylko nie kr'pujcie si'; ale§ nie, nie, podzi'kowa' mi, i cofnę'em si' w stron' drzwi, jakby z sufitu nagle zacz''y si' zsuwa w'§e. Bezzw'ocznie ruszy'em korytarzem, Betty ledwo mog'a nadę§y. - Ty, co ci' ugryz'o? Nie go„ tak! Przelecieližmy przez hall w lin prostej. O ma'o nie wywróci'em staruszka, który wytoczy' si' na wózku z prawej. Obróci'o go ty'em, lecz ju§ nie s'ysza'em, co tam be'kocze, w te p'dy wypad'em przez drzwi. Ch'odne nocne powietrze odpr'§y'o mnie, od razu poczu'em si' lepiej. To wszystko by'o jak wizyta w domu, w którym straszy. Betty zacisn''a pi'žci na biodrach i spojrza'a z ukosa, užmiechajęc si' niewyra¦nie. - Ty, co jest? - zapyta'a. - Co ci zrobi' ten cholerny szpital, co?! - To pewnie dlatego, §e mam pusty §o'ędek. Poczu'em si' troch' s'abo. - Przed chwilę to by'o od bananów. - Ju§ sam nie wiem. Chyba bym což zjad', tak což mi si' zdaje. Zszed'em par' stopni i znalaz'em si' na dole. Rozejrza'em si': Betty nie przystan''a, §eby poczeka. Dokona'em dok'adnych ogl'dzin budynku, lecz wydawa' si' zupe'nie normalny; nie mog'em zrozumie, co jest w nim tak bardzo przera§ajęcego. By' czysty i 'adnie ožwietlony, wokó' ros'y palmy i starannie przyci'te §ywop'oty. Nie rozumia'em, co mnie napad'o. By mo§e na§ar'em si' po prostu zatrutych bananów, bananów, na które rzucono z'y urok i które žciskaję ci §o'ędek, bez §adnego powodu. Doda do tego poparzone dziecko, kiwajęce g'owę w ciemnym pokoju, i mamy odpowied¦ na nasze wszystkie pytania. Nie by'o to w ko„cu takie skompliko- wane. A jednak sk'ama'bym mówięc, §e opužci'o mnie poczucie niepokoju. Nadal trwa'o, jednak ju§ tylko na granicy postrzegania. Po co mia'em zawraca nim sobie dup'. Znalaz'em na pó'nocy miasta bar, w którym frytki by'y do czegož podobne, a žwiat'a mia'ež, ile chcesz. Szef te§ nas zna' - sprzeda'em mu pianino dla §ony. Kiedy sadowiližmy si' za kontuarem, wyję' trzy kieliszki. - I jak, sę post'py? - zapyta'em. - Taa, od gam dostaj' wysypki - odpar'. Na sali by'o troch' klientów: kilku samotnych facetów, kilka par i paru szczyli, po dwadziežcia, dwadziežcia pi' lat, uczesanych na je§a i bez zmarszczki na czole. Betty mia'a dobry humor, jakož steków by'a taka, §e i wegetarianin by zwętpi', a moje frytki moczy'y si' w keczupie i z tego wszystkiego incydent w szpitalu kompletnie wylecia' mi z g'owy. Na sercu by'o mi lekko. Niewiele brakowa'o, by žwiat ca'y wyda' si' czarujęcy. Betty patrzy'a na mnie z užmiechem - wyg'upia'em si' jak naj'ty. Potem przysz'a kolej na Lody Supergigant w Specjalnej Polewie. Samego kremu chantilly by'o gdziež z pó' kilo. Po czymž takimž wla'em w siebie dwie pe'ne szklanki wody i rzecz oczywista, pomknę'em do toalety. Pisuary zwisajęce ze žciany by'y w kolorze india„skiego ró§u. Za ka§dym razem, gdy stawa'em przed tego rodzaju obiektem, wraca'em myžlę do owej blondynki, na oko metr dziewi'dziesięt, którę zasta'em pewnego dnia siedzęcę okrakiem na pisuarze. Užmiechn''a si' do mnie mówięc: niech si' pan nie denerwuje, za chwileczk' pana puszcz'. Nigdy nie zapomn' tej dziewczyny; by'y to czasy, kiedy wiele mówiono o wyzwoleniu kobiety, uszy nas od tego bola'y, lecz najwi'ksze wra§enie zrobi'a na mnie w'ažnie ona. Musia'em wtedy przyzna, §e faktycznie což si' zmieni'o. Myžla'em wi'c o niej, wypstrykujęc jednę r'kę guziki, kiedy zjawi' si' m'ody zje§em na g'owie. Stanę' obok mnie i zapatrzy' si' w srebrny przycisk do spuszczania wody. U mnie nie chcia'o lecie, ale u niego te§ nie. Zapanowa'a žmiertelna cisza. Od czasu do czasu 'ypa' na mnie okiem, by zobaczy, co s'ycha, i odchrzękiwa'. Mia' na sobie bardzo szerokie spodnie i kolorowę koszul', ja by'em w obcis'ych d§insach i bia'ym podkoszulku. Mia' osiemnažcie lat, ja trzydziežci szež. Zacisnę'em z'by, žcięgajęc mi'žnie brzucha. Poczu'em, §e robi to samo. Skupi'em si'. Cisz' przerwa'o charakterystyczne b'bnienie, które rozleg'o si' nagle przede mnę. Užmiechnę'em si'. - ~, hi, hil - zapia'em. - Och, nie bardzo mi si' chce - wymamrota'. Kiedy by'em w jego wieku, Kerouac mówi' mi: zakochaj si' we w'asnym §yciu. To, §e siusiam szybciej, by'o wi'c normalne. Jednak nie chcia'em odnosi przygniatajęcego zwyci'stwa. - Musz' korzysta, póki mog' - powiedzia'em. - D'ugo to ju§ by mo§e nie potrwa. Podrapa' si' w g'ow'. Kiedy my'em r'ce, wykrzywi' si' do lustra. - A propos - odezwa' si' - pomyžla'em sobie, §e mam což, co mog'oby ci' zainteresowa. Odwróci'em si' do niego plecami, §eby wytrze r'ce, wyrwa'em przepiso- we dwadziežcia centymetrów. By'em w dobrym humorze. - No no... -- mruknę'em. Zbli§y' si' i roz'o§y' mi przed nosem ma'e, papierowe zawiniętko. - B'dzie tego co najmniej gram - szepnę'. - Dobra jest? - Na pewno, ale mnie si' nie pytaj, nigdy jeszcze nie bra'em. Robi' to.. §eby mie na wakacje. Chcia'bym pop'ywa na desce. Bo§e, jak§e ta m'odzie§ jest nieobliczalna, pomyžla'em. Nie wspomina- jęc, §e 'ap nawet sobie nie umy'. By'o sporo grudek, spróbowa'em. zapyta'em; ile, powiedzia'. Tak dawno ju§ si' w to nie bawi'em, §e ceny zdę§y'y podskoczy dwukrotnie: zatka'o mnie. - Nie mylisz ty si'? - spyta'em. - Bierzesz albo nie. Wycięgnę'em z kieszeni banknot. - Za tyle mi dasz! M'ody si' nie pali', ale wcisnę'em mu szmal w 'ap'. - Na Bermudy ju§ masz - powiedzia'em. Zachichota'. Zamkn'ližmy si' w sraczu i przygotowa' mi to na pokrywie~ zbiornika. Zanim przystępi'em do rzeczy, dok'adnie si' wysmarka'em. zaraz potem poczu'em si' gotowy do szar§y na nowy dzie„, a poniewa§ by'em na'adowany, przed rozstaniem dotknę'em jego ramienia: - Ale nie zapomnij jednego. Nie ma ju§ miejsc, gdzie by'yby tylko fale i piasek, takie což ju§ nie istnieje. Zewszęd sp'ywa krew. Spojrza' na mnie, jakbym rozwięza' dla niego problem kwadratury ko'a. - Po co mi to mówisz? - zapyta'. - ”artuj' - odpar'em. - Kiedy ma si' trzydziežci szež. to cz'owiek chce wiedzie, czy potrafi si' jeszcze zgrywa. Rzeczywižcie odnosi'em wra§enie, §e žwiat szarza' z roku na rok. lecz to stwierdzenie niewiele mi dawa'o. Postanowi'em kiedyž utrzyma si' na nogach i post'powa tak, §eby moje §ycie nie upodobni'o si' do žmietnika. Nic lepszego nie mog'em wymyžli, to by'o wszystko, co mia'em sobie do zaoferowania. A nie by'o to takie proste. Próbuj' pozosta czystym. facetem, to, jak sędz', jedyny mój honor w tym §yciu. Wi'cej wymaga ode mnie nie nale§y, nie mia'bym si'y. Wróci'em do Betty pocięgajęc nosem. Wzię'em ję w ramiona i niewiele brakowa'o, abym ję zrzuci' ze sto'ka. Patrzyli na nas. - Hej, hej, nie chc' przynudza - szepn''a mi do ucha --- ale nie jestežmy sami... - Mam ich gdziež - odpar'em. Móg'bym z'apa sto'ek i zgię go w podkówk'. W drodze powrotnej zdawa'o mi si', §e prowadz' ci'§ki wóz pancerny, którego nic na žwiecie nie powstrzyma. Tej nocy Betty napi'a si' wina, ca'y žwiat upi' si' winem i ja by'em jedynym w miar' przytomnym facetem, który pozosta' wiernie na posterunku, przyczajony za kierownicę, podczas gdy wszystkie te barany miga'y žwiat'ami. Betty wcisn''a mi mi'dzy wargi zapalonego papierosa. - Mo§e by'oby ci 'atwiej což zobaczy, gdybyž si' zdecydowa' na w'ęczenie žwiate'? Zanim zdę§y'em si' do niej odwróci, pochyli'a si' nad tablicę i zapali'a žwiat'a mijania. Zrobi'o si' jažniej, ale znowu nie tak bardzo. - Nie chcesz, to nie wierz, ale widzia'em jak za dnia. - No, nie wętpi'. - Nie musimy robi za žlepych tylko dlatego, §e jest noc! - Tak, tak, oczywižcie. - Ja to chromol', powa§nie! Mia'em ochot' dokona czegož niezwyk'ego, lecz szybko znale¦ližmy si' w miežcie i musia'em krę§y beznadziejnie po ulicach, omija pieszych i zatrzymywa si' na czerwonym jak ostatni palant, podczas gdy po moich §y'ach p'dzi' dynamit. Zaparkowa'em przed cha'upę. Noc by'a mi'a, spokojna, cicha, lekko obrysowana promieniem ksi'§yca, ale wra§enie ogólne by'o nies'ychanie drapie§ne: což z granatu i szarožci w odcieniu per'owym. Przeszed'em przez ulic', wdychajęc žwie§e powietrze i w ogóle nie chcia'o mi si' spa. Pod koniec jazdy Betty rozziewa'a si' na dobre, nie mog'em w to uwierzy. Kiedy weszližmy do siebie i zobaczy'em, §e nurkuje na 'ó§ko r'kami do przodu, próbowa'em jeszcze nię wstrzęsnę. - Hej... nie zrobisz mi tego! - zarycza'em. - Pi ci si' nie chce, nala ci czegož? Przez chwil' próbowa'a jeszcze walczy. Užmiecha'a si', lecz jednoczež- nie oczy jej si' zamyka'y, kiedy ja by'em w stanie gada przez ca'ę noc, psiakrew, SZLAG BY TO! Pomog'em jej si' rozebra, t'umaczęc, §e dla mnie wszystko jest przejrzyžcie jasne. Trzyma'a r'k' przy ustach, §eby mnie nie urazi. Klepnę'em jej požladki, gdy wsuwa'a si' pod koc. Koniuszki piersi mia'a mi'kkie jak policzki. I nie by'o co schodzi mi'dzy jej nogi, ju§ spa'a. Chwyci'em radio i z piwem w 'apie poszed'em pomieszka w kuchni. Natrafi'em na wiadomožci, lecz nic wa§nego si' nie dzia'o. I tak wszyscy byližmy ju§ mniej lub bardziej martwi. œciszy'em zupe'nie g'os do czasu informacji sportowych. Ksi'§yc by' niemal w pe'ni, po'o§y' mi si' normalnie na stole, tote§ nie musia'em zapala žwiat'a. Pe'ny luz. Nagle przysz'a mi chrapka na kępiel. W mojej g'owie by'o jasno jak w s'oneczny dzie„ zimowy i mog'em dotyka rzeczy samymi oczami. Us'ysza'bym na sto metrów p'kajęce ¦d¦b'o s'omy. Sko„czy'o si' na piwie, które przežlizgiwa'o mi si' przez gardziel z impetem strumienia. W porzędku; musia'em przyzna, §e by'a dobra, ale od samego wspomnienia o cenie dostawa'em dreszczy. W godzin' pó¦niej siedzia'em wcię§ na tym samym krzežle, tym razem lekko si' pochylajęc, i patrzy'em mi'dzy nogi, by sprawdzi, czy mam jeszcze jaja czy mo§e ju§ nie. Przystawi'em sobie nó§ do gard'a. Wsta'em z rozbawio- nym užmiechem, oddychajęc nieco szybciej. Znalaz'em to, co trzeba i z powrotem usiad'em przy stole. Po jakimž czasie zapisa'em trzy strony. Przerwa'em. Po prostu chcia'em si' przekona, czy jestem jeszcze w stanie wypoci cho jednę stroniczk': nie §ęda'em od razu powiežci rzeki. Zapatrzony w sufit zapali'em papierosa. Ca'kiem nie¦le mi posz'o, cholera, sam by'em zdziwiony. Powoli odczyta'em. Nie ma co, niespodzianka goni'a niespodziank'; nie pami'ta'em, §ebym kiedykolwiek napisa' což takiego, nie b'dęc u szczytu formy. W pewnym sensie by'o to pocieszajęce, to tak jak wdrapa si' na rower po dwudziestu latach przerwy i stwierdzi, §e po nacižni'ciu peda'ów cz'owiek nie spierdoli' si' na ziemi'. Dosta'em dobrego kopa. Wycięgnę'em przed siebie r'ce, by sprawdzi, czy dr§ę. Rzek'by kto, §e czeka'em, a§ za'o§ę mi kajdanki. Poniewa§ k'opoty i zapytania nie by'y tym, czego najusilniej w žwiecie poszukiwa'em, spali'em starannie moje karteczki, i to bez wi'kszego §alu. Nigdy nie zapominam tego, co napisa'em. Po tym w'ažnie rozpozna mo§na pisarzy, którzy maję troch' s'uchu. Oko'o drugiej nad ranem za oknem zamiaucza' kot. Wpužci'em go i zafundowa'em mu sardynki w tomacie. Z pewnožcię na ulicy tylko nas dwoje czuwa'o dzisiejszej nocy. To by' ma'y kotek. Pog'aska'em go, a on zamrucza'. A potem usiad' mi na kolanach. Postanowi'em da mu czas na strawienie, zanim wstan'. Zdawa'o mi si', §e noc jest nieruchoma. Z najwi'k- szę ostro§nožcię pochyli'em si' i ko„cami palców schwyci'em paczk' pra§ynek. By'a jeszcze prawie pe'na. Wysypa'em troch' na stó' i czas jakož mija'. Ciekawe, czy on sędzi, §e sp'dzi ze mnę ca'ę noc, pyta'em si', dojadajęc paczk'. Zrzuci'em go. Zaczę' si' ociera o moje nogi. Stan''o na miseczce mleka. Nie da si' ukry, §e ca'y ten dzie„ postawiono pod znakiem mleka , s'odkiego i parzęcego zarazem, tajemniczego, nieobliczalnego, o niezg''bio- nej bieli, z misiami, s'onikami i kotkami, i w ogóle z czym chcesz. Jak na faceta, który brzydzi si' mleka, to nie¦le: nie da'em si' zmarnowa ani jednej kropelce. Trzeba zawsze si' liczy z tę niepohamowanę si'ę, która ka§e ci pi kielich a§ do dna. Nie wzdrygnę'em si', kiedy powoli nalewa'em mleka do miseczki mojego klienta. Przeszed'em jakby ostatnię prób' dnia, na pewno, do takich rzeczy to mam nosa. Postawi'em kota na parapecie za oknem i gdy za nim zamyka'em, da' susa w pelargonie. Przed po'o§eniem si', wla'em w siebie kolejne piwo. Mia'em ochot' jeszcze což zrobi, lecz nie bardzo wiedzia'em co. Zebra'em ciuchy Betty i starannie je z'o§y'em, §eby cho troch' si' porusza. Opró§ni'em popielniczki. Goni'em za komarem. Pstryka'em programami telewizji, ale nie by'o niczego, przy czym mo§na usiedzie d'u§ej ni§ minut' i nie umrze dwadziežcia razy. Umy'em g'ow'. Siedzęc przy 'ó§ku, przeczyta'em artyku' przypominajęcy, jakie žrodki zaradcze nale§y podję w przypadku ataku nuklearnego, przede wszystkim odsunę si' od okien. Spi'owa'em sobie u'amany paznokie i z marszu wzię'em si' za inne. Wed'ug moich rachunków w pude'ku na stole by'o jeszcze sto osiemdzie- sięt kostek cukru. Nie chcia'o mi si' k'až. Za oknem miaucza' kot. Wsta'em, by rzuci okiem na termometr: by'o osiemnažcie stopni. Nie¦le. Chwyci'em za Y cing i zaaplikowa'em sobie Zaciemnienie œwiat'a. Te§ niez'e. Betty odwróci'a si', poj'kujęc. Wypatrzy'em na žcianie wybrzuszenie farby. Czas mija', schodzi'em na samo dno i kopcęc papierosa wynurza'em si' z po§arem w mózgu. Urok mojego pokolenia wynika z d'ugiego dožwiadcze- nia samotnožci i totalnej zb'dnožci wszystkiego. Ca'e szcz'žcie, §e §ycie by'o pi'kne. Wycięgnę'em si' na 'ó§ku, a cisza cię§y'a jak o'owiany pancerz. Odpr'§y'em si', by powstrzyma t' wariackę energi', która biega'a po mnie niczym pręd elektryczny. Otworzy'em si' na spokój i urod' žwie§o pomalo- wanego sufitu. Betty stukn''a mnie kolanem w biodro. Nie by'o wykluczone, §e na jutro ugotuj' ma'e chili. Ju§ oko'o trzynastu tysi'cy dni tkwi'em w §yciu, ko„ca nie by'o wida, a poczętek mi umyka'. Mia'em nadziej', §e papa na dachu b'dzie jakiž czas trzyma'a. W lampce pali'o si' tylko dwadziežcia pi' watów, ale i tak zakry'em ję koszulę. Z torebki Betty wycięgnę'em paczk' gumy do §ucia. Wzię'em jeden pasek i zwinę'em go w palcach jak rolmopsa. Na pró§no 'ama'em sobie g'ow': nie mog'em zrozumie, dlaczego postanowili pakowa do ka§dej paczki po JEDENAœCIE gum. Jakby trzeba by'o jeszcze umyžlnie komplikowa rzeczy. Chwyci'em mój jasiek i po'o§y'em si' na brzuchu. Kr'ci'em si' i wierci'em. I wreszcie zasnę'em, a t' jedenastę gum', mo§na by rzec: to ¦ród'o moich cierpie„, popchnę'em j'zykiem i po'knę'em. 20 Od kilku dni gliniarzy nosi'o. Patrolowali okolic' od rana do wieczora i ich wozy nawiedza'y rozs'onecznione drogi. W niedu§ym miežcie zawsze robi si' burdel po w'amaniu do g'ównego banku. Trzeba by by'o wykopa tunel, §eby w promieniu dziesi'ciu kilometrów nie wpaž na kontrol'. By'em umówiony z pewnę damę, która nie wiedzia'a, czy ma'y fortepian przejdzie przez jej okno, i jecha'em sobie spokojnie pustę szosę, kiedy wyprzedzi' mnie wóz policyjny i gliniarz pokaza', §ebym si' zatrzyma'. By' to m'odzik z tamtej nocy, ten, co mia' stalowe uda. Nie zosta'o mi du§o czasu, ale zaparkowa'em grzecznie na poboczu. Kwiaty janowca ju§ kwit'y. Stanę' przy oknie. Nie mog'em odczyta z jego oczu, czy mnie poznaje. - Czež~ jak zawsze pr'§ny i gotowy? - za§artowa'em. - Kart' wozu prosz' - powiedzia'. - Nie poznaje mnie pan? Sta' z wycięgni'tę r'kę i ze znudzeniem rozględa' si' wokó'. Wycięgnę- 'em papiery. - Moim zdaniem nie zrobi' tego nikt stęd - doda'em. - Ja na przyk'ad, jak pan widzi, pracuj'. Czu'em, §e go zdrowo wkurzam. Stuka' palcami w mask' samochodu w takt bibopu. Kabura pukawki lžni'a w s'o„cu jak czarna pantera. - ChCia'bym sprawdzi, co jest w baga§niku - rzuci'. ' Widz' §e wie, i§ nie mam nic wspólnego z tym kurewskim bankiem. Wiedzia', §e ja to wiem. Nie podoba'em mu si', to si' rzuca'o w oczy, ale nie mia'em najmniejszego poj'cia dlaczego. Wyję'em kluczyki ze stacyjki i zamacha'em mu nimi przed nosem. Normalnie wyrwa' mi je z r'ki. Poczu'em, §e si' spó¦ni' Gmera' par' chwil w zamku i cięgnę' uchwytem we wszystkie strony. Wysiad'em,'trzaskajęc drzwiami. - No dobra -cmoknę'em. - Daj pan, ja to zrobi'. Mo§e to si' wyda panu idiotyczne, ale nie zale§y mi, §eby uszkodzi ten samochód. To moje narz'dzie pracy. Otworzy'em baga§nik i odsunę'em si', by móg' spojrze do žrodka. W g''bi le§a'o samotnie stare pude'ko zapa'ek. Odczeka'em, ile trzeba i zamknę'em. . - Przy okazji troch' si' przewietrzy. Wsiad'em z powrotem do samochodu. Mia'em ju§ zapali, gdy si' pochyli' i chwyci' za drzwi. - Chwila, moment! A to, co to jest?! Wystawi'em g'ow'. G'aska' opon'. - No, jakby tu powiedzie, zupe'nie jak skórka banana! - oznajmi'.- Takiej to nie wzię'bym nawet na kwiaty przed domem. Od razu zmi'k'a mi rura, poczu'em niebezpiecze„stwo. - Tak, wiem-powiedzia'em. -Zauwa§y'em to rano przed wyjazdem, mia'em si' tym wkrótce zaję. Wyprostowa' si', nie spuszczajęc ze mnie oczu. Próbowa'em przekaza im pos'anie mi'ožci. - Nie mog' tak pana pužci - rzek'. - Stanowi pan zagro§enie publiczne. - Ale ja nie jad' daleko. B'd' prowadzi' powolutku. I zaraz po powrocie zmieni' ko'o, mo§e by pan spokojny... sam nie wiem, jak mog'o do tego dojž. Odsunę' si' od samochodu i przybra' zm'czony wyraz twarzy. - No dobrze... daruj' panu, a tymczasem niech pan za'o§y zapasowe. Poczu'em, jak w'osy je§ę mi si' na nogach i r'kach. Moje zapasowe ko'o to nie by'o což, co mog'em pokaza policjantowi. Mia'o za sobę dobre sto pi'dziesięt tysi'cy. To, które kaza' zdję, wyględa'o przy nim jak nowe. W gardle mnie žcisn''o. Podsunę'em mu paczk' papierosów. - Chm... Zapali pan? chm... Holender, ta ca'a historia z tym bankiem... pewnie do'o§yli panu piekielnie du§o roboty... chm... Nie chcia'bym si' znale¦ na miejscu tych 'ajdaków... chrrr... A... - Dobra, wyjmuj pan to ko'o, nie b'd' tu sta' ca'y dzie„. No to po herbacie; teraz ju§ mog'em wycięgnę papierosa i spokojnie zapali, patrzęc na drog' cięgnęcę si' za szybę. Zmru§y' oczy. - Mo§e pomóc, chce pan? - Nie-westchnę'em-nie ma co. Tracimy tylko czas. Tamto ko'o te§ nie wyględa najlepiej. Je równie§ b'd' musia' wymieni. Chwyci' oburęcz za drzwi. Na jego czo'o zsunę' si' niesforny kosmyk, lecz nie zwróci' na niego uwagi. - W zasadzie powinienem zatrzyma pa„ski samochód. Móg'bym nawet kaza panu wraca na piechot'. Ale my sobie zawrócimy, zajedzie pan do warsztatu i wszystko 'adnie wymieni. Pojad' za panem. Oznacza'o to, lekko liczęc, godzin' spó¦nienia, a fortepiany nie sę towarem, który mo§na sprzeda ka§dego dnia. O ma'y w'os nie powiedzia- 'em, §e nie p'acę mu za przeszkadzanie ludziom w pracy. Lecz on od s'o„ca dostawa' iluminacji. - Prosz' mnie pos'ucha - rzek'em - mam spotkanie o dwa kroki stęd. Ja nie wyjecha'em na przeja§d§k', jad' sprzeda pianino, a wie pan, §e dzisiaj przedsi'biorstwo nie mo§e sobie pozwoli na przegapienie najmniej- szego interesu. Ostatnio wszyscy mamy nó§ na gardle... Daj' panu s'owo, §e po powrocie zajm' si' ko'ami. Przysi'gam panu. - Nie. Ma by natychmiast - szczeknę'. Chwyci'em kierownic' i si'ę woli powstrzyma'em si' przed zacižni'ciem pi'žci; r'ce mia'em sztywne i proste jak kawa'ki drewna. - Dobrze - powiedzia'em -ježli ju§ pan tak bardzo chce mi wlepi mandat, to prosz', žmia'o. Przynajmniej b'd' wiedzia', na co dzisiaj zapracuj'. Zdaje si', §e nie mam wyboru... - Nic nie mówi'em o mandacie. Powiedzia'em, §e to ko'o nale§y NATYCHMIAST wymieni! - Tak, zdę§y'em zrozumie. Ale je§eli przez to mam straci klientk', to ju§ wol' zap'aci. Przez dziesi' sekund milcza', wpijajęc we mnie wzrok, a potem cofnę' si' troch' i powoli wycięgnę' z kabury pistolet. W promieniu paru kilometrów nikt si' nie zbli§a'. - Albo robimy, o co prosz'-warknę'-albo w'aduj' panu kulk' w t' pieprzonę opon', tak na poczętek! Ani chwili nie wętpi'em, §e jest do tego zdolny i w minut' pó¦niej dwa samochody mkn''y w stron' miasta. Ten ranek mog'em ju§ sobie odpužci. Przy wje¦dzie le§a' z'om. W'ęczy'em kierunkowskaz i skr'ci'em w po- dwórze. Na ko„cu 'a„cucha ujada' pies czarny jak diabe'. Przed szopę jakiž facet uk'ada' žruby i zerka' na nas. Dzie„ by' pi'kny, wiosenny, niemal upalny i bez najmniejszego podmuchu wiatru. Wokó' pi'trzy'y si' wraki samochodów. Wysiad'em. œamignat przykopa' psu i wytar' r'ce. Užmiech- nę' si' do m'odego. - Siemasz, Richard! Co ci' sprowadza? - wykrzyknę'. Robota, stary, jak zawsze. - A mnie opony - powiedzia'em. Podrapa' si' w 'eb i oznajmi', §e w stosie sę ze trzy albo cztery mercedesy, ale k'opot w tym, §e trzeba je odnale¦. - Niech pan si' nie martwi - zar§a'em - po to tu jestem. Poszli obali piwo w cieniu szopy, a ja wlaz'em mi'dzy wraki. Mia'em prawie pó' godziny spó¦nienia. Blacha pali'a d'onie. W'adza by'a w r'ku wroga. Musia'em si' wdrapywa kilkakrotnie na maski, a§ wreszcie wypat- rzy'em jakiegož benza. Przednia lewa opona nadawa'a si', tylko §e zapomnia'em zabra podnožnik. Zawróci'em. Powietrze pachnia'o olejem silnikowym z wymiany. Wyję'em z samochodu narz'dzia. Obaj panowie siedzieli na skrzynkach i dyskutowali. Korzystajęc z przerwy, žcięgnę'em sweter. Przechodzęc obok, kiwnę'em im r'kę. Tak si' z'o§y'o, §e mercedes, którego upatrzy'em, mia' na karku furgonetk'. Nie chcia'bym niczego przejaskrawia, ale musz' zaznaczy, §e mia'em dobry ubaw podnoszęc go i kiedy uda'o mi si' wyrwa to ko'o szatana, pot ze mnie kapa', a podkoszulek zmieni' barw'. S'o„ce tkwi'o niemal w pionie. Teraz pozosta'o ju§ tylko powtórzy operacj' w innym miejscu. Czyli przesunę ska''. Przy szopie panowa' mi'y nastrój: gliniarz o czymž opowiada', a wrakarz z radochy wali' si' po udach. Zanim powróci'em do harówy, koniuszkami paznokci wycięgnę'em papierosa. œruby troch' si' zapiek'y, ociera'em czo'o przedramieniem. Nadstawia'em ucha na wypadek, gdyby zawo'ali mnie na piwo, lecz moje miejsce by'o tutaj, na roz§arzonej patelni, i kiedy wycięgajęc ramiona pokaza'em ko'o, us'ysza'em ich žmiech. Na koniec zap'aci'em facetowi. Forsa znikn''a w jego kieszeni. Gliniar- czyk popatrzy' na mnie z zadowolonę minę. Zwróci'em si' do niego: - Gdyby kiedyž pan czegož potrzebowa', niech si' pan nie kr'puje. - Przemyžl' to - odpar'. Bez s'owa wróci'em do samochodu. S'owa to žlepe pociski. Podjecha'em do przodu, pó'obrót w ty' i znowu do przodu; powrót na szos' zabra' mi w sumie mniej ni§ trzy sekundy. Ale niewiele wi'cej potrzebowa'em, by zda sobie spraw', jak szybko z jednego gówna mo§na wpaž w drugie. R'ce mia'em upaprane, na czole warstw' czarnej mazi, a o podkoszulku ju§ nie wspomn'. Wiedzia'em instynktownie, §e sprzedawca pianin powinien unika czegož takiego jak d§umy. Mia'em godzin' spó¦nienia, lecz mimo to zmuszony by'em zahaczy o dom - nie by'o wyboru. Dosz'o do tego, §e musia'em trzyma kierownic' przez dwie papierowe chusteczki. Wbiegajęc po schodach od razu zdar'em z siebie podkoszulek i pomknę- 'em do 'azienki prosto jak strza'a. Betty w samych majteczkach oględa'a si' w lustrze z profilu. Podskoczy'a. - Rany boskie, alež mnie nastraszy'! - Jajajaj, nawet nie wiesz, ile mam spó¦nienia! œcięgajęc spodnie, strežci'em jej histori' i wbieg'em pod prysznic. Zmy'em zewn'trznę warstw' przy u§yciu proszku do czyszczenia emal i 'azienka wype'ni'a si' parę. Betty przeględa'a si' nadal. - Ty - odezwa'a si' - nie sędzisz, §e troch' przyty'am? - ”artujesz chyba, uwa§am, §e wyględasz teraz idealnie. - Což mi si' zdaje, §e mam wi'kszy brzuch. - No nie, což ty sobie ubzdura'a? Wystawi'em g'ow' zza zas'ony. - S'uchaj, zrobisz což dla mnie? Zadzwo„ do tej kobiety i powiedz jej, §e dopiero wyje§d§am, wstaw jakiž bajer... Podesz'a i przytuli'a si' do zas'ony. Cofnę'em si' w g'ęb. - Nie, nie, bez takich teraz - powiedzia'em. Przed wyjžciem pokaza'a mi j'zyk. Po raz dwudziesty namydli'em r'ce i us'ysza'em, jak zdejmuje s'uchawk'. Nie ma co, je§eli nie dojdzie do sprzeda§y, pomyžla'em, przegram dzisiaj na wszystkich frontach. Odk'ada'a w'ažnie s'uchawk', kiedy stanę'em za nię, majęc zupe'nie mokre w'osy, ale czyžciutki i w podkoszulku o nieskalanej bieli. Pog'aska'em ję po piersiach na znak przeprosin i poca'owa'em w szyj'. - I co powiedzia'a? - W porzędku, czeka na ciebie. - Wracam za godzin', najwy§ej za dwie... Postaram si' szybko. Przesun''a r'ce do ty'u, §eby mnie obję. - Dobrze, §e wpad'ež -wymrucza'a -což ci poka§'. Wylecia'ež rano tak szybko... - S'uchaj, daj' ci trzydziežci sekund. Odesz'a na bok i wróci'a z ma'ę, szklanę rurkę. Zrobi'a beztroskę min'. - Czu'am si' nie bardzo na myžl, §e b'd' chowa to dla siebie przez ca'y dzie„... Teraz ju§ mi lepiej. Podsun''a mi rurk' pod oczy, tak jakby zawiera'a ona lekarstwo na žmier. Skojarzy'o mi si' to z próbkę, którę mo§na znale¦ w proszkach do prania, zw'aszcza §e Betty užmiecha'a si'. Užmiecha'a si' ca'a jej twarz, poza oczami. - Niech no zgadn' - powiedzia'em. - To py' z Atlantydy. - Nie. To §eby wiedzie, czy jest si' w cię§y. Moje cižnienie t'tnicze opad'o na 'eb, na szyj'. - I co tam wida? - zapyta'em, powstrzymujęc oddech. - ”e jestem. - A... a ta cholerna spr'§ynka? - No niby tak, ale zdaje si', §e czasami to si' zdarza. Nie wiem, ile minut sta'em przed nię, przest'pujęc z nogi na nog', w ka§dym razie do chwili, kiedy mózg zaskoczy' mi z powrotem. Mia'em wra§enie, §e w pokoju jest za ma'o powietrza, oddycha'em szybciej. Jej oczy wbi'y si' w moje, troch' mi to pomaga'o. Stopniowo rozlu¦nia'em zgryz. A potem užmiechn''a si' i ja równie§ si' užmiechnę'em, nie wiedzęc w'ažciwie dlaczego, bo w moim pierwszym odczuciu pope'niližmy Kosmicz- ne G'upstwo. Ale mo§e mia'a racj', mo§e by'a to jedyna rzecz do zrobienia. Pozwala'a užpi Diab'a. Wybuchn'ližmy zdrowym žmiechem, a§ mnie brzuch rozbola'. Lecz kiedy tak si' z nię žmia'em, mo§na by'o wla we mnie morze trucizny. Po'o§y'em r'ce na jej ramionach i przesunę'em palcami po skórze. - Raz-dwa za'atwi' z tę babkę i wracam do ciebie, zgoda? - odezwa- 'em si'. - No, zresztę i tak mam mnóstwo prania. Nie b'd' si' nudzi, nie ma obawy. Wskoczy'em zatem do samochodu i wyjecha'em z miasta. Na chodnikach doliczy'em si' dwudziestu kobiet z wózkami. W gardle mi zasch'o i nie bardzo chwyta'em, co si' dzieje, nigdy nie bra'em powa§nie pod uwag' czegož takiego. Przez g'ow' jak rakiety przelatywa'y mi ró§ne obrazy. Skupi'em si' na je¦dzie, §eby uspokoi nerwy. Droga by'a pi'kna. Przy stu szeždziesi'ciu na godzin' minę'em wóz policyjny, lecz nie spostrzeg'em tego. Zatrzyma' mnie nieco dalej. Wysiad' z niego nie kto inny jak Richard. Z'by mia' rzeczywižcie pi'kne, zdrowe i równe. Wycięgnę' z kieszeni notes i d'ugopis. - Teraz jak widz' ten samochód, to od razu wiem, §e szykuje si' dla mnie robota - warknę'. Zupe'nie nie mia'em poj'cia, czego ode mnie chce, nie bardzo wiedzia'em nawet, co robi' na tej szosie. Z tej niewiedzy užmiechnę'em si' do niego. Mo§e sta' tak sobie w s'o„cu od wczesnego ranka? - O ile dobrze rozumiem - doda' - doszed' pan do wniosku, §e po wymianie ko'a ma pan prawo jecha jak wariat. Wcisnę'em kciuk i palec wskazujęcy w kęciki oczu. Pokiwa'em g'owę. - Psiakrew, myžlami by'em zupe'nie gdzie indziej - westchnę'em. - Niech si' pan nie przejmuje. Ježli znajd' w pa„skiej krwi par' promili, to ja ju§ sprowadz' pana na ziemi'. - ”eby chodzi'o tylko o to. Dowiedzia'em si' w'ažnie, §e jestem tatusiem! Przez chwil' jakby si' waha', a potem w'o§y' d'ugopis do notesu, zamknę' go i wsunę' do kieszeni koszuli. Pochyli' si' w moję stron'. - Nie ma pan papierosa? - zapyta'. Da'em mu fajk'. Oparty wygodnie o moje drzwi zapali' i zaczę' opowiada mi o swoim ožmiomiesi'cznym synku, który raczkowa' po pokoju, i o ró§nych rodzajach mleka w proszku, i o tysięcach i jednej radožci ojcostwa, i to, i tamto, i w ogóle. Zaraz zasn', pomyžla'em, a on prawi' mi w najlepsze wyk'ad o ssaniu cycków. Kiedy po chwili mrugnę' do mnie, mówięc, §e przymyka oko i §e mog' jecha, pojecha'em, bo co. Przez ostatnie kilometry próbowa'em wczu si' w po'o§enie kobiety i zastanawia'em si', czy chcia'bym wówczas mie dziecko, czy by'aby to moja g''boka potrzeba. Jednak nie uda'o mi si' wczu w po'o§enie kobiety. Dom stanowi' pi'knę posiad'ož. Zaparkowa'em przed wejžciem i wysia- d'em z ma'ym, czarnym kuferkiem w r'ku. W žrodku nie by'o nic, ale zauwa§y'em, §e takie což uspokaja klientów; straci'em ju§ kilka okazji na sprzeda§, stawiajęc si' z r'kami w kieszeniach. Na podje¦dzie pojawi'a si' pi'kna dama, z wyględu troch' pomylona. Pozdrowi'em ję d'onię. - Droga pani, jestem do pani us'ug... Podę§y'em za nię do žrodka. Z drugiej strony, ježli Betty tego naprawd' pragn''a, nie mia'em prawa jej odmówi; by mo§e taki jest porzędek rzeczy, by mo§e to jeszcze nie žmier. Nie mówięc ju§, §e to, co jest dobre dla niej, mog'o z powodzeniem okaza si' dobre i dla mnie. Jednak nad tym wszystkim unosi' si' powiew grozy. G'upia sprawa, taka zapowied¦ zawsze lekko przera§a. Kiedy znale¦ližmy si' w salonie, obejrza'em okno i stwierdzi- 'em, §e fortepian zmiežci si' bez trudu. Wskoczy'em ze swoję gadkę. Tyle §e myžli mi si' pomiesza'y i po paru minutach straci'em kontrol' nad sytuację. - Czy kobieta potrzebuje dziecka po to, by si' zrealizowa? - spyta- 'em. Wytrzeszczy'a oczy. Wróci'em natychmiast do warunków sprzeda§y i zagada'em niepokój, omawiajęc szczegó'y dostawy do domu. Ch'tnie usiad'bym w jakimž pustym miejscu i spokojnie wszystko rozwa§y'. To nie by'y przelewki. Kiedy patrzy'em wokó' siebie, nie bardzo rozumia'em, po co dziecko mia'oby to oględa. A by' to dopiero jeden z wielu cierni ca'ej kwest. Kobieta zacz''a si' kr'ci po salonie w poszukiwaniu odpowiednie- go miejsca. - Pa„skim zdaniem lepiej go postawi w stron' po'udnia? - wypyty- wa'a mnie. - To zale§y, czy b'dę grane bluesy - rzuci'em žwiatowo. Sko„czony jednak ze mnie 'ajdak. Wyra¦nie to czu'em. Lecz czy jest si' prawdziwie 'ajdakiem tylko dlatego, §e brakuje odwagi? Barek zauwa§y'em zupe'nie przypadkiem. Pos'a'em jej smutne spojrzenie zbitego psa. Cholera, powiedzia'em do siebie, pomyžle, §e ta pieprzona spr'§ynka si' rozwali'a, a ja niczego nie poczu'em. Pad' na mnie blady strach. Czy ja jestem tylko narz'dziem, czy tak naprawd' liczy si' jedynie rozkwit kobiety, a dla mnie to ju§ nic nie zosta'o? Nie by'em w gruncie rzeczy pewien, czy facet ma jakękolwiek szans', §eby wyjž z tego ca'o. Kryzys ulotni' si' w chwili, w której mi'a pani wyj''a kieliszki. - Prosz' niedu§o - powiedzia'em - nie mam zwyczaju pi po po'udniu. Pierwszy kieliszek wychyli'em jednym haustem - nie mog'em si' powstrzyma, zbyt d'ugo na niego czeka'em. Przed oczami stan''a mi 'azienka i Betty w majtkach przed lustrem. Ja tu siedzia'em, 'amięc sobie g'ow', a tymczasem wymagano ode mnie tylko jednego: §ebym stanę' na wysokožci zadania. Wiedzia'em przecie§, §e kiedy jest si' ju§ zdecydowanym pójž do ko„ca, zawsze což dobrego trafi si' po drodze. Poprosi'em o jeszcze odrobin' likieru wižniowego. W drodze powrotnej stara'em si' nie myžle o niczym. Jecha'em grzecznie po prawej, przydarzy mi si' mog'o tylko jedno: mandat za wstrzymywanie ruchu. Lecz nie spotyka'em na szosie innych samochodów, by'em sam, praktycznie odci'ty od žwiata, ot, py'ek, podę§ajęcy ku jeszcze mniejszemu. Zatrzyma'em si' w miežcie, §eby kupi jakęž butelczyn' i lody z owocami m'czennicy. Do tego par' najžwie§szych kaset. Rzek'by kto, §e udaj' si' z wizytę do chorego. Trzeba stwierdzi, §e nie wyględa'em najlepiej. Kiedy wszed'em, by'a ca'a w skowronkach. Gra' telewizor. - Zaraz b'dzie Flip i Flap - wyjažni'a. To w'ažnie mia'em ochot' obejrze, dok'adnie to, lepiej trafi nie mog'em. Lody, kieliszki i rozsiedližmy si' na kanapie. Z užmiechem na ustach pozwoliližmy, aby reszta popo'udnia przesęczy'a si' leniwie; nie wracaližmy do tematu. Betty wyględa'a žwietnie, zupe'nie odpr'§ona, tak jakby by' to dzie„ jak co dzie„ plus par' 'akoci i dobry program w telewizji. Ju§ zaczę'em myžle, §e robi' z ig'y wid'y. Na poczętku by'em jej wdzi'czny za to milczenie. Obawia'em si' zw'aszcza, §e wejdziemy w szczegó'y, a ja potrzebowa'em jeszcze czasu, by przyzwyczai si' do tej myžli. Pó¦niej, w miar' jak robi'o si' pó¦no, spostrzeg'em, §e to ja nie mog'em wytrzyma. Kiedy ko„czyližmy kolacj', a ona po'yka'a beztrosko jogurt naturalny, gryz'em ju§ paznokcie. Gdy znale¦ližmy si' w 'ó§ku, przek'u'em wreszcie balon. Pog'aska'em ję delikatnie po udach. - To co, powiedz mi, jak si' z tym czujesz. - O rany... nie mog' powiedzie tak od razu. I musz' jeszcze zrobi badania, §eby wiedzie na pewno. Przytuli'a si', rozwierajęc nogi. - No tak, ale wyobra¦ sobie, §e jestež pewna... Podoba'oby ci si'?- nalega'em. Pod palcami poczu'em jej ow'osienie, ale nie žpieszy'o mi si'. Mog'a sobie kr'ci pupę, ja chcia'em konkretnej odpowiedzi. W ko„cu zrozumia'a. - Ooo, wol' si' na razie nie zastanawia za du§o - powiedzia'a.- W pierwszej chwili pomyžla'am, §e to nic z'ego... To wszystko, co chcia'em wiedzie. Wszystko jasne, jestežmy w domu. Zežlizgnę'em si' na jej brzuch z wyra¦nym zawrotem g'owy. Kiedy si' pieprzyližmy, jej spr'§ynka zda'a mi si' rozwalonę bramę, której odrzwia trzaskaję na wietrze. Nazajutrz posz'a zrobi badania. Nazajutrz po raz pierwszy w §yciu zatrzyma'em si' przed wyspecjalizowanym sklepem i obejrza'em dok'adnie wszystko, co wystawiono w witrynie. Mo§na by'o dosta zawa'u, lecz przypuszcza'em, §e wczežniej czy pó¦niej przyjdzie mi tu wdepnę. Wszed'em do žrodka. Aby wprawi sobie r'k',~ zakupi'em dwa žpioszki. Czerwony i czarny. Sprzedawczyni zapewni'a mnie, §e b'd' z nich bardzo zadowolony, nic nie kurczę si' w praniu. Reszt' dnia sp'dzi'em obserwujęc Betty. Lewitowa'a dziesi' centymet- rów nad ziemię. Podczas gdy przyrzędza'a placek z jab'kami, dyskretnie da'em sobie w szyj'. Zszed'em wyrzuci žmieci w atmosferze greckiej traged. Kiedy znalaz'em si' na dworze, niebo by'o ob''dnie czerwone, a ostatnie promienie wysy'a'y žwiat'o przypudrowane ró§em. Wyda'o mi si', §e moje r'ce sę o wiele bardziej opalone a w'osy na nich niemal bia'e. O tej godzinie ludzie zasiadali do kolacji, na ulicy nie by'o nikogo, nikogo, kto by to obejrza'. To znaczy by'em ja. Przykucnę'em przy wystawie sklepowej i zapali'em 'agodnego, s'odkiego papierosa. Z dala dochodzi'y przyt'umione ha'asy, lecz na ulicy panowa'a cisza. Delikatnie strzęsa'em popió' mi'dzy nogi. ”ycie nie by'o absurdalnie proste, by'o straszliwie skomplikowane. I niekiedy m'częce. Wykrzywi'em si' w požwiacie jak facet, któremu w ty'ek wlaz'o dwadziežcia centymetrów. Patrzy'em w gór', a§ do oczu nap'yn''y mi 'zy, potem przejecha' samochód i wsta'em. I tak ju§ nie by'o co oględa. Nic poza facetem, który pod koniec dnia wyniós' na ulic' par' g'upich toreb ze žmieciami. Po dwóch czy trzech dniach przyzwyczai'em si'. Wróci'em do siebie, do normalnego rytmu. Moim zdaniem w mieszkaniu panowa' dziwny spokój, atmosfera, jakiej nie zna'em. Nie by'o to z'e. Mia'em wra§enie, §e Betty odpoczywa, jakby wróci'a po d'ugim biegu, i mog'em bez trudu dostrzec, §e nieustanne napi'cie, które w niej tkwi'o, zaczyna'o powoli s'abnę. Ostatni przyk'ad pochodzi' zaledwie sprzed paru godzin. Obs'ugiwa'em w'ažnie klientk', numer, jaki si' trafia sprzedawcy pianin raz czy dwa razy w §yciu. Dziewczyna bez wieku, z niežwie§ym oddechem i napierajęca ca'ym dziewi'dziesi'ciokilowym cielskiem. Przesuwa'a si' od pianina do pianina, pyta'a trzy razy o cen', patrzy'a w drugę stron', podnosi'a klapy, wciska'a peda'y i po pó' godzinie byližmy wcię§ w tym samym punkcie. W sklepie zion''o potem i wyobra§a'em sobie, jak ję chwytam i dusz'. Poniewa§ podnios'em g'o~ Betty przysz'a zobaczy, co si' dzieje. - Wcię§ nie bardzo rozumiem - powiedzia'a panienka - jaka jest ró§nica mi'dzy tym a tamtym. - Taka, §e jeden ma nogi okręg'e, a drugi kwadratowe-westchnę'em.- O psiakrew, trzeba b'dzie ju§ zamyka. - W gruncie rzeczy waham si' mi'dzy pianinem a saksofonem - wy- zna'a. - Za par' dni b'dziemy mieli dostaw' fujarek, mo§e pani jeszcze si' wstrzyma - zachrypia'em. Ale nie s'ucha'a, wsadzi'a 'eb w pianino, §eby si' przekona, co ma we wn'trznožciach. Pokaza'em Betty r'kę, §e mam tego potęd. - Ja stęd spadam, b'dzie lepiej - mruknę'em. - Powiedz jej, §e zamykamy. Poszed'em na gór', nie odwracajęc si'. Wypi'em du§ę szklank' zimnej wody. Nagle opanowa'y mnie wyrzuty sumienia. Kto jak kto, ale ja powinienem dobrze wiedzie, §e w cięgu najbli§szych pi'ciu minut Betty z pewnožcię wypieprzy to szkaradztwo przez okno. Niewiele brakowa'o, bym zszed' na dó', lecz si' rozmyžli'em. Nie by'o nic s'ycha, §adnego odg'osu zbitej szyby ani nawet krzyku. By'em zdumiony. Ale najbardziej nieprawdopodobne mia'o si' dopiero sta. Wróci'a po trzech kwadransach ca'a užmiechni'ta i z pogodę na twarzy. - Uwa§am, §e by'ež bardzo niemi'y dla tej dziewczyny - rzek'a.- Powinienež podchodzi do tego nieco spokojniej. Wieczorem wzię'em si' za scrabbla. Mog'em wstawi s'owo JAJNIKI, policzy'oby mi si' potrójnie, ale wymiesza'em litery i powymienia'em je. Kiedy dostarcza'em pianino do domu klienta, wstawa'em na ogó' wczežnie. W ten sposób zyskiwa'em ca'e popo'udnie, §eby móc dojž do siebie. Opracowa'em pewien numer z ch'opakami, którzy pracowali jako kierowcy w sklepie meblowym par' przecznic dalej. Pomys' przyszed' mi do g'owy w dniu, gdy wy'adowywali kredens przed sęsiednim domem. Telefo- nowa'em do nich w przeddzie„, spotykaližmy si' wczesnym ranem na rogu i 'adowaližmy pianino na wynaj'tę furgonetk'; potem jechali za mnę swoję ci'§arówkę. Nast'pnie przenosiližmy pianino i na koniec rozdawa'em im po portrecie. Mieli wtedy na twarzy zawsze ten sam užmiech. Tyle §e tego ranka, kiedy mieližmy przewie¦ ma'y fortepian, wszystko odby'o si' zupe'nie inaczej. Wyznaczyližmy sobie spotkanie na siódmę i od rana warowa'em, palęc pierwszego papierosa i wydeptujęc žcie§k' na chodniku. Niebo by'o szare, zanosi'o si' na deszcz w cięgu dnia. Betty nie obudzi'em, zežlizgnę'em si' z 'ó§ka niczym leniwy wę§. Dziesi' minut pó¦niej spostrzeg'em wreszcie, jak wyje§d§aję zza zakr'tu i kieruję si' w moję stron', ocierajęc si' o chodnik. Jechali rzeczywižcie powoli; co oni tam, kurwa, wyprawiaję, zastanawia'em si'. Kiedy si' znale¦li na mojej wysokožci, nawet si' nie zatrzymali. Szofer stanę' za kierownicę, dawa' mi rozpaczliwe znaki i stroi' g'upie miny, a ten drugi wymachiwa' jakęž planszę i przystawia' ję do szyby. By'o na niej napisane: STARY SIEDZI NAM NA TYœKU!! Od razu si' skapowa'em. Uda'em, §e zawięzuj' sznurowad'o. Pi' sekund pó¦niej przejecha' mi przed nosem ciemny samochód, a za kierownicę faktycznie siedzia' cz'owieczek w okularach. Zaciska' z'by. Tak czy owak, nie by'o mi do žmiechu. Kiedy wyznaczam dat' dostawy pianina, zawsze dotrzymuj' s'owa. Pog'ówkowa'em raz-dwa i pogna'em sprintem do sklepu Boba. Na górze pali'o si' žwiat'o. Nazbiera'em ma'ych kamyków i obrzuci'em nimi okna. Pojawi' si' Bob. - Cholera - powiedzia'em - pewnie ci' obudzi'em? - Nie, niespecjalnie - odpar' - jestem na nogach od piętej rano. Musia'em wsta, §eby uko'ysa wiesz kogo. - Bob, pos'uchaj, mam zasrany k'opot. Zosta'em sam z pianinem na g'owie; nie móg'byž wyrwa si' stęd na chwil'? - Czy si' wyrwa, to nie wiem. Ale mog' ci pomóc, nie ma sprawy. - œwietnie. Podjad' po ciebie za godzink'. Wiedzia'em, §e w trójk' dalibyžmy rad' wniež fortepian przez okno. Tamten ch'opak, szofer, sam jeden potrafi' wgramoli si' z szafę na szóste pi'tro. Ale ja tylko z Bobem: nie by'o na co liczy. Wsiad'em do furgonetki i podskoczy'em do agencji. Trafi'em na m'odego gožcia w prę§kowanym krawacie i w spodniach z kantem ostrym jak §yleta. - Oddaj' furgonetk'. Potrzebuj' teraz czegož wi'kszego z mechaniz- mem do wy'adowywania. Wzię' to za §art: - Mam což w sam raz dla pana. Dwadziežcia pi' ton, dopiero co wróci'a. Z elewatorem i d¦wigiem. - W zupe'nožci mi to starczy. - Problem w tym, jak to prowadzi - wyszczerzy' z'by. - Problemu nie ma - odpar'em. - Wpadam w kontrolowany požlizg na tirze z przyczepę. Faktem jest, §e manewrowa tym dra„stwem by'o diabelnie ci'§ko i §e nigdy nie mia'em czegož takiego w r'kach. Ale przejecha'em przez miasto, nie wyrzędzajęc szkód, w ko„cu nie by'a to znowu taka sztuka - nale§a'o wyjž z za'o§enia, §e to inni powinni przed tobę ucieka. Dzie„ wstawa' z trudem, chmury tuli'y si' mocno do siebie. Poszed'em po Boba, zanios'em mu rogaliki. Usiedližmy przy stole w kuchni i wypi'em z nimi kaw'. Na zewnętrz by'o tak ciemno, §e zapalili lamp', œwieci'a zimnym blaskiem. Annie i Bob wyględali tak, jakby nie spali od kilku tygodni. Kiedy zapychaližmy si' rogalikami. niemowlak dosta' sza'u, a Archie przewróci' na stó' swoję misk' z p'atkami. Bob zerwa' si' i lekko zachwia'. - Daj mi pi' minut na ubranie si', i ju§ nas nie ma - powiedzia'. Archibald my' sobie r'ce pod malutkę kaskadę mleka sp'ywajęcę ze sto'u, a drugi aparat nadal wrzeszcza'. Dlaczego musia'em by žwiadkiem tak potwornych rzeczy? Annie wyj''a z garnka butelk' ze smoczkiem i wreszcie mogližmy si' dos'ysze. - No i jak? - zapyta'em. - Z Bobem uk'ada si' lepiej? - Och... niby lepiej, ale tylko TROCH, to wcię§ nie to. A co, mia'ež což na myžli? - Nie - zaprzeczy'em. - Aktualnie zu§ywam wszystkie si'y na to, by nie myžle o niczym. Spojrza'em na mojego sęsiada, który lepi' paszteciki ze zbo§owych p'atków, ugniatajęc je w d'oni. - Dziwny z ciebie facet. - Obawiam si', §e nie. Niestety. Kiedy wyszližmy na dwór, Bob spojrza' na niebo i skrzywi' si'. - Wiem, wiem - potwierdzi'em. - Jedziemy, szkoda czasu! Wyniežližmy fortepian na chodnik i zwięzaližmy go grubymi pasami. Nast'pnie polecia'em po księ§k' obs'ugi i podszed'em do d¦wigu. By'o co naciska: mnóstwo pokr'te' do przesuwania w prawo i w lewo, do podnoszenia, opuszczania, skracania i wyd'u§ania, do manewrowania wcięgarkę. Wystarczy'o zgra wszystko ze sobę. W'ęczy'em. Przy pierwszej próbie o ma'o nie skróci'em o g'ow' Boba, który lekko si' užmiechajęc, obserwowa' mnie z drugiej strony ulicy. Stery by'y niezwykle czu'e i musia'em potrenowa kilkanažcie minut, zanim jako tako opanowa- 'em mechanizm. Najtrudniej by'o uniknę nag'ych wstrzęsów. Nie bardzo wiem jak to si' sta'o, ale w ko„cu za'adowa'em ten fortepian. La' si' ze mnie pot. Przywięzaližmy instrument bez sensu, jak chorzy, i wyruszyližmy. Denerwowa'em si', zupe'nie jakbyžmy przewozili nitrogliceryn'. Nad naszymi g'owami zawis'a burza, a sumienie nie pozwala'o mi dopužci, by na B"sendorfera spad'a choby kropla deszczu - nie mog'em si' tak zb'a¦ni. Niestety, ci'§arówka wlok'a si' siedemdziesiętkę i niebo obni§a'o si' coraz bardziej. - Bob, jeszcze chwila i b'dzie po zabawie - zauwa§y'em. - No, nie rozumiem, dlaczego nie na'o§yližmy plandeki. - A ty widzia'ež tu což takiego? Widzia'ež což, co przypomina plandek'?!. O Bo§e, przypal mi papierosa. Pochyli' si', .by wcisnę zapalniczk'. Rzuci' okiem na tablic'. - Rany, do czego sę te wszystkie guziki? - ”ebym to ja wiedzia', nie znam nawet po'owy. Gniot'em do dechy. Sp'ywa' po mnie zimny pot. Jeszcze kwadransik, g'upie pi'tnažcie minut i wyjdziemy z tego ca'o. To wyczekiwanie dobija'o mnie. Przygryza'em kęcik :ust, kiedy pierwsze krople przelecia'y po szybie. Zabola'o mnie to tak bardzo, §e chcia'em wy z wžciek'ožci, lecz §aden d¦wi'k nie wydar' si' z mojego gard'a. - Popatrz, znalaz'em to do spryskiwania szyb - oznajmi' Bob. Po dotarciu na miejsce objecha'em dom i wykonawszy slalom mi'dzy grzędkami, zatrzyma'em si' przed oknem. Dama by'a w siódmym niebie, okrę§a'a ci'§arówk', žciskajęc w r'ku chusteczk'. - Postanowi'em sam si' zaję dostawę - wyjažni'em - w ostatniej chwili wszyscy moi ludzie nawalili. - Ach, wiem dobrze, jak to jest - przymila'a si'. - Dzisiaj nie mo§na ju§ liczy na w'asny personel. - Przekona si' pani - doda'em - któregož dnia poder§nę nam gard'o we žnie. - Hi, hi, hi! - pisn''a. Wyskoczy'em z ci'§arówki. - No to zaczynamy! - zawo'a'em. - Polec' s'u§bie, §eby otworzy'a okno. Co chwila spada'y na nas podmuchy ch'odnego i wilgotnego wiatru. Wiedzia'em, §e ka§da sekunda jest droga. Fortepian po'yskiwa' niczym jezioro. Což we mnie dr§a'o. Nastrój zupe'nie jak z filmu katastroficznego, kiedy nie s'ycha ju§ tykania bomby. Wyrwa'em fortepian i wzbi'em go w powietrze. Ko'ysa' si' ci'§ko. Niebo nad nami ju§ mia'o p'knę, powstrzymywa'emje tylko si'ę woli. Kiedy okna si' rozwar'y, dok'adnie wymierzy'em i wys'a'em fortepian do žrodka. Rozleg' si' brz'k t'uczonego szk'a, a na r'k' spad'a mi kropla deszczu. Wznios'em ku niebu triumfujęce oblicze. Jak§e podoba'y mi si' te kropelki, ka§da z osobna i wszystkie razem, teraz gdy instrument by' bezpieczny. Z lekkim sercem opužci'em d¦wigni' i poszed'em zobaczy, có§ takiego zbi'em. Poprosi'em klientk' o przes'anie mi rachunku od szklarza i da'em Bobowi znak, §e nadszed' czas, byžmy si' zaj'li odwięzaniem pasów. To on robi' w'z'y. Chwyci'em jeden w r'ce, obejrza'em go i dyskretnie pokaza'em Bobowi. - Wiesz co, Bob - szepnę'em - nawet nie ma co próbowa go rozsup'a, zacisnę'ež go na amen. Pewnie inne te§, nie? Po jego oczach widzia'em, §e tak. Wycięgnę'em z kieszeni mój nó§ marki Western i przecię'em po kolei wszystkie pasy, ci'§ko wzdychajęc. - Szlag by ci' trafi' - wymrucza'em. Ale przecie§ instrument stanę' gdzie mia' stanę i wyszed' z tego bez najmniejszego zadrapania, nie mia'em powodów do niezadowolenia. Na zewnętrz la'o jak z cebra. Odczuwa'em niemal§e zwierz'cę przyjemnož, widzęc, jak deszcz zalewa okolic' i ciska si' wžciekle, podczas gdy mnie uda'o si' przed nim uciec: Poczeka'em, a§ pani zechce wreszcie pójž po pieniędze. Prac' mog'em uwa§a za sko„czonę. Potem odstawi'em Boba do domu i odwioz'em ci'§arówk'. Wsiad'em w autobus. Deszcz ju§ usta' i miejscami pokaza'o si' kilka niebieskich przežwitów. Napi'cie tego poranka wyko„czy'o mnie, ale wraca'em z kupę szmalu w kieszeni i by'o to jakiež zadožuczynienie. A w dodatku mia'em miejsce siedzęce za szoferem, przy oknie, i nikt nie stercza' mi nad g'owę, kiedy patrzy'em na przemykajęce ulice. W domu nie by'o nikogo. Nie mog'em sobie przypomnie, czy Betty mówi'a, §e gdziež wychodzi; od wczorajszego dnia up'yn''y wieki. Uda'em si' prosto do lodówki i wyję'em to i owo na stó'. Piwo ijajka na twardo by'y zupe'nie zmro§one; poszed'em wzię prysznic w oczekiwaniu, a§ žwiat powróci do ludzkiej temperatury. Wracajęc do kuchni, kopnę'em w zmi'tę kulk' papieru. Takie rzeczy zdarza'y mi si' cz'žciej ni§ powinny, ale tak ju§ jest, na ziemi zawsze což le§y. Podnios'em kartk', rozwinę'em ję, usiad'em i przeczyta'em. To by' wynik bada„ z laboratorium. Wynik negatywny. No mówi' przecie§: NEGA- TYWNY!! Skaleczy'em sobie palec otwierajęc piwo, lecz nie od razu to spostrzeg- 'em. Wypi'em jednym haustem. Z ca'ę pewnožcię by'o gdziež zapisane, §e wszystkie moje nieszcz'žcia przyjdę pocztę. Jakie to by'o zwyk'e, jak§e przera¦liwie banalne - to Piek'o mruga'o do mnie okiem. Up'yn''a chwila, zanim což si' we mnie ruszy'o i nieobecnož Betty zacz''a cię§y mi boležnie. Ježli b'd' tak siedzia', zostanie ze mnie tylko miazga, pomyžla'em. Wczepi- 'em si' kurczowo w oparcie, aby si' podniež i z palca sikn''a krew. Postanowi'em wsadzi go pod wod' - to mo§e z jego powodu bola'o mnie wsz'dzie. Podszed'em do zlewu i w tej samej chwili dostrzeg'em w torbie na žmieci czerwonę plam'. Domyžli'em si' od razu, co to jest, ale zanurzy'em r'k'. Czarne te§ tam le§a'o, to by'y žpioszki; by mo§e nie kurczy'y si' w praniu, tego nie dowiem si' nigdy, ale jedna rzecz by'a pewna: tak, najlepszy dowód mia'em przed oczami, a mianowicie, §e ¦le znosi'y ci'cia no§yczkami. To odkrycie pogrę§y'o mnie. Dawa'o mi poj'cie, w jaki sposób Betty podesz'a do sprawy. Mo§na by sędzi, §e to krew b'yszczy na moim palcu, ale nie, tak naprawd' rozkrajano mi ca'e cia'o. Tak naprawd' ziemia zako'ysa'a si' na swej osi. Opanowa'em si', potrzebowa'em chwili na zastanowienie. Obmy'em palec i obwinę'em go plastrem. Najgorsze, §e cierpia'em za dwoje: mia'em ostrę žwiadomož tego, co mo§e odczuwa Betty, sparali§owa'o mi po'ow' mózgu i wn'trznožci mi si' przewraca'y. Wiedzia'em, §e musz' si' uda na jej poszukiwanie, lecz przez chwil' sędzi'em, §e to przerasta moje si'y-niewiele brakowa'o, bym osunę' si' na 'ó§ko i czeka', a§ nadejdzie rozszala'a zamie i užpi mnie, i rozwieje moje myžli. Sta'em požrodku pokoju, z rozci'tym palcem i kieszenię pe'nę forsy. W ko„cu zamknę'em drzwi i wyszed'em na ulic'. Przez ca'e popo'udnie szuka'em jej bezskutecznie. Przejecha'em parokro- tnie chyba wszystkie ulice miasta, przenoszęc wzrok z jednego chodnika na drugi, goni'em za dziewczynami, które by'y do niej z daleka podobne, zwalnia'em przy kawiarnianych ogródkach, sprawdza'em w najbardziej ucz'szczanych miejscach, przemierza'em na pierwszym biegu puste ulice; powolutku zaczę' zapada wieczór. Pojecha'em zatankowa. Kiedy p'aci- 'em, musia'em najpierw wyję gruby plik banknotów. Cz'owi‚k nosi' czapk' esso, na daszku mia'a t'uste žlady. Spojrza' na mnie nieufnie. - W'ažnie obrabowa'em skarbonk' w kožciele - powiedzia'em. O tej porze mog'a równie dobrze by o pi'set kilometrów stęd; potworny ból g'owy to wszystko, z czym wraca'em z mojej przeja§d§ki. By'o ju§ tylko jedno miejsce, w którym móg'bym ję znale¦: chatka na górze, lecz nie potrafi'em podję decyzji. Myžla'em, §e je§eli jej tam nie znajd', nie znajd' jej ju§ nigdy wi'cej. Powstrzymywa'em si' przed wystrzeleniem tego ostatniego naboju. Mia'em jednę szans' na milion, §e tam jest, i tylko ta szansa mi pozosta'a. Pokr'ci'em si' jeszcze troch' w žwietle neonów, a potem zawróci'em do domu po latark' i kurtk'. Na pierwszym pi'trze pali'o si' žwiat'o. Ale mog'em przecie§ zapomnie i zostawi což na gazie lub nie zakr'ci wody - specjalnie nawet by mnie to nie zdziwi'o. Gdybym zasta' cha'up' w ogniu, w stanie, w jakim by'em, wzię'bym to za strza'' liliputa. Wszed'em na gór'. Siedzia'a przy stole kuchennym. Mia'a dziko, przesadnie wymalowanę twarz i w'osy požcinane bez 'adu i sk'adu. Spojrzeližmy na siebie. Poniekęd oddycha'em, ale zarazem dusi'em si' czy což takiego. Nie przysz'o mi do g'owy, §e móg'bym cokolwiek powiedzie. Zdę§y'a ju§ nakry do kolacji. Wsta'a bez s'owa i przynios'a mi talerz. Pulpety w sosie pomidorowym. Usiedližmy naprzeciw siebie; ona, ona zniszczy'a sobie twarz i ja nie mog'em tego d'ugo wytrzyma. Gdybym otworzy' wówczas usta, rozleg'by si' j'k. Pozosta'y jej tylko trzy-, czterocentymetrowe kosmyki, a tusz i szminka rozp'ywa'y si' na wszystkie strony. Patrzy'a na mnie uporczywie i jej spojrzenie by'o gorsze ni§ wszystko. Poczu'em, §e zaraz což we mnie trzažnie. Pochyli'em si' i nie spuszczajęc z niej wzroku, zanurzy'em obie r'ce w talerzu z pulpetami. By'y goręce. Zagarnę'em ca'ę d'o„ pulpetów, pomidorowy sos sptywa' mi mi'dzy palcami, i wgniot'em je sobie w twarz: w oczy, w nos, we w'osy; parzy'o mnie, ale poprzykleja'em je wsz'dzie. Zežlizgiwa'y si' i upada'y mi na nogi. Wierzchem r'ki star'em což jak 'z' a la sos pomidorowy. Cięgle nie zamieniližmy s'owa. I tak siedzieližmy. 21 - Rany boskie! - wykrzyknę'em - jak b'dziesz tak si' wyrywa, to nigdy mi si' nie uda!! W dodatku usadowiližmy si' przy otwartym oknie i s'o„ce bi'o mnie prosto w twarz. Jej w'osy tak bardzo migota'y, §e z trudem je chwyta'em. - Pochyl si' troch'... Ciach, ciach-wyrówna'em z rozp'du dwa kosmyki. Trzeba by'o trzech dni, §eby do tego dosz'o, §eby pozwoli'a si' zaję tymi w'osami. A tak naprawd' spodziewaližmy si' po po'udniu Eddie'ego i Lizy, to zadecydowa'o przede wszystkim. Trzy dni, by wygrzeba si' z do'ka. To znaczy nie dla mnie, dla niej. Tak czy owak, 'adnie by'o w krótkich w'osach mojej brunetce o zielonych oczach, dobre i to. Chwyta'em kosmyki mi'dzy palce i cię'em je jak kižcie czarnych winogron. Nie mia'a oczywižcie zachwyconej miny, lecz by'em pewien, §e przy odrobinie pudru na policzkach zmyli wszystkich, a ponczem mia'em si' zaję ja. Powiedzia'em jej, §eby si' nie przejmowa'a. Ci, co przyje§d§aję z miasta, zawsze sę bladzi jak žmier. Nie myli'em si', a poza tym Eddie zmieni' wóz. Nowy by' w kolorze w'dzonego 'ososia i mia' odsuwany dach~ Na'ykali si' po drodze sporo kurzu, wyględali oboje na szeždziesi'ciolatków. Liza wyskoczy'a z samo- chodu. - Och, kochanie, žci''až sobie w'osy? Ach, jak ci teraz dobrze! Tak rozmawiajęc, spokojnie zbli§aližmy si' w stron' ponczu. Nie chc' si' chwali, ale by' to dynamit. Liza mia'a ochot' na prysznic i obie dziewczyny znikn''y w 'azience unoszęc szklanki. Eddie klepnę' mnie w udo. - Wiesz, ciesz' si', §e ci' widz', stary trepie! - wykrzyknę'. - A jak! - odpar'em. Rozejrza' si' raz jeszcze, kiwajęc g'owę: - No no, chyl' czo'o. Poszed'em otworzy puszk' dla Bongo. Dzi'ki obecnožci Lizy i Eddie'ego mog'em si' wreszcie rozlu¦ni. Przez te trzy dni nieraz si' zastanawia'em, czy z tego wyjdziemy, czy uda mi si' ję wycięgnę i wyprowadzi w stron' žwiat'a. W'o§y'em w to wszystkie si'y, mam na myžli wszystko, co mia'em w g'owie i to co we wn'trznožciach. Walczy'em wžciekle. Widzia'em doskonale, jak zlecia'a w dó' na 'eb, na szyj', tak §e a§ trudno sobie wyobrazi; nie wiem, jakim cudem uda'o si' nam z tego podniež, jaki to mi'osierny pręd wyniós' nas na pla§'. By'em wyko„czony. Po takim wysi'ku jak ten otworzenie puszki z pasztetem dla psa wydawa'o mi si' r£wnie m'częce, co w'amanie si' do kasy pancernej. Ale w chwil' pó¦niej dwa kieliszki ponczu, i kroczy'em ku jutrzence. Z 'azienki dobiega'y chichoty dziewczyn, to by'o niemal zbyt pi'kne. Kiedy ogie„ powitalnej eufor nieco ju§ przygas', przystępiližmy z Ed- die'em do dzia'ania. Dziewczyny wola'y sp'dzi pierwszy wieczór w domu, trzeba wi'c by'o zrobi troch' zakupów i po drodze wpaž do Boba, by zabra materac i parawan, podobno chi„ski. Po ponczu nie by'o ju§ žladu. Kiedy wyszližmy, zapada'' zmierzch i wia' 'agodny wiatr. Poczu'bym si' zupe'nie dobrze, gdybym tylko potrafi' si' pozby pewnej dosy g'upiej myžli. Wiedzia'em, §e nic nie mog' poradzi; §e nale§y to do owych drobnych ró§nic mi'dzy m'§czyznę a kobietę, lecz nie przestawa'em sobie powtarza, §e w tej histor ból nie zosta' podzielony równomiernie. Dla mnie to by'o zbyt abstrakcyjne. Czu'em, §e gard'o wype'nia mi kula powietrza, której nie umia'em prze'knę. Poszližmy zatem do Boba po ca'y majdan,~ wróciližmy, niosęc materac za brzegi. Kl'ližmy i dyszeližmy, spr'§yny žpiewa'y, a ca'y k'opot polega' na tym, §e nawet mowy nie by'o, by cięgnę to 'ajdactwo po chodniku: musieližmy targa go na wycięgni'tych r'kach. Parawan wydawa' si' przy nim lekki jak piórko. Weszližmy zadyszani na gór', dziewczyny a§ si' zažmiewa'y. Kiedy 'apa'em oddech, czu'em, §e wzmaga si' we mnie dzia'anie alkoholu i krew goni coraz szybciej. Nie by'o to nieprzyjemne - po raz pierwszy od trzech dni wraca'a mi žwiadomož, §e mam cia'o. Dziewczyny przygotowa'y dla nas d'ugę list'; truchtem wybiegližmy na ulic'. Kiedy ju§ si' znale¦ližmy w miežcie, w mgnieniu oka za'atwiližmy wszystko, co trzeba - baga§nik limuzyny zape'ni' si' po brzegi. Gdy na koniec wychodziližmy z cukierni, ka§dy z pakunkiem ciastek w r'ku, jakiž facet podszed' do Eddie'ego i zaczę' go žciska. Widzia'em tego cz'owieka w dniu pogrzebu, przypomina'em go sobie jak.przez mg''. Poda' mi piętk', by' niski, raczej wiekowy, ale tryska' §yciem. Trzyma'em si' troch' na uboczu, §eby mogli spokojnie pogada, i pali'em papierosa, patrzęc w roz- gwie§d§one niebo. S'ysza'em co drugie s'owo. O ile dobrze chwyta'em, gož nie mia' och"ty tak nas pužci: Eddie powinien koniecznie zobaczy jego nowę sal' treningowę by'a tu§ obok; nie zamierza' uwierzy, §e nie mamy nawet pi'ciu minut. ' - To co robimy? - zapyta' mnie Eddie. - Bez dyskusji, idziemy za mnę! - užmiechnę' si' tamten. W'o§yližmy ciastka ~do bag"§nika. Nie mog' odmówi, wyjažni' mi Eddie, znam go ju§ 'co najmniej od dwudziestu lat; kiedyž pomaga'em mu w organizowaniu ró§nych zawodów pi'žciarskich po okolicy, kup' razem prze§yližmy, facet jest do rzeczy. Odpowiedzia'em, §e doskonale rozumiem, a w ogóle to nie jest pó¦no i wcale mi to nie przeszkadza, powa§nie, nic a nic. Zamkn'ližmy baga§nik i skr'ciližmy za róg. Sala by'a ma'a, zaje§d§a'o w niej skórę i potem. Na ringu trenowa'o dwóch facetów. S'ycha by'o uderzenia r'kawic o cia'o i wod' pod prysznicami. Stary zaprowadzi' nas za což w rodzaju kontuaru i wycięgnę' trzy lemoniady. Oczy zrobi'y mu si' okręg'e jak pi'ki. - No i co, Eddie, jak ci si' podoba? - zapyta'. Eddie w zwolnionym tempie musnę' pi'žcię jego podbródek. - Co tu du§o gada, wyględa na to, §e trzymasz r'k' na sterze. - Ten w zielonych majtkach to Joe Attila. Mój najnowszy. Wkrótce o nim us'yszysz. Ten ch'opak idzie naprzód, mówi' ci, ma což w sobie. Uda', §e wyprowadza haka w §o'ędek Eddie'ego. Powoli wy'ęcza'em si' z rozmowy. Pi'em sobie oran§adk', obserwujęc, jak Joe Attila wiczy swoję technik' na partnerze. Ten drugi by' o wiele starszy i mia' na sobie czerwony dres: Joe wali' w niego jak lokomotywa i stary chowa' si' za r'kawicami, pomrukujęc: dobrze, Joe, dalej, jeszcze, bardzo dobrze, tak jest, Joe, i Joe 'adowa' ile wlezie. Nie wiedzie czemu ten widok zahipnotyzowa' mnie, g'owa mi rozgorza'a. Podszed'em do lin. Zupe'nie nie zna'em si' na boksie, widzia'em w §yciu jeden, mo§e dwa mecze, ale nie zachwyci'em si', zw'aszcza tamtego razu, gdy obryzgali mi kolana krwię. A jednak z wywieszonym narkotycznie j'zorem patrzy'em teraz, jak na starego spada nawa'nica ciosów; widzia'em ju§ tylko b'ysk r'kawic przelatujęcych niczym strza'y i nie myžla'em o niczym. Eddie z kumplem podeszli do mnie w chwili, kiedy Joe sko„czy' wyst'p. Bi'y na mnie poty. Z'apa'em Eddie'ego za po'' marynarki. - Eddie, pos'uchaj, co mówi', to marzenie mojego §ycia! Wyjž na ring w r'kawicach, choby tylko na minutk', i udawa, §e tocz' walk' z prawdzi- wym zawodowcem! Wszyscy wybuchn'li žmiechem, Joe jeszcze g'ožniej ni§ reszta. Zapar'em si', powiedzia'em: przecie§ jestežmy wžród przyjació', to tylko na §arty, nie chc' umrze, nie prze§ywszy tego chocia§ raz. Eddie podrapa' si' po karku. - Powa§nie chcesz? Nie zgrywasz si'? Zacisnę'em z'by i potaknę'em. Odwróci' si' w stron' kumpla. - Ja wiem, da to si' jakož zrobi? Tamten odwróci' si' w stron' Joe'ego. - Joe, co ty o tym myžlisz, kochany? Wytrzyma'byž jeszcze minut', jak sędzisz? Rechot Joe'ego przywiód' mi na myžl pie„ drzewa spadajęcy po zbo- czu, ale tak si' napali'em, §e nie zwróci'em na to uwagi. œwiat'a na sali ožlepia'y mnie, oddycha'em szybciej. Joe opar' si' o liny i mrugnę' do mnie okiem: - Ja si' zgadzam, mo§emy si' poboksowa jednę rund' dla zabawy. Dopiero w tej chwili si' przestraszy'em, zadr§a'em chyba ca'ym cia'em, lecz najdziwniejsze by'o to, §e zaczę'em si' rozbiera; pcha'a mnie ta sama si'a, która cięgnie nas ku przepažci. Mój mózg wycięgnę' z zanadrza ostatnie karty, wpad' w ob''d i t'umaczy' což w szale„czym uniesieniu, chcia' mnie z'ama, przedstawiajęc rzeczy w krzywym zwierciadle; nie rób tego, mówi' mi, zdarza si' to raz na milion, lecz zdarza si': by mo§e na tym ringu czeka na ciebie žmier, by mo§e Joe rozwali ci 'eb... Czu'em, jak za pomocę alkoholu odje§d§am w pos'pne delirium - przera§ajęcy skok w ciemne i lodowate jezioro, które zna'em dobrze, ono si' nie zmienia'o, i po drodze rozdziera'y mnie wszystkie moje trwogi: strach, noc, szale„stwo, žmier, ca'y ten cyrk. By'a to jedna z tych strasznych chwil, jakie mogę si' od czasu do czasu przytrafi, lecz dla mnie to nie nowož i kiedyž ju§ znalaz'em na to lekarstwo. Uczyni'em nadludzki wysi'ek, pochyli'em si' nad sznurowad'ami i powtarza'em sobie: kochaj swoję žmier, kochaj swoję žmier, KOCHAJ SWOJĘ œMIER•!!! Dzia'a'o na mnie skutecznie. Wróci'em na powierzchni'; o czymž tam gadali, nie przejmujęc si' moimi problemami. Czerwony dres pomóg' mi si' przebra - wskoczy'em w bia'e szorty i mojemu mózgowi opad'y r'ce. Wdrapa'em si' na ring. Joe Attila mi'o si' do mnie užmiechnę'. - Próbowa'ež kiedyž? - zapyta'. - Nie, po raz pierwszy wk'adam r'kawice. - W porzędku, nie bój si', zaczn' ostro§nie. Przecie§ to na §arty, nie? Nie odpowiedzia'em, przebiega'y po mnie ciep'e i zimne prędy. Byližmy z Joe'em tego samego wzrostu i to wszystko, co nas 'ęczy'o. G'b' mia'em pi'kniejszę ni§ on, on-mia' szersze bary ni§ ja, a r'ce mia' jak moje uda. Zaczę' podskakiwa w miejscu. -- Gotów? Zdawa'o mi si', §e zaraz ulec' w gór'. Ca'a wžciek'ož i bezradnož, które nagromadzi'y si' we mnie ostatnimi czasy, przenios'y si' w prawę pi'ž i, cicho st'kajęc, przy'o§y'em Joe'emu sierpowym mego §ycia. Nadzia'em si' na r'kawice. Cofnę' si', marszczęc brwi. - Hej, mia'o by spokojnie, nie? Musia'em mie goręczk', trzydziežci dziewi' albo czterdziežci stopni. Wróci' do swoich podskoków, podczas gdy moje nogi by'y. z o'owiu. Zamierzy' si' lewę, zrobi' zwód i stuknę' mnie w podbródek krótkim prawym prostym, akurat tak, by og'uszy much'. Za plecami s'ysza'em žmiechy, a Joe kr'ci' mnę jak motylem i 'askota' mnie ko„cem r'kawic. W którejž chwili zwróci' si' w stron' tamtych, by mrugnę do nich okiem. Gruchnę'em go hakiem w usta. Nie udawa'em.. Na efekt nie trzeba by'o d'ugo czeka. Zainkasowa'em w g'b' podwójny prosty, wyr§nę'em na mat' i polecia'em a§ pod liny. Trzy centymetry obok mnie pojawi'a si' twarz Eddie'ego: - Cz'owieku, chyba oszala'ež! Co ci' napad'o? - Nie twoja sprawa - wydusi'em - powiedz mi, leci ze mnie krew? Nie czu'em ju§ nic, by'em na wpó' przytomny, nasze g'osy zacz''y wynurza si' jakby ze snu. Nie mog'em z'apa powietrza. - Dobry Bo§e, czy krwawi' w którymž miejscu? - wymamrota'em. - Nie, ale jak tak dalej pójdzie, to si' doczekasz. No ju§, žcięgaj mi te r'kawice. Wsta'em, opierajęc si' o liny. Wszystko dobrze, poza tym §e wa§y'em chyba ze dwiežcie kilo i pali'a mnie twarz. Joe czeka' na mnie na žrodku ringu. Rzek'byž: rozta„czona, nieuchwytna góra. - Mo§na si' pozgrywa, ale bez przesady - rzuci'. - Wi'cej tego nie rób. Zada'em cios bez uprzedzenia, z ca'ej si'y. Zrobi' lekki unik. - Ma'y, przybastuj - powiedzia'. Powtórzy'em ten sam numer, lecz natknę'em si' na pustk'. Jak ja chcia'em, §eby si' przesta' kr'ci! Z trudem unosi'em ramiona, próbujęc utrzyma gard', a jednak rzuci'em si' na niego i w'o§y'em ostatnie si'y w prawy prosty; by'em przekonany, §e czymž takim zabi'bym byka. Nie wiem, co si' sta'o, niczego nie widzia'em, ale což wybuch'o i by'a to moja g'owa, zupe'nie jakbym wbieg' w oszklone drzwi. Zawis'em przez chwil' w powietrzu, po czym zwali'em si' na mat'. Nie straci'em przytomnožci. Obok mnie ko'ysa'a si' twarz Eddie'ego, jakby przyblad'a, troch' zaniepokojona i przej'ta. Eddie, przyjacielu... czy widzisz krew? - Cholera jasna - odpar'. - Pod nosem otworzy' ci si' kurek! Zamknę'em oczy, teraz mog'em odetchnę. Nie tylko nie umar'em, ale i ta kula powietrza, siedzęca mi w gardle, znikn''a. Przyjemnie by'o tak le§e. Straci'em poczucie tego, co-dzieje si' wokó' mnie, nie wiedzia'em ju§, gdzie-si' znajduj', co, kiedy i dlaczego; chcia'em nacięgnę na siebie przežcierad'o, lecz moja r'ka nie poruszy'a si'. Wreszcie stary w dresie zaję' si' mnę. Opryska' mi twarz wodę i wcisnę' wat' w dziurk' od nosa. - W porzędku, nawet nie z'amany - zawyrokowa' - Joe nie by' žwinię, móg' uderzy o wiele mocniej! Eddie zacięgnę' mni‚ pod prysznic, obrzucajęc wszelkimi mo§liwymi wyzwiskami. Ciep'a woda zrobi'a mi dobrze, a zimna z'agodzi'a opuchlizn'. Wysuszy'em si', ubra'em ~i obejrza'em w lustrze: wyględa'em jak facet leczony cortizonem.~Podszed'em do towarzystwa mniej wi'cej normalnym krokiem, wytrze¦wia'em ju§ zupe'nie. Joe sta' w garniturze, sportowę torb' zawiesi' na ramieniu. Spojrza' na mnie z užmiechem. - A wi'c jak - rzuci' - dobrze jest zrealizowa stare marzenie? - No - odpar'em. - Czuj' si' spokojniejszy. Ale najprzyjemniejsze by'o pó¦niej. Siedzia'em w limuzynie, jechaližmy g'ównę ulicę, lekki wiaterek owiewa' mi twarz, a z palców zwisa' ledwo tlęcy si' papieros. Eddie spoględa' na mnie ukradkiem. - Oczywižcie - odezwa'em si' - dziewczynom ani mru-mru. Zakrztusi' si' i przekr'ci' lusterko w moję stron'. - Ach tak? I co im powiemy... ”e ugryz' ci' komar? - Nie, §e wybi'em g'owę szyb' w sklepie. Któregož ranka budzik zadzwoni' o czwartej. Zatka'em mu buzi' i wsta'em cichutko. Eddie siedzia' w kuchni, zdę§y' ju§ przygotowa torby i pi' kaw'. Užmiechnę' si' do mnie: - Chcesz? Jeszcze goręca. Ziewnę'em. Pewnie, §e chcia'em. Na dworze by'o jeszcze ciemno. Eddie zmoczy' w'osy i uczesa' si'. Wyględa' žwietnie. Wsta' i op'uka' fili§ank'. - Nie guzdraj si' - powiedzia' - samej drogi mamy na godzin'. Par' minut pó¦niej byližmy ju§ na dole. Nie zawsze jest 'atwo zerwa si' tak wczežnie, lecz nigdy si' tego nie §a'uje. Ostatnie godziny nocy sę niesamowite, nic jednak nie mo§e si' równa pierwszym poruszeniom dziennego žwiat'a. Eddie da' mi poprowadzi. Poniewa§ by'o ciep'o, nie zasun'ližmy dachu - zapię'em kurtk' po samę szyj'. Samochód by' cudownie zrywny. Eddie zna' okolice jak w'asnę kiesze„, mówi' któr'dy jecha, a ca'a droga zdawa'a si' upstrzona wspomnieniami z dzieci„stwa: wystarczy' drogowskaz, jakaž žpięca wioska i ju§ sypa'y si' jedna po drugiej ró§ne historyjki, i znika'y w nocy. Na koniec wjechaližmy na piaszczystę drog' i zaparkowaližmy na jej ko„cu, pod drzewami. Noc powoli odchodzi'a. Wycięgn'ližmy z baga§nika sprz't i poszližmy wzd'u§ dož bystrego strumienia, który pluska' i bulgota'. Eddie maszerowa' na przodzie i kontynuowa' monolog; mowa by'a o tym, jak mia' osiemnažcie lat. Zatrzymaližmy si' w cichym zakętku, w miejscu, w którym rzeczka rozszerza'a si', obmywajęc kilka ska', a wokó' drzewa, trawa, ližcie, pęczki, wa§ki i ca'a reszta. Rozbiližmy obóz. Dzie„ dopiero co wstawa', kiedy Eddie zak'ada' buciory. Oczy ch'opako- wi si' žwieci'y, mi'y widok, ja te§ si' czu'em spokojny i odpr'§ony. Bliskož wody zawsze tak na mnie dzia'a. Sprawdzi', czy wszystko gra. Przeskakiwa' ze ska'y na ska'', rzek'byž, §e szed' po wodzie. - Zobaczysz, to nic trudnego... Spójrz, jak to robi'. Prawd' mówięc pojecha'em z nim, §eby sprawi mu przyjemnož. œowienie ryb nigdy mnie nie porywa'o; zabra'em ze sobę tomik poezji japo„skiej, na wypadek gdybym si' nudzi'. - Hej, przecie§ jak nie b'dziesz patrzy', to niczego si' nie nauczysz! - Nie spuszczam z ciebie oczu, žmia'o. - Tak, kochany, spójrz, pracuje tylko przegub. Zakr'ci' §y'kę wokó' g'owy i machnę' przed siebie: haczyk polecia' w przestrze„, a ko'owrotek b'yskawicznie si' opró§ni'. Us'ysza'em plusk. - Widzia'ež? Kapujesz teraz? - Tak - odpar'em -- ale nie przejmuj si' mnę, troch' si' jeszcze przypatrz'. Min''a krótka chwila i mi'dzy ližcie wsunę' si' promie„ s'o„ca. Bez požpiechu rozpakowa'em kanapki, §eby cho raz si' do czegož przyda. No i nie chcia'em przysnę na miejscu. Eddie sta' odwrócony plecami, milcza' od prawie dziesi'ciu minut - poch'on''a go kontenplacja nylonowej §y'ki. Przemówi' nagle, nie odwracajęc si': - Zastanawiam si', co wam jest. Co u was nie gra... Kanapki by'y z szynkę. Nie ma smutniejszego widoku ni§ kanapka z szynkę, kiedy z brzegu zwisa §a'ožnie tasiemka t'uszczu. Zawinę'em je z powrotem, poza tym by'y troch' rozmi'k'e. Poniewa§ nie odpowiada'em, cięgnę' dalej: - Bo§e mój, nie mówi' tego, §eby ci dowali, ale przyjrza'ež si' kiedyž jej twarzy? Straci'a kolory; trzy czwarte czasu przygryza sobie wargi i gapi si' w pustk'... A ty, cholera, nigdy mi o niczym nie mówisz, to skęd ja mam wiedzie, czy da si' což zrobi, §eby wam pomóc. Patrzy'em, jak w'dka sp'ywa z prędem i napr'§a si', rozpryskujęc wokó' kilka kropli. - Sędzi'a, §e zasz'a w cię§' - powiedzia'em. - Ale to by'a pomy'ka. Na haczyku wi'a si' ryba. Pierwsza, lecz nie skomentowaližmy tego, jej žmier przesz'a niezauwa§ona. Eddie wsadzi' w'dk' pod pach' i zdję' ryb' z haczyka. - No dobra, nie §artuj, przecie§ to nie wychodzi za ka§dym razem, nast'pnym pójdzie lepiej. - Nie, nast'pnego nie b'dzie. Ona nie chce ju§ o tym s'ysze, a ja nie mam takiej pary, §eby si' przebi przez spr'§ynk'. Odwróci' si' w moję stron', s'o„ce wbi'o si' w jego rozwiane w'osy. - Wiesz, Eddie - mówi'em dalej - ona goni za czymž, co nie istnieje. Jest jak zranione zwierz', rozumiesz, i wcię§ zakopuje si' g''biej. Ja myžl', §e žwiat jest dla niej za ma'y, Eddie, sędz', §e w'ažnie z tego biorę si' wszystkie k'opoty... Zarzuci' link' dalej ni§ poprzednio, wykrzywi' usta. - W ka§dym razie což chyba mo§na zrobi - mruknę'. - Tak, oczywižcie, musia'aby zrozumie, §e szcz'žcie nie istnieje, §e Raj nie istnieje, §e nie ma niczego do zyskania i niczego do stracenia i §e w zasadzie niczego nie da si' zmieni. A ježli uwa§asz, §e w takim razie pozostaje ju§ tylko rozpacz, no to si' znowu grubo mylisz, bo rozpacz te§jest z'udzeniem. Wszystko co mo§esz zrobi, to k'až si' wieczorem i wstawa rano z užmiechem na ustach, o ile si' da, i myžl sobie, co chcesz, myžlenie nic tu nie zmieni, tylko pokomplikuje rzeczy. Wzniós' oczy ku niebu, kr'cęc g'owę. - S'owo daj', pytam si' go, czy nie ma sposobu, §eby ję z tego wycięgnę, a ten mi opowiada, §e najlepiej by zrobi'a strzelajęc sobie w 'eb, i to wszystko!!! - Nie, to nie tak, ja chc' tylko powiedzie, §e §ycie to nie jest jarmarczna loteria, na której mo§esz wygra jakiež bzdety, bo ježli jestež na tyle stukni'ty, §e zaczniesz obstawia, szybko spostrze§esz, §e ko'o nigdy nie przestanie si' kr'ci. I wtedy zaczynasz cierpie. Wyznaczy sobie w §yciu cele - to obwięza si' 'a„cuchami. Z wody wynurza'a si' druga ryba. Eddie westchnę'. - Kiedy by'em szczylem, by'o tu wi'cej ryb ni§ wody - wymrucza'. - Kiedy by'em szczylem, wierzy'em, §e droga b'dzie žwietlista - po- wiedzia'em. Zgodnie z programem zwin'ližmy si' oko'o po'udnia. Koniec ko„ców, nawet nie próbowa'em zamoczy kija~ zresztę nie bardzo mnie to pocięga'o, i stawiližmy si' w domu Boba z trzema n'dznymi rybkami. Siedzieli w ogrodzie, wszystkie trzy dziewczyny przygotowywa'y tosty, a Bob patrzy' na nie i což dogadywa'. Przeskoczy'em przez ogrodzenie. - Jest pewien problem - oznajmi'em. - O ile nie zdarzy si' cud, nie bardzo wiem, jak wy§ywimy te trzydziežci czy czterdziežci osób trzema rybkami. - Na Boga, a co si' sta'o? - Trudno powiedzie. Mo§e jest z'y rok na ryby. Nawet ježli w rzekach nie by'o ju§ ryb, szcz'žliwie pozosta'o kilka krów na 'ękach czy mo§e gdzie indziej, cholera wie, tak czy owak istnia'a wcię§ mo§liwož szasz'yków, nie by'o jeszcze co robi traged. Zaj'ližmy si' z Bobem ich przygotowaniem. Mieližmy tyle zakichanych szczegó'ów do uzgodnienia, §e z tego wszystkiego nie zauwa§y'em, jak przelecia'o popo'udnie. Z trudem mog'em si' skupi nad tym, co si' dzia'o wokó', trzeba by'o mi powtarza žrednio dwa albo trzy razy; najch'tniej smarowa'em mas'em te ma'e plasterki, przynajmniej mia'em spokojnę g'ow'. Po takiej rozmowie, jakę odby'em z Eddie'em, zapowiadany wieczór zupe'nie mnie nie podnieca' i szczerze mówięc by'em pewny, §e im mniej zobacz' przy sobie ludzi, tym lepszy b'dzie mój nastrój. Jednak ci'§ar faktów nie pozwala' mi si' stęd wyrwa. Kiedy masz wybór mi'dzy dzia'aniem a biernym znoszeniem, nie zawsze nale§y si' rzuca na pierwsze rozwięzanie, bo mo§na szybko si' zm'czy. Pogoda by'a 'adna w szczególny, troch' idiotyczny sposób, s'o„ce nawet nie ožlepia'o. Nieco ciep'a poczu'em jedynie wówczas, gdy zbli§y'em si' do Betty i przejecha'em r'kę po jej obci'tych w'osach. Przez reszt' czasu wzdycha'em w sobie i podsy'a'em Bongo kanapki. Noc ju§ zapada'a, kiedy nadeszli gožcie. Kilkoro z nich zna'em z widze- nia, a ci, których oględa'em po raz pierwszy, przypominali tych, których zna'em, jakkolwiek patrze. Zwali'o si' szeždziesięt osób z hakiem, Bob skaka' od jednej grupki do drugiej niczym latajęca ryba. Podszed' do mnie, zacierajęc r'ce. - Chyba nie¦le si' zapowiada, jak rany... - powiedzia'. Zanim odszed', wychla' mój kieliszek, którego jeszcze nawet nie dotknę- 'em. Stanę'em nieco z boku z pustym szk'em i nie rusza'em si'. Nie chcia'o mi si' pi, nic mi si' nie chcia'o. Wyględa'o na to, §e Betty dobrze si' bawi, Liza tak§e, i Eddie, i Bob, i Annie, i ca'a reszta, no, bawi si': raczej chc' powiedzie, §e tylko ja jeden sta'em na uboczu, usi'ujęc podrobi kęcikami ust okolicznožciowy užmiech, a§ wreszcie poczu'em skurcze warg. W porzęd- ku, zgoda, by'em by mo§e jedynym trupiobladym typem w tym towarzyst- wie, ale có§ widzia'em na tych wszystkich twarzach, jak nie ob''d, niepokój, trwog'? co innego jak nie wžciek'ož i niemoc, cholera jasna, czy widzia'em kogokolwiek, kto móg'by wycięgnę mnie z dna? By'o si' z czego žmia, no nie? Widzia'em kilka žlicznych dziewczyn, lecz wydawa'y mi si' brzydkie, a facetów bra'em za dupków; mo§e troch' upraszczam, ale nie mia'em ochoty bawi si' w detale, mia'em ochot' wycofa si' w mrok, chcia'em žwiata smutnego i lodowatego, žwiata bez nadziei, bez trežci, bez žwiat'a, tak jest, pragnę'em si' zanurzy, nie by'o we mnie si'y. Chwilami cz'owiek pragnie zobaczy, jak ca'y ten bajzel zwala si' w dó' i topi, i ma ochot' spužci sobie niebo na 'eb. W ka§dym razie taki by' mniej wi'cej mój stan ducha, a cięgle jeszcze niczego nie wypi'em. Z drugiej strony nie chcia'em bynajmniej rzuca si' w oczy, zaczę'em wi'c kr'ci si' w kó'ko jak ktož bardzo zaj'ty. W pewnej chwili Betty klepn''a mnie w rami'. Podskoczy'em. - Ty, co ty wyprawiasz? - zapyta'a. - Obserwuj' ci' od d'u§szego czasu... - Chcia'em sprawdzi, czy jeszcze ci' obchodz' - za§artowa'em.- Dziewczyny zaniedbuję mnie z powodu tego podbitego oka. Užmiechn''a si' do mnie; drepta'em u bram Piek'a, a ona užmiechn''a si' do mnie, Panie w Niebiosach, och, Panie Niebieski, Bo§e Wszechmogęcy, Chryste! - Przesadzasz - powiedzia'a. - Ju§ prawie nie wida. - We¦ mnie za r'k' - poprosi'em. - Zaprowad¦ mnie tam, gdzie b'd' móg' zatankowa. Ledwo co zdę§y'em nala, a ju§ jak spod ziemi wyrós' Bob, opró§ni' mój kieliszek i pocięgnę' Betty za rami'. - Bob, ty to naprawd' jestež z'amaniec. Nie dož, §e... Ale by' ju§ daleko i jego uszy zažwieci'y jak lampy odblaskowe. Znowu zosta'em sam. Dzi'ki Betty poczu'em si' nieco mniej przygn'biony-zdoby- 'em si' na užmiech rekonwalescenta i odwróci'em si' w stron' baru pe'en nadziei, §e dostan' swój kieliszek, nie nara§ajęc si' na stratowanie. Nie by'o to proste, gdy§ wszyscy mówili g'ožniej ode mnie, a nad moję g'owę wycięga'y si' jakiež ramiona. Musia'em pójž naoko'o i samemu sobie nala. Atmosfera si' rozgrzewa'a. Ktož podkr'ci' muzyk'. Pocięgnę'em za sobę sk'adane krzese'ko i usiad'em pod drzewem jak babcia, tyle §e nie zabra'em robótki i wiele mnie jeszcze czeka, zanim zaczn' brodzi w bajorku lat. Wokó' mnie kr'cili si' i rozmawiali ludzie, lecz nic takiego si' nie dzia'o; najwa§niejszym problemem epoki zdawa'y si' strój i sposób uczesania, nie warto by'o szuka we wn'trzu tego, co nie zosta'o wystawione w witrynie. O moje biedne pokolenie, które jeszcze niczego nie sp'odzi'o, które nie zazna'o wysi'ku i nie pozna'o buntu i które spala'o si' w žrodku, nie znajdujęc §adnego wyjžcia! Postanowi'em wypi za jego zdrowie. Mój kieliszek sta' w trawie. W chwili kiedy si'ga'em r'kę, Bob przewróci' go nogę. - Co tu porabiasz? - spyta'. - Ju§ siad'ež? - Powiedz mi jednę rzecz, Bob: niczego nie poczu'ež, nie poczu'ež, §e kopnę'ež w což? Da' krok w ty' i zachwia' si', i ja, który nie mia'em w §y'ach kropli alkoholu, mog'em dostrzec, ile nas dzieli. Nie warto by'o próbowa wyjažnia mu czegokolwiek. W'o§y'em mu do d'oni kieliszek, chwyci'em za rami', obróci'em go i popchnę'em we w'ažciwym kierunku. - Id¦, nie mam do ciebie nienawižci! - powiedzia'em. Moje pokolenie zapija'o si' w'ažnie na žmier, a ja musia'em czeka, a§ ten wa' przyniesie mi szk'o. Trudno i darmo, pomyžla'em, nic nie zostanie nam oszcz'dzone. Na szcz'žcie noc by'a ciep'a i zaję'em dobre miejsce, kiedy roznosili szasz'yki. Poczu'em si' nieco lepiej; rzecz jasna Bob nie wróci', ale uda'o mi si' znale¦ wolny kieliszek. Schwyci'em go kurczowo i podszed'em w stron' ta„częcych. Wypatrzy'em pewnę panienk', niezbyt 'adnę, lecz o wspania'ym ciele, które wi'o si' w takt saksofonu. Mia'a bardzo obcis'e spodnie i nic pod nimi, na górze podobnie: koszulka i zaraz pod nię go'e piersi; mo§na by'o patrze i patrze, nie odczuwajęc znudzenia. Zacz''y wia jakby pomyžlniejsze wiatry. Zmru§y'em oczy, pocięgajęc pierwszego 'yka. Ale wypi'em tylko jednego, gdy§ saksofon si' podjara' i dziewczyna odpowiedzia'a bezb''dnie, machajęc na wszystkie strony r'kami i nogami. Oczywižcie, oczywižcie nie znajdowa'em si' pi'dziesięt metrów od niej, sta'em dok'adnie na drodze jej ramienia i zarobi'em kieliszkiem prosto w ry'o: szk'o stukn''o o z'by. - O Chryste Panie! - wykrzyknę'em. Czu'em, jak alkohol spada kropla za kroplę z w'osów i sp'ywa mi po piersi. œcisnę'em kieliszek w garžci a drugę r'kę wytar'em sobie twarz. Panienka zas'oni'a palcami usta: - O kurcze, to moja wina? - Nie - odpowiedzia'em - sam go sobie wyla'em na g'b', §eby si' spieni. Mi'a by'a ta dziewczyna - posadzi'a mnie w kęcie i pomkn''a po serwetki. Ostatnia z'ožliwož losu na nowo podci''a mi nogi. Czeka'em na pomoc z pochylonę g'owę, lecz ból ludzki ma swoje granice: nie czu'em ju§ prawie nic. Nikt nie zwraca' na mnie uwagi. Podbieg'a z rolkę papieru w kwiatki i podda'em si' jej zabiegom. Kiedy wyciera'a mi w'osy, stan''a wprost przede mnę i jej spodnie wype'ni'y moje pole widzenia. Trudno by'o widzie což innego ni§ to, co mia'a mi'dzy nogami, chyba §eby zamknę oczy. Materia', cho pofa'dowany i wybrzu- szony, by' milimetrowej grubožci - skojarzy'o mi si' to g'upio z owocem rozp'k'ym od s'o„ca albo od biedy z dwiema po'ówkami grejpfruta, które móg'bym oddzieli palcem. Widok by' nieziemski, ale nie spad'em z krzes'a. Przygryz'em sobie wargi, a mimo to niemal czu'em ten zapach. Na szcz'žcie jeszcze nie zwariowa'em, jedna dziewczyna w zupe'nožci mi wystarczy; zastanawiam si', skęd niby mia'bym wzię si'y, mam na myžli dziewczyny do przer§ni'cia - naprawd' pe'no ich by'o wsz'dzie. Popatrz sobie, jak ta„czę i ciesz si', westchnę'em, wstajęc. Nie zatrzymuj si' przed wystawami, gdzie ludzie t'oczę si' w kolejkach. Zostawi'em dziewczyn' i wszed'em do domu. Przy odrobinie szcz'žcia, myžla'em, znajd' cichy kęt, wn'k', w której b'd' móg' spokojnie wychyli kieliszek. Alkohol nie przynosi' rozwięzania, podobnie jak ca'a reszta, lecz pozwala' odsapnę, chroni' przed zerwaniem wszystkich zabezpiecze„. To przecie§ od §ycia cz'owiek wariuje nie od alkoholu. Rany boskie, na górze by'o tyle ludzi, §e o ma'o nie da'em nogi, tylko w'ažciwie. po co? Przed telewizorem siedzia'a ich ca'a zgraja, wyk'ócali si', czy oględa fina' tenisa czy zako„czenie transatlantyckich regat samotników. Kiedy decydowali si' na g'osowanie, zauwa§y'em butelk'. Podszed'em jakby nigdy nic i chwyci'em ję, patrzęc w drugę stron'. Wynik by' remisowy, po pi' g'osów, zatka'o to im na chwil' buzie. Nala'em sobie w momencie wzgl'dnej ciszy. Jakiž facet wsta' i podszed' do mnie, przesadnie si' užmiechajęc; na oku mia' kosmyk w'osów, a po bokach nie mia' nic. Schowa'em kieliszek za plecami. Uję' mnie za szyj', jakbyžmy si' znali od dawna. Nie bardzo lubi', kiedy si' mnie dotyka, spię'em si'. - Jak widzisz, stary - powiedzia' - mamy ma'y problem i myžl', §e wszyscy tu obecni zgadzaję si', §ebyž to ty go rozstrzygnę'. Pochyli'em g'ow', by uciec spod jego r'ki. Odsunę' kosmyk. - A wi'c s'uchamy ci', stary - doda'. Zawižli na moich ustach, tak jakbym mia' wypowiedzie s'owa, które zbawię ludzkož. Nie mia'em serca ich przetrzymywa. - Ja tam przyszed'em zobaczy film z Jamesem Cagneyem. Zwinę'em si' z moim kieliszkiem, nie czekajęc na ich reakcj'. Nie nale§y si' narzuca, kiedy odpychaję ci' ze wszystkich stron naraz, trzeba patrze przed siebie i iž dalej samotnie swoję drogę. Znalaz'em si' w kuchni. Siedzieli tu w kupie przy stole i dyskutowali. By'a wžród nich Betty. Kiedy mnie spostrzeg'a, wycięgn''a w moję stron' r'k'. - Oto i on we w'asnej osobie! - krzykn''a. - Ten, którego nazywam pisarzem! By mo§e takich zosta'a dzisiaj ju§ tylko garstka! By'em szybki niczym b'yskawica, sprytny jak lis, nieuchwytny niby w'gorz albo oliwkowe myd'o. - Nie ruszajcie si' stęd, zaraz wracam! Zanim wstali, by zgotowa mi owacj', wpad'em do ogrodu. Nie zatrzyma'em si' w žwietle, odbieg'em od okien. Po drodze wyla'em dziewi' dziesiętych kieliszka, mog'em ju§ jedynie zamoczy usta, lecz za to unios'em bez szwanku moję dup' pisarza. Troch' to ma'o jak na ca'y wieczór. Pomyžla'em, §e nale§y spužci kurtyn'. By'a ju§ g''boka noc i zdawa'o mi si', §e si' znajduj' na opustosza'ym dworcu, a wszystkie okienka zamkni'to. Poniewa§ nikt na mnie nie patrzy', wycofa'em si' powoli na dziób statku, przeskoczy'em przez liny i wsunę'em si' do szalupy. Jednę r'kę przecię'em cum'. I zanim wiež obieg'a lotem b'yskawicy dom, roztopi'em si' w nocy. Kiedy wróci'em do siebie, najwi'kszę przyjemnož sprawi'a mi cisza. Poszed'em do kuchni i usiad'em w ciemnožci. Tylko b''kitny blask sęczy' si' przez okno. Nogę otworzy'em lodówk' i wyla'em sobie na nogi kwadrat žwiat'a. Przez chwil' bawi'em si' tym widokiem, a potem wyję'em piwo. Bo gdybym tego nie zrobi', kto opiewa'by ów dziwny urok, jaki przedstawia butelka piwa dla faceta, zastanawiajęcego si', co ma tak naprawd' wartož? Nie po'o§y'em si', zanim nie by'em w stanie udzieli na to pytanie kilku solidnych odpowiedzi. Zamykajęc lodówk', kichnę'em. 22 Ma'a kolejka linowa zgrzyta'a krsz grsz krsz, tak jakby by'a u kresu si', i kabina ko'ysa'a si' 'agodnie pod podmuchami wiatru - wisieližmy jakiež dwiežcie metrów nad ziemię. Wraz z nami jecha'a tylko para staruszków, mieližmy mnóstwo miejsca, lecz Betty przyciska'a si' do mnie. - Och, Bo§e, dobry Bo§e, ale mam pietra - szepn''a. Ja te§ nie by'em ca'kiem na luzie, lecz mówi'em sobie: nie wyg'upiaj si', ta cholerna lina nie trzažnie akurat DZISIAJ, przecie§ ju§ miliony ludzi t'dy przejecha'y i wszystko si' szcz'žliwie ko„czy'o, by mo§e pužci za dziesi' lat, no mo§e za pi', a niechby i za tydzie„, ale to nie znaczy, §e TERAZ, NATYCHMIAST!! Wreszcie rozum wzię' gór', mrugnę'em okiem do Betty. - Nie martw si' - powiedzia'em - to o wiele mniej niebezpieczne ni§ samochód. Stary pokiwa' g'owę, užmiechajęc si' do nas. - To prawda - dorzuci'. - Nie by'o tu wypadku od czasu drugiej wojny žwiatowej. - No w'ažnie - odpar'a Betty - což mi si' zdaje, §e to ju§ za d'ugo... - OCH, CO TY WYGADUJESZ!! - zawarcza'em. - Dlaczego nie podziwiasz widoków jak wszyscy? Grszsz, krsz, grszszsz... Wyję'em fiolk' z witaminę C i poda'em Betty jednę pastylk'. Skrzywi'a si', ale na opakowaniu pisali: žrednio osiem pastylek dziennie. Zaokręgli'em do dwunastu, wypada'o po jednej na godzin'; przecie§ to jest dobre, smakuje jak pomara„czka, nalega'em. - O rany, mam ju§ dož - marudzi'a - od dwóch dni ten smak w ustach! Nie ustępi'em, wsunę'em jej §ó'ty krę§ek mi'dzy wargi. Obliczy'em, §e wieczorem, kiedy b'dziemy si' k'až, po'knie ostatnię pastylk' opakowania. Wed'ug sposobu u§ycia by'a to normalna kuracja. Doda do niej kilka dni w górach i odpowiednio dobrane wy§ywienie i szed'em o zak'ad, §e Betty nabierze kolorów. Przyrzek'em to Lizie w dniu ich wyjazdu, dok'adnie w chwili, kiedy si' §egnaližmy i kiedy powiedzia'a mi: uwa§aj, §eby si' nie rozchorowa'a, wiesz, martwi' si' o nię. Grsz, krsz, grszszszsz. Moim zdaniem specjalnie nie oliwili tego interesu. Ale kiedy cz'owiek zajmuje si' spuszczaniem w dó' i wcięganiem na gór', w gór' i w dó', ijeszcze, ijeszcze, dzie„ w dzie„, rok w rok, to musi to w ko„cu wyjž mu bokiem. Kto wie, czy faceci z obs'ugi nie odkr'cali žrub dla rozrywki, raz na miesięc po jednej czwartej obrotu i ca'y obrót w dni, kiedy §ycie wydaje si' szczególnie pod'e... Pogodzi si' ze žmiercię, prosz' bardzo, ale nie nale§y jednak przesadza. - Powinni si' wymienia co dwa tygodnie - powiedzia'em. - I zosta- wia jednego na dy§urze w kabinie. - O kim ty mówisz? - O facetach, którzy trzymaję žwiat w r'kach. - Och, spójrz lepiej na te owieczki, tam na dole! - O cholera, gdzie? - Jak to gdzie... nie widzisz tych malutkich, bia'ych punkcików? - O PANIE!! Przy wyjžciu czeka' na nas facet w czapce i z gazetę wystajęcę z kieszeni. Otworzy' drzwi. Mimo dobrotliwej miny mia' moim zdaniem g'b' mordercy. Na zjazd oczekiwa'o kilka osób; nie byli to m'odzie„cy pe'ni pasji §ycia, same szeždziesi'ciolatki: na g'owach mieli kapelusiki, a na dole oczekiwa'y na nich nowe, wielkie samochody. Nadawali miejscu smak zwi'd'ego kwiatu. No ale nie przyjechaližmy tu dla zabawy. Rzuci'em okiem na rozk'ad jazdy. Trumna powinna by z powrotem za godzin'. Znakomicie, mieližmy czas, by 'yknę žwie§ego powietrza, nie umierajęc przy tym z nudy. Obróci'em si' wokó' w'asnej osi i obejrza'em panoram', by'a rzeczywižcie pi'kna, bez dwóch zdƒ„, gwizdnę'em mi'dzy z'bami. Nie bardzo pami'ta'em, co jest tu szczególnego do zobaczenia, ale jedno stwierdzi mog'em: nie cięgn''y tutaj t'umy. Poza sadystę zatrudnio- nym przy kolejce byližmy tylko my i para staruszków. Poszed'em po'o§y torb' na betonowy stó' z ró§ę wiatrów i pocięgnę'em za suwak. Wezwa'em Betty na sok pomidorowy. - A ty? - zapyta'a. - Prosz' ci', Betty, nie będ¦ žmieszna... Uda'a, §e odsuwa szklank', musia'em sobie nala. By'a to dla mnie rzeczywižcie ci'§ka próba: czu'em wstr't do tego soku, zdawa'o mi si', §e pij' puchar žci'tej krwi. Tylko §e Betty godzi'a si' wypi pod tym w'ažnie warunkiem i chocia§ by' to g'upi, ma'y szanta§, wola'em p'aci. Nale§a'o to do owych cichych codziennych žmierci, przez które musimy przechodzi. Na szcz'žcie wyniki okazywa'y si' na miar' mych wysi'ków. Dosta'a rumie„ców i jej policzki nie by'y ju§ tak zapadni'te. Od trzech dni panowa'a cudowna pogoda i schodziližmy ca'ę okolic', wdychajęc žwie§e powietrze i sypiajęc po dwanažcie godzin ciurkiem. Na horyzoncie pokaza'a si' ziemia. Gdyby Liza mog'a w tamtej chwili zobaczy Betty pi'knę jak dzie„ i §'opięcę w pe'nym s'o„cu sok pomidorowy, to przekonany jestem, §e krzykn''aby: cud boski. Ježli chodzi o mnie, musia'o mi to wystarczy. Kiedy przypatrywa- 'em si' Betty nieco uwa§niej, mia'em dosy nieprzyjemne odczucie. Zdawa'o mi si', §e utraci'em což istotnego, a do tego dochodzi'a absolutna pewnož, §e nigdy tego nie odzyskam. Ale nie wiedzia'em co to takiego, zastanawia'em si', czy nie zg'upia'em przypadkiem do ko„ca. - O kurde!! Ty, chod¦ tutaj, och, chod¦ szybko!! Pochyla'a si' nad rodzajem lunety umocowanej na cokole, jednym z tych urzędze„, w które trzeba wrzuca pieniędze z szybkožcię karabinu maszyno- wego. Aparat by' wycelowany w sęsiedni szczyt. Przywlok'em si'. -- Nie do wiary! - powiedzia'a. - Widz' or'y, rany boskie, tam na gnie¦dzie siedzę dwa or'y!! - Tak, to tatuž i mamusia. - Cholera, to genialne!! - A§ tak? Ustępi'a mi miejsca. Dok'adnie w chwili, kiedy si' pochyla'em, aparat przesta' dzia'a. Požpiesznie przetrzęsn'ližmy kieszenie, lecz nie znale¦ližmy wi'cej drobnych. Wyję'em pilniczek do paznokci. Poszpera'em w otworze, na darmo. Zrobi'o mi si' ciep'o, zaczę'em si' denerwowa. By tak blisko nieba i da si' wykiwa przez parszywy mechanizm, nie, z tym nie mog'em si' pogodzi. Ktož delikatnie klepnę' mnie w rami'. To by'a tamta staruszka: twarz jej si' rozpada'a, lecz oczy pozosta'y §ywe, wida, §e potrafi'a zachowa to, co istotne. Podsun''a mi pod nos d'o„ z trzema monetami. - To wszystko, co znalaz'am - odezwa'a si'. - Niech pan je we¦mie. - Wezm' tylko jednę; pozosta'e prosz' zachowa dla siebie. Jej žmiech by' jak strumyczek wody przeciekajęcy przez koronkowę piank'. - Nie, mnie si' one nie przydadzę. Nie mam ju§ takiego dobrego wzroku jak pan. Odczeka'em chwilk' i wzię'em monety. Obejrza'em or'y. Opowiedzia'em staruszce, co widz' i zwróci'em lunet' Betty. Pomyžla'em, §e ona zrobi to lepiej ode mnie. œnieg tu nie le§a', lecz w mojej g'owie góry oznaczaję lawiny i zawsze zabieram z sobę flaszeczk' rumu. Stary siedzia' na stole i czyžci' zab'ocone podeszwy, užmiechajęc si' w s'o„cu. Na jego szyi podrygiwa'y krótkie, bia'e w'oski. Poda'em mu butelk', ale odmówi'. Podbródkiem wskaza' na swoję §on'. - Kiedy si' poznaližmy, przyrzek'em jej, §e ježli prze§yjemy razem ponad dziesi' lat, nie wezm' kropli do ust. - Za'o§' si', §e nie zapomnia'a o pa„skiej obietnicy - odpar'em. Kiwnę' g'owę. - Widzi pan, mo§e wyda to si' panu niemędre, ale jestem z tę kobietę od pi'dziesi'ciu lat. I gdyby si' da'o, z radožcię móg'bym to prze§y od nowa. - Nie, nie wydaje mi si' to niemędre. Jestem troch' w starym stylu. Chcia'bym móc prze§y to samo... - Tak, rzadko si' zdarza, by cz'owiek da' sobie rad' sam. - Rzadko si' zdarza, by cz'owiek w ogóle da' sobie rad'-mruknę'em. W mojej torbie by'o jedzenia dla ca'ej rodziny i to same dobre rzeczy: masa migda'owa, ciasteczka žlazowe, suszone morele, biszkopty energetycz- ne, chrupięce sezamki i kiž nie spryskiwanych bananów. Wywali'em wszystko na stó' i zaprosi'em staruszków do wspólnego podwieczorku. Pogoda by'a pi'kna a cisza kojęca. Patrzy'em, jak stary prze§uwa ciasteczko, doda'o mi to odwagi; by mo§e b'd' jak on za pi'dziesięt lat, pomyžla'em sobie. No, mo§e przesadzam, powiedzmy za trzydziežci. Wyda'o mi si' to bli§ej ni§ sędzi'em. Gaw'dziližmy sobie w oczekiwaniu na powrót kolejki. Przyjecha'a, j'częc. Kiedy si' pochyli'em, ujrza'em zawrotny spadek liny. Po§a'owa'em, §e to zrobi'em. Przycisnę'em palcem gard'o, aby rozetrze kulk' strachu. Z kabiny wysz'a kolonijna grupa dzieciaków a za nimi dwie kobiety. Jedna zdawa'a si' by martwa z przera§enia, mia'a jeszcze szeroko rozwarte ¦renice. Kiedy przechodzi'a przede mnę, nasze spojrzenia zetkn''y si'. - Ježli ten cud techniki nie podjedzie tu za godzin', b'dzie ju§ pani wiedzia'a, §e dzie„ by' szcz'žliwy dla pani, nie dla mnie. Wjazd pod wieloma wzgl'dami by' przera§ajęcy, lecz zjazd okaza' si' prawdziwym koszmarem. Hamulce mog'y pužci w ka§dej sekundzie, s'ysza'em wyra¦nie ich mozolnę prac'. By'em przekonany, §e ju§ si' dymi'y. Przy tym tarciu szcz'ki wkrótce rozpalę si' do czerwonožci, o ile nie rozpali'y si' dotychczas. Kabina z pewnožcię by'a za ci'§ka. W pewnej chwili przysz'o mi do g'owy, §eby wyrzuci przez okno wszystkie niepotrzebne rzeczy, a nawet odkr'ci siedzenia i pozrywa ok'adziny. Wed'ug moich oblicze„ kabina wa§y'a ton'. Ježli hamulce by pužci'y, mog'aby osięgnę szybkož w porywie do 1500 kilometrów na godzin'. Zaraz za linię ko„cowę sta' gigantyczny podest ze zbrojonego betonu. Zu§yto by d'ugich miesi'cy na posk'adanie cia', ot co. Zaczę'em zerka na hamulec bezpiecze„stwa jak na zakazany owoc. Betty uszczypn''a mnie w rami', žmiejęc si': - Hej, ty nie czujesz si' dobrze... Uspokój si'! - To nie grzech by gotowym na wszystko - wyjažni'em. Którejž nocy w hotelu obudzi'em si', podskakujęc na 'ó§ku. Bez §adnego powodu, bo by'em tylko zm'czony: w cięgu dnia zrobiližmy dwudziestokilo- metrowy spacer z przerwami na sok pomidorowy. Min''a trzecia. œó§ko obok mojego sta'o puste, lecz spod drzwi 'azienki wype'za' strumyk žwiat'a. Zdarza si', §e dziewczyna wstaje nad ranem, by si' wysika, nieraz mia'em okazj' przekona si' o tym, ale §eby o trzeciej nad ranem, to dosy rzadka sprawa. A zresztę, wszystko jedno, ziewnę'em. Le§a'em w ciemnožci, czekajęc, a§ Betty wróci albo §e z powrotem zabierze mnie sen, jednak nic takiego si' nie sta'o. Nic nie s'ysza'em. Po chwili przetar'em oczy i podnios- 'em si'. Pchnę'em drzwi do 'azienki. Betty siedzia'a na brzegu wanny z twarzę zwróconę w stron' sufitu, r'ce trzyma'a na karku, unoszęc 'okcie. Na suficie nie dostrzeg'em niczego ciekawego, zupe'nie nic, by' bielutki. Nie spojrza'a na mnie. Ko'ysa'a si' lekko w przód i w ty'. Nie spodoba'o mi si' to. - Wiesz, žliczna, je§eli jutro mamy podejž do tego cholernego lodowca, to lepiej si' wyspa... .Skierowa'a na mnie oczy, lecz nie zobaczy'a mnie od razu. Zdę§y'em zauwa§y, §e ca'y mój trud poszed' na marne: by'a przera¦liwie blada, a jej usta zsinia'y. Zdę§y'em wcisnę sobie pod paznokcie drzazgi bambusa, zanm rzuci'a mi si' na szyj'. - Och, to straszne!!! - za'ka'a. - SœYSZ GœOSY!! Trzyma'em jej g'ow' na ramieniu i g'adzęc ję, nadstawi'em ucha. Faktycznie, dochodzi'y mne jakiež niewyra¦ne pomruki. Odetchnę'em. ~- Wiem, co to jest-powiedzia'em. -To radio. Trafi'až na informacje. W hotelu zawsze znajdzie si' jakiž dupek, który musi wiedzie, jak si' miewa žwiat o trzeciej rano. ' Wybuchn''a p'aczem. Poczu'em, jak sztywnieje w moich ramionach. Nie mog'o by dla mnie nic gorszego, nic mnie tak nie zabija'o. - Och nie" Bo§e, Bo§e mój, ja je s'ysz' w g'owie!! W MOJEJ GœOWIE!!! W 'azience zrobi'o si' zimno, niesamowicie zimno, tak nienormalnie. Odchrzęknę'em w raczej dziwny sposób. - Cichutko, uspokój si' - szepnę'em. - Chod¦, o wszystkim mi opowiesz. Podnios'em ję i po'o§y'em na 'ó§ku. Zapali'em lampk'. Odwróci'a si' w drugę stron' i skuli'a jak pies, wciskajęc w usta pięstk'. Pobieg'em zmoczy chustk', jak§e niewiarygodnie by'em skuteczny, z'o§y'em ję na pó' i przykry'em czo'o Betty. Uklęk'em obok, poca'owa'em, wyję'em z jej ust palce i zaczę'em je ssa. - A teraz jeszcze tamto s'yszysz? Zaprzeczy'a ruchem g'owy. - Nie bój si', wszystko b'dzie dobrze... - powiedzia'em. Ale co ja mog'em wiedzie, ja, ten kutas z'amany, czy ja si' na tym zna'em, czy mog'em cokolwiek jej obieca? Czy to w mojej g'owie s'ycha by'o te kurewskie g'osy? Przygryz'em wargi do krwi, bo inaczej by'bym pewnie gotów zažpiewa jej ko'ysank' albo zaproponowa napar z maku. Siedzia'em zatem tak obok niej, przydatny mniej wi'cej jak lodówka na dalekiej Pó'nocy. œwiat'o zgasi'em d'ugo po tym, jak zasn''a, i trzyma'em oczy otwarte w ciemnožci, czekajęc, kiedy wyskoczy z niej zgraja wyjęcych demonów. Sędz', §e nie wiedzia'bym, co zrobi. Wróciližmy dwa dni pó¦niej i od razu polecia'em do lekarza. Czu'em si' zm'czony, a mój j'zyk pokry' si' krostkami. Posadzi' mnie mi'dzy swoimi nogami. Mia' na sobie strój judoki, a na jego czole b'yszcza'a malutka §arówka. Z duszę na ramieniu otworzy'em usta. Trwa'o to trzy sekundy. - Nadwitaminoza! - orzek'. Kiedy pisa' w papierach, zakas'a'em delikatnie w pi'ž. - Aha, panie doktorze, chcia'bym... Jest jeszcze což, co mnie niepokoi... - Uhu. - Chwilami s'ysz' g'osy... - A to nic - odpowiedzia'. - Jest pan pewien? Wychyli' si' przez biurko, by poda mi recept'. Jego oczy zmieni'y si' w dwie malutkie, czarne szparki, a usta wykrzywi'o mu což na kszta't užmiechu. - Což panu powiem, m'ody cz'owieku -zažmia' si'- s'ysze g'osy czy sprawdza bilety przez czterdziežci lat §ycia albo defilowa z flagę, albo czyta sprawozdania gie'dowe czy opala si' pod kwarcówkę... czy widzi pan jakęž ró§nic'? Nie, niech mi pan wierzy, niepotrzebnie si' pan niepokoi, ka§dy ma swoje k'opoty. Po kilku dniach krosty zesz'y. Pogoda si' rozstroi'a. Lato jeszcze si' nie zacz''o, lecz dni by'y ju§ ciep'e i bia'e, žwiat'o zalewa'o ulice od rana do wieczora. Rozwozi pianina w takę pogod', to jakby p'aka krwawymi 'zami, jednak rzeczy wróci'y do starego porzędku. Tyle §e chwilami te pianina zaczyna'y mi doskwiera - zdawa'o mi si', §e mam do czynienia z trumnami. Naturalnie uwa§a'em, by nie wypowiada g'ožno takich myžli albo sprawdza'em, czy w pobli§u nie ma Betty. Nie op'aca'o mi si' rozdrapywa ran, próbowa'em raczej p'ynę dalej, podtrzymujęc jej g'ow' nad wodę. Bra'em na siebie wszystkie codzienne k'opoty i nie zdradza'em si' ani s'owem. Wywiczy'em sobie w spojrzeniu pewien specjalny b'ysk dla ludzi, którzy za bardzo mnie wkurzali. Ludzie od razu rozumieję, kiedy ktož jest gotowy ich zabi. Tak dok'adnie wykarczowa'em teren wokó' niej, §e ostatecznie wszystko toczy'o si' raczej dobrze. Nie lubi'em jednej rzeczy, mianowicie kiedy zastawa'em ję siedzęcę na krzežle i wpatrzonę w pustk' i kiedy musia'em wo'a ję parokrotnie albo podchodzi, by nię potrzęsnę. Tym bardziej §e z czegož takiego wynika'y same k'opoty: a to spala' si' garnek, a to woda przelewa'a si' przez wann' lub pralka pracowa'a z pustym b'bnem. W sumie nie by'o to jednak gro¦ne - zdę§y'em si' ju§ dowiedzie, §e nie mo§na §y pod bezchmurnym niebem i przez wi'kszož czasu zadowala'em si' tym, co mia'em. Nie zamieni'bym si' z nikim. Przy tym wszystkim zda'em sobie spraw', §e dzieje si' we mnie což dziwnego. Nie zosta'em pisarzem jej marze„, nie rzuci'em jej žwiata do nóg, czego potrafi'bym by mo§e dokona jako geniusz - nie by'o ju§ co do tego wraca -jednak§e mog'em jej da wszystko, co w sobie mia'em, i chcia'em jej to da. Problem w tym, §e nie by'o to 'atwe. W ka§dy nowy dzie„ wydziela'em z siebie kulk' miodu i nie wiedzia'em, co z nię zrobi. Kulki zbiera'y si' jedna przy drugiej i czu'em, jak rožnie we mnie niby kamie„ ma'a ska'a. By'em jak ktož, kto zostaje sam z prezentem w r'kach. Jakby wyrós' mi niepotrzebny mi'sie„ lub jakbym wylędowa' u Marsjan ze sztabkami z'ota. I mog'em tak sobie goni z pianinami i wypruwa z siebie flaki, harowa w domu i biega na wszystkie strony: z trudem udawa'o mi si' zm'czy i poczu w ramionach ból. Za nic nie mog'em naruszy tej porcji czystej energ, która tkwi'a we mnie. Dzia'o si' což zgo'a innego - zm'czenie cia'a jeszcze jakby ję zwi'ksza'o. Cho zatem Betty nie u§ywa'a jej, nie mog'em sam skorzysta z tego, co jej podarowa'em. Zaczyna'em powoli rozumie, co odczuwa genera' arm, który siedzi jak ten palant ze stosem bomb, a ta cholerna wojna wcię§ nie nadchodzi. Ale musia'em te§ uwa§a, pilnowa si'. Ochrona mojego ma'ego skarbu zrobi'a ze mnie nerwusa. I tak to pewnego ranka o ma'o nie po§ar'em si' z Bobem. Poszed'em mu pomóc w remoncie sklepu; kl'czeližmy požród puszek i nie potrafi' powiedzie, jak do tego dosz'o, w ka§dym razie rozmawialižmy o kobietach. A raczej mówi' g'ównie on, gdy§ nie nale§a'o to do moich ulubionych tematów. Ogólny wniosek by' taki, §e ježli chodzi o kobiety, to nie jest nimi w pe'ni usatysfakcjonowany. - Nie trzeba szuka daleko - westchnę'. - No bo popatrz, mojej patrzy z oczu chujem, a twoja to w po'owie wariatka. Nie zastanawiajęc si', co robi', chwyci'em go za szyj' i przypar'em do žciany mi'dzy pur‚e ziemniaczanym a majonezami w tubkach. O ma'o go nie udusi'em. - Nie mów nigdy wi'cej, §e Betty jest na wpó' wariatkę! - warknę'em. Kiedy go pužci'em, dr§a'em jeszcze z wžciek'ožci, a on kas'a'. Wylecia'em bez s'owa. Po powrocie do domu uspokoi'em si' i zrobi'o mi si' przykro. Skorzysta'em z okazji, kiedy Betty szykowa'a což w kuchni, i rzuci'em si' na telefon przy 'ó§ku. Usiad'em. - Bob - zaczę'em - to ja... - Zapomnia'ež czegož? Chcesz si' dowiedzie, czy ju§ pad'em? - Bob, nie odwo'uj' tego, co powiedzia'em, ale nie wiem, co mi si' sta'o... Prosz' ci', zapomnij o tym. - Wokó' szyi mam szalik z ognia... - Wiem, przykro mi. - Jasna cholera, nie wydaje ci si', §e to by'a lekka przesada? - Zale§y. Tylko w Mi'ožci i w Nienawižci mo§na pójž do ko„ca. - Ach tak? To mo§e powiesz mi, jak to si' sta'o, §e napisa'ež księ§k'. - Bo ja ję kocha'em, Bob, naprawd' KOCHAœEM t' księ§k'. Bob nale§a' do tych paru szcz'žliwców, którzy przeczytali maszynopis. By'a z tym ca'a afera i wreszcie ustępi'em. Wydoby'em jedyny egzemplarz, schowany na samym dnie torby, i wyszed'em w najwi'kszej tajemnicy, kiedy Betty nuci'a pod prysznicem. Lubi' twój styl, podsumowa', tylko dlaczego nic si' nie dzieje? - Nie bardzo rozumiem, Bob. Jak to nic si' nie dzieje? - Oj, dobrze wiesz, o co mi chodzi... - No nie, powa§nie, Bob; nie czytasz dosy historyjek, otwierajęc codziennie rano gazet'?! Nie masz ju§ dož krymina'ów, komiksów i opowie- žci science fiction, nie uwa§asz, §e mo§na je POTRZASKA• O KANT DUPY? ch'opie, nie masz ochoty pooddycha? - A tam, ca'a reszta mnie nudzi. Wszystkie te powiežci, które wydaję od dziesi'ciu lat... nigdy nie mog' przebrnę przez pierwsze dwadziežcia stron. - To normalka. Wi'kszož facetów piszęcych dzisiaj utraci'o wiar'. Księ§ka powinna tchnę energię i wiarę, pisanie powinno by jak wyrywanie w gór' dwustu kilogramów. A najlepiej jak ci nabrzmiewaję wszystkie §y'y. Ta rozmowa odby'a si' miesięc temu, a dzisiaj rozumia'em, §e mam zbyt ma'o czytelników, by pozwoli sobie na uduszenie choby jednego. Szczegól- nie §e tego w'ažnie potrzebowa'em do sko„czenia dachu. Niektórych rzeczy nie mog'em robi sam. Pomys' rzuci'a Betty, wcieli w §ycie mia'em ja. Trzeba by'o wywali szež metrów kwadratowych dachu i zastępi je szk'em. - Myžlisz, §e to da si' zrobi? - zapyta'a. - Sk'ama'bym, gdybym zaprzeczy'. - Uhm... no to czemu zwlekamy? - S'uchaj, ježli powiesz mi, §e rzeczywižcie tego chcesz, spróbuj' což wymyžli. Przytuli'a mnie, a potem wdrapa'em si' na strych, zobaczy, co mnie czeka. Zrozumia'em, §e wyjdzie mi to bokiem. Zszed'em i z kolei ja ję przytuli'em. - Myžl', §e zas'uguj' na drugę kolejk' - wymrucza'em. Teraz ju§ prawie ca'a robota by'a odwalona. Pozosta'o jedynie wstawi szybki i wszystko uszczelni. Bob mia' przyjž po po'udniu pomóc mi przy wnoszeniu szk'a, ale po tym porannym zdarzeniu obawia'em si', §e zapomni. Jednak myli'em si'. Kiedy weszližmy we dwójk' na dach, zrobi' si' potworny upa'. Betty podrzuci'a nam piwo. By'a podniecona myžlę, §e sp'dzimy dzisiaj pierwszę noc pod gwiazdami. ”artowa'a. Ach, Bóg jeden wie, §e gdyby mnie o to poprosi'a, przerobi'bym ca'y dom na ser z dziurami. Zwin'ližmy narz'dzia w ostatnich promieniach s'o„ca. Betty wdrapa'a si' na gór' z puszkami carlsberga i sp'dziližmy tam chwil', rozmawiajęc i mru§ęc oczy w žwietle. Rzeczywižcie by'o jasno. Po wyjžciu Boba zrobiližmy na strychu nieco miejsca i zamietližmy troch'. Nast'pnie wtaszczyližmy materace, což do zjedzenia, papierosy i niezb'dne minimum, §eby nie wykorkowa z pragnienia. Jak tylko po'o§yližmy materace pod oszklonę cz'žcię, Betty rzuci'a si' na jeden z nich i wycięgn''a z r'kami pod g'owę. Zapad'a noc i po lewej wida by'o dwie gwiazdy. Tydzie„ harówy, lecz za t' cen' mieližmy niebo. Zastanawia'em si', czy najpierw což zjemy, czy b'dziemy si' pieprzy. - Ty, myžlisz, §e zobaczymy ksi'§yc? - spyta'a. Wzię'em si' do rozpinania guzików spodni. - Nie wiem... to niewykluczone - powiedzia'em. Ježli chodzi o mnie, moje gusta by'y prostsze. Nie musia'em szuka na niebie tego, co mia'em pod r'kę. By'em tak zaprzyja¦niony z jej majtkami, §e mog'em je g'aska bez nara§ania §ycia. Kiedy rzuci'em okiem pod jej spódniczk', zobaczy'em, §e zosta'y mi tylko trzy palce, ale nie mia'em si' czego obawia. - S'owo daj', widz' gwiazdy - oznajmi'a. - Wiem dobrze, ile jestem wart, nie musisz ju§ nic mówi. - Ale te sę PRAWDZIWE!! Od razu poję'em, §e rozgrywka idzie mi'dzy mnę a niebem, ale nie popužci'em, postanowi'em walczy jak wžciek'y pies. Na poczętek zanurzy- 'em g'ow' mi'dzy jej nogi, a te majtki, to ja je z§ar'em. Gdzie si' podzia'y k'opoty, gdzie by' ca'y ten koszmar, który narasta' od d'u§szego czasu? Gdzie by' Raj, gdzie by'o Piek'o, gdzie si' schowa'a ta diabelna machina, która gruchota'a nam kožci? Rozchyli'em szpar' i z'o§y'em tam twarz. Jestež na pla§y, tatusiu, mówi'em sobie, le§ysz na mokrym piasku i fale ssę ci usta; ech, tatku, rozumiem dobrze, §e nie chce ci si' wstawa... Kiedy si' unios'em, b'yszcza'em jak gwiazda, a jedno oko mia'em sklejone. - Jest k'opot: nie widz' na odleg'ož - powiedzia'em. Užmiechn''a si'. Przycięgn''a mnie do siebie i zacz''a czyžci to oko ko„cem j'zyka. Skorzysta'em z okazji, by si' w nię wsunę. I przez dobrę chwil' nie s'ysza'em ju§ o niebie, czu'em jedynie gwiazdy przep'ywajęce mi gdziež za plecami. Tego wieczoru Betty by'a wyjętkowo wra§liwa; nie musia'em przecho- dzi siebie, aby doprowadzi do zwyci'stwa. Sprawia'o mi przyjemnož, §e tyle z tego mia'a, zwolni'em nieco ruchy i ona pierwsza obla'a si' potem. Kiedy poczu'em, §e to si' zbli§a, pomyžla'em o teor Big Bang. Le§eližmy przyklejeni do siebie przez dobre dziesi' minut, a potem przypužciližmy szturm na kurczaka. By'a te§ butelka wina. Pod koniec policzki jej si' zaró§owi'y a oczy rozb'ys'y. Rzadko si' zdarza'o widzie ję tak spokojnę i, jakby to wyrazi, prawie szcz'žliwę, tak w'ažnie, prawie szcz'žliwę. - Dlaczego nie jestež taka cz'žciej? - spyta'em. Spojrza'a na mnie tak, §e nie mia'em wi'cej ochoty powtórzy pytania. Ze sto razy ju§ o tym rozmawialižmy, a wi'c po co nalega'em, dlaczego cięgle do tego powraca'em? Czy wierzy'em jeszcze w magi' s'ów? Pami'ta'em doskonale naszę ostatnię rozmow' na ten temat - nie by'o to sto lat temu i mia'em wra§enie, §e znam ję na pami'. Jezu, powiedzia'a, czy ty nie rozumiesz, §e §ycie jest przeciwko mnie? wystarczy, bym czegož zapragn''a, a od razu widz', §e nie mam prawa do niczego; kurwa, nawet dziecka nie mog'am mie!! S'owo honoru, kiedy tak mówi'a, mog'em dostrzec, jak wokó' niej zatrzaskuję si' ci'§ko drzwi, jedne po drugich, i nie mog'em niczego ju§ zrobi, §eby si' do niej przedosta, nie warto by'o pcha si' z moję gównianę gadkę, aby jej UDOWODNI•, §e si' myli, §e wszystko si' u'o§y. Zawsze si' znajdzie jakiž przyg'up, który si' zjawia ze szklankę wody leczy poparzenie trzeciego stopnia. Na przyk'ad ja. 23 By' to niewielki, nowy budynek, stojęcy niemal przy wyje¦dzie z miasta, i widzia'em ludzi przechodzęcych za oknami w biurach na pierwszym pi'trze, tu§ nad gara§em. Zacz''o si' lato, trzydziežci stopni w cieniu. Oko'o drugiej przeszed'em przez ulic' i zaczai'em si' przy wyje¦dzie z gara§u; udawa'em, §e zawięzuj' sznurowad'a. Nie min''a minuta, kiedy zobaczy'em, §e zatrzymuje si' przy mnie nogawka. Powoli unios'em g'ow'. Nawet jako m'§czyzna nie trawi'em takich facetów jak ten, kutas jeden, troch' nerwowy, z oklap'ym brzuchem i obdarzony obležnym užmiechem. Wsz'dzie takich pe'no. Ojoj, mamy jakiž k'opocik z naszymi malutkimi sznurówecz- kami? - wymrucza'. B'yskawicznie wsta'em, wyję'em z kieszeni nó§ i žmignę'em mu dyskret- nie przed nosem. -- Spadaj, parówo! - warknę'em. Palant poblad' i odskoczy' w ty', wytrzeszczajęc oczy. Wargi mia' jak p'atki zgni'ego kwiatu. Kiedy dobieg' do rogu ulicy, zatrzyma' si' i wyzwa' mnie od dziwek, po czym zniknę'. Pochyli'em si' znowu nad sznurowad'em. Min''a druga, lecz zauwa§y- 'em wczežniej, §e nie sę punktualni co do minuty. Nie zosta'o mi nic innego, jak cierpliwie czeka i modli si', §eby §aden zboczeniec nie wszed' mi wi'cej w parad'. A jednak czu'em si' spokojny, wszystko wydawa'o si' tak nierealne, §e sam niezupe'nie w to wierzy'em. Kiedy zobaczy'em, jak unosi si' pancerna tarcza bramy, przyklei'em si' do muru. Us'ysza'em wyje§d§ajęcę furgonetk'. Przycisnę'em torb' do piersi i wstrzyma'em oddech. S'o„ce nagle zadr§a'o, w pobli§u nie by'o nikogo, przygryz'em wargi. W ustach mia'em niesmak, což jakby chemicznego. Furgonetka wytoczy'a si' powoli. Istnia'o jedno niebezpiecze„stwo: facet móg' mnie zauwa§y we wstecznym lusterku. Myžla'em o tym ju§ wczežniej, lecz 'udzi'em si' nadzieję, §e przy wyje¦dzie na ulic' b'dzie patrzy' PRZED siebie. W ka§dym razie na to stawia'em i w chwili, kiedy furgonetka wyjecha'a, wskoczy'em do žrodka gara§u. Schowa'em si' w cieniu i brama opad'a. Prze'knę'em žlin' tak swobodnie, jak orzechowe mas'o. Przez pi' minut sta'em bez ruchu, lecz nic si' nie wydarzy'o. Odetchnę- 'em g''biej. Z'apa'em cycki, które troch' si' obsun''y i u'o§y'em je z powrotem w odpowiednim miejscu. Mia'em w biužcie pewnie ze sto dziesi', w koszulce stercza'y koniuszki jak trzeba, i w ogóle. Dobrze mnie grza'y. Na ulicy mia'em jeszcze kurtk', §eby nie rzuca si' w oczy, tyle §e nie mog'em jej dopię. Na'o§y'em bia'e r'kawiczki, by zakry w'osy na r'kach, a co do w'osów na nogach, to zakrywa'y je moje w'asne spodnie. Wybra'em bia'ę peruk' z krótkimi w'osami blond, jak dla mnie uczesanie troch' za modne, ale co, mia'em wzię czterdziestocentymetrowy kok? przez najbli§szy tydzie„ nie przewidywali dostawy. Zdję'em ciemne okulary i wycięgnę'em z torebki ma'e lusterko, by sprawdzi, czy makija§ si' nie rozmaza'. Nie, wszystko by'o w porzędku, zrobi'em go jak nale§y. Trzykrotne golenie, potem krem, g'sty podk'ad i na koniec ostra czerwie„ na usta. W sumie dosy si' sobie podoba'em: cia'o z ognia i twarz z lodu, zupe'nie w stylu tych dziewczyn, które na mnie dzia'aję. Wcisnę'em z powrotem okulary na koniec nosa - nie powinienem zapomina, §e nie pomalowa'em sobie oczu. Odczeka'em jeszcze chwil' i kiedy poczu'em si' ca'kowicie spokojny, ruszy'em. Z boku, przez szybk' w drzwiach, wpada' prostokęt žwiat'a. Wychodzi'y na ma'y, banalny korytarz. Po mojej lewej by'o wyjžcie, mieszanina krat i niewiarygodnych zamków, a po prawej jeszcze banalniejsze schody, prowadzęce do pomieszcze„ biurowych. Uderzy'a mnie ta zadziwiajęca prostota, dostrzeg'em w niej jakby zach't' losu. Wycięgnę'em z kieszeni barracud'. To by' straszak, znakomita imitacja, lecz ja sam si' jej ba'em. Jak zg'odnia'a pantera wszed'em powoli na schody. Na pierwszym pi'trze dostrzeg'em cz'owieka. Siedzia' za biurkiem odwrócony ty'em. M'ody ch'opak, oko'o dwudziestu pi'ciu lat, z pryszczami na karku, taki, co to dopiero wchodzi w §ycie. Poch'ania' w'ažnie jedno z owych pism, które opowiadaję o §yciu seksualnym ulubionych aktorów. Wcisnę'em luf' barracudy do jego prawego ucha, tak na centymetr. Lewe waln''o z hukiem o blat. Zawy', obrzucajęc mnie przera§onym spojrzeniem. Wepchnę'em luf' g''biej w ucho, k'adęc palec na ustach. Zrozumia', nie by' takim idiotę, na jakiego wyględa'. Nie zwalniajęc nacisku, przecięgnę'em jego r'ce za plecy i wyję'em z torby rulon tažmy klejęcej. Supermocna, szerokož pi' centymetrów, wysoki stopie„ wytrzyma'ožci; ježli dostajesz paczk' omotanę czymž takim, wpadasz normalnie w sza'. Z'bami odklei'em kawa'ek i jednę r'kę okr'ci'em pi' metrów wokó' przegubów m'odego. Zaj''o mi to troch' czasu, lecz mieližmy przed sobę d'ugie popo'udnie. Nast'pnie wycięgnę'em spluw' z jego ucha i przytroczy'em biedaka do krzes'a. - Prosz' pani, ja niczego nie b'd' próbowa'! - ožwiadczy'. - Chc' wyjž ca'o z tej histor. Prosz', niech si' pani tak nie denerwuje... Pochyli'em si', by zwięza mu nogi. Spostrzeg'em, §e przyględa si' mojej peruce. To tak jakby mnie dotyka'; musia'em si' powstrzyma, §eby go nie spoliczkowa. A zresztę, co mi tam, przy'o§y'em mu. Krzyknę', wi'c raz jeszcze musnę'em palcem usta. Teraz nale§a'o czeka. Troch' pomyžle i czeka. Obejrza'em system otwierania bramy. Wszystko by'o žwietnie wyt'umaczone. Usiad'em na rogu biurka, zak'adajęc nog' na nog', i zapali'em papierosa. Beniaminek okry' mnie pluszowym spojrzeniem. - Och... ach... psiakrew! Nawet nie wie pani, jak panię podziwiam- wybe'kota'. - Ale trzeba mie do tego odwag'... Myli' si'. Odwaga nie mia'a z tym nic wspólnego. Widzia'em, jak Betty zapada si' z ka§dym dniem coraz bardziej; wysadzi w powietrze pó' planety czy obrabowa bank zdawa'o mi si' przy tym drobiazgiem. Zresztę nie by' to w'ažciwie bank, a firma zajmujęca si' ochronę transportów pieni'§nych. Ka§dego dnia faceci je¦dzili po utarg do domów towarowych i pobliskich wjazdów na autostrad'. œledzi'em ich przez ca'y dzie„ i szybko spostrzeg'em, §e by'oby wr'cz žmieszne próbowa czegož podczas odbioru. Ch'opcy wyględali na tak nerwowych, §e jedno kichni'cie i zamieni'byž si' w sito. Z tego powodu zdecydowa'em si' ostatecznie czeka u nich, w nieco l§ejszej atmosferze. - Ježli §yczy sobie pani kawy, w dolnej szufladzie jest termos - zapro- ponowa' mój wielbiciel. Z§era' mnie wprost oczyma. Zrobi'em lekcewa§ęcę min', jak to one potrafię, i nala'em sobie kawy. - Jak si' pani nazywa? - zapyta'. - Chcia'bym chocia§ wspomina pani imi', przysi'gam pani, §e nikomu nie powtórz'. Dzia'a' mi na nerwy, lecz mimo wszystko jego zachowanie mia'o dobre strony. Móg'by pó¦niej opowiada jakę sztukę by'em, liczy'em, §e zmyli to trop. Wypię'em piersi, §eby potwierdzi dobre wra§enie i poczeka'em, a§ jego twarz zmieni kolor. - O Bo§e, czy nie da'oby si' otworzy okna? - spyta'. Od czasu do czasu wstawa'em, aby wyjrze na ulic'. Panowa' tam zupe'ny spokój, nie mog'em si' nawet spodziewa, §e wszystko potoczy si' tak dobrze, na drzewach žpiewa'y ptaszki. Nie by'o do tej pory telefonów ani nikt nie zadzwoni' do bramy na dole - to wszystko przypomina'o komedi'. Parokrotnie ziewnę'em. By'o ciep'o. Od chwili, gdy przejecha'em koniusz- kiem j'zyka po wargach, ch'optyž nawija' jak naj'ty. - Prosz' mnie rozwięza - mówi' - móg'bym si' pani przyda, móg'bym potrzyma tych 'ajdaków pod pistoletem. Ja i tak brzydz' si' tego zawodu; móg'bym wyjecha z panię, ca'y kraj byžmy pužcili z torbami... Dlaczego nie odzywa si' pani ani s'owem, madame, dlaczego mi pani nie ufa? Schwyci'em go za w'osy, chcęc go wyko„czy. By'y t'uste, ca'e szcz'žcie, §e w'o§y'em r'kawiczki. Wygię' szyj' w moję stron', cicho poj'kujęc. - Och, prosz' pani - pisnę' §a'ožnie - niech pani uwa§a na tego najwi'kszego z ca'ej trójki, dobrze uwa§a, b'dzie strzela' bez namys'u, to parokrotnie ju§ si' zdarzy'o, porani' przechodniów, ach, ten Henri to 'ajdak; niech mi pani pozwoli si' nim zaję, madame, a w'os pani z g'owy nie spadnie!! Nudzi'em si', ale poza tym czu'em si' spokojny. Zresztę od pewnego czasu nic mnie ju§ nie tyka'o. Obchodzi'a mnie Betty, reszt' žwiata mia'em gdziež. By'em niemal zadowolony, §e jest což konkretnego do zrobienia; moja dusza mia'a wolne. A zresztę, gdyby ¦le si' sko„czy'o, ca'a rzecz mog'aby od biedy ujž za napad z nami'tnožci, myžla'em, za wiele bym nie dosta'. Usiad'em za m'odym, §eby mie žwi'ty spokój, i bawi'em si' jego bronię. Ta spluwa by'a prawdziwa; nie potrafi' powiedzie dlaczego, ale dawa'o to si' wyczu ju§ przy dotkni'ciu. Wyobrazi'em sobie przez moment, §e 'aduj' kul' w moje w'asne usta i užmiechnę'em si' na ten widok - zupe'nie nie by'bym do tego zdolny. Podobnie jak nie potrafi'em powiedzie, dlaczego §ycie jest což warte, za'ó§my, §e wyczuwa'em to na dotyk. Pryszczaty wykr'ca' g'ow' to w jednę, to w drugę stron', by móc mnie zobaczy. - Dlaczego usiad'a pani za mnę? - u§ala' si' - co ja pani zrobi'em? Niech mi pani pozwoli chocia§ na siebie spojrze! Toalety miežci'y si' przy schodach na dole. Zszed'em si' odla i skorzys- ta'em z okazji, by zdję peruk' i powachlowa si' nię. Nie ustali'em wczežniej žcis'ego planu, nie gania'em ze stoperem w. kieszeni ani z pojemniczkiem z gazem obezw'adniajęcym. Robi'em wszystko na czuja, jak to si' mówi. Prawda jest taka, §e mia'em na g'owie inne sprawy, mia'em wystarczajęco du§o innych zmartwie„, by zosta'a mi zaoszcz'dzona troska o dogrywanie szczegó'ów. Rozumiem, §e kiedy ¦ród'em k'opotów jest szmal, mo§na napad przygotowa na blach', ale ja, czy ja by'em w takiej sytuacji, czy góra forsy cokolwiek by mnie zmieni'a? Nie, i w takim razie mog'em si' porwa wszystko jedno na co, prosz' bardzo... Nawet ježli prowadzi'o to do nikęd. By'em z Betty po to, by robi wszystko, co tylko w mojej mocy, tak mi si' zdaje. Kiedy wróci'em na gór', o ma'o nie uroni' 'zy ze szcz'žcia. - Och, Bo§e! - powiedzia' - obawia'em si', §e pani sobie posz'a. Na samę myžl zrobi'o mi si' s'abo. Z'o§y'em krótki poca'unek na ko„cu r'kawiczki i zdmuchnę'em go wjego stron'. Westchnę', przymykajęc oczy. Spojrza'em na zegar, zawieszo- ny na žcianie. Teraz nie powinni ju§ zwleka z przybyciem. Chwyci'em krzes'o za oparcie, przechyli'em je do ty'u i pocięgnę'em mojego Romea w kęt, tak by otwarte drzwi go zas'oni'y. Po drodze usi'owa' poca'owa mnie w r'k', lecz by'em szybszy. Nala'em sobie kawy i nie podchodzęc zbyt blisko do okien, obserwowa'em ulic'. Mija'o prawie czterdziežci lat od kiedy tamten wyruszy' w drog' i od tego czasu wiele si' zmieni'o. Dobra, stara droga ju§ tak nie podnieca'a. Patrzęc na žwiat taki, jakim by' teraz, wola'em raczej przežlizgiwa si' po nim, ni§ w niego zanurza. A poza tym w trzydziestym szóstym roku §ycia cz'owiek nie ma ju§ ochoty si' m'czy, co wymaga minimum szmalu. Przežlizgiwanie si' przez žwiat... za což takiego rachunki sę ob''dnie s'one, te wszystkie odleg'e krainy kosztuję majętek. Bo w ko„cu jednak chcia'em zapropono- wa jej wyjazd, gdyby mia' nam przyniež cho troch' wytchnienia. W pewnym sensie pakowa'em tu walizki na odleg'ož. Od g'osu tego durnia a§ podskoczy'em. - Tak sobie myžl'... - wysapa' - dlaczego by nie mia'a mnie pani wzię za zak'adnika. Móg'bym pani s'u§y za tarcz'. Przypomnia'o mi to což, o czym zapomnia'em. Podszed'em do niego i zatka'em mu g'b' przylepcem, trzykrotnie obwinęwszy g'ow'. Pochyli' si' niespodziewanie i otar' czo'em o moje piersi. Odskoczy'em. Och, Jezus Maria! - wyrazi' oczami. Pi' minut pó¦niej przyjecha'o tych trzech. œledzi'em wzrokiem zbli§aję- cę si' furgonetk'. Kiedy stan''a przed bramę gara§u, przycisnę'em guzik OTW.GAR., a potem policzy'em do dziesi'ciu i wcisnę'em ZAM.GAR. Wiedzia'em, §e kožci zosta'y rzucone po raz wtóry, lecz si' nie ba'em. Zaczai'em si' za drzwiami: tym razem nie mia'em ju§ w r'ku barracudy, lecz což prawdziwszego. S'ysza'em trzaskanie drzwiczek. Na dole faceci rozpocz'li dyskusj'. Ich g'osy dochodzi'y do mnie bardzo wyra¦nie. - Pos'uchaj mnie dobrze, stary - mówi' jeden -ježli §ona wmawia ci, §e boli ję g'owa w'ažnie tego wieczoru, kiedy chceszję wyrucha, to powiedz jej: nic si' nie martw, g'ow' zostawi' ci w spokoju! - Cholera, dobry jestež, myžlisz, §e to takie proste? Znasz przecie§ Mari'. - Eee tam... Twoja Maria nie ró§ni si' od innych. Je wszystkie boli 'eb pr'dzej czy pó¦niej. Ale kiedy pierwszego rzucasz fors' na stó', zauwa§y'ež, §e §adna nie prosi o aspiryn'? Us'ysza'em, jak 'aduję si' na schody. - No tak, Henri, ale jednak przesadzasz. - A rób se, jak chcesz. Ježli masz ochot' szczypa si' w ty'ek przez ca'e §ycie... one tylko na to czekaję. Weszli g'siego. Niežli w r'kach ma'e woreczki z juty. Od razu dostrzeg- 'em najwi'kszego, niby tego Henriego: by' w sanda'ach, mia' go'e stopy. W jaki sposób dwóch pozosta'ych unikn''o emerytury, trudno zgadnę. Zatrzasnę'em drzwi nogę, zanim zdę§yli odsapnę. Obrócili si' do mnie. Przez jednę tysi'cznę sekundy spojrzenia moje i Henriego skrzy§owa'y si'. Nie zostawi'em jego mózgowi czasu na reakcj', spojrza'em na stopy i strzeli'em mu w du§y palec. Facet zwali' si', wyjęc. Tamci dwaj wypužcili worki, by podniež r'ce. Poczu'em, §e mam ich w garžci. Podczas gdy Henri zwija' si' na pod'odze, rzuci'em im tažm' i pokaza'em, §eby zwięzali kumpla. Nie dali si' prosi. Chocia§ si' wyrywa', skr'powali go w trzy sekundy, powtarzajęc: nie będ¦ g'upi. Nast'pnie, chcęc oszcz'dzi czas, da'em im do zrozumienia, §eby zwięzali sobie nogi. Graccy byli z nich stra§nicy, nie ma co, wystarczy'o wycelowa im spluw' mi'dzy oczy. Spojrza'em na bardziej cherlawego i kiwnę'em moję bia'ę r'kawiczkę; znaczy'o to: zwię§ r'ce swojemu kumplowi, stary fiucie. Kiedy tylko sko„czy', wskaza'em palcem na niego. Užmiechnę' si' smutnie. - Prosz' pani, sam nie dam rady. Wpakowa'em mu luf' w dziurk' od nosa. - Nie, nie! - zawo'a' - nie, nie, nie, prosz' poczeka, spróbuj'!!! Radzi' sobie jak móg', za pomocę czo'a, z'bów, kolan, i w ko„cu mu si' uda'o. Teraz, kiedy wszyscy trzej byli ju§ zwięzani, odebra'em im bro„. Podnoszęc si', spojrza'em na mojego kochasia, sp'tanego na krzežle. Pod oczami mia' si„ce ze szcz'žcia. Henri poj'kiwa', bulgota' i klę', z linoleum 'ęczy' go strumyk žliny. Poniewa§ chcia'em mie pewnož, z'apa'em tažm' i przykucnę'em przy nim. Z jego stopy nadal sika'a krew. Sanda' nie nadawa' si' ju§ do niczego. Gratulowa'em sobie, §e kupi'em odpowiednio d'ugi przylepiec - zosta'o go jeszcze z dziesi' metrów. Taka tažma to idealna sprawa dla faceta jak ja, który nie chce taska liny i nie umie robi w'z'ów. Henri podniós' na mnie oczy, ca'y czerwony. - Ty kurwo pierdolona - wrzasnę' -jak ci' znajd', to na poczętek wyjebi' ci' w mord'! Wybi'em mu lufę górne z'by. By'em p'ochliwę, pierdolonę kurwę. Ale zrobi'em to tak§e za wszystkie dziewczyny, które boli g'owa, za wszystkie Marie i inne, wszystkie siostry niedoli, wszystkie te, które zmuszano, które napastowano w metrze, wszystkie te, które na swej drodze trafi'y na facetów jak Henri; przysi'gam, §e gdybym mia' przy sobie pude'ko tamponów, to z§ar'by je wszystkie co do jednego. Na widok niektórych facetów mam czasami ochot' da moje b'ogos'awie„stwo wszystkim kobietom žwiata i nie wiem, co mnie wstrzymuje. Plunę' krwię. Pod wp'ywem wžciek'ožci p'k'y mu w oczach naczy„ka krwionožne. Musia'em cofnę bro„, by go zakneblowa. Zyska' czas na wyrzucenie ostatniego s'owa: - Podpisa'až na siebie wyrok žmierci! Nie po§a'owa'em plastra, aby tylko wróci'a cisza. Zrobi'em nawet par' dodatkowych okrę§e„ na oczy. Stawa' si' powoli podobny do czapki niewidki, ale o ile§ bardziej pomi'tej, o ile§ bardziej b'yszczęcej. Dwóch pozosta'ych siedzia'o cicho, naklei'em wi'c tylko symboliczny kawa'ek na ich brzydkie buzie. Wsta'em, myžlęc, §e najgorsze mam za sobę. Nie mog'em powstrzyma si' od užmiechu, nie chcia'em si' wi'cej niczym martwi, zachowywa'em si' tak,jakbym nie wiedzia', §e najgorsze jest zawsze PRZED nami. Chocia§ przez ca'y czas okazywa'em nadzwyczajny spokój, nie mia'em zamiaru d'u§ej si' guzdra. Pozbiera'em woreczki, rozwali'em plomby i wysypa'em wszystko na stó': szež woreczków wype'nionych banknotami i rulonami monet na dnie. Od'o§y'em drobne, §eby nie mie zbyt ci'§ko. Szykowa'em si' ju§ do wyjžcia, kiedy m'ody zaczę' rz'zi, chcęc przycięgnę moję uwag'. Podbródkiem wskaza' na kas' pancernę wmurowanę w žcian'. Grzeczny by' z niego kawaler, mia' u'o§one w g'owie, ale zebra'em ju§ swoję fors'; ja nie chcia'em iž od razu na emerytur'. Pokaza'em mu, §e naprawd' starczy. Czu'em, §e jest bliski p'aczu. Poniewa§ pozostali mnie nie widzieli, wzię'em z biurka d'ugopis i stanę'em za jego plecami. Otworzy'em mu d'o„ i napisa'em w žrodku JOSEPHINE. Przymknę' palce tak ostro§nie, jakby z'apa' w'ažnie motylka ze z'amanę nó§kę. Zanim wyskoczy'em przez okno, wychodzęce na ty'y, dostrzeg'em wielkę, b'yszczęcę 'z' sp'ywajęcę szybko po jego policzku. Ogród by' opuszczony. Pomknę'em wžród wysokich traw i przesadzi'em kozio'kiem tylne ogrodzenie. W gardle mi zasch'o, pewnie dlatego, §e uda'o mi si' wytrzyma ca'e popo'udnie bez wypowiedzenia s'owa. Skr'ci'em w prawo, przytrzymujęc piersi, przelecia'em wzd'u§ paru innych ogrodów i wpad'em na nie zabudowany teren, dochodzęcy do nasypu kolejowego. Wdrapa'em si' na„, nie zwalniajęc tempa, przeskoczy'em szyny i zbieg'em z drugiej strony. W p'ucach mnie pali'o, na szcz'žcie parking supermarketu znajdowa' si' o dwa kroki. To by'o jedyne znane mi miejsce, gdzie nie rzuca' si' w oczy mój samochód, moja wielka CYTRYNOWA gablota. Nikt nie zwróci' na mnie uwagi. Na parkingu sklepowym nikt nigdy na nic nie zwraca uwagi - to miejsce ožlepia ludzi. Pot la' si' ze mnie strumieniami. Od'o§y'em torb' i chwytajęc 'apczywie powietrze, rozejrza'em si' wokó'. Obok jakaž kobieta próbowa'a wcisnę do fiata 500 desk' do prasowania. Popatrzyližmy na siebie. Odczeka'em, a§ odjecha'a, zostawiajęc jedne drzwi otwarte. Z wn'ki wycięgnę'em chusteczki i mleczko hipoalerge- niczne. Dwadziežcia procent by'o gratis. Reszta bynajmniej. Nie spuszczajęc wzroku z otoczenia, po'o§y'em chusteczk' na kolanach i podla'em ję mleczkiem. Poniewa§ w okolicy nikt si' nie pojawi', wstrzyma- 'em oddech i da'em nura. Po raz pierwszy tego popo'udnia zabi'o mi serce. Wyrzuca'em zmoczone papierki przez okno, jeden za drugim. Plastikowa buteleczka wydawa'a nieprzyzwoite odg'osy i tryska'a bia'ym mlekiem; wyciera'em si' tak, jakbym chcia' zedrze sobie skór'. Nast'pnie zerwa'em peruk' i bia'e r'kawiczki, zerwa'em fa'szywe piersi i w'adowa'em to wszystko do torby. Traci'em ju§ dech, kiedy wreszcie mog'em skierowa na siebie lusterko wsteczne. Na czole. widnia'a tylko jedna ciemna smuga, którę b'yskawicznie star'em. Wszystko, co zosta'o jeszcze z Josephiny, miežci'o si' teraz na rogu papierowej chusteczki. Zrobi'em z niej kulk' i pstryknę'em pod ko'a, w chwili gdy ruszy'em. Wróci'em powolutku do domu. Zajecha'em akurat w por', by zdję z gazu garnek i obejrze czarne paprochy, które wi'y si' na dnie i skwiercza'y. Otworzy'em okna i wszed'em na strych. Betty pali'a papierosa i rozgrywa'a na materacu parti' mikado. Z dachu pada'o z'ote žwiat'o i potrzęsa'o drobinami kurzu. Podszed'em i rzuci'em torb' na pos'anie. Podskoczy'a. - O kurcze, poruszy'ež wszystko - poskar§y'a si'. Roz'o§y'em si' obok. - Och, moja žliczna, jestem do niczego - powiedzia'em. Pog'aska'em ję po g'owie. Užmiechn''a si'. - I jak posz'o z klientem? - spyta'a. - Nie jestež g'odny? podgrza'am na dole rawioli. - Nie, dzi'kuj', nie zawracaj sobie g'owy... Dopi'em zwietrza'e piwo - nie wiadomo, skęd si' tu wzi''o. A potem otworzy'em torb'. - Zobacz, co znalaz'em po drodze. Unios'a si' na 'okciu. - O psiakrew, co to za forsa? ajajaj, ale tego jest! - No, sporo... - Tylko po co tyle? - A to ju§ jak chcesz. Krzykn''a zdziwiona, dotykajęc sztucznych cycków. Z rozp'du wyj''a z torby ca'e przebranie. Zainteresowa'o ję ono bardziej ni§ moja kolekcja banknotów, oczy jej si' zažwieci'y jak w wieczór wigilijny. - Ooooo, hohoho! A co to jest?! Ju§ wczežniej postanowi'em nie puszcza farby. Wzruszy'em ramionami. - Skęd mog' wiedzie. Podnios'a za ramięczko stanik. Cycki zako'lysa'y si' mi'kko w niesko„- czenie czu'ym žwietle, które nas oblewa'o. Atrapa wyra¦nie ję zafascynowa- 'a. - Matko Boska, musisz koniecznie to za'o§y!! Nie do wiary! Nie, zupe'nie mi si' nie chcia'o na nowo zgrywa idioty. Niby nic, ale ta historia jednak mnie wyko„czy'a. - ”artujesz chyba - powiedzia'em. - O cholera, požpiesz si'... - marudzi'a. Unios'em koszul' i wsadzi'em cycki na miejsce. Betty oklaskiwa'a mnie na czworakach. Przybra'em kilka póz, machajęc rz'sami. Tak jak nale§a'o si' spodziewa, wkrótce by'em ju§ w peruce i w bia'ych r'kawiczkach, cho nie mia'em na to najmniejszej ochoty. Lecz si' bawi'a, czy§ to nie cud? - Ty, wiesz, czego ci brakuje? - zapyta'a. - Taa, zamówi'em sobie wygolonę kotk'. - Ma'ego makija§u. - Och, nie! - zaj'cza'em. Skoczy'a na nogi. By'a podekscytowana. - Nie ruszaj si'. Lec' po sprz't. - No tak... - westchnę'em. - Tylko nie zabij si' na schodach, moja ptaszynko. Oko'o pierwszej w nocy, kiedy ju§ zasypia'a, szepnę'em jej w ucho po§egnalne s'ówko: - Aha, póki pami'tam, nigdy nie wiadomo... Gdyby któregož dnia ktož ci' pyta', co robi'em dzisiaj, nie zapomnij, §e sp'dziližmy dzie„ razem... - Pewnie... i §e przelecia'am pi'knę blondynk'. - Nie, o tym nie warto wspomina. Zw'aszcza o tym. Poczeka'em, a§ zažnie i wsta'em. Wzię'em prysznic, zmy'em makija§ i poszed'em do kuchni což zjež. Cokolwiek mia'oby si' zdarzy, myžla'em, ten dzie„ na což si' przyda'. Przecie§ jakož uda'o mi si' przyniež w torbie to co trzeba, co sprawi'o jej radož, co ję rozbawi'o. Tyle §e nie zrobi'em tego za pomocę forsy; fors', jakby to wyrazi, zignorowa'a. Ale czy nie mia'em, czego chcia'em? Oczywižcie, §e tak, moje wysi'ki zosta'y stokrotnie wyna- grodzone; jeszcze troch', a wyla'bym w tej kuchni 'zy radožci - mo§e nie potoki, ale kilka dyskretnych kapni', które móg'bym ukry pod stopę. Bo musz' powiedzie, §e dwa dni wczežniej zasta'em ję w kęcie sypialni nagę, sztywnę jak kawa'ek drewna i straszliwie przygn'bionę, i §e nie by'o to pierwszy raz, i §e s'ysza'a wcię§ te cholerne g'osy, i §e w cha'upie rzeczy wylewa'y si' i fajczy'y -mo§na sobie wyobrazi, jak to wyględa'o, nie trzeba specjalnie t'umaczy. Uda'o mi si' si'gnę po plaster szynki. Zwinę'em go jak naležnik i ugryz'em. Nie mia' w ogóle smaku. Jeszcze §y'em. Znakomicie. 24Dniem, w którym bez wętpienia nie by'o nam do žmiechu, okaza'a si' pewna niedziela, mimo §e pogoda by'a jak drut. Nie wstaližmy zbyt pó¦no, bo punktualnie o dziewiętej ktož zastuka' natarczywie do drzwi. Nacięgnę- 'em gatki i poszed'em zobaczy kto. Facet pod krawatem, nienagannie uczesany i z ma'ę, czarnę teczkę, starannie wypucowanę. I SZEROKO UœMIECHNITY. - Dzie„ dobry panu. Czy wierzy pan w Boga? - Nie - powiedzia'em. - No có§, chcia'bym z panem o tym porozmawia. - Ach nie, to przecie§ by' §art... Oczywižcie, §e wierz'. Szeroki užmiech. BARDZO SZEROKI UœMIECH. - To žwietnie, wydajemy takę broszurk'... - Ile? - Ca'y dochód jest przekazywany bezpožrednio... - Oczywižcie! - przerwa'em mu. - Ile? - Prosz' pana. za cen' pi'ciu paczek papierosów... Wycięgnę'em z kieszeni banknot, poda'em mu i zamknę'em drzwi. Bum, bum. Otworzy'em. - Zapomnia' pan o broszurce. - Nie - odpar'em. - Nie ma potrzeby. Zdaje mi si', §e w'ažnie zakupi'em od pana kawa'ek Raju, czy nie tak? Kiedy zamyka'em, promie„ s'o„ca uderzy' mnie prosto w oko. Gdybym wzię' go w usta, powiedzia'bym: "Kiedy zamyka'em drzwi, w usta wsun''a mi si' landrynka". Obraz morza i fal narzuci' si' mej duszy. Pogna'em na gór' i rozrzuci'em požciel po pokoju. - O rany, ale mam ochot' zobaczy morze! - wykrzyknę'em. - A ty nie? - Troch' daleko, ale ježli chcesz... - Za dwie godziny b'dziesz si' sma§y na pla§y. - No to ju§ - odpowiedzia'a. Patrzy'em, jak naga podnosi si' z 'ó§ka niczym z prę§kowanej muszelki, ale od'o§y'em to na pó¦niej. S'o„ce nie b'dzie na nas czeka. By' to bardzo elegancki kurort, bardzo modny, lecz palantów by'o tu nie mniej ni§ gdzie indziej; nawet w cięgu roku, poza sezonem nie zamykano restauracji i sklepów. Za miejsce na brudnej pla§y nale§a'o p'aci. Zap'aciliž- my. Wykępaližmy si', potem raz jeszcze, i znowu, i wreszcie poczuližmy g'ód. Za prysznic trzeba by'o p'aci. I za parking. I za to, i za tamto. Z tego wszystkiego trzyma'em drobne w garžci, zdolny rzuca je szybciej ni§ mój cie„. Ca'e to miejsce przypomina'o gigantycznę maszyn' na pieniędze, nie widzia'em tu jeszcze niczego za darmo. Zjedližmy obiad na tarasie, pod parasolem z imitacji s'omy. Na przeciwleg'ym chodniku sta'o ze dwadziežcia kobiet, ka§da z paroletnim dzieciakiem: przewa§a' typ blondaska, którego tatuž robi w interesach, a m'oda i jeszcze 'adna matka sp'dza czas w domu, zanudzajęc si' na žmier, albo zanudza si' na žmier poza domem. Kelner wyjažni' nam, §e czekaję na ekip', majęcę kr'ci reklam' z ich milusi„skimi. A jak§e, gówniarze byli zdolni wydusi z nas 'zy, nagrywajęc film dla towarzystwa ubezpieczeniowe- go na temat: BUDUJMY ICH PRZYSZœOœ•. Troch' mnie to žmieszy'o, bo patrzęc na te dzieci, pachnęce radožcię, zdrowiem i szmalem, trudno by'o si' martwi o ich przysz'ož, no, w pewnym sensie. Wystawa'y w s'o„cu od dobrej godziny, a my zabraližmy si' do naszej Brzoskwiniowej Melby. Kobiety zacz''y si' niecierpliwi, a smarkacze ganiali si' po chodniku. Od czasu do czasu matki wzywa'y ich, by poprawi fryzur' albo strzepa niewidzialny kurz. A s'o„ce zamienia'o si' w deszcz amfetaminy, w ob''dny prysznic pod'ęczony do 220 woltów. - Dobry Bo§e, chyba naprawd' bardzo pragnę tego czeku - zauwa§y- 'a Betty. Zerknę'em na kobiety znad okularów, wsysajęc 'y§eczk' kremu ozdobio- nego kolorowymi wiórkami. - Liczy si' nie tylko czek. One pragnę wzniež pomnik swej pi'knožci. - Trzeba by sko„czonym durniem, §eby zostawia tak dzieciaki na s'o„cu... Bi§uteria, którę nosi'y te panie, przesy'a'a chwilami parzęce blaski. S'ycha by'o ich u§alania si' i westchnienia, mimo §e znajdowa'y si' po drugiej stronie ulicy, a my nie nadstawialižmy szczególnie ucha. Opužci'em wzrok i zaję'em si' melbę; poniewa§ w tym žwiecie szale„stwo jest w zasadzie powszechne, nie ma dnia, w którym n'dza ludzka nie pokaza'aby si' nam w ca'ej okaza'ožci; niewiele trzeba, wystarczy szczegó', wystarczy, §eby ktož spojrza' na ciebie w pobliskim sklepie, §ebyž wzię' gazet' albo zamknę' oczy, ws'uchujęc si' w odg'osy ulicy, §ebyž trafi' na paczk' gumy do §ucia z JEDENASTOMA kawa'kami, tak naprawd' wystarczy ma'e nic, by žwiat krzywo si' do ciebie užmiechnę'. Te kobiety, ja je wyp'dzi'em z mózgu, gdy§ wiedzia'em o tym wszystkim, nie potrzebowa'em wi'cej przyk'adów. Mia'em dobry pomys': nie b'dziemy si' ocięga, co to to nie, mog'y tak si' pali na chodniku,ježli im to odpowiada'o, ale my wracamy na pla§', tam gdzie tylko woda i horyzont, wielki parasol i pokrzepiajęcy stuk lodu o žcianki kieliszka. Po'o§y'em krech' na przeciwleg'ym chodniku i beztrosko uda'em si' do toalety. Nieco pó¦niej dane mi by'o si' przekona, §e niedocenianie przeciwnika jest b''dem. Tak, ale co tu zrobi, §eby mie wsz'dzie oczy? Nie by'o mnie przez d'u§szę chwil', poniewa§ nale§a'o wrzuci monety do zamka, a ja nie mia'em ich tyle, musia'em skoczy do kasy, by rozmieni grube. Sp'uczka w'ęcza'a si' chwilami sama albo znowu což musia'em wrzuci, w ka§dym razie nie by'o to wszystko proste i straci'em du§o czasu. Kiedy wróci'em do stolika, Betty nie zasta'em. Zauwa§y'em, §e nie doko„czy'a deseru i kulka zmro§onego kremu waniliowego powoli si' rozpada. Sta'em, patrzęc jak urzeczony. Uda'o mi si' oderwa wzrok, gdy§ po drugiej stronie kobiety wydziera'y si' jedna przez drugę. Najpierw nie zwróci'em na to uwagi: co mi tam, zgraja mew drepczęcych na s'o„cu i krzyczęcych bez powodu. Pó¦niej dostrzeg'em, §e naprawd' což je poruszy'o i §e patrzę w moję stron'. Jedna wydawa'a si' szczególnie wyprowadzona z równowagi. - Och, Tommy, mój ma'y Tommy! - dar'a si'. Pomyžla'em, §e ma'y Tommy dosta' udaru s'onecznego albo rozpužci' si' jak žnieg. Ale to mi nie mówi'o jeszcze, gdzie jest Betty. O ma'o im nie krzyknę'em, §e nie jestem lekarzem, kiedy dziesiętka kobiet przesz'a przez ulic', §e nie jestem lekarzem i §e nic nie mog' poradzi, lecz což mi w tym przeszkodzi'o. Przeskoczy'y przez murek, który oddziela' taras od chodnika i otoczy'y mnie. Próbowa'em si' do nich užmiechnę. Matka Tommy'ego wyględa'a na kompletnę wariatk', wywala'a na mnie ga'y jakbym by' Quasimodo, a jej towarzyszki nie przedstawia'y si' lepiej, p'yn''y od nich z'e wibracje. Nie zdę§y'em pomyžle, co si' dzieje. Wariatka rzuci'a si' na mnie, wrzeszczęc, §ebym odda' jej dziecko. Potknę'em si' o krzes'o i wywróci'em si'. Niczego nie rozumia'em, obtar'em sobie 'okie. Myžli przelatywa'y mi przez g'ow' z pr'dkožcię žwiat'a, lecz nie potrafi'em przytrzyma §adnej. Tamta wybuchn''a p'aczem i jej ryki przygotowywa'y moję žmier. Matki zaciežnia'y pó'kole; w gruncie rzeczy wyględa'y niczego sobie, ale chyba nie by'em w ich typie. Ju§, ju§ w tej chwili i w u'amku nast'pnej rzucę si' na mnie, wiedzia'em o tym. Wiedzia'em równie§, §e zap'ac' za potworny upa', za oczekiwanie i nud', i mnóstwo rzeczy, za które nie by'em odpowiedzialny. Napawa'o mnie to takim wstr'tem, §e nie zdo'a'em nawet otworzy ust. Sta'a wžród nich taka jedna z paznokciami zrobionymi na b''kit nieba - nawet w normalnych okolicznožciach to by mnie zemdli'o. - Dziewczyna, która by'a z panem... - sykn''a. - Widzia'am, jak wybieg'a z tym ch'opczykiem! - Jaka dziewczyna? - spyta'em. Ledwo moje pytanie dopad'o ich uszu, a ju§ przesadzi'em trzy stoliki i da'em nura do wn'trza restauracji. Zgraj' dziwek normalnie zamurowa'o. Po chwili us'ysza'em, jak wyję za moimi plecami, ale zdę§y'em zatrzasnę za sobę drzwi toalety. Opar'em si' o nie, rzucajęc wokó' nerwowe spojrzenia. Kelner ko„czy' sika, kiwnę' do mnie. Wyję'em z kieszeni plik banknotów, a on zgodzi' si' potrzyma za mnie drzwi. S'ycha by'o wycia i walenia w t' p'yt' wype'nionę plastrami dykty, tak cienkiej, §e jak przy'o§ysz nogę, to twoja dusza ma wra§enie, i§ wdziera si' w przezroczyste p'atki z ry§u. Wsunę'em zatem kolejne dwa banknoty w kiesze„ ch'opaka. Nast'pnie zwia'em przez okno. Znalaz'em si' na ma'ym podwórku, skęd wchodzi'o si' do kuchni. œmietniki by'y przepe'nione i což z nich ciek'o. Pojawi' si' kucharz. Wyciera' sobie pot sp'ywajęcy po szyi. Ju§ chyba wiedzia'em, co robi. Zanim zdę§y' otworzy usta, wyję'em banknot i z užmiechem wetknę'em mu go w kiesze„ koszuli. Teraz on si' užmiechnę'. Mia'em uczucie, §e cięgn' z sobę magicznę pa'eczk': przy odrobinie treningu móg'bym pewnie wypuszcza w niebo bia'e go'ębki. Póki co, wyszed'em tylnę bramę na ma'ę ulic'. Nie musz' raczej dodawa, §e wzię'em nogi za pas. Przelecia'em kilka ulic, skr'ci'em na skrzy§owaniu i do tego par' innych rzeczy, które mo§na jeszcze zrobi w wieku trzydziestu szežciu lat, jak na przyk'ad skok przez samochód zaparkowany na pasach albo pobicie rekordu §yciowego na czterysta metrów, z g'owę odwróconę do ty'u. W pewnej chwili doszed'em do wniosku, §e je zgubi'em. Zatrzyma'em si', by z'apa oddech. Poniewa§ znalaz'o si' krzes'o, usiad'em. Nagle poczu'em, §e jakiž facet pucuje mi buty. Kiedy opužci'em na niego wzrok, gwizdnę' przecięgle. - O psiakrew! - powiedzia'. - Pi'kna skóra, prawdziwy Tony Lama! - No. Zostawi'em klapki w samochodzie. - A te nie sę za ciep'e na teraz? - Nie, to tak jakbym nosi' baletki. By' to m'ody, dwudziestoletni ch'opak o dosy inteligentnym spojrzeniu; przypomina' istot' ludzkę. - Przekonasz si'.To nie zawsze takie 'atwe by mniejszym durniem ni§ ca'a reszta. Nikt nie jest doskona'y. To zbyt m'częce. - Taa, rozumiem. - œwietnie. Ale mimo wszystko uwa§aj, §eby nie na'o§y za du§o pasty na te gwiazdki, nie rozp'dzaj si' tak... Wykorzysta'em te kilka minut na rozejrzenie si' w sytuacji. Chcia'em spokojnie wszystko rozwa§y, lecz wystarczy'o chwil' pomyžle, a ju§ wžciek'y smok opluwa' mi ogniem mózg i wszystkie wysi'ki spe'z'y na niczym. Mog'em wsta - tylko do tego by'em zdolny. Reszta mia'a moim zdaniem przyjž sama. Zap'aci'em zatem i przemykajęc si' wzd'u§ murów wróci'em na pla§'. Zerwa' si' ciep'y wiatr. Kiedy wyszed'em na szerokę alej', cięgnęcę si' równolegle do morza, by'em przekonany, §e oddycham przez mokrę gębk'. Odnalaz'em wzrokiem samochód zaparkowany w oddali; poczętkowo chcia'em pojecha i przeszuka okolice. Pó¦niej powiedzia'em sobie: dobra, jestež tu i przechadzasz si' z dzieciakiem, który sp'dzi' dwie godziny na s'o„cu, poniewa§ ma matk' idiotk', Tommy wywiesza wi'c j'zor jak stęd do miasta i z powrotem, i co ty robisz? Skoro nie jestež z tych dziewczyn, które szukaję ciemnego zau'ka, aby pocię dzieci' na plasterki, to co robisz? Nieco dalej, w cieniu drzewa, sta' w'drowny sprzedawca lodów. Przeszed- 'em ulic', rozględajęc si' dooko'a. Widzęc, §e si' zbli§am, odsunę' pokry- wk' z lodówki. - Pojedynczy? Podwójny? Potrójny? - spyta'. -- N‹e, nie, dzi'kuj' panu. Nie widzia' pan przypadkiem pi'knej brunetki z ma'ym ch'opcem, trzy-, czteroletnim? Nie kupowali u pana lodów? - Owszem. Ale dziewczyna nie by'a znowu taka pi'kna... Cz'sto zdarza'o mi si' spotyka facetów zupe'nie nieczu'ych na pi'kno i nigdy nie potrafi'em zrozumie, co im takiego dolega. Zawsze by'o mi ich §al. - Mój ty biedaku - westchnę'em. - A nie wie pan, w którę stron' poszli? - Owszem. Odczeka'em par' sekund, wreszcie musia'em wyję z kieszeni plik banknotów, §eby si' nimi powachlowa. Zwyczaje panujęce w tej okolicy ju§ mnie nie bawi'y, mia'em ochot' wcisnę mu to wszystko w usta. Z lodówki dymi'o. Poda'em dwa banknoty, patrzęc w drugę stron'. Poczu'em, jak forsa wyžlizguje si' z mojej d'oni. - Potem weszli do tego sklepu z zabawkami. Ch'opiec ma niebieskie oczy, oko'o metra wzrostu, wzię' podwójnę porcj' truskawkowych, na szyi ma medalik, przyszli tu o trzeciej. A dziewczyna... - W porzędku - przerwa'em. - Wystarczy, po co masz pracowa za frajer. Sklep zajmowa' trzy pi'tra. Podesz'a do mnie niska, blada sprzedawczyni z owym b'yskiem w oku, który spotyka si' u ludzi majęcych minimalnę p'ac'. Pozby'em si' jej bez trudu. Kr'ci'o si' tu niewielu kupujęcych. Przeczesa'em parter i wszed'em na pierwsze pi'tro. Panowa'a tam wyjętkowa cisza. Nadstawi'em ucha. Nie zapomnia'em o sforze, depczęcej mi po pi'tach, wiedzia'em, §e obiegni'cie miasta nie b'dzie jej zajmowa w niesko„czonož. Ale zdę§y'em ju§ dobrze pozna ten rodzaj napi'cia, ju§ dawno zauwa§y'em, §e coraz bardziej si' pogrę§amy, Betty i ja. Co tam, mówi'em sobie, wszyscy muszę przejž z'y okres. W §yciu trzeba zdoby si' na troch' cierpliwožci. Obszed'em wszystkie dzia'y, lecz nie znalaz'em Betty. Z zimnego zrobi'em si' letni, a teraz czu'em, §e si' pal'. Rzuci'em si' na ostatnie pi'tro, tak jakby to by'a œwi'ta Góra. Za kontuarem siedzia' facet i užmiecha' si'. Opiera' 'okie na stosie zapakowanych zabawek. Užmiecha' si' po dyrektorsku i mia' na sobie blezer z przesadnie du§ę kieszonkę; nie by' ju§ m'ody i skóra mu obwis'a pod oczyma. Jak tylko mnie ujrza', požpieszy' w moję stron', krzywięc si' czy nadal užmiechajęc - tego si' nie dowiedzia'em. Nast'pnie zaczę' na- žladowa faceta, który myje sobie r'ce myd'em. - Zechce 'askawy pan nam wybaczy, lecz pi'tro jest nieczynne... - Nieczynne? - powtórzy'em. Omiot'em sal' wzrokiem. Wyględa'a na pustę. W tym miejscu sprzeda- wano zabawki z kartonu, pistolety na strza'y, 'uki, roboty, samochody na peda'y, o rany, mo§na si' domyžli co, bez nadludzkich wysi'ków. Odetchnę- 'em, poniewa§ wyczu'em, §e Betty jest tutaj. - Mo§e zechcia'by szanowny pan zajrze do nas raz jeszcze pod wieczór? - zaproponowa'. - Ja szukam tylko r'cznej wyrzutni rakietowej na laser, nie musi by zapakowana. To przecie§ chwila. - Niemo§liwe. Wynaj'ližmy ca'e pi'tro klientce. - BETTY! - zawo'a'em. Usi'owa' mi przeszkodzi, ale wszed'em. S'ysza'em, jak truchta za mnę i z'orzeczy, podczas gdy przemyka'em si' wžród pó'ek, ale nie móg' si' do mnie zbli§y, ciep'o mojego cia'a pali'o przestrze„ wokó'. Dobieg'em do ko„ca sali, lecz Betty nie znalaz'em. Stanę'em w miejscu i facet o ma'o na mnie nie wlecia'. - Gdzie ona jest? - spyta'em. Poniewa§ nie odpowiada', dobra'em si' do jego szyi. - Cz'owieku, to moja §ona!! Musz' wiedzie, gdzie ona jest!! Wskaza' na podest, na którym ustawiono india„skę wiosk'. - Sę w namiocie Wielkiego Wodza, ale pani nie §yczy'a sobie, §eby jej przeszkadza - wymamrota'. - Który to namiot? - Ten z obni§onę cenę. œwietna rzecz. Pužci'em blezer, wtargnę'em do wioski i rzuci'em si' prosto do namiotu Wodza. Unios'em p'ócienne wejžcie. Betty pali'a fajk' pokoju. - Wejd¦ - powiedzia'a. - Wejd¦ i zasięd¦ požród nas. Tommy mia' na g'owie opask' z piórami, by' wyra¦nie zadowolony. - Betty, kto to jest? - spyta'. - M'§czyzna mojego §ycia - užmiechn''a si'. Wczepi'em si' kurczowo w p'ótno namiotu. - Materia' jest niegniotęcy - oznajmi' dure„ za moimi plecami. Spojrza'em na Betty, kiwajęc g'owę. - Czy ty wiesz, §e matka wsz'dzie go szuka? Wiesz, §e powinnižmy wia stęd jak najszybciej? Westchn''a, robięc zmartwionę min'. - No dobra, daj nam jeszcze pi' minut - poprosi'a. - Nie ma mowy. To powiedziawszy, schyli'em si' i chwyci'em Tommy'ego pod pachy. O ma'o nie zarobi'em tomahawkiem w g'ow' - z'apa'em go w locie. - Nie próbuj niczego utrudnia, Tomaszku - warknę'em. Odwróci'em si' w stron' dyrektora. Sta' sztywno jak o'owiany §o'nie- rzyk. - My z §onę ju§ pójdziemy. Matka przyjdzie po niego za par' minut. Powie jej pan, §e nie mogližmy czeka. Mo§na by sędzi, §e powiadomi'em go o przybyciu kontroli finansowej. - Jak to...~ - wyjęka'. Wcisnę'em mu gówniarza w r'ce i wtedy poczu'em na ramieniu palce Betty. - Poczekaj chwilk'. Chcia'abym, §ebyžmy zap'acili za te wszystkie prezenty. Trzeba by'o wybra najszybszę drog', lawirowa mi'dzy rafami, oblicza- jęc stopie„ ryzyka. Wycięgnę'em banknoty, odczuwajęc powa§ny wzrost temperatury i z dwóch rzeczy jedno: albo majaczy'em, albo s'ysza'em strz'py g'osów na dole. - Dobra, ile? - zapyta'em. Podstarza'y playboy wypužci' dzieciaka, aby przeprowadzi w myžli rachunek. Zamknę' oczy. W moim koszmarze schody zatrz's'y si' pod uderzeniami wžciek'ego galopu. Tommy žcięgnę' z pó'ki 'uk i strza'y. Spojrza' na Betty. - To te§ chc'! - Sied¦ cicho! - zawarcza'em. Szef otworzy' oczy. Užmiechnę' si', jakby zbudzi' si' z mi'ego snu. - To ju§ nie wiem, 'uk te§ mam policzy czy nie? - Nie, nie ma mowy - odpar'em. Tommy rozdar' si'. Wyję'em 'uk z jego r'ki i odrzuci'em najdalej jak mog'em. - Zaczynasz mnie wkurza, ma'y - powiedzia'em mu. Teraz ju§ czu'em pod'og' drgajęcę pod stopami. Mia'em w'ažnie odwróci si' w stron' sprzedawcy, by nim potrzęsnę i wyrwa z niego sum', kiedy przez pi'tro, niczym ponura i goręca wichura, przelecia' straszliwy 'oskot. Zobaczy'em, jak po drugiej stronie wyskakuję kobiety i oczywižcie nikt mi nie uwierzy, ale z ich oczu sypa'y si' iskry. A ju§ na pewno snopy ognia wytryskiwa'y z pod'ogi i wybucha'y na pó'kach. - Ratuj si', dziecino, ratuj si' - rzek'em. Mia'em nadziej', §e uda mi si' je powstrzyma a§ do chwili, gdy Betty wybiegnie zapasowym wyjžciem, lecz zamiast gna na z'amanie karku, znalaz'a což lepszego. Westchn''a, nie odrywajęc stóp od ziemi. - Nie, to bez sensu. Jestem zm'czona - wyszepta'a. Kobiety przeby'y ju§ po'ow' drogi, wyjęc, zbe'tana fala przewala'a si' mi'dzy pó'kami. Rzuci'em w powietrze plik banknotów. Stary pop'dzi' pod fo„tann', wycięgajęc r'ce w stron' sufitu. W tym momencie ostro ruszy'em. Dzia'a'em nies'ychanie pr'dko. Na okr'cenie si' na pi'cie, podniesienie Betty, wpasowanie si' w drzwi i wybiegni'cie na žwiat'o zu§y'em mniej ni§ cztery sekundy. Zatrzaskujęc za sobę §elazne drzwi, nie spojrza'em, gdzie jestežmy. Znale¦ližmy si' nad uliczkę, na metalowym pomožcie, z którego opada'y schody ko„częce si' dwa metry nad ziemię. Postawi'em Betty i po raz wtóry stanę'em przed tym samym problemem, lecz teraz szcz'žcie si' do mnie užmiechn''o - nie musia'em nikogo zatrudnia, aby sobie poradzi. Przy žcianie w rogu le§a'a luzem §elazna sztaba; spostrzeg'em ję w chwili, gdy na drzwi po drugiej stronie spad'y pierwsze ciosy. To chyba Anio' przycię' ten dręg na idealnę d'ugož: pos'u§y'em si' nim jak podporę i za pomocę paru kopni' zablokowa'em klamk'. Teraz mog'y si' baby wydziera. Wytar'em sobie czo'o, odczuwajęc nagle ožlepiajęcy upa', który potrzęsa' wokó' powietrzem. Betty przecięgn''a si' z užmiechem. Myžla'em, §e zwariuj'. Z piekielnym hukiem zbieg'em jedno pi'tro, a potem wróci'em na palcach. Us'ysza'em, §e za drzwiami kobiety zacz''y si' waha. Betty o ma'o nie zachichota'a. Pokaza'em jej, §eby si' przymkn''a. - Nie zejdziemy t'dy, wejd¦my na dach! Nie by' to jednak dach a raczej wielki taras, basen wype'niony s'o„cem. Przele¦ližmy przez barierk'; na pi'trze drzwi zad¦wi'cza'y po raz ostatni i powróci'a cisza. Pobieg'em od razu do kęta, który dawa' nieco cienia. Usiad'em tak, §e na s'o„cu pozosta'y tylko nogi. Wycięgnę'em r'k' do Betty, chcęc, by usiad'a obok mnie. Wyględa'a na zdziwionę, §e tu si' znalaz'a. Mój plan nie nale§a' do genialnych, zak'ada' nawet cholerne ryzyko, a§ cierp'a mi skóra. Gdyby wžród tej zgrai znalaz'a si' cho jedna spryciula, wpadlibyžmy na amen i sko„czyli za burtę. W gruncie rzeczy nie mia'em wyboru. Potrzebowa'em jednak dziewczyny, która na tyle dba o swoję skór', §e pokusi by si' mo§na o sprint w kierunku samochodu. A takiej przy mnie nie by'o. Moja mia'a na sobie buty z o'owiu. Odczeka'em minut', wsta'em i zachowujęc niezwyk'ę ostro§nož, wyjrza'em na ulic'. Horda gna'a po chodniku, czo'ówka skr'ca'a ju§ za róg. Niebo by'o b''kitne. Morze spokojne i zielone. Na horyzoncie §adnego piwa ani czegokolwiek, co mog'oby mnie zainteresowa. Przeszed'em na drugę stron' tarasu zobaczy, jak wyględa przy schodach. Po drodze chwyci'em Betty za podbródek i poca'owa'em ję na podsumowanie sytuacji. - Chcia'abym ju§ wraca - wyszepta'a. - W porzędku, za pi' minut idziemy. Przykucnę'em za žcianę i patrzy'em na zbli§ajęce si' kobiety. W ich zawzi'tožci by'o moim zdaniem což z'owieszczego, tak jakby chodzi'o o konflikt rasowy. Nie zale§a'o mi, by mnie zobaczy'y. Rozp'aszczy'em si' jak naležnik i z ci'§kim sercem zrezygnowa'em z papierosa. Z do'u dochodzi'y mnie ich ujadania, a potem odg'os gonitwy. Zaryzykowa'em wystawienie nosa i spostrzeg'em, §e sunę po ulicy, robięc 'okciami. I do tego g'upie dupy mia'y pewnie pian' na ustach i kto wie, mo§e mnóstwo znajomožci. Usiad'em z powrotem obok Betty, myžlęc, §e w ko„cu istnieje szansa na wyrwanie si' stęd. Uję'em d'o„ ma'ej i pog'aska'em. Czu'em jej zdenerwowa- nie. A przecie§ s'o„ce uspokoi'o si', minę' mu atak hister, nie wy§ywa'o si' ju§ na cieniach i pozwala'o im swobodnie si' powi'ksza, i žwiat'o przechodzi'o z tonów wysokich w žrednie, taras by' kwadratowę wyspę pokrytę smo'owanę papę, i zrobi'o si' ca'kiem przyjemnie; widzia'em w §yciu gorsze miejsca, powa§nie, po co ta przesada. - Zobacz, wida morze - powiedzia'em. - Mhm, mhm. - SP£JRZ TAM, FACET JEDZIE NA NARTACH WODNYCH, NA JEDNEJ NODZE!! Nie podnios'a oczu. Wsunę'em jej w usta zapalonego papierosa. Zgię'em kolano, wpatrujęc si' w jeden punkt na horyzoncie - nic szczególnego, ale mnie si' podoba'. - Nie wiem, dlaczego to zrobi'až - odezwa'em si'. - Nie chc' tego wiedzie i nie chc' o tym rozmawia. Zapomnijmy ju§. Kiwn''a mi'kko g'owę i zadowoli'em si' tego rodzaju odpowiedzię. Lekki dotyk d'oni czy mrugni'cie rz'sami te§ by wystarczy'y. Nie zawsze mog'em do ko„ca poję, co ludzie chcieli mi powiedzie, ale ona... mog'em spacerowa po jej milczeniu, nie ryzykujęc ani przez moment, §e si' zgubi'; to tak jakbym szed' po ulicy, pozdrawiajęc znajome mi twarze, w miejscu, które znakomicie znam. Betty by'a tym, co zna'em najlepiej na žwiecie, mo§e na dziewi'dziesięt procent, no bo nigdy nie wiadomo, ale mniej wi'cej což takiego. I nie zawsze by'em pewien, §e otwiera usta, kiedy s'ysza'em, jak do mnie mówi. Trzeba przyzna, §e chwilami §ycie robi wszystko, aby nas zachwyci i wie, jak si' do tego zabra. To nie faceci jak ja kosztuję je najwi'cej. Siedzieližmy przez chwil' bez s'owa i dziwnym trafem poczu'em olžnie- wajęcę form'; zaczę'em si' lekko užmiecha, poniewa§ móg'bym wygię žwiat si'ę samych oczu, lecz nie zrobi'em tego - pozwoli'em, by stopi' si' sam na s'o„cu jak cukierek, po co mia'em lepi sobie r'ce. Ale czu'em si' tak zdrowo tylko tu, tu i tylko tu. Gdyby co, bez wahania przywięza'bym si' do por'czy, to nie problem. Nigdy nie czu'em si' tak dobrze, jak w tamtej chwili na tarasie, wiedzia'em, §e wszystkie moje si'y pozostaję tu nietkni'te i žlini'em si' ze szcz'žcia na mojej smo'owanej papie jak pielgrzym, wkraczajęcy w bramy Jeruzalem. Niewiele brakowa'o a machnę'bym wiersz o tej s'odyczy, lecz nie by'a to dobra chwila na zajmowanie si' powa§nymi sprawami: najpierw nale§a'o wymyžli, jak stęd si' wydosta. - No dobra - powiedzia'em - czy czujesz si' zdolna do biegu? - Tak - odpar'a. - Do biegu, mam na myžli: do PRAWDZIWEGO galopu, rozumiesz, lecie jak strza'a i nie odwraca si'. Nie tak jak przed chwilę. - Tak. Galop. Tak, wiem, co to znaczy. Taka g'upia nie jestem. - œwietnie, coraz lepiej. Zaraz si' przekonamy, czy potrafisz. Lec' po samochód i przyjad' po ciebie... Zrobi'a grymas i skoczy'a na nogi. - Jak b'd' mia'a osiemdziesięt lat, to tak to b'dziemy robi. - Ale mnie to chyba wtedy si' nie starczy - mruknę'em. Przed przekroczeniem barierki obejrza'em troskliwie ulic', lecz nie by'o ich na widoku. Betty ruszy'a za mnę i raz-dwa zbiegližmy wzd'u§ muru jak pi'kni dwudziestoletni. Zawiesiližmy si' na ostatnim stopniu, zeskoczyližmy na chodnik i daližmy czadu w gór' ulicy. Wžród wszystkich dziewczyn, jakie zna'em, Betty nie nale§a'a bynajmniej do biegajęcych najszybciej. Biec obok niej - to by'a jedna z tych rzeczy, które dos'ownie uwielbia'em, lecz wola'em raczej spokojniejsze okolice i tym razem nie obdarzy'em spojrzeniem jej rozta„czonych piersi ani nie zerknę'em na pi'kny ró§, wst'pujęcy na policzki, nie, nic z tego, nic poza ob''dnym i pozbawionym uroku p'dem, forsownym sprintem w kierunku samochodu. Zatrzasn'ližmy drzwi. Zapali'em stacyjk', ruszy'em. W chwili kiedy wrzuca'em bieg, o ma'y w'os nie wybuchnę'em žmiechem - poczu'em, jak narasta mi w brzuchu. Ale nie, zobaczy'em, §e z boku atakuje jedna z bandy i w tej samej chwili przednia szyba eksplodowa'a i zala'a szklanym deszczem nasze kolana. Z refleksem wyplu'em od'amek, który wlecia' mi do ust, i wyrwa'em mercedesa jednym depni'ciem w peda' gazu. Rozpoczę'em slalom po ulicy, klnęc do §ywego. Kierowcy trębili za nami. - O kurwa ma! Schyl si'! - wydusi'em. - Z'apaližmy gum'? - Nie. Ale musia'y wynaję strzelca wyborowego! Wówczas pochyli'a si' i podnios'a což spod stóp. - Mo§esz zwolni - powiedzia'a. - Popatrz, po prostu rzuci'a w nas butelkę od piwa. - Pe'nę? - zapyta'em. Jechaližmy pi'dziesięt kilometrów i wiatr targa' nasze w'osy. œzy nap'ywa'y nam do oczu, lecz by'o ciep'o i s'o„ce zachodzi'o bardzo powoli. Rozmawialižmy o tym i owym. Facet, który pierwszy wymyžli' samochód, by' z pewnožcię geniuszem, samotnym i nawiedzonym. Betty wcisn''a nogi we wn'k' z przodu. Zatrzymaližmy si' w warsztacie, który anonsowa': ZAKœADANIE SZYB NA POCZEKANIU. Nie wyszližmy z samochodu, kiedy ch'opcy robili swoje. Mo§e im nieco przeszkadzaližmy, nie wiem. Mam to gdziež. 25 Wkrótce po tej histor powróci'em do pisania. Wcale si' nie zmusza'em, przysz'o samo. Jednak zabra'em si' do tego po kryjomu, nie chcia'em jej wtajemnicza; na ogó' pisa'em w nocy i kiedy czu'em, §e Betty rusza si' obok, natychmiast pakowa'em ca'y interes pod materac. Nie chcia'em 'udzi jej fa'szywę nadzieję, zw'aszcza §e nie pisa'em tak jak pi'dziesięt lat temu i wbrew pozorom by'o to raczej przeszkodę. W ko„cu, ježli žwiat si' zmieni', to nie ja zawini'em i nie pisa'em w ten sposób po to, by ich wkurza, wprost przeciwnie - by'em wra§liwym facetem i to oni mnie wpieprzali. Kiedy nasta'a pe'nia lata, sprzeda§ pianin troch' siad'a. Musz' przyzna, §e nie wypruwa'em z siebie §y'. Wczežnie zamyka'em sklep i kiedy zdarza' si' odpowiedni nastrój, zastanawia'em si', o czym b'd' pisa' wieczorem, albo szližmy na spacer. Pozosta'o nam jeszcze du§o pieni'dzy, skoro jednak Betty nie mia'a ochoty na wyjazd, skoro pieniędze jej nie obchodzi'y,jak i wszystko inne, forsa na niewiele nam si' zdawa'a, co najwy§ej na bie§ęce rachunki i §eby §y, nie oględajęc si' na pianina. Ha, ha, §y! Forsa to což, co nigdy nie spe'nia obietnic. Jako §e nie zabija'em si' przy pracy, z wybiciem pó'nocy mog'em spokojnie wycięga zeszyt i przesiadywa przy nim do bladego žwitu, nie katujęc si' przy tym. Spa'em rano, czasami kilka godzin po po'udniu, i pisanie powoli sz'o naprzód. Czu'em si' jak prze'adowana bateria. Nad ranem žciera'em wszystkie žlady nocnego czuwania i gdy wciska'em butelki na samo dno žmietnika, dym z papierosa szczypa' mnie w oczy. Przed po'o§eniem si' patrzy'em zawsze na Betty i pyta'em sam siebie, czy te kilka stron, które zapisa'em, by'o na poziomie. Lubi'em wraca do tego pytania. Zmusza'o mnie to, bym jako pisarz mierzy' wysoko. Uczy'o mnie równie§ pokory. Przez ca'y ten okres zdawa'o mi si', §e mój mózg dzia'a dwadziežcia cztery godziny na dob'. Wiedzia'em, §e musz' si' požpieszy, pisa BARDZO SZYBKO, lecz do sko„czenia księ§ki trzeba niesamowicie du§o czasu i kiedy myžla'em o tym, dusi'a mnie koszmarna trwoga. Przeklina'em siebie, §e nie zabra'em si' do pracy wczežniej, §e tyle czeka'em, zanim rzuci'em si' na ten skromny ko'onotatnik w kolorze morskiego b''kitu, ze spiralkę. Ze spiralkę. Niech to szlag, chcia'bym to wtedy widzie, odpowia- da'em sobie; myžlisz, §e to takie 'atwe, §e wystarczy usiꞏ za sto'em, aby to przysz'o? przecie§ przez d'ugie miesięce wierci'em si' w 'ó§ku z szero- ko otwartymi oczami, w'drowa'em przez milczęcę i szarę pustyni', nie dostrzegajęc najmniejszej iskierki, w'óczy'em si' po Wielkiej Pustyni Cz'owieka Wyschni'tego; i myžlisz, §e to by'o zabawne, rzeczywižcie tak myžlisz? Nie, naprawd', nie mog'em inaczej. Ale by'em na tyle g'upi, by wyobra§a sobie, §e mog'em i z'orzeczy'em niebu, i§ nie natchn''o mnie wczežniej. Mia'em nieprzyjemne odczucie, §e to przysz'o za pó¦no i §e jest to dodatkowy ci'§ar do d¦wigania. Na szcz'žcie jakož si' trzyma'em i cho mia'em mo§e tylko jednę szans' na milion, ka§dej nocy gromadzi'em nowe strony jak ceg'y, próbowa'em wzniež budowl', która by ję chroni'a. W pewnym sensie zabija'em okiennice, podczas gdy na horyzoncie zbiera' si' huragan i niecierpliwie prycha'. Pozosta'o pytanie: czy pisarz, po z'ym starcie, zdę§y wbiec na met'? Czy ten ch'opak ma na tyle pary, aby odwróci sytuacj'? W ostatnim tygodniu upa' sta' si' nieznožny, takiego jeszcze nie pami'ta'em: w promieniu wielu kilometrów nie by'o §adnego zielonego ¦d¦b'a. Na miasto spad'a niemoc, co bardziej nerwowi rzucali w niebo niespokojne spojrzenia. By'a gdziež siódma wieczór. S'o„ce zachodzi'o, lecz ulice, chodniki, dachy i žciany domów nadal parzy'y i z wszystkich la' si' pot. Wyszed'em zrobi troch' zakupów. Oszcz'dzi'em tej mord'gi Betty i wraca- 'em powoli z pe'nym baga§nikiem; pod pachami mia'em mokre plamy. Blisko domu minę'em karetk', która jecha'a w przeciwnę stron', wyjęc wniebog'osy i migajęc jak nowy pienię§ek. Poprawi'em si' na siedzeniu i wyprzedzi'em dwa wleczęce si' samochody. Zaczę'em oddycha szybciej. Kiedy zatrzyma'em si' przed wejžciem, dr§a'em tak, jakby wokó' szyi zawięzano mi p'tl'. Nie potrafi' powiedzie, w której dok'adnie chwili zrozumia'em, lecz to szczegó' bez znaczenia. Ig'y przeszy- wa'y mi §o'ędek, gdy wlatywa'em na schody. Przy wejžciu wpad'em na Boba, który kl'cza' na pod'odze, potknę'em si' o niego i upad'em, przewracajęc krzes'o. Pod g'owę poczu'em ciep'ę ciecz. - BOB!! - wrzasnę'em. Rzuci' si' na mnie. - Nie id¦ tam! - zawo'a'. Odepchnę'em go pod stó'. Nie potrafi'em wydusi z siebie s'owa. Opar'em si' na 'okciu i zauwa§y'em, §e wywróciližmy miednic'. To wod' mia'em we w'osach, wod' z pianę. Z trudem oddycha'em. Podniežližmy si' jednoczežnie. Szuka'em Betty wzrokiem, lecz w pokoju sta' tylko Bob; nie wiedzia'em, co on tu wyprawia, ale by' tutaj i wytrzeszcza' na mnie oczy. Zrobi'em straszliwy grymas. - Gdzie ona jest? - Usięd¦ - powiedzia'. Wbieg'em do kuchni. Pusto. Obróci'em si'. W drzwiach sta' Bob i wycięga' do mnie r'k'. Uderzeniem ramienia wcisnę'em go w žcian', jak zraniony byk szar§ujęcy na ulicy. W uszach dziwnie mi gwizda'o. Do 'azienki dos'ownie przelecia'em. Ledwo mog'em rozpozna to mieszkanie. Otworzy- 'em szeroko drzwi. Nikogo. Nad lustrem pali'a si' lampka. Umywalka by'a ca'a we krwi. ”e nie wspomn' o zachlapanej pod'odze. Dosta'em jak m'otem w g'ow', o ma'o nie pad'em na kolana. Straci'em oddech. W mojej g'owie rozleg' si' odg'os t'uczonego szk'a, czystego kryszta'u. Musia'em da z siebie wszystko, aby zamknę te drzwi: ca'a horda ma'ych, odra§ajęcych demonów cięgn''a je z drugiej strony. Przywlók' si' Bob, masujęc sobie rami'. Tak, to chyba by' Bob. Skupi'em si' na oddychaniu do tego stopnia, §e nie mog'em mówi. - Bo§e jedyny-rzek'-chcia'em wszystko pozmywa... Ale nie da'ež mi czasu. Rozsunę'em nogi, by mie solidniejsze oparcie. La'y si' ze mnie, strumienie zimnego potu. Bob po'o§y' mi d'o„ na ramieniu, lecz niczego nie poczu'em, po prostu zobaczy'em, §e to zrobi'. - Wyględa strasznie, ale to nic powa§nego - doda'. - Dobrze, §e akurat wpad'em, chcia'em odda mikser... Spojrza' na swoje buty. - Wyciera'em w'ažnie krew przy wejžciu. W tej chwili moje rami' wyrwa'o si' wprzód - wžciekle go chwyci'em. - CO SI STAœO??!! - ryknę'em. - Wyd'uba'a sobie oko - powiedzia' - no tak... r'kę. Osunę'em si' wzd'u§ drzwi, przysiad'em na pi'tach. Teraz ju§ oddycha- 'em, lecz powietrze parzy'o. Przykucnę' obok. - Ale to nic powa§nego - odezwa' si'. - Oko to jeszcze nic takiego, s'yszysz? Zdję' z pó'ki butelk'. Pocięgnę' d'ugiego 'yka. Ja nie chcia'em. Wola'em si' podniež i oprze nosem o szyb'. Sta'em bez ruchu, a on wzię' miednic' i požpieszy' do 'azienki. S'ysza'em szum odkr'canej wody. Ulica nie poruszy'a si' ani troch'. Kiedy stamtęd wyszed', czu'em si' lepiej. Nie by'em zdolny do najmniej- szej myžli, lecz mog'em wreszcie normalnie oddycha. Poszed'em do kuchni po piwo - stopy nie trzyma'y si' pod'ogi. - Bob, zawie¦ mnie do szpitala. Nie dam rady prowadzi. ' - To bez sensu. Nie b'dziesz móg' jej zobaczy tak od razu. Walnę'em butelkę o stó'. Rozpad'a si'. - BOB. ZAWIE MNIE DO TEGO PIEPRZONEGO SZPITALA!! Westchnę'. Poda'em mu kluczyki od mercedesa i zeszližmy. Noc ju§ dawno zapad'a. Przez ca'ę drog' do szpitala nie wydusi'em z siebie s'owa. Bob mówi' což do mnie, lecz nie rozumia'em co, siedzia'em z za'o§onymi r'kami, lekko pochylony. Ona §yje, powtarza'em sobie i poczu'em, §e szcz'ki, które zaciska'em, rozlu¦niaję si' powoli - mog'em wreszcie prze'knę žlin'. Ocknę'em si' chyba z wra§eniem, §e samochód przelecia' trzy razy przez dach. Wchodzęc do szpitala zrozumia'em, dlaczego zrobi'o mi si' s'abo w dniu, w którym przyszližmy odwiedzi Archibalda, dlaczego si' dusi'em i co to znaczy'o. O ma'y w'os nie og'uszy'o mnie to po raz wtóry, o ma'o co nie da'em stęd chodu, czujęc na twarzy ten koszmarny powiew. O ma'o nie zwiesi'em g'owy i nie pozwoli'em ulecie resztkom si'. Wzię'em si' w garž w ostatniej chwili, lecz nie moja w tym zas'uga, to ona mi pomog'a. Gdyby by'o trzeba, przegryz'bym si' do niej przez žcian' - wystarczy'o po prostu powtarza jej imi' niczym mantr'. Przy okazji niech mi b'dzie wolno powiedzie, §e nale§y dzi'kowa Niebu, ježli czegož takiego si' zazna'o; mo§na spokojnie si' chwali, §e což nam si' w §yciu uda'o. Wzdrygnę'em si' wi'c tylko i wszed'em do hallu, wkroczy'em na przekl'tę planet'. Bob po'o§y' d'o„ na moim ramieniu. - Usięd¦ tutaj, a ja pójd' czegož si' dowiedzie. No, siadaj... Obok sta'a pusta 'awka. Us'ucha'em. Gdyby kaza' mi si' po'o§y na ziemi, zrobi'bym to. Raz rozpala'em si' z potrzeby dzia'ania niczym k'pa suchej trawy, raz w moich §y'ach niczym bry'a b''kitnego lodu p'yn''a niemoc. Przechodzi'em b'yskawicznie z jednego stanu w drugi. Kiedy usiad'em, by'em w fazie zimnej. Mój mózg sta' si' rzeczę bezradnę i martwę. Opar'em g'ow' o žcian' i czeka'em. Gdziež w pobli§u musia'a by kuchnia, pachnia'o zupę porowę. - Wszystko w porzędku - oznajmi' Bob - teraz žpi. - Chc' ję zobaczy. - Oczywižcie. Wszystko za'atwione. Ale musisz wype'ni jakiež papier- ki. Poczu'em, §e moje cia'o si' rozgrzewa. Wsta'em, odsuwajęc Boba z drogi i mózg na nowo zaskoczy'. - Dobra, papierki mogę poczeka! - powiedzia'em. - Który to pokój? Za szklanę žcianę dostrzeg'em kobiet' z plikiem kartek w r'ku - patrzy- 'a w moję stron'. Gotowa by'a wyskoczy zza biurka i polecie za ka§dym, kto wejdzie na pi'tro; wyględa'o, §e jest do tego zdolna. - Pos'uchaj - westchnę' Bob - musisz to za'atwi. Po co wszystko komplikowa? przecie§ i tak teraz žpi, mo§esz poczeka par' minut i sko„czy z tymi papierami. Mówi' ci, wszystko jest w porzędku, nie ma powodów do niepokoju. To prawda, lecz we mnie by' ten ogie„, który nie chcia' si' uspokoi. Kobieta machn''a kartkami, §ebym podszed'. Nagle dostrzeg'em, §e ca'y szpital jest nadziany muskularnymi piel'gniarzami, i to niezbyt rozgarni'ty- mi: w'ažnie jeden taki minę' mnie, rudzielec z ow'osionymi ramionami i kwadratowę szcz'kę. Mog'em sobie by rozpalonę pochodnię, rozumiecie, ale což takiego od razu musia'em wzię pod uwag'. Podszed'em zobaczy, czego baba chce. Skapitulowa'em przed Machinę Piekielnę, nie zale§a'o mi, §eby mnie zmia§d§y'a. Potrzebowa'a informacji. Usiad'em przed nię i przez ca'y czas rozmowy zastanawia'em si', czy nie jest transwestytę. - Pan jest m'§em? - Nie - odpar'em. - Jest pan z rodziny? - Nie, jestem ca'ę resztę. Unios'a brwi. Uwa§a'a si' z pewnožcię za podpor' tego gmachu, nie by'a z tych, które raz-dwa wype'niaję druczki na kolanie. Spojrza'a na mnie tak, jakbym by' zwyk'ym przedmiotem. Zmusi'em si' do pochylenia g'owy w nadziei, §e zaoszcz'dz' par' sekund. - Mieszkam z nię - doda'em. - Jestem w stanie udzieli koniecznych informacji. Zadowolona, przejecha'a ró§owym j'zykiem po uszminkowanej wardze. - No dobrze, to prosz'. Nazwisko? Poda'em jej nazwisko. - Imi'? - Betty. - Elisabeth? - Nie, Betty. - Betty to nie jest imi'. Strzeli'em palcami najciszej jak mog'em i pochyli'em si' do niej. - No a co to jest pani zdaniem? Nowa marka pasty do z'bów? Dostrzeg'em ognik w jej oku, a potem przez dobre dziesi' minut przechodzi'em na krzežle tortury, nic nie mogęc na to poradzi. Zwali biurko na jej nogi znaczy'o wybra najtrudniejszę drog' do Betty. W pewnej chwili zaczę'em odpowiada z zamkni'tymi oczami. Na koniec musia'em jej przyrzec, §e przynios' wszystkie niezb'dne papiery - zupe'nie si' pogubi'em w datach i numerach, nie wspominajęc o innych szczegó'ach, o których istnieniu nawet nie wiedzia'em i co baba wykorzysta'a; obraca'a przez chwil' d'ugopis w ustach i wreszcie rzuci'a podst'pnie: niech pan sam powie -jak wida, nie bardzo pan zna kobiet', z którę mieszka! Lecz powiedz, Betty, czy ja powinienem by' zna twoję grup' krwi, naz- w' tej dziury, w której si' urodzi'až, wszystkie choroby, które przesz'až w dzieci„stwie i nazwisko panie„skie twojej matki, i sposób, wjaki reagujesz na antybiotyki... Czy tamta mia'a racj', czy rzeczywižcie tak s'abo ci' zna'em? pyta'em siebie drwięco. Wreszcie wsta'em, cofnę'em si' zgi'ty pokornie w pó', goręco przepraszajęc za zamieszanie, którego mog'em by przyczynę. Kiedy zamyka'em drzwi, zdoby'em si' nawet na užmiech. - Który to pokój? - Numer siódmy. Pierwsze pi'tro. Odszuka'em Boba w hallu. Podzi'kowa'em za przywiezienie i odes'a'em go do domu razem z mercedesem; powiedzia'em mu, §e sobie poradz', §eby si' nie przejmowa'. Poczeka'em, a§ wyjdzie i poszed'em do 'azienki spryska sobie twarz wodę. Dobrze mi to zrobi'o. Zaczyna'em przyzwyczaja si' do myžli, §e wyd'uba'a sobie oko. Pami'ta'em, §e mia'a dwa. By'em teraz ma'ę polanę, która po burzy wylizuje swoje trawki pod jasnob''kitnym niebem. Kiedy podszed'em do pokoju numer siedem, wysz'a z niego piel'gniarka. Blondynka o p'askich požladkach i grzecznym užmiechu. Od razu domyžli'a si', kim jestem. - Wszystko jest dobrze. Trzeba da jej odpoczę - odezwa'a si'. - Tak, ale chc' ję zobaczy. Odsun''a si' i przepužci'a mnie. Wsunę'em r'ce do kieszeni i wszed'em patrzęc, co si' dzieje na pod'odze. Zatrzyma'em si' przy 'ó§ku. Pali'o si' jedno žwiate'ko. Betty mia'a na oku szeroki opatrunek. Spa'a. Patrzy'em na nię kilka sekund i opužci'em wzrok. Piel'gniarka sta'a nadal za moimi plecami. Poniewa§ nie wiedzia'em, co robi, sięknę'em nosem. Nast'pnie obejrza'em sufit. - Chcia'bym zosta z nię sam na minut' - poprosi'em. - Dobrze, ale nie d'u§ej. Nie odwracajęc si', kiwnę'em g'owę. Us'ysza'em, jak zamyka drzwi. Na nocnym stoliku sta' wazonik z kwiatami - podszed'em i przelecia'em po nich d'onię. Kętem oka dostrzeg'em, §e Betty oddycha, tak, bez wętpienia. Nie wiedzia'em, czy to na což si' przyda, ale wycięgnę'em nó§ i przycię'em 'ody§ki, by kwiaty trzyma'y si' d'u§ej. Usiad'em na brzegu 'ó§ka, opar'em 'okcie na kolanach i uję'em g'ow' w d'onie. Pozwoli'o mi to odpr'§y nieco kark i poczu'em wystarczajęco du§o si'y, by pog'aska Betty po r'ce. Jaka cudna ta r'ka, jaka cudna; mia'em g''bokę nadziej', §e to ta druga wykona'a swoję brudnę robot'. Nie strawi'em jeszcze tego do ko„ca. Wsta'em, by wyjrze przez okno. By'a noc, lecz zdawa'o si', §e wszystko jest w jak najwi'kszym porzędku. Trzeba sobie powiedzie, §e tu, na tym padole, na ka§dego przychodzi kolej, bez wzgl'du na to, w jaki sposób si' do tego wszystkiego zabra. Wlewasz dzie„ i noc, ból i radož, potrzęsasz tym z ca'ych si' i co dzie„ rano wypijasz po szklance. No i stajesz si' cz'owiekiem. Witaj wžród nas, stary. Przekonasz si', §e §ycie jest niezrównanym i smutnym pi'knem. Wyciera'em kropl' potu, która sp'ywa'a mi po policzku, kiedy poczu'em na ramieniu czyjež palce. - Prosz' ju§ iž, trzeba ję teraz zostawi. Nie obudzi si' przed po'udniem, podaližmy jej žrodki uspokajajęce. Odwróci'em si' w stron' piel'gniarki, szepczęcej za moimi plecami. Nie pami'ta'em, co robi'em w cięgu dnia, lecz teraz czu'em si' potwornie zm'czony. Pokaza'em jej, §e ju§ wychodz'. Moje cia'o sp'ywa'o powoli w strumieniu lawy, takie mia'em wra§enie. Piel'gniarka zamkn''a za nami drzwi i stanę'em g'upio w korytarzu, nie wiedzęc, jaki cięg dalszy móg'by następi. Uj''a mnie za rami', by zaprowadzi do wyjžcia. - Mo§e pan przyjž jutro - powiedzia'a. - Oj, uwaga, schodek! Znalaz'em si' na ulicy, tak, chyba to mnie obudzi'o, chocia§ powietrze by'o ci'§kie i parne, dobry przyk'ad nocy podzwrotnikowej. Przeszed'em na drugę stron' kupi pizz' u ulicznego sprzedawcy, w jakimž sklepiku posta'em chwil' po dwie puszki piwa, wzię'em te§ papierosów na zapas. Sprawi'o mi niemal przyjemnož zajmowa si' takimi drobnymi sprawami; stara'em si' w ogóle nie myžle. Potem wsiad'em w autobus i pojecha'em do domu. Pizza dopasowa'a si' do kszta'tu kolan. Po powrocie w'ęczy'em telewizor. Odsunę'em pizz' na róg sto'u i na stojęco wla'em w siebie piwo. Chcia'em wskoczy pod prysznic, lecz natychmiast porzuci'em ten pomys' - nie by'o mowy, §ebym postawi' tam nog', w ka§dym razie nie teraz. Próbowa'em si' ws'ucha w to, co mówili w telewizji. Banda pó'trupów przedstawia'a swoje ostatnie księ§ki. Rozsiad- 'em si' w fotelu i schwyci'em pizz'. Spojrza'em facetom w bia'ka oczu. Mizdrzyli si' przy soku z pomara„czy i z ich spojrze„ bi'o zadowolenie. Ci faceci pasowali do smaku dzisiejszego dnia. Jest prawdę, §e ka§da epoka ma takich pisarzy, na jakich zas'uguje - widok, który mia'em przed oczami by' ižcie. budujęcy. By mo§e tego wieczoru zaprosili ostatnie zera, §eby nie zostawi najmniejszej wętpliwožci. By mo§e temat programu brzmia': jak wyda księ§k' w nak'adzie trzystu tysi'cy, kiedy nie ma si' nic do powiedzenia, kiedy nie ma si' ani duszy, ani talentu i nie potrafi si' kocha ani cierpie, i postawi s'owa przy s'owie, tak by nie zdawa'y si' ziewni'ciem. Na innych kana'ach nie by'o bynajmniej lepiej. œciszy'em d¦wi'k i pozosta- 'em w towarzystwie samych obrazów. Pizza okaza'a si' letnia i t'usta. Po chwili spostrzeg'em, §e siedz' tak bez sensu, ale nie mia'em ochoty si' po'o§y, zw'aszcza tutaj, w sercu tej ob''dnej pu'apki. Poszed'em z flaszkę do Boba. Kiedy wchodzi'em, Annie t'uk'a talerze. Na mój widok znieruchomia- 'a z salaterkę uniesionę nad g'owę, na pod'odze le§a'o ju§ sporo skorup. Bob trzyma' si' w kęcie. - Wpadn' pó¦niej - powiedzia'em. - Nie, nie! - krzykn'li. - Co z Betty? Przeszed'em przez szk'o i postawi'em butelk' na žrodku sto'u. - W porzędku, nic powa§nego. Ale nie chc' o tym mówi. Nie mia'em ochoty siedzie sam. Annie uj''a mnie za rami' i posadzi'a na krzežle..By'a w peniuarze, twarz mia'a jeszcze poczerwienia'ę z wžciek'ožci. - Jasne - rzek'a. - To si' rozumie. Bob wyję' kieliszki. - S'uchajcie, mo§e wam przeszkadzam? - zapyta'em. - Chyba §artujesz - odpowiedzia'. Annie usiad'a obok mnie, odsun''a kosmyk, który opad' jej na twarz. - Gdzie dzieciaki? - zapyta'em. - U matki tego skurwiela - odpar'a. - Nie zajmujcie si' mnę - rzek'em. - Czujcie si' tak, jakby mnie nie by'o. Bob nala' do kieliszków. - To nic takiego, troch' si' posprzeczaližmy... - Oczywižcie, §e nic takiego. Ten skurwysyn mnie zdradza, ale to nic takiego!! - O mój Bo§e, ty masz kompletnego zajoba. Uchyli' si' przed salaterkę, która roztrzaska'a si' o žcian'. Nast'pnie wzniežližmy kieliszki. - Na zdrowie! Kiedy piližmy, na krótko zrobi'o si' cicho, a potem k'ótnia rozgorza'a w najlepsze. Jak dla mnie - nastrój by' znakomity. Wycięgnę'em nogi pod sto'em i za'o§y'em r'ce na brzuchu. Szczerze mówięc, ma'o mnie to wszystko interesowa'o, czu'em wokó' jakiež poruszenie, s'ysza'em krzyki i rozbijane o pod'og' szk'o, lecz czu'em równie§, §e mój smutek 'agodnieje i kruszy si' jak herbatnik. Raz w §yciu gotów by'em pob'ogos'awi to, czego nienawidz' najbardziej: koktajl z žwiat'a, ludzkiej obecnožci, goręca i ha'asu. Zatrosz- czy'em si' o kieliszek i wtuli'em w krzes'o. W ka§dym zakętku žwiata m'§czy¦ni i kobiety bili si', kochali, rozszarpywali, a faceci b¦dzili powiežci bez mi'ožci, bez szale„stwa, bez energ i ponadto bez §adnego stylu; 'ajdaki, chcieli nas zupe'nie pogrę§y. Do tego miejsca doprowadzi'em moję literackę refleksj', kiedy przez okno dostrzeg'em ksi'§yc. By' w pe'ni, majestatyczny i rudawy, i z tego wszystkiego pomyžla'em o mojej ptaszynie, która zrani'a si' w oko ga'ęzkę mimozy; ledwo do mnie dociera'o, §e po pokoju fruwa ca'e mnóstwo kolorowych miseczek. Odczu'em w tym momencie rodzaj wewn'trznego spokoju i kurczowo si' go schwyci'em. To by'o rzeczywižcie což, zdoby si' na to po d'ugich, ponurych godzinach - na ustach osiad' mi szcz'žliwy užmiech. Atmosfera si' rozgrza'a. Bob uchyla' si' ca'kiem umiej'tnie, a§ do chwili gdy Annie uzbroi'a obie r'ce. Uda'a, §e rzuca w niego musztardówkę, lecz naprawd' polecia'a cukiernica. Spodziewa'em si' tego. Bob zarobi' w czubek g'owy i zwali' si' na pod'og'. Pomog'em mu si' podniež. - No có§, wybacz mi - rzek' - ale pójd' si' po'o§y, - Nie przejmuj si' mnę - odpar'em. - Ju§ mi lepiej. Zaprowadzi'em go do sypialni i wróci'em na krzes'o w kuchni. Spojrza- 'em na Annie zamiatajęcę pod'og'. - Dobra, wiem, co sobie myžlisz - zacz''a. - Ale ježli ja nie posprzętam, to kto to zrobi? W ko„cu ja te§ zabra'em si' do zbierania najwi'kszych skorup; w milcze- niu zrobiližmy par' kursów do žmietnika, a potem zapaliližmy papierosy. Poda'em jej ogie„. - Annie, nie da si' ukry, ¦le si' z tym wybra'em, ale chcia'bym ci' spyta, czy móg'bym u was sp'dzi noc. Nie czuj' si' najlepiej, kiedy jestem sam w cha'upie. Wypužci'a k'ęb dymu. - O cholera, o takie rzeczy nie musisz si' przecie§ pyta - odparowa'a. - A poza tym nie kochamy si' z Bobem na tyle, §eby k'óci si' naprawd'. Nie by'ež žwiadkiem czegož szczególnie powa§nego. - To tylko na dzisiaj wieczór - doda'em. Sko„czyližmy sprzęta, rozmawiajęc o niczym i o pogodzie, to znaczy o straszliwych upa'ach, które sp'yn''y na miasto jak garnek syropu klonowego. Po tym zamiataniu niemal§e la' si' z nas pot. Wróci'em na krzes'o, a ona przysiad'a požladkiem na rogu sto'u. - Najlepiej po'ó§ si' w 'ó§ku Archibalda - powiedzia'a. - Mo§e chcesz jakęž księ§k'? Masz na což ochot'? - Nie, dzi'kuj' ci. Odchyli'a szeroko po'y peniuara na udach. Stwierdzi'em, §e pod spodem nic nie ma. Spodziewa'a si' chyba, §e zrobi' jakęž uwag', lecz nie odezwa'em si'. A zatem musia'a pomyžle, §e to nie wystarczy, bo do ko„ca rozsun''a peniuar, rozchyli'a nogi i opar'a stop' na krzežle. Mia'a zdrowę szpar' a piersi nieco ponad norm'. Przez u'amek sekundy nie omieszka'em doceni tego widoku, lecz kieliszka nie tylko nie przewróci'em, ale wypi'em go i przeszed'em do sęsiedniego pokoju. Zanim zanurzy'em si' w fotelu, zebra'em po drodze par' pism. Kiedy si' przywlok'a, czyta'em o pog''bianiu si' konfliktu mi'dzy Pó'nocę a Po'udniem. Peniuar by' zawięzany. - Uwa§am twoje post'powanie za idiotyczne - rozpocz''a. - Co ty sobie od razu wyobra§asz? Wydaje ci si' Bóg wie co. - No, mo§e niezupe'nie Bóg wie co. - Cholera, cholera jasna - westchn''a - cholerny žwiat. Wsta'em zobaczy, co si' dzieje za oknem. G'ucha noc i ga'ę¦ z ližmi zmordowanymi przez upa', i to wszystko. Klepnę'em gazetę o kolano. - Powiedz, co zyskamy - spyta'em -ježli przežpimy si' z sobę. Czy proponujesz mi což interesujęcego, což, co wykracza poza codziennož? Odwróci'em si' do niej plecami. Poczu'em, §e což mi parzy kark. - Pos'uchaj - doda'em - moczenie suchara na prawo i lewo nigdy mi niczego nie przynios'o, nigdy. Dobrze wiem, §e wszyscy tak robię, ale to wcale nie jest zabawne robi jak wszyscy. Mnie to przynajmniej nie bawi. A poza tym nie jest ¦le §y mniej wi'cej w zgodzie z w'asnymi pomys'ami, nie odpuszcza w ostatniej chwili pod pretekstem, §e panienka ma 'adnę dup' albo §e proponuję ci jakiž niesamowity czek, albo §e naj'atwiejsza droga znajduje si' w zasi'gu twej r'ki. Nie jest ¦le wytrzyma, cz'owiek lepiej si' wtedy czuje. Odwróci'em si' w jej stron' i rzuci'em jej w twarz Wielki Sekret: - Nad Rozproszenie przedk'adam Skupienie. Mam tylko jedno §ycie i zale§y mi, §eby mog'o b'yszcze, to wszystko. Uszczypn''a si' w koniuszek nosa, przybierajęc rozmarzonę min'. - W porzędku, wiem o co chodzi - znowu westchn''a. - Ježli potrzebujesz aspiryny na noc, w 'azience jest par' pude'ek. Jak chcesz, mog' ci da pi§am', bo ja wiem, mo§e ty nie sypiasz nago... - Nie, nie trzeba. Tak czy owak žpi' zawsze w slipkach i r'ce trzymam na ko'drze. - O mój Bo§e, dlaczego nie trafi'am na Henry'ego Millera?! -mrukn'- 'a. Powiedziawszy to, odwróci'a si' na pi'cie i zosta'em sam. Kiedy jest si' samemu, nie trzeba du§o miejsca, a kiedy nie oczekuje si' nikogo, 'ó§ko Archibalda wystarcza w zupe'nožci. Po'o§y'em si' i us'ysza'em pod sobę miaukni'cie materaca. Zapali'em lampk' w kszta'cie biedronki i ws'uchiwa- 'em si' w cisz', wcierajęcę si' w noc jak niewidzialny i parali§ujęcy krem. Wielki Bo§e!! 26 Najpierw przekonywali mnie, §e wszystko jest w porzędku i §e rana nie jest na tyle powa§na, aby si' naprawd' martwi, a kiedy próbowa'em si' dowiedzie, dlaczego žpi nawet w bia'y dzie„, zawsze znajdowa' si' ktož, jakiž on albo ona, kto k'ad' mi r'k' na ramieniu i wyjažnia', §e znaję si' na rzeczy. Trzeba stwierdzi, §e kiedy przekracza'em próg tego potwornego szpita- la, nie czu'em si' ju§ tym samym cz'owiekiem. Chwyta'a mnie ci'§ka, g'ucha trwoga, która žcina'a mnie po prostu z nóg i musia'em wyt'§a wszystkie si'y, by ję zwalczy. Czasami jakaž piel'gniarka bra'a mnie pod rami' i prowadzi- 'a przez korytarz; §aden piel'gniarz nie ruszy' nigdy palcem, czuli, mo§na by powiedzie, §e dojdzie mi'dzy nami do starcia. Mój umys' pracowa' w zwolnionym tempie, mia'em wra§enie, §e uczestnicz' w pokazie slajdów, §e po'ykam same obrazy bez komentarza i ich g''boki sens wymyka mi si'. Kiedy znajdowa'em si' w takim stanie, mog'em spokojnie przysunę krzes'o do jej 'ó§ka i siedzie w ciszy i w bezruchu, nie spostrzegajęc mijajęcych godzin, nie pijęc, nie palęc, bez jedzenia, niczym cz'owiek zostawiony na pe'nym morzu i nie majęcy innego wyjžcia, jak p'ynę na swej desce, poniewa§ wokó' nic nie wida. Piel'gniarka, ta której Bozia da'a p'askie požladki, wyla'a troch' balsamu na moje rany. - Jak žpi, to przynajmniej odzyskuje si'y - oznajmi'a mi kiedyž. Powtarza'em to sobie. I kompletnie idiocia'em. Zresztę kiedy Betty otwiera'a oko, nie mia'em ochoty skaka do góry z radožci, naprawd' nie by'o powodu. Czu'em raczej, §e stalowy dręg przyciska mój §o'ędek, musia'em uwa§a, by nie zwali si' z krzes'a na pysk. Stara'em si' zanurzy w jej jedyne oko, lecz za ka§dym razem wynurza'em si', nie znalaz'szy najmniejszej iskierki. Albo tylko ja mówi'em, albo jej r'ka opada'a niczym žlazowy batonik, albo patrzy'a na mnie, nie widzęc, i w brzuchu tak mi bulgota'o, §e niemal si' wstydzi'em. Za ka§dym razem, gdy wraca'em w godzinach odwiedzin, mia'em nadziej', §e Betty stawi si' na spotkanie, lecz nie przychodzi' nikt, co za niefart, nie widzia'em niczego poza Wielkę Bia'ę Pustynię. Rodzaj milczęcego zombi, b'ędzęcego w kó'ko požrodku pustyni: oto kim by'em. "Bo widzi pan, w'ažciwie to niepokoi mnie jej zdrowie psychiczne!", wyduka' wreszcie z siebie stary konowa'. Jak sędz', lepiej by zrobi', gdyby zaję' si' moim - móg'by zaoszcz'dzi na protezie, czego wypadki mia'y ju§ wkrótce dowiež. By' 'ysy, po bokach stercza'o mu kilka ostatnich k'pek, i klepa' twoje rami', kiedy popycha' ci' do wyjžcia, ciebie i twoję ignorancj', twoje mi'kkie nogi i twoję twarz przyg'upa. Tak, min''o zatem jeszcze par' dni, zanim bębelki wysadzi'y korek. Jak tylko wychodzi'em na žwie§e powietrze, robi'o mi si' lepiej. Tak naprawd' nie odczuwa'em wówczas, §e to w'ažnie Betty zostawia'em w szpitalu, czegož takiego nie mog'em wbi sobie do g'owy - by'o raczej tak, jakby pewnego ranka wyjecha'a, nie zostawiwszy adresu. Stara'em si' utrzyma w mieszkaniu porzędek. Na szcz'žcie pisarz nie jest facetem, który brudzi wokó' siebie - wystarczy'o przejecha odkurzaczem pod sto'em, opró§ni popielniczki i pozbiera butelki od piwa. Upa' zabi' ju§ w miežcie par' osób, przybli§y' koniec tych najbardziej wra§liwych. Nie otwiera'em wi'cej sklepu. Szybko spostrzeg'em, §e jedynych chwil oddechu zaznawa'em wówczas, gdy siedzia'em nad zeszytami; sp'dza'em przy nich wi'kszož czasu, mimo §e w domu utrzymywa'o si' trzydziežci pi' stopni, nawet przy zas'oni'tych oknach. By'o to jedyne miejsce, w którym czu'em si' jeszcze przy §yciu. Gdzie indziej by'em jak nieprzytomny, tak jakbym zapad' na žpięczk'. Tkwięc w §arze nie zdawa'em sobie jednak sprawy, §e ogie„ nie wygas'. Wystarczy' podmuch powietrza, by go wznieci i wywo'a p'omienie. By'a to kwestia czasu, tylko i wy'ęcznie. Ju§ od rana rzeczy przybra'y z'y obrót. Przewraca'em w'ažnie kuchni' do góry nogami w poszukiwaniu kawy, wzdychajęc ci'§ko a§ serce bola'o, kiedy przylaz' Bob. - Czy ty wiesz, §e zaparkowa'ež samochód tu§ przed naszym sklepem? - No, to mo§liwe - powiedzia'em. - Bo ludzie si' pytaję, czy w baga§niku nie ma przypadkiem trupa! Przypomnia'em sobie o §arciu, które wioz'em tamtego wieczora, gdy minę'em ambulans p'dzęcy z Betty do szpitala. Zupe'nie o tym zapomnia- 'em. Up'ynę' ju§ 'adny kawa'ek czasu i w tym s'o„cu temperatura wewnętrz baga§nika nie spada'a pewnie poni§ej pi'dziesi'ciu stopni. Sędzi'em, §e mam ju§ dostatecznie du§o zmartwie„, lecz nie, musia'em znowu si' w což w'adowa - naprawd' mog'o si' cz'owiekowi wszystkiego odechcie. Pomyžla'em, §e usięd' i wi'cej nie wstan'. Jednak wychyli'em pe'nę szklank' wody i wyszed'em za Bobem na ulic'. Zatrzaskujęc drzwi, us'ysza'em telefon. A niech sobie dzwoni. W odwiedziny do Betty nie je¦dzi'em samochodem. Codziennie odbywa- 'em drog' pieszo i ten skromny trening dobrze mi robi'. Powoli nabiera'em przekonania, §e §ycie nie zatrzyma'o si'. Suknie dziewczyn by'y jak deszcz z kwietnych p'atków i zmusza'em si', by na nie patrze, omijajęc wzrokiem stare i brzydkie, cho to brzydota duszy napawa mnie najwi'kszym wstr'tem. Podczas tych d'ugich spacerów uprawia'em mozolne wiczenia na oddech. Samochód zupe'nie wylecia' mi z pami'ci. A kiedy zapomina si' o rzeczach, to rzeczy mogę nam wejž na kark. Musz' przyzna szczerze, §e smród by' straszliwy. Bob chcia' zobaczy, jak to wyględa w žrodku, ale wyt'umaczy'em mu, §e nawet mowy nie ma, naprawd' nie warto. - Lepiej wska§ mi najkrótszę drog' do wysypiska žmieci - za§ęda'em. Otworzy'em wszystkie okna i przejecha'em przez miasto z moim koszmarnym 'adunkiem. Miejscami asfalt roztopi' si' prawie zupe'nie, na szosie by'o pe'no d'ugich i b'yszczęcych wci'. Mo§e to wjazd do œwiata Ciemnožci? ju§ nic nie mog'o mnie zadziwi. W'ęczy'em radio, by nie pogrę§y si' w tego rodzaju myžlach. OCH, DZIEWCZYNO, OCH, UUUU UUU, M£J KWIECIE DZIIIIKI, DZIEWCZYNO, UUUUUU AUUU AUU, POCAœUJ MNIE ZN£W SœODKO, OCH, BABY!!! Zaparkowa'em na žrodku wysypiska. Ten d¦wi'k, to by'y muchy, a to, czym oddycha'em, dawa'o efekt bomby atomowej. Ledwo zdę§y'em wysiꞏ z samochodu, gdy zameldowa' si' miejscowy dziad z motykę na ramieniu. Min''a sekunda, zanim wypatrzy'em, gdzie ma usta. - Czegož szuka...? - zachrypia'. - Nie. W jego bia'kach oczu by'o což nie z tej ziemi: biel niczym z reklam proszku do prania. - Ma'y spacerek? - Nie, jestem tu przejazdem. Musz' wywali z baga§nika par' rzeczy. - Aha - powiedzia' - jak tak, to w porzędku. Pochyli'em si' i wyję'em kluczyki ze stacyjki. - Ježli niczego stęd nie bierzesz - doda' - to jestež git. Zw'aszcza miedzi. Wtedy tylko co si' odwróci'em, a ju§ gož zwinę' si' z motorem od pralki! - Taa, ale to nie moja bran§a. Otworzy'em baga§nik. Wydawa'o mi si', §e to ca'e jedzenie zajmuje teraz dwa razy tyle miejsca. Mi'so mieni'o si' kilkoma kolorami, jogurty si' nad''y, ser p'ynę', a co do kostek mas'a, to zosta' ju§ tylko z'ocony papier. Krótko mówięc, wszystko sfermentowa'o, powybucha'o, wyciek'o, a ca'ož tworzy'a dosy jednolitę bry'', przylepionę do wyk'adziny na žmier. Skrzywi'em si', dziad wytrzeszczy' oczy. Myžla' tylko o jednym. - I wyrzuci pan to wszystko? - zapyta'. - Tak, ale nie mam czasu, §eby panu wyjažnia. Nie jestem w humorze. Jestem nieszcz'žliwym facetem. Splunę' na ziemi', drapięc si' w ty' g'owy. - Jasne, ka§dy robi, co mu si' podoba - ožwiadczy'. -A nie da'oby si' po'o§y tego delikatnie na ziemi, co, panie m'ody? Spróbuj' wyskroba což dla siebie... Z'apaližmy za kra„ce wyk'adziny i wyj'ližmy ca'y gips z baga§nika. Odstawiližmy pod žcian' worki na žmiecie. Niczym opi'ki §elaza do magnesu zlecia'y si' zaraz muchy, i te niebieskie, i te z'otawe. Spojrza' na mnie z užmiechem. Wyra¦nie czeka', §ebym si' zmy'. Na jego miejscu te§ bym czeka'. Bez s'owa wsiad'em do samochodu. Zanim ruszy'em, rzuci'em okiem w lusterko. Nadal sta' w s'o„cu obok mojej góry §arcia, nie poruszy' si' na milimetr i užmiecha' si'. Mo§na by powiedzie, §e pozuje do pamiętkowego zdj'cia z bombowego pikniku. Móg' z tego mie przy- najmniej olej, kaw', cukier i pud'o czekolady w proszku. I jednorazówki do golenia z ruchomymi g'owicami. I žrodek przeciw komarom. I pud'o proszku do prania. W drodze powrotnej zatrzyma'em si' w jakiejž knajpie i przy- ssa'em do szklanki mi'ty. Kiedy zajecha'em pod dom, by'o oko'o po'udnia. S'o„ce plu'o jak rozwžcieczony kot. Telefon dzwoni'. - Tak, s'ucham. Po drugiej stronie trzeszcza'o, praktycznie nic nie rozumia'em. -- Niech pan od'o§y i przedzwoni jeszcze raz! --- huknę'em. -- Za choler' nic nie s'ysz'. Walnę'em buty w kęt. Ledwo zdę§y'em wskoczy pod prysznic, a potem zapali papierosa, a tu znowu dzwoni. Facet rzuca moje nazwisko i pyta, czy tak si' nazywam. -- No tak - odpowiedzia'em. Potem rzuca jakiež inne nazwisko i mówi, §e tak on si' nazywa. -- œwietnie - odpar'em. - Mam w r'ku pana maszynopis. Zaraz wysy'am umow'. Przysiad'em na kancie sto'u. -- Dobra, chc' dwanažcie procent - powiedzia'em. - Dziesi' procent. - W porzędku. -- Pa„ska powiež zachwyci'a mnie. Wkrótce oddajemy ję do druku. - No to požpieszcie si'. Mi'o mi pana s'ysze; mam nadziej', §e nied'ugo si' zobaczymy. - Taa, ale obawiam si', §e w najbli§szym czasie b'd' bardzo zaj'ty... - Prosz' si' nie przejmowa. Nic nas nie goni. Pokryjemy wszystkie koszty. Sprawa jest nagrana. - Znakomicie. -- No có§, to ja si' po§egnam. Pracuje pan nad czymž obecnie? - Tak, powoli idzie naprzód. - œwietnie. Powodzenia. Mia' ju§ od'o§y s'uchawk', lecz uda'o mi si' w ostatnim momencie go zatrzyma: --- Halo, panie, prosz' wybaczy, ale jak brzmi pa„skie nazwisko? Powtórzy'. Ca'e szcz'žcie, bo przy tym wszystkim kompletnie wylecia'o mi z g'owy. Wyję'em z zamra§alnika paczk' kie'basek, §eby si' rozmrozi'y. Wstawi- 'em na gaz garnek z wodę. Usiad'em przy piwie. Tak jak mo§na si' by'o spodziewa. wybuchnę'em szalonym, najwi'kszym žmiechem mojego §ycia. To by'o nerwowe. Znalaz'em si' w szpitalu na d'ugo przed godzinę odwiedzin. Nie wiadomo, czy wyszed'em za wczežnie, czy mo§e bieg'em, lecz jedna rzecz by'a pewna: nie mog'em d'u§ej czeka. Wreszcie przynosi'em jej to, czego tak bardzo pragn''a; czy nie by'o to což, co postawi ję na nogi, co sprawi, §e mrugnie do mnie okiem, tym, które jej zosta'o? Polecia'em prosto do 'azienki, jakby za nag'ę potrzebę, i stamtęd obserwowa'em faceta w recepcji. Wyględa' na wpó'žpięcego. Schody by'y puste, przemknę'em si'. Kiedy wszed'em do pokoju, musia'em da susa, by oprze si' o por'cz 'ó§ka. Nie chcia'em wierzy w to, co zobaczy'em, powtarza'em: nie, potrzę- sajęc g'owę, z nadzieję, §e ten koszmar si' rozp'ynie. Lecz nic takiego si' nie sta'o. Betty le§a'a w 'ó§ku nieruchomo, wpatrzona w sufit; oczywižcie, §e nie mog'a si' w ogóle poruszy, skoro spi'li ję pasami, szerokimi co najmniej na pi' centymetrów, z aluminiowymi sprzęczkami. - Betty, o co tu chodzi...? - wyszepta'em. Mia'em wcię§ przy sobie mój Western S.522, idealny do noszenia w kieszeni. Story zas'oni'to, w pokoju by'o delikatne žwiat'o i nie dochodzi'y tu §adne odg'osy. Nie musia'em si' mordowa, §eby przecię pasy: regularnie majchra ostrzy'em, byližmy zgranę parę. Chwyci'em Betty za rami'. Potrzęsnę'em lekko. Nic. Znowu si' spoci'em, lecz zdę§y'em si' ju§ przyzwyczai - w'ažciwie nie mia'em nawet kiedy wyschnę. To by' jednak z'y pot, nie to co kiedyž, to by' rodzaj zmro§onej i przezroczystej krwi. Podcięgnę'em poduszki i posadzi'em Betty. Wydawa'a mi si' niezmiennie pi'kna. Ledwo ję pužci'em, od razu osun''a si' na bok. Podnios'em ję na powrót. Od tego widoku jakaž cz'ž mnie upad'a do nóg 'ó§ka, zawodzęc straszliwie. Drugę cz'žcię chwyci'em ję za r'k'. - Pos'uchaj - rzek'em - przyznaj', §e zabra'o to troch' czasu. Ale teraz ju§ po wszystkim, wysz'o na nasze! Co za wa' z ciebie, nie pora teraz na zagadki, pomyžla'em. Wiadomo, §e umierasz ze strachu, trzeba jednak wydusi to jedno ma'e zdanko - nie potrzebujesz nawet wcięga na nowo powietrza. - Betty, wydaję moję księ§k' - powiedzia'em. Mog'em z powodzeniem doda: NIE WIDZISZ BIAœEGO ”AGLA NA HORYZONCIE?! Nie wiem, jak to wyrazi, ale równie dobrze mog'a siedzie zamkni'ta pod szklanym kloszem - zostawi'bym na nim co najwy§ej žlad palców. Nie uda'o mi si' wykry na jej twarzy najmniejszej zmiany. S'aby wietrzyk - oto kim by'em: wiaterkiem, usi'ujęcym zmarsz- czy powierzchni' stawu skutego lodem. N'dznym wiaterkiem. - Ja si' nie wyg'upiam. I chcia'bym ci oznajmi, §e pisz' w'ažnie nast'pnę! Zgrywa'em wszystkie atuty. K'opot w tym, §e gra'em sam jeden. Nie mie karty przez ca'ę noc, potem rozda raz jeszcze nad ranem, kiedy wszyscy ju§ wyszli, i znale¦ si' z pokerem królewskim w 'apie, kto by to wytrzyma'? Kto by si' powstrzyma' przed wywaleniem za okno ca'ego tego bajzlu i przed poci'ciem wszystkich obi kuchennym no§em? Daj' s'owo, nie widzia'a mnie, nie rozumia'a, nie s'ysza'a, zapomnia'a ju§, co to znaczy mówi albo p'aka, albo užmiecha si', albo wpada w sza' i rozrzuca požciel, przesuwajęc j'zykiem po ustach. Bo przecie§ ta požciel si' nie rusza'a, nic si' nie porusza'o, Betty nie dawa'a mi najmniejszego znaku, nie dostrzeg'em nawet najl§ejszego drgni'cia. To, §e moja księ§ka zostanie wydana, sprawi'o mniej wi'cej takie samo wra§enie, jakbym przyszed' z tackę frytek. Ten wspania'y bukiet, który trzyma'em w r'ku, okaza' si' wiechciem zwi'd'ych kwiatów, zapachem wysuszonej trawy. Przez u'amek sekundy poczu'em ju§ niesko„czonož przestrzeni, która nas dzieli i odtęd opowiadam ka§demu, kto chce s'ucha, §e raz ju§ umar'em, w trzydziestym szóstym roku §ycia, w szpitalnej sali, w letnie popo'udnie - to §aden bajer, nale§' do tych, którzy us'yszeli w powietrzu žwist Wielkiej Kosy. Zmrozi'o mi ko„ce palców. Wpad'em w panik', lecz w'ažnie w tej chwili do pokoju wesz'a piel'gniarka. Nie by'em zdolny si' ruszy. Nios'a tack' ze szklankę wody i lekarstwa we wszystkich mo§liwych kolorach. To nie by'a piel'gniarka, którę zna'em - ta by'a gruba i mia'a §ó'te w'osy. Kiedy mnie spostrzeg'a, spojrza'a srogo na zegarek. - Niech no pan powie... - zacharcza'a - což mi si' nie zdaje, §eby to by'a pora wizyt! Nast'pnie szybko przenios'a wzrok na Betty i jej stara, obležna szcz'ka opad'a. - O Matko Boska, a któ§ ję odwięza'??!! Wykrzywi'a si' do mnie, wycofujęc ku wyjžciu. Ale ja skoczy'em jak tygrys i jednę r'kę zablokowa'em drzwi. Wyda'a z siebie d¦wi'k, n'dzny pisk. Zwinę'em pastylki, które ta„czy'y na tacy i podetknę'em jej pod nos. - Co to za gówno? - spyta'em. Nie pozna'em swojego g'osu, obni§y' si' o oktaw' i zupe'nie zardzewia'. Powstrzyma'em si', by nie chwyci jej za gard'o. - Ja nie jestem lekarzem! - zarycza'a - prosz' mnie pužci!! Z ca'ej si'y zatopi'em wzrok w jej oczach; ugryz'a si' w warg'. - Nie. Ty zostaniesz z nię. To ja stęd znikam - warknę'em. Tu§ przed wyjžciem rzuci'em okiem na Betty. Opad'a ju§ na bok. Przelecia'em przez korytarz jak rakieta i bez pukania wpad'em do jego gabinetu. Siedzia' odwrócony plecami, oględa' zdj'cie rentgenowskie pod žwiat'o. Kiedy us'ysza' trzažni'cie drzwiami, obróci' si' na krzežle. Podniós' brwi. Wyszczerzy'em z'by. Podszed'em do biurka i rzuci'em mu lekarstwa pod nos. - Co to jest? - zapyta'em. - Co wy jej dajecie? Nie wiem, czy rzeczywižcie trzęs'em si' od stóp do g'owy, czy by'o to tylko cholerne wra§enie. Stary spróbowa' sprytnie rozegra t' parti'. Podniós' z biurka nó§ do papieru i udawa', §e si' nim bawi. - W'ažnie, m'ody cz'owieku - powiedzia'. - Chcia'em si' z panem zobaczy. No, niech§e pan siada. Gard'o žciska' mi szale„czy gniew. Ten facet uosabia' ¦ród'o wszystkich moich nieszcz'ž, wszystkich cierpie„ žwiata - zdemaskowa'em 'ajdaka, przy'apa'em go w jego jaskini - to on si' stara' obrzydzi nam §ycie, to nie by' lekarz a wcielenie wszystkich skurwieli tej ziemi, Kiedy cz'owiek natyka si' na takę mend', chce mu si' zarazem p'aka i žmia. Jednak opanowa'em si', ciekaw by'em, co ma mi do powiedzenia - tak czy owak zupe'nie nie mia' jak si' stęd wywinę. A zatem usiad'em. Z trudem ugię'em kolana. Ju§ po kolorze moich ręk widzia'em, §e musz' by blady jak žmier. Tyle §e mój widok nie napawa' go chyba szczególnie strachem. Usi'owa' po'o§y r'k' na moim karku. - Ustalmy wszystko do ko„ca - odezwa' si'. - Nie jest pan ani jej m'§em, ani nikim z rodziny, wi'c nie jest moję powinnožcię wyjažnianie panu czegokolwiek. Tym niemniej uczyni' to, lecz tylko z mojej dobrej woli. Czy si' rozumiemy? Jestež o milimetr od celu, nie daj si', rozkaza'em sobie, to ju§ ostatnie uderzenie bata. Skinę'em g'owę. - Dobrze, bardzo dobrze - oznajmi'. Otworzy' szuflad' biurka i z užmiechem wrzuci' nó§ do žrodka. Nie ma co, albo ten imbecyl czu' si' ca'kowicie nietykalny, albo Bóg by' po mojej stronie. Za'o§y' r'ce i zwiesi' g'ow' na dobre dziesi' sekund, zanim zaczę' swoje. - Nie b'd' przed panem ukrywa', §e jej przypadek jest bardzo niepokojęcy. Ostatniej nocy musieližmy ję wr'cz zwięza. Ci'§ki atak... Naprawd'. Wyobrazi'em sobie band' goryli, którzy skaczę na nię i przygniataję do 'ó§ka, podczas gdy pozostali žciskaję ję pasami. Horror by' pierwsza klasa, ale na sali kinowej siedzia'em sam. Pochyli'em troch' g'ow', wcisnę'em r'ce pod uda. Stary mówi' dalej, lecz ktož wy'ęczy' g'os. Mia'em chwil', by si' przekona, §e spadanie w dó' wcię§ trwa'o. - ...i nie odwa§' si' powiedzie, §e któregož dnia odzyska rozum, nie, nie nale§y §ywi zbytniej nadziei. To zdanie natomiast us'ysza'em bardzo wyra¦nie. Mia'o szczególny kolor, rzek'bym: §ó'tobręzowy. Wi'o si' jak grzechotnik. Wreszcie wžlizn''o mi si' pod skór'. - Tym niemniej b'dziemy si' o nię troszczy - doda'. - Wie pan przecie§, §e chemia dokonuje wielkich post'pów, a i zastosowanie elektrowstrzęsów przynosi dobre wyniki. I niech pan nie wierzy w te ró§ne opowiežci, to terapia absolutnie bezpieczna. Pochyli'em si' nieco i opar'em ca'ym ci'§arem na r'kach. Wpatrywa'em si' w jeden punkt, gdziež pod nogami. - Pójd' po nię - zakomunikowa'em. - Pójd' po nię i zabior' ję do domu! Us'ysza'em jego žmiech. - M'ody cz'owieku, niech§e pan nie b'dzie žmieszny! Odnosz' wra§e- nie, §e nie zrozumia' mnie pan dobrze. Wyjažni'em panu, §e ta dziewczyna jest wariatkę. Tak, mój kochany. Wariatkę, i to na amen. W jednej chwili odgię'em si' jak spr'§yna i wskoczy'em §abkę na stó'. Przykopa'em mu wžciekle w žrodek twarzy, zanim zdę§y' si' poruszy. Teraz w'ažnie si' dowiedzia'em, §e nosi protez', bo wytrysn''a z jego ust jak latajęca rybka. Dzi'ki ci, Bo§e, pomyžla'em. Stary zako'ysa' si' wraz z fotelem, wypluwajęc strug' krwi. J'kn''o t'uczone szk'o, a to dlatego, §e przebi' stopami szyb' swej biblioteczki. Poniewa§ zaczę' si' drze, skoczy'em na niego i jak szalony pocięgnę'em za krawat. Unios'em bydlaka. Za'o§y'em mu sutemi czy což w tym rodzaju; tak czy owak polecia'em w ty', majęc na stopach jako przeciwwag' jego dziewi'dziesięt kilo, i pužci'em go w chwili, kiedy wzlatywa' w powietrze. œciany zatrz's'y si'. W'ažnie stanę'em na nogi, kiedy wpad'o g'siego trzech piel'gniarzy. Pierwszy zarobi' 'okciem w jap', drugi rzuci' mi si' na nogi, trzeci usiad' na mnie. Ten najwi'kszy. Z'apa' mnie za w'osy, straci'em dech. Wy'em z wžciek'ožci. Lekarz wsta', opierajęc si' o žcian'. Pierwszy piel'gniarz pochyli' si' nade mnę i pacnę' mnie pięchę w ucho. Poczu'em goręco. - Wezw' gliny - wysycza'. - Niech go przymknę!! Doktor usiad' na krzežle, przyk'adajęc chusteczk' do ust. Brakowa'o mu jednego buta, mi'dzy innymi. - Nie - oznajmi' - nie trzeba policji. To sprawia z'e wra§enie. Wyrzucie go stęd, i b'dzie lepiej dla niego, ježli nie poka§e si' wi'cej w tym szpitalu! Podniežli mnie. Ten, który chcia' niepokoi gliny, wymierzy' mi policzek. - S'ysza'ež? - spyta'. Ko„cem stopy trafi'em na jego jaja. Polecia' do góry i wszyscy oniemieli. Skorzysta'em z ich krótkiego wahania i wyrwa'em si'. Ponownie rzuci'em si' na starego, to jego chcia'em udusi, jego chcia'em unicestwi. Zwali' si' z krzes'a, a ja z nim. Ch'opcy skoczyli na mnie, us'ysza'em krzyki piel'gniarek i zanim zdę§y'em wcisnę palec w jego gard'o, poczu'em, jak niezliczona ilož ręk unosi mnie i z rozmachem wyrzuca z biura. W korytarzu przy'o§yli mi par' razy, ale nie za mocno, gdy§ wszyscy si' kr'powali i w gruncie rzeczy nie mieli ochoty mnie zabi, jak przypuszcza'em. Przelecieližmy biegiem przez g'ówny hall na dole, jeden wykr'ci' mi r'ce, drugi chwyci' za w'osy i jednoczežnie za ucho: to chyba bola'o najbardziej. Potem otworzyli drzwi i zrzucili mnie ze schodów. - Jak ci' jeszcze raz tu zobaczymy, to ¦le z tobę! - wykrzyknę' któryž. Chuje jedne, nieomal wycisn'li ze mnie 'zy. Jedna nawet spad'a na schody. Zacz''a dymi jak kropla kwasu solnego. A zatem przegra'em. I w dodatku utraci'em wst'p do szpitala. Przez kilka dni prze§ywa'em najgorsze chwile w §yciu. Nie mog'em odwiedza Betty, a jej obraz, który w sobie przechowywa'em, by' nie do zniesienia. Na pró§no powtarza'em sobie ró§ne znane mi formu'ki zen. Podda'em si' rozpaczy i cierpia'em jak ostatni pomyleniec. Bez wętpienia w tych w'ažnie chwilach napisa'em moje najpi'kniejsze strony i chocia§ pó¦niej miano mnie nazwa "sadystę stylu", nie moja to wina, §e pisa'em dobrze i §e wiedzia'em o tym. Przez ten czas zape'ni'em po'ow' zeszytu. Móg'bym niewętpliwie napisa wi'cej, lecz w cięgu dnia nie potrafi'em usiedzie na miejscu. Wzię'em tysięce pryszniców, prze'knę'em du§ę ilož piw i kilometry kie'basek, przemierzy'em tysięce kroków w t' i nazad po dywanie. Kiedy ju§ nie dawa'em rady, zabiera'em siebie na spacer i cz'sto si' zdarza'o, §e dochodzi'em w okolice szpitala. Wiedzia'em, §e nie powinienem zanadto si' zbli§a. Któregož razu, kiedy stanę'em ponad pi'dziesięt metrów od wejžcia, rzucili we mnie butelkę po piwie. Tak, mieli na mnie oko. Przystawa'em wi'c po drugiej stronie ulicy i musia'em si' zadowoli spoględaniem w jej okno. Bywa'o, §e widzia'em poruszajęce si' zas'ony. Jak tylko zapada'a noc, szed'em na jednego do Boba. Koniec dnia i d'ugie nastawanie zmierzchu by'y w tym upale momentem najbardziej ohydnym. To znaczy dla faceta, któremu porwano najmilszę i który nie jest pewien, czy za chwil' sam nie pójdzie na dno. Sp'dza'em u nich oko'o godziny. Bob zachowywa' si' jakby nic si' nie sta'o, a Annie zawsze znajdowa'a sposób, §eby mi pokaza swoję kotk', i czas jakož mija'. Kiedy by'a ju§ czarna noc, mog'em wraca. Zapala'em žwiat'o. Pisa'em przede wszystkim nocę i chwila- mi czu'em si' niemal dobrze: mia'em wra§enie, §e przebywam wcię§ z Betty. Ona pomaga'a mi zrozumie, §e jestem §ywym cz'owiekiem. No, z pisaniem by'o podobnie. Pewnego ranka wsiad'em do wozu i przeje¦dzi'em ca'y dzie„ bez celu, wystawiajęc r'k' przez okno i mru§ęc nieco oczy od wiatru. Pod wieczór zatrzyma'em si' nad brzegiem morza; nie mia'em zupe'nie poj'cia, gdzie jestem - podczas tej w'ócz'gi widzia'em jedynie g'by facetów na stacjach benzynowych, to wszystko. W przydro§nym barze kupi'em dwa sandwicze i poszed'em na pla§' je zjež. Nie by'o nikogo. S'o„ce zasz'o za linię horyzontu. Zrobi'o si' tak pi'knie, §e a§ upužci'em na piasek korniszona. Odg'os fal brzmia' tak samo od milionów lat, przynosi' odpoczynek, by', rzek'bym, zach'cajęcy, pokrzepia- jęcy, zag'uszajęcy. Moja niebieska planeto, o moja ma'a, niebieska planeto, kurwa, b'ogos'aw ci', Bo§e! Siedzia'em tak przez chwil', próbujęc pozna si' na nowo z samotnožcię i medytujęc nad bólem. Kiedy wsta'em, ksi'§yc zrobi' to samo. Zrzuci'em buty i zaczę'em iž wzd'u§ brzegu. Piasek by' jeszcze dosy ciep'y, idealna temperatura dla placka z jab'kami. Po drodze natknę'em si' na wielkę, martwę ryb'. Zosta' z niej jedynie cz'žciowo rozerwany szkielet, ale mog'em jeszcze sobie wyobrazi, jak wspania'ę rybę by'a. B'yszczęcym srebrem o per'owym brzuchu, rodzajem w'drownego diamentu - tym w'ažnie. Tyle §e nale§a'o to teraz do przesz'ožci. Pi'kno dosta'o cios w z'by. Zaledwie par' 'usek migoczęcych jeszcze w žwietle ksi'§yca, kilka iskierek bez nadziei. Znale¦ ci' tak, gnijęcę na piasku, podczas gdy by'až równa gwiazdom, czy to nie najgorsza z rzeczy, jakie mog'y ci si' przydarzy? czy nie wola'abyž opaž w czer„, na samo dno, dajęc ostatniego szczutka s'o„cu? Ja na twoim miejscu bym si' nie zawaha'. Poniewa§ by'em sam, pochowa'em t' ryb'. Wygrzeba'em r'kami dziur'. Czu'em si' troch' g'upio. Lecz gdybym tego nie zrobi', poczu'bym si' czymž mniejszym ni§ nic. A na to naprawd' nie by'a dobra chwila. Nie przysz'o to tak od razu. Zastanawia'em si', zastanawia'em i zastana- wia'em. Kr'ci'em si' przez ca'ę noc, próbujęc wyrzuci to z g'owy i nad ranem zrozumia'em, §e nie mog' postępi inaczej. Dobrze, skoro chcesz, powiedzia'em do siebie. By'a niedziela. Ale w niedziel' jest za du§o ludzi, od'o§y'em to na jutro. To sprawi'o, §e cięgnę'em si' bez sensu przez ca'y dzie„. A poza tym w powietrzu wisia'a burza. I nie dawa'o si' pisa - nie by'o po co si' wysila. Nic nie dawa'o si' zrobi. Takie dni jak ten to najgorszy syf. Nazajutrz obudzi'em si' dož pó¦no, gdziež ko'o po'udnia. Przez ca'y ten czas powsta' w cha'upie straszny burdel, nie wiadomo skęd. Zaczę'em uk'ada to i owo, a sko„czy'o si' na porzędkach nie z tej ziemi; nie wiem, co mi si' sta'o, bo wytrzepa'em nawet kurz z zas'on. Nast'pnie poszed'em pod prysznic, ogoli'em si' i což zjad'em. Kiedy zmywa'em, zobaczy'em bia'e b'yskawice; grzmotn''o. Lecz niebo by'o nadal suche jak mleko w proszku i chmury zbiera'y si' w goręcym powietrzu. Reszt' popo'udnia sp'dzi'em przed telewizorem, wycięgnęwszy nogi na kanapie i majęc pod r'kę karafk' z wodę. Odpr'§y'em si'. W domu by'o tak czysto, §e a§ przyjemnie spojrze. W §yciu dobrze jest przekona si' od czasu do czasu, §e ka§da rzecz jest na swoim miejscu. Oko'o piętej poszed'em si' umalowa i w godzin' pó¦niej wypad'em na ulic' przebrany za Josephine. Burza, która zbiera'a si' od wczoraj, wcię§ zwleka'a, niebo wstrzyma'o oddech. Przez szk'a okularów zdawa'o mi si' jeszcze ciemniejsze, niemal apokaliptyczne. Szed'em szybko. Ostro§nož nakazywa'a pojecha samochodem, ale udawa'em g'uchego i zostawi'em go z ty'u ca'ego we 'zach. Zabra'em torebk' Betty, §eby wyględa'o prawdziwie, i przyciska'em ję do siebie. Nie pozwala'em w ten sposób opaž cyckom. Szed'em, wbijajęc oczy w chodnik i nie zwracajęc uwagi na chamstwa, rzucane zawsze przez tych kretynów, którzy przechodzę obok samotnej dziewczyny - w przeciwnym razie nigdy bym nie doszed'. Stara'em si' nie myžle o niczym, stara'em si' wejž w skór' Abrahama. Kiedy znalaz'em si' przed szpitalem, schowa'em si' za drzewo i west- chnę'em par' razy g''biej, jakbym by' wiatrem wyjęcym w ga''ziach. A pó¦niej, žciskajęc torebk' pod pachę, poszed'em w stron' wejžcia, bez najmniejszego wahania i z wysoko uniesionę g'owę, zupe'nie jak panienka przyzwyczajona do rzędzenia imperium. Przechodzęc przez drzwi nie poczu'em niczego, nawet cienia niepewnožci Wreszcie ręk nie p'ta'a mi elektryczna sie, krew si' nie be'ta'a, wn'trznožci nie wysadza'o w powietrze i cz'onki nie ulega'y parali§owi. Niewiele brakowa'o, bym obejrza' si' za siebie sprawdzi, o co chodzi. Ale wbiega'em ju§ po schodach. Kiedy znalaz'em si' na pierwszym pi'trze, minę'em grup' piel'gniarzy. Makija§ zrobi'em na cacy, ale 'ypn'li na moje piersi. By'y za du§e, wiedzia'em o tym i teraz ca'a zgraja facetów wiod'a za mnę wzrokiem. Wszed'em do pierwszego lepszego pokoju, §eby tylko mie spokój. W 'ó§ku le§a' facet, z ramienia wystawa'a mu jedna rura a z nosa druga. Szczególnie to si' chyba nie czu'. Mimo to, kiedy wszed'em, otworzy' oczy. Gdy czeka'em, a§ tamci si' zmyję, spojrzeližmy na siebie. Oczywižcie nie mieližmy sobie nic do powiedzenia, lecz patrzyližmy sobie w oczy. Przez u'amek sekundy mia'em ochot' go od'ęczy. Facet zaczę' pokazywa g'owę NIE, NIE, cho nie zrobi'em jeszcze nawet ruchu. Da'em spokój. Potem uchyli'em drzwi i upewni'em si', §e droga jest wolna. Betty. Pokój numer siedem. Betty. Wžliznę'em si' cichutko do žrodka i zamknę'em drzwi za sobę. Na dworze by'o ciemno - nie wiadomo czy od chmur, czy mo§e zapada'a ju§ noc. Nad 'ó§kiem wisia'a ma'a, zapalona lampka. To žwiate'ko mrozi'o od stóp do g'ów, takie by'o blade. Nocna lampka, kiedy nie ma jeszcze pe'ni nocy, jest jak dziecko, któremu uci'to r'k'. Zabarykadowa'em drzwi krzes'em. Stręci'em peruk' i zdję'em okulary. Usiad'em na brzegu 'ó§ka. Nie spa'a. - Chcesz gum' do §ucia? - spyta'em. Na pró§no próbowa'em sobie przypomnie. Nie pami'ta'em, kiedy to by'o, kiedy po raz ostatni s'ysza'em jej g'os. Ani jakie by'y ostatnie s'owa, które zamieniližmy. By mo§e což takiego: "Ty, nie wiesz, gdzie jest ten pieprzony cukier?!" "A sprawdzi'až w dolnej szufladzie?" Spakowa'em z powrotem wieloowocowe pastylki - okaza'o si', §e ja równie§ nie mam na nie ochoty. Za to žcięgnę'em z nocnego stolika karafk' z wodę i wydudli'em po'ow'. - Chcesz? - zapyta'em. Nie przywięzali jej: pasy le§a'y na pod'odze niczym batoniki porzucone w s'o„cu. Zachowywa'em si' tak, jakby nie odjecha'a, jakby wcię§ tu by'a. Což zmusza'o mnie do mówienia. - Najgorzej b'dzie z ubraniem ci' - powiedzia'em. - Zw'aszcza ježli mi nie pomo§esz... Zdję'em r'kawiczk' i wsunę'em r'k' pod jej koszul', aby pog'aska piersi. Czym jest pami' s'onia w porównaniu z moję? Potrafi'em przypo- mnie sobie ka§dy milimetr kwadratowy jej skóry. Gdyby poci'li t' skór' na kawa'ki, to i tak bym umia' ję odtworzy. Dotknę'em brzucha, ramion, nóg i na koniec zamknę'em d'o„ na k'pce w'osów, i nic si' nie zmieni'o. Dozna'em w tej chwili nag'ego szcz'žcia, radožci bardzo prostej, niemal zwierz'cej. Potem na'o§y'em r'kawiczk'. Oczywižcie moje szcz'žcie by'oby tysięc razy wi'ksze, gdyby cho odrobin' si' poruszy'a. Ale gdzie to ja widzia'em takie szcz'žcie, w takich rozmiarach? Na filmie reklamowym? A mo§e na samym dnie worka œwi'tego Miko'aja? Na ostatnim pi'trze wie§y Babel? - No dobrze, musimy si' požpieszy. Chyba ju§ pójdziemy. Schwyci'em jej podbródek i przytknę'em usta do jej ust. Nie rozchyli'a z'bów, lecz i tak uwa§a'em, §e jest to niezwyk'e, ponad wszystko. Uda'o mi si' zebra troch' žliny zjej dolnej wargi. Powoli zjada'em te usta. Obję'emję za szyj' i przycięgnę'em do siebie, zanurzy'em twarz w jej w'osy. Jeszcze troch' i to ja oszalej', pomyžla'em. To ja pójd' z dymem. Wyję'em papierowę chusteczk', §eby wytrze jej twarz - wsz'dzie upapra'em ję szminkę. - Pozosta' jeszcze kawalętek drogi do zrobienia - stwierdzi'em. Pos'uszna i cicha lalka. Naszpikowali ję lekarstwami po czubek g'owy, vni ju§ sypn'li pierwsze garžcie ziemi. Najlepiej by by'o, gdybym si' zaczai' i poder§nę' im gard'a, wszystkim po kolei, lekarzom, piel'gniarzom, pigularzom, ca'ej tej klice. Nie zapominajęc o tych, którzy to z niej zrobili, o tych, którzy ka§ę si' ludziom wyka„cza, którzy przytrzymuję ci g'ow' przy ziemi, ranię ci' i oszukuję, chcę si' tobę pos'u§y, o tych, którzy maję w nosie to, §e jestež z rodzaju rzadkich ptaków, o tych, którzy žwiecę g'upotę niczym lampiony, którym 'ajdactwo a§ wychodzi ustami, którzy cięgnę si' za tobę jak §elazna kula. Ale to nie by'by koniec k'opotów. Skępalibyžmy si' wkrótce w rzece krwi i w gruncie rzeczy niczego by to nie zmieni'o. Czy to mi si' podoba czy nie, z'o, jak to si' mówi, ju§ si' sta'o i cho nie jestem facetem, który rozpacza z byle powodu, rozumia'em, §e žwiat mo§e si' wydawa komuž przera§ajęcym gównem. Zale§y, jak na niego spojrze. Niech mnie kule biję, ježli nie mówi' tego z przykrožcię, ale ja, w tym pokoju, z tego 'ó§ka, na którym przysiad'em jednym požladkiem, w tej najd'u§szej minu- cie mego §ycia zobaczy'em žwiat jako což nieprawdopodobnie czarnego i žmierdzęcego. W chwil' pó¦niej rozp'ta'a si' burza. Otrzęsnę'em si'. - Prosz' ci' o jeszcze jeden wysi'ek - westchnę'em. Pierwsze krople waln''y w okna jak owady, które rozbijaję si' o szyb' samochodu. Pochyli'em si' nad Betty delikatnie i chwyci'em jeden pas. Wsadzi'em jego koniec w aluminiowy zamek i žcisnę'em. Z nogami za'atwione. Nie poruszy'a si'. - W porzędku? Nie boli ci'? - spyta'em. Na zewnętrz zaczę' si' potop, mo§na by rzec, §e znale¦ližmy si' tu niczym we wn'trzu Nautilusa. Podnios'em drugi pas i przecięgnę'em go nad jej piersiami, obję'em nim r'ce i znowu žcisnę'em. Patrzy'a swoim okiem w sufit. Nie robi'em przecie§ niczego, co mog'oby wzbudzi jej zainteresowanie. Nadesz'a chwila, w której musia'em zebra wszystkie si'y. - Chc' ci což powiedzie - zaczę'em. Wycięgnę'em zza jej pleców jasiek w bia'e prę§ki. Nie zadr§a'em. Dla niej mog'em zrobi ka§dę rzecz bez dr§enia, ju§ to sprawdzi'em. Poczu'em nap'ywajęce ciep'o, to wszystko. - ...ty i ja jestežmy jak dwa palce tej samej d'oni - cięgnę'em. - I nie zmieni to si' tak z dnia na dzie„. Móg'bym wymyžli což lepszego w tym stylu, albo w ogóle zachowa milczenie, lecz pomyžla'em, §e w tej chwili nie zaszkodzi par' takich niewinnych s'ów i nie wysila'em si', bo to by si' jej nie spodoba'o. Zatem by'o to raczej jak což napisanego kremem, ni§ jedna z tych fraz wyr§ni'tych w granicie. Což znacznie l§ejszego. Policzy'em do stu pi'dziesi'ciu i wsta'em. Zdję'em poduszk' z jej twarzy. Deszcz straszliwie 'omota'. Nie wiem dlaczego z'apa'a mnie kolka. Nie spojrza'em na Betty. Odpię'em pasy. Rzuci'em jasiek na miejsce. Odwróci'em si' do žciany, przekonany, §e zaraz což mi si' stanie, ale nie, nic. La'o bez przerwy i žwiat'o nie zadr§a'o, i žciany tkwi'y wcię§ na tym samym miejscu, i sta'em tu w bia'ych r'kawiczkach, ze sztucznymi piersiami, czekajęc na znak žmierci, lecz nic si' nie dzia'o. Czy mia'em wyjž z tego wy'ęcznie z g'upię kolkę? Wcisnę'em z powrotem peruk'. Przed wyjžciem spojrza'em na Betty po raz ostatni. Spodziewa'em si', §e b'dzie to straszny widok, ale wyględa'a raczej na žpięcę. Moim zdaniem, dopiero co to wymyžli'a, §eby zrobi mi przyjemnož. By'a do tego zdolna. Usta trzyma'a na wpó' otwarte. Na nocnym stoliku dostrzeg'em pude'ko papierowych chusteczek. Min''a d'u§sza chwila zanim zrozumia'em i 'zy nap'yn''y mi do oczu. Tak, to §e czuwa jeszcze nade mnę, §e znajduje sposób, aby mi pokaza dobrę drog', nie b'dęc ju§ z tego žwiata, §e przesy'a mi jeszcze ostatni znak, to wszystko poch'ania'o mnie niczym ognista rzeka. Wróci'em požpiesznie do 'ó§ka i uca'owa'em jej w'osy. A potem chwyci'em pude'ko i wsadzi'em g''boko do jej ust tyle chusteczek, ile mog'em, do oporu. Dosta'em spazmów, o ma'o nie zaczę'em rzyga. Przesz'o mi. Chc' jednej rzeczy: móc by z ciebie dumna, mówi'a. Kiedy wyszed'em, wszyscy chyba siedzieli w sto'ówce. Nikogo na korytarzu i niewiele osób w hallu. Nie zwróci'em niczyjej uwagi. By'o ju§ zupe'nie ciemno i z rynien przy wejžciu wylewa'a si' woda. Mi'o pachnia'o suchę, žwie§o zmoczonę trawę. Deszcz by' jak žwietlista brona podwięzana drutem elektrycznym. Postawi'em ko'nierz, po'o§y'em torb' na g'ow' i rzuci'em si' naprzód. Zaczę'em biec. Zdawa'o mi si', §e goni mnie ktož z rozpylaczem ognia. Musia'em zdję okulary, aby w ogóle což widzie, lecz nie zwolni'em kroku. Tak jak mog'em si' spodziewa, na ulicy nie by'o psa z kulawę nogę; nie martwi'em si' o makija§-dobrze, §e nie wypacykowa'em si' tuszem. Chcęc wytrze twarz, poklei'em sobie palce, pewnie wszystko ca'kiem rozmaza'em. Na szcz'žcie nie by'o wida na odleg'ož. Gna'em jak chart zaplętany w sznury pere'. Nie zwalnia'em na skrzy§o- waniach. Plik-plik-plik-plik-plik-plik - stuka' deszcz, a ja robi'em plum- -plam-plum; du-du-dum, du-du-dum - wali' grzmot. Deszcz la' pionowo, lecz i tak ch'osta' mnie w twarz: Niektóre krople wlewa'y mi si' od razu w usta. Po'ow' drogi przeby'em w piekielnym p'dzie. Moje cia'o dymi'o, powa§nie, i odg'os mojego oddechu wype'nia' ca'ę ulic' i zag'usza' wszystkie inne d¦wi'ki. Kiedy przebiega'em pod latarnię, robi'o si' niebiesko. Na jednym ze skrzy§owa„ smagn''y mnie žwiat'a samochodu. Mia'em pierwsze„stwo, lecz przepužci'em go. Zerwa'em w tym czasie peruk' z g'owy, a potem znowu rzuci'em si' naprzód. Ca'y ten deszcz nie móg' wystarczy, by ugasi wielki ogie„, który pali' si' w moich p'ucach. Dawa'em z siebie wszystko, ale usi'owa'em jeszcze przyžpieszy. Chwilami wyrywa' mi si' z piersi rodzaj krzyku, tak bardzo to by'o za szybko. A bieg'em nie dlatego, §e zabi'em Betty, bieg'em, poniewa§ mia'em ochot' biec, bieg'em, poniewa§ nie potrzebowa'em niczego innego. Sędz' poniekęd, §e by' to zupe'nie naturalny odruch. Sędz', §e go nie wymyžli'em, co? 27 gliny nie zainteresowa'y si' tę historię, nie widzia'em žladu §adnego z nich. ”e jakaž wariatka wyd'ubuje sobie oko i nieco pó¦niej k'adzie kres swoim dniom, po'ykajęc ca'e pude'ko chusteczek - co tam, wyra¦nie mieli to gdziež. Oczywižcie, wtedy kiedy zwinę'em fors', zrobili z tego ca'ę afer'; gazety si' rozpisywa'y i na drogach ponownie zakwit'y rogatki. Ale zabi to ję mog'em z pi'set razy albo wi'cej, i tak by nie zdj'li swoich nóg z biurek. Tak czy owak, by'o to po mojej myžli. A poza tym - kto s'ysza', §eby prawdziwa historia mi'osna ko„czy'a si' na komisariacie? Prawdziwa historia mi'osna nie ko„czy si' nigdy. To jednak nie takie proste jak te ich wszystkie krety„skie historie. Tu wzlatuje si' troch' wy§ej, majęc mózg lekki jak piórko... A zatem nikt nie przyszed' zawraca mi g'owy. Nikt si' nie przyczepi'. Mog'em m'czy si' spokojnie. Uniknę'em najgorszego, zostawiajęc majętek w zak'adzie pogrzebowym. Faceci mieli tam straszne mordy, ale nie mog' si' skar§y, za'atwili w szpitalu wszystkie szczegó'y- nie mia'em prawie nic do roboty, a na koniec spalili ję. Trzymam jej prochy zawsze pod r'kę i nie bardzo wiem, co z nimi zrobi, lecz to ju§ inna historia. Jak tylko znalaz'em wolnę chwil', napisa'em d'ugi list do Lizy i Eddie'ego. Wyjažni'em im, co si' zdarzy'o, nie dodajęc, §e odegra'em w tym decydujęcę rol'. Prosi'em, by wybaczyli mi to, §e nie powiadomi'em ich wczežniej, chcia'em, by zrozumieli, §e nie móg'bym tego zniež. Napisa'em: do zobaczenia, užciski dla obojga. Pozdrawiam. PS: Chwilowo nie odbieram telefonów. Ca'uj'. Kiedy poszed'em wys'a list, zauwa§y'em, §e znowu zrobi'a si' pi'kna pogoda. Sko„czy'y si' duszne i wilgotne upa'y. By'o s'onecznie i sucho. Wróci'em z lodem w r'ku. Jednym, rzecz jasna. Mo§e to si' wyda g'upie, lecz zdarza'o si' czasem, §e sma§y'em dwa steki albo zostawia'em dla niej wod' w wannie, albo 'apa'em dwa talerze, nakrywajęc do sto'u, czy te§ g'ožno si' o což pyta'em, a poza tym zasypia'em przy žwietle. Prawdziwym piek'em by'y wszystkie drobiazgi, wszystkie te rzeczy, które pozosta'y zaczepione o ga''zie jak mg'a, jak skrawki koronko- wej sukni. Kiedy natrafia'em na což takiego, zastyga'em w miejscu i musia- 'em odczeka, a§ mi przejdzie. Gdy nieszcz'žliwym trafem trzeba by'o otworzy szaf' i wpada'em na jej ciuchy, zaczyna'em si' dusi. Za ka§dym razem próbowa'em uzmys'owi sobie, czy boli to mniej ni§ poprzednio. Trudno powiedzie. Mimo wszystko nie poddawa'em si'. Pewnego ranka wskoczy'em na wag' i spostrzeg'em, §e schud'em tylko trzy kilo. œmiechu warte. Zaniedba- 'em si' na jakiž czas, zagryza'em si', lecz nie, to nie mo§e wysuszy cz'owieka na wiór. Miewa'em nawet nieomal dobrę min'. Sę ludzie, którzy odchodzęc zabieraję ze sobę w'ažciwie wszystko, ale Betty wprost przeciwnie, ona wszystko mi zostawi'a, WSZYSTKO. Ježli chwilami mia'em poczucie, §e znajduje si' obok, nie by'o w tym dla mnie nic dziwnego. Kiedy dzisiaj jakaž dziewczyna pisze księ§k', to w wi'kszožci przypadków po to, by opowiedzie ci, jak si' rzuca faceta na kolana. Ca'e szcz'žcie, §e jestem tu blisko, by zako„czy wojn' i wrzeszcze dooko'a, §e nie wszystkie sę pierdolni'te, §e to moda, która minie. Krzycz' ch'tnie i donožnie, §e to od dziewczyny wszystko dosta'em i nie wiem, jakbym da' sobie rad' bez niej. Nie staje mi to ko'kiem w gardle, nie, i ch'tnie powtórz' raz jeszcze: to dziewczyna da'a mi wszystko... Myžl' wtedy o žwiergocie ptaszęt, o pierwszym wersecie dzieci'- cej piosenki i wcale nie czerwieni' si' ze wstydu. Niestety, zaczę' si' wiek m'ski, jak si' zdaje. Przez kilka dni nie widzia'em si' z nikim. Wyjažni'em Bobowi i Annie, co si' sta'o i poprosi'em ich, by mi nie przeszkadzali. Bob chcia' wpaž z butelkę. Nie otworz' ci, odpowiedzia'em. Postanowi'em wyjž z do'ka tak szybko, jak si' da. Potrzebowa'em do tego žwi'tego spokoju. Wy'ęczonego telefonu i w'ęczonego telewizora. A potem, któregož ranka, dosta'em maszynopis do korekty i musia'em myžle o czymž innym. Poza tym te kartki to by'a równie§ jej sprawa. Poprawki troch' trwa'y, ale chyba postawi'y mnie ostatecznie na nogi - myžl' o nastroju. Kiedy wróci'em do moich zeszytów, kiedy uda'o mi si' napisa ciurkiem kilka w miar' solidnych zda„, kiedy mog'em poczu dziwne pi'kno, które je przepaja'o, zobaczy, §e sę jak dzieci bawięce si' w s'o„cu, zrozumia'em, §e jako pisarz mam kiepski start, ale co do reszty, to z tego wyjd'. To ju§ jakby si' sta'o. Rzeczywižcie, nazajutrz by'em innym cz'owiekiem. Wszystko zacz''o si' w 'ó§ku, kiedy si' jeszcze przecięga'em. Wstajęc, od razu zauwa§y'em, §e jestem w formie. Obejrza'em mieszkanie, užmiechajęc si' pogodnie. Usia- d'em w kuchni i wypi'em kaw', czego nie robi'em w ten sposób od dawien dawna, raczej pi'em na chybcika w kęcie albo opierajęc si' o zlew. Otworzy'em okna. Czu'em si' na tyle dobrze, §e pogna'em po rogaliki. I w dodatku dzie„ by' pi'kny. Poszed'em przegry¦ což na miežcie i przy okazji si' przewietrzy. Wszed'em do baru samoobs'ugowego, zapchanego po brzegi. Dziewczyny za ladę mia'y ju§ wielkie plamy potu pod pachami. Robiližmy kiedyž z Betty jak one - wiedzia'em, co to znaczy. Kurczak z pur‚e ziemniaczanym, szarlotka, i usiad'em przy malutkim stoliku. Patrzy'em na ludzi i czas mija'. ”ycie zdawa'o si' by tu wrzęcym strumieniem. Nie chcia'em rozgrzebywa ran, ale zachowa'em po Betty ten w'ažnie obraz, wrzęcy strumie„ i, doda'bym, žwietlisty. Oczywižcie, gdyby dawa'o si' wybra, wola'bym, §eby §y'a, to si' rozumie, lecz musz' powiedzie, §e tak naprawd' nie by'a daleko. Nie mog'em by przecie§ zbyt wymagajęcy. Wsta'em z myžlę, §e nale§y ustępi miejsce siedzęce tym, którzy cierpię rzeczywižcie. Troch' pospacerowa'em i wracajęc natknę'em si' na pi'knę dziewczyn', zaględajęcę przez szyb' sklepu. Zas'ania'a d'o„mi oczy przed odbiciami žwiat'a i pod jej ramionami žwieci'y bia'e w'oski. Wcisnę'em klucz do zamka. Wyprostowa'a si'. - Ojej, myžla'am, §e sklep jest nieczynny - powiedzia'a. - Nie, niby dlaczego mia'by by nieczynny? Po prostu nie przejmuj' si' godzinę otwarcia. Spojrza'a na mnie, chichoczęc. Poczu'em si' g'upio, gdy§ zdę§y'o mi to wylecie z pami'ci, zapomnia'em, jak to na cz'owieka dzia'a. - Pewnie ma pan z tego powodu k'opoty - za§artowa'a. - Tak, ale teraz dam sobie rad'; podję'em pewne decyzje. Czy pani chcia'a což obejrze? - Nie bardzo mam teraz czas... wpadn' jeszcze. - Jak sobie pani §yczy. Pracuj' przez ca'y tydzie„, na okręg'o. Oczywižcie nigdy wi'cej ju§ jej nie zobaczy'em, lecz opowiadam o tym, bo wszystko tego dnia wydawa'o mi si' dobre. Tego dnia w'ęczy'em z powrotem telefon. Tego dnia wsadzi'em nos w gór' jej koszulek i užmiechnę'em si'. Tego dnia spojrza'em prosto w oczy pude'ku chusteczek i nie zadr§a'em. I tego dnia zrozumia'em, §e lekcja nie ko„czy si' nigdy i schody nie maję kresu. A ty myžla'ež, §e co? pyta'em siebie, krojęc ~nelona w plasterki, na chwil' przed po'o§eniem si' spa. Zdawa'o mi si', §e za plecami s'ysz' cichy žmiech. Dochodzi' od strony pestek. Moja księ§ka ukaza'a si' w miesięc po žmierci Betty. Jedno mo§na powiedzie na pewno: wydawca to szybki gož. Ale wówczas by' jeszcze nie liczęcym si' wydawcę i musia'em trafi na moment, kiedy nie mia' nic lepszego do roboty. No dobra, w ka§dym razie pewnego ranka mog'em usiꞏ z księ§kę na kolanach - obraca'em ję i obraca'em w r'kach. Otworzy'em, by powęcha papier i klepnę'em nię o udo. - Och, dziecinko, popatrz, co si' nam przydarzy'o - szepnę'em. Bob postanowi' to uczci i zrobiližmy wraz z Annie ma'ę nocnę eskapad'; dzieciakami zaj''a si' babcia. Nad ranem podwie¦li mnie do domu. Nie wiedzieližmy, czy p'aczesz, czy si' žmiejesz, powiedzieli mi pó¦niej. A niby skęd ja mam wiedzie? - tak im odpowiedzia'em. W §yciu nie zawsze wiadomo, czy uczestniczy si' w pogrzebie, czy przy urodzinach. Dotyczy to w równej mierze pisarzy, jak ca'ej reszty; niech si' wam nie wydaje, §e oni maję przerožni'ty mózg. Mimo §e zosta'em pisarzem, jad' na tym samym wózku co wszyscy i nawet cz'žciej mi si' zdarza, §e ni cholery niczego nie kapuj'. Musi z pewnožcię istnie jakiž žwi'ty Krzysztof dla pisarzy z zamę na mózgu. Ale nie przeszkodzi'o to napisa jakiemuž gožciowi z ma'ej prowincjonal- nej gazety, §e mam genialny talent. Mój wydawca przes'a' mi ten artyku'. Pozosta'ych nie wysy'am, dodawa'. Sę nieprzychylne. Dosta'em oklaski na jakimž zadupiu, a wygwizdano mnie wsz'dzie indziej, tymczasem zaž lato spokojnie dojrzewa'o i odnalaz'em rytm - radzi'em sobie jak trzeba. Sklep by' otwarty. Na pierwszym pi'trze za'o§y'em dzwonek, który dawa' mi znak, §e ktož wszed'. Nie przeszkadzano mi zbyt cz'sto. Zrezygnowa'em ostatecz- nie z przeprowadzki, cho niejednokrotnie o niej myžla'em. Mo§e pó¦niej, nie mówi' nie, mo§e zimę, ježli sko„cz' księ§k'. Na razie wola'em si' nie rusza. Za dnia cudowne žwiat'o rozchodzi'o si' po domu: wielkie, jasne plamy i strefy cienia, do wyboru. Ten nastrój niejednemu da'by w kož. Dla pisarza by' to rolls-royce nastrojów. Kiedy nastawa' wieczór, wychodzi'em na spacer. Ježli mia'em ochot', wst'powa'em do kawiarni i wysiadywa'em na tarasie, kierujęc oczy w pustk'; mog'em w ten sposób 'yknę troch' powietrza. S'ysza'em, jak ludzie wokó' rozmawiaję i ma'ymi 'ykami opró§nia'em szklank' - pi'dziesięt razy dopija'em ostatnię kropl', zanim decydowa'em si' na powrót. Nic mnie do domu nie goni'o. Nic mnie tu nie trzyma'o. Od czasu gdy w'ęczy'em telefon, Eddie regularnie do mnie dzwoni': - Kurwa ma, mamy teraz roboty po uszy. Nie damy rady przyjecha... Powtarza' to za ka§dym razem. Potem s'uchawk' bra'a Liza i žciska'a mnie. - œciskam ci' - mówi'a. - Fajnie, Liza, ja ciebie te§. - Opiekuj si' nię nadal - dodawa'a. - Nigdy o niej nie zapomnij! - Tak, nie martw si'. Oddawa'a s'uchawk' Eddie'emu. - Hej, to ja. Wiesz, §e jakby co, to od razu jedziemy... B'dziesz o tym pami'ta', co? Wiesz, §e nie jestež sam, wiesz dobrze, co? - No tak, no tak, wiem przecie§. - Mo§e za jakiež dwa tygodnie wpadniemy do ciebie. - B'dzie mi mi'o, Eddie. - No to tego... žciskam ci'. - Fajnie, stary, ja ciebie te§. - No... Liza daje mi znak, §e te§ ci' žciska. - Fajnie, užciskaj ję ode mnie. - Powiesz mi jakby co? Na pewno wszystko dobrze? - Tak, najgorsze min''o, - No, cz'sto o tobie myžlimy. To ja b'd' dzwoni'... - Licz' na to, Eddie. Telefony jak ten napawa'y mnie melancholię, to tak jakbym dostawa' pocztówk' z drugiego ko„ca žwiata, a na odwrocie by'o napisane: KO- CHAM CI, znacie to? Je§eli w telewizji dawali což znožnego, to siada'em z pude'kiem rachat'ukum na kolanach, bo co. A kiedy szed'em si' po'o§y, by'o mi trudniej ni§ zazwyczaj. Nie zapomnij o niej, mówi'a. Na pewno wszystko dobrze? - pyta'. Najgorsze min''o, odpowiada'em. Po tych s'owach moje wielkie 'ó§ko stawa'o si' 'ó§kiem na dwie osoby i k'ad'em si' tam niczym na rozpalone w'gle. Pó¦niej wiele osób pyta'o, jak sobie w tym okresie radzi'em, kiedy nachodzi'a mnie ochota na r§ni'cie, a ja mówi'em im: powolutku, spokojnie, kochani, dlaczego to mia'bym wam opowiada o moich ma'ych k'opotach, nic innego ju§ was nie interesuje? Ludzie lubię wiedzie, jak to si' dzieje u znanych osób, bo inaczej nie mogę zasnę. Szale„stwo. No w'ažnie, ale mówi' o tym wszystkim, aby pokaza, §e wróci'em do normalnego §ycia, modelu standard ze wzlotami i upadkami: by' we mnie ktož, kto §y' dobrze i drugi, który bra' po g'bie. Pisa'em, p'aci'em bie§ęce rachunki, raz na tydzie„ zmienia'em požciel, kr'ci'em si' bez celu, spacero- wa'em, popija'em z Bobem, gapi'em si' na szpar' Annie, žledzi'em, jak rozchodzi si' księ§ka, wymienia'em regularnie olej w samochodzie, nie odpisywa'em moim wielbicielom ani nikomu innemu, dobre chwile wykorzy- stywa'em na rozmyžlania o niej i niekiedy si' zdarza'o, §e odnajdywa'em ję w swoich ramionach. Powiedzie da si' na pewno jedno: w tych warunkachu zupe'nie nie oczekiwa'em, §e což mo§e mi si' przytrafi. A zw'aszcza což takiego. Cz'owiek nie powinien jednak nigdy si' dziwi, §e musi wróci jeszcze do okienka, nigdy nie nale§y sobie wyobra§a, §e ju§ si' zap'aci'o za wszystko. By' to dzie„ jak co dzie„, tyle §e zada'em sobie trud i przygotowa'em 'adnę porcj' chili. Po po'udniu zrywa'em si' parokrotnie z krzes'a, by skosztowa. Užmiecha'em si', bo by'o jasne, §e nie wyszed'em z wprawy. Sprawdza'em, czy si' nie przypala. Kiedy pisa'em i dobrze mi sz'o, zawsze mia'em humor. A do tego chili, psiakrew, naprawd' znalaz'em si' w siód- mym niebie. Przy chili s'ysza'em ję, jak žmieje si' za moimi plecami. Gdy zobaczy'em, §e zapada noc, zamknę'em zeszyt. Wsta'em i nala'em sobie ginu na dwa palce plus lód, ile trzeba. Potem, nie wypuszczajęc szklanki z r'ki, nakry'em do sto'u. Na niebie wida jeszcze by'o czerwone blaski, lecz mnie interesowa' kolor chili: wyględa' znakomicie. Na'o§y'em sobie zdrowo na talerz. Troch' jeszcze parzy'o. Rozsiad'em si' zatem wygodnie z kieliszkiem w 'apie i w'ęczy'em muzyczk', i to nie byle co - nastawi'em moje ulubione This Must Be the Place - zamknę'em oczy, a jak§e, by'o dobrze. Stara'em si' uderza kawa'kami lodu o szk'o jak ma'ymi dzwoneczkami. Zanurzy'em si' tak g''boko, §e nie us'ysza'em, jak weszli. By'em na zupe'nym luzie, ju§ bardziej si' nie da, a w domu pachnia'o chili. Cios, który dosta'em w rami', zupe'nie je sparali§owa'. Ból wysadzi' mnie z krzes'a. Chcia'em oprze si' o stó', lecz zahaczy'em jedynie o talerz i rymnę'em na posadzk'. Pomyžla'em, §e ktož przy'o§y' mi §elaznym dręgiem. Zawy'em. Kopniak w brzuch pozbawi' mnie tchu. Przelecia'em ci'§ko na plecy, plujęc žlinę, i mimo mg'y zobaczy'em ich. By'o ich dwóch, du§y i ma'y. Nie od razu ich pozna'em, poniewa§ nie przyszli w mundurach, a tamta historia kompletnie wylecia'a mi z g'owy. - Ježli znowu zaczniesz si' wydziera, od razu zrobi' z ciebie pasztet - powiedzia' du§y. Próbowa'em z'apa oddech, czu'em si', jakby oblano mnie benzynę. Du§y wyję' górne z'by i po'o§y' je na d'oni. - Zestem pewien, ze teras mnie poznajes - wyst'ka'. A§ skuli'em si' na posadzce. Czego jak czego, ale tego nie chcia'em prze§ywa - co za koszmar! To by' Henri, ten, któremu urwa'em palec u nogi, a drugim by' mój kochanek, ten, którego zauroczy'em i który chcia' ze mnę wyjecha. Przez chwil' zobaczy'em raz jeszcze, jak biegn' przez pola z torbę pe'nę banknotów, tyle §e dzia'o si' to o zmierzchu, i by'o to teraz raczej wielkie, skute lodem jezioro. Henri w'o§y' z powrotem z'by, wydajęc z siebie j'k, po czym skoczy' na mnie; jego twarz poczerwienia'a i dosta'em kopniaka w g'b'. Dwadziežcia lat temu, kiedy goryle jak on nosili grube buciory, z pewnožcię wylędowa'bym w szpitalu. Dzisiaj 'azili w tenisówkach i w spodniach szwedach. Jego tenisówki by'y bia'e, mia'y zielony pasek i podeszwy z PCV - widzia'em takie same na przecenie w supermarkecie, kosztowa'y mniej ni§ kilo cukru. Rozwali' mi tylko kęcik ust. Wydawa' si' bardzo podniecony. - Cholera, nie mog' si' denerwowa - sapnę'. - Po co si' žpieszy! Chwyci' butelk' wina, stojęcę na stole i odwróci' si' do m'odego, który nie spuszcza' ze mnie wzroku. - Chod¦ no tu, napijemy si' po jednym. Co tak sterczysz jak chuj jeden? Mówi'em ci ju§ - to nie jest kobieta. Kiedy nalewali sobie, lekko si' unios'em. Oddech mi wróci', lecz nie mog'em wcię§ poruszy r'kę, a po czystym podkoszulku sp'ywa'a krew. Henri wychyli' kieliszek, užmiechajęc si' do mnie kętem oka. - Cieszy mnie, §e nabierasz si' - powiedzia'. - B'dziemy mogli troch' pogada. W tej w'ažnie chwili dostrzeg'em spluw' za jego pasem i na nic innego nie mog'em ju§ patrze. Zw'aszcza §e z t'umikiem bro„ nabiera'a imponujęcych rozmiarów. Z pewnožcię w'ažnie nię urzędzi' tak moje rami', §e a§ dosta'em czkawki. ”e po'knę'em chyba ožliz'ę ropuch'. ”e a§ zapragnę'em sta si' niewidzialny. W ch'opaka jakby piorun trafi', z trudem uda'o mu si' zamoczy usta w kieliszku. Henri nala' sobie drugiego. Jego skóra lžni'a jak komuž, kto wrzuci' w siebie trzy t'uste sandwicze i wychla' pó' tuzina butelek piwa w dusznę i naelektryzowanę noc. Stanę' przede mnę. - I co, dziwisz si', §e mnie widzisz? - spyta'. - Czy to nie urocza niespodzianka? Wola'em patrze na pod'og', lecz schwyci' mnie za w'osy. - Przypominasz sobie, powiedzia'em ci, i§ podpisujesz wyrok žmierci na siebie. Sędzi'ež, §e mo§e §artuj'? Ja nigdy nie §artuj'. Odbi' moję g'ow' o žcian'. Przymi'o mnie. - Oczywižcie pomyžlisz - doda' - §e jednak trwa'o troch', zanim ci' znalaz'em, ale widzisz, mia'em jeszcze co innego do roboty, zajmowa'em si' tym tylko w weekendy. Odwróci' si' i nala' sobie nast'pnego. Z rozp'du zanurzy' palec w chili. - Mmm... Znakomite - oznajmi'. M'ody nadal nie poruszy' si' na milimetr. Potrafi' tylko jedno, patrze na mnie. Henri potrzęsnę' nim: - Co ty, kurwa? Na co czekasz, trzeba przetrzęsnę cha'up'! Ch'opak nie czu' si' chyba najlepiej. Odstawi' w po'owie nie dopity kieliszek i rzek' do Henriego: - O Bo§e... naprawd' pewien jestež, §e to on? Henri zmru§y' lekko oczy. - Pos'uchaj, ma'y: rób, co ci mówi'. Nie wkurwiaj ty mnie! Dobra? Tamten kiwnę' g'owę i wzdychajęc ci'§ko wyszed' z kuchni. Nie tylko jemu chcia'o si' wzdycha. Henri przycięgnę' krzes'o w moję stron'. Usiad'. Mia' chyba pewnę mani', lubi' cięgnę ludzi za w'osy. Przy mnie specjalnie si' nie powstrzymywa', myžla'em, §e je wyrwie. Nie dziwi'bym si', gdyby zosta'a mu w d'oni po'owa. Pochyli' si' nade mnę. W domu nie pachnia'o ju§ chili, czu by'o zatrutym winem. - Nie zauwa§y'ež, §e kulej' troch', nie zauwa§y'ež? To dlatego, §e nie mam du§ego palca u stopy, trac' równowag'. Przy'o§y' mi 'okciem w nos i rozkrwawi' go. To by' ju§ tylko dodatek do ramienia, które nie dzia'a'o, do rozwalonej wargi, do wielkiego guza, który piek' mnie z ty'u g'owy, a godzina by'a jeszcze wczesna i Henri wyra¦nie nie mia' ochoty po'o§y si' spa. Wytar'em krew, sp'ywajęcę po brodzie, lecz nie dawa' mi czasu na dojžcie do siebie. Nie cierpia'em tak straszliwie, ale ból odzywa' si' we wszystkich miejscach naraz. Jakby zanurzono mnie w zbyt ciep'ę kępiel. Nie mog'em rozwa§y ca'ej sytuacji na zimno. Myžli mi si' plęta'y. Nie by'em zdolny do niczego. - Poczekaj, opowiem ci což - mówi' dalej. - Wyjažni' ci, jak to wykombinowa'em. Mia'ež niefart, §e trafi'ež na mnie - przez dziesi' lat by'em glinę. Pužci' moje w'osy, by zapali papierosa. Pewnie zgasi mi go w uchu, pomyžla'em. Wydmucha' w moję stron' kilka kó'ek b''kitnego dymu. Mia' min' faceta, który wygra' w totka. Przeniós' wzrok w powietrze. - Najpierw zaczę'em g'ówkowa, dlaczego wyszed'ež ty'em i nie by'o s'ycha twojego samochodu, taa, mia'em zdrowy zgryz. Ta dziwka nie przysz'a przecie§ pieszo, pomyžla'em sobie, musia'a zaparkowa cholernie daleko stęd i na pewno by' jakiž powód: nie chcia'a, §eby ktož przyuwa§y'jej wóz. œapiesz subtelny wywód twego kumpla? Kiwnę'em g'owę. Chcia'em mu si' przypodoba, chcia'em, §eby zapo- mnia' o tym numerze z papierosem. ”a'owa'em gorzko, §e zrobi'em mu to ze stopę. ”a'owa'em, §e to wszystko zdarza si' w wieczór, kiedy mia'em pochyli si' nad talerzem chili, w wieczór, kiedy §ycie wydawa'o si' niemal s'odkie. A on nie by' z tych facetów, których móg'bym poprosi, by pozwolili mi doko„czy powiež. - Pochodzi'em wi'c sobie troch' z ty'u budynku i tak to sobie medytujęc, wdrapa'em si' na nasyp kolejowy. I co zobaczy'em, przyjacielu, co ja takiego zobaczy'em? PARKING SUPERMARKETU! Taa, o w'ažnie, i což ci powiem - przyznaj', §e dobrze to zagra'ež. Doszed'em a§ do parkingu i myžla'em: czapki z g'ów, panowie. Noga mnie bola'a, mówi' ci, ale ta zagrywka z parkingiem - szacuneczek! Wywali' niedopa'ek przez otwarte okno, a potem nachyli' si' do mnie, przybierajęc potworny, erotyczny grymas. Nie zas'ugiwa'em na to, §eby moja žmier mia'a a§ tak przera§ajęcę twarz. Ja by'em pisarzem zwróconym ku Pi'knu. Henri potrzęsnę' lekko g'owę. - Nie zgadniesz, co poczu'em, jak wpad'em na twoje papierowe chusteczki. Cudowny, b'yszczęcy kopczyk; mo§na by rzec, §e wzywa' mnie. Pozbiera'em je i ju§ wszystko skapowa'em. Powiedzia'em sobie: jak na panienk', to musisz mie niez'ę par' jaj. Wola'bym, §eby mówi' o czymž innym, §eby nie zaczę' o nich naprawd' myžle, nigdy nie wiadomo, co takiemu facetowi strzeli do 'ba. S'ysza'em, jak m'ody myszkuje po szufladach. Tyle czasu zaj''o mi odbudowanie kawa'ka §ycia, a teraz spada'o na mnie tych dwóch, abym tylko nie zapomnia' o kruchožci rzeczy. Dlaczego, czy wyględa'o na to, §e zapomnia'em? Henri wytar' sobie czo'o, nie spuszczajęc ze mnie wzroku. Po chwili jego twarz zab'yszcza'a jak pole kwarcowe ožwietlone promieniem ksi'§yca. - A wiesz, co zrobi'em pó¦niej? Znowu ci si' nie pofarci'o, bo dyrektor supermarketu jest kuzynem mojej §ony i wiem, jak podejž ch'optysia - ni- gdy mi niczego nie odmówi. A wi'c zebra'em adresy wszystkich osób, które tamtego popo'udnia p'aci'y czekiem i 'azi'em do ka§dej po kolei, i pyta'em, czy nie dostrzegli na parkingu czegož dziwnego. Teraz, sukinsynu, mog'em rzeczywižcie straci twój žlad, §ebyž wiedzia'. Teraz nasze szanse by'y równe, taa... ale mnie nosi'o! Odwróci' si' i žcięgnę' ze sto'u butelk'. Nie wiem, ile bym da' za pe'nę szklank' wody i garž žrodków nasennych. Nie obchodzi'o mnie szczegól- nie, w jaki sposób mnie odnalaz', nie mia'em bzika na punkcie opowiežci kryminalnych. Ale s'ucha'em, co innego mog'em robi? Oddycha'em przez usta, krew zupe'nie zatka'a mi nos. Wysęczy' ostatnię kropl' wina, po czym wsta' i jego r'ka zanurzy'a si' w moich w'osach. - Przybli§ no si'! Nie widz' ci' dobrze! Zacięgnę' mnie do sto'u i posadzi' na krzežle, pod samę lampę. Spužci'em w talerz trzy krople krwi. Obszed' mnie, by stanę z przodu i wyję' bro„. Wycelowa' ję w moję g'ow', opierajęc 'okcie na stole. Jegu palce zacisn''y si' na kolbie. Z wyjętkiem obu palców wskazujęcych, które wsunę' z dwóch stron cyngla. Nie pozosta'o im du§o miejsca - lepiej by by'o, gdyby nikt tu nie kichnę'. Ka§da mijajęca sekunda by'a jak zachwyt, §e si' jeszcze §yje. A on si' užmiecha'. - No to §eby z tym sko„czy... Trafi'em na mi'ę panię, która tamtego dnia p'aci'a czekiem za desk' do prasowania i ona mówi mi: "Panie, pewnie, ja widzia'am takę jednę, blondynk', czeka'a na což w cytrynowym samocho- dzie, i to by' mercedes, na miejscowych numerach, i ona mia'a czarne okulary!" Powiem ci což: by'o to w niedziel' po po'udniu, jeszcze niezbyt pó¦no, usiad'em sobie na tarasie kawiarni i bardzo ciep'o o tobie myžla'em, prawie §e ci dzi'kowa'em. No bo przyznasz, §e u'atwi'ež mi zadanie. Takich samochodów jak twój nie ma tu na p'czki, nie, nie, kochany, jest tylko jeden! Wykona'em niezdarny podskok, który zaklasyfikowa'bym do kategor: Kopniak W Wielki Mur Chi„ski. B'd' udawa niewiniętko, pomyžla'em i potrzęsnę'em g'owę.. - Nic nie rozumiem z tej ca'ej histor - wycharcza'em. - Ju§ ze dwadziežcia razy podprowadzili mi to auto... Henriego to, wiecie, rozžmieszy'o. Z'apa' mnie za podkoszulek i przecięg- nę' przez stó'. Poczu'em, §e koniec t'umika wrzyna si' w moje gard'o. Facet robi' ze mnę, co chcia'. Mo§e gdybym próbowa' si' broni, což by to da'o, nie wiem. By' starszy ode mnie i ju§ troch' wstawiony; by mo§e ježlibym wpad' w sza', odwróci'bym sytuacj', niewykluczone. Ale czu'em, §e nic takiego nie nadejdzie. Nie potrafi'em niczego z siebie wykrzesa. Nie mog'em wpaž we wžciek'ož, ani rusz. Zm'czony by'em, zm'czony jak nigdy. Najch'tniej bym sobie usiad' przy drodze. Na žwiat'o wybra'bym zachodzęce s'oneczko, takie ledwo ciep'e. Do tego par' ¦d¦be' trawy i starczy. Mia' což w'ažnie powiedzie, lecz akurat w tej chwili nadszed' m'ody. Henri popchnę' mnie z krzes'em tak gwa'townie, §e polecia'em do ty'u i wylędowa'em na posadzce. Przez to zmartwia'e rami' by'em zupe'nie do niczego, upad'em dosy ci'§ko, jakby znokautowano mnie po raz pi'tnasty. Postanowi'em ju§ nie wstawa. Nigdzie nie by'o napisane, §e powinienem wsta i z lekkim sercem iž cierpieniu naprzeciw. Nie poruszy'em si' zatem, nie podcięgnę'em nawet stopy, która stercza'a w powietrzu. Na nodze wywróconego krzes'a opar' si' mój obcas. Zastanawia'em si', czy §arówka zwisajęca z sufitu nie by'a jednak dwustuwatowa. Zastanawia'em si', czy to z tego w'ažnie powodu mruga'em oczami, czy te§ z powodu torby, którę m'ody trzyma' w r'ku. By' dosy blady, uniós' ję powoli, cho nie wa§y'a trzech ton. Min''a dobra chwila, zanim odwa§y' si' postawi ję na brzegu sto'u. Myžleližmy z Henrim, co mu, do cholery, jest. - Znalaz'em to - wyszepta'. Przez moment poczu'em dla niego litož: wyględa', jakby nie wierzy' ju§ w nic. Mia' nieszcz'žliwę min'. Henri nie próbowa' go pociesza. Chwyci' torb' z banknotami i otworzy' ję szeroko. - O w mord'! - wykrzyknę'. Zanurzy' r'k'. Us'ysza'em szelest gniecionych pieni'dzy. Lecz nie wycięgnę' papierków, wycięgnę' moje sztuczne piersi i peruk'. Obraca' nimi pod žwiat'em jak diamentowę kolię. - O Chryste Panie - gwizdnę'. Nie umiem powiedzie, dlaczego je zostawi'em ani po co w'o§y'em je z powrotem do torby. Mam nadziej', §e nie ja jeden robi' rzeczy, których nie rozumiem. A zdarza si', §e przedmioty same z siebie což kombinuję i pos'uguję si' tobę, by osięgnę swój cel, tak §e a§ robi ci si' s'abo, i cięgnę ci' za r'ce, i Bóg wie co jeszcze. Gdybym móg' zapaž si' pod t' kuchennę posadzk', to bym to uczyni'. - Josephine to on - westchnę' nieszcz'žnik. - Dobrze mówisz, kurwa! - zawarcza' Henri. Nagle kuchnia zmieni'a kolor. Sta'a si' zupe'nie bia'a. W moich uszach rozgwizda'o si' na dobre, lecz zanim zdę§y'em cofnę nog', Henri wycelowa' w mój du§y palec i strzeli'. Zabola'o a§ po szczyty ramion i zobaczy'em, §e z pantofla wytrysn''a zatruta fontanna. Rzecz dziwna, w tej w'ažnie chwili odzyska'em w'adz' w ramieniu. Obydwiema d'o„mi chwyci'em stop', przyciskajęc czo'o do posadzki. Henri skoczy' i odwróci' mnie. Oddycha' szybko, z jego brwi kapa'y krople potu i rozbija'y si' o moję twarz. Jego oczy by'y jak dwa ma'e s'py rozdziawiajęce dzioby. Pocięgnę' mnie za podkoszu- lek. - Chod¦§e tutaj, moja žliczna, moja malutka dupe„ko! Jeszcze z tobę nie sko„czyližmy! Podniós' mnie i rzuci' na krzes'o. Užmiecha' si' i krzywi' zarazem, musia' by piekielnie zadowolony. Przejecha' szybko j'zykiem po wargach i zwróci' si' do ch'opaka: - Dobra, teraz zabierzemy go na ma'y spacer. Znajd¦ což, §eby go zwięza. M'ody wcisnę' r'ce w tylne kieszenie, przybierajęc min' zbitego psa. - Pos'uchaj, Henri, naprawd' ju§ wystarczy. Nie ma co czeka, wzywamy policj' i po krzyku. Z ust Henriego wydoby' si' sprožny d¦wi'k. Na ko„cu mojej stopy mog'em obserwowa wybuch Wezuwiusza. - G'upi szczylu - syknę' -jestež naprawd' pieprzony gnojek, jeszcze mnie nie znasz... - Ale§, Henri... - Kurwa §esz ma, pos'uchaj mnie: chcia'ež, to ci' wzię'em z sobę, a teraz rób, co ci ka§'. Co, mam go odda glinom, §eby go pužcili po trzech miesięcach? wiem, co ci mówi'!! Dobry Bo§e, po tym, co mi zrobi', chyba sobie jaja robisz!! - No tak, Henri, ale nie mamy prawa robi sami czegož takiego... Henriego trafi' szlag, myžla'em, §e go pobije. Skoczyli na siebie z mordę, lecz nie bardzo rozumia'em, co wykrzykiwali, bo w'ažnie zauwa§y'em ma'ę stru§k' lawy, sp'ywajęcę po zachodnim zboczu mojego buta. Nie móg'bym przysunę r'ki bli§ej ni§ na metr, tak stamtęd zia'o ogniem. Nie wiem, co Henri kombinowa', ale kiedy unios'em g'ow', przyczepia' mi w'ažnie atrapy piersi. Przy zapinaniu r'ce mu si' troch' zatrz's'y. M'ody sta' przede mnę. Spojrzeližmy sobie w oczy. Przes'a'em mu milczęcy komunikat. Zrób což dla mnie, powiedzia'em, jestem pisarzem przekl'tym. Henri docisnę' peruk'. = I co, teraz ję poznajesz? -zawy'. - Widzia'ež kiedyž t' kurewk'? I to dla niej tracisz rozum, dla niej? M'ody przygryz' sobie wargi. Ja siedzia'em bez ruchu i nic nie mog'o mnie ju§ rozz'ožci, naprawd'; ciekaw by'em, czy jeszcze kiedykolwiek což mnie poruszy. Na razie szed'em wprost na fale i zanurza'em si' w oceanie. Henri przypomina' palęcy si' szyb naftowy. Z wžciek'ožci zrobi' si' §ó'toczerwony. Chwyci' moję jedynę nadziej' za rami' i wsadzi' jej g'ow' mi'dzy moje piersi. Zaczę' trzꞏ nami dwoma. - O kurwa!! - wy' - TEGO w'ažnie chcesz?! Tylko to masz w g'owie, ty zasrany kutasie?!! M'ody próbowa' si' wyrwa. Jego w'osy pachnia'y tanimi perfumami. Což tam zduszonym g'osem popiskiwa' i rz'zi'. Ba'em si', §e przydepcze moję zranionę stop'. Po chwili Henri pocięgnę' go w ty' i wkopa' pod stó'. O ma'o nie zlecia' garnek z chili. Ch'opaczek prawie §e p'aka', na twarzy mia' czerwone plamy. Henri po'o§y' r'ce na biodrach; twarz rozcięga' mu straszny užmiech, a jego zapach wype'nia' kuchni'. - No i co, pi¦dzielcu?! - wykrzyknę'. - Mo§e teraz pójdziesz po ten sznurek? Podniós' rami' na wysokož oczu. Ale kula wchodzi ci w rami' jak w mas'o, a jeszcze potem przebija ci czach', no a jak z ty'u jest otwarte okno, to žwiszcze sobie dalej nad dachami domostw i znika w nocy, i leci na cmentarz kul. Henri osunę' si' na pod'og'. M'ody od'o§y' bro„ na stó' i opad' na krzes'o. I w tej samej chwili b''kitna cisza sp'yn''a na nasze ramiona - jeszcze nigdy nie widzia'em nawet cienia takiej ciszy. Patrzy' przez okno, opierajęc 'okie na stole. Zdję'em peruk' i rzuci'em ję w kęt. Potem rozpię'em stanik. Cycki spad'y mi na kolana. By'em wycie„czony. Musia'em poczeka, by z'apa równy oddech. Kuchnia by'a jak kwadratowy blok przezroczystej §ywicy, wystrzelony w powietrze i kr'cęcy si' w kó'ko bez ko„ca. Nie wiedzia'em, §e do tego stopnia kocham §ycie, a przecie§ to w'ažnie teraz pomyžla'em, g'adzęc delikatnie ko„cem palców rozwalonę warg'. Troch' mnie bola'a. Trzeba naprawd' kocha §ycie, §eby nadal iž požród tego cierpienia, §eby mie odwag' i si'gnę os'ab'ę r'kę po proszki Arnika 5 CH. Fiolka le§a'a w lodówce. Zawsze mia'em arnik' pod r'kę, co dowodzi, §e naby'em ju§ pewne dožwiadczenie §yciowe. Wsadzi'em trzy bia'e kuleczki pod j'zyk. - Chcesz? - zapyta'em. Potrzęsnę' przeczęco g'owę, nie patrzęc na mnie. Wiedzia'em, o czym myžli. Nie nalega'em. Odetchnę'em g''biej i pochyli'em si' nad butem. Zdawa'o mi si', §e zostawi'em na noc nog' w ognisku, w §agwiach palęcych si' do rana. Chwyci'em za podeszw' ze sznurka i zsunę'em tak delikatnie, jakbym rozbiera' užpionę wa§k'. Stwierdzi'em, §e sta' si' ma'y cud, bo tak nazywam kul', która przechodzi mi'dzy palcami, bo tak nazywam spotkanie w cztery oczy z Niebem: oderwa'o mi tylko kawa'ek skóry. Wsta'em, przestępi'em przez cia'o Henriego, nie odczuwajęc §adnej sensacji, i wla'em w siebie pe'nę szklank' wody. - Pomog' ci go zniež - oznajmi'em. - Wyrzucisz go tak daleko stęd, jak si' da. Nie poruszy' si'. Pomog'em mu stanę na nogi. Nie wyględa' zbyt dziarsko. Uczepi' si' sto'u, nic nie mówięc. - Lepiej by by'o, gdybyžmy zapomnieli o tej histor, i ty, i ja- zaproponowa'em. Wycięgnę'em z torby garž banknotów i wetknę'em mu za koszul'. Na torsie mia' wszystkiego par' w'osków. Nie wzdrygnę' si'. - Trzeba umie chwyta swoję szans'. We¦ go za nogi. Zacz'ližmy go cięgnę. Mo§na by powiedzie, §e znosiližmy po schodach martwego wieloryba. Na dworze nikogo, ksi'§yca tyle co nic, tylko ciep'y wiatr. Ich samochód sta' tu§ przed domem. Wcisn'ližmy Henriego do baga§nika. Polecia'em na pi'tro tak szybko jak mog'em, žcięgnę'em pistolet ze sto'u i zbieg'em, utykajęc. Siedzia' ju§ za kierownicę. Zapuka'em w szyb'. - Opuž - powiedzia'em. B'yskawicznie poda'em mu bro„. - Potem wyrzucisz ję gdzie pieprz rožnie. Skinę' g'owę, patrzęc wprost przed siebie. - Nie jed¦ jak wariat - doda'em. - Nie rzucaj si' w oczy. - Tak - szepnę'. Pocięgnę'em nosem, opierajęc r'ce na dachu samochodu; spojrza'em na wspinajęcę si' ulic'. - Przypomnij sobie, co mówi' Kerouac - westchnę'em. - Klejnot, prawdziwy žrodek, to oko wewnętrz oka. W chwili kiedy odje§d§a', klepnę'em w karoseri'. Wróci'em do siebie. Opatrzy'em ran', z grubsza posprzęta'em. W gruncie rzeczy mog'em sobie wyobrazi, §e nic si' nie zdarzy'o. Wrzuci'em z powrotem chili do garnka i podgrza'em na wolnym ogniu. Nastawi'em muzyk'. Przez okno wszed' kot, noc by'a spokojna. - Zobaczy'em žwiat'o - rzek'. - Pewnie pisa'ež? - Nie - zaprzeczy'em. - Myžla'em.