12249
Szczegóły |
Tytuł |
12249 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12249 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12249 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12249 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WIESŁAW WERNIC
SŁOŃCE ARIZONY
CZYTELNIK WARSZAWA 1989
ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI
Redaktor techniczny Alina Szubert-Jaroslawska
i Copyright by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” Warszawa 1980
ISBN 83-07-01969-9
W samo południe
„Niezliczona ilość czynników złożyła się na to, by Daleki Zachód zajął
szczególne miejsce w kronikach amerykańskiej kultury. Majestatyczne piękno
jego położenia i charakter tutejszego osadnictwa zadziwiająco kontrastowały ze
stosunkowo jednostajnym obrazem wsi i miast na Północnym Wschodzie, z
nużącą monotonią Środkowego Zachodu i plantacji Południa. Już sam ogrom
tych przestrzeni i fantastyczne kształty rozpalały ludzkie myśli, słowa i czyny.
Lawina pędząca do kopalń, do bogatych, żyznych gruntów i do niezwykle
bujnych drzewostanów wytworzyła różne grupy społeczne, w niczym
nieprzypominające tego społeczeństwa, które powstało na szlakach pochodu do
doliny Missisipi. Z tego wszystkiego rodził się nowy styl życia.
Na ogromnych przestrzeniach, gdzie gęstość zaludnienia była niewielka, a
więzów prawa właściwie nie odczuwano, swobodnie mogły się przejawiać
prymitywne, anarchistyczne instynkty poszukiwaczy przygód; codziennie
urozmaicały życie strzelaniny, rabunki i morderstwa. Rozpętana przez
poszukiwaczy bogactw i odkrywców złóż spekulacja, fortuny powstałe w
okamgnieniu dzięki pośpiesznemu podziałowi gruntów federalnych *, budowie
linii kolejowych i odkryciu nowych skarbów mineralnych, wszystkie te
niemające precedensu zjawiska wstrząsnęły całym kontynentem wzdłuż i
wszerz. Pod wieloma względami ten ostatni pęd na zachód wniósł do
amerykańskiego życia nowy ton. Działalność, dynamika i sukces uważane za
charakterystyczne dla życia na «Dzikim Zachodzie», stały się w oczach ludzi
tęskniących do niezwykłych przygód symbolem całej Ameryki."
Od tych pierwszych dni, gdy fala białych osadników płynęła jak lawina ze
wschodnich stanów Ameryki ku dziewiczym ziemiom odkrytego „Dzikiego
Zachodu", minęło lat kilkanaście. Był rok 1883.
Mimo wiosny wstał dzień niezwykle gorący, a na dwu krzyżujących się
drogach-ulicach małego miasteczka nie widać było ani jeźdźców, ani
przechodniów. Okna kilkudziesięciu drewnianych domów zasłonięto solidnymi
okiennicami bądź też rodzajem rolet z płaskich deseczek połączonych
sznurkiem.
Upał doskwierał. Mogło się wydawać, iż okrągłe słupy, podpierające spadzisty
dach werandy jednego z większych budynków, za chwilę zaczną się pocić.
Daszek rzucał cień na deski werandy, a na tych deskach siedział z nogami
opuszczonymi ku ziemi mężczyzna w kapeluszu o szerokim rondzie, które
chroniło mu twarz zarówno przed słońcem, jak przed spojrzeniem wścibskiego
obserwatora. Ale nikogo w pobliżu nie było.
Tuż obok samotnej postaci spoczywała kurtka ze skóry łosia, nieco zakurzona,
ale bez dziur i łat, co świadczyło, że jej właścicielowi musiało się wieść
nieźle.
Mężczyzna miał na sobie bawełnianą koszulę w niebiesko-czarną kratę, rozpiętą
pod szyją, oraz skórzany pas. Przy pasie wisiały dwa futerały od rewolwerów,
tych wielkich, ciężkich bębenkowców marki „colt", prostych w obsłudze i
niezawodnych w użyciu. Gdy była potrzeba lub jej... nie było. Ale futerały
wisiały lekko, całkowicie próżne. Obok odpoczywającego nie leżała ani nie stała
oparta o ścianę żadna inna broń: rusznica, karabin, strzelba czy automatyczny,
wielostrzałowy sztucer. Nie było broni również przy łęku siodła karogniadego
konia, przywiązanego końcami uzdy do jednego ze słupków podpierających
dach werandy.
Koń grzebał kopytem w czerwonoceglastym pyle drogi, z głową pochyloną ku
ziemi przysłoniętej smugą cienia. Zad zwierzęcia lśnił blaskiem odbitego słońca
i pokrywał się kroplami potu. Pot ściekał również po policzkach człowieka, a
kraciasta koszula przylgnęła mu do pleców. A przecież wystarczyło wstać i
zrobić kilka kroków, aby znaleźć się pod dachem domostwa, w półmrocznej
sali, gdzie temperatura musiała być o kilka stopni niższa. Sali dostępnej dla
wszystkich. Nad drzwiami wisiał przecież zachęcający napis, wymalowany
czerwienią na desce: „Arizonac". Z lewej strony nieznany autor odtworzył
zieloną farbą potężny, trójramienny kaktus, z prawej — strojną kolorowymi
piórami, o brunatnym obliczu, głowę indiańskiego wojownika.
Była to gospoda — restauracja, hotel, a jednocześnie skład najpotrzebniejszych
przedmiotów codziennego w tych stronach użytku. Nazwa „Arizonac" i
wizerunek kaktusa mówiły dobitnie każdemu, kto znał się na rzeczy, o
terytorialnej przynależności miasteczka *.
Mężczyzna siedzący na werandzie dobrze orientował się w symbolice napisu i w
przyjemnościach, jakich mogło mu dostarczyć wkroczenie w głąb budynku. Na
myśl o tym oblizał końcem języka zaschnięte wargi, ale nie podniósł się.
Wiedział, iż wszedłszy do sali napotka na swej drodze obity blachą kontuar,
wilgotny od kropel piwa, a za kontuarem stać będzie spocony grubas, który bez
słowa, zapraszającym gestem podsunie mu kufel pieniącego się złotawego
płynu. Widział go już przecież, gdy przybywszy przed gospodę, śmiało
wkroczył do wnętrza, zapytując, czy bawi tu dżentelmen o nazwisku Karol
Gordon.
Bawi, owszem, ale wyjechał o świcie, zapowiadając swój powrót wieczorem.
Wyszedł bez słowa, machnąwszy ręką na podsuwany mu kufel. Piwo, zimne
piwo było na pewno trunkiem orzeźwiającym. Prawie czuł na podniebieniu
goryczkę chłodnego, pachnącego chmielem napoju. Ale za piwo należało
zapłacić. A przybysz nie miał nawet srebrnej półdolarówki ani żadnej innej
obiegowej monety świata, poza jedną jedyną... centową. Dlatego tkwił na
werandzie w cieniu, który nie przynosił uczucia chłodu.
Siedział i rozmyślał złorzecząc — w skromnych jednak słowach — Karolowi
Gordonowi za pragnienie, za upał, za udrękę oczekiwania w skwarze. A
przecież wina Karola Gordona ograniczała się tylko do całodziennego wyjazdu z
nudnego i obrzydliwego jak przesolony śledź miasteczka. Sprawcą istotnego
kłopotu był zupełnie ktoś inny.
Nie mógł sobie teraz darować, że nie wierzył opowieściom o tej krainie. Dlatego
właśnie, niewierny Tomasz, otrzymał bolesną nauczkę. Uśmiechnął się
zaciskając wyschłe wargi na wspomnienie szczegółów na nowo popadł w
ponurą za dumę. Jakże to było?
Jechał od świtu poprzez niezwykłą krainę, gdzie każda przebyta mila odsłaniała
nowe, odmienne widoki. Przymknął oczy, aby nie widzieć słońca, czerwonego
pyłu ani wznoszącego się naprzeciw budynku, który wydawał się jakby
wymarły — i od razu ujrzał pod powiekami inny obraz: ziemię bezkresną, na
pozór bezludną.
Wyruszył w drogę tego dnia o świcie. Czerwone cienie padały od czerwonych,
fantastycznych wzgórz o szczytach płaskich jak stoły, zielone cienie rzucały
piniowe lasy i potężne drzewa jałowcowe wyglądały jak granatowe. Jechał tą
drogą po raz pierwszy w życiu, obdarzony tysiącem wskazówek gospodarza
saloonu, w którym spędził noc.
— Prosto, jak strzelił, szlak jest przetarty, nie zabłądzi pan. Koło samotnego
pnia złamanej pinii skręcić trzeba na prawo, a potem na lewo i dalej znów
prosto.
Gdy słońce stanęło pionowo, zatrzymał się przy strumieniu bulgocącym po
żółtych głazach.
—Niech pan nie zapomni napoić konia — słyszał jeszcze
ostrzegawczy głos. — To jedyna woda po drodze. W tym kraju istnieją tylko
małe źródła. Apacze mają rację, to istotnie arizonac.
Arizona... Apacze... Trochę go to stropiło.
— Krótka droga, a pan ma dobrego konia, jeśli się nie mylę...
Więc chociaż Karol Gordon radził w swym liście: „Nie podróżuj sam, to trochę
ryzykowne", zapewnienie karczmarza dodało otuchy. Nikt zresztą nie wybierał
się do tamtego miasteczka.
Strumień bulgotał i mgiełka wilgoci drżała w rozpalonym powietrzu.
Nadciągało południe w tej najgorętszej krainie Północnej Ameryki *. Podróżny
zrzucił wówczas kurtę, zdjął kapelusz, zanurzył głowę w wodzie, potem ręce aż
po łokcie i rozciągnął się na skąpej trawie porastającej brzeg. Leżał
spoglądając
na zdumiewającą grę barw skał i rzadkiej roślinności o intensywnych,
kontrastowych kolorach, na dziwaczne kształty urwiska, dźwigającego się z
rozpękłej, pełnej szczelin ziemi po drugiej stronie rzeczki, w odległości kilku
jardów. Czerwonożółta skała, z trzema haczykowatymi szczytami, wyrosła
ponad otoczenie w wyniku erozji wód, którym się oparła, ale której nie oparła
się ziemia. Rok po roku wody arizońskiej wyżyny porywały miękki grunt niosąc
go ku nizinom. A skała wyrastała coraz wyżej.
„Coś jak kanion Colorado" * — pomyślał i głośno ziewnął.
Potok wypływał z doliny pnącej się ku górze i coraz bardziej zwężanej
postrzępioną linią świerków, upłazów, kamienistych żlebów, wśród których
sterczały rzadkie, trójpalczaste kaktusy, przekraczające swą wysokością
człowieka siedzącego na koniu. Nieco wyżej, jak ciemnogranatowa linia,
widniał skrawek dziwnego lasu potężnych jałowców.
Leżał i odpoczywał nie myśląc o niczym. Wtedy usłyszał:
—Leż spokojnie! Nie ruszaj się!
Nawet nie drgnął. Kątem oka spojrzał ku czystemu błękitowi nieba, ale dojrzał
tylko pionowy cień postaci ludzkiej, a na pierwszym, najbliższym planie —
czarny, okrągły otwór rewolwerowej lufy.
—Leż — powtórzył zimny, obojętny głos.
Ten sam głos komenderował:
—Przetrząśnijcie juki!
Usłyszał z kolei stukot końskich kopyt po kamieniach, a potem inny głos, o
prawie dziecinnym brzmieniu:
—Fred, potrzymaj uzdę.
Dalej była cisza, ale cień sylwetki trwał nad nim, a czarny otwór lufy nadal
zakrywał niebo. Potem znowu czyjeś pytanie:
—Jest tam co?
I krótka odpowiedź:
—Pieniądze.
—Resztę zostawić — powiedział człowiek trzymający rewolwer.
—A broń?
—Przykro mi — odezwał się do leżącego — musimy zabrać wszystkie te
pukawki. Fred, wyjmij rewolwery. To dla naszego bezpieczeństwa — wyjaśnił.
Leżący uśmiechnął się:
—Rozumiem — mruknął..
—Doskonale, rozumiemy się nawzajem.
Obca ręka wyciągnęła jeden, potem drugi rewolwer.
—Możesz wstać.
Podniósł się powoli. Gdy stanął, byli już na koniach.
Nosy, usta i brody zakrywały im pospolite kraciaste chusty, przewiązane w tyle
głowy.
—Powodzenia, chłopcy! Nie poznali się na drwinie.
—Najbliższe miasteczko cztery mile stąd. Nie zginiesz z głodu. Zostawimy ci
konia.
—Jak się nazywa ta miejscowość? — zapytał.
—Rainy Valley. Masz drogę prostą, jak strzelił.
Poprzez kamienisty strumień przebrnęli na drugi brzeg i pojechali skrajem
trójszczytowej skały. Patrzał za nimi, aż zniknęli w smużce kurzu. Wtedy
podszedł do konia, poklepał go po szyi, zajrzał do otwartych juków siodła — nic
z nich nie ubyło z wyjątkiem pieniędzy.
Oto dlaczego siedział teraz na werandzie gospody „Arizonac", zamiast
znajdować się w jej wnętrzu.
Wymarłe w spiekocie miasteczko, jakby na ironię przezwane Deszczową Doliną
— to właśnie Rainy Valley.
Wyciągnął z kieszeni chustkę, a kiedy obcierał z potu twarz, pod palcami
wyczuł jakiś twardy przedmiot. Rozwinął chustkę — ujrzał błyszczącą
metalową sprzączkę do pasa. Podrzucił ją na dłoni. Srebro... -— zdziwił się. —
Piękna robota. Ta uwaga dotyczyła wizerunku dwu wężów splecionych
ogonami, których wydłużone ciała tworzyły kształt sprzączki.
Artystyczne wykonana — upewnił sam siebie. — Komu to zrabowali?
Znowu przymknął oczy. Wtedy, gdy ściągał paskami rozbebeszone juki, trącił
nogą coś, co wydało metaliczny dźwięk na kamieniach — jednocentowa
moneta. Podniósł ją. „Na pamiątkę" - pomyślał. Wszystko, co mu pozostało.
Napoił jeszcze konia, a potem... Właśnie potem ujrzał srebrny blask. Na
krawędzi bulgocącej wody leżała sprzączka, wężowa sprzączka. Któryś musiał
zgubić.
Schował ją wówczas do kieszeni i ruszył w drogę. Skalną doliną,
płaskowzgórzem, bezdrzewną płaszczyzną, gdzie na czerwonobrunatnej glebie
stały samotne, obsypane czerwonym pyłem kaktusy.
A potem ujrzał, jak wyżyna załamuje się, opada prawie stromo ku szerokiemu
niżowi, ograniczonemu na horyzoncie ścianą poszarpanych szczytów. Przez
środek niziny płynęła rzeka, a z prawej i lewej jej strony sterczały nieruchomo
czarnozielone bory. W środku krajobrazu dojrzał skupisko domków. To musi
być chyba Rainy Valley.
Wjechawszy w szeroką ulicę, postanowił spytać pierwszego lepszego
przechodnia. Ale nie spotkał nikogo. Południe minęło. Teraz właśnie jest
najgoręcej. Wszystko dokoła rozgorzało, jakby wchłonąwszy w siebie
całodzienny żar słoneczny. I teraz nim paruje.
Dachy i ściany domów, kamienie, a nawet kurz drogi, ba, skąpe kępki rosnącej
na skraju zieleni wydają się dyszeć jak nagrzane piece.
Wszędzie pusto, drzwi domostw pozamykane, a okna zasłonięte.
Nie przebył jeszcze ani połowy miasteczkowej ulicy, gdy wzrok jego — na
próżno błądzący po drzwiach i oknach w poszukiwaniu chociażby śladu
człowieka — natknął się na napis: „Szeryf w Rainy Valley".
Zatrzymał konia tuż przed wejściem do budynku. Uderzył pięścią w drzwi.
Spostrzegł wówczas, że chociaż zamknięte, ledwo trzymały się w zawiasach. W
paru miejscach widniały w nich okrągłe otworki od kul. Gwizdnął cicho i
ponownie załomotał. Na pustej ulicy rozległo się tylko głuche echo. Wściekły,
kopnął wreszcie w deski butem, aż z futryn posypał się pył. To poskutkowało.
Zgrzytnęła okiennica, promień słońca zamigotał w szybie. Wyjrzała czyjaś
głowa.
—A co tam?
—Nareszcie — westchnął. — Czy pan jest szeryfem w Rainy Valley?
Po chwili milczenia dobiegł jego uszu przyciszony śmiech:
—Nie ma szeryfa...
—A kiedy będzie?
—Nie ma szeryfa w Rainy Valley. Mówię chyba zrozumiale.
—A cóż znaczy ten napis?
—Szeryf uciekł. Może chce pan kandydować na jego miejsce?
Odczuł wyraźną drwinę w głosie. Ale odparł spokojnie:
—Nie, nie jestem kandydatem. Jestem tylko podróżnym.
—Z daleka?
Wskazał ręką za siebie, a potem zapytał zdziwiony:
—Szeryf uciekł? Jak to mogło się stać? Czy nie ma tu u was żadnego
przedstawiciela władzy?
—Bardzo pan ciekawy, wędrowcze. Proszę pobyć tu dłużej, a dowie się pan
wielu interesujących rzeczy.
—Wypędziliście szeryfa?
—My nie.
—A kto?
—Oni.
—Kto oni?
—Nie wiem.
Brzękła szyba zamykanego okna. Przygodny informator uznał rozmowę za
skończoną. Jeździec co prawda był innego zdania, ale cóż mógł czynić?
Machnął więc tylko ręką i klepnął konia po szyi, aby ruszył w dalszą drogę. Do
gospody „Arizonac" właśnie. Tam, zgodnie z listowną informacją, zamieszkał
Karol Gordon.
To wszystko przemyślał raz jeszcze, siedząc na werandzie w gorącym cieniu
południa.
Kto wygnał szeryfa? Jak szeryf mógł dać się wypędzić, Oni, to znaczy: kto?
Mieszkańcy Rainy Valley? Grupa trzech napastników, których spotkał? Oni —
to był cały świat i jednocześnie... nikt.
Przerwał rozwiązywanie tej zawiłej zagadki, ponieważ usłyszał przytłumiony
tętent kopyt. Ktoś nadjeżdżał z krańca miasteczkowej drogi-ulicy. Dojrzał go
wyraźnie, w chmurze czerwonego kurzu, jak zbliżał się ku gospodzie. Wreszcie
chmura opadła. Jeździec z pewnością nie był Karolem Gordonem.
Rozczarowany, głębiej nasunął kapelusz na czoło i podparł brodę ręką.
Tymczasem tętent kopyt końskich przeszedł w człapanie, aż nareszcie ucichł.
Koń, przywiązany do słupa werandy, zarżał. Odpowiedział mu koń przybysza.
Siedzący człowiek nie podniósł jednak głowy. Słyszał, jak jeździec zeskoczył z
siodła i dzwoniąc ostrogami wszedł po trzech stopniach na werandę. Nie drgnął
nawet, gdy nieznajomy przeszedł tuż obok, niknąc za drzwiami gospody. Począł
się zastanawiać, jaki przedmiot z osobistego ekwipunku mógłby wręczyć
właścicielowi zajazdu za prawo wynajęcia pokoju, za łyk piwa i kęs jedzenia.
Jako zastaw, oczywiście, do chwili powrotu Gordona.
Nie miał przy sobie nic cennego. Więc może siodło? Nie mógł się zdecydować.
I wówczas usłyszał kroki. Ktoś zatrzymał się nad nim. Czuł to i widział po
cieniu, jaki padł tuż obok.
Dzień dobry. Trochę dziś gorąco.
Na pewno — odpowiedział niechętnie.
W gardle mi zaschło — mówił dalej nieznajomy.
— Chciałbym się napić piwa, ale w środku jak na pustyni. —Zawsze tutaj tak?
—Nie wiem. Przyjechałem przed paru godzinami, a w ciągu tego czasu
widziałem tylko dwie osoby, tego zza bufetu i jeszcze jednego. Cała ludność
Rainy Valley ma widać zwyczaj ukrywania się gdzieś po kątach.
Nieznajomy zaśmiał się. W tym śmiechu zabrzmiał jakiś znajomy ton —
siedzący uniósł głowę i spojrzał. Przybysz był dość szczupłym, średniego
wzrostu człowiekiem, o twarzy spalonej na ciemny brąz, zarośniętej kruczą
brodą. O jego stroju trudno było cokolwiek powiedzieć, gdyż pokrywała go
gruba warstwa kurzu. Nie, tego człowieka na pewno nigdy przedtem nie widział.
—Nie napiłby się pan ze mną piwa? Dla towarzystwa. Siedzący drgnął i
pokręcił głową.
— Czekam tu na kogoś.
Jakże miał powiedzieć, że w kieszeni jego spoczywa tylko jedna jedyna centowa
moneta? No i srebrna sprzączka od pasa. Ale jej nie chciał się pozbywać —
stanowiła przecież jakiś ślad. Namacalny dowód, iż wszystko, co przeżył tego
dnia, nie było tylko przykrym snem.
Pokręcił więc przecząco głową i rzekł:
— Dziękuję.
Ale zapraszający był nieustępliwy. Zdawało się, iż odgadł powód odmowy, bo
powiedział:
— Zapraszam pana. Bez rewanżu.
Nie było sensu upierać się dłużej. Zwłaszcza w tych stronach. Uparta odmowa
równa się obrazie.
Podniósł się wolno, odsunął kapelusz z czoła i wyciągnął rękę. Człowiek z
czarną brodą uścisnął dłoń i wpatrzył się w twarz nieznajomego. Drgnęły mu
kąciki ust.
Roześmiał się. W ciszy dnia ten uśmiech zabrzmiał podwójnie głośno.
— Gdzież ja miałem oczy? Witam pana, doktorze!
Nazwany doktorem zmarszczył czoło i bystro spojrzał na brodacza.
— Nie poznaje mnie pan, doktorze? Wszystkiemu winien zarost. Nie goliłem się
od tygodni. Niech pan sobie przypomni... swego pacjenta. Doktor westchnął
głęboko:
Jeśli się nie mylę... Piotr Carr. To pana przecież przezwaliśmy Czarnym
Piotrem?
Właśnie, ten sam. Teraz już chyba mi pan nie odmówi?
Chodźmy.
Chodźmy — powtórzył jak echo. — Nie wiem, skąd pan przybywa, Piotrze, ale
w samą porę. Po prostu spadł mi pan jak z nieba. Miałem dziś przykry dzień,
lecz szczęśliwie zakończony. Napiję się z panem piwa. Marzyłem o piwie od
wielu godzin.
Zatupotali nogami po deskach werandy. Carr pchnął z rozmachem drzwi
gospody:
— Proszę, doktorze. Myślę, że nie skończymy na piwie. Co za dzień! Co za
spotkanie!
Zniknęli w mrocznej głębi sali. Drzwi trzasnęły głucho.
Rainy Valley dalej prażyło się w słońcu i ciszy upływającego dnia.
W kilka godzin później
Milwaukee i Arizona. Jezioro Michigan i wschodnie krańce
północnoamerykańskiego kontynentu.
Oto — w wielkim skrócie — droga, którą przebyłem najpierw w kolejowym
wagonie, potem pieszo (wprawdzie malutki tylko jej odcinek), w końcu na
końskim siodle.
Wystarczy rzucić okiem na mapę Stanów Zjednoczonych, aby wyobrazić sobie
tę niezmierną przestrzeń, równą wielkości kilku europejskich krajów.
Po co odbyłem tę drogę?
Pozwólcie, że się najpierw przedstawię.
Stale mieszkam właśnie w Milwaukee. Jestem lekarzem. Przez kilka lat
pracowałem jako chirurg w miejscowym szpitalu. Później ograniczyłem się już
tylko do prywatnej praktyki. Obecna wyprawa do Arizony była w pewnym
sensie następstwem mojej pracy w szpitalu. Dziwnie, a jednak prawdziwe.
Otóż jednym z dawnych szpitalnych pacjentów, którego leczyłem, był Karol
Gordon. Człowiek o nieprzeciętnej inteligencji, mimo iż uchodził za zwykłego
„łowcę skórek" — trapera żyjącego z myślistwa. On to przed dwoma laty
namówił mnie na wycieczkę —jak powiadał — w kanadyjską prerię. Piękny to
kraj i pełen niespodzianek. Jedną z nich okazał się stwierdzony przeze mnie
fakt, że Karol Gordon znany był pod imieniem Wielkiego Bobra. O Wielkim
Bobrze słyszałem niejeden raz jako o słynnym traperze z tajemniczą
przeszłością, przyjacielu „czerwonych mężów" — indiańskich plemion
zamieszkujących południową Kanadę. Od nich to właśnie Karol Gordon uzyskał
swój przydomek.
Po tej pierwszej odbytej wczesną wiosną i latem wyprawie, podczas której
spotkałem się z Indianami dwu plemion: Czarnych Stóp i Assiniboinów, w rok
później wybrałem się z Gordonem po raz drugi w te same strony. Wiosenno-
letnie wędrówki stały się odtąd moim... hobby.
Teraz Gordon zaproponował zwiedzenie górskich i wyżynnych obszarów
Arizony. Co go tam ciągnęło —jeszcze nie wiedziałem. Ale zaraz na początku
drogi spotkała mnie przygoda... Bo tym obrabowanym wędrowcem-doktorem
byłem właśnie ja.
Dla ścisłości dodam, iż w tym czasie (1883 rok) Arizona nie posiadała jeszcze
praw stanowych, będąc terytorium administrowanym przez Waszyngton *.
Karol Gordon opowiadał o egzotyce tej krainy, rzadko jeszcze zaludnionej, a
przede wszystkim o zamieszkujących ją plemionach Nawajów, Apaczów, Indian
Pueblo, Hopi i Papago.
Zgodziłem się na udział w tej wyprawie bez chwili wahania. Umówiłem się, że
Karol przybędzie do Milwaukee w początkach kwietnia. Czekałem na niego z
niecierpliwością, ale dopiero pod koniec miesiąca zawiadomił mnie listownie,
że już znajduje się w Arizonie. Prosił o jak najszybszy przyjazd. Trasę podróży
opisał mi tak dokładnie, jak gdyby przebywał ją setki razy. Mało tego. Podał
nazwę miejscowości, a raczej gospodarstwa (tu z hiszpańska zwanego
hacjendą), w którym czekał na mnie zakupiony wierzchowiec. O wszystkim
pamiętał... To mnie udobruchało po
Arizona dopiero w 1912 r. uzyskała samorząd stanowy i przyjęta została jako
czterdziesty
ósmy stan Unii. Odkryta przez Hiszpanów w latach 1834—40, należała początkowo do
Meksyku. Stany Zjednoczone zajęły część jej obszaru w 1848 r., a w 1853 odkupiły
od
Meksyku dalsze tereny. (W 1870 r. liczba ludności — na obszarze 295 tysięcy km2
—
wynosiła zaledwie 10 tysięcy).
pierwszym gniewie, w jaki wpadłem na wiadomość o zmianie pierwotnych
planów, tym bardziej że Karol ani słówkiem nie raczył wspomnieć, co go do
takiej zmiany skłoniło!
Wszystko jednak zaczęło się jak najlepiej: i podróż koleją do zapadłej stacyjki,
i
milowy zaledwie spacer do hacjendy, i jazda konna przez krainę pełną dla mnie
zachwycających dziwów. Aż do chwili nieoczekiwanego spotkania trzech
zamaskowanych jeźdźców.
A Piotr Carr? Czarny Piotr, który z nie ukrywaną radością wprowadził mnie do
wnętrza „Arizonac", to był również mój dawny, szpitalny pacjent. Zawodowo
trudnił się poszukiwaniem wartościowych minerałów w Górach Skalistych. Jeśli
trafił na żyłkę złota — eksploatował ją sam lub przy pomocy paru dobranych
wspólników. Natomiast informacje o odkrytych przez siebie złożach rud ołowiu,
miedzi czy cynku sprzedawał po prostu istniejącym już albo ad hoc
zawiązywanym spółkom eksploatacyjnym. Żył z tego, i to wcale nieźle. Był
człowiekiem —już zdążyłem poznać — sprytnym i znającym się na swym
zawodzie poszukiwacza. Na niczym zresztą więcej, w przeciwieństwie do
Karola Gordona.
Teraz stał obok mnie, z ręką wspartą na blacie szynkwasu.
— Dwa piwa.
Gospodarz sięgnął po kufle.
—Nie z beczki — zaprotestował. — Ta lura musi być na pewno ciepła.
—W „Arizonac" nie sprzedaje się lury — oburzył się gospodarz.
—Dobrze, dobrze. Nie będziemy się spierać. Znam się na tym. Daj pan piwo z
piwnicy.
—W butelkach?
—Bardzo dobrze.
—Butelka po dolarze.
—To zdzierstwo! Ale niech będzie, byle szybko — brzęknął monetą o blachę
kontuaru.
Zaiste, zdzierstwo niebywałe! Piwo było rzeczywiście chłodne i smakowało mi
znakomicie, choć za takie samo płaciłem w Milwaukee pięć razy mniej...
—No, doktorze, usiądźmy. Gdzieś na boczku. Zapomniałem już, jak wygląda
stół i ławka.
Wybraliśmy zaciszny kraniec pustej zresztą zupełnie sali, a po chwili zjawił się
posługacz — Metys, stwierdziłem to na pierwszy rzut oka. Piotr Carr zamówił
coś do jedzenia. Nawet nie zwróciłem uwagi, bo właśnie zastanawiałem się, czy
opowiedzieć o swej niefortunnej przygodzie, czy nie. Zresztą byłem tak
zgłodniały, że jakość i rodzaj potrawy nie grały żadnej roli.
— Do licha, doktorze! A konie?
Carr poderwał się od stołu.
— My popijamy sobie piwo, a szkapiny pocą się na słońcu! Sądziłem, że
wpadnę tu tylko na chwilę, ale skoro spotkałem pana... Czego się nie robi dla
starej znajomości!
Carr wybiegł, ale po chwili był już z powrotem.
— Wszystko załatwione. Konie już w stajni. Uprząż jednak wolałem przynieść.
Nigdy nic nie wiadomo...
To rzekłszy zwalił na jeden stos oba siodła i niezliczoną ilość rzemieni.
— Dziękuję, Piotrze. Byłbym pomógł. A że nigdy nic nie wiadomo, święte
słowa. Przekonałem się o tym na własnej skórze.
Spojrzał na mnie przenikliwie:
— Coś się stało?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo do naszego stołu podszedł grubas zza kontuaru:
Bardzo panów przepraszam, jeżeli się nie mylę, jeden z panów jest podobno
lekarzem.
Podobno?! — Carr wydął wargi. — Dobre sobie! Jest chirurgiem. I to jakim!
Dzięki niemu przecież żyję. Skleił mnie tak dokumentnie, że sam nadziwić się
temu nie mogę.
—A o co chodzi?
Grubas nisko się skłonił:
—Mam prośbę, doktorze.
—Słucham.
—Tam na górze w pokoju leży chory. W Rainy Valley nie mamy lekarza.
Gdyby pan zechciał-.. Natychmiast się podniosłem, ale Carr pociągnął mnie za
rękaw.
—Od dawna chory? — zapytał.
—Od trzech dni.
—No, to może jeszcze godzinkę poczekać. Aż coś zjemy. Doktor nie będzie
pracował o pustym żołądku. Nie jadł nic od rana.
Uśmiechnąłem się, kiedy grubas odszedł, a Carr dodał:
— Nie trzeba się w tych stronach śpieszyć. Chyba że chodzi o własną głowę. W
innych wypadkach przez pośpiech traci się na powadze.
Ustąpiłem.
— Więc co pana spotkało, doktorze?
Opowiedziałem pokrótce całą historyjkę. Włączając do niej moje bezowocne
poszukiwania szeryfa. Carr wytrzeszczył na mnie oczy:
—A to ci heca! Zupełnie nieprawdopodobne! I z tym szeryfem! Któż go
wygnał?
—Ba, o to samo pytałem. Bez skutku.
—Jestem tu pierwszy raz, doktorze. Jak pan. W tych stronach co prawda
wszystkiego można oczekiwać, ale żeby w samo południe, tuż pod miastem...?
W głowie się nie mieści. Po co pan przybył w te strony?
— Mała wycieczka krajoznawcza. Umówiłem się w tej dziurze z Karolem
Gordonem. Chyba go pan zna? To również jeden z moich pacjentów. A pan,
Piotrze, gdzie wędrował?
— Och, mnie się lepiej powiodło. Ta kraina jest chyba jedną wielką kopalnią:
miedź i cynk, ołów i srebro. Ba — tu przyciszył głos — jest i złoto. Sam
sprawdziłem. Ale to jeszcze nie koniec. Teraz wybieram się ku północy. Krótka
moja historia:
Przerwaliśmy rozmowę, gdyż zjawił się posługacz z półmiskiem i talerzami. Nie
zwracałem uwagi na to, co jadłem — przeżycia tego dnia bez reszty opanowały
moje myśli. Piotr musiał to zauważyć, bo nie odzywał się ani słówkiem. I tak w
zupełnej ciszy upłynął nasz posiłek. Ba, nawet od strony bufetu nie dochodził
żaden odgłos. Posądziłem grubego właściciela „Arizonac", że się zdrzemnął. W
swym kolorowym kitlu siedział na stołku za ladą zupełnie nieruchomo, jak
wielka kukła sklepowej wystawy. Jednakże myliłem się. Gdy milczący chłopak
sprzątnął nakrycia, grubas znowu przyczłapał do naszego stołu. Piotr Carr
wykrzywił się:
—Znowu? Że też w tym kraju gościom nie dają spokoju.
—Choremu gorzej?
—Nie, ale widzicie, panowie, to kłopot...
—Nie dosłyszałem końca, machnąłem ręką i podniosłem się z ławy.
— Pójdę z panem, doktorze.
Skinąłem głową. Towarzystwo Piotra Carra mogło się przydać.
Niewygodnymi, wysokimi schodami o trzeszczących nieprzyjemnie stopniach
dotarliśmy na piętro. Tam ciągnął się korytarz, prawie mroczny, bo tylko na
samym końcu rozświetlony okienną szybą. Dach musiał znajdować się tuż nad
naszymi głowami. Duszno tu było i piekielnie gorąco. Po chłodnej sali gospody
wydało mi się, że wszedłem do wnętrza rozpalonego pieca.
— To tu — gospodarz otworzył jedne z długiego szeregu drzwi. — Tu —
powtórzył.
W pokoju było nie mniej gorąco, bo przez otwarte okno najmniejszy podmuch
wiatru nie docierał do wnętrza. Machinalnie podszedłem do tego okna, łapiąc
oddech. Wychodziło na tyły budynku, z widokiem na rozległą przestrzeń
ciągnącą się hen, poza krańce Rainy Valley. Miejscami brunatną i spaloną,
przeciętą migotliwą strugą wody, z zielonogranatową linią lasów na horyzoncie.
Słońce już dawno osiągneło szczyt nieba, ale rozpalone powietrze drżało
upałem. . . jeszcze żaden krajobraz nie zrobił na mnie tak przygnębiającego
wrażenia, jak ta daleka przestrzeń, pełna przecież blasku, lecz pusta, wymarła,
bezludna. Ziemia opuszczenia i smutku. Odwróciłem się.
I oto miałem przed oczyma wnętrze pokoju: stół na krzyżakach, dwa zydle,
wieszak na ścianie i łóżko nakryte pofałdowanym kocem w jaskrawe pasy.
—To jest właśnie ten chory — wyjaśnił niepotrzebnie gospodarz.
Pochyliłem się nad łóżkiem. Twarz pokryta szorstkim zarostem, wpadnięte
głęboko oczy, krople potu na czole i na policzkach, nierówny oddech. Ująłem za
przegub ręki. Wydało mi się, że leżący jęknął, ale tak cicho, iż mogłem to
poczytać za złudzenie. Tętno było przyśpieszone, tak jak zwykle się to dzieje w
stanach gorączkowych.
— Co panu dolega?
Otworzył szerzej oczy, spojrzał na mnie całkiem przytomnie, potem ostrożnym
ruchem prawej ręki niezdarnie ściągnął z siebie skrawek koca. Ten drobny
wysiłek musiał go wyczerpać, bo leżał chwilę, głośno dysząc. Na koniec szepnął
ochrypłym głosem:
— Ręka, lewa ręka...
Usiadłem. Lewa ręka, raczej przedramię, była mocno opuchnięta, zawinięta
powyżej łokcia w wątpliwej czystości szmatę.
— Nie chce się goić — doda! tonem wyjaśnienia.
Pokiwałem głową. Taka to właśnie choroba, której przyczynę zatajono przede
mną. Rozwinąłem szmatę pełną skrzepów krwi, aż ukazała się rana, na pół
zasklepiona, w sinej otoczce opuchlizny. Nie do mnie należało badanie
przyczyn, chodziło przecież o skutki. Począłem naciskać opuchliznę. Syknął z
bólu.
— Kula została w ranie?
Potwierdził moje przypuszczenie.
—Dlaczego nie wyjęto pocisku? W ten sposób rana nie może się przecież
zagoić.
—W Rainy Valley nie ma lekarza.
—Nie taka znowu sztuka — mruknąłem. — Piotrze, w jukach siodła mam
skrzynkę z narzędziami. Proszę mi przynieść... A pan —zwróciłem się do
grubasa —niech pan postara się o miskę gorącej, przegotowanej wody. Ale
miska musi być czysta — dorzuciłem, gdy już znikał za drzwiami.
—I przydałoby się kilka świeżych szmat. Białych.
Siedziałem w milczeniu, czekając. Ranny przymknął oczy, wargi jego poruszały
się bezgłośnie, a potem wybiegł z nich szept wyraźny i zrozumiały: "Słońce
Arizony”...
Słońce Arizony — powtórzyłem machinalnie.
—Diabelnie tu gorąco.
—Czy prędko się zagoi?
—Pytał o ranę.
Wzruszyłem ramionami.
—To zależy od tego, co jest w środku. Sama kula czy coś jeszcze.
—Coś jeszcze?
Myślę o brudzie, który się tam pewno dostał. Jak można było tak zaniedbać?
Nie odpowiedział, więc dałem spokój dalszym pytaniom. Właściciel „Arizonac"
zjawił się z miską i garnkiem wrzątku. Potem jeszcze powstały trudności z
wygotowaniem noża kleszczy chirurgicznych przyniesionych w pudełku przez
Piotra. Grubas ani rusz nie mógł pojąć, po co to ma robić. W sukurs przyszedł
mi Piotr Carr. Podczas swego pobytu w szpitalu przyswoił sobie nieco
podstawowych wiadomości z dziedziny chirurgii, a teraz okazał się pojętnym
uczniem. Zabawnie było słuchać, jak dowodził o konieczności wyjałowienia
narzędzi. Na koniec jednak otrzymałem wszystko, co było mi potrzebne do
przeprowadzenia zabiegu. Rozciąłem ranę, wydobyłem pocisk, przemyłem i
zabandażowałem ramię.
—Jeśli będzie się prawidłowo goić, za kilka dni może pan
brykać na koniu. Radzę tylko uważać, żeby opatrunek nie
spadł i żeby koszula nie obcierała rany. Powodzenia.
Podniosłem się ze stołka.
—Co jestem winien, doktorze?
- Nic. A nie musi pan leżeć cały czas w łóżku. Lepiej zejść na dół. Tu jest
potwornie gorąco. Chodźmy, Piotrze.
I tak się zakończyła historia z rannym nieznajomym. Nie sądziłem wówczas, że
będzie miała dalsze konsekwencje...
Gdy zeszliśmy na parter, w pustej dotychczas sali znajdowało się kilka osób.
Trzech mężczyzn w jaskrawych koszulach, z pasami, zza których wyglądały
kolby rewolwerów, jakiś starszy jegomość odziany w czarny, miejski garnitur,
dziwnie odbijający od otoczenia, wreszcie jakiś podejrzany na pierwszy rzut oka
włóczęga. Z pijacką gębą, w niechlujnym, brudnym odzieniu. Tkwił za stołem,
w najdalszym kącie sali, nad pustą szklanką i prawie pustą butelką. Milczał cały
czas, w przeciwieństwie do reszty osób, które siedząc wokół długiego stołu
zabawiały się hałaśliwą rozmową. Nie miało sensu tkwić tu do wieczora. Piotr
Carr zamówił dwa noclegi w dwu oddzielnych pokojach, płacąc za nie z góry
wielkopańskim gestem.
— Odda mi pan, doktorze, przy najbliższej okazji pójdźmy teraz pójdźmy
obejrzeć tę dziurę.
Jak wyglądało miasteczko, już wspominałem, Nie zmieniło się w ciągu ostatnich
godzin. Chyba tylko czerwonoceglasta droga nabrała fioletowych odcieni i że
wałęsało się po niej kilka męskich postaci. W zachodzącym słońcu domy
ciemniały, rozbłyskiwały szyby odsłoniętych już okien. Skręciliśmy w lewo, w
bliźniaczą, węższą ulicę, która wywiodła nas poza ostatnie zabudowania. Tu
zaczynał się skrawek stepu, pozbawiony prawie wszelkiej roślinności.
—Cóż za piekielny kraj —westchnąłem. — Po co mnie tu Karol ściągał?
Nie jest tak źle, doktorze. Kraj jest piękny, tylko trochę, jak dla mnie, zbyt
gorący. Ale wystarczy wyjść w góry, można oddychać.
Usiedliśmy na jakiejś zeschłej kępce trawy.
— Niech pan obejrzy, Piotrze.
Podałem mu na dłoni srebrną sprzączkę. Przyjrzał się jej dokładnie, obrócił w
palcach, aż przedmiot zamigotał w blasku słonecznym.
— Piękna ręczna robota — powiedział. — Widziałem
podobne u Nawajów *. To są mistrze! Może mi pan wierzyć. Nie mam pojęcia,
skąd zdobywają srebro, ale potrafią wykuwać prawdziwe cuda. Oglądałem takie
cacka w Phoenix. Sprzedawano je po dziesięć i piętnaście dolarów. Skąd
pan to ma, doktorze?
Powiedziałem. Gwizdnął. Podrzucił błyszczący przedmiot na dłoni.
Ostrożnie, Piotrze. Jeszcze pan zgubi...
Nie byłoby to najgorsze.
— Nie rozumiem.
— Może nosi pan śmierć w kieszeni? To jest kraj pełen dzikusów. Jak zareaguje
właściciel zgubionej sprzączki na jej widok? Proszę się nad tym zastanowić.
— Sądzi pan, Piotrze, że nie istnieje druga taka sama sprzączka?
— Jestem pewien. Przy tej ręcznej robocie nie ma dwu podobnych egzemplarzy.
Zawsze jakimś szczegółem będą się różnić. Radzę tej zdobyczy nikomu nie
pokazywać.
Oddał mi sprzączkę, którą schowałem głęboko.
—Może się przydać. Zresztą, w tej chwili stanowi mój cały majątek.
Wróciliśmy do miasteczka, które teraz wyglądało jak skąpane w ogniu. Niebo
błyszczało czerwono. Purpurowa struga blasku leżała na drodze, na domkach, na
parkanach. Setka purpurowych słońc jaśniała w okiennych szybach. Nieliczni
spotykani przechodnie spoglądali na nas spod szerokich rond okrągłych
kapeluszy. Tak dotarliśmy do „Arizonac". Niestety, Karol Gordon jeszcze nie
wrócił. Ale w tym dniu pełnym niespodzianek spotkała mnie jeszcze jedna. Na
pytanie o Gordona grubas zza lady przecząco potrząsnął głową, natomiast gdy
odchodziłem, zatrzymał mnie i rzekł półgłosem:
—Przyniesiono tu dla pana jakąś paczkę...
—Co?
—Mówię, że przyniesiono paczkę. Pan pozwoli, mam ją w magazynie.
Wzruszyłem ramionami:
—To jakaś pomyłka.-
—Nie ma mowy o pomyłce. Jest pan w tej chwili jedynym chirurgiem w Rainy
Valley, a poza tym przyjechał pan dziś rano. Wszystko się zgadza.
—Piotrze, słyszał pan coś podobnego? A może to od Gordona?
—Hm, chodźmy sprawdzić.
Oberżysta poprowadził nas w głąb budynku, gdzie mieścił się widać skład
rzeczy potrzebnych mieszkańcom. Wielka, półmroczna sala. Czego tam nie
było! Uprząż końska, broń, gotowe ubrania, skrzynie z tytoniem, obuwie
wszelkiego rodzaju i wszelkiej wielkości, koła do farmerskich wozów, sztuki
materiału na suknie, metalowe puszki z kawą, herbatą i cukrem, wory mąki. Kto
by zresztą to wszystko zliczył? Właściciel „Arizonac" musiał być bardzo
zamożnym człowiekiem.
—To właśnie dla pana — powiedział.
Na pustym stole spoczywał sporych rozmiarów tobołek, sporządzony z jeleniej
skóry, związany wielokrotnie wzdłuż i wszerz rzemieniem. Dotknąłem pakunku.
Poprzez miękkość skóry wyczułem kształty kanciaste i twarde.
—Rozwiązać?
Skinąłem głową. Kiedy opadły rzemienie, szarpnąłem niecierpliwie za róg
przykrycia. Odwinął się bezszelestnie, odsłaniając najpierw kolbę, a potem
lśniącą stalowym połyskiem lufę sztucera. Obok spoczywały moje własne dwa
rewolwery i małe zawiniątko. Już domyśliłem się, co zawiera, i nie byłem w
stanie wyjąkać słowa w odpowiedzi na pytające spojrzenie Piotra. A gospodarz?
Gospodarz przesuwał tłustymi łapskami po lufie, po kolbach rewolwerów.
Piękna broń, piękna broń... To pana?
Moja — wykrztusiłem nie mogąc złapać oddechu,
a kiedy wreszcie nabrałem powietrza w płuca, krzyknąłem:
Ale skąd się tu znalazła? Kto ją przyniósł?
Gospodarz rozłożył ręce bezradnym gestem.
Jakiś obcy człowiek, nigdy go nie widziałem.
Obcy człowiek! — wrzasnąłem. — Gdzie on jest?
Poszedł sobie. Powiedział tylko, żeby tę paczkę oddać doktorowi. Nie miałem
prawa przecież go zatrzymywać...
Czy pan wie, jakim sposobem...
W tym momencie Piotr szarpnął mnie za rękę.
Chwileczkę, doktorze. Chce panu coś powiedzieć na osobności. Chodźmy na
górę.
Zabrałem cały bagaż i cisnąłem go na łóżko "w swoim” pokoju.
To rzeczywiście pana broń? — zagadnął Carr.
Tak. Piotrze. Moja. Nie minęło jeszcze dwanaście godzin, odkąd ją
straciłem.
- Dziwy... Ale nie chciałem, żeby się pan wygadał z tym całym napadem.
Zawsze lepiej nie mówić za dużo. Po co oberżysta ma wszystko wiedzieć? No,
niech pan teraz sprawdzi zawartość.
W dużym zawiniątku znajdowała się broń, ale obok leżał pękaty woreczek, a w
nim — plik dolarowych banknotów. Spojrzałem na Piotra i o mało nie
parsknąłem śmiechem na widok jego osłupiałej twarzy. Wytrzeszczył oczy jak
ryba wyjęta z wody.
— Ile? — stęknął.
Przeliczyłem drżącymi lekko palcami.
— Tyle, ile było. Nie brakuje chyba ani dolara...
Siadłem na stołku.
.— Uff! Co pan na to, Piotrze? Skąd ta łaska dla ograbionego wędrowca? Czy
takie może są zwyczaje w Arizonie?
— Co to, to nie! Ale pan, doktorze, widać w czepku się urodził! Jak żyję,
nie
słyszałem o czymś podobnym.
— Do diabła! Nie lubię takich cudów. Właściwie...należałoby teraz
podziękować nieznanemu dobroczyńcy.
Kto wie, może nawet zwrócić znalezioną sprzączkę? Usługa za usługę.
Ciekawe — mruczał Carr. — Może pańska „trójka" znalazła z kolei swoich
pogromców i to oni właśnie odesłali zrabowaną broń i pieniądze? Tylko
dlaczego się z tym kryją?
Śmieszne przypuszczenie. Skąd mogli wiedzieć, gdzie mnie szukać? I że to
akurat jest moją własnością?
Prawda — zasępił się. — Tak czy owak, dobrze się skończyło. Może pan teraz
śmiało wyrzucić znalezione sreberko. Choćby zaraz, za okno. No, doktorze?
Nie, nie. Zachowam ten drobiazg na pamiątkę.
Niebezpieczna może być to pamiątka.
Potrząsnąłem przecząco głową.
Poradzę się Karola Gordona.
Jeśli to stary westman, powie to samo, co ja.
Nie wiadomo... — przerwałem w połowie zdania, bo rozległo się pukanie do
drzwi. Piotr Carr położył rękę na kolbie rewolweru sterczącej mu zza pasa.
Pukanie się powtórzyło.
Proszę wejść!
Rankiem
Najpiękniejszą porą są tutaj przedświty. Gdy szara mgiełka nocy poczyna
blednąc i prawie niedostrzegalnie zmienia swój odcień. Przed samym
wschodem, zanim rąbek słońca wyjrzy zza horyzontu, nabiera perłowego
koloru. Wtedy zrywa się przedranny wiatr, świeży, chłodny, spadający z góry na
ostygłą z żaru płaszczyznę. Barwy ziemi są wówczas inne niż za dnia. Mniej
kontrastowe, o pastelowych odcieniach, zacierają się granice kolorów. Taki
właśnie ranek nastał drugiego dnia mego pobytu w Rainy Valley. Przegadaliśmy
całą noc z Karolem Gordonem. Bo wreszcie się zjawił. Późnym wieczorem.
Okryty jeszcze kurzem drogi, pachnący wiatrem arizońskich pustkowi.
Cisnął na stół pas, aż stuknęły głucho kolby rewolwerów.
—Jakże się cieszę, Janie!
—Jakże się martwię, Karolu.
—Z mego przybycia?
—Z kabały, w jaką tu się mimo woli wplątałem... ,
—Co takiego? Opowiadaj!
Przysiadł na krawędzi łóżka, patrząc na mnie wyczekująco.
— Kto to był, Janie? — zapytał niecierpliwie. — Wyszedł na mój widok.
— Piotr Carr. Nie pamiętasz? Przezwaliśmy go Czarnym Piotrem. W szpitalu.
Musiałeś na pewno już go spotkać.
Możliwe. Coś sobie przypominam. To ten poszukiwacz skarbów. Ale mów o tej
kabale.
Opowiedziałem.
—A że mi się to wszystko nie przyśniło, masz dowód.
Cisnąłem sprzączkę na stół. I od tej chwili rozpoczęła się
nasza całonocna pogawędka. Najwięcej zresztą mówił Karol. Zdziwił mnie,
zaskoczył swoim pierwszym zdaniem:
...bo widzisz, Janie, przyjechałem tu w zupełnie konkretnym celu. Na kilka
miesięcy zostałem, za obopólną zgodą, przedstawicielem Rady do Spraw Indian
na teren Arizony*.
Agentem?! — krzyknąłem w zdumieniu.
Nie. Moja funkcja jest inna.
Tu muszę wyjaśnić, iż nazwa „agent" stała się z czasem synonimem słowa
„złodziej". Tylko nieliczni wywiązywali się ze swych obowiązków uczciwie.
Większość po prostu sprzedawała na własny rachunek towary przeznaczone dla
czerwonoskórych. Wiedziano o tym powszechnie, ale skargi na złodziejstwa i
oszustwa nie odnosiły skutku.
Więc zostałeś jednak agentem — powtórzyłem. — Nie rozumiem cię, Karolu.
Dlaczego mieszasz się w te brudne sprawy?
—Powtarzam: nie jestem agentem.
—Nie rozumiem.
—Posłuchaj...
Rada do Spraw Indian została utworzona uchwałą Kongresu USA w 1869 r. Jej celem
było
uregulowanie stosunków między czerwonoskórymi i rządem. W wyniku prac Rady (1887
r.),
Kongres uchwalił ustawę Davesa, w której przyznano Indianom pełne prawa
obywateli USA:
zezwolenie na indywidualne posiadanie ziemi i na branie udziału w życiu
politycznym. Choć
wielu Indian z tego skorzystało, większość wolała pozostać w rezerwatach
przyznanych im
przez rząd USA, który zobowiązał się do udzielania pomocy materialnej. Agenci
byli
urzędnikami zobowiązanymi do dostarczania Indianom towarów zakupionych dla
czerwono-
skórych przez władze państwowe. Praktyka wykazała, iż agenci po prostu okradali
i
oszukiwali swych podopiecznych, dorabiając się poważnych majątków. Między innymi
kwitł
nielegalny handel kocami dla czerwonoskórych, otrzymujących stare, dziurawe,
używane
derki zamiast nowych. Handlowano również wódką, co było zakazane.
I oto czego dowiedziałem się podczas tej nocy, która wydała mi się tak krótka.
Tereny Arizony były wciąż jeszcze niemal dziewicze. Mimo napływającej fali
osadniczej, wzrastającej sieci gospodarstw, osad i miasteczek, liczba białych
nie
sięgała nawet dziewięciu tysięcy, podczas gdy tubylczej, indiańskiej ludności
było znacznie więcej. Mimo to panował dotychczas na tych ziemiach względny
spokój. Gdzieś jednak przed rokiem poczęły mnożyć się napady. Rabowano
samotne farmy, filie bankierskie i sklepy w małych miasteczkach. Sytuacja
przedstawiała się jeszcze gorzej niż w pierwszym, najgorętszym okresie, gdy na
zachód runęła ze wschodu wielka fala osadnicza. Jej odpryski dotarły
wprawdzie do Arizony, nie wywołując jednak większych zmian ani nie
powodując zatargów z Indianami o prawo do ziemi. Bezludne obszary były tak
wielkie, że możliwości takich zatargów praktycznie nie istniały. Obecnie służba
bezpieczeństwa, to znaczy szeryfowie zagubionych na wielkich przestrzeniach
osad i miasteczek, nie mogła zaradzić złu. Zresztą samodzielne wyjazdy w teren
nikomu się nie uśmiechały, a amatorów do towarzyszenia w takich eskapadach
—jakoś brakło. Taki stan rzeczy nikogo by zapewne nie obchodził w dalekich
centrach administracyjnych wschodu, gdyby nie zdarzył się fakt, który
zaniepokoił Radę do Spraw Indian. Oto dokonano dwu napadów na terenie
rezerwatu Nawajów. Plemię to od dawna już zakopało topór wojenny i
cierpliwie znosiło drobne oszustwa agentów. Ale tym razem miarka się
przebrała. Waszyngton zaalarmowany został wiadomością, iż Nawajowie
gotowi są sami dochodzić sprawiedliwości, jeśli sprawcy nie zostaną
pochwyceni i ukarani. Ba, tylko gdzie tych sprawców znaleźć? I kto ma ich
ukarać? W tym celu należało ściągnąć do Arizony silne oddziały kawalerii i
zacząć „przeczesywać" step.
W dalekich miastach wschodu zastanawiano się nad tym niezwykle długo i
bałamutnie. Decyzji nie zdołano podjąć. A tymczasem dokonano następnego
napadu na stadniny
Nawajów w pobliżu doliny Colorado. Tym razem szczęście opuściło
napastników. Spośród dziesięciu — sześciu zdołało uciec, czterech natomiast
zabarykadowało się w budynku samotnej farmy. Oblężeni przez
czerwonoskórych, padli co do jednego, ale wraz z nimi zginęła niewinna
pięcioosobowa rodzina farmera, a wszystkie domy spłonęły.
Wieść o tym wypadku rozniosła się na skrzydłach arizońskiego wiatru, budząc
prawdziwy popłoch. Przekręcone, przesadne informacje głosiły, iż lada dzień
należy oczekiwać ogólnonarodowego powstania Indian. To wywołało wreszcie
oddźwięk. Chociaż nie tam, gdzie przede wszystkim powinno go było wywołać:
u władz bezpieczeństwa. Groźba powstania indiańskiego zaniepokoiła Radę do
Spraw Indian. Zażądano dokładnych raportów. Agenci nadesłali mętne i zawiłe
elaboraty, a przy okazji wyszło na jaw, iż co najmniej połowa z nich od
dłuższego już czasu nie odwiedzała rezerwatów. W konsekwencji zaczęto
poszukiwać ludzi znających zwyczaje Indian i cieszących się wśród nich
poważaniem. Zdawało się, iż nic prostszego, jak wybrać kilku spośród wielkiej
gromady westmanów i cywilnych zwiadowców armii i pchnąć ich na arizońskie
pustkowia, do Apaczów, do Nawajów, do Indian Hopi, by zbadali sytuację i
uspokoili wzburzone plemiona. Okazało się to jednak sprawą niesłychanie
trudną. Z różnych powodów. Teraz dopiero wyszło na jaw, iż poziom umysłowy
większości zwiadowców, „scoutów", „szperaczy" i westmanów jest tak niski, iż
nie gwarantuje spełnienia zadań delikatnej misji. Spora grupa pozostałych znana
była ze swego udziału w walkach przeciw Indianom, ze swej bezwzględności w
stosunku do jeńców i ze swego okrucieństwa. Tych więc również nie można
było posyłać. Natomiast kandydaci, którzy najlepiej by się nadawali — po
prostu odmówili. Aż któryś z rządowych agentów podsunął Radzie nazwisko
Karola Gordona. Szukano go długo, potem nadesz�