12215
Szczegóły |
Tytuł |
12215 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12215 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12215 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12215 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Goran Tunstrom ORATORIUM NA BOŻE NARODZENIE
'i
Goran Tunstrom
ORATORIUM NA BOŻE NARODZENIE
Tłum. ze szwedzkiego Małgorzata Anna Packalśn
Oficyna Literacka Kraków 1997
Zaraz po zainstalowaniu się w hotelu zadzwoniłem do domu, by oznajmić, że dojechałem. W dziecinnym glosie mego syna można było wysłyszeć momenty, wypełnione ciemniejszym tonem.
— Masz w pokoju telewizor, tato?
— Nie mam — odparłem, spoglądając na topniejący na butach śnieg. — Ale i tak nie miałbym na to czasu.
— A jakieś kino tam jest?
Mój syn niezbyt ufa małym miasteczkom.
— Było, przynajmniej w czasach mego dzieciństwa.
— Że też chciało ci się tam jechać.
— To dla mnie konieczne — odparłem i przyrzekłem zahaczyć o ulicę Wielką. On kocha nagłówki filmowych afiszów, typu „Jeśli ten film nie zmrozi ci krwi w żyłach, to znaczy, żeś wcześniej już fajtnął". „In space no one will hear you scream. And if someone co-uld it would even be worse." Film wyświetlany tego wieczoru nosił tytuł Mgła i reklamowano go podobnie: „What you can't see won't hurt you. It will kill you".
Witryna sklepu „Zegary i Optyka" Osterberga przyciągała wzrok: na posłaniu z syntetycznego śniegu i gwiazdkowych błyskotek, między czerwonymi krasnalami, które zdawałem się pamiętać z czasów dzieciństwa, kłębiły się przeróżne czasomierze: budziki, zegarki na rękę, urokliwe zegary z wahadłem, staromodny zegar babuni, zegarki kieszonkowe i małe damskie zegareczki, z niemożliwymi do odczytania tarczami. Naliczyłem ich wszystkich aż dwadzieścia siedem, wszystkie też chodziły.
Nie wskazywały jednak tej samej godziny. Na jednym było kwadrans po drugiej, na drugim dwadzieścia po czwartej, wskazówki trzeciego zapowiadały północ lub południe. Wszystkie tykały niezmordowanie, każdy odmierzał swój czas, nie przejmując się pozostałymi. Żaden z nich nie kłamał i żaden nie mówił prawdy: przed nimi i po nich była pustka. Wszystkie skierowane były do wnętrza, ku własnym mechanizmom.
Podobnie jak na ulicy, gdzie w gęsto prószącym śniegu sunęli, ślizgając się ku sobie i podobnie nie skoordynowani, ludzie: podczas gdy ktoś ocknął się nagle ze swych koszmarów, ktoś inny zastygał w wakacyjnych wspomnieniach.
Padający śnieg zmusił mnie do przymknięcia oczu, szczelniej też zapiąłem kołnierz płaszcza, uzyskując przez to wewnątrz przytulną wnękę. Pogrążony w zawiłym labiryncie własnego czasu, podążałem ulicą, gdzie kiedyś tylu rzeczom nadawałem nazwy. Kroczyłem nią jako dorosły, chociaż pewna nieznaczna część mnie miała trzy lata. Ta sama ręka, którą zaciskałem teraz na uchwycie aktówki, trzymała się jednocześnie ręki matki, wskazywała na lody w wafelku, wybroniła mnie z bójki w Grecji, podążała za wspaniałościami partytury. Każde zdarzenie z przeszłości dawało początek tysiącom nowych możliwości, podejmującym wędrówkę ku własnym losom. Nieprzerwany to proces: coraz więcej przybywa ich na łowieckich terenach podświadomości; widma, które polują i same są obiektem łowów. Bezustannie w ruchu.
Przeciąłem wskos Rynek i wszedłem na Most — powierzchnia wody w ciasnym przesmyku wciąż tak samo straszna: ileż tu spoczywa marzeń o Spadzie! Minąłem ciemny dom, w którym kiedyś mieszkałem i ślizgając się zacząłem wspinaczkę na kościelne wzgórze. Modrzewie i cisy, białe i uroczyste, chciały się dzielić swymi baśniami. W kościele pozapalano już lampy, ale przystanąłem na śniegu, spoglądając w dół, na oświetlone miasteczko. Pośród drzew ujrzałem jednak siebie samego, przewracającego się na nartach, podczas gdy śnieg wciskał mi się między pończochy a kalesonki. Poniżej był Balkon. I Hotel. Minęło tyle lat, a jednak: ta sama chwila, to samo życie. Ta sama potrzeba.
Siła twórcza śmierci...
Gdy obróciłem się, by pójść na groby, stał za mną, przyglądając mi się, Egil Esping, z łopatą do odśnieżania w ręku. Ubrany był w czarny płaszcz i ciemne spodnie. Na głowie nic nie miał, a tłuste włosy zaczesane były, jak zwykle, do tyłu.
8
— Tyś to, Victorze? Wróciłeś ponoć. W prasie żem czytał.
— Ano tak.
— Więc żeś się stąd wyrwał. Widziałem cię raz w telewizji. Człek człekowi nierówny. Dawne to czasy, kiedyśmy tu razem robili.
Przełknąłem ślinę. Czułem się jak zdrajca.
— Co najmniej trzydzieści lat.
— Trzydzieści jeden — sprostował Egil Esping. — Odszedłeś w sierpniu. Zaczynałem tu przecie razem z tobą. Ale ja zostałem. Kawy się napijesz?
— Boja wiem...
— Masz jeszcze czas. Ciężko tyloma ludźmi dyrygować, co? Ale to pewnie rodzinne. Stary twój zdaje się pierwszy zaczął? Bo to on chyba był twoim starym?
— Uhm.
— Muszę ino nieco śniegu odgarnąć. Jeszcze dwadzieścia minut czasu. Po co ludzie mają w kościele błocić.
Ponure było lato owego roku, kiedyśmy porządkowali groby, przycinali krzewy, grabili ścieżki i przesiadywali w rozebranej obecnie szopie, obgadując zmarłych, którzy regularnym strumieniem napływali do kostnicy. Było to ostatnie lato przed naszą przeprowadzką. Esping ruszył przodem w kierunku nowo wzniesionej parafii i wskazał na drzwi wiodące do suteryny.
— W starej szopie lepiej było, no nie? Okna siedzą tak wysoko, że trza się na stołek wspinać, by co zobaczyć. Choć i tak nie ma na co patrzeć. Te same ludzie cały czas. Znaczy się z wyjątkiem ciebie. Widziałeś, jaki fajny aparat do kawy? Bez przerwy go mamy na chodzie.
Egil Esping opadł na krzesło, rozpiął płaszcz i opierając się łokciami o kolana zapalił papierosa. W oczach miał zmęczenie, palce drgały mu nerwowo i bez przerwy strzepywał popiół na podłogę. Długo rozmyślał nad czymś ważnym.
— Słuchaj no... jak to jest, jak występujesz?
— Co masz na myśli?
— No, w telewizji. Zażywasz co przedtem, na przykład jednego albo co?
— Jeśli chcesz wiedzieć, czy piję, to nie.
— Nawet kielicha! — Długo to przetrawiał, wreszcie wzruszył ramionami, jakby uwolniony od rozterki. — A tu człek nawet się z miejsca nie ruszył. Musi to być jednak męczące? Tyle kamer i tego... Zwłaszcza jak na goło, co?
— Pewnie tak. A co tu się wydarzyło w tym czasie?
— Prosty człowiek nie ma nic ciekawego do powiedzenia. A więc kupa ludu stoi i się na to gapi? Jak jest na golasa?
— Owszem. Zaawansowałeś na szefa cmentarza?
— Nawet i to nie. Ale szef jest w rozjazdach, więc go zastępuję. Weź se ćmika. Choć pewnie nie palisz?
— Niestety, tak.
Przylepiony do butów śnieg topniał. Egil zatrzymał na tym przez chwilę wzrok, po czym zapatrzył się w dal.
— Dawniej wszystko było lepsze. Teraz człowieka cały czas pilnują. Kiedyś brałem do roboty rower. Nikt nie zwracał uwagi, jakem se skoczył do monopolowego i kupił to czy tamto. Teraz nie do pomyślenia. Ostatnie pięć, sześć lat ani razu nie popiłem. W robocie, znaczy się.
— Ożeniłeś się?
— Nie, coś nie wyszło. Ale mam dzieciaka w miasteczku. Chłopak, sześć lat skończył.
Podniósł na mnie wzrok, jakby z głębi swoich grobów.
— Za dużo piłem, kapujesz? Nie mogła tego znieść. Pamiętasz Bertila? Nie żyje.
— Co ty powiesz? Choć z drugiej strony był przecież w podeszłym wieku?
— Śrut. Prosto w facjatę. Leży tam, na Nowym, zaraz przy murze. Znaczy się jakbyś chciał rzucić okiem na grób.
— Zastrzelił się?
— Baba go rzuciła. No i zaczął pić. Sam, tam w lesie. W poniedziałek do roboty nie przyszedł, a przecie wiesz, że przez dwadzieścia lat ani jednego dnia nie opuścił. Choćby nawet spity jak bela.
10
Dzwonimy więc, lecz nikt nie odpowiada. Tośmy do niego pojechali. Pół głowy mu odwaliło.
— Pamiętam, że marzył, aby sobie kiedyś zostać w domu i słuchać, jak krople deszczu biją w dach stodoły. Tak sobie leżeć w sianie i popijać pilznera.
— Nie, nie. To był Gustaw.
— Ach rzeczywiście!
— On też nie żyje. Poczęstuj się ćmikiem.
Egil Esping chciał być ze wszystkimi w zgodzie. Nikomu nie sprawiać kłopotu. Gdy miał sześć lat, matka zaciągnęła go na most i rzekła, że się razem utopią, bo zmarnował jej życie i jego to wina, że stała się zakałą całej rodziny.
— Bierz, mam więcej. Bez ćmików nie umiem żyć. Więc będziesz grał Bacha. Twój stary dał chodu, co?
— Mmm.
— Przysiadam czasem w kościele, jak grają. Tyś... wierzący?
— Nie wiem.
— Fajnie brzmi, jak czyta z Biblii. Pastor, znaczy się — spojrzał w górę. — Choć nie musisz nikomu tego mówić. Że tak uważam. Chcę powiedzieć, że z kazania i tak wiele nie kapuję, ale... Człowieka ogarnia jakiś taki spokój. Jakby..., no wiesz. Czytałżem kiedyś książkę. O wędrówce duszy. Ale ty pewnie nie wierzysz w takie rzeczy?
— Nie.
— No tak, bo i pewnie nie ma w co. — Odwrócił się do mnie plecami, wyglądając przez okno. Lampy na dworze sprawiły, że śnieg połyskiwał ziarenkami złota. — Ciężko grzebać ludzi w takim śniegu. Jak choćby wczoraj. Eva Bergkvist. Pewnie ją znałeś?
— Chyba tak — odparłem niepewnie, bo mało było twarzy, którym pamięć nie zatarła konturów. Ucieszyło mnie jednak, iż sądził, że choć w ten sposób mogłem podzielić z nim jego samotność.
— Musiałeś znać. To był rak. Jak przyszła do szpitala i spytali ją, czy ma krewnych, zaczęła płakać. Nie, mówi. A kogoś bliskiego? Też nie. To pojęli, że jest sama jak palec i tak jej tego raka piersi zoperowali, że w życiu niczego lepszego nie zaznała. Tak przynaj-
11
mniej mówiła, jak ją puścili do domu, w przerwie między naświetleniami. Bo guza miała jak pomidor. Potem wysłali ją do Karlstadu, do takiego domu dla chorych. Dostawała tam kanapki z pasztetem i ogórkiem, tak specjalnie krojone, wzdłuż, no wiesz. Na pogrzebie to prawie tylko ja żem był, ja i pastor. I tak pewnie będzie kiedyś ze mną samym... że nikt... nawet chłopak...
Przeszedłem się między grobami. W przejściach leżały wielkie zaspy śniegu, wiatr nawiał go też na nagrobki. Niemożliwością było odczytanie nazwisk, ale:
How fit a place for contemplation is the dead of night ¦¦¦•¦¦-.•¦"' among the dwellings of the dead... '"•:
„Jan Sebastian Bach stworzył z wibrującego powietrza to, co, niewidoczne gołym okiem, zasięgiem swym obejmuje cały świat: boskie państwo. I sam w nie wkroczył, jeszcze za swego życia, jak ów legendarny malarz chiński w swój własny obraz" — pisze Oskar Lo-erke.
Ale to był Bach. Kim jednak są ci, którzy mają siły utrzymywać przy życiu „kategorie uniesień"? Nie mówiąc już o języku, który dzięki tym zabiegom wciąż tak samo, z roku na rok, jest nam dostępny?
Co mnie samemu dało tę siłę? Jakie chwile ukształtowały moje życie, czyje twarze oświetla pierwszymi, nikłymi promieniami nasza podświadomość, kierując nas na tę, a nie inną, drogę?
Ciężka brama kościoła nie zachęcała do otwarcia. Pełen wahania stałem przez chwilę w śniegu, nim pchnąłem ją i wszedłem do wypełnionej światłem niszy.
— Witam serdecznie — zwróciłem się do orkiestry i chóru, siedzących na przodzie prezbiterium i pozwoliłem płaszczowi i szalikowi upaść na podłogę. — Nazywam się Victor Udde i będę waszym dyrygentem, czego możecie sobie państwo pogratulować. Kogóż innego bowiem skusiłoby tak szalone przedsięwzięcie, jak prowadze-
12
nie oratorium w naszych czasach. Stało się już niemal tradycją, że... — to ostatnie nie musi ich obchodzić, to moja własna, obrosła patyną czasu historia... — Niełatwo jest, jak państwu wiadomo, zebrać w tak małej mieścinie zespół muzyków. Mimo to...
Czułem, jak moje wnętrze zaczyna się wypełniać śpiewem. Zawsze tak było. Głęboko w podświadomości otwierały się drzwi, przez które zaglądały czyjeś twarze... Ale gdzie się podziały trąby? Gdzie jest Dietrich Fischer-Dieskau? Gdzież mamy Wiener Sangerknaben? Gdzie jest van Kesteren? Z nim cały Ewangelista od razu brzmi inaczej. Czy wy w ogóle macie jakiekolwiek pojęcie o muzyce? Czy opłaca się poświęcać dla was lekturę dobrych książek, ambicje studiów nad malarstwem ikonicznym lub nad Bhaga-wadgitą? Powiedzmy, że tak i pozwólmy sobie wznieść chwałę misterium narodzin. Jauchzet, frohlocket! Auf, preiset die Tage! Trąby i kotły, gdzież one?
Drzwi wejściowe ciągle były otwarte, zniżyłem więc nieznacznie głos:
— Musicie państwo wiedzieć, że tego typu utwory pisano na każdą niedzielę. W poniedziałek i wtorek rozpisywano głosy. Pracowała nad tym cała rodzina Bachów, niemożliwością jest dziś odróżnić charakter pisma Jana Sebastiana od stylu jego żony, cześć jej pamięci. W środę i czwartek kopiowano, w piątek i sobotę odbywały się próby i w ten sposób do wieczora wszystko było gotowe, można sobie było w spokoju wypić filiżankę kawy. Zachowało się pięć czy sześć pełnych roczników, choć proszę nie zapominać, że w owych czasach pomocą służyła cała masa reguł: pełna symbolika. Ów proces twórczy, któremu dzisiaj nadajemy taką wagę, był tylko powielaniem wcześniejszych wzorów. Uniesienie, do którego osiągnięcia zdążano, wynikało w mniejszym lub większym stopniu z tej symboliki i poprzez nią. Reguły te stały się z czasem własnością ogółu. Jak jakiś mebel. Lub krzesło. Krzesło musi przecież zawierać określone elementy: nogi, oparcie, siedzenie. Ale mamy też krzesło van Gogha. Są krzesła Picassa — to te pamiętamy!
Proszę również nie zapominać, że nigdy nie dane mu było współpracować z poetą z prawdziwego zdarzenia. Teksty te w wię-
13
kszości wyszły spod ręki głównego naczelnika poczty w Lipsku, niejakiego Heinrici, zwanego Picanderem. Nie znaczy to, że mam coś przeciwko naczelnikom poczty jako takim, sąsiad mój w Ingesund pracuje na poczcie i lepszego wina z owoców dzikiej róży próżno by szukać. Z kolei mamy te odcinki, które opierają się bezpośrednio na tekście biblijnym, zestawione przez Bacha. Teksty Ewangelii obwarowane są chorałami, które w owych czasach były aktualne w dzisiejszym znaczeniu tego słowa, tak jakby cały spektakl, za pozwoleniem, oglądany był z zewnątrz. Można to porównać z operą, gdzie akcja idzie naprzód, by nagle stanąć. Wszystko nieruchomieje, a czyjeś myśli nabierają kształtu w ariach, w ewangeliach. Lub jak w Operze za trzy grosze, kiedy Jenny śpiewa w burdelu: wszystko zamiera na tę właśnie chwilę.
Jauchzet, frohlocket, auf preiset die Tage! rtihmet, was heute der Hóchste ge-than!
II
Któregoś dnia czerwca, na początku lat trzydziestych, Solveiga Nordensson stoi na podwórzu swej varmlandzkiej zagrody, z nogami po bokach nowiusieńkiego roweru, sprezentowanego jej właśnie przez Arona, jakby świeżo wykochana i rozgrzana szczęściem, trzymając rękoma lśniącą kierownicę. Wybiera się do Sunne, by omówić z organistą Jancke koncert, który wreszcie, po dziesięciu latach przygotowań, ma się odbyć jesienią.
Mówi do Sidnera:
— Zapomniałam zdaje się wyłączyć gramofon.
Po czym wichrzy mu lekko czuprynę, gładzi Evę-Liisę po policzku, spoglądając na powierzchnię wody i długie, popołudniowe cienie na polach.
— Ja wyłączę, mamo — odpowiada Sidner, ale, jak to potem wiele razy dorzuci, „nic z tego nie wyszło". Cała trójka słucha przez chwilę, zwrócona w stronę otwartego okna, gdzie gramofonowa igła wytańcowuje swe triumfalne pieśni:
Lasset das Zagen, verbannet die Klage, Stimmet voll Jauchzen und Fróhlichkeit an! Dienet dem Hóchsten mit herrlichen Chóren Lass uns den Namen des Herrschers verehren!
Zamierają w zwróconym ku sobie bezruchu, tak teraz, jąk i wiele razy wcześniej, objęci bożonarodzeniową muzyką Bacha.
— Ale najpierw musisz mnie popchnąć, Sidnerze.
Sidner chwyta więc rękoma krawędź bagażnika i, zapierając się bosymi stopami o żwir podwórza, pcha rower. Solveiga opada na siodełko i rusza w dół boczą. Szprychy roweru świszczą, piasek i gruz pryskają spod kół, a ona wciąga z mijanych drzew i nabrzeży rowów wszystkie zapachy lata: wiązówki błotnej, przytuliny i złocienia. Sidner przecina podwórze, wbiega na stromy wyłom nad zakrętem i woła: „Hej!..." Widzi stąd krowy, widzi swego ojca, widzi,
17
że Solveiga zamierza przyhamować, widzi, jak spada łańcuch, widzi, że za późno na skręt, widzi, jak znajdujące się na przodzie stada krowy uskakują, spłoszone jej pędem, widzi, jak pozostałe nie ruszają się z miejsca, widzi, jak wpada ona w tę grotę mięsa, rogów i kopyt, widzi, jak spada z roweru i już się nie podnosi, podczas gdy krowy depczą po niej i depczą, jeszcze długo po tym, jak już przestała istnieć — „Bywają — zanotuje kiedyś Sidner w swych zapiskach O Pieszczotach — chwile, które nigdy nie mijają".
O Teraźniejszości Sidner pisze, że Jest to czas, który się słyszy, gdy wciska się z łoskotem w zakątki naszych zmysłów, by stamtąd opaść w niższe regiony naszego ciała, w ów bogato rozgałęziony system kanałów, nawadniających nasz zasiew". Nie ulega wątpliwości, że i tu nawiązuje on do tego czerwcowego dnia, gdy jako dwunastolatek stoi na szczycie wzgórza i spoglądając do tyłu widzi na tle ciemnego otworu wrót obory rude warkoczyki Evy-Liisy. Pęd powietrza unosi je, gdy rzuca się ona na dół, by dogonić Solvei-gę. Z uniesionymi ramionami i spódniczką owiewającą opadające pończochy, woła: „Zaczekaj na mnie, mamo!"
Że na nią samą woła Sidner, tego nie słyszy. On zaś nie rusza się z miejsca.
„Nawet po rozpoczęciu biegu można wciąż stać w tym samym punkcie. I stojąc tak można odkryć, że zdążyło się dotrzeć do Nowej Zelandii", zanotowuje.
Ale jedna jego część dogania Evę-Liisę tuż przed zakrętem, poniżej obranego z poziomek miejsca, gdzie rozpiera się tymianek i ziele babki. Rzuca się na nią i oboje padają na wysuszoną glinę drogi. Szeroka buzia zwraca się ku niemu, gapiąc się nań szczerbą między zębami, oczami, nosem: młócąc piąstkami mała stara się uwolnić. Sidner zatapia zęby w jej policzku, aż do krwi. Eva-Liisa zastyga pod nim w bezruchu, jej odprężone nagle ciało wydziela ciepło, oboje wypatrują zakamarków swych myśli, ziemia przekręca
18
się wokół osi. Co teraz? Co powinien zrobić? Jaki jest tett nowy świat?
— Co cię napadło, Sidnerze! Oszalałeś, czy co?
— Mama — szepcze on, ale cisza trwa nadal. Stacza się z jej brzucha, czuje wilgoć w spodniach, przymyka oczy. Czy świat może ponownie się odrodzić? Jakież imiona wymyślą sobie samym? Gdyby tylko nazywał się inaczej, nie musiałby się przejmować tym, co się stało. Byłby tylko kimś, kto przybył w odwiedziny i komu opowiedziano o tej strasznej rzeczy, jaka wydarzyła się w zagrodzie pod lasem.
Nie chce się przyznać do swego imienia, ale Eva-Liisa unosi się i siada, jej białe majtki gapią się na niego:
— Co ci, Sidnerze?
Próbuje krzyknąć: „Nie pytaj", ale głos mu się zapada w czarną otchłań.
Gdybyż tak mieć rodziców, którzy nie nadali mu imienia. Gdy-byż móc się nazywać Ryż Na Mleku lub Sztacheta Z Płotu lub Niedzielny Ranek, albo jeszcze inaczej.
— Chcę do mamy.
— Nie! — tnie jej uszy odpowiedzią jak pejczem.
— Świnia z ciebie, Sidnerze!
Sidner śnił wiele razy, że spada w przepaść, że tonie, ale gdy po przebudzeniu szukał schronienia w łóżku rodziców, nauczył się, że nocne koszmary najlepiej przeczekać. „Przeczekać więc i ten najdłuższy koszmar świata? Rok po roku? Aż do starości i wtedy dopiero na dobre się rozbudzić? Prosto w śmierć? Czy tak ma wyglądać moje życie?"
Dzieci podnoszą się i Sidner, całkiem blady, zabrania jej zejść na dół, każe poczekać. Eva-Liisa ociera policzek, ręka pełna jest krwi.
— Świnia! Poskarżę się mamie!
Ale jakby teraz dopiero dojrzała jego wzrok. Ten no wy, z jakim wyciągnął rękę i brudnymi palcami dotknął krwi: „Przepraszam..." Wtedy i jej słowa bledną. c
— Czemuś to zrobił?
19
— Kiedyś — odpowiada i czuje, jak słowa uciekają z tego świata. — Kiedyś się okaże.
W tej samej chwili widzą Arona. Zmierza ku nim, otoczony rozpędzonym, falującym stadem. W ramionach trzyma krwawy tłu-mok. Żałosny to widok. I rozpaczliwy krzyk:
— Nie mogę spędzić króóów! Boże! Nie mogę spędzić tych króó-óóów!
Mija ich i brnie ku Rzeczy, która się obnaża. Dom się obnaża, choiny na skraju lasu, pieniek do rąbania drzewa przed oborą, wbita weń siekiera, trawa się obnaża i zwraca ku drodze, wszystko to się zbliża, by go przygarnąć, gdy pada.
Aron wędruje tam i z powrotem po zewnętrznej stronie snu. Są tu białe i ciemnofioletowe kwiaty bobu, które teraz, o czwartej nad ranem, otacza pajęczyna rosy. W długim szeregu stoją pod ścianą domu. Jasnozielona marchewka jest jeszcze wątła — Aron obchodzi grządki, przypatrując się pozostawionym przez sarny śladom. Kiedyś, dawno temu, był tym, który postawiłby tu siatkę. Kiedyś był tym, który miał zręczne palce.
Idzie poprzez łany owsa, przez pastwiska. Staje, by przyjrzeć się czemuś, co stopniowo okazuje się kamieniem, krowim łajnem, suchą gałęzią. Wolno, wolno, o ile w ogóle, cechy wyłaniają się z przedmiotów, nabierają kształtu, przybierają właściwe położenie, jednoczą się ze swą nazwą. Ale bywają też, najczęściej krótko przedtem, długie chwile, mogące trwać w nieskończoność, gdy kamień odmawia bycia kamieniem, ręka nie chce być ręką, gdy nawet nie można umrzeć, bo wpierw trzeba by czuć w sobie życie.
Zawraca ku zagrodzie. Słońce dociera właśnie do dolnego rzędu okien, zabarwiając je miedzią. Za szybą siedzi kotka — i jej dostaje się po czarnym futerku odblaskiem promieni. Aron ponownie stawia stopę w przejściu między grządkami: niepodważalnym królestwie Solveigi. Sam jej każdej wiosny pomagał skopywać ziemię, po czym odchodząc do swych pól zostawiał ją bosą, pełznącą na kolanach w wiosennej, oczekującej nasion glebie, bo czuł się dziwnie onieśmielony tą ceremonią zasiewu. Powracał za to jesienią, by wykopywać, oczyszczać z naci, układać w piasku i znosić do piwniczki.
Stoi teraz, rozpatrując pamięć o niej: pochylona do przodu brnęła wzdłuż grządek, miękkie piersi wypełniały bluzkę, odgarniała włosy, przy czym przywierały do nich okruchy ziemi. Była najpiękniejsza ze wszystkich znanych mu rzeczy. Wszystko inne widział zawsze w odniesieniu do niej. I dobrze znosiła porównanie — można ją było oglądać zarówno we śnie i po przebudzeniu, jak i przy ciężkiej pracy. Każdy jej ruch gromadził tyle światła, że starczało go również dla niego.
21
Zawsze stać ją było na uśmiech, nawet wtedy, gdy najmniej się tego spodziewał.
A trzeba było wiedzieć, że okolica nieskora była do śmiechu. Chłopi nie należeli do wesołków, śmiech uchodził za objaw zdrady. Aron schyla się i próbuje ją odsunąć, chce wyrwać parę chwastów, które zdążyły się już bujnie rozpanoszyć wśród fasoli, groszku i buraków.
Ale jakby ktoś odsunął jego rękę.
Nie wolno ci tu pielić, Aronie! To królestwo Solveigi! Chwasty czekają na nią. Jeśli je wyrwiesz, ona już nigdy nie wróci.
Uśmiech mija go w powietrzu.
O mały włos pobawiłby ją tej możliwości.
Podnosi się i mruży oczy w słońcu. Uśmiech wypływa mu na wargi, gdy obejmuje wzrokiem gospodarstwo: tego przecież nie potrafiłaby się wyrzec!
Bo czymże jest śmierć wobec tej olśniewającej miłości w drzewach, na ziemi, we mgle, unoszącej się nad jeziorem?
Wszystko spoczywa na swym miejscu: ubiegłego roku obora pokryta została nową czerwoną farbą, nowe są też tyczki do podparcia snopów, oparte teraz o pień wielkiej brzozy. Trawa wyrosła bujnie, koniczyna lśni wilgocią. Pod kuchennym oknem kołyszą się rudbekie, a brodate goździki podnoszą ku nim z podziwem główki. Kotka siedzi w oknie, strzygąc granatowoczarnymi uszami na bzyk przelatującej muchy.
O nie! Czegoś takiego nikt się nie wyrzeknie! '¦
Pozostaje jedynie czekać.
Aron przeciska się przez krzewy porzeczek i zdejmuje wiszącą z tyłu domu drabinę. Żadne z dzieci nie wyszło jeszcze się załatwić, rzuci więc na nie okiem.
Ale one nie śpią. Siedzą nagie w łóżkach, w tym samym, co on, świecie, a on nie ma im nic do zaofiarowania.
Nie może przecież wskoczyć nagle w ich otwarte na oścież zmysły.
Wsadza głowę do środka i napędza im strachu tym wniesieniem mroku.
22
Czerń w oczach Sidnera: siedzi z podkulonymi kolanami, dając się unosić fali przyboju.
— Chciałem tylko — mówi Aron, wydłubując z framugi okna kawałek kitu, który spada, obijając się o drabinę. Jego ręka do niczego już nie jest zdatna.
— Głodna jestem, tatusiu — mówi Eva-Liisa.
Jej będzie łatwiej. Wspomnienia stopniowo ulotnią się z jej duszy. Za to Sidner...
— Spróbuj jeszcze pospać, za wcześnie na wstanie.
— To czemu ty nie śpisz?
Dawanie należało do Solveigi. Podobnie jak mowa. Co w takim razie przynależało do niego samego? Nic. On tylko pożyczał. Zawsze na boku, mógł od czasu do czasu wkroczyć w krąg jej światła i być współuczestnikiem. Ale teraz... Cóż mu pozostało?
Potykając się złazi z drabiny i biegnie w kierunku pól, daleko przez las, po wyłożonej pniami drodze, a podczas gdy biegnie, czerwiec przechodzi w lipiec. Nastaje sierpień, wrzesień, pada deszcz, pole zamienia się w bryłę gliny, na której pokłada się zboże. Koleiny wypełniają się wodą, w oborze ryczą krowy o nabrzmiałych wymionach. Aron pada na przybrzeżny głaz. Nikt się nie zjawił, by wy-pielić chwasty. Nikt się nie wsunął do jego łóżka. Solveiga ciągle pewnie zajęta jest swoją śmiercią, widać ma pełne ręce roboty.
Jeszcze w październiku tego samego roku Aron poddaje się losowi. Mimo pomocy sąsiadów w oporządzaniu bydła i zbiorów, wystawia dom wraz z obejściem na licytację. Wie, że nie ma innego wyjścia.
Kiedy ostatniego dnia wynosił z domu te meble i kuchenne rzeczy, które miały się ostać zagładzie, przed lustrem w sypialni stanęła Solveiga, zagradzając mu drogę. Wiązała na szyi szalik i trzymając w ustach szpilkę do włosów obdarzyła go uśmiechem.
— Tylko się nieco ogarnę — powiedziała i spojrzenia ich zbiegły się w lustrze. — To nie potrwa długo.
23
Aron przytaknął i ruszył ku niej. Zatrzymał go dopiero opór lustrzanej ściany, która rozprysła się na tysiąc kawałków. Za nim stał Sidner, przyglądając się w milczeniu lustrzanym jeziorkom.
— Skocz po szufelkę, Sidner ze.
— Już spakowana, jest na wozie.
— Rusz się i rób, co mówię! — krzyknął Aron, po raz pierwszy w życiu podnosząc głos na któreś ze swoich dzieci.
I gdy Sidner grzebał na dworze wśród stosu pakunków, Aron próbował zgarnąć potłuczone kawałki lustra, by Solveiga nie musiała się w nich rozdrabniać. Leżąc na podłodze widział, jak mruga doń z odłamków, jej fioletowy szalik zatrzepotał przy tym na moment. Aron wiedział, że jej oczy, jej ramię istnieją z pewnością w innym fragmencie szkła, choć zebranie ich wymaga czasu.
— Solveigo, gdzieżeś się podziała?
Ale gdy już, już miała mu odpowiedzieć z dalekiego wnętrza szklanej skorupy, którą trzymał pod światło, do pokoju wpadł Sidner z miotłą i szufelką. Stanął jak wryty:
— Tatusiu, co to?
— Wyprowadzamy się stąd przecież — Aron pełzał po podłodze, z rękami pełnymi odłamków. Gdy zbliżył się do ściany, opadł skulony przy niej, ściskając kawałki szkła z taką siłą, że z palców trysnęła mu krew.
— Czy kiedykolwiek mi to wybaczysz?
— To nie twoja wina, tatusiu.
— Ależ tak, moja! — zaprzeczył Aron. — Siądź tu przy mnie. Ja... ja już nie mam siły... nie daję sobie rady.
Wypełnili łzami całą pustkę pokoju, siedząc tak, ramię w ramię, opierając się plecami o pokrytą tapetą ścianę, na której brak obrazów i fotografii odznaczał się brzydkimi, wyblakłymi prostokątami. Wyraźnie widać teraz było rysy i kurz, z jakiejś szpary wystawiała lśniącą głowę agrafka, po szybach, na tle przeciążonego deszczem nieba, łaziły jesienne muchy, na dworze zaś rżał koń, mający zabrać stąd ich życia i powieźć do miasteczka.
— Przynieść gramofon?
Chwilę potem stawiają go na jednym z kartonów z pościelą.
24
Ich folgę dir gleichfalls mit freudigen Schritten
Und lasse dich nicht
Mein Leben, Mein Licht
Befórdre den Lauf
Und hor nicht auf
Selbst an mir zu ziehen
Zu schieben, zu bitten
— Nie znalazłem Oratorium na Boże Narodzenie — rzekł Sid-ner. — Ale można posłuchać tego. Za dwa miesiące mama miała to śpiewać.
— I zaśpiewa — odparł Aron. — Chcę powiedzieć...
— Przytul mnie, tato!
— Gdzie Eva-Liisa? Chcę, by i ona... Idź jej poszukać.
— Nie mam siły.
Wstał jednak, otworzył okno i zawołał ją. Eva-Liisa siedziała rozparta w fotelu na samym szczycie załadowanego wozu, zajadając krążki jabłek z dużej balii, krążki, które całą jesień wykrawali i suszyli w schowku na bieliznę, aż cały przesiąkł rajskim zapachem. Sidner często się tam zakradał, nie po to, by podjadać zimowe zapasy, ale by poczuć zapach poprzednich jesieni, przywołać echo dawnych rozmów przy kuchennym stole. O muzyce. O Ameryce. O świetlikach na werandzie w Kansas, gdzie Solveiga spędziła dzieciństwo i młodość.
— Nie chce mi się stąd złazić! — zaśmiała się Eva-Liisa, nie odwracając nawet głowy. Pospiesznie zamknął okno.
— Ona już... /
— Tak. Zapomniała. Nie będzie Aic pamiętać, ale ty i ja... — Aron mówi z naciskiem, jakby po to/by utrwalić i zakląć niepamięć.
Wyrazistość w chaosie. Coś, czego się można uczepić. Wciąż na nowo sprawdzać językiem, ręką, oczami. „Kiedyśmy siedzieli po raz ostatni, ty i ja, tato, i tyś rzekł..." Ale jednocześnie: i tak na nic się to zda. W tej właśnie chwili odrywał się od nich dom. Umiejętność działania opuszczała ręce Arona. Od tej pory wszystko będzie nowe, pozbawione nazw. Aż do samej śmierci.
25
Kiedy wyszli na dwór, rozpadało się na dobre. Jeden z sąsiadów okrywał właśnie wóz brezentową płachtą, spod której wyjrzały ku nim oczy Evy-Liisy.
— Mam tu bardzo fajną jamę.
Sidner niósł gramofon. Nie udało się go wcisnąć pod dostatecznie już napiętą płachtę, postawił go więc na szczycie załadunku, kierując tubę ku kosmicznym przestworzom.
Aron stał na schodach. Sąsiad podszedł i podał mu rękę.
— Rozumiem, co czujesz — powiedział.
— Dzięki za pomoc. Teraz i w lecie.
— W tym najtrudniejszym niewiele można pomóc.
— To prawda, ale bez ciebie...
— Mam nadzieję, że to cię nie powstrzyma, byś nas czasem odwiedził. Wiesz, że ty i Solveiga na zawsze... — również i sąsiad odwrócił się, wierzchem dłoni ocierając oczy i Aron ponownie ujrzał Solveigę przed sobą: coraz potężniejsza wznosiła się nad okolicą, nad jego starym polem i tyczkami do siana.
— Wiesz, co chcę powiedzieć.
Z Solveigą wiązało się tyle niezwykłych rzeczy. Sąsiad posłał Aronowi przez smarki blady uśmiech, bo obaj pomyśleli o tym samym: całusach w biały dzień. Bo w tym właśnie Solveiga była pionierem. Czegoś takiego nie praktykowano tutaj do czasu, kiedy Sol-veiga, w któreś popołudnie, objęła i ucałowała swego męża. Stojący nie opodal sąsiad obserwował ich ze zdziwieniem, toteż zażenowany Aron, wyswobodziwszy się z objęć żony, otarł usta i rzekł: „Tak robią w Ameryce!". Słowa te z szybkością telegrafu obiegły okolicę i wnet już były na ustach każdego chłopa, który chcąc objąć swą kobietę w samym środku dnia, wypowiadał to magiczne zaklęcie, rozgrzewające niezawodnie każdą babę:
— Posmakujesz teraz czegoś z Ameryki!
Kobiety początkowo wyrywały się, prychały mówiąc, że coś takiego uchodzi może w Ameryce, ale nie tutaj, wnet jednak trucizna się rozeszła i nikt już nie uważał, że ograniczało to, czy odbierało
26
chęć do pracy. Zdarzało się nawet, że w porze obiadowej jedna czy druga przypięła sobie do bluzki kwiat dzikiej róży.
— I wszystka ta muzyka, co ją było u was słychać! Cicho teraz będzie. Ale ulewa, może przeczekacie...
— Wnet się przejaśni — rzekł Aron.
Zszedł ze schodów, podszedł do Basso i otarł mu grzbiet z kropli deszczu. Konia nie chciał się pozbywać, może na coś się przyda w miasteczku. Ruszył on teraz wolno, przyhamował nieco poniżej wzgórza, mijając zakręt Chwili, który przejechali z opuszczonymi głowami. Aron szedł zgięty jak parasol, bezbronny wobec wizji świata, z lejcami luźno zwieszającymi mu się z rąk. Sidner dreptał u jego boku, starając się go uchwycić za wolną dłoń.
Sąsiad pokiwał im ręką.
Zawrócił do lasu.
Droga prowadziła ku jezioru, mijała mały tartak, sklep i wiła się dalej między chłopskimi zagrodami. Tu i ówdzie migały w oknach czyjeś twarze. Ludzie pochowali się, na to, co się działo, ciężko było patrzeć, ciężko o tym rozmawiać. I do tego te dzieci!
Drzewa były już prawie całkiem pozbawione liści. Za wsią rozciągał się las, wysoki i ciemny. Nad ich głowami przelatywały wrony. Basso biegł wolnym truchtem, koła skrzypiały, a w uszy wciskało się im dochodzące spod płachty mlaskanie Evy-Liisy. Aronowi przypomniały się wszystkie powroty z miasteczka. Jakże silna była tęsknota do domu i pchająca go niecierpliwość!
Bo było to tak, jakby każdy powrót oznaczał też i powrót do istoty słowa. Zanim spotkał Solveigę, rzeczy były dlań niedostępne, świat go nie akceptował. Tak właśnie dwoje ludzi może się odnaleźć i tak było w ich przypadku. Stał się widzem, przed którym odkrywała ona rzecz po rzeczy, z całym ich bogactwem połyskujących znaczeń. Wprowadzony został w świat słów.
Teraz ponownie otaczała go cisza.
Tą właśnie drogą wiózł rower, ukryty pod workami z mąką. Lśniąco czarny, z żółtym, ozdobnym wzorkiem. Aron dostrzegł go przed sklepem sportowym Asplunda i Asplund sam powiedział, że ten jest najdroższy, ale że ona, Solveiga, jest tego warta. W dniu jej
27
urodzin, o świcie, Aron postawił go na oplecionej dzikim winem werandzie. O piątej rano, jak tylko słońce zaczęło wschodzić, zaprowadził ją tam. Była jeszcze w nocnej koszuli, a dzieci, dopuszczone do spisku, szły za nimi, wymieniając znaczące spojrzenia. On sam stanął za nią nieco z boku, a ona odwróciła się i zasypała jego i dzieci tym, czego posiadała tak wiele: pieszczotami, pocałunkami.
Jeszcze ten i ów liść spadał na leśną ściółkę. Sidner wdrapał się na szczyt fury i siedział tam, trzymając w objęciach gramofon i stos bakelitowych płyt. Droga była teraz na przestrzeni wielu kilometrów prosta, nic nie przyciągało wzroku, nie radowało zmysłów. W poniedziałek miał pójść do nowej szkoły, spotkać nowych kolegów. Przerażało go to. Bał się, że nie potrafi z nimi rozmawiać, że się rozpłacze w środku lekcji. Tu, we wsi, dzieci zostawiały go w spokoju. Teraz znów trzeba będzie tyle rzeczy wyjaśniać, powtarzać, wracać do nich pamięcią. Zerknął zawistnie na Evę-Liisę, która zasnęła w fotelu pod brezentową płachtą: żeby tak umieć zapomnieć, jak ona. Ale czy oznacza to, że Solveiga przestanie dla niej istnieć?
A wraz z nią pierwsze siedem lat jej życia?
Zagroda, gdzie mieszkali?
Czy i ona zniknie? Tak jak te pierwsze lata? Czy można je wykreślić... tak po prostu?!
Jedyną osobą, którą spotkali w drodze do Sunne, była niska, pękata staruszka, która nadeszła ku nim, kołysząc się jak łabędź na lądzie. Na widok załadowanego wozu weszła do rowu i ukryta za bukietem z wrzosu przemieniła się w sosnę i kamień, trawę i jagodowe krzaczki.
— Pierwszy gołąb — rzekł Aron, gdy już ją minęli. — Wysłany z nowego kraju.
— Kto to był?
— Zdaje się, że Angela... Mortens. Pewnie jest w drodze na ślub lub pogrzeb, lecz zabłądziła. Często się jej to zdarza.
Sidner obejrzał się i zobaczył, jak babina gramoli się z rowu, po czym, przyciskając bukiet do twarzy, patrzy za nimi bez ruchu, z lodowatym uśmiechem na wąskich wargach.
28
Pod wieczór zaczęli zbliżać się do Sunne. To tutaj Aron dostał mieszkanie i pracę.
Tutaj zaczną wszystko od początku.
A Sidner ma dwanaście lat i lada moment, gdy koń szarpnie wozem na widok samochodu, pudło z gramofonem i płytami ześlizgnie się z furmanki i droga pokryje się kawałkami bakelitu. Wpierw jednak cytat z zapisków O Pieszczotach: „Nic nie jest wieczne, prócz dźwięcznego tonu, na który nieustannie czyha szereg dni powszednich, bezskutecznie usiłując zmieść go z powierzchni ziemi".
Teraz właśnie płyty spadają na ziemię.
Sleipner Brink, jedna z pierwszych ofiar rozgłośni radiowej, klęczał z słuchawkami na uszach przed kanapą, wsłuchując się w diabelski aparat, który z czułością złożył na jej kwiecistym siedzeniu.
Jego żona na przemian pomstowała i zalewała się łzami. Radio działało jej na nerwy. Od dnia, kiedy to szwagier Torin sprezentował im radioodbiornik, świat ich zmierzał ku zagładzie. Bo nawet jeśli nie przepadała specjalnie za fizjonomią swego chłopa, oglądanie go z tyłu, z ciągłym widokiem jego pleców i brudnych podeszew przed oczami, było na dłuższą metę nie do zniesienia.
— A gnój spod Róży kto znów wymiecie! — wrzasnęła. — Już trzeci dzień z rzędu to muszę robić! I w warsztacie od dawna żeś nie był!
Ale Sleipner był głuchy na wszystko poza płynącą z radia słodyczą:
— Asyryjski był językiem dyplomatycznym na całym Bliskim Wschodzie, od roku około 2000 do ponad 700 przed Chrystusem. Znakomity przykład jego znaczenia jako środka komunikacji w Azji znajdujemy w zbiorze dokumentów i listów do króla egipskiego Amenhotepa IV, na które natrafiono w miejscowości Tellel-Amara w Egipcie i które pochodzą z 1400 roku przed Chrystusem. Wszystkie te mniej lub bardziej oficjalne dokumenty zapisano pismem klinowym w języku asyryjskim...
Tu szum zagłuszył głos mówcy.
— ... w jaki sposób przebiegało życie codzienne w dorzeczu Eufratu, w drugim tysiącleciu przed narodzeniem Chrystusa. W roku 1901 odnaleziono pokaźny zbiór praw, które król Hamurapi — biblijny Amrafal — kazał wydać ok. 1800 lat przed Chrystusem. Podczas siódmego i ósmego stulecia asyryjski wyparty został przez drugi z głównych języków semickich...
Sleipner nie miał się nigdy dowiedzieć, jaki był to język, co na zawsze pozostało powodem jego irytacji. Victoria rąbnęła go przez plecy z taką siłą, że padł jak długi na kanapę.
30
— Szwagier twój wnet tu będzie. Obiecałeś mu pomóc.
— Damn it! Już tu są?
— Wnet będą, mówię!
— Jak na r a z i e, to ich jeszcze nie widzę. Mogłabyś przynajmniej poczekać, aż się zacznie ta przeklęta opera.
— Nie czytam przecie programu! — krzyknęła Victoria.
— Jakbyś w ogóle coś czytała... — odgryzł się, ale zaraz potem złagodniał:
— Aha! Aron z dzieciakami jest w drodze. Nie mogłaś to wcześniej powiedzieć?
Victoria prychnęła i podeszła do okna. Sleipner wsadził słuchawki i radio do skrzynki, zamknął na klucz, wsadził go do kieszeni, po czym siadł przy kuchennym stole i spojrzał przez okno na drzewa i warsztat kamieniarski, gdzie jego brat Torin obrabiał nagrobek.
Victoria zajrzała mu przez ramię.
— Mówił coś?
— Niby co?
— O dzieciaku... I tej dziewuszce Zetterbergów. Myślisz, że to on?
— To nie nasz biznes. Jego to sprawa.
Sleipner odsunął firankę i patrzył na wielką głowę swego brata, pokrytą lśniącorudym włosem, zwieszającym się nad wyblakłymi brwiami o barwie, jaką przybiera żyto w letni poranek. Miał on też potężne bary i silne ramiona. Zdolny był zeń kamieniarz, każdy to przyznał.
— Ale wie chyba przecie, czy to jego?
— Jakżeś taka ciekawa, to czemu go nie spytasz?
— Nie mój to brat. Wspominał co o ślubie?
— Nie.
— Zetterbergowie i tak by na to nie przystali. Za prosty dla nich.
— Jak i dla ciebie.
— Przecie nie mówię, że zły zeń człowiek.
31
— Ale że głupi, to mówisz. Choć to nieprawda. Myślisz, że daliby idiocie uprawnienia pilota? I to choć nie miał jeszcze skończonych osiemnastu lat! Najmłodszy ze wszystkich. Myślisz, że by go inaczej dopuszczono do samolotów w Broby?
— Mógłby się przynajmniej lepiej przyodziać. J a i tak bym nigdy z nim nie poleciała.
— Takiej histeryczki nikt by do samolotu nie wpuścił.
— Bo też by mi nie przyszło do głowy dokądkolwiek lecieć!
— Myślisz może, że idiocie udałoby się zbudować radioodbiornik, co łapie całą Europę? The whole of Europę? You bastard — warknął Sleipner, przechylając się całym ciałem przez kuchenny stół, by móc ukradkiem zerknąć na wieczorny program. Ale Victo-ria, szczęśliwa, że ma okazję porozmawiać z mężem, nie zamierzała jej przepuścić.
— Ale żeby się zadawać z takim wycieruchem! Pastora macie w końcu za ojca!
— O puszczaniu się tej małej nic nie wiemy, a co do dzieci pastora... My father was not a real priest.
— Mów po szwedzku, aby człek co pojął!
— Mój ojciec miał bar w Kansas. Tyle razy mówiłem.
— Ale przedtem? Moi rodzice dobrze go pamiętają.
— Ogolę się chyba przed ich przyjazdem.
— Patrzcie ludzie!
— Przecie sobota.
— Jakbyś się akurat tym przejmował! Pomyśleć, że SoWeiga, ty i on...
— Jej w to teraz nie mieszaj, I wam you!
Sidner notuje w swym pierwszym zeszycie w ceratowej okładce: „Wuj Sleipner i ciotka Victoria zabłądzili w Lesie Kłótni. Ciasno tam między drzewami, więc się bez przerwy o siebie obijają. Nie mogę ich sobie wyobrazić całujących się lub pieszczących. Jakaż to różnica w porównaniu z małżeństwem moich rodziców. A przecież wuj SleipneT pochodzi, podobnie jak mama, z Kansas, gdzie według jej opowiadań panowała serdeczna atmosfera, przez co i on powinien był się nauczyć okazywania swych najgłębszych uczuć, bez
32
obawy przed światłem dnia. Może jednak jest tak, że ciotka Victoria narzuciła mu jedyny sposób ich obnażania: w mroku, co zdaje się zwyczajem w kraju takim jak Szwecja. (Z pewnymi wyjątkami, jeśli chodzi o okres związany z nocą św. Jana, kiedy brak ciemności zmusza je niejako do wyjścia na światło dzienne.) Cóż, prawdopodobnie tak już jest, że na przykład pocałunki w środku dnia, których sam byłem świadkiem, weszły w zwyczaj dopiero w okresie mojego dzieciństwa, wprowadzone przez mamę, wcześniej zaś chowano je w mroku, coś, co południowcowi jawi się pewnie jako okrucieństwo. (Zbadać to bliżej!!!) Nie można jednak zapomnieć długich zim, które przecież w siedemdziesięciu, osiemdziesięciu procentach składają się z wyłącznego mroku."
Aron, który jest abstynentem, dostał pracę jako zarządzający Magazynem Win i Wódek dyrektora Bjorka oraz posadę woźnego w Hotelu Sunne. Obejmuje ona również mieszkanie: dwa pokoje z kuchnią, leżące nad samym hotelem, z wyjściem na tyły budynku (jeśli człowiek chciał uniknąć wyjścia przez kuchnię na korytarz, wiodący do frontowych drzwi). Z okna w środkowym pokoju widać było pół miasteczka, w tym również Magazyn Win i Wódek: niski acz solidny budynek z granitowych płyt, opatrzony ciężkimi drzwiami, do których otwarcia potrzeba było podwójnej pary kluczy. Sleipner i Torin czekają już na nich, gdy wreszcie Aron z dziećmi wtacza się z turkotem na lśniące od deszczu kocie łby podwórza.
Nim zaczną rozpakowywać, idą po schodach na górę. Bracia nakłaniają Arona, by szedł przodem, po czym stają za nim na progu i Sleipner widzi, że Victoria zdążyła już wcześniej postawić na oknie doniczkę z pelargonią: sygnałem gotowości świata na ich przybycie.
Wciągają w nozdrza świeży zapach pokostu i farby: jasno tu i czysto.
— Fine, fine — wzdycha Torin i kładzie ciężką dłoń na ramieniu Arona. Ale Aron zawraca i rusza w dół schodów.
33
— Zacznę już wnosić — mruczy, czując, że tkwi w nim coś, co nie pozwala mu na pozytywną ocenę mieszkania. Zawiódłby wtedy Solveigę. I to ponownie, bo raz już to przecież zrobił, przestając czekać na nią w zagrodzie. Za chwilę zjawia się więc z kuchennym stołem i Sleipner wyciąga ręce:
— Gdzie chcesz to postawić?
— Gdzie bądź — odpowiada i znów spiesznie zawraca ku schodom, co zwalnia go z obowiązku wykazania jakiejkolwiek inicjatywy. Narzucił sobie rolę tragarza, dźwigającego cudze rzeczy: kufry, srebrne sztućce, szuflady, komody; stawia je zaraz za progiem i nie podnosząc wzroku spieszy na dół. Nie zważa na to, że Sleipner chce go zatrzymać. Nie chce mieć z tym tutaj nic wspólnego. To i tak tylko prowizorka. Poza tym jest przecież i Sidner, który też tu będzie mieszkał. Wchodzi właśnie wolno po schodach, trzymając pod pachą potłuczone płyty. Przyciskając je mocno do siebie, z pustym wzrokiem, mija Arona. W końcu i tak stają obok siebie w progu i Sidner dostarcza Aronowi krótkiej chwili radości, gdy pyta, gdzie będą spać.
Nie mają wielkiego wyboru. Łóżko Arona zostaje, na jego życzenie, ustawione w kuchni. Aron motywuje to, bez specjalnego przekonania, swoją nową pracą, do której trzeba będzie może wstawać w nocy... Sidner dostaje ostatni pokój, a Eva-Liisa środkowy. Mała, która przespała całą drogę, śpi również i wtedy, gdy Aron wnosi ją i kładzie na łóżku, ustawionym na środku wyfroterowanej podłogi, pod gołą, kołyszącą się na sznurze żarówką.
Tam też spojrzenie jego pada na niesiony przed chwilą ciężar: w tej samej chwili, kiedy wypuścił córkę z rąk, przebiega mu przez głowę:
— Jak długo będę w stanie utrzymać przy sobie dzieci?
Jakby teraz dopiero zadał sobie to właśnie pytanie, które będzie mu każdego dnia zaprzątać głowę. Teraz, kiedy przestał być kimś, kiedy nie jest już nawet złym gospodarzem, który zawiódł krowy i pola. Teraz, gdy jest niczym, pozbawiony języka, cech; jak długo starczy mi sił, żeby być punktem zbornym dla mych dzieci?
Żeby mieć odwagę budzić się rano i zaspokajać ich potrzeby?
34
A także moje własne? Gdzież odnajdę samego siebie?
Sleipner i Torin śledzą z ukosa jego ruchy i gdy wreszcie stół i krzesła spoczywają na swych miejscach, bracia stają naprzeciw siebie, a duża dłoń Torina sunie doń po blacie:
— Lepszej od niej ze świecą było szukać, brother! Tato powiedział take care of her. Just before he died.
— Po szwedzku gadaj — szturcha go Sleipner w ramię, ale Torin nie słyszy.
— I remember when she sang on the veranda among the fire-flies...
— Świetliki — sufluje Sleipner. — Kiedy śpiewała na werandzie.
— Such a voice!
— Co za głos!
— And how beautiful she was. My little sister.
— A jak była śliczna, ta moja siostrzyczka.
— Sam rozumiem — mówi Aron. — Trochę się zdążyłem nauczyć... Ona mnie sporo nauczyła.
— And that hair!
— A te jej włosy!
— Rozumiem — mówi Aron. — Włosy.
— What did you say? — pyta Torin i podnosi nań wzrok. — You remember her hair too?
— Też pamiętasz jej włosy? — podpowiada Sleipner.
— Pewnie, że pamiętam jej włosy.
— Good. Wasn't it lovely? Not my red hair. Not at all, brother.
— Nie to, co moje rude. Całkiem nie to! — kontynuuje Sleipner i nagle jakby znowu byli w trakcie pogrzebu. Blisko setka ludzi w środku letniego dnia, usypiający zapach kwiatów, słodycz, łzy. I chór, cichnący nagle w samym środku pieśni, i zastygające w powietrzu ręce organisty Janckego, jakby mu odjęło siły:
— To ty, Solveigo... przyczyniłaś się do powstania tego chóru, ty zapoczątkowałaś i podsycałaś naszą pracę. Ty co wieczór zarażałaś nas swym entuzjazmem. To ty, która... Solveigo, dodaj nam sił, by... dalej prowadzić twoje dzieło.
35
Eva-Liisa przywraca ich teraźniejszości. Zbudziła się właśnie i biegnie ku nim.
— Gdzie jestem, tatusiu?
— To nasze nowe mieszkanie.
— Nie chcę. Chcę do domu.
— Tu jest teraz nasz dom.
Ktoś wymawia te słowa. Ktoś tak postanawia. Ktoś próbuje jednak osłabić ostrze wypowiedzi.
— Przynajmniej na jakiś czas.
I odkrywa, że nóż nadal tkwi w ranie, tnąc bezlitośnie:
— Będzie dobrze, zobaczysz.
— Chcę do domu!
I przy tym zostaje. Nóż zatoczył krąg wokół tych słów. Aron opada więc na krzesło przy stole, z Evą-Liisą na kolanach, gładzi ją niezdarnie po włosach i słyszy wydzierający się jemu samemu krzyk:
— Mam dopiero trzydzieści pięć lat!
— Such a life. — Torin truchtem przemierza kuchnię, tam i z powrotem. — Such a life, brother.
— Dość już, Torinie! — Sleipner strząsa z siebie przygnębienie brata i odsuwa firankę. — Wnet wszystko się zmieni.