Goran Tunstrom ORATORIUM NA BOŻE NARODZENIE 'i Goran Tunstrom ORATORIUM NA BOŻE NARODZENIE Tłum. ze szwedzkiego Małgorzata Anna Packalśn Oficyna Literacka Kraków 1997 Zaraz po zainstalowaniu się w hotelu zadzwoniłem do domu, by oznajmić, że dojechałem. W dziecinnym glosie mego syna można było wysłyszeć momenty, wypełnione ciemniejszym tonem. — Masz w pokoju telewizor, tato? — Nie mam — odparłem, spoglądając na topniejący na butach śnieg. — Ale i tak nie miałbym na to czasu. — A jakieś kino tam jest? Mój syn niezbyt ufa małym miasteczkom. — Było, przynajmniej w czasach mego dzieciństwa. — Że też chciało ci się tam jechać. — To dla mnie konieczne — odparłem i przyrzekłem zahaczyć o ulicę Wielką. On kocha nagłówki filmowych afiszów, typu „Jeśli ten film nie zmrozi ci krwi w żyłach, to znaczy, żeś wcześniej już fajtnął". „In space no one will hear you scream. And if someone co-uld it would even be worse." Film wyświetlany tego wieczoru nosił tytuł Mgła i reklamowano go podobnie: „What you can't see won't hurt you. It will kill you". Witryna sklepu „Zegary i Optyka" Osterberga przyciągała wzrok: na posłaniu z syntetycznego śniegu i gwiazdkowych błyskotek, między czerwonymi krasnalami, które zdawałem się pamiętać z czasów dzieciństwa, kłębiły się przeróżne czasomierze: budziki, zegarki na rękę, urokliwe zegary z wahadłem, staromodny zegar babuni, zegarki kieszonkowe i małe damskie zegareczki, z niemożliwymi do odczytania tarczami. Naliczyłem ich wszystkich aż dwadzieścia siedem, wszystkie też chodziły. Nie wskazywały jednak tej samej godziny. Na jednym było kwadrans po drugiej, na drugim dwadzieścia po czwartej, wskazówki trzeciego zapowiadały północ lub południe. Wszystkie tykały niezmordowanie, każdy odmierzał swój czas, nie przejmując się pozostałymi. Żaden z nich nie kłamał i żaden nie mówił prawdy: przed nimi i po nich była pustka. Wszystkie skierowane były do wnętrza, ku własnym mechanizmom. Podobnie jak na ulicy, gdzie w gęsto prószącym śniegu sunęli, ślizgając się ku sobie i podobnie nie skoordynowani, ludzie: podczas gdy ktoś ocknął się nagle ze swych koszmarów, ktoś inny zastygał w wakacyjnych wspomnieniach. Padający śnieg zmusił mnie do przymknięcia oczu, szczelniej też zapiąłem kołnierz płaszcza, uzyskując przez to wewnątrz przytulną wnękę. Pogrążony w zawiłym labiryncie własnego czasu, podążałem ulicą, gdzie kiedyś tylu rzeczom nadawałem nazwy. Kroczyłem nią jako dorosły, chociaż pewna nieznaczna część mnie miała trzy lata. Ta sama ręka, którą zaciskałem teraz na uchwycie aktówki, trzymała się jednocześnie ręki matki, wskazywała na lody w wafelku, wybroniła mnie z bójki w Grecji, podążała za wspaniałościami partytury. Każde zdarzenie z przeszłości dawało początek tysiącom nowych możliwości, podejmującym wędrówkę ku własnym losom. Nieprzerwany to proces: coraz więcej przybywa ich na łowieckich terenach podświadomości; widma, które polują i same są obiektem łowów. Bezustannie w ruchu. Przeciąłem wskos Rynek i wszedłem na Most — powierzchnia wody w ciasnym przesmyku wciąż tak samo straszna: ileż tu spoczywa marzeń o Spadzie! Minąłem ciemny dom, w którym kiedyś mieszkałem i ślizgając się zacząłem wspinaczkę na kościelne wzgórze. Modrzewie i cisy, białe i uroczyste, chciały się dzielić swymi baśniami. W kościele pozapalano już lampy, ale przystanąłem na śniegu, spoglądając w dół, na oświetlone miasteczko. Pośród drzew ujrzałem jednak siebie samego, przewracającego się na nartach, podczas gdy śnieg wciskał mi się między pończochy a kalesonki. Poniżej był Balkon. I Hotel. Minęło tyle lat, a jednak: ta sama chwila, to samo życie. Ta sama potrzeba. Siła twórcza śmierci... Gdy obróciłem się, by pójść na groby, stał za mną, przyglądając mi się, Egil Esping, z łopatą do odśnieżania w ręku. Ubrany był w czarny płaszcz i ciemne spodnie. Na głowie nic nie miał, a tłuste włosy zaczesane były, jak zwykle, do tyłu. 8 — Tyś to, Victorze? Wróciłeś ponoć. W prasie żem czytał. — Ano tak. — Więc żeś się stąd wyrwał. Widziałem cię raz w telewizji. Człek człekowi nierówny. Dawne to czasy, kiedyśmy tu razem robili. Przełknąłem ślinę. Czułem się jak zdrajca. — Co najmniej trzydzieści lat. — Trzydzieści jeden — sprostował Egil Esping. — Odszedłeś w sierpniu. Zaczynałem tu przecie razem z tobą. Ale ja zostałem. Kawy się napijesz? — Boja wiem... — Masz jeszcze czas. Ciężko tyloma ludźmi dyrygować, co? Ale to pewnie rodzinne. Stary twój zdaje się pierwszy zaczął? Bo to on chyba był twoim starym? — Uhm. — Muszę ino nieco śniegu odgarnąć. Jeszcze dwadzieścia minut czasu. Po co ludzie mają w kościele błocić. Ponure było lato owego roku, kiedyśmy porządkowali groby, przycinali krzewy, grabili ścieżki i przesiadywali w rozebranej obecnie szopie, obgadując zmarłych, którzy regularnym strumieniem napływali do kostnicy. Było to ostatnie lato przed naszą przeprowadzką. Esping ruszył przodem w kierunku nowo wzniesionej parafii i wskazał na drzwi wiodące do suteryny. — W starej szopie lepiej było, no nie? Okna siedzą tak wysoko, że trza się na stołek wspinać, by co zobaczyć. Choć i tak nie ma na co patrzeć. Te same ludzie cały czas. Znaczy się z wyjątkiem ciebie. Widziałeś, jaki fajny aparat do kawy? Bez przerwy go mamy na chodzie. Egil Esping opadł na krzesło, rozpiął płaszcz i opierając się łokciami o kolana zapalił papierosa. W oczach miał zmęczenie, palce drgały mu nerwowo i bez przerwy strzepywał popiół na podłogę. Długo rozmyślał nad czymś ważnym. — Słuchaj no... jak to jest, jak występujesz? — Co masz na myśli? — No, w telewizji. Zażywasz co przedtem, na przykład jednego albo co? — Jeśli chcesz wiedzieć, czy piję, to nie. — Nawet kielicha! — Długo to przetrawiał, wreszcie wzruszył ramionami, jakby uwolniony od rozterki. — A tu człek nawet się z miejsca nie ruszył. Musi to być jednak męczące? Tyle kamer i tego... Zwłaszcza jak na goło, co? — Pewnie tak. A co tu się wydarzyło w tym czasie? — Prosty człowiek nie ma nic ciekawego do powiedzenia. A więc kupa ludu stoi i się na to gapi? Jak jest na golasa? — Owszem. Zaawansowałeś na szefa cmentarza? — Nawet i to nie. Ale szef jest w rozjazdach, więc go zastępuję. Weź se ćmika. Choć pewnie nie palisz? — Niestety, tak. Przylepiony do butów śnieg topniał. Egil zatrzymał na tym przez chwilę wzrok, po czym zapatrzył się w dal. — Dawniej wszystko było lepsze. Teraz człowieka cały czas pilnują. Kiedyś brałem do roboty rower. Nikt nie zwracał uwagi, jakem se skoczył do monopolowego i kupił to czy tamto. Teraz nie do pomyślenia. Ostatnie pięć, sześć lat ani razu nie popiłem. W robocie, znaczy się. — Ożeniłeś się? — Nie, coś nie wyszło. Ale mam dzieciaka w miasteczku. Chłopak, sześć lat skończył. Podniósł na mnie wzrok, jakby z głębi swoich grobów. — Za dużo piłem, kapujesz? Nie mogła tego znieść. Pamiętasz Bertila? Nie żyje. — Co ty powiesz? Choć z drugiej strony był przecież w podeszłym wieku? — Śrut. Prosto w facjatę. Leży tam, na Nowym, zaraz przy murze. Znaczy się jakbyś chciał rzucić okiem na grób. — Zastrzelił się? — Baba go rzuciła. No i zaczął pić. Sam, tam w lesie. W poniedziałek do roboty nie przyszedł, a przecie wiesz, że przez dwadzieścia lat ani jednego dnia nie opuścił. Choćby nawet spity jak bela. 10 Dzwonimy więc, lecz nikt nie odpowiada. Tośmy do niego pojechali. Pół głowy mu odwaliło. — Pamiętam, że marzył, aby sobie kiedyś zostać w domu i słuchać, jak krople deszczu biją w dach stodoły. Tak sobie leżeć w sianie i popijać pilznera. — Nie, nie. To był Gustaw. — Ach rzeczywiście! — On też nie żyje. Poczęstuj się ćmikiem. Egil Esping chciał być ze wszystkimi w zgodzie. Nikomu nie sprawiać kłopotu. Gdy miał sześć lat, matka zaciągnęła go na most i rzekła, że się razem utopią, bo zmarnował jej życie i jego to wina, że stała się zakałą całej rodziny. — Bierz, mam więcej. Bez ćmików nie umiem żyć. Więc będziesz grał Bacha. Twój stary dał chodu, co? — Mmm. — Przysiadam czasem w kościele, jak grają. Tyś... wierzący? — Nie wiem. — Fajnie brzmi, jak czyta z Biblii. Pastor, znaczy się — spojrzał w górę. — Choć nie musisz nikomu tego mówić. Że tak uważam. Chcę powiedzieć, że z kazania i tak wiele nie kapuję, ale... Człowieka ogarnia jakiś taki spokój. Jakby..., no wiesz. Czytałżem kiedyś książkę. O wędrówce duszy. Ale ty pewnie nie wierzysz w takie rzeczy? — Nie. — No tak, bo i pewnie nie ma w co. — Odwrócił się do mnie plecami, wyglądając przez okno. Lampy na dworze sprawiły, że śnieg połyskiwał ziarenkami złota. — Ciężko grzebać ludzi w takim śniegu. Jak choćby wczoraj. Eva Bergkvist. Pewnie ją znałeś? — Chyba tak — odparłem niepewnie, bo mało było twarzy, którym pamięć nie zatarła konturów. Ucieszyło mnie jednak, iż sądził, że choć w ten sposób mogłem podzielić z nim jego samotność. — Musiałeś znać. To był rak. Jak przyszła do szpitala i spytali ją, czy ma krewnych, zaczęła płakać. Nie, mówi. A kogoś bliskiego? Też nie. To pojęli, że jest sama jak palec i tak jej tego raka piersi zoperowali, że w życiu niczego lepszego nie zaznała. Tak przynaj- 11 mniej mówiła, jak ją puścili do domu, w przerwie między naświetleniami. Bo guza miała jak pomidor. Potem wysłali ją do Karlstadu, do takiego domu dla chorych. Dostawała tam kanapki z pasztetem i ogórkiem, tak specjalnie krojone, wzdłuż, no wiesz. Na pogrzebie to prawie tylko ja żem był, ja i pastor. I tak pewnie będzie kiedyś ze mną samym... że nikt... nawet chłopak... Przeszedłem się między grobami. W przejściach leżały wielkie zaspy śniegu, wiatr nawiał go też na nagrobki. Niemożliwością było odczytanie nazwisk, ale: How fit a place for contemplation is the dead of night ¦¦¦•¦¦-.•¦"' among the dwellings of the dead... '"•: „Jan Sebastian Bach stworzył z wibrującego powietrza to, co, niewidoczne gołym okiem, zasięgiem swym obejmuje cały świat: boskie państwo. I sam w nie wkroczył, jeszcze za swego życia, jak ów legendarny malarz chiński w swój własny obraz" — pisze Oskar Lo-erke. Ale to był Bach. Kim jednak są ci, którzy mają siły utrzymywać przy życiu „kategorie uniesień"? Nie mówiąc już o języku, który dzięki tym zabiegom wciąż tak samo, z roku na rok, jest nam dostępny? Co mnie samemu dało tę siłę? Jakie chwile ukształtowały moje życie, czyje twarze oświetla pierwszymi, nikłymi promieniami nasza podświadomość, kierując nas na tę, a nie inną, drogę? Ciężka brama kościoła nie zachęcała do otwarcia. Pełen wahania stałem przez chwilę w śniegu, nim pchnąłem ją i wszedłem do wypełnionej światłem niszy. — Witam serdecznie — zwróciłem się do orkiestry i chóru, siedzących na przodzie prezbiterium i pozwoliłem płaszczowi i szalikowi upaść na podłogę. — Nazywam się Victor Udde i będę waszym dyrygentem, czego możecie sobie państwo pogratulować. Kogóż innego bowiem skusiłoby tak szalone przedsięwzięcie, jak prowadze- 12 nie oratorium w naszych czasach. Stało się już niemal tradycją, że... — to ostatnie nie musi ich obchodzić, to moja własna, obrosła patyną czasu historia... — Niełatwo jest, jak państwu wiadomo, zebrać w tak małej mieścinie zespół muzyków. Mimo to... Czułem, jak moje wnętrze zaczyna się wypełniać śpiewem. Zawsze tak było. Głęboko w podświadomości otwierały się drzwi, przez które zaglądały czyjeś twarze... Ale gdzie się podziały trąby? Gdzie jest Dietrich Fischer-Dieskau? Gdzież mamy Wiener Sangerknaben? Gdzie jest van Kesteren? Z nim cały Ewangelista od razu brzmi inaczej. Czy wy w ogóle macie jakiekolwiek pojęcie o muzyce? Czy opłaca się poświęcać dla was lekturę dobrych książek, ambicje studiów nad malarstwem ikonicznym lub nad Bhaga-wadgitą? Powiedzmy, że tak i pozwólmy sobie wznieść chwałę misterium narodzin. Jauchzet, frohlocket! Auf, preiset die Tage! Trąby i kotły, gdzież one? Drzwi wejściowe ciągle były otwarte, zniżyłem więc nieznacznie głos: — Musicie państwo wiedzieć, że tego typu utwory pisano na każdą niedzielę. W poniedziałek i wtorek rozpisywano głosy. Pracowała nad tym cała rodzina Bachów, niemożliwością jest dziś odróżnić charakter pisma Jana Sebastiana od stylu jego żony, cześć jej pamięci. W środę i czwartek kopiowano, w piątek i sobotę odbywały się próby i w ten sposób do wieczora wszystko było gotowe, można sobie było w spokoju wypić filiżankę kawy. Zachowało się pięć czy sześć pełnych roczników, choć proszę nie zapominać, że w owych czasach pomocą służyła cała masa reguł: pełna symbolika. Ów proces twórczy, któremu dzisiaj nadajemy taką wagę, był tylko powielaniem wcześniejszych wzorów. Uniesienie, do którego osiągnięcia zdążano, wynikało w mniejszym lub większym stopniu z tej symboliki i poprzez nią. Reguły te stały się z czasem własnością ogółu. Jak jakiś mebel. Lub krzesło. Krzesło musi przecież zawierać określone elementy: nogi, oparcie, siedzenie. Ale mamy też krzesło van Gogha. Są krzesła Picassa — to te pamiętamy! Proszę również nie zapominać, że nigdy nie dane mu było współpracować z poetą z prawdziwego zdarzenia. Teksty te w wię- 13 kszości wyszły spod ręki głównego naczelnika poczty w Lipsku, niejakiego Heinrici, zwanego Picanderem. Nie znaczy to, że mam coś przeciwko naczelnikom poczty jako takim, sąsiad mój w Ingesund pracuje na poczcie i lepszego wina z owoców dzikiej róży próżno by szukać. Z kolei mamy te odcinki, które opierają się bezpośrednio na tekście biblijnym, zestawione przez Bacha. Teksty Ewangelii obwarowane są chorałami, które w owych czasach były aktualne w dzisiejszym znaczeniu tego słowa, tak jakby cały spektakl, za pozwoleniem, oglądany był z zewnątrz. Można to porównać z operą, gdzie akcja idzie naprzód, by nagle stanąć. Wszystko nieruchomieje, a czyjeś myśli nabierają kształtu w ariach, w ewangeliach. Lub jak w Operze za trzy grosze, kiedy Jenny śpiewa w burdelu: wszystko zamiera na tę właśnie chwilę. Jauchzet, frohlocket, auf preiset die Tage! rtihmet, was heute der Hóchste ge-than! II Któregoś dnia czerwca, na początku lat trzydziestych, Solveiga Nordensson stoi na podwórzu swej varmlandzkiej zagrody, z nogami po bokach nowiusieńkiego roweru, sprezentowanego jej właśnie przez Arona, jakby świeżo wykochana i rozgrzana szczęściem, trzymając rękoma lśniącą kierownicę. Wybiera się do Sunne, by omówić z organistą Jancke koncert, który wreszcie, po dziesięciu latach przygotowań, ma się odbyć jesienią. Mówi do Sidnera: — Zapomniałam zdaje się wyłączyć gramofon. Po czym wichrzy mu lekko czuprynę, gładzi Evę-Liisę po policzku, spoglądając na powierzchnię wody i długie, popołudniowe cienie na polach. — Ja wyłączę, mamo — odpowiada Sidner, ale, jak to potem wiele razy dorzuci, „nic z tego nie wyszło". Cała trójka słucha przez chwilę, zwrócona w stronę otwartego okna, gdzie gramofonowa igła wytańcowuje swe triumfalne pieśni: Lasset das Zagen, verbannet die Klage, Stimmet voll Jauchzen und Fróhlichkeit an! Dienet dem Hóchsten mit herrlichen Chóren Lass uns den Namen des Herrschers verehren! Zamierają w zwróconym ku sobie bezruchu, tak teraz, jąk i wiele razy wcześniej, objęci bożonarodzeniową muzyką Bacha. — Ale najpierw musisz mnie popchnąć, Sidnerze. Sidner chwyta więc rękoma krawędź bagażnika i, zapierając się bosymi stopami o żwir podwórza, pcha rower. Solveiga opada na siodełko i rusza w dół boczą. Szprychy roweru świszczą, piasek i gruz pryskają spod kół, a ona wciąga z mijanych drzew i nabrzeży rowów wszystkie zapachy lata: wiązówki błotnej, przytuliny i złocienia. Sidner przecina podwórze, wbiega na stromy wyłom nad zakrętem i woła: „Hej!..." Widzi stąd krowy, widzi swego ojca, widzi, 17 że Solveiga zamierza przyhamować, widzi, jak spada łańcuch, widzi, że za późno na skręt, widzi, jak znajdujące się na przodzie stada krowy uskakują, spłoszone jej pędem, widzi, jak pozostałe nie ruszają się z miejsca, widzi, jak wpada ona w tę grotę mięsa, rogów i kopyt, widzi, jak spada z roweru i już się nie podnosi, podczas gdy krowy depczą po niej i depczą, jeszcze długo po tym, jak już przestała istnieć — „Bywają — zanotuje kiedyś Sidner w swych zapiskach O Pieszczotach — chwile, które nigdy nie mijają". O Teraźniejszości Sidner pisze, że Jest to czas, który się słyszy, gdy wciska się z łoskotem w zakątki naszych zmysłów, by stamtąd opaść w niższe regiony naszego ciała, w ów bogato rozgałęziony system kanałów, nawadniających nasz zasiew". Nie ulega wątpliwości, że i tu nawiązuje on do tego czerwcowego dnia, gdy jako dwunastolatek stoi na szczycie wzgórza i spoglądając do tyłu widzi na tle ciemnego otworu wrót obory rude warkoczyki Evy-Liisy. Pęd powietrza unosi je, gdy rzuca się ona na dół, by dogonić Solvei-gę. Z uniesionymi ramionami i spódniczką owiewającą opadające pończochy, woła: „Zaczekaj na mnie, mamo!" Że na nią samą woła Sidner, tego nie słyszy. On zaś nie rusza się z miejsca. „Nawet po rozpoczęciu biegu można wciąż stać w tym samym punkcie. I stojąc tak można odkryć, że zdążyło się dotrzeć do Nowej Zelandii", zanotowuje. Ale jedna jego część dogania Evę-Liisę tuż przed zakrętem, poniżej obranego z poziomek miejsca, gdzie rozpiera się tymianek i ziele babki. Rzuca się na nią i oboje padają na wysuszoną glinę drogi. Szeroka buzia zwraca się ku niemu, gapiąc się nań szczerbą między zębami, oczami, nosem: młócąc piąstkami mała stara się uwolnić. Sidner zatapia zęby w jej policzku, aż do krwi. Eva-Liisa zastyga pod nim w bezruchu, jej odprężone nagle ciało wydziela ciepło, oboje wypatrują zakamarków swych myśli, ziemia przekręca 18 się wokół osi. Co teraz? Co powinien zrobić? Jaki jest tett nowy świat? — Co cię napadło, Sidnerze! Oszalałeś, czy co? — Mama — szepcze on, ale cisza trwa nadal. Stacza się z jej brzucha, czuje wilgoć w spodniach, przymyka oczy. Czy świat może ponownie się odrodzić? Jakież imiona wymyślą sobie samym? Gdyby tylko nazywał się inaczej, nie musiałby się przejmować tym, co się stało. Byłby tylko kimś, kto przybył w odwiedziny i komu opowiedziano o tej strasznej rzeczy, jaka wydarzyła się w zagrodzie pod lasem. Nie chce się przyznać do swego imienia, ale Eva-Liisa unosi się i siada, jej białe majtki gapią się na niego: — Co ci, Sidnerze? Próbuje krzyknąć: „Nie pytaj", ale głos mu się zapada w czarną otchłań. Gdybyż tak mieć rodziców, którzy nie nadali mu imienia. Gdy-byż móc się nazywać Ryż Na Mleku lub Sztacheta Z Płotu lub Niedzielny Ranek, albo jeszcze inaczej. — Chcę do mamy. — Nie! — tnie jej uszy odpowiedzią jak pejczem. — Świnia z ciebie, Sidnerze! Sidner śnił wiele razy, że spada w przepaść, że tonie, ale gdy po przebudzeniu szukał schronienia w łóżku rodziców, nauczył się, że nocne koszmary najlepiej przeczekać. „Przeczekać więc i ten najdłuższy koszmar świata? Rok po roku? Aż do starości i wtedy dopiero na dobre się rozbudzić? Prosto w śmierć? Czy tak ma wyglądać moje życie?" Dzieci podnoszą się i Sidner, całkiem blady, zabrania jej zejść na dół, każe poczekać. Eva-Liisa ociera policzek, ręka pełna jest krwi. — Świnia! Poskarżę się mamie! Ale jakby teraz dopiero dojrzała jego wzrok. Ten no wy, z jakim wyciągnął rękę i brudnymi palcami dotknął krwi: „Przepraszam..." Wtedy i jej słowa bledną. c — Czemuś to zrobił? 19 — Kiedyś — odpowiada i czuje, jak słowa uciekają z tego świata. — Kiedyś się okaże. W tej samej chwili widzą Arona. Zmierza ku nim, otoczony rozpędzonym, falującym stadem. W ramionach trzyma krwawy tłu-mok. Żałosny to widok. I rozpaczliwy krzyk: — Nie mogę spędzić króóów! Boże! Nie mogę spędzić tych króó-óóów! Mija ich i brnie ku Rzeczy, która się obnaża. Dom się obnaża, choiny na skraju lasu, pieniek do rąbania drzewa przed oborą, wbita weń siekiera, trawa się obnaża i zwraca ku drodze, wszystko to się zbliża, by go przygarnąć, gdy pada. Aron wędruje tam i z powrotem po zewnętrznej stronie snu. Są tu białe i ciemnofioletowe kwiaty bobu, które teraz, o czwartej nad ranem, otacza pajęczyna rosy. W długim szeregu stoją pod ścianą domu. Jasnozielona marchewka jest jeszcze wątła — Aron obchodzi grządki, przypatrując się pozostawionym przez sarny śladom. Kiedyś, dawno temu, był tym, który postawiłby tu siatkę. Kiedyś był tym, który miał zręczne palce. Idzie poprzez łany owsa, przez pastwiska. Staje, by przyjrzeć się czemuś, co stopniowo okazuje się kamieniem, krowim łajnem, suchą gałęzią. Wolno, wolno, o ile w ogóle, cechy wyłaniają się z przedmiotów, nabierają kształtu, przybierają właściwe położenie, jednoczą się ze swą nazwą. Ale bywają też, najczęściej krótko przedtem, długie chwile, mogące trwać w nieskończoność, gdy kamień odmawia bycia kamieniem, ręka nie chce być ręką, gdy nawet nie można umrzeć, bo wpierw trzeba by czuć w sobie życie. Zawraca ku zagrodzie. Słońce dociera właśnie do dolnego rzędu okien, zabarwiając je miedzią. Za szybą siedzi kotka — i jej dostaje się po czarnym futerku odblaskiem promieni. Aron ponownie stawia stopę w przejściu między grządkami: niepodważalnym królestwie Solveigi. Sam jej każdej wiosny pomagał skopywać ziemię, po czym odchodząc do swych pól zostawiał ją bosą, pełznącą na kolanach w wiosennej, oczekującej nasion glebie, bo czuł się dziwnie onieśmielony tą ceremonią zasiewu. Powracał za to jesienią, by wykopywać, oczyszczać z naci, układać w piasku i znosić do piwniczki. Stoi teraz, rozpatrując pamięć o niej: pochylona do przodu brnęła wzdłuż grządek, miękkie piersi wypełniały bluzkę, odgarniała włosy, przy czym przywierały do nich okruchy ziemi. Była najpiękniejsza ze wszystkich znanych mu rzeczy. Wszystko inne widział zawsze w odniesieniu do niej. I dobrze znosiła porównanie — można ją było oglądać zarówno we śnie i po przebudzeniu, jak i przy ciężkiej pracy. Każdy jej ruch gromadził tyle światła, że starczało go również dla niego. 21 Zawsze stać ją było na uśmiech, nawet wtedy, gdy najmniej się tego spodziewał. A trzeba było wiedzieć, że okolica nieskora była do śmiechu. Chłopi nie należeli do wesołków, śmiech uchodził za objaw zdrady. Aron schyla się i próbuje ją odsunąć, chce wyrwać parę chwastów, które zdążyły się już bujnie rozpanoszyć wśród fasoli, groszku i buraków. Ale jakby ktoś odsunął jego rękę. Nie wolno ci tu pielić, Aronie! To królestwo Solveigi! Chwasty czekają na nią. Jeśli je wyrwiesz, ona już nigdy nie wróci. Uśmiech mija go w powietrzu. O mały włos pobawiłby ją tej możliwości. Podnosi się i mruży oczy w słońcu. Uśmiech wypływa mu na wargi, gdy obejmuje wzrokiem gospodarstwo: tego przecież nie potrafiłaby się wyrzec! Bo czymże jest śmierć wobec tej olśniewającej miłości w drzewach, na ziemi, we mgle, unoszącej się nad jeziorem? Wszystko spoczywa na swym miejscu: ubiegłego roku obora pokryta została nową czerwoną farbą, nowe są też tyczki do podparcia snopów, oparte teraz o pień wielkiej brzozy. Trawa wyrosła bujnie, koniczyna lśni wilgocią. Pod kuchennym oknem kołyszą się rudbekie, a brodate goździki podnoszą ku nim z podziwem główki. Kotka siedzi w oknie, strzygąc granatowoczarnymi uszami na bzyk przelatującej muchy. O nie! Czegoś takiego nikt się nie wyrzeknie! '¦ Pozostaje jedynie czekać. Aron przeciska się przez krzewy porzeczek i zdejmuje wiszącą z tyłu domu drabinę. Żadne z dzieci nie wyszło jeszcze się załatwić, rzuci więc na nie okiem. Ale one nie śpią. Siedzą nagie w łóżkach, w tym samym, co on, świecie, a on nie ma im nic do zaofiarowania. Nie może przecież wskoczyć nagle w ich otwarte na oścież zmysły. Wsadza głowę do środka i napędza im strachu tym wniesieniem mroku. 22 Czerń w oczach Sidnera: siedzi z podkulonymi kolanami, dając się unosić fali przyboju. — Chciałem tylko — mówi Aron, wydłubując z framugi okna kawałek kitu, który spada, obijając się o drabinę. Jego ręka do niczego już nie jest zdatna. — Głodna jestem, tatusiu — mówi Eva-Liisa. Jej będzie łatwiej. Wspomnienia stopniowo ulotnią się z jej duszy. Za to Sidner... — Spróbuj jeszcze pospać, za wcześnie na wstanie. — To czemu ty nie śpisz? Dawanie należało do Solveigi. Podobnie jak mowa. Co w takim razie przynależało do niego samego? Nic. On tylko pożyczał. Zawsze na boku, mógł od czasu do czasu wkroczyć w krąg jej światła i być współuczestnikiem. Ale teraz... Cóż mu pozostało? Potykając się złazi z drabiny i biegnie w kierunku pól, daleko przez las, po wyłożonej pniami drodze, a podczas gdy biegnie, czerwiec przechodzi w lipiec. Nastaje sierpień, wrzesień, pada deszcz, pole zamienia się w bryłę gliny, na której pokłada się zboże. Koleiny wypełniają się wodą, w oborze ryczą krowy o nabrzmiałych wymionach. Aron pada na przybrzeżny głaz. Nikt się nie zjawił, by wy-pielić chwasty. Nikt się nie wsunął do jego łóżka. Solveiga ciągle pewnie zajęta jest swoją śmiercią, widać ma pełne ręce roboty. Jeszcze w październiku tego samego roku Aron poddaje się losowi. Mimo pomocy sąsiadów w oporządzaniu bydła i zbiorów, wystawia dom wraz z obejściem na licytację. Wie, że nie ma innego wyjścia. Kiedy ostatniego dnia wynosił z domu te meble i kuchenne rzeczy, które miały się ostać zagładzie, przed lustrem w sypialni stanęła Solveiga, zagradzając mu drogę. Wiązała na szyi szalik i trzymając w ustach szpilkę do włosów obdarzyła go uśmiechem. — Tylko się nieco ogarnę — powiedziała i spojrzenia ich zbiegły się w lustrze. — To nie potrwa długo. 23 Aron przytaknął i ruszył ku niej. Zatrzymał go dopiero opór lustrzanej ściany, która rozprysła się na tysiąc kawałków. Za nim stał Sidner, przyglądając się w milczeniu lustrzanym jeziorkom. — Skocz po szufelkę, Sidner ze. — Już spakowana, jest na wozie. — Rusz się i rób, co mówię! — krzyknął Aron, po raz pierwszy w życiu podnosząc głos na któreś ze swoich dzieci. I gdy Sidner grzebał na dworze wśród stosu pakunków, Aron próbował zgarnąć potłuczone kawałki lustra, by Solveiga nie musiała się w nich rozdrabniać. Leżąc na podłodze widział, jak mruga doń z odłamków, jej fioletowy szalik zatrzepotał przy tym na moment. Aron wiedział, że jej oczy, jej ramię istnieją z pewnością w innym fragmencie szkła, choć zebranie ich wymaga czasu. — Solveigo, gdzieżeś się podziała? Ale gdy już, już miała mu odpowiedzieć z dalekiego wnętrza szklanej skorupy, którą trzymał pod światło, do pokoju wpadł Sidner z miotłą i szufelką. Stanął jak wryty: — Tatusiu, co to? — Wyprowadzamy się stąd przecież — Aron pełzał po podłodze, z rękami pełnymi odłamków. Gdy zbliżył się do ściany, opadł skulony przy niej, ściskając kawałki szkła z taką siłą, że z palców trysnęła mu krew. — Czy kiedykolwiek mi to wybaczysz? — To nie twoja wina, tatusiu. — Ależ tak, moja! — zaprzeczył Aron. — Siądź tu przy mnie. Ja... ja już nie mam siły... nie daję sobie rady. Wypełnili łzami całą pustkę pokoju, siedząc tak, ramię w ramię, opierając się plecami o pokrytą tapetą ścianę, na której brak obrazów i fotografii odznaczał się brzydkimi, wyblakłymi prostokątami. Wyraźnie widać teraz było rysy i kurz, z jakiejś szpary wystawiała lśniącą głowę agrafka, po szybach, na tle przeciążonego deszczem nieba, łaziły jesienne muchy, na dworze zaś rżał koń, mający zabrać stąd ich życia i powieźć do miasteczka. — Przynieść gramofon? Chwilę potem stawiają go na jednym z kartonów z pościelą. 24 Ich folgę dir gleichfalls mit freudigen Schritten Und lasse dich nicht Mein Leben, Mein Licht Befórdre den Lauf Und hor nicht auf Selbst an mir zu ziehen Zu schieben, zu bitten — Nie znalazłem Oratorium na Boże Narodzenie — rzekł Sid-ner. — Ale można posłuchać tego. Za dwa miesiące mama miała to śpiewać. — I zaśpiewa — odparł Aron. — Chcę powiedzieć... — Przytul mnie, tato! — Gdzie Eva-Liisa? Chcę, by i ona... Idź jej poszukać. — Nie mam siły. Wstał jednak, otworzył okno i zawołał ją. Eva-Liisa siedziała rozparta w fotelu na samym szczycie załadowanego wozu, zajadając krążki jabłek z dużej balii, krążki, które całą jesień wykrawali i suszyli w schowku na bieliznę, aż cały przesiąkł rajskim zapachem. Sidner często się tam zakradał, nie po to, by podjadać zimowe zapasy, ale by poczuć zapach poprzednich jesieni, przywołać echo dawnych rozmów przy kuchennym stole. O muzyce. O Ameryce. O świetlikach na werandzie w Kansas, gdzie Solveiga spędziła dzieciństwo i młodość. — Nie chce mi się stąd złazić! — zaśmiała się Eva-Liisa, nie odwracając nawet głowy. Pospiesznie zamknął okno. — Ona już... / — Tak. Zapomniała. Nie będzie Aic pamiętać, ale ty i ja... — Aron mówi z naciskiem, jakby po to/by utrwalić i zakląć niepamięć. Wyrazistość w chaosie. Coś, czego się można uczepić. Wciąż na nowo sprawdzać językiem, ręką, oczami. „Kiedyśmy siedzieli po raz ostatni, ty i ja, tato, i tyś rzekł..." Ale jednocześnie: i tak na nic się to zda. W tej właśnie chwili odrywał się od nich dom. Umiejętność działania opuszczała ręce Arona. Od tej pory wszystko będzie nowe, pozbawione nazw. Aż do samej śmierci. 25 Kiedy wyszli na dwór, rozpadało się na dobre. Jeden z sąsiadów okrywał właśnie wóz brezentową płachtą, spod której wyjrzały ku nim oczy Evy-Liisy. — Mam tu bardzo fajną jamę. Sidner niósł gramofon. Nie udało się go wcisnąć pod dostatecznie już napiętą płachtę, postawił go więc na szczycie załadunku, kierując tubę ku kosmicznym przestworzom. Aron stał na schodach. Sąsiad podszedł i podał mu rękę. — Rozumiem, co czujesz — powiedział. — Dzięki za pomoc. Teraz i w lecie. — W tym najtrudniejszym niewiele można pomóc. — To prawda, ale bez ciebie... — Mam nadzieję, że to cię nie powstrzyma, byś nas czasem odwiedził. Wiesz, że ty i Solveiga na zawsze... — również i sąsiad odwrócił się, wierzchem dłoni ocierając oczy i Aron ponownie ujrzał Solveigę przed sobą: coraz potężniejsza wznosiła się nad okolicą, nad jego starym polem i tyczkami do siana. — Wiesz, co chcę powiedzieć. Z Solveigą wiązało się tyle niezwykłych rzeczy. Sąsiad posłał Aronowi przez smarki blady uśmiech, bo obaj pomyśleli o tym samym: całusach w biały dzień. Bo w tym właśnie Solveiga była pionierem. Czegoś takiego nie praktykowano tutaj do czasu, kiedy Sol-veiga, w któreś popołudnie, objęła i ucałowała swego męża. Stojący nie opodal sąsiad obserwował ich ze zdziwieniem, toteż zażenowany Aron, wyswobodziwszy się z objęć żony, otarł usta i rzekł: „Tak robią w Ameryce!". Słowa te z szybkością telegrafu obiegły okolicę i wnet już były na ustach każdego chłopa, który chcąc objąć swą kobietę w samym środku dnia, wypowiadał to magiczne zaklęcie, rozgrzewające niezawodnie każdą babę: — Posmakujesz teraz czegoś z Ameryki! Kobiety początkowo wyrywały się, prychały mówiąc, że coś takiego uchodzi może w Ameryce, ale nie tutaj, wnet jednak trucizna się rozeszła i nikt już nie uważał, że ograniczało to, czy odbierało 26 chęć do pracy. Zdarzało się nawet, że w porze obiadowej jedna czy druga przypięła sobie do bluzki kwiat dzikiej róży. — I wszystka ta muzyka, co ją było u was słychać! Cicho teraz będzie. Ale ulewa, może przeczekacie... — Wnet się przejaśni — rzekł Aron. Zszedł ze schodów, podszedł do Basso i otarł mu grzbiet z kropli deszczu. Konia nie chciał się pozbywać, może na coś się przyda w miasteczku. Ruszył on teraz wolno, przyhamował nieco poniżej wzgórza, mijając zakręt Chwili, który przejechali z opuszczonymi głowami. Aron szedł zgięty jak parasol, bezbronny wobec wizji świata, z lejcami luźno zwieszającymi mu się z rąk. Sidner dreptał u jego boku, starając się go uchwycić za wolną dłoń. Sąsiad pokiwał im ręką. Zawrócił do lasu. Droga prowadziła ku jezioru, mijała mały tartak, sklep i wiła się dalej między chłopskimi zagrodami. Tu i ówdzie migały w oknach czyjeś twarze. Ludzie pochowali się, na to, co się działo, ciężko było patrzeć, ciężko o tym rozmawiać. I do tego te dzieci! Drzewa były już prawie całkiem pozbawione liści. Za wsią rozciągał się las, wysoki i ciemny. Nad ich głowami przelatywały wrony. Basso biegł wolnym truchtem, koła skrzypiały, a w uszy wciskało się im dochodzące spod płachty mlaskanie Evy-Liisy. Aronowi przypomniały się wszystkie powroty z miasteczka. Jakże silna była tęsknota do domu i pchająca go niecierpliwość! Bo było to tak, jakby każdy powrót oznaczał też i powrót do istoty słowa. Zanim spotkał Solveigę, rzeczy były dlań niedostępne, świat go nie akceptował. Tak właśnie dwoje ludzi może się odnaleźć i tak było w ich przypadku. Stał się widzem, przed którym odkrywała ona rzecz po rzeczy, z całym ich bogactwem połyskujących znaczeń. Wprowadzony został w świat słów. Teraz ponownie otaczała go cisza. Tą właśnie drogą wiózł rower, ukryty pod workami z mąką. Lśniąco czarny, z żółtym, ozdobnym wzorkiem. Aron dostrzegł go przed sklepem sportowym Asplunda i Asplund sam powiedział, że ten jest najdroższy, ale że ona, Solveiga, jest tego warta. W dniu jej 27 urodzin, o świcie, Aron postawił go na oplecionej dzikim winem werandzie. O piątej rano, jak tylko słońce zaczęło wschodzić, zaprowadził ją tam. Była jeszcze w nocnej koszuli, a dzieci, dopuszczone do spisku, szły za nimi, wymieniając znaczące spojrzenia. On sam stanął za nią nieco z boku, a ona odwróciła się i zasypała jego i dzieci tym, czego posiadała tak wiele: pieszczotami, pocałunkami. Jeszcze ten i ów liść spadał na leśną ściółkę. Sidner wdrapał się na szczyt fury i siedział tam, trzymając w objęciach gramofon i stos bakelitowych płyt. Droga była teraz na przestrzeni wielu kilometrów prosta, nic nie przyciągało wzroku, nie radowało zmysłów. W poniedziałek miał pójść do nowej szkoły, spotkać nowych kolegów. Przerażało go to. Bał się, że nie potrafi z nimi rozmawiać, że się rozpłacze w środku lekcji. Tu, we wsi, dzieci zostawiały go w spokoju. Teraz znów trzeba będzie tyle rzeczy wyjaśniać, powtarzać, wracać do nich pamięcią. Zerknął zawistnie na Evę-Liisę, która zasnęła w fotelu pod brezentową płachtą: żeby tak umieć zapomnieć, jak ona. Ale czy oznacza to, że Solveiga przestanie dla niej istnieć? A wraz z nią pierwsze siedem lat jej życia? Zagroda, gdzie mieszkali? Czy i ona zniknie? Tak jak te pierwsze lata? Czy można je wykreślić... tak po prostu?! Jedyną osobą, którą spotkali w drodze do Sunne, była niska, pękata staruszka, która nadeszła ku nim, kołysząc się jak łabędź na lądzie. Na widok załadowanego wozu weszła do rowu i ukryta za bukietem z wrzosu przemieniła się w sosnę i kamień, trawę i jagodowe krzaczki. — Pierwszy gołąb — rzekł Aron, gdy już ją minęli. — Wysłany z nowego kraju. — Kto to był? — Zdaje się, że Angela... Mortens. Pewnie jest w drodze na ślub lub pogrzeb, lecz zabłądziła. Często się jej to zdarza. Sidner obejrzał się i zobaczył, jak babina gramoli się z rowu, po czym, przyciskając bukiet do twarzy, patrzy za nimi bez ruchu, z lodowatym uśmiechem na wąskich wargach. 28 Pod wieczór zaczęli zbliżać się do Sunne. To tutaj Aron dostał mieszkanie i pracę. Tutaj zaczną wszystko od początku. A Sidner ma dwanaście lat i lada moment, gdy koń szarpnie wozem na widok samochodu, pudło z gramofonem i płytami ześlizgnie się z furmanki i droga pokryje się kawałkami bakelitu. Wpierw jednak cytat z zapisków O Pieszczotach: „Nic nie jest wieczne, prócz dźwięcznego tonu, na który nieustannie czyha szereg dni powszednich, bezskutecznie usiłując zmieść go z powierzchni ziemi". Teraz właśnie płyty spadają na ziemię. Sleipner Brink, jedna z pierwszych ofiar rozgłośni radiowej, klęczał z słuchawkami na uszach przed kanapą, wsłuchując się w diabelski aparat, który z czułością złożył na jej kwiecistym siedzeniu. Jego żona na przemian pomstowała i zalewała się łzami. Radio działało jej na nerwy. Od dnia, kiedy to szwagier Torin sprezentował im radioodbiornik, świat ich zmierzał ku zagładzie. Bo nawet jeśli nie przepadała specjalnie za fizjonomią swego chłopa, oglądanie go z tyłu, z ciągłym widokiem jego pleców i brudnych podeszew przed oczami, było na dłuższą metę nie do zniesienia. — A gnój spod Róży kto znów wymiecie! — wrzasnęła. — Już trzeci dzień z rzędu to muszę robić! I w warsztacie od dawna żeś nie był! Ale Sleipner był głuchy na wszystko poza płynącą z radia słodyczą: — Asyryjski był językiem dyplomatycznym na całym Bliskim Wschodzie, od roku około 2000 do ponad 700 przed Chrystusem. Znakomity przykład jego znaczenia jako środka komunikacji w Azji znajdujemy w zbiorze dokumentów i listów do króla egipskiego Amenhotepa IV, na które natrafiono w miejscowości Tellel-Amara w Egipcie i które pochodzą z 1400 roku przed Chrystusem. Wszystkie te mniej lub bardziej oficjalne dokumenty zapisano pismem klinowym w języku asyryjskim... Tu szum zagłuszył głos mówcy. — ... w jaki sposób przebiegało życie codzienne w dorzeczu Eufratu, w drugim tysiącleciu przed narodzeniem Chrystusa. W roku 1901 odnaleziono pokaźny zbiór praw, które król Hamurapi — biblijny Amrafal — kazał wydać ok. 1800 lat przed Chrystusem. Podczas siódmego i ósmego stulecia asyryjski wyparty został przez drugi z głównych języków semickich... Sleipner nie miał się nigdy dowiedzieć, jaki był to język, co na zawsze pozostało powodem jego irytacji. Victoria rąbnęła go przez plecy z taką siłą, że padł jak długi na kanapę. 30 — Szwagier twój wnet tu będzie. Obiecałeś mu pomóc. — Damn it! Już tu są? — Wnet będą, mówię! — Jak na r a z i e, to ich jeszcze nie widzę. Mogłabyś przynajmniej poczekać, aż się zacznie ta przeklęta opera. — Nie czytam przecie programu! — krzyknęła Victoria. — Jakbyś w ogóle coś czytała... — odgryzł się, ale zaraz potem złagodniał: — Aha! Aron z dzieciakami jest w drodze. Nie mogłaś to wcześniej powiedzieć? Victoria prychnęła i podeszła do okna. Sleipner wsadził słuchawki i radio do skrzynki, zamknął na klucz, wsadził go do kieszeni, po czym siadł przy kuchennym stole i spojrzał przez okno na drzewa i warsztat kamieniarski, gdzie jego brat Torin obrabiał nagrobek. Victoria zajrzała mu przez ramię. — Mówił coś? — Niby co? — O dzieciaku... I tej dziewuszce Zetterbergów. Myślisz, że to on? — To nie nasz biznes. Jego to sprawa. Sleipner odsunął firankę i patrzył na wielką głowę swego brata, pokrytą lśniącorudym włosem, zwieszającym się nad wyblakłymi brwiami o barwie, jaką przybiera żyto w letni poranek. Miał on też potężne bary i silne ramiona. Zdolny był zeń kamieniarz, każdy to przyznał. — Ale wie chyba przecie, czy to jego? — Jakżeś taka ciekawa, to czemu go nie spytasz? — Nie mój to brat. Wspominał co o ślubie? — Nie. — Zetterbergowie i tak by na to nie przystali. Za prosty dla nich. — Jak i dla ciebie. — Przecie nie mówię, że zły zeń człowiek. 31 — Ale że głupi, to mówisz. Choć to nieprawda. Myślisz, że daliby idiocie uprawnienia pilota? I to choć nie miał jeszcze skończonych osiemnastu lat! Najmłodszy ze wszystkich. Myślisz, że by go inaczej dopuszczono do samolotów w Broby? — Mógłby się przynajmniej lepiej przyodziać. J a i tak bym nigdy z nim nie poleciała. — Takiej histeryczki nikt by do samolotu nie wpuścił. — Bo też by mi nie przyszło do głowy dokądkolwiek lecieć! — Myślisz może, że idiocie udałoby się zbudować radioodbiornik, co łapie całą Europę? The whole of Europę? You bastard — warknął Sleipner, przechylając się całym ciałem przez kuchenny stół, by móc ukradkiem zerknąć na wieczorny program. Ale Victo-ria, szczęśliwa, że ma okazję porozmawiać z mężem, nie zamierzała jej przepuścić. — Ale żeby się zadawać z takim wycieruchem! Pastora macie w końcu za ojca! — O puszczaniu się tej małej nic nie wiemy, a co do dzieci pastora... My father was not a real priest. — Mów po szwedzku, aby człek co pojął! — Mój ojciec miał bar w Kansas. Tyle razy mówiłem. — Ale przedtem? Moi rodzice dobrze go pamiętają. — Ogolę się chyba przed ich przyjazdem. — Patrzcie ludzie! — Przecie sobota. — Jakbyś się akurat tym przejmował! Pomyśleć, że SoWeiga, ty i on... — Jej w to teraz nie mieszaj, I wam you! Sidner notuje w swym pierwszym zeszycie w ceratowej okładce: „Wuj Sleipner i ciotka Victoria zabłądzili w Lesie Kłótni. Ciasno tam między drzewami, więc się bez przerwy o siebie obijają. Nie mogę ich sobie wyobrazić całujących się lub pieszczących. Jakaż to różnica w porównaniu z małżeństwem moich rodziców. A przecież wuj SleipneT pochodzi, podobnie jak mama, z Kansas, gdzie według jej opowiadań panowała serdeczna atmosfera, przez co i on powinien był się nauczyć okazywania swych najgłębszych uczuć, bez 32 obawy przed światłem dnia. Może jednak jest tak, że ciotka Victoria narzuciła mu jedyny sposób ich obnażania: w mroku, co zdaje się zwyczajem w kraju takim jak Szwecja. (Z pewnymi wyjątkami, jeśli chodzi o okres związany z nocą św. Jana, kiedy brak ciemności zmusza je niejako do wyjścia na światło dzienne.) Cóż, prawdopodobnie tak już jest, że na przykład pocałunki w środku dnia, których sam byłem świadkiem, weszły w zwyczaj dopiero w okresie mojego dzieciństwa, wprowadzone przez mamę, wcześniej zaś chowano je w mroku, coś, co południowcowi jawi się pewnie jako okrucieństwo. (Zbadać to bliżej!!!) Nie można jednak zapomnieć długich zim, które przecież w siedemdziesięciu, osiemdziesięciu procentach składają się z wyłącznego mroku." Aron, który jest abstynentem, dostał pracę jako zarządzający Magazynem Win i Wódek dyrektora Bjorka oraz posadę woźnego w Hotelu Sunne. Obejmuje ona również mieszkanie: dwa pokoje z kuchnią, leżące nad samym hotelem, z wyjściem na tyły budynku (jeśli człowiek chciał uniknąć wyjścia przez kuchnię na korytarz, wiodący do frontowych drzwi). Z okna w środkowym pokoju widać było pół miasteczka, w tym również Magazyn Win i Wódek: niski acz solidny budynek z granitowych płyt, opatrzony ciężkimi drzwiami, do których otwarcia potrzeba było podwójnej pary kluczy. Sleipner i Torin czekają już na nich, gdy wreszcie Aron z dziećmi wtacza się z turkotem na lśniące od deszczu kocie łby podwórza. Nim zaczną rozpakowywać, idą po schodach na górę. Bracia nakłaniają Arona, by szedł przodem, po czym stają za nim na progu i Sleipner widzi, że Victoria zdążyła już wcześniej postawić na oknie doniczkę z pelargonią: sygnałem gotowości świata na ich przybycie. Wciągają w nozdrza świeży zapach pokostu i farby: jasno tu i czysto. — Fine, fine — wzdycha Torin i kładzie ciężką dłoń na ramieniu Arona. Ale Aron zawraca i rusza w dół schodów. 33 — Zacznę już wnosić — mruczy, czując, że tkwi w nim coś, co nie pozwala mu na pozytywną ocenę mieszkania. Zawiódłby wtedy Solveigę. I to ponownie, bo raz już to przecież zrobił, przestając czekać na nią w zagrodzie. Za chwilę zjawia się więc z kuchennym stołem i Sleipner wyciąga ręce: — Gdzie chcesz to postawić? — Gdzie bądź — odpowiada i znów spiesznie zawraca ku schodom, co zwalnia go z obowiązku wykazania jakiejkolwiek inicjatywy. Narzucił sobie rolę tragarza, dźwigającego cudze rzeczy: kufry, srebrne sztućce, szuflady, komody; stawia je zaraz za progiem i nie podnosząc wzroku spieszy na dół. Nie zważa na to, że Sleipner chce go zatrzymać. Nie chce mieć z tym tutaj nic wspólnego. To i tak tylko prowizorka. Poza tym jest przecież i Sidner, który też tu będzie mieszkał. Wchodzi właśnie wolno po schodach, trzymając pod pachą potłuczone płyty. Przyciskając je mocno do siebie, z pustym wzrokiem, mija Arona. W końcu i tak stają obok siebie w progu i Sidner dostarcza Aronowi krótkiej chwili radości, gdy pyta, gdzie będą spać. Nie mają wielkiego wyboru. Łóżko Arona zostaje, na jego życzenie, ustawione w kuchni. Aron motywuje to, bez specjalnego przekonania, swoją nową pracą, do której trzeba będzie może wstawać w nocy... Sidner dostaje ostatni pokój, a Eva-Liisa środkowy. Mała, która przespała całą drogę, śpi również i wtedy, gdy Aron wnosi ją i kładzie na łóżku, ustawionym na środku wyfroterowanej podłogi, pod gołą, kołyszącą się na sznurze żarówką. Tam też spojrzenie jego pada na niesiony przed chwilą ciężar: w tej samej chwili, kiedy wypuścił córkę z rąk, przebiega mu przez głowę: — Jak długo będę w stanie utrzymać przy sobie dzieci? Jakby teraz dopiero zadał sobie to właśnie pytanie, które będzie mu każdego dnia zaprzątać głowę. Teraz, kiedy przestał być kimś, kiedy nie jest już nawet złym gospodarzem, który zawiódł krowy i pola. Teraz, gdy jest niczym, pozbawiony języka, cech; jak długo starczy mi sił, żeby być punktem zbornym dla mych dzieci? Żeby mieć odwagę budzić się rano i zaspokajać ich potrzeby? 34 A także moje własne? Gdzież odnajdę samego siebie? Sleipner i Torin śledzą z ukosa jego ruchy i gdy wreszcie stół i krzesła spoczywają na swych miejscach, bracia stają naprzeciw siebie, a duża dłoń Torina sunie doń po blacie: — Lepszej od niej ze świecą było szukać, brother! Tato powiedział take care of her. Just before he died. — Po szwedzku gadaj — szturcha go Sleipner w ramię, ale Torin nie słyszy. — I remember when she sang on the veranda among the fire-flies... — Świetliki — sufluje Sleipner. — Kiedy śpiewała na werandzie. — Such a voice! — Co za głos! — And how beautiful she was. My little sister. — A jak była śliczna, ta moja siostrzyczka. — Sam rozumiem — mówi Aron. — Trochę się zdążyłem nauczyć... Ona mnie sporo nauczyła. — And that hair! — A te jej włosy! — Rozumiem — mówi Aron. — Włosy. — What did you say? — pyta Torin i podnosi nań wzrok. — You remember her hair too? — Też pamiętasz jej włosy? — podpowiada Sleipner. — Pewnie, że pamiętam jej włosy. — Good. Wasn't it lovely? Not my red hair. Not at all, brother. — Nie to, co moje rude. Całkiem nie to! — kontynuuje Sleipner i nagle jakby znowu byli w trakcie pogrzebu. Blisko setka ludzi w środku letniego dnia, usypiający zapach kwiatów, słodycz, łzy. I chór, cichnący nagle w samym środku pieśni, i zastygające w powietrzu ręce organisty Janckego, jakby mu odjęło siły: — To ty, Solveigo... przyczyniłaś się do powstania tego chóru, ty zapoczątkowałaś i podsycałaś naszą pracę. Ty co wieczór zarażałaś nas swym entuzjazmem. To ty, która... Solveigo, dodaj nam sił, by... dalej prowadzić twoje dzieło. 35 Eva-Liisa przywraca ich teraźniejszości. Zbudziła się właśnie i biegnie ku nim. — Gdzie jestem, tatusiu? — To nasze nowe mieszkanie. — Nie chcę. Chcę do domu. — Tu jest teraz nasz dom. Ktoś wymawia te słowa. Ktoś tak postanawia. Ktoś próbuje jednak osłabić ostrze wypowiedzi. — Przynajmniej na jakiś czas. I odkrywa, że nóż nadal tkwi w ranie, tnąc bezlitośnie: — Będzie dobrze, zobaczysz. — Chcę do domu! I przy tym zostaje. Nóż zatoczył krąg wokół tych słów. Aron opada więc na krzesło przy stole, z Evą-Liisą na kolanach, gładzi ją niezdarnie po włosach i słyszy wydzierający się jemu samemu krzyk: — Mam dopiero trzydzieści pięć lat! — Such a life. — Torin truchtem przemierza kuchnię, tam i z powrotem. — Such a life, brother. — Dość już, Torinie! — Sleipner strząsa z siebie przygnębienie brata i odsuwa firankę. — Wnet wszystko się zmieni. W hotelu spotkasz wielu dziwaków, Aronie. Francuzów, Amerykanów, no, przynajmniej Anglików. Jak trzeba ci będzie tłumacza, daj znać. Dyrektor Bjórk przyjmuje tu z tronu poddanych, szczerze mówiąc ładne tu nieraz bagno, jak choćby Klub Czwartkowy. Na niejedno się napatrzysz. — A teraz jazda do Beryl Pingel, trzeba coś przegryźć. Wiele lat później Sidner stwierdzi, że bez piekarzowej Beryl Pingel nie powstałyby nigdy zapiski O Pieszczotach. Ale to pewnie przesada, jako że dużo rzeczy u Sidnera było przesadą w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wtedy jednak Beryl dużo dlań znaczyła, jak zresztą wszyscy ludzie w owym czasie, przynależący do nowego świata. „Jeśli mam ją opisać, albo raczej wrażenie, jakie robiła, muszę umieścić ją na tle letniego dnia, w obłoku pyłu mącznego, z drzwiami otwartymi na grządki łubinu. Opisać blade światło słonecznego poranka, kiedy po tym, jak pomogłem jej przy ulach, wchodziłem do środka, oślepiony niemal słońcem. Często coś piekła, ale równie często prasowała kołnierzyki Torina, które przypinał do koszuli, udając się po zamówienia na nagrobki. Otwarte drzwi były wówczas wypełnione jej śmiechem i przychodziło mi często na myśl, że śmiech trzeba skądś brać. Nic się nie bierze z niczego. Wszystko ma jakiś powód. Przyczyną tego śmiechu nie były chyba ciastka drożdżowe ni luźne kołnierzyki, już na pewno nie te ostatnie. Jeśli rzecz jasna śmiech sam w sobie nie stanowi podłoża wszystkich rzeczy. Cóż to za wspaniała myśl! Postanowiłem zająć się tym bliżej i w ten sposób konsul Jonsson, opiekujący się biblioteką, zdobył swojego najbardziej oddanego czytelnika. Upajającym uczuciem było znaleźć się w tak wielkiej bibliotece. Zacząłem od presokratyków. Herakli-ta, Parmenidesa i Zenona. Nikt z nich nie głosił czegoś tak niemądrego i aż do dzisiaj nie wiem na ten temat więcej niż wtedy. Niezły to jednak pomysł, że Heraklit mógłby sobie siedzieć w kuchni pozwalając Beryl Pingel prasować swe kołnierzyki, podjadać jej drożdżówki i co rusz przyłączać się do jej śmiechu." Ale tego październikowego wieczoru Sidner milczał, brodząc w opadłych liściach przez podwórze warsztatu kamieniarskiego do ogrodu Beryl Pingel. W mroku Torin łapie Arona za rękę. 37 — Na Beryl zawsze możesz liczyć — mówi. — Zwłaszcza gdy idzie o różne babskie sprawy, you know, i dzieciaki. My nie bardzo się na tym wyznajemy. — O tak, dobrze, że ją mamy — mruczy Sleipner, przekraczając próg mąki pszennej. Beryl Pingel siedziała przy swojej stolnicy, pełna oczekiwania. Silne ramiona, potężny biust, żółtowypłowiałe włosy na czole. Evę-Liisę wypchnięto pierwszą: — Widział to kto, niech cię Bóg błogosławi, więc tyś to Eva-Lii-sa. A to Sidner! Podejdź no, niech ci się przyjrzę. Gwałtownym ruchem przygarnęła oboje w sam środek ciepła. Sidner potknął się i upuścił połamane płyty na jej kolana. Beryl wzięła do ręki mały trójkątny odłamek, na etykiecie którego dało się jeszcze od biedy coś odczytać. — Nie sądzisz, że można to jakoś skleić? Sidner pokręcił przecząco głową. — Chyba nie. Po czym, niepewny jeszcze co do niej, pozbierał resztę kawałków, schował do kieszeni i stanął przy ścianie: — Mają takie zostać. Nauczycielem Sidnera został Magister Stalberg. Był to dobry pedagog. Miał on zwyczaj na zakończenie każdego półrocza dosiadać w klasie swego roweru i starając się utrzymać równowagę, grał uczniom na skrzypcach, siedząc bez ruchu, „Z dnia na dzień mamy się lepiej", „Tragiczną opowieść o poruczniku Sparre i Elvi-rze Madigan" oraz na zakończenie, jeśli zbliżało się Boże Narodzenie, „Cichą noc", jeśli zaś było lato — „Zbliża się letnia pora, cudna i ukwiecona". Pierwsze wypracowanie Sidnera zbiło go całkiem z tropu. Tematem były „Wspomnienia z minionych Świąt" i Magister Stalberg spodziewał się zwykłych, niezdarnych wypocin o padającym śniegu i oświetlonej choince. Tymczasem Sidner pisał: „Największy ze wszystkich kompozytorów, Jan Sebastian Bach, wracał owego ciemnego grudniowego wieczoru zmęczony do domu, gdzie niecierpliwie czekały nań rozbawione i rozkrzyczane dzieci. Zapomniał kupić candies, gdyż wiele miał pracy. Trząsł się z zimna. W kościele przez całe popołudnie dokuczało zimno, a członkowie chóru byli zwarzeni i zachrypnięci. Czymże powinien był ich rozruszać? To oto pytanie zaprzątało mu głowę. Gdy kroczył wolno brudnymi, pokrytymi rozmokłym śniegiem ulicami, wpadł nagle na pewien pomysł. Pieśnią, rzekł do siebie, ożywię ich pieśnią! Dobrze im to zrobi, mym biednym przyjaciołom. Gdy zbliżał się do domu, gdzie mieszkał wraz z rodziną, i ujrzał oświetlone okna, z wnętrza zaczęła mu się nagle dobywać piękna melodia. Pierwotna myśl przybrała konkretny kształt! Ledwie zdążył się rozebrać i uściskać dzieci, a już wielkimi krokami pospieszył do gabinetu. Tak zaczęło powstawać Oratorium na Boże Narodzenie. Dla rodziny nastały szczęśliwe dni, kiedy to, krótko przed Świętami 1734 roku, zbierano się przy pianinie. Najwspanialsze dzieło ujrzało światło dzienne!" Magistra Stalberga poinformowano o tym, że z Sidnerem należy delikatnie się obchodzić. Mówiono, że trzeba cierpliwie znosić jego nieobecność duchem, puste spojrzenie i rozwarte usta. Chłopiec jest 39 zdolny i wkrótce pozbiera się z doznanego szoku, należy mu jedynie dać trochę czasu. Magister Stalberg dobrze to rozumiał, mimo to ogarniało go czasem zniecierpliwienie, gdy widział, że — jak to określał wobec pozostałych nauczycieli — Sidner „znów chowa się w swój własny świat". „Spójrzcie!", mówił, wskazując palcem przez okno. „Stoi tam całkiem sam. Nikt się z nim nie bawi." Koledzy w pokoju nauczycielskim podążali wzrokiem za jego wskazującym w kierunku szopy palcem. Chłopiec stał nieruchomo, plecami do ściany, przyciskając prawe ramię do boku, jakby coś skrywał pod kurtką. Magister wiedział, co: stos połamanych płyt, których odłożenia uparcie odmawiał. Śnieg dużymi płatkami opadał mu na ramiona i czapkę z daszkiem. Bawiące się dzieci omijały go łukiem, rzucając nań spłoszone spojrzenia. Na lekcji, kiedy uczniowie mieli otrzymać z powrotem wypracowania, Magister Stalberg był w prawdziwej rozterce. — Słuchaj, Sidnerze! — rzekł po omówieniu beznadziejnych wy-pracowań reszty klasy. — Sidnerze, napisałeś nieco... Sidner wyskoczył z ławki i stał bez ruchu, patrząc na Magistra jak przez szybę. Ani jeden mięsień nie drgnął mu w twarzy. — Napisałeś nieco dziwne wypracowanie. Językowo jest ono bez zarzutu, ale czy to właściwie można nazwać „Wspomnieniami z minionych Świąt"? Przecież sam nie mogłeś tego przeżyć? — Nie zaznaczono, że miały to być własne przeżycia. Magister Stalberg przełknął ślinę: — Nie, masz oczywiście rację. Tylko przyjąłem z góry, że podstawą będą... „I właściwie dlaczego?", pomyślał, „Chłopak ma rację". — Poza tym używasz pewnych dziwnych słów, na przykład candies, co to jest? — To taki rodzaj łakoci, panie magistrze. — To czemu od razu tak nie piszesz? — Nie uważałem, abym mógł napisać „Zapomniał kupić pewnego rodzaju łakoci". Candies są w Ameryce. — Jeśli mnie pamięć nie myli, Bach mieszkał w Niemczech. Nie należy silić się na oryginalność, Sidnerze! 40 — Przepraszam, panie magistrze — i oczy Sidnera napełniły się łzami. — Nie było to moim zamiarem. — Siadaj, chłopcze. Przecież rozumiem. Tematem kolejnego wypracowania, w parę miesięcy później, było: „Czego może nas nauczyć las i gleba". „Podczas wędrówki po lesie i glebie można się wiele nauczyć. W książce, którą czytałem pewnego popołudnia na wzgórzu obok Gramyren, nie opodal miejsca, gdzie mieszkaliśmy jeszcze do niedawna, napisane było, że Jan Sebastian Bach urodził się w 1689 roku w niemieckim mieście Eisenach i że był dwa razy żonaty, jako że jego pierwsza żona zmarła wskutek silnego przeziębienia. Urodziło mu się wiele dzieci..." — Sidnerze! Sidner już stoi, czując na sobie spojrzenia kolegów. W klasie zawsze się robi cicho, gdy Sidner wstaje z ławki. Pomieszczenie pachnie mokrą wełną i ciepłem piecyka, na oknach leży gęsta mgła, na chwilę ucicha kaszel i pociąganie nosem. Magister Stalberg waha się i patrzy w zeszyt, zapisany podłużnym, kanciastym pismem, gdzie w żadnym słowie nie ma błędu ortograficznego, ani też śladu źle umiejscowionego przecinka. Mija dobra chwila, nim odważy się wystawić swój autorytet na szwank i już sekundę potem wie, że nie powinien był tego robić: — Sidnerze, nie zrozumiałeś tematu. Nie o to mi chodziło. — Panie magistrze, tematem było... Chcę powiedzieć, że tego właśnie nauczyłem się z lasu i gleby. — Możesz usiąść! — Czy pan magister się gniewa? Stalberg przecząco kręci głową. Chłopak odpływa na morzu duchowej nieobecności. Tak to przynajmniej wygląda. Najgorsze, że nigdy nie można mu zarzucić lenistwa czy nieuwagi. Magister Stalberg znał Solveigę osobiście, jako że sam jest członkiem chóru, jednym z tych, którzy mieli brać udział w wystawieniu Oratorium na Boże Narodzenie. Wie, że to był pomysł Sol-veigi Nordensson i pamięta ciszę, jaka zapadła po rzuconej przez 41 nią tej właśnie propozycji. Pamięta, jak kapelmistrz i organista Jancke drgnął i długo wpatrywał się w Solveigę — było to po wyjątkowo kiepskiej próbie paru bardzo prostych pieśni na powitanie wiosny, przygotowywanych do koncertu na schodach kościoła w święto Walpurgii . Jancke wstał od organów na galerii i prychnął tak, że aż opluł balustradę i wiszący poniżej krzycząco czerwony portret Haqvina Spegla . — Oratorium na Boże Narodzenie?] Bacha?! My?! Jancke był wielkim muzykiem i przybył tu ze Sztokholmu przepełniony o wiele większymi zamierzeniami niż dające się spełnić za pomocą skromnego chóru w Sunne. Tej nocy, gdy Solveiga wystąpiła ze swą propozycją, Jancke nie mógł usnąć, więc posadziwszy swe najmłodsze dziecko na ramionach, przemierzał aż do świtu przykościelny cmentarz. Dopiero gdy doszczętnie przemoczył nogi, zdał sobie sprawę z tego, że przechadzał się po mokrych od wiosennego deszczu ścieżkach w pantoflach, bez płaszcza i z gołą głową. Sam mało by się tym przejął, gorzej jednak wyszła na tym jego córka, która, ubrana jedynie w nocną koszulkę, nabawiła się silnego przeziębienia, utrzymującego całą rodzinę w obawie o jej zdrowie aż do połowy lata. Organista Jancke przekroczył już w życiu próg rezygnacji. Miał czterdzieści trzy lata i wszystko potoczyło się inaczej niż się spodziewał. Powiedział to członkom chóru na kolejnej próbie: — W młodości marzyłem o karierze muzycznej. Żywiłem płonną nadzieję, że zostanę dyrygentem, chciałem podróżować po Europie, gdzie chóry i orkiestry tańczyłyby w takt mojej batuty. Wyszło inaczej. Znalazłem się tutaj. Jesteście kiepskim chórem, ale to nie wasza wina. To wina tego społeczeństwa, w którym muzyka dla większości nic nie znaczy. Jestem rad, że ktoś w ogóle chce nas jeszcze słuchać. Z jednym wyjątkiem, który stanowisz ty, Solveigo, reprezentujemy wszyscy przeciętność, bo wyznaczamy sobie przeciętne Święto Walpurgii przypada w Szwecji 30 kwietnia tprzyp. tłum.]. Haqvin Spegel (1654-1714), arcybiskup i poeta szwedzki, jedna z czołowych postaci ówczesnego życia kościelnego i kulturalnego [przyp. tłum.]. 42 cele. Ale teraz podjąłem decyzję. Ci, którzy zdecydują się zostać, skazują się na ciężką harówkę. W zamian obiecuję wam: za dziesięć lat wykonamy tu, w kościele w Sunne, Oratorium na Boże Narodzenie Bacha. Będzie to dzieło mego życia. Nie jest to może to właśnie, o czym kiedyś marzyłem, ale wziąwszy pod uwagę okoliczności temu towarzyszące, postaram się tym zadowolić. Dziesięć lat to długi okres, część z was straci zapał. Zacznijmy jednak od tego, że parę razy w tygodniu przerabiać będziemy takt po takcie tego muzycznego kosmosu, stworzonego przez Bacha. Spróbuję ściągnąć muzyków z dancingów i orkiestr dętych, będę ćwiczył z dziećmi i jakoś, wspólnymi siłami, dokonamy tego przedsięwzięcia. Czy się zgadzacie? Od tego dnia upłynęło dziesięć lat. Muzyka, piętrząca się wokół nich coraz wyżej i wyżej, zagarnęła jak gdyby powiewem skrzydeł zarówno kominiarza, jak i mistrza malarskiego, tenora, chór dziecięcy i członków orkiestry, których to ludzi wyciągano, w poszukiwaniu nowych talentów, jednego po drugim z domów. A teraz? Po śmierci Solveigi? Na pogrzebie Jancke wzniósł w górę ramiona i chór jął śpiewać, aby po dwóch, trzech taktach, dokładnie w tym miejscu, gdzie głos Solveigi miał się właśnie wyzwolić i poszybować w górę, ku przestworzom, igrając niczym jaskółka pod pachnącymi miodem cieniami cmentarnych zabudowań, w tym właśnie miejscu wszyscy jednocześnie ucichli: chór, orkiestra, dyrygent, cała zebrana w tym celu ludność miasteczka, i nikt już nie zdołał podczas tej jesieni do niego powrócić. Ostatnie wypracowanie Sidnera dla Magistra Stalberga nosiło tytuł „Wiosenny dzień". Sidner otrzymał polecenie odczytania go na głos kolegom, podczas gdy nauczyciel stał, trzymając za plecami kołyszący się miarowo wskaźnik do mapy. „Któregoś pięknego wiosennego dnia Jan Sebastian Bach wybrał się ze swoją rodziną na wycieczkę za miasto. Ptaki śpiewały wśród gałęzi drzew, szemrały strumyki, a drogi pokryte były rozmiękłą glina. W końcu znaleźli jednak miejsce, gdzie mogli spocząć 43 i spożyć przyniesiony chleb i wino. (Tutaj klasa poruszyła się nerwowo.) Siedzieli całkiem blisko strumyka, a najmłodsze dziecko, Jan Filip Emanuel, spoczywało na kolanach swej mamy. Starsi bracia mieli z sobą flety i zagrali teraz melodię na dwa głosy z IV Koncertu Brandenburskiego ojca. Jakże ładnie to brzmiało. Słońce przygrzewało, więc po chwili rodzice rozebrali się i siedząc nago pozwalali słońcu opromieniać swe ciała. (Klasa zasłoniła kolektywną ręką usta, tłumiąc chichot. Sidner podniósł wzrok i uśmiechnął się niepewnie...) Potem położyli się na ziemi, ciasno przy sobie..." — Dość tego, Sidnerze! — krzyknął Magister. Klasa wstrzymała oddech. Sidner zastygł z otwartymi ustami. Był zdumiony. Wodził spojrzeniem od jednego do drugiego, przyciskając się plecami do czarnej tablicy. — Oddaj zeszyt! — warknął nauczyciel. Sidner podał mu go, oniemiały. — Oto co się robi z podobną bzdurą! — I Magister Stalberg, którego już od rana prześladował zły nastrój, podarł zeszyt na strzępy i wrzucił do piecyka. Cisza zapadła również w pokoju nauczycielskim, gdy Stalberg odtwarzał wybrane fragmenty wypracowania Sidnera. Któryś ze starszych pedagogów mruknął, że chłopca powinno się usunąć ze szkoły, podczas gdy inni byli zdania, że nie jest on w pełni władz umysłowych. Wszyscy zgodni byli co do tego, że należałoby ukarać podobny przejaw nieprzyzwoitości, jednak w podświadomości ich tkwiła obietnica wykazania cierpliwości, poza tym każdy z nich dał się owładnąć myśli: czy rzeczywiście tak się zachowywano w domu Solveigi i Arona? Sam Sidner pojął to wszystko na opak. Sądził, że nauczyciel rozgniewał się nań z powodu kolejnej opowieści dotyczącej wydarzeń i życia rodziny Bacha, ale pisanie o tym stało się dlań przymusem. Jedynie wtedy potrafił przelać swe uczucia na papier. Stamtąd czerpała pożywkę jego wyobraźnia i radość. Istniało tam tak wiele słów i opowieści, choć gwoli prawdy sam już nie wiedział, czy Sol-veiga rzeczywiście je opowiadała, czy tylko on sam pragnął, aby po- 44 chodziły od niej. W myślach tworzył nie kończące się historie o rodzinie, z wnętrza której sączyła się szemrząc Wielka Muzyka. Od tego dnia jednak nie miał już siły więcej pisać. Stronice pozostawały puste. Ale mógł przecież czytać? Już samo otwarcie książki i zatopienie się w niej! Dżungla po jednej stronie, rwący strumień po drugiej. Na małym występie skalnym, między Kropką a Dużą literą, jest się nieosiągalnym. On sam może niczym równonóg wślizgnąć się między papier a słowo, przyczaić się, czasem wyjrzeć. Może łaskotać słowa po plecach, wywołać ich cichutki śmiech, dlań tylko słyszalny. Może przechadzać się w lesie słów, gdzie tak piękna jest gra światła i gdzie za każdym zakrętem tekstu czeka coś nowego: słowa niczym łuk sklepienia, korony drzew niczym ciała i płomienie. Nieznana zwierzyna porusza się, wydając odgłosy, o których istnieniu nie miał dotąd pojęcia. Są tu tajemne miasta, wsie, dziwaczne pojazdy i ludzie, rozmawiający na tyle różnych sposobów. Są tu dorośli i są ci dawno zmarli, wszyscy uczą go rzeczy, których może lepiej byłoby nie znać. Wiele jest też spraw dlań niezrozumiałych i te dostarczają mu największej przyjemności, właśnie przez to, że stanowią w ten sposób odrębny świat, do którego musi dotrzeć. To, co niepojęte, jest najlepsze, albo, jak to zanotuje któregoś dnia: „Nie wiem, dlatego muszę przeć dalej". Nieco podobnie jest z graniem. Tu też można się na moment odsunąć i przenieść w czas muzyki. Wówczas gdy mieszkali jeszcze w lesie, wysyłano go często do sklepu po zakupy. Ochoczo udawał się wtedy w drogę, ze spisem potrzebnych rzeczy w ręku. Kiedyś, nie opodal domu, ujrzał parę mrówek, przecinających mu drogę. Były niezwykle duże, a ich czer-wonobrązowe odwłoki lśniły w słońcu. Sidner pochylił się i znalazł dokładnie poza wymiarem czasu. Gdy go odnaleziono, pełznącego z twarzą zwróconą ku ziemi, gdy poklepano go po plecach, po tym, jak uprzednio długo usiłowano z nim rozmawiać nie otrzymując odpowiedzi, podniósł się i nie okazując zdziwienia rzekł: „Ach, chcia- 45 łem tylko... Już idę". Było to jego prawo, prawo dziecka, jako że dzieci nie dałyby sobie rady w świecie bez umiejętności porzucania na jakiś czas ciasnego więzienia ciała. Okres dojrzewania oznacza wyzbycie się tej umiejętności. Wrota ponownie zarastają rdzą. Ale nie wrota muzyki. Po tajemnych ścieżkach klawiszy przedzierał się przez dżunglę żądań i wymagań. Ze spuszczoną głową i wpółprzymkniętymi powiekami docierał do krawędzi, poza którą rozpościerała się wolna przestrzeń. Wtedy odrzucał głowę do tyłu, otwierał szeroko oczy i uśmiechał się: był u celu. Nieosiągalny i samotny w świecie muzyki. Jakby na ogromnej, lśniącej połaci lodu, gdzie słońce pozwala opadać kroplom złota. Wokół tego lodu mogą sobie teraz dzwonić telefony. Bo też i dzwoniły. Jedynie zaufanym furmanom powierzano dowożenie wozem stu-litrowych beczek z wódką do zaopatrzonej w potężne zamki piwnicy Hotelu Sunne. Woźny Aron Nordensson przejmuje je w otwartych drzwiach, a jego syn Sidner pomaga mu wtaczać beczki do magazynu. Furmani przekazują też na końcu skrzynkę z różnymi kopertami: są to etykietki do wódki, sherry, szampana i likierów — śliczne naklejki, o mieniących się barwach, zadrukowane francuskimi i niemieckimi słowami. Opróżnione, wymyte butelki, o wąskich, szerokich, wydłużonych lub czworokątnych szyjkach, stoją na półkach. Aron potwierdza odbiór towaru i prowadzi furmanów do hotelowej kuchni, gdzie czeka na nich poczęstunek, do Sidnera zaś mówi: — Zostań tu i pilnuj. Zamyka drzwi, a Sidner opada na stołek. I podczas gdy naga żarówka świeci mu nad głową, nasłuchuje on cichego odgłosu kroków na żwirowej ścieżce. Siedzi nieruchomo, z jedną ręką zaciśniętą w pięść, z półotwartymi ustami i lekko odchyloną głową. Może tak siedzieć godzinę, a nawet cały dzień. Nie odczuwa potrzeby ruchu. Ale rusza się, jeśli Aron chce, by zaznał ruchu. I jeśli nauczyciel mu poleci. Wtedy wstaje natychmiast i daje odpowiedź na coś, co sam już od dawna wie. Ktoś powiedział i dotarło to do uszu Sidnera, że lampa jego rozumu zaczyna powoli gasnąć. Ale tak nie jest. Gdy furmani kończą posiłek, Aron wraca i razem z Sidnerem przelewają alkohol z beczek do butelek, nalepiają etykietki, plombują butelki i stawiają je w malowniczych rzędach. Pięćset butelek wódki, dwieście sherry i wiele innych. Pracują w milczeniu, nadsłuchując odgłosów z zewnątrz, jako że ludzie lubią tu zaglądać wieczorami, po pracy w fabryce przy Torvnas. Z dobre pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób wraca tą drogą do domu, rzucając tu sobie ostatnie słowa. A także i spojrzenia przez zakratowane okienko, chcąc 47 choć przez moment zatrzymać wzrok na tych wspaniałościach. A może w nadziei, że zdarzy się Cud: któregoś dnia drzwi się otworzą, odsłonią ciche, pozbawione wartownika wnętrze i będzie można wejść do wspaniale oświetlonej piwnicy, aby brać w ramiona jedną butelkę po drugiej. — Pamiętaj, Sidnerze, żebyś się nie dał skusić pieniędzmi ani niczym innym. Nikomu nie wolno tu zajrzeć. Niebezpieczna ta nasza praca. — Wiem, tato. — Czy ktoś już z tobą próbował? — Był taki jeden, co mi dawał sporą monetę. Stał na dworze i pokazywał ją przez okno. Walił do drzwi, bo widział, żeś poszedł i jestem sam. W życiu nie widziałem tak dużej monety, aż w oczy kłuło, bo lśniła jak słońce, alem odwrócił wzrok. — Pokaż, jaka duża? Sidner odmierzył palcami. — Tak duże mogą być jedynie medale rozdzielane na wyścigach konnych. Niewiele są warte. Aron odciął nożycami kawał staniolu. — Nieczysta sprawa z tą wódką! — Ale wszyscy mówią, że bez wódki nie ma interesów? — Te interesy to też pewnie nieczysta sprawa. I tak mijają dni. Pozbawione muzyki. Obaj są ogromnie jej spragnieni. — Myślę, Sidnerze, że czas odebrać od Beryl Evę-Liisę. — Dobrze, tato. Coś mi się zdaje, że złapała odrę. Rano miała czerwoną wysypkę. — To zostaniesz w domu i zajmiesz się nią. Namiastki słów i rozmów. Przez całą zimę słowa po omacku ocierają się o barierę ich wnętrz. Raz po raz usiłują dotrzeć do uśmiechu, nagłego trzepotu skrzydeł, szukających schronienia w powietrzu. Ale daremnie. Obydwu prześladują te same nieubłagane wspomnienia. Jak choćby wtedy, gdy Aron patrzy na swe ręce, te same ciężkie dłonie, które Solveiga któregoś dnia ułożyła na klawiaturze pianina: 48 — To jest gama, Aronie, pam-pam-pam. — I Aron widzi je, poruszające się po czarno-białym polu, lądujące niezdarnie między dwoma tonami. — To nie dla mnie! — Ależ tak, Aronie! Zobacz, jak dobrze ci idzie! — Nie uchodzi, by taki chłop jak ja... — Tam - tam - tam. Wiosną i jesienią. — Ten menuet, taki prosty, posłuchaj, jaki ładny. Latem i zimą. I nagle pianino, ten nieomal wrogi mebel, zaczyna z czasem i doń przynależeć, i któregoś dnia Aron może powiedzieć: Nasze pianino. Jakże przymierzał się do tych słów, gdy oczyszczał oborę z gnoju, by wreszcie wydusić: Gdybyśmy tak przenieśli nasze pianino do stołowego? Jego ręce. Jej ręce. „Świeć gwiazdeczko w górze, świeć, gdzieżeś to schowała się?" — Sidnerze, zaśpiewaj z nami! To właśnie Aron któregoś dnia wypowiada te słowa, to on przejmuje inicjatywę, to on rwie się do muzyki, odważa się wyrazić życzenie. — „Z dala kusisz oczy me, niby dyjament we mgle", ty też, Evo-Liiso, „Z dala kusisz oczy me". — Sam widzisz, Aronie, co twe ręce potrafią! I Aron mógł wznieść je przed sobą, we wczesne zimowe ranki, gdy wypróżniał taczki na gnojowisku, sam na sam z gwiazdą poranną, przepełniony nowym dla nich szacunkiem. Są moje. Niby dyjament we mgle! Za to teraz! Aron czuł się wulgarnym prostakiem. Jego ręce też były wulgarne, gdy odziany w ciemne ubranie i białą koszulę otwierał drzwi dostojnym fabrykantom z różnych krajów Europy, goszczącym w hotelu, by ustalić cenę drewna. Lękliwymi spojrzeniami obrzucał siebie w lustrze, gdy ubierał się na wieczorne przyjęcia, kiedy to miał być cieniem między kuchnią a holem. Dyrektor Bjórk zjawił się kiedyś w momencie, gdy Aron poprawiał muszkę pod szyją: — Brawo, Aronie, całkiem dobrze to wygląda. Przystojny z ciebie mężczyzna. Oceniono go więc i zaakceptowano. — Tak między nami mówiąc, Aronie, uważam, że możemy przejść na „ty". To znaczy gdy nikt inny nie słyszy. — Dziękuję, panie dyrektorze. — Nie ma za co. Mów mi Johan. Bądź co bądź pochodzimy obaj z Varmlandii. Weź sobie z kuchni coś dobrego dla dzieci. I Dyrektor Bjórk ocenia badawczym spojrzeniem następną rzecz, nowo zakupione meble. Przeciąga palcem po złotej ramie lustra, poprawia palmę w doniczce, odwraca ją rozłożystymi liśćmi do wnętrza pomieszczenia, cofa się o dwa kroki i przechyla głowę: — Jakże jej na imię, twojej małej? Miła z niej dziewuszka. — Eva-Liisa. — Ach właśnie! — Jeszcze bardziej obraca palmę w prawo, poprawia zasłony, przyciska twarz do szyby: — Zaczęło śnieżyć na dobre. Oby się goście nie pospóźniali. — Miejmy nadzieję, Johanie. Zaskoczony Dyrektor robi gwałtowny skręt, wciąga powietrze, przypomina sobie: — Dobrze, Aronie, żeśmy się dogadali. Wsadza kciuki za kamizelkę. — Zobaczysz, wszystko się jakoś ułoży. 50 A kiedy zjawia się kucharka, dźwigając stos talerzy z kuchni, skąd aż tutaj dochodzi brzęk szkła, dodaje: — Przecież nietrudno chyba będzie ci znaleźć sobie jakąś... Aron odwraca się gwałtownie, chce uciec na schody. — Wybacz, Aronie, nie chciałem cię urazić... Zamyśliłem się. — Muszę przynieść wino, panie dyrektorze. Po raz pierwszy czuje, że zwracają się doń z góry, że czyjeś poczucie władzy spowija go w swą sieć. To rani i przywodzi Aronowi na myśl ojca, zduna Nordenssona, który cały zarobek oddawał ubogim i który w młodości zajmował się polityką, będąc, jak to nazywano, wolnomyślicielem. Ciężko się natrudził, by miasteczko otrzymało linię telefoniczną, angażując się w to bardziej od innych. Kiedy jednak sprawa dojrzała na tyle, że postanowiono wysłać do Sztokholmu delegację, w celu dalszych rokowań, pominięto go, gdyż utykał na jedną nogę! — A wtedy, Aronie, nie jest się pełnowartościowym człowiekiem w oczach tych tam. Odsunął się był wtedy na ubocze, powodując chaos w miejscowym społeczeństwie. Zaangażowany w wiele spraw, był przez to na wielu frontach niezbędny. A że nie zamierzał się zwrócić ku socjalistom, ruszono doń z przeprosinami, prosząc o powrót. Nordensson miał jednak tego dosyć. Wyprowadził się z miasteczka i kupił małe gospodarstwo, przez co obwołano go obrażalskim. Teraz zaś stoi tu Dyrektor, o kilka lat bliżej Nowych Czasów, i chce go obłaskawić. Woła za nim w głąb schodów: — Jeszcze jedno, Aronie. Zakupiłem gramofon i ciekaw jestem, czy znasz... twoja żona pochodziła przecież z Ameryki. Czy wiesz coś o tym tam Jazzie"? Aron stoi, wsłuchując się w ciszę, a płatki śniegu osiadają mu na powiekach. Dyrektor wychodzi doń na dwór: — Coś w rodzaju, jak to mówią, Shocking? — Wiem, Johanie. 51 Zainteresowania Solveigi nie skupiały się akurat na jazzie, choć chętnie nastawiała płytę z melodiami, które znali z radia. Tłumaczyła mu wtedy teksty piosenek i sama nuciła do wtóru. Stąd zadanie to nie było Aronowi całkiem obce, gdy przekraczał próg sklepu Grandina, opatrzonego szyldem „Gramofony i Elektryka". Zawadzały mu jedynie własne ręce, gdy wertował album z płytami. To tutaj nie oznaczało pracy. Siła jego ciała służyła czemuś innemu niż wybieranie płyt. — Chciałbym coś w stylu Shocking. Dla hotelu Bjorka. Sprzedawca aż się rozjaśnił. I gdy Aron odkładał na bok stos płyt ze znanymi mu już wcześniej nazwiskami: Jimmy Lunceford Hot Sextett, Paul Whiteman Light Symphony Orchestra, Duke El-lington, Louis Armstrong, igła gramofonu rozpoczęła swój taniec: Thought if I want to be up-to-date I had to shimmy like sister Kate Although I tried t\vas all in vain But sister Kate could not be blamed. W czasie gdy Sidner po szkole zagrzebywał się w książkach lub przesiadywał przy pianinie, ćwicząc zadane mu przez organistę Janckego utwory, Eva-Liisa wymykała się Żałobie z pełnym poczucia winy uśmiechem i rozwianymi warkoczami, z których jednemu groziło zawsze przytrzaśnięcie drzwiami. Na dworze wciągana była przez grupę Friends, czekających na nią na tyłach magazynu albo w warsztacie kamieniarskim Torina. Pełno tam zawsze było dzieci, gdyż Torin niedościgniony był w wyrabianiu zwierzątek z gliny: spod jego rąk wyrastały łabędzie, słonie i konie, wszystkie o tak błagalnym i bezradnym wyrazie oczu, że aż się prosiły o litość. Owi Friends Evy-Liisy czekali na nią na jabłoniach, za krzewami i na wzniesieniu nasypu kolejowego, między złocieniami i łubinem. Do uszu Arona i Sidnera dochodziły letnimi wieczorami wznoszące się i opadające kaskady śmiechu, widzieli podrygujące bose nogi i słyszeli poufne szepty na schodach, gdzie Eva-Liisa i jej koleżanki siedziały wertując owiane tajemnicą dziewczyńskie książki. Za oknem migały czerwone piłki, a sięgające ku nim ramiona dzieliły niebo na dwie różnokolorowe połacie. Eva-Liisa uciekała na otwartą przestrzeń: na ulice, do zabronionego tartaku, na plażę. Kiedy Sidner szedł wzdłuż cmentarnego muru, łowił uchem szelest na szczycie korony klonu: — Ho, ho. I am a bird! Szczerba między jej przednimi zębami otwarta była na oścież. — I live here with my friends. Sidner próbował uśmiechem odpowiedzieć na ten uśmiech, jedyny możliwy w jego świecie. — We are building dziuplę. Are you a bird? — No, I am not a bird. — Goodbye, Notbird! Szedł więc dalej, do końca ulicy Gylleby, z rękami założonymi na plecach. Uginające się łany zboża, śpiewające skowronki, po- 53 wiew wiatru w przewodach słupów telegraficznych. W którymś miejscu, nie opodal drogi, ujrzał pokładające się zboże. — Good morning, Mr. Notbird. Skuliły się razem, chichocząc, a on przystanął, próbując odnaleźć potrzebne do zabawy słowa, spoczywały one jednak dalej niż wzgórza Óstanasbergen i sam słyszał, jak żałośnie brzmiała jego odpowiedź: — Nie wolno wam się tu bawić i niszczyć! To tylko z siebie wydusił, choć tak pragnął przyłączyć się do grupy Friends, tych lgnących do siebie szczupłych dziewczęcych ciał. Pragnął brodzić w zbożu aż do chwili, gdy wciągnie go w głąb tysiąc drobnych, wijących się ramion. Nie śmiał jednak zanurzyć w tym morzu nawet palców u nóg, stał więc tylko u brzegu, usiłując sprawiać wrażenie sprytnego. — Kuropatwy! — powiedział. — Zachowujecie się jak kuropatwy. Posłał też za słowami nikły uśmiech, ale wypłynął on zbyt późno, stąd też usłyszał w odpowiedzi: — We are no kuropatwy, we are no kuropatwy! Śmiechy i chichy. Zdumiewało go, jak ona się może utrzymać z dala od mroku. U-płynęło wiele czasu, nim pojął, że wzięła na siebie gigantyczny wysiłek wytrwania w świetle, jakby chcąc mu pokazać, że ono nadal istnieje. Jak błyszcząca kometa obiegała ze swymi Friends orbitę hotelu, a padające iskry eksplodowały wokół, dosięgając go, stojącego samotnie wśród jabłoni, również i następnej jesieni. Niewinne były te okrucieństwa, które wpędzały go w mrok. Mógł to być krótki liścik na kuchennym stole: Dear Mr. Notbird I am going do kina „Bajka" tonight with my Friends. Are you going there with your Notfriends? Abird Mogło to też być spojrzenie, słowo, zmuszające go do ucieczki. Wszystko bowiem, co wypowiadano, obdarzone było niesłychaną si- 54 łą promieniowania, które to promieniowanie skierowane było ku niemu. Stąd brał się mrok sadu jabłoni, stąd bezruch, ten kata-toniczny. Dlatego też Sidner, odziany w wiatrówkę i czapkę z daszkiem, stał któregoś wieczoru, deklamując pod wiatr: W życia wędrówce, na połowie czasu, Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, W głębi ciemnego znalazłem się lasu. Jak ciężko słowem opisać ten srogi Bór, owe stromych puszcz pustynne dzicze, Co mię dziś jeszcze nabawiają trwogi. Twarz zwrócił w stronę ogrodu fabrykanta Jolina, otaczała go ciemność: Gorzko — śmierć chyba większe zna gorycze; Lecz dla korzyści, dobytych z przeprawy, Opowiem lasu rzeczy tajemnicze. Nie wiem, jak w one zaszedłem dzierżawy, Bo mną owładła senność jakaś duża W chwili, gdy drogi zaniechałem prawej. Całkiem blisko rozległ się nagle żałosny, jednocześnie zaś zirytowany głos: — Pomóż mi! Pomóż, do pioruna! Sidner wlepił wzrok w parę dzikich oczu. — Oj, aleś mnie przestraszył... Co robisz na tym płocie? — Wiszę — odparły oczy. — Na prawy but Selmy, pomóż mi się odczepić! Przeł. Edward Porębowicz. 55 — Aleś mi napędził stracha. Podszedł bliżej, by zbadać to zjawisko. — Noga ci się zahaczyła. — Sam to wiem, okręć, to puści. No, wreszcie. Dzięki... Jakiś chłopak w jego wieku, choć niższy, opadł z płotu po stronie Sidnera: — Cholera, jeszcze trochę, a bym tu kitę odwalił... Bierz jabca, trza spieprzać, bo mogą nakryć... Podniósł się i zbliżył do Sidnera: — Jużem myślał, że to ten babsztyl, stara Jolin, mnie nakryła, a to pewnie lis smyrgnął. Co to było, coś czytał? — Nic. — Samżeś napisał? — Nie, to... Dante. — Brzmiało nieźle w każdym razie. — Tak uważasz? Nie sądziłem, że ktoś mnie tu może usłyszeć. — Lepiej bym sam nie wymyślił... — Podkradasz jabłka? — I śliwki. Weź se jedną... I lepiej wiejmy stąd, zanim to babsko nas zwącha. Walmy do szopy nad jeziorem. Przyjaciel Sidnera miał na imię Splendid, na pamiątkę hotelu Splendid w Karlstadzie, gdzie został poczęty pierwszej nocy, którą jego przyszli rodzice spędzili razem. Był to wytworny hotel, z windą, czego matka Splendida nigdy nie omieszkała podkreślić. Znaleźli się tam przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ siostra, którą mieli odwiedzić podczas podróży poślubnej, złamała akurat nogę i leżała w szpitalu, bez możliwości powiadomienia ich o tym. Pastor, który w dziesięć miesięcy później wkroczył do akcji, zaoponował: „Nie mogę ochrzcić dziecka imieniem Splendid", na co rodzice odparli: „Splendid albo Nic!" i wobec tej alternatywy duchowny musiał się poddać. Splendid, który podczas całej tej ceremonii zachowywał się spokojnie, jak przystało dziecku spłodzonemu w tak kosztownych okolicznościach, nigdy nie protestował przeciwko swemu imieniu. W zadziwiająco krótkim czasie wyrósł z pielu- 56 szek i zaopatrzywszy się w czapkę z daszkiem, wyrósł na pierwszego złodzieja jabłek w miasteczku. W tej właśnie roli poznał go Sid-ner owego wrześniowego, owianego ciepłym wiatrem wieczoru, kiedy to Splendid bynajmniej nie próżnował: za pomocą drabiny systematycznie obrabiał z owoców grusze, jabłonie i śliwy fabrykanta Jo-lina i gdy wydało mu się, że słyszy kroki jego żony, usiłował przeskoczyć płot, na którym bezradnie zawisł. Czas mijał mu tam na przeklinaniu Jolina, który już raz kiedyś, nie całkiem bezpodstawnie, oskarżył go o podebranie mu łodzi i zaprzepaszczenie jednego z wioseł, które, popychane południowym wiatrem, szybko zniknęło z pola widzenia. Sidner zdumiał się na widok porządku, jaki panował w nie znanej mu dotąd szopie. Owoce były poukładane w równych rzędach na półkach, wszystkie wypolerowane do połysku, spoczywając z ogonkami zwróconymi w tę samą stronę na podściółce z „Wiadomości Fryksdalskich" . Przytaszczony obecnie nowy zapas był tak duży, że Splendid zmuszony był dokonać selekcji, wyrzucając ich część przez otwór w ścianie. — Jak tu ładnie! I ile owoców! — Tak, trochę tego dużo. — To dlaczego nie przestaniesz kraść? — A niby czemu bogacze mają mieć tyle? Weź se śliwkę. — Dzięki — rzekł Sidner i Splendid dostrzegł jego zagubienie: — Pestki wypluwaj na podłogę. Jak cię wołają? — Sidner. Splendid obszedł go dokoła, bacznie mu się przyglądając. Potem pokiwał głową. — Już wiem, to ty. Mieszkasz nad hotelem. Matkę ci krowy zadeptały... — Tak, jak była w drodze na próbę Oratorium... — A twój stary robi u Bjorka w magazynie. Ja się nazywam Splendid. Mój stary był królem armatnim. Fryksdals harad, jeden z powiatów rejonu Varmlandii, leżącego na zachodzie Szwecji, do którego okręgu zalicza się m.in. miasto Sunne [przyp. tłum.]. 57 — Co ty mówisz, królem armatnim? — Choć teraz nie ma nóg, to po upadku. — W ogóle nie ma? — Tylko małe kikuty. Siedzi na wózku, na podłodze. Możesz do nas przyjść. Jeśli chcesz go spotkać. Gazetę już żeś dziś czytał? Sidner zmarszczył brwi, kręcąc przecząco głową. — To siądź na razie. Splendid usiadł na podłodze, na świeżo wypranym dywaniku z żółtych i czerwonych łatek, położonym w tym celu w rogu, między ustawionymi w stos polanami. Zagłębił się w lekturze, kiwając głową, jak jaki starzec, i pomrukując coś do siebie. Od czasu do czasu czytał głośno jakieś zdanie, jakby kosztując jego zawartość. „Sunne pobiło Munkfors pięć do zera. Bramkarzmi byli Bengtsson i Lam-ming." Podniósł wzrok na Sidnera, który wciąż jeszcze nie zdecydował się usiąść, czując się, jakby przyszedł z wizytą do tureckiego sułtana. — Lamming to mój wuj. Potrafi odbić sto pięćdziesiąt sześć razy. A ile tobie wychodzi? Mnie piętnaście. No, ile? Sidner przełknął ślinę. — Ile? Dziesięć? Pięć? Sidner utkwił wzrok w trocinach na podłodze. — Gadać nie umiesz? — Umiem. — To ile razy odbijasz? — Nie wiem. Nie wiem, co to znaczy. — Nie wiesz, co znaczy odbijać?! To co robisz? Po szkole? — Nic. Splendid spojrzał nań ciepło i wskazał na półkę: — Weź jeszcze parę śliwek, nie żałuj se. Więc mówisz, że nic? — Gram trochę na pianinie. Czytam. — Jak dawno temu ją zadeptały, twoją mamę? — Czterystaosiemdziesiątsześć dni temu. — Kapuję. I wypełniacie teraz butelki dla hotelu... Do wódki cię ciągnie? Sidner pokręcił przecząco głową. 58 — Ani trochę? Choćby spróbować? — Tato jest abstynentem. Dlatego dostał tę pracę. Splendid zrozumiał. — Szlag by go pewnie trafił, Bjórka znaczy się, jakbyś mu podebrał. Choć jego o byle co trafia. Za to forsy mu nie brak, najbogatszy w całym Sunne. Moja stara mówi, że cięgiem je omlet. Na samych jajach, bez mleka. I z cebulą. Splendid westchnął ciężko: — Tacy już oni są. Jolinowie też bogacze. Jego buty widziałeś? Na przodzie pełno takich dziurek, białobrązowych. Też se takie kupię, jak dorosnę. I Splendid wstaje: — Więc tak się sprawy mają! Jakby właśnie się wzbogacił o kolejne doświadczenie życiowe. — To do jutra. Chodzą do różnych szkół, ale już następnego dnia Splendid czeka przy furtce, dobrze widoczny w świetle dziennym: mały, o całą głowę niższy od Sidnera, szczupły i giętki. Czarne włosy opadają spod czapki na czoło. — Myślę, że można by zajrzeć do pastora Warme. — Po co? — Tylko zobaczyć, czy jest w domu. Idą przez miasteczko, ale powolny to spacer, jako że Splendid co rusz znika w bramach, zagląda na podwórka i grzebie w śmietnikach, wyłazi na drzewo i ujawnia Sidnerowi dziuplę, gdzie obaj mogą zostawić do następnego dnia książki, dzięki czemu nie muszą ich teraz dźwigać. Kiedy docierają w pobliże plebanii, Splendid mówi: — To twój dziadek był tu dawno temu pastorem. Co ukradł z kasy kościelnej całą forsę. I zwiał do Ameryki. — Owszem — mówi Sidner. — I co przysłał tu trumnę, gdzie były same kamienie, żeby ludzie myśleli, że umarł. — Nie wiem, czy to tak właśnie było. — Mnie tam wszystko jedno. Uważam, że dobrze zrobił. Całkiem klawo! I potem miał gambling house w Stanach, co? 59 — Dziadek był pomologiem. — A to co znowu? — Hodował różne rodzaje jabłek. — To wiem. Dlatego właśnie idziemy do Warmego. Ma takie dobre jabłka. — To te drzewa, co dziadek kiedyś posadził. — Spotkałeś go kiedy? — Nie, umarł dawno temu. To dlatego mama, wujek Torin i wujek Sleipner wrócili tutaj. Mama była wtedy jeszcze dzieckiem. Zostawił testament, że posiada tu dom. — Fajnie jednak zrobił, nie ma co! Ściągaj buty. — A to czemu? — Rób, co mówię. Wsadź za koszulę, by nie było widać. Boso mijają magazyn i kierują się w stronę plebanii. Pastor stoi na werandzie z rękami założonymi na plecach i patrzy na ogród. — O, właśnie dochodzi trzecia. Zwykle tu stoi. Nie pokazuj mu butów. Dzień dobry, księże proboszczu! — Dzień dobry, chłopcy. Spacerujecie sobie, widzę. A nie zimno tak na bosaka? — Zimno — wzdycha Splendid, wpatrując się tęsknie w krzewy śliwy lubaszki i uginające się od owoców drzewa. — Poczekajcie, dostaniecie trochę dobrych jabłek. Pastor Warme jest potężny i gruby, białe jego włosy powiewają w powietrzu, gdy przecina ogrodową ścieżkę, nucąc „O głowo w cierniu krwawym". Z rękami wciąż splecionymi z tyłu przygląda się grubej gałęzi. „W hańbę i drwinę spowita." Wspina się na palce, ale nie może dosięgnąć. „Nieszczęściem, żalem skłoniona." Podskakuje lekko i udaje mu się złapać gałąź, z której sypią się nań jabłka. „Bruzdą katuszy pokryta." — Nazbierajcie sobie, chłopcy. I weźcie też trochę rodzicom. Siedzą potem na kościelnym wzgórzu i zawiązują buty. Siedzą pod nagim krzewem czarnego bzu, na płaskim kamieniu. Splendid promienieje. — A nie mówiłem? W butach byś nic nie dostał. Daje ino tym bez. Lubi biedaków. Możesz se wziąć moje jabca, jak chcesz. 60 — Nie dam chyba rady więcej zjeść. — Ja też nie. O tej porze roku szybko się ich odechciewa. I do wychodka cięgiem trza latać. — To czemu ich tyle gromadzisz? — Bo uważam, że są... takie ładne... Piękne prawie. Człekowi miło o nich myśleć. To w tym momencie ich przyjaźń na dobre się zaczyna. — Są rzeczywiście ładne. — Tak myślałem, że i tobie się spodobają. Wierny zasadzie „Zawsze się człowiek czegoś nauczy", Splendid włóczy się po okolicy, w towarzystwie swego giermka Sidnera, przed którym stopniowo, w małych dawkach, odsłania otaczający ich świat. Zaglądają na ulicę Torvnasvagen, gdzie znajduje się nieduża fabryka, produkująca żyletki, a także przędzalnia i cegielnia. Splendid wszędzie czuje się jak w domu: na dworcu, w Związku Centralnym i w Mleczarni. Wszędzie jest mile widziany i za każdym razem tymi samymi słowami zagaja rozmowę: — To Sidner, co mieszka w hotelu. Jego tata pilnuje Bjórkowi wódek, choć sam jest abstynentem. Resztę prezentacji Splendid przemilcza, i tak wszyscy już wiedzą, nie ma więc momentów pełnych zakłopotanego milczenia. Mimo to upłynie wiele lat, nim Sidner pogodzi się z tym, że światu udało się przeniknąć do jego najczulszych tkanek nerwowych. Trzeba czasu, by dojrzeć. Zaś pewnego dnia Splendid decyduje się pokazać mu swój dom i ledwie przekraczają próg, oznajmia: — To on. Jakby to znaczyło, że jest oczekiwany. I że jest kimś. Splendid jest ubogi. Mieszka w małej chatce przy Totthagen, nie opodal szpitala. Niski, biały domek na skraju lasu. Przez uchylone drzwi włażą i wyłażą kury. Między drzewami stoją klatki z królikami. Matka Splendida, sprawiająca wrażenie zniszczonej pracą, a przy tym o ileż bardziej siwa od Solveigi, stoi pochylona nad pieńkiem, gdzie krótką siekierką ucina głowę kogutowi. Pozbawiony głowy ptak obiega jeszcze pieniek kilka razy, nim wreszcie pada u jej stóp. Znieruchomiałe pióra układają się na ziemi. Nieruchomo stoi też Splendid w kuchni, pozwalając Sidnerowi zaznajomić się z ojcem. Jakby tu wszystko brało swój początek i koniec. I Sidner patrzy na mały tłumok, będący ojcem Splendida, który siedzi przy oknie za półmetrowej wysokości stołem i struga drewniane chochle. Nogi ma obcięte tuż nad kolanami. Połowa twarzy 62 jest wduszona, brakuje również części skroni. Za to są oczy i ręce. Nosi okulary, które zwisają mu z nosa, też spłaszczonego czy złamanego. Człowiek ten kręci kołami wózka, obdarzając Sidnera bezzębnym uśmiechem. Świat domku dla lalek: przy ścianie niskie, krótkie łóżko, obok półka pełna narzędzi, na podłodze odbiornik radiowy. Jest też spluwaczka z korzenia jałowca, a łóżko przykryto narzutą z najczystszego aksamitu, w ciemnowiśniowym kolorze. Sidnerowi daje się czas potrzebny do przetrawienia wszystkich tych wrażeń. Splendid nie popędza go, staje przy kranie i pije. Potem podaje mu czerpak: — Zimne to i dobre. Na komodzie ustawiono fotografie, przedstawiające młodego mężczyznę w obcisłym, pasiastym trykocie. Na głowie ma melonik, a w ręku laseczkę. Pod nosem długie, wypomadowane wąsy, przy boku zaś pudla, w ubraniu i krawacie, stojącego na zadnich nogach. Na jednym ze zdjęć mężczyzna pozuje na tle wieży EifYla, na innych przed jakimś pałacem, jeszcze gdzie indziej zaś przechyla się przez poręcz mostu, pod którym pływają łabędzie. A pałeczki wybijające werbel zataczają coraz to szybsze koła, Sidnerowi zapiera dech, głośniki wypluwają słowa na kuchnię, która przeistacza się w lunapark, w wielki świat: — Panie i panowie! Sensacja i atrakcja! Żywa kula armatnia: Fonzo! Błyski i grzmoty, Sidner wstrzymuje oddech wraz z setką, tysiącem innych zwróconych w górę twarzy i rozdziawionych ust: — A ja leciałem, o czym zawsze marzyłem, szerokim łukiem nad trawnikiem w rodzinnym domu, w Smalandii. Wyżej i wyżej, zaś rodzice moi na dole krzyczeli: „Fonsiu drogi, ostrożnie, bo skręcisz sobie kark!". Bujałem w przestworzach, a nasz przystojny komisarz policji wołał: „Alfonsie! Bacz na naszą szwedzką flagę!", zaś dostojny nasz pastor, ten stary humanista, mówił: „Strzeż się, Alfonsie, byś nie poleciał tak wysoko, jak Ikar!". Pamiętam jego białe wąsy i jak się wstydziłem puchu, który z czasem przeszedł w te oto wypomadowane wąsiska. 63 Z głośników znów płynie zapowiedź, tym razem wielojęzyczna, na tle blasku świateł ponad kuchnią, Paryżem, Wiedniem: — A teraz, panie i panowie, piękna miss Lola i Fonzo, król armatni, zdobywca kontynentów! — I leciałem nad lśniącą cieśniną Kopenhagi, pełną statków i powiewających flag, ponad torami dudniącymi na południe. Na Kil. Na Hamburg. Zeppeliny mijały mnie w locie niczym tłuste cygara, piloci kiwali do mnie przez okna, ale zostawiałem ich za sobą. Dochodził mnie zapach trocin, koni i rozgrzanego namiotu, opuszczanego właśnie przez publiczność. Miss Lola z Markarydu była pąsowym kwiatem afiszy. Ja zaś błękitnym, jak to jej mąż, który wystrzeliwał mnie przy dudnieniu werbla, namalował kiedyś w przypływie euforii. I osiągnęliśmy Rzym, przelatywałem nad Papieżem, moja laseczka bujała wysoko nad kopułą kościoła św. Piotra, Arle-kin w trykocie, w meloniku, palący grube cygaro. Ponad Budą leciałem i Pesztem, w obecności księcia Ferdynanda w wytwornym płaszczu. Dobiliśmy do Paryża! Ach! Bonjour Paris, krzyczałem. Bonjo-ur Fonzo, odpowiadał mi Paryż, a na Polach Elizejskich Isadora Duncan odtańczyła dla mnie taniec, który zahamował ruch uliczny, zaś szoferzy w skórzanych czapkach powychodzili ze swych aut, dzieląc między nas spojrzenia. Był tam też sam Jean Jaures. A miss Lola i ja wznosiliśmy się prosto ku gwiazdom, objęci ramionami oblatywaliśmy planetę Marsa i rozpłomienioną Wenus. Cichnące kobzy, blednące tarantele, usta na ustach poza gorejącym kręgiem gwiazd, niczym ryby w opuszczonym akwarium. — Panie i panowie! Sensacja, atrakc... Wystrzał armatni przebił kuchnię. — Bo w trakcie naszego lotu usunięto na dole siatkę ochronną. Gdy Książę Ferdynand zdjął swój płaszcz, kula zdążyła go już przeszyć, gdy Jean Jaures wsadził na głowę kapelusz, przedziurawiła go kula mordercy. Zaś trawa, na której w parkach Europy czekali złaknieni pikniku ludzie, pełna łez zwróciła twarz ku ziemi. I padliśmy. Bez możliwości uczepienia się choćby łuny księżyca, bo odstrzeliły ją armaty, czy choćby nawet gwiazd, bo zgasiły je ostrza rakiet. I padłem, ja, który śmiejąc się pozdrawiałem laseczką 64 publiczność, ostatnia uczłowieczona kula armatnia, osamotnione dzieło sztuki, padłem, z ustami na ustach miss Loli z Markarydu, na spaloną ziemię. I tak osiągnąłem podłogę. Stąd już nie można spaść. Kuchnia ucichła. Kurze piórko zachwiało się na progu i uniesione łagodnym powiewem jesieni dotarło do ojca Splendida. Osiadło mu na dłoni, spojrzał więc na nie i pogładził się nim po policzku. — Tak to było wtedy — rzekł Alfons Nilsson. — A tak jest teraz. — A jak było naprawdę, tato? — Tak naprawdę, to trzeba się było narobić. — Ja nie o tym... Kiedy tata zleciał. I dlaczego. Siedzieli na podłodze i Alfons Nilsson zerknął ku drzwiom. — Twoja mama nie lubi, jak do tego wracam — powiedział. — Na razie jej nie ma. — I nie wiem, czy tacy mali chłopcy... — Oj, tato! Sidner musi się dowiedzieć. Przecieżem ci mówił. Musi się nauczyć, jak to jest! Bo inaczej zagubi się w marzeniach! Alfons Nilsson oparł się kłykciami o podłogę, odbił się od niej wózkiem, podjechał do drzwi i wyjrzał za próg. — Było to tak, chłopcy — szepnął i uśmiechnął się. — Zakochałem się w tej miss Loli. Choć właściwie nazywała się Greta Svens-son. Była jednak żoną faceta, który obsługiwał armatę. I któregoś dnia nakrył nas, jak żeśmy... — Jak żeście byli ze sobą? — No właśnie. I w czasie następnego występu nastawił armatę na inną odległość, dziesięć metrów poza siatką. Kiedym się ocknął w szpitalu, trzy miesiące później, cały cyrk, z Gretą, jej mężem i resztą przyjaciół, wyruszył w podróż morską na „Titanicu". Splendid śledził badawczo wyraz twarzy Sidnera. — Mama była w tym szpitalu pielęgniarką. — W rzeczy samej — zarżał Nilsson z zadowoleniem. Nieco później leżą na pokrytym trawą jesiennym wzgórku, spluwając na mrówki. Nad nimi żarzy się jarzębina, powietrze jest czyste i orzeźwiające, chłody jeszcze nie nadeszły. Próbują trafić mrów- 65 ki śliną, a potem patrzą, jak toną w białej pianie. Z początku stawiają opór, potem ruchy ich słabną i w końcu zwijają się w kłębek. Wtedy trzeba je uwolnić i sprawdzić, czy dadzą się przywrócić do życia. — Aż dziw, że tyle w nich siły. Jak pomyśleć, że takie w końcu małe. — Ale ten twój tata potrafi opowiadać! — Pewnie dlatego, że nie myślą. Człowiek by sam tak chciał: iść do przodu i nie myśleć. Ty!! Nam się ino wydaje, że myślimy. A tymczasem wystarczy, że ktoś na nas splunie i już padamy, grzebiąc się w tej ślinie. I znów ktoś nas za kark z niej wyciąga, a my po chwili budzimy się i mówimy: „O mały włos, a byłoby po nas, Oskarze!" i tak dalej, tak dalej. — To wszystko prawda, co mówił? — Myślisz, że stary buja? — Nie. — Ale pewnie przesadza. Wedle mnie ma prawo. Niewesoło mu bez nóg. Czasem biorę go do lasu. Przepada za ptakami. Pijemy kawę i tak sobie siedzimy. Kim chcesz być, jak dorośniesz? — Ja chyba długo nie pożyję — mówi Sidner. Splendid przewraca się na plecy. — Ja pójdę pewnie w ślady starego. — A jeśli skończysz jak on? — Mimo to warto. Choć dziwne to wszystko. Gdy pomyśleć, że przelatywał może 20 sekund na tydzień. Jeśli mieli występy. Dwadzieścia sekund zamiast stania dzień w dzień w fabryce. Ale stary mówi, że ważne jest, by ktoś się na takie wariactwo odważył. By pokazać, że życie nie jest takie proste. I że człek człekowi nierówny. I żeby ludzie mogli myśleć: Boże, ile też wariatów chodzi po tym świecie! Coś niesamowitego. Nie w tym rzecz, że on se wmawia, że ludzie cięgiem rozmyślają, jak on to mógł robić, ale w tym, że choć raz w życiu widzieli lecącego człowieka. Że im to zostało w pamięci. Dzieci są najlepszą widownią, mówi stary, bo wszystko wyolbrzymiają i do końca życia mają przed oczami, że raz kiedyś widzieli jednego, co leciał. Człek się czuje, jakby był wierszem, powiada 66 stary. A przynajmniej jedną linijką z tego wiersza i stąd ważne, by ktoś zawsze wyczyniał wariactwa, które nadają się do wiersza. By nie tracić nadziei. Jak księża, albo ci, co grają. Tak mówi stary. Uważam, że mógłbyś zostać ślusarzem. Znaczy się jak dożyjesz. — Ślusarzem? A to czemu? Robić klucze? — Nie tylko! Otwierać drzwi ludziom, co je sobie zatrzaśli! Bo dużo jest przecież takich, co zapomnieli, gdzie pokładli klucze, albo biedaków, co mają dziury w kieszeniach. Samżem wiele kluczy znalazł, czasem parę na dzień. — A zapasowych nie mają? — Tych ubogich nie zawsze na to stać. — A czemu akurat ja mam to robić? — Trudno rzec. Może boś taki nieśmiały. Spotykałbyś wtedy kupę ludzi. Zobaczyłbyś, jak im się wiedzie. Różne domy, różne mieszkania. Dobrze by ci to zrobiło. — Aż taki nieśmiały nie jestem. — Owszem. Ledwie co gadasz. — Ja! Ledwie gadam! — Ze mną gadasz. Ale co się z ciebie nawyciągam! Jedno słowo siedzi ci w gębie, a drugie chowasz w tyłku. — Może... — Trzeba ci więcej z ludźmi przebywać. I umarlaków se pooglądaj. Był raz jeden taki Fin, co mieszkał w głębi lasu. Ludzie poszli na jagody i przechodząc obok jego domu poczuli smród. Pukali, ale nie otwierał. Więc wezwali policję i Hermanssona, tego ślusarza, znasz pewnie. — Nie, nie znam. — No i sam widzisz! Człek musi znać każdą gębę w okolicy, bo se inaczej nie poradzi! — No i co z tym...? — Fuj, cholera! To nie dla ciebie! — No mów dalej, mów! — Ale żeby potem nie było na mnie! — No? 67 — Muchy były jak bąki, jeśli chcesz wiedzieć! Całkiem włochate. Trzydzieści, albo i ze czterdzieści ich było. Akurat świeciło słońce, więc były całkiem zielone i niebieskie. No i włochate, jak mówię. Ten Fin siedział na krześle, pół gęby mu całkiem spleśniało. Jakby mu mchem porosło, wedle Hermanssona. — Od niego samegoś to słyszał? — Nie, ale mówił staremu, a stary powtórzył matce, słyszałem przez ścianę. I stary tak wtedy rzekł: Jeśli tak siedział martwy przez czternaście dni, to ile czasu przesiedział samotnie za życia. Tak mówił stary. — Jak on właściwie dostaje się do łóżka? — Zanosimy go z matką. Niewiele co waży. A po tym Finie to łaziły robaki. Białe. Sam więc widzisz, ile się człowiek napatrzy. Jak zostanie ślusarzem. I Splendid w dalszym ciągu zachęca Sidnera: — A innym razem był taki jeden, co mu się zachciało fruwać. No i leżał przed swym domem w Klockergarden, do połowy zmiażdżony. Przy nogach miał skrzydła. Z papieru. — Jak Apollo? — Tego nie wiem. Erik mu było w każdym razie. Może też te skrzydła były z dykty. Myślisz, że on wierzył, że umie fruwać? — Twój tata przecież wierzył. Czasami musi się wierzyć, że się potrafi. — Albo może wiedział, że i tak umrze, więc chciał umrzeć tak, by ludzie o nim gadali. By mówiono: „To ten, co miał skrzydła u nóg". Rozmowę ich przerwał odgłos bryczki, zaprzężonej w konia, który zbliżał się wolnym stępem od strony Stapelsbacken. — Widział to kto? To zdaje się Selma. — Selma Lagerlóf? — Tak. — Ją też znasz? — Nie, znać to za dużo powiedziane. 68 Ale mówiąc to Splendid podniósł się i wyskoczył na drogę, a kiedy bryczka podjechała bliżej, ściągnął czapkę, ukłonił się i pochwycił konia za cugle. — Dzień dobry, pani Selmo! — Patrzcie państwo, toż to Splendid! Sidner przygląda się tej sławnej kobiecie siedzącej w bryczce: wygląda całkiem jak na fotografiach. Białe włosy pod czarnym kapeluszem, czarny płaszcz i ręce schowane w mufce. — Pani Selma pewnie w drodze na urodziny Fanny? — Rzeczywiście, tak. A ty skąd wiesz? — Czyta się przecie gazety. Wzniesiony kurz opada na końskie kopyta, więc i Sidner podchodzi bliżej i trzymając czapkę w ręku kłania się. — Kimże jest ten młody człowiek? — To przecie Sidner, o którymżem ostatnio opowiadał. Ten, któremu. — Ach, to ty! No jak tam, Splendidzie, byłeś rano złożyć Fanny życzenia? — Nie, bom łowił okonie i nie zdążyłem. — Aktywny z ciebie chłopak. Że też na wszystko masz siły! Nie to, co ja. No, muszę jechać. Zajrzyj znów kiedyś. I weź z sobą kolegę — mówi Selma. Sidner czuje nagłe ukłucie zazdrości wobec Splendida, który zdaje się być jednocześnie we wszystkich miejscach. Później napisze: „Bywają ludzie, których naturą jest wielokrotność. Potrafią oni podwoić, a nawet zdziesięciokrotnić swą egzystencję i obecność. Pojawiają się u boku tych, których dotknął los, a także tych, którzy nie mają z kim się dzielić smutkami czy radością. Przemierzają życie zaopatrzeni w długie czułki wrażliwości". Odprowadza konia wzrokiem, póki nie zniknie. Stoi bez ruchu, a potem pyta niemal bezgłośnie: — Coś o mnie opowiadał? — E, nic takiego. — Czemuś nawet nie wspomniał, że ją znasz? — Nie można wszystkiego naraz. 69 — Złowiłeś jakiegoś okonia? — Wystarczy na obiad. — Kim jest Fanny? Splendid wskazuje palcem w kierunku domu Fanny. Sidner widzi między drzewami balkon, na którym rysuje się niewyraźna postać kobiety w czerwonej podomce, z zastawioną do kawy tacą w ręce. — To ta, która jest właścicielką sklepu z manufakturą? — Tak. Po chwili Sidner dostrzega też i Selmę Lagerlof, która wkracza na balkon z zapakowanym w karton tortem. Fanny stawia tacę na poręczy i idzie po fotel i serwetę. Rozkładają na stole, napełnia filiżanki i obie kobiety zasiadają do kawy. — Jedno ci powiem, że od Fanny Selma dostała kupę pomysłów. — Jak to? — A tak! Któregoś dnia sam zrozumiesz. Drzwi, wejścia. Prześwity w listowiu, gdzie coś migocze czerwienią. To, że Fanny Udde jest w kontakcie telepatycznym ze Svenem Hedinem , nie przeszkadza jej w prowadzeniu sklepu z manufakturą. W białej bluzce, z wysoko postawionym kołnierzykiem, stoi za ladą i drapiąc się miarką po karku przegląda najnowszy francuski żurnal. Fanny uśmiecha się i marzy, marzy i uśmiecha się. Przechadza się przez chwilę między półkami, wygląda przez drzwi na drogę, hotel i przejście na torach, po czym znowu zagłębia się w marzeniach. Jej butik przypomina kirgiską jurtę. Pełno tu zwojów firan, próbek tkanin i bel flaneli, ciężkie aksamitne zasłony oddzielają przy-mierzalnię od reszty sklepu, w pomieszczeniu jest duszno, ale gdy Fanny porusza smukłymi dłońmi, roznosi się zapach perfum. Ma piękne ręce, błękitne żyłki przebiegają pod skórą przystrojonych w pierścionki palców. Jeden z pierścionków, to, jak twierdzi, prezent od Svena Hedina. Autentyczny pierścionek z okolic pustyni Gobi. Na ścianie wiszą zdjęcia Hedina, jedno jej właśnie zadedykowane, stoi na nim oparty o biały samochód, w czasie podróży po Szwecji. „Mojej wiernej wielbicielce Fanny od Svena Hedina", tak właśnie napisał, kto nie wierzy, niech sprawdzi. Prawą rękę złożył na lewej, można też dojrzeć palące się przednie światła wozu. Zdjęcie robił zdolny fotograf: brzoza w tyle stanowi efektowne tło. Fanny wzdycha. Ma trzydzieści sześć lat i dotąd nikt jeszcze nie odkrył, że ma pod prawą piersią znamię, małą, ciemną plamkę. Włosy zebrane są w ogromny kok i nikt z żyjących na tej ziemi nie widział ich rozpuszczonych, nikt nie wie, jakie są długie. Nikt nigdy nie musnął jej warg swoimi, nikt nie dotknął jej prostego nosa, aż trudno pojąć, jak to jest możliwe! Sven Hedin (1865-1952), znany szwedzki podróżnik, autor opowieści i reportaży z ekspedycji naukowych do m.in. Środkowej Azji [przyp. tłum.]. 71 Spłendid ma prawdziwy talent do odnajdywania dróg na nie odkryte dotąd obszary. Niezawodny węch naprowadza go na tajne przejścia, wiodące poza powszedniość. Któregoś dnia uznaje, że Sid-ner dojrzał wreszcie do podróży odkrywczej, nie na darmo przyjaźnią się już od dłuższego czasu. Stoją teraz z wahaniem przed sklepem Fanny Udde, ociągając się z naciśnięciem klamki i otwarciem drzwi. Ale odzywa się dzwoneczek, autentyczny chiński dzwoneczek, dzyń-dzyń, co po chińsku znaczy: Prosimy do środka, nawet jeśli nie zamierzają państwo kupić nawet pudełeczka szpilek. Dzyń-dzyń i oto są już w innym świecie. Fanny siedzi za ladą, na wysokim wiklinowym krześle. — Witaj, Splendidzie. Miło, że zajrzałeś. Czego sobie dziś życzysz? — Chciałem ino pokazać Sidnerowi dzwoneczek. Że jest chiński. To właśnie on, co mieszka w hotelu i jego mamę zadeptały krowy. Zbliża się do niej, pochyla nad ladą, opiera na przedramionach i mówi, patrząc jej w oczy: — Nie chciał mi wierzyć. Wtedy Fanny zwraca się do Sidnera. O Stwórco wszelkich cielesnych zjawisk! Sidner wciąż jeszcze stoi w drzwiach, dotyka dzwoneczka, wsłuchany w wątły, cichy ton, unoszący się między belami materiałów i zasłonami. Długo tak stoi, jakby próbując zrozumieć ten dźwięk, odczytać go we właściwy sposób i zdążyć ujrzeć wszystkie te dziwne miejsca i czasy w nim zawarte. Można odnieść wrażenie, że zawisła nad nim twarz starego chińskiego zegarmistrza. Uwidaczniają się jego ręce. Dom, w którym powstał dzwoneczek, góry ponad wioską, gdzie mieszkał, stada owiec na zboczach, droga, jaką odbyła wioząca dzwonek karawana. Wszystko, wszystko to wywołane zostaje tym oto wątłym tonem. Sidner wolno otwiera usta, zastyga oczarowany. Fanny kiwa głową w jego stronę. — On to widzi! I uśmiecha się doń, pozwalając mu na bezruch do czasu, aż wizje odpłyną, nie przejmuje się szeptem Splendida: — Jego tak czasem coś napada, Fanny! 72 A kiedy do niej podchodzi, ona wpierw nie mówi ani słowa, za to bierze w ręce jego podłużną prawą dłoń i przygląda się jej badawczo. Potem wznosi ku niemu wzrok: — Biedny chłopcze! Odwraca jego dłoń i przyciska do piersi: — Dokładnie taka sama jak Svena! Splendid zachęca go ruchem głowy, ale Sidner jest poważny, na razie jeszcze nie wie nic o swym życiu. W zapiskach O Pieszczotach znajduje się za to wzmianka, która przypuszczalnie wywodzi się z tej właśnie chwili: „Ze wszystkich słów w języku szwedzkim najbardziej fascynuje mnie słowo Przeczucie. Że coś się P r z e c z u w a. Zawiera ono czynność, która pozwala wierzyć, że to podmiot jest tym, który przeczuwa, podczas gdy według mego głębokiego przekonania (Ech, głębokie przekonanie nie istnieje!) to właśnie Przeczucie d o s i ę g a nas. Źródło przeczucia jest bowiem poza nami, jest latarnią morską w mroku, piorunem, który zatacza kręgi na kopule nieba, niestrudzony w swym poszukiwaniu i czasami zdarza się, że odrobina jego blasku zahaczy o nas, wciskając się między najgłębsze pokłady naszej podświadomości. Chcę powiedzieć, że: Zostałem przeczuty. To ona podarowała mi Przeczucie". Splendid wdziera się w jego oddalenie: — Ona ma na myśli Svena Hedina. Zna go osobiście. Jakby Splendid nie szeptał już był o tym od samego rana! — Spójrz tutaj, to zobaczysz. Dłoń Sidnera nadal spoczywa na piersi Fanny, wykręca więc teraz ciało ku wiszącej na ścianie fotografii: Mojej wiernej wielbicielce... — To właśnie ona! Przyglądają jej się teraz wspólnie pod osłoną tych słów, a ona pozwala sobie na przemianę, gdyż życie jej wypełniają marzenia. Z zadowoleniem opada na krzesło i opierając głowę na wyprostowanym palcu, uśmiecha się smętnie. Lewą ręką strzepuje z koronkowej bluzki niewidoczny pyłek i przymyka oczy: — Jest on właśnie w Vadstenie. Je obiad w Hotelu Miejskim. Co je?... Złotopstrąga z jeziora Vattern w remoladzie. Ubrany jest 73 na biało, w płócienne ubranie, które dał uszyć w Singapurze. Kieliszek białego wina, musującego skądinąd, stoi przed nim na stole, w wazonie bukiet róż, pokrytych kropelkami rosy. Jest sam. Właśnie wchodzi kelnerka: Co podać na deser, panie Hedin? pyta. On się zastanawia. Podpiera palcami brodę i rozmyśla. Truskawki ze śmietaną, mówi. — Ależ Fanny! — przerywa jej Splendid. — Teraz przecie nie sezon na truskawki! Fanny wzdryga się. Na jej twarzy pojawia się grymas bólu. — Oj, gdzież to się zapędziłam! Pomyliło mi się, to z tego bólu głowy przez cały dzień. Takam zmęczona! — To nic. Może sprowadził pociągiem z Włoch. — Nie, Splendidzie. Pomyliłam się po prostu. Niczego takiego nie widzę. — To może śliwki? Może chce śliwek? Są takie podobne. Na odległość. Zwłaszcza jak konserwowane. — Miły jesteś, Splendidzie. — Głupiom zrobił, żem ci przerwał, Fanny. — Nic nie szkodzi. Musisz mnie ściągać na ziemię. Podejdź, to wytargam ci trochę czuprynę. Splendid wchodzi za ladę i przymyka oczy. Palce Fanny zataczają kręgi. Po karku i uszach. Sidner też musi schylić głowę, ale robi to na przekór wszystkiemu, co czarne, puste i ciche. W szopie Splendid czyta głośno Sidnerowi z „Wiadomości Fry-ksdalskich": — „Dwóch braci, zajmujących się pędzeniem samogonu, przyznało wczoraj przed sądem, że w ciągu paru lat potajemnie destylowali napoje i zajmowali się ich sprzedażą." Też coś! Splendid leży na plecach na szmacianym dywaniku i prycha pogardliwie. — Potajemnie! To bracia Gustafssonowie z Amberg. Od lat to robią. Jakby kto o tym nie wiedział! Ilu znam takich, co od nich kupowali. „Tak zwane Gry Pasyjne w kościele w Sunne rozczarowały publiczność, jako że trudno je było pojąć." „Jutro nastąpi pożegna- 74 nie nauczycielki Ester Norberg, która jako misjonarka udaje się do Wschodniego Turkiestanu." Wschodni Turkiestan! Podaj no mi Encyklopedię rodzinną, to zobaczym, gdzie się ten babsztyl wybiera. — Ty masz Encyklopedię rodzinną? — Stary mi podarował. To ty przecie chcesz zawsze wszystko wiedzieć, powiedział. I weź przy okazji parę tych żółtych śliwek. Rok właśnie minął od ich pierwszego spotkania, owoców w tym sezonie trochę mniej na półkach, jakby czasu obecnie mniej było niż kiedyś. — O, mam. „Wschodni Turkiestan. Chińska część Turkiestanu, zwana też Kaszgarią, leży na wschód od Zachodniego Turkiestanu, od którego dzieli ją Tien-szan i Pamir. Kraj ten dostępny jest jedynie od wschodu, gdzie stopniowo przechodzi w pustynię Gobi." — A niech to diabli! Czytaj dalej. — „W stosunku do otaczających go pasm górskich, Wschodni Turkiestan traktowany jest jako depresja, w stosunku zaś do poziomu morza stanowi wyżynę o wysokości 900-1000 metrów. W części północno-wschodniej, którą ze względu na jej położenie można traktować jako oddzielną część, teren obniża się, dochodząc do 126 metrów poniżej poziomu morza." — Nieźle! Czytaj dalej. — „Fauna obejmuje na wyżej położonych obszarach między innymi jaki, dzikie osły, dzikie wielbłądy i kilka gatunków antylop. Na terenach położonych niżej występują tygrysy, dzikie świnie, sarny, wilki, lisy i inne." — I tam ona jedzie, ta Ester! Nie ma rady, trza będzie pójść ją pożegnać. — A to czemu? — Czemu? A znasz może kogoś, kto jedzie do Wschodniego Turkiestanu? — Nie. — No widzisz. Trza się nieco w tym obkuć, niech widzi, że coś wiemy. — Bo co? 75 — Bo podamy jej rękę i potem ona pojedzie do Wschodniego Turkiestanu i może zje ją tygrys, a wtedy to tak, jakby człek tam był. I powiemy, żeby nam przysyłała znaczki i inne rzeczy. Ale wróćmy do gazety... Posłuchaj no tego, Sidnerze: „Smutne wydarzenie miało miejsce w nocy z wtorku na środę w Óstansjo. Mężczyzna około trzydziestki zapadł nagle na chorobę umysłową, co objawiło się w sposób nader gwałtowny. Mężczyzna ów rozbił meble i potłukł naczynia kuchenne, a matkę swą wyrzucił z domu, tak że zmuszona* była szukać schronienia u sąsiadów. Przybyłe na pomoc osoby zajęły się chorym, przewożąc go do zakładu w Bergskog, gdzie obecnie przebywa. Jako powód podano, że mężczyzna ten, nie przejawiający do tej pory objawów zakłócenia umysłu, oddawał się w ostatnim czasie rozważaniom na tematy religijne i przypuszczalnie to właśnie doprowadziło do tego smutnego końca." I co na to powiesz? — Nie wiem. — Jego koniecznie musimy zobaczyć. Takiego waryjata nigdym nie widział. Przynajmniej nie na tle religijnym. Możemy go sami spytać, nad czym tak rozmyślał. Może ci się to przydać, Sidnerze. — Niby czemu akurat mnie? — Bo masz pietra. Ale nie ma się czego strachać, sam znam paru dziwaków, choć nie aż takich, jak ten. — Późno już. Zanim tam dojdziemy, będzie ciemno. — Wiedziałem, że tak powiesz. Ale pogadaj ze swym starym, powiedz, że chcemy pójść łowić raki w Hallsjón, tam są fajne sztuki. — Przecież to jeszcze nie sezon na raki? — No, prawie sezon. I nagle dodaje z taką powagą, że aż przechodzi na poprawną szwedczyznę: — Musisz się nauczyć poznawać świat. Inaczej staniesz się taki, jak ten, o którym tu piszą. Obaj wzdrygają się i spoglądają przez szpary w ścianie szopy na wodę. Dobry stąd widok, Sidner śledzi wburzoną powierzchnię, jest zimno. Usiłuje ominąć wycinek z gazety, przywieszony w rogu szopy, przeznaczonym na SZCZEGÓLNIE OSOBLIWE TELEGRAMY 76 Z CAŁEGO ŚWIATA, ale mimo to zatrzymuje tam spojrzenie, jakby kierowany jakąś wewnętrzną siłą. „Z Nowego Jorku donoszą, że pewna czteroletnia dziewczynka z Limy, w stanie Ohio, powoli przeistacza się w kamień. Odpryski poszczególnych części jej ciała zostały, drogą analizy chemicznej, uznane za kamień wapienny." Sidner przyciska palcami punkt na przegubie dłoni, gdzie można wyczuć coś, co nie powinno się tam znajdować: małe stwardnienie, które pojawiło się parę tygodni temu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy czytali o tym po raz pierwszy. — To nieprawda, Splendidzie! — Tak myślisz? A widziałeś kiedy, by co w gazetach odwołali? No gadaj, widziałeś? — Fakt, że nie. — Ciekawe, jak długo potrwa, nim cała zamieni się w kamień. I gdzie to się zaczyna? W nogach czy we łbie? Co wedle ciebie gorsze: jak się zaczyna w ślepiach, czy w nogach? — Przestań już. I tak w to nie wierzę. — Stary gadał, że... — Mało mnie to obchodzi. Ale najgorzej, jak się zaczyna od ust — mówi Sidner, czując jak kołowacieje mu język i wie od razu, że to się właśnie zaczyna. On również na to zachorował. Jakby kamień w ustach. Przełyka ślinę. — Są gorsze rzeczy — nie ustaje Splendid. — Raz żem słyszał o chłopaku, co mu broda wyrosła, jak miał rok, mutację głosu przeszedł, jak miał dwa, a wyłysiał przy trzech. A innemu zęby wyrosły dopiero przy pięćdziesiątce, włosy, jak miał sześćdziesiąt, a mutację miał po siedemdziesiątce. — To już zmyślasz. — No, może to ostatnie. Ale reszta to prawda. Chcę ino rzec, że człekowi dużo rzeczy grozi. I że w życiu nic nie wiadomo. I to właśnie jest takie dziwne... że cokolwiek w ogóle w tym życiu wiadomo. — Dzień dobry — mówi Splendid. — Przyszliśmy zobaczyć tego waryjata z Óstansjó. Jest niedzielny poranek, kiedy to jesień ostatnim wysiłkiem rozpłomieniła się na wspomnienie lata. W blasku zalewającym ogród zakładu przechadzają się starcy i wariaci, przyczepieni do krótkich ogniw własnych nerwów, nasłuchujący szelestów jabłoni i brzóz, a także i tego, który z ukrycia jest sprawcą tego szumu. Smugi cienia, łagodne i podłużne, przelewają się nad wysoko stojącą trawą. Nieco dalej, na równinie, widać rąbek ścierniska i zoranych pod jesienną uprawę pól, lśniących jak jedwab. Konie i krowy rżą z dala i ryczą, w kościele w Sunne bije dwon. Przełożona zakładu stoi przed nimi, wyniosła i sroga: — Czego od niego chcecie? Poza tym tak się nie mówi. — Matka jego nas przysyła, żeby spytać, czy mu czego nie trza. — Ma tu wszystko, czego może potrzebować. — To dobrze — mówi Splendid. — Bo ona się już bała, że nie wziął z sobą Biblii. Wokół nich mamroczą wariaci, wykrzykując coś czasem lub wykonując gwałtowne ruchy, jakby walczyli ze wszystkimi diabłami podziemia. — Biblii? — On musi co dzień z niej czytać, bo inaczej będzie niespokojny. — Mamy tu Biblie. Poza tym w tym stanie, w jakim się znajduje, i tak nie mógłby czytać. — Ale to musi być ta tutaj Biblia — mówi Splendid i klepie się po kurtce. — To jedyna Biblia, jaką on czyta, nawet se tam różne miejsca zakreślił. Matka jego przykazała do rąk mu ją oddać, bo się zrobi niespokojny. — Niespokojny to on i tak już jest. I co to w ogóle za sposób mówienia? — Musi ją mieć na stoliku przy łóżku, tak mówi jego matka. — Stoliku! On nie ma żadnego stolika. Wynoście się stąd. 78 — Nie ma stolika! Słyszałeś, Bengt-Emilu? Nawet mu nie dali stolika! Tegośmy się nie spodziewali. Ciekawe, czy lekarz miejski w Karlstadzie jest o tym poinformowany. Idziemy, Bengt-Emilu! — Słuchajcie no! — woła przełożona, ale są już daleko. Poniżej, w zagajniku, Splendid wciąga Sidnera między drzewa. — Tu przeczekamy, aż pójdzie do Sunne. Musi iść do doktora na zastrzyk. — Skąd ty to wszystko wiesz? Splendid wierci piętą dołek w ziemi i nie odpowiada. — I czemuś mnie nazwał Bengt-Emilem? — Inaczej by wiedziała, kto my są. Bengt-Emila Jolina znasz przecie, to ten paniczyk. Dostaje półtorej korony kieszonkowego, więc nic nie szkodzi, jak będzie na niego. Poczytamy sobie teraz dalej o Turkiestanie. Ale to heca spotkać prawdziwego waryjata! Sidner wie, że wariat z Ostansjo siedzi na strychu, w drewnianej klatce. O zmroku podwórze jest wyludnione, ale Sidner i tak jest pełen strachu, więc skradając się za Splendidem po trzeszczących schodach deklamuje sobie cicho, mamrocząc na podobieństwo starców i wariatów i wzdrygając się nerwowo co chwilę. Przeze mnie droga w miasto utrapienia, Przeze mnie droga w wiekuiste męki, Przeze mnie droga w naród zatracenia. Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki. Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwładna, Mądrość najwyższa, Miłość Pierworodna; Starsze ode mnie twory nie istnieją, chyba wieczyste — a jam niepożyta! Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją... — Co tak gadasz, to znów ten tam... Danto? — Dobrze jest... gdy się człowiek boi... mówić... coś takiego — szepcze Sidner. — Patrz, siedzi tam! 79 — Jest tak, jakem myślał. Stary mówił, że tak właśnie robią z tymi, co najbardziej wariują. — Co mu powiesz? Myślisz, że ta klatka jest solidna? — Nie martw się. Strych przywodzi na myśl kościół, wysoko tu do sufitu. Podłoga trzeszczy, gdy ostrożnie zbliżają się do klatki. Na ich widok wariat wzdryga się i kuli w rogu. — Dzień dobry panu. Przyszliśmy tylko odwiedzić. Jak długo pan tu siedzi? — Jam ciemność, a w niej cytryna, jest jak mówię. Choć mi nie wierzą. To ten, ze środka cytryny, to on się bił, poobrażał się na meble matka dziwka żarówka. Wariat patrzy na nich dzikim wzrokiem, twarz mu drga w nerwowym półuśmiechu i Splendid odchrząkuje. — Czytaliśmy o panu w gazecie. Ja się nazywam Splendid, a on Sidner, jego mama została... Czemu pan siedzi w tej klatce? — Z drugiej strony lustra jest ciemno jak w malinach, można im to powiedzieć, jam na schodach, w czeluści mroku. Ale on znajdzie. — Czytaliśmy, że to na tle religijnym pan... — Religijnym! Powiem mu. Odwraca się do nich plecami i długo siedzi bez ruchu, po czym znów gwałtownie się obraca: — Nie możecie już przestać? Tyle bólu głowy miota się w czaszce! — A nie mówiłem — szepce Splendid. — To najprawdziwszy waryjat! — Cicho, Splendidzie, chcę usłyszeć więcej. Sidner wie, że przeżywa właśnie coś bardzo ważnego. Przełyka ślinę, boi się, nie wolno mu się teraz wycofać. — Słuchać, tak właśnie trzeba! Słuchać dmuchać wzdychać prychać! Ale żagiel to przecie! Krzyczy: — Nie! Precz z żaglami w tym szlamie! W zawiesinie gęstwinie, ale tam w cytrynie wszystko widzą! 80 — Smutno panu? — pyta Sidner. — Tak, tak, jak najbardziej, tak bywa. — Choć właściwie? — Nie ma innego słowa. Trzeba to napisać na odwrocie strony. Żeby się sromali. CZEGO ODE MNIE CHCESZ? — Chcę... zrozumieć. — To dobrze, tak właśnie trzeba. Wariat odsłania dziąsła i szczerzy do Sidnera zęby w uśmiechu. Chwyta rękami pręty klatki i trzęsie nią. — Że to, co niewidoczne, jest rzeczywiste. — Mrok z cytryną, co się kurczy. Idzie matka dziwka żarówka. — Chodź, Sidnerze, idziemy — mówi Splendid. — Nie, chcę zostać. — Jak konie przy płocie? — pyta Wariat ciekawie, prawie z uśmiechem. — Połowa koni to nie cytryny, kopią w szybę pardon melon. CZEMUŚCIE TUTAJ? DRWICIE SOBIE ZE MNIE? Dlatego mnie tu zamknęli. Przed szybą. To dobrze. To dobrze. Płacze teraz, targa prętami i łzy płyną mu po twarzy: — Dobrze dla tych biedaków, co nigdy nie zaznali życia. — Właśnie! — niemal woła Sidner. — Pan też to wie! Rój os i przykra kąsa ciało mszyca; noj os i przyjtra Kąsa ciaio mszyca; Jęczą, gdy ból im do żywego dotnie. Od tych ukąszeń krew tryska na lica, Którą u stóp ich łzami napojoną Kłąb glist natrętnych kalduny nasyca. — Gówno to i siki! — Wariat się obraził, odwracając się ponownie plecami. Nie odpowiada, choć Sidner wciska się błagalnie w zdającą się przeświecać w mroku szczelinę porozumienia. — Niech pan mówi dalej, proszę się nie odwracać. I sylabizuje, wolno i wyraźnie: „Potem, gdy inną wzrok posłałem stroną, nad wielką rzeką ujrzę..." — Matka to kurwa — przerywa mu Wariat zimnym tonem. 81 — „...ludu ławy. Mistrzu — powiadam — niech mi..." Ale teraz to Splendid boi się o Sidnera, którego głos wrze gorączkowym pośpiechem i który odpycha rękę Splendida, usiłującego odciągnąć go od klatki. — Musimy stąd wiać, Sidnerze! — Matka to kurwa! Matka to kurwa! —„...dozwolono Będzie zapytać: Kto są? Jakie sprawy Każą im się spieszyć..." — Najlepiej, jak stąd... Do widzenia panu. Chodź Sidnerze, chodźże, mówię! — Za dużo on ma mroku. I schodów i... Błagalny ton urywa się, Wariat znów robi się surowy, zaciska wargi. — Iść iść bić bić. Nic go to nie obchodzi. Splendid wlecze Sidnera po podłodze, po schodach, wyciąga na podwórze. Jest już ciemno. Wręcz czarno. Sidner trzęsie się na całym ciele. Myśli wpierw, że on sam tylko płacze, ale zaraz potem widzi, że podobnie rzecz się ma ze Splendidem. — To było... — próbuje Sidner wykrztusić przez łzy i smarki — to było tak, jakbym sam tam siedział... wszystko pojąłem... wszystko, co mówił, czego człowiek nie ma odwagi wypowiedzieć, gdy siedzę z tatą w kuchni... albo w szkole... to myślę... że nie istnieję, gdy myślę o mamie, że ona nie żyje i że ja... rozmawiam z nią, jakby... jakby naprawdę... i że jestem cieniem... że to cień zbudził się do życia... i nie chce się pokazać... jak ta cytryna, gdy wszystko się kurczy i uwidacznia... że mnie tu nie ma, Splendidzie, że ja właściwie też jestem taki sam wariat. — Niech to diabli, jak żałuję, żem cię na to namówił! Wcale tego nie chciałem! — szlocha Splendid w odpowiedzi. — Wiem. — Tak mi przykro, żem cię zmusił. Nie wiedziałem, na ileś wytrzymały, nie wiedziałem. — Nie, nikt... tego nie wie. 82 — Rozumiem. To tak samo, jak wtedy, gdy myślę o moim starym, że nie ma nóg i taki z niego kaleka. I że ledwie może się pokazać wśród ludzi... I wtedy, gdy go zanoszę w górę lasu i w inne miejsca, gdzie nikt nam nie przeszkadza. — Wiem. — Że taki z niego tłumok, choć to, niech mnie kule biją, najlepszy stary na świecie. Do diaska, to prawda! Ale że to przecie j a jego dźwigam, a nie na odwrót... I żem taki dojrzały i rozumny, choć ledwie temu daję radę. — Ja tak samo. Tak samo dojrzały i wszystko pojmuję. Tylko że człowiek wtedy taki samotny i tylko ty rozumiesz. — No i ty. Czy też czułeś kiedy, że chcesz umrzeć? — O tak. Ale w tym momencie Splendid musi zawiązać sobie sznurowadło i podciągnąć skarpety, które mu zjechały. To go wybija z nastroju. — Choć z tym jeszcze zaczekam. Aż nie obejmę jakiejś dziewczyny. — Ach tak? — Zrobiłeś już t o kiedy? — Coś ty, głupi? — Ja też nie — mówi Splendid. Zawiązał już sznurowadła i kroki, które teraz stawia, wiodą go ku wyzwoleniu. Czuje ulgę, ale czeka na Sidnera. — Nikt się dotąd ... mną nie interesował. — A na mnie jedna spojrzała. — Któż taki? — Kajsa, ta wiesz. Co mieszka obok sklepu. — Spojrzała na ciebie? — No, trochę. — A na mnie nikt... Splendid chce go pocieszyć. — Ale tylko trochę. A może mi się przywidziało. — Nie, na pewno spojrzała. — Fajna jest. I piersi jej rosną. 83 — Zauważyłem. — Choć nie tak duże, jak u Britt. — Nie, ale zawsze coś. — Pewnie. Ale ponieważ szloch Sidnera nie ustaje, Splendid powtarza: — Choć pewnie mi się przywidziało. — Ja nigdy się nie ożenię. — Głupoty gadasz. Czemu byś się nie miał ożenić. A mnie się z pewnością przywidziało. — Ale wiesz, ja nie jestem jak inni. — Ja też nie. — Więc na pewno żadna mnie nie zechce. — Że niby tyle czytasz... książek i tego tam? — Właśnie, nie ma nikogo, z kim mógłbym o tym mówić... — Na pewno się ożenisz. Kupa dziewuch czyta książki. Choć o tym nie mówią. — Kto na przykład? — No, choćby Mary — mówi Splendid niepewnie. — Ale trudno ją nazwać ładną. — To fakt. A Ingegard? — Ona czyta? — Nie wiem. Ale nosi przecież okulary. Humor im się trochę poprawił. Idą równiną w stronę kościoła. Na niebie widać już gwiazdy, blade i nieruchome wiszą ponad lasem i aleją Gylleby. — Ale nie ma piersi. — Urosną, już niedługo, nie martw się. Z twojej siostry też ładna dziewucha. — Czyja wiem... — No to się przypatrz. Widziałeś, żeby co miała? — Niby piersi? Może trochę... — Pytam tylko. I co zrobimy z Waryjatem? Tak mu tam ciężko w tej klatce. I jak śmierdziało z nocnika. Słuchaj! Trza go uwolnić! — Coś ty, to niebezpieczne! 84 — Ale przecie za niego odpowiadamy! To myśmy odkryli jego położenie! — Nie możemy tu w Sunne wypuścić na wolność wariata! — E tam, nikt by nie zauważył. — Nie wiadomo, jak zareaguje! Niedobrze mi, Splendidzie. — Trza by mu coś miękkiego podesłać do tej klatki, póki czego nie wymyślimy. Co jest najbardziej miękkie? — Młode króliczki. Są takie mięciutkie... ich mordki... gdy wtyka im się mlecze... do klatki... ale NIE WOLNO NAM GO WYPUŚCIĆ! — Sidnerze, co z tobą?... O Boże, ty mdlejesz? W rzeczy samej. Sidner pada na drogę przy kościelnym murze. Czuje, jak przeciąga nad nim otchłań mroku, spowija go w coś miękkiego. Sidner zachorował na odrę i gorączka wiedzie go hen do innych krajów. Chwilami rzuca go w otchłań, pełną nietoperzy i węży. Jest tam i Wariat, co krzyczy, że Sidner musi ich uwolnić, bo zostaną pożarci. W dole panuje żar, Sidner spływa potem i miota się na wszystkie strony. Kiedy indziej znów stoją nad dołem i Wariat mówi: — Jam jest tygrys z drugiej strony lustra, dzięki za uwolnienie, nigdy ci nie zapomnę, choćbyś wyrósł na metr, dwa, trzy. Chodź, rozwalmy domy i meble matka dziwka żarówka, ty wskazuj, ja tłuc będę, w marszu idziemy wszystko rąbiemy. — Puść mnie! — krzyczy Sidner i słyszy głos. To głos Arona: — Trochę soku z borówek, Sidnerze. Słyszy imię Evy-Liisy i czuje na czole dotyk lekkich palców. Ale Wariat znów jest tutaj: — Jam jest ropucha z tyłu lustra, dzięki za uwolnienie. Myślisz, żem wilgotny i wstrętny? Śliski, ohydny. Chodź do matki dziwki żarówki, zwalimy ją na ziemię, na łóżko, na stół, wskazuj, a się wzniesie, wwierci w matkę dziwkę żarówkę. — Pij, Sidnerze, wypij trochę, to gorączka spadnie. Ale Wariat odpycha chłodne ręce, odtrąca kubek od jego warg: — Jam jest sęp z drugiej strony lustra, dzięki za uwolnienie. Pożywimy się padliną, wykroimy oczy i języki, zagrzebiemy się w ich zwłokach, robakach, kiszkach, jak wspaniale usłyszeć krzyk ludzi, dziób masz tutaj, kieruj nim, a uderzy. — Nie! — krzyczy Sidner. — Nie chcę! — To ręcznik, Sidnerze. Obetrę cię z potu. Jest i Splendid, pije wodę z kranu, chodaki zdjął przy drzwiach, przysiada na brzegu łóżka. — Tera tom się ale urządził! Podwędziłem parę królików, wpakowałem w kieszeń i jazda do Bergskog. Patrz uważnie, mówię do waryjata i wyciągam króliki. I wiesz co? Wszystkie były zdechłe, całkiem bezruchawe, o zwiotczałych karkach. Okropność, a do tego 86 waryjat myślał pewnie, żem umyślnie tak zrobił i rozdarł się, aż się poryczałem, bom myślał, że się ucieszy... A tu masz. Ale on potem pojął, żem chciał dobrze i pocieszał mnie nawet. Bo on całkiem do rzeczy, to przez zamknięcie skapcaniał, fiksuje z tego odosobnienia. Sam to mówił, a ja mu na to, że z takiego siedzenia każdemu się może we łbie przekręcić. Ale wtedy jakby się poddał. „Nie ma rady", powiada. „Nie ma rady." Bo on też tak ładnie gada, jak ty. Pewnie na tym Biblu się wyuczył. No tom poszedł do Selmy Lagerlof zapytać, czy go przyjmie do Marbacki, znaczy się jak go uwolnimy. Alem nic nie zyskał. Gadała ino, że nie wydoli, więc ja na to, że ma tu przecie takiego samego waryjata, jak w Cysarzu tego tam Portuga-la , a ona, że ma już dość waryjatów, tożem spytał, czy ma na myśli te Fanny Udde. „Ach, ta biedaczka", ona na to, jeszcze i to mi przyszło". Tom się wkurzył, bo niech tak nie wzdycha, ta Fanny nieraz jej pomysł podsunęła, choć Selma nigdy słówkiem o tym nie wspomni. Kawy mi w każdem razie dała i takie bułeczki z cukrem pudrem. Smaczne, nie powiem. Masz ciągle gorączkę? — Chcę być chory. Muszę być chory. — Zdrowyś już, zdrowyś, przyniese ci trochę soku z borówek, to cię ochłodzi. — Gdzie tato? — Pracuje. Powiedział, bym tu siedział. Poza tym mam cię pozdrowić od Fanny. Masz tu jej rękę — mówi Splendid i kładzie podłużną rękę Fanny na poduszce. Choroba trwa. Sidner żegluje między wysepkami archipelagu marzeń, czasem łódź rozbija się o ich brzegi, wydając go na pastwę majakom. Pragnie umrzeć, by jak najszybciej połączyć się w niebie z Solveigą. Czeka nań przecież tam w górze. Miło tak leżeć pod kołdrą, patrzeć na nią, słuchać jak śpiewa lub opowiada o Ameryce i świetlikach na werandzie. Złość go brała na Arona i Evę-Liisę, który przerywali mu marzenia wilgotnym zapachem świeżo wypra- Selma Lagerlof (1858-1940) jest autorką m.in. powieści pt. Cesarz Portugalii (Kejsarenh av Portugallien). Książka ta ukazała się w tłumaczeniu polskim w r. 1922 pod tytułem Tętniące serce [przyp. tłum.]. 87 nych rzeczy nad piecem, złościł zapach potraw i dobiegająca z hotelu na dole muzyka. Gniew brał go na świat, że istnieje. I że o tyle jest brzydszy niż ta prawdziwa rzeczywistość. Któregoś wieczoru, gdy światło księżyca sączyło się przez okno, Splendid stanął przy jego łóżku. — Czas na nas, Sidnerze. Ubieraj się, idziemy. Selma zmieniła zdanie. Czeka na nas, pomoże nam uwolnić Waryjata. Czeka przy kuźni, bo nie ma odwagi jechać sama aż do miasta. Chyłkiem wymknęli się z domu i przecięli ulicę, trzymając się cmentarnego muru. Światło księżyca omiatało równinę, pieczarki lśniły na polach jak ludzkie czaszki. W cieniu muru stał wóz, na koźle siedziała kobieta z czarną woalką na twarzy. — No, nareszcie! — usłyszeli. — Jak sobie z tym poradzimy! Wskakujcie i żeby jak najszybciej mieć to z głowy. — Dobrze będzie, Selmo — rzekł Splendid, sadowiąc się obok niej. — A jak mnie kto zobaczy? — Tu chodzi o życie. Nie można cięgiem w księgach sterczeć! — Ale jak się to ujawni? — Ujawni! Też mi słowo! — Czemu pani ma na twarzy woalkę? — spytał Sidner. — Żebym nie mogła rozpoznać samej siebie. Bo jakby to wyglądało, gdybym to j a siedziała na koźle, chłoszcząc moje własne konie w środku nocy! Ton jej głosu był równie mroczny jak mrok, gdy księżyc chowa się za chmurę. Wzniosła bat i wygnała konie z cienia cmentarnego muru. Wóz przesadził głęboki rów, wzniecając na drodze tumany kurzu. Sidner trzymał się kurczowo obiema rękami, przykucnięty za plecami Selmy. —- Czemu pani tak bije konie? —- By nikomu nie przyszło do głowy, że to ja! Bo któż mógłby pomyśleć, że to Selma Lagerlof tak się obchodzi ze swymi końmi? Podrygując na wozie przemierzali równinę. —- Niech to diabli, jak ona dobrze powozi! 88 — Tylko nocą, moje dziatki. Tylko nocą. — I bat ponownie za-świszczał nad końmi, aż para uniosła im się z grzbietów. Zakład w Bergskog leżał uśpiony, a księżyc oświetlał mu czoło. Splendid dal sobie radę z drzwiami na tyłach domu i udało im się, nie budząc nikogo, przemknąć po schodach. Wariat spał skulony w rogu klatki. Wychudzony i nędzny, leżał z podkulonymi kolanami, ssąc kciuk. Splendid położył palec na ustach, wcisnął rękę poprzez pręty i zbudził go. — Przyszliśmy pana uwolnić. Ciii... Selma Lagerlóf czeka w zagajniku z końmi i wozem. Wariat jęknął, więc Sidner zaczął monotonnie deklamować: Wtem tam, gdzie ścieżka strzelała ku górze, Znienagła mi się zjawiła u stoku Zwinna Pantera o plamistej skórze. Ta z mej osoby nie spuszczała wzroku I tak męczyła w moim wstępowaniu — Nie musisz się tak strachać, Sidnerze! Wariat usiadł, obserwując Splendida, który zabrał się do przepiłowywania krat. — On się mnie boi? — szepnął Wariat. — To tak, jak ja. Litery trzeba brać od tyłu, przez zaskoczenie, nigdy nie dać im spocząć. — Jak pan chwyci za piłę z drugiej strony, to pójdzie szybciej. Ale już trwogę poczułem niemałą Gdy Lew przede mną wyrósł u pobrzeża. Głowę podnosił i jak mi się zdało, Szedł prosto na mnie, taki wściekły z głodu — To się na pewno nie uda, na pewno go złapią — żalił się Wariat w trakcie piłowania. — E tam, może o panu w książkach napiszą. 89 — Jam jest A. Jam A, inaczej biorę udziału. — Zadowolony kołysał się całym ciałem. — Cięty. Pręty. Weźcie mnie ode mnie. — Pomóżże, Sidnerze! Twój to przecież waryjat! — Nie. — Piłuj! — Sidnerowi wydało się, że dosłyszał w głosie Splendi-da nowy, rozkazujący ton, który napawa go strachem. — No przecież piłuję. Wypiłowuję wszystko na wolność. Wariat kołysał ciałem, krata stopniowo, po kawałku, spadała na podłogę. — Co się stanie z całym moim błotem z tego nędznego miejsca? I przestraszony wdzierał się w swój strach, tym gorliwiej, im otwór stawał się większy. Gdy zaś już mieli odejść, Wariat załamał się i nie chciał. — Nigdzie nie idę! Tu moje miejsce. W tym błocie. — Chodźże! — Boję się mnie. Bardzo, bardzo! — Obejmij mnie ramionami, o tak. Wszystko będzie dobrze. Konie rżały, parskając, gdy wreszcie dowlekli wariata do lasku. — Na Boga, jakże ty wyglądasz, młody człowieku! Co oni z tobą zrobili. Że też życie jest takie okrutne! Otul sobie nogi kocem, a nocna Selma wywiezie cię z tej doliny płaczu, gdzie po lodach i śniegach wilki grasują. — Tylko nie do mamy, nie do niej, chrońcie mnie od tej matki dziwki żarówki! — Pojedziemy tak długo, jak długo trwa noc. Żeby nas nie... — Ujawniono, a jak! — rzekł Splendid i Selmę jakby szał ogarnął. Konie rżąc wyszły niepewnie z zarośniętego lasku i kiedy Selma świsnęła im batem nad grzbietami, ruszyły w drogę. Koła wozu wzniecały kłęby kurzu, gdy pędzili w dół wzgórza. Minęli szkołę w Borgeby i nim zdążyli wyrzec słowo, byli już na równinie. Księżyc jaśniał jeszcze bardziej niż przedtem, pieczarki podrosły, oczy ich podążały za nimi we wszystkich kierunkach, a źrenice skrzyły im się złowrogim, zielonkawym blaskiem. — Czy mogę panią pocałować? — spytał nagle Wariat. 90 — Oczywiście, młody człowieku. Lecz musisz sam unieść woal-kę. — Ale jam ropucha. — Pocałuj mnie, a się okaże. Nim wzejdzie świt. Wariat błądził po omacku rękami, wóz trząsł się na nierównej drodze. — Te konie muszą tak gnać? — Owszem, muszą, inaczej dopędzi nas ranek. — Woalkę trudno mi zdjąć, ręce mi drżą. — Wcale nietrudno. — W głosie Selmy brzmiała złość. — Może i nie, aleja... ja nie wiem, jak się robi... nie umiem. Do niczego się nie nadaję w takich... nędznych miejscach. Selma nie wstrzymała wcale koni, by mu pomóc, przeciwnie: przelecieli Sunne w takim tempie, że koła dudniły po bruku jak werbel. Wydawało się, że powinny każdego zbudzić, ale mieszkańców Sunne zbudzić nie tak łatwo. Nikt im nie przeszkodził, gdy przejeżdżali przez most, na Wielkiej nie było żywego ducha, ulica Błotna leżała pogrążona w głębokim śnie, żaden wilk ani ryś nie zagrodził im drogi na wzgórze Tremansbacken, przy Rottneros krowy podniosły na nich pełne wyrazu oczy, ale powstrzymały się od nieżyczliwych komentarzy. Nic nie było w stanie zmusić Selmy do postoju, póki nie skręcili w końcu na wąską leśną dróżkę, prowadzącą do zatoki Ojervik. Stanęli wreszcie, przy samym brzegu. Ujrzeli przycumowaną do wiklinowych prętów i ukrytą w zaroślach tratwę, a na niej fotel pokryty zielonym pluszem i stoliczek, na którym stał parujący dzbanek z kawą, kanapki i ciasteczka. Po tej szaleńczej jeździe spokojna powierzchnia wody i cisza oszołomiła ich, potężne bale tratwy pachniały żywicą, nastał świt i wnet już pierwszy ptak poranka wychynął z dłoni nocy. Zieleń wodnej toni. Drobne przebłyski złota. Selma uniosła woalkę. — Jesteśmy na miejscu. Wyskakujcie, podkradłam coś do jedzenia z mojej własnej spiżarni. Gosposia będzie przekonana, że to złodzieje — zachichotała zadowolona, uśmiechając się jak mała dziewczynka po popełnieniu pierwszego słodkiego grzechu. — Kiełbasa, 91 ser, chleb — Wariat rzucił się do tratwy i capnął kanapkę z wędliną. — W Bergskog dawali mi samą zupę. — To wstrętne — rzekł Splendid. — Z wyjątkiem pokrzywowej. Zwłaszcza z połówkami jaj na twardo, szczypiorkiem i malutkimi paróweczkami. — Prawda. Jeśli z paróweczkami... Ale z tym dają rzadko. Sidner pomógł Selmie wejść na tratwę, gdzie siadła w fotelu. Po przełknięciu pierwszej kanapki Wariat rzekł: — Nie wolno mi jeść. Nie jestem dobrym człowiekiem, doktor Lagerlóf. Nie zasłużyłem na oswobodzenie. Z powrotem do klatki, z powrotem do klatki, doktor Lagerlóf, zgrzeszyłem ciężko przeciwko czwartemu przykazaniu. — Znaczy się przeciw czemu? — spytał Splendid. — Przeciw czemu? Dobry Boże, Panie Jezu, zbaw moją duszę. I to takim dałem się uwolnić! Rzeczywiście nie wiesz? Nareszcie widzę jasno... Może nawet nie znasz pierwszego przykazania? — Ja? Jakbym miał na języku... To jest... Czy przypadkiem nie „Czcij..."? — Czyś pakt z szatanem zawarł? Możeście wszyscy na tej tratwie w zmowie z diabłem? Splendid odbił tratwę od brzegu i zaczął gwałtownie odpychać kijem w płytkiej wodzie. — Nie, nie sądzę. Przynajmniej nie ja. A może ty, Sidnerze? — Nie, nie ja... — A Selma? Selma wyjęła z mufki grzebień i lusterko. Rozpuściła długie, siwe włosy i zaczęła je czesać, spoglądając nań przez lustro. — Nie wiem. A tak nawiasem mówiąc zwracaj się do mnie teraz rano per panno Lagerlóf... Chociaż nie powiem, czasem człowiek tak się czuje, jakby on istotnie cały czas czyhał. Splenid rozważał jej słowa, podczas gdy tratwa sunęła prosto w kierunku wyspy Malón, która, potężna i kształtem przypominająca łyżkę, odcinała się wyraźnie na tle ogromnych jodeł. — Jakby czyhał... bo też i czyha. 92 — Zwłaszcza gdy człowiek dobrze pisze. Wtedy czuje, że władza, jaką ma nad ludźmi, jest wręcz niesamowita. Jakby zaglądał im do wnętrza. Patrzy na samo dno ich duszy i widzi mrok, widzi to, co bezdenne. TAK JAK U CIEBIE, SIDNERZE! CHODŹ NO TU! — Czego pani chce ode mnie, Selmo? — Pocałować cię. Wariat patrzył na nich przerażonym wzrokiem, zrobił parę kroków ku wodzie. — Ha! Muszę więc skoczyć. Nie mogę żyć dłużej na tym złym świecie. — Niech mnie diabli, jak nie możesz — rzekł Splendid i rzucając się nań, wykręcił mu ręce i powalił na tratwę. — Tera niech se pan tu leży aż do uwolnienia! — Nie słyszysz, co mówię? — powtórzyła Selma. — Nie pozwól jakiejś bijatyce nas rozdzielić. Pomyśl, ile dla ciebie zrobiłam. — Dla mnie? — zdziwił się Sidner. — Tak, dla ciebie. Chodźże wreszcie! — Nie! — krzyknął Sidner. — Nie chcę! Ogarnęła go przemożna niemoc, opadł na skraj tratwy i zanurzył rękę w letniej wodzie, której wschodzące słońce nadało różowa-wy odcień. Jakaś ryba uderzyła o tratwę, a z dali dochodziło prychanie parostatku. — Skierowali oni tratwę w cień pochylonych nad wodą wierzb i czekali, aż nie znikną światełka parostatku. Dochodził zeń gwar i śmiech i strach nas ogarnął, że wypatruje nas stamtąd ciotka Pol-ly. Ale któż może odgadnąć, gdzie się znajdujemy? Zrozumiałem, że odkryto naszą ucieczkę i że stójkowy wraz z resztą ruszyli za nami w pogoń i radowała mnie myśl, iż może sądzą, żeśmy już nieżywi. Pożałowałem, że nie zostawiłem po sobie listu, w którym wyjaśniłbym, że już dłużej nie zniosę takiego życia, nichby ich gryzło sumienie... Sidner gwałtownie siadł na łóżku: — Gdzie jest Selma Lagerlóf? Kim... kim jest ciotka Polly? 93 — Aha! wreszcieś się obudził! Polly? Nie mam pojęcia — Splen-did usiłował schować pod siebie książkę, którą czytał. Sidner opadł z powrotem na poduszki. — Selma? Ino był z nią kłopot, jak wróciło światło. Jakeśmy czasem ratowali Waryjata. — Choć on wcale nie chciał? — No właśnie, mówił, że... — ...przynależę ciemności. I muszę tam wrócić. Tam go nie znajdą. On też jest waszym mrokiem, nie może być w świetle dziennym. Jednak udało im się przetransportować Wariata na wyspę Malón. Wpierw próbował się wyrywać, ale potem poddał się i ruszył za nimi, jak potulne jagnię. Splendid odsapnął i opadł na piasek. — Uratowaliśmy pana. — Dobrze jest — rzekła Selma. — Wreszcie mogę wrócić do domu. Żeby nas nie... —...ujawnili, o to chodzi! Lepiej zostań tu, Selmo. Zrobiłem stół ze skrzynki po cukrze i krzesło pod sosną. Możesz tam siedzieć i pisać. O wszystkim, co tutaj... — Mam wrażenie, że niezbyt pojmujesz, co chcę rzec. Jestem osobą powszechnie znaną, w dodatku w samym środku nowego dzieła! — To napisz, że łowimy pstrągi, zbieramy leśne maliny... — Muszę mieć dystans do pewnych spraw. — Pewnych spraw! Jakby nie można było załatwić tego tutaj... Słońce świeci, bąki bzykają i mamy prawdziwego waryjata. Jakby ci to nie wystarczało. A jazem mu przyrzekł, że będzie w książce! — Wciąż tylko przyrzekasz, Splendidzie! — Chcę z powrotem do klatki! — wrzasnął Wariat. — Czy to nie dobry początek, Selmo? Patrz, tu masz papier i pióro — Splendid wcisnął ją siłą w krzesło pod wysoką sosną. Słońce wyjrzało zza chmur, oświetlając jej ciągle jeszcze rozpuszczone siwe włosy, ale wzrok miała zmęczony. 94 — Dalej, pisz Selmo: „Chcę z powrotem do klatki, wrzasnął Wariat, rzucając się na ziemię. Było to w początku sierpnia, właśnie oswobodziliśmy biednego nieszczęśliwca z jego poniżenia i dotarliśmy do Malón. Spędziliśmy tam piękne dni. Ryb było pod dostatkiem, a nocami wypływałem ukraść trochę mleka, masła i soli". Sidner poruszył się w łóżku. — A mnie tam nie było? — Aronie, zbudził się! — Przygrzeję mu trochę mleka — doleciał od pieca głos ojca. — Opowiedz jeszcze o wodzie. — Jakiej wodzie? — Fryken... albo Missisipi... albo... Gdzie jestem? Tatusiu! — Obudziłeś się... Pokaż mi się, wyglądasz o wiele lepiej. — Obudziłem się? To ja spałem? — Jeszcze jak! — A gdzie Splendid, dopiero co tu był? — Oj, nie tak dopiero. Ale ciesz się, że masz takiego przyjaciela. Ten to dopiero ma gadane... I czego to nie nawymyśla! — Nawymyśla? Chcę spać. O, jakaż to przebogata choroba. Pełna obrazów i słów. Rozległa, spokojna toń, chłodne ranki, można się dać zanurzyć i złożyć na brzegu, dać się napełnić rzecznym napojem. Ale gorączka zaczyna wreszcie popuszczać, coraz częściej jest na miejscu, w kuchni, u ojca i Evy-Liisy. Wkrótce już może wyciągnąć rękę po książkę leżącą na krześle. To Przygody Tomka Sawyera, otwarte gdzieś pośrodku. — Czytałeś mi to? — Splendid stoi przy drzwiach. — Tak, bom myślał, że może ci się spodoba... — Choć spałem? — Ja wiem, czy spałeś? Takeś się rzucał... Sidnerze, chcę coś rzec, mam nadzieję, że mi przebaczysz. Tak mi diabelnie przykro, żem cię zaciągnął do Bergskog. Jeśli to to ci zaszkodziło. — To chyba nie to. Choć wszystko było takie dziwne. Ale możemy kiedyś iść go odwiedzić. Za to, żeśmy go uratowali. — Za to... — mówi wymijająco Splendid. — To nieprawda, co? 95 — Chyba ci się to przyśniło... Splendid staje plecami do pokoju i odsuwa firankę. — Aleś mi to opowiadał, prawda? — Nie przeczę. Bom myślał, że ci się spodoba. — I że Selma Lagerlof nam pomogła? — Ona? Nieee... Przecie ona... wiesz, jest za stara. — Więc on nadal w tej klatce? — Kto? — Ten wariat, któżby inny. — Nie. Już nie. — Więc wyzdrowiał! Sidnerowi natychmiast wracają siły, siada na łóżku i nawet się śmieje. — Za parę dni możesz już iść do szkoły. — Tak. I możemy pójść odwiedzić... Ale co to, Splendidzie? Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz? — Dziwnie? Nie... Ale podchodzi do kranu i odkręca kurek tak mocno, że woda tryska pełną strugą. Pochyla twarz i myje ją, potem szuka ręcznika w szafce i wyciera się z niepewnym uśmiechem. — Gorąco. — Splendidzie! To coś innego! Co przede mną ukrywasz! — Też coś... Wiesz, muszę już iść... — Nie. — No bo... no bo dzień potem byłem tam z królikami, wtedy ja-keś zachorował... — I co? — Powiesił się. Powiesił się, Sidnerze. I nie wiedziałam, czy to zniesiesz. I czyja sam... czyja sam również... III — Prawda! — prychnął Marc Chagall. — W ten sposób do niej nie dotrzesz. Jedynie poprzez wyobraźnię możesz, w najlepszym wypadku, odnaleźć coś prawdziwego. Siedzieliśmy plecami do siebie, każdy przed swoimi sztalugami. Miałem piętnaście lat i matka wypędziła mnie na najbardziej obfite pastwiska malarstwa: zza kwitnących pól makowych przeświecały prowansalskie wzgórza. Ona sama siedziała pod parasolem, w swej białej sukni z wysokim kołnierzykiem, w podwójnej roli zarówno cerbera, jak i modelki. We włosy wpięła błękitny kwiat klematisu, a ja, przyodziany w Biały Malarski Kitel, udawałem młodego Moneta. Stary wychynął spoza skałek, kiedy godzinę już tam pracowałem i zerkał stamtąd na nas. Matka spytała, nie zmieniając pozy: — Pan też maluje? — Owszem, też. — Przepięknie tu, nieprawdaż? — Tak, niestety — odparł stary. — Ale zafascynował mnie widok was obojga. Jeśli mi państwo wybaczą. Matka pewnie nie zrozumiała, więc powtórzyła, nie wiem już, który raz z rzędu: — Mój syn ma wielki talent. — Nie ma nic bardziej groźnego od talentu — odparł stary i nerwowe wargi mojej matki zacisnęły się. Utkwiła wzrok w krajobrazie. — A tak naprawdę co chciałbyś malować? — spytał mnie stary, patrząc na moje płótno. — Prawdę — odparłem jednym zakłamanym muśnięciem pędzla. To właśnie wtedy prychnął. Ale matce nigdy nie powiedziałem, że to prychnął Marc Chagall. 99 Na początku wieku zainaugurowano oficjalnie kolej żelazną, której to ceremonii towarzyszyły łopoczące flagi i płynący masowo poncz. Właściciel hotelu, Dyrektor Bjórk, stał obok samego maszynisty, kiwając ręką ludziom tłoczącym się wzdłuż nasypu, który ciągnął się przez całe Fryksdalen-. Dym wciskał im się do oczu, ale co z tego, skoro dane im było uczestniczyć w uroczystości, która wnet miała pozbawić chleba tych wszystkich, co dotąd trudnili się przewozem. Ów fakt, że wielu ludzi nieustannie świętuje swą własną zagładę, nie był dla syndyka Brantinga tajemnicą, wygłosił nawet kiedyś referat na ten temat. Jednak rozwoju cywilizacji nie da się powstrzymać i tegoż właśnie dnia podziwiano jasny, słomkowy kapelusz Dyrektora Bjórka i jego kamizelkę, która przynajmniej rano, przy wyjeździe z Kil, lśniła niepokalaną bielą. Złoty łańcuszek od zegarka błyszczał zadowolony, a jego właściciel gładził swe sterczące wąsy, w pełni świadom, że bez jego wpływów nieprędko otrzymano by linię kolejową, wijącą się teraz między chłopskimi zagrodami i chatami oraz należącymi do niego dorodnymi łąkami i lasami. Bjórk miał głowę do interesów: w młodości przebywał dużo na północy, widział, jak jeden po drugim wyrastały tam tartaki i wiele się wtedy nauczył. Nawet jeśli z początku żywił się chlebem ze słoniną, to już wkrótce potem mógł wraz z kotletem cielęcym łykać zarówno nieruchomości, jak i lasy. W niedługim czasie stał się posiadaczem połowy regionu Varmland i wzniósł w samym środku miasteczka wspaniałą rezydencję. Był to prawdziwy dwór, z odlewanymi z żelaza słupami u bram i flagą na szczycie masztu przed domem, powiewającą często na cześć nowej mieszczańskiej klasy. Założył hotel, a tartak jego rozrastał się w szybkim tempie. Miasteczko Sunne przeżywało pełnię rozkwitu. Pojawiło się wiele fabryk, a zakłady rzemieślnicze wzdłuż ulic Długiej i Wielkiej Hjalmar Branting (1860-1925), jeden z głównych przywódców szwedzkiej partii socj aldemokr atycznej. 100 rozbrzmiewały stukotem młotków, ludzkim śmiechem i jękiem — przypominało to arabską kazbę. Otwarto nowe sklepy, a duży dom Mortimera Aberga przy rynku można było z powodzeniem nazwać Domem Towarowym, niczym nie ustępującym co lepszym sklepom w samym Karlstadzie. Ola-Samochodziarz, który pierwszą taksówkę sprawił sobie w 1905 roku, był teraz właścicielem całej firmy. Salon samochodowy Gyllnerów powiększył się i wielu młodym chłopcom, rozpoczynającym tam swoją pierwszą pracę, polecano udać się do Góteborga po odbiór nowych wozów. Jechał więc taki pociągiem, po czym wracał już na własną rękę, z zawiniętymi w papier kanapkami i sadzonymi jajkami w aluminiowym pojemniku na siedzeniu obok, rozpierając się niczym król w nowiusieńkiej lśniącej karocy. Bjork i jego zięciowie byli rzecz jasna posiadaczami samochodów, a nawet jego córka,. Valborg, zrobiła prawo jazdy i jako pierwsza w okolicy kobieta za kierownicą wzbudzała oczywiście niemałą sensację. Za każdym razem, gdy jechała do sklepu Aberga po jakieś ekstra przysmaki, ludzie towarzyszyli jej calutkie dwieście metrów, jakie miała do przebycia. U Aberga zjawiała się też czasem Selma Lagerlóf, najczęściej zaprzężoną w konie bryczką. Wkrótce jednak i ona rozpoczęła pertraktacje z Gyllnerem w sprawie zakupu Vplva. Wzrastała też ilość mieszkańców: wielu robotników zatrudnionych przy budowie kolei pozostało na miejscu, niektórzy z nich otrzymali posady zawiadowcy stacji, inni wszelkiego rodzaju inne zatrudnienia. Gdy nadszedł wreszcie dzień inauguracji, nowe budynki stacyjne, dziwnie żółte i obce w tym otoczeniu, leżały jak sznur perełek przy peronach. Między rabatkami rudbekii pobrzmiewały dialekty Skanii, Blekinge i Smalandii, a pierwsze nerwowe odprawy pociągów przez świeżo mianowanych zawiadowców nagrodzone zostały ponczem przez samego Dyrektora, który opuścił lokomotywę z kieliszkiem i butelką w rękach. Orkiestra grała, dzieciarnia trąbiła, a do otwartych okien wagonów wrzucano kwiaty. Bracia Per i Pop, rodem z Danii, zaręczyli się z bliźniaczkami Edel i Esther na samym środku mostu kolejowego. Wymienili nawet na 101 oczach wszystkich narzeczeński pocałunek, bo też i był to wielki dzień, początek nowej epoki. I tak płynęły lata. Pewnie, że nadal pito poncz, ale już nie wzdłuż nasypu: po tym zaproszeniu do tańca większość i tak musiała wrócić do pługa, do naczyń i karmienia świń. Pogoda też jakby zaczęła szwankować, na południu spiętrzyły się ciężkie chmury, jedna z fabryk przy ulicy Tornvnasvagen spaliła się, druga nagle zaczęła zalegać z wypłatą, a w trzeciej któregoś ranka ucichły maszyny, jej właściciel zaś ulotnił się jak kamfora. Z lektury gazet wiedziano, że tu i ówdzie są kłopoty z żywnością. Na ulicy Wielkiej jakaś kobieta upuściła butelkę syropu, która rozbiła się o bruk i zaraz można było ujrzeć trzech chłopców, leżących na brzuchach i zlizujących, co tylko się dało. Gdy człowiek chciał się zabawić, szedł do Hotelu. Można tam było potańczyć przy zabawnych obcych melodiach: Wish I could shimmy like my sister Kate She shivers like the jelly on a plate My mammy wanted to know last night Why all the boys treat sister Kate so nice. Zaś pod koniec wieczoru przy powolnych, rzewnych kawałkach, które Aron zmęczonymi palcami i z pustym spojrzeniem kładł na gramofonie przy palmie w doniczce: Do you know what it means To miss New Orleans Fll never forget that old town. Wielu było takich, którzy stali w tych dniach przed hotelem, pomrukując zawzięcie, szara masa, którą Aron zmuszony był oglądać za każdym razem, gdy otwierał okno, by wywietrzyć dym z cygar Dyrektora. Bowiem Bjork coraz częściej uczestniczył w tych wieczornych bankietach, choć chętnych do interesów było coraz mniej. Wzrastała za to liczba jego przyjaciółek. Odgrywano żywe obrazy, 102 organizowano maskarady, trzaskano kartami do pokera i pito jeszcze więcej ponczu. Bjork sprawiał wrażenie coraz bardziej zmęczonego, coraz też bardziej rósł mu brzuch, a i kobiety, które klepał po tyłkach, były coraz młodsze. Po jednym z takich przyjęć zapukał pewnego ranka do drzwi Arona. Stał w nich chorobliwie blady, ze śladami wieczornej biesiady na twarzy. Jedynie złoty łańcuszek od zegarka, rezultat wielu zwalonych pni i wielu pochylonych robotniczych karków, zachował blask. Bjork miał do Arona sprawę. — Chodźmy na dół! — powiedział, wskazując na piwnicę, gdzie trzymał wino i wódki. Zamknął za nimi drzwi na klucz, otworzył jedną z butelek, pociągnął parę łyków i opadł na krzesło. — Rannym pociągiem przyjechał delegat, jest w drodze do Tors-by — rzekł. — Nie po to starałem się o kolej! Po czym rozejrzał się dokoła: — Powinieneś mieć tu lepsze oświetlenie, dopatrzę, żeby to zrobiono. A teraz wskakuj w najbliższy pociąg i jedź się zająć tym gościem! Badawczym spojrzeniem obrzucił rząd butelek. — Napełnij kadź wódką i częstuj go, nim zacznie gadać z ludźmi. Zorganizuj przyjęcie i dopatrz, by się stąd wyniósł. Dwadzieścia litrów starczy chyba na porządny bankiet. — Ja nie piję — rzekł Aron. — Prawda, zapomniałem... Ale też nie ciebie chcę... Powiem jasno: interesy nie idą tak dobrze, jak kiedyś. Ciężkie czasy. Jeśli robotnicy zażądają podwyżki, to długo nie pociągnę. Taki jest m ó j krzyż i muszę go dźwigać. Będę więc musiał posłać z tobą kogoś jeszcze. Kogoś, kto pije. Asplund pije, co? — On jest starym socjaldemokratą! — Ale pije! — Chcesz kupić ludzi, Johanie. — Tak, chcę! Ale i dobrze płacę! — Bjork wybuchnął pijackim śmiechem. — Pomyśl, dostać forsę za picie! Któryż pracodawca zaproponowałby coś takiego? Niech sobie nawet weźmie dzień wolne- 103 go, jak zechce. Idź teraz i wyciągnij go z tartaku. Ale uważaj, by nie wypił wszystkiego przed czasem. — A jeśli odmówię? — Tego nie zrobisz, Aronie. Na razie jeszcze to my, pracodawcy, wydajemy polecenia. Czyżbyś był po stronie robotników? Nie podejrzewałem cię o to. — Ale to zdrada. — A niech sobie będzie. W każdym razie delegat ma się spotkać z robotnikami w tartaku Hedsater o jedenastej. Musisz go wcześniej przyłapać: Na pewno zamieszka w Bjórnidet. — Na to go pewnie nie stać. — No to u któregoś z robotników. Podstaw Asklundowi kadź pod nos, to poleci tam z wywalonym ozorem! — A jeśli delegat jest abstynentem? — O to się nie bój. Tyle ci powiem, że trzeźwy tu nie zjechał. Stąd wiem to wszystko. — Że też tak możesz, Johanie! — To nietrudne. Wszystko da się kupić. No, może nie ciebie, ale wtedy przestaniesz być zajmujący. W interesach wyjątki się nie liczą, stać nas na to, by się nimi nie przejmować. Jeśli takich jest zbyt wielu, to przestają być wyjątkami. Wtedy tworzy się inna sytuacja polityczna, a na taką tu jeszcze za wcześnie. — Ale jest już na dobrej drodze. — To racja. Lecz widzisz, ja też jestem na dobrej drodze. Żebym przestał się liczyć i wyleciał z mej branży. Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam, też czytam gazety. Ale jeszcze jakiś czas za-mierzm się utrzymać, nie chcę widzieć, jak na moich oczach znika dzieło mego życia. A tak poza tym fajne płyty kupiłeś. Pójdziemy ich teraz posłuchać, tylko ty i ja. To też polecenie. Sala balowa była pusta. Aron zdmuchnął pyłek z igły i nastawił płytę, po czym wsłuchali się w skupieniu: Though if I want to be up-date I had to shimmy like my sister Kate Although I tried tfwas all in vain 104 But sister Kate could not be blamed She madę me dance till I got sore feet I will be glad when it's all complete. Podróż do Torsby mocno podważyła Aronową wiarę w siebie. Stojąc na platformie między wagonami, z bulgoczącą kadzią wódki w objęciach, patrzył na mijane tłuste lasy dyrektora i myślał, że z łatwością mógłby przecież ją wyrzucić, ale właśnie wtedy zjawił się chętny do pogawędki konduktor. Aron postanowił więc wylać zawartość kadzi do toalety i w zamian napełnić ją wodą, ale toaleta była zajęta i zaraz potem przybyli do Torsby. Powłóczywszy się trochę po ulicach, znalazł się na cmentarzu. W kościele grały organy, otwarto drzwi i na zewnątrz wytoczył się kondukt pogrzebowy. Aron zaczął się wycofywać, ale kondukt deptał mu po piętach, popędzając go coraz dalej, w stronę cmentarnego muru, przy którym znajdował się świeżo wykopany grób. Z kadzi parowało zło, Aron za nic nie chciał być z nią widziany, więc zdesperowany spuścił ją w głąb grobu. Kadź utkwiła sztorcem na dnie i Aron za późno uświadomił sobie, że złożenie na niej płasko trumny będzie teraz niemożliwe. Kimże jest, że nie potrafił odmówić dyrektorowi? Jakież inne zło gotów jest popełnić? Rzeczywistość jest zbyt surowa, myślał, uciekając od niej w popłochu — Zaczął rozczytywać się w Biblii i dał się otoczyć Bogiem. Pewnego dnia przeczytał o apostołach, którzy w dniu szabatu przełamali się kłosem. Opowieść ta stała się dlań centrum wszystkich ewangelii, centrum światła dziennego. Miała tak wiele wspólnego z Solveigą i nim samym: wyznaczała punkt środkowy miłości i tolerancji, ocierając się o tę najbardziej chłopską stronę jego duszy, daleka od sztucznie tworzonych norm, promieniująca światłem, które zawierało ich wspólne życie. Siedząc w alei Gylleby, pod miłosną sosną, gdzie często teraz przebywał w poszukiwaniu samotności, przymknął oczy, pozwalając światłu igrać pod powiekami. Solveiga była z nim razem, tak blisko, że czuł, jak rzęsy jej łaskoczą go w policzek. Gdy otwarł oczy, by czytać dalej, ujrzał, jak litery nagle uwalniają się z kartek. Przerażony i jednocześnie zafascynowany obserwował, jak traciły z sobą więź, jak wysysane ze stronic księgi oddalały się w tańcu i osiadały wokół, w tra- 106 wie, w wierzchołkach drzew i na blednącym ku wieczorowi niebie. I Aron ze śmiechem odrzucił Biblię daleko do rowu: nie była mu już potrzebna. Otrzymał znak, trzeba się teraz tylko mieć na baczności. Wiódł spojrzeniem za wirującymi ku niebu literami, a pod wieczór ujrzał, że to, co do tej pory uważał za gwiazdy, to litery starego alfabetu. Tworzyły napis, podstawę wszystkiego, swoisty rebus. Sol-veiga spajała go swą siłą. Kiedyś pozwoli mu zrozumieć. I jeszcze coś ujrzał, coś może z Ezechiela: w dolinie martwych kości, na równinie wypełnionej skargą i męką, mignęła mu za literami ona sama, w połowie tylko widoczna w swej błękitnej bawełnianej sukience, która z lekkością firanki spowijała jej ciepłe piersi. I wstąpiła weń nadzieja, że ona jedna, wśród wszystkich zmarłych, zdołała zachować swe barwy, że suknia jej nadal jest błękitna, że złocistobrązowa aura wokół jej policzków nie zniknęła. Solveiga żyła, choć jakże nieskończenie daleko. Aron był przekonany, że udaje mu się utrzymać swą nowo nabytą wiedzę w tajemnicy. Powoli jednak zaczęła się zeń sączyć, wpierw ku przerażeniu Sidnera, potem też i Evy-Liisy: — Jakie dziwne rzeczy wygadujesz, tato? — pytała, patrząc na niego w zdumieniu. Co takiego powiedział? Nic szczególnego. Ale rozmowy — te żałosne, niezdarne wymiany słów ponad kuchennym stołem — uzyskały jakby inny wymiar czasu. Toczyły się bowiem nie tylko tu i teraz, ale w każdej chwili mogło się w nie wkraść parę słów całkiem skądinąd, uśmiech, nic nie mający wspólnego z praniem, gotowaniem i cerowaniem skarpet, którym to czynnościom wspólnie się oddawali. Aronowi wrócił uśmiech na twarz. — Trza mu co wynaleźć do roboty — zawyrokował Splendid. — Coś, co odwróci od niej myśli. — Nie będzie to łatwe — uznał Sidner, po tym, jak zwierzył się koledze i pozwolił mu się tym zająć. — Pogadam ze starym. I tak Aron został zaproszony do ojca Splendida, gdzie zaprezentowano mu wspaniały radioodbiornik. 107 — Niezłe to hobby — stwierdził stary Nilsson i pokręcił gałkami. — Słyszałeś kiedy o domowym nadajniku? W ten sposób udało im się wciągnąć Arona do towarzystwa miłośników radia, założonego przez ojca Splendida. Członkowie jego zbierali się w szklarni ogrodnika Falldina. Na dworze wciągano na maszt antenę, w środku zaś parującej ciepłem szklarni, pod patronatem listu Jego Królewskiej Mości, pozwalającego na posiadanie radioodbiorników, kłębiło się od kabli, słuchawek na uszy, filiżanek kawy i drożdżowego ciasta. Piski i trzaski dochodziły z Europy, a czasem nawet z Ameryki i Afryki. Siedziano sobie w cieple na krzesłach, przy uginających się flancach pomidorów oraz rzędach pelargonii, chryzantem i oleistych maków, podkręcano śrubki i majsterkowano, gdy tymczasem na dworze zaspy śniegu napierały na szklane ściany. Któregoś dnia otrzymano dziwną wiadomość z odległej Nowej Zelandii. Koperta została puszczona w obieg, żeby wszyscy mogli przyjrzeć się znaczkom. Potem Sleipner otworzył list, łyknął kawy i odczytał go tak głośno i szybko, że nie do wielu dotarła jego zawartość. — Nie graj ważniaka — rzekł ogrodnik Falldin, który chciał jak najszybciej mieć to z głowy. Interesował go sam nadajnik, a nie jakieś listy. Chciał wiedzieć, jaką drogą sygnały docierają do odbiorcy i w jaki sposób można to ulepszyć. Samo nawiązanie kontaktu było dlań tylko potwierdzeniem mocy jego własnego nadajnika. Inaczej Aron. Ze wzrokiem utkwionym w mroku po drugiej stronie szklanej ściany, z trzaskającym piecykiem za plecami, z zapachem wilgotnej ziemi i mokrej wełny w nozdrzach, odrywał się od swego ciała. To, co dalekie, przybliżało go do Solveigi. Ten dziwny list... To znak, który dotarł doń z niewyobrażalnej dali, potwierdzając to, co już sam wiedział i czego cały czas oczekiwał: odległe szumy i trzaski dochodziły z przestworzy, w przestworzach zaś znajduje się Solveiga. Słuchało się tego jak nabożeństwa i Aron lepiej od innych potrafił zinterpretować nadawane sygnały, przetworzyć je na własne. Złościł się często na Sleipnera i Falldina, którzy kręcąc gałką przepuszczali ten czy inny znak i to zawsze wtedy, gdy akurat udało mu się rozszyfrować jego tajemniczy przekaz. 108 Ten, kto napisał — a ściślej mówiąc podyktował — list, był farmerem z Nowej Zelandii. Mieszkał na farmie razem ze swoją siostrą Tessą. Posiadali czterysta owiec, ale podczas lata, które już dobiega końca — słyszycie? westchnął Sleipner — mieli czas na oddanie się temu nowemu hobby. Poprzednio udało mu się nawiązać łączność jedynie z Australią i z Indiami, więc ten oto szczęśliwy traf to więcej, niż kiedykolwiek miał nadzieję uzyskać. „Bardzo byłbym szczęśliwy, gdybym dostał odpowiedź a już szczególnie moja siostra, która spisuje te słowa, jako że rękę mam na temblaku. To od czasu wypadku, gdy stawiałem nowe ogrodzenie. Podpisuję się Robert Schneideman poprzez Tessę." — Czy ktoś chce sam zobaczyć? Falldin pobieżnie przebiegł list wzrokiem. Kontakt uzyskany, kropka i koniec. Juno Lanz, pomocnik magazyniera u fabrykanta Jolina, obracał list na wszystkie strony, na angielskim się nie wyznawał, ale chętnie zająłby się znaczkami. — Nie — odparł Falldin. — Uważam, że powinniśmy odkładać listy do specjalnego pudełka. Z czasem może ich się nazbierać i uzyskamy w ten sposób sieć kontaktową. Jak zaczniemy zdzierać znaczki, to uszkodzimy listy. — Można przecie odmoczyć — rzekł Juno. — Często tak robię. — To zniknie tekst. Aron przesylabizował cały list, nawet łatwo mu poszło. Odchrząknął: — Ale kto się podejmie odpisać? Bo chyba trzeba odpisać? Falldin dołożył polan do piecyka. — Uważam, że to ty powinieneś — rzekł do Arona. — Znasz przecie angielski. — Kto, ja? Nie mam o czym pisać. Falldin prychnął: — Do takich można chyba napisać byle co. W ten sposób powiedział swoje. — Nie. Nie byle co. O taki daleki kontakt trzeba zadbać. I to bardzo. 109 Aron przymknął oczy i przewertował stronice starego atlasu, do którego często zaglądali wieczorami: on, Solveiga i dzieci. Pamiętał, jak wskazywała im stany Ameryki, podróże, jakie odbyła do małych, niekiedy ledwie widocznych punkcików na mapie. Tam, tam znajduje się młyn i rzeka, prawdziwa rzeka, choć trudno w to uwierzyć, szeroka i powolna, siedzieliśmy tam któregoś wieczoru, tata, Sleipner i ja... To było krótko przed jego zniknięciem, miałam z pięć lat, łowiliśmy ryby i rozpaliliśmy ognisko na brzegu, mama, i on nic nie mówili, wystraszyłam się, nic nie rozumiałam, nadal nie rozumiem... Otworzyć atlas to jakby opuszczać się w powietrzu, im bliżej ziemi, tym mapa bardziej jest przezroczysta, znaki przeradzają się w rzeczywistość, w lasy, w przepaście, góry. Pewnego dnia mieli całą rodziną udać się w długą podróż... Falldin stracił humor, że nikt nie skomentował nowego nadajnika. Jakby się spodziewał, że będą całować aparat, albo przynajmniej do niego samego odnosić się z szacunkiem. Kiedy Aron tego wieczoru wracał do domu, niósł z sobą całą Nową Zelandię. Dźwigał oceany między kontynentami oraz dzielące je noc i dzień. Napisał list. Najpierw po szwedzku, potem za pomocą słownika i ukradkowych podpytywań Sleipnera, który mu powiedział: — Rozumiem, że siedzisz nad tym listem. I dobrze, że piszesz. Trzeba, byś się czymś zajął. I kto wie, może ta kobieta to właśnie coś dla ciebie. Drodzy Przyjaciele Drogi Robercie i Tesso List ten pochodzi z zaśnieżonej Szwecji, zaspy piętrzą się wokół naszych domów, jest zimno, podczas długich nocy świecą gwiazdy i jak spadająca gwiazda dotarła do nas wasza wiadomość, z drugiej strony kuli ziemskiej. Dziwne, że tak się właśnie stało. Ja, który piszę te słowa, częściowo na polecenie moich towarzyszy, ale i z własnej woli, jestem od czasu, gdy żona moja zmarła wskutek wypadku, samotnym człowiekiem, nadal aż za bardzo z nią związanym, nic do tej pory nie mogło zwrócić mych myśli na inne tory, mimo moich dwojga dzieci 110 (syna i córki) i bezsensownej pracy woźnego w hotelu. Przedtem byłem chłopem, miałem małe gospodarstwo, na którym razem pracowaliśmy, ale nie wydołałem mieszkać tam sam, nie wydołałem nadal żyć w przeszłości, gdzie każdy pokój, każdy kąt przepełniony był jej obecnością. Obecnie jestem połową mego dawnego ja. Może wypełniłoby to moje dni, gdybym wiedział, że od czasu do czasu nadejdzie jakiś list, że mogę pofantazjować o odległym kraju i że wypełnię pustkę innym rodzajem wiedzy. Choć mam zaledwie trzydzieści pięć lat, czuję się, jakbym stracił kontrolę nad życiem lub, innymi słowy, jakby życie straciło kontrolę nade mną. Gdybyście mogli mi jakoś pomóc, wdzięczność moja nie miałaby granic. Z pozdrowieniami Aron Nordensson Minęło parę miesięcy, wiosenne słońce wyjrzało zza chmur, śnieg stopniał, dni były coraz dłuższe i Aron, który żył swoim listem, tym pierwszym krokiem ku życiu, upewniał się w przekonaniu, że zawieruszył się on po drodze lub że postawił nieznanym ludziom zbyt wielkie wymagania. Jednak któregoś dnia, na początku kwietnia, mógł wreszcie wyjąć ze skrzynki podłużną kopertę. Taihape, kwiecień Drogi Panie, Deszcz padał nieprzerwanie, gdy nadszedł Pana list. Właśnie strzygliśmy z bratem owce i cała byłam przemoknięta, gdy zjawił się listonosz. Nieczęsto dostaję listy. Jeszcze rzadziej z tak daleka i prawie już zapomniałam, że wysłałam list z pozdrowieniami od brata, które stały się powodem, że pan do nas napisał. To szczery list, aż szokujący. Jakbym nagle poznała, rzeczywiście znała człowieka. Tak mało wiem o ludziach. Spędziłam tu na farmie całe życie, rodzice moi utonęli. Parę razy na rok jeżdżę z bratem do Wellington w interesach, ale czuję się tam zgubiona. Jestem wiejską dziewczyną i rozmowy o interesach nie ciekawią 111 mnie. Za to dużo czytam, co zdaje się irytować mego brata. Mówi, że odciąga mnie to od zajęć w gospodarstwie, że przychodzą mi do głowy głupie myśli i może to prawda. Ogarnia mnie nieśmiałość, gdy do pana piszę. Pan mnie obdarzył zaufaniem, na które nie wiem, jak odpowiedzieć. Sama nie mam życiowych doświadczeń — z wyjątkiem śmierci moich rodziców — które można by porównać z pańskimi. Ale jakież cierpienia dadzą się porównać? Każde jest w swoim rodzaju: zawsze najboleśniejsze dla tego, kto je przeżywa. Ale z drugiej strony nie powinnam może odrzucać doświadczeń mego własnego życia. Choć mam wrażenie, że one — w tym stopniu, w jakim istniały — nigdy nie były wystawiane na próbę. Czy samotność jest życiowym doświadczeniem? Iść przez pola wczesnym rankiem, doglądać paszy, szukać pasożytów, zmieniać paszę, milczeć razem z bratem w niemieckiej kuchni, widzieć jego samotność — czy to doświadczenie? Robert jest zamknięty w sobie, sądzę, że to przez ten wypadek z ręką, to wcale tak nie było, jak mi kazał napisać, że to się stało niedawno. Ręka od dawna jest ucięta i nosi on protezę, którą usiłuje ukryć, jak tylko kto do nas przyjdzie. Jego milczące plecy to część mego cierpienia. Jego uciekające spojrzenie, jego zazdrość. (Muszę być w stosunku do pana szczera, i tak się nigdy nie spotkamy, więc nie może mnie pan osądzić, a to takie wspaniałe uczucie móc, po tych wszystkich latach, znaleźć wreszcie kogoś, komu można o wszystkim napisać.) Tak, on czytał list pana z niechęcią, to prawda, z podejrzliwością nawet i z pogardą. (Bo poprzednio to też ja go namówiłam do napisania.) Mam dwadzieścia dwa lata, nigdy nie byłam z żadnym mężczyzną, ale pragnienie moje jest tak silne, że nieraz chciałabym umrzeć. Jedynie w kościele doznaję ulgi, często więc tam chodzę. Ale pragnienia moje nie są grzeszne, są tylko tym, czego mi się wzbrania. Dziwne, że panu o tym mówię, mężczyźnie, którego nie widziałam na oczy. Bezpiecznie jest wiedzieć, że znajduje się pan po drugiej stronie kuli ziemskiej, policzki moje płoną, gdy to piszę, siedząc przy piecu, w czasie deszczu, który niemal poziomo chłoszcze pola, i tak rzęsistego, że muszę wytężać wzrok, by dojrzeć na dwo- 112 rze plecy mego brata, pochylonego nad ogrodzeniem pastwiska (jedna z owiec okociła się przed pół godziną). Nowa Zelandia potępiłaby mnie, gdyby znano moje myśli. Jest to pełna ciasnoty i pozbawiona radości życia kraina, ludzie są tu skryci, zamknięci w sobie, nie zaspokojeni. Czuję często, że jestem tu obca, że moje myśli, moje najskrytsze marzenia, nie mają wstępu do mnie samej. Być może wszystkie tak czujemy, wszystkie kobiety z sąsiedztwa: milczące, obserwujące siebie nawzajem, każda w więzieniu swoich zmysłów. Oj, chyba naczytałam się za dużo książek. Mój brat ma rację: zbyt dużo myśli przychodzi mi do głowy, w dodatku niestosownych, ale cóż mogę stracić pisząc do pana, do tego jeszcze po kryjomu. Po kryjomu też muszę wysłać ten list, może jak się któregoś dnia wybiorę do sklepu... Muszę kończyć, mój brat idzie... (Trzy dni później) Dopiero teraz mam okazję pisać dalej, choć list ten jest już i tak długi: nie żałuję tego, co napisałam, pan jest moim oknem na świat, noce moje pełne są możliwości rozmowy, pierwszej w moim życiu. To jakby rzeka w mroku, do której mogę wrzucić butelkę z myślami, wypływającymi ze mnie i zdążającymi ku panu. Jest pan pierwszym człowiekiem, który do mnie przemówił, otwarcie i całym sobą. W ciągu tych trzech dni prawie nie zmrużyłam oka, bo ciągle pana widziałam. Ale kim pan właściwie jest? Czy pan w ogóle istnieje? Czy może jest pan marzeniem? Wszyscy inni — a jest ich naprawdę niewielu — mówią do mnie jak gdyby ponad ogrodzeniem (do siebie zresztą też), skarłowaciałe słowa, które wciskają się między sztachety płotu, między druty kolczaste i naelektryzowane zasieki, przykucnięte słowa, wierzchnia strona słów, czuję się skołowana, czy pan mnie rozumie? Tak się boję, strach mnie ogarnia, gdy do pana piszę. Słowa rosną, puchną w ustach, niech mnie pan nie niszczy, niech mnie pan nie zdradzi i napisze na Poste Restante. Mrs. Winther, tam może odważę się czekać na odpowiedź. Pańska Tessa Schneideman Po otrzymaniu tego wiosennego listu, który swym tonem przewyższał o tyle jego własny, Arona ogarnął gorączkowy zapał. Sam przecież aż tak się nie obnażył, aż tyle jej nie podarował. Nosił list przy sobie, gdziekolwiek by się ruszył, w nocy trzymał go pod poduszką, a twarz rozjaśniał mu wewnętrzny ogień. Odpisał i otrzymał odpowiedź. Taihape, maj Drogi Aronie! Słońce dziś świeci. Świeciło przez całą drogę do miasteczka, na pocztę, gdzie czekał twój list. Po deszczu osty, które owce zostawiają w spokoju, połyskują cudownym fioletowym blaskiem. Mam zwyczaj zbierać je i suszyć. Oset to kwiat Nowej Zelandii, przynajmniej ja tak uważam. Pełen kolców, wrogi, ale na odległość piękny. Nie wiem, skąd moje zaufanie dla Mrs. Winther na poczcie, ale jest coś takiego w jej oczach, co mi mówi, że nie wyda tajemnicy moich listów. Nigdy nikomu nie mówiłam o mej sytuacji, ale sądzę, że ludzie i tak wiedzą. Gdy ją zapytałam, czy mogę założyć Poste Restante, kiwnęła tylko głową i obrzuciła mnie ciepłym, dobrym spojrzeniem. Jakby sama miała za sobą własne, ciężko okupione doświadczenie. Może więcej jest kobiet, które odbierają u niej tajemnicze listy, może wszystkie kobiety to robią, a nawet i część mężczyzn, tych tu zamieszkałych, tu wyrosłych. Jeden z naszych sąsiadów to chłop dzielący zagrodę z dwiema siostrami. Wszyscy troje są już starzy, staroświeccy, zgorzkniali i nieprzejednani, innymi słowy tacy, jak większość tutaj. Ale pewnego dnia dowiedziałam się, że on, który ma takie nienawidzące ostów oczy, kiedyś w młodości zjawił się w domu z pewną kobietą z Australii, wdową z dwojgiem dzieci, i oświadczył, że zamierza się z nią ożenić. Rodzice jego sprzeciwili się temu i pokazali jej drzwi. 114 Cóż się potem dzieje z kimś takim? I z innymi w to wmieszanymi, bo siostry jego zostały oczywiście, jak to tu w zwyczaju, starymi pannami? Często przyglądam mu się ukradkiem, żeby móc odczytać jego los, ale się nie da: jest gładki jak lód. Przyglądam mu się dlatego, że jego sytuacja jest też i moją: Tak, był w moim życiu mężczyzna. Jeden. Zaręczyliśmy się, oddałam mu się (nie śmiałam wspomnieć o tym w pierwszym liście, niewiele wiedziałam, ale teraz śmiem wszystko, muszę odważyć się na wszystko) jeden raz, nie czułam wtedy wstydu, podobnie jak i teraz nie czuję, bo był to jedyny raz, kiedy czułam, że żyję. Kiedy zjawiłam się w domu z zaręczynowym pierścionkiem na palcu, kiedy z radością pokazałam go Robertowi, uderzył mnie z całej siły protezą w twarz, potem zerwał mi pierścionek z palca, zaciągnął mnie do wychodka i wrzucił go tam. Szukaj go tam sobie, krzyknął. To było przed czterema laty. Mój „ukochany" poczuł się zagrożony i wyniósł się z tych stron. Resztki woli i przedsiębiorczości opuściły mnie, byłam na wpół martwa i stan ten trwał jeszcze i wtedy, gdy nadszedł pierwszy list od ciebie. Być może przesadziłam w mojej egzaltacji, ale list ten był dla mnie szokiem. W tej chwili nie przeżyłabym już podobnej rozłąki. Czy Mrs. Winther czyta to w moich oczach? Może czai się w nich niebezpieczny błysk? A może desperacja? W pewnym stopniu obawiałam się twej odpowiedzi. Posiadanie listownego przyjaciela otwiera zbyt dużo śluz, budzi do życia myśli, których sobie zabroniłam. Musisz wiedzieć, że jeśli nasza korespondencja się utrzyma, to zacznę żyć twoimi listami, każda przechadzka na pocztę będzie kolejną wędrówką po odłamkach szkła, nawet jeśli wiem, ile miesięcy listy są w drodze. Tymczasem formułuję, nawet jeśli tego nie zauważasz, myśli i wizje, które chcę ci przekazać, choć w tej chwili (jakie to typowe) odbiegły mnie, nie mam języka. Całe moje życie przeleżałam odłogiem, nie mogąc wykorzystać własnych możliwości, nie będąc nigdy brana pod uwagę. Stąd boję się, że widać to po mnie, że mam to wypisane na twarzy i że Robert 115 zauważy to i mnie ukarze. Być może przyciągam teraz również spojrzenia innych mężczyzn, bo apatia, która była moim udziałem w ciągu tych lat, czyniła mnie przecież wówczas niewidzialną. Ten, który jest teraz widoczny — o ile w ogóle taki jest — ten, kto wyrasta w mej twarzy, to człowiek narażony na poważne niebezpieczeństwo. Więcej nie mogę wyjaśnić. Twoja Tessa Schneideman Aron Nordensson i Alfons Nilsson zaprzyjaźnili się. W ciche dni czerwcowe zdarzało się, że Splendid sadzał swego ojca na wózku i zawoził go do lasu. Tam, na polanie, można było słuchać śpiewu ptaków. Pobliskie mokradła zawierały zbiór osobliwości. Pewnego wieczoru nadleciał podróżniczek, śpiewając rozdzierająco pięknie. Puszczono w ruch lornetkę i Alfons Nilsson rzekł: — Nie powinno go tu być. Podobnie jak i mnie. Statystyczne prawdopodobieństwo jego obecności tutaj jest widocznie większe niż prawdopodobieństwo mego życia. Polana leżała na wzniesieniu, skąd rozciągał się wspaniały widok na całą dolinę, na domy i wierzchołki drzew, gdzie drozdy, zięby i sikorki zasypywały ich ćwierkaniem i świergotem jak ciepłym deszczem złota. Mały tłumok Nilsson przymknął oczy i uśmiechnął się. — Obaj jesteśmy mężczyznami z przeszłością, Aronie. Co nie przeszkadza nam odczuwać, że również i taki dzień, jak dzisiaj, ma swą wartość. — Czy naprawdę sądzisz, że warto było przeżyć? Tak właściwie? — Padło pytanie, Aronie, i mam na nie odpowiedź: spójrz na dzieciaki. Jak dobrze się razem bawią. I ile mogą sobie dać nawzajem. — To chyba raczej twój Splendid jest tym, który daje. Sidner jest zwrócony ku sobie, czasem obawiam się o jego rozum. 116 — Daj mu trochę czasu. I nie zgadzam się z tym, co mówisz: to teraz właśnie zdobywają doświadczenie, to teraz budują sobie podstawę na dalsze życie. — Jestem złym ojcem dla swoich dzieci. — Wszyscy tak czasem czujemy. Cicho, teraz znów śpiewa! Podróżniczek na wierzchołku drzewa. Źdźbła trawy zastygłe w bezruchu — Aron napisze o tym Tessie. I o małym królu armatnim na wózku, o zadowolonym wyrazie tego, co zostało z jego twarzy, o bezradności swego syna. — Ale życie przecieka mi między palcami, Alfonsie. Tak mało daję. — Nigdy nie wiadomo. Jak myślisz, co j a dałem mojej starej, z tym oto ciałem?? A może jednak coś. Ona bała się mężczyzn, była pielęgniarką, chciała się opiekować, no i znalazła kogoś, o kogo może zadbać: odrażające stworzenie. — Jak zostałeś królem armaty? — Jak się pochodzi ze Smalandii, to musi się nim zostać. Tam w lesie mało nie zwariowałem z tego braku widoków na przyszłość, z niewiedzy, gdzie moje miejsce. Tak się zaczęło, z początku chciałem tylko wznieść się ponad wierzchołkami drzew. Nic w tym dziwnego. Potem przeczytałem o takim jednym, co runął i... — Mimo to? — Moi starzy byli jak mech: cisi, ograniczeni, uciśnieni. Mówili: Alfonsie, przenieś się lepiej do Ameryki albo zostań murarzem, zamiast wpędzać nas do grobu tymi głupstwami. Kiedyś do miasteczka przyjechało varietes, tom się z nimi zabrał i zacząłem ćwiczyć. Z czasem stało się to moim narkotykiem. Musiałbyś sam poczuć, jak to jest lecieć, być wystrzelonym w powietrze. Dziesięć-piętna-ście sekund i po wszystkim, ale przynajmniej czegoś dokonałeś. Wykazałeś się czymś niezwykłym i wiesz, że o tobie mówią. Taihape, lipiec Drogi Aronie, Mrs. Winther poczęstowała mnie dziś kawą. Przyszłam na krótko przed zamknięciem, a ona dała mi znak, bym poszła za nią do 117 mieszkania. Już wtedy zrozumiałam, że ma dla mnie list. Dostrzegła moje podniecenie i rzekła: Muszę wyjść na chwilę, a ty siedź tu sobie i czytaj, nikt ci nie przeszkodzi. Rozpłakałam się. Nikt, Aro-nie, nie rozmawiał dotąd ze mną jak równy z równym, nie próbował dotrzeć do mego wnętrza. Jakież okrutne jest życie, a mogłoby być takie piękne. Kogo i czego ludzie tak się obawiają? Czy własnej wolności? Czy boimy się własnych przeogromnych możliwości? Kiedy wróciła, stanęła za moim krzesłem i masowała mi kark. Nie powiedziała: Nie płacz. Powiedziała: Wykorzystaj tę okazję i wypłacz się za wszystkie czasy. Jakiż piękny list o szwedzkim lecie! Wyraźnie widziałam was obu, tego króla armaty i ciebie, siedzących na trawie i wsłuchanych w śpiew ptaków. Tak, wypłakałam część tych łez, które zebrały się we mnie w ciągu dwudziestu dwóch lat mego życia, z łzy na łzę robiło mi się lżej, gdy tak siedziałam w czystym, chłodnym pokoju Mrs. Wint-hers, z tiulowymi firankami i kwiatami w oknach, przepełnionym aromatem jej zadbanego ogrodu. Opieram me życie na twoich listach, na ich zapachu. Jak wyglądasz? Mam na myśli twą zewnętrzną powłokę, jako że wydaje mi się, że znam twoje wnętrze, to ważne, to prawdziwe. Wskrzesiłeś mnie do życia. (Kilka dni później) Mamy teraz, w połowie lipca, szron na oknach. Na północy, nad lasami, wisi mgła. Jesteśmy dziećmi mgły. Wprawdzie nazywa się tak Maorysów, ale i ja do nich należę, nie z urodzenia, ale z wyboru. Należę do tych zmiażdżonych. Jestem „pakheha" — to znaczy biała — ale cóż poza kolorem skóry łączy mnie z Robertem i z okolicznymi właścicielami farm? Maorysi mają takie pojęcie — „tapu" — zbiór zakazów wymawiania lub dotykania czegoś. Biali szydzą sobie z tego, ale ileż takich zakazów otacza nas samych? Pewnie więcej, niż Maorysom kiedykolwiek przyszłoby do głowy. Dziś rano znów udałam się do Mrs. Winther. Chciałam pomóc jej w praniu. Robert mruczał pod nosem, że dość jest roboty w domu, lecz powiedziałam, że ma kłopoty z kręgosłupem. On i tak nie wierzy. Nie wierzy nikomu i niczemu, wszystko jest dla niego wykrętem lub kłamstwem. Gdy wychodziłam, mgła właśnie zelżała. 118 Czarne, pręgowane prosiaki drżały z zimna, ale promienie słońca zaczęły właśnie rozświetlać listowie, a z drzew promieniowały sople lodu. Parę ptaków tui trzepotało na polanie rozłożonymi w wachlarz ogonami — i my mamy polany. Przysiadłam na chwilę i roz-grzebywałam zmarzniętymi palcami mech, nie wiem czemu właściwie, ktoś kiedyś powiedział, że kiedy się grzebie w mchu, to spadnie śnieg. Kimże jesteśmy, my, pakhesi, jak nie pobitymi? Przybyliśmy w te strony, odebraliśmy ziemię Maorysom, „nawróciliśmy" ich i siedzimy teraz uwiązani tą ziemią i tym wszystkim innym, czego zazdrośnie strzeżemy. Mieszkamy w kraju, który nie przeniknął nam jeszcze do krwi, my, obcy, jako że Maorysi dawno już nadali nazwy górom, rzekom, osadom i wszystkiemu, co winno było stać się naszą historią. Nie pytaj Roberta lub mnie o znaczenie pewnych nazw, bo ich nie znamy. Nie mamy nic wspólnego z takimi słowami, jak Maungapohatus — kraj Urewera. Nie wiemy, co oznaczają. Pytający o nie turyści otrzymują zawsze odpowiedź, że wymyślili to tubylcy. Nam samym z niczym się te słowa nie kojarzą, są nieme. Odpowiadamy pogardliwie „wymyślili", bo zmęczeni jesteśmy niemożliwością wypełnienia naszych twarzy legendami i wspomnieniami. Historia nasza kończy się na krótko przed nami i nie wyobrażaj sobie, że ma dalszy ciąg w odległej Anglii, przestępstwo jest zbyt duże. Nasz język jest taki szpetny, pełen przekleństw, uproszczeń i uników. Język ten to gorzka mowa skazanych na ciężkie roboty więźniów. Wdziera się w mój, w nasz, system nerwowy. To język pozbawiony dumy, który więzi nas w obrzydliwym sposobie myślenia. Jeśli on cię drażni, to pozostaje ci albo sprzedać się ponownie Anglii, Oksfordowi lub Cambridge, albo zostać romantycznym wielbicielem Maori. Mieszkający tu Żydzi, tak sobie przynajmniej wmawiam, zdołali mimo wszystko utrzymać własne tradycje i osobliwości, nawet jeśli straciły one trochę na kolorze. To daje im poczucie grupowej przynależności i własnej tożsamości. My mamy jedynie naszą religię mówienia „nie", która nas ogranicza. Wszystko to od tak dawna zajmuje moje myśli, że musiałam się nimi z tobą podzielić. Nie mam wykształcenia, nawet jeśli naczyta- 119 łam się tego czy owego. Moje życie składa się jedynie z kilku hektarów, co nie przeszkadza mi widzieć zarysy odległych gór. Przejeżdżałam autobusem przez Wellington, oczy rozbiegały mi się na wszystkie strony i czułam, że przylgnął do mnie zapach owiec. Nie boję się odsłonić przed tobą mojej niewiedzy, bo ta tutaj osoba w łachach to tylko mała część mnie. W środku znajduje się kto inny, kto teraz dopiero zaczyna być dzięki tobie widoczny. Całuję cię Tessa W liście leżał zasuszony pączek róży, ciągle jeszcze pachnący. Któregoś dnia nadszedł inny list. Zaadresowany był na hotel i dotyczył rezerwacji pokoju. Takie listy Aron otwierał zwykle w kuchni u Królowej Sosu i Pani Jonsson. Te poranne chwile, wypełnione spokojną rozmową na temat ewentualnych dostaw i rezerwacji, były najprzyjemniejsze z całego dnia. Zgodnie ze swym zwyczajem Aron odczytał list na głos: Chciałbym niniejszym zamówić w Waszym hotelu pokój na okres od 17 do 19 bieżącego miesiąca. W związku z kręceniem filmu, które odbędzie się w Waszej okolicy, potrzebne jest mi miejsce, do którego mógłbym się wycofać, najchętniej incognito. Z pozdrowieniami Fridolf Rhudin Aktor Nastała cisza, jak na moment przed trzęsieniem ziemi. Zaraz potem wyrwano Aronowi list z ręki, Królowa Sosu opadła na krzesło obok, przebiegła list wzrokiem i wybuchnęła niepohamowanym śmiechem: — Które się odbędzie w waszej okolicy! No nie, ten ma ale humor! Widział to świat! I to tu się zjawi, Boże kochany! I śmiech jej potoczył się aż do jadalni, do Stiny Óhrstróm, chudej i sztywnej, o ostro zakończonej brodzie. Z cieknącą ścierką w ręku stanęła w progu. — Fridolf Rhudin przyjeżdża! To ci dopiero! — I Królowa Sosu znów zaczęła się śmiać. — Zobacz no, Stino, jak śmiesznie pisze! Stina, zawsze tak samo podejrzliwie nastawiona do wszystkiego, co na piśmie, spojrzała bojaźliwie na list i zwróciła się do Arona: — Myślisz, że on to może robić? — Zrobić co? — Coś powiedzieć? O Samotnym Psie lub coś w tym rodzaju? 121 — Czytać nie umiesz? — rzekł Aron. — Potrzebuje spokojnego miejsca, najchętniej incognito, pojmujesz? Nie pojmowała. Za to zdecydowanie wyżęła ścierkę na środku podłogi, rzuciła się po swój płaszcz i wypadła na ulicę. Wargi jej były napięte i suche. Aron przeczuwał, że trudno będzie ochronić takiego gościa, zwłaszcza gdy zadzwonił doń Dyrektor Bjórk, z życzeniem zarezerwowania pokoju na ten właśnie weekend, w czasie którego zamierza „przemyśleć sobie w spokoju pewne sprawy". Zaraz po nim zadzwonił poseł Persson, który, „bo tak się właśnie składa", jedzie do Karlstadu na wystawę koni i „chce być w związku z tym blisko stacji". A kiedy potem ostatni z możliwych, Góte Asklund, wtoczył się z życzeniem zamówienia jakiego „chambre", Aron nie miał już wątpliwości, że powiadomione zostało całe miasteczko. Góte zwalił się na kontuar niczym wielki, pełen wódki i tabaki wór. — Uważasz, że nie pasuję do twego hotelu! — Owszem, tylko że to kosztuje. — Niechby tak szef usłyszał, jak zniechęcasz klientów. Potrzebna mu przecie forsa. Masz tutaj! — rzekł Góte, rzucając na ladę portfel. — Przelicz i weź, ile trzeba. Muszę mieć pokój i basta. Po czym pochylił się do przodu i złapał Arona za poły marynarki. Pięści jego drżały nie tylko z wściekłości: — Wiesz przecie, jakim silny, Aronie. Mógłbym cię łatwo uszkodzić, razem z tym całym hotelem. Ale tego nie zrobię, uczciwy ze mnie człowiek, wiesz chyba. — Wiem, Góte. — Mógłbym wykończyć całą tę hałastrę! — Wiem. Aleś teraz pijany. — Do soboty wytrzeźwieję. Przyszykuj mi więc ten pokój. W życiu muchy nie skrzywdziłem, tyram jak głupi dzień i noc, mało kto mi dorówna, wiesz chyba. — Góte oparł się całym ciałem o blat kontuaru. — I wiesz co jeszcze? Stara całą moją forsę wydaje na ciuchy. Do tego zamierza zacząć studiować, tak powiedziała. A ja na to, że co to, to nie, niech se to wybije z głowy. 122 Zachwiał się i rozpłaszczył na kontuarze, ton jego stał się poufny: — Przypatrz się porządnie babom, Aronie, to zobaczysz, co robią. — Podsunął Aronowi paluch pod nos. — Te babska wożą się do Karlstadu, nie ma ich cały tydzień, wracają w piątek i łgają człowiekowi w żywe oczy, że studiowały! Też coś! Wiesz, co robią? Przepuszczają forsę! Na nowe płaszcze i kiecki! Jestem maszyną do utrzymywania. Ale kiedyś palnę se w łeb, Aronie. I niech se wtedy siedzi sama w tych nowych kieckach! — Masz przecie dzieci, Góte. — Małej też palnę w łeb, przynajmniej zaoszczędzę jej tego draństwa. Ale wpierw pogadać z Fridolfem! Do soboty wytrzeźwieję! — rzekł i zasnął na kontuarze. Góte Asklund był nie tylko rzetelny. Był również sprytny. Tego sobotniego wieczoru hotelowa jadalnia wypełniona była gośćmi. Jedyne wolne miejsce znajdowało się naprzeciwko Dyrektora Bjorka, zajmującego stolik przy oknie. Po jednej stronie miał on posła Per-ssona, syna króla rymarzy, po drugiej dziennikarza Edvardssona, który gryzł już niecierpliwie pióro. Przy każdym stoliku siedziały dostojne osobistości, w większości mężczyźni, w ciemnych ubraniach i białych koszulach. Niektórzy z nich wspaniałomyślnie wzięli z sobą żony. „Dla urozmaicenia im sobotnich wieczorów", jak to określił jeden z ojców rodziny. Inny pochylił głowę: „To z powodu tej wiosennej pogody", skłamał, a jeszcze inny rzekł: „Akurat tędy przechodziłem i pomyślałem, że czemu nie pozwolić sobie na coś ekstra, kiedy i tak nic człowieka nie goni", choć wszystkim było wiadomo, że stoliki zarezerwowano dobre parę dni naprzód. Mimo nawału gości w jadalni było zadziwiająco spokojnie. Nikt nie rozpoczął jeszcze posiłku, nikt nie wzniósł kieliszka, a ci, którzy czytali gazety, od pół godziny nie przewrócili strony. Królowa Sosu i pani Jonsson dreptały nerwowo w progu kuchni, co jakiś czas rzucając się do stojącego na środku jadalni stołu z przystawkami, ułożonymi na lśniących półmiskach. Poprawiając ten czy inny talerz lub przemieszczając bukiet kwiatów, rzucały jednocześnie ukradkowe spojrzenia w stronę wejścia. 123 Od czasu do czasu nastawiano ucha. Ktoś głośno przełykał ślinę, jakieś dziecko, które dotąd nie wydało głosu, zostało głośno upomniane, że ma być cicho. Wszystkie okna otwarte były na oścież. Słyszano nadejście pociągu i opadnięcie szlabanu. I wreszcie! Drzwi się otwarły i na schodach rozległ się odgłos kroków. Dyrektor Bjórk odsunął nieco krzesło, jakby chciał wstać, ale po namyśle — schodów było dużo! — siedział jeszcze przez chwilę w napiętym oczekiwaniu. Po czym, odsuwając je na dobre, zmiął trzymaną w ręku serwetkę, rzucił na talerz i pospiesznie ruszył przez salę. Widziano, jak na twarzy rozlewa mu się coraz szerszy uśmiech i jak zaczyna rozkładać ramiona w powitalnym geście. — Serdecznie... — rzekł i odkrył nagle, że ręka, którą ściska, należy do wysokiego, zwalistego Góte Asklunda, który w równie pełnej, jak i pozostali goście, gali ukazał się na progu. Jego śnieżnobiała koszula aż lśniła, a wysmarowane brylantyną i zaczesane do tyłu włosy gładko przylegały do czaszki. — To ci dopiero! — rzekł. Wyglądał na stropionego. Po czym, odwracając się w stronę korytarza, dodał: — Miałem rację, Fridolfie. Wszystkie miejsca zajęte. — To posiedzimy sobie w pokoju, Góte — usłyszano głos Fridol-fa. Trudno się w nim było doszukać zadowolenia. Dyrektor o mały włos nie runął przez próg. — Co to, do jasnej cholery, Asklund... Panie Rhudin!... — I raz jeszcze, już z głębi korytarza: — Panie Rhudin! — Sądzę, że pan Rhudin życzy sobie, by go pozostawiono w spokoju — rozległ się głos Asklunda. — Miał bardzo męczący dzień... — Zarezerwowałem panu, panie Rhudin, miejsce przy samym oknie. Moje nazwisko Bjórk, to jest, jakby to powiedzieć, mój hotel. — To o nim ci mówiłem — usłyszano głos Gótego. — Zamierzałem zaprosić pana na obiad! Panie Rhudin!... — To bardzo milo, ale... wolelibyśmy jednak... — Jakieś drzwi się otwarły i zamknęły. Chwila ciszy. Znowu odgłos otwieranych drzwi — Dyrektor Bjórk ponownie stał w progu, patrząc ponad morzem swych gości — i raz jeszcze głos Gótego Asklunda: — Prosimy podać nam do pokoju dwie herbaty. 124 Sytuacja była więcej niż krępująca. Czterdzieści osób nie mogło przecież podnieść się i wyjść, zwłaszcza kiedy już zamówili potrawy. Spożycie alkoholu było minimalne, dłubano w talerzach, ledwie podnosząc na siebie wzrok, dziecku, które grymasiło, że ziemniaki są za gorące, wymierzono policzek. — Czy z niego właściwie taki dobry aktor? — szepnął po dłuższej chwili poseł Persson. — Może jako komik. Choć ja wiem... — No właśnie — rzekł dziennikarz Edvardsson. — Komik nawet nie pisze własnych tekstów. Bo powtarzać, co inni napisali... — W każdym razie nie jest to z pewnością żadna sztuka. „Wiem dobrze, czym jestem. Zwyczajnym wsiowym kundlem." „Dziś wydarzyło się małe nieszczęście na dywanie w salonie..." No i powiedzcie, gdzie tu komizm? Jak się tak dokładniej przyjrzeć? — Sam nie słucham nigdy radia — rzekł Bjórk. — W każdym razie nie programów rozrywkowych. Kiedyś było lepiej. — Bez wątpienia — przytaknął poseł i rzucił pełne pogardy spojrzenie za okno, na gapiący się nań tłum. — Nie pojmuję doprawdy — rzekł zasuwając firankę — że ludzie mogą być aż tak ciekawi. I to tylko z powodu przyjazdu jakiegoś chłopskiego komika. Zdrowie, panie Bjórk! O północy został już tylko personel. Stina Óhrstróm skończyła właśnie wycieranie stołów i weszła z wiadrem do kuchni. Królowa Sosu podsunęła jej pod nos pozostawione przez gości kanapki. Sid-ner siedział w piżamie obok ojca, pochłoniętego wypełnianiem zamówień na następny dzień. Pani Jonsson zliczyła napiwek i wsypała miedziaki do skarbonki Armii Zbawienia. — Udało ci się wyciągnąć od niego autograf? — spytała Królowa Sosu, nakładając sobie na kanapkę parę łyżek majonezu. Pani Jonsson obruszyła się. — Jakie ty masz o mnie zdanie? Porządny ze mnie człowiek! — I żeby dostatecznie uwolnić się od tych okropnych podejrzeń, zagrzechotała skarbonką. W tym momencie ktoś zapukał do drzwi i ukazała się głowa Fri-dolfa Rhudina. 125 — Przepraszam, jeśli przeszkadzam. Mogę? Królowa Sosu dała znak Stinie Óhrstróm, by zwolniła miejsce. — Czy na pewno można...? Chciałem powiedzieć, że gościom pewnie nie wolno tu zachodzić? Góte Asklund stał za nim, z rękami splecionymi na brzuchu, równie schludny i solidny jak przedtem. — Niełatwo być popularnym — wyjaśnił zgromadzonym. — Czasem człowiek płaci więcej, niż to jest warte. To, co piszą w gazetach, to jeszcze nie wszystko. I tak jak Fridolf podał wszystkim w kuchni rękę. Mając na uwadze jego osobliwą wypowiedź i znaczący ton słów, nikt jakoś się tym nie zdziwił. Mieli przed sobą nawróconego człowieka. — Czy coś panu podać, panie Rhudin? Kieliszek czegoś? Może pilznera? — Prosiłbym w takim razie o szklankę mleka. Stina Óhrstróm wdrapała się na zlew i siedziała tam, kiwając nogami. Miała niejasne przeczucie, że jest świadkiem czegoś, czego do końca nie bardzo pojmowała. Wskazującym palcem dłubała w zębach, żeby ukryć napięte mięśnie policzków. Fridolf rozejrzał się wokół. — Zawsze lubiłem kuchnie. To najlepsze miejsce w całym domu. Mój ojciec był... — ...krawcem — dopowiedziała Królowa Sosu, podając mu szklankę. Stina Óhrstróm zmarszczyła brwi. Dobrze to było powiedziane. A co ona ma wymyślić? Żeby się nazywało, że coś powiedziała. Potem, po tym wszystkim, znaczy się. — Tak, tam w Munkfors. Pomyśleć, że człowiekowi tak może pewnych rzeczy brakować. — Popularność ma swoją cenę — Góte Asklund rozejrzał się dokoła, mierząc każdego po kolei spojrzeniem. Niech sobie te nieuki dobrze to wbiją do głowy. Stina Óhrstróm zaciskała kurczowo ręce na kolanach. To ostatnie mogła równie dobrze rzec i ona. Prawie. Wpadła na to w tej sa- 126 mej chwili co Góte. Gapiła się na Fridolfa, który pił mleko, trzymając szklankę obiema rękami. Może powiedzieć coś o tym? Że zimne mleko dobrze smakuje? Tego nie można źle zrozumieć. Łatwo to rzec, tak po prostu. I wtedy będzie, że jednak coś powiedziała. — Nie ma, jak zimne mleko wieczorem — rzekł Fridolf, odstawiając szklankę. — Pewnie... — westchnęła Stina Óhrstróm, ale nikt jej nie słyszał. Teraz musi zacząć wszystko od początku. — Góte, jak na Boga udało ci się zaznajomić z... panem Rhudi-nem? — spytała Królowa Sosu. — Udałem się do Amtervik i wsiadłem do pociągu. Musiałem się wyspowiadać, jeśli wolno to tak nazwać. — I cały dzień byłeś trzeźwy — poklepała go po ramieniu. — Jak się spotka kogoś takiego, jak Fridolf, to nie potrzeba wódki. Wtedy właśnie to jest interesujące. Wszystko razem. Wiesz przecie, że śpiewam. — Pewnie, że wiemy. — I nie brzmi to, jakbym chciał. O tym właśnie chciałem pogadać z Fridolfem. — Mieliśmy bardzo interesującą rozmowę — wpadł mu w słowa Fridolf. — Melodię utrzymam, sama przecie mówiłaś. A to, nad czym rozmyślam, to dlaczego nic z tego nie wyszło. A wyszło Fridolfowi. Że może być tak różnie. Choć z początku mieliśmy tak samo. I jego i mój stary byli krawcami. Stina Óhrstróm usiłowała nadążyć za tokiem rozmowy. Nie wiadomo, jak długo ten Fridolf tu posiedzi. Jak dotąd, nic jeszcze z siebie nie wydusiła. Może trzeba by co o filmie. Albo co z muzyki. No, bo inni o muzyce... Żeby nie przerwać, a jednak się włączyć. — Może jeszcze mleka? Że też ta Królowa Sosu zawsze musi wszystko zepsuć! Zeskoczyła ze zlewu i pierwsza dopadła spiżarni. Odpychając krągłe, tłuste ramię Królowej Sosu, sięgnęła po dzbanek: 127 — Nie uda ci się! — syknęła, unosząc dzbanek nad szklanką Fridolfa, ale ten zrobił odmowny gest. — Dziękuję, już wystarczy. A więc znowu się wygłupiła! Dopiero gdy odstawiła dzbanek, przyszło jej do głowy, że mogła była powiedzieć: A może choć pół szklanki? Albo: Nie ma to, jak zimne mleko. Chociaż... Wbiła wzrok w półki, odwrócona plecami do kuchni. Przełknęła ślinę. Wóz albo przewóz. Nie wróci do domu nie powiedziawszy czegoś choćby. Zwłaszcza teraz, gdy zapadła cisza. Otworzyła usta... — I co pan na to odpowiedział? — spytał Sidner, który dotąd tylko słuchał. — Na co? Aha, czemu może być tak różnie? Powiedziałem, że najczęściej decyduje przypadek. W moim wypadku... — Powiedziałeś coś więcej, Fridolfie — przerwał mu Góte. — Powiedziałeś, że człowiek musi się bez reszty poświęcić. Fridolf zmarszczył brwi i spojrzenie jego padło na Arona, który siedział wpatrzony we własne wizje. Wtedy rzekł, do nich właśnie: — Trzeba się czemuś bez reszty oddać. Wszystko rzucić i bezgranicznie się poświęcić. Wtedy do czegoś się dojdzie. Całkowite oddanie to jedyna rzecz, jaka się w końcowym rozrachunku liczy. — To długa droga — odparł Aron. Ale w tym momencie Stina Ohrstrom miała już tego dosyć. Jej nie mieli ochoty słuchać! Naburmuszona i zła mruknęła w głąb spiżarni: — Ja wiem przynajmniej, że ze mnie zwykły wsiowy kundel. Wzięła swój płaszcz i nie zaszczyciwszy obecnych ani jednym spojrzeniem, opuściła kuchnię. 128 Drogi Aronie. Skąd czerpać odwagę? — pytasz. Odwagę, by żyć dalej? Mogę ci jedynie powiedzieć, skąd ja ją czerpię: z twoich listów. Od dwóch lat utrzymują mnie przy życiu. Czy kłamię — tak boję się kłamstw, jako że przyrzekłam sobie obecnie być w stosunku do ciebie całkowicie szczerą — czy kłamię, pisząc tak, bo przecież żyłam na długo przedtem, zanim zaczęliśmy do siebie pisać? Nie, jako że wcale nie żyłam. To ty sprawiłeś, że zmartwychwstałam. We wschodzie słońca nad górami widzę ciebie. W rosie pokrywającej trawę, w krótkich źdźbłach trawy między odchodami owiec. Słyszę cię w chrzęście pokrytego szronem mchu. W książkach, które czytam. Czy wiesz, że w tutejszej bibliotece wpadły mi w ręce książki pewnego Norwega o nazwisku Knut Hamsun. Pan, Wiktoria, Głód, Błogosławieństwo ziemi. Patrząc na mapę widzę, że mieszkasz niedaleko Norwegii. Cóż to za wspaniałe książki! Jest w nich coś, co od dawna znane jest mej duszy, nawet jeśli liście opadają tam inaczej, a kolory ich wiosną i jesienią różnią się od naszych. Czy je czytałeś? Nocami, w marzeniach sennych, mieszam ciebie z postaciami z jego książek. Jesteś sam, wędrujesz po lesie, ustrzeliłeś jakiegoś ptaka, jesteś milczący i zamknięty w sobie, ale nie tak, jak tutejsi mężczyźni... To prawda, że w książkach, które czytam, dodajesz mi sił do życia. Choćby tylko tym, że istnieją inne światy. Gdybyśmy mogli się spotkać! Ale jak? Twierdzisz, że mówisz po angielsku o wiele gorzej niż piszesz i że bez słownika jesteś bezradny jak dziecko. Jakby miało to jakieś znaczenie! Poznałam twoje wnętrze i kocham je. Czy moglibyśmy się spotkać? Będę szczera: na to właśnie czekam. Że zjawisz się, by mnie oswobodzić. Przytulam do tego listu policzek, być może pachnie on jagnięciem i wełną — Twoja Tessa W liście leżał żółty kwiat, zwany przez nią Kowhai. 129 Drogi Aronie, Nie wiem, czy powinnam śmiać się, czy płakać, ale się śmieję. Chciałam ci zrobić niespodziankę i chyba mi się udało? Kiedy żali- • łam się Mrs. Winther, że nie posiadam nawet jednego zdjęcia, które mogłabym ci posłać, odparła, że ma aparat fotograficzny po swoim mężu i że może kupić film, ale nie potrafi robić zdjęć. Ona ma siedemdziesiąt lat, jest niska, grubiutka i bezradna i rzeczywiście, jak to możesz sam ocenić, żaden z niej fotograf. Pośmiejmy się jednak razem. Ustawiłyśmy się między prześcieradłami w jej ogrodzie. Za pierwszym razem, gdy miała mi zrobić zdjęcie, na poczcie rozdzwonił się telefon i Mrs. Winther odwróciła się w tę stronę. Dlatego zamiast mnie widzisz na zdjęciu prześcieradła, nowozelandzkie prześcieradła. W jakiś sposób i one są interesujące, to na takich właśnie, Aronie, odpoczywamy razem w mych marzeniach. Z tyłu widać fragment wnętrza pokoju stołowego Mrs. Winther, w którym tyle razy płakałam. Jeśli wydaje ci się, że widzisz jakiś strumyczek, są to moje łzy. Następne zdjęcie również przedstawia prześcieradło, tym razem w zbliżeniu. Wiatr podniósł je akurat wtedy, gdy pstryknęła. Ale ja jestem z tyłu. A trzecie zdjęcie? Co o tym sądzisz? Czy odpowiada ci ta część mnie? Może powinnam tak właśnie ci się odsłaniać, po kawałku? Następnym razem wyślę ci może moje palce, albo jedno ucho? Co wybierzesz? Prześwietlone ostatnie zdjęcia ukazują trochę rozsiane fragmenty nieba, rabatek i w dalszym ciągu prześcieradeł. Jeśli się postarasz, to możesz domyślić się tam mojej sylwetki. To także przecież ja: kontury postaci, które możesz wypełnić jakimkolwiek z twoich oczekiwań. Spróbuj w każdym razie, dobry, kochany Aronie. Na zdjęciach pełno jest mnie: zarówno na prawo, jak i na lewo, w górze i na dole. Ucałuj moją brodę Kocham cię Tessa W kopercie leżał pukiel włosów, ciemnych i miękkich. 130 Aron uśmiechnął się, bo list zawierał wiele ważnych znaków. Nawet bardzo ważnych i z pewnością tylko dla niego zrozumiałych. Słońce oświetlało prześcieradła, ale za nimi była ona. Choć na razie za wcześnie jeszcze na ujawnienie czegokolwiek. Stał właśnie przy piecu, gotując bieliznę, gdy Solveiga po raz pierwszy złożyła mu wizytę. Słyszał co prawda, jak ostrożnie otwierała drzwi, ale chciał się z nią podroczyć, więc udawał, że nie słyszy. I zaraz potem znalazła się za jego plecami, wsuwając mu ręce pod koszulę. — Nie obracaj się — rzekła. — I tak wiedziałem, że przyjdziesz mnie odwiedzić — odparł, wyciągając z kotła zwisającą z drewnianej kopyści bieliznę. Solveiga objęła go ramionami w pasie. — Nikt mi pewnie nie uwierzy — roześmiał się. Czuje jej oddech przez koszulę, Solveiga przywiera do niej wargami. — Musisz się nauczyć z tym żyć. — Mogę cię wreszcie zobaczyć, Solveigo? Ale ona trzyma go w mocnym uchwycie, odwróconego do pieca. — Jeszcze nie pora. — Czemu zwlekałaś tak długo? — Ach, wiesz przecież, tyle tam pracy... Możesz już zacząć płukać, bielizna wygląda na czystą. — Widzisz to poprzez moje plecy? — Pewnie, że tak. Ten czas nie upłynął bez śladu. — Dlaczego w ogóle zniknęłaś? Zaśmiała się. — Tak dla żartu. Uważałam, że miło jest zobaczyć wszystko. — Ale mnie nie chciałaś wziąć z sobą! Dokąd się udałaś? Głos jej nagle stwardniał. — Dokądkolwiek, Aronie. O to nie wolno ci pytać. — Wiem. Chciałby osunąć się w jej ramiona, ciało jego z chwili na chwilę staje się cięższe. 131 — Trzeba czasem zażyć nieco ruchu. Ale i ty wyruszysz kiedyś w równie długą podróż. Jeśli rzecz jasna znowu chcesz mnie spotkać. — Solveigo! Imię jej ma smak letniego wrzosu i sosnowego lasu. — Chcesz jeszcze o coś zapytać? Bo muszę już wracać. Ogarnia go strach, przestępuje z nogi na nogę, ostrożnie, żeby nie zniknęła. — Nie. Nie wolno ci. Robi gwałtowny zwrot, z kopyścią w ręku, ale zdążyła już zniknąć. Z otwartych drzwi kuchennych ciągnie zimno, w progu stoi Sidner i patrzy. — Tato, śmierdzi spalenizną, co robisz? Na piecu leży, tląc się, rękaw koszuli. Sidner podbiega i odsuwa go na bok, kuchnia jest pełna pary. — Rozumiem — mówi Aron i nie może puścić kopyści, nie może opuścić ramienia, ani odejść od pieca. Sidner odciąga go stamtąd. — O czym ty mówisz? Nie, Sidnerze, jeszcze za wcześnie. Sama tak przecież powiedziała. Z czasem i tak wszyscy się dowiedzą. Najlepiej po prostu skłamać. — O nikim. — Czuje, jak pełen przekory uśmiech wkrada mu się w kąciki ust. — Całkiem o nikim. Czasem trzeba trochę pożar-tować, Sidnerze — wszak mówi wystarczająco jasno! I tak go rozwesela to ponowne odkrycie języka, że wita go, powtarzając: — Czasem trzeba tak właśnie. Tak, on sam jakby przebrnął przez to i wybrnął. Wszystko wkrótce wróci do normy. Rzeczywistość jest taka przejrzysta. Wyraźna, o jasnych konturach. Kopyść na przykład można włożyć do zlewu. Można wylać brudną wodę z płukania, nalać nowej, wylać, nalać nowej i wylać. Kiwa Sidnerowi zachęcająco głową. — To łatwe. Płukanie. 132 Ale ponieważ Sidner marszczy brwi — cóż, jest on w dalszym ciągu po drugiej stronie, Aron musi coś dorzucić, by mu pomóc, by nie czuł się taki wyobcowany. — Czasem. — Co mówisz, tato? — Bo Sidner nadal wpatruje się w spaloną koszulę. — Czasem — powtarza Aron i uśmiecha się, ale w tej samej chwili pojmuje, że użył niewłaściwego słowa. Dopiero co pasowało. A teraz już nie. To „czasem" zawisło nad piecem, wygląda tak surowo, tak ostro, że Aron ściera je ręką w powietrzu i uśmiecha się do syna: — Tak łatwo się czasem zapomnieć. To już zabrzmiało lepiej. I łatwiej to było wyrzec. Pokaże Sidne-rowi, że ta nowo zyskana łatwość wypowiedzenia się to nie tylko przypadek, więc pełen wesołości dorzuca: — I łatwo też się schować. Całkiem jak w muzyce. Kiedy zmienia się początkowe związki między dźwiękami. Chociaż nie! W ten sposób mógłby się zdradzić. Wydać Solveigę! Przyrzekł jej przecież, że nic nie powie. To byłaby niewierność. Musi to wszystko odwołać, odrzucić tę niefrasobliwość, która jest przecież znakiem. Ukrywa twarz w dłoniach, potem podchodzi do stołu. Milcząc pochyla się, by ukryć wewnętrzny blask, to proste, zbyt proste. Łatwo w tym ugrzęznąć, musi się więc pokazać z całkiem innej strony. — Powinniśmy któregoś dnia wybrać się na wycieczkę, na grzyby. Eva-Liisa, ty i ja. Nazbieramy borówek. Będzie zapas na zimę. Żebyśmy byli przygotowani. Słyszysz? Musimy być przygotowani, Sidnerze. Nie jak teraz... I gwałtownie przesuwa rękę po blacie stołu, strącając przy tym solniczkę. Sidner staje przed nim, dotyka jego obojczyka. — Co się stało? Aron podnosi wzrok. 133 — Jakże wyrosłeś, Sidnerze. Mój synku. — Idź się połóż, tatusiu. Ja mogę zrobić obiad. — Rzeczywiście możesz? Pada śnieg? — Przecież to dopiero wrzesień. — Prawda, ale jest tak zimno. Już przeszło. Dookoła znów codzienny świat. Podchodzi do okna i przyciska czoło do szyby. Ciało przywołane zostało do porządku. Ciszę też ponownie przywołano do porządku. — Musimy się trzymać razem. Cała nasza trójka. — A czy tak nie jest? — Tak uważasz? — Ależ tak, tato. Uważam, że dobrze nam razem. — Jakżeś ty wyrósł, teraz dopiero widzę. Prawie cię nie poznaję. — Wiem. Mam metr siedemdziesiąt cztery, prawie najwięcej w klasie. Po skończeniu szkoły i przystąpieniu do konfirmacji Sidner sprawia sobie kapelusz i rozpoczyna pracę w sklepie z przyborami malarskimi Wernera Nilssona. Za pięć koron na dzień stoi teraz po drugiej stronie lady, sprzedając farby, kleje, przybory do gospodarstwa domowego i zioła. Jak na razie sklep prosperuje znakomicie i zawsze wydarzy się coś, co bardziej jeszcze poszerza ramy Sidnerowego świata. „Dla tego, kogo stać na ciekawość" napisze później, „świat jest stale rosnącym polem doświadczeń. Ale komu jest to dane, a komu nie? Jakaż to siła, która, wstrzymując jednych, drugich pcha do czynu? Nie wiem, tak jak przez długi czas samemu mi nie było wiadomo, czy rzeczywiście widzę i uczestniczę, czy też jestem zombi, które przemierza ten świat głuche, nieme i zamknięte w sobie." Werner Nilsson, właściciel sklepu, zajmował się głównie oknem wystawowym. Jako absolwent Wyższej Szkoły Przemysłowej w Sztokholmie był biegłym rysownikiem i dekoratorem i pracował kiedyś zarówno w Kopenhadze, jak i w Sztokholmie, przy dekoracji Czerwonego Młyna i Salonów Berna. Chętnie opowiadał o tych miastach, nie tylko Sidnerowi, ale i klientom. Opowiadał może zbyt rozwlekle, bo ludzie mówili, że do Wernera można iść tylko wtedy, jak się człowiekowi nie spieszy. Już wówczas był dość dziwnym kupcem, bo nigdy przedtem Sidnerowi nie zdarzyło się słyszeć o kimś, kto podając towary, ostrzegał: „To beznadziejna rzecz!". Albo odradzał klientom zakup rzeczy, które były na składzie, mówiąc: „Lepiej to zrobić samemu, będzie taniej". Sklep jego leżał przy ulicy Wielkiej, w samym środku miasteczka. W czasie spokojnych godzin przedpołudniowych Werner stał w oknie, przyglądając się przejeżdżającym powozom czy taksówce Oli-Samochodziarza, znikającej za zakrętem. Ola-Samochodziarz był pierwszym, który w 1908 roku zjawił się w Sunne z autem marki REPIO. Obecnie miasto posiada okołu dwudziestu aut, cała Szwecja zaś 48 000. Trzysta osób zdążyło już 135 zginąć w wypadkach na drodze, ale samochód nadal jest osobliwością, szczególnie w rękach weterynarza Franza Lindborga. Jedzie on zwykle zygzakiem, zahaczając raz po raz o trotuar i nierzadko kończąc jazdę na słupie latarni ulicznej. Nie zawsze jest to zabawne i wkrótce jazdy te przejdą do historii: któregoś dnia prasa lokalna podała wiadomość, której wszyscy od dawna już się spodziewali: „Pięcioletnia dziewczynka przejechana została wczoraj przy Rottneros przez weterynarza Franza Lindborga, który prowadził samochód w typowy dla siebie sposób. Dziecko doznało złamania obu nóg. Mimo wysiłków wielu osób, usiłujących powstrzymać kierowcę, pan Lindborg kontynuował swą jazdę, prawdopodobnie w stanie upojenia alkoholowego. Miejmy nadzieję, że odebrane mu zostanie wreszcie prawo jazdy, którego już od dawna używa w niewłaściwy sposób". To właśnie w związku z jazdami weterynarza Sidnerowi po raz pierwszy dane jest uszczknąć filozofii Wernera, jako że jest on w posiadaniu takowej. Leżąc na wystawie, w filcowych pantoflach na nogach, robi właśnie lalki z wosku —jego okno wystawowe jest najlepsze w całym mieście — kiedy Sidner, który od Splendida przejął zwyczaj głośnego czytania, donosi mu o wypadku weterynarza. — To Diabelstwo — mówi Werner. I uśmiecha się. — Na Diabelstwo nie ma rady. Sidner, który niechętnie używa brzydkich słów, pyta, co to znaczy. Wtedy Werner siada w oknie i wykłada mu swój pogląd na ludzi: — Istnieją dwie siły, dwie potęgi. Dobro i Diabelstwo. Między nimi toczy się ciągła walka. Jeśli Diabelstwo opanuje ciało, człowiek jest przegrany. Możesz sobie obadać Diabelstwo u wielu ludzi, na przykład u sędziego Francke, u B.P. *Nilssona, u Berga na Strandvagen, u Almersa, no wiesz, tego za miastem, na Brobyang, u Linberga z Salli, u Olsona, Erikssona... I tak dalej, to tylko przykłady. W kawie też tkwi Diabelstwo, podobnie jak w alkoholu i nikotynie. Sam również tego zaznałem, kiedy siostra przyszła tu kie- 136 dyś z termosem... — tu Werner rozgląda się wokół i zniża głos — ona też to ma w sobie. Wymieniła herbatę na kawę, nie zauważyłem i pociągnąłem spory łyk. Potem przez parę dni nie mogłem przyjść do siebie. — To było na wiosnę? — pyta Sidner. Werner żywo przytakuje. — Zaraz po Wielkanocy? — Właśnie. A więc pamiętasz. To od tego czasu Sidner zmuszany jest do picia herbaty. I to przed rozpoczęciem pracy, pełną filiżankę, którą Werner gotuje na tyłach sklepu. Sam wypija on każdego ranka przynajmniej litr: gorączkowo, z nerwowym uśmiechem, podczas gdy wzrok jego błądzi po pomieszczeniu. Filiżanka wędruje do ust, potem Werner przymyka oczy i pogrąża się w kontemplacji, jakby sprawdzał, czy herbata rzeczywiście wypełnia każdy zakamarek jego ciała, zabezpieczając je przed podstępami i pułapkami Diabelstwa. Ile zaś wypija wieczorami, trudno ustalić. I nie jest to zwyczajna herbata, ale mieszanka liści porzeczki, mięty, szałwii i babki. Werner przygląda się badawczo Sidnerowi. — Przy piciu powinno się stać, Sidnerze. Iluminacja następuje wtedy szybciej. Demonstruje to oczami, uśmiechem i wniebowziętym spojrzeniem. — Czujesz? Sidner przytakuje, co rusz odczuwa parcie na pęcherz. Ale to dobrze, nie ma w tym nic złego. Potem następuje rozciągnięcie rytuału: — Pijąc należy stać przy oknie i patrzeć na drzewo, żeby ciało świadome było swego miejsca w świecie. W tym również nie ma nic złego, drzewo wiosną jest piękne, zwłaszcza gdy odbite w delikatnych listkach światło tańczy po kocich łbach podwórza. Piękne jest i zimą; kiedy śnieg pokrywa gałęzie, a całe podwórze białe jest i gładkie jak dziecięca kołderka. Podwórza nie powinno się odśnieżać, czego nasz sąsiad ze sklepu z konfekcją nie może pojąć. Sidner czuje na sobie wpływ herbaty, chce przynależeć do tej złotej, ziluminowanej części społeczeństwa. 137 — Otwierasz gazetę — ciągnie dalej Werner — i co cię wita? Diabelstwo, z góry na dół. Nieszczęścia, zło. Chyba nie pijasz kawy? Sidner kłamie i Werner lustruje go spojrzeniem od stóp do głów. — Hm, powiedzmy. Młodyś jeszcze. I twarz Wernera chowa się niemal za wielką, litrową filiżanką, z widniejącym na niej obrazem zamku i ogrodu. Po zakończeniu porannego rytuału wędruje ona do zamykanej na klucz kasy pancernej. W rękach Wernera, nieustannie poruszających się między puszkami farb, pędzlami i flaszkami z terpentyną, jest coś gorączkowego. Przemierzają one blat biurka, poprawiają, zgarniają, układają ołówki równolegle z zieloną podkładką, odkurzają, trą i wycierają. Aż robi się z tego wszystkiego jeden wielki bałagan. Ale gdzieś tam, myśli Sidner, musi on mieć ukryty jakiś skarb, bo zawsze błąka mu się na wargach tajemniczy uśmiech, który znika tylko wtedy, gdy z któregoś z klientów wyłazi Diabelstwo. Werner, podobnie jak Fanny, jest wdzięcznym słuchaczem. Kiedy słucha, przechyla głowę i patrzy skośnie do tyłu. Zawsze trwa trochę, nim zabierze głos, ale za to jest to głos wibrujący wiedzą, który napawa ufnością i zbliża go do klientów, praktykantów sklepowych i przechodniów. Ale nigdy uśmiech Wernera nie był tak pełen triumfu, jak w dniu, gdy nadchodzi paczka, którą otwiera w obecności Sidnera. Zawiera ona kawałek metalu, zawiniętego w bibułkę. Na kopercie widnieje francuski znaczek. — Uran — oznajmia Werner. — Madame Curie. W ciągu następnych paru lat, w czasie których Sidner nadal pracuje u Wernera, w sklepie z farbami zachodzą zmiany. Kiedyś, jeszcze w czasie pobytu w Kopenhadze, Werner spotkał pewnego orientalistę i astrologa, który najwyraźniej wywarł nań duży wpływ. Wystawił mu bowiem horoskop, z którego niezbicie wynikało, że jeszcze przed pięćdziesiątką podejmie jakąś rozstrzygającą decyzję". 138 Gdzieś tam była i kobieta, ale została odrzucona po tym, jak okazało się, że i do niej miało dostęp Diabelstwo. A może nawet było i tak, że to właśnie ona po raz pierwszy dowiodła istnienia Dia-belstwa, wielu tak mówiło. Oszukała Wernera na pieniądzach, wyśmiewała się zeń otwarcie i sprawiła, że w większym jeszcze niż poprzednio stopniu skłonny był słuchać głosów z innego świata. Lata mijają i Werner zbliża się do pięćdziesiątki. Ale parę miesięcy wcześniej widzi ogłoszenie, że Dwór Fryberga wystawiony jest na sprzedaż. Jest to duża posiadłość, z dwiema oficynami, parę kilometrów na południe od Sunne, w tak opłakanym stanie, że nie ma na nią chętnych. Ale Werner kupuje dom i zakup ten będzie miał rozstrzygający wpływ na resztę jego życia. Wraz z owym kupnem liczba Diabelstw w Sunne wzrasta wręcz katastrofalnie. Zakup ten pochłonął wszystkie oszczędności i dochody Wernera. Wierzyciele pukają do drzwi, dom się wali. Byt Wernera sprowadza się obecnie w całości niemal do pisania listów, w których oskarża on ludzkość o zło i prześladowanie go. Zbiera dowody, odkrywa Diabelstwo w ich twarzach „ubiegłego piątku, kiedy zaszli-ście do mego sklepu". Sidner zmuszony jest przejąć odpowiedzialność za interesy, gdyż Werner przygotowuje świat do wielkich odkryć, które uczynią go tym, kim właściwie jest. Razem ze swymi kotami — jest ich trzynaście, piętnaście, wnet dwadzieścia — stoi na stole, na piętrze swego domu i zaopatrzony w gigantyczny cyrkiel, papier i pióro, dzieli atom. Sidner wiele razy stawał przed drzwiami sklepu Fanny Udde, spoglądając na wiszące w nich i uformowane w kształcie klepsydry tiulowe firanki, ale zawsze wahał się nacisnąć klamkę i wejść do środka. Teraz jednak, gdy sprawił sobie kapelusz i długie spodnie, a przy tym urósł przynajmniej decymetr, nabrał wreszcie odwagi. Chiński dzwoneczek zadźwięczał wraz z otwarciem drzwi i Sidner zatrzymał się bezradnie na progu. W sklepie panował półmrok, więc potrwało chwilkę, nim odkrył siedzącą za ladą Fanny: ogromny klosz włosów i podniesione nań oczy. Z kapeluszem w dłoni skłonił się lekko. — Chciałem zapytać, czy można? — Ależ Sidnerze! Drogi Sidnerze! Jak miło, że zajrzałeś. Często myślałam, dlaczegoś nie... Rozejrzał się wokół. — Mały dziś ruch? Człowiek interesu do kobiety interesu. On sam dopiero co zamknął sklep Wernera. Było sobotnie popołudnie i wiedział z doświadczenia, że napływ klientów w tym tygodniu dobiegł końca. — Nie jest tak źle, nie narzekam. Podejdź bliżej, niech ci się przyjrzę. Zbliżył się do lady i położył na niej kapelusz. Odgarnął włosy z czoła. — A więc odważyłeś się przyjść tu sam? — Właśnie, ja... Nie ma tu Splendida? — poczuł się w obowiązku zapytać, jako że zrobiła taką brzydką insynuację. — Zdawało mi się, że... — Dawno go już tu nie było. Wszyscy opuszczają starą damę. — Pani wcale nie jest stara. — I włosy masz świeżo umyte. Daj, niech ich dotknę. Pochylił się nad ladą. — Głuptas z ciebie, Sidnerze! Podejdź z tej strony, inaczej nie dosięgnę. 140 Posłuchał i stanął przy niej. — Masz piękne, miękkie włosy, kobiety to lubią. Na karku też! Pochyl się bardziej, niech poczuję. Wyrosłeś od ostatniego razu. I jak przyjemnie pachniesz! Choć masz pewnie z czego wybierać u was w sklepie. Byle czym się nie zadowalasz? Uśmiechnęła się i powąchała. — Starsze panie to lubią. Bo pewnie uważasz mnie za starą? — Skądże! — Ależ tak, na pewno tak sądzisz. — Naprawdę nie. Wcale tak nie uważam. — Bądźże szczery, Sidnerze. W stosunku do mnie masz być zawsze szczery. Nie można otaczać się pochlebcami. Świat i tak jest ich pełen. Prawda? — Nie zastanawiałem się nad tym. — Ale teraz z pewnością to dostrzeżesz. Więc powiedz mi szczerze: gdzie według ciebie najstarzej wyglądam? — Nie wiem. Podobały mu się nerwowe drgnienia jej warg, miłe zagięcia w kącikach ust, zagadkowe szare oczy, które bezskutecznie usiłowały utrzymać coś z tego, co się działo wokół, jednocześnie wybiegając w marzeniach poza pomieszczenie. — Na twarzy? — Ależ proszę pani, wcale tak nie uważam! — Chyba dostrzegłeś, że mam zmarszczki? Nie czujesz? — Nie. — Chciał się cofnąć i wyjść, ale złapała go za przegub dłoni. — Jak możesz poczuć, kiedy stoisz z opuszczonymi rękoma. Musisz dotknąć. Zrobił, jak powiedziała. Twarz jej była tak gładka, że aż wykrzyknął: — Ani jednej zmarszczki! — Jakie masz piękne ręce. Zauważyłam to już za pierwszym razem, kiedy tu byłeś. Tak, poprzednim razem. Pomyślałam, że takie ręce oznaczają coś szczególnego. Są bojaźliwe, a jednocześnie cieka- we. Ręce, które czują, że muszą wypróbować świat. A może mam stare ciało? Sidner przełknął ślinę. Czy to tak właśnie Splendid spędzał u niej czas? Złapał się na myśli, że Splendid prawie zawsze odwiedzał Fanny przed przyjściem do niego. Czy to właśnie tu i w ten sposób zdobywał część swej wiedzy o świecie? Czy do wszystkich klientów tak się odnosiła? Przeszył go ciepły dreszcz, gdy ponownie ujęła jego ręce, zbliżyła do swych piersi i stuliła je na nich. Zamknął oczy. — No i jak? — Nie. Aleja przecież nie wiem, ja przecież nigdy... — To ci powiem, że te tutaj nie są stare. Więc gdzie? No mówże wreszcie, ty mały okrutniku! Wcale nie uważał, by się choć trochę zestarzała, ale coś musi powiedzieć, aby położyć kres tej żenującej scenie. — Może włosy? Sposób ich upięcia? — Ach, rozumiem — zadowolona odchyliła się zmysłowo w wiklinowym fotelu i wybiegła rozmarzonym spojrzeniem poza okno. Ręce paliły go w dalszym ciągu, gdy nieomal szepcząc, spytała: — Jak myślisz, dokąd sięgają? — Do ramion, co najmniej. Pochyliła się ku niemu. — Zgaduj dalej. — Do pasa? Wreszcie ujrzał jej uśmiech, szczery i szeroki, i pod jego osłoną znów przyciągnęła jego rękę, przesunęła nią wzdłuż pleców, wwiercając ją w miejsce poniżej kręgosłupa. — Nigdy byś nie zgadł, co? — Aż takie długie? Tak długich włosów nigdy nie widziałem. — Nie? Pewnie i nie. Niewielu widziało. Ale pewnego dnia, Sid-nerze, pewnego dnia ty właśnie... Zadźwięczał dzwoneczek, więc odskoczyli od siebie jak oparzeni. Na jej niemy gest zniknął za parą podwójnych kotar, miękkich, zagarniających swym ciężarem. Znalazł się w jej mieszkaniu, ciągle 142 jeszcze z wpół przymkniętymi powiekami, odurzony wonią perfum i kobiety. Nigdy dotąd nie widział tak osobliwego pokoju. Ujrzał jak gdyby inną Fanny: było tu wiele fotografii Svena Hedina, jak również jego książek: Od Bieguna do Bieguna, Od Turkiestanu do Tybetu, Poprzez kraje Azji. Na środku pokoju stał ogromny czarny fortepian. Ach! Ręce mu zadrżały, podbiegł do krzesła i nie zastanawiając się ani chwili zaczął grać Vom fremden Landem Schuman-na. Czuł się tak, jakby mu darowano możliwość ucieczki. Odrzucił głowę do tyłu i uniósł się w przestworza. Nigdy dotąd nie grał na takim instrumencie! Muzyka tak go upoiła, że potrwało chwilę, nim zdał sobie sprawę z głosów dochodzących ze sklepu. Były ciche i przytłumione, dopiero po przepuszczeniu kilku replik poznał głos Selmy Lagerlof. — Męczy mnie to jeżdżenie po sklepach, ale co robić, czasem trzeba. Nie masz dla mnie jakiegoś krzesła? — Oczywiście. — Jeśli ci nie przeszkadzam, moja miła? — Skądże znowu. Jak było w Sztokholmie? Czy pozdrowiłaś go, Selmo? — Kogo? Ach, oczywiście, Svena Hedina! Moja droga Fanny... — I co powiedział? — Powiedział... no, że też, hm... pozdrawia. Pytał, jak się czujesz. — Co miał na sobie? To białe ubranie? Głos Selmy nabrał ostrości. — Fanny! Sven Hedin to stary człowiek! Nie sądzę, by wciąż jeszcze miał jakieś białe ubranie! Sidnera zaczęły palić policzki, nie chciał już więcej słyszeć, toteż wziął głośny akord, potem jeszcze jeden i po chwili doszedł go głos Selmy: — Kogo tam masz? — To syn sąsiada... Wiesz, ten, którego matkę zadeptały krowy. Czyż nie pięknie gra? — Fanny! — Ależ on ma dopiero szesnaście lat... 143 — I co mam z tobą zrobić, Fanny... Ale to w końcu nie moja rzecz. Co Selma miała na myśli? Gorąco dotarło aż do opuszków Sid-nerowych palców. Nic nie rozumiał i nie chciał rozumieć. Zagrał więc znowu, łagodnie i ciszej, by móc jednocześnie uczestniczyć w rozmowie i muzyce. — Nosi w każdym razie kapelusz! Miał wrażenie, że Selma trąciła kapelusz końcem laski, zrzucając go na podłogę po wewnętrznej stronie lady. — No cóż, żyj sobie dalej w swoim świecie. A ten chłopak sprawia wrażenie zdolnego. — Jest bardzo przystojny, ale nieśmiały. — Powinien opuścić to miejsce — rzekła Selma. — Mam go poprosić, by... skończył? — Mam na myśli Sunne. To nie miejscowość dla talentów. A ty pomyśl bardziej o swej opinii. Podaj mi laskę, Fanny. Jadę teraz dalej, do Marbacki. Ach, byłabym zapomniała... jesienią, jeśli będzie miał siły, ma ponoć udać się w podróż objazdową z pogadankami. Do Strómstadu czy Goteborga, dokładnie nie wiem. Jeśli rzeczywiście chcesz go zobaczyć starego. Sidner znowu poszukał schronienia w muzyce, pozwalając Fanny stać długo obok i przyglądać mu się, jak grał. — Czy udało się pani coś sprzedać? — spytał, nim przebrzmiał ostatni akord. — Ten ktoś chciał tylko popatrzeć na firanki. Jeden z tych, co chodzą po sklepach niczego nie kupując. — W stosunku do nich też trzeba być uprzejmym. Co za wspaniały fortepian! Nigdy w życiu nie grałem na czymś takim. Czy pani też gra? — Nie umiem. — Więc dlaczego...? Fanny podeszła do okna i skubneła liść pelargonii. — To był pomysł mojego męża. — Męża? 144 — Rotmistrza. Miał pewne wyobrażenia na temat odpowiedniego do jego stanu stylu życia. Chciał mnie wychować. — Nie wiedziałem, że była pani mężatką. — Ja też nie wiedziałam. Siadła przy nim na stołku od fortepianu, odgradzał ich teraz chłód, słowa Selmy zaległy między nimi i Sidner bał się przymknąć oczy, by nie wróciło wspomnienie ciężaru jej piersi i małego wgłębienia poniżej pleców. — Byłam taka młoda, Sidnerze, dziecko niemal. Dzieliła nas duża różnica wieku. Nie lubię o tym mówić. — Nie chcę pani zmuszać. — To dobrze. I tak byś wielu rzeczy nie zrozumiał. — A właśnie że rozumiem! — krzyknął niemal. Nagle. Jakby stawiał jej żądanie. Nagle. Jakby przynależał już do tego salonu z aksamitnymi kotarami, zielonymi fotelami, lampkami nad ramami obrazów, fortepianem. — Nie jestem dzieckiem! Znów skoczył za próg dźwięków i zerkając na nią przekornie, oddalał się ku czystym, cichym przestrzeniom. Grał teraz jedną z sonat Beethovena, jej powolną część, i kiedy zwrócił głowę w kierunku Fanny, widział ją teraz wyłącznie oczami muzyki. Wszystkie horyzonty wydawały się stąd odległe, a to coś ludzkiego, wspólnego im obojgu, widniało na kształt punkcików na bezkresnych, pokrytych lodem obszarach. Przemieszczając się z miejsca na miejsce w muzycznym czasie i wolno kołysząc głową, wsłuchiwał się w coś poza nią, miasteczkiem, chwilą, gdy tymczasem za oknem dawał o sobie znać mrok, a Fanny, poddając się prawom muzyki, siedziała przejęta i cicha, nie przerywając mu, okręcając wokół palca nitkę z zielonego szala na ramionach. — Ach — rzekła, gdy skończył, nie patrząc nań, z wzrokiem wbitym w kolana. — Jeśli chcesz, możesz tu przychodzić i grać. Kiedy tylko będziesz miał ochotę. — Dziękuję pani, z przyjemnością — odparł, po czym podniósł się i wyszedł przez ciężką woń kotar. 145 Wiem, wiem, rzekła któregoś dnia Królowa Sosu, gdy Sidner pomagał jej przygotowywać w kuchni kanapki na ślub. Ten rotmistrz Udde był właściwie nauczycielem jazdy konnej. Jeśli w ogóle. O trzydzieści lat starszy od Fanny. Zjawili się tu, kiedy była jeszcze bardzo młoda. Kupił dom, sklep, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy, wszedł tu do hotelu i utknął w nim w zasadzie do końca życia. Zjawiał się wcześnie w południe i zostawał tak długo, aż się go nie wyniosło. Wódka i reumatyzm doprowadziły w końcu do tego, że nie potrafił nawet przejść o własnych siłach tych pięćdziesięciu metrów do domu. Na środku ulicy był taki mały skwerek, gdzie nawet rosło parę krzaczków tawuły. Tam rotmistrz miał swoje krzesło. Przesiadując na nim opowiadał różne historie z Gavle i Sztokholmu, aż którejś nocy zgarnął go przymrozek. Jedyne, co po sobie zostawił, nie licząc pliku rachunków, to krzyżówka, gdzie wypełnił tylko jedno słowo. Sama widziałam, rzekła Królowa Sosu, bom razem z innymi go wnosiła. GNIEWNY, na trzy litery. ZŁY, to właśnie słowo tam wpisał. Więc niech się ta Fanny tak znowu nie wynosi. Któregoś sierpniowego dnia Fanny zaproponowała Sidnerowi przejażdżkę autem do Strómstadu. Sven Hedin miał tam wygłosić odczyt, z którego dochód przeznaczono na nową ekspedycję. Zamierzał się z nią udać na nie odkryte jeszcze tereny wschodniego Tybetu i Chin. Rząd podobno pokrył część kosztów, ale dodatkowa reklama i fundusze od społeczeństwa stanowiłyby dla ekspedycji mile widziany zastrzyk finansowy. Podróż ta miała być ostatnią wielką wyprawą odkrywczą. Po niej ludzkość zmuszona chyba będzie w poszukiwaniu nowości udać się na księżyc lub w głąb siebie samej. Wkrótce bowiem wiedza o kuli ziemskiej miała dojść do zenitu, a białe plamy poznikać z mapy świata. Sven Hedin był zuchwałym odkrywcą. Na pustyni Gobi przyszło mu pić zarówno jagnięcą krew, jak i wielbłądzi mocz. Część z jego ludzi pomarła, co nie obeszło go więcej niż śmierć zwierząt ofiarowanych, jeśli tak można powiedzieć, na cześć ludzkości. Cień Hedina był długi. W Sunne, w prowincji Varmland, dwaj młodzieńcy o imionach Sidner i Splendid, z braku wielbłądów i jagniąt, kilka lat wcześniej pili kogucią krew. Nie mając pod ręką pustyni, siedzieli ukryci wśród pokrzyw i krzewów olszyny, na tyłach warsztatu kamieniarskiego Torina i Sleipnera, spluwając i złorzecząc. Sven Hedin odkrył swe powołanie tego samego dnia, kiedy Nordenskióld powrócił „Vega" do Sztokholmu. Był to wietrzny dzień roku 1880. Hedin, jako mały chłopiec, stał z rodzicami u szczytu ulicy Górskiej i przyglądał się wpadającym w wodę sztucznym ogniom. Kto wie, może i Sidner odnajdzie nagle, słuchając w Strómstadzie Svena Hedina, swój życiowy cel? * Adolf Nordenskióld (1832-1901), szwedzki badacz polarny, podejmował wyprawy na Spitsbergen i Grenlandię; 1878-1879 kierował wyprawą (na statku „Vega"), która pierwsza przebyła Przejście Pn.-Wsch. [przyp. tłum.]. 147 — Ale może już jesteś za duży, Sidnerze? Nosisz przecież kapelusz i niemal zarządzasz sklepem? — Fanny obrzuciła go od stóp do głów badawczym wzrokiem. — Duży i przystojny z ciebie chłopak. Siedemnastoletni Sidner wił się pod jej spojrzeniem. — Chyba będę wpierw musiał porozmawiać z ojcem. — Poproś go, by do mnie zajrzał. — Ale on nie ma się chyba w co ubrać? — rzekł Aron, utkwiwszy wzrok daleko ponad zwojami materiału i modelami sukien. — To ja już biorę na siebie. Rozumie pan, panie Nordensson, to takie kłopotliwe, gdy człowiek sam nie ma dzieci i kiedy trzeba męskiej ręki przy samochodzie i podobnych rzeczach. — Sidner nie zna się na samochodach. — Owszem, tatusiu. Splendid i ja... — To dla pańskiego syna niebywała okazja. Trzeba wykorzystać ciekawość dzieci, rozwijać ją, nim będzie za późno. Sidnerze, czy nie poczęstujesz swego ojca filiżanką kawy? Aron drgnął. Czyżby chłopak aż tak się tu zadomowił? Podziękował za kawę. Pomieszczenie to uwierało jego zmysły, zwłaszcza kłujący zapach perfum. Ale czy warto się upierać? Sidner usamodzielnił się przecież, a on sam dość ma własnych spraw, co do których wnet pewnie będzie musiał radzić się syna. To on, Aron, coraz bardziej się oddala, to jego powinno się zatrzymać. — Niech więc jedzie... Fanny posiadała zielone volvo. Dach samochodu był opuszczony, a błyszczącą chłodnicę smagały małe chorągiewki. Sidner siedział obok, pełen dumy. Prawo jazdy Fanny obejmowało zarówno volvo, jak i forda. Bezchmurne niebo przesycone było zapachami kończącego się lata. Ręce Fanny spoczywały malowniczo na kierownicy, wokół szyi lśniło od biżuterii, z płatków uszu zwieszały się ciężkie, czerwone kolczyki. Po paru godzinach jazdy stanęli przy zajeździe. — Zamów, na co masz ochotę. 148 Sidnerowi nie były obce wyszukane potrawy. Szczerze mówiąc dawno przejadł mu się gotowany łosoś, paszteciki i lody, które często jadł w hotelu. Potrafił się też wytwornie zachować. Manier tych nauczyła go Królowa Sosu i czasem odgrywał przed nią małe skecze, polegające na naśladowaniu sposobu wkraczania gości do hotelowej restauracji. Największym powodzeniem cieszyło się wejście Dyrektora Bjorka, które stało się żelaznym numerem Sidnera, zawsze tak samo entuzjastycznie oklaskiwanym przez Królową Sosu. Zacierając energicznie ręce i kołysząc nieco ciałem, rozdzielał ukłony na lewo i prawo, po czym zaglądając do kuchni, mówił: „No, moje kurki, jak sobie dziś drepczemy?" Sidner uważnie studiował spis potraw. — Poproszę pstrąga meuniere i wodę mineralną. — Zachowujesz się jak prawdziwy dżentelmen. — To bardzo miłe z pani strony, że mogę pani towarzyszyć w tej podróży. Fanny wbiła na widelec kawałek indyczej piersi, po czym przechylając się nad stołem musnęła mu palcem policzek. — Kiedy mówisz pani brzmi to, jakbym była strasznie stara. Mam na imię Fanny. — Dziękuję — rzekł i zarumienił się. — A może uważasz, że to... żenujące? Gdyby nie zrobiła tej pauzy, może i on by się nie zawahał: — Ja... nie bardzo wiem... przyzwyczaję się pewnie. Ale od tej chwili milczał. Choć w zasadzie nigdy nie był szczególnie rozmowny. Traktował siebie jako tego, który mówi, nie rozmawia, jak Splendid. Jego sformułowania były ostrożne, poprawne, obcy był mu cały ten potok słów, który wypływał z ust Splendida. Jako zarządzający sklepem wszedł w kontakt z innym językiem, z utartymi zwrotami typu: „Dziękuję, nie ma za co, prosimy znowu do nas". Jego ciało odpowiadało mowie: żadnych zbytecznych gestów, niepotrzebnych ruchów głową czy rękoma. Zazdrościł Splendi-dowi sposobu mówienia; zbliżania się do sedna sprawy poprzez krążenie wokół, wypróbowywanie, wycofywanie się, popełnianie pomyłek i ponawianie prób. Jego własne zdania, gdy je wreszcie wypo- 149 wiedział, wisiały w powietrzu, aż nazbyt głośne i wyraźne, niemożliwe do odwołania. Ogarnął go zawrót głowy: czuł, że zaczyna coś tracić. Uświadomił sobie nagle, że staje się dorosły. — Zdaje się, że coś zepsułam. Oddaliłeś się, Sidnerze. — Myślałem o Splendidzie. To on mi... cię pokazał. On powinien z tobą pojechać. Nie ma pieniędzy, jego ojciec jest chory. — Strasznie cię lubię, Sidnerze, chcę, byś o tym wiedział. I z nagłą gwałtownością: — Chyba nie uważasz, że cię zmusiłam?... Sidner jadł rybę, patrząc w talerz. — Nie, nie. Ale on był zawsze taki... miły dla mnie. Od samego początku, kiedyśmy się spotkali. I nigdy nie miałem mu się czym odwdzięczyć. Złe słowo. „Był." Jakby nadszedł czas na pożegnalny prezent. — Z pewnością obaj zyskaliście na tej przyjaźni. — Nie powinienem chyba był jechać — wymamrotał. Ale wtedy Fanny ujęła go za rękę. — Nie musisz się mnie bać. Naprawdę nie musisz. Kiedy dojechali do Hotelu Miejskiego w Strómstadzie, Sidner trzymał się z tyłu, pozwalając Fanny odebrać w recepcji klucze, do pokojów. Na oszklonych drzwiach wisiał afisz: odczyt odbędzie się w Parku Miejskim, o godzinie 19 . Następnie słuchacze mają możność spożycia razem z Doktorem Hedinem kolacji, z której dochód przeznaczono na wyprawę. Sidner wniósł po schodach walizki. Fanny podeszła do jednego z pokojów, otworzyła go i Sidner postawił bagaż tuż za drzwiami. — A mój pokój? Jaki to numer? Fanny podeszła do dużego lustra, zdjęła kapelusz i spojrzała nań z lustrzanej tafli. — Był tylko ten — wskazała wokół szerokim gestem. — Możesz spać tutaj. Po odczycie możesz tu przyjść i położyć się w tym dużym łóżku. Ja pewnie i tak nie będę miała czasu na spanie. Wyciągnęła szpilkę z włosów i wsadziła między wargi. 150 — Mógłbym przecież spać w samochodzie. — Ależ moje dziecko! — zawołała. Sidner rozejrzał się dokoła, popatrzył na ciężkie, czerwone zasłony na oknach i żółtą narzutę na największym łóżku, jakie kiedykolwiek w życiu widział. — Czy pani... czy Hedin wie, że przyjdziesz? Pokręciła głową, wyciągając pozostałe szpilki. Ręce miała uniesione, przechylała się do tyłu i wzrok jego utkwił w miejcu poniżej pleców: za chwilę ta gęstwina włosów opadnie. — Pójdę się może przejść, obejrzę miasto. — Dobrze. To miła, nieduża mieścina. Zaczekaj... masz tu parę koron, może zechcesz zajść do cukierni. — Mam pieniądze — wycofał się do drzwi. — Wiem, że masz. Ale to ja cię namówiłam na tę podróż. Tylko wróć do wpół do siódmej. Ja sobie w tym czasie zrobię kąpiel. Sidner ścisnął w ręce kapelusz i wyszedł. Nigdy jeszcze nie widział morza. Kiedy stanął na molo, w nozdrza wdarła mu się woń glonów i ropy. Kilka dużych frachtowców wpływało akurat do portu, żagle miały opuszczone. Słychać było warkot motorów, letnicy w białych ubraniach przechadzali się po nabrzeżu, na stację wjeżdżał właśnie pociąg. Tutaj kończyła się linia kolejowa. Był daleko od swoich, bliżej Norwegii. Na samą myśl o tym przyjemnie załaskotało go w ciele. Za trzydzieści óre kupił torebkę prawie czarnych wiśni. Z oddali dochodziły dźwięki kapeli grającej walce wiedeńskie. Znalazł kiosk z widokówkami, po czym ruszył w kierunku skałki przy wejściu do portu, gdzie wypatrzył kawiarnię. Widok stąd był rozległy: aż do Wysp Kosterowych. Wiele statków wpływało lub wypływało z portu. Z południowo-zachodniej strony widniał przesmyk prowadzący na otwarte morze. Czysty horyzont, bez żadnych przeszkód. Zamówił kawę i ciastko, po czym zaczął pisać do Splendida. „Tu, nad morzem, człowiek czuje się jakby za granicą. Wkrótce już wysłucham odczytu Svena Hedina. Mieszkamy w..." 151 Słowo „mieszkamy" rozdarło zdanie i dotknęło czegoś ukrytego głęboko, w samym żołądku. Ugryzł kawałek ciastka, usiłując przełknąć. Wtedy dopadły go mdłości. Wybiegł i ukryty za krzakiem zwymiotował. Poplamił ubranie i widokówkę, którą trzymał w ręku. Fanny niespokojnie przemierzała pokój, gdy wreszcie, przed samą siódmą, Sidner zapukał do drzwi. Wyglądała uroczo w długiej, zielonej, aksamitnej sukni i w białym kapeluszu o szerokim rondzie. Oczy miała niebiesko podmalowane i pachniała wręcz niebiańsko. — Ależ Sidnerze, tak się niepokoiłam! Spuścił wzrok. — Zabłądziłem — skłamał. — Spieszyłem się jak mogłem. — I jak ty wyglądasz! Przewróciłeś się? — Nie, nie — pospieszył do łazienki i wsadził twarz pod kran. Uczesał się i próbował usunąć najbardziej widoczne plamy. Fanny zawołała już z korytarza: — Musimy się pospieszyć! — Idź pierwsza, zaraz przyjdę. — Nie, zaczekam. Pójdziemy razem. Park Miejski leżał naprzeciw, powoli zbierali się tam ludzie. Jakiś mężczyzna ustawiał głośnik, dzieci grały na trąbkach, z dala dochodził gwizd parostatku. Fanny ujęła go pod ramię. — Szykowna z nas para, nie uważasz? Nie zdołał zdobyć się na uśmiech, udawał więc, że jego uwagę przyciągnęło nagłe poruszenie się tłumu. — Czy nie nadchodzi? Ale był to ktoś inny. Zdążyli zająć swoje miejsca i przeczekać następny kwadrans, kiedy wreszcie pod scenę podjechało duże auto, z którego zaczął wysiadać doktor Hedin. W tym momencie wszyscy wstali i rozległy się oklaski. — Jakiż on stary! — wyrwało się Sidnerowi. 152 — Taak... — rzekła Fanny. Sprawiała wrażenie jakby ogarniętej przemożnym zachwytem. Oczy miała rozszerzone, przygryzała wargi i mocno ściskała rękę Sidnera. — Choć można się było tego spodziewać. — Tak, być może — głos jej był cichy jak oddech, ale Sidner pomyślał, że równie dobrze mogłaby to wykrzyczeć. Głośno i bez umiaru. Przeciągnęła palcami po brwiach. — Niedobrze mi, Sidnerze. Wbiła weń wzrok. Sidner wiercił się w swej łóżkowej samotni. Było za gorąco, żeby spać, choć otwarte szeroko okna wychodziły na park. Z dołu, z hotelowej restauracji, dochodziły śmiechy i brzęk naczyń, ale do tego był przyzwyczajony w domu, nie powinno mu to więc przeszkadzać. Chwilami miał nadzieję, że słyszy wysoki głos Fanny, rozbrzmiewający kaskadą śmiechu, ale nie był pewien. Zmusił ją, by uczestniczyła w kolacji, choć szukała jego ręki i oczu, nie odzywając się ani słowem. Tak jakby ją pchał na stracenie. Nic nie pojmował z tego, co się wydarzyło. Czuł tylko, że sprawy przybrały niedobry obrót. Kręcąc się na wszystkie strony obracał poduszki, zrzucał je na podłogę i znów je podnosił. Kiedy wstał, by pójść do toalety, przyjrzał się dokładnie swemu odbiciu w lustrze i znienawidził Fanny za to, co z nim zrobiła. Wrócił do łóżka i zapadł w niespokojny półsen. Przeniesiony na daleką pustynię, przemierzał konno szczyty górskie w towarzystwie Fanny i Svena Hedina, a kiedy dotarli do Cesarza Chińskiego, polecił on Sidnerowi: Zdejmij kapelusz. Ocknął się i ujrzał Fanny, stojącą nago przy jego łóżku, bardzo blisko. Włosy miała rozpuszczone! W oczach jej, głębokich jak przepastne studnie, nie było cienia uśmiechu. Stała bez ruchu, a on wydusił z siebie słabe Nie, po czym jeszcze jedno, i zaraz potem został wessany w jej mrok, by już tam bezpowrotnie zostać. Podniosła prześcieradło i trzymając go wzrokiem na uwięzi, odpięła mu wolno piżamę, ściągnęła spodnie. Członek jego krzyczał, gdy go pieściła, gdy kładła się na nim z rozłożonymi nogami. W ustach mu zaschło, obejmował ramionami jej plecy i choć leżeli niemal bez ruchu, czuł, 153 r że swoista śmierć zbliża się ku nim w nieskończonym pędzie. Mocniej i mocniej cisnęli się do siebie, do tej granicy, po przekroczeniu której zalały go nagle ogromne fale światła. I tonął w nich, i ona tonęła, podczas gdy wargi jej bezustannie, w tym dialekcie zamkniętych oczu, szeptały: Jak strasznie dobrze, jak potwornie dobrze! I jeszcze długo potem, gdy leżał już spowity w haftowany ptasim śpiewem sen, dochodził go jej niepohamowany płacz. Jak rzekł kiedyś sam wielki Budda: Tej nocy, o mnisi, wszystko stanęło w płomieniach. Anioł Splendid wypełnił swoje zadanie i zostaje teraz odwołany przez Boga z powrotem do miejsca stworzenia. Jest wrześniowy, niedzielny poranek. Aron, Sidner i Eva-Liisa jedzą właśnie śniadanie, gdy ktoś puka do drzwi i w progu staje Splendid. On także sprawił sobie kapelusz, trzyma go teraz w ręce. — Dzień dobry — mówi i patrzy na Sidnera. — Moglibyśmy się przejść? — A czemu? — Mam ochotę na spacer. — Bo ja wiem — mówi Sidner, choć wie, że musi się zgodzić, bo brzemienna w skutki cisza otacza słowa Splendida. — O Boże, co z ciebie za ofiara, Sidnerze! — powiada Eva-Liisa i zwraca się do Splendida: — On się tak zachowuje od czasu, gdy... no, gdy był w Strómstadzie. Siedzi i gapi się bez słowa. — Wiem. Ale dobrze by było, gdybyś i ty poszła z nami. — Jesteś pewien? — pyta Eva-Liisa, przy czym Splendid i ona wymieniają szybkie spojrzenia. Intensywna to wymiana. Sidner bierze kapelusz z półki, wsadza na głowę i rzuca w stronę kuchni ostatnie, pełne lęku spojrzenie. — Dzieciaki! — śmieje się Eva-Liisa. Dopiero z dala od domu, przy Solbacka, Splendid przerywa ciszę: — Chcę ci właściwie jedno rzec, Sidnerze. Wynosimy się stąd. — Co ty mówisz? — Do Karlstadu. Tata jest chory i musi do szpitala. Tam będzie łatwiej. Sidner siada na brzegu drogi i patrzy na jezioro. — A co ze mną? — pada krzyk. — Dasz se radę. Są w życiu rzeczy, które trza, że tak powiem, wykonać. 155 — Co masz na myśli? — Sam pewnie wiesz najlepiej. — Bardzo on chory, twój tato? — Bardzo. Mówi, że wnet umrze. — Boisz się? — To jasne. Tak bym chciał, by mnie zobaczył w powietrzu. Choć jeden raz. Ale... — A czy o n się boi? — Nie. Mówi, że i tak ma każdy dzień darowany od chwili wypadku. I że Bóg dał człekowi ptaki, żeby mu śpiewały, to mu wystarcza. Mówi, że zaznał tyle miłości, ile dał radę przyjąć. A jak człowiek tak mówi, to chyba nie ma się on czego bać. — Markotno mi będzie bez ciebie. — Mnie też. Ale możemy utrzymywać kontakt. Na pewno tak będzie. No i mam jeszcze jedną sprawę! Chciałbym, żebyś mi zagrał. W kościele lub w domu. Albo najlepiej tu i tam. Bom pomyślał, że może ulży to staremu, jak mu trochę pogram. — To długo trwa, nim się człowiek nauczy. — Bez przesady. Aż tyle tych dźwięków, co je trza poznać, przecie nie ma. Jakbyś mi zechciał pokazać, bardzo bym ci był wdzięczny. To mógłby być taki... pożegnalny prezent, że tak powiem. — Naturalnie. To jasne, że sobie z tym poradzisz. Ty wszystko potrafisz. I wszystko wiesz — Sidnera rozpiera jego własny gniew i nie stara się nawet tego ukryć. — A teraz ja cię o coś spytam: Przypuśćmy, że spotykasz kobietę. Jest piękna i ze wszech miar pociągająca. I przypuśćmy, że nagle... ciebie, że tak powiem, zapragnie. I sobie ciebie weźmie. Jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć. — Mów dalej. — I potem... nawet nie chce z tobą gadać, traktuje cię jak powietrze. To co to oznacza? — Takie sprawy to trudna rzecz. — I jest jakby całkiem odmieniona. I to nawet nie zła, czy coś takiego... 156 — Gadasz jak osioł. Ale jeśli Fanny masz na myśli, to ci powiem, że ona jest cholernie na bakier z poczuciem rzeczywistości. Co o tobie też można w końcu powiedzieć, no nie? W dolinie zmarłych są pewnie bardzo zajęci, pocieszał się Aron, gdy Solveiga na dłuższy czas zaprzestała swych odwiedzin. Ale któregoś dnia znów się zjawiła. Aron naprawiał właśnie oszklone drzwi hotelu, w których jeden z uczestników burzliwych czwartkowych spotkań wybił szybę. Siedząc w magazynie, w którym przechowywano napoje alkoholowe i który obecnie służył również za warsztat, Aron wyjął stłuczone szkło, przyciął nowe, wsadził do ramy i uszczelnił kitem. I nagle poczuł jej obecność, wiedział, że stoi za nim. — Jak dobrze — rzekł. — Czekałem. Jak mnie tu znalazłaś? Poczuł, że palce jej zesztywniały. — Przepraszam. To jasne, że wszędzie potrafisz mnie odnaleźć. — To prawda. Mam szerszą perspektywę bytu niż ty. Ton głosu był surowy, miała rację. — Czemu więc za mnie wyszłaś? — Nie wiem — odparła. — Masz teraz kogoś innego? — To jasne. Przechadzała się wokół, oglądała narzędzia, wzięła hebel i przeciągnęła ręką po ostrzu. — Uważaj, byś się nie zacięła. — Nie ma obawy — nacisnęła palcem szydło, aż wbiło się głęboko w ciało. — Spójrz, Aronie, ani śladu krwi! Nawet kropelki! — W głosie jej brzmiał cień pogardy, który powstrzymywał jego chęć opowiedzenia jej o wszystkim. Ale o czym właściwie miał jej opowiadać? O dniach, które ciągnęły się w nieskończoność, o listach, które pisał? Czy o tej nadziei, która widniała tam, na horyzoncie, podobna do żagla, który, kierując się na moment ku brzegowi, ponownie znika w dali? To o tym miał jej mówić, czy o praniu? A może o zniszczonej bieliźnie dzieci, o tych wszystkich guzikach, których brakowało w ich życiu? 158 A może Solveiga wiedziała o wszystkim, o śniegu i brudnych podłogach, o nowym kapeluszu Sidnera i pierwszych lakierkach Evy-Liisy? W takim razie zbędny był w swej roli sprawozdawcy, nikt nie żąda, by w ogóle zwracał uwagę na to, co się wokół niego dzieje. Prawdopodobnie nigdy go nie potrzebowano. Na pianinie grała przecież równie dobrze bez niego. Jego zbliżenia zatrzymywały tylko na moment muzykę, opóźniały ją na kilka minut, krajały na drobne części. A jego mowa! Jakże ona mogła dopuścić go do mówienia, zamiast rozkoszować się własną mową i szemrzącym potokiem innych? Ileż to razy zmuszona była go przeczekać! Całe jej życie polegało na wyczekiwaniu, nie dziw więc, że wreszcie jej się to znudziło. To jasne, że powracała sprawdzić, czy sobie dawał radę! Zmarli wysyłali ją jako inspektora. Zjawiała się jak dyrektor, jak to miał w zwyczaju Bjórk. Tak nawiasem mówiąc to przejście z nim na „ty" to jedna wielka hipokryzja, nie zbliżyło ich to ani na jotę, musi dopatrzyć, żeby z tym skończyć. Bjórkowi źle się obecnie powodziło, interes podupadał, portfel sprawiał co prawda wrażenie grubego, ale był on przecie tylko tą najbliższą ciału warstwą skóry — wypchany portfel nie oznacza zabezpieczenia przed rozwojem sytuacji na świecie. No właśnie, Solveigo, czy coś takiego w ogóle cię obchodzi? Lub to, że właśnie krwawię? Spójrz, skaleczyłem się odłamkiem szkła. Ale to oczywiście błahostka, niewarta meldowania radzie zmarłych. Nie będzie jej przecież donosił o każdym niedomaganiu. I w ogóle najlepiej za bardzo się nie narzucać! W zamian zachowywać się naturalnie, jak w tamtych czasach, kiedy zjawiała się w stajni, wcześnie rano, gdy na pokrytej jeszcze rosą trawie odcinały się wyraźnie ślady jej stóp. Przynosiła z sobą kawę i siedzieli tak: on przesiąknięty wonią stajni, ona orzeźwiająca, klarowna jak szklanka wody, z włosami przewiązanymi szalikiem, który zsuwał się czasem na czoło — spoglądała nań wtedy spod oka. Pamiętasz, Solveigo? Tamten świt, gdy przyniosłaś mi poranną gazetę? Charles Lindbergh na miejscu! Właśnie Charles Lindbergh (1902-1974), amerykański pilot, który w 1927 roku pierwszy samotnie przeleciał Atlantyk [przyp. tłum.]. 159 wtedy, tegoż ranka! Byliśmy wówczas na swoim; Bjork nigdy nie zrozumie, czemu otwieranie drzwi hotelu powoduje ból ręki, dlaczego przy ukłonie boli kark. Tam, w lesie, nie musieliśmy się nikomu kłaniać, Solveigo. Przysiadła naprzeciw niego, pośród odłamków szkła ze stłuczonej szyby w hotelowych drzwiach. — Opowiedz o Bergstrómie, o tamtej niedzieli i jego rękach, samotnych i bezradnych. — Oczekiwałaś wtedy Evy-Liisy, siedzieliśmy na kamieniach i piliśmy kawę. Ale przecież sama też tam byłaś? — Nie pamiętam. Musisz mi opowiedzieć, bym mogła zabrać z sobą tamte kolory. — Bergstróm miał na sobie niedzielne ubranie. Stanął przed nami w wypucowanych butach, ręce, wyszorowane prawie do białości, złożył na brzuchu, zmrużył oczy i odchrząknął: „Tego, no, Aro-nie, chciałżem spytać, czy chcesz przyjść o drugiej na Wyrębę. Jeśli ci pasuje". Po czym odwrócił się i natychmiast wchłonął go las, a ty powiedziałaś: „To zaproszenie dotyczy tylko ciebie". O drugiej poszedłem tam. Rusałka pawik i pokrzywnik latały sobie w parującym, żyznym lesie. Pierwsze, co ujrzałem na Wyrębie, to jego ręce: Bergstróm stał w cieniu choiny, jakby skamieniały, stąd ręce te najbardziej rzucały się w oczy. I nagle wokół zaroiło się od sąsiadów, wszyscy prócz mnie odświętnie ubrani i nikt dokładnie nie wiedział, po co nas wezwano. Nie bardzo też wiedziano, co zrobić z rękami, bo była przecież niedziela i nie można ich było zająć robotą. Wymienialiśmy więc uściski dłoni i tak żeśmy się czuli, jakbyśmy ledwo się znali. Zerkaliśmy ukradkiem na Bergstroma, który stał samotnie kawałek od nas, skryty w cieniu drzewa. Wreszcie odchrząknął i rzekł: Sprawa jest taka, że..., powiedział. Sprawa jest taka, że ja..., ciągnął, usiłując na siłę wbić się w gmatwaninę uroczystego języka. Raz jeszcze zaczął: Sprawa jest taka, że od dłuższego czasu... Po czym potknąwszy się na tym „od dłuższego czasu", musiał raz jeszcze zacząć od nowa: „Jest tak, że od dawna już miałem chęć..." Ale i temu początkowi nie dał rady, więc pełen zawodu, że musi ponownie wkroczyć na obszar zwykłych 160 słów, gdzie przebywaliśmy na co dzień, uznał konieczność odrzucenia całej tej wytworności: „No, chłopaki, wiecie przecie, żem był zajęty przy budowie młyńskiego koła. Jest gotowe, tożem myślał, żeby..." Ale jakby go w tym momencie tknęło, że potrzeba tu jednak czegoś uroczystego, czegoś, co by tłumaczyło niedzielny przyodziewek i całą tę zbiórkę, którą to sam przecież wymógł na ludziach, zapraszając ich w swym odświętnym ubraniu, więc przymknął oczy i wydął usta: „Że można by to jakoś upamiętnić przez..." Tu przełknął ślinę i pełen rozpaczy oraz poczucia winy, że mimo wysiłków nie udało mu się wyzwolić z pęt powszedniości, rzucił: „Co tam, chłopaki, częstujcie się sami!" I robiąc szeroki gest w stronę potoku, wylazł z cienia i ruszył w dół Wyręby, my zaś odsunęliśmy się, puszczając go przodem, by mógł nam pokazać, co się tam kryło: między kamieniami, porządnie poukładane kapslami pod rząd, leżały półlitrowe butelki, spłukiwane szemrzącą wodą potoku. Bergstrom ponownie wskazał ręką, tym razem specjalnie dla mnie: „Tyś przecie niepijący, Aronie, to masz tu... napój słodowy", całą kadź, pamiętasz? Takiego picia, jak tego dnia, takiego tarzania się w trawie i plam na ubraniach nikt z nas nie zapomni! Długo w noc odbijał się echem nasz śmiech. Wyszliśmy z lasu obejmując się nawzajem. Ja też dałem się wciągnąć w to upojenie. Ale jak mogłabyś pamiętać, Solveigo, spałaś już przecież. W naszym dużym, szerokim łóżku. — Które sprzedałeś, Aronie! Głos jej zabrzmiał z boku. Z prawej strony. — Podobnie jak dom! Tym razem głos doleciał z lewej. Był bezdźwięczny i zimny. Pogardzała nim. Może zawsze czuła dlań pogardę? To on przecież wpraszał się w jej bliskość. Tak pewnie było. Przeszkadzał jej w powrocie do Ameryki. „A gdybyśmy się tam przenieśli, Aronie? Kupilibyśmy sobie dom?" „Pragniesz tego?" „Nie, tylko tak czasami myślę, jakby to było powrócić. Sprawdzić, czy się pamięta. Przejść się po starych ścieżkach, odwiedzić sąsiadów." „Więc jednak byś chciała?" „Człowiek myśli o tym, co było, to nieuniknione." „Więc żału- 161 jesz...?" I czyż nie nazbyt gorliwie odpowiadała: „Nie, wcale nie, nie wolno ci tak myśleć, kocham to wszystko tutaj, należymy do siebie". Z pewnością to tam się udała. Nabrała ich wszystkich z tą śmiercią i pogrzebem. Gdy tylko opuścili cmentarz, wyjrzała z grobu, ubrała się i znikła. W Ameryce czekał na nią duży dom: w oceanie kukurydzy ukrywała traktor. Były też syropowe klony — czyż nie tak je nazywała? A może to klony cukrowe? Jest i mężczyzna. Stoją obok siebie na podwórku, rozmawiając po amerykańsku. Zawahał się, ale potem rzekł: — Chciałem ci tylko przypomnieć o moim istnieniu. Solveiga i jej mąż odparli coś, czego nie rozumiał, więc mężczyzna wyjął z kieszeni słownik i podał mu. Aron zaczął gorączkowo szukać słów, ale że nie ułożono ich w porządku alfabetycznym, potrwałoby to w nieskończoność, nim zdołałby ułożyć jakieś zdanie. Tych dwoje chciało mu pomóc, poprosili, by usiadł przy stole w ogrodzie. Leżał tam papier i ołówek, a oni, kiwając zachęcająco głowami, pochylili się nad nim. Lecz w tej samej chwili Solveiga ziewnęła, dała mężczyźnie znak i oboje zniknęłi w głębi domu, gdzie zaciągnięto rolety. Zrobiło się ciemno, nikt nie odpowiadał na jego pukanie, więc odszedł i znalazł się nad morzem. Przy brzegu zacumowany był statek, składał się z kadłuba i zabawnego, sklepionego pokładu z ołowiu. Kapitan stał na pomoście: „Jeśli chce pan do Szwecji, to proszę na pokład". „A co z panem, kapitanie?" Ten pokręcił głową: „Nie starczy miejsca, statek poszedłby na dno". I odepchnął nogą łódź od brzegu. Wkrótce potem morze zaczęło się burzyć, rozpętał się sztorm, na pokładzie brak było jakiegokolwiek punktu zaczepienia, nawet szparki, o którą mógłby zahaczyć palcami, fale miotały nim po pokładzie, był sam na środku Atlantyku. Uczepił się z całej siły imadła, waląc głową w blat warsztatowego stołu. Solveigo! — Obiecaj, że wrócisz... — To musisz mnie obudzić! Rozejrzał się po magazynie, ale jej nie było. Tylko jej głos. Umieściła go w samym jego wnętrzu. Jakże doń daleko! 162 Tego samego tygodnia, trochę później, zjawiła się w mieszkaniu. Dźwigała siatkę z zakupami. Aron wpadł w rozpacz, że przyszła akurat teraz: właśnie skończyli obiad, talerze nadal jeszcze stały na stole, z lepkimi resztkami boczku i makaronu. Ogarnął go wstyd. — Nie zawsze łatwo wymyślić coś na obiad, dzieciom i tak wszystko jedno, ciągle się spieszą. Powinienem był kupić woskowe świece — tłumaczył się. — Przychodzę nie w porę? — Nie najlepsza to chwila. W każdej innej, byle nie teraz, nim zdążyłem uprzątnąć po jedzeniu. — Nie jestem już wam potrzebna? Aron próbował ją pochwycić i potknął się o próg. — Z kim rozmawiasz, tato? W tej chwili nie chciał rozmawiać z żywymi. Ich słowa są takie prostackie, jednoznaczne. Zawadzają. Później wyjaśni Sidnerowi. Usłyszał jej kroki na schodach, otworzył drzwi: — Zaczekaj! — Tam nikogo nie ma! Czuje rękę Sidnera na ramieniu, próbuje się wyrwać. Napotyka spojrzenie syna, chłopak zdążył go przerosnąć, czas minął tak szybko, podczas gdy on sam jakby coraz bardziej kurczył się i malał. Raz jeszcze spróbował strząsnąć rękę Sidnera. — Wejdź do środka, tatusiu. Co się stało? Aron ciężko siadł przy stole. — Smucisz się z powodu mamy? — spytała Eva-Liisa. Przytaknął i otarł oczy. — Tatusiu — rzekł Sidner. — Posłuchaj mnie uważnie. Mam dla ciebie złą wiadomość. Koniec z Bjorkiem. Zbankrutował. Teraz, rano. Pamiętasz tych Norwegów, co chcieli kupić tartak? Odmówił im i chciał sprzedać Francuzom. Ale ci nie mogli mu zapłacić. Więc koniec z nim. Koniec z tartakiem, z hotelem, ze wszystkim. Robotnicy zebrali się koło tartaku, nie pójdziesz tam? — Nie rozumiem. 163 — Owszem, dobrze rozumiesz. Musisz tam iść. Chcę, byś przynajmniej powiedział, że tam pójdziesz. Nie masz już pracy. Obyś przynajmniej to pojął. Aron spojrzał na swego syna. Odmieniony to syn. Radzi sobie z sytuacją. Wszedł już w rzeczywisty świat. Sidnerowi poszczęści się w życiu. Aron przełyka ostatnie łzy, musi się uśmiechnąć. Chciałby wyciągnąć rękę i podziękować mu: jego własna odpowiedzialność dobiegła kresu. Wreszcie może się całkiem odprężyć, poświęcić czemu innemu, jak powiedział Fridolf. — Po co mam tam iść? Przecież nie pracuję w tartaku. — Ale należysz do pracowników Bjórka. Wszyscy zostali bez pracy. Wnet zjawi się tu policja i zamknie magazyn z alkoholem, by Bjórk nie wykradł własnych zapasów. Są teraz własnością wierzycieli. Mówią, że ledwie jest co brać poza wódką. Pewnie będziesz teraz bezrobotny, tato. — Jakoś sobie poradzę — mówi Aron. — Mamy jeszcze pieniądze ze sprzedaży domu, starczy na jakiś czas. Nie martw się. Tego dnia jakby tajfun przeszedł przez miasteczko: niby domek z kart rozsypały się tartak, praca i marzenia o przyszłości. Tydzień później Bjórk wyprowadził się ze swych Włości do przynależącej do nich małej oficyny, którą polecił kiedyś zbudować dla sezonowych rzemieślników. Składała się z jednej izby i kuchni, aż tak zimno nie było, żeby Bjórk nie mógł tam przeżyć. Coraz ciaśniej się robiło w listach Tessy od kwiatów i pukli włosów. Wkrótce też zaczęły nadchodzić małe paczki owinięte w szary papier. Kartony pełne kamieni, gruzu, połyskliwego piasku: „Tu właśnie siedziałam dziś rano, trzymając stopy w piasku i myśląc o tobie". „To gałązki, które płynęły o świcie w potoku." Aron usunął z komody wszystko poza zdjęciami Solveigi i wymościł szuflady piaskiem. Na nim ułożył kamienie i powtykał gałązki, na kształt drzew, w tym powoli powstającym krajobrazie. Z czasem doszła też mała chorągiewka: „Kawałek sukienki, którą chciałam założyć, gdy nadszedł twój list. Nie odważyłam się ze względu na Roberta, zamiast tego posyłam twym oczom tę szmatkę". Sidner i Eva-Liisa w uroczystym skupieniu śledzili, jak Aron wykłada zawartość kolejnej paczki. Ze zdziwieniem witali stopniowe, kawałek po kawałku, narastanie Nowej Zelandii. Oto szkielet ptaka, a tuż za nim kawałeczek kory z drzewa „kauri", chrząszcze, pająki. Tam znowu piórko koloru turkusu, jadeit kraski i zimorodka, suszone ryby z lśniącymi jeszcze łuskami, cala ta „nieuporządkowana plaża". „Chcę, byś widział wszystko to, co ja." Butelka deszczówki, stłuczona filiżanka, zwitek wełny. Drzazga ze stołu w jadalni, kawałek prześcieradła. Krew. „Wszystko ci wysyłam." Wysuszona pomarańcza. „Zamierzałam ją zjeść, ale chciała do ciebie." Widelec, „bo i tak ucieka mi z ręki, kiedy jem". W pierwsze święto Bożego Narodzenia zapalili stojące na komodzie świece i blask ich oświetlił ten krajobraz z antypodów. Skrzył się i lśnił, bo w środku spoczywała zawartość ostatniej paczki Tessy: klejnocik, tak drogocenny, że „moglibyśmy za to kupić całe go- 165 spodarstwo". Był w kształcie statku z rubinu i jadeitu, a u szczytu masztu znajdował się brylant, który, gdy tylko ktoś w pokoju się poruszył, połyskiwał w trzepocącym blasku świec. Aron pozwolił Sid-nerowi i Evie-Liisie wziąć klejnocik do ręki, a potem powiesił go na gałązce świętego drzewa Kauri. „Teraz nie ma już we mnie nic ze mnie samej, nic poza oczekiwaniem. Kiedy przyjedziesz, zawiesisz mi to na szyi. Zostanę wtedy twoja na wieki. Dostałam go dawno temu od matki. Powiedziała, że mam to nosić tylko wtedy, gdy kogoś pokocham." — Oto znak — rzekł Aron i po jego słowach w pokoju jakby zabrakło powietrza. Taihape Drogi Aronie Wielka ociężałość i zmęczenie. Ponownie w mym życiu sięgnęłam dna, zrozumiałam bowiem, że twoja podróż tutaj jest nie do przeprowadzenia. Zbyt wiele by to kosztowało, masz przecież na głowie dzieci i pracę. I co by się tu mogło wydarzyć? Między tobą i mną? Między Robertem a tobą? Wydaje się, że tak wiele oczekujesz. Listy twe zawierają dużo rzeczy dla mnie zagadkowych, o znakach, o moim przebraniu. I jeszcze jedno: powinieneś mnie kochać, a przecież właściwie mnie nie znasz. Wczoraj, gdy nadszedł twój list, byłam jeszcze w dalszym ciągu ładna. Przeglądałam się w lustrze, w sypialni pani Winther, obracając się na wszystkie strony i zachowując jak idiotka. Ale muszę przyznać, że podobało mi się to, co widziałam: moje piersi, moje włosy (są dość ciemne), moje oczy (koloru brązu), wargi, ramiona, to wszystko, co jest dla ciebie. Ale dzisiaj, kiedy wróciłam z owczarni, kiedy spojrzałam w oczy rzeczywistości, kiedy Robert przywitał mnie ponurym spojrzeniem i ciszą — zastanawiam się, czy nie domyślił się wszystkiego, jakże by można to ukryć — od razu pojęłam, że wszystko to źle się skończy, tak właśnie sądzę, a potem wzrok mój padł na strzelbę w jadalni i o mało nie krzyknęłam. (Wiem, że jestem zbyt egzaltowana. Mrs. Winther rozmawiała ze mną na ten temat, bardzo ją to niepokoi, prosi mnie bez przerwy, żebym nie robiła sobie zbędnych nadziei. „Nie wolno ci się podniecać, Tesso. To najdłuższa podróż, jaką można odbyć na tej ziemi, wiele się może zdarzyć, nie spodziewaj się zbyt wiele".) Dziś znów jestem brzydka, chowam się, wiem, że powinnam pomówić z Robertem, ale brak mi sił. (Mrs. Winther śmiejąc się powiedziała: „Najwyżej uciekniecie do mnie i zamieszkacie na strychu, póki nie zjawi się statek do Australii".) Ale ja widzę cię wcho- 167 r dzącego na wzgórze, widzę cię o każdej sekundzie dnia, obejmujemy się i całujemy. Twoja Tessa Aron wybiera się w podróż do Nowej Zelandii. Spakował do torby parę zmian bielizny, koszulę, szczoteczkę do zębów, mydło i słownik. — Resztę dokupię, nie wiadomo przecież, jak się tam na drugiej półkuli ubierają. — I zjawisz się w domu z nową Solveigą — rzekł Sleipner, który zaprosił ich na pożegnalny obiad u Beryl Pingel. — Nawet nie wiesz, jak bliski jesteś prawdy — uśmiechnął się Aron. Jedyne, czego się obawiał, to że podczas pobytu w dolinie zmarłych Solveiga zaczęła używać innego języka. Może nauczyła się aż tylu nowych rzeczy, że kiedy go teraz uj rzy, będzie rozczarowana. Ale lepiej zachować to dla siebie. To bardzo ważne, by ich tu nie niepokoić. I tak doznają szoku, gdy powróci z Solveigą przy boku. Inaczej trzeba by im tyle rzeczy wyjaśnić. Zmuszony byłby pouczyć ich co nieco o „innych wymiarach". — Będę pewnie musiał chronić ją trochę, żeby nie było wokół niej tłoku. I zbyt dużo pytań. — Surę — przytaknął Torin. — But we'll fix it. Niech sobie w to wierzą. Wszyscy razem byli wzruszający. Beryl specjalnie na tę okazję upiekła ciasto i przygotowała cały karton kanapek, jaj na twardo i termosów z herbatą i kawą, żeby miał co jeść przynajmniej przez pierwsze dni podróży w dół Europy. Eva-Liisa, z której dziewczęcego ciała zaczynała wyglądać kobieta, pokazała mu swój pokój: okna wychodziły na ogród. Ściany pokryto niebieską tapetą, stał tam też nocny stoliczek i lampa. — Czy nie ładnie tu? — O tak, bardzo. Jesteś pewna, że ci tu dobrze? Wiesz, co powiedział Sidner, że mogłaś przecież nadal mieszkać w domu? — Będę mieć na niego oko — rzekła dumnie. Otworzyła drzwi garderoby i wyciągnęła suknię: 169 — Beryl ją dla mnie uszyła. Zapina się na plecach na dwadzieścia osiem guziczków. — Załóż, niech ci się przyjrzę. Bym mógł opowiedzieć... jej. Najważniejsze, by się nie wygadać przed czasem. Wróciła po chwili, teraz nie wystarczało już tylko wciągnąć rzeczy przez głowę. Stała na progu, lekko zarumieniona. — Dostanę też nowe buty, Beryl mi obiecała. No i co powiesz? Za nią ukazała się Beryl, ze zmarszczkami śmiechu na szerokiej twarzy i skrzyżowanymi ramionami. — Wszystkie wydatki — zaczął Aron — zapisz na moje konto. — E tam — rzekła Beryl. — Wiesz, że lubię, jak mam dla kogo szyć... Sama przecież jestem. — Ale ja chętnie zapłacę. — Mam pieniądze, kościołowi ich na pewno nie zapiszę. Cieszę się, że mam w domu tak miłą dziewuszkę. Chętnie i Sidnera bym przygarnęła, ale on już na swoim. Taki kawaler, jakżeż on wyrósł! — Da sobie radę. A i my szybko przecież wrócimy... Znów o mały włos byłby się wygadał, już miał na czubku języka: Solveiga i ja... a wtedy... — A teraz dobrze byłoby coś przekąsić. Aron znajduje niewypowiedzianą wprost przyjemność w wypowiadaniu tego rodzaju zdań, więc jeszcze raz mówi: — Nie ma to jak smaczny obiad. Wszyscy nie mogą przecież żyć powietrzem. — Gotowane buraki to przysmak — śmieje się. — I ziemniaki — mówi, nakładając sobie na talerz. — Są takie wyraziste. „Te słowa powinny mnie były ostrzec", pisał w wiele lat później Sidner w jednym ze swych listów z Nowej Zelandii, „ale nie miałem sam żadnego doświadczenia co do znaczenia tej Wyrazistości. Uważaliśmy wprawdzie, że tato przejawiał zaskakującą pogodę ducha, ale tyle rzeczy było tego dnia w ruchu. Ogrom tego przedsięwzięcia i poczucie opuszczenia mieszały się z praktycznymi radami i niepewnymi przejawami nadziei. Zdawaliśmy się przekonani, że podróż ta stanowiła dlań konieczność. Może też i tak było." 170 Wreszcie pociąg opuścił Sunne; krajobrazy przeszywały Arona na wskroś, siedział nieruchomy, dzień po dniu. Deszcz nad Niemcami, noc w Szwajcarii i nagła jasność świtu nad Włochami. Jak dobrze, że nie musiało się z nikim rozmawiać. Nawet konieczność okazania biletu konduktorowi stanowiła męczące zakłócenie procesu widzenia, jakiemu się oddawał. Widział bowiem ziemię, gdzie on i jemu podobni żyli w krótkich ogniwach czasu, poruszając się w ciasnej przestrzeni, uwięzieni w zawężonym, małostkowym sposobie myślenia. „A teraz dobrze byłoby coś przekąsić." „Ach, jakież to wzruszające!" „Dwa razy dwa jest cztery." Uczestniczył w nich wystarczająco długo. Narzędzia, których używał, poukładał porządnie na swoich miejscach. Ci, których opuszcza, nie będą mogli powiedzieć, że zostawił po sobie bałagan. Gwoździe ułożył główkami w tę samą stronę. Zajęło to trochę czasu, ale jakie to ma znaczenie? Najważniejsze, że planeta Ziemia znów ściągnie ku sobie Solveigę, że ta oto podróż jest wynikiem jego miłosnych starań, że okazał się godnym jej miłości, j ej chęci powrotu. Ponad sobą, w nocnej podróży nieba, widział tysiące milionów atomów, pędzących ku sobie z zawrotną szybkością, patrzył, jak gęstnieją, nabierają kształtu nóg, ramion, włosów, oczu. Wszystko to ma prowadzić do jednej jedynej rzeczy: tam, na nowozelandzkiej ziemi, Tessa zrzuci z siebie przebranie. Ich ponowne zjednoczenie nie będzie pewnie takie proste. Trzeba być realistą. Resztki podróży tak szybko z niej nie opadną, ułożą się raczej jak miękkie okrycie na starym, powszednim języku. Będzie musiał się nauczyć cierpliwego słuchania jej opowiadań stamtąd. Byle jej nie popędzać. Unikać niespodziewanych gestów, które mogłyby ją odstraszyć i ponownie oddalić, tak łatwo o pomyłkę. Śmierć jest z pewnością czymś o wiele bogatszym w porównaniu z życiem na ziemi, w sumie łatwym do nauczenia, nie dającym okazji do wielu zróżnicowań, jakże mało w nim słów, jak ograniczone pragnienia! O nie, będzie bardzo ostrożny. I skoro tylko wykaże ona najmniejszą chęć odwrotu, podąży za nią. Jak na wycieczkach, które kiedyś razem odbywali. Koszyk z jedzeniem. Koc. 171 Jak dobrze, że wybrał się w tę podróż; niegodnie byłoby żyć tak dalej. Zmęczenie na jego twarzy było zbyt widoczne, aby ona, już tam, na miejscu, zechciała go rozpoznać lub doszukiwać się w nim tego, co kiedyś najbardziej lubiła, z czym rzeczywiście miała ochotę żyć. Bo przecież nie jest tak, że mamy jedno właściwe Ja", kontynuował swe rozważania, tych Ja" jest wiele, niektóre są silne, inne słabe, a wszystko razem kipi w nas jednym wielkim chaosem woli i niechęci. Czasem któreś z nich wypływa na powierzchnię i przejmuje dowództwo. To Ja", które sterowało nim podczas lat spędzonych z Solveigą, było całkiem inne od tego, które wiodło go po hotelowych korytarzach, kierowało do kuchni, do magazynu z wódką, w wilgoć, nie umiejąc w dodatku stawiać mu właściwych wymagań. Bo z tego przecież musi się składać życie: z wymagań. Z żądań. Pola, które niegdyś posiadali, stanowiły takie żądanie. Długie, równe rzędy pszenicy i owsa, zbiory, które wypełzając z głębi ziemi co roku witały ich na nowo: to były wymagania jego życia, czuł wtedy w rękach siłę. Ze względu na zbiory potrzebował każdego ich mięśnia, a także jej oczu ponad nasypem rowu, gdy wracał wieczorem do domu. Nie było wtedy miejsca na wszystkie te myśli, które kłębiły mu się w głowie podczas bezsensownych hotelowych zajęć, gdy musiał naprawiać skutki roztargnienia innych: usuwać ślady nocnych hulanek, naprawiać drzwi, wycierać rzygowiny w ubikacjach, być świadkiem z miesiąca na miesiąc bardziej widocznej ruiny Dyrektora. O nie, w takich okolicznościach trudno odnaleźć samego siebie! Wspomniał Sidnera i dobrze się poczuł na myśl, że mógł teraz, u góry włoskiego półwyspu, usłyszeć go mówiącego: „Mój ojciec jest w drodze do Nowej Zelandii". Da to Sidnerowi więcej światła, przestrzeni, wprowadzi na inne tory myślowe. Podróż Arona pomoże mu wniknąć głębiej w wiedzę, w miłość, w tęsknotę za czymś wielkim w .życiu. Z Genui napisał: Mam nadzieję, że mi wybaczysz tę podróż, ale od dawna już, co z pewnością dostrzegłeś, coraz bardziej oddalałem się od tego, w co oboje z Solveigą wierzyliśmy. Sprawia to pewnie wrażenie ucieczki 172 od wszystkich tych rzeczy, z którymi nie umiem sobie poradzić, lecz tak nie jest. Może mnie kiedyś zrozumiesz. Tu, w Genui, jest gorąco. Ulice obsadzone są palmami, Morze Śródziemne połyskuje błękitną zielenią, jest to z pewnością kolor odmienny od tego, który widziałeś w czasie twej dziwnej podróży do Strómstadu. Statek, o nazwie Neptun, odchodzi za trzy dni, na razie stoi w porcie i czeka na załadunek. Niekiedy widzę ludzi, sprawiających wrażenie pasażerów, jak przychodzą mu się przyglądać. Dziś wieczorem wejdę na pokład, do tego czasu mieszkam w hotelu, gdzie porozumiewam się dość kulawą angielszczyzną. Przewijają się przez niego najróżniejsi ludzie: biedni, bogaci, ze wszystkich stron świata. Szkoda, że nie mogłem zabrać cię z sobą. Pieniędzy by starczyło i... (tu przekreślone zdanie, gdzie dopisano z rozpędu: Sol-veiga jest przecież twoją matką, znamy się wszyscy nawzajem...) Moc pozdrowień Twój ojciec Aron Aronowi przydzielono miejsce w ośmioosobowej kabinie pod pokładem, ale on i tak był w czasie tej podróży skierowany wyłącznie w głąb siebie. Nocami, leżąc na kocu na dziobie statku, wpatrywał się w pokryte gwiazdami niebo (którejś nocy naliczył w ciągu paru minut aż trzydzieści pięć spadających gwiazd) — i uśmiechał się: to dzięki niesłychanej energii Solveigi gwiazdy eksplodowały i odłączały od podłoża. Cały wszechświat trząsł się w posadach od jej woli powrotu na małą, ziemską planetę, gdzie kołyszący się na falach statek parł wytrwale do celu długiej podróży, mijając kontynenty i przemierzając kanały. Na tej właśnie planecie przeżyła kiedyś miłość. Zamglony welon Drogi Mlecznej to pył wzniecony przez jej bose stopy — ach, nie potrafi spać, nie wolno mu zasnąć w obliczu tego Cudu. Noc w noc nie pozwalał sobie na zmrużenie oka, gdy tymczasem fale opłukiwały dziób statku, a wyrzucane w górę kaskady wody, lśniące w poświacie księżyca, odsłaniały błyskotliwy świat morskiej głębiny, w której przeglądały się gwiazdy. Policzki jego miały smak soli, on sam zaś znajdował się w samym 173 środku kosmicznego dramatu, w którym Solveidze powierzono główną rolę. Zastanawiał się, czy wie, że ją widzi, ale pewnie zajęta jest teraz czym innym. Walczy. Spieszy się, usiłując wyrwać się śmierci. Aron pomaga jej jak może, nucąc cichutko przybliża ją do siebie, wzrok utkwił w tych miejscach na nieboskłonie, gdzie bez obawy może ona znaleźć oparcie dla bosych stóp. Noce były rzeczywistością. W przeciwieństwie do dni. Drażnił go intensywny blask światła, irytowały te wszystkie rzeczy, które stanowiły przeszkodę. Zgrzyt kotwicy, maszty, dym, twarze pasażerów, którzy zbliżali się doń czasem, zagadując i próbując wciągnąć go w rozmowę. Nieznośna woń potraw, przenikająca z ogromnej sali, gdzie wydawano posiłki: ryż, pomidory, opary dań mięsnych — wszystko to było zbyt natarczywe, obracał się na brzuch, próbując zamknąć oczy, jednocześnie bał się, że straci z oczu Solveigę, że nie da ona sobie rady bez jego spojrzenia, którym wiedzie jej stopy po właściwym szlaku. Mgła utrudniała widoczność, światło raziło w oczy. Zapach arbuzów, które załadowano na Cyprze, przyprawiał go o mdłości, a coraz intensywniejszy upał osłabiał ciało. Tęsknił rozpaczliwie za mrokiem, żeby znów być z Solveigą. Wtedy wszystko było jasne, a ku gwiazdom wiódł prosty szlak. Wszystko też było muzyką: kołysanie statku, syk fal. Śpiew: Ich folgę dir gleichfalls mit freudigen Schritte Und lasse dich nicht Mein Leben, Mein Licht Befórde den Lauf Und hor dich nicht auf Port Said: pokryte kurzem palmy wzdłuż nisko położonego brzegu. Gwar zachwalających swe towary tubylców, których łodzie otoczyły statek. Sternik rozprawiał się z nimi bez pardonu, zatrzymując jednych a odsyłając innych. Pasażerom tłoczącym się przy relin-gu doradzał: temu możecie zaufać, to uczciwy człowiek. Temu nie, ani tamtemu. Wynocha stąd, wracajcie do portu! 174 Aron obserwował nowe towary, które spiętrzono na dziobie statku: orzechy kokosowe, dywany z wielbłądziej sierści, skórzane torby, małe stoliczki z mosiądzu, naszyjniki z pereł, wyroby ze srebra. Były i dziewczęta, które szeptały mu do ucha: Foggie, foggie, mister, only two packets cigarettes. Nie pojmował, czego chciały, zbyt daleko zabrnął w głąb siebie i choć prężyły się przed nim, zadzierając spódnice, kręcił przecząco głową, usiłując się ich pozbyć. I podczas tej bezsensownej ucieczki dopadł go upał, duszący koc wilgoci i gorąca, którego nie mógł z siebie zrzucić. Język sprawiał wrażenie papieru ściernego, a wszystkimi porami wyciekał pot. Znikąd najmniejszego podmuchu, nawet skrawka cienia. Nawet to, że opuścili już port i minęli kanał, nie poprawiło sytuacji, równie dobrze mogliby się przedzierać przez pustynię, Morze Czerwone niczym się od niej nie różniło. Aron leżał na pokładzie, czasami tylko, z trudem i trzymając się burty, posuwał się wzdłuż niej. Nie tylko on cierpiał. Jeszcze do niedawna głośny tłum pasażerów, którzy w czasie przeprawy przez Morze Śródziemne organizowali wieczorami tańce na pokładzie, pijąc, wyśpiewując i grając na instrumentach z każdego niemal zakątka Europy, teraz ucichł. Unikano spojrzeń, ludzie jakby powoli wysychali, kurczyli się w sobie, zastygali. Z pryszniców w łazienkach, do których bezustannie była kolejka, wyciekała wąską strużką ciepława woda, wielu męczyły mdłości i wymioty. Aron słyszał, że w pobliskiej kajucie ktoś umarł, kobieta czy dziecko, dokładnie nie wiedział. Aden: mógł stąd wysłać ostatni list do Szwecji, ale nie napisał ani słowa. Później sytuacja poprawiła się trochę. Ocean Indyjski przyniósł ochłodę, wysokie fale brały statek na plecy i niosły ku południowemu wschodowi. Nie odczuwało się już kołysania. Tu też zobaczył delfiny. Zjawiły się w dużych stadach: trzydzieści, czterdzieści sztuk wynurzyło się przed dziobem statku, igrając w załamaniach fal. Po godzinie czy dwóch znudzone zniknęły, a po jakimś czasie pojawiły się nowe. Sprawiały wrażenie, jakby śmiały się i świetnie bawiły, „przypominało to wolność", jak w końcu zanotował na użytek Sidne-ra. „Jak gdyby ich życie było jednym pasmem wolnego czasu. Jak 175 moje życie na statku. To nie jest dobre. Nie znoszę bezczynności, za dużo wtedy rozmyślam. Parę dni temu podszedł do mnie pewien Szwed i wszczął rozmowę. Powiedział, że wyglądam na nieszczęśliwego i czy mógłby mi jakoś pomóc. Nazywa się Edman. Nie wiedziałem, że zwracam uwagę. Edman w Australii ma siostrę, którą jedzie odwiedzić. Jest właścicielką farmy." Aron czuł, jak trzeźwy był ten list. Pióro cenzurowało najgłębsze myśli, jako że zamierzał przecież zachować niespodziankę na później. Wpierw Tessa musi zrzucić przebranie. — Spójrz! — rzekł któregoś wieczoru Edman. — Widać już Krzyż Południa. Jestem więc drugą osobą w rodzinie, która go widzi. A ty? — Nie wiem. — Nie wiesz? Masz jakichś marynarzy wśród krewnych? — Nie, a właściwie tak. Nie może się wygadać. Choć musi to sprecyzować. — Moja żona to pewnie widziała. — I teraz wysłała ciebie, byś zobaczył? Aron przytaknął. — A może pojechała przed tobą? Przepraszam, że pytam, ale na rozmowie czas szybciej mija... Edman był rosłym i silnym mężczyzną, pracował w stoczni, objechał pół Europy. Ale co z tego? Którą część ludzkości reprezentował? Można mu było zaufać? — To nieco skomplikowane... — rzekł Aron i spojrzał ku gwiazdom, aby przychwycić Solveigę i usłyszeć, co mu każe powiedzieć. Uważał, że dobrze się wykręcił. Edman siedział na leżaku, oddzielony od jego odpowiedzi jakby niewidzialną kratą. — Coś mówił? — Edman widocznie nie zrozumiał. Aron zdecydował się roześmiać. Solveiga nie odpowiadała, pewnie jest zajęta. Roześmiał się więc raz jeszcze, by zyskać na czasie, ale wyraz twarzy Edmana powiedział mu, że zrobił błąd. Więc dodał szybko, jakby usiłując się wydostać z wciągającego go trzęsawiska: — Mamy też dzieci, syna i córkę. 176 Edman odprężył się, wyraźnie to było widać, trzeba zatem brnąć dalej: — Chłopak jest zdolny. Trochę nieśmiały, to prawda. Wnet kończy osiemnaście lat. Pracuje w sklepie. Z farbami. Ale nawet na tym gruncie nie czuł się pewnie. Kiedy przywołał w myślach ostatnie lata, poczuł, jak obraz ich ponownie zaczyna nim kołysać, wciągając go w głąb. Głowa zaczęła mu ciążyć, musiał się położyć na pokładzie, udając wpierw, że chce rozprostować kości. Wielu tak robiło, pokład był pełen ludzi, z których większość wylegiwała się na plecach. Edman sam może to sprawdzić, jak chce, ale Aron dla pewności dorzucił: — Dużo ludzi leży dziś na pokładzie. Wieczór taki piękny. Ale ucisk w skroniach przybrał na sile, więc przewrócił się na brzuch i zaczął tłuc głową o deski pokładu. Edman mu przeszkadzał, zakłócał spokój, dodał zatem: — Muszę cię poprosić, byś mnie zostawił w spokoju. Muszę posegregować. .. posegregować... tak tu ciasno. Edman pochylił się do przodu. — Czemu znów tak robisz? — Znów? — Zwróciłem na to uwagę. Walisz głową co wieczór, co noc. Nie możesz spać? Boli cię głowa? Sprowadzę lekarza, na pewno jest jakiś na statku. — Lekarza? Co zrozumie lekarz? — Sądzę, że to ten upał — rzekł Edman. — Padł ci na mózg. To nic dziwnego. Udar słoneczny. Powinieneś mieć jakieś nakrycie głowy. Większość ma. — To nie to. Zostaw mnie tylko na chwilę samego. Edman wzruszył ramionami. — Nie chciałem się narzucać. Wstał z leżaka i podszedł do burty. Wtedy dopiero Aron odważył się obrócić z powrotem na plecy, w stronę gwiazd, ku szlakowi Solveigi. Australia ledwie dotarła do jego świadomości — pogrążając się coraz bardziej w podróży do swego wnętrza, prawie nie zauważył, że są już w Sydney. Zamiast statku był teraz narożny dom, hotelowe łóżko, talerz z kotletem i ziemniakami oraz zimna woda do picia. Ale naprzeciw siedział w dalszym ciągu Edman, który, rzucając nań ukradkowe spojrzenie, rzekł: — Nie mogę zostawić cię samego, póki się nie upewnię, że jest statek do Nowej Zelandii. Dowiadywałem się już, sądzę, że mi wybaczysz. Musisz tydzień poczekać. W tym czasie mógłbyś pojechać ze mną do siostry, to tylko parę godzin drogi stąd. Odwiozę cię potem z powrotem do Sydney. Nie jesteś zdrowy, Aronie. Obawiam się, żeś rzeczywiście dostał tam na morzu udaru. — Pada przecież — rzekł Aron. — Cały czas pada, jak długo tu jesteśmy, od przedwczoraj wieczór. Prawie cały czas spałeś. Nawet nie wiem, po co ty jedziesz do tej Nowej Zelandii. Nie moja to wprawdzie rzecz, ale dziwny z ciebie człowiek. Tak nawiasem mówiąc: czy wiesz, gdzie jesteśmy? — Nie. To nie ma znaczenia. Wszystko i tak jest przecież znakiem. — Gdybym się nie dowiedział, że nie pijesz, myślałbym, żeś po prostu pijak. Mieszkali w hotelu Imperiał, niedaleko portu. Dźwigi wznosiły się nad ich głowami, gdy szli w deszczu na spacer. Ulice poprzecinane były torami kolejowymi, czasem rozlegał się ostrzegawczy sygnał, gdy wagony cofały się, lawirując między ciasno pobudowanymi domami. — Dlaczegoś nic nie jadł? — Nie smakowało mi. To mógł przynajmniej powiedzieć. Było to jednoznaczne zdanie. Ale jedzenie nie miało dlań najmniejszego znaczenia. Przeciwnie, obciążało tylko ciało, niedobrze mu się robiło na widok kawałków mięsa i jarzyn. 178 — Kobietom potrzeba silnych mężczyzn — rzekł Edman. Włóczył się bez sensu po deszczu, ale ledwo to zauważał, bo dotyczyło to tylko jego zewnętrznej powłoki, ta zaś była tak bardzo odległa. Tam, na zewnątrz, mijali go w powietrznym pędzie ludzie 0 rozpłomienionych twarzach, żeglując między ciałami domów, robiąc obroty w powietrzu. Niektórzy dawali mu znaki, ale nie przejmował się tym. Spać też nie musiał. Widocznie znowu znaleźli się w hotelu, bo Edman powiedział: — Aleja muszę. Ten gwar z ulicy jest dostatecznie męczący. — Może i masz rację. Straszny hałas. Ale to przejdzie. — Więc dobrze. Jutro jedziesz ze mną. Sam sobie nie poradzisz. Jesteś naprawdę szalony. Aron zaśmiał się. — Mógłbym ci opowiedzieć — rzekł. — Ale mi nie wolno. — Śpij albo przynajmniej bądź cicho. — Mogę wyjść i gdzieś sobie posiedzieć, jeśli ci przeszkadzam. Widziałem w okolicy parki. — Zostań. I tak nie trafiłbyś z powrotem. Rano albo wieczór. Wcześnie lub późno. Siedzieli w każdym razie w parku, pod pnączami czarnego pieprzu i przyszła nagle taka chwila, dusząca niemal, gdy ktoś przebił spowijającą go błonę, przez co znalazł się całym sobą w środku otaczającej go rzeczywistości. Ogarnął go paraliżujący wręcz lęk: samochody wyły, hamując z piskiem opon, ludzie krzyczeli do siebie, a kontury każdej rzeczy były tak ostre, że zupełnie stracił odwagę, by się do nich zbliżyć. — Nie znoszę miast — stwierdził Edman. — Patrz, tam jedzie pociąg do mojej siostry. Od czasu, gdy skończyłem osiemnaście lat 1 zmusiłem się, by wyjechać do Goteborga szukać pracy, nienawidzę miast. Wyciągnął puszkę sardynek i odłamał kawałek chleba. Aron słyszał jak miele szczękami, denerwował go ten dźwięk. — To zabawne, Aronie, że przez cały ten czas nie zadałeś mi ani jednego pytania. Dotyczącego mnie. Nawet nie wiesz, skąd pochodzę. — Nie wiem. 179 — Właściwie nie ma w tym nic zabawnego. Choć nie sądzę, żebyś mnie nie lubił. Ale wydaje mi się, że nie jesteś obecnie sobą. Coś się musiało wydarzyć — sardynki zniknęły w jego ustach, podczas gdy Aron kręcił przecząco głową. Śledził ich drogę w ciasnym przełyku, widział sardynki we wnętrzu Edmana, któremu osiadł na wargach czerwony sos pomidorowy. — To męczące być z kimś, kto cały czas milczy, chyba rozumiesz. Dlatego sam gadam więcej niż zwykle. Rozwiodłem się z żoną, albo raczej ona rozwiodła się ze mną. Jestem dorobkiewiczem, który ciągle chce mieć lepiej, żeby udowodnić swojej starej, że się do czegoś nadaję. Nigdy nie wierzyła, żebym potrafił coś więcej niż walić blachę w stoczni. Poza tym było tak, że równie dobrze moglibyśmy wrócić do stron, z których pochodzę — wiesz może, gdzie leży Dingle? To stamtąd właśnie, gospodarstwo nadal jest w rękach rodziny, ale starej nie odpowiadała rola wieśniaczki. Mnie właściwie też nie, przynajmniej z początku. Zazdrościłem trochę tym wszystkim, którzy wynieśli się do miasta i dostali tam pracę. Choć z tą zazdrością to może za dużo powiedziane, wtedy wszystkim takim zazdrościło się po prostu. Tu nie ma przyszłości, mówiono. Przenoście się do miasta, chłopaki. Trzeba było parę lat, by do mnie dotarło, żem został oszukany. Chcesz tę ostatnią sardynkę? A może chleba? Nie chcesz? Żebym tak mógł zrozumieć, co ci właściwie jest. Aron nie mógł pojąć, że Edman jest taki ślepy. Przecież myśli są niemalże na wierzchu, otwarty jest na oścież. Wszyscy ludzie są otwarci. — Nie tylko ty — rzekł głośno, obserwując jednocześnie drogę sardynek podczas ich wędrówki w głąb ciała Edmana. Potem był pociąg, nieopisanie powolny australijski pociąg, który z łomotem opuścił Sidney, tocząc się na północ. — Moja siostra przybyła tu przed dwunastu laty. Była chora, myślała, że umrze. Kupiła ziemię i sprawiła sobie owce, jak wszyscy tutaj. Kiedy ostatni raz u niej byłem, miała ich już ze czterysta. Zacięta do roboty jak cholera. Sama stawiała ogrodzenia, przędła 180 wełnę, farbowała i tkała. Pierwsza w okolicy kupiła traktor. I to choć przez pierwsze pięć lat była sama. Podoba ci się krajobraz? — Owszem. — Sprawdzam tylko, czy mnie słuchasz, Aronie. Zobaczysz, że dobrze ci zrobi pobyt u niej. Dobre tam powietrze. Jej przynajmniej pomogło. Jak już mówiłem, przez pierwsze pięć lat była sama. Wokoło plotkowano na jej temat, uważano, że coś z nią nie w porządku, skoro nie postarała się o chłopa. Ale któregoś dnia na drodze pojawił się prawdziwy wykwintniś, elegancki jak wszyscy diabli. W zamszowych rękawiczkach żółtego koloru, z półkolistą brodą, fajką w gębie i czymś w rodzaju czapki żeglarskiej na głowie. Pukał do drzwi w zagrodach, gdzie były samotne kobiety, ale wszystkim po kolei napędził zdaje się stracha. Vera była pierwszą, która go mile przyjęła i wpuściła do domu. Nikt nie wiedział, skąd przybył, ale widać było, że ma słabą głowę do wódki. Choć to nie moja sprawa, sam czasem piję jak gąbka. Po rozwodzie tak piłem. Przedtem też. Nazywał się Martin, ten elegancik znaczy się. Martin Eslevsen, też ze Szwecji. Zaczął jej w domu recytować wiersze, Dana Ande-rssona, Frodinga i innych, jak im tam, nie znam się na poezji. Pisał też do niej: Polem do mnie przybiegasz i w łożu moim zlegasz, albo to, nawet mi się spodobało: Na przylądku wiatrów się spotkamy, a za poduszkę posłuży nam granit — czy coś w tym rodzaju. No i pobrali się w końcu. Kiedy ona wbija pale do ogrodzenia, on maluje obrazy. Kiedy owce się kocą, pisze wiersze. Sam zresztą zobaczysz. 181 Edman dobijał się jak ptak do Aronowej szyby, ale nie zdołał dostać się do środka. I tak już pozostało przez cały tydzień, który spędzili razem u Very i Martina Eslevsena, w ostrym blasku słonecznego światła, pod drzewem cynamonowym lub na werandzie, ocienionej kwitnącymi krzewami. Aron siedział tam z nimi, ale rozmowa przepływała jakby obok. Zdawał sobie sprawę, że wszyscy troje usiłowali nawiązać z nim kontakt, ale słowa przestały go obchodzić. Choć czasem i one stawały się tak ostre i wyraźne, że aż czuł uderzenie w żołądku i musiał szukać schronienia na drogach, za wzgórzami. Przyprowadzono go jednak z powrotem. Wmuszano weń pożywienie, pokazywano, gdzie ma się położyć na spoczynek, a on pozwalał im na wszystko, aż do dnia, kiedy Edman orzekł, że czas jechać do portu i czy rzeczywiście chce się udać w dalszą podróż w takim stanie? Tak, chce. W jadalni, tego wieczoru, kiedy statek opuścił Sidney, Aron ujrzał Solveigę. Siedziała przy jednym ze stolików, jedząc befsztyk i popijając go winem. Na piersiach przyczepiła serwetkę, suknię miała wydekoltowaną. Aron, wciśnięty w tłum przy bufecie, doznał na jej widok szoku i wyrywając się z kolejki zaczął na gwałt przepychać się między coraz bardziej zirytowanymi ludźmi. Odepchnąwszy czyjąś wyciągniętą rękę, wpadł na jakiegoś mężczyznę, krzycząc bez opamiętania, żeby go przepuścić, i że przeprasza, ale... Jednak krzyk wyprzedził słowa przeprosin i ktoś zastąpił mu drogę, czyjaś pięść spadła mu na usta. Uderzenie było tak silne, że Aron zachwiał się i opadł na jakąś starszą kobietę. Ujrzał pochylone nad sobą sylwetki, więc wytężył siły, by się podnieść, nie było czasu do stracenia, bardziej czuł niż widział, że Solveiga lada chwila skończy posiłek i zniknie, znów stając się dlań niedostępna, kryjąc się za pierwszym lepszym imieniem. Pełen paniki uderzył pięścią w najbliższe ciało, zerwał się na nogi i rozdając ciosy na wszystkie strony wydarł się z tłumu. Gwar w sali jadalnej przybrał na sile, ale udało mu się dojrzeć na moment Solveigę, kiedy znikała za oszklonymi drzwiami. Puścił się za nią biegiem, mignęła mu na schodach, usłyszał ponowne trzaśniecie zamykanych i otwieranych 182 drzwi i dopadł ją wreszcie na górnym pokładzie po to tylko, by przekonać się, że to nie ona. Że to nigdy nie była ona, ani teraz, ani poprzednimi razy. Przebiwszy jedną po drugiej spowijające go mgliste błony odkrył nagle, że stoi nagi i samotny w ciemnościach ponad falami, że Solveiga raz na zawsze umarła, a on sam znajduje się tu i nigdy nie zdoła jej dosięgnąć. Statek wznosił się i opadał, nie było gwiazd, nie było niczego. W duszy Arona zapanował całkowity spokój i cisza. Z wolna zbliżył się do burty, powiesił marynarkę na haku przy łodzi ratunkowej, rozwiązał krawat, wieszając go obok, roz-sznurował buty i ustawił je porządnie przy sobie, złożył spodnie, ułożył na pokładzie, po czym wdrapał się na burtę i skoczył daleko w ciemność, w orzeźwiającą, szybko wchłaniającą wodę. Był to nie wykończony wieżowiec spoza wymiaru czasu. W miejsce rusztowań ustawiono piszczałki organów i potężne instrumenty dęte. Cały dom stworzony był z muzyki. Na wszystkich piętrach kłębiło się od rzemieślników, majstrów i kobiet. Parę osób stało bez ruchu, wyśpiewując pod niebiosa budowy. Kiedy tam wszedłem, był wieczór. Wiedziałem, że przyszedłem za późno i że nie będę mógł wziąć udziału w nadaniu domowi ostatecznego kształtu. Przepełniło mnie to lękiem. Miałem być przecież jednym z jego mieszkańców. Przy samym wejściu stał chór, w którym jeden z członków przyłożył palec do ust i wskazał na dyrygenta, stojącego na najwyższym piętrze. Był to Torin: „Nie jestem stewardesą, która wam usłuży", rzekł, grożąc packą na muchy w kierunku mnie i mej żony. Zamierzał właśnie pacnąć, gdy Solveiga, znajdująca się na dziesiątym czy na dwunastym piętrze, całkiem na skraju mroku, rozpoczęła altem arię. Pieśń wzniosła się w górę jak jaskółka, przedarła przez rozproszone instrumenty i stosy partytur i pokonując na wpół wykończone schody popłynęła w niebo. Ogarnął mnie wstyd, że przeszkadzam, że myśli moje — tak wyraźnie obnażone — zwróciły uwagę Torina, którzy rzekł: „To tekst o ufności, nie jakaś reklama pieluch". Chór rzucił mi triumfalne spojrzenie, kiedy pod wpływem arii Solveigi ściany zaczęły się wznosić. „Tak właśnie robimy", wyjaśnił Aron. Trzymał Sidnera za rękę. „Chłopak wie." Wtedy nagle usłyszeliśmy z zewnątrz megafon, był to głos króla Nepalu, który krzyczał: „Wszyscy znajdujący się w głębi muzyki, mają natychmiast ją opuścić, inaczej będziemy strzelać fałszywymi dźwiękami". Wokół króla, na wszystkich pagórkach wokół domu, zapalono żagwie, a ciemna masa ludzka falowała niecierpliwie. Pachniało spaloną gumą i odkryłem, że jesteśmy w Katmandu. „Ale przecież dopiero co przybyliśmy", powiedziałem. Moja żona złapała mnie za ramię: „Najlepiej zrobić, co król każe". „Ale mamy tu przecież zamieszkać." „Nie jest to konieczne", rzekła. „Możemy mieszkać u Wilsona." Wyciągnęła w górę ramiona i poszła. Wilson wyszedł jej na spotkanie z 187 megafonem króla w ręce. Pocałował ją w czoło i zawołał: „Więcej ludzi nie zmieści się w moim domu". W tym momencie chór zaczął tłoczyć się do wyjścia, poznawałem wielu muzyków, starych przyjaciół, którzy dotąd chowali się przede mną i którym chętnie wytłumaczyłbym moją nieobecność, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. „Poczekajcie", krzyknąłem, „czyż nie rozumiecie, że dom się zapadnie, gdy znikniecie?". Wskazali na króla, który nakrył do obiadu w małpim gaju: na trawie leżały liście palmowe, a na nich banany, winogrona i owoce papai. Było też wino w wysokich karafkach. „Tam odbędzie się uczta." Kiedy się odwróciłem, większość lamp właśnie zgasła, zostali tylko Torin, Solveiga, Aron i Sidner, jednak dzieliło mnie od nich wiele pięter i od razu pojąłem, że królewska strzelba zdążyła już wypalić, kule trafiły właśnie Arona i Solveigę, obudziłem się z krzykiem. Znam ten krzyk. I ty go znasz. Żyjemy od krzyku do krzyku. Ale w tym czasie dopływa do nas wąziutka stróżka wody. Znika, potem znów wypływa, raz, może dwa, a może trzy w ciągu całego życia, pozwala nam zwilżyć wargi, byśmy mogli przeć dalej. To, że tu byłem, wyniknęło z faktu, że wskazano mi te przebłyski między kamieniami w krainie zmarłych. Dane mi było usłyszeć muzykę tam, gdzie się jej najmniej spodziewałem. Ludzie ubrdali sobie, iż to, że Torin zaczął chodzić do lokalu, było winą Larsa Madsena, ale tak wcale nie było. To raczej ojciec dzieciom Torin nieśmiało wcisnął się w krąg światła, aby zostać dostrzeżonym przez ludzkość. Zajmował stolik w najdalszym kącie sali, przy samej kuchni. Siedział tam splatając palce i muskając od czasu do czasu w roztargnieniu Księgę Gości. Jak płonący krzak lśniły jego włosy i brwi, białe jak łan żyta w blasku wschodzącego słońca, wznoszące się i opadające z ciekawością, choć i z pewnym przygnębieniem, na widok każdego nowego gościa. To prawda, że zaczął się trochę wynosić: sprawił sobie blezer, okulary przeciwsłoneczne i aparat fotograficzny. Strzepując starannie łupież z ramion i pleców, zaciągał się od czasu do czasu cygarem. Dziwne maniery jak na zwykłego, prostego kamieniarza, ale czy był taki zwyczajny? Im więcej czasu upływało od Wywiadu, tym skuteczniej zapominano, że Torin ledwie co z siebie wykrztusił, że to Madsen zgrabnie poprowadził rozmowę wokół jego pomruków i chrząknięć i że obraz geniusza ze swymi za pomocą domowych środków wytworzonymi urządzeniami elektrycznymi i poetycznymi figurkami z gliny, a także lotnika samotnie przemierzającego lasy w swojej Tiger Moth, nałożył się w końcu niczym aura na jego postać. — Ty, który byłeś w radio — powiadano, siadając naprzeciw niego, patrząc mu na ręce i słysząc jakby retroaktywnie to wszystko, co Madsen wyciągnął mu z gardła. Jednak opryskliwość Tori-na sprawiała, że czuli się odtrąceni — w czasie wywiadu z Madsenem umiał wszak otworzyć gębę! Ale zaraz potem wybaczano mu tę szostkość, gdy podając Księgę Gości prosił o wpisanie się do niej. — No tak, znowu człowiek zapłacił — mówił, prostując się godnie i zdmuchując z Księgi wyimaginowany pył. — Trzeba więc to uczcić, you know. Bo dlatego właśnie tam siedział. Dlatego sprawił sobie Blezer i Okulary. 189 — Be my guest! Gwoli ścisłości Księga Gości znalazła się w jego rękach jeszcze przed wizytą Madsena — był to pomysł szwagierki Victorii i nazwisko Madsena figurowało w całej swej okazałości jako jedyne na pierwszej stronie, ale z czasem Księga wzbogaciła się o inne. Widniało tu nazwisko Pastora Warmego, podpis prezesa Komunalnej Komisji Opieki nad Dzieckiem, starannie wycyzelowany autograf Komornika i właściciela sklepu z odzieżą Pettersona, z datą i wszystkim innym, z czego można było wywnioskować, że Blezer miał obecnie pięć lat. Być może Torin opacznie zrozumiał przeznaczenie Księgi Gości, gdyż nosił ją ciągle przy sobie, ale cóż z tego: zapraszał przecież wszystkich na pokoje swej Dumy, w tajemnice Zapłaty, powagę Alimentów. Wszystko to świadczyło o tym, że nie jest sam. Przechylał się do tyłu na krześle: — Trzeba będzie znów gdzieś się wybrać. Dawał przebrzmieć słowom. — Zostało mi trochę funduszy po ostatniej Zapłacie, you see! — przy czym słowo Zapłata wymawiał wielkimi literami, pozwalając świecić im przez moment ponad stołem, a także by po raz kolejny posmakować ich słodyczy: nie taka ona znowu mała! Z czasem stało się to męczące, ludzi bardziej interesowało co innego. Latanie. Radionadajniki, grobowce i to, jaki on też właściwie był, ten Madsen? Boś go przecie spotkał? — Faktycznie taki ważny? — Kto? — No, Madsen. — Ach, on! Siedziałem i myślałem o Garym. Torin pociągnął łyk, by ów zwrot w rozmowie wydał się naturalny- — Mały rośnie, wkrótce skończy pięć lat. — Tak? — Zuch chłopak. Usiłowano się wykręcić. — Dokąd się wybierasz? 190 — Well, może na spływ Kanałem Gota. 150 koron za dwuosobową kabinę. Not very cheap, but w każdym razie... Omijano rozmowy o Garym ze względu na Torina. Usiłowano nie dopuścić do tego, by zaplątał się w kłamstwach o zmyślonych wizytach u „rodziny" w Karlstadzie bądź rozważaniach na temat podróży z jej „członkami", których nigdy nie miał odbyć. Wielu widziało, jak włóczył się wokół tamtego domu, wpatrując się w okna na drugim piętrze, gdzie mieszkała córka Zetterbergów. Niejeden zawrócił z drogi, chcąc uniknąć z nim spotkania, kiedy ze spuszczoną głową wlókł się z powrotem na stację. Jeśli mimo wszystko człowiek się z nim zetknął w tym samym przedziale, udawano zdziwienie: Aha, wybrałeś się do miasta, Torinie? — Byłem ich odwiedzić. — I trafiłeś na ładną pogodę. Noce Torina były jednym wielkim przyjęciem urodzinowym dla maiego. Gary siedział mu na kolanach, śmiejąc się radośnie i prosząc, by ulepił mu zwierzątka z gliny, która w dużych bryłach leżała na stole. W marzeniach Torin opowiadał mu o Ameryce, o świetlikach i polach kukurydzy, o Indianach i Murzynach. — Chłopak jest pojętny — kłamał sam przed sobą. — W końcu i tak pewnie wyląduje w Ameryce. To tutaj — i Torin zagarniał gestem lokal wraz z ulicą — to nie dla niego. Sunne jest just nothing, you know. Tak, Torin oszukiwał sam siebie. Przechwałki były cementem, z którego budował swój dom. Za ich pomocą chciał uszczelnić świat, żeby samemu zeń nie wyciec. Ten cieknący, dławiący mrok co nocy, po wieczorach spędzonych w lokalu, doganiał go nielitościwie, gdy chwiejnym krokiem przemierzał ogród i tory, wlokąc się ciężko do swego domu nad wodą. Niezręczne to były kłamstwa, niewystarczające, o konsystencji zbyt rozcieńczonej, słabe i przejrzyste. Potrzebowałby kłamstw większego kalibru, Wieży Eiffla w lesie, lotu nad Atlantykiem wraz z Garym, perpetuum mobile, za którym mógłby się schronić. To właśnie miał na myśli podczas wywiadu z Madsenem: że młyn wodny przy strumieniu, uprawnienia lotnika nadane mu w Ameryce czy przedziwne zwierzątka z gliny, które 191 tak zachwyciły Madsena, że wszystko to jest just nothing. To tylko wycieraczki w pałacu, który zamierza zbudować. Choć w rzeczywistości musiał wycierać buty i wchodzić do domu Niczego. Domu Odmowy. To tutaj przyszła kiedyś ona, córka Zetterbergów, w wydekoltowanej bluzce, tym najtrudniejszym z widoków, z całą swą wewnętrzną miękkością. Zmuszony był patrzeć w głąb raju, gdy zażądała szklanki wody. Nachyliła się ku niemu, nakryła ręką jego dłoń i zachwiała. Poprosił, by usiadła na kanapie, nie pościelonej zresztą, pozbierał swoje kalesony, starą koszulę, skarpety. W pokoju panował zaduch, wiadro na mocz przy szafie wydzielało kwaśny odór. Torin ogarnął to wzrokiem jakby po raz pierwszy. Brudne kubki na stole, talerz w zlewie, tłuszcz na sztućcach. Widział muchy w oknie, które z nudów zabijał, brał za skrzydła i składał na kupę. Został tu po śmierci matki. Po prostu utknął w oczekiwaniu, że jakaś siła przeniesie go z powrotem na werandę na Środkowym Zachodzie. Tam było jego miejsce i możliwości, prowadzące na wszystkie strony: do Kalifornii, na Florydę, do Nowego Jorku. Gdzie można stać między łanami kukurydzy i wybiegać myślą w przyszłość. Dom nie nadawał się do przyjmowania gości. Kiedy żyła mama a Solveiga była małą dziewczynką, przez drzwi i otwarte okna wlatywał wiatr — z czasem jednak dom przerodził się w warsztat. Córka Zetterbergów potknęła się o kable i narzędzia — leżały tu części do radioodbiorników, hebel, kawałki desek i amerykańskie czasopisma o lotnictwie. Położyła się na kanapie i spytała, czy nie sądzi, że ma gorączkę. Musiał więc dotknąć jej czoła, a wtedy dobrała mu się do spodni. Pamiętał, że właśnie miał spytać: po coś tu przyszła..., gdy oślepił go jej dotyk. Potem już tylko: Możesz tu przyjść, kiedy zechcesz, you know... Ale jakby nie słyszała. Wciągnęła majtki i poszła, nawet nie odwróciwszy głowy. Po raz wtóry zjawiła się tylko po to, by zakomunikować mu, że jest w ciąży. Stojąc na progu pociągnęła z niesmakiem nosem, nie patrzyła też na niego, kierując wzrok na jezioro. Jego żałosny głos: „Czy 192 chcesz za mnie wyjść? Choć ja..." „Choć ty co?" Więc wykrztusił, jakby z głębi studni: „Nie jestem taki zły". — Wystarczy, jak będziesz płacił. Boska Birgitta otrzymała od Boga duszę pielęgniarki. Wprawiona niczym bursztyn w jej pełną radości i obfitą powłokę cielesną dusza ta wyzierała blaskiem z jej oczu, opromieniając ów żałosny świat, który Birgitta zmuszona była oglądać od czasu, kiedy to zbyt duże ilości wina podczas wesołych hulanek w latach dwudziestych wpędziły ją w nędzę. Była prawdziwą pięknością. Sprawiała wrażenie, jakby ktoś wyrwał ją z włoskiego, renesansowego obrazu, składając pod latarniami w Sunne, po której to przeprowadzce nie zdążyła jeszcze całkiem przyjść do siebie. Z głową lekko skrzywioną, z ciemnymi włosami opadającymi na ramiona i rękami wciśniętymi w mufkę, stała nucąc My heart belongs to Daddy, a jej nikły uśmiech bynajmniej nie pasował do zimnej teraźniejszości. Z pobytu w Stanach wyniosła jeden uszczerbek: przymus śpiewania. Pewnego wieczoru, kiedy kroki zawiodły ją pod otwarte okna hotelowej restauracji, dobiegająca z gramofonu muzyka wciągnęła ją do środka. Tam Boska Birgitta, otulona futrzanym boa pod kryształowym żyrandolem i z wyciągniętymi ramionami, dosięgła niemal wyżyn równych śpiewakowi na płycie, gdy ten wyciągał końcowy dźwięk. Rozległy się brawa, ale cóż znaczą jedne brawa? Organista Jancke, obchodzący właśnie siedemdziesiąte urodziny swej teściowej, rozejrzał się po listopadowo nudnej, prawie wyludnionej sali i ujrzał dwie czerwone ręce należące do Torina. Ten rozłączył je i wypuścił na wolność niezdarne słowa, które, trzepocząc połamanymi skrzydłami, dotarły do Birgitty: — Your pronunciation is very good. Be my guest! Boska Birgitta stała w rogu przy gramofonie, w środku zwalistego ciała, jak gdyby jakaś święta, niesiona na swych członkach. Oczy jej się skrzyły, a złoty ząb, rezultat jakiejś bójki w kuchennych regionach z czasów jej kariery w charakterze służącej, błyskał na Torina. Dygnęła w kierunku rodziny Janckego, a potem raz jeszcze Torinowi, owijając się szczelniej futrzanym boa. Do czegoś ta- 193 kiego nie przywykła. Przynależała w pewnym sensie do ulicznego inwentarza miasteczka, za jej plecami wykrzywiano się i gwizdano głośno Night and Day. Jednocześnie okazywano jej łaskawość i Birgitta umiała to docenić, dostrzec te źródła, te niemal niedostrzegalne żyły wodne, które przebiegają pod kamiennymi replikami, pod nie spełnioną tęsknotą gestów, szukających po omacku prostszych posług. Teraz zaś widziała z daleka, zza mgły, jak Torin wytężył dla niej głos: — Be my guest! I jak widząc ją niepewnie podchodzącą, powoli przesunął Księgę po stole, trzymając ją przed sobą jak tarczę, podczas gdy wzrok uciekał mu na wszystkie strony: — Gdybyś zechciała tu wpisać... swoje imię. — Na Boga — mówi Boska Birgitta i wspiera się na jego przegubie, a wtedy ciało jego robi się miękkie jak wosk i czuje, jak ręka jej przenika poprzez krew i kości, aż po nagi szkielet. Wszystkie zakamarki jego wnętrza, nagle opłomienione, zaczynają piec i palić. Torinowi otwierają się oczy i oślepia go poczucie własnej egzystencji. I wreszcie pojmuje, dlaczego. Zbyt silne to przeżycie: Że ktoś t a k go dotknął. Chce podnieść się i wybiec. Ale Boska Birgitta wspiera się o niego i wertuje Księgę, więc ogarnia go lęk, boi się teraz nawet jej imienia. Że sparzy go ono za każdym razem, gdy na nie spojrzy. — You know a lot of people — mówi Birgitta po angielsku, przez co Torin staje się przy niej kimś całkiem szczególnym. Podnosi więc głowę, a ona przesuwa mu koniuszkiem palca po czole, przemawiając doń, jak ktoś dawno temu, na werandzie, wśród świetlików. — They laugh at me, you know. — Nobody is laughing, nobody. The coulour of your hair is so beautiful. Czyżbym cię przeraziła? Siada naprzeciw niego. — Boisz się kobiet? — Love is so ugly, Birgitto. 194 — Nie, to nieprawda. Nie miłość. Ale może jeszcze nie udało ci się jej dostrzec. Bo widzisz, miłości trzeba szukać. Choć mnie samej też nie udało się jej znaleźć. Gdy cię ujrzałam, pomyślałam sobie: Oto siedzi tu Torin i zamartwia się na śmierć miłością i całym tym cholerstwem. Ale zamartwianie się jest grzechem, Torinie. O czym tak rozmyślasz? — O Garym, moim synu. — Ach, o nim? Zamów dla mnie butelkę wina. Ale niedużą. — Nie wolno mi go spotykać. Jestem dla nich za prosty. — I sam też tak uważasz? A może jest ci z tym po prostu wygodnie? Może znajdujesz w tym pociechę? Popraw mnie, jeśli się mylę, jeśli za dużo gadam, bo trochę się wstawiłam, zbyt jestem otwarta, ale widzę przecie, w czym rzecz. — Yes, you s e e me. Mów do woli. Torin puka do drzwi. Na widok Boskiej Birgitty Pani Jonsson marszczy nos. — Proszę podać pannie Larsson pół butelki wina — mówi Torin. — Rzeczywiście więcej podać? — Zimno na dworze. Birgitta to dobry człowiek, droga pani Jonsson. Jest moim gościem. — Ino żebyście nie przeszkadzali rodzinie Janckego — mruczy Pani Jonsson. — Rozmawiamy przytłumionymi głosami — odpowiada Torin. Boska Birgitta wertuje Księgę Gości. — Na Boga, jestem jedyną kobietą w całej książce, Torinie. Czyś ty nigdy...? Czy rzeczywiście ja pierwsza...? — Człek nie ma odwagi. Podpisz się tu, Birgitto. Z datą i wszystkim innym. Jakaś ty dobra! Opowiedz mi coś jeszcze o mnie samym! — Lżej ci, jak ze mną rozmawiasz? Powiedz, co ci sprawia przyjemność? — Jak myślę o Garym. Kiedy mam nadzieję, że go tu kiedyś wezmę i że siądziemy sobie w ogrodzie. Dałbym mu czekoladek i oranżady. Ile tylko by chciał. No i Ameryka — kiedy myślę, że on 195 i ja moglibyśmy przelecieć nad Atlantykiem, tylko on i ja, dokładnie tak, jak Charles Lindbergh, you know. Boska Birgitta przykrywa ręką dłoń Torina i odsłania złoty ząb. — Liczą się tylko czyny, Torinie. Te są najważniejsze. To, co o sobie myślimy, niewielkie ma znaczenie. Co za dobre wino! — Przyzwyczajonaś pewnie do takich rzeczy, tak przynajmniej słyszałem. — To prawda. Nie zamierzałam pić, a piłam. Teraz też piję, choć to niemądre, ale życie jest czasem tak rozpaczliwie zimne. Tej nocy Torin nie zmrużył oka. Boską Birgittę pożegnał przed hotelem. Nie przyszło mu do głowy, że właściwie mógłby zaprosić ją do siebie. Wpadł na to dopiero wtedy, gdy odwrócił się, przechodząc przez tory, i zobaczył ją stojącą w tym samym miejscu, pod latarnią, w śniegu. Przewracał się na łóżku, wsłuchując w marcową wichurę. Drzwi do stolarni pojękiwały, w zlewie buszowały szczury, a na dworze darły się koty. Gdyby ujrzała ten bałagan... Nie, odpędził szybko cielesne myśli, jak to zwykł robić. Najlepiej, by wszystko zostało po staremu, nic go przynajmniej nie kusi. Ale dla Garego mógłby urządzić któryś z pokoi. Kupić zabawki. Przynieść ciastka z cukierni Beryl. Może na piętrze? Od lat tam nie zaglądał. Od śmierci mamy niczego tam nie ruszono. Wstał z łóżka i ruszył po omacku schodami w górę. Przesiedział na czysto powleczonym łóżku aż do świtu. Rano pierwszym pociągiem pojechał do Karlstadu. W kiosku kupił trzy czekolady, żeby mieć co dać małemu, jeśli uda mu się go ujrzeć. Dużo czasu minęło od chwili, gdy chłopiec mignął mu w oknie mieszkania. Wiał ostry, przejmujący wiatr, wzdłuż rzeki tworzyły się zaspy. Początkowo zamierzał jedynie zapukać i rzec: „Nie będę długo się narzucał, chciałbym tylko zobaczyć małego, posiedzieć z nim chwilę, przytulić. Proszę cię, Carino" — tak właśnie powie. „Nie jestem złym człowiekiem. Pozwól mi zostać z nim przez chwilę, gdy pójdziesz coś załatwiać" — jeśli w ogóle ma ona jakieś sprawy do załatwienia. „Może przyda ci się na moment odetchnąć." To brzmi dobrze — móc odetchnąć, tak, jak on sam chciałby odetchnąć od myśli o Garym i ciepłym, dziecięcym ciałku. Żeby móc choć na chwilę je objąć! Miał z sobą torebkę gliny. „Spójrz", powie, „zrobię dla ciebie zwierzątko. Jakie byś chciał najbardziej: nosorożca? A może słonia? Zrobię ci słonia". Albo inaczej: „Tatuś zrobi dla ciebie słonia". Jak miło to brzmi! „Tatuś zrobi dla ciebie słonia, a mama w tym czasie pójdzie po zakupy. Siądź tutaj, na kolanach. Nauczyłem się tego w Ameryce. Wiesz, gdzie leży Ameryka?" — za- 197 pyta, a Gary odpowie: „Nie, tatusiu, nie wiem". „To daleko, daleko stąd, po drugiej stronie Atlantyku. Polecimy tam kiedyś, ty i ja, moim samolotem." „To tatuś ma samolot?" „Mam, mama ci nie opowiadała?" „Nie, niczego mi nie opowiadała." Torina zakłuło w sercu. Rzeczywiście nic mu nie mówiła? Jak mogła? Ale pewnie tak jest, sądząc z wyrazu jej twarzy, gdy spotkali się ostatnim razem na rogu ulicy. Wyciągnął do niej wtedy ręce i prosił by mu pozwoliła... choć parę minut... jedną minutkę, Cari-no. Czemu? — pytał ją, czemu taka jesteś? To przecież i moje dziecko, nigdy nie usiłowałem się wykręcić, przeciwnie, ja... Jeśli nie przestaniesz się tu szwendać, pójdę na policję. A więc niczego mu nie mówiła, snuł dalej swoje rozważania i pomyślał, że powinien się rozgniewać, tak na serio, jak to potrafią inni. Pod tym względem coś ze mną nie w porządku: nie mogę wykrzesać z siebie złości. Nie umiem być zły. Nie wiem, jak to się robi. Ale tym razem jej pokażę... zapukam i jak tylko otworzy, zacznę krzyczeć: Dość już tego, Carino! Wystarczająco długo mnie męczysz. Żądam, bym mógł przebywać z Garym, nawet jeśli ty mnie nienawidzisz. Przebywać z Garym... smakował to słowo w ustach... przebywać z dzieckiem, moim dzieckiem w końcu... przynajmniej od czasu do czasu... Dobrze mu będzie u mnie... świeże pieczywo z piekarni Beryl Pingel, może jeść, ile chce... Kleik, kaszka, młode buraczki z działki Sleipnera, Victoria uszyje mu ubranka, a ja wezmę go na huśtawki, odpowiedz mi natychmiast, krzyknął nagle na cały głos. Stał na rynku i czuł, jak wiatr wdziera mu się za kołnierz. Marzły mu nogi, w Stanach nigdy nie było tak zimno. Ach, jeśli Charles Lindbergh potrafił, to i ja mogę... zapasowe kanistry... zapasowe kanistry, Carino, słowa te wyleciały zeń, ślizgając się w pędzie po trotuarze. Zapach pasty do podłogi w sieni zatrzymał go na chwilę: to nie jego świat. Czuł odór, jakim przesiąknięte były jego własne rzeczy, ujrzał swój dom, gdzie uciekał mu dzień za dniem, złość zeń wykipiała i wycofał się, zatrzymując niepewnie na parterze, naprzeciwko czyichś drzwi. 198 Przebacz mi, Carino, rozumiem cię, nie pasuję do ciebie. Jestem niedojdą, fajtłapą, idiotą. Zepsułbym tylko małego, gdyby u mnie mieszkał. Nie umiałbym nawet utrzymać go w czystości i gdyby zachorował... w czasie mojej pracy... gdyby dostał gorączki... małe dzieci często chyba dostają... sok... zimny sok, to bym przynajmniej mógł kupić lub pożyczyć od Victorii, na pewno by nie odmówiła, ale pranie... mały nie miałby czystych rzeczy... — Wymacał w kieszeni czekolady — ...może wrzucić je przez otwór na listy i nigdy tu już nie wracać... Zza drzwi w sieni dobiegły go dźwięki nadawanej przez radio przedpołudniowej audycji muzycznej, a także brzęk wkładanych do zlewu naczyń. W którymś z mieszkań ktoś grał na akordeonie, w innym narzekały głośno dwie kobiety. Zapach pieczonego befsztyku z cebulą wdarł mu się w nozdrza i Torin poczuł zawiść nawet do mosiężnych tabliczek na drzwiach, miał ochotę przesunąć po nich palcem. Pod wieczór dom pewnie jeszcze bardziej się zaludni: mężczyźni wrócą z pracy, dzieci ze szkoły, każdy z mieszkańców będzie mógł komuś powiedzieć „Hej!" i „No-i-jak-było-dzi-siaj?". Jedni się uściskają, inni tylko na siebie popatrzą. Porządni, mili ludzie. Porządne, ładne meble. Prześcieradła, ach, ileż mu zadawały bólu, powiewające na sznurze, we wszystkich ogrodach, prócz jego własnego. Zapach proszku do prania i wiatru. NIE! Powiedział przecież nie. Nikt go już nie oszuka. Dość się napatrzył na tę nędzę: pod wieczór rozpoczną się kłótnie, picie wódki, krzyki. Dzieciaki, rozrzucające wokół siebie rzeczy, baby, narzekające na brak pieniędzy. Ludzie poprzyklejani do siebie, uwiązani. Dobrze wie, jak to jest: czyż nie miał przed oczami Sleipnera i Vic-torii? Chytra, zakończona spiczastą brodą twarz Victorii — oto, w co się przemieniały! Jakże zgaszony Sleipner wkraczał do rano do warsztatu! Jego niepewny uśmiech: Wiesz, jaka jest Victoria... Ale jednocześnie godził się na taką sytuację, to nieustanne odzieranie go z wszystkiego, o czym marzył jako dziecko. Ale z drugiej strony biorąc: O czym on tak właściwie marzył? Jakby się szczerze zastanowić? Bo przecież nie interesowało go latanie, ani trochę się nie przejął wyjazdem do Szwecji, nie protestował też, gdy Victoria zabraniała mu słuchać radia. „Wiesz, jakie są 199 baby..." Może w gruncie rzeczy był zadowolony. Może wszyscy inni też byli zadowoleni. Zadowoleni i tchórzliwi. Zadowoleni, że mogli z kimś dzielić łoże, że jedzenie stało na stole, i zbyt tchórzliwi, by marzyć o czymś innym. „Freedom", mruknął Torin, wciągając w nozdrza zapach pasty do podłogi, „means nothing to them". A Solveiga i Aron? Oni przynajmniej byli inni, jakby należeli do odmiennego gatunku. Mieli muzykę: drzwi, które w każdej chwili mogli otwierać i wchodzić przez nią do środka. Z Solveigą zawsze tak było, sprawiała wrażenie jakby odzianej w muzykę i odzienie to zupełnie jej nie uwierało, tak jak nie uwierał jej świat. I udało jej się też prawie przyodziać w to Arona. Był na najlepszej drodze, kiedy zmarła. To Solveiga posiadała klucze do tych drzwi, zabrała je z sobą, nic więc dziwnego, że Aron... że wyruszył w podróż... może w poszukiwaniu klucza... zostawił dzieci... Nagle drzwi mieszkania na piętrze otworzyły się i Torin wycofał się na podwórze. Z boku stały śmierdzące resztkami ryb kubły na śmieci, więc schował się za nie. Na schodach ukazała się Carina Zetterberg i Gary. — Zostaniesz teraz na podwórzu, aż nie wrócę, słyszysz? Gary nie odpowiedział. Stanął plecami do drzewa i patrzył na nią. — I nie waż się wyjść na ulicę! Gary nadal milczał. Torin nie odrywał od niego wzroku. Jego dziecko, pięcioletnie już, w czapce z nausznikami, które zakrywały mu niemal całą twarz. Grube rękawiczki, krótki płaszczyk, ciepłe pończochy. Z rękoma za plecami kołysał się pod drzewem i patrzył bez słowa za Cariną, którą pochłonęła ulica. Torin wysunął się z ukrycia. — Hej, Gary. Jestem twoim tatusiem. Gary spojrzał nań i odwrócił się bez słowa. — Nie przywitasz się ze mną? — Nie jesteś moim starym — rzekł Gary. — Ależ tak, jestem. Torin podał mu tabliczkę czekolady. Gary złapał ją łapczywie i zdarł opakowanie. Nie był ładnym chłopcem. To po mnie, pomyślał 200 Torin, z wyjątkiem koloru włosów, wnosząc z tego, co wystaje mu spod czapki. I oczy też ma inne. Ale ta brzydota to po mnie. Gary pochłaniał czekoladę, nie zaszczycając Torina ani jednym spojrzeniem. — Jak urosłeś! Mogę sprawdzić, czyś ciężki? — Cholerny stary draniu — rzekł Gary, a kiedy Torin pochylił się ku niemu, odsunął się prędko. — Czy... to mama ci powiedziała... żem... — Przecie sam widzę — odparł Gary. Torin sam nigdy nie przeklinał i słowa małego dźgnęły go jak nożem. Ale skąd miał się nauczyć innego języka? Przekleństwa były pewnie w jego życiu na porządku dziennym. Powiedział więc: — Miałbyś może ochotę pójść ze mną do cukierni? — Nie — odparł Gary. — Dostałbyś tyle ciastek, ile byś chciał. — Z dżemem malinowym? — Jeśli będą mieli. — Ale muszę tu poczekać na starą. A z ciebie i tak cholerny stary drań. — Czemu tak do mnie mówisz? — Wszyscy ludzie to cholerne dranie. Masz więcej czekolady? — Jeśli pozwolisz się podnieść. Gary ustawił się przed nim, patrząc w ziemię. Torin uniósł go i objął rękoma chude ciałko. Usiłował zajrzeć mu w twarz, pobudzić go do śmiechu, ale Gary daleki był od tego. Nieprzejednany wbił spojrzenie w twarz Torina, wyciągając niecierpliwie rękę po więcej czekolady. Torin wyniósł go na ulicę. — Tu niedaleko jest cukiernia. Poza tym mam całą kieszeń pełną czekolady. Powiedział tak, bo niedaleko był postój taksówek. Zaczął padać śnieg, zbyt ślisko było, żeby iść pieszo, więc pomyślał: Może Gary ucieszy się, jak pojedziemy samochodem. Torin zawsze miał przy sobie sporą ilość pieniędzy, stanowiło to część tego, co nazywał wolnością, ale najczęściej brakowało mu fantazji, aby je wydać, gromadziły się tylko. „Dopiero w aucie przyszło mi do głowy, że mógłbym 201 go wziąć do siebie", tłumaczył się potem w sądzie. „Kiedyśmy siedzieli w tyle i znów mnie nazwał cholernym draniem. Pomyślałem, że mógłbym mu oszczędzić gadania w ten sposób, biorąc go do siebie. To przez to, że tak powiedział..." A prokurator zapytał: „Czy oskarżony był świadomy, że dopuszcza się przekroczenia prawa?" „Prawo", odparł Torin, „potrafi być czasem tak okrutne". Z przyjęcia dla Garego, o wyprawieniu którego tak marzył To-rin, nic nie wyszło. Wybrał na to złą porę roku. Uświadomił to sobie, kiedy, po tym jak po drodze z Karlstadu trzy razy zmienił taksówkę, niósł uśpionego wreszcie, opchanego czekoladą i oranżadą chłopca do swego domu. Ogród spoczywał zimny i nagi pod śniegiem, bujak, na którym mieli siedzieć w półcieniu i robić figurki z gliny, wmarzł w śnieg, łubiny i owocowe kwiecie trzymały się odeń z dala, a nad jeziorem narastała zimna mgła. Od początku wszystko szło na opak, ale teraz dopiero dotarło to do Torina, jakby żywił cały czas nadzieję, że przynajmniej ogród niezależny jest od pór roku, że tu, przy rowie, przebiega granica między zimą a latem, między dniem a nocą, między samotnością a poczuciem wspólnoty. Że wystarczy ją przesadzić jednym skokiem. Jednym małym skokiem, po którym oczy jego napotkałyby wzrok chłopca, a twarze ich rozpromieniłby jeden wielki uśmiech powitania. Dom, „ten chlew", jak przeleciało mu przez myśl, był zimny, nie-dogrzany i brudny, a w kuchni nie znalazł najmniejszego nawet kawałka pustego miejsca, gdzie mógłby ostrożnie złożyć dziecko: gazety, kable, narzędzia zalegały tak teraz, jak i wówczas, na krzesłach, stołach i łóżkach. Kiedy mimo to udało mu się jedną ręką odgarnąć trochę rupieci z łóżka, na podłogę spadła poziomica i Gary przebudził się, tak gwałtownie, że aż zrobił w spodnie. Chłopiec jakby eksplodował całą tą gazowaną wodą i słodką czekoladą. Miotał się dziko i kopał, trafiając Torina w twarz, a odór i ciepła wilgoć — jedyne ciepło w tym wyziębionym domu — rozchodziły się po rzeczach. — No już cicho, cicho — próbował Torin i zarobił ukąszenie w przegub dłoni. — Musimy pójść do wychodka. Ale kiedy przeniósł Garego przez ciemne podwórze, odsunął zasuwkę i podniósł klapę znad ziejącej przepastną głębią dziury, przy czym podmuch wiatru raz po raz rzucał drzwiami, Gary popadł w skrajną histerię. 203 — Nie wrzucaj mnie tam! — krzyczał, wczepiając się ze zwierzęcą wprost siłą w ramiona Torina. — Nie, nie bój się — mówił ten — masz tylko usiąść i srać. Żebyś nie zapaskudził rzeczy. Ale Gary nie chciał, za nic w świecie nie można go było do tego skłonić. „Właściwie nie miało to sensu", przyznał Torin w swym długim i rozwlekłym zeznaniu w sądzie, „bo i tak już wcześniej zdążył wszystko wysrać." „Może pominiemy te szczegóły", rzekł prokurator, odchrząkując. „Nie sądzę", odparł Torin, „bo to właśnie ta dziura jakby... kiedym pojął... że nawet z tym se nie radzę... co-uldn't even wipe offhis ass... kiedym stał tam i myślał, że nic dla niego w domu nie mam do jedzenia, prócz fasoli i boczku... ani nawet mleka... nic a nic... że wszystko to pomyłka... i ta dziura... że tam moje miejsce... as if that hole was..." „Czy mogę prosić, by oskarżony używał przynajmniej szwedzkiego języka?", przerwał mu prokurator. „Yes, yes, yes", jęknął Torin kryjąc twarz w dłoniach. W domu udało mu się wreszcie ściągnąć z chłopca powalane spodnie, wytrzeć go jako tako za pomocą egzemplarzy amerykańskiego czasopisma „The Pilot" i ubrać go w jeden ze swych swetrów. Owinął go kocem, a potem usunął zabrudzone prześcieradła. Rozpalił ogień w piecu, zagrzał wody, wyprał powalane kałem rzeczy, powiesił je na sznurku nad piecem, po czym siadł przy kuchennym stole i utkwił spojrzenie w nieruchomym chłopcu. — Dać ci kawy? — spytał. „Ale dzieci nie piją przecież kawy, powinienem był o tym pamiętać", kontynuował swą opowieść, a ławnicy przytaknęli mu skinieniem głowy. „Ale co powiedzieć dzieciakowi, który nawet na człowieka nie spojrzy? Nie ma nic gorszego, panie sędzio, niż nie być widzianym przez dziecko. Wtedy człowiek raz na zawsze traci wszelką wartość." - Więc rzekł: — Jutro rano pojedziemy z powrotem do mamy. „Jeśli rzeczy wyschną", powiedziałem mu. „Ale nie wyschły. W domu było wilgotno i zimno, choć mnie samemu to nie przeszkadza, jakoś nie było nigdy nikogo, dla kogo miałbym go ogrzać." Poza tym była sobota. 204 Sklepy zamykano wcześniej i gdy Torin odważył się wreszcie pójść po zakupy, było już za późno. Bał się spuścić chłopca z oczu, siedział więc przy stole, pilnując go i próbując lepić dlań zwierzątka z gliny. Ale Garego nie interesowały zwierzęta. Grymasił, że jest głodny i Torin wmusił w niego po południu trochę fasoli z boczkiem. Dał mu też nieco napoju słodowego, więc biedy nie cierpiał. Wieczorem było przyjemniej, bo Gary, po tym jak przez cały dzień gapił się na radioodbiorniki, wszystkie te przewody i narzędzia, odważył się wreszcie nimi bawić. „Myślałem, że to początek. Że on i ja zaprzyjaźnimy się kiedyś. Że wykazuje zainteresowanie moimi wynalazkami. I mogłem nawet zbliżyć się do niego i bawić się z nim trochę, wywołać prąd w generatorze, podobały mu się iskry, panie prokuratorze. Gdyby nie te iskry, to pewnie bym otworzył, jak pukali do drzwi. Ale drzwi były zamknięte na klucz, zasłony zaciągnięte, a małemu zakryłem ręką usta. To jedyna zła rzecz, jaką zrobiłem. Powinienem był otworzyć, bo to mój siostrzeniec Sidner walił do drzwi i wołał. Jego ojciec pojechał do Australii, a matka, moja siostra, nie żyje. No i nic z tego początku nie wyszło. Zepsułem wszystko tym zakryciem mu ust, bo płakał potem i krzyczał przez cały wieczór. Głodny też pewnie był. Tej nocy poszłem do wychodka. „No i znowu ten wychodek", przerwał prokurator. „Jak się nie ma nikogo, do kogo się można zwrócić, panie prokuratorze, to trzeba spróbować się modlić. Padłem na kolana przed dziurą." „Dobrze już, dobrze," rzekł prokurator, „możemy to chyba pominąć." „Nie" odparł Torin, „kiedy to jedyne, co człowiek miał, wymyka mu się z rąk... to człowiek wpada w rozpacz... jakby niósł w sobie kogoś aż na próg mroku..." Za błogosławieństwo można uznać, że w niedzielę rano czyjeś chrząknięcie przerwało te medytacje: w drzwiach wychodka stał policjant Hedengren i patrzył nań ze współczuciem: — Oj Torinie, Torinie! Coś ty nawyrabiał! Torin podniósł się z podłogi, zakrył dziurę klapą, wzrok miał pusty i trząsł się z zimna. — Przyszłeś odebrać mi małego? — Więc jest u ciebie? 205 — Wiesz to już chyba. — Tak przypuszczałem. I na co ci to było? W dodatku na oczach wszystkich! Nawet ci rozumu nie stało, by czapkę na łeb wcisnąć, te rude kłaki świeciły na całe podwórze. Ludzie donos złożyli. Torin wszedł przed nim do domu, ale zatrzymał się w progu, przyglądając chłopcu, który spał pod kocami, z kciukiem w buzi. — Moje dziecko. Kiedyś ojciec musi przecież... Nie chciałem nic złego. Ona nie pozwala mi nawet... — Wiem, Torinie. Masz trochę kawy? Zbudzono mnie o świcie. Czasem myślę, że lepiej by było posiadać ogród warzywny niż być policjantem. — Mnie też zabierasz? — Torin przesunął kociołek z kawą na gorącą płytkę pieca i przyciskał go ręką, żeby szybciej się zagrzał. Potem umył jedną filiżankę i siadł naprzeciw. — I to po tym, jak Madsen zrobił z tobą wywiad! Skądinąd ciekawe to było. Jaki on jest właściwie? — To dobrze — mruknął Torin. — To dobrze, że się mną zajmiesz. — Jakbym wiedział, że mały jest w Sunne, to można by go było wziąć nad jezioro, połowić okonie. On, ty i ja, Torinie. Wczoraj nałapałem miętusów, z dobre pięć kilo, skombinuję, żeby ci dali spróbować, kiedy... — ...mnie posadzą? Hedengren siorbnął gorącej kawy i wyciągnął z kieszeni jakiś papier. — Gary, tak się nazywa, co? — To nie ja go chrzciłem. Dałbyś mu jeszcze chwilę pospać? — Muszę zadzwonić, żeśmy go znaleźli. Czekają na to w Karl-stadzie. Że też musiałeś narobić bigosu! — Możesz iść pierwszy. — Nie bardzo, Torinie. — Przecie nic nie zrobię. — Wiem, żeś dobry człowiek, ale najlepiej będzie, jak pójdziemy razem. Wiesz, takie przepisy. Bezprawne uprowadzenie, bezprawne pozbawienie wolności. Niedobrze, Torinie. 206 — Pozwól małemu jeszcze trochę pospać. Możemy posiedzieć i chwilę na niego popatrzeć. You know, it might be the last time... You know, I had hoped... — Nie znam angielskiego, Torinie. — Moglibyśmy tu posiedzieć. Całkiem spokojnie. On jest wszystkim, co mam. Wnet i to mi zabiorą. — No dobra, dolej jeszcze kawy. Pewnego kwietniowego dnia Torin Brink, siedząc w sałi sądu w Karlstadzie, słuchał, jak odczytywano akt oskarżenia, które wniosła przeciw niemu matka ich wspólnego dziecka, niejaka panna Carina Zetterberg. Prokurator powołując się na paragraf nr 15 kodeksu karnego, żądał pozbawienia go wolności. Opis wykroczenia był długi i męczący. Torin ze zdziwieniem przyglądał się publiczności, którą zwabiły tu nagłówki gazet, głównie dzięki temu, że do artykułów na temat uprowadzenia dziecka wciągnięto również nazwisko Larsa Madsena. Torin stał się nagle kimś znanym z radia, figurując razem z Madsenem na zdjęciu, zrobionym im w swoim czasie przez reportera „Wiadomości Fryksdalskich", w miejscu, gdzie kiedyś stał pomost To-rina. Sam Madsen nie skomentował wydarzenia, a zapytany wprost, zaczął się rozwodzić na temat nowej serii reportaży z niziny Vastgotaslatten, który to program nadany będzie podczas lata. Panna Zetterberg, siedząca przy prokuratorze, nie spodziewała się widać podobnego rozgłosu. Takie przynajmniej sprawiała wrażenie, gdy po wejściu do sali rozglądała się nerwowo dookoła. W ostatnim czasie znacznie przytyła, włosy jej były świeżo zaondulowane i stanowczo za krótkie na karku. Miała z sobą torebkę, a w ręce ściskała zwiniętą chusteczkę do nosa. Oskarżony Brink przybył zatem 11 marca do Karlstadu, gdzie na oczach wielu sąsiadów, za pomocą czekolady i cukierków, jak również fałszywych obietnic o pójściu do cukierni, uprowadził Gare-go Zetterberga. Następnie siłą, jak zaświadczył pan Widman, kierowca taksówki, wciągnął chłopca do auta będącego własnością wyżej wymienionego i pojechał do Kilu, gdzie kazał się wraz z chłopcem wysadzić na rogu ulic Wielkiej i Kolejowej. Zaraz potem przesiadł się do innej taksówki, będącej w posiadaniu i prowadzonej przez pana Ederlinga, zamieszkałego w Kilu. Również w czasie tej jazdy Brink gwałtem przymuszał dziecko do jedzenia słodyczy i to w ilości, jakiej pan Ederling jak żyje nie widział". W Zachodnim Amteviku oskarżony ponownie zmienił, przypuszczalnie dla zmyle- 208 nia ewentualnej pogoni, samochód, tym razem na volvo, należące do niejakiego pana Bengtssona z Backebron, który zawiózł jego i chłopca do Sunne, gdzie wysadzono ich „niedaleko mostu". Mały, strudzony i zasmarkany, zdążył już w tym czasie zasnąć. Pan Bengts-son, który słyszał był audycję radiową Madsena i poznał oskarżonego, próbował nawiązać z nim rozmowę, ale nie otrzymał na swe pytania odpowiedzi, co uznał za „co najmniej dziwne". Oskarżony Brink udał się potem ukradkiem do swego miejsca zamieszkania, do którego dotarł około południa. Tam zamknął chłopca na klucz, nie dając mu możliwości zarówno pójścia do toalety, jak i posiłku, przez co chłopiec w momencie odnalezienia go przez policję, w nocy na 13 marca, znajdował się w odrażającym stanie: „silnie zaziębiony i brudny", przyodziany w obszerny sweter oskarżonego, pod którym nic nie miał. Powódka, panna Carina Zetterberg, która po powrocie do domu odkryła zniknięcie dziecka, ogromnie się przeraziła! Po wypytaniu sąsiadów, którzy donieśli, że dziecko zostało uprowadzone przez rudowłosego mężczyznę, zawiadomiła policję. Sąd zapytuje oskarżonego Brinka, czy wszystko to jest zgodne z prawdą? — Cukierków nie miałem — rzekł Torin. — Wszystko jakoś poprzekręcano. — Ale uznajecie stan rzeczy? — Czekoladę miałem, to fakt, ale nie cukierki. Kiedy Carina Zetterberg podchodziła do podium dla świadków, upuściła torebkę. Wypadło z niej pudełeczko z pastylkami do ssania, które rozsypały się po podłodze. Przerażona rozejrzała się wokół i zaczęła je zbierać. Czekano na nią cierpliwie. — Od dłuższego czasu czułam się zagrożona przez niego — rzekła, po czym zamilkła. Nie mogła wydusić z siebie ani jednego słowa i spojrzeniem prosiła prokuratora o pomoc. — Proszę opowiedzieć własnymi słowami. — Od początku? — Owszem, od początku. Wsadziła do ust jedną z pastylek i ssała ją długo. — Jak przyszedł i zabrał dzieciaka? Sędzia i prokurator jednocześnie skinęli głowami. 209 — Poszłam se do sąsiadki, kawy się napić. A kiedym wróciła, to go nie było. No to ide na górę, do domu, ale tam tyż nie siedział. To żem wyleciała na ulice. Ni ma go. A przeciem mu mówiła, coby nigdzie nie lazł. Tom wołać zaczęła. Ani widu, ani słychu. To żem do sąsiadów poszła, tych pod nami, ale go nie widzieli. No tom zaczęła ryczeć, ludzie usłyszeli, na schody wyszli i pytają, co mi jest. To im gadam, że Gary wsiąkł, no i jedna sąsiadka, Karlssonowa, Britta znaczy się, mówi, że takiego jednego widziała, co to stał i z nim gadał i miał czekoladę i ryże kłaki, tom pojęła, że to... on. Schyliła głowę, mnąc w palcach pasek od torebki, — Czy powódka miała podstawy do podejrzewania Brinka? — Takich rudych kłaków nikt ni ma... No i nie raz koło chaty się szwendał. — Czy czuliście, że zamierza coś takiego zrobić? Carina zmarszczyła brwi i zastanawiała się: — Taak — rzekła. — Od dłuższego czasu czułam się prześladowana. — Czy Brink w jakiś sposób dawał to do zrozumienia? — Nie, nie tak wyraźnie. Ale łyso się człek czuł, jak on tu węszył. Czasem mógł tak parę godzin stać i gały wlepiać. — I nigdy nie zaprosiliście go do mieszkania? — Nie. — Ze strachu? Był przecież, bądź co bądź, ojcem dziecka? — Na nerwy mi działał. I małemu tyż. W tym momencie wtrącił się sędzia. — Czy chłopak kiedykolwiek spotkał swego ojca? — Nie. — To skąd niby stał się taki nerwowy? — Bom mu go pokazała, jak stał i gały w okna wlepiał. — Powiedzieliście dziecku, że to jego ojciec? Carina przełknęła ślinę i mocniej ścisnęła w ręce chusteczkę do nosa. — On przecie taki dziwak. I tak dziwnie patrzy. — Ale to „dziwne", jak to nazywacie, wpatrywanie się nie oznacza, że wam groził? 210 — Może i nie, ale tak właśnie się gapił. Bardzo dziwnie. I jakby przypomniawszy sobie wyuczoną lekcję, mówiła dalej najczystszą szwedczyzną: — To, co się wydarzyło, zaszokowało mnie, rzecz jasna. Dziecko doznało przez to urazu. Głodzono je przecież. Przez ten cały czas. — A może to było tak, że nauczyliście dziecko bać się swego ojca? — Ale przecie... — przewróciła oczami, szukając w powietrzu pomocy, jakiegoś zdania, czegoś do powiedzenia. — Czy istniał jakiś powód do strachu? — Ja tam nie wiem — odparła Carina Zetterberg. Sędzia, człowiek wykształcony, pochodzący z małej miejscowości w południowej Szwecji i marzący o innych niż ten procesach, spojrzał na nieforemną postać Torina, jego obwisłą dolną wargę i jasne brwi. — Może oskarżony Brink opowie nam teraz, własnymi słowami, wszystko od początku? Własnymi słowami — powtórzył, jakby klepał go po ramieniu. — Własnymi? — rzekł Torin. — A któż to niby miał mi je podarować? Life is a penal colony for a lonely man. Sędzia podniósł brwi: — Co znaczy... — Wystarczy, jak pan sędzia zrozumiał. Życie samo w sobie jest wystarczającą karą. Pięć lat płaciłem na Garego i nawet mi go nie pozwolono tknąć. Przez pięć lat marzyłem, nie o tym, by ona do mnie przyszła — tu wskazał palcem na Carinę Zetterberg — tego za wiele by było żądać, ale żeby choć raz mi pozwoliła... te ręce, panie sędzio... co z nimi zrobić...? Tak, jakby krzyczały, tego dnia właśnie. Krzyk z nich dochodził — rzekł Torin, kładąc je na oparciu bariery oddzielającej siedzenia ławników, żeby wszyscy mogli je obejrzeć i wysłuchać. — To z nich to wyszło... — Chcecie powiedzieć, żeście stracili głowę? Torin spojrzał z politowaniem na prokuratora, który usiłował wtrącić się do jego rozmowy z sędzią. — Moja głowa nie zajmuje uprzywilejowanego miejsca w porównaniu z resztą ciała — odparł, co wywołało uśmiechy na twarzach 211 publiczności. Zniknęły one jednak, gdy mówił dalej: — Ale pan, panie prokuratorze, składa się być może z samej głowy. Czyżby jednak reszta ciała była tylko dodatkiem...? Zbyteczną naroślą? — Wróćmy do tematu — rzekł prokurator, usiłując możliwie jak najbardziej się ufizycznić: zwalniając mięśnie brzucha i podpierając nonszalancko policzek ręką: — Kiedy oskarżonemu przyszedł do głowy pomysł uprowadzenia dziecka? — Pomysł? Tak jakbym to planował! Złoty ząb Boskiej Birgitty zalśnił ku niemu jak z obrazu nad ołtarzem w mroku kościoła. „Najważniejsze jest działanie. Pogrążanie się w myślach osłabia człowieka." Tak jakby mu nagle rzuciła tłustą przynętę. Wbił w nią zęby i zawisł, wijąc się w konwulsjach. Teraz wreszcie coś zdziałał, a przynajmniej był na najlepszej drodze: działanie dopadło go i nie puszczało. Podarowało mu pół godziny spokoju, gdy razem z Hedengrenem obserwowali znad filiżanek kawy śpiącego Garego. Dało mu parę partii szachów w areszcie, dobry obiad z miętusa i kieliszek wódki... „o którym gęba na kłódkę, Torinie", choć w tym samym momencie zapukano do drzwi komisariatu i stanął w nich młody notariusz z Karlstadu, by przeprowadzić z nim wywiad. Stojąc obecnie na podium dla świadków Torin uśmiechnął się na myśl o tym: ta jakże nie zużyta twarz za miejskimi okularami, gładko zaczesane włosy, chusteczka w kieszonce marynarki, teczka. I Hedengren, który zerwał się na równe nogi, chowając do kieszeni kieliszek, zrywając Torinowi serwetkę z kolan — to Hedengren chciał, żeby było uroczyście! — i krzycząc nań: Ale-ście się grzebali w tym ustępie! I który wepchnął go do celi, skąd go natychmiast wywołano, by odpowiedział na pytanie, czy nadużywa alkoholu. Nie, z tych wyżyn wesołości nie zamierzał się bronić. Nie na ich warunkach: — Trzymajcie się prawa — rzekł. — Skoro uważacie, żem winien, to wezmę na siebie karę. I tak nikt na mnie nie czeka, nikt z wyjątkiem kotów. Just the cats... Ale prokurator nie przestawał go wypytywać, więc odpowiadał apatycznie, czasem ze wzburzeniem, czasem z ogromnym zmęcze- 212 niem, parę razy z naciskiem, jak wtedy, gdy go zapytano, czy miał powód podejrzewać, że dziecko nie miało u matki dostatecznie dobrej opieki. — Niczego nie podejrzewałem — odparł głośno. — Nic mi o tym nie wiadomo. Każdy człek ma swe rany. Za wszystkim kryje się jakiś powód. Na Carinę Zetterberg patrzył z dużą czułością. Ona zaś chowała przed nim spłoszony wzrok, ssała gorączkowo swoje pastylki i drapała się po brzuchu. Nagle uderzyła w płacz. Szlochała nieprzerwanie, gdy prokurator wygłaszał oskarżyciełską mowę, domagając się wysokiej kary za uprowadzenie dziecka i co rusz poklepując Carinę po ramieniu, częściowo by ją uciszyć, częściowo by uspokoić. A gdy wreszcie stwierdził, że choć uczynek był z rzędu poważniejszych, ale z uwagi na to, że popełniono go w dobrej wierze... i Carina usłyszała, że kara może wynieść od czterech miesięcy do sześciu lat, podniosła się i rzekła: — On nie jest ojcem małego, to Torsten Bodlund. Patrzyła Torinowi prosto w oczy. — To ci ino chcę rzec, Torinie. W ciąży już byłam, jakem wtedy do ciebie przyszła, ale Torstena wszyscy przecie znali, zwłaszcza z tego meczu w Arvice, gdzie na lewym skrzydle grał, żonaty był, do tego forsy nie miał, coby mi zapłacić. A zejść, to my się zeszli w Kolnas, jakiś czas przedtem. Tośmy nie wiedzieli co robić. No i tyś nam do głowy przyszedł, Torinie... że tobie może by to wcisnąć, boś taki dziwak i tego... Torsten w cukierni czekał, jak my... jak my... — Odbywaliście stosunek? — podrzucił prokurator, opadając z powrotem na krzesło. — Można tak rzec. I nieźle na cyku byłam. Jeśli już człek ma być szczery. Sidner siedzi w pustym od miesięcy salonie Fanny i gra Sceny dziecięce Roberta Schumanna. Eva-Liisa uchyla drzwi. — Dobrze, że jesteś. Jak ładnie grasz. — Wcale nie. Ale miło, że ci się podoba. — Dzwoniła Selma Lagerlóf. — Mm... Co się stało? — Nie wiem. Prosiła, byś przedzwonił. Pewnie potrzebuje jakiejś farby ze sklepu. Eva-Liisa rozgląda się wokół: — Szczęściarz z ciebie, że Fanny udostępniła ci fortepian. — Podlewam przecież kwiaty i doglądam domu. Coś mi się chyba za to należy. — Uważam, że ładnie tu u niej, człowiek ledwie śmie wejść. Dziwne, że tak zniknęła, nic nikomu nie mówiąc. Jak się nazywa to, co grasz? — Von Fremden Landem und Menschen. To już ci się u nas w domu nie podoba? — Owszem, choć mamy inaczej urządzone, nie tak elegancko. Słuchaj, jak myślisz, mogłabym poprzymierzać trochę rzeczy? — szepcze, pochylając się nad nim. — I parę tych naszyjników, co leżą w szufladzie. — Tylko połóż z powrotem na miejsce. — To jasne. Pomyśl, nadal czuć jej perfumy. Ona jest bardzo wytworna, co? Weszłam raz, jak siedziały obie z Selmą i rozmawiały. Dostałam kawałek tortu. Miło było posiedzieć sobie z nimi. Pomyślałam wtedy, że ty też tak będziesz miał, jak się ożenisz. — Ja nigdy nikogo takiego nie spotkam. — Spotkasz, spotkasz. Uważam, że jesteś bardzo przystojny. I inny niż wszyscy. Więc pewnie tu w Sunne nikogo nie spotkasz. Ani w Karlstadzie. Ożenisz się z kimś ze Sztokholmu i będziesz się mnie wstydził. — Czemu miałbym się wstydzić? 214 — Ta Fanny to cię musi bardzo lubić, co? Skoro cię wzięła do Strómstadu, na tego Svena Hedina. Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz? W każdym razie był z malinami, ten tort znaczy się. Myślisz, że Selma sama je zebrała? — Nie sądzę. — Ale zawsze! Pomyśl, jakby człowiek był taki sławny, jak ona! Oj, do licha! — Czemu tak mówisz? — Jak się jest na oczach wszystkich, to trzeba się jakoś przyzwoicie ubierać. Ja bym chyba wybrała coś w błękicie. Albo zieleń. Ale nie takie czarne, jak ona. Choć może ona musi. Myślisz, że dzie-ciuch ze mnie, co? Przyznaj się! — Jesteś najlepszą siostrą pod słońcem. — Czemu tato się nie odzywa? Czasem myślę, że on... Idź teraz, zadzwoń do Selmy, bo pewnie się niecierpliwi. Sidner idzie dzwonić. Eva-Liisa miała rację: Selma pyta, czy nie mógłby jej przynieść parę puszek niebieskiej farby i trochę szpa-chlówki, bo zamierza odnowić jadalnię. — Potem mógłbyś mi pomóc trochę przy książkach. I wiesz co, Sidnerze? Zajrzyj też do Cukierni i kup tort z marcepanem. Posiedzimy sobie i pogadamy. Okna w gabinecie Selmy są otwarte, słychać śpiew ptaków, ona sama przyjmuje go siedząc przy biurku. — Ależ wyrosłeś od ostatniego razu. Ile to masz teraz lat? — Osiemnaście, wkrótce dziewiętnaście. — Przyniosłeś farbę? — Dałem już malarzowi. Mam nadzieję, że dobry odcień. Tort zostawiłem w kuchni. Czy miała pani jakieś wieści od Fanny? Selma podniosła się ciężko od biurka, po czym podpierając się laską podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. — Chciałabym, byś mi pomógł przy książkach. Niedługo już po-żyję i to, o co cię proszę, jest delikatnej natury, sądzę jednak, że mogę ci zaufać. Taki piękny dziś dzień, całe rano słuchałam śpiewu 215 ptaków. Że też nigdy się to człowiekowi nie znudzi. Ale ty pewnie nie masz na to czasu, goni cię młodość. — Czasu mam aż nadto. Nie powinienem go tyle mieć. Przeciągnęła laską po półkach: — Widziałeś kiedy tyle książek naraz? — Nawet w bibliotece nie. — Myślisz, że wszystkie przeczytałam? — Większość pewnie. — Tak chyba wszyscy myślą. To żenujące, ale muszę przyznać, że znam zaledwie małą ich część. Spójrz tylko — rzekła i wyciągnęła na chybił trafił książkę z półki. Otworzyła ją i wskazała: „Największej z nich wszystkich, Selmie Lagerlóf, z podziwem i oddaniem — autor". Dedykacje, pozdrowienia. To samo tu i tam. Aż trudno zliczyć. Zbyt wielu pisarzy. I wszyscy przesyłają mi swe dzieła. Niektórzy dziękują, drudzy żądają oceny lub przedmowy, jeszcze inni przychodzą z rękopisem i proszą o pomoc w wydaniu. A mnie nie starcza już sił. Jestem stara i Bóg wie, czy w ogóle stać mnie jeszcze na jakąkolwiek ocenę tego, co piszą inni. — Ależ tak — spróbował Sidner. — Bez frazesów dziś, mój chłopcze. Ten jeden jedyny raz w życiu mogę je sobie wyprosić. Ale sama pewnie jestem sobie winna. No, do rzeczy. Sporządziłam testament. Ten grób będzie w przyszłości... — Grób? — Marbacka, moja posiadłość, czyż to nie grób? A więc Mćrbac-kę przeznaczam na muzeum. Czy rządzi mną próżność czy co innego, nad tym możesz sobie łamać głowę po mojej śmierci. Wtedy zjawi się tu, jak przypuszczam, cała masa ludzi, aby grzebać i węszyć. Również wszyscy ci pisarze. Opadła znowu na krzesło i położyła laskę równolegle do zielonej podkładki na biurku. — To, o co cię proszę, Sidnerze jest proste: chcę, byś porozcinał karty książek. Jak widzisz, nie czytałam ich. Więc, żeby wyglądało, że jednak. Czy mogę liczyć na twą dyskrecję? Przynajmniej czterdzieści lat po mej śmierci? 216 — Nawet czterdzieści pięć, pani Selmo. Nie mam z kim plotkować. — Słyszałam, że dzielnie sobie obecnie poczynasz. — Owszem, nieźle. Ale to też jedyne, co można o mnie powiedzieć. Być dzielnym oznacza przecież w praktyce umiejętność udawania, że to, co się robi, jest ważne. Na przykład sprzedawać puszki z farbą! Nie po to się urodziłem. — No, bierzmy się do roboty. Zacznij od litery A. Ja będę tu siedzieć, a ty odczytasz mi nazwisko, tytuł i zobaczymy, co się da zrobić. Tu masz nóż do papieru. Sidner wyciągnął pierwszą książkę: — Ahlberg, Emma: Na dziedzińcach radości. — Aha, na dziedzińcach radości, no cóż. Rozetnij. Pisarki trzeba będzie wszystkie porozcinać. I tak robią co mogą. Muszą pokonać wiele przeszkód na drodze do pisarstwa. Chyba ją kiedyś spotkałam. Małe, szare stworzenie. Czy książka wygląda na smutną? Selma siedziała z przymkniętymi oczyma, wsłuchując się w słońce, które przelewało się po grzbietach książek i po podłodze. — Skoro mam je też czytać, to długo potrwa. — Masz rację. Jeśli to wesoła książka, to nie ma powodu jej czytać, jeśli smutna, to znaczy, że tytuł kłamie. Nas kobiet nie stać jeszcze na razie na ironię. Bierz następną. — Ahlberg, Erik: Poza smugą wzroku. Selmie Lagerlóf z podziwem. — Tfu, co za tytuł! Rozetnij siedem stron, żeby widział, że się wysiliłam. Mam nadzieję, że za tą smugą wzroku panuje spokój i cisza. Następna! — Alm, Albert: Pod koronami topól. — Mały Albert! Jakżeż on był pozbawiony talentu! Zapewniam cię, Sidnerze, że j e m u na pewno nie uda się odwrócić biegu literatury. Mieszka w Landskronie. Uczył tam w szkole. W jego książce wszystkie przecinki są z pewnością na swoim miejscu. I każde zdanie poprawne gramatycznie. Kiedy rozetniesz tę książkę, bo ta ma być rozcięta — co będzie przyczyną jednej z nielicznych w jego życiu chwil radości — wtedy odkryjesz, że pod tymi jego topolami wysia- 217 duje stado greckich bogów. Więcej w tym nauki niż życia. Ale może znajdziesz też prosty i ładny wiersz do jego matki. — Tak, jest tu, Do Matki. — Tak się domyślałam. Prowadziła mu dom. Mogłam ich oglądać w niedzielę z okna, kiedy szli do kościoła, trzymał ją pod rękę. Były chwile, że zazdrościłam mu tego spokoju, który nigdy się nie zmącił. Ale z drugiej strony tak mało wiemy o życiu innych. — Jest rozcięta. Dość cienka. — To dobrze. On się przynajmniej nie wynosi. Ale też nigdy nie będzie wielkim pisarzem, tak już jest w życiu. — Edvinsson, Carl-Edvard: Pieśń zaułków. — Brzmi to rozpustnie. Rozetnij, żeby nie myślano, że czuję lęk przed nowoczesnością. Przelewa się tam absynt? Dziki śmiech upadłych kobiet tłucze się po ścianach? Uważasz mnie pewnie za hipokrytkę. Nie musisz odpowiadać, za to opowiem ci jedyną śmieszną historię, jaką znam i która wcale nie jest śmieszna. Ale sens jej jest taki sam, jak moja dzisiejsza potrzeba ciebie. Znałeś Emma-nuela Larssona? Umarł on w każdym razie rok temu. I kiedy umarł, jego żona wybrała się do Sunne i kupiła mu piżamę. Żeby w spisie inwentarza napisano, że takową posiadał! To wyraz troski o czyjąś godność, nie hipokryzja. No, dawaj następną! — Friedrichsen, Ebba: Anna z folwarku. — O Boże! I pomyśleć, że przyrzekłam tej kretynce natychmiastową odpowiedź! A tu nawet jedna strona nie rozcięta! Uwielbiałam tę Ebbę. Jej zapiekanka grzybowa nie miała sobie równej. Pewnie dlatego, że dodawała do niej śmietany. I to sporo. Nic dziwnego, że tak smakowało. I jakże sama była urocza! Podobnie jak jej mieszkanie. Drogie obrazy, autentyczne perskie dywany, krótko mówiąc w dobrym guście. Wiesz, pomyślałam sobie, że napiszę dla ciebie list polecający, na wypadek, gdybyś się znalazł w Sztokholmie. Tam dopiero byś chodził na koncerty, przyjęcia. Podobałoby ci się to? — Chyba czułbym się zagubiony. Selma pochyliła się nad biurkiem i zmrużyła oczy. 218 — A wiesz, że ja też się tak czułam. Ale kiedy jest się znanym, ludzie tego nie zauważają. Mówiła, że mnie wręcz kocha, doszukiwała się w mym zachowaniu różnych rzeczy, które nigdy nie istniały. Wszystko poddawała głębokiej analizie, nawet najbardziej wyświechtane frazesy, które mi się wymknęły. Jedyne, czego nie mogę pojąć, to tej jej pasji pisania książek. Folwarku to ona nigdy na oczy nie widziała. Urocza jako człowiek, ale czy pisarze są uroczy? Nie! A teraz zadzwonię, by nam przynieśli tort. Sidner przytaknął i wyciągnął kolejną powieść: — Egon Lund, Koń ciągle jeszcze marzy. — Tej nie rozetniemy. On sobie świetnie radzi dzięki swym kontaktom w Sztokholmie. Biega po korytarzach redakcji czasopism, przyjaźni się ze wszystkimi redaktorami, którzy mogą mu się przydać. Nad moim grobem oświadczy, że prowadziliśmy z sobą głębokie dyskusje. Głębokie! Ze mną! Wiesz, błyskotliwość zawsze przychodziła mi z trudnością. Odnosiłam wrażenie, że każde wypowiedziane przeze mnie słowo było niewłaściwe. Na kształt ciężkiego kamiennego westchnienia... I taką też mam opinię, czyż nie? Że stara ze mnie nudziara? No, przyznaj, bez ogródek! — Niezupełnie. Raczej nikt nie oczekuje od pani wesołości. — I słusznie. A to dlatego, że mówiąc, muszę się niejako bronić, jakby pytania bezpośrednio mnie atakowały. Nigdy nie zdążam bawić się słowami, odwracać ich sensu. Teraz to już bez znaczenia. Ludzie i tak z szacunkiem wysłuchają każdej mojej bredni. Kucharka wniosła tort i kawę. Na tacy stały też dwa małe kieliszki. — Mam nadzieję, że będzie smakowało — rzekła i wycofała się dygając. — Na pewno — odparła Selma. — Co tam masz za książkę? — Nils Malmgren: Siłacz. — Odstaw ją z powrotem. To słabych chcę przywrócić do życia. Tę słabość, która tkwi w nas samych. Jeśli kiedykolwiek przyświecała mi jakaś idea, to właśnie dać prawo głosu słabym. Jak myślisz, mój chłopcze, będzie wojna? 219 — Śni mi się po nocach. Że mama żyje, że ojciec jest z nami i że nadlatują samoloty. — To wy, młodzi, narażeni będziecie na cierpienie. Podczas wojny dzieci trzymają się życia równie wątło, jak kwiat jabłonki w sadzie. — Boi się pani śmierci? — Dziwny chłopcze, dlaczego o to pytasz? — Bo mam wrażenie, że wolno mi postawić to pytanie. — Gdybyż dane mi było umrzeć przy otwartym oknie, takiego dnia, jak ten! Ptaki w ogrodzie, szmer strumyka i obok ktoś, komu można zaufać... Ptaki i tamto inne może by się znalazło... ale komu mogłabym... nałóż sobie trochę tortu. — Jest smaczny. — Oni rzeczywiście mają dobre ciasta w tej Nowej Cukierni. Zwłaszcza marcepanowe torty... choć nie mogą być za słodkie. — Jak to jest, gdy pisze się książkę? — Ależ Sidnerze! Z tobą rzeczywiście nie można rozmawiać o wypiekach. Nie zamierzasz chyba... — Chcę być nieśmiertelny. — Jestem ostatnią osobą, która by cię wyśmiała. Może będzie ci to przez parę lat pociechą. — Nie mam wyboru. Nie potrafię żyć normalnie. Czuję, jakby oddzielała mnie od życia jakaś błona. Ale kiedy krzyczę... znaczy się kiedy piszę... wtedy wmawiam sobie, że to właśnie da się z mego życia wysłyszeć i popłynie dalej... Jestem śmieszny? — Oczywiście, dokładnie tak samo, jak ja. Z dziedzińca dobiegł szurgot wielu stóp, szepty i po nich nagła cisza. Potem jasne dziewczęce głosy podjęły: Z dala, na błoniu, tam jagód brzemię Przybądź radości serca Selma drgnęła i szczelniej otuliła się szalem. 220 Chcesz mi coś donieść, czekam tam ciebie Przyjdź różo i szałwio, przyjdź słodkawa mięto Przybądź radości serca. — Przepraszam cię na chwilę, bo muszę teraz wyjść się pokazać na balkon. Mniej więcej przy drugiej zwrotce. Podaj mi, proszę, laskę. To naprawdę wzruszająco miłe z ich strony. Choć wiesz, ilu Przybądź radości serca wysłuchałam w mym życiu? Z drugiej strony sama pewnie jestem sobie winna. Cieszy mnie to, rzecz jasna. Cieszy, choć słuchu nie mam za grosz. Sidner stał w okiennej niszy, przysłuchując się pieśni i małej dziewczynce, która wysunąwszy się na czoło, rzekła podniesionym głosem: — My, uczennice szkoły gospodarki rolnej w Molkom, pozwalamy sobie przekazać nasze pokorne wyrazy uznania największej pisarce Północy i podziękować za znaczenie, jakie mają dla nas Pani książki i opowiadania. Dziękujemy. — To ja dziękuję — Selma pokiwała ręką. — Dzięki wam, moje dzieci. Stokrotne dzięki. — I podczas gdy jej kiwanie i bezradność stawały się coraz większe, powoli wycofywała się w głąb pokoju. — To straszne — westchnęła, opadając na krzesło. — Nie mam im nic do powiedzenia. Nic a nic. — To chyba wystarczyło. — Wystarczyło! Stoją tam teraz z rozdziawionymi buziami i zamierzają śpiewaćAcA, Varmlandio. Ja zniknęłam, a nauczyciel próbuje powiedzieć: „Nie przerywajcie, rozumiecie chyba, że ona jest stara i chora, niewiele już ma życia przed sobą. Więc śpiewajcie, na pewno was słyszy". O czym rozmawialiśmy? — To bez znaczenia. — Ależ owszem. Chciałeś wiedzieć, jak to jest pisać książki. To przede wszystkim uciążliwe! Jakby się człowiek przedzierał przez pustynię: długi szlak, bez kropli wody, bez najmniejszego drzewka, pod którym można by spocząć. I nagle docierasz do oazy: płynie tam język, otwiera się każdy listek, wszystko chce być wierszem. Słyszysz? Śpiewają teraz na dworze! I pióro przelatuje nad kartką, znajdujesz się w pewnego rodzaju uczuciowym tropiku. Pomyśl tyl- 221 ko, jak dużo jeden jedyny człowiek potrafi uchwycić wzrokiem, jak każdy jego gest naładowany jest tym, co minione, tym, co go czeka, i jak boleśnie krucha jest teraźniejszość: na podobieństwo różowego zimoziela między dwiema ruszającymi się w posadach skałami. To właśnie zimoziół masz ująć obiektywem. Tak. A potem decyzja, kiedy poczucie szczęścia z powodu jakiegoś pomysłu przechodzi w pracę, i lęk przed wyborem punktu widzenia. Można ustawić się z lornetką i obserwować zimoziół z oddali, ogarnąć cały jego świat, uzyskując pełną panoramę, której cząstkę stanowi. Można też śledzić je z odległości pół metra, wyjdzie wtedy inna książka, albo wpełznąć do jego wnętrza, co w sumie jest najtrudniejsze, najmniej wygodne, jako że nie powinno się nigdy opuścić na wpół stworzonego człowieka! Należy się przytulić do jego bijącego serca i notować rytm jego oddechu, czuć drgnienia przebiegające jego twarz. Choć właściwie nie wiem. Nie mam jakiejś ogólnej teorii. Za to gdy piszę, wtedy wiem. Wtedy wiedziałam. Teraz należy to już do przeszłości, a my zjemy sobie po kawałku tortu i... może kieliszek sherry? To nalewka z owoców dzikiej róży prażonych w piecu. Czułeś kiedy, jak pachnie przypiekany w piecu głóg? To tak, jakby na blasze spoczywała cała jesień. Zbierałyśmy je w ubiegłym roku, we wrześniu, Fanny i ja. Chyba nigdy już nie uda mi się ponownie czegoś takiego przeżyć. Opiekujesz się jej kwiatami, to dobrze. — Czy długo potrwa nim wróci? — Nie. Jest ona kruchym człowiekiem, Sidnerze. Ręce jej drżały, gdy niosła kieliszek do ust. Nie udało jej się ukryć nagłego ciężaru znaczenia, gdy wypowiadała jego imię. Sid-ner patrzył na nią, przełykając ślinę, z trudnością oddychając. — Czy mam kontynuować... te książki... — Nie, wystarczy, Sidnerze. Znów to imię. Coś zwróconego prosto do niego. Na parapecie okna podskoczyła sikorka. — Lubisz Fanny? Wcisnął się w głąb siedzenia. — Co pani ma na myśli? — Nie zastanowiło cię, czemu tak nagle wyjechała? 222 — Naturalnie, że tak! Chyba nic jej się nie stało? — Fanny urodziła dziecko, Sidnerze. — Dziecko! Fanny?... Dlaczego pani mi o tym mówi? Czy dlatego tu jestem? Padł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. — Wszystko w porządku, Sidnerze. Krzycz, a sforsujesz ciszę tego grobu. — Moje i Fanny? To przecież niemożliwe — wyszeptał, podnosząc wzrok na Selmę, ale ona kołysała całym ciałem i niezdarnie dotknęła ręką jego głowy. — Ale czemu nic mi nie powiedziała? Przecież jestem dorosły. Mogła przecież... — Mnie o to poprosiła, żeby dać ci możliwość odejścia. Możesz się udać, dokąd tylko zechcesz. Jeśli to zrobisz, zostawi cię na zawsze w spokoju. — Więc ona chce, bym się... ulotnił. Nic nie rozumiem. Selma położyła sobie jego głowę na kolanach, kołysała go i głaskała po włosach. — Niezbyt dobrze sobie z tym radzę... Moje ręce nigdy czegoś takiego nie robiły. — To chłopczyk czy...? — Chłopczyk. Ma teraz dwa tygodnie. Sprawia ci przykrość, gdy cię głaszczę? — Nie. — Opowiedziała mi o podróży do Stromstadu. Jak urażona i zaszokowana była tym, że Sven Hedin... Och, ta głupiutka gąska. Jej kontakt z rzeczywistością nigdy nie był taki, jak powinien. Miała tyle marzeń. Za to przerażają wszystko, co realne. No cóż, to akurat mi zawierzyła, bo czy jest ktoś, kto potrafi powiedzieć wszystko? W dodatku mnie, którą omijają życiowe historie. Uniosła w dłoniach jego twarz. — Tylko my o tym wiemy: Fanny, ty i ja. Ale wmieszani w to jesteście wyłącznie wy dwoje: Fanny i ty, ja nie. Kochasz ją? Mimo że pod względem wieku mogłaby być twoją matką? — I co ja teraz zrobię? 223 — Urodziła wreszcie to dziecię miłości, za którym tak długo tęskniła. Podejdź do fortepianu. Słyszałam raz, jak grasz. — Wiem. — Zagraj coś. Cokolwiek. Nigdy nie mogłam znieść, gdy ktoś patrzył, jak płaczę. Torin był skazany na życie: kiedy chciał się powiesić, pękła krata, gdy usiłował wbić widelec w aortę, zjawił się z wizytą więzienny kapelan. Był to bardzo ogładzony, pełen godności pastor, który upojony swą trzeźwością miał na wszystko tylko jedną odpowiedź. Zaległa ona niczym głaz przed wejściem do tunelu chaotycznych pytań. Torina skazano na dwa miesiące przymusowych robót. W powietrzu czuło się wiosnę i kiedy stawał przed kratą, widział usytuowaną z drugiej strony muru pensję dla dziewcząt. Podczas przerw smukłe uczennice przechadzały się po siatkówce jego oczu, kontynuując spacer również nocą, gdy leżąc na pryczy gapił się tępo w sufit, nękany ciągle tym samym palącym pytaniem: „Jak można tak potraktować człowieka?" Jak, proszę księdza, jest to możliwe? Jak, panie Sędzio? Jak, Boże? Po zope-rowanych marzeniach nie zostało ani śladu, zabrano mu przyszłość, z prowizorycznie zamontowanego kontaktu wyciągnięto wtyczkę. Na parapecie okna przysiadał czasem gołąb: błękitnosza-re upierzenie połyskiwało w słońcu. Patrzyli sobie zwykle w oczy i Torin myślał, jak bardzo chciałby choć przez sekundę móc myśleć po ptasiemu. Znaleźć się w czyimś innym mózgu, spojrzeć inaczej na świat: wtedy to Jak odsłoniłoby przed nim swą nagość. A może by nawet przestało istnieć? Zjawił się adwokat, chcąc omówić z nim proces Cariny Zetter-berg. Chodziło o jej krzywoprzysięstwo. Dostałby zwrot kosztów, gdyby tylko podpisał co trzeba i odpowiedział na parę pytań. Ale Torin odwrócił się twarzą do ściany: „Pieniądze nie zwrócą mi życia". Nawet bez moich narodzin — o tak, byłem już na świecie i ssałem zapewne pierś Farmy — Sidnerowi trudno byłoby wyciągnąć Torina z apatii. Sam przecież stał przez bity tydzień przed lustrem, badając wzrokiem swą twarz, przekonany, że z dnia na dzień 225 wyraźniej obserwuje proces własnego starzenia się. Był złamanym człowiekiem, tak uznał, tam, w celi Torina. — Jak kobiety mogą tak człowieka traktować, Torinie! — My fellow-sufferer. Tak już jest w życiu, że pewne rzeczy trzeba zrobić i wypowiedzieć. Ślepcy z nas, you know. Jesteśmy tylko wytworami. Życie jest disappointment. — Może to z całą naszą rodziną coś jest nie w porządku, Torinie? Zamierzasz znowu odebrać sobie życie? — To na nic. I tak trzeba będzie za to odpokutować. W jakimś innym bycie. I obaj westchnęli ciężko. — Może to i dobrze tak się poddać. Umrzeć i od wszystkiego się uwolnić? — Poddać? Czemu to... little brother? Gary nie był miłym chłopcem, ale był mój... tak przynajmniej sądziłem. Wolałem żyć tym kłamstwem niż zostać przemienionym w żywe nic nierobienie. Bez kłopotów... bez takich kłopotów trudno utrzymać człowieka na właściwym szlaku. On był mą jedyną wolą, brother. — Ale że dopuszczamy, by nas oszukiwano. — A kogóż to nie oszukują, Sidnerze? Jak myślisz, z czego żyją księża? Większość z nich połyka te kłamstwa z otwartą gębą. Życie to a penal colony. Więc niech sobie będą te kłamstwa. Prawda nie jest w gruncie rzeczy taka znów atrakcyjna. Dobry to wymysł, że życie jest misterium, przynajmniej mamy się czym zająć. Jedynie dzieci potrafią nas z gruntu oszukać. Dzieci się na świat nie proszą. Bo czy ja się prosiłem? Czy komukolwiek kiedyś na mnie zależało, z wyjątkiem moich kotów? Wiesz może, co z nimi? Gówno, nieważne. Czy kiedykolwiek jakaś kobieta spo jrzała na mnie, robiąc wielkie oczy? — Aż tak beznadziejnie chyba nie jest, Torinie — przerwał Sid-ner, pragnąc samemu coś powiedzieć, ale Torin nie zwrócił nań uwagi. — Czy moja matka kiedykolwiek rzekła: Torinie, jesteś radością mego życia? Nie! Czy cokolwiek w życiu osiągnąłem? Zniosłem niewolnictwo? Nie, brother, wyrabiam nagrobki. Towarzyszy temu 226 wiele myśli, gdy tak siedzisz i wykuwasz nazwisko po nazwisku. Smukłe, wątłe imiona, delikatne lata. Tobie to dobrze, przejechałeś się tylko przez życie, myślałem. Odbywamy pokutę za narodziny, wpierw poprzez życie, potem poprzez śmierć, jak on to powiedział, Schopenhauer. Przez dwadzieścia lat wykuwałem nazwiska i lata, stawiając kropkę w ich życiu, i równie długo byłem pośmiewiskiem ludzi. Tylko dzieci się nie wyśmiewają. — Ja nigdy się z ciebie nie śmiałem. — Ty nigdy z niczego się nie śmiałeś. — To j a powinienem pewnie odebrać sobie życie. Wszyscy, których znam, ulatniają się. Jeden raz w życiu byłem z kobietą i od razu dziecko! Jakże byłoby wspaniale, gdyby mnie... zechciała. Miałbym wtedy... — Dobrze już, dobrze — westchnął Torin, wygrywając palcami marsza na blacie stołu. Słońce wdarło się przez okno, tworząc krzyż. — Wnet znajdziesz sobie jakąś słodką dzierlatkę. Za to ja! — Czy kogoś od ciebie pozdrowić? — Daj kotom trochę śmietanki. Choć czekaj — i wyglądało na to, że widok zbierającego się do odejścia Sidnera sprawił Torinowi ulgę. — Jeśli spotkasz Boską Birgittę... Poniższa historia jest pewnie baśnią opowiedzianą przez Boską Birgittę, która, po tym, jak dosięgną! ją szept Sidnera, w ciągu dwóch tygodni ukrywała Torina między swymi udami. Oh Lord, w jakiejż to ja wyrosłam biedzie! Jedyne, co posiadałam na własność, to puszka po herbacie. Dom leżał na równinie, a mgła często zbita była jak kołdra. Marzyłam, by wślizgnąć się pod nią i bawić w chowanego z innymi dziećmi. Ale dzieci tam nie było. A mnie i tak zabrakłoby odwagi, bo pod kołdrą ojciec, na podobieństwo gada, pełzł przez łąki ku spódnicom matki na werandzie. Musiały zawierać jakieś światło, bo inaczej nie pojmuję, po co w ogóle tam parł. Był zawsze spity, mokry od moczu w okolicy rozporka, z ustami pełnymi tabaki i krwi, z oczami zapuchniętymi od bójki w Arvice, oh Lord, co za nędza! Więc przesiadywałam na drzewie, stojącym na środku podwórza i tuliłam się do pnia, przynajmniej latem było przyjemnie. Przysuwałam do oczu puszkę po herbacie, była okrągła, czarna i błyszcząca i pisało na niej dużymi literami TEA FROM DARJEELING. Były też cztery obrazki: pierwszy przedstawiał stojącego w wysokiej, pożółkłej trawie nosorożca, na którego czaiło się paru nagich ludzi z oszczepami. Na drugim wznosiły się góry z pokrytymi śniegiem szczytami. Niebo było całkiem błękitne, jak zresztą na wszystkich tych obrazkach. Na trzecim była rzeka, spływająca kaskadą wzdłuż skał, u podnóża których kobiety prały rzeczy i rozkładały je na kamieniach. Czwarty zaś przedstawiał ptaka, który połyskiwał costly. Jedno oko ptaka wpatrywało się we mnie i im bardziej zbliżałam twarz, tym większe ogarniało mnie ciepło: czułam zapach herbaty i siana i zamykając oczy rozbierałam się do naga. Rzeczy były brudne, domagały się wyprania, kładłam je więc poniżej wodospadu, uczyłam się prania ich w rzece. Potem piliśmy TEA FROM DARJEELING w wysokiej trawie, przyglądał się nam nosorożec, a błękitny ptak połyskiwał w powietrzu pod ośnieżonymi górami, oh Lord, co za rozkosz! W Darjeelingu było zawsze lato, ogrody pełne róż i... kaczeńców... jedynych kwiatów, 228 jakie wtedy znałam. Ogień z herbaty z Darjeelingu, muzyka dla herbaty, wiatru, oczu, usta dla herbaty z Darjeelingu! Pytasz, Tori-nie, czy byłam piękna? W Darjeeling byłam prawdziwą pięknością, nosiłamna biodrach przepaskę z najczerwieńszego aksamitu, a w spadające mi na nagie ramiona włosy wplatałam herbaciane kwiaty, często się śmiałam, tylko czasami przenikało mnie zimno. Bo tam, w Darjeelingu, też miałam puszkę po herbacie: była pusta i czarna i miała cztery obrazki. Na pierwszym była mgła, z której wypełzał dziad o zapuchniętych oczach, na drugim dom, w którego drzwiach stała mama, nawołując w mroku, na trzecim droga, prowadząca donikąd, a na czwartym siedząca na drzewie brzydka dziewczynka: zasmarkana, z zapuchniętymi powiekami, bo tak strasznie się bała odgłosu rąk i kolan podczołgujących się pod drzewo. Każdy dźwięk był tak wyraźny: człapanie, gdy stopy ugrzęzły w błocie, szuranie, gdy przedzierały się przez pole, zbliżając się nieubłaganie do drzewa. Bo ja naprawdę zdejmowałam z siebie rzeczy i siedziałam owinięta w koc. Tak było zawsze, gdy chciałam od niego uciec. Myślałam, że wtedy mnie nie dosięgnie. Żadnej lalki, żadnego misia, tylko DARJEELING. Żadnych książek, żadnych słów, tylko ich odwrotna strona, To-rinie. W samym środku równiny. Również do szkoły wlokłam z sobą równinę, krzyki i jego ręce. Leżały na ławce, pełzały wokół mnie po podłodze w klasie. Któregoś dnia, gdy był trzeźwy, ojciec zobaczył moją puszkę i rzekł: „Fajnie, to właśnie jest mi potrzebne". „To moje", krzyknęłam. „Potrzebna mi jest do gotowania", rzekł i wydarł mi ją. Wywiercił dwie dziurki w górnej części, w ten sposób, że śrubokręt przebił oko ptaka. Potem przymocował uchwyt z drutu i odszedł do lasu. Za każdym razem, gdy się pojawiał, puszka była coraz bardziej osmolona i czarna, wkrótce już nie można było dojrzeć, co przedstawiały obrazki. Płakałam. Oh, Lord, co się teraz dzieje w DARJEELING, myślałam, ale myśli moje już tam nie docierały, więc brzydłam, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Głowa pełna brzydoty. Oczy wypełnione brzydotą, gdy nań patrzyłam i gdy 229 wzrok mój padał na mą biedną matkę, która zawsze uciekała spojrzeniem w bok. Pewnej nocy stary wrócił pijany, rozpalił ogień w kuchennym piecu i zwalił się na rozkładaną ławę z opuszczanym wiekiem. Nad ranem mama odkryła, że kuchnia płonie i wnet ogień ogarnął cały dom. Przez bitą godzinę mama usiłowała wyciągnąć ławę, gdy tymczasem wokół szalał pożar. Centymetr po centymetrze udało jej się dopchać ławę do drzwi, wypchnąć na zewnątrz, minąć werandę i dociągnąć do masztu flagowego na środku podwórza. Ze względu na ogień zatrzasnęła wieko, sama zaś owinęła twarz mokrą chustą, którą co rusz tłumiła płomienie na ławie. Gdybyś wiedział, ile on ją w życiu natłukł, Torinie! Jakimi słowami ją lżył! Ten czyn, to dopchanie swego oprawcy do życia, nadwerężyło jej zdrowie i nieomalże rozum. Stałam sparaliżowana przy maszcie, gdy podnosiła wieko: leżał tam i spał, obrócony na bok, z uśmiechem w kąciku ust. „Biedaczysko", powiedziała mama, „żałosne biedaczysko". I padła na ziemię. Ale stary zaczął się przeciągać, zbudził się, zamrugał powiekami i wylazł z ławy. Dom płonął, z daleka usłyszeliśmy nadjeżdżającą straż pożarną. Stary spojrzał na mamę, na dom, na ławę, zmierzył ją wzrokiem, po czym pokiwał głową: „I na cholerę to się zdało", rzekł. Zapewniam cię, Torinie, że gdybym nigdy w życiu nie była widziała mego Darjeeling, gór, wodospadu i trawy, byłby mnie wówczas przyssał do siebie i zagarnął w krąg swego poddania. Patrzył na mnie pełen pogardy dla samego siebie, wyciągnął do mnie rękę, ale się uchyliłam. Nie dam mu jeszcze bardziej mnie zarazić. Tego dnia uciekłam. Nie wiem, skąd wzięłam siły, goniłam przecież resztkami. Uciekłam obciążona wielkim balastem nienawiści i zarazy. Sprzedając się parłam naprzód, wiedząc, że muszę żyć, póki któregoś dnia nie odnajdę Darjeelingu: miejsca, gdzie wszystko jest czyste. Chciałam wierzyć, że takie miejsce istnieje. Na tyle lat i obietnic dałam się nabrać: wszyscy ci zakłamani książęta, który rzucali mnie na śmietnik i śmiali się potem za moimi plecami. Ileż 230 kieliszków wypiłam! Ty, Torinie, znasz chyba najlepiej brzmienie takiego śmiechu! — Yes, I know — położyła mu rękę na ramieniu, a on się nie uchylił. — Ale jam nic nie wart. — Nie o to chodzi. My po prostu będziemy. I nie ustaniemy w poszukiwaniach. Więc jedź ze mną do Darjeelingu, Torinie. Na cztery dni przed upływem kary nastąpiło pierwsze zniknięcie Torina: w klasyczny sposób przepiłował kratę i spuścił się na dół za pomocą prześcieradła. Dyrektor więzienia uznał go za idiotę, któremu zabrakło tej odrobiny cierpliwości. Trzeba teraz będzie na nowo go przesłuchiwać, karać i grzebać w stosie papierzysk. Jeśli się go w ogóle da odnaleźć. Odnaleźć się nie dało. Ale po dwóch tygodniach ktoś zastukał do więziennej bramy i oto stał tam ten idiota, prosząc grzecznie o wpuszczenie, aby mógł odsiedzieć swą karę, zarówno starą, jak i nową. W ręce trzymał papierową torbę, a w niej akwarelę: leśne jezioro i perkoz w trzcinie. Była to prymitywna akwarela, poczęta w miłości i niewiedzy i Torin nie dał jej sobie odebrać. Udekorował nią ścianę celi i uśmiechał się, leżąc z rękami pod głową. Nie odpowiadał na pytania o miejsce swego pobytu. I tak się to potem latami powtarzało. Gdzieś pośrodku lata Torin wstawał nagle od swych nagrobków, odkładał śrubokręt i dłuto do szopy i znikał bez słowa. Po czym któregoś dnia wracał. Jedynym znakiem jego nieobecności była nowa akwarela na ścianie jego domu. Był czysty i pachniał przyzwoicie, nawet jeśli czystość ta nie wystarczała na cały następny rok. — Zacząłeś malować, Torinie? — It's none of your business — odpowiadał, wzruszając ramionami. O PIESZCZOTACH Sidnera Nordenssona 11 maja 1939 Cóż za całkowita bezradność wobec przymusu utrzymania się dziś wieczorem przy życiu! Siedzę przy otwartym oknie, w kuchni, gdzie nic się nie uśmiecha, przed obłożonym w czarną ceratę zeszytem i piszę, po raz pierwszy od dawna i tylko dlatego, że od paru dni wiem, iż gdzieś w świecie mam syna. Kim jesteś? I kim ja jestem? Nie widzieliśmy się jeszcze. Twoje istnienie nie przysparza mi radości, ja sam jeszcze nie narodziłem się do życia. Dopiero gdy cię ujrzę, dowiem się, czyśmy dla siebie przeznaczeni. Te słowa, jeśli dadzą się rzucić na papier, posłużą ci za zasiew, żebyś kiedyś w przyszłości wiedział, kim byłem, nawet jeśli życie me będzie marne. Na dworze wiosna. Odbywam długie spacery poza miasto. Chodzę z rękami założonymi na plecach i wmawiam sobie, że przyglądam się światu, chociaż właściwie czekam na Wielką Katastrofę. Wieczorami przesiaduję nad książkami, albo przy fortepianie w domu twojej matki, której kwiaty podlewam. Jest ona, jak dotychczas, jedyną kobietą w moim życiu. To ona mnie znalazła. A może po prostu byłem pod ręką. (później) Nic nie mija szybciej od Pieszczoty. Ale podobnie jak zapach i ton, również Pieszczota jest jedynym wspomnieniem godnym zabrania z sobą z życia w śmierć. Bo czyż pieszczota miłosna nie oznacza w gruncie rzeczy prośby o uwagę? I to w dodatku całego ciała, oka, ucha, języka? Zadasz kiedyś pytanie: Dlaczego ojciec mój kochał miłość bardziej niż życie? Dziewięćdziesiąt pięć procent mego czasu upływa mi na rozmyślaniach o Erotyce. Ile straconej energii! Przeżyłem do tej pory 6690 dni, pieściłem może sześć razy, a więc statystycznie rzecz biorąc po 235 jednej pieszczocie co trzy lata. Choć w moim przypadku wszystkie pojawiły się naraz. Jak widzisz, notuję swe upokorzenia. Zapisuję ci w testamencie wszystko, co posiadam! Pomyśl, że w wieku dziewiętnastu lat mam tylko Fanny i Boga do wyboru! 2 czerwca 1939 Widziałem cię, mój synu. Nadano ci już imię, bez mojego udziału, przybyłem za późno. Gorzkie spotkanie, jako że przygotowane słowa rzadko bywają wypowiedziane, skoro ćwiczy się je pod nieobecność wszystkich zainteresowanych. Stałem na schodach domu Fanny, zamierzając rzec: „chcę ujrzeć mego syna!". Ale zdanie to nigdy nie zostało wypowiedziane, bo akurat wtedy, w letnim deszczu i trzasku żwiru, ty właśnie przerwałeś to, co miało być uroczystą chwilą. Zapłakałeś, Victo-rze — bo takie jest twoje imię — z głodu i z powodu mokrych pieluszek. Fanny, kobieta, o której sądziłem, że przynależy do mnie, ponieważ mamy to coś wspólnego, co jest tobą, minęła mnie pospiesznie, kierując się w stronę otwartych drzwi wejściowych. Zostałem sam na podwórzu, z.torbą w ręku, patrząc na tył jej spódnicy — cie-mnofioletowej — znikający w głębi domu. Coś przepadło bezpowrotnie, a w zamian zjawiło się jedno wielkie upokorzenie: rzeczywistość trafiła mnie poniżej pasa. W ten sposób otrzymałem nauczkę, z którą może kiedyś potrafię się pogodzić. Siadłem na stopniu samochodu i skryłem głowę w ramionach. Dlaczego tak pospiesznie mnie minęła? Kiedy nabrałem wreszcie odwagi i wszedłem do środka, wszystkie moje gesty były już tylko nędzną namiastką wcześniej przygotowanego scenariusza. Filiżanki do herbaty, które poprzedniego dnia przygotowałem na stoliczku w salonie, były nietknięte i zsunięte przez nią na sam środek blatu, serweta pomięta, a cukierniczka przewrócona. Kiedy podałem herbatę, nie ruszyła jej, póki nie wystygła, podobnie jak moje serce. Karmiła cię piersią i nie mogłem się do niej zbliżyć. Czy tak się właśnie dorośleje? Gdy spytałem, czy to rzeczywiście moje dziecko, drgnęła i odparła: „Tak, ale ono jest moje". Jeszcze jeden odstęp więcej. Sonata na fortepianie, którą chciałem jej zagrać, 236 teraz jakby usunęła się z zasięgu moich myślo-rąk. Leżałeś przy jej piersi, której raz tylko dotykałem. Nie mogłem stamtąd odejść. Nie mogłem zostać. Widziałem, jak moje ciało i wola zaczynały się od siebie oddalać. Jakiż ból w związku z twym przybyciem, Victorze. Na słowa „Tak bardzo za tobą tęskniłem" odparła: „Jestem o tyle od ciebie starsza". „Jakie to ma znaczenie?" spytałem, a ona na to: „Ogromne. Nie chcę widzieć, jak będzie cię gasić moja postępująca niedołęż-ność". Ale sama kwitła. Skóra jej była gładka i miękka, nowo utworzona, specjalnie dla ciebie. Nie wiedziałem, czy ta wymiana słów kryje w sobie plany kolejnego wyjazdu lub zniknięcia i nadal, siedząc tu, w mej kuchni, tego nie wiem. Za to ty, czytając to, będziesz znał odpowiedź. 10 czerwca 1939 Dni, rozmowy: „Przeżywam piekło, Fanny". „Dziecko jest moje, Sidnerze, tak długo, póki żyję. Potem będzie twoje, jeśli zechcesz. Jeśli nie, są inni, którzy się nim zajmą, zadbałam o to. Tam, gdzie przebywałam, długo nad tym myślałam. Jeśli chcesz, uczynimy go bogatym i silnym. Będziesz mi grał na pianinie, ja mogę robić na drutach. Będziesz brał Victora na spacery, pił ze mną herbatę, a gdy nadejdzie noc, będziesz wracał do siebie, nie życzę sobie, byś tu mieszkał. Chcę, byś spotykał inne, nie jestem zazdrosna. Żądania mego ciała są takie małe, Victor daje mi wszystko." „Chciałbym cię pieścić, Fanny." „Każda kolejna pieszczota komplikowałaby jeszcze bardziej nasze życie, tak to już jest z pieszczotami. Za mało mam widać temperamentu, aby mnie to nęciło. Ale ze względu na dziecko więź między tobą a mną nigdy nie powinna się przerwać. Jednym z elementów miłości jest otwartość. Jeśli ty i ja żylibyśmy razem, jakże wtedy moglibyśmy wszystko sobie opowiadać? Czym jest kobieca pierś? Zaokrąglenie kobiecego brzucha? Łono, z pokrywającym je owłosieniem i szczeliną, przez którą fantazja 237 moja niezmiennie wślizguje się do wewnątrz? Wtajemniczeni wiedzą, ale mnie nikt nie oświecił. I czym jest upływający czas, który spędzam rozmyślając o lśniącej radości Jej rozwartych ud i tysiącu oczu Jej twarzy? Herbata, kanapki, wymiana zdań: „Śnią mi się twoje piersi, Fanny." „Czy naprawdę mam sobie sprawić kochanka, byś przestał się podniecać? Solidnego, zdrowego mężczyznę, który będzie tu spędzał noce i odchodził rano, co zmusi cię do pukania, gdy nas odwiedzasz?" „Jakże się zmieniłaś!" „A cóż ty masz za materiał porównawczy, Sidnerze? Jestem teraz kobietą rozumną. Rozumną i wyrachowaną. Lubię spokój, nie zatapiają mnie żądze, jak..." „Mogłabyś mnie nauczyć, jak być dobrym kochankiem." „Pomyłki nie zawsze są rezultatem zła, możemy wyciągać z nich wnioski." „Należysz do wiecznie oczekujących, Sidnerze. Trudno ci się zdobyć na inicjatywę. Chciałabym pobudzić tę stronę twej natury. Porządnie prowadzisz sklep, ale jest on dla ciebie w pewnym sensie zabójstwem. Stać cię na coś innego, masz większe możliwości niż sprzedawanie kleju." „Co uważasz za większe, a co za mniejsze, Fanny?" „Większe to to, co obejmuje całego człowieka, nakłania go do maksymalnego wysiłku, dociera do zakamarków osobowości. Co cię właściwie obchodzą interesy? Wcale się z tym nie czujesz dobrze. Zauważyłeś, że osiągasz sukces bez nadwerężania tych cech, które najbardziej cię obchodzą, tych poziomów, na których spoczywa twa siła i których nigdy nie poruszasz. Nigdy nie rzucasz się w ich wir. Kurz na nich osiada, Sidnerze. Szlam, jak na dnie rzeki." „Cóż więc chcesz, bym zrobił, Fanny?" „Sam posłuchaj, co mówisz! «Cóż więc ty chcesz, bym j a zrobił?» Tu nie chodzi o to, czego j a chcę." „Jakoś sobie poradzę." „Poradzę! To nie w tym rzecz. Masz po prostu zrobić coś z samym sobą! Poradzić, też coś! Takich jak ty stać na więcej!" Nieco później: letnia noc. Odbyłem wzmacniający i beznadziejny spacer do Sundsberget, potem jeszcze jeden, przez uśpione ulice i dodatkowo przez bezkształtną powieść. Wiesz, która godzina? Za 238 minutę krańcowe porzucenie, a mimo to śladu nocy. Fanny siedzi tam, na balkonie. Płomyk jej drży na wietrze, tyś jest tym płomykiem. Noc skupia się wokół jej białej sukni, przysłuchuje się świerszczom. Jakże spokojnie siedzi. Co ci szepce, gdy tak się nad tobą pochyla? Czego cię uczy? Jakie słowa przeciekają do twych małych uszu? Ja, ten wyśmiany, nie mogę spać, bo nigdy dotąd, choć w środku nocy, nie byłem tak od nocy daleko. Tak daleko od filiżanek kawy i marzeń! Mój synu: nikt mnie już nie dotyka, nikt nie używa mego ciała, nikt nie wie, ile pocałunków czeka na zabranie. Zgasiłeś jej dziwactwa. Jest teraz rozsądna, jak ten, kto napotyka realne spojrzenie, ciało, które można pieścić bez poczucia zagrożenia. Może wierzy w twe niepokalane poczęcie, w to, że byłem jedynie podmuchem wiatru, na podobieństwo złotego deszczu i łabędzia, może sądzi, że jesteś zbawicielem, kto wie, czy nie ma racji, skoro wierzy, żeś ją wybawił od Fantazji, od Opętania i halucynacji. Jest teraz trzeźwa i nudna, stwierdza lis Sidner, przypatrując się jej winogronom. 11 czerwca 1939 Jestem sprzedawcą farb, nie przeszkadza mi to zbytnio, przeszkadzają mi marzenia o pieszczotach. Jeśli ty, mój synu, chcesz użyć życia, trzymaj się kobiet. Nie chodzi tu o dobro czy zło, chodzi o życie. W jednym milimetrze, jednej sekundzie ich łona mieszczą się wszystkie te baśnie, które opowiada życie. Ale oprócz tego wszystkiego, co składa się na kobietę, nigdy nie zapominaj, że każda z nich ma imię. Drżąc z trwogi — dąż zawsze do Imienia. 14 czerwca 1939 roku Dwie rzeczy stanowią o dobroci natury: Pieszczoty i Muzyka. Ale ponieważ wszystko zdąża ku Jednemu, obie te rzeczy pewnego dnia złożą się na Nowy Twór. Sam jednak, poprzez specyfikę mej natury, zmuszony jestem przeżywać wiele nie będących muzyką spraw. Skazuje mnie to na wygnanie, mozół i pomyłkę. Stąd mam plany, aby wszędzie w ple- 239 nerze ustawić pianina, organy i fortepian. Żebym zawsze, spłoszony słowami ludzi, mógł poszukać schronienia w muzyce. Brak mi jednak na to środków. Jedynie we wnętrzu muzyki czuję się bezpieczny, zwłaszcza że owa druga Rzecz zdaje się mi wzbranianą. 17 czerwca 1939 Jak daleko można dotrzeć w głąb muzyki? Czy udałoby się tam osiąść, nie poddając się czasowi? Grałem dziś dwie godziny na organach w kościele, razem z organistą Jancke. Spytał mnie, czy nie życzyłbym sobie, by ponownie zabrano się za Oratorium na Boże Narodzenie nawet jeśli „nie byłoby to to samo, co wtedy, kiedy żyła Solveiga". Dodał jeszcze: „Masz talent. Powinieneś jechać do Sztokholmu i poświęcić się muzyce". Ale muszę przecież być na miejscu, gdy wróci tato. Muszę tu być, bo mam ciebie, Victorze. Mimo to muzyka tak wiele znaczy: tylko w niej jestem obecny, w niej wszyscy nieobecni są ze mną. Z perspektywy muzyki patrząc czas wydaje się żartem, oszustwem, które służy nie wiadomo komu. Towarzyszyć kadencji poprzez wszystkie jej warstwy, czasy, nastroje... a potem być zmuszonym do wyjścia... 20 czerwca 1939 Zmarł Dyrektor Bjórk. Powiadają, że w ostatnim czasie, spędzonym w łóżku, w budynku służącym za pralnię, dokąd się przeprowadził po bankructwie, miał do czytania jedynie swój stary elementarz. Co wieczór — wiem to od Królowej Sosu — otwierał go i tak długo się wpatrywał w jedną literę, aż całkiem zapomniał, co oznaczała. Kiedy dotarł w ten sposób do ostatniej litery alfabetu, zgasił światło i umarł, pusty i czysty jak wtedy, gdy się narodził. W czasach swej hotelowej obłudy rzekł kiedyś — według Królowej Sosu — krótko po śmierci Hjalmara Brantinga: „Taki człowiek umiera tylko raz", choć nienawidził wszystkiego, co się z nim wiązało. „Czy nie wypadałoby uczcić jakoś jego pamięci?" Wuj Torin, który właśnie nabrał zwyczaju popijania sobie w Hotelu, odparł: „Przecie dopiero co zmarł. Jak już trza czcić jego pamięć, to niech człowiek poczeka, aż się go trochę zapomni". 240 Noc Świętojańska, '39 Bóg nie „istnieje". Ja w niego wierzę. Gdyby „istniał", byłby więźniem języka i przez to naszym niewolnikiem. Gdybyśmy my „istnieli", bylibyśmy więźniami naszego własnego języka. Tak jak też i jesteśmy. Gdy tylko zwrócę swe spojrzenie karła w stronę Boga i próbuję go przychwycić, znika, by się uwidocznić wszędzie tam, gdzie go nie ma. Jego nieobecność jest warunkiem jego egzystencji. Tak sobie właśnie poczyna, podobnie jak ja. Nie znoszę tych, którzy weń nie wierzą. Wystarczająco dużo we mnie pustki, by spowodować więdnięcie róż. Wystarczająco dużo krzyku, by popękały noce. Wystarczająco dużo tęsknoty, by dać się zabić podczas wojny. Ale bez Boga wiele słów skazanych jest na zagładę: tych, które już nie znajdują oparcia. No, dość nagadałem się o Bogu. Jeśli mam ciągnąć dalej, to niech on to robi we mnie. Ja w tym czasie będę tobie i Fanny grał etiudy. Dzień po Nocy Świętojańskiej 1939 We Wszechświecie bez zmian! Te same ruchy na zewnątrz. Wszystko oddala się od wszystkiego. Między nami narasta mrok. Od ojca nie mam wieści, podobnie jak od Splendida. Od Fanny mizerny uśmieszek, współczująca dłoń na ramieniu, gdy chciałem cię wziąć w ramiona. Gdybyż nie położyła była tam ręki! Na moment nawet nie pozwala mi zapomnieć o spalającym mnie ogniu. Podtrzymuje go z dużym okrucieństwem. Dziś po raz pierwszy uśmiechnąłeś się. To, że ujrzałem twój uśmiech, powinno napełnić mnie ciepłem, ale wiem przecież, że każdy mógłby go widzieć, każdy, kto byłby dostatecznie blisko. Ja na pewno nie byłem. Przyglądałem się chwilę, gdy cię karmiła, a potem ruszyłem w muzykę, zamykając wszystkie drzwi prowadzące na powierzchnię. 241 1 lipca 1939 roku Niedziela rano. Pogodne niebo, lekki podmuch wiatru nad polami. Poszedłem się przejść do Vitteby, gdzie wśród swych wiśniowych drzew mieszkają Tołstojańczycy. Starzec siedział w altanie, jego biała broda lśniła. Słuchały go kobiety, którym czytał z księgi. Panował tam energiczny Pokój, gdyż znajdują się oni po wewnętrznej stronie wiary; są widzialni. Niewidzialny odszedłem, wnętrze moje krzyczało, że chciałbym się do nich przyłączyć. Przy brzegu ktoś zostawił na mchu lusterko. Zatrzymałem się nad nim, głęboko pochylony widziałem, jak łzy moje płyną w górę, ku mnie. 5 lipca 1939 Z Nowej Zelandii przyszedł list do taty. Ponieważ nie marny od niego wieści, otworzyłem list. Po przetłumaczeniu go za pomocą słownika prosiłem Boga, by taty nie dotknęło nieszczęście. Przytaczam list w całości, żebyś wiedział, na jakie okoliczności przypadły twoje urodziny. Drogi Mr. Aron Słowa te kreśli do Pana stara kobieta, i to nie we własnym imieniu, tylko po to, by spytać prosto z mostu: Gdzie się Pan podział, Mr. Aron? Przebywa Pan wśród żywych czy umarłych? Z naszą drogą Tessą Schneideman wydarzyło się coś strasznego i pełna jestem obaw, nie o jej rozum, bo ten ją opuścił, lecz o jej życie. Ale muszę to opisać w tym samym porządku, w jakim Stwórca powołał do życia nasze nieszczęścia. Nie wiem, czy Tessa wspominała Panu o mnie. Jestem wtajemniczona w Wasz związek, jako że jest ona bardzo samotną i wyobcowaną kobietą, jak to u nas na prowincji bywa. Pracuję na poczcie i przyjmowałam Pańskie listy, które potem dawałam Tessie, pozwalając jej czytać je w moim mieszkaniu, na tyłach urzędu. Było to konieczne ze względu na nieokiełznany charakter jej brata. Stąd wiem o wszystkim, jako że Tessa u mnie płakała, marzyła i razem planowałyśmy Pana przyjazd. Obie tak samo się cieszyłyśmy, szyłyśmy nowe rzeczy i wymyślałyśmy potrawy, którymi miałyśmy Pana 242 przyjąć. Radość nasza była tak wielka, że w końcu wyjawiłyśmy wszystko jej bratu, który wpadł we wściekłość. Być może nie jest on z gruntu zły, życie każdego z nas zawiera długie historie, z których niektóre prowadzą do zła. Całą swą złość skierował na mnie, widząc we mnie pomocnika Szatana na ziemi, co — niech Bóg mi będzie świadkiem — nigdy nie było moim zamiarem. W oznaczonym dniu Tessa czekała u mnie w mieszkaniu, a ja wyszłam na autobus, jako że Tessa była bardzo wzburzona i może od razu tu zaznaczę, że poruszenie jej było szczególnego rodzaju i że naprawdę nie była w stanie pójść sama. Jednocześnie twarz miała w takich wypiekach, że każdy normalny mężczyzna wziąłby ją za czarownicę. Przeczekałam trzy autobusy z Wellington, po czym zadzwoniłam na własną rękę do przedsiębiorstwa żeglugi, gdzie mi powiedziano, że statek wpłynął do portu w oznaczonym czasie. Ciężko mi było wracać, był to najcięższy spacer mojego życia, bo Pan, Mr. Aron, nie przyjechał, i aż do teraz, gdy piszę te słowa, Pan się nie pojawił. Każdego dnia, Mr. Aron, w ciągu całego tygodnia, udawało mi się podtrzymać pewnego rodzaju nastrój oczekiwania, ale ósmego dnia zdarzyło się to, czego tak się bałam. Mr. Aron, było to tak, jakby Tessa śmiechem wymusiła opuszczenie tego świata! To, że tak długo czekałam z listem do Pana, wynikło z tego, że nie pracuję już dłużej na poczcie — przeniosłam się do Wellington, gdyż zarzuty brata Tessy przybrały taką formę, że przez miesiąc musiałam się ukrywać. Tu też teraz wylewam łzy, nie ze względu na mnie samą, tylko z powodu Tessy, która, poprzez Pana, Mr. Aron, tak wiele oczekiwała od życia. Jej brat próbował zamknąć ją w domu, ale udało mi się, z pomocą przyjaciół, przenieść ją w inne miejsce. Dwa razy ją odwiedziłam, na więcej nie starczyło mi sil. Nie poznaje już ani mnie, ani nikogo innego. Bez przerwy się uśmiecha, śpiewa pieśni, których aż strach słuchać, i zbiera coś, co nazywa ślubną wiązanką i co składa się z chwastów i ostów, raniących jej ręce. Jednocześnie widać ruinę jej ciała i duszy, od dawna już się nie myje, pozwalając włosom i paznokciom rosnąć bez ograniczenia. Co wieczór, jak donoszą moi przyjaciele, siada przy apara- 243 cie radiowym, nasłuchuje krótkich fal i zdaje się odbierać sygnały od Pana, Mr. Aron, wszystkie bardzo pozytywne. Jest przekonana, że jest Pan w drodze. Ale czy to prawda? Piszę do Szwecji, jako że jest to jedyny posiadany przeze mnie adres, który znam z odwrotu Pańskich listów. Proszę przysłać telegram na podany niżej adres, wystarczy jedno słowo, żebym wiedziała, że jest jeszcze trochę nadziei dla Tessy Schneideman! Pańska Zrozpaczona Judith Winther 22 lipca 1939 Od czasu wieści z Nowej Zelandii nie mogę spać. Odnalazłem też inne listy od Tessy, które czytałem z wielkim poruszeniem. Czułem wielki smutek na myśl, że tato ją tak skrzywdził. Pomyślałem potem, że może umarł. Myślałem też o śmierci Mamy, która tak nim wstrząsnęła i sprawiła, że nie zawsze zdawał się trwać przy zdrowych zmysłach. A także o moich rękach, które pchnęły jej rower ku śmierci. Czułem wielki Lęk także wobec Jan Sebastiana Bacha, który stworzył Muzykę, dla której Mama umarła. Kiedym wreszcie zapadł w sen, była to niepokojąca mieszanka wielu ludzi, którzy tłoczyli się w przedsionku Hotelu i którym Dyrektor nie pozwalał wejść do jadalni, jako że Jeszcze tam nie nakryto". Była tam Jasna Mama i ciemna Tessa, i Fanny, której twarzy nie widziałem, i chciałem z nimi wszystkimi porozmawiać, ale Fanny mi nie pozwoliła. Patrząc na mnie surowo oświadczyła głośno, że wyrzuciła mnie ze swego ciała, przez co wszyscy odsunęli się ode mnie i ty, Victorze, byłeś jedynym, który nadal jeszcze na mnie patrzył. I myślałem, że to wszystko, co tam ujrzałem, musi zapaść także w ciebie i przysporzyć ci kiedyś cierpienia, bo jesteś częścią tego dnia, w którym to piszę, choć nic o tym nie wiesz. Zapisując pierwszą stronę tej książki myślałem, że zanotuję tu wszystkie moje Pieszczoty, by dane ci było uwierzyć w życie i miłość, ale pieszczot tych nie uzbierało się za wiele. Choć i tak są Czymś Ważnym, więcej warte niż wszystkie inne typu Pieniądze i Duży Dom, mimo że to, co się teraz dzieje i uwidacznia, jest wynikiem Nieobecności Pie- 244 szczot, zimnym cieniem tylko. Poszedłem potem do Królowej Sosu i pomagałem jej i Pani Jonsson robić kanapki, bo w Hotelu przygotowywano stypę — na znak czegoś? 20 sierpnia 1939 Tato nie żyje! Jestem jak porażony, nie mogę myśleć, prześladują mnie nocne koszmary. Eva-Liisa płakała mniej ode mnie, za to dużo ludzi przyszło nas pocieszać, gdy poprzez Królową Sosu wiadomość poszła w świat. Nadszedł list z Urzędu, z załączonym pismem Przedsiębiorstwa Żeglugi w Australii, że rzeczy i dobytek ojca są w drodze, ale nie ciało, jako że widziano jego skok do wody. Moja ręka jest bez czucia, nie mam siły więcej pisać. Później: Pociechą jest obecność kobiet, ale to, że Fanny nie przyszła tu z tobą, powoduje ból. Królowa Sosu i Beryl Pingel mają ciepłą pierś, na której się można wypłakać. Wysłałem telegram do Mrs. Winther w Nowej Zelandii. Krótko przed tym raz jeszcze przeczytałem listy Tessy i tak głęboko w nią wniknąłem, że czułem jej obecność, i kiedy wysłałem telegram, brzmiał on następująco: Father is dead. Letter follows. Aron. 20 września 1939 Zostaliśmy więc sami na świecie, Eva-Liisa i ja. Przez wiele dni trzymaliśmy się za ręce, ona jest silna i śliczna, pracuje w piekarni, gdzie wielu klientów może na nią patrzeć. Dano mi też potrzymać cię w objęciach. Fanny pozwoliła pogłaskać się po włosach i twarzy, ale jakby nieobecna duchem i patrząc na mnie ze zdziwieniem. Czyż nie jesteśmy wszyscy li tylko migoczącym płomykiem? Jakże łatwo mrok zalewa i gasi nasze życia. To cud, że w ogóle egzystujemy. Cud jest jedyną rzeczą, jaką możemy przeciwstawić nocy, wieczność zaś jest Pieszczotami, najbardziej ulotnymi ze wszystkiego. 245 Czy tato nie widział Evy-Liisy i mnie? Nie!!! Wycofał się z życia, do Mamy, porzucając nas. Tak właśnie zrobił. Boże, przebacz mi! 27 września 1939 Pukanie do drzwi: Angela Mortens. Nie chciała wejść, za to podała mi bukiet Wrzosu, że aż się wzdrygnąłem, jako że jest ona w Służbie Śmierci. Milczała długo, podczas gdy wzrok jej omiatał dolną część mieszkania. Miała też z sobą książkę Swedenborga o miłości małżeńskiej i jej przeciwieństwach. Gdy spytałem, czemu mi ją daje — noszę przecież Żałobę — odparła z dziwnym uśmiechem, że to na pociechę. Po tym zapadła cisza, aż wreszcie rzekła to, co już mi wiadomo, że Wrzos miał przypomnieć o jej zmarłym narzeczonym, który nosił to nazwisko i że sama powinna była się nazywać Wrzos a nie Mortens, jeśli taka byłaby wola Boga. Mówiła, że ułożyła też wiersz, o czym już wiedziałem. Przeczytała go, stojąc w progu ze złożonymi rękami: Ach, gdybyż cię śmierć nie zabrała co mnie w żałobę zagnała Król serca mego, Kurt Wrzos Gdyby nie ten zły los żoną byłabym jego Ale spotkamy się w niebie gdzie przytulimy do siebie twarze łzami zroszone, miłością i złotem wzruszone Bo wierność przysiąc ci mogę tak w słońce jak w niepogodę chociem samiutka jak palec Czy głos mój w górę niesie dociera do cię w niebiesiech Wnet sama aniołem się stawię w podobnej kwiatu postawie 246 u boku twego przywaruję i w przyszłość z tobą powędruję całunków twoich spragniona ja twa nieślubna żona Król serca mego, Kurt Wrzos czemuż rozdzielił nas los Wargi jej drżały i nareszcie poszukała mego wzroku, jako że nabożeństwo ustało i posiadłem jej zapoczątkowaną pięćdziesiąt lat temu Żałobę. Kiedy poszła, wspomnienia jej wyparły na chwilę moje, a bukiet Wrzosu, który zdobił niejeden już Dom Żałoby, stoi teraz tutaj. Z obawy przed życiem nie pozwoliła sobie zapomnieć. Modliłem się do Boga, aby nie zostać, jak ona, Więźniem Śmierci. Czytając książkę zapadłem w sen, tak przejmujący, że obudziłem się z krzykiem: mama i tato byli w nim aniołami, ale nie dali mi przyjść do siebie, do nieba, bo chcieli się kochać w spokoju, przez co musiałem tkwić w błocie. To pewnie przez tę lekturę książki od Angeli Mortens. 28 września 1939 Piorun wściekłości uderzył w me wnętrze: że tato wybrał śmierć i nas zostawił. Próbowałem modlitwą wyzwolić się z tych uczuć, ale błyskawica nadal mnie rozświetla. Brylantowy stateczek, którego nikt nie wykradł z podszewki oj-cowego płaszcza, nie dotarł do Tessy, jakże więc będzie ona mogła teraz kochać? Trzeba jej oddać tę drogocenną rzecz, ale boję się to wysłać w tak długą drogę, poza tym sam tego potrzebuję, by zastanawiać się nad jej i taty niedoszłym spotkaniem, które miało być przecież spotkaniem nadziei. Co noc wieszam stateczek nad łóżkiem, by wyraźnie widzieć, jak tato zapina jej go na szyi w ciemnym pokoju i jak rozświetla on tę ciemność w czasie ich miłości. Może ta wściekłość to stąd, że to nie ja. Ukradkiem nachodzi mnie myśl odwetu, że to ja ją teraz dostanę, jest przecież niedużo starsza ode mnie, nie da się porównać z przewagą wiekową Fanny, nie ma w niej jeszcze strachu przed starością. Również od tych myśli mod- 247 litwa nie potrafi mnie wyzwolić i dlatego otoczony jestem kręgiem nieczystości. 29 września Koniecznością jest, gdy człowiek pogrążon jest w Żałobie, czytać Swedenborga, bo można się odeń nauczyć, że nasze życie to ułuda, mająca swój odpowiednik w Duchu. Pociechą jest wiedzieć, że pomyłki me prostują się w sferze Duchowej, przynajmniej ze względu na kobiety, które znieważam, choć nie uszczypliwość mną kieruje, lecz rozpacz. A już ogromną pociechą jest się dowiedzieć, że Żądza uwodzenia niewiniątek nie jest ani Żądzą zhańbienia dziewictwa, ani też żądzą gwałtu, ale czymś istotnym w samym sobie i szczególnym. Dana jest zwłaszcza, jak pisze S., wiarołomnym. „Kobiety, które wydają się cnotliwe, to te, które zło nierządu uważają za przerażający grzech śmiertelny i które zadają sobie dużo trudu, by zachować czystość i pobożność. W krajach religii katolickiej kobiety tego typu wstępują zwykle do klasztoru, jako że dla katolików one właśnie, bardziej niż wszystkie inne, są pobożnymi dziewicami, przez co stają się smakowitym i wyrafinowanym ucieleśnieniem ich żądz." Należy tu dodać, że zakonnice i inne pobożne kobiety niezwykle rzadko zamawiają pokój w Hotelu i że wiele mych z nimi spotkań odbyło się jedynie w wyobraźni. Czy dopuszczam się grzechu wobec tych Urojonych Kobiet, które nie posiadają imion i prawie pozbawione są twarzy, będąc jedynie nieskalanymi ciałami, których ani myślę bezcześcić, tylko dokładnie i czule pieścić zarówno to, co cielesne, jak i duchowe? Nawet jeśli przybierają one czasem rysy Rzeczywistych Kobiet, mijanych przelotnie w korytarzach i salach — nie wyłączając tych, które mają mężów i Dzieci — i nie domyślających się nawet Ognia, który rozpala we mnie ich przelotność? I czy mam wtedy prawo, po tym, jak spotykam je nocą i gdy nie są one dla mnie li tylko źródłem rozwiązłej przyjemności, jako że w zamian, podczas gdy tulimy się w wilgoci wspólnego śluzu, otaczają mnie Światłem — czyż mam wtedy prawo grać rano w Przybytku Pana? 248 Często w tej sytuacji myślę, że aby osiągnąć Szczyty, trzeba wpierw jakiś czas przebywać we własnym ciele, jako że bez tego jakiekolwiek Wzniesienie jest niemożliwe. A co się tyczy piersi tych (rzeczywistych) Kobiet, które to piersi mam okazję oglądać w czasie weekendów, gdy podaję w Jadalni napoje i kanapki, wywołują one we mnie jedynie poczucie Błogości i Spokoju, nie prowokując Destruktywnych myśli. Uczucie to jest tak intensywne, że często w nim zastygam i muszę być przez Królową Sosu budzony z Odrętwienia. Jednak z wielu rozmów wnioskuję, że nie jest to Poprawne Oglądanie, szczerze więc usiłuję go unikać, co przychodzi mi z trudnością, jako że właściwy sens tych poczynań jest dla mnie wciąż niezrozumiały. Przy lekturze S., który z uwagi na mą Żałobę jest dla mnie wielką pociechą, czuję, że wszystkie jego opisy niewłaściwości miłości rozwiązłej budzą we mnie jedynie żądzę jej zaznania, zwłaszcza gdy S. niezwykle rzeczowo opisuje wszystkie zapachy i „kurewstwa", z którymi nie tylko sama rozkosz się wiąże, a które jednak nieodłącznie są z tym światem związane i do których ja sam nie mam dostępu, jako że wszystko, co robię, jest Białe i Przerzedzone, pozbawione Zapachu i Smaku, przez co uważam się w tym względzie za człowieka Myśli, badacza języka i idei, które, wolne od spraw cielesnych, podążają to tu, to tam, nie ryzykując obalenia przez Nagłość. Ci, których filozofami zwą, formułują wiele myśli, które, podobnie jak Muzyka, przypadają mi do gustu, ale, jako że Bez Zapachu i Dotyku, nie na wiele mi się zdają. Pod tym względem również i ja otoczony jestem szklanym kloszem. A ponieważ w tymże Kloszu wszystko zastygło w bezruchu i w Bezniecierpliwości, gdyż wokół nie biegają rzucające pokrywkami i puszczające Bąki Dzieci, i że wszystko jest badaniem tego, co mieści się we wnętrzu Głowy, można tam wymyślać długie zdania o życiu, wolności woli i inne wypowiedzi oraz stwarzać całkiem Własny Świat, nie oparty na Prawdzie i Ważności, niemniej przez to jednak — dla tych, co znajdują się poza Kloszem, pogrążeni 249 w cielesności — prowadzący do wielkiego cierpienia, jako że stworzenie zdaje im się czymś Wielkim i Czystym, czymś na kształt Odpoczynku i Snu, tak to widzą żyjąc w wiecznie Puszczanych Bąkach i Turlających się Pokrywkach. I Gdybym chciał ci teraz rzec, Victorze, czym jest Miłość, nie potrafiłbym, nie licząc „prawd ogólnych", tego zrobić, choć wiem, że istnieje i samo to już coś znaczy, bo niewiedza jest równie dla człowieka ważna jak woda. Miłość istnieje i pozwala się domyślać swego istnienia w najbardziej subtelnych zakątkach naszej Cielesności, można ją odczytać: w płci, która to płeć objawia się w charakterze całej tej skórnej powłoki, spowijającej nasze ciała, grubej i jakby skórzanej, a także poprzez owo najbardziej pozbawione skóry miejsce, które jest jej narzędziem i naszą największą siłą, wieżą, wokół której myśli naszej Cielesności latają jak ptaki, bo z płci jesteśmy i w zależności od rodzaju jej gatunku dany nam jest pogodny lub smętny stosunek do życia, co zdradzają nasze oczy i mowa nasza. Z tego, co widzimy, tworzymy naszą wiarę, z niej zaś stwarzamy Ideologie i tym to sposobem Ideologie nasze równają się sposobowi, w jaki płeć nasza zbliża się ku światu, i ta płeć, która z zarania nauczyła się pieścić, sama też będąc pieszczoną, która zaznała Radości i Ciepła, nigdy nie dopuści do siebie prawicowych myśli, jak to czynił Dyrektor. Tam jednak, gdzie odległość i brak możliwości spotkań sprowadza płciową imaginację do samotności, gdzie rządzi zdobywczość i agresywność, tam lewicowe dążenia nigdy się nie ujawnią, jako że miłość jest spotkaniem, spotkanie zaś nie nastąpi z kimś jednym tylko i Szczególnym. Stąd chodzę sobie po korytarzach i salach Hotelu, pchany tam przez mą płeć, zaś to, co w rejonach kuchni brane jest za Grzeczność, Chęć Pomocy i Ochotę, wynika z braku Kobiet. Jest ich tam taka obfitość, że tworzą w salach i przy stołach błyszczące wysepki światła. Są Ręce, co pozornie bezwiednie muskają me ciało, są Piersi, wznoszone spokojnym oddechem i dające Ciepło, słychać kroki, wybuchy śmiechu spoza drzwi, które, nie zawsze domknięte, czasem jakby przez Zapomnienie do 250 połowy otwarte, odsłaniają tak wielkie Napięcie, że człowiek sunie niczym Pająk na napiętych nitkach własnej pajęczyny, między dwoma krzewami poranku, lśniącymi od Rosy. Nie sądź tylko, że porównując się do Pająka gotów jestem rzucać się na Kobiety bez zrozumienia tego, co Napięte. Żeby ujawnić całą prawdę dorzucę, że przyjeżdża do nas również dużo Ludzi Interesów. Korytarze stają się wówczas jakby ciemne i chrapliwe, Śmiechy zaś tak pełne błota, że pajęczyna pęka i traci prężność. Ludzie tego pokroju mają bowiem elegancką powierzchowność, obłazi ona jednak jak gazeta wokół pieczonych na rożnie siej, jako że w Świecie Interesów nie istnieje moralność i ci, którzy się Interesami zajmują, nieczyści są choćby z tego, że serca ich wymienić można na Towary, podobnie jak ich płeć. Przyciąga to wiele ubogich kobiet, z którymi zażywają uciech, aż smród otacza pokoje, jako że nadużywają wódki, by nie patrzeć Kobietom w oczy, podczas gdy Przenie-wierstwo waruje za progiem. Widziałem na własne oczy, jak wiele z tych Kobiet wracało, dopytując się o Fałszywe Nazwiska, po tym jak zostały dotknięte Nieszczęściem, niemało też mam Wstrętnych wspomnień, gdy sprzątałem po nich pokoje, jako że Sromota wlecze się za Człowiekiem Interesu jak pełznący wąż, co wyłaził mu z oczu Rano, przy oddawaniu klucza, kiedy to wzrok jego uciekał w bok, a głos kulił się w ropiejącej dziurze ust, z których Żaby wyskakiwały prosto na Ladę Recepcji, wykonaną niedawno, za cenę stu koron, przez stolarza Tillmana. Często jednak spotykam tu Jasne Kobiety, ale nie podaję się wtedy za Człowieka Interesu, jako że zarządzam tylko sklepem, i nie mam w tym Zainteresowania, tak jak nie jest, szczerze mówiąc, mym zamiarem Poruszać choć słowem mej powszedniej działalności, ale raczej opowiadać o tęsknocie za bogatszym życiem, nie oczekując w zamian niczego, podczas gdy mówiąc to stoję na przykład na przysuniętym do okna stoliku nocnym, by naprawić zasłonę, która spadła „z hukiem", co należy do zajęć, jakimi się chwilami 251 trudnię, choć miała ona wtedy Dwoje Czepiających się Dzieci, z których jedno wrzeszczało. Nawet Królowa Sosu wzbudza we mnie Miłość, choć raczej Czystej natury, gdyż Królowa potężna jest i gruba i chodzi silnie pochylona do przodu, jako że ma ogromny tył, podobnie jak biust, i często, między Sosem Brunatnym a Sosem Białym (do ryb), przyciska mnie do siebie, że aż mi dech zapiera, jakbym był jej dzieckiem, co też i mówi: „Mój mały Sidnerku, jakżeś ty wyrósł!" i próbuję wtedy przysunąć głowę jak najbliżej Ogromu Ciepła i nic nie mówię, by przedłużyć tę Chwilę i żeby wszystko Ustało i myślę, że mógłbym się wtulić między jej piersi bez białego fartucha, koszuli i wszystkich rzeczy, jakie ma pod nimi, jako że nie ma ona, z tego co wiem, żadnego mężczyzny, posiadając jedynie swoje Sosy, plaskają-cą chochlę i trzepaczkę, które to Sosy próbuje od rana do wieczora mlaskając, zastanawiając się, czy dodać więcej soli czy cukru i nieraz myślałem, że mogłaby tak zapomnieć czegoś wieczorem w Hotelowej kuchni, co mógłbym jej odnieść do domu, aby mogła rzec, że łóżko jej wyziębło, ale nie używa ona Okularów, a te przecież z reguły najłatwiej zapomnieć. Później, tego samego wieczoru Snułem domysły płci na temat Małej Marty, która zjawia się rano w kuchni ze wszystkimi darami lasu: grzybami, borówkami, malinami, brzozowymi rózgami i bukietami polnych kwiatów do przybrania stołów w Jadalni. Widziałem ją też wędrującą samotnie po Omszałych Terenach i wielce się nią zajmowałem w Wyobraźni, jako że tereny te, ze swymi szparami i łąkami, stanowią doskonałe miejsce do lubieżnych spotkań, pełne zapachów i święte zarówno rano, jak i wieczorem, choć najbardziej rano, gdy nie ma jeszcze komarów, których boję się do tego stopnia, że jeden jedyny komar w pokoju wystarczy, bym nie mógł zasnąć, póki go nie złapię. Kiedy Mała Marta pozwala sobie przesłać mi uśmiech, gdy zajęty jestem smarowaniem kanapek na pogrzeb czy ślub, widzę — i mówię ci 252 o tym, mój synu, by szczerym się okazać w obliczu twych zmysłów — jak zmierza ona, boso i bez majtek, w kierunku krzaków borówek, częściej tam niż szukając grzybów, jako że grzyby rosną pod ciężkimi drzewami, których gałęzie nie przepuszczają Słońca, z wyjątkiem Pieczarek, których duże ilości rosną na otwartych polach, pola te są jednak narażone na ciekawskie oczy, tak więc zmierza tam bez majtek w mojej Wyobraźni i mówię do niej: „Ponieważ mamy zamówienie na wystawny obiad i dużo nam potrzeba różnych rzeczy z lasu, może mógłbym ci pomóc zebrać je i dźwigać, Mała Marto". A ona wtedy przeciera czoło ręką, unosi skośnie głowę, jak to ma w zwyczaju i śmieje się Naturalnym Śmiechem „To nawet niegłupi pomysł", dodając, dla tych, co pracują w kuchni i żeby sobie niczego nie myśleli: „Ciężko tak samemu wszystko dźwigać". I że zjawiłem się Rano na rowerze, że długo i w milczeniu zajęci byliśmy zbieraniem i sam byłem jakieś pół kroku za nią, a kiedy schyliła się nad Jagodami, nogi miała gołe i nic pod spódnicą i milczenie moje było tak intensywne, że odwróciła się, mówiąc: „Takiś cichy, Sidnerze", a ja nie mogłem nic wyrzec, bom gardło miał suche, a skórę tak napiętą, żem wewnątrz niej ledwie dech łapał, a ona przykryła ręką moją dłoń, a jako że koszulę wcześniej zdjąłem (z powodu gorąca), ręka jej, jakby nieumyślnie, przesunęła się po mym ramieniu i piersi, aż nagle, ciasno Objęci, opadliśmy na miękki mech, a że już była bez majtek, ściągnęła i moje, żebyśmy „byli tak samo", i wzięła mój członek do ręki i scaliliśmy się potem Cieleśnie na tej Świętej Ziemi, w ten dzień pogodny, bezchmurny, bez Komarów i Os, bez ostrych kamieni lub innego paskudztwa i że dla niej było to jakby Nic Wielkiego, Mały Grzech, choć wynikły z Dużej Konieczności. Ponieważ usta mam ze względu na te sprawy zapieczętowane Suszą, na podobieństwo drewnianej balii, która, schnąc w słońcu, pełna jest pęknięć, myślałem znaleźć może ulgę w tej męce za pomocą Okularów, jako że Okulary, jak już podkreślałem, należą do rzeczy, które łatwo zapomnieć i że mógłbym może sprawić sobie 253 sprawić parę takowych, niezbyt mocnych — na wzrok nie narzekam, przeciwnie, jest dość dobry, co świadczy o rozrzutności Stwórcy, jako że niewiele dane mi było do tej pory oglądać — które mógłbym przez pomyłkę zostawiać w Pewnych Miejscach, jak na przykład stolik nocny tej Jasnej Kobiety lub na toaletce, gdy na życzenie Kobiet zmieniam Żarówkę, co zdarza się od czasu do czasu, i że w pochewce byłoby moje nazwisko plus dokładny adres (pokój nad Hotelem) oraz skrawek listu, jakby przez roztargnienie tam wsadzony, w którym jakaś Kobieta dziękuje mi za Miłość, ze Zdziwieniem opisując mieszkanie, gdzie „mieszkasz, sam na sam z ogromnym łożem" lub coś w tym rodzaju, w dodatku z dokładnym opisem położenia Zapasowego Wyjścia i wielkich możliwości „wślizgnięcia się z powrotem" do swego pokoju, bez ryzyka odkrycia. To jednak nierealne, gdyż główna Sprzątaczka, Greta Jonsson, przynależy do Kościoła Baptystów i ma niechętne oczy, z których wyziera zawód w stosunku do wszystkiego, co ma związek z jej płcią. 30 września Słyszałem od Królowej Sosu, że Mózg Małej Marty mniej jest rozwinięty niż Ciało. Nie mogłem potem spać. Ślub był wystawny, z druhnami i innymi dziewczętami w pełni rozkwitu i emanującymi początkami kobiecości. Odurzające zapachy. Nocą usłyszałem w mieszkaniu czyjś szept: „Chodź!". Ale w korytarzu było pusto, podobnie jak za drzwiami. Ponownie położyłem się spać. Widziałem Małą Martę, odzianą w biel. Drzewa wysokie i ciche. Zdjąłem z Małej Marty Świętą bluzkę, na co przyzwoliła, jako że działo się to w półśnie, jedynym stanie, gdzie bywam Naturalny. I było, jakby miała czworo oczu i jakby łzy spłynęły z mych Czułych Opuszków Palców, gdy ich dotykałem. 2 października 1939 Od jakiegoś czasu wybucham płaczem przy dotykaniu wszystkiego, co Miękkie, jak również na widok Drzwi, Bram, Elektrycz- 254 nych kontaktów, jako że są one zbyt Wyraźne. A także gdy słyszę głos Królowej Sosu i innych Kobiet w kuchni, bo Słowa ich usamodzielniają się, jakby chciały mi coś przekazać, a ja nie mogę nic odrzec i zmuszony jestem szukać miejsc bezsłownych, ale wszędzie niestety Tłoczą się one, nawet Te Słowa, które, dawno wypowiedziane, teraz zawadzają, przez co trzymać się muszę pewnych ustalonych wzorców, co do tej pory udawało mi się ukryć w Sklepie, ale nie w hotelu, gdzie mnie pytają, zwłaszcza Królowa Sosu, która jest wielką przystanią, czy wszystko ze mną dobrze i oczy jej są tak ogromne, że i mnie napawają Bólem, więc boję się o mój Umysł, skoro wnet każde pomieszczenie zapełni się słowami, przez co łzy zostaną same jak deszcz na podłodze. Nie mam nikogo, z kim mógłbym o tym pomówić, skoro Fanny też jest nikim i pogrążona w Dziecku, KTÓRYM JESTEŚ TY i nawet jeśli od czasu do czasu da mi Cię dotknąć, wszystko jest naładowane Prądem, z możliwością Wybuchu, a wszystko inne w Przyrodzie wydaje się Grzmotem, jak dzisiaj, kiedy jest jesień i z białej róży opadły właśnie płatki, który to widok przepełnił mnie tak wielkim Bólem. Próbowałem się modlić, ale słowa ruszyły do przodu, Niezdarne i Szorstkie. Dobrze jest mieć siostrę, która człowieka odwiedza i jest do tego śliczna, choć w myślach odczuwam wielki Wstyd i nie mogę jej o tym donieść, jako że zdaje się ona tkwić w Powszedniości, bez Pogardy dla tego, co Widoczne. Zastała mnie w łóżku: „Tak się niepokoimy, Sid-nerze". Rzekła też: „Za dużo pracujesz, powinieneś wziąć trochę wolnego". Słowa jej doszły do mnie z dali, mimo to płakałem. Widziałem Małą Martę, całą w bieli. Odpięła bluzkę i wskazała mi popękaną skórę. Sączyła się z niej złocista żywica, której spróbowałem, jak również całego jej ciała: ramion, nóg, szyi. Widać zrobiłem jej przysługę, bo głowa jej trwała w bezruchu. Zbudziłem się i gdy odkryłem, że wszystko to mi się śniło, zacząłem płakać, gdyż smaku jej nigdy nie potrafię opisać. 255 Postanowiłem, że gdy Mała Marta znów zjawi się w Białej Bluzce, spytam ją o Spacer do Lasu, ale z powodu mgły narzuciła Czerwony Sweter. W czasie spaceru po Sundsberget przyszło mi do głowy, że Wszechświat ma te same rozmiary co Garderoba i że jest tam wszystko, choć stłoczone i Spiętrzone, stąd muszę stać bez ruchu, by nie potrącić niczego, co spowodowałoby Chaos. Stałem na środku drogi. Nadjechał samochód i musiał stanąć, jako że nie miałem odwagi wysunąć się Na zewnątrz ku Pustce. Przygadano mi surowym głosem, który spowodował jakby wyrwę i Na Zewnątrz były wszystkie te same Rzeczy, choć Nierealne. Pomyślałem, że to Ważne. Że zobaczyłem, jakie to Wszystko jest. Ale nie mogę mówić, jako że wszystkie słowa przynależą do Nich i są Splamione. Śniłem szalone sny o Ślubie, kiedy to stałem w pokoju wraz z druhnami o Niewinnych Ciałach i Niewinnych Oczach, za to usta ich były Kobiecą Płcią i tańczyły wokół mnie w atmosferze wielkiej Powagi, jako że Płeć nie może się uśmiechać, więc zawołałem na Małą Martę, która w tym urojeniu miała płeć na Właściwym Miejscu, naprzeciwko Mej Własnej i w końcu nadeszła zza Drzew, z całkiem zwykłymi ustami i Naga, i odsunąwszy Niewinność, osunęła się wraz ze mną i wszystko było jak trzeba i zbudziłem się mokry. Śniły mi się w taki oto sposób zgrupowane słowa: Móc iść Móc iść jak jak Abraham Izaak czysty mrok czysta jasność syn ojciec za rękę Jakbym wreszcie znał Warunki Mroku i że to jest Naszym Życiem. 256 Szedłem właśnie ulicą Wielką, gdy przemieniono mnie w Palec Wskazujący, choć wielkości Kciuka. Ogarnęła mnie wpierw wielka radość, że pozbyłem się wielu kłopotliwych części ciała, zwróconych w różne strony i że mogę wreszcie być Wskazywaniem, więc udałem się na Rynek, gdzie powinienem być wyraźny. Ale wtedy zebrał się wokół tłum, by mnie oglądać i wszyscy poubierani byli w futra i ciepłe płaszcze i wełniane rękawice, więc nagle poczułem swoją nagość. Zimno było w powietrzu i zimne były ich oczy. Wynikło duże zamieszanie, jako że wszyscy wskazywali na mnie, a nie na to, co ja wskazywałem. Próbowałem co rusz kręcić tą wystającą rzeczą, żeby zwrócić ich uwagę na kierunek, ale śmiano się i jeszcze bardziej mi się przyglądano. Chciałem więc umrzeć, wiedząc jednocześnie, że to niemożliwe, jako że nie miałem już niczego innego do wskazywania. I jeszcze przyszło mi do głowy, że źle wskazywałem, bo przecież kierunek powinien być do wewnątrz, tam, gdzie znajduje się iskra, ale że nie da się tak zrobić, bym sam siebie wywrócił na drugą stronę. Wszystkiego tego byłem świadom, bo wewnętrzne me narządy były nietknięte, wiedziałem też, że do Widoczności droga jest daleka. I że jestem od góry do dołu odziany w nagość. Teraz już nie tylko się śmiali. Słowa ich były brzydkie i splamione, najbardziej zły był pastor. Zasłonił mnie sobą, jak ścianą. Pewnie by mi pomóc stamtąd odejść, ale tak szybko to nie poszło. Ich kalosze i buty robiły większe kroki od moich, czułem się jak w lesie, gdzie trzeszczało i zgrzytało, i byłem niemal pewien, że wdepczą mnie w brud ulicy, a wtedy Wskazywanie raz na zawsze ustanie. Udało mi się wyzwolić w ogrodzie Brovkatens, gdzie wystrzeliłem z mej nagości jak grzyb wyrastający z ziemi i opadła ona ze mnie jak skorupa i znów się znalazłem w mym imieniu i członkach i rzeczach, co mi dobrze zrobiło. 257 Spotkałem posła Perssona, i kiedy mi się kłaniał, jakby wystrzeliło mi z ust: — Zbuduję dom z muzyki. Ponieważ sądził, że używam przenośni, zareagował entuzjastycznie, uścisnął mi rękę i zaraz potem się oddalił. Do kuchni wturlał się mózg, właśnie wtedy, gdy wszyscy tam staliśmy, zaraz też od drzwi powiało chłodem, jak również od innych rzeczy, z których dopiero co śmialiśmy się i żartowaliśmy. Mam okulary, więc mogłem prychnąć i przeszyć go wzrokiem, ale w zamian rzuciłem weń kanapką. Kazano mi się wstydzić, jako że Królowa Sosu i Pani Jonsson, odwrócone plecami, niczego nie zauważyły. Wtoczył się pod zlew, ale kiedy go szukałem, znalazłem tylko trzy włosy, które im pokazałem. Kiedy tak trzymało je się do dołu, były silnie naelektryzowane, cóż za żar! Królowa Sosu rzekła, że to „nic" nie jest i że nadają się do „wiadra na śmieci", ale ja wtedy „w pewien sposób" dowiedziałem się, że należały do niejakiego Pana Holma, którego wcześniej nie znałem i że może on się zjawić ponownie Tą Samą Drogą, jeśli więcej będę 0 tym mówił. Poprosiłem Małą Martę, by zaśpiewała Jubilus, co usta me wypowiedziały bez mej wiedzy, o czym przekonałem się „po fakcie", gdy w Kuchni zapadła wielka Cisza, i że nie są jej do śpiewania potrzebne Majtki, jako że intensywnie myślałem, by nasze życia Cielesne się zeszły i było tak, jakbym spojrzał poprzez tkaninę w jej wnętrze, owłosione, ciemne i otwarte, a Królowa Sosu i pani Jonsson jakby na moment zniknęły, przez co znaleźliśmy się w kuchni sami i podszedłem wtedy do niej, mówiąc WYRAŹNYM GŁOSEM te NAJGORSZE SŁOWA, w dalszym ciągu bez Wiedzy, że wyszły 1 łapiąc mnie w pasie powaliły na krzesło, gdzie poczułem się niczym JEDEN WIELKI CZŁONEK, całkiem samotny w tym świecie i że jest to Bezwstydne i Bardzo Smutne, że nikt nigdy nie dotyka mnie tym, co posiada, tylko w zamian gotuje jakiś wstrętny napój, 258 mówiąc, bym się uspokoił, ale czułem bez przerwy zapach Małej Marty i chciałem się dostać do okna, z którego bym mógł wyskoczyć, żeby wreszcie z tym skończyć, ale stała tam Mama i Tatuś, w czystych rzeczach, i padłem bez czucia na podłogę, może wczoraj. I Marieberg, 3 stycznia 1940 Powiedziano mi, że się targnąłem na Małą Martę. Pamiętam tylko, że Królowa Sosu trzymała mnie w ramionach i że krzyk mój niósł się daleko, przez otwarte okna. I że był jakiś doktor, jazda samochodem, no i jestem teraz wśród Wariatów, sam Wariat, bez mamy i taty. I że chcę spać. Mówiono też, że duża ilość kanapek z gęsim pasztetem i ogórkiem, a także pasztecików z łososiem, uległa zagładzie podczas mocowania się z Diabłami, którzy chcieli, bym pomacał Małą Martę pod spódnicą, choć skończyło się na chęciach, jako że miała na sobie Majtki i że nie była to moja wina, tylko wina stanu mojej duszy. Spałem dużo w tym czasie i poddano mnie wstrząsom, które odcięły wiele obrazów, a jeden z Pielęgniarzy powiedział, że jestem, jak to określił, na najlepszej drodze ku Świtowi, bo sprawiam wrażenie pogodniejszego i wypowiadam niektóre pojedyncze słowa. Sam tego jednak nie pamiętam. 5 lutego 1940 Wizyta, wszystko wyszło nie tak! Przyszła Eva-Liisa i Splendid. Przynieśli kwiaty, chryzantemy, i Splendid powiedział: „Może to głupio dawać kwiaty, ale pomyślałem, że umilą ci trochę pobyt tutaj", a Eva-Liisa dodała: „No więc je kupiliśmy". I wtedy pojąłem, gdy tak wpadła mu w słowa, że są razem i posiedli Miłość, ale nic nie rzekłem, bo słowa były tak ciężkie. Widziałem jednak, że jest ona w rozkwicie Kobiecości i że jest dojrzalsza ode mnie i tak piękna, że wyrwało mi się: „Chryzantemy to też kwiaty", ale oni nie zrozumieli, choć musiało im na razie wystarczyć, jednak rozmowa przybrała zły obrót, bo Eva-Liisa spytała, co chciałem przez to powiedzieć, więc odparłem „Sama też kwitniesz!" i w głosie mym była złość, choć wcale tego nie zamierzałem. 260 Mówiłem też inne głupstwa: „Kwiaty powinny stać w wodzie", by nie zauważyli mego wariactwa. Na widok wyrazu ich twarzy zachciało mi się nagle grabić liście lub odgarniać śnieg w ogrodzie lub schować się pod poduszkę, gładką i czystą, wszystko po to, by nie widzieć tych twarzy, gdzie tyle było do zobaczenia, co na pewno by mnie wzburzyło. Tak wiele chciałem im powiedzieć, że nie mogłem wykrztusić słowa i schowałem, płacząc, twarz w poduszkę. Czułem, jak ręce ich głaszczą mnie po plecach, zbliżając się i rozdzielając, zbliżając ponownie, że aż koniuszki ich palców muskały się nawzajem, przytrzymując się na chwilę, i tak się uradowałem, że plecy moje stały się miejscem, gdzie mogą się spotykać ręce zakochanych, że usnąłem. Gdy się zbudziłem, przyszła Najlepsza z Pielęgniarek i rzekła: „Jakie piękne kwiaty dostałeś i jaką masz śliczną siostrę". Odparłem, że Czar jej wynika z tego, że kocha i przykro mi, iż nie mam siły przebywać z ludźmi, nawet z tymi, którzy są mi najbliżsi w świecie. Najlepsza z Pielęgniarek odparła: „Z tymi właśnie najtrudniej" i dodała: „Bo o tylu rzeczach nam przypominają". „Teraz wygładzę prześcieradło, będzie ci chłodniej." „Chłodne prześcieradła są takie przyjemne", powiedziałem, nie wstydząc się, że wypowiadam tak proste rzeczy. 15 lutego 1940 Byłem już w parku, przemierzyłem wraz z innymi wiele równych ścieżek, drzewa są bez liści, w powietrzu ani śladu ciepła, stąd zrozumiałem, jak wiele czasu minęło. Widziałem, że wielu nas tu: Idiotów. Słowo idiota pochodzi z greki i oznacza bycie kimś „szczególnym", tak jak ja jestem „szczególny" przez to, że nic mnie z nikim nie łączy. Być Idiotą oznacza odpoczynek, jako że nikt nie oczekuje, abym był Pomocny i Czujny. Często się zdarza, że nie jestem Idiotą, lecz przeciwnie: myśli me są Jasne i Czyste. Ogarnia mnie wtedy strach, że to po mnie widać i że odeślą mnie stąd. Tak jak foka wystawia głowę z wody — widziałem tylko na obrazku — tak i mój rozum wystaje ponad powierzchnię. Trzeba wtedy szybko dać nurka. 261 Bo gdybym stąd wyszedł i znów zdał się na pastwę wszystkiego, co na zewnątrz, ciężki byłby mój los. Armia Zbawienia zorganizowała nam dziś koncert. Była wśród nich ładna dziewczyna, ale poszła potem wraz z resztą. Zbudziło to we mnie tęsknotę za Muzyką. Tkwi zatem we mnie nadal. 7 marca 1940 Dwie wizyty Evy-Liisy i Splendida. Jedna nieudana, bo musiałem wyjść na korytarz, by zetrzeć szczęśliwe promieniowanie ich twarzy. Mówiłem bez ładu i składu, tak to pewnie odebrały i c h uszy, a było tak dlatego, że nie nadążałem za ich słowami, gdy szybko opowiadali mi o Fanny, która pozdrawia, i o dziecku, i wszystko to zbiło się w jedną wielką masę, a gdy jeszcze parę łez Evy-Liisy kapnęło na mą dłoń, zapadłem się pod ich ciężarem i opowiedziałem im o statkach, które widziałem, tak przynajmniej sądziłem, w mej radości, gdy śpiewałem „Płyń, płyń, do Rybnej Przystani". Po ich zniknięciu, nagłym i bez pożegnania, weszła Najlepsza z Pielęgniarek. Opowiadała mi o Zwyczajnych Rzeczach: jak jeździ na nartach w Błękitnym Kombinezonie z wieloma kieszeniami i jak zabiera z sobą kawę w termosie i kanapki, przez co „tak ładnie pachnie w lesie kawą". Długo o tym myślałem przed zaśnięciem i przed rozbudzeniem, jakby to był Obraz. Jakaż ona miła w swym sposobie bycia, jakże kojąca. Wczorajsze odwiedziny wypadły szczęśliwie! Stałem przy oknie i spoglądałem na park. Rój jemiołuszek, roztopy. Przyszli ręka w rękę, pokiwałem im i widziałem mą dłoń, wszystkie palce, oświetlone przez słońce, zacząłem płakać, bo poczułem, że przynależą do mnie, czułem ciało i swoje imię i wszystko, co przeżyłem, widziałem to jakby z zewnątrz i objąłem tych dwoje, gdy weszli do pokoju, długim i mocnym uściskiem, powiedziałem, że za nimi tęskniłem, czego dotąd nie wiedziałem, pytałem, czy peszy ich mój płacz, ale zapewnili, że nie. „Zdaje się, że wracam do zdrowia", powiedziałem, co też jest prawdą, po czym ująłem ich za ręce i połączyłem w taki sposób, że i moje ręce uczestniczyły w uścisku. 262 Pytałem dużo o Sunne. Przedtem nie zadawałem pytań. Dowiedziałem się, że ojciec Splendida nie żyje. I że chcą się zaręczyć i pobrać, ale dopiero gdy wyzdrowieję i będę mógł być na ich ślubie. Powiedzieli mi też, że ty, Victorze, urosłeś. Chciałem pójść na spacer i patrzeć. Sople lodu, zwieszające się z rynny, były tak długie, że aż strach pod nimi przechodzić. Szedłem między mymi gośćmi. Obrzucaliśmy się kulami śniegu. Wyszliśmy poza bramę i poszliśmy do kawiarni na kawę i ciastka. Jakiż to był szczęśliwy dzień! 13 marca 1940 Budynki są z czerwonej cegły. Jest ich wiele, wszystkie wysokie i zaopatrzone w kraty w oknach, żeby nikt z nas nie wyskoczył ze swego życia, za które Oni odpowiadają. Sądzę jednak, że wielu spośród nas, po tym, jak dotarliśmy do Kraju Świtu, pragnie żyć. Dużo płaczę, ale doktor twierdzi, że to dobrze, kiedy „kanały zostały na powrót otwarte". Nasunęło mi to myśli o Parostatkach i rzędach Topól nad niskimi brzegami, o Czystej pościeli i wielkich bochenkach Chleba, o otwartych na oścież oborach i bydlętach 0 ciemnych oczach. Opowiedziałem o tym doktorowi, który orzekł, że wewnątrz mnie zapanował Ruch i Pragnienia. Spytał, czy „normalnie" dużo czytam. Powiedział, że mają tu bibliotekę. Napełniło mnie to wielkim lękiem, jako że wiele książek traktuje o Filozofii 1 Myśli, a ja nie chcę myśleć, bo powoduje to we mnie chaos i pokrywa me wnętrze bielą. Wybrałem Opisy Podróży, ale i to było za dużo, jako że Słowa w dalszym ciągu mnie dotykają, poszukując otwartych Ran. Pada śnieg, w powietrzu czuć łagodność. 17 marca 1940 Wśród wszystkich głosów, które odzywają się we mnie, poznaję chwilami swój własny. Jest on jednak nadal słaby, zmęczony i znudzony próbami przekrzyczenia pozostałych. Sprzedałem się snom i ciszy. Może aby się zemścić na Fanny i jeszcze bardziej na Mamie, której kołysanka ucichła i odpłynęła. Fanny uwiła dla mnie gniazdo 263 między swymi udami i ramionami, wewnątrz swych rozlicznych palców u rąk i nóg. Ileż też oczu może mieć kochająca osoba! Żeby tak raz jeszcze nauczyć się niezakłamania opuszków swych palców, podążając za ich ruchami wzdłuż nieskończonego kobiecego brzegu. 4 kwietnia 1940 Nie wszyscy, którzy wyrabiają kosze, muszą być od razu idiotami, jednak większość idiotów się temu oddaje, produkując kosze w takich ilościach, że mogę sobie wyobrazić utworzony z nich mur okalający Szwecję. Mimo to rzadko się je widzi na rynku, może wysyłamy je za granicę, to znaczy nie My, którzy je wytwarzamy, ale Ci, którzy weszli w posiadanie życia. Ci, którzy tworzą prawa tego życia. Ci, którzy mówią, że Życie stanowi ich Rewir. Ci, którzy wykorzystują nas, żyjących nie z naszej winy, chodzących po świecie i pojmujących tylko Chleb, Tylko Wodę, tylko Miłość, utrzymujących naszą śmiertelność Przy Życiu. Jesteśmy Nagimi Pytaniami, pozbawieni Garderób. Pielęgniarki pachną śniegiem. 15 kwietnia 1940 W jaki mit dam się teraz wciągnąć, myślałem, gdy wyrzucony z mroku maszyny do odwirowywania stałem przed bramą szpitala, ciągle jeszcze związany z nim pępowiną, pełen obaw przed zbyt szybkim podjęciem jakiejś dłuższej drogi i bojąc się, że życie zechce natychmiast wessać mnie w siebie, nie dając mi szansy Zgody lub Odmowy. Chciałem wpierw przyjrzeć się sobie, Victorze. Pobawić się możliwościami, tak jakby dana nam była wola wyboru. Stałem na skraju drogi, w błotnistośniegowej mazi, pełen zdziwienia, że aż tyle Mnie zostało w chaosie myślowym po leczeniu wstrząsami. Czułem, jak otacza mnie moje własne imię. Pobyt w Domu Wariatów, cóż to oznacza? Jakże wpłynie to na moją osobowość? Jakie kontynenty słów i pojęć wynurzą się jako wysepki ponad mą powierzchnię, by odtąd stanowić nieodłączną część mego krajobrazu? A jeśli bycie Wariatem pozostanie jedynym mym doświadczeniem życiowym, do tego stopnia, że nawet w wieku pięćdziesięciu lat będę ciągle jeszcze opowiadać tę samą historię?! Siedzę w kawiarence, gdzie piszę te słowa. Wypuszczony na wolność! Pozostaje jedynie przyszłość. Jedynie dorosłe życie. Piję herbatę, wkrótce nadejdzie ranek, czekam na pociąg. Ciągle jeszcze widzę szpitalny ogród, w którym przespacerowałem zimę, widzę ludzi, którzy wkrótce już zapadną w mą podświadomość, zatoną w gąszczu nowych rozmów, nowych wrażeń zmysłów, jak roślinność dżungli w krajach tropikalnych zarasta opuszczoną świątynię. Gdzie podzieje się wtedy szpital? Zapadnie jeszcze głębiej we mnie czy wyparuje w powietrzu? Sądzę, że jednak zapadnie, ale w taki sposób, że każda późniejsza rozmowa spocznie na posłaniu domu wariatów, nasiąkając kolorem jak papier lakmusowy. Boję się ruszyć z tej kawiarenki, nie uzyskałem jeszcze pewności. Zamówiłem dodatkowe dwie kanapki z serem. Są jeszcze inne pociągi. 265 Siedzę tu już dobrą godzinę i może posiedzę dłużej, jako że czuję potrzebę wpisania tej zimy w pamięć mej duszy, by jej znaczenie, duże lub małe, zawsze było obecne. Gdy mrużę oczy, ukazuje mi się czarna brama, przed którą dopiero co stałem, pełen wątpliwości. Po wewnętrznej jej stronie: bezsilność, ten właściwy rodzaj idiotyzmu. Po zewnętrznej: samotność, na każdym kroku żądania i przymus podejmowania decyzji. Czy dojrzałem do tego? To się dopiero okaże, to ty, Victorze, będziesz znał kiedyś odpowiedź. Tyle jest rzeczy stamtąd, które chciałbym opisać. Że doktor powiedział mi, iż nie muszę się już obawiać choroby psychicznej w rzeczywistym tego słowa znaczeniu, choć mam być przygotowany na okresy pewnej nadwrażliwości. Nie boję się. Wiem, co to znaczy, „gdy ciemność zaleje człowieka", jak właśnie zalała Europę. Ale i w ciemności istnieje jakiś świat. Również i tam jest miejsce na spotkania i marzenia, nierzadko będące miłą rozrywką. Wyjrzało słońce. Oświetla drogę, która prowadzi między czarnymi bramami i dalej poprzez park. Lśnią kałuże, ktoś otwiera okno w korytarzu, gdzie znajdowało się moje ciężkie i obojętne ciało, gdzie spoczywały niczego nie pragnące ręce. Tak, jest tu światło i jakże bym chciał, aby reszta mojego życia upłynęła na jednym wielkim opisywaniu światła tak, jak odebrałem to przed laty na rozstaju dróg: był to wieczór w Noc Świętojańską, skośne promienie słońca oświetlały zielone łąki, byłem smutny i samotny. Wtedy nagle poczułem, że ciało moje przeszyło Ciepło, które było wszędzie Obecne. W listowiu, w zbożu. Byłem przezroczysty jak muzyka. Stanowiłem Adagio. Byłem jedną z nut, niezbędną częścią odgrywanego utworu, i gdy trawa i drzewa pochyliły się, wiedziałem, że istnieje ktoś, kto lekkimi palcami przebiega po wszystkim, co żywe, jak po klawiaturze. Byłem grany, Victorze. Daleko, ponad wzgórzami, ponad jeziorem i laskiem, gdzie pasły się krowy i konie, ktoś wygrywał cudowną kompozycję, w której wszystko, co widzialne, przeczuwane i wymarzone, stanowiło jej równorzędne składniki. Wydarzyło się to dawno temu, po drugiej 266 stronie czyśćca Domu Wariatów, jednak wydarzenie to nabrało cech Trwałych! W długich odstępach czasu muzyka ta powraca, stąd też, choć nie zawsze, często wiem jak brzmi. Nawet gdy uciekałem, chowając się po ubikacjach, gdzie darłem wokół siebie rolki papieru toaletowego, lub gdy ugryzłem Pielęgniarza w przegub dłoni, albo leżałem przywiązany na łóżku „wstrząsów", lub też wtedy, gdy lekarz dmuchał mi bezczelnie w twarz słodkawym dymem z papierosów, ja zaś nie miałem siły protestować, musiałem ją słyszeć w głębi siebie samego. Czy widać po mnie, że byłem w Domu Wariatów? Czy goście w kawiarni, którzy właśnie przed chwilą wyszli, przyglądali mi się w jakiś szczególny Sposób? Mam przecież na sobie własne rzeczy, czy są one w stanie ukryć moje Wnętrze? W każdym razie: to nic. Nie boję się. Następnym pociągiem, jaki odchodzi stąd tutaj, z Kri-stinehamn, pojadę do domu. Królowa Sosu przyrzekła mi przez telefon Jabłecznik z sosem waniliowym, a ja pozwolę się przycisnąć do jej wielkich Piersi, nie czując nic innego prócz radości. (w pociągu, w drodze do domu) Wielu jest tych, którzy pozostali w Kristinehamn, wpatrując się w parkowe drzewa, niektórzy z nich pozostaną tam aż do śmierci, gdyż nie mają niczego, do czego mogliby wrócić i dlatego nie chcą poprawić stanu swej duszy. Jak na przykład stary Arjang, ze swymi czerwonymi rękami, posiada co prawda małą chatkę, ale nie ma pracy, jako że boi się pokazać ludziom na oczy, bo „widać przecie po człeku, że znaczony". Albo młody chłopak z Sórbyn, mający na sumieniu zabójstwo, który zgubił swój język i posługiwał się wyłącznie niezrozumiałymi sylabami. Zaś pochylony Ekvall z Vase, żywiący się przedtem wiewiórkami i dźwigający z sobą zapas jedzenia w postaci kota, chował się po lasach, gdyż ludzie chcieli mu zrobić krzywdę i nie dopuszczali, by „ujrzał go jakiś dom". Czy w końcu 267 dystyngowany księgowy, który udawał, że przebywa w Hotelu, zajmując osobny pokój, z książkami i obrazami, i który nie rozmawiał z tymi, „co piją piwo", ale mnie wyznał, że planuje podróż do Londynu, jak tylko poprawi się pogoda", gdyż ma „ważne rzeczy do zakomunikowania Anglikom, dotyczące wojny i jej zakończenia". Dymnica pospolita, błękitna cebulica wyglądają dziś z ziemi. Ziarnopłon wiosenny, lśniący żółcią, i wątle pokrzywy, z których Eva-Liisa zrobiła zupę. Tak samo pędy rabarbaru: jak peryskopy wystają z podziemia, rozglądając się wokół podobnie jak ja i odkrywając świat. Że też tyle rzeczy pozostawiono do zobaczenia. I ku pamięci potomnych, jako że objęto je nazwami typu „dymnica pospolita", „pokrzywa" czy „kocie łby". Paliłem nawet zielsko w ogrodzie Sleipnera. Wszyscy razem pilnowaliśmy ognia, który ulatywał ku nagim jabłoniom, jednak powierzchownie, że płonęło tylko to, co suche, a pod tym jawiła się zieleń. Zaraz potem Beryl Pingel na wystawionych ogrodowych meblach nakryła do kawy. Twarze Wszystkich były Rzeczywiste i widniało na nich wiele rysów, które zdawałem się widzieć po raz pierwszy. Był tam niepokój z powodu wojny, ból w sercu i radość, że „robi się cieplej". Rzeczywiste było i to, że jesteśmy tą samą rodziną. Dziwiłem się, że tak możemy rozmawiać, za pomocą zwyczajnych słów, i że słowa te i ja w sobie znajduję. 27 maja 1940 Bazie leszczyny nad wodą już żółte. Coś się we mnie uśmiechnęło, gdy wreszcie dostrzegłem to, co wszyscy inni widzą od dawna. Jakbym był ostatnim człowiekiem na ziemi, któremu dano posiąść tę wiedzę. Najważniejsze jest jednak to, że był to dla mnie pierwszy raz. Błękitna powierzchnia wody lśniła. Zapraszała. Miałem przy sobie Florę, z której nauczyłem się wiele nowych roślin: Babka pospolita, Taraxacum vulgare. Moje oczy są jak nowe. Wszystko je razi. Wiosenne słońce, topniejący śnieg na drogach. Zamiast „wymuszać śmiech", uśmiecham się. Jestem Kimś i mam „prawo" bytu 268 w Świecie. Tak, jakbym przedtem znajdował się „poza" możliwością oglądu, na podobieństwo szpiega, który nigdy nie daje mi spokoju. czerwiec 1940 „Pokonałem dziś najwyższy szczyt tej okolicy, nie bez powodu zwany Ventosum (co znaczy Wichrowa góra), kierowany żądzą doświadczenia, czegóż to tak wysoko położony punkt może dostarczyć mym oczom. Od wielu lat nosiłem się z zamiarem tej podróży. Spędziłem, jak wiesz, w tych stronach dzieciństwo: takie było zrządzenie losu. Niemal ustawicznie miałem zatem szczyt ów przed oczami, jako że widać go doskonale ze wszystkich stron." Tak pisze 26 kwietnia 1335 niejaki Francesco Petrarka do pewnego ekspedienta sklepowego, który dopiero dziś otrzymał ten list, gdy leżał wyciągnięty na leśnym wzgórzu pełnym błękitnofioleto-wych kwiatków groszku skrzydlastego, z książką w ręce. Jego rower stoi oparty o parującą żywicą choinę, w torbie ma termos z kawą i kanapki — dar wielce szlachetnej Królowej Sosu — jak również tomik listów wyżej wymienionego Petrarki. Ach! Cóż to za rozkosz zagłębić się w Powierzchowność! Na Zewnątrz i Wolny! Mieć za zadanie „rozpędzenie mroku", „zakończenie okresu średniowiecza ciała, zarazy morowej zmysłów", które tak długo okupowały ciało! Brzozy od niedawna dopiero pokryte świeżutkimi listkami, żałobna opończa wychyla się z ukrycia, prezentując się ekspedientowi ze wszystkich stron. Powabny z ciebie motyl! Wszystko to powabne, bo wzrok mój jest nowo narodzony i niezakłamany. Gdzież się do tej pory w życiu podziewałem? Do jakiego brzegu wreszcie dobiłem? Czuję, jakbym był pierwszym w świecie, który przejrzał. Odkrywcą widoków, ekspedientem mych zmysłów! Tak, Victorze, człowiek ów leży w trawie i czyta o żądzy widzenia, pieszczocie oka i ucha, czuje, jak członki jego budzą się do życia w tym Petrarkowym dniu. Nieco dalej, między drzewami, prześwitują konwalie, i choć dzwonki ich kryją się w dużych, zielonych liściach, podzwaniają one delikatnie i cicho naszym najpiękniejszym zmysłom, tym, które tak często zagrzebujemy ze względu na hałas w nas samych i w świecie. Jakże rzadko mamy czas na słuchanie 269 tego, co kruche! Albo, ściślej mówiąc, jakże rzadko dana jest nam ta właściwość. Stąd ten, którego nią obdarzono, nawet jeśli tylko na krótko, musi być bardzo uważny, zupełnie jak w miłości, i opisać to, co Oczywiste: że kopce mrówek otworzyły swe podwoje ku latu, że jest już słowik. Ale czy to takie oczywiste? Ekspedient wie z własnego doświadczenia, że w tym ponurym kieracie, zwanym przez Petrarkę życiem, można żyć długo. Co nie znaczy wcale, że się żyje. Rzeczy okazują wtedy tylko swą przerażającą głębię. Jest się wewnątrz, bez możliwości wydostania się. Dlatego musimy starać się pochwycić dzień czy kwiaty i powiedzieć sobie, że liść dębu, którego dotknę, gdy wyciągnę rękę, nigdy przedtem nie był widziany. Jesteś zawsze pierwszym, bądź tego świadom! Policz te dni, kiedy odczytywałeś zapis mchu na skalnym bloku (jakże to „oczywiste", że zapis ten istnieje), bo pewnego dnia oko twe zgaśnie lub nogi odmówią posłuszeństwa, pożar zniszczy skalną powierzchnię lub też mróz rozsadzi kamień. Zapytaj ekspedienta, on wie! Wie też o tym mój przyjaciel Petrarka: „I podczas gdy brat mój, podążający ku wyżynom, nie wahał się przeć na strome zbocze góry, próbowałem przedrzeć się łatwiejszym szlakiem i gdy zawołał na mnie, by mi zwrócić uwagę, że droga, którą się wspina, jest tą właściwą, odparłem, że z drugiej strony zbocza łatwiej osiągnąć szczyt i że chętnie nadłożę drogi, aby doń dotrzeć, jeśli tylko okaże się ona wygodniejsza. Podczas gdy on wraz z służbą z powodzeniem piął się w górę, opóźniałem marszrutę bezużytecznym krążeniem w niższych regionach, nie mogąc znaleźć tej wygodnej drogi, na którą tak liczyłem. W końcu dałem za wygraną i począłem, pełen skruchy, ponownie piąć się w górę. Natknąłem się na brata, pełnego wigoru i wzmocnionego krótkim odpoczynkiem, kiedy to czekał na mnie. Ja sam byłem zmęczony i zniechęcony. Przez jakiś czas dotrzymywałem mu tempa, ale nie trwało długo, gdy znów, niepomny mego bezładnego krążenia, zechciałem wypróbować którąś z bocznych dróg. Wnet zawiodła mnie ona w kotlinę, gdzie odkryłem, że ciągłe me starania, zmierzające do uniknięcia wysiłku, jakim jest wspinanie się bez zbaczania i nadrabiania drogi, oddalają mnie od celu. Natu- 270 ra rzeczy jest jednak niezmienna i nie dostosowuje się do ludzkich życzeń. Ten, kto chce się wybić, musi odrzucić wszystkie polowicz-ności i wybiegi; nie można się wspinać i opuszczać jednocześnie." Dlatego wiem jedno: podjąłem decyzję. Victorze! Jesteś jeszcze dzieckiem, które nie będzie mnie pamiętać, gdybym teraz zniknął. Urodziłeś się w świecie, którym już teraz rządzą inne prawa niż moje. Gdy tylko wojna się skończy, pojadę do Nowej Zelandii. To dług, jaki ma do spłacenia nasza rodzina. Ta oto książka to moja z tobą rozmowa. Wczoraj wziąłem cię na spacer. Prowadziłem wózek wzdłuż cmentarnego muru, pod lipami. Szukaliśmy poziomek, pokazywałem ci konie za ogrodzeniem. Nauczyłem cię mówić Koń, Kwiat, Sidner. Fanny cieszyła się, gdy wróciliśmy z naręczem skal-nicy, nie pozwoliła mi się pieścić, widzi tylko ciebie. r. — Mrs. Judith Winther, jak sądzę? Stara kobieta trzymała się kurczowo klamki, ręce, pokryte niebieskimi żyłkami, pełne były wątrobianych plam. Spoglądała na Sidnera spoza opuszczonych na nos okularów i nie uśmiechała się. Przerwał jej widocznie popołudniową drzemkę, szkoda, że nie przyszedł trochę później. Po trzech dniach wydzwaniania do Taihape — był to akurat koniec tygodnia — po trzech dniach przechadzania się po Wellińgton, gdzie wszędzie zdawał się widzieć Tessę, po trzech niespokojnych nocach, w czasie których gorzko wyrzucał sobie całą tę zwariowaną podróż do Nowej Zelandii, znalazł wreszcie adres Mrs. Winther w książce telefonicznej. Dzwonił kilkakrotnie na Ti-nakori Road, ale nikt nie odbierał. Po zjedzeniu zbyt wczesnego śniadania w Heidelberg Private, u państwa Mc Partland, którzy pomagali mu jak mogli, włóczył się po Ogrodzie Botanicznym, usiłując rozkoszować się morzem kwiatów i tym głębszym morzem poniżej, morzem, w którym oczy Arona były teraz perłami. Przez osiem lat wzrok miał skierowany w to miejsce, wiele listów napisał w ostatnim okresie wojny, kiedy to jego decyzja przeszła w przymus, odbierający mu zdolność widzenia spraw z bliższej perspektywy i przemieniający dzień powszedni służby wojskowej przy granicy oraz później, w sklepie z farbami, w prowizorkę. Brak odpowiedzi nie zmniejszył jego wiary, że podróż ta spłaci rodzinny dług. Miał obecnie dwadzieścia siedem lat i nadszedł czas zamanifestować to wreszcie jakimś konkretnym czynem. Postać Tessy była ucieleśnieniem owego przymusu działania, to dzięki niej wydarzenia przeszłości miały dobiec końca. Długie pasmo wydarzeń domagało się zakończenia, a potem: wolność, siła, własne życie. „Drogi Victorze! Piszę te słowa z drugiej strony kuli ziemskiej. Dalej już zawędrować nie sposób. Ale powiem ci, że w myślach przebywałem tu już od bardzo dawna, i że teraz myśli me są przy tobie. Czy to nie wtedy jest się najbliżej? Co ma największe znaczenie, bliskość Ciała czy Ducha? Nie wiem, wiem za to, jak nieskoń- 275 czenie daleko może być obecne przy tobie ciało i jak blisko to, które daleko" — pisał Sidner, siedząc na ławce Ogrodu Botanicznego, obok krzewu bugenwilli i adresując widokówkę do punktu znajdującego się gdzieś pośrodku między Fanny a Victorem. „Blisko i Daleko odnosi się często nie do odległości, ale do typów relacji. Do Boga zawsze jest dokładnie tak samo daleko." Po czym pisał dalej, na odwrocie widokówki z parującym gorącym źródłem: „Wszyscyśmy z tego samego tworzywa. Wewnątrz i wokół nas samych. Ciała są pomysłami, propozycjami, kondensacjami. Nasze myśli tworzą naszą rzeczywistość i moja myśl «teraz» wplata się w twoją myśl «teraz», kiedy to czytasz. «Tutaj» myśl moja umieściła ciało, w dodatku «dawno temu». Victorze, dokądkolwiek bym się udał, muszę się zbliżyć do ciebie!" — Przybywam ze Szwecji. Mam na imię Sidner, jestem synem Arona. Mrs. Winther puściła klamkę i wycofała się do pokoju. — Nie powinien był pan tu przyjeżdżać. Obejrzała go od stóp do głów, kiwnęła głową i wskazała gestem krzesło. Potem zniknęła w drzwiach do kuchni, słyszał, jak nastawiała wodę na piecu. Gdy wreszcie wróciła, niosła tacę, na której leżał plik listów i świeże drożdżowe ciasto. — Może je pan sobie wziąć — powiedziała, wskazując palcem. Były to listy Sidnera do Tessy. Mrs. Winther opadła na kanapę i poprawiła okulary. — Pan pije z mlekiem? Byłam przez parę dni u mojej siostry. Mąż jej choruje. To wątroba. Nawiasem mówiąc, czy mógłby mi pan pomóc powiesić na balkonie skrzynkę na kwiaty? Spadła, gdy mnie nie było. Jest zbyt ciężka, sama nie dam rady. A na dozorcę trzeba czekać wieczność. — Oczywiście. — Muszę teraz wszystko sadzić na nowo. I po co, w moim wieku? Ale trzeba mieć też coś dla oka. Przynajmniej zasłania trochę widok z ulicy. Ale niech pan wpierw wypije herbatę, nie spieszy się. Kiedy się jest starym, czas jakby staje w miejscu. Choć moja siostra jest innego zdania. Liczy dni, które jej mężowi zostały do życia, 276 przekonana, że umrze zaraz po nim. Ciekawi mnie to, mają w końcu dzieci. Dorosłe co prawda. Rozumiem, że szalenie to pana interesuje, prawda? Sidner spojrzał na jej zmęczony, ironiczny uśmiech. — Najgorsze jest to, Mr. Sidner, że nie mam panu nic do powiedzenia. Bo nie przypuszczam, aby dla mnie odbył pan tak długą podróż? No cóż, gdyby pan wiedział, jak pana przeklinałam. Ściślej mówiąc, pana ojca, Mr. Arona! — Rozumiem panią, Mrs. Winther. — Gdyby Tessa i on nie... Ale to wszystko jedno. Nie jestem zgorzkniała, choć nigdy się w Wellington dobrze nie czułam. Prawie nikogo tu nie znam. Moje miejsce było w Taihape. Na wsi. Już choćby pranie w mieście! Nigdy nie jest czyste. Za wiele samochodów i sadzy. Choć mową, że w Auckiand jeszcze gorzej. — Gdzie ona? Czy żyje? Mrs. Winther rozłożyła ręce. — Może byłoby lepiej, gdybym odesłała pana listy lub sama napisała! Ale musi pan zrozumieć, że długo przychodziłam do siebie. Bo zostałam przepędzona! To jedyne właściwe słowo. Moje nerwy długo były nie w porządku. Gdyby nie siostra... Ale nie mogę na niej wisieć w nieskończoność. I to ciągłe biadolenie o chorobach i lekarstwach, o tym, co powiedział dzisiaj doktor Farell i co mówił wczoraj. Choć właściwie nie wierzę, by w ogóle coś mówił, kładł jej pewnie w uszy, co chciała usłyszeć. Bo memu szwagrowi i tak już nic nie pomoże. Wkrótce będzie koniec. Góra parę miesięcy. Jeszcze herbaty? Najlepiej pić, aż wszystkiego się dowie, podsunął więc filiżankę. — Uważam, że powinien do szpitala. Ale ona nie chce o tym słyszeć. — Czy Tessa dowiedziała się kiedykolwiek o śmierci taty? — Nic o tym nie wiem. Wysłałam zdaje się pana telegram do mych przyjaciół, u których mieszkała. Tak, na pewno wysłałam. Ale listu długo potem nie było. — Zachorowałem wtedy. Jakiś czas przebywałem w szpitalu, no i wojna. 277 — Właśnie. Wojna sprawiła, że człowiek musiał myśleć o czymś innym. Nawet jeśli tu, na wyspie, los nas oszczędził, to i tak wielu wyjechało do Europy, Australii i Bóg wie dokąd. Mąż w rodzinie, u której mieszkała Tessa, był jednym z nich. Wyuczono go na lotnika, po czym został zestrzelony nad Niemcami. Żona i dzieci wyprowadziły się, nie wiem, dokąd. No a Tessa! Od tamtych wydarzeń upłynęło przecież tyle czasu, a poza tym była ona w końcu tylko jedną z moich klientek na poczcie. Wielu ludzi się tam przewinęło. Część z nich miała kłopoty, rzucili czasem jakieś słowo, bo w domu czekała nuda. Człowiek nie starczy dla wszystkich. — A jej brat? — Też ta wojna. A czyja zresztą wiem... Sądzi pan, że mam siły interesować się tym okrutnym człowiekiem? I on i Tessa z pewnością już nie żyją. Przypuszczalnie odebrała sobie życie. Mam na myśli... czyż nie pisałam, jaką przemianę przeszła? W czarownicę. Nie pisałam panu? — Owszem. — Było to straszne. Taka przecież była ładna. I kulturalna. Mrs. Winther wyprostowała się. — Sądzi pan, że to religia czyni ludzi złymi? — Nie wiem. Religia może mieć różne postacie. — Nie tutaj. Religia ogłupia ludzi, czyni ich ograniczonymi i skąpymi. Cieszę się, że już wśród nich nie przebywam. Przynajmniej pod tym względem w Wellington lepiej, miasto jest większe. Niech pan stąd wyjeżdża jak najszybciej, młody człowieku. — Ale muszę. Mam dług do spłacenia. — Gadanie! — Policzki Mrs. Winther pokryły się rumieńcem, ręce zaczęły drżeć. — Nie byłoby pana ojca, byłby kto inny. Była z pewnością predysponowana, by zachorować. Już wcześniej się jej zdarzyło, że musiała się ugiąć przed bratem. To był szatan. Sądzę, że to właśnie jest religią! Czy w Szwecji jesteście bardzo wierzący? To zimny kraj, nieprawdaż? — Tu z kolei baliśmy się Japończyków. Aż tak daleko nie dotarli, ale wysłaliśmy im na spotkanie wielu mężczyzn. Dużo z nich zginęło na wyspach, na Fidżi i przy Nausori. Mogę sobie wyobrazić, 278 jakim żołnierzem został brat Tessy! Może był bohaterem, cokolwiek by to oznaczało. Wreszcie mógł bezkarnie walić w co się dało. W ten sposób zapewne rodzą się bohaterowie: ludzie, którym nareszcie wolno bezkarnie zabijać, o czym marzyli przez całe życie. Wiele zagród straciło właścicieli. Tessa musiała dostać w spadku swoją, ciekawe, kto się nią zajął. — Dlaczego sądzi pani, że nie żyje? Mrs. Winther zacisnęła ręce na kolanach i spojrzała na Sidnera rozszerzonymi nagle oczami: — Bo inaczej by przynajmniej... Figuruję w książce telefonicznej. Zielone wzgórza wokół budynku pocztowego w Taihape porośnięte były niską trawą, na zboczach ich pasły się owce, z położonej w górach zagrody dochodziło pianie koguta, wiejską drogą przejechał traktor. Był bezchmurny, zimny dzień, w otaczającym pocztę ogrodzie lśniła jeszcze rosa. Pracowała tam młoda kobieta, która uśmiechnęła się do Sidne-ra jak do starego znajomego. On jednak nie potrafił odwzajemnić jej uśmiechu, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony, jakby w każdej chwili mogła się tu zakraść jakaś jędza, z zakrzywionymi pazurami i w niechlujnej odzieży. Czekał, aż usłyszy pieśń. — Pracuję tu dopiero od paru miesięcy, nie zdążyłam wszystkich poznać. W naszym spisie ludności nikt taki nie figuruje. Skąd pan przyjechał? — Ze Szwecji. — Aha! Podoba się panu Nowa Zelandia? — Dopiero co przyjechałem. — W odwiedziny? To długa podróż. — Najdłuższa, jaką można odbyć. Nie wie pani, do kogo mógłbym się zwrócić? — Niech pan pójdzie do Mr. Johnstone'a, po drugiej stronie ulicy. Mieszka tu całe życie. Z wyjątkiem okresu wojny. Ale słyszałam, że wtedy zostały tu tylko same kobiety. W ogrodzie Mr. Johnstone'a kwitły drzewa owocowe, przy rabatkach stała opuszczona maszyna do koszenia trawy, sam zaś gospodarz siedział na werandzie, czytając gazetę. — Przepraszam, że przeszkadzam. Mr. Johnstone podniósł się w połowie z krzesła: był to mężczyzna koło siedemdziesiątki, o surowej, pokrytej gęstym zarostem twarzy i twardym spojrzeniu. — Szukam pewnej kobiety, Tessy Schneideman, jej brat miał na imię Robert. Przyjechałem ze Szwecji. 280 — Gothenburg — rzekł Mr. Johnstone. — Nie braliście udziału w wojnie. — Na szczęście nie musieliśmy. — Ale Niemcom pozwoliliście przejść przez wasz kraj. — Byliśmy w pewnym stopniu zmuszeni. — Zmuszeni! — prychnął mężczyzna. — W zamian to nam się dostało. Byłem w Niemczech. Jako jeniec, zwolniony dopiero przed pół rokiem. — Wskazał na swą nogę. Była to proteza. — Pamiątka z tamtych dni. Powiem panu, że z samego tylko sąsiedztwa, z pięciuset ludzi, dwunastu poszło na wojnę. Trzech przeżyło, jednym z poległych był Robert. Szatan, jak chodzi o walkę. Największy farmer we wsi. Pan ją znał? — Nigdy jej nie spotkałem. — Rozumiem, pan przecież za młody. Tak, tak. Cholernie szkoda tej zagrody. Wypije pan coś? Sidner pokręcił przecząco głową. — To dobrze. Ledwie bym się dowlókł do kuchni. Dwa tysiące owiec miał przed zgłoszeniem się do wojska. Tak, tak. Cholerna wojna. — A więc zagrody już nie ma? — Trudno rzec. Młodzi ludzie z Wellington przyjeżdżają tu robić pieniądze. Nie mają pojęcia o uprawie. Ta Tessa musiała dostać niezłą sumę, ciekawe, co z nią zrobiła. — Obawiam się, że nie rozumiem. Sidner w dalszym ciągu stał na schodach, ale Johnstone nie poprosił, by podszedł bliżej. — Mało mnie obchodzi, po co pan jej szuka, ale... — Postukał się w skroń. — Całkiem zwariowała. Robert miał z nią czyste piekło. A potem wojna. Udało mu się wynająć kogoś do zwierząt, ale to nie to samo. Gdyby Tessa była zdrowa, dałaby sobie z tym radę. Wiele kobiet musiało sobie radzić, gdy mężowie wyjechali. Było nas sto tysięcy! Biliśmy się na wyspach, w Europie, wszystko, żeby pomóc. — Czytałem dużo na ten temat... 281 — Czytałem! — prychnął znowu, wskazując gestem gazetę. — Łgarstwa i bzdury wypisują. Siedzą na dupach i wymyślają. Nie, pana tam nie było. — Przez dwa lata stacjonowałem przy granicy norweskiej. — Przy granicy! To nie to samo. Ja walczyłem. Znów wskazał na nogę, jego dumę, dowód tożsamości. — Pozwoliliście Niemcom... — Nie może pan przecież mnie o to obwiniać! — Pewnie, że nie. — Choć wyraz jego twarzy mówił, że mógłby, jeśliby chciał. — Wie pan, gdzie Tessa jest teraz? — Nie i mało mnie to obchodzi. Biegać półnago... tu w okolicy ludzie są porządni. Nikomu z nas nie było miło opuszczać tych stron dla wojny. Ale zrobiliśmy to dobrowolnie. Wielu z nas. Robertowi nie było łatwo. — Proszę opowiedzieć, co się wydarzyło. — Jakby to się dało opowiedzieć! — Mr. Johnstone przebił wzrokiem trzy wymiary czasu, trzy horyzonty i z powrotem znalazł się w swoim wiecznym teraz. — Człowiek nie mógł ufać Japońcowi, choć mówili, że tu nie przyjdą. Ale gdy bombardowali Nausori, to czuliśmy, że się nam zaczyna palić pod nogami. Było nas pięciu, kiedy tego dnia wsiedliśmy do autobusu do Auckland. Tam powiedzieli, żeśmy za starzy, aleśmy się nie dali odstraszyć. I tak znaleźliśmy się w Anglii. — Miałem na myśli... — Wy, młodzi, i tak niczego nie pojmiecie. Tylko ten, kto został zestrzelony przez Niemców — albo i Japońca, na jedno wychodzi, umie docenić życie, czy nie? — Tak, ale... Wyglądało na to, że Mr. Johnstone uznał potwierdzenie Sidnera za zachętę, pochylił się więc do przodu. — Słuchaj pan, widzę, żeś nie łachudra, choć ze Szwecji — zaśmiał się z zażenowaniem, jakby żartował. — Idź no pan za te drzwi, w szafie na lewo stoi butelka whisky. I weź pan dwa kieliszki. 282 — Jestem niepijący. — Bzdura. Wszyscy faceci piją. Mieszka pan gdzie? — Wynająłem pokój przy stacji autobusowej. — U Mrs. Finney. Wredny babsztyl. Ale to już nie pana sprawa. No, przynieś pan tę whisky. O właśnie. I nalej! Sobie też, a jak! Więc jednak nie? Wy, Szwedzi, zawsze tchórzycie, gdy co ważnego się dzieje. Jak w Rotterdamie. Jesienią czterdziestego trzeciego... Dopiero gdy zmierzch zatoczył swe kręgi wokół żarzącego się papierosa Mr. Johnstone'a, zwolnił on twardy uścisk, w którym trzymał uwagę Sidnera. — Mam rentę, z powodu tej nogi. Jakoś sobie radzę, choć to pewnie pana nie interesuje? — Ależ tak — odparł Sidner. — Wcale nie. Interesuje pana tylko Tessa. Więc panu powiem. Ona tu nigdy nie pasowała. Myślała, że może się wynosić. Czytała książki. Wiersze! — wypluł daleko w ogród. — Robert wszystkie te śmieci wyrzucił po jej... Zdrowie, panie Szwedzie! Ałe owce... Myśli pan, że ją co obchodziły? Jej palce nigdy pewnie nie tknęły porządnej roboty. Za to pannica grała, a jak. No i ładna była jak cholera. Przynajmniej zanim. — Zanim co? — Siadała przy drodze i śpiewała, biegała po wzgórzach jak jakiś cholerny Maori i nasłuchiwała głosów, tfu, do czorta. Wlał zawartość kieliszka w otchłań krtani i powtórzył: — Do diabła. Dobrze, że ją stąd wzięli, bo aż nie sposób było na to cholerstwo patrzeć. Jedno stare babsko z poczty zabrało ją w góry i potem nie wiem, co się z nią stało. Poza tym, że gospodarstwo po śmierci Roberta sprzedano. Jakiś pośrednik z Wellington zjawił się tu ze swymi fircykami. Boswell się chyba nazywał. Boswell i spółka. Trzy dni później Sidner pchnął bramę kościoła w jednej z dzielnic Wellington, znajdując wreszcie schronienie przed silną wichurą. Paru ludzi stało w grupkach, słuchając pastora na ambonie. — I tak Herod postanowił objąć zapisem wszystkie dzieci poniżej dwóch lat. A żyła w onym czasie kobieta o imieniu Maryja, która spodziewała się dziecka, ponieważ zaś Józef pochodził z Betlejem, udali się tam, by uniknąć zapisu. — Nie, nie, nie! — zawołał jakiś mężczyzna. Pastor zamknął księgę, zszedł na dół i trzymając ręce w kieszeniach przyglądał się ambonie. Towarzyszyła temu krótka rozmowa, znaczenia której Sidner nie mógł uchwycić, i wspólnymi siłami przesunięto ambonę bardziej na środek kościoła. Pastor ponownie się na nią wdrapał. — Dotarli do Betlejem w dzień Bożego Narodzenia, wraz z nimi zaś wielu innych, stąd też wszystkie gospody były zajęte i jedyne miejsce, jakie znaleźli, to stajnia. — Nie, tak nie da rady — rzekł mężczyzna, ssąc wygasłą fajkę i drapiąc się jednocześnie w głowę. — Trza będzie spróbować z tej strony. Sidner siedział na ławce, do której przysunięto ambonę, tak że znajdował się teraz dokładnie pod nią. Pastor znów podjął wątek: — A żyli też na Bliskim Wschodzie trzej mędrcy. Ujrzeli oni gwiazdę na niebie i postanowili pójść jej śladem. Zwali się Baltazar, Szymon i Józefat i wszyscy trzej byli królami, do których anioł powiedział... — Teraz brzmi trochę lepiej, ojcze, choć... Ambonę przesunięto jeszcze bliżej Sidnera. — I weszli do stajni, do Maryi i Józefa, składając drogocenne dary: mirrę, kadzidło i złoto. Maryja radowała się z całego serca. — Teraz dobrze. Przynajmniej mówisz głośno. Spróbuj innym tonem. 284 — Módlmy się — rzekł ksiądz. — Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, teraz słychać? Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi. Przechylił się przez balustradę: — Ty też dobrze słyszysz? — Taak — odparł Sidner. — Kiedy się modlę, też? Niech cię Bóg błogosławi, teraz i na zawsze, OK? — zwrócił twarz w kierunku swych wiernych: — To zaklepujemy to miejsce, boys! Amen. Mężczyzna ze zgaszoną fajką wyciągnął z kieszeni kredę i obrysował ambonę. — Ale zasłania okno, może być ciemno. — Nie można mieć wszystkiego naraz! — odparł pastor i wyjąwszy grzebień zaczesał włosy za uszy. Zszedł na dół, ale potknął się 0 puszkę farby, opryskując sobie spodnie. „Choler... przepraszam." Rozejrzał się po kościele i ściągnął je szybko: — Jest gdzie terpentyna? I jakieś szmaty? Przysiadł koło Sidnera i zaczął ścierać plamy. — Słyszałeś jakieś szumy? — Nie, świetnie było słychać. — To szumy są najbardziej irytujące. Trzeba mówić tak wolno 1 echo jest jak jasna..., no, nie tak jak trzeba w każdym razie. Pierwszy raz cię tu widzę, nie zaliczasz się chyba do mych owieczek, co? — Woźny w parafii mi powiedział, że miał pan tu być. Potrzebuję pomocy w pewnej sprawie. — Służę, tylko niech wpierw zetrę tę plamę. Inaczej nie mogę dalej pracować. Więc uważa pan, że dobrze słychać? Przeprowadzamy kompletną renowację kościoła. Dostaliśmy też nowe organy. Piękny dźwięk, przynajmniej według tych, którzy się na tym znają. — Mogę je wypróbować? — Patrzcie, patrzcie! Ale proszę bardzo. Wszyscy mają się tu dobrze czuć. 285 Chwała na wysokości a na ziemi pokój ludziom dobrej woli Silny, donośny głos Sidnera wypełnił wnętrze kościoła. Jakże dawno nie słyszał siebie w tej roli! Jaka pełnia dźwięku! Pełen zapału podjął „Boże na wysokościach". Pastor stał obok, ze spodniami i zmoczonymi terpentyną szmatami w ręku, ale wszystko to wcisnął pod pachę i zaczął bić brawo, gdy Sidner, po długim i wzniosłym fragmencie postludium Bacha, wyłączył prąd. — Nieźle, nieźle. W jakim języku pan śpiewał? — Szwedzkim. — Aha. Tak mi się też zdawało. Ktoś taki jak pan bardzo by się nam przydał. Żeby odnowić trochę repertuar. To, co nam serwuje starsza pani, bardzo miła skądinąd, to niezupełnie to, czego bym chciał. Ale też nie można od niej wiele wymagać, to nie jej profesja, poprzedni organista poległ na wojnie. Wyciągnął spodnie w kierunku Sidnera: — Były całkiem nowe. Oto jak człowiek zostaje ukarany za swą próżność. Moje nazwisko Eliot, Stephen Eliot. Do świąt Bożego Narodzenia mamy wyświęcić ten przybytek Pana. Nie uważa Pan, że terpentyna ładnie pachnie? — To przecież terpentyna balsamiczna, ta ma ładny zapach. Zajmuję się farbami i tym podobnymi od czasu, jak tylko dorosłem. — A więc nie jest pan zbiegłym organistą? — Zastępowałem nieraz organistę w naszym kościele. — Rozumiem. I potrzebuje pan mojej pomocy. — Dotyczy to rzeczy praktycznej. Nie ma nic wspólnego z duszą. — Tak się panu tylko zdaje. Można się pokazać w tych spodniach? Można! — odpowiedział sam sobie, włożył je i wskazał drzwi prowadzące do zakrystii. Pastor Stephen Eliot wertował przez chwilę księgi kościelne: 286 — Pośrednik miał rację. Tu ją mamy. Tessa sprowadziła się w te strony przed sześciu laty. W ubiegłym roku wyszła za mąż za Charlesa Blake. — To niemożliwe — rzekł Sidner. — Tak jest napisane. Proszę samemu spojrzeć: Charles Blake i Tessa Schneideman. Zamieszkali na Glenbervie Street. Niemiłą więc wiadomość panu przekazuję. Pan ją kocha? — Nigdy jej nie spotkałem — odparł Sidner. — Napije się pan wody czy herbaty? — To długa i zawiła historia — rzekł Sidner. — To mój ojciec ją znal, korespondowali z sobą, jeszcze przed wojną, mieli wspólne plany na przyszłość, ale on zmarł, a ona nie mogła, z tego, co słyszałem, pogodzić się z faktem, że spotkanie ich nie doszło do skutku. Dostała pomieszania zmysłów. — Sądziłem więc, że mogę się na coś przydać — ciągnął dalej, zdzierając z siebie świętą aureolę, włosy, skórę, jakże zimno nagiemu szkieletowi! W drzwiach stał, przyglądając mu się, jakiś malec, schował więc głowę w ramiona, by go nie przestraszyć. — Mama pyta, czy dziś też cię nie będzie na kolacji? — Obawiam się, że nie. Chodź no tu, niech cię uścisnę. — Ciągle cię nie ma. — Jutro zostanę w domu, obiecuję. Poleć no, proszę, i przynieś szklankę wody. Sidnera ogarnął wstyd i w czasie, gdy dziecko pobiegło po wodę, szybko ubrał się ponownie w skórę, włosy i coś w rodzaju uśmiechu, choć właściwie nie był pewien, czy należy on do niego samego. Nic nie pasowało, wszystko się porozciągało, palce nie chciały się zmieścić w rękawiczce skóry. — Ma pan więcej dzieci? — Trójkę. — Ja mam jedno — rzekł Sidner. — Ma osiem lat. — To też wrażliwy wiek — powiedział Stephen Eliot. — Są tacy pełni ciekawości, wierzą w życie i w nas, dorosłych. 287 Podszedł do okna i wyjrzał na dwór, potem odwrócił się gwałtownie do Sidnera. — Okres wiary jest tak cholernie krótki. Wielu nie zdąży go zażyć, nawet w pierwszych miesiącach życia. I to pomimo że jest to najważniejszy etap, to wtedy kształtują się fundamenty domu, który będzie kiedyś ich życiem. Dzieci są jak jajka, które leżą, balansując, na samym skraju schodów. Dlaczego jesteśmy tacy nieostrożni w stosunku do dzieci? Czemu tak rzadko dajemy im czas wierzyć? I to kiedy jeszcze mają tę możliwość. Zanim ruch uliczny na dobre je wciągnie, mącąc im czystość spojrzenia. Dobrze, Paul — przerwał — podaj szklankę temu panu. Przyjechał ze Szwecji, wiesz, gdzie to jest? — Po drugiej stronie kuli ziemskiej. Sidner wypił, woda go orzeźwiła, wypełniła zasuszone schowki zwiotczałej skóry, sprawiła, ułatwiła dopasowanie się do szkieletu. — Mam też synka, który ma tyle lat, co ty. — Jak ma na imię? — Victor. — A jego pies? — On nie ma psa. A twój? — Winston. To pudel. — Może więc też sprawię mu pudla, i będą mogły na siebie szczekać przez całą kulę ziemską. Sidner skierował wzrok na kosz na śmieci. Stare gazety, koperty, ogryzki, pusta paczka po papierosach. Dwie muchy na ogryz-kach. Na stole stała miska z jabłkami, blat stołu wypolerowano do połysku. Znalazłszy się po drugiej stronie kuli ziemskiej zobaczył, że i tu również stół stoi na własnych nogach, nie znikając w przestworzach. — Co ja teraz z sobą zrobię, kiedy pan sprawił, że ta podróż to kompletne fiasko? Ostatnie lata opierały się na fałszywych oczekiwaniach, na nadziei, że ona nie jest w pełni władz umysłowych. Czy to nie okrutne? — Życie nie stoi w miejscu. Nie musi być rozumna tylko dlatego, że wyszła za mąż. A może przyjechałeś tu, by się z nią ożenić? 288 Powód, dla którego zostałem pastorem, jest może podobny: aby pomagać innym. Potem okazuje się, że ludzie tej pomocy wcale nie chcą, i człowiek nagle zostaje bez zajęcia. Chociaż nie, weźmy na przykład wojnę. Wojna znakomicie pomaga wątpiącym księżom. Pocieszanie wdów, podtrzymywanie przy życiu nadziei, podczas gdy toczy się walka o Europę. Dziś wieczorem będę pokazywał zdjęcia z Krety. Nie ma na nich żołnierzy, tylko ruiny, janowiec i zwykli ludzie. Kuglarze, włóczędzy. — Przez swe ozdrowienie Tessa sprawiła mi „zawód". Tak jakby moje własne zdrowie zależne było od jej szaleństwa. Jakbym został pozbawiony jedynej rzeczy, do jakiej mogłem się przydać: poprowadzić ją ku światłu. Ale dokąd poprowadzić człowieka, który tam już sam dotarł? — Więc to w takiego siebie wierzyłeś? — W to i w nic innego. Zdrowym nie mam nic do dania. To o n i mną się opiekują. Co mam teraz zrobić? — Nieraz pewnie tak już siebie w życiu pytałeś. Nie czekając na odpowiedź! Możesz rzecz jasna iść ją odwiedzić. — Nie można przecież ni stąd, ni zowąd, bez uprzedzenia, nachodzić obcego człowieka... — To zależy, czego się żąda. Ty żądasz reakcji na twoje żądanie. Obawiasz się, że stanowi ona część ciebie, jak i ty stanowisz część jej samej. I masz nadzieję, że tak właśnie jest. Tak mi się przynajmniej wydaje — rzekł Stephen Eliot i wstał od biurka. Podszedł do okna i spojrzał na morze. — Panu to dobrze, pan ma swoją wiarę. — E tam... — odparł Stephen Eliot. — Wiara nie jest wcale tym, czym się ludziom wydaje. — Tam ją pan znajdzie! W przyszpitalnym parku roiło się od wózków inwalidzkich. Zdążył się już do nich przyzwyczaić; natykał się na nie podczas spacerów, pojawiały się w ocienionych ogrodach lub w większych skupiskach na trotuarach ulic. Wielka wojna była skończona, tu jednak grasowała nadal, w postaci koszmarów i bólu; dla wielu z tych inwalidów miała się nigdy nie skończyć. Los każdego z nich był właśnie tym najtragiczniejszym. Teraz zaś, wczesnym rankiem, wywożono ich z białego budynku między rzucające cień drzewa, jako że pacjentów należy przewietrzyć. Były tu pachnące rabatki kwiatów, dalej zaś staw, a na nim parę kaczek. — To ona. Ta, która klęczy. Zatrzymał się w pół drogi. Swoista podróż dobiegła wreszcie końca, podobnie jak osiem lat oczekiwania. W pobliżu stała pusta ławka. Opadł na nią, próbując zmusić język, by oderwał się od podniebienia. Po rozmowie z nią zmuszony będzie poszukać nowego celu w życiu. Nowej podróży, nowego punktu zaczepienia. Większość decyzji odsunął na potem, obiecał jednak Stephenowi Eliotowi zatrzymać się na jakiś czas i grać w kościele. Da mu to, prócz chwilowego utrzymania, czas na podróż i do namysłu. Klęcząc przy jednym z wózków, karmiła pacjenta. Nie mógł dostrzec jej twarzy. Tylko podłużne białe ramię, które od czasu do czasu dosięgało ust mężczyzny. Miał on obandażowaną głowę: swoisty turban, kryjący wspomnienie katastrofy? — Och, panie Bly! Niechże pan się nie opiera. Proszę otworzyć usta. Nie wolno panu znów przestać jeść. A teraz trochę wody. — Pani się spieszy. — Bo są też inni, którym trzeba pomóc. Jej kolana, profil. Obróciła głowę w jego stronę. Aż się odchylił, jakby w obawie, że go pozna. Miał wrażenie, że wzrokiem wwierca się w jej skórę. 290 Nie powinno się w ten sposób pchać w życie drugiego człowieka. Wróci do pensjonatu i włoży klejnocik do koperty. Parę krótkich słów, o poczuciu winy, które czuł w ciągu tych lat. Podpisze swym adresem. Jeśli istotnie życzy sobie go spotkać. Być tak blisko niej. Wstrząsnął nim dreszcz. Móc wyciągnąć rękę i dotknąć jej ramienia. Przerzucić wreszcie pomost przez kulę ziemską swych marzeń. Poczucie winy. Potrzeba pokuty. Czy nie zamierza właściwie zastosować w stosunku do niej pewnego rodzaju szantażu? Oto zjawiam się z miłosnym klejnotem. Przypomniał siebie, jak pierwszy raz trzymał go w ręku. „Teraz nie ma już we mnie nic ze mnie samej. Wszystko jest twoje." Przy komodzie, w pokoju. Świece i poruszany ciepłem powietrza brylantowy stateczek. Piasek, gałązka, widelec. Zakrawa wręcz na nieprzyzwoitość to bezceremonialne badanie najintymniejszego szczegółu! Ale czyimi oczami patrzył? Aronowy-mi? Własnymi? I cóż to znaczy „własnymi"? Wzrokiem potrzeby i marzeń? Erotyki i dziecka? Czy też może mściciela? Zdrętwiały mu koniuszki palców. — Mr Bly! Proszę się postarać! Jeszcze parę łyżeczek. Muszę pana popędzić. Nagle obróciła się prosto w jego stronę. Nie uśmiechała się. Wpiła się weń wzrokiem, na moment, jakby świadoma jego spojrzeń. Wokół niej wibrowało ciepłem powietrze, kontury jej były zamazane. Zaraz zacznie płonąć. Wszystkie słowa, jakie tu przyniósł, nabrzmiały mu w ustach i nie mógł wydobyć z siebie głosu. „Czy mogę dostać coś do picia?" Podała mu szklankę. Widziana przez pryzmat wody obrączka sprawiała wrażenie większej. Palce miała długie i zadbane, z drobniutkim meszkiem na knykciach. Woda ugasiła ogień. „Dziękuję." Podniósł się i szybko stamtąd odszedł. Tej nocy wokół głowy Sidnera pływała ryba. Pluskała ogonem w wirującym mroku. Muskała mu pyszczkiem oczy i uszy. Leżał na plecach, z półotwartymi ustami, i ryba wpłynęła do środka, w nie- 291 mym zachwycie dla jego uzębienia. Przystanęła, by odpocząć, z pyszczkiem wwierconym między język a podniebienie. Zastygła na martwej fali jego spokojnego oddechu, zatrzepotała się i spłynęła krtanią, wzdłuż ścian arterii, uderzyła w serce, aż się obudził. Wielu pacjentów i odwiedzających miało na sobie cywilne ubrania. Nie budził więc w nikim zaciekawienia, gdy tak przesiadywał na ławce. Często zresztą dzielił ją z innymi. Pewien mężczyzna położył obok swoje kule i opowiedział mu, że stacjonował w Indiach. W Bombaju. „Zajmowałem się prowiantem. Cóż to była za rozrzutność! Raz przypłynął pełen załadunek szynki. Wyładowano go i nikt się po to nie zjawił. Wystawiliśmy straże, aby nikt nie ukradł. Próbowaliśmy się dodzwonić. Linie były uszkodzone. Upał był nie do zniesienia, szynka zaśmierdła. Wychudłe, nędzne postacie błagały, by im ją dać, aleśmy im zagrozili rozstrzelaniem. Rzygać się chciało na ten widok, ale cóż mogliśmy zrobić? Pojawiły się muchy. Szczury. Wreszcie musieliśmy wywalić wszystko do morza." Siostra Tessa mignęła między drzewami, pchając wózek inwalidzki. Szła szybko, z wysoko podniesioną głową. Czy to coś mówiło? Nic nie mówiło. Może że jest rzetelną pielęgniarką, uczciwie wykonującą wszystkie swoje obowiązki. Podłożyła pacjentowi pod głowę poduszkę i wzięła go za rękę, może dla sprawdzenia pulsu. Otaczające ją powietrze wibrowało. Kule spadły z ławki. Czyjaś książka. Była to Zbrodnia i kara. „Czytałeś?" Sidner przytaknął. Siostra Tessa też przytaknęła, tam w oddali, wciągnęła wózek pod drzewo, raz jeszcze skinęła głową i zniknęła we wnętrzu szpitalnego gmachu. Cień i blask słońca. „Przynajmniej nie musiałem nikogo zabijać", rzekł sąsiad z ławki. „Ci, co to robili, p owiadają, że najgorzej z pierwszym. A jak było z tobą?" „Nie, ja też nie musiałem." „Czym-żeś się zajmował?" „Byłem kucharzem. Uważano, że do niczego innego się nie nadaję. Bo miałem szmergla. Przebywałem w domu wariatów, choć to dawno temu." „Bo nie mogłeś znieść myśli,, że...?" „Nie, to jeszcze przed wojną. Pochodzę ze Szwecji, nie było u nas wojny, wybacz." „Nie mam pretensji... choć wiem, że są tacy, co są wkurzeni na Szwecję." 292 Pojawiła się Tessa z tacą pełną lekarstw. Szła od pacjenta do pacjenta, rozdzielając tabletki. Podeszła bliżej, spojrzała na Sidne-ra, pokręciła głową i podała jego sąsiadowi parę pastylek. Pochyliła się do przodu. Fartuch zapięty miała pod samą szyję. „Pan niestety nic nie dostanie. Nie podpada pan pod mój oddział." „Zakochuję się w każdej pielęgniarce. Kiedy tak się zbliżają do człowieka. Choć może nie w tej właśnie. Za to w pozostałych." „Czego jej brak?" „Właściwie niczego, ale... Nie, nie umiem powiedzieć. Poza tym ona jest mężatką, wyszła za jednego z nas, kalek." Popołudniami wydawano herbatę. Wytaczano wózek pełen olbrzymich termosów i ci, którzy mogli sami się poruszać, pomagali tym unieruchomionym. Pielęgniarki też piły, zebrane w małe grupki u szczytu schodów, skąd miały widok na cały park. Od czasu do czasu pokazywał się któryś z lekarzy. Jak stado skrzeczących mew... z wyjątkiem Tessy...? Nie, nie będzie sobie niczego wmawiał. Również i ona się śmiała: szybkim powiewem muskającym jej twarz. Sidner, również pijący herbatę —jako ten, który wypracował sobie prawa pacjenta — nie będzie sobie przecież wyobrażał, że ona... że istnieje szczelina, w którą mógłby się wcisnąć. Tessa kończyła pracę gdzieś koło piątej. Towarzyszył jej na odległość. Teraz, w cywilu, poruszała się wolniej, torba dyndała jej u ramienia. Często przystawała, wpatrując się w okna wystaw, ciągle jeszcze ubogich w towary, przygładzając szybkim gestem włosy. Miała coś do załatwienia w zakładzie fotograficznym, poprzez szybę widział ją, chowającą do torebki parę rolek wywołanego filmu. Pragnął zobaczyć te zdjęcia. Aby ujrzeć co ś, co oglądały jej oczy. Ciekawe, czy ma dużo przyjaciół i znajomych? Nie zauważył, by kiedykolwiek kogoś odwiedziła. Czy to czyniło ją bardziej „dostępną"? Mieszkała na drugim piętrze czynszowej kamienicy. Z ulicy widać było morze. Wszedł raz nawet na schody, ale wyszła jakaś sąsiadka i powiedziała, że Mrs. Blake pracuje całymi dniami w szpitalu. Nie musiał więc wchodzić na górę... Obładowana zakupami Tessa znikała we wnętrzu: jakie obrazy wychodzą jej na spotkanie? Pomaga mężowi w ogrodzie na tyłach domu: wszak jest on inwalidą. Przynosi aparat fotograficzny i statyw, ustawia przed nim. 293 Przygładza mu włosy, znowu znika w środku. Mężczyzna kieruje aparat na niebo, znad morza napływają chmury, skłębiają się nad Wellington. Deformują kontury obrazów, piętrzą się, nietrwałość ich nie ma końca. Ptaki przelatują przed obiektywem, mężczyzna zarzuca na głowę czarną płachtę, wtapia się w aparat, przedpołudnie staje się popołudniem, czarna płachta trzepocze na wietrze. Jakaś kobieta trzepie z balkonu dywan, zjawia się listonosz, przecina trawnik w drodze do następnej posesji, rzuca „Halo!" w kierunku płachty, ale płachta nie odpowiada. Istnieje obraz, który może się ujawnić, wymaga to jednak cierpliwości. Załadowany rybami wóz zatrzymuje się, połyskujące ryby przerzucane są do koszy. Rozmowy, podniesione lub niskie głosy, niektóre z ryb rzucają się, coraz bardziej wieje: to nie ten obraz. Dni mijają. Tessa Blake wychodzi i odchyla płachtę, czyżby kłótnia? Przekonywająca rozmowa? Coś o obiedzie lub Obrazie? Dni mijają. Wiatr przybiera na sile, morze atakuje brzegi, fale narastają, jest szaro, zacina deszcz. Sidner stoi przy rogu domu. Tessa Blake wychodzi, podtrzymuje męża, ten rozsiada się wygodnie, ona głaszcze go po głowie, dni mijają, czarna płachta jednoczy mężczyznę i aparat. W cieniu tej nowej niewiedzy o Tessie, na którą nie starcza mu już wyobraźni, Sidner czuje niepokojącą ulgę: ma czas. Jakże bowiem drżał na myśl o pustce po spotkaniu z Tessą Schneideman-Blake. Co się robi potem? Pewno staje dorosłym... Świat otwarty na wszystkie strony. Pamięta lodowiska, tam, w domu, po których ujeżdżali „tamci". Do przodu, do tyłu, podnosząc jedną nogę, udając mistrzów jazdy figurowej, dziewczęta naśladujące Sonję Henje. Spotkania, śmiech unoszący się w powietrzu jak śnieżne płatki. Marząc o Solveidze nauczył się grać. Marząc o Fanny został ojcem. Marząc o Tessie nauczył się angielskiego i znalazł po drugiej stronie kuli ziemskiej. Gdy jednak oddzielić się od marzeń? Czy kiedykolwiek żył na „własny użytek"? Nie. Teraz jednak uzyskał odroczenie. Spał lepiej po nocach, a błyskawice z otwartego samobójczego okna oddaliły się, przycichły. Nie był jeszcze gotowy na śmierć. Podróż ta oznaczała zaklinanie śmierci. Dopełnienie możliwości „da- 294 nego" życia. A potem: egzystencja pogrobowca. Ale sprawa jego życia nadal przecież się ciągnie, zadania jeszcze nie wykonał, między nim a życiem stoi Tessa, dając mu możliwość zacisza. Nie może więc jej usunąć. — Kogo? — spytał Stephen Eliot i wyciągnął z ust żarówkę. Siedzieli wysoko, pod dachem wieży kościoła, każdy na swojej desce, i naprawiali oświetlenie. Na dworze wiało potężnie, przez co wieża kołysała się lekko. Sutanna Stephena, zwieszając się z deski, nadawała mu wygląd wrony. Sidner przysunął doń przewód, podczas gdy lampa podręczna, zawieszona parę pięter pod nimi, kiwała się zagarniając smugą światła niższe rejony pustej przestrzeni. — Ach, już wiem! Tej twojej princesse lointaine? — Nie znam francuskiego. Masz śrubokręt? Stephen przechylił się nad deską i podał mu. — Znasz tę pieśń? When the days are long in May Fair to me are the songs of birds afar And when I am parted from her I remember me of a love afar And I go with a mind gloomy and so bowed down That no song or white torn flower Pleases me morę than the winter's cold Never morę will I take joy of love Unless it be of this love afar, For a nobler and Fairer I know not of In any place either near or far. — Ładna! — krzyknął Sidner. — Ohyda! — odkrzyknął Stephen. — Pewien książę Blaii, Jau-fre Rudel, śpiewał ją s w oj ej princesse lointaine, damie, która zawsze mówiła nie. Nie znoszę takiego uwielbienia, to czysta śmierć. Czy wmawiasz sobie, że zwracasz się do żywej kobiety, gdy mówisz o tej Tessie Blake? Boisz się jej zmarszczek, jej neuroz... Czy ona ma cały czas stać po drugiej stronie? Po drugiej stronie życia? Podaj 295 mi kawałek sznurka! To po tej właśnie drugiej stronie znajduje się twój cel, nie tutaj! Im dalej, tym silniejsze pożądanie, zaś temu, co ma się przed nosem, najłatwiej zaprzeczyć. To ciągłe oddalanie! Gdy wygłaszam kazanie, tam na dole... na dole — powtórzył i jakby postukał palcem w próżnię pod nimi — to za każdym razem, gdy używam symboli na określenie tego odległego, zbiera mi się na wymioty! Zrób z tego muzykę, tak jak ja to robię! I posłuchaj, jak skazuję wszystkich pojedynczych ludzi na swoistą porażkę w stosunku do tych wielbicieli oddali i religijności. Ohyda! Bo co za tym idzie? To, że tracimy bliźniego. Wszystkie stworzenia stają się niedoskonałymi reprezentantami aktu tworzenia. Wielbienie takich idei, takiej miłości, jest tylko zaprzeczeniem, ascezą i ucieczką. Oddaj mi, proszę, śrubokręt! Miłość jest działaniem pozytywnym: to darowanie drugiej osobie życia. To wyzwalanie tego, co zakute w granicie, przez co możesz dojrzeć jej tańczące stopy, nawet jeśli w tańcu oddalą się od ciebie. Ale ilu z nas się na to odważa? Ilu tak właśnie kochających uświadczysz? Łatwo ich rozpoznać, bo oczy im lśnią! Sens w tym, by zdobyć się na odwagę. By oderwać się w końcu od niej. Odważyć się rozwinąć, tak, aby ten „ktoś drugi" mógł być od człowieka niezależny. Odważyć się stracić, aby w zamian coś zyskać: własne życie. Pił herbatę wraz z innymi pacjentami. Siostra Tessa krążyła pospiesznie między jedną grupką a drugą. Musi przekroczyć próg, zdobyć się na czyn, który wreszcie uczyni go samotnym. Wyplątać się z kłębka zależności. Siedział na ławce pod drzewami. Spojrzał na nie, „ostatni raz, zanim". Tessa Schneideman zbliżyła się. Sidner rzekł: — Siostro Tesso, czy mogłaby siostra siąść tu na chwilę? Jej kolano i jego ręka. — Pan wie, jak się nazywam? — Wiem. Tessa Schneideman. — Pan za mną chodził! — Nie w złych zamiarach. Chciałbym z panią porozmawiać. Jej kolano zbliżyło się jeszcze bardziej do jego ręki. Rozejrzał się wokół, ale ni drzewa ni chmury nie pospieszyły mu z pomocą. 296 — Mieszkam w Heidelberg Private, nie jestem pacjentem szpitala. — Zastanawiałam się nad tym. — Chciałbym pani coś dać. A ściślej mówiąc oddać. Wyciągnął z kieszeni klejnocik i pokazał jej. — Nazywam się Sidner Nordensson, przyjechałem ze Szwecji. Jestem synem Arona. Kiedyś... Jej oczy rozszerzyły się nagle. — Nie — powiedziała. — Wcale pan nim nie jest. Podniosła się i odbiegła. Przebiła grupę pielęgniarek na schodach i zniknęła. Nową Zelandię i Szwecję rozdziela wiele setek mil, a mimo to odległość ta jest nieznaczna w porównaniu z tą, która dzieliła Tessę Schneideman i Tessę Blake. Pewnego dnia, gdy siedział i pracował, zapukała do drzwi. Sidner rzeczywiście zrobił co w jego mocy, aby 0 niej zapomnieć. Dopomagał mu w tym Stephen Eliot, narzucając coraz to nowe obowiązki: jego kościół miał się stać centrum muzycznym Wellington, należało tylko zdobyć pieniądze na nuty, dobrać muzyków i zrobić nabór do kościelnego chóru. Razem odbywali podróże w głąb kraju, odwiedzili rejon Maori, łowili pstrągi w potokach, zbierali rośliny nie znanej dotąd Sidnerowi flory. Ale z chmur ponad nimi śledziły ich oczy Tessy. Ciało jej kryło się w cieniu ptaków, unoszonych wiatrem wzdłuż skalnych zboczy. Są kobiety, które najbardziej podobają się nam w domu, inne z kolei na wolnym powietrzu, pisał Goethe o Fryderyce: jej duch 1 postać nigdy nie przedstawiały się bardziej czarująco niż wtedy, gdy kroczyła wysoką ścieżką; urok jej postawy zdawał się współzawodniczyć z pokrytą kwiatami ziemią, a niezniszczalna niefrasobliwość lica z błękitnym niebem. Tessa Schneideman była kobietą wolnej przestrzeni, w przeciwieństwie do Tessy Blake. Ta ostatnia prezentowała się wręcz śmiesznie, gdy stała tak przed nim, miętosząc w rękach pasek torebki, w dyskretnym niebieskim kostiumie i kapelusiku, umocowanym ukośnie na starannie ułożonych włosach. Rola pielęgniarki dostarczała jej nieprzerwanego ciągu następujących po sobie działań, podobnie jak rola zmęczonej, powracającej po dniu pracy żony: gesty zawodowe układały się podczas spaceru na spoczynek, zastępowane, w miarę zbliżania się do domu, innymi. I nie wiedział, czy niosła z sobą, na podobieństwo Fryderyki, „orzeźwiający eter", czy „potrafiła wyjaśnić nieporozumienia i zatrzeć ich nieprzyjemne wrażenie". Nie sądził jednak, by tak było. Któregoś dnia, gdy szedł za nią, widział, jak się zatrzymała. Było to na rogu ulicy, mniej więcej 298 w połowie drogi między szpitalem a domem. Jej szybki chód ustał i przystanęła przy płocie, skubiąc parę listków z obsypanego czerwonymi kwiatami krzewu. Wyciągnęła rękę, popatrzyła na coś w dole liścianego nerwu i pozwoliła mu opaść na ziemię. Towarzyszyła mu spojrzeniem aż legł na trotuarze. I nic więcej. Kiedy znów podjęła swą wędrówkę, kiedy dała się wciągnąć w siłę przyciągania swego domu, kroki jej były o wiele cięższe. Mogło to oznaczać cokolwiek bądź. Ale Sidner poczuł przemożną ochotę, by podnieść liść, dogonić ją i rzec: „Tesso Schneideman, opowiedz, co tam zobaczyłaś" i rzucić się na nią w momencie powstania szczeliny między dwiema rzeczywistościami, gdy ukazała mu się tak jawnie naga. Dokładnie tak samo marzył kiedyś o zaskoczeniu Fanny. Między dłonią a uczynionym gestem. Między wargami a słowem. Ta Tessa, która stała teraz przed nim, była trzecią Tessą: złożona z obcych cząsteczek tożsamość źle do niej przylegała. Źle w jego oczach, bo może taka właśnie ona była. Nie podobało mu się to wcielenie, a i ona zdawała się źle w nim czuć: jej spłoszone oczy obiegały pokój, a kłykcie bielały na pasku torebki. Wysilała się, by być nieprzystępną i zimną, głos jej nie miał pielęgniarskiej, zawodowej nośności, ani też (jak sobie wmawiał) zmęczenia pani Blake. — Przyjemny pokój. — Jestem z niego zadowolony. — I chyba niedrogi? — uśmiechnęła się z zażenowaniem i podeszła do okna, odwracając się doń tyłem. Sidner odsunął zapisane strony. — Napije się pani herbaty? — Nie, dziękuję. Nie sądzę. — Nie jest pani pewna? — Stosunkowo pewna. Wstał i podszedł do niej, stając za jej plecami. — Tesso Schnęideman... — Przyszłam pana prosić, by nie mieszał się pan w moje życie. Kimkolwiek by pan był. Niejaka Tessa Schneideman przestała istnieć. 299 Zapadła długa cisza. Odwrócona od niego twarz była spokojna. W przeciwieństwie do morza zalewającego brzeg. Jakiś ptak rozrywany był przez wicher. Ręce Sidnera rwały się do jej ramion, odszedł więc i siadł na łóżku. Mrs. Mc Partland gdzieś w głębi domu włączyła odkurzacz. Z kuchni dochodził brzęk filiżanek do herbaty. — To wszystko... co miałam... do powiedzenia. Po czym zbierając się w sobie, zwróciła się do niego, związała język, że aż głos jej stał się krzykliwy i ruszyła, na podobieństwo ptaka w czasie sztormu, przez pokój: — Mam nadzieję, że uszanuje pan moje życzenie. W połowie jej drogi Sidner podniósł się: — Tesso Blake, jest pani szokiem mego życia. Że też ludzie tak bardzo mogą się zmienić. Listy pani czytałem wiele razy. — Jakie listy? — Proszę nie udawać niemądrej. Nie zamierzałem wcale mieszać się w pani życie, chciałem tylko oddać coś, co należało do pani. Dawno temu. Dotarła do drzwi jak tonący do boi ratunkowej. Ale oczy jej wróciły doń. — A tak nawiasem mówiąc: jakże mnie pan odnalazł? — Judith Winther byłaby z pewnością uszczęśliwiona, gdyby dała pani znak życia. Mieszka niedaleko stąd. Tessa Błake próbowała się uśmiechnąć. — Kto to taki? Sidner nigdy w życiu nikogo nie uderzył. Teraz jednak ręka zareagowała odruchowo, kierując się do jej policzka. Tessa zachwiała się, po czym wolno podniosła nań wzrok, podeszła do łóżka i położyła się z twarzą ukrytą w szkarłatnej narzucie. Paliła go ręka. Stał właśnie, wpatrując się w nią, gdy doszedł go jej płacz. Usiadł obok niej. — Przepraszam — rzekł. — Kim jest Judith Winther? Proszę się nie gniewać! Kto to jest? — Nie wiesz, Tesso Schneideman? — Niczego nie pamiętam. 300 — Ale wiesz, kim ja jestem? — Jesteś... No tak, synem... Arona. Pisałam listy... Byłeś smutny, siedziałeś w kuchni... Śnieg, było dużo śniegu. Jestem taka zmęczona — nie odchodź... Judith Winther... pracowała na poczcie wTaihape... To ta? — Bardzo się zestarzała. — Wie?... — Nie wie, gdzie jesteś, ani też że wyszłaś za... — Takam zmęczona... bardzo zmęczona. Głos jej przycichł i wpierw sądził, że symuluje. Ale gdy przez dłuższą chwilę słuchał jej równego oddechu, przyniósł koc i okrył ją. Siedząc w fotelu pod oknem pozwalał płynąć godzinom. Taki właśnie sen zagarnął kiedyś jego samego, gdy rzeczywistość przyparła go do muru. Sen ów przechował go jak poczwarkę przez nieokreślony czas pobytu w Domu Wariatów. Miłosierdzie w postaci mgły i ucieczki. Coraz bardziej zagrażające mu osoby i myśli rozpuściły się, jak tabletki w szklance wody. W jego wewnętrznych regionach rozpoczął się mroczny proces. Wiosna, która potem nadeszła, była nieco dziwna: jakby próbował wyczołgać się na brzeg. I osiągnął to wreszcie, ciągle jeszcze ociekając ciemnością. Za to z jasno zarysowanym krajobrazem. I w czystym powietrzu. Głosy dochodziły teraz z oddali. Jak orkiestra, odbywająca próbę po drugiej stronie wielkiej rzeki. Tessa poderwała się nagle. — Charles! Charles, gdzie jesteś? Skąd się tu wzięłam? Rozejrzała się z rozpaczą po pokoju, wstała i podeszła, zataczając się, do lustra. — W co próbuje mnie pan wciągnąć? — Tesso! — Muszę do domu, do Charlesa. Ach racja, jest w szpitalu... — Tesso! Mrs. Winther mieszka na Tinakori Road. Czemuż teraz właśnie musiał to powiedzieć?! — Chciałem rzec, że ona... 301 — I cóż bym miała jej do powiedzenia? O czym byśmy rozmawiały? Pobudzały do życia stare wspomnienia? Czy tego pan chce? To dlatego? — Mrs. Winther musiała z twego powodu opuścić Taihape, Tes-so. Jeśli poczuwasz się do winy... Tessa wzięła torebkę, poprawiła żakiet od kostiumu i krzyknęła: — I tak by mnie teraz nie lubiła. Takiej, jaką się stałam. Chyba to rozumiesz. Próbowała rozbić wzrokiem swe lustrzane odbicie, po czym uciekła z pokoju. Uciekając porwała z sobą cały szereg dni. Sidner siedział w pustej przestrzeni pokoju, nie mogąc się poruszyć. Ale że Tessa rzeczywiście zniknęła pojął dopiero wtedy, gdy ponownie przed nim stanęła. Inny człowiek, inny głos. Nie trafiłam do domu. Nienawidzę cię, Sidnerze. Szłam ulicami, póki nie dotarłam do mojej dzielnicy, lecz nagle nie mogłam przypomnieć sobie numeru domu. Ani nazwy ulicy. To prawda. Zastygłam w bezruchu, w samym oku cyklonu. Wszystko wokół wypolerowano na błysk, żadnych wspomnień, pustka pamięci. Trwało to tylko moment, ale wystarczyło, bym przejrzała! Dlatego nienawidzę cię, żeś tu przybył. Otworzyłam drzwi tegoż domu i stanęłam w holu, ogarnięta swoistym dream-time, totalnym black-out. Nie było niczego, o czym mogłabym z niezachwianą pewnością powiedzieć, że jest moje. Żadnych odcisków palców, żadnej książki, która przechowałaby mój zapach. Próbowałam przypomnieć sobie rozmowy, twarze. Pustka, Sidnerze. Tyle lat i ani jednego wspomnienia! Sypialnia była czysta, jak w meblowym żurnalu. W kuchennym piecyku palniki przykryte pokrywkami. Ani kawałka chleba na stole, ani nawet wiadra z cuchnącymi śmieciami. W końcu odwróciłam się i wyszłam. Kiedy doszłam do plaży, zaczęło wiać. Wiatr porwał mi kapelusz. Buty uciskały mnie, więc zrzuciłam je w wodzie z nóg. Pamiętam, że nagle namacałam torebkę, więc otworzyłam ją i gapiłam się na pomadkę i klucze, nożyczki do paznokci i na Bóg wie co jeszcze, ale rzeczy te nic nie mówiły. Morze na pewno rade było z tego daru. Dwa dni włóczyłam się po brzegu. Zasypiałam i budziłam się, w absolutnej próżni. Raz natknęłam się na rodzinę Maorysów, która mieszkała na plaży. Prali rzeczy, dziecko siedziało matce na plecach, tarła ona brudy na tarce do prania, a dziecko podskakiwało w górę i w dół, w górę i w dół. Po raz pierwszy od dawna widziałam człowieka, który poruszał się tak naturalnie, człowieka, który wykonywał coś swoim ciałem, więc siedziałam tam, aż podeszli i zaczęli ze mną rozmawiać. Dali mi trochę chleba, okryli mnie kocem. Mnie? Nie wiedziałam, kim jestem. Nazwisko Blake przyczepione było do mnie jak smok z jednej strony, a Schneideman z drugiej, choć niewidoczne, przynajmniej z początku... potem jednak pojawiły się obrazy znad morza, silnie wiało, biło w twarz, Sid- 303 nerze, trzęsę się z zimna, czy mogę się położyć na łóżku, nie mogę pójść do Charlesa, nie teraz, chyba się niepokoi. Że też tyle ze mną wytrzymał! Niekiedy bałam się, że odejdzie. Sama przecież słyszę, jakiego używam tonu, jak boleśnie go ranie. Lecz on trwa dzielnie przy mnie. „Miłości nigdy nie można doznać za dużo", mówi. Z całkowicie naturalnym uśmiechem. Chociaż nie, zakłamany ten uśmiech. Bo ile mu właściwie daję tej miłości? Aż się wzdrygam ze strachu, jak tylko mnie dotyka. Ciało moje zastyga, leżę bez ruchu i czekam końca. Nie robi mi krzywdy, niczego mi nie robi, ale nigdy go nie poprosiłam o zbliżenie, nigdy nie pragnęłam ani jego, ani jego rąk czy objęć, podaj mi koc, Sidnerze, moje ręce gasły na jego piersi, nie pozwalałam mu się pieścić między udami, zabroniłam mu, stopniowo i systematycznie, całego mego ciała, cóż więc dobrego ode mnie zaznał? Mowa ma ucichła, ale to akurat nastąpiło już wcześniej, przed jego poznaniem. Zgasły moje przymiotniki, mój wykrzyknik, wszystko się skurczyło. Czy już późno? — Jest północ. — A ja cię zbudziłam! Połóż się obok, nie mogę pozwolić, byś tak siedział... Jestem ci chyba dłużna, byś mnie obnażył. — Nie jesteś mi nic dłużna. — To wcale nie powiedziane, że jestem naga, nawet pod rzeczami. Daj mi ostatnią szansę, Sidnerze, na litość Boską! — Komu mam dać szansę? — Całej mnie. Przemarzniętej do szpiku kości Mrs. Blake i zaginionej Tessie Schneideman. Nie jest pewne, czy się uda, może nie potrafię kochać, ale daj mi szansę. — Położę się obok ciebie. Ale nie mogę przecież...? — Ze względu na Charlesa? — Już nie. — Jeślibyśmy zaczęli się teraz kochać, może i tak byłoby to w gruncie rzeczy z nim. Nigdy przecież nie miałam innego mężczyzny. On mi nie przeszkadza, jest dobry. Czyż nie jestem obrzydliwa? Zmyj ze mnie tę maź. Siedział na brzegu łóżka i marzł. — Czy nie miałaś ciemnych włosów, wtedy... 304 — Owszem. Czy to ci potrzebne do przywołania obrazów wyobraźni? — pociągnęła go ku sobie. — Nie — powiedział. — Daj spokój. Ale bramy jego gniewu jakby otwarły się na oścież i ujrzał, że jest u celu i że teraz się to dokona: owładnęło nim poczucie zemsty. Że teraz, patrz Aronie, teraz właśnie popełniam grzech grzechów. Wymazuję cię ze świata. — Potwornie się boję, Sidnerze. — Ja również — wymamrotał Sidner. — Tyle rzeczy stoi na przeszkodzie. To ojciec mój powinien był cię przyjąć. Powiesiłby ci klejnocik na szyi. — Co się właściwie wydarzyło, Sidnerze? Uwierz mi, nic nie pamiętam. Jechał do mnie? — Tak. Wyskoczył za burtę gdzieś po drodze, to wszystko, co j a wiem. Może nie odważył się do ciebie zbliżyć. — Czy to Judith Winther napisała ci o mnie? To ona? Gdzie teraz mieszka? Jest pewnie rozgoryczona, że nie dałam znaku życia? — Tak sądzę. Za to, że ci pomogła, musiała rzucić pracę, rozpętano na nią nagonkę, twój brat i inni... wówczas gdy zachorowałaś na nerwy. — Obejmij mnie. — Ty i ja: opuszczeni przez tę samą osobę. — Tak się przeraziłam, gdy się zjawiłeś i powiedziałeś, że jesteś ze Szwecji. Poznałam twoje imię, ale nie wiedziałam, co ono oznacza, zepchnęłam wszystko w podświadomość, wszystko. Żyłam w strachu przez te wszystkie lata, że to mnie dogoni. — Wiesz, co napisałaś o klejnociku, kiedy go wysyłałaś? — Tak, tak mi się przynajmniej wydaje, choć są to raczej przebłyski. Wszystko to jest po drugiej stronie tego koszmaru, jakim jawi mi się moja przeszłość. Udało mi się, ale kosztem... — Czy nigdy ponownie nie przeczytałaś listów taty? Zadrżała, nie odpowiadając, ale widział — teraz, gdy wzrok jego przyzwyczaił się do mroku — że jej oczy połyskują. Bardziej jeszcze wtuliła się w jego ramiona. 305 Gdy Aron nie przyjechał. Gdy wróciła do domu i Roberta w swojej nowej sukni. W głowie jej dudniło. Mokra była od deszczu. Ociekając wodą stała w pokoju, wyciągając na wierzch Wszystkie listy, książki. Przeczytała Robertowi na głos: My heart aches, and a drowsy numbness pains My sense, as though of hemlock I had drunk Or emptied some duli opiate to the drains one minutę past, and Lethe-wards had sank: 'tis not through envy of thy happy lost But being too happy in thine happiness — Czy to było tego samego dnia, czy nie, nie pamięta. W każdym razie padało. Robert zebrał listy, książki — był pijany — i wyrzucił na dwór. ^Masz tu te swoje brednie!". Z nieba lały się strugi deszczu, a on wdeptywał wszystko obcasami w błoto. Keats, Shelłey. Widziała zasuszone róże między stronicami i jego buty z cholewami też je widziały, depcząc i depcząc miękkie wersy, i wtedy zjawił się, jak stróżka światła w chaosie: śmiech. Najpierw hen daleko, tam, gdzie nieśmiały palec zimy odchylał rąbek mroku, odsłaniając różo-wawy zmierzch, a potem, wydostawszy się stamtąd na wolność, rzucony na wiatr i deszcz, chwiejąc przedzierał się przez tę niepogodę i wymacując w jej ciele otwory wciskał się do aorty serca i gardła. Ona zaś leży na ziemi, obejmując książki ramionami, palce jej grzebią w błocie i tam właśnie śmiech bierze ją całą we władanie, a buty Roberta wychodzą na spotkanie jej twarzy, jej piersiom, jej brzuchowi. Nie próbuje się bronić, tarza się w ciepłomiękkiej glinie, pcha ją do ust, wciera w ciało, próbuje się podnieść, ale Robert kopniakiem powala ją na ziemię, pada więc, gubi nakrycie głowy, włosy udają piaszczystą wydmę. Niczego nie słyszy, nie widzi poza tym, że ciało jej wędruje z dala od niej, ona zaś tak weszła w siebie, że nie dochodzą do niej wydyszane przez niego słowa, są zbyt wielkie, rozciągają się ponad polem, aż do gór, wielkie, szorstkie słowa, nie mogące dosięgnąć jej wnętrza, tylko mijające jej zewnętrzną powłokę, trzeba by roku, by pojąć choć jedną sylabę, przebiega jej 306 przez myśl, podczas gdy Robert zrywa z niej majtki, chwyta listy i wpycha w jej krocze, ona mdleje, cuci ją to, że wstaje, na dworze nie ma żywej duszy, dom jest ciemny, a niebo zaszło, pozostawiając mrok, idzie do owiec, dzwoneczek tu, dzwoneczek tam, potyka się o króliczą jamę, pada i leży, nie jest wcale zimno TY barania skóra daje ciepło jej palcom krwi przytula policzek kolejno do wszystkich owiec pełza między nimi przyciska policzek i piersi i czuje jak płynie krew zostawi na nich plamy wie o tym czuje to CHOLERNA i pokryte czerwonymi cętkami uciekają one na wzgórza ale wraz ze świtem widzi krew dużo krwi która wystarczyłaby dla wszystkich płynie z ust z ramion z piersi pada otacza ramionami owcę oto moja czerwona róża mówi KURWO nie podnosi się LETTER FUCKING aż nadchodzi ranek i dzwony w dolinie nic ją to nie obchodzi tam pochowano kiedyś ich rodziców widać stąd pocztę Mrs. Winther ból między nogami pulsuje otwiera się zbite w kulę listy skąpane w miesięcznej krwi wyciąga strzępki nikt nie nadchodzi PIZDO był kiedyś dzieckiem stał przy niej na pogrzebie trzymała go za rękę tę odpiłowaną potem w tartaku i przez wszystkie lata ta pełna czujności cisza ukradkowe spojrzenia z tyłu gdy stoi przy piecu i tęskni do książek tęskni do spódnic szkolnych swych rówieśnic w dole przy drodze ciągnące się wolno wieczorne godziny drzwi które zawsze zamykała za sobą na klucz zawieszony u paska i lustro w którym coraz częściej czytała NA PRÓŻNO i żadnego boga którego można z kimś dzielić psalmy które próbowała śpiewać za oborą dzwonom kościelnym do wtóru i ręce trzymające książki o których też myśli tam za oborą ubogie rabatki bro- 307 dawników kiedy jest zły i chce ją bić i znikąd pomocy i pełznie dalej w deszczu z nogami rozłożonymi z powodu bólu i szuka studni ale nie ma i budzi się u Mrs. Winther w kwiecistym łóżku doktor ale ona nie może powstrzymać się od śmiechu. Dopiero gdy usłyszałam, że Robert nie żyje, odważyłam się wyzdrowieć. Pamiętam, że poszłam do potoku z tyłu domu, gdzie wówczas mieszkałam, zdaje się że u przyjaciół Mrs. Winther, umyłam się, uczesałam i obcięłam paznokcie. Było to dziwne uczucie: gdy ktoś do mnie podchodził, brudziłam się na nowo: bałam się wziąć na siebie jakąkolwiek odpowiedzialność, ale zaczęłam widzieć i wytwarzać pewną umiejętność zacierania śladów. Któregoś dnia ruszyłam w drogę, zatrzymałam się w hotelu, kupiłam nowe rzeczy, byłam u fryzjera, ufarbowałam włosy, nakupiłam kosmetyków i — po raz pierwszy w życiu — siadłam przed lustrem, by przemalować Tessę Schneideman. Było to dość uciążliwe, zważywszy wszystkie możliwości wyboru. Kształt brwi, odcień warg i skóry. Gesty rąk. Siedziałam w restauracji, obserwując inne kobiety: jak się kołyszą na wysokich obcasach, jak wykręcają ręce w przegubach, aż strach brał na widok nienaturalności i wyrafinowania wielu z nich. Jak wiele sposobów istnieje na to, by się ukryć! Ileż histerii na widok szczelin w masce, ileż wysiłku, by je uszczelnić, zaszpachlować, aby nie wymknął się przez nie mrok. Szpital potrzebował w tym okresie wielu rąk do pracy, zostałam więc siostrą Tessą. Tam spotkałam Charlesa Blake'a. Leżał na plecach w łóżku, z nogą na wyciągu. Zbadałam mu puls, a on rozjaśnił się z wdzięczności, był całkiem niegroźny. Długo i zawile opowiadał o Europie, o błahych zdarzeniach, które przepełniały go poczuciem winy: jak wykradł kiedyś z opuszczonego domu nóż do papieru z rączką z masy perłowej lub jak poukręcał głowy kurczakom w jakiejś zagrodzie: byli z kolegami głodni. Opowiadał też o wrzosowiskach 1 sosnach, o cynizmie co bardziej prostackich żołnierzy, o listach do matki. Proszę już spać, panie Blake, mówiłam mu. Niech pan już o tym nie myśli, tak już jest na wojnie. Ale jak mogłem dać się « zauroczyć kradzieżą, siostro Tesso? Nawet jeśli zdarzyło się to tylko parę razy! Panie Blake, był pan po prostu w takiej sytuacji, musi 308 pan przestać o tym myśleć. Jaka pani wyrozumiała, siostro. Czuję, że mogę pani zaufać. Muszę coś pani wyznać, siostro. Śniła mi się pani dziś w nocy. Mam nadzieję, że był to miły sen, panie Blake. Niech mi pani mówi Charles. Czy potrafiłaby pani za mnie wyjść, zostać moją żoną, siostro? Nie musi pani od razu odpowiadać. Uwiązany do łóżka, nie mógłby mnie kopnąć, prosiłam więc Boga, by noga nigdy mu się nie zrosła. Nigdy nie dotknął niczego poza powierzchnią skóry siostry Tessy. Wiem, że nie jestem szczególnie atrakcyjny, siostro. Za to uczciwy i stały ze mnie człowiek. Myślałam: gdy mnie dotknie, mogę go zawsze zabić. Miało to być moim zabezpieczeniem na przyszłość. Posiadanie przez resztę życia obiektu, który można zabić. To prawda, Sidnerze. Więc się zgodziłam. I budziłam się codziennie obejmując kurczowo ramionami moje własne ciało, z uniesionymi i zaciśniętymi udami. Pamiętam ten ciężar, odczuwany co rano, gdy zmuszona byłam wykonywać niechętne, odpychające ruchy ramion, zmierzające do odsunięcia jego łagodnych rąk. Kurczyłam się w sobie jak cytryna. Byłam wściekła, że Robert zmarł, zanim zdążyłam go zabić. Wiele razy, będąc w pobliżu Charlesa, przyłapywałam się na geście, który wszedł mi w nawyk, geście przeznaczonym dla Roberta, ale przed którym uchylał się Charles. Biedaczysko! Moje zjadliwe uwagi, gdy się do mnie zbliżał! To oderotyzowanie pokoju, łóżka, krajobrazu, gdy tylko zamierzał mnie dotknąć. Umyj ręce, Charlesie!, mówiłam. Potwornie boli mnie głowa, mówiłam. Natychmiast wtedy przygasał. Ukołysana na martwej fali swych obu imion, rozpięta między wiarą a obojętnością, między uśmiechem a gorzkim wykrojem ust, między przeszłością a teraźniejszością, między gorącem z zimnem, między długą ciszą a wielosłowiem, między jawą a snem — tuliła się doń, jednocześnie dziecko i kobieta, pozwalała swym palcom pieścić jego pierś, jednak beznamiętnie, nieobecna ciałem, jakby otaczał ramieniem jedynie jej myśli, narowiste, trzaskające jak lód przy horyzoncie w mroźną noc Północy, lśniące kryształki głów pod jego dłonią, w pokoju, na wyspie tak dalekiej, że każdy krok stąd 309 w jakimkolwiek kierunku zawiódłby go do domu. Ale nie wraca się do domu, gdy się go wpierw nie opuściło. Gdy się w tym „drugim miejscu" nie znalazło uśmiechu, doświadczenia, które powoduje przemianę. A on, jak dotąd, nie znalazł jeszcze czegoś, co by rozwiało tę wieczną tęsknotę za obecnością świata. Leżeli więc na progach własnych bram, wsłuchując się w przybierający na sile wiatr, wprawiający w drżenie okienne szyby i zmuszający tkwiące w ich obra-mowaniach gwiazdy do przyspieszonego oddechu. Stukali ostrożnie do wnętrza swych żalów, ale ściany ich były jeszcze za grube, by dosłyszeć mogli jakieś słowa, by przedarły się przez nie sygnały, po których potrafiliby się dla siebie otworzyć. A później Sidner wstał, przyniósł brylantowy stateczek i zawiesił jej na szyi. — Najtrudniejsze zaczyna się teraz — rzekła. VII Ulica Wielka była ulicą słońca. To ze względu na jej położenie słońce co ranka mogło się w niej przeglądać wzdłuż całej jej rozciągłości. Przewijała się między niskimi drewnianymi domkami, o oknach wystawowych pełnych lśniących jabłek, zegarków i damskiej bielizny. Promienie słońca sprawiały, że manekiny w sklepie Kahna zdążył ożywić przelotny uśmiech, nim ludzie zaczynali wychodzić na próg domów, by wybadać i przyjąć nowy dzień. Ulica Wielka brała swój początek na wschodzie, przy Rynku, a kończyła się na zachodzie, przy skrzyżowaniu Przecznicy z Długą. Ulice typu Długiej, pełne głębokiego cienia, też są potrzebne. Ludzie gdzieś przecież muszą mieszkać, choć ci, którym przypada to w udziale, tęsknią wówczas do światła słonecznego Wielkiej, gdzie mogliby się ogrzać i nabrać stamtąd słów na pożywkę dla swych cieni. Kocie łby lśniły w błękitnej mgiełce pierwszych minut świtu, nadającej im odcień fioletu i zieleni. Bo były tu też drzewa, obficie pokryte liśćmi, o ciężkich koronach, które rozciągały się szeroko ponad białymi płotami. Była to również ulica pawi. Od stuleci dziobały tu ziarno, naniesione ze wsi kołami furmanek z mlekiem lub strząśnięte z wypełnionych pękatymi worami zboża wozów, jadących do Młyna koło Łaźni Miejskiej. Pawie przechadzały się wokół godnie jak kościelni, kiwając głowami i oczyszczając płyty chodnika przed bankiem, Zamkiem i sklepem Wernera. Bo skąd inaczej byłoby tu tak czysto? Jakże można by zrozumieć ten upajający koloryt turkusu i ultramaryny, alpaki, jadeitu i lapis lazuli, który unosił się w powietrzu podczas tych wczesnych godzin poranka, póki Clas Lófberg nie otworzył swego sklepu, opuszczając nad oknami i wystawą Nowej Cukierni markizy w zielono-białe pasy i prezentując światu zapach świeżo pieczonego chleba i migdałowych ciasteczek. Pawie były tu „dopiero co". Kryły się przed ludzkim wzrokiem, by nie przeszkadzać tym, co nie chcieli ich widzieć. Były jednak 313 w pobliżu i czułem czasem, jak rozczapierzając ogony ocierały mi się o nogi, gdy obciążony szkolnymi podręcznikami wędrowałem do szkoły na Ambergsbacken, idąc skrótem przez ogród komendanta policji, by spojrzeć (tylko spojrzeć!) na jego złotawożółte śliwki i poczuć sycącą ich woń. Wiedziałem, że Wielka jest ulicą bogaczy. Nie dlatego, że mieli pieniądze, ale dlatego, że byli w posiadaniu słońca. Przywłaszczyli je sobie właściciele sklepów, tworząc dla jego promieni ulicę i czcili je dopełniając ustalonego obrządku: stojąc każdy w drzwiach swego sklepu, z rękami założonymi na plecach, kiwali sobie głowami, przez co to ranne pozdrowienie rozchodziło się od Sklepu z Włóczkami przy Rynku aż do Dziełosztuki przy Przecznicy. Szczera to prawda. Pawie zawsze były tu „dopiero co". Cóż to szkodzi, że przebrane za gołębie czy wróble. Mnie i tak nie nabrały. A na balkonach, o wyszukanie ozdobnych balustradach i łękach, zwieszających się jak krople między pnączami dzikiego wina i powojnika, przesiadywały drobne siwe starsze panie, które, kiwając rękami, zrzucały w dół bileciki, listy i łakocie, zawinięte w chusteczki z najwykwintniejszego jedwabiu. Cóż to szkodzi, że ta manna z nieba ograniczała się w gruncie rzeczy do jednego jedynego listu, tego jednego jedynego razu, gdy któregoś ranka spacerowałem z mamą wzdłuż ulicy, nie mając pojęcia o tym na jaką samotność skazały ją moje narodziny, nie wiedząc, że ten list z zaproszeniem był pierwszą oznaką ponownej jej akceptacji przez byłych przyjaciół, nie wiedząc też, że w jej wypadku przyszło to za późno, albo że nigdy może nie było na to czasu. Pamiętam za to, jak uniosła głowę w kierunku balkonu i na twarz jej wypłynął szeroki uśmiech, zlewający się ze światłem ulicy, pamiętam podniesienie ręki i jej długie, zawisłe w powietrzu palce: „Dziękuję, przyszlibyśmy z ogromną przyjemnością, lecz niestety nie mamy czasu". Po czym wróciliśmy do domu, do naszego czerwonego Salonu, na popołudniową herbatę. 314 Mama i ja żyliśmy w oparach herbaty. Każde z nas miało swój fotel z czerwonego aksamitu, mieliśmy też szydełkowe serwetki i zawsze świeży bukiet kwiatów z ogrodu Halldina nad rzeką. Były to chryzantemy, róże i frezje. Najbardziej lubiłem łagodny zapach frezji, dawała mi je zawsze powąchać, gdy przycinając łodyżki stawiała je w wodzie. Palce jej wygładzały adamaszkowy obrus na blacie z korzenia gruszy. „Zapraszała" mnie do stołu. Nigdy nie „stawialiśmy" na nim filiżanek z herbatą, „nakrywaliśmy go", przyglądaliśmy się lśniącym, srebrnym łyżeczkom, mieszaliśmy wolno w filiżankach w niebieskie kwiatuszki. Pochylając nosy nad parą, uśmiechaliśmy się do siebie i była to jedyna rzecz godna uwagi, gdyż poza tym Oczekiwaliśmy. Brak jakichkolwiek wydarzeń był przywilejem, jako że Mama przekonana była, iż on się opłaci: pewnego dnia w skrzynce na listy znajdziemy złote jajko, nawet jeśli będzie ono miało postać widokówki od Sidnera, z egzotycznymi znaczkami i wizerunkiem wybuchającego wulkanu lub stromych, obmywanych przez morze skał. Wmawiałem sobie przynajmniej, że myślała podobnie jak ja. Mieszając powoli łyżeczką, rzucała od czasu do czasu uwagi na temat Kawy, którą pili „tamci". „Jakie szczęście, mój synu, że nie mamy pociągu do takiej lury." Kochałem zwrot „nie mamy pociągu", wynosił nas on ponad siorbanie mieszkańców miasteczka, tej ciamkającej, hałaśliwej hołoty, której na dobrą sprawę nigdy nie spotykałem. Rzadko tylko pozwalała mi odwiedzić Beryl Pingel czy nawet Sleipnera, sporadycznie też udawało mi się zakraść do hotelowej Kuchni, by ujrzeć Królową Sosu i wyprosić od niej ciastko czy kanapkę. Zauważyłem jednak, że mama niechętnie na to patrzy, ja zaś byłem posłusznym dzieckiem, całkowicie w kręgu jej opieki i poglądów. Zwrot „mieć pociąg" odróżniał nas od innych, mrugała do mnie wtedy na znak, że jestem jej powiernikiem w sposobie widzenia świata. Pijąc herbatę przebywaliśmy w specjalnym, bezczasowym pomieszczeniu, w uświęconym miejscu, i nawet jeśli niekiedy się zdarzyło, że jakiś klient, jakiś dalszy znajomy zajmował trzecie krzesło, przenosiliśmy się jeszcze dalej, rzucając od czasu do czasu słowa z naszego tajemnego szyfru. „Nie poczęstowalibyśmy naszego gościa 315 odrobiną Cejlonu, Victorze? Nadaje się chyba w tę pogodę, nie sądzisz?" Albo: „Możesz podać do stołu tę paloną, Victorze". A potem, gdy zostawaliśmy sami, wzruszała ramionami śmiejąc się: „Częstowanie ich to jakby rzucanie pereł przed wieprze. Nie uważasz?". Tyle rzeczy wiąże mi się z ceremoniałem picia herbaty: bufiaste rękawy mamy, wydymające się na jej ramionach na kształt małych chmurek, wysoki kołnierzyk, biały i nakrochmalony. Spokój i oczekiwanie listonosza przy otwartym na drogę oknie. Wulgaryzowaniem jest też mówienie, że „piliśmy" herbatę. Raczej „święciliśmy" jej picie. Był to powtarzający się mistyczny rytuał, sprawowany według surowo przestrzeganego obrządku, mający na celu wprowadzenie nas w nastrój przynależności do tego, co niedostrzegalne gołym okiem, tak właśnie było przez nią, pozornie niedbale, zaklinane: przynależności do samego życia. Ze spodeczkiem w ręku i podnosząc filiżankę do ust, które ciągle jeszcze drgały pięknością, miała ona zwyczaj kierować spojrzenie ku oknu. Mówię „ku", bo wątpię, czy widziała okno i znajdujące się za nim krzewy róż czy klony po drugiej stronie drogi. Zadowalała ją sama idea okna. — Jakaż dziś piękna pogoda. Aż się prosi o spacer wzdłuż rzeki. Z czasem nauczyłem się czekać, powściągać chęć zawołania „O tak!", bo zawsze dodawała: — Gdybym tylko nie miała tylu rzeczy do zrobienia! Wtedy gdy nauczyłem się już nie przerywać, czuła ulgę i mogła oddać się marzeniom, podążając za nimi między wierzbowe witki, zwieszające się nad wodą. Mogła też stawiać stopy na wyimaginowanej polanie, gdzie wiosną biało zakwitała skalnica. Mogła obejmować ramionami pnie brzóz przy Sjostugan i szkicować zachód słońca, a także opisywać wszem i wobec, jak stoimy tam oboje. — Gdybyś udał się w tę stronę, daleko przed siebie, znalazłbyś się w Nowej Zelandii (co nie było wcale zgodne z prawdą). Dokładnie po drugiej stronie kuli ziemskiej. Pomyśl, gdybyśmy tak mogli tam pojechać i sprawić... — uśmiechała się, po czym obejmowała w posiadanie to najpiękniejsze według niej słowo: — .. .niespodziankę! 316 Tak oto wypowiedziane zostawało wyznanie wiary tych herbacianych posiedzeń, tak dokonywała ich uwieńczenia. Sprawić niespodziankę znaczyło wyrwać się z szarej rzeczywistości, zostawić kontekst, stać się kimś nowym. Jak daleko właściwie sięgały jej obawy? Nie wiem, wtedy jeszcze jej nie przejrzałem, pamiętam tylko, jak obdarzaliśmy się wzajemnie chwilowym biciem serca i przemożną pasją, sycąc wzrok widokiem, jaki otwierało przed nami to słowo: świat rozpościerał się u naszych stóp niczym wachlarz obietnic, morze marszczyło się, powierzchnia wody lśniła i podrygiwała od harcujących delfinów i latających ryb i gdzieś tam w tropikalnych roślinach ktoś zastygał na nasz widok, ktoś, kto właśnie rzucał wszystko, co trzymał w rękach, i pędził ku nam, by porwać nas w objęcia. A przecież ani na chwilę nie opuściliśmy domu, nie uczyniliśmy najmniejszego kroku. Filiżanka opuszczała się na spodeczek, spode-czek na stół, stół miał nogi, a pod nimi była podłoga. Ubogi, grzeszny człowiecze! — Pewnie wcale by się tak bardzo nie ucieszył na nasz widok. Może na twój, ale co tam po mnie? — Nie mów tak, mamo! — Ależ tak! — odpowiadała. — Trzeba być realistą, nie można wiecznie oddawać się mrzonkom. Ale ja, wciągany w świat marzeń, nie umiejący się bronić, trwałem ze spojrzeniem wlepionym w wyimaginowane morze. Stworzone przez nią z herbaty i bezruchu. Opróżniałem filiżankę i przymykałem oczy. Fale nie lśniły już tak wyraźnie jak przedtem. Zimny podmuch wiatru przecinał pole mego widzenia, a w tropikalnych zaroślach czaił się wąż. Byłem zbyt niedojrzały, by zrozumieć, że odwrót ten i dla niej był ciężki, ta uciążliwa droga ku tkaninom, guzikom i haftkom. — Ale może będzie cię kiedyś na to stać. Staniesz tam i... Smakowała ci herbata? — Tak, mamo. — Idź więc i przynieś Encyklopedię rodzinną, obejrzymy sobie fotografie. 317 Nieraz już je oglądaliśmy, ale, podobnie jak przy słuchaniu muzyki, można raz za razem na nowo przeżywać misterium otwierania rozdziału o Nowej Zelandii: fotografie nigdy nie przestają jaśnieć blaskiem, lśniące strony są jak wnętrze jej ramion. — Spójrz na te góry na Wyspie Południowej. Mają ponad trzy tysiące metrów wysokości, pokrywa je wieczny śnieg. Musisz się ciepło ubrać, mimo że to tak daleko na południe, bo tam w dole, po drugiej stronie równika, południe jest tym samym, co dla nas północ. Trudno było wyciągać wnioski z tego typu wypowiedzi. — Czy to tu mieszka Sidner? — Nie, na Wyspie Północnej. Może właśnie tutaj. Palce nasze stykały się, gdy pieściła lśniący, wypolerowany papier. — Widzisz, ile tu owiec? Dawno już mieliśmy za sobą etap „Bee, bee, białe jagniątko" , chciałem więc powiedzieć: — Czy i ty ich nie widzisz, mamo? Czy i ty nie musisz się ciepło ubrać? Ale zrozumiałem, że kiedy dorosnę, sam sobie będę musiał radzić. I być może to właśnie było tym właściwym, przedziwnym przekazem owych odświętnych chwil. To zatem, co inni nazywają brakiem wydarzeń, dla mnie stanowi coś, co prześwituje niczym brokat w jej sukni, gdy zakłada ona nogę na nogę, gdy unosi dłoń do policzka i pierścionek jej lśni blisko skroni. I kiedy potem prosi mnie, bym wyniósł tacę z herbatą, z czego wnoszę, że op uścimy za chwilę to pomieszczenie, ale to i tak nie ma znaczenia: nadal przecież siedzimy każde w swym fotelu. Para unosi się nad filiżankami, gdy tymczasem miesiące przechodzą w lata. * Popularna szwedzka piosenka dla dzieci [przyp. tłum.]. — Kiedy wróci Sidner? — spytałem któregoś dnia, gdy spacerowaliśmy właśnie po Wielkiej. Powiedziałem „Sidner", bo nie wiedziałem, że jest moim ojcem. Słowo ojciec nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Nadal jeszcze wygrzebywałem się z dekoltu jej bluzki i dopiero co odkryłem świat, który i tak w przeważającej części składał się z przezroczystego chłodu jej bluzek, lśniących guzików z masy perłowej i naszyjników z bursztynu. Błyskały one, gdy siedząc na jej kolanach przebierałem je palcami. Na świat ten składał się zapach jej różnorodnych perfum, które pozwalała mi wąchać, pochylając ku mnie płatek ucha. Stanowiłem część niej samej. Wprowadzenie czegoś tak dziwacznego, jak „ojciec", byłoby niewłaściwe. Była moim rankiem i wieczorem, marzeniami jawy i jawą marzeń. Idąc trzymała mnie teraz za rękę, a gdy spojrzałem w górę, wykręciła szyję w kierunku wystawy okiennej Domu Mody, marszcząc pogardliwie brwi na widok rozstawionych palców manekinów i tanich według jej oceny rzeczy. Pogarda ta, jak z czasem pojąłem, stanowiła jej obronę przed poniżeniem, wywyższając ją ponad tandetę i małostkowość. Nie widziała jednak swego od niej uzależnienia, brakowało jej też zdolności wyrwania się z tego o własnych siłach. Zwróciła się do mnie: — Mój ty mały Telemachu! Nie byłem oczywiście świadom tego, na co mnie narażała, otaczając mnie konturem tego właśnie mitu. Tak jak wyciska się formą pierniki z ciasta, tak właśnie oddzielała mnie od ulicy, domów i tego, co najbliższe. — Dlaczego mama tak mówi? — Ach — odparła i kąciki jej ust drgały nerwowo, jak drobne fale na morzu. Nie spiesząc się odgarnęła z czoła pasemko włosów, odpowiedziała powściągliwym skinieniem głowy na czyjeś pozdrowienie, stanęła na moment przy innym oknie, aby się w nim przejrzeć — była to akurat wystawa Dziełosztuki, po czym zawróciliśmy, aż zafurczała jej spódnica. Wokół ciszy jej „Ach" utworzyła się prze- 319 strzeń! Jak papier i sznurek spowijające prezent. A może tylko zapomniała odpowiedzieć, żeglując dalej sama na fali swych marzeń? Prawdopodobnie tak właśnie było. Proste to pytanie przekształciło się w dwa, w dziesięć, w nieskończony ciąg pytań, na które nie otrzymałem odpowiedzi i w których labiryncie ciągle jeszcze wędruję. Słaby podmuch wiatru w gałęziach lip, przeczucie świata poza nią samą. Ścisnąłem ją mocniej za rękę, by się nie zapomniała. — To długa historia — odpowiadała, nie dając odpowiedzi. — Teraz wejdziemy tu do środka i zafundujemy sobie po tortowym ciastku. Możesz wybierać, jakie tylko zechcesz. Nie sądzę, by odpowiedziała mi owego dnia czy tygodnia: zawsze coś innego odwracało jej uwagę. Szczegóły, którymi się zasłaniała. Czas dorosłego różni się od czasu dziecka. Osobliwe imię wryło się w mą duszę. Ciastko tortowe miało zieloną polewę i posypane było cukrem pudrem, z filiżanki z herbatą unosiła się para, a ja pewnie dopytywałem się, dlaczego Sidner tak się ociąga z powrotem. — Ach! — odparła znowu. Całe me dzieciństwo wypełnione jest tym jej odmownym „Ach!". Tak jakby wyrywało się jej za każdym razem, gdy docierała do swoistego rozstaju dróg, nie mogąc się zdecydować, jaki kierunek wybrać. Być może nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Jej wiadomości na temat przygód Odyseusza i niebezpieczeństw, na jakie się narażał, nie były pewnie — zanim nie zmusiłem jej do lektury na ten temat — zbyt obszerne. Jawiły się jej zapewne poszczególne imiona, Nauzykaa, wyspa Feaków, Scylla i Charybda, Cyklop. Zdziwiłoby mnie jednak, gdyby kiedykolwiek znalazła czas na przeczytanie zarówno tej, jak i innych książek, gruntownie i z własnej woli. Choć dużo by pewnie dała, by móc odwiedzić miejsca równie obce, jak archipelag grecki, podobnie jak dawniej, z pewnego rodzaju rozmarzonym poczuciem współuczestnictwa, przemierzała na koniu Pamir ze Svenem Hedinem. Im dalej, tym lepiej. Żywiła się przecież tym, co odległe, poza możliwością kontroli, czerpiąc siły do życia z wiary, że dane jest jej mieć 320 w czymś współudział, jak również z tego, że może łaskawie podarować te skrzące się odłamki pełnemu podziwu otoczeniu, nawet jeśli składało się ono jedynie z małego dziecka. Brakowało jej jednak cierpliwości. Bała się też udzielać zdecydowanych odpowiedzi, jako że posiadała silną intuicję w omijaniu prawd, które jej mogły zagrażać. Teraz też się uchyliła: — Niedługo już się tu zjawi, sam zobaczysz. — Ale dlaczego trwa to tak długo? — Powrót Odyseusza trwał dziesięć lat. Po czym, potknąwszy się znowu o próg bujania w obłokach, pożałowała wypowiedzianych przed chwilą słów. Brakuje mi ciągłości historii. Zmuszony jestem tworzyć ją z odłamków, z obrazów fragmentarycznych wspomnień, choć potrzebuję całości. Być może przeczytała ona była książkę. Albo to mnie mieszają się późniejsze wrażenia czytelnicze. Wiem jednak jedno: kochała Sidnera-Odyseusza tak długo, jak długo znajdował się on w drodze do domu czy gdziekolwiek indziej, kochała tak intensywnie, że chwilami ponownie zapadała w telepatyczny trans, z zamkniętymi oczami opowiadając mi o jego przedsięwzięciach „a morzach". Nie wiem, do jakiego stopnia wizje te były „prawdziwe", kiedy tak znikała za kotarą swych oczu i głosem posuwającego się po omacku aktora przedzierała się poprzez odpowiednie kulisy. Sid-ner-Odyseusz znajdował się to gdzieś w górach, na odludziu, wśród rozrzuconych tu i ówdzie owczych farm, to znów wiodła mnie na otoczoną palmami plażę, gdzie wskazywała mi Sidnera, który, nieświadom naszej obecności, rozpalał ognisko i piekł na rożnie dzika lub jelenia. Niezmiennie groziło mu niebezpieczeństwo. W jaskini mieszkał tytan o jednym oku: Cyklop. Uwięził Sidnera, aby go zjeść. Ale on — Sidner? Odyseusz? — przechytrzył go i wbijając mu pień prosto w oko uratował dzięki temu wielu innych. W opowieściach tych pojawiały się też czarownice — na pierwszy rzut oka uderzająco piękne, ale które na przykład nie miały pleców lub którym wyrastał ogon. Wszystkie starały się dostać go w swe szpony, śpiewały mu słodkie pieśni i otaczały jego szyję ramionami. Z za- 321 partym tchem wsłuchiwałem się w te historie i gdy wreszcie wypożyczyliśmy ową książkę z biblioteki, pierwszą moją reakcją była myśl, że Odyseusz przywłaszczył sobie przygody Sidnera. Potem wytłumaczyłem sobie, że właśnie tak się pewnie podróżuje. Ten, kto udaje się w drogę, musi być przygotowany na to, by dać sobie radę z olbrzymami, uwodzicielskimi kobietami i kuszącymi pieśniami, i nic właściwie do dziś nie obaliło tej teorii. Z czasem jednak znudziło mnie to jej ciągłe kończenie opowiadań wymijającym „Ach, nie wiem doprawdy, co było potem", przy czym masowała sobie skronie, jakby przy bólu głowy. Chciałem wiedzieć, co się naprawdę kryło za nielicznymi słowami na widokówkach, które otrzymywała, za okruchami typu „Sidner pozdrawia" lub „Sidner złowił ogromną rybę". Chciałem się wreszcie dowiedzieć, kim ja, Telemach, jestem. Co za bajka na dobranoc! Siedząc w peniuarze na brzegu łóżka, zaczynała czytać, wpierw niezdecydowanie, jakby usiłowała mnie przekonać, że to nudne, niezrozumiałe i pełne zbyt trudnych słów, kiedy jednak nie zdradzałem objawów wyczerpania, czytała aż do końca. Za to serce się kraje, gdy na myśl mi przyjdzie Ów nasz dzielny Odysej, co tyle lat w biedzie Siedzi tam udręczony, tęskniący za domem, Na ostrowiu lesistym, w koło mórz ogromem oblany... Jej oczy wypełniały się wtedy łzami i trzymaliśmy się za ręce, podczas gdy promienistooka bogini Atena zbliżała się ku nam, lekko jak podmuch wiatru nad morzem i nieskończoną ziemią. Stanęła u bram zamku Odysa, tam w mieście Itace; w ręku oszczep dzierżąca spiżowy Niby tafijskie książę: Mentes, gość domowy. * Przeł. Lucjan Siemieński. 322 Więc przed gankiem ujrzała dziarskich zalotników Igrających wesoło ciskaniem kamyków I na skórach tych wołów, co sami pobili, Porozwalanych. W dworze rojem się kręcili Keryksi, czeladź: jedni mieszali na poły W kraterach wino z wodą; owi tarli stoły Smokliwymi gąbkami; ci nieśli zastawy I rozdzielali mięsne biesiadnym potrawy. Gościa zoczył Telemach, podobień do bożka, Siedzący tam wśród gachów; wżdy myśl jego gorzka, Bo ciągle obraz ojca stał mu przed oczami: Oby wrócił, ład zrobił raz z tymi gachami I wypędził ich z domu, to i cześć odzyska, I jak pierwej zawładnie u swego ogniska. 0 tym siedząc wśród gachów myślał, aż Palladę Ujrzawszy, pobiegł do wrót szybko, choć nierade Serce w nim, że gościowi tak długo kazano U wrót czekać. Więc ścisnął przez gościa podaną Prawicę, a odjąwszy mu z niej włóczń spiżową, Przemówił doń i takie rzucił lotne słowo: „Rozgość się, cudzoziemcze, w domu moim witaj! Zjedz co wprzódy, a potem, o co chcesz, się pytaj!" 1 oto co za wiadomość niosła promienistooka bogini: Sidner żył i był w drodze. Mówiła też, żem bardzo doń podobny, a wtedy ustami Telemacha, tego żądnego wiedzy młodzieńca, odpowiadałem: Dowiedz się, gościu, z ust mych prawdy bez ogródki: Że on jest ojcem moim, tak matka powiada, Ja nie wiem; tej pewności nikt z nas nie posiada. Wolałbym jednak synem być po szczęsnym człeku, Co by we własnym gnieździe sędziwego wieku Dopędzał. Lecz tu u nas mówią pospolicie, Że ten najnieszczęśliwszy z ludzi dał mi życie. 323 Tapeta w moim pokoju miała jaskrawożółty wzór: kiedy mama odchodziła, zostawiając uchylone, wpuszczające smugę światła drzwi, i rozsiadała się w Salonie (choć nigdy się nie dowiedziałem, co wtedy robiła) i gdy idąc do ubikacji widziałem ją siedzącą bez ruchu, bez książki, bez robótki — wtedy tapety przemieniały się w mapę pełną wysp, kanałów i mórz. Gdzieś tam walczy Sid-ner i jest może moim ojcem? Mama przytakiwała, choć tak, jakby pozbawione to było znaczenia. Jeżeli rzeczywiście nim był, stawał się darem, czymś, czego można oczekiwać po ustaniu burzy. A jeśli był moim ojcem, znaczyło to, że mama jest moją matką, skoro zaś Sidner był Odyseuszem, Fanny musiała być Penelopą, wracałem więc „zakłopotany szukać snu do łóżka". — Gdzie wszyscy twoi zalotnicy, mamo? Siedziałem w swoim fotelu przy herbacianym stoliku, sprężony z ciekawości, w spokoju zapadającego zmierzchu. Przez otwarte okno słychać było, jak sąsiad pociągłymi ruchami grabi wysypaną żwirem ścieżkę, za chwilę miały się rozdzwonić wieczorne dzwony. Mama poprawiła zasłony, starła kurz z parapetu, wytrzepała za oknem ściereczkę, przestawiła wazon z frezjami — tym łagodnie pachnącym kwieciem, które powraca w pamięci jedynie podczas ciszy, wspomnień i oczekiwania — na fortepian, przy którym stanęła, żeby na mnie spojrzeć: — Ach! Że też możesz w ogóle coś takiego pomyśleć! Nie rozumiałem, jak mogła coś takiego powiedzieć. Prawdziwa Penelopa zakładała istnienie roju zalotników, którzy grasowali po korytarzach i salonach. U nas zaś było zawsze pusto. Wprowadziła mnie do połowy w świat, gdzie wszystko miało ustalone miejsce, było widoczne i uporządkowane, i z którego istniało wyjście: gdy tylko pojawi się Sidner. Ja, Telemach, miałem w tym uczestniczyć i wspomagać go w końcowej walce. Ale wpierw musi się ona odbyć. I oto mama psuła tę wyborną pajęczynę myśli, którymi mnie oplotła, jako że zaczerpnęła swe myśli z dorosłego świata fałszywej przyzwoitości i niezrozumiałych dla mnie, zabronionych przywar, do których jeszcze nie miałem dostępu. Ruszyła teraz spiesznie swym własnym korytarzem wrażliwości, obejmując mnie ramionami: — Jak możesz mnie o coś takiego posądzać! Kiedy widzi się człowieka po raz pierwszy? Kiedy uwalnia się on z naszych własnych o nim wyobrażeń, stając się samodzielną jednostką? Oczekiwałem czegoś całkiem innego: rzeczy miały przecież przylegać do pierwowzoru! Ona, wiernie oczekująca; ja, zdający egzamin dojrzałości. Jakiejż to radości bym doznał, gdyby odparła: — Ach! Zakradają się tu po nocach. Czyżbyś ich nie zauważył? 325 Wbiłem spojrzenie w fortepian. Od czasu wyjazdu Sidnera nie zagrano na nim ani razu, tylko mamina ściereczka od kurzu przesuwała się od czasu do czasu od mroku do światła i od światła do mroku. — Skłamałaś więc, mamo! Patrzyliśmy na siebie z dwóch różnych krajów, a z ich górskich przełęczy i mostów wyłoniły się sylwetki wartowników, odbezpieczających broń. Po raz pierwszy nie mówiliśmy tym samym językiem, nie łączyło nas nic wspólnego. Powiedziała, z dali swego kraju: — Jak możesz tak mówić? A ja ze swego, prawie ze łzami: — Musisz mieć zalotników, mamo. Jak Penelopa. — Ach! To o to ci chodzi! Ale było już częściowo za późno. Miałem bardzo mgliste pojęcie o tym, co oznacza właściwie słowo zalotnik, ale kiedy zdecydowałem się ująć sprawy w własne ręce, niezależnie od jej woli i zasięgu, czułem, że aby móc walczyć z Sidnerem i zostać przezeń pokonanym, zalotnik musi być jednym z tych, którzy grają na fortepianie. Stary Kallberg, nastawiający zegary i strojący pianina, poszedł na pierwszy ogień. Był to wiekowy staruszek, o białych wąsach i opadających na nos okularach. Gdy spotkałem go któregoś dnia po szkole i jak zwykle poprosił, bym pozdrowił mamę, odparłem, że od dawna życzy sobie nastroić nasz fortepian. — Aha, zaczniesz się uczyć grać? — Tak — odparłem. — Odpowiada panu następna sobota? Musi być dobrze nastrojony, gdy przyjedzie Sidner. Stary Kallberg podrapał się w nos. — Więc tak się sprawy mają. A kiedyż nastąpi ten wielki dzień? — To jeszcze nie ustalone — odparłem, jak gdybym był jednym z podejmujących decyzję w tej sprawie. Gdy przyszedł, siedziałem na krześle przy drzwiach. Mamie powiedziałem, że Stary Kallberg zatrzymał mnie pytając, czy nie mó- 326 głby wpaść i nastroić nam fortepian. Mama popatrzyła na mnie trochę dziwnie, ale nie protestowała. Z uśmiechem na mej twarzy kata wskazałem milczące klawisze, tak żeby zobaczył też filiżanki do herbaty i ciasteczka. Byliśmy sami w Salonie, bo Fanny zamykała sklep, więc mogłem przyjrzeć się dokładnie jego rękom, grzebiącym w otwartym fortepianie — były stare i pomarszczone. W końcowej wielkiej rozgrywce, gdzie chodzi o strzelanie z łuku lub grę na pianinie, łatwo go będzie pokonać. Kiedy potem mama i on siedzieli razem przy herbacie, czekałem rozgorączkowany na coś, co klasyfikowałoby go jako zalotnika, jak na przykład położenie jej ręki na kolanie albo szepnięcie czegoś do ucha, krótko mówiąc na coś, co wzbudziłoby moją niechęć i wykluczyło mnie z tej wspólnoty, ale nic takiego nie zaszło. Kallberg opowiadał o chorych nogach żony, a mama wyrażała swe współczucie. Jadł co prawda ciastka, które własnoręcznie ułożyłem na półmisku, ale nie był nawet żarłoczny. Spotkanie to okazało się fiaskiem, ale nie zamierzałem się poddawać. — Mamo, czy nie moglibyśmy urządzić przyjęcia? — Czyja wiem... a czemu pytasz? — Tak przecież jest u nas... ładnie — odparłem, zamiast wyznać, że cisza przestała mi już wystarczać. — Ale ja tu nikogo nie znam. Może to i była prawda, ale ja odwoływałem się do tej mitycznej przeszłości, kiedy Sidner siedział przy fortepianie. — Mama może zrobić śledziową zapiekankę i klopsiki. Jak kiedyś. Zaprosimy tych, co umieją grać. Na przykład organistę Jancke- go. — Owszem, ma on pewne wykształcenie. — I państwa Hagegard. — Czemu nie? Mają przecież dzieci, więc będziesz miał się z kim pobawić. Prychnąłem. I tak nigdy się nie bawiłem. W szkole trzymałem się przeważnie na uboczu i nigdy nie udało mi się pojąć, co może być przyjemnego w uganianiu się za piłką czy w grze w klasy. Przemycałem za to pod płaszczem książki, które czytałem potem na 327 przerwach i których świat był o wiele bardziej fascynujący niż rzeczywistość — trucizna Fanny od dawna już działała. — Założysz tę czerwoną suknię. A przy nakryciach położymy wizytówki. Będziesz siedziała pośrodku, żeby wszyscy widzieli, jaka jesteś piękna. — Kogo jeszcze chcesz zaprosić? — Zastanowię się. W poszukiwaniu odpowiednich ofiar przekradałem się ulicami, wlepiając „rozumne" oczy poprzez szyby wystawowe we wnętrza sklepów na Wielkiej. Miasteczko od razu nabrało innego wyglądu, ludzie obdarzeni zostali nowymi funkcjami, drugimi twarzami. Zostawali wycenieni, poddani konfrontacji, wywyższani, degradowani. Wycwaniłem się w podchodzeniu ich. Otwierałem drzwi do sklepu Clasa Lofberga. Gdy wreszcie zwracał się do mnie, pytałem, czy nie widział może mojej mamy. Kalie Ósterberg, któremu złożyłem wizytę, pozwolił mi skorzystać z toalety na tyłach sklepu. Zwalisty Kahn, ze swym orlim nosem, krzaczastymi brwiami i bujną czupryną, nie mógł mi niestety pożyczyć pompki do roweru. Nie mówiąc już o właścicielu salonu fryzjerskiego, Jónssonie ze Skane. Przywarło doń określenie „smakosz", co mogło się teraz przydać. Był on okrąglutki jak kula ziemska, z wałkami tłuszczu na karku i pod brodą, o krótkich, wiotkich rękach. Stojąc w białym fartuchu na środku swego salonu, kołysał się w tę i we w tę i gadał w dialekcie Skane. Miał też, jako jedyny w Sunne, charakterystyczne wąsiska, nadające mu wygląd obcokrajowca: krótko przycięte i chyba podfarbowane, jako że lśniły jakimś dziwnym rudawym odcieniem. Och, oczyma wyobraźni widziałem go już przy naszym stole, delektującego się winem i rybą w galarecie i poddanego straszliwej zemście! Właściwie było mi nawet żal, że los tak okrutnie się z nim obejdzie, bo ścinanie włosów w jego salonie było prawdziwą frajdą: przyjemnie pachniały buteleczki o niebieskiej i zielonej zawartości, było też tam zawsze dużo czasopism do wyboru i za każdym razem miałem nadzieję, że przyjdzie mi długo czekać i że zdążę przeczytać „Pigge i Gnidde" oraz nawdychać się słodkawych zapachów z flaszeczek i tubek. Nie przeczytaliśmy jeszcze całej Ody- 328 sei, stąd nie byłem pewien, czy naprawdę musi on umrzeć, może wystarczyłaby mała ranka i zabójczy wzrok? Mama wyglądała na zdziwioną, gdy przedstawiłem go jako możliwego gościa, dlaczego właśnie on? Nie utrzymujemy z nim stosunków towarzyskich, poza tym jego żona jest bardzo chora. To, że Jonsson ma żonę, uszło mej uwagi, choć właściwie żony nie stanowiły większej przeszkody. Nie mogąc przecież wyjawić straszliwych motywów mego postępowania powiedziałem, że uważam, iż śmieje się on tak zabawnie. Chciałem, aby moi goście, podobnie jak Bogowie Olimpu, reprezentujący oddzielne postawy życiowe i charaktery, różnili się od siebie tak bardzo, jak tylko to było możliwe. Był też pewien nauczyciel, mieszkający niedaleko od nas, który, jak to kiedyś określiła mama, był „niesamowicie wręcz samotny". Nazywał się Bergman i tego dnia, kiedy mama wyraziła swą opinię, przedstawił mi się w całkiem innym świetle. Był to wysoki, chudy mężczyzna, ubrany zawsze w bardzo starannie wyprasowane rzeczy i czarne, lśniące rękawiczki, które trzymał w ręce założonej na plecy. Na widok znajomych uchylał uprzejmie kapelusza, nie uśmiechając się jednak przy tym. Uczył matematyki i fizyki w miejscowej szkole realnej i z różnych zasłyszanych wcześniej pogłosek wywnioskowałem, że był on, podobnie jak wszyscy inni samotni i bezdzietni ludzie, niebezpieczny. Zanim mama nie powiedziała tego o „niesamowitej wręcz samotności", jawił mi się jako jeden z elementów układanki dorosłego życia, który gdzieś tam na pewno pasował, teraz jednak nie mogłem się powstrzymać, by nie zacząć go śledzić i przyjrzeć mu się z bliska. I o dziwo! Ta „niesłychana samotność" widoczna była w całej jego twarzy. Odczytywałem ją w jego poważnym spojrzeniu, w zmarszczkach na czole i opadłych kącikach zgnębionych ust. Samotność przebijała z rękawiczek, kapelusza i ostrych kantów spodni. Sprawiało to wrażenie spustoszenia. Czułem zbliżanie się „niesłychanej samotności" już z daleka, niby zimny podmuch wiatru w ciepły letni dzień. Kiedy znikał na piętrze domku sióstr Cederblad i zapalał żółte świece za zaciągniętymi storami, wszystkie świece miasteczka stawały się „świecami samotności". Stołował się w hotelu i jadalnia promieniejąca jeszcze do niedawna pod kryształowym żyrandolem, 329 gdzie symfonia barw zakąsek i potraw Królowej Sosu poruszała najczulsze me struny, stawała się teraz miejscem zamieszkania samotnych. „Niesamowita samotność" wydzielała go z ogólnej bryły ciasta i formowała w coś odrębnego, tak jak człowiek różni się od człowieka w miarę jego poznawania. Widzę teraz, jak poprzez zabiegi mamy nabrałem świadomości klasowej: nie zaszczycałem nawet spojrzeniem ludzi spoza klasy mieszczańskiej, do której i my sami, z czego nie zdawałem sobie sprawy, należeliśmy. Jednak przyszli goście nie mogli mieć roboczych ubrań lub pomiętych twarzy, nie wolno im było mówić dialektem Varmlandii, jako że mieli przecież konwersować z mamą. Nie marszczyłem nosa na widok „tamtych", ale spotkania z nimi odbywały się zawsze na ustalonych warunkach, określonych funkcjami, jakie wykonywali. Bez tych funkcji po prostu nie istnieli. Dużą przyjemnością było chodzenie po mleko do zagrody, gdzie pachniało sianem i ciepłym mlekiem, i gdzie zgrzyt łańcuchów, porykiwanie krów oraz gdakanie kur stanowiło grzesznie miłe przeżycie, podobnie jak rozmowa z Janssonem i przysłuchiwanie się marynarskim pieśniom, opiewającym morza, do których nieodmiennie tęsknił. Dobrze się tam czułem. Ale ludzie, którzy tam pracowali, związani byli z tym miejscem i nie należało ich zeń wyciągać. Nie do pomyślenia było, by wprawiać ich w zakłopotanie naszym zachowaniem, zapachami, słowami. Nie wiem też, jak ja sam przedstawiałem się w ich oczach, gdy zjawiałem się z pustą butelką, w krzykliwie ładnych rzeczach, które zawsze bałem się pobrudzić, i jak odbierali mój strach przed krowami i moje przedwcześnie dojrzałe słowa, padające w gnój niczym słodkie pastylki. Ich dzieci cichły zawsze na mój widok, chowały się i pewnie nawet nie komentowały mej osoby: nie miały mi nic do powiedzenia, jako że przynależałem do innego gatunku. Ale zdawało mi się, że wśród klasy mieszczańskiej mam wolny wybór: aż do tego wieczoru wmawiałem sobie, że skoro potrafiło się powiedzieć słowo „wyśmienity" tak, jak wymawiała to mama, należało się do tej samej, niczym nie ograniczonej sfery. Myliłem się jednak. Kiedy na pozór bez ukrytych zamiarów wysuwałem jakieś pro- 330 pozycje, dowiadywałem się nagle, że istnieje również i górna granica. Z tymi naprawdę bogatymi lub na pierwszy rzut oka zamożnymi mama nie zamierzała się zadawać. „To tacy wytworni ludzie", mówiła, odwracając się. „Nie dla nich nasze towarzystwo." I nagle świat mój kurczył się do rozmiaru małej szczeliny. Wadą pana Va-lentina, księgowego w banku, było najwidoczniej to, że często jeździł do Opery do Sztokholmu, a jego żona robiła zakupy w Karl-stadzie. Ktoś inny poleciał był do Włoch, skąd przywiózł miłość do lasagne. To nie zawód czułem w stosunku do tego kurczącego się świata, jako że zawód jest rezultatem oszustwa, a nikt mnie przecież nie oszukiwał. Czułem zdziwienie, a ciało me osaczało mnie chyłkiem. Jak też poczucie wyodrębnienia. Szczególności. Mama, wyniesiona do godności prawdziwej Penelopy, myła naczynia, zaofiarowałem się więc wytrzeć kieliszki, które stać się miały narzędziem w walce, nie przeciw czemuś czy komuś, ale na rzecz Sidnera. — Czy ciągle się upierasz przy tym przyjęciu? — Tak, mamo. Chciałem ujrzeć błyszczącą broń, bardziej twarde ruchy, będące przeciwwagą całej tej kobiecości, jaka mnie otaczała. Tego jednak nie odważyłem się wyznać, ponieważ w jakiś sposób odkryłem jej kruchość i samotność. Byłoby to odmówieniem jej prawa bytu. — Możemy chyba zaczekać z tym do Wielkanocy? — Tylko żeby na pewno! Czy Sidner pojawi się wtedy w drzwiach? Snadź Telemach coś chytrze w głowie swej uradził, Bo Odysa przy progu kamiennym posadził U małego stolika, na krzesełku lichem, Kąsek trzewiów mu podał, toż wino z kielichem Szczerozłotym i mówił do króla w ten sposób: „Pij tu sobie spokojnie w gronie tych tam osób, A od gwałtu, urągań będę ci obroną Przeciw całej gromadzie; tu nie karczma pono, Lecz zamek Odyseja, ja po nim dziedziczę 331 Zdobycie się na odwagę musiało ją wiele kosztować. Jej obawy były większe niż sądziłem, jako że kryła je pod wyszukanym sposobem bycia. Uśmiech jej był tak przedziwnie marzycielski i kuszący, że zalotnicy powinni ściągać jak pszczoły do miodu. Nie dopuszczała ona jednak do żadnych zbliżeń, ktoś musiał kiedyś wyrządzić jej wielką krzywdę. Za to przyjęcie się odbyło i to nie jedno, ale trzy, a nawet cztery. Żadnemu z moich gości, bo pozostali oni moimi, jako że ona sama nie potrafiła nikogo zaproponować, nie udało się do niej zbliżyć. Siedziałem na krześle przy drzwiach, żywiąc próżną nadzieję, że siłą mych marzeń uda mi się ściągnąć Sidnera do domu. Nabrało to dla mnie ogromnego znaczenia, już choćby z powodu jednego tylko zdania. Wspomnienie spacerów z nim bladło, rzecz jasna, w miarę upływu czasu coraz bardziej, wojna zaś sprawiła, że długo go nieraz nie widywałem, jedno jednak pamiętam: szliśmy wzdłuż cmentarnego muru. Było lato i kwitły lipy. Trochę wiało, więc zapytałem: „Czy mogę się schronić za tobą, Sidnerze?". Nagle na drodze pojawiła się karawana samochodów ciężarowych. Czołgi, żółtego koloru. W przyczepach siedzą żołnierze, machają do nas. „Też tak czasem wyglądam" mówi Sidner. „Bo jest wojna. A kiedy jest wojna, zamyka się granice. I nie można wyjechać. W czasie wojny nic nie jest zgodne z oczekiwaniami." I nagle dodaje w mych wspomnieniach: „Architektura jest zamarzniętą muzyką". Na kolanach trzyma książkę. „To powiedział taki pan o nazwisku Goethe." I obaj się roześmialiśmy. A potem Sidner rzekł: „Nasza mowa to też zamarznięta muzyka. Jak i nasze wyobrażenia. Ale tylko ty i ja o tym wiemy". „A mama nie?" „Nie sądzę. To nasza wspólna tajemnica." Kojarzyłem dalej: „Pomyśl, jakby wszystko, co mówimy, było literami, które zajmują w ustach miejsce. Jak kawałki lodu. W czasie rozmowy wypuszcza się je z ust, aż wszędzie jest ich pełno". Sidner na to: „Trzeba uważać, żeby nie narobić swymi słowami bałaganu". Tu Sidner wypada z mej pamięci, nie przestałem jednak o tym myśleć. Jakie byłyby te myśli, gdyby je wypuścić na wolność? I to, co się mówi bardzo cicho? Nie mówiąc już o przeklinających żołnierzach. A potem wszystko to by odtajało i stało się muzyką! Stąd po- 332 myślałem, że wszystko, co się myśli i mówi, musi być piękne. Miałem zwyczaj wychodzić sam na spacer ikomponować. Siadywałem oparty o cmentarny mur i mówiłem miłe rzeczy, mówiłem „Fanny", i „Sidner", mówiłem „poziomki" i „Eva-Liisa". Brzmi to pewnie równie ładnie, jak kiedy Sidner gra. Aha, jeszcze jedno wtedy powiedział: „Czasem bardzo długo trwa, nim to, co się mówi, od-taje. Niekiedy człowiek zdąży stać się dorosłym, zanim zrobi się z tego muzyka". „Dlaczego?" „Dlatego, że w środku jest się zamarzniętym. Chociaż się o tym samemu nie wie. Ale któregoś dnia, kiedy jest się smutnym lub czegoś spragnionym i całkiem opuszczonym, wtedy nagle stare słowa stają się muzyką." Może wyglądałem na przygnębionego, bo dodał: „Niektórym przydarza się to szybciej niż innym. Najważniejsze, by zawsze być na to przygotowanym. Trzeba w to wierzyć". Siedziałem więc teraz i wierzyłem z całej siły, marząc o muzyce, która nie chciała się pojawić. I miało to związek z Sidnerem. Miało to związek z tym, że nie przyjeżdżał. Z samego przyjęcia niewiele pamiętam. Pamiętam, że Fanny udało się odwrócić od siebie całą uwagę, przez zaproponowanie organiście Janckemu, by zagrał na fortepianie, co wcale nie było zabawne. Pamiętam, jak Fanny zmusiła mnie do pokazania moich rysunków. I że głaskano mnie po włosach i chwalono. Zacząłem rysować przez pomyłkę. Pewniego dnia idę po mleko do zagrody Dzierżawcy. Zmierzch poruszony jest walką między resztkami światła a zbliżającym się mrokiem, mocującymi się z sobą w koronach klonów. Między drzewami migają ciemnozłote płomienie. Na drodze jest błoto po niedawnym deszczu, moje buty mają cienką podeszwę i muszę przejść przez pastwisko, na którym pasie się byk. Łańcuch tworzy w trawie esy floresy, nie wiem, jaki jest długi, nic też nie mogę wyczytać ze wzroku byka. Nagle byk rusza w moją stronę. W jednej sekundzie zostaję sam na całej kuli ziemskiej, twarze w oknach zagrody znikają, ktoś gdzieś ściąga ze sznura pranie, a ciemna, masywna kopuła nieba zagarnia pod siebie pastwisko. Zaczynam biec i padam, ciężkie cielsko byka mija mnie w pędzie. Chcę, by wszystko już mi- 333 nęło, leżę więc cicho i czekam, ale wnet widzę, że byk stoi przy ogrodzeniu, szarpiąc się i próbując uwolnić: jeden róg utkwił w kopule nieba, wbił się tak głęboko, że nie może go wyciągnąć. Kopuła trzeszczy i jęczy, bogowie są wściekli, plują śliną na ziemię przez wielkie szczeliny, ruch się tam zrobił w górze, jeszcze trochę, a niebo rozpadnie się na kawałki, które spadną i zetrą ziemię na miazgę. Przez głowę przelatuje mi myśl: jak długo trwa modlitwa? Podnoszę się prędko i pędzę do obory. Stoją tam Bergstróm i Jannson i patrzą przez okno, na niebo, ziemię i byka, który zapierając się nogami zdołał się wreszcie uwolnić. W niebie jest wielka wyrwa, przez którą mrok wylewa się na ziemię. — Pierońska ulewa — mówi Bergstróm i jestem mu wdzięczny, że udaje, iż nie wie, z czego to się wzięło. Mama wcale nie chce zrozumieć, kiedy jej o tym opowiadam, mówi tylko: — Narysuj to wszystko, niech zobaczę. Rysuję więc kolorowymi kredkami byka, wyrwę i lejący się mrok. Przeciągam grube żółte krechy, by zaznaczyć szczeliny w niebie, mrok koloruję na fioletowo, byka na brązowo, samego siebie szkicuję nagiego jak żarówka w trawie. Mama długo siedzi w milczeniu, trzymając w ręce rysunek, w końcu patrzy na mnie i mówi: — Jesteś artystą, Victorze. Natychmiast wyznacza to jej życiu nowy cel: od tygodnia wykazuje ona nowego rodzaju aktywność. Wpierw udaje się do sklepu z ramami, zamawia szybę na mój rysunek i wiesza go na ścianie w Salonie, kierując nań światło lampy. Ja sam też jestem bardzo zadowolony i dopiero o wiele później zauważam, jak łatwo dałem się złapać na lep jej podziwu. Ciągle teraz, gdy wracam ze szkoły, na stoliku do herbaty leży papier i kredki, mama uśmiecha się i pyta, co się dziś wydarzyło. Nieświadom niczego opowiadam jej o śliwkach u komendanta, a ona pyta: — Czy były duże? Jakiego koloru? Narysuj, niech zobaczę. Więc rysuję i koloruję. A ona zręcznie mnie podchodzi: 334 — Pomyśleć, że zapomniałam, jak ten komendant wygląda. Czy to ów niski grubas? Ńie, wcale nie. Rysuję długiego, szczupłego mężczyznę w okularach, o gęstych włosach. Stoi za śliwą i sprawdza, czy nie zamierzam czegoś ukraść. Stoi w gasnącym blasku jesieni i trzyma w wyciągniętej dłoni śliwkę. Śliwka lśni, na każdym kolejnym rysunku staje się większa, bo wnet nastaje zima i wszystkie owoce wyrastają teraz z pamięci. Rysuję gołębie na Wielkiej: gęsta masa błękitnoszarych kulek, zalanych światłem poranka. Rysuję mamę i siebie na spacerze. Suknia mamy wydyma się na biuście jak żagiel w zieleni lub błękicie, zalewa ją jak falą, czasem z tkaniny wystaje moja twarz, w której widać tylko oczy. Tak, rysuję wiele tkanin, jako że jest ich nadmiar, gdy prosi, by narysować jej twarz, ciało lub gdy siedząc przy stole fastryguje spód sukni z aksamitu lub jedwabiu. Materiał faluje, wybrzusza się jak żywy, tak zabawnie i przyjemnie jest podążać za skomplikowaną grą linii. Podziwiamy siebie bez umiaru, tworzymy odbicie w zwierciadle i rzeczywistość: — Jak ślicznie rysujesz, Victorze! — Jak ślicznie pozujesz, mamo! Ilustruję przygody Odyseusza na morzu, a ponieważ morze widziałem dotąd jedynie w książkach, biorę na pomoc tkaniny, przynoszę ze sklepu belę materiału i rozkładam na podłodze, kładąc pod nią książki lub pudełka, żeby przypominało to fale. Jeśli tkanina jest czerwona, rysuję czerwone morze. Wysokie fale, małą łódeczkę: czarna broda Sidnera, jego okulary. Odyseusz spotyka Nauzykaę. Sto piłek w powietrzu, z których jedną jest słońce. Kamienie na plaży. Prawdziwe kamienie, które zbieram z drogi, aż mam ich w pokoju cały zbiór. Cyklop, w momencie gdy pal wbija mu się w oko. Telemach i Pallas Atena. Jest i mama, przygotowująca mi martwą naturę i kulisy, co wypełnia teraz jej samotność. Nastawiona jest na moją przyszłość. I gna ją pośpiech. Któregoś dnia ofiarowuje mi kitel do malowania, który sama uszyła: długi, biały fartuch, nadający mi wygląd doktora-karzełka. — Taki ma na sobie książę Eugeniusz, gdy tworzy. 335 Dostaję też sztalugi, farby olejne i uczestniczę w kursie w Her-mod, gdzie zaczyna się od szkicowania szyszek i łodzi od frontu. Lubię rysować łódeczki, z pierścieniami wody wokół dziobu. Ptaki zrywające się do lotu, pikujące w powietrzu. Nie zaniedbuje teraz wysyłania listów i moich próbek nauczycielowi, który oddaje mi je z okrzykiem zdumienia, na pewno też pisze o mnie listy, bo ze wszystkim tak przesadzała. — Kiedy zaczniesz studia w Akademii, przeprowadzimy się do Sztokholmu. — Myślę, że gdy skończysz studia, pojedziemy do Francji, na Riwierę. Van Gogh też tam malował. I Cezanne. Do domu napływać zaczęły książki. Drogie albumy, które przeglądamy razem przy herbacie. Ważne, by nie zaginać rogów i żeby mieć czyste ręce. Mama sama dużo się z nich uczy, czyta o życiu artystów, przekazuje mi straszliwe historie o ich nędzy i cierpieniach, zanim nie osiągnęli sławy. Kupuje aparat fotograficzny i robi mi zdjęcia, jak siedzę przy sztalugach, w moim białym kitlu. Wyglądam naprawdę kretyńsko, jakiś szkaradny stwór, efekt wyrafinowanego wykwintu i zarozumiałej erudycji, byłem jednak dzieckiem i nie miałem pojęcia, że coraz bardziej grzęznę w świecie jej wyobrażeń. Jest jedno takie straszne zdjęcie, na którym z przechyloną głową i pędzlem na wysokości oczu przymierzam się do obrazu przedstawiającego żagiel na morzu, czego nigdy nie widziałem na żywo, tylko musiałem skraść któremuś z impresjonistów. Nigdy nie protestowałem przeciwko czemukolwiek, co działo się w domu, ale gdy zaczęła wciągać w moje malowanie innych i słyszałem, jak chwali się klientom w sklepie i zaprasza ich, odsuwając ciężkie kotary, by weszli do salonu, aby mnie zobaczyć, w mojej podświadomości zaczęła się wylęgać przybierająca z każdym dniem na sile irytacja. Fanny nie znała się właściwie na sztuce: to jej marzenia o sławie powodowały to stanowczo za szybkie forsowanie mnie powyżej moich możliwości, które wlokłem w końcu za sobą, jak ubitego łosia za saniami jej pragnień. — Oto mój mały impresjonista! — wykrzykiwała z uniesieniem, zapraszając jakąś staruszkę, która chciała właśnie sprawić sobie 336 nową bieliznę, by spoczęła w fotelu i podziwiała wielką sztukę. Ale Sunne było zbyt małe i ograniczone, by pomieścić tego rodzaju uwagi, wnet więc zaczęły deptać mi po piętach, zalewając mnie ognistą falą w szkole czy w drodze do domu. — Masz ponoć taki kitel jak doktor! — Kiedy pojedziecie do Francji po sławę? Ty i ta twoja słodko pierdząca stara? Straszne było dla mnie słuchać tego wstrętnego języka. Uciekałem płacząc, mając przed oczami moją „pierdząca starą"; nie miałem się jak bronić, nigdy mnie tego nie nauczyła. Dlatego spieszyłem do domu, szukając schronienia w jej urodzie. — La France a ąuatre grand fleuves. La Garonne, La Loire, La Seine et le Rhóne, powtórz teraz, Victorze! Les murs sont blancs. La maison est grandę. Le ciel est bleu. — Les murs sont grands. Le ciel est bleu. Jeszcze tylko jeden rozdział, nim zamknę ten świat dzieciństwa, jeśli to właśnie dzieciństwo jest tym okresem, w którym kolory, używane w przyszłości, zbierają się na palecie człowieka. Był sierpień i sady płonęły zapachem dojrzałych jabłek, jesiennych floksów i porzeczkowych krzewów. Ulice, spłukane nocnym deszczem, lśniły czystością i kiedy wychyliłem się przez okno, mogłem ujrzeć nogi człowieka, który zdejmował szyld znad sklepu Fanny: przeprowadzaliśmy się do Sztokholmu, żeby być „bliżej sztuki". Pożegnać się, to jakby coś streścić; streścić, to jakby w jakiś sposób się żegnać. Miałem obecnie piętnaście lat i byłem sławny w promieniu trzech kilometrów dzięki mym skąpanym w świetle, egzotycznym pejzażom, które doczekały się wystawy w miejscowym Domu Kultury. Oprócz tego jednak miałem korygującą klamerkę na zębach i niezgrabne ciało, co nie pozwalało mi napawać się z tego powodu dumą. Lato spędziliśmy we Francji i słowa Marka Chagalla ciągle jeszcze piekły jak ogniem. Stałem przy sztalugach w idiotycznym kitlu a la Książę Eugeniusz i malowałem widok z okna. Miało to być „dzieło na pożegnanie", jak to określiła Fanny, więc posłuchałem, z grymasem na ustach. Żagiel pod światło, postacie w listowiu, 337 konie w zagrodach! Co za światło i cienie! Co za technika i co za fałsz! Nadal jednak jeszcze nie posiadałem niczego, co mógłbym temu przeciwstawić. Naokoło mnie stały skrzynie i kufry. Moje koszmarne obrazy, które Fanny z uporem zaopatrywała w złote ramy i małe lampki, leżały spakowane między belami aksamitu, narzutami i obrusami. Ślady po obrazach były żółte, dziury po hakach straszyły jak rany. Nie miałem nikogo, z kim bym się chciał pożegnać: zawsze przecież odcinano mnie od języka i zabaw szkolnej dzieciarni, z najwyższą niechęcią Fanny pozwoliła mi przez miesiąc pracować na cmentarzu, żebym mógł zarobić trochę własnych pieniędzy. Bała się rzecz jasna, że zarazi mnie język świata i może miała rację. Ogromnym wyzwoleniem było dla mnie obchodzenie i grabienie ścieżek między grobami, przysłuchiwanie się rozmowom w czasie posiłków, choć kara za to nigdy mnie nie omijała: po powrocie do domu Fanny, jakby urażona, że nie ona może obdarować mnie pieniędzmi, zmuszała mnie do kąpieli, bym pozbył się „tego smrodu" po Bóg wie czym i żeby mogła potem mnie oglądać przechadzającego się po mieszkaniu w białej koszuli, starannie wyprasowanych spodniach i krawacie, zaciśniętym na szyi jak pętla. Sama jednak uganiała się teraz po miasteczku, żegnając ze wszystkimi i grając słodko pierdzącą opowiadała pewnie o naszym lecie we Francji, mojej przyszłości Artysty i czekających za rogiem sukcesach. Wszystko to teraz dopiero jest dla mnie jasne, jako że wtedy świat zaledwie zaczął się do mnie nieśmiało dobijać i wcale nie jest pewne, że pozwoliłbym mu na siebie wpłynąć, gdyby właśnie wtedy, właśnie w tym momencie mego życia, ktoś nie zapukał do drzwi. Wy d aj e mi się, że od razu pojąłem, kim był: ów wysoki, potężny mężczyzna, o czarnej, krótko przystrzyżonej brodzie. Nosił okulary i wyglądał na zmęczonego. Stał na progu, milcząc przez dłuższą chwilę. Potem uśmiechnął się, podszedł bliżej i objął mnie: „Vic-torze! Mój synu!", ale wtedy ja, jako że nadal trzymałem w ręce mokry pędzel, niechcący maznąłem długą, błękitną krechę na jego jasnym ubraniu. W ten sposób pierwszym słowem, jakie ode mnie usłyszał, było „Przepraszam!". 338 W mojej podświadomości znajduje się rzeka. Kiedy po raz pierwszy, siedząc nad nią, przyglądałem się jej biegowi, czułem, że gdzieś już ją widziałem. Wylewa się z dżungli, kilkaset metrów od drzewa, pod którym odpoczywam, po czym rozwidlając się otacza nisko położoną wyspę, pokrytą suchą trawą, pokładającą się niekiedy pod inwazją nosorożców; dochodzą wtedy stamtąd sapania i pomruki, aż słonie, stojące zaraz za mną w świetle poranka, podnoszą, węsząc, swe trąby, by po chwili znów zabrać się do jedzenia. Rzeka mija w biegu pokryte złotym piaskiem plaże, stojąc w wodzie czuje się szybki przepływ prądu, w górze zaś unosi się zimorodek i lśniąc przez moment daje nurka. Rozległe niebo, gdzie szczyty Himalajów wiszą w oderwaniu od ziemi, jakby na obrazie Magritte'a. Za plecami kwitnie pole gorczycy, czasem pojawia się jakiś biały wół, ciągnąc na północ skrzypiący wóz, a w dali, z drugiego brzegu, dochodzi ptasi koncert przyrody: krzyk pawi, pokwakiwanie dzikich kaczek i klekotanie czapli, bocianów i czajek. Cień krokodyla lub odgłos spadających z drzewa liści. Ale nie to jest ważne. Ważne jest co innego: „TU WŁAŚNIE RZEKA SIĘ ROZWIDLA". Tu bieg jej łagodnieje, stąd można już płynąć łódką w kierunku odległego morza. Przeciągam więc błękitną krechę przez plecy mego ojca i mówię: „Przepraszam" — i wtedy właśnie rzeka rozszerza się i uspokaja, a ja mam nie tylko piętnaście lat: mam piętnaście plus jego trzydzieści cztery, moja własna historia rozciąga się w tył i w przód, choć upłynie jeszcze trochę czasu, nim uświadomię sobie, co przeżyłem. Sidner rozgląda się po pokoju: puste są krzesła, na których mieli siedzieć zalotnicy. Penelopa zestarzała się, nie ma już odwagi być obleganą. — Tak więc wyglądasz, Victorze! Że też nie przysłałeś mi nawet swojego zdjęcia, o co cię tyle razy prosiłem. Masz mi za złe, że zniknąłem? — Nie rozumiem. Nie dostałem nigdy żadnego listu — mówię. Fanny być może kochała Sidnera nocą i pod jego nieobecność. Nie potrafiła jednak znieść go blisko siebie. Kiedy tego popołudnia 339 weszła do domu i zobaczyła go, po prostu zemdlała. Minęła dłuższa chwila, nim odważyła się ocknąć. Sidner poradził mi, bym trzymał się na razie na uboczu: rozumiałem, że trudno jej będzie wyjaśnić przeniewierstwo, którego się wobec mnie dopuściła. To sprawa w pierwszym rzędzie ich dwojga. Wyszedłem więc, włóczyłem się po plaży, niepewny i zalękniony: nagle miałem ojca, a z nim niemały kawał historii. — Często widujesz Sleipnera i Victorię? A Torina? Pokręciłem przecząco głową. W oczach Fanny nie byli wystarczająco „wytworni", nic więc dziwnego, że zrezygnowali i przestali mnie zapraszać. Kłaniałem się spotykając ich, i to wszystko. Torina przykazała mi się wystrzegać. A Evę-Liisę? Twoją stryjenkę? Odwiedziłeś ich kiedy? Nie. Nawet nie rozmawiałeś przez telefon? Nie. Grasz chociaż na pianinie? — Od twojego wyjazdu zawsze było tu cicho, tatusiu. Byłem niczym osadzony na aksamitnej poprzeczce, zamknięty w klatce, ptak. Gdy pod wieczór wróciłem do domu, podszedłem do sztalug, zrywając z nich napoczęte płótno. Na jej oczach pociąłem je na kawałki. Siedzieli z Sidnerem każde na swoim kufrze. To wtedy po raz pierwszy ujrzałem „nagie życie": jej zawsze starannie zrobiona twarz straciła cały blask, makijaż z niej spłynął, a w utkwionym we mnie spojrzeniu kryła się rozpacz. Straciła kontrolę i płacząc oddalała się teraz w starość. Proces ten następował tak szybko, że jakby nieomal na moich oczach. Pocałowałem ją, jak to miałem w zwyczaju, ale zamiast mojej „wytwornej" matki dotknąłem innego człowieka. Nigdy już nie udało jej się przywrócić tej dawnej twarzy. Przez pierwsze dni Sidner onieśmielał mnie i wzbudzał we mnie strach, tyle jednak mieliśmy sobie do powiedzenia. Zamierzał zostać w Szwecji przez trzy miesiące i odwiedzić Evę-Liisę i Splendi-da, zamieszkałych w Arvice. Któregoś dnia postanowił też wybrać się na borówki. Wsadziliśmy wiaderka na rowery, napchaliśmy torby kanapkami i termosami i udaliśmy się ku Stópafors. 340 Był obecnie żonaty i zatrudniony jako organista w kościele w Wellington. Nie powodziło mu się najlepiej, bo żona jego poważnie chorowała na nerwy. Teraz jednak na tyle jej się poprawiło, że odważył się pojechać. Nie mieli dzieci. Stąd też, powiedział, miło byłoby, gdybym, jeśli mam ochotę, odwiedził ich i pomieszkał u nich jakiś czas. Jechał obok mnie na rowerze, po wysypanej żwirem drodze. Mityczna osłona złaziła zeń płatami, redukując go do roli zwykłego człowieka. Ale nie miało to dla mnie znaczenia; sam przecież z więzionego w klatce ptaka przemieniłem się w człowieka. Mówił, że chce mnie nauczyć grać. Dać mi coś z siebie. Napełniliśmy wiaderka i zagłębialiśmy się coraz dalej w las. — Napisałem do ciebie tyle listów — powiedział. — Może leżą gdzieś w którejś z jej szuflad. Pisałem też dziennik. Jako pewnego rodzaju wyjaśnienie. Ach! Wszystkie te arie, wydarte nieubłaganej prostolinijności przebiegu zdarzeń, co chciały wszystko streścić i podążyć niewidzialnymi korytarzami moich wyobrażeń! Wrośnięty byłem w sieć obrazów, którym miałem dochować wierności. Ulice Sunne: membrana w kierunku mroku. Skrzynia dźwięku, która wprawiła w ruch mój język. Skąd jednak bierze się ten pęd do uszczelnienia każdego milimetra, każdej sekundy mego poczęcia, które ma przecież swój początek na długo przed moim urodzeniem? Czemu taki jestem opętany Misterium Początku? Przynajmniej jeśli ujawnić te na pozór obojętne chwile, które mrucząc gdzieś daleko w przeszłości, rzucają się nagle, na podobieństwo kota, z wystawionymi pazurami, zostawiając ślady na tym dniu, czemu? Nie boję się przecież śmierci, gdyż to życie ją organizuje, podobnie jak śmierć stworzyła kiedyś moje życie. Nasza historia zawsze nas dopadnie, jak to zrobiła ze mną, tego dnia w lesie, gdy ku memu ogromnemu zdziwieniu odkryłem, że, choć urodzony, dotąd nie żyłem, nie próbując nawet temu zaradzić, nie słuchając, nie stając się jednym z tonów. Od dawna urodzony, jakoś tego nie zauważyłem. Życie obejmowało nie tylko te moje 341 własne piętnaście lat, ale też dwadzieścia, trzydzieści lat przede mną, docierało do śmierci Solveigi na zakręcie drogi, innego lata, w innym wymiarze. To tam się urodziłem. Tam zaczyna się moja podróż. Ta sama siła, którą wyzwoliła śmierć, rzuciła mnie tu, między drzewa. Oczekiwałem, że życie istnieje gdzieś indziej. Że należy je odszukać, zgodnie ze zwyczajami mojej rodziny. Obecnie, po czasie, często dostaję zawrotu głowy na myśl, jak przypadkowe są kroki, wiodące nas na właściwą drogę, które wiodły mnie do przodu. Ale jest to ten sam zawrót głowy, jaki dosięga mnie każdej gwieździstej nocy, kiedy wychodząc w mrok patrzę w górę, czując jak ziemia porusza się w niezmierzonym wszechświecie i wiedząc, że muszę się jej trzymać jeszcze przez jakiś czas. I pozwalając dźwięczeć muzyce, która napełnia nas nadzieją. Prześwit między drzewami odsłonił swego rodzaju wyjaśnienie. Wiem, że mija się wiele znaków, znam grzechy nieuwagi, pętle obojętności. To tu jednak było nieuniknione: tak jakby z bezradnego gestu Sidnera zaczęła promieniować muzyka, rozbrzmiewając czyimś wysokim i mocnym głosem: And there were in the same country shepherds abiding in the fields, keeping watch over their flock by night. And, lo, the angel of the Lord came upon them, and the glory of the Lord shone about them: and they were sore afraid. Las wypełnił się instrumentami, drzewa zawirowały, przemieniając się w skrzypce, gamby, fagoty, i w górę popłynął chorał: Break through, oh lovely light of morn and let the heavens dawn! You shepherd folk, be not afeared, because the angel tells you: * that this weak babę shall be our comfort and joy, 342 thereto subdue the devil and bring peace at last. Muzyka utkała wokół mnie pajęczynę, która przeistoczyła się w ściany i dach ogromnej budowli, po której rusztowaniach się wspinałem: nie ukończona katedra, sięgająca wyżej i wyżej. A między rusztowaniami widziałem: jodły, leśne jeziorko. Trochę dalej śpiew ptaków, a obok, całkiem bez ruchu, stał Sidner, uśmiechając się na widok dwóch niezdarnych, starych stworzeń na brzegu jeziorka: po obu stronach przenośnego gramofonu siedzieli, oboje nadzy cielistą skórą, Torin i Boska Birgitta. Spod czajnika z kawą unosił się płomyk. Boska Birgitta malowała akwarelę. Chyląc się do przodu, moczyła pędzel w szklance z wodą, przeciągała parę kresek i odchylała się do tyłu, z przechyloną na bok głową. Ślady jej działalności rozwieszone były na pniach jodeł: małe, banalne malowidła, z motywami jeziorka czy zaróżowionego Torina, czytającego książkę, której tytułu nie widziałem. Złoty ząb Birgitty lśnił i miałem ochotę postąpić ku nim tę parę kroków: a więc to tutaj. To tutaj znikał. Zielony namiot, skryty pod skupiskiem drzew. Chodaki przed namiotem, suszące się na sznurku pranie! Pająki tańczyły na nieruchomej powierzchni, jakaś ryba machnęła ogonem, muzyka zaś nieprzerwanie wzrastała. Kiedy poruszyłem się za skalnym głazem, gdzie staliśmy, Sidner pociągnął mnie za ramię. Kładąc palec na ustach nakazał mi gestem, byśmy się wycofali. Wciągnął mnie za sobą w ciszę lasu: — Victorze! Nie zdradź nigdy Torinowi lub komukolwiek innemu, coś widział! Ta przestrzeń miłosna stanowi ich niepodzielną własność. Niech ci wystarczy to, co wiesz. Że ty i ja wiemy. Że dane ci było to ujrzeć, ten jeden jedyny raz. I że wiesz, iż coś takiego może się na ziemi przydarzyć. Tytuł oryginału: Juloratoriet © Góran Tunstróm 1983 First published by Albert Bonniers Fórlag AB, Stockholm © Copyright by Polish edition Oficyna Literacka, 1997 Foto © by Monica Englund Redakcja: Maria Kaniowa Opracowanie graficzne: Dmitrij Szewionkow-Kismiełow ISBN 83-7124-064-3 Drukarnia Oficyny Literackiej 31-436 Kraków, ul. Sokołowskiego 19, tel. 11-73-65, 13-70-05