12153

Szczegóły
Tytuł 12153
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12153 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12153 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12153 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

waldemar łysiak łysiak na łamach Opracowanie graficzne Stanisław Porada Zdjęcia Waldemar Łysiak i archiwum v, i f n?.Y';::ALJ3lA Nr iaw. « ISBN 83-205-3709-06 Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1988 Przedmowa wydawcy Słowo książkowe zostaje na półce w wielu domach, słowo gazetowe ginie — po latach można je znaleźć tylko w zakurzonych zszywkach prasowych na półkach bibliotek publicznych. Dlatego warto ocalać perły publicystyki. Kierując się tym przekonaniem, prezentujemy wybór dziennikarskich tekstów znakomitego pisarza, bez wątpienia najpoczytniejszego w Polsce w ostatnich latach. (Dowiodły tego niezbicie wszystkie bez wyjątku publikowane ostatnio sondy bibliotekarskie i księgarskie, vide „Polityka" 25 IX 1982 czy „Kurier Polski" 41 1983, oraz liczne ogłoszenia w prasie: „Wszystkie dzieła Waldemara Łysiaka kupię"). Pisarz, publicysta, wykładowca wyższej uczelni, dr Waldemar Łysiak jest autorem znanym czytelnikom prasy z licznych artykułów i wywiadów (po jego dane biograficzne odsyłamy do „ankiety personalnej", którą wypełnił dla „Przekroju" — przedrukowujemy ją w rodziale „Wywiady"). W tomie, który właśnie oddajemy do rąk czytelnikom, interesuje nas wyłącznie Łysiak na łamach gazet i pism. Barbara Kanold nazwała Łysiaka obecnego na łamach prasowych: „Wielką, pasjonującą osobowością w gatunku publicystyki zajmującej się kulturą, literaturą, historią. Czyta się go jednym tchem" („Dziennik Bałtycki" 17—20 IV 1981). Juliusz Foss pisał: „Waldemar Łysiak, znakomity autor interesujących i niewiarygodnie wszechstronnych tekstów, jest jednym z nielicznych autorów, przy czytaniu którego ręce mi opadają; opadają z szacunku, może nawet z zazdrości... Jak piekielnie dużo dobrej techniki pisarskiej!... No i powiedzcie, czy nie ma szamaństwa w tym, czy nie ma zwyczajnych czarów, jeśli nawet zawodowiec musi spojrzeć na to z szacunkiem, zresztą tym większym, kiedy pomyśli, z jaką regularnością i częstotliwością Waldemar Łysiak bierze pióro do ręki i to pióro jakby samo mu posuwało się do przodu..." („Walka Młodych" 6 V 1979). W poświęconej najwybitniejszym pisarzom polskim i obcym książce „Konstelacje" (Warszawa 1980), autor, Krzysztof Narutowicz, w rozdziale poświęconym Łysiakowi stwierdził, iż teksty publicystyczne Łysiaka „można czytać na dziennikarskich seminariach — jest to klarowny, intensywnie barwiony preparat, pokaz kunsztu: tak się opracowuje konstrukcję, komponuje składniki, tak się dawkuje informację i napięcie, żeby to było czytane (...) Paradoksalne, że Łysiak, obecny we wszystkich liczących się pismach, autor tekstów mistrzowskich, w rozmowach określa dziennikarstwo jako gatunek podrzędny. Honoruje wyłącznie książki...". Rzeczywiście — kilkakrotnie w wywiadach Łysiak wyrażał się 0 publicystyce z odcieniem lekceważenia, twierdząc, iż traktuje ją jako margines swej twórczości, jako działalność wyłącznie zarobkową, 1 że jedynie dla swoich prac literackich rezerwuje „morderczą pracę nad słowem". Tak jakby bał się być posądzonym o dziennikarstwo. Lecz jak słusznie zauważył Narutowicz: „Nawet pisząc powieść-rzekę czy poemat liryczny Łysiak zawsze będzie urodzonym dziennikarzem, tak jak dziennikarzem był Mackiewicz. Tamten też bywał niesłychanie poetyczny i troszeczkę anachroniczny, i strasznie kochał legendę". Również z Catem-Mackiewiczem, a także z Melchiorem Wańkowiczem porównano Łysiaka w „Faktach" (28 XI 1978), uznając go za spadkobiercę tych świetnych pisarzy, którzy parali się żurnalistyką. Za wszystko, co powyżej, starczy zresztą fakt, że niektóre artykuły prasowe Łysiaka sprzedawano na czarnym rynku po kilkaset złotych, jak o tym informowała prasa, m. in. bożonarodzeniowa „Panorama Północy" w 1979 roku. Prezentujemy poniżej wybór tekstów prasowych Waldemara Łysiaka z lat siedemdziesiątych i z początku osiemdziesiątych. Z kilku przyczyn nie było łatwo dokonać tej selekcji. Pierwszą trudność stanowiła spora liczba owych artykułów i felietonów Łysiaka, który, nie będąc etatowym publicystą (jedynie w „Architekturze" i w „Literaturze" był przez pewien czas współpracownikiem ryczałtowym), pisywał jako tzw. „autor % zewnątrz" na zamówienie wielu pism*; miał też przez kilka lat stałe felietony we wkładce architektonicznej „Kultury" (podpisywał je: Archibald), w ,,WTK" („Polonica kieszonkowe") i w „Stolicy" (tzw. „poletko z bykiem", od graficznego symbolu tych felietonów, pokazującego byka atakowanego szpadą). Względy objętościowe sprawiły, iż musieliśmy zrezygnować już nie tylko z wielu cennych pozycji, lecz nawet z całych działów gatunkowych (m. in. nie przedrukowujemy pasjonujących reportaży * Na ogół pod własnym nazwiskiem; w nielicznych przypadkach używał pseudonimów: Wojciech Kowalewski (w „Literaturze"), Archibald (w „Kulturze"), Valdemar Baldhead (nowele drukowane w „Perspektywach") i Rezerwowy Ł. (w „Literaturze"). Łysiaka z kilkunastu egzotycznych krajów; zamieszczał je w „Kontynentach", „Przekroju", „Dookoła świata", „Perspektywach", „Razem", „Myśli Społecznej" i innych tygodnikach ilustrowanych). Drugą trudność stanowił problem naukowej hermetyczności pewnych publikacji (zwłaszcza w „Architekturze" i w „Ochronie Zabytków") — zrezygnowaliśmy z pozycji wąskospecjalistycznych, zbyt trudnych dla nie obznajmionego z daną dziedziną czytelnika. Wreszcie trzeci kłopot to fakt, że wiele z najcenniejszych pozycji publicystycznych Łysiaka, jak choćby teksty o sztuce (na czele ze świetną, przedrukowaną w kilku krajach analizą sztuki XX-wiecznej pt. „Quo vadis ars?") czy eseje historyczne (z takimi rewelacjami jak „Prawo błazna" czy „Zbrodnia i kara") — weszło już do jego książek, a przyjęliśmy zasadę, że przedrukowujemy tylko artykuły nigdy przedtem nie publikowane w formie książkowej. Wszystkie przypisy w tym zbiorze pochodzą od wydawnictwa. Skróty dokonane przez wydawnictwo (za zgodą autora) w przedrukowanych publikacjach zaznaczone są znakiem: (...) i dotyczą wyłącznie tekstów Waldemara Łysiaka. Natomiast oznaczone tym samym symbolem skróty w cytatach czerpanych przez autora z wykorzystywanych przezeń źródeł, są jego dziełem. Chcąc jednocześnie zaprezentować próbkę talentu graficznego autora, rozpoczynamy wkładkę ilustracyjną od dwóch jego rysunków, którymi opatrzył swój reportaż z aukcji antykwarskiej w Warszawie („Stolica" 16 XI 1969); zamieszczamy też narysowany przez Łysiaka jednorazowy symbol jego felietonu w „Stolicy", którym zastąpiono w Dniu Kobiet stały symbol z bykiem (do tekstu „Korzenie emancypacji")*. I jeszcze ciekawostka: kiedy i gdzie Waldemar Łysiak po raz pierwszy pojawił się na łamach prasy? Najdociekliwszy szperacz w rocznikach gazet nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, a my nie uczynilibyśmy tego bez pomocy autora. 30 sierpnia 1957 roku * Patrz rozdział „Szyderstwa". młodzieżowy tygodnik „Przygoda" opublikował wyniki ogólnopolskiego konkursu historycznego dla młodzieży, w którym wzięło udział kilka tysięcy chłopców i dziewcząt. Przyznano 28 nagród i wyróżnień. Zwyciężył, zdobywając I nagrodę (radioodbiornik), 13-letni Waldemar Łysiak z Warszawy. Architektura i budownictwo Zacznijmy od sztuki budowlanej, gdyż Waldemar Łysiak jest z wykształcenia architektem, absolwentem wydziałów Architektury Politechniki Warszawskiej i Uniwersytetu Rzymskiego. Opublikował dziesiątki artykułów i felietonów na tematy architektoniczne, jako jeden z pierwszych (a w niektórych przypadkach jako pierwszy) krytykując ostro wszystkie niedomogi tej dziedziny w Polsce (system osiedlowy, wielką płytę, estetykę, normatywy, stosunki miedzy trzema partnerami: inwestorem, projektantem i wykonawcą, itd.) oraz na świecie (zuniformizowanie architektury globu, wady drapaczy chmur itd.). Pisał też o wielkich architektach XX wieku, Gaudim („Architektura" nr 3, 1973), Le Corbusierze („Kultura" 22 VIII 1976), Wrighcie („Kultura" 8 IV 1979) czy Buckminster Fullerze („Architektura" nry: 4/5, 1970; 5/6 1973, „Perspektywy" 11 XII 1970). W monograficznych artykułach prezentował najwybitniejsze realizacje naszego stulecia. W kilkuletnim cyklu artykułów na łamach „Myśli Społecznej" analizował budownictwo sakralne lat powojennych (obszerne zbiorcze opracowanie ukazało' się w „Zeszytach Naukowych PAX-u" nr 3, 1974). Inne jego analizy i syntezy dotyczyły architektury sportowej („Architektura" nr 5/6, 1972), architektury lotnisk („Architektura" nr 3, 1972), systemów komunikacji miejskiej („Architektura" nry: 11, 1970; 2, 1973; 8/9, 1973) oraz projektów futurologicznych (liczne publikacje w „Architekturze", w tygodnikach ilustrowanych, zwłaszcza w „Perspektywach" 24X11 1971, 20X11 1974, 28 III 1975, 26 XII 1975, artykuł o japońskich metabolistach w „Kontynentach" nr 5, 1972, obszerna synteza w „Życiu i Myśli" nr 2, 1970). Na uwagę zasługiwał „Rys dziejów architektury powojennej" (polskiej) opublikowany w kilku kolejnych numerach „Stolicy" w listopadzie i grudniu 1981. Publikacje w branżowym miesięczniku „Architektura", którego redaktorem-współpracownikiem był Łysiak przez kilka lat, przeznaczone były dla fachowców (urbanistów, architektów, studentów architektury) — dla czytelnika spoza branży vi architektonicznej byłyby one zbyt hermetyczne. Dlatego z bogatego dorobku publicystycznego Łysiaka na tematy architektoniczne wybraliśmy trzy pozycje z tygodników: jedną poruszającą problem ogólnoświatowy i dwie dotyczące naszych polskich kłopotów. Rejestr grzechów głównych wieżowca 12-piętrowe domy znał już starożytny Rzym, co nie zmienia faktu, iż klasyczny wieżowiec jest produktem madę in USA. Jankesi nie mają tradycji murarskich, ponieważ układanie cegły na cegle i kamienia na kamieniu wymagało kosztownej pracy rąk. Był to jeden z powodów, które sprawiły, że w Stanach Zjednoczonych bardzo wcześnie zaczęto stosować o wiele tańsze szkielety stalowe (a później żelbetowe) zdolne do drapania chmur. Kolebką wieżowca było Chicago (Home Insurance Building z lat 1883—85), później jednak pałeczkę przejął Nowy Jork, a konkretnie najeżony drapaczami Manhattan, bijąc w roku 1929 wieżę Eifila 319-metrowym gmachem firmy Chrysler (77 pięter). Rekord ten utrzymał się tylko przez dwa lata, gdyż w roku 1931 oddano do użytku 400-metrowy (102 piętra) Empire State Building, który znalazł pogromcę dopiero w 40 lat później, w pierwszym z dwóch bliźniaczych drapaczy World Trade Center (412 m, 110 pięter). Chicago odzyskało prymat w roku 1974 za pomocą kosztującego 100 milionów dolarów 110-piętrowego (z antenami 500 m) „czarnego wieżowca" (elewacje z czarnego aluminium) koncernu Sears, Roebuck and Company. Wszystkie wyżej wymienione drapacze chmur to budynki biurowe. Wieżowce mieszkalne niewiele im ustępują. Jako przykład można wymienić dwie okrągłe 60-piętrowe baszty Marina City w Chicago i 100-piętrowego (350 m wysokości) „wielkiego Jasia", czyli John Hancock Center, również w Chicago. Wizje mieszkaniowe niektórych architektów — zwolenników wysokiego budownictwa — idą o wiele dalej. 10 Powstają projekty wieżowców, przy których obecny rekor* dzista, Sears-Roebuck Building, wyglądałby jak Guliwer w kraju gigantów. Już w roku 1956 sławny Frank Lloyd Wright zaproponował postawienie w Chicago trójgrania-stej iglicy mieszkaniowej (Mile High Building) o wysokości 1610 m! Zachodnioniemiecki architekt Robert Gabriel sięgnął — w projekcie — swym 365-piętrowym miastem--wieżą „tylko" do wysokości 1330 m. Anglik, inżynier William Frishman, nie miał takich obiekcji i jako remedium na kłopoty mieszkaniowe Wielkiej Brytanii przedstawił projekt wieżowca 850-piętrowego (3200 m wysokości) dla 500 tysięcy mieszkańców. Projekty podobne nie były w ostatnich 20 latach wyjątkami, a specjaliści twierdzą, że nowe technologie, materiały i metody utwardzania gruntu pozwalają rozwiązać wszelkie problemy natury konstrukcyjnej. Inaczej mówiąc: nie ma już praktycznie technicznych przeszkód ograniczających wysokość struktur, przez co należy chyba rozumieć, że gdyby ludzkość po raz drugi wzięła się do wznoszenia wieży Babel, to tym razem byłaby zdolna dosięgnąć niebios. Amatorzy takiego budowania podpierają swe argumentacje osiągnięciami natury. W dotychczasowych bowiem konstrukcjach stosunek szerokości do wysokości nie przekracza 1:20—35, podczas gdy przyroda daje nam przykłady takich relacji jak 1.100 (palma) czy nawet 1:200 (pszenica). L. E. Robertson, współwłaściciel nowojorskiej firmy budowlanej Skilling, Christiansen and Robertson, stwierdził niedawno: „W każdej chwili możemy przystąpić do budowy wieżowca o wysokości 1 mili i nawet 2 tysiące metrów nas nie przeraża. Czy jednak naprawdę zależy nam na tym? Problem polega nie na możliwościach technicznych, lecz na potrzebie takiego budowania". Motorem narastającej opozycji jest splot negatywnych następstw urbanistycznych i socjologicznych wywołanych przez budownictwo wysokościowe. W roku 1958 Le Corbusier, patrząc z dumą na swój ko- li losalny blok marsylski, rzekł: „Pochodźcie po piętrach i porozmawiajcie z 1600 mieszkańcami Marseille Unitę, z matkami, ojcami i dziećmi. Czy nie otworzyło się przed nimi nowe życie?". W 15 lat później Ruth Inglis skomentowała to na łamach „Observer Magazine" następująco: „Wątpię, czy Le Corbusier ośmieliłby się dziś wędrować po piętrach i pytać ludzi, czy rzeczywiście otworzyło się tam przed nimi cudowne życie. Mógłby usłyszeć wiele nieprzyjemnych rzeczy, zwłaszcza od matek małych dzieci. Wieżowce nie zachęcają do prowadzenia życia towarzyskiego, a młode matki czują się w nich odcięte od świata. Dzieci również. Ucieczka na pół dnia we względną swobodę przedszkola łagodzi objawy niepokoju, ale, jak wiemy, zastraszająco mały odsetek dzieci ma dostęp do przedszkoli. Dziwić musi fakt, iż pomimo licznych dowodów świadczących o tym, że wieżowce są nieodpowiednie dla rodzin z małymi dziećmi, nadal buduje się ich mnóstwo w Europie i Ameryce". Doświadczenia, o których wspomniała Ruth Inglis, nie pochodzą wcale z ostatnich lat, były znane już przed realizacjami Le Corbusiera. 23 lata temu amerykański socjolog, Anthony Wallace, przeprowadził badania w 14-piętrowych domach w Filadelfii i skończywszy powiedział: „Wiele matek mówiło o trudności porozumienia się,z dziećmi i czuwania nad nimi wówczas, gdy są dostatecznie duże, by mogły jeździć windą i bawić się na dole. Wołając przez okno z któregoś tam piętra matka nie może skutecznie czuwać nad dzieckiem. Prowadzi to — co jest zupełnym paradoksem — do przedwczesnej niezależności małych jeszcze dzieci, podobnie jak w dzielnicach slumsów. Jedyną alternatywą tej zdecydowanej niezależności jest równie zdecydowana, a więc szkodliwa, zależność, którą można osiągnąć nie wypuszczając dziecka z mieszkania". Ale wtedy, kiedy Wallace mówił te słowa, to jest w początkach lat pięćdziesiątych, nikt nie zamierzał go słuchać i budować wszerz — nadawano właśnie budownictwu ol- brzymie przyspieszenie wzwyż. Decydowały tu nie tylko naciski inwestorów (drożejące grunty budowlane) i architektów, lecz także demografów. Już 200 lat wcześniej pewien angielski dżentelmen, Thomas Malthus, zaobserwował niebezpieczne zjawisko: liczba ludzi na Ziemi stale rośnie, lecz rozmiary planety się nie zmieniają. W dobie komputerów z łatwością wyliczono, że w roku 2000 będzie nas 7—8 miliardów, a na 510 min km kw. powierzchni naszej planety lądy (w tym góry, wieczne lody, pustynie itp.) stanowią zaledwie 149 min km kw. Obecnie na jeden km kw. gruntu pod nogami przypada ponad 30 ludzi, a za sto lat będzie ich już około 300. Jeśli nic się w tej materii nie zmieni, to w roku 2300, biorąc pod uwagę możliwość życia w morzach i oceanach, na jednym km kw. kuli ziemskiej zaludnienie będzie się równało gęstwie, jaka jest udziałem dzisiejszych metropolii. Ta prognostyczna statystyka narzucała wniosek, iż nie można rozlewać miast jak kałuż oliwy na powierzchni planety, która nie jest z gumy. Wybitny teoretyk architektury futurologicznej,,Michel Ragon, który początkowo zachwycał się drapaczem chmur jako „najtrwalszą z konstrukcji" i „najbardziej godnym uwagi przedsięwzięciem XX wieku", tak napisał w „Ou vivrons nous demain": „Jest rzeczą niezmiernie ważną, by nie popaść w błędy Manhattanu (...) Ściśnięte obok siebie nowojorskie drapacze czynią z ulic mroczne nory i chociaż są wytworami XX wieku, zbudowane zostały przez ludzi myślących kategoriami XIX stulecia". Niemal to samo powiedział, patrząc w roku 1972 na dwa 412-metrowe giganty Centrum Handlu Światowego, autorytet głośniejszy od Ragona, wielki filozof, krytyk współczesnej urbanistyki i architektury, Lewis Mumford: „World Trade Center to żaden objaw postępu. Wysokie budynki należą bowiem do przeszłości i są efektem wiktoriańskiego sposobu myślenia. Wieżowce, które buduje się z zasady dla celów reklamowych, nie są ani wydajne, ani opłacalne — 12 .13 przeciwnie, są cholernie nierentowne. Wybudowanie Centrum Handlu Światowego jest nonsensem i dlatego też będzie ono musiało być rozebrane". Zastrzeżenia Mumforda były słuszne i już w dwa lata później, w roku 1974, w obydwu budynkach Centrum Handlu Światowego zaczął się potęgować dramat. W roku tym przebywało w nich 130 tys. użytkowników dziennie (50 tys. pracowników i 80 tys. interesantów), waga odpadków przekroczyła 50 ton, a objętość fali ściekowej 8,5 min litrów. Wszystko to dziennie! Dopiero wówczas eksperci zauważyli, że można było uniknąć tych problemów rozmieszczając kubaturę World Trade Center sensowniej, w strukturach o konwencjonalnej wysokości, rozrzuconych na większej przestrzeni. Zdawano sobie już wtedy sprawę z tego, iż wieżowce powodują kłopoty z zaopatrzeniem miasta w wodę i drastycznie zwiększają ostrość szczytów odbioru energii elektrycznej (dla oświetlenia, klimatyzacji pomieszczeń oraz pracy innych urządzeń mechanicznych). Była to jednak jeszcze tylko zwykła nierentowność. Wspomniana przez Mumforda „cholerna nierentowność" stała się faktem, kiedy na świat spadła nagle fala kryzysu energetycznego. Eksperci amerykańscy błyskawicznie obliczyli, że w krajach rozwiniętych procesy wznoszenia i eksploatacji architektury pochłaniają blisko 40 procent całego spożycia energii! Procent ten szokująco rośnie na terenach, gdzie powstają wieżowce. Jeden z członków specjalnego zespołu badawczego, powołanego przez Amerykański Instytut Architektury, R. G. Stein, powiedział na ten temat: „Istnieje wyraźna granica wysokości budynku, po przekroczeniu której staje się on nieopłacalny z uwagi na marnotrawstwo energii. Obecne wieżowce są prawdopodobnie ostatnimi budowlami tego rodzaju. Są one swoistym symbolem minionych dni i marnotrawienia nośników energii". Identyczny pogląd wyraził F. Dempster, wiceprezes do spraw projektów archi- tektonicznych firmy William F. Pereira Associates z Los Angeles, która zaprojektowała biurowiec koncernu Trans-america Corporation of San Francisco: „Wnadchodzących latach będziemy budować coraz mniej wieżowców, gdyż wymagają one zbyt wielu wind, sztucznego oświetlenia oraz wielkich systemów ogrzewniczo-chłodniczych". Zdanie to opublikowano w „U.S. News and World Report", dodając w komentarzu: „Przyszłość należy do niższych budowli o analogicznej kubaturze". Niewątpliwie. W metropoliach coraz częściej wprowadza się limity wysokości budynków (m.in. Waszyngton i Paryż), przy czym obostrzenia te mają również na celu ochronę historycznych pejzaży miejskich. Ale nie to i nawet nie problemy energetyczne są podnoszone jako największa groźba. O wiele bardziej istotne są argumenty, którymi biją na alarm socjologowie i lekarze. Dla tych ostatnich wieżowiec to pionowy kocioł stresów, psychoz, nerwic i wszelakich innych chorób i urazów zagrażających życiu osobistemu, rodzinnemu i społecznemu. Przykładowo: administracja Centrum Hancocka twierdzi, że dla 1700 mieszkańców stworzono tu takie warunki bytu, iż nie potrzebują wychodzić na ulicę. Jednocześnie ci sami mieszkańcy skarżą się na uciążliwe czekanie na windy, przeklinają awarie oraz „życie pod chmurami" powodujące objawy choroby wysokogórskiej, wreszcie podkreślają bez uśmiechu „uczucie izolacji od normalnego życia miejskiego". Jeden z nich mówi: „Gdy się budzimy, to znajdujemy się ponad chmurami i dopiero po zjechaniu na parter dowiadujemy się, że pada deszcz". A inny dodaje: „Wszystko tu jest sztuczne. By nie delektować się smogiem z czterech stanów (Illinois, Indiana, Michigan i Wisconsin — przyp, W.Ł.), nie można szeroko otworzyć okna, a jedynie włączyć wentylator. Wszystkie czynności są w pełni zautomatyzowane — wystarczy nacisnąć odpowiedni guzik. Po jakimś czasie człowiek czuje się tak, jakby przebywał w stacji 14 15 kosmicznej orbitującej wokół Ziemi. Powstaje wówczas konieczność wyjścia na ulicę, aby znowu poczuć stały grunt pod nogami". Stwierdzono również, że po przekroczeniu pewnej granicy wysokości budynku nie tylko rodziny, ale nawet dość odporne jednostki zaczynają się „łamać". Wywoływane silnymi wiatrami lub minitrzęsieniami ziemi wibracje na wyższych piętrach wieżowców, choć niedostrzegalne dla większości użytkowników, wywierają negatywny wpływ na podświadomość i zwiększają w sposób zdecydowany napięcia nerwowe u ludzi. Zdaniem T. C. Kavanagha, wiceprezesa nowojorskiej firmy budowlanej Praeger-Kavanagh-Water-bury, wibracje te powodują trwałe zakłócenia spokoju wewnętrznego lokatorów. Co tu zresztą mówić o spokoju wewnętrznym, kiedy amplituda drgań powyżej 30 cm (w najwyższych istniejących wieżowcach przekracza ona 40 cm!) wywołuje u ludzi najzwyklejsze mdłości... Francuskie czasopismo „Marie Claire", chcąc zbadać warunki pracy w wieżowcach i jej kensekwencje, przeprowadziło ankietę. Dwie z wielu podobnych odpowiedzi: „Pracując tu ciągle przeziębiam się, mam bronchit i migrenę, jestem wciąż chora i muszę przynosić do biura całą apteczkę podręczną. Funkcjonuję na zwolnionych obrotach, jakbym była z waty. Czuję się tu jak śledź w beczce i łaknę świeżego powietrza. Za każdym razem, gdy jadę windą tak wysoko, boli mnie serce. Trzeba mieć końskie zdrowie, żeby tu pracować. Człowiek o słabej kondycji nie ma tu czego szukać, nie wytrzyma" (sekretarka, 25 lat, pracuje na 45 piętrze). „Praca tutaj to prawdziwa katorga. W lecie, przy słońcu, dusimy się, natomiast w zimie siedzimy w płaszczach. Wrażenie permanentnego przebywania w samolocie wyrzuca człowieka poza nawias życia. To jest nieludzkie, ludzie cierpią przez to, zdarzają się tacy, którzy .dostają pomieszania zmysłów. Taka wysokość odbiera nam zdrowie i przyspiesza starzenie" (pracownica działu reklamy, 34 lata, stanowisko na 43 piętrze). Równie osobliwe rzeczy dzieją się na dole. Do dzisiaj nie w pełni rozwiązaną przez naukowców zagadką jest zjawisko powstawania u stóp wysokich budynków tak silnych wiatrów, że przewracają one przechodniów i wyrywają okna z framugami. Tajemnicę tę próbuje się rozwiązać badaniami w tunelach aerodynamicznych, a na razie w pobliżu wysokościowców instaluje się mnóstwo poręczy, aby przechodnie mieli się czego trzymać. Gdy w wieżowcu wybucha pożar, to płomienie, dym i trujące gazy przemieszczają się po całym budynku przez przewody klimatyzacyjne, zsypy do śmieci, szyby wind i klatki schodowe, które działają jak kominy. Ogromną większość ofiar pożarów w drapaczach chmur stanowią uduszeni lub zatruci gazami. „Należyta ochrona przeciwpożarowa w wieżowcach jest bardzo trudna, jeśli nie wręcz niemożliwa" — twierdzi A. F. Sampson, komisarz do spraw budynków mieszkalnych w administracji federalnej USA. Zaostrzenie przepisów przeciwpożarowych, wprowadzenie ognioodpornych materiałów i tym podobne kroki mogą co prawda zmniejszyć niebezpieczeństwo, niemniej A. D. Mul-lendore, przedstawiciel Towarzystwa Ubezpieczeń Pożarowych w USA, uważa, iż nieunikniony jest prawdziwie katastrofalny pożar wielkiego drapacza, taki, jaki pokazano w nagrodzonym trzema Oscarami filmie „The Towering Inferno". „Nie ma wątpliwości — powiada Mullendore — że dojdzie do takiego pożaru. Kwestia jedynie — kiedy i gdzie?!" Wieżowce są także polem intensywnej działalności elementów kryminalnych. Dokonane przez jeden z nowojorskich uniwersytetów i opublikowane w roku 1972 badania wykazały, że im wyższy jest dom, tym częściej popełniane są w nim przestępstwa. Ustalono także, iż mitem jest, że drapacze rozwiązują problemy zagęszczenia powierzchni miejskiej — przeciwnie, przyczyniają się one do wzrostu gęstości zaludnienia miast i dezorganizują komunikację. Już 20-piętrowy budynek, ściągający jak magnes odpowiednią 16 ¦ Łysiak na lamach 17 liczbę samochodów (mieszkańcy + goście lub pracownicy + +interesanci), może spowodować w każdej metropolii groźnv korek, jeśli nie sąsiadują z nim olbrzymie parkingi. Tymczasem już obecnie w krajach rozwiniętych zapotrzebowanie na tereny parkingowe co najmniej trzykrotnie przekracza powierzchnię, jaką można na ten cel przeznaczyć. Kolejnym grzechem wieżowca jest zakłócanie odbioru fal telewizyjnych i promieni słonecznych budynkom o konwencjonalnej wysokości. Tych grzechów znalazłoby się więcej. Lecz czy już samo to, że struktury wysokościowe są antyhumanitarne, nie wystarcza, by raz na zawsze położyć im kres? Za symbol i przestrogę może służyć dramatyczna historia składającego się z 33 wieżowców osiedla Pruitt-lgoe w St. Louis: wysadzono je w powietrze i zrównano z ziemią, gdyż ludzie nie potrafili w nim mieszkać. Nie ulega już dzisiaj wątpliwości, iż drapacz chmur jest wielką pomyłką architektury XX stulecia. Należy się z tym pogodzić i dobrze podrapać w głowę za każdym razem, kiedy przyjdzie ochota podrapać chmury. „KULTURA" 18 stycznia 1976 Zbrodnia niedoskonała Architekci mają coraz mniej do powiedzenia przy kształtowaniu środowiska — decyzję podejmują dziś najczęściej biurokraci. Architekci powinni jednak przynajmniej odznaczać się inteligencją, która by im pozwoliła uczyć się z własnych widocznych błędów. Powinni też, jako obywatele, mieć odwagę, by wyzwać do walki siły, które grzebią ich idealistyczne intencje i zagrażają im. Dlaczego więc nie czynią użytku ze swej inteligencji i odwagi? (Peter Blake w „Die Weltwoche" w roku 1975) Wszystko, co znajduje się w tym artykule, zostało przeze mnie opublikowane wcześniej, w ciągu ostatnich dziewięciu 18 lat, w licznych, bardziej monograficznych szkicach na łamach „Architektury", „Kultury", „Stolicy", „Literatury", „Perspektyw", „Dookoła świata" oraz „Życia i Myśli" (na każde żądanie podam wykaz numerów), przy użyciu słów równie ostrych. Przypomnienie tego uważam za konieczne, za warunek sine ąua non tej publikacji, bo w dobie, kiedy odwaga stała się darmowa, nie chcę uchodzić za jeszcze jednego neofitę prawdy i bezkompromisowości. Gdy redakcja „Kulis" zwróciła się do mnie z propozycją napisania artykułu o stanie polskiej architektury, poinformowałem, że nie znajdzie się w nim nic nowego i że mogę tylko dokonać syntezy wcześniejszych moich interwencji w tej sprawie. Nowością jest forma — postanowiłem zrobić to metodą Petera Blake'a (metoda „tez i antytez"), adaptując ją dla obalenia czterech podstawowych w naszej dotychczasowej propagandzie dogmatów na temat architektury, którymi faszerowano społeczeństwo za „ancien regime'u". DOGMAT nr 1: Przyjęcie do masowej realizacji modelu osiedla mieszkaniowego, będącego antytezą dawnej, zagęszczonej dzielnicy miejskiej, jest najbardziej prawidłowym, na miarę potrzeb i oczekiwań obywateli ludowego państwa, programem osadnictwa mieszkaniowego w średnich i dużych aglomeracjach. Prawda czy fałsz? Fałsz. Pierwszą, obok socjologii, dziedziną, z kręgu której pochodzą dowody na kłamliwość dogmatu nr 1, stała się medycyna. Lekarze wszystkich spejalności coraz częściej alarmują, że nasza współczesna urbanistyka wywiera destrukcyjny wpływ na kondycję i psychikę mieszkańców. Pół wieku temu francuski biolog, Alexis Carrel, pisał w książce „Człowiek istota nieznana", że o ile człowiek posiada dość dobry organiczny system uodparniający na zarazki (organizm wytwarza własne „antybiotyki"), o tyle nie ma analogicznych zdolności przeciwdziałania wpływom zewnętrznym na bar- 19 dzo wrażliwy ustrój psychiczny. Wniosek stąd prosty, acz kolwiek nieco szokujący: mniej groźne jest narzucenie czło wiekowi niehigienicznych warunków życia, bo wówcza przynajmniej własny organizm go broni, niż złych warun ków architektoniczno-przestrzennych (urbanistycznych) Przytaczając niekwestionowanie słuszną opinię Carreła war to zauważyć, że właśnie pół wieku temu (cóż za dziwni przypadek!) został dokonany wynalazek osiedleńczy, któ rego fałszywy kult jest jedną z największych aberracji nasze codzienności i który leży u podłoża ogólnospołecznej nienawiści do naszych siedlisk. W roku 1933, na Międzynarodowym Kongresie Architektur)' Nowoczesnej w Atenach, zredagowano osławioną Kartę Ateńską. Dokument ów rozpropagował zastąpienie tradycyjnego, doskonalonego od wieków, organizmu dzielnicowego miasta modelem radykalnie odmiennym: osiedlem mieszkaniowym, składającym się z wolno stojących daleko od centrum miasta „bloków" i pomyślanym przez jego twórców jako sypialnia. Karta Ateńska bowiem — i nie ma w tym cienia żartu — została oparta na regule „trzech" św. Benedykta, zgodnie z którą jedną trzecią życia przepracowujemy, jedną trzecią odpoczywamy i jedną trzecią przesypiamy. Stąd wynikła zasada funkcjonalnego podziału miasta na trzy obszary: pracy, wypoczynku (rozrywki) i mieszkania (spania). W teorii było to sprytne, lecz realizacja tej idei, likwidując pewne kłopoty wynikające z tradycyjnego pomieszania wszystkich funkcji, zlikwidowała brutalnie o wiele większe korzyści wynikające z tego samego faktu. W rezultacie scholastycznego traktowania nowej idei — nowe obszary mieszkaniowe (osiedla) zostały wyjałowione ze wszystkiego, co atrakcyjne i co oprócz łóżka potrzebne człowiekowi, zamieniając się w bezduszne legowiska. Tak więc autorzy Karty Ateńskiej, a w jeszcze większym stopniu późniejsi dogmatyczni zwolennicy jej zasad, skazali miliony ludzi na życie według teoretycznego, abstrakcyjnego modelu, rodem z odciętej od życia pracowni laboratoryjnej, 20 i pozbawili ich tych wszystkich korzyści, jakie niesie życie w mieście: łatwej dostępności do różnych usług, instytucji, ośrodków rozrywki, centrów kulturalnych, wreszcie prawa wyboru kształtowania wolnego czasu. Dlatego ludzie ci nie czują się w osiedlach jak w domu, lecz jak w koszarach, a bardzo niewielu z nich ma duszę zawodowego żołnierza--ochotnika. Architekci udają, że nie wiedzą o tym, zasłaniając się brakiem dialogu, wiedzą bowiem, że i tak o kształcie ich tworów decydują biurokraci. Ludzi o to, czego pragną, pytają wyłącznie studenci-an-kieterzy dostarczający materiału socjologom. Architekci nie mają żadnego kontaktu z tymi, dla których budują. Architekt Marek Budzyński w roku 1974: „Robimy w tej chwili Ursynów Północny — osiedle dla 40 tys. ludzi. Ani razu nie mieliśmy spotkania z przyszłymi mieszkańcami tego osiedla. Nie wiemy, jakie są ich wymagania i oczekiwania. Nic nie wiemy. Inwestor też nie wie". Cóż z tego, że niektórzy twórcy mają dobrą wolę porozumienia się z odbiorcami. Jak pisał językoznawca Edward Hali w „The Silent Langua-ge": „Dobra wola, na której się zwykle polega przy rozwiązywaniu problemów, jest często niepotrzebnie zaprzepaszczana z powodu niemożności porozumienia". Między polskimi architektami a ich klientelą nie ma żadnych słów, a to problem niezwykle ważny. Jest prawdą, że przy humanitarnym, związanym z wyobraźnią i zrozumieniem ludzkich potrzeb, podejściu do systemu osiedla mieszkaniowego można z niego wycisnąć siedziby godne człowieka, czego przykładem są chociażby realizacje francuskie i skandynawskie. Również pierwsze w Polsce, przedwojenne osiedla WSM-owskie były eksperymentem o jeszcze humanitarnym charakterze. Natomiast w powojennej budowlanej „osiedlologii" (lub lepiej: osiedloma-nii) zagubione zostały kompletnie obie podstawowe wartości tamtej koncepcji budownictwa społecznego: formacja przestrzenna nie dewastująca dobrego samopoczucia człowieka . w jego siedlisku oraz osiedlowa infrastruktura kulturowa. 21 Resumując: ze wszystkich możliwych rodzajów osiedli mieszkaniowych realizujemy typ najgorszy, bo martwy — i funkcjonalnie, i estetycznie. Na drodze do zlikwidowania funkcjonalnego kalectwa i szpetoty naszych osiedli leżą, jako kłoda główna, bariery administracyjne. Przez nie nawet te skromne, trwożliwe pomysły, które schodzą z rajzbretów naszych projektantów, zostają w toku kolejnych „zatwierdzeń" i narzuconych „korekt" oszczędnościowych oskubane do gołej skóry z każdego „zbędnego elementu", tak iż zostaje tylko garść bezdusznych kontenerów do mieszkania. Przede wszystkim idą pod nóż z zakresu estetyki: wszelkie „ozdób-ki" i „udziwnienia", zaś z programu użyteczności: szkoły, przedszkola, żłobki, usługi, handel, sport i kultura. Nie ma na nie „mocy przerobowych". Co pozostaje? Żelbetowa pustynia noclegowa. Jest to sprowadzanie człowieka do roli zwierzęcia domowego, któremu z łaski daje się budę z dachem i ścianami dla osłony przed deszczem! Wielki uczony Konrad Lorenz dostrzegł zadziwiającą analogię między starymi centrami miejskimi a mikroskopowym obrazem zdrowej tkanki ludzkiej oraz między wspomnianym złym typem współczesnego osiedlowego przedmieścia a powiększeniem tkanki rakowatej. Tkanka starego miasta, tak jak zdrowa tkanka ludzka, była cudem zawiłości, lecz i celowości w spełnianiu potrzeb duchowych i materialnych człowieka. Zuniformizowane osiedle to wierny obraz chorobliwie uproszczonej tkanki raka. DOGMAT nr 2: Humanitaryzm naszej urbanistyki przejawia się rezygnacją z tradycyjnej, zwartej zabudowy miejskiej na rzecz wolno stojących bloków, zapewniających duże, otwarte, pełne powietrza przestrzenie między budynkami. Jest to największy walor osiedli mieszkaniowych. Prawda czy fałsz? Fałsz. Radziecki architekt, dr M. G. Barchin, tak rozpoczął swój 22 artykuł „Artystyczny wizerunek miasta" w „Litieraturnoj Gazietie" z 20 czerwca 1973: „Jeśli pytamy nie architekta, lecz zwykłego mieszkańca miast, czym jest właściwie miasto, to każdy ze zdziwieniem odpowiada: oczywiście domy, mieszkania, szkoły, sklepy, teatry... I dopiero po krótkiej chwili namysłu dodaje: ulice, place..." Sformułowanie użyte przez Barchina najlapidarniej ujmuje istotę problemu: „Dopiero po krótkiej chwili namysłu". Ta chwila z każdym rokiem, osiedlem, pokoleniem będzie się wydłużać i stanowić jaskrawy symptom tęsknoty mieszkańców osiedli za utraconymi ulicą i placem, o których się zapomina, bo są gdzieś dalej, o kilka, kilkanaście kilometrów, w starym centrum, niczym atrakcje turystyczne, do których się jeździ od czasu do czasu (właśnie słowa „tęsknota" użyła prof. Hanna Adamczewska-Wejchert mówiąc na konferencji PAN-owskiej o „rodzącej się tęsknocie za ulicą, nawet w wydaniu z ubiegłego wieku, za taśmą sklepów, neonów i tym wszystkim, co się kojarzy z wielkomiej-skością"). W osiedlu, składającym się z rozrzuconych klocków, nie może być podstawowych w odwiecznej świadomości człowieka wnętrz urbanistycznych, to jest ulic i placów (zastąpiły je ścieżki i placyki międzyblokowe), m.in. dlatego, że przy realizacji osiedli obowiązuje technologia uniemożliwiająca budowę w parterach domów mieszkalnych sklepów, punktów usługowych, kulturalnych etć. Ważniejszą przyczyną jest wszakże programowa rezygnacja z tętniących życiem ulic i placów, których trzecia strefa św. Benedykta (sypialnia) w istocie nie potrzebuje. Tylko czy człowiek, a mieszkańcy osiedli są przecież ludźmi, potrzebuje wyłącznie sypialni? Istota ludzka jest całkowicie uwarunkowana swoją konstrukcją psychofizyczną, a tej —jak dowodzą wyniki badań przeprowadzonych przez wielu uczonych (najbardziej znane Davida Halla) — potrzebne są wprost organicznie zdecydowane kompozycje wnętrz otaczającej przestrzeni (w ur- 23 banistyce ulice i place), skupiające uwagę na określonych, usystematyzowanych wartościach. Chaotycznie zabudowana blokami otwarta przestrzeń osiedla budzi niepokój, wyobcowanie, tęsknotę za zdeterminowaną ramami architektury przestrzenią zamkniętą o ludzkiej skali. Kilka opinii ekspertów różnych branż: Sławny francuski psychiatra, prof. Paul Sivadon, komentując wyniki swoich badań na ten temat, powiedział: „Doświadczenia dowodzą, że częściowe zamknięcie przestrzeni najbardziej sprzyja psychice człowieka, jego pracy i odpoczynkowi. Tradycyjna struktura placu i ulicy pełni podwójnie pozytywną rolę, zapewniając człowiekowi osłonę, a zarazem ułatwiając porozumiewanie się". Węgier Yona Friedman, jeden z najbardziej awangardowych architektów naszego stulecia, stwierdził, że otwarte przestrzenie urbanistyczne „nie oferują niczego poza świeżym powietrzem, nie dają gwarancji pełnego życia w mieście i na dłuższą metę przynoszą tylko nudę". Wybitny grecki planista, ekspert ONZ-owski, Constantin Doxiadis: „Nie widzę żadnego powodu, by odchodzić od historycznych wzorców ulicy i placu, które zapewniały szczęście poprzednim pokoleniom, ponieważ ich koncepcja odpowiada potrzebom jednostki i zbiorowości i sprzyja rozwojowi stosunków międzyludzkich". Dokładnie to samo zdanie wyrażali wielokrotnie dwaj czołowi w naszej epoce teoretycy i krytycy architektury, Ame-rykaiiin Lewis Mumford i Francuz Michel Ragon, a także japoński architekt Yoshinobu Ashihara, który podzielił otoczenie urbanistyczne człowieka na przestrzeń pozytywną (suma odczuć modeluje w niej dobre samopoczucie człowieka) i negatywną (człowiek nie widzi zdecydowanych ram architektonicznych i czuje się źle). Przestrzeń pozytywna działa skupiająco, a nie rozpraszająco (jako przykład Japończyk podał klasyczne place miejskie), negatywna zaś to urbanistyka składająca się z chaotycznej zabudowy osiedlowej. Wszystkie wyniki ankiet przeprowadzonych wśród miesz- 24 kańców osiedli potwierdzają to. Dr Izabella Wisłocka w swojej książce „Dom i miasto jutra" podsumowała wyniki tych sondaży następująco: „Zarzuty mieszkańców można ująć w kilku zdaniach. A więc brak zróżnicowania typów domów, brak tego, co stanowi urok starych miast — przestrzeni ujętych w ramy architektoniczne, w których człowiek tak dobrze się czuje. Brak wnętrz urbanistycznych, jak ulice i place".* Jean Clay pisał słusznie w roku 1973 (wrześniowy numer „Realites"): „Człowieka z przestrzenią, w której żyje, nie łączy zwykły związek funkcjonalny, ale więź uczuciowa, w której legenda przeszłości kojarzy się z konkretem. Miasto to zarazem łono, figura geometryczna i aparatura marzeń, fabryka osiedleńcza i katalizator wzruszeń. Jego funkcja praktyczna splata się nierozerwalnie z zadaniami emocjonalnymi i onirycznymi, gdyż działa ono na głębokie warstwy podświadomości". Dlatego właśnie ponoszą porażkę nasze kalekie, urbanistyczne maszyny do mieszkania. Palec można wkręcić w obrabiarkę — nie wspomnienie. Wartości tradycyjnego miasta musiały ustąpić (ze szkodą dla naszej psychiki) ahumanitarnemu modelowi osiedleńczemu, gdyż miały zbyt wielu przemądrzałych wrogów, szukających za wszelką cenę „rewolucyjnych" rozwiązań. Rzeczą zadziwiającą jest wszakże, iż po latach doświadczeń nieomal bez reszty dyskwalifikujących system osiedli, tych wrogów nie ubyło. Apologeci osiedla, wyrażający swą niechęć wobec tradycyjnej dzielnicy, znajdują się nie tylko wśród biurokratycznej administracji, ale także wśród głuchych na opinie naukowe i społeczne architektów i urbanistów!** Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Wiem tylko, że młodzieńcy, którzy nie znoszą sportu, ekonomiści, którzy nie cierpią matematyki, i mężczyźni, którzy nie lubią kobiet, przejawiają dokładnie tę samą skłonność. * Szersze ujęcie tego problemu zamieścił Łysiak w artykule „Requiem dla placu" („Kultura" 15 maja 1977). ** Patrz felieton pt. „Polopiryna, czyli urok «nowej monotonii»" w rozdziale „Polemiki". 25 DOGMAT nr 3: Budynki mieszkalne, zwane „blokami osiedlowymi", które wznosimy, są piękne, funkcjonalne, nowoczesne, zdrowe, radosne etc. Prawda czy fałsz? Fałsz. Przekonywano nas wielokrotnie olbrzymimi tytułami na pierwszych stronach gazet i blaskomiotnymi słowami ze skrzynek radiowych i telewizyjnych. Jeden z wielkich decydentów naszej architektury napiętnował w roku 1974 (na łamach „Stolicy") „konserwatyzm społeczny" takich jak ja „krytykantów" naszego budownictwa, pochwalił gorąco rodzimą urbanistykę i architekturę, wreszcie, zmartwiony, że ludność nie podziela jego zdania, stwierdził, iż niefachowa opinia tłumu „powinna być sterowana". I była, bardzo forsownie oraz tyle samo nieskutecznie, bo jak napisał przed wiekami śp. ksiądz Benedykt Chmielowski: „Koń jaki jest, każdy widzi". Każdy z nas widzi szpetotę koszarowych bloków, podobnych do siebie jak podobne są pudełka zapałek. Unifor-mizm ma to do siebie, że nie jest ani nowoczesny, ani piękny, a gorset sztampy estetycznej (jeśli te pudełka w ogóle mają coś wspólnego z estetyką), w jaki zakuto naszą architekturę, zaprzecza dynamice, która jest atrybutem prawdziwej twórczości. Trafnie spytał profesor Uniwersytetu Harvarda,. Laurence Wylie, krytykując w wywiadzie dla tygodnika „L'Express" architekturę niektórych krajów: „Jak dynamika może dojść do głosu w granicach definicji?". To w jakimś stopniu rozgrzesza naszych bezsilnych architektów. Uniemożliwiono im to, co jest głównym zadaniem architekta. „Zadaniem tym jest — jak to sformułował Philip Johnson (głośny architekt amerykański) — tworzenie pięknych budowli. To wszystko". Nasze nowe budownictwo nie jest piękne i nawet „mister Warszawy" nie wywoła takich wzruszeń estetycznych jak najgorsza kamienica staromiejska. Dowcip polega na tym, że spory obszar rozwoju w dawnych miastach był oddany 26 poszukiwaniom walorów estetycznych. Moloch „nowoczesności" wymiótł te „pięknoduchowskie figle", czyli detal architektoniczny (chociaż nawet arcykapłan kąta prostego, Mieś van der Rohe, przestrzegał kolegów: „Bóg jest w szczegółach!") i rzeźbiarskość bryły, zastępując je tzw. prostotą, której zwolennicy podkreślali nieistotny dla architektury charakter wystroju artystycznego gmachów. Ale prostota jako cel sam w sobie, zastosowana totalnie i opasująca cały kraj kaftanem uniformizmu — stała się prostactwem. Odarcie wznoszonych w Polsce domów z detalu architektonicznego ma coś z odarcia kobiety z pięknego stroju lub biżuterii (te domy to kobiety w brudnych pidżamach o szóstej nad ranem!) — wywołuje protest psychiki. Ale jak można przeskoczyć tę barierę, jeśli nawet najskromniejsza próba zróżnicowania elewacji poprzez balkony czy załamania płaszczyzn wywołuje sprzeciw purystów, którzy nazywają to „skrajnie eklektycznym sposobem rozumowania wielu architektów" (opinia wyrażona w ubiegłym roku na łamach „Kultury"). Ci czciciele kontenerów ze skrajną ślepotą nie dostrzegają niczego, nawet mnożących się ogłoszeń w prasie („Zamienię na lokal w starym budownictwie"), które świadczą o tym, że ludzie mają w nosie ględzenie o „sanacyjnych kamienicach-studniach", bo po pierwsze chcą żyć w ludzkim metrażu, a po drugie są zakochani w owej secesji, m. in. przez jej „rzeźbki". Na podstawie ankiet przeprowadzanych wśród dorosłych, a także graficznych i słownych reakcji dzieci (np. badania Borisa i Hirschela) ustalono, że ludziom marzą się stare domy z przeszłości, pozwalające — nawet jeśli były pozbawione nowoczesnej infrastruktury technicznej — utożsamiać się z nimi uczuciowo. Tamte domy „mówiły" do człowieka, a człowiek do nich, wytwarzał się swoisty fluid między żywą jaźnią a murem. Dzisiejsza architektura, której sobie nie wybieramy, lecz która wybiera nas, wypchnęła to wszystko do tęsknot za utraconym. Jej użyt- 27 kownik stracił poczucie domu, tracąc tym samym cząstkę swej tożsamości. Nie łączy go z mieszkaniem serce, lecz tylko więzy funkcjonalne. Czyż to nie klęska? Funkcjonalnie te mieszkania również są tragiczne. Normatywy narzucone przez biurokrację przetworzone zostały z instrumentu mającego zabezpieczyć interesy społeczne w recepturę uniemożliwiającą sensowne rozplanowanie mieszkań. Pomijam tu fakt, że te ciasne mieszkania-klatki dopasowane są do modelu życia, który za 20—30 lat będzie koszmarnym anachronizmem, i co wówczas zrobimy z tymi Himalajami żelbetu szpecącego Polskę od Bałtyku po Tatry? — trwałość bloków będzie dłuższa od tempa przemian, skąd nasze wnuki sprowadzą tyle dynamitu, by tę ohydę wysadzić w powietrze? Chodzi o obecne oddziaływanie na nas tej architektury. Dam jeden przykład, symptomatyczny. Znany urbanista, prof. Kazimierz Wejchert, mówiąc o coraz gorszym poziomie studentów, którzy dostają się na wyższe uczelnie, wyraził opinię: „Wpływ przestrzeni stereotypowej na mieszkańców istnieje i jest ujemny. Studenci pochodzący z nowoosiedlowych M-3 i M-4 będą mniej podatni na program dydaktyczny. Trzeba w nich bowiem przełamać obciążenia psychiczne". Deformacje psychiczne są pochodną deformacji organizmu, czyli po prostu chorób, które wywołuje bądź intensyfikuje nowe budownictwo żelbetowe. Beton, który nie „oddycha" tak jak mur ceglany i lubi zawierać związki radioaktywne, nie jest zdrowy, co Francuzi udowodnili posługując się instynktem zwierzęcym podczas doświadczenia, które stało się już legendarne. Na jednej z ferm wybudowano trzy chlewy o identycznym komforcie — drewniany, ceglany i betonowy — dając świniom wolny dostęp do każdego. Wszystkie świnie zamieszkały w drewnianym. Drewniany chlew rozebrano i wówczas wszystkie świnie przeniosły się do ceglanego. Gdy rozebrano ceglany chlew, wszystkie świnie koczowały na wolnym powietrzu. Ani jedna nie wprowadziła się do betonowego! 28 Tak wiec nasze „bloki" nie są ani nowoczesne, ani piękne, ani funkcjonalne, ani zdrowe, ani radosne. Niegdyś Chińczycy na oznaczenie pojęć „mieszkanie" i „szczęście" używali tego samego znaku pisarskiego. Ale to było bardzo dawno temu. DOGMAT nr 4: Najlepszą i najwydajniejszą formą masowego budownictwa uprzemysłowionego jest budownictwo wielkopłytowe z „fabryk domów". Prawda czy fałsz? Fałsz. 27 sierpnia 1980 w „Polityce" ukazał się następujący tekst : „W ciągu ostatnich kilku lat we wszystkich oficjalnych wypowiedziach szefów Ministerstwa Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych forsowano tezę, że w warunkach polskich masowe stosowanie technologii wielkopłytowej stanowi jedyną drogę przyspieszenia tempa budownictwa mieszkaniowego, tym samym wykonania perspektywicznego programu. Nikt jednak nie przedstawił wiarygodnego rachunku czy dowodu, że fabryki domów stanowią rzeczywiste rozwiązanie, choć wątpliwości podnoszone od dawna przez «niewierzących» znajdują coraz wy-raźniejsze potwierdzenie". Należałem do wąskiej grupy „niewierzących", co przez kilka lat głośno demaskowali ten fałszywy medal, którego awers to strona estetyczna, a rewers to problem wydajności. Podczas tej walki nożem wsadzanym w plecy były publikacje usłużnych dziennikarzy, reklamujących wysoką jakość polskiego przemysłu budowlanego*. Z wielu różnych możliwości uprzemysłowienia budownictwa wybraliśmy montaż budynków z wielkich płyt prefabrykowanych, a następnie ograniczyliśmy asortyment produkcji „fabryk domów" tak, że w praktyce — jak podsumował rzecz powszechnie znaną mgr Andrzej Fabierkie- * Patrz felieton „Pochwała kwadratowych pomidorów" w rozdziale „Polemiki". 29 wicz na konferencji poświęconej uprzemysłowieniu architektury — „umożliwia on wznoszenie jednego tylko typu budynków". Wytwórnie poszły na łatwiznę i zamiast produkować planowaną gamę elementów, co umożliwiłoby bardziej elastyczne kształtowanie architektury (nazywa się to „systemem otwarty