waldemar łysiak łysiak na łamach Opracowanie graficzne Stanisław Porada Zdjęcia Waldemar Łysiak i archiwum v, i f n?.Y';::ALJ3lA Nr iaw. « ISBN 83-205-3709-06 Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1988 Przedmowa wydawcy Słowo książkowe zostaje na półce w wielu domach, słowo gazetowe ginie — po latach można je znaleźć tylko w zakurzonych zszywkach prasowych na półkach bibliotek publicznych. Dlatego warto ocalać perły publicystyki. Kierując się tym przekonaniem, prezentujemy wybór dziennikarskich tekstów znakomitego pisarza, bez wątpienia najpoczytniejszego w Polsce w ostatnich latach. (Dowiodły tego niezbicie wszystkie bez wyjątku publikowane ostatnio sondy bibliotekarskie i księgarskie, vide „Polityka" 25 IX 1982 czy „Kurier Polski" 41 1983, oraz liczne ogłoszenia w prasie: „Wszystkie dzieła Waldemara Łysiaka kupię"). Pisarz, publicysta, wykładowca wyższej uczelni, dr Waldemar Łysiak jest autorem znanym czytelnikom prasy z licznych artykułów i wywiadów (po jego dane biograficzne odsyłamy do „ankiety personalnej", którą wypełnił dla „Przekroju" — przedrukowujemy ją w rodziale „Wywiady"). W tomie, który właśnie oddajemy do rąk czytelnikom, interesuje nas wyłącznie Łysiak na łamach gazet i pism. Barbara Kanold nazwała Łysiaka obecnego na łamach prasowych: „Wielką, pasjonującą osobowością w gatunku publicystyki zajmującej się kulturą, literaturą, historią. Czyta się go jednym tchem" („Dziennik Bałtycki" 17—20 IV 1981). Juliusz Foss pisał: „Waldemar Łysiak, znakomity autor interesujących i niewiarygodnie wszechstronnych tekstów, jest jednym z nielicznych autorów, przy czytaniu którego ręce mi opadają; opadają z szacunku, może nawet z zazdrości... Jak piekielnie dużo dobrej techniki pisarskiej!... No i powiedzcie, czy nie ma szamaństwa w tym, czy nie ma zwyczajnych czarów, jeśli nawet zawodowiec musi spojrzeć na to z szacunkiem, zresztą tym większym, kiedy pomyśli, z jaką regularnością i częstotliwością Waldemar Łysiak bierze pióro do ręki i to pióro jakby samo mu posuwało się do przodu..." („Walka Młodych" 6 V 1979). W poświęconej najwybitniejszym pisarzom polskim i obcym książce „Konstelacje" (Warszawa 1980), autor, Krzysztof Narutowicz, w rozdziale poświęconym Łysiakowi stwierdził, iż teksty publicystyczne Łysiaka „można czytać na dziennikarskich seminariach — jest to klarowny, intensywnie barwiony preparat, pokaz kunsztu: tak się opracowuje konstrukcję, komponuje składniki, tak się dawkuje informację i napięcie, żeby to było czytane (...) Paradoksalne, że Łysiak, obecny we wszystkich liczących się pismach, autor tekstów mistrzowskich, w rozmowach określa dziennikarstwo jako gatunek podrzędny. Honoruje wyłącznie książki...". Rzeczywiście — kilkakrotnie w wywiadach Łysiak wyrażał się 0 publicystyce z odcieniem lekceważenia, twierdząc, iż traktuje ją jako margines swej twórczości, jako działalność wyłącznie zarobkową, 1 że jedynie dla swoich prac literackich rezerwuje „morderczą pracę nad słowem". Tak jakby bał się być posądzonym o dziennikarstwo. Lecz jak słusznie zauważył Narutowicz: „Nawet pisząc powieść-rzekę czy poemat liryczny Łysiak zawsze będzie urodzonym dziennikarzem, tak jak dziennikarzem był Mackiewicz. Tamten też bywał niesłychanie poetyczny i troszeczkę anachroniczny, i strasznie kochał legendę". Również z Catem-Mackiewiczem, a także z Melchiorem Wańkowiczem porównano Łysiaka w „Faktach" (28 XI 1978), uznając go za spadkobiercę tych świetnych pisarzy, którzy parali się żurnalistyką. Za wszystko, co powyżej, starczy zresztą fakt, że niektóre artykuły prasowe Łysiaka sprzedawano na czarnym rynku po kilkaset złotych, jak o tym informowała prasa, m. in. bożonarodzeniowa „Panorama Północy" w 1979 roku. Prezentujemy poniżej wybór tekstów prasowych Waldemara Łysiaka z lat siedemdziesiątych i z początku osiemdziesiątych. Z kilku przyczyn nie było łatwo dokonać tej selekcji. Pierwszą trudność stanowiła spora liczba owych artykułów i felietonów Łysiaka, który, nie będąc etatowym publicystą (jedynie w „Architekturze" i w „Literaturze" był przez pewien czas współpracownikiem ryczałtowym), pisywał jako tzw. „autor % zewnątrz" na zamówienie wielu pism*; miał też przez kilka lat stałe felietony we wkładce architektonicznej „Kultury" (podpisywał je: Archibald), w ,,WTK" („Polonica kieszonkowe") i w „Stolicy" (tzw. „poletko z bykiem", od graficznego symbolu tych felietonów, pokazującego byka atakowanego szpadą). Względy objętościowe sprawiły, iż musieliśmy zrezygnować już nie tylko z wielu cennych pozycji, lecz nawet z całych działów gatunkowych (m. in. nie przedrukowujemy pasjonujących reportaży * Na ogół pod własnym nazwiskiem; w nielicznych przypadkach używał pseudonimów: Wojciech Kowalewski (w „Literaturze"), Archibald (w „Kulturze"), Valdemar Baldhead (nowele drukowane w „Perspektywach") i Rezerwowy Ł. (w „Literaturze"). Łysiaka z kilkunastu egzotycznych krajów; zamieszczał je w „Kontynentach", „Przekroju", „Dookoła świata", „Perspektywach", „Razem", „Myśli Społecznej" i innych tygodnikach ilustrowanych). Drugą trudność stanowił problem naukowej hermetyczności pewnych publikacji (zwłaszcza w „Architekturze" i w „Ochronie Zabytków") — zrezygnowaliśmy z pozycji wąskospecjalistycznych, zbyt trudnych dla nie obznajmionego z daną dziedziną czytelnika. Wreszcie trzeci kłopot to fakt, że wiele z najcenniejszych pozycji publicystycznych Łysiaka, jak choćby teksty o sztuce (na czele ze świetną, przedrukowaną w kilku krajach analizą sztuki XX-wiecznej pt. „Quo vadis ars?") czy eseje historyczne (z takimi rewelacjami jak „Prawo błazna" czy „Zbrodnia i kara") — weszło już do jego książek, a przyjęliśmy zasadę, że przedrukowujemy tylko artykuły nigdy przedtem nie publikowane w formie książkowej. Wszystkie przypisy w tym zbiorze pochodzą od wydawnictwa. Skróty dokonane przez wydawnictwo (za zgodą autora) w przedrukowanych publikacjach zaznaczone są znakiem: (...) i dotyczą wyłącznie tekstów Waldemara Łysiaka. Natomiast oznaczone tym samym symbolem skróty w cytatach czerpanych przez autora z wykorzystywanych przezeń źródeł, są jego dziełem. Chcąc jednocześnie zaprezentować próbkę talentu graficznego autora, rozpoczynamy wkładkę ilustracyjną od dwóch jego rysunków, którymi opatrzył swój reportaż z aukcji antykwarskiej w Warszawie („Stolica" 16 XI 1969); zamieszczamy też narysowany przez Łysiaka jednorazowy symbol jego felietonu w „Stolicy", którym zastąpiono w Dniu Kobiet stały symbol z bykiem (do tekstu „Korzenie emancypacji")*. I jeszcze ciekawostka: kiedy i gdzie Waldemar Łysiak po raz pierwszy pojawił się na łamach prasy? Najdociekliwszy szperacz w rocznikach gazet nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, a my nie uczynilibyśmy tego bez pomocy autora. 30 sierpnia 1957 roku * Patrz rozdział „Szyderstwa". młodzieżowy tygodnik „Przygoda" opublikował wyniki ogólnopolskiego konkursu historycznego dla młodzieży, w którym wzięło udział kilka tysięcy chłopców i dziewcząt. Przyznano 28 nagród i wyróżnień. Zwyciężył, zdobywając I nagrodę (radioodbiornik), 13-letni Waldemar Łysiak z Warszawy. Architektura i budownictwo Zacznijmy od sztuki budowlanej, gdyż Waldemar Łysiak jest z wykształcenia architektem, absolwentem wydziałów Architektury Politechniki Warszawskiej i Uniwersytetu Rzymskiego. Opublikował dziesiątki artykułów i felietonów na tematy architektoniczne, jako jeden z pierwszych (a w niektórych przypadkach jako pierwszy) krytykując ostro wszystkie niedomogi tej dziedziny w Polsce (system osiedlowy, wielką płytę, estetykę, normatywy, stosunki miedzy trzema partnerami: inwestorem, projektantem i wykonawcą, itd.) oraz na świecie (zuniformizowanie architektury globu, wady drapaczy chmur itd.). Pisał też o wielkich architektach XX wieku, Gaudim („Architektura" nr 3, 1973), Le Corbusierze („Kultura" 22 VIII 1976), Wrighcie („Kultura" 8 IV 1979) czy Buckminster Fullerze („Architektura" nry: 4/5, 1970; 5/6 1973, „Perspektywy" 11 XII 1970). W monograficznych artykułach prezentował najwybitniejsze realizacje naszego stulecia. W kilkuletnim cyklu artykułów na łamach „Myśli Społecznej" analizował budownictwo sakralne lat powojennych (obszerne zbiorcze opracowanie ukazało' się w „Zeszytach Naukowych PAX-u" nr 3, 1974). Inne jego analizy i syntezy dotyczyły architektury sportowej („Architektura" nr 5/6, 1972), architektury lotnisk („Architektura" nr 3, 1972), systemów komunikacji miejskiej („Architektura" nry: 11, 1970; 2, 1973; 8/9, 1973) oraz projektów futurologicznych (liczne publikacje w „Architekturze", w tygodnikach ilustrowanych, zwłaszcza w „Perspektywach" 24X11 1971, 20X11 1974, 28 III 1975, 26 XII 1975, artykuł o japońskich metabolistach w „Kontynentach" nr 5, 1972, obszerna synteza w „Życiu i Myśli" nr 2, 1970). Na uwagę zasługiwał „Rys dziejów architektury powojennej" (polskiej) opublikowany w kilku kolejnych numerach „Stolicy" w listopadzie i grudniu 1981. Publikacje w branżowym miesięczniku „Architektura", którego redaktorem-współpracownikiem był Łysiak przez kilka lat, przeznaczone były dla fachowców (urbanistów, architektów, studentów architektury) — dla czytelnika spoza branży vi architektonicznej byłyby one zbyt hermetyczne. Dlatego z bogatego dorobku publicystycznego Łysiaka na tematy architektoniczne wybraliśmy trzy pozycje z tygodników: jedną poruszającą problem ogólnoświatowy i dwie dotyczące naszych polskich kłopotów. Rejestr grzechów głównych wieżowca 12-piętrowe domy znał już starożytny Rzym, co nie zmienia faktu, iż klasyczny wieżowiec jest produktem madę in USA. Jankesi nie mają tradycji murarskich, ponieważ układanie cegły na cegle i kamienia na kamieniu wymagało kosztownej pracy rąk. Był to jeden z powodów, które sprawiły, że w Stanach Zjednoczonych bardzo wcześnie zaczęto stosować o wiele tańsze szkielety stalowe (a później żelbetowe) zdolne do drapania chmur. Kolebką wieżowca było Chicago (Home Insurance Building z lat 1883—85), później jednak pałeczkę przejął Nowy Jork, a konkretnie najeżony drapaczami Manhattan, bijąc w roku 1929 wieżę Eifila 319-metrowym gmachem firmy Chrysler (77 pięter). Rekord ten utrzymał się tylko przez dwa lata, gdyż w roku 1931 oddano do użytku 400-metrowy (102 piętra) Empire State Building, który znalazł pogromcę dopiero w 40 lat później, w pierwszym z dwóch bliźniaczych drapaczy World Trade Center (412 m, 110 pięter). Chicago odzyskało prymat w roku 1974 za pomocą kosztującego 100 milionów dolarów 110-piętrowego (z antenami 500 m) „czarnego wieżowca" (elewacje z czarnego aluminium) koncernu Sears, Roebuck and Company. Wszystkie wyżej wymienione drapacze chmur to budynki biurowe. Wieżowce mieszkalne niewiele im ustępują. Jako przykład można wymienić dwie okrągłe 60-piętrowe baszty Marina City w Chicago i 100-piętrowego (350 m wysokości) „wielkiego Jasia", czyli John Hancock Center, również w Chicago. Wizje mieszkaniowe niektórych architektów — zwolenników wysokiego budownictwa — idą o wiele dalej. 10 Powstają projekty wieżowców, przy których obecny rekor* dzista, Sears-Roebuck Building, wyglądałby jak Guliwer w kraju gigantów. Już w roku 1956 sławny Frank Lloyd Wright zaproponował postawienie w Chicago trójgrania-stej iglicy mieszkaniowej (Mile High Building) o wysokości 1610 m! Zachodnioniemiecki architekt Robert Gabriel sięgnął — w projekcie — swym 365-piętrowym miastem--wieżą „tylko" do wysokości 1330 m. Anglik, inżynier William Frishman, nie miał takich obiekcji i jako remedium na kłopoty mieszkaniowe Wielkiej Brytanii przedstawił projekt wieżowca 850-piętrowego (3200 m wysokości) dla 500 tysięcy mieszkańców. Projekty podobne nie były w ostatnich 20 latach wyjątkami, a specjaliści twierdzą, że nowe technologie, materiały i metody utwardzania gruntu pozwalają rozwiązać wszelkie problemy natury konstrukcyjnej. Inaczej mówiąc: nie ma już praktycznie technicznych przeszkód ograniczających wysokość struktur, przez co należy chyba rozumieć, że gdyby ludzkość po raz drugi wzięła się do wznoszenia wieży Babel, to tym razem byłaby zdolna dosięgnąć niebios. Amatorzy takiego budowania podpierają swe argumentacje osiągnięciami natury. W dotychczasowych bowiem konstrukcjach stosunek szerokości do wysokości nie przekracza 1:20—35, podczas gdy przyroda daje nam przykłady takich relacji jak 1.100 (palma) czy nawet 1:200 (pszenica). L. E. Robertson, współwłaściciel nowojorskiej firmy budowlanej Skilling, Christiansen and Robertson, stwierdził niedawno: „W każdej chwili możemy przystąpić do budowy wieżowca o wysokości 1 mili i nawet 2 tysiące metrów nas nie przeraża. Czy jednak naprawdę zależy nam na tym? Problem polega nie na możliwościach technicznych, lecz na potrzebie takiego budowania". Motorem narastającej opozycji jest splot negatywnych następstw urbanistycznych i socjologicznych wywołanych przez budownictwo wysokościowe. W roku 1958 Le Corbusier, patrząc z dumą na swój ko- li losalny blok marsylski, rzekł: „Pochodźcie po piętrach i porozmawiajcie z 1600 mieszkańcami Marseille Unitę, z matkami, ojcami i dziećmi. Czy nie otworzyło się przed nimi nowe życie?". W 15 lat później Ruth Inglis skomentowała to na łamach „Observer Magazine" następująco: „Wątpię, czy Le Corbusier ośmieliłby się dziś wędrować po piętrach i pytać ludzi, czy rzeczywiście otworzyło się tam przed nimi cudowne życie. Mógłby usłyszeć wiele nieprzyjemnych rzeczy, zwłaszcza od matek małych dzieci. Wieżowce nie zachęcają do prowadzenia życia towarzyskiego, a młode matki czują się w nich odcięte od świata. Dzieci również. Ucieczka na pół dnia we względną swobodę przedszkola łagodzi objawy niepokoju, ale, jak wiemy, zastraszająco mały odsetek dzieci ma dostęp do przedszkoli. Dziwić musi fakt, iż pomimo licznych dowodów świadczących o tym, że wieżowce są nieodpowiednie dla rodzin z małymi dziećmi, nadal buduje się ich mnóstwo w Europie i Ameryce". Doświadczenia, o których wspomniała Ruth Inglis, nie pochodzą wcale z ostatnich lat, były znane już przed realizacjami Le Corbusiera. 23 lata temu amerykański socjolog, Anthony Wallace, przeprowadził badania w 14-piętrowych domach w Filadelfii i skończywszy powiedział: „Wiele matek mówiło o trudności porozumienia się,z dziećmi i czuwania nad nimi wówczas, gdy są dostatecznie duże, by mogły jeździć windą i bawić się na dole. Wołając przez okno z któregoś tam piętra matka nie może skutecznie czuwać nad dzieckiem. Prowadzi to — co jest zupełnym paradoksem — do przedwczesnej niezależności małych jeszcze dzieci, podobnie jak w dzielnicach slumsów. Jedyną alternatywą tej zdecydowanej niezależności jest równie zdecydowana, a więc szkodliwa, zależność, którą można osiągnąć nie wypuszczając dziecka z mieszkania". Ale wtedy, kiedy Wallace mówił te słowa, to jest w początkach lat pięćdziesiątych, nikt nie zamierzał go słuchać i budować wszerz — nadawano właśnie budownictwu ol- brzymie przyspieszenie wzwyż. Decydowały tu nie tylko naciski inwestorów (drożejące grunty budowlane) i architektów, lecz także demografów. Już 200 lat wcześniej pewien angielski dżentelmen, Thomas Malthus, zaobserwował niebezpieczne zjawisko: liczba ludzi na Ziemi stale rośnie, lecz rozmiary planety się nie zmieniają. W dobie komputerów z łatwością wyliczono, że w roku 2000 będzie nas 7—8 miliardów, a na 510 min km kw. powierzchni naszej planety lądy (w tym góry, wieczne lody, pustynie itp.) stanowią zaledwie 149 min km kw. Obecnie na jeden km kw. gruntu pod nogami przypada ponad 30 ludzi, a za sto lat będzie ich już około 300. Jeśli nic się w tej materii nie zmieni, to w roku 2300, biorąc pod uwagę możliwość życia w morzach i oceanach, na jednym km kw. kuli ziemskiej zaludnienie będzie się równało gęstwie, jaka jest udziałem dzisiejszych metropolii. Ta prognostyczna statystyka narzucała wniosek, iż nie można rozlewać miast jak kałuż oliwy na powierzchni planety, która nie jest z gumy. Wybitny teoretyk architektury futurologicznej,,Michel Ragon, który początkowo zachwycał się drapaczem chmur jako „najtrwalszą z konstrukcji" i „najbardziej godnym uwagi przedsięwzięciem XX wieku", tak napisał w „Ou vivrons nous demain": „Jest rzeczą niezmiernie ważną, by nie popaść w błędy Manhattanu (...) Ściśnięte obok siebie nowojorskie drapacze czynią z ulic mroczne nory i chociaż są wytworami XX wieku, zbudowane zostały przez ludzi myślących kategoriami XIX stulecia". Niemal to samo powiedział, patrząc w roku 1972 na dwa 412-metrowe giganty Centrum Handlu Światowego, autorytet głośniejszy od Ragona, wielki filozof, krytyk współczesnej urbanistyki i architektury, Lewis Mumford: „World Trade Center to żaden objaw postępu. Wysokie budynki należą bowiem do przeszłości i są efektem wiktoriańskiego sposobu myślenia. Wieżowce, które buduje się z zasady dla celów reklamowych, nie są ani wydajne, ani opłacalne — 12 .13 przeciwnie, są cholernie nierentowne. Wybudowanie Centrum Handlu Światowego jest nonsensem i dlatego też będzie ono musiało być rozebrane". Zastrzeżenia Mumforda były słuszne i już w dwa lata później, w roku 1974, w obydwu budynkach Centrum Handlu Światowego zaczął się potęgować dramat. W roku tym przebywało w nich 130 tys. użytkowników dziennie (50 tys. pracowników i 80 tys. interesantów), waga odpadków przekroczyła 50 ton, a objętość fali ściekowej 8,5 min litrów. Wszystko to dziennie! Dopiero wówczas eksperci zauważyli, że można było uniknąć tych problemów rozmieszczając kubaturę World Trade Center sensowniej, w strukturach o konwencjonalnej wysokości, rozrzuconych na większej przestrzeni. Zdawano sobie już wtedy sprawę z tego, iż wieżowce powodują kłopoty z zaopatrzeniem miasta w wodę i drastycznie zwiększają ostrość szczytów odbioru energii elektrycznej (dla oświetlenia, klimatyzacji pomieszczeń oraz pracy innych urządzeń mechanicznych). Była to jednak jeszcze tylko zwykła nierentowność. Wspomniana przez Mumforda „cholerna nierentowność" stała się faktem, kiedy na świat spadła nagle fala kryzysu energetycznego. Eksperci amerykańscy błyskawicznie obliczyli, że w krajach rozwiniętych procesy wznoszenia i eksploatacji architektury pochłaniają blisko 40 procent całego spożycia energii! Procent ten szokująco rośnie na terenach, gdzie powstają wieżowce. Jeden z członków specjalnego zespołu badawczego, powołanego przez Amerykański Instytut Architektury, R. G. Stein, powiedział na ten temat: „Istnieje wyraźna granica wysokości budynku, po przekroczeniu której staje się on nieopłacalny z uwagi na marnotrawstwo energii. Obecne wieżowce są prawdopodobnie ostatnimi budowlami tego rodzaju. Są one swoistym symbolem minionych dni i marnotrawienia nośników energii". Identyczny pogląd wyraził F. Dempster, wiceprezes do spraw projektów archi- tektonicznych firmy William F. Pereira Associates z Los Angeles, która zaprojektowała biurowiec koncernu Trans-america Corporation of San Francisco: „Wnadchodzących latach będziemy budować coraz mniej wieżowców, gdyż wymagają one zbyt wielu wind, sztucznego oświetlenia oraz wielkich systemów ogrzewniczo-chłodniczych". Zdanie to opublikowano w „U.S. News and World Report", dodając w komentarzu: „Przyszłość należy do niższych budowli o analogicznej kubaturze". Niewątpliwie. W metropoliach coraz częściej wprowadza się limity wysokości budynków (m.in. Waszyngton i Paryż), przy czym obostrzenia te mają również na celu ochronę historycznych pejzaży miejskich. Ale nie to i nawet nie problemy energetyczne są podnoszone jako największa groźba. O wiele bardziej istotne są argumenty, którymi biją na alarm socjologowie i lekarze. Dla tych ostatnich wieżowiec to pionowy kocioł stresów, psychoz, nerwic i wszelakich innych chorób i urazów zagrażających życiu osobistemu, rodzinnemu i społecznemu. Przykładowo: administracja Centrum Hancocka twierdzi, że dla 1700 mieszkańców stworzono tu takie warunki bytu, iż nie potrzebują wychodzić na ulicę. Jednocześnie ci sami mieszkańcy skarżą się na uciążliwe czekanie na windy, przeklinają awarie oraz „życie pod chmurami" powodujące objawy choroby wysokogórskiej, wreszcie podkreślają bez uśmiechu „uczucie izolacji od normalnego życia miejskiego". Jeden z nich mówi: „Gdy się budzimy, to znajdujemy się ponad chmurami i dopiero po zjechaniu na parter dowiadujemy się, że pada deszcz". A inny dodaje: „Wszystko tu jest sztuczne. By nie delektować się smogiem z czterech stanów (Illinois, Indiana, Michigan i Wisconsin — przyp, W.Ł.), nie można szeroko otworzyć okna, a jedynie włączyć wentylator. Wszystkie czynności są w pełni zautomatyzowane — wystarczy nacisnąć odpowiedni guzik. Po jakimś czasie człowiek czuje się tak, jakby przebywał w stacji 14 15 kosmicznej orbitującej wokół Ziemi. Powstaje wówczas konieczność wyjścia na ulicę, aby znowu poczuć stały grunt pod nogami". Stwierdzono również, że po przekroczeniu pewnej granicy wysokości budynku nie tylko rodziny, ale nawet dość odporne jednostki zaczynają się „łamać". Wywoływane silnymi wiatrami lub minitrzęsieniami ziemi wibracje na wyższych piętrach wieżowców, choć niedostrzegalne dla większości użytkowników, wywierają negatywny wpływ na podświadomość i zwiększają w sposób zdecydowany napięcia nerwowe u ludzi. Zdaniem T. C. Kavanagha, wiceprezesa nowojorskiej firmy budowlanej Praeger-Kavanagh-Water-bury, wibracje te powodują trwałe zakłócenia spokoju wewnętrznego lokatorów. Co tu zresztą mówić o spokoju wewnętrznym, kiedy amplituda drgań powyżej 30 cm (w najwyższych istniejących wieżowcach przekracza ona 40 cm!) wywołuje u ludzi najzwyklejsze mdłości... Francuskie czasopismo „Marie Claire", chcąc zbadać warunki pracy w wieżowcach i jej kensekwencje, przeprowadziło ankietę. Dwie z wielu podobnych odpowiedzi: „Pracując tu ciągle przeziębiam się, mam bronchit i migrenę, jestem wciąż chora i muszę przynosić do biura całą apteczkę podręczną. Funkcjonuję na zwolnionych obrotach, jakbym była z waty. Czuję się tu jak śledź w beczce i łaknę świeżego powietrza. Za każdym razem, gdy jadę windą tak wysoko, boli mnie serce. Trzeba mieć końskie zdrowie, żeby tu pracować. Człowiek o słabej kondycji nie ma tu czego szukać, nie wytrzyma" (sekretarka, 25 lat, pracuje na 45 piętrze). „Praca tutaj to prawdziwa katorga. W lecie, przy słońcu, dusimy się, natomiast w zimie siedzimy w płaszczach. Wrażenie permanentnego przebywania w samolocie wyrzuca człowieka poza nawias życia. To jest nieludzkie, ludzie cierpią przez to, zdarzają się tacy, którzy .dostają pomieszania zmysłów. Taka wysokość odbiera nam zdrowie i przyspiesza starzenie" (pracownica działu reklamy, 34 lata, stanowisko na 43 piętrze). Równie osobliwe rzeczy dzieją się na dole. Do dzisiaj nie w pełni rozwiązaną przez naukowców zagadką jest zjawisko powstawania u stóp wysokich budynków tak silnych wiatrów, że przewracają one przechodniów i wyrywają okna z framugami. Tajemnicę tę próbuje się rozwiązać badaniami w tunelach aerodynamicznych, a na razie w pobliżu wysokościowców instaluje się mnóstwo poręczy, aby przechodnie mieli się czego trzymać. Gdy w wieżowcu wybucha pożar, to płomienie, dym i trujące gazy przemieszczają się po całym budynku przez przewody klimatyzacyjne, zsypy do śmieci, szyby wind i klatki schodowe, które działają jak kominy. Ogromną większość ofiar pożarów w drapaczach chmur stanowią uduszeni lub zatruci gazami. „Należyta ochrona przeciwpożarowa w wieżowcach jest bardzo trudna, jeśli nie wręcz niemożliwa" — twierdzi A. F. Sampson, komisarz do spraw budynków mieszkalnych w administracji federalnej USA. Zaostrzenie przepisów przeciwpożarowych, wprowadzenie ognioodpornych materiałów i tym podobne kroki mogą co prawda zmniejszyć niebezpieczeństwo, niemniej A. D. Mul-lendore, przedstawiciel Towarzystwa Ubezpieczeń Pożarowych w USA, uważa, iż nieunikniony jest prawdziwie katastrofalny pożar wielkiego drapacza, taki, jaki pokazano w nagrodzonym trzema Oscarami filmie „The Towering Inferno". „Nie ma wątpliwości — powiada Mullendore — że dojdzie do takiego pożaru. Kwestia jedynie — kiedy i gdzie?!" Wieżowce są także polem intensywnej działalności elementów kryminalnych. Dokonane przez jeden z nowojorskich uniwersytetów i opublikowane w roku 1972 badania wykazały, że im wyższy jest dom, tym częściej popełniane są w nim przestępstwa. Ustalono także, iż mitem jest, że drapacze rozwiązują problemy zagęszczenia powierzchni miejskiej — przeciwnie, przyczyniają się one do wzrostu gęstości zaludnienia miast i dezorganizują komunikację. Już 20-piętrowy budynek, ściągający jak magnes odpowiednią 16 ¦ Łysiak na lamach 17 liczbę samochodów (mieszkańcy + goście lub pracownicy + +interesanci), może spowodować w każdej metropolii groźnv korek, jeśli nie sąsiadują z nim olbrzymie parkingi. Tymczasem już obecnie w krajach rozwiniętych zapotrzebowanie na tereny parkingowe co najmniej trzykrotnie przekracza powierzchnię, jaką można na ten cel przeznaczyć. Kolejnym grzechem wieżowca jest zakłócanie odbioru fal telewizyjnych i promieni słonecznych budynkom o konwencjonalnej wysokości. Tych grzechów znalazłoby się więcej. Lecz czy już samo to, że struktury wysokościowe są antyhumanitarne, nie wystarcza, by raz na zawsze położyć im kres? Za symbol i przestrogę może służyć dramatyczna historia składającego się z 33 wieżowców osiedla Pruitt-lgoe w St. Louis: wysadzono je w powietrze i zrównano z ziemią, gdyż ludzie nie potrafili w nim mieszkać. Nie ulega już dzisiaj wątpliwości, iż drapacz chmur jest wielką pomyłką architektury XX stulecia. Należy się z tym pogodzić i dobrze podrapać w głowę za każdym razem, kiedy przyjdzie ochota podrapać chmury. „KULTURA" 18 stycznia 1976 Zbrodnia niedoskonała Architekci mają coraz mniej do powiedzenia przy kształtowaniu środowiska — decyzję podejmują dziś najczęściej biurokraci. Architekci powinni jednak przynajmniej odznaczać się inteligencją, która by im pozwoliła uczyć się z własnych widocznych błędów. Powinni też, jako obywatele, mieć odwagę, by wyzwać do walki siły, które grzebią ich idealistyczne intencje i zagrażają im. Dlaczego więc nie czynią użytku ze swej inteligencji i odwagi? (Peter Blake w „Die Weltwoche" w roku 1975) Wszystko, co znajduje się w tym artykule, zostało przeze mnie opublikowane wcześniej, w ciągu ostatnich dziewięciu 18 lat, w licznych, bardziej monograficznych szkicach na łamach „Architektury", „Kultury", „Stolicy", „Literatury", „Perspektyw", „Dookoła świata" oraz „Życia i Myśli" (na każde żądanie podam wykaz numerów), przy użyciu słów równie ostrych. Przypomnienie tego uważam za konieczne, za warunek sine ąua non tej publikacji, bo w dobie, kiedy odwaga stała się darmowa, nie chcę uchodzić za jeszcze jednego neofitę prawdy i bezkompromisowości. Gdy redakcja „Kulis" zwróciła się do mnie z propozycją napisania artykułu o stanie polskiej architektury, poinformowałem, że nie znajdzie się w nim nic nowego i że mogę tylko dokonać syntezy wcześniejszych moich interwencji w tej sprawie. Nowością jest forma — postanowiłem zrobić to metodą Petera Blake'a (metoda „tez i antytez"), adaptując ją dla obalenia czterech podstawowych w naszej dotychczasowej propagandzie dogmatów na temat architektury, którymi faszerowano społeczeństwo za „ancien regime'u". DOGMAT nr 1: Przyjęcie do masowej realizacji modelu osiedla mieszkaniowego, będącego antytezą dawnej, zagęszczonej dzielnicy miejskiej, jest najbardziej prawidłowym, na miarę potrzeb i oczekiwań obywateli ludowego państwa, programem osadnictwa mieszkaniowego w średnich i dużych aglomeracjach. Prawda czy fałsz? Fałsz. Pierwszą, obok socjologii, dziedziną, z kręgu której pochodzą dowody na kłamliwość dogmatu nr 1, stała się medycyna. Lekarze wszystkich spejalności coraz częściej alarmują, że nasza współczesna urbanistyka wywiera destrukcyjny wpływ na kondycję i psychikę mieszkańców. Pół wieku temu francuski biolog, Alexis Carrel, pisał w książce „Człowiek istota nieznana", że o ile człowiek posiada dość dobry organiczny system uodparniający na zarazki (organizm wytwarza własne „antybiotyki"), o tyle nie ma analogicznych zdolności przeciwdziałania wpływom zewnętrznym na bar- 19 dzo wrażliwy ustrój psychiczny. Wniosek stąd prosty, acz kolwiek nieco szokujący: mniej groźne jest narzucenie czło wiekowi niehigienicznych warunków życia, bo wówcza przynajmniej własny organizm go broni, niż złych warun ków architektoniczno-przestrzennych (urbanistycznych) Przytaczając niekwestionowanie słuszną opinię Carreła war to zauważyć, że właśnie pół wieku temu (cóż za dziwni przypadek!) został dokonany wynalazek osiedleńczy, któ rego fałszywy kult jest jedną z największych aberracji nasze codzienności i który leży u podłoża ogólnospołecznej nienawiści do naszych siedlisk. W roku 1933, na Międzynarodowym Kongresie Architektur)' Nowoczesnej w Atenach, zredagowano osławioną Kartę Ateńską. Dokument ów rozpropagował zastąpienie tradycyjnego, doskonalonego od wieków, organizmu dzielnicowego miasta modelem radykalnie odmiennym: osiedlem mieszkaniowym, składającym się z wolno stojących daleko od centrum miasta „bloków" i pomyślanym przez jego twórców jako sypialnia. Karta Ateńska bowiem — i nie ma w tym cienia żartu — została oparta na regule „trzech" św. Benedykta, zgodnie z którą jedną trzecią życia przepracowujemy, jedną trzecią odpoczywamy i jedną trzecią przesypiamy. Stąd wynikła zasada funkcjonalnego podziału miasta na trzy obszary: pracy, wypoczynku (rozrywki) i mieszkania (spania). W teorii było to sprytne, lecz realizacja tej idei, likwidując pewne kłopoty wynikające z tradycyjnego pomieszania wszystkich funkcji, zlikwidowała brutalnie o wiele większe korzyści wynikające z tego samego faktu. W rezultacie scholastycznego traktowania nowej idei — nowe obszary mieszkaniowe (osiedla) zostały wyjałowione ze wszystkiego, co atrakcyjne i co oprócz łóżka potrzebne człowiekowi, zamieniając się w bezduszne legowiska. Tak więc autorzy Karty Ateńskiej, a w jeszcze większym stopniu późniejsi dogmatyczni zwolennicy jej zasad, skazali miliony ludzi na życie według teoretycznego, abstrakcyjnego modelu, rodem z odciętej od życia pracowni laboratoryjnej, 20 i pozbawili ich tych wszystkich korzyści, jakie niesie życie w mieście: łatwej dostępności do różnych usług, instytucji, ośrodków rozrywki, centrów kulturalnych, wreszcie prawa wyboru kształtowania wolnego czasu. Dlatego ludzie ci nie czują się w osiedlach jak w domu, lecz jak w koszarach, a bardzo niewielu z nich ma duszę zawodowego żołnierza--ochotnika. Architekci udają, że nie wiedzą o tym, zasłaniając się brakiem dialogu, wiedzą bowiem, że i tak o kształcie ich tworów decydują biurokraci. Ludzi o to, czego pragną, pytają wyłącznie studenci-an-kieterzy dostarczający materiału socjologom. Architekci nie mają żadnego kontaktu z tymi, dla których budują. Architekt Marek Budzyński w roku 1974: „Robimy w tej chwili Ursynów Północny — osiedle dla 40 tys. ludzi. Ani razu nie mieliśmy spotkania z przyszłymi mieszkańcami tego osiedla. Nie wiemy, jakie są ich wymagania i oczekiwania. Nic nie wiemy. Inwestor też nie wie". Cóż z tego, że niektórzy twórcy mają dobrą wolę porozumienia się z odbiorcami. Jak pisał językoznawca Edward Hali w „The Silent Langua-ge": „Dobra wola, na której się zwykle polega przy rozwiązywaniu problemów, jest często niepotrzebnie zaprzepaszczana z powodu niemożności porozumienia". Między polskimi architektami a ich klientelą nie ma żadnych słów, a to problem niezwykle ważny. Jest prawdą, że przy humanitarnym, związanym z wyobraźnią i zrozumieniem ludzkich potrzeb, podejściu do systemu osiedla mieszkaniowego można z niego wycisnąć siedziby godne człowieka, czego przykładem są chociażby realizacje francuskie i skandynawskie. Również pierwsze w Polsce, przedwojenne osiedla WSM-owskie były eksperymentem o jeszcze humanitarnym charakterze. Natomiast w powojennej budowlanej „osiedlologii" (lub lepiej: osiedloma-nii) zagubione zostały kompletnie obie podstawowe wartości tamtej koncepcji budownictwa społecznego: formacja przestrzenna nie dewastująca dobrego samopoczucia człowieka . w jego siedlisku oraz osiedlowa infrastruktura kulturowa. 21 Resumując: ze wszystkich możliwych rodzajów osiedli mieszkaniowych realizujemy typ najgorszy, bo martwy — i funkcjonalnie, i estetycznie. Na drodze do zlikwidowania funkcjonalnego kalectwa i szpetoty naszych osiedli leżą, jako kłoda główna, bariery administracyjne. Przez nie nawet te skromne, trwożliwe pomysły, które schodzą z rajzbretów naszych projektantów, zostają w toku kolejnych „zatwierdzeń" i narzuconych „korekt" oszczędnościowych oskubane do gołej skóry z każdego „zbędnego elementu", tak iż zostaje tylko garść bezdusznych kontenerów do mieszkania. Przede wszystkim idą pod nóż z zakresu estetyki: wszelkie „ozdób-ki" i „udziwnienia", zaś z programu użyteczności: szkoły, przedszkola, żłobki, usługi, handel, sport i kultura. Nie ma na nie „mocy przerobowych". Co pozostaje? Żelbetowa pustynia noclegowa. Jest to sprowadzanie człowieka do roli zwierzęcia domowego, któremu z łaski daje się budę z dachem i ścianami dla osłony przed deszczem! Wielki uczony Konrad Lorenz dostrzegł zadziwiającą analogię między starymi centrami miejskimi a mikroskopowym obrazem zdrowej tkanki ludzkiej oraz między wspomnianym złym typem współczesnego osiedlowego przedmieścia a powiększeniem tkanki rakowatej. Tkanka starego miasta, tak jak zdrowa tkanka ludzka, była cudem zawiłości, lecz i celowości w spełnianiu potrzeb duchowych i materialnych człowieka. Zuniformizowane osiedle to wierny obraz chorobliwie uproszczonej tkanki raka. DOGMAT nr 2: Humanitaryzm naszej urbanistyki przejawia się rezygnacją z tradycyjnej, zwartej zabudowy miejskiej na rzecz wolno stojących bloków, zapewniających duże, otwarte, pełne powietrza przestrzenie między budynkami. Jest to największy walor osiedli mieszkaniowych. Prawda czy fałsz? Fałsz. Radziecki architekt, dr M. G. Barchin, tak rozpoczął swój 22 artykuł „Artystyczny wizerunek miasta" w „Litieraturnoj Gazietie" z 20 czerwca 1973: „Jeśli pytamy nie architekta, lecz zwykłego mieszkańca miast, czym jest właściwie miasto, to każdy ze zdziwieniem odpowiada: oczywiście domy, mieszkania, szkoły, sklepy, teatry... I dopiero po krótkiej chwili namysłu dodaje: ulice, place..." Sformułowanie użyte przez Barchina najlapidarniej ujmuje istotę problemu: „Dopiero po krótkiej chwili namysłu". Ta chwila z każdym rokiem, osiedlem, pokoleniem będzie się wydłużać i stanowić jaskrawy symptom tęsknoty mieszkańców osiedli za utraconymi ulicą i placem, o których się zapomina, bo są gdzieś dalej, o kilka, kilkanaście kilometrów, w starym centrum, niczym atrakcje turystyczne, do których się jeździ od czasu do czasu (właśnie słowa „tęsknota" użyła prof. Hanna Adamczewska-Wejchert mówiąc na konferencji PAN-owskiej o „rodzącej się tęsknocie za ulicą, nawet w wydaniu z ubiegłego wieku, za taśmą sklepów, neonów i tym wszystkim, co się kojarzy z wielkomiej-skością"). W osiedlu, składającym się z rozrzuconych klocków, nie może być podstawowych w odwiecznej świadomości człowieka wnętrz urbanistycznych, to jest ulic i placów (zastąpiły je ścieżki i placyki międzyblokowe), m.in. dlatego, że przy realizacji osiedli obowiązuje technologia uniemożliwiająca budowę w parterach domów mieszkalnych sklepów, punktów usługowych, kulturalnych etć. Ważniejszą przyczyną jest wszakże programowa rezygnacja z tętniących życiem ulic i placów, których trzecia strefa św. Benedykta (sypialnia) w istocie nie potrzebuje. Tylko czy człowiek, a mieszkańcy osiedli są przecież ludźmi, potrzebuje wyłącznie sypialni? Istota ludzka jest całkowicie uwarunkowana swoją konstrukcją psychofizyczną, a tej —jak dowodzą wyniki badań przeprowadzonych przez wielu uczonych (najbardziej znane Davida Halla) — potrzebne są wprost organicznie zdecydowane kompozycje wnętrz otaczającej przestrzeni (w ur- 23 banistyce ulice i place), skupiające uwagę na określonych, usystematyzowanych wartościach. Chaotycznie zabudowana blokami otwarta przestrzeń osiedla budzi niepokój, wyobcowanie, tęsknotę za zdeterminowaną ramami architektury przestrzenią zamkniętą o ludzkiej skali. Kilka opinii ekspertów różnych branż: Sławny francuski psychiatra, prof. Paul Sivadon, komentując wyniki swoich badań na ten temat, powiedział: „Doświadczenia dowodzą, że częściowe zamknięcie przestrzeni najbardziej sprzyja psychice człowieka, jego pracy i odpoczynkowi. Tradycyjna struktura placu i ulicy pełni podwójnie pozytywną rolę, zapewniając człowiekowi osłonę, a zarazem ułatwiając porozumiewanie się". Węgier Yona Friedman, jeden z najbardziej awangardowych architektów naszego stulecia, stwierdził, że otwarte przestrzenie urbanistyczne „nie oferują niczego poza świeżym powietrzem, nie dają gwarancji pełnego życia w mieście i na dłuższą metę przynoszą tylko nudę". Wybitny grecki planista, ekspert ONZ-owski, Constantin Doxiadis: „Nie widzę żadnego powodu, by odchodzić od historycznych wzorców ulicy i placu, które zapewniały szczęście poprzednim pokoleniom, ponieważ ich koncepcja odpowiada potrzebom jednostki i zbiorowości i sprzyja rozwojowi stosunków międzyludzkich". Dokładnie to samo zdanie wyrażali wielokrotnie dwaj czołowi w naszej epoce teoretycy i krytycy architektury, Ame-rykaiiin Lewis Mumford i Francuz Michel Ragon, a także japoński architekt Yoshinobu Ashihara, który podzielił otoczenie urbanistyczne człowieka na przestrzeń pozytywną (suma odczuć modeluje w niej dobre samopoczucie człowieka) i negatywną (człowiek nie widzi zdecydowanych ram architektonicznych i czuje się źle). Przestrzeń pozytywna działa skupiająco, a nie rozpraszająco (jako przykład Japończyk podał klasyczne place miejskie), negatywna zaś to urbanistyka składająca się z chaotycznej zabudowy osiedlowej. Wszystkie wyniki ankiet przeprowadzonych wśród miesz- 24 kańców osiedli potwierdzają to. Dr Izabella Wisłocka w swojej książce „Dom i miasto jutra" podsumowała wyniki tych sondaży następująco: „Zarzuty mieszkańców można ująć w kilku zdaniach. A więc brak zróżnicowania typów domów, brak tego, co stanowi urok starych miast — przestrzeni ujętych w ramy architektoniczne, w których człowiek tak dobrze się czuje. Brak wnętrz urbanistycznych, jak ulice i place".* Jean Clay pisał słusznie w roku 1973 (wrześniowy numer „Realites"): „Człowieka z przestrzenią, w której żyje, nie łączy zwykły związek funkcjonalny, ale więź uczuciowa, w której legenda przeszłości kojarzy się z konkretem. Miasto to zarazem łono, figura geometryczna i aparatura marzeń, fabryka osiedleńcza i katalizator wzruszeń. Jego funkcja praktyczna splata się nierozerwalnie z zadaniami emocjonalnymi i onirycznymi, gdyż działa ono na głębokie warstwy podświadomości". Dlatego właśnie ponoszą porażkę nasze kalekie, urbanistyczne maszyny do mieszkania. Palec można wkręcić w obrabiarkę — nie wspomnienie. Wartości tradycyjnego miasta musiały ustąpić (ze szkodą dla naszej psychiki) ahumanitarnemu modelowi osiedleńczemu, gdyż miały zbyt wielu przemądrzałych wrogów, szukających za wszelką cenę „rewolucyjnych" rozwiązań. Rzeczą zadziwiającą jest wszakże, iż po latach doświadczeń nieomal bez reszty dyskwalifikujących system osiedli, tych wrogów nie ubyło. Apologeci osiedla, wyrażający swą niechęć wobec tradycyjnej dzielnicy, znajdują się nie tylko wśród biurokratycznej administracji, ale także wśród głuchych na opinie naukowe i społeczne architektów i urbanistów!** Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Wiem tylko, że młodzieńcy, którzy nie znoszą sportu, ekonomiści, którzy nie cierpią matematyki, i mężczyźni, którzy nie lubią kobiet, przejawiają dokładnie tę samą skłonność. * Szersze ujęcie tego problemu zamieścił Łysiak w artykule „Requiem dla placu" („Kultura" 15 maja 1977). ** Patrz felieton pt. „Polopiryna, czyli urok «nowej monotonii»" w rozdziale „Polemiki". 25 DOGMAT nr 3: Budynki mieszkalne, zwane „blokami osiedlowymi", które wznosimy, są piękne, funkcjonalne, nowoczesne, zdrowe, radosne etc. Prawda czy fałsz? Fałsz. Przekonywano nas wielokrotnie olbrzymimi tytułami na pierwszych stronach gazet i blaskomiotnymi słowami ze skrzynek radiowych i telewizyjnych. Jeden z wielkich decydentów naszej architektury napiętnował w roku 1974 (na łamach „Stolicy") „konserwatyzm społeczny" takich jak ja „krytykantów" naszego budownictwa, pochwalił gorąco rodzimą urbanistykę i architekturę, wreszcie, zmartwiony, że ludność nie podziela jego zdania, stwierdził, iż niefachowa opinia tłumu „powinna być sterowana". I była, bardzo forsownie oraz tyle samo nieskutecznie, bo jak napisał przed wiekami śp. ksiądz Benedykt Chmielowski: „Koń jaki jest, każdy widzi". Każdy z nas widzi szpetotę koszarowych bloków, podobnych do siebie jak podobne są pudełka zapałek. Unifor-mizm ma to do siebie, że nie jest ani nowoczesny, ani piękny, a gorset sztampy estetycznej (jeśli te pudełka w ogóle mają coś wspólnego z estetyką), w jaki zakuto naszą architekturę, zaprzecza dynamice, która jest atrybutem prawdziwej twórczości. Trafnie spytał profesor Uniwersytetu Harvarda,. Laurence Wylie, krytykując w wywiadzie dla tygodnika „L'Express" architekturę niektórych krajów: „Jak dynamika może dojść do głosu w granicach definicji?". To w jakimś stopniu rozgrzesza naszych bezsilnych architektów. Uniemożliwiono im to, co jest głównym zadaniem architekta. „Zadaniem tym jest — jak to sformułował Philip Johnson (głośny architekt amerykański) — tworzenie pięknych budowli. To wszystko". Nasze nowe budownictwo nie jest piękne i nawet „mister Warszawy" nie wywoła takich wzruszeń estetycznych jak najgorsza kamienica staromiejska. Dowcip polega na tym, że spory obszar rozwoju w dawnych miastach był oddany 26 poszukiwaniom walorów estetycznych. Moloch „nowoczesności" wymiótł te „pięknoduchowskie figle", czyli detal architektoniczny (chociaż nawet arcykapłan kąta prostego, Mieś van der Rohe, przestrzegał kolegów: „Bóg jest w szczegółach!") i rzeźbiarskość bryły, zastępując je tzw. prostotą, której zwolennicy podkreślali nieistotny dla architektury charakter wystroju artystycznego gmachów. Ale prostota jako cel sam w sobie, zastosowana totalnie i opasująca cały kraj kaftanem uniformizmu — stała się prostactwem. Odarcie wznoszonych w Polsce domów z detalu architektonicznego ma coś z odarcia kobiety z pięknego stroju lub biżuterii (te domy to kobiety w brudnych pidżamach o szóstej nad ranem!) — wywołuje protest psychiki. Ale jak można przeskoczyć tę barierę, jeśli nawet najskromniejsza próba zróżnicowania elewacji poprzez balkony czy załamania płaszczyzn wywołuje sprzeciw purystów, którzy nazywają to „skrajnie eklektycznym sposobem rozumowania wielu architektów" (opinia wyrażona w ubiegłym roku na łamach „Kultury"). Ci czciciele kontenerów ze skrajną ślepotą nie dostrzegają niczego, nawet mnożących się ogłoszeń w prasie („Zamienię na lokal w starym budownictwie"), które świadczą o tym, że ludzie mają w nosie ględzenie o „sanacyjnych kamienicach-studniach", bo po pierwsze chcą żyć w ludzkim metrażu, a po drugie są zakochani w owej secesji, m. in. przez jej „rzeźbki". Na podstawie ankiet przeprowadzanych wśród dorosłych, a także graficznych i słownych reakcji dzieci (np. badania Borisa i Hirschela) ustalono, że ludziom marzą się stare domy z przeszłości, pozwalające — nawet jeśli były pozbawione nowoczesnej infrastruktury technicznej — utożsamiać się z nimi uczuciowo. Tamte domy „mówiły" do człowieka, a człowiek do nich, wytwarzał się swoisty fluid między żywą jaźnią a murem. Dzisiejsza architektura, której sobie nie wybieramy, lecz która wybiera nas, wypchnęła to wszystko do tęsknot za utraconym. Jej użyt- 27 kownik stracił poczucie domu, tracąc tym samym cząstkę swej tożsamości. Nie łączy go z mieszkaniem serce, lecz tylko więzy funkcjonalne. Czyż to nie klęska? Funkcjonalnie te mieszkania również są tragiczne. Normatywy narzucone przez biurokrację przetworzone zostały z instrumentu mającego zabezpieczyć interesy społeczne w recepturę uniemożliwiającą sensowne rozplanowanie mieszkań. Pomijam tu fakt, że te ciasne mieszkania-klatki dopasowane są do modelu życia, który za 20—30 lat będzie koszmarnym anachronizmem, i co wówczas zrobimy z tymi Himalajami żelbetu szpecącego Polskę od Bałtyku po Tatry? — trwałość bloków będzie dłuższa od tempa przemian, skąd nasze wnuki sprowadzą tyle dynamitu, by tę ohydę wysadzić w powietrze? Chodzi o obecne oddziaływanie na nas tej architektury. Dam jeden przykład, symptomatyczny. Znany urbanista, prof. Kazimierz Wejchert, mówiąc o coraz gorszym poziomie studentów, którzy dostają się na wyższe uczelnie, wyraził opinię: „Wpływ przestrzeni stereotypowej na mieszkańców istnieje i jest ujemny. Studenci pochodzący z nowoosiedlowych M-3 i M-4 będą mniej podatni na program dydaktyczny. Trzeba w nich bowiem przełamać obciążenia psychiczne". Deformacje psychiczne są pochodną deformacji organizmu, czyli po prostu chorób, które wywołuje bądź intensyfikuje nowe budownictwo żelbetowe. Beton, który nie „oddycha" tak jak mur ceglany i lubi zawierać związki radioaktywne, nie jest zdrowy, co Francuzi udowodnili posługując się instynktem zwierzęcym podczas doświadczenia, które stało się już legendarne. Na jednej z ferm wybudowano trzy chlewy o identycznym komforcie — drewniany, ceglany i betonowy — dając świniom wolny dostęp do każdego. Wszystkie świnie zamieszkały w drewnianym. Drewniany chlew rozebrano i wówczas wszystkie świnie przeniosły się do ceglanego. Gdy rozebrano ceglany chlew, wszystkie świnie koczowały na wolnym powietrzu. Ani jedna nie wprowadziła się do betonowego! 28 Tak wiec nasze „bloki" nie są ani nowoczesne, ani piękne, ani funkcjonalne, ani zdrowe, ani radosne. Niegdyś Chińczycy na oznaczenie pojęć „mieszkanie" i „szczęście" używali tego samego znaku pisarskiego. Ale to było bardzo dawno temu. DOGMAT nr 4: Najlepszą i najwydajniejszą formą masowego budownictwa uprzemysłowionego jest budownictwo wielkopłytowe z „fabryk domów". Prawda czy fałsz? Fałsz. 27 sierpnia 1980 w „Polityce" ukazał się następujący tekst : „W ciągu ostatnich kilku lat we wszystkich oficjalnych wypowiedziach szefów Ministerstwa Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych forsowano tezę, że w warunkach polskich masowe stosowanie technologii wielkopłytowej stanowi jedyną drogę przyspieszenia tempa budownictwa mieszkaniowego, tym samym wykonania perspektywicznego programu. Nikt jednak nie przedstawił wiarygodnego rachunku czy dowodu, że fabryki domów stanowią rzeczywiste rozwiązanie, choć wątpliwości podnoszone od dawna przez «niewierzących» znajdują coraz wy-raźniejsze potwierdzenie". Należałem do wąskiej grupy „niewierzących", co przez kilka lat głośno demaskowali ten fałszywy medal, którego awers to strona estetyczna, a rewers to problem wydajności. Podczas tej walki nożem wsadzanym w plecy były publikacje usłużnych dziennikarzy, reklamujących wysoką jakość polskiego przemysłu budowlanego*. Z wielu różnych możliwości uprzemysłowienia budownictwa wybraliśmy montaż budynków z wielkich płyt prefabrykowanych, a następnie ograniczyliśmy asortyment produkcji „fabryk domów" tak, że w praktyce — jak podsumował rzecz powszechnie znaną mgr Andrzej Fabierkie- * Patrz felieton „Pochwała kwadratowych pomidorów" w rozdziale „Polemiki". 29 wicz na konferencji poświęconej uprzemysłowieniu architektury — „umożliwia on wznoszenie jednego tylko typu budynków". Wytwórnie poszły na łatwiznę i zamiast produkować planowaną gamę elementów, co umożliwiłoby bardziej elastyczne kształtowanie architektury (nazywa się to „systemem otwartym"), dostarczają architektom najbardziej ograniczony zestaw płyt. Oto jedna z przyczyn potwornego uniformizmu naszych bloków i osiedli, które na całe pokolenia zdeprecjonują rodzimy krajobraz. Wspomniana praktyka nie daje architektom szansy, dlatego też w jednej z mych wcześniejszych publikacji nazwałem ten typ uprzemysłowienia „modelem latającym na uwięzi". Nie negując konieczności uprzemysłowienia budownictwa (narzuciła ją masowość potrzeb mieszkaniowych), należy wyraźnie podkreślić, że wybierając monotechnikę wielkiej płyty wybraliśmy, włożywszy w to olbrzymie kapitały, model we wszystkich aspektach zły. Istnieją inne uprzemysłowione systemy o równie dużej lub większej wydajności, lecz zarazem ekonomiczniejsze i dające pole do dużo lepszych rozwiązań estetycznych: np. szkieletowy i wielkoblokowy. Uczestnicy XVIII Konferencji Naukowo-Technicz-nej „Uprzemysłowienie budownictwa a urbanistyka" zdecydowanie podkreślili wyższość systemu szkieletowego nad wielkopłytowym (doc. inż. Stanisław Zaleski: „Konstrukcje szkieletowe stwarzają prawie całkowitą swobodę w projektowaniu budynku"). Już w roku 1977 prof. Dowgird ubolewał, że „pomimo najmniejszego ciężaru konstrukcji i największego stopnia elastyczności, nie można liczyć na szybki rozwój tego systemu". Nie można, bo całe budownictwo zdominowały systemy wielkopłytowe (W-70, WK-70, OW-T, „Szczecin" itp.), o których eksperci, uczestnicy wspomnianej konferencji, wypowiadali się z najwyższą dezaprobatą (z trybuny padały takie np. słowa o najdroższym i nąjpowszechniej stosowanym obecnie systemie WK-70: „Nie cieszy się dobrą sławą ze względu na niską wydajność i małą możliwość swobodnego kształtowania budynków 30 i osiedli"; o systemie „Szczecin": „Nie spełnia podstawowych wymagań zarówno w zakresie struktury, jak i jakości mieszkań" itd., itp.). Z kolei stosowany u nas z powodzeniem przez 10 lat system wielkiego bloku, który „stwarza nieomal nieograniczone możliwości kształtowania funkcjonalnego i przestrzennego projektowanych budynków i zespołów mieszkaniowych", został zarzucony „ku zmartwieniu projektantów" (A. Fabierkiewicz). Takim systemem była np. „cegła żerańska", wyróżniony nagrodą państwową kanałowy blok produkowany w „Faelbecie". Był to system najlepszy nie tylko z punktu widzenia architektury jako sztuki, ale i tańszy od wielkiej płyty, czego dowiódł już w roku 1971 prof. Henryk Hajduk na łamach „Przeglądu Technicznego", pisząc: „Jeśli przyjmiemy wskaźnik efektywności ekonomicznej dla systemu W-70 za 100, to dla systemu szczecińskiego wskaźnik pogarsza się o 5 procent, natomiast dla systemu żerańskiego poprawia się o 5 procent. A zatem z ekonomicznego punktu widzenia «cegła żerańska» jest bezkonkurencyjna". Tych kilka procent w skali całego naszego budownictwa to są miliardowe sumy. W cytowanym tekście z „Polityki" martwiono się brakiem „wiarygodnego rachunku". Oto on. Na każde sto metrów kwadratowych powierzchni użytkowej budynku z wielkich płyt zużywa się (na stropy i ściany osłonowe) 12—15 metrów sześciennych betonu i 1000—1200 kilogramów stali zbrojeniowej więcej niż w budynku systemu „Żerań" o tej samej Strukturze mieszkań. Oznacza to setki tysięcy ton cementu i stali (nie mówiąc o kruszywie i innych materiałach, tudzież robociźnie) rocznie zmarnotrawionych ! Tak więc wielka płyta w o-gromnym stopniu niekorzystnie wpływa na panujący w polskim budownictwie deficyt kadry robotniczej i materiałów, podczas gdy gazobetonowe bloki „żerańękie" są nieomal darmowe, bo koszt ich wyprodukowania z pyłów jest mniejszy od kosztów likwidacji pyłów i od strat, które 31 ponosimy corocznie na hektarach ziemi zniszczonej zwaliskami pyłów (np. przy wielkich elektrowniach). Do tego „Żerań" nie wymaga superciężkiego transportu, z którym są u nas coraz większe kłopoty, jest najbardziej elastyczny (niezwykle łatwo współpracujący z innymi technologiami, rewelacyjnie dopasowywalny do zmieniających się przepisów, normatywów, ukształtowania terenu etc), wreszcie bardziej zdrowy od żelbetu wielkich płyt. W dobie klęski mieszkaniowej i masakrowania polskiego krajobrazu ponurymi pudełkami „bloków", w dobie, w której oszczędność staje się kwestią przeżycia — bezmyślnie odtrąciliśmy najtańszy i najlepszy model uprzemysłowionego budownictwa na rzecz systemu drogiej, niefunkcjonalnej, niezdrowej i nieestetycznej wielkiej płyty, to jest na rzecz modelu, który startując z „fabryk domów" lata po kraju na uwięzi wszystkich swoich paskudnych wad. Koszty tej ślepoty, która kazała nam zaakceptować i upowszechnić ów „model latający na uwięzi", płacimy wszyscy i rosną one zastraszająco. Typową dla „modeli latających na uwięzi" figurą jest pętla... Tragedia wypływająca z naszego budownictwa mieszkaniowego polega na tym, że architektura i urbanistyka kształtują ludzi. Realizując takie a nie inne koncepcje mieszkalnictwa, dajemy społeczeństwu taki a nie inny język, który będzie modelował myśli, zachowanie i kulturę użytkowników tej architektury przez długie lata*. Jak stwierdził podczas pobytu w Polsce w roku 1977 wykładowca uniwersytetu w Durban, prof. Michał S. Zawadzki: „Cała otaczająca nas architektura w pierwszym rzędzie atakuje podświadomość i w konsekwencji może albo zbudować podświadomość uszlachetnioną, albo ją wykoślawić". * Obszerną analizę (semantyczną, historyczną, artystyczną i dydak-tyczno-społeczną) „języka architektury" oraz problemów związanych z brakiem dialogu między architektami a mieszkańcami opublikował Łysiak w „Kulturze" z 17 lipca 1977. 32 Polska jest krajem architektonicznie i urbanistycznie zamordowanym. Od nas wszystkich zależy, czy dokona się w tej dziedzinie cud zmartwychwstania. „KULISY" 9 listopada 1980 Trasa Łazarza „Podobnie jak kierowca zwiększając szybkość pojazdu musi zwiększyć również szybkość swych reakcji, tak i społeczeństwo wciągnięte w szybszy rytm życia musi wyostrzyć posiadane już zdolności przewidywania" (M. Massent w „Futuribles"). Z tym przewidywaniem zawsze było u nas fatalnie, a jednym z przykładów jest warszawska Trasa Łazienkowska. Kiedy w roku 1974 oddawano do użytku wybudowaną w piorunującym tempie ową „polską autostradę słońca", wszystkie nasze środki masowego przekazu zachłystywały się jej funkcjonalnością i nowoczesnością, a 707 spośród budowniczych dostało za ten „cud techniki drogowej" wysokie odznaczenia państwowe, ordery i odznaki. Przedstawiano Trasę z typowym dla „propagandy sukcesu" zaślepieniem jako ósmy cud świata, coś, czego wiele krajów może nam pozazdrościć. Trasa Ł stała się jednym z neonów na majestatycznym tylko z zewnątrz, a przegniłym od wewnątrz gmachu minionej 10-latki. Dzisiaj powiedzmy sobie o niej prawdę, nie tylko dlatego, że dzisiaj ją można powiedzieć, lecz przede wszystkim dlatego, że obecnie — po 6 latach użytkowania — Trasa została wszechstronnie sprawdzona. Efektem tego egzaminu mogłoby być przechrzczenie Trasy Ł na Trasę Łdizaxi&. Jednego nie da się jej odebrać: w widoku panoramicznym jest ładna, pełna zielonych dekoracji i kulis na flankach, interesujących pejzaży z dominantami (np. Zamek Ujazdowski) i akcentami typu rzeźbiarskiego. Ale jest to uroda ślicz- Vi 3 — Łysiak na łamach 33 nie wydanej książki, która z daleka wabi obwolutą, a wewnątrz brakuje połowy stron, te zaś, które są, zadrukowano głupotami. Nawet najbardziej rzeźbiarskie i uplastyczniające Trasę elementy, słynne kładki i mostki różnych typów i kształtów stanowią jej grzech — są wynikiem pójścia na łatwiznę, oszczędzania kosztem użytkowników. Utrudniają ruch wysokim ciężarówkom, są męczące lub wręcz niezdrowe dla pieszych (silne wiatry na tych nadziemnych przejściach dają się mocno we znaki przekraczającym Trasę, zwłaszcza starcom i dzieciom), stają się prawdziwym koszmarem dla matek z wózkami, dla których Trasa jest czymś w rodzaju muru chińskiego dzielącego Warszawę. Od dawna było wiadomo (z wielu doświadczeń naszych i zagranicznych), że przejścia podziemne są o wiele lepsze i tylko one powinny być stosowane. Do wszystkich innych zalet przejść podziemnych, mających m. in. przestrzeń użytkową do wykorzystania, dochodzi jeszcze bardzo ważny czynnik psychiczny: jak udowodniono, nawet przy tej samej liczbie stopni schodów (a przecież mostki mają ich dwa razy więcej) przejście podziemne jest mniej męczące, zaczyna się bowiem schodzeniem, po czym następuje możliwość odpoczynku w przestrzeni zamkniętej. Ale przejścia podziemne wymagają większego nakładu pracy i kosztów, więc zastosowano wariant bardziej „ekonomiczny", przeklinany obecnie przez użytkowników. O tym, iż rzecz nie jest tak błaha, na jaką może wyglądać, świadczy chociażby fakt, że kiedy trzy lata temu napisałem felieton o wyższości przejść podziemnych nad mostkami, to nie mógł się on ukazać w druku — został „zdjęty" (sicf). Idźmy dalej trasą, która nie tylko nie jest nowoczesna — to mniejsze zmartwienie — lecz przede wszystkim nie jest funkcjonalna, a więc nie spełnia podstawowego warunku dla rozwiązań drogowych. Otóż Trasę Ł, jak każdą arterię, zaprojektowano opierając się na fachowych prognozach natężenia ruchu, rodem z Biura Studiów i Projektów Komunikacji Miejskiej. Jak większość naszych pro- 34 gnoz z minionego czasu i ta prognoza okazała się kompletnie niewydarzona. Budowę Trasy rozpoczęto w roku 1971. W tym samym roku ruszył gigantyczny program zmotoryzowania Polski samochodami osobowymi. Nawet dziecko domyśliłoby się, że w tej sytuacji należy przeprojektować Trasę (poszerzyć), czego jednak nie uczyniono. W rezultacie już w roku 1977 wystąpiło na niej natężenie ruchu przewidywane na rok 1985 (!), zaś obecnie przekroczone jest już natężenie graniczne! Każdy warszawiak widzi to codziennie, zwłaszcza w godzinach 15—1630. Regularnie powstają wówczas na Trasie Ł kilometrowe korki. Wystarczy jeden samochód popsuty, by ruch na długo stanął zupełnie. Staje często. 1 to ma być ów „cud techniki"! Boki można pozrywać ze śmiechu, gdyby komuś chciało się śmiać. Niefunkcjonalność Trasy Ł można także zmierzyć liczbą zdarzających się na niej wypadków drogowych (najbardziej spektakularne było w zeszłym roku „przefrunięcie" autobusu przez barierkę na przeciwległe pasmo ruchu!). Tu już winni są nie pfógnoziści, lecz projektanci. Chodzi o za małe (niektóre) łuki i o piekielnie niebezpieczne węzły (np. rondo Wiatraczna), a przede wszystkim styki z odnogami (tzw. włączenia i wyłączenia) iście dla samobójców. Ewidentna, sprawdzona praktycznie (w sposób tragiczny), kolizyjność tych „złącz" wprawiłaby w osłupienie każdego zagranicznego specjalistę. Kolejna rzecz, wykonawstwo, tradycyjnie już w Polsce makabrycznie złe. Beznadziejne, wiecznie naprawiane dyla-tacje, beznadziejnie zły beton, beznadziejnie zły i beznadziejnie źle położony asfalt, rdzewiejące bariery, odpadający kamień wykładzin itd., itp. — sama rozpacz. Trasa jest tak wyboista, pełna dziur i wzgórków (te powstały w wyniku niechlujnego zalepiania dziur), że przypomina polną drogę po bombardowaniu. Tu znowu nawaliła jedna prognoza: że po Trasie będą jeździły ciężarówki z maksymalnym obciążeniem do 10,5 tony. Jeżdżą 15-tonowe, a to ma swój 35 wpływ. Natężenie i jakość złorzeczeń kierowców są takie, że też stanowią potężne źródło drgań osłabiających konstrukcję i nawierzchnię Trasy. A nie żartując: jak to się stało, że wytrzymałość betonu zastosowanego w konstrukcji sztandarowej polskiej drogi jest... 50-procentowa (!), a jego nasiąkliwość i mrozoodporność urągają sztuce budowania, bezpieczeństwu, trwałości i opłacalności?! Jak to się stało, że w asfalcie stanowiącym nawierzchnię reprezentacyjnej arterii stolicy Polski niedobór lepiszcza sięga prawie jednej trzeciej stanu wymaganego?! Głupota, złodziejstwo czy znowu „oszczędności", które też są zbrodniczą głupotą, ożenioną ze złodziejstwem! I pomyśleć, że naczelny dyrektor tej inwestycji w dniu otwarcia Trasy oświadczył, że jej trwałość będzie 250-letnia (sicHf). Robiąc Trasę Ł zafundowaliśmy sobie taniochę ubraną przez propagandę w szatki królewskie. A stare przysłowie mówi, że biednego nie stać na kupowanie tanio. Królewna jest naga. „STOLICA" 15 lutego 1981 Ochrona i konserwacja zabytków Łysiak, jakkolwiek obecnie jest przede wszystkim pisarzem, jest także konserwatorem zabytków, i to nie tylko „z wykształcenia", choć i z wykształcenia także. Skończył Wydział Architektury PW dyplomem z konserwacji i adaptacji zabytku fortyfikacyjnego (promotorem był najwybitniejszy polski specjalista doby powojennej, prof. Jan Zachwatowicz, były generalny konserwator zabytków). Ukończył też Łysiak z wyróżnieniem UNESCO-wskie Międzynarodowe Centrum Konserwacji Zabytków i Studiów nad Zabytkami. Jako konserwator pracował m.in. na Starym Mieście w Warszawie (PKZ-owska Grupa Robót Zamek), w Sieradzu i w Cieszynie (efektem prac w tym ostatnim mieście było współautorstwo Karty Cieszyńskiej, nowatorskiego opracowania problemów ochrony i restauracji zabytkowych zespołów miejskich). Szczególnie interesował się Łysiak zabytkami architektury obronnej — konserwował i badał (przez kilka letnich sezonów) ruinę sławnego „orlego gniazda", zamku w Ogrodzieńcu, prowadził badania historyczno-architektoniczne murów obronnych Radomia, analogiczne badania plus projekt konserwacji i adaptacji wykonał dla renesansowych fortyfikacji Kapui we Włoszech (w Polsce wyniki zostały opublikowane na łamach „Ochrony Zabytków" nr 4, 1973, w artykule „Prace studialne i projektowe nad rewaloryzacją fortyfikacji miasta Kapui"). W licznych artykułach na łamach prasy fachowej (m.in. „Architektura" nr 5,1969, „Ochrona Zabytków" nr 3,1971) i popularnej (m.in. artykuł „Skarb fortyfikacyjny" w „Razem" z 12 VI1977) walczył Łysiak o nadanie rangi pełnoprawnego zabytku znajdującym się na terenie Polski fortyfikacjom XIX-wiecznym; symptomatyczny był tu tytuł publikacji w „Architekturze": „Zabytek upośledzony, czyli problem ochrony XIX-wiecznych fortyfikacji". Skrótowe uzasadnienie lansowanej przez Łysiaka teorii, iż właśnie te fortyfikacje są najcenniejszym skarbem zabytkowym między Tatrami 37 a Bałtykiem, znajdzie czytelnik w artykule z „Polityki", którego spory fragment przedrukowujemy. Swoją rozprawę doktorską pt. „Napoleon--fortyfikator" poświęcił Łysiak również architekturze obronnej, wypełniając białą plamę w dwóch historiografiach, napoleońskiej i fortyfikacyjnej: mianowicie jako pierwszy zaprezentował i przeanalizował doktrynę fortyfikacyjną Bonapartego, dowodząc nadto, iż koronną realizacją tej doktryny była polska twierdza Modlin. Najbardziej znaczącą publikacją Łysiaka w zakresie ochrony i konserwacji zabytków była opublikowana w pięciu językach „Propozycja nowej wersji Karty Weneckiej" (współautorstwo A. Gruszecki, „ Architektura" nr 1/2,1974)—stała się ona głośna w międzynarodowym środowisku konserwatorskim, zwłaszcza ze względu na ścisłe uporządkowanie spraw terminologicznych i definicyjnych oraz naukowe rozwiązanie problemów urbanistycznych, których Karta Wenecka nie zawiera. Spośród innych „rewolucyjnych" opracowań warto wymienić pierwszą na świecie próbę przeanalizowania i skodyfikowania (wręcz pierwszą próbę omówienia problemu) ochrony zabytków „architektury morskiej", czyli okrętów, opublikowaną na łamach „Kultury" (19 V 1977). Jako specjalista w sprawach konserwatorskich był Łysiak zapraszany na liczne konferencje naukowe. Skończyło się to w Międzynarodowym Roku Ochrony Zabytków (1975), gdy podczas uświetniającej ten rok Ogólnopolskiej Sesji Naukowej na temat znaczenia zabytków w przemianach społecznych (Łódź 17—18 listopada 1975) wygłosił niesłychanie ostry referat, bezpośrednio oskarżając ówczesne władze państwowe o barbarzyńską politykę wobec polskiej spuścizny architektonicznej. Od tej pory przestano go zapraszać. Publicystyka konserwatorska Łysiaka to również duża liczba pozycji; nie sposób tu wymienić wzystkich. W „Ochronie Zabytków" ogłaszał wąskospecjalistyczne rozprawy (np. w nrze 2,1973 pierwsze w Polsce monograficzne opracowanie na temat rekompozycji zabytków architektury, czy w nrze 1,1973 szkic pt. „Zamek Królewski w dobie napoleońskiej", wypełniający zadziwiającą empirową lukę w książkowych „biografiach" Zamku). Z kolei w pismach wielonakładowych toczył zawzięty bój o prawidłowe oblicze polskiej ochrony zabytków. Głośne były w latach siedemdziesiątych nieomal coroczne „raporty" Łysiaka o stanie rodzimych zabytków i pracy służb konserwatorskich, takie jak „Raport o stanie zabytków" („Perspektywy" 16 III 1973, przedrukowujemy zeń fragment dotyczący Ustawy, rejestracji zabytków, a także klasyfikacji zabytków, która przestała obowiązywać m. in. dzięki tej krytyce), „Drugi raport o stanie zabytków" („Perspektywy" 7 V 1976), trzyodcinkowy „Raport o stanie zabytków w XXX-leciu" („Dookoła świata" 28 IX 1975, 38 5 X 1975i 12 X 1975) czy „Siedem nieporozumień do wyjaśnienia"* („Kultura" 22 VI1975). Budziły one ogromne zainteresowanie—po każdym przychodziły do redakcji setki listów, a prasa w całym kraju dokonywała przedruków. Jeszcze większe emocje budziły piekielnie ostre, interwencyjne artykuły Łysiaka. Z dwóch, które spowodowały największą burzę —jeden z nich dotyczył zamku Krzyżtopór („Czy stać nas na makiety?", w „Perspektywach" 29 VI1973—artykuł ten doczekał się nawet komentarzy za granicą), drugi Zamościa. Przedrukowujemy ten drugi. Wybraliśmy sześć pozycji (niektóre tylko we fragmentach), stanowiących symboliczny przekrój konserwatorskiej tematyki (polskiej i zagranicznej) poruszanej przez Łysiaka. Raport o stanie zabytków Punkt 1 — Ustawa, rejestr, klasyfikacja Polskim prawem w omawianej dziedzinie jest sejmowa Ustawa o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach z 15 lutego 1962 roku. Uchodzi ona za jeden z najnowocześniejszych aktów prawnych tego typu na świecie. Dzieje się tak jednak z tej przyczyny, iż w wielu krajach prawodawstwo dotyczące ochrony zabytków jest przestarzałe bądź żenująco infantylne. W porównaniu z tym nasze prawo zyskuje, co nie znaczy, iż spełnia ono należycie swe zadania. Ustawa z roku 1962 jest aktem całkowicie nieskutecznym, gdyż za prawidłowymi na ogół wskazaniami teoretycznymi nie podążyły rygorystycznie egzekwowane rozporządzenia wykonawcze. Brak jest m.in. — w formie rozporządzenia — określenia obowiązków państwa wobec zabytków użytkowanych przez instytucje i przedsiębiorstwa państwowe, a zwłaszcza wobec setek zespołów podworskich (nierzadko zabytków I kategorii) eksploatowanych w sposób dewasta- * Artykuł ten złożył Łysiak w redakcji „Kultury" pod tytułem „Siedetti grzechów głównych polskiej ochrony 2abytków", lecz redakcja — nie u-zgadniając tego z autorem — zeufemizowała ów tytuł. Podobne przypadki zdarzały się Łysiakowi częściej. 39 cyjny przez PGR-y, PZGS-y, szkoły, stadniny, Państwowy Fundusz Ziemi etc. (Po wyeksploatowaniu zabytku do stanu półruiny, wynoszą się one do nowych obiektów, stare pozostawiając na pastwę deszczu i śniegu). Sama zresztą Ustawa zbyt ogólnikowo określa te obowiązki, jak również obowiązki użytkowników w zakresie bieżących konserwacji, co nie zapewnia zabytkom właściwej ochrony. Dzisiaj, po latach doświadczeń, jest już rzeczą bezsporną, iż dla nadania Ustawie odpowiedniej efektywności niezbędna jest jej nowelizacja i wydanie rozporządzeń wykonawczych. Nierespektowanie postanowień Ustawy jest w Polsce nagminne. Jej art. 73 zawiera następujący przepis karny: „Kto uszkodzi lub zniszczy zabytek, podlega karze więzienia do lat 5 i grzywny". Surowe są także przepisy karno-administracyjne odnośnie do wandalizmu i nawet działania nieumyślnego. W praktyce nie znany jest w Polsce przypadek skazania człowieka lub instytucji za zniszczenie zabytku, nawet zniszczenie z premedytacją. Nieliczne dochodzenia, wszczynane przez prokuratury na wnioski konserwatorów, są umarzane z powodu „znikomej szkodliwości społecznej czynu"! Resumując: niszczenie zabytku w Polsce jest bezkarne, a prawo w tym względzie istnieje na papierze i nie jest egzekwowane nawet w części finansowej. Zresztą nie wysokość kar jest tutaj problemem najistotniejszym, lecz powszechność ich stosowania, do której nie dojdzie, póki prokuratury nie otrzymają odgórnych dyrektyw w sprawie stopnia tzw. szkodliwości społecznej obowiązującego w przypadkach niszczenia zabytku. Przejdźmy do polskiego rejestru i klasyfikacji zabytków. Klasyfikacja, czyli walorystyczny podział obiektów zabytkowych na grupy (0 — zabytek o klasie międzynarodowej, oraz krajowe: I, II, III i IV), budzi wiele zastrzeżeń, poczynając od tego, że nie była prowadzona według kryteriów spe-cjalistyczno-rodzajowych. O wiele chętniej np. przyznawano grupę 0,1 i II monumentalnej budowli pałacowej niż kamie- 40 nicy mieszkalnej czy obiektowi drewnianemu, które przecież w swoim rodzaju mogą być unikalne. Przykładowo: jeden z zaledwie dwóch istniejących w Polsce meczetów (pod Bialymstokiem) został zakwalifikowany do grupy III, co urąga zdrowemu rozsądkowi. Z setek drewnianych wiatraków tylko kilkanaście zaliczono do grupy I i II, praktycznie więc reszta ulegnie likwidacji; to samo grozi 80 proc. historycznych domów mieszkalnych — ich wyburzenie może całkowicie zniszczyć charakter zabytkowych ośrodków miejskich w kraju. Znakomitym (na szczęście teoretycznym) przykładem nonsensowności i co za tym idzie szkodliwości klasyfikacji jest Kazimierz Dolny mający grupę 0 jako zespół, a przewagę obiektów o klasie IV, która w pierwszej kolejności podlega wyburzeniom, i to na podstawie decyzji lokalnej. Polska jest niestety jednym z nielicznych krajów, w których przeprowadzono 5-grupową klasyfikację zabytków. Fachowcy większości krajów europejskich, przewidując, czym taka drobiazgowość grozi, wyodrębnili jedynie obiekty grupy 0, wszystkie inne umieszczając w rejestrze na równych prawach zabytku. W tej sytuacji władza administracyjna, mając chęć na wyburzenie, każdorazowo musi pytać 0 wartość obiektu specjalistów, a ci mają wówczas możliwość rozważenia walorów obiektu i wszystkich aspektów sprawy oraz — jeśli uznają to za konieczne — walki o obiekt. W Polsce urzędnik władzy terenowej bierze po prostu do ręki wydrukowaną klasyfikację i natychmiast jest zorientowany, po czym bez wahania feruje wyroki na obiekty niższych klas. Konserwatorzy popełnili błąd — upowszechniając klasyfikację sprawili, iż o życiu zabytków mogą decydować niefachowcy. W rezultacie — klasyfikacja jest szkodliwa 1 sprzeczna z Ustawą o ochronie dóbr kultury! Nie ulega wątpliwości, że ta brzytwa w ręku profanów, pustoszących naszą zismię z zabytków, powinna zostać bezwzględnie zniesiona. / 41 Daleki od ideału jest również rejestr zabytków polskich, co ma niebagatelny wpływ na zmniejszanie się ich liczebności — zmniejszanie piorunujące! Rejestr ów zawiera „około" 40 tysięcy obiektów. Już samo to „około" (sformułowanie z materiału Ministerstwa Kultury i Sztuki) świadczy, iż rozeznanie władz konserwatorskich w powierzonej im dziedzinie jest kiepskie. Generalny mankament rejestru to znowu dominujący fetysz monumentalności: przez nieuwzględnienie wielu obiektów drobnych, którymi nasycony jest krajobraz polski i które są tradycyjną wizytówką polskości tego krajobrazu, rejestr nie stanowi tamy dla inicjatyw likwidacyjnych. W ciągu dwudziestu lat liczba zabytków w niektórych województwach zmniejszyła się o ponad 50 procent!!! Dzięki temu pejzaż rodzimy ulega deprecjonującym zmianom. Celowo nie włączono do rejestru zabytków grupy IV, traktując tę grupę jako buforową. Nie włączone zostały wszystkie zabytki grupy III (...) Można by zresztą powiedzieć, że nie jest najgorzej, gdyby rzeczywiście owe zabytki „buforowe", czyli skazane na zagładę, broniły najcenniejszych zarejestrowanych zabytków wyższych grup. Ale i tak nie jest — pod nóż idą dziesiątki zabytków grupy II i nawet liczne zabytki klasy I (to jest o najwyższej wartości krajowej !) — dowodem czarna statystyka z referatu wygłoszonego w PAN-ie 14 grudnia 1972. Czy nie byłoby rzeczą słuszną, by przynajmniej najcenniejsze zabytki polskie stały się integralną częścią Ustawy — wówczas decyzje o ich skreśleniu mógłby podejmować wyłącznie Sejm PRL. Innym rozwiązaniem mogłoby być nadanie większych uprawnień wojewódzkiej służbie konserwatorskiej, to jest uniezależnienie jej od lokalnej władzy administracyjnej. Inaczej mówiąc: w nie mniejszym stopniu, jak nowej Ustawy o ochronie dóbr kultury, potrzebujemy Ustawy o... ochronie konserwatorów wojewódzkich. W odczuciu ogółu społeczeństwa wojewódzki konserwator zabytków to wysoki funkcjonariusz państwowy do spraw ochrony dóbr kultury. 42 W rzeczywistości jest to podległy etatowo kierownikowi wydziału kultury Prezydium WRN urzędnik, którego zakres praktycznej ingerencji w sprawy ochrony zabytków jest nader ograniczony — decyzje w sprawie wojewódzkiej polityki konserwatorskiej zapadają o szczebel lub dwa wyżej od niego i są wydawane przez niefachowców. Inteligentni konserwatorzy uciekają się w tej sytuacji do najprzedziwniejszych, często wręcz humorystycznych, wolt tłumaczeniowych przy próbach ratowania zabytków, korzystając z precedensowego przykładu Feliksa Radwańskiego, który w czasach Rzeczypospolitej Krakowskiej, w momencie rozbierania na rozkaz władz murów obronnych grodu, uratował Bramę Floriańską argumentem, iż zburzenie jej i otworzenie w ten sposób wylotu ulicy Floriańskiej... wywoła takie przeciągi, że w mieście wybuchnie epidemia in-fluenzy! Dzisiaj ufundowano mu za to tablicę pamiątkową, zaś tłumaczenia „a la Radwański" są na porządku dziennym. Zjawisko używania innego języka w gronie fachowym, a innego w rozmowach z władzami administracyjnymi, okazuje się niekiedy najskuteczniejszą bronią konserwatorów. Tylko czy tak powinno być? (...) Gdy w lipcu 1971 roku mówiłem w wywiadzie dla rzymskiego „Daily American" (18—19 VII 1971), iż Polska przeznacza na ochronę zabytków większe fundusze (w liczbach względnych, w stosunku do budżetu narodowego) niż niektóre bogate kraje zachodnie, redakcja dziennika opatrzyła ten fragment wypowiedzi tytułem: „Kto płaci więcej?". Przez przypadek zawarta w tytule gra słów idealnie charakteryzuje istniejącą sytuację: Polska rzeczywiście płaci na zabytki więcej niż niektóre zamożniejsze od nas państwa, lecz w państwach tych zabytki są lepiej traktowane. W konsekwencji prowadzi to do paradoksu — Polska płaci bolesną cenę za brak kultury użytkowania zabytków. Płaci więcej niż inni (...). „PERSPEKTYWY" 15 marca 1973; „KULTURA" 22 czerwca 1975 43 Po baroku jeszcze coś było* Zwolennicy zabytków muszą dziś przekonać szerokie rzesze, iż zabytkowym nie jest jedynie budownictwo od XVIII wieku wstecz. Architektura późniejsza, XIX-wieczna i z pierwszej ćwierci XX wieku (neoklasycyzm, eklektyzm, secesja, modernizm etc), wciąż jeszcze nie ma formalnie rangi zabytku, jest często lekceważona i niszczona przy modernizacji miast (...) Polska posiada wszystkie bez wyjątku typy wspomnianego budownictwa w najróżniejszych jego odmianach. Niestety, twórczość budowlana tego okresu, którego dokonania architektoniczne oraz inżynierskie stały się podstawą rozwoju współczesnego budownictwa, cierpi na macosze traktowanie (...) Dopiero w ostatnich latach nauka polska zainteresowała się ową spuścizną, czego dowodem konferencje. Wszelako zjazdy, sympozja i konferencje naukowe są dość złudnym przejawem poprawy złego stanu rzeczy, albowiem samym gadaniem nie dokonano jeszcze niczego. Za pieniądze, które kosztuje każda z tych bezskutecznych (zważywszy liczbę idealistycznych postulatów, których nikt nie realizuje, i narzekań, którymi się nikt nie przejmuje) sesji, można by uratować niejeden zabytek. Fakt, że walka o zabytki nowsze nie jest zbyt łatwa w sytuacji, gdy liczne rafy napotyka walka o zabytki starsze. Niewątpliwie też duża ilość dokonań z okresu XIX wieku i ich merytoryczna różnorodność są powodem szczególnej trudności ocen i klasyfikacji. Największą jednak trudność stanowi bariera świadomości społecznej, w której to, co XIX-wieczne, nie jest zabytkiem, gdyż jest zbyt świeże, zbyt bliskie, gdyż w tym się mieszka i pracuje. Barierę ową należy jak najszybciej przełamać. Do niedawna secesja — użyjmy jej jako przykładu — bu- * I ten tytuł pochodzi od redakcji („Polityki"), bez uzgodnienia z autorem. 44 dziła negatywne skojarzenia, i to nie tylko ze względów klasowych („czynszowy", „domy-studnie"), ale i estetycznych. Dopiero przed kilku' laty zaczęto na nowo odkrywać jej urodę, w całej Europie secesja stała się modna. Najpierw w odniesieniu do architektury wnętrz, mebli, grafiki, malarstwa i bibelotów, a następnie budownictwa. Dzisiaj fachowcy w wielu krajach klękają przed secesją. Problemem wymagającym szczególnej uwagi są zespoły architektury XIX-wiecznej i z początków XX wieku. Budynek secesyjny dostrzegamy bez trudu, jednakże nie wszyscy wiedzą, iż na skutek długotrwałej ewolucji pojęcia zabytek przez określenie to rozumie się dzisiaj już nie poszczególny obiekt, ale całć sprzężone z nim otoczenie, nawet przyrodniczo-krajobr^zowe. Na sesji naukowej w Radomiu, poświęconej aktywizacji małych miast i osiedli zabytkowych, doc. Wojciech Kalinowski słusznie zauważył, iż w odróżnieniu od zabytków budownictwa, które są zrozumiałe i uchwytne nawet dla laika, zabytkowe układy przestrzenne mogą być w pełni docenione jedynie przez fachowców z tej dziedziny. Stąd też tylko znikoma liczba zabytkowych układów przestrzennych wpisana jest do rejestru zabytków, co (z prawnego punktu widzenia) utrudnia interwencje władz konserwatorskich (...) Żaden rodzaj budownictwa nie został tak źle potraktowany w rejestrze zabytków polskich jak budownictwo wojskowe XIX stulecia. W rezultacie ta grupa zabytków (zabytków rzeczywistych, lecz nie w sensie formalnoprawnym), o pierwszorzędnym znaczeniu dla naszej historii i historii Europy, praktycznie nie jest objęta ochroną przez służbę konserwatorską. Tylko 10 procent fortyfikacji wymienionego okresu zostało umieszczonych w rejestrze. Niedocenianie wartości tej spuścizny staje się naprawdę palącym problemem, gdyż XIX-wieczna architektura obronna nagminnie idzie pod kilof (często stając się „kamieniołomami" dla odzysku cegły!), a przecież jest to jedyny rodzaj budownictwa, który nie ma już współczesnej kontynuacji i bezpo- 45 wrotnie odszedł w przeszłość. Tym większa jego wartość zabytkowa. Znaczenie naszego kraju jest tutaj ogromne. Trzeba sobie wreszcie uświadomić, że w żadnym innym rodzaju architektury historycznej nie posiadamy arcydzieł o wartości światowej i tylko jeśli chodzi o fortyfikacje XIX-wieczne jesteśmy ewidentnym numerem jeden na świecie, prawdziwym Luwrem tego typu budownictwa. W Polsce przez niespełna 100 lat (począwszy od rozbiorów i wojen napoleońskich) powstawały umocnienia czterech najv skszych ówczesnych potęg kontynentu: Francji, Austrii, Rosji i Prus. Bieg historii zetknął na terenach polskich obiekty czołowych systemów nowożytnej fortyfikacji (Modlin, Dęblin, Warszawa, Przemyśl, Kraków, Poznań, Zamość, Toruń, twierdze pomorskie i śląskie), pozostawiając nam w spadku wprost modelowy obraz jej ówczesnego rozwoju. Polska jest więc bezkonkurencyjnym „skansenem" i poligonem studyjnym XIX-wiecznego budownictwa obronnego, a my nie potrafimy tej szansy zrozumieć i wykorzystać. Identycznie, jak w przypadku cywilnej architektury XIX--wiecznej i z początków XX stulecia, jedną z przyczyn złego stanu rzeczy w sferze ocarony fortyfikacji tego samego okresu jest, obok braku zabezpieczenia prawnego, bariera niechęci społecznej — wiązanie tych obiektów z zaborcami. Nierzadko przecież budowane przez nich umocnienia służyły jako katownie polskich bojowników o wolność. Ale przecież fakt, że obiekt budowali np. Prusacy, nie zmienia jego wartości historycznej, a już w żadnym przypadku nie predestynuje go do rozbiórki i zniszczenia... (...) „POLITYKA" 26 marca 1977 46 To szatańskie słowo „rekonstrukcja" Niewiele jest w międzynarodowym słowniku wyrazów, które wywołują tyle nieporozumień, kłopotów, kłótni i kwasów, o znaczeniu często ponadnarodowym, co słowo rekonstrukcja, w każdym kraju duplikowane tłumaczeniem odbudowa. Chodzi o odbudowę zabytków, a kłopoty ze wspomnianym terminem ma kilka grup zawodowych, nie tylko konserwatorzy zabytków i historycy sztuki, lecz także politycy i dziennikarze. Jako że za sprawą tych ostatnich rzecz cała trafia do opinii publicznej, zacznijmy od nich i od rodzimego podwórka. Łamy naszej prasy oraz fale eteru duszą się wprost od kilku lat doniesieniami i rozważaniami na temat ochrony i rewaloryzacji zabytków. Pisze i mówi każdy, kto umie pisać i mówić (a także kto nie umie) i kogo chcą drukować i emitować, bo dziedzina wydaje się być łatwą i ogólnodostępną, a że jest do tego modna — stała się największym żerowiskiem środowiska, publicystycznym eldorado. Efektem jest żenująca (dla fachowca) komedia pomyłek, wynikająca z kompletnej u naszych publicystów i autorów notek agencyjnych nieznajomości podstawowych niuansów i nawet terminologii zagadnienia. Otóż w postępowaniu z zabytkami istnieje kilka interwencji technicznych, jako to: konserwacja, restauracja, adaptacja, nowe uzupełnienia, przeniesienia, rekompozycja i rekonstrukcja (jej odmianą jest anastyloza). Każda z nich to zupełnie inny rodzaj pracy, wszelako polscy dziennikarze uczepili się jednego słowa: rekonstrukcja, i sądząc zapewne, że jest to termin uniwersalny, szermują nim na oślep, w odniesieniu do wszystkiego, co się robi z zabytkami. „Zrekonstruowano zamek", „przystąpiono do rekonstrukcji wieży", „wspaniale zrekonstruowano plafony sali balowej", „szeroko zakrojony program rekonstrukcji zespołu staromiejskiego", „uwieńczona sukcesem rekonstrukcja fresków" etc, etc. Specjalista od ochrony zabytków lub człowiek, który przynajmniej zna 47 elementarną terminologię, czytając te bzdury pęka ze śmiechu albo klnie. Dla niego nazwanie konserwacji plafonu lub restauracji wieży zamkowej rekonstrukcją jest tym samym, czym dla lekarza określenie: „trepanacja wyrostka robaczkowego". Całe to dziennikarskie qui pro quo (charakterystyczne zresztą dla dyletantyzmu polskiego dziennikarstwa) jest oczywiście drobiazgiem w porównaniu z problemami praktycznymi związanymi z owym szatańskim terminem rekonstrukcja, który od co najmniej stu lat wywołuje moc namiętności. Cóż to jest owa rekonstrukcja? Najlapidarniej i najprzystępniej tłumacząc laikowi jest to: reprodukcja zabytku, odbudowa obiektu nie istniejącego już kompletnie lub prawie kompletnie zniszczonego. Od wspomnianych stu lat, to jest od chwili, gdy przeciwnik tzw. stylowych rekonstrukcji sławnego Viollet-le-Duca, włoski konserwator Camillo Boito, zaczął kłaść podwaliny pod współczesne, obowiązujące dzisiaj zasady postępowania z zabytkami architektury, rekonstrukcja z roku na rok stawała się coraz bardziej znienawidzonym przez świat nauki i sztuki dzieckiem ochrony zabytków, aż w końcu została uznana za bękarta i wyrzucona za burtę ochroniarskiego galeonu. Podstawowy zarzut wobec niej brzmi: rekonstrukcja, która nie jest w stanie wskrzesić autentycznej substancji zniszczonego zabytku, a jedynie przypomnieć jego formę, to tworzenie bezwartościowych makiet zabytków w skali 1:1. Oto kilka z licznych, wyrażanych współcześnie opinii na ten temat: „Historyk sztuki, gdy uprzytomni sobie istotny charakter dzieła sztuki, może uniknąć wielkiej ilości błędów poświęcając się ochronie zabytków i może skutecznie bronić ich substancji przed rozpowszechnionymi i łatwymi tendencjami zmierzającymi do tak zwanych rekonstrukcji, które niesłusznie identyfikuje się z konserwacją zabytków. Siła i moc dzieła sztuki żyje w jego substancji materialnej (...), jej niszczenie niszczy więc najistotniejszy sens dzieła sztuki i zamienia wciąż żywy przekaz naszych przodków, przekaz 48 urągający ich śmierci, na pustą formę, będącą tylko cieniem autentyku, na nagrobek wystawiony w miejsce żywego dzieła" (Ksawery Piwocki — „Sztuka żywa. Szkice z teorii i metodyki historii i sztuki", Wrocław 1970). „Rekonstrukcja — przedsięwzięcie często ogromne i od strony technicznej wysoce godne podziwu — nie ma nic wspólnego z tym, co nazywamy ochroną zabytków czy konserwatorstwem" (Walter Frodl — „Wartościowania zabytków. Pojęcia i kryteria", wydanie polskie: Warszawa 1966). „Problem odbudowy zniszczonych zabytków jest szczególnie złożony. Już sam fakt podejmowania takich akcji budzi wśród teoretyków historii sztuki poważne wątpliwości. Uważają oni, że odbudowa może zastąpić utracony obiekt tylko w bryle, natomiast nie może mu przywrócić jego indywidualnej oryginalności i autentyzmu, choćby z uwagi na to, że prace budowlane i wykończeniowe wykonane przez współczesnych specjalistów, nawet doskonałe pod względem technicznym i estetycznym, nie oddadzą ani ducha twórcy, ani śladów pracy rzemieślniczej minionego okresu" (Władysław Borusiewicz — „Konserwacja zabytków budownictwa murowanego", Warszawa 1971). „W efekcie takiego działania (rekonstrukcji — przyp. W.Ł.) uzyskujemy obiekt przypominający zniszczony zabytek, a różniący się od niego brakiem autentyzmu. Konserwacja zabytków jako nauka uważa, że obiekt taki nie jest już zabytkiem" (Olgierd Czerner — „Rozważania konserwatorskie", Wrocław 1973). Anatema, która została rzucona przez świat ochrony zabytków na rekonstrukcję i która swoje prawno-definicyjne usankcjonowanie znalazła w międzynarodowej konstytucji ochrony i konserwacji zabytków, Karcie Weneckiej („Wszelkie prace rekonstrukcyjne będą musiały być z góry wykluczone" — fragment art. 15), miała być rzeczą bezsporną i wydawało się, że tak też będzie. Jednakże bardzo wcześnie pewność ta została zachwiana — gdy w pierwszych latach 4 — Łysiak na łamach 49 naszego stulecia wystąpił problem kampanili San Marco w Wenecji. Mając osłabioną konstrukcję wieża ta runęła. Włosi rozumieli, że z purystycznego punktu widzenia w postępowaniu z zabytkami, to jest chcąc pozostać w zgodzie z tymi samymi prawidłami, które sami sformułowali dla całego świata — nie powinni odbudowywać wieży. Zdawali sobie jednak sprawę również z tego, że jeśli się jej nie odbuduje, wówczas kolosalnemu zeszpeceniu (drastycznemu okaleczeniu charakteru zabytkowego) ulegnie przepiękny plac św. Marka, nazwany przez Napoleona „salonem Europy". I odbudowali dzwonnicę. Rekonstrukcja kampanili San Marco była dla wielu pu-rystów szokiem, powszechnie jednak zaakceptowano decyzję Włochów jako wyjątek potwierdzający regułę. Podstawą do tej akceptacji była nie tyle wartość artystyczna zniszczonego obiektu, bo przy takim rozumowaniu można by odbudowywać wszystko, co tylko się zapragnie, tłumacząc to wyjątkową cennością obiektów, ile względy o charakterze urbanistycznym. Biorąc pod uwagę samą tylko dzwonnicę — jej zreprodukowanie było najzwyklejszą rekonstrukcją, a więc działaniem z punktu widzenia prawideł nagannym. Gdy jednak spojrzało się na rzecz szerzej, to jest na cały plac San Marco, okazywało się, że odbudowa wieży (jego akcentu pionowego) była tylko odtworzeniem fragmentu pewnej integralnej całości zabytkowej, a więc w kategoriach urbanistycznych restauracją! Tylko że kategorie te nie były jeszcze wówczas rozpatrywane w świecie ochrony zabytków, nie operowano tak dużą skalą — pojęcie zabytku ograniczało się do poszczególnych obiektów, co nie mogło trwać długo. Z biegiem czasu pojęcie zabytek zostało rozszerzone — zaczęto przez nie rozumieć nie tylko pojedynczy obiekt, lecz także wszystko, co go otacza i współpracuje z nim (to, co wraz z nim tworzy wartość historyczną i estetyczną). Dzisiaj jest to już nie tylko otoczenie architektoniczne, ale także środowisko przyrodnicze, nawet niebo! (najlepszy 50 przykład mamy w Warszawie, gdzie drapiące chmury budynki, które postawiono w tle Starego Miasta, zeszpeciły jedną z najpiękniejszych zabytkowych panoram Europy). Problemy skali urbanistycznej, retroaktywnie usprawiedliwiające w pełni m.in. rekonstrukcję kampanili San Marco, zostały po raz pierwszy opracowane w definicjach i zasadach w opublikowanej w roku 1974 „Propozycji nowej wersji Karty Weneckiej" (A. Gruszecki i W. Łysiak z Instytutu Podstaw Rozwoju Architektury PW). W dokumencie tym rozgraniczono także różne rodzaje odbudów, uznając, że „niezwłoczne odtworzenie ostatniej fazy zabytku (sprzed jego zniszczenia w wyniku działań wojennych bądź katastrofy), który istnieje jeszcze w świadomości żyjącego pokolenia i ma zachowaną poważną część substancji historycznej", jest czymś słuszniejszym niż całkowicie naganne „odtworzenie jednej z faz rozwojowych obiektu historycznego, który nie istnieje już w świadomości żyjącego pokolenia i nie ma zachowanych jego reliktów bądź ilość ich jest nieznaczna". Nie jest przypadkiem, że cytowany dokument został sformułowany przez Polaków, albowiem polskie dzieje (długa niewola narodowa i liczne zniszczenia wojenne) zupełnie odmiennie niż dzieje innych narodów — najbardziej zasłużonych przy wypracowywaniu zasad konserwatorskich (Włochy, Francja, Austria i Wielka Brytania) — kształtowały nasze doświadczenia w postępowaniu z architektoniczną spuścizną narodową. W ciągu 200 lat znęcano się nad naszymi zabytkami z taką zajadłością, że całkowita rezygnacja z rekonstrukcji, przynajmniej najcenniejszych, symbolicznych dla narodu obiektów, była zbyt trudna do przyjęcia. Co prawda pierwsze polskie zasady konserwatorskie, sformułowane na przełomie XIX i XX wieku, pozostawały w pełnej zgodzie z najbardziej postępowymi tendencjami (zasada podstawowa: konserwacja, czyli drobne bieżące naprawy, pozwalające utrzymywać obiekt w dobrym stanie), gdy jednak wypłynął problem Wawelu — wybitny polski 51 historyk sztuki i konserwator zabytków, Stanisław Tomko-wicz, oświadczył w roku 1908 publicznie: „Wszakże zasada ta (niedopuszczalność rekonstrukcji—przyp. W.Ł.), słuszna i zdrowa, musi ulegać pewnym modyfikacjom w zastosowaniu praktycznym". Od „modyfikacji zasad" do pełnej akceptacji rekonstrukcji było już stąd bardzo blisko. Momentem przełomowym stała się I wojna światowa, gdy kilka frontów przewaliło się przez ziemie polskie niczym zabytkożerczy walec i zostawiło morze ruin. Już w trakcie działań wojennych, w roku 1915, zdesperowane Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Przeszłości, nie oglądając się na kanony, wydało odezwę z następującym sformułowaniem: „Budowle mogą być odbudowywane historycznie, tj. rekonstruowane w całości w ich poprzednim wyglądzie przed zniszczeniem". Druga część tego sformułowania: „tylko w takim wypadku, gdy są po temu poważne względy natury artystycznej i pamiątkarskiej", mogła być nie tyle klapą ograniczającą masowość rekonstrukcji, ile wytrychem do pełnej w tym względzie dowolności, co jednak — na szczęście — nie nastąpiło. Zupełnie inaczej ukształtowała się sytuacja po II wojnie światowej, w której kolosalne zniszczenia polskich zabytków nie były już konsekwencją li tylko samej obiektywnej furii wojennej, lecz często premedytacji o charakterze politycznym. W innych krajach zabytki też legły w gruzach, co musiało spowodować spore zamieszanie w świecie konserwatorskim, albowiem do owego czasu reguły ochrony zabytków zostały bardzo uściślone i kategorycznie wykluczały możliwość odbudowy. Z jednej strony zasady, z drugiej ogrom zniszczeń. Nie wiedziano, na co się zdecydować, trwały gorące dyskusje i spory. Decyzję podjęła Polska. Nikt nie miał do tego większego prawa, gdyż do żadnego innego narodu nie odnosiły się bardziej niż do Polski słowa Hitlera: „Zniszczyć kulturę narodu — to znaczy zniszczyć sam naród", i w żadnym innym kraju „nadludzie" spod znaku swastyki nie przeprowadzili planowej, „naukowo" 52 przygotowanej akcji eksterminowania zabytków. Poza setkami pojedynczych zabytków, zniszczone zostały w 60— 90 procentach zabytkowe zespoły staromiejskie Warszawy, Gdańska, Poznania, Wrocławia, Szczecina, Olsztyna, Opola, Głogowa, Elbląga, Stargardu, Malborka, Kołobrzegu, Koszalina, Braniewa, Pyrzyc, Pyskowic, Raciborza i innych miast. Widząc to, Polacy uznali, że nie odbudować przynajmniej najcenniejszych zabytków znaczyłoby pozwolić, by zatriumfowało hitlerowskie barbarzyństwo. Dlatego też na Ogólnopolskiej Konferencji Historyków Sztuki, w roku 1945 w Krakowie, sformułowano program działania w następujących słowach: „Znaczenie zabytków przeszłości dla narodu jaskrawo uwypukliły doświadczenia ostatnich lat, kiedy Niemcy, pragnąc zniszczyć nas jako naród, burzyli pomniki naszej przeszłości. Bo naród i pomniki jego kultury to jedno. Z tej politycznej tezy wynikają zasadnicze wnioski, nie zawsze zgodne z naukowym poglądem. Nie mogąc zgodzić się na wydarcie nam pomników kultury, będziemy je rekonstruowali, będziemy je odbudowywali od fundamentów, aby przekazać pokoleniom, jeżeli nie autentyczną, to przynajmniej dokładną formę tych pomników pamięci (...) Zabytki bowiem nie są potrzebne wyłącznie dla smakoszów, ale są to sugestywne dokumenty historii w służbie mas. Wyzbyte wartości starożytniczych, będą nadal pełniły służbę dydaktyczną i emocjonalno-architektoniczną. Wymowa kształtu architektonicznego jest niezależna od tego, kiedy go wykonano". Zgodnie z powyższym, puszczono w ruch machinę rekonstrukcji, poczynając od Starego Miasta w Warszawie. Ówczesny generalny konserwator zabytków, prof. Jan Za-chwatowicz, mówił: „Rozumiemy dobrze jedyną wartość obiektów w ich autentyczności. Nie łudzimy się i nie chcemy nikogo łudzić, że rekonstruowany obiekt zabytkowy ma wartość zabytku. Doświadczenie nasze wskazuje jednak, że istnieje możliwość odtworzenia charakteru pewnych ca- 53 łości urbanistycznych, placów i ulic lub sylwety zespołu". Wywiązała się na ten temat międzynarodowa dyskusja, padły głosy krytyczne. Ważyły się: na jednej szali akademizm konserwatorski, na drugiej, polskiej, argument o potrzebie podtrzymania siły duchowej narodu przez zwrócenie mu jego zabytków. Wówczas to polscy naukowcy użyli terminu „dowód osobisty". Na pytanie, dlaczego lekceważąc zasady konserwatorskie rekonstruujemy, odpowiedzieli: „Jeśli nikczemna ręka skradnie i zniszczy dowód osobisty tożsamości obywatela, idzie on po nowy i otrzymuje go!". Najzagorzalszych krytyków zaprosiliśmy do kraju. Wielu z nich było zauroczonych, w prasie zachodniej zaczęły się ukazywać artykuły pełne gorącego poparcia dla polskich inicjatyw. Najciekawszą była wszakże opinia sławnego dzisiaj pisarza, Gabriela GarciiMarąueza, który zwiedziwszy odbudowywaną warszawską Starówkę napisał o tym w wychodzącym w Bogocie magazynie „Cromos", chwaląc nas, jednakże nie bez nutki subtelnej ironii:-„Osobliwe jest to miasto, które zrobiono na podstawie fotografii. Średniowieczne uliczki pachną świeżą farbą. Czterechsetletnie fasady nie są jeszcze wykończone. Na rusztowaniach pracują malarze urodzeni w roku 1925, kładąc ścienne malowidła, które z dnia na dzień będą miały 300 lat". Liczyły się jednak opinie specjalistów. Jeden z najznakomitszych, austriacki profesor Walter Frodl, powiedział wówczas o warszawskim Starym Mieście: „Jest rzeczą zrozumiałą, że ten rodzaj odbudowy wywiera fascynujące wrażenie. Nawet przeciwnicy tej metody zostali przekonani, kiedy stanęli przed nowo wzniesionymi budowlami". W rezultacie cała Europa, wzorując się na Polakach, podjęła na szeroką skalę przedsięwzięcia rekonstrukcyjne. Francuzi odbudowali Saint-Malo, Włosi Monte Cassino, Rosjanie Carskie Sioło pod Leningradem itd. Celowo też wstrzymano aż do roku 1964 opracowanie Karty Weneckiej, która ostatecznie i bezwyjątkowo zabroniła odbudów, by dać czas na zakończenie już rozpoczętych. Uznano dwa pier- 54 wsze powojenne dziesięciolecia za okres wyjątkowy, nie podlegający regułom. Po nim wróciła, jeszcze ostrzejsza niż. przedtem, anatema na rekonstrukcję. Zdaniem polskich naukowców (nie wszędzie podzielanym), spod anatemy tej uchyla się Zamek Królewski w Warszawie. Jeśli bowiem cały świat zaakceptował wyjątkowość dwóch powojennych dekad (przymknięcie oczu na zasady, dopuszczenie rekonstrukcji), to powinien również zaakceptować odbudowę Zamku Warszawskiego, który miał być wskrzeszony razem z całą Starówką, w tym samym czasie. Niefortunna decyzja wstrzymania tej realizacji, odblokowana po niespełna ćwierćwieczu, mocno opóźniła odbudowę Zamku, lecz w tej sytuacji należy uważać, iż jest to powojenna odbudowa z poślizgiem czasowym zawinionym nie przez konserwatorów, lecz polityków. Inaczej mówiąc: Zamek Królewski przeniósł w nasze lata owe wyjątkowe zasady (a raczej odstępstwo od zasad) tamtego okresu. Wziąwszy powyższe pod uwagę — czemuż to ozdobiłem termin „rekonstrukcja" przymiotnikiem szatańska? Otóż przed kilkoma laty wydawało się rzeczą oczywistą, iż odbudowa Zamku Warszawskiego — jedynego integralnego elementu Starego Miasta jeszcze nie odbudowanego — nie stanie się źle zrozumianym precedensem dla innych, niczym już nie usprawiedliwionych rekonstrukcji kubatur zabytkowych. Tak być powinno chociażby z prostego szacunku dla wyjątkowych motywów i wyjątkowej rangi tamtego przedsięwzięcia. Tak się jednak nie stało. Nieprzerwanie od 30 lat wznosimy, ostatnio z coraz większym natężeniem, bezwartościowe reprodukcje zabytków, a także setki „upiększeń" (hełmy, wieże, wykusze, wnętrza etc.) zabytków autentycznych w kształcie, jakiego one nigdy w historii nie posiadały (notabene Zamek Królewski też nie jest od tego wolny). Albowiem nieodrodnym dzieckiem bękarta rekonstrukcji jest „twórcza fantazja" rekonstruktorów, radosna i niepohamowana, wynikająca m.in. z ich autorskich ambicji (re-konstruktor nie chce być tylko kopistą — chce być ostatnim 55 w łańcuchu twórców zabytku) i z tego, że w większości przypadków nie sposób, z braku pełnych źródeł, odtworzyć wiernie kształtu historycznego. Wymyśla się więc brakujące fragmenty i tak mnożą się pseudozabytkowe „Disneylandy". Co gorsza, na niektórych uczelniach (np. krakowski Wydział Architektury, prof. Zin) wychowuje się w tym duchu młodą kadrę specjalistów, a to z punktu widzenia prawidłowej konserwacji zabytków jest już — excusez le mot — działalnością deprawacyjną. W jej efekcie grozi nam wybudowanie, przez tak wyedukowanych projektantów „obiektów historycznych", trzeciej Polski — Polski bajkowych makiet udających zabytki i zabytków odartych z autentycznego charakteru przez duże rekonstrukcyjne uzupełnienia! Jako że rekonstrukcja to podnoszenie zabytku z ruiny (kompletnej lub częściowej) — problem ruiny jest w omawianym temacie zagadnieniem wielce istotnym. Niestety — w Polsce ruina to termin wzbudzający w następstwie zniszczeń wojennych określone, negatywne, skojarzenia. Uważamy ją za coś hańbiącego. I to właśnie, w połączeniu ze zjawiskiem zalewu rekonstrukcji, wywołuje rodzaj masowej psychozy, polegającej na uznawaniu za prawidłową reprodukcję zabytków, przy równoczesnym negowaniu wartości ruiny. Musimy wreszcie zrozumieć, że ruina powstała z rozkazu Hitlera (np. Zamek Królewski), w której przypadku pożądana była odbudowa, jest czymś zupełnie innym niż ruina historyczna, którą oglądali nasi przodkowie od dziesiątków lub setek lat i która stanowi zabytek właśnie jako ruina'.Jej substancję zabytkową, która jest „niepowtarzalnym nosicielem faktury pierwotnej dzieła" (prof. K. Piwocki), musimy — tak jak się to robi w wielu krajach — uszanować. Jest to naczelnym hasłem prawdziwej konserwacji zabytków. My zaś, miast — jak Anglicy, Francuzi, Czesi i inne nacje — konserwować ruiny i czynić z nich romantyczną „biżuterię" krajobrazu (tak zrobiliśmy z zamkiem w Ogrodzieńcu i z kościołem w Chojnie, które są w Polsce wyjątkami potwierdzającymi 56 regułę), albo pozwalamy im sczeznąć zupełnie, albo odbudowujemy je do połysku, aż po kogutka na szczycie najwyższej wieży. Ta nasza miłość do rekonstrukcji nie musiałaby się wydawać arcygrzeszną ludziom mojego pokroju, gdyby tylko łamała zasady konserwatorskie w sytuacji pełnego zabezpieczenia autentycznych zabytków. Sytuacja jednak wygląda tak, że większość tych ostatnich nie może się doczekać ratunku i liczba ich, przy wydatnej pomocy warunków atmosferycznych, zmniejsza się z roku na rok. Wali się Kraków, giną dworki, butwieją wiatraki, rozsypują się zamki — bo, zamiast na prawidłowe interwencje konserwatorskie, większość przeznaczonych na ochronę zabytków pieniędzy i mocy przerobowych lokujemy w makietach zabytków, w rekonstrukcjach! Często odczekujemy beztrosko, aż nie konserwowany zabytek ulegnie zagładzie, po czym go z zapałem odbudowujemy. Czyż nie powinniśmy najpierw uratować prawdziwych zabytków a dopiero potem, choćby za sto lat, stawiać sobie kopie? Powinniśmy, ale robimy inaczej. I dlatego rekonstrukcje są rzeczą z gruntu niemoralną — każda z nich jest wyrokiem śmierci dla sporej liczby autentycznych zabytków, dla których ratowania nie starcza funduszy! Przed laty prof. Piwocki przestrzegał: „Niebezpieczeństwo polega na tym, że praktyka ta stwarza pokusy beztroskiego omijania konieczności ochrony samej substancji zabytkowej dzieła, i to nie tylko z przyczyn ekonomicznych czy technicznych, ale także z beztroski i wygodnictwa". Słowo stało się ciałem — nagminną dzisiaj praktyką, łatwizną, na którą idą polskie przedsiębiorstwa, jest celowe rozbieranie istniejącego autentyku przeznaczonego do konserwacji i jego natychmiastowe odtwarzanie, albowiem rekonstrukcja (nowa budowa) jest wygodniejsza od pieczołowitej konserwacji substancji zabytkowej!* Czyż to nie barbarzyństwo ! ? * Patrz artykuł „Sposób na zabytki" w tym samym rozdziale. 57 W krajach zachodnich i zwłaszcza w kuluarach UNESCO te wątpliwe osiągnięcia „polskiej szkoły rekonstrukcji zabytków" (funkcjonujące w Europie szydercze określenie) spotyka ostra, zjadliwa krytyka. To, że jest ona słuszna, to jedna strona medalu. Drugą stroną są niezbyt czyste rączki i sumienia krytyków. Albowiem zawarte w Karcie Weneckiej kanony postępowania z zabytkami, których tak bronią eksperci zachodni i dostojnicy UNESCO, są po cichu przez nich samych w najbardziej bezwstydny pod słońcem sposób gwałcone. Cichcem dokonuje się rekonstrukcji w całej Europie (fakt, że nie tak wielkich kubaturowo jak nasze), a już to, co robi na innych kontynentach arcystrażnik prawidłowej ochrony zabytków, UNESCO, woła wprost o pomstę do nieba. UNESCO, ta szlachetna i nadęta ponadnarodowa instytucja kulturalna, która podobnie jak FAO gros swych funduszy przeznacza na utrzymywanie scentralizowanej biurokracji, wydawanie publikacji, których nikt nie czyta, i na ogół zbędne konferencje i podróże, stała się od kilku lat płaszczyzną rozgrywek, wśród których dominują naciski polityczne i dyskryminacja polityczno-rasowa. Począwszy od nieżyjącego Andre Malraux, poprzez Heinricha Bólla i Stephena Spendera, aż po Komitet Laureatów Nagrody Nobla, tysiące artystów i intelektualistów świata publicznie zadeklarowało bojkot UNESCO aż do chwili, gdy zacznie się ono zachowywać przyzwoicie). Jeśli chodzi o ochronę zabytków, to postępowanie UNESCO nosi—jakżeby inaczej — hasło zawarte w owym szatańskim słowie „rekonstrukcja", Z wielu przykładów podam dwa najsławniejsze. UNESCO-wskie przedsięwzięcie opatrzone kryptonimem „Tunis-Kartagina" przewiduje częściową rekonstrukcję starożytnego miasta (miasta!), przy czym Francuzi pragną zrekonstruować najstarszą Kartaginę, punicką, a Włosi Kartaginę rzymską, z czym Francja za żadne skarby nie chce się zgodzić („Byłoby to uświęceniem symbolu imperializmu rzymskiego!"). Obrzucający 58 się epitetami panowie zupełnie zapomnieli o zasadach konserwacji zabytków i szermują wyłącznie argumentami politycznymi. Czymś jeszcze bardziej pikantnym jest fakt, iż UNESCO, nieprzejednany obrońca tych zasad i bezkompromisowy krytyk polskich rekonstrukcji, naciskana przez polityków i rekinów przemysłu turystycznego, finansuje (w grę wchodzą miliardy dolarów) obecnie gigantyczną rekonstrukcję całego Babilonu! Zreprodukowano już świątynię boginii E-Mach oraz część pałacu Nabuchodonozora i murów obronnych. Prace potrwają 15 lat. W pierwszych reportażach dziennikarze, nie będący wcześniej przeciwnikami rekonstrukcji, określili powstającą megamakietę mianem „jarmarczna tandeta". Ale Babilon to nie nasze zmartwienie, martwmy się o własne zachwaszczone rekonstrukcjami podwórko. „Zabytków" mamy coraz więcej — autentyków coraz mniej. Wskrzeszając pozornie tradycję —• coraz dokumentniej ją niszczymy. „LITERATURA" 26 października 1978 Przekupcie mafię, a Wenecja będzie uratowana (...) Powódź z 1966 roku była kroplą, która przepełniła czarę bierności. Rząd włoski za pośrednictwem swej delegacji zwrócił się wówczas do UNESCO z prośbą o pomoc dla ginącego miasta. W tym samym dniu, w którym Włosi wyciągnęli ręce do świata, Konferencja Generalna UNESCO uchwaliła rezolucję inicjującą międzynarodową kampanię ratowania Miasta Dożów przed zgonem. Przyczyny, dla których Wenecja umiera, są następujące: „Acque alte" — tzw. wysokie wody, okresowe zjawisko przyboru morza spowodowane czynnikami astronomicznymi (przypływy), atmosferycznymi (sirocco) i hydrodyna- 59 micznymi (wahania poziomu wód Adriatyku i prądy morskie). Zalewając Wenecję wysokie wody codziennie urywają jakiś procent odporności Perły Adriatyku. Względy geologiczne. Co stulecie kora ziemska podnosi swą temperaturę o 0,1 stopnia Celsjusza. Skutkiem tego co 10 lat wzrasta o 11 mm poziom mórz zasilanych przez topniejące lodowce. Rejon Adriatyku podlega także ruchom tektonicznym, z powodu których ląd między Triestem a Wenecją obniżył się przez ostatnie 40 lat o ponad 10 cm. Przemysł — chemikalia w wodzie morskiej. Wenecja to nie tylko wyspy. Jej częścią są również położone na wybrzeżu: nowe miasto Mestre oraz Marghera, największy włoski port naftowy i centrum przemysłu chemicznego. Żrące ścieki spływają do laguny, niszcząc florę i faunę podwodną i nadgryzając fundamenty zabytkowych budowli (większość z nich oparta jest na drewnianych palach). Przemysł — chemikalia w powietrzu. Mestre i Marghera są także winne weneckiego air-pollution. 15 tys. ton zagęszczonego kwasu siarkowego wypluwanego rocznie przez przemysł, w połączeniu z wilgotnym i słonym powietrzem morskim, stwarza mieszankę masakrującą zabytki miasta. „Rak" kamienia i metalu. Pleśnieją freski, kruszą się tynki, rozkładają zaprawy, posągi (np. na bazylice S. Maria delia Salute i w Pałacu Dożów) zamieniają się w trędowate kaleki, nie ostaje się nawet brąz słynnych koni z bazyliki S. Marco. Przemysł — studnie. Jednym z powodów pogrążania się Wenecji jest osiadanie gruntu na skutek wypompowywania wód podskórnych. Katastrofą stało się kopanie potężnych ujęć słodkiej wody przez ośrodek przemysłowy. W samej Margherze pracuje ponad 70 wielkich studni maszynowych. Przemysł — osuszanie bagien. Jak stwierdzono: drastyczne zwiększenie częstotliwości występowania acąue alte nastąpiło od roku 1933, a więc od czasu osuszenia bagnisk pierwszej strefy przemysłowej. Problem osuszania bagien ma kapitalne znaczenie dla sytuacji miasta. Od stuleci woda 60 morska dostająca się do laguny była w swym nadmiarze pochłaniana przez barene (gąbczaste trzęsawiska na lądzie stałym). Od kilkudziesięciu lat ta naturalna równowaga ulega zachwianiu — Marghera „połyka" wybrzeże osuszając kolejne połacie bagien. Przemysł — destrukcja mierzei. Na domiar złego przerwana została mierzeja, tarcza miasta od strony morza. Dla zwiększenia rangi i obrotów portu przemysłowego, między Marghera a Malamocco wybudowano potężny kanał przecinający mierzeję i lagunę — mogą nim wpływać tankowce o wyporności 50 tys. ton. Przez wytworzoną w ten sposób „dziurę" wlewa się wysoka fala adriatycka, która nie znajdując ujścia w osuszonych barene, uderza z całą siłą w miasto. Inne przyczyny. Jest ich wiele, mniej lub bardziej poważnych. Bestialskie poczynania turystów, produkcja trawienna weneckich gołębi (w ich kale również zawarte są związki niszczące zabytki), zastępowanie tradycyjnych gondoli wiosłowych motorówkami (fale wywoływane śrubami osłabiają mury budowli) i wreszcie głupota władz miejskich (np. zainstalowanie boiska do koszykówki w jednej z sal klasztoru Miłosierdzia, pełnej XVI-wiecznych fresków!). Oto bilans efektów wszystkich wyżej wymienionych czynników: w wyniku działania wody (od dołu) i smogu (od góry) Wenecja traci rocznie 6 proc. rzeźb marmurowych, 5 proc. fresków, 3 proc. obrazów i 2 proc. malowideł na drewnie. Bezpośredniemu zagrożeniu podlega 450 spośród 900 pałaców, 200 spośród 324 obiektów sakralnych i 147 światowej sławy obrazów. Znikają jeden po drugim przepyszne ogrody założone w XVI wieku, a tysiące zawilgoconych domów mieszkalnych znajduje się na skraju ruiny. Łącznie, aż połowa wszystkich budowli weneckich zbliża się już do tego stanu, jaki nazywamy ruiną! Do końca stulecia Wenecja utraci co najmniej połowę mieszkańców. Emigrują głównie młodzi (do Mestre i Mar-ghery) oraz bogaci (do Mediolanu i Turynu), jak szczury 61 .-'"1 z okrętu, który rzeczywiście tonie. Pozostaje biedota, gnieżdżąca się w budynkach, których zabytkowość polega także na tym, że 90 proc. z nich nie ma co., a 74 proc. nie posiada nawet łazienki. „Wszystko jest zwrócone przeciwko nam — mówi młody wenecjanin reporterowi tygodnika „Epoca" — wszystko! Ożeniłem się teraz i chciałem pozostać w moim mieście, ale nie udało mi się, nie znalazłem godziwego mieszkania. A przecież domy są, mówi się nawet, że mają budować nowe. Tylko że nie dla nas, dla miliarderów, którzy chcą mieć swoje apartamenty w Wenecji, bo to teraz takie modne!" Te nowe planowane domy, o których „mówi się", to jedna z wielu weneckich afer. Okazuje się, że pod naciskiem „majętnych ludzi i przedsiębiorstw" władze miasta, zamiast kompleksowo ratować Wenecję, zamierzyły podzielenie jej na strefy: A (centrum, wokół placu św. Marka, pod ochroną) i B (teren obrzeżny, „wyburzany stosownie do potrzeb" i zabudowywany nową architekturą). Wizja tego „nowoczesnego lunaparku" wywołała wściekłość społeczeństwa. Przewodnicząca walczącej z owym planem organizacji Venezia Nostra: „Stary historyczny ośrodek otoczony wysokościowymi hotelami — to wstrząsa sumieniem każdego patrioty!" Wenecja dostarcza wielu innych jeszcze powodów do wstrząsów sumienia, albowiem nieustannie mnożą się w niej skandale korupcyjne i kryminalne afery związane z pomocą całego świata dla tonącego cudu urbanistyki. Formy międzynarodowej pomocy zostały omówione w Wenecji w lipcu 1969 roku, w trakcie obrad Międzynarodowego Komitetu Doradczego do spraw Wenecji. Postulaty Komitetu zostały przedstawione na 83 sesji Rady Wykonawczej UNESCO, z której inicjatywy rozpoczęto wielką akcję propagandową na całej kuli ziemskiej. I z całego globu zaczęły płynąć rwącym strumieniem miliony dolarów... A tymczasem najnowsza ekspertyza, wykonana przez we- 62 necki Instytut Badania Dynamiki Wielkich Mas, wykazała, że obecnie Wenecja tonie z szybkością 0,4—0,6 cm rocznie, Lido zaś aż 1 cm rocznie!, co oznacza, że urodzony w 1976 roku mieszkaniec miasta będzie w ciągu swego życia świadkiem zapadnięcia się Perły Adriatyku w wodę o około 35—40 cm. Liczby te przeraziły ekspertów. Podjęto szybkie decyzje o kontrakcji i wydawało się, że „nie będzie sprawy", tym bardziej że nie brakowało pieniędzy. Na apel UNESCO: „Ratujmy Wenecję!" odpowiedziały najbogatsze kraje świata i w ten sposób zebrano aż 510 milionów dolarów. Co prawda przez następne dwa lata trwały awantury między władzami weneckimi a rządem włoskim na temat, kto ma dysponować tymi funduszami, lecz w końcu parlament włoski zatwierdził głośną ustawę „Lex Venezia". Zawierała ona uroczyste, kwieciście sformułowane gwarancje, że sumy te zostaną w całości wykorzystane zgodnie z ich przeznaczeniem — na uratowanie zabytków Wenecji i przywrócenie zachwianej równowagi naturalnej laguny, a także ostateczne zapobieżenie katastrofalnym po wódziom (w 1966 roku Wenecja ocalała tylko dlatego, że poziom wody morskiej był akurat niski z powodu odpływu). Po czym przystąpiono do prac. Po dwóch następnych latach skontrolowano efekty. Co zostało zrobione? Wyekspediowano z miasta 10 tys. gołębi, podniesiono zalewane wodą posadzki w dwóch kościołach, naprawiono kilka tynków i kilka fundamentów wzmocniono zastrzykami cementowymi, odrestaurowano kilka pałaców. I to wszystko za 510 milionów dolarów! W mieście zaczęto rozwieszać transparenty: „Wenecja zdradzona i okradziona!", a międzynarodowe sfery polityczne i kulturalne zrozumiały, że zostały przez Włochów wykiwane. Okazało się, że do Wenecji nie dotarł ani jeden cent z ponad 500-milionowego kredytu międzynarodowego! Wówczas to kilku europejskich polityków i kilku obrotnych dziennikarzy zaczęło szukać odpowiedzi na pytanie: 63 gdzie, u licha, podziały się te wielkie pieniądze?! Znaleźli odpowiedź, oczywiście nieoficjalną: rząd włoski przeznaczył całą tę sumę na ratowanie waluty włoskiej walącej się w dół po schodach inflacji! Mówiono także o straszliwych „dolach" korupcyjnych. Rozwścieczona prasa europejska popuściła sobie cugli. Zachodnioniemiecki „Stern": „To, o czym marzyli Bizantyjczycy i Turcy, do czego nie doprowadziły burze morskie i pożary, staje się dzisiaj dziełem klas rządzących Włochami: zagłada Wenecji zbliża się nieuchronnie z roku na rok, z miesiąca na miesiąc". Londyński „Times": „Najważniejszym zadaniem powinno być uchronienie Wenecji przed rządem włoskim i lokalnymi władzami!" Międzynarodowa pomoc dla Wenecji obejmowała nie tylko fundusze, lecz także unikalne materiały budowlane. Te również rozkradziono. Pisarz włoski, lndro Montanelli: „Marszałek Tito ofiarował nam dużą ilość kamienia z lstrii, jedynego materiału odpornego na działanie słonej wody morskiej. Gdzie się podział ten kamień?! Do Wenecji nie dotarła ani jedna sztuka!". Mało tego. Na dary z zagranicy (również pieniężne) Włosi... nałożyli podatek obciążający ofiarodawców!!! Kiedy Stany Zjednoczone przysłały dla instytutów naukowo-badawczych Wenecji unikalną aparaturę do badań oceanograficznych, władze finansowe Rzymu zablokowały przesyłkę i zmagazynowały ją w takich pomieszczeniach, że gdy po kilkumiesięcznej walce (ambasada amerykańska utworzyła specjalny komitet dla odblokowania daru) udało się ją odblokować — wszystkie instrumenty były już przerdzewiałe. Nic więc dziwnego, że brytyjski „Guardian" wysunął propozycję oddania Wenecji pod nadzór ONZ, a zawsze trzeźwy „Times" bez cienia drwiny zaproponował nową międzynarodową zbiórkę pod hasłem „Korupcja dla Wenecji". Według tej koncepcji, jedyną szansą ratunku dla Perły Adriatyku jest zebranie kolejnych 500 milionów dolarów i rozdzielenie ich między trzy wpływowe ośrodki włoskie: po- 64 lityków, którzy się wreszcie „nażrą" i pozwolą ratować Wenecję, mafię, która jako jedyna może tych polityków zmusić do działania na rzecz Wenecji, i wielki przemysł, by przestał zatruwać miasto i częściowo się z niego wyniósł (przemysł ten nie jest Wenecji potrzebny: na 130 tys. mieszkańców miasta w Mestre i Margherze pracuje tylko 4 tys., kapitały zaś i tak odpływają do Mediolanu). Wciąż nie wiadomo (poza oczywistą konserwacją, restauracją i adaptacją całej architektury), w jaki z technicznego punktu widzenia sposób należy ratować Wenecję. Włoski inżynier Eugenio Miozzi, naczelny architekt Genui, zaproponował wielkie tamy mające zamknąć drogę przypływom i odpływom, lecz projekt ten odrzucono nie tyle ze względów krajobrazowo-estetycznych, ile że efektem byłoby zakłócenie systemu oczyszczania wód laguny przez morze, a zakłócić rytm wody w lagunie znaczyłoby spowodować śmierć Wenecji. Odrzucono też kilka innych projektów (m.in. olbrzymich tam na Adriatyku, między ujściem Padu a wybrzeżem Jugosławii, oraz zmiany przebiegu kanałów morskich)... Plany, narady, konsultacje, zebrania, kongresy, uchwały, powoływanie organizacji i ekspertów, badania, gwarancje, przyrzeczenia, zapewnienia, projekty, obietnice... Tak już od dokładnie 10 lat. A Wenecja wciąż tonie! Chce się płakać, kiedy staje się na placu św. Marka, gdy jest on zalany po kostki wodą (do spacerów służą wówczas specjalne drewniane kładki), ale można się też i śmiać, jeśli ktoś zechce. Wielką karierę zrobił wydany drukiem pamflet pt. „Kilka propozycji zburzenia Wenecji". Wśród nich: dynamit, zmasowany ogień artylerii i wzniecenie epidemii szału wśród ludności miasta, która sama zburzy architekturę. Na końcu: „Bądźcie spokojni, to nie będzie kosztować zbyt drogo. Większość roboty została już wykonana". Chce się krzyczeć: Ludzie, opamiętajcie się! „Ludźmi wszak jesteśmy — pisał Wordsworth o upadku Republiki Weneckiej — przeto musimy smucić się, gdy niknie nawet 5 — Łysiak na łamach 65 V, cień dawnej wielkości". Nawet cień! Dawno temu wydarzyło się w Wenecji coś cudownego. Szarpnięto pewną strunę w instrumencie ludzkiego geniuszu, która już więcej nie zabrzmi pełnym tonem, a która pozostawiła po sobie lagunę z bajki. Może to echo potrafi nas natchnąć. Może. W chwili obecnej — niestety — ze zjawiskiem światowej troski o los Serenissimy (dawny tytuł Republiki Weneckiej) wiąże się nierozerwalnie postać kosmopolitycznego eksperta UNESCO, który jak zły duch krąży po snobistycznych salonach Europy i udając anioła zmartwychwstania zapewnia, że wszystko będzie OK, że zmienił się klimat, więc nie ma obaw, inicjuje bicie medali pamiątkowych, organizuje koncerty na rzecz Perły Adriatyku, mówi, mówi, mówi — „działa". Wenecki gondolier Sandro Perego, zapytany przez reportera tygodnika „Stern", czy wierzy w to, że Wenecja zostanie ocalona, odparł: „Równie dobrze mógłbym próbować płynąć moją gondolą po lądzie". „POLITYKA" 25 września 1976 Sposób na zabytki „Kto uszkodzi lub zniszczy zabytek, podlega karze więzienia do lat 5 i grzywny" (z art. 73 Ustawy o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach). W sytuacji, gdy odbudowa Zamku Królewskiego w Warszawie dawno minęła półmetek i bliski jest już jej finał, oraz wziąwszy pod uwagę, że kompleksowa konserwatorska robota w Krakowie dopiero się szykuje — inwestycją priorytetową, pępkiem ochrony zabytków w Polsce, jest obecnie* rewaloryzacja Starego Miasta w Zamościu. W mieście tym, będącym jako zespół zabytkiem klasy zerowej (najwyższa wartość artystyczna, historyczna i nau- \ 66 kowa w skali światowej), trwają prace na olbrzymim froncie, a ich intensywność determinowana jest zbliżającą się galopem datą 3 kwietnia 1980 roku. W tym dniu minie 400 lat od chwili, gdy kanclerz i hetman wielki koronny, Jan Za-moyski, założył „Padwę Północy". Podniosły moment, 400-lecie, które będzie obchodzone z wielką pompą. Do tej chwili pierwszy etap prac, zwłaszcza bloki (grupy domów zamknięte poszczególnymi ulicami) wokół rynku, ma być ukończony. Żeby zdążyć, najlepiej byłoby zburzyć wszystkie autentyczne zabytki zamojskiej Starówki, po czym odbudować je od podstaw, czyli zre-produkować w formie murowanych, bezwartościowych makiet i atrap udających zabytki, bo jest to o wiele tańsze i szybsze, słowem, bardziej ekonomiczne od konserwowania i restaurowania starej substancji zabytkowej. Wszystkich się jednak nie da wziąć pod nóż, bo zrobiłaby się zbyt wielka draka, zbyt mocno naciśnięto by na odcisk opinii publicznej. Więc może przynajmniej część, choćby kilka, kilku nie zauważa... I to się, do diabła, w Zamościu robi! Zamość miał głupiego „pecha" — nie został zniszczony podczas ostatniej wojny. Brzmi to paradoksalnie, ale jest prawdą, i to nader prostą. Otóż dokonana przez nas wielka rekonstrukcja zespołów zniszczonych na skutek pożogi wojennej sprawiła, że w trakcie owych mozolnych, długoletnich i kosztownych prac zaniedbano bieżącą opiekę nad zabytkami nie uszkodzonymi. Trudno o lepsze przykłady niż w Gdańsku i w Warszawie. W Gdańsku odtworzono spalone fasady Starego Miasta, ale pozostawiono na łasce losu nie zniszczone kamieniczki przy ulicy Straga-niarskiej, co doprowadziło je po latach do stanu agonii. W Warszawie pieczołowicie odbudowano zmasakrowaną Starówkę, natomiast jedna z nielicznych kamieniczek, które nie uległy zburzeniu, przy ulicy Długiej, po- 67 padła przez konserwatorskie „zapomnienie" w taką ruinę, iż w roku 1973 trzeba ją było odbudować od podstaw (!), analogicznie jak te, które zginęły w Powstaniu. Gdyby stary Zamość legł w gruzach pod hitlerowskimi bombami, dzisiaj stałby nowy i świeżutki jak pączek. Ale Zamość ocalał, długo więc nikt nie kiwnął palcem w bucie, by mu pomóc, zaś czas, deszcz, śnieg, mrozy i tzw. grzybek hetmański robiły swoje. Aż zaprowadziły „Padwę Północy" na krawędź przepaści, czyli rozsypki i zgnicia. Dwa pierwsze apele o pomoc (z lat 1961 i z przełomu 1962—63) wystosowane do władz wojewódzkich i centralnych przez Miejską Radę Narodową w Zamościu — przeszły bez echa. Dopiero trzeci program renowacji Starego Miasta, przedłożony tym samym władzom w końcu roku 1970, trafił na sprzyjający moment i podatny grunt. W efekcie, na fali atmosfery pogrudniowej, 19 marca 1971 roku w ratuszu zamojskim odbyła się specjalna sesja Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie i Miejskiej Rady Narodowej Zamościa, przy udziale przedstawicieli dwóch ministerstw (Kultury i Sztuki oraz Gospodarki Komunalnej). Podjęto na tym spotkaniu decyzję o ratowaniu miasta, która to decyzja znalazła odbicie w „Uchwale o kompleksowej rewaloryzacji Starego Miasta w Zamościu". Wreszcie przystąpiono do prac. Przez pierwsze lata bieg tych robót był przysłowiowym „obrazem nędzy i rozpaczy", toteż powszechnie się mówiło, że nieprawidłowo prowadzone prace rewaloryzacyjne bardziej wykańczają perłę renesansu, niż to uczyniły minione cztery stulecia. Symbolem skandalu było śledztwo prokuratorskie z powodu belki stropowej, która runęła na głowy dostojnych gości podczas otwierania Salonu Biura Wystaw Artystycznych w nowo odremontowanej kamienicy przy Wielkim Rynku (notabene nawet w ratuszu, chociaż jego restauracja była traktowana priorytetowo, wkrótce po przecięciu wstęgi popękały ściany wewnętrzne, nawalił system wodociągowy etc). 68 Skandal zataczał coraz szersze kręgi i wymagał radykalnych pociągnięć. Przełom formalny nastąpił w roku 1974. Wówczas to Rada Ministrów podjęła uchwałę zatwierdzającą program prac renowacyjnych na kwotę grubo ponad miliard złotych (w 4 lata później Rada podjęła kolejną uchwałę — w sprawie uroczystych obchodów 400-lecia Zamościa w roku 1980). Przełom realizacyjny miał miejsce w początkach 1977 roku, kiedy to na stanowisko naczelnego dyrektora Przedsiębiorstwa Państwowego Pracownie Konserwacji Zabytków (PKZ) powrócił dr inż. Tadeusz Polak, jeden z tych cudownych maniaków ochrony starej architektury, którzy w sposób quasi-religijny wyznają XIX-wiecz-ną zasadę sławnego włoskiego „ojca konserwacji", Kamila Boita: „Aby urzeczywistnić dzieło konserwacji zabytku, trzeba go otoczyć tysiącem usilnych i czułych starań, natchnionych miłością płomienną i gorącym miłosierdziem, tak jak chorego otacza opieka małżonki czy siostry miłosierdzia". Wydawało się więc, że wszystko będzie w porządku. Ale nie jest. Cały problem polega na tym, że PKZ-ty nie mogły wystąpić same na placu boju, plac bowiem jest ogromny, zbyt wiele jest do zrobienia w krótkim czasie do 3 kwietnia Anno Domini 1980. Toteż drugim wykonawcą, działającym równolegle i mającym do odremontowania swoją pulę kamieniczek, uczyniono z woli wyższej Kombinat Budownictwa Komunalnego (KBK) w Zamościu, który — jak się okazało — od nieuzasadnionych wyburzeń zabytków nie stroni... O wyburzeniach wróble ćwierkały już przed kilku laty. W roku 1973 redaktorka Helena Kowalik zwróciła się w tej sprawie do konserwatorki miejskiej w Zamościu, mgr Marii Sarnik, i oto co przeczytaliśmy w „Życiu Warszawy" z 13 stycznia owego roku: „Korzystając z okazji 69 rozmowy z najbardziej kompetentną w Zamościu osobą w sprawie zabytków, zapytałam panią konserwator, czy prawdą jest, jakoby dla przyspieszenia odbudowy Starówki miano wyburzać co bardziej zniszczone kamienice i stawiać w ich miejsce podobne. Zaprzeczyła gwałtownie. Cóż za pomysł! To pogwałciłoby ideę odbudowy Zamościa. Stary gród ma w katalogu zabytków najwyższą, zerową, klasę nie ze względu na artystyczne walory poszczególnych kamieniczek, ale ze względu na unikalność urbanistycznych rozwiązań nadwornego architekta Bernarda Moranda. Jakże więc można robić w tym kompleksie szczerby? Na ratuszu panuje jednomyślność — zapewniła mnie mgr Sar-nik". W 4 lata później, również w „Życiu Warszawy" (z 31 marca 1977), Magdalena Godlewska napisała: „Zabytkowa materia zamojskiej Starówki sprawia ciągle niespodzianki, niczym organizm chorego. Oto przykład: ulica Staszica 6 — w trakcie przeprowadzanego remontu znienacka osunęły się ściany. Trzeba więc było cały budynek rozebrać, a remont sprowadził się do zbudowania na nowo budynku w starym stylu". „Zabytkowa materia sprawia niespodzianki", „znienacka osunęły się ściany", czary-mary, tra-la-la-la. O, święta naiwności w starym reporterskim stylu! Wspomniane już zamojskie wróble ćwierkały co innego, tym razem je zacytuję: „Już w latach 1976 i 1977 Przedsiębiorstwo, zamiast konserwować i restaurować zabytki zgodnie z projektem, rozbierało je. Tak było z obiektem przy ul. Zamenhofa 3, a następnie z dwoma budynkami przy ulicy Staszica". I żeby wszystko było jasne — tak się jakoś dziwnie złożyło, że te wyburzenia co dQ jednego były dziełem KBK Zamość. Teraz już będzie tylko o aktualnościach. 12 września dowiedziałem się z pewnego pisma protestacyjnego, które zacytuję dalej, o wyburzeniu przez KBK Zamość kolejnych zabytków, w tym domu z bezcennymi fragmentami 70 XVH-wiecznymi. Natychmiast złapałem za słuchawkę i zadzwoniłem do prezydenta miasta oraz do urzędu wojewody zamojskiego, pytając o sprawę. Prezydent miasta, Jan Piskorski, powiedział mi m. in.: „— Nie mogę mieć własnej opinii w tej sprawie, muszę polegać na zdaniu fachowców. Jeśli złożona ze specjalistów Rada Konserwatorska zaakceptowała wyburzenia i jeśl konserwator miejski, pani Sarnik, której decyzje dotyczące konserwacji mają moc decyzji prezydenckich, wyraziła na to zgodę — to rzecz jest w porządku, przynajmniej z prawnego punktu widzenia. Natomiast jeśli takiej zgody nie było, to akt wyburzenia był bezprawiem, samowolą kwalifikującą się do interwencji prokuratorskiej". Z kolei wicewojewoda Edward Drążek, któremu podlegają problemy rewaloryzacji miasta, rzekł, co następuje: „— Nie moją rolą jest ustosunkowywać się do tego typu spraw (!!! — W.Ł.). Od tego są fachowcy. Jeśli fachowcy wydali opinię, że należało wyburzyć, to znaczy, że należało. Wiem, że istnieje zalecenie o ograniczeniu wyburzeń do niezbędnego minimum. Ale powtarzam, nie interesowałem się sprawą w szczegółach, bo to rzecz fachowców'2. Podobne „to nie moja rzecz" lub „to nie moja sprawa" usłyszałem również od innych dygnitarzy zamojskich. Nie mogłem doprawdy pojąć, jak mogą wychodzić takie słowa z ust ludzi pełniących odpowiedzialne funkcje w mieście, w którym problem rewaloryzacji zespołu zabytkowego stał się sprawą rozpatrywaną na szczeblu rządowym. Złóżmy jednak to niezrozumienie na karb mojej kiepskiej sprawności umysłowej i wróćmy do konkretów. Otóż tak prezydent, jak i wicewojewoda oświadczyli mi, że według posiadanych przez nich informacji część tego, co runęło, „zawaliła się samoczynnie". Zabytki runęły same, ze starości, przy czym sześciu ludzi ledwo uszło z życiem, w efekcie czego KBK musiał już rozebrać resztę dla bezpieczeństwa pracujących ekip. 1 to właśnie okazało się nieprawdą. 71 Przebieg wydarzeń był nieco inny i nie miał nic wspólnego ze złośliwą „samoczynnością" zabytkowych murów wobec ludzi, lecz odwrotnie. Zaczęło się od tego, że KBK Zamość nieprawidłowo (lub „prawidłowo", przy założeniu, że działał z premedytacją) poprowadził wykopy wzdłuż ulicy Pereca. W rezultacie ściany domów od Pereca w głąb bloku XXII poczęły się rysować i walić. KBK zdecydował więc, że najlepiej będzie rozebrać to, co jeszcze się nie zawaliło. Powtórzył się scenariusz z ulicy Staszica 6, przypomnę: „W trakcie przeprowadzanego remontu znienacka osunęły się ściany, trzeba więc było cały budynek rozebrać...". Tym razem jednak wyłonił się kłopot w postaci zakazu wyburzeń wydanego przez Wydział Budownictwa, Urbanistyki i Architektury Urzędu Miejskiego w Zamościu, który wstrzymał dalsze prace, nakazując wykonać ekspertyzę techniczną oraz zabezpieczyć zagrożone kamienice. W tym miejscu zaczyna się w wykonaniu KBK Zamość druga godzina lekcji pod tytułem „Jak burzyć zabytek, mimo zakazów burzenia". Pierwszą godzinę już znamy — należy w odpowiedni sposób doprowadzić do „niespodziewanego" i „samoczynnego" wstąpienia zabytku na drogę zagłady. W turze następnej zaś należy wykorzystać furtkę podsuniętą przez przeciwnika. Chcecie ekspertyzy technicznej? Doskonale, będziecie ją mieli. Zaprosimy ekspertów... 5 września, na zlecenie inwestora, czyli Wojewódzkiej Dyrekcji Rozbudowy Miast i Osiedli Wiejskich (WDRMi OW), w Zamościu pojawia się dwóch rzeczoznawców z Państwowego Instytutu Techniki Budowlanej w Warszawie — profesorowie doktorowie habilitowani Marian Abramowicz i Władysław Lenkiewicz. Obaj są inżynierami budownictwa lądowego, a dla inżyniera budownictwa lądowego zabytek składa się z parametrów liniowych, wytrzymałościowych etc, o co nie można mieć do niego pretensji. Po dokonaniu wizji 72 lokalnej profesorowie sporządzają w obecności przedstawicieli inwestora i wykonawcy tzw. „Notatkę". Najpierw stwierdzają w niej, że „Katastrofa (...) oraz spękania (...) nastąpiły na skutek wykopu", co nie brzmi mile dla KBK, ale zaraz potem dodają to, czego od nich oczekiwano i dla czego w ogóle zostali zaproszeni do Zamościa: „Kontynuowanie robót wymaga rozbiórki". 1 teraz już zgodnie, w dalszej części „Notatki", wszyscy zebrani (przedstawiciele KBK oraz WDRMiOW plus obaj rzeczoznawcy, łącznie siedem osób) konkludują coś, co z punktu widzenia ochrony zabytków oraz rangi rewaloryzacji Zamościa ma wszystkie surrealistyczne cechy ponurego dowcipu: „Zebrani wnioskują, że ze względów ekonomicznych, technicznych, bhp i dla przyspieszenia terminu zakończenia robót właściwe byłoby rozebranie całkowite istniejącej zabudowy i odtworzenie jej". „Rozebranie całkowite", „ze względów ekonomicznych" i „dla przyspieszenia" — trudno o jaśniejsze postawienie sprawy. Bez cienia żenady! Od tej chwili bieg wydarzeń nabiera szalonego tempa. Tego samego dnia, w środę 5 września, konserwatorka miejska, pani Sarnik, wpisuje u dołu „Notatki": „Ze względów konserwatorskich i wartości zabytkowych wnioskuję i proponuję opracowanie technologii robót remontowych bez konieczności rozebrania całkowicie istniejącej zabudowy kamienic bloku XXII, gdyż taka działalność jest sprzeczna z zasadami konserwatorskimi". Mgr Sarnik, której decyzje w sprawach konserwacji Zamościa — jak pamiętamy — „mają moc decyzji prezydenckich", popełniła tu błąd, nazwijmy go: taktyczno-termino-logiczny. Umieściła dwa cherlawe słowa „wnioskuję" i „proponuję", miast dwóch pełnosprawnych: kategorycznie zakazuję! Ale pani Sarnik przez myśl zapewne nie przeszło, co się szykuje, toteż nie widziała jeszcze powodu do grzmienia, wierzyła bowiem w moc wysokiej Rady Konserwator- 73 sko-Architektonicznej do spraw Rewaloryzacji Zabytków Zamościa. Złożona z utytułowanych autorytetów Rada, zawiadomiona w trybie alarmowym o niebezpieczeństwie, zebrała się już 7 września rano i ustaliła: „Komisja po zapoznaniu się z notatką z dnia 5.09.79 r. w sprawie bloku XXII stwierdza, że wykonawca zrealizował roboty w sposób nieprawidłowy i niezgodny z dokumentacją (...) Zdaniem komisji należy wyciągnąć konsekwencje w stosunku do winnych prowadzenia robót niezgodnie z zasadami sztuki budowlanej (...) Niemożliwa jest rozbiórka dalszych elementów tego bloku. Komisja podtrzymuje w tym względzie opinię Miejskiego Konserwatora Zabytków". Tekst ten został bezzwłocznie (o godz. 1230) przesłany te-lefonogramem do KBK. Dokładnie w tym samym czasie, w piątek 7 września około południa, mieszkańcy Zamościa ujrzeli nie opodal ratusza stojące rzędem, jak do przeglądu, trzy duże koparki typu „Waryński" i kilka wywrotek. Potem były wolna sobota i niedziela. W poniedziałek nie było już m.in. sąsiadującej z ratuszem XVII—XVIII-wiecznej kamienicy przy ul. Kołłątaja 2. Olbrzymie jej partie zostały eksterminowane do litego gruntu, w tym przepiękna XVII--wieczna sala z cennymi sklepieniami. Dalszą rozbiórkę wstrzymała depesza od wiceministra Zina... Popisowym numerem lekcji udzielonej przez KBK Zamość zwolennikom rozbiórek zabytków było przeprowadzenie wyburzeń z zaskoczenia, w wolną sobotę, kiedy miasto nie funkcjonuje i śpią telefony! Pani Sarnik mogła już tylko patrzeć z rozpaczą na rumowisko i kiedy rozmawiałem z nią — rozmawiałem z budzącą smutek bezradnością człowieka, który chce dobrze, ale może tylko chcieć. Zaś wysoka Rada Konserwatorsko-Architek-toniczna mogła sobie protestować. Na ręce wiceministra kultury i sztuki, generalnego konserwatora zabytków, prof. 74 Zina, wpłynęło w poniedziałek 10 września pismo wystosowane przez jednego z jej członków, zarazem członka Zarządu Głównego Towarzystwa Opieki nad Zabytkami i kierownika Pracowni Historii Sztuki Instytutu Sztuki PAN, doc. hab. Jerzego Kowalczyka: „Komisja poleciła Przedsiębiorstwu podjęcie energicznych kroków w celu naprawienia szkody i ratowania budynku w jego substancji zabytkowej. Nieoczekiwanie jednak Przedsiębiorstwo znalazło radykalne «rozwiązanie» problemu, bowiem wzięło się do rozbiórki (...) Ponieważ rozbiórka zabytkowego bloku odbywa się wbrew decyzjom i ustaleniom władz konserwatorskich (...), działanie Przedsiębiorstwa jest jawnym i świadomym pogwałceniem Ustawy o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach, art. 27, ust. 1. Tym samym kwalifikuje się do oddania sprawy do prokuratora. Komunikując o powyższym, wnoszę o wszczęcie energicznego dochodzenia w tej sprawie". Z dyrektorem KBK Zamość, inż. Pezackim, nie mogłem porozmawiać, bo akurat „wyjechał na kilka dni" (sekretarka). Zaś dyrektor WDRMiOW (inwestor winowajcy), Władysław Frąckiewicz, oświadczył mi, że jego firma jest w porządku, że wykonawca zrobił to, co zrobił, „jak ćwiczenia wojskowe", oczywiście wbrew ustaleniom, zaś spytany o ocenę takiego gangsterstwa — „wstrzymał się od głosu". Zapomniał przy tym, że jego przedstawiciele byli współautorami gangsterskiej „Notatki". Dodał jedynie, że ktoś bardzo ważny w świecie konserwatorskim... zezwolił po cichu na te wyburzenia (rzekomo ze względów bhp), nie precyzując wszakże ich zakresu... Jest rzeczą oczywistą, iż KBK Zamość nie pozwoliłby sobie na bezczelne barbarzyństwo, gdyby nie miał za plecami tego kogoś „bardzo ważnego", kto liczył, że sprawa nie wywoła afery, i omylił się. Kim więc jest pan X, który dał akcept na akt barbarzyństwa? 1 jak to możliwe, że czynu tego można było dokonać w mieście, w którym pełnomocnikiem 75 rządu do spraw priorytetowej rewaloryzacji jest sam generalny konserwator zabytków PRL, pan Wiktor Zin?! Jak na razie nie słychać, by wszczął on „energiczne dochodzenie" i tylko te cholerne zamojskie wróble ćwierkają, że nie wszczyna się dochodzeń przeciwko samemu sobie... Trawestując tytuł powieści Kuśniewicza „Lekcja martwego języka" (wszelkie wcześniejsze zakazy i późniejsze protesty to martwy język konserwatorów), można tylko mieć nadzieję, że posępna lekcja martwego zabytku w Zamościu będzie ostatnią tego typu w naszym kraju.* Ale nadzieja, wiadomo, nie zawsze jest dobrą matką. „KULTURA" 14 października 1979 Podróże starych budowli Podróże do zabytków architektury to rzecz zwykła. Lecz podróże samych zabytków architektury? Poruszanie się domów, kościołów, pałaców? Z pozoru jest to coś niezwykłego, jednakże w praktyce przemieszczanie budowli zabytkowych ma już długą historię i jest stosowane coraz powszechniej. Uzasadnione względy konserwatorskie, determinowane przedsięwzięciami urbanistycznymi (np. poszerzenie ulicy czy placu) bądź problemami hydrologicznymi (np. zagrożenie powodzią, budowa zalewu, poszerzanie koryta rzeki), czasami wymuszają przemieszczenie całego zabytku, gdyż alternatywą byłaby jego zagłada. Kilka precedensów: XIV-wieczne baptysterium przy kościele S. Maria Mag-giore w Bergamo przesuwano trzykrotnie, po raz pierwszy w roku 1660 (następnie w latach 1855 i 1898). W związku z poszerzaniem ulicy przeniesiono w latach 1881—82 XV--wieczny pałac kupca Cuomo w Neapolu. Ze względu na * Oryginalny tytuł tej publikacji brzmiał: „Lekcja martwego zabytku" i jak w kilku poprzednio sygnalizowanych przypadkach został zmieniony przez redakcję pisma. 76 poszerzenie placu musiał zmienić swoje położenie w roku 1895 pałac arcybiskupi we Florencji. Z przyczyny zagrożenia powodzią w roku 1871 w Pizie podniesiono na nadbrzeżny bulwar rzeki Arno świątynię S. Maria delia Spina. Również w Italii, przy budowie zbiornika wodnego elektrowni w Tirso, co podniosło poziom wód o 60 metrów, przeniesiono w latach 1923—25 romańsko-gotycki kościół św. Piotra w Zuri. Przemieszczanie zabytków, w którym początkowo celowali Włosi, szybko stało się rzeczą zwyczajną w wielu krajach, ale też szybko przedsięwzięcia te ściągnęły na siebie falę ostrej krytyki. Już w XIX stuleciu francuski rzeźbiarz Deseine grzmiał: „Zabytki dają się porównać do roślin właściwych danemu krajowi, które giną po przesadzeniu. Przeniesienie jest dla nich śmiercią. Cóż by się stało z piramidami, gdyby głupota ludzka znalazła sposób ich przesunięcia? Stałyby się zwaliskami materii, z którymi nie wiadomo by było, co począć!" Z kolei w XX wieku wybitny włoski teoretyk i praktyk konserwacji, prof. Alfredo Barbacci, pisał: „Architekt zaprojektował budynek biorąc pod uwagę ukształtowanie i rzeźbę terenu, jakimi rozporządzał, otaczającą go przestrzeń, rozmaite punkty spojrzenia, budynki sąsiadujące, zorientowanie względem stron świata, oświetlenie, koloryt lokalny i inne jeszcze sprawy. Wybrał lokalizację gmachu, przestudiował rozkład brył w planie i w profilu, zorganizował przestrzeń wewnętrzną w uzależnieniu od zewnętrznej, od kształtu architektonicznego, od oświetlenia i perspektywy, wybrał dla ścian zewnętrznych odpowiednie materiały, ustalił kolory, fragmenty wystające i wnęki zależnie od praktycznych i estetetycznych celów, jakim gmach miał służyć, a także w zależności od zorientowania budynku. Zważać musiał na mnóstwo innych jeszcze względów, które pominąłem. Jednym słowem: oprócz tego, że uczynił zadość pewnym wymogom praktycznym i estetycznym, umieścił on swe dzieło trwale w pewnym środowisku. Jak stąd wy- 77 nika — dzieło to jest tworem nie tylko artysty, ale także i środowiska. W innym miejscu inaczej by się przedstawiało". Jednakże Barbacci, aczkolwiek krytykował przemieszczanie zabytków, rozumiał, iż jest to czasami jedyne wyjście, jeśli chce się budowlę historyczną zachować dla potomności. Dlatego napisał również: „Przenosząc budynek zmieniamy pewną część danych w zadaniu, nie zmieniając jego rozwiązania. Jest to błąd estetyczny, nie tylko matematyczny. Wniosek stąd, że tego rodzaju dowolność godna jest potępienia, chyba że narzucona została względami urbanistycznymi wyższej konieczności lub po prostu chęcią uratowania dzieła od zagłady. I tylko w tym przypadku wolno nam włączyć przenoszenie zabytkowych gmachów do kategorii konserwacji". Jak już wspomniałem — istnieją dwa podstawowe zagrożenia, które determinują przemieszczanie zabytków: nowe trasy komunikacyjne, mające biec przez miejsce posadowienia budynku historycznego, oraz podniesienie poziomu wód, z którymi zabytek sąsiaduje. Jednocześnie dwie podstawowe metody, za pomocą których dokonuje się przemieszczeń, to rekompozycja i przesunięcie. Zacznijmy od tej pierwszej. Rekompozycja obiektu zabytkowego to jego zdemontowanie (rozłożenie na części elementarne, na poszczególne kamienie i fragmenty stolarki), przewiezienie na nowe miejsce, pociągiem lub ciężarówkami, i ponowne złożenie. Stosuje się tę metodę, gdy chodzi o przemieszczenie na dłuższych dystansach, i prawie wyłącznie w odniesieniu do budowli kamiennych. Z racji oczywistych trudności technicznych tylko w arcywyjątkowych przypadkach dokonuje się rekompozycji obiektów ceglanych — mur ceglany nie nadaje się do rozłożenia na poszczególne elementy pierwsze. Przykładowo: gdy w roku 1911 przenoszono dla ułatwienia ruchu miejskiego ceglano-kamienną rezydencję La Vignola z jednego na drugi kraniec rzymskiego placu Circo Massi-mo, zrekomponowano wyłącznie elementy kamienne, to jest 78 pilastry, kolumny, gzymsy i okna, natomiast ceglane mury całkowicie wymieniono na nowe. Tych kilka włoskich przykładów, o których wspomniałem na początku artykułu, to były właśnie rekompozycje, znane jednakże tylko wąskiemu gronu specjalistów. Pierwszym naprawdę głośnym działaniem tego typu stało się rozebranie przez Francuzów (w dobie napoleońskiej) łuku dei Gavi w Weronie i zrekomponowanie go w pobliżu w innej orientacji, a wszystko to w celu poszerzenia drogi. W naszym stuleciu najciekawsze rekompozycje zostały wykonane we Francji, Jugosławii i w Egipcie. Znakomity przykład francuski miał miejsce w Saint-Wan-drille (departament Seine-Maritime), gdzie od średniowiecza istniało benedyktyńskie opactwo de Fontelle z typową gotycką świątynią. Została ona zniszczona w okresie Rewolucji Francuskiej. Już w czasie II wojny światowej zakonnicy postanowili odbudować swój kościół, lecz idea ta upadła, nie chciano bowiem łamać zasad konserwatorskich, reprodukować budowli historycznej i tym samym tworzyć makiety, która tylko udawałaby zabytek. Zaczęto się tedy zastanawiać nad wzniesieniem nowoczesnego kościoła. Kilkunastu znanych architektów zrobiło projekty i w roku 1966 sprawa stała sie głośna, wywołała m.in. ożywione dyskusje we francuskim Ministerstwie Kultury. Koncepcja nowego obiektu w zabytkowym otoczeniu znalazła wielu oponentów." Przypadkowo w roku 1967 opactwo dowiedziało się o dużej XIII-wiecznej murowanej stodole, która w związku z rozszerzaniem gruntów uprawnych departamentu Eure ma zostać zburzona. Zakonnicy i najęci przez nich architekci obejrzeli zabytek i uznali go za zbyt cenny, by mógł ulec zagładzie, a zarazem za świetnie nadający się, by go adaptować na świątynię. Od sierpnia 1967 roku mnisi wraz z ekipą robotników rozbierali stodołę pieczołowicie — każdy kamień, każda belka więźby dachowej, każda dachówka były starannie demontowane i przewożone do Saint--Wandrille. Oczywiście towarzyszyło temu sporządzanie 79 szkiców (rekompozycja na papierze) i numerowanie każdego demontowanego elementu, co jest rzeczą nieodzowną dla uniknięcia późniejszych pomyłek. Na miejscu, w opactwie, zrekomponowano całą stodołę obok starej, zrujnowanej świątyni, po czym przeprowadzono adaptację (przystosowanie do nowej funkcji) i oddano do użytku. Stara stodoła przez wiele wieków swego trwania nie śniła nawet, że odbędzie tak daleką podróż. W latach 1974—75 Jugosłowianie powtórzyli tę sztukę wobec obiektu dużo większego. Chodziło o XVl-wieczny monaster Piva w miejscowości Pivskie Planice (Czarnogóra), będący świetnym zabytkiem sztuki bizantyjskiej. Zagroziły mu wody sztucznego zbiornika powstającego dla hydroelektrowni Mratinje. Pod kierownictwem dr. Ljubo-mira Kapisody i przy współpracy 53 wybitnych specjalistów z Jugosławii, Polski, Meksyku, Węgier i Włoch rozebrano cały klasztor na pojedyncze kamienie, po czym przetransportowano je w bezpieczne miejsce. Szczególnie trudne było przeniesienie 1261 metrów kwadratowych bezcennych XVII--wiecznych fresków, dzieł słynnych mistrzów Longina i Cośmy. Monaster Piva odbył daleki wojaż, aż trzyipółkilomet-rowy, po czym został troskliwie zrekomponowany. Cała ta „przeprowadzka" kosztowała 3,5 miliarda dinarów. Jugosłowianie zresztą zadziwili świat czymś jeszcze większym — zrekomponowali całą osadę. Nazywa się ona Le-penski Vir i została odkryta w pobliżu Żelaznych Wrót Dunaju. Temu niezwykłemu zabytkowi urbanistycznemu cywilizacji starszej od kultur Mezopotamii i Egiptu również zagroziły wody nowej hydroelektrowni, w związku z czym 56 prastarych domostw przeniesiono w kawałkach, wraz z fundamentami, powyżej pierwotnego położenia. Była to podróż tylko 26-metrowa, ale podróż całej osady! Sensację wzbudzają wciąż zamorskie wojaże budowli zabytkowych. Nie chodzi tu o kilka małych kościółków i kaplic, które przerzucono drogą oceaniczną lub morską ze Skandynawii do USA oraz innych krajów (także do Polski; 80 przykładem XIll-wieczna świątynka Wang, sprowadzona z Norwegii w 1841 roku i postawiona w Karpaczu-Bieru-towicach), gdyż były to obiekty drewniane, lecz o morskie podróże dużych kamiennych budowli. Gdy w początkach lat sześćdziesiątych specjaliści egipscy i radzieccy poczęli wznosić wielką zaporę w Saad-el-Ali pod Asuanem i woda miała zalać dolinę Nilu między 1 a 111 kataraktą, zagrożonych zostało wiele budowli staroegipskich. Tylko niektóre z nich udało się zabezpieczyć metodą in situ (w miejscu posadowienia), inne trzeba było przenieść. Wówczas to rząd ZRA, w dowód wdzięczności za prowadzoną pod egidą UNESCO międzynarodową akcję ratowania zabytków Nubii, ofiarował część tych zabytków kilku krajom, które najbardziej zasłużyły się w akcji ratowniczej. Freski z Faras otrzymała Polska, natomiast kilka innych krajów dostało w prezencie świątynie z czasów antycznych. Przykładowo Holendrzy otrzymali świątyńkę z Taffeh, wzniesioną w 1 wieku p.n.e. (za cesarza Augusta) i prawdopodobnie poświęconą bogini Izydzie. Została ona zdemontowana, a 657 bloków piaskowca, które się na nią składały, złożono na wyspie Elefantine, naprzeciw Asuanu. W październiku 1970 roku świątynia z Taffeh rozpoczęła długą podróż od brzegów Nilu nad Mozelę, do Lejdy (najpierw barką do Aleksandrii, potem statkiem do Rotterdamu, gdzie przybyła w lutym 1971). W Lejdzie zrekomponowano ją pod specjalnym szklanym dachem na dziedzińcu Muzeum Starożytności. Trzy inne świątynie odbyły takie same wojaże znad Nilu do Włoch, Hiszpanii i Stanów Zjednoczonych. Amerykanie to najzacieklejsi importerzy zabytków z innych kontynentów, gdyż ich własne zabytki są w większości bardzo młode, kilkusetletnie.* Od Egipcjan otrzymali świątynię z Dendera i umieścili ją w specjalnym skrzydle Metropolitan Museum of Art wybudowanym w nowojorskim * Patrz W. Łysiak „Ochrona zabytków w USA" w „Ochronie Zabytków" nr 1, 1974. 6 — Łysiak na łamach 81 Central Parku kosztem 6,8 miliona dolarów. Do bardziej ekstrawaganckich pomysłów jankesów należała chętka kupienia od Anglików i zrekomponowania u siebie najsławniejszego londyńskiego mostu, Tower Bridge, w tym przypadku spotkali się jednak z odmową. Powetują to sobie kupując, przewożąc w kawałkach przez Atlantyk i rekompo-nując na własnym terenie średniowieczne szkockie zamki. Największa i najgłośniejsza „przeprowadzka" zabytku związana z budową tamy asuańskiej dotyczyła dwóch świątyń wykutych w litej skale za czasów faraona Ramzesa II (1298—1232 przed Chrystusem) w południowej części Dolnej Nubii, na zachodniej stronie Nilu, w Abu-Simbel. Już w roku 1959 rząd ZRA zwrócił się do państw świata z apelem o pomoc w ratowaniu tych cudów rzeźby i architektury faraońskiej. W latach 1960—63 trwała gorączkowa, konkurencyjna walka projektów. Ścierały się trzy koncepcje: zabezpieczenie in situ, podniesienie świątyń na bezpieczny teren w całości i podniesienie w kawałkach. W pierwszej koncepcji proponowano specjalne zapory chroniące świątynie przed nowym basenem wodnym (francuski projekt Coyne'a i Belliera, polski Leszka Dąbrowskiego), zatopienie świątyń w specjalnym „akwarium" z czystą, destylowaną wodą (angielski projekt Mc Quitty'ego) i osłonięcie żelbetową czaszą na dnie zalewu (polski projekt prof. R. Ceber-towicza). W ramach drugiej koncepcji proponowano wycięcie obu świątyń ze skały i podniesienie w całości w specjalnych dokach i kesonach podnośnikami mechanicznymi, hydraulicznymi bądź przez wypór wody (najciekawsze projekty przedstawili tu Włoch Gazzola, Polacy Poniż i Olesz-kiewicz, Francuz Caąuot, Niemiec Voigt i Francuz Hermes). 10 czerwca 1963 roku rząd ZRA, przynaglany terminem ukończenia zapory i dysponujący zbyt małymi funduszami (międzynarodowa akcja ich zbierania nie przyniosła spodziewanych rezultatów), podjął decyzję o realizacji projektu szwedzko-egipskiego, który przewidywał pocięcie obu świątyń na bloki, podniesienie ich do góry i zrekomponowanie 82 na wysokim brzegu Nilu, ponad 60 metrów od pierwotnej lokalizacji. UNESCO zaleciło wówczas, by dla wyrządzenia zabytkom jak najmniejszych szkód, starano się ciąć jak największe bloki (zewnętrzne po 30 ton, wewnętrzne po 20 ton) i aby grubość cięcia nie przekraczała 2 milimetrów. Ta rekompozycja przez pocięcie zabytku jak sera nie była najlepszym rozwiązaniem, na inne wszakże zabrakło — jak wspomniałem — czasu i pieniędzy. Nadzorował całą akcję z ramienia UNESCO prof. Kazimierz Michałowski. Przejdźmy teraz do drugiej metody przemieszczania zabytków, którą jest przesuwanie całego obiektu na rolkach bądź platformach, po uprzednim odcięciu go od podłoża (od fundamentów). O metodzie tej Barbacci pisał: „Znacznej części niedogodności związanych z przenoszeniem zabytkowych budowli metodą rozbiórki i składania na nowo da się uniknąć przy stosowaniu systemu przesuwania, przy którym przynajmniej wartość własna dzieła pozostaje bez zmian. Operacja taka przedstawia niemałe trudności natury technicznej. A jednak stosowana była szczęśliwie nawet w czasach dość odległych od naszych. Przesuwanie ma wszystkie plusy, oprócz jednego, zmiany środowiska, na co już nie ma rady". Jedno z pierwszych przesunięć doby nowożytnej miało miejsce w roku 1455 i przebiegało w sposób nader dramatyczny. W związku z przebudową kościoła La Magione w Bolonii trzeba było przemieścić starą dzwonnicę, co było niezwykle trudne. Wówczas niejaki Arystoteles Fieravanti zaproponował, że przesunie obiekt na rolkach, lecz wyśmiano go twierdząc, że podczas tej operacji wieża zawali się. Uparty Fieravanti zaryzykował, niczym legendarny Wilhelm Tell, życiem własnego dziecka — oświadczył, iż podczas przesuwania na szczycie dzwonnicy będzie siedział jego synek, tak bardzo jest pewien sukcesu. Tak też się stało. Przesuwano kampanilę w trudnych warunkach, lał deszcz, a w pewnym momencie pękły dwie belki podłożone pod mury, lecz cała operacja zakończyła się sukcesem. Przez cały czas 83 Fieravanti-junior dzwonił na szczycie jak opętany, głosząc triumf swego ojca. W roku 1751 matematyk Baroni przesunął absydę kościoła w Longara, a w 13 lat później jego współpracownicy, bracia Baleotti, uczynili to samo z fasadą kościoła w Certolo. Z biegiem czasu dokonywano takich operacji coraz częściej i metoda przestała być czymś niezwykłym. Unowocześniono ją w naszym stuleciu. W roku 1915 przesunięto na odległość 6 metrów ważący 4 tys. ton kościół w Pittsburgu (USA), a w roku 1929 w Chicago sobór ważący 9 tys. ton odbył 84-metrową podróż połączoną z obrotem o 90 stopni. W roku 1932 w Turynie inżynier Mesturino przesunął aż o 140 metrów, na rolkach i na szynach, kaplicę św. Sebastiana, w celu poszerzenia ulicy Pianezza. Rekordowego —jak do tej pory — przesunięcia zabytku dokonali Czechoslowacy przed czterema laty. Gdy pod miasteczkiem Most odkryto pokłady węgla brunatnego ocenione na 87 milionów ton, w roku 1964 władze CSRS zdecydowały się zlikwidować gród (na jego miejscu powstała wielka kopalnia odkrywkowa). Mieszkańców przeniesiono w pobliże, do Nowego Mostu, pozostał jednak problem cennego zabytku, późno gotyckiego kościoła Wniebowstąpienia N. M. Pamfy. Rozpatrywano możliwość pozostawienia go na filarze węglowym (!), rekompozycję i przesunięcie. Uchwałą rządu z maja 1971 roku wybrano trzecią koncepcję, a zadanie jej realizacji otrzymało praskie przedsiębiorstwo Transfer. Rekompozycyjnie przemieszczono na nowe miejsce jedynie dzwonnicę kościoła. „Operację Most" przeprowadzono w dniach 30 września—28 października 1975 roku z niezwykłą pieczołowitością. Zabytek, wzmocniony rusztem żelbetowym (pod sklepieniami) i stalowymi obręczami (na kolumnach), został przy pomocy dźwigów umieszczony na 53 sprzężonych z hydraulicznymi podnośnikami platformach (każda o udźwigu 500 ton), które skonstruowały praskie zakłady Skoda. W ciągu 30 dni kościół był przewożony z szybkością 3 cm 84 na minutę, a specjalne urządzenia elektroniczne czuwały nad najmniejszymi nierównościami torowiska i regulowały położenie platform tak, aby różnica wysokości między nimi nie przekraczała 2 milimetrów (w ogóle różne urządzenia pomiarowe kontrolowały obiekt aż w 500 miejscach). Niezwykle udane przedsięwzięcie, w którym wzięli udział eksperci z UNESCO, ZSRR, NRD i Polski (m.in. prof. Wiłun oceniał badania geologiczne i geofizyczne planowanej trasy), było podwójnie rekordowe: po raz pierwszy przesunięto zabytek ważący aż 12 tys. ton, i to na odległość aż 841 metrów i 10 centymetrów. Wyspecjalizowane przedsiębiorstwo Transfer dokonało później innych przesunięć w Ostrawie, Pilźnie, Barrandowie, a także otrzymało zamówienie na przesunięcie zabytku w Mosulu (Irak). Polacy mogą pochwalić się przesunięciami trzech obiektów warszawskich: 600-tonowej Rogatki Grochowskiej w roku 1961, 6800-tonowego kościoła N.M.Panny na Lesznie (przy al. Generała Świerczewskiego) w 1962 i rekordowego w swoim czasie, ważącego 10 tys. ton pałacu Lubomir-skich w roku 1970. W związku z koniecznością obrócenia pałacu o 78 stopni, przesuwano go na 16 łukowo wygiętych torach. Zastosowano podnośniki hydrauliczne napędzane pompami elektrycznymi i stalowe wałki z osi wagonowych o średnicy 130 milimetrów. Operacja ta, wykonana przez Mostostal (projekt inż. A. Mostowskiego), była niewątpliwie dużym osiągnięciem polskiej myśli technicznej, wzbudziła jednak ostre (zasłużone) głosy krytyczne wśród konserwatorów i historyków sztuki, gdyż w swym obecnym położeniu pałac sprawia wrażenie, iż należał do historycznej Osi Saskiej, co jest nieprawdą. Było to dokonanie całkowicie pozbawione sensu. „RAZEM" 14 października 1979 Szkolnictwo Jako dydaktyk Łysiak rozpoczął pracę w Rzymie, podczas... studiów na tamtejszym uniwersytecie: będąc studentem, kilkakrotnie zamienił się w wykładowcę (sześć wykładów na temat ochrony i rewaloryzacji zabytków oraz historii architektury i sztuki polskiej). Po powrocie do kraju (1972) podjął pracę na Wydziale Architektury PW, gdzie wykłada historię kultury i cywilizacji, a także prowadzi zajęcia z konserwacji zabytków. Jednocześnie, jako pracownik Instytutu Historii Architektury i Sztuki, jest wykładowcą na Studium Podyplomowym Konserwacji Zabytków. Jakim jest Łysiak pisarzem i publicystą — każdy może stwierdzić samodzielnie, czytając go. A jakim jest dydaktykiem? Oczywiście nie trzeba być wybornym nauczycielem, aby dobrze znać system nauczania we własnym kraju i prawidłowo go analizować piórem, warto jednak zauważyć, iż na wykładach Łysiaka oraz w jego grupach zaliczeniowych, chociaż uchodzi on za arcysurowego, frekwencja jest „ponad 100-procentowa". Gdy prowadził wykłady o kulturze i sztuce na Wydziale Elektroniki PW (w ramach tzw. humanizacji studiów technicznych), aula nie mogła wszystkich chętnych pomieścić. Nieformalny, urządzony przez studentów Wydziału Architektury ranking na najlepszego wykładowcę (z wywieszoną na korytarzu listą, procentami głosów na tak i nie oraz uzasadnieniem), w którym Łysiak pobił na głowę swych renomowanych kolegów-profesorów, nie przysporzył mu sympatii u pokonanych... Nie zjednała mu również ciepłych uczuć w sferach dydaktycznych i decydenckich lat siedemdziesiątych krytyczna publicystyka na tematy szkolne. Szczególnie gwałtownie reagowano na Politechnice na jego „krytykanctwo" pod adresem Wydziału Architektury — jedna z dwóch prób odgórnego usunięcia go z pracy była spowodowana artykułem „Stąd do architektury"; podczas drugiej, w 1979 roku, uratowały go tylko gwałtowne protesty studentów u władz naduczelnianych. Liczba publikacji Łysiaka na tematy szkolne nie jest duża — około 20 pozycji w ciągu 9 lat. Jednakże każdy z tych artykułów miał sporą wagę i zasięg, o czym świadczyły m.in. listy do redakcji (tak np. po artykule „Zabawa w «klasy»" redakcja „Kulis" przez kilka tygodni 86 drukowała na całych kolumnach korespondencję będącą odzewem czytelniczym). Przynajmniej dwa z postulatów wysuwanych w tych artykułach przez autora są już nieaktualne — skasowano niefortunną 10-latkę (Łysiak był jednym z pierwszych, którzy ją publicznie napiętnowali) i przywrócono prawdziwe matury, to jest takie, których można nie zdać, jeśli się na zdanie nie zasłużyło. Selekcjonując do druku artykuły Łysiaka na tematy związane ze szkolnictwem, wybraliśmy wypowiedzi późniejsze, z początku lat osiemdziesiątych, gdyż naturalnym biegiem rzeczy są one pełniejsze (autor powtarza w nich uprzednie tezy i wzbogaca je). Przykładem jego krytyka nauczania architektury — z trzech najlepszych pozycji: „Czego się Jaś nie nauczy, tego Jan nie wybuduje" („Kultura" 18 V 1975), „Stąd do architektury" („Kultura" 5 X 1975) i „W kolebce architektury" („Stolica" lipiec 1981) — wybraliśmy tę ostatnią, gdyż zawiera ona w formie najbardziej lapidarnej wszystkie spostrzeżenia wcześniejsze i kilka nowych. Z kolei „Zabawę w «klasy»" przedrukowujemy m.in. dlatego, by pokazać, że Łysiak w swych atakach nie oszczędzał nie tylko uczących w szkołach i rządzących uczącymi, lecz także uczniów i studentów, co świadczy, że jego krytyki nie były jednostronne. W kolebce architektury Tekst ten traktuję jako list otwarty do władz Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, którego pracownikiem jestem od lat dziesięciu. Przez te dziesięć lat nie tylko obserwowałem, ale i publicznie gwałtownie zwalczałem (na łamach prasy) to, co się działo w tzw. czołowej polskiej szkole architektonicznej. A działo się bardzo źle, począwszy od egzaminów wstępnych, będących dziurawym sitem dla ustosunkowanych bez-talenci i panienek z „dobrych domów", a skończywszy na egzaminach dyplomowych przybierających niekiedy formę parodystyczną, poprzez cały cykl dydaktyczny stojący na głowie albo też spychany na dalszy plan w hierarchii ważności spraw wydziałowych. Wszelkie dotychczasowe tego typu interwencje były waleniem grochem o mur, który odpowiadał pogróżkami pod moim adresem i obietnicą represji zwanej wywaleniem z pracy. A jednak jeszcze raz 87 sięgam po garść grochu, z tą samą, co przedtem, nadzieją na pozytywne zmiany. Każdy z tych „grochów", o których będę mówił, to plama na honorze uczelni, urągająca jej elementarnym zadaniom i tym podstawowym zasadom kształcenia, jakie uformowały się w toku kilkusetletniej ewolucji szkół wyższych. Wszystkie te „grochy" należy wyrzucić za okna i drzwi gmachu przy ulicy Koszykowej 55. 1. Egzamin wstępny. Przyciąga on rokrocznie po kilka osób na jedno miejsce, teoretycznie jest z czego wybierać. Dlaczego więc na wydział trafia tylu snobów kierujących się wyłącznie modą (architektura, mimo jej zdeprecjonowania w polskim pejzażu, jest wciąż nader modna) i tyle dziewcząt, które nie mają innego celu nad zdobycie posagu w postaci atrakcyjnego dyplomu wyższej uczelni oraz dowartościowanie się dumnym tytułem „pani magister inżynier architektury"? Dlaczego w ogóle trafiają na ten wydział takie tłumy młodzieży, która wśród wszystkich swoich predyspozycji najmniejsze ma do studiowania? Jest to w dużym stopniu wina egzaminu preferującego mechaniczną wiedzę, której nauczyć można nawet szympansa, nie zaś prawdziwe walory intelektualne, talent, zdolność samodzielnego wnioskowania i humanizm kulturowy. To, co teraz powiem, zabrzmi brutalnie, ale jest wynikiem dziesięcioletniej obserwacji mojej i moich kolegów i poniżej zostanie przeze mnie udowodnione. Ponieważ egzamin na nasz wydział to test na pewną sumę podręcznikowo-encyklopedycznych wiadomości (głównie z przedmiotów technicznych), które można po prostu wykuć, plus ćwiczenie na zręczność manualną, podszlifowaną korepetycjami z rysunku — przez to szerokookie sito dostaje się co roku na studia gromada półinteligentów i durniów („szpanerzy", których rodzice opłacają przedegzaminowych pomagierów, „wyzwolone" panie z chrapką na tytuły, pociechy ustosunkowanych tatusiów itp.). Nie więcej niż 10 procent studentów zasługuje na indeks. Skąd wiem, że nie więcej niż 10 procent? Z rozmów z kil- koma kolegami dydaktykami — to po drugie. Po pierwsze zaś dlatego, że obok wykładów prowadzę różne zajęcia na czwartym, przeddyplomowym roku studiów. Miażdżąca większość studentów, z którymi mam kontakt, nie ma pojęcia o Leonardzie, Szekspirze, Kartezjuszu, Fidiaszu, Rem-brandcie, Konfucjuszu, Diirerze et consortes. Wielu z tych nazwisk nie są w stanie powiązać z jakąś określoną dziedziną sztuki lub wiążą z dziedzinami zupełnie bezsensownymi (sicf). Mają natomiast olbrzymie trudności z wymienieniem choćby jednej przeczytanej książki (sicf) — czasami przypominają sobie tytuł jakiejś lektury szkolnej. Nie żartuję i nie przesadzam — te rozmowy z nimi podnoszą mi włosy na głowie. W każdym innym środowisku akademickim na świecie wiadomość, że na wydział architektury dostał się człowiek, który nigdy nie słyszał o Rafaelu, Homerze i Ca-novie, zabiłaby słuchaczy śmiechem. Ostatnio Frank Reich napisał w „Die Weltwoche": „Cechą dobrej uczelni wyższej jest surowy, konkursowy egzamin wstępny, stanowiący nieubłaganą selekcję. Szanują tę zasadę wszystkie renomowane uczelnie". My również powinniśmy ją szanować, jeśli chcemy, by nas szanowano.* * We wcześniejszym tekście w „Kulturze" („Stąd do architektury") Łysiak napisał ponadto o egzaminie wstępnym: „System tajności i kontroli, mający wyeliminować machlojki, został zaostrzony. Tematy testowe me są znane nawet komisji rekrutacyjnej, przynosi się je i od-pieczętowuje tuż przed rozpoczęciem rysowania. Kandydaci nie występują pod nazwiskami, lecz pod numerami, «numerowi» nie wolno robić żadnych szkiców pomocniczych, nawet kropki, obok rysunku głównego, gdyż mogłyby być one szyfrem, członkom komisji egzaminacyjnej nie wolno dyskutować przy ocenianiu prac (eliminuje się w ten sposób wywieranie nacisku bądź sugerowanie innych), milcząco pokazują tylko ocenę wypisaną na kartce, etc. Czy to wszystko daje gwarancję absolutnej tajności? Nie. Od czasu do czasu zdarzają się «cuda»...". Gdy Łysiak wykrył na swoim wydziale aferę egzaminacyjną (kandydaci znali tematy przed odpieczętowaniem kopert) i narobił rabanu, jedynym efektem było to, że przestano go powoływać w skład komisji rekrutacyjnej i na stałe odsunięto od egzaminów. 89 2. Tok studiów. Z kolei każda szanująca się uczelnia stosuje w toku studiów system ostrej selekcji, dzięki której odrzuca się plewy — na wyższe lata awansują tylko ci, którzy na to zasłużyli. U nas odwrotnie — uczelnie upodobniły się, na skutek zaleceń odgórnych, do fabryk realizujących stuprocentowe „plany przerobu", co podcina wszelką motywację dobrej roboty tak u studentów (po co się wysilać, jeśli wiadomo, że i tak wszyscy lub prawie wszyscy muszą otrzymać dyplom), jak i u kadry nauczającej (po co się bawić w Don Kichota nie zaliczając leniom i tępakom, jeśli można tym zyskać jedynie opinię „wroga młodzieży" i kiepskiego dydaktyka?). Tak niestety jest i na Wydziale Architektury PW. Przepuszczamy do mety komplet startujących, podczas gdy na niektórych uczelniach zagranicznych finiszuje zaledwie 50 procent studentów, lecz są to asy, które wiedziały, o co walczą, walczyły więc autentyczną pracą, która zrobiła z nich dobrych architektów. Znowu Reich: „Ostra selekcja jest centralną zasadą każdej zdrowej uczelni. Ale selekcja (odrzut) to nie wszystko. Dla tych, którzy pozostają, sporządzana jest równie surowa klasyfikacja, ogłaszana corocznie lub dwa razy do roku. Jest to lista, na której studenci widnieją w kolejności według przeciętnej ocen, podanej z dokładnością do kilku miejsc po przecinku. Cel tej klasyfikacji jest oczywisty: ma ona zachęcać każdego do rzetelnego wysiłku". Niestety, w naszym fabrycznym systemie, w którym produkuje się absolwentów jak łożyska kulkowe z taśmy, takie rzeczy są niezrozumiałą egzotyką. Jest to system nie tylko nie nastawiony na dopingowanie i promowanie ambicji studiujących oraz na wyselekcjonowanie najlepszych, lecz wyraźnie obliczony na żałosną przeciętność, poprzez ułatwienia i grę pozorów. To zaprogramowane, fatalne równanie w dół, czyni podejrzaną samą myśl o wybiciu się i obniża ogólny poziom (w konsekwencji także poziom architektury polskiej, którą ci wypluwani co roku z taśmy „mistrzowie" współtworzą). 90 3. Kadra dydaktyczna. Jest tajemnicą poliszynela, że pewien procent ciała pedagogicznego to figury, których przydatność dydaktyczna jest mizerna i które rażąco zaniżają poziom nauczania. Wiedzą o tym także studenci, bo mają oczy i uszy, przed którymi braku wiedzy, talentu i rzetelności nie można zasłonić żadnymi tytułami, mianowanymi lub zdobytymi inaczej. Gdy przed kilku laty napisałem pierwszy artykuł interwencyjny o nauczaniu architektury („Czego się Jaś nie nauczy..."), w odpowiedzi wpłynęło do redakcji „Kultury" sporo listów od rozeźlonych studentów. Zgadzali się oni ze mną, że wychodzą z wydziału jako kiepscy twórcy, ale cały ciężar odpowiedzialności za to przerzucali na nauczycieli. Symptomatyczny był list studenta opublikowany w „Kulturze" z 27 lipca 1975: „Jesteśmy niedouczeni, wyniki naszej pracy w czasie studiów są przerażające — mierne projekty, które można zobaczyć na posemestralnych wystawach, świadczą o schematyzmie, przeciętności. Ale jaka jest struktura przyczynowa tego? Odpowiedź jest jedna: jaki pan, taki kram. Ogólnowydzia-łowe konflikty wśród pracowników, zdehumanizowany program studiów, kiepska dydaktyka, niskie kwalifikacje asystentów (...), zły system rekrutacji na studia! (...) Zarzuca się nam niski poziom, ale nasi pedagodzy nie różnią się pod tym względem od studentów (...) Największa ilość studentów zalicza grzecznie na 3,5, są szarzy, «robią» statystykę; potem, gdy zaczynają projektować, zaczyna się tragedia (...) Co z tego wynika? Słaba architektura, marni architekci". W tym samym 1975 roku narzekał na bardzo niski poziom kadry wydziałowej (zbytni teoretycy, mający za mały kontakt z praktyką) prof. Jerzy Hryniewiecki („Literatura" 10 kwietnia 1975). Od tamtej pory nic się nie zmieniło, choć niektórzy twierdzą, że jednak zmieniło się — na gorsze. Myślę, że liczni pracownicy wydziału winni zdać sobie wreszcie sprawę z tego, że gmach ten istnieje przede wszystkim dla prawidłowej, nowoczesnej dydaktyki, nie zaś dla rozgrywek personalnych, możliwości częstych wyjazdów za granicę i in- 91 nych rzeczy, które wielu panom przesłaniają cel podstawowy. Natomiast władze wydziału powinny przypomnieć sobie takie pojęcia, jak ostra weryfikacja poziomu kadry, hospitacje zajęć i wykładów etc. 4. Deklasowanie humanistyki. Ma ono od lat charakter postępujący, co przejawia się m.in. redukcją czasu dydaktycznego w przedmiotach humanistycznych (historyczna ewolucja architektury i urbanistyki, historia kultury i cywilizacji, przedmioty plastyczne etc.) na rzecz dyscyplin matematyczno-technicznych. Zapomina się przy tym, że architektura jest kierunkiem humanistycznym (w większości krajów wydziały architektury znajdują się na uniwersytetach, a nie politechnikach), sztuką, nie zaś rzemiosłem. Zapomina się, że najwybitniejsi architekci świata głosili, iż całą swoją wirtuozerię zawdzięczają głównie dobrej znajomości zabytków oraz sztuk plastycznych i nie tylko. Ci sami ludzie, którzy przyklaskują zabójczej technicyzacji studiów architektonicznych, popukaliby w czoło komuś, kto wspomniałby o... muzyce. Nieładnie jednak pukać w czoła zmarłych geniuszy, takich jak np. Gropius, w którego słynnej szkole Bauhaus nauczano muzyki, oraz Le Corbusier i Wright, którzy przejęli od rodziców umiłowanie muzyki. Widać to w ich dziełach. Najsławniejszy konstruktor XX wieku, Buck-minster Fuller, wprowadza do nauczania architektury nawet poezję! Kilka lat temu, gdy przy branżowym miesięczniku „Architektura" istniał jeszcze studencki dodatek „Wykusz", studenci często narzekali na jego łamach na odhumanizo-wywanie studiów architektonicznych, twierdząc, że kształci się ich na kreślarzy, a nie na artystów. Dzisiaj powtarzają to samo, z tym samym (żadnym) skutkiem. 5. Projektowanie. W chwili, kiedy to piszę, nie znany jest jeszcze nowy program studiów na Wydziale Architektury PW, koncypowany mozolnie wśród kłótni i przeciwstawnych interesów różnych „lobby" przez specjalną komisję. Dochodzą jednak stamtąd słuchy o kolejnych próbach ogranicze- 92 ma dziedzin humanistycznych, przeciwko humanistyce bowiem występują przedstawiciele instytutów projektowych. Uważają oni, że inne przedmioty tylko kradną czas, jaki należy poświęcać na projektowanie. Ja natomiast uważam, że czas ten jest przez owe instytuty marnowany, i udowodnię to. Na czwartym, ostatnim (przeddyplomowym) roku studiów, podczas zajęć z konserwacji zabytków studenci wykonują dwie klauzury — mają zaadaptować zabytek do współczesnych potrzeb, co sprowadza się do rozmieszczenia odpowiednich funkcji w starych murach. Podam tegoroczne przykłady z dwóch (na osiem istniejących) grup, które sam prowadziłem. Adaptując szlachecki dworek jeden student „oświetlił" użytkowany strych przez... otwór komina! Inny, przerabiając dworek na dom turysty, zrobił publiczne schody na środku dwuosobowej sypialni! Trzeci umieścił w dworku... lądowisko sterowców! Kilku zrobiło łazienki dostępne z trzech stron (troje drzwi), dla trzech sypialni sąsiadujących z łazienką przez ściany! Kilku, przebudowując wnętrze, polikwidowało elementy konstrukcyjne dźwigające całą strukturę! Jeszcze inni, adaptując strych ze spadzistym dachem, robili umeblowane pokoje na krańcach, tam, gdzie między dach a podłogę z trudnością wczołgałby się pies! Itd., itp. Powtarzam: te idiotyzmy na poziomie dziecka z podstawówki bawiącego się w architekta robili ludzie na ostatnim roku studiów, po siedmiu semestrach nauki projektowania !!! Przerażony pobiegłem do kolegów z innych grup, żeby im pokazać ten surrealizm, a wówczas usłyszałem, że w ich grupach jest identycznie. Jednej z koleżanek, która zapytała studentów, jak to jest możliwe, studenci odparli: „Proszę się zwrócić z pretensjami do naszych nauczycieli projektowania". Czyż nie jest stratą czasu fakt, że nasz student robi jeden projekt w ciągu semestru (kilka miesięcy), musząc go „od-picować" (popisowe wykreślenie, wymalowanie lub „collage", fotografie, kosztowne plansze, smaczki graficzne)? 93 W wielu krajach student „trzaska" w ciągu semestru kilka projektów w formie szkicowej, która jest wystarczająco przejrzysta, by profesor mógł ocenić to, co najważniejsze — koncepcję. 6. Dyplomy. Komizm prac dyplomowych robionych w domu polega na tym (jest to też tajemnicą poliszynela), że część z nich jest kupowana przez bogatych rodziców (wykonują pracę najęci fachowcy), a większość pozostałych robiona kolektywnie przez całe grupy wzajemnie się wspomagających koleżanek i kolegów. Dyplomy muszą być wyłącznie klauzurowe, robione (może nawet etapami) na wydziale, pod kontrolą pracowników dydaktycznych. To tyle. Gdy przed laty opublikowałem w „Kulturze" obszerny artykuł na ten sam temat, pt. „Stąd do architektury", zarzucono mi, że jestem „ptakiem, który kala własne gniazdo". Odparłem wówczas, że takim samym ptakiem jest radiotelegrafista, który z tonącego okrętu nadaje sygnały SOS. Odpowiedź się nie zmieniła. A reakcja tych, którzy władają uczelnią?* „STOLICA" 5 i 12 lipca 1981 Zabawa w ,,klasy" Na całym świecie obserwowane są niepokojące przejawy obniżania się stanu wiedzy oraz świadomości intelektualnej uczniów i studentów, na co wpływ mają przeróżne aspekty * Jeszcze jeden istotny fragment z artykułu „Stąd do architektury'", opuszczony w przedrukowanym przez nas tekście: „Na marginesie warto tu podnieść problem studentów zagranicznych, którzy — nie przyjęci na uczelnie obce — w Polsce znajdują raj, w którym za kilka dolarów koledzy kreślą im, rysują i projektują wszystko od pierwszego roku studiów. Zjawisko to urasta do rangi epidemii, a walka z nim jest beznadziejna — dolarowy student to «święta krowa», która «musi zdać» bez żadnej dyskusji". 94 XX-wiecznej cywilizacji i co jest paradoksem, bo w końcu żyjemy ponoć w stuleciu mądrzejszym niż wszystkie poprzednie razem wzięte. Na początek jeden przykład: w bostoń-skich szkołach przeprowadzono ankietę, dzięki której wyszło na jaw, że dzieci w większości sądzą, iż mleko jest wyrabiane przemysłowo, tak jak piwo czy coca-cola. Zaprowadzono więc dzieci do ZOO, aby im pokazać, jak się doi krowy. Ale co nas obchodzi cudze podwórko dydaktyczne! Winniśmy się martwić o swoje, na którym — chociaż wszyscy wiedzą, jak się doi krowy — zaczynają się coraz mocniej ujawniać symptomy ciężkiego schorzenia. Zauważano je już od kilku lat (byłem wśród zauważających), diagnozowano i wskazywano najróżniejsze przyczyny (byłem wśród wskazujących): a to pogarszający się z roku na rok poziom podręczników, szpikowanych masą skandalicznych błędów merytorycznych oraz interpretacyjnych, a to obniżający się równie, systematycznie stan przygotowania do zawodu młodej kadry nauczycielskiej, w szeregi której gromadnie trafiają przypadkowi nieudacznicy i out-siderzy wyeliminowani z innych profesji, a to szwankującą infrastrukturę szkół, itd., itp. Wśród ostatnich reform w szkolnictwie na czoło wybiły się dwie: obowiązek ukończenia przez wszystkich nauczycieli wyższych studiów oraz nowy system szkoły 10-letniej, reklamowany jako perfekcjonizacja nauczania, w efekcie której wyedukowanie młodzieży zbliży się do pożądanego optimum. Czy rzeczywiście się zbliży, w to wątpię. Będzie to tym bardziej utrudnione, jeśli nie zlikwidujemy następstw innej, nie tak głośno reklamowanej reformy sprzed kilku lat, w wyniku której kompletnie nie trzeba się dzisiaj uczyć, by dostać maturę, i wystarczy udawać naukę, by otrzymać dyplom wyższej uczelni. Zaczyna się to od pierwszych klas szkoły podstawowej. Jak wiadomo, podstawówkę muszą skończyć wszyscy, a dzieci wiedzą o tym i, jakkolwiek nieprawdopodobnie by to 95 brzmiało, coraz powszechniej lekceważą (oni i ich rodzice) instytucję, w której końcowy efekt jest zagwarantowany przed startem. Zjawisko nie istniejące w czasach „niebieskiego mundurka" — widocznie wówczas dziecięta były tępsze i za wcześnie nie zdawały sobie sprawy z wielu rzeczy. Dzisiaj szybciej dojrzewają, a negować to, co powyżej napisałem, będzie tylko ten, kto nie ma żadnej styczności ze szkołą i nie rozmawiał na ten temat z nauczycielami. Ja rozmawiałem. Odżywka ucznia 3 klasy (nie ukończone 9 lat), gdy nauczycielka wpisuje mu do dzienniczka, że lekceważy naukę: „A wpisuj sobie, wpisuj, myślisz, że mi starzy coś zrobią!" {sic!) — nie jest już niczym bulwersującym. Kawalerom i starym pannom, to jest osobnikom nie chadzającym na wywiadówki, obrazek taki nie przyśni się nawet w koszmarnym śnie, lecz nauczyciele zaczynają się już do tego przyzwyczajać, przyzwyczaić się bowiem można do wszystkiego na świecie. Telewizyjna dojrzałość kilkuletnich smyków jest tak imponująca, że nikogo nie zdziwiłoby przyniesienie przez nich do „budy" głośnego francuskiego raportu spółki Robert Debre—Daniel Douady. „Przemęczenie uczniów w obecnym systemie szkolnym", bądź książki Guya Vermeila „Zmęczenie w szkole", i szermowanie nimi w obronie totalnego far niente. Sytuacja jest z natury rzeczy jeszcze bardziej niepokojąca w przypadku roczników starszych, to jest nastolatków, co również — naturalnym biegiem rzeczy — największe przerażenie budzi u dydaktyków, u całej tej rzeszy nauczycieli z klas średnich, którzy zaczynają się czuć w szkołach coraz mniej potrzebni (stopnie i świadectwa mogłyby wystukiwać maszyny). Od czasu do czasu biją oni głową o mur, alarmując opinię publiczną; trzy przykłady —¦ trzy wypowiedzi nauczycielek dla prasy z ostatnich trzech lat: Bronisława Ginter: „Szkoła też jakby straciła swoje znaczenie (...) A szkoła, zamiast walczyć z tym, idzie na ustępstwa. Wyszły zarządzenia nakazujące dopuszczenie do egzaminów poprawkowych uczniów z dwiema ocenami niedosta- 96 1. Rysunki W. Łysiaka z aukcji antykwarskiej („Stolica" 16X11969). U góry portretowe sylwetki kilku u-czestników aukcji: prof. Wesołowskiego, doc. Mi-chalowskiego, historyka Za-biełły, poety Ficowskiego i literata Szenica. 9. Klasyczny przykład uzasadnionej odbudowy: kampanila na placu św. Marka w Wenecji; u góry: w gruzach (rok 1902), u dołu: odbudo- wana. : ¦':*¦¦-¦-.¦. tecznymi. Nawet jeśli wynikały one z wagarów i zupełnego lekceważenia nauki. Uczniowie, którzy są wybitnymi sportowcami, mogą być zwolnieni z kilku przedmiotów. Coraz mniej osób pamięta, że do szkoły chodzi się, by zdobyć wiedzę, a nie papierek". Maria Hernasowa: „Ucznia nie można w praktyce zmusić do nauki (...) Żeby zostać na drugi rok w tej samej klasie, trzeba wykazać maksimum złej woli, nie wystarczy zwyczajnie nie umieć czytać i pisać. Szkołę trzeba nie: odsłużyć jak wojsko — szkołę trzeba odsiedzieć jak wyrok w kryminale. To w zasadzie wystarczy, by otrzymać świadectwo jej ukończenia (...) Na dwudziestu chłopców w mojej klasie uczy się trzech. Ze czterech — uczy się niektórych przedmiotów. Reszta — żyje na państwowym stopniu i czuje się z tym zupełnie dobrze. Bez stresów i kompleksów pójdą sobie w życie, święcie przekonani, że im się należy jakaś płaca za to, że żyją, tak jak się im należała ocena dostateczna za to, że w szkole siedzieli w ławkach". Julia Tazbir: „W tej chwili główny problem jest taki, że oni... przeciekają przez palce. Zwyczajnie. Ktoś nie przychodzi do szkoły, bo mu się nie chce. Klasa zniknęła, bo ma być wypracowanie z polskiego. Jeden skraca dzionki szkolne, "drugi — bywa tylko w wybrane dni tygodnia (...) Jeszcze inni skreślają pewne przedmioty. Kiedyś większość uczniów chodziła regularnie, urywała się mała grupa wagarowiczów. Dziś i większość... W zeszłym roku nasza najzdolniejsza klasa miała średnią frekwencję około 70 procent. Tak urzędowali, że jedną lekcję miałam z jednymi, następną — z zupełnie innymi osobami (...) Jeżeli uczeń, nic nie robiąc, nie jest ostatni w klasie, tylko, powiedzmy, dwunasty od końca, to nie można mu zagrozić. Mieliśmy już egzemplarz, który w ciągu pięciu lat «chodził» w sumie nie więcej niż dwie klasy! Potem zdawał na politechnikę. Egzaminu nie zdał, ale jest gdzieś studentem". Do studiów, które można z powodzeniem kontynuować nic nie umiejąc i nic się nie ucząc, jeszcze wrócimy, na razie 7 — Łysiak na łamach 97 zaś istotne jest pytanie: jakim cudem może trwać ta paranoja przedmaturalna opisana przez trzy nauczycielki? Dr Julia Tazbir wyjaśniła to jednym zdaniem: „W końcu szkołę — tak naprawdę — rozlicza się z procentu nie promowanych". Inaczej mówiąc: jeśli szkoła ośmieli się nie promować ucznia, który, chociaż jest w niej zapisany, nie chodzi na lekcje i nie uczy się, to władze szkoły zostaną ukarane, bo „nie wyrobiły planu promocji". Czyli planu 100-procen-towego przerobu, jak w fabryce konserw. Nie od rzeczy będzie tu zauważyć, że wszystkie trzy cytowane panie wykazały iście brawurową odwagę, eksplikując swoje żale publicznie i nie ukrywając swych nazwisk. Nie każdego na to stać. Mój rozmówca, 42-letni nauczyciel szkoły średniej, zanim powiedział mi to, co powiedział, zobowiązał mnie do dyskrecji i wytłumaczył to bardzo prosto: „nie chcę wyjść na wroga młodzieży". Rzeczywiście, w sytuacji, gdy lansuje się (przynajmniej retorycznie) stawkę na młodzież, wyjść na wroga młodzieży jest i głupio, i niefortunnie, można bowiem usłyszeć: „on się nie nadaje, nie umie pracować z młodzieżą". Od człowieka tego usłyszałem m.in: — Jestem bezradny wobec ucznia, wobec jego samochodu, którym ojciec go przywozi do szkoły lub wobec jego równiachowości czerpanej z klanu ulicznego bądź dyskotekowego, wobec lekceważenia mnie, szkoły, najprostszych powinności. Często muszę być bezradny wobec jego agresywnej bezczelności, a najgorsze jest to, że on o tym doskonale wie i sprawia mu satysfakcję granie na tej mojej bezradności jak na trąbce. Młodzież potrafi być okrutna. Oni wiedzą, że muszą zdać za nic, więc do czego mogę ich zmusić? Istnieją tacy, otaczani przez innych podziwem, których chciałoby się po prostu trzasnąć w gębę, ale oni tylko na to czekają, nie wolno mi tracić samokontroli. Wie pan, dzisiaj nie daje się klapsów nawet w domu, to niemodne... Wiem. Tak długo wbijano do głów rodzicom, że według badań naukowych karcenie degeneruje psychikę dzieci, wpę- 98 dza je w wyniszczające stresy, kompleksy oraz nerwice, iż przywoływanie do porządku pasem stało się niemodne. Zapewne wyszedłem na konserwatywnego głupka, gdy niedawno wyszedłem z przyjęcia, na którym syn gospodarzy pluł gościom do talerzy, a mamusia upominała go równie łagodnie co bezskutecznie: „Mareczku, tak nie wolno, to nieładnie..." O tym, że kiedyś dyscyplinę w szkołach utrzymywano m. in. rózgami, dawno już byśmy zapomnieli, gdyby nie ta rozśmieszająca okoliczność, iż zwyczaj ów przetrwał w Anglii, co pozwala naszym publicystom pisać od czasu do czasu anegdoty na ten temat i wykpiwać arystokratycznych lalusiów z Eton, którzy dostają baty jak za starych, barbarzyńskich lat królowej Wiktorii. Jeśli już przy tym jesteśmy, to warto — zamiast bredzić — uświadomić sobie, że Eton College jest obecnie elitarny głównie z powodu poziomu nauczania (bo o to przecież chodzi!), a synowie robotników dostają się tam tak samo jak synowie lordów (trzeba zdać surowe egzaminy, jest to podstawowe kryterium), przy czym i ci, i ci są wywalani za brak postępów, bez różnicy i bez pardonu. Sześć uderzeń bambusowym kijem w tyłek, wymierzanych przez „headmastera" za poważne wykroczenie, nikomu tam nie przynosi ujmy, nikogo nie stresuje i nie nerwicuje — skutki są raczej zbawienne. Młodzi „panicze z Eton" nie popadają również w kompleksy od tego, że regularnie pracują w sąsiednim miasteczku przemysłowym Slough jako pomoc społeczna w szpitalach, domach starców i domach dzieci niedorozwiniętych (w ramach tzw. Social Service Club), a także uczą angielskiego dzieci robotników murzyńskich i hinduskich. Spróbowalibyście zatrudnić w ten sam sposób naszych paniczów podjeżdżających pod szkoły samochodami otrzymanymi od tatusiów na poczet matury, którą i tak dostaje się „za frajer"! Czytelnicy, którzy w tym miejscu doszli do przekonania, iż zgłupiałem od sadystycznego jadu i sugeruję antyliberal-ny powrót do królowania w szkole nahajki, pragnąc cofnąć 99 dydaktyczną cywilizację w średniowiecze — zechcą się łaskawie uspokoić i potraktować Eton jako żartobliwą dygresję. Natomiast niczego już żartobliwego nie ma w fakcie, iż — opierając się na różnych, często bezsensownych, przesłankach i nie stroniąc od idiotycznego rozdmuchiwania smutnych incydentów („dziewczyna dostała dwójkę i otruła się gazem!") — zamordowaliśmy, w niestrudzonym dążeniu do światłej nowoczesności oraz masowego sprezentowania wszystkim nobilitujących papierków maturalnych, ostatnie mizerne resztki dyscypliny szkolnej, poprzez likwidację najoczywistszych rygorów i nieograniczone „ułatwianie" nauki. Ten „ukłon" w stronę młodzieży jest w rzeczy samej zadanym jej ciosem, czego ona na razie nie pojmuje (jak fajnie jest nic albo prawie nic nie robić i piąć się w górę), ale co w przyszłości odczuje ona boleśnie, gdy dojrzy (jeśli dojrzy) swoje kalectwo intelektualne i erudycyjne. Chcąc rzekomo zaoszczędzić jej stresów wynikających z nadmiernych obciążeń i przestrzegania dyscypliny (poprzednie pokolenia jakoś nie miały stresów, chociaż uczyć się trzeba było solidnie), daliśmy jej „luz" urągający samej istocie edukacji. Nie byliśmy pierwsi. Kryzys, o którym piszę, jest kryzysem ogólnoświatowym i wiele krajów ma już w tym względzie spore doświadczenia. Doświadczenia wielce zaskakujące dla obrońców „nowoczesnych" koncepcji, z efektami akurat odwrotnymi od zamierzonych. Warto się im przyjrzeć, chociażby tym pionierskim (amerykańskim), i przemyśleć, słowem — jak powiadają — „uczyć się choćby od diabła". Otóż „diabeł" pierwszy wynalazł nie tylko coca-colę, ale i modernę techniczną oraz liberalizacyjną w edukacji, w efekcie czego pierwszy dotarł, zwłaszcza na tej ostatniej ścieżce, do progu bankructwa. Pełną dokumentację na ten temat opublikowano 1 października 1975 roku w specjalnej wkładce do poważnego tygodnika „U.S. News and World Report". Zawarte tam materiały z badań, przeprowadzonych przez Państwową Komisję Oceny Postępów w Edu- 100 kacji, Stowarzyszenie Historyków Amerykańskich, Uniwersytet Harvardzki i Massachusetts Institute of Technology, były tak szokujące, że wkładka pod tytułem „Crisis in the Schools" z miejsca stała się w Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej bestsellerem. Komentując rzucający się jaskrawo w oczy fakt, iż nowe roczniki absolwentów wszystkich rodzajów szkół wychodzą z nich z chaosem w głowach i z reguły gorzej wyedukowane niż pokolenia uczone metodami tradycyjnymi i trzymane w karbach dyscypliny, autorzy opracowania stwierdzili m. in.: „Lata doświadczeń wykazały, iż (...) telewizja, jak również inne eksperymenty szkolne, o których swego czasu było tak głośno, nie zaowocowały spodziewanymi cudami. Dla procesu nauczania okazały się one pomocnymi w sposób nader marginalny (...) Efektem fali krytyki, jaka spadła na owe innowacje, jest fala odwracania się od nich szkół i college'ów i powrót ku tradycyjnym metodom nauczania. Ku wielkiemu zadowoleniu rodziców niektóre szkoły reaktywowały mające sto lat «Czytanki Mc Guffreya» i dały priorytet nauce podstawowych umiejętności czytania, pisania i rachowania oraz innym sprawom, w tym dyscyplinie, uznanym zbyt pochopnie za przestarzałe". Efekty pochopnego rozluźniania bądź likwidowania dyscypliny szkolnej zostały ujęte w opublikowanym kilka miesięcy później (na początku roku 1976) sprawozdaniu Krajowej Komisji ds. „Public Relations" w Szkole. Według tego raportu: od czasu wprowadzenia reformy, to jest w ciągu około 5 lat, o 100 procent wzrosła częstotliwość wagarów i wszelakiego rodzaju wykroczeń, a o 77 procent liczba napaści uczniów na nauczycieli (przy czym notowano tylko przypadki zgłoszone przez zwierzchników, zaznaczając jednocześnie, iż wielu nauczycieli nie informuje szefów o incydentach, uważając, iż „rzucałoby to cień na ich zdolności, i opinię dydaktyków"). Psychiatryczne badania, którymi objęto 200 nauczycieli w Los Angeles, wykazały, że następstwa reformy liberalizującej dyscyplinę w szkołach spo- 101 wodowały u nich: „kolosalny wzrost symptomów stresowych, jak zwiększenie ciśnienia krwi, niepokój, depresja, ból głowy, obniżenie poczucia własnej wartości, zaburzenia żołądkowe i bezsenność". Nazwano ten objaw „syndromem zmęczenia pobitewnego", przebadanych wychowawców zaś „pokonanymi belframi". Pokonanymi, gdyż większość z nich była zrezygnowana i określała swoją bezradność jako „element pracy, za którą biorą zapłatę". W świetle tych faktów trudno się dziwić, że Amerykanie wycofują się ze swej reformy, o czym mówi bardzo pouczające zdanie z wkładki: „U.S. News and World Report": „Na skutek negatywnych doświadczeń wiele szkół przywraca ostrą dyscyplinę oraz system ścisłej kontroli ocen". Relatywne do powyższych były nasze rodzime doświadczenia w szkolnictwie akademickim, więc chociaż na początku napisałem, że nie powinno nas obchodzić cudze podwórko, identyczność tych doświadczeń usprawiedliwia powoływanie się na dokument zza Atlantyku. W Polsce ultraliberalny regulamin studiów obowiązywał na wyższych uczelniach tytułem próby w roku akademickim 1974/75. Rezultat opisano w „Życiu Warszawy" z 8 października 1975. Niektóre sformułowania są tam wręcz bliźniacze z tymi, które znajdują się w „U.S. News and World Report". Tłumacząc, dlaczego do nowego regulaminu trzeba było wnieść „poprawki" (czytaj: opanować sytuację), dziennik napisał, iż autorzy tego regulaminu: „założyli, że studenci są ludźmi dorosłymi i poważnymi. Cały ubiegły rok akademicki dowiódł jednak, że niestety brak im poczucia dyscypliny czasu, brak im nawyku systematycznej nauki". Było to bardzo delikatne określenie sytuacji bardzo smutnej. Jeszcze smutniejsze jest to, że wspomniane „poprawki" niczego nie poprawiły i obecnie jest jeszcze gorzej. Tak więc dotarliśmy w naszych rozważaniach do szczebla akademickiego. Młody człowiek, by wspiąć się na ten szczebel, musi zdać egzamin wstępny na uczelnię, to jest odpowiedzieć na pewną liczbę pytań. Żeby go to nie ze- 102 stresowało, od pewnego czasu coraz więcej wyższych uczelni w naszym kraju na. długo przed egzaminami udostępnia kandydatom pełny zestaw pytań egzaminacyjnych, między innymi poprzez ogłoszenia w prasie codziennej (w roku 1979 gazety wojewódzkie pełne były tych zestawów), co skomentowano w jednym z tygodników następująco: „Dobry to i chwalebny zwyczaj. Pozwoli uniknąć niepewności i nerwowości przy próbie". Słusznie — zwyczaj ten bowiem pozwala na wcześniejsze opracowanie wszystkich odpowiedzi, samodzielnie bądź przy pomocy zaprzyjaźnionych lub najętych specjalistów, po czym wkucie ich „na blachę" i powtórzenie, do czego zdolny jest nawet szympans. Od tej komedii, która ośmiesza cały egzamin, przy-zwoitsze byłoby nawet rekrutowanie studentów rzutami kostką, bo rachunek prawdopodobieństwa wprowadziłby wówczas na studia sporą grupę zasługujących na to. Ale kogo takie gadanie obchodzi? Tragedia odkrywa swe oblicze tam, gdzie egzaminujący wychodzą poza ujawnione wcześniej zestawy pytań i egzaminacyjne rytuały, próbując przeprowadzić ze zdającym egzamin kandydatem rozmowę końcową (ma ona odsłonić jego zdolność samodzielnego wnioskowania oraz zainteresowania i wiedzę kulturalną,. społeczną, gospodarczą, historyczną, polityczną etc, słowem, walory umysłowe). Otóż egzaminatorzy ci z przerażeniem konstatują, że od kilku lat każdy kolejny rocznik zdających jest intelektualnie gorszy od poprzedniego! Równia pochyła, będąca m. in. pokłosiem zliberalizowanej do absurdu szkoły średniej, z której wychodzą niedouczeni, nieoczytani, tępawi, ale za to zuchwali, że hej! 1 są przyjmowani na studia, chociaż — gdyby zastosować kryteria sprzed lat (po prostu stałe kryteria oceniania) — tylko nieliczni z nich otrzymaliby indeksy. Ale przecież kogoś przyjąć trzeba, istnieje określony limit minimalny, do minimum więc obniża się kryteria (opublikowane pytania i odpowiedzi z kilku wydziałów Uniwersytetu Warszawskiego rozbawiły cały kraj). Wierzy się, że z mier- 103 not intelektualnych, nagrodzonych „darmowymi" maturami, wyrosną — dzięki kilkuletniej wyższej edukacji—dobrzy fachowcy. Niestety, wiara rzadko przenosi góry. Chyba, że wierzy się w co innego, i jest tak, jak właśnie miało być Im głupsi — tym lepsi. Pierwszy rok studiów bywa w całej tej zabawie najsen-sowniejszy, jest on bowiem jeszcze na niektórych uczelniach rokiem selekcyjnym, eliminującym najsłabszych, to jest najtępszych lub najbardziej leniwych (ciekawostka: najgorszymi okazują się z reguły „prymusi" dostający ze szkół średnich przepustkę bezpośrednio na studia, z pominięciem egzaminów). Za to pozostałe lata są już prawdziwą zabawą w „klasy", w ciuciubabkę, w chowanego i we wszystkie inne wesołe rozrywki, w cyklu od kilku lat skróconym prawie wszędzie o rok, do czteroletniego, co zbliżyło studia charakterem do kursów przyspieszonych (...) Jednym z tych praw, które sobie wywalczyli studenci, jest prawo niechodzenia na wykłady. Wykładowca przyjść musi, oni nie (wykładowcy nie wolno sprawdzać listy!) i dlatego gros wykładowców przemawia do niemal pustych ścian, a potem skarży się w wywiadach prasowych (...) Część wykładowców dosłownie „staje na głowie", by „kupić" młodzież, przyciągnąć jakoś i do wykładu, i do rzetelnej nauki, ale to na niewiele się zdaje i nierzadko kończy się podlizywaniem rozzuchwalonym studentom (profesor Aleksander Bardini publicznie przed tym przestrzegał: „Nie zabiegać o względy studentów, bo to jest klęska dla obu stron!"). Lecz dydaktycy boją się gorszych klęsk. W roku 1976 prasa opisała przypadek zasłużonego uczonego, który nie chciał słyszeć o „grze w studia", „przerobach" oraz puszczaniu wszystkich leni wyżej — i przegrał! W „Literaturze" Adam Adamski opisał kłopoty asystenta, na którego studenci naskarżyli u władz uczelnianych, że... wymaga od nich rzetelnej nauki, podczas gdy inni asystenci tak się nie wygłupiają, po czym poprosili o zamianę tego wymagającego na kogoś innego (sic!). Rozsądny asystent, chcąc unik- 104 nąć konfliktów socjalnych, musi zapomnieć o rygorach i wyrzucić ze swego słownika „niezaliczenie", bo inaczej wyjdzie na „wroga młodzieży". W dobie, w której studenci jeżdżą kolejami ze zniżką 33-procentową, lecz studiują ze zniżką grubo ponad 50-procentową — niezalicza-n i e jest donkiszoterią pozbawioną sensu. Z warszawskiej uczelni znam przypadek profesora, na którego studenci naskarżyli w rektoracie, iż... stawia dwóje! W efekcie został on upomniany, a skarżący (owi dwójkowicze) otrzymali po trójce. Kto z nas ma wątpliwości, że trójkowi dyplomanci potrafią zbudować inną Polskę niż trójkowa? Cały, finansowany przez państwo, cykl edukacyjny nie powinien wstrzykiwać gospodarce i kulturze narodowej rzesz niedouczków! „KULISY" 6 kwietnia 1980 Dywersja edukacyjna (...) Runęła na nas (dopiero teraz!) lawina krytycznych opinii o polskim szkolnictwie. Opinie te są tak wielce uczone (zagmatwane, „wariantowe" etc), iż w wielu przypadkach odbiorca przestaje rozumieć, o co chodzi. Tymczasem prawdę o polskim systemie edukacji można—bez rozdzielania włosa na czterdzieści i cztery — powiedzieć bardzo prosto. Uczynię to zwięźle, w pięciu punktach: Punkt 1«— generalia. Całe polskie szkolnictwo zostało administracyjnie zdeklasowane do poziomu, który urąga samej istocie edukacji i tylko osobistym oraz zawodowym walorom licznych nie poddających się temu pedagogów zawdzięczać należy resztki dydaktycznego honoru naszych szkół. Oświata stała się dziedziną traktowaną przez dotychczasowych decydentów po macoszemu, uznali oni bowiem, że jest „nieprodukcyjna", trzeba w nią więc inwestować 105 mało lub wcale. Nie rozumieli, że jest ona dla każdego państwa inwestycją w aspekcie przyszłościowym najważniejszą, warunkującą egzystencję duchową (a w konsekwencji także fizyczną) narodu! Punkt 2 — dziesięciolatka. (...) System szkoły dziesięcioletniej wprowadzony został bez rzetelnej konsultacji z kołami pedagogicznymi, a więc narzucony; przekreśla on m. in. wspaniałe tradycje polskiej szkoły średniej, podupadłej ostatnio z przyczyn od szkolnictwa niezależnych. Czyż nie jest nonsensowną od początku reforma, której autorzy nie mają sprecyzowanego pojęcia na temat: co będzie między klasą 10 a studiami? Czyż nie jest bzdurą wprowadzenie powszechnej szkoły dziesięcioletniej wobec faktu, że w ciągu wielu lat w żaden sposób nie potrafiliśmy stworzyć szkoły ośmioletniej o przyzwoitym, wyrównanym poziomie? Wreszcie: czy ten półśredni ersatz wykształcenia średniego, oczywiste ni to ni owo z rażąco obniżonym poziomem (równanie w dół do najmniej zdolnych), co demoralizuje uczniów zdolniejszych, jest niezbędny dla każdego (czy nie lepiej było, gdy jednostki zdolne i z aspiracjami szły z podstawówek do liceów?), to jest, czy stać nas na fundowanie każdemu papierka dokumentującego ukończenie 10 klas w sytuacji braku tysięcy rąk do pracy w usługach i przemyśle? Z drukowanych ostatnio relacji nauczycieli i rodziców wynika, że — w świetle kilkuletnich już doświadczeń — największym koszmarem dziesięciolatki jest instrumentalizm nauczania, przerabianie olbrzymiego materiału z konieczności pobieżnie i powierzchownie. Wiedza wciskana jest dzieciom nie jakościowo, lecz ilościowo w zaprogramowanym przez autorów reformy stężeniu, które uniemożliwia prawidłowy rozwój. Rażącym przykładem jest matematyka w pierwszych klasach (eksperci zagraniczni na widok podręcznika do matematyki w pierwszych klasach naszej dziesięciolatki łapią się za głowę, przerażeni jego „uniwersy-teckością"). Tylko najzdolniejsi uczniowie osiągną w tym 106 systemie, dzięki pomocy rodziców i korepetytorów, poprawne wyniki. Papierki dostaną wszyscy. Wszędzie na świecie wykształcenie jest zróżnicowane (również ZSRR wycofał się ze sztywnego modelu dziesięcio-latki). Jest rzeczą oczywistą, że standaryzacja w wychowaniu musi doprowadzić do tworzenia mas półgłówków ze świadectwami i do sparaliżowania wszelkiego postępu. Dzie-sięciolatka jest bezbłędnym instrumentem do wygrania tej klęski. Punkt 3 — szkoła średnia. Powyższe zdanie o dziesięcio-latce w dużym stopniu dotyczy istniejących jeszcze szkół średnich, bardzo ważnego ogniwa systemu edukacyjnego, bo na tym etapie następuje przekształcenie dzieci w dorosłych. Robimy to za pomocą fikcji ze stopniami i „pracami społecznymi". Piętnowany przez wszystkich pedagogów, narzucony administracyjnie przymus promowania uczniów z kilkoma nawet ocenami niedostatecznymi druzgocze motywację pracy nauczyciela oraz morale uczniów (czy się stoi, czy się leży, tzw. „państwowy stopień" się należy!). Jakość została brutalnie podporządkowana statystyce planu i sztucznego sukcesu, co doprowadziło do likwidacji kształcenia samodzielnego myślenia i do zastąpienia go premiowaniem schematów myślowych i propagandowych wśród uczniów, a więc do stanu, który od dawna nazywam paranoją edukacyjną. Punkt 4 — szkoły wyższe. Tyczy ich to samo — w zbyt wielkim stopniu przekształcone zostały w quasi-fabryczne zakłady masowej produkcji specjalistów dla przemysłu i standardowej kultury, zamiast być poligonem swobodnego rozwoju intelektualnego. Między oboma tymi modelami nie znaleziono sensownego modus vivendi w postaci właściwych proporcji. Absurdalna praktyka dostarczania „mięsa" ludzkiego gospodarce tak „spragmatyzowała" dydaktykę i naukę na uczelniach, że zdobywanie wiedzy przez studentów zostało zdegradowane do gry w „bycie dobrym studentem" (tępe kolekcjonowanie zaliczeń w indeksie, 107 ułatwione świadomością, że i tak wszyscy muszą zdać, bo uczelnia musi się rozliczyć wyłącznie z planowanego „przerobu"). Obserwuje się także od lat tendencję do deprecjonowania dziedzin humanistycznych, wynikającą ze straszaka „nadprodukcji inteligencji", podczas gdy w rzeczywistości mamy wyłącznie do czynienia z nadprodukcją bezwartościowych dyplomów. Punkt 5 — studia doktoranckie. Ten ostatni szczebel potokowej, taśmowej, produkcji edukacyjnej — zimny, terminowy wychów „uczonych" — ma charakter najbardziej komiczny, lub, jak kto woli, ponury, jest to bowiem przysłowiowy szczyt góry lodowej. Na studiach tych fabrykujemy w pospiesznym tempie „doktorów", co jest żenującym, ostatnim w łańcuchu przejawem beatyfikowania nędznych świadectw, dyplomów i tytułów kosztem autentycznej wiedzy i inteligencji. Resumując: w całym naszym systemie szkolnictwa zatracona została różnica między inteligencją a małowar-tościową wiedzą encyklopedyczną — nie rozwijamy pierwszej, forsujemy (zresztą też beznadziejnie) drugą. Nasuwa się przypuszczenie, że cały ten system został świadomie obliczony na multiplikowanie upapierkowionej i utytułowanej głupoty, mającej propagandowe alibi w postaci „powszechności nauczania". „STOLICA" 9—16 listopada 1980 Nadprodukcja ,,uczonych" Chodzi o nadprodukcję baranów. Proszę się nie cieszyć, nadmiar baraniny nam nie grozi. Mowa o nadprodukcji kartek na baraninę, zwanych dyplomami, świadectwami i tytułami. Jednym z popularniejszych słów w retorycznych ględze- 108 niach o reformie szkolnictwa jest „wzbogacenie" (doinwestowanie, rozszerzenie etc.) systemu oświaty, ciszej natomiast o redukowaniu. Ja zaś uważam, że bez zlikwidowania pewnych form i pewnych objętości naszego modelu edukacyjnego, cały system dalej pozostanie paranoicznym domem gry w pozory, kompromitując i dewaluując elementarne zasady prawidłowego zdobywania wykształcenia. Jak wiadomo, od początku świata w edukacji nie zmieniło się jedno, to mianowicie, że cechą każdej szanującej się szkoły wyższej jest rzetelna selekcja przyjmowanych i kształconych. W polskich uczelniach, zamienionych na zakłady działające jak fabryki gwoździ, ta szlachetna zasada została kompletnie zagubiona. O ile jeszcze bezpośrednio po wojnie było to w jakimś sensie usprawiedliwione, ponieważ wyniszczony kraj gwałtownie potrzebował specjalistów, choćby i kiepsko wykształconych, ale mających jakie takie pojęcie o rzeczy i mogących podnosić gospodarkę z ruin (przez te pierwsze 10 lat PRL ilość rzeczywiście była ważniejsza od jakości), o tyle w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych było to już nonsensem. A właśnie w tych latach doprowadzono do zupełnego upadku poziomu nauczania, dalej forsując wartości ilościowe kosztem jakościowych w ramach obłąkańczej gigantomanii. Od dawna słyszymy, że olbrzymi procent absolwentów naszych szkół wyższych nie może znaleźć zatrudnienia w wyuczonym zawodzie i w najlepszym razie zostaje zatrudniony na stanowiskach „zastępczych", co oznacza zmarnowanie pieniędzy łożonych przez społeczeństwo na wyeduko-wanie tych ludzi. Od dawna słyszymy, że poszukuje się rąk do pracy, nie słyszymy natomiast o poszukiwaniu „mózgów" (ludzi z wyższym wykształceniem). Od niedawna słyszymy, że spora część polskich emigrantów zarobkowych w krajach zachodnich to młodzi ludzie z fakultetami, nie mający żadnej szansy zatrudnienia w ojczyźnie na stanowisku o profilu choćby zbliżonym do kierunku ich wykształcenia. O czym to świadczy? O nadprodukcji dyplomów. 109 Rzecz wygląda następująco: w ciągu 35 lat w żadnej dziedzinie naszej gospodarki nie przeprowadzono właściwego szacunku zapotrzebowania na fachowców z wyższym wykształceniem, kiedy więc już powojenne niedobory zostały zaspokojone — nadprodukcja kadr zaczęła rosnąć. I to nie w tempie normalnym, wynikającym z nasycenia regulowanego rotacjami, emeryturami czy rozwojem pewnych gałęzi, lecz przyspieszonym przez gigantomanię inwestycyjną w szkolnictwie akademickim. Na to rozdmuchiwanie ilościowe składało się: powiększenie liczby fakultetów (przy zmniejszaniu czasu studiów), powiększanie liczby studiujących na każdym fakultecie (przy „planach przerobu" regulujących selekcję, co oznaczało, że każdy lub prawie każdy student musi otrzymać dyplom), powiększanie liczby uczelni i wreszcie, jakby tego było mało, mnożenie prowincjonalnych filii uczelni, o poziomie edukacyjnym budzącym niewybredne, lecz usprawiedliwione żarty wśród nauczycieli kilku naprawdę szacownych uniwersytetów i politechnik. W tej sytuacji doszło do zatrważającego zdeprecjonowania wartości dyplomów. Spyta ktoś: dlaczego więc nie zmniejszamy tego „mocarstwa edukacyjnego" do sensownych rozmiarów? Powód główny (obok mniej ważnych, jak ambicje prowincjonalne) to opór straszliwie rozdmuchanego ilościowo środowiska dydaktycznego, które straciłoby ciepłe posadki. Publicznie wyraził to niedawno prof. Włodzimierz Zelawski z SGGW, proponując jednocześnie zamienienie „słabszych kadrowo uczelni prowincjonalnych" na szkoły zawodowe. Jego konkluzja brzmiała: „Gdyby zredukować liczbę niepotrzebnie kształconych młodych ludzi do tej, jaka rzeczywiście odpowiada naszym potrzebom i możliwościom, to można by od razu, bez nowych nakładów, znacznie poprawić funkcjonowanie szkół wyższych (...) W atmosferze tolerancji dla niefachowości dyplom stał się nową formą swego rodzaju szlachectwa, a także kluczem do osiągnięcia — odpowiedniego do aspiracji, a nie do rzeczywistych uzdolnień i przygotowania — 110 szczebla drabiny społecznej (...) Ważna jest nie ilość, lecz jakość przyszłych kadr". Takie sensowne propozycje, które sam podsuwam piórem od kilku już lat, napotykają jednak zbyt często kontr-agitację pełną bałamutnej demagogii, zainfekowanej gierkami z ery „propagandy sukcesu". W ubiegłym roku taki popis dał na łamach „Polityki" Ryszard Herczyński, twierdząc, że „niezbędne jest znacznie szersze i szybsze otwarcie drzwi wyższych uczelni", bo szkolnictwo wyższe „musi zaspokajać aspiracje społeczne młodzieży". Oponentów autor nastraszył pisząc, że mówienie o rzekomej „nadprodukcji inteligencji" to bzdura głoszona przez „ciemnogród". Oczywiście, proszę pana, nie ma mowy o nadprodukcji inteligencji. Istnieje nadprodukcja ćwierćinteligencji, właśnie dzięki zbyt wielu drzwiom, a dokładniej skompromitowanym furtkom. Można spokojnie zasypiać licząc barany. To samo tyczy fabryk doktorów (tzw. studia doktoranckie), w których uzyskuje się zaszczytne tytuły nie w ramach rzetelnej pracy naukowej, lecz taśmowej produkcji, co jest hańbą nauki polskiej. Zaś dołem, szeroką bazą tej ponurej komedii, są szkoły średnie dla pracujących, wieczorowe i zaoczne. Drukowane wywiady z uczniami tych „szkół" stawiają włosy na głowie („Wymagali w pracy, to poszedłem. Dali maturę, bo dają każdemu. Heca. Ale w pracy jest mi to tak potrzebne, jak..."). Tytuły, stopnie, papierkowe „szlachectwo" psu na budę warte, za samą „chęć szczerą" a raczej cwaniacką. Szerzy się to z szybkością ognia na stepie: już co trzecia matura w Polsce jest „wieczorowa"! W odpowiedzi na pytanie dziennikarza główny specjalista od tego typu kształcenia w Ministerstwie Oświaty i Wychowania, mgr Ireneusz Jeliński, mówi: „Nikomu nie wmawiamy, że można postawić znak równości między liceum dziennym a wieczorowym". Tak, ale wmawia nam to system, bo nikt nie ma na czole wypisanego rodzaju matury — ma się po prostu maturę. 111 Między nami maturzystami: po co się tak kosztownie (z wielkimi gmachami, pracowniami, laboratoriami, semestrami itp.) wygłupiać dalej? Dajmy wszystkim matury, magisteria i doktoraty (w zależności od aspiracji) drogą korespondencyjną (tzw. studia korespondencyjne) i wszyscy będziemy szczęśliwi jak królewna Śnieżka z siedmioma krasnoludkami w jednym łożu. „STOLICA" 4 października 1981 Przemilczenia i okolice Jednym z wielu przestępstw, które popełniono w minionym okresie, było manipulowanie historią Polski. Rzecz niesłychanie ważna, historia bowiem — o czym wiadomo od starożytności — jest nauczycielką narodu. Wspomniana manipulacja miała różne oblicza, począwszy od ordynarnego przeinaczania faktów, poprzez nieuczciwe faktów interpretowanie, a skończywszy na przemilczeniach wielu rzeczy. Szczególnie szkodliwe były w ten sposób zmajstrowane podręczniki szkolne, okłamywały bowiem nasze dzieci (dorośli byli na to w dużej mierze odporni, albowiem wynieśli swoje wykształcenie z lepszych szkół i książek) bądź niedoin-formowywały młodzieży, wciskając im do głów dzieje ojczyste mocno okaleczone. Jedno z symptomatycznych nadużyć zawierało się w fe-tyszu maniakalnej wprost „ludowości" wszystkiego i wszystkich. Każdy król czy dowódca, o którym można było powiedzieć cokolwiek „postępowego" lub w jakikolwiek sposób wykorzystać go manipulacyjnie — automatycznie podpadał pod rubrykę „ludowy". Doprowadzało to momentami do zupełnych absurdów, takich jak gloryfikowanie cara Iwana Groźnego (na skutek dyrektyw Stalina) i jego „ludowego bohatera", Maluty Skuratowa, wodza oprycz- 112 niny (straszliwa policja Iwana Groźnego), zdezawuowane ostatnio przez historyków radzieckich. Weźmy pod lupę jeden polski przykład, o tyle ciekawszy od innych, że balansujący już na granicy obłędu. Wiele powojennych roczników polskich uczniów wkuwało blasko-miotną opowieść o „ludowym bohaterze" Aleksandrze Kostce-Napierskim, który ni stąd ni zowąd, niby spadochroniarz („nie znany w okolicy przybysz" — cytat z jednego z podręczników) pojawił się wśród górali podhalańskich i podjudził ich do „powstania" przeciw panom. Zrobiono również „mołojecki" film („Podhale w ogniu") dla podparcia tej historii. Potem film nagle zniknął z ekranów i więcej się na nich nie pojawił, a chłopski superwódz Kostka wyparował z podręczników. Wszystko dlatego, że ujawniono, iż był szwedzkim (i prawdopodobnie nie tylko szwedzkim) agentem, mającym wzbudzać w Polsce ruchaw-ki, osłabiać ją i czynić przez to podatniejszą na „potopową" agresję. Kostce-Napierskiemu udało się skąptować zaledwie k i 1 -k u podhalańskich bandziorów (zbójców gnębiących okoliczną ludność), podczas gdy patriotyczne chłopstwo doskonale wyczuwało pismo nosem i odwróciło się do dywer-santa plecami (dowiódł tego bezspornie w swojej pracy „Na tropach Napierskiego" Adam Kersten). Mimo to do dzisiaj podtrzymuje się mit patriotycznej ludowości zbira. W „Kulturze" z 23 marca 1980 roku Adam Przyboś (autor skandalicznego hasła o Napierskim w „Polskim słowniku biograficznym") pisząc o owym wieloletnim szwedzkim najemniku dokonał najdziwniejszych łamańców logicznych i spekulacji, byle tylko podtrzymać skompromitowaną tezę i przekonać nas do „prawdy o chłopskim bohaterze, który w walce o sprawiedliwość, o chłopskie prawa, o ich wolność, zaryzykował własne życie". Po co to? (...) To nonsensowne naginanie wszystkiego do „ludowości" prowadziło do przekabacania nie tylko naszej historii. Każdego Francuza i właściwie każdego obywatela 8 — Łysiak na łamach 113 XX wieku, który otrzymał przyzwoite wykształcenie, zabiłoby śmiechem takie oto stwierdzenie o Rewolucji Francuskiej, które możemy przeczytać w „Historii dla klasy IV" autorstwa Marii Dłuskiej i Janiny Schoenbrennerowej: „Lud francuski obalił rządy feudałów. Skorzystała z tego francuska burżuazja i objęła władzę we Francji". Nie, proszę pań, było akurat odwrotnie — tę rewolucję przygotowała, zainicjowała i kierowała nią od początku do końca burżuazja (stąd zwie się ją burżuazyjną), wykorzystując lud do swoich celów. W tym samym podręczniku — symbolicznym dla wielu podobnych mu — w rozdziale 62 o ruchu oporu w okupowanej przez hitlerowców Polsce („Walka narodu polskiego 0 wyzwolenie") czytamy, iż walka ta zaczęła się w roku... 1942(!). O ZWZ i AK ani słowa. Znalazło się tam też arcydziwne stwierdzenie, że „reakcja polska" zamordowała bądź wydała gestapo Marcelego Nowotko, Pawła Findera 1 Małgorzatę Fornalską... Kwestia opuszczeń, przemilczeń, udawania, że czegoś nie było lub że czegoś się nie wie, należąca do klasycznego repertuaru fałszerstw historiograficznych. Bawimy się w to dalej. Obecnie klasy IV korzystają z podręcznika wydanego w roku 1978 (Janina Malendowicz, „Opowiadania z naszej przeszłości"), gdzie Chrobry bije się tylko z Niemcami, a po drugiej stronie Wisły rozciąga się bezludna pustynia, gdzie Powstanie Styczniowe w ogóle nie istnieje — żeby wymienić tylko dwie komiczne rzeczy. Cży ta tragifarsa musi trwać, pozując bezwstydnie na prawdę? Jedno z przykazań, to, które zabrania kłamać, wszyscy łamiemy w większym lub mniejszym stopniu, ale winny być i w tym łamaniu jakieś granice przyzwoitości. Wszystko to idzie według sztywnej reguły, której charakter ujawnia chociażby wydany ostatnio przewodnik „Warszawa i okolice". W trzeciej (1976) i czwartej (1980) edycji tego przewodnika usunięto z wcześniejszego tekstu nastę- 114 N pujące wydarzenia, według sterników naszej historiografii nie mające znaczenia dla dziejów stolicy: — Pierwszy rozbiór Polski. — Drugi rozbiór Polski. — Trzeci rozbiór Polski. — Zawiązanie tajnej organizacji niepodległościowo-demo-kratycznej, Towarzystwa Republikanów Polskich, w roku 1798. — Założenie przez jednego z najwspanialszych patriotów polskich, Waleriana Łukasińskiego, konspiracji mającej na celu odzyskanie niezawisłości narodowej. „STOLICA" 11 stycznia 1981 Lechistan w oczach Zachodu Z kilkunastu ostrych interwencji publicystycznych Łysiaka przeciwko modelowaniu za granicą fałszywego wizerunku Polski i Polaków, wybraliśmy trzy jego felietony ze „Stolicy". Suplement do ,,Galerii fałszerstw" Opublikowane przeze mnie niedawno na „poletku z bykiem" odcinki „Galerii fałszerstw", w której pokazałem, jak bardzo mało znana jest za granicą polska historia i jak koszmarnie się ją fałszuje, wywołały tak olbrzymie zainteresowanie czytelników, że anim o tym marzył. Nadeszło do redakcji mnóstwo listów zawierających wyrazy poparcia dla tego typu publikacji oraz liczne przykłady. Przynajmniej dwa z tych listów — Panów Stanisława Ku-nickiego z Warszawy i Włodzimierza Bartoszewicza z Poznania — domagają się cytacji. Pan Kunicki zaczyna swój list (pomijając wstępne komplementy) własnym komentarzem na temat opisywanego zjawiska: „Wydaje mi się, że panująca za granicą absolutna ignorancja w sprawach dotyczących Polski, jej kultury, jej znaczenia (...), ignorancja wśród narodów cywilizowanych nie tylko Europy — nie wynika bynajmniej z karygodnych zaniedbań natury dydaktycznej. Owszem, trzeba i to brać pod uwagę (...), lecz przede wszystkim ignorancja ta jest 116 rezultatem systematycznej, zajadłej, zorganizowanej akcji przemilczania i wręcz bojkotowania wszystkiego, co w jakikolwiek sposób wiąże się z Polską. Ta bezprzykładna i nie przebierająca w środkach nagonka trwa nieprzerwanie od wielu lat, a ma na celu wyłącznie zwalczanie zjawisk pozytywnych (...) Jest to zjawisko wstrętnej polono-fobii". Pisze Pan Kunicki, że obserwujemy tę ignorancję „od wielu lat". Owszem, ze szczególnym zainteresowaniem obserwujemy ją od chwili odzyskania niepodległości po I wojnie światowej. Oddajmy teraz głos Panu Bartoszewiczowi: „W 1922 czy 1923 roku ukazała się książka napisana przez francuskiego oficera, członka przebywającej w Polsce Misji Francuskiej. Tytuł: «A l'ombre du Zamek» (W cieniu Zamku). Treść: przebywający w Polsce służbowo oficer francuski zakochał się w Polce, niejakiej «mademoiselle Sophie Wieliczka», i wybrał do Krakowa, by spotkać się ze swą ukochaną w miejscowej «herbaciarni». Zima była sroga i gęsty śnieg zalegał ulice miasta, a zanim panna Wieliczka przybyła, Francuz nudził się w owej mieścinie setnie, «car la \ille n'offre aucun interet» (nie było w tym mieście niczego interesującego)!" Właściwie o co tu się pieklić? Herbaciarnie jak to herbaciarnie, w Krakowie zawsze było ich pełno, w końcu czy Kraków musi być gorszy od Hongkongu? No niby trochę gorszy, tak, wziąwszy pod uwagę, że nigdy nie było w tym nadwiślańskim grodku niczego interesującego poza herbaciarniami i białymi niedźwiedziami spacerującymi po ulicach. Co prawda ów francuski oficer niedźwiedzi nie zauważył, bo całą swoją uwagę skupił na charakterystycznej dla Krakowa „trojce", którą przyjechała jego bogdanka, zauważył natomiast, że Polacy powszechnie mieszkają „w zamkach o wielu basztach i wieżyczkach". Jest rzeczą przerażającą, że właśnie Francuzi, których związki kulturowe z Polską były zawsze tak silne, na całe lata zakodowali sobie w świadomości obraz Polski quasi- 117 -średniowiecznej. Oto gdy w roku 1919 nowo mianowany komisarz plebiscytowy na Górnym Śląsku, generał Le Rond, wybierał się do Polski, na bankiecie pożegnalnym w Paryżu pani generałowa zapytała z niepokojem w głosie sekretarza generalnego polskiej delegacji na Konferencję Pokojową, Joachima Bartoszewicza (ojca Włodzimierza): — Niech mi pan powie, Monsieur, jak tam się u was podróżuje, konno? Bartoszewicz odpowiedział z kamiennym spokojem: — Jeżeli pani małżonek zechce dosiąść konia, będzie mógł to zawsze zrobić. Wydaje mi się jednak, że wygodniej będzie mu skorzystać z pociągu lub samochodu. Dotyczy to nie tylko Francji, i nie tylko czasów po I wojnie światowej. W amerykańskim filmie o Chopinie, pokazanym przez konsulat USA w Poznaniu w kilka lat po II wojnie, Polacy słuchający koncertu Chopina mieli wygląd jakichś ubranych w azjatyckie kaftany, brodatych „clochardów", odwróconych plecami do artysty i obżerających się tłustymi udźcami, gdy zaś Chopin wyjeżdżał do Paryża, to miał na sobie typową polską „rubaszkę", a w ręku koszyk z rzeczami osobistymi. W końcu należał przecież do elity, nie musiał więc, jak większość jego rodaków, dźwigać wszystkiego w węzełku zawieszonym na kiju, stać go było na koszyk. W „Galerii fałszerstw" wspomniałem o antypolskich wyczynach encyklopedycznej firmy Larousse. Z listu Czytelnika dowiedziałem się, że Larousse ma już na swoim koncie taki podpis pod reprodukcją „Rejtana" Matejki: „Le Reichstag de Varsovie". Zresztą o Laroussie można by bez końca — redaktorzy sławnego „Małego Larousse'a" nigdy nie dowiedzieli się, że Polacy byli kiedyś pod Somosierrą. Wpadł mi też w ręce lutowy numer (z tego roku) szwajcarskiego miesięcznika numizmatycznego „HMZ", w którym przedstawiciel Larousse'a, pan Cannoo, wypisuje takie idiotyzmy o polskich miastach, że aż skóra cierpnie. Ale 118 czy nie cierpnie ona także, gdy człowiek się dowiaduje, że w roku 1970 pewien Belg zapytał w pociągu jadącym do Paryża polskie małżeństwo: — Jak to było w Polsce podczas ostatniej wojny, byliście za Hitlerem czy przeciw niemu? Na koniec zostawiłem historyjkę opowiedzianą Panu Ku-nickiemu przez śp. Aleksandra Janikowskiego, żołnierza 30 Pułku Piechoty, o tym, jak w Austrii rozniecano nastroje antypolskie. Otóż podczas I wojny światowej 30 Pułk Piechoty, wchodzący w skład armii austriackiej, a składający się z samych Polaków, stacjonował w małej mieścinie, w której na kościele znajdowała się marmurowa tablica z napisem: „Boże, chroń nas przed dzikimi Polakami i Węgrami!". Oburzeni żołnierze jedną salwą rozstrzelali tablicę na drobny mak. O tym, że tablica kłamała, ludność miasta przekonała się bardzo szybko, toteż gdy pułk odjeżdżał na front, „wszyscy mieszkańcy wylegli na ulice, żegnając Polaków kordialnie, ze łzami w oczach, a licznymi prezentami i kwiatami w rękach". „STOLICA" 28 października 1979 Wypraszam sobie! Czasami okropnie jesteśmy czuli na sprawy związane z naszą godnością narodową, co zrozumiałe, żaden bowiem naród nie lubi, kiedy mu ktoś depcze podkutymi butami po honorze i ambicji. Tak więc pieklimy się (czasami), gdy ktoś np. przekręca faktografię Lechistanu. Więcej — czuli jesteśmy także na honor naszych bliższych i dalszych przyjaciół. Do licha, dlaczego więc wystawiamy ikono-stasowe kapliczki łobuzowi, który napluł na Polskę i na jej hymn narodowy tak brutalnie, że to się wprost w głowie nie mieści!? 119 O mniejsze niż hymn tuzczy robiono w dziejach wielkie draki i nawet wojny. W Ameryce Południowej czołgi i samoloty wchodzą do akcji, kiedy w jednym kraju prasa napisze, że piłkarze drugiego to „kelnerzy", nie mający pojęcia o grze w futbol, albo kiedy sędzia z jednego kraju źle sędziuje w drugim na niekorzyść trzeciego. Już w starożytności motorem do wojen były obrazy (od obrażania się, nie zaś od malarstwa) wsparte na przekonaniu o uszczknięciu honoru narodowego z powodu kobiety, ptaka lub kwiatu, że wspomnę wojnę trojańską o nimfomankę imieniem Helena. Wielki cynik doby Oświecenia, Francois Marie Arouet, czyli Voltaire, ojciec współczesnej historiografii, kpił sobie z tego, jak zresztą ze wszystkiego : „Azję miały pustoszyć cztery armie, po trzysta tysięcy żołnierzy każda. Rozumie się, że wojna trojańska, która po kilku wiekach zadziwiła świat, była w porównaniu z tym dziecinną igraszką; ale też i trzeba zważyć, że w kłótni trojańskiej chodziło tylko o starą i nader rozpustną kobietę, która pozwoliła się uprowadzić dwa razy, tu zaś chodziło 0 dwie dziewczyny i ptaka" (tłum. J. Rogoziński). Żarty żartami, ale wojna trojańska, jak udowodnił głośny niemiecki odkrywca Troi, Heinrich Schliemann, nie była literackim wymysłem Homera, wydarzyła się naprawdę, 1 to krwawo, i naprawdę wówczas kilka narodów wściekło się o uprowadzenie jednej kobiety, uznając to za hańbę nie do ścierpienia. Do wojny nie namawiam, ale mam wrażenie, iż „Mazurek Dąbrowskiego" więcej wart od sporej liczby lekko prowadzących się damulek, toteż hołdowanie faceta, który z tej pieśni zrobił coś o wiele gorszego niż bezwstydny kuplet, akurat mi się nie podoba. Zanim powiem, o kogo mi konkretnie chodzi, jeszcze trochę Państwa pomęczę, anegdotami rzecz prosta. Dawniej nie cierpieliśmy, jak nam zabrano czapkę, a dziś nagradzamy złodzieja, który się wysilił, by ukraść cześć naszego hymnu. Tak, czapkę, jedną czapkę — służę na dowód fragmentem z mojego „Cesarskiego pokera", dotyczącym od- 120 wrotu wojsk napoleońskich spod Moskwy w roku 1812: „Wkrótce po wyjściu z Moskwy, pod wsią Horodnia, kozacy nagłym atakiem zaskoczyli świtę cesarską i tylko brawurowa szarża polskich szwoleżerów uchroniła monarchę od hańbiącej niewoli lub śmierci. Dwukrotnie w ten sam sposób uratowali Polacy Murata. W końcu już cała Wielka Armia wiedziała, że na kozaków, samym swym wyglądem, samą nazwą wzbudzających przerażenie (na okrzyk: «Les cosaques!» odzewem było: «Sauve quipeut!» — «Ratuj się kto może!») —jedynym biczem bożym są Polacy. Francuzi, Holendrzy i inni wojacy armii Napoleona płacili ciężkie pieniądze za mundur lub choćby fragment polskiego munduru, po czym przebierali się wiedząc, że sam widok tych barw paraliżuje kozaków. Tego, co polskie, kozacy nie mieli prawa tknąć. Szwoleżerowie Jerzmanowskiego, utraciwszy w starciu z kozakami jedną rogatywkę, szarżowali kilkakrotnie, by ją odzyskać, i dopięli swego, wyrąbali ją z powrotem. Rogatywkę!" Wspomniałem, że o wiele mniejsze niż hymn rzeczy były powodem do wielkich drak. Oto kilka lat temu w Japonii ośmieszono zjadliwie bohatera popularnej włoskiej bajki, drewnianego chłopczyka imieniem Pinokio. Wówczas cały Półwysep Apeniński, od pucybutów do Felliniego, wściekł się na Japończyków i w setkach petycji zażądano od rządu ukarania Kraju Kwitnącej Wiśni (m. in. za pomocą drastycznych barier celnych i wyrzucenia z rynku japońskiego sprzętu elektronicznego). Wiszący na włosku zatarg dyplomatyczny zażegnano z najwyższym trudem, dyplomaci sporo się wówczas napracowali. Nasza zaś dyplomacja w sprawach dotyczących obrazy honoru narodowego przypomina czasami owego polityka, o którym Joachim Murat, król Neapolu, powiedział: „Jest to tak znakomity dyplomata, że gdyby podczas rozmowy z tobą ktoś kopnął go w tyłek, niczego byś po jego twarzy nie zauważył". Oto dzień w dzień setki i tysiące Polaków wchodzą do warszawskiego kina „Bajka" i nic a nic im nie 121 przeszkadza, że na wprost wejścia, w hallu kina, wisi olbrzymie zdjęcie amerykańskiego aktora i reżysera, Burta Rey-noldsa. Panie się zachwycają: „Jaki przystojny mężczyzna!..." Część z nich może i nie wie, co ten bydlak ma na sumieniu, ale wielu wie, bo swego czasu pisała o tym nasza prasa, ja zaś opisałem to dokładnie w mojej książce „Asfaltowy saloon". Przypomnę. Otóż pan Reynolds kilka lat temu nakręcił polakożerczy film fabularny pt. „The End" („Koniec"). Z filmu tego miliony ludzi na całym świecie mogą się dowiedzieć m. in., że polskiego hymnu narodowego nie gra się ani nie śpiewa, tylko — excusez le mot, ale muszę je przytoczyć — pierdzi, bo ten hymn to istne g.... w typowo polskim stylu! Tak, dosłownie tak. Mam maleńką petycję do kierownictwa kina „Bajka": wypraszam sobie kategorycznie ozdabianie jednego z reprezentacyjnych kin stolicy kraju megazdjęciem pana Rey-noldsa, jak również jakimkolwiek zdjęciem tego śmierdziela, nawet wielkości legitymacyjnej. Nie jest to prośba, lecz żądanie. Drugie żądanie dotyczy tego, aby szefowie naszej sieci kin, do których nie wpuszczono np. filmu „Łowca jeleni", obrażającego pono Wietnamczyków, nie robili idiotów ż siebie i z nas, i nie zasłaniali się niewiedzą, bo wypada tej firmie — tak czułej na honor innych nacji — mieć pojęcie o tym, co się dzieje w kinematografii. „STOLICA" 15 marca 1981 Co jest grane w tym kraju ? Nie wiem, czy pamiętają Państwo mój felieton „Wypraszam sobie!" o amerykańskim filmie Burta Reynoldsa pt. „Koniec". Efekt mojej interwencji był żaden: zdjęcia Reynoldsa nie wyrzucono z hallu kina „Bajka" (tymczasem dowiedzia- 122 łem się, że portretami tego osobnika „wytapetowano" kilkanaście innych polskich kin), zaś w tygodnikach ilustrowanych nabiera tempa pełen zachwytów festiwal reklamowy człowieka, który w sposób nieprawdopodobnie ohydny zelżył polski hymn narodowy. Właśnie dostałem list od Pani K. Wojciechowskiej z Chicago z informacją, że tę plugawą sekwencję, o której pisałem, wycięto z owego filmu. Proszę Pani, już o tym wiem. Ale znam także, z prasy polonijnej, orzeczenie sądu, do którego Polonia amerykańska wniosła skargę. Polonusom udało się jedynie zmusić stację telewizyjną NBC do usunięcia przed emisją zakwestionowanych fragmentów filmu. Natomiast sędzia Sądu Okręgowego, Warren D. Wolfson, który rozpatrywał skargę złożoną już w roku 1979 przez Polish American Guardian Society, oddalił roszczenia przeciw producentowi (Burt Reynolds Production) i dystrybutorowi filmu (United Artists), argumentując, iż wspomniana i podobne antypolskie sceny w „The End" — cytuję: — „mogły być w złym guście, ale nie były oszczerczo-zniesławiąjące"! To znaczy, że według amerykańskiego sędziego twierdzenie, iż „Mazurek Dąbrowskiego" można wykonywać tylko tą częścią ciała, która służy do wydalania, nie nosi cech oszczer-czo-zniesławiających. Druga, podobna, sprawa: niedawno kongresmeni amerykańscy polskiego pochodzenia zapewniali podczas wizyty w naszym kraju, że w USA ustała fala tzw. „polskich dowcipów". Niestety, otrzymałem ostatnio dowód (również korespondencja ze Stanów), że są to tylko pobożne życzenia, o czym za chwilę, najpierw zaś wyjaśnienie dla tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi. Tak zwane „Polish jokes" to antypolskie „żarty" rozpowszechniane w USA od ponad pół wieku masowo, w książkach (m. in. wielotysięczne nakłady wydawnictwa Leisure Books pt. „Książka polskich dowcipów"), w prasie, w telewizji, w radio, podczas występów estradowych, w formie ulotek, plakatów, gadżetów (np. „polski" kubek z uchem 123 w środku, „polska" chusteczka do nosa z plastykowym palcem do dłubania w nosie lub „polski" pistolet z lufą odwróconą w stronę strzelającego i z napisem: „Kto w Boga wierzy, pod sztandar Orła i Pogoni!") itp. Jest to stek tak haniebnych szyderstw, że doprawdy trzeba ostatniego zbyd-lęcenia, aby obrażać nimi jakikolwiek naród. Zacytuję dla przykładu kilka wybranych przeze mnie najdelikatniejszych, inne bowiem po prostu nie przechodzą przez gardło i pióro. Zacznijmy od „polskich" wynalazków: „Latarnia morska odwrócona do góry nogami, dla łodzi podwodnych", „Lampa bez przewodów, dla Polaczków lubiących siedzieć po ciemku" (w tych dowcipach na ogół nie używa się terminu „Pole"—Polak, lecz pogardliwego „Polack"—Polaczek), „Książka z nie zadrukowanymi kartkami, dla Polaczków nie umiejących czytać" etc, etc. A teraz kilka zagadek i odpowiedzi na nie: „Pytanie: co jest polskim sportem narodowym? Odpowiedź: sodomia". „Pytanie: czy Jones jest dobrym sprzedawcą? Odpowiedź: to prawdziwy geniusz, jemu udało się nawet sprzedać szczoteczkę do zębów Polaczkowi". „Pytanie: jak powstrzymać Polaczka od wycierania nosa w sztandar amerykański? Odpowiedź: zabić go". „Pytanie: dlaczego polskie kobiety zamykają oczy podczas stosunku? Odpowiedź: bo nie mogą patrzeć na gęby Polaczków". „Pytanie: czy Polaczkowie w istocie są aż tak bardzo głupsi od innych ludzi? Odpowiedź: jeśli już chcecie znać prawdę, to tak właśnie jest". „Panie władzo — pyta emigrant Polaczek policjanta — która godzina? — Trzecia — odpowiada policjant, a na to Polaczek: — Cholera, nie wiem, co jest grane w tym kraju? Ile razy kogoś spytam o godzinę, zawsze otrzymuję inną odpowiedź". Wielokrotnie Polacy (symbolami są tu Kościuszko i Pu- 124 łaski) walczyli z bronią w ręku za Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, umierali w „teksaskich Termopilach" (fort Alamo), rozlali morze bohaterskiej krwi, zawsze najdzielniejsi. Teraz płaci się im takim „polskim dowcipem": „Armia polska nigdy nie była znana z męstwa. Tak naprawdę to polscy żołnierze są tak tchórzliwi, że nawet kapelani tam dezerterują". „Parszywi Polaczkowie", tchórzliwi, a do tego najgorsi ze zbrodniarzy — „Pytanie: Żydzi zostali uniewinnieni od zarzutu zamordowania Chrystusa, więc kto to rzeczywiście zrobił? Odpowiedź: gang pijanych Polaczków". Ci, którzy rzeczywiście „robią" tę „satyrę", ci, którzy sterują owym antypolskim geszeftem — czynią to na zimno i niech im Bóg nie wybaczy, albowiem wiedzą, co czynią. Poziom „Polish jokes" mówi sam za siebie. Polonia od dawna zwalcza to świństwo, ale bezskutecznie, czego potwierdzeniem jest list, który właśnie otrzymałem od Pana Stanisława Florka z Tijuana w Kalifornii. Pisze on o nowej fali tych „żartów", które mają też nowy profil, bardziej ofensywny — a społeczeństwo amerykańskie kupuje te głupoty bezkrytycznie, „pękając ze śmiechu". Już nie tylko seksualne, obyczajowe, kulturowe, lecz nawet nazistowskie i religijne, w najpotworniejszym guście. Nie ma tu żadnych świętości, włącznie z Papieżem, np.: „Papież Polaczków, Wojtyła, zamiast święconą wodą, kropi wiernych wódką Wyborową, a zamiast wina pije podczas mszy spirytus". Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! (notabene w jednym z numerów „Playboya", w którym zamieszczono „rzeźni-czy" fotoreportaż z wdzięków pornomodelki o polskim nazwisku, występuje ona na jednym ze zdjęć z wielkim portretem Jana Pawła II i z tekstem polskiej modlitwy w tle!!!) Pan Florek opisuje m. in. popularne audycje telewizyjne Johnny Carsona, podczas których padają „numery" tak „dowcipne" jak: „Najpiękniejszym dniem w moim życiu był dzień, w którym Hitler napadł na Polskę!" Inny „Polish joke" z najnowszej serii: „Hitler był wielkim człowiekiem, 125 ale zrobił jeden błąd — wymordował Żydów, zamiast Polaków". Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! Czyż po prostu można nie umrzeć ze śmiechu? Koreluje to z takim rodzynkiem: „Kiedyś, dawno temu, było tylko dwoje Polaczków. Teraz jest ich zbyt wielu!" Mój korespondent przytacza również takie fakty, jak aresztowanie jego żony, kiedy głośno zaprotestowała na sali przeciw „polskim dowcipom" podczas wielkiego show w Las Vegas, oraz to, że kiedy poskarżył się w swoim zakładzie pracy na kolegę Hansa Schneidera, który nagminnie rozpuszczał wulgarne „Polish jokes", szef awansował Schneidera, a Pana Florka przeniesiono na gorszą zmianę. Gdy człowiek to czyta, ma się ochotę zadać pytanie: — Cholera, co jest grane w tym kraju?!!! Z kilku przysłanych mi przez Pana Florka graficznych „Polish jokes" reprodukuję najłagodniejszy. To jest, proszę Polaczków, „Polska izba porodowa": „STOLICA" 9 sierpnia 1981 *'^0*0$^ ?<<& m: ^ ¦; ;..g Historia Polski Łysiak jako historyk jest na polskiej scenie drugiej połowy stulecia zjawiskiem niezwykłym, co zresztą podkreślano wielokrotnie. Jeśli nawet zawiera jakąś część przesady określenie Szymona Kobylińskiego, który na łamach „Polityki" (20 V 1976) nazwał Łysiaka „kimś na kształt nowego Askenazego", to jednak samo porównanie historyka-amatora z najwybitniejszym dziejopisem polskim XX wieku ma swoją wymowę. Prace historyczne Łysiaka Paweł Piotr Wieczorkiewicz zaliczył (również na łamach „Polityki", w artykule „Historia prawdę ci powie") do „znaczących książek" w powojennej historiografii. Z kolei znany historyk doby obecnej, Jerzy Łojek, pisał przed kilku laty: „Trudno wątpić, że przyszłe dzieła Łysiaka będą coraz bardziej ważyły na społecznym odbiorze historii i literatury w naszym kraju" („Literatura" 27 X 1977). Charakterystyczne w tym ostatnim cytacie jest zestawienie dwóch dziedzin, „historii i literatury" — stanowi ono jeden z ważnych kluczy do wyjaśnienia historiograficznych triumfów Łysiaka. Bo co do tego, iż jest to prawdziwy triumf, nie może być wątpliwości. W zbiorowej pracy „Historia krzepi?" (Czytelnik 1980) trzej naukowcy stwierdzili, że Łysiak jako historyk „odszedł dosyć daleko od tradycyjnego modelu", zaznaczając, iż było to odejście świetne, które przyniosło mu „sukcesy i powodzenie u czytelników". Przyniosło mu także zazdrość i zawiść grona zawodowców historiograficznych, których do pasji doprowadza nie tylko popularność Łysiaka, lecz i nazbyt literacka metoda sprzedawania historii, którą ten pisarz praktykuje. Łysiak parając się na poważnie historią nie potrafi (na szczęście) przestać być tym, czym jest przede wszystkim: twórcą literatury pięknej. Jego z kolei doprowadza do pasji stylistyka akademickich historyków, czemu dał wyraz m.in. w wywiadzie dla tygodnika „RTV" (22—28X111980): , „— Geniusz znakomitych historyków przedwojennych, takich jak 127 Askenazy, Kukieł czy Skałkowski, polegał m.in. na tym, że ich fundamentalne prace, do dzisiaj cieszące się międzynarodową renomą w środowiskach historycznych, były w równym stopniu źródłowymi bazami dla świata nauki, co i pasjonującymi czytadłami dla zwykłych zjadaczy historii». Kwestia talentu literackiego. Połączenie tych dwóch walorów jest obecnie uważane na Zachodzie za ideał, podczas gdy większość polskich historyków doby obecnej pisze prace dobre od strony warsztatu badawczego, ale tak fatalnie podane literacko, że kolejowy rozkład jazdy to w porównaniu z tym lektura do czytania z wypiekami na twarzy. To m.in. pogłębia obserwowane od lat smutne zjawisko ucieczki młodzieży od historii". Swoje podejście do historii („historia nie jest dla mnie czasem przeszłym", lecz „trampoliną do gier literackich, godzących metaforą we współczesność") przedstawił Łysiak w roku 1981 w felietonie „Credo" i od tego tekstu zaczynamy przedruk kilku pozycji z bogatego zbioru jego publicystyki historiograficznej. „Credo" Łysiaka jest właściwie tekstem polemicznym, w którym autor, z jednej strony rycerz ścisłej rzetelności naukowej w badaniu dziejów, z drugiej broni racji bytu... wyobraźni historyka, chyba nawet z lekką przesadą, posuwając się do zawoalowanego szyderstwa, by udowodnić nadrzędność dobrze pojętego subiektywizmu. Przedrukowujemy głównie artykuły z „WTK" (na łamach tego tygodnika Łysiak opublikował swoje najważniejsze, wzbudzające najwięcej emocji u odbiorców artykuły historyczne), a także ze „Stolicy" (publikacje z miesięcznika historycznego „Mówią wieki", w którym Łysiak zaczynał jako historyk, zostały przezeń wykorzystane w innych książkach; podobnie ma się sprawa z publikacjami Łysiaka w zagranicznych magazynach historycznych, takich jak włoski „Historia"). Wybraliśmy dwie rzeczy dotyczące mało znanych spraw Powstania Listopadowego oraz trzy tyczące osiemnastego wieku. Przedstawiamy też fragmenty „śledztwa", jakie Łysiak przeprowadził na łamach „Stolicy" chcąc wyjaśnić genezę i autorstwo słynnej „kotwicy" Polska Walcząca, znaku-symbolu ruchu oporu w okupowanej przez hitlerowców Polsce. Ogłosiwszy apel w tej sprawie i otrzymawszy wiele listów na ten temat z Polski i z zagranicy, Łysiak w roku 1981 napisał — mozolnie szukając odpowiedzi na oba pytania — 8 odcinków w „Stolicach" z 5 kwietnia (nr 1), 23 sierpnia (nr 2), 30 sierpnia (nr 3), 6 września (nr 4), 13 września (nr 5), 18 października (nr 6, który przedrukowujemy); odcinki nr 7 i nr 8, złożone w redakcji w listopadzie 1981, zostały wydrukowane dopiero 11 kwietnia 1982. Cykl ten, m.in. ze względu na swą zawartość dokumentacyjną, 128 posiada ogromne znaczenie źródłowe dla wszystkich, którzy zajmują się i będą zajmować w przyszłości problematyką okupacji i walki narodu polskiego o wyzwolenie. Niewątpliwie ta próba zlikwidowania jednej z „białych plam" naszej niedawnej przeszłości stanowi wartościowe osiągnięcie historiograficzne Łysiaka. Oczywiście, jak wszystkim wiadomo, główną pasją historyczną Łysiaka jest okres napoleoński — ma tu on na swoim koncie dzieła i artykuły, które zyskały mu niepodważalną opinię pierwszego napoleonisty polskiego naszych czasów. Czytelników zawiedzionych, że nie przedrukowujemy poniżej napoleoniców prasowych Łysiaka, zawiadamiamy, iż zostaną one przez nas wydane w osobnym tomie. Credo Ani się człowiek obejrzał, a to już setny raz spotykam się z Państwem na łamach „WTK". Słowem, maleńki mój jubileusz, który jest okazją, by zamiast mówić o czymś większym lub mniejszym w historii — poświęcić trochę miejsca historiografii i historiozofii w wykonaniu Łysiaka. Obie te rzeczy, których projekcję można znaleźć w moich książkach i mojej publicystyce, uchodzą za bardzo kontrowersyjne i budzą sprzeciw dużej części środowiska zawodowych historyków (tym bardziej, że szarogęsi się w ich dziedzinie człowiek nie będący z wykształcenia historykiem). Dlatego po raz pierwszy postanowiłem wyjaśnić moje podejście do historii — wygłosić coś w rodzaju credo historiograficzno--historiozoficznego. Wektorami historiografii „madę by Waldemar Łysiak" są dwie sprawy. Walka z ordynarnym fałszowaniem historii naszej i cudzej dla doraźnych celów propagandowych, z wszelakiego rodzaju przemilczeniami, sztucznymi „białymi plamami", kłamstwami i szalbierczymi interpretacjami, to jest z procederem, którym nasza oficjalna historiografia grzeszy zbyt często — to po pierwsze. Po drugie zaś takie pisanie o sprawach z przeszłości, by nie odstręczały ludzi — Łysiak na łamach 129 od zajmowania się tym, co minęło. Niestety — w przeciwieństwie do historiografii przedwojennej, której sztandarowe dzieła łączyły w sobie najwyższy światowy poziom naukowy z „bestsełlerowością" stylu, tak iż z wypiekami na twarzy czytali to profesorowie i zwykli zjadacze literatury — płody naszej historiografii powojennej to w większości produkcje tak nudne (abstrahując od często dobrego warsztatu naukowego), iż książka telefoniczna w porównaniu z nimi wydaje się pozycją pasjonującą. A potem to ogromne zdziwienie, dlaczego społeczeństwo, zwłaszcza młodzież, stroni od historii (wyniki sondaży w szkołach i nie tylko w szkołach są w tym względzie przerażające). Przebijanie tego muru obojętności atrakcyjną konstrukcją, stylem etc. (a więc zabiegami formalnymi) oraz rezygnacja z widzenia i prezentowania historii głównie przez tzw. „procesy" na rzecz ukazania żywych ludzi, intryg, namiętności etc, ma dla autora tego typu podejścia dobre i złe strony. Dobrą jest poczytność, złą zarzuty profesjonalistów w akademickich togach, że jest to historiografia nazbyt powieściowa, buduarowa, alkowiana, emocjonalna, epatowanie grą wywiadów, tajnymi posunięciami, zbyt częste zaglądanie za kulisy itd., itp. Prawidłowej odpowiedzi na takie zarzuty udzielił w roku 1844 późniejszy premier rządu brytyjskiego Beniamin Disraeli, pisząc w „Coning-sby": „So You see... that the world is governed by very diffe-rent personages to what is imagined by those who are not behind the scenes" (Widzisz więc... świat jest rządzony przez całkiem inne osoby, niż sobie wyobrażają ci, którzy nie znają kulis). Historiografia w moim wydaniu jest oczywiście subiektywna, a to z kolei doskonale wytłumaczył jeden z najwybitniejszych mediewistów europejskich, profesor College de France, Georges Duby: „Nie wierzę w całkowitą obiektywność historyka. Myśl, że można dojść do beznamiętnej obserwacji wszystkich 130 faktów przeszłości, jest mitem historiografii pozytywistycznej. Przeciwnie, jestem przekonany, że każda historiografia, każda dobra historiografia, jest subiektywna. Jest dziełem człowieka wybierającego problemy, które chce opracować, i ustosunkowującego się do nich w zależności od własnego modelu ideologicznego". Natomiast moja historiozofia zasadza się nie tylko na przekonaniu, iż historia nie jest zjawiskiem obiektywnie funkcjonującym, dogmatycznym, niezmiennym w czasie i przestrzeni, lecz przede wszystkim na tym, że winna ona służyć do porachunków ze współczesnością. Według mojej koncepcji jest to jej nadrzędny cel. W pierwszym z tych przypadków (historia a obiektywizm) chodzi o to, że historyk, a zwłaszcza pisarz zajmujący się historią, nie relacjonuje dziejów, lecz je tworzy na podstawie faktów, które zresztą nie są na ogół jednoznaczne. I znowu posłużę się cytatami z ust ludzi rozsądnych. Słusznie, moim zdaniem, mówi Burlingame, jeden z bohaterów „The Sot-Weed Factor" („Bakunowy faktor") Johna Bartha: „W stopniu większym lub mniejszym sami kształtujemy przeszłość, albowiem czas miniony i sprawy historyczne są dla teraźniejszości gliną, od rzeźbienia której nie ma ucieczki". Inny amerykański pisarz, E. L. Doctorow, powiedział niedawno w wywiadzie dla „Sunday Review" : „Doszedłem do wniosku, że jeśli jest coś, co nas wszystkich łączy, to jest to nasza własna historia (...) Rzeczywistość z kolei to coś, co się interpretuje, tworzy. Oczywiście takie tworzenie zależy w dużym stopniu od naszego poczucia historii i jest to sprawa zbyt poważna, aby można ją było pozostawić politykom czy historykom". Otóż to — Łysiak jest najpierw pisarzem, a dopiero potem historykiem, i ma to swoje konsekwencje w jego twórczości, dla której kanwą bywa historia, ale której tematem jest zawsze współczesność. Już w „Empirowym pasjansie" napisałem, że „historia nie jest dla mnie czasem 131 przeszłym", a w „Cesarskim pokerze" dodałem: „Historia interesuje mnie jako trampolina do gier literackich godzących metaforą we współczesność i właśnie metaforze literackiej wyrastającej z historii palę moje kadzidełko". Chcąc podeprzeć się i tu mędrcami, wystarczy zacytować R. G. Collingwooda, który w „The Idea of History" stwierdził: „Wszelka historia jest historią współczesną: nie w potocznym znaczeniu tego słowa, gdy historia współczesna oznacza dzieje stosunkowo niedawnej przeszłości, lecz w sensie ścisłym — świadomości naszych czynów w trakcie ich dokonywania. Historia jest tedy samowiedzą żywego umysłu". Żywy umysł pisarza ma również specyficzny stosunek do styku tzw. obiektywnej prawdy (która nie istnieje) i fikcji. Prof. Jerzy Łojek, komplementując mnie, zarzucił mi jednocześnie (na łamach „Literatury" i „Nowych Książek"), że w niektórych moich pracach zatraca się granica między „Dichtung" a „Wahrheit", i dodał, że „pod tym względem jest Łysiak pewnym fenomenem w skali, ośmieliłbym się powiedzieć, już nie europejskiej, ale światowej". Bardzo mnie to cieszy. Chciałbym przypomnieć, że już Arystoteles twierdził, iż pisarz ma prawo tak aranżować historię, jak mogłaby ona lub musiała rozegrać się zgodnie z jego wyobrażeniem, na co zresztą powoływał się najwybitniejszy pisarz kubański Alejo Carpentier, w wywiadzie dla „Die Zeit". Wspomniany już przeze mnie John Barth, również w wywiadzie, rzekł: „Pisarz o pewnym typie temperamentu w gruncie rzeczy pragnie wymyślić świat od nowa". W swojej książce „Chimera" Barth dodał: „Niektóre zmyślenia są o tyle cenniejsze od faktów, że ich piękno, choć bardzo rzadko, czyni je prawdziwymi. Jedynym Bagdadem jest Bagdad z «1001 Nocy», gdzie dywany latają i z magicznych słów wyłaniają się dżinny". 132 Na koniec zdanie Einsteina: „Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy". Jeśli się tego nie wie, można być reporterem historii, lecz niczego ponad reportaż się nie stworzy. „WTK" Wielkanoc 1981 Polskie „siły powietrzne" w Powstaniu Listopadowym „Siły powietrzne" napisałem w cudzysłowie, albowiem podczas walk listopadowych nie użyto żadnych latających aparatów. Jednakowoż — choć nasze „lotnictwo" powstańcze zostało wyłącznie w sferze projektów i propozycji — to przecież sam fakt, iż znajdowało się chociażby na papierze, wart jest odnotowania. Propozycje były dwie. Pierwsza, wysunięta przez francuskich aerostierów, zakładała użycie balonu strategicznego w celach obserwacyjnych na polu walki. Drugą był projekt ornitoptera — skrzydłowej maszyny latającej, napędzanej siłą ludzkich mięśni. W pierwszym przypadku chciano skorzystać z oferty legendarnej francuskiej rodziny baloniarzy, państwa Garne-rinów. Szef tego klanu, Andre Jacąues Garnerin (1769— 1823), należał do pionierskiej fali naśladowców Mont-golfierów, a nadto był pierwszym spadochroniarzem w dziejach. Do klanu należeli również: brat szefa, Jean Baptiste Olivier Garnerin (1766—1849), wynalazca i skoczek spadochronowy (ulepszył spadochron brata, zmniejszając dziesięciokrotnie ciężar, a zwiększając przeszło ośmiokrotnie nośność, nadto wynalazł spadochron pływakowy, umożliwiający skoki do morza), żona szefa, Jeanne Genevieve Garnerin z domu Labrosse (1775—1847), pierwsza aero-nautka i spadochroniarka w dziejach, oraz potomstwo pierwszej generacji Garnerinów, na czele ze sławną Elizą Garnerin. Andre Jacąues Garnerin przeszedł do historii za pomocą 133 kilku powietrznych wyczynów, wśród których czołowe miejsce zajmuje skok spadochronowy z wysokości około tysiąca metrów 22 października 1797, w parku Monceaux. Znakomitym osiągnięciem było przelecenie 300 kilometrów balonem po wystartowaniu w Moskwie (rok 1803). Rozgłos przynosiły Garnerinowi także najróżniejsze skandale i skan-daliki, jak chociażby ten, gdy policja paryska zabroniła mu wzlotu „z pewną młodą osobą odrębnej płci". Zdenerwowany baloniarz udał się wówczas ze skargą do ministerstwa policji i do prefektury, a „kiedy go zapytano, czy pomyślał o możliwości wypadku, który może nastąpić tylko nawet z powodu ciśnienia na tak delikatne organy młodego dziewczęcia, odpowiedział, że nie ma potrzeby obawiać się czegokolwiek". Najśmieszniejsze jest tutaj to, że „młoda osoba", Ernestyna Henry, zniosła 25-minutowy lot o wiele lepiej od sławnego aeronauty (dostał on choroby morskiej, podczas gdy jego towarzyszka podziwiała widoki i śpiewała z radości kuplety). Po wylądowaniu w pobliżu Gousseinville lokalny strażnik prawa aresztował powietrznych trampów, słusznie mniemając, iż ludzi przybywających z obłoków i nie posiadających paszportów należy traktować jak włóczęgów. Uwolnił aresztowanych dopiero oddział kawalerii jadący w ślad za balonem. W ciągu wielu lat Garnerinowie popisywali się wzlotami i skokami z balonów na terenie całej prawie Europy. W marcu 1831 roku baron Galichet, działając jako agent Banku Polskiego, sprowadził ich nad Wisłę, wypłacając 400 franków (na koszty podróży dla 4 osób). Sami Garnerinowie pisali później (20 sierpnia 1831 roku) w liście do ministra wojny, gen. Franciszka Morawskiego: „Celem tej podróży było dostarczenie armii polskiej środków stosowania wzlotów balonu dla rekognoskowania stanowisk i ruchów nieprzyjaciela, raz już skutecznie stosowanych w czasie zwycięskiej dla Francuzów bitwy pod Fleurus". Tu musimy się cofnąć do wspomnianej bitwy. Już w la- 134 tach osiemdziesiątych XVIII stulecia Austriacy myśleli 0 użyciu balonów w wojnie, asygnując na ten cel 4 tys. dukatów. Pierwsi jednak wystartowali Francuzi. Podczas Rewolucji Francuskiej, w dobie olbrzymiego rozwoju balo-niarstwa, Guyton-Morveau był tym, który wysunął propozycję zaprzęgnięcia aerostatyki w służbę francuskiego Marsa. W efekcie Konwent utworzył korpusik aerostierów 1 szkołę budowy oraz obsługi aerostatów strategicznych w Meudon, którą kierował świetny uczony i wynalazca Mikołaj Conte. Pierwszą kompanię balonów militarnych formował w Meudon Jean Coutelle i on też na balonie „Entreprenant" rozpoczął w 1794 roku pierwsze wzloty strategiczne w armii północnej gen. Jourdana pod oblężonym przez Austriaków Maubege, dostarczając informacji 0 ruchach nieprzyjaciela z wysokości 270 sążni, w obciążonych piaskiem woreczkach (spuszczano je po linie trzymającej balon na uwięzi lub w specjalnym koszyku). Zwycięstwo pod Fleurus (26 czerwca 1794), które oddało w ręce Francuzów Belgię i zlikwidowało zagrożenie Paryża, zawdzięczał Jourdan w pewnym stopniu informacjom zrzucanym spod chmur. I chociaż po kilku późniejszych niepowodzeniach 1 tragicznych wypadkach Napoleon rozwiązał korpus aerostierów, a szkołę w Meudon zamknięto — w Europie wciąż pamiętano Fleurus i doceniano rolę balonów w czasie walki. Stąd wzięło się zaproszenie Garnerinów do Warszawy. Kto dokładnie zaprosił Garnerinów (Galichet był tylko wykonawcą), nie wiadomo, lecz biorąc pod uwagę tarcia i gry personalno-polityczne, jakie bez przerwy toczyły się w łonie władz powstańczych, nie może dziwić fakt, iż Francuzów spotkało po przybyciu do stolicy raczej chłodne przyjęcie. Widocznie ludzie, którzy ich zaprosili, stali się w aktualnym układzie sił niezdolni do egzekwowania swych zamierzeń. Tuż po przyjeździe gotowych na usługi Garnerinów gen. Morawski i sekretarz generalny Zieliński podpisali list do władz naczelnych, w którym znalazły się m. in. takie oto słowa: 135 „Komisja Rządowa Wojny ma zaszczyt oświadczyć Rządowi Narodowemu opinię swoją: Co do użycia balonu pana Garnerina — przedmiot ten pod względem wojskowym nader mało ważnym mógłby tylko na wyraźne wezwanie Wodza Naczelnego być użytym (...) Gdyby atoli podobało się Rządowi Narodowemu odłożyć koszta kilku tysięcy złotych, można by zrobić stosowną propozycję panu Gar-nerin, chociażby przyszło zaryzykować tę sumę, aby użyć wszystkich środków, jakie do obrony kraju mogą być nastręczone". W rezultacie jednak nie skorzystano z szansy użycia balonu w walce, możliwe, że głównie ze względów finansowych. Garnerinom nie chciano nawet zapłacić 10 tys. złotych tytułem odszkodowania za kilkumiesięczny bezczynny pobyt w Warszawie. W cytowanym już liście z 20 sierpnia 1831 roku Francuzi, żaląc się na niespełnienie obietnic i domagając wspomnianej sumy, jednocześnie raz jeszcze proponowali zbudowanie „nowej maszyny, łatwiejszej do wzniesienia się w górę i do jej przenoszenia, przy tym tańszej, a dla wykonania której starczyłoby 19 dni". Tylko 19 dni — ale nawet tych już nie było. W 18 dni później (7 września 1831) Warszawa kapitulowała. Dopiero w rok później, już w zniewolonej Warszawie, Eliza Garnerin — wsławiona pierwszym w dziejach skokiem z opóźnionym otwarciem spadochronu — popisywała się w stolicy swymi umiejętnościami. Przejdźmy teraz do „samolotu". W roku 1829 car Mikołaj I przybył do Warszawy i tu koronował się na króla polskiego. W związku z tą wizytą w stolicy zawiązano spisek (tzw. spisek koronacyjny), jednakże do zamachu nie doszło (hr. Józef Krasiński twierdzi w swych pamiętnikach, że powstrzymał uderzenie „poczciwy Julian Niemcewicz"). Jednym z aresztowanych członków owego sprzysiężenia był Wincenty Norwin Smagłowski, kleryk i student Uniwersytetu Warszawskiego. Smagłowski już w roku 1829 zaczął pracować nad pro- 136 jektem maszyny latającej i kontynuował tę pracę do końca roku 1831. Niewykluczone, że źródłem zainteresowania lotami była u Smagłowskiego początkowo naturalna myśl o ucieczce z więzienia. Niewątpliwie znał on dosyć głośną w Europie historię Droueta (poczmistrza wsławionego aresztowaniem Ludwika XVI w Varennes), którego w roku 1794 Austriacy wzięli w Maubege do niewoli, a który dokonał najbardziej brawurowej (choć nieudanej) ucieczki w dziejach twierdzy-więzienia Spielberg (na Morawach, na 288-metrowej górze), skacząc w nocy z murów ze sztucznymi skrzydłami u ramion. Połamał nogi, lecz jednocześnie zapisał się w historii aeronautyki. W warunkach niewoli Smagłowskiego myśl o ucieczce takim sposobem była chyba nierealna, toteż gdy wybuchło Powstanie — jedyną myślą wynalazcy stało się zaprojektowanie maszyny latającej, której można by użyć w walkach narodowowyzwoleńczych. Lecz zanim skończył pracę — Powstanie upadło. Rękopis Smagłowskiego, pisany w więzieniach warszawskich i lwowskich, nosił tytuł: „Pomysł mój wydoskonalenia statku powietrznego, czyli Teoria napowietrznej żeglugi Dostojnym Ziomkom moim do rozstrzygnięcia podana Roku 1830—32". Do opisu dołączony był również model maszyny, jak o tym informował Smagło-wski. Z opisu i z rysunków zamieszczonych przez Smagłowskiego w tekście wynika, że maszyna jego była skrzydłowcem (ornitopterem, czyli aparatem napędzanym siłą ludzkich mięśni) o napędzie ręcznym. Nie była to rewelacja, gdyż maszyny poruszane siłą ludzkich mięśni projektowano od starożytności (w renesansie skonstruował ornitopter Leonardo da Vinci), i Smagłowski musiał znać przynajmniej kilka z nich, toteż zgodnie z prawdą nazwał swą pracę „wydoskonaleniem". Umiał jednak inteligentnie korzystać z nauk przeszłości. Wiedząc, że nikomu z twórców orni-topterów nie udało się wznieść przy pomocy samych mięśni, sprzągł swój aparat z układem balonów przyczepionych do 137 konstrukcji skrzydlatej, wzorując się w tym zapewne na pomyśle Portugalczyka de Guzmano z roku 1709. Najlepszy użytek, jaki można było zrobić w Powstaniu Listopadowym z „sił powietrznych", gdyby chciano je zastosować, mógł polegać na podczepieniu Polski do balonów i przeniesieniu w inne miejsce na kuli ziemskiej. „STOLICA" 25 listopada 1973 Operacja „Broń listopadowa" Wiosną 1831 roku, gdy ważyły się losy Powstania Listopadowego, na polecenie władz powstańczych Bank Polski wysłał do Londynu swego zaufanego agenta, Evansa, z tajną misją najwyższej rangi. Powodzenie tej misji mogło się odbić pozytywnie na efektywności działania wojsk polskich. Zanim jednak przejdziemy do szczegółów misji, poświęćmy nieco uwagi jej wykonawcy, Andrzejowi Birchowi Evansowi (1796—1841). Po upadku Napoleona i wraz z nim systemu kontynentalnego (tzw. blokada kontynentalna) przybył do Warszawy (1816) Anglik Tomasz Moore Evans (1789—1837) i otworzył przy ul. Miodowej skład wyrobów fabrycznych i rękodzielniczych, przeniesiony następnie na róg ulic Senatorskiej i Nowosenatorskiej. Interes kwitł, toteż Evans przy poparciu Staszica (ówczesnego dyrektora wydziału przemysłu) założył w roku 1822 w budynkach kościoła i klasztoru pobenońskiego przy ul. Pieszej fabrykę narzędzi rolniczych, a w roku 1823 przeniósł ją do opustoszałych murów kościoła św. Jerzego i klasztoru kanoników regularnych (luterań-skich) przy ul. Świętojerskiej, które otrzymał od rządu w wieczystą dzierżawę. W tym samym roku sprowadził do Polski posiadającego wyższe wykształcenie techniczne brata Andrzeja. W następnych latach bracia Evans (było ich czte- 138 rech, oprócz Tomasza i Andrzeja — Douglas i Alfred) rozbudowywali zakład, m. in. przez wykupywanie sąsiednich prywatnych posesji, korzystając ze znakomitej koniunktury. Lata dwudzieste XIX wieku stały się początkiem pierwszej w Polsce, na ówczesne warunki dość znacznej, rewolucji przemysłowej. Jej inicjatorem był minister skarbu (od roku 1821) Królestwa Polskiego, Ksawery Drucki-Lubecki, zmierzający do przekształcenia Polski z kraju czysto rolniczego w rolniczo-przemysłowy. W tym celu sprowadzał z Anglii, Szkocji i Niemiec fachowców, których zadaniem było rozwijanie różnych gałęzi przemysłu (górnictwo, hutnictwo, przędzalnictwo, maszyny) dzięki surowcom krajowym. W krótkim czasie najprężniejszym ośrodkiem przemysłowym kraju stała się Warszawa, posiadająca już w 1825 roku 5818 rękodzielni i fabryk, w tym kilkanaście dużych zakładów. Rozwój jednego z najważniejszych, przemysłu metalowego, zawdzięczała stolica braciom Evans, którzy od roku 1825 znacznie zmechanizowali swą fabrykę, sprowadzając m. in. maszynę parową (czwartą w Warszawie) do poruszania tokarni i miechów kowalskich. Fabryka ta, której dyrektorem był Tomasz, a kierownikiem technicznym Andrzej, zatrudniała w latach 1824—26 około 150 robotników (drugi warszawski zakład metalowy, na Solcu, zatrudniał około 100 ludzi), głównie Polaków. Majstrami byli Anglicy, którzy szkolili kadrę polskich specjalistów. Oprócz galanterii metalowej i różnych wyrobów lanych z żelaza i z mosiądzu, produkowali Evansowie przede wszystkim narzędzia i maszyny rolnicze: szkockie młockarnie, angielskie sieczkarnie, specjalne młynki (służące do oczyszczania zboża i zgniatania ziemniaków oraz słodu w gorzelniach i browarach), radła, płużyce, wyrwaki etc. Fabryka Evansów nie była przedsiębiorstwem rządowym, była jednak przez rząd nadzorowana i z tego tytułu miała ułatwione korzystanie z kredytów Banku Polskiego. Tomasz Evans natomiast zyskał sobie spore zaufanie dyrektorów banku i czynników rządowych, jak również obywatelskich, 139 dzięki czemu wybrano go radcą handlowym banku, a jego bratu Andrzejowi powierzono niezmiernie odpowiedzialną misję w dobie Powstania. Rzecz prosta, bankierzy byli zbytnimi realistami, by opierać się wyłącznie na zaufaniu. Gwarancją sumienności Evansa był dla nich zainwestowany nad Wisłą znaczny majątek, zwłaszcza fabryka produkująca armaty dla wojsk polskich. Na wysłaniu Evansa zaważyło bez wątpienia jego pochodzenie — liczono na jego angielskie kontakty, zwłaszcza z handlarzami bronią. Chodziło bowiem — był to nadrzędny cel misji — o zaopatrzenie Powstania w środki do kontynuowania walki, głównie w nowoczesną broń palną. Powstanie Listopadowe w ciągu całego okresu trwania odczuwało dotkliwy brak broni. Rusznikarnie i arsenały zostały wywiezione przez nieprzyjaciela, a fabryk broni na terenie Królestwa nie było (powstańczy Rząd Narodowy planował je dopiero). W rezultacie Polacy nie dysponowali nawet po jednym karabinie na zmobilizowanego żołnierza. Z kolei przywóz broni utrudniało zamknięcie granic przez Prusy i Austrię. Próby przerzucenia broni do Polski z Francji i Anglii szlakami lądowymi (m. in. via Frankfurt nad Menem, Wiedeń i Lipsk) kończyły się z reguły niepowodzeniem. W tej sytuacji, po zlikwidowaniu ostatnich furtek przemytniczych (na granicy austriackiej), władze powstańcze zdecydowały się na import broni drogą morską i odebranie transportu w jednym z punktów wybrzeża bałtyckiego. Polacy nie dysponowali wówczas najmniejszym nawet skrawkiem tego wybrzeża, istniało wszakże jedno miejsce, które mogło wchodzić w grę — był to fragment żmudzkiego wybrzeża Bałtyku między Libawą a Połągą. O wyborze tego miejsca zadecydował fakt, iż w okolicy operowały grupy powstańców litewskich i żmudzkich, co dawało szansę opanowania dostępu do morza. Powstanie na Żmudzi wybuchło w końcu marca 1831 roku i wieść o nim szybko dotarła do Warszawy, powodując na- 140 tychmiastowe decyzje. Zdecydowano, że transport broni zostanie przyjęty w Połądze i już w kwietniu rozpoczęto pierwsze ruchy w tej grze, która miała trwać cztery miesiące i w którą zaangażowane zostały znaczne siły militarne, a także wywiady i kontrwywiady wojskowe obu walczących stron. Do przywódców Powstania na Litwie i Żmudzi wysłano z Warszawy dwóch emisariuszy, Przecławskiego i Wołło-wicza. Mieli oni nakłonić partyzantów litewskich i żmudz-kich do podjęcia prób zdobycia Połągi. Tymczasem człowiek o nazwisku Evans był już w drodze do Londynu, a w Warszawie modlono się o pomyślne zakończenie jego misji. Oficjalnie jego wyjazd był podyktowany interesami handlowymi firmy braci Evans, w tym potrzebą zdobycia nowych wzorów i licencji na maszyny rolnicze. Trudno powiedzieć, jak szybko wywiad carski rozszyfrował prawdziwą przyczynę wojażu Evansa. W każdym razie jakieś tajemnicze siły przeszkadzały mu w podróży, dwukrotnie próbowano dokonać na niego zamachu (być może były to zwykłe napady bandyckie). Dotarł jednak do Londynu zdrowy i cały, po czym bez zwłoki rozpoczął pertraktacje w sprawie zakupu broni. Dwóch warszawskich agentów (Przecławskiego i Wołło-wicza) Litwini i Żmudzini przyjęli ze zrozumiałą nieufnością. Warszawiacy szybko ją rozproszyli i ruch na Połągę został podjęty. Rozpoczęły się z każdym dniem coraz to bardziej zacięte walki o skrawek morskiego wybrzeża, w których pierwsze skrzypce ze strony Powstania odgrywał oddział partyzantów telszewskich pod dowództwem Onufrego Ja-cewicza. Wywiad nieprzyjaciela był już wówczas lepiej poinformowany w czym rzecz, toteż z jednej strony Evansowi ze wszech sił utrudniano w Anglii życie, z drugiej zaś komendant Połągi, Rennenkampf, dostał rozkaz utrzymania tej pozycji za wszelką cenę. Pierwsze ataki powstańcze, w końcu kwietnia 1831 roku, nie były zbyt groźne, lecz od chwili, gdy Jacewicz dowiedział 141 się, że Evans szykuje już transport broni do Połągi, rzucił do akcji wszystkie swoje siły. W pierwszej połowie maja walki o Połągę przerodziły się w nieustanny krwawy pojedynek. Nieprzyjaciel, doceniając ważność sprawy, słał do Połągi kolejne posiłki (oddziały płk. Bartołomieja i ppłk. Kurolesowa). Największa, zakrojona na szeroką skalę (4 tys. atakujących) operacja powstańców, która miała przynieść zdobycie Połągi, rozpoczęła się 13 maja i załamała po dwóch dniach zaciekłych szturmów na ziemne fortyfikacje, bronione desperacko przez Rennenkampfa dysponującego zaledwie 800 ludźmi. Załamała się, gdy tyłom oddziału Jace-wicza zagroził nadciągający pospiesznie silny korpus Pah-lena. Jako że historia ta toczyła się symultanicznie na dwóch biegunach — przenieśmy się teraz na drugi z nich, do Anglii. Evans, współpracujący w sprawie zakupu broni z Polakiem S. Brykczyńskim, dysponował znacznymi kredytami w wysokości 18 tys. funtów szterlingów, do czego dochodziły jeszcze fundusze, które miały napłynąć z Amsterdamu (Bank Polski wypłacał pieniądze za pośrednictwem banku Rotschilda w Londynie). Najpierw zakupił on w Birmingham lufy karabinowe. Carski ambasador czynił, co mógł, by utrudnić Evansowi zakupy broni, carscy agenci zaś zwiększyli zamówienia na broń u Anglików, by odciąć stronę polską od źródeł zakupów. Do tego Petersburg poinformował Londyn kanałami dyplomatycznymi, że nie będzie honorował zobowiązań Banku Polskiego. Kontrakcja Polaków polegała na tym, iż zachęcali oni Francuzów do torpedowania carskich zamówień na broń swoimi zakupami w Birmingham (miało to o tyle sens, że Francja reorganizowała wówczas swą armię). Cały maj i początek czerwca upłynęły na tych rozgrywkach polityczno-szpiegowskich, które nie przeszkodziły Evansowi realizować pomyślnie celu misji. Kontaktowano się z nim za pomocą korespondencji szyfrowanej lub pisanej atramentem sympatycznym między wierszami błahych li- 142 stów. Listy z Londynu szły na adres Alfreda Evansa (na ulicę Senatorską w Warszawie), stąd dopiero do MSZ. Z Warszawy wysyłano listy do Andrzeja B. Evansa, posługując się pieczęcią z inicjałami A. B. E., nad którymi widniał angielski lew. Zakupy szły sprawnie i zbliżał się termin ich wyekspediowania do Połągi. Tymczasem Połąga wciąż pozostawała w rękach nieprzyjaciela. Powstańcy żmudzcy ponieśli klęskę i nie tylko nie mogli już opanować wybrzeża, lecz sami potrzebowali pomocy. Z Warszawy szły ponaglenia do Evansa i liczono się z rychłą wysyłką transportu, należało więc jak najszybciej zdobyć Połągę. W trzy dni po porażce Jacewicza, 18 maja 1831 roku, gen. Skrzynecki wysłał z Księżopola na Litwę 820 ludzi pod dowództwem doświadczonego napoleonczyka, gen. Chłapowskiego (wzmocnione powstańcami siły Chła-powskiego wzrosły do około 4,5—5 tys. ludzi). Niedługo potem, po bitwie pod Ostrołęką (26 maja), dowództwo polskie pchnęło na Litwę dywizję gen. Giełguda wraz z oddziałem Dembińskiego — łącznie 11 tys. ludzi! Wysłanie tak znacznych sił w „kocioł" pomiędzy Niemnem, granicą pruską i morzem było później wielokrotnie krytykowane przez historyków. Krytycy ci jednak zapominają, że opanowanie Połągi i utworzenie z niej „rampy" dla przyjmowania transportów broni stało się dla Powstania „kwestią życia" (sformułowanie użyte w liście Rządu Narodowego do polskiego posła w Londynie, Walewskiego, z dnia 4 czerwca 1831 roku). Władze powstańcze nalegały, by jak najszybciej realizowano wysyłkę — 2 czerwca polecono Walewskiemu, by znalazł odpowiedniego armatora wypożyczającego statki. W Warszawie panowało przekonanie, że Połąga musi szybko paść, gdyż korpus polski, który powstał z połączenia (w Kiejdanach) dywizji Giełguda z oddziałami Chłapowskiego, liczył już 12 tys. żołnierzy i był wspomagany przez kilka tysięcy lokalnych powstańców. Jednym z pechów całej operacji stał się fakt, że na cze- 143 le owego korpusu stanął gen. Giełgud, żołnierz niezdecydowany, o miernych talentach militarnych. Dwóch lepszych od niego, a podporządkowanych mu oficerów, Chłapowski i Dembiński, różniło się na domiar złego między sobą co do sposobu działania. Dembiński parł do zdobycia Połągi, „aby opanować przystęp do morza i wejść w bezpośrednią styczność z Zachodem" (H. Krasicki, „Wspomnienia z roku 1831"), Chłapowski natomiast od początku uważał sprawę transportu broni za mrzonkę i upierał się przy zdobywaniu Wilna. Giełgud, swoim zwyczajem, przychylił się do... obydwu zdań! Z większością swych sił zaatakował Wilno, lecz uczynił to tak ślamazarnie, że nieprzyjaciel zdążył ściągnąć posiłki i pobić Polaków. Wcześniej jeszcze wysłał gen. Szymanowskiego na Żmudź z rozkazem zdobycia Połągi. Szymanowski pomaszerował na Połągę z 1100 ludźmi i z dwoma armatami, mając za zadanie wspomagać po drodze powstańców żmudzkich. W otoczeniu Chłapowskiego oceniano ten ruch negatywnie; jego oficer, Krasicki, pisał zjadliwie: „Dla zaspokojenia Żmudzinów, którzy, dziwna rzecz!, nie wiedzieli o tym, że wybrzeża morskie ściśle były strzeżone przez [nieprzyjacielskie] okręty wojenne, wyprawiono gen. Szymanowskiego na zdobycie złotego runa". Niestety, 16 czerwca Szymanowski poniósł bolesną porażkę pod Szawłami z rąk niewielkiego garnizonu płk. Mąka i musiał cofnąć się do Cytowian. W trzy dni później nastąpiła wspomniana już klęska Giełguda pod Wilnem i wówczas wojska polskie przeszły do defensywy na linii rzek Wilii i Świętej, tworząc kordon mający osłaniać silniejszy ruch na Połągę. Jako że zdobycie Połągi stało się wreszcie dla Giełguda celem naczelnym (musiały na to wpłynąć ostre rozkazy z Warszawy), mianowany szefem sztabu Chłapowski chcąc nie chcąc włączył się w działania zmierzające do opanowania brzegu. Dla zorientowania się w sytuacji wysłał z Kiejdan 144 10. U góry: wenecki Canale Grandę i kościół S. Maria delia Salute, którego rzeźby zostały „zjedzone" przez air-pollution; u dołu: autor na placu św. Marka karmi sławne weneckie gołębie. 17. Walerian Łukasinski -r- rysunek J. Kurowskiego. do Połągi dwóch swoich oficerów, Zalewskiego i Krasickiego. Jen ostatni dotarł do Cytowian, gdzie gen. Szyma-nowski zapewnił go, iż wieści o okrętach z Anglii nie mają podstaw, gdyż nie ma o nich wzmianki w korespondencji tutejszych kupców, i że nawet gdyby taki transport przyszedł, to i tak pilnujące wybrzeża okręty rosyjskie nie dopuściłyby go. Chłapowski usłyszał to, co chciał usłyszeć, i potem jeszcze dziwił się w swoich „Pamiętnikach": „Jakim sposobem mógł Prądzyński dać tę instrukcję (rozkaz zdobycia Połągi — przyp. W. Ł.) nie pojmuję. Powinien był wiedzieć, że brzegi morza koło Połągi są tak daleko piaskiem zasypane, że to jest od Memla do Rygi najgorszy punkt do wylądowania". Wszystko to działo się w czerwcu 1831 roku. W Warszawie oczywiście nie wiedziano, iż Chłapowski w sposób karygodny, całkowicie zasługujący na sąd wojenny, sabotuje wykonanie rozkazu o żywotnym znaczeniu dla Powstania, i wciąż ponaglano (za pośrednictwem misji paryskiej) Evansa oraz Polaków znajdujących się w Londynie, by przyspieszali wysyłkę broni. Szefem planowanej wyprawy morskiej mianowano już 12 maja płk. Jana Pawła Jerzmanowskiego. Jerzmanowski był postacią wprost legendarną. Był to jeden z najwybitniejszych oficerów polskich doby napoleońskiej. Gdyby mi kazano wśród wszystkich polskich szwoleżerów tamtej doby wskazać najgodniejszego — bez najmniejszego wahania wybrałbym nie Kozietulskiego, Dzie-wanowskiego, Niegolewskiego czy innych somosierczyków, lecz właśnie Jerzmanowskiego! To, co jego oddział „wyprawiał" podczas apokaliptycznego odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy w roku 1812, przechodziło wszelkie wyobrażenie o męstwie — kozacy wprost panicznie bali się tego „diabła". Nic dziwnego, że w roku 1814 Napoleon uczynił Jerzmanowskiego dowódcą najbardziej elitarnej formacji owych czasów, tzw. „szwadronu Elby", to jest straży przybocznej znajdującego się na wygnaniu „boga wojny". 10 — Łysiak na łamach 145 W początkach czerwca Jerzmanowski przybył do Londynu, by dopingować Evansa do szybszego działania, co widocznie odniosło skutek, bo w połowie miesiąca eks-szwo-leżer wyjechał do Birmingham, chcąc dopilnować należytego opakowania broni. Evans wytłumaczył przyczyny opóźnienia listem z 14 czerwca. Przyczyna była właściwie jedna — brak funduszów. Na zakup broni warszawski przemysłowiec wydatkował prawie cały kredyt udzielony mu przez Bank Polski, 1 455 414 złotych polskich z półtora miliona. Gorączkowo starano się o nowe fundusze, zabiegając o pożyczki w Wiedniu, Paryżu i w londyńskim banku Morga-na — bez rezultatów. Rząd Narodowy miał coraz bardziej pustą kieszeń (na skutek negatywnej postawy ziemiaństwa zawiodła też rozpisana 14 czerwca pożyczka wewnętrzna i w lipcu trzeba się było chwytać takich środków, jak zwiększanie i antycypacja podatków, uchwalanie tzw. „ofiary" srebra na rzecz Powstania eta), a jak wiadomo, skuteczna polityka (w tym skuteczna wojna) nigdy nie funkcjonuje bez skutecznej ekonomiki. Sytuację pogarszały niesnaski między realizatorami operacji. Ich przyczyną były pełnomocnictwa dane Evansowi przez Rząd Narodowy, tak wielkie, iż właściwie cała sprawa zakupu broni i jej ekspedycji była w jego rękach, a działający w Anglii Polacy, inni agenci Banku Polskiego, i nawet polski poseł, Aleksander Wałewski (syn Napoleona), niewiele mieli tu do gadania. Ich zadaniem było pomaganie Evansowi. Najprawdopodobniej zasięg tych pełnomocnictw zdeterminowany był kontaktami Evansa w sferach politycznych i handlowych oraz faktem, iż rząd polski liczył się z możliwością mianowania przemysłowca konsulem brytyjskim w Warszawie. W każdym razie Wałewski od początku urażony był obszernością pełnomocnictw Evansa i wciąż się na nie skarżył, twierdząc m. in. (17 czerwca), że przeszkadzają one jego doradcy finansowemu, Albertowi Grzymale, w szybkim załatwieniu zakupu statku. Mało tego — Wałewski wprost sugerował, że Evans dokonuje malwersacji 146 i żądał (8 lipca), by Grzymała w imieniu Banku Polskiego sprawdził rachunki Evansa. W ostatniej dekadzie czerwca Grzymała wystarał się o 20 tys. funtów gotówką i w końcu, 7 lipca 1831 roku, 179-tonowa, należąca do firmy Morgan and Company, dwumasztowa brygantyna (szkuner-bryg) o nazwie „Sym-metry" była gotowa do drogi. Odpłynęła ona z Londynu kilka dni później, wioząc (według listu Evansa z 8 lipca): 6 tys. karabinów z bagnetami, 3 tys. szabel, 2 tys. pistoletów, 4 armaty, 350 lanc i pokaźny ładunek amunicji oraz pocisków. Było tego bardzo mało, zwłaszcza karabinów, które w tej liczbie mogły zaspokoić tylko operujący na Litwie korpus Giełguda. Evans zakupił co prawda 15 800 karabinów, lecz przewóz całości z Birmingham opóźniał się, a nie było już czasu na czekanie (jeszcze 12 lipca Warszawa ostro ponaglała do przyspieszenia akcji). Kapitanem statku był Jerzy Lind, szefem transportu zaś Jerzmanowski, zaokrętowany pod fałszywym nazwiskiem Rabiere'a i mający do pomocy kilku oficerów, m. in. Zdzitowieckiego, Zaborskiego, Platera i Vautrina. Starano się zachować ścisłą tajemnicę wokół wyprawy — formalnie statek płynął do Rygi, a według zapewnień Evansa gazety angielskie miały podać wiadomość o ekspedycji dopiero w 14 dni po odpłynięciu „Symmetry". Już 9 lipca, a więc na kilka dni przed odpłynięciem statku, brat Andrzeja, Tomasz Evans, otrzymał polecenie wyruszenia do Kłajpedy w celu potozumienia się z Giełgudem lub partyzantami co do przyjęcia transportu w Połądze. Chodziło o sygnalizację między statkiem a brzegiem. Sprawa ta do dzisiaj jest niejasna (jak zresztą wiele aspektów całej tej operacji), pewne jest tylko, że wmieszały się w nią z zapałem wywiady carski i powstańczy. Szef wywiadu polskiego, gen. Załuski, wysłał w lipcu do Chłapowskiego swego agenta Jerzykiewicza (pseudonim Wagner) z listem, w którym figurowało zdanie: „Nieprzyjaciel przejął sygnały umówione dla okrętu płynącego do Po- 147 łągi z bronią i amunicją, dlatego nastąpiła odmiana tych znaków". Statek płynął pod banderą angielską. Po dopłynięciu do brzegu miał wciągnąć na przedni maszt dwuczęściową polską flagę biało-czerwoną (na tylnym maszcie biała „Union Jack"), po dostrzeżeniu na brzegu trzyczęściowej (czerwono-biała, biało-czerwona, czerwono-biała). Żeglując przez Morze Północne, Skagerrak, Kattegat, Sund i Bałtyk „Symmetry" dotarł do wybrzeża Połągi 27 lipca i nie doczekał się z brzegu żadnych sygnałów. Nie mógł ich otrzymać, gdyż wojska polskie w tym rejonie już nie istniały. Jeszcze 9 lipca cofający się pod naporem armii Tołstoja Giełgud podzielił swój korpus na trzy oddziały (Chłapowski, Dembiński, Roland), przy czym — jak wspominał w „Pamiętnikach" Chłapowski — „Giełgud z Rolandem i Szymanowskim miał iść na Połągę (...), zostawić tam garnizon z saperami dla okopania się i ułatwienia wylądowania spodziewanych ludzi i broni z Francji i Anglii". Ta ostatnia akcja na Połągę również spaliła na panewce i 13—14 lipca otoczone wojska polskie przeszły granicę pruską, poddając się (z wyjątkiem Dembińskiego, który przedarł się do Warszawy). „Symmetry", podobnie jak później kilka innych statków z bronią wysłanych do Połągi z Lubeki i Hawru, musiał w tej sytuacji zawrócić i w pierwszej połowie sierpnia dotarł do Anglii. Jerzmanowski, dowiedziawszy się, że Evans chce sprzedać transport na własny rachunek, zażądał położenia na broni aresztu, lecz Anglik uprzedził akcję władz i przekupiwszy kapitana uprowadził statek z Sherness na Morze Śródziemne, gdzie jednak „Symmetry" został zarekwirowany w wyniku dyplomatycznej interwencji rosyjskiej. Nie wiemy, który z Evansów okazał się złodziejem (według „Pamiętników" Niemcewicza był to jeden z braci Andrzeja) — nie ma to znaczenia, braciszkowie Evans zawsze działali zgodnie. Nie ma również znaczenia, czy statek dopadnięto w Aleksandrii, czy w Smyrnie (różnica w źródłach). Ważne jest, iż bez wątpienia Evansowie 148 działali w zmowie z Petersburgiem — dowodzi tego fakt, że ich firma znakomicie prosperowała dalej w Warszawie po upadku Powstania. Jeszcze raz naiwni przegrali, a zdrajcy zostali nagrodzeni. „WTK" 11, 18 i 25 listopada 1979, 2 grudnia 1979 Bolesne sprawy (...) Najwyższy czas uzdrowić naszą historiografię, zafałszowaną w sposób już nie tylko urągający prawdzie, lecz wprost zdrowemu rozsądkowi. Pisałem o tym często. Teraz wielu o tym mówi. Licznych wywiadów udzielają ostatnio zwłaszcza nauczyciele historii, krytykując programy nauczania i podręczniki. Potrzeby w tym zakresie najcelniej sformułowała w jednym z takich wywiadów nauczycielka warszawskiego Liceum im. Adama Mickiewicza, mgr Anna Małanicz, mówiąc: „Uważam, że można i trzeba mówić o najbardziej bolesnych czy drażliwych sprawach". Dwie takie sprawy chcę dzisiaj zasygnalizować. Po pierwsze czas, żebyśmy sobie wreszcie uświadomili (wszyscy, a nie tylko specjaliści!), iż zagłada byłej mocarstwowości Polski jest w większym stopniu wynikiem głupoty i złej woli naszych tak zwanych dzisiaj „decydentów" na przestrzeni kilku minionych stuleci niż diabelskich sił zewnętrznych, które się przeciwko Rzeczypospolitej sprzysięgły. Już Stefan Batory, najwspanialszy, moim zdaniem (obok Bolesława Śmiałego i Kazimierza Wielkiego), król polski, odczuł na własnej skórze tę naszą wewnątrzsarmacką gangrenę. Gdy wracał z pierwszej wyprawy przeciw Groźnemu, po odbiciu wielu miast inflanckich, sejm polski, zamiast obsypać go hołdami, zamienił się w psiarnię ujadającą na zwycięzcę za to, że „wydał olbrzymie sumy na zdobycie 149 ziemi niezdatnej do użytku" i że „niesłusznie napastował monarchę tak nieszkodliwego jak wielki kniaź moskiewski, który kocha i uwielbia Rzeczpospolitą" (sicf). (...) Adam Mickiewicz na jednym ze swych paryskich wykładów powiedział gorzkie słowa: „Nigdy żaden monarcha nie był tak oczerniany przez swych poddanych jak król Stefan. Rozszerzano wieści najbardziej uwłaczające jego czci, paszkwile z najbardziej niedorzecznymi zmyśleniami; gadano, że prowadził wojnę w tym jeno celu, aby się wzbogacić i potem ujść do swego dziedzicznego księstwa (na Węgry — przyp. W. Ł.), on, który wyłożył całą swą osobistą szkatułę na obronę Rzeczypospolitej". Oto symbol — podobnych rzeczy było wiele, zbyt wiele, jak na jedno państwo. Ale obok głupoty i zawiści, których — jak mniemam — przejawem były kłody rzucane pod nogi Batoremu i innym, objawiła się rychło gangrena o wiele groźniejsza, korupcja rodzimych dygnitarzy i polityków przez nieprzyjaciela, i to ona do reszty pogrążyła Rzeczpospolitą. Przekupstwo polityczne nie stanowiło czegoś w rodzaju nadwiślańskiej specialite de la maison — zdrada była powszechną zarazą Europy. Jednakże, jak zauważył Aleksander Briickner w swych monumentalnych „Dziejach kultury polskiej", o ile ta powszechność przekupstwa stała się wszędzie czymś tak banalnym, iż wszędzie była po prostu sensacyjką, anegdotą-żartem, o tyle w Polsce, w której nic nie mogło się odbyć bez aprobaty sejmu, stawała się tragedią, bo tylko w Polsce wróg kupieniem jednego posła mógł zniweczyć reformę upragnioną przez uczciwych obywateli i zmierzającą do uratowania państwowości. Wystarczyło, że zdrajca krzyknął z ławy poselskiej: „liberum veto!" („wolne nie zezwalam!" — wymuszone przez szlachtę prawo protestu bez uzasadnienia przeciwko jednej z uchwał danego sejmu; protest taki automatycznie zrywał sejm i unieważniał wszystkie jego uchwały!). Z prawa tego korzystano 150 tak często, że w ciągu trzydziestu lat panowania króla Augusta III zerwane zostały wszystkie sejmy z wyjątkiem jednego! Cała Polska wiedziała, że posłów przekupuje się nagminnie. Negliżem tej ohydy była scena z 1744 roku, gdy podczas otwarcia sejmu wstał poseł Wilczewski i rzucił przed laskę marszałkowską kiesę z 300 dukatami pruskimi, którymi próbowano go przekupić. Wilczewski przekupić się nie dał, lecz był on tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Wyjątkami byli też Rejtan, Korsak i kilku ich towarzyszy, których nie zdołał przekupić arcyzdrajca, marszałek sejmu, Poniński, wtedy gdy przekupiono prawie cały sejm i sejm ten zadekretował rozbiór Polski. Skorumpowanie przez wroga już nie tylko ciemnej szlachty, lecz przede wszystkim XVIII-wiecznej magnaterii polskiej (stanowiło to klucz do sukcesu, albowiem szlachta była na pasku wielkich panów), osiągnęło tak masowy wymiar, że to wprost nie mieści się w głowie. Dno, którego sięgnął ów bezwstyd, budziło pogardę nawet w nieprzyjacielskich szpiclach podrzędnego sortu. „Zdradzają ojczyznę tak jak ich córki mężów" — kpił z polskich arystokratów szeregowy „donosczyk" Wigel. Carski ambasador, Saldem, który znał rzecz od podszewki, bo sam płacił judaszom, mówiąc o nich parskał ze wstrętem: „Jedną ręką podawać sakiewkę ze srebrnikami, a drugą bić po twarzy!" Prof. Briickner nazwał tych ludzi (Branickich, Rzewuskich, Lubo-mirskich, Potockich, Sułkowskich, Ponińskich, Massalskich i in.) „szują, która zaważyła ciężko na losach Rzeczypospolitej". Zaraz po tych słowach Briickner wystawił rachunek XVHI-wiecznym i XIX-wiecznym damom polskim (Lubo-mirska, Grabowska, Kossakowska, Mniszchówna, Hańska, Czapska i in.), które zdradzały ojczyznę i nakłaniały do jej zdradzania: „Zasunięte w cień łożnic pracowały tym usilniej panie". Rozwścieczony Józef Ignacy Kraszewski pisał swego czasu do Teofila Lenartowicza: „O tych psicach Polkach 151 hrabinach pisząc, lepiej by żadnego nie dawać im nazwiska, tylko krzyżyki, jak trupom!" (...) Podobne rzeczy działy się także w XIX stuleciu, przykładem chociażby Powstanie Listopadowe. Specjaliści od dawna wiedzieli, że na pewnym etapie Powstanie to było w pełni zwycięskie i formalnie nic by nie stało na przeszkodzie, by Polska odzyskała niepodległość już wtedy. Ale na przeszkodzie stanęła znowu ta sama gangrena. Nikt nie uzmysłowił nam tego trafniej jak prof. Jerzy Łojek w swoim dziele „Szansę Powstania Listopadowego...": „Ostateczna klęska powstania była realizacją intencji i zamysłów tych sił społecznych i politycznych w Królestwie Polskim, które wskutek dezorientacji opinii publicznej zdołały między 29 listopada a 4 grudnia 1830 roku zdobyć całą władzę nad ruchem narodowym i władzę tę utrzymały do ostatnich chwil walki z carem Mikołajem I, widząc w powrocie Królestwa pod panowanie dworu petersburskiego klęskę z punktu widzenia swoich podstawowych interesów mniejszą niż przyniosłyby skutki zwycięstwa tak realnego, że osiągnięciu jego przeszkodzić zdołano tylko przez intensywne i bardzo zręczne działania polityczne, propagandowe i dywersyjne". Z kolei prof. Janusz Tazbir w artykule „A szczęście było tak blisko..." pisał: „Zdaniem części badaczy ten tragiczny finał nie był wcale czymś z góry przesądzonym. O klęsce powstania zadecydowała elita, wojskowa i cywilna, która, zamiast przystąpić do zdecydowanej rozprawy z wrogiem, prowadziła kapitulancką, oportunistyczną i graniczącą ze zdradą narodową politykę wobec cara". Recenzując książkę Łojka Włodzimierz Pawłowski dokonał następującego resume: elita, która zamordowała Powstanie rozlicznymi działaniami dywersyjnymi, prowadziła „podwójną grę: przed narodem udawała zdesperowanych patriotów, zaś za jego plecami...". Za plecami narodu ci ludzie, „występując w imieniu powstańczych władz, lecz 152 mając dusze wiernych poddanych [cara], traktowali ruch powstańczy jako wart jedynie uśmiercenia (...) Powstanie zostało zdławione rękami samych Polaków". Jeśli chodzi o inne powstania, to, moim zdaniem, należy zwrócić uwagę przede wszystkim na niewłaściwą ich chronologię w naszej historiografii i podczas nauczania historii w szkole (to głównie). Półprawdą jest bowiem wbijanie uczniom do mózgownic, że cykl powstańczy rozpoczął się od Insurekcji Kościuszkowskiej. A gdzie dwa wcześniejsze powstania: Konfederacja Dzikowska (1734) i zwłaszcza Konfederacja Barska (1768—72)? Dzikowska, zawiązana przez patriotów dla obrony elekcji Stanisława Leszczyńskiego przeciw elektorowi wspieranemu przez Petersburg, stanowiła pierwszą próbę obrony niepodległości narodowej przed interwencją postronnych dworów i wysunęła pomysły światłego zreformowania ustroju państwa. Z kolei Barska (czteroletnie bohaterskie zmagania z wojskami carskimi) przedstawiana jest od pewnego czasu jako projekcja tępoty, fanatyzmu i zacofania powstańców (sicf), co się rażąco kłóci z opiniami wcześniejszymi i co jest obrzydliwym nonsensem. W przedwojennej encyklopedii Gutenberga czytamy, że Konfederacja owa „nie była przesiąknięta fanatyzmem wyznaniowym i tępym konserwatyzmem; najwybitniejsi przywódcy Konfederacji byli ludźmi światłymi, pozostawali w kontakcie z ruchem umysłowym Zachodu, niektórzy zdobywali się na śmiałe pomysły reformatorskie". (...) Zwolennicy eliminowania obu wspomnianych konfederacji z naszej historiografii i z naszych szkół mogą ewentualnie twierdzić, że w przeciwieństwie do wszystkich innych powstań, w których wzięli udział chłopi oraz mieszczanie, słowem, wszystkie klasy—te dwa ruchy były wyłącznie szlacheckie. Należy takim panom odpowiadać cytatem z Lenina, który rzekł: „Póki m?sy ludowe Rosji i większości krajów słowiańskich spały jeszcze głębokim snem, póki w krajach tych nie 153 było samodzielnych, masowych ruchów demokratycznych — poty szlachecki ruch wyzwoleńczy w Polsce nabierał olbrzymiego, pierwszorzędnego znaczenia ze stanowiska demokracji ogólnoeuropejskiej". „WTK" 29 marca 1981, 6 kwietnia 1981 W sprawie „woskowej kukły" Przyszła moda na „sprowadzanie prochów". W jej ramach inicjuje się akcje pozytywne, jak chociażby projekt sprowadzenia do kraju doczesnych szczątków gen. Sikorskiego (entuzjastów-optymistów chcę przestrzec, że będą z tym sprowadzeniem olbrzymie kłopoty), oraz negatywne. W innych przypadkach nie inicjuje się w ogóle, że przytoczę fragment tekstu, który poświęcił mi łaskawie Michał Rad-gowski w „Polityce". Pisząc (bardzo pochlebnie) o programie telewizyjnym „Godzina z Waldemarem Łysiakiem", red. Radgowski odetchnął z ulgą: „Bałem się trochę, że Łysiak zaproponuje sprowadzenie prochów Napoleona do Polski, ale się powstrzymał". Nie wszyscy się powstrzymują. Wspomniałem o inicjatywach negatywnych. Za taką uważam wrzawę uczynioną wokół projektu sprowadzenia prochów Stanisława Augusta. Prasa dosłownie oszalała na tym punkcie, mnożą się artykuły z entuzjastycznymi nagłówkami typu: „Miejsce Stanisława Augusta jest wśród nas" („Express Wieczorny"), pełne bogato uwypuklonych zasług ostatniego króla Polski, zwłaszcza w dziedzinie kultury i oświaty. Podnieceni ludzie piszą listy do gazet święcie przekonani, że wiedzą, kim był Stanisław August Poniatowski. Ja w tej sprawie dostałem dwa, cytuję początek jednego: „(...) Niech Pan łaskawie ruszy do ataku! Sprawa króla Stasia, który kochał Warszawę, uczynił ją piękną..." etc. (...) Moim korespondentom muszę niestety sprawić za- 154 wód — ruszę do ataku, owszem, ale w odwrotną stronę. Znając dobrze polityczne działania Stanisława Augusta, nie tylko nie szanuję go i nie lubię, lecz twierdzę z całą odpowiedzialnością (i poniżej udowodnię to), iż był to jeden z największych łajdaków na polskim tronie, najzwyczajniej-szy agent obcego mocarstwa, skorumpowany w sposób wręcz przykładowy. Wszystkie te zarzuty znajdują pełne i wprost drastyczne potwierdzenie w dokumentach z XVIII wieku, a nieznajomość faktów wśród szerokich rzesz Polaków to „zasługa" już nawet nie historyków-krętaczy najnowszej doby (chociaż ich rola jest ogromna, bo od nich czerpią informacje popularyzatorzy), lecz przede wszystkim czytanych przez masowego odbiorcę publicystów, którzy klepią w koło Wojtek wciąż te same ograne banały o Łazienkach, obiadach czwartkowych, malowidłach Baccia-rellego i jako ukoronowanie podają patriotyczną zasługę w postaci udziału króla przy tworzeniu Konstytucji 3 maja, zamiast sięgnąć do opublikowanych już dawno temu materiałów źródłowych. Żeby wszystko było jasne: sprowadzenie prochów Stanisława Augusta Poniatowskiego do Polski jest mi rzeczą obojętną. Chcę natomiast gorąco zaprotestować przeciw szerzonej coraz głośniej koncepcji złożenia tych prochów na Wawelu — chodzi więc o miejsce. Wawel jest świętym miejscem Polaków i nie może się rozrastać jako lamus szczątków zdrajców, carskich kurtyzanów i pokrewnych im kreatur (dość tam już pewnego Sasa, którego należałoby wywalić!), co wepchnęły ojczyznę w polarną noc niewoli. Promotorzy krzykliwej kampanii na rzecz wzbogacenia Wawelu truchłem sprzedawczyka albo n*e znają realiów historycznych, albo chwilowo „zapomnieli" o nich, szukając koniunkturalnej reklamy w inicjatywie bardziej spektakularnej niż zbożnej. Jak mawiał Napoleon: „Dobra pamięć to umieć zapomnieć o tym, o czym aktualnie nie należy pamiętać". Pozwalam sobie tedy przypomnieć owym promotorom 155 i podpierającym ich historykom kilka faktów. Używam słowa przypomnieć, ponieważ fakty te są znane, odkąd w XIX wieku udostępniono badaczom archiwa berlińskie, wiedeńskie i petersburskie, odkąd Siergiej Michaj-łowicz Sołowiew ujawnił w swej „Istorii Rosii" raporty i depesze carskich ambasadorów nadsyłane z Warszawy do Petersburga, odkąd ukazał się drukiem wielotomowy zbiór dokumentów rosyjskich („Sbornik" Cesarskiego Towarzystwa Historycznego), do którego uzupełnienia z tajnych archiwów pruskich nadesłał książę Bismarck. O tym to zbiorze Aleksander Kraushar w pracy „Książę Repnin i Polska" napisał: „Materiał ten wyjątkowej ważności (...) podaje klucz do wyjaśnienia pokątnych intryg króla Stanisława Augusta przeciw udzielności narodu skierowanych (...) aż do stopnia doszczętnego poniżenia nie tylko monarszej, lecz wprost człowieczej godności". Jak wiadomo — stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego osadziła na polskim tronie caryca Katarzyna II Wielka, ponieważ był on wcześniej jej kochankiem (wtedy poznała jego słabość charakteru) i ponieważ, jak stwierdził znakomity przedwojenny historyk, Józef Feld-man: „Poniatowski został przez nią oceniony jako odpowiednie narzędzie wpływów rosyjskich w Rzeczypospolitej". Intronizację wymuszono na społeczeństwie groźbą rosyjskich bagnetów i wsparto przekupieniem sejmu. Po wejściu „ograniczonego kontyngentu" wojsk carskich w granice Polski, rodzina, przyjaciele i współpracownicy Poniatowskiego wysłali do Petersburga adres dziękczynny następującej treści: „Nie ustępując w gorącym patriotyzmie innym współobywatelom, z żalem dowiedzieliśmy się, że są ludzie wyrażający niezadowolenie z powodu wkroczenia wojsk Waszej lmperatorskiej Mości do naszego kraju, a nawet, że zwrócili się do Waszej lmperatorskiej Mości w tym przedmiocie 156 z reklamacją. Widzimy z żalem, że prawa naszej ojczyzny nie są dostateczne dla utrzymania tych mniemanych patriotów w należytych karbach (...) Groziłaby nam wobec braku sił odpowiednich przemoc z ich strony na sejmach. Wstąpienie w granice Rzeczypospolitej wojsk Waszej Imperatorskiej Mości i ich zachowanie się — budzi istotną wdzięczność w sercu każdego prawdziwego Polaka, i tę wdzięczność uznaliśmy za właściwe pismem niniejszym wynurzyć". Najgoręcej wynurzał tę wdzięczność nowy król Polaków. Jak pisał Kraushar: „Gotowość do pełnienia roli wykonawcy rozkazów gabinetu petersburskiego, jaką przyjął na siebie Stanisław August z powolnością najmity, stanowiła zasadniczą część [rosyjskiego] programu". Program ten realizowano przez całe panowanie Stanisława Augusta, przy jego wydatnej, chociaż sekretnej pomocy, a to że program wciąż napotykał przeszkody i w końcu zawalił się (Polska, zamiast jako całość znajdować się w ręku Petersburga, została podzielona przez trzy ościenne mocarstwa) było już tylko triumfem genialnej, kreciej polityki Fryderyka Wielkiego. Za to jednak nie można „Stasia" winić, on — cały czas z patriotycznymi hasłami na ustach — robił, co mógł, by „Kasi" udało się wygrać tę grę. Jak podkreśla Sołowiew — w raportach słanych z Warszawy do Petersburga przez rosyjskich ambasadorów stale powtarzały się tego typu stwierdzenia o Poniatowskim: „Zapewniam, że uległość jego dla nas jest bezgraniczna". Dlatego Katarzyna w listach do owych ambasadorów nazywała Poniatowskiego „woskową kukłą" („woszczen-naja kukła"). W dokumentach rządowych ministrowie rosyjscy używali dowcipniejszego określenia: „plenipotent rosyjski" („plenipotentiaire de la Russie"). Znajdując się między młotem (Petersburg) a kowadłem (patriotyczna opinia w Polsce) Stanisław August robił czasami „niekontrolowane" (zawsze fałszywe) gesty pod własną publiczkę, w czym co głupsi dziejopisowie widzą chęć 157 zrzucenia jarzma i prowadzenia samodzielnej polityki. Nigdy do tego nie doszło, carat trzymał cugle twardą ręką, toteż uznawanie Poniatowskiego za samowładnego króla jest w świetle faktów historycznych komiczne. Wpatrzony w dokumenty z archiwum carów, Aleksander Kraushar konkludował: „Przy każdej zdarzonej sposobności dawano mu [Ponia-towskiemu] odczuć, że nie powinien zbytnio korzystać z praw majestatu królewskiego, że jest jedynie wykonawcą instrukcji dawanych z Petersburga, a nie bynajmniej samodzielnym władcą w swoim państwie (...) Mało jest w historii przykładów tak wyjątkowego stanowiska władcy udzielnego na pozór państwa". Istotnie — w tamtej dobie mało było podobnych przykładów. Treść odtajnionych w ubiegłym stuleciu dokumentów, zwłaszcza rosyjskich, jest dla Poniatowskiego bezlitosna — obnaża nie tylko jego zdradę, lecz także jej najniższe pobudki. Kolejny cytat: „W świetle autentycznych dokumentów (...) pobudki działań króla w tym kierunku wiązały się ściśle z osobistymi jego dążeniami do korzyści materialnych pielęgnowanymi szczodrze, z datkami z kasy sąsiedniego państwa otrzymywanymi, które miały na celu jedynie wprzęgnięcie króla do rydwanu polityki sąsiedniego mocarstwa i uczynienie zeń powolnego, niezgodnego z majestatem królewskim narzędzia, obcą a silną poruszanego ręką" (Kraushar). Dbałość o interesy jego panów rezydujących nad Newą szła więc u Poniatowskiego w parze z dbałością o własne interesy. Zostało bezspornie dowiedzione, że Stanisław August Poniatowski partycypował finansowo w rozbiorach własnej ojczyzny; dokładniej mówiąc: na każdym rozbiorze robił świetny interes finansowy, napychając sobie sakiewkę i publicznie lejąc krokodyle łzy. Poniatowski po prostu sprzedawał Polskę za ruble, kawałek po kawałku, na co są niezbite dowody. Przeanalizował je i skorzystał z nich 158 m. in. nieposzlakowany historyk najwyższej klasy, Szymon Askenazy, tak wnioskując w szkicu „Korespondent Stanisława Augusta": „Stwierdzić jasno potrzeba, że król nie był bynajmniej zaskoczony znienacka przez niespodziankę rozbiorową — jak to on sam w następstwie dla swego usprawiedliwienia starał się wmówić opinii — lecz przeciwnie, nawet o rokowaniach przygotowawczych (...) dość wczesne i pewne posiadał wiadomości. Zresztą nie raz będzie mu to później wypominane tak wyraźnie, że wypierać się nie będzie miał sposobu (...) Już w grudniu 1773 roku doszedł do porozumienia ze Stackelbergiem (carskim ambasadorem — przyp. W. Ł.). Wtedy od razu zgodził się na resztę. Wziął raz kilka tysięcy dukatów ze wspólnej kasy poselskiej. Jeszcze czas jakiś dawał opór dla zachowania pozorów. Mówił jak ów komendant twierdzy do oblegających: «mais tirez mois donc des coups de canon, pour que je puisse me rendre avec honneur» (dajcie chociaż Kilka strzałów, żebym się mógł poddać z honorem). Poddał się wprawdzie nie z honorem, ale bez najmniejszego dla siebie szwanku. Pozostał przy swoich siedmiomilionowych z górą dochodach. Uzyskał nadto zapłatę swoich długów (...) Koniec końców można stwierdzić bez ochyby, że na pierwszym podziale kraju Stanisław August zrobił wcale niezgorszy interes". Okazji do robienia interesów kosztem kraju było jeszcze sporo i „plenipotent rosyjski" umiał je wykorzystać. Niektórzy dzisiejsi historycy, będący na bakier z etyką naukową, udają, że o tym nie wiedzą. Podpierając się okrojoną dokumentacją (dokumentami specjalnie wybranymi w zamierzonym celu), to jest „zapominając" o najważniejszych źródłach pisanych, tych, z których korzystali m. in. Kraus-har i Askenazy — manipulatorzy owi próbują rehabilitować Stanisława Augusta. Ich główny argument brzmi: przecież podejmował inicjatywy antyrozbiorowe. „Koronnym argumentem" ma tu być tzw. „misja ratunkowa do Francji", tak jakby już dawno nie została ona zdemasko- 159 wana jako przedsięwzięcie „inscenizowane przez Petersburg, za jego wiedzą i aprobatą" (Askenazy). Prawdziwym celem tej misji było wyłudzenie pieniędzy do prywatnej szkatuły króla. Jeszcze raz Askenazy, którego autorytet naukowy jest nie do podważenia: „Ratunkowa misja paryska wygląda po prostu na farsę. Miała ratować nie tyle kraj zagrożony podziałem, ile finanse królewskie zagrożone bankructwem". Tego typu dowody obciążające Poniatowskiego można przytaczać w nieskończoność i żadne „Stasiowe" legendy o oświeconym monarsze, o tym biednym królu, co chciał dobrze, ale mu nie wyszło — nie mogą tego przekreślić. Naruszewicz całą jego działalność zawarł w celnym dwuwierszu : Królowałeś, o Panie, A kto inny władał. Ta dwoistość władzy oczywiście nie uszczęśliwiała Stanisława Augusta, ale też nie odbierała mu snu, miał inny cel: „Tłukła się w nim jedna tylko pasja: pasja utrzymania korony za każdą cenę i każde upodlenie (...) Pierwszy rozbiór nie jest bynajmniej największym nieszczęściem w oczach króla (...) Przecież zaprowadzi swe państwo pod obuch drugiego rozbioru i zniszczy do cna jego niezawisłość (...) Uczyni z siebie bolesne widowisko, zaprzeda godność własną, której nigdy nie miał za wiele (...) Będzie królem zawsze, ilekroć pozwoli Repnin, Bułhakow, Sievers czy Stackel-berg. Tych wszystkich (ambasadorów Rosji — przyp. W. Ł.) pokornie usłucha (....) Odartemu z zewnętrznych nawet pozorów majestatowi, nieszczęsnemu więźniowi Petersburga, pozostanie już tylko do końca topielczy kurcz i żądza utrzymania korony (...) Nie umiał sprawić, iżby Rzeczpospolita podniosła się spod obucha drugiego rozbioru i uniknęła szlachtuza trzeciego". Jako finansowy udziałowiec tych „szlachtuzów", Ponia- 160 towski opanował do perfekcji sztukę „udawania Greka", grę pozorów, i zawsze z godnym podziwu sprytem łapał w żagle przeciwne wiatry, te, które aktualnie zdawały się silniejsze i korzystniejsze z punktu widzenia własnych interesów: równie prędko przystąpił do Konstytucji 3 maja, jak do targowicy. W obu zresztą przypadkach poważną rolę miały odegrać kobiety, których wpływom Stanisław August zawsze nadmiernie ulegał — był to klasyczny regime des maitresses. Ciągnęły go w różne strony, najczęściej w złe, gdyż tak się jakoś składało, że liczne jego kochanki, zdrajczynie ojczyzny, były jednocześnie... kochankami carskich ambasadorów. Michał Czacki zapewnia, że w przypadku Konstytucji 3-majowej Ignacy Potocki wciągnął króla do obozu reform poprzez aktualną faworytę „woskowej kukły". Z kolei Niemcewicz wysunął ciężkie zarzuty pod adresem kilku „kwoch starych, które w czasie targowicy słabego króla z drogi powinności zawróciły". Carski poseł nadzwyczajny, Bułhakow, zapłacił tym paniom za zasługę bukietem „butonów brylantowych (...) w imieniu wdzięcznego imperium rosyjskiego". Kumple Poniatowskiego od sprzedawania ojczyzny trafnie prorokowali szybki kres 3-majowej euforii społeczeństwa. A wiesz, co będzie z majowego wrzasku ? Gwałt w dziele, Szumu wiele, Budowa na piasku. Szczery patriota, Niemcewicz, odparł na to gwałtownie: A wiesz, co będzie z nieprawego wrzasku? Rząd trwały, Kościół chwały, Łeb sporny na piasku. Ten „łeb sporny" to nie był łeb Stanisława Augusta, lecz innego zdrajcy, Ponińskiego, wokół ukarania którego toczyła się dyskusja sejmowa. 1.1 — Łysiak na łamach 161 W rok po uchwaleniu Konstytucji obchodzono uroczyście jej pierwszą rocznicę. W Warszawie uroczystości odbyły się w kościele Misjonarzy. Na kilka dni przedtem rozeszła się po mieście wiadomość, iż w krypcie kościoła zdrajcy podłożyli ładunki wybuchowe. Sprawdzono cały kościół pieczołowicie i niczego nie znaleziono. Bomba wybuchła dopiero nazajutrz, jednakże nie pod kościołem, lecz pod całą Polską: przyszły wieści, że zaborca .,na usilne prośby i błagania zdrowej części narodu", czyli targowicy, wysyła sto tysięcy żołnierza, by rozprawić się z niezdrową częścią narodu, broniącą Konstytucji 3 maja. Ten fatalny koniec nie był nieuniknionym dopustem Bożym, tylko efektem głupiej i haniebnej na przemian działalności Stanisława Augusta Poniatowskiego. Dlatego właśnie uważam, że miejsce „woskowej kukły" jest w muzeum figur woskowych, i to niekoniecznie w Polsce. Wszakże jeśli ktoś chce go w Polsce mieć, to jego sprawa, chodzi tylko o miejsce złożenia „depozytu". Sprowadzone do kraju prochy Poniatowskiego mogą z powodzeniem ostać się w Warszawie — ma stolica atrapę Zamku, który odbudowano w gierkowskim kształcie, jakiego nigdy w historii nie posiadał, może mieć i atrapę króla. Najlepiej w jego ukochanych Łazienkach, w Białym Domku, żeby metaforze stało się zadość. Lecz niech nie zaśmieca Wawelu. Wawel jest sercem Krakowa, a Kraków sercem Polski, jej duchową stolicą (chociaż i z formalnoprawnego punktu widzenia nic jej do tego tytułu nie brakuje, nie istnieje bowiem żaden akt prawny, ustawa czy coś podobnego, sankcjonująca przeniesienie stolicy z Krakowa do Warszawy), której obce winny pozostać nuworyszowskie wzory megawsi stanowiącej prostacką głowę. „WTK" 28 czerwca, 3 lipca, 12 lipca, 19 lipca, 11 października 1981 162 Znak „Polska Walcząca" (6) Kolejne listy od czytelników sprawiły, że dalej drążymy zagadkę powstania sławnej „kotwicy", graficznego znaku--symbolu polskiej walki z okupantem. Stąd już szósty odcinek cyklu, w którym — próbując uporczywie rozwikłać enigmę, jaką jest autorstwo oraz źródło pomysłu znaku — przedstawiłem wiele hipotez, dowodów i kontrdowodów, spekulacji oraz insynuacji, różnych za i przeciw. Najpierw jednak — dla jasności — umówmy się co do terminologii: chodzi właśnie o walkę, a dokładniej o wojnę Polski przeciw okupantowi, nie zaś „ruch oporu", jak się czasami pisze. Ruch oporu to mieli np. Francuzi, u nas natomiast istniało nieprzerwanie państwo polskie z podziemną armią i podziemnym sądownictwem, funkcjonujące i prowadzące wojnę w majestacie prawa! Jeśli chodzi o autorstwo „kotwicy", to dotąd wyłoniły się następujące „kandydatury" osobowe (obok hipotezy, że autorstwo było zbiorowe, należało do pewnej grupy ludzi): — Harcerka Anna Smoleńska. — Inna (anonimowa) harcerka, która wzięła udział w konkursie na znak, rozpisanym przez Komisję Propagandy Okręgu Warszawskiego AK w roku 1942. — Jan Maria Sokołowski. — Stanisław Ostoja-Chrostowski. Obecnie Pan Eryk Lipiński dorzucił w swym liście piątego „kandydata", grafika Marka Rudnickiego*. Jednakże w przypadku żadnej z tych osób nie ma namacalnych dowodów bądź niepodważalnych świadectw, na podstawie których można by przyznać palmę zwycięzcy**. * Później zgłoszono także (odcinek 8) „kandydatury" dwóch harcerzy zgrupowania „Zośka", Jana i Wojciecha Lenartów (synów profesora Wydziału Konserwacji Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Bonawentury Lenarta), którzy zginęli w Powstaniu. ** List Lody Niemirzanki-Modrzewskiej z Londynu, twierdzącej, iż 163 Wydaje mi się natomiast, żeśmy się bardzo zbliżyli do źródła inspiracyjnego i będę mógł dzisiaj pokazać to, które najprawdopodobniej posłużyło projektantowi (projektantom). Dotychczas braliśmy pod uwagę następujące możliwe źródła pomysłu: — Znak na monetach bitych w XI i XII wieku (m. in. za panowania cesarza Romana IV) — na awersach tych monet widnieje symbol kotwicy zwieńczonej literą P. — Przypuszczalny znak biblijny („Piotrowy"), który mógł symbolizować apostoła Piotra Rybaka — a więc litera P i kotwica. — Przedwojenne znaki wydawnictw „Pamiętnik Warszawski" oraz Wydawnictwo Przeworskiego, gdzie znaki złożone z liter PW mogły nasuwać skojarzenie inspirujące. — Znak z pocztowego znaczka wykonanego w roku 1940 przez jeńców Stalagu XIII A-Nurnberg-Langwasser. Na znaczku znajdował się stylizowany orzeł do złudzenia przypominający „kotwicę". — Podobny do „kotwicy" emblemat przedwojennej XVI Poznańskiej Drużyny Harcerskiej. — Ewentualny znak powstały z pierwszych liter połączonych w roku 1941 organizacji małego sabotażu „Wa-wer" i „Palmiry". — „Samoistny" skrót (z pośpiechu determinowanego niebezpieczeństwem) przy malowaniu na murach napisów „Polska walczy" i „Polska Walcząca"*. w roku 1940 osobiście wymyśliła „kotwicę", którą zaakceptował gen. Grot-Rowecki (po co miałoby wówczas AK rozpisywać w roku 1942 konkurs na znak?), sprawił, iż Łysiak położył tamę sypiącym się „zgłoszeniom" pisząc (odcinek 8): „Potencjalnym korespondentom chcę przypomnieć, że to nie są zapisy na przydział kawałka nieśmiertelności, lecz próba ustalenia prawdy historycznej". * Dokładne przedstawienie wymienionych przypuszczalnych inspiracji zawarł autor w odcinku 5. W odcinku 7 doszły jeszcze dwa możliwe źródła inspirujące: awers medalu nagrodowego Państwowej Wyższej 164 Po otrzymaniu kolejnych listów od Czytelników z kraju i z zagranicy skłonny jestem wszakże uważać, że najprawdo-podobniejszym źródłem pomysłu był znak firmowy przedwojennego poznańskiego wydawnictwa Wegnera. Oto fragmenty kilku listów: „Spór na temat autorstwa symbolu Polski Walczącej jest pozbawiony sensu. Można bowiem mówić tylko o wykorzystaniu do nowych celów już istniejącego znaku, ale nie o jego zaprojektowaniu w czasie okupacji. Otóż PW (w identycznej formie kotwicy) stanowiło znak firmowy któregoś z przedwojennych wydawnictw (...) Gdyby zachował się przedwojenny rejestr sądowy (patentowy), zawierający wzory znaków zgłaszanych do ochrony przez firmy handlowe, sprawa byłaby prosta'". Autor tego listu, podpisanego nieczytelnym zygzakiem (jest to wiec anonim — dlaczego, u licha?), myli się twierdząc, że nie ma sensu szukanie twórcy symbolu walki, gdyż sprawa inspiracji i sprawa autorstwa znaku przeznaczonego dla AK to dwie różne sprawy. Ten ktoś, kto zrealizował zapotrzebowanie AK (wyrażone konkursem), podsuwając „kotwicę", był — jeśli nawet nie zaprojektował znaku „z głowy", tylko „ściągnął" z okładki książki — autorem symbolu malowanego na murach. Pan Lipiński napisał do mnie, co następuje: „Swego czasu też interesowało mnie, kto jest autorem znaku Polski Walczącej i dotarła do mnie informacja, że zaprojektował ten znak grafik Marek Rudnicki (obecnie w Paryżu). Ale wydaje mi się, że tego znaku nikt nie projektował, po prostu wzięto znak firmowy wydawnictwa poznańskiego WTegnera. Pamiętam, na książkach były takie splecione dwie litery PW. Ktoś pewno zwrócił uwagę, że litery są te same, a jedyny pomysł to przerobienie litery Szkoły Sztuk litycznych w Poznaniu oraz odznaka instruktorów przysposobienia wojskowego w formie krzyża z wizerunkiem Piłsudskiego i splecionymi literami PW. 165 W na kotwicę. Wobec tego ściskam najserdeczniej, Eryk Lipiński". Wobec tego zacytuję kolejny list, z którego wynika, że w znaku Wegnera kotwica już była. List ten sprawił mi szczególną radość, bo dostałem go od kolegi, z którym po studiach razem pracowaliśmy dla miesięcznika „Architektura", a potem drogi nasze się rozeszły i nie mieliśmy ze sobą kontaktu przez kilka lat. „Drogi Waldku!(...) Chciałem do Ciebie napisać już dawno, ale zanim się obejrzałem, sławny się zrobiłeś przez swoje książki i publicystykę, co mu będę głowę zawracał — myślałem — wystarczy mu pochwał od innych. Twoja akcja na rzecz doszukiwania się autora znaku-symbolu Polski Walczącej przypomniała mi jedną rzecz. Działało przed wojną w Poznaniu Wydawnictwo Polskie R. Wegnera. Wydało ono m. in. słynną serię «Cuda Polski». Otóż na jednej z książek tej serii, mam ją w wydaniu broszurowym, umieszczono na grzbiecie znak wydawnictwa — jest nim właśnie taka «kotwica», o jakiej mówią Twoje artykuły (...) Nie można wykluczyć, że w czasie okupacji ktoś stanął sobie przed półką z książkami i znak wydawnictwa na grzbiecie skojarzył mu się z tymi słowami, których pełną miał głowę: «Polska walczy». Tym pomysłem podzielił się z kolegami i tak, być może, powstał ów emblemat Podziemnej Walki. Życzę Ci wszystkiego najlepszego, sobie zaś przeczytania wszystkich Twoich książek, bo bardzo trudno je zdobyć. Michał Hagmajer". Okazuje się, że już w czasie Powstania Warszawskiego jego uczestnicy mieli ten sam domysł. Pan Lech A. Sawicki z Londynu napisał mi: „Szanowny Panie. Trafiły mi do rąk numery «Stolicy», w których Pan omawia symbol Polski Walczącej. Mimo że już od 1945 roku przebywam stale w Anglii, wciąż jestem myślą i sercem przy barykadzie na Brackiej w zgrupowaniu «Sarny». Służył lam też popularny felietonista Stefan Kwa-śniewski, podpisujący swe felietony «Quas». Pamiętam, było 166 to gdzieś w połowie września, obaj ze Stefanem w tym czasie staliśmy na posterunku na drugim piętrze w narożnej kamienicy przy Nowogrodzkiej. Patrząc z góry, zza worków, spostrzegliśmy powstańczą kotwicę narysowaną kredą na drzwiach składu win firmy Waltera. Patrząc na ten znak obaj przypomnieliśmy sobie, że już na szereg lat przed wojną był on znakiem wydawniczej firmy Wegnera drukującej w Poznaniu arcydzieła literatury światowej (...) Myślę, że kotwica była w wydawnictwie tym skrótem od słów Wydawnictwo Polskie. Obaj z «Quasem» doszliśmy do wniosku, że właśnie ta kotwica awansowała na symbol AK, bystro spostrzeżony przez kogoś kompetentnego. Dodać muszę, że «Quas» zginął w ostatnich godzinach Powstania. Łączę wyrazy poważania". „STOLICA" 18 października 1981 Varia historyczne Chyba najtrudniej było dokonać selekcji w bogatym materiale publicystycznym Łysiaka z zakresu popularyzacji historii. Jest to na przestrzeni około 10 lat dorobek imponujący, zawierający teksty 0 różnym kalibrze, od tak poważnych jak np. duży esej o Voltairze („Literatura" 25 V 1978), czteroodcinkowy szkic o dziejach cenzury („Cenzuriada" w „Literaturze" czerwiec—lipiec 1981) czy monograficzny artykuł o Grze Wojennej na łamach „Kultury" (ten przedrukowujemy), do rzeczy bardzo lekkich i bardzo lubianych przez masy odbiorców, jak np. zbiór najciekawszych prima aprilisów w dziejach (również przedrukowujemy). Jedną z popularyzatorskich pasji Łysiaka było prezentowanie czytelnikom historycznych pierwowzorów słynnych bohaterów powieści i dramatów teatralnych (łącznie kilkadziesiąt postaci z literatury i dramatopisarstwa). Wybraliśmy po jednym herosie z każdej z tych dziedzin — Cyrano de Bergeraca, bohatera głośnej sztuki Edmunda Rostanda, oraz przesławnego Dumasowskiego d'Artagnana (z dwóch artykułów Łysiaka, „Prawdziwa twarz d'Artagnana" w „Dookoła świata" z 1311974 i „D'Artagnan..." w „Kulisach", zdecydowaliśmy się na obszerniejszy drugi, chcąc w pełni zaspokoić ciekawość wielbicieli Dumasa). Inną pasją Łysiaka były tajemnice historii. Zagadki takie jak Żelazna Maska, tajemniczy znajda Kacper Hauser i inne mógł polski czytelnik poznać ze wszystkimi szczegółami, które oferowała erudycja autora, dopiero dzięki Łysiakowi — były to pierwsze tak kompletne opracowania tych tematów w naszym kraju. Z kilkunastu atrakcyjnych pozycji wybraliśmy publikację o tajemnicy zgonu cara Aleksandra. Z trzeciego wreszcie kręgu zainteresowań historyczno --popularyzatorskich autora (problemy kulis, meandrów 1 niespodzianek historiografii) — wybraliśmy jedną z pozycji lżejszych, o odbrązawianiu herosów Albionu przez historyków Albionu. 168 Gra w wojenkę 200 lat temu, w roku 1777, pruski dworak Helwig opracował teoretyczne zasady najpoważniejszej gry w dziejach ludzkości, rozgrywanej na szachownicy i nazwanej „Kriegs-spiel" — Grą Wojenną. Odegrała ona znaczną, notabene krwawą, rolę w konfliktach zbrojnych naszego świata i mimo krytycznych ocen wynikających z niepowodzeń, jakie często pociągało za sobą jej stosowanie, jest praktykowana do dzisiaj w wielu sztabach generalnych i akademiach wojskowych globu. Z niej także wywodzą się nowoczesne strategie socjologiczne, gry przemysłowe i handlowe {business ga-mes). (...) „Kriegsspiel" nie była wynalazkiem absolutnym (oryginalnym), lecz, podobnie jak proch, druk, balon eta, wtórnym, dokonanym na użytek nowożytnej Europy. Tak jak w przypadku wszystkich prawie wynalazków pierwo wzory powstały w starożytnej Azji. Myśl, że zmienne okropności wojny mogą być rozpatrywane w kategoriach naukowych, na przykładach łatwych do zademonstrowania na stole, była przed wiekami równie silnie zakorzeniona w ludzkich umysłach, jak idea, że każdy metal można przekształcić w złoto. Pierwszą znaną historykom Grę Wojenną stanowiła chińska ,,Wei-hai" (Okrążenie) z około 3 tys. lat p.n.e. Rozgrywano ją na stylizowanej mapie, a zwyciężał ten, kto okrążył wojska przeciwnika. Jednakże pierwowzoru nowożytnych Gier Wojennych upatruje się w indyjskiej grze „Shaturanga" („Czatu-ranga"), którą z kolei szachiści przyjmują powszechnie za matkę szachów. „Shaturanga" znaczy po hindusku: czteroczęściowy oddział. W tej rozgrywanej na pokratkowanym polu grze uczestniczyły cztery rodzaje wojska: wozy bojowe, słonie, 169 kawaleria i piechota. Powstanie tej gry datuje się na V—VI stulecie naszej ery. W VII wieku zawojowała ona już całą Azję Środkową, przez Persję dostała się do Arabii, potem do Bizancjum, Europy, Korei, Japonii itd., „wyrodniejąc" po drodze w szachy rozrywkowe, to jest tracąc swój pierwotny atrybut teoretycznego przygotowania do prawdziwej wojny. Dzisiejsi historycy wojskowości podkreślają, że militarna „Shaturanga" była w kategoriach oceny współczesnych Gier Wojennych niezwykle nowoczesna, albowiem o ruchach pionków odtwarzających działania wojsk na polu bitwy decydowały rzuty kostką. Inaczej mówiąc: istotnym elementem strategicznym gry była akceptowana niezbędność przypadku, którą nowożytni stratedzy europejscy rozgrywający Gry Wojenne nie od razu odkryli. Chyba że uwierzymy mitologicznej tradycji europejskiej, która mówi, iż pod oblężoną Troją Grek Palamedes wynalazł szachy (lub rodzaj wojennych warcabów) oraz grę w kości, by wojownicy mieli zajęcie w przerwach podczas walk. Z Palamedesem Europa (przynajmniej teoretycznie) wychodzi na czoło prekursorów „Kriegsspielu". Bez względu na to, czy pierwociny szachowej gry w wojenkę to „Shaturanga", czy wynalazki Palamedesa, prawdą pozostają słowa znawcy problemu, Christophera Farmana, że „trzeba było dopiero ponurej determinacji Prusaków, aby podnieść tę starą rozrywkę do wyżyn wojennego kultu". Podstawowe reguły Gry Wojennej, tej klasycznej, zwanej „Kriegsspiel", wynalazł w roku 1777 i w trzy lata później przedstawił na dworze księcia Brunszwiku Prusak Helwig, ochmistrz paziów wymienionego księcia. Helwig początkowo myślał o udoskonaleniu gry w szachy, stąd za podstawę przyjął szachownicę o 1666 polach, które — zależnie od ich położenia — można było przebywać łatwiej lub trudniej. Pionkami były oddziały wojskowe wyższej i niższej rangi, poruszające się po szachownicy z różną szybkością. Walka 170 przedstawiała normalną potyczkę wojsk: pionek-oddział kawalerii o wartości 5 zwyciężał w bezpośrednim spotkaniu pionka-brygadę piechoty o wartości 1. Konkurentem Helwiga stał się berliński oficer von Reiss-witz, któremu niektórzy historycy wręczają palmę wynalazcy „Kriegsspielu". Chronologicznie jednak wystąpił on ze swą grą (równie prymitywną jak gra Helwiga) nieco później, w okresie najmniej sprzyjającym — w dobie wojen napoleońskich, to jest fenomenalnych zwycięstw odnoszonych przez cesarza bez długotrwałych przygotowań teoretycznych, dzięki genialnie improwizowanym uderzeniom na polu walki. Inna rzecz, że ich genialna prostota była wystarczająco skomplikowana dla świadków i dla potomnych, by nawet najlepsi z teoretyków, którzy pokusili się o rozszyfrowanie sekretów tych błyskawicznych sukcesów, Jo-mini i Clausewitz, nie zdołali uwieńczyć swych wysiłków pełnym powodzeniem. Bici przez Korsykanina raz po raz Prusacy starali się w Grze Wojennej szukać lekarstwa na swe kłopoty. Był rok 1811, kiedy dwaj młodzi książęta pruscy, Fryderyk i Wilhelm, widząc militarną nieporadność starych generałów, poprosili von Reisswitza o zademonstrowanie wynalazku na dworze berlińskim. W praktyce niewiele z tego wyszło, jednakże w osobach tych dwóch młodzianków pruska rodzina panująca stała się entuzjastą Gry Wojennej „ustawiającej" przed bitwą działania wojskowe. Zaowocowało to już w roku 1824, kiedy na arenę wystąpił syn von Reisswitza, młody porucznik artylerii z Wrocławia, który udoskonalił wydatnie system ojca. Von Reisswitz-junior unowocześnił grę wprowadzając do niej elementy charakterystyczne dla walki rzeczywistej i ustalił zasady, które uległy do dzisiaj tylko minimalnym zmianom. W jego systemie do określenia ofensywnej i defensyw-nej siły biorących udział w grze oddziałów piechoty, artylerii i kawalerii, oraz odległości, jakie mogą one pokonać w czasie przeznaczonym na posunięcie, służyły skompliko- 171 wane tabele reguł, oparte na szczegółowych wyliczeniach i analizach faktycznych bitew. „Niebiescy" mogli, na przykład, wysłać 100-osobowy oddział ciężkiej kawalerii, który po przebyciu 10-kilometrowego odcinka w trudno dostępnym terenie atakował 50-osobowy oddział piechoty „zielonych". Tabela reguł pozwalała wtedy określić czas, jaki zajmie im przebycie tej drogi, jak również wskazywała liczbę rannych i zabitych po obu stronach. Wysoce problematyczne kwestie, na przykład wpływu, jaki może wywrzeć udana zasadzka na morale piechoty „czarnych", rozwiązywane były rzutami kostką! Jeśli reguły gry określały szansę wybuchu paniki wśród „czarnych" jak dwa do jednego — wówczas używano kostek z czterema polami błękitnymi i dwoma czarnymi. Spory w grze rozstrzygał arbiter, który orzekał także o końcowym rezultacie każdej potyczki, sumując straty obu stron zgodnie z tabelą reguł. Zasadnicza innowacja w systemie von Reisswitza-juniora polegała na tym, że obecnie wartość oddziału nie oznaczała już jego potencjalnej siły, lecz tylko prawdopodobieństwo zwycięstwa. Poprzednio, u jego ojca lub u Helwiga, kawaleria miała w każdej potyczce 5 na 6 szans zwycięstwa, piechota zaś odwrotnie — 1 szansę na 6. U porucznika von Reisswitza o wszystkim decydowała kostka: jeśli wypadała jedynka — zwyciężała piechota, jeśli któraś z pozostałych pięciu liczb — zwyciężała kawaleria Był to powrót do mądrości „Shaturangi", to jest przywrócenie właściwego miejsca królowi wszelkich rzeczy, przypadkowi, którego rola w grze i w rzeczywistej walce jest identyczna i stanowi odpowiednik nieprzewidzianych trudności terenowych, psychicznych, meteorologicznych etc. Resumując: esencją doskonałości systemu von Reisswitza była kostka. Wezwany w roku 1824 do Berlina młody von Reisswitz zademonstrował swą grę pruskiemu naczelnemu dowództwu. Sceptyczny początkowo gen. von Muffling, szef sztabu armii pruskiej, wykrzyknął po zakończeniu seansu: 172 „Przecież to nie jest gra, ale wojenne ćwiczenia. Będę ją gorąco zalecał całej armii!" W roku 1826 von Reisswitz został awansowany do stopnia kapitana i przeniesiony z Berlina do twierdzy Torgau w Saksonii, gdzie atmosfera wokół jego wynalazku była znacznie mniej przychylna. Oficerowie będący jego kolegami nie uznawali Gry Wojennej i Reisswitz z determinacją prawdziwego artysty zastrzelił się w rok później. Reforma von Reisswitza miała ogromne znaczenie nie tylko dla ewolucji Gier Wojennych, lecz również dlatego, że stanowiła podstawę bardzo obecnie rozpowszechnionych prób symulowania zachowań ludzkich uzależnionych od przypadku. Mimo przedwczesnej śmierci swego głównego propagatora, „Kriegsspiel" zaczęła szybko święcić triumfy. Do końca XIX wieku przyjęły ją jako podstawę prowadzenia wojen wszystkie państwa uważające się za mocarstwa militarne. Najodporniejsi okazali się brytyjscy tradycjonaliści z formacji zawodowych, podczas gdy ich koledzy z organizacji ochotniczych gorąco orędowali za Grą Wojenną. Dopiero w roku 1872 armia angielska przyjęła „Brytyjskie reguły prowadzenia Gry Wojennej", jednakże w wersji przestarzałej, toteż Niemcy wyśmiewali ją. Skończyło się na tym, że wojskowy reformator, Spencer Wilkinson, przeforsował po zaciekłej walce przyjęcie przez wojska Albionu systemu „Kriegsspiel" stosowanego przez niemieoki sztab generalny. „Jedyną różnicą między Grą Wojenną a prawdziwą wojną— pisał Wilkinson — jest brak realnego niebezpieczeństwa, znużenia, odpowiedzialności i tarć wywołanych koniecznością utrzymania dyscypliny". Czynniki te są istotnie bardzo ważne w prawdziwej wojnie, lecz Wilkinson uważał, iż można przyjąć, że występują one w takim samym stopniu po obu stronach, a zatem się równoważą. „Problem polega więc na tym — pisał dalej — ilu żołnierzy trzeba zabić lub zranić, aby pozostałych zmusić do odwrotu". Zastosowane w kilku drobniejszych konfliktach Gry Wo- 173 jenne wysunęły się na pierwszy plan podczas wojny rosyj-sko-japońskiej w latach 1904—1905. Zwycięstwo Japończyków przypisywano temu, że grywali oni w „Kriegsspiel" unowocześniony (z rzutami kostką), podczas gdy Rosjanie poprzestali na jego wersji pierwotnej. Chociaż z Grami Wojennymi eksperymentowała większość krajów europejskich, prym wiedli w tej dziedzinie oczywiście Niemcy. Nie słabnące powodzenie systemu von Reisswitza w sztabach niemieckich podsycane było gorliwością samego Kaisera, który uwielbiał wygrywać na stole. Zbliżająca się wojna światowa miała być największym i decydującym egzaminem praktycznym „Kriegsspielu", nie tylko zresztą ze strony niemieckiej. I egzamin ten, czyli przeniesienie na front techniki działań wojennych opracowanej na stole gier, odbył się w wielkiej skali. Rezultatem była wielka klapa. Niemiecki plan inwazji na Belgię i Francję, tzw. plan Schlieffena, został oparty przez dowództwo armii Kaisera na „naukowych" wnioskach, wyniesionych z precyzyjnie przeprowadzonej Gry Wojennej. Ale już na początku działań wszystko zaczęło szwankować. Kiedy w roku 1914 okazało się, że Wielka Brytania zamierza przystąpić do wojny, przerażony Kaiser pragnął odwołać ofensywę. Było już na to wszakże za późno, ponieważ zgodnie, z rozegranym u-przednio w sztabie generalnym „Kriegsspielem" Schlieffen opracował rozkład jazdy kolejowych transportów wojskowych z taką precyzją, iż machiny mobilizacji raz puszczonej w ruch nie dało się zatrzymać. Poza tym niemieccy sztabowcy rzucający kostką popełnili kilka kardynalnych błędów. Ich wnioski z „Kriegsspielu" nie przewidywały wpływu ognia karabinów maszynowych i zasieków z drutu kolczastego na szybkość posuwania się niemieckich oddziałów ani też zaciekłego oporu głęboko patriotycznych armii Belgii i Francji. Francuzów, którzy również posłużyli się w swych przewidywaniach Grą Wojenną, spotkało identyczne fiasko. 174 Opracowane na stołach koncepcje operacyjne obu stron nie sprawdziły się na polach bitew. Zabawy z tabelami i kostkami w zaciszu gabinetów sztabowych zasugerowały przeciwnikom diametralnie różne koncepcje: Francuzi byli rzecznikami uderzenia czołowego w celu przełamania obrony przeciwnika, jednakże ich ofensywa w Lotaryngii i Ar-denach, prowadzona w myśl XVII wariantu „Kriegsspielu", zakończyła się krwawą porażką; z kolei Niemcy byli zwolennikami manewru oskrzydlającego, lecz taki manewr w wykonaniu armii gen. von Klucka, zamiast końcowego sukcesu, przyniósł im odwrót na linię Aisny. W roku 1918 niemieckie naczelne dowództwo jeszcze raz rozegrało precyzyjną ,,Kriegsspiel". Chodziło o wiosenną ofensywę, która na stole przyniosła Niemcom zwycięstwo, wprawdzie nieznaczne, ale jednak. Przeniesienie wniosków z gry na front zachodni spowodowało śmierć ćwierć miliona ludzi, zanim Niemcy skapitulowały. Kompromitujące wyniki posługiwania się Grami Wojennymi podczas I wojny światowej nie spowodowały, jak tego można było oczekiwać, naturalnej śmierci „Kriegsspielu". Ani na moment nie osłabło przekonanie, że Gra Wojenna jest jednym z nielicznych dostępnych współczesnemu wojskowemu sposobów, które pozwalają sprowadzić konflikt zbrojny do skali ludzkiego umysłu i logicznie analizować (antycypując) jego przebieg. Bardzo szybko też wychwycono wszystkie błędy popełnione nad stolikami i wykryto mankament podstawowy, którym było skoncentrowanie się wyłącznie na sytuacjach militarnych i zapomnienie o starej regule Clausewitza, że „wojna jest kontynuacją polityki przy użyciu innych środków". Pierwszej próby wprowadzenia do Gry Wojennej czynników politycznych dokonał w roku 1929 młody podówczas niemiecki oficer sztabowy, późniejszy feldmarszałek, Erich von Manstein. Gra Mansteina była prototypem współczesnej gry polityczno-wojennej, tak ulubionej obecnie przez planistów politycznych w wielu krajach. Jakby na ironię 175 Manstein otrzymał polecenie rozegrania politycznych i militarnych następstw agresji... Polski na Niemcy! Z przebiegu tej gry wynikało, że poważnie zredukowane siły Reichswehry nie wytrzymają długo polskiego ataku, toteż Niemcy poświęciły wiele uwagi posunięciom dyplomatycznym i politycznym mającym w wypadku zaatakowania przez Polskę zapewnić im szybką i skuteczną interwencję Ligi Narodów. Rozgrywanie wojen na stole przeżyło swój renesans w hitlerowskich Niemczech, ale najwięcej uwagi poświęcili eksperymentom Mansteina Japończycy. W tokijskim Instytucie Badań nad Wojną Totalną zespoły „reprezentujące" Wielką Brytanię, Francję, Stany Zjednoczone i państwa Osi rozgrywały skomplikowane, pomysłowe gry polityczno-wo-jenne. Kiedy doszło do sprawdzenia, Japończykom „wypaliło" tylko Pearl Harbour, cała reszta okazała się funta kłaków warta i zakończyła Hiroszimą. Największym sukcesem „Kriegsspielu" podczas II wojny światowej był triumf Niemców w Ardenach. W roku 1944 niemiecki sztab generalny odparł atak aliantów na Ardeny rozgrywając na szachownicy, godzina po godzinie, walkę toczącą się w rzeczywistości. Natomiast uznawany za wirtuoza Gry Wojennej Manstein poniósł kilka druzgocących klęsk, m. in. pod Kurskiem i w operacji korsuń-szewczen-kowskiej. W latach powojennych zaciekle polemizowano na temat znaczenia „Kriegsspielu" w wojnie. Przeciwnicy gry wysunęli teorię, iż czynnikiem decydującym o efekcie działań militarnych jest stopień potencjału technicznego i przemysłowego państw biorących udział w konflikcie, zwłaszcza jeśli chodzi nie o wojnę błyskawiczną, lecz o wojnę na wyczerpanie. Z kolei wrogowie tej hipotezy przedłożyli argument, iż kolosalna przewaga w technice i potencjale industrialnym nie zapobiegła upadkowi cesarstwa rzymskiego i nie powstrzymała dekolonizacji. Słuszności tej teorii dowiodło niepowodzenie Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. Najnowsze badania tłumaczą sukcesy partyzantki 176 w krajach azjatyckich tym, że jej stratedzy stosują unowocześnione zasady japońskiej Gry Wojennej „Go". Postępująca komputeryzacja licznych dziedzin wojskowości stworzyła obecnie podstawy do szerszego niż kiedykolwiek przedtem stosowania Gier Wojennych, czego nie omieszkali wykorzystać stratedzy na obu półkulach. Prym wiedzie Ameryka. Oficjalne źródła podają, iż Pentagon utrzymuje 60 instytutów i organizacji, których jedynym zadaniem jest gra w „Kriegsspiel". Eksperci wywiadu starają się zapewnić dopływ informacji o gotowości bojowej i sile ognia przeciwnika, psychologowie i socjologowie snują przypuszczenia co do ewentualnego wpływu bombardowania strategicznego na morale zaatakowanych wojsk, psychiatrzy i dyplomaci próbują określić przypuszczalne podstawy polityczne i możliwości nieprzyjacielskich dowódców, komputery zaś obliczają bezpośrednie i pośrednie skutki użycia broni jądrowej. Czasami budzi to zaniepokojenie opinii publicznej. Jak pisał „The Illustrated London News": „Wielu krytyków niepokoi pytanie, do jakiego stopnia owe czysto hipotetyczne «możliwości wyboru decyzji» oferowane przez te znakomite zabawy rodem ze szkolnej ławy brane są pod uwagę jako podstawy polityki". Nie chodzi już tylko o to, że „Kriegsspiel" —jak wykazała historia —jest zabawą w ciuciubabkę, „niczym więcej jak zawodną zgadywanką" (Farman), lecz o możliwość manipulowania wynikami przez militarystów i wpływania w ten sposób na polityków. Jeszcze raz zacytuję Farmana: „Największym niebezpieczeństwem Gier Wojennych jest to, że wnioski z nich płynące mają uwierzytelniać niedorzeczne plany przywódców wojskowych, gotowych do ich przeprowadzania przy pomocy nieuczciwych zabiegów". Klasycznym przykładem takich manipulacji, tragicznie zresztą zakończonych dla manipulatorów, był „Kriegsspiel" rozegrany w maju 1942 roku przez naczelnego dowódcę japońskiej floty wojennej, admirała Yamamoto. Rozegrał on na stole plan drugiego etapu swej ofensywy na Pacyfiku, 12 — Łysiak na łamach 177 z premedytacją „zapominając" o sile uderzeniowej amerykańskich lotniskowców, które uniknęły zagłady w Pearl Harbour. Kierujący grą kontradmirał Ugaki nie brał po prostu pod uwagę zaleceń arbitrażu gry, jeśli tylko kolidowały one z założeniami strategicznymi Yamamoto. Rząd japoński został w ten sposób oszukany. W miesiąc później amerykańskie bombowce nurkujące, które startowały z lotniskowców, zatopiły w bitwie pod Midway dwie trzecie stanu japońskich wielkich lotniskowców. Porażkę tę przypłaciła Japonia przegraniem wojny. Trudno prorokować, jak długo jeszcze Gra Wojenna będzie codzienną rzeczywistością w pracy wielkich sztabów. Jak na razie nic nie wskazuje na to, by groziła jej dekadencja— przykładowo, amerykańska Zjednoczona Agencja Gier Wojennych (podporządkowana bezpośrednio połączonemu Komitetowi Szefów Sztabów) kwitnie w najlepsze, uważana za instrument nieodzowny. Nie ulega natomiast najmniejszej wątpliwości, iż ogromną przyszłość mają wywodzące się w prostej linii z gry von Reisswitza-juniora współczesne „gry zawodowe", handlowe i przemysłowe, business games, oraz symulacje socjologiczne, które pozwalają przewidywać przyszłość danego regionu lub kraju w zależności od takiej czy innej decyzji politycznej. „KULTURA" 6 listopada 1977 WArtagnan, czyli żywot supermuszkietera Mało kto z wielbicieli powieści Aleksandra Dumasa-ojca wie, że wszyscy (dosłownie) główni bohaterowie jego dzieł — Faria, Józef Balsamo vel hrabia Cagliostro, Chicot, d'Ar-tagnan, Atos, Portos, Aramis i inni — mieli swoje autentyczne pierwowzory (...). 178 W jednej ze swoich najpopularniejszych powieści, w trylogii muszkieterskiej („Trzej muszkieterowie", „Wicehrabia de Bragelonne" i „W dwadzieścia lat później"), stworzył Dumas postać XVII-wiecznego supermana, a dokładniej, supermuszkietera o nazwisku d'Artagnan. Tak owo nazwisko, jak i wiele fragmentów życiorysu zaczerpnął po prostu z życia prawdziwego d'Artagnana. Przyjrzyjmy się tedy prawdziwemu d'Artagnanowi. 27 lutego 1608 roku, w Gaskonii, baron Bertrand de Batz, dziedzic zamku Castelmore (koło Lupiac) i majątku La Plagne, zawarł uroczyście związek małżeński z panną Franciszką d'Artagnan ze starożytnej rodziny Montesquiou. Wiano małżeńskie stanowiły zamek i posiadłość d'Artagnan. Po ślubie państwo de Batz wzięli się z zapałem do płodzenia potomstwa i osiągnęli na tym polu znaczące wyniki, gdyż wzbogacili ludzkość o siedmioro (a według innych źródeł o ośmioro) gaskońskich panienek i zabijaków. Tych ostatnich była czwórka, a jednym z tej czwórki nasz bohater, urodzony w roku 1611 Karol de Batz Castelmore. Dobra de Batzów (trzeba było rzeczywiście gaskońskiego upodobania do przesady, by nazwać dobrami kilka łysych pagórków z gajami oliwnymi w dolinkach, przynoszącymi kiepskie dochody) w żaden sposób nie mogły wyżywić całej rodziny. Córki udało się wydać za mąż, ale trzeba było także wyprawić w świat czwórkę chłopaków. Jeden z nich tedy oblekł sukienkę duchowną, a trzech pozostałych wyruszyło do Paryża i zostało muszkieterami. Karol uczynił to około roku 1639. Jego pyszne pożegnanie w rodzinnym domu jest klasycznym przykładem fabularyzowania przez Dumasa wątków autentycznych. Książkowy ojciec mówi do syna wsadzając go na konia: „— Pamiętaj, że nie wolno ci znieść żadnej obrazy, od nikogo z wyjątkiem króla i kardynała. Tylko przez odwagę młody szlachcic może dojść do czegoś. Kto drży choćby przez sekundę, może przepuścić okazję, którą właśnie w tej chwili podaje mu fortuna. Powinieneś być dzielnym 179 z dwóch powodów: raz, że jesteś Gaskończykiem, po wtóre zaś, że jesteś moim synem. Nie lękaj się przygód, szukaj awantur. Kazałem cię uczyć fechtunku, masz żelazne nogi i stalowe pięści, bij się o cokolwiek i jak najczęściej, bij się tym bardziej, że pojedynki są zakazane i dlatego trzeba mieć podwójną odwagę, by się bić". Pięknie brzmi to pożegnanie, które nie mogło mieć miejsca z jednej tylko głupiej przyczyny (ta wszakże Dumasa nie obchodziła) — z tego mianowicie powodu, że Karol de Batz Castelmore wyruszył do Paryża już po śmierci swego ojca. W nadsekwańskiej stolicy nasz bohater udał się na ulicę Tornon do przyjaciela rodziny, hrabiego de Troisville vel Treville, kapitana muszkieterów gwardii królewskiej i opiekuna wszystkich młodych Gaskończykow w tym mieście. Przywdzianie od razu muszkieterskiego stroju nie wchodziło w grę, gdyż była to formacja elitarna, do której przyjmowano tylko doświadczonych rębajłów, jednakże dzięki protekcji pana de Treville Karol nie wylądował najgorzej — dostał się jako kadet do pułku gwardii pieszej, do kompanii pana des Essarts, w której już wówczas służył inny bohater trylogii Dumasa, Portos. W owym czasie pułk gwardii pieszej stał na czele tzw. „królewskiego domu wojskowego", tworząc rodzaj szkoły wojennej, gdzie młodzi ludzie z dobrych rodzin nabierali wiedzy militarnej. Dowodzona przez gen. de Gramont gwardia piesza stanowiła korpus wyborowy i przez to nie była zobowiązana do noszenia jednolitego munduru; każda kompania, a było ich 32 (w każdej po 300 ludzi) obierała sobie swój. Właśnie wówczas, w chwili przywdziewania munduru, chcąc się odróżnić od dwóch braci, którzy też służyli w armii, nasz bohater przyjął nazwisko od posiadłości rodzinnej matki: d'Artagnan (od tej pory nazywał się więc: Charles de Montesąuiou seigneur d'Artagnan), co jest zwyczajem hiszpańskim przeflancowanym do Francji przez Ga- 180 skonie. Z Hiszpanami i ich obyczajami miał zresztą dużo do czynienia, gdyż w owym czasie sięgała apogeum zawziętości wojna francusko-hiszpańska. Sternik polityki francuskiej, mądry i potężny kardynał de Richełieu, od dawna przygotowywał swą interwencję w wojnie trzydziestoletniej Zdobycie hugonockiego miasta La Rochelle pozwoliło rnu ostatecznie uregulować zagadnienia religijne, zapewnić sn kój wewnątrz państwa i zwrócić wszystkie siły przeciw wrogom zewnętrznym. Niepowodzenia w pierwszej fazie ofęn- . sywy wywołały gniew kardynała i skłoniły go do reorganizacji armii. Mało karne oddziały niezależne zastępowano regularnymi pułkami o stałej kadrze oficerskiej, z położeniem szczególnego nacisku na podniesienie ducha i dyscypliny armijnej. W ten sposób monarchia francuska wykuwała wspaniałe narzędzie do dyktowania swych praw Europie — jednolitą armię narodową, która przetrwała długo i posłużyła za podstawę zwycięstwom Rewolucji Francuskiej i Napoleona Wielkiego. W tym nowym systemie otwierało się szerokie pole do awansów dla śmiałków pokroju d'Arta-gnana. Wiosną 1640 roku armia, zreorganizowana, dowodzona przez trzech marszałków (La Meilleraye, Chatillon i Chaul-nes) i mająca jako obserwatorów Ludwika XIII i kardynała Richełieu — rozpoczęła ofensywę zwycięską. Pierwszym celem operacji było opanowane przez Hiszpanów miasto Arras we Flandrii. Rozpoczęto oblężenie, jednakże trzej panowie marszałkowie nie za bardzo znajdowali wspólny język („Gdzie kucharek sześć..."), bez przerwy kłócili *ię i torpedowali wzajemnie swe koncepcje szturmowe. W końcu wybrano na rozjemcę kardynała, ten zaś udzielił wodzom surowej reprymendy: — Nie jestem wojskowym i dlatego nie mogę dać panom fachowej rady. Mogę natomiast przypomnieć panom jedno — to miasto ma być zdobyte, a jeśli nie będzie, odpowiedzialność spadnie na wasze głowy! Zabrzmiało to jak słowa o spadających głowach, toteż J8J marszałkowie z miejsca odnaleźli platformę porozumienia i zarządzili solidarny atak. Szturm i zdobycie Arras stały się sławne w literaturze francuskiej za sprawą dwóch ludzi, którzy tam byli: d'Artagnana, którego spopularyzował Dumas, oraz innego kadeta gaskońskiego, Cyrano de Ber-geraca, którego rozsławił Rostand. D'Artagnan, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów z gwardii, którzy nie mogli wkroczyć do zdobytego miasta, nie odniósł pod Arras żadnej kontuzji i wziął udział w kilku następnych kampaniach, wszędzie odznaczając się męstwem i pomysłowością (to właśnie, a nie burdy i pojedynki, przynosiło mu rozgłos, co nie znaczy, że od pojedynków się uchylał). Po smutnych i mglistych krajobrazach Flandrii Gaskończycy ujrzeli poprzez przypominającą rodzinne strony zieleń gajów oliwnych błękitne Morze Śródziemne i wyparli Hiszpanów z ostatnich ich posiadłości na południu Francji (z prowincji Roussillon). Zajęcie samej prowincji poszło dość łatwo, natomiast jej stolicę, bronione zaciekle miasto Perpignan, trzeba było zdobywać długotrwałym oblężeniem w roku 1642. W końcu Perpignan poddało się wojskom francuskim, lecz było to już ostatnie zwycięstwo wielkiego kardynała i jego monarchy — obaj zakończyli swoje pracowite żywoty, Richelieu w 1642 roku, Ludwik Xlii w rok później. Dla d'Artagnana był to bolesny cios. Ci dwaj ludzie przedstawiali w umyśle młodego gaskońskiego kadeta całą jego ojczyznę. Porwali go za sobą na drogę chwały, którą kroczyli (wrogość powieściowego d'Artagnana wobec kardynała przedstawionego jako szwarccharakter to wymysł Dumasa). 1 oto nagle zniknęli jak figurki w lalkowej pantomimie, zostawiając Francję bez mocnej ręki, wydaną na łup ambicji możnych wasali, a bronioną jedynie przez królową--wdowę i małe dziecko, które dopiero w przyszłości miało stać się królem (ale za to jakim królem!). W roku 1644 d'Artagnan i Portos wraz z pułkiem gwardii pieszej ponownie wzięli udział w operacjach na froncie 182 flandryjskim i tam spotkała ich nagroda za dotychczasowe trudy wojenne — zostali mianowani muszkieterami! Wiele lat później, na pytanie, jaki był najszczęśliwszy dzień w jego życiu, d'Artagnan odparł: — Dzień, w którym przywdziałem mundur muszkietera! Niezbyt długo się nim cieszył, gdyż nowy pierwszy minister, Włoch z pochodzenia, a z natury krętacz polityczny, który makiawelicznymi intrygami chciał utrzymać dzieło swego wielkiego poprzednika, mając jednak przede wszystkim na względzie dobro osobiste, kardynał Mazarini — skasował oddział muszkieterów (1646)! D'Artagnan formalnie powrócił do gwardii pieszej, lecz w praktyce stał się „gorylem", przybocznym agentem, komandosem, prawą ręką Mazariniego. Kardynał, wiedząc, jak jest niepopularny w swej nowej ojczyźnie, szukał na gwałt ludzi, którym mógłby powierzyć bezpieczeństwo swojej osoby, i oko jego padło na człowieka, o którym słyszał, że jest bystry, przedsiębiorczy i że gotów jest samego diabła złapać za rogi, gdyby ten stanął mu na drodze. Od tej chwili nasz bohater przestał być żołnierzem liniowym i zamienił się w posłańca Mazariniego, jego kastet, oko i ucho, człowieka do wszystkiego. Nie była to łatwa służba, gdyż z każdym rokiem Mazarini i jego kochanka, królowa Anna Austriaczka, stawali się coraz mniej szanowani. We Francji powstawała wymierzona przeciw nim silna opozycja zwana Frondą. Gdy w roku 1648 d'Artagnan przywoził do Paryża 22 chorągwie zdobyte przez armię wielkiego wodza francuskiego, Kondeusza, w bitwie pod Lens (Gaskończyk wziął w niej udział) — zastał w stolicy gwałtowne rozruchy. Przewalający się ulicami tłum wył: „Precz z Mazarinim!" Dumas kapitalnie zrelacjonował dialog powitalny między kardynałem a d'Artagnanem: „— Mówże pan, co się dzieje?! — Co się dzieje, ekscelencjo? W każdym razie nic dobrego. Na ulicy tłum kazał mi krzyczeć: Precz z Mazarinim! 183 — I pan krzyczał? — Nie, ekscelencjo, nie byłem przy głosie. — Cóż dalej? — Oto mój płaszcz i mój kapelusz. Kapelusz miał dwie dziury od kuł, a płaszcz cztery. — Do diabła! — zaklął Mazarini — ja bym krzyczał". Rozeźlona ruchawką Anna Austriaczka zdecydowała się w końcu aresztować pariamentariusza opozycji, Broussela, którego uważała za przywódcę buntu. Dowództwo tej operacji powierzono d'Artagnanowi. Gaskończyk wykonał rozkaz, jednakże przestrzegł królową i ministra przed furią tłumu, która się wzmoże na wieść o aresztowaniu popularnego polityka, i radził uwolnić Broussela. Królowa odpowiedziała : — Wolę się udusić własnymi rękami! Nie udusiła się jednak, lecz zmiękła — w dwa dni później mądrzejszy od niej kardynał doprowadził ją do uległości. Lecz sądząc, że uwolnienie Broussela stanie się oliwą wylaną na wzburzone morze, przeliczył się. Wściekłość tłumu była coraz większa i w nocy 5 lutego 1649 roku Anna Austriaczka wraz z dziećmi i kardynałem umknęła ze stolicy drogą na Saint-Germain-en-Laye, chroniona przez d'Artagnana i szpady jego ludzi. Tymczasem Fronda parlamentarna i arystokratyczna przerodziła się w najprawdziwszą wojnę domową. Członkowie rodziny królewskiej i możni wasale korony, niegdyś trzymani w ryzach przez kardynała de Richelieu, podnieśli otwarty bunt i wezwali na pomoc nieprzyjaciół kraju. Wszystko to działo się „w imieniu" małoletniego króla, którego chciano wyrwać spod wpływu Mazariniego. Co prawda wiernym kardynałowi i królowej wojskom udało się wyrzucić prawie zupełnie nieprzyjaciół za granice, lecz na froncie wewnętrznym sytuacja niewiele się zmieniła. Przez cały rok 1650 d'Artagnan prawie nie schodził z konia, jeździł od jednej armii do drugiej, od oddziału do oddziału, zapewniając połączenia między wiernymi Mazariniemu jed- 184 nostkami. Przeżył wówczas mnóstwo przygód w stylu ,,du-masowskim", przygód nie mniej barwnych od wymyślonych przez pisarza, m. in. dotarł w przebraniu pustelnika, zapuściwszy uprzednio długą brodę (a może przylepiwszy ją sobie), do samego ogniska buntu, miasta Bordeaux. Jednakże ani intrygi Mazariniego, ani męstwo i przebiegłość d'Artagnana nie mogły zdusić rewolty. W roku 1651 Mazarini udał się na wygnanie do jednego z państewek niemieckich, zabierając ze sobą wiernego Gaskończyka, i powrócił po dwóch latach, gdy Fronda rozsypała się (głównie na skutek wewnętrznych niesnasek). Zmęczona kilkuletnim chaosem Francja zapomniała kardynałowi prawie wszystko, za co go nienawidzono, z restrykcjami podatkowymi włącznie — witano go z ulgą i radością. D'Artagnan miał osobny powód do radości — były nim galony porucznika gwardii królewskiej, które otrzymał z inicjatywy Mazariniego. jak widać, kardynał umiał wynagradzać wierność, a geniusz tej umiejętności zasadzał się na fakcie, iż zawsze pilnie baczył, by nagrody nie pochodziły z jego własnej kieszeni. Połowa lat pięćdziesiątych XVII wieku to moment znaczący tak dla Francji, jak i dla całej Europy. Rozpoczynała się nowa epoka, którą zdominował potężny monarcha, ojciec klasycznego absolutyzmu, symbolizowanego przez przypisane mu (piórem Voltaire'a) słowa: „Państwo to ja!" i przez tytuł „Król-Słońce". W tej epoce, w której król zdawał rachunek ze swych rządów wyłącznie pi zed Bogiem, Francja urosła do rangi najpotężniejszego mocarstwa europejskiego. Jej siła opierała się na świetnie zorganizowanej gospodarce i na ostrzach szpad takich zawadiaków, jak d'Artagnan, z którego Dumas uczynił Bayarda doby absolutyzmu, następcę legendarnych rycerzy średniowiecza, i miał do tego prawo. To prawo dawały mu niewiarygodne wprost wyczyny Gaskończyka. D'Artagnan, ciągle jeszcze człowiek Mazariniego do sekretnych misji, stawił się także na polu walki, gdy Hiszpania znowu roznieciła wojnę z Francją. Wziął m. in. udział 185 w dwumiesięcznych morderczych zapasach wokół obleganego przez Francuzów miasta Stenay. Mazarini napisał wówczas w jednym z listów do króla Ludwika XIV: „W ostatnich bitwach siedmiu oficerów gwardii pieszej odniosło rany, w tym panowie Hervilliers, d'Artagnan i Le Fay. Życie jednego czy dwóch wisi na włosku". Gas-kończyk wylizał się jednak z ran i zdążył wziąć jeszcze udział w słynnej bitwie pod Arras (1654), w której gwardia piesza dokonywała cudów waleczności pod osobistym dowództwem wielkiego marszałka de Turenne, naczelnego wodza armii francuskiej. Za zasługi na polu bitwy d'Ar-tagnan awansował na kapitana i otrzymał wysoką godność Strażnika Ptaszarni Królewskiej. O urząd ten starał się sam genialny Colbert (późniejszy uzdrowiciel gospodarki francuskiej), lecz Mazarini odpowiedział mu: „Obiecałem to panu d'Artagnan i dotrzymam słowa, lecz jeśli czymś innym mógłbym panu służyć, chętnie to uczynię". Reakcja Colberta jest znakomitym dowodem szacunku, jakim już wówczas cieszył się d'Artagnan: „Co do urzędu, o który ośmieliłem się prosić, to cieszę się bardzo, że otrzyma go pan d'Ar-tagnan". Nieustająca wojna z Hiszpanią nie pozwoliła świeżo upieczonemu kapitanowi zagrzać miejsca na dworze. W archiwach zachował się opis jego wyczynu z roku 1656 — wyczynu znowu w stylu „dumasowskim". By zawiadomić oblężone miasto Ardres, że odsiecz już nadchodzi, Gaskończyk prześliznął się przez szeregi nieprzyjaciół w przebraniu kupca i zadanie wykonał. W drodze powrotnej, gdy występował w przebraniu parobka, złapał go wrogi patrol. Dowódca armii oblężniczej, były naczelny wódz francuski, sławny Kondeusz, który z nienawiści do Mazariniego przeszedł na stronę Hiszpanów, natychmiast rozpoznał w obdar-tusie francuskiego oficera i rozkazał go stracić. D'Arta-gnanowi udało się wszakże zwiać przy pomocy pewnego Francuza należącego do orszaku Kondeusza — nieomal 186 spod szubienicy. Po kilkudniowej tułaczce dotarł w przebraniu żebraka do obozu hrabiego de Roye. — Dziwię się panu — rzekł hrabia. — Mimo że staram się służyć królowi gorliwie, nigdy nie narażałbym się w ten sposób na powieszenie! — To zrozumiałe — odpowiedział d'Artagnan — gdyż jest pan bogaty i ma pan wpływy, podczas gdy biedny oficer chcąc dojść do czegoś w życiu musi nieraz ryzykować własną skórą. Zastanówmy się teraz: o czym może marzyć taki „biedny oficer", który zawsze chciał być muszkieterem i już nim był, ale potem być przestał, albowiem — jak pamiętamy — Mazarini skasował oddział muszkieterów w roku 1646? Oczywiście o ponownym przywdzianiu szerokiego kapelusza z piórami i o zamianie uniformu gwardii pieszej na muszkieterski z krzyżami. Marzenie to spełniło się w roku 1657, gdy Mazarini reaktywował formację muszkieterską (w trzy lata później kardynał oddał swą kompanię muszkieterów królowi i w ten sposób Ludwik XIV dysponował dwoma, liczącymi po 250 żołnierzy każda, kompaniami mu-szkieterskimi, które razem stanowiły gwardyjską „kawalerię domu królewskiego"). Można nawet powiedzieć, iż marzenie d'Artagnana spełniło się w dwójnasób, ponieważ nominalna władza nad chorągwią muszkieterską spoczywała w rękach siostrzeńca Mazariniego, księcia de Nevers, lecz faktyczna w rękach naszego bohatera. Osiągnięcie celu zawodowego pozwoliło dowódcy muszkieterów pomyśleć o małżeństwie. Odziany w swą muszkieterską pelerynę z krzyżami na plecach i na piersiach i z cyframi królewskimi w narożach, przybraną jeszcze wstążkami i koronkami, siedząc na pięknym siwku osiodłanym czerwoną, aksamitną, złotem haftowaną kulbaką, w której brokatowych olstrach spoczywały bogato inkrustowane pistolety, d'Artagnan wyglądał bardzo marsowo i bardzo podobał się damom. Nigdy nie narzekał na brak szczęścia 187 u płci pięknej i tutaj Dumas nic nie skłamał. Ale małżeństwo traktowało się w owych czasach nieco poważniej niż amory — dzielni kawalerowie żenili się przede wszystkim z pieniędzmi i majątkami. Wybranką supermuszkietera stała się wdowa po Janie Damas, Karolina Anna de Chan-lecy. Akt ślubny z roku 1659 wykazywał czarno na białym, że „możny pan Karol de Castelmore d'Artagnan, kawaler orderów, kapitan gwardii królewskiej muszkieterów" poza wspomnianymi orderami i bliznami na całym ciele nie posiada złamanego szeląga. Natomiast pani Damas de Chan-lecy de la Claixe posiadała baronię oraz zamek Saint--Croix, a także majątki Claixe, Clessy. Besme i Tresmont w Burgundii. Małżonkowie zamieszkali w Paryżu, w luksusowym domu przy rue Pac Mieli dwoje dzieci, lecz d'Artagnan nie nadawał się na troskliwego męża i ojca, miłością darzył tylko wojnę i sławę. W domu bywał jedynie podczas nader krótkich przerw między jedną a drugą wyprawą, toteż po 6 latach tak osobliwego „pożycia" rozeźlona małżonka wyjechała do stron ojczystych (do Chalons) i zamknęła się w klasztorze. D'Artagnan nie przejął się krachem swego małżeństwa. Pochłaniała go działalność wojskowa i dyplomatyczna. W roku 1659 zawiózł do należącego do Mazariniego zamku Engelbourg w Alzacji skarby kardynała i ukrył je tam. W roku 1660 eskortował do Paryża orszak Marii Teresy, oblubienicy Ludwika XIV. W kilka dni później król zawezwał go do siebie i rzekł: — Kapitanie, proszę się szykować do wyjazdu do Londynu. Zawiezie pan tam moje gratulacje królowi Karolowi 11. Zna go pan, mniemam? — Sire, miałem honor spotkać się z nim podczas jego pobytu we Francji. Okazywał mi życzliwość. — Doskonale. Proszę mu oświadczyć, że jestem bardzo koritent widząc go na tronie ojców, i zapewnić, że w mojej przyjaźni znajdzie sprzymierzeńca. 188 Uszczęśliwiony zaszczytem d'Artagnan przepłynął Kanał i został ciepło przyjęty przez Stuarta, który po latach tułaczki na kontynencie (m. in. we Francji) odzyskał w roku 1660 swój tron. Król Anglii był tak zachwycony Gaskończy-kiem, że ofiarował mu świetną pozycję na swoim dworze. Nasz bohater odparł na to: — Proszę wybaczyć, Sire, ale nie oddałbym swoich galonów muszkieterskich za królewską koronę. Kilka następnych lat w życiu żołnierza z Castelmore wypełniła sławna „sprawa Fouąueta". Superintendent finansów, Mikołaj Fouąuet, od pewnego czasu przestał rozróżniać kasę państwową od własnej kieszeni (do czego prawo miał tylko król), napełniając obie tymi samymi publicznymi funduszami. Była to jedna tylko przyczyna jego upadku. Drugą stała się zazdrość młodego władcy o dworaków, którzy otaczali się przepychem zaćmiewającym blask korony. Najjaskrawiej błyszczały złote pióra Fouąueta, człowieka o wybujałych ambicjach i podejrzanego o sprzyjanie Frondzie, a także o... nazbyt emocjonalny stosunek do panny La Valliere, którą właśnie upatrzył sobie „Król--Słońce". Gdy Fouąuet urządził niebywale wystawną fetę w swym zamku w Vaux, król uznał to za zniewagę i rozkazał aresztować ministra d'Artagnanowi. We wrześniu roku 1661, gdy po posiedzeniu rady ministrów superintendent wracał do domu, ludzie d'Artagnana otoczyli karetę. Kapitan przetransportował Fouąueta do Angers, następnie do Vincennes, a stąd do Bastylii i dopiero w roku 1665 — zgodnie z wyrokiem sądu, który skazał eks-ministra za defraudacje (wykrył je i udowodnił Colbert, intendent Mazariniego, następca Fouąueta na stanowisku superintendenta) — do fortecy Pignerol, gdzie Fouąuet zmarł po 19 latach od chwili uwięzienia. W ciągu kilku lat d'Artagnan pełnił niezbyt dlań miłą funkcję strażnika niesumiennego finansisty, będąc dlań „bardziej przyjacielem i powiernikiem niż dozorcą więziennym". Król był widocznie zadowolony z d'Artagnana-strażnika, polecił mu bowiem 189 także odwiezienie do Pignerol księcia de Lauzun. Gaskoń-czyk miał już tego dość i zbuntował się: — Wolę służyć królowi jako prosty żołnierz niż jako nadworny dozorca więzienny! W roku 1667 Ludwik XIV mianował d'Artagnana najwyższym dowódcą obu kompanii muszkieterskich, nie czekając nawet na dymisję księcia de Nevers. O tym, jak znakomicie wypełniał d'Artagnan swe obowiązki i jak był ceniony przez monarchę, świadczą listy królewskie z owego czasu: „Mam absolutne zaufanie do twej gorliwości w służbie. Bądź pewien, że w twojej sprawie osobistej, jak i dla twych muszkieterów, uczynię wszystko, co w mojej mocy. Bywaj zdrów, kochany d'Artagnanie". Lub: „Moje oczekiwania co do gorliwości w służbie i wyglądu obydwu kompanii muszkieterów spełniły się całkowicie. To mnie utwierdza w zaufaniu, jakie do nich posiadam, i w wierze, iż w mojej służbie nie cofną się przed żadnym niebezpieczeństwem" (po udanym przeglądzie chorągwi). 1 wreszcie: „Panie d'Artagnan. Otrzymałem spis muszkieterów obydwu kompanii i z przyjemnością konstatuję, że nie brak w nich nikogo. Bądź zawsze równie staranny, utrzymuj je w gotowości i musztruj jak najczęściej, tak by nowo wstępujący szybko osiągali sprawność weteranów". Nienaganna służba i łaska monarsza sprawiły, iż nasz Ga-skończyk awansował szybko, tym bardziej że wciąż trwające wojny dawały okazje do awansów śmiałkom jego pokroju. Ostateczny laur przyniosło mu zdobycie w ciągu sześciu dni Lilie — w nagrodę został mianowany (1672) marszałkiem polnym (marechal de camp, ówczesny stopień odpowiadający późniejszemu generałowi brygady; nie należy tego mylić z najwyższą godnością wojskową Francuzów, marszałkiem Francji) i gubernatorem tego miasta. Tę ostatnią funkcję pełnił przez rok ku zadowoleniu króla i mieszczan. W roku 1673 Francja walczyła z Holandią. W czerwcu 40-tysięczna armia francuska podeszła pod bronione przez 190 10 tys. ludzi miasto Maestricht nad Mozą. Kierujący oblężeniem sławny inżynier-fortyfikator, markiz de Vauban, rozstawił wokół twierdzy działa i w nocy 24 czerwca cztery bataliony piechoty i osiem szwadronów jazdy królewskiej uderzyło na bramę Tongres pod dowództwem d'Artagnana. Francuzi zdobyli przedbramny fort ziemny w kształcie półksiężyca (demi-lune) i w obawie przed wycieczką z twierdzy natychmiast zorganizowali jego obronę. Nad ranem widziano wyniosłą postać d'Artagnana, w kapeluszu ze złotymi galonami i z wysoką laską w dłoni, jak nerwowo strzepywał kurz wzniecany przez kule z jedwabnych wyłogów i złota swego munduru. Dookoła wszyscy, nawet oficerowie, pracowali gorączkowo nad umocnieniem pozycji. Wkrótce potem przyszła zmiana w postaci świeżych oddziałów i chłopcy marszałka mogli odpocząć. Tymczasem obrońcy za pomocą chodnika minowego dostali się pod półksiężyc i wysadzili go w powietrze, a następnie uderzyli na rumowisko. D'Artagnan poderwał swoich ludzi i pobiegł na odsiecz. Po morderczych zapaąąch kontratak odrzucił Holendrów i ruiny fortu znowu dostały się w ręce Francuzów. Ale jakim kosztem! Z 250 kontratakujących 130 zostało zmasakrowanych, w tym 80 poległo na miejscu, a 50 ciężko rannych dogorywało. W czasie pogoni za umykającymi do miasta wrogami d'Artagnan zapędził się najdalej. Wystrzelona z twierdzy kula przeszyła mu gardło lub (według innych źródeł) pierś. 1 oto najdoskonalszy z muszkieterów, ulubieniec „Króla--Słońce", bożyszcze i żywa legenda armii francuskiej, konał samotnie w polu znajdującym się pod tak gęstym ostrzałem, iż właściwie była to ściana ognia. Lecz uwielbiających go muszkieterów ogarnął nieprawdopodobny szał bojowy — bez rozkazu rzucili się w kierunku fortecy, mimo że pociski wroga dokonywały istnej rzezi w szeregach. Jak donosiła ówczesna gazeta, „Le Mercure de France", ciało d'Arta-gnana odzyskano kosztem 40 zabitych, nie licząc wielu rannych ! Ludwik XIV, największy z królów ówczesnego świata, 191 podobno płakał jak dziecko na wieść o śmierci d'Artagnana. Tak zginął dzielny Gaskończyk, którego życie było istną bajką i który stał się nieśmiertelny, gdyż urósł do rangi symbolu, jak Wilhelm Tell, Robin Hood, Bayard, Ryszard Lwie Serce i Davy Crockett. Tę nieśmiertelność zapewnił mu Aleksander Dumas-ojciec, który pisząc trylogię musz-kieterską oparł się na rzekomych pamiętnikach d'Artagnana (w istocie napisał je Gatien de Courtilz de Sandras). Tytuł pierwszego tomu trylogii („Trzej muszkieterowie") jest o tyle mylący, że — jak wiemy — owych wspaniałych kumpli od szpady, bitki i wypitki było czterech. D'Artagnan był tym czwartym, natomiast trójkę tytułową stanowili Atos, Portos i Aramis. Oni również byli postaciami historycznymi, Dumasowski Atos hrabia de la Fere nazywał się w rzeczywistości Armand de Sillegue (vel Sellegue) d'Athos d'Aute-vielle i był kuzynem hrabiego de Treville, dowódcy muszkie-terów królewskich za Ludwika XIII. W chwili przybycia d'Artagnana do Paryża był już muszkieterem i prawdopodobnie nie stykał się z Gaskończykiem, gdyż d'Artagnan przywdział strój muszkieterski w kilka lat po śmierci Atosa, który — jak o tym mówią księgi parafialne przy sławnym paryskim kościele św. Sulpicjusza — „zmarł w Paryżu 21 grudnia 1643 roku". Zmarł zresztą w sposób typowo muszkieterski — zginął w pojedynku. Jego awantury książkowe i ojcostwo wicehrabiego de Bragelonne są wymysłem Dumasa. O historycznym pierwowzorze Portosa wiemy trochę więcej. Za króla Henryka IV żył we Francji Isaac de Portau syn Abrahama, urzędnik państwowy, który poślubił bogatą dziedziczkę, Annę d'Arras. Małżeństwo to spłodziło trójkę dzieci, z których najmłodsze otrzymało imię po ojcu. Był to właśnie nasz Isaac Portau vel Portos (u Dumasa Portos du Vallon de Bracieux de Pierrefonds). Urodzony w roku 1617, służbę wojskową rozpoczął identycznie jak d'Arta-gnan w należącej do królewskiej gwardii pieszej kompanii pana des Essarts i razem z Gaskończykiem awansował do 192 18. Włosi bronili nawet honoru Pinokia. 25. Caryca Katarzyna 11 (po prawej) i jej „woskowa kukła", król Polski Stanisław August z klepsydrą w dłoni (portret pędzla M. BacciarellegoV muszkieterów, niewątpliwie więc byli codziennymi towarzyszami. Przypuszcza się, że podobnie jak Atos zginął bardzo młodo. I wreszcie Aramis, moim zdaniem, najciekawsza postać muszkieterskiej trylogii (bardziej niż szpadą fechtował umysłem), u Dumasa kolejno muszkieter, biskup Vannes i generał zakonu jezuitów. W rzeczywistości nazywał się Henryk d'Aramitz i był synem oficera muszkieterów, siostrzeńcem hrabiego de Treville. Pochodził z południa, z Bearn lub z Gaskonii, być może więc był ziomkiem d'Artagnana. Jako prosty żołnierz kompanii wuja przez 15 lat służył królowi, po czym wrócił w rodzinne strony i w roku 1650 ożenił się z Janiną de Bearn-Bonnasse. Życie zakończył we własnym zamku Espalungue (w Bearn). Pozostawił po sobie czworo dzieci. Nazwisko d'Aramitz (Aramits) jest znane w regionie Oloron i pochodzi od nazwy klasztoru w dolinie Baretous, stąd zapewne u Dumasa pomysł zrobienia Aramisa księdzem-żołnierzem. Dumas to był facet od pomysłów, przy których życie jest szare jak ołowiana rura. „KULISY" 12 lutego i 19 lutego 1978 Człowiek z nosem jak szyld 6 marca 1619 roku, w paryskim domu przy ulicy Deux--Portes, pani Nadzieja de Cyrano z Bellangerów urodziła dziecię płci męskiej, które — zanim otrzymało od historii wielką sław© z powodu biegłości szpady i pióra — od rodziców otrzymało imię Savinien, od natury zaś nos takiego kalibru, że wzbudzał on podejrzenie, iż Mme de Cyrano zdradzała męża z nosorożcem. Ten gigantyczny orli nos, o którym mówiono, że jest jak szyld, zdeterminował wiele fragmentów życia Saviniena de Cyrano, był jego godłem, 13 — Łysiak na łamach 193 symbolem i wiecznym wyzwaniem dla dowcipnisiów, czyli pechowców, bo wyśmiać nochal Saviniena w jego obecności znaczyło w najlepszym razie zostać kaleką. Dzieciństwo spędził Savinien w rodzinnym zamku Mau-vieres pod Paryżem. Gdy w 1626 ukończył 7 lat, ojciec, Abel de Cyrano (zostawmy im to de, chociaż rodzina Cyranów była mieszczańska, ale za to czepiała się szlachectwa z godnym szacunku uporem), zawiózł go na pensję do wiejskiego proboszcza-nauczyciela. Nauka obejmowała przede wszystkim śpiewanie w chórze, katechizm i łacinę. Pierwszych dwóch rzeczy Savinien i jego nos nie cierpieli, tak jak nie cierpieli niezbyt lotnego umysłowo belfra, toteż zrobili się gwałtownie antyreligijni i na długo przed tym, zanim właścicielowi nosa wyrosły pod nim wąsy, popadli obaj w heretycki libertynizm, który się w nich potem rozwinął do rozmiarów astronomicznych. Lubił natomiast Savinien czytać i czynił to zawsze podczas odwiedzin rodzinnego domu, z którego zresztą „wypożyczał" liczne tomy odjeżdżając do probostwa. Biblioteka Cyranów była zasobna, nie brakowało w niej Owidiusza, Ariosta, Bodina, Rabelais'go, Arystotelesa, Boccaccia, Horacego, Plutarcha („Żywoty...") i Cezara („Komentarze"). Wolne chwile spędzał biegając po łąkach i lasach z przyjacielem, innym uczniem proboszcza, Henrykiem Le Bretem. Po pięciu latach edukacyjnej pańszczyzny zdrowy i wysportowany, a zarazem oczytany przyzwoicie i nieprzyzwoicie rezonujący młodzian, o którym już na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że jest niebezpiecznym chole-rykiem i zarazem bestią tak ciekawą, iż do piekła poszłaby po odpowiedź, opuścił znienawidzonego (i później często wydrwiwanego piórem) księżula — przeniósł się do Paryża w celu kontynuowania nauk na wyższym poziomie. Przed wyjazdem przysięgli sobie z Henrykiem w księżowskim ogrodzie przyjaźń do grobowej deski. Przysięgli na boga ogrodów, syna Bachusa i Wenery (ta para kochanków nie odczepiła się już od Saviniena), gdyż tak sobie życzył młody V94 Cyrano. Stateczny i religijny Le Bret wolał co prawda przysięgać na N.M.Pannę, ale nie pisnął słowa w obawie przed wybuchem gniewu przyjaciela. Jest faktem, że ich przyjaźń— duchowe braterstwo dwóch natur ekstremalnie różnych, ognia i wody — przetrwała wszystkie próby i stała się jedną z najpiękniejszych przyjaźni w dziejach nowożytnej Europy. W Paryżu ojciec zainstalował Saviniena jako bursistę w znakomitym kolegium Presles-Beauvais, przykazując synowi, by zachowywał się przyzwoicie i nie dawał powodów do skarg (proboszcz skarżył się na chłopca nagminnie). Atoli zachowywać się przyzwoicie było młodemu Cyranowi 0 tyle trudno, że już podczas pierwszego posiłku przy wspólnym stole koledzy zaczęli drwić z jego nosa. — Chyba odziedziczyłeś ten kinol po Antydamasie! — krzyknął jeden. — Wiesz skąd to wiemy? — spytał drugi. — Bo twój nos przybył tu kwadrans przed tobą i powiedział nam! — Wygląda na to, że kilku opasłych łaciarzy kamaszów mogłoby pracować pod tym nochalem w czas deszczu i żaden by nie zmókł! — zakpił trzeci. Każdy z tych „bon motów" wywoływał salwy śmiechu, na co początkowo Savinien nie reagował, by nie zadebiutować w zły sposób. Ale jego cierpliwość była krótsza od jego nosa, toteż po chwili najbliżej stojący żak dostał pięścią w wyszczerzone zęby i fiknął kozła, co nauczyło całe bractwo szacunku dla posiadacza czułego organu na twarzy 1 twardych kułaków na krańcach rąk. Ciągłe umartwienia, modlitwy, śpiewy i kary sprawiły, że Savinien znienawidził także kolegium, a najbardziej szefa dostojnej uczelni Jana Grangiera (dał temu później wyraz w komedii „Pedant oszukany"). Nienawiść ta nie była w pełni zasłużona, gdyż Grangier uczynił z Presles-Beau-vais pierwsze kolegium Paryża — poziom nauczania był taro niezaprzeczalnie wysoki, czego jednak rozbrykana młodzież nie doceniała. 195 Poza okazjonalnym układaniem wraz z kolegami złośliwych dowcipów na Grangiera, Savinien trzymał się osobno. Był urodzonym samotnikiem, najchętniej zatapiał się w zakazanych, libertyńskich lekturach, wśród których królowała „Historia prawdziwa" Teofila de Viau. Ożywiło go trochę przybycie do kolegium Henryka Le Breta, który jednak tak się przeraził jego bezbożnictwem, iż z miejsca począł żarliwie się modlić za zbawienie zatrutej duszy Cy-rana. W sekrecie przed Henrykiem wymykał się Cyrano z uczelni do pobliskiego domu nie nazbyt prywatnego przy ulicy Świętego Jana z Beauvais, gdzie pił tęgo i gdzie któregoś wieczoru jedna z leciwych pensjonariuszek pozbawiła go cnoty cielesnej. Doświadczenie to napełniło go obrzydzeniem, wrócił do kolegium biegnąc i długo pluł ze wstrętem, ku zdziwieniu niczego nie rozumiejącego przyjaciela. Później Cyrano sam się dziwił tej swojej reakcji, gdyż nader zasmakował w uciechach łoża. Gdy w roku 1636 Abel de Cyrano sprzedał zamek Mau-vieres i przeniósł się na przedmieście Paryża, Savinien pożegnał kolegium i zamieszkał z rodziną. Wtedy też, przypomniawszy sobie, że Mauvieres było w wiekach XV i XVI posiadłością gaskońskiej rodziny Bergerac, sam uszlachcił sobie nazwisko i od tej pory zwał się Cyrano de Bergerac. Było mu to potrzebne do wejścia w wielki świat, od którego na wpół wiejskie przedmieście Saint-Jacques leżało zbyt daleko jak na jego gust. Przeniósł się do centrum stolicy. Ojciec wyznaczył mu pensję na opłacenie skromnego mieszkania i podarował „Idealnego dworzanina" Castiglione'a (ówczesny podręcznik savoir-vivre'u), chociaż Cyrano nadawał się na dworskiego sługę mniej więcej w tym samym stopniu, co bengalski tygrys. W paryski monde wprowadziła młodzieńca jego o 9 lat starsza kuzynka Magdalena Neuvillette, paryska królowa strojów, jeżdżąca w najwykwintniejszych karetach i urządzająca najświetniejsze bale. W czasie gdy Henryk Le Bret sumiennie studiował prawo, Cyrano de Bergerac przemie- niał się w galanta korzystającego swobodnie z uwielbienia, jakim obdarzały go damy, i spędzającego wiele czasu w gospodach, przy winie, wraz z artystami i ówczesną cyganerią. W tym właśnie towarzystwie usłyszał od poety He-naulta o kalabryjskim mnichu Campanelli, który metafizyce Arystotelesa i ciemnocie średniowiecza przeciwstawił racjonalizm i wiedzę buntowniczą, bo wynikającą z doświadczenia. Zawarty w „Mieście Słońca" Campanelli obraz ąuasi-komunistycznego społeczeństwa, które nad dogmaty świeckie i kościelne przedkłada prawa natury, zachwycił go w tym samym stopniu, w jakim przeraził Le Breta. „Miasto Słońca" stało się później jedną z głównych inspiracji dla najważniejszego dzieła Bergeraca („Tamten świat"), nie mówiąc już o tym, że wydatnie spotęgowało jego libertynizm. Ówczesny Paryż był miastem pojedynków. Szlachta pojedynkowała się nieustannie o wszystko i każdy powód — „złe" spojrzenie, „krzywy" uśmiech etc. — był dobry do zwady. Cyrano, który i w tej materii pragnął osiągnąć doskonałość, był w sytuacji uprzywilejowanej — miał swój stale narażający na drwiny nos, wielki jak katedra Notre--Dame. Biorąc sobie za wzór kawalera d'Andrieux, który, nim skończył trzydziestkę, zabił 72 ludzi, Savinien począł eksperymentować ze szpadą w dłoni. Najpierw wielokrotnie sekundował innym i nabierał doświadczenia, po czym sam przystąpił do walk. Szło mu doskonale, równie dobrze jak w piciu i łajdaczeniu się, czym ojciec — gdy się o wszystkim dowiedział — nie był zachwycony. Za karę zmniejszył mu pensję i postanowił od tej pory inwestować w rokującego większe nadzieje starszego brata Cyrana, Denisa. Załamany tym Bergerac poszedł się wyżalić przyjacielowi i dowiedział się, że patriota Henryk wstępuje do wojska. Był rok 1639 i trwała zacięta wojna z Hiszpanią. Zaciągnęli się obaj do składającej się z Gaskończyków (Cyrano uważał się za Gaskończyka pełnej krwi) kompanii gwardii pana de Casteljaloux i pociągnęli na front przez żyzne ziemie Szam- 197 panii. Na postojach kadet Cyrano de Bergerac uwodził głodne wojaków prowincjuszki i pojedynkował się przynajmniej raz dziennie z głupkami, którzy mieli coś przeciwko jego nosowi, a nie mieli pojęcia o jego wirtuozerii w szermierce. Wtedy właśnie zyskał przydomek: „demon brawury". Potem, gdy już leżał w grobie, mówiono, że „zaliczył" w swym życiu tysiąc pojedynków, w czym może jest trochę przesady, ale co mówi samo za siebie. Na większym placu boju miał mniej szczęścia — już podczas pierwszego starcia z nieprzyjacielem przeszyła go kula muszkietowa. Zimą 1639/40 kurował się Cyrano na leżach w Szampanii. Kiedy tylko wydobrzał, rzucił się w wir pojedynków przetykanych hazardem przy stoliku gry. Spłukany do nitki, oddawał się pisaniu sonetów i elegii, wykazując talent pisarski nie gorszy od szermierczego. Było na to sporo czasu pod obleganym przez Francuzów miastem Arras, gdyż oblężenie szło ślamazarnie z winy francuskich marszałków. Dopiero gdy marszałkowie zostali postraszeni przez kardynała Richelieu, wojska francuskie, w tym nowa jednostka Cy-rana (regiment Contiego), ruszyły do poważnego natarcia. Kadet de Bergerac od razu dostał cios szablą w szyję, stracił przytomność i ocknął się wieczorem wśród rannych. O zwycięstwie dowiedział się z broszury rządowej na temat zdobycia Arras w sierpniu 1640 roku. W roku 1641 nasz bohater był znowu w Paryżu, bez munduru, ale z chwałą dzielnego weterana. Pił, bawił się, pojedynkował nieustannie, pracował krótko jako korepetytor w kolegium Lisieux, pisał i chadzał do domu Franciszka Luilliera, by w gronie uczonych mężów słuchać wywodów libertyńskiego filozofa Gassendiego, którego antyarysto-telizm w pełni podzielał. Tam też zetknął się podczas jakiejś dyskusji z Molierem. W rok później siostra Cyrana, Katarzyna, wstąpiła do klasztoru, co tylko pogłębiło jego niechęć do Kościoła. Z rodziną utrzymywał rzadkie kontakty. W owym roku 1642 zaskoczył swych przyjaciół dwiema oryginalnymi decyzjami. W październiku opłacił z góry za 198 dwa lata lekcje tańca u tancmistrza Duprona i lekcje szermierki u fechmistrza Moussarda, mimo że świetnie tańczył i miał opinię największego zawadiaki w Paryżu! Nigdy nie dowiedziano się, dlaczego to zrobił, może z nudów, dziwacy miewają dziwne pomysły. Pewnego dnia wpadł do apartamentu Bergeraca jego dobry znajomy, kawaler de Lignieres, trzęsąc się ze strachu, gdyż zbiry hrabiego de Guiche, obrażonego epigramem Lignieresa, urządziły na autora złośliwostki zasadzkę przy bramie Nesle. Libertyn uspokoił biedaka, odczekał do zmroku, po czym wziął szpadę, dwa pistolety i stanął na czele nietypowej „procesji": maszerował pierwszy, za nim Lignieres oświetlający drogę podniesioną do góry latarnią, dalej dwaj „ubezpieczający" (kumple Cyrana z regimentu Con-tiego, de Bourgogne i de Cuigy), a na końcu „kibice", którzy jednak w pobliżu bramy zatrzymali się „na wszelki wypadek". Cyrano przeszedł bramę sam, zosfawiając za sobą dwóch zabitych i siedmiu ciężko rannych, . eszta zbirów uciekła. Wiktoria ta wzbudziła nad Sekwaną powszechny zachwyt. Wielki marszałek Gassion ofiarował człowiekowi z wielkim nosem i jeszcze większym sercem swoją protekcję, z której jednak heros nie skorzystał, ponieważ nie lubił się uzależniać — pragnął pozostać wolnym. Równie głośną stała się afera, jaką wywołał wypowiadając wojnę pupilowi publiczności, sławnemu aktorowi Zachariaszowi Jacóbowi, występującemu pod imieniem Mont-fleury. Być może, nie podobało mu się, że Montfleury chciał zostać również poetą, w każdym razie napisał doń obelżywy list, z którego fragment cytuję: „Jeśli uderzenie kijem można przesłać pisemnie, to odczujesz mój list na swoim grzbiecie, ty nędzny grubasie!" (notabene w podobnym stylu zwracał się Cyrano do wielu sław tamtej epoki, do twórców, których nie cierpiał, do myślicieli, którymi gardził, do lekarzy, tchórzów, pedantów itp.). List kończył się elegancko: „Proszę przyjąć zapewnienie, iż nie przestanę bronić cię przed zaliczeniem twojej osoby do istot 199 autentycznie żywych". Jakby tego nie było dość, Cyrano poszedł do teatru w Hotel de Bourgogne, gdzie występował Montfleury, i krzyknął doń w czasie przedstawienia: — Gruby patałachu, czyż nie zabroniłem ci występować przez miesiąc?! Ledwo uszedł publice rozwścieczonej zerwaniem przedstawienia, lecz chociaż dalej bano się ostrza jego szpady i ostrza jego satyry, karta już odwróciła się. Pierwszą klęskę zanotował przy Pont-Neuf, gdzie obserwował występy teatru marionetek, którego gwiazdą była małpka Fagotin. Ni stąd, ni zowąd gawiedź poczęła zeń drwić: — Hej, panie! Czy codziennie nosisz taki kinol? Cofnij go pan o piędź, bo zasłania scenę! Cyrano wpadł w szał, rzucił się na zuchwalców i roze-gnał ich, a gdy zdenerwowana małpka chwyciła swą drewnianą szabelkę, półślepy z gniewu, nie wiedząc, co robi, pchnął ją szpadą. „Walka pana Bergeraca z małpą" rozbawiła cały Paryż. Ośmieszony, zawstydzony, zagrożony procesem, który wytoczył mu dyrektor teatru marionetek, Cyrano zamknął się w domu, po czym chyłkiem opuścił stolicę (1643). Późniejsze sugestie, iż podróżował wówczas po Italii, Anglii i Polsce, najprawdopodobniej nie odpowiadają prawdzie. Wrócił do Paryża w roku 1645, by natychmiast znowu wpaść jak śliwka w kompot. Zakochał się! Ten człowiek, obcujący dotychczas tylko z tzw. „poziomymi damami" i kolekcjonujący jednonocne romanse, stracił głowę dla młodziutkiej, rudowłosej wdówki po oficerze. Najpierw udawała skromnisię, a gdy po długim czasie pozwoliła się uwielbiać także cieleśnie, błyskawicznie doprowadziła amanta do bankructwa finansowego. Oprzytomnieć i zerwać z nią zdołał, ale nie zdołał już nigdy wyleczyć się ze wstydliwej choroby, którą go obdarzyła. Nie pomogła tu nawet trzymiesięczna kuracja bizmutowa u chirurga i zarazem golarza (!) Pigou. Dolegliwość ta będzie od tej pory konsekwentnie wyniszczała siły Cyrana. 200 Utopił smutek w winie i twórczości. W roku 1646 ogłosił „Pedanta oszukanego" i zaczął pisać jedno z ważniejszych swych dzieł, „Państwa i Cesarstwa Księżyca". Sporo przepijał z przyjaciółmi, Chapellem, Hermitem, Lignieresem, Henaultem, Le Vayerem, d'Assoucym i kolegami z wojska, chociaż głównym, zawsze wspierającym Cyrana przyjacielem pozostał Henryk Le Bret (już adwokat), który miał tylko tę wadę, że nie schlewał się i był wzorem wszystkich cnót. Martwiła też Bergeraca sytuacja w domu rodzinnym. Ojciec był ciężko chory, a wokół niego krążyła jak sęp służąca-kochanka Elżbieta Descourtieux, licząca na spadek. Udało się jednak Cyranowi, wraz z bratem Ablem, doprowadzić do tego, że ojciec, nim wyzionął ducha w roku 1648, zapisał „babsztylowi" w testamencie zaledwie 300 liwrów. Uniezależniony finansowo dzięki spadkowi, Cyrano związał się w roku śmierci ojca z Frondą wymierzoną w kardynała Mazariniego, lecz w dwa lata później zmienił front i wzorem innych ateuszy stanął po stronie dworu, czego dowodem był jego pamflet wymierzony w antymazarinistę Scarrona. Zaczął jednak także zrażać sobie ppzyjaciół (króla burleski, d'Assoucy'ego, nazwał z błahego powodu „czyrakiem na d.... Natury" i „wstrętnym brudasem"), przez co zostawał coraz bardziej osamotniony, z armią nieprzyjaciół na karku. Praktycznie każde dzieło Cyrana werbowało mu nowych wrogów. Gdy wystawiono jego pełną akcentów libertyńskich „Śmierć Agrypiny", jezuici wydali na niego wyrok i kiedy wracał do pałacu księcia d'Ar-pajon (mieszkał tam od roku 1652) spadła mu z dachu na głowę „karząca ręka losu" w postaci drewnianej belki, o mało nie zabijając. Książę wymówił „heretykowi" gościnę, nie zważając na jego ciężki stan. Osamotnionym zaopiekował się (jak zawsze) Le Bret, przenosząc rannego przyjaciela do swego znajomego, Tanneguya Renaulta des Bois-Clairs. Reszta była powolnym konaniem. Imponujący niegdyś 201 libertyn, zżarty „prezentera" od rudej piękności, z rozbitą głową, malał w oczach. Całymi dniami leżał milcząc, nie odpowiadał na pytania, zapadał w letarg. Czując zbliżającą się śmierć, poprosił Tanneguya o sprowadzenie kuzyna Piotra, którego szanował. Ten przybył natychmiast do Paryża i 23 lipca 1655 roku zabrał właściciela największego nosa na świecie do Sannois. Tam, w 5 dni później (28 lipca 1655), zmarł Savinien Cyrano de Bergerac, wielki „heretyk", obrońca heliocentryzmu, racjonalizmu i wolności ludzkiej, autor zuchwałych satyr o przepysznych hiperbolach i pointach, słowem, dzielny człowiek i znakomity pisarz, z którego pomysłów czerpali Voltaire,Fontenelle, Swift i Moliere (ten ostatni splagiatował dwie sceny z „Pedanta oszukanego"!), nie licząc pomniejszych. Zmarł, pojednawszy się uprzednio z Bogiem. Opłakujący przyjaciela Henryk Le Bret wydał w roku 1657 „Tamten świat", podstawowe dzieło Bergeraca, które w pełnej wersji zawiera „Państwa i Cesarstwa Księżyca" oraz „Państwa i Cesarstwa Słońca". W tekście tej fanta-styczno-utopijnej powieści historycy doszukali się wizji olbrzymiej liczby późniejszych wynalazków i odkryć naukowych, od spadochronu i rakiet począwszy, a na radioaktywności i promieniach Roentgena skończywszy. „RAZEM" 11 inarca 1979 Angielskie plucie do talerza z historią Historiograficznie Anglicy byli szczęśliwi do czasu II wojny światowej . Mieli swoje najpotężniejsze imperium na świecie i swoich najwspanialszych bohaterów narodowych, z którymi wszyscy inni bohaterowie narodowi na Ziemi nie mogli się równać, rzecz prosta (...) Tę narodową wyższość Anglików dokumentowały prace historyków brytyjskich: setki 202 monografii o czołowej roli Wielkiej Brytanii w dziejach rozwoju cywilizacji ludzkiej i tysiące panegirycznych biografii Nelsonów, Wellingtonów, Cromwellów, Pittów, Henryków VIII, Cooków, Drake'ów, Hawkinsów, Robin Hoodów et consortes, gdyż „prawdy" historyczne najłatwiej zaszczepiać poprzez życiorysy ludzi tworzących historię. Po II wojnie coś zaczęło się psuć. Najpierw popsuło się imperium i rozsypało. Wówczas okazało się, że z imperiami postępuje się jak z ludźmi: chwali się i brązowi silnych, osłabłych zaś poniewiera się i odbrązawia. Zjawiło się nowe pokolenie historyków, agresywnych i nie uznających świętości, postępujących z przeszłością narodową i z panteonem jej bohaterów w sposób całkowicie odmienny od poprzedników, czyli od dziejopisów-dżentelmenow. Ci nowi okazali się zupełnie nieczuli na potrzeby Anglii i z całą nieuprzejmością, na jaką było ich stać, plują rodakom do talerza z historią, zwłaszcza zaś na głowy ukochanych bohaterów i władców. Nie oszczędzają nawet płci pięknej (m. in. wywleczono na światło, iż zacna królowa Wiktoria utrzymywała tzw. „zażyłe stosunki" ze swym czarnoskórym lokajem) i jeszcze więcej: nie darowują nawet bohaterom na wpół mitycznym, legendarnym brytyjskim herosom, takim jak król Artur i Robin Hood. Od nich też zaczniemy. Wśród średniowiecznych pieśni i poematów rycerskich, które roznosili trubadurzy, rybałci i minstrele, jedną z najsławniejszych jest opowieść o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Celtycki władca Artur walczył w VI wieku przeciw Sasom i Rzymianom, broniąc wiary i wolności ludu, w czym pomagali mu znakomici rycerze (Lancelot, Perceval, Ivain, Gavain, Kai, Erek i inni), którzy zasiadali z nim na dworze wokół okrągłego stołu, skąd wzięła się tradycja kultywowania w całej Europie „dworów Artusowych" (do dzisiaj istnieje taki gmach w Gdańsku). Ranny w bitwie przeciwko swemu siostrzeńcowi, Mordredowi, miał się Artur schronić na wyspę Avalon i tam zemrzeć w roku 542, bądź — według różnych wersji podaniowych — zamienić w gwiazdozbiór 203 zwany Wozem Artura (Wielka Niedźwiedzica, czyli Wielki Wóz) lub w kruka. Według tych podań kiedyś powróci, by uwolnić swych współziomków od jarzma ciemięzców. Czyny dzielnego Artura i jego rycerzy opiewali bardowie i kronikarze (np. Nennius w roku 800) już w pierwszym tysiącleciu naszej ery. Potem rozsypał s*.ę cały worek z eposami o pierwszym brytyjskim bohaterze, który wraz ze swoją kompanią stanowił wzór szlachetności i wszystkich innych cnót. Podsumowując to historyk literatury, Edward Gra-bowski, w haśle dla najlepszej z polskich encyklopedii („Wielka encyklopedia powszechna ilustrowana" wydawnictwa S. Sikorskiego) prezentował Artura jako „monarchę przejętego na wskroś zasadami kodeksu rycerskiego", zaś jego dwór jako „przybytek uobyczajenia, wszelkich powabów i rozrywek społeczeństwa rycerskiego". Teza ta kwitła jeszcze w okresie międzywojennym; czerpiąc ze źródeł angielskich, wszystkie encyklopedie świata głosiły chwałę Okrągłego Stołu (w polskiej „Gutenberga" czytamy, że rycerze Artura byli „łagodni i szlachetni" i że stając się „obrońcami uciśnionych, zwalczali gnębicieli lub okrut-ników"). Dopiero współcześni uczeni zaczęli podawać w wątpliwość niektóre podstawowe elementy przekazu i dowodzić, że wszystko to jest fałszem, bo na dworze Artura działy się rzeczy iście dantejskie: królowały zbrodnia, skrytobójstwo, zdrada i najdziksza rozpusta, w której celowała zwłaszcza małżonka monarchy, Ginewra. Dalej jednak tysiące turystów ciągnęły do grobu króla Artura (w angielskim miasteczku Glastonbury), by oddać mu hołd. Gwoździem do trumny tej blaskomiotnej legendy stało się w roku 1976 ogłoszenie ustaleń kilku historyków, na czele z „mordercą mitów", Robertem Dunningiem. Dun-ning, który, zanim zajął się królem Arturem, miał już na swoim koncie kilka innych „morderstw" (m. in. obalił teorię, jakoby biblijny Józef z Arymatei przyniósł chrześcijaństwo na wyspy brytyjskie w roku 63), od dawna powątpiewał w sensowność identyfikowania Glastonbury z cza- 204 rodziejską wyspą Avalon. Zbadał sprawę dokładnie i oświadczył, co następuje: cała historia z rzekomym grobem Artura jest wielkim blefem, trikiem reklamowym sprytnych mnichów z Glastonbury, którzy chcieli ściągnąć do swego miasteczka rzesze pielgrzymów. Według ustaleń Dunninga mit powstał w XII wieku, dokładnie po pożarze kościoła w Glastonbury w roku 1184. Zakonnicy nie mieli pieniędzy na odbudowę świątyni, wpadli więc na pomysł spreparowania starego grobowca, włożyli doń trochę starych kości i napuścili kogoś na „odkrycie" zwłok króla Artura. Sztuczka się udała, w Glastonbury zaczęły się pojawiać tłumy i wkrótce nie brakowało już pieniędzy na wzniesienie nowego kościoła. I wszystko byłoby w porządku do dzisiaj, gdyby nie ci przeklęci „mordercy mitów". Nie lepszy los spotkał Robin Hooda. Dla Anglików Robin Hood, cudowny łucznik, szlachetny rycerz-rozbój-nik grabiący bogaczy i wspomagający biedaków, postrach normandzkich następców Wilhelma Zdobywcy, a przede wszystkim okrutnego szeryfa z Nottingham, wódz wesołego „bractwa leśnego" zbierającego się pod sławnym dębem w Sherwood, znakomity myśliwy i kochanek — jest romantycznym symbolem romantycznej przeszłości, demokratycznych tradycji, szlachetności i rycerskiej brawury. Do roku 1971 egzystowała opinia, że Robin Hood może być postacią historyczną. Zaplecze literackie miał nie gorsze od Arturowego — od balladowej „pieśni gminnej" po wielki dramat (u Szekspira) i wielką literaturę (u Waltera Scotta). Współcześnie dziesiątki książek dla młodzieży, komiksów. i filmów utrwalały wizerunek bohatera. Aż przyszedł pan profesor Wilcks. Mieszkając długo w okolicach Nottingham Wilcks miał możność szukania śladów Robin Hooda w miejscach, gdzie działał zielony łucznik i jego „leśni ludzie". Książką opartą na materiałach archiwalnych zebranych w hrabstwie Straf-fordshire i wydaną w roku 1971 Wilcks dowiódł, że Robin 205 Hood, jakiego wielbiono, nigdy nie istniał. Przezwisko to nosiło we wczesnym średniowieczu wielu rebeliantów i przywódców partyzanckich walczących z królami angielskimi pochodzenia normandzkiego. Wywodzili się oni ze wszystkich stanów, byli wśród nich zarówno feudałowie, jak i drobna szlachta anglosaska oraz chłopi. Działali na terenie wielu angielskich hrabstw i bynajmniej nie wspomagali biedaków, przekupywali jedynie tych, którzy mogli wydać Robinów pachołkom lokalnego szeryfa. Niektórzy byli po prostu bandziorami. Rewelacje „robinoburcy" Wilcksa wywołały—jak można się było spodziewać — sporo nieprzychylnych reakcji, głównie w Nottingham, gdzie przed średniowiecznym zamkiem stoi pomnik zielonego strzelca w spiczastym kapturze, z napiętym łukiem w rękach. Wściekłość brała się nie tyle z sentymentu do Robin Hooda, ile z umiłowania własnych sakiewek, albowiem prowadzący do lasu Sherwood turystyczny „szlak Robin Hooda" przynosi tamtejszym ludziom niezłe zyski. Profesor Charles Wilcks jest tam obecnie wrogiem publicznym numer 1. Gdy już zapoznaliśmy się ze sprawą Okrągłego Stołu rycerzy króla Artura, czyli w rzeczywistości okrągłego szamba wszelakiej nieprawości, oraz z Robinem-zlepkiem kilku zbójów, możemy przejść od blaskomiotnych legend do historii bardziej autentycznych. Chronologia każe nam zacząć od króla Henryka VIII (1491—1547). Na kontynencie monarcha ten nie cieszy się najlepszą sławą. Pamięta się, że zerwał brutalnie z Kościołem rzymskokatolickim i zmasakrował zatwardziałych katolików w swoim kraju tylko dlatego, że papież nie zgodził się na jego kaprysy rozwodowo-erotyczne. Pamięta się wybitnego myśliciela, Thomasa Morusa, którego Henryk VIII zamordował za to, iż Morus nie chciał podeptać swego sumienia. Pamięta się, że król ten liczne swoje żony traktował nader surowo, sięgając nawet do katowskiego miecza jako ostatecznego środka perswazji. Anglicy natomiast bardzo Henryka VIII lubią 206 i szanują, pamiętając przede wszystkim o tym, że był obrońcą interesów narodowych i stróżem pokoju wewnętrznego, a co za tym idzie nie znoszą wieszania na nim psów. Ta popularność nie uchroniła jednak władcy przed ubabraniem w historiograficznym błotku. W roku 1974 brytyjski genetyk, prof. Arnold Sorsby, poinformował swoich rodaków o pewnej, nieuleczalnej w XVI wieku i tak samo wstydliwej jak dzisiaj chorobie, która wywarła istotny wpływ na postępowanie Henryka VIII. Sorsby oparł się m. in. na badaniach uczonych skandynawskich (np. doktora Ove Brincha z Danii) i stwierdził, że Henryk z całą pewnością cierpiał na ostrą odmianę syfilisa, którym zaraził się w młodości, być może, od swej pierwszej żony, Katarzyny Aragońskiej (przed ślubem miała ona pono romans z pewnym mnichem hiszpańskim). Dowodami zaczerpniętymi z przekazów historycznych są liczne wrzody na ciele króla, stała choroba skóry, specyficzne bóle głowy, zaniki pamięci, ataki szału i wreszcie charakterystyczny obrzęk nosa (pomógł tutaj naukowcom m. in. znany portret Henryka VIII pędzla Holbeina Młodszego, na którym to obrazie ów obrzęk jest odnotowany w sposób bardzo wyraźny). Według Sorsby'ego wspomniana choroba zdeformowała umysł króla i była przyczyną jego szaleństw oraz niepohamowanego okrucieństwa. Wiele jeszcze innych pomnikowych figur z historii Anglii miewało i do dzisiaj ma przykrości z powodu „tej nieszczęsnej pomyłki życia, którą każdy chce oglądać nago", jak nazwał kobietę Kornel Makuszyński. Wielki skandal, który wybuchł w roku 1973 i który dotyczył intymnych związków przywódcy Izby Lordów i Lorda Tajnej Pieczęci, Jellicoe'a, oraz członka Izby Gmin, lorda Lambtona z pewną „cali girl", skłonił angielskich historyków i publicystów do przypomnienia podobnych wyczynów brytyjskich bohaterów narodowych i znanych polityków. Przypomniano sobie przede wszystkim o Mrs. Harrietcie Wilson. Harrietta Wilson była córką szwajcarskiego fabrykanta 207 zegarków o nazwisku Dubouchet, który osiedlił się w Londynie. Nie odziedziczyła jednak po ojcu zamiłowania do zegarmistrzostwa, lecz założyła nad Tamizą ekskluzywny lupanar, który prowadziła z wielkim powodzeniem w pierwszym ćwierćwieczu minionego stulecia, dzielnie wspomagana przez swoje siostry, Amy i Fanny. Do klientów owego zamtuza należała cała ówczesna elita władzy, w tym trzech premierów rządu Ich Królewskich Mości, lordowie Castlereagh i Palmerston oraz książę Wellington. Okazało się, że wielokrotny zwycięzca na polu bitwy, m. in. pod Waterloo, sir Artur Wellesley książę Wellington (1769—1852), ponosił zawstydzające klęski w kontaktach z damami. W Paryżu, do którego wjechał jako triumfator w roku 1815, został odtrącony przez najpiękniejszą kobietę Francji, Mme Recamier, a jego niezgrabne umizgi wzbudziły drwiny w całej Europie. Z kolei u siebie w domu poniósł kilka zawstydzających klęsk w kontaktach ze wspomnianą kurtyzaną. Pewnego razu na przykład nie został wpuszczony przez Harriettę, mimo padającego deszczu, gdyż pani owa spędzała akurat słodkie chwile w łożnicy z księciem Argyll. Wellington przemókł do suchej nitki, po czym klnąc na czym świat stoi musiał wrócić do domu, „do zaniedbywanej żony i swych obowiązków rodzinnych". Na korzyść Welling-tona przemawia jedynie fakt, że gdy później Harrietta zaczęła szantażować swych klientów, żądając od nich pieniędzy za niepublikowanie drastycznych szczegółów ars amandi, którą z nimi uprawiała, tylko on nie dał się zastraszyć i przez całą szerokość listu od niej nabazgrał: „A publikuj sobie i niech cię diabli wezmą!". Inna brytyjska sława, Henry Robert Stewart markiz Londonderry (1769—1822), znany jako lord Castlereagh — sygnatariusz z ramienia Wielkiej Brytanii Pokoju Wiedeńskiego, wieloletni minister spraw zagranicznych, przywódca Izby Gmin i faktyczny premier, uwielbiał prostytutki i zawsze wracając wieczorem z parlamentu zabierał którąś z ulicy do swego domu przy St. James Square. To właśnie 268 wykorzystali jego wrogowie, zastawiając na niego pułapkę. Pewnego wieczoru podstawili mu chłopca przebranego za dziewczynę i zanim Castlereagh się spostrzegł, było już za późno (homoseksualizm karano wówczas w Anglii śmiercią). Zaszantażowany, mając na karku groźbę denuncjacji i oskarżenie o pederastię, wielki mąż stanu wyjechał do rodzinnej posiadłości w hrabstwie Kent i podciął sobie gardło nożem. Przy okazji ujawniono równie pikantne szczegóły z życia Davida Lloyda George'a, szefa gabinetu brytyjskiego w okresie I wojny światowej. Już po swoim ustąpieniu z wysokiego urzędu wydał on przyjęcie w londyńskim hotelu „Metropole". Pierwszy z przybyłych gości, sir Oswald Mosley, rzucił okiem na listę zaproszonych i ze zdziwieniem stwierdził, że oprócz polityków znajduje się na niej kilka dam bardzo — najdelikatniej mówiąc — lekkich obyczajów. Powiedział wówczas gospodarzowi: — Jeśli to się wyda, będzie draka, jakiej jeszcze nie było! — Mój drogi — odrzekł na to Lloyd George — gdyby się wydało wszystko, co wyprawiałem w tym hotelu przez ostatnie czterdzieści lat, nie wyobrażasz sobie, ile fazy musiałbym wycofywać się z polityki. Rzecz trudna do uwierzenia, ale sądząc z cynicznej uwagi innego sławnego polityka brytyjskiego, Disraelego, społeczeństwo angielskie XIX wieku było bardziej... liberalne w osądzaniu erotycznych wyczynów swych mężów stanu niż obecnie. Jeden z najwybitniejszych premierów brytyjskich, Henry John Tempie wicehrabia Palmerston (1784—1865) był maniakalnym wręcz uwodzicielem i rozpustnikiem (stąd zwano go „lordem Kupidynem"), co ani trochę nie przeszkodziło mu w karierze politycznej. W przededniu wyborów, w których konkurentem Palmerstona był właśnie Disraeli, zwolennicy tego ostatniego odkryli, że Palmerston „sprowadził na złą drogę" żonę jakiegoś wiejskiego proboszcza. Chcieli to wykorzystać jako argument w walce o głosy wyborców, lecz Disraeli wybił im to z głów mówiąc: — Łysiak na lamach 209 — Siedźcie cicho, bo jeśli to wyjdzie na jaw, to Palmerston odniesie łatwe zwycięstwo w całym kraju! Po 11 wojnie światowej każdy polityk angielski przyłapany na romansie pozamałżeńskim (było sporo takich przypadków) musiał natychmiast, jako skompromitowany i „niegodny", ustąpić ze stanowiska. Współczesna historiografia brytyjska nie darowała nawet jednemu z największych idoli Albionu, triumfatorowi spod Trafalgaru, admirałowi Horacemu Nelsonowi (1758— 1805). Najpierw udowodniono (odkrywcami byli tu Francuzi), że to wcale nie on zastąpił tradycyjny sztywny szyk liniowy walczącej floty nowoczesnym systemem elastycznych manewrów na placu boju, gdyż o kilkadziesiąt lat wcześniej wynalazł ten rodzaj walki francuski admirał Suffren. Potem rozpoczęła się eskalacja złośliwości typu bardziej intymnego, związanych z miłością Nelsona do lady Hamilton. Jeden przykład. W roku 1969,. tuż przed licytacją listów Nelsona do kochanki, ukazał się w „Timesie" obszerny artykuł utrzymany w dość drwiącym tonie, a w nim następujący akapit: „Listy Nelsona do lady Hamilton (...) to mieszanina pogmatwanych uczuć i wyświechtanych komunałów. Cieszymy się przynajmniej, że admirał lepiej panował nad okrętami, aniżeli dawał sobie radę z formułowaniem swoich myśli i z interpunkcją". Nie ma już w Wielkiej Brytanii świętości historycznych, nawet wśród tych wojennych, najkrwawszych, o czym przekonał nas kilka lat temu głośny film „Szarża lekkiej brygady", w którym oddział uważany do tej pory w Anglii za coś w rodzaju naszych szwoleżerów-somosierczyków został przedstawiony jako zidiociała, kompromitująca się solda-teska. Największa jednak tego typu afera w ostatnich latach wybuchła wokół osoby czczonego przez społeczeństwo angielskie zwycięzcy spod El-Alamejn, marszałka Bernarda Lawa Montgomery'ego (1887—1976). W roku 1976, bezpośrednio po śmierci bohatera II wojny 210 światowej, ukazała się w Londynie jego biografia, pióra znanego komentatora wojskowego, Alana Chalfonta. Autor przede wszystkim zakwestionował talent strategiczny marszałka i (całkowicie słusznie) obciążył go odpowiedzialnością za klęskę operacji „Market Garden" (desant spadochronowy pod Arnhem w roku 1944), w której bezsensownie poniosło śmierć 17 tysięcy żołnierzy alianckich, w tym wielu naszych rodaków z I Polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Chalfont wykazał także, iż Mont-gomery był arogantem, zarozumialcem i dręczycielem, że znieważał nagminnie swoich podkomendnych, członków rodziny i adiutantów. Jakby tego wszystkiego nie było dosyć, Chalfont dowiódł, iż marszałek utrzymywał stosunki homo-seksualne z jednym ze swoich adiutantów, kapitanem Johnem Postonem. Książka Chalfonta, dobrze udokumentowana, wywołała w Anglii ogromne poruszenie i wznieciła dyskusję, w której przyjaciele Montgomery'ego starali się przywrócić mu dobre imię. Przykładowo, Goronny Ress pisał na łamach „New Statesman": „Portret, który wyłania się z tej książki, przedstawia bardzo nieprzyjemnego człowieka, awanturnika, gbura, ekshibicjonistę, pozbawionego humoru, bezlitosnego, samolubnego. W portrecie tym nie rozpoznaję zupełnie człowieka, pod którego dowództwem miałem szczęście służyć i z czego jestem dumny". Niełatwo jest jednak przywrócić dobre imię człowiekowi, którego już ubabrali historycy. Angielskie plucie do talerza z kryształowo czystą zupką historii ma, być może, swoją negatywną stronę w zbytnim epatowaniu publiki intym-nościami, ma jednak także pozytywną, gdyż walczy z lukrowaniem i brązownictwem historiograficznym. „KULISY" 6 maja 1979 211 Car i pustelnik*, Najbardziej chyba tajemniczą, zagmatwaną i nie wyjaśnioną w pełni do dzisiaj aferą wśród tych, których bohaterami stały się sobowtóry, była sprawa śmierci i „drugiego życia" cara Aleksandra I. Po zgonie tego monarchy jak Rosja długa i szeroka mówiono: „Nasz ukochany car żyje!... Ktoś inny leży zamiast niego w trumnie!" Wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności i przesłanki, które zaprezentuję poniżej, trzeba przyznać, że nawet najbardziej nie cierpiący sensa-cyjek i brukowych rewelacji historyk nie mógłby z całym przekonaniem zakwestionować wyżej cytowanej opinii, która najpierw była głośnym vox populi, a następnie przetworzyła się w niesamowitą hipotezę naukową, wcale nieźle udokumentowaną. Najlapidarniej ujmując hipoteza ta brzmi następująco: Aleksander 1 nie umarł w Taganrogu 1 grudnia 1825 roku, jak to podają encyklopedie, lecz tajemniczo zniknął przy pomocy swego zaufanego otoczenia, aby odpokutować za udział w bestialskim zamordowaniu swego ojca, cara Pawła I (1801), i żył dalej w odległej pustelni syberyjskiej. W twierdzy petersburskiej pochowano uroczyście ciało innego człowieka. Przeanalizujmy kolejno poszczególne fragmenty tej hipotezy, zaczynając od tajemniczych okoliczności agonii i śmierci cara. Odtworzyć je można wyłącznie na podstawie orzeczeń lekarskich oraz czterech pamiętników o bezspornej autentyczności, pozostawionych przez cztery osoby, które podczas ostatnich dni Aleksandra nie opuszczały go w dzień i w nocy — na podstawie wspomnień małżonki cara, Elż- * Jest to odcinek 5 cyklu Łysiaka pt. „Tajemnice sobowtórów", publikowanego na łamach „Razem" w roku 1978, w numerach z 17 września („Bliźniacy i spółka"), 24 września („Operacje «Szachista» i «Gryf»"), 1 października („Dublerzy «boga wojny»"), 8 października („Samozwańcy"), 15 października („Car i pustelnik") i 22 października („Kopia na zamówienie"). 212 biety Aleksiejewny, najbliższego przyjaciela i adiutanta cara, księcia Piotra Wołkońskiego, naczelnego lekarza dworu, doktora Wyllie, oraz nadwornego chirurga, doktora Tarasowa. Otóż pierwszą zadziwiającą rzeczą jest fakt, iż wszystkie te cztery relacje pamiętnikarskie różnią się między sobą w ogromnym stopniu. Idźmy dalej. Do dnia 23 listopada 1825 roku Elżbieta opisywała wydarzenia w swoim bardzo szczegółowym dzienniku. Tego dnia umierający car wezwał żonę do siebie i rozmawiał z nią sam na sam od 10 rano do 16. Po tej rozmowie, której treści nikt nie zna, Elżbieta albo przestała pisać swój dziennik, albo też jego fragmenty dotyczące ostatniego tygodnia zostały usunięte (wiadomo, iż później car Mikołaj rozkazał spalić wiele dokumentów odnoszących się do ostatnich chwil życia jego brata). Tego samego dnia, 23 listopada, Aleksander napisał do swojej matki list, który również zniknął bez śladu. Kolejną zagadką jest to, że raporty lekarskie z ostatnich dni życia cara są w dziwny sposób sprzeczne ze sobą, jest to wszakże drobiazg w porównaniu z tym, że archiman-dryta Taganrogu, ojciec Fiedotow, udzielił choremu komunii w dniu 27 listopada, po czym przez ostatnie cztery dni nie pojawił się już ani razu! Słusznie więc dociekliwi historycy zadali pytanie: „Czy było możliwe, aby cesarz, samodzierżca Wszechrosji, pomazaniec boży, głowa i najwyższy opiekun świętej prawosławnej cerkwi, pozbawiony został zupełnie asysty duchowieństwa w chwili agonii?" W 32 godziny po śmierci cara, w dniu 2 grudnia, dziesięciu lekarzy otwarło i zbadało zwłoki. Na protokole auto-psyjnym widnieje też dziesięć podpisów, w tym podpis doktora Wyllie, który stwierdził później, że nigdy takiego dokumentu nie podpisywał. A więc sfałszowano jego podpis albo Wyllie skłamał. W obu przypadkach nasuwa się pytanie: dlaczego? Sam zaś protokół może dzisiaj tylko rozśmieszyć dobrego lekarza bądź inteligentnego historyka. Między innymi jako przyczynę zgonu podano tam malarię. I 213 L a w opisie wnętrzności stwierdzono, iż śledziona była całkowicie normalna, podczas gdy wiadomo, że oznaką malarii jest nadmierne powiększenie śledziony. Takich głupstw we wspomnianym opisie jest kilkanaście. Wszystkie wyżej wymienione przyczyny, a także inne, na zrelacjonowanie których brakuje miejsca w tym szkicu, pozwalają domniemywać, że agonią i śmierć cara były z góry ułożoną farsą, przy odgrywaniu której nie ustrzeżono się jednak błędów, i że na miejsce zmarłego rzekomo Aleksandra podstawiono zwłoki kogoś innego. Pytanie: czy można to było zrobić, przecież musiałyby to być zwłoki kogoś bardzo podobnego do cara. Otóż według sensacyjnej hipotezy, którą właśnie prezentuję, a która błąka się po komnatach historyków od XIX wieku, lekarz szpitala wojskowego, doktor Aleksandrowicz, „uzyskał" takie zwłoki w dniu 30 listopada, kiedy to zmarł chory od pewnego czasu żołnierz pułku siemionowskiego, będący nieomal sobowtórem cara, i w ten sposób monarcha mógł następnego dnia „umrzeć". Kolejne bardzo istotne pytanie: dlaczego Aleksandrowi tak zależało na dokonaniu swoistej „reinkarnacji"? Jest faktem, że okrutna zbrodnia (zatłuczenie na śmierć przez spiskowców) popełniona na ojcu, którą firmował będąc w cichej zmowie z mordercami i która zwolniła tron dla niego, wywołała w nim nie kończące się wyrzuty sumienia. Krwawe zmagania z Napoleonem Bonaparte zajęły go na kilkanaście lat bez reszty, lecz kiedy wreszcie Korsykanin został obalony i skończyła się ta najważniejsza gra polityczna ówczesnej Europy, ogarnęło Aleksandra znużenie, niechęć do czynnej działalności na arenie wewnętrznej i międzynarodowej, a powróciły zmory z roku 1801. Oddał rządy nad Rosją w ręce sadysty Arakczejewa, sam zaś szukał ukojenia w mistycyzmie i w najdalszych, nie zamieszkanych zakątkach swego imperium, jeżdżąc „nie wiadomo po co" do guberni archangielskiej, nad brzegi Morza Białego, nad Zatokę Botnicką i ku północnym krańcom Finlandii. Jak potem pisano: „Surowe krajobrazy tych prawie 214 pustych krain działały uspokajająco na duszę cara i dawały mu tak pożądane zapomnienie. Często spotykał tam jakiś klasztor zagubiony pośród lasów lub nad brzegiem jeziora. Prowadził wówczas z mnichami długie rozmowy, zazdroszcząc im wewnętrznego spokoju, pogody ducha, wreszcie nieustannego obcowania z Bogiem". Te marzenia pustelnicze i chęć ucieczki od świata potęgowały się w Aleksandrze z każdym rokiem w tempie trwożącym otoczenie. Odsunął od siebie wszystkie kochanki, spraw publicznych nie cierpiał, popadał w wielogodzinne odrętwienia kończące się wielogodzinnymi modłami na klęczkach, tak iż — jak skonstatował z przerażeniem doktor Tarasów — „nabawił się pęcherzy na kolanach". Świadkowie tych ostatnich lat cara, którego zaczęto nazywać „nie obleczonym mnichem", stwierdzają zgodnie, iż w psychice jego spotęgowały się objawy neurastenii, że nie zwracał uwagi na otoczenie, poruszając się z pochyloną głową, ociężale, rzucając od czasu do czasu na boki ponure, nieufne spojrzenia. Nie mając jeszcze 45 lat car Aleksander postarzał się już fizycznie i psychicznie tak, jakby był dwukrotnie starszy, i w najoczywistszy sposób dojrzał do „emigracji" z wielkiego światowego gwaru, który go teraz mierził. Mógł więc zaaranżować sobie odejście przy pomocy kilku wiernych ludzi i członków rodziny, których przekonał 0 konieczności takiego kroku (np. rozmowa z żoną 23 listopada, po której posłuszna caryca „zamilkła", a w kilka miesięcy później zmarła na atak serca). Według opisywanej hipotezy tymi wiernymi ludźmi byli: Wołkoński, Wyllie 1 Tarasów. Ma to o tyle sens, że owa trójka była sprzęgnięta z Aleksandrem na śmierć i życie przez makabrę mordu na carze Pawle. Gdy 23 marca 1801 roku spiskowcy--wspólnicy Aleksandra katowali jego ojca, Wołkoński wykazał się w tym dziele nadzwyczajną gorliwością. Za to właśnie car Aleksander obsypał go łaskami i bogactwami, mianował generałem-adiutantem i członkiem Rady Państ- 215 wa i uczynił zeń swego najbliższego druha. Natomiast Wyllie i Tarasów wspomogli rację stanu, która wymagała, aby świat uwierzył, iż Paweł I zmarł na... apopleksję. Zeszyli oni rany zatłuczonego cara, „naprawili" uszkodzoną twarz, pokryli szminką sińce, zlikwidowali znaki po paznokciach etc. W nagrodę za tę operację plastyczną stali się pierwszymi lekarzami imperium. Stanowczo, ci trzej ludzie nie mogli niczego odmówić carowi Aleksandrowi, z którym związało ich współuczestnictwo w dramacie z roku 1801. 1 jeszcze jedno pytanie: jeśli na miejsce rzekomo zmarłego Aleksandra podstawiono zwłoki żołnierza, to czy jest możliwe, by nikt tego nie zauważył? Oczywiście, że było to niemożliwe, tym bardziej iż zwłoki te, zgodnie z obrządkiem prawosławnym, były przez kilka dni wystawione z odkrytym obliczem w cerkwi w Taganrogu, gdzie odprawiano codziennie uroczyste panichidy. Istnieje na ten temat przynajmniej jedno poważne świadectwo, pozostawione przez dwóch lekarzy francuskich, uczniów wielkiego uczonego, Broussaisa. Jeden z nich dopiero co przybył z Teheranu do Taganrogu, drugi stale mieszkał w tym grodzie. Obaj znali cara osobiście (kilkakrotnie z nim rozmawiali) i podczas jego choroby zaproponowali swoją pomoc, jednak odmówiono im. Gdy potem zobaczyli zwłoki Aleksandra w trumnie, nie mogli zrozumieć głębokiej zmiany, jaka zaszła w jego fizjonomii, i głośno wyrazili swoje zdziwienie. Z Taganrogu orszak żałobny ze zwłokami cara wyruszył do Petersburga. Pierwszym etapem była Moskwa, w której wzburzony tłum, nakarmiony już wieściami o sfingowaniu śmierci Aleksandra, zażądał pokazania mu ciała. W efekcie niezrozumiałej odmowy doszło do zamieszek i to tak poważnych, że generał-gubernator Moskwy, książę Golicyn, musiał użyć wojska i artylerii, aby usunąć „buntowników" z Kremla. Następnym etapem było Carskie Sioło, gdzie 13 marca 1826 zostało odprawione nabożeństwo żałobne. Wówczas to nad otwartą trumną pojawiła się matka Alek- 216 sandra, caryca Maria Fiodorowna. Ujrzawszy ciało krzyknęła: — Ależ to on!... To naprawdę on! Zadziwiające słowa w ustach matki stojącej nad trupem syna. Zwolennicy hipotezy o sfingowanej śmierci cara uznali to za dowód, że Maria Fiodorowna była wprowadzona w intrygę i w ten sposób chciała rozproszyć wątpliwości ogarniające cały kraj. Jest faktem, że kilka dni wcześniej otrzymała ona list od księżnej Wołkońskiej, o którym wiadomo tylko tyle, że kończył się prośbą o niewyjawianie jego treści. Zastanawiającą rzeczą było również, że z rozkazu następcy Aleksandra, cara Mikołaja I, nabożeństwo odbyło się o północy, w bardzo „intensywnym" półmroku. 25 marca 1826 roku, w tumanach śniegu, trumnę przeniesiono uroczyście do cerkwi świętych Piotra i Pawła i złożono w sarkofagu opatrzonym nazwiskiem Aleksandra Pa-włowicza. Między tym pogrzebem a mszą trumna pozostawała przez 8 dni w szpitalu wojskowym w Cześmie. Tam podobno car Mikołaj upewnił się, że w trumnie nie leżą zwłoki jego brata, więc aby nie bezcześcić grobowca,, kazał usunąć ciało żołnierza, a trumnę zamurowano pustą. Szeptano o tym w Rosji przez całe panowanie Mikołaja, nikt jednak nie ośmielił się zażądać ekshumacji. Dopiero w 40 lat później, w roku 1865, zdecydował się sprawdzić rzecz całą car Aleksander II. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie znał on tajemnicy Taganrogu, gdyż w epoce śmierci Aleksandra I miał zaledwie 6 lat, jednakże dziwne pogłoski, które nie wygasły w społeczeństwie rosyjskim, zaintrygowały go tak mocno, że nakazał otworzenie grobu. Dokonano tego nocą, w obecności ministra dworu, hrabiego Adler-berga. Okazało się, że trumna umieszczona w sarkofagu jest pusta! Usunięto ją zatem z grobowca przed jego ponownym zamknięciem, a wszyscy biorący udział w tych czynnościach, murarze i żołnierze, zostali należycie pouczeni przez popa i przysięgli na Ewangelię oraz krucyfiks, że dochowają tajemnicy. Zdaje się jednak, że przysięganie nie uchodziło 217 za wystarczającą gwarancję, bo na wszelki wypadek tym samym ludziom zagrożono zmianą adresu z petersburskiego na syberyjski. Car Aleksander III, wiedziony podobną ciekawością jak jego ojciec, również nakazał otwarcie sarkofagu. Chciano przeprowadzić dokładne badania, którym miał przewodniczyć senator Anatol Fiedorowicz Koni, jednakże nie było czego badać, gdyż sarkofag okazał się pusty. Wszystko to w sposób dość poważny potwierdzało hipotezę o sfingowaniu śmierci cara Aleksandra Pawłowicza w Taganrogu. Jeśli ta śmierć była komedią, a pragnący uciec od świata car przeżył, to jakie były jego dalsze losy? Znana jest również odpowiedź na to pytanie, aczkolwiek nie wiadomo, czy jest to odpowiedź prawidłowa. Jesienią 1836 roku, w Krasnoufimsku (gubernia permska), pojawił się tajemniczy jeździec i poprosił miejscowego kowala o podkucie konia. Był bardzo małomówny, na zadawane mu pytania odpowiadał niechętnie, monosylabami, a to wystarczyło, by zainteresowała się nim policja. Miał około 60 lat i około 185 centymetrów wzrostu. Wpakowany do celi wyjaśnił tylko, że jest „przelotnym ptakiem, włóczęgą, wagabundą". Być może, przetrzymano by go dłużej, gdyby nie to, że — jak wspominała niejaka Tekla Koro-bejnikow — do miasteczka przybył wielki książę Michał Pawłowicz, sklął straszliwie i porozstawiał po kątach władze więzienne i policyjne, a z owym człowiekiem rozmawiał niezwykle uprzejmie. Ów zagadkowy osobnik, który twierdził, że nazywa się Fiodor Kuźmicz, sam poprosił, by odwieziono go na Syberię. Skierowano go więc wraz z ekipą skazańców do Bogojawleńska (gubernia tomska), gdzie zamieszkał w gorzelni państwowej w dniu 27 marca 1837 roku. Po 5 latach ruszył w podróż i od tej pory wędrował po całej Rosji, po stepach i lasach, wsiach i miasteczkach, cerkwiach i stanicach kozackich, zatrzymując się tu i tam, czasami na kilka 218 dni, innym razem na kilka lat. Uporczywie poszukiwał samotności, toteż najlepiej czuł się w tajdze, gdzie nad Obem i Jenisejem wyszukiwał sobie opuszczone chatki myśliwych. Zwano go po prostu „Starcem" i bardzo szanowano za ogromną mądrość i wszechstronną wiedzę (tak chłopom, jak i popom udzielał zadziwiająco fachowych porad). Wszelkie próby zatrzymania go gdzieś na stałe kończyły się niepowodzeniem, gdyż „Starzec" nie mógł żyć bez włóczęgi i stronił od życia w zbiorowisku. Tramp jak tramp, Rosja znała takich wielu, ten jednak był nader niezwyczajny. Gdy w roku 1843 najął się do pracy przez kilka miesięcy przy szukaniu złota nad Jenisejem, szef kopalni, mający stałe kontakty z dworem carskim, odnosił się do starego robotnika z niebywałym szacunkiem, wprost płaszczył się przed nim! Kiedy włóczęga zamieszkał we wsi Krasnoreczeńsk, odwiedził go sam patriarcha Irkucka, Atanazjusz, i na oczach zaszokowanych tym wieśniaków uklęknął przed „Starcem", a następnie pocałował go w rękę! Nigdy przedtem nie widziano, by tak wysoki dostojnik Kościoła prawosławnego korzył się przed waga-bundą. „Starcowi" od czasu do czasu przysyłano skądś, z „wielkiego świata", ubrania i pieniądze, odwiedzali go też dygnitarze (m. in. hrabia Tołstoj i hrabia Kleinmichel z najbliższego otoczenia cara Mikołaja I) oraz oficerowie, którzy przy pożegnaniu całowali go w rękę. „Starzec" woził ze sobą i zawieszał na ścianach swych pustelni kilka obrazków, które — jak mówił — nabył od... księcia Wołkońskiego. Pewnego dnia, gdy Kuźmicz wychodził z domu członka rady parafialnej kościoła w Krasnoreczeńsku, ujrzał go stary żołnierz Oleniew i zasalutował, krzycząc: — Przecież to nasz car najukochańszy!... To cesarz nasz, Aleksander Pawłowicz! „Starzec" spąsowiał, podszedł do żołnierza i mruknął: — Dlaczego mi salutujesz? Jestem tylko włóczęgą... Gdyby to zobaczono, ciśnięto by cię do więzienia, a mnie 219 wypędzono by stąd. Nie mów nikomu więcej, że jestem carem! Również innemu żołnierzowi, który padł przed nim na kolana (świadectwo popa Biełousowa), Kuźmicz surowo nakazał milczenie. Rozpoznawało w nim jednak cara i klękało przed nim coraz więcej osób, m. in. żona urzędnika dworskiego, pani Berdajew, oraz eks-palacz piecowy dworu carskiego. Raz tylko widziano, jak „Starzec" się rozgniewał. Zdenerwowany wybrykami kilku robotników, wrzasnął na nich: — Uspokójcie się w tej chwili! Wystarczy, że napiszę jedno słowo do Petersburga, a przestaniecie istnieć! Bardzo ważna w tej historii jest sprawa chłopskiej sieroty, Aleksandry Nikiforowny, którą świętobliwy pustelnik zaadoptował. Gdy dorosła, wysłał ją w podróż po kraju z ustnymi poleceniami, które natychmiast otwarły jej drzwi do kilku domów arystokratycznych. U hrabiów Osten-Sacken zetknął się z nią car Mikołaj I i usłyszawszy, że jest ona podopieczną „Starca" Fiodora Kuźmicza, wręczył jej „list żelazny" dający wolny wstęp do pałacu cesarskiego w Petersburgu. Po powrocie do domu dziewczyna powiedziała do przybranego ojca: — Ojczulku, jakże ty przypominasz cara Aleksandra Pawłowicza... — Kto ci to powiedział? — spytał „Starzec". — Nikt, ale u hrabiów Osten-Sacken widziałam portret cara Aleksandra. Z relacji Olgi Wasiliewny Bałakin wiemy, że kupiec Symeon Chromów widział w chacie „Starca"... akt ślubu cara Aleksandra i carycy Elżbiety Aleksiejewny! Pozostało też kilka relacji ludzi, którzy doskonale znali pismo Aleksandra 1. Twierdzili oni, że nie sposób go było odróżnić od charakteru pisma Fiodora Kuźmicza. Z biegiem lat wizyty składali mu coraz dostojniejsi goście, w tym patriarchowie Tomska i Kamczatki, a także podobno synowie cara Alek- 220 sandra II, wielcy książęta Mikołaj Aleksandrowicz i Aleksy Aleksandrowicz. „Starzec" zmarł 1 lutego 1864 roku w okolicach Tomska. Postawiono mu małe mauzoleum (!) i długo jeszcze mówiono, że był carem Aleksandrem I, który pustelniczym, świętobliwym życiem pragnął zmazać grzech ojcobójstwa. Czy rzeczywiście pustelnik Kuźmicz był carem? Nie do wszystkich wyżej przytoczonych relacji można mieć pełne zaufanie (historia zna wielu samozwańców, którzy pojawiali się^o śmierci królów i pokazywali bardzo sugestywne „dowody", a historiografia kocha dorabiać takim fałszerzom pełne szczegółów „dowody osobiste", które prowadzą na manowce). Faktem pozostaje wszakże, iż część tych relacji jest niepodważalna. Najlepszy znawca przedmiotu, historyk rosyjski, książę Włodzimierz Bariatyński, który przebadał mnóstwo odnoszących się do sprawy dokumentów, napisał: „Jestem najgłębiej przekonany, że Aleksander I umarł w roku 1864 w osobie Fiodora Kuźmicza". Również inny historyk, wielki książę Mikołaj Michajłowicz, który jako jedyny otrzymał od Mikołaja II pozwolenie zbadania tajnego archiwum rodziny carskiej, uznał identyczność cara i pustelnika, później jednak bez żadnych kontrdowodów odwołał swoje twierdzenia — mówiono, że uczynił to pod naciskiem „z góry". Już w naszym stuleciu biograf Aleksandra I, ambasador francuski w Rosji, Maurycy Paleologue, stwierdził: „W obecnym stanie badań skłonić się raczej można do przekonania, że sprawa Fiodora Kuźmicza nie ma nic wspólnego z dramatem, który miał miejsce w Taganrogu". Jeśli odpowiada to prawdzie, to znaczy, że „Starzec" był tylko sobowtórem Aleksandra związanym mocnymi więzami z rodziną cara (moja własna hipoteza brzmi tak, że był to antyzamachowy, urzędowy sobowtór Aleksandra I, dublujący monarchę w różnych miejscach i dlatego mocno dlań zasłużony, będący swoistym „członkiem rodziny"; takich sobowtórów na 221 etacie mieli prawie wszyscy władcy, w owym czasie Napoleon miał ich kilku). Ostatecznej odpowiedzi nie poznamy chyba nigdy. Odpowiedzieć byłoby trzeba zresztą na zbyt wiele pytań. Na przykład: dlaczego w roku 1891 car Mikołaj II, jadąc przez Syberię do Japonii, odbył pielgrzymkę do grobu Fiodora Kuźmicza? Dlatego najwięcej racji miał wielki poeta rosyjski, Puszkin, który napisał o Aleksandrze: „Sfinks, którego nie da się odgadnąć nawet poza grobem". „RAZEM" 15 października 1978 Prima aprilis Poświęcony tradycji primaaprilisowej poniższy szkic nie jest pierwszokwietniowym kawałem. Został on oparty na źródłach historycznych, głównie francuskich (w końcu to Francuzi wynaleźli klasyczny, we współczesnych kategoriach pojmowany, prima aprilis i najdoskonalej kultywowali go w ciągu wieków). Ani jedno zawarte w nim zdanie nie zasługuje na miano blagi. Kiedy już to sobie wyjaśniliśmy, możemy przejść do meritum. Tradycję pierwszokwietniowego zwodzenia bliźnich wywodzą historycy z bardzo zamierzchłych czasów i w różny sposób. Jedni wskazują na pogańskie (np. celtyckie) żarty uprawiane podczas święta wiosny bądź na wesołe uroczystości w starożytnym Rzymie. Inni na wielkanocne widowiska pasyjne w średniowieczu, podczas których przedstawiano posyłanie Chrystusa „od Annasza do Kajfasza". Wszyscy jednak są zgodni co do tego, że tradycja ta przyjęła się na dobre w Europie od roku 1564, kiedy to król Francji Karol IX przełożył dzień Nowego Roku z 1 kwietnia 222 na 1 stycznia. Od tej pory przyjął się we Francji zwyczaj ofiarowywania w dniu 1 kwietnia zastępujących dawne podarunki noworoczne bezwartościowych przedmiotów o żartobliwym charakterze. Byiy to najczęściej wprowadzające w błąd atrapy, zwane „rybami kwietniowymi" (do dzisiaj przetrwał zwyczaj sprzedawania w dniu 1 kwietnia ryb z czekolady). Zabawa ta szybko przekroczyła granice Francji (do Polski trafiła jeszcze w XVI wieku) i wszędzie uzyskała swoje własne nazwy (np. w Anglii zwą prima aprilis „dniem wszystkich błaznów"). Przejdźmy teraz do historycznych kawałów i mistyfikacji primaaprilisowych. Niektóre były stałe, jak na przykład „prima aprilis koszarowy". W minionych stuleciach w różnych garnizonach europejskich 1 kwietnia oficer zwracał się do jakiegoś „zielonego" szef ego wca z rozkazem: — Skocz do sztabu po klucz od pola manewrowego. Migiem! Chłopak biegł do sztabu, prosił o „klucz od pola manewrowego" i nieodmiennie wprawiał tym korpus oficerski w uciechę. Innym prima aprilisem „koszarowym" był rozkaz przyniesienia „parasola dla plutonu"... Oczywiście sztuką było wymyślenie kawału oryginalnego. Taki właśnie zrobiono sławnemu etymologowi, Karolowi Weissowi. Pewnego 1 kwietnia otrzymał on od studenta list, w którym ów zawiadamiał uczonego o odnalezieniu na starej kamiennej studni tajemniczego napisu: RES ER VO IR Piszący z prowincji chłopak dodał, że miejscowi erudyci łamią sobie nad tym napisem głowy i nie są w stanie go rozszyfrować. Weiss zabrał się z zapałem do pracy i po pewnym czasie, ku swemu wielkiemu zadowoleniu, znalazł rozwiązanie. Uszczęśliwiony odpisał studentowi: „Napis pochodzi najprawdopodobniej z czasów rzymskich, a litery 223 są skrótami następującego łacińskiego zdania: Respubłica erigere vołuit ad irrigandum, to znaczy: Republika postanowiła wznieść dla nawodnienia". W kilka dni później profesor otrzymał od studenta następny list: „Szanowny Panie! Pomocnik urzędnika z naszej gminy twierdzi, że Pan błędnie odczytał napis na studni i że oznacza on po prostu zbiornik" (reservoir to po francusku rezerwuar, zbiornik). Najsławniejszy brytyjski kawał primaaprilisowy był dziełem panów dziennikarzy. 1 kwietnia 1846 roku gazeta „Evening Star" zaanonsowała mającą się odbyć następnego dnia wielką wystawę w Islington. Na otwarcie wystawy ściągnęło mnóstwo ludzi po to tylko, by stwierdzić, że jedynymi eksponatami są oni sami. Innym sławnym kawałem primaaprilisowym był tzw. „bluff z Metzu". 31 marca 1873 roku generał-komendant garnizonu niemieckiego w Metzu otrzymał notę ze sztabu głównego w Berlinie. Treść rozkazu brzmiała: „Jego Wysokość Szach Persji będzie przejeżdżał przez dworzec w Metzu o czwartej nad ranem. Garnizon ma znajdować się na peronie i salutować". Generał natychmiast postawił cały garnizon w stan ostrego pogotowia. Przez kilkanaście godzin czyszczono umundurowanie i broń, dworzec udekorowano sztandarami i lampionami. O trzeciej w nocy wojsko stało w równych szeregach na peronie, czekając na przejazd cesarza Iranu. Czekano do piątej, kiedy okazało się, iż żaden pociąg specjalny z szachem nie przejedzie, bo cała rzecz jest kawałem. Zmęczonym oficerom wcale nie było do śmiechu — wpadli w furię i doszło do awantur. Awanturę o szerszym zasięgu wywołała wiadomość, którą pewien dowcipniś zamieścił w gazetach europejskich 1 kwietnia. Zawiadamiał on mianowicie, że odkrył w Nowej Zelandii kapustę wielkości drzewa i że „za skromną opłatą" będzie wysyłał nasiona tego fenomenu. Wpłynęło na jego adres mnóstwo pieniędzy od naiwnych, którym „odkrywca" wysyłał w zamian nasiona... dyni. Postawiony przed sądem 224 oświadczył, że żadne prawo nie zabrania robić kawałów w dniu 1 kwietnia. Tradycja primaaprilisowa kultywowana jest w wielu krajach, wszelako najgłośniejsze dowcipy pochodzą z Francji, będącej —jako się rzekło — kolebką tej tradycji. Do dzisiaj Francuzi jak nikt inny wyżywają się w pierwszokwietnio-wym kawalarstwie. Do historii i legendy przeszedł kawał radcy stanu i członka Akademii Francuskiej, pana Bautru, który umówił na 1 kwietnia swą żonę z połowicą króla Ludwika XIII, Anną Austriaczką, na prośbę tej ostatniej. Kiedy królowa wyraziła chęć poznania pani Bautru, radca stanu oświadczył: — Będzie to dla nas zaszczyt, Wasza Królewska Mość. Przyprowadzę moją żonę 1 kwietnia. Tylko że ona ma nieco przytępiony słuch... — Ach, to drobiazg — odparła łaskawie królowa — będę mówiła do niej bardzo głośno. Po powrocie do domu Bautru oznajmił żonie, iż zostanie wprowadzona na dwór, i dodał: — Tylko pamiętaj, kochanie, że królowa jest przygłucha. Trzeba jej krzyczeć do uszu. Obie panie rozmawiały ze sobą tak, że o mało nie popękały mury pałacu, a siedzący w sąsiedniej komnacie król, którego Bautru nie omieszkał powiadomić o całej sprawie, pokładał się ze śmiechu. Równie ciekawy dowcip primaaprilisowy miał miejsce za czasów Ludwika XIV. 31 marca późnym wieczorem syn króla, hrabia Tuluzy, wśliznął się wraz z kilkoma przyjaciółmi i kilkoma krawcami do sypialni markiza de Gra-mont. Markiz znany był z twardego snu, toteż krawcy z całym spokojem mogli zająć się jego odzieżą. W ciągu kilku godzin zmniejszyli mu wszystko: spodnie, koszulę etc. Rankiem 1 kwietnia markiz wstał i próbował się ubrać, jednak rozpaczliwe wysiłki na nic się nie zdały. W tym momencie wszedł do komnaty jeden z jego przyjaciół, uczestnik „spisku". '5 — Łysiak na lamach 225 — Mój drogi — rzekł markiz, rozkładając ręce — nie wiem, co się stało! Nie mogę się zmieścić w moje ubranie, które nosiłem jeszcze wczoraj. Czyżbym aż tak utył w ciągu jednej nocy? — Niemożliwe! — odrzekł przyjaciel — to z pewnością hydropizja! Musimy natychmiast wezwać lekarza. Medyk pojawił się rychło (był to przebrany hrabia Tuluzy), zbadał „chorego", zrobił zafrasowaną minę, poprosił o papier i wypisał po łacinie receptę następującej treści: „Weź nożyce i spruj swoje łachy!" W XIX wieku głośny stał się żart primaaprilisowy sławnego karykaturzysty, Henryka Monniera, z tym że dowcip ten okazał się obosieczny i uderzył w samego autora. 1 kwietnia Monnier wszedł do ekskluzywnej restauracji, zamówił posiłek i po chwili zawezwał szefa lokalu. Wskazał mu mężczyznę siedzącego o kilka stolików dalej i spytał: — Czy pan zna tego typa przy tamtym stole? — Niestety, nie znam, proszę pana — odparł patron. — To chyba jakiś bon vivant. — Ach, więc to tak! — warknął Monnier. — No więc ja panu mówię, że ten pański bon vivant to jest paryski kat! Przerażony patron pobiegł do stolika wskazanego mężczyzny. — Drogi panie, jest mi niezmiernie przykro, ale proszę więcej nas nie odwiedzać. Został pan rozpoznany przez klientów, którzy nie życzą sobie... — A za kogo mnie biorą, u licha?! — spytał zdziwiony mężczyzna. — Za tego, kim pan jesteś, za kata. — Co?!... A kto to panu powiedział? — Ten pan, który siedzi w rogu. Nieznajomy, który oczywiście nie był katem, wstał i krzyknął wskazując Monniera: — W porządku, przyznaję, jestem paryskim katem i nie wstydzę się tego. Ale raczcie spytać, skąd ten człowiek o tym wie!... Powiem wam. To zbrodniarz, gwałciciel małych 226 dziewczynek, którego przed kilku laty oznakowałem gorącym żelazem, kiedy wysyłano go na galery! Monnierowi, któremu groził natychmiastowy lincz, nie pozostało nic innego, jak czmychnąć z restauracji i więcej do niej nie wracać. Podobną ucieczką zakończył się XIX-wieczny francuski prima aprilis nr 2. Jego autorem był popularny humorysta, tekściarz kabaretu „Czarny Kot", Alfons Allais. Pewnego 1 kwietnia zjawił się on na farmie wieśniaczej w Normandii i oznajmił, że chce kupić ziemię należącą do farmera, przy czym cena nie gra dla niego roli. Wieśniak zgodził się chętnie, lecz posiadał mało ziemi, więc Allais poprosił go, by porozmawiał z sąsiadami. Kiedy mieszkańcy wioski dowiedzieli się, że przybył z Paryża frajer, który płaci każdą cenę za ziemię, zbiegli się tłumnie i zaoferowali swoje działki i łąki. Allais przyjmował bez zmrużenia óka każdą ofertę i w końcu wyszło na to, że kupuje całą okolicę za cenę ziemi całej Francji. Przed wypłaceniem pieniędzy kazał wieśniakom spisać umowę i dokonać precyzyjnego pomiaru terenu. Rozgorączkowany tłumek zerwał się z miejsc, by przystąpić do roboty. W drzwiach jeden z wieśniaków zatrzymał się i nieśmiało spytał Allaisa, na co mu tyle ziemi. — Będę siał i zbierał. — A co? — Fajki. Wieśniacy wytrzeszczyli oczy. — Fajki — kontynuował z kamiennym obliczem Allais. — Robienie fajek jest pracochłonne, a u mnie będą same rosły i wystarczy tylko ścinać. Poza tym tytoń w fajce ziemnej smakuje lepiej... W tym momencie musiał się zerwać i wiać przez okno, gdyż czas już był po temu najwyższy, zważywszy małe poczucie humoru u normandzkich chłopów. Francuskim symbolem ofiary primaaprilisowych kawałów jest XVIII-wieczny dramaturg Antoni Poinsinet. Używano sobie na nim bezlitośnie. Któregoś 1 kwietnia otrzymał no- 227 minację na członka honorowego Akademii Nauk w Petersburgu. Przyjaciele, którzy byli autorami tej „nominacji", serdecznie mu gratulowali i zauważyli, że mowę powitalną w Petersburgu powinien wygłosić po rosyjsku, gdyż tak wypada. — Aleja nie znam rosyjskiego! — krzyknął zrozpaczony Poinsinet. — To głupstwo. Znamy świetnego nauczyciela, zdąży cię przygotować przed wyjazdem. Warto, byś podjął ten wysiłek. Posługując się rosyjskim, zjednasz sobie względy carycy. Przez sześć miesięcy nieszczęsny dramaturg obkuwał się przy pomocy nauczyciela dostarczonego przez kolegów, aż wreszcie ktoś nie wtajemniczony w intrygę wyjaśnił mu, że „rosyjski", którym się posługuje, jest jednym z dialektów bretońskich! Innym razem Poinsinet odziedziczył mały spadek i spytał przyjaciela, na co przeznaczyć niespodziewane pieniądze. — Dam ci dobrą radę — odpowiedział przyjaciel. — Pierwszego kwietnia zwalnia się na dworze stanowisko królewskiego ekranu. To wspaniała okazja, kup tę funkcję. — Ekranu? A co to jest? — Nie wiesz? Król co wieczór grzeje się przy kominku, a między nim a ogniem siedzi urzędnik zwany ekranem. Chodzi o to, by płomienie nie przegrzewały królewskich kolan. To łatwe zajęcie, tylko trzeba być przyzwyczajonym do gorąca. Spróbuj poćwiczyć, a szybko nabierzesz wprawy. Od tej pory Poinsinet przypiekał się co dzień i kiedy uznał, że jest już odporny na ogień, udał się na dwór, by kupić stanowisko. Wyśmiano go, nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu. Najciekawszy francuski prima aprilis XX wieku był dziełem telewizji i został odegrany w latach sześćdziesiątych, w cyklicznym programie „Trybuna Historii". 1 kwietnia dwaj znani historycy-popularyzatorzy, znawcy okresu napoleońskiego, Andre Castelot i Alain Decaux, zaprezento- 228 wali telewidzom „sylwetkę bohaterskiego generała Giboyer--Lacaussade'a, który służąc Bonapartemu przeszedł wszystkie szczeble kariery od szeregowca, przemierzył wraz z Wielką Armią całą Europę i zmarł w chwale". Zrobiona w mistrzowski sposób audycja zjednała generałowi olbrzymią sympatię telewidzów, posypały się propozycje wystawienia bohaterowi pomnika, nazwania jednej z ulic Paryża jego nazwiskiem etc. Castelot i Decaux poszli za ciosem i przedstawili w studio „cudem odnalezionego" potomka generała, który z kolei oświadczył, że dopiero co odnalazł pamiętniki pradziadka. Pokazał jedną, zapisaną kulfonami kartkę rękopisu i zaczął się użalać: — Niestety, jest mi ogromnie trudno odcyfrować pismo generała, albowiem miał on zeza i dlatego te litery tańczą jakiś zwariowany taniec... „Potomek" mówił to tak komicznym głosem, że w pewnym momencie Castelot nie wytrzymał i ryknął śmiechem. W ten sposób mistyfikacja wydała się, generał Giboyer--Lacaussade nigdy nie istniał. W kilka dni później do telewizji nadszedł list, który wzbudził wesołość całej Francji. Pisała jedna z paryżanek: „Od dnia ślubu mój mąż tyranizował mnie twierdząc, że we wszystkim on ma rację i że olbrzymia wiedza, jaką posiada, winna mnie uczyć skromności i milczenia. Ja byłam głupia — on wiedział wszystko, znał się na wszystkim. Kiedy zaczęliście program o generale Giboyer-Lacaussadzie, spytałam go, czy zna tę postać. Odpowiedział: Oczywiście, mógłbym sam napisać jego biografię. To był fajny gość! Kiedy wyjawiliście, że to kawał, miałam największą satysfakcję w moim życiu. Dziękuję wam z całego serca — mam teraz lżejsze życie". „PERSPEKTYWY" 1 kwietnia 1977 Varia krytyczne Krytykując w swoich artykułach i felietonach różne negatywne zjawiska społeczne, patologie naszej codzienności i ludzi odpowiedzialnych za zło, Łysiak nie patyczkował się. Kiedyś stwierdzono: „pisze skalpelem". Narażał się w ten sposób na ataki różnych elit rozpanoszonych w latach siedemdziesiątych, w okresie, w którym zbyt wiele było wypaczeń, nieprawidłowości i niedociągnięć. Prawdziwa, służąca ogólnospołecznym celom, krytyka napotykała wówczas liczne opory i niewybredne „kontrataki", ze straszeniem odpowiedzialnością karną włącznie, czego dowodem (jednym z wielu) reakcja na bardzo krytyczny artykuł Łysiaka 0 władzach Bielska-Białej, opublikowany w „Życiu Warszawy" , z 18—19 VIII 1974, pt. „Dynamitardzi". Z samej „góry" układów miejskich Bielska-Białej rozesłano wówczas po całym kraju (do KC PZPR, Wydziału Kultury przy Urzędzie Wojewódzkim Katowice 1 do redakcji najpoważniejszych tygodników) protest przeciw „nieuzasadnionym napaściom W. Łysiaka" oraz coś w rodzaju listu otwartego do autora; fragment listu cytujemy: „Nazwanie wybitnego działacza i wielkiego społecznika, Prezydenta Miasta, mgr. Antoniego Kobielę, «Antonim Burzycielem», przypomina brukowe ataki sanacyjnej prasy na lewicowych działaczy i uderza bezzasadnie nie tylko w niego, lecz również w kierownictwo instancji partyjnej Bielska-Białej (...) Pan Łysiak pragnie także jednoznacznie i w «wychowawczy» sposób wykazać «dno» naszej socjalistycznej administracji (...) Jeżeli dodamy, że już w szkole podstawowej uczy się dzieci o systemie działania terenowych organów władzy i administracji, to polityczna i społeczna szkodliwość artykułów W. Łysiaka jest ewidentna (...) Panu Łysiakowi warto przypomnieć, że istnieją art. art. 178 i 237 kodeksu karnego, dla ostrzeżenia, iż może go spotkać ocena Waldemara-Rozrabiaczą (...) Żyjemy przecież w państwie 230 socjalistycznym, praworządnym, gdzie tego rodzaju sztucznie i histerycznie rozdmuchiwane «afery» nie mogą i nie powinny mieć miejsca. Zwłaszcza wówczas, gdy zmierzają do podważania autorytetu i dobrego imienia władz politycznych i administracyjnych, a ich przewodnim motywem jest znieważanie wybitnych i ofiarnych przedstawicieli władzy". W kilka lat później ci „wybitni i ofiarni", w tym prezydent A. Kobiela, zostali karnie zdjęci ze stanowisk, a nowe partyjne kierownictwo kraju, które podjęło wysiłek reformy i oczyszczenia rodzimej „stajni Augiasza", zaczęło stawiać tego typu ludzi przed sądami. Inspirowano też przeciwko Łysiakowi tzw. „listy zbiorowe", nawet od dzieci (!). Przykładem list do „Literatury" i do „Stolicy" od licealistek z Płocka (29 11978): „My, uczennice, ubolewamy nad złośliwymi napaściami p. Łysiaka na wszystko. Kiedy zobaczymy jego nazwisko, nie tkniemy gazety. Nie chcemy takich wzorów jak p. Łysiak". Z krytycznych wypowiedzi Waldemara Łysiaka na różne tematy wybraliśmy jeden artykuł z „Kultury" i kilka felietonów ze „Stolicy", ze stałej rubryki felietonowej, zwanej przez samego autora „poletkiem z bykiem". W dwóch przypadkach („Korupcja" i „Pomyślunek") jest to dokonany przez nas „kolaż" najciekawszych fragmentów felietonów ukazujących się w dłuższych cyklach monotematycznych, opatrzonych tym samym nadtytułem. Wybrane felietony ze „Stolicy" pochodzą w sporej części z początku lat osiemdziesiątych, gdy fala krytyki prasowej nasiliła się i gdy wielu układnych przedtem publicystów zmieniło kurs i zamieniło się naraz w „bezkompromisowych" krytyków. Łysiak był jednym z tych nielicznych, o których można powiedzieć, że się po prostu nie zmienili, dalej robił to samo. Powiedziane to zostało otwarcie przez Bogdana Maciejewskiego na łamach „Sztandaru Młodych" (21—22 III 1981): „W «Stolicy» kolega Łysiak dźga okrutnie. Krytyka dzisiaj nic albo niewiele kosztuje, ale Napoleon (pseudo «Waldemar») zawsze był ostry i eksplodował przy każdej okazji również w minionej epoce,, więc to jest naturalne, że i teraz wali jak z armaty (...) Aż się lękam, że Łysiaka w końcu ta bokserka wykończy, a on musi napisać jeszcze parę książek...". 231 Sportowe piętno W początkach sierpnia roku 1975 „Trybuna Ludu" zamieściła w kolumnie „Problemów krajowych" artykuł Włodzimierza Gołębiewskiego, poświęcony wychowywaniu młodych sportowców, przy czym nie chodziło o wychowywanie rekordzistów i medalistów, lecz przyzwoitych, uczciwych ludzi. Ta cenna publikacja została słusznie uznana za swego rodzaju sformułowanie programu, który winien obowiązywać, toteż wiele pism i gazet przedrukowało ją w całości. Przypomnijmy sobie esencję wywodów autora: „Każdy młody człowiek, który do sportu przychodzi, wychowywany już przez rodzinę i szkołę, jest młodym, mało jednak życiowo doświadczonym człowiekiem, którego razem z rodziną i ze szkołą trzeba współwychowywać (...) Wychowywać powinni wszyscy. W szacunku dla tych istotnych cech ruchu sportowego, jakimi są koleżeństwo, lojalność, pracowitość, poszanowanie przepisów, stała praca nad sobą, zdrowa ambicja, zaangażowanie, godne reprezentowanie swego kraju. I wszyscy powinni dawać dobry przykład. Bo wszyscy są odpowiedzialni za młode charaktery, które przyszły pod ich opiekę (...) Wystarczy drobna z pozoru sprawa, drobna nieregularność, by w psychice młodego sportowca pozostawiła ślad. Większy lub mniejszy, ale zawsze niepożądany". Nawiązując do tego cytatu można dzisiaj spytać: jaki to ślad, jakie haniebne piętno odcisnęło się na charakterach młodych sportowców, o których opinia publiczna dopiero co dowiedziała się, że zamiast godnie reprezentować swój kraj za granicą, kradną i rozrabiają podczas zagranicznych wojaży niczym „zawodowi" chuligani? Członkowie naszej reprezentacji juniorów na XXXII Turniej UEFA w Wiedniu „zachowywali się skandalicznie na boisku i poza boiskiem", lekceważąc wszystko i wszystkich, z normami obyczajowymi, lekarzem i trenerem ekipy włącznie. Ów trener, Henryk Apostel, powiedział później w wywiadzie dla prasy: 232 „Jestem zaszokowany postawą moich podopiecznych". O wiele większym powodem do szoku był fakt, że chłopcy z piłkarskiej ekipy juniorów, która bawiła na zawodach w Islandii, okradli tamtejszy sklep. A już szok największy spowodowała wiadomość, że we francuskim mieście La Ferte kilku naszych piłkarzy ukradło w supermarkecie stos dżinsów (policja zrobiła rewizję w hotelu i wyciągnęła im całe pudełka tych dżinsów spod łóżek). Największy, bo byli to tzw. juniorzy młodsi, prawie dzieci! Wszystkie te sprawy, pokłosie jednego lata, znalazły swe rozwiązanie w czerwcu (miast wyroków sądowych — łagodne, krótkoterminowe dyskwalifikacje sportowe dla młodocianych przestępców za „niegodne reprezentowanie barw Polski za granicą oraz za wykroczenia natury etyczno-mo-ralnej") i wszystkie dotyczyły piłkarzy. Rzecz charakterystyczna: wojażująca za granicę polska młodzież w ogóle, w tym młodzi przedstawiciele innych dyscyplin sportowych, wcale nie mają opinii złodziei i łobuzów, natomiast rokrocznie dowiadujemy się z prasy bądź ze źródeł ustnych (bo nie wszystkie afery oglądają farbę drukarską) o haniebnych, uwłaczających Polsce wykroczeniach naszych piłkarzy w obcych krajach. Skąd się bierze ta futbolowa gangrena, przejawiana zatrważającym brakiem morale, sięgającym obszaru przestępczości kryminalnej ? Poniższy tekst jest próbą odpowiedzi na to pytanie. Nieuczciwości uczymy tę piłkarską młodzież stopniowo (Samuel Butler: „Kłamstwa uczysz się jak wszystkiego — stopniowo") i systematycznie, zaczynając od dziatwy szkolnej. Albowiem tajemnicą poliszynela jest, że nie tylko na szczeblu ligowym, lecz także szkolnym, sport przestał być radością i rekreacją, a stał się prestiżowym biznesem, w którym wszystkie, nawet najbrudniejsze chwyty i manipulacje są dozwolone (praktykowane). Klasyczna tego typu afera wybuchła przed czterema laty podczas ogólnopolskich rozgrywek międzyszkolnych. Trenerowi jednej z drużyn udowodniono fałszowanie (wpisy, zdjęcia i stemple) legitymacji 233 uczniów, co pozwalało przemycać do drużyny zawodników, którzy przekroczyli już limit dozwolonego wieku. Drużyna ta odniosła kilka sukcesów, m. in. wyeliminowała poprzedniego mistrza Polski drużyn szkolnych. Lecz nawet gdy udowodniono szwindel — rozgrywki nie zostały anulowane! Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Żeby nie tracić czasu na wyliczankę podobnych afer dziecięcych, sięgnijmy tylko do najświeższej. W maju obecnego roku rozegrano w Płocku finał zawodów szkolnych o puchar ZG SZS. Wkrótce potem okazało się, że w zespole zdobywcy pucharu grało kilku „zamaskowanych" graczy ligowych (z klubu A-kla-sowego). Grali — jak później oświadczył jeden z nich — „na lewą kartę". Inaczej mówiąc: ordynarnie złamany został regulamin, który mówi, że w zawodach drużyn szkolnych mogą brać udział jedynie członkowie klubów szkolnych, i od ręki zdeprawowano sporą grupkę uczniaków oraz ich nieco starszych kolegów—tych wszystkich, którzy wiedzieli, „co jest grane". Tego typu deprawacja nastolatków ma tę dobrą stronę, iż wyrastają z nich piłkarze, z którymi następnie żaden ligowy show-master nie ma kłopotów przy reżyserowaniu wyników meczów. Toteż są one reżyserowane rok w rok, „na grandę", przy całkowitym lekceważeniu opinii publicznej, która od dawna wie, że w rodzimej I i II lidze w każdym sezonie kupczy się zakulisowo wynikami rozgrywek, oraz przy takim samym lekceważeniu władz piłkarskich, które w żenujący sposób zasłaniają swoją indolencję rzekomą niemożnością udowodnienia komukolwiek czegokolwiek. Piłkarskie związki RFN czy Węgier potrafiły zlikwidować operacyjnie gangrenę fabrykowanych przekupstwem „cudownych" wyników w swoich ligach (Węgrzy nie zawahali się nawet usunąć wielbionego przez kibiców Alberta). My nie potrafimy. Młodzik grający w piłkę widzi to, widzi bezkarność swego klubu, który brudnymi sposobami stara się piąć do góry lub przynajmniej nie spadać w dół. A jest to młodzian pojętny, szybko uczy się od swych starszych, rutynowanych kolegów, 234 że „kto smaruje, ten jedzie". To jest właśnie drugi stopień czarnej edukacji, piłkarska „matura". Niedawno mój brat poznał na wczasach 19-letniego piłkarza znanej H-ligowej drużyny i dowiedział się od niego takich rzeczy o funkcjonowaniu piłkarskiego jarmarku, że po prostu oniemiał. Młodzian opowiadał w taki sposób: — Przyjeżdżamy, kapujesz, do N... Frajerzy są na krawędzi, jeden przegrany mecz i lecą na mordę. No to mówimy przed meczem: tyle i tyle i macie mecz. Ale tamci pyskują, że nie, nie chcą bulić, bo myślą, że u siebie dadzą radę. No to my, kapujesz, gramy na ura i do przerwy jest 0 : 0. I frajerzy normalnie miękną, kapujesz, strach do tyłka. W przerwie przyłazi dwóch do naszej szatni i śpiewają: bulimy. No to w porząsiu, po przerwie, kapujesz, gramy na jedną bramę. I tu, brachu, zaczyna się cyrk. I my, i oni, chcemy wkopać w te nasze bramę i, cholera, nic! Pomagamy im, jak możemy, chodzimy jak po hajnie-medyna, a tu, szlag trafił, nic i nic, nie mogą palanty wbić do pustej bramy! Taki fart, rany boskie, czegoś takiego w życiu nie widziałem, forsa wzięta, podkładamy się jak te bure suki, a tu ciągle 0:0! Trzy minuty do końca, śmierć w oczach... Co było robić, ścięliśmy frajera na polu karnym, aż matka ziemia stęknęła, no i, kapujesz, git! Z karnego wreszcie wbili. Ale cośmy się napocili wtedy i nastrachali, że trzeba będzie zwrócić szmal, kurcze blade, długo nie zapomnę!... W wypowiedziach dla prasy brzmi to nieco bardziej elegancko, lecz treść jest identyczna. W grudniu ubiegłego roku dał się namówić „Przeglądowi Sportowemu" na „godzinę szczerości" 23-letni Zbigniew Czółnowski, który w warszawskiej Polonii grał od trampkarza i przeszedł wszystkie szczeble deprawacyjnego wtajemniczenia. Powiedział m. in.: „Wolałem zarobić na piłce nożnej więcej niż mniej (kto by nie chciał!), brałem też właściwie osobiście udział w kilku —jeśli tak można określić — transakcjach (...) To, że w lidze można — przy pewnych układach — kupić, sprzedać i zamienić, nie jest chyba dla nikogo choć trochę zorientowa- 235 nego ani tajemnicą, ani wielką rewelacją (...) Gramy z Wartą. Aby uratować się w stu procentach potrzebne jest zwycięstwo co najmniej trzema bramkami. Transakcja zostaje ustalona — cena bardzo przystępna. Do przerwy prowadzimy ł : 0. Kibice się denerwują, ale w przeciągu kilku minut po zmianie stron strzelamy trzy gole i jest już 4 :0. Ale to nie koniec, byłoby za łatwo. Zgodnie ze scenariuszem, bramkę zdobywają rywale i łatwowierni mogą myśleć, że zaczęła się nerwówka. Trwa to jednak tylko chwilę, znowu gol dla nas i wygrywamy 5:1". Po czym młodzian wyśmiał naiwnych dziennikarzy, którzy wzięli wynik za dobrą monetę i pochwalili w prasie „sukces ambitnej drużyny Polonii", oraz dodał: „W drużynie rządziła grupa starszych zawodników, którzy potrafili narzucić swoją wolę". Właśnie — rola starszych zawodników. W programowej publikacji w „Trybunie Ludu" czytaliśmy: „Obowiązkiem każdego absolutnie uczestnika ruchu sportowego jest dawać dobry przykład, wpływać wychowawczo na otoczenie". A dzisiaj czytamy w artykule na temat polskich juniorów: „Demoralizująco działa przykład starszych kolegów". Zdanie to jednak, nie poparte dowodami, brzmi zbyt sucho. Dowodów nie brakuje. Oto z informacji gazetowej w roku 1977 można było dowiedzieć się, że nasi piłkarscy gwiazdorzy podczas obiadu za granicą zachowywali się „jak półdzicy ludzie". Po ostatnim tournee Wisły Kraków w Australii, członek Polonijnego Klubu Olimpijczyka w Melbourne, organizator wojażu, oświadczył w liście wysłanym do Polski: „Jedynie zawodnicy Wisły nie bardzo nam się udali (...) Na zabawie urządzonej dla nich, zamiast się bawić — byli mocno zajęci handlem. Przyszli z tobołami piłek, kryształów, lalek krakowskich i innych upominków, które sprzedawali po bajońskich sumach (...) Ja osobiście się nie dziwiłem, ale co o tym mówili inni... wolę nie pisać". Ta lekcja dobrych manier i obrotności eksportowej jest dla młodego piłkarza rodzajem egzaminu wstępnego na pił- 236 karski uniwersytet, na którym wykładany jest m. in. temat: piłka nożna a prawo karne. Oto kilka „przezroczy" do wykładów z tego przedmiotu: 18 kwietnia 1975 roku jeden ze srebrnych medalistów Mistrzostw Świata, Adam Musiał, stanął przed sądem w Krakowie jako oskarżony. Musiał, znajdując się w stanie nieomal delirium tremens, rąbnął swym nowiutkim BMW w ciężarową Skodę, cudem wyszedł z tego bez większych obrażeń i zaraz, na miejscu, obrzucił stekiem nie nadających się do druku określeń nadbiegłych ludzi, ze szczególnym uwzględnieniem lekarki pogotowia, pod której adresem wybełkotał kilka „propozycji". Wyrok (2 lata więzienia) z miejsca mu zawieszono, bo sąd postanowił „potraktować go po ojcowsku" (wypowiedź sędziego), gdyż piłkarz to nie jest zwykły obywatel, lecz nadobywatel. Z kolei dwa inne uwielbiane herosy z „Silver Team 74", Szarmach i Gorgoń, również pod wpływem „wody ognistej", wystąpiły z „propozycjami" do dwóch kobiet siedzących w kuszetkowym przedziale pociągu z Francji. Wystąpienie było tak nachalne, że obie damy uratowała dopiero zdecydowana interwencja działaczy, którzy musieli przesadzić kobiety do innego przedziału, by zapewnić im minimum bezpieczeństwa przed rozjuszonymi rycerzami z Polski. Obaj po powrocie do domu zostali ukarani dyskwalifikacjami, które PZPN (Polski Związek Piłki Nożnej) natychmiast im zawiesił i wysłał obu orłów na wycieczkę po USA, by dalej „rozsławiali imię". Wreszcie w tym roku w Krakowie kolejny reprezentant, Andrzej Iwan, obrzucił kawiarnianych gości stekiem wyzwisk („Ja zarabiam miesięcznie 24 tysiące złotych, a wy k.... po 3200!"), rąbnął pięścią w twarz kelnerkę, stoczył mecz bokserski z kilkoma milicjantami i już następnego dnia rano, dzięki odpowiedniej interwencji, został wypuszczony z aresztu! Przed sądem nie stanął, poprzechwalał się trochę dziennikarzom („Trzech milicjantów nie mogło mi dać rady. Wezwali posiłki. W pięciu dopiero mnie skuli!") i spokoj- 237 nie oraz króciutko poczekał na odwieszenie dyskwalifikacji sportowej. Młody piłkarz uczy się na tych przykładach (i na wielu innych; podałem tylko „ekskluzywne", dotyczące reprezentantów kraju), że jest całkowicie bezkarny, cokolwiek by nie zrobił. Widzi, że za każdy prawie czyn przestępczy, po którym normalnego obywatela uznaje się za bandytę i pakuje do celi, piłkarz jest karany wyłącznie dyskwalifikacją i to krótkoterminową. Widzi, że jego koleżkowie, którzy okradli sklepy we Włoszech, Austrii, Islandii, Szwecji i Francji, otrzymali za to łagodne zawieszenia w prawach sportowych, mimo że w Polsce obowiązują za złodziejstwo kary bynajmniej nie dyscyplinarne. Widzi, że PZPN nagminnie chroni przestępców w piłkarskich butach, błyskawicznie odwieszając im zawieszenia, co miało miejsce w dziesiątkach przypadków, autora masakry w kawiarni, Iwana, nie wyłączając. Więcej — widzi korzystne dla gwiazdorów machlojki PZPN-u na arenie międzynarodowej (!), czego przykładem była w roku 1975 genialna wolta Związku ze „zmartwychwstaniem" Szarmacha. Szarmach, otrzymawszy dwie żółte kartki za brutalną grę, został przez Komisję Dyscyplinarną UEFA odsunięty od jednego (pierwszego w kolejności) meczu w ramach mistrzostw Europy. Tym kolejnym meczem reprezentacji narodowej był mecz z Holandią. Trener Górski oświadczył w wywiadach, że niestety trzeba się z tym pogodzić i poszukać odpowiedniego dublera. Kibice jęknęli z przerażenia: biało--czerwoni bez asa atutowego! Ale tu PZPN stanął na wysokości zadania, „przypominając sobie" w ostatniej chwili, że na tydzień przed meczem z Holandią polska mlodzie-żówka gra mecz z Bułgarią w ramach młodzieżowych mistrzostw Europy, również pod auspicjami UEFA. Do UEFA natychmiast wysłano pismo z informacją, iż Szarmach był przewidziany na ten mecz, chociaż w Polsce (i nie tylko w Polsce) nawet dziecko nie uwierzyłoby w to, że na tydzień przed Holandią ryzykowano by nogi asa 238 w meczu młodzieżówki. W ten sposób UEFA została wykiwana (Szarmach „za karę" nie grał w meczu z Bułgarią!) i w „Przeglądzie Sportowym" mógł się ukazać triumfalny tytuł: „Andrzej Szarmach może grać z Holandią!" Prasa sportowa to zbyt często dla młodego, studiującego kulisy swego fachu, piłkarza „pomoce naukowe", które upewniają go w wierze, iż jest dobrze „kryty". Dzięki tej lekturze dowiaduje się on, że złodziejstwo futbolisty to nie złodziejstwo, lecz „bezmyślność" i „opacznie pojmowana obrotność" lub co najwyżej „tanie cwaniactwo" (eufemizmy pióra red. Polkowskiego). Dowiaduje się, że kiedy McFarland chwyta za koszulkę Łatę idącego na bramkę przeciwnika (w pamiętnym meczu z Anglią na Wembley), to jest to „chuligaństwo boiskowe", „karygodne barbarzyństwo" eta, natomiast gdy nasz Kasperczak w identycznej sytuacji czyni dokładnie to samo z Valdomiro (w pamiętnym meczu z Brazylią podczas World Cup 74), to jest to „faul taktyczny na przeciwniku". Cytowane przez rodzimą prasę słowa Briana Glanville'a z „The Sunday Times" („Kiedy osiąga się ten poziom cynizmu, nie jest się godnym udziału w grze sportowej") dotyczą wyłącznie McFarlanda, bo polski dziennikarz sportowy stosuje inne kryteria wobec „swoich" i „tamtych". Ten chwyt Kasperczaka i ordynarne, nie zauważone przez sędziów oszustwa Tomaszewskiego przy „cudownych" obronach rzutów karnych, zapewniły nam srebrny medal na mistrzostwach świata (...), zaś oszustwa prasowe utwierdzają młodych piłkarzy w przekonaniu, iż na wiele można sobie pozwolić bez strachu przed opinią publiczną, która nie zostanie poinformowana. Karani są tylko ci, którzy opinię tę informują. Za to właśnie, za szczere wyjaśnienie kilku brudnych spraw z piłkarskiego światka, został w roku ubiegłym wyrzucony z pracy w fabryce samochodów wiceprezes klubu w Bielsku-Białej, inż. Otłowski. Nabierając rutyny młody piłkarz przestaje być uczniem i sam zamienia się w świecącego przykładem (złym) profe- 239 sora. Już nie kradnie dżinsów w supermarkecie, większy zysk przynosi sprzedawanie meczów. Już nawet nie udaje zaangażowania na treningach — lekceważy je, terroryzując i szantażując klub bądź zmieniając kluby, co przynosi olbrzymie zyski. Gwiazdorzy, czyli elita, mogą sobie pozwolić dosłownie na wszystko, a jeśli np. trener sprzeciwia się temu gangsterstwu, gwiazdor wykopuje trenera z klubu według naukowej metody bramkarza Tomaszewskiego, który kolejno „zwolnił" kilku trenerów ŁKS-u (w tym Grzegorza Polakowa, który uratował klub przed spadkiem do II ligi, i Leszka Jezierskiego, którego uznano trenerem roku). Resumując: to, co się dzieje w polskim światku piłkarskim, a zwłaszcza postępująca demoralizacja młodzieży, masowo garnącej się do tego sportu, wymaga radykalnych pociągnięć. Należy wyczyścić w końcu tę stajnię Augiasza i skończyć z ohydnym w niektórych przejawach balem maskowym, na którym maskami są medale. Dr Eugeniusz Piasecki w wydanej w roku 1902 pracy „O wpływie ćwiczeń cielesnych na rozwój psychiczny młodzieży" tak pisał o piłce nożnej: „Każdy znawca footballu wie, iż niejednokrotnie partia złożona ze słabszych i mniej wprawnych graczy pokonywa inną, mającą pozornie skład daleko lepszy, ale uczestników mniej karnych i mniejsze ze sobą zgranie". Obecnie każdy znawca futbolu wie także, iż na skutek tolerowania zakulisowego handlu wynikami drużyna, mająca rzeczywiście i gorszych graczy, i gorsze zgranie, i wszystko gorsze, może lekko wygrać z drużyną, która ma wszystkie owe atrybuty na o wiele wyższym poziomie. Wszystko to tylko kwestia ceny. Wspomniany autor napisał również: „Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju i działalności społeczeństwa nowożytnego, społeczeństwa opartego na zasadzie demokratycznego równouprawnienia, lecz z drugiej strony karnego". „KULTURA" 21 października 1979 240 Ślepy tor Dla wszystkich ludzi, którzy nie lubią być bici, hańbieni, cięci żyletkami, straszeni śmiercią przez wyrzucenie z pędzącego pociągu, oblewani alkoholem, moczem i wymiotami, zwłaszcza zaś dla kobiet, obowiązkiem staje się dokładne studiowanie rozkładu jazdy PKP jednocześnie z tzw. kalendarzem piłkarskich rozgrywek ligowych w naszym kraju. Zaniechanie tego obowiązku grozi bolesnymi konsekwencjami, można bowiem nieświadomie wsiąść do pociągu wiozącego tłum kibiców, a taki pociąg to jest dobre miejsce wyłącznie dla zdeklarowanych sado-masochistów. Te pociągi kursujące między miastami, gdzie są drużyny ligowe, to jeden z najlepszych papierków lakmusowych ujawniających zdziczenie pewnej części młodych roczników naszego społeczeństwa — zdziczenie, które w dużym stopniu jest konsekwencją wieloletniej, demoralizującej naród socjo-techniki władzy (...). Kiedyś na trybunach stadionów piłkarskich widziało się mnóstwo ludzi kultury i sztuki, znanych aktorów, intelektualistów, twórców, profesorów etc, a kamery telewizyjne z lubością wyławiały ich twarze. Dzisiaj jest to już niemożliwe, kamery unikają widoku trybun, by nie ujawniać roz-pasanej, pijanej hołoty, a sprawozdawcy telewizyjni i radiowi chronią swoje mikrofony (nie zawsze skutecznie, jak to słyszeliśmy nieraz) przed kaskadą ohydnych przekleństw ryczanych im do ucha. Stadiony zostały wysterylizowane z ludzi kulturalnych, ci ludzie bowiem, chociaż znają emocjonalną przewagę bezpośredniego odbioru widowiska nad przekazem telewizyjnym, nie lubią, jak na głowę lecą im butelki po wódce, kamienie itp. We własnym domu nie grozi im rozłupanie czaszki lub pobicie, kastetem, zostają więc w domu. Różnica między stadionem a pociągiem jest ta, że na stadion nikt nie musi chodzić, z pociągów zaś korzystamv 16 — Łysiak na łamach 241 wszyscy. Relacjonowana ostatnio w prasie sportowej tragedia pociągu trakcji Warszawa—Gdynia, który stołeczni pseudokibice jadący na mecz Arka — Legia zamienili w pociąg grozy, wydaje się wielu ludziom czymś szokująco wyjątkowym. Trudno, by tak nie było, jeśli czytamy: „Wszyscy pasażerowie pociągu całą noc byli terroryzowani przez pijaną dzicz. Wchodzili przez okna, tłukło się wino, zalewali nam ubrania. Pili w przedziałach, wymiotowali i załatwiali się... Bluźnili na wszystko i wszystkich. Zaczepiali osoby starsze i młodych, chcieli bić, ubliżali w okropny sposób... Z mojego przedziału wyszła kobieta do WC o godzinie 4. Wróciła po dwóch godzinach, tuż przed Gdynią, w okropnym stanie... Szczęście, że nie doszło do morderstw, bo grozili wyrzuceniem z pociągu" (z listu czytelniczki do „Przeglądu Sportowego"). Zaszokowanych i przecierających oczy ze zdumienia chcę zapewnić, że nie był to wyjątek. Od kilku lat corocznie jest takich kolejowo-piłkarskich horrorów po kilkanaście i to o wiele drastyczniejszych (z ciężkimi pobiciami, wielokrotnymi zgwałceniami, zmasakrowaniem całych wagonów zamienianych w ruinę itp.), tylko że albo ukrywało się to przed opinią publiczną, albo opisywało bez drastycznych szczegółów, żeby ludzi nie drażnić. Tak jakby najbardziej-drażniące nie było to, iż pasażerowie są w takim pociągu kompletnie bezbronni, pozbawieni jakiejkolwiek ochrony, a więc swoich podstawowych praw. Milicja wkracza do akcji dopiero wówczas, gdy ci sami „kibice" rozrabiają na stadionie (obecnie w Gdyni wspomnianej tłuszczy odebrano cały arsenał kastetów, bagnetów, brzytew itp.). Nasuwają się pytania: dlaczego obsługa pociągu nie wzywa MO na pierwszej lepszej stacji po drodze? Dlaczego MO „nie wie", że takie pociągi „ligowe" to koszmar urągający praworządności, i w związku z tym nie podejmuje odpowiednich przeciwdziałań? Nasze organa porządkowe mają pełne ręce roboty gdzie indziej, ale lepiej byłoby, gdyby zamiast tego gdzie indziej, zajęły się akceptowaną przez całe społeczeń- 242 stwo robotą w miejscach, w których ludziom dzieje się straszna krzywda. Lecz znowu wróćmy do lejtmotywu. Powie ktoś: w Anglii są takie same pociągi grozy. O-wszem, ale niezupełnie (pomijając już fakt, że cudze barbarzyństwo wcale nie usprawiedliwia własnego). Po pierwsze, tamtejsza dzicz piłkarska wyżywa się głównie na wagonach, a nie na pasażerach. Po drugie brytyjscy bobies (policjanci) wkraczają w takich przypadkach do akcji z całą stanowczością. A po trzecie: co to za argument w sytuacji, gdy od lat słyszymy z głośników i czytamy wszędzie o humanitarnej wyższości modelu socjalistycznego nad kapitalistycznym? Coś tu się fatalnie poplątało, podobnie jak w innych dziedzinach życia. Naprawdę trudno wymagać, by rozwydrzony „kibic" nie bił bezbronnych ludzi lub nie gwałcił kobiet, jeśli dowiaduje się on z prasy, iż jego idole noszący białego orła na piersiach robią to samo (słynne przypadki pobicia kelnerki w Krakowie, próba zgwałcenia kobiety przez reprezentantów Polski wracających z Francji i wiele podobnych) i potem... dalej reprezentują barwy klubowe i narodowe, biorą za to ciężkie pieniądze i chodzą w glorii bohaterów, których zdjęcia widnieją na pierwszych stronach czasopism. Socjotechnika władzy, zwana potocznie „inżynierią społeczną", to „wypracowywanie sposobów realizowania zamierzonych zmian społecznych", obejmujące m. in. „system kierowania ludźmi, wychowania oraz stosunki międzyludzkie" (encyklopedia PWN). Mówiąc prościej: jest to kształtowanie społeczeństwa przez władzę na obraz i podobieństwo tejże władzy, według norm przez nią uznawanych za słuszne. W ubiegłych latach ów system, oparty na zwiększonej podaży alkoholu, konsumpcyjnych hasłach (zresztą bez pokrycia), idących z góry fatalnych przykładach stosunków międzyludzkich i braku podstaw etyki, przy jednoczesnym zaniechaniu i lekceważeniu spraw ducha, doprowadził do krachu humanistycznego, którego jednym tylko z przejawów są piłkarskie pociągi grozy. 243 Lekceważyć tego i innych atrybutów futbolu nie można, bo, jak pisał już w roku 1902 dr Eugeniusz Piasecki w pracy o rozwoju fizycznym i psychicznym młodzieży: „Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju i działalności społeczeństwa nowożytnego". „STOLICA" 26 kwietnia 1981 Korupcja (...) Korupcja należy do najstraszliwszych gangren na świecie. Jednostkowa jest nieśmiertelna (zawsze była i będzie, żaden kraj ani ustrój nie jest od niej wolny) i nie tak znowu groźna, jeśli spotyka się z ogólnospołecznym potępieniem i z właściwymi represjami karnymi, utrzymującymi ją w pewnych granicach, pozwalających mówić o wyjątkowości zjawiska. Ale jeśli toczy jak rak całe rzesze pracowników aparatu administracyjnego, handlowego, usługowego etc. i staje się czymś tak powszechnym, że uważanym za zwykły atrybut codzienności, to wówczas państwo można nazwać zdemoralizowanym do szpiku. Przez całe lata nasze środki masowego przekazu na przykładzie m. in. korupcji dowodziły moralnego upadku różnych państw i państewek południowoamerykańskich czy azjatyckich, co było mimowolną autosatyrą, identyczną jak dowodzenie, że w jakiejś bananowej republice nie ma demokracji, bo szaleje tam ostra cenzura prewencyjna. Rzeczywiście — boki można było zrywać słuchając takich argumentów z arsenału wojny ideologicznej. Do czego prowadzi skorumpowanie społeczeństwa, wiemy z historii i chyba nikt nie odczuł tego na własnej skórze boleśniej niż Polska (...) — pierwszy rozbiór Polski został zadekretowany przez polski sejm, w którym przekupiono 244 prawie wszystkich posłów, z wyjątkiem Rejtana, Korsaka i kilku im podobnych. Przekupstwo niepolityczne jest oczywiście mniej groźne dla państwowości, lecz dla moralności społeczeństwa zabójcze. O tym, że Polska nie miodem, lecz korupcją płynie, to jest, że bez łapówki prawie niczego nie da się załatwić, wiedzieliśmy wszyscy. Dzisiaj mamy na to dowody, co tydzień prasa informuje o aresztowaniach różnych kacyków, bogacących się w ten sposób w minionych latach. Na tym banalnym tle sensacją stały się tytuły brzmiące: „Zlikwidować mafię!", a dotyczące sędziów piłkarskich. (...) Sprawa ma o tyle wielką wagę, że chodzi tu o przeżarcie łajdactwem dziedziny, która w powszechnym przekonaniu winna pozostać oazą świętości nawet wówczas, gdy wszystko inne dookoła gnije. Arbiter sportowy bowiem feruje wyroki wobec audytorium wielotysięcznego i ma przez to gigantyczny wpływ na młodzież, jeśli więc i on jest oszustem, to cały sens. owej teoretycznie ostatniej enklawy czystości tapla się w błocie. Tak więc prasa sportowa uchyliła wreszcie rąbka prawdy, warto wszakże wiedzieć, iż ta prawda została powiedziana dużo wcześniej, w godzinnym programie telewizyjnym o korupcji wśród sędziów, nagranym przez red. Pichlaka w listopadzie 1979 roku i... zamkniętym na klucz przez paladynów bossa Szczepańskiego, ponieważ audycja nie była skrojona na miarę propagandy sukcesu. Obecnie telewizja zdjęła program z półki i emitowała go 11 kwietnia (mocno okrojony), a w większości gazet nie było nawet zapowiedzi, ponieważ ostateczną decyzję podjęto na 24 godziny przed emisją! Jako że wcześniej napomykałem o korupcji sportowej w swej publicystyce, zostałem zaproszony do udziału we wspomnianym programie. Udział ten sprowadził się do następujących punktów: a) Przed wejściem do studia próbowano delikatnie skłonić mnie do zamknięcia ust lukratywną propozycją... 245 b) Na początku nagrania gwałtownie przerwałem perorującemu prezesowi wydziału sędziowskiego PZPN, p. Eksz-tajnowi, prosząc go, by zechciał nie wmawiać nam, że ze względu na nieistnienie korupcji wśród sędziów program jest nieporozumieniem, ponieważ szczerej rozmowy na ten temat domaga się opinia publiczna, a jej zdanie jest trochę ważniejsze od widzimisię pana prezesa. c) W trakcie programu stoczyłem ostrą walkę z p. Eksz-tajnem, którego obecnie nawet w gazetach nazywa się pieszczotliwie „ojcem chrzestnym". Na widok okładki zachodniej gazety ze zdjęciem jednego z czołowych polskich sędziów i kompromitującą sumą „lewych" pieniędzy, p. Eksztajn oskarżył mnie o... karygodne posługiwanie się reakcyjną prasą, czego jednak telewidzowie nie widzieli, bo ten fragment został z taśmy usunięty. Te fragmenty taśmy, które emitowano, pokazały, że na wszystkie zarzuty dotyczące skorumpowania polskich sędziów ich szef (sam również sędzia) odpowiadał słowem „bzdura" i zaklinał się, że to oszczerstwa, pomówienia itp. W końcu zaklął się, że 80 na 80 (100 procent) polskich sędziów I i II ligi to ludzie nieposzlakowani, za co on ręczy, bo ich zna, bo wielu z nich ma wyższe wykształcenie, bo wszyscy oni są „wyrobieni politycznie"! Dzisiaj, gdy niektórym z tych panów udowodniono brudne łapki, p. Eksztajn musiał przyznać w wywiadzie prasowym, że były w jego stadku parszywe owce. A więc wówczas, półtora roku temu przed kamerami TV, Łysiak nie kłamał, tylko wieloletni pasterz opowiadał publiczności bzdury, wynikające z czego? Z nieświadomości tego, o czym szeptała cała sportowa Polska? „STOLICA" 10 maja 1981 246 (...) Jednym z powodów naszej gospodarczej klęski w minionych latach było (obok fatalnego, scentralizowanego systemu organizacyjnego) skorumpowanie foteli — obsadzanie wysokich stanowisk kompletnymi dyletantami, ludźmi przynoszonymi na dyrektorskie stanowiska „w teczkach". Ci ludzie, obsadzani „z klucza", byli często laikami wszechstronnymi (to jest w każdej dziedzinie), a piastowali stanowiska decydenckie w najróżniejszych branżach. Jeśli nie sprawdzali się w jednej, przechodzili na analogiczny rangą stołek w drugiej, bywało, że po kilkanaście razy! Posiadali bowiem w kieszeni patent na stałe dyrektorstwo, a gdzie, to już miało znaczenie drugorzędne. Sam znam dobrze przypadek takiego typa, który w ramach „rotacji" był kolejno dyrektorem rzeźni, wojewódzkim konserwatorem zabytków, szefem fabryki metalurgicznej, naczelnikiem urzędu miejskiego, dyrektorem Estrady i prezesem klubu sportowego. Takich było wielu, zbyt wielu, ale najgorsi w tym układzie byli nie oni, lecz dyletanci wyżsi od nich, ci, którzy ich obsadzali. Historia dowodzi, że zastępujący fachowców dyletanci z kapitańskimi nominacjami zawsze doprowadzali do katastrof, klęsk, przegranych bitew, upadków i dekadencji. Dam dwa z tysięcy przykładów, które można podać. W dobie Rewolucji Francuskiej faraon jakobińskiego terroru, Ro-bespierre, urządził bezwzględną czystkę w marynarce. „Reakcyjne" załogi zostały rozpędzone na cztery wiatry i zastąpione... oderwanymi od pługa wieśniakami, aresztowano i dymisjonowano gros kadry oficerskiej, w tym głównodowodzących. Flota podlegała odtąd cywilnemu komisarzowi politycznemu, który był kompletnym laikiem. Nic dziwnego, że zaraz potem flota francuska poczęła brać straszliwe baty od Anglików — dyletanci okazali się bezradni. Drugim klasycznym przykładem jest tak genialnie sport-retowana przez wybitnego malarza francuskiego Geri-caulta tragedia pasażerów okrętu „Meduza" w rokul816. Trójmasztowiec ten zatonął u wybrzeży Mauretanii na sku- 247 tek „triumfu niekompetencji", jak stwierdził Angelo Selmi w książce „Tragiczne wody". Komentując tę książkę Michał Radgowski dodał słusznie: „Były to czasy Restauracji, wyrzucano na gwałt bonapartystów, także z floty (...) Beznadziejni ignoranci objęli ster, podejrzani osobnicy stali się doradcami niekompetentnych dowódców, ministrowie udzielali fałszywych instrukcji, a dyletanci trzymali się ich a la lettre. W tych warunkach trudno było o utrzymanie dyscypliny, katastrofa spowodowała panikę. Uprzywilejowani schodzili do lepszych szalup, gubernator kazał się nawet spuścić na fotelu za pomocą kołowrotu. Dowódca odpowiedzialny za klęskę liczył na potężnych protektorów (...) Katastrofa «Meduzy» przypomina trochę utonięcie niewydolnego organizmu społecznego, państwa". Nasza gospodarka utonęła dzięki takim właśnie kapitanom i gubernatorom, toteż będzie nas wszystkich drogo kosztowało podniesienie jej z dna; będzie to operacja o wiele trudniejsza niż wydobycie z dna oceanu wraka „Meduzy", co Francuzi właśnie zamierzają uczynić. Dyletanci bowiem pozostawili nam w spadku liczne „kukułcze jaja", z którymi nie wiadomo, co zrobić. Rażącymi przykładami są Huta Katowice (daleki od nowoczesności gigant, którego budowa pochłonęła takie finanse i „moce przerobowe", że zdruzgotała kończyny kilku innym branżom gospodarki narodowej), licencja na traktor Massey-Ferguson i polski przemysł samochodowy, na czele z beznadziejnie złym „Berlietem", który krytykowałem już dwa lata temu na łamach „Stolicy", wyprzedzając dzisiejszych odważnych (...). Te przykłady można mnożyć w nieskończoność. Ważniejsze jest pytanie: dla jakich racji zaprowadzono w gospodarce narodowej terror dyletantów, którzy czerpali osobiste korzyści z zadawania morderczych ciosów kierowanym przez siebie branżom? „STOLICA" 4 stycznia 1981 248 Znamy już wyniki ośmiomiesięcznej pracy Najwyższej Izby Kontroli w sprawie legalności tzw. „prywatnych inwestycji budowlanych w latach siedemdziesiątych" (...) W gazetowych relacjach ze specjalnej konferencji prasowej przekazano nam te wyniki w sposób, nazwijmy go: cyfro-wo-anonimowy (...) Sięgnijmy do jednego z reportaży pt. „Nikt ponad prawem". Relacjonując konferencję autor pisze m. in. o przerażających praktykach wyrzucania ludzi z ich domów, na które mieli chrapkę prominenci, po czym dodaje: „Gwoli sprawiedliwości należy stwierdzić, że owymi prominentami byli nie tylko członkowie najwyższych władz partyjnych i państwowych, ale także pewne osobistości ze świata nauki, kultury, a także innych tzw. zawodów wolnych". Czytając ten fragment reportażu o mało nie porwałem gazety ze złości. Nie zrobiłem tego tylko ze strachu przed żoną, która z pewnością wrzasnęłaby: jak nie umiesz załatwić papieru toaletowego, to przynajmniej nie niszcz prasy! Otóż to, że malwersantami byli Szczepańscy, Paty-kowie i ich zwierzchnicy, to my wiemy od dawna, słyszymy to i czytamy co dzień, aż uszy i oczy bolą. W pewnym momencie staje się to nudne, ma się dość tego codziennego chłostania kilkunastu wybranych nazwisk. Graniczy to już z permanentnym kopaniem leżącego. Tu nie trzeba kopać, już wystarczy — teraz trzeba podnieść z ziemi, postawić (przed sądem), skazać i wykonać wyrok. Natomiast inne nazwiska chciałoby się usłyszeć lub przeczytać chociaż raz, poznać je wreszcie. (...) Autor tekstu „Nikt ponad prawem" figuruje w swoim reportażu jako człowiek odważny nad podziw. Pisze, że to właśnie on, osobiście, zadał na owej konferencji prasowej pytanie o grzechy główne piekielnego „czerwonego księcia"! Zupełnie jak kamikadze, który odważa się zaatakować na rowerze snop siana w rok po wojnie. Panie Redaktorze, do diabła, dlaczego Pan nie spytał o to, co jest dla wszy- 249 stkich tak bardzo interesujące, a nie znane — o nazwiska brudnych prominentów ze świata kultury i sztuki? Ta sprawa wydaje mi się szczególnie istotna, albowiem jak świat światem polityka była zawsze zawodem pasującym do moralności niczym pięść do nosa, co najcelniej sformułował Machiavelli, natomiast sztuka i nauka stanowiły odtrutkę, azyl ideowców altruistycznych i wszelakich natur szlachetnych (nie tylko w teorii, w praktyce też, jak wykazuje historia), swoistą opozycję — grupowały przedstawicieli sfer wyższego ducha. Nasi tzw. „decydenci" doskonale o tym wiedzieli, dlatego zawsze w kluczowych dla władzy momentach, gdy trzeba było przekonać o czymś społeczeństwo na sto procent, podeprzeć mocno jakąś inicjatywę, zaagitowac bez reszty do jakiejś sprawy — przywoływano przed kamery telewizyjne luminarzy naszych akademii, gwiazdy literatury, teatru, filmu etc, by „wypowiedzieli się". Lud patrzył na sławnych profesorów i artystów, owych genialnych X-ów, Y-ów i Z-ów, i myślał: przecież oni, ci od wielkiej myśli i wielkiej sztuki, tacy niepokalani i mądrzy, nie mogliby kłamać. Świętość sztuki udzielała im świętości. A to często byli sztukmistrze. Dzisiaj wiemy, że wielu z owych mocarnych uczonych i artystów dało się skorumpować tak bardzo, iż nie tylko przyjmowali lewe „kopertówki" (nie zaksięgowane „nagrody" z kilkoma zerami za występ w TV), o czym niedawno poinformowała prasa (też nie podając nazwisk!), ale razem z innymi łobuzami i przy pomocy tych innych usuwali ludzi z domów, które im się spodobały, najzwyczajniej grabiąc cudze mienie. I o tym pisze się bez wymieniania nazwisk, chociaż rzecz jest przez NIK. udowodniona! Gwoli jakiej sprawiedliwości? Czy rzeczywiście nikt ponad prawem ? Nazwiska zwykłych ludzi, tylko oskarżonych o coś, prasa sylabizuje z lubością jeszcze przed procesem, przed zakończeniem śledztwa, co ewidentnie jest bezprawiem, tu natomiast roztacza się miłosierną zasłonę nad winnymi. Pewnie żeby nie ucierpiały nasze nauka i sztuka, żeby nie 250 utraciły światowego prymatu, co go tak mocno dzierżą od dawna. Jest taki zwyczaj, że publiczność, chcąc poznać twórcę dzieła, które się jej podoba lub nie, skanduje: autor! autor! autor! Czas, byśmy tak zażądali nazwisk owych „pewnych osobistości ze świata nauki, kultury, a także innych tzw. zawodów wolnych". Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, które z gwiazd Parnasu oraz Panteonu nauki zafundowały sobie po kilka moralności. „STOLICA" 2 sierpnia 1981 Spontaniczność wymuszona Przymusowa spontaniczność. Te dwa słowa razem są oczywiście idiotyzmem, tylko że ten idiotyzm funkcjonował w naszej rzeczywistości przez długie lata. W latach siedemdziesiątych im gorzej się działo w kraju, tym większe urządzano (zwłaszcza na Śląsku) spędy masowe — tak zwane wiece. Największe w Polsce stadion i hala widowiskowo-sportowa nadawały się do tego wybornie. Ludzie żyli coraz biedniej, a w te brawurowo wyreżyserowane spektakle, mające na celu demonstrację poparcia dla ewidentnej katastrofy, pakowano lekką rączką miliony. Przedtem odbywały się „próby generalne", po których głupie, rytmiczne skandowanie osiągało wymagany poziom „spontaniczności". Na te sabaty już zbankrutowanych, ale jeszcze nie zdemaskowanych i nie odsuniętych od władzy, kacyków spędzano ludzi hurtem, w gali, w odznaczeniach i pióropuszach. Po powrocie do domów ci ludzie się wstydzili, wiedząc dobrze, co w innych domach myślano o każdej takiej żałosnej imprezie. Inną gangreną były masowe „spontaniczne" działania społeczne. Społecznictwo jest jedną z najpiękniejszych rzeczy na tym świecie, na którym —jak spostrzegł Oscar Wilde — 251 „wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy spoglądają w gwiazdy". Ale społecznictwo autentycznie spontaniczne, bezinteresowne, płynące z serca i z rozumu. Tymczasem w minionej Polsce wytworzyła się kasta cwanych „zawodowych społeczników", którzy nie tylko że okradali państwo, permanentnie „pracując społecznie" w godzinach pracy lub wchodząc gromko w jakieś działanie społeczne dla wykrojenia sobie większego kawałka ogólnospołecznego tortu, lecz także pchali tłumy do działań pseudospołecznych w ramach najróżniejszych, mniej lub bardziej poronionych, akcji, w czasie gdy ludzie winni odpoczywać, uczyć się lub pracować na swoich stanowiskach. Znam wiele przykładów zniszczenia cennych form i reliktów zabytkowych lub też urody krajobrazu w ramach „spontanicznych" akcji „porządkowania" i „niwelowania terenu". Te odgórnie organizowane spędy miały tym mniej sensu, im więcej nadawano in spek-takularności. Aberracji sięgało pędzenie młodzieży z klas maturalnych do „społecznego" kopania ziemniaków lub sadzenia drzew w chwili, gdy tę młodzież należało pędzić tylko do jednego — do nauki. Były to wszystko imprezy „spontaniczne" tak bardzo, że miały z góry założony (wymuszony) „plan przerobu", karalność za niestawienie się eta, eta* Kolejne bezsensowne masówki (ciągle jeszcze nie skasowane) to gromady pędzone do muzeów. Chodzi o muzea największe, najsławniejsze, posiadające najcenniejsze zbiory. Z małymi muzeami problem jest inny — na ogół świecą one pustkami. Te duże i głośne zostały przeciążone poza granice zdrowego rozsądku właśnie dzięki spędzaniu do nich masowo tzw. „grup wycieczkowych". Nikogo nie obchodziło, że rolnicy z powiatu X, pięcioklasiści ze szkoły nr Z czy junacy z obozu w Y nie interesują się na tyle polskim * Pierwszy krytyczny felieton o szkodliwości wymuszonych „prac społecznych" opublikował Łysiak w „Stolicy" z 26 VI 1977. 252 malarstwem barokowym i nie mają na tyle rozwiniętego nawyku „używania" pałaców (choćby przez pół godziny), żeby trzeba i można było ich przeganiać przez np. wszystkie sale Pałacu Wilanowskiego. Ważny był „przerób" w ukul-turalnianiu mas, przy którym logika wzięła sobie urlop i pojechała na długie wakacje. Logika czy, jak kto woli, wspomniany zdrowy rozsądek, który mówi, że ukultural-niając trzeba zaczynać od form propedeutycznych, od rozbudzania zainteresowań, od humanizowania i uczenia szacunku dla dorobku kulturalnego, a nie od końca. Jedyną sensowną drogą jest takie rozmiłowanie ludzi w sztuce, by sami odczuwali głód chodzenia do muzeów. Jeśliby się z tego zrobiła masówka, która zawsze jest szkodliwa dla zabytkowych wnętrz, to przynajmniej miałoby się świadomość, że jest prawdziwie spontaniczna, oraz pewność, że nie grozi kataklizmem. Bo efekty tej „muzeologii" przymusowej są straszne. Skarżył mi się swego czasu kustosz Pałacu Wilanowskiego, że gromady gwiżdżących na sztukę wycieczkowiczów (notabene zabierające gros czasu otwarcia muzeów, co uniemożliwia zwiedzanie indywidualnym turystom-miłośnikom sztuki) przechodzą przez sale muzeum niczym hordy tatarskie, a przez swą liczebność nie są do upilnowania. Zabrzmi to wprost abstrakcyjnie, ale ludzie ci załatwiają się w szacownych salach na ściany i pod ścianami (sicf), przy czym nie są to wypadki rzadkie, wyjątkowe, lecz nieomal codzienność. Rżnięcie ostrymi narzędziami boazerii i tapicerki, większe i mniejsze kradzieże (np. ułamywanie fragmentów rzeźbionego mebla „na pamiątkę") to przy tym drobiazg. Wawel też ma swoje podobne kłopoty. Mocz się zmywa z posadzek, gorzej ze ścian, ale co zrobić z dwiema kolbami karabinów skrzyżowanych nad grobem marszałka Piłsud-skiego? Obie są tak gęsto ponacinane tekstami w rodzaju: „Kocham Juzię!", „Zenek jest głópi!", „Dópa" i „Byłem 253 tutaj, Lutek P.", że nie dałoby się już nic wcisnąć, nawet igłą.* Ponieważ nie można (z przyczyn humanitarnych) prowadzić ludzi po galeriach dzieł sztuki ze związanymi rękami i pozaszywanymi spodniami, należy może skończyć z gnaniem kogo tylko się da, jak stada owiec, trzeba czy nie trzeba, chcą czy nie chcą, do największych polskich świątyń kultury. Jeśli chcą, to sami pójdą, właśnie spontanicznie. Jeszcze jednym rodzajem „spontanicznych" masówek były spędy do teatrów, przy czym zdarzało się, że spędzonych „teatromanów" zamykano w sali na klucz, żeby nie uciekli (sicf). Wspominał to podczas swej ostatniej wizyty w kraju znany reżyser, Roman Polański: „Te metody... Kiedy graliśmy marne sztuki, a zabrakło wycieczek szkolnych, przywozili żołnierzy i zamykali salę na klucz. Stałem za tymi zamkniętymi drzwiami, to pamiętam jak dziś, a oni pukali: «pani wypuści — krzyczeli do mnie przez drzwi — pić chcemy, chcemy się tylko napić!»" Napijmy się pod to, by już nigdy nie wróciły czasy spontaniczności sterowanej, od której włosy spontanicznie, bez żadnego przymusu, stają dęba. PS. Kolegów z „Życia Warszawy" oraz innych gazet, którzy we wrześniu — informując o zniesieniu kary śmierci we Francji — podali, iż gilotyna została wynaleziona w dobie Rewolucji Francuskiej przez doktora Josepha Guillotina, chciałbym uprzejmie poinformować, że przyrząd ten znany był już w XVI wieku w wielu krajach Europy. We Francji zwano go najpierw „mannaja", potem „louisette", a dr Guillotin do końca życia protestował przeciwko nazwie gilotyna. Nie był on wynalazcą, lecz tym, który w roku 1789 zaproponował jej użycie w celu skrócenia cierpień skazańców. „STOLICA" 25 października 1981 * Osobny felieton na ten temat opublikował autor w „Stolicy" z 19—26III 1978 pt. „Byłem tu! Waldek Ł." 254 Trzecia strona medalu Wszyscy wiemy, kim był bohaterski szef obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku, Stefan Starzyński. Znakomity publicysta, mądry polityk, utalentowany ekonomista. Nawet gdyby nie miał w swoim życiorysie chwalebnej karty wrześniowej i zakończonego śmiercią męczeństwa w Dachau, miejsce w polskiej historii i pamięci narodowej wykułyby mu liczne, ogromne, zasługi sprzed wybuchu II wojny światowej. Zasłużył się bowiem na wielu polach, jako działacz niepodległościowy, żołnierz (w I Brygadzie Legionów Polskich, a następnie w POW), wiceminister skarbu, wiceprezes Banku Gospodarstwa Krajowego, wreszcie komisaryczny prezydent Warszawy. Za to wszystko otrzymał Złoty Krzyż Zasługi. Tylko. Ten wstęp był mi potrzebny dla zwrócenia uwagi na problem, który wydaje mi się nader istotny (...) Odkąd istnieją ordery i medale, są one godłami chwały, gdyż taki jest sens ich istnienia. Hasło „Ordery i odznaczenia" w „Wielkiej encyklopedii powszechnej" PWN zaczyna się od banalnego przez swą ewidentną słuszność stwierdzenia: „Wyróżnienia honorowe, najczęściej w postaci gwiazdy, krzyża lub medalu, nadawane przez państwo za wybitne osiągnięcia w służbie państwowej, cywilnej i wojskowej, w różnych dziedzinach pracy zawodowej i społecznej". Najważniejszym wyrazem jest w tym sformułowaniu słowo: wybitne. Tylko niezwykłe męstwo wojskowe i niezwykłe zasługi cywilne winny uprawniać do otrzymania medalu lub orderu. Tyle teoria. A praktyka? Wielu ludzi otrzymywało u nas ordery dlatego, że na to zasłużyli, ale wielu z innych przyczyn. Te inne przyczyny sprawiły, że już nie tylko społeczeństwo czy tzw. „ulica", lecz nawet sami dekorowani nazywali medale „licznikami", a ordery „chlebowcami" (vel „chlebówkami"), gdyż są to guziki zabezpieczające wpływy finansowe i o nic innego nie chodzi. W sposób niesłychany zdewaluowaliśmy wszelkie 255 odznaczenia, rozdając je w wielu przypadkach nie za rzeczywiste zasługi (nie mówiąc już o zasługach wybitnych), lecz przez „układy". (...) Wiem oczywiście, że nie było takiego orderu w dziejach, który nie zostałby zdeprecjonowany zawieszeniem na piersiach niegodnych odznaczenia — nawet mój ukochany Napoleon miał co nieco na sumieniu względem ustanowionej przez siebie Legii Honorowej. Ale zawsze były to wyjątki. My z wyjątków zrobiliśmy regułę i odwrotnie. (...) By przywrócić odznaczeniom utraconą cześć, potrzeba będzie dużo czasu i przede wszystkim konsekwentnego, surowego przestrzegania kryteriów, na podstawie których przyznaje się medale i ordery. Podobnym grzechem obciążone są wszystkie nasze powojenne encyklopedie, od „Wielkiej" PWN do wszelakich leksykonów — grzechem oportunizmu (...) Normą obowiązującą dla każdej encyklopedii, która chce być wartościowa i zachować morale, jest walor bycia w miarę bezstronnym i możliwie pełnym kompendium wiedzy o świecie i życiu, przy czym kolejne encyklopedie zmagają się zawsze z problemem selekcji. Przybywają nowe, ważne hasła, a gdyby się chciało zachować w tej samej objętości wszystkie stare, encyklopedie spuchłyby do kilkuset tomów każda — stąd selekcja haseł, wybieranie najważniejszych. Natomiast nasze encyklopedie ostatniego ćwierćwiecza nagminnie szafują miejscem na swych stronach dla ludzi będących akurat na świeczniku i w jego sąsiedztwie, dopisując im blaskomiotne laurki i strojąc w pawie pióra. Nie chodzi tu przede wszystkim o przywódców państwowych, których w końcu trzeba odnotować, ale spójrzcie, jak zaśmiecone są nasze encyklopedie biografiami rozlicznych małych kacyków, skompromitowanych w latach 56,70 i później (...) Hojnie, zbyt hojnie rozdawaliśmy encyklopedyczne wizytówki chwały. Etykietki naukowe — ten sam problem. Przed wojną naukowy stopień doktorski oznaczał coś naprawdę godnego szacunku, był finałem rzetelnego naukowego wysiłku i wszy- 256 scy o tym wiedzieli, bo wiadomo było, że sito nauki wyławia same diamenty. Co mamy dzisiaj? Wszyscy śmieją się z doktoratów, habilitacji, docentur eta, a co bardziej idiotyczne tytuły rozpraw trafiają na humorystyczne kolumny gazet. Rosnąca w szybkim tempie przewaga bezwartościowych prac i tytułów nad wartościowymi kompromituje całą naukę polską. Czymś w rodzaju taśmy produkcyjnej stało się żenująco pospieszne i masowe fabrykowanie doktorów (dla wzmocnienia tempa powołano „fabryki doktorów" pod postacią tzw. studiów doktoranckich). (...) Szczytem zaś wszystkiego były naukowe kariery kilku dygnitarzy-„uczonych" (od magistra do profesora w kilka miesięcy!) oraz doktoraty dla kilku znanych całej Polsce pań (połowic dostojników), które miałyby kłopot z odszukaniem swoich matur. Dla powstrzymania deprecjacji tytułów naukowych w Polsce i dla odbudowania prestiżu nauki polskiej należy jak najszybciej skończyć ze zbyt częstym premiowaniem kompila-cyjnych bzdur doktoratami, a lokajskiej lojalności profesurami! Wszystko to jest po prostu niemoralne, podobnie jak niemoralne jest, gdy za katastrofę obejmującą wszystkie dziedziny funkcjonowania państwa odpowiadają przed sądem wyłącznie ludzie ze szczebla dyrektorskiego, tak jakby to był w systemie władzy i administracji naszego kraju szczebel najwyższy. (...) „STOLICA" 7—14 grudnia 1980 Pomyślunek Pomyślunek to jest coś takiego, jak ktoś usiądzie i pomyśli, żeby wymyślić. Myśli, myśli i myśli, potem wstanie, pomyśli jeszcze głębiej, golnie sobie kielicha, żeby myślenie bystrzej biegło, zaczem znowu siędzie i zamyśli się srogo a dostojnie. Tak oto mozolnie doszedł do wymyślenia pomysłu. Mówi się wtedy, że miał dobry pomyślunek. Chwat! — Łysiak na łamach 257 Pomyślunek w przewozach towarów — to jest dopiero wysil! Tyle dróg, tyle torów kolejowych, aż się w głowie kręci. A wymyślić trzeba. Od tego są ci, którzy mają dobry pomyślunek. To dzięki nim wozi się węgiel ze Śląska do centrali w Bydgoszczy, a stąd prosto jak strzelił do pieców we Wrocławiu. Jeszcze lepszy pomyślunek miał ten, co zaordynował, żeby węgiel przywieziony do Jasła przewozić następnie do Będzina, w Będzinie opróżniać samochody z owego węgla i załadowywać ponownie tą samą ilością węgla przeznaczonego dla... Jasła. I tak jeżdżą jasłowscy kierowcy z węglem w obie strony (śpiąc po dwie doby w hotelu będzińskim w oczekiwaniu na załadunek), bo w Jaśle uznają tylko węgiel z Będzina, w Będzinie zaś nie chcą patrzeć na żaden inny węgiel, jak tylko ten z Jasła. Z kolei spragnionym pracownikom wytwórni wody mineralnej „Wysowianka" przywozi się z daleka inną wodę mineralną, chociaż oni na to klną, bo najbardziej lubią „Wysowiankę", ale całą „Wysowiankę" trzeba wywieźć daleko od wytwórni. Produkowaną w Sopocie pastę do butów wozi się do Przemyśla i Rzeszowa, natomiast sąsiadujący z Sopotem Gdańsk zaopatrywany jest w identyczną pastę przez Żywiec i Kraków. W Radomiu instaluje się trochę kuchenek gazowych miejscowej produkcji i większość z fabryki we Wrocławiu, podczas gdy większość kuchenek radomskich wędruje do Wrocławia itd., itp. Mają chłopaki głowę! (...). „STOLICA" 3 lutego 1980 W „Pegazie" emitowanym 23 marca fragment awangardowej inscenizacji awangardowej sztuki: na ekranie od brzegu do brzegu pupa (po prostu), zresztą niebrzydka, damska i całkiem naga, a potem kamera cofa się i łapie coraz więcej przestrzeni, czyli całą scenę. Na tej scenie rozgrywa się scena następująca: anonimowa pani aktorka stoi tyłem do widowni goła jak — nie obrażając półksiężyca — święty tu- 258 recki, a obok niej spadają z góry (z „nieba") duże, brudne i dziurawe szmaty. Tak bez zmian: szmaty lecą sobie z góry od czasu do czasu, a ona stoi nieruchomo, jakby chciała powiedzieć widowni, co o niej myśli. Trwa to dość długo, a komentarz do tego — bo właśnie on jest tu najważniejszy, inaczej w ogóle bym o całej sprawie nie wspomniał — brzmi pochwalnie i kończy się zapewnieniem, że to, co właśnie oglądamy, „pobudza do myślenia" (sicf). Słusznie, albowiem do mówienia to nie pobudza, bo gdyby ktoś pozostający jeszcze przy zdrowych zmysłach chciał o tym rzetelnie mówić, to musiałby brzydko się wyrażać, a to nie uchodzi w towarzystwie, więc lepiej sobie tylko pomyśleć. Pomyśleć zresztą można wiele rzeczy, na przykład: co myśli sobie ta pani, kiedy tak milczy? Może kiedyś jakiś źle wychowany widz powiedział jej (jest to teraz bardzo modne powiedzenie): „Milcz, jak do mnie mówisz!" i obecnie ona mści się na widowni realizując posłusznie ten rozkaz — milczy, ale mówi wypinając się? Nieważne, bo nie o to chodzi. Chodzi o to, że wielu ludzi, którzy przeczytali i zapamiętali sławną maksymę „myślę, więc jestem" (notabene lepsza wydaje mi się ta, którą sam ułożyłem: „milczę, więc jestem"), stara się dużo myśleć. I myślą, myślą na potęgę (...) „STOLICA" 23 kwietnia 1978 (...) Przez całe lata tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy obywateli godziły się na rzecz wprost niewyobrażalną (nasze wnuki nie uwierzą w to, wezmą to za bajkę), będącą fenomenalnym tematem do co najmniej pięciu doktoratów (wszystkie o psychologii tłumu i rzeczach podobnych). Zgłaszając się po długim oczekiwaniu po klucze do nowego mieszkania należało przed otrzymaniem kluczy i wejściem do wymarzonego gniazda podpisać następujący protokół: 259 „Oświadczam, że opisany w niniejszym protokole lokal obejmuję w stanie nadającym się do użytku". Obowiązywała zasada: kto nie podpisze — nie dostaje kluczy. Ze strachu podpisywał każdy. To iście gangsterskie „prawo" było wymuszane całkowicie bezprawnie przez wiele spółdzielni mieszkaniowych. Najpierw podpisz, że wszystko jest w porządku, a dopiero potem sprawdź, czy jest, obejrzyj swój lokal i płacz, łataj, uszczelniaj, naprawiaj, poprawiaj etc. Aż nagle zdarzył się cud—pewien członek Spółdzielni Mieszkaniowej Ursynów odmówił podpisania przed obejrzeniem! Wobec tego nie dostał kluczy do mieszkania, w którym zdążono go już zameldować. Wobec tego obywatel oddał sprawę do Sądu Rejonowego m. st. Warszawy. Człowiek ten powinien w nagrodę dostać — nie tyle za odwagę, ile za zdrowy pomyślunek, czyli rozsądek, dzięki któremu trafiła wreszcie kosa na kamień — pałac z oficynami zamiast M-3. „STOLICA" 4 marca 1979 (...) Dostaję z całej Polski mnóstwo listów w sprawie zmian starych nazw ulic. Ludzie zżymają się na nowe nazwy dlatego, że istnieje coś, co nazywamy siłą tradycji i przyzwyczajenia. Tę tradycję winno się szanować. Postępowanie z miastem tak jak z encyklopedią (wymiana starych haseł na nowe w miarę rozwoju cywilizacji i kultury), jest o tyle nieuzasadnione, że po mieście ludzie chodzą codziennie i nazwy ulic są zakodowane w ich świadomości niczym symbole. Bo też, prawdę mówiąc, są to swoiste symbole, z którymi kojarzy się od razu cały zasób informacji, jak również zasób wspomnień, których nie można lekceważyć! Zamiana tradycyjnych, często ponad stuletnich, nazw ulic winna, jeśli już ktoś ma taki pomyślunek, że jest to konieczne, odbywać się rzadko i delikatnie; nie mogą tu oddziaływać decydująco jakże często bardzo szybko prze- 260 mijające względy koniunkturalne. Każde miasto rozbudowuje się, powstają w nim nowe ulice i place, i tym raczej należy dawać nazwy współczesne. Tymczasem ulice w nowych osiedlach nazywane są śmiesznie, „fikuśnie", czasami wręcz głupio, zaś w starych śródmieściach zrywa się tablice z zakorzenionymi nazwami i daje się na to miejsce arcy-mądre i arcyważne nazwy typu transparentowego (...) „STOLICA" 30 września 1979 Słowo egalitaryzm oznacza równość ludzi. Jako że potomkowie Adama i Ewy szybko podzielili się na panów i poddanych, na wyzyskujących i wyzyskiwanych, wszystkie postępowe ruchy społeczno-polityczne w historii stawiały egalitaryzm na czele swych haseł i idei. W najgorszych czasach wierzono, iż kiedyś egalitaryzm zatriumfuje, a wiara ta opierała się na przekonaniu, że ludzie są równi z natury i że ich potrzeby są jednakowe, a więc winny być jednakowo realizowane w imię sprawiedliwości. W Polsce wieszczył to z ambony swym proroczym głosem natchniony kaznodzieja, Piotr Skarga: „I będzie, jak mówił Prorok: sługa równo z panem, niewolnica równo z panią swoją, i kapłan z ludem, i bogaty z ubogim, i ten, co kupił imienie, równy z tym, co przedał..." Francuzi wprowadzili egalitaryzm do sztandarowego hasła Rewolucji Francuskiej („Wolność, równość, braterstwo"), to samo uczyniły wszystkie ruchy socjalistyczne i komunistyczne. Każdy bunt społeczny w dziejach wyrastał ze sprzeciwu wobec rozpanoszonej odwrotności egalita-ryzmu — elitaryzmowi (...) Przez minione dziesięć lat „z hakiem" bez przerwy słyszeliśmy i czytaliśmy, jacy to jesteśmy wszyscy równi wobec prawa i w ogóle wobec wszystkiego, lecz z każdym rokiem rzeczywistość coraz bardziej obnażała fałsz tej „propagandy równości". (...) 261 Obserwujemy nawrót tendencji egalitarnych w nowym opakowaniu, głoszonych tym razem przez wszystkich, od góry do dołu. Ktoś mądry powiedział, że słuszniejszą od sztucznego zrównywania warunków jest całkowita równość szans stwarzania sobie takich warunków, bo wówczas patentowany leń będzie w zasłużenie gorszej sytuacji, jeśli szansy swojej nie zechce wykorzystać. Lecz do tej równości szans bardzo nam jeszcze daleko. Może dlatego, żeby to ukryć, podejmuje się obecnie (na fali odnowionej mody na głoszenie egalitaryzmu) różne akcje parawanowe, pseudoegalitarystyczne, mające odwracać uwagę od rzeczy zasadniczych (...) Za szczyt absurdu w tym pędzie do egalitaryzowania wszystkich uznały koła naukowe (czemu publiczny wyraz dali profesorowie Henryk Szarski z Uniwersytetu Jagiellońskiego i Antoni Zieliński z Politechniki Szczecińskiej) propozycję ministra nauki, szkolnictwa wyższego i techniki, by do składów senatów wyższych uczelni i do rad wydziałowych wprowadzić — cytuję prof. Szarskiego — „reprezentantów pracowników obsługi (portierów i sprzątaczki)" (sic! !!).A do rad ministerialnych to nie ? Sprzątaczka z dobrą miotłą w niejednej takiej radzie bardzo by się przydała. Tak czy owak — kiedy panie sprzątaczki (przy całym szacunku dla ich pracy) zasiądą w fotelach senatów uniwersyteckich, by kierować tokiem studiów, ustalać programy etc, osiągniemy wszechświatowy rekord egalitaryzmu i wpiszą nas do „Księgi rekordów" Guinnessa, a wtedy nasza ambicja narodowa zostanie zaspokojona. Ludzie, na Boga, nie dajmy się kompletnie zwariować! „STOLICA" 1 lutego 1981 262 Pasożyty! Przez wiele lat namnożyło się nam pasożytów, oj, namnożyło! Były to tzw. dziedziny „nieprodukcyjne" (kultura, sztuka, wychowanie, medycyna, szpitalnictwo, opieka nad ludźmi starymi i kalekami etc, etc.) i należący do nich ludzie „nieprodukcyjni". Chodzi o tych, co nie produkują. „Nieprodukcyjni", „nieprodukcyjne", „nieprodukcyjnych", „nieprodukcyjnymi" itd. — tak się to odmienia w dzień i w nocy (...) Uczeni są nieprodukcyjni? Oczywiście, zawsze byli. Einstein, Newton, Kopernik, Galileusz, Curie-Skłodowska i tysiące pomniejszych. Dzisiaj też ich nie brak, pasożytów, na całym globie. Takich przykładowo Cricka, Orgela, Watsona i Wilkinsona, którzy bezproduktywnie bawią się w jakieś cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA) i jeszcze biorą za to ciężki „szmalec" od pana Nobla, należałoby zamknąć w obozie reedukacyjnym i karmiąc kwasem chlebowym przysposobić do uczciwej pracy przy tokarce. A u nas to samo, siedzą te naukowce w gabinetach, pracowniach, archiwach, laboratoriach i jeszcze płać im, chociaż pożytku produkcyjnego żadnego, tylko wzory, hipotezy i takie różne. Podobnie artyści, też nieprodukcyjni. Czy taki pisarz, malarz lub aktor może powiedzieć, ile pustaków albo wałów napędowych wyprodukował w zeszłym roku? Nie może, bo nigdy w życiu nie wziął się do naprawdę produktywnej roboty, dającej gospodarce pożytek. Zresztą teoria, że ludzie kultury to trutnie, nie jest nowa, już Platon radził przepędzić niektórych artystów won. W sumie: jeśli już kultura, to fizyczna, ponieważ tacy np. piłkarze potrafią przywieźć trochę „szmalcu" za dobrą lokatę na mistrzostwach świata albo można ich sprzedać do zagranicznego klubu za dolce. Reszta kultury niech się cieszy, że żyje, bo i tak ma za dobrze, wziąwszy pod uwagę jej nieproduktywność. A jesz- 263 cze jakie to nachalne, że kiedy człowiek słyszy słowo „kultura", to by lał. Z oświatą to samo. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby w którejś szkole wyprodukowali kostkę masła chociażby, nie mówiąc już o traktorze czy wiertarce. Stare kłamstwo, że prawidłowa oświata jest jedną z najważniejszych rzeczy w państwie, bo warunkuje egzystencję duchową i fizyczną narodu, zostało już dostatecznie skompromitowane. Czyż nie było takich, co nie mając wykształcenia zajmowali wysokie stanowiska i świetnie dawali sobie radę, własnymi ręcami budując którąś z kolei Polskę? Nauczycielka, równie nisko opłacana jak pielęgniarka (która, będąc nieprodukcyjną, na dodatek cały swój czas poświęca równie nieprodukcyjnym cherlakom), musi być doprawdy pełna tupetu, żeby się domagać poprawy bytu! To nie byt ma jej kształtować świadomość, lecz ona ma kształtować świadomość uczniów w taki sposób, by wyrośli na przyzwoitych, produktywnych członków społeczeństwa. Najgorsza jest nieprodukcyjność emerytów, rencistów i wszelakich im podobnych, którzy wyłudzają od państwa jałmużny. Jeśli nawet są to pieniądze nie zapewniające minimum właściwej egzystencji (czy egzystencji biologicznej jako takiej), to przecież łącznie jest to fura pieniędzy wyrzucanych przez wielkoduszne państwo w błoto! Tego jednak wielu docenić nie chce, ludzie nie rozumieją, że liczy się produkcja namacalna, która — pomnożona przez trzy w komputerach GUS-u — trafi na łamy rocznika statystycznego. Koniec żartów, zaczynają się schody (Wieniawa). Proszę mi wybaczyć zjadliwy ton dzisiejszego felietonu, lecz jest coś przerażającego w nazywaniu nieprodukcyjny-m i dziedzin świadczących bardziej niż cokolwiek innego 0 jakości narodu i państwa, o jego obliczu kulturowym 1 etycznym. Wielu z tych „nieprodukcyjnych" produkuje humanistyczny wizerunek Polski, a więc to, co sankcjonuje 264 A przynależność narodu do cywilizowanego świata ideałów, o które homo sapiens walczył przez tysiące lat. Złowroga terminologia, mówienie: „nieprodukcyjni", ubliża inteligencji każdego, kto to mówi, i godności całego społeczeństwa. Gorzej, jeśli jeszcze wywołuje niechęć „produkcyjnych" do „nieprodukcyjnych". A może właśnie o to chodzi? „STOLICA" 22 lutego 1981 Cmentarz lasów Od dawna już Czytelnicy prosili mnie o zabranie głosu na ten temat (uzbierała się spora kupka listów), równie rozpaczliwy jak wszystko, co nas obecnie otacza. Realizuję „zamówienie" późno, ale chciałem najpierw dobrze zorientować się w sprawie i dopiero chwycić za pióro. Przedtem byłem zorientowany jedynie w skali lokalnej, clzięki temu, co mi opowiadał i pokazywał mój teść leśnik. Teraz znam już sytuację ogólnokrajową „względem lasów". Zapewne wielu ludziom trudno pojąć rozdzieranie szat nad tragedią polskiego drzewostanu w sytuacji, gdy tragedie ludzkie balansują na granicy Apokalipsy, gdy przykładowo para zimowych bucików dla dzieci kosztuje w jedynym miejscu, gdzie można je kupić, to jest na czarnym rynku, 6—8 tys. złotych — więcej niż średnia pensja miesięczna za ciężką pracę! Ci ludzie nie myślą, co będzie z polskimi lasami, mózgi gotują się im od myślenia, w czym za tydzień poślą swe pociechy do szkoły: w samych onucach (bo skarpetek też nie ma) czy też w ogóle nie poślą. Ale to nie zwalnia nas od obowiązku myślenia o rzeczach takich jak las, bo jeśli postępowanie wobec lasów się nie 265 zmieni, to z braku drzew przyszłość będzie jeszcze bardziej tragiczna niż dzień dzisiejszy z braku butów. Buty i chleb w ostateczności ktoś nam przyśle w paczce od bogatego filantropa dla nędzarza. Drzew i zdrowia, którego strażnikami są drzewa, nikt nam nie podaruje. Las jest szczególnie ważnym składnikiem naturalnego środowiska człowieka. Jeden zadrzewiony hektar wytwarza kilkakrotnie (do dziesięciokrotnie) więcej tlenu niż analogiczna powierzchnia upraw rolnych, zaś w porównaniu z powietrzem miejskim w metrze sześciennym powietrza leśnego znajduje się 50—75 razy mniej organizmów chorobotwórczych. Bez butów dziecko nie umrze, najwyżej nie pójdzie do szkoły, co jeszcze bardziej skompromituje sprawców obecnego upadku Polski, wszystkich tych pasibrzuchów nie ukaranych za zbrodnię sprowadzenia narodu na dno nędzy, ale bez zdrowego powietrza dziecko nie wyrośnie na zdrowego dorosłego. Spytajcie lekarzy — najgroźniejszą dzisiaj epidemią, wyniszczającą organizmy nasze i zwłaszcza naszych pociech, jest ta, którą wywołuje zatrute powietrze. Dziesiątki alergii i wszelakich schorzeń zapełniających szpitale i przychodnie, wyciągających z ludzkich kieszeni pieniądze na leki, których wciąż brak, stresujących nas i dobijających nerwowo, wszystkie te nie przespane noce to rezultat wdychania powietrza, w którym jest więcej niebezpiecznych związków chemicznych i pyłów niż tlenu. Zaś hektar lasu potrafi wchłonąć rocznie 50—70 ton pyłów i „uziemić" je dzięki procesom filtracyjnym oraz neutralizacyj-nym. I tego wybawcę mordujemy od lat bezlitośnie i bezsensownie. Z czterech największych zagrożeń dla polskich lasów najmniej szkód, chociaż straty są ogromne, liczone w tysiącach hektarów — przynoszą pożary. Trzecie miejsce zajmują wysoce toksyczne, wylatujące z naszych bezfiltro-wych kominów fabrycznych, pyły, których drzewa „uziemić" nie potrafią — w sposób mniej spektakularny pyły 266 te masakrują drzewostan na olbrzymich obszarach. Drugie miejsce: groźny szkodnik, brudnica mniszka (1,8 min hektarów zaatakowanych przez nią lasów, których nie umiemy bronić). Natomiast ewidentnie pierwsze miejsce w katastrofie polskich lasów zajmuje skandalicznie rabunkowa gospodarka nimi w dobie powojennej. Motorem tego rabunku jest fakt, że nasze sprzedawane cudzoziemcom drewno przynosi wielkie pieniądze i ustępuje pod względem wysokości wpływów dewizowych tylko węglowi. W ciągu 30 lat, do roku 1975, dostaliśmy za sprzedane drzewa 630 miliardów dolarów. Więc rżniemy szaleńczo, jak obłąkani, nie bacząc na nic — po nas choćby potop! Co będzie, gdy kiedyś ockniemy się na pustkowiu? Nastąpi zupełna odwrotność powiedzonka: „Nie było nas, był las". My będziemy, ale lasów już nie będzie. Trudno się dziwić, że w dobie wszechobecnego kłamstwa, obejmującego wszystko, od ideologii po podręczniki dla dzieci, kłamano także na temat polityki wyrębowej w lasach. Różni szefowie tego interesu, złotouści panowie z Ministerstwa Leśnictwa, z Naczelnego Zarządu Lasów Państwowych, z instytutów naukowych i uczelni, różni utytułowani „eksperci", raz po raz wmawiali społeczeństwu w publicznych wypowiedziach, że co prawda dużo się rżnie, ale jeszcze więcej się sadzi, więc przecież to czysty zysk: drzew przybywa! Cholera, to tak, jakby jakiś masowy ekstermi-nator ludzkości gadał: fakt, morduję miliony ludzi, ale przecież pozwalam, by na ich miejsce rodziły się miliony osesków. Było to udawanie głupiego i robienie głupiego ze słuchaczy, bo (pomijając manipulacje liczbowe) rżnie się dzień po dniu dorosłe drzewa, a musi minąć kilkadziesiąt lat, by sadzonka zastępująca ścięte drzewo osiągnęła jego dojrzałość. Gierki statystyczne stały się parawanem zalegalizowanego przestępstwa wobec ogólnospołecznej własności, którą stanowią lasy. Wśród tych kłamstw najpopularniejszym trikiem było 267 zwalanie winy za przetrzebienie polskich lasów na międzywojennych kapitalistów zagranicznych (co to za argument, przecież wiadomo, że tamten system był be, a nasz miał być cacy), najmodniejszym zaś słowem termin: racjonalnie. Rzekomo rąbiemy nasze lasy racjonalnie. Tym przykrywano fakt barbarzyńskiego przekraczania rzeczywiście racjonalnych planów wyrębowych, pustynne wprost trzebienie lasów (tzw. „lasy przerąbane") tam, gdzie są lepsze drogi umożliwiające transport (korzystały na tym lasy, w okolicy których drogi są gorsze, ale jaka to racjonalność?), ograniczenie powierzchni lasów chronionych, czyli parków narodowych, wbrew nawoływaniom specjalistów, do zaledwie 0,33 procent powierzchni kraju, wreszcie brak regionalnego zróżnicowania w postępowaniu z lasami, czego przykładem lasy górskie, wymagające szczególnej troski. Tu też nie brakowało trików. Kilka lat temu naczelny dyrektor Lasów Państwowych zapewniał publicznie, że w porównaniu z o-gromnymi wyrębami w Alpach, my szanujemy nasze lasy górskie z obawy o erozję („U nas taka ścinka byłaby nie do pomyślenia"). W rzeczywistości zaś w Alpach jest prawie dziesięciokrotnie większy średni przyrost powierzchni zadrzewionej niż w naszych trzebionych górach. Nie szanowaliśmy niczego i nie oglądaliśmy się na nic: ani na ochronę krajobrazu, ani na retencję deficytowej wody gospodarczej (wyręby ją hamują), ani nawet na uzdrowiska, w których bandyckie wyręby spowodowały spadek wydajności, mineralizacji i biodynamiki wód leczniczych. Czy coś się zmieniło? Nic. Dalej te same kłamstewka, odwracające uwagę od istoty problemu (ostatnio przeczytałem, że w lasach „straty spowodowane przez dziką turystykę są większe niż wynikające z nieracjonalnej gospodarki"!), dalej wyprzedzanie o całe lata tzw. „poboru masy drzewnej" ustalonego w tzw. operatach, dalej grube przekraczanie tzw. „etatu cięć" (maksymalnej dopuszczalnej ilości drewna, jaką można wyciąć, i tak graniczącej z kataklizmem). Jak to podnieśli w Sejmie posłowie z Komisji Le- 268 śnictwa i Przemysłu Drzewnego: tegoroczny plan wyrębów to pełna kontynuacja rabunkowej gospodarki polskim drzewostanem. Pogrzeb naszych lasów trwa. Cmentarz powiększa się szybko i przybiera imponujące rozmiary. „STOLICA" 13 grudnia 1981 Polemiki W roku ^976 Waldemar Łysiak opublikował w „Kulturze" artykuł będący analizą publicystyki polemicznej, swoistą anatomią metod polemicznych stosowanych na łamach polskiej prasy. Sklasyfikował te metody i omówił w sposób szyderczy; cytujemy początek owej publikacji: „Jesteśmy narodem polemistów. Wystarczy przejrzeć tygodniki kulturalno-społeczne w działach «polemiki» i «korespondencja». Co tydzień kilku lub kilkunastu facetów, językiem kulturalnym i wypolerowanym jak rękojeść kastetu, udowadnia czarno na białym, że inni faceci to durnie bądź hochsztaplerzy, bo napisali same idiotyzmy i kłamstwa. Jeśli się temu dobrze przyjrzeć, wychodzi na to, że jesteśmy narodem polemistów osobliwych, polemistów spryciarzy i — excusez le mot — analfabetów. Większość polemistów tak dowcipnie czyta atakowane teksty, jakby ich w ogóle nie czytała, po czym wybiera z nich jakieś urwane na przecinku zdania i rąbie autora po grzbiecie. Przed wojną był taki krytyk literacki, który robił fantastyczne recenzje w ogóle nie czytając książek, lecz on przynajmniej chwalił i nie «cytował». Polemiści źle czytają, za to ganią, i nieszczęśni autorzy piszą odpowiedzi, w których rozdzierają szaty i złorzeczą swoim nieuczciwym polemistom, albo — jeśli są ludźmi wyższego ducha — starają się ich boleśnie ośmieszyć, przynajmniej tak samo boleśnie, jak sami zostali ośmieszeni. Druga metoda typowej u nas polemiki polega na tym, że się atakuje u niekochanego autora jakichś opisów, sądów lub poglądów coś, czego on w ogóle nie napisał, ale co polemista ma mu za złe, że jednak napisał. Tutaj też się stosuje «cytaty», w sposób taki, w jaki klei się kawałki taśmy na stole montażowym. Słowa są, niestety, jak pieniądze — nie tylko się wyświechtują i dewaluują, ale i podlegają fałszerstwom przy nie zmienionym kształcie (...)". 270 Złośliwość autora względem polemik wynikała tu ze zdenerwowania metodami, jakie wobec niego zastosowali polemiści zarzucający mu, iż jest zwolennikiem tezy Ericha von Danikena o kosmitach i śladach kosmitów na Ziemi. Łysiak cierpliwie wyjaśniał, że nie jest zwolennikiem tej hipotezy i nie broni jej, broni jedynie prawa Danikena do stawiania takich hipotez i krytykuje hochsztaplerskie sposoby atakowania Szwajcara. Polemiści w odpowiedzi ogłaszali, że oto Łysiak znowu przedstawił się jako zwolennik kosmitów (nazwano go nawet „ich człowiekiem w Warszawie"). Na to Łysiak cierpliwie wyjaśniał, że nie jest ich zwolennikiem... itd. Na to polemiści ogłaszali, że Łysiak znowu wystąpił jako „gorący obrońca hipotezy Danikena". I tak dalej, i tym podobnie. W końcu rozeźlony Łysiak przestał wyjaśniać, że wmawia mu się to, czego nie powiedział, i napisał wspomniany złośliwy artykuł o metodach polemicznych, kończąc tak: „Metoda «polemiki» polegająca na wmawianiu autorom tego, czego nie napisali, i piętnowaniu ich za to, stanowi najwyższą szkołę jazdy. Jest to żonglowanie pojęciami i znaczeniami i wywracanie ich na nice. Można to robić z bardzo korzystnymi rezultatami. Kiedy przed pierwszą wojną światową pewien arystokrata rosyjski powiedział po pijanemu, że «ma cara w dupie», to dzięki znajomościom w policji i sądownictwie oraz umiejętności żonglowania łapówkami został skazany tylko na grzywnę «za rozpowszechnianie nieprawdziwych wiadomości o miejscu pobytu Najjaśniejszego Pana» (...) Dlatego nie zabieram więcej głosu na temat Danikena, a pozwoliłem sobie jedynie na kilka uwag 0 narodowym sporcie inteligencji polskiej, którego imię: POLEMIKA. Od tej pory będę rozpowszechniał nieprawdziwe wiadomości o miejscu pobytu Najjaśniejszej Polemiki. Ale to już nie na papierze" (artykuł „Polemiczne miejsce pobytu", „Kultura" 31 X 1976). Oczywiście Łysiak nie dotrzymał słowa. W niezabieraniu głosu na temat Danikena przeszkodziły mu wizyta Szwajcara w Polsce 1 zorganizowana przez red. Toeplitza sławna dyskusja między Danikenem a polskimi uczonymi, w której Łysiak wziął udział. W zaprzestaniu polemik przeszkodziły Łysiakowi temperament publicystyczny oraz konieczność odpowiadania na listy. Dajemy poniżej kilka próbek polemicznego pióra Łysiaka (w dwóch gatunkach: jego ataki na tych, którzy napisali coś, co go wzburzyło, oraz jego odpowiedzi na listy krytyczne). Wszystkie one dowodzą, że „dostać się" pod pióro Łysiaka nie było rzeczą przyjemną — jako polemista okazywa! się bardzo niebezpieczny. 271 Polopiryna, czyli urok ,,nowej monotonii" Proszę Państwa — nie dajmy się zwariować! Zwariować można od zalewu przekleństw na współczesną urbanistykę mieszkaniową i od zatrzęsienia apokaliptycznych wizji dotyczących ludności zurbanizowanej osiedlowe Trzeba się przeciw temu malkontenctwu i pesymistycznemu krytykanctwu bronić rękami i nogami, zakrywając oczy i uszy. Po prostu nie dopuszczać do siebie wszystkich tych kwileń i narzekań, które — jak się im tak dobrze przyjrzeć — nie są czymś innym jak „strachami nalachami" i społecznym wstecznictwem. Zawiewa ten czad do nas głównie od Zachodu i tu trzeba wykazać maksymalną ostrożność, i mieć pod ręką gotową polopirynę na te miazmaty, żeby zaraz zażyć i uspokoić się. Ja na przykład wycinam sobie z prasy wywiady z najwybitniejszym ekspertem od tych spraw w Polsce, dyrektorem Instytutu Kształtowania Środowiska, inż. Adolfem Ciborowskim (profesorem mianowanym), i jak tylko przeczytam w zachodniej prasie coś wrednego o osiedlu, to zaraz wyciągam wycinek z wywiadu i trrrach! — przebijam Ciborowskim jak waleta asem. Na ten przykład czytam w „Die Welt", co pisze niejaki Hans Nerth: „Architekt, który pragnąłby marzyć z ołówkiem w ręku, podczas gdy jego zasoby budżetowe z góry ograniczają realizację jego śmiałych projektów, jest bezradny i pozostaje mu tylko podziwiać nawarstwione w ciągu wieków osiedla ludzkie, pełne budowli ciasno stłoczonych, ale za to przytulnych i dających poczucie bezpieczeństwa, czego nie można powiedzieć o prawie żadnym świeżo wybudowanym osiedlu. Współczesny architekt skrępowany jest przepisami, planami finansowymi i normami, nad których przestrzeganiem czuwają stosowne urzędy i władze nadzorcze". Na to ja wyciągam sobie wycinek z wywiadem, którego 272 udzielił prof. Ciborowski „Literaturze" (numer z 24 października 1974 roku) i zażywam: „RED.: Ludzie ze środowisk urbanistycznych i architektonicznych, zapytani o te sprawy, mówią głównie o trudnościach. A.C.: Mam wątpliwości, czy jest to słuszne. Równocześnie istnieje u nas znacznie większa szansa, niż ma ją bardzo wielu architektów w innych krajach. A mówienie o trudnościach może być trochę próbą usprawiedliwiania siebie samego. Dobrą architekturę można było robić zawsze, podobnie jak złą architekturę — niezależnie od tego, jaka była technologia, możliwości gospodarcze. RED.: Czy pogląd ten odnosi Pan Profesor do naszego całego trzydziestolecia? A.C.: Chyba tak (...) Dzięki burzliwej historii architektury w trzydziestoleciu skróciliśmy znacznie dłuższy gdzie indziej okres rozwoju myśli architektonicznej. Gdzie indziej przebiega taka ewolucja znacznie spokojniej, wolniej". I już jestem spokojny, bo już wiem, że burzliwy rozwój naszej myśli architektonicznej jak ten sokół zostawia w tyle tych spokojnych wolniaków, napiętnowanych znacznie mniejszą szansą. Albo inny przykład. Taki jankes, Peter Blake, chce mnie wpędzić w nerwicę na łamach „Die Weltwoche": „Niestety, architekci mojego pokolenia w dniu, w którym otrzymali zezwolenie na wykonywanie swego zawodu, przestali zadawać pytania. Natomiast świat, któremu pragną oni służyć, nie przestał stawiać trudnych, wręcz bezczelnych pytań. Pyta on nas, architektów, którzy głosiliśmy lepszy sposób życia: jak do tego doszło, że ten osiedlowy świat, który zaplanowaliśmy i zbudowaliśmy w ciągu ostatnich 30 lat, wygląda tak brzydko i nudnie, tak monotonnie?" Ale ja już mam pod ręką taki wycinek z „Expressu Wie- — Łysiak na łamach 273 czornego" z dnia 21 maja 1976 roku (wywiad z prof. A. Ci-borowskim): „RED.: Wizja typowości budzi, rzecz jasna, obawy przed monotonią i upodabnianiem się do siebie osiedli w różnych częściach świata. A.C.: Krajobraz miejski upodabnia się do siebie pod różnymi szerokościami geograficznymi. Jest to prawidłowość obiektywna, której nie sposób uniknąć w pełni. Ludzie mają przecież podobne potrzeby biologiczne, podobne aspiracje, domagają się podniesienia jakości życia, co upodabnia ich i ich dach nad głową często do sąsiadów, nie tylko z najbliższego otoczenia". Otóż to — potrzeby biologiczne i aspiracje upodabniają dach nad głową i nie ma co wyszukiwać złośliwie innych przyczyn, zwalać na architektów, władze etc. Jest to prawidłowość obiektywna, która w przeszłości nie miała miejsca z tej prostej przyczyny, że ludzie mieli zupełnie różne potrzeby biologiczne, a aspiracji w ogóle nie mieli. Są tacy, którzy zwalają winę na uprzemysłowienie świata i piszą jak Jean Clay w „Realites": „Między koncepcją mieszkania, jaką każdy z nas nosi w sobie, koncepcją wzorowaną na domu rodzinnym, a wyborem możliwości mieszkaniowych oferowanych przez wielkie miasta zachodzi coś więcej niż rozbieżność — dzieli je po prostu przepaść!" Na to my bierzemy wycinek z tego samego „Expressu Wieczornego" i już wiemy, że tej monotonii można uniknąć: „RED.: Mimo wszystko jednak można, nawet przy zastosowaniu przemysłowej produkcji w budownictwie, uniknąć monotonii. A.C: Można, ale trudno. Pierwsze zróżnicowanie następować będzie ze względów klimatycznych w skali poszczególnych wielkich regionów geograficznych. W skali miast można nadawać osiedlom indywidualny wyraz przez zróżnicowanie grup budynków w krajobrazie, rozmaity charak- 274 ter terenów zielonych (np. stosowanie różnych gatunków drzew), rozmaite kolory elewacji, budynki niskie i wysokie". No i co? Sprawa jest jasna — jak zaczniemy wznosić budynki wyższe i niższe, z różnymi kolorami elewacji na tle różnych gatunków drzew, to się zaraz osiedle polepszy i szlus. Że co? Że to już robimy od dawna i wciąż jest monotonnie? Ale to jest „nowa monotonia", której urok trzeba, koniecznie trzeba dostrzec, jeśli się nie chce podpadać pod rubrykę pt. konserwatyzm społeczny. Służę wycinkiem ze „Stolicy" z dnia 15—22 grudnia 1974 roku (wywiad z inżynierem Adolfem Ciborowskim): „RED.: Tak więc pewien konserwatyzm społeczny powoduje niezbyt dobre przyjęcie monotonii... INŻ. A.C.: Nie tyle monotonii, ile nowej monotonii. Ten konserwatyzm społeczny nie przejawia się już przy ocenie ulicy XIX wieku..." 0 właśnie — zabytek to wam, panowie malkontenci, w smak, a bloczek osiedlowy to już nie! Na szczęście to, co się nie podoba malkontentowi, wcale nie musi się nam nie podobać. Jest to po prostu sprawa nabycia właściwych kryteriów, pozwalających odróżniać piękno i szpetotę, 0 czym dowiadujemy się z tej samej „Stolicy": „RED.: Warto chyba przekazać Panu Inżynierowi jedną z ocen obiegowych przewijających się ostatnio w rozmowach o współczesnej architekturze. Krytykowana jest monotonia budownictwa mieszkaniowego, określa się też architekturę tego typu jako po prostu brzydką. INŻ. A.C.: Pojęcie, co jest brzydkie, a co ładne — jest umowne, wyraża nasze przyzwyczajenia i nawyki (...) To, co jest inne, co jest nowe, co w pierwszej chwili zaskakuje 1 niepokoi — łatwo nazwać brzydkim. Rzadko uznajemy od razu dzieło architektury, nowe rozwiązanie urbanistyczne. Ocena niefachowa powinna być sterowana..." 1 o to chodzi, o to chodzi! „KULTURA" 13 marca 1977 275 Rok Ddnikena Trudno byłoby obalić tezę, iż kończący się rok 1977 był w naszym kraju m. in. rokiem Ericha von Danikena. Złożyło się na to wiele przyczyn, ale przede wszystkim jego wizyta w Polsce, która wywołała namiętności dające przyzwoitą pożywkę plotkom i środkom masowego przekazu, obfitujące w wymianę soczystych ciosów i policzków, słowem, tak wielkie, że ani można było przypuszczać (...) Zbrodnią, straszliwym garbem Danikena, w który wali się bezustannie i bez opamiętania naukowymi pałami, jest jego dyletantyzm. Daniken nie ma żadnych wyższych studiów, ukończył jedynie gimnazjum klasyczne z greckim i łaciną. Zbrodnia niewybaczalna. Albowiem dyletant na użytek domowy może sobie działać — to poczciwy, kochany, nieco „kopnięty" swój chłop. Dyletant głoszący publicznie jakieś teorie godzące w majestatyczną katedrę wielkiej nauki — to bandyta, terrorysta, zboczeniec. Zboczył z toru, na którym pedałują w koło i w koło. Zrobią wszystko, by go unicestwić lub przynajmniej zbrukać. Jako pierwszy skarcił to ostro Schopenhauer, oddając hołd twórczym dyletantom (nie mylić z dyletantyzmem szefów-ignorantów) i pisząc: „Dyletanci, dyletanci! Cóż to znaczy? Tak nazywani są ludzie uprawiający jakąś naukę lub sztukę z zamiłowania i z zapału do niej, nie tylko umysłem, lecz i sercem. Tacy ludzie zawsze tworzyli rzeczy największe". To święta prawda. Również w dziedzinie odkrywania przeszłości, tam gdzie teraz działa Daniken. C. W. Ceram, który miał historię archeologii w małym palcu, nie mylił się umieszczając taki akapit w swojej pracy „Bogowie, groby i uczeni": „Pogarda ta (fachowców wobec dyletantów — przyp. W. Ł.) jest nieuzasadniona. Jeżeli spojrzymy na rozwój badań naukowych od najdawniejszych choćby czasów, nietrudno będzie nam stwierdzić, że ogromnej ilości odkryć dokonali właśnie dyletanci, outsiderzy, samoucy. Opętani jakąś ideą, nie odczuwali hamulców fachowego wykształ- 276 cenią, nie znali lęku specjalistów, przeskakiwali przeszkody wzniesione przez tradycjonalizm czcigodnych akademików" (tłum. J. Nowacki). (...) Żeby wszystko było jasne — Daniken jest moim przyjacielem, regularnie ze sobą korespondujemy, dyskutując podnoszone przez niego sprawy, relacjonuje mi swoje podróże i badania, przysyła sygnalne egzemplarze swoich książek etc, etc. Wszystko to nie zmienia tego podstawowego faktu, że (o czym on dobrze wie i co ja maniakalnie wprost powtarzam w każdej mojej publikacji „danikenowskiej"): „Nic a nic nie obchodzi mnie to, czy Daniken ma rację, czy też nie. Może mieć, może nie mieć — czas to pokaże (...) Bronię nie tyle samej hipotezy Danikena, ile jego prawa do wysuwania takich hipotez, i potępiam hochsztaplerskie metody polemizowania z Danikenem". Bezskuteczne powtarzanie tego credo i postulowanie o rzeczową polemikę z Danikenem zniechęciło mnie do dalszych utarczek, toteż nie odpowiedziałem już na przedziwne tezy zawarte w poświęconym mi artykule Marka Konopki pt. „Ich człowiek w Warszawie", w którym zostałem przedstawiony jako agent kosmitów na Polskę i klakier „szwajcarskiego hotelarza" (ten epitet jest głównym argumentem naukowym przeciwników Szwajcara w dyskusjach z nim!). (...) Rok 1977 był, jako się rzekło, rokiem największego, jak dotychczas, zainteresowania Danikenem w Polsce i najcięższych bojów na jego temat. Na ekrany wszedł kolejny film Reinla („Posłannictwo z innej planety"), a w końcu maja przybył do Warszawy z dwudniową wizytą sam główny bohater i dopiero wówczas, a także i po jego wyjeździe, drobiło się piekielnie gorąco. W ciągu tych kilkudziesięciu godzin Daniken, oprócz wizyt prywatnych i pertraktowania ¦Z wydawnictwami w sprawie dalszych edycji jego książek, udzielił kilkunastu wywiadów, nagrał telewizyjny program >,100 pytań" (w rzeczywistości zdążyliśmy mu zadać tylko ,20, bo na więcej nie starczyło czasu) i w końcu wziął udział 277 w legendarnej już dyskusji w redakcji tygodnika „Kultura", opublikowanej następnie w numerze z 9 października pt. „Daniken i uczeni". Było to osobliwe spotkanie, które z miejsca przerodziło się w najzwyklejszy proces karny przeciwko gościowi. Już na samym początku jeden z obecnych uczonych stwierdził, że w ogóle nie widzi sensu dyskutowania z takim typem jak Daniken, na co zareplikowałem pytaniem: po co wobec tego przybył na dyskusję, ale nie uzyskałem odpowiedzi. Przyznaję, że byłem tym wszystkim lekko przerażony (...) Daniken z uwagą wysłuchiwał, co mają do powiedzenia jego adwersarze, kiedy natomiast sam mówił, jeden z panów uczonych przez cały czas machał mu pogardliwie ręką przed nosem (sicf), jakby chciał rzec: idź do czorta ze swoim gadaniem ! Potem poleciały inwektywy (celowało w tym dwóch innych uczonych panów) w rodzaju: „wulgarny materialista", „amatorski partacz", „fałszerz faktów", „intelektualna tandeta", „ignorant" etc. Wyłamałem się z tego wysoko utytułowanego grona, w którym potraktowano Danikena niczym pętającego się niepotrzebnie po Polsce gnojka i wygłosiłem gwałtowny speech jako obrońca (gościa zaproszonego ze Szwajcarii) i oskarżyciel (metody zaprezentowanej przez pozostałych „dyskutantów", a polegającej na zastępowaniu rzeczowej argumentacji inwektywami; notabene jest to nagminne w „polemizowaniu" z Danikenem, obelgi zastępują fakty). Sam Daniken zachował kamienny spokój, przynajmniej na zewnątrz. Polemistą jest niezłym, dał tego dowód podczas nagrywania programu TV „100 pytań", kiedy strzelił do niego redaktor Miś: — Panie Daniken. Zadam panu teraz pytanie, na które proszę mi odpowiedzieć tylko jednym słowem, tak lub nie. A więc... W tym momencie Daniken przerwał mu i kapitalnie zrykoszetował: — Panie redaktorze, zanim pan to uczyni, ja zadam panu '278 jedno pytanie, na które odpowie mi pan tak lub n i e. Pytanie brzmi: czy przestanie pan wreszcie bić swoją żonę? Ale w redakcji, nomen omen, „Kultury", bity „argumentami", które wymieniłem wyżej, był bezradny — nie przyjechał polemizować z obelgami. Bezpośrednio po powrocie do Szwajcarii napisał do mnie list zaczynający się od słów: „/ feel obliged to thank You with this letter for all Your help and assistance rendered to me during my stay in Poland. Particularly during my visit to «Cultura» where there were obviously only people who already knew everything much better, You have been a great help for me with Your inter-ventions"*. Po opublikowaniu tej „dyskusji", w prasie polskiej zaroiło się od komentarzy, w których padło nieczęsto widywane na rodzimych łamach słowo „chamstwo". W artykule na łamach „Polityki" (22 X 1977) Andrzej Mozołowski nazwał to spotkanie „eskalacją epitetów" i napisał m. in.: „Wypowiedzi rzeczników obrony, dr. Waldemara Łysia-ka i wydawcy Danikena, dyr. Alfreda Górnego, nie stanowiły przeciwwagi wobec zmasowanego ataku pozostałych pracowników nauki (...) Ani on profesor, ani docent, ani nawet doktor. Zwykły hotelarz bez wyższego wykształcenia. Ma promotora? Żadnego znaczącego, przynajmniej nie u nas. Jest więc okazja, by zabłysnąć bezkompromisowością, odwagą, pryncypialnym osądem. No i się błyska (...) Z zadowoleniem przeczytałbym ich publiczne wystąpienia, równie śmiałe i bezkompromisowe, równie nie przebierające w sformułowaniach — krytykujące naukowe poczynania rodaków, koleżanek albo kolegów po fachu. Jeśli takowe przeczytam — opublikuję przeprosiny, ukorzę się i odszczekam. Ale dopiero wtedy". * „Czuję się w obowiązku podziękować ci tym listem za pomoc, jakiej mi udzieliłeś podczas mojego pobytu w Polsce. Zwłaszcza zaś za twoje interwencje podczas wizyty w «Kulturze», gdzie znajdowali się sami ludzie, którzy z góry wszystko wiedzą lepiej". 279 Ostatnie słowo w sławetnej „dyskusji" powiedział, co prawda z małym poślizgiem, w kilka tygodni po jej opublikowaniu, red. Toeplitz. Był to prawdziwy szlagier. KTT, jako gospodarz prowadzący spotkanie, napełnił wielu ludzi admiracją wobec swej osoby sposobem zareagowania na epitety. Kiedy zaczęły padać, przerwał mówiącemu i powiedział: — Jako pełniący rolę gospodarza, chciałbym nieśmiało przypomnieć tradycje staropolskiej gościnności, a także to zdanie z Fredry, „jeśli wstąpił w progi moje..." Potem, kiedy ja otrzymywałem listy od czytelników, którzy dziękowali mi za obronę Danikena, KTT otrzymywał listy z podzięką za wyżej cytowaną interwencję (jak się zorientowałem otrzymywaliśmy listy od tych samych ludzi, m. in. od profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, J. Trzy-nadlowskiego, i od dr. K. Więckowskiego z Warszawy, który nazwał spotkanie w ^Kulturze" „flekowaniem Danikena"). Pan Toeplitz spokojnie odczekał, aż zbierze się spora kupka tych podziękowań i pochwał prasowych, po czym wykonał coś w rodzaju volte face, które zaszokowało jego wielbicieli. Napisał mianowicie w swoim felietonie w „Kulturze" (30 X 1977), że ową interwencję traktował jako... „ożywiający rozmowę żart" (!), po czym stwierdził, że całkowicie solidaryzuje się z dyskutantami flekującymi Danikena i że „czas już wygrzebać się z głupawego, słodkiego marazmu, którym grozi nam źle pojęty demokratyzm i fałszywa tolerancja". Wreszcie dodał: „Byle osioł może dziś zawracać głowę swoimi niedowarzonymi pomysłami najpoważniejszym autorytetom (tak jakby Daniken był natrętem i zmuszał kogokolwiek do dyskusji — przyp. W.Ł.) spokojny, że nikt mu nie powie: paszoł won!, nie wyrzuci za drzwi (...), że nie dosięgnie go żaden zgniły pomidor..." Mówienie: „paszoł won!" i wyrzucanie za drzwi człowieka, którego uprosiło się o przyjście na rozmowę, wydaje mi się chwilowo (na obecnym etapie rozwoju) propozycją 280 nieco zbyt śmiałą, jednakże sądzę, że wielu ludzi czuje do KTT wdzięczność. Po tym jego felietonie już tylko niewiele rzeczy w wykonaniu pana Toeplitza będzie ich mogło zaskoczyć (...) „LITERATURA" 22—29 grudnia 1977 Odpowiedź na list red. J. Roszki W numerze 31 „Razem" wydrukowany został list wielce zasłużonego dziennikarza krakowskiego, Janusza Roszki, który twierdzi, że został oszkalowany przeze mnie na łamach tegoż tygodnika. Panu Roszce nie podoba się „taka metoda Łysiaka i inne jego metody", zaatakowałem bowiem (w „Razem" nr 27) opublikowany przezeń w „Przekroju" artykuł o początkach egiptologii, pełen kosmicznych wprost bzdur, błędów merytorycznych i dowodów na zatrważającą nieznajomość poruszanego tematu (na żądanie wyszczególnię je ; „Przekrój" nie chciał wydrukować zbyt chyba obszernej listy tych nonsensów, którą wysłałem do Krakowa). Jedną z największych „głuposti" (jak mawiał hrabia Roztop-czyn) w owym tekście okazało się „przedłużenie" przez p. Roszkę życia Bastylii na okres Dyrektoriatu (zaczął się on w roku 1796), co skomentowałem na łamach „Razem" propozycją, by o tym cudzie jak najszybciej poinformować Francuzów, którzy wciąż swoje święto narodowe obchodzą w rocznicę kompletnego zburzenia Bastylii w roku 1789! W swoim liście p. Roszko określa wytknięcie mu tego błędu (było nie było żenującego, bo rzecz jest z zakresu szkoły podstawowej) jako „zwykłą insynuację" i ze świętym oburzeniem, patrząc, jak to się mówi, „prosto w oczy" czytelnikom, zapewnia ich, że nigdy takiej bredni nie napisał. Czyni to następującymi słowy: „Podobno miałem napisać, że w okresie Dyrektoriatu 281 wsadzano ludzi do Bastylii, która, jak wiadomo, została wcześniej zburzona (...) Chciałem poinformować Czytelników «Razem», że nigdy czegoś takiego nie napisałem (...) i to jest do sprawdzenia". Wobec tego sprawdźmy. Wspomniany artykuł p. Roszki ukazał się w numerze „Przekroju" z dnia 16 września 1979 roku, a jego treść od początku do końca dotyczy doby Dyrektoriatu. Opisywana akcja zaczyna się we wrześniu 1797 w Mombello. Następnie czytamy o tym, co robi i o czym myśli akurat Napoleon, i wreszcie zbliżamy się do słów 0 Józefie Sułkowskim i o Bastylii, których p. Roszko „nigdy nie napisał", ale które w jego artykule wydrukowano. Autor buduje nastrój („Jest wczesny zmierzch w Mombello..."), potem jeszcze kilka zdań i: „Minęło już ponad piętnaście lat od czasu, gdy wuj August prezentował małego Józefa Sułkowskiego książętom 1 hrabiom Francji jako cudowne dziecko, które recytowało na pamięć całe stronice uczonych dzieł. Tamtej Francji już nie ma, nikt nie pamięta uczonego malca z Polski; ci, którzy go słuchali, dali głowę na szafocie lub siedzą w Bastylii". Powtarzam: jesteśmy w Mombello w roku 1797, a więźniowie siedzą w... zburzonej przed ośmiu laty Bastylii! O żadnych sprytnych wykrętach, przypadkowym lapsusie czy czymś takim nie może być tu mowy, bo p. Roszko wyraźnie, jakby nie chcąc pozostawić wątpliwości, iż chodzi mu o rok 1797, potwierdza swoje datowanie, pisząc: „Minęło już ponad piętnaście lat od czasu, gdy wuj August prezentował małego Józefa Sułkowskiego książętom i hrabiom Francji". Rzeczywiście, wuj August prezentował małego Sułkowskiego jako cudowne dziecko w Paryżu w latach 1780—82, a więc minęło ponad piętnaście lat do roku 1797! Po Bastylii nie ma śladu od ośmiu lat, a więźniowie w niej siedzą!!! (Notabene trzeba nieprawdopodobnej wręcz niekompetencji, aby napisać, iż część arystokracji dała głowę na szafocie, a reszta siedzi w Bastylii, bo nawet dzieci z pod- 282 stawówki wiedzą, że szafoty mogły zdziesiątkować arystokrację francuską dlatego, iż przedtem padła Bastylia — jest to jedna z elementarnych wiadomości z historii powszechnej). Panie Roszko — zacytuję jeszcze raz zdanie z pańskiego listu: „Nigdy czegoś takiego nie napisałem". Napisał pan, a mimo to próbował pan wmówić czytelnikom „Razem", że wypomnienie panu tego przez Łysiaka jest „zwykłą insynuacją". Przy najgorętszych chęciach do zachowania dobrych manier i przy największej niechęci do używania mocnych określeń, nie można nazwać tego pańskiego zdania i tych pańskich słów inaczej, jak wielkim kłamstwem. P. Roszko postraszył mnie również rzecznikiem dyscyplinarnym SDP, sądząc może, iż to mi zamknie usta. Nie przestraszyłem się, jak widać, bo nauczono mnie w domu, że prawda nie musi się bać. Prosząc w zakończeniu swego listu o jego opublikowanie p. Roszko uzasadnił to tym, że „każdy autor ma prawo do obrony swego własnego imienia". Jego sprawa, że wybrał do obrony swego imienia oręż samobójczy, czyli nieprawdę ożenioną z groźbami, ale zasada o prawie do obrony jest słuszna. List jego opublikowano. Zgodnie z tą samą zasadą — proszę o opublikowanie mojego. „RAZEM" 14 września 1980 Pochwała kwadratowych pomidorów Pamiętam dobrze, tak dobrze, jak rzadko które, słowa mojego śp. ojca, wypowiedziane do mnie, gdy byłem jeszcze smarkaczem. Pewnego razu (było to w pierwszym dniu mojej nauki w Liceum im. Prusa) powiedział tak: — Synu, przestałeś być dzieckiem, zaczynasz być mło- 283 dzieńcem. Chcę, żebyś się dobrze uczył i przyzwoicie zachowywał. Jeśli coś zbroisz, będziesz ukarany bardziej surowo, niż to było dotychczas, bo mam już prawo wymagać od ciebie większego rozsądku, niż kiedy byłeś uczniakiem podstawówki. Jeśli jednak dowiem się, że starałeś się niegodnie przypodobać nauczycielom, to jest, że popadłeś w jakąkolwiek formę lizusostwa, w ogóle nie zostaniesz ukarany. Karać mogę tylko mojego syna, nie zaś obce dzieci. Czy mnie zrozumiałeś? Zrozumiałem go bardzo dobrze i obraziłem się na niego, bo uważałem, że niepotrzebnie to powiedział, i czułem się urażony. Powyższy wspominek nie ma żadnego związku z dalszą częścią niniejszego felietonu, po prostu wrócił do mnie przez jakąś furtkę pamięci i przelałem go na papier. Teraz zaś czas do pracy. Dzisiejszy felieton będzie o czymś zupełnie innym, bo o architekturze. Przed kilku laty, w roku 1974, pewien koryfeusz naszej architektury stwierdził na łamach prasy, że nasze powszechnie krytykowane, monotonne i brzydkie, osiedla mieszkaniowe są w istocie piękne, że jest to „nowa monotonia", w docenianiu i ukochaniu której przeszkadza nam po prostu „konserwatyzm społeczny" {siei). Sądzić można było wówczas, że jest to ponury żart lub wybryk zmęczonego mózgu, który chce się komuś przypodchlebić, słowem, wyjątek potwierdzający regułę, czyli regularną niechęć mieszkańców do proponowanych im „bloków", na które w istocie rzeczy są skazani. Dzisiaj okazuje się, że był to tylko precedens. Od lat publicyści i architekci walczą przeciwko terrorowi wielkiej płyty ż fabryk domów, która wprost zmusza do wznoszenia zuniformizowanych osiedli o charakterze koszarowym. Ta solidarność w walce z wynaturzeniami uprzemysłowienia budownictwa była czymś pocieszającym, tym bardziej tragicznego aspektu nabiera więc jej rozbicie. Chodzi 284 o klasyczny cios w plecy zadany przez „swojego", przez znanego specjalistę od architektury, publikującego często i gęsto Władysława Fialkowskiego, który w artykule „Architektura na rykowisku" („Kultura" z 26 sierpnia 1979) napisał wiele i niesłusznie na temat historii i współczesności budownictwa, wszystko to podporządkowując udowodnieniu głównej tezy. Teza ta, bardzo miła dla tych, którym Fiałkowski chciał się przypodobać, dotyczy obecnej architektury polskiej i brzmi tak (uwaga!): „Jedyną organizacją, której należy zawdzięczać, że polska architektura nie stoczyła się na samo dno (...), jest polski przemysł budowlany". Tak samo jedyną organizacją, której należy zawdzięczać, że bobry nie wyginęły doszczętnie, są kłusownicy. Że jest to nonsens krzyczący przeraźliwie — wiedzą wszyscy, od dzieci do emerytów, i można to przeczytać w setkach opracowań, książek, artykułów, stenogramów z konferencji specjalistycznych etc. O samą chęć bycia oryginalnym za wszelką cenę nie posądzam pana Fiałkowskie-go. Nie przypuszczam również, że pomyliły mu się daty, to jest, że uznał, iż mamy akurat prima aprilis. Nie ośmieliłbym się też zarzucić mu niekompetencji. Więc dlaczego to napisał? I dla kogo? Specjalista Fiałkowski podparł główne twierdzenie w swym artykule twierdzeniami pomocniczymi. Według niego przemysł budowlany „może wykonać wszystko, co można sobie wyobrazić, i wzrost kosztów czy też komplikacja produkcji nie odgrywają tutaj specjalnej roli". Jest to kosmiczna nieprawda, sytuacja bowiem wygląda akurat odwrotnie. Przemysł budowlany w dążeniu do maksymalnej „ekonomiczności" (osiągnięcie największego zysku najmniejszym kosztem) produkuje tylko kilka rodzajów płyt, ponieważ urozmaicenie produkcji spowodowałoby jej skomplikowanie, a co za tym idzie wzrost kosztów. Więc się tego nie robi. Dlatego architekci nie mają z czego stawiać bu- 285 dynków ciekawszych niż te, które zapaskudzają nasz krajobraz. Te ciekawsze budynki są według pana Fiałkowskiego nonsensem, co tłumaczy on tak: „Nonsensem jest natomiast uzyskiwanie (...) architektonicznych walorów przez załamywanie budynku, kiedy wiadomo, że dźwig montujący budynek najlepiej pracuje na prostym torze". Słusznie, wiadomo bowiem, że siedziby ludzkie należy dopasowywać kształtem do wartości nadrzędnej, jaką jest tor dźwigu, a nie odwrotnie. Tak samo należy ludziom formować nogi do jednowymiarowych butów (bez podziału na lewy i prawy), zaś żołądki do linii produkcyjnej maszyny, która wypluwa same serki topione. Jako czciciel kąta prostego, a przeciwnik innych kształtów, pan Fiałkowski powołuje się na logikę, argumentując tak: „Przemysł budowlany kieruje się logiką wynikającą z procesu technologicznego. I jeśli logika wskazuje, że coś powinno być proste — przemysł protestuje, jeśli ktoś chce, aby to było wygięte. Natomiast sposób rozumowania wielu architektów jest skrajnie eklektyczny". Tym architektom dostają się od pana Fiałkowskiego cięgi za „jakiś pęd do dekoracyjności, modę na swego rodzaju eklektyzm", przejawiający się tym, że musząc stawiać domy identyczne jak pudełka zapałek, starają się urozmaicić i ożywić elewacje choćby niestereotypowo rozwiązanymi balkonami. Artyści, psiakrew, zachciało się im rzeźbić w architekturze, kształtować bryły budynków w zgodzie z jakąś estetyką, a że nie mogą tego robić, kombinują szczwanie innymi duperelkami! Na szczęście pan Fiałkowski i jemu podobni wykazują czujność. Po łapach i do szeregu, marszowym krokiem przemysłu budowlanego! Człowiek przeciera oczy ze zdumienia. Nagrodą, jaką pan Fiałkowski powinien otrzymać od 286 tego przemysłu, i nie tylko od niego, winny być kwadratowe pomidory o idealnie takich samych kształtach. Prasa podała, że właśnie wyprodukowano takie w jednym z laboratoriów... „STOLICA" 18 listopada 1979 Kucanie pod płotem ZOO W październiku ukazał się w prasie codziennej jeden z najbardziej osobliwych w 30-leciu artykułów o architekturze. Autor, Janusz Przymanowski, dał jak zawsze w swoich artykułach bardzo fajny tytuł: „Architektura i cocósie", a poniżej treść jeszcze fajniejszą, tak fajną, że się — jak co ujął jeden z zupełnie łysych publicystów — resztki włosów jeżą na głowie. Janusz Przymanowski daje w tym artykule ostrą reprymendę krytykom wieżowca „Intraco" na Stawkach, wybrzy-dzaczom, którzy czepiają się faktu, że wielki komin tego wieżowca zeszpecił malowniczą panoramę warszawskiej Starówki. Jako że byłem nieformalnym przywódcą tych wy-brzydzaczy, zabierając na ten temat jgłos w prasie (kilkakrotnie), w radiu i w TV („Pegaz") — na mnie spada obowiązek ustosunkowania się do wypowiedzi Janusza Przy-manowskiego. Argumentacja, którą się autor posługuje, jest tak trafna, jak trafnym byłby mój sąd o niuansach współczesnej taktyki wojskowej, o której nie mam zielonego pojęcia z tej prostej przyczyny, że nie kończyłem żadnej akademii wojskowej. Inna sprawa, że tu chyba nie o specjalistyczne wykształcenie chodzi, albowiem stosy listów, które nadeszły do redakcji po moich artykułach, były napisane po prostu przez warszawiaków zasmuconych widokiem czarnej rury tnącej w pionie najpiękniejszą żywą widokówkę stolicy. 287 Janusz Przymanowski stara się w swoim artykule dowieść, że można zestawiać obok siebie architekturę starą i nową, nawarstwiać je etc. Pomijając fakt, że na poparcie tej tezy podaje przykład w kontekście sprawy komiczny (katedry wawelskiej, która „jest zespołem najrozmaitszych komponentów" — co to ma wspólnego z urbanistycznym problemem „Intraco"?) — istotne pozostaje co innego: takie dowodzenie jest najzwyklejszym wyważaniem dawno otwartych drzwi. Proszę pana — nikt nie kwestionuje zestawiania nowego ze starym, tego ja i moi koledzy nauczamy na Wydziale Architektury PW. Chodzi o to, w jaki sposób się to robi. W urbanistyce i architekturze, jak we wszystkim, są metody złe i dobre. Niestety, w przypadku Starówki wybrano metodę fatalną i chodzi o to, by jej nie powielać, pan zaś namawia do czegoś przeciwnego. Istotę problemu wyłożyłem w swoim referacie („Następstwa procesów urbanizacyjnych dla ochrony historycznego środowiska człowieka") na łódzkiej sesji naukowej w listopadzie ubiegłego roku: „Aktualną obecnie tendencją jest przejaw naiwnej wiary urbanistów i architektów w automatycznie osiągany dobry efekt zestawiania starej i jakiejkolwiek nowoczesnej architektury. Powoływanie się przez nich na historyczne nawarstwienia epokowe wynika z niezrozumienia procesów urbanistycznych przeszłości. W historii urbanistyki bowiem ślepe zestawianie z liczeniem na automatyczny efekt było wykluczone, a wartości zespołów powstałych z dzieł przynależnych do różnych epok tworzyły się w toku długotrwałej selekcji, dzięki świadomej kompozycji budowli nowych w stosunku do cech architektonicznych budowli zastanych". Janusz Przymanowski stwierdza odważnie, iż nie zawahałby się „w pewnych okolicznościach" wybudować nowej struktury w centrum układu średniowiecznego, i jako przykład podaje nowoczesny, aluminiowo-szklany Pałac Zjazdów, postawiony w roku 1961 w centrum Kremla. Ależ to jest właśnie przykład pozytywny, pokazujący, jak na- 288 Na prowincji bez zmian Oskarżenie publicysty o nierzetelność, o manipulowanie cudzym słowem, jest zarzutem arcyciężkim, a dla szanującego się człowieka pióra jest to rzecz nader bolesna. Okazuje się, że choćby się miało ręce najczystsze (a ja takie mam, mimo że o to nie było łatwo w ubiegłej dziesięcio-latce), nie można się od podobnego zarzutu dożywotnio ubezpieczyć. Doczekałem się po latach właśnie teraz. Do redaktora naczelnego „Stolicy" wpłynęła pisemna skarga na mnie od nauczycielki Liceum Ogólnokształcącego w Kolbuszowej, Haliny Dudzińskiej, dotycząca mojego felietonu „Polemiki i okolice" (z 22 marca), w którym — pisząc o skandalu, jakim było dotychczasowe nauczanie historii w polskich szkołach — zacytowałem kilka drukowanych w prasie, bardzo krytycznych opinii nauczycieli na ten temat. Między innymi zacytowałem, myśląc o ludziach odpowiedzialnych za to, zdanie p. Dudzińskiej wzięte z jej listu wydrukowanego w „WTK" z 15 lutego: „Ja postawiłabym przed sądem tych ludzi". Właśnie o to zdanie idzie. Pani Dudzińska zarzuca mi, że je wyjąłem z kontekstu i użyłem wobec autorów podręczników, podczas gdy ona napisała tak o ludziach, którzy skrócili licealny program lekcyjny historii o jedną godzinę (z trzech do dwóch). Pani Dudzińska nazwała to „przeinaczeniem", które „nie przystoi poważnemu autorowi". Dalej p. Dudzińska pisze: „Ujęcie przez p. W. Łysiaka moich słów w innym kontekście, niż ja podałam w WTK, sprawiło mi przykrość i chciałabym, żeby p. Łysiak wiedział o tym". Już wiem, proszę pani, teraz zaś chcę, żeby i pani się dowiedziała, że pani list — wobec którego mam obowiązek ustosunkować się — sprawił mi przykrość, i to nawet nie dlatego, że pisze pani nieprawdę, ale dlatego, że jest on dla mnie dowodem, iż w Polsce przetrwały jeszcze pewne praktyki z niechlubnej przeszłości. 290 Najpierw odpowiem na meritum, w sprawie owego zdania użytego przeze mnie rzekomo w innym kontekście. Jest to nieprawda (lub w najlepszym razie nieporozumienie), ponieważ atakowałem nie tylko podręczniki z fałszywymi treściami i przemilczeniami, ale także programy nauczania historii, przez co — rzecz oczywista — należy rozumieć ich format treściowy, czasowy i każdy inny, realizowane programy jako takie! Czy naprawdę tak trudno było zauważyć, że w moim tekście, w zdaniu figurującym bezpośrednio przed nawiasem, w którym cytuję drukowane wypowiedzi kilku nauczycieli, w tym p. Dudzińskiej, podkreślając ich krytyczny stosunek do autorów tego, co i ja krytykuję, kolejność wyrazów jest następująca: „programy szkolne historii, podręczniki"? Tak więc nie dopasowałem pani wypowiedzi wyłącznie do autorów podręczników. Ale nawet gdybym to zrobił, to nie popełniłbym oszustwa, gdyż w tej samej pani wypowiedzi na łamach „WTK" krytykuje pani również podręczniki! Co prawda pisząc, iż są one złe, bo „skąpe, powierzchowne", użyła pani eufemizmu mogącego tylko rozśmieszyć pani kolegów, którzy potępiają w czambuł i bez ogródek zawarte w nich łgarstwa, ale przecież uczyniła to pani! Więc o co chodzi, na miłość boską! Czy chce nam pani wmówić, że przed sądem winni stanąć złodzieje 45 minut lekcyjnych tygodniowo, a nie złodzieje całych epok i kamieni milowych prawdy o dziejach ojczyzny? Wydaje mi się, że wiem, o co chodzi. Kiedyś naczelny redaktor „Polityki", F. M. Rakowski, w dużym artykule namawiał czytelników z prowincji, by w listach do redakcji bezkompromisowo demaskowali wszelakie zło panoszące się w ich miasteczkach, bez oglądania się na szczebel tych, którzy postępują niewłaściwie. W odpowiedzi przyszła do „Polityki" fura listów, których autorzy... wyśmiali ten apel, tłumacząc, że krytykować otwarcie to czasami można w dużym mieście, ale na prowincji oznacza to śmierć cywilną, zostanie się bowiem zmiażdżonym przez wszechwładną, 291 bezkarną klikę miejscowych decydentów. Obecny wicepremier opublikował ze smutkiem fragmenty tych listów. Pani Dudzińska w liście wydrukowanym w „WTK" napisała: „piszę szczerze to, co myślę". Rzeczywiście napisała wówczas szczerze o wielu rzeczach, m. in. o panującym w szkole systemie donosicielstwa uczniów na nauczycieli do dyrektora, tylko „trochę mniejszym niż w czasach stalinowskich", wypowiedziała się przeciwko 10-latce itd., itp. Natomiast jej obecny list do redakcji „Stolicy" jest od początku do końca nieszczery, zastraszony i pełen takich nielogiczności, że włosy stają dęba. Na przykład w tym drugim liście p. Dudzińska twierdzi, że „WTK" bezprawnie opublikowało jej pierwszy list („nie przypuszczałam, że może on zostać wydrukowany w tym piśmie"). Jak to? Przecież tuż przedtem pisze pani, iż list został wysłany w odpowiedzi na apel redakcji „WTK", która nie ukrywała, że zamierza te listy drukować! Mało tego, list p. Dudzińskiej do „WTK" zaczyna się od słów: „Pragnę napisać do Was w odpowiedzi na Wasz apel do nauczycieli historii". Miała pani pełną świadomość tego, że jest to list do druku, chodziło bowiem o publiczne wypowiedzi nauczycieli na temat manipulowania historią Polski i na taki apel pani odpowiedziała, nie można więc teraz wykręcać kota ogonem i zarzucać redakcji „WTK" jakiegokolwiek nadużycia w tym względzie. Ale i tego rtiało. W liście do „Stolicy" p. Dudzińska... dezawuuje to, Co napisała do „WTK" (a jak pamiętamy twierdziła wówczas, że pisze „szczerze to, co myśli"), twierdząc : „Prograrn nauczania historii, który jest, wydaje mi się, dobry' (!!!), i nazywa swoją poprzednią wypowiedź „niefortunną", spłodzoną pod wpływem... chwilowego zdenerwowania („byłam wtedy bardzo wyprowadzona z równowagi")! Żeby wszystko to razem wyglądało mniej śmiesznie, obstaje tylko dalej przy jednej godzinie lekcyjnej więcej. 292 (...) Kto zmusił panią do takiej wolty? Jeśli nawet posuwam się za daleko z takim przypuszczeniem, to przecież pani drugi list to usprawiedliwia. Przerażająca jest ta nasza prowincja z jej „układami", które terroryzują ludzi. „STOLICA" 31 maja 1981 Szyderstwa Opublikowanych tekstów humorystycznych Waldemara Łysiaka jest niewiele. Spośród 17 pozycji wybraliśmy 8, w tym chronologicznie pierwszą („Dekalog asystenta", napisany pod pseudonimem Wojciech Kowalewski*, w czasie gdy autor byl asystentem na Wydziale Architektury PW) oraz wypowiedź w sondzie tygodnika „Itd"; reszta to felietony. Wspomniana ankieta „Itd" była najciekawszą ze wszystkich sond, jakie ogłaszał tygodnik. Grono sławnych Polaków (m.in. profesorowie: Kotarbiński, Tatarkiewicz, Hryniewiecki, Szczepański, Chalasiński, Aleksandrowicz, Suchodolski i Legowicz, dr Łopatkowa, trenerzy Mulak i Kulesza, dyrygent Kasprzyk, rzeźbiarz Hasior, pisarz-działacz Sokorski, reżyserzy Kijowski i Kantor, red. Bohdan Tomaszewski i in.) wypowiadało się na temat: „Jak dohumanizować życie?". Łysiak jako jedyny udzielił odpowiedzi w tonie satyrycznym (później w jednym z wywiadów zapytany o to rzekł, iż pytanie wydało mu się mało poważne, dlatego odpowiedź też nie mogła być serio). Jednakże ta „niepoważna" odpowiedź zawierała tyle poważnych przesłań d rebours, że uznano ją za jedną z poważniejszych. Sam Łysiak nazywa swoje szyderstwa publicystyczne „stańczykowaniem". * Pseudonim stworzony z drugiego imienia autora i z nazwiska rodowego jego matki. 294 Dekalog asystenta Przykazanie 1: WŁĄCZ SIĘ W KOLEKTYW Obejmując stanowisko (staż asystencki bądź przejście z u-czelni na uczelnię) natychmiast dopasuj się do struktury organizacyjno-towarzyskiej jednostki, do której cię przyjęto, zgodnie z zaleceniem Paula Valery: „Należy dodać siebie do tego, co się zastaje" (jeśli nie lubisz Valery'ego, równie użyteczne jest rodzime porzekadło o wronach). Jeśli w ciągu 2 tygodni nie pokapujesz się, z czyich kawałów należy się śmiać i jak śmiać, kto z kim dobrze żyje, kiedy i gdzie można się obijać, komu kłaniać krótko, a komu po azja-tycku, jak się ubierać, czesać i jakie wygłaszać poglądy na jakie tematy — grozi ci „samotność w tłumie", niełaska i równia pochyla prowadząca do samotności poza tłumem. Największym niebezpieczeństwem etapu drugiego, kiedy już jesteś „wkupiony" i „ustawiony", jest marzycielstwo przejawiające się jako reformatorstwo — pokusa podjęcia próby odmienienia zastanych złych elementów układu, np. usprawnienia systemu pracy lub zwrócenia uwagi na to, że pierwszym zadaniem pracowników uczelni jest dydaktyka, a nie wszelakiego rodzaju „gry" wydziałowe. Pamiętaj przestrogę Oskara Wilde'a: „Społeczeństwo często wybacza zbrodniarzowi — marzycielowi nigdy". W tłumaczeniu na język bardziej zrozumiały oznacza to, że jeśli zostaniesz przyłapany na fuszerce, żadna większa krzywda ci się nie stanie, jeśli natomiast zapragniesz działać optymalnie i narzucać ten sposób działania innym, dostaniesz boleśnie po łapach. Jeśli zgłaszasz wnioski mądre i słuszne, zostaniesz chwilowo poparty i zda ci się, że podnosisz swój prestiż i że siedzisz coraz mocniej w siodle. Zanim się obejrzysz, okaże się, że to jest siodło, spod którego zwiał właśnie koń. Nie próbuj imponować otaczającemu cię kolektywowi sukcesami życiowymi (rodzinnymi, towarzyskimi, seksual- 295 nymi etc). Przeciwnie — narzekaj na kłopoty i otaczaj się aurą umiarkowanego pesymizmu, gdyż zgodnie ze słowami Mauriaca, Renarda i wielu innych mędrców: „Radość ludziom sprawia ich własne powodzenie, ale w jeszcze większym stopniu niepowodzenia bliźnich". Postępując zgodnie z tymi wskazaniami, uwolnisz się w jakimś stopniu od tzw. bezinteresownej zawiści, to jest ogólnospołecznej dolegliwości, przeciw której jedyną tarczą jest smętne oblicze. Przykazanie 2: NIE UFAJ TYM, KTÓRZY CI PATRZĄ PROSTO W OCZY Zwłaszcza gdy to szczere spojrzenie ozdobione jest uśmiechem. Przemiły „otwarty" szef lub kolega-asystent, który „po męsku" ściska ci dłoń i obsypuje komplementami, jest o wiele groźniejszy od cwaniaka, który się z tobą jawnie „ściga" (kolega-asystent) lub bezwzględnie wyciska z ciebie siódme poty (szef). Ujmujące „równiachy" wypracowały sobie technikę, która ma uśpić twoją czujność i wytworzyć poczucie bezpieczeństwa, by skłonić cię do trzymania z nimi sztamy, dopóki nie skończą dzieła twego zniszczenia. Nie daj się też uwieść ich zwierzeniom, które są grane po to, by wydobyć z ciebie twoje własne tajemnice (podobnie ze studentami: strzeż się lizusów, gdyż to nie ci, którzy się „stawiają", lecz właśnie nadskakiwacze składają na ciebie anonimowe doniesienia w dziekanacie). Pamiętaj o starej mądrości, która uczy, że najniebezpieczniejszy z naszych wrogów jest ten, którego nazywamy przyjacielem. Pamiętając — unikniesz zawału w wieku 35 lat albo (w lepszym przypadku) ciężkiej nerwicy i głębokich stresów. Pamiętając — to znaczy nie wściekając się o to, że szef „zapomniał" podać twoje nazwisko na konferencji międzynarodowej, gdzie referował waszą wspólną pracę, że koledzy wykiwali cię, obmówili, wrobili w jakąś aferę, okradli z dorobku laboratoryjnego, że X, który wczoraj ustawił cię wrogo wobec Y, dzisiaj chodzi z Y pod ramię i szepcząc patrzą obaj złośliwie na ciebie. 296 Zaufanie możesz mieć wyłącznie do siebie samego, ale i z tym proszę bez przesady... przykazanie 3: NIE WYSUWAJ SIĘ NA PIERWSZY PLAN Nie rób tego, pamiętając, że — jak mówi „Pismo" o wiele poważniejsze od tego, które właśnie czytasz — „pierwsi będą ostatnimi". Gdy tworzony jest zespół do jakiejkolwiek pracy badawczej bądź wykonania ważnego przedsięwzięcia zawodowego, społecznego etc, usiądź z tyłu, w najgorszym razie na drugim miejscu, i za żadne skarby nie daj się wrobić w „leadera". Zasada ta jest dość oczywista, jednakże zaskakująco wielu młodych pracowników uczelni nie stosuje jej, zapominając, że w razie powodzenia akcji splendor spływa na wszystkich, a na pierwszego dodatkowo niszczycielska „bezinteresowna zawiść" otoczenia, podczas gdy w razie klapy tylko „leader" odpowiada za klęskę. Obowiązuje tu prawo kolektywnego profitowania i jednostkowej odpowiedzialności. Nie staraj się wyprzedzać kolegów na polu naukowym, wykonując swoją pracę z zapałem głodnego wilka, bo nie to się liczy, tylko efekt, który można osiągnąć bez nadwerężania się i budzenia zazdrości, samą rutyną „odwala-cza". Jeśli nie posłuchasz, ściągniesz na siebie epitety „pra-cusia", „Judyma", „kopniętego", a przepracowanie doprowadzi do tego, iż nie będziesz już mógł powiedzieć o sobie tak, jak powiedział nie przepracowujący się, lecz umiejący dobrze sprzedawać swą pracę Salvador Dali: „Jedyna różnica między mną a wariatem jest ta, że ja wariatem nie jestem". To samo tyczy nadmiaru inicjatywy. Jeżeli już podejmiesz jakąś interesującą inicjatywę, to musi to być bezwzględnie inicjatywa autorstwa twojego szefa, choćby nawet był on jej autorem w takim samym stopniu, w jakim Hamilton jest Delegatem Pana Boga na Polskę. Zdradliwości usiłowań w wyprzedzaniu innych dowodzi plastycznie opowiadanie mojego stryja z czasów jego służby 297 w saperach za sanacji. Pewnego razu kompania stryja nadziała się na oficera, który — rozwścieczony czymś tam — kazał wziąć każdemu po dwie ciężkie miny przeciwpancerne i wskazując punkt na horyzoncie ryknął: — Widzicie to drzewo?! Który wróci ostatni, temu tak dam w d...., że popamięta!! Biegieeeem marsz!!! Stryj pomyślał sprytnie, że jeśli pierwszy dobiegnie do drzewa, to pierwszy wróci i będzie miał trochę czasu na odpoczynek, puścił się więc galopem i mocno wysforował przed kolegów. Kiedy byli w połowie drogi, zza pleców dobiegła ich komenda: „Wróóóć!" i stryj automatycznie znalazł się na ostatnim miejscu. Przykazanie 4: NIE BĄDŹ NIEUMIARKOWANIE ZDOLNY Bądź zdolny z umiarem przystojnym twej pozycji, co pozwoli ci w miarę upływu lat pozycję swą polepszać. Szanuj to przykazanie tym skrupulatniej, im bardziej twoi szefowie przekroczyli już swój Poziom Niekompetencji i w im większym stopniu otaczają się miernotami, by zwiększyć swą szansę przetrwania. Ludzie zbyt zdolni stanowią zagrożenie biologiczne, podobnie jak zarazki cholery, w związku z czym winienes powtarzać sobie co rano sławną anegdotę o szefie brytyjskiej firmy, który wezwał swego kadrowca i rozkazał mu: — Panie Jones, proszę znaleźć najbardziej inteligentnego, przedsiębiorczego i wydajnego młodego pracownika naszego przedsiębiorstwa, po czym zwolnić go z pracy w 24 godziny ! Nieodzowny jest w tym przypadku mały kamuflaż, umiejętność odpowiadania na trudne pytania pytaniami (oczywiście takimi, które „rozwijają" temat) i konieczność każdorazowego oparcia się pokusie wykazania, iż siedzisz w temacie tak samo, jeśli nie głębiej niż zwierzchnik, bądź że przeprowadzisz sprawę (analizę, ekspertyzę, operację, badanie etc.) bez jego wskazówek. Demonstracyjna samodzielność 298 myślowa jest pokuśliwa, atoli zbyt kosztowna z kariero-logicznego punktu widzenia. Jeśli dokonałeś jakiegoś wynalazku lub usprawnienia, natychmiast przypisz całą zasługę swemu opiekunowi naukowemu, postaraj się przekonać go, że to jego dzieło (i to tak, by nie miał co do tego wątpliwości), i spytaj pokornie, czy będzie możliwe umieszczenie w opisie także twojego nazwiska jako współpracownika. Przykazanie 5: NIE ZDRADZAJ SWEJ WIEDZY OGÓLNEJ ORAZ ZAINTERESOWAŃ POZAZAWO-DOWYCH Nie zdradzaj zwłaszcza oczytania i uczestnictwa w życiu kulturalnym miasta (regionu, kraju), albowiem —jak rzekł Galileusz — „ze wszystkich nienawiści największą jest nienawiść ignorancji do wiedzy". Zasada ukrywania swej wiedzy ogólnej obowiązuje wobec kolegów, a tym bardziej wobec przełożonych, przede wszystkim zaś tych przełożonych, którzy głośno oznajmiają: „Byłbym złym profesorem, gdyby moi uczniowie nie byli mądrzejsi ode mnie!" Pytanie zadane szefowi: „Czytał pan, panie profesorze, ostatnią rzecz Saula Bellowa?", albo: „Co pan sądzi, panie docencie, o wypowiedzi Malraux w «Le Figaro»?", jest równoznaczne z czytaniem gazety podczas spaceru ulicą, z której wyjęto akurat właz kanału. Z kolei na zadane ci pytanie: „Czy zdąży pan, panie kolego, zrobić to tłumaczenie na jutro?", nigdy nie odpowiadaj, że nie, bo masz na dzisiaj wieczorem bilety do Powszechnego na „Dantona". Nie będziesz mógł bowiem krzyknąć później do tego, kto cię wywalił, jak jadący na szafot Danton do Robespierre'a: „Robespierre! Skończysz tak samo! Wlokę cię za sobą!" Jeśli szef zauważy pod twoją pachą okładkę z nazwiskiem Carpentiera czy Cortazara, bezzwłocznie wyjaśnij, że zostawił „to" na ławce któryś ze studentów (nie dotyczy asystentów na wydziałach, na których studiuje się literaturę). Brylowanie dowcipem i inteligencją na okolicznościowych 299 zebraniach towarzyskich członków wydziału (instytutu, zakładu, katedry) udawało się poniektórym; są oni dzisiaj zasłużonymi pracownikami umysłowymi zakładów produkcyjnych w Rzeszowskiem i Białostockiem. Przykazanie 6: NIE ZAPRZECZAJ I NIE STARAJ SIĘ PRZEFORSOWAĆ SWOICH RACJI Rytualnym obrzędem u zwierzchników uczelnianych naszej ery jest częste demonstrowanie niechęci do potakiwa-czy i namawianie do subiektywizmu, niezależnego myślenia oraz szczerej wymiany zdań. Nie daj się na to nabrać — oni (wszyscy) uwielbiają „tak". Ale bądź dobrym cmokie-rem, nie strzelaj „takiem" z kulomiotu, a na pierwsze „tak" każ bossowi poczekać te głupie kilka bezpiecznych sekund. Darryl F. Zanuck warknął do swojego nadmiernie gorliwego asystenta: — Nie mów „tak", dopóki nie skończę! Jeśli twój szef chce wygrać w dyskusji (oni wszyscy chcą) — pozwól mu, „filozofując" przez jakiś czas (krótki czas) na odmiennym torze, by nagle doznać olśnienia jakimś argumentem i całkowicie uznać jego racje. Ubolewanie nad własną tępotą, która nie pozwoliła ci natychmiast pojąć niezmierzonej głębi wywodu zwierzchnika, jest wskazane w rozsądnych granicach, nie należy przesolić, czyli toutes proportions gardees. Na przykład chwytanie się za głowę i załamywanie rąk nie jest en bon gout. Jeżeli zwierzchnikiem jest kobieta, należy od czasu do czasu rumienić się, dając tym wyraz swemu adoracyjnemu onieśmieleniu, metoda ta wszelako grozi zaskakującym sukcesem, czyli niebezpieczeństwem o wiele większym niż utrata łask bossa. Przykazanie 7: NIE ZAPOMINAJ O WZGLĘDACH NALEŻNYCH FAWORYCIE SZEFA Może to być jego małżonka, którą poznasz na oficjalnym przyjęciu, bądź metresa — twoja koleżanka uczelniana. 300 Jest ona o wiele bardziej wrażliwa na niewybredne pochlebstwa (mais ouil) niż mężczyzna i walczy jak lwica, jeśli wyczuje zagrożenie hierarchiczne lub prestiżowe dla fa-mily-business. On może osądzać cię na podstawie twoich zdolności, choć częściej czyni to na podstawie twojej powolności, natomiast jej werdykt i opinie przekazywane jemu w pościeli będą wyłącznie zależały od twej umiejętności kupienia sobie (dyskretnego, dyskretnego!) jej łask. Spraw, by uznała, że uważasz ją za Joannę d'Arc skrzyżowaną z Marią Curie-Skłodowską i Catherine Deneuve, a pozyskasz użytecznego sprzymierzeńca. Zapominać o imieninach szefa nie należy, zapomnieć o imieninach jego faworyty uczelnianej nie wolno, gdyż, jak powiedział Talleyrand: „To więcej niż zbrodnia, to błąd". Wszelako kupowanie jej przy tej okazji czerwonych róż jest niewskazane, tak jak i zbytnie nadskakiwanie, ostentacyjność etc. To już nie byłby błąd, lecz zuchwała głupota, która jest też jednym ze sposobów używania umysłu, tylko że jest to akurat sposób najmniej opłacalny, jeśli — na przykład — chce się przynajmniej raz na dziesięć lat wyjechać na staż zagraniczny. (A propos wyjazdów zagranicznych — przenigdy nie pozwól sobie na głośne bąknięcie, że np. na uczelniach Jugosławii bezwzględne pierwszeństwo w tych wyjazdach mają ludzie młodzi wiekiem i stażem, im kto młodszy i bardziej rozwojowy, tym więcej możliwości wyjazdu, podczas gdy u nas 99 procent tej manny załapują szefowie). Przykazanie 8: NIE BAW SIĘ W DON KICHOTA Znaczy to: nie zwalczaj ani nie broń nikogo. Nie karz złych studentów dwójami, bo po pierwsze — jeśli oblejesz choć jedną osobę, to zostaniesz ukarany za niewyrobienie planu dydaktycznego (znaczy się „przerobu" uczelni), a po drugie student może się okazać kuzynem X-a albo synem Y-a, do czego łatwo dojść samemu, gdy się człowiek zastanowi, jakim cudem taki leń i debil w ogóle 301 studiuje. Jeśli wyrzucisz „niezaliczenie" ze swego słownika ocen, to w nagrodę dodatkowo unikniesz konfliktów socjalnych, co jest ważne, gdyż w dobie stawiania na młodzież w poważnym konflikcie jej zostanie przyznana racja, a ty wyjdziesz na idiotę i „wroga młodzieży". Nie włączaj się w żadne, nawet najdrobniejsze, gry hie-rarchiczno-drabinistyczne lub regłements des comptes na wydziale (w instytucie, zakładzie, katedrze). Oczywiście nie chodzi o czynne włączanie się, bo to nie twoja moc, lecz o komentarze bądź kibicowanie. Nie zabieraj w tych sprawach głosu, a gdy ktoś będzie się starał zmusić cię do opowiedzenia się po czyjejś stronie lub choćby tylko do rozmowy na te tematy, manewruj dygresjami i ogólnikami. Milczenie jest w takich przypadkach cenniejsze od złota. Popieranie jakiejkolwiek kandydatury przeciw komukolwiek, nawet faworyta przeciw słabeuszowi, grozi smutną wpadką, w każdej bowiem grze sa fuksy, i to pamiętliwe. Zwycięzca nie pamięta tych, którzy go popierali, ani tym bardziej neutralnych — przeciwników pamięta do śmierci. Nie broń ofiar, nieszczęśników, nieudaczników, pokrzywdzonych etc, a już, broń Boże, nie pomagaj im, bo los może się odmienić na ich korzyść i uczynić ich mocarzami, a jak słusznie zauważył Karl Kraus: „Prędzej wybaczy ci ktoś podłość, której się wobec ciebie dopuścił, niż dobrodziejstwo, którego od ciebie doznał". Przykazanie 9: NIE FRATERNIZUJ SIE Nie fraternizuj się ze studentami. Jest to nagminna choroba pierwszorocznych asystentów, nakarmionych liberalizmem hippisowsko-akademickim i pożeranych obsesyjną nienawiścią do tradycyjnych metod dyscyplinarno-organizacyj-nych, które taki pierwszoroczniak uważa za feudalizm, zamordyzm i sadyzm hierarchiczny. Sprawa z tym ma się identycznie, jak z biciem dzieci. Ktoś, kto dostaje ostro w skórę od swego „starego", przysięga sobie, że sam będzie 302 ojcem nowoczesnym i nigdy w życiu nie tknie swego dziecka palcem, polegając wyłącznie na łagodnej perswazji intelektualnej. Gdy jednak „perswadowane" dziecię zaczyna pluć gościom do talerzy, młody tatuś pozbywa się nowoczesności i łoi skórę. Asystent „nowoczesny", który daje „luz" studentom i pozwala poklepywać się po plecach, po pewnym czasie konstatuje, że jest popychadłem i pośmiewiskiem studentów i że szacunek czują oni jedynie do „zamordy-stów" (identycznym błędem jest liczenie na wdzięczność zwierzchnika, któremu załatwiłeś coś przechodząc samego siebie, robiąc więcej niż do ciebie należało). Nie fraternizuj się z szefem. Chodzi tu o nie tak rzadki przypadek, gdy kolega, z którym byłeś „na ty", awansuje i zaczyna wydawać ci polecenia, bądź inny przypadek, gdy zwierzchnik zalał się podczas bibki, na praktyce wakacyjnej lub imieninach, i nieopatrznie wypił z tobą bruderszaft, by dopiero rano uznać to za pomyłkę. W nowej sytuacji (po awansie lub rano) forma „ty" drażni go, zapomnij więc możliwie szybko o tym, że kiedyś mówiłeś do niego „stary" i „cześć" — miej zaufanie do zdrowego rozsądku Napoleona I, który rzekł: „Dobra pamięć to potrafić zapomnieć o tym, czego nie należy pamiętać". Jeśli zaś zaboli cię ostentacyjnie szorstki stosunek do ciebie byłego kumpla (początkowo jest to nieuniknione), polecam maksymę Friedricha Riickerta: Złą dolę znoś jak dobrą mając to na względzie, że gdy będziesz źle znosił, gorzej ci z tym będzie. Przykazanie 10: NIE CZYŃ Z DOKTORATU ARCYDZIEŁA Pojętny asystent winien wiedzieć, że doktorat nie musi być genialny, tylko prawidłowo ustawiony. Prawidłowe ustawienie polega na: 303 a) — Znalezieniu tematu, którego opracowanie nie wymaga 6-letniej galemiczej pracy. Najlepszym tematem jest taki, od którego w Polsce w ogóle nie ma specjalistów, a w rzadkich zagranicznych czasopismach fachowych (np. biochemicznych czy medycznych) jest on dość dobrze rozpracowany. b) — Znalezieniu promotora, który jest tak zaganiany na ścieżce pogoni za dochodami pozwalającymi zamienić Syrenkę na BMW, że nie dosypia. Jest to bardzo łatwe, właściwie można wybierać po omacku. c) — Ustaleniu z promotorem takich recenzentów, którzy są z tematem związani formalnie, aczkolwiek nie najdogłęb-niej, a przede wszystkim związani są więzami przyjaźni z promotorem. d) — Jak najczęstszym powoływaniu się w przypisach na „znakomite" i „wyczerpujące" prace promotora oraz — co ważniejsze — recenzentów. e) — Takim rozepchnięciu tekstu i merytoryczno-stylistycz-nym jego zagmatwaniu, by najcierpliwszego recenzenta praca zanudziła na śmierć (nuda jest karygodna w bele-trystyce, lecz nie w pracy naukowej!). Statystycznie biorąc odporność recenzentów i ich zasób czasowy kończą się powyżej objętości 200 stron maszynopisu i 40—50 wykresów lub wzorów. O obronach nie wspominam, gdyż jest to formalność niewarta uwagi. „LITERATURA" 15 kwietnia 1976 304 Bajthriller Polski komiks emancypuje się i uszlachetnia forsownie, z czego radocha jest duża i korzyść, owszem, też. Oto bowiem zaczęła niedawno wychodzić nowa, przeznaczona dla dziatwy ze szkół podstawowych, polsko-obcojęzyczna (pol-sko-angielska, polsko-francuska, polsko-niemiecka etc.) seria komiksowa o pradziejach Polski, przy pomocy której załatwiamy od ręki dwie sprawy: uczymy nasze pociechy historii oraz języków obcych (teksty w „dymkach" są dwujęzyczne). Tekst prościutki, grafika bardzo dobra (dzieło Grzegorza Rosińskiego), poziom kolorowego druku znakomity. W ogóle wszystko jest tu znakomite, pozytywne i awangardowe. Weźmy na ten przykład tomik najnowszy: „Opowieść o Popielu i myszach". Król Popiel mieszka w Kruszwicy, rządzi hożym słowiańskim ludem i bez żadnej specjalnej przyczyny, a tylko w imię racji stanu, morduje swych czterech stryjców. Otruci stryjowie zostają ciśnięci w wody malowniczego jeziora Gopło, po czym wylęgają się z ich gnijących ścierw myszy. Pożyteczne te zwierzątka prawidłowo zżerają Popielą tuż przed happy endem, który, jak się domyślamy, nie dla każdego jest zupełnie happy, a już dla Popielą to całkiem nie. Wyżej streszczona zawartość prasłowiańskiego kryminału, jak na awangardowy kryminał przystało, pęcznieje od mocnych scen, krew sika po preromańskich ścianach, trup pada gęsto i konwulsyjnie, atmosfera okrutnego mordu umila nam czas od okładki do okładki. Wstydzić się jednak nie musimy, bo chociaż formalnie autorem wszystkich stężonych na 32 stronach okropieństw jest nasz Popiel, to w praktyce jest on niemal biernym widzem horroru, leży obolały na łóżku i choruje w czasie trwania morderstw, wzdraga się przeciw nim, burzy, serce mu kwili i pęka, jest po słowiańsku słaby, zastraszony, zdominowany przez żonę--potwora, słowem, widać, że to swój chłop. 20 — Łysiak na łamach 305 Małżonka zwie się prawidłowo Hilderyka. Tak jest, to właśnie ona układa scenariusz łiekatomby, zmusza biednego mężusia do nieprzeszkadzania jej, przygotowuje śmierć w płynie, przeprowadza realizację zbrodni od początku do końca i potem z błyskiem sadystycznego upojenia w oczach obserwuje koszmarne męki strutych. Jest ta Hilderyka taką szwabską lady Macbeth. Edukacyjnie pozytywny i awangardowy thriller ten jest też — jako się rzekło — postępowy w swej warstwie ilustracyjnej. Autor rysunków wie, że milusińscy w podstawówce nie od razu są mocarni w czytaniu, zwłaszcza dwujęzycznym, toteż stara się wszystko przekazać obrazem (50 procent ilustracji nie ma żadnego tekstu), dokładnie, precyzyjnie, jubilersko. Nie ma tu żadnej fuchy, o nie! Tak właśnie pozytywnie przedstawia w kilku ujęciach (kadry „zbliżeniowe") na str. 21 nieludzkie cierpienia trutych, którzy stają się zieloni z bólu, oczki wyłażą im z orbit i zabarwiają się szkarłatem, usteczka wymiotują juchą, paluszki drą odzienie i skórę, i do tego to słodkie wycie, że aż się miło robi. Na stronie następnej stryjowie, zniewoleni impulsami z brzuchów, poczynają tańczyć modny taniec, szarpane boleścią ciała zamieniają się im w wirujące korkociągi, rzężenie staje się coraz rozpaczliwsze. Dalej jest jeszcze fajniej: stryjowie, już w pozycji horyzontalnej, skręcają się śmiesznie jak poczwarki, wbijają zęby w pawiment, drą kamienie pazurami, ich wywrócone gałki oczne przeklinają cały świat. Pełny, soczysty realizm. Na stronach 24 i 25 pławienie. Truchła nie chcą iść pod wodę, więc kijem je w kałdun i głębiej, głębiej. Nóżka wypływa — upchnięta! Rozcapierzona rączka rwie się nad lustro Gopła — upchnięta! Cierpliwa, wydajna, pełna zaparcia praca przynosi w końcu efekty: wszyscy już pod wodą. Pozytywna propaganda DO-RO. W finale państwo Popielowie uciekają do wieży na jeziorze, lecz: „w ślad za Popielem popłynęły do wieży myszy wodne, które wylęgły się na ciałach okrutnie potrutych stry- 306 jów". Te myszy wodne dobrze się spasły na ciałach stryjców, . bo wyglądają jak tłuste szczury skrzyżowane z hienami. Kiedy na ostatniej stronie zżerają żywcem wyjące z przerażenia i bólu stadło, mamy już pełnię doznań wideo-fono--stereo-panoramicznych w technikolorze i szajbie totalnej. Rzecz jasna należy to czytać dziateczkom przed spaniem, albowiem — jak tego dowiedli sawanci — nauka języków jest wówczas najskuteczniejsza, nowo poznane wartości utrwalają się podczas snu. Czekamy na dalsze tomiki. Przeżyjmy to jeszcze raz! „LITERATURA" 3 marca 1977 Korzenie emancypacji Zamierzam dzisiaj (z okazji 8 marca) dowieść, iż wyemancypowanie się kobiet z niewolniczej zależności od mężczyzn nie zaczęło się od amerykańskiego ruchu Women's Liberation, przed którym wszyscy jankesi (z porucznikiem Ko-jakiem włącznie) trzęsą portkami ze strachu, ani nawet od angielskiego ruchu sufrażystek z lat 1906—1914. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iż od tej chwili każde słowo, które napiszę poniżej, „może być wykorzystane" przeciwko mnie, nic mnie jednak nie powstrzyma od ujawnienia prawdy, wychowany bowiem zostałem w tradycji naszej powojennej historiografii, której legendarna odwaga i bezkompromisowość permanentnie streszczają się w mówieniu „prawdy, całej prawdy i niczego, jak tylko prawdy". 307 Wszystkie wydarzenia, o których będzie mowa, dotyczą... handlu mężami. Osobliwość tego procederu polegała na tym, że każdy z owych nieszczęsnych kolegów Kunty Kinte był białym, a sprzedającymi były ich małżonki. W roku 1729 w Normandii córka właściciela trupy cyrkowej, Mme Bigaud, wyszła za mąż za atletę Alonso Hernandeza, który jednak nie udźwignął ciężaru nocy poślubnej, czym doprowadził małżonkę do stanu określanego elegancko furią. Następnego dnia wystawiła go ona na sprzedaż, ale nie znalazł się nikt chętny. Uparta dama dopięła jednak swego — w miesiąc później sprzedała męża w Breście tak zwanym „łapaczom majtków", których zadaniem był werbunek marynarzy na okręty Jego Królewskiej Mości. Uzyskane pieniądze przeznaczyła na posag. Historia nie wspomina o losie jej drugiego „pana". W roku 1774 w Leeds (Anglia) niejaka pani Cruttley ogłosiła wszem i wobec, że w oznaczonym dniu wystawi swego męża na licytację, co też uczyniła, zachwalając „towar" jako bardzo zdolnego cieślę i bardzo wiernego małżonka. Mimo takiej reklamy pan Cruttley został nabyty za psi grosz (5 szylingów i garniec wódki), co świadczy niezbicie, że oprócz niewątpliwych zalet miał także nie dość dobrze ukryte wady. Niewiele lepiej poszło pani Bruce, która w roku 1801 wystawiła pod młotek w oberży w Hampshire (Anglia) swego oblubieńca, przyprowadziwszy go na miejsce aukcji za uździenicę założoną na kark (sict). Mimo że przysięgała obecnym, iż mąż jest wierny, pracowity i „stosunkowo trzeźwy", i mimo że licytacja była nader ożywiona, nadzieje na wielki zysk okazały się złudne. Pana Bruce nabyła za cenę jednej gwinei i kwartę wódki właścicielka sklepu mydlarskiego. W roku 1817 podobna sytuacja miała miejsce w Styrii (Austria Habsburgów). W przydrożnym zajeździe obiektem targów stał się kowal, którego zamierzyła sprzedać jego nadobna lepsza połowa. Do pewnego czasu bawił się on świet- 308 nie z całą salą, sądząc, iż rzecz jest żartem. Gdy jednak został sprzedany (za kilkanaście talarów i naszyjnik) bogatej i podstarzałej wdowie o — delikatnie ujmując — nie najlepszej prezencji, zrozumiał wszystko i zalał się rzewnymi łzami. Tak bardzo wzruszyło to obecnych, że poczęli pomstować na obie panie i zażądali unieważnienia transakcji. Przerażona wdowa nie była od tego, ale piękna kowalowa za nic nie chciała oddać pieniędzy i naszyjnika. Rozwścieczony tłum wrzucił ją w pryzmę śniegu, wdowę przegnał, kowalowi zaś poradził nalać żonę. W tym momencie w sprawę wdali się żandarmi. Dalszego ciągu tej pasjonującej historii nie znam. Nie znam również daty (były to lata osiemdziesiąte lub dziewięćdziesiąte XVIII stulecia) autentycznego wydarzenia, które miało miejsce w Manchesterze (Anglia). Na sprzedaż został wystawiony facet o nazwisku Pria. Jego żona, zachęcając kupujących, wyliczyła malowniczo mnóstwo talentów biedaka. Potrafił robić prawie wszystko, od szycia butów do gry na flecie. Nic dziwnego, że licytacja miała temperaturę wrzenia. Po uporczywej walce z kilkoma konkurentkami, zdolnego wszechstronnie pana Pria nabyła kobieta, która ofiarowała zań trzy gwinee w brzęczącej monecie, nową suknię i kilka sztuk drobiu. W epoce napoleońskiej miał miejsce w Paryżu przypadek bardzo ciekawy. Otóż pewna praczka posiadała męża, który — w przeciwieństwie do pana Pria — był całkowicie pozbawiony zalet, a za to obdarzony nieprzebranymi zasobami lenistwa i pijactwa. Sprzykrzyło się to jej tak bardzo, że postanowiła go sprzedać. Nie miała z tym trudności — za 100 franków kupiła łapserdaka właścicielka sąsiedniej pralni. I wówczas stał się cud. Pod nową kuratelą hultaj przemienił się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w bajecznego, pracowitego, trzeźwego, nie leniącego się ani w dzień, ani w nocy małżonka. Widząc to, jego pierwsza żona popadła w rozpacz i poleciała do sąsiadki z pieniędzmi, 309 chcąc odkupić swój „skarb". Została jednak wyrzucona za drzwi. Identycznie, to jest jak Zabłocki na mydle, wyszła na sprzedaniu swego męża Szwajcarka, Frau Storm, w roku 1836 w Bernie. Odprzedała go ona tylko na rok swej sąsiadce, czującej dotkliwy brak męskiej przyjaźni w długie alpejskie noce. Po roku wszakże mąż odmówił powrotu do prawowitej połowicy, tym bardziej że w nowym stadle zdążył już zmajstrować synka. Sprawa trafiła do sądu, który... ukarał panią Storm grzywną i rozwodem. Przypadki sprzedaży mężów przez żony za pomocą licytacji odnotowano pod koniec ubiegłego stulecia w Monachium i w Lipsku. Ostatnie ze znanych mi wydarzeń tego typu miało miejsce w początkach naszego wieku w Australii. Aferą zajęły się władze i podczas procesu ujawniono m. in., że małżonka, która sprzedała męża, wystawiła nabywczyni zobowiązanie następującej treści: „Sprzedany nie będzie nigdy i w jakikolwiek sposób dokuczał swej właścicielce". W dniu Święta Kobiet życzę wszystkim Paniom, a szczególnie moim Czytelniczkom, wszelkiej pomyślności. „STOLICA" 9 marca 1980 Lewoskrzydłowy w szafie Każdy z nas ma swoje environnement, które wlecze się za nim przez całe życie, jak cień w słoneczne popołudnie. Łatwiej się uwolnić od żony lub rozlazłego buta niż od własnego pejzażu. Kiedy spotkałem Zenona L. wychodzącego z Supersamu o 8 rano, od razu spostrzegłem, że jego pejzaż się zmienił. Kiedy coś się zmienia w krajobrazie nie zmienianym od lat, 310 bystry obserwator wychwyci to natychmiast. Gdyby na przykład rzeźbom w Łazienkach odrosły wytłuczone przez chuliganów nosy i członki — zauważyliby to nawet stróże parkowi, nie mówiąc już o turystach i łabędziach. Zenon L. niósł dwie siatki pełne produktów żywnościowych, w tym dwie butelki mleka ze złotym kapslem. Kapsle w dotychczasowym życiu Zenona L. pochodziły albo z browaru albo z monopolu. Kapsle z rozlewni mleka stały się w jego pejzażu elementem tak agresywnie nowym, że cały pejzaż przestał być podobny do samego siebie. — Ożeniłeś się? — zagadnąłem po przywitaniu. — Nie upadłem na głowę — odparł zgodnie z prawdą. — Chcesz nastawić na zsiadłe, żeby odkacować w poniedziałek? — Chwilowo nie piję — obruszył się — nie jestem deprawatorem. Sportowcom nie należy dawać złego przykładu. Jakbyś czytał „Przegląd Sportowy", to byś wiedział, że rozgrywki się skończyły i jest martwy sezon. W przerwie między dwiema rundami rozgrywek nie wolno sportowcom pić!... Chowam w domu piłkarza, to dla niego to żarcie. Trzy razy dziennie biegam po produkty, bo facet musi utrzymać wagę. — Nie może ten twój facet sam wyjść z domu i przejść się do baru? — wyraziłem swoje zdumienie. — Nie może wyjść z szafy — Zenon L. kontynuował perswazję z niezmąconą cierpliwością — tylko rano i przed spaniem biega wokół stołu, żeby nie stracić kondycji. — Człowieku, na miłość boską, ty go niewolisz! — wykrztusiłem po dłuższej chwili. Zenon L. popatrzył na mnie, jak na wielbiciela polskiej kinematografii, i spokojnie wyjaśnił: — Nie, tylko ukrywam. — Za to grozi pięć lat! — wyszeptałem drżącym gło sem — a co on takiego zrobił? — Strzelił w lidze 19 goli w jednym sezonie. Wszystkie 311 lewą nogą, to lewoskrzydłowy. Mówię ci, stary, złota noga! Powierzono mi właśnie obowiązek strzeżenia go. — Przed kim? — pofolgowałem ciekawości. — Przed kaperownikami. Zrobiło mi się głupio, że mogłem podejrzewać człowieka o takim sercu do walki przeciw demoralizowaniu sportowców. Z prostego obowiązku podtrzymania rozmowy zagadnąłem : — No i co, jak ci idzie? — Ciężko. Szczeniak jest młody, rwie się na powietrze. W zeszłym roku grał w Spójni Białowieża. Zaraz po zakończeniu rozgrywek działacze Kanonii zaproponowali mu M-4 w Krakowie, 6 patyków pensji i maturę. Zgodził się i nocą wywieźli go z Białowieży pod Wawel. Tu dopadli mistrza działacze Rudanii Wałbrzych i zadziałali za pomocą M-5 plus dyplom kursów zawodowych i 8 tysięcy złotych pensji z listy w kopalni. W drodze zrobili postój na siusiu pod Katowicami. Chłopak poszedł w krzaki, a tam już czekali ludzie z Oceanu Szczecin. Dali M-6, 10 tysięcy złotych z premią w stoczni, dyplom polonistyki na Uniwerku i Fiata Mirafiori. W samą porę zdążyliśmy z wiceprezesem naszego klubu do Szczecina. Zaproponowaliśmy willę na Saskiej Kępie, dyplom architektury PW, stanowisko adiunkta w PAN-ie, 15 tysięcy oficjalnej pensji, wycieczkę do Tajlandii, BMW 320 i modelkę z „Mody Podhalańskiej". Potem przewieźliśmy go w ciężarowej chłodni do Warszawy i zadekowaliśmy w moim mieszkaniu. Przedstawiciele wszystkich drużyn ligowych węszą wokół domu, kilku nawet złożyło mi wizytę, ale do szafy nie zaglądali. Niedługo rozpoczynają się rozgrywki i wówczas puścimy go na boisko, Varsovia będzie miała szansę na mistrzostwo! — zakończył z optymizmem w głosie i pobiegł dokarmiać lewoskrzydłowego. Zostałem sam z myślami o zmarnowanej w młodości szansie. Życie składa się z trzech rodzajów kopania: można kopać rowy, dołki pod bliźnimi i piłkę. To trzecie jest naj-rentowniejsze. Ja, niestety, wybrałem to drugie, przez co prę- 312 dzej czy później przyjdzie mi czynić to pierwsze. Ogarnęła mnie taka melancholia, że gdybym mógł, to ze złości kopnąłbym się w ... „LITERATURA" 9 lutego 1978 Wspominki pocztowe Mawia się czasem: „stare, dobre czasy", co jest prawdą, albowiem za Piastów i Jagiellonów nikt nie musiał korzystać z usług PKP ani awanturować się o zatrute rzeki, ani martwić stanem zabytków, bo te zabytki albo były dopiero w planie, albo jeszcze nie wiedziały, że są zabytkami. Mimo to nie wszystko, co stare, było dobre, o czym uczymy się od lat i co ja chcę teraz udowodnić na przykładzie poczty polskiej, tej sprzed kilku wieków, korzystając z faktu, że właśnie nasza poczta obchodziła szumnie swój kolejny jubileusz. Ta dzisiejsza poczta to jest coś naprawdę udoskonalonego, taki cymes, że kudy do niego tej starej! I tak: W mojej dzielnicy jest kilka budynków pocztowych. Co prawda, jak przyjdzie się do któregoś przed południem, to okazuje się, że mieszczący się w nim urząd pocztowy funkcjonuje po południu, i vice \ersa, ale za to są to budynki solidne, żelbetowe, a nie taka chudoba, jak ten jedyny drew-niaczek, który tu istniał dawniej. Listonosz przynosi listy do mojego domu raz na tydzień (zbiorczo, z całego tygodnia) i wrzuca je do eleganckiej metalowej skrzynki z numerem mieszkania. O takiej skrzynce i kluczyku do niej można było sobie 200 lat temu tylko pomarzyć i nawet ordynarne, natychmiastowe doręczanie przesyłek do rąk własnych nie mogło moim przodkom tego braku osłodzić. Haniebną zupełnie sprawą było używanie do przesyłania poczty gołębi, na które czyhało po drodze tak wiele kro-gulców i jastrzębi, że wszystkie poczty płaciły nagrody za 313 eksterminowanie tych drapieżników (poczta angielska na przykład aż dwa i pół szylinga za głowę). Gołąb z listem pokonywał trasę z Warszawy do Tarnobrzega w cztery godziny. Dzisiaj telegram (np. nr 106, nadany w Urzędzie Pocztowo-Telegraficznym Warszawa 117 w dniu 13 października tego roku) dochodzi do adresata w Tarnobrze-skiem po pięciu daliach, ale żaden ptak z tego powodu nie cierpi. Ludzi też w owych czasach krzywdzono i nadużywano czy raczej — by użyć modniejszej terminologii — wyzyskiwano. Nie chodzi mi tu nawet o tragiczny los wyzyskiwanych bezecnie córek poczmistrzow (wyzyskiwaczami byli głównie reakcyjni oficerowie), co opisał Aleksander Puszkin w jednej ze swych nowel. Myślę o nieszczęsnych gońcach. Taki goniec z listem pokonywał 350-kilometrową trasę latem w 6 dni, zimą w 7 dni. Dzisiaj list na takiej trasie, zwłaszcza „ekspresowy", idzie tyle samo dni lub najwyżej o dzień— dwa dłużej, ale panuje za to pełny humanitaryzm, nikt nikomu nie każe płacić za to drobne opóźnienie kar. Dawny goniec zaś za pierwszym razem płacił talara kary, za drugim opóźnieniem dwa talary, a za trzecim odbierano mu etat i wyganiano z miasta! W dobie króla Stanisława Augusta list z Warszawy do Wrocławia dochodził już w ciągu 42 godzin. No dobrze, ale czy ten list miał taki piękny i mądry kod na awersie jak dzisiaj ? Nie wszystko złoto, co się spieszy. Słyszałem niedawno historię jednego z najwybitniejszych polskich zbieraczy-bibliofilów. Otóż wysyłał on różne nabyte przez siebie książki pocztą z Łodzi do innego miasta, w którym mieszkał znakomity introligator, jeden z tych wymierających już (niestety) mistrzów swego zawodu. Wysłał ich tak kolejno kilkaset i wszystkie wracały pięknie oprawione (takoż pocztą), nie zaginęła ani jedna. Aż pewnego razu wysłał do oprawy arcydzieło Heleny Mniszkówny, „Trędowatą", było nie było. Introligator oprawił książkę i odesłał, 314 ale wtedy po raz pierwszy zdarzył się cud — przesyłka do Łodzi nie dotarła. Wyparowała gdzieści tam po drodze. Przez kilka następnych lat zbieracz dalej wysyłał książki do oprawy i żadna oczywiście nie ginęła, aż po minięciu owych kilku lat znowu udało mu się nabyć przedwojenny egzemplarz „Trędowatej". Znowu wysłał go do oprawy. Introligator oprawił prześlicznie, odesłał i... domyślają się Państwo — po raz drugi stał się cud, który współczesna parapsychologia określa terminem „dematerializacja". Niejeden dzisiejszy pisarz marzy, by jego prace budziły takie pożądanie mocy tajemnych, ale nie to jest treścią felietonu, lecz postęp. Postęp polega na tym, że po pierwsze dawniej poczmistrze ani ich córki i połowice nie mieli rentgena w oczach, zaczem kompletnie nie mogli się połapać, co się kryje pod opakowaniem przesyłki, a po drugie dzisiaj włos nikomu nie spadnie z głowy za takie „cuda", podczas gdy dawniej, chociaż 0 wiele silniej wierzono w cuda niż obecnie, mogły być one usprawiedliwione jedynie, cytuję: „klęską żywiołową lub napadem na pocztę zbójów", zaś w każdym innym przypadku były karane, ze zdjęciem głowy włącznie. Na szczęście mamy te barbarzyńskie czasy już za sobą 1 nikt nikogo nie straszy tak po chamsku i okrutnie (a nadto mało zrozumiałym językiem), jak straszył w XVIII wieku swoich podwładnych generalny administrator poczty, Jędrzej Mokronowski: „Serio nakazuję y ostrzegam. A nayprzód pewność, bezpieczeństwo niezawodne Listów Sobie powierzonych, jako Prawo Narodoy Fidem Publicam tykayących naymoc-niej naysurowiej zalecam pod karą niechybną In Casu Contravenientiale Fałszerzom y zdraycom Prawem naznaczony. Po wtóre Punktualność y Prędkość Expedycyi do Wygody Powszechney ściągaiących się, pod utratą Officyi i Mieysca nakazuję". Resumując: jeśli nawet nasza poczta ma coś z córki pocz-mistrza, niedysponowanej na skutek zderzenia z oficerską 315 rzeczywistością, to i tak nie jest źle, bo bywało gorzej. I tym optymistycznym akcentem... „STOLICA" 19 listopada 1978 Lotkiem bliżej Kibicem jestem. Przez wiele lat ubiegałem się o wysoką wygraną w Toto-Lotku ze skutkiem, z jakim śledź startowałby w wyścigach konnych. „Nic to!" — mówiłem sobie, lekko ruszając wąsem — bo w rzeczy samej nie o wygraną mi szło, lecz o zasilenie totolotkowego funduszu, z którego finansuje się budowę obiektów sportowych w naszym kraju. Nie ustawałem więc. Kosztowało mnie to „dychę" tygodniowo i za te moje „dychy" Lotek wybudował z pewnością sporo kortów tenisowych, stadionów, sal odnowy biologicznej etc. Potem pojawiły się zakłady podwójne, za dwie „dychy", oraz systemy, ale też i wzrosła chyba wydatnie ilość pływalni oraz sztucznych torów lodowych. Następnie zakłady podwójne wzrosły do 35 złociszów na tydzień, a na arenie pojawił się środowy Mały Lotek. Niewątpliwie wpłynęło to na zwiększenie się liczby hal sportowych w każdym województwie, ale ja zacząłem się już gubić. Kiedy wystartował Express-Lotek, „pękłem" do reszty i zorientowałem się, że orientuję się fatalnie w tym tłoku. A przestałem rozumieć cokolwiek, kiedy w „Przeglądzie Sportowym" z 3 kwietnia tego roku przeczytałem radosny anons takiej oto treści: „Wrocław. 2.4. (tel. wł.). Największy sukces w historii startów polskich siódemek w Pucharze Europy odniósł w niedzielę «Śląsk» Wrocław. Zespół wojskowych nie zawiódł oczekiwań i zdecydowanie pokonał mistrza Hiszpanii «Calpisa» Alicante 32:21 (14: 11), awansując do finału Pucharu Europy (...) Obserwatorem meczu z ramienia Międzynarodowej Federacji Piłki Ręcznej (IHF) był Ed- 316 ward Pardubski (CSRS), który obciążył «Śląsk» Wrocław karą finansową za warunki, w jakich rozgrywano mecz. Nie chodzi o organizację czy przygotowanie spotkania półfinałowego, ale o halę wrocławskiego «Śląska», która z racji swych wymiarów, oświetlenia i braku miejsca na widowni nie nadaje się do rozgrywania spotkań klasy Pucharu Europy. Niestety, w stolicy Dolnego Śląska, która od wielu lat jest także stolicą polskiej piłki ręcznej, nie ma hali sportowej z prawdziwego zdarzenia. Ciekawe, czy kara płacona przez klub w szwajcarskich frankach cokolwiek w tej sytuacji pomoże?". Zacząłem myśleć gorączkowo: co w tej sytuacji może pomóc polskiemu sportowi ? Gdyby tak zechcieli przyjmować opłaty za zakłady we frankach szwajcarskich... Ale nie byłem pewien, czy to dobra koncepcja. Przypomniałem sobie na szczęście, że mój były kolega szkolny, którego wywalono z „budy" przed maturą, jest w tych sprawach ekspertem, pracuje bowiem w COPL-u (Centralny Ośrodek Planowania Lotka). — Słuchaj, stary — zagadnąłem go — powiedz mi, co się dzieje? — A co ma się dziać? — spytał, patrząc na mnie podejrzliwie. — No wiesz, miały być hale w Warszawie, we Wrocławiu i gdzie indziej, a nie ma... Uspokoił się, uśmiechnął i odrzekł, poklepując mnie po ramieniu: — Nie pękaj, będą. — Słuchaj — przypomniałem sobie tragedię wrocławian — a nie zamierzacie przyjmować opłat w dewizach? Bo wtedy można by płacić kary ze specjalnych zakładów i... — Nic z tych rzeczy! Tak to by było po linii najmniejszego oporu. Nie pójdziemy na jakość przez jakość, tylko na jakość przez ilość. Intensyfikujemy, słowem, rozkręcamy interes! — Właśnie widzę, ale zaczynam się już gubić... 317 — Jak to? — No, nie wyrabiam się. W tym tygodniu zaniosłem Małego Lotka w piątek, a podwójne zakłady z siedmioma skreśleniami w poniedziałek, ale okazało się, że miał być właśnie Express-Lotek z potrójną banderolą i wszystko wyszło nie tak. Człowiek się myli. — Właśnie dlatego pracujemy obecnie nad ujednoliceniem systemu, żeby nikomu się nie myliło — odpowiedział. — To świetnie — ucieszyłem się — możesz mi zdradzić, w jaki sposób ujednolicicie? — Przez rozwinięcie i wzbogacenie, to jest utygodnio-wienie siedmiodniowe w układzie pionowym, poziomym i krzyżowym spiralnie. — Co ty powiesz... No to... jak to będzie? — Normalnie. Obsadzimy każdy dzień tygodnia. We wtorki Express-Lotek, w środy Mały Lotek, w czwartki Średni Lotek, w piątki Super-Lotek, w soboty Ultra-Lotek, w niedziele normalny jak dotychczas, tyle że poczwórny, a w poniedziałki Zumbo-Lotek dla tych, którzy się spłukali w niedzielę. W wolne soboty Free Lotek. W ten sposób nie będzie pustych dni w tygodniu i kiedy ludzie się przyzwyczają, nikt się nie będzie mylił. Wkrótce ogłosimy konkurs na hasło reklamowe Lotka. Wiesz, coś w rodzaju: „Fly by Lotek", albo „Lotkiem bliżej"... — Do czego bliżej? — Jak to do czego? Do tych twoich hal i basenów. Źródło sukcesu leży we właściwym haśle. Mógłbyś też coś pokombinować, jakbyś miał jakiś pomysł, to daj znać... „LITERATURA" 18 maja 1978 318 Słownik gwary współczesnej Ponieważ coraz większa liczba ludzi gubi się w semantycznej dżungli nowej gwary polskiej, zachodzi wyraźna konieczność stworzenia słownika tych potocznych neologizmów. Dzisiaj dla przykładu serwuję z owego słownika trzy kolejne hasła na literę S, w nadziei, że pomogą nie zorientowanym czytelnikom poruszać się swobodniej po trotuarach naszej codzienności: SMAR Rzeczownik wywodzący się od czasownika smarować. Nazwą tą określamy jeden z najstarszych wynalazków człowieka, polegający na braniu (tzw. korupcja bierna) i dawaniu (tzw. przekupstwo czynne), przed usługą (tzw. łapówka promocyjna) lub po niej (tzw. łapówka dziękczynna vel finalna). Swój dynamiczny rozwój przeżywa, odgrywając ważną rolę napędową i biologiczną (fizjologicz-no-wegetacyjną), w krajach tzw. Trzeciego Świata, których stopień gospodarczego rozkwitu zbliżony jest do cywilizacji łupanego kamienia ze względu na brak podstawowych atrybutów i nośników cywilizacji. Ma o wiele mniej wspólnego z moralnością niż z ekonomiką i w wielu strefach kulturowych nosi odmienne nazwy. Charakterystyczne jest przy tym, że wszelkie nazwy pozaeuropejskie są bez sensu,. a ręce i nogi mają tylko te, które wymyślono w Europie. I tak: szeroko stosowane na Bliskim Wschodzie określenie „bakszysz", pochodzące z języka perskiego i występujące także w językach tureckich i arabskim, oznacza dosłownie napiwek, a za sam napiwek to nawet sprzątaczka w naszej obecnej Drugiej Polsce, zbudowanej mozolnie według różnych pomysłów i gierek, nie ruszy ścierką. Z kolei w biednych krajach Ameryki Południowej, byłych koloniach hiszpańskich, używa się terminu ,,el soborno", co po polsku znaczy: wypłata, a za wypłatę (pensję) to... itd. Meksykanie upodobali sobie słowo „la mordita" (ukąszenie), podczas gdy każdy głupi wie, że łapówka to nie żadne ukąszenie, 319 lecz pożądana pieszczota. W byłych koloniach brytyjskich używa się już zupełnie kretyńskich nazw, że przytoczę ,,back handler" (cios na odlew) w Indiach. Wyjątkiem potwierdzającym regułę w strefie eks-kolonializmu angielskiego jest termin ,,dash" (skok) w Nigerii, wiadomo bowiem, że kto nie da, ten nie podskoczy. Japończycy zwą korupcję posępnym „kuroi kin" (czarna mgła), też bzdurnie, zważywszy, że tylko łapówka może rozproszyć czarną mgłę bezradności oblepiającą człeka. W przeciwieństwie do terminów egzotycznych, terminy europejskie trzymają się kupy, że wymienię włoski ,,busta-rella" (mała koperta), niemiecki „Schmiergeld" (pieniądze do smarowania), czasami zastępowany skrótem „N.A." {„Nutzliche Abgaben" — pożyteczne świadczenia), lub francuski „pot-de-vin" (dzbanek wina), co ma związek ze starą mądrością: in vino veritas (prawda znajduje się w winie). SZMAL Potoczna nazwa „miękkich" i „twardych", czyli banknotów i bilonu, wzięta od tłuszczu świńskiego wytapianego ze słoniny i zwanego smalcem. Rynek krajowy rozróżnia kilkanaście rodzajów szmalu, z których najwyżej ceniony jest gatunek produkcji obcej, o zabarwieniu zielonym, najniżej .zaś gatunek nadprodukcji rodzimej. To ostatnie wiąże się z zawartością wody w smalcu, która im większa, tym gorszy smalec. Jak podaje „Wielka encyklopedia powszechna" PWN pod hasłem „Smalec", jest to „tłuszcz wieprzowy o konsystencji mazistej (...) zawartość wody do 0,5%". Z braku wieprzowiny permanentne powiększanie ilości smalcu może się odbywać wyłącznie przez nadmierne dodawanie doń wody. W efekcie taki smalec traci nie pozornie, lecz realnie na wartości tyle, ile waży wyparta przezeń woda, co jest genialnym odwróceniem prawa Archimedesa. Istnieje naukowa teoria wyjaśniająca genezę nazwania pieniędzy szmalem. Hipotezę tę wysunęli ci, którzy szmalu nie posiadają. Twierdzą oni, że nazwa wzięła się od lepkości 320 smalcu, dzięki której szmal przylepia się do łap bogatych złodziei i hochsztaplerów. Dewizą tej teorii jest maksyma: „Im większa świnia, tym więcej smalcu można z niej wytopić". Z kolei ci, którzy posiadają szmal, lansują kilka innych porzekadeł: „Szmal nieszczęścia nie daje", „Szmal nie śmierdzi", „Milczenie jest szmalem", „Pokaż mi, jaki masz szmal, a powiem ci, kim jesteś" itp. Obie grupy (to jest tych szmalowatych i tych, którzy nie mają za dużo szmalu) można rozpoznać bez zaglądania poszczególnym osobnikom do domów, garnków, kieszeni lub kont, wystarczy znać gwarową subkulturę określenia szmal, czyli wyrażonka dotyczące wielkości szmalu. Wszystko zależy od tego, ile zer kto dodaje takim popularnym terminom jak „paczka" lub „koło". Biedak mówiąc na przykład: „dwie paczki", rozumie przez to dwieście złotych, a przez „koło" tysiąc złotych, podczas gdy bogacz „dwiema paczkami" nazywa dwieście tysięcy złotych, zaś „dwoma kołami" dwa miliony (wymiennie, zamiast „koło", określa się w wyższych sferach milion terminem „melon"). Języko-lodzy tępią tę gwarę bezlitośnie, uważając, że na obecnym etapie jest ona nieprawidłowa i że np. sto złotych będzie można nazywać „paczką" dopiero wówczas, gdy sto złotych będzie kosztowała paczka zapałek, co ma nastąpić nie wcześniej, jak za kwartał. W kraju dąży się do tego, by szmal stał się wymienialny, to zaś stanie się w momencie, gdy tzw. Druga Polska przeistoczy się w obiecaną Drugą Japonię, czyli nie wcześniej niż wtedy, gdy większość papieru będzie przeznaczana na druk książek, zamiast na druk stale rosnącej drugiej Fudżi-jamy szmalu. Obecnie szmal autentycznie wymienialny jest tylko w systemie smarowania, do czego, ze względu na swą tłuszczowo-mazistą konsystencję, nadaje się wybornie. 21 — Łysiak na łamach 321 SZPAN Gwarowe określenie imponerstwa (od czasownika szpanować, czyli imponować czymś niezwykłym, rzadkim, oryginalnym lub bogatym). Dawne szpanerstwo polegało na posiadaniu najnowszego modelu BMW, trzech daczy wybudowanych za państwowe pieniądze, wideomagne-tofonu oraz futra z szynszyli, było to więc szpanerstwo elitarne, zastrzeżone dla stosunkowo wąskiej warstwy high life'u prywaciarskiego i urzędniczego. Warstwy średnio zamożne szpanowały nowym krojem dżinsów, kiecką z komisu itp. Reszta nie szpanowała niczym. Obecnie szpan się zegalitaryzował i stać nań o wiele więcej ludzi. Szpanerem nie jest już playboy w płaszczu prosto z Paryża, lecz facet niosący w siatce tubkę pasty do zębów, papierosy ,,Extra Mocne" z filtrem, pudełko „lxi" oraz kostkę masła. Osobnik, który ma w kolejce po papier toaletowy miejsce z numerem 183 na liście kolejkowej, dosłownie zaszpanowuje na śmierć biedaków, którzy nie zmieścili się w pierwszym tysiącu, itd., itp. Demokratyzacja szpanu stanowi zdrowy objaw równania mas. Z każdym dniem robi się coraz bardziej równo. Jak mówią piłkarze: „równo z trawą". Tym, co jeszcze różni szpan dawny od nowego, jest coraz bardziej postępowe eliminowanie szmalu z procesu osiągania rzeczy, którymi można szpanować. Niegdyś kupowało się je za pieniądze, dzisiaj coraz częściej zdobywa się te cuda drogą tzw. wymiany bezdewizowej, w obrocie „rączka rączce podaje towar". Za dziesięć paczek „Carmenów" można dostać od sąsiada trzy puszki wołowiny w sosie i następnie wymienić je z kolegą z pracy na butelkę „Żytniej", za którą — dołożywszy do niej dwa szampony — załatwiamy sobie oponę do „Syrenki". Tzw. handel wymienny, królujący w epokach paleolitu i neolitu, powracając w XX wieku na forum środkowej Europy zbliża nas do ideału zalecanego przez XVIII-wiecznych ekologów spod 322 znaku Jana Jakuba Rousseau, który głosił hasło „powrotu do natury". Indywidua uprawiające dywersję wymierzoną w handel wymienny, czyli tzw. spekulanci, którzy bezczelnie biorą za towar lepki szmal, zostaną wzięci za pysk (to się już zaczęło) i odsiadując postulowane kilkuletnie wyroki więzienia za opylane po paskarskich cenach kakao i raj tuzy z zazdrością będą patrzeć na odsiadujących krótsze wyroki gwałcicieli zbiorowych, bandziorów napadających staruszki w zaułkach i morderców w tzw. afekcie. Jedyną rzeczą, jaką im zostanie na pocieszenie, będzie międzynarodowy szpan więzienny w postaci pięciu lat odsiadki za mydło sprzedane ze 100-procentowym zyskiem, gdyż taki wyrok za takie przestępstwo jest rzadkością nawet w krajach Czwartego Świata. „STOLICA" 20 września 1981 List do redaktora naczelnego ,,ITD" (wypowiedź w sondzie ,,Jak dohumanizować życie?") Szanowny Panie Redaktorze Naczelny! Piszę do Pana, gdyż nie jestem pewien, czy Pańscy współpracownicy właściwie zaprezentują moją odpowiedź na to ważkie pytanie, doszło bowiem między nami do nieprzyjemnej scysji. Kiedy zaproszono mnie do redakcji i zadano to pytanie, odpowiedziałem po krótkim namyśle, że należy sobie kupić psa. Spytali, dlaczego. Odparłem, że dlatego, iż rację miał Voltaire pisząc: „Wszystkie wielkości świata nie są warte prawdziwej przyjaźni". Wówczas w dość nieprzyjemnej formie wyrazili wątpliwość, czy rozmawiam z nimi serio, pouczyłem ich więc słowami Oskara Wilde'a: „Życie jest tak okrutne, że nie sposób traktować go serio". Słysząc to zdenerwowali się na dobre i zaczęli krzyczeć, 323 żebym przestał się wygłupiać i robić z nich balona za pomocą cytatów z niewłaściwej strefy geograficznej, bo rzecz jest poważna. Zrozumiałem to i odparłem, że w kategoriach naukowych dohumanizować życie można nie przez dodawanie, lecz tylko przez odejmowanie, żyjemy bowiem w konsumpcyjnym społeczeństwie nadmiaru, który jest przyczyną rozkładu wartości humanistycznych. Nazwali to mydleniem oczu i zapytali, czy mogę swoją odpowiedź udowodnić, bo, ich zdaniem, hipoteza, nie poparta dowodzeniem i nie zawierająca przypisów naukowych w postaci cytatów z dzieł ludzi naprawdę mądrych, nie przedstawia żadnej wartości. Obiecałem więc przynieść im do przeczytania mój traktat naukowy pt. „O szkodliwości nadmiaru, czyli humanistyczne cele odejmowania", na miejscu zaś mogłem pokazać jedynie tytuły rozdziałów i motta do nich, bo miałem to zapisane na kartce. Oto one (motta w nawiasach): 1. O nadmiarze nieszczerości (De Livry: „Szczerość to nie mówić wszystkiego, co się myśli, ale myśleć to wszystko, co się mówi"). 2. O nadmiarze niesłowności (Zasada samurajów: „Zawsze dotrzymywać słowa, nawet gdy się je dało psu"). 3. O nadmiarze nieomylności (Celinę: „Świat jest pełen ludzi, którzy zawsze mają rację, i dlatego jest wstrętny"). 4. O nadmiarze oszczerczości (Przysłowie chińskie: „Język jest ostrym mieczem, który zabija, chociaż nie utacza krwi"). 5. O nadmiarze niewyrozumiałości (Conrad: „Wyrozumiałość jest najrzadszą, lecz i najinteligentniejszą z cnót"). 6. O nadmiarze oschłości serca (Canouelle: „Miłość jest źródłem wszystkich najpiękniejszych dokonań człowieka"). 7. O nadmiarze bierności (Burkę: „Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby dobrzy ludzie nic nie robili"). 8. O nadmiarze tchórzliwości (Durrell: „Narzuconej metafizyce lub religii należy się sprzeciwiać, w razie potrzeby nawet z pistoletem w ręku"). Jestem słowny, więc następnego dnia przyniosłem do 324 redakcji mój 800-stronicowy manuskrypt i zażądałem, by przeczytano go od ręki, co wywołało bardzo .nieprzychylną reakcję. Poprosiłem więc o jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy będą to czytać, czy nie, i usłyszałem, że nie, bo nie mają nadmiaru czasu dla maniaków. Doszło do niegrzecznej wymiany zdań i zostałem wypchnięty za drzwi, przy czym potłukłem się na podeście pierwszego piętra. Znajomy lekarz, który mnie opatrzył i wysłuchał, powiedział mi, że nie zachowałem się jak cywilizowany humanista, bo nie dołączyłem do manuskryptu żadnej koperty, ani nawet pół litra, i w ogóle nie próbowałem dohumanizować Pańskich współpracowników w jakikolwiek sposób. Ale ja myślę, że on nie ma racji i że Pańscy współpracownicy powiedzieli mi: Nie!, bo również znają humanistyczne przysłowia i cytaty, w tym starożytną mądrość grecką, która uczy: „Tylko ten, kto umie mówić: nie!, jest naprawdę wolny". Z poważaniem Waldemar Łysiak PS. Uprzejmie Pana proszę o zwrot kożucha, ponieważ wychodząc z redakcji nie zdążyłem go zabrać ze sobą. „ITD" 25 listopada 1979 Rozmowy Nie będąc dziennikarzem, Łysiak nie robił wywiadów. W rzeczywistości przeprowadził w ciągu 10 lat trzy „wywiady" (z szefem specjalnego komanda włoskich karabinierów do zwalczania kradzieży dzieł sztuki, płk. Felice Mamborem, z naczelnym dyrektorem Pracowni Konserwacji Zabytków, dr. Tadeuszem Polakiem, i sławnym uzdrawiaczem Clivem Harrisem), za każdym razem podkreślając, iż nie są to klasyczne wywiady, lecz rozmowy. Rozmowa z płk. Mamborem została opublikowana w początkach publicystycznej kariery Łysiaka, w roku 1971, na łamach „Perspektyw". Byl to właściwie duży artykuł o kradzieżach dzieł sztuki, przysłany z Włoch (Łysiak studiował wówczas w Rzymie") i bogato ilustrowany, m. in. ozdobiony zdjęciem pułkownika w czasie akcji (na zdjęciu dedykacja dla autora: ,,W duchu braterstwa, które jednoczy ludzi sztuki. Z całą serdecznością. Felice Mambor"). Rozmowa z Mamborem stanowiła tylko fragment owego artykułu i ten fragment przedrukowujemy. O prawie 10 lat późniejszą rozmowę z Clivem Harrisem, z którym Łysiak jest zaprzyjaźniony, drukujemy w całości. Komando płk. Mamhora W XX wieku nie ma już miejsca dla genialnych policjantów, w rodzaju osławionego szefa paryskiej Brygady Bezpieczeństwa, Vidocqa, który w dobie empiru zdziesiątkował podziemie kryminalne we Francji. Najistotniejszą dzisiaj rzeczą 326 jest właściwa organizacja dobrze rozbudowanego aparatu zwalczania przestępstw. Dotyczy to również przestępstw takich, jak kradzieże dzieł sztuki i ich przemyt. Włosi szczycą się jednak człowiekiem, który nie udziela wywiadów i którego zdjęcia nigdy nie goszczą na łamach prasy („Perspektywy" są pierwsze), a którego nazwisko obrosło już legendą, niezbyt przyjemną dla mafiosów handlujących skradzionymi dziełami sztuki. Człowiek ten to płk Felice Mambor. (...) Człowieka tego poznałem zupełnie przypadkowo. Oto na zamknięcie wykładów o ochronie dzieł sztuki w międzynarodowym rzymskim Centrum UNESCO, sekretarz kursu, dr Italo Angle, chcąc zrobić frajdę kursantom z trzydziestu krajów, zapowiedział wizytę nieznajomego. Na salę wszedł potężny mężczyzna w cywilu, w towarzystwie umundurowanego kapitana. Cywilem był Mambor. Przedstawił się i rzekł do zaskoczonego audytorium: — Do tylu osób nie przemawiałem od 25 lat. Będę mówił krótko. Mówił rzeczywiście około kwadransa, dość banalnie, o walce włoskiej policji ze złodziejami dóbr kultury, po czym wstał nagle i wymawiając się nadmiarem zajęć ruszył do wyjścia. Oklaski, kilka osób zaatakowało go o autografy. — Przykro mi, ale nie jestem gwiazdą filmową. Do widzenia. Wówczas poprosiłem o wywiad dla „Perspektyw". Nawet nie odwrócił głowy, a kapitan burknął: — Pan pułkownik nie flirtuje z dziennikarzami! — Nie jestem dziennikarzem. — Więc kim? — Architektem i historykiem sztuki, jak wszyscy tutaj, — To niczego nie zmienia, żadnych wywiadów! Cofnąłem się. Mambor wkładał płaszcz i nagle odwrócił głowę. — Skąd pan przyjechał? — Z Polski, jestem Polakiem. 327 — Naprawdę? — Ależ tak! Chwila milczenia i: — Proszę wpaść do mnie w poniedziałek, kapitan da panu adres. Arivederci. Kapitan miał niewyraźną minę pisząc adres siedziby komanda. O umówionej godzinie zadzwoniłem do drzwi 4-piętro-wego pałacyku przy placu St. Ignazio 152. W gabinecie operacyjnym na najwyższej kondygnacji czekała znakomita kawa i popularne pałeczki „grisini". Sam Mambor był na razie zajęty w swoim pokoju z przedstawicielami ministerstwa (wydzielona grupa płk. Mambora podlega bezpośrednio Ministerstwu Oświaty), chwilowo więc honory domu pełnili wspomniany już kpt. Enrico Pasini i tzw. maresciallo maggiore karabinierów, Carlo Macinati. Cztery ściany gabinetu to cztery olbrzymie mapy (chorągiewkami zaznaczone najcenniejsze obiekty sztuki włoskiej), w tym jedna całej Italii, z czerwoną linią dzielącą włoski but na pół na wysokości Rzymu. Na biurku, pod szkłem, graficzny schemat organizacyjny komanda. Na czele Mambor, któremu podlegają dwie sekcje: północnowłoska Macinatiego i południowa Pasiniego. Komando liczy zaledwie 20 osób, w tym 2 szoferów i 4-osobowa sekcja radiotelegrafistów. — Nie trzeba nam wielu ludzi, najważniejsza jest szybkość — mówi Pasini, po czym wskazuje z balkonu zaparkowaną przed budynkiem granatową Alfę Romeo 1750, rozwijającą bez trudu szybkość 250 km/godz — Złodzieje chyba też nie jeżdżą na motorowerach — zauważam. — Nie, ale ta Alfa wystarcza. W chwilę później siedziałem w gabinecie pułkownika. Sympatyczna, kwadratowa twarz, brzuch, gwałtowne ruchy. Jednak się uśmiecha. Czasami. — Współpracuje pan z prasą? — Tak, piszę o architekturze i sztuce. 328 Na szczęście wziąłem z kraju parę własnych publikacji w „Architekturze" oraz dwa materiały z „Perspektyw", 0 Wenecji i o problemach współczesnego muzealnictwa. Przejrzał zdjęcia. — Widzi pan, nie udzielam wywiadów i gdyby nie to, że jest pan Polakiem... Walczyłem razem z waszymi pod Monte Cassino i pod Ankoną. Byłem szefem oddziału żandarmerii polowej u Anglików, na terenie działania korpusu Andersa. Angielskie gęby pouciekały mi gdzieś, a chłopaków z Polski nie potrafię zapomnieć. Skąd wy bierzecie takich żołnierzy!... Teraz jestem stary (54 lata — przyp- W. Ł.), mam 2 synów, jeden jest lekarzem. Tak naprawdę to młody byłem tylko tam, pod Monte. Zresztą czuję się ciągle żołnierzem, dlatego nie zrzuciłem munduru. A swoją drogą mam szczęście, nie każdy pracuje w zawodzie, który kocha. A ja kocham sztukę, gdyby nie wojna, może bym się kształcił w Akademii... To stare dzieje. I nie mówmy o wywiadzie, porozmawiajmy. Rozmawialiśmy długo o Polsce, o Italii, o Zamku Królewskim w Warszawie, o Monte Cassino. W końcu wróciliśmy do celu wizyty. ¦— Co pan chce wiedzieć? — Jak powstało komando i jakie ma dotychczas osiągnięcia? — Wystartowaliśmy w kwietniu 1969 roku — jak pan widzi nie mamy jeszcze brody. Ludzi dobierałem sobie sam, są jak trybiki w zegarku. Właściwie powinno się dużo wcześniej zorganizować taką grupę, ale z tą organizacją, sam pan wie... Dopiero gdy kradzieże i przemyt osiągnęły zastraszające rozmiary, podjęto odpowiednie decyzje. Osiągnięcia, nie chwaląc się, są nie najgorsze. Mamy zresztą statystyki (sięga do szuflady biurka) — w pierwszym tylko roku (1969) było 308 kradzieży, interweniowaliśmy skutecznie 185 razy (75 — archeologia, 21 — ceramika, 5 — numizmatyka, 2 — statki antyczne, 34 — obrazy, 5 — freski, 12 — rzeźby 1 31 — meble), odzyskując 3081 przedmiotów. To chyba 329 nieźle. Dwudziestu ośmiu ludzi poszło za kraty, w większości zadenuncjowanych. Cóż, anonim to świństwo, ale jakże użyteczne! Zresztą długo nie posiedzą. Niestety, prawo w Italii jest zbyt łagodne w tym względzie, głaskamy złodziei. — Przy takiej liczbie przestępstw macie chyba pełne ręce roboty? — Mamy. Rzadko jem kolację w domu, mieszkam w samochodzie, sam już nie wiem, ile razy zjeździłem kraj wzdłuż i wszerz. Bo też to taki kraj, eldorado dla złodziei, nie ma kościoła bez arcydzieł malarstwa, a w którymkolwiek miejscu wsadzi pan palec w ziemię, napotka pan rzeźbę. Tydzień temu wróciłem z Monte Carlo, odzyskaliśmy tam malowidło ukradzione w Watykanie. Dłuższy czas nie byłem w domu po okradzeniu kościoła San Martino w Gangalandi, ale odzyskaliśmy wreszcie tego „Anioła i Zwiastowanie", zamknąłem dwóch złodziei i trzech ich pomagierów. Równie długo rozpracowywałem duży gang działający w Księstwie Monako, na Riwierze i na Lazurowym Wybrzeżu. W „kotle", w jednym z budynków w Torri di Ventimiglia (nad granicą), odzyskaliśmy wówczas m. in. „Poczęcie" Jacoba da Ponte, zwanego Bassano, „Martwą naturę" Tomeo oraz dwa anonimowe obrazy z XVI wieku. W tym samym czasie w innym budynku przechwyciliśmy „Świętą Rodzinę" Simone'a da Pescaro (XV wiek) i bezcenne rzeźby drewniane z Afryki. Były to rzeczy ukradzione w Imperii z willi doktora Novariniego i w Mediolanie z domu adwokata Buono-core. — Wasza praca musi być niebezpieczna... — Bo ja wiem? Co może być niebezpieczne po Monte? Strzelamy rzadko, w ostateczności. Ostatni raz nawet niedawno, 23 lutego. Ścigaliśmy w Toskanii czterech „artystów", którzy buchnęli lustro weneckie z XVII wieku. Dopadliśmy ich, zaczęli strzelać. Cóż było robić... Chłopcy mieli okazję postrzelać nie na strzelnicy. Wreszcie tamci rzucili broń, już siedzą. Pamiętam, miałem wówczas znakomitą łączność radiową, to bardzo pomaga. 330 — Chyba największy rozgłos przyniosło panu odzyskanie w zeszłym roku, w ciągu trzech tygodni, sławnej „Madonny z Dzieciątkiem" (ukradzionej z rzymskiego kościoła Santa Maria del Popolo)? Czytałem o tym dużo, cała prasa się gorączkowała. Dlaczego nie chciał pan wówczas udzielać wywiadów? — Bo nie jestem Claudią Cardinale. Wolę takie rzeczy, to jedyna satysfakcja... Podaje mi ozdobny dokument: „22 września 1970 roku. Luigi Forlenza, generalny komendant karabinierów. W imieniu Ministerstwa Oświaty Publicznej przekazuję płk. Mamborowi gorące gratulacje za wspaniałą («brillante») operację odzyskania malowidła z kościoła S. Maria del Popolo..." — To mi daje satysfakcję. I jeszcze jedno. Ten papierek uzmysławia mi mocniej, że robię coś dla kraju i dla sztuki, którą tak kocham. Wiem, że to brzmi banalnie... Zresztą czasami trudno mi się nawet rozstać z niektórymi dziełami. Widzi pan ten miniaturowy portret na ścianie? To z ukradzionej kolekcji profesora Lefebvre'a. Odnalazłem to w styczniu tego roku. Za zgodą profesora zostanie u mnie aż do chwili odzyskania reszty zbioru. — Jaki przypadek był najciekawszy w pańskiej karierze? — Bez wątpienia przepiękny „Św. Paweł stygmatyzo-wany" Carpaccia, duży, 190 na 134 cm. Bawiłem się wówczas w „złodziei i policjantów", jak w filmie. W nocy z 30 na 31 kwietnia 1970 roku jacyś nieznajomi wykradli go z kościoła San Domenico w Chioggia (Wenecja). Sprawa była poważna, bo dzieło warte jest minimum 45 milionów lirów. Wywieziono je do Szwajcarii i stamtąd zaczęto szukać nabywców. Jakiś bogaty kolekcjoner z Włoch złapał ten kontakt i zdecydował się na kupno, wobec czego złodzieje powrócili z malowidłem do Italii, gdzie byli umówieni z klientem. Ten nie zawiódł, czekał na nich. Nazywał się... Mambor! Wybucham śmiechem, pułkownik też lekko się uśmiecha. 331 — Zamknęliśmy wówczas trzech rutyniarzy, z szefem, włoskim handlarzem mieszkającym w Szwajcarii. Nigdy nie zapomnę jego oczu, gdy mu się przedstawiłem. Czas się pożegnać. Proszę o zdjęcie i o dedykację. — To będzie moje drugie zdjęcie w prasie — mówi pułkownik. — Pierwsze było w gazetce polowej. Do widzenia. Niech pan napisze z Polski i niech mi pan przyśle jeden egzemplarz pisma. „PERSPEKTYWY" 17 sierpnia 1971 Rozmowa z Clivem Harrisem Strzeżmy się mniemać, że w naturze istnieją dwa rodzaje faktów: fakty naukowe i nienaukowe. Że tylko pierwsze godne są badania, inne zaś heretyckie, wyklęte, zasługujące jedynie na obojętność i lekceważenie. Fakt sam przez się nigdy nie jest naukowy — jest tylko realny, naturalny, albo nie ma go wcale. (francuski filozof i badacz zjawisk paranormalnych, Botrac) Niezbyt wysoki, przy pracy straszliwie skupiony, zaś podczas kontaktów towarzyskich promiennie uśmiechnięty, 36-letni mężczyzna. Kiedy dotyka palcami głów, piersi lub kończyn chorych, ma zamknięte oczy. Kanadyjczyk, urodzony i mieszkający w Anglii. Zawód wykaligrafowany w paszporcie: „healer" (uzdrawiacz). Jedni nazywają go cudotwórcą, drudzy, o wiele mniej liczni, szarlatanem. Ci drudzy zapominają o tym, że człowiek ten, nie posiadający żadnego majątku, żyjący jak średniowieczny asceta — mógłby stać się milionerem w ciągu 24 godzin, ą nie pozwala sobie płacić za kilkanaście godzin dziennie straszliwie wyczerpującej pracy. Bez względu więc na skuteczność jego 332 terapii — nie jest szarlatanem w rodzaju na przykład zachodnioniemieckich „heilpraktikerów" typu Hansa Bol-te, którzy za leczenie rękami każą sobie słono płacić. Oto co on sam, Clive Harris, mówi o sobie. Poniższy tekst nie jest klasycznym wywiadem, raczej zapisem z rozmów odbytych podczas naszych kilku spotkań. Waldemar Łysiak: — Clive, od kiedy wiesz, że posiadasz w sobie jakąś siłę, energię, wzmocnione biopole, wszystko jedno jak to nazwiemy, w każdym razie to coś, co pozwala ci uzdrawiać ludzi? Clrve Harris: — Odkąd zauważono to i powiedziano mi o tym. Byłem wówczas kilkuletnim chłopcem. Zachorowałem na anginę i zawieziono mnie do szpitala. Miałem w nim leżeć kilkanaście dni, a zatrzymano mnie na około czterdzieści, chociaż szybko wyzdrowiałem. Lekarze zauważyli bowiem, że inne dzieci przebywające w mojej obecności szybciej odzyskują zdrowie, tak szybko, iż rzucało się to w oczy. Chcieli więc to sprawdzić. Wówczas poddano mnie pierwszej obserwacji naukowej. WŁ: — Jakie były konkretne, namacalne objawy pozwalające dostrzegać twoje oddziaływanie na chorych? w CH:—Na przykład rany pooperacyjne goiły się im o wiele szybciej, niż to normalnie bywa, a ogólny stan zdrowia poprawiał się radykalnie w sposób zaskakujący lekarzy. Dlatego zaczęli mnie badać. Trwa to zresztą do dzisiaj. Poddałem się już eksperymentom naukowym i badaniom w kilkunastu krajach, przy udziale kilkuset specjalistów, w tym około 25 wybitnych autorytetów. Fotografowano mnie także aparaturą Kirliana i badano za pomocą EKG w trakcie heąlingu. WŁ: — Z jakim skutkiem? CH: — Klisze kirlianowskie wykazały, że moja „aura" jest o wiele silniejsza od „aury" przeciętnego człowieka, EKG zaś, że kiedy leczę, moje serce znajduje się przez cały czas w stanie quasi-zawału. Jest to — tak mi oświadczono — permanentny atak serca. Jednakże mój organizm, posiada- 333 jacy, jak stwierdzili badający mnie lekarze, między innymi nietypową przemianę materii, znosi to dobrze. WŁ: — Trudno mi się zgodzić w pełni z tym zdaniem, Clive. Podczas jednego z twoich pobytów w Warszawie zasłabłeś kilkakrotnie, raz musiałeś przerwać leczenie na godzinę... CH: — To się rzadko zdarza. Byłem wtedy zmęczony po kilkunastu dniach podróży po Polsce. Na ogół znoszę to bardzo dobrze. WŁ: — Słyszałem jednak opinie lekarzy, według których forsując się w taki sposób, to jest lecząc przez kilkanaście godzin dziennie, bez przerwy, na stojąco, a jak wiem, pewnego dnia chciałeś przyjąć 25 tysięcy osób w ciągu 30 godzin, wydano nawet numerki z godzinami nocnymi i tylko względy organizacyjne przeszkodziły temu — dokonujesz na sobie samozniszczenia. Dokładnie jest to: „autodestruk-cja organizmu". CH: — A jakim mnie widzisz teraz? Dopiero co skończyłem leczenie, przed godziną... WŁ: — Nie da się ukryć, wyglądasz kwitnąco. CH: — No właśnie. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, rano we Wrocławiu, byłem po całodziennym hea-lingu w Poznaniu i nocnej jeździe do Wrocławia, podczas której nie zmrużyłem oka. Jakim mnie zobaczyłeś? WŁ: — To prawda, zbiegłeś ze schodów świeży i wesoły, jakbyś spał przez dwie doby. Byłem tym zaskoczony, myślałem, że zobaczę cię wykończonego CH: — No widzisz. Mój nietypowy organizm regeneruje się w nietypowy sposób, błyskawicznie. WŁ: — Powróćmy do początków. Czy w dzieciństwie, wiedząc już, że masz w sobie siłę pozwalającą ci leczyć innych, próbowałeś w jakiś sposób rozwijać tę zdolność? CH: — Uprawiałem lub, jeśli wolisz, ćwiczyłem jogę, która daje umiejętność większej koncentracji. WŁ: — Czy to pomaga ci wchodzić w „healingowy" trans? Słyszałem, że wprawiasz się weń na dłuższy czas 334 i dzięki temu możesz leczyć króciuteńkim, kilkusekundowym dotykiem każdego stojącego w kolejce liczącej, powiedzmy, 10 tysięcy ludzi. I że ta rytmiczność przepływu ludzi przez twoje palce pomaga, bo odpowiada rytmowi twojego transu. CH: — To nie jest tak. Nie wprawiam się w jakiś specjalny trans dla 10 tysięcy ludzi... WŁ: — Przepraszam, że ci przerwę, ale czy to znaczy, że mógłbyś leczyć gdziekolwiek i kiedykolwiek, w każdej chwili, na przykład teraz, gdyby ktoś nagle podszedł do nas i poprosił o to? CH: — Tak, mógłbym. Jednakże wolę mieć przed sobą wielotysięczny ogonek, bo wówczas mam świadomość, że pomagam wielu ludziom, i to mnie pobudza. Wystarcza wówczas dwu—trzysekundowe dotknięcie. WŁ: — Nie zawsze. Sam widziałem, jak we Wrocławiu starałeś się uleczyć maleńką dziewczynkę, bezwładną, trzymaną przez matkę na rękach. Poświęciłeś temu dziecku' o wiele więcej czasu. Przyznaję, że byłem tym tak wstrząśnięty — może dlatego, że to dziecko było nieomal kopią mojej córeczki Ani — iż nie wytrzymałem i wybiegłem z kościoła. W Warszawie stałem obok ciebie, gdy przywieziono karetką pogotowia 11-letniego chłopca z rakiem mózgu, już nieprzytomnego, umierającego, i widziałem, jak usiadłeś okrakiem na noszach, na których leżał, i jak przez kilka minut wprost „miażdżyłeś" mu palcami głowę, „wychodziłeś z siebie", żeby go uratować. CH: — To była walka o uciekające właśnie życie. Nieraz udawało mi się, ale nie zawsze, bo w takim stadium jest to już bardzo trudne. WŁ: — Które choroby najłatwiej ci leczyć? W których osiągasz najlepsze wyniki? CH: — Przy astmie, epilepsji, chorobach układu nerwowego, niektórych formach paraliżu, a także przy nowotworach. WŁ: — A z czym jest najtrudniej? 335 CH: — Z niektórymi chorobami psychicznymi, bo mogę leczyć człowieka, ale nie mogę leczyć jego środowiska, na przykład układów familijnych i innych, które często wywołują i warunkują takie schorzenia. W ostrych, daleko posuniętych przypadkach reumatycznych czy miażdżycowych łatwiej udaje mi się zahamować postęp choroby, niż spowodować jej cofnięcie się. WŁ: — Czy możesz określić procentowo skuteczność twojego healingul CH: — Sam nie prowadzę żadnych sprawdzianów. Wiem tylko to, co podali naukowcy w kilku krajach, między innymi w Anglii. Próbowali ująć statystycznie efekty mojej terapii. Z reguły, po przebadaniu określonej liczby osób, podawali skuteczność w granicach 75—85 procent, średnio więc 80 procent, tak wobec przyczyn, jak i skutków. W przypadku niektórych chorób lub przy wczesnych stadiach innych chorób skuteczność jest właściwie stuprocentowa. Czasami dla pełnego wyleczenia potrzebne jest dwukrotne, w pewnym odstępie czasu, poddanie się przez chorego healingowi. WŁ: — Jak ustosunkowują się do ciebie lekarze w Londynie, który jest twoim stałym miejscem zamieszkania i gdzie, jak wiem, masz małe biuro z na wpół społecznie pracującą sekretarką? CH: — Pytasz o ich stosunek? Są bardzo życzliwi, współpracują ze mną. Mam zresztą stały kontakt z brytyjskim Ministerstwem Zdrowia oraz podobne, formalnie zawarte, układy w kilku innych krajach. Władze niektórych państw udzielają mi daleko idącej pomocy. W każdym z nich, to jest w każdym kraju, w którym uzdrawiam, istnieją grupy osób pomagających mi, organizujących mój pobyt, ułatwiających chorym kontakt ze mną i tak dalej. W niektórych krajach, na przykład w Kanadzie, są oni opłacani, pobierają dniówki rzędu 200 dolarów, w innych krajach pracują społecznie. W Polsce jest to grupa cudownych społeczników, 336 naukowcy i przede wszystkim wspaniała, bezinteresowna i dająca z siebie wszystko, młodzież akademicka. WŁ: — A z czego ty sam żyjesz? Powszechnie wiadomo, że ni grosza, ni centa, nie bierzesz za swoją pracę. CH: — Niewiele z dóbr materialnych potrzeba mi do życia. Nie chcę eleganckich ubrań i luksusowych posiłków, bo po co? Prawie cały swój czas, poza przenoszeniem się z miejsca na miejsce, badaniami, którym jestem poddawany, snem i rozmowami z przyjaciółmi, takimi jak ta, poświęcam na leczenie ludzi. Jem jeden skromny posiłek dziennie, ofiarowywany mi przez ludzi, którzy mnie goszczą. WŁ: — Życie to nie tylko jeden posiłek dziennie plus szklanka herbaty, którą wypiłeś na śniadanie. Są także przejazdy, benzyna i inne sprawy, które trzeba opłacić. Kto to robi? CH: — W krajach zachodnich milionerzy-filantropi. W Azji i w Afryce organizacje charytatywne. Moje pobyty w Polsce finansowało kilku zamożnych pacjentów, których uzdrowiłem wcześniej i którzy są bardzo skromni, pragną, by ich nazwiska pozostały nieznane. WŁ: — Skromny jesteś ty sam, żyjesz jak mnich... CH: — Nie — nie jestem skromny. I nie myśl, że poświęcam się, to nie to. Uważam po prostu, że nie wolno mi być egoistą. Bóg nie po to dał mi ten dar, żebym go sobie schował do kieszeni i cieszył się sam. To nie jest kwestia poświęcania się, to jest kwestia obowiązku. Obowiązku oddania tego daru tym, którzy go potrzebują, chorym. WŁ: — Naukowcy wysuwają różne hipotezy tłumaczące „fenomen Harrisa", podczas gdy „ulica" mówi o cudotwórcy. CH: — Ależ nie, to wcale nie jest cud! Ja sam nie potrafię opatrzyć tego fachowym terminem, wiem tylko, że to coś jest we mnie. Jednym Bóg daje talent pisarski, innym moc uzdrawiania. WŁ: — Czy znasz innych z taką mocą? 22 — Łysiak na tamach 337 CH: — Oczywiście. Tacy ludzie byli zawsze, w każdej epoce, a wzór brali, tak jak ja, z Chrystusa, który był największym heałerem. WŁ: — Czy poza mocą uzdrawiania posiadasz jakieś inne moce, zdolności, predyspozycje, bo ja wiem... CH: — Jakie? WŁ: — Myślę o zdolnościach z kręgu parapsychologii, o telepatii, telekinezji, jasnowidzeniu. Opowiadano mi, jak przerwałeś leczenie w kościele i poprosiłeś o wyrównanie poszarpanej kolejki ludzi na zewnątrz kościoła, twierdząc, iż te przerwy w łańcuchu stojących zakłócają ci rytm transu. A więc będąc w kościele widziałeś to, co się dzieje na zewnątrz? CH: — Tak, widziałem. Widzę ich wszystkich, do ostatniego człowieka w kolejce. WŁ: — Opowiadano mi również o innym przypadku, jak zażądałeś, by natychmiast przyniesiono ci kilku ciężko chorych leżących w trzech karetkach pogotowia i paru samochodach prywatnych. Twierdziłeś pono, że wozy te zostały zablokowane na podjeździe i zbyt długo czekają na przejazd. Podobno tak jak i w poprzednim przypadku okazało się to prawdą. Czy to jasnowidzenie? CH: — Nie wiem, mówiłem ci już, że po prostu widzę, co się dzieje na zewnątrz. Nie poprzez oczy. Jakbym odbierał to wewnątrz, na jakimś ekranie mojego organizmu. WŁ: — A telepatia? CH: — Tak, bez trudu porozumiewam się myślą z niektórymi przyjaciółmi. O wiele więcej ludzi, niż się powszechnie sądzi, posiada taką zdolność, ale na ogół tylko wobec jednego człowieka. I to ograniczoną. Nie tyle jest to rozmawianie na odległość, ile dość regularne porozumiewanie się myślami, myślenie o tych samych sprawach w tym samym czasie, przekazywanie na odległość pewnych próśb, życzeń, poleceń. Tak jest i z tobą... Zgadłem, prawda?... Masz taką osobę. 338 WŁ: — Zgadłeś, to moja żona. CH: — Tak, tylko że to jest zaledwie przedsionek telepatii, który nie jest obcy prawie wszystkim. Ze mną rzecz ma się inaczej. Ci, którzy są ze mną w kontakcie telepatycznym, jeśli to jest w ogóle właściwe słowo, mogą nawet leczyć własnymi rękami, naśladować mnie. ' WŁ: — Co?! Jeśli dobrze zrozumiałem, potrafisz sprawić, by ktoś inny leczył tak jak ty?! Uczysz tego?! CH: — Nie, nie uczę. Lecz ktoś, kto dotknie chorego myśląc intensywnie o mnie, osiągnie skutek pod warunkiem, że ja w tym samym czasie myślę o nim. Zostało to sprawdzone w kilku przypadkach. Można to robić na dowolną odległość. Jeśli na przykład zadzwonisz do mnie do Londynu i powiesz: „Clive, dzisiaj dokładnie o 23 będę leczył" i potem o 23 położysz ręce na jakiejkolwiek części ciała chorego myśląc o mnie, a ja będę myślał o nim i o tobie, istnieje poważna szansa, że podziałasz tak jak ja. Tak jakbym telepatycznie przekazał ci moją siłę. Stajesz się moim pośrednikiem. WŁ: — To nieprawdopodobne! Nie mogę w to uwierzyć! CH: — Więc czemu nie sprawdzisz? Ty zdaje się w ogóle nie wierzysz w skuteczność mojego healingu... Znowu zgadłem, prawda? WŁ: — To nie tak, Clive. Tylko że wśród osób, które leczyłeś, a które ja osobiście znam, nie ma ani jednego przypadku wyleczenia. Natomiast słyszałem o tysiącach cudownych wyzdrowień. Nie kwestionuję tego, gdyż jednym z moich życiowych credo jest: „nie ma rzeczy niemożliwych", ale nie każ mi się wielbić jako arcyłekarz. Wolę szanować cię jako człowieka, który morderczo pracuje dla innych, nie czerpiąc z tego żadnych korzyści materialnych. Wróćmy do tematu. Powiedziałeś: „jakiejkolwiek części ciała". A przecież ci młodzi społecznicy, twoi asystenci, przy każdym chorym, który staje przed tobą, podają ci nazwę chorego organu i wówczas dotykasz danej części ciała, głowy, piersi, ramienia... 339 CH: — Tak, lecz to nie jest rzeczą absolutnie konieczną, gdyż ja leczę duszę, a nie ciało. WŁ: — Co rozumiesz przez duszę? CH: — Tę siłę witalną, energię czy jak to nazwać, która tkwi w człowieku i pobudza go do życia, steruje jego bio-rytmem, jest szkieletem i motorem jego konstrukcji psychofizycznej. U chorego ulega ona zakłóceniu. Ja, poprzez swoją energię, likwiduję to zakłócenie, naprawiam motor i wówczas owa odrodzona siła chorego staje się zdolna do zwalczenia choroby. Dlatego nie jest najważniejsze, której części ciała dotykam. Mogę dotykać brzucha, gdy choroba gnieździ się w głowie, a skutek będzie taki sam, jakbym dotykał głowy. Dotykanie tego organu, w którym jest ognisko choroby, ma raczej znaczenie psychologiczne dla pacjentów. WŁ: — Kiedy leczysz, masz zamknięte oczy. Czy widzisz coś wówczas? CH: — Raczej słyszę. Słyszę chorobę, jej natężenie, bądź kilka schorzeń i lokalizuję je. WŁ: — A więc możesz nie tylko uzdrawiać, lecz i diagnozować. CH: — Ależ robię to! WŁ: — Jakie znaczenie ma to, czy chory, który przed tobą staje, ma do ciebie zaufanie, czy też nie? To jest, czy wierzy w skuteczność twojej terapii, czy nie wierzy. CH: — Żadnego. Jest to bez znaczenia dla efektu heałin-gu. WŁ: — Leczyłeś i leczysz w obu Amerykach, w Azji, Afryce i w licznych krajach Europy. Nie we wszystkich krajach europejskich, więc tym bardziej interesujące jest to, że ostatnio coraz częściej przyjeżdżasz do Polski. Dlaczego? CH: — Najchętniej jeżdżę tam, gdzie organizowane są przyjęcia bardzo dużej liczby chorych, bo, jak już mówiłem, chciałbym uzdrowić jak najwięcej ludzi. W niektórych krajach, na przykład w Anglii, ustawodawstwo uniemożliwia to, gdyż obowiązują tam przyjęcia indywidualne. Jeśli chodzi 340 o Polskę, tojest to kraj, w którym spotkałem najwspanialszy, nie przesadzam, łańcuch ludzi dobrej woli, organizatorów mojej pracy. Jest to coś, co grzeje moje serce. W wielu krajach organizacja jest równie znakomita, ale ma charakter przetechnicyzowany. W Polsce natomiast jest to duchowa atmosfera, która promieniuje w najpiękniejszy sposób. W takiej atmosferze bezinteresownej życzliwości pracuje mi się najlepiej. WŁ: — Czy „dotknąłeś" samej Polski, w której byłeś już tyle razy? Czy ją znasz? CH: — Nie. Nie znam krajów, w których leczę. Zjeździłem cały świat wielokrotnie i nie znam go zupełnie. Wiem, że Polska i jej stolica są piękne, ale nie mogę zamienić się w turystę. Podróżuję nocami, by w dzień nie tracić czasu. Dnie są poświęcone uzdrawianiu od rana do wieczora. Nie mam więc czasu na zwiedzanie, takjak nie oglądam telewizji, kina, nie czytam... Nie interesuje mnie nic poza leczeniem... WŁ: — Od ilu lat jesteś healereml To znaczy od ilu lat regularnie jeździsz po świecie i uzdrawiasz? CH: — Od dwudziestu lat. WŁ: — Czy masz zamiar czynić to do końca życia? Bez widzenia świata, bez rodziny, bez dzieci, bez żony? CH: — Żony ? (obejmuje mnie prawym ramieniem, a palcem lewej dłoni stuka w pierś i pyta z szerokim uśmiechem) ... Czy ty sobie wyobrażasz, no powiedz, czy możesz sobie wyobrazić, że któraś by mnie chciała?! WŁ: — A czy ty, Clive, możesz sobie wyobrazić, kim byłbyś, gdyby Bóg nie dał ci tego daru? Jaki zawód byś wybrał, gdybyś nie był uzdrawiaczem? CH: — Kim byłbym?... (zastanawia się przez chwilę, by odpowiedzieć zdecydowanie): — Działaczem społecznym. Być może, więcej niż wszystko, co powyżej, mówi o Clivie Harrisie biblijny w klimacie wpis, jaki umieścił na stronie tytułowej moich „Wysp zaczarowanych": 341 „May you and your wife alwavs continue to allow people to bathe in the river oj pure spiritual joy that flows from your hearts and souls. Best Wishes. Clive Harris" (Obyście, ty i twoja żona, zawsze pozwalali ludziom kąpać się w rzece czystej duchowej radości, która płynie z waszych serc i dusz. Najlepsze życzenia. Clive Harris). „KULISY" 26 października 1980 Wywiady Obecność Waldemara Łysiaka na łamach czasopism nie ograniczała się do publicystyki — był tam obecny również dzięki wywiadom, jakich udzielał. Pierwszego wywiadu udzielił w... Rzymie, jako student tamtejszego uniwersytetu, dziennikowi „Daily American" (18—19 VII 1971), na temat ochrony i konserwacji zabytków. Przez następne 10 lat o wywiad z Łysiakiem postarało się wiele polskich pism; nie udzielał wywiadów tylko tym tygodnikom, z którymi stale współpracował jako autor (m.in. „Kultura", „Literatura", „Stolica"). Najważniejsze z tych wypowiedzi ukazały się w „Życiu Warszawy" (2—3 VI 1974), „Kulisach" (19 II1978), „Kurierze Polskim" (15—16 IV 1978), „Ekranie" (27 VIII 1978), „Panoramie" (10 IX 1978), biuletynie PAP-u (2 V 1979), „Sztandarze Młodych" (8_9 v 1979 i 28 III 1980), „Tygodniku Kulturalnym" (10 VI1979), „ITD" (2 XII 1979), „Panoramie Północy" (23—30X111979), „Razem" (6 11980), „Tygodniu" (13 11980), „Trybunie Robotniczej" (25—27 11980), „Kobiecie i Życiu" (18 V 1980), „RTV" (22—28 XII 1980) i „Expressie Wieczornym" (28 11981). Przedrukowujemy fragmenty dwóch wywiadów wyżej nie wymienionych, głośną „Godzinę z «Szakalem»" (swego rodzaju telewizyjna „powtórka"' takiej godziny nastąpiła w roku 1981 w programie „Godzina z Waldemarem Łysiakiem", po którym Michał Radgowski napisał w „Polityce", że „bardzo trudno wytrzymać dziś godzinę z jednym człowiekiem, a jednak słuchałem z zainteresowaniem"), oraz dość nietypowy wywiad z „Przekroju". W sytuacji, gdy zmęczony ciągłym nagabywaniem o wywiady Łysiak przestał ich udzielać, redakcja „Przekroju" wpadła na oryginalny pomysł: wysłała mu „ankietę personalną" z „urzędowymi" pytaniami i udało się — Łysiak udzielił odpowiedzi, na przemian 343 kpiąc lub mówiąc serio. Rzecz opublikowano pod tytułem: „Ankieta personalna Waldemara Łysiaka, czyli PRAWIE WSZYSTKO NA SPRZED \Ż", opatrując nadrukiem: „Zamiast wywiadu". Godzina z „Szakalem" — Zna pan tekst Hamiltona o kocie zagłaskanym na śmierć? — Znam. Dlaczego pan o to pyta? — Po pierwsze to jest wywiad i to ja zadaję pytania, a po drugie — zmierzam właśnie do kota, któremu grozi zagłaskanie na śmierć entuzjastycznymi opiniami o jego twórczości. — To niby mam być ja? — To niby ma być udawanie Greka? Panie Łysiak! Gdy przed kilku laty opublikował Pan dwie swoje pierwsze książki, napisano o Panu w „Kulturze" per „wschodząca gwiazda naszej najnowszej literatury przez duże L". Kiedy wydał Pan trzecią książkę, Jerzy Łojek napisał w „Literaturze", że Pańska twórczość będzie coraz bardziej ważyła na społecznym odbiorze literatury w naszym kraju. Barbara Seidler w „Życiu Literackim" nazwała Pana „niezwykłym zjawiskiem". Stefan Bratkowski w „Kulturze" pasował Pana na przywódcę całej młodej generacji literackiej twierdząc, że „Łysiak uosabia marzenia ich wszystkich". Michał Radgowski w „Polityce" nadał Panu za Pańską prozę miano poety. Stanisław Zieliński w „Nowych Książkach" i Bogdan Maciejewski w „Sztandarze Młodych" tytułują już Pana cesarzem, zastrzegając, że czynią to serio. A Szymon Kobyliński pisząc w „Polityce" o Pańskich esejach historycznych bez żenady porównuje Pana z Askenazym! Nie mam więcej wycinków, ale myślę, że to nie wszystkie. Panie Łysiak, Pan jeszcze żyje?! Najtęższego ssaka można w ten sposób zagłaskać na śmierć. — Kota może tak... Ale jeden z moich przyjaciół, Jarek Chlebowski, w przypływie wisielczego humoru powiedział 344 0 mnie: „samotny biały szakal". Szakala nie tak łatwo uśmiercić. Hamilton w poświęconym mi łaskawie artykule napisał, że w związku z szerzącym się „kultem Łysiaka" zamierza pod moje biurko „podłożyć bombkę". Podłożył 1 przeżyłem. — Hamilton w ogóle nie lubi pisarzy. Może niedokładnie zacytuję, ale w jednym ze swych felietonów napisał, że „prędzej włosy na szczupaku wyrosną, nim w Związku Literatów Polskich znajdzie się pisarza krzepiącego serca". — Ja tam nie wiem... A w ogóle to ja nie jestem pisarzem. — Ciekawostka. Wydał Pan kilka książek, które na czarnym rynku sprzedaje się w cenie Courvoisiera, inne są w druku... — Pisarzem jest ten, kto należy do ZLP. Ja nie należę. — Dlaczego? — Widzi Pan... na razie trenowałem pisanie książek. Podań nie umiem jeszcze pisać, a bez podania do Związku ani rusz. — Ten ostatni dowcip to ma być poza na rebelianta, „enfant terrible", bo z tym jest do twarzy, prawda?... A tak na poważnie? — Na poważnie to jest kwestia zachowania pewnego marginesu niezależności, której potrzebują szakale i nie tylko one. Były takie psy, u których Pawłowowi nie udało się wywołać w żaden sposób odruchów warunkowych, co przypomniał ostatnio Jan Cybis. Taki oporny pies u Pawiowa ma coś z owych cudownych ludzi, którzy za Świętej Inkwizycji byli heretykami, za Burbonów jakobinami, za Robes-pierre'a rojalistami, a za carów rewolucjonistami. Ale szakal nie ma duszy rebelianta, tylko po prostu duszę wolnego zwierzęcia, którego nie można oswoić. Widział Pan kiedyś szakala na smyczy? Ale może zmieńmy temat. — Doskonale. Dla równowagi przejdźmy na drugi biegun i porozmawiajmy o Pańskich wrogach. Jest to śliczny zastęp historyków i publicystów, a w pierwszym szeregu maszerują 345 dziejopisarze, którzy nie mogą Panu darować apoteozy Napoleona, i dziennikarze sportowi, którzy mają do Pana pretensje o gloryfikowanie Jacka Gmocha. Mętrak, Turski, Zmarzlik, Jedlewski i kilku innych starają się smagać Pana przy każdej okazji. Jeśli nawet jest w tym jakaś doza wańko-wiczowskiej „bezinteresownej zawiści", to czy jednak nie mają racji zarzucając Panu hagiograficzną przesadę? — Pytanie jest retoryczne, bo przecież ja Panu nie odpowiem, że mają. W obu przypadkach, chociaż ani mi w głowie porównywać Gmocha i Napoleona, sytuacja jest podobna. Napoleon bardzo dużo uczynił dla Polski, gromiąc naszych zaborców i dając nam niepodległość, a za to, miast wdzięczności, otrzymuje wciąż baty w naszej historiografii i publicystyce. Gmoch z kolei był według mnie architektem kilkuletniej potęgi polskiego futbolu, za co zapłacono mu czarną niewdzięcznością, oszczerstwami i połajan-kami. Lubię bronić takich ludzi, może właśnie dlatego, że ze względu na mnogość wrogów, jakich mają, ta walka jest nie do wygrania. Jak mówią Anglicy: „Dżentelmen zajmuje się tylko przegranymi sprawami". — Dżentelmen?... Panie Łysiak, kiedy czytam Pańskie polemiki, odnoszę wrażenie, że Pan pisze kastetem, a nie piórem! — No nie... Niech Pan nie demonizuje, to nie jest tak... Zresztą człowiek nie wybiera sobie konstrukcji psychofizycznej. O to, czy jest się cholerykiem, flegmatykiem, tchórzem, zabijaką, lizusem czy kimś innym, można mieć pretensje tylko do cząsteczek DNA i ich kodu genetycznego. Ja po prostu nie potrafię polemizować letnio, a poza tym nikt nie powiedział, że dobra publicystyka to ta, która ma niską temperaturę. Prawdę mówiąc, polemizuję coraz rza dziej, bo moi przeciwnicy wypisują takie cuda, iż zarykuję się ze śmiechu i to mnie rozbraja. Pan Mętrak na przykład zapewnia swoich czytelników, że „Księcia" Machiavellego znał na pamięć jako małe dziecko! Pan Roszko, popisują- 346 cy się znajomością historii w cyklu artykułów wymierzonych przeciw Napoleonowi, twierdzi między innymi, że za Dyrektoriatu więźniów trzymano w Bastylii. Trzeba by o tym odkryciu poinformować Francuzów, którzy ciągle swoje święto narodowe obchodzą w rocznicę zburzenia Bastylii na długo przed Dyrektoriatem! Pan Zmarzlik z kolei, pięt nując mnie za obronę Napoleona, pisze, że jego historycznym idolem jest ktoś o wiele lepszy, Aleksander Wielki. Można mu tylko złożyć gratulacje za trafny wybór i poradzić, by przeczytał jakąkolwiek biografię Aleksandra Wielkiego, choćby autorstwa Petera Greena, wydaną ostatnio przez PIW. Pan Zmarzlik dowiedziałby się wówczas, iż jego idol wymordował miliony ludzi z tak wyrafinowanym okrucieństwem, że przy tych potwornościach Neron, Kaligula i im podobni to gówniarze nie mający pojęcia o bestialstwie, i że w końcu najwierniejsi oficerowie Aleksandra, mając dość sadystycznych szaleństw tego pederasty, popełnianych w stanie kompletnego upojenia alkoholowego, a także deifiko-wania przezeń jego kochanków — otruli go. (...) — Dlaczego w swoich książkach tak często odwołuje się Pan do historii? (...) — Dlatego, że w historii jest wiele blaskomiotnych kamieni i luster, w których odbija się współczesność... — Pańskie neologizmy, jak chociażby to ulubione b I a -skomiotny, drażnią stylistów w Pańskich książkach. Bawi Pana produkowanie nowych wyrazów? — Nie, to przychodzi samo, a potem człowiek się przywiązuje jak do kochanki i już używa. Jest takich słów zaledwie kilka, nie bawi mnie neologizowanie... Żeby Pan wiedział, jakimi cudownymi neologizmami posługuje się mój syn. Czy Pan na przykład wie, co to jest w y p a t r o 1 albo wypowiednia? — Pojęcia nie mam. — Wypatrol to jest taki czołg, który idzie w szpicy i wy- 347 patruje czołgi hitlerowskie. Wypowiednia zaś to wieża z klocków, z której szczytu wypowiada się przeciwnikowi wojnę. — Coś podobnego, nigdy bym sam na to nie wpadł. — Prawda? Ja też bym nie wpadł. Wiecznie się uczymy, także od dzieci, które uważamy za głupie, a których wyobraźnia bije naszą na głowę. — Jeśli już przy tym jesteśmy — czy napisał Pan coś, co dzisiaj wydaje się Panu głupie? — Ależ tak, nie raz... Wszystkie te listy miłosne w okolicach matury... — Ile listów miłosnych dostaje Pan teraz? — Nie więcej niż jeden procent spośród tych, które przychodzą od czytelników, ale za to poprzez zawarte w tym procencie propozycje jest to korespondencja zaiste fascynująca. Z tym, że głównie czyta ją moja żona. Prawdopodobnie przez moje własne produkcje tego typu, bazgrane przed uzyskaniem pełnoletności, nabrałem takiego wstrętu do epistolografii, że nie tylko nie lubię pisać listów, ale nawet czytać. Jedną z najgorszych zmór jest dla mnie obowiązek odpisywania, który zaniedbuję. Żona się bardzo o to złości, bo to pono nieładnie. W ogóle mam poważne kłopoty z przestrzeganiem domowego dekalogu dobrego wychowania, tak jak zresztą i innych dekalogów, nawet pisarskiego, który opublikował autor „Ojca chrzestnego", Mario Puzo. — Których przykazań Puza Pan nie przestrzega? — Trzeciego: „Nigdy nie mów o zamiarze napisania czegoś, zanim tego nie napiszesz", szóstego: „Nigdy nie pozwól, aby domowa kłótnia z żoną popsuła ci dzień pisania. Jeśli następnego ranka nie możesz świeży rozpocząć pisania, pozbądź się żony", i dziesiątego: „Nie miej zaufania do nikogo, oprócz siebie, a zwłaszcza do krytyków, przyjaciół i wydawców". — Nie chcę namawiać Pana do złamania trzeciego przykazania, nie zadam więc stereotypowego pytania o to, co 348 Pan ma zamiar w najbliższej przyszłości, jak to mówią żurnaliści, wziąć na warsztat. Natomiast czytelników może zainteresować to, co się dzieje, kiedy już Pan weźmie na warsztat jakiś pomysł. Jak wygląda u Pana obróbka dająca końcowy efekt? Pisze Pan własnoręcznie czy dyktuje? Najpierw rękopis, czy od razu na maszynie? Ile razy Pan poprawia? — Nie dyktuję, bo nie stać mnie na sekretarkę. Zawsze jest to rękopis (mówię o książkach, nie o publicystyce), który następnie wielokrotnie „pieszczę" i dopiero sam przepisuję na stareńkiej maszynie „Rheinmetall-Borsig", do której jestem przywiązany jak Romeo do Julii. Sam proces ostatecznej obróbki Mario Puzo ujął bezbłędnie w czwartym przykazaniu swego dekalogu: „Całym sekretem pisania jest przepisywanie". To fakt — w momencie przepisywania rękopisu na maszynie następuje ostatnia i najważniejsza korekta tekstu, maszyna jakby zmusza do największej dyscypliny i samokontroli. Wówczas stosuję starą metodę „trójkowania", znaną z historii handlu, gdy ziarna kawy lub skóry sortowano na dobre, średnie i złe, oraz z historii wojen, gdy rannych dzielono na tych, którzy z pewnością umrą, bez względu na pomoc, jakiej się im udzieli, na tych, którzy umrą, jeśli nie udzieli się im pomocy, i na tych, którzy przeżyją bez żadnej pomocy. Pomagano tylko drugiej grupie i ja czynię to samo. Pierwszą kategorię, są to zdania lub nawet całe akapity, eliminuję bezlitośnie, trzecią zostawiam w spokoju i cały wysiłek korekcyjny skupiam na drugiej. — To jest walka o formę, a walka o treść? — Jest tu jeden podstawowy cel: rzecz nie może być nudna. Sztuka zniesie wszystko: perwersję, kłamstwo, najcięższą prawdę, okrucieństwo i ckliwość, hipokryzję i zarozumiałość, ale nie zniesie nudy. Tak jak dla ludzi progiem niebytu jest śmierć, tak dla sztuki jest nim nuda. Nudna książka to tak jak nudna podróż, niedobrze się robi. 349 — A co się robi, żeby często podróżować? Pytanie do eksperta... — Pytanie złośliwe, więc odpowiedź nie może być gorsza. Otóż pisze się książkę, bierze honorarium i przeznacza na podróż. — Na ile podróży starcza honorarium za jedną książkę? — Na niewiele. Honoraria za książki są w Polsce jednymi z najniższych w krajach socjalistycznych, a za wznowienia otrzymuje się jeszcze mniej. Dlatego moje podróże są na ogól krótkie, ale nie tylko dlatego. Nie lubię długo włóczyć się za granicą, bo zżera mnie tęsknota... Wie Pan, to może płaskie, ale będąc daleko od Polski równie silnie, jak za najbliższą osobą, tęskni się za kotletem schabowym... A poza tym lubię szybko podróżować. — Za szybko. Opowiada się anegdoty o dwóch przypadkach, gdy doścignął Pan drzewa i mimo kompletnego rozbicia tak zwanych pojazdów mechanicznych, jakimś cudem wyszedł Pan z tego cało. Słyszałem, jak mówiono, że Łysiak bezskutecznie ściga śmierć po drzewach... — Tyle rzeczy się o mnie mówi... — I wszystko to nieprawda?... Powiem Panu coś jeszcze. Znajomy dziennikarz, który nie należy do wielbicieli Pańskiej twórczości, powiedział mi, iż Łysiak jest ciekawy nie tyle przez to, co pisze, ile przez to, że w dobie ubogiej w legendy stał się postacią autentycznie legendarną, o której opowiada się niestworzone historie, bulwersujące anegdoty, plotki... — Dobrze, że użył Pan tego ostatniego słowa. — Panie Łysiak. Czy plotką jest, że na obronie swego doktoratu pojawił się Pan w przetartych dżinsach i pepegach, obrażając tym grono profesorskie? — Tak, ale co ma strój do... — Czy plotką jest, że w Stanach Zjednoczonych z wariacką szybkością gnał Pan nocą do Memphis na pogrzeb Ehisa 350 Presleya i że zatrzymany przez policję awanturował się Pan tak, iż zamknięto Pana w więzieniu? — Nie w więzieniu, tylko w areszcie szeryfa. — Czy plotką jest, że wdarł się Pan do gabinetu znanego uczonego i przeklął go za rzekome sprzeniewierzenie się etyce naukowej? — Nie rzekome! — Czy plotką jest, że na wieczorze autorskim w Warszawie tłum cisnący się do Pana po autograf zmiażdżył meble na sali i że ci, którzy się nie docisnęli, prosili o autograf „zastępczy" Pańską żonę?! — Dlatego już nie udzielam wieczorów autorskich. — A te historie o woskowej ręce ukradzionej przez Pana na Peloponezie, o Pańskich kontaktach z mafią na Sycylii i dziesiątki innych historii!? Czy Pan to wszystko sam wymyśla? — Tak, w wolne soboty od ósmej do dziesiątej! (...) — Niech Pan tak nie krzyczy, ja słyszę... A propos, czy jest nieprawdą, że Pan lubi krzyczeć? — Jeśli nawet, to nie na słabszych od siebie, jak to robią prawie wszyscy. Niech Pan popatrzy dookoła, każdy szuka słabszego, by nim poniewierać. Przełożony krzyczy na swoich podwładnych, podwładni krzyczą na swoje żony, żony krzyczą na swoje dzieci, a dzieci biorą sobie odwet na misiach. Ciekawe, na kogo drą się misie, jak Pan myśli?... — Myślę, że musimy kończyć, bo kończy się taśma... Niech mi Pan powie na koniec jedną rzecz. We wszystkich swoich książkach każdy rozdział opatruje Pan mottem, wprost obsesyjnie, w „Wyspach zaczarowanych" każdy rozdział ma nawet po dwa motta. Jakie motto dałby Pan dotychczasowemu rozdziałowi swego życia? — Wbrew pozorom niewesołe, ale toczyliśmy rozmowę tak zabawną, że przyda się jej trochę smutku na zakończenie... Byłby to fragment z listu naszego największego architekta w tym stuleciu, nieżyjącego już Macieja Nowickiego, do matki: 351 „W bezustannej walce o sukces pracy przebłyskuje jakaś nie skrystalizowana myśl, że jeżeli się go osiągnie, to zmieni on wszystkie zasadnicze sprawy, które człowiekowi daleko bardziej leżą na sercu niż powodzenie zawodowe". Rozmawiał: Marian Butrym. „RAZEM" 6 lipca 1980 Zamiast wywiadu — ,,Ankieta personalna" Waldemara Łysiaka, czyli prawie wszystko na sprzedaż Imiona i nazwiska. Waldemar Wojciech Konrad Łysiak (Waldemar to imię duńskich królów i polskich ordynatów). „Perfidię" wydałem pod pseudonimem Valdemar Baldhead, co jest angielskim pastiszem mojego nazwiska, składającym się z dwóch wyrazów: „bald" (łysy) i „head" (głowa), można to więc tłumaczyć: Łysy Łeb. Mam jeszcze dwa pseudonimy publicystyczne, których używam rzadko (...) Imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki. Stanisław Andrzej (Galicja) i Wiktoria z Kowalewskich (Wielkopolska). Urodzony. 8 marca 1944 roku (Dzień Kobiet!) w Warszawie, pod znakiem Ryb, w czepku (nie mylić z czapką uszatką). Narodowość. Sarmacka. Pochodzenie. Bezpunktowe — burżuazja pracująca. Wyznanie. Rzymskokatolickie. Przekonania polityczne. 352 Bonapartysta. Stan cywilny. Żooooooooonaty! Strasznie długo. Współmałżonek (imiona, nazwisko panieńskie, narodowość, pochodzenie, zawód). Zofia Teresa Beata Poisel; polska (z rodziny francuskiej przybyłej do Lechistanu w XVIII wieku); wraże klasowo; nauczycielka. Dzieci. Tomasz Napoleon Łysiak, lat 10,5; Anna Maria Łysiak, lat 7. Rodzeństwo. O cztery lata młodszy brat Henryk Łysiak, ekonomista. Dwie starsze siostry zginęły pod bombami podczas Powstania Warszawskiego. Przyjaciele. Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam. Poważnie. Inna sprawa, że mam przyjaciela, któremu ufam całkowicie. Wabi się Cesarz (uważam, że to imię, dane mu przez moją żonę, nie jest najwłaściwsze w domu wielbiciela Napoleona, lecz musiałem się zgodzić, gdyż nie jestem cesarzem we własnym domu), rasa: wilk wilczasty. Wrogowie. Panie, wybacz im, bo wiedzą, co czynią. Rysopis. Wzrost 176 cm, włosy piękne, oczy piwne („Żywiec--beer"), znaki szczególne jak rzadko. Ujemne cechy charakteru. Choleryczność, niecierpliwość, nieposłuszeństwo, nadmierne skłonności, łatwowierność (w tym ostatnim przypadku chodzi o to, że człowiek grający szczerość i sympatię do mnie, „otwierający duszę" przede mną, z łatwością zyskuje moje zaufanie, z czego korzysta zbyt wielu cwaniaków i co często kończy się dla mnie bolesną lekcją nieufania pozorom, a mimo to daję się wciąż nabierać — jest to nieuleczalne). 23 — Łysiak na lamach 353 Wykształcenie. Liceum im. Bolesława Prusa w Warszawie, Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej, Wydział Architektury Uniwersytetu Rzymskiego, UNESCO-wskie Międzynarodowe Centrum Studiów nad Ochroną i Konserwacją Zabytków w Rzymie, studenckie obozy wojskowe w Dęblinie, Modli-nie i Kazuniu. Zawód wyuczony. Architekt i konserwator zabytków. Jako konserwator zabytków pracowałem przez kilka lat (...) Zawód archi-tekta-praktyka porzuciłem, gdyż nie pasjonuje mnie multi-plikowanie koszarowych pudełek osiedlowych („bloków"). Zawód wykonywany. Pisarz, publicysta, wykładowca historii kultury i cywilizacji na Wydziale Architektury PW. Etatowe miejsce pracy. Instytut Podstaw Rozwoju Architektury PW*. Poprzednie miejsce pracy. PKZ (Pracownie Konserwacji Zabytków) — Oddział Warszawa. Zawód wymarzony—niespełniony. Szejk naftowy. Zawód, którego nie chciałby wykonywać, mimo że żadna praca nie hańbi. Delator. Powołanie. Do permanentnej włóczęgi. Nie zrealizowane. Znajomość języków obcych (dobra, średnia, słaba). Dobra: angielski i łacina (nadwiślańska); średnio dobra : francuski, włoski; średnia (takaja sriedniaja): rosyjski; słaba: łacina (rzymska) i niemiecki. Stan majątkowy. Bogactwo ducha. A tak w ogóle to biedniak, ciągle mi mało. Posiadane odznaczenia i data ich nadania. * Obecna nazwa: Instytut Historii Architektury i Sztuki. 354 Order kwaśnego uśmiechu. Dawno temu. Przynależność organizacyjna. Z powodu ciężkiego schorzenia (alergia organizacyjna) należę tylko do dwóch organizacji i nigdy nie należałem do żadnych innych (nawet do związków zawodowych, mimo że pracuję zawodowo od roku 1969). Pierwszą z nich jest własna rodzina, organizacja, w której płaci się najwyższe składki. Do drugiej zostałem wciągnięty za pomocą perfidnego fortelu i do dzisiaj nie wiem, kto mi go zrobił. Pewnego dnia odebrałem telefon i usłyszałem pytanie: „Kiedy wreszcie weźmie pan te dziesięć psów?!" Odpowiedziałem, że nie wiem, o co chodzi, a wówczas mężczyzna, który do mnie zadzwonił, przedstawił się jako wysoki funkcjonariusz organizacji pt. TOZ (Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami) i przywołał mnie do porządku tonem rozeźlonego oficera ułanów Beliny: „Panie Łysiak, najwyższy czas, żeby pan przestał robić sobie kpiny i wypełnił podpisane przez siebie zobowiązanie! Zadeklarował pan na piśmie, które do nas wpłynęło, chęć zaopiekowania się dziesięcioma bezdomnymi psami!" W te pędy, ze zjeżonym z przerażenia włosem, pognałem na Stare Miasto, do siedziby Towarzystwa, by ujrzeć „swoje" zgłoszenie na tzw. własne oczy. Owszem, było, na urzędowym druczku, ze wszystkimi potrzebnymi danymi (błędnie podana była tylko data mojego urodzenia i kiepsko sfałszowany mój podpis). Zrozumiałem, że jeśli się zezłoszczę i wycofam, to dam satysfakcję temu, kto zrobił mi kawał, i przegram tę grę. Z kamiennym spokojem wyjaśniłem, że chwilowe kłopoty w interesach zmuszają mnie do zmiany decyzji i do odłożenia na jakiś czas projektu uczynienia z mego pokoju przytułku dla zwierząt, podtrzymuję natomiast chęć wstąpienia do Towarzystwa i płacenia składek, tyle że mniejszych o 90 procent (wysokość składki zadeklarowanej „przeze mnie" była horrendalna). Stosunek do powszechnego obowiązku służby wojskowej. Entuzjastyczny. Zwłaszcza do służby w oddziałach „Los 355 infernos picadores", czyli kawalerii Legii Nadwiślańskiej w dobie I Cesarstwa. Czy był karany sądownie bądź aresztowany, za co i kiedy. Trzykrotnie. Najpierw dożywocie wyrokiem trybunału Urzędu Stanu Cywilnego Warszawa Praga-Południe i Parafii MB. Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie za kradzież (cudzego serca). W roku 1976 w Moskwie kilkugodzinny areszt za fotografowanie bez uprzedzenia, przy ul. Dzierżyń-skiego, budynku mieszczącego od kilkudziesięciu lat ważny urząd radziecki (jest to przepiękny pałacyk, w którym pracował towarzysz Feliks Dzierżyński). Po bardzo uprzejmym przesłuchaniu (w tymże pałacyku), które zamieniło się w serdeczną rozmowę, gdy wyjaśniłem, że jestem polskim pisarzem i że to zdjęcie potrzebne mi jest do książki, ponieważ ów obiekt to jeden z nielicznych zabytków uratowanych z napoleońskiego pożaru Moskwy, otrzymałem pozwolenie fotografowania „skolko ugodno" wraz z życzeniami owocnej pracy. W rok później krótka odsiadka nakazem szeryfa miasteczka Dublin (stan Georgia, USA) za „speeding" (przekroczenie dopuszczalnej szybkości na autostradzie) i... jak by to nazwać, niewłaściwe zachowanie się wobec funkcjonariusza policji stanowej. Czy ma na sumieniu ciężkie przestępstwa przeciw zdrowiu, życiu, obyczajności publicznej bądź prywatnej lub inne. Cztery. W siódmej klasie szkoły podstawowej podpaliłem budynek szkolny. Wraz z kolegą upchnęliśmy w skrzyni sportowej stojącej na korytarzu i podpaliliśmy dwa worki klisz filmowych. Takie klisze kopciły lepiej niż świece dymne, na dwóch piętrach nie można było zobaczyć palca trzymanego przed nosem, a czarne kłęby waliły na zewnątrz przez wszystkie okna. Oczywiście straż pożarna, milicja etc. W gabinecie „cara" (dyrektora) wzięto w obroty trzech dryblasów z dziewiątej klasy (licealnej), których jako ostatnich widziano przy skrzyni. W tej sytuacji nie miałem wyjścia — zapukałem do drzwi carskiego gabinetu i złożyłem jedyny w moim życiu donos (autodonos). Po długich debatach ciało 356 pedagogiczne, zamiast wywalić mnie na zbitą twarz, dało mi „ostatnią szansę" oraz dwóję z zachowania. Kiedy cztery lata temu zapisywałem syna do tej samej szkoły, nauczyciele przypomnieli mi tę zbrodnię, wyrażając gorącą nadzieję, że Tomek nie odziedziczył po mnie genów piromana. W wieku lat 17, wieczorem, na krańcu mola w Sopocie, założyłem się z kolegą, iż nie odważy się on spełnić swej buńczucznej zapowiedzi przejścia przez całe molo w stroju małżonka Ewy, bądź, jak kto woli, tureckiego świętego. Ponieważ było już dość późno i molo było puste, odważył się, był to bowiem młodzian ambitny i żądny wygrania astronomicznej sumy 100 złotych polskich. Pech chciał, że kiedy mój kolega już dosięgał mety, czyli wejścia na molo, w wejściu tym pojawił się wyelegantowany tłum, cała publiczność, która właśnie opuściła muszlę koncertową po występie Harasymowicza. Na widok oblanego księżycową poświatą golasa zrobiło się niesłychane zamieszanie, damy doznawały szoków bądź piszczały z zachwytu, co z kolei nieprzyjemnie szokowało ich mężów. Ci ostatni zaczęli gromko wzywać MO. Udało się nam uciec, a następnego dnia przeczytaliśmy w „Głosie Wybrzeża" żądanie, by milicja odnalazła i „przykładnie ukarała dwóch chuliganów zakłócających wypoczynek wczasowiczom". Nie zostałem wówczas ujęty, a wspomniane obsceniczne wykroczenie w sensie odpowiedzialności karnej uległo już z pewnością przedawnieniu. Za skandaliczne wykroczenie przeciwko obyczajności publicznej, coś w rodzaju strip-tease'\x na uroczystej akademii, uznano również pojawienie się przeze mnie na obronie mojej rozprawy doktorskiej w dżinsach, pepegach i bez krawata. Uważałem po prostu, że nie strój się liczy, lecz meritum pracy. Mój główny oponent twierdził, że jest to obelga dla Rady Wydziału, i żądał obalenia doktoratu. Sytuację uratowała prof. Adamczewska-Wejchert zadając temu człowiekowi pytanie: „Panie docencie, czy poza strojem pana Łysiaka ma pan jeszcze inne argumenty na- 357 ukowe przeciw rozprawie?". Tak czy owak moja Mama do dzisiaj nie może mi zapomnieć tego wybryku. Wreszcie ostatnie przestępstwo: jedynej prawdziwej kradzieży dokonałem w roku 1974 na Peloponezie. Ukradłem współczesny woskowy odlew ręki (rzecz nie do kupienia), stanowiący wotum podobne do tych, które chorzy składali już w starożytności Askłepiosowi (bogowi sztuki lekarskiej). Między innymi za pomocą tej woskowej dłoni demonstruję moim studentom potęgę i nieśmiertelność tradycji helleńskiej. Nigdy natomiast nie zgrzeszyłem przestępstwem z zakresu tzw. „propagandy sukcesu" minionych lat, to jest nie napisałem niczego w charakterystycznym dla niej „talmudycz-nym żargonie" (jak to celnie sformułowano w „Polityce" z28 II 19.81). Czy otrzymał odmowę na wyjazd za granicę. Tak. Żona zabroniła mi odbycia rajdu z przyjacielem przez Afrykę. Największe kłamstwo. W roku 1972. Było ono o tyle największe, że uczyniło mnie zawodowym pisarzem, a więc WvOgromnym stopniu zadecydowało o kierunku mojego życia. Miałem już wówczas na koncie nagrodę za powieść „Kolebka" w konkursie ogłoszonym na 25-lecie PRL i 50-lecie Związku Literatów Polskich, lecz udział w tym konkursie traktowałem jako jeszcze jedną przygodę nie do powielania i nie miałem najmniejszego zamiaru poświęcać się działalności pisarskiej (chciałem być dalej konserwatorem zabytków). Jednakże wkrótce po powrocie ze studiów w Rzymie, odczuwając naglący brak gotówki, napisałem mały esej o Orvieto — rzecz została zrobiona na zamówienie „Życia i Myśli". W kilka dni później zadzwonił szef działu literackiego tego miesięcznika, pisarz Zdzisław Umiński, rzucił pod adresem eseju parę blaskomiotnych komplementów, po czym spytał, czy jest to singel, czy może fragment większej całości. 358 W ułamku sekundy zrozumiałem, o co chodzi, i z zimną krwią zełgałem, że owszem, jest to fragment większej całości. Na to on, że PAX z rozkoszą wydałby tę książkę. Na to ja, że proszę bardzo, tylko potrzebuję jakichś czterech miesięcy na ostateczne wygładzenie tekstu. Po czym usiadłem do biurka i w cztery miesiące napisałem „Wyspy zaczarowane". Tak się zaczęło. Z tej drogi nie było już odwrotu. Największy popełniony w życiu lapsus językowy. W kwietniu 1980. Podczas mojej pierwszej rozmowy z Janem Pawłem II w Watykanie z wrażenia powitałem Go mówiąc: „proszę księdza" (potem żartowano sobie tam, że Łysiak zwraca się do papieża per „proszę księdza"). Zostało mi darowane. Najbardziej nieudane zamierzenie literackie. Poezje. Rzadko piszę wiersze, wtedy kiedy mnie „dopadnie". Są złe. Dobowa liczba godzin snu, dzienna porcja wypalanycn papierosów, numery butów i kołnierzyka, grupa krwi, hobby. Pięć do siedmiu; trzydzieści; osiem i czterdzieści; nie zatruta; księgozbiór dotyczący epoki napoleońskiej. Ulubione miejsce spędzania wakacji. Groble, leśniczówka mojego teścia w puszczy nadsan-skiej. Ulubieni bohaterowie z historii Polski. Bolesław Śmiały, Stańczyk, Stefan Batory, Rejtan, książę Pepi, Walerian Łukasiński, Bolesław Wieniawa-Długoszow-ski. Ulubiona sentencja. Dwie. Wilde'a: „Wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy spoglądają w gwiazdy". Voltaire'a: „Człowiek wolny idzie do nieba taką drogą, jaka mu się podoba". Ulubiony kwiat, owoc, potrawa, napój, ubiór (noszony), kolor, rodzaj lokomocji, papierosy, perfumy u kobiety, miasto, styl w architekturze, obraz, rzeźba, wiersz, film, reżyser, 359 aktor, aktorka, poeta, piosenkarz, piosenkarka, piosenka, marszałek Napoleona. Róża; zakazany; karp saute; Courvoisier; oryginalna kurtka lotnicza RAF-u; czerwony (na policzkach wstydzącej się dziewczyny); lektyka; „Camele" z filtrem; L'Air du Temps; ex aeąuo Paryż i Nowy Orlean; gotyk; „Ostatnia Wieczerza" Salvadora Dali; posąg z Wyspy Wielkanocnej; „Tej strony prawdy" Dylana Thomasa; „Ameryka, Ameryka" Elii Kazana; Bunuel; Marlon Brando; Catherine Deneuve; Byron; ex aeąuo Presley i Okudżawa; Mahalia Jackson; „Wiatraki twoich myśli" w wykonaniu Josego Feliciano; Davout. Ulubione książki pisarzy polskich i obcych. „Ziemia planeta ludzi" Saint-Exupery'ego, „Opowiadania odeskie" i „Armia konna" Babla, „Eksplozja w katedrze" Carpentiera, „Stary Testament", „Proces" Kafki, „Przygody Hucka" Twaina, „Książę" Machiavellego i kilka innych. Z polskich — „Faraon" Prusa, „Wszyscy byli odwróceni" i „Brudne czyny" Hłaski, „Sklepy cynamonowe" Schulza, „Kariera Nikodema Dyzmy" Dołęgi-Mo-stowicza, „Bolesław Chrobry" Gołubiewa i kilka innych. (...) Stosunek do krytyki literackiej. Do krytyki literackiej jako takiej bardzo krytyczny. Nasza krytyka skompromitowała się w ubiegłym okresie, kreując wielu fałszywych bogów i wiele pseudoarcydzieł. Na szczęście odbiorcy mają coś w rodzaju zbiorowego słuchu absolutnego, stąd w księgarniach — mimo głodu książki — leżą po sufity tony książek, których nikt nie chce kupować. Do ocen mojej twórczości mam stosunek obojętny, nawet do ocen entuzjastycznych, bo decydującym arbitrem okaże się i tak Czas (...). 1981 T-'. li. Spis ilustracji 1. i 2. Rysunki W. Łysiaka z aukcji antykwarskiej („Stolica" 16 XI 1969) 3. Fragment artykułu W. Łysiaka „Zbrodnia niedoskonała" („Kulisy" 9 Xl 1980). 4. „Marina City" w Chicago. 5. Wieżowce Centrum Handlu Światowego na Manhattanie. 6. Autor w twierdzy Casba (Algier). 7. Fortyfikacje Pińczowa z XVII w. 8. Fragment murów obronnych Kapui. 9. i 10. „Łódzka secesja". 11. Zburzona Warszawa. 12. Zamek Kamieniec w Odrzykoniu. 13. Kampanila na placu św. Marka w Wenecji — w gruzach (rok 1902). 14. Kampanila na placu św. Marka w Wenecji — odbudowana. 15. Canale Grandę i kościół S. Maria delia Salute w Wenecji. 16. Autor na placu św. Marka karmi gołębie. 17. Zamość — prawidłowo odrestaurowana kamienica Moranda. 18. Zamość — kamienica zburzona w ramach barbarzyńskiej „konserwacji szybkościowej". 19. W. Łysiak prowadzi wykład z konserwacji zabytków na Wydziale Architektury Uniwersytetu Rzymskiego. 20. Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej. 21. Prace przy przemieszczaniu świątyni staroegipskiej w Abu Simbel. 22. Przesuwanie pałacu Lubomirskich w Warszawie. 23. Sprowadzony z Norwegii kościółek Wang w Karpaczu-Bierutowi-cach. 24. Bolesław Chrobry na obrazie Jana Matejki. 25. Rozbiór Polski według miedziorytu N. Lemire'a. 26. Walerian Łukasiński — rysunek J. Kurowskiego. 27. Włosi bronili nawet honoru Pinokia. 361 28. Wizerunek Aridre Jacques'a Garnerina i on sam we własnym spadochronie. 29. Pierwsze w Europie użycie balonu do celów militarnych (bitwa pod Fleurus). 30. Projekt „samolotu" Wincentego Smagłowskiego (jego własny rysunek). 31. Wybrzeże Połągi w XIX w. 32. Fabryka braci Evans w zabudowaniach kościoła i klasztoru św. Jerzego. 33. Generałowie: Szymanowski i Chłapowski. 34. Generał Dembiński i pułkownik Jerzmanowski. 35. Pocztowy znaczek wykonany w 1940 r. przez jeńców stalagu XIII A-N urnberg-Langwasser. 36. Znak firmowy Wydawnictwa Polskiego R. Wegnera. 37. Król Stefan Batory pod Pskowem — obraz J. Matejki. 38. Szczęsny Potocki i Adam Poniński — fragment obrazu J. Matejki. 39. Caryca Katarzyna U. 40. Król Polski Stanisław August z klepsydrą w dłoni—portret pędzla M. Bacciarellego. 41. Alfons Allais, Henryk Monnier oraz Antoni Poinsinet. 42. „Gra w wojenkę" — zabytkowa płaskorzeźba, ukazująca wilka i lisa przy szachownicy. 43. Cyrano de Bergerac. 44. D'Artagnan. 45. D'Artagnan wyrzeźbiony przez Gustawa Dore, na cokole pomnika Dumasa w Paryżu. 46. Henryk VIII — portret pędzla Holbeina Młodszego 47. Admirał Nelson. 48. Robin Hood — akwarela J. Grabiańskiego. 49. Harrietta Wilson z Wellingtonem. 50. Chatka Fiodora Kuźmicza na Syberii. 51. Grobowiec-mauzoleum Fiodora Kuźmicza. 52. Car Aleksander I. 53. Pustelnik Fiodor Kuźmicz. 54. Taka ma być panorama warszawskiej Starówki? — rysunek Autora. 55. „Tratwa «Meduzy»" Teodora Gćricaulta. 56. i 57. „Cmentarz lasów". 58. „Pasożyty"! 59. Zdobycie Bastylii w roku 1789. 60. Złoty medal austriacki z podobizną Ericha von Danikena, zaprojektowany przez Heinza H. Petera. 61. „Bajthriller". 362 62. Dziewiętnastowieczny doręczyciel pocztowy. 63. Autor w rozmowie z Clivem Harrisem. 64. Pułkownik Felice Mambor podczas śledztwa w obrabowanym kościele. 65.—72. „Ankieta personalna Łysiaka". Spis treści Przedmowa wydawcy...................5 Architektura i budownictwo................. 9 Rejestr grzechów głównych wieżowca.......... 10 Zbrodnia niedoskonała................. 18 Trasa Łazarza..................... 33 Ochrona i konserwacja zabytków.............. 37 Raport o stanie zabytków............... 39 Po baroku jeszcze coś było............... 44 To szatańskie słowo „rekonstrukcja".......... 47 Przekupcie mafię, a Wenecja będzie uratowana...... 59 Sposób na zabytki................... 66 Podróże starych budowli................ 76 Szkolnictwo.......................86 W kolebce architektury ................87 Zabawa, w „klasy" ..................94 Dywersja edukacyjna .................105 Nadprodukcja „uczonych"...............108 Przemilczenia i okolice.................112 Lcchistan w oczach Zachodu................116 Suplement do „Galerii fałszerstw" ...........116 Wypraszam sobie!...................119 Co jest grane w tym kraju?..............122 364 Historia Polski......................127 Credo........................129 Polskie „siły powietrzne" w Powstaniu Listopadowym . .133 Operacja „Broń listopadowa"..............138 Bolesne sprawy....................149 W sprawie „woskowej kukły" .............154 Znak „Polska Walcząca" (6)..............163 Varia historyczne.....................168 Gra w wojenkę....................169 D'Artagnan, czyli żywot supermuszkietera........178 Człowiek z nosem jak szyld..............193 Angielskie plucie do talerza z historią..........202 Car i pustelnik.....................212 Prima aprilis........* . '............222 Varia krytyczne.....................230 Sportowe piętno....................232 Ślepy tor.......................241 Korupcja.......................244 Spontaniczność wymuszona...............251 Trzecia strona medalu.................255 Pomyślunek......................257 Pasożyty! ....................... 263 Cmentarz lasów....................265 Polemiki.........................270 Polopiryna, czyli urok „nowej monotonii"........272 Rok Danikena....................276 Odpowiedź na list red. J. Roszki............281 Pochwała kwadratowych pomidorów ..........283 Kucanie pod płotem ZOO...............287 Na prowincji bez zmian................290 Szyderstwa........................294 Dekalog asystenta...................295 Bajthriller.......................305 Korzenie emancypacji.................307 Lewoskrzydłowy w szafie................310 Wspominki pocztowe.................313 L