12150

Szczegóły
Tytuł 12150
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12150 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12150 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12150 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maksymilian Grab-Grabczyc Spełnienie Motto: Czy ktoś myślał przed wiekiem o upadku dwóch przynajmniej, potężnych tronów? Ludziom odważnym i niestereotypowo wyprzedzającym współczesne im czasy wizje swe prospołeczne poświęcam autor Ogromny, czerwony i łysy łeb żarzącego się słońca, jak owo zdrowe oblicze gospodarza kończącego dzisiejszy trud rolniczy, zdawało się, że tonie w spokojnej wodzie Wołgi. Rzeki sięgającej horyzontu od lewego do prawego skraju spojrzenia popychanego półobrotem głowy. Dalej był już tylko Twer i Dubna. Zatapiając się ściągało kurtynę lekkiej szarości, która balsamem koiła rozdygotane serce Sergieja Władymirowicza i mgłą spowijała jego wizje potiomkinowskich wsi. Rzadko kazał się tu przywozić. Śmigłowiec siadał wtedy w odległości około kilometra od prawego brzegu, a on tuż przy wodzie po pokonaniu tego odcinka powolnym, posuwistym krokiem. Powodował takim marszem łaskotanie swych kostek i pęcin falującymi spod stóp trawami. Lubił te dotyki; podciągał nawet nogawki spodni, aby były lepiej odczuwalne. Siadał potem na tej żywej, soczystej trawie ograniczając sobie pole widzenia i przybliżając horyzont, ale w tym ukojeniu rozszerzał pole manewru intelektualnego. Potrzeba takiego stanu powodowała właśnie przybywanie nad tę bezkresną wodę. Chciał, by poczucie podniecenia z bliskości natury i rozległości dziewiczego obszaru wtapiało go w ziemski wszechświat przyrody niepoddającej się prawom społecznym: serwilizmowi, bezinteresownej zawiści, niesprawdzalnej przyjaźni, jawnej wrogości i wszystkim pozostałym – czasem nawet propaństwowym. Analizował wtedy i trawił cały ładunek spraw, a wszyscy wiedzieli, że są to sprawy niezwykłej wagi, choć treści ich nigdy nie znali. W tej scenerii i transie spokoju rodziły się też przewodniczącemu Nurtimowi poważne pomysły autorskie, spokojnie i niepostrzeżenie wtapiane później w działalność najwyższego komitetu. Przewodniczący generalny postanowił dziś zastanowić się nad enigmatyczną wypowiedzią jednego ze swych doradców. Wyjątkowo mocno mianowicie utrwaliło mu się twierdzenie tamtego, że demokracja w Rosji nie zrodzi się w niej samej, lecz poza granicami kraju. Wtopił wzrok najpierw w toń, po chwili spojrzał na półtarczę ognia i trwał tak aż do załzawienia oczu. Osłonił je potem ciemnymi okularami i znów wyraźnie, pusto, prosto widział złotą kulę więdniejącą niemal w odległości wyciągniętej ręki i drgający, poszarpany na wodzie, piekący zdawało się ozór płynnego ognia, kłującego już szkła, a nie źrenice. Zafalowała jeszcze ta kula, wciągnęła język i zasunęła za sobą woal na dotychczasowej jasności. I zdawało się, że ta żaluzja ciągle się zsuwa, a gęstniejąc z każdą chwilą przywołuje więcej szarości. On patrzył nadal w punkt zniknięcia, aż szarość wody przestała się odcinać od nieba i zrobiło się nieco chłodniej. Ołowiana płyta od góry do dołu stawała się coraz ciemniejsza, ale trawa nie wilgotniała. Wstał wreszcie, schował okulary i znów omiatał stopami ciężką, acz suchą trawę. Depcząc tak nie myślał chwilowo o niczym. Czekał, aż zacznie myśleć. Bał się, że ta brzemienna zagranica zjawić się może za oceanem; a może po drugiej stronie kontynentu... Pomyślał wreszcie: - A może gdzieś bliżej...? Pochodził jeszcze tam i z powrotem, aż zdeptana trawa przestała mu włazić pod opuszczone już nogawki, a kolejne stąpnięcia zaczęły wyduszać z niej resztki wilgoci. - Tą drogą pójdziemy – pomyślał znowu i powziął taką decyzję. Pewnie mu się spodobała, bo nic więcej nie wymyśliwszy, skierował się ku maszynie. Obsługa zaś, widząc w lornetkach zmianę kierunku spaceru samotnika, włączyła wirniki. Piloci wiedzieli, że Nurtim nie lubi czekać. Szkoda mu jest czasu. Warkot i gwizd silników oraz drgania śmigłowca były trochę dokuczliwe po dwugodzinnej ciszy i delektowania się naturą. Nie wyhuczały, ani nie wytrząsnęły jednak z głowy Sergieja Władymirowicza rodzącego się pomysłu. Wpłynęły nawet mobilizująco na pracę szarych jego komórek i to wcale nie poprzez sytuacje sprzyjające pogłębianiu bruzd czy rozszerzaniu ich meandrów, ale uklepywanie, a tym samym scalanie w monolit przekonania o udanym ze wszach miar pomyśle. - Trzeba będzie teraz porozczłonkowywać problem na najdrobniejsze części i konsekwentnie pieścić każdy element, prowadząc w kierunku doskonałości. Realizacja musi być delikatna i absolutnie bezbłędna – pomyślał i zdecydował. Spojrzał przez bulaj. Byli już dość wysoko. Nie do końca ściemniała ciemność panowała na zewnątrz, przeszkadzana wstydliwą poświatą chowającego się za małymi chmurkami księżyca. W zasadzie nic już widać nie było. Bardziej odbicie twarzy w szybie niż to, co za nią. Rozsiadł się przewodniczący wygodniej na kanapie–fotelu i przycisnął guzik sygnalizacji. Po chwili do małego saloniku weszła stewardesa. Poprosił o whisky z mlekiem i zaczął przeglądać ostatnie depesze przesłane mu drogą radiową. Niektóre przerzucił, kilka przeczytał uważniej, gdzieś podkreślił, indziej poczynił uwagi na marginesie lub między wierszami; nad jedną zatrzymał się dłużej. Agencja donosiła, powołując się na nieoficjalną informację z Polski, o zdecydowanym zwycięstwie i to w pierwszej turze wyborów – dotychczasowego pierwszego przewodniczącego, Albina Zasadowicza. - Mołodiec – mruknął Sergiej Władymirowicz i wyciągnął się na siedzisku podkładając dłonie pod głowę. Nogi też wyciągnął głębiej pod biurko i nieruchomo wpatrywał się w sufit. - Niewiele to zmieni, ale wybory parlamentarne u nich niezadługo. Pół kroku zrobiliśmy... Sytuacja gospodarcza w Polsce nienajlepsza, więc chyba lewica zwycięży. Będzie to następne pół kroku; razem cały krok. A to już dużo – deliberował dalej. I tak myśl po myśli, fragment po fragmencie wypełnił generalnemu przewodniczącemu prawie całą podróż do Moskwy. Kontent opuścił statek powietrzny i udał się w równie dobrym nastroju samochodem na kolację. Rutynowe spotkanie najwęższego grona przewodniczących zaczęło się od przymilnych żartów pod adresem generalnego. Udawali (co zresztą z trudem przychodziło) ciekawość co też nowego wymyślił Nurtim, ponieważ dawno nad Wołgą nie był, więc tym szybciej rozeszła się wieść o takim wojażu. - Potrzebowałem odpocząć trochę, oderwać się od tego zgiełku i ostatecznie zrzucić z siebie gorycz ostatniego zamachu terrorystycznego. - I udało się? – zapytał ktoś z prawej strony. - Nie wiem – szczerze odpowiedział generalny. - No to pewnie układaliście puzzle odwetu Sergieju Władymirowiczu – zaskowyczał serwilizmem ten sam, a wszyscy byli mu za to wdzięczni, bo ciekawość ich rozsadzała. - Przykro mi, ale nie mamy możliwości się mścić. Poza tym to już nie te czasy. Ile razy mam powtarzać, że budujemy wielką Rosję, ale nową Rosję, Rosję jutra, a nie odbudowujemy imperium. - To dzisiejszy dzień będzie zajebiście długi – zauważył Jefim Smugajew uchodzący za najbliższego współpracownika Nurtima. - Masz rację Jefimie Jefimowiczu. Polacy powiedzieliby, że będzie trwał on ruski miesiąc – odbił generalny. - Co wam raptem Polacy przyszli do głowy? – zdziwił się Jefim. – Inni są ważniejsi. - Ale inni nie mają takiego powiedzenia... - No to co, że nie mają, ale za to mają więcej do powiedzenia – wtrącił ktoś trzeci przychodząc w sukurs Jefimowi. - Panowie, nie o to chodzi – próbował uciąć najważniejszy w tym gronie, ponieważ poczuł, że mogą go rozszyfrować. – Tak tylko powiedziałem, bo wczoraj odbyły się tam wybory. Nie wiecie? - A niech się wybierają. Nie nasza to już sprawa. Ich sprawa – już raźniej kontynuował Smugajew. - Nie oni się wybierali, tylko wybierali pierwszego przewodniczącego – sprostował generalny. – Wybrali ponownie Zasadowicza. Myślę, że to dla nas korzystne. - Nowoczesny internacjonał prozachodni – wtrącił milczący dotąd dyrektor gabinetu. - I w tym rzecz Romanie Iliczu – dokończył Nurtim. – Przygotujcie już ciepły list gratulacyjny. Wyślemy, jak tylko ogłoszą oficjalne wyniki. A teraz do rzeczy, panowie. Mamy wiele ważnych spraw do rozstrzygnięcia. Usiedli w przypisanych sobie miejscach. Omówili kilka kwestii zatrzymując się najdłużej nad ciągle niezakończoną sprawą geopolityki kaliningradzkiej w jej militarnym kontekście, przygotowali listę kandydatów na niektóre stanowiska dyplomatyczne i po trzeciej herbacie rozeszli się. Na życzenie przewodniczącego generalnego pozostali jeszcze Jefim Smugajew i Roman Irkuszyn. - Wiem, że już południe dochodzi – zaczął Nurtim spoglądając na zegarek – ale poświęcicie mi jeszcze z pół godziny. Musimy ruszyć trochę zaniedbaną sprawę państw nadbałtyckich. Prą one do paktu atlantyckiego i pewnie Zasadowicz będzie im w tym pomagał ze zdwojoną siłą. - Masz rację – zgodził się Smugajew. – Obrósł w piórka, przytył, to teraz będzie się chciał pokazać jeszcze z lepszej strony na Zachodzie. - Właśnie! I przypodoba się prawicy wytrącając im monopol na antyrosyjskość – dorzucił Irkuszyn. - I o to chodzi. Będziemy musieli to odpowiednio zdyskontować – w formie nakazu dokończył generalny. - Nie rozumiem, choć pewnie każdy z nas by to jakoś zdyskontował – pospieszył dyrektor gabinetu chcąc wymóc na swym szefie jakieś wskazówki. - No właśnie: pomyślcie trochę i przedstawcie mi za tydzień swoje pomysły; mogą być w zarysach. Było im teraz jasne, że Nurtim planował nad Wołgą jakieś innowacje wobec Polski. Tylko dlaczego wobec tego państwa...? Było przecież wiele ważniejszych spraw lokowanych zupełnie gdzieś indziej... - Zaskoczyliście nas Sergieju Władymirowiczu tym zadaniem – zodważnił doradca ekonomiczny zakładając, że o jego „podwórko” chodzi. Miał przecież dane o bardzo złej sytuacji gospodarczej zachodnich zasąsiadów. - Na wszystko trzeba być przygotowanym. Nieraz sprawy na pozór błahe są w pewnych momentach istotniejsze od tych ważnych – pouczył Nurtim i ugryzł się w język, ponieważ uświadomił sobie, że już za wiele powiedział: znów mogli go rozszyfrować, jeśli dotąd jeszcze tego nie zrobili. – Zresztą sygnał (a ten z pewnością został odebrany) nie zaszkodzi – pomyślał – przecież i tak będziemy go wspólnie realizować. Tylko jak?, kiedy?, jakimi sposobami? I znów się zreflektował. Tym razem, że się zamyślił i długo nic nie mówił. - Dziękuję panom. Do zobaczenia jutro – zakończył. Wyszli. Ktoś zatrzymał się w sekretariacie. Nie był to ani Smugajew, ani Irkuszyn. Ci szybko znaleźli się w korytarzu myśląc pewnie o tym samym: - Trzeba się wspólnie zastanowić o co chodzi generalnemu. Trzeba też przygotować w miarę zbieżne propozycje i to w kilku wariantach; wychodzące z dotychczasowych kierunków działań, ale sprawniejsze, innowacyjne, bo o to chyba chodzi. Irkuszyn chwycił Smugajewa za rękaw marynarki i szepnął do ucha: - Wejdź do mnie z czymkolwiek za jakieś pół godziny. - Jasne – zrozumiał dyrektor i odpłynął ku swoim drzwiom. Upewnił się jeszcze, czy ktoś nie widział ich szepczących. Właśnie otwierały się drzwi sekretariatu przewodniczącego generalnego, więc ktokolwiek by wychodził, nie mógł jeszcze ich widzieć; inni wcześniej odeszli w przeciwnym kierunku – tam akurat były ich gabinety. Sergiej Władymirowicz Nurtim został sam w pomieszczeniu czelustnym lecz eleganckim. Zbliżył się do okna. Odsunął lekko firankę i tak trzymając ręką poglądał na zewnątrz. Widział tylko mury i jakiś dach, a i to niezbyt wyraźnie. Tak, jakby tej gęstej firany wcale nie uchylił. Obraz zza czystej szyby woalowała mu myśl fantastyczna: rekonstrukcji nowej – starej matki Rosji, nadal tak źle odbieranej przez zagranicę, wręcz postponowanej i wyśmiewanej. - Prawda, że zrodziła się z ruskiej kultury osadzonej pierwotnie nad Dnieprem i wchłonęła ją z wszechdobytkiem; prawda, że wdzierała się w inne, innym przynależne tereny i nieproszona stawiała ciężkie kroki na północy oraz wschodzie, nigdy nie mogąc znieść zachodniego sąsiada, który również chciwym okiem zerkał na wschód – retrospektował. – Dobrze choć, że ci megalomańscy Polacy nigdy nie mogli się dobrze i na długo zorganizować, bo pewnie by nas dawno nie było i to kilka razy. Chwała ci przede wszystkim Jarosławie Mądry – księciu kijowski. - Kijowski, kijowski – huknęło mu kilka razy w głowie wywołując dziwny niesmak. – Nawet Kijów się odłączył – znów huknęło, aż szarpnął firankę z powrotem i rzucił się na fotel. Z jeszcze większym żaloniesmakiem samotności państwa odniesionej na siebie samego wstydliwie schował głowę w dłonie i oparł się łokciami o blat biurka. Pozostał tak dłuższą chwilę spodziewając się jakiejś nowej myśli frustrującej go nadal zaczynem nowego pomysłu lub jakiegoś antidotum pozwalającego choćby na próby nieinnowacyjnych napraw czegokolwiek w państwie. I nie wiedział też, czy trzeba spokojnie wyjść poza ramy rzeczywistości i schematycznych standardów, czy też ramy te rozsadzić zadziwiając świat jak przed wiekiem, tylko bardziej pozytywnie. Zawsze miał wielką ochotę znalezienia swych pięciu minut, które by znów wstrząsnęły tym światem. - Przecież siłą tego nie zrobię. Dziś nie tak bardzo dywizje się liczą – mamrotał w myśli rozsądnie (rozsądku mu nigdy nie brakowało). – Nie o zagładę chodzi, ale o pozytywną skuteczność ratującą Rosję. A może nie tylko ją samą...? Nowoczesnymi zmianami, takimż myśleniem i działaniem, nowatorskimi sposobami. Wszystko przecież ma swój początek i koniec. Żeby tylko przekształcenia zbieżne były z ogólnym oczekiwaniem, żeby te zmiany były też ciągłością, trwaniem, rozwojem i korzyścią wcześnie uświadomioną... Pewnie jeszcze tak filozofowałby, ale tok tej zadumy przerwał mu buczek telefonu z sekretariatu. Informacja płynąca ze słuchawki dotyczyła przybycia doradcy do spraw bezpieczeństwa, którego nie było na dopołudniowym spotkaniu. - Prosić! – zgodził się generalny. Po chwili wszedł do gabinetu szczupły, szpakowaty mężczyzna, wyraźnie wyższy od gospodarza. Słowiańska jego uroda rzucała się w oczy natychmiast: okrągła głowa przyozdobiona z przodu czerstwą, roześmianą prawie zawsze twarzą, sprawiała wrażenie przyjaznej, ciepłej powierzchowności. Tylko niebieskie, prawie granatowe, delikatnie zbieżne oczy świeciły jakimiś dziwnymi promieniami kłującymi wszystkich vis â vis. Nawet przewodniczącego generalnego, choć ich właściciel chętny byłby je wyłączyć na ten czas, gdyby tylko mógł. Nurtim zaś najchętniej zastosowałby jakiś chwyt neutralizująco-obalający, ale zawsze miał wrażenie, że ogromnie długie stopy, jak podstawa kolumny utrzymują „przeciwnika”, więc po co? - Witaj Igorze. Siadaj! – umilił dość nieszczerze Nurtim, ale nie można powiedzieć, że Kałłaja nie lubił; nie znosił tylko tego wzroku. Wydawało mu się zawsze, że przebija on czaszkę interlokutora (a co dopiero mówić o adwersarzu) i przez te otwory uwalnia myśli odtajniając system koncepcyjny. - Wybacz, że nie mogłem być na porannej herbacie. Miałem trochę roboty z „Kurskiem”. Te Wikingi za dużo chcą wiedzieć... – wyjaśniał. – Rozmawialiście pewnie o czymś ważnym... - Skąd wiesz? – udawał („dla porządku”) zdziwienie Nurtim. - Trudno się nie zorientować, gdy wszyscy od godziny tylko piszą i konsultują między sobą. - Istotnie – przyznał generalny. – Poleciłem przedstawić mi koncepcję nowego spojrzenia na Polskę. Idzie mi głównie o nowy wymiar współpracy, nawet zbliżenia z nimi. Nie pojadę tam przecież na wycieczkę. Trzeba rozpocząć wreszcie kolejny, nowy, zupełnie inny rozdział koegzystencji. U nich nie jest najlepiej pod każdym niemal względem; nasza droga też jeszcze bardzo długa. Trzeba coś próbować. Twoja pomoc będzie mi bardzo potrzebna. Kałłaj wiedział, ze Nurtim ceni jego profesjonalizm i rzeczowe, oparte na prawdzie analizy i propozycje. Wbił się jeszcze wygodniej w fotel, bo każde potwierdzenie go radowało, ale w sprawie Polski...? - O co tak naprawdę chodzi? – zdziwił się. – Mamy autentycznie ważniejsze sprawy, a tu taki pryszcz. Czyżby Sergiej zadziałał pod natchnieniem chwili, czy też czyni już rutynowe przygotowania do wizyty? Chwila milczenia–zadumy odnotowana została przez generalnego. Ucieszył się, że zaskoczył Igora. Postanowił więc jeszcze go „dobić” : - Tylko nie idź utartymi szlakami. Nie raportuj mi, że wzmogli penetrację, że chodzą za naszymi i takie inne duperele. Spróbuj przewidzieć konsekwencje spuścizny po odejściu obecnego rządu, bo prawica z pewnością padnie po jesiennych wyborach. Pokaż mi skalę uzależnienia od Zachodu i społeczne na nich zapatrzenie. Może o gazie coś bliżej... A przede wszystkim o przewidywanych kierunkach ich współpracy z Ukrainą, stosunku ludności do Białorusi i naszych z obwodu kaliningradzkiego do Polaków. Kałłaj nie musiał notować. Spamiętał. Tym bardziej, że były to niby bieżące, ale jakieś nowe zadania. Czuł, iż generalny istotnie szykuje szczególną akcję i że jego wizyta w Warszawie ma nadać stosunkom z Polską inne kształty. Tylko czy ma spodwójnić kurtynę na Bugu, czy ją usunąć? Idąc do swego gabinetu doszedł do podobnych wniosków co tamci rano: trzeba przygotować przynajmniej dwa warianty... Do gabinetu też doszedł, choć skręcił do drzwi w ostatniej chwili, prawie pod kątem prostym, jak na defiladzie, tak zapamiętał się w niedawnej rozmowie i otrzymanych zadaniach. Nurtim tymczasem kazał się połączyć z ministrem obrony. Złapano go na komórce, gdyż inspekcjonował ćwiczenia dywizji tamańskiej. - Pozdrawiam Wiktorze Lwowiczu. Mówi Nurtim. - Melduję się panie przewodniczący generalny – wcisnął regulaminowo generał armii Suchorczew. - Wybaczcie, że przeszkadzam wam w takiej chwili, ale chciałem zapytać, czy przyjęlibyście moją propozycję zamiany stanowiskami z Igorem Kałłajem? - Żołnierz wykonuje rozkazy – odparł generał natychmiast. – Będzie to dla mnie zaszczyt podporządkować się takiej woli zwierzchnika sił zbrojnych Rosji. Tylko czy podołam waszym nadziejom i wymaganiom?! - Myślę, że tak. Inaczej nie proponowałbym wam tego stanowiska – odciął generalny na to zabarwienie serwilizmu. Nie zmieniło to jednak jego stosunku do Wiktora Suchorczewa, którego cenił przede wszystkim za ogromną wiedzę wojskową i obycie dyplomatyczne oraz znajomość operacji wojskowych z autopsji i niekonwencjonalne, skuteczne w nich działania. - Dziękuję za tę decyzję. Wpadnijcie do mnie na koniaczek po zakończeniu inspekcji. Porozmawiamy – zakończył Nurtim. Małżeństwo Zasadowiczów od kilku już dni czuło się ponownie raźniej w „swoich” ze dwudziestu pokojach. Jakoś pewniej i prawie nonszalancko poruszali się oboje po pałacu wcale nie ślizgając się na mozaikowych parkietach oraz mocno stąpając po dziwnie miększych dywanach. Ich radość, choć nieco skrywana dostojeństwem urzędu, była mimo to wyraźna, ale nie przesadna. Odwrotnie u syna. Maturzysta Adam, chłopak wyrośnięty, wysportowany, nawet ją różnorako manifestował. Najdobitniej: odbywając niewymuszoną kościelnie nowennę dziękczynną, bardziej w swojej niż ojca intencji. Dostał wprost szału radości, że prawie do usamodzielnienia się zostanie pod kloszem wszechkomfortu. Pani Joanna Zasadowiczowa rada była też z wielu powodów, wśród których najistotniejszym pozostawała możliwość ugruntowania pozycji „ first lady ” z nadzieją na przejęcie pałeczki po mężu. Od kilku dni przeróżne myśli usprawnień na nowo ciskały jej się po głowie, aż prostowały grzywkę skąpo pokrywającą niewysokie czoło. - Widzisz, jak dobrze, ze przymilałam się ojcu świętemu podczas jego pielgrzymek do ojczyzny... Jemu tylko zawdzięczasz ponowny wybór – orzekła pewnego ranka podczas śniadania. - Dlaczego t y l k o j e m u ? – zapytał Albin podkreślając cytat. - Bo wziął cię do papamobilu – odpowiedziała z naciskiem. – Który z polityków jechał z papieżem w tej jego gablocie? - To prawda. Nikt więcej – przyznał. - No widzisz! To przesądziło. Naród odnotował i zapamiętał. Odebrał to jako poparcie dla ciebie. - Z pewnością pomogło – zgodził się. - Nawet bardziej niż myślisz. Wzrosła twoja pozycja również i na arenie międzynarodowej. Zobaczysz jak cię będą hołubili i respekt przed tobą czuli. Nawet wybaczą ci błędy, a przemilczą przynajmniej udając, że nie zauważyli. Albin zamyślił się czule. Uświadomił sobie właśnie po raz któryś, że żona ma rację. Tylko wyobrażenie to było obecnie bardziej wyraziste – podkreślone rozpoczętą właśnie kadencją drugą. Ale też uzmysłowił sobie od razu, iż zasięg splendoru dotyczy głównie kraju; za granicą wcale tak nie musi być jak życzyłaby sobie Joanna w swym zafascynowaniu. Zachodni przywódcy nie są aż tak zamroczeni, na wschodzie zaś odczucie może być wręcz odwrotne. A właśnie o ten kierunek będzie teraz najbardziej zabiegał pierwszy przewodniczący. Od dawna bowiem, spokojny sytuacją na zachodzie, myślał o ociepleniu stosunków z Moskwą i stolicami nadbałtyckimi. Miał nowy czas, spotęgowany animusz, świadomość konieczności, a przede wszystkim zdwojone ambicje spotykające się z koniunkturą. Jak tylko rozegrać tę kwestię? Jak przekonać innych decydentów wewnętrznych krusząc ich uprzedzenia? Jak dotrzeć z argumentami na zewnątrz? Jak...? Jak...? Pytania nie miały końca, ale nie zniechęcały Zasadowicza. Pewnie nawet mobilizowały go do działania – prawie skracały czas rozszerzając pozornie pole manewru. - Zaniemówiłeś? – spytała pani Joanna widząc, że mąż od kilku chwil nie konsumuje. – O czym myślisz? O zmianie zasad kadencyjności z dwóch na trzy? Jeśli tak, to masz rację. A jeśli się nie uda, to ja cię zastąpię... Może się uda. Naród mnie lubi. A jeszcze mogę popracować nad ugruntowaniem popularności. - Albin przemilczał i wykręcając się od głównych wątków myśli i rozmów, przesunął temat na część oboczności: - Niebawem zjawi się tu Darek Myśliwiec. Wpadł mi pewien pomysł do głowy doskonale pasujący do wątku spotkania. Zastanawiam się nad kompozycją całości. - Ale skończ spokojnie śniadanie – łagodniła przewodniczącowa. Zasadowicz pewnie nie usłyszał tej rady, bo był znów daleko myślami; znacznie dalej niż przed minutą. Widział jednak dżdżystą pogodę za oknem znieostrzejącą ten widok na ruchliwą już ulicę. Patrzył więc w sine niebo; tam nieostrość nie przeszkadzała. Skubnął jeszcze ze trzy kęsy. Wstał, podszedł do Joanny i cmoknął ją za uchem, potem klepnął w ramię Adama dziwnie dziś milczącego (pewnie skutkiem niechęci wywołania jakowegoś grzechu w ostatnim dniu nowenny) i udał się do garderoby myśląc po drodze nad doborem garnituru. Niepotrzebnie. Dzisiejszy dzień bowiem był jałowy w wykonywaniu obowiązków państwowych; jedynie spotkania ze swymi ludźmi z urzędu. Dariusz natomiast nie wymagał szczególnej toalety. Znali się i przyjaźnili od młodzieńczych lat, rozumieli doskonale, mogli rozmawiać z sobą poważnie nawet w saunie. Konwenanse im nawet przeszkadzały. Mimo to Albin włożył elegancki garnitur, w który ubierał się dość rzadko – nie bardzo go lubił. - Coś się tak wystroił? – rzucił Myśliwiec na „dzień dobry” autentycznie zdziwiony, bo sam miał na sobie zwykły, codzienny jasnozielonkawy strój; schludny, ale nie aż tak wytworny; wiszący na szczupłym właścicielu spełniał wymogi mijającej już mody i sprawiał wrażenie niezupełnie wyprasowanego. - Bo muszę omówić z tobą niecodzienną sprawę – wyjaśnił gospodarz krótko i tajemniczo. - No nie wiem, czy analiza dotychczasowej pracy w nowych warunkach, a niebawem jeszcze nowszych, to taka niespodzianka i niecodzienność. Chyba, że idzie o jakieś szczegóły, o których nie wiem, to wtedy może... - Żebyś wiedział, że idzie o nowe szczegóły. Tylko, że te szczegóły mają rozmiary słonia. - ... Dziwny wyraz twarzy szefa bezpieczeństwa państwowego i głównego doradcy politycznego pana przewodniczącego, podkreślony lekkim uśmieszkiem spod mysich wąsiczków wypełnił milczenie zdradzając intencję lekceważenia Albina, którego Dariusz zawsze uważał za szczęściarza i niżej sytuował niż siebie. Był jednak mu szczerze oddany 0i lojalny; zawsze starał się wprzęgać całe swe możliwości w pomoc przyjacielowi i służyć tym samym państwu. Ale teraz zeźlił się nawet trochę z powodu zapowiedzi wprowadzenia nowych spraw bez uprzedzenia go, by mógł wcześniej wszystko przemyśleć i przygotować. Pierwszy przewodniczący zauważył grymas Myśliwca, ale nie zmartwił się tym wcale. Potwierdził swe plany pozytywności zaskoczenia. Chciał bowiem rozbić kierunkowanie standardów interlokutora wiedząc, że Darek jest fanem Ukrainy i uprzedzony mógłby przygotować „stosowne” analizy oraz wyeksponować nieco subiektywne propozycje. A tu chodziło o obiektywizm i znalezienie się bliżej rozwiązań optymalnych. Chwycił przyjaciela pod rękę i podprowadził do fotela. Usiedli. Na stole–ławie stała karafka z whisky i kilka butelek różnych wód. Gospodarz napełnił dwie szklanki. Sącząc przez kilkanaście minut rozprawiali o wielu sprawach, które były przewidziane na to spotkanie, omówili kilka innych kwestii, w których Myśliwiec nie dostrzegał owych niespodzianek, ale nie zdradzał ciekawości. Zawsze był opanowany i jak pokerzysta nie demaskował się nawet skurczem mięśni pod zawsze potarganymi tymi rzadkimi wąsikami koloru blond. - Może kawę jakąś wypijemy – zaproponował pierwszy przewodniczący. - Powinienem już iść do siebie. Za godzinę spotykam się z pułkownikiem Talarskim - Zdążysz – przerwał gospodarz. – A przy okazji: już przygotowujecie reformę służb? Do wyborów jeszcze trochę... – skojarzył słysząc nazwisko jednego z doradców. - Może jeszcze nie reformę, ale trzeba omówić wstępnie zakres i plan, bo potrzebny już materiał przed ogłoszeniem programu wyborczego. - Zdążysz – powtórzył pierwszy. – Chcę ci pokazać te słonie... - Słucham. - Zasadowicz wyczuł podrażnienie. Nie chciał dłużej denerwować Dariusza. - Nie sądzisz, że powinniśmy bardziej znacząco zmienić politykę wobec Rosji? - Przecież oni nie są skorzy – zauważył wyjaśniająco Myśliwiec. - A nie wiesz przypadkiem z jakich powodów? – spytał Albin. – Z naszych – odpowiedział na swoje pytanie równie wyjaśniająco i dalej rozwinął: - Nie przejawiamy aktywności wobec nich, zaś zanadtą wobec Ukrainy; zaplątaliśmy się w biegu do Unii nie starając się o poparcie gościa najbogatszych tego świata, a to byłoby pewnie mile widziane przez Zachód; gramy im na nosie z pribałtyką. Mam jeszcze mówić...? - Chcesz wyjść im naprzeciw? Z czym? - Z otwartą dłonią przyjaźni. Trzeba już zacząć, aby przygotować przedpole dla nowego rządu. Później będzie trudno przede wszystkim dlatego, że wszyscy pomyślą, iż lewica przymila się Rosjanom. - A ty się nie będziesz czasem przymilał? – skontrował Myśliwiec. - Pewnie trochę będę musiał, ale zamaskuję oczekiwaniem Zachodu. Musimy to zrobić, bo bez Rosji nie ruszymy; widzisz, jak nas faktycznie olewają. Jeśli więc uda się dobre zbliżenie, Zachód zmieni się wobec nas: będą nas doceniać. Przecież tylko ślepiec nie dostrzega, że cały czas o Rosję boje idą. - To prawda – przyznał Dariusz. – Tracimy nie tylko rynek zbytu, ale też coraz częściej jesteśmy pomijani jako państwo, które powinno uczestniczyć. I ja mam czasem wrażenie, że zachodni traktują nas jak tego bękarta sprzed niemal wieku. - Chyba przesadzasz – wtrącił Albin. - Niedosadzam – sprostował Darek. - Tym bardziej musimy poprawiać stosunki jeszcze mocniej akcentując nasze oddanie Zachodowi. - Jak chcesz to zrobić? Robimy przecież dużo. - Ale pewnie trochę w gwizdek – przerwał Albin. - I w ten gwizdek będzie szło tak długo, jak długo będziemy się boczyć na Rosję. Rozumiem – potwierdził Myśliwiec. – A nie sądzisz, że trzeba te wysiłki podjąć wspólnie i korelować z Kijowem? Razem będzie skuteczniej – dokończył swoje. - Nie wspólnie, lecz równolegle – poprawił pierwszy. – Równolegle z Kijowem oddziaływać na Moskwę i równolegle nam oddziaływać na Kijów i Moskwę. Też na stolice nadbałtyckie, głównie na Wilno. Ta ostatnia kwestia została właściwie odebrana przez Myśliwca. Zrozumiał, że Zasadowicz kierunkuje jego wysiłki korygując dotychczasową działalność. Nadal jednak nie wiedział o co właściwie pierwszemu chodziło. Postanowił więc przynajmniej rozpocząć drogę dociekań. Założył, że jeśli Albin nie mówi wprost, to i on sam nie może wprost zapytać. Zbędny trud. - Rozumiem, że chcesz jak najszybciej ściągnąć Nurtima do Warszawy... On chyba też chce tu przyjechać. Tylko, że obaj zachowujecie się jak ta czapla z żurawiem w rosyjskiej baśni ludowej... Zasadowicz uśmiechnął się. Potwierdził tym samym domysły przyjaciela, zaś ten utwierdził się w przekonaniu, że wszedł na właściwą ścieżkę. - Trzeba będzie dać sygnał przez kogoś trzeciego, na przykład przez Niemca albo Francuza – wyłuszczał patrząc niby w sufit, co miało oznaczać, że głośno myśli. – Ten drugi byłby łatwiejszy i strawniejszy. On przede wszystkim lansuje godność kultur i wolę wzajemnego, wzbogacającego przenikania. Jest zdania, że dialog nie istnieje, jeśli faworyzować się będzie podobieństwa, a ukrywać odmienności. Jest przeciwnikiem arogancji i zwolennikiem pokory w stosunkach międzynarodowych i cywilizacyjnych. - Niezły pomysł, ale może udałoby się bardziej bezpośrednio – pochwalił pierwszy wyrażając sugestię innych też poszukiwań. – Dawno wprawdzie nikogo z Francji nie było w Moskwie, więc pewnie doczekamy się niebawem. Ale chcę przypomnieć, że Paryż zawsze najostrzej krytykował wojnę w Afganistanie i w Czeczenii. Nawet nie współczuł, jak i my zresztą, z powodu zamachów terrorystycznych w Rosji. - To może by się dało pojechać do Moskwy pod pozorem pomocniczym, na przykład kulturalnym. Pewnie znajdzie się jaka rocznica literacka...? Albo może zorganizować dni naszej kultury coś tam wykorzystując... – rzucił natychmiast Myśliwiec. - Dobrze, tylko spowoduj wpierw wyjazd ministra spraw zagranicznych; oczywiście bez większych wtajemniczeń. On powinien być bardzo tym zainteresowany: wzmocni pozycję rządu. Powód jakiś wymyślisz. Pogadaj też z nuncjuszem. Powinien ci pomóc. To w ich interesie też leży. Lansują przecież ekumenizm, choć nasi hierarchowie nie są chętni. Można by spróbować ten ekumenizm od zbliżenia Polski i Rosji czyli katolicyzmu z prawosławiem. Raba jest nam przyjazny i najbliższy patriarchatowi moskiewskiemu. Dobrze też współpracuje z patriarchą kościoła grekokatolickiego. Mogą to być nasze aktywa. - Ja i nuncjusz... Dobre sobie! - Nie musisz do niego jechać. Wykorzystaj spotkanie oficjalne. Z pewnością poprze wizytę połączoną z pielgrzymką do nowo odbudowanego kościoła w Moskwie. Zwiedzi też monastyr i wszyscy będą radzi. My tym bardziej, bo ruszy on wreszcie swoją... i sprawę wizyty Nurtima. - Do konszachtów z nuncjuszem może lepsza byłaby Joanna – uszczypnął Myśliwiec. – Co zaś dotyczy przewodniczącego generalnego, to istotnie: trzeba się na jego przyjazd przygotować szczególnie – zauważył powtarzając, bo nadal czuł niedosyt informacji. Szczególnie tych, które miały go słoniem nadepnąć. Spróbował więc. - Do tego zmierzam. - Nie zauważam – odciął gość udając, że zbiera się do wyjścia. - No wiesz?! Mówiąc o wyjątkowym znaczeniu naszej polityki w nowych warunkach właśnie wskazuję Rosję, planuję szybszą wizytę, sugeruję sposoby, poddaję argumenty... – wywinął się jeszcze pierwszy. – Od ciebie teraz oczekuję konkretności i jeszcze innych pomysłów, śródpomysłów, korekt. A jeśli już tak bardzo chcesz, to pomyśl jeszcze o współpracy wywiadów; też wojskowych. Moglibyśmy może być tu atrakcyjni dla NATO. Bo pod wszystkimi innymi względami przecież leżymy i nikt nas nie dźwignie. - Co? - Przeciw fundamentalistom – wyjaśnił prawie już obnażony ze swej tajemnicy Zasadowicz. – Ci groźni są dla obu stron. Nie wiesz...? A my mamy delegaturę Czeczenii... Myśliwiec nadal nie mógł uwierzyć w zasłyszane słowa. Rzeczywiście czuł się zwalony uderzeniem trąby słoniowej. Nie odniósł tego jednak do osoby rozmówcy, ale też nie bardzo teraz wiedział jak się podnieść, by zadanie wykonać. Podszedł do okna, poprawił ze dwa razy okulary, bo zdawało mu się, że umknęły z osi źrenic. A to dżdżyło nadal, więc dlatego obraz nie był zbyt przejrzysty. Tak samo nieprzejrzyste były jego rozbiegane myśli, które z autentycznego zaskoczenia rodziły się nie tylko niepełne, rwane, ale też zbite w kołtun: niemożliwe do rozczesania. Jedynie co teraz postanowił, to odciąć tę mierzwę i zlikwidować chaos. Skupić się na nowym kierunku i podjąć rozmyślne, skuteczne działanie. Dobrze, że jeszcze sporo minut zostało do spotkania z Marianem Talarskim. Z nim powinien omówić wiele spraw wyprowadzonych z dopiero co odbytej rozmowy, która na dziś została chyba zakończona. - Dałeś mi do myślenia – podkreślił Dariusz ten koniec odwracając się od okna w kierunku Albina. - Wiem, że podołasz i nie muszę wspominać o dyskrecji. - Czy mam rozumieć, że zaczynamy etap wprowadzający nas w okres powyborczy? - Można tak przyjąć – potwierdził Zasadowicz. - Mogę wprowadzić pułkownika w temat? - Wprowadzić i przygotowywać. Sam mówiłeś, że będziecie dziś nakreślać wstępne dane do reformy służb. Sądzę, że jest on najlepszym kandydatem na miejsce generała Niemca. Niemc zresztą już wcześniej zapowiadał dymisję, ale chyba się tego nie doczekamy. - No to czemu go awansowałeś?! - Po to, żeby to zrobił. Ale były też inne powody... Tylko nie pytaj jakie! Myśliwiec o nic już nie pytał. Wyszedł z pokoju podnosząc delikatnie rękę w geście półpożegnania. Pułkownik Talarski przybył punktualnie. Był przygotowany do rozmowy. Słuchając generaliów, wypełniał je szczegółami kompetentnie i profesjonalnie. Znał bowiem specyfikę służb specjalnych, szczególnie wojskowych, dostrzegał ich mankamenty, notował pozytywy sugerując wykorzystanie niektórych. Dążył do zachowania ciągłości w już nowych i jeszcze przyszłych warunkach. Zdecydowanie akcentował wszystkie błędy personalne: i te z poprzedniego okresu, u podstawy których leżało nepotyczne koleżeństwo, i te niedawno obecne, promujące półkompetentnych nuworyszy, weteranów kierunku rozliczeniowo-roszczeniowego. Z entuzjazmem odnosił się do kreślonych przewartościowań. Z przebiegu rozmowy oficer wyczuł, że Myśliwiec ma w podtekście jeszcze inne sprawy, które chciał z nim przedyskutować. Poczuł się dowartościowany, a chcąc zamaskować satysfakcję, zasugerował pomoc eksperta w sprawach wewnętrznych, gdzie również specsłużby funkcjonują. Gospodarz tylko czekał na to. Nie chciał urazić gościa, ale wobec rozmowy z pierwszym przewodniczącym, był wręcz zobligowany. I choć miał dziś sprawy do omówienia tylko z obecnym rozmówcą, liczył że niespodziewanie zaproszony Zenon Siemaszko nie będzie miał zbyt wiele czasu na dłuższy pobyt. Jeśli zaś przybędzie nieco później, to w obu przypadkach znajdzie się miejsce na dalszą rozmowę z Talarskim tęte-á-tęte . Shobbyzowanego eksperta Siemaszkę rzeczywiście sekretariat szukał dłuższą chwilę. Obiecał przybyć jak tylko będzie mógł najszybciej, ale nie wcześniej niż za godzinę. Ucieszyło to nawet Myśliwca, ponieważ ciągłość rozmowy z pułkownikiem bardziej mu odpowiadała. Ponadto mogła wprowadzić pewne elementy dodatkowe do rozmów potem już w trójkę. - Ma pan jakieś zupełnie pewne pozostałości „we WSI” ? – zapytał niby szyfrem. - Fabryka odnowiona, ludzie w niej młodsi i niezupełnie z tego poboru... – odparł zagadnięty starając się dopasować do nowego od chwili tonu gospodarza. – Ale jeśli rzeczywiście trzeba, to powinienem coś znaleźć. Dużo tego? - Oczywiście, że trzeba. Przynajmniej kilku. Ale konkretnie pan zdecyduje poznawszy sprawę. - Umieram z ciekawości – chciał być miły, a jednocześnie podkreślić gotowość i oddanie. - Skąd ta niecierpliwość? Znam pana z innej strony, jakby złajał Myśliwiec. - Czegoś takiego jeszcze nie było, stąd i inna reakcja – znalazł się Talarski, ale trochę głupio mu się zrobiło. Poprawił odruchowo ufryzowane w treskę włosy na czubku głowy i postanowił potwierdzić swe zachowanie żartobliwym zagrożeniem: - Zaraz pęknę jeśli nie usłyszę. Dariusz Myśliwiec uśmiechnął się. Taktyka Talarskiego okazała się skuteczna. Zrozumiał, że to on popełnił rodzaj faux-pas. Więc bez gry już żadnej przedstawił rozmówcy plan dotarcia do Czeczeńców z absolutnie zamaskowaną intencją ewentualnego źródła informacji dla Moskwy, zaś delikatnie wskazanym w kierunku zupełnie innym. Rozmowa rozwijała się płynnie i rzeczowo. Nie zauważyli nawet jak szybko czas minął do przybycia Siemaszki. Kilka zdawkowych, przyjaznych złośliwości szybko zmieniło się w poważna rozmowę o przygotowywanym zarysie reformy służb specjalnych na wzór amerykański. Wszyscy zgodnie zachwycali się takim rozwiązaniem i przykładem, prześcigając się przed samymi sobą serwilizmem wobec nowego, wymarzonego protektora, który w swej łaskawości udaje, że nie o przedmurze, lecz o dobro wasala mu idzie. Pożywne wszak były i smakowały im wypluwane pestki. Łykali je z nabożeństwem. I żaden nie zreflektował się, że ich – jak i całego narodu – polonijna, mocarstwowa fantazja jest spóźniona o co najmniej trzysta lat. Pewnie dlatego owymi pestkami gotowi byli podkarmiać też wielu sąsiadów odejmując sobie od ust tak pożywny i smaczny pokarm. Przegrodzony meblami ogromny gabinet generała Niemca cały przepełniony już był dymem papierosowym, mimo że zbliżała się dopiero godzina dziewiąta. Nie wywietrzał jeszcze wczorajszy smród, a już dziś gospodarz dorzucił kolejną niemałą dawkę. Uchylone okno niewiele dawało. Inne pozostawały zamknięte. Generał siedział przy biurku ćmiąc, ale w pewnej chwili przygasił peta, podniósł się i popędził – za przepierzenie, do drugiej części, jakby szukając czyściejszego powietrza. Położył się na wersalce nie dbając o swój nowy jeszcze mundur. Najczęściej tak chodził, bo nie lubił swetra, a przy bluzie nie było orzełków na kołnierzu – te mu imponowały. Bał się nadal spotkania z prezesem, gdyż przewidywał ewentualną kontrolę, choć zbliżające się spotkanie miało dotyczyć zupełnie czego innego. Bał się też ewentualnych uwag (i bez kontroli), gdyż przełożony, koordynując cywilną i wojskową specsłużbę, znał sprawy i mógł – nawet profilaktycznie – mu coś zarzucić poprzez wspomnienie osiągnięć tamtych. W ogóle niechętnie spotykał się z kimś, nad kim nie miał władzy. Zdawał sobie bowiem sprawę, że jest dość cienki i z konfrontacji zawsze wyjść może zdemaskowany brakiem kompetencji. W jakimś jednak zakresie kompetentny to on był – w montowaniu intryg i skrupulatnym wypełnianiu życzeń przełożonych. I tak było to dla niego za wiele. Wiedział o tym i dlatego chciał przetrwać tylko. Zdziwił się zatem niezmiernie, gdy przed kilku dniami prezes mu zakomunikował, iż właśnie u niego zwołuje na dziś spotkanie. - Samotrzeć usiądziemy u pana. Będzie jeszcze pułkownik Staroń. Porozmawiamy o dalszych naszych losach i zadaniach wobec tego, co się stało i jeszcze stać może – dotąd brzmiał generałowi głos Swetrowicza. Zrozumiał szefa doskonale i tym bardziej dziwił się, że taka narada ma się odbyć właśnie u niego. Czyżby tu tylko był spokój...? Takie zaufanie...?! Po raz pierwszy zjawią się tu obaj... Wielkiego zagrożenia Niemc jednak nie przewidywał. Przyjął nawet taktykę: wysłuchania i przyjęcia poleceń. Obawiał się tylko nierównego podziału zadań. Znał bowiem napastliwość Staronia i jego upór jako kamuflaż niedociągnięć własnych. Wcale go wyżej od siebie nie stawiał, a był dość samokrytyczny... W tym samokrytycyzmie przewidywał nawet wcześniejszą dymisję, ale ostry sprzeciw Swetrowicza uspokoił go również w zakresie ewentualnej ochrony i wybaczenia błędów kończącej się przyszłości. - Chyba zadba o nas i wielu naszych, którzy będą musieli odejść – pomyślał. – Mam pełną wysługę, ale gdzieś się pewnie nadam. Jaka fundacja lub członkostwo w zarządzie gdzieś indziej... – fantazjował dalej. Z różnych takich rozmyślań wywołał generała buczek telefonu. Adiutant poinformował, że pan prezes właśnie wyjechał ze swego biura. Niemc kazał przygotować się adiutantowi do podania koniaku i zszedł na parter, by oczekiwać gościa. Nie czekał długo. Swetrowicz przybył razem ze Staroniem. - No właśnie, zawsze ten jednorodny desant pozostaje nierozłączny – zauważył w myśli. – Ja będę musiał sam zadbać o siebie i o swoich. Chyba, że premier... Ale nie okazał swej chwilowej złości. Przeciwnie: ubrał radosną maskę gospodarza oczekującego stęsknionych gości. Poprowadził do gabinetu. Tam nie tracili czasu. Po kilku zdawkowych uprzejmościach przystąpili do sedna sprawy. - Panie generale! – zaakcentował najważniejszy z trójki. – Musimy przewertować pańskie archiwa. Cel poszukiwań: ewentualni kandydaci na miejsca nasze i naszych najbliższych współpracowników; ponadto przygotowanie niezbędnego archiwum na nasze późniejsze potrzeby. Biuro analiz natychmiast niech przedstawi kierunki ewentualnych zmian pracy służb. Ciebie też to dotyczy Krzysztofie – zwrócił się prezes do Staronia. – Proszę ponadto przygotować opinie pod kątem operacyjnym o wszystkich oficerach do szczebla szefa zespołu. Wertując archiwum proszę odnotować ciekawsze sprawy i ludzi, którzy zajmują znaczące stanowiska. - Ile czasu na to mamy? – spytał dość bezwiednie gospodarz. - Mało – usłyszał w odpowiedzi. – Nie można go zatem marnować, a robotę wykonać dokładnie. - Trzeba będzie wyznaczyć bardziej zaufanych; nawet z terenu – pomyślał głośno Staroń. - Wasza sprawa. Za dwa miesiące koniec akcji. Za miesiąc natomiast spotkamy się u pułkownika Krzysztofa i podejmiemy kolejne decyzje. Proszę być przygotowanym na wstępne relacje. One będą podstawą tych decyzji. Ale to nie wszystko, panowie – stajemniczył Swetrowicz. – Równolegle musimy zająć się jeszcze jedną sprawą. Przerwał na chwilę sięgając po kieliszek, a właściwie po alkohol i tylko po to, by upływem czasu wzmóc ciekawość podwładnych. Spokojnie więc przechylił lampkę, potem jeszcze (równie wolno) chłepnął trochę kawy, aż przemówił: - Panie generale, kilka dni temu Zasadowicz rozmawiał z Myśliwcem. Spotkanie odbyło się w trybie raczej mało planowym i wiele oznak wskazuje na to, że mówili o czymś niezwykłym. Potem Myśliwiec spotkał się natychmiast z Talarskim i Siemaszką. Myślę, że chcą nas zneutralizować na linii z Moskwą: wyprzedzić nasze rozważne działania. Obu panom więc trzeba będzie odpowiednio uruchomić tam rezydentury. Osobiście będę rozmawiał z ministrem spraw zagranicznych. Pan Bartłomiejczyk mnie szanuje i z pewnością uwzględni moje sugestie. Sprawy przedłożę też premierowi Wuskowi. - Rozumiem, że powinniśmy wiedzieć, jak Ruscy podchodzą do sprawy i wpłynąć na nich by zgodzili się już teraz rozmawiać, a także odbyć oczekiwaną wizytę przewodniczącego generalnego, a nie po wyborach – upewnił się Staroń. - Nie tylko. Obaj zastanówcie się, jak spenetrować delegaturę Czeczenii. Boję się, że mogą coś wywinąć podczas tej wizyty. W przypadku ich oporu wyłożyć trzeba będzie naszego gryzipiórka. On przerzuca z nimi różne rzeczy przez Polskę. O tym porozmawiam z ministrem Lubelskim. Musimy przecież mieć wiele atutów w dłoni. Choćby i po to, aby móc wygłuszać Nurtima. Ten przecież realizuje skutecznie swe imperialne cele owinięte w złoty papierek. Trzeba być cholernie czujnym, panowie. Żebyśmy się przypadkiem nie struli czymś poczęstowani w tym papierku. Przecież jeśli on do nas przyjedzie, to pewnie z czymś ekstra... I gadał tak jeszcze Swetrowicz „gdybając” , wizjonując i filozofując. Oficerowie odzywali się z rzadka przytakując częściej głowami. Jeszcze nie mieli czasu myśleć o sposobie realizacji postawionych zadań. Myśleli o „debacie” na temat ich przyszłości w pokrętnych pewnie losach. Ale się nie doczekali: Swetrowicz otrzymał sygnał na komórkę, że wzywa go premier do siebie. Nie wiedział w jakim celu, ale natychmiast urwał swe wywody, nie dokończył koniaku i pojechał. Ze Staroniem. Zostawił go po drodze i niebawem był już w Alejach. Drobny deszcz wzmógł się gdy dojeżdżał do wejścia. Kierowca jednak wprowadził samochód wyjątkowo blisko drzwi. Mimo ulewy nie zmókł więc. Czyste, ozonowe powietrze wpadło mu wyraźnie do nosa po tych kilkudziesięciu minutach pobytu w zadymionym gabinecie Niemca. Nieprzyjemny ten zapach przywołał nawet obraz generała, którego Swetrowicz szanował za umiejętność wykorzystywania sytuacji i osobowość bez reszty oddaną obecnej sprawie. Osobę o jakimś wyglądzie, ale w zasadzie bez twarzy do której się mówiło, ale z którą się nie rozmawiało. Wygodny był. I za to go lubiono. W bocznym pokoiku recepcyjnym przygotowane były już jakieś ciasteczka i owoce na półpaterze oraz niezwykły ruch panował wokół. Na kanapie siedział szef Stowarzyszenia „Polonia” i – jak zwykle – nie wypuszczał laski z dłoni; obok niego przycupnął był minister kultury. Zajęli całą. Po drugiej stronie stołu–ławy, w przyokiennym narożniku, minister finansów prawił coś rzecznikowi. Właśnie skądś podszedł do nich minister Bartłomiejczyk. Od razu zawrzało w tym kącie jak w ulu, a obroty wszystkich trzech następowały wokół bliżej niewytyczonej i niewidzialnej osi. Swetrowicz nie lubił harmideru. Stanął więc z boku, bliżej przeciwległego rogu pomieszczenia i udawał, ze czegoś szuka w swej torbie przewieszonej przez ramię. Dla niepoznaki coś z niej w końcu wyciągnął, ale szybko musiał schować, bo wszedł pan premier, a wszyscy się uspokoili. Tacy cisi się zrobili, że Swetrowiczowi znów przedstawił się Niemc, którego zasługą było jedynie to, że pozostawał powinowatym posła Boruty; i w każdym z nich dostrzegł onego fisis. Dostrzegł ludzi, którym wydawało się, że wielką sprawę czynią i dumni są z tego, a duma ich rozpiera, jakby w swym grajdołku decydowali o losach galaktyk. I on do nich należał, choć od dawna widział marność swych wysiłków, dławionych granicą zakreśloną sięgnięciem niezupełnie rozwartego cyrkla. - Witam panów i dziękuję za przyjęcie niespodziewanego zaproszenia – przerwał premier tę głuszę uśmiechając się do wszystkich i po kolei wyciągając dłoń do każdego. Ci z kanapy zdążyli się podnieść nim do nich doszedł, ale ponownie za