12150
Szczegóły |
Tytuł |
12150 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12150 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12150 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12150 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maksymilian Grab-Grabczyc
Spełnienie
Motto: Czy ktoś myślał przed wiekiem
o upadku dwóch przynajmniej, potężnych tronów?
Ludziom odważnym i niestereotypowo
wyprzedzającym współczesne im czasy
wizje swe prospołeczne poświęcam
autor
Ogromny, czerwony i łysy łeb żarzącego się słońca, jak owo zdrowe
oblicze gospodarza kończącego dzisiejszy trud rolniczy, zdawało się, że
tonie w spokojnej wodzie Wołgi. Rzeki sięgającej horyzontu od lewego do
prawego skraju spojrzenia popychanego półobrotem głowy. Dalej był już
tylko Twer i Dubna. Zatapiając się ściągało kurtynę lekkiej szarości,
która balsamem koiła rozdygotane serce Sergieja Władymirowicza i mgłą
spowijała jego wizje potiomkinowskich wsi.
Rzadko kazał się tu przywozić. Śmigłowiec siadał wtedy w odległości
około kilometra od prawego brzegu, a on tuż przy wodzie po pokonaniu tego
odcinka powolnym, posuwistym krokiem. Powodował takim marszem łaskotanie
swych kostek i pęcin falującymi spod stóp trawami. Lubił te dotyki;
podciągał nawet nogawki spodni, aby były lepiej odczuwalne. Siadał potem
na tej żywej, soczystej trawie ograniczając sobie pole widzenia i
przybliżając horyzont, ale w tym ukojeniu rozszerzał pole manewru
intelektualnego. Potrzeba takiego stanu powodowała właśnie przybywanie nad
tę bezkresną wodę. Chciał, by poczucie podniecenia z bliskości natury i
rozległości dziewiczego obszaru wtapiało go w ziemski wszechświat przyrody
niepoddającej się prawom społecznym: serwilizmowi, bezinteresownej
zawiści, niesprawdzalnej przyjaźni, jawnej wrogości i wszystkim pozostałym
– czasem nawet propaństwowym. Analizował wtedy i trawił cały ładunek
spraw, a wszyscy wiedzieli, że są to sprawy niezwykłej wagi, choć treści
ich nigdy nie znali. W tej scenerii i transie spokoju rodziły się też
przewodniczącemu Nurtimowi poważne pomysły autorskie, spokojnie i
niepostrzeżenie wtapiane później w działalność najwyższego komitetu.
Przewodniczący generalny postanowił dziś zastanowić się nad
enigmatyczną wypowiedzią jednego ze swych doradców. Wyjątkowo mocno
mianowicie utrwaliło mu się twierdzenie tamtego, że demokracja w Rosji nie
zrodzi się w niej samej, lecz poza granicami kraju.
Wtopił wzrok najpierw w toń, po chwili spojrzał na półtarczę ognia i
trwał tak aż do załzawienia oczu. Osłonił je potem ciemnymi okularami i
znów wyraźnie, pusto, prosto widział złotą kulę więdniejącą niemal w
odległości wyciągniętej ręki i drgający, poszarpany na wodzie, piekący
zdawało się ozór płynnego ognia, kłującego już szkła, a nie źrenice.
Zafalowała jeszcze ta kula, wciągnęła język i zasunęła za sobą woal na
dotychczasowej jasności. I zdawało się, że ta żaluzja ciągle się zsuwa, a
gęstniejąc z każdą chwilą przywołuje więcej szarości. On patrzył nadal w
punkt zniknięcia, aż szarość wody przestała się odcinać od nieba i zrobiło
się nieco chłodniej. Ołowiana płyta od góry do dołu stawała się coraz
ciemniejsza, ale trawa nie wilgotniała. Wstał wreszcie, schował okulary i
znów omiatał stopami ciężką, acz suchą trawę. Depcząc tak nie myślał
chwilowo o niczym. Czekał, aż zacznie myśleć. Bał się, że ta brzemienna
zagranica zjawić się może za oceanem; a może po drugiej stronie
kontynentu... Pomyślał wreszcie: - A może gdzieś bliżej...?
Pochodził jeszcze tam i z powrotem, aż zdeptana trawa przestała mu
włazić pod opuszczone już nogawki, a kolejne stąpnięcia zaczęły wyduszać z
niej resztki wilgoci.
- Tą drogą pójdziemy – pomyślał znowu i powziął taką decyzję.
Pewnie mu się spodobała, bo nic więcej nie wymyśliwszy, skierował się
ku maszynie. Obsługa zaś, widząc w lornetkach zmianę kierunku spaceru
samotnika, włączyła wirniki. Piloci wiedzieli, że Nurtim nie lubi czekać.
Szkoda mu jest czasu.
Warkot i gwizd silników oraz drgania śmigłowca były trochę dokuczliwe
po dwugodzinnej ciszy i delektowania się naturą. Nie wyhuczały, ani nie
wytrząsnęły jednak z głowy Sergieja Władymirowicza rodzącego się pomysłu.
Wpłynęły nawet mobilizująco na pracę szarych jego komórek i to wcale nie
poprzez sytuacje sprzyjające pogłębianiu bruzd czy rozszerzaniu ich
meandrów, ale uklepywanie, a tym samym scalanie w monolit przekonania o
udanym ze wszach miar pomyśle.
- Trzeba będzie teraz porozczłonkowywać problem na najdrobniejsze
części i konsekwentnie pieścić każdy element, prowadząc w kierunku
doskonałości. Realizacja musi być delikatna i absolutnie bezbłędna –
pomyślał i zdecydował.
Spojrzał przez bulaj. Byli już dość wysoko. Nie do końca ściemniała
ciemność panowała na zewnątrz, przeszkadzana wstydliwą poświatą
chowającego się za małymi chmurkami księżyca. W zasadzie nic już widać nie
było. Bardziej odbicie twarzy w szybie niż to, co za nią. Rozsiadł się
przewodniczący wygodniej na kanapie–fotelu i przycisnął guzik
sygnalizacji. Po chwili do małego saloniku weszła stewardesa. Poprosił o
whisky z mlekiem i zaczął przeglądać ostatnie depesze przesłane mu drogą
radiową. Niektóre przerzucił, kilka przeczytał uważniej, gdzieś
podkreślił, indziej poczynił uwagi na marginesie lub między wierszami; nad
jedną zatrzymał się dłużej. Agencja donosiła, powołując się na
nieoficjalną informację z Polski, o zdecydowanym zwycięstwie i to w
pierwszej turze wyborów – dotychczasowego pierwszego przewodniczącego,
Albina Zasadowicza.
- Mołodiec – mruknął Sergiej Władymirowicz i wyciągnął się na
siedzisku podkładając dłonie pod głowę. Nogi też wyciągnął głębiej pod
biurko i nieruchomo wpatrywał się w sufit.
- Niewiele to zmieni, ale wybory parlamentarne u nich niezadługo. Pół
kroku zrobiliśmy... Sytuacja gospodarcza w Polsce nienajlepsza, więc chyba
lewica zwycięży. Będzie to następne pół kroku; razem cały krok. A to już
dużo – deliberował dalej.
I tak myśl po myśli, fragment po fragmencie wypełnił generalnemu
przewodniczącemu prawie całą podróż do Moskwy. Kontent opuścił statek
powietrzny i udał się w równie dobrym nastroju samochodem na kolację.
Rutynowe spotkanie najwęższego grona przewodniczących zaczęło się od
przymilnych żartów pod adresem generalnego. Udawali (co zresztą z trudem
przychodziło) ciekawość co też nowego wymyślił Nurtim, ponieważ dawno nad
Wołgą nie był, więc tym szybciej rozeszła się wieść o takim wojażu.
- Potrzebowałem odpocząć trochę, oderwać się od tego zgiełku i
ostatecznie zrzucić z siebie gorycz ostatniego zamachu terrorystycznego.
- I udało się? – zapytał ktoś z prawej strony.
- Nie wiem – szczerze odpowiedział generalny.
- No to pewnie układaliście puzzle odwetu Sergieju Władymirowiczu –
zaskowyczał serwilizmem ten sam, a wszyscy byli mu za to wdzięczni, bo
ciekawość ich rozsadzała.
- Przykro mi, ale nie mamy możliwości się mścić. Poza tym to już nie
te czasy. Ile razy mam powtarzać, że budujemy wielką Rosję, ale nową
Rosję, Rosję jutra, a nie odbudowujemy imperium.
- To dzisiejszy dzień będzie zajebiście długi – zauważył Jefim
Smugajew uchodzący za najbliższego współpracownika Nurtima.
- Masz rację Jefimie Jefimowiczu. Polacy powiedzieliby, że będzie
trwał on ruski miesiąc – odbił generalny.
- Co wam raptem Polacy przyszli do głowy? – zdziwił się Jefim. – Inni
są ważniejsi.
- Ale inni nie mają takiego powiedzenia...
- No to co, że nie mają, ale za to mają więcej do powiedzenia –
wtrącił ktoś trzeci przychodząc w sukurs Jefimowi.
- Panowie, nie o to chodzi – próbował uciąć najważniejszy w tym
gronie, ponieważ poczuł, że mogą go rozszyfrować. – Tak tylko
powiedziałem, bo wczoraj odbyły się tam wybory. Nie wiecie?
- A niech się wybierają. Nie nasza to już sprawa. Ich sprawa – już
raźniej kontynuował Smugajew.
- Nie oni się wybierali, tylko wybierali pierwszego przewodniczącego –
sprostował generalny. – Wybrali ponownie Zasadowicza. Myślę, że to dla nas
korzystne.
- Nowoczesny internacjonał prozachodni – wtrącił milczący dotąd
dyrektor gabinetu.
- I w tym rzecz Romanie Iliczu – dokończył Nurtim. – Przygotujcie już
ciepły list gratulacyjny. Wyślemy, jak tylko ogłoszą oficjalne wyniki. A
teraz do rzeczy, panowie. Mamy wiele ważnych spraw do rozstrzygnięcia.
Usiedli w przypisanych sobie miejscach. Omówili kilka kwestii
zatrzymując się najdłużej nad ciągle niezakończoną sprawą geopolityki
kaliningradzkiej w jej militarnym kontekście, przygotowali listę
kandydatów na niektóre stanowiska dyplomatyczne i po trzeciej herbacie
rozeszli się. Na życzenie przewodniczącego generalnego pozostali jeszcze
Jefim Smugajew i Roman Irkuszyn.
- Wiem, że już południe dochodzi – zaczął Nurtim spoglądając na
zegarek – ale poświęcicie mi jeszcze z pół godziny. Musimy ruszyć trochę
zaniedbaną sprawę państw nadbałtyckich. Prą one do paktu atlantyckiego i
pewnie Zasadowicz będzie im w tym pomagał ze zdwojoną siłą.
- Masz rację – zgodził się Smugajew. – Obrósł w piórka, przytył, to
teraz będzie się chciał pokazać jeszcze z lepszej strony na Zachodzie.
- Właśnie! I przypodoba się prawicy wytrącając im monopol na
antyrosyjskość – dorzucił Irkuszyn.
- I o to chodzi. Będziemy musieli to odpowiednio zdyskontować – w
formie nakazu dokończył generalny.
- Nie rozumiem, choć pewnie każdy z nas by to jakoś zdyskontował –
pospieszył dyrektor gabinetu chcąc wymóc na swym szefie jakieś wskazówki.
- No właśnie: pomyślcie trochę i przedstawcie mi za tydzień swoje
pomysły; mogą być w zarysach.
Było im teraz jasne, że Nurtim planował nad Wołgą jakieś innowacje
wobec Polski. Tylko dlaczego wobec tego państwa...? Było przecież wiele
ważniejszych spraw lokowanych zupełnie gdzieś indziej...
- Zaskoczyliście nas Sergieju Władymirowiczu tym zadaniem – zodważnił
doradca ekonomiczny zakładając, że o jego „podwórko” chodzi. Miał przecież
dane o bardzo złej sytuacji gospodarczej zachodnich zasąsiadów.
- Na wszystko trzeba być przygotowanym. Nieraz sprawy na pozór błahe
są w pewnych momentach istotniejsze od tych ważnych – pouczył Nurtim i
ugryzł się w język, ponieważ uświadomił sobie, że już za wiele powiedział:
znów mogli go rozszyfrować, jeśli dotąd jeszcze tego nie zrobili. –
Zresztą sygnał (a ten z pewnością został odebrany) nie zaszkodzi –
pomyślał – przecież i tak będziemy go wspólnie realizować. Tylko jak?,
kiedy?, jakimi sposobami?
I znów się zreflektował. Tym razem, że się zamyślił i długo nic nie
mówił.
- Dziękuję panom. Do zobaczenia jutro – zakończył.
Wyszli. Ktoś zatrzymał się w sekretariacie. Nie był to ani Smugajew,
ani Irkuszyn. Ci szybko znaleźli się w korytarzu myśląc pewnie o tym
samym: - Trzeba się wspólnie zastanowić o co chodzi generalnemu. Trzeba
też przygotować w miarę zbieżne propozycje i to w kilku wariantach;
wychodzące z dotychczasowych kierunków działań, ale sprawniejsze,
innowacyjne, bo o to chyba chodzi.
Irkuszyn chwycił Smugajewa za rękaw marynarki i szepnął do ucha:
- Wejdź do mnie z czymkolwiek za jakieś pół godziny.
- Jasne – zrozumiał dyrektor i odpłynął ku swoim drzwiom.
Upewnił się jeszcze, czy ktoś nie widział ich szepczących. Właśnie
otwierały się drzwi sekretariatu przewodniczącego generalnego, więc
ktokolwiek by wychodził, nie mógł jeszcze ich widzieć; inni wcześniej
odeszli w przeciwnym kierunku – tam akurat były ich gabinety.
Sergiej Władymirowicz Nurtim został sam w pomieszczeniu czelustnym
lecz eleganckim. Zbliżył się do okna. Odsunął lekko firankę i tak
trzymając ręką poglądał na zewnątrz. Widział tylko mury i jakiś dach, a i
to niezbyt wyraźnie. Tak, jakby tej gęstej firany wcale nie uchylił. Obraz
zza czystej szyby woalowała mu myśl fantastyczna: rekonstrukcji nowej –
starej matki Rosji, nadal tak źle odbieranej przez zagranicę, wręcz
postponowanej i wyśmiewanej.
- Prawda, że zrodziła się z ruskiej kultury osadzonej pierwotnie nad
Dnieprem i wchłonęła ją z wszechdobytkiem; prawda, że wdzierała się w
inne, innym przynależne tereny i nieproszona stawiała ciężkie kroki na
północy oraz wschodzie, nigdy nie mogąc znieść zachodniego sąsiada, który
również chciwym okiem zerkał na wschód – retrospektował. – Dobrze choć, że
ci megalomańscy Polacy nigdy nie mogli się dobrze i na długo zorganizować,
bo pewnie by nas dawno nie było i to kilka razy. Chwała ci przede
wszystkim Jarosławie Mądry – księciu kijowski.
- Kijowski, kijowski – huknęło mu kilka razy w głowie wywołując dziwny
niesmak. – Nawet Kijów się odłączył – znów huknęło, aż szarpnął firankę z
powrotem i rzucił się na fotel.
Z jeszcze większym żaloniesmakiem samotności państwa odniesionej na
siebie samego wstydliwie schował głowę w dłonie i oparł się łokciami o
blat biurka. Pozostał tak dłuższą chwilę spodziewając się jakiejś nowej
myśli frustrującej go nadal zaczynem nowego pomysłu lub jakiegoś antidotum
pozwalającego choćby na próby nieinnowacyjnych napraw czegokolwiek w
państwie. I nie wiedział też, czy trzeba spokojnie wyjść poza ramy
rzeczywistości i schematycznych standardów, czy też ramy te rozsadzić
zadziwiając świat jak przed wiekiem, tylko bardziej pozytywnie. Zawsze
miał wielką ochotę znalezienia swych pięciu minut, które by znów
wstrząsnęły tym światem.
- Przecież siłą tego nie zrobię. Dziś nie tak bardzo dywizje się liczą
– mamrotał w myśli rozsądnie (rozsądku mu nigdy nie brakowało). – Nie o
zagładę chodzi, ale o pozytywną skuteczność ratującą Rosję. A może nie
tylko ją samą...? Nowoczesnymi zmianami, takimż myśleniem i działaniem,
nowatorskimi sposobami. Wszystko przecież ma swój początek i koniec. Żeby
tylko przekształcenia zbieżne były z ogólnym oczekiwaniem, żeby te zmiany
były też ciągłością, trwaniem, rozwojem i korzyścią wcześnie
uświadomioną...
Pewnie jeszcze tak filozofowałby, ale tok tej zadumy przerwał mu
buczek telefonu z sekretariatu. Informacja płynąca ze słuchawki dotyczyła
przybycia doradcy do spraw bezpieczeństwa, którego nie było na
dopołudniowym spotkaniu.
- Prosić! – zgodził się generalny.
Po chwili wszedł do gabinetu szczupły, szpakowaty mężczyzna, wyraźnie
wyższy od gospodarza. Słowiańska jego uroda rzucała się w oczy
natychmiast: okrągła głowa przyozdobiona z przodu czerstwą, roześmianą
prawie zawsze twarzą, sprawiała wrażenie przyjaznej, ciepłej
powierzchowności. Tylko niebieskie, prawie granatowe, delikatnie zbieżne
oczy świeciły jakimiś dziwnymi promieniami kłującymi wszystkich vis â vis.
Nawet przewodniczącego generalnego, choć ich właściciel chętny byłby je
wyłączyć na ten czas, gdyby tylko mógł. Nurtim zaś najchętniej
zastosowałby jakiś chwyt neutralizująco-obalający, ale zawsze miał
wrażenie, że ogromnie długie stopy, jak podstawa kolumny utrzymują
„przeciwnika”, więc po co?
- Witaj Igorze. Siadaj! – umilił dość nieszczerze Nurtim, ale nie
można powiedzieć, że Kałłaja nie lubił; nie znosił tylko tego wzroku.
Wydawało mu się zawsze, że przebija on czaszkę interlokutora (a co dopiero
mówić o adwersarzu) i przez te otwory uwalnia myśli odtajniając system
koncepcyjny.
- Wybacz, że nie mogłem być na porannej herbacie. Miałem trochę roboty
z „Kurskiem”. Te Wikingi za dużo chcą wiedzieć... – wyjaśniał. –
Rozmawialiście pewnie o czymś ważnym...
- Skąd wiesz? – udawał („dla porządku”) zdziwienie Nurtim.
- Trudno się nie zorientować, gdy wszyscy od godziny tylko piszą i
konsultują między sobą.
- Istotnie – przyznał generalny. – Poleciłem przedstawić mi koncepcję
nowego spojrzenia na Polskę. Idzie mi głównie o nowy wymiar współpracy,
nawet zbliżenia z nimi. Nie pojadę tam przecież na wycieczkę. Trzeba
rozpocząć wreszcie kolejny, nowy, zupełnie inny rozdział koegzystencji. U
nich nie jest najlepiej pod każdym niemal względem; nasza droga też
jeszcze bardzo długa. Trzeba coś próbować. Twoja pomoc będzie mi bardzo
potrzebna.
Kałłaj wiedział, ze Nurtim ceni jego profesjonalizm i rzeczowe, oparte
na prawdzie analizy i propozycje. Wbił się jeszcze wygodniej w fotel, bo
każde potwierdzenie go radowało, ale w sprawie Polski...?
- O co tak naprawdę chodzi? – zdziwił się. – Mamy autentycznie
ważniejsze sprawy, a tu taki pryszcz. Czyżby Sergiej zadziałał pod
natchnieniem chwili, czy też czyni już rutynowe przygotowania do wizyty?
Chwila milczenia–zadumy odnotowana została przez generalnego. Ucieszył
się, że zaskoczył Igora. Postanowił więc jeszcze go „dobić” :
- Tylko nie idź utartymi szlakami. Nie raportuj mi, że wzmogli
penetrację, że chodzą za naszymi i takie inne duperele. Spróbuj
przewidzieć konsekwencje spuścizny po odejściu obecnego rządu, bo prawica
z pewnością padnie po jesiennych wyborach. Pokaż mi skalę uzależnienia od
Zachodu i społeczne na nich zapatrzenie. Może o gazie coś bliżej... A
przede wszystkim o przewidywanych kierunkach ich współpracy z Ukrainą,
stosunku ludności do Białorusi i naszych z obwodu kaliningradzkiego do
Polaków.
Kałłaj nie musiał notować. Spamiętał. Tym bardziej, że były to niby
bieżące, ale jakieś nowe zadania. Czuł, iż generalny istotnie szykuje
szczególną akcję i że jego wizyta w Warszawie ma nadać stosunkom z Polską
inne kształty. Tylko czy ma spodwójnić kurtynę na Bugu, czy ją usunąć?
Idąc do swego gabinetu doszedł do podobnych wniosków co tamci rano: trzeba
przygotować przynajmniej dwa warianty... Do gabinetu też doszedł, choć
skręcił do drzwi w ostatniej chwili, prawie pod kątem prostym, jak na
defiladzie, tak zapamiętał się w niedawnej rozmowie i otrzymanych
zadaniach.
Nurtim tymczasem kazał się połączyć z ministrem obrony. Złapano go na
komórce, gdyż inspekcjonował ćwiczenia dywizji tamańskiej.
- Pozdrawiam Wiktorze Lwowiczu. Mówi Nurtim.
- Melduję się panie przewodniczący generalny – wcisnął regulaminowo
generał armii Suchorczew.
- Wybaczcie, że przeszkadzam wam w takiej chwili, ale chciałem
zapytać, czy przyjęlibyście moją propozycję zamiany stanowiskami z Igorem
Kałłajem?
- Żołnierz wykonuje rozkazy – odparł generał natychmiast. – Będzie to
dla mnie zaszczyt podporządkować się takiej woli zwierzchnika sił
zbrojnych Rosji. Tylko czy podołam waszym nadziejom i wymaganiom?!
- Myślę, że tak. Inaczej nie proponowałbym wam tego stanowiska –
odciął generalny na to zabarwienie serwilizmu. Nie zmieniło to jednak jego
stosunku do Wiktora Suchorczewa, którego cenił przede wszystkim za ogromną
wiedzę wojskową i obycie dyplomatyczne oraz znajomość operacji wojskowych
z autopsji i niekonwencjonalne, skuteczne w nich działania.
- Dziękuję za tę decyzję. Wpadnijcie do mnie na koniaczek po
zakończeniu inspekcji. Porozmawiamy – zakończył Nurtim.
Małżeństwo Zasadowiczów od kilku już dni czuło się ponownie raźniej w
„swoich” ze dwudziestu pokojach. Jakoś pewniej i prawie nonszalancko
poruszali się oboje po pałacu wcale nie ślizgając się na mozaikowych
parkietach oraz mocno stąpając po dziwnie miększych dywanach. Ich radość,
choć nieco skrywana dostojeństwem urzędu, była mimo to wyraźna, ale nie
przesadna. Odwrotnie u syna. Maturzysta Adam, chłopak wyrośnięty,
wysportowany, nawet ją różnorako manifestował. Najdobitniej: odbywając
niewymuszoną kościelnie nowennę dziękczynną, bardziej w swojej niż ojca
intencji. Dostał wprost szału radości, że prawie do usamodzielnienia się
zostanie pod kloszem wszechkomfortu.
Pani Joanna Zasadowiczowa rada była też z wielu powodów, wśród których
najistotniejszym pozostawała możliwość ugruntowania pozycji „ first lady ”
z nadzieją na przejęcie pałeczki po mężu. Od kilku dni przeróżne myśli
usprawnień na nowo ciskały jej się po głowie, aż prostowały grzywkę skąpo
pokrywającą niewysokie czoło.
- Widzisz, jak dobrze, ze przymilałam się ojcu świętemu podczas jego
pielgrzymek do ojczyzny... Jemu tylko zawdzięczasz ponowny wybór – orzekła
pewnego ranka podczas śniadania.
- Dlaczego t y l k o j e m u ? – zapytał Albin podkreślając cytat.
- Bo wziął cię do papamobilu – odpowiedziała z naciskiem. – Który z
polityków jechał z papieżem w tej jego gablocie?
- To prawda. Nikt więcej – przyznał.
- No widzisz! To przesądziło. Naród odnotował i zapamiętał. Odebrał to
jako poparcie dla ciebie.
- Z pewnością pomogło – zgodził się.
- Nawet bardziej niż myślisz. Wzrosła twoja pozycja również i na
arenie międzynarodowej. Zobaczysz jak cię będą hołubili i respekt przed
tobą czuli. Nawet wybaczą ci błędy, a przemilczą przynajmniej udając, że
nie zauważyli.
Albin zamyślił się czule. Uświadomił sobie właśnie po raz któryś, że
żona ma rację. Tylko wyobrażenie to było obecnie bardziej wyraziste –
podkreślone rozpoczętą właśnie kadencją drugą. Ale też uzmysłowił sobie od
razu, iż zasięg splendoru dotyczy głównie kraju; za granicą wcale tak nie
musi być jak życzyłaby sobie Joanna w swym zafascynowaniu. Zachodni
przywódcy nie są aż tak zamroczeni, na wschodzie zaś odczucie może być
wręcz odwrotne. A właśnie o ten kierunek będzie teraz najbardziej zabiegał
pierwszy przewodniczący. Od dawna bowiem, spokojny sytuacją na zachodzie,
myślał o ociepleniu stosunków z Moskwą i stolicami nadbałtyckimi. Miał
nowy czas, spotęgowany animusz, świadomość konieczności, a przede
wszystkim zdwojone ambicje spotykające się z koniunkturą. Jak tylko
rozegrać tę kwestię? Jak przekonać innych decydentów wewnętrznych krusząc
ich uprzedzenia? Jak dotrzeć z argumentami na zewnątrz? Jak...? Jak...?
Pytania nie miały końca, ale nie zniechęcały Zasadowicza. Pewnie nawet
mobilizowały go do działania – prawie skracały czas rozszerzając pozornie
pole manewru.
- Zaniemówiłeś? – spytała pani Joanna widząc, że mąż od kilku chwil
nie konsumuje. – O czym myślisz? O zmianie zasad kadencyjności z dwóch na
trzy? Jeśli tak, to masz rację. A jeśli się nie uda, to ja cię zastąpię...
Może się uda. Naród mnie lubi. A jeszcze mogę popracować nad ugruntowaniem
popularności.
- Albin przemilczał i wykręcając się od głównych wątków myśli i
rozmów, przesunął temat na część oboczności:
- Niebawem zjawi się tu Darek Myśliwiec. Wpadł mi pewien pomysł do
głowy doskonale pasujący do wątku spotkania. Zastanawiam się nad
kompozycją całości.
- Ale skończ spokojnie śniadanie – łagodniła przewodniczącowa.
Zasadowicz pewnie nie usłyszał tej rady, bo był znów daleko myślami;
znacznie dalej niż przed minutą. Widział jednak dżdżystą pogodę za oknem
znieostrzejącą ten widok na ruchliwą już ulicę. Patrzył więc w sine niebo;
tam nieostrość nie przeszkadzała. Skubnął jeszcze ze trzy kęsy. Wstał,
podszedł do Joanny i cmoknął ją za uchem, potem klepnął w ramię Adama
dziwnie dziś milczącego (pewnie skutkiem niechęci wywołania jakowegoś
grzechu w ostatnim dniu nowenny) i udał się do garderoby myśląc po drodze
nad doborem garnituru. Niepotrzebnie. Dzisiejszy dzień bowiem był jałowy w
wykonywaniu obowiązków państwowych; jedynie spotkania ze swymi ludźmi z
urzędu. Dariusz natomiast nie wymagał szczególnej toalety. Znali się i
przyjaźnili od młodzieńczych lat, rozumieli doskonale, mogli rozmawiać z
sobą poważnie nawet w saunie. Konwenanse im nawet przeszkadzały. Mimo to
Albin włożył elegancki garnitur, w który ubierał się dość rzadko – nie
bardzo go lubił.
- Coś się tak wystroił? – rzucił Myśliwiec na „dzień dobry”
autentycznie zdziwiony, bo sam miał na sobie zwykły, codzienny
jasnozielonkawy strój; schludny, ale nie aż tak wytworny; wiszący na
szczupłym właścicielu spełniał wymogi mijającej już mody i sprawiał
wrażenie niezupełnie wyprasowanego.
- Bo muszę omówić z tobą niecodzienną sprawę – wyjaśnił gospodarz
krótko i tajemniczo.
- No nie wiem, czy analiza dotychczasowej pracy w nowych warunkach, a
niebawem jeszcze nowszych, to taka niespodzianka i niecodzienność. Chyba,
że idzie o jakieś szczegóły, o których nie wiem, to wtedy może...
- Żebyś wiedział, że idzie o nowe szczegóły. Tylko, że te szczegóły
mają rozmiary słonia.
- ...
Dziwny wyraz twarzy szefa bezpieczeństwa państwowego i głównego
doradcy politycznego pana przewodniczącego, podkreślony lekkim uśmieszkiem
spod mysich wąsiczków wypełnił milczenie zdradzając intencję lekceważenia
Albina, którego Dariusz zawsze uważał za szczęściarza i niżej sytuował niż
siebie. Był jednak mu szczerze oddany 0i lojalny; zawsze starał się
wprzęgać całe swe możliwości w pomoc przyjacielowi i służyć tym samym
państwu. Ale teraz zeźlił się nawet trochę z powodu zapowiedzi
wprowadzenia nowych spraw bez uprzedzenia go, by mógł wcześniej wszystko
przemyśleć i przygotować.
Pierwszy przewodniczący zauważył grymas Myśliwca, ale nie zmartwił się
tym wcale. Potwierdził swe plany pozytywności zaskoczenia. Chciał bowiem
rozbić kierunkowanie standardów interlokutora wiedząc, że Darek jest fanem
Ukrainy i uprzedzony mógłby przygotować „stosowne” analizy oraz
wyeksponować nieco subiektywne propozycje. A tu chodziło o obiektywizm i
znalezienie się bliżej rozwiązań optymalnych. Chwycił przyjaciela pod rękę
i podprowadził do fotela. Usiedli. Na stole–ławie stała karafka z whisky i
kilka butelek różnych wód. Gospodarz napełnił dwie szklanki. Sącząc przez
kilkanaście minut rozprawiali o wielu sprawach, które były przewidziane na
to spotkanie, omówili kilka innych kwestii, w których Myśliwiec nie
dostrzegał owych niespodzianek, ale nie zdradzał ciekawości. Zawsze był
opanowany i jak pokerzysta nie demaskował się nawet skurczem mięśni pod
zawsze potarganymi tymi rzadkimi wąsikami koloru blond.
- Może kawę jakąś wypijemy – zaproponował pierwszy przewodniczący. -
Powinienem już iść do siebie. Za godzinę spotykam się z pułkownikiem
Talarskim
- Zdążysz – przerwał gospodarz. – A przy okazji: już przygotowujecie
reformę służb? Do wyborów jeszcze trochę... – skojarzył słysząc nazwisko
jednego z doradców.
- Może jeszcze nie reformę, ale trzeba omówić wstępnie zakres i plan,
bo potrzebny już materiał przed ogłoszeniem programu wyborczego.
- Zdążysz – powtórzył pierwszy. – Chcę ci pokazać te słonie...
- Słucham.
- Zasadowicz wyczuł podrażnienie. Nie chciał dłużej denerwować
Dariusza.
- Nie sądzisz, że powinniśmy bardziej znacząco zmienić politykę wobec
Rosji?
- Przecież oni nie są skorzy – zauważył wyjaśniająco Myśliwiec.
- A nie wiesz przypadkiem z jakich powodów? – spytał Albin. – Z
naszych – odpowiedział na swoje pytanie równie wyjaśniająco i dalej
rozwinął: - Nie przejawiamy aktywności wobec nich, zaś zanadtą wobec
Ukrainy; zaplątaliśmy się w biegu do Unii nie starając się o poparcie
gościa najbogatszych tego świata, a to byłoby pewnie mile widziane przez
Zachód; gramy im na nosie z pribałtyką. Mam jeszcze mówić...?
- Chcesz wyjść im naprzeciw? Z czym?
- Z otwartą dłonią przyjaźni. Trzeba już zacząć, aby przygotować
przedpole dla nowego rządu. Później będzie trudno przede wszystkim
dlatego, że wszyscy pomyślą, iż lewica przymila się Rosjanom.
- A ty się nie będziesz czasem przymilał? – skontrował Myśliwiec.
- Pewnie trochę będę musiał, ale zamaskuję oczekiwaniem Zachodu.
Musimy to zrobić, bo bez Rosji nie ruszymy; widzisz, jak nas faktycznie
olewają. Jeśli więc uda się dobre zbliżenie, Zachód zmieni się wobec nas:
będą nas doceniać. Przecież tylko ślepiec nie dostrzega, że cały czas o
Rosję boje idą.
- To prawda – przyznał Dariusz. – Tracimy nie tylko rynek zbytu, ale
też coraz częściej jesteśmy pomijani jako państwo, które powinno
uczestniczyć. I ja mam czasem wrażenie, że zachodni traktują nas jak tego
bękarta sprzed niemal wieku.
- Chyba przesadzasz – wtrącił Albin.
- Niedosadzam – sprostował Darek.
- Tym bardziej musimy poprawiać stosunki jeszcze mocniej akcentując
nasze oddanie Zachodowi.
- Jak chcesz to zrobić? Robimy przecież dużo.
- Ale pewnie trochę w gwizdek – przerwał Albin.
- I w ten gwizdek będzie szło tak długo, jak długo będziemy się boczyć
na Rosję. Rozumiem – potwierdził Myśliwiec. – A nie sądzisz, że trzeba te
wysiłki podjąć wspólnie i korelować z Kijowem? Razem będzie skuteczniej –
dokończył swoje.
- Nie wspólnie, lecz równolegle – poprawił pierwszy. – Równolegle z
Kijowem oddziaływać na Moskwę i równolegle nam oddziaływać na Kijów i
Moskwę. Też na stolice nadbałtyckie, głównie na Wilno.
Ta ostatnia kwestia została właściwie odebrana przez Myśliwca.
Zrozumiał, że Zasadowicz kierunkuje jego wysiłki korygując dotychczasową
działalność. Nadal jednak nie wiedział o co właściwie pierwszemu chodziło.
Postanowił więc przynajmniej rozpocząć drogę dociekań. Założył, że jeśli
Albin nie mówi wprost, to i on sam nie może wprost zapytać. Zbędny trud.
- Rozumiem, że chcesz jak najszybciej ściągnąć Nurtima do Warszawy...
On chyba też chce tu przyjechać. Tylko, że obaj zachowujecie się jak ta
czapla z żurawiem w rosyjskiej baśni ludowej...
Zasadowicz uśmiechnął się. Potwierdził tym samym domysły przyjaciela,
zaś ten utwierdził się w przekonaniu, że wszedł na właściwą ścieżkę.
- Trzeba będzie dać sygnał przez kogoś trzeciego, na przykład przez
Niemca albo Francuza – wyłuszczał patrząc niby w sufit, co miało oznaczać,
że głośno myśli. – Ten drugi byłby łatwiejszy i strawniejszy. On przede
wszystkim lansuje godność kultur i wolę wzajemnego, wzbogacającego
przenikania. Jest zdania, że dialog nie istnieje, jeśli faworyzować się
będzie podobieństwa, a ukrywać odmienności. Jest przeciwnikiem arogancji i
zwolennikiem pokory w stosunkach międzynarodowych i cywilizacyjnych.
- Niezły pomysł, ale może udałoby się bardziej bezpośrednio –
pochwalił pierwszy wyrażając sugestię innych też poszukiwań. – Dawno
wprawdzie nikogo z Francji nie było w Moskwie, więc pewnie doczekamy się
niebawem. Ale chcę przypomnieć, że Paryż zawsze najostrzej krytykował
wojnę w Afganistanie i w Czeczenii. Nawet nie współczuł, jak i my zresztą,
z powodu zamachów terrorystycznych w Rosji.
- To może by się dało pojechać do Moskwy pod pozorem pomocniczym, na
przykład kulturalnym. Pewnie znajdzie się jaka rocznica literacka...? Albo
może zorganizować dni naszej kultury coś tam wykorzystując... – rzucił
natychmiast Myśliwiec.
- Dobrze, tylko spowoduj wpierw wyjazd ministra spraw zagranicznych;
oczywiście bez większych wtajemniczeń. On powinien być bardzo tym
zainteresowany: wzmocni pozycję rządu. Powód jakiś wymyślisz. Pogadaj też
z nuncjuszem. Powinien ci pomóc. To w ich interesie też leży. Lansują
przecież ekumenizm, choć nasi hierarchowie nie są chętni. Można by
spróbować ten ekumenizm od zbliżenia Polski i Rosji czyli katolicyzmu z
prawosławiem. Raba jest nam przyjazny i najbliższy patriarchatowi
moskiewskiemu. Dobrze też współpracuje z patriarchą kościoła
grekokatolickiego. Mogą to być nasze aktywa.
- Ja i nuncjusz... Dobre sobie!
- Nie musisz do niego jechać. Wykorzystaj spotkanie oficjalne. Z
pewnością poprze wizytę połączoną z pielgrzymką do nowo odbudowanego
kościoła w Moskwie. Zwiedzi też monastyr i wszyscy będą radzi. My tym
bardziej, bo ruszy on wreszcie swoją... i sprawę wizyty Nurtima.
- Do konszachtów z nuncjuszem może lepsza byłaby Joanna – uszczypnął
Myśliwiec. – Co zaś dotyczy przewodniczącego generalnego, to istotnie:
trzeba się na jego przyjazd przygotować szczególnie – zauważył
powtarzając, bo nadal czuł niedosyt informacji. Szczególnie tych, które
miały go słoniem nadepnąć. Spróbował więc.
- Do tego zmierzam.
- Nie zauważam – odciął gość udając, że zbiera się do wyjścia.
- No wiesz?! Mówiąc o wyjątkowym znaczeniu naszej polityki w nowych
warunkach właśnie wskazuję Rosję, planuję szybszą wizytę, sugeruję
sposoby, poddaję argumenty... – wywinął się jeszcze pierwszy. – Od ciebie
teraz oczekuję konkretności i jeszcze innych pomysłów, śródpomysłów,
korekt. A jeśli już tak bardzo chcesz, to pomyśl jeszcze o współpracy
wywiadów; też wojskowych. Moglibyśmy może być tu atrakcyjni dla NATO. Bo
pod wszystkimi innymi względami przecież leżymy i nikt nas nie dźwignie.
- Co?
- Przeciw fundamentalistom – wyjaśnił prawie już obnażony ze swej
tajemnicy Zasadowicz. – Ci groźni są dla obu stron. Nie wiesz...? A my
mamy delegaturę Czeczenii...
Myśliwiec nadal nie mógł uwierzyć w zasłyszane słowa. Rzeczywiście
czuł się zwalony uderzeniem trąby słoniowej. Nie odniósł tego jednak do
osoby rozmówcy, ale też nie bardzo teraz wiedział jak się podnieść, by
zadanie wykonać. Podszedł do okna, poprawił ze dwa razy okulary, bo
zdawało mu się, że umknęły z osi źrenic. A to dżdżyło nadal, więc dlatego
obraz nie był zbyt przejrzysty. Tak samo nieprzejrzyste były jego
rozbiegane myśli, które z autentycznego zaskoczenia rodziły się nie tylko
niepełne, rwane, ale też zbite w kołtun: niemożliwe do rozczesania.
Jedynie co teraz postanowił, to odciąć tę mierzwę i zlikwidować chaos.
Skupić się na nowym kierunku i podjąć rozmyślne, skuteczne działanie.
Dobrze, że jeszcze sporo minut zostało do spotkania z Marianem Talarskim.
Z nim powinien omówić wiele spraw wyprowadzonych z dopiero co odbytej
rozmowy, która na dziś została chyba zakończona.
- Dałeś mi do myślenia – podkreślił Dariusz ten koniec odwracając się
od okna w kierunku Albina.
- Wiem, że podołasz i nie muszę wspominać o dyskrecji.
- Czy mam rozumieć, że zaczynamy etap wprowadzający nas w okres
powyborczy?
- Można tak przyjąć – potwierdził Zasadowicz.
- Mogę wprowadzić pułkownika w temat?
- Wprowadzić i przygotowywać. Sam mówiłeś, że będziecie dziś nakreślać
wstępne dane do reformy służb. Sądzę, że jest on najlepszym kandydatem na
miejsce generała Niemca. Niemc zresztą już wcześniej zapowiadał dymisję,
ale chyba się tego nie doczekamy.
- No to czemu go awansowałeś?!
- Po to, żeby to zrobił. Ale były też inne powody... Tylko nie pytaj
jakie!
Myśliwiec o nic już nie pytał. Wyszedł z pokoju podnosząc delikatnie
rękę w geście półpożegnania.
Pułkownik Talarski przybył punktualnie. Był przygotowany do rozmowy.
Słuchając generaliów, wypełniał je szczegółami kompetentnie i
profesjonalnie. Znał bowiem specyfikę służb specjalnych, szczególnie
wojskowych, dostrzegał ich mankamenty, notował pozytywy sugerując
wykorzystanie niektórych. Dążył do zachowania ciągłości w już nowych i
jeszcze przyszłych warunkach. Zdecydowanie akcentował wszystkie błędy
personalne: i te z poprzedniego okresu, u podstawy których leżało
nepotyczne koleżeństwo, i te niedawno obecne, promujące półkompetentnych
nuworyszy, weteranów kierunku rozliczeniowo-roszczeniowego. Z entuzjazmem
odnosił się do kreślonych przewartościowań.
Z przebiegu rozmowy oficer wyczuł, że Myśliwiec ma w podtekście
jeszcze inne sprawy, które chciał z nim przedyskutować. Poczuł się
dowartościowany, a chcąc zamaskować satysfakcję, zasugerował pomoc
eksperta w sprawach wewnętrznych, gdzie również specsłużby funkcjonują.
Gospodarz tylko czekał na to. Nie chciał urazić gościa, ale wobec
rozmowy z pierwszym przewodniczącym, był wręcz zobligowany. I choć miał
dziś sprawy do omówienia tylko z obecnym rozmówcą, liczył że
niespodziewanie zaproszony Zenon Siemaszko nie będzie miał zbyt wiele
czasu na dłuższy pobyt. Jeśli zaś przybędzie nieco później, to w obu
przypadkach znajdzie się miejsce na dalszą rozmowę z Talarskim tęte-á-tęte
.
Shobbyzowanego eksperta Siemaszkę rzeczywiście sekretariat szukał
dłuższą chwilę. Obiecał przybyć jak tylko będzie mógł najszybciej, ale nie
wcześniej niż za godzinę. Ucieszyło to nawet Myśliwca, ponieważ ciągłość
rozmowy z pułkownikiem bardziej mu odpowiadała. Ponadto mogła wprowadzić
pewne elementy dodatkowe do rozmów potem już w trójkę.
- Ma pan jakieś zupełnie pewne pozostałości „we WSI” ? – zapytał niby
szyfrem.
- Fabryka odnowiona, ludzie w niej młodsi i niezupełnie z tego
poboru... – odparł zagadnięty starając się dopasować do nowego od chwili
tonu gospodarza. – Ale jeśli rzeczywiście trzeba, to powinienem coś
znaleźć. Dużo tego?
- Oczywiście, że trzeba. Przynajmniej kilku. Ale konkretnie pan
zdecyduje poznawszy sprawę.
- Umieram z ciekawości – chciał być miły, a jednocześnie podkreślić
gotowość i oddanie.
- Skąd ta niecierpliwość? Znam pana z innej strony, jakby złajał
Myśliwiec.
- Czegoś takiego jeszcze nie było, stąd i inna reakcja – znalazł się
Talarski, ale trochę głupio mu się zrobiło. Poprawił odruchowo ufryzowane
w treskę włosy na czubku głowy i postanowił potwierdzić swe zachowanie
żartobliwym zagrożeniem:
- Zaraz pęknę jeśli nie usłyszę.
Dariusz Myśliwiec uśmiechnął się. Taktyka Talarskiego okazała się
skuteczna. Zrozumiał, że to on popełnił rodzaj faux-pas. Więc bez gry już
żadnej przedstawił rozmówcy plan dotarcia do Czeczeńców z absolutnie
zamaskowaną intencją ewentualnego źródła informacji dla Moskwy, zaś
delikatnie wskazanym w kierunku zupełnie innym.
Rozmowa rozwijała się płynnie i rzeczowo. Nie zauważyli nawet jak
szybko czas minął do przybycia Siemaszki. Kilka zdawkowych, przyjaznych
złośliwości szybko zmieniło się w poważna rozmowę o przygotowywanym
zarysie reformy służb specjalnych na wzór amerykański. Wszyscy zgodnie
zachwycali się takim rozwiązaniem i przykładem, prześcigając się przed
samymi sobą serwilizmem wobec nowego, wymarzonego protektora, który w swej
łaskawości udaje, że nie o przedmurze, lecz o dobro wasala mu idzie.
Pożywne wszak były i smakowały im wypluwane pestki. Łykali je z
nabożeństwem. I żaden nie zreflektował się, że ich – jak i całego narodu –
polonijna, mocarstwowa fantazja jest spóźniona o co najmniej trzysta lat.
Pewnie dlatego owymi pestkami gotowi byli podkarmiać też wielu sąsiadów
odejmując sobie od ust tak pożywny i smaczny pokarm.
Przegrodzony meblami ogromny gabinet generała Niemca cały przepełniony
już był dymem papierosowym, mimo że zbliżała się dopiero godzina
dziewiąta. Nie wywietrzał jeszcze wczorajszy smród, a już dziś gospodarz
dorzucił kolejną niemałą dawkę. Uchylone okno niewiele dawało. Inne
pozostawały zamknięte.
Generał siedział przy biurku ćmiąc, ale w pewnej chwili przygasił
peta, podniósł się i popędził – za przepierzenie, do drugiej części, jakby
szukając czyściejszego powietrza. Położył się na wersalce nie dbając o
swój nowy jeszcze mundur. Najczęściej tak chodził, bo nie lubił swetra, a
przy bluzie nie było orzełków na kołnierzu – te mu imponowały.
Bał się nadal spotkania z prezesem, gdyż przewidywał ewentualną
kontrolę, choć zbliżające się spotkanie miało dotyczyć zupełnie czego
innego. Bał się też ewentualnych uwag (i bez kontroli), gdyż przełożony,
koordynując cywilną i wojskową specsłużbę, znał sprawy i mógł – nawet
profilaktycznie – mu coś zarzucić poprzez wspomnienie osiągnięć tamtych. W
ogóle niechętnie spotykał się z kimś, nad kim nie miał władzy. Zdawał
sobie bowiem sprawę, że jest dość cienki i z konfrontacji zawsze wyjść
może zdemaskowany brakiem kompetencji. W jakimś jednak zakresie
kompetentny to on był – w montowaniu intryg i skrupulatnym wypełnianiu
życzeń przełożonych. I tak było to dla niego za wiele. Wiedział o tym i
dlatego chciał przetrwać tylko. Zdziwił się zatem niezmiernie, gdy przed
kilku dniami prezes mu zakomunikował, iż właśnie u niego zwołuje na dziś
spotkanie.
- Samotrzeć usiądziemy u pana. Będzie jeszcze pułkownik Staroń.
Porozmawiamy o dalszych naszych losach i zadaniach wobec tego, co się
stało i jeszcze stać może – dotąd brzmiał generałowi głos Swetrowicza.
Zrozumiał szefa doskonale i tym bardziej dziwił się, że taka narada ma
się odbyć właśnie u niego. Czyżby tu tylko był spokój...? Takie
zaufanie...?! Po raz pierwszy zjawią się tu obaj... Wielkiego zagrożenia
Niemc jednak nie przewidywał. Przyjął nawet taktykę: wysłuchania i
przyjęcia poleceń. Obawiał się tylko nierównego podziału zadań. Znał
bowiem napastliwość Staronia i jego upór jako kamuflaż niedociągnięć
własnych. Wcale go wyżej od siebie nie stawiał, a był dość
samokrytyczny... W tym samokrytycyzmie przewidywał nawet wcześniejszą
dymisję, ale ostry sprzeciw Swetrowicza uspokoił go również w zakresie
ewentualnej ochrony i wybaczenia błędów kończącej się przyszłości.
- Chyba zadba o nas i wielu naszych, którzy będą musieli odejść –
pomyślał. – Mam pełną wysługę, ale gdzieś się pewnie nadam. Jaka fundacja
lub członkostwo w zarządzie gdzieś indziej... – fantazjował dalej.
Z różnych takich rozmyślań wywołał generała buczek telefonu. Adiutant
poinformował, że pan prezes właśnie wyjechał ze swego biura. Niemc kazał
przygotować się adiutantowi do podania koniaku i zszedł na parter, by
oczekiwać gościa. Nie czekał długo. Swetrowicz przybył razem ze Staroniem.
- No właśnie, zawsze ten jednorodny desant pozostaje nierozłączny –
zauważył w myśli. – Ja będę musiał sam zadbać o siebie i o swoich. Chyba,
że premier...
Ale nie okazał swej chwilowej złości. Przeciwnie: ubrał radosną maskę
gospodarza oczekującego stęsknionych gości. Poprowadził do gabinetu. Tam
nie tracili czasu. Po kilku zdawkowych uprzejmościach przystąpili do sedna
sprawy.
- Panie generale! – zaakcentował najważniejszy z trójki. – Musimy
przewertować pańskie archiwa. Cel poszukiwań: ewentualni kandydaci na
miejsca nasze i naszych najbliższych współpracowników; ponadto
przygotowanie niezbędnego archiwum na nasze późniejsze potrzeby. Biuro
analiz natychmiast niech przedstawi kierunki ewentualnych zmian pracy
służb. Ciebie też to dotyczy Krzysztofie – zwrócił się prezes do Staronia.
– Proszę ponadto przygotować opinie pod kątem operacyjnym o wszystkich
oficerach do szczebla szefa zespołu. Wertując archiwum proszę odnotować
ciekawsze sprawy i ludzi, którzy zajmują znaczące stanowiska.
- Ile czasu na to mamy? – spytał dość bezwiednie gospodarz.
- Mało – usłyszał w odpowiedzi. – Nie można go zatem marnować, a
robotę wykonać dokładnie.
- Trzeba będzie wyznaczyć bardziej zaufanych; nawet z terenu –
pomyślał głośno Staroń.
- Wasza sprawa. Za dwa miesiące koniec akcji. Za miesiąc natomiast
spotkamy się u pułkownika Krzysztofa i podejmiemy kolejne decyzje. Proszę
być przygotowanym na wstępne relacje. One będą podstawą tych decyzji. Ale
to nie wszystko, panowie – stajemniczył Swetrowicz. – Równolegle musimy
zająć się jeszcze jedną sprawą.
Przerwał na chwilę sięgając po kieliszek, a właściwie po alkohol i
tylko po to, by upływem czasu wzmóc ciekawość podwładnych. Spokojnie więc
przechylił lampkę, potem jeszcze (równie wolno) chłepnął trochę kawy, aż
przemówił:
- Panie generale, kilka dni temu Zasadowicz rozmawiał z Myśliwcem.
Spotkanie odbyło się w trybie raczej mało planowym i wiele oznak wskazuje
na to, że mówili o czymś niezwykłym. Potem Myśliwiec spotkał się
natychmiast z Talarskim i Siemaszką. Myślę, że chcą nas zneutralizować na
linii z Moskwą: wyprzedzić nasze rozważne działania. Obu panom więc trzeba
będzie odpowiednio uruchomić tam rezydentury. Osobiście będę rozmawiał z
ministrem spraw zagranicznych. Pan Bartłomiejczyk mnie szanuje i z
pewnością uwzględni moje sugestie. Sprawy przedłożę też premierowi
Wuskowi.
- Rozumiem, że powinniśmy wiedzieć, jak Ruscy podchodzą do sprawy i
wpłynąć na nich by zgodzili się już teraz rozmawiać, a także odbyć
oczekiwaną wizytę przewodniczącego generalnego, a nie po wyborach –
upewnił się Staroń.
- Nie tylko. Obaj zastanówcie się, jak spenetrować delegaturę
Czeczenii. Boję się, że mogą coś wywinąć podczas tej wizyty. W przypadku
ich oporu wyłożyć trzeba będzie naszego gryzipiórka. On przerzuca z nimi
różne rzeczy przez Polskę. O tym porozmawiam z ministrem Lubelskim. Musimy
przecież mieć wiele atutów w dłoni. Choćby i po to, aby móc wygłuszać
Nurtima. Ten przecież realizuje skutecznie swe imperialne cele owinięte w
złoty papierek. Trzeba być cholernie czujnym, panowie. Żebyśmy się
przypadkiem nie struli czymś poczęstowani w tym papierku. Przecież jeśli
on do nas przyjedzie, to pewnie z czymś ekstra...
I gadał tak jeszcze Swetrowicz „gdybając” , wizjonując i filozofując.
Oficerowie odzywali się z rzadka przytakując częściej głowami. Jeszcze nie
mieli czasu myśleć o sposobie realizacji postawionych zadań. Myśleli o
„debacie” na temat ich przyszłości w pokrętnych pewnie losach. Ale się nie
doczekali: Swetrowicz otrzymał sygnał na komórkę, że wzywa go premier do
siebie. Nie wiedział w jakim celu, ale natychmiast urwał swe wywody, nie
dokończył koniaku i pojechał. Ze Staroniem. Zostawił go po drodze i
niebawem był już w Alejach. Drobny deszcz wzmógł się gdy dojeżdżał do
wejścia. Kierowca jednak wprowadził samochód wyjątkowo blisko drzwi. Mimo
ulewy nie zmókł więc. Czyste, ozonowe powietrze wpadło mu wyraźnie do nosa
po tych kilkudziesięciu minutach pobytu w zadymionym gabinecie Niemca.
Nieprzyjemny ten zapach przywołał nawet obraz generała, którego Swetrowicz
szanował za umiejętność wykorzystywania sytuacji i osobowość bez reszty
oddaną obecnej sprawie. Osobę o jakimś wyglądzie, ale w zasadzie bez
twarzy do której się mówiło, ale z którą się nie rozmawiało. Wygodny był.
I za to go lubiono.
W bocznym pokoiku recepcyjnym przygotowane były już jakieś ciasteczka
i owoce na półpaterze oraz niezwykły ruch panował wokół. Na kanapie
siedział szef Stowarzyszenia „Polonia” i – jak zwykle – nie wypuszczał
laski z dłoni; obok niego przycupnął był minister kultury. Zajęli całą. Po
drugiej stronie stołu–ławy, w przyokiennym narożniku, minister finansów
prawił coś rzecznikowi. Właśnie skądś podszedł do nich minister
Bartłomiejczyk. Od razu zawrzało w tym kącie jak w ulu, a obroty
wszystkich trzech następowały wokół bliżej niewytyczonej i niewidzialnej
osi.
Swetrowicz nie lubił harmideru. Stanął więc z boku, bliżej
przeciwległego rogu pomieszczenia i udawał, ze czegoś szuka w swej torbie
przewieszonej przez ramię. Dla niepoznaki coś z niej w końcu wyciągnął,
ale szybko musiał schować, bo wszedł pan premier, a wszyscy się uspokoili.
Tacy cisi się zrobili, że Swetrowiczowi znów przedstawił się Niemc,
którego zasługą było jedynie to, że pozostawał powinowatym posła Boruty; i
w każdym z nich dostrzegł onego fisis. Dostrzegł ludzi, którym wydawało
się, że wielką sprawę czynią i dumni są z tego, a duma ich rozpiera, jakby
w swym grajdołku decydowali o losach galaktyk. I on do nich należał, choć
od dawna widział marność swych wysiłków, dławionych granicą zakreśloną
sięgnięciem niezupełnie rozwartego cyrkla.
- Witam panów i dziękuję za przyjęcie niespodziewanego zaproszenia –
przerwał premier tę głuszę uśmiechając się do wszystkich i po kolei
wyciągając dłoń do każdego.
Ci z kanapy zdążyli się podnieść nim do nich doszedł, ale ponownie
za