Maksymilian Grab-Grabczyc Spełnienie Motto: Czy ktoś myślał przed wiekiem o upadku dwóch przynajmniej, potężnych tronów? Ludziom odważnym i niestereotypowo wyprzedzającym współczesne im czasy wizje swe prospołeczne poświęcam autor Ogromny, czerwony i łysy łeb żarzącego się słońca, jak owo zdrowe oblicze gospodarza kończącego dzisiejszy trud rolniczy, zdawało się, że tonie w spokojnej wodzie Wołgi. Rzeki sięgającej horyzontu od lewego do prawego skraju spojrzenia popychanego półobrotem głowy. Dalej był już tylko Twer i Dubna. Zatapiając się ściągało kurtynę lekkiej szarości, która balsamem koiła rozdygotane serce Sergieja Władymirowicza i mgłą spowijała jego wizje potiomkinowskich wsi. Rzadko kazał się tu przywozić. Śmigłowiec siadał wtedy w odległości około kilometra od prawego brzegu, a on tuż przy wodzie po pokonaniu tego odcinka powolnym, posuwistym krokiem. Powodował takim marszem łaskotanie swych kostek i pęcin falującymi spod stóp trawami. Lubił te dotyki; podciągał nawet nogawki spodni, aby były lepiej odczuwalne. Siadał potem na tej żywej, soczystej trawie ograniczając sobie pole widzenia i przybliżając horyzont, ale w tym ukojeniu rozszerzał pole manewru intelektualnego. Potrzeba takiego stanu powodowała właśnie przybywanie nad tę bezkresną wodę. Chciał, by poczucie podniecenia z bliskości natury i rozległości dziewiczego obszaru wtapiało go w ziemski wszechświat przyrody niepoddającej się prawom społecznym: serwilizmowi, bezinteresownej zawiści, niesprawdzalnej przyjaźni, jawnej wrogości i wszystkim pozostałym – czasem nawet propaństwowym. Analizował wtedy i trawił cały ładunek spraw, a wszyscy wiedzieli, że są to sprawy niezwykłej wagi, choć treści ich nigdy nie znali. W tej scenerii i transie spokoju rodziły się też przewodniczącemu Nurtimowi poważne pomysły autorskie, spokojnie i niepostrzeżenie wtapiane później w działalność najwyższego komitetu. Przewodniczący generalny postanowił dziś zastanowić się nad enigmatyczną wypowiedzią jednego ze swych doradców. Wyjątkowo mocno mianowicie utrwaliło mu się twierdzenie tamtego, że demokracja w Rosji nie zrodzi się w niej samej, lecz poza granicami kraju. Wtopił wzrok najpierw w toń, po chwili spojrzał na półtarczę ognia i trwał tak aż do załzawienia oczu. Osłonił je potem ciemnymi okularami i znów wyraźnie, pusto, prosto widział złotą kulę więdniejącą niemal w odległości wyciągniętej ręki i drgający, poszarpany na wodzie, piekący zdawało się ozór płynnego ognia, kłującego już szkła, a nie źrenice. Zafalowała jeszcze ta kula, wciągnęła język i zasunęła za sobą woal na dotychczasowej jasności. I zdawało się, że ta żaluzja ciągle się zsuwa, a gęstniejąc z każdą chwilą przywołuje więcej szarości. On patrzył nadal w punkt zniknięcia, aż szarość wody przestała się odcinać od nieba i zrobiło się nieco chłodniej. Ołowiana płyta od góry do dołu stawała się coraz ciemniejsza, ale trawa nie wilgotniała. Wstał wreszcie, schował okulary i znów omiatał stopami ciężką, acz suchą trawę. Depcząc tak nie myślał chwilowo o niczym. Czekał, aż zacznie myśleć. Bał się, że ta brzemienna zagranica zjawić się może za oceanem; a może po drugiej stronie kontynentu... Pomyślał wreszcie: - A może gdzieś bliżej...? Pochodził jeszcze tam i z powrotem, aż zdeptana trawa przestała mu włazić pod opuszczone już nogawki, a kolejne stąpnięcia zaczęły wyduszać z niej resztki wilgoci. - Tą drogą pójdziemy – pomyślał znowu i powziął taką decyzję. Pewnie mu się spodobała, bo nic więcej nie wymyśliwszy, skierował się ku maszynie. Obsługa zaś, widząc w lornetkach zmianę kierunku spaceru samotnika, włączyła wirniki. Piloci wiedzieli, że Nurtim nie lubi czekać. Szkoda mu jest czasu. Warkot i gwizd silników oraz drgania śmigłowca były trochę dokuczliwe po dwugodzinnej ciszy i delektowania się naturą. Nie wyhuczały, ani nie wytrząsnęły jednak z głowy Sergieja Władymirowicza rodzącego się pomysłu. Wpłynęły nawet mobilizująco na pracę szarych jego komórek i to wcale nie poprzez sytuacje sprzyjające pogłębianiu bruzd czy rozszerzaniu ich meandrów, ale uklepywanie, a tym samym scalanie w monolit przekonania o udanym ze wszach miar pomyśle. - Trzeba będzie teraz porozczłonkowywać problem na najdrobniejsze części i konsekwentnie pieścić każdy element, prowadząc w kierunku doskonałości. Realizacja musi być delikatna i absolutnie bezbłędna – pomyślał i zdecydował. Spojrzał przez bulaj. Byli już dość wysoko. Nie do końca ściemniała ciemność panowała na zewnątrz, przeszkadzana wstydliwą poświatą chowającego się za małymi chmurkami księżyca. W zasadzie nic już widać nie było. Bardziej odbicie twarzy w szybie niż to, co za nią. Rozsiadł się przewodniczący wygodniej na kanapie–fotelu i przycisnął guzik sygnalizacji. Po chwili do małego saloniku weszła stewardesa. Poprosił o whisky z mlekiem i zaczął przeglądać ostatnie depesze przesłane mu drogą radiową. Niektóre przerzucił, kilka przeczytał uważniej, gdzieś podkreślił, indziej poczynił uwagi na marginesie lub między wierszami; nad jedną zatrzymał się dłużej. Agencja donosiła, powołując się na nieoficjalną informację z Polski, o zdecydowanym zwycięstwie i to w pierwszej turze wyborów – dotychczasowego pierwszego przewodniczącego, Albina Zasadowicza. - Mołodiec – mruknął Sergiej Władymirowicz i wyciągnął się na siedzisku podkładając dłonie pod głowę. Nogi też wyciągnął głębiej pod biurko i nieruchomo wpatrywał się w sufit. - Niewiele to zmieni, ale wybory parlamentarne u nich niezadługo. Pół kroku zrobiliśmy... Sytuacja gospodarcza w Polsce nienajlepsza, więc chyba lewica zwycięży. Będzie to następne pół kroku; razem cały krok. A to już dużo – deliberował dalej. I tak myśl po myśli, fragment po fragmencie wypełnił generalnemu przewodniczącemu prawie całą podróż do Moskwy. Kontent opuścił statek powietrzny i udał się w równie dobrym nastroju samochodem na kolację. Rutynowe spotkanie najwęższego grona przewodniczących zaczęło się od przymilnych żartów pod adresem generalnego. Udawali (co zresztą z trudem przychodziło) ciekawość co też nowego wymyślił Nurtim, ponieważ dawno nad Wołgą nie był, więc tym szybciej rozeszła się wieść o takim wojażu. - Potrzebowałem odpocząć trochę, oderwać się od tego zgiełku i ostatecznie zrzucić z siebie gorycz ostatniego zamachu terrorystycznego. - I udało się? – zapytał ktoś z prawej strony. - Nie wiem – szczerze odpowiedział generalny. - No to pewnie układaliście puzzle odwetu Sergieju Władymirowiczu – zaskowyczał serwilizmem ten sam, a wszyscy byli mu za to wdzięczni, bo ciekawość ich rozsadzała. - Przykro mi, ale nie mamy możliwości się mścić. Poza tym to już nie te czasy. Ile razy mam powtarzać, że budujemy wielką Rosję, ale nową Rosję, Rosję jutra, a nie odbudowujemy imperium. - To dzisiejszy dzień będzie zajebiście długi – zauważył Jefim Smugajew uchodzący za najbliższego współpracownika Nurtima. - Masz rację Jefimie Jefimowiczu. Polacy powiedzieliby, że będzie trwał on ruski miesiąc – odbił generalny. - Co wam raptem Polacy przyszli do głowy? – zdziwił się Jefim. – Inni są ważniejsi. - Ale inni nie mają takiego powiedzenia... - No to co, że nie mają, ale za to mają więcej do powiedzenia – wtrącił ktoś trzeci przychodząc w sukurs Jefimowi. - Panowie, nie o to chodzi – próbował uciąć najważniejszy w tym gronie, ponieważ poczuł, że mogą go rozszyfrować. – Tak tylko powiedziałem, bo wczoraj odbyły się tam wybory. Nie wiecie? - A niech się wybierają. Nie nasza to już sprawa. Ich sprawa – już raźniej kontynuował Smugajew. - Nie oni się wybierali, tylko wybierali pierwszego przewodniczącego – sprostował generalny. – Wybrali ponownie Zasadowicza. Myślę, że to dla nas korzystne. - Nowoczesny internacjonał prozachodni – wtrącił milczący dotąd dyrektor gabinetu. - I w tym rzecz Romanie Iliczu – dokończył Nurtim. – Przygotujcie już ciepły list gratulacyjny. Wyślemy, jak tylko ogłoszą oficjalne wyniki. A teraz do rzeczy, panowie. Mamy wiele ważnych spraw do rozstrzygnięcia. Usiedli w przypisanych sobie miejscach. Omówili kilka kwestii zatrzymując się najdłużej nad ciągle niezakończoną sprawą geopolityki kaliningradzkiej w jej militarnym kontekście, przygotowali listę kandydatów na niektóre stanowiska dyplomatyczne i po trzeciej herbacie rozeszli się. Na życzenie przewodniczącego generalnego pozostali jeszcze Jefim Smugajew i Roman Irkuszyn. - Wiem, że już południe dochodzi – zaczął Nurtim spoglądając na zegarek – ale poświęcicie mi jeszcze z pół godziny. Musimy ruszyć trochę zaniedbaną sprawę państw nadbałtyckich. Prą one do paktu atlantyckiego i pewnie Zasadowicz będzie im w tym pomagał ze zdwojoną siłą. - Masz rację – zgodził się Smugajew. – Obrósł w piórka, przytył, to teraz będzie się chciał pokazać jeszcze z lepszej strony na Zachodzie. - Właśnie! I przypodoba się prawicy wytrącając im monopol na antyrosyjskość – dorzucił Irkuszyn. - I o to chodzi. Będziemy musieli to odpowiednio zdyskontować – w formie nakazu dokończył generalny. - Nie rozumiem, choć pewnie każdy z nas by to jakoś zdyskontował – pospieszył dyrektor gabinetu chcąc wymóc na swym szefie jakieś wskazówki. - No właśnie: pomyślcie trochę i przedstawcie mi za tydzień swoje pomysły; mogą być w zarysach. Było im teraz jasne, że Nurtim planował nad Wołgą jakieś innowacje wobec Polski. Tylko dlaczego wobec tego państwa...? Było przecież wiele ważniejszych spraw lokowanych zupełnie gdzieś indziej... - Zaskoczyliście nas Sergieju Władymirowiczu tym zadaniem – zodważnił doradca ekonomiczny zakładając, że o jego „podwórko” chodzi. Miał przecież dane o bardzo złej sytuacji gospodarczej zachodnich zasąsiadów. - Na wszystko trzeba być przygotowanym. Nieraz sprawy na pozór błahe są w pewnych momentach istotniejsze od tych ważnych – pouczył Nurtim i ugryzł się w język, ponieważ uświadomił sobie, że już za wiele powiedział: znów mogli go rozszyfrować, jeśli dotąd jeszcze tego nie zrobili. – Zresztą sygnał (a ten z pewnością został odebrany) nie zaszkodzi – pomyślał – przecież i tak będziemy go wspólnie realizować. Tylko jak?, kiedy?, jakimi sposobami? I znów się zreflektował. Tym razem, że się zamyślił i długo nic nie mówił. - Dziękuję panom. Do zobaczenia jutro – zakończył. Wyszli. Ktoś zatrzymał się w sekretariacie. Nie był to ani Smugajew, ani Irkuszyn. Ci szybko znaleźli się w korytarzu myśląc pewnie o tym samym: - Trzeba się wspólnie zastanowić o co chodzi generalnemu. Trzeba też przygotować w miarę zbieżne propozycje i to w kilku wariantach; wychodzące z dotychczasowych kierunków działań, ale sprawniejsze, innowacyjne, bo o to chyba chodzi. Irkuszyn chwycił Smugajewa za rękaw marynarki i szepnął do ucha: - Wejdź do mnie z czymkolwiek za jakieś pół godziny. - Jasne – zrozumiał dyrektor i odpłynął ku swoim drzwiom. Upewnił się jeszcze, czy ktoś nie widział ich szepczących. Właśnie otwierały się drzwi sekretariatu przewodniczącego generalnego, więc ktokolwiek by wychodził, nie mógł jeszcze ich widzieć; inni wcześniej odeszli w przeciwnym kierunku – tam akurat były ich gabinety. Sergiej Władymirowicz Nurtim został sam w pomieszczeniu czelustnym lecz eleganckim. Zbliżył się do okna. Odsunął lekko firankę i tak trzymając ręką poglądał na zewnątrz. Widział tylko mury i jakiś dach, a i to niezbyt wyraźnie. Tak, jakby tej gęstej firany wcale nie uchylił. Obraz zza czystej szyby woalowała mu myśl fantastyczna: rekonstrukcji nowej – starej matki Rosji, nadal tak źle odbieranej przez zagranicę, wręcz postponowanej i wyśmiewanej. - Prawda, że zrodziła się z ruskiej kultury osadzonej pierwotnie nad Dnieprem i wchłonęła ją z wszechdobytkiem; prawda, że wdzierała się w inne, innym przynależne tereny i nieproszona stawiała ciężkie kroki na północy oraz wschodzie, nigdy nie mogąc znieść zachodniego sąsiada, który również chciwym okiem zerkał na wschód – retrospektował. – Dobrze choć, że ci megalomańscy Polacy nigdy nie mogli się dobrze i na długo zorganizować, bo pewnie by nas dawno nie było i to kilka razy. Chwała ci przede wszystkim Jarosławie Mądry – księciu kijowski. - Kijowski, kijowski – huknęło mu kilka razy w głowie wywołując dziwny niesmak. – Nawet Kijów się odłączył – znów huknęło, aż szarpnął firankę z powrotem i rzucił się na fotel. Z jeszcze większym żaloniesmakiem samotności państwa odniesionej na siebie samego wstydliwie schował głowę w dłonie i oparł się łokciami o blat biurka. Pozostał tak dłuższą chwilę spodziewając się jakiejś nowej myśli frustrującej go nadal zaczynem nowego pomysłu lub jakiegoś antidotum pozwalającego choćby na próby nieinnowacyjnych napraw czegokolwiek w państwie. I nie wiedział też, czy trzeba spokojnie wyjść poza ramy rzeczywistości i schematycznych standardów, czy też ramy te rozsadzić zadziwiając świat jak przed wiekiem, tylko bardziej pozytywnie. Zawsze miał wielką ochotę znalezienia swych pięciu minut, które by znów wstrząsnęły tym światem. - Przecież siłą tego nie zrobię. Dziś nie tak bardzo dywizje się liczą – mamrotał w myśli rozsądnie (rozsądku mu nigdy nie brakowało). – Nie o zagładę chodzi, ale o pozytywną skuteczność ratującą Rosję. A może nie tylko ją samą...? Nowoczesnymi zmianami, takimż myśleniem i działaniem, nowatorskimi sposobami. Wszystko przecież ma swój początek i koniec. Żeby tylko przekształcenia zbieżne były z ogólnym oczekiwaniem, żeby te zmiany były też ciągłością, trwaniem, rozwojem i korzyścią wcześnie uświadomioną... Pewnie jeszcze tak filozofowałby, ale tok tej zadumy przerwał mu buczek telefonu z sekretariatu. Informacja płynąca ze słuchawki dotyczyła przybycia doradcy do spraw bezpieczeństwa, którego nie było na dopołudniowym spotkaniu. - Prosić! – zgodził się generalny. Po chwili wszedł do gabinetu szczupły, szpakowaty mężczyzna, wyraźnie wyższy od gospodarza. Słowiańska jego uroda rzucała się w oczy natychmiast: okrągła głowa przyozdobiona z przodu czerstwą, roześmianą prawie zawsze twarzą, sprawiała wrażenie przyjaznej, ciepłej powierzchowności. Tylko niebieskie, prawie granatowe, delikatnie zbieżne oczy świeciły jakimiś dziwnymi promieniami kłującymi wszystkich vis â vis. Nawet przewodniczącego generalnego, choć ich właściciel chętny byłby je wyłączyć na ten czas, gdyby tylko mógł. Nurtim zaś najchętniej zastosowałby jakiś chwyt neutralizująco-obalający, ale zawsze miał wrażenie, że ogromnie długie stopy, jak podstawa kolumny utrzymują „przeciwnika”, więc po co? - Witaj Igorze. Siadaj! – umilił dość nieszczerze Nurtim, ale nie można powiedzieć, że Kałłaja nie lubił; nie znosił tylko tego wzroku. Wydawało mu się zawsze, że przebija on czaszkę interlokutora (a co dopiero mówić o adwersarzu) i przez te otwory uwalnia myśli odtajniając system koncepcyjny. - Wybacz, że nie mogłem być na porannej herbacie. Miałem trochę roboty z „Kurskiem”. Te Wikingi za dużo chcą wiedzieć... – wyjaśniał. – Rozmawialiście pewnie o czymś ważnym... - Skąd wiesz? – udawał („dla porządku”) zdziwienie Nurtim. - Trudno się nie zorientować, gdy wszyscy od godziny tylko piszą i konsultują między sobą. - Istotnie – przyznał generalny. – Poleciłem przedstawić mi koncepcję nowego spojrzenia na Polskę. Idzie mi głównie o nowy wymiar współpracy, nawet zbliżenia z nimi. Nie pojadę tam przecież na wycieczkę. Trzeba rozpocząć wreszcie kolejny, nowy, zupełnie inny rozdział koegzystencji. U nich nie jest najlepiej pod każdym niemal względem; nasza droga też jeszcze bardzo długa. Trzeba coś próbować. Twoja pomoc będzie mi bardzo potrzebna. Kałłaj wiedział, ze Nurtim ceni jego profesjonalizm i rzeczowe, oparte na prawdzie analizy i propozycje. Wbił się jeszcze wygodniej w fotel, bo każde potwierdzenie go radowało, ale w sprawie Polski...? - O co tak naprawdę chodzi? – zdziwił się. – Mamy autentycznie ważniejsze sprawy, a tu taki pryszcz. Czyżby Sergiej zadziałał pod natchnieniem chwili, czy też czyni już rutynowe przygotowania do wizyty? Chwila milczenia–zadumy odnotowana została przez generalnego. Ucieszył się, że zaskoczył Igora. Postanowił więc jeszcze go „dobić” : - Tylko nie idź utartymi szlakami. Nie raportuj mi, że wzmogli penetrację, że chodzą za naszymi i takie inne duperele. Spróbuj przewidzieć konsekwencje spuścizny po odejściu obecnego rządu, bo prawica z pewnością padnie po jesiennych wyborach. Pokaż mi skalę uzależnienia od Zachodu i społeczne na nich zapatrzenie. Może o gazie coś bliżej... A przede wszystkim o przewidywanych kierunkach ich współpracy z Ukrainą, stosunku ludności do Białorusi i naszych z obwodu kaliningradzkiego do Polaków. Kałłaj nie musiał notować. Spamiętał. Tym bardziej, że były to niby bieżące, ale jakieś nowe zadania. Czuł, iż generalny istotnie szykuje szczególną akcję i że jego wizyta w Warszawie ma nadać stosunkom z Polską inne kształty. Tylko czy ma spodwójnić kurtynę na Bugu, czy ją usunąć? Idąc do swego gabinetu doszedł do podobnych wniosków co tamci rano: trzeba przygotować przynajmniej dwa warianty... Do gabinetu też doszedł, choć skręcił do drzwi w ostatniej chwili, prawie pod kątem prostym, jak na defiladzie, tak zapamiętał się w niedawnej rozmowie i otrzymanych zadaniach. Nurtim tymczasem kazał się połączyć z ministrem obrony. Złapano go na komórce, gdyż inspekcjonował ćwiczenia dywizji tamańskiej. - Pozdrawiam Wiktorze Lwowiczu. Mówi Nurtim. - Melduję się panie przewodniczący generalny – wcisnął regulaminowo generał armii Suchorczew. - Wybaczcie, że przeszkadzam wam w takiej chwili, ale chciałem zapytać, czy przyjęlibyście moją propozycję zamiany stanowiskami z Igorem Kałłajem? - Żołnierz wykonuje rozkazy – odparł generał natychmiast. – Będzie to dla mnie zaszczyt podporządkować się takiej woli zwierzchnika sił zbrojnych Rosji. Tylko czy podołam waszym nadziejom i wymaganiom?! - Myślę, że tak. Inaczej nie proponowałbym wam tego stanowiska – odciął generalny na to zabarwienie serwilizmu. Nie zmieniło to jednak jego stosunku do Wiktora Suchorczewa, którego cenił przede wszystkim za ogromną wiedzę wojskową i obycie dyplomatyczne oraz znajomość operacji wojskowych z autopsji i niekonwencjonalne, skuteczne w nich działania. - Dziękuję za tę decyzję. Wpadnijcie do mnie na koniaczek po zakończeniu inspekcji. Porozmawiamy – zakończył Nurtim. Małżeństwo Zasadowiczów od kilku już dni czuło się ponownie raźniej w „swoich” ze dwudziestu pokojach. Jakoś pewniej i prawie nonszalancko poruszali się oboje po pałacu wcale nie ślizgając się na mozaikowych parkietach oraz mocno stąpając po dziwnie miększych dywanach. Ich radość, choć nieco skrywana dostojeństwem urzędu, była mimo to wyraźna, ale nie przesadna. Odwrotnie u syna. Maturzysta Adam, chłopak wyrośnięty, wysportowany, nawet ją różnorako manifestował. Najdobitniej: odbywając niewymuszoną kościelnie nowennę dziękczynną, bardziej w swojej niż ojca intencji. Dostał wprost szału radości, że prawie do usamodzielnienia się zostanie pod kloszem wszechkomfortu. Pani Joanna Zasadowiczowa rada była też z wielu powodów, wśród których najistotniejszym pozostawała możliwość ugruntowania pozycji „ first lady ” z nadzieją na przejęcie pałeczki po mężu. Od kilku dni przeróżne myśli usprawnień na nowo ciskały jej się po głowie, aż prostowały grzywkę skąpo pokrywającą niewysokie czoło. - Widzisz, jak dobrze, ze przymilałam się ojcu świętemu podczas jego pielgrzymek do ojczyzny... Jemu tylko zawdzięczasz ponowny wybór – orzekła pewnego ranka podczas śniadania. - Dlaczego t y l k o j e m u ? – zapytał Albin podkreślając cytat. - Bo wziął cię do papamobilu – odpowiedziała z naciskiem. – Który z polityków jechał z papieżem w tej jego gablocie? - To prawda. Nikt więcej – przyznał. - No widzisz! To przesądziło. Naród odnotował i zapamiętał. Odebrał to jako poparcie dla ciebie. - Z pewnością pomogło – zgodził się. - Nawet bardziej niż myślisz. Wzrosła twoja pozycja również i na arenie międzynarodowej. Zobaczysz jak cię będą hołubili i respekt przed tobą czuli. Nawet wybaczą ci błędy, a przemilczą przynajmniej udając, że nie zauważyli. Albin zamyślił się czule. Uświadomił sobie właśnie po raz któryś, że żona ma rację. Tylko wyobrażenie to było obecnie bardziej wyraziste – podkreślone rozpoczętą właśnie kadencją drugą. Ale też uzmysłowił sobie od razu, iż zasięg splendoru dotyczy głównie kraju; za granicą wcale tak nie musi być jak życzyłaby sobie Joanna w swym zafascynowaniu. Zachodni przywódcy nie są aż tak zamroczeni, na wschodzie zaś odczucie może być wręcz odwrotne. A właśnie o ten kierunek będzie teraz najbardziej zabiegał pierwszy przewodniczący. Od dawna bowiem, spokojny sytuacją na zachodzie, myślał o ociepleniu stosunków z Moskwą i stolicami nadbałtyckimi. Miał nowy czas, spotęgowany animusz, świadomość konieczności, a przede wszystkim zdwojone ambicje spotykające się z koniunkturą. Jak tylko rozegrać tę kwestię? Jak przekonać innych decydentów wewnętrznych krusząc ich uprzedzenia? Jak dotrzeć z argumentami na zewnątrz? Jak...? Jak...? Pytania nie miały końca, ale nie zniechęcały Zasadowicza. Pewnie nawet mobilizowały go do działania – prawie skracały czas rozszerzając pozornie pole manewru. - Zaniemówiłeś? – spytała pani Joanna widząc, że mąż od kilku chwil nie konsumuje. – O czym myślisz? O zmianie zasad kadencyjności z dwóch na trzy? Jeśli tak, to masz rację. A jeśli się nie uda, to ja cię zastąpię... Może się uda. Naród mnie lubi. A jeszcze mogę popracować nad ugruntowaniem popularności. - Albin przemilczał i wykręcając się od głównych wątków myśli i rozmów, przesunął temat na część oboczności: - Niebawem zjawi się tu Darek Myśliwiec. Wpadł mi pewien pomysł do głowy doskonale pasujący do wątku spotkania. Zastanawiam się nad kompozycją całości. - Ale skończ spokojnie śniadanie – łagodniła przewodniczącowa. Zasadowicz pewnie nie usłyszał tej rady, bo był znów daleko myślami; znacznie dalej niż przed minutą. Widział jednak dżdżystą pogodę za oknem znieostrzejącą ten widok na ruchliwą już ulicę. Patrzył więc w sine niebo; tam nieostrość nie przeszkadzała. Skubnął jeszcze ze trzy kęsy. Wstał, podszedł do Joanny i cmoknął ją za uchem, potem klepnął w ramię Adama dziwnie dziś milczącego (pewnie skutkiem niechęci wywołania jakowegoś grzechu w ostatnim dniu nowenny) i udał się do garderoby myśląc po drodze nad doborem garnituru. Niepotrzebnie. Dzisiejszy dzień bowiem był jałowy w wykonywaniu obowiązków państwowych; jedynie spotkania ze swymi ludźmi z urzędu. Dariusz natomiast nie wymagał szczególnej toalety. Znali się i przyjaźnili od młodzieńczych lat, rozumieli doskonale, mogli rozmawiać z sobą poważnie nawet w saunie. Konwenanse im nawet przeszkadzały. Mimo to Albin włożył elegancki garnitur, w który ubierał się dość rzadko – nie bardzo go lubił. - Coś się tak wystroił? – rzucił Myśliwiec na „dzień dobry” autentycznie zdziwiony, bo sam miał na sobie zwykły, codzienny jasnozielonkawy strój; schludny, ale nie aż tak wytworny; wiszący na szczupłym właścicielu spełniał wymogi mijającej już mody i sprawiał wrażenie niezupełnie wyprasowanego. - Bo muszę omówić z tobą niecodzienną sprawę – wyjaśnił gospodarz krótko i tajemniczo. - No nie wiem, czy analiza dotychczasowej pracy w nowych warunkach, a niebawem jeszcze nowszych, to taka niespodzianka i niecodzienność. Chyba, że idzie o jakieś szczegóły, o których nie wiem, to wtedy może... - Żebyś wiedział, że idzie o nowe szczegóły. Tylko, że te szczegóły mają rozmiary słonia. - ... Dziwny wyraz twarzy szefa bezpieczeństwa państwowego i głównego doradcy politycznego pana przewodniczącego, podkreślony lekkim uśmieszkiem spod mysich wąsiczków wypełnił milczenie zdradzając intencję lekceważenia Albina, którego Dariusz zawsze uważał za szczęściarza i niżej sytuował niż siebie. Był jednak mu szczerze oddany 0i lojalny; zawsze starał się wprzęgać całe swe możliwości w pomoc przyjacielowi i służyć tym samym państwu. Ale teraz zeźlił się nawet trochę z powodu zapowiedzi wprowadzenia nowych spraw bez uprzedzenia go, by mógł wcześniej wszystko przemyśleć i przygotować. Pierwszy przewodniczący zauważył grymas Myśliwca, ale nie zmartwił się tym wcale. Potwierdził swe plany pozytywności zaskoczenia. Chciał bowiem rozbić kierunkowanie standardów interlokutora wiedząc, że Darek jest fanem Ukrainy i uprzedzony mógłby przygotować „stosowne” analizy oraz wyeksponować nieco subiektywne propozycje. A tu chodziło o obiektywizm i znalezienie się bliżej rozwiązań optymalnych. Chwycił przyjaciela pod rękę i podprowadził do fotela. Usiedli. Na stole–ławie stała karafka z whisky i kilka butelek różnych wód. Gospodarz napełnił dwie szklanki. Sącząc przez kilkanaście minut rozprawiali o wielu sprawach, które były przewidziane na to spotkanie, omówili kilka innych kwestii, w których Myśliwiec nie dostrzegał owych niespodzianek, ale nie zdradzał ciekawości. Zawsze był opanowany i jak pokerzysta nie demaskował się nawet skurczem mięśni pod zawsze potarganymi tymi rzadkimi wąsikami koloru blond. - Może kawę jakąś wypijemy – zaproponował pierwszy przewodniczący. - Powinienem już iść do siebie. Za godzinę spotykam się z pułkownikiem Talarskim - Zdążysz – przerwał gospodarz. – A przy okazji: już przygotowujecie reformę służb? Do wyborów jeszcze trochę... – skojarzył słysząc nazwisko jednego z doradców. - Może jeszcze nie reformę, ale trzeba omówić wstępnie zakres i plan, bo potrzebny już materiał przed ogłoszeniem programu wyborczego. - Zdążysz – powtórzył pierwszy. – Chcę ci pokazać te słonie... - Słucham. - Zasadowicz wyczuł podrażnienie. Nie chciał dłużej denerwować Dariusza. - Nie sądzisz, że powinniśmy bardziej znacząco zmienić politykę wobec Rosji? - Przecież oni nie są skorzy – zauważył wyjaśniająco Myśliwiec. - A nie wiesz przypadkiem z jakich powodów? – spytał Albin. – Z naszych – odpowiedział na swoje pytanie równie wyjaśniająco i dalej rozwinął: - Nie przejawiamy aktywności wobec nich, zaś zanadtą wobec Ukrainy; zaplątaliśmy się w biegu do Unii nie starając się o poparcie gościa najbogatszych tego świata, a to byłoby pewnie mile widziane przez Zachód; gramy im na nosie z pribałtyką. Mam jeszcze mówić...? - Chcesz wyjść im naprzeciw? Z czym? - Z otwartą dłonią przyjaźni. Trzeba już zacząć, aby przygotować przedpole dla nowego rządu. Później będzie trudno przede wszystkim dlatego, że wszyscy pomyślą, iż lewica przymila się Rosjanom. - A ty się nie będziesz czasem przymilał? – skontrował Myśliwiec. - Pewnie trochę będę musiał, ale zamaskuję oczekiwaniem Zachodu. Musimy to zrobić, bo bez Rosji nie ruszymy; widzisz, jak nas faktycznie olewają. Jeśli więc uda się dobre zbliżenie, Zachód zmieni się wobec nas: będą nas doceniać. Przecież tylko ślepiec nie dostrzega, że cały czas o Rosję boje idą. - To prawda – przyznał Dariusz. – Tracimy nie tylko rynek zbytu, ale też coraz częściej jesteśmy pomijani jako państwo, które powinno uczestniczyć. I ja mam czasem wrażenie, że zachodni traktują nas jak tego bękarta sprzed niemal wieku. - Chyba przesadzasz – wtrącił Albin. - Niedosadzam – sprostował Darek. - Tym bardziej musimy poprawiać stosunki jeszcze mocniej akcentując nasze oddanie Zachodowi. - Jak chcesz to zrobić? Robimy przecież dużo. - Ale pewnie trochę w gwizdek – przerwał Albin. - I w ten gwizdek będzie szło tak długo, jak długo będziemy się boczyć na Rosję. Rozumiem – potwierdził Myśliwiec. – A nie sądzisz, że trzeba te wysiłki podjąć wspólnie i korelować z Kijowem? Razem będzie skuteczniej – dokończył swoje. - Nie wspólnie, lecz równolegle – poprawił pierwszy. – Równolegle z Kijowem oddziaływać na Moskwę i równolegle nam oddziaływać na Kijów i Moskwę. Też na stolice nadbałtyckie, głównie na Wilno. Ta ostatnia kwestia została właściwie odebrana przez Myśliwca. Zrozumiał, że Zasadowicz kierunkuje jego wysiłki korygując dotychczasową działalność. Nadal jednak nie wiedział o co właściwie pierwszemu chodziło. Postanowił więc przynajmniej rozpocząć drogę dociekań. Założył, że jeśli Albin nie mówi wprost, to i on sam nie może wprost zapytać. Zbędny trud. - Rozumiem, że chcesz jak najszybciej ściągnąć Nurtima do Warszawy... On chyba też chce tu przyjechać. Tylko, że obaj zachowujecie się jak ta czapla z żurawiem w rosyjskiej baśni ludowej... Zasadowicz uśmiechnął się. Potwierdził tym samym domysły przyjaciela, zaś ten utwierdził się w przekonaniu, że wszedł na właściwą ścieżkę. - Trzeba będzie dać sygnał przez kogoś trzeciego, na przykład przez Niemca albo Francuza – wyłuszczał patrząc niby w sufit, co miało oznaczać, że głośno myśli. – Ten drugi byłby łatwiejszy i strawniejszy. On przede wszystkim lansuje godność kultur i wolę wzajemnego, wzbogacającego przenikania. Jest zdania, że dialog nie istnieje, jeśli faworyzować się będzie podobieństwa, a ukrywać odmienności. Jest przeciwnikiem arogancji i zwolennikiem pokory w stosunkach międzynarodowych i cywilizacyjnych. - Niezły pomysł, ale może udałoby się bardziej bezpośrednio – pochwalił pierwszy wyrażając sugestię innych też poszukiwań. – Dawno wprawdzie nikogo z Francji nie było w Moskwie, więc pewnie doczekamy się niebawem. Ale chcę przypomnieć, że Paryż zawsze najostrzej krytykował wojnę w Afganistanie i w Czeczenii. Nawet nie współczuł, jak i my zresztą, z powodu zamachów terrorystycznych w Rosji. - To może by się dało pojechać do Moskwy pod pozorem pomocniczym, na przykład kulturalnym. Pewnie znajdzie się jaka rocznica literacka...? Albo może zorganizować dni naszej kultury coś tam wykorzystując... – rzucił natychmiast Myśliwiec. - Dobrze, tylko spowoduj wpierw wyjazd ministra spraw zagranicznych; oczywiście bez większych wtajemniczeń. On powinien być bardzo tym zainteresowany: wzmocni pozycję rządu. Powód jakiś wymyślisz. Pogadaj też z nuncjuszem. Powinien ci pomóc. To w ich interesie też leży. Lansują przecież ekumenizm, choć nasi hierarchowie nie są chętni. Można by spróbować ten ekumenizm od zbliżenia Polski i Rosji czyli katolicyzmu z prawosławiem. Raba jest nam przyjazny i najbliższy patriarchatowi moskiewskiemu. Dobrze też współpracuje z patriarchą kościoła grekokatolickiego. Mogą to być nasze aktywa. - Ja i nuncjusz... Dobre sobie! - Nie musisz do niego jechać. Wykorzystaj spotkanie oficjalne. Z pewnością poprze wizytę połączoną z pielgrzymką do nowo odbudowanego kościoła w Moskwie. Zwiedzi też monastyr i wszyscy będą radzi. My tym bardziej, bo ruszy on wreszcie swoją... i sprawę wizyty Nurtima. - Do konszachtów z nuncjuszem może lepsza byłaby Joanna – uszczypnął Myśliwiec. – Co zaś dotyczy przewodniczącego generalnego, to istotnie: trzeba się na jego przyjazd przygotować szczególnie – zauważył powtarzając, bo nadal czuł niedosyt informacji. Szczególnie tych, które miały go słoniem nadepnąć. Spróbował więc. - Do tego zmierzam. - Nie zauważam – odciął gość udając, że zbiera się do wyjścia. - No wiesz?! Mówiąc o wyjątkowym znaczeniu naszej polityki w nowych warunkach właśnie wskazuję Rosję, planuję szybszą wizytę, sugeruję sposoby, poddaję argumenty... – wywinął się jeszcze pierwszy. – Od ciebie teraz oczekuję konkretności i jeszcze innych pomysłów, śródpomysłów, korekt. A jeśli już tak bardzo chcesz, to pomyśl jeszcze o współpracy wywiadów; też wojskowych. Moglibyśmy może być tu atrakcyjni dla NATO. Bo pod wszystkimi innymi względami przecież leżymy i nikt nas nie dźwignie. - Co? - Przeciw fundamentalistom – wyjaśnił prawie już obnażony ze swej tajemnicy Zasadowicz. – Ci groźni są dla obu stron. Nie wiesz...? A my mamy delegaturę Czeczenii... Myśliwiec nadal nie mógł uwierzyć w zasłyszane słowa. Rzeczywiście czuł się zwalony uderzeniem trąby słoniowej. Nie odniósł tego jednak do osoby rozmówcy, ale też nie bardzo teraz wiedział jak się podnieść, by zadanie wykonać. Podszedł do okna, poprawił ze dwa razy okulary, bo zdawało mu się, że umknęły z osi źrenic. A to dżdżyło nadal, więc dlatego obraz nie był zbyt przejrzysty. Tak samo nieprzejrzyste były jego rozbiegane myśli, które z autentycznego zaskoczenia rodziły się nie tylko niepełne, rwane, ale też zbite w kołtun: niemożliwe do rozczesania. Jedynie co teraz postanowił, to odciąć tę mierzwę i zlikwidować chaos. Skupić się na nowym kierunku i podjąć rozmyślne, skuteczne działanie. Dobrze, że jeszcze sporo minut zostało do spotkania z Marianem Talarskim. Z nim powinien omówić wiele spraw wyprowadzonych z dopiero co odbytej rozmowy, która na dziś została chyba zakończona. - Dałeś mi do myślenia – podkreślił Dariusz ten koniec odwracając się od okna w kierunku Albina. - Wiem, że podołasz i nie muszę wspominać o dyskrecji. - Czy mam rozumieć, że zaczynamy etap wprowadzający nas w okres powyborczy? - Można tak przyjąć – potwierdził Zasadowicz. - Mogę wprowadzić pułkownika w temat? - Wprowadzić i przygotowywać. Sam mówiłeś, że będziecie dziś nakreślać wstępne dane do reformy służb. Sądzę, że jest on najlepszym kandydatem na miejsce generała Niemca. Niemc zresztą już wcześniej zapowiadał dymisję, ale chyba się tego nie doczekamy. - No to czemu go awansowałeś?! - Po to, żeby to zrobił. Ale były też inne powody... Tylko nie pytaj jakie! Myśliwiec o nic już nie pytał. Wyszedł z pokoju podnosząc delikatnie rękę w geście półpożegnania. Pułkownik Talarski przybył punktualnie. Był przygotowany do rozmowy. Słuchając generaliów, wypełniał je szczegółami kompetentnie i profesjonalnie. Znał bowiem specyfikę służb specjalnych, szczególnie wojskowych, dostrzegał ich mankamenty, notował pozytywy sugerując wykorzystanie niektórych. Dążył do zachowania ciągłości w już nowych i jeszcze przyszłych warunkach. Zdecydowanie akcentował wszystkie błędy personalne: i te z poprzedniego okresu, u podstawy których leżało nepotyczne koleżeństwo, i te niedawno obecne, promujące półkompetentnych nuworyszy, weteranów kierunku rozliczeniowo-roszczeniowego. Z entuzjazmem odnosił się do kreślonych przewartościowań. Z przebiegu rozmowy oficer wyczuł, że Myśliwiec ma w podtekście jeszcze inne sprawy, które chciał z nim przedyskutować. Poczuł się dowartościowany, a chcąc zamaskować satysfakcję, zasugerował pomoc eksperta w sprawach wewnętrznych, gdzie również specsłużby funkcjonują. Gospodarz tylko czekał na to. Nie chciał urazić gościa, ale wobec rozmowy z pierwszym przewodniczącym, był wręcz zobligowany. I choć miał dziś sprawy do omówienia tylko z obecnym rozmówcą, liczył że niespodziewanie zaproszony Zenon Siemaszko nie będzie miał zbyt wiele czasu na dłuższy pobyt. Jeśli zaś przybędzie nieco później, to w obu przypadkach znajdzie się miejsce na dalszą rozmowę z Talarskim tęte-á-tęte . Shobbyzowanego eksperta Siemaszkę rzeczywiście sekretariat szukał dłuższą chwilę. Obiecał przybyć jak tylko będzie mógł najszybciej, ale nie wcześniej niż za godzinę. Ucieszyło to nawet Myśliwca, ponieważ ciągłość rozmowy z pułkownikiem bardziej mu odpowiadała. Ponadto mogła wprowadzić pewne elementy dodatkowe do rozmów potem już w trójkę. - Ma pan jakieś zupełnie pewne pozostałości „we WSI” ? – zapytał niby szyfrem. - Fabryka odnowiona, ludzie w niej młodsi i niezupełnie z tego poboru... – odparł zagadnięty starając się dopasować do nowego od chwili tonu gospodarza. – Ale jeśli rzeczywiście trzeba, to powinienem coś znaleźć. Dużo tego? - Oczywiście, że trzeba. Przynajmniej kilku. Ale konkretnie pan zdecyduje poznawszy sprawę. - Umieram z ciekawości – chciał być miły, a jednocześnie podkreślić gotowość i oddanie. - Skąd ta niecierpliwość? Znam pana z innej strony, jakby złajał Myśliwiec. - Czegoś takiego jeszcze nie było, stąd i inna reakcja – znalazł się Talarski, ale trochę głupio mu się zrobiło. Poprawił odruchowo ufryzowane w treskę włosy na czubku głowy i postanowił potwierdzić swe zachowanie żartobliwym zagrożeniem: - Zaraz pęknę jeśli nie usłyszę. Dariusz Myśliwiec uśmiechnął się. Taktyka Talarskiego okazała się skuteczna. Zrozumiał, że to on popełnił rodzaj faux-pas. Więc bez gry już żadnej przedstawił rozmówcy plan dotarcia do Czeczeńców z absolutnie zamaskowaną intencją ewentualnego źródła informacji dla Moskwy, zaś delikatnie wskazanym w kierunku zupełnie innym. Rozmowa rozwijała się płynnie i rzeczowo. Nie zauważyli nawet jak szybko czas minął do przybycia Siemaszki. Kilka zdawkowych, przyjaznych złośliwości szybko zmieniło się w poważna rozmowę o przygotowywanym zarysie reformy służb specjalnych na wzór amerykański. Wszyscy zgodnie zachwycali się takim rozwiązaniem i przykładem, prześcigając się przed samymi sobą serwilizmem wobec nowego, wymarzonego protektora, który w swej łaskawości udaje, że nie o przedmurze, lecz o dobro wasala mu idzie. Pożywne wszak były i smakowały im wypluwane pestki. Łykali je z nabożeństwem. I żaden nie zreflektował się, że ich – jak i całego narodu – polonijna, mocarstwowa fantazja jest spóźniona o co najmniej trzysta lat. Pewnie dlatego owymi pestkami gotowi byli podkarmiać też wielu sąsiadów odejmując sobie od ust tak pożywny i smaczny pokarm. Przegrodzony meblami ogromny gabinet generała Niemca cały przepełniony już był dymem papierosowym, mimo że zbliżała się dopiero godzina dziewiąta. Nie wywietrzał jeszcze wczorajszy smród, a już dziś gospodarz dorzucił kolejną niemałą dawkę. Uchylone okno niewiele dawało. Inne pozostawały zamknięte. Generał siedział przy biurku ćmiąc, ale w pewnej chwili przygasił peta, podniósł się i popędził – za przepierzenie, do drugiej części, jakby szukając czyściejszego powietrza. Położył się na wersalce nie dbając o swój nowy jeszcze mundur. Najczęściej tak chodził, bo nie lubił swetra, a przy bluzie nie było orzełków na kołnierzu – te mu imponowały. Bał się nadal spotkania z prezesem, gdyż przewidywał ewentualną kontrolę, choć zbliżające się spotkanie miało dotyczyć zupełnie czego innego. Bał się też ewentualnych uwag (i bez kontroli), gdyż przełożony, koordynując cywilną i wojskową specsłużbę, znał sprawy i mógł – nawet profilaktycznie – mu coś zarzucić poprzez wspomnienie osiągnięć tamtych. W ogóle niechętnie spotykał się z kimś, nad kim nie miał władzy. Zdawał sobie bowiem sprawę, że jest dość cienki i z konfrontacji zawsze wyjść może zdemaskowany brakiem kompetencji. W jakimś jednak zakresie kompetentny to on był – w montowaniu intryg i skrupulatnym wypełnianiu życzeń przełożonych. I tak było to dla niego za wiele. Wiedział o tym i dlatego chciał przetrwać tylko. Zdziwił się zatem niezmiernie, gdy przed kilku dniami prezes mu zakomunikował, iż właśnie u niego zwołuje na dziś spotkanie. - Samotrzeć usiądziemy u pana. Będzie jeszcze pułkownik Staroń. Porozmawiamy o dalszych naszych losach i zadaniach wobec tego, co się stało i jeszcze stać może – dotąd brzmiał generałowi głos Swetrowicza. Zrozumiał szefa doskonale i tym bardziej dziwił się, że taka narada ma się odbyć właśnie u niego. Czyżby tu tylko był spokój...? Takie zaufanie...?! Po raz pierwszy zjawią się tu obaj... Wielkiego zagrożenia Niemc jednak nie przewidywał. Przyjął nawet taktykę: wysłuchania i przyjęcia poleceń. Obawiał się tylko nierównego podziału zadań. Znał bowiem napastliwość Staronia i jego upór jako kamuflaż niedociągnięć własnych. Wcale go wyżej od siebie nie stawiał, a był dość samokrytyczny... W tym samokrytycyzmie przewidywał nawet wcześniejszą dymisję, ale ostry sprzeciw Swetrowicza uspokoił go również w zakresie ewentualnej ochrony i wybaczenia błędów kończącej się przyszłości. - Chyba zadba o nas i wielu naszych, którzy będą musieli odejść – pomyślał. – Mam pełną wysługę, ale gdzieś się pewnie nadam. Jaka fundacja lub członkostwo w zarządzie gdzieś indziej... – fantazjował dalej. Z różnych takich rozmyślań wywołał generała buczek telefonu. Adiutant poinformował, że pan prezes właśnie wyjechał ze swego biura. Niemc kazał przygotować się adiutantowi do podania koniaku i zszedł na parter, by oczekiwać gościa. Nie czekał długo. Swetrowicz przybył razem ze Staroniem. - No właśnie, zawsze ten jednorodny desant pozostaje nierozłączny – zauważył w myśli. – Ja będę musiał sam zadbać o siebie i o swoich. Chyba, że premier... Ale nie okazał swej chwilowej złości. Przeciwnie: ubrał radosną maskę gospodarza oczekującego stęsknionych gości. Poprowadził do gabinetu. Tam nie tracili czasu. Po kilku zdawkowych uprzejmościach przystąpili do sedna sprawy. - Panie generale! – zaakcentował najważniejszy z trójki. – Musimy przewertować pańskie archiwa. Cel poszukiwań: ewentualni kandydaci na miejsca nasze i naszych najbliższych współpracowników; ponadto przygotowanie niezbędnego archiwum na nasze późniejsze potrzeby. Biuro analiz natychmiast niech przedstawi kierunki ewentualnych zmian pracy służb. Ciebie też to dotyczy Krzysztofie – zwrócił się prezes do Staronia. – Proszę ponadto przygotować opinie pod kątem operacyjnym o wszystkich oficerach do szczebla szefa zespołu. Wertując archiwum proszę odnotować ciekawsze sprawy i ludzi, którzy zajmują znaczące stanowiska. - Ile czasu na to mamy? – spytał dość bezwiednie gospodarz. - Mało – usłyszał w odpowiedzi. – Nie można go zatem marnować, a robotę wykonać dokładnie. - Trzeba będzie wyznaczyć bardziej zaufanych; nawet z terenu – pomyślał głośno Staroń. - Wasza sprawa. Za dwa miesiące koniec akcji. Za miesiąc natomiast spotkamy się u pułkownika Krzysztofa i podejmiemy kolejne decyzje. Proszę być przygotowanym na wstępne relacje. One będą podstawą tych decyzji. Ale to nie wszystko, panowie – stajemniczył Swetrowicz. – Równolegle musimy zająć się jeszcze jedną sprawą. Przerwał na chwilę sięgając po kieliszek, a właściwie po alkohol i tylko po to, by upływem czasu wzmóc ciekawość podwładnych. Spokojnie więc przechylił lampkę, potem jeszcze (równie wolno) chłepnął trochę kawy, aż przemówił: - Panie generale, kilka dni temu Zasadowicz rozmawiał z Myśliwcem. Spotkanie odbyło się w trybie raczej mało planowym i wiele oznak wskazuje na to, że mówili o czymś niezwykłym. Potem Myśliwiec spotkał się natychmiast z Talarskim i Siemaszką. Myślę, że chcą nas zneutralizować na linii z Moskwą: wyprzedzić nasze rozważne działania. Obu panom więc trzeba będzie odpowiednio uruchomić tam rezydentury. Osobiście będę rozmawiał z ministrem spraw zagranicznych. Pan Bartłomiejczyk mnie szanuje i z pewnością uwzględni moje sugestie. Sprawy przedłożę też premierowi Wuskowi. - Rozumiem, że powinniśmy wiedzieć, jak Ruscy podchodzą do sprawy i wpłynąć na nich by zgodzili się już teraz rozmawiać, a także odbyć oczekiwaną wizytę przewodniczącego generalnego, a nie po wyborach – upewnił się Staroń. - Nie tylko. Obaj zastanówcie się, jak spenetrować delegaturę Czeczenii. Boję się, że mogą coś wywinąć podczas tej wizyty. W przypadku ich oporu wyłożyć trzeba będzie naszego gryzipiórka. On przerzuca z nimi różne rzeczy przez Polskę. O tym porozmawiam z ministrem Lubelskim. Musimy przecież mieć wiele atutów w dłoni. Choćby i po to, aby móc wygłuszać Nurtima. Ten przecież realizuje skutecznie swe imperialne cele owinięte w złoty papierek. Trzeba być cholernie czujnym, panowie. Żebyśmy się przypadkiem nie struli czymś poczęstowani w tym papierku. Przecież jeśli on do nas przyjedzie, to pewnie z czymś ekstra... I gadał tak jeszcze Swetrowicz „gdybając” , wizjonując i filozofując. Oficerowie odzywali się z rzadka przytakując częściej głowami. Jeszcze nie mieli czasu myśleć o sposobie realizacji postawionych zadań. Myśleli o „debacie” na temat ich przyszłości w pokrętnych pewnie losach. Ale się nie doczekali: Swetrowicz otrzymał sygnał na komórkę, że wzywa go premier do siebie. Nie wiedział w jakim celu, ale natychmiast urwał swe wywody, nie dokończył koniaku i pojechał. Ze Staroniem. Zostawił go po drodze i niebawem był już w Alejach. Drobny deszcz wzmógł się gdy dojeżdżał do wejścia. Kierowca jednak wprowadził samochód wyjątkowo blisko drzwi. Mimo ulewy nie zmókł więc. Czyste, ozonowe powietrze wpadło mu wyraźnie do nosa po tych kilkudziesięciu minutach pobytu w zadymionym gabinecie Niemca. Nieprzyjemny ten zapach przywołał nawet obraz generała, którego Swetrowicz szanował za umiejętność wykorzystywania sytuacji i osobowość bez reszty oddaną obecnej sprawie. Osobę o jakimś wyglądzie, ale w zasadzie bez twarzy do której się mówiło, ale z którą się nie rozmawiało. Wygodny był. I za to go lubiono. W bocznym pokoiku recepcyjnym przygotowane były już jakieś ciasteczka i owoce na półpaterze oraz niezwykły ruch panował wokół. Na kanapie siedział szef Stowarzyszenia „Polonia” i – jak zwykle – nie wypuszczał laski z dłoni; obok niego przycupnął był minister kultury. Zajęli całą. Po drugiej stronie stołu–ławy, w przyokiennym narożniku, minister finansów prawił coś rzecznikowi. Właśnie skądś podszedł do nich minister Bartłomiejczyk. Od razu zawrzało w tym kącie jak w ulu, a obroty wszystkich trzech następowały wokół bliżej niewytyczonej i niewidzialnej osi. Swetrowicz nie lubił harmideru. Stanął więc z boku, bliżej przeciwległego rogu pomieszczenia i udawał, ze czegoś szuka w swej torbie przewieszonej przez ramię. Dla niepoznaki coś z niej w końcu wyciągnął, ale szybko musiał schować, bo wszedł pan premier, a wszyscy się uspokoili. Tacy cisi się zrobili, że Swetrowiczowi znów przedstawił się Niemc, którego zasługą było jedynie to, że pozostawał powinowatym posła Boruty; i w każdym z nich dostrzegł onego fisis. Dostrzegł ludzi, którym wydawało się, że wielką sprawę czynią i dumni są z tego, a duma ich rozpiera, jakby w swym grajdołku decydowali o losach galaktyk. I on do nich należał, choć od dawna widział marność swych wysiłków, dławionych granicą zakreśloną sięgnięciem niezupełnie rozwartego cyrkla. - Witam panów i dziękuję za przyjęcie niespodziewanego zaproszenia – przerwał premier tę głuszę uśmiechając się do wszystkich i po kolei wyciągając dłoń do każdego. Ci z kanapy zdążyli się podnieść nim do nich doszedł, ale ponownie zajęli miejsca, gdy gospodarz – siadając na jednym z foteli – poprosił, aby usiedli wszyscy. - Poprosiłem panów, ponieważ chciałbym omówić rzecz istotną dla kraju i nie tylko... Nadarza się otóż okazja zaakcentowania polskości w Rosji; konkretnie w jej stolicy: Moskwie. Jeśli to dobrze zdyskontujemy, poprawimy nasze stosunki z tym państwem i uszlachetnimy wizerunek rządu polskiego nie tylko u nich, ale i na arenie międzynarodowej. Nie muszę chyba wspominać, że też w społeczeństwie polskim. Ale najważniejsze jest to, że wzmocnimy poczucie polskości i katolicyzmu wśród naszej Polonii. Jak więc panowie widzą, wszystko jest do wygrania. - Chwalebne, ale nie wiemy o co konkretnie chodzi – wtrącił na wydechu szef „Polonii”. - Pan powinien wiedzieć najlepiej – odciął premier, bo nie lubił, gdy mu się przeszkadzało; nawet ten jeden, który mógł. – Pańskie stowarzyszenie przecież finansowało odbudowę polskiej świątyni katolickiej w Moskwie. Niebawem nastąpi ponowna konsekracja. Proszę zatem pana ministra Bartłomiejczyka o jak najszybsze przygotowanie wizyty w Rosji, zbieżnej z datą tej konsekracji. Myślę, że nieźle byłoby zaproponować stronie rosyjskiej zwiedzenie jakiejś świątyni prawosławnej. Będzie to dobrze przyjęte i zbytnio Rosjan nie zdenerwuje. Trzeci cel podróży to wstępne omówienie wizyty generalnego przewodniczącego w Polsce, albo może wpierw premiera. Tylko, że to wydłuży czas. A nam na tym czasie zależy. - Oczywiście panie premierze, jesteśmy do tego przygotowani. Delikatne zabiegi poczyniliśmy już po usunięciu dyplomatów przez ministra Swetrowicza. Teraz ponowimy wysiłki natychmiast, uwzględniając pańską sugestię. - Zechce pan minister włączyć do składu delegacji pana profesora Kołodziejaka. Jako szef „Polonii” powinien tam się znaleźć. Proszę też przewidzieć ministra kultury. - I może kogoś z episkopatu – wtrącił zwycięski Kołodziejak. - Nie, to byłoby zbyt agresywne – odciął natychmiast Wusek, a spojrzawszy na zegarek dodał: - Za chwilę przybędzie tu nuncjusz, ksiądz kardynał Ślusarski. Stolica apostolska też ma pewne plany z tym związane. Delikatny szmer przeszedł między obecnymi. Nie spodziewali się takiego gościa. Poczuli zatem, że jest to istotnie ważne spotkanie i pewnie będą współautorami doniosłego wydarzenia, które może być czegoś początkiem. Tylko Swetrowicz głupio się poczuł, gdyż obecność swą odczuł jako napomnienie o niedawnym incydencie dyplomatycznym, którego był inicjatorem. Nawet mu się wstyd zrobiło, że kurs rozliczeniowy pchnął go do działań w niekorzystnym okresie czyniąc zeń słonia w składzie rzeczy kruchych. W odpowiedniej chwili jednak o tym pomyślał i pożałował, gdyż właśnie premier zwrócił się do niego: - Panie ministrze Swetrowicz! Będę wdzięczny, jeśli przynajmniej do tego czasu nie zdarzą się nieprzyjemne historie na pańskim odcinku. Rozumiem pańską rolę, ale ta cezura, o której mówię, niech bardziej wzbogaca biura analityczne i archiwa, niż absorbuje Okęcie czy inne przejścia graniczne. Swetrowicz poczuł razy. Spąsowiał, ale się nie odezwał. I choć nieco wcześniej miał pewne wyrzuty w sprawie, tak teraz jeszcze bardziej zhardział i ugruntował w przekonaniu o przymierzalnym i jednorodnym licu większości podobnych sobie dawniejszych dysydentów, a dzisiejszych decydentów. Widział w nich nie tylko generała Niemca, ale też polityków mimo woli, a może nawet z wielkiej ich woli. I nie pierwszy też raz dotarło do niego potwierdzenie szczęśliwości osadzonej na szczeblach władzy. Nawet w odmiennej sylwetce wchodzącego właśnie nuncjusza nie mógł wyodrębnić czegoś szczególnego. Może tylko kapelusz, spod którego przezierała ostrość prostego awansu, potwierdzona aneksją tytułu dziekana korpusu dyplomatycznego. A to również obciążało tych jednotwarzowców. Ale dostrzegł też coś (jego zdaniem) niezwykłego: osunięcie się na podłogę nie całkiem sprawnego fizycznie Kołodziejaka, wyjątkowo sprawnie pomagającego sobie laską, by nie minąć się ustami z ręką dostojnego przybysza. Zauważył, że i rzecznik czyni to samo, choć bez dodatkowych pomocy. Uznał w tym momencie, że i on sam musi to zrobić dając dowód oddania „polskiej” sprawie z podtekstem pokajania za niestosowność działań niedawnych, podjętych z dobrych, „polskich” chęci. I aż jęknął w głębi duszy potwierdzając sobie co tymi dobrymi chęciami jest wybrukowane. Gdy już purpurat przywitał się ze wszystkimi, przetarł niezauważalnie zewnętrzną część dłoni o miękkie oparcie fotela niby go odsuwając i usiadł. Usiedli pozostali. - Szczęść Boże panom! – pozdrowił ogólnie i przyjaźnie unosząc dłoń nieco w górę symulując znak krzyża. Ktoś się przeżegnał puściwszy laskę z uścisku. Ale ona zsunęła się tylko bezszelestnie po oparciu w kierunku pionowej części kanapy. Hałasu nie narobiła. Zaraz potem zresztą powróciła do pełnienia swej funkcji. - Dziękuję, że zechcieliście przybyć na tak niespodziewane zaproszenie pana premiera, o co ja go prosiłem zresztą. Teraz ja chcę panów poprosić o przedyskutowanie pewnej sprawy – kontynuował. – Otóż, jak wiecie, ojciec święty, nasz rodak i najbliższy sercu brat w Chrystusie, przykłada wielką wagę do znaczenia ekumenizmu. Upatrując zaś najlepszą szansę w tej fazie działań na obszarze Europy z centrum w Polsce. Najbliższe nam: chrześcijanom–katolikom jest prawosławie. Czynimy starania o przyjazd metropolity Achimedasa na obchody zbliżających się szczególnych świąt prawosławnych do Polski. Metropolita Raba jest zachwycony tym pomysłem i ze swej strony również poczynił stosowne działania. Jutro, szanowni panowie, udaję się do Rzymu. Chciałbym poznać panów opinię na temat wybudowania w Moskwie (może w Petersburgu) ekumenicznej świątyni katolicko-prawosławnej, jako daru narodu polskiego dla narodów Rosji. Tak, jak pewną budowlę otrzymaliśmy od narodów sowieckich; tylko że teraz byłby to autentyczny dar, do którego Rosjanie mogliby się dołożyć, ale z własnego, dobrego serca. Na wsparcie stolicy apostolskiej też moglibyśmy liczyć. Chciałbym więc poznać również opinie Wschodu na ten temat panie ministrze Swetrowicz. - Wreszcie coś poważniejszego – wewnętrznie rozpromieniał wywołany i od razu ubezpieczył się przed ewentualną wpadką, bo nuncjusz na sekundę przerwał: - Eminencjo! Aż tak rozbudowanych sieci to my nie mamy, ale postaram się dać prawdziwą odpowiedź. - Oczywiście, ze będzie to później – zgodził się dyplomata. - Razem z opiniami Polonii – ubezpieczył się Kołodziejak. - Bóg zapłać! Ale co panowie sądzą o tym pomyśle i o jego realizacji już teraz? Zrazu niechętnie ktokolwiek chciał się wypowiedzieć. Uciekali wzrokiem od Ślusarskiego, na którego dotąd patrzyli z nabożeństwem. Spoglądali ukradkiem po sobie, a jeden drugiego próbował zagadnąć – bez rezultatu. Wusek jedynie poczuł się w obowiązku zabrania głosu: - Pomysł jak najbardziej słuszny i godny szacunku, nie mówiąc o pozytywnym odzewie. Nie możemy jednak oficjalnie przystąpić do jego realizacji. Finanse państwa są raczej złe. Społeczeństwo nie byłoby zbyt zadowolone. Ale może to uczynić Kościół, a my zwiększymy budżet Stowarzyszenia „Polonia”, który podejmie ten wysiłek, tak jak sfinansował odbudowę kościoła obecnie. Odpowiednią pracę muszą jednak wykonać księża z ambon. Od nich społeczeństwo powinno się dowiedzieć i przyjąć komentarz. Jak dotąd Polacy chętnie budowali kościoły, więc można przewidzieć, że i tę propozycję również przyjmą z zadowoleniem i wesprą tę godną i świętą sprawę. - Rosjanie powinni też być radzi. Wspólna chwała Boga zbliży prawdziwie narody, a nie na rozkaz – pospieszył z domysłami szef stowarzyszenia, ale zaraz przedstawił zagrożenie: - Wiele jednak wskazuje na to, że lewica wygra wybory... - Tym bardziej przeznaczy stosowne kwoty na ten cel, żeby się zalegitymizować i jeszcze w mediach rozpropaguje, a my odpowiednio ubierzemy – włączył się milczący dotąd rzecznik. – Oni muszą się przymilać; tym bardziej Kościołowi. Zasadowicz im każe. W razie jednak jakichś trudności, my stworzymy jednolity front opozycji... - Ryzykowne stwierdzenie, a tym bardziej deklaracja – zdenerwował się premier, bo więcej wiedział od głoszącego te teorie. Rzecznik nie protestował – „z urzędu” . Był do bólu lojalny, bo też i wiedział za co ma być i wiedział co go może czekać, gdyby polemizował. Wytrzymał afront i zamilkł do końca spotkania. Nie trwało zresztą długo. Bo i nuncjusz się spieszył i rozmowa się już nie bardzo kleiła. Radość z deklaracji właściwie bez pokrycia nie cieszyła go wcale; przekonał się jednak, że chęć będzie. Nawet ze strony lewicy. Zakładał to zresztą. Nie bardzo wiedział jednak co zrobić, żeby te chęci w czyn rzeczywisty przekuć. Tak się zapamiętał w poszukiwaniu pomysłu, że niezupełnie rejestrował fakty go otaczające. Nie zauważył gestów hołdowniczych ze strony funkcjonariuszy nuncjatury, ani informacji przekazywanych przez sekretarza. Ogromny pokój w pałacyku, zawsze dotąd służącego jako przybytek kultury, nawet już nie dychał historią – przypominał salonik plebanijny. Kardynał Ślusarski nie był jednak u siebie w domu, choć od dawna poruszał się tylko po ekskluzywnych, jednorodnie wystrojonych wnętrzach. Zawsze były mu one obce: dzieciństwo wszak, z którego uciekł, pozostało w pamięci na stałe i ono było jego, i uwierało go. A ta negatywna retrospekcja zwykle wywoływała w nim potrzebę manifestacji zdolności pokonania przepastnej różnicy między owymi dwoma różnymi światami: wcześniejszą prostotą i ubóstwem przynależnymi maluczkim, a przepychem zbędnie wypełniającym ludzką próżność dozwalanego samozwaństwa użytkowników. I teraz te kontrasty znów podziałały. Gospodarz w swym uwielbieniu i karności wobec... wpadł na pomysł superwywyższenia swego szefa, któremu niemal wszystko zawdzięczał. Wpasował się w klęcznik, pomodlił w intencji, potem wyciągnął się wygodnie na szezlągu i przemyślał: 1. Autentyczny kult papieża-Polaka istnieje tylko na wschodzie Europy i trwać będzie jedynie czas jakiś po nim. W innych katolickich rejonach pozaeuropejskich kultur ten dotyczy tylko urzędującego piotrowego następcy; po obecnym czczony będzie następny. Pozostałe katolickie kraje europejskie w najlepszym wypadku tylko tolerują obecnego. 2. "Nasz” Paweł Jan III, oprócz zachowawczej polityki otwarcia, forsuje kult maryjny oddalając się od protestantyzmu. Z wyjątkową estymą odnosi się do Częstochowy. 3. Po zakończeniu pontyfikatu, mimo napastliwości Willsa i Cornwella, z pewnością zostanie konsekrowany. Polska coś z tego musi mieć! Najlepiej relikwie. Trzeba więc namówić jego świątobliwość, aby kazał się pochować na Jasnej Górze. Częstochowę wtedy będzie można obwołać drugim Rzymem, czym zapobiegnie się zapomnieniu o tym przedmurzu katolicyzmu w przypadku, gdyby na stolcu piotrowym zasiąść miał jakiś reformator, albo (co nie daj Boże) jaki Murzyn, czy Latynos. 4. Mając takie relikwie współczesności można pokusić się na wyodrębnienie katolicyzmu słowiańskiego z Kościoła Powszechnego pozostając z nim w ścisłej symbiozie. Powstaną wtedy najlepsze warunki zjednoczenia z autokefalicznym prawosławiem; unici powinni w tym pomóc. Kościół nasz zatem wniesie swój poważny wkład w jednoczenie religii i narodów nadążając za świadomością ludzką – przestanie być hamulcem społecznym. Testament Pawła Jana III spełni się dając zaczyn jednej owczarni i jednego pasterza. 5. Nasz Największy Autorytet, bohater trzeciej tajemnicy fatimskiej, nie zginie za spiżową bramą, a ja mam szansę zostać wielkim wicepapieżem... No, może nie tak od razu, choć dobrze byłoby być pierwszym. Zaproponuję Machockiego dla niepoznaki. On nie przejdzie, jeśli wcześniej nie zejdzie. Klomp też nie powinien się załapać. A więc ja dostanę namaszczenie. Tak, Polici ma rację: „obserwujemy bardzo ważną bitwę o przyszłość Kościoła”. I z tak przygotowanym „materiałem” był gotów do jutrzejszej podróży. Przed obiadem jeszcze zdrzemnął się. Śnił, że wielka, promieniejąca, choć pochylona postać z radością przyjęła te wymyślenia i nakazała rozpocząć postępowanie oraz budowę świątyni w Moskwie. Wyjątkowo skwarny, suchy dzień dokuczał wszystkim. Generalny przewodniczący nie poddawał się jednak zmęczeniu, mimo że wyczerpująca podróż z drugiej półkuli dała mu się we znaki. Cieszył się z jej efektów. Wiele zyskał w stosunkach dwustronnych, znowu błysnął na arenie międzynarodowej, ale najbardziej cieszył się zapewnieniem nietorpedowania żadnych wysiłków zmierzających ogólnie do wygaszania wewnętrznych ognisk i demokratyzacji państwa. Minęła już prawie doba od powrotu, a on jakby był jeszcze tam hen w swej radości. Dotąd nie spotkał się z nikim poza najbliższymi współpracownikami gabinetu. Spotkania przygotowane zostały na późne popołudnie. Czynił więc mało znaczące niektóre popowrotne porządki, ale nie mógł jakoś odbiec od tłoczących się myśli o uciekającym Bałtyku. Odpływało mu ono, jak płynęła w dal Wołga oglądana czasem między Twerem, a Dubną. Zdecydował więc poprosić do siebie doradcę do spraw bezpieczeństwa. Wezwany zjawił się niebawem. - Wiktorze Lwowiczu, mimo że długo rozmawialiśmy w samolocie, podjęliśmy kilka wstępnych decyzji, wyznaczyliśmy niektóre kierunki, to chciałem jeszcze zapytać pana o wasz stosunek do wejścia NATO na teren Bałtów, bo wydaje mi się, że musimy to w końcu odpuścić. - Przygotuję wam analizę Sergieju Władymirowiczu – zapewnił generał. - Chcę z wami porozmawiać; nie o kwity mi chodzi – uspokoił generalny. Suchorczew też o tym bardzo często myślał, nawet intensywniej przez minione dwa dni, mimo że wprost temat ten nie był poruszony. Nie zaskoczył go więc Nurtim, a nawet usatysfakcjonował pytaniem, czasową zbieżnością pytania i wreszcie możliwością podzielenia się z nim nurtującym, niby mniej ważnym zagadnieniem. - Cieszę się, że mnie pan o to zapytał właśnie teraz, bezpośrednio po wizycie. Ja też o tym myślę intensywnie. Akwen niby mało znaczący, prawie zamknięty, ale dostęp do niego skurczy się nam i pozostanie taki bez mała, jak Polsce po Wersalu. - Polskę wywołujecie? – zdziwił się satysfakcjonująco. - No bo całe południowe wybrzeże będzie atlantyckie... Z północy prawie neutralna i spokojna Skandynawia może jedynie trochę pocieszać. Ale trzeba mieć warunki... - Właśnie to mnie niepokoi – zaszemrał generalny. – To nas może prowadzić na zatracenie, mówiąc językiem Reagana. - Powinniśmy więc rozegrać partię na tej szachownicy... - Tak panie generale – zgodził się gospodarz. - W takim razie będzie to duża szachownica. Musi sięgnąć po Karpaty i Sudety – planował strateg. - Oczywiście. Powinniśmy jeszcze inaczej myśleć. Europa jest nam potrzebna i chyba my Europie też, jak zawsze w trudnych chwilach historii. Niech więc spłaci dług. A zatem ani kroku w tył! Musimy odkryć w sobie nowe zdolności do ruchu w przód, ku Europie. - I ja tak myślę – ujawnił Suchorczew. Powinniśmy wykonać pierwszy ruch na tej szachownicy. - Ku Polsce – wtrącił Nurtim. – Pozytywny, przyjazny ruch. W kilku płaszczyznach. Jest okazja. Niebawem przyjedzie do nas pierwszy przewodniczący Zasadowicz. On wcale nie jest mniej proamerykański niż Blair. On może sobie na wiele pozwolić. I jemu pozwolą. Zresztą on się zbytnio i pytać nie będzie. Jest ambitny, mierzy wysoko. Mam nadzieję, że zdaje sobie jednak sprawę z tego, iż nie jest przywódcą Niemiec czy Francji, a Polska niewiele znaczy mimo ich hałaśliwego megalomaństwa i że ktoś powinien mu pomóc w tych aspiracjach. Dla dobra Rosji jestem gotów. Suchorczew słuchał w skupieniu, gdyż czegoś takiego jeszcze nie słyszał. Był zaskoczony. Skojarzył sobie te treści z nie tak dawnym reformowaniem spraw polskich przez wszystkich najważniejszych w urzędzie przewodniczącego, włącznie ze swym poprzednikiem. Zrozumiał, że autentycznie trzeba w innym wymiarze traktować tych zza Bugu i Niemna. Podniósł się z krzesła sugerując chęć wyjścia. - Pomyślcie Wiktorze Lwowiczu jak by tu zneutralizować Polaków, aby i nam byli w końcu przyjaźni – zakończył spotkanie generalny. Wychodząc, generał Suchorczew spotkał się w drzwiach z wychodzącym znienacka głównym ekonomistą Smugajewem. - O, Jefim!? – powitał gospodarz. – Dobrze, że wpadłeś. – Niech pan jeszcze zostanie chwilę – zwrócił się wtedy do wychodzącego. Obaj podeszli do stołu, ale nie usiedli. Smugajew bardzo chciał; w końcu nie przyszedł tu postać sobie. - Masz coś ważnego Jefimie? – spytał Nurtim. – Jeśli tak, to siadaj. Pan generał także, proszę. - Myślę, że mam i powinieneś się o tym szybko dowiedzieć. - Wnioskuję, że faktycznie masz coś istotnego. Słuchamy. Tylko nie doprowadź mnie do zawału. Dopiero wróciłem z podróży. Jutro zacznę urzędowanie, więc mnie oszczędź – próbował żartować. - Prawdopodobnie wykiwają Krzaczastego – usłyszał. Nurtim stracił uśmiech, ściągnął usta, przeklął w duchu siarczyście i zapytał: - Pewne? - Już nawet wyliczyłem jakie będziemy mieli straty. - Wezmą inni; ropa zawsze pójdzie – wtrącił Suchorczew pocieszająco. - Ale konkretnie! – wrócił generalny jakby nie słysząc oboczności. - Proste. Zawzięli się Polaczki, że nie pozwolą na odnogę, jeśli rurociąg w kierunku południowo-zachodnim ominie Ukrainę. - No to w ogóle nie będziemy szli przez Polskę, tylko dnem Bałtyku. Zachód sfinansuje, a my będziemy rurociąg ochraniać. Okrętami wojennymi... – rzucił podniecony już Nurtim i kazał podać koniak. I kawę. - A ja mam wobec tego pewien pomysł – wtrącił znów generał i zaczekał na odzew. - Co pan proponuje? – wyręczył Smugajew generalnego przewodniczącego. - Nie przyjąć ministra Bartłomiejczyka na Kremlu, gdy przyjedzie do Moskwy. Nawet się z nim nie spotkać. Niech go przyjmie tylko minister nasz i też nie w ministerstwie, ale gdzieś indziej, na przykład w siedzibie metropolity, albo tylko w odbudowanym kościele. - To będzie chwilówka. Potem zapomną po mojej wizycie w Polsce. - To w takim razie odrównajmy granice. Te, które wyrównano w latach pięćdziesiątych. Będzie to szok dla Polaków – zaproponował znów generał, ale teraz trochę na przekór. - Pewnie i Lwów by pan im oddał – uszczypnął generalny. - Już nie nasz, więc tym bardziej bym im oddał; ale wcześniej trzeba było o tym myśleć. Mielibyśmy już wtedy w nich przyjaciół. - I wrogów w Ukrainie – dokończył Smugajew. - A kim są? – spytał z żalem Suchorczew. - Jeszcze nie wiadomo... – odciął Nurtim. Uspokoili się, ale ziarno rzucone przez generała armii znowu padło na glebę – będącą przynajmniej w posiadaniu przewodniczącego generalnego. Wstający dzień lenił się okropnie nie przepuszczając słońca przez grube warstwy chmur wiszące niemal w zasięgu ręki. Szarość zdawała się być niekończącym pomostem między nocą a dniem udając, że nie dopuszcza ludzi do dziennej aktywności. A i oni niechętnie zbierali się do wysiłków przypisanych „porządkiem dnia” . Po wielodniowych upałach może i cieszyli się odmiennością, ale jakoś sennie i bez entuzjazmu. Podobnie rzecz miała się na pokojach rządowych, gdzie wszyscy czekali przybycia przewodniczącego generalnego. Czekali tym niecierpliwiej, ze dawno nie mieli podobnej okazji, zaś dzisiejsza była szczególna, bo mająca być wypełniona treściami pobytu głowy państwa w siedzibie ONZ i pierwszego spotkania z najwyższym przewodniczącym tamtego terenu. Rozszerzone grono uczestników pomrukiwało w grupkach, jakby wtórując aurze przygotowującej się do zroszenia deszczem wysuszonej i spękanej ziemi nawet na miejskich trawnikach i w balkonowych donicach. Nurtim zjawił się punktualnie, jak miał w zwyczaju. Był wypoczęty już i chyba radosny – tak go postrzeżono. Skierował się wprost do wysuniętego lekko stołu, jakby prezydialnego, przy którym stało kilka tylko krzeseł–foteli. I kilka tylko osób obok niego usiadło: premier, ministrowie obrony, gospodarki, spraw zagranicznych i wewnętrznych oraz rzecznik i szef parlamentu. Na sali, wydłużonym półkolem rozmieścili się pozostali zaproszeni z gubernatorami prowincji włącznie. Powitanie przewodniczącego generalnego i przybyłych na spotkanie przez premiera rządu było dość krótkie i dość serdeczne, ale poważne. Sytuacja tego wymagała, z czego zresztą zdawano sobie sprawę doskonale. Wielu przecież było na sali takich, którzy instynktownie wprost wierzyli, że obecne czasy dla Rosji to tylko potknięcie w jej mocarstwowości i przerwa w przypisanej historią misji dziejowej. Oczekiwali więc pozytywnych relacji z owej podróży za ocean i nie byli osamotnieni w tych optymistycznych oczekiwaniach. - Szanowni panowie – rozpoczął spokojnie i dość cicho (wszak mówił do mikrofonu) przewodniczący generalny – podróż moja była bardzo owocna, ale nie wszystkie te owoce były smaczne. Przysporzą nam one wielu kłopotów na wytyczonej drodze w przyszłość. Wprawdzie możemy być spokojni w realizacji bardzo wielu przedsięwzięć, bo nikt nam nie będzie w nich przeszkadzał, ale musimy się wykazać konsekwencją i skutecznością działań przede wszystkim w procesie demokratyzacji życia społecznego i podźwignięcia gospodarki. A tu widzę ogromne kłopoty. Oddzielnym problemem pozostaje sfera militarna, którą też trzeba będzie ustawić na inne tory: węższe..., ale mocniejsze. Nie wiem jak to będzie się miało wobec fundamentalizmu islamskiego oraz ich ciemnych interesów. To sprawa kompetencji sił mundurowych i dyplomatycznych. Z tego wszystkiego wynikać będzie oczywiście odpowiednia współpraca z potęgami Zachodu, a pewnie i Chin oraz Japonii. Wiem natomiast, że musimy opracować i wdrożyć nowe zasady bezpieczeństwa wobec Europy, zalewnej coraz bardziej przez związek atlantycki. Nie muszę tłumaczyć jak mocno jesteśmy wyparci ze starego kontynentu, a wkrótce ograniczony nam zostanie jeszcze dostęp do rześkiego powietrza bałtyckiego. Będzie nam trudniej oddychać. Jestem jednak przekonany, ze przez najbliższe ćwierćwiecze żaden system militarny nie jest nam w stanie zagrozić, szczególnie w aspekcie odwetu. Przygotujemy się zatem do redukcji pewnej liczby głowic. Będzie to przyjęte zachęcająco i otworzy nową, korzystną nam erę współpracy międzynarodowej. A to z kolei będzie sprzyjało możliwościom przeciwstawienia się wspólnemu zagrożeniu, jakim jest wspomniany fundamentalny islam. - A wtedy tamci wejdą jeszcze na nasze dawniejsze tereny – mruknął jeden dość blisko siedzący. - I z tym się musimy liczyć i temu przeciwdziałać – dokończył wyjaśniająco Nurtim. – Obecnie jednak naszym pierwszoplanowym zadaniem na arenie międzynarodowej jest p o z o s t a ć w E u r o p i e ! Nie wyłuszczając problemu, sugerowałem rozmówcom ewentualność naszego akcesu i ich strukturach atlantyckich określając realne osiąganie kolejnych poprzeczek w naszej wewnętrznej ewolucji. Najgorzej było z gospodarką. (Mam pewne plany, ale nie teraz.) Tamci jednak Rosji nie bardzo dowierzają. Może nie wprost, ale bredzili o ewentualnym niebezpieczeństwie naszych interwencji w różnych, uwierających nas punktach. Mieli pewnie na myśli utracone przez nas tereny, które już dziś należą do nich, bądź należeć będą. Związek atlantycki nie daje bowiem gwarancji bezpieczeństwa w przypadku ataku jednego ze swych członków na innego. A bardziej im zależy na innych niż na Rosji. Uważają więc, zachowując pozory chrześcijańskiej miłości, że co najwyżej można nas włączyć do atlantyckiego systemu politycznego, odraczając (pewnie ad kalendas grecas) nasze członkostwo w strukturach militarnych; spodobały im się widać dawne fanaberie francuskie... A w ogóle, to solą w oku są im nasze traktaty z Chinami i Koreą Północną. - No właśnie – znowu wyksztusił ktoś siedzący nieco dalej. - Jak panowie wiedzą – kontynuował generalny – moje przekonanie o potrzebie zdecydowanego wejścia w Europę jest słuszne i to trzeba będzie nam realizować. Zaczniemy tę drogę od Polski. Niebawem dojdzie tam z pewnością do zmiany ekipy rządowej i na pewno do mojej wizyty w Warszawie. Wbrew pozorom będą to ważne rozmowy dla obu stron i chciałbym, aby nastąpiły jeszcze ważniejsze ustalenia oraz podobne decyzje. Poświęcę wiele uwagi na temat unii w Europie i stworzenia w niej wspólnej europejskiej armii. Tu upatruję szans i satysfakcji gospodarczej oraz geopolitycznej. Będzie to zarazem asekuracja przed ewentualnymi niepowodzeniami w tworzeniu nowych podstaw naszych stosunków z dzisiejszym zaoceanicznym hegemonem. A one są nam bardzo, niestety, potrzebne. Skończywszy monolog Nurtim zaprosił uczestników spotkania do wymiany poglądów, komentarzy i innych propozycji. Obiecał, że wszystkie je weźmie pod uwagę i postara się wykorzystać w dalszej pracy. Rozgadali się niespodziewanie mocno, ale i zasadnie. A najbardziej ucieszył go pozytywny na ogół stosunek mówców do Polski i Polaków. Korespondował z jego planami – szczególnie tymi najskrytszymi. Późne popołudnie i wieczór były już pogodne. Oczyszczone powietrze aż zapraszało do jego wdychania podczas spaceru, czy też odpoczynku na zewnątrz. Zaproszenie to przyjął generalny przewodniczący i udał się na jedną z rządowych daczy zabierając z sobą Kałłaja, Ubiłowa – ministra spraw wewnętrznych, Borysowa – ministra spraw zagranicznych i Smolinskiego – szefa parlamentu. W oczekiwaniu na kolację usiedli w ogrodowej altanie istotnie delektując się miłym, pachnącym i ciepłym powietrzem. - No, trochę oddechu i luzu – ucieszył się Ubiłow. - Niezupełnie Borysie – przywołał Nurtim. - To nie zaprosiłeś nas na piknik? – zdziwił się żartobliwie Kałłaj, gdyż wiedział doskonale, że nie o to chodziło generalnemu. - W takiej scenerii czasem lepiej się obraduje niż w zamkniętych salonach – próbował ułagodzić Smolinski. - Masz rację Aleksandrze – przytaknął gospodarz. – Muszę tu z wami uszczegółowić poważne plany, jakie mam wobec wielu spraw, a przede wszystkim na linii Rosja – Europa. - I każdemu coś przydzielisz... – wybiegł Kałłaj. - Najpierw pogadamy – sprostował i odczekawszy chwilę zwrócił się do Aleksandra Smolinskiego... – Sasza, czy deputowani są w stanie wybić się na niecodzienność i ratyfikować pozornie antyrosyjski układ, a w rzeczywistości wyjątkowo patriotyczną, dalekosiężną decyzję przewodniczącego generalnego? - Zaskakujące pytanie. Mów jaśniej! - Odpowiedz na takie! - Reprezentanci narodu są mądrzy – rozpoczął Smolinski. – Jeśli im się dobrze wytłumaczy, powinni poprzeć. Mogą być kłopoty z ugrupowaniem Kompasowicza. Ludzie Brockiego też mogą się sprzeciwiać (dla zasady), ale nie są tacy zacietrzewieni. - Za to ich najwięcej po stronie opozycji – zauważył Borysow. - Musisz więc już nad nimi zacząć pracować – nakazał Nurtim. – Masz na to kwartał. Ty też Aleksy włączysz się operacyjnie, ale z poszczególnymi oddzielnie. Powinieneś objąć prawie wszystkich. Nikt z gości nadal nie pojmował do czego zmierza generalny. Kałłaj jedynie, uczestnik wszystkich niemal służbowych konwentykli, domyślał się, że plany Nurtima pewnie dotyczą bezpośrednio Polski. Wielu zresztą od dawna czuło, ze stosunki z tym zachodnim sąsiadem wymagają niezbędnej poprawy, a przecież niezadługo Sergiej powinien tam pojechać. Zapytał więc wprost... - Co chcesz przedsięwziąć wobec Polski? Nurtima zaskoczyło pytanie. Zaniemówił, mimo że akurat nic nie mówił. Poczuł pąsy na policzkach. Pomyślał, że jego najskrytsze plany zostały zdemaskowane. Postanowił jednak trwać w tajemnicy i odsunąć manifestację problemu od głównego jego nurtu: - Istotnie, już czas jakiś myślę o tym państwie i przygotowuję się do wizyty nad Wisłą – wiecie przecież; nie ukrywam sprawy, a nawet ją nagłaśniam. Bo to musi być przełomowa chwila. Historia i obecne czasy tego wymagają. Wiele już podróży odbyłem, a każda wzbogacała wiedzę w zakresie różnych uwarunkowań. Ostatnia wizyta jakby potwierdziła wiele prawd. Dziś, po wielu przemianach w świecie, wiemy dokładnie, iż żaden naród nie akceptuje hegemona, a w związku z tym świat nie chce policjanta. My zresztą chyba najlepiej o tym wiedzieć powinniśmy... Ale mówię w tej chwili o coraz wyraźniej rysującej się aroganckiej samotności szeryfa uprawiającego przymus do współpracy z nim. Wschodni nasz sąsiad nazwał to wręcz hegemonizmem i polityką przemocy. Tylko my możemy, a przynajmniej powinniśmy próbować, przeciwstawić się temu. - Dopóki świat, a głównie Europa, nie będą wystarczająco silne i to nie tylko militarnie, tak długo będziemy zmuszeni tolerować i przyjmować objawy tego zarogancenia – wsunął żałośliwie minister spraw zagranicznych. - Otóż to – potwierdził Nurtim. – Ty Borysie najlepiej to znasz: po tak chlubnie zakończonej II wojnie światowej Europa nie potrafiła się zjednoczyć (prawie z naszej winy), więc teraz odczuwa tego skutki, a miód spija ktoś inny. My też musimy znaleźć barć dla siebie, a zapach i smak tego miodu rozniosą się za ocean. Będzie to trudne zadanie, bo do tandemu USA – Wielka Brytania dołącza się wyjątkowo nachalnie Polska. I tu właśnie powinniśmy „uderzyć” . Wzmocnienie tej frakcji bowiem godzi w nasze interesy podstawowe, zaś jej rozbicie osłabi dodatkowo umizgi Zachodu wobec Ukrainy. - I trzeba coś znaczącego uczynić przed owymi ciężkimi czasami próby przewidywanego kryzysu i naszego problemu 2003 – jakby dokończył Ubiłow. - Właśnie chcę – krzyknął Nurtim, aby mieć pewność, że dotarło do nich i nadać rangę deklaracji. Ale ten ton jakby ich sparaliżował. Zamilkli wszyscy na dłuższą chwilę. Ktoś łyknął napój stojący już w szklankach, inny zapalił papierosa, trzeci udawał, że odgania muchę krążącą mu nad nosem. Nurtim też zapatrzył się w drzewa kontemplując biel pobliskich brzózek; ale też uznał, ze przestraszył towarzystwo, więc musi załagodzić niepotrzebnie napiętą sytuację. Spokojnie więc i dość cicho, miękkim głosem zapytał siląc się na żart: - Coście się tak rozgadali? Do słowa dojść nie można. Wszyscy na to czekali i niemal jednocześnie się uśmiechnęli wyrażając satysfakcję i zrzucając z siebie utkany naprędce płaszcz strachu. - No teraz już lepiej, bo nie skończyliśmy jeszcze ani spotkania, ani tematu – ucieszył się Nurtim. - Teraz będą szczegóły, czy kolacja? – spytał któryś bardziej niecierpliwy. - I jedno i drugie – usłyszał w odpowiedzi. - No to mów, bo jesteśmy głodni – poinstruował inny. - Dobrze, tylko mi nie rozkazuj. Ja to będę robił... Goście znów nieco spotulnieli i pochwycając strząśnięte przed chwilą płaszcze, nakryli sobie nimi nogi, by im kolan nie pogruchotało. Gospodarz to spostrzegł. Lekko więc usatysfakcjonowany kontynuował: - Z światowego systemu dwubiegunowego, który zrodził się po tej nieszczęsnej wojnie, weszliśmy w system wielobiegunowy. Nie trwał on długo. Potężniejące Stany Zjednoczone wygenerowały w swym łonie pomysł jedno-wielobiegunowy i od co najmniej dwóch dekad dopięli swego. Równocześnie pojawił się na nim polip mający ambicje transformacji w system jednobiegunowy. Tendencja ta jak pasożyt rozlazła się nie napotykając na żaden prawie opór. Wielobiegunowość przestała istnieć. Jej zagłada, to nasze nieistnienie. A przecież niekonfliktowa walka przeciwieństw jest przyszłością świata. Musimy zatem stać się jednym z tych biegunów nieniszczących, a jedynie osłabiającym lub wzmacniającym inne. My Rosjanie, choć zawsze przygniatani do ziemi, nosimy głowy wysoko i dlatego widzimy dalej. Polacy też są takimi ludźmi. Myślę, że zrozumieją wreszcie, iż tylko wspólne nasze działanie będzie korzystne dla obu stron. - A jak chcesz ich o tym przekonać i zmienić ich podły do nas stosunek? – spytał podniecony już Borysow. - Znajdę lekarstwo, ale przede wszystkim to twoja rola. Moja też. I twoja Aleksandrze Matwiejewiczu. Nas wszystkich. Wielowiekowe podsycanie nienawiści do Polaków, podkreślone powojenną indoktrynacją, zrobiło swoje. Nie zlikwidujemy tego pociągnięciem czarodziejskiej różdżki. Ale kiedyś zacząć trzeba, a wtedy może i ta różdżka się znajdzie... - Chyba nie kolejna wojna i powtórzenie historii – wtrącił domniemując Ubiłow. - Borys, ty nie żartuj – złajał Smolinski. - Takie wysiłki wobec Polaków z pewnością nie zostaną przez nich przyjęte. Oni odwrócili się teraz od nas zupełnie. I, jak wszystkie chyba narody ostatnio „wyzwolone” , pragną amerykańskiego przywództwa i internalizują tamtą kulturę – wymądrzył Kałłaj. - Masz rację, ale też coraz częściej wygłaszają tezę, że intruzowate Stany Zjednoczone stosują podwójne standardy ocen i tresury, uprawiają imperializm finansowy oraz rozszerzają kolonializm intelektualny – przytaknął Ubiłow. - I to trzeba nam wykorzystać. To pożywka dla naszych planów i przyszłych działań na rzecz budowania nowych stosunków. Polecenia właśnie w tym zakresie otrzymaliście przed chwilą. Ale nie wszystkie: Aleksy, nakieruj spokojnie premiera; Igor, ty też; na łaskawsze spojrzenie w Słowację. Trzeba zaproponować Słowakom sowitą zapłatę za udostępnienie nam południowych zboczy Karpat na przeprowadzenie tam ćwiczeń wojskowych. Będzie to sygnał dla Jankesów i Zachodu w ogóle, że my się interesujemy tym terenem, podczas gdy oni zaniedbują Słowację. Wtedy ja w Warszawie będę mógł pośmiać się z opieszałości pierwszego przewodniczącego, mało skutecznie dążącego do stworzenia pasa izolacyjnego wzdłuż naszej granicy zachodniej. I pamiętajcie wszyscy: od jutra jednostronnie manifestujemy ocieplenie stosunków z Polską – przede wszystkim w każdych kontaktach zagranicznych i w naszej prasie oraz w eterze. Przy kolacji w eleganckim salonie, przypominającym bardziej wnętrze pałacu niż daczy, czterej najważniejsi i najbliżsi rozmawiali ze swym szefem już o innych sprawach – głównie międzynarodowych. Była to niejako kontynuacja spotkania dziennego, zachowana w proporcjach szczegółowości do liczby uczestników. Rozjechali się około północy. Pewnie już z miesiąc minął od innowacyjnego zburzenia dwóch najwyższych budynków świata. Wszędzie udawano, iż tragedia ta dotąd wyciska łzy nawet z oczu pigmejów i nadal nie ujawniono koszmarnej rzeczywistości panicznego strachu najważniejszego przewodniczącego, uciekającego ciągle przed niewiadomo kim. Ciągle ścigający tropiciel, sam stał się obiektem domniemanych łowów, manifestującym myśliwego. O wiele spokojniejsi i niedający się zwieść pozorom byli dwaj inni przewodniczący, którzy postanowili spotkać się niby przypadkiem i przy okazji, a którym obu bardzo na spotkaniu zależało. Gospodarz gotów był już od samego rana: częściej niż zwykle spoglądał na zegarek, z lekkim podnieceniem wertował po raz któryś potrzebne dane, odwołał jakąś krótką i mniej znaczącą rozmowę, bez celu łaził po kilku salonach niby doglądając przygotowania, nawet w toalecie był już ze dwa razy. Gość w tym czasie uczestniczył w specjalnie zorganizowanej konferencji naukowców, ale – uwzględniając różność sytuacji - zachowywał się podobnie. Wreszcie obaj doczekali się wzajemnego uścisku dłoni. I nim cokolwiek powiedzieli, już poczuli między tymi dłońmi pył zniszczonych budowli. I nie była to bynajmniej warstwa izolacyjna, kłująca te dłonie bagnetami barykady; była raczej lepikiem scalającym interesy bilateralne, wplecione różnymi sposobami w krąg znacznie szerszego wymiaru. - Witam pana szczególnie serdecznie panie pierwszy przewodniczący – rzucił się Nurtim na Zasadowicza w Zielonej Komnacie, która bardziej złotem kapała niż łagodziła zielenią. – Jestem bardzo wdzięczny, że przyjął pan tak niespodziewane zaproszenie. - Bo i mój przyjazd był zaplanowany raczej niedawno. Zatem podwójne dzięki dla pana przewodniczącego generalnego, że wydrążył czas dla mnie w swym porządku dnia – oduprzejmił Zasadowicz. Podane z rozmachem dłonie, wsparte uchwytem drugiej ręki powyżej przegubu interlokutora w potrząsach aż się zatarły tym pyłem, ale naskórki nie zostały zniszczone. Została jedynie zasygnalizowana długość trwania uścisku, który był dzisiejszym substytutem dawniejszych serdeczności. Kolejne powitania z osobami towarzyszącymi przewodniczącym nie trwały długo. Tak samo, jak i pierwsze wspólne rozmowy. Tym bardziej, że od razu zapowiedziano przerwę, podczas której panowie przewodniczący porozmawiają w „cztery oczy” . Przeszli wówczas do niewielkiego gabineciku, raczej buduaru bez typowego umeblowania, tym bardziej siedemnasto - czy osiemnastowiecznego. Sprzęty były tu raczej nowoczesne, przygotowane „na zamówienie” i wyjątkowo gustownie zgrane z dodatkami. Zasadowicz starał się nawet zapamiętać niektóre rozwiązania, a w nich drobiazgi – tak mu się spodobały. Ale zachwyt nie trwał długo. Gospodarz bowiem poprowadził gościa do stolika w przeciwległym narożniku i wyjątkowo tak usadził, aby ten nie rozpraszał się pięknem wnętrza, a był raczej skupiony na rozmówcy taką przemyślną blokadą. - Cieszę się Albinie Zenonowiczu, że się wreszcie spotkaliśmy i spotykamy u pana poza trzecimi parami oczu. Chyba, że pan chciałby w obecności delegata najwyższego przewodniczącego – rozpoczął Nurtim. Zasadowicz zdziwił się tą uszczypliwością tak na wstępie żądłem wstrzykniętą, ale nie dał po sobie poznać zirytowania. Odparł jednak natychmiast równie ostro: - Minęły tamte czasy kontrolowanej wspólnoty. - Pozostała co najwyżej sprawozdawczość...?! – trzymał nadal gospodarz. - A tego już gość się nie spodziewał. Nie powie przecież, że nie wie co to takiego... Uśmiechnął się więc, czyli potwierdził i próbował przejąć inicjatywę: - Nie sądziłem, że tak rozpoczniemy to sympatyczne (mam nadal nadzieję) spotkanie. - Mnie też sympatii do pana i Polaków nie brakuje. Długo się nie kontaktowaliśmy. Mamy więc wiele sobie do powiedzenia; szczególnie teraz: po terrorystycznym wybryku w USA i zmianie ekipy rządowej w Polsce. Zasadowicz znów się uśmiechnął, ale jakby z rezerwą. Nie zrezygnował jednak z powagi spotkania, które traktował jako początek przełomowych rozmów, jakie będą kontynuowali w Warszawie. Absolutnie odrzucał ewentualność nieprzyjęcia zaproszenia i to w dość krótkim czasie. - Tak, wiele mamy osobie wreszcie do powiedzenia. I w nowych warunkach i w nowym niemal świecie. - Wiele jeszcze brakuje, aby ten świat był inny – wszedł gospodarz. – Możemy się do tego obaj przyczynić. - Interesująca propozycja, ale czy jesteśmy w stanie? Rosja może o wielu sprawach globalnych decydować, ale Polska miałaby raczej kłopoty nawet ze współdecydowaniem. - Szczery pan jest Albinie Zenonowiczu i cieszy, że pan to rozumie. - Ale teraz współdecydowanie nasze jest znacznie większe niż dawniej i głos bardziej słyszalny – odciął się wreszcie pierwszy przewodniczący. - Czyżby...? – niedowierzył generalny. - Jestem przekonany. - Iluzja. Ale na swoim, małym podwórku rzeczywiście można więcej. Sądzę, że nawet powinniście móc najwięcej i znacznie szerzej. - Czy mam to rozumieć jako deklarację nieprzeszkadzania nam w przyjacielskiej ekspansji na tereny środkowej i częściowo wschodniej Europy? - Nawet więcej. Sugeruję panu zorganizowanie konferencji antyterrorystycznej w waszej stolicy z udziałem przywódców państw Europy Środkowowschodniej. Będzie to dobry wkład we wspólny front przeciw tym łobuzom, choć znaczenie będzie miała tylko propagandowe. Panu natomiast podniesie zaufanie w senioracie atlantyckim. Ja tymczasem wybieram się do USA, by wspólnie z najwyższym przewodniczącym omówić sprawy ważkie i zaoferować pomoc w zaleczeniu ran naszego podbrzusza. Jak pan widzi, nieoczekiwanie działam na pańską korzyść. Niebezinteresownie. Chcę autentycznego zbliżenia miedzy naszymi państwami i narodami, wręcz jedności..., co w wymiarze gospodarczym mieć będzie kapitalnie korzystne znaczenie – szczególnie dla was, a w wymiarze politycznym wcale nie mniejsze – szczególnie dla nas: my także jesteśmy cywilizacją europejską. - Chcecie kandydować do struktur atlantyckich, czy do europejskiego stowarzyszenia? A może tu i tu? - Panie przewodniczący, Amerykanie nie wykluczają naszego atlantyckiego uczestnictwa. Leży to w ich interesie, bo ewentualny konflikt przyszłości nie mieści się wcale w dotychczasowych standardach. Ale my się jeszcze zastanowimy. Jesteśmy natomiast już w światowej grupie państw najbardziej rozwiniętych. Nie ma nas tylko w ogólnej organizacji handlowej. Chiny zostaną przyjęte do niej niebawem, a my nieco później. Do stowarzyszenia europejskiego tak bardzo więc się spieszyć nie musimy, ale wcale nie byłoby to złe, oczywiście dla Europy i, jak mówiłem, przede wszystkim dla Polski. Bo nasze zbliżenie z Polską stworzy pomost między Zachodem i Wschodem i to w każdym wymiarze. Nie chcąc naciągać, czy też wykrzywiać zbytnio paraleli pojęciowej, powiedziałbym że nasze wzajemne położenie, to nie pomost między Wschodem a Zachodem, lecz między Północą a Południem... - I wybrał pan ten czas uważając go za korzystny sobie! - Nie kryję. Tragedia zbliżyła nas tworząc wręcz koalicję. Ale koalicję krótkotrwałą. Umrze ona wraz ze śmiercią rozrabiackiej organizacji, czyli jej mózgu. Potem, jak zwykle, interesy wezmą górę. - A jakie to są interesy? – zadrążył Zasadowicz. - Różne: na osi Moskwa – Waszyngton wyjątkowo rozbieżne. Oni pozostaną w postradzieckiej Azji Środkowej, a my w tym nie będziemy mogli im przeszkodzić. Zdobędą więc przyczółki do dalszej batalii o kontrolę nad ropą kaspijską, gazem i przyszłymi ropociągami. Wy zaś już im w tym pomagacie na kierunku europejskim torpedując plany Zachodu – wcale nie nasze – sprzeciwem poprowadzenia nitki prosto przez Polskę z pominięciem Ukrainy. - Pomożemy i panu – wtrącił z niespyszna przygnieciony nieco Zasadowicz, gdyż uznał że nastąpiła chwila. - Wycofanie sprzeciwu? - Już go zawiesiliśmy. Ale chcę o czymś innym. O czeczeńskich szlakach narkotykowych i tych najnowszych: werbunkowych... - Wiele wiemy, ale każda nowa wiadomość się przyda, jak pod Grunwaldem te dwa miecze. Wtedy też byliśmy razem i się opłaciło. Zwyciężyliśmy. - Mam rozumieć, że odciąga nas pan mimo wszystko od jedności z Zachodem? - Albinie Zenonowiczu, ja nie odciągam; ja się staram was popychać w ich ramiona skoro tak do nich lgniecie przewidując udział w jednobiegunowym wymiarze hegemonistycznym. Nie będę przecież odwracać biegu historii. Chcę go nawet napędzać korygując nieco i przystosować się oczywiście do niego. Powiem więcej: chcę go pozytywnie przyspieszać. Dość złego już narobiliśmy dawniejszymi czasy i na nas się to odbiło. Moją ideą jest więc czynienie dobra, tylko że świat nam nie bardzo dowierza. Gdybyśmy tak razem czynili wysiłki, byłoby zupełnie inaczej. Nasz delegat na warszawskie forum w sprawie nowych granic Europy wniesie konstruktywny głos. Będą wszyscy zadowoleni. Jeśli więc zorganizuje pan tę konferencję, o której mówiliśmy i uda się owo forum, może wreszcie Warszawa stanie się szczęśliwym miastem. Jak dotąd bowiem, od kiedy jest stolicą Polski, odwróciła się wasza historia – państwo staczało się ku upadkowi. I upadło. I się jeszcze nie podniosło. I nieprędko się podniesie. - Sergieju Władymirowiczu, ja chyba tu nie przyjechałem wysłuchiwać impertynencji – przerwał Zasadowicz siląc się na uprzejmą poufałość, kiedy i Nurtim tak się do niego zwracał. - Przyjacielu – wykorzystał gospodarz – to nie są impertynencje. To szczera rozmowa dwóch przyjaciół, a ci zawsze mówią sobie prawdę i nie wartościują uprzejmości. - Ale jesteśmy reprezentantami narodów. - Nie szkodzi i nie przeszkadza. My nadajmy ton, a za nami pójdą nasze narody. Zresztą nie muszą się zbytnio wysilać. Narody nasze w gruncie rzeczy się lubią, a ponadto my was szanujemy i podziwiamy. - Miło to słyszeć, ale chyba nie jest aż tak dobrze do końca. - Nigdy nie będzie. A czy Amerykanie, Niemcy, Hiszpanie, Francuzi miłują was wszyscy? Nawet nie wszyscy wiedzą, gdzie ta Polska leży i jakim językiem się tam mówi. Zobaczy pan zresztą co będzie po jeszcze większym rozszerzeniu stowarzyszenia europejskiego... Wtedy zaczną się dopiero problemy. To będzie początek jego końca. A nam wcale to nie jest na rękę. Chcemy pomóc Europie, bo i Europa tego chce – ta zachodnia. - Pan żartuje. Raczej chce was wykorzystać jako ogromny rynek zbytu i rynek inwestycyjny oraz producenta wyrobów nieprzetworzonych – uprawdopodobnił gość wyjątkowo szczerze. - Znowu ma pan rację. Ale to tylko do czasu tak będzie. Gdy usunęliście się z naszego rynku rozpoczynając swój taniec obłąkańczy, zrobiliście nam dużą przysługę. Na wasze miejsce wepchnęli się producenci zachodni z bardzo atrakcyjnymi i dobrymi towarami. My od tej pory staliśmy się wymagającym odbiorcą, gdyż zorientowaliśmy się jakie powinny być dzieła rąk i umysłów ludzkich. Uczymy się im dorównać. Wkrótce będziemy i my konkurencyjni i my będziemy dyktować ceny. - Nie wiem, czy tak wkrótce – zwątpił Zasadowicz. - Tak, to pojęcie względne, ale jeśli Polska nam pomoże, to wkrótce. - Wysoko nas cenicie – znów wtrącił. - Od dawna przecież wiadomo, choć praktyka czasem płatała figla, że bardziej prawdopodobne i trwałe są sojusze między krajami o wspólnych cechach kulturowych. A czy można w innych kategoriach nas postrzegać? - Panie przewodniczący generalny, my naprawdę nie jesteśmy wam wrodzy, – prawie oświadczając odetchnął Zasadowicz - ale takie zbliżenie musi być procesem ewolucyjnym. - Nie zawsze musi – przerwał Nurtim. – Gdy ta ewolucja jest zbyt powolna, trzeba ją popędzić. Z pozytywnym skutkiem tak zrobili Francuzi i Anglicy po drugiej wojnie światowej. Spróbujmy i my. Mamy obecnie inne, korzystniejsze warunki. - My to robimy – wszedł w słowo gość kontynuując: - Chcemy przede wszystkim przyczynić się do wstąpienia Rosji w struktury atlantyckie, by przyciągnąć was do Zachodu. Ale pomóżcie nam w tym: niech pan publicznie zaaprobuje wejście Litwy, Łotwy i Estonii do tych struktur; niech pan zlikwiduje też na przykład niektóre wasze bazy wojskowe, przede wszystkim na Kubie. Po tragedii terrorystycznej notuje się eksplozję polityczną Rosji. Podkreślcie ją mocniej, a działalność wasza będzie bardziej przekonująca. - Wyjątkowo forsuje pan, Albinie Zenonowiczu, swój subiektywny protektorat nad Bałtami i podkreśla serwilizm wobec USA, jakby nam na złość. Powiedzmy, że się zgodzimy i zgłoszę to, o czym pan mówi najwyższemu przewodniczącemu. Co pan może mi w zamian zaoferować? – zagrał Nurtim va banque. - Pomyślimy o korekcie trasy rurociągu. - Do tego was Zachód zmusi, albo pociągnie dnem Bałtyku. - Przeanalizujemy jeszcze raz kontrakt naftowy z Norwegią i Danią. - Do tego to was ekonomia zmusi. Macie przecież katastrofę budżetową co może doprowadzić do bankructwa waszych finansów publicznych. Długo się z tego nie wyliżecie. Wasza produkcja przemysłowa jest żadna prawie i do tego niekonkurencyjna. Mizerne dochody prawie w połowie oddajecie zagranicy. W hipnotycznym letargu wyprzedajecie państwo trując się pseudowolnością. Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że tylko my, Rosjanie, możemy was uratować. - Jak? - Przecież od początku mówię: wszechzbliżeniem. - Co pan przez to rozumie? - Konieczność poszukiwań wzajemnej pomocy i współdziałania. Wam są potrzebne przede wszystkim pieniądze. Dlaczego nie sprzedajecie nam swoich płodów rolnych? Przecież na zachodnie rynki nie wepchniecie się, a ziemia u was leży ugorem. Dlaczego nie pozwalacie na handel przygraniczny; a może strefa bezcłowa...? Dlaczego nie inwestujecie w obwodzie kaliningradzkim? Dlaczego przeciwstawiacie się...? Dlaczego...? Zasadowicz już nie słyszał dalszej lawiny pytań. Przysypała go swym ogromem i ciężarem. Ujrzał dopiero fragmenty lazurowego nieba słysząc dźwięk monet: - My mamy pieniądze. Dużo pieniędzy. Możemy podzielić się z wami... - Czym? – wyskoczył jeszcze nie całkiem wyciągnięty z uwierających go zasp. - Pieniędzmi – usłyszał znów brzęczenie. - Za co? - Na przykład za podjęcie produkcji niektórych elementów najnowszego uzbrojenia. - Czy ja dobrze słyszę? – autentycznie niedowierzał. - Tak, dobrze. Niech pan więc wybiera: stare „efy”, czy supernowe „migi”; za pieniądze od nich, czy za darmo od nas; wyprzedaż majątku narodowego, czy wspólny rozwój z niemieckim udziałem...? - ... - Jeszcze raz powtarzam: dobrze pan słyszy. Sugeruję więc spokojną, rzeczową analizę. A tymczasem proponuję kontrakt na udostępnienie zimą waszych poligonów w Drawsku i Wędrzynie. Mamy pewne kłopoty z transportem wojsk spod Kaliningradu w głąb Rosji. Dobrze zapłacimy i nie będziemy naruszać polskiej przestrzeni powietrznej. - To jest chyba najtrudniejsza sprawa – jęknął Zasadowicz. - Myślę, że najłatwiejsza. My wykonamy kilka dobrych, spektakularnych ruchów, a wy, w ramach potwierdzenia zmiany frontu wobec Rosji, wykażecie dobrą wolę. Wasz nowy protektor z pewnością się zgodzi. - Ma pan rację – zgodził się i gość po chwili. - No i słusznie. Nie pozostaniecie przynajmniej w tyle za waszym episkopatem, który już dość dawno buduje z naszym kościołem pomosty ekumeniczne. Chcą nam nawet zafundować wspólną świątynię. Myślę, że jeśli się pan zgodzi, to pierwszy krok w zbliżeniu Rosji do stowarzyszenia atlantyckiego – o które tak pan zabiega – będzie poczyniony. Chcę tu przy okazji przywołać jednego z waszych rodaków, który wysunął dość głośną tezę, iż sytuacja w Europie już od dawna nie przesądza o kondycji świata. Decyduje o tym coraz wyraźniej sytuacja w Eurazji, a Rosja jest dość dużą częścią obu tych kontynentów. Chyba nie powinniśmy dać się zdominować na przykład przez islam... Z tego wynika swego rodzaju posłannictwo Rosji w pojednaniu Wschodu z Zachodem. Wasz papież to rozumie, bo Polska leży na szlaku i powinna się do tej misji włączyć. Wspólnie rozpoczniemy dzieło budowy jednolitego oblicza politycznego staronowego świata, jednolitej i efektywnej jego polityki obronnej. Konieczność taką my tu w Rosji dostrzegamy dziś szczególnie wyraźnie. - To czemu nie zapraszacie papieża do siebie, do Rosji? – wychwycił jego rodak. - Zaprosimy, ale to dość złożona sprawa. Tu też pewnie oczekiwać będziemy waszej, polskiej pomocy. Zaproście go może najpierw wy i porozmawiajcie szczegółowo na każdy temat związany z naszymi przyszłymi stosunkami; przede wszystkim perspektyw i rzeczywistej budowy jedności. - Aż tak? - Tylko to nas (nie wskazując, że Polskę) może uratować i nadać nowy impuls rozwojowi oraz znaczeniu Polski w świecie. Sugeruję panu przewodniczącemu dalszą jeszcze, niezwykle korzystną perspektywę: zaproszenie w przyszłości Pawła Jana III do Polski na stałe... Ta ostatnia kwestia tak poraziła Zasadowicza, że mgłą mu okryła dotychczasowe rozmowy. Poruszył się w fotelu jakoś niepewnie, ale satysfakcjonująco i postanowił ten problem rozwiązać z żoną. Podobała mu się propozycja i aż zaczął mieć pretensje do siebie, że sam na to nie wpadł. Tylko jak to zaprezentować białemu, najwyższemu kapłanowi?... - Spróbuję dostać się do Watykanu – nakreślił w pierwszym pomyśle. – Albo wyślę kogoś – skorygował. – O, mam! Pod koniec roku odbędzie się w Rzymie sesja centralnego biura pojednań narodowych. Będzie to tuż przed okrągłą rocznicą naszego poruszenia narodowego. Wyślę więc Jarulowicza z porządnym prezentem i na sesję i do Watykanu; powinien zostać przyjęty na swoją i moją prośbę. Nurtim zauważył, ze gość się zamyślił i wszedł jakby w inny wymiar. Wstał, sięgnął po butelkę i znów nalał odrobinę do kieliszków; zaordynował też świeżą kawę. Ruch w saloniku przywrócił Zasadowicza do rzeczywistości. Przeprosił gospodarza za chwilowe zamyślenie się: - Pańska propozycja była tak ciekawa i niecodzienna, że natychmiast pomyślałem, iżby zasugerować świętemu ojcu dwuetapową pielgrzymkę: do Polski i stąd do Rosji. - Znakomity pomysł. Dziękuję – teraz Nurtim rozradośniał przeczuwając kolejny sukces rozmowy. Postanowił „pójść za ciosem” : - Może jeszcze coś wspólnie wymyślimy korzystnego nam wszystkim. Wybiera się pan do Gruzji. To teren naszego wymuszonego zainteresowania. Dobrze będzie, gdyby pan w Tbilisi nie zdradzał się zbytnio naszymi układami. Myślę, że nawet powinien pan występować lekko przeciw Moskwie. Zyska pan wtedy większą wiarygodność i sympatię. W przyszłości będziemy mieli kolejny wspólny temat... Temat Czeczenii... - Wezmę to pod uwagę – obiecał Zasadowicz, ale powrócił do tamtego tematu: - Myślę jeszcze o naszym episkopacie, bo nie wszyscy są chętni do ekumenizmu w Rosji. - O tym później pomówimy – odłożył Nurtim. – Sądzę, że teraz wasz kościół powinien włączyć się w nurt przygotowań do waszego wejścia w stowarzyszenie europejskie. Macie przecież dużo niechęci w narodzie, przede wszystkim wśród ultrakatolików. Tylko księża mogą na tych ludzi wpłynąć. - U nas nie jest tak, jak w Rosji – pospieszył z wytłumaczeniem Albin Zenonowicz. – Prawosławie zawsze wspierało rząd; katolicyzm (szczególnie w Polsce) rzadko. Ale faktycznie, będę musiał porozmawiać z prezesem akcji katolickiej w naszym kraju. Może zwołają jaki stosowny kongres, przyjmą deklarację i oświadczą. - I bardzo dobrze – pochwalił Sergiej Władymirowicz. Poruszyli jeszcze kilka drobniejszych spraw proceduralnych, ustalili termin wizyty Nurtima w Warszawie, zgodzili się na wcześniejszy jeszcze, „zapoznawczy” przyjazd nowego polskiego premiera do Moskwy i rozpromienieni wyszli na inne pokoje. W jednym czekała na nich niezliczona wprost rzesza przyjaźnie nastawionych dziennikarzy i reporterów. Dość ostry mróz trzymał już od nowego roku, ale pogoda była przyjemna. Słońce świeciło niemal każdego dnia przedłużając wszystkim radosny, świąteczny i jakby beztroski nastrój. Restrykcje podatkowe i żadna nadzieja na poprawę gospodarki państwa, a co za tym idzie i budżetów domowych przytłaczającej części społeczeństwa, jak gdyby nie były zauważalne. Polacy radowali się zakończeniem kłótni i przepychanek sejmowych infekujących rząd i parlament, które przez to mniej zajmowały się sprawami państwa, a bardziej leczeniem tego schorzenia. Od wczoraj ulice Warszawy powiewały kępkami polskich i rosyjskich chorągiewek – nawet te, którymi goście zapewne poruszać się nie mieli. Na wietrze proporce przeplatały się wzajemnie tworząc niejako dłuższą całość. Sinoszare od mrozu nawierzchnie konweniowały z odgarniętym na boki przykurzonym śniegiem. Ruch kołowy odbywał się normalnie, służby policyjne nie rzucały się zbytnio w oczy dyskretnie pełniąc swe obowiązki. Okęcie tylko wrzało dość sporą grupą gości przybyłych powitać oczekiwanego od dawna generalnego przewodniczącego z całą delegacją. Orkiestra wojskowa zajmowała już swój plac, kompania honorowa wyrównywała szeregi, kamerzyści planowali najlepsze ujęcia, świta państwowa opuściła domek wyczekiwań. Bo właśnie wschodni samolot „namber łan” kołował ku centralnemu miejscu. Powitanie wypadło imponująco – z prawdziwie polską gościnnością. Serdeczność i przyjaźń manifestowane były jak za dwóch poprzednich przewodniczących generalnych. Nawet na trasie przejazdu się potwierdziły. Belweder też lśnił pełnym blaskiem i wydawał się uroczyście piękniejszy, przyozdobiony żołnierzami w paradnym rynsztunku. Etap dyplomatycznego rozruchu i aklimatyzacji przebiegł sprawnie i sympatycznie. Niewymuszone ruchy, gesty i słowa sprawiały dodatkowo miłe wrażenie. Wszystko zapraszało do czucia się tu, jak u siebie w domu. Wreszcie obaj przewodniczący postanowili zamknąć się razem w dawnym gabinecie Przewodnika. - Tu będzie nas otaczał duch prawdziwej przyjaźni – oświecił gospodarz. - Ale atmosfera owionie nas w duchu dzisiejszych czasów – przewidział gość. - Właśnie, w trosce o koegzystencję obydwu wielkich i starych narodów już bez kordonu sanitarnego – zadeklarował Zasadowicz Albin Zenonowicz. - Właśnie, w trosce o egzystencję i rozwój wielkiego, starego narodu słowiańskiego – echem sparafrazował Nurtim Sergiej Władymirowicz. - Dlaczego w liczbie pojedynczej? Mówimy wszakże o więcej nawet niż dwóch narodach – zaniepokoił się Polak. - Powinniśmy mówić od tej chwili o jednym narodzie, a przynajmniej o jednym państwie – narzucił Rosjanin. - Nie rozumiem. O jakim? - O wielkim państwie polskim, które obejmuje pas od Odry po krańce Azji. - O czym pan mówi? – zaniepokoił się znów Albin. - O Polsce od morza do morza i w drugim kierunku jeszcze raz od morza do morza i aż po ocean – objaśnił Sergiej Władymirowicz. - Co to znaczy? - To znaczy, że Rosja dobrowolnie włącza się w skład państwa polskiego. - Jak to jest możliwe? - Normalnie: polityka to sztuka możliwości. Zaraz podpiszemy stosowną deklarację i ogłosimy światu o stworzeniu nowego państwa, które – jak dotąd – nazywać się będzie Polska (Rzeczpospolita Polska) i która stolicę swoją mieć będzie w Moskwie. Warszawa bowiem jest nieszczęśliwym miastem; Moskwa natomiast jest bardzo szczęśliwym i z pewnością więcej znaczy. Spełnione zatem zostanie odwieczne parcie Polaków do mocarstwowości i w kierunku wschodniej przestrzeni. Myślę, że jest to uczciwy układ. - Nie mogę i nie jestem władny zgodzić się na to. - Jak to nie Albinie Zenonowiczu. Przywódca wreszcie suwerennego państwa nie ma prawa pomnażać jego dóbr? Ma obowiązek to czynić! - Pan natomiast uszczupla te dobra swemu państwu... - Niezupełnie – sprzeciwił się Nurtim i spojrzał na zegarek. – Właśnie jakiś kwadrans temu Duma zatwierdziła akt przekazania swego państwa Polsce tworząc jeden wielki organizm polityczny pod nazwą P o l s k a ze stolicą w Moskwie. Czy nie pamięta pan tez jakie ciągle głosił Jerzy Senoszpadziec? Przewidywał przecież konieczność korzystnych naszych stosunków przy świadomym udziale samych Rosjan, bez których zmienić Rosji się nie da; który oczekiwał włączenia Rosji do kontynentalnych struktur gospodarczych, co anachronizmem uczyni wszelką agresję; który przekonywał, że stanie się to dopiero, gdy będzie korespondowało z życiowymi interesami Rosji i Polski. Czy przypadkiem wszystko to nie zostało spełnione? Rosja podejmuje więc wyzwanie nowej swej roli w Europie, a otwierając się na Polskę, składa siebie w ofierze na ołtarzu szczęścia społecznego. Przerywa też polskie dzieje głupoty i próbuje urzeczywistnić zwrot w dziejach polskiej myśli politycznej. Myśmy, jak pan widzi, zwrot ten już zrobili zdejmując nasze serca z bagnetów. Przynosimy je wam na dłoni w prezencie i sądzimy, że przyjmując nie będziecie ich lancami nakłuwać. - Piękny, niespodziewany i zaskakujący to prezent. Prawie modyfikacja filozofii Sołowiowa – warknął Zasadowicz, bo też się przygotował. – Ale nie możemy go przyjąć: Polacy nie przyjmą. - Przyjmą. Muszą przyjąć. Jutro przyjedzie tu wasz najważniejszy rodak i nasz moskiewski wszechruski metropolita. Pobłogosławią fuzję państw i Paweł Jan III wybierze się oficjalnie do Moskwy. Uzgodniliśmy to. Zasadowiczowi przypadła do gustu ta aranżacja i pomyślał, że jeszcze bardziej spodoba się Joannie, ale musiał mruknąć: - Pakt Ribbentrop-Mołotow dwa? Nasi sojusznicy się sprzeciwią. - Niech pan będzie poważny Albinie Zenonowiczu i nie porównuje Pawła Jana III z Ribbentropem. A wasi sojusznicy będą zadowoleni. Wreszcie odpadnie im problem rosyjski, polski i jakże wiele innych. - Albo nabrzmieją. - Przed tym też się ubezpieczyliśmy. Właśnie potężna flotylla chińskich okrętów płynie ku zachodnim wybrzeżom Ameryki Północnej na ćwiczenia z naszym lotnictwem strategicznym. Jankesi są o tym poinformowani. Ponadto nie będą rozpalali drugiego ogniska, a może i trzeciego, bo drugie się roznieca na Bliskim Wschodzie. A jeszcze do tego panu powiem, że nasze okręty podwodne w podwójnej liczbie harcują sobie między dennymi szczytami trójkąta bermudzkiego. - Niemcy się nie zgodzą – wtrącił gospodarz. - Niemcy nie tak dawno ledwie uniknęły kryzysu rządowego z powodu wysłania żołnierzy do Afganistanu w słusznej zresztą sprawie. Myśli pan, że teraz posuną się choć o milimetr? Poza tym Moskwa z Berlinem zawsze doskonale współpracowała. Są to dwa wielkie kamienie młyńskie, które obracają się zgodnie, a swą wielkością i ciężarem miażdżą wszystko co się między nimi znajduje. Teraz między nimi nie będzie niczego, co trzeba ścierać. - Ruszą nasze wojska – rzucił Zasadowicz wszystko na ostatnią szalę. - Dokąd? Przypominam, że zgodził się pan na ćwiczenia i nasze dwa pułki rozlokowane są aktualnie na Drawsku i pod Świętoszowem. W słowackich Karpatach ćwiczą inne stosowne nasze siły, a na Bałtyku pływamy sobie prawie wszystkimi okrętami z Bałtijska. Jesteśmy bliżej Bornholmu. O rozwiniętych siłach w obwodzie kaliningradzkim nie będę wspominał. A zresztą po co ja to wszystko mówię? My przecież wcale na was nie napadamy. My pomagamy wam zdobyć godne miejsce w gronie narodów Europy i świata. Czyż nie to podkreślał pan jako niezwykłą wzniosłość życia w pośmiertnym słowie wstępnym do książki denata? Pewnie i ta książka tego dotyczyła i pewnie była wykładnią dążeń Polaków, jeśli tak wielkie osoby owo podkreślają. Przygłuszony Albin Zasadowicz niewiele więc miał do powiedzenia. Resztkami woli jęknął tylko: - Czy świątobliwość jego naprawdę akceptuje związek naszych państw? Ja nic o tym nie wiem. - Zezwolił na bezpośredni kontakt internetowy. Proszę się połączyć. Myślę jednak, że istotniejszą akceptację da naród już teraz, a co dopiero jutro, po przybyciu tu papieża. - Pozostaje zatem ogłosić światu nasze przymierze i jedność. Ale kto będzie przewodniczącym? - Jakiś czas będzie to triumwirat, bo dołączy do nas Białoruś dziś wieczorem. Wśród nas, z roczną lub dwuletnią kadencją, będzie primus inter pares; pan rozpocznie. Potem zostanie pan sekretarzem generalnym ONZ, albo przewodniczącym olimpijskiego komitetu. To omówimy później. Tomaszenko będzie kierował wschodnią organizacją gospodarczą, do której wejdą, oprócz wspólnoty, jeszcze inne kraje azjatyckie. Indie i Chiny już o tym myślą widząc globalizację od tej strony. - Rozumiem pański szeroki ogląd spraw, ale czy tym razem nie za szeroki? - Przyjacielu – ugruntował się Nurtim w pozycji zwycięzcy – pan też musi już myśleć takimi kategoriami. Co zaś dotyczy tej za dużej, pańskim zdaniem, perspektywy czasowej, czy też terytorialnej, to niech mi pan wierzy, że „na wiatr” nie mówię; wy w staropolszczyźnie powiedzielibyście „po próżnicy” . Niedługo przemówią kontynenty między sobą, a nie wsobnie izolować się będą. My dzisiejszym aktem jedności wyprzedzamy czas zyskując przewagę. Do nas będą równali, a nie nami pomiatać. Niech pan to wreszcie zrozumie i wyjdzie z tego megalomańskiego grajdołka. Od dziś już nie będziecie ani pawiem narodów, ani papugą; będziemy autentycznym dwugłowym, ale p o l s k i m orłem w koronach, który z głowy postawi na nogi obraz Polaka przecząc wizerunkowi przerośniętego harcerzyka. A ziemia nasza nie będzie już Nieludzką ziemią, lecz pozytywnie innym światem, na którym nie stawia się kolumn chwały królowi wpędzającemu naród w co najmniej trzy niepotrzebne mu wojny. Dobrze, że chociaż macie wiele pomników papieża, tak jak my dawniej generalissimusa... Papież Wojtyła jest rzeczywiście wielkim człowiekiem: niszcząc nas, to znaczy Związek Radziecki, uwolnił i odnowił naród rosyjski. A my poszliśmy dalej: stworzyliśmy klamrę cywilizacji. - To prawda – przytaknął gospodarz. – Wszyscy czekaliśmy rozsadzenia imperium sowieckiego oczekując w konsekwencji zmian gospodarczych i geopolitycznych naszych krajów; innych też. Sądziliśmy, że taka dopiero sytuacja pozwoli na osiągnięcie rzetelnych porozumień. No i się nie przeliczyliśmy – potwierdził znajomość teorii wielkiego polskiego redaktora ze Szwajcarii. – Ale, żeby pójść tak daleko, to nawet sam Senoszpadziec nie przewidywał. - Ponieważ odrzucając determinizm, zostawił dla niego pewien margines. Nie mógł więc przyjąć całości tezy swojej, mówiącej o tym, iż charakter władzy za czasów carskich i radzieckich nie jest tożsamy z charakterem Rosjan, nawet tych zindoktrynowanych. Jest to tym dziwniejsze w sytuacji, gdy zawsze podkreślał, ze nie Rosja jest wrogiem Polski, lecz imperium. I miał rację: każde imperium jest wrogiem Polski... - Zatem ogłośmy światu nasze nowe państwo – ponaglił Zasadowicz teraz już kontent z niespodziewanego splendoru osobistego i państwowego. - Skąd pan wie, że mam tekst dokumentu? – spytał Nurtim w geście uprzejmości. - Domyślam się znając pański perfekcjonizm w działaniu – oduprzejmił. – Ale chciałbym go najpierw sam przeczytać... - Oczywiście Albinie Zenonowiczu. Czy mogę jednak wcześniej zaproponować panu zwracanie się między nami po imieniu? - Oczywiście Sergieju Władymirowiczu – odpapugował. – Najwyższy czas... Utradycyjnili ten akt koleżeństwa, przeczytali wspólnie tekst notyfikacji, zgodzili się na drobne poprawki, poczynili je na bieżąco i wyszli do sali konferencyjnej. Oczekiwali ich, uprzedzeni już wcześniej dziennikarze i reporterzy. Sala rozbłysła światłami – niezbyt potrzebnie zresztą, bo słońce w tych godzinach popołudniowych raziło kłującymi promieniami, wdzierającymi się nie tylko przez szyby okienne; zdawało się, że też przez ściany i sufit – tak się odbijało od bieli owych płaszczyzn. Szum bardzo szybko zanikał i nim najdostojniejsi doszli do mikrofonów, cisza zapanowała taka, jakby nikogo tu nie było. - Witamy państwa w chwili szczególnej dla Polski i Rosji, dla naszych narodów – rozpoczął polski przewodniczący. – Za chwilę przedstawimy państwu i światu tekst doniosłego komunikatu, jaki przed chwilą parafowaliśmy wspólnie z panem przewodniczącym generalnym. Za niespełna godzinę tekst ten zostanie nadany przez wszystkie rozgłośnie radiowe Polski i Rosji oraz nasze stacje telewizyjne, a także dostarczony na piśmie wszystkim ambasadorom akredytowanym w Warszawie i Moskwie. Delikatny szmer przeszedł przez salę, ale gdy Zasadowicz poprosił Nurtima o odczytanie, cicho się zrobiło jeszcze bardziej niż przed chwilą. Przewodniczący generalny rozchylił skórzane okładki i spokojnym, uroczystym głosem przedstawił: Do pana sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. - Do wszystkich cesarzy, królów i przywódców państw Europy, Azji, obu Ameryk, Afryki i Australii. Jako przewodniczący dwóch wielkich państw: Rosji i Polski, pragniemy notyfikować wszystkim rządom i narodom powstanie nowej Rzeczypospolitej Polskiej, obejmującej wszystkie ziemie Polski i Federacji Rosyjskiej. Światowa sytuacja polityczna i gospodarcza, a szczególnie europejska, dotychczasowe jarzma wszechhegemonii, nie sprzyjały, a nawet nie pozwały dotąd obu naszym narodom decydować swobodnie o swych losach. Dzięki zmianom, które nastąpiły wskutek świetlanych zwycięstw demokracji spełniających odwieczne oczekiwania naszych narodów – ustanowienie IV Rzeczypospolitej staje się odtąd faktem dokonanym. Takie Państwo Polskie ze stolicą w Moskwie powstaje z woli całych naszych narodów i opiera się na podstawach demokratycznych. Nowy rząd Rzeczypospolitej Polskiej zastąpi panowanie protektorów, którzy od lat wywierali nacisk nad naszymi losami – przez ustrój, zbudowany na prawdziwym porządku humanistycznym i ogólnoludzkiej wewnętrznej sprawiedliwości. Opierając się na polskich siłach zbrojnych pod polską komendą, wspieranych przez siły sojusznicze, mamy nadzieję, że żadna armia obca lub obcy blok militarny nie wkroczy do Polski, ze potężne demokracje Zachodu udzielą swej pomocy i braterskiego wsparcia Polskiej Rzeczypospolitej Zrodzonej i Niepodległej. Pierwszy Przewodniczący Przewodniczący Generalny Rzeczypospolitej Polskiej Federacji Rosyjskiej Albin Zasadowicz Sergiej Władymirowicz Nurtim Warszawa, 16 I 2002r. - Szanowni państwo, - kontynuował gość poza protokołem – dziś w południe czasu moskiewskiego Duma Federacji Rosyjskiej ratyfikowała ten dokument. Jutro natomiast przywitamy w Warszawie Jego Majestat Pawła Jana III i Metropolitę Wszechrusi, którzy pobłogosławią Rzeczpospolitą tu zrodzoną i przeniosą w aprobującej pielgrzymce stolicę nowej WszechPolski – Moskwy. Teraz dopiero huknęła wrzawa. Tłum zafalował, ale ziarno rzucone na glebę dusz i sumień padło bliżej piachu podraszanego z rzadka życiodajnym deszczem łez szczęśliwości, nieco dalej zaś od urodzajnej ziemi ukraińskiej. powrót