12145
Szczegóły |
Tytuł |
12145 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12145 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12145 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12145 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bukowski I powraca wiatr.
Res Publica Warszawa 1990
Władimir Bukowski I powraca wiatr...
Władimir Bukowski I POWRACA WIATR...
Copyright © WUdimir Bukowski
Copyright © dla wydania polskiego POLONIA BOOK FUND LTD
I wydanie polskie POLONIA, Londyn 1983 I wydanie krajowe, FENIKS i CDN, Warszawa 1984
Z rosyjskiego przełożył Andrzej Młetkowskl
Wiersze przełożył Stanisław Barańczak
Do druku przygotowała Julia Jurys
Projekt okładki Jan Bokiewicz, Wojciech Freudenreich
DZIĘKUJEMY WYDAWNICTWU POLONIA BOOK FUND LTD ZA PRZEKAZANIE DIAPOZYTYWÓW DO NASZEGO WYDANIA
Książka może być sprzedawana wyłącznie w Polsce,
krajach RWPG i Jugosławii Wysyłka i sprzedaż do innych krajów jest zabroniona
ISBN 83-7046-088-7 Produkcją zorganizował Adam Rachocki
Powiadają, że nurek wyciągnięty raptownie z dużej głębokości na powierzchnię może umrzeć, a w każdym razie zapaść na taką chorobę, że krew kipi w żytach, a jego samego dosłownie rozdziera od wewnątrz. Coś takiego przydarzyło mi się pewnego ciemnego, grudniowego poranka we Władimirze*.
Wstawał zwyczajny więzienny dzień, kolejny w nieskończonym łańcuchu powszednich, więziennych dni. O szóstej rano starym zwyczajem przeszedł wzdłuż cel nadzorca, krzycząc ochrypłym głosem i waląc kluczami w drzwi: „Po-budka! Po-budka! Po-budka!" W szarym półmroku celi zaczęli ruszać się zeki, niechętnie gramoląc się ze swych worów, wyplątując z namotanych kołder, kurtek, waciaków. A niech cię szlag trafi z twoją pobudką!
Ryknął głośnik. Donośnie i uroczyście, zupełnie jak na Placu Czerwonym, zabrzmiał hymn Związku Sowieckiego. Jasna cholera, znowu wieczorem zapomnieli wyłączyć. „Mówi Moskwa! Dzień dobry, towarzysze! Poranną gimnastykę zaczynamy od marszu w miejscu." Do diabła, wyłączyć jak najprędzej! Każdy dzień w tym kraju zaczyna się od marszu w miejscu.
Zimowy, pochmurny ranek nawet na wolności zwala się jak kac, a w więzieniu tym bardziej nie ma paskudniejszej pory. Żyć się nie chce i ten nadchodzący dzień - jak przekleństwo. Nie bez powodu śpiewa się w starej więziennej pieśni:
Budzisz się rano, gdy miasto śpi jeszcze. Nie śpi więzienie - strażnicy już wstali. A serce wzdryga się bolesnym dreszczem. Jak gdyby nagle płomień je osmalił.
Po zaśnieżonym dziedzińcu od strony kuchni zadudnił tiurmochod - wózek z kotłami: wiozą śniadanie na poszczególne oddziały. Słychać, jak rozładowują je na dole i dudniąc po podłodze wloką na piętra. Trzaskają karmniki, brzęczą miski, kubki. Owsianka, rzadka co prawda, ale gorąca. No i wrzątek, stary druh. Gdzieś już skaczą sobie do oczu, klną -
*W+adlmlr — więzienie z czasów Katarzyny II. Obecnie — specjalne więzienie polityczne, podległe bezpośrednio Komitetowi Bezpieczeństwa Państwowego KGB (wszystkie przypisy tłumacza).
6 WŁADIMIR BUKOWSKI
kaszy im za mato dali, czy co? Walą w drzwi miskami. Za późno, przegapili - śniadanie ze zgrzytem i hukiem przetoczyło się jak bitwa korytarzem, dalej, na drugi koniec. Kto teraz sprawdzi, kto udowodni, dali wam kaszy, czy nie? Trzeba było wciskać miskę póki klapa była otwarta.
Rano, po śniadaniu, powtarzałem zazwyczaj angielskie słówka, wypisane poprzedniego dnia. Robiłem to dwa razy dziennie - rano i przed snem. To zamiast gimnastyki, zamiast marszu w miejscu, żeby rozruszać zaspany mózg. Potem, w ciągu dnia, brałem się do czegoś bardziej złożonego. Ledwie zdążyłem usadowić się ze swoimi słówkami na pryczy, podwinąłem nogi - otwiera się karmnik: „Dziesiątka! Zbierać się, wszyscy! Z rzeczami!" Tego nam tylko brakowało, zaczął się cholerny dzionek. Pakuj się, wlecz się, urządzaj się — dla nauki dzień już stracony. Ciekawe jednak, dokąd to? Nigdy te biesy nie powiedzą, wieczna tajemniczość.
- Hej, dowódco, dowódco! Sienniki zabierać? A materace? A naczynia? - To już działa nasz wywiad. Jeśli zabierać materace - znaczy, że gdzieś na ten sam oddział. Jeśli nie - znaczy że na inny, ale na który? Jeśli brać sienniki - znaczy że na pierwszy lub trzeci: na drugim dają własne, naczynia zresztą też.
- Wszystko brać ze sobą - mgliście mówi naczelnik. Zaciemnia sprawę. Chłopcy, dokąd to nas biorą? Może karcer, albo znów do roboty, na pierwszy oddział? A więc znów odmówimy, powloką na ostry rygor, na zniżoną rację. A może po prostu kipisz? Nie daj Boże, to jest właśnie najgorsze. Książki na wypadek kipiszu mam poupychane po całej celi, tak samo różne zakazane drobiazgi - nożyk, kilka żyletek, szydło własnej roboty. Z miejsca wszystko wykryją.
Ależ się towarzystwo zaczęło miotać! Każdy przecież ma swoją skrytkę, swój problem. Czym prędzej do waciaka, wepchnąć pod podszewkę - może nie znajdą. Można też do buta - chociaż nie, ostatnio biorą buty do rentgena. Człowiek doprosić się nie może, a buty - bardzo proszę. Boże, buty! Przecież dałem je do naprawy!
- Dowódco! Dzwoń, co z butami - mam buty vv naprawie! Nie ruszę się stąd bez butów!
Dwa miesiące walczyłem o tę naprawę, pisałem skargi, żądałem, dobijałem się; ledwo zdążyli wziąć - i masz ci los! Żeby choć je odzyskać, pal licho naprawę, wszystko przewróciło się do góry nogami. Dobrze, że choć śniadanie zdążyliśmy zjeść - na obiad może będziemy już w nowym miejscu. Dokąd to nas jednak pędzą?
Tyle gratów mi się nazbierało, że aż zgroza ogarnia, pełny siennik. Wydawać by się mogło, jakież to rzeczy może mieć człowiek w więzieniu? Mimo to nie zdążysz się nawet obejrzeć - i już masz cały majdan. Chłopcy wychodzili po trochu na wolność, wracali do łagrów i swoje bezcenne skarby starali się tu zostawić, w spadku pozostającym. Grzech zabierać z więzienia to, co z takim trudem udało się przeszmuglować przez kipisz. Każda dodatkowa rzecz to skarb. Oto trzy zagraniczne żyletki. Za każdą można dogadać się z kalifaktorem, przez tydzień będzie podgrzewał kumpli w kabarynie - trzy tygodnie życia dla kogoś, może
I POWRACA WIATR... 7
i dla mnie. Bruliony też rzadkość, spróbuj gdzieś tu zdobyć. Trzy długopisy, wkłady do długopisów, a co najważniejsze - książki. Nie daj Boże kipisz! Wszystkie te bogactwa nagromadziły mi się w niebezpiecznej ilości i nie mogłem się w żaden sposób wycwanić, by przekazać je komuś, kto zostaje w więzieniu na dłużej. Nie trafiałem z nimi do wspólnej celi, pech.
Wszystko wskazywało na to, że przerzucają nas do innej celi, dlatego też zabraliśmy mydło, różne swoje szmatki i sznureczki - wszystko to przyda się w nowym miejscu, zwłaszcza jeśli przed nami siedzieli w celi kryminalni. Po nich - jak po najeździe Tatarów: brud, wszystko potłuczone i połamane, dwa dni trzeba doprowadzać do stanu używalności, myć i szorować - a ścierek ani mydła zazwyczaj nie mają, stąd nawet szmatę do podłogi wzięliśmy ze sobą.
No, chyba już wszystko. „Gotowi?" - ryczy zza drzwi naczelnik.
- „Gotowi!"
Drzwi uchyliły się i nagle oddziałowy wskazując na mnie palcem rzucił: „Idziemy". Matko Boska, dokąd to? Jedyna możliwość - karcer. Starając się odtworzyć w pamięci wszystkie możliwości i warianty pytam: „Materac brać?" - „Rzućcie na korytarzu". No tak, karcer. Za cóż to? Przecież nic nie zrobiłem. Ogłoszę głodówkę!
Schodzimy w dół, na parter, skręcamy, ale nie do drzwi wyjściowych, w stronę korytarza - no tak, karcer! Nie, minęliśmy, idziemy korytarzem. Znaczy się kipisz. Cholera, zaraz wszystko zabiorą. Jakby im tu namącić w głowach? Mówię pierwsze co mi na myśl przychodzi: „Dowódco, dawaj buty, są w naprawie!" — „Już posłaliśmy."Posłaliście?Po co posłaliście po buty, jeśli to tylko kipisz? A może etap?
Wchodzimy do kipiszowni. Jest już na miejscu brygada Pietuchowa
- czekają jak szakale, zaraz wszystko znajdą.
„No więc - mówią - kładźcie tutaj worek i rozbierajcie się". Rozebrali jak zwykle; obmacali wszystkie szwy, w waciaku miałem schowaną żyletkę - dzięki Bogu nie znaleźli, tydzień życia dla kogoś. „Ubierać się." Wyprowadzają na korytarz, wsadzają do przejściówki. Szlag by trafił, to jednak etap! Jakże wlec się etapem z tymi gratami? Sam ledwo się ruszam. I wszystko przepadnie - w każdym więzieniu przesyłkowym kipisz. Jak obuchem w głowę. Dokąd to? A ja, jak głupek, szmatę do podłogi zabrałem i mydło. Buty! Zachachmęcą mi buty, potem szukaj wiatru w polu. „Dowódco, dawaj buty, buty w naprawie!"
- „Już posłaliśmy."
Trzeba choć chłopcom dać znać, ale jak? Przejściówka na samym końcu, nade mną nie ma nikogo, klozetu nie ma, kubka nie mam - do diabła! Napisałem grafitem na murze, po angielsku: „Wysłany na etap w nieznanym kierunku", nazwisko i data. Ale to za mało - kiedyż to zauważą. Trzeba jeszcze jakoś krzyknąć. Może przed etapem zaprowadzą do łaźni? Ale oto już drzwi się uchylają — tak prędko? A łaźnia? Nie, idziemy do wyjścia. Skręcamy za róg, na wartownię. No tak, ostatnia okazja. Piętnasta cela jest akurat nade mną. Wrzasnąłem nagle
8
WŁADIMIR BUKOWSKI
co sił w płucach, aż Kisielew odskoczył ze strachu.
- Piętnastkom, Jegooor, biorą mnie na etap! Na etap zabrali! Piętnastkaaa! - Raptem wszyscy oprzytomnieli i wepchnęli mnie w drzwi wartowni: „Cicho, co się drzesz? Do kabaryny ci się zachciało?" Jaka kabaryna... Kłam, naczelniku, ale znaj miarę, gdzie ty mnie na etapie wsadzisz do kabaryny?
W dużym pokoju na wartowni - ni to świetlica, ni to szatnia dla nadzorców - posadzili mnie na krześle. „Siedźcie!" W tym momencie zjawił się nasz wychowawca, kapitan Dojnikow, jakiś taki nieswój, majestatyczny i smutny. Ja do niego: „Obywatelu naczelniku, dokąd?" - cicho, żeby nikt nie słyszał. Zmieszał się, spojrzenie w bok: „Nie wiem, doprawdy nie wiem. Na etap." - „Przestańcie wreszcie kręcić, wielka tajemnica -dokąd?" - „Mówię poważnie, nie wiem, nie moja sprawa. Powiedzieli, że na etap - pewnie do Moskwy." Wszystko wie, czort, widać po minie. „A moje rzeczy?" ~ „Już w samochodzie. "Niesłychane! Któż to za mnie dźwiga moje rzeczy, czyżby konwój? Ach właśnie, buty. „Proszę powiedzieć, żeby buty przynieśli, mam buty w naprawie." - ,przyniosą."
- „Jak to przyniosą? Przecież to już wartownia, za chwilę ruszamy!" A on mówi cicho: „Nie będziecie już potrzebować butów." Cóż by to miało znaczyć? Jak to możliwe, żebym już nie potrzebował butów? I mówię mu cicho: „A skąd wiecie, że buty są niepotrzebne, jeśli nie wiecie dokąd jadę?" Speszył się.
Nie warto było tego mówić, i tak widać że dzieje się coś niezwykłego: na etap nigdy nie wysyłają z wartowni, buda wjeżdża do środka i tam ładują. Rzeczy sami zanieśli, i buty niepotrzebne - czyżby na wolność? A może wręcz przeciwnie? Wtedy też buty niepotrzebne.
- No cóż, żegnajcie, co złego to nie my - mówi kapitan. Prowadzą wprost do wyjścia na wolność, otwierają drzwi. Nie pozwalają się rozejrzeć - dookoła cywile. A, KGB! Jasne, to znaczy, że nie na wolność. „Tutaj, proszę do samochodu. "Przy samej bramie stoi mikrobus i jakieś wozy osobowe. Śnieg udeptany, ciemny. A gdzie buda? Nie, wsadzają do mikrobusu - jak w bajce. Wewnątrz na tylnym siedzeniu leży mój worek w więziennym sienniku. Okna szczelnie zasłonięte, dookoła bezpieka po cywilnemu. Uprzedzają: w czasie transportu nie dotykać zasłon, nie wyglądać przez okno. Z przodu, między nami i kierowcą też szczelnie zasłonięte zasłony, ale z dołu nie przyczepione, wiszą luźno
- znaczy, że będą podczas jazdy trzepotać, zawsze coś tam zobaczę. Czekają jeszcze na jakiegoś szefa, siada z przodu koło kierowcy, trzask drzwiczek, powiewają zasłony - ruszyliśmy. Zawróciliśmy, jeszcze raz skręciliśmy, jedziemy.
Do diabła, usłyszeli mnie chłopcy czy nie? Powinni usłyszeć -darłem się głośno. Dokąd mnie jednak wiozą? Do Moskwy? Dojnikow powiedział - do Moskwy. Ale mógł też skłamać. A dokąd można mnie wieźć? Dlaczego w mikrobusie a nie w budzie? Dlaczego buty nie będą potrzebne? Czemu nie, mogą, mogą z powodzeniem. Wywiozą zaraz do podmiejskiego lasku i - podczas próby ucieczki...
I POWRACA WIATR... 9
Samochód nasz w tym czasie pędził z zawrotną szybkością. Zasłonki z przodu podrygiwały, rozwiewały się i nagle ku memu zdumieniu zauważyłem przed nami milicyjny wóz osobowy z migającym reflektorem na dachu. W środku dwóch oficerów milicji. Jeden wystawił za okno rękę z „lizakiem", przepędza samochody na trasie... Ki diabeł - może przypadkowy zbieg okoliczności? Nie, gdzieś po pięciu minutach znów zakołysały się przednie zasłony i znowu ten sam samochód z tą samą lampą. Spojrzawszy z ukosa wstecz zobaczyłem równomierne migotanie światła na tylnych zasłonach - to znaczy, że i z tyłu jedzie wóz milicyjny. A my wciąż pędziliśmy przed siebie z maksymalną prędkością, aż strach ogarniał - żebyśmy się tylko nie przewrócili, to jednak zima, ślisko. I znów na zakręcie podskoczyły zasłony, i nadal przed nami ten sam wóz milicyjny. A z tyłu światło miga nieprzerwanie. Nieprawdopodobna sprawa! Tak podróżują tylko członkowie rządu. Nigdy dotąd nie jechałem tak na etap. Dokąd to mnie wiozą?
Moi czekiści wymieniali między sobą krótkie zdania, z rzadka spoglądając w moją stronę. Jedynie dwaj siedzący z obu stron koło mnie mieli się na baczności. I choć przez cały czas wpatrywałem się w ich twarze i w ulicę w szczelinie przed nami — nie mogłem zaczerpnąć niczego nowego. Cóż, do lasu to do lasu, do Moskwy to do Moskwy, co mogłem poradzić czy przedsięwziąć? A zatem nie było się co nad tym zastanawiać - co będzie, to będzie.
Do wyjścia zostało mi całkiem niewiele —jakieś pięć miesięcy tu, w więzieniu, a potem — obwód permski, do rodzimego 35-go łagru, na jakieś dziesięć miesięcy. To już pestka — prawie jak do domu. Zacząłem się nawet zastanawiać, kogo z chłopców jeszcze zastanę, a kto już będzie do tego czasu zwolniony. Mętne nowiny docierały od nowo przybywających — co się dzieje tam, w żonie, jakie nowe porządki, jakie nowe naczalstwo. A później, w marcu 78 r., czekała mnie jeszcze zsyłka. I właśnie te nieszczęsne 5 lat zsyłki bardziej mnie irytowały niż cały wyrok — taka niepotrzebna dokładka, ani wolność, ani więzienie. Zależy też jeszcze dokąd wyślą, jaka tam będzie praca, jakie naczalstwo — czasem bywa gorzej niż w obozie. Wiedzieliśmy, że z łagrów permskich kierują na zsyłkę do obwodu tomskiego, a tam wiadomo: wyrąb, bagna, głusza, tajga prawem, niedźwiedź gospodarzem. Natomiast z Władimira zsyłano do Korni i choć Korni to też nie bajka, też wyrąb, też bagna, ale jednak jakoś bliżej Moskwy — bądź co bądź Europa.
Dlatego też kombinowałem, czy nie dałoby się raz jeszcze przechytrzyć i wrócić z łagru do Władimira. Szansę były niewielkie. Mówiono, że wedle nowego regulaminu tych, którym zostało mniej niż rok nie kierują do więzień: zalecano wychowywać na miejscu, we własnym zakresie. A pozostałe pięć więziennych miesięcy miałem z góry rozplanowane, którą książkę i kiedy powinienem zdążyć przeczytać. W łagrze już nie poczytasz — roboty po uszy. A i w zsyłce inne rzeczy będą na
10
WŁADIMIR BUKOWSKI
głowie. Kiedy więc się uczyć, jeśli nie w więzieniu - i czasu nie żal, tak czy siak przemija bez celu.
Jak by nie patrzeć, wynikało, że oprócz władimirskiej tiurmy żadnych uniwersytetów mieć już nie będę. Jeśli mi nawet nie namotają nowego wyroku, to wrócę z zesłania w 83-cim, mając 41 lat - wiek zupełnie nie studencki. A i na wolności niewiele dobrego mogłem się spodziewać. Jedynie nowicjusz, po raz pierwszy siedzący, liczy dni, czeka wolności. I zda mu się ta wolność czymś jasnym, słonecznym i nieosiągalnym. Ja siedziałem już po raz czwarty i wiedziałem, że nie ma w życiu większego rozczarowania niż zwolnienie z więzienia. Wiedziałem też, że nigdy nie udawało mi się utrzymać dłużej na tej przeklętej wolności - i nigdy mi się nie uda, a to dlatego, że przyczyny, które zapędziły mnie do tiurmy po raz pierwszy, zapędzą i po raz drugi i po raz trzeci. Te przyczyny są niezmienne, tak jak niezmienne jest samo życie sowieckie, jak nie zmieniasz się ty sam. Nigdy nie pozwolą ci być samym sobą, a ty nigdy się nie zgodzisz na kłamstwa i obłudę. Trzeciego wyjścia nie było.
Dlatego też przy każdym zwolnieniu myślałem wyłącznie o jednym — żeby zdążyć zrobić jak najwięcej, żeby nie męczyć się potem po nocach, wspominając wszystkie stracone możliwości, nie zadręczać się, nie jęczeć ze złości na swoje niezdecydowanie. Właśnie te bezsenne udręki były w moim życiu największą męką i dlatego też krótkich odstępów mojej wolności w żaden sposób nie dało się nazwać normalnym życiem. Był to gorączkowy wyścig, wieczne oczekiwanie aresztowania, wieczni agenci KGB dyszący w kark - i ludzie, ludzie, ludzie którym nie zdążysz się nawet przyjrzeć jak należy. Jeśli spotkałeś się z człowiekiem raz i ten cię nie sprzedał, uważasz go już za dobrego znajomego, jeśli dwa razy - za bliskiego kumpla, jeżeli trzy razy - za serdecznego przyjaciela, jakbyś pół życia spędził z nim ramię w ramię.
Spotkawszy człowieka po raz pierwszy nieuchronnie patrzysz na niego jako na przyszłego świadka w twojej przyszłej sprawie. Nieuchronnie oceniasz: przy którym przesłuchaniu pęknie - przy pierwszym czy przy drugim? Na jakich jego słabościach będzie próbować grać KGB? Bojaźliwy — to znaczy zastraszą, ambitny — będą próbować poniżyć, kocha dzieci — zagrożą zabraniem dzieci do internatu. I patrzysz mu pytająco w oczy — wytrzyma czy nie wytrzyma, gdy postraszą domem wariatów? Mało kto wytrzymuje. I dlatego nie obarczaj pamięci bliźniego zbędną informacją, nie zmuszaj go do późniejszej udręki i wyrzutów sumienia. Jesteś trędowaty, nie masz prawa do ludzkiego życia, każdy kto zetknie się z tobą ryzykuje zarażeniem i jeśli rzeczywiście kogoś lubisz — unikaj go, omijaj z daleka, udawaj, że nie poznałeś. W przeciwnym razie już jutro zwali mu się na głowę cała potęga państwa.
I właśnie dlatego, wtłaczając 25 godzin w dobę, rozciągając tydzień do miesiąca, musisz zrobić maksimum możliwego, a nawet niemożliwego, gdyż jutro znów znajdziesz się w lefortowskiej celi i potem już długo nie będziesz mógł nic zrobić - być może nigdy. Znowu po no-
I POWRACA WIATR...
11
cach będziesz przebierać w pamięci wszystkie przeoczenia, wszystko to, co mogłeś zrobić lepiej i skuteczniej, znowu będziesz się zadręczać własną niezaradnością. Przecież przez tyle dziesiątków lat ludzie nie byli w stanie nic zrobić - nawet napluć w gębę tym, którzy ich mordowali. I zginęły ich miliony, marząc by choć czymkolwiek odpłacić za swe męki. A ty? Miałeś możliwość krzyczeć na cały świat, miałeś przyjaciół, miałeś czas - i cóż zdążyłeś zdziałać? I miliony martwych oczu będą ranić ci duszę swym spojrzeniem - z wyrzutem i zapytaniem.
Na Sybirze opowiadano mi o jednym ze sposobów polowania na niedźwiedzia. Gdzieś w pobliżu niedźwiedziego tropu ukrywa się na sośnie przynętę - zazwyczaj stęchłe mięso. Na najniższym grubym konarze tej sosny przywiązuje się potężną kłodę, ale tak by zasłaniała ona dostęp do przynęty i jednocześnie kiwała się swobodnie na linie. Niedźwiedź czując przynętę włazi na pień i natrafia na kłodę. Zgodnie ze swoją naturą nie próbuje jej nawet ominąć, lecz odsuwa i lezie dalej. Kłoda kiwnąwszy się w stronę wali niedźwiedzia w bok. Misiek wścieka się, pcha kłodę mocniej, ona oczywiścia wali go jeszcze mocniej, niedźwiedź — jeszcze mocniej, kłoda — jeszcze mocniej. Wreszcie kłoda wali z taką siłą, że go ogłusza i strąca z drzewa. Tak mniej więcej ułożyły się moje stosunki z władzą: im większy dawali mi wyrok — tym więcej starałem się zdziałać po zwolnieniu, im więcej działałem — tym większy dostawałem wyrok. Jednak zarówno czasy się zmieniały, jak i zwiększały się moje możliwości — i trudno było stwierdzić, kto jest kłodą, kto niedźwiedziem i co z tego wszystkiego wyniknie. W każdym razie nie zamierzałem dawać za wygraną.
Wynikało więc, że nie tylko te 5 miesięcy mam z góry zaplanowane, ale i całe życie: 10 miesięcy w łagrze, 5 lat w zsyłce, potem — w najlepszym razie — rok gorączki zwanej wolnością, następnie jeszcze 10 lat więzienia i jeszcze 5 zsyłki. Zdaje się, że będę już miał 57 lat? No, może wystarczy mi czasu na jeszcze jedną rundkę, a umierać przychodziło znowu w więzieniu. Dlatego też nie wyczekiwałem jej, tej wolności, nie liczyłem dni i miesięcy. Sam sobie wydawałem się być podobnym do owego dżinna z bajek Tysiąca i jednej nocy wsadzonego do butelki: przez pierwsze pięć milionów lat przysięgał ozłocić tego, kto go uwolni, a przez następne pięć milionów - zniszczyć go. W każdym razie uczucia tego dżinna były dla mnie zrozumiałe.
Był jednak także inny powód, zmuszający mnie do planowania więziennego czasu i wykorzystywania każdej chwili na naukę: samo więzienie.
Człowiekowi nie narzucającemu sobie dyscypliny, nie koncentrującemu uwagi na jakimkolwiek stałym zajęciu grozi, że postrada rozum lub w każdym razie utraci kontrolę nad sobą. Przy całkowitej izolacji, braku światła dziennego, przy monotonii życia, stałym głodzie i chłodzie c złowiek wpada w jakiś dziwny stan z pogranicza drzemki i marzycielstwa. Godzinami, a nieraz całymi dniami może patrzeć niewidzącym wzrokiem
12
WŁADIMIR BUKOWSK1
na zdjęcie żony i dzieci lub wertować książkę, niczego nie rozumiejąc i nie zapamiętując, albo nagle wszczyna bezsensowny i niekończący się spór z sąsiadem na zupełnie absurdalny temat, utykając stale na tych samych argumentach, nie słuchając rozmówcy i nie obalając jego racji. Człowiek absolutnie nie jest w stanie skoncentrować się na czymś określonym, nadążyć za wątkiem opowieści.
Coś dziwnego dzieje się też z czasem. Z jednej strony pędzi gwałtownie, porażając tym twoją wyobraźnię. Cały niezbyt wymyślny porządek dnia ze zwyczajnymi jednostajnie powtarzającymi się zdarzeniami: pobudka, śniadanie, spacer, obiad, kolacja, sen, pobudka, śniadanie, spacer, obiad, kolacja, sen — wszystko to zlewa się w jakąś żółto-burą plamę nie pozostawiającą żadnych wspomnień, żadnego zaczepienia dla świadomości. I wieczorem, kładąc się spać, człowiek nie może sobie w żaden sposób przypomnieć, co robił przez cały dzień, co było na śniadanie czy na obiad. Więcej, same dni niczym się od siebie nie różnią, zacierają się całkowicie w pamięci i nagle zauważasz, jakby cię ktoś szturchnął: Boże, znowu łaźnia! To znaczy, że przeleciało siedem albo i dziesięć dni. I żyjesz tak, odnosząc wrażenie, że codziennie masz łaźnię. A z drugiej strony ten sam czas wlecze się zdumiewająco powoli: zdawałoby się, że już minął rok — nie, nadal ten sam miesiąc ciągnie się bez końca.
Jednocześnie człowiek staje się niezwykle drażliwy, jeśli cokolwiek zakłóca monotonię jego życia. Przykładowo, naraz od nowego miesiąca wyprowadzają na spacer nie po śniadaniu, lecz po obiedzie. Wydawałoby się żadna różnica, a jednak doprowadza cię do wściekłości, do szału niemalże. Albo pokłóciłeś się z nadzorcą, czy też wychowawca wezwał na rozmowę i dałeś się mu „wypuścić" — i nie jesteś już w stanie czytać, spać ani myśleć o czymkolwiek innym. Linijki przeskakują w oczach, myśli galopują, a sam aż się trzęsiesz. Cóż takiego niezwykłego, wydawałoby się? Tych sporów, tych rozmów, tych kłótni z nadzorcami miałeś w ciągu całego życia tyle, że zliczyć niepodobna, lecz mimo to przez najbliższe dni i noce będziesz wielokrotnie odtwarzać w pamięci, co on powiedział, co mu odpowiedziałeś, co mogłeś odpowiedzieć, gdybyś się był szybciej połapał. I jak mógłbyś mu najbardziej dopiec, przerwać w pół słowa, odpowiedzieć zjadliwiej lub bardziej przekonywująco. Rozmowa ta kołacze ci się po głowie bez końca jak zepsuta płyta i nic nie jest jej w stanie zatrzymać. Albo otrzymasz z domu kartkę, taką pstrą, gapisz się na nią jak idiota, bez przerwy, i tak niesamowicie jest patrzeć na te zapomniane kolory, że nie jesteś się w stanie oderwać.
Nie można powiedzieć, żeby głód bardzo doskwierał - nie jest to przecież głód ostry, lecz stałe, chroniczne niedojadanie. Dlatego wkrótce już przestajesz go odczuwać w sposób dotkliwy; pozostaje jakieś monotonne ssanie, podobne do przewlekłego bólu zęba. Przestajesz wręcz uświadamiać sobie, że to głód, dopiero po paru miesiącach nagle czujesz, jak bolesne i niewygodne jest siedzenie na ławie. W nocy też -
I POWRACA WIATR...
13
w każdej pozycji ciągle coś cię uwiera i gniecie. Przetrząsasz po kilka razy materac, przewracasz się z boku na bok - nadal niewygodnie. Wtedy dopiero zaczynasz odczuwać wystające kości, ale jest ci to nawet w jakimś stopniu obojętne. Nie należy też raptownie wstawać z pryczy - w głowie się kręci.
Co jest najbardziej nieprzyjemne, to poczucie utraty indywidualności, jak gdyby powleczono cię gębą po asfalcie i nie pozostało zupełnie żadnych charakterystycznych cech ani rysów. Jak gdyby duszę twoją wraz z jej wygięciami, zwojami i ukrytymi zakamarkami przeprasowano gigantycznym żelazkiem, po czym stała się płaska i równa jak stół. Bla-kną w więzieniu osobowości. Dlatego każdy usiłuje się jakoś wyróżnić, wykazać własną indywidualność, okazać się lepszym od innych. W celach kryminalistów, „szemranych", trwają ciągłe bójki, nieustająca walka o przywództwo, zdarzają się nawet zabójstwa. U nas tego oczywiście nie ma, ale po czterech, pięciu miesiącach siedzenia w tej samej celi z tymi samymi ludźmi stają ci się oni do obrzydzenia przejrzyści, tak samo zapewne, jak ty im. W każdej chwili wiesz o czym myślą, co zaraz zrobią, o co mają zamiar zapytać. A najczęściej w ogóle w celi się nie rozmawia, jako że wszyscy o sobie wszystko wiedzą. I dziwisz się naszemu wewnętrznemu ubóstwu: po pół roku nie mamy się już nawzajem o co zapytać.
Szczególnie ciężko jest, gdy twój współwięzień ma jakieś nieświadome przyzwyczajenie — na przykład pociąga nosem albo przytupuje. Po paru miesiącach robi się zupełnie nie do wytrzymania, jesteś gotów go zabić. Ale oto rozlokowano was w różnych celach albo trafiłeś do kabaryny i po jakimś czasie spotykacie się jak najbliższa rodzina: od razu mnóstwo pytań, opowieści, nowin, wspomnień - tygodniowe święto. Zdarza się też, oczywiście, zupełna niezgodność duchowa, gdy ludzie nie są w stanie nawet dwóch dni spędzić razem w celi, a czekają ich całe lata takiego życia. W ogóle cała ludzkość dzieli się na dwie części: tych, z którymi mógłbyś siedzieć w jednej celi i tych, z którymi nie mógłbyś. Tylko że nikt nie pyta cię o zgodę. Dlatego konieczna jest krańcowa wyrozumiałość w stosunku do współwięźniów przy jednoczesnym tłumieniu własnych nawyków i właściwości: trzeba się dostosować do wszystkich, żyć w zgodzie ze wszystkimi, w przeciwnym razie życie stanie się koszmarem.
Przemnóżcie teraz wszystkie te udręki przez lata, podnieście do kwadratu, dodajcie wszystkie lata przesiedziane uprzednio w innych łagrach i więzieniach śledczych, a zrozumiecie, dlaczego trzeba każdą chwilę wypełnić jakimkolwiek zajęciem - najlepiej studiami nad jakąś skomplikowaną i zawiłą kwestią, wymagającą ogromnego natężenia uwagi. Stałe światło elektryczne powoduje swędzenie i zaognienie powiek. Dziesiątki razy czytasz to samo zdanie, ale w żaden sposób nie możesz go zrozumieć. Z ogromnym trudem zmogłeś stronę, ale nie zdążyłeś jej jeszcze odwrócić, a już znowu nic nie pamiętasz. Cofnij się z powrotem, czytaj po dwadzieścia, trzydzieści razy jedno i to samo, nie pozwalaj
14
WŁADIMIR BUKOWSKI
sobie na palenie dopóty, dopóki nie opanujesz rozdziału, nie pozwalaj sobie na żadne oderwanie myśli czy marzenia, nie pozwalaj sobie nawet pójść do toalety - nie ma dla ciebie nic ważniejszego na świecie niż wykonać to, co sobie na dziś wyznaczyłeś. A jeżeli nazajutrz nic nie pamiętasz - zaczynaj od początku. I gdy wreszcie dotarłeś do końca książki, możesz sobie pozwolić na jeden dzień wolny, ale tylko na jeden, jako że już drugiego dnia twoja pamięć się osłabia, uwaga rozprasza i zaczynasz się znowu z wolna pogrążać, jak tonący - coraz głębiej i głębiej, aż zacznie ci dzwonić w uszach, a przed oczami pojawią się tęczowe kręgi. W dodatku nie wiadomo, czy zdołasz się wynurzyć.
Szczególnie dostrzega się to w karcerze, w izolatce: brak książek, gazet, papieru, ołówka. Na spacer ani do łaźni nie wyprowadzą, karmią co drugi dzień, okna praktycznie nie ma, żarówka żarzy się gdzieś we wnęce pod sufitem, ledwo go oświetla. Jeden występ ściany to twój stół, drugi to krzesło. Dłużej niż dziesięć minut na nim nie wysiedzisz. Na noc zamiast łóżka wydają drewnianą, gołą dechę. Ciepła odzież nie przysługuje. W kącie kibel albo zwyczajna, cuchnąca przez cały dzień dziura w podłodze. Jednym słowem — cementowy worek. I w dodatku palenie zabronione. Brud stuletni. Na ścianach krwawe charki, gruźlików też tu wsadzają. Tutaj właśnie zaczyna się twoje zejście pod wodę, na samo dno, w sam muł. Zresztą tak to się w więzieniu nazywa - spuścić do karceru, wyciągnąć z karceru.
Przez pierwsze dni jeszcze szperasz po celi, szukasz - może twój poprzednik zdołał przeszmuglować machorkę i schował resztkę, może pety gdzieś zakamuflował. Obmacujesz wszystkie dziurki i szczelinki. Rozróżniasz jeszcze dzień i noc. W dzień więcej chodzisz tam i z powrotem, nocą starasz się zasnąć. Jednakże chłód, głód i monotonia robią swoje. Drzemiesz dziesięć, piętnaście minut, po czym zrywasz się i ze czterdzieści minut rozgrzewasz się bieganiem. Potem znowu kwadrans się zdrzemniesz, przylgnąwszy do deski (nocą) albo podciągnąwszy nogę pod siebie ł plecami opierając się o mur (w dzień), po czym znowu zrywasz się i biegasz pół godziny.
Z wolna zanika poczucie rzeczywistości, ciało drętwieje, ruchy stają się machinalne i czym dalej, tym bardziej przemieniasz się w martwy przedmiot. Trzy razy dziennie wydają wrzątek, i wrzątek ten dostarcza niewymownej rozkoszy. Masz wrażenie, że wszystkie twoje wnętrzności rozpływają się i życie na krótko powraca. Wypełnia cię słodki ból - na jakieś dwadzieścia minut. Dwa razy dziennie, kiedy wyprowadzają do klozetu, dostajesz skrawek starej gazety i tenże skrawek czytasz od deski do deski, i to wielokrotnie. Odtwarzasz w pamięci wszystkie przeczytane książki, wszystkich znajomych, wszystkie zasłyszane piosenki. Dodajesz lub mnożysz liczby w pamięci. Strzępy jakichś melodii, rozmów. Czas stoi w miejscu. Zapadasz w półsen, zrywasz się i ganiasz, znów drzemiesz, ale nie urozmaica to życia. Z wolna plamy brudu na ścianie zaczynają się zlewać w jakieś podobizny, jak gdyby cała cela upstrzona była portretami siedzących tu uprzednio zeków. Kolekcja portretów twoich przodków.
I POWRACA WIATR...
15
Całymi godzinami możesz się im przyglądać, wypytywać, spierać się, kłócić i godzić. Po jakimś czasie i oni przestają być urozmaiceniem. Wiesz o nich wszystko, jak gdybyście pół życia spędzili w jednej celi. Jedni denerwują cię, z innymi da się zamienić parę zdań. Są tacy, którym trzeba przerwać w pół słowa, bo stają się natrętni. Będą nudno i monotonnie opowiadać nikczemne szczegóły swego nikczemnego żywota. Gdy spostrzegą, że ich nie słuchasz, zaczną kłamać i ubarwiać swój życiorys. Są do obrzydliwości usłużni i ruchliwi. Inni milczą i tylko zerkają ponuro spode łba - z tymi miej się na baczności: nie zdążysz zasnąć, a już ci gwizdną twoją rację. Bywają też życzliwi i towarzyscy chłopcy, zazwyczaj młodsi, z nimi da się nawet pożartować. Są zgodni, nigdy nie tracą ducha, gotowi powiesić się dla towarzystwa. Ci siedzą zazwyczaj za chuli-gankę, zbiorowe gwałty albo zbiorowy rozbój. W kącie za kiblem mieszka stary złodziej—zakonnik. Z miejsca knuje intrygi, szczuje jedne grupki przeciw innym i wszystkich razem przeciwko tobie. Godnie i autorytatywnie, do nikogo konkretnie się nie zwracając, zadręcza opowieściami o więzieniach przesyłkowych, łagrach, mordach. Otwarcie prowokuje konflikt w celi, chce zaprowadzić swoje porządki. Wie komu co się należy, a komu nie. Poważne starcie z nim jest nieuniknione i lepiej zrobić to od razu, zanim zmontuje swoją frakcję, póki nie utrwali się jego autorytet. Ale i to wszystko tonie, zaciera się, pozostawiając cię sam na sam z wiecznością, z niebyciem.
Trudno określić gdzie kończysz się ty, a gdzie zaczyna nieskończoność. Twoje ciało — to już nie ty, twoje myśli nie należą do ciebie, pojawiają się i znikają same przez się, wbrew twoim życzeniom. Czy masz w ogóle jakieś życzenia? Jestem absolutnie pewny, że śmierć — to nie kosmiczna pustka, nie błoga nicość. Nie, byłoby to zbyt kojące, zbyt proste. Śmierć jest ciągłym dręczącym i nieznośnym powtarzaniem się wciąż tego samego. Stąd powstający natrętnie i jednostajnie ni to sen na jawie, ni to rozmyślanie przez sen.
Pierwsza seria zdarzeń ma miejsce wśród skomplikowanych huczących machin. Potężne ostrza opadają ze zgrzytem i świstem ze wszystkich stron. Kręcą się łożyska i koła zębate, walą z hukiem gigantyczne stalowe pięści. W każdej chwili możesz być rozrąbany na pół, zgnieciony na placek albo wciągnięty w gigantyczne zębatki. Jesteś w ciągłym ruchu: odskakując w bok albo w tył, pochylony, usiłujesz wydostać się z tej mechanicznej, metalowej, ryczącej dżungli. Te maszyny, ostrza i dźwignie nie mają żadnego rytmu, żadnej prawidłowości. Kompletny chaos. Musisz kierować się jedynie wyczuciem, odskakując, by nie zostać zmiażdżonym. I nie możesz się ani na chwilę zatrzymać, jako że tam gdzie przed chwilą stałeś już przeleciał wielotonowy, stalowy młot i wszystko zadygotało od uderzenia. A z tyłu, z góry, z boku już coś gwiżdże, syczy i huczy. Tak mijają tysiąclecia. Lecz to dopiero pierwsza seria.
W drugiej serii odbywa się jakaś zawstydzająca ceremonia. W ogromnym gmachu po niekończących się salach i przejściach sunie nieskoń-
16
WŁADIMIR BUKOWSK1
czony strumień ludzi. Potworny tłok. Wszyscy chcą się przedostać do przodu, tam gdzie odbywa się główny rytuał. Nienaturalna jasność oświetla ten potok przepychających się ludzi. Lecz wszystko to razem pełne jest jakiegoś odrażającego znaczenia: coś urągającego i nie do zniesienia haniebnego - tłum nagich osobników w różnym wieku i o szkaradnych ciałach. Jesteś wśród nich. Wszystko to odbywa się w rytmie jednostajnej powtarzającej się melodii - ni to chorał, ni to zaklęcia, którym podporządkowują się wszystkie wasze ruchy. I tak jeszcze tysiące lat.
W trzeciej serii - ni to pokój, ni to szachownica. Ni to ludzie, ni to figury szachowe, ponieważ łączą was wszystkich niezwykle złożone stosunki psychologiczne. To co oni zrobią uzależnione jest od każdego twojego słowa, od każdego, nawet najmniejszego ruchu. To z kolei wpływa na ciebie, na wszystkich razem i na każdego z osobna. Dlatego też każdy z obecnych musi nieustannie przeprowadzać w pamięci niezwykle skomplikowane rachuby, uwzględniając wszystkie możliwe decyzje pozostałych. Rachuby te nie mają końca, tak jak nieskończona jest ilość możliwych kombinacji. Wszyscy jesteście napięci i skoncentrowani, obliczacie, przewidujecie, zakładacie, obalacie, przeliczacie, kombinujecie. Tak — do nieskończoności, ponieważ jesteście na amen złączeni tkanką wzajemnej zależności. Jednocześnie każdy stara się wyglądać zupełnie beztrosko.
Wówczas zrywasz się na równe nogi i biegasz z kąta w kąt, tam ł z powrotem, gdyż całe ciało ścierpło ci i zdrętwiało. Biegasz tak dopóty, dopóki jednostajność ścian i twoich własnych ruchów nie cofnie cię z powrotem do pierwszej serii, do maszynowni z jej ostrzami, młotami, kołami i dźwigniami. Tak mijają całe epoki i wszystko staje się odrażające: wszystko wewnątrz ciebie i na zewnątrz jest z góry wiadome, zapaskudzone twoimi poglądami i rozmyślaniami. Sam sobie stajesz się wstrętny aż do mdłości — tylko, że nie jesteś w stanie uciec przed sobą. Ta właśnie dręcząca pustka długo jeszcze nie goLsię w świadomości, jak otwarta rana, i dopiero dużo później staje się blizną w duszy. Nic z tego okresu nie pozostaje w pamięci. Luka.
Pewnego razu miałem bajeczne szczęście - znalazłem jakieś pół paczki machorki, starannie schowane w szczelinie ściany. Pół paczki zwilgotniałej machorki... Lepiej by było, gdybym jej nigdy nie znalazł, tej przeklętej machorki! Nie było zapałek, a jednocześnie nieziemsko chciało się kurzyć. Setki razy przetrząsałem całą celę, lecz zapałek nie znalazłem. Jedyne wyjście, to wdrapać się na mur pod sam sufit, przy pomocy jakiegoś patyczka przecisnąć przez kraty strzęp swojego ubrania i położyć starannie na żarówce. Po jakichś trzech minutach szmatka powinna zacząć się tlić i wtedy można będzie odpalić od niej papierosa. Ale jak wygłodzony i osłabiony człowiek ma się wdrapać na trzymetrową wysokość nie mając żadnego punktu oparcia? Niektóre plamy i rysy wskazywały, że moim poprzednikom jakoś się to udawało. I właśnie dlatego potrzeba papierosa stawała się nie do zniesienia. Pół następnej
I POWRACA WIATR... 17
nocy zeszło mi na odłupywaniu paznokciami szczapy z mojej dechy, długiej na tyle, by sięgała od kraty we wnęce do żarówki. Następnego dnia od samego rana rozpocząłem szturm ściany. Wyjątkowo idiotyczne zajęcie - rzucać się na absolutnie gołą ścianę, z rozbiegu, z miejsca, czepiając się paznokciami, rycząc dosłownie z bezsilności i bezradności. Być może moi poprzednicy byli wyżsi, silniejsi albo lepiej przygotowani. Może byli alpinistami. Ale nic już nie było mnie w stanie powstrzymać, nie mogłem myśleć o niczym innym, rozbestwiłem się i doprowadziłem do szału. Przysiągłem dopiąć celu albo roztrzaskać sobie głowę o tę ścianę.
Pierwszy dzień minął bezowocnie. W nocy przystawiłem deskę do ściany i mimo wszystko przypaliłem skręta od żarówki. To mnie jednak nie uspokoiło, zirytowało tylko swoją pozorną łatwością. Rano podjąłem szturm na nowo. Tak minął jeszcze jeden dzień, jedna noc, nowy dzień i nowa noc. Zupełnie przestałem istnieć. Zostało we mnie wyłącznie jedno pragnienie - wdrapać się na ścianę. Paznokcie popękały i krwawiły, palce spuchły, wieczorem byłem wyczerpany do tego stopnia, że nawet po desce nie mogłem się wdrapać za pierwszym podejściem. Obsuwałem się, przewracałem, podnosiłem — i od nowa lazłem do żarówki, jak owad do światła. Nic już nie czułem - ani bólu, ani zimna, ani głodu, pozostało mi tylko jedno istniejące poza mną i niezależne ode mnie pragnienie: wdrapać się na tę przeklętą ścianę, do tej piekielnej żarówki. Nie wiedziałem już nawet, po co mi to jest potrzebne. Stąd też, kiedy czwartego dnia kosztem nieprawdopodobnych wysiłków, zamachów, podrzutów i skoków znalazłem się nagle pod sufitem, uczepiony żelaznym uściskiem za kratę wnęki — stwierdziłem, że szczapa z przyczepionym skrawkiem szmatki dawno wypadła mi z ust i poniewiera się na podłodze. Wisiałem uczepiony tej przeklętej kraty, dziesięć centymetrów od żarówki, i płakałem.
Nie mogłem sobie oczywiście przypomnieć, jaka mianowicie kombinacja ruchów pchnęła mnie do tej żarówki. Najważniejsze, że cel został osiągnięty. Dla mnie, z moją siłą, wzrostem, zdolnością do wspinaczki, okazało się to osiągalne, l dlatego jeszcze dwa dni zeszły mi na szturmowaniu. Wreszcie na piąty dzień osiągnąłem sukces, sukces pełny i ostateczny. W życiu nie miałem osiągnięcia czy sukcesu, którym mógłbym się szczycić tak, jak tym. A potem trzy razy dziennie wdrapywałem się na tę ścianę, by przypalić malutkiego skręta machorki. I stało się to tak zwyczajną sprawą, że nie było nawet w stanie zakłócić monotonii mojego życia - powolnego pogrążania się w dręczącej, jednostajnie powtarzającej się pustce.
Wiedząc to wszystko, starałem się przeszmuglować do karceru kawałek grafitu, chowając go zazwyczaj w ustach pod policzkiem. Gdy mi się to udawało, przez cały czas spędzony w kabarynie rysowałem na strzępach gazet albo wręcz na podłodze czy ścianie — zamki. Rysowałem nie tylko ich ogólne zarysy, lecz stawiałem sobie za zadanie zbudować
2 — I powraca wiatr...
20
WŁADIMIR BUKOWSKI
do karania niepokornych. Mówiąc ściślej, do zastraszania pozostałych -gdyż kto dziś serio mówi o karaniu?
Jest rzeczą wiadomą, że każdy członek społeczności żywo interesuje się czym go straszą i co mogą z nim rzeczywiście zrobić. Zastraszająca funkcja więzienia do tego stopnia utkwiła w ludzkiej świadomości, że wszyscy - od prawodawcy do nadzorcy - uważają za rzecz oczywistą: w więzieniu powinno być paskudnie i ponuro. A skręć sobie kark! Ani powietrza, ani światła, ani ciepła, ani strawy - to przecież nie wczasy, nie dom rodzinny! W przeciwnym razie siłą trzeba was będzie wypędzać na wolność! Społeczeństwo zaś najbardziej się oburza, gdy więzień zaczyna napomykać o jakichś tam swoich prawach czy też o godności ludzkiej. Do czego by to było podobne, gdyby potępieńcy w piekle zaczęli domagać się praw?
Jednocześnie jakoś poszło w niepamięć, że pierwotnie zakładano straszenie nie więźniów, lecz tych którzy pozostali na wolności, to znaczy samego społeczeństwa. A więc teraz społeczeństwo straszy samo siebie tym bardziej, im bardziej dręczy więźnia. Zatem pragnie tego strachu. Ludność więzienna ma oczywiście, jak każda szanująca się społeczność, swoje wewnętrzne więzienie, zwane karcerem, a prócz tego różne rygory: mniej surowe, bardziej surowe, szczególnie surowe, gdyż nawet w więzieniu człowiekowi nie powinno być obojętne, co się z nim stanie. Zawsze powinno istnieć coś, co można mu odebrać i czego nie chce stracić, gdyż człowiek nie mający nic do stracenia jest śmiertelnym niebezpieczeństwem dla społeczeństwa, a zarazem kuszącym przykładem dla wszystkich uczciwych, jeśli oczywiście nie jest trupem. I właśnie po to, by reszta ludzkości nie zazdrościła, by nie nęcić prawych dusz, wszystkie te rygory i wewnętrzne kary są tak zaplanowane, by ostatnie ich stadium, gdy człowiek istotnie nie ma już nic do stracenia, maksymalnie przybliżało go do stanu śmierci naturalnej. Dlatego też doświadczony zek nie ocenia więzienia według fasady czy wspólnej celi, tylko według karceru. Kraj też lepiej jest oceniać według więzień niż według osiągnięć.
Przez całe wieki wewnętrzne wyposażenie więzień było mniej więcej jednakowe i człowiek postronny, przychodząc z wycieczką, powiedzmy do twierdzy Pietropawłowskiej, nie może w żaden sposób pojąć, co w tym więzieniu jest niezwykłego. Prycza jak prycza, mury jak mury. No, kraty w oknach. Ale przecież po to jest więzienie, żeby nie można było zwiać. Nawet książki pozwalali czytać — czegóż więcej trzeba? A już zupełnie nie zrozumie postronny człowiek, co to jest rygor.
Cóż to właściwie za różnica - czy masz godzinę spaceru czy pół, 450 gramów chleba dziennie czy 400, 75 gramów ryby czy 60? Trzeba być księgowym albo kucharzem, by zliczyć taką obfitość cyfr. Postronnego człowieka interesuje jedno: czy więźniowie umierali od tego wszystkiego, czy nie umierali. Ach, nie umierali? No więc nie ma o czym mówić. Na zwiedzających największe wrażenie robią zazwyczaj sklepione stropy i grube mury. Ponuro, strasznie! Tak ono wygląda, więzienie, brrr... I niezależnie od tego, ile by wspomnień przeczytali, nigdy nie
I POWRACA WIATR...
21
zrozumieją wszystkich tych drobiazgów, wszystkich tych błahostek.
Oto stoi łóżko, zespawane z metalowych prętów. Na nim materac z waty. Wszystko jakby normalnie. Lecz okazuje się, że więźniowie śpiący na takich łóżkach wręcz ogłosili głodówkę, żądając by zmniejszono prześwity między metalowymi prętami. Jakoś to dziwnie - łóżka stały już ze dwadzieścia lat i nikt nawet nie bąknął o prześwitach. Zgłupiały zeki? Jeść nie chcieli, czy się droczyli? Drobiazgowy archiwista być może wygrzebie w więziennym archiwum, że w tym samym czasie naczelnik więzienia zarządził, by zabierać więźniom stare gazety i pisma. Decyzja całkiem rozsądna - po cóż zeki mają zagracać cele makulaturą? Chwalebnie. Ale nawet archiwista nie dopatrzy się żadnego związku między tymi dwoma zdarzeniami. Tylko zek może to zrozumieć - spać na tym łóżku mógł on jedynie podkładając pod materac warstwę pism i gazet. Lecz odebrano mu je - i natychmiast łóżko zamieniło się w narzędzie tortur. W ciągu jednej nocy materac obwisa przez dziury i śpisz na żelaznej kracie.
Należy się na przykład słupek w karcerze, albo jakieś inne urządzenie do siedzenia i każdy karcer ma takie urządzenie — występ ściany, możesz sobie siedzieć i siedzieć przez cały dzień. Ale oto zrobili ten występ odrobinę wyższy i krótszy niż potrzeba — nie da się już wygodnie usiąść, a nogi nie sięgają podłogi. Wydawałoby się, głupie parę centymetrów...
A te 50 gramów chleba czy 15 gramów ryby - cóż za drobiazgi, aż wstyd o tym mówić. Zapomina człowiek, że nawet pyłek przetrącił kiedyś grzbiet wielbłąda. Zapomina że różnica między życiem i śmiercią jest tak znikoma, tak błaha; wystarczy o parę stopni zmienić temperaturę ciała - i trup. Odkąd istnieje więzienie, ta społeczna instytucja, odtąd trwa walka, wre wielka bitwa między zekami i społeczeństwem. O gramy, centymetry, stopnie i minuty. Toczy się ze zmiennym powodzeniem. Raz zeki napierają, społeczeństwo się cofa. Tam 50 gramów, tu 5 centymetrów, a tutaj 5 stopni wywalczą zeki i patrz - da się żyć! Lecz społeczeństwo nie może dopuścić do życia w więzieniu. W więzieniu ma być strasznie, ponuro - toż to więzienie, a nie wczasy. I znowu społeczeństwo ciśnie; tutaj 50 gramów ujmie, tu 10 centymetrów, tutaj 5 stopni — zeki zaczynają muzułmanieć. Rodzą się szkorbut, pelagra, dystrofia. Zaczyna się ludożerstwo, samobójstwa, zabójstwa i ucieczki.
Wiele lat obserwowałem tę walkę, głuchą i niezrozumiałą dla postronnych. Ma ona swoje prawa, swoje wielkie daty, zwycięstwa, bitwy i porażki, swoich bohaterów i przywódców. Unia frontu w tej wojnie, pewnie tak jak i w innych wojnach, stale się przesuwa. Tutaj zwie się rygorem i zależy od tego, czy zeki gotowi są z powodu jednego grama, centymetra, stopnia lub minuty pójść na całego. Albowiem, gdy tylko ich obrona słabnie, natychmiast ze zwycięskim okrzykiem rzucają się do przodu szwadrony z czerwonymi szlifami lub błękitnymi lampasami. Przerywają front, biorą w kleszcze, uderzają od tyłu - i biada zwyciężonym! A zwycięzców nigdy się nie sądzi.
22
WŁADIMIR BUKOWSKI
Nowe pokolenie zeków nigdy nie zdoła wywalczyć poprzednich pozycji, nową sytuację przyjmą jako normalną, odwieczną, należną. Mogą dziesiątki razy wygrywać swoje bitwy, lecz przegrać mogą tylko raz. Dlatego też rozpoczynając głodówkę i przerywając ją niczego nie osiągnąwszy, zetó przegrywają nie tylko swoją wojnę, ale dodatkowo pogorszą życie wielu przyszłych pokoleń. To jest również powodem, dla którego nie wolno ci pogrążać się w obojętności, wpaść w odrętwienie. Ona, ta obojętność, będzie szeptać ci do ucha: najważniejsze - przeżyć! Myśl o dniu dzisiejszym, przeżyłeś go - i dzięki Ci, Boże. I oto już dudnią kopyta, grzmi trąba, idą do ataku szwadrony!
Tak to właśnie siedziałem sobie we Władimirze i czytałem książeczki. Oprócz podstawowego swojego przedmiotu, biologii; -uczyłem się jeszcze angielskiego. W naszych celach większość zwykle uczy się jakiegoś języka: Żydzi z reguły hebrajskiego, a pozostali - jedni angielskiego, inni niemieckiego, jeszcze inni hiszpańskiego. Metoda najprostsza z możliwych: czytaj jak najwięcej książek ze słownikiem w ręku i wypisuj nieznane wyrazy, a potem powtarzaj te wyrazy cały czas. Zwykle dla wygody słowo zapisuje się na skrawku papieru: z jednej strony sam wyraz, a na odwrocie — jego rosyjski odpowiednik. Karteluszki te wygodnie jest potem przeglądać z jednej lub drugiej strony, a żeby się nie plątały i ni