Bukowski I powraca wiatr. Res Publica Warszawa 1990 Władimir Bukowski I powraca wiatr... Władimir Bukowski I POWRACA WIATR... Copyright © WUdimir Bukowski Copyright © dla wydania polskiego POLONIA BOOK FUND LTD I wydanie polskie POLONIA, Londyn 1983 I wydanie krajowe, FENIKS i CDN, Warszawa 1984 Z rosyjskiego przełożył Andrzej Młetkowskl Wiersze przełożył Stanisław Barańczak Do druku przygotowała Julia Jurys Projekt okładki Jan Bokiewicz, Wojciech Freudenreich DZIĘKUJEMY WYDAWNICTWU POLONIA BOOK FUND LTD ZA PRZEKAZANIE DIAPOZYTYWÓW DO NASZEGO WYDANIA Książka może być sprzedawana wyłącznie w Polsce, krajach RWPG i Jugosławii Wysyłka i sprzedaż do innych krajów jest zabroniona ISBN 83-7046-088-7 Produkcją zorganizował Adam Rachocki Powiadają, że nurek wyciągnięty raptownie z dużej głębokości na powierzchnię może umrzeć, a w każdym razie zapaść na taką chorobę, że krew kipi w żytach, a jego samego dosłownie rozdziera od wewnątrz. Coś takiego przydarzyło mi się pewnego ciemnego, grudniowego poranka we Władimirze*. Wstawał zwyczajny więzienny dzień, kolejny w nieskończonym łańcuchu powszednich, więziennych dni. O szóstej rano starym zwyczajem przeszedł wzdłuż cel nadzorca, krzycząc ochrypłym głosem i waląc kluczami w drzwi: „Po-budka! Po-budka! Po-budka!" W szarym półmroku celi zaczęli ruszać się zeki, niechętnie gramoląc się ze swych worów, wyplątując z namotanych kołder, kurtek, waciaków. A niech cię szlag trafi z twoją pobudką! Ryknął głośnik. Donośnie i uroczyście, zupełnie jak na Placu Czerwonym, zabrzmiał hymn Związku Sowieckiego. Jasna cholera, znowu wieczorem zapomnieli wyłączyć. „Mówi Moskwa! Dzień dobry, towarzysze! Poranną gimnastykę zaczynamy od marszu w miejscu." Do diabła, wyłączyć jak najprędzej! Każdy dzień w tym kraju zaczyna się od marszu w miejscu. Zimowy, pochmurny ranek nawet na wolności zwala się jak kac, a w więzieniu tym bardziej nie ma paskudniejszej pory. Żyć się nie chce i ten nadchodzący dzień - jak przekleństwo. Nie bez powodu śpiewa się w starej więziennej pieśni: Budzisz się rano, gdy miasto śpi jeszcze. Nie śpi więzienie - strażnicy już wstali. A serce wzdryga się bolesnym dreszczem. Jak gdyby nagle płomień je osmalił. Po zaśnieżonym dziedzińcu od strony kuchni zadudnił tiurmochod - wózek z kotłami: wiozą śniadanie na poszczególne oddziały. Słychać, jak rozładowują je na dole i dudniąc po podłodze wloką na piętra. Trzaskają karmniki, brzęczą miski, kubki. Owsianka, rzadka co prawda, ale gorąca. No i wrzątek, stary druh. Gdzieś już skaczą sobie do oczu, klną - *W+adlmlr — więzienie z czasów Katarzyny II. Obecnie — specjalne więzienie polityczne, podległe bezpośrednio Komitetowi Bezpieczeństwa Państwowego KGB (wszystkie przypisy tłumacza). 6 WŁADIMIR BUKOWSKI kaszy im za mato dali, czy co? Walą w drzwi miskami. Za późno, przegapili - śniadanie ze zgrzytem i hukiem przetoczyło się jak bitwa korytarzem, dalej, na drugi koniec. Kto teraz sprawdzi, kto udowodni, dali wam kaszy, czy nie? Trzeba było wciskać miskę póki klapa była otwarta. Rano, po śniadaniu, powtarzałem zazwyczaj angielskie słówka, wypisane poprzedniego dnia. Robiłem to dwa razy dziennie - rano i przed snem. To zamiast gimnastyki, zamiast marszu w miejscu, żeby rozruszać zaspany mózg. Potem, w ciągu dnia, brałem się do czegoś bardziej złożonego. Ledwie zdążyłem usadowić się ze swoimi słówkami na pryczy, podwinąłem nogi - otwiera się karmnik: „Dziesiątka! Zbierać się, wszyscy! Z rzeczami!" Tego nam tylko brakowało, zaczął się cholerny dzionek. Pakuj się, wlecz się, urządzaj się — dla nauki dzień już stracony. Ciekawe jednak, dokąd to? Nigdy te biesy nie powiedzą, wieczna tajemniczość. - Hej, dowódco, dowódco! Sienniki zabierać? A materace? A naczynia? - To już działa nasz wywiad. Jeśli zabierać materace - znaczy, że gdzieś na ten sam oddział. Jeśli nie - znaczy że na inny, ale na który? Jeśli brać sienniki - znaczy że na pierwszy lub trzeci: na drugim dają własne, naczynia zresztą też. - Wszystko brać ze sobą - mgliście mówi naczelnik. Zaciemnia sprawę. Chłopcy, dokąd to nas biorą? Może karcer, albo znów do roboty, na pierwszy oddział? A więc znów odmówimy, powloką na ostry rygor, na zniżoną rację. A może po prostu kipisz? Nie daj Boże, to jest właśnie najgorsze. Książki na wypadek kipiszu mam poupychane po całej celi, tak samo różne zakazane drobiazgi - nożyk, kilka żyletek, szydło własnej roboty. Z miejsca wszystko wykryją. Ależ się towarzystwo zaczęło miotać! Każdy przecież ma swoją skrytkę, swój problem. Czym prędzej do waciaka, wepchnąć pod podszewkę - może nie znajdą. Można też do buta - chociaż nie, ostatnio biorą buty do rentgena. Człowiek doprosić się nie może, a buty - bardzo proszę. Boże, buty! Przecież dałem je do naprawy! - Dowódco! Dzwoń, co z butami - mam buty vv naprawie! Nie ruszę się stąd bez butów! Dwa miesiące walczyłem o tę naprawę, pisałem skargi, żądałem, dobijałem się; ledwo zdążyli wziąć - i masz ci los! Żeby choć je odzyskać, pal licho naprawę, wszystko przewróciło się do góry nogami. Dobrze, że choć śniadanie zdążyliśmy zjeść - na obiad może będziemy już w nowym miejscu. Dokąd to nas jednak pędzą? Tyle gratów mi się nazbierało, że aż zgroza ogarnia, pełny siennik. Wydawać by się mogło, jakież to rzeczy może mieć człowiek w więzieniu? Mimo to nie zdążysz się nawet obejrzeć - i już masz cały majdan. Chłopcy wychodzili po trochu na wolność, wracali do łagrów i swoje bezcenne skarby starali się tu zostawić, w spadku pozostającym. Grzech zabierać z więzienia to, co z takim trudem udało się przeszmuglować przez kipisz. Każda dodatkowa rzecz to skarb. Oto trzy zagraniczne żyletki. Za każdą można dogadać się z kalifaktorem, przez tydzień będzie podgrzewał kumpli w kabarynie - trzy tygodnie życia dla kogoś, może I POWRACA WIATR... 7 i dla mnie. Bruliony też rzadkość, spróbuj gdzieś tu zdobyć. Trzy długopisy, wkłady do długopisów, a co najważniejsze - książki. Nie daj Boże kipisz! Wszystkie te bogactwa nagromadziły mi się w niebezpiecznej ilości i nie mogłem się w żaden sposób wycwanić, by przekazać je komuś, kto zostaje w więzieniu na dłużej. Nie trafiałem z nimi do wspólnej celi, pech. Wszystko wskazywało na to, że przerzucają nas do innej celi, dlatego też zabraliśmy mydło, różne swoje szmatki i sznureczki - wszystko to przyda się w nowym miejscu, zwłaszcza jeśli przed nami siedzieli w celi kryminalni. Po nich - jak po najeździe Tatarów: brud, wszystko potłuczone i połamane, dwa dni trzeba doprowadzać do stanu używalności, myć i szorować - a ścierek ani mydła zazwyczaj nie mają, stąd nawet szmatę do podłogi wzięliśmy ze sobą. No, chyba już wszystko. „Gotowi?" - ryczy zza drzwi naczelnik. - „Gotowi!" Drzwi uchyliły się i nagle oddziałowy wskazując na mnie palcem rzucił: „Idziemy". Matko Boska, dokąd to? Jedyna możliwość - karcer. Starając się odtworzyć w pamięci wszystkie możliwości i warianty pytam: „Materac brać?" - „Rzućcie na korytarzu". No tak, karcer. Za cóż to? Przecież nic nie zrobiłem. Ogłoszę głodówkę! Schodzimy w dół, na parter, skręcamy, ale nie do drzwi wyjściowych, w stronę korytarza - no tak, karcer! Nie, minęliśmy, idziemy korytarzem. Znaczy się kipisz. Cholera, zaraz wszystko zabiorą. Jakby im tu namącić w głowach? Mówię pierwsze co mi na myśl przychodzi: „Dowódco, dawaj buty, są w naprawie!" — „Już posłaliśmy."Posłaliście?Po co posłaliście po buty, jeśli to tylko kipisz? A może etap? Wchodzimy do kipiszowni. Jest już na miejscu brygada Pietuchowa - czekają jak szakale, zaraz wszystko znajdą. „No więc - mówią - kładźcie tutaj worek i rozbierajcie się". Rozebrali jak zwykle; obmacali wszystkie szwy, w waciaku miałem schowaną żyletkę - dzięki Bogu nie znaleźli, tydzień życia dla kogoś. „Ubierać się." Wyprowadzają na korytarz, wsadzają do przejściówki. Szlag by trafił, to jednak etap! Jakże wlec się etapem z tymi gratami? Sam ledwo się ruszam. I wszystko przepadnie - w każdym więzieniu przesyłkowym kipisz. Jak obuchem w głowę. Dokąd to? A ja, jak głupek, szmatę do podłogi zabrałem i mydło. Buty! Zachachmęcą mi buty, potem szukaj wiatru w polu. „Dowódco, dawaj buty, buty w naprawie!" - „Już posłaliśmy." Trzeba choć chłopcom dać znać, ale jak? Przejściówka na samym końcu, nade mną nie ma nikogo, klozetu nie ma, kubka nie mam - do diabła! Napisałem grafitem na murze, po angielsku: „Wysłany na etap w nieznanym kierunku", nazwisko i data. Ale to za mało - kiedyż to zauważą. Trzeba jeszcze jakoś krzyknąć. Może przed etapem zaprowadzą do łaźni? Ale oto już drzwi się uchylają — tak prędko? A łaźnia? Nie, idziemy do wyjścia. Skręcamy za róg, na wartownię. No tak, ostatnia okazja. Piętnasta cela jest akurat nade mną. Wrzasnąłem nagle 8 WŁADIMIR BUKOWSKI co sił w płucach, aż Kisielew odskoczył ze strachu. - Piętnastkom, Jegooor, biorą mnie na etap! Na etap zabrali! Piętnastkaaa! - Raptem wszyscy oprzytomnieli i wepchnęli mnie w drzwi wartowni: „Cicho, co się drzesz? Do kabaryny ci się zachciało?" Jaka kabaryna... Kłam, naczelniku, ale znaj miarę, gdzie ty mnie na etapie wsadzisz do kabaryny? W dużym pokoju na wartowni - ni to świetlica, ni to szatnia dla nadzorców - posadzili mnie na krześle. „Siedźcie!" W tym momencie zjawił się nasz wychowawca, kapitan Dojnikow, jakiś taki nieswój, majestatyczny i smutny. Ja do niego: „Obywatelu naczelniku, dokąd?" - cicho, żeby nikt nie słyszał. Zmieszał się, spojrzenie w bok: „Nie wiem, doprawdy nie wiem. Na etap." - „Przestańcie wreszcie kręcić, wielka tajemnica -dokąd?" - „Mówię poważnie, nie wiem, nie moja sprawa. Powiedzieli, że na etap - pewnie do Moskwy." Wszystko wie, czort, widać po minie. „A moje rzeczy?" ~ „Już w samochodzie. "Niesłychane! Któż to za mnie dźwiga moje rzeczy, czyżby konwój? Ach właśnie, buty. „Proszę powiedzieć, żeby buty przynieśli, mam buty w naprawie." - ,przyniosą." - „Jak to przyniosą? Przecież to już wartownia, za chwilę ruszamy!" A on mówi cicho: „Nie będziecie już potrzebować butów." Cóż by to miało znaczyć? Jak to możliwe, żebym już nie potrzebował butów? I mówię mu cicho: „A skąd wiecie, że buty są niepotrzebne, jeśli nie wiecie dokąd jadę?" Speszył się. Nie warto było tego mówić, i tak widać że dzieje się coś niezwykłego: na etap nigdy nie wysyłają z wartowni, buda wjeżdża do środka i tam ładują. Rzeczy sami zanieśli, i buty niepotrzebne - czyżby na wolność? A może wręcz przeciwnie? Wtedy też buty niepotrzebne. - No cóż, żegnajcie, co złego to nie my - mówi kapitan. Prowadzą wprost do wyjścia na wolność, otwierają drzwi. Nie pozwalają się rozejrzeć - dookoła cywile. A, KGB! Jasne, to znaczy, że nie na wolność. „Tutaj, proszę do samochodu. "Przy samej bramie stoi mikrobus i jakieś wozy osobowe. Śnieg udeptany, ciemny. A gdzie buda? Nie, wsadzają do mikrobusu - jak w bajce. Wewnątrz na tylnym siedzeniu leży mój worek w więziennym sienniku. Okna szczelnie zasłonięte, dookoła bezpieka po cywilnemu. Uprzedzają: w czasie transportu nie dotykać zasłon, nie wyglądać przez okno. Z przodu, między nami i kierowcą też szczelnie zasłonięte zasłony, ale z dołu nie przyczepione, wiszą luźno - znaczy, że będą podczas jazdy trzepotać, zawsze coś tam zobaczę. Czekają jeszcze na jakiegoś szefa, siada z przodu koło kierowcy, trzask drzwiczek, powiewają zasłony - ruszyliśmy. Zawróciliśmy, jeszcze raz skręciliśmy, jedziemy. Do diabła, usłyszeli mnie chłopcy czy nie? Powinni usłyszeć -darłem się głośno. Dokąd mnie jednak wiozą? Do Moskwy? Dojnikow powiedział - do Moskwy. Ale mógł też skłamać. A dokąd można mnie wieźć? Dlaczego w mikrobusie a nie w budzie? Dlaczego buty nie będą potrzebne? Czemu nie, mogą, mogą z powodzeniem. Wywiozą zaraz do podmiejskiego lasku i - podczas próby ucieczki... I POWRACA WIATR... 9 Samochód nasz w tym czasie pędził z zawrotną szybkością. Zasłonki z przodu podrygiwały, rozwiewały się i nagle ku memu zdumieniu zauważyłem przed nami milicyjny wóz osobowy z migającym reflektorem na dachu. W środku dwóch oficerów milicji. Jeden wystawił za okno rękę z „lizakiem", przepędza samochody na trasie... Ki diabeł - może przypadkowy zbieg okoliczności? Nie, gdzieś po pięciu minutach znów zakołysały się przednie zasłony i znowu ten sam samochód z tą samą lampą. Spojrzawszy z ukosa wstecz zobaczyłem równomierne migotanie światła na tylnych zasłonach - to znaczy, że i z tyłu jedzie wóz milicyjny. A my wciąż pędziliśmy przed siebie z maksymalną prędkością, aż strach ogarniał - żebyśmy się tylko nie przewrócili, to jednak zima, ślisko. I znów na zakręcie podskoczyły zasłony, i nadal przed nami ten sam wóz milicyjny. A z tyłu światło miga nieprzerwanie. Nieprawdopodobna sprawa! Tak podróżują tylko członkowie rządu. Nigdy dotąd nie jechałem tak na etap. Dokąd to mnie wiozą? Moi czekiści wymieniali między sobą krótkie zdania, z rzadka spoglądając w moją stronę. Jedynie dwaj siedzący z obu stron koło mnie mieli się na baczności. I choć przez cały czas wpatrywałem się w ich twarze i w ulicę w szczelinie przed nami — nie mogłem zaczerpnąć niczego nowego. Cóż, do lasu to do lasu, do Moskwy to do Moskwy, co mogłem poradzić czy przedsięwziąć? A zatem nie było się co nad tym zastanawiać - co będzie, to będzie. Do wyjścia zostało mi całkiem niewiele —jakieś pięć miesięcy tu, w więzieniu, a potem — obwód permski, do rodzimego 35-go łagru, na jakieś dziesięć miesięcy. To już pestka — prawie jak do domu. Zacząłem się nawet zastanawiać, kogo z chłopców jeszcze zastanę, a kto już będzie do tego czasu zwolniony. Mętne nowiny docierały od nowo przybywających — co się dzieje tam, w żonie, jakie nowe porządki, jakie nowe naczalstwo. A później, w marcu 78 r., czekała mnie jeszcze zsyłka. I właśnie te nieszczęsne 5 lat zsyłki bardziej mnie irytowały niż cały wyrok — taka niepotrzebna dokładka, ani wolność, ani więzienie. Zależy też jeszcze dokąd wyślą, jaka tam będzie praca, jakie naczalstwo — czasem bywa gorzej niż w obozie. Wiedzieliśmy, że z łagrów permskich kierują na zsyłkę do obwodu tomskiego, a tam wiadomo: wyrąb, bagna, głusza, tajga prawem, niedźwiedź gospodarzem. Natomiast z Władimira zsyłano do Korni i choć Korni to też nie bajka, też wyrąb, też bagna, ale jednak jakoś bliżej Moskwy — bądź co bądź Europa. Dlatego też kombinowałem, czy nie dałoby się raz jeszcze przechytrzyć i wrócić z łagru do Władimira. Szansę były niewielkie. Mówiono, że wedle nowego regulaminu tych, którym zostało mniej niż rok nie kierują do więzień: zalecano wychowywać na miejscu, we własnym zakresie. A pozostałe pięć więziennych miesięcy miałem z góry rozplanowane, którą książkę i kiedy powinienem zdążyć przeczytać. W łagrze już nie poczytasz — roboty po uszy. A i w zsyłce inne rzeczy będą na 10 WŁADIMIR BUKOWSKI głowie. Kiedy więc się uczyć, jeśli nie w więzieniu - i czasu nie żal, tak czy siak przemija bez celu. Jak by nie patrzeć, wynikało, że oprócz władimirskiej tiurmy żadnych uniwersytetów mieć już nie będę. Jeśli mi nawet nie namotają nowego wyroku, to wrócę z zesłania w 83-cim, mając 41 lat - wiek zupełnie nie studencki. A i na wolności niewiele dobrego mogłem się spodziewać. Jedynie nowicjusz, po raz pierwszy siedzący, liczy dni, czeka wolności. I zda mu się ta wolność czymś jasnym, słonecznym i nieosiągalnym. Ja siedziałem już po raz czwarty i wiedziałem, że nie ma w życiu większego rozczarowania niż zwolnienie z więzienia. Wiedziałem też, że nigdy nie udawało mi się utrzymać dłużej na tej przeklętej wolności - i nigdy mi się nie uda, a to dlatego, że przyczyny, które zapędziły mnie do tiurmy po raz pierwszy, zapędzą i po raz drugi i po raz trzeci. Te przyczyny są niezmienne, tak jak niezmienne jest samo życie sowieckie, jak nie zmieniasz się ty sam. Nigdy nie pozwolą ci być samym sobą, a ty nigdy się nie zgodzisz na kłamstwa i obłudę. Trzeciego wyjścia nie było. Dlatego też przy każdym zwolnieniu myślałem wyłącznie o jednym — żeby zdążyć zrobić jak najwięcej, żeby nie męczyć się potem po nocach, wspominając wszystkie stracone możliwości, nie zadręczać się, nie jęczeć ze złości na swoje niezdecydowanie. Właśnie te bezsenne udręki były w moim życiu największą męką i dlatego też krótkich odstępów mojej wolności w żaden sposób nie dało się nazwać normalnym życiem. Był to gorączkowy wyścig, wieczne oczekiwanie aresztowania, wieczni agenci KGB dyszący w kark - i ludzie, ludzie, ludzie którym nie zdążysz się nawet przyjrzeć jak należy. Jeśli spotkałeś się z człowiekiem raz i ten cię nie sprzedał, uważasz go już za dobrego znajomego, jeśli dwa razy - za bliskiego kumpla, jeżeli trzy razy - za serdecznego przyjaciela, jakbyś pół życia spędził z nim ramię w ramię. Spotkawszy człowieka po raz pierwszy nieuchronnie patrzysz na niego jako na przyszłego świadka w twojej przyszłej sprawie. Nieuchronnie oceniasz: przy którym przesłuchaniu pęknie - przy pierwszym czy przy drugim? Na jakich jego słabościach będzie próbować grać KGB? Bojaźliwy — to znaczy zastraszą, ambitny — będą próbować poniżyć, kocha dzieci — zagrożą zabraniem dzieci do internatu. I patrzysz mu pytająco w oczy — wytrzyma czy nie wytrzyma, gdy postraszą domem wariatów? Mało kto wytrzymuje. I dlatego nie obarczaj pamięci bliźniego zbędną informacją, nie zmuszaj go do późniejszej udręki i wyrzutów sumienia. Jesteś trędowaty, nie masz prawa do ludzkiego życia, każdy kto zetknie się z tobą ryzykuje zarażeniem i jeśli rzeczywiście kogoś lubisz — unikaj go, omijaj z daleka, udawaj, że nie poznałeś. W przeciwnym razie już jutro zwali mu się na głowę cała potęga państwa. I właśnie dlatego, wtłaczając 25 godzin w dobę, rozciągając tydzień do miesiąca, musisz zrobić maksimum możliwego, a nawet niemożliwego, gdyż jutro znów znajdziesz się w lefortowskiej celi i potem już długo nie będziesz mógł nic zrobić - być może nigdy. Znowu po no- I POWRACA WIATR... 11 cach będziesz przebierać w pamięci wszystkie przeoczenia, wszystko to, co mogłeś zrobić lepiej i skuteczniej, znowu będziesz się zadręczać własną niezaradnością. Przecież przez tyle dziesiątków lat ludzie nie byli w stanie nic zrobić - nawet napluć w gębę tym, którzy ich mordowali. I zginęły ich miliony, marząc by choć czymkolwiek odpłacić za swe męki. A ty? Miałeś możliwość krzyczeć na cały świat, miałeś przyjaciół, miałeś czas - i cóż zdążyłeś zdziałać? I miliony martwych oczu będą ranić ci duszę swym spojrzeniem - z wyrzutem i zapytaniem. Na Sybirze opowiadano mi o jednym ze sposobów polowania na niedźwiedzia. Gdzieś w pobliżu niedźwiedziego tropu ukrywa się na sośnie przynętę - zazwyczaj stęchłe mięso. Na najniższym grubym konarze tej sosny przywiązuje się potężną kłodę, ale tak by zasłaniała ona dostęp do przynęty i jednocześnie kiwała się swobodnie na linie. Niedźwiedź czując przynętę włazi na pień i natrafia na kłodę. Zgodnie ze swoją naturą nie próbuje jej nawet ominąć, lecz odsuwa i lezie dalej. Kłoda kiwnąwszy się w stronę wali niedźwiedzia w bok. Misiek wścieka się, pcha kłodę mocniej, ona oczywiścia wali go jeszcze mocniej, niedźwiedź — jeszcze mocniej, kłoda — jeszcze mocniej. Wreszcie kłoda wali z taką siłą, że go ogłusza i strąca z drzewa. Tak mniej więcej ułożyły się moje stosunki z władzą: im większy dawali mi wyrok — tym więcej starałem się zdziałać po zwolnieniu, im więcej działałem — tym większy dostawałem wyrok. Jednak zarówno czasy się zmieniały, jak i zwiększały się moje możliwości — i trudno było stwierdzić, kto jest kłodą, kto niedźwiedziem i co z tego wszystkiego wyniknie. W każdym razie nie zamierzałem dawać za wygraną. Wynikało więc, że nie tylko te 5 miesięcy mam z góry zaplanowane, ale i całe życie: 10 miesięcy w łagrze, 5 lat w zsyłce, potem — w najlepszym razie — rok gorączki zwanej wolnością, następnie jeszcze 10 lat więzienia i jeszcze 5 zsyłki. Zdaje się, że będę już miał 57 lat? No, może wystarczy mi czasu na jeszcze jedną rundkę, a umierać przychodziło znowu w więzieniu. Dlatego też nie wyczekiwałem jej, tej wolności, nie liczyłem dni i miesięcy. Sam sobie wydawałem się być podobnym do owego dżinna z bajek Tysiąca i jednej nocy wsadzonego do butelki: przez pierwsze pięć milionów lat przysięgał ozłocić tego, kto go uwolni, a przez następne pięć milionów - zniszczyć go. W każdym razie uczucia tego dżinna były dla mnie zrozumiałe. Był jednak także inny powód, zmuszający mnie do planowania więziennego czasu i wykorzystywania każdej chwili na naukę: samo więzienie. Człowiekowi nie narzucającemu sobie dyscypliny, nie koncentrującemu uwagi na jakimkolwiek stałym zajęciu grozi, że postrada rozum lub w każdym razie utraci kontrolę nad sobą. Przy całkowitej izolacji, braku światła dziennego, przy monotonii życia, stałym głodzie i chłodzie c złowiek wpada w jakiś dziwny stan z pogranicza drzemki i marzycielstwa. Godzinami, a nieraz całymi dniami może patrzeć niewidzącym wzrokiem 12 WŁADIMIR BUKOWSK1 na zdjęcie żony i dzieci lub wertować książkę, niczego nie rozumiejąc i nie zapamiętując, albo nagle wszczyna bezsensowny i niekończący się spór z sąsiadem na zupełnie absurdalny temat, utykając stale na tych samych argumentach, nie słuchając rozmówcy i nie obalając jego racji. Człowiek absolutnie nie jest w stanie skoncentrować się na czymś określonym, nadążyć za wątkiem opowieści. Coś dziwnego dzieje się też z czasem. Z jednej strony pędzi gwałtownie, porażając tym twoją wyobraźnię. Cały niezbyt wymyślny porządek dnia ze zwyczajnymi jednostajnie powtarzającymi się zdarzeniami: pobudka, śniadanie, spacer, obiad, kolacja, sen, pobudka, śniadanie, spacer, obiad, kolacja, sen — wszystko to zlewa się w jakąś żółto-burą plamę nie pozostawiającą żadnych wspomnień, żadnego zaczepienia dla świadomości. I wieczorem, kładąc się spać, człowiek nie może sobie w żaden sposób przypomnieć, co robił przez cały dzień, co było na śniadanie czy na obiad. Więcej, same dni niczym się od siebie nie różnią, zacierają się całkowicie w pamięci i nagle zauważasz, jakby cię ktoś szturchnął: Boże, znowu łaźnia! To znaczy, że przeleciało siedem albo i dziesięć dni. I żyjesz tak, odnosząc wrażenie, że codziennie masz łaźnię. A z drugiej strony ten sam czas wlecze się zdumiewająco powoli: zdawałoby się, że już minął rok — nie, nadal ten sam miesiąc ciągnie się bez końca. Jednocześnie człowiek staje się niezwykle drażliwy, jeśli cokolwiek zakłóca monotonię jego życia. Przykładowo, naraz od nowego miesiąca wyprowadzają na spacer nie po śniadaniu, lecz po obiedzie. Wydawałoby się żadna różnica, a jednak doprowadza cię do wściekłości, do szału niemalże. Albo pokłóciłeś się z nadzorcą, czy też wychowawca wezwał na rozmowę i dałeś się mu „wypuścić" — i nie jesteś już w stanie czytać, spać ani myśleć o czymkolwiek innym. Linijki przeskakują w oczach, myśli galopują, a sam aż się trzęsiesz. Cóż takiego niezwykłego, wydawałoby się? Tych sporów, tych rozmów, tych kłótni z nadzorcami miałeś w ciągu całego życia tyle, że zliczyć niepodobna, lecz mimo to przez najbliższe dni i noce będziesz wielokrotnie odtwarzać w pamięci, co on powiedział, co mu odpowiedziałeś, co mogłeś odpowiedzieć, gdybyś się był szybciej połapał. I jak mógłbyś mu najbardziej dopiec, przerwać w pół słowa, odpowiedzieć zjadliwiej lub bardziej przekonywująco. Rozmowa ta kołacze ci się po głowie bez końca jak zepsuta płyta i nic nie jest jej w stanie zatrzymać. Albo otrzymasz z domu kartkę, taką pstrą, gapisz się na nią jak idiota, bez przerwy, i tak niesamowicie jest patrzeć na te zapomniane kolory, że nie jesteś się w stanie oderwać. Nie można powiedzieć, żeby głód bardzo doskwierał - nie jest to przecież głód ostry, lecz stałe, chroniczne niedojadanie. Dlatego wkrótce już przestajesz go odczuwać w sposób dotkliwy; pozostaje jakieś monotonne ssanie, podobne do przewlekłego bólu zęba. Przestajesz wręcz uświadamiać sobie, że to głód, dopiero po paru miesiącach nagle czujesz, jak bolesne i niewygodne jest siedzenie na ławie. W nocy też - I POWRACA WIATR... 13 w każdej pozycji ciągle coś cię uwiera i gniecie. Przetrząsasz po kilka razy materac, przewracasz się z boku na bok - nadal niewygodnie. Wtedy dopiero zaczynasz odczuwać wystające kości, ale jest ci to nawet w jakimś stopniu obojętne. Nie należy też raptownie wstawać z pryczy - w głowie się kręci. Co jest najbardziej nieprzyjemne, to poczucie utraty indywidualności, jak gdyby powleczono cię gębą po asfalcie i nie pozostało zupełnie żadnych charakterystycznych cech ani rysów. Jak gdyby duszę twoją wraz z jej wygięciami, zwojami i ukrytymi zakamarkami przeprasowano gigantycznym żelazkiem, po czym stała się płaska i równa jak stół. Bla-kną w więzieniu osobowości. Dlatego każdy usiłuje się jakoś wyróżnić, wykazać własną indywidualność, okazać się lepszym od innych. W celach kryminalistów, „szemranych", trwają ciągłe bójki, nieustająca walka o przywództwo, zdarzają się nawet zabójstwa. U nas tego oczywiście nie ma, ale po czterech, pięciu miesiącach siedzenia w tej samej celi z tymi samymi ludźmi stają ci się oni do obrzydzenia przejrzyści, tak samo zapewne, jak ty im. W każdej chwili wiesz o czym myślą, co zaraz zrobią, o co mają zamiar zapytać. A najczęściej w ogóle w celi się nie rozmawia, jako że wszyscy o sobie wszystko wiedzą. I dziwisz się naszemu wewnętrznemu ubóstwu: po pół roku nie mamy się już nawzajem o co zapytać. Szczególnie ciężko jest, gdy twój współwięzień ma jakieś nieświadome przyzwyczajenie — na przykład pociąga nosem albo przytupuje. Po paru miesiącach robi się zupełnie nie do wytrzymania, jesteś gotów go zabić. Ale oto rozlokowano was w różnych celach albo trafiłeś do kabaryny i po jakimś czasie spotykacie się jak najbliższa rodzina: od razu mnóstwo pytań, opowieści, nowin, wspomnień - tygodniowe święto. Zdarza się też, oczywiście, zupełna niezgodność duchowa, gdy ludzie nie są w stanie nawet dwóch dni spędzić razem w celi, a czekają ich całe lata takiego życia. W ogóle cała ludzkość dzieli się na dwie części: tych, z którymi mógłbyś siedzieć w jednej celi i tych, z którymi nie mógłbyś. Tylko że nikt nie pyta cię o zgodę. Dlatego konieczna jest krańcowa wyrozumiałość w stosunku do współwięźniów przy jednoczesnym tłumieniu własnych nawyków i właściwości: trzeba się dostosować do wszystkich, żyć w zgodzie ze wszystkimi, w przeciwnym razie życie stanie się koszmarem. Przemnóżcie teraz wszystkie te udręki przez lata, podnieście do kwadratu, dodajcie wszystkie lata przesiedziane uprzednio w innych łagrach i więzieniach śledczych, a zrozumiecie, dlaczego trzeba każdą chwilę wypełnić jakimkolwiek zajęciem - najlepiej studiami nad jakąś skomplikowaną i zawiłą kwestią, wymagającą ogromnego natężenia uwagi. Stałe światło elektryczne powoduje swędzenie i zaognienie powiek. Dziesiątki razy czytasz to samo zdanie, ale w żaden sposób nie możesz go zrozumieć. Z ogromnym trudem zmogłeś stronę, ale nie zdążyłeś jej jeszcze odwrócić, a już znowu nic nie pamiętasz. Cofnij się z powrotem, czytaj po dwadzieścia, trzydzieści razy jedno i to samo, nie pozwalaj 14 WŁADIMIR BUKOWSKI sobie na palenie dopóty, dopóki nie opanujesz rozdziału, nie pozwalaj sobie na żadne oderwanie myśli czy marzenia, nie pozwalaj sobie nawet pójść do toalety - nie ma dla ciebie nic ważniejszego na świecie niż wykonać to, co sobie na dziś wyznaczyłeś. A jeżeli nazajutrz nic nie pamiętasz - zaczynaj od początku. I gdy wreszcie dotarłeś do końca książki, możesz sobie pozwolić na jeden dzień wolny, ale tylko na jeden, jako że już drugiego dnia twoja pamięć się osłabia, uwaga rozprasza i zaczynasz się znowu z wolna pogrążać, jak tonący - coraz głębiej i głębiej, aż zacznie ci dzwonić w uszach, a przed oczami pojawią się tęczowe kręgi. W dodatku nie wiadomo, czy zdołasz się wynurzyć. Szczególnie dostrzega się to w karcerze, w izolatce: brak książek, gazet, papieru, ołówka. Na spacer ani do łaźni nie wyprowadzą, karmią co drugi dzień, okna praktycznie nie ma, żarówka żarzy się gdzieś we wnęce pod sufitem, ledwo go oświetla. Jeden występ ściany to twój stół, drugi to krzesło. Dłużej niż dziesięć minut na nim nie wysiedzisz. Na noc zamiast łóżka wydają drewnianą, gołą dechę. Ciepła odzież nie przysługuje. W kącie kibel albo zwyczajna, cuchnąca przez cały dzień dziura w podłodze. Jednym słowem — cementowy worek. I w dodatku palenie zabronione. Brud stuletni. Na ścianach krwawe charki, gruźlików też tu wsadzają. Tutaj właśnie zaczyna się twoje zejście pod wodę, na samo dno, w sam muł. Zresztą tak to się w więzieniu nazywa - spuścić do karceru, wyciągnąć z karceru. Przez pierwsze dni jeszcze szperasz po celi, szukasz - może twój poprzednik zdołał przeszmuglować machorkę i schował resztkę, może pety gdzieś zakamuflował. Obmacujesz wszystkie dziurki i szczelinki. Rozróżniasz jeszcze dzień i noc. W dzień więcej chodzisz tam i z powrotem, nocą starasz się zasnąć. Jednakże chłód, głód i monotonia robią swoje. Drzemiesz dziesięć, piętnaście minut, po czym zrywasz się i ze czterdzieści minut rozgrzewasz się bieganiem. Potem znowu kwadrans się zdrzemniesz, przylgnąwszy do deski (nocą) albo podciągnąwszy nogę pod siebie ł plecami opierając się o mur (w dzień), po czym znowu zrywasz się i biegasz pół godziny. Z wolna zanika poczucie rzeczywistości, ciało drętwieje, ruchy stają się machinalne i czym dalej, tym bardziej przemieniasz się w martwy przedmiot. Trzy razy dziennie wydają wrzątek, i wrzątek ten dostarcza niewymownej rozkoszy. Masz wrażenie, że wszystkie twoje wnętrzności rozpływają się i życie na krótko powraca. Wypełnia cię słodki ból - na jakieś dwadzieścia minut. Dwa razy dziennie, kiedy wyprowadzają do klozetu, dostajesz skrawek starej gazety i tenże skrawek czytasz od deski do deski, i to wielokrotnie. Odtwarzasz w pamięci wszystkie przeczytane książki, wszystkich znajomych, wszystkie zasłyszane piosenki. Dodajesz lub mnożysz liczby w pamięci. Strzępy jakichś melodii, rozmów. Czas stoi w miejscu. Zapadasz w półsen, zrywasz się i ganiasz, znów drzemiesz, ale nie urozmaica to życia. Z wolna plamy brudu na ścianie zaczynają się zlewać w jakieś podobizny, jak gdyby cała cela upstrzona była portretami siedzących tu uprzednio zeków. Kolekcja portretów twoich przodków. I POWRACA WIATR... 15 Całymi godzinami możesz się im przyglądać, wypytywać, spierać się, kłócić i godzić. Po jakimś czasie i oni przestają być urozmaiceniem. Wiesz o nich wszystko, jak gdybyście pół życia spędzili w jednej celi. Jedni denerwują cię, z innymi da się zamienić parę zdań. Są tacy, którym trzeba przerwać w pół słowa, bo stają się natrętni. Będą nudno i monotonnie opowiadać nikczemne szczegóły swego nikczemnego żywota. Gdy spostrzegą, że ich nie słuchasz, zaczną kłamać i ubarwiać swój życiorys. Są do obrzydliwości usłużni i ruchliwi. Inni milczą i tylko zerkają ponuro spode łba - z tymi miej się na baczności: nie zdążysz zasnąć, a już ci gwizdną twoją rację. Bywają też życzliwi i towarzyscy chłopcy, zazwyczaj młodsi, z nimi da się nawet pożartować. Są zgodni, nigdy nie tracą ducha, gotowi powiesić się dla towarzystwa. Ci siedzą zazwyczaj za chuli-gankę, zbiorowe gwałty albo zbiorowy rozbój. W kącie za kiblem mieszka stary złodziej—zakonnik. Z miejsca knuje intrygi, szczuje jedne grupki przeciw innym i wszystkich razem przeciwko tobie. Godnie i autorytatywnie, do nikogo konkretnie się nie zwracając, zadręcza opowieściami o więzieniach przesyłkowych, łagrach, mordach. Otwarcie prowokuje konflikt w celi, chce zaprowadzić swoje porządki. Wie komu co się należy, a komu nie. Poważne starcie z nim jest nieuniknione i lepiej zrobić to od razu, zanim zmontuje swoją frakcję, póki nie utrwali się jego autorytet. Ale i to wszystko tonie, zaciera się, pozostawiając cię sam na sam z wiecznością, z niebyciem. Trudno określić gdzie kończysz się ty, a gdzie zaczyna nieskończoność. Twoje ciało — to już nie ty, twoje myśli nie należą do ciebie, pojawiają się i znikają same przez się, wbrew twoim życzeniom. Czy masz w ogóle jakieś życzenia? Jestem absolutnie pewny, że śmierć — to nie kosmiczna pustka, nie błoga nicość. Nie, byłoby to zbyt kojące, zbyt proste. Śmierć jest ciągłym dręczącym i nieznośnym powtarzaniem się wciąż tego samego. Stąd powstający natrętnie i jednostajnie ni to sen na jawie, ni to rozmyślanie przez sen. Pierwsza seria zdarzeń ma miejsce wśród skomplikowanych huczących machin. Potężne ostrza opadają ze zgrzytem i świstem ze wszystkich stron. Kręcą się łożyska i koła zębate, walą z hukiem gigantyczne stalowe pięści. W każdej chwili możesz być rozrąbany na pół, zgnieciony na placek albo wciągnięty w gigantyczne zębatki. Jesteś w ciągłym ruchu: odskakując w bok albo w tył, pochylony, usiłujesz wydostać się z tej mechanicznej, metalowej, ryczącej dżungli. Te maszyny, ostrza i dźwignie nie mają żadnego rytmu, żadnej prawidłowości. Kompletny chaos. Musisz kierować się jedynie wyczuciem, odskakując, by nie zostać zmiażdżonym. I nie możesz się ani na chwilę zatrzymać, jako że tam gdzie przed chwilą stałeś już przeleciał wielotonowy, stalowy młot i wszystko zadygotało od uderzenia. A z tyłu, z góry, z boku już coś gwiżdże, syczy i huczy. Tak mijają tysiąclecia. Lecz to dopiero pierwsza seria. W drugiej serii odbywa się jakaś zawstydzająca ceremonia. W ogromnym gmachu po niekończących się salach i przejściach sunie nieskoń- 16 WŁADIMIR BUKOWSK1 czony strumień ludzi. Potworny tłok. Wszyscy chcą się przedostać do przodu, tam gdzie odbywa się główny rytuał. Nienaturalna jasność oświetla ten potok przepychających się ludzi. Lecz wszystko to razem pełne jest jakiegoś odrażającego znaczenia: coś urągającego i nie do zniesienia haniebnego - tłum nagich osobników w różnym wieku i o szkaradnych ciałach. Jesteś wśród nich. Wszystko to odbywa się w rytmie jednostajnej powtarzającej się melodii - ni to chorał, ni to zaklęcia, którym podporządkowują się wszystkie wasze ruchy. I tak jeszcze tysiące lat. W trzeciej serii - ni to pokój, ni to szachownica. Ni to ludzie, ni to figury szachowe, ponieważ łączą was wszystkich niezwykle złożone stosunki psychologiczne. To co oni zrobią uzależnione jest od każdego twojego słowa, od każdego, nawet najmniejszego ruchu. To z kolei wpływa na ciebie, na wszystkich razem i na każdego z osobna. Dlatego też każdy z obecnych musi nieustannie przeprowadzać w pamięci niezwykle skomplikowane rachuby, uwzględniając wszystkie możliwe decyzje pozostałych. Rachuby te nie mają końca, tak jak nieskończona jest ilość możliwych kombinacji. Wszyscy jesteście napięci i skoncentrowani, obliczacie, przewidujecie, zakładacie, obalacie, przeliczacie, kombinujecie. Tak — do nieskończoności, ponieważ jesteście na amen złączeni tkanką wzajemnej zależności. Jednocześnie każdy stara się wyglądać zupełnie beztrosko. Wówczas zrywasz się na równe nogi i biegasz z kąta w kąt, tam ł z powrotem, gdyż całe ciało ścierpło ci i zdrętwiało. Biegasz tak dopóty, dopóki jednostajność ścian i twoich własnych ruchów nie cofnie cię z powrotem do pierwszej serii, do maszynowni z jej ostrzami, młotami, kołami i dźwigniami. Tak mijają całe epoki i wszystko staje się odrażające: wszystko wewnątrz ciebie i na zewnątrz jest z góry wiadome, zapaskudzone twoimi poglądami i rozmyślaniami. Sam sobie stajesz się wstrętny aż do mdłości — tylko, że nie jesteś w stanie uciec przed sobą. Ta właśnie dręcząca pustka długo jeszcze nie goLsię w świadomości, jak otwarta rana, i dopiero dużo później staje się blizną w duszy. Nic z tego okresu nie pozostaje w pamięci. Luka. Pewnego razu miałem bajeczne szczęście - znalazłem jakieś pół paczki machorki, starannie schowane w szczelinie ściany. Pół paczki zwilgotniałej machorki... Lepiej by było, gdybym jej nigdy nie znalazł, tej przeklętej machorki! Nie było zapałek, a jednocześnie nieziemsko chciało się kurzyć. Setki razy przetrząsałem całą celę, lecz zapałek nie znalazłem. Jedyne wyjście, to wdrapać się na mur pod sam sufit, przy pomocy jakiegoś patyczka przecisnąć przez kraty strzęp swojego ubrania i położyć starannie na żarówce. Po jakichś trzech minutach szmatka powinna zacząć się tlić i wtedy można będzie odpalić od niej papierosa. Ale jak wygłodzony i osłabiony człowiek ma się wdrapać na trzymetrową wysokość nie mając żadnego punktu oparcia? Niektóre plamy i rysy wskazywały, że moim poprzednikom jakoś się to udawało. I właśnie dlatego potrzeba papierosa stawała się nie do zniesienia. Pół następnej I POWRACA WIATR... 17 nocy zeszło mi na odłupywaniu paznokciami szczapy z mojej dechy, długiej na tyle, by sięgała od kraty we wnęce do żarówki. Następnego dnia od samego rana rozpocząłem szturm ściany. Wyjątkowo idiotyczne zajęcie - rzucać się na absolutnie gołą ścianę, z rozbiegu, z miejsca, czepiając się paznokciami, rycząc dosłownie z bezsilności i bezradności. Być może moi poprzednicy byli wyżsi, silniejsi albo lepiej przygotowani. Może byli alpinistami. Ale nic już nie było mnie w stanie powstrzymać, nie mogłem myśleć o niczym innym, rozbestwiłem się i doprowadziłem do szału. Przysiągłem dopiąć celu albo roztrzaskać sobie głowę o tę ścianę. Pierwszy dzień minął bezowocnie. W nocy przystawiłem deskę do ściany i mimo wszystko przypaliłem skręta od żarówki. To mnie jednak nie uspokoiło, zirytowało tylko swoją pozorną łatwością. Rano podjąłem szturm na nowo. Tak minął jeszcze jeden dzień, jedna noc, nowy dzień i nowa noc. Zupełnie przestałem istnieć. Zostało we mnie wyłącznie jedno pragnienie - wdrapać się na ścianę. Paznokcie popękały i krwawiły, palce spuchły, wieczorem byłem wyczerpany do tego stopnia, że nawet po desce nie mogłem się wdrapać za pierwszym podejściem. Obsuwałem się, przewracałem, podnosiłem — i od nowa lazłem do żarówki, jak owad do światła. Nic już nie czułem - ani bólu, ani zimna, ani głodu, pozostało mi tylko jedno istniejące poza mną i niezależne ode mnie pragnienie: wdrapać się na tę przeklętą ścianę, do tej piekielnej żarówki. Nie wiedziałem już nawet, po co mi to jest potrzebne. Stąd też, kiedy czwartego dnia kosztem nieprawdopodobnych wysiłków, zamachów, podrzutów i skoków znalazłem się nagle pod sufitem, uczepiony żelaznym uściskiem za kratę wnęki — stwierdziłem, że szczapa z przyczepionym skrawkiem szmatki dawno wypadła mi z ust i poniewiera się na podłodze. Wisiałem uczepiony tej przeklętej kraty, dziesięć centymetrów od żarówki, i płakałem. Nie mogłem sobie oczywiście przypomnieć, jaka mianowicie kombinacja ruchów pchnęła mnie do tej żarówki. Najważniejsze, że cel został osiągnięty. Dla mnie, z moją siłą, wzrostem, zdolnością do wspinaczki, okazało się to osiągalne, l dlatego jeszcze dwa dni zeszły mi na szturmowaniu. Wreszcie na piąty dzień osiągnąłem sukces, sukces pełny i ostateczny. W życiu nie miałem osiągnięcia czy sukcesu, którym mógłbym się szczycić tak, jak tym. A potem trzy razy dziennie wdrapywałem się na tę ścianę, by przypalić malutkiego skręta machorki. I stało się to tak zwyczajną sprawą, że nie było nawet w stanie zakłócić monotonii mojego życia - powolnego pogrążania się w dręczącej, jednostajnie powtarzającej się pustce. Wiedząc to wszystko, starałem się przeszmuglować do karceru kawałek grafitu, chowając go zazwyczaj w ustach pod policzkiem. Gdy mi się to udawało, przez cały czas spędzony w kabarynie rysowałem na strzępach gazet albo wręcz na podłodze czy ścianie — zamki. Rysowałem nie tylko ich ogólne zarysy, lecz stawiałem sobie za zadanie zbudować 2 — I powraca wiatr... 20 WŁADIMIR BUKOWSKI do karania niepokornych. Mówiąc ściślej, do zastraszania pozostałych -gdyż kto dziś serio mówi o karaniu? Jest rzeczą wiadomą, że każdy członek społeczności żywo interesuje się czym go straszą i co mogą z nim rzeczywiście zrobić. Zastraszająca funkcja więzienia do tego stopnia utkwiła w ludzkiej świadomości, że wszyscy - od prawodawcy do nadzorcy - uważają za rzecz oczywistą: w więzieniu powinno być paskudnie i ponuro. A skręć sobie kark! Ani powietrza, ani światła, ani ciepła, ani strawy - to przecież nie wczasy, nie dom rodzinny! W przeciwnym razie siłą trzeba was będzie wypędzać na wolność! Społeczeństwo zaś najbardziej się oburza, gdy więzień zaczyna napomykać o jakichś tam swoich prawach czy też o godności ludzkiej. Do czego by to było podobne, gdyby potępieńcy w piekle zaczęli domagać się praw? Jednocześnie jakoś poszło w niepamięć, że pierwotnie zakładano straszenie nie więźniów, lecz tych którzy pozostali na wolności, to znaczy samego społeczeństwa. A więc teraz społeczeństwo straszy samo siebie tym bardziej, im bardziej dręczy więźnia. Zatem pragnie tego strachu. Ludność więzienna ma oczywiście, jak każda szanująca się społeczność, swoje wewnętrzne więzienie, zwane karcerem, a prócz tego różne rygory: mniej surowe, bardziej surowe, szczególnie surowe, gdyż nawet w więzieniu człowiekowi nie powinno być obojętne, co się z nim stanie. Zawsze powinno istnieć coś, co można mu odebrać i czego nie chce stracić, gdyż człowiek nie mający nic do stracenia jest śmiertelnym niebezpieczeństwem dla społeczeństwa, a zarazem kuszącym przykładem dla wszystkich uczciwych, jeśli oczywiście nie jest trupem. I właśnie po to, by reszta ludzkości nie zazdrościła, by nie nęcić prawych dusz, wszystkie te rygory i wewnętrzne kary są tak zaplanowane, by ostatnie ich stadium, gdy człowiek istotnie nie ma już nic do stracenia, maksymalnie przybliżało go do stanu śmierci naturalnej. Dlatego też doświadczony zek nie ocenia więzienia według fasady czy wspólnej celi, tylko według karceru. Kraj też lepiej jest oceniać według więzień niż według osiągnięć. Przez całe wieki wewnętrzne wyposażenie więzień było mniej więcej jednakowe i człowiek postronny, przychodząc z wycieczką, powiedzmy do twierdzy Pietropawłowskiej, nie może w żaden sposób pojąć, co w tym więzieniu jest niezwykłego. Prycza jak prycza, mury jak mury. No, kraty w oknach. Ale przecież po to jest więzienie, żeby nie można było zwiać. Nawet książki pozwalali czytać — czegóż więcej trzeba? A już zupełnie nie zrozumie postronny człowiek, co to jest rygor. Cóż to właściwie za różnica - czy masz godzinę spaceru czy pół, 450 gramów chleba dziennie czy 400, 75 gramów ryby czy 60? Trzeba być księgowym albo kucharzem, by zliczyć taką obfitość cyfr. Postronnego człowieka interesuje jedno: czy więźniowie umierali od tego wszystkiego, czy nie umierali. Ach, nie umierali? No więc nie ma o czym mówić. Na zwiedzających największe wrażenie robią zazwyczaj sklepione stropy i grube mury. Ponuro, strasznie! Tak ono wygląda, więzienie, brrr... I niezależnie od tego, ile by wspomnień przeczytali, nigdy nie I POWRACA WIATR... 21 zrozumieją wszystkich tych drobiazgów, wszystkich tych błahostek. Oto stoi łóżko, zespawane z metalowych prętów. Na nim materac z waty. Wszystko jakby normalnie. Lecz okazuje się, że więźniowie śpiący na takich łóżkach wręcz ogłosili głodówkę, żądając by zmniejszono prześwity między metalowymi prętami. Jakoś to dziwnie - łóżka stały już ze dwadzieścia lat i nikt nawet nie bąknął o prześwitach. Zgłupiały zeki? Jeść nie chcieli, czy się droczyli? Drobiazgowy archiwista być może wygrzebie w więziennym archiwum, że w tym samym czasie naczelnik więzienia zarządził, by zabierać więźniom stare gazety i pisma. Decyzja całkiem rozsądna - po cóż zeki mają zagracać cele makulaturą? Chwalebnie. Ale nawet archiwista nie dopatrzy się żadnego związku między tymi dwoma zdarzeniami. Tylko zek może to zrozumieć - spać na tym łóżku mógł on jedynie podkładając pod materac warstwę pism i gazet. Lecz odebrano mu je - i natychmiast łóżko zamieniło się w narzędzie tortur. W ciągu jednej nocy materac obwisa przez dziury i śpisz na żelaznej kracie. Należy się na przykład słupek w karcerze, albo jakieś inne urządzenie do siedzenia i każdy karcer ma takie urządzenie — występ ściany, możesz sobie siedzieć i siedzieć przez cały dzień. Ale oto zrobili ten występ odrobinę wyższy i krótszy niż potrzeba — nie da się już wygodnie usiąść, a nogi nie sięgają podłogi. Wydawałoby się, głupie parę centymetrów... A te 50 gramów chleba czy 15 gramów ryby - cóż za drobiazgi, aż wstyd o tym mówić. Zapomina człowiek, że nawet pyłek przetrącił kiedyś grzbiet wielbłąda. Zapomina że różnica między życiem i śmiercią jest tak znikoma, tak błaha; wystarczy o parę stopni zmienić temperaturę ciała - i trup. Odkąd istnieje więzienie, ta społeczna instytucja, odtąd trwa walka, wre wielka bitwa między zekami i społeczeństwem. O gramy, centymetry, stopnie i minuty. Toczy się ze zmiennym powodzeniem. Raz zeki napierają, społeczeństwo się cofa. Tam 50 gramów, tu 5 centymetrów, a tutaj 5 stopni wywalczą zeki i patrz - da się żyć! Lecz społeczeństwo nie może dopuścić do życia w więzieniu. W więzieniu ma być strasznie, ponuro - toż to więzienie, a nie wczasy. I znowu społeczeństwo ciśnie; tutaj 50 gramów ujmie, tu 10 centymetrów, tutaj 5 stopni — zeki zaczynają muzułmanieć. Rodzą się szkorbut, pelagra, dystrofia. Zaczyna się ludożerstwo, samobójstwa, zabójstwa i ucieczki. Wiele lat obserwowałem tę walkę, głuchą i niezrozumiałą dla postronnych. Ma ona swoje prawa, swoje wielkie daty, zwycięstwa, bitwy i porażki, swoich bohaterów i przywódców. Unia frontu w tej wojnie, pewnie tak jak i w innych wojnach, stale się przesuwa. Tutaj zwie się rygorem i zależy od tego, czy zeki gotowi są z powodu jednego grama, centymetra, stopnia lub minuty pójść na całego. Albowiem, gdy tylko ich obrona słabnie, natychmiast ze zwycięskim okrzykiem rzucają się do przodu szwadrony z czerwonymi szlifami lub błękitnymi lampasami. Przerywają front, biorą w kleszcze, uderzają od tyłu - i biada zwyciężonym! A zwycięzców nigdy się nie sądzi. 22 WŁADIMIR BUKOWSKI Nowe pokolenie zeków nigdy nie zdoła wywalczyć poprzednich pozycji, nową sytuację przyjmą jako normalną, odwieczną, należną. Mogą dziesiątki razy wygrywać swoje bitwy, lecz przegrać mogą tylko raz. Dlatego też rozpoczynając głodówkę i przerywając ją niczego nie osiągnąwszy, zetó przegrywają nie tylko swoją wojnę, ale dodatkowo pogorszą życie wielu przyszłych pokoleń. To jest również powodem, dla którego nie wolno ci pogrążać się w obojętności, wpaść w odrętwienie. Ona, ta obojętność, będzie szeptać ci do ucha: najważniejsze - przeżyć! Myśl o dniu dzisiejszym, przeżyłeś go - i dzięki Ci, Boże. I oto już dudnią kopyta, grzmi trąba, idą do ataku szwadrony! Tak to właśnie siedziałem sobie we Władimirze i czytałem książeczki. Oprócz podstawowego swojego przedmiotu, biologii; -uczyłem się jeszcze angielskiego. W naszych celach większość zwykle uczy się jakiegoś języka: Żydzi z reguły hebrajskiego, a pozostali - jedni angielskiego, inni niemieckiego, jeszcze inni hiszpańskiego. Metoda najprostsza z możliwych: czytaj jak najwięcej książek ze słownikiem w ręku i wypisuj nieznane wyrazy, a potem powtarzaj te wyrazy cały czas. Zwykle dla wygody słowo zapisuje się na skrawku papieru: z jednej strony sam wyraz, a na odwrocie — jego rosyjski odpowiednik. Karteluszki te wygodnie jest potem przeglądać z jednej lub drugiej strony, a żeby się nie plątały i nie ginęły weszło u nas w modę klejenie szafek z pustych pudełek po zapałkach. Wychodzi bardzo wygodna szafka — na jakieś pięć, sześć rzędów, z wysuwanymi szufladkami. W ten sposób można w ciągu miesiąca nauczyć się dwóch, czasem trzech tysięcy słów — oczywiście przy pewnym wysiłku. Można grupować karteluszki w szufladkach — według j znaczenia lub innych cech. Naczalstwo tak przywykło do tych szufladek, j że nie zabierało ich nawet przy kipiszu. Natomiast z książkami, zwłaszcza j słownikami, było znacznie trudniej. Nie zezwalano otrzymywać książek z domu, biblioteka była! uboga, natomiast można było zamawiać książki ze sklepów za zaliczeniem j pocztowym, ale nie wszystkie. W szczególności zabronione było posiada-j nie książek wydanych poza ZSSR — nawet słowników wydanych w Pradze j czy w Warszawie. Oczywiście wszyscy starali się zdobyć te książki nielegalnie. Ja miałem pod tym względem szczęście. Siedziałem jeszcze śledztwie w Lefortowie*, gdy matka zaczęła przekazywać mi w kach co miesiąc trzy, cztery książki, przy czym wśród książek sov kich były też książki wydane w Anglii bądź w Stanach Zjednoczonyc Lefortowskie naczalstwo nie przekazywało mi ich, rzecz jasna, k składało w magazynie. Mieli nadzieję, że nic o tym nie wiem i wyjeżd jąć z więzienia nie zażądam zwrotu. W ten sposób w magazynie nagromad ło się ze trzydzieści egzemplarzy. Tymczasem z Lefortowa do Władin wysyłano mnie nocą, kiedy wysokie naczalstwo było nieobecne. *Lefortowo - specjalne więzienie KGB w Moskwie. l POWRACA WIATR... 23 ralnie zacząłem się awanturować, żądać swoich książek i zagroziłem powiadomieniem etapowego konwoju, że więzienie nie zwraca mi moich rzeczy. A konwój etapowy nie podlega ani więzieniu, ani KGB, co więcej: podobnie jak wszyscy oficerowie MWD*, czuje do KGB wrogość. I dlatego — tak sobie obliczyłem - konwój z powodzeniem może stanąć okoniem i nie zabrać mnie na etap ,jako roszczącego sobie materialne pretensje do więzienia" - tak się to nazywa. Prawdopodobnie tego samego obawiali się lefortowscy nadzorcy. Oczywiście przez pierwsze pół godziny oficer dyżurny wykłócał się ze mną dla przyzwoitości, usiłował przyprzeć do muru. Ale znali mnie tam już wystarczająco dobrze, siedziałem u nich po raz trzeci — wiedzieli, że nie ustąpię, i książki oddali. I tak przywiozłem ich do Władimira cały wór, ledwo dowlokłem. Z tym workiem miałem później nieustanną mitręgę: a to zabierali go do sprawdzenia, a potem nie oddawali, a to wręcz przeciwnie, oświadczali, że nie ma kto go sprawdzać i dlatego nie mogą oddać, a to wprowadzali limit - 5 książek do rąk, a resztę znów zabierali. Za każdym razem musiałem pisać skargi i ogłaszać głodówki. Pewnego razu ukradłem je nawet z magazynu, podrzucając na ich miejsce jakieś inne. Jednym słowem, cała epopeja. Jednak ciekawa sprawa — ani razu nikt ich nie przeglądał, nikt nawet nie wiedział, że nie są sowieckie, w przeciwnym razie nie pomogłyby mi żadne głodówki. Mój worek zwyczajnie denerwował naczelników. „Tu nie uniwersytet, będziecie się uczyć po zwolnieniu!" Ot i wszystko. Tak czy inaczej każdy z nas miał swój worek z książkami, przy czym z reguły książki te przekazywane były w spuściźnie z jednego pokolenia zeków na drugie i stanowiły coś w rodzaju społecznego dorobku. I dlatego prowadziliśmy z naczalstwem nieprzerwaną „książkową wojnę" - podobnie zresztą jak w innych związanych z regulaminem dziedzinach. Musieliśmy książki chować, by nie wpadły w oko naczelnikowi, szczególnie zaś chować je na wypadek kipiszu. Nie była to bynajmniej prosta sprawa - książka nie igła, gdzież ją wetknąć? Jakkolwiek ogromnie trudno ukryć ją w celi, to jednak można sobie poradzić. Ale nie sposób wyobrazić sobie gorszej sytuacji niż otwierający się znienacka karmnik i oddziałowy mówiący: „zbierać się z rzeczami". Może to oznaczać wszystko: przeniesienie do innej celi, przeniesienie na inny oddział, do karceru, na etap. I w każdej sytuacji zapowiada się rewizja osobista. Gdzie więc podziać te cholerne książki? Ogromnie ułatwiało sprawę odrywanie od książki grzbietu, strony tytułowej albo nawet całej przedmowy. Wówczas można się było wykłócać, że to wcale nie książka, lecz papier do potrzeb toaletowych, w ten sposób można było zakamuflować jedną, dwie pozycje. Poza tym chłopcy nauczyli się podrabiać pieczątkę biblioteki: że to niby nie moja książka, lecz z biblioteki. Ale i to z czasem wyszło na jaw. Jeśli z książki zerwać grzbiet, a na jego miejsce starannie nakleić okładkę z jakiegoś D - Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. 24 WŁADIMIR BUKOWSKI czasopisma, to można było wciskać ją jako miesięcznik - na przykład Oktiabr albo Nowy/ Mir. Ale wkrótce zaczęli zabierać też pisma. Najpewniejszym jednak sposobem było szybko czytać i przepisywać jak najwięcej do zeszytu. Takie konspekty prawnie stanowiły już własność zeka i również były przekazywane w spuściźnie. Często KGB zabierało je do przejrzenia, by sprawdzić czy nie piszemy antysowieckich powieści lub dzienników więziennych. Krótko mówiąc, toczyła się książkowa Wojna Stuletnia. Nasze naczalstwo bardzo szybko zorientowało się, że my -w przeciwieństwie do kryminalistów — znacznie bardziej przeżywamy utratę książek, widzeń czy korespondencji z rodziną niż pozbawienie artykułów spożywczych, ostry rygor czy zniżone racje i dlatego pozbawiało nas raczej dóbr duchowych. Choć oczywiście „walenie po żołądku", jak mówią kryminalni, zawsze było i pozostało ulubionym środkiem wychowawczym. A my mieliśmy swoją broń: skargi, głodówki, upór i pomysłowość. Najważniejsze zaś, bez czego nie uratowałaby nas żadna pomysłowość - to solidarność i rozgłos. Zadziwiające zjawisko: zaledwie jakieś trzydzieści lat temu dziesiątki milionów politycznych pędzono na wielkie budowy komunizmu, setki tysięcy spośród nich ginęły od szkorbutu i dystrofii. W tym samym czasie cały świat zachłystywał się zachwytem, wychwalając postępowy reżim sowiecki. Rzecz nie w tym, że nie miał informacji, lecz po prostu nie chciał wiedzieć, nie chciał wierzyć. Ludzie pragną pięknych marzeń o szczęściu i sprawiedliwości gdzieś na świecie. Nawet najpoważniejszych zachodnich obserwatorów zdumiewał ogrom sowieckich osiągnięć, rozmach budownictwa, entuzjazm ludzi sowieckich, natomiast o zekach — ani słowa. Teraz siedziało nas, politycznych, nie więcej niż dwadzieścia tysięcy, mniej więcej tylu, ilu podczas jednej zimy umierało dawniej w Norylsku. Ale wyczuł już Zachód, że i jego los, jego własna przyszłość decyduje się po części we władimirskiej tiurmie. Zachodnia prasa zaczęła poświęcać nam trochę uwagi, wnikać nawet w tę naszą wojnę z więziennym rygorem, w te wszystkie gramy, stopnie, centymetry. Ludzkość się nagle zainteresowała — czy może istnieć więzienie z ludzką twarzą? A nam to zainteresowanie było jak najbardziej na rękę — więzienie mieliśmy już od dawna, brakowało właśnie ludzkiej twarzy. I dlatego czasami nie zdążyła się jeszcze zakończyć nasza kolejna głodówka, a już nadzorcy po kryjomu informowali nas o szczegółach audycji BBC albo radia „Swoboda" o niej — nawet ich wciągnęła ta wojna w eterze. Zaniepokoili się też kremlowscy wodzowie — ogromnie zaczęło ich trapić, że blaknie fasada wielkiej budowli. Ach, to jest zawsze tak nie w porę! Właśnie w momencie, gdy proletariusze wszystkich krajów gotowi byli wreszcie się połączyć i urzeczywistnić odwieczne marzenie ludzkości, w momencie, gdy wszystkie wysiłki ludów trzeba skierować do walki z dyktaturą w Chile czy z apartheidem w Południowej Afryce — wyłaniają się jakieś zeki, głodówki, racje, gramy, stopnie. To odciąga masy pracu- I POWRACA WIATR... 25 jące, pomaga światowemu imperializmowi, oddala świetlaną przyszłość. Z drugiej strony zmieniał się nastrój samej machiny państwowej: nie było już tego rewolucyjnego zapału i uniesienia - rozstrzelał je Stalin w latach trzydziestych i czterdziestych. Aparat drętwiał, ogarniały go apatia, strach przed odpowiedzialnością i przełożonymi, solidna biurokratyczna obojętność. Obrósł w zasady, instrukcje, postanowienia, a nie zawsze było wiadomo, jak je interpretować. Najlepiej, rzecz jasna, zameldować „górze" i czekać na dyspozycje. A „góra" nie spieszyła z dyspozycjami. „Góra" lubiła karać urzędników za opieszałość, przysyłać coraz to nowe instrukcje i postanowienia, które znów trzeba było jakoś zinterpretować, godząc ich ciągłe sprzeczności. Naczelnikowi więzienia puchła głowa. Zdawał on sobie sprawę, że każda instrukcja ma być wykorzystana przeciw zekom, problem tylko w jakim stopniu? Wystarczy odrobinę przeholować, dokręcić śrubę - już głodówka. Znowu zaczną się wrzaski z Londynu, Monachium, Waszyngtonu. A to oznacza, że za trzy-cztery tygodnie zwali się komisja z Moskwy. „Jakże to tak, towarzysze? Daliście się sprowokować światowemu imperializmowi!" Znajdą oczywiście jakieś usterki i niedociągnięcia, zanotują, wskażą, udzielą nagany albo w ogóle zwolnią - wszak każdy urzędnik ma wrogów bez liku, stale szukają okazji by dociąć, zająć miejsce, wyrwać kęs z gardła. Stąd oficerowie i naczelnicy więzienia również słuchają zachodnich rozgłośni, kręcą po nocach gałką odbiornika, rano pytają jeden drugiego: było coś wczoraj? Było - znaczy oczekujemy komisji. Wzdychają starzy strażnicy: rozpuścili was, żeby to było dwadzieścia lat temu!... Lecz i my już bynajmniej nie te same króliki, które umierały w milczeniu i bez szemrania. Pojęliśmy wielką prawdę: nie karabin, nie czołgi, nie bomba atomowa rodzą władzę, nie na nich władza się trzyma. Władza - to uległość, to zgoda na podporządkowanie, i dlatego każdy kto odmówił posłuszeństwa wobec przemocy pomniejszył tę przemoc dokładnie o jedną dwieściepięćdziesięciomilionową część. Przeszliśmy przez uczestnictwo w ruchu obrony praw, przeszliśmy dobrą szkołę w łagrach, wiemy jak druzgocącą siłę ma ludzka niepokorność. Wszystko to wie również władza. Już dawno odrzuciła w swoich rachubach wszelkie komunistyczne dogmaty. Nie potrzebuje już od ludzi wiary w świetlaną przyszłość - potrzebuje uległości. Gdy morzą nas głodem po łagrach albo gnoją w karcerach, to domagają się od nas nie wiary w komunizm, ale pokory - lub przynajmniej kompromisu. Do więzienia władimirskiego zebrali ze wszystkich łagrów najbardziej niepokornych, najbardziej upartych: głodujących, strajkujących i piszących skargi. Nie było tu prawie wcale ludzi przypadkowych, a ci nieliczni przypadkowi, którzy do nas trafili, mimowolnie przyjmowali naszą Unię obrony. W sąsiednich celach siedzieli zeki na rygorze specjalnym*, z tych Sowieckie łagry l więzienia dzielą się na cztery kategorie, w zależności od obowia.- 26 WŁADIMIR BUKOWSKI samych paragrafów co my. W większości byli to jednak ludzie przypadkowi - głównie kryminalni^ którzy przegrali w karty albo jeszcze jakoś zawinili wobec współwięźniów. Aby uniknąć porachunków, ludzie ci rozlepiali w swoim łagrze ulotki albo nakłuwali sobie antysowiecki tatuaż - wtedy dodawano im nowy wyrok i wsadzano na ten właśnie specjalny rygor jako „politycznych recydywistów". Oczywiście w istocie rzeczy, psychologicznie, nadal pozostawali oni kryminalistami. I co najdziwniejsze : u nich, na specjalnym, rygor niczym nie różnił się od rygoru łagrów stalinowskich. To samo naczalstwo, ci sami nadzorcy odnosili się do nich zupełnie inaczej, niż do nas: bili ich, poniżali, sami oni walczyli między sobą o kawałek chleba, zdradzali jeden drugiego - jaka tam obrona! Do 1975 roku nas, politycznych, do roboty nie wypędzano: więzienne naczalstwo uważało to za niecelowe. Wiedzieli z łat ubiegłych, że większość i tak do roboty nie wyjdzie, a kto wyjdzie ten nie będzie wyrabiał normy. Dla więzienia było nieopłacalne utrzymywać pomieszczenia robocze, wolnonajemnych pracowników i dodatkowy plan dla nas, którzy nie damy realnej produkcji. A na wiosnę 75-go - może z uwagi na zbliżające się Helsinki - Moskwa wydała nowe rozporządzenie: kazano zmusić nas do pracy. Praca przymusowa w ogóle jest dla człowieka poniżająca. A w warunkach systemu więziennego, gdzie 60% zarobków tiurma potrąca na potrzeby ochrony, a z pozostałej sumy odlicza się koszty odżywiania, ubrania i utrzymania więźnia, gdzie praca to środek wychowawczy, odbierający 8 godzin dziennie przy sześciodniowym tygodniu pracy - przy czym normy produkcyjne są sztucznie zawyżane, by uczynić pracę niewykonalną — w takich warunkach praca jest dla szanującego się człowieka nie do przyjęcia. Rzecz jasna odmówiliśmy. Rozpoczęło się długie oblężenie. Wszystkich nas — jako świadomie odmawiających posłuszeństwa - kilkakrotnie przewlekano przez wszelkie możliwe typy kar: na samym tylko surowym rygorze przesiedziałem w tym czasie półtora roku (na niecałe dwa lata odsiadki). Innym dostawało się więcej kabaryny, niektórzy spędzili tam po 60 a nawet 70 dni. Uniemożliwiano korespondencję z rodziną i widzenia, pozbawiano przesyłek. Toczyła się bezlitosna wojna, na wyniszczenie. Dla każdego było jasne, że nie wolno przegrać. Dlatego prócz tradycyjnych form obrony - głodówek i nielegalnego przekazywania na wolność informacji o bezprawiach w więzieniu - zastosowaliśmy żujących w nich rygorów: „zwyczajne", „obostrzone", „surowe" oraz „specjalne". Różnice zawierają się w żywieniu i przysługujących więźniowi prawach do paczek żywnościowych, listów, widzeń itp. Rygor „zwyczajny" jest dla więźniów po raz pierwszy popełniających przestępstwo, „obostrzony" — dla popełniających po raz pierwszy szczególnie groźne przestępstwo, „surowy" — dla popełniających przestępstwo po raz drugi oraz szczególnie groźne przestępstwo wymierzone w państwo, „specjalny" - dla recydywistów. I POWRACA WIATR... 27 metodę w pewnym sensie nieoczekiwaną: zasypaliśmy oficjalne instancje dosłownie lawiną skarg. Trzeba znać sowiecki system biurokratyczny, by zrozumieć efekt takiego działania. Zgodnie z obowiązującymi w ZSSR normami prawnymi każdy więzień ma prawo składać skargi we wszelkich instytucjach państwowych, społecznych oraz osobom urzędowym. Więzienie ma obowiązek wysłać skargę w terminie trzech dni od chwili jej wpłynięcia. Przez ten czas naczalstwo musi napisać w swoim imieniu załącznik objaśniający, a także wyciąg z akt personalnych skarżącego i wszystko to włożyć razem ze skargą do jednej koperty. Instancja otrzymująca skargę rejestruje ją w dzienniku wpływających dokumentów i zobowiązana jest udzielić odpowiedzi w terminie miesiąca. Jeśli dana instancja nie ma kompetencji do rozwiązywania poruszonych w skardze problemów, przesyła ją do właściwej instancji. Powtórna skarga zapoczątkowuje osobny proces rozpatrywania. Istnieje kilka zasad i instrukcji, regulujących tryb rozpatrywania skarg. W praktyce napisanie jednej skargi nie dawało żadnego efektu: prześlą ją „osobie kompetentnej", a więc właśnie tej na którą się skarżysz. Ona, naturalnie, uzna skargę za nieuzasadnioną. Najczęściej więc skargi nikt nie czyta, przesyła się je „w dół" do odpowiedniej instancji. Taka praktyka zrodziła w ludziach niewiarę w skuteczność skarg. Kruk krukowi oka nie wykolę - powiadają zeki. Jednakże przy przestrzeganiu określonych reguł skargi stają się nader skuteczne, nawet w więzieniu. Należy jedynie: - znać zasady i tryb rozpatrywania skarg; - doskonale znać wszystkie więzienne regulaminy i instrukcje; - skargę układać maksymalnie zwięźle, wyraźnie, najlepiej na jednej stronie, w przeciwnym razie nikt jej nie przeczyta. W skardze winien być wskazany tylko fakt naruszenia prawa lub instrukcji, data tego wydarzenia, nazwiska winnych i paragraf lub instrukcja, które zostały naruszone; - należy pisać dużymi literami i czytelnie, zostawiając z boku marginesy; - jeśli chcesz, by twoją skargę rozpatrywała wysoka instancja, to skarż się na naczelnika poprzedzającej: to znaczy, jeśli potrzebujesz odpowiedzi z głównego zarządu MWD, nie skarż się na naczelnika więzienia lecz na naczelnika zarządu obwodowego. W tym celu należy powoli wspinać się po szczeblach urzędniczej drabiny, za każdym razem skarżąc się na odpowiedź poprzedniej instancji; - nigdy nie poruszaj dwóch spraw w tej samej skardze; - skargi należy wysyłać listem poleconym ze zwrotnym poświadczeniem odbioru; - warunek najważniejszy: skargi należy pisać w ogromnych ilościach i do najbardziej niekompetentnych instancji. W szczytowym momencie naszej wojny każdy z nas pisał dziesięć do trzydziestu skarg dziennie. Ciężko jest ułożyć trzydzieści skarg w ciągu 28 WŁADIMIR BUKOWSKI | l POWRACA WIATR 29 jednego dnia, dlatego też z reguły rozdzielaliśmy między sobą tematy i każdy pisał na swój, po czym dawał pozostałym do przepisania. Jeśli jest was w celi pięciu i każdy bierze sobie sześć tematów, to w wyniku wymiany każdy napisze po trzydzieści skarg, a do ułożenia ma tylko sześć. Samo przepisywanie trzydziestu stron gotowego tekstu i w dodatku dużymi literami - to mniej więcej półtorej do dwóch godzin pracy. Skargi najlepiej jest adresować nie do urzędników, lecz do najbardziej nieoczekiwanych osób i organizacji: na przykład do wszystkich deputowanych Rady Najwyższej, republikańskiej, obwodowej lub miejskiej, do wszystkich gazet i czasopism, do kosmonautów, pisarzy, malarzy, artystów, baletnic, sekretarzy KC, generałów, admirałów, przodowników pracy, pasterzy owiec, hodowców reniferów, dojarek, sportowców itd. itp. W Związku Sowieckim wszyscy ludzie jako tako znani są osobami urzędowymi. Dalej dzieje się rzecz następująca: więzienna kancelaria zostaje zawalona skargami i nie nadąża z trzydniowym terminem wysyłki, ponieważ muszą ułożyć wspomniane już załączniki do każdej skargi. Za przekroczenie terminu wysyłki z pewnością otrzymają naganę i stracą premię. W najbardziej gorącym okresie naszej wojny do pomocy w kancelarii ściągnięto z rozkazu naczelnika więzienia wszystkich: bibliotekarzy, wolnonąjemnych księgowych, cenzorów, oficerów politycznych, pracowników operacyjnych. Co więcej - niedaleko więzienia znajdowała się szkoła MWD, więc słuchaczy również zapędzono do pomocy. Wszystkie odpowiedzi i wysyłki należy rejestrować w specjalnym zeszycie i ściśle przestrzegać terminów odpowiedzi i wysyłek. Wszystkie te skargi przebywają bardzo skomplikowaną drogę, na wszystkich szczeblach są rejestrowane, zakłada się osobne teczki i kartoteki. W końcowym efekcie wszystkie one zwalają się do dwóch instancji: miejscowej prokuratury i miejscowego zarządu MWD. Te instancje również nie nadążają z odpowiedziami, też przekraczają terminy, za co też otrzymają nagany i stracą premie. Biurokratyczna machina pracuje na pełnych obrotach, a wy przenosicie papierową nawałnicę z jednej instancji na drugą, szerząc panikę w szeregach wroga. Urzędnicy są urzędnikami, stale są ze sobą skłóceni, stąd wasze skargi stają się często w ich rękach bronią w personalnych i międzyresortowych porachunkach. Trwa to kilka miesięcy. Wreszcie do akcji wkracza najpotężniejszy czynnik życia sowieckiego -statystyka. Do jakiejś tam wysokiej instancji dociera w potoku cyfr i wykazów, raportów i komunikatów o procesie budowy komunizmu meldunek, że oto na władimirską tiurmę albo wręcz na cały obwód przypada — w ciągu okresu sprawozdawczego — 75 tysięcy skarg. Nikt tych skarg nie czytał, ale cyfra jest niesłychana. Z miejsca psuje statystykę sprawozdawczą, jakieś tam wskaźniki w socjalistycznym współzawodnictwie jakichś tam zespołów, zarządów czy nawet obwodów. Nikomu nie jest to na rękę: cały obwód z przodujących przechodzi do nienadążających, odbierają mu przechodnie czerwone sztandary, proporce i puchary. Masy pracujące są oburzone, w komitecie obwodowym panika, a do naszego więzienia pilnie szykuje się wysoka komisja. Ta komisja nie pomoże wam osobiście, chyba że rozwiąże parę drobnych spraw z waszych skarg, ale z całą pewnością musi ona znaleźć masę usterek i niedociągnięć w pracy naczalstwa. Po to ją wysyłano, po to płacono jej diety, dniówki i premie. Naczalstwu zrobią awanturę. Kogoś zdejmą, kogoś zdegradują, ktoś dostanie naganę, komisja zamelduje górze o przedsięwziętych środkach i usatysfakcjonowana odjedzie do domu. Dalej, ponieważ wysyłaliście skargi do dojarek, posłów, baletnic i hodowców reniferów, wszyscy oni również muszą odpowiadać, wyjaśniać i uspakajać, informować o decyzjach komisji i o przedsięwziętych środkach. A wy nadal piszecie i piszecie, psujecie statystykę w nowym okresie sprawozdawczym i wywalczacie komisję, i tak — latami. Dołóżcie do tego komisje i nagany zrodzone w wyniku przepływu informacji za granicę, dyrektywy, okólniki, kontrrozkazy, skargi rodzin, kampanie i petycje za granicą - wówczas zrozumiecie, co przeżyło nasze naczalstwo, walcząc z nami o wyjście do roboty. Który naczelnik więzienia, który prokurator, który sekretarz obwodowego komitetu KPZS zechce takiego życia? Gdyby tylko było to w ich mocy, już dawno przerwalibyśmy blokadę. Ale mieli rozkaz Moskwy. Mój Boże, czego też nie robili oni z naszymi skargami: konfiskowali ich całe wory, kradli je, nie dawali nam papieru, nie sprzedawali kopert i znaczków, zabraniali wysyłać listy polecone ze zwrotnym potwierdzeniem odbioru (żeby łatwiej było kraść), wydali specjalne zarządzenie i zabronili pisać skargi dokądkolwiek oprócz prokuratury i MWD, wsadzali za nie do karceni. A odpowiedzi -jakież otrzymywaliśmy odpowiedzi! Istna fantastyka! Oszalałe urzędniczyny, nie nadążając nawet z czytaniem skarg, odpowiadali ni w pięć ni w dziewięć, mylili adresatów, mylili skargi. Tak poprzekręcali i zakłamali te nieszczęsne paragrafy, że ich samych można było wsadzić do więzienia. Dla przykładu: pułkownik MWD z miejscowego zarządu, zbaraniały od tego papierowego cyklonu odpowiadał mi, że zjazd KPZS nie jest organizacją społeczną i dlatego, powiada, nie wolno zwracać się doń ze skargami. Oczywiście, nawałnica skarg zwaliła się na pułkownika i zniknął on w tym wirze. A władimirskie sądy, rozwścieczone stertą zaskarżeń i żądań, by pociągnąć naszych naczelników do odpowiedzialności karnej, odpowiadały, że oficerowie MWD nie podlegają orzecznictwu sądów sowieckich. W końcu machnęli na wszystko ręką i zamiast odpowiedzi zaczęli przysyłać pokwitowania takiej mniej więcej treści: „W ciągu minionego miesiąca wpłynęło i zostało odrzuconych 187 waszych skarg" - i podpis. Cały biurokratyczny system Związku Sowieckiego został wciągnięty w tę wojnę. Nie było takiego resortu czy instytucji, obwodu czy republiki, skąd nie otrzymalibyśmy odpowiedzi. Zdarzało się, że dwie instancje udzielały diametralnie przeciwstawnych odpowiedzi, wówczas napuszczaliśmy je na siebie. Pod koniec wciągnęliśmy do tej gry nawet kryminalnych 30 WŁADIMIR BUKOWSKI i skargowa zaraza zaczęła rozpełzać się po więzieniu - ogółem zaś było nas tam 1200 osób. Myślę, że gdyby cała sprawa przeciągnęła się cokolwiek dłużej i całe więzienie włączyłoby się do tej pracy, sowiecka machina biurokratyczna po prostu by nawaliła: wszystkie instytucje Związku Sowieckiego zaprzestałyby swojej pracy i pisałyby dla nas odpowiedzi. Lecz oni skapitulowali. Po dwóch latach walki oblężenie przerwano. Naczelnika naszego więzienia zdjęto i odesłano na emeryturę, przeprowadzono jakieś przesunięcia w administracji i wszystko przycichło. Moskwa odstąpiła od swojego rozkazu. Biedny nasz pułkownik Zawiałkin! Ucierpiał bez powodu, padł ofiarą administracyjnej niesprawiedliwości. W rzeczywistości nie był złym człowiekiem, był po prostu sumiennym urzędnikiem. Słabo pojmował co się dzieje, a przed niezliczonymi komisjami i przeciwstawnymi wytycznymi spadającymi mu na głowę bronił się nader osobliwie - udawał głupka, ot takiego sobie sumiennego głupka, który chce jak najlepiej, i masz ci los - wszystko wychodzi na opak! Karcono go, besztano, publicznie piętnowano - wszystko przyjmował z miną niewinnego pechowca. Niełatwe to było zwycięstwo. Chłopcy wynędznieli, zmuzułma-nieli, u każdego wyszła na jaw jakaś choroba, u jednego wrzód, u drugiego gruźlica. W więzieniu nawet zdrowemu nie jest łatwo, cóż dopiero choremu. Chorobą zaczynają cię szantażować: będziesz zgodny - podleczymy, damy dietę, przeniesiemy do szpitala. Przy wrzodzie i chorobie wątroby te wszystkie zgniłe kilki i stęchła kiszona kapusta stają się nie do wytrzymania, a to stanowi 60% twojego pożywienia, cóż poradzisz? Gdy masz gruźlicę albo powiedzmy bóle głodowe przy wrzodzie, naczelnicy uwielbiają wsadzać do karceru. I w „głodny dzień", gdy pokarm nie przysługuje, zaraz szukają okazji, by wezwać cię na rozmowę. Gruźlicy mają lżej — przynajmniej bólu nie czują. Co do leczenia, to po prawdzie nie leczy się tu nikogo. Chorobę mogą nieco złagodzić, powierzchownie zaleczyć, nie dopuścić do śmierci. W efekcie choroby przybierają u wszystkich formę chroniczną, nigdy potem już się ich nie pozbędziesz — całe życie zarabiaj na leki. Uważa się to za rzecz całkiem normalną. „Co, przyjechaliście się tu leczyć? Nie ciągnęliśmy was do więzienia, nie trzeba było tu trafiać", - mówią lekarze. I sam szpital, prawdę mówiąc, niczym się nie różni od normalnej celi: takie same betonowe podłogi, takie same Windy na oknach! Ani światła, ani powietrza, tyle że karmią trochę lepiej. Nawet klozetów nie ma — wyprowadzają dwa razy dziennie. Odechce ci się takiego szpitala. W ogóle pomoc lekarska jest tu traktowana jako nagroda za dobre sprawowanie. W sąsiedniej celi, u kryminalnych, siedzi epileptyk. Dzień w dzień zeki walą w drzwi, domagają się lekarza. Jaki tam lekarz! Gdzieś po czterech godzinach felczer zajrzy przez karmnik: „Co, epileptyk? Nie umrze, więcej nie wołać!" - i zatrzaśnie klapę. Kiedy w naszej celi zasłabł Gunnar Rode, przez pół nocy dobijaliśmy się do drzwi, wrzeszczeliśmy przez okno, wyrwaliśmy z podłogi ławę i waliliśmy nią z rozpę- l POWRACA WIATR... 31 du w drzwi jak taranem, wybiliśmy karmnik, drzwi pękły. Niewiele brakowało, by w ogóle wyleciały. Potem wszystkich wsadzono do karceru, lecz Rodego jednak zabrali do szpitala. Innym razem wsadzili do kaba-ryny Suslenskiego, a on sercowy, ledwo go wsadzą do karceru - za trzy dni ma atak. Tym razem tak samo. Teraz już cały oddział, wszystkie cele, łącznie z kryminalnymi, rozwalali drzwi - huk jak podczas kanonady. Cały blok dygotał. To nie żarty, kiedy 66 cel - około dwustu osób - tłucze w drzwi. W efekcie Suslenskiego przeniesiono na noszach do innego karceru, na inny oddział - i tyle. Tak więc niełatwe osiągnęliśmy zwycięstwo - za to kto wie, dla ilu pokoleń zeków wywalczyliśmy prawo, by nie pracować w więzieniu? Osiągnęliśmy też sporo innych ulg. A co najważniejsze: boją się nas teraz jak ognia! Gdy nowy naczelnik znowu usiłował przycisnąć nas z książkami - wystarczyło kilku dni głodówki i już skapitulował. Boją się nas choćby palcem tknąć. A u kryminalnych co wieczór wloką kogoś do wychodka i tłuką. Albo zacisną kajdanki i młócą buciorami. Co wieczór krzyki, jęki. Szczególnie znany jest pod tym względem major Kisielew. Stale pijany, o mętnych niewidzących oczach, choruje wprost, jeśli podczas zmiany kogoś nie spierze. A nas omija z daleka, boi się nawet oddychać, byśmy nie poczuli alkoholu. Szczególnie ostro natarliśmy nań, gdy w końcu 74-go roku podczas jego zmiany zabito w karcerze kryminalistę o przydomku Dzikus. Nikt nie znał nazwiska tego nieszczęsnego Dzikusa, stąd byliśmy w kłopocie, jak pisać oświadczenie w tej sprawie, pisaliśmy po prostu — „kryminalista o przezwisku Dzikus". Bili go długo, chyba całą noc, gdyż całą noc wył w karcerze. Kilkakrotnie w ciągu tej nocy wzywaliśmy oddziałowego, pytaliśmy, w czym rzecz. „Kto go tam wie - odpowiedział - pewnie wariat, więc wyje." Rano kryminalni poinformowali nas, co się stało. Od tego czasu w ciągu dwóch lat jednym z naszych stałych tematów w skargach był Dzikus - żądaliśmy sądzenia Kisielewa. Samych skarg napisaliśmy jakieś półtora tysiąca. Rozprawy, rzecz jasna, nie wywalczyliśmy, prokuratura niezmiennie odpowiadała: „W przypadku śmierci skazanego Gawrilina winy administracji nie stwierdzono". W ten sposób dowiedzieliśmy się jego nazwiska. Jednakże Kisielew przycichł, a w każdym razie bał się nas. Nienawidził nas przy tym bardzo i zawsze starał się sporządzić raport, by nas ukarano. Całą ekipę miał taką jak on sam, jakby się dobrali. Sam Czterdziesty Pierwszy ileż był wart! Mały oddziałowy, starszy sierżant Sara-fanow, stale dyżurował na pierwszym oddziale w ekipie Kisielewa. Swoje przezwisko otrzymał od zeków wiele lat temu za to, że podczas jednej zmiany napisał kiedyś 41 raportów. Jak mu się to udało - przechodzi ludzkie pojęcie, zwłaszcza, że był półanalfabetą. Wyjątkowo złośliwe bydlę! Ten, i jeszcze jeden oddziałowy o przezwisku Cygan, też ze zmiany Kisielewa, najwięcej nam sprawiali kłopotów i otwarcie nas nienawidzili. Cygan był co prawda bardziej szczery, otwarty. Krzyczał do nas zupełnie się nie krępując: „Szkoda, że was Hitler wszystkich w piecach nie spalił!" 32 WŁAD1MIR BUKOWSK1 Uważał, że wszyscy jesteśmy Żydami. Ze swej strony i myśmy im nie folgowali. Pozostali dozorcy, zwłaszcza ci młodsi, odnosili się do nas nienaj-gorzej, czasem wręcz ze szczerym współczuciem. Na równi z nami niena-dzili kapitana KGB Obrubowa, przydzielonego do nas w charakterze pełnomocnika na całe więzienie. Nadzorcy nazywali go tak samo jak kryminalni: Admirał Canaris. Z wyglądu Obrubow rzeczywiście przypominał nieco Canarisa, ale sądzę że był znacznie głupszy. Bez przerwy podsyłał nam dyżurnych kalifaktorów z karceru i podobnych kryminalistów z brygady gospodarczej, by wzięli od nas jakąś kartkę albo list na wolność. Przynosił im za to po kryjomu zakazaną w więzieniu herbatę. Brygada gospodarcza, rzecz jasna, wszystko to nam relacjonowała, uważając tę metodę za najprostszą i prosząc nas o zmyślanie dla nich fikcyjnych grypsów. Nam również było to na rękę, jako że „gospodarcza" zgodziła się podrzucać machorkę naszym do karceru, a czasem i chleb. Dlatego też regularnie dostarczaliśmy Obrubowowi fikcyjne epistoły na wolność, lub wręcz petycje do ONZ, które on z kolei przedkładał wyżej jako dowód swojej pożyteczności. Zarobioną w ten sposób herbatę kalifaktorzy sprzedawali w celach u kryminalnych i wszyscy byli zadowoleni. Podobno Obrubow kilka lat temu był znacznie bardziej bezczelny i dokuczliwy, wzywał wszystkich po kolei i proponował współpracę, pisanie donosów. Jednym w nagrodę obiecywał przynosić jedzenie, innym - wódkę, jeszcze innym - przedterminowe zwolnienie. Miarka przebrała się po tym, jak Obrubow wezwał w taki sposób Zaliwako, Borysa Borysowicza, byłego duchownego, i obiecał mu - w zamian za współpracę - pomoc w otrzymaniu parafii po zwolnieniu. Trzeba było trochę czasu by się dogadać, zwłaszcza z innymi oddziałami, i w wyznaczonym dniu wszyscy jak jeden mąż ogłosili głodówkę, żądając zaprzestania bezczelnego werbunku i odsunięcia Obrubowa. Zupełnie nieoczekiwanie głodówka ta wzbudziła ogromną radość w naczałstwie, ba, nawet w prokuraturze. Momentalnie zjawili się naczelnik więzienia i prokurator i z trudem maskując zadowolenie pytali, czy rzeczywiście Obrubow tak nachalnie namawiał do współpracy. Od tego czasu Obrubow nie pokazywał się otwarcie, nie odważał się werbować i w ogóle nikogo już prawie nie wzywał, łaził tylko gdzieś w naszej okolicy. Kryminaliści mówili, że wielokrotnie widzieli go stojącego i godzinami podsłuchującego pod drzwiami naszych cel. Trzeba przyznać, że stosunek kryminalistów do nas również zmienił się diametralnie. Powiadają, że jeszcze 20 lat temu nie nazywali oni naszych inaczej, jak tylko faszystami, rabowali na etapach, gnębili w łagrach itd. A dziś ci sami kryminaliści dobrowolnie pomagali mi dźwigać na etapie worki z książkami, dzielili się machorką i jedzeniem. Prosili by opowiedzieć za co siedzimy, o co walczymy, z zainteresowaniem czytali mój wyrok i nie byli tylko w stanie uwierzyć, że robimy to wszystko bezpłatnie, bez pieniędzy. Ogromnie ich zdumiewało, że tak oto zwyczajnie, świadomie i bezinteresownie ludzie idą siedzieć. We władi- I POWRACA WIATR... 33 mirskim więzieniu nawiązaliśmy z nimi stosunki jak najbardziej dobrosąsiedzkie: stale zwracali się do nas z zapytaniami, z prośbą o radę, czasem pomoc. W ich sporach byliśmy instancją ostateczną, pomagaliśmy przy układaniu skarg, objaśnialiśmy prawa, a oni - rzecz jasna - nieustannie wypytywali nas o politykę. W więzieniu, chcąc nie chcąc, nawet kryminaliści czytają gazety, słuchają lokalnej rozgłośni, i może po raz pierwszy w życiu zadają sobie pytanie: dlaczego w Związku Sowieckim życie jest tak fatalnie urządzone? Ogromna większość spośród nich nastrojona jest zdecydowanie antyso-wiecko, słowo „komunista" uważane jest niemal za obelgę. W wyniku własnej niewiedzy i braku solidarności nie są w stanie bronić swoich praw, najczęściej zresztą nie wierzą w żadne prawa więźniów. Naczalstwo wykorzystuje niesnaski, podjudza jednych przeciw drugim. Gdy naczelnik chciał któregoś z nich złamać, przenosił go do wspólnej celi z jego śmiertelnym wrogiem. A tam zwycięży silniejszy, zabójcę zaś skażą na rozstrzelanie. Znane było, że nasz nowy naczelnik więzienia, podpułkownik Ugodin, w tym celu właśnie przeniósł niejakiego Tichonowa do celi jego wrogów. Tam zabijali go długo, dwa dni niemal tratowali buciorami. Wrzeszczał na cały oddział, ale nikt się nie wtrącał. A Ugodin, powiadają, podchodził raz po raz do drzwi, patrzył przez judasza, słuchał jak Ticho-now krzyczy, po czym zadowolony odchodził. Przyłapali go na tym zajęciu zeki z sąsiedniej celi, prowadzeni korytarzem na spacer. A z przeciwległej celi wszystko to było widać przez szparę. Dopiero po trzech dobach nadzorcy weszli do celi zabrać zwłoki. Winowajców skazano później na rozstrzelanie, a Ugodin został, jak gdyby nigdy nic. Przekazano nam to niezwłocznie, a my napisaliśmy do Generalnego Prokuratora. Odpowiedź — jak zwykle - przyszła z miejscowej prokuratury: „W toku postępowania nie stwierdzono związku osób urzędowych z zabójstwem skazanego Tichonowa". I tak ucichła cała sprawa. W warunkach naszej permanentnej wojny z więziennym rygorem konieczność koordynacji działań i wymiany informacji zmuszała nas do poszukiwania niezawodnych środków łączności między celami politycznymi, porozrzucanymi po całym więzieniu. W tej właśnie sprawie ogromnie pożyteczni okazali się nasi kryminaliści: dla nich, a zwłaszcza dla złodziei, całe więzienie połączone było siecią dróg, którymi krążyły ich dyrektywy. Z okna do okna, na spacerze, przez piętra i oddziały biegły niewidoczne nici łączności. Do tego systemu podłączyliśmy się również my. Muszę przyznać, że złodzieje pod tym względem byli nieskazitelnie uczciwi: grypsy nigdy nie trafiały do rąk strażników i dochodziły w tym samym stanie, zaklejone i przeszyte nićmi. Odpowiednio też my musieliśmy wziąć udział w przekazywaniu ich poczty, co kosztowało nas z reguły znacznie więcej nerwów niż nasze własne przesyłki. Nie wypadało zawieść sąsiadów, którzy ofiarnie szli do karcerów, wręcz połykali całe grypsy, lecz nigdy nie oddawali ich dozorcom. l powraca wiatr... 34 WŁADIMIR BUKOWSK1 W ogóle zadziwiająca sprawa, jak wiele istniało środków łączności przy tej kompletnej izolacji i surowym rygorze panującym w więzieniu: każde dwa jego punkty były połączone. Wszystko to było, rzecz jasna, zabronione, a osoby nie respektujące zakazu surowo karano za „łączność międzycelową" - tak się to oficjalnie nazywało. Pamiętam, jak niczego jeszcze nie wiedząc po raz pierwszy przyjechałem do więzienia. Zaraz po rewizji wsadzili mnie na jakiś czas samego do celi etapowej - ciemnej, brudnej i zimnej. Zamiast klozetu - coś na kształt tronu, podwyższenie półmetrowej wysokości ze schodami, na środku dziura. Smród okropny. Nad dziurą kran - to zamiast zlewu. Przycupnąłem na pryczy, z lekka ogłupiały od tego wszystkiego. No, myślę, czyżbym miał siedzieć tak trzy lata? Nagle słyszę: „Kchę!" Zdawało mi się, albo rzeczywiście ktoś zakaszlał tuż koło ucha. Rozglądam się na wszystkie strony — nie ma nikogo. Nagle znów: „Kchę! Ziomku!". Ki diabeł? Na wszelki wypadek pytam: „O co chodzi?" - „A podejdź, ziomku, bliżej do klozetu - źle cię słychać!" Tak zawarłem pierwszą znajomość z telefonem więziennym. W innych celach, gdzie są prawdziwe klozety, zazwyczaj zmiotką albo szmatą wypompowuje się wodę z syfonu i rozmawia rzeczywiście jak przez telefon. Później i myśmy się przyzwyczaili. Dobrze słychać zwłaszcza pod wieczór, gdy krzyczą przez okno z jednej celi do drugiej, na przykład do trzydziestej pierwszej: „Trzydziesta pierwsza! Trzydziesta pierwsza!" albo „Odpompuj!" Albo wręcz: „Trzydziesta pierwsza do telefonu!" Lecz bynajmniej nie wszystkie cele połączone są tym telefonem. Zazwyczaj dzwonić można tylko do góry bądź na dół, rzadziej naprzeciwko - to zależy od konstrukcji kanalizacji. Poza tym nie we wszystkich celach są klozety. Wówczas stosuje się inną metodę. Przez wszystkie cele przebiega instalacja centralnego ogrzewania. Dlatego gdy aluminiowy kubek, jakie wszyscy otrzymujemy w więzieniu, dociśnie się szczelnie dnem do góry, a usta szczelnie przyłoży do otworu kubka i krzyczy, dźwięk rozchodzi się dobrze we wszystkich kierunkach. W innej celi należy tak samo docisnąć kubek do rury, a do otworu przyłożyć ucho. Jest to ogromnie przeładowany środek łączności, przez cały dzień głosy dudnią po rurach. Ma on jednak i swoje słabe strony. Po pierwsze trzeba czekać w kolejce, nie może mówić kilka osób naraz. Po drugie głos idący przez kilka cel staje się niezrozumiały, trzeba prosić by przekazywano sztafetą, z celi do celi. Po trzecie nie każdą wiadomość dobrze jest przekazywać otwartym tekstem. Dla takich właśnie przypadków istnieje poczta. Zazwyczaj przekazuje się ją za pomocą „konia", tak samo jak większe przedmioty: żywność, książki itp. Pruje się kilka skarpet i z nici splata mocny sznur. Na końcu mocuje się ciężarek. Następnie w odpowiedni sposób rzuca się ten ciężarek w bok lub opuszcza w dół, wykorzystując szczelinę w Windach — a ta nie przekracza zazwyczaj szerokości jednego palca. W innej celi „konia" łapią, wystawiając przez szczelinę I POWRACA WIATR... 35 „ramię", czyli jakiś kij z haczykiem na końcu, albo wręcz gazetę, mocno zwiniętą w rurkę. Po przejęciu tym sposobem „konia" sznur wciąga się do celi i na jego końcu przywiązuje to, co należy przekazać. W ten sposób twoja przesyłka od okna do okna sunie po więzieniu. Oczywiście, jeśli strażnik przyłapie na tym zajęciu - 15 dni karceru murowane. Inny sposób to przekazywanie na spacerze. Wesołym słowem „spacer" określa się w rzeczywistości nader nudną procedurę. Dawno już minęły te czasy, gdy więźniowie spacerowali statecznie parami po wspólnym więziennym dziedzińcu. Obecnie spacernik to betonowa klatka, rozmiarami niewiele przewyższająca celę. Ściany pokryte niestarannie nachlapanym cementem, „kożuchem" - by nie zostawiano napisów. Drzwi takie same jak w celi, z judaszem, obite żelazną blachą. Ściany ponad trzymetrowej wysokości, zamiast sufitu krata. Na spacer wyprowadzają celami, nie jest to więc żadne urozmaicenie. Spacerników takich buduje się ogółem dziesięć do dwunastu - po pięć-sześć z obu stron przejścia. U góry nad przejściem znajduje się specjalna platforma dla nadzorcy, po której chodzi on tam i z powrotem, zaglądając z góry do spacer-ników na prawo i na lewo. Gdy tylko odwraca się tyłem, zaraz z jednego spacernika do drugiego usiłuje się przerzucić grypsy albo niewielkie zawiniątka. Cela przyłapana na tym zajęciu zwykle zostaje pozbawiona spacerów. Usiłując położyć kres tej komunikacji, na kratach rozłożono z czasem gęstą siatkę, tak że zimą śnieg nie spada, lecz grzęźnie na niej. Ale i to nie pomogło. Więźniowie nauczyli się w jakiś sposób podnosić ją i pod nią przepychać swoją pocztę. W niektórych miejscach usiłuje się przerwać siatkę i wówczas stojąc komuś na ramionach można wsadzić rękę do otworu i rzucić to co trzeba do sąsiedniego lub przeciwległego spacernika. Włączając się w ogólnowięzienną sieć łączności my również musieliśmy służyć za jej ogniwo. Czegóż to nie zdarzało się nam przerzucać na prośbę sąsiadów z jednego spacernika do drugiego! Pewnego razu - worek machorki, z trudem przecisnęliśmy go przez szczelinę, innym razem - 15 kostek mydła, przy czym dla każdej kostki trzeba było uchwycić moment, gdy strażnik nie zwracał na nas uwagi. Kiedyś ledwo zdążyliśmy wyjść na spacer, nie dowiedzieliśmy się jeszcze, kto jest naszym sąsiadem z lewej, a kto z prawej strony (zwyczajowa procedura) - naraz z prawej z ogromnym wysiłkiem przepchnięto jakieś grube to-misko, po nim następne. Patrzymy - wspomnienia Żukowa. No, jeden tom przepchnęliśmy dalej, drugi utknął. Ani my, ani sąsiedzi nie mogli wcisnąć go w szczelinę. W takim stanie przyłapali go dozorcy. Był to jednak bardzo wygodny sposób przekazywania grypsów. I, wydawać by się mogło, sposób najbardziej prymitywny - zostawianie napisów na murach. A i on był wielce efektywny. Bardzo drobnym pismem, wszędzie gdzie cię zaprowadzą: w łaźni, na spacerze, w celach etapowych - pozostawia się autograf lub spis celi, albo wręcz krótki na-pis. Praktyka wykazała, że w przeciągu tygodnia napisy te z pewnością wpadną w oko komu trzeba. Pisaliśmy zazwyczaj po angielsku, by strażni- 36 WŁAD1MIR BUKOWSKI cy nie rozumieli. Ci domyślali się oczywiście, że pisali to polityczni. W ogóle język angielski stał się dla nas wkrótce swego rodzaju szyfrem czy żargonem - po angielsku można było krzyczeć przez okno i rozmawiać przez „rury", nikt obcy nic nie rozumiał. W taki właśnie sposób przesiedziałem tu już dwa i pół roku (no i jeszcze poprzednio rok - w 72-73 roku, przed wysyłką do łagru). Przez ostatnie trzy miesiące był spokój i cisza - do roboty już nie gonili, na surowy rygor nie przenosili. Ta cisza wydawała mi się podejrzana, w dodatku umieścili nas prawie wszystkich w kilku celach czwartego oddziału na drugim piętrze. Poprzednio usiłowali rozrzucać nasze cele jak najdalej od siebie, żeby trudniej było się porozumiewać. Tym razem jakby naumyślnie wszystkich zebrali razem. Trzech w dwudziestej pierwszej, osiem osób w piętnastej, dwóch w dwunastej, czterech w dziesiątej. Ponadto czwórka naszych była w siedemnastce, ale właśnie przyszła na dwóch kolej jechać z powrotem do łagru, a dwóch na zsyłkę ł celę roztasowano. Jakieś dziesięć osób siedziało jeszcze na pierwszym oddziale, ale i ich do pracy nie wyganiano. Naczelnicy twierdzili, że z końcem roku zbiorą nas tu wszystkich. Trudno było powiedzieć, czy naczalstwo coś zamierza czy też postanowili dać nam spokój. Jeśli nie brać pod uwagę kolejnych napaści na nasze książki, żadnych innych przygotowań do ofensywy nie dało się zaobserwować. Tyle tylko, że prawie wszystkich pozbawiono korespondencji, a to zawsze niedobry znak. Od początku 1976 roku władze uznały za regułę konfiskowanie wszystkich naszych listów. Prosisz o wyjaśnienie, w czym rzecz - odpowiadają: „Nie mamy obowiązku się tłumaczyć, piszcie nowy". Napiszesz - znowu skonfiskują. I ciągnęła się ta przepychanka bez końca, wkrótce rok minie od czasu wysłania ostatniego listu do domu. Niezrozumiałe było tylko, kogo chcą w ten sposób ukarać — moją matkę, czy mnie. U innych to samo - jedni pół roku, inni osiem miesięcy bez korespondencji. Mimo woli trzeba było korzystać z nielegalnych kanałów. Nowiny z wolności docierały z trudem - głównie niewesołe. Jednych wsadzali, innych wyrzucali za granicę. Tych na wschód, tamtych na zachód - wszystko to byli moi przyjaciele, ludzie, których znałem od wielu lat. Choć bardzo było żal zamykanych, to zostawała nadzieja, że kiedyś jeszcze ich zobaczę - wszak nie znikali na zawsze. Natomiast tych wyrzucanych na Zachód to zupełnie jakbyś do grobu odprowadzał - nigdy już nie będzie nam dane się spotkać. Moskwa pustoszała i coraz mniej myślało się o wolności. Szczególnie ciężko było, gdy ktoś ze znajomych wyrzekał się lub kajał - jak gdybyś na zawsze musiał wykreślić z pamięci kawałek swojego życia. Długo jeszcze wyłaniają się z pamięci fragmenty spotkań, strzępy rozmów i nie da się ich stłumić, jakbyś sam był winien ich zdrady. Kiedyś byłem człowiekiem bardzo towarzyskim, łatwo nawiązywałem kontakty i już po paru dniach znajomości uważałem kogoś za przyjaciela. Lecz czas porywał ich jednego po drugim i z wolna zacząłem stronić od nowych znajomości. Nie chciałem więcej tego bólu, tego POWRACA WIATR... 37 skurczu, gdy człowiek na którym polegałeś, którego lubiłeś raptem zdradzał cię małodusznie i trzeba było raz na zawsze wykreślić go z pamięci. Ciężko było sobie uświadomić, że oto złamali kolejną bliską ci osobę. Stare zeki, stojąc koło wartowni, gdy przywożą do żony nowy etap, prawie bezbłędnie przepowiadają: ten zostanie kapusiem, ten - pe-derastą, tamten będzie grzebał w odpadkach, a to dobry człowiek. Z czasem sam mimo woli zacząłem przykładać do każdego napotkanego aresztancką miarkę, stąd przyjaciół zostawało coraz mniej. Po jakimś czasie pozostał pewien krąg szczególnie bliskich mi ludzi, był to mój jedyny skarb, wszystko, czego dorobiłem się przez lata, więc jeśli złamał się jeszcze któryś z nich — stawało się to męczarnią. I jeszcze mniej zostawało nas w zamku, zwalniało się kolejne miejsce przy kominku, milkła biesiada, przycichała muzyka, gasły świece. Zostawała tylko noc na Ziemi. A teraz ci wszyscy bliscy mi ludzie wyjeżdżali na zawsze na Zachód, jakby zapadali się w otchłań. Stłumione wieści o nich docierały głównie z gazet sowieckich — jak głosy z zaświatów. Ostatnio i o mnie przypomniała sobie sowiecka prasa. Milczeli prawie sześć lat - pokazywali siłę charakteru, i wtem — cała strona w Literaturce: wywiad pierwszego zastępcy ministra sprawiedliwości ZSSR Suchariewa. Jeszcze w 72-gim roku, zaraz po procesie, ukazał się w moskiewskiej gazecie artykulik zatytułowany Biografia podłości. Przy jego typowym dla sowieckiej propagandy zakłamaniu i obfitości wyzwisk artykuł ten nie przekraczał ram wyroku, nie dodawał kłamstw we własnym imieniu. Natomiast teraz zastępca ministra sprawiedliwości plótł kompletne bzdury, nawet z grubsza nie przypominające mojego wyroku. Jego zdaniem byłem oskarżony bez mała o współpracę z Hitlerem i nakłanianie do zbrojnego powstania. Zabawne było czytać to wszystko wydrukowane w milionowym nakładzie, rozesłane do wszystkich zakątków kraju, jednocześnie trzymając w ręku wyrok z pieczęcią sowieckiego sądu. Ciekawe, na kogo obliczone są takie jawne brednie? W dzisiejszych czasach, kiedy prawie wszyscy słuchają zachodnich rozgłośni, kiedy nawet konwojenci na etapach mnie poznawali - co może dać taka głupota? Usiłowałem, rzecz jasna, legalnie prostować: napisałem list do redaktora Literaturnoj Gazety, do Generalnego Prokuratora, do ministra sprawiedliwości - więzienie konfiskowało wszystko. Nie pozwolono mi wysłać żadnej skargi w tej sprawie, nawet oficjalnego powództwa o zniesławienie. Ciekaw byłem jakiejkolwiek odpowiedzi, choćby zupełnie niedorzecznej - ale oficjalnej. Zabawne w tej sytuacji było, że zgodnie z sowieckim prawem każdy wyrok sądu, jeśli tylko nie jest uchylony, obowiązuje wszystkie organizacje i osoby urzędowe. Byłem ciekaw jak się wykręcą i dlatego pisałem w tonie bardzo spokojnym i powściągliwym, powstrzymując się od wniosków i ocen, konstatując jedynie fakt niezgodności publikacji z wyrokiem. Jednak więzienie niczego nie przepuściło. Tak właśnie oni zawsze działają: jedni kłamią na cały kraj, inni zaciskają usta tym, którzy mogą ich zdemaskować - typowo komunistyczny podział pracy. 38 WŁADIMIR BUKOWSKI Wezwał mnie na rozmowę wychowawca, zaczął urabiać - dajcie sobie spokój z tym pisaniem, po co wam to potrzebne? Wszystko to głupstwo, błahostka. „Jak to tak - mówię - wyrok w imieniu Rosyjskiej Federacji obowiązuje przecież wszystkich. Na jego podstawie trzymacie mnie w więzieniu i nagle okazuje się, że jest błędny." - „No wiecie, mówi - nie zwracajcie na to uwagi, prasa zawsze kłamie, czy warto się denerwować?" — „Ale to przecież pisze zastępca ministra sprawiedliwości! Może on wie lepiej, za co mnie sądzono? Może ponownie rozpatrzono mój stary wyrok, może zmieniono? A ja siedzę i o niczym nie wiem." „Nie, nie, wyrok jest słuszny, proszę się nie niepokoić, powiedziano by nam." Nasz wychowawca, kapitan Dojnikow, nie jest człowiekiem złym, z własnej woli świństwa nie zrobi. W rzeczywistości ma wiele obowiązków, nikt poważnie nie wymaga od niego, by nas reedukował. Zdają sobie sprawę, że to zadanie niewykonalne. Ma obowiązek przeprowadzić z nami od czasu do czasu rozmowę. Komuś innemu odmówilibyśmy nawet rozmowy. Takich wychowawców ostatnio przewinęło się u nas ze trzech, czterech. Na początku wszyscy byli zadowoleni, że znaleźli łatwą robotę: chłopcy spokojni, nie klną, nie biją się, w karty nie grają, siedzą cicho i czytają książki. Toż to nie praca a dom wypoczynkowy! Ale już po trzech miesiącach błagali o odwołanie, gotowi byli iść do najgorszych zbirów i bandytów. Z jednej strony dociskało ich naczalstwo, domagało się obciążających nas materiałów, dokręcania śruby. A gdy dawaliśmy odpór - winny był wychowawca, jemu sypały się na głowę nagany. Z drugiej strony myśmy także nie folgowali i od samych naszych skarg można już było zgłupieć. Ponadto wychowawcom nie udawało się nawiązać z nami kontaktu, nie mogli się do nas dostosować. Przyzwyczaili się do kryminalistów, do ich psychologii. Tu obrzucisz wiąchą, tam dasz w ucho i patrz — zaprowadziłeś porządek. A z nami trzeba było czegoś specjalnego, czego ci wychowawcy w żaden sposób nie mogli pojąć. Wreszcie przydzielono do nas Dojnikowa. W więzieniu uważano go za najbardziej nierozgarniętego oficera, najgłupszego i najmniej odpowiedzialnego. Mundur wisiał na nim jak na wieszaku. Nie umiał mówić i w ogóle był niezbyt piśmienny. Oddano go nam jako ofiarę na pożarcie, licząc, że po jakichś trzech-czterech miesiącach wywalą go za nieudolność na rentę. Ale on zupełnie nieoczekiwanie przyjął się. W pełni nas zadawalał i nigdy nie pisaliśmy na niego żadnych skarg. Jego niezgrabna figura w niedorzecznym zatłuszczonym uniformie wzbudzała raczej politowanie. Mówił również niedorzecznie, zupełnie bez sensu, nieustannie przeskakując z tematu na temat. Przy tym wygadywał wiele ważnych dla nas rzeczy. Zdawał sobie też sprawę, że go tolerujemy, toteż wzywając na „pogadankę" mówił o czymkolwiek: o wędkarstwie, o piłce nożnej - mógł pleść takie bzdury bitą godzinę. Z rzadka w poczuciu skruchy wstawiał trajkotem jedno, dwa zdania o polityce partii i z powrotem przeskakiwał na tę swoją mieszaninę, bez po- I POWRACA WIATR... 39 czątku i bez końca, spiesząc się, by zatrzeć nietakt. Pogada tak z godzinkę i zapisze sobie w sprawozdaniu, że przeprowadził rozmowę. Po bliższym przyjrzeniu się nie był wcale głupi, czasem wręcz zadziwiająco sprytny; ta cała udawana tępota wyrobiła się u niego jak pasy u zebry - w wyniku selekcji naturalnej. Oprócz tego musiał w jakiś sposób godzić swe brutalne obowiązki z bynajmniej nie brutalnym charakterem. Zadziwiająca sprawa, jak to wszystko godzi się w człowieku rosyjskim. Rzadko spotykałem sadystów na stanowisku strażnika — nawet ludzi złego charakteru w rzeczywistości jest wśród nich niewielu. Zazwyczaj są to prości rosyjscy wieśniacy, którzy uciekli z kołchozów do miast. Ale oto rozkażą takiemu Dojnikowowi rozstrzelać nas - i rozstrzela. Rzecz jasna postara się, by ze względu na tępotę nie wysłali go do takiej roboty. Nas też postara się jakoś ugłaskać, byśmy nie byli za to zbytnio na niego obrażeni. Ale przecież rozstrzela! Wstyd się przyznać - wiele razy udało mu się nas uprosić, byśmy wycofali skargi. Przyjdzie do celi, jakoś tak żałośnie stanie z tymi skargami w ręku i zaczyna pleść swe niekończące się bzdury, cały ten galimatias. I całym swoim wyglądem jakby prosił: zabrać by trzeba skargi, to zupełnie niepotrzebne — skargi wasze. Cóż to tak nagle - skargi i skargi? Trzeba by je zabrać i bez tego mam pieskie życie! I niech to diabli, prowadzimy wojnę nie na życie a na śmierć, niemal już nas zadusili, zamorzyli — a my zabieramy od niego nasze skargi. Ręce opadają, sił brak - żal Dojnikowa... Przypominam sobie, w Instytucie Serbskiego* pracowały jako sanitariuszki na ekspertyzie proste wiejskie babcie, w większości wierzące, z krzyżykami chowanymi skrycie w zanadrzu. Litowały się nad nami, zwłaszcza nad tymi przywożonymi z łagru czy z więzienia, wychudzonymi, zagłodzonymi. Przynosiły po kryjomu jedzenie. Czasem niepostrzeżenie wsuną pod poduszkę jabłuszko, kiedy indziej tanie cukierki czy pomidora. Zabawnie było patrzeć, jak odnoszą się do rzeczywiście obłąkanych, takich co to już nic nie rozumieją, tylko utkwią wzrok w jeden punkt albo łażą sami nie wiedząc dokąd. Pokrzykiwały na wariatów bez złości, zupełnie jak wieśniaczki na pędzące stado: „No, idź precz mówię, no gdzie się pchasz?" Wydawało się, kijem za chwilę przyłoży. I te właśnie babcie bezlitośnie na nas kapowały. Dostrzegały każdy drobiazg, każde słowo i donosiły siostrom, a te notowały w dzienniku. Bywało, szykowało się ucieczkę, albo ktoś usiłował symulować — zwłaszcza ci, którym groziła kara śmierci - babcie notowały wszystko w pamięci i z miejsca donosiły. A spytasz czasem: „Cóż to tak? Przecież jesteście wierzące!" - „Jak to — mówią — taką mamy pracę." I kłóć się z nimi. Być może Breżniew też nie jest złym człowiekiem, tylko pracę ma kiepską - sekretarz generalny. Ciekawe, że przy całej tej różnorodności książek, rozpraw i mono- *lnstytut Serbskiego - klinika psychiatryczna w Moskwie podległa formalnie Ministerstwu Opieki Zdrowotnej, w rzeczywistości całkowicie kontrolowana przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Duła część personelu stanowią, oficerowie KGB. 40 WŁADIMIR BUKOWSK1 grafii o socjalizmie politycznych, ekonomicznych, socjologicznych, statystycznych i innych — nikt nie wpadł na pomysł, by napisać studium na temat: dusza ludzka w socjalizmie. A bez takiego przewodnika po labiryntach duszy sowieckiej wszystkie pozostałe monografie stają się bezużyteczne, co więcej, jeszcze bardziej zaciemniają obraz. Ach, jakże trudno, przypuszczam, patrząc z boku zrozumieć tę piekielną Rosję! Zagadkowy kraj, zagadkowa dusza rosyjska! Sądząc po gazetach, książkach, po ich filmach —a po czym jeszcze można sądzić o życiu sowieckim? — ze wszystkiego są zadowoleni. No, nie mają swobód politycznych, wielopartyjności, ale ich to cieszy — lud i partia to jedność! Choćby te ich wybory-nie wybory, licho wie co: jeden kandydat i nie ma spośród kogo wybierać. A w wyborach bierze udział 99,9% przy czym 99,8999% głosuje „za". Choćby ta ich niska stopa życiowa: mówią, że brakuje artykułów żywnościowych — a strajków nie ma! Mówią, że morzą ich głodem w łagrach i w więzieniach bez jakiejkolwiek winy, za granicę nie wypuszczają, lecz oto - patrzcie - we wszystkich fabrykach i wioskach wiece: „Jednomyślnie popieramy politykę partii i rządu!" „Na troskę partii odpowiemy kolejnym zwiększeniem wydajności pracy!". Zgodnie głosują, wszyscy wyciągają ręce — ki diabeł? Przyjeżdżają zagraniczni korespondenci, uczestniczą w wiecach i widzą: rzeczywiście, wszyscy aprobują politykę partii, nikt nawet nie wstrzymuje się od głosowania. Mówią, że kraj zacofany jest gospodarczo, praca nie jest zmechanizowana, a przecież wystrzelili pierwszego satelitę, pierwszego człowieka w kosmos — wyprzedzili Stany Zjednoczone. Co więcej, mają potężny przemysł zbrojeniowy, taki, że cały świat drży ze strachu - skąd by to? Dokonują odkryć naukowych, i to jakich! A Teatr Wielki, a balet? Kim oni wszyscy są - ludźmi zniewolonymi? Literaturę — zgódźmy się - mają nudną: stale tylko plany, produkcja i zebrania, ale przecież czytają, kupują książki —znaczy, podobają im się. Mają też sporadyczne niedociągnięcia — ale sami przyznają to i krytykują. Coś tam było w przeszłości, jakieś nieuzasadnione represje, ale przecież teraz już nie ma - rozpatrzyli, potępili błędy, niewinnych uwolnili. I za granicę mimo wszystko też ich wypuszczają. Oto turyści, sportowcy, artyści, różne delegacje - i ze wszystkiego zadowoleni, i wracają z powrotem. Zdarza się, ucieknie jeden z drugim, nie wróci - to może tylko tym było źle, a pozostałym dobrze, może pozostali są zadowoleni? Zapytaj dowolnego sowieckiego człowieka na ulicy, czy jest mu źle czy dobrze. Wszyscy odpowiedzą jak z nut: „Dobrze, lepiej niż u was na Zachodzie". A może w istocie lepiej? Kształcenie bezpłatne, służba zdrowia bezpłatna, mieszkania tanie, bezrobocia nie ma, inflacji nie ma. Może zachodnia propaganda zmyśla i życie mają wspaniałe? Albo jeszcze inne wytłumaczenie: być może dla nich to życie jest lepsze niż nasze, może są innymi ludźmi, szczególnymi, tylko takiego życia pragną i nie potrzebują naszych dóbr i swobód? A już zupełnie zbijają z pantałyku ci dysydenci. Jeśli wszystko I POWRACA WIATR... 41 jest tak źle jak mówią, takie bezprawie i samowola, to dlaczego o n i pozostali przy życiu, niektórzy nawet nie siedzą? To znaczy, istnieje jakaś wolność, jakieś prawa? Czy też jest to po prostu inspirowane, jest na rękę władzom sowieckim? A może to wymysł CIA? I iluż ich jest, tych dysydentów? Przecież pod jakąś tam petycją czy protestem podpisało się 10 osób. Koń by się uśmiał - na kraj, w którym żyje 250 milionów! Ostatecznie jeśli rzeczywiście jest im wszystkim tak źle - dlaczego nie ma powstań, masowych protestów, demonstracji, strajków? I masowego terroru przecież też już nie ma? No, zamkną jakieś 10-15 osób na rok — nie to co w Chile czy w Korei Południowej. I jeszcze wiele pełnych zdziwienia pytań, na które brak odpowiedzi... Krytycznie myślący zachodni obserwator po dokładnym — z jego punktu widzenia - zbadaniu problemu dochodzi do dwóch wniosków. Jeżeli obserwator wyznaje poglądy lewicowe, stwierdzi że ZSSR to wspaniały kraj o najbardziej postępowym ustroju. Ludzie są szczęśliwi i mimo pojedynczych niedociągnięć - budują świetlaną przyszłość. Aburżuazyj-na propaganda chce, rzecz jasna, przyczepić się do tych niedociągnięć i wypaczyć, oczernić, oszkalować najbardziej świetlane społeczeństwo. Jeżeli obserwator nie hołduje poglądom lewicowym, uzna że Rosjanie to ludzie osobliwi. Co dla nas jest złe - ogromnie przypada im do gustu. Są do tego stopnia sfanatyzowani, tak rwą się do budowy tego swojego socjalizmu, że gotowi są zrzec się zwykłych dla nas wygód i stylu życia. I w obu wypadkach - wspólna konkluzja: nie należy im przeszkadzać. Nie można ludziom zakazać cierpieć, jeśli to lubią, nie będziemy wszak ratować ludzi wbrew ich woli. Tacy właśnie są ci Rosjanie! Tak, trudno zrozumieć ten kraj patrząc z boku, ale czy od wewnątrz jest łatwiej? To znaczy - czy łatwiej zrozumieć i ocenić to, co się dzieje samym „Rosjanom" (Zachód wszystkich nas nazywa Rosjanami - od Mołdawianina do Czukczy), którzy spędzają tam całe życie ? Oto narodził się przyszły człowiek sowiecki, człowiek nowego typu. W pierwszym okresie nie można go w żaden sposób uważać za dysydenta. Nie domaga się żadnych szczególnych swobód, nie czyta zakazanych książek, nie stara się o wyjazd za granicę, nie protestuje przeciw miejscu i godzinie swych narodzin. Nie wie jeszcze co prawda, jak wiele jest już winien państwu sowieckiemu i rodzimej partii. Nie dane by mu było leżeć w wózku i spokojnie ssać smoczek, gdyby nie ich bezustanna troska. Ale już wkrótce każą sobie odpłacić z nawiązką. Zapracowani rodzice oddadzą go najpierw do żłobka, później do przedszkola, i jeśli pierwszymi słowami, których się nauczy będą MAMA i TATA, to potem już obowiązkowo LENIN. Wracając do domu będzie on w dni świąteczne zadziwiać rodziców zdolnościami, deklamując: Z kalendarza kartka spada -Dzisiaj siódmy listopada! 42 WŁADIMIR BUKOWSKI Na ulicach flagi płoną -Całe miasto na czerwono! Następnie w szkole poszerzą mu horyzonty. Stopniowo dowie się, że Boga nie ma i nie było, że cała historia ludzkości jest przejściem od mroku do światłości, od niesprawiedliwości i ucisku do wolności i socjalizmu. Że ludzie wszystkich czasów marzyli, by żyć w takim kraju, jak nasz - że w imię tego przez całe tysiąclecia brali udział w powstaniach, godzili się na ofiary, męczarnie i śmierć. Że wszyscy wielcy ludzie przeszłości dążyli do tego oto społeczeństwa, które wreszcie zbudowaliśmy - nawet jeśli sami nie zawsze to pojmowali. Kim jest dla przykładu Lew Tołstoj? Zwierciadłem rosyjskiej rewolucji. Dziś również cały świat rozdarty jest na dwie połowy: z jednej strony — siły światłości, szczęścia i postępu, z drugiej — reakcja, kapitalizm, imperializm. Śnią tylko o jednym: jak by tu zniszczyć nasze szczęście, zniewolić nas tak, jak zniewolony jest lud w ich krajach. Aby więc nie dopuścić do tego, należy się pilnie uczyć, po czym z entuzjazmem pracować. Czym dalej, tym dokładniej i bardziej szczegółowo, najpierw w szkole, później na uczelni, w wojsku, w pracy - dzień w dzień przyswajają ci te pojęcia. W formie jawnej — w postaci wykładów z historii ZSSR, historii KPZS, ekonomii politycznej, naukowego komunizmu, naukowego ateizmu, podstaw marksizmu-leninizmu, materializmu dialektycznego, materializmu historycznego, itd., itp. W formie niejawnej - prawie szeptem, jak hipnoza — w kinie i w książkach, w obrazach i w rzeźbach, w radiu i telewizji, w prasie, na wykładach, w podręcznikach matematyki, fizyki, logiki, języków obcych, w plakatach i afiszach, i nawet w utworach tłumaczonych z innych języków. I jeśli, załóżmy, tłumaczysz tekst z podręcznika do nauki języka francuskiego, niemieckiego czy angielskiego, to jest to tekst o tym, jak źle się żyje robotnikom we Francji, RFN, Anglii czy USA. Albo na odwrót, o tym, jak wspaniale żyje się ludziom pod słońcem socjalizmu. Albo epizody z życia wielkich rewolucjonistów w czasach minionych, albo o walce ludów z kapitalizmem. Jeśli natomiast otworzysz podręcznik logiki, to jako przykład prawdy obiektywnej przytoczą ci: „Marksizm-leninizm - zwycięska teoria". Albo na przykład wiadomości prasowe czy kronika filmowa. Przekazują albo pokazują ci: otwarto nowe uzdrowisko w Bułgarii; w Japonii szaleje tajfun; uralscy robotnicy przekroczyli plan; wielotysięczny strajk we Francji; na Ukrainie zbierają bogaty urodzaj; straszliwa statystyka wypadków samochodowych w Ameryce; w Taszkiencie oddano do użytku nowe osiedle mieszkaniowe; rozpędzono demonstrację studencką we Włoszech... I staje się oczywiste, że tam tylko klęski żywiołowe, katastrofy, demonstracje, strajki, pałki policyjne, slumsy i stały spadek stopy życiowej, a u nas - nowe uzdrowiska, fabryki, bezkresne pola, pogodne uśmiechy, nowe mieszkania i wzrost dobrobytu. TAM - czarne siły reakcji i imperializmu uciskają masy pracujące i grożą nam wojną. I POWRACA WIATR... 43 TU - światłe siły postępu i socjalizmu budują jasną przyszłość i walczą o trwały pokój. I siły pokoju, socjalizmu i postępu nieuchronnie zwyciężą. I to wszystko w każdym dniu, o każdej godzinie - w tysiącach gazet, pism, książek, filmów, koncertów, audycji radiowych, piosenek, wierszy, oper, baletów i obrazów. I nic ponadto — nic przeciw. Nawet gdy jedziesz pociągiem i patrzysz w roztargnieniu przez okno na mijane krajobrazy, wzrok twój bezwiednie przebiega a umysł rejestruje hasła, wyłożone wzdłuż drogi kamyczkami i tłuczoną cegłą: „Światu — pokój!", „Lenin - wiecznie żywy!", „Naprzód, ku zwycięstwu komunizmu!". W wieku ośmiu-dziesięciu lat każą ci niemal pod przymusem wstąpić do pionierów, a w wieku lat czternastu-piętnastu - do komso-mołu, to znaczy do młodzieżowych organizacji politycznych z odpowiednią dyscypliną. Jest to równoznaczne z aktywnym udziałem w pracy ideologicznej — i oto już nie tobie wbijają do głowy, a ty sam wbijasz do głowy innym wiedzę o zwycięskiej teorii i od innych żądasz postępów w nauce albo wydajności pracy w imię świetlanej przyszłości. Wszyscy zaciągnęliśmy przecież wobec partii i rządu za ich troskę dług nie do spłacenia. Cóż mają począć rodzice? Starać się od samego początku wytłumaczyć dzieciom, że są oszukiwane? Jest to niebezpieczne: dzieci opowiedzą kolegom, a ci — rodzicom i nauczycielom. I co dzieciom doradzić? By mówiły otwarcie o swojej niezgodzie? Czy też by milczały, ukrywały poglądy, kłamały, żyły podwójnym życiem? I czy dzieci w ogóle uwierzą wam, a nie temu, czego uczy ich szkoła i propaganda? W dodatku cała ta ideologia istnieje nie tylko w czystej postaci — zakodowana jest we wszystkich szkolnych przedmiotach: historii, literaturze, botanice, geografii itd., a uczeń ma obowiązek znać je i odpowiadać tak, jak jest napisane w podręczniku. I rodzice najczęściej machają ręką: A, czort z nim, podrośnie — sam pojmie. Prędzej czy później rzeczywiście pojmuje, gdyż w życiu prawie każdego mieszkańca ZSSR następuje ten moment iluminacji. Jest taki dowcip: wychowawczyni w moskiewskim przedszkolu prowadzi pogadankę. Powiesiła na ścianie mapę świata i tłumaczy: „Oto, drogie dzieci, Stany Zjednoczone Ameryki. Ludzie żyją tam bardzo źle. Nie mają pieniędzy i dlatego nie kupują swoim dzieciom cukierków ani lodów i nie chodzą z nimi do kina. A oto dzieci Związek Sowiecki. Tutaj wszyscy ludzie są szczęśliwi i żyją dostatnio. Codziennie kupują swoim dzieciom cukierki i lody i chodzą z nimi do kina." Naraz mała dziewczynka zaczyna płakać. „Czemu płaczesz Taniu?" — pyta wychowawczyni. „Chcę do Związku Sowieckiego" — szlocha dziewczynka. Ale jest to dopiero pierwszy impuls, pierwsze nieporozumienie. Zwykle człowiek przez długi czas odczuwa radość i dumę, że żyje w takim wspaniałym kraju. W rzeczy samej, że też człowiek miał szczęście urodzić się akurat tutaj i teraz! Wystarczyłoby przecież jakieś trzy tysiące kilometrów na zachód albo 50 lat wstecz - i ileż nieszczęść, ile rozpaczy i ucisku. Jedna rzecz tylko trochę niepokoi: po co tyle krzyku na 44 WŁADIMIR BUKOWSKI ten temat? No już dobrze, w porządku, już wszystko wierny, słyszeliśmy, jesteśmy pełni szczęścia i radości: najlepszy, przodujący, najbardziej postępowy!!! Zapamiętamy, dzięki, tego się nie da zapomnieć. Czyżby ktoś jeszcze tego nie pojął? Stopniowo zaczynasz zauważać, że nie wszystko w życiu wygląda równie pięknie jak w gazetach. Wszyscy - wyłączając wysokie naczalstwo żyją od pierwszego do pierwszego. Już na kilka dni przed wypłatą ledwo wiążą koniec z końcem, patrzą, gdzie by się tu zapożyczyć. O kupnie ubrania, mebli czy telewizora w ogóle nie ma co mówić, i tak trzeba kombinować, oszczędzać i dorabiać na boku. Jednocześnie stale są jakieś braki — a to nie ma mięsa, a to znika masło, a to ziemniaki nie obrodziły. Wszędzie kolejki - już ich prawie nie zauważasz, tylko wystajesz godzinami. Poza tym strasznie denerwuje człowieka niegospodarność, nieracjonalność. Oto przywieźli pod twoje okna kupę jakichś belek lub cegieł. Wieźli, spieszyli się, rozładowali, po czym leży to rok, dwa lata - aż zgnije. Nikomu to niepotrzebne. Albo wezmą i rozkopią ulicę - ani przejść, ani przejechać. Pół roku coś tam dłubią - twierdzą, że wodociąg. I rzeczywiście, woda przestaje się lać z kranów. Wreszcie naprawili, zakopują ulicę. Przywożą asfalt i kobiety - zazwyczaj ręcznie - asfalt ten układają. Nie zdążył jeszcze wystygnąć, patrzysz - znów przyjechali i rozkopali, znowu trzy-cztery miesiące ani przejść, ani przejechać. Tym razem twierdzą, że naprawiają gazociąg - i rzeczywiście, gazu nie ma. Czemu, wydawać by się mogło, nie robili tego od razu, póki było rozkopane? Albo jeszcze inna klęska: w budynku przecieka dach. To już kompletna katastrofa, jako że wystarać się o remont tego dachu jest rzeczą niemal niemożliwą. Całe delegacje mieszkańców udają się do rady dzielnicowej, do rady miejskiej, do posłów, piszą skargi, zbierają petycje, przybywają jakieś komisje — dach zostaje skontrolowany, pada stwierdzenie: w rzeczy samej, dach przecieka. Ale brak funduszów na remont, nie ma tego w planach. I ciągnie się to czasem latami. A póki co mieszkańcy znoszą stare koryta, miski i wiadra, podstawiają na strychu i rankami z niepokojem spoglądają na niebo: będzie lało, czy nie będzie. Jeszcze w dzieciństwie utkwił mi w pamięci pewien drobny pozornie epizod. Niedaleko naszego domu znajdował się sklep, dokąd wysyłano mnie często po chleb czy cukier. Sklep był po drugiej stronie ulicy, jakieś 200 metrów od skrzyżowania i przejścia dla pieszych. Większość ludzi chcąc bez łamania przepisów dostać się do sklepu musi przejść te 200 metrów do rogu i jeszcze 200 metrów - po drugiej stronie. Naturalnie wszyscy usiłowali przeciąć ulicę naprzeciw sklepu, by nie nadkładać drogi. Lecz w tym właśnie miejscu czyhał w ukryciu milicjant i bezlitośnie wymierzał im grzywny. Najprawdopodobniej uzyskiwał on dla państwa niezły dochód, gdyż żadne niebezpieczeństwo — mandat ani groźba wypadku — nie mogło zmusić ludzi do przejścia tych dodatkowych czterystu metrów. Nie tylko my, berbecie, ale i ludzie dorośli,: nawet babcie w walonkach z drelichowymi torbami w ręku biegły kłusem ' [ POWRACA WIATR... 45 przez tę ulicę przy akompaniamencie milicyjnego gwizdka. Cóż prostszego, wydawać by się mogło: pozwól tu ludziom przechodzić, skoro tak im wygodniej. Nie, przeciwnie, jak daleko sięgam pamięcią wstecz, przez całe dziesięciolecia zawsze stał tam milicjant, zbierając daninę. Trudno powiedzieć, co kierowało władzami - korzyści ekonomiczne czy chęć utrzymania swojego autorytetu, ale epizod ten jest bardzo typowy. Porządki wprowadzane przez władze były za mojej pamięci zawsze nienaturalne, przeczyły zdrowemu rozsądkowi i zawsze wprowadzane były pod groźbą kary. Nie można powiedzieć, by zmieniało to psychologię ludzi albo przyuczało do posłuszeństwa, ale za to wszyscy stawali się winnymi, każdego można było ukarać. Stała też za tym typowa filozofia porządku władzy państwowej: niby, pozwól ludziom robić to, na co mają ochotę - i co z tego wyniknie?! Zupełnie żadnego porządku nie będzie w państwie. Wszystkie te drobnostki nawarstwiając się przesłaniają, rzecz jasna, szczęście człowieka sowieckiego, jego wiarę w świetlaną przyszłość. Lecz wielotysięczny chór gazet i czasopism, filmów i audycji, wykładowców i krzewicieli oświaty już jest gotów wszystko mu wytłumaczyć: — Towarzysze! Po co tak od razu uogólniać? Tak, mamy pojedyncze niedociągnięcia i przejściowe trudności. Władze lokalne często jeszcze działają nie dość sprawnie. Krytykujemy je, korygujemy. Nie można zapominać o jednym: kroczymy, że tak powiem, nieuczęszczaną ścieżką, pierwsi tworzymy nowe społeczeństwo, nie ma nam kto podpowiadać, czasem popełniamy błędy. Ale spójrzcie, ile zostało już osiągnięte, ile zrobiono w porównaniu z rokiem 1913! Oczywiście, w imię stworzenia w przyszłości najdoskonalszego ze społeczeństw musimy czasem godzić się na określone ofiary. Jeśli dziś nie zawsze jest łatwo, to później nasze dzieci będą nam dziękować. Mimo iż możemy się w pewnych wypadkach mylić, to jednak generalnie idziemy przecież słuszną drogą, idee nasze są światłe. Nie należy też zapominać o kapitalistycznym otoczeniu, które nam szkodzi i będzie szkodzić. Czekają tylko, aż nam sił zabraknie, aż zwątpimy w słuszność naszej sprawy. Wróg nie śpi! I żeby móc z nim skutecznie walczyć, trzeba również ponosić pewne ofiary (i tak dalej i temu podobne). I co mu na to odpowiesz? W rzeczy samej, przecież jeśli przecieka mi dach to nie mogę z miejsca twierdzić, że komunizm jest do niczego albo że budować go nie warto. Albo że jeśli brak jest obecnie mięsa, to nie warto było robić rewolucji. A lata płyną, składają się na dziesięciolecia i oto sowiecki człowiek już wie, że to co jest w jego życiu najbardziej trwałe - to przejściowe trudności. Ale cóż, jeśli w mojej dzielnicy, albo okręgu, albo u mnie w pracy, albo w sektorze gospodarki w którym jestem zatrudniony Panuje marnotrawstwo, dezorganizacja i szachrajstwa, to przecież nie dowód na to, że wszędzie jest źle i nigdy nie będzie lepiej. Bardzo proszę, wysyłamy przecież ludzi w kosmos, nasz balet jeździ za granicę i ma duże powodzenie, budujemy potężne fabryki, zapory - to znaczy, że nie 46 WŁADIMIR BUKOWSKI wszystko i nie wszędzie jest tak źle, w czymś i my jednak jesteśmy dobrzy. A już z pewnością nie jest tak źle jak tam, na Zachodzie. Nie ma tam miesiąca bez strajku. Przypuszczalnie ludziom musi być zupełnie fatalnie, skoro decydują się na takie kroki. I bezrobocia u nas nie ma, z głodu nie umieramy. A lata płyną, i nic się nie zmienia, i rodzą się pierwsze wątpliwości: czy my ten komunizm w ogóle budujemy? Może nawet jeszcze nie zaczęliśmy? Od siedemnastego do dwudziestego drugiego roku sprawa oczywista, nie było żadnej władzy sowieckiej, była wojna domowa. Później, do trzydziestego roku - NEP, a to, jak wszyscy wiedzą, oznaczało odwrót. Następnie, do pięćdziesiątego trzeciego - kult jednostki, też żadna władza sowiecka. Dalej, do sześćdziesiątego czwartego Chmszczow - jak się okazało - wszystko robił nie tak jak trzeba, połapali się, zdjęli. Wynika, że dopiero od sześćdziesiątego piątego zaczęliśmy właściwe życie? Ale też trzeba by jeszcze poczekać - może tego też zdejmą, albo po śmierci wytłumaczą, że wszystko było nieprawidłowo. Ten chwiejny stan niepewności przechodzi bardzo szybko w przekonanie o całkowitym zakłamaniu propagandy. Jakkolwiek trudno jest uzyskać informację, nie jesteśmy jednak całkowicie odcięci. I okazuje się, że w innych obwodach i rejonach wcale nie jest lepiej niż u nas, czasem nawet gorzej, że w innych gałęziach gospodarki panuje taki sam burdel, że loty kosmiczne to czysty blichtr, a te największe fabryki i zapory wybudowali więźniowie w zamian za kromkę chleba. Pytanie: dlaczego balet się jeszcze nie rozleciał? A czort z nim, nie jest najważniejszy. Co więcej, przeciekają do nas wieści, że i na Zachodzie nie wszystko jest tak, jak nam śpiewano. Okazuje się, że bezrobotnym płacą za to, że nie pracują. Zupełnie fantastyczne - u nas by zsyłali na Syberię, a tam wypłacają gotówkę! Każdy ma samochód, w sklepie wszystkie gatunki kiełbasy i żadnych kolejek - raj, bajka! Tak kończy się wiara w świetlaną przyszłość. Jeden z moich znajomych jeszcze w latach pięćdziesiątych przeprowadził zabawny eksperyment. Był w sklepie, stał w ogonku po mleko. Kolejka była ogromna, ekspedientki pracowały leniwie, od niechcenia. Zaczęły się tradycyjne narzekania, że nie starczy dla wszystkich i że za wolno sprzedają. Podczas przerwy między kolejnymi wybuchami gniewu ludu mój znajomy raptem powiedział głośno i wyraźnie: „Co za skandal! Kolejka na pół dnia, zupełnie jak w Ameryce!" Natychmiast wszyscy rzucili się nań z oburzeniem: „Co pan, panie, jaka Ameryka! To tylko u nas jest możliwe!" Długo jeszcze spoglądali na niego z wyrzutem i politowaniem. Czym dalej, tym gorzej. Dla przykładu, zaczęło stopniowo wychodzić na jaw, że w czasie gdy u nas są przejściowe trudności, oni tam u siebie w Kremlu dawno już komunizm zbudowali. W tajemnicy rozdzielają między siebie kawior, kiełbasy, różne towary z importu. Pobudowali wille, odgrodzili murami, postawili warty by nikt nie widział jak ten kawior wcinają. Gwiżdżą sobie na nas, choćbyś zdychał! i I POWRACA WIATR... 47 Jest to w sumie najdłuższa droga rozmyślań i iluminacji, droga człowieka, któremu się dobrze wiedzie. Zazwyczaj wszystko odbywa się znacznie szybciej. Prędzej czy później człowiek zderza się z tak rażącą niesprawiedliwością czy obłudą, że nie jest w stanie milczeć. Bodziec może być dowolny, byleby doprowadził do bezpośredniego zderzenia z władzą. Jest niezmiernie pożyteczne, gdy człowiek pracy zwraca się do swej władzy robotniczo-chłopskiej w charakterze petenta bądź protestującego. Czy to w sprawach meldunkowych, czy przydziału mieszkania, a najlepiej gdy kogoś z rodziny wsadzono do więzienia, tak za nic, bez powodu. Człowiek pracy zaczyna domagać się prawdy, szukać, pisać skargi i petycje, włóczyć się po urzędach, zaczynają przychodzić do niego odpowiedzi, co jedna to bardziej cyniczna — albo w ogóle żadnych odpowiedzi. Jakże to tak, w moim państwie robotniczo-chłopskim? - wścieka się człowiek pracy. - No, to do Prawdy, no, to do KC! I znowu nic. A jeśli uda mu się wywalczyć posłuchanie, to gapi się nań zakuta pała w okularach, cmoka wargami - i znowu nic! Aż człowiek pracy zaczyna gonić w piętkę! Dokąd to on nie pisze: i do Komitetu Kobiet Sowieckich, i do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, i do kosmonautów, nawet do ONZ. Czym dalej, tym gorzej. Takie rzeczy wypisuje na władzę sowiecką, że aż sam się dziwi, skąd mu takie myśli do głowy przychodzą. Zwłaszcza jeśli brał udział w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej albo jeszcze gdzieś się zasłużył. A zeki - ci wpadli nawet na pomysł by pisać skargi do Mauzoleum, do Lenina. Mówicie przecież że wiecznie żywy, no to niech rozpatruje. I cóż, kremlowska komendantura zawiadamia regularnie, że skargę przesłano zgodnie z życzeniem. Odpowiedź przychodzi zazwyczaj z prokuratury rejonowej. Tradycyjna odpowiedź: wszystko jest zgodnie z prawem i nie ma podstaw do skargi. Z reguły wszystkie skargi spływają do tego właśnie kołka w okularach, na którego znieczulicę się skarżysz. Odpowiedź przychodzi jak najbardziej uspokajająca — współczujemy, rozumiemy wszystko, choć pomóc nie możemy. I rozchmurza się człowiek pracy. Zadziwiające, jak szybko przypomina sobie wszystko to, czego uczono go w szkole, całą historię Związku Sowieckiego, całą literaturę i geografię, która od kołyski zapewniała go nieustannie o sporadycznych niedociągnięciach i przejściowych trudnościach, o świetlanej przyszłości i kapitalistycznym otoczeniu, o zwierciadle rosyjskiej rewolucji, i nawet wierszyki z przedszkola o Leninie. A propaganda dalej powtarza swoje, jak gdyby nigdy nic: o tajfunie w Japonii, o uzdrowisku w Bułgarii, o urodzaju na Dalekiej Północy, o strajku w Anglii, o jasnych horyzontach, o siłach postępu i pokoju. I tak dzień i noc, dzień i noc, ze wszystkich stron. I człowiek pracy wpada w szał. Chodzą wokoło ludzie, miliony ludzi, realizują plany, podejmują zobowiązania produkcyjne, na troskę partii odpowiadają zwiększeniem wydajności pracy - i nic nie wiedzą. Gdy tylko się dowiedzą, gdy 48 WŁADIMIR BUKOWSKI tylko im wytłumaczę - zatrzymają się, wszystko ulegnie zmianie, wszystko będzie inaczej. Hej, ludzie! Stójcie! Dajcie mi mikrofony! Puśćcie mnie do mikrofonów! Niech MÓWI MOSKWA I WSZYSTKIE ROZGŁOŚNIE ZWIĄZKU SOWIECKIEGO! Cóż nam Moskwa! Trzeba, żeby cały świat, planeta! W takim stanie człowiek pracy popełnia pewne standardowe czyny. Usiłuje wygłosić na zebraniu demaskatorskie przemówienie, rozpowszechnić ulotki, przekazać przez cudzoziemców pismo do ONZ albo do prezydenta USA. A już z całą pewnością będzie co najmniej otwarcie i bez osłonek wypowiadać się w kręgu znajomych. Nie opuszcza go niezwykłe poczucie wolności i wszechmocy. Zwyczajne ludzkie słowo zdaje mu się potężną bronią, zdolną przesuwać góry i zawracać bieg rzek. Ale człowiek pracy spostrzega, że nikt nie chce go wysłuchać. Przeciwnie, powstaje wokół niego swoista próżnia, mówiąc ściślej — duszność. Na zebraniu nie udzielają mu głosu, znajomi patrzą w bok, starają się obrócić rozmowę w żart i przypominają sobie pospiesznie o jakichś pilnych sprawach. Żona od rana zapłakana, wymyśla mu od egoistów i samolubów, mówi że złamał jej życie. Raptem przyjeżdża z Kaługi teściowa, która od pięciu lat nie dawała znaku życia i w zdecydowany sposób namawia córkę, by wyjechała do niej. A w pracy, gdy zbliża się pora obiadowa, wzywają go do działu kadr. Tam uprzejmy ale natarczywy człowiek koło czterdziestki, w szarym, nienagannie skrojonym garniturze, starannie uczesany, o imieniu Nikołaj Iwanycz albo Władimir Fiodorowicz, czy w ostateczności Sier-giej Pietrowicz proponuje mu przejażdżkę — tu w pobliże, do jego biura. Nie, nie, nie trzeba dzwonić i wpadać do domu, nie ma po co - to nie potrwa długo. Nawet nie trzeba się ubierać. Następnie Nikołaj Iwanycz, Władimir Fiodorowicz, czy w najgorszym razie Piotr Siergiejewicz odprowadza go do samochodu i razem jadą — rzeczywiście, niezbyt daleko. Wchodzą po schodach do zwyczajnego na pozór mieszkalnego budynku, mijają któreś z drzwi, które okazują się prowadzić do korytarza z szeregiem drzwi. Za jednymi z nich, w służbowym gabinecie, siedzi przy biurku człowiek około pięćdziesiątki, siwy, w szarym garniturze, który nazywa się Nikołaj Pietrowicz albo Siergiej Iwanycz, czy też w najgorszym razie Władimir Fiodorowicz. - Niech pan spocznie - mówi mu uprzejmie - jak życie, co tam w pracy? — A za oknem dyszy upalne lato, albo przeciwnie, cudowny mroźny dzień, czy też dojrzała, rumiana jesień. Jak wspaniale byłoby przejść się gdzieś po lesie, gdzieś daleko, daleko, gdzie nie słychać cywilizacji! Człowiek pracy zaczyna wy łuszcząc swoje odkrycia — choć z pewnym uporem, ale już bez zapalczywości. Nawet usiłuje sam siebie podniecić, ale jakoś nie odczuwa już światowej tragedii, wrzenia namiętności i pędu do mikrofonów. Zwroty i wnioski jakoś same przez się łagodnieją, nasuwają się wymijające sformułowania i pieszczotliwe, zdrobniałe epitety. A Władimir Nikołajewicz, Siergiej Pietrowicz, a być I POWRACA WIATR... 49 może Iwan Iwanycz słucha w milczeniu, z rzadka po ojcowsku kiwając głową, zaznacza coś w notesie, a doczekawszy się w tej chaotycznej opowieści pauzy mówi: - A komu jeszcze pan o tym opowiadał? Taaak... A kto był przy tym jeszcze obecny? Tak — tak. A list do ONZ komu pan przekazywał? I już pan chciał wiać za granice? Tak — tak - tak. Jakże to, drogi panie? Ojczyzna troszczyła się o pana, nigdy niczego nie odmawiała, a pan? I to akurat wtedy, gdy nasi wrogowie tylko patrzą, jak by tu nam zaszkodzić! No dobrze, a gdyby znalazł się pan za granicą? Zaczęliby tam pana wypytywać w kontrwywiadzie - gdzie pan pracował, gdzie odbywał służbę wojskową, w jakiej jednostce, jaki typ broni... Od takiego przypuszczenia na człowieka pracy biją już siódme poty - nie, skąd, tylko nie to! W tym momencie Władimir Iwanowicz vel Nikołaj Pietrowicz vel Siergiej Michałycz wyciąga z biurka solidnych rozmiarów teczkę, otwiera ją i człowiek pracy ku swemu przerażeniu spostrzega, że wszystkie jego skargi, oświadczenia i protesty — włącznie z listem do ONZ - już się tam znajdują, z jakimiś adnotacjami niebieskim ołówkiem. Mój Boże, czyż człowiekowi tak wiele potrzeba? No, nie ma mięsa - można kupić ziemniaki, kefir w ostateczności. No, dach przecieka - weź i podstaw wiadro, ileż to roboty. No, gdzieś-tam coś-tam jest nie tak — może i nieprawidłowo, ale czy można wszystko zło na świecie naprawić? Mało płacą? To można dorabiać wieczorami, albo jeszcze jakoś. A że kłamią? — przecież wszędzie kłamią, zawsze kłamią i będą kłamać i przez wszystkie wieki kłamali. Czy jestem za to odpowiedzialny, czy mogę coś w tym zmienić? Dzwoni telefon i Władimir Nikołajewicz czy diabli wiedzą kto podnosi słuchawkę: Tak? — i raptem cały się wypręża, wyprostowuje w fotelu. — Tak, obywatelu generale. Tak, u mnie. Siedzimy, gawędzimy. Myślę, że na razie nie ma potrzeby. Człowiek zmęczył się trochę w pracy, zdarza się. Oczywiście. Tak. Tak jest. Rozkaz! — No cóż, proszę podpisać, tu i tu. I jeszcze tutaj. Może pan teraz iść... do domu. Jeśli trzeba będzie - wezwiemy. Do widzenia. I jeśli nie zdążył on zbyt dużo nabroić to nie aresztują go, nie. Gdyby wszystkich takich wsadzać, trzeba by pół kraju wyłapać, a to nie jest obecnie konieczne - wystarczy wpakować jednego na dziesięć tysięcy takich, co przejrzeli na oczy, najbardziej napalonego, by nastraszyć pozostałych. Dawniej to zupełnie inna sprawa. Nie zdążył jeszcze ust otworzyć — już etap. Teraz są inne czasy. Nikt od ciebie nie wymaga, byś tę władzę kochał, czy też jej ufał — wystarczy, byś się jej bał, był pokorny, wykonywał plan, podnosił rękę na zebraniu, zgodnie aprobował i z oburzeniem potępiał... I pędzi nasz człek pracy wiosennymi albo jesiennymi czy zimowymi ulicami lekkim galopem do domu — do żony i teściowej z Kaługi. Dopiero co uchyliły się ciężkie, masywne wrota i powiało nań piwniczną wilgocią, jakąś zgnilizną i beznadzieją, ale dzięki Bogu, udało się. Gdzieś 4- I powraca wiatr... 50 WŁADIMIR BUKOWSK1 za dwa-trzy tygodnie zwołają ogólne zebranie pracowników, wystąpi sekretarz partii, komsomolski grupowy i przedstawiciel rady zakładowej, potępią z oburzeniem, napiętnują, staruszek mistrz Pietrowicz oświadczy, że jego zdaniem nie ma dla takich miejsca w robotniczej załodze. On sam wystąpi, wyrazi skruchę i obieca poprawę. Gdzieś z boczku, skromnie, będzie siedział Nikołaj Iwanycz, Pietrowicz, Siergieicz. Nie, nie, nie chce do prezydium, nie ma zamiaru występować, chce tylko posłuchać co mówią towarzysze. Pod koniec zebranie pracowników nagadawszy się do woli poręczy za swego zbłąkanego, obieca kolektywnie go poprawić, przegłosuje i usatysfakcjonowane rozejdzie się do domów. I gdzieś tam wieczorkiem, pod budką z piwem stary mistrz Pietrowicz, najbardziej biczujący w ciągu dnia, powie naszemu człekowi pracy przy kuflu piwa: - Otóż to, gołąbeczku, GŁOWĄ MURU NIE PRZEBIJESZ! Spójrz, człowieku pracy, spójrz uważnie w oczy swoim współpracownikom, spójrz na tłumy ludzi sunących ulicami, w kinach, na stadionach, nawet w Pałacu Zjazdów - i zobaczysz: przytłaczająca większość spośród nich wie już wszystko na temat głowy i muru. No i cóż, co im mogłeś powiedzieć? Każdy z nich przeżył albo jeszcze przeżyje ten skurcz iluminacji. Poszamocze się, poszamocze i przycichnie - i żadnym sposobem już nie wyprowadzisz ich z równowagi. Cóż możesz im przekazać w króciutkiej ulotce czy nawet przez wszystkie rozgłośnie Związku Sowieckiego? Oni przecież wiedzą, pamiętają jeszcze te dziarskie czasy, gdy co noc krążyły ulicami budy i zbierały swój haracz. Pamiętają też wojnę. Już taka potęga, wydawało się, waliła - i nawet ona nie przebiła. Oni właśnie dlatego milczą, że wiedzą, a nie dlatego, że nie wiedzą. Czyż można mieć im to za złe? Pamiętam, kiedyś na Syberii, podczas ekspedycji na kolejnym z naszych leśnych postojów, gdzieś pod Czyta,złapałem trzy mrówki i wrzuciłem je do kubka — chciałem sprawdzić, o ile są lepsze od ludzi. Naturalnie usiłowały się wydostać, ale strząsałem je na dno. Znów próbowały - znów je strząsałem. W sumie podjęły około stu osiemdziesięciu prób — i wszystkie oczywiście bezskuteczne. Potem przycichły na dnie, spełzły się i usiadły w koło. Ciekawe o czym myślały albo] rozmawiały? Długo je jeszcze obserwowałem, ale nie próbowały już uciekać. Kubek z mrówkami stał w trawie prawie trzy dni. Parokrotnie siąpił deszcz, wschodziło i zachodziło słońce, a one nadal siedziały w koło i strzygły wąsami - pewnie opowiadały sobie dowcipy. A cóż innego mogły począć? Zrozumiały już wszystko, niczego więcej nie potrzebują. Chciałyby nawet zawęzić swój świat do kręgu ro<< dziny, mieszkania, żyć spokojnymi mrówczymi uciechami, w ciepły wio* senny dzień wyleźć na słońce, wypić w trojkę. Cieszyć się chwilą, póki jest słoneczna, póki jest tak przytulnie na beczkach za knajpą i każda minuta składa się z sześćdziesięciu błogich sekund, a popijawa dodatkowo rozciąga każdą sekundę. Ale nie dają spokoju, nie pozwalają człowię kowi żyć w jego małym światku. Wszędzie dosięga go propaganda! wszechobecny krzykliwy głos, zagłuszający wiosenne świergotanie. TeB I POWRACA WIATR... 51 głos jak górskie echo rozbrzmiewa ze wszystkich stron, rodząc dziwne zjawisko, które krąży wśród nas - dowcip. Wypiwszy w zacisznym kąciku sowiecki człowiek nie może nacieszyć się chwilą, wyłazi z niego to, co cały dzień tłumił w sobie. Dowcip zerka mu zza ramienia, wieczny „czwarty". I zagryzając serkiem topionym mówi: - A wiecie, jak osiągnąć dobrobyt? Włączyć lodówkę do sieci radiowej — stale będzie pełna. A to dlatego, że chce czy nie chce sowiecki człowiek, trwa w jego duszy stały dialog z sowiecką propagandą. Wraca człek z pracy, włącza telewizor, na ekranie Breżniew. Przełączył na drugi program - znowu Breżniew. Na trzeci - to samo. Na czwarty, szkolny — a z ekranu pięść i głos: - Ja ci tu pokręcę! W wyobraźni człowieka sowieckiego ten wieczny przenikliwy, propagandowy wrzask przyobleka się w zuchwałą mordę, rozpychającą i odpychającą jego myśli. Choć samą mordę widzimy, nie sposób walnąć w nią ani charknąć. I człowiek stara się przynajmniej jej odpowiedzieć: - Rozejrzyj się dokoła, o czym ty gadasz, przecież niczego tego nie ma! - A morda nadal wrzeszczy swoje, jak gdyby cię nie słyszała. I nie wyłączysz jej, choćbyś kręcił do oporu, choćbyś bez końca wyłączał telewizor. W wydzielonej klinice psychiatrycznej w Leningradzie mieliśmy pacjenta, który przez cały dzień prowadził niekończący się spór z propagandą. Siedzi na swym łóżku i oburza się: „No proszę, znów zaczynają, co za brednie, przeklęta hałastra! Elektryfikacja, industrializacja, chemizacja! Chi - me - ry - zacja - ot co!" Stopniowo, nabierając rozpędu, dochodzi, do krzyku: „Tfu, brednie! Co za hałastra, tfu!" Kiedyś w momencie wewnętrznego spokoju opowiedział mi swoją nieprawdopodobną historię. Przyznał się, że spór z propagandą toczy gdzieś od lat dwudziestych (sam miał wówczas pod pięćdziesiątkę), tylko że nie na głos. Wreszcie za którymś razem nie wytrzymał i na jakimś zebraniu powiedział wszystko, co się w nim nagromadziło. Wsadzili. — Siedzę w celi i — jak zwykle - dyskutuję. Jakże z nimi nie dyskutować - zupełnie się rozzuchwalają, żyć nie dadzą. Dyskutowaliśmy przez pół nocy - wielce zażarty był spór, działo się to w czasach, gdy Nikita oświadczył, że nie ma u nas więźniów politycznych. Zacząłem nawet kląć, a tamten siedzi sobie niewzruszony i powtarza bez przerwy swoje prawdy. Do rana aż ochrypłem. Zbliżył się czas śniadania, otworzyli klapę i wciskają żarcie. Jedna porcja! Jakby nie wiedzieli, że jest nas dwóch. Walę w drzwi, awanturuję się, przychodzi naczelnik więzienia: „Nazwisko?" - pyta. Mówię mu. „A tego drugiego?" Ten, swołocz, powtarza za mną. „Nic nie wiem - mówi naczelnik więzienia - u mnie tutaj tylko jeden taki figuruje. Nie przysługuje." Ileż się awanturowałem, wzywałem prokuratora, do samego Chruszczowa pisałem - bezskutecznie. A ten stale szuka okazji, by przede mną dopaść karmnika, chwycić moją rację i cukier. I musiałem go w końcu karmić. Bałanda czy kasza -siorbiemy z jednej miski i wciąż dyskutujemy, dyskutujemy: są u nas 52 WŁADIMIR BUKOWSKI więźniowie polityczni czy ich nie ma. Bezczelny typ - razem siedzimy w więzieniu, śpimy na jednej pryczy, jednym waciakiem się przykrywamy, a on wciąż swoje. Ot, hałastra przeklęta, tfu! Zawieźli nas na ekspertyzę, obu. Profesor, mądry taki, w okularach — nawiasem mówiąc Żyd — pyta: „Pańskie nazwisko? A pańskie?" Chórem odpowiadamy. „A - mówi wyrozumiale - rozdwojenie jaźni? Zdarza się... A dawno to się zaczęło?" Widzimy — człowiek współczujący, opowiadamy o żarciu. On znów kiwa głową, przepisał dwie racje, osobną pryczę dla każdego. „Nie denerwujcie się - mówi - podleczycie się, przejdzie." A potem zaczął wypytywać o poglądy. Tamten jak nakręcony włączył swoją gadkę - profesor pokiwał głową i nawet nic nie zapisał. Ja nie zdążyłem ust otworzyć — nachmurzył się i notuje. Jemu, gadzinie, przepisał słabe tabletki, a mnie zastrzyki — ot, brednie! Cudem jakoś dowiedzieli się o nas za granicą, podnieśli wrzask — patrzcie no, mówią, władza sowiecka więzi dwóch braci - bojowników o wolność. Powiadają, że sam Aragon napisał artykuł do Humanite, a Daily Worker wyraził ubolewanie: że niby to niepotrzebnie moskiewscy towarzysze łamią normy leninowskie. I cóż ci nasi wymyślili, swołocze? Wypuścili, hałastra przeklęta! Nie mnie, jego! Siedzi sobie teraz, łajdak, w Paryżu i tęskni do brzózek. Wieczorami łapie rozgłośnię moskiewską, łazi do ambasady, prosi się z powrotem, pisze do sowieckich gazet: „Nie chcę już mieszkać na zgniłym Zachodzie". Ci drukują, ale z powrotem nie wpuszczają. Naszych turystów prowadzą, by go obejrzeli: oto jak przykro jest bez sowieckiej ojczyzny. Ciągnie gorzałę, a na kacu dzwoni do Aragona: „Po jaką cholerę żeś mnie tu wyciągnął? Metro macie brudne i kaca nie ma za co zalać. Już lepiej było siedzieć w rodzimym pudle." Ten mu z miejsca czek, na poprawiny. A o mnie zapomnieli. Banda, hałastra! Co za brednie, tfu... — I znowu zaczął swoje. Oto oni, ludzie sowieccy, tłumnie walą przez przejścia w metrze, po bulwarach, w milczeniu, koło gablot z gazetami. Wychwyci taki wzrokiem tytuł w gazecie i szczerzy zęby. Wszyscy milczą — każdy prowadzi swój dialog. Tak w ciągu całego życia narasta złość — cały świat im niemiły. Wlecze się Arbatem inteligentny staruszek do „Pragi" na zakupy, łagodny taki, nikomu nie zawadzi. „Aha - słoneczko praży na całego, znów powiedzą: zdobycz socjalizmu". Nienawidzi tego nieba sowieckiego; listki zielone, nawet one jak z pierwszomajowego plakatu. Wisi gazeta, świeża - no, co tam znowu nałgali? I przecież wie, że nałgali, i wstręt bierze czytać, ale nie — stanie, popatrzy, żeby tylko duszę rozjątrzyć. „Aha, urodzaj! Znowu niebywały, znowu w rekordowym terminie. Znaczy się znowu do Kanady po pszeniczkę. Studenci na kołchozowych polach. A jakże, tradycyjnie: kołchoźnicy, pomożemy wam napełnić państwowe spichlerze. Strajk we Francji. Poczekajcie, dostrajkujecie się, dadzą wam strajki. Rozpędzenie demonstracji studenckiej. Tu by ich dali, tych studenciaków, na wykopki, szybciutko odeszłaby im ochota do demonstracji". Jedynie towarzysz Pinochet raduje jego serce: „No co, zawyliście, gołąbeczki, jak waszych dociśnięto? Dociskaj dalej, kocha- I POWRACA WIATR... 53 neczku, w tobie jedyna nadzieja, wszędzie by tak". Tak właśnie zbudowany jest człowiek sowiecki, nie może przejść obojętnie, odgrodzić się — dla dopingu musi jątrzyć duszę tym jadem jak narkotykiem. Ten właśnie staruszek przed emeryturą całe swoje życie przepracował w tej gazecie, całe życie pisał o tychże niebywałych urodzajach. A może nawet nie pisał, może był zecerem albo drukarzem, majstrem albo nauczycielem. W rzeczy samej, dlaczego produkowanie drutu kolczastego nie jest przestępstwem, a praca strażnika więziennego jest? Tak czy siak wszyscy są wciągnięci w przestępstwa władzy, wszyscy pracują w państwowych przedsiębiorstwach, umacniając tym samym system, tworząc jego dobra. Wszyscy podnoszą ręce na zebraniach, głosują w wyborach i - co najważniejsze - nie protestują. Cokolwiek zrobisz, zostanie to poczytane za osiągnięcie systemu. Odkrycia naukowe, nowa symfonia, zwycięstwo na Olimpiadzie - coraz to nowy triumf socjalizmu, dowód jego postępowego charakteru. Czemu zatem można dokonywać odkryć naukowych, komponować muzykę, grać w hokeja lub przekraczać plan w fabryce, a tworzyć sowieckiej propagandy nie wolno? Dlaczego nie należy być członkiem partii czy komsomołu? Przecież nie robi się tam nic szczególnego, od szeregowego członka niczego się nie wymaga - ma tylko płacić składki. A dalej nikt już o twoją zgodę nie pyta, poślą cię pracować do KGB czy do milicji - co za różnica? Nie mnie, to kogoś innego. Praca jak praca - wypełniać polecenia. U nas każdy jest przecież urzędnikiem państwowym. Tam też ludzie nie są gorsi od innych, po prostu mają taką pracę. No a ci, co wydają rozkazy, ci na samym szczycie? Ale i oni są tylko urzędnikami, niewolnikami systemu, niewolnikami wewnętrznej walki o władzę. I gdyby przeprowadzić teraz w Moskwie proces na wzór norymberskiego, to winnych nie znajdzie żaden sędzia ani prokurator. Od góry do dołu nikt nie wierzy już w marksistowskie dogmaty, ale nadal kierują się nimi, powołują się na nie i nimi też walą jeden drugiego - są one dowodem lojalności, kartką na chleb. Jak więc godzi to w sobie ta zagadkowa dusza - myśleć jedno, mówić drugie, a robić trzecie? Nie wykręcisz się samymi dowcipami a nawet mrówkami, by usprawiedliwić własną uległość, trzeba rozwinąć całą teorię. - Głową muru nie przebijesz. - Cóż sam mogę poradzić? (Chyba że wszyscy, wówczas ja również.) - Jeśli nie ja, to ktoś inny. (I lepiej jeśli ja, ja przyczynię mniej szkody.) - W imię najważniejszego należy godzić się na kompromisy, ustępstwa i ofiary. (Cerkiew też uważa, że w imię samozacho-wania należy iść na ustępstwa - ustępstwom nie było końca, i oto kapłanów mianuje już KGB, a z ambony głosi się peany ku czci władzy sowieckiej. Tak samo pisarz, pragnąc wydruko- 54 WŁADIMIR BUKOWSKI wać swój niezbędny czytelnikowi utwór zgadza się tu wykreślić linijkę, tam dodać jedną postać, przemyśleć ponownie tytuł, i patrzysz - a najważniejsze zostało już zagubione! Wszystko jedno - chlubi się pisarz — na tej i tej stronie aluzja, a bohater negatywny w ogóle prawie WSZYSTKO otwarcie mówi - co prawda później zmienia poglądy i mówi coś zupełnie innego...) - Trzeba służyć Rosji, komuniści sami kiedyś znikną. (Szczególnie jest to rozpowszechnione wśród naukowców i wojskowych.) - Trzeba służyć temu co wieczne, tworząc nieprzemijające wartości nauki i kultury, a „mysia krzątanina" wokół protestów odrywa od tej służby. - W żadnym przypadku nie protestować jawnie - to prowokacja, to tylko rozwścieczy władze i ściągnie cios na niewinnych. - Otwarte protesty są na rękę zwolennikom twardego kursu w Biurze Politycznym i przeszkadzają „gołębiom" w przeprowadzaniu liberalizacji. - Jawne protesty przeszkadzają w przeprowadzaniu liberalizacji, którą można osiągnąć przy pomocy wielkiej polityki i tajnej dyplomacji. - Protestować w drobnych sprawach - to znaczy jedynie ujawniać się. Należy się przyczaić. Gdy nadejdzie decydujący moment, wówczas jak najbardziej! - a na razie zamaskujmy się. - Tylko nie teraz, teraz jest najgorszy moment: żona rodzi, dzieci chorują, muszę najpierw obronić pracę doktorską, syn zdaje na studia... (i tak dalej do końca życia). - Im gorzej - tym lepiej. Należy świadomie doprowadzać wszystkie niedorzeczności tego systemu do absurdu, aż przebierze się miara i lud zrozumie, co się dzieje. - Rosja - to kraj niewolników. Rosjanie nigdy nie mieli demokracji i mieć nie będą. Nie są do niej zdolni - nie ma co próbować. Z naszym ludem nie można inaczej! - Lud milczy. Jakie prawo do wypowiadania się ma garstka niezadowolonych - kogo oni reprezentują, czyją opinię wyrażają? Słyszałem też następujący wywód: Wasze protesty wprowadzają w błąd światową opinię publiczną. Ludzie na Zachodzie mogą pomyśleć, że mamy możność otwarcie się wypowiadać albo coś zmienić, jest to zatem na rękę sowieckiej propagandzie, i - Należy spokojnie robić karierę, przeniknąć „na górę" i stamtąd starać się coś zmienić - z dołu niczego nie zdziałasz. - Trzeba pozyskać zaufanie doradców przywódców, wychowywać ich i pouczać w spokoju - tylko tym sposobem można wpłynąć na bieg spraw państwowych. - Wy protestujecie, a ja nie będę - ktoś przecież musi pozostać jako żywy świadek. (Słyszałem to w łagrze przed głodówką.) - Żeby tak istniała jakaś nowa teoria zamiast marksizmu, by I POWRACA WIATR... 55 porwać ludzi — na samej negacji niczego się nie zbuduje. — Komunizm został zesłany na Rosję za jej grzechy, a karze boskiej grzech się sprzeciwiać. I tym sposobem wszyscy - od członków Politbiura, uczonych i pisarzy poczynając, na robotnikach i kołchoźnikach kończąc - znajdują sobie wymówkę. Przy czym najczęściej ludzie ci święcie wierzą, że są to ich autentyczne odczucia. Mało kto uświadamia sobie że to tylko wykręty, samousprawiedliwienia. A już nikt niemalże nie przyzna się otwarcie i szczerze, że po prostu boi się represji. Przez całe życie tylko jeden człowiek powiedział mi, że zadowala go państwo komunistyczne: umożliwia mu zarabianie pieniędzy zezwalając na publikacje w gazetach różnych demagogicznych bzdur. - W normalnym państwie - mówił - nie dopuszczono by mnie do prasy bliżej, niż na odległość armatniego strzału. Cóż bym robił? Rozładowywał wagony? W gruncie rzeczy jedynie tak zwani istinno prawosławny/e, sekta która odłączyła się od Cerkwi Prawosławnej i nie uznaje państwa sowieckiego, uważając je za dzieło Diabła — jedynie oni nie popierają tego systemu przemocy. Jest ich jednak niewielu i wszyscy siedzą po więzieniach, gdyż odmawiają pracy na rzecz państwa. Nie czytają gazet, nie słuchają radia, nie biorą do rąk oficjalnych papierów, a urzędników, w tym także śledczych, żegnają znakiem krzyża - zgiń Szatanie! Na wolności zarabiają na utrzymanie pracując u prywaciarzy. No, może jeszcze włóczęga utrzymujący się z jałmużny żyje poza systemem sowieckim (ale jednak w łagrze będzie pracował). Natomiast wszyscy pozostali — chcąc nie chcąc — budują komunizm. Państwo ma w nosie teorie, jakimi usprawiedliwiają swój udział w tej budowie, co myślą i co czują. Dopóki nie zaczynają się przeciwstawiać, nie protestują i nie głoszą publicznie sprzeciwu, dopóty urządza to państwo sowieckie. Nikt nie wymaga miłości, wszystko odbywa się zwyczajnie i cynicznie: chcesz nowe mieszkanie — zabierz głos na zebraniu; chcesz dostawać o 20-30 rubli więcej, zajmować kierownicze stanowisko - wstąp do partii; nie chcesz utracić określonych przywilejów, nabawić się kłopotów głosuj na zebraniach, pracuj i milcz. Robią tak wszyscy - któż ma ochotę pluć pod wiatr? Na tym właśnie opiera się to państwo, nadal dręcząc ludzi w tiurmach, trzymając wszystkich w strachu, zniewalając inne narody, zagrażając całemu światu. Czego więc wymagać od kapitana Dojnikowa? Pewnego razu rzekł mi: „Wyjdzie pan na wolność i będzie mnie pan wspominał z nienawiścią, nie?" „Za co?" - zapytałem. - „No jakże, strażnik więzienny, pod kluczem pana trzymał, głodem morzył, listów nie dawał." Nie, w ciągu tych jedenastu lat które w sumie przesiedziałem po różnych łagrach i więzieniach, nie zacząłem nienawidzić dozorców, zwłaszcza tych, co sami z siebie zła nie przyczyniali. A los strażnika więziennego jest nie do pozazdroszczenia. Większość czasu sam znajduje się w tiurmie, sam jest więźniem. Spróbuj tak pochodzić cały cizień po korytarzu, w dodatku na nocnej zmianie - oszalejesz. Ciągłe przekleństwa, 56 WŁADIMIR BUKOWSK.I okrucieństwo, nienawiść. Przez cały dzień zeki tak ci nawkładają przez klapę, że do końca życia będziesz miał dosyć. Ludzie przemieniają się w dzikie bestie. Niejeden strażnik do tego stopnia przyzwyczai się do tych wrzasków, że sam nieswój chodzi, póki go jakaś cela nie zwymyśla. Snuje się, zaczepia, klnie - ciężko mu na sercu. Pewien sierżant, stary już, do tego stopnia rozbestwiał się na nocnych zmianach, że miauczał, szczekał, krzyczał jak osioł - dręczyło go, że oto zeki śpią, a jemu spać nie wolno. Inny znowu chodził korytarzem i głośno wrzeszczał: „Kto tu jest naczelnikiem, co? Pytam, kto tu jest naczelnikiem?" - „Ty jesteś naczelnikiem, taki i owaki...!" - krzyczeli z cel zeki. „Otóż to, tacy i siacy...!" I za dwie, trzy minuty znowu: „Kto tu jest naczelnikiem, co? Pytam was, kto jest naczelnikiem?" Natomiast młodzi dozorcy odczuwali w stosunku do nas co najmniej zaciekawienie, jeżeli nie sympatię. Podczas rewizji przeglądali z zainteresowaniem nasze książki, kartkowali, pytali nawet po kryjomu, co to za książka, o czym jest tam napisane. Ostatnio zaś, po artykule Su-chariewa w Literatumoj Gazecie podczas kolejnego kipiszu uważnie przeczytali mój wyrok, niepostrzeżenie dla oficera nawzajem go sobie przekazywali, podśmiewali się. Chciałbym bardzo, żeby zastępca ministra sprawiedliwości popatrzył na ich uśmiechy. Za cóż ich nienawidzić? Jeśli w ogóle mam kogoś nienawidzić, to tych, co walczą tam na górze o stołki, zapominając o całym świecie, tych, co w imieniu całego narodu zwiastują z wysokich trybun, tych, co za sowitą zapłatę wychwalają ich w wierszach i w prozie. Tych, z czyjego rozkazu od ponad sześćdziesięciu lat kraj spływa krwią. Lecz ich też nie mogłem nienawidzić. Mogłem nimi gardzić, tak jak całą ich społecznością, ich ideologią i samousprawiedliwieniami, psychiką niewolników i ciemięzców zarazem. Gardziłem człowiekiem sowieckim. Nie tym przedstawianym na plakatach czy w sowieckiej literaturze, a tym, który istnieje realnie, który nie ma ani honoru, ani godności, ani poczucia i własnej odpowiedzialności, który jest w stanie pójść w pojedynkę z ro- i hatyną na niedźwiedzia, a gdy mija milicjanta - truchleje i oblewa go j zimny pot. Tym, który zdradzi i sprzeda własnego ojca, żeby tylko ] naczelnik nie walił pięścią w stół. A tragedia polegała na tym, że tkwi on w każdym z nas i dopóki nie przezwyciężymy w sobie tego sowieckiego człowieka - nic w naszym życiu nie ulegnie zmianie. On właśnie trzymał mnie w więzieniu. Tym sposobem również z tej strony wynikało, że mam przed sobą jeszcze długie siedzenie, pewnie do końca życia. Dokąd mnie jednak wiozą? Czekista z lewej strony zdrzemnął się, pochrapuje nawet. Raptem obudził się jak od szturchnięcia, przestraszony rozgląda się na boki. Nadal pędziliśmy z szaloną prędkością -z przodu wóz milicyjny, z tyłu wóz milicyjny. Nadal migają lampami. Ale wyczuwało się, że zbliżamy się do miasta. Pewnie Moskwa. Już zaczęliśmy się kręcić - zakręt za zakrętem - zwolniliśmy nieco. Tak,\ widocznie Moskwa. Dokąd teraz? Lefortowo? Rzeczywiście, po jakichil I POWRACA WIATR... 57 dwudziestu minutach wjeżdżaliśmy do znanej mi już bramy lefortowskiej. Przyjazd do znanego więzienia to jak powrót do domu. Wylazłem z samochodu, zaprowadzili do boksów - znowu kipisz. A moje rzeczy? „Proszę się nie niepokoić." Naprzeciw pułkownik Stiepanow, mój stary przyjaciel, uśmiecha się, bies. „Jak dojechaliście, dObrze?" Tak samo zaciąga, jak przed dziesięciu laty. W sumie nie dowiedziałem się, czy jest z Wołogdy, czy z Władimira, czy z Kostromy. No, teraz wszystko staje się mniej więcej zrozumiałe, uspokoiłem się. Najprawdopodobniej przywieźli mnie, by znów namawiać do wyrzeczenia się swych poglądów, do pojednania z władzą. Może nawet po Moskwie oprowadzą. W taki sposób Radego zeszłej zimy zawieźli do Rygi. Powozili po mieście, nawet do matki przywieźli, bez przerwy namawiali - widzi pan, jakie piękne życie wokół? Kiedy pan siedział piętnaście lat, u nas życie szło naprzód, zbudowaliśmy socjalizm, wszyscy są zadowoleni. Niech pan pisze prośbę o ułaskawienie - zostanie pan zwolniony. Trafiła kosa na kamień. Rode pojeździł, zobaczył się z matką, zobaczył swoją Rygę i uparł się: wieźcie z powrotem do Władimira. I w końcu przywieźli go z powrotem niczego od niego nie uzyskawszy. Możliwe oczywiście, że przywieźli mnie na śledztwo. Bardzo prawdopodobne, że znowu aresztowali w Moskwie kogoś ze znajomych, znowu ich nici przywiodły do mnie. W ten sposób przesłuchiwano już mnie i w sprawie Chaustowa, i w sprawie Superfina, i w sprawie Jakira, i w sprawie Osipowa, tyle że czekiści dawno już się przekonali, iż nie sposób cokolwiek ode mnie uzyskać i przestali wozić. Wprost przeciwnie, zwykle przyjeżdżał do mnie do więzienia śledczy KGB, zadawał formalne pytania, niczego nie uzyskiwał i odjeżdżał. I tak się do tego przyzwyczaili, że ostatnim razem, w sprawie Superfina, śledczy tak właśnie zaczął przesłuchanie: „No cóż, mówić pan, oczywiście, nie będzie, ale też nie jest to nam potrzebne - pytania są czysto formalne. Wypełnimy tylko protokół i się 'rozejdziemy". Ale kto ich tam wie, może znowu będą próbowali — nieludzką mają cierpliwość. A zresztą, cóż mam do stracenia? Podjem tu trochę, odpocznę, poznęcam się nad czekistami, może nawet urwę widzenie -iż powrotem do swego Władimira. Jedyne co złe, to że nie dadzą mi się tu uczyć - trzeba będzie zrobić przerwę. W międzyczasie trwał normalny kipisz - rozebrali, obmacali rzeczy. - No co? Ile czasu jeszcze? Jak długo mam stać na golasa? - Zaraz, zaraz. - / niosą mi zupełnie inne rzeczy, nowiutkie. Jakiś czarny garnitur, buty, jedwabną koszulę. Ki diabeł znowu? - A moje - mówię - moje rzeczy oddajcie.' (Najbardziej niepokoiłem się o waciak - mam tam żyletki, i w ogóle przyzwyczaiłem się spać pod własnym waciakiem. Po co mi ich barachło?) - Później, później - mówią - pańskie rzeczy idą do dezynfekcji, takie przepisy. - Co za dezynfekcja, jakie przepisy, co ty mi za bzdury wygadujesz? Jeszcze do szkoły chodziłeś, a ja już w tym więzieniu siedzia- WŁADIMIR BUKOWSKI 58 tem Znam lefortowskie przepisy - żadnej dezynfekcji nigdy nie było! Coś jest nie tak, wyczuwam coś niedobrego. Usnuechasię obłudnie „taszczymy. Znowu^zwiędnie pomyślałem o lasku i próbie ucieczki: n^bedzZcTej-uż potrzebować butów"... Ja z awanturą, ja z wrzaskiem: •'"iebę N e potrzebuję cudzego, oddajcie moje. Co za dezynfekcja, przyjechałem z innego więzienia, nie z wolności. Nie ma u nas kwaran-• -^imy dezynfekcję. się rwetes. Przygalopowali oficerowie. Ot, powiadają, v nowe koniecznie dezynfekcja, w żadnym przypadku dezynfekcji. Pan pozwoli do łaźni. Ileż się awanturowałem - „„,—— -J Próżno. A niech was licho! Zastrzelić - we własnym tez zastrzelicie, jeśli macie rozkaz. - A gdzie moje rzeczy? - Proszę się nie niepokoić, jutro zwrócimy. - No to czy chociaż szczotkę do zębów, proszek, mydło i machorkę można wziąć? - Można - mówi - bierzcie. .... Tak też przyprowadzili mnie do celi. Dziwnie się jakoś czuję w normalnym ubraniu. Sześć lat nie wkładałem, odwykłem, niezręcznie Wro^Sdo celi podczas kolacji. Tak to jest zawsze z tym etapami -cTfak co a nakarmić zapomną, później się nie doprosisz, przeleciało. Ce^ numer czterdzieści. Już kiedyś w niej siedziałem. Wszyscy oddzia-7owi™n4om, dozorcy też - rzeczywiście, jakbym do domu wrócił. Śmieiasie- Znowu de doturlali!". śmieją aę.^ ^^ ^ ^ ifafcft|fe Też dzhvne. Nie powinni trzymać nrnie z nimi To oznacza, że w mojej sprawie również toczy się śledztwo. 3Papierosy, częstują. Dawno już nie pattłem papierosów - nie mogę T Sć przywykłem do machorki. Poznaliśmy się, pogadaliśmy. JarS milczę- kto wie, co za ludzie. Z porządnymi by mnie me posagi Jeden ma na palcu złotą obrączkę. Dziwne. Przechwycił moje spoj-ietłumaczy, że ponoć nie mogli ściągnąć, nie złazi obrączka Tym dziwne Czyżbym nie znał czekistów? Oderwą razem z palcem! tam czy rzeczywiście robią teraz dezynfekcję ciuchów - nie było mnie tu jednak trzy lata z hakiem, mogły się zmienić zwyczaje. - Warn - pytam - robili? - Robili - mówią. - A co w zamian dawali? - Też gamiturek, tylko że nie taki jak twój, prostszy. Popatrz no jaki ci elegancki wyfasowali. Weźże, rozepnij marynarkę. Zobacz, francuski! - I w rzeczy samej, na podszewce wizerunek wieży Eiffla. Zasiedzi zaczęli spoglądać na mnie z zaciekawieniem - cos ty za szycha, cSciS taki garnitur? Jako tako spędziliśmy wieczór. Dla mnie są to wolni ludzie dopiero dwa miesiące temu z wolności, jest o co zapytać. Gaszą światła. Ułożyliśmy się do snu. Moi chłopcy powiercili się, po-wiercili - i już śpią, a ja nie mogę. I POWRACA WIATR... 59 Cos dziwnego działo się ze mną. Całe moje więzienne doświadczenie mówiło mi: to się nie zdarza, to nie może się zdarzyć, szykują ci jakąś pułapkę, potrzask. Może wyprowadzą na spacer po Moskwie, a sami zrobią zdjęcie - proszę bardzo, popatrzcie: on wcale nie siedzi, paraduje w nowym garniturze po ulicy Gorkiego. Może nawet mają zamiar pokazać z daleka zachodnim dziennikarzom: - Widzicie, żyje! Może ktoś z zagranicy wywalczył widzenie ze mną? Jakichż to przypuszczeń nie snułem! No i z samą tiurmą lefortowską mnóstwo było wspomnień związanych. Siedziałem tu cztery razy - w sześćdziesiątym trzecim, sześćdziesiątym siódmym, siedemdziesiątym pierwszym i siedemdziesiątym trzecim, w sumie ponad dwa i pół roku. W różnych czasach, przy różnych rygorach, nawet przy różnej władzy. Przedziwną właściwość ma więzienie śledcze -ze świeżego trafiającego tutaj dopiero co z wolności człowieka wyciska ono wspomnienia. A to wydaje ci się, że przespacerowałeś się przed chwilą Ar batem albo Twerskim Bulwarem, a to że zobaczyłeś kogoś z przyjaciół. Stopniowo wspomnienia schodzą głębiej, zaczynasz odtwarzać obrazy dzieciństwa. I zupełnie jak w czyśćcu, gdzie grzesznicy zamęczają się swymi grzechami, wypływa z pamięci wszystko co niemiłe, o czym pragnąłbyś zapomnieć i od lat nie wspominałeś - i to tak natrętnie, tak dokuczliwie, że aż zgrzytasz zębami. To tak, jakby całodzienny osad unosił się z dna i wypływał na powierzchnię świadomości - męcząca to sprawa i nieprędko mija. Sumienie cię dręczy, i wstyd ci, i chciałbyś się odczepić, odpędzić te widziadła - wszystko na próżno. I tak, ilekroć trafiałem do Lefortowa, nieuchronnie przypominało mi się dzieciństwo a wraz z nim - nasze podwórko, gdzie dorastałem, i wiedźma. Zazwyczaj nie pamiętam mego dzieciństwa, choć zabij! Widzę je niewyraźnie, jak archiwalny film, jakby to nie było moje życie. Jakieś obrazki, strzępki. O mym dzieciństwie więcej wiem z opowiadań moich bliskich. Urodziłem się podczas ewakuacji, na Uralu, w Baszkirskiej SSR, dokąd w czasie niemieckiej ofensywy wywieziono z Moskwy całą naszą rodzinę. Miasteczko, w którym przyszedłem na świat sprawiło mi w życiu wiele kłopotów, choć nigdy więcej już tam nie byłem. Po pierwsze ciągle mylono się w jego pisowni i stale musiałem literować wszystkim urzędnikom: Be-le-bej. Panie, nie Pelepej, i nie Belidej, a Belebej - diabli by ich wzięli, zupełnie nie znają geografii. I mimo to się mylili. W ostatnim dowodzie osobistym wpisali mi Belebel, choć robiłem co w mojej mocy. W dodatku wystarczyło wymienić ten nieszczęsny Belebej, tę Baszkirską SSR, i z miejsca pytająco-badawcze spojrzenie, jak lotniczy sygnał wywoławczy: swój-obcy - Baszkir czy Rosjanin? Przez całe życie musiałem tłumaczyć, że nie jestem Baszkirem a Rosjaninem, że zwyczajne urodziłem się podczas ewakuacji, całe życie spędziłem w Moskwie, Podobnie jak moi rodzice. Ludziom bowiem wcale nie jest obojętne, czy jesteś Baszkirem czy Rosjaninem, a i tobie nie jest wszystko jedno, za kogo 60 WŁADIMIR BUKOWSK1 cię biorą, więc spieszysz z wyjaśnieniem. I takie to jest przykre: cóż by to kosztowało urodzić mnie w Moskwie?! Proste i jasne, żadnych pytań. A tak zawsze chwilowa niezręczność, zakłopotanie — aż wszystko, dzięki Bogu, się wyjaśnia. Zazwyczaj z miejsca uchodzi to w niepamięć, ale tak jest właśnie zrobione więzienie, że wyciska ci z pamięci wszystko, co haniebne. „Aha - mówi ci więzienie - całe życie udawałeś, że wszyscy dla ciebie równi: i Baszkirzy i Rosjanie", l tak cię to wszystko gryzie, tak męczy, jakbyś tych wszystkich Baszkirów wytępił w komorze gazowej. Oczywiście dowiedziałem się później, że urodziłem się w szczytowym okresie wojny, gdy miliony ludzi mordowały się wzajemnie w imię tego, jakie obozy koncentracyjne będą na świecie: brunatne czy czerwone. Ja sam niczego z owych czasów nie pamiętam. Moje najwcześniejsze wspomnienie to salwy zwycięstwa w Moskwie. Ktoś wziął mnie przy oknie na j ręce i powiedział: „Patrz, zapamiętaj to na całe życie. To salwa zwycięstwa". Pewnie dlatego zapamiętałem, że powiedzieli. A sama salwa -kolorowe plamy, jakbyś silnie zmrużył oczy. j Opowiadają, że rosłem w walizce, gdyż w warunkach wojennych i nie sposób było zdobyć wózek czy łóżeczko, oraz że dosyć długo,! gdzieś do dwóch i pół lat, nie zaczynałem mówić. Rodzice zaniepokoili] się, czy nie jestem czasem niemową, ale znajomy lekarz uspokoił ich J że cała rzecz polega na złym wyżywieniu, zwłaszcza na braku cukru.] Gdzie potem zdobywali dla mnie cukier — nie wiem. Za to czytać nau-1 czyłem się bardzo wcześnie, koło piątego roku życia, głównie z gazet! Bardzo podobały mi się gazetowe karykatury i z ochotą je przerysowy-1 wałem, później czytałem podpisy pod nimi. l Niezdarny dryblas, Wuj Sam w pasiastych spodniach, cylindrze! i z kozią bródką razem z tłuściutkim Johnem Bullem w bucikach i wel fraku nie schodzili wówczas ze stron gazet. Co też się z nimi nie działo! to wywalali się do kałuży, to znów wyganiały ich kopniakiem w żądl jakieś krzepkie chłopaki, czasem nawet tłukli się między sobą. Jeśli zafl pojawiał się nadzwyczaj gruby kapitalista w czarnym cylindrze i z cygan rem w zębach, to w rękach obowiązkowo trzymał ogromny worek, a IM nim jedynka z wieloma zerami - czym więcej, tym lepiej. Czasem pnofl dziury w worku wysypywały się monety lub papierki. Jeśli zaś na arenJB pojawiał się brytyjski lew, to nie zapominano dorysować mu łaty na tyli nej części ciała lub odcisku czyjegoś buta. Tak mi się podobały przygoćH tych postaci, że sam zacząłem wymyślać im nowe kłopoty. Zdaje sifl że pomysł ten nie wzbudził w moich rodzicach entuzjazmu — w każdyiB razie starali się odciągnąć mnie pozostałymi po dziadku starymi niemiol kimi książkami z gotycką czcionką i litografiami. Więzienie wszystiH mi to teraz przypomniało, usłużnie i zjadliwie. iH Mieszkaliśmy wtedy w pobliżu placu Puszkina, w starym, drewfllH nym dwupiętrowym budynku otynkowanym z zewnątrz, bardzo dH Moskwy typowym. Na naszej ulicy stały trzy takie, obok siebie. JeszdH I POWRACA WIATR... 61 \v czasach mego dzieciństwa zbadała je jakaś komisja, po czym uznała, że nie nadają się do zamieszkania. Na rogu każdego z nich napisali granatową farbą olejną: „B.D.R", co oznaczało: Budynek Do Rozbiórki. Przetrwały one jednak do 1970 r. i przez cały czas mieszkali w nich ludzie. W naszym mieszkaniu na drugim piętrze mieszkały cztery rodziny. Jedna z nich to byli nasi krewni. Kuchnia, korytarz, łazienka i toaleta były wspólne. Uważało się, że i tak mamy sporo szczęścia: zdarzały się mieszkania dziesięcio- i dwunastorodzinne, a czasem w ogóle baraki, gdzie poszczególne rodziny żyły oddzielone od siebie firankami albo przegródkami z tektury. Sąsiadów też mieliśmy względnie spokojnych. Podczas wojny prawie wszyscy mieszkańcy Moskwy ewakuowali się w głąb kraju, natomiast inne, wysiedlone ze strefy frontowej rodziny osiadały w Moskwie, lokując się w opuszczonych domach. Po wojnie, gdy wrócili starzy mieszkańcy, Moskwa okazała się być przepełniona. Wyjeżdżać z Moskwy nikt nie chciał, gdyż była lepiej zaopatrywana w żywność niż prowincja. Mieszkali w piwnicach, w szopach, w barakach, a we wszystkich prawie mieszkaniach gnieździło się po wiele rodzin: we wspólnych mieszkaniach już przed wojną panowała ciasnota, a teraz zrobiło się jeszcze gorzej. Stan ten trwał do lat 60-tych, ale nawet dziś ponad jedną trzecią stanowią mieszkania wspólne. Ten tryb życia wzniecał niekończące się niesnaski, kłótnie i bijatyki. Ludzie nie mogli zataić najdrobniejszych szczegółów swego życia, każdy wiedział, co gotuje się w rondelku sąsiada. Każde słowo rzucone nieopatrznie w kuchni mogło zostać wykorzystane w tej domowej wojnie dla politycznego donosu, zwłaszcza jeśli rokowało to możliwość otrzymania opróżnionego pokoju. Najtrudniej było ludziom inteligentnym, rodowitym mieszkańcom Moskwy, wychowanym po dawnemu. Nie byli w stanie zniżyć się do poziomu kuchennych swarów, do codziennej walki o przestrzeń życiową, zresztą nie byli do tego przyzwyczajeni. Wychowanie wymagało od nich ustępliwości, zgodności, uprzejmości, a życie powszednie — obrony. Ten problem, jeśli go uogólnić, najwyraźniej stał się jednym z kluczowych w naszym wieku. Inteligencja i uprzejmość stały się niezdolne do rywalizacji z chamstwem, podłością i ordynarną przemocą. Co im przeciwstawić? Stosować te same środki? Ależ wówczas następuje wewnętrzne zwyrodnienie i obie strony przestają się czymkolwiek różnić. Pozostać sobą? Wówczas następuje fizyczne unicestwienie. Czy aby nie ten sam problem odczuwają społeczeństwa zachodnie gdy próbują przeciwstawić się komunizmowi lub wewnętrznym ruchom terrorystycznym? Moja babcia, nie znając być może jego uniwersalności, Krepowała się wchodzić do kuchni, gdy sąsiedzi rozwieszali tam do suszenia skradzione jej prześcieradła. Dokładnie tak samo znikały nieopatrz-nie pozostawione naczynia. Na szczęście, prawdopodobnie dzięki naszej ustępliwości, nie dochodziło do awantur ani bijatyk, czego nie da się Powiedzieć o innych domach w okolicy. A to pijany mąż z nożem ganiał żonę po podwórku, a to tłukli się w jakimś mieszkaniu i z brzękiem pęka-V szyby, albo po prostu kobiety skakały sobie do oczu i przez pół dnia 62 WŁADIMIR BUKOWSK1 przeraźliwie wrzeszczały jedna na drugą. Wszystko to były scenki powszednie. Mieszkało nas pięć osób w dwóch pokojach. Rodzice większą część dnia spędzali w pracy, siostra w szkole, a ja z babcią zostawałem w domu. Razem chodziliśmy po naftę (gazu jeszcze nie było i jedzenie gotowało się na maszynkach), razem też wystawaliśmy w ogromnych, kilometrowych kolejkach po mąkę. Nie wolno było opuszczać takiej kolejki i żeby nie pomylić kolejności pisało się kopiowym ołówkiem na dłoniach numer porządkowy. Rano i wieczorem odbywało się sprawdzanie obecności. Zazwyczaj stało się całymi rodzinami, jako że ilość mąki na osobę była reglamentowana. Wieczorami babcia czytała mi na głos -głównie Puszkina, Żukowskiego, Niekrasowa, bajki Andersena albo braci j Grimm. Była już bardzo stara i zazwyczaj zasypiała w trakcie. Okulary zsuwały jej się i zaczynała pochrapywać, a ja ją tarmosiłem: „Babciu, kno co dalej? No nie śpij, babciu!" j Czasami chodziliśmy z babcią na dalekie spacery. Szliśmy nie śpię- j sząc się wzdłuż rzeki, przez Plac Czerwony i do parku Aleksandrowskiego j - wokół Kremla. Po kamieniach Placu Czerwonego turkotały ciężarówki] — zielone i zakurzone. Babcia mówiła, że są w kolorze ochronnym. Kremli wznosił się jak tajemnicza forteca. Wejść do niego nie było można. Tylko] zza muru nęciły kopuły i wieże. Babcia opowiadała różne historie: o Ta-1 tarach i o Iwanie Groźnym, o największym ze wszystkich kremlowskichi dzwonów i największej armacie. Opowiadała o carach, o bojarach, i jara rankami płynęło nad Moskwą dudnienie dzwonów i odświętnie odziany! lud sunął na Kreml. A kiedy mijaliśmy Spasską wieżę, powtarzała niej zmiennie: m Kto ruszy z miejsca carskie działo, M Kto dźwignie carski dzwon spiżowy, m Jaki przed bramą Kremla śmiałek m Nie zdejmie czapki z hardej głowy? m Zawsze wyobrażałem sobie tego hardego młodzieńca - stał przjB bramie Spasskiej trzymając się pod boki i patrzył do góry, do tego stopnjl zadzierając głowę, że czapka mu niemal spadała. Dziarski chłop! ?• Poza tym cały niemal dzień spędzałem na podwórku. Wśród tycM stałych awantur, przekleństw i bandytyzmu żyliśmy, smarkacze, swyll odrębnym życiem, nie zwracając większej uwagi na to co się dzieje. StnH cny, piwnice, klatki schodowe - to był nasz świat. Rzecz jasna, bawiliśdfl się stale w wojnę, przy czym jedną ze stron byli NASI, a drugą - obfl wiązkowo NIEMCY. Ponieważ nikt nie chciał być Niemcem, to ka&H ze stron uważała, że ona właśnie to nasi, a Niemcy to cała reszta. ObjH tość szop i przybudówek na naszym podwórku tworzyła mnóstwo zaNH marków wymarzonych wprost na zasadzki. :'IM Starsze wiekiem wyrostki ganiały gołębie: wymieniali je międMH sobą. Łapali też cudze i po kryjomu pili wódkę w swych gołębnikalH Wieczorami zbierali się w grupkach przy bramie, czasem z gitarami. PHlH I POWRACA WIATR... 63 wszyscy tak czy inaczej parali się kradzieżą i atmosfera na wskroś przeniknięta była duchem przestępczym. O ile mogę sądzić, taki był w ogóle moskiewski klimat tych lat. Bożyszczem chłopaków był pokaźny, stale pijany osiłek imieniem Jurek, były zapaśnik, sprawca wszystkich bójek. Lubił wychodzić na podwórko w podkoszulce albo w ogóle rozebrany do pasa, żeby pokazywać swe potężne bicepsy, po czym szedł do pobliskiej piwiarni. Tam spijał się i prowokował rozróbę, z której zawsze wychodził zwycięsko. Godzinami sterczał przy bramie zaczepiając przechodniów. Krążyły wśród nas legendy o jego sile i niebywałych wyczynach. W suterenach zamieszkiwały najbardziej awanturnicze i liczne rodziny. Często dochodziło między nimi do prawdziwych bójek, przy czym zdarzało się, że całe podwórze opowiadało się po jednej albo drugiej stronie i brało udział w drace. W pogodny dzień wypełzały na słoneczko staruszki, babrały się w kurzu dzieci, na sznurkach suszyła się bielizna. W głębi podwórza, w wysokiej suterenie mieszkała wiedźma. Najprawdziwsza stara, szkaradna wiedźma z włochatą brodawką na policzku i haczykowatym nosem. Mówiono, że z nikim nie utrzymuje stosunków, nie wchodzi nawet do kuchni, tylko gotuje u siebie w pokoju na maszynce. Nie korzystała nawet ze wspólnego światła, siedziała przy lampie naftowej. Mówiono również, że po nocach wertuje jakieś stare czarnoksięskie księgi, których nikt prócz niej nie jest w stanie odczytać, i że coś tam z nich wróży. Rzeczywiście, wielokrotnie podkradaliśmy się wieczorami pod jej okna. Przez brudne szyby można było wówczas dojrzeć, jak siedzi przy lampie naftowej z tymi koszmarnymi księgami. Z rzadka pokazywała się na podwórku, i, rzecz jasna, każde jej pojawienie się w niezmiennym wyliniałym futrze i staromodnym kapeluszu wzbudzało ogólne podniecenie. Zimą ciskaliśmy w nią śniegiem, a czasem nawet okruchami lodu, biegliśmy w ślad za nią i darliśmy się jak opętani: „Wiedźma! Wiedźma! Wiedźma!". Zazwyczaj przy samych drzwiach zatrzymywała się, odwracała do nas swój haczykowaty nos i mówiła płaczliwym głosem: „Dzieci, jesteście takie niedobre! Dzieci! Co wam zrobiłam?"!, rzecz jasna, wzbudzała w nas tym większą nienawiść. Kiedyś latem, pod wieczór baby zaczęły się naraz miotać po podwórku. Zaniepokoiły się staruchy: „Wiedźma umiera! Wiedźma umiera!" Ludzie podeszli dużym tłumem, przezwyciężając strach, wyłamali drzwi, wwalili się do jej pokoju, napierając i potykając się o próg. „Umarła, umarła już wiedźma." Nic nie mogłem dostrzec spoza ich pleców i zacząłem oglądać ściany i sufit. Pachniało jak na strychu - kurzem i pleśnią. Na jednej ze ścian wisiało duże oszklone zdjęcie: młody oficer z zawadiackim wąsikiem 1 nieśmiało uśmiechnięta dziewczyna w białej sukni ślubnej. Tego wieczoru długo jeszcze trwało na podwórku podniecenie. UuZie Stali w ornmaHkarłi rr>7nraw/ia1i r> \vi<»H7mi<> Talraś uript-nu/a babka stali w gromadkach, rozprawiali o wiedźmie. Jakaś wiekowa opowiadała: „Wykształcona była paniusia, znała ponoć dziesięć 64 WŁADIMIR BUKOWSK1 języków. Zaraz w osiemnastym roku kawaler jej zwiał na południe, do białych, oficerem był, no i już nie wrócił. Powiadają że go zabili. A ona ciągle nie wierzyła, ciągle czekała." W innych gromadkach rozprawiano natomiast głównie o tym, że zwolnił się teraz pokój i komu może on przypaść. Ta właśnie historia z wiedźmą natrętnie przypominała mi się w Lefortowie - za każdym razem, gdy tam trafiałem. Aż skręcało mnie ; od tych wspomnień i nie pomagały żadne usprawiedliwienia. Widziałem j ją jak żywą, stojącą przy drzwiach w swej wyliniałej szubie i mówiącą płaczliwym głosem: „Dzieci, jesteście takie niedobre, dzieci!". ] Nasza szkoła stała na wzgórzu przy końcu ulicy, czteropiętrowy j szary budynek typu koszarowego. Sam jego widok wzbudzał we mniej przemożną nudę. Cały nasz system nauczania rodzi wstręt do wiedzy J Program ujednolicony dla całego Związku Sowieckiego, zatwierdzany! i opracowywany w Ministerstwie Oświaty, przewidziany jest na najbardzieij przeciętne zdolności, nawet poniżej przeciętnych. Dla uczniów słabycM jest mimo to nadzwyczaj trudny, dla zdolnych zaś do tego stopnia nudmJ i nużący, że nie wzbudza żadnego zainteresowania i nie przyucza do pracjl Inicjatywa jest całkowicie wyeliminowana, tak samo swoistość pojmowani* - od ucznia wymaga się, by powtarzał słowo w słowo to, co jest napisani w podręcznikach. By osiągnąć postępy, wystarczy przeciętna pamię4B Dla przykładu, w szkole uczy się młodzież od siódmego do sŃfl demnastego roku życia, a więc dziesięć lat, niektórzy jeszcze pięć lii na wyższych uczelniach. Piętnaście lat w całym Związku Sowiecka! uczy się języka (najczęściej angielskiego) — i nikt go nie zna, jeśli nie mufl dodatkowych lekcji czy kursów. Oprócz jakichś dziesięciu bezsensowny^ zdań nikt nie jest w stanie niczego powiedzieć. Pozostaje w głowie mgliMB wyobrażenie o gramatyce angielskiej, ale i to zaniknie, gdyż nie ma żadifB go zastosowania. Później obserwowałem, jak dorośli ludzje - nie tli zdolni do nauki języków jak dzieci — przez rok więzienia czy łagru o|iH nowy wali język całkiem przyzwoicie. Tutaj natomiast po prostu $• próżno traciło się czas. ^H Szczególnie wstrętne były dla mnie przedmioty humanistyczni historia, literatura, nawet geografia. Są do tego stopnia przesiaknM^I ideologią, że nic po nich nie pozostaje. Rzecz nie w tym, że ideoto^l ta budziła we mnie w owym czasie jakieś poważniejsze obiekcje, ale szary budynek typu koszarowego. Sam jego widok wzbudzał we mnie j przemożną nudę. Cały nasz system nauczania rodzi wstręt do wiedzy, j Program ujednolicony dla całego Związku Sowieckiego, zatwierdzany j i opracowywany w Ministerstwie Oświaty, przewidziany jest na najbardziej j przeciętne zdolności, nawet poniżej przeciętnych. Dla uczniów słabych] jest mimo to nadzwyczaj trudny, dla zdolnych zaś do tego stopnia nudny j i nużący, że nie wzbudza żadnego zainteresowania i nie przyucza do pracy;! Inicjatywa jest całkowicie wyeliminowana, tak samo swoistość pojmowania! - od ucznia wymaga się, by powtarzał słowo w słowo to, co jest napisana w podręcznikach. By osiągnąć postępy, wystarczy przeciętna pamięć* Dla przykładu, w szkole uczy się młodzież od siódmego do siea demnastego roku życia, a więc dziesięć lat, niektórzy jeszcze pięć łan na wyższych uczelniach. Piętnaście lat w całym Związku SowieckirJ uczy się języka (najczęściej angielskiego) — i nikt go nie zna, jeśli nie miai| dodatkowych lekcji czy kursów. Oprócz jakichś dziesięciu bezsensownydB zdań nikt nie jest w stanie niczego powiedzieć. Pozostaje w głowie mglista wyobrażenie o gramatyce angielskiej, ale i to zaniknie, gdyż nie ma żadntB go zastosowania. Później obserwowałem, jak dorośli ludzje — nie tali zdolni do nauki języków jak dzieci — przez rok więzienia czy łagru opifl nowywali język całkiem przyzwoicie. Tutaj natomiast po prostu tm próżno traciło się czas. m Szczególnie wstrętne były dla mnie przedmioty humanistycznH historia, literatura, nawet geografia. Są do tego stopnia przesiąknie™ ideologią, że nic po nich nie pozostaje. Rzecz nie w tym, że ideolog^ ta budziła we mnie w owym czasie jakieś poważniejsze obiekcje, ale caJB niła ona przedmioty śmiertelnie nudnymi. Doprawdy, cóż ciekawego nqH że być w historii, jeśli wszystko jest wyłącznie walką klas i stopniowyfl przechodzeniem do socjalizmu? Pozostawało jedynie zapamiętać dafl jakichś bitew i powstań i daty urodzenia i śmierci wybitnych rewolucji nistów. 'fl A literatura? Już jako dorosły człowiek, w więzieniu, z braku inflH go zajęcia przeczytałem ponownie Tołstoja i raptem okazało się, że jest|H strasznie ciekawe. A w latach szkolnych miałem obowiązek pisać wyp^l cowania o jego utworach, analizować „postacie" - pozytywne, negatywni I POWRACA WIATR... 65 i okrutnie nienawidziłem Tołstoja. Całą tę humanistyczną sowiecką wiedzę zapamiętywałem machinalnie, machinalnie odpowiadałem i równie machinalnie zapominałem, podobnie jak większość moich rówieśników. Mimo to uczyłem się zawsze dobrze, zwłaszcza lubiłem matematykę i chemię. A oto jakich przedmiotów nie znosiliśmy - rysunków, wychowania fizycznego i śpiewu. Czuliśmy wszyscy instynktownie, że do tych zajęć konieczne są specjalne zdolności, zamiłowanie albo przynajmniej nastrój, a tak po prostu śpiewać i skakać bo to jest przewidziane w programie - to obrzydlistwo. Sowieckim dzieciom nie przyznaje się minimum samodzielności, mają robić to i tylko to, co im zostało powiedziane. Żwawość, figle, ruchliwość - naturalne cechy normalnie rozwijającego się dziecka - sowiecka szkoła stara się zniszczyć w zarodku, posługując się nudnymi naganami, karami i szczuciem rodziców na dzieci. Nikomu nie pozwalają pozostać sobą, wszystkich usiłują przerobić, reedukować, jak w zakładzie dla nieletnich przestępców. Wywołuje to rozpaczliwy opór młodych organizmów, swoisty protest przeciw nieuznawaniu ich osobowości. A ponieważ formalnie wszystko odbywa się za pośrednictwem nauczyciela, więc jego wyizolowana pozycja nadzorcy wzbudza zrozumiałą nienawiść. Tworzą się układy mniej więcej jak z Bursy Pomiałowskiego, gdzie nauczyciele i uczniowie są śmiertelnymi wrogami, klasa prześladuje nauczyciela jak tylko może, a on z kolei stale szuka okazji, by ukarać lub upokorzyć uczniów jak tylko się da. Należy dodać, że nauczyciele podobnie jak lekarze są u nas najgorzej płatnymi pracownikami, dlatego nauczycielem zostaje się tylko w przypadku skrajnej potrzeby, gdy człowiek nie może nigdzie znaleźć pracy, no i jeszcze pechowcy albo osoby niezdolne do pracy bardziej wykwalifikowanej. I jeszcze naiwne dziewczątka, sielankowo wyobrażające sobie tę pracę. Zazwyczaj uciekają bardzo szybko, zaszczute i przez uczniów, wyczuwających w nich słabość, i przez administrację, która żąda formalnych wskaźników pracy i ślepego wykonywania dyrektyw. Słowem, zwyczajne sowieckie przedsiębiorstwo, z normalnym międzydzielnicowym współzawodnictwem i przechodnimi sztandarami. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że istnieje niewielka liczba rzeczywistych pedagogów-entuzjastów, ludzi uczciwych i utalentowanych, jest ich jednak tak mało, że nie wpływa to na ogólny obraz. Nawet uczniowie czują, że to jakiś wyjątek i odnoszą się do tych ludzi inaczej. Zazwyczaj nauczyciele tacy mają nie życie, a katorgę - są w wiecznym konflikcie z administracją, wiecznie usiłują nauczać jakoś nieszablonowo, P° swojemu, nie wykonują jakichś dyrektyw i wskazówek, stale dostają jfcgany i cały dzień - od rana do wieczora - sterczą w ukochanej szkole. nstynktowna miłość dzieci do nich jest zupełnie zrozumiała: nie jest nimi tak nudno, a - co najważniejsze - sami są gnębionymi, a nie gnębi- larni. Natomiast przeciętny poziom umysłowy nauczycieli w ZSSR Pada często niżej poziomu uczniów. A nauka jest obowiązkowa, także ci, co w ogóle nie pragną się 5 _.. I powraca Wja 66 WŁADIMIR BUKOWSKI uczyć, zmuszeni są łazić dzień w dzień do szkoły i odsiadywać swoje godziny. Stawiają im dwóje, karają ich, zostawiają na drugi rok w tej samej klasie, ale oni dobrze wiedzą, że wszystko jedno koniec końców postawią im oceny dostateczne, zakończą szkołę, dostaną swój papierek. l jak by ich nie karać, co by z nimi nie robić, wszystko jedno będą rozrabiać - przecież jest nudno! A gdy zostaną na drugi rok. są najstarsi i najsilniejsi w klasie i wprowadzają swoje porządki. Jednym słowem, Bursa. Wstyd wspominać, co też wyprawialiśmy ze swoimi nauczycielami. Mieliśmy na przykład nauczycielkę historii o przezwisku Mors. Nazywały j ją tak już liczne pokolenia uczniów, a to dlatego, że rosły jej bujne wąsis-ka. Nie była pewnie złym człowiekiem, ale ot bieda - głucha na jedno j ucho, a więc - żegnaj, historio! Przez całą lekcję usiłowaliśmy wysadzić j pod jej głuchym uchem karabinową spłonkę. Zwykle nasadzało się jął na stalówkę i ciskało się pióro z „głuchej" strony o podłogę. Łoskot! ogłuszający, a jej nawet wąs nie drgnie. Ogromnie nas to bawiło. Inna j nauczycielka, od przyrody, nieszczęsna kobieta, powiedziała nam kiedyśa że była na wyprawie, gdzie wszystkich pokąsał kleszcz roznoszący wirusjl zapalenia opon mózgowych. „Zapalenie opon mózgowych to taka chorobaJ od której albo się umiera, albo wariuje. Wszyscy z naszej wyprawy zmarliB a ja — jak widzicie - niczego sobie, przeżyłam." Klasa na jej lekcjacM przypominała czasem pobojowisko, nikt w ogóle nie zwracał uwagi na nw z jej zapaleniem opon mózgowych: wierciliśmy się, darli, bawili - były tfl najweselsze godziny w całym rozkładzie zajęć. m Kompletnym idiotyzmem były lekcje śpiewu. Przychodziła dfl klasy kobieta ze skrzypcami i melodyjnym głosem proponowała nadl zaśpiewać piosenkę. Namawiała nas, zapewniając, że sami nie wiemy, jacfl jesteśmy muzykalni. Śpiewała trzy razy sama, wodząc smyczkiem pqfl gardłem. Była to męczarnia i dla niej i dla nas. Spróbujcie bez żadnyaB zdolności muzycznych zaśpiewać, stojąc przed całą klasą swoich koił gów! Wszyscy niecierpliwie oczekują twojego zażenowania. Ociągasz aM pocisz, czerwienisz, ale śpiewanie przekracza twoje siły: przecież za chwjM cię wyśmieją! I mówisz ze złością przez zęby: „Nie będę śpiewać". ZfH wyczaj wszystkie te tortury kończyły się tym, że zaczynaliśmy krzyczjH gwizdać, piszczeć, chrząkać na trzydzieści gardeł i w różnych tonacjami Ona zaś wypuszczała z rąk skrzypce i zatykała uszy — przykro jej hj^H słyszeć tak niemuzykalne dźwięki. Na nasz koci koncert zbiegali się |H uczyciele z sąsiednich klas i biedną kobietę wyprowadzano całą we łzi^H Do starej nauczycielki języka rosyjskiego mieliśmy podejście^H pełnie wyjątkowe. Była bardzo stara, przygłucha, sentymentalna i "*(• biała ptaki. Dlatego też gdy tylko zaczynała się lekcja, ktoś z naszaczy^B pogwizdywać, bardzo starannie naśladując ptaka. „Ach — rozczulała saM wkrótce wiosna, dziatki, ptaszki śpiewają." Jaka tam wiosna, stara wai^l ko — grudzień na dworze! Ale to był dopiero początek. Natychflj^B ktoś inny oświadczał pod ptasie pogwizdywania: „A ja zrobię de do nich strzelać." W tym samym momencie kończył się język - rozpoczynał się wykład o ptaszkach: jakie są pożyteczne i jak l POWRACA WIATR... 67 dobrze je zabijać. I zadziwiająca sprawa: nie nudziło nas jednak słuchanie co dzień tych ptasich wykładów. A co najważniejsze - lekcja mijała, nikt nie był pytany, prac domowych nie sprawdzano. Jednak w większości nasi nauczyciele byli okrutnymi, bezdusznymi maszynami, które gnębiły nas bez pardonu. Najlepszy przykład - sam dyrektor, potężny dwumetrowy osiłek. Nawet starszoklasistów, chłopa-kówpo 16-171at bił publicznie po twarzy, no a młodszych zaciągał po prostu do swego gabinetu i tam rozprawiał się z nimi bezlitośnie. I wszyscy to znosili - duzi chłopcy znosili publiczne policzkowanie. Tylko myśmy nie znieśli i gdy pobił kogoś z naszej klasy, zaszliśmy w jakieś piętnaście osób _ po lekcjach, gdy w szkole nie było już prawie nikogo - do jego gabinetu. Mieliśmy po czternaście lat, niektórzy nawet więcej, strachu nie znaliśmy, wygląd nasz wzbudzał respekt. Bardzo prędko odłączyliśmy telefon, gdy tylko spróbował wezwać milicję, i wyjaśniliśmy, że z łatwością odłączymy również jego samego, jeśli kiedykolwiek tknie kogoś z nas. Nietrudno było w to uwierzyć, znając ówczesną atmosferę moskiewską. Z miejsca stulił uszy i od tego czasu omijał nas z daleka. Jedynym bodajże człowiekiem, który cieszył się poważaniem całej wiary, był nauczyciel angielskiego. Niewielkiego wzrostu, z blizną na czole, miał przedziwną umiejętność wzbudzania strachu. Ubierał się wyjątkowo marnie i najwidoczniej żył w nędzy. W ogóle było w nim coś tragicznego. Mówiono, że został raniony na froncie i był ponoć nawet w niewoli. W każdym razie miał dziwnie uszkodzony wzrok: widział albo zupełnie z bliska, albo z daleka, na końcu klasy. Środkowej części nie widział - było to wielokrotnie sprawdzane, ale nikt nie ośmielał się wykorzystywać jego słabości. Wchodził do klasy gwałtownie, bokiem jakoś, otwierając w marszu dziennik: „Whom shall I ask, whom shall I ask, whom shall I ask at fint?" - mówił złowieszczo, sunąc nosem po dzienniku i zapadała grobowa cisza. „Matko, żeby tylko nie mnie!" -modlił się każdy. Nikogo nie bił, a uczyli się wszyscy, nawet najbardziej leniwi, nawet drugoroczni. Był jakiś zagadkowy, i dlatego straszny. Po pewnym czasie, gdy przeniosłem się już do innej szkoły, znalazłem nawet jego adres i byłem u niego parokrotnie. Mieszkał rzeczywiście w zupełnej nędzy, lecz zupełnie mnie to nie rozczarowało - wręcz Przeciwnie. Wyczuwałem w nim człowieka niezwykłego i to mnie pocią-8ało. Zadziwiająca była jego umiejętność obcowania ze mną jak równy równym, choć miałem wówczas piętnaście lat, a on czterdzieści pięć. ^rfiwiało to tym bardziej, że wiedziałem jak nieosiągalny i straszny był ca HKC *>ewne8° razu zastałem go słuchającego radio. Wyłączył z miejs-°"™ornik i zrozumiałem, że nie była to rozgłośnia moskiewska. Nie pj. "^wialiśmy jednak na ten temat. Innym razem poprosił mnie o zre-jje uk°wanie jakiegoś zdjęcia. Zajmowałem się w tym czasie fotografią, Guzc/53*34 mia^em z tych najtańszych, nieprzystosowany do takich prac. *ałe Cm S*ę Praez ^ty miesiąc, udoskonaliłem swój aparat, przestudio-°ptykę z podręcznika dla wyższej klasy, wyliczyłem wszystkie 68 WŁADIMIR BUKOWSKJ soczewki, złamałem ogranicznik wykręcając obiektyw poza dozwoloną normę, ale zdjęcie zrobiłem mu lepsze niż jakikolwiek zakład fotograficzny. Nie przyszło mi nawet na myśl, że mógłbym nie spełnić jego prośby. Później nasze drogi się rozeszły. Minęło wiele lat, KGB zbierał już na mnie materiały, a ja o tym wiedziałem - i raptem odnalazł mnie sam, przez któregoś z moich byłych kolegów szkolnych. Spotkaliśmy się na ulicy i wyjaśnił mi, że do szkoły przyszedł ktoś z KGB, zbierając j informacje na mój temat. „Nie wiem w czym rzecz i nie interesuje mnie to j - powiedział - chciałem cię zwyczajnie uprzedzić, żebyś wiedział." Rozstaliśmy się i nigdy go już nie spotkałem, a szkoda, był to wyraźnie j człowiek wyjątkowy, rzadki. Lecz bodajże tylko dwa wydarzenia z mojego życia szkolnego powracały teraz najczęściej, dwa najbardziej haniebne i dręczące epizody^ Jeden z nich wiąże się z moją przynależnością do pionierów. Przyjmowano nas do pionierów całą niemal klasą, mieliśmy osiem lat i nikt nas o zgodę nie pytał. Zwyczajnie oznajmiono, że w tyn i tym dniu odbędą się zapisy do pionierów i że przyjmą najbardziej teg godnych. W wyznaczonym dniu zaprowadzono nas do Muzeum Rewolucji bo też znajdowało się o dwa kroki, na ulicy Gorkiego. Ustawiono w jednej z sal, uroczyście wniesiono sztandar i każdy z nas winien by| powtórzyć przed tym sztandarem słowa przysięgi: „Ja, młody pionie uroczyście przysięgam wobec swoich kolegów, że będę stał nieugięcie i straży sprawy Lenina-Stalina, dążył do zwycięstwa komunizmu" i dalej. Następnie każdemu zawiązano na szyi czerwoną chustę, warknt ły werble, zagrały sygnałówtó a stojący przy sztandarze dyspozy całej ceremonii obwieścił: „Młodzi pionierzy! Do walki o sprawę Lei na-Stalina bądźcie gotowi!" - „Zawsze gotowi" - odkrzyknęliś chóralnie i na tym zakończyła się ceremonia. W istocie nie miałem nic przeciwko temu, by być pionie Jest to całkiem naturalne: osiągasz określony wiek, stajesz się pionier potem komsomolcem, wreszcie członkiem partii. Na moich oczach mniej więcej odbywało się to ze wszystkimi, zupełnie jak przejście następnej klasy. Im dalej, tym jednak było gorzej. Regularnie przeproś dzano zbiórki pionierskie, jakieś przeglądy i apele, i w czasie gdy szc ciarze-niepionierzy szli do domu, na spacer i do zabaw, my musieliś prażyć się na zbiórce i dyskutować jakieś koszmarnie nudne prób zachowania i wyników nauczania, odbywać szkolenia polityczne i dalej. Nauczyciele i wychowawcy przy każdej okazji prawili morały: ja to tak, jesteś przecież pionierem, musisz być bardziej posłuszny, nie i tego i tamtego. I na wszystkich nas nakładano społeczne zobov wydawać gazetkę ścienną, przygotowywać referaty, pomagać słab w nauce, a co najważniejsze — wychowywać pozostałych i siebie na* jem, pracować z dwójkowiczami i uczniami naruszającymi dyscypli W rezultacie sami tego nie zauważając, znaleźliśmy się w odwiec I POWRACA WIATR... 69 konflikcie uczniowie - nauczyciele po stronie nauczycieli, co było zja*15" Idem nienaturalnym, wręcz podłością. Z punktu widzenia klasy była to zdrada. Powstało rozdwojenie: z jednej strony wspólnie z całą ktes* drażniliśmy nauczycieli i staraliśmy się spłatać im figla podczas leKcJ'? z drugiej strony na zbiórkach mieliśmy ganić tych, którzy to robili, t&f~ liśmy publicznie na nich donosić. Niektórzy z nas stawali się w ten spos^ zwyczajnie skarżypytami i wzbudzali powszechną nienawiść. Większ0sc zaś kłamała i wykręcała się, że o niczym nie wiedzą i niczego nie widzi*'*1 Jednakże wszyscy winni byli osądzać winowajców. Dla mnie osobiście stało się to szczególnie jasne, gdyż jako najl^P" szy uczeń zostałem wyznaczony na przewodniczącego pionierów w i klasie. Miałem prowadzić te cholerne zbiórki, pilnować by pionierzy wywiązywali się ze swych zobowiązań, brać udział w j niach pionierskiego kierownictwa całej szkoły i temu podobne. To nie mnie mówili nauczyciele, czyją sprawę mam postawić na dziennym zebrania, kogo zaproponować do wyrzucenia z pionierów & też ukarać jakoś inaczej. Miałem również brać udział w personalny01 „obrabianiu" opóźnionych w nauce i niezdyscyplinowanych ucznió*- Pewnego razu nauczycielka wezwała mnie po raz kolejny na ta^e „obrabianie". Tak jak zazwyczaj udaliśmy się podczas przerwy we tr°Je w ustronne miejsce i miałem w obecności nauczycielki strofować swL#° kolegę-winowajcę. Zacząłem od tradycyjnego w takich wypadkach i d° znudzenia powtarzanego formalnego namawiania, mówiłem że przyn^81 wstyd nam wszystkim, że musi się poprawić, aby w ten sposób porfl^c całej ojczyźnie w budowie komunizmu - i raptem wpadł mi do gło*^ pomysł zgoła nieoczekiwany: ten chłopak nosił nazwisko Uljanow, j^ Lenin, i zacząłem mówić mu, że hańbi nazwisko wodza, że nosząc to n*2" wisko winien uczyć się tak, jak uczył się Lenin, no i dodałem coś o ty**1' jak to zmartwiłby się Lenin, gdyby dowiedział się o jego zachowań i1! • Mówiłem najwidoczniej bardzo elokwentnie, sugestywnie i nawet obrali'" wie, gdyż chłopak zmarszczył się raptem, poczerwieniał i rozpłakał- - Swołocz jesteś! - powiedział. - Bydlę! — Wstał i wyszed^' Nauczycielka zachwycona była efektem, chwaliła mnie, a ja $°' czułem się nagle rzeczywiście jak bydlę i swołocz. Wcale nie uważałe**1' ty ten chłopak kogokolwiek hańbił i nie czułem doń żadnego żal1*' Byłem po prostu przyzwyczajony do formalnego wypowiadania słó^; których ode mnie wymagano i wszyscy, którym je mówiłem zdaw^' sobie sprawę, że mówię nieszczerze. Że wszystkimi miałem przyjacielsK*e stosunki, nawet więcej, odnoszono się do mnie z szacunkiem, gdyż nikog° n!e zdradziłem i zawsze udawałem, że niczego nie zauważyłem. I mr»*e również nikt nie zdradził. Tym razem jednak sprawiłem komuś rzeczy~ *Jsty ból - i to mnie poraziło. Zrozumiałem nagle, że nie chcę, nie mogę już dłużej grać t^J wariackiej roli. Po co? W imię czego? Dlaczego mam być narzędzie f* !ch rękach? I odmówiłem. Namawiano mnie, „obrabiano", ganiono "~ 70 WŁADIMIR BUKOWSKI ale postawiłem na swoim. Nie wyjaśniałem przyczyn swojej odmowy, gdyż prawdopodobnie nie byłbym ich w stanie wyjaśnić, ale odtąd przestałem nawet nosić chustę. Wielu tak robiło: nosili chustę w kieszeni i jeśli starsi się czepiali, wówczas zakładali ją ukradkiem w ubikacji. Zawsze można było wytłumaczyć, że się zabrudziła, a rodzice nie mieli czasu wyprać. Miałem wówczas dziesięć lat, a gdy miałem czternaście i zaczęto przyjmować wszystkich do komsomołu, ja do komsomołu nie wstąpiłem. „Czyżbyś wierzył w Boga?" - pytano mnie z zaciekawieniem, ale i tym razem odmówiłem jakichkolwiek wyjaśnień. Długo się mnie czepiali, gdyż byłem dobrym uczniem i wszystkich takich należało przyjąć do komsomołu, ale nie mogli nic począć i dali spokój. „Uważaj - mówiło wielu kolegów będziesz miał kłopoty z dostaniem się na studia!". Inny, nie mniej haniebny epizod odnosi się do tegoż mniej więcej okresu. W 1952 roku zaczęła się sprawa lekarzy-trucicieli* i jednocześnie prześladowania Żydów. Wiele mówiło się o tym, że wszyscy Żydzi zostaną zesłani, ponieważ to wrogowie i chcą zamordować Stalina. W ludziach narastała nienawiść do Żydów. Dla wszystkich nas Stalin był więcej niż Bogiem - był rzeczywistością, w którą nie można zwątpić. On za nas myślał, ratował nas, stwarzał nam szczęśliwe dzieciństwo. W skali ludzkich wartości nie było niczego większego. Wszystko co dobre - przypisy^ wano jego woli, wszystko co widzieliśmy złego — nie miało z nimi związku. Dlatego nie sposób było sobie wyobrazić gorszego bestialstw niż zamordowanie Stalina. Boleśnie przeżywałem to, co się działo. Kilkakrotnie przyśnił się natrętny sen: niby siedzę w ogromnej sali, tłumy ludzi, burza oklask ków, krzyki, a na trybunie - Stalin. Przed chwilą wygłaszał przemówię nie, które przerwano mu właśnie oklaskami. Ujmuje karafkę z wodą, nal lewa do szklanki i chce wypić. Tylko ja wiem, że woda w karafce jeslj zatruta, lecz nic nie mogę poradzić. Krzyczę: „Nie pij, nie pij!", ale mc głos tonie w krzyku i owacjach. Chcę biec do trybuny, lec? jesj: tyle łudził że nie sposób się przedostać. Strach że Stalina zamordują prześladował mnie jak koszmar, byłem dosłownie chory z tego powodu. W naszej szkole uczyło się tylko dwóch Żydów. Jeden z nic Josif, był chłopakiem dość nieprzyjemnym: stale się podlizywał, ty służalczy, a zarazem natrętny, bezceremonialny. Nie lubiłem go i ni przyjaźniliśmy się. O tym drugim zaś nikt prócz mnie nie wiedział, jest Żydem, nazwisko miał ukraińskie. Mieszkał w sąsiedztwie i zazwyc chodziliśmy razem do szkoły. Widziałem jego ojca i matkę i wiedziałer *W styczniu 1953 dziewięciu wybitnych medyków, w większości Żydów zostało aresztowanych z oskarżenia o podawanie trucizny członkom Poił1 biura, których byli osobistymi lekarzami. Dwaj spośród nich zostali żaki towani w śledztwie, a cała sprawa stała się pretekstem do rozważani możliwości zesłania wszystkich Żydów na Sybir. Sprawę umorzono P śmierci Stalina, a lekarzy zrehabilitowano. I POWRACA WIATR... 71 że są Żydami. Nie byliśmy przyjaciółmi i nasze stosunki ograniczały się do wspólnego chodzenia do szkoły. Teraz zaczęło mnie dręczyć pytanie: czyżby jego rodzice też chcieli zamordować Stalina? Wreszcie pewnego ranka przebrała się miara oburzenia ludu i Josifa zaczęli tłuc. Wydarzyło się to na przerwie, na szkolnym podwórku. A co najważniejsze, tłukli go ci sami koledzy, z którymi się zadawał, do których szczególnie się kleił. Zebrał się spory tłumek i każdy szukał okazji, by go szturchnąć albo uderzyć. Zbędne były jakiekolwiek wyjaśnienia czy wezwania: po prostu każdy zdawał sobie sprawę, że jego można bić, że nikt nie będzie za to karał. A ten nieszczęsny Josif zamiast odejść po pierwszym laniu, polazł nie wiadomo po co do szkoły, usiłując miną dać do zrozumienia, że jest fajny, że jest ze wszystkimi i nie ma do nikogo ani trochę żalu. Dlatego bili go również na następnej przerwie i na następnej, a on wciąż tak samo, z żałosnym uśmiechem lgnął do swych prześladowców, i czym bardziej go bili - tym bardziej, zdawało się, zachęcał do tego. Najwyraźniej nie mógł się w żaden sposób pogodzić z myślą, że nie ma już przyjaciół, że jest jeden przeciw wszystkim. Chciał być z całą resztą, gotów był poniżać się i schlebiać, znosić razy i szyderstwa, byle tylko nie zostać sam jeden. Po każdej przerwie wlókł się do klasy, cały zakrwawiony, z opuchniętymi wargami, i wciąż usiłował do kogoś zagadać, jak gdyby nigdy nic. Wierzył, że tym razem wszystko już się skończyło, wszystko minęło i będzie tak jak dawniej. Na kolejnej przerwie wszystko zaczynało się od nowa. Nauczyciele mówili mu tylko srogo: „Idź do toalety, umyj się." I żadnych pytań. Nie biłem go. Był do tego stopnia wstrętny z tym swoim żałosnym, przymilnym uśmiechem na rozbitych wargach, że wręcz bałem się znaleźć koło niego. I tylko czekałem z wytęsknieniem: kiedyż to się skończy? Żeby się choć domyślił i poszedł stąd, albo niech go już zabiją, czy jak! Jednocześnie zdawałem sobie doskonale sprawę, że ten oto Josif nie ma żadnego związku ze Stalinem - nie może, nie jest wręcz zdolny myśleć o zabójstwie. Więc za co go biją i dlaczego nikt nie położy temu kresu? Dlaczego j a nie staram się ich powstrzymać? Co więcej, od następnego ranka przestałem chodzić do szkoły ze swoim sąsiadem. Starałem się odrobinę spóźnić i wychodząc z domu szukałem wzrokiem jego pleców. Było mi wstyd, czy wstręt mnie brał - sam nie wiem. Śmierć Stalina do głębi wstrząsnęła naszym życiem. Zajęć w szkole praktycznie nie było, nauczyciele zanosili się od płaczu i wszyscy chodzili z opuchniętymi oczami. W radio bez końca nadawano marsze żałobne i wydawało się, że nie ma już władzy. Jakiś człowiek krzyczał ze łzami w oczach z okna szpitala okulistycznego: „Stalin umarł, a ja sterczę tutaj!". Nie słyszało się kłótni i bójek na podwórku i ludzie zupełnie otwarcie mówili: „Za kogo teraz pójdą życie oddawać? Za Malenkowa? Nie, za Malenkowa naród umierać nie będzie!". 72 WŁADIMIR BUKOWSKI Ogromne, przez nikogo nie kierowane tłumy płynęły ulicami do Sali Kolumnowej, gdzie leżał Stalin, i wyczuwało się coś niesamowitego w tej nieogarnionej, milczącej, ponurej masie. Władze nie zdecydowały się jej powstrzymać, odgrodzono jedynie szeregiem autobusów i ciężarówek niektóre boczne ulice i tłum płynął bez końca. Po dachach i strychach udało się nam przedostać aż do „Nationalu" i stamtąd, z dachu, ujrzałem morze głów. Jak gdyby fale przetaczały się po tym morzu, tłum kołysał się, napierał, cofał — i nagle pod jego naciskiem w jednym z bocznych zaułków zachwiał się i runął autobus, jak słoń kładący się na bok. Procesja ta trwała kilka dni i tysiące ludzi zginęło w ścisku. Długi czas jeszcze na ulicy Gorkiego poniewierały się guziki, torebki, kalosze, papierki. Nawet lwom przy bramie Muzeum Rewolucji ktoś wcisnął w paszcze po jednym kaloszu. W dniu pogrzebu zawyły boleśnie fabryczne syreny, klaksony samochodów i lokomotyw. Stało się coś nieodwracalnego, strasznego. Jakże teraz będziemy żyć? Ojcze drogi, komu nas zostawiasz? Ale oto minęły prawie dwa lata, a my żyliśmy wciąż tak same - w każdym bądź razie nie gorzej, i już sam ten fakt był bluźnierstwem. Życie nie zatrzymało się w miejscu. Dorośli tak samo chodzili do pracy, a my do szkoły. Ukazywały się gazety, funkcjonowało radio i na podwórku wszystko było jak dawniej - te same kłótnie i draki. Stalina wspominano coraz rzadziej i rzadziej, a ja nie mogłem się nadziwić: przecież umarł Bóg, bez którego nic nie powinno się odbywać... Jednocześnie jak ciężkie chmury zaczęły szerzyć się uporczywe pogłoski o egzekucjach i torturach, o milionach zamęczonych w łagrach. Uwolniono lekarzy-trucicieli, rozstrzelano Berię jako wroga ludu, a pogłoski zataczały coraz szersze kręgi, jak głuche szemranie: „Toć największym wrogiem ludu - sam Stalin!" Zadziwiające, jak szybko ludzie dali temu wiarę. Ci sami ludzie, którzy dwa lata temu tratowali się na jego pogrzebie i gotowi byli oddać za niego życie. Wydawało się, że zawsze o tym wiedzieli, tylko nie chcieli mówić. Wreszcie oznajmiono o tym na zjeździe i te same gazety, radio,; książki, czasopisma, filmy i podręczniki szkolne, które tak długo sławiły jego geniusz, zabrały się do osądzania jego „błędów" i „wypaczeń". Cii wszyscy, którzy przez długie lata zajmowali się zawodowo jego wychwa- j laniem, teraz zapewniali że o niczym nie wiedzieli - nie wiedzieli, albo bali i się powiedzieć. Nie wierzyłem tym, którzy nie wiedzieli — zbyt łatwo przyjęli! nową wiarę. A poza tym, jak można przeoczyć zagładę milionów ludzi,| zagładę sąsiadów i kolegów? Nie wierzyłem też tym, którzy się bali - zbyt wysokie rangi uzys-j kali za swój strach. Można ze strachu przemilczeć, można uciec lub skryć} się, można wreszcie potakiwać temu, kogo się boisz, lecz któż ich zmu-j szał, by komponowali ody i chorały, by rwali się do funkcji generałów ij członków KC? Ze strachu nie otrzymuje się Nagród Stalinowskich i nie buduje się willi. Opowiadano, że w trakcie zjazdu ktoś przesłał karteczkę I POWRACA WIATR... 73 do Chruszczowa: „A gdzież wy wówczas byliście?". Ponoć Chruszczow zapytał po przeczytaniu: „Kto to napisał? Proszę wstać!" Nikt, rzecz jasna, nie wstał. „A więc - powiedział Chruszczow - byłem tam właśnie, gdzie wy jesteście w tej chwili." Wielu ludziom podobała się ta odpowiedź, wydawała się przekonywująca ja zaś pogardzałem nimi obydwoma: i Chruszczowem i autorem karteczki. Obaj oni, znając prawdę, nie mieli na tyle śmiałości, by otwarcie ją wyznać. Ale też obaj mogli nie znajdować się tam, gdzie wymagana była śmiałość, nikt nie zmuszał ich, by byli na tej sali, w pobliżu władzy. Jak mogło dojść do tego, że ludzie po dziś dzień boją się wstać? Jak mógł jeden człowiek - no, niechby i dziesięciu - przechwycić władzę i trzymać wszystkich w strachu lub niewiedzy? I kiedy się to wszystko zaczęło? Chruszczowowi wydawało się, że wszystko wyjaśnił, udzielił odpowiedzi na wszystkie pytania: że niby zorientowano się, wypuszczono niewinnych, pomodlono się za spokój duszy pomordowanych -i można żyć dalej. Dla nas, zwłaszcza dla mojego pokolenia, pytania dopiero się rodziły. My, którzy nie znaliśmy przedwojennego życia i nie zdążyliśmy wchłonąć komunistyczncyh dogmatów, poddawaliśmy w wątpliwość same ich podstawy. Zdążono już wpoić nam, że komunizm to najbardziej postępowa teoria, a Stalin - uosobienie tej idei. I raptem Stalin okazał się mordercą i despotą, ohydnym wyrodkiem nie lepszym od Hitlera! Czymże zatem są te postępowe teorie, jeśli to one zrodziły Stalina? Czymże więc jest partia, jeśli wyłoniwszy Stalina nie mogła go potem powstrzymać? Bała się, nie wiedziała - czy to nie wszystko jedno? Przecież boją się wstać nawet teraz, gdy wszystko wyszło na jaw. Pierwszy wniosek - najbardziej oczywisty - sam się narzucał: system oparty na rządach monopartyjnych nieuchronnie będzie rodził Stalinów i nie zdoła ich później usuwać, będzie zawsze niszczył próby stworzenia opozycji, alternatywy. Wiele w tym czasie mówiło się o demokracji wewnątrzpartyjnej, lecz dla nas brzmiało to nieprzekonywująco. Dlaczego demokracja ma być wyłącznie wewnątrzpartyjna? A wszyscy pozostali to nie ludzie, czy co? Przecież my nie wybieramy partii, oni sami się wybierają. Wynika zatem, że właśnie ci sami ludzie, którzy zrodzili i popierali Stalina, znów biorą się do zaprowadzania wyższej sprawiedliwości na drodze demokracji we własnym kręgu. Znów będą przemawiać w imieniu narodu, który ich do tego nie upoważnił. Ci sami łajdacy, którzy przez trzydzieści lat kłamali nam o Stalinie, będą nadal kłamać o partyjnej demokracji. Któż w nią uwierzy? Przecież nic, absolutnie nic się nie zmieniło — jeśli chwilowo nie morduje się milionów ludzi, to gdzie jest gwarancja, że nie nastąpi to jutro? System ten sam, ludzie też ci sami. Nikt nawet nie został ukarany, nikogo nie sądzono. A kogo sądzić? Winni są wszyscy - ci, co własnoręcznie mordowali i ci, którzy wydawali rozkazy, i ci którzy aprobowali, i nawet ci, co "uleżeli. W tym fasadowym państwie każdy grał rolę, która została mu przydzielona i za którą płacono — wielki, krwawy spektakl. Ot, choćby 74 WŁADIMIR BUKOWSKI moi rodzice - skromni, spokojni, uczciwi ludzie. Ale są dziennikarzami, tworzą tę samą propagandę, która tak podle mnie oszukała i która została powołana, by usprawiedliwiać zabójstwa lub je przemilczać. Pewien spory reportaż mojego ojca spodobał się Stalinowi i na skutek osobistego jego rozporządzenia ojciec został przyjęty do Związku Literatów - został pisarzem. Było to całkiem niedawno, jakby wczoraj. Wszyscy cieszyli się, składali mu gratulacje. Reportaż nadawano w radiu, drukowano w Prawdzie, wydano jako osobną książkę. A czy był powód do radości? Wykonał swą podrzędną rolę i główny kat go wynagrodził. Co mnie obchodzi, czym usprawiedliwiali oni swój współudział? Może wręcz tym, że musieli mnie wyżywić. A ja sam, czyż ja byłem lepszy? Nie dość że jadłem ich chleb byłem w dodatku pionierem, brałem udział w działalności tej strasznej machiny, której produktem były albo trupy, albo oprawcy. Czyż jest mi lżej dlatego, że wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy? Czy człowiekowi jest lżej, gdy dowie się, że przypadkowo, nieumyślnie stał się wspólnikiem morderstwa? Przypomniał mi się Josif, w obronie którego nie stanąłem i Uljanow, którego zadręczałem jego imiennikiem. Prawdopodobnie kroczyłbym dalej tą drogą, kolejne szczeble, od pionierów do komso-molców, później do partii - jak z klasy do klasy. Po jakichś czterdziestu latach być może machałbym przyjaźnie ręką z trybuny albo podpisywał nakazy aresztowania. A na starość moje własne dzieci zapytałyby: „Gdzie byłeś? Dlaczego milczałeś? Jak mogłeś dopuścić do tego wszystkiego?" I kęs chleba stanąłby im w gardle. Kto więc uczynił wszystkich nas przestępcami? Pragnąłem prawdy i, rzecz jasna, zacząłem czytać po kolei wszystko, co wpadło mi w ręce. W tych ciemnościach jako jeden z pierwszych trafił mi się oczywiście Włodzimierz Djicz Lenin. Ach, drogi nasz Iljicz, iluż już zawiódł w mrok, ilu podsunął usprawiedliwienie dla ich przestępstw! Mnie natomiast dał on jasność. Zaiste, zapalił się w mym rozpaczliwym mroku -kaganek Iljicza. Wiele lat później bywałem często u pewnych moich znajomych. Prócz nich i ich córki mieszkała z nimi jeszcze babcia. Miła, spokojna rodzina, rozmawiali głównie o sztuce, o malarstwie. Pewnego razu nieoczekiwanie zastałem ich w trakcie zażartego sporu. Cała rodzina łącznie z babcią spierała się o Lenina. Każdy miał swoje wyobrażenie o tym, czego pragnął Lenin, w co wierzył i jakie zasady głosił. Ale co mnie najbardziej uderzyło - cytowali Lenina, przy czym każdy cytat obalał poprzedni. Nie podejrzewałem ich o taką erudycję. Lenina nie lubili, rodzina była religijna i nigdy poprzednio nie zauważyłem, by zainteresowały ich poglądy Iljicza. Nazajutrz znów do nich wpadłem — i znów zastałem ich przy sporze o Lenina. Ki diabeł, co ich ugryzło? I tak ze dwa tygodnie. Stopniowo zaczynałem tracić cierpliwość: co się odezwę - z miejsca znosi ich na Lenina. Przepadła moja spokojna przystań, gdzie mogłem duszy dać wytchnienie. Coś podobnego - myślałem - ten Lenin wstępuje w ludzi zupełnie jak szatan, by ich skłócić! I POWRACA WIATR... 75 Raptem wszystko wyjaśniło się w sposób humorystyczny. Okazało się, że z braku papieru toaletowego wynieśli oni do ubikacji Dzielą zebrane Lenina. Każde z nich widziało różne strony tego kompletu, z różnymi artykułami, czasem wręcz z różnych okresów i, rzecz jasna, nie mogli uzgodnić wspólnej opinii odnośnie do głoszonych przez autora poglądów. Taki jest właśnie Lenin, taka jest jego dialektyka. Spróbujcie sami, rozdajcie jego dzieła różnym osobom i zapytajcie później o zdanie: daj Boże, jeśli dwóch na setkę okaże się zgodnych. Nie dziwota, że istnieją na świecie dziesiątki partii marksistowsko-leninowskich i wszystkie - autentyczne! On po prostu nie miał żadnych zasad prócz jednej: zawsze dopasować bazę teoretyczną do konkretnej swojej decyzji. To właśnie zwie się dialektyka leninowską. Filozofia niezwykle przydatna dla kanciarzy, ale nigdy nie chroniąca przed rozrachunkiem. Powiadają, że w starożytnej Grecji jeden z wyznawców Heraklita, pierwszego na świecie dialektyka, zadłużył się u sąsiada na sporą sumę, po czym odmówił zwrotu pieniędzy. Podczas procesu oświadczył - powołując się na swego nauczyciela - że upłynął pewien okres czasu i on już jest całkiem innym człowiekiem niż ten, który pożyczał pieniądze, a i wierzyciel doznał dialektycznych przemian, tak więc w ogóle nie jest jasne, czy ktokolwiek jest mu coś winien? Wszystko płynie, wszystko się zmienia. Sędzia - również zwolennik Heraklita - uniewinnił go. Wówczas rozwścieczony wierzyciel chwycił za pałkę i pobił obu niemal do śmierci. Jego też trzeba było uniewinnić, gdyż był już całkiem innym człowiekiem, a i poszkodowani nie byli już tymi samymi ludźmi, których bito kijem. Mimo to wyciągnąłem jednak z lektury Lenina wiele pożytku. Jest to przede wszystkim żywa historia przestępstw bolszewików, ta sama historia, którą teraz uporczywie ukrywają. W bibliotekach nawet kompletu Prawdy sprzed dwudziestu lat nie dadzą obywatelom sowieckim do rąk własnych, a tutaj - cała rewolucja, cała wojna domowa w notatkach i zapiskach Lenina, jak żywa! Znając późniejszą historię, łatwo zobaczyć co i gdzie miało swój początek. Sedno zła odnalazłem w leninowskiej logice. Oto mówi on: „Nie można żyć w społeczeństwie i być niezależnym od społeczeństwa". Na pozór słusznie - w społeczeństwie wszyscy są wzajemnie powiązani. Lecz wniosek jego brzmi: tę zależność należy umyślnie zaszczepiać, kultywować - bo i tak jest nie do uniknięcia. Stworzyć pewnego rodzaju zbiorową odpowiedzialność: ot, wszyscy staliśmy się przestępcami. Zgodnie z tym samym schematem państwo — twierdzi Lenin — to zawsze przemoc. Przemoc jednej klasy nad drugą. W większym lub mniejszym stopniu. Z tego wyciąga wniosek, że stosowanie przemocy w imię klasy robotniczej jest uzasadnione i niezbędne. Nie ma co się krępować. Oto i macie uzasadnienie terroru. Literatura i sztuka są zawsze klasowe - mówi Lenin - zawsze stanowią oręże klasy panującej, kultury panującej, a zatem i my będziemy w zgodzie z tradycjami kulturalnymi, jeśli zezwolimy na tworzenie w na- 76 WŁADIMIR BUKOWSKI szym robotniczym państwie wyłącznie sztuki proletariackiej. Oto i macie cenzurę, wprowadzoną przez Lenina jako „środek przejściowy", i jej dziecię, socrealizm - o ileż trwalszy. Własność prywatna - to to, co zrabowano ludziom pracy, a więc: rabuj zrabowane! Rozumując ściśle po leninowsku, czemu by nie usprawiedliwić zabójstwa? Przecież człowiek to istota śmiertelna, dlaczego nie zabić go teraz? Wszak i tak umrze. Nie bez powodu miał czwórkę z logiki. Również całą jego taktykę widać jak na dłoni: najpierw wspólnie ze wszystkimi połknąć jednych, potem z pozostałymi - drugich, wreszcie trzecich, tak, by w końcu pozostać ze słabym przeciwnikiem. A kto jest najwyższym sędzią? Kto wyłącznie wie, gdzie tkwią interesy ludu? Tylko on - cała reszta to zdrajcy. Czemu więc mamy obrażać się na Stalina? Był tylko posłusznym uczniem. I spójrzcie, jak gorliwie pożerali się nawzajem. Dziś kat, jutro ofiara. Tak właśnie, aż po Stalina - jego zeżarli już pośmiertnie. A więc czytajcie państwo klasyków marksizmu-leni-nizmu! Czytajcie choćby w toalecie, jeśli szkoda wam czasu. Wielce to pouczające. Ód Lenina przeszedłem do rosyjskich myślicieli XIX wieku i odkryłem wówczas zabawną osobliwość: wszyscy oni siedząc w swych posiadłościach bądź miejskich apartamentach ogromnie lubili rozprawiać o ludzie, o tym, jakie to niezbadane drzemią w nim moce i jak ten lud pewnego dnia przebudzi się i o wszystkim zadecyduje, wygłosi prawdę ostateczną i stworzy prawdziwą kulturę. Nie mogli oczywiście wiedzieć, co wydarzy się na początku przyszłego wieku i co wyjdzie z ludu, a własne sądy opierali w większości na swym woźnicy bądź dozorcy. Tak to właśnie zrodziło się pojęcie kultury proletariackiej jako czegoś wzniosłego. Nam jednak, dorastającym na podwórkach i w komunałkach wśród tego właśnie proletariatu, żyjącym z nim na równi, dziwnym się wydawało sformułowanie „kultura proletariacka". Dla nas nie była ona mistyczną zagadką, lecz oznaczała pijaństwo, bójki, nożownictwo, har-moszkę, bluzgi i łuskanie słoneczników. Żaden prawdziwy proletariusz nie nazwałby tego kulturą, ponieważ cechą charakterystyczną tego proletariatu była nienawiść do kultury i jakaś niewytłumaczalna zawiść. Kultura - to była wiedźma pędzona kamieniami. „Patrzcie no, kulturalni!" - syczeli z wściekłością sąsiedzi. Od dzieciństwa wiedziałem, że nie ma niczego bardziej haniebnego niż być inteligentem. Nawet chodzenie w kapeluszu albo w okularach było złem. A co najdziwniejsze - ludzie utalentowani, którzy przebili się z dołów, nie głosili socjalizmu. Nie pragnęli też orać ziemi, podczas gdy hrabia Tołstoj miejsca sobie nie mógł znaleźć, cierpiąc, że nie pracuje fizycznie. Z dużym zainteresowaniem zacząłem czytać dalej - i przeczytałem wszystkich socjalistów-utopistów jakich udało mi się zdobyć. Byłem zdumiony - przecież te wszystkie ich utopie rzeczywiście zostały u nas zrealizowane! To znaczy zrealizowano je tak, jak jest to możliwe wśród I POWRACA WIATR... 77 ludzi. Okazaliśmy się po prostu najpilniejszymi i najbardziej konsekwentnymi wykonawcami tych utopii. Proszę zwrócić uwagę - wszystkie te teorie zakładają istnienie jakichś szczególnych ludzi, którym państwo idealne przypadnie do gustu, ludzi bez wyjątku uczciwych, obiektywnych, troszczących się o wspólne dobro - ciekawe, gdzie podziali się u nich wszyscy łajdacy? W tym celu należy nowe państwo odizolować od wpływów zewnętrznych - oto i macie żelazną kurtynę. W każdej utopii państwo tworzy się z woli jakiegoś mędrca, ot, takiego Dziadka Lenina, który nadaje ludziom dobre prawa. Ludzie nie wiedzieć czemu z radością wyrażają na nie zgodę. Jeszcze wczoraj nie chcieli, a dziś cieszą się jak jeden mąż - słowem, wczoraj było za wcześnie, jutro będzie za późno. A jeżeli część z nich nie zgadza się - to znaczy wojna domowa? Mieszkańcy utopijnego państwa winni definitywnie wykreślić z pamięci swe dawne nawyki, tradycje i zasady, całą dawną historię -a więc cenzura, indeksy książek zakazanych i temu podobne. Dla większego obiektywizmu i bezstronności wszelkie dobra rozdzielane są przez urzędników - ot i biurokracja. Campanella w Mieście słońca proponuje, by nawet dobór par małżeńskich zlecać specjalnym urzędnikom. Tu by dopiero łapówkarze mieli pole do popisu! I wreszcie główna teza wszystkich utopistów: przyjmuje się za rzecz oczywistą, że ludzie urodzeni i dorastający już w nowym systemie będą zupełnie inni, tacy, jakich ustrój ten wymaga. Oto ich podstawowy błąd: zupełnie serio sądzą, że człowiek przychodzi na świat pusty jak naczynie i podatny jak wosk, a dlatego - twierdzili oni - nie będzie już więcej przestępczości, niezadowolenia, zawiści i złości. Zadziwiająca, naiwna i nieludzka wiara wszystkich socjalistów w moc wychowania przekształciła nasze szkolne lata w męczarnię, a kraj pokryła obozami koncentracyjnymi. U nas wychowuje się wszystkich bez wyjątku, starych i młodych, a wszyscy mają wychowywać się nawzajem. Zebrania, wiece, szkolenia, dyskusje polityczne, nadzór, kontrole, imprezy zbiorowe, czyny społeczne i współzawodnictwo socjalistyczne. Dla sprawiających największe trudności wychowawcze - ciężka praca fizyczna w obozach koncentracyjnych, taka, do której rwał się Tołstoj. A jakże inaczej budować socjalizm? Wszystko to było już dla mnie, piętnastoletniego młokosa, w pełni zrozumiałe. A zapytajcie choćby dziś jakiegokolwiek zachodniego socjalistę: co należy robić w socjalizmie z ludźmi nieodpowiednimi? - Wychowywać - odpowie. U nas usiłowano nawet na serio przekształcić drogą wychowania jabłka w gruszki i wiara w moc pedagogiki stanowiła przez pięćdziesiąt lat podstawę biologii. Powiadają, że pewien zdziwaczały Anglik przez dwadzieścia lat obcinał szczurom ogony, ciągle oczekiwał bezogonowego potomstwa - nie doczekał się i machnął ręką. Czegóż od niego, od Anglika, wymagać? O nie, w ten sposób socjalizmu się nie zbuduje. Zabrakło mu zapału, zdrowej wiary w świetlaną przyszłość. U nas to co innego: dziesiątki lat ścinano ludziom głowy - i wreszcie poczęli rodzić 78 WŁADIMIR BUKOWSKI się bezgłowi ludzie nowego typu. Najważniejsze nie tracić ducha, przecież to wszystko w imię powszechnego szczęścia. Zadziwiające, straszne i nieludzkie jest to marzenie o powszechnej, absolutnej równości. Gdy tylko zdoła ono opanować ludzkie umysły -z miejsca morza krwi i góry trupów, z miejsca biorą się do prostowania garbatych i skracania wysokich. Pamiętam, że na ekspertyzie psychiatrycznej stosowano następujący test: należało sobie wyobrazić katastrofę kolejową. Wiadomo, że podczas takiej katastrofy najbardziej poszkodowany jest ostatni wagon. Co zrobić, by mu się nic nie stało? Zakłada się, że człowiek niedorozwinięty zaproponuje, by ostatni wagon odczepić. Wydaje się to zabawne, ale proszę się zastanowić, czy idee i praktyka socjalizmu są dużo mądrzejsze? W społeczeństwie - mawiają socjaliści - istnieją bogaci i biedni. Bogaci bogacą się, a biedni biednieją - cóż począć? Odczepić ostatni wagon: zlikwidować bogatych, pozbawić ich majątku i rozdać biednym. I zaczynają odczepiać wagony. Ale za każdym razem okazuje się, że mimo wszystko nadal któryś jest na końcu, nadal ktoś jest bogatszy a ktoś biedniejszy, ponieważ całe społeczeństwo jest jak magnes: jakkolwiek będziesz je przecinał - zawsze zostaną dwa bieguny. Ale czy prawdziwego socjalistę zbije to z pantałyku? Najważniejsze, to urzeczywistnić marzenie, dlatego na początku likwiduje się najbogatszą część społeczeństwa, a wszyscy się radują - każdemu coś przypadnie! Ale oto łupy roztrwoniono i znów rzuca się w oczy nierówność, znów są bogaci i biedni - odczepia się kolejny wagon, potem następny, a końca wciąż nie widać, nie osiągnięto równości absolutnej. I raptem spostrzegasz, że jeśli chłop ma dwa konie i krowę, to znalazł się w ostatnim wagonie, już go rozkułaczają w imię wzniosłych idei. Co w tym dziwnego, że gdy tylko rodzi się dążenie do równości i braterstwa, z miejsca pojawia się gilotyna? Takie to przecież łatwe, takie proste i kuszące - odebrać i podzielić! Wszystkich zrównać i za jednym zamachem, jednym szarpnięciem rozwiązać wszystkie problemy. Jakże to korci - móc raz na zawsze wyzwolić się z nędzy i przestępczości, rozpaczy i cierpień. Wystarczy jedynie zechcieć, wystarczy tylko poprawić tych, którzy przeszkadzają w powszechnym szczęściu - i raj na ziemi, pełna sprawiedliwość i życzliwość! Trudno powstrzymać się człowiekowi od tego marzenia, od tego wspaniałego porywu, zwłaszcza ludziom szczerym i popędliwym. Oni pierwsi zaczną ścinać głowy. Nie straszny żar piekła, nie straszna moc wściekła, Nie straszno, gdy piorun uderzy, Lecz straszny ten człowiek, co wstanie i powie, „Ja jeden wiem co należy!" Co powie: „Idziemy! i niebo na ziemi Każdemu, kto we mnie uderzy!"* 'Fragment pieśni Aleksandra Galicza, wybitnego rosyjskiego barda i poety. I POWRACA WIATR... 79 Oni też pierwsi trafiają na szafot lub do więzienia. Jest to system zbyt dogodny dla łotrów i demagogów, którzy też koniec końców będą decydować, co dobre a co złe. Trzeba nauczyć się szacunku dla prawa najbardziej niepozornego, najbardziej wstrętnego człowieka, by mógł żyć tak, jak chce. Trzeba raz na zawsze wyzbyć się występnej wiary w reedukowanie wszystkich zgodnie z własnym wzorcem. Należy zdać sobie sprawę, że bez przemocy można stworzyć jedynie równość szans, ale nie równość rezultatów. Absolutnie równi są ludzie jedynie na cmentarzu, i jeśli chcecie obrócić swój kraj w jeden wielki cmentarz — cóż, zapisujcie się do socjalistów. Ale człowiek tak już jest zbudowany, że cudze doświadczenia, cudze tłumaczenia nie przekonują go, musi sam wszystko sprawdzić i z przerażeniem patrzymy dziś na rozwój wypadków w Wietnamie i Kambodży, ze smutkiem przysłuchujemy się paplaninie o eurokomunizmie i socjalizmie z ludzką twarzą. Dziwna sprawa — nikt nie mówi o faszyzmie z ludzką twarzą. Dlaczego? Właśnie w tym czasie wybuchła węgierska rewolucja. Już po wszystkich demaskacjach, potępieniach i pośmiertnych rehabilitacjach -znowu trupy, czołgi, przemoc i kłamstwa. Kolejny przekonywujący dowód, że nic się nie zmieniło. Tacy sami chłopcy jak my, po piętnaście, szesnaście lat, ginęli z bronią w ręku na ulicach Budapesztu broniąc swej wolności. Kto jest teraz nasz, kto nie nasz? To już nie film, nie zabawa w wojnę, gdzie zawsze są nasi i Niemcy, a ty zawsze jesteś po właściwej stronie. A tu po jednej stronie NASI, Rosjanie, z których przemocą robią morderców, a po drugiej stronie - również NASI. Ja na ich miejscu robiłbym to samo. Jakże męczyła nas moskiewska cisza, to spokojne powszednie życie! Wydawało się, że lada moment zahamuje przy naszym podwórzu ciężarówka - zakurzona ciężarówka w barwach ochronnych. „Już czas!" - powiedzą nam i zaczną podawać przez burtę nowiutkie automaty. I jak burza popędzimy po strychach i podwórkach przejściowych, gdzie każdą belkę i każdy załom znamy jak własną kieszeń, tam, do centrum, do gwiazd kremlowskich! Ale dudniły po bruku mijające nas zakurzone ciężarówki, maszerowali apatyczni przechodnie, a gdzieś w oddali leniwie kłóciły się baby. Martwe królestwo. Dręczące mijał dzień po dniu, aż wszystko się skończyło, aż zdławili Węgry. I jasne się stało, że nie można już czekać, że trzeba coś robić. A co robić? Byłem zdecydowany na wszystko. Dlatego też kiedy moi koledzy ze szkoły zaczęli ostrożnie napomykać o jakiejś organizacji, nie dałem im skończyć - tak się ucieszyłem. Otóż to, zaczęło się - myślałem - wreszcie! Teraz automaty - i do dzieła! W ten sposób zostałem członkiem nielegalnej organizacji. Ku memu ubolewaniu nie było śladu automatów, nikt nawet nie wspominał nic na ten temat - wręcz przeciwnie, nasi przywódcy, chłopcy nieco starsi, mówili że organizacja nie ma celów politycznych. Lecz mówiono to 80 WŁADIMIR BUKOWSKI w sposób tak wieloznaczny i z tak wymowną, spiskową miną, że dla wszystkich było oczywiste: po prostu trzeba tak mówić, na wszelki wypadek -a nuż ktoś się wygada, albo nie wytrzyma na przesłuchaniu, albo po prostu nas podsłuchają. Mówiąc ogólnie: dla zamydlenia oczu. Natomiast rozumiało się samo przez się, że czekamy po prostu na znak, by zaczynać, na odpowiedni moment znany komuś na górze, a wówczas... Jeśli natomiast ktoś zaczynał mówić o komunistach, o Węgrzech, z miejsca go powstrzymywano: po co o tym gadać? Nie ma to z nami związku. Co ty, n a s masz zamiar agitować? Człowiek mądry sam to powinien rozumieć. Z pewnych rzuconych od niechcenia, mimochodem aluzji można się było domyślać, że jest nas bardzo wielu, niemal cały kraj oplatany jest naszą siecią - czeka na znak. Rzeczywiście, na jednym ze spotkań w lesie, jakieś czterdzieści kilometrów od Moskwy, na którym przyjmowano nowych członków, widziałem ze dwieście osób, no i jeszcze w lesie były rozstawione czujki. Na innych zebraniach również zauważyłem trochę nowych, nieznajomych chłopaków, ale zgodnie z obowiązującymi zasadami uważano, że nie powinniśmy się nawzajem znać, z reguły polecano używać innych imion - na wszelki wypadek. W rzeczywistości nie robiliśmy nic. Cała nasza działalność sprowadzała się do konspiracji i wciągania nowych członków. Nie kolportowaliśmy nawet zakazanej literatury i zalecano nam nie szukać jej. Wychodzono z założenia, że i tak wszystko rozumiemy, nie ma więc potrzeby nas agitować. W dodatku mogłoby to naprowadzić KG B na nasz trop. Na wstępie wyjaśniono nam, że wszystkie mieszkania i telefony mogą być na podsłuchu i że przez telefon można rozmawiać jedynie używając niewinnie brzmiących zwrotów umownych. W mieszkaniu natomiast najlepiej w ogóle nic nie mówić. Uczono nas również rozpoznawać inwigilację i gubić „ogon". W tym celu jakiś nieznajomy członek organizacji przyjmował na siebie rolę śledzącego. Mogłeś nawet nic o tym uprzednio nie wiedzieć, ale należało stale mieć się na baczności. Jeśli nie spostrzegłeś inwigilacji, byłeś zhańbiony, po czym opowiadano ci co w danym dniu robiłeś i gdzie byłeś. Również ty mogłeś otrzymać zadanie śledzenia kogoś. Gdybyś został wykryty - miałeś zachowywać się jak gdyby nigdy nic i nie dopuścić, by twój obiekt zwiał. Jeśli zaś sam byłeś śledzony i zauważyłeś to - należało znaleźć sposób, by śledzącego wyprowadzić w pole i uciec. Wszystkie te sposoby były wnikliwie rozpracowane i przyswajane. Tłumaczono nam, jak należy zachowywać się na przesłuchaniu: nigdy do niczego się nie przyznawać, zwłaszcza do udziału w organizacji; gdy będą pokazywać innych jej członków - nie rozpoznawać ich; maskować swoje poglądy i podawać się za człowieka sowieckiego; podczas przesłuchania udawać zdziwienie, zaskoczenie i stosować inne chwyty psychologiczne. Nikt niestety nie wyjaśnił nam strony prawnej przesłuchania. W ogó'e bardzo mocno przesadzano wszechwiedzę i wszechmoc KGB. Uważano też, że z pewnością będą tortury, bicie i szantaż, że będą I POWRACA WIATR... 81 przedstawiać nam fałszywe pisemne zeznania innych kolegów. Później się to po części sprawdziło i moje przygotowanie wyświadczyło mi dobrą przysługę. Wówczas jednak nikt nie zwracał na nas uwagi. Nie każdemu bynajmniej pozwalano werbować nowych członków — najpierw trzeba było wykazać się odpowiednimi umiejętnościami. Kategorycznie zabroniono wszczynania rozmów na tematy polityczne. Na ogół zalecano baczną obserwację ludzi, bez specjalnego spoufalania się z nimi. Przyszłego członka organizacji należało dobierać nie według jego usposobienia czy słów, lecz według cech zupełnie innych: nie powinien być gadatliwy, raczej zamknięty w sobie, odważny, niezawodny kolega. Należało sprawdzić, czy nie ma jakichś wad, jakichś powiązań z kryminalistami, czy nie jest zbyt ufny bądź głupi. W końcu po wyjaśnieniu wszystkiego co niezbędne i upewnieniu się, że kandydat jest odpowiedni należało zapoznać go z kimś z kierownictwa i jeśli twój wybór został zaakceptowany, wyznaczano do werbowania kogoś innego. Twoja rola sprowadzała się jedynie do zapoznania ich, po czym znikałeś ze sceny. Istniało wiele metod werbunku i wszystkie były starannie rozpracowywane. Najczęściej jednak stosowano sposób, przy pomocy którego wciągnięto wszystkich nas. Formalnie wstępowaliśmy wszyscy nie do organizacji politycznej lecz do jakiejś organizacji samopomocy koleżeńskiej. Mnie na przykład wytłumaczono to w sposób następujący: obecnie wszyscy uczymy się jeszcze w szkole, specjalnych kłopotów nie mamy, w przyszłości jednak przyjdzie nam żyć w bardziej złożonej sytuacji, pokonywać przeszkody, przebijać się przez życie. Zrobić to w pojedynkę jest niezmiemie trudno: konieczni są niezawodni, skryci przyjaciele, którzy by cię niespodziewanie dla całej reszty wspierali, a ty oczywiście wspierałbyś ich. Jeśli organizacja taka będzie odpowiednio duża, staniemy się bardzo silni, będziemy w stanie zrobić praktycznie WSZYSTKO. To mniej więcej wszystko co nam mówiono. Przedsięwzięcie całkowicie niewinne i jeśli człowiek nie pojmował, co też będziemy w stanie zrobić — wówczas nic mu już więcej nie tłumaczono. Odchodził z przekonaniem, że proponowano mu udział w organizacji samopomocy w celu robienia kariery. Lecz tak już były zbudowane nasze umysły i taka atmosfera panowała w kraju, że przy słowie „organizacja", w dodatku „tajna" w oczach twego rozmówcy zapalała się iskra radości i z miejsca widać było, że tak jak i ty już od dawna czeka na ciężarówkę z automatami. Oczywiście dla pełnej jasności z miejsca wypytywał cię o taką możliwość, a ty wymownie i z powagą wyjaśniałeś, że ludzie mądrzy nie rozmawiają o takich głupstwach i że organizacja nie ma celów politycznych. „Tak, tak!" — kiwał radośnie głową, chcąc z miejsca dać do zrozumienia, że jest niegłupim facetem i zdaje sobie sprawę, że nie należy mówić o tym na głos. Następnie na najbliższym spotkaniu powinieneś go był zarekomendować i pod pseudonimem przedstawić zebranym. Jeżeli nikt nie oponował, stawał się członkiem organizacji i włączał się do wspólnej pracy. Raz tylko zdarzyło mi się zetknąć z człowiekiem, który niby spełniał wszystkie warunki, lecz nie rozumiał rzeczywistych celów orga- I powraca wiatr... 82 WŁADIMIR BUKOWSKI nizacji. Był radioamatorem i to pochłaniało go bez reszty. Myślę, że nawet nie słyszał o Węgrzech i nie zastanawiał się, w jakim kraju żyje. Pomysł samopomocy wziął za dobrą monetę i stale prosił mnie, bym mu wykombinował jakieś części radiowe - widocznie sądził, że wstąpił do tajnego klubu radioamatorów. Gdy zaś zaczynałem rozmawiać z nim o innych sprawach, zdziwiony patrzył na mnie zza okularów, nie spierał się, ze wszystkim się zgadzał, ale wyczuwało się, że kompletnie nie rozumie w czym rzecz. Na całą naszą konspiracyjną krzątaninę patrzył pobłażliwie, jak dorosły pies na figle szczeniaków. Zameldowałem oczywiście o mym niepowodzeniu, lecz panowała taka atmosfera dwuznaczności i niedomówień, że nie sposób było wytłumaczyć, dlaczego jestem niezadowolony. „Wręcz przeciwnie, wszystko jest w porządku — orzekli - chłopak poważny, dobry fachowiec, popiera ideę samopomocy, zgadza się na członkostwo w organizacji, nie gada za dużo, niezawodny - czego byś chciał jeszcze?". Przyjęto go, a mnie zbiło to zupełnie z tropu. Wyobrażałem sobie jaki będzie zdziwiony, jeśli jutro rozdadzą nam wszystkim automaty albo powloką na Łubiankę*. W rzeczywistości gra prowadzona była tak ostrożnie, że w razie aresztowania nikt z nas nie byłby w stanie nic powiedzieć, nawet gdyby zechciał. Z boku wszystko wyglądało na niewinną zabawę, a nadzieje na automaty były osobistą fantazją każdego z nas. Nikt nie mógłby - choćby nie wiem jak tego pragnął - wyjaśnić, dlaczego uważamy tę organizację za polityczną. Na głos nie mówiło się niczego. Jednocześnie organizacja rozrastała się. Gdziekolwiek jechałem: na obóz pionierski, na letnisko pod Moskwę albo do innej szkoły - zawsze mówiono mi zawczasu, kto z naszych już tam jest, jak się z nim skontaktować i co robić. Utrzymywano stały tajny kontakt z kierownictwem, wyszukiwano nowych kandydatów i realizowano jakąś tam pomoc. Rzecz jasna niedopuszczalna była odmowa wykonania polecenia albo udziału w niesieniu pomocy — podobnie jak wypytywanie o cel otrzymywanych poleceń. W ogóle zadawanie pytań uważane było za brak taktu i z miejsca podważało szacunek dla twojej osoby. Należało wiedzieć dokładnie tyle, ile trzeba, by skutecznie wykonać polecenie, po czym z miejsca zapomnieć o wszystkim co robiłeś. Istniał cały system sprawdzianów na gadulstwo i nawet jeśli przywódcy pytali cię później, jak sprawy się miały, przyjęte było nic nie pamiętać i dziwić się temu pytaniu. Nie muszę chyba dodawać, że rodzice nie podejrzewali niczego. Kto nie poradził sobie z wykonaniem polecenia, okrywał się hańbą i nie pomagały żadne usprawiedliwienia. Nawet pięciominutowe spóźnienie na spotkanie było plamą nie do wymazania. Uważano, że dla człowieka pełnowartościowego nie istnieją żadne zadania niewykonalne i jeśli coś stanęło ci na przeszkodzie, to znaczy, żeś sam temu winien. Nasze surowe ostrzeżenie dane dyrektorowi szkoły za mordobicie było również akcją organizacji i stanowiło pomoc dla naszego pobitego kolegi. *G+ówna siedziba KGB oraz polityczny areszt śledczy w Moskwie. I POWRACA WIATR... 83 Innym razem, gdy wypoczywałem na letnisku pod Moskwą przekazano mi, że podczas kąpieli naszych kumpli w rzece ktoś ukradł im ubrania. Podejrzewano miejscowych chłopaków, którzy w tym czasie opalali się w pobliżu. Znałem dobrze miejscowych, byłem z nimi w przyjaznych stosunkach i bez trudu namówiłem ich, by zwrócili mi te rzeczy - dla nich jednak może rozeznanie było niespodzianką. Pewnego razu urywając się treningowej inwigilacji wpadłem z rozpędu do jakiejś klatki schodowej. Moi prześladowcy nie wiedzieli gdzie się ukryłem, ale gdyby przyszło im do głowy rozejrzeć się po bramach -z miejsca by mnie znaleźli. Byłaby to wielka hańba i zacząłem gorączkowo zastanawiać się, co robić dalej. Wbiegając do bramy zauważyłem przypadkowo w oknie na parterze całą kolekcję kaktusów. Nie tracąc ani chwili zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła kobieta w podeszłym wieku. Zacząłem tłumaczyć jej, że sam zbieram kaktusy, że jest to moją pasją i oto przypadkiem zobaczyłem w jej oknie kilka nieznanych mi gatunków. Prawdopodobnie miałem tak prostoduszną, niewinną i szczerą minę, że z miejsca zaprowadziła mnie do pokoju, napoiła herbatą, podarowała całą masę kaktusów i długi czas nie chciała mnie wypuścić. Z trudem wymigałem się od rozmownej miłośniczki kaktusów, i gdy wyszedłem na ulicę, nikogo już nie było. Stopniowo zyskiwałem coraz lepszą reputację, szczególnie z powodu skutecznego wciągania do organizacji nowych członków. Już poprzednio miałem swój krąg znajomych o tych samych poglądach, których teraz przyciągnąłem za sobą, ponadto nie żałowałem sił i gotów byłem uczynić wszystko dla naszego sukcesu. Oczywiście nie zastanawialiśmy się wówczas specjalnie, jakie zadanie sobie wyznaczamy i, co ciekawe, zupełnie nie myśleliśmy o konsekwencjach, o rezultatach. Nie próbowaliśmy szacować sił przeciwnika czy nawet wyobrazić sobie, co będziemy robić w razie zwycięstwa, albo przeciwnie - porażki. Nie interesowało nas, na ile realne jest nasze zamierzenie. Nie planowaliśmy stworzenia jakiegoś nowego ustroju -potrzebny nam był wybuch, moment najwyższego napięcia sił, kiedy w końcu można będzie wytępić to całe plugastwo, kiedy na wszystkich krańcach Moskwy podniosą się w całej swej okazałości NASI i ruszą niepowstrzymanie do szturmu Łubianek, komitetów partyjnych i ministerstw. Czy to nie zadziwiające - tacy wyrachowani i wyrafinowani że aż cyniczni, byliśmy zupełnie irracjonalni i beztroscy w sprawie najważniejszej. Jak się to godziło? Wytłumaczenie było szalenie proste: każdy z nas w skrytości - a może nieświadomie - pragnął zginąć. Po tym podłym oszustwie, po tym jak otchłań ludzkiej niegodziwości rozpostarła się u naszych stóp, znienawidziliśmy wszystkich którzy byli od nas starsi, którzy mieli z tym coś wspólnego. Po tym jak czerwonogwiaździste czołgi marzenie i duma naszego dzieciństwa - rozgniatały na ulicach Budapesztu naszych rówieśników, krwawa mgła przesłaniała nam oczy. Po tym jak zdradził nas cały świat, przestaliśmy wierzyć komukolwiek. Pragnę- 84 WŁADIMIR BUKOWSKI liśmy zginąć ramię w ramię z tymi. którym ufaliśmy bezgranicznie, na kim polegaliśmy jak na samych sobie, pośrodku tego morza zdrady. Nasi rodzice okazali się donosicielami i prowokatorami, nasi wodzowie -oprawcami, nawet nasze dziecięce zabawy i fantazje przeniknięte były oszustwem. Byliśmy cyniczni, gdyż piękne słowa stały się brzęczącą monetą oszustwa. Jedynie cynizm wydawał nam się szczery. Ech, romantyzm, dymy i mgły, Poparzone są serca tkanki, Ile wody już, ile krwi Upłynęło w podziemia Łubianki. Ech, romantyzm, dymy i mgły, W Budapeszcie sowieckie tanki, Ile wody już, ile krwi Upłynęło w podziemia Łubianki. Ech, romantyzm, dymy i mgły, Z naszych dusz - dzisiaj onuc gałganki, Ile wody już, ile krwi Upłynęło w podziemia Łubianki. Wszyscyśmy palili i wstrętnie przeklinali, wygadywali świństwa o kobietach i pili wódkę, a przed nami była pustka. My, dzieci socjalistycznych slumsów, szykowaliśmy się, by pewnego ranka rozstrzelać obojętność i zdechnąć. Któż z nas nie czuł podświadomie, że wygrać nie sposób? A jaka właściwie mogła być przyszłość? Słowa takie jak wolność, równość, braterstwo, szczęście, demokracja, naród - to były podłe słowa ze słownictwa podłych przywódców i czerwonych plakatów. Woleliśmy zastępować je przekleństwami. I jestem przekonany, że odśpiewalibyśmy kremlowskim ruinom naszą beznadziejną piosenkę, tylko, jak się to mówi. Bóg nie dopuścił. Czy znajdzie się na całym świecie choć jeden trzeźwy i rozsądny człowiek, który by nas potępił?! Nie żałuję tych czasów i nie wstydzę się naszej lekkomyślności. Na całe życie pozostała we mnie tęsknota za ludźmi, którzy bez zbędnych pytań zawsze staną ramię w ramię. Wreszcie przedstawiono mnie przywódcy całej naszej sekcji. Kilka razy spotkaliśmy się na ulicy, potem bywałem u niego w domu. Za każdym razem rozmawialiśmy długo i wnikliwie, i ciągle chciałem dotrzeć do sedna. Te spotkania zrodziły we mnie pierwsze wątpliwości: cóż my na dobrą sprawę robimy? Miał wówczas 27 lat, był na studiach doktoranckich i z wyglądu zupełnie nie pasował do roli przywódcy podziemnej organizacji. Nie w tym nawet rzecz, że był o wiele starszy ode mnie a więc należał do tego trędowatego pokolenia, którym gardziliśmy z całej duszy. Po prostu sam jego wygląd, jego niespieszny sposób wysławiania się, I POWRACA WIATR... 85 z lekka sepleniący, badawcze, wieloznaczne spojrzenie zza okularów, niezgrabna figura, łysiejąca z przodu głowa - krótko mówiąc, wszystko w nim wzbudzało moją czujność, wywoływało jakieś nieprzyjemne uczucie zakłopotania. Po cóż mu to wszystko potrzebne? — zadawałem sobie pytanie i nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Wiedziałem natomiast doskonale, że gdyby zaproponowano mi wciągnąć tego człowieka do organizacji — odrzuciłbym jego kandydaturę. — Społeczeństwo — mówił swoim cichym, beznamiętnym głosem — jest jak organizm: musi mieć mięśnie, twardą siłę, ale musi też mieć nerwy, mózg, musi mieć oczy i uszy. Dawał subtelnie do zrozumienia, że my należymy do mózgu, a ja powinienem był odczuć dreszcz onieśmielenia, zachwyt i wdzięczność, że zaliczono mnie do wybrańców. Umiał być niezwykle natarczywy, przekonywujący i ani razu nie naruszył tego stylu dramatycznej dwuznaczności, który panował w naszej organizacji. Umiał nader zręcznie uchylać się od bezpośredniej odpowiedzi, stale pozostawiając mnie w niepewności co do rzeczywistego znaczenia jego słów. Zadziwiało, że zna nas wszystkich na pamięć, łącznie ze wszystkimi naszymi osobliwościami, zaletami i wadami, lecz zna jakoś powierzchownie, bez wyczucia. Wątpliwe czy pojmował, że stał się absolutnym władcą kilku dziesiątków śmiertelników. Nasze dążenia interesowały go o tyle, o ile pomagały nami kierować. Wydawało mi się, że nie interesuje go nic prócz własnej władzy. A już w żadnym razie nie mogłem go sobie wyobrazić z automatem pod gradem pocisków albo nawet na przesłuchaniu w KGB. Z jego bratem zbliżyłem się o wiele bardziej. Był starszy ode mnie tylko o dwa lata, znacznie żywszy i bardziej pojętny od naszego „szefa". Wyczuwałem w nim ten sam impuls, który powodował nami. Bardzo kochał swojego starszego brata i dlatego idealizował go. Ze wszystkich swoich wrażeń i obserwacji wysnułem raptem nieoczekiwany wniosek: zrozumiałem, że nikogo wyżej już nie ma, że to właśnie oni są przywódcami całej organizacji, nie tylko sekcji. Natomiast aluzje, że jest nas bardzo wielu, niemal w całym kraju, były nam niezbędne jako przynęta. Ale jakoś mnie to nie rozczarowało — z mojego punktu widzenia nawet parędziesiąt osób stanowiło siłę. Oczywiście nie mogło już być mowy o szturmie, o jakimś tajemniczym sygnale, na który wszyscy czekaliśmy, ale nie wszystko było stracone — trzeba było znaleźć sposoby, by szybciej się rozstać, przyciągać jakoś ludzi i wciskać się do już istniejących organizacji oficjalnych. Trzeba było zmienić taktykę. Lecz co najważniejsze, bezsensowna stawała się nasza bezczynność — przecież sygnał nie mógł nadejść i skończyło się oczekiwanie. Bezczynność ta i tak bardzo źle wpływała na członków organizacji. Wciąganie ludzi okazało się znacznie łatwiejsze, niż ich utrzymanie. Gdy tylko mijało pierwsze ożywienie, nauczanie konspiracji itd., zaczynała się nuda. Człowiek nie może przecież żyć w ciągłym oczekiwaniu. A i wciąganie nowych członków spośród znajomych miało swoje granice: w kręgu obcowania każdego człowieka znajdowała się skończona liczba odpowiednich 86 WŁADIMIR BUKOWSKI kandydatów. Tworzył się zastój i ludzie rozłazili się każdy w swoją stronę. Natomiast jakakolwiek działalność nieuchronnie naprowadziłaby KGB na nasz trop. Powstawała nierozstrzygalna sprzeczność: organizacja mogła stać się masową i aktywną jedynie prezentując się otwarcie, przyciągając na raz wszystkich swoich zwolenników w kraju — ale wówczas z miejsca nastąpiłby koniec jej działalności. Za sam udział w antysowieckiej organizacji należało się dziesięć lat łagrów. I tak dziw bierze, że przez tyle lat nie wpadliśmy, nie napatoczyliśmy się na KGB. Ale załóżmy, że zaprezentowalibyśmy się w jakiś sposób, że znalazłyby się tysiące chętnych do wstąpienia - w jaki sposób sprawdzilibyśmy, czy nie są oni nasłani przez KGB? Skąd wziąć wzajemne zaufanie? Gdybyśmy się ujawnili, najprawdopodobniej nas samych uznano by za prowokatorów. Czym dłużej się nad tym zastanawiałem, tym mniej pozostawało wiary w możliwość nielegalnej działalności. Wynikała jakaś niedorzeczność: nasze członkostwo w organizacji podziemnej czyniło nas całkowicie nieszkodliwymi dla władzy. Z równym powodzeniem można by się starannie zakonspirować, dla kamuflażu wstąpić na przykład do partii i najspokojniej w świecie przeżyć tak całe życie. Pracować, chodzić na zebrania partyjne i de facto podtrzymywać tę władzę. Dla większej konspiracji można nawet zgłosić się do pracy w KGB! A z drugiej strony najmniejsze działanie czy nieostrożność - i cała organizacja siedzi w więzieniu, nic nie uczyniwszy. Jeśli więc człowiek pragnie działać, nie potrzebuje żadnej organizacji - przeciwnie, ona mu jedynie przeszkadza. Po wielu latach, spotykając w łagrach rozmaite ugrupowania, zdałem sobie sprawę, jak istotny problem wyrósł przed nami i cieszył mnie fakt, że wszystkie te wątpliwości przeżyłem jeszcze w dzieciństwie. W rzeczy samej, przez całe lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte wyłaniały się jak grzyby po deszczu organizacje, związki, ugrupowania a nawet partie o najprzeróżniejszych odcieniach. Nam, szczeniakom, można było wybaczyć rozsiewanie tajemniczości, konspirowanie z własnym cieniem, wzajemne oszukiwanie się, naszą wiarę, że działamy dla „sprawy", że wszędzie są NASI i że wkrótce wybije godzina „W". Ale gdy w łagrze spotykasz czterdziestoletnich ludzi, którzy za to samo dostali po dziesiątce, to już tylko wzruszasz ramionami. Przecież nawet nam starczyło rozumu, by się zorientować, że nie sposób skupić całego kraju w takiej organizacji. Logika wszystkich początkujących jest zwykle z grubsza taka sama i wszyscy oni tańcują od pieca, to znaczy od historii KPZS. Od dziecka pamiętamy z filmów i książek, że bolszewicy wpierw stworzyli partię, a następnie w głębokiej konspiracji, zawzięcie pracując, kolportując Iskrę i Prawdę, jednoczyli wokół siebie zwolenników i wreszcie dokonali rewolucji. Kierując się mądrym przysłowiem, że od wrogów trzeba się uczyć, po raz kolejny padamy ofiarą propagandy. Zapominamy, że bolszewicy skorzystali ze swobody dla tworzenia I POWRACA WIATR... 87 tyranii, a nie na odwrót; że istniała znaczna wolność druku i swobodna emigracja, a całe kierownictwo siedziało w Zurychu i w Baden-Baden. Zapominamy, że była to garstka zawodowych rewolucjonistów obficie zaopatrywana w pieniądze, że cała ówczesna policja urzędowała w dwupiętrowym domku, w którym dziś nie zmieści się nawet komisariat dzielnicowy; że mimo to bolszewicy wpadali niemal codziennie. Ale nikt nie dawał im za propagandę dziesięciu lat więzienia; skazywano ich na zesłanie, skąd tylko leń nie uciekał. Ich podstawowe książki propagandowe - Kapitał i inna „klasyka" - były swobodnie i legalnie drukowane w Rosji, wypożyczano je nawet w więziennych bibliotekach. Gazetki ich drukowano natomiast za granicą i — dzięki panującym swobodom — przewożono przez niestrzeżoną praktycznie granicę. Nakłady ich nie przekraczały dwóch, trzech tysięcy. Który to już raz dajemy się złapać na haczyk komunistycznej propagandy i zapominamy, że bolszewicy nie zrobili żadnej rewolucji, a swoją działalność rozwinęli dopiero po rewolucji lutowej — w warunkach całkowitej wolności i w dodatku za niemieckie pieniądze. A tajnej policji za Rządu Tymczasowego w ogóle nie było. Jak dorośli ludzie mogą na serio wierzyć, że rewolucje są wynikiem działań jakichś podziemnych organizacji? W kraju gdzie legalnie istniały opozycyjne partie, rozwijały się prywatne przedsiębiorstwa, natomiast nie istniał system dowodów tożsamości - też mi sztuka być w podziemiu! Szczególnie jeśli nie grozi za to katorga. Czy trudno jest stworzyć nielegalną partię w Anglii albo Francji? Tylko po co, jeżeli można legalną? Przez tę oto piekielną propagandę ludzie u nas ze dwadzieścia lat zmagali się, kopiując mityczną rewolucję bolszewicką — i do dziś nie wszystkim to wywietrzało z głowy. Wystarczy by zeszły się trzy osoby o takich samych poglądach - z miejsca zaczynają rozważać, jak by tu nazwać swoją partię. Następnie układają statut, program — i idą do więzienia. Spotykałem partie złożone z dwóch, pięciu, dwunastu osób. Największa z nich — Wszechrosyjski Socjalistyczno-Chrześcijański Związek Wyzwolenia Narodu „WSChSON" — liczyła mniej więcej sto osób. Jedyne co zdążyli zrobić, to napisać głupi program i poczytać dzieła Bierdiajewa, i to nie wszystkie (jak gdyby pół kraju bez jakiejkolwiek organizacji nie przeczytało Bierdiajewa!). Najmniejsza partia z jaką zdarzyło mi się zetknąć składała się z jednego człowieka o nazwisku Fiedorkow i nazywała się PWN, co znaczy Priamoja Włast'Narodu*. Tak go też wszyscy nazywali w więzieniu — PWN, nawet klawisze. Był zegarmistrzem z Chabarowska, liczył sobie około pięćdziesięciu lat, malutki, otyły, ruchliwy jak rtęć. Początkowo wciąż dyskutował, wykazywał nam zalety bezpośredniej władzy ludu, później przyzwyczaił się, złagodniał - PWN to PWN, czort z wami. Długo głowili się w KGB co z nim począć - nie będą przecież sądzić jednego człowieka za stworzenie partii politycznej. Potem machnęli ręką i wsadzili go do domu wariatów. * Bezpośrednia Władza Ludu. 88 WŁAD1MIR BUKOWSKI Wspominając dziś wszystkie partie i związki, z którymi wypadło mi się zetknąć, muszę z dumą odnotować, że mając 15-16 lat stworzyliśmy nie tylko najliczniejszą, ale też najbardziej zakonspirowaną organizację, funkcjonowaliśmy najdłużej ze wszystkich i nie mieliśmy ani jednej wpadki. Nasz sekret był bardzo prosty: wciągaliśmy tylko swoich rówieśników, a w tym wieku nie trafiają się jeszcze agenci KGB i ludzie są bardziej szczerzy, nieskażeni. A największy nasz sekret nic nie robiliśmy: nie pisaliśmy programów, nie składaliśmy przysięgi, nie przechowywaliśmy list członkowskich, nie protokołowaliśmy naszych spotkań, zabronione było rozmawiać na tematy polityczne, nie posiadaliśmy nawet żadnej nazwy. Gdyby inne nielegalne organizacje przetrwały równie długo co my i osiągnęły swój naturalny kres, wówczas i ich członkowie zrozumieliby niemożność i bezsens tajnej działalności. Doszliby do tego przekonania empirycznie, że się tak wyrażę. My mieliśmy więcej szczęścia - przeżyliśmy ten niebezpieczny etap w wieku młodzieńczym. Dopiero znacznie później, w zupełnie innych czasach, zrozumieliśmy inną prawdę, jeszcze ważniejszą: nie można dążyć do demokracji drogą podziemną. Nie wolno uczyć się od wrogów, jeśli pragniesz być inny niż oni. Podziemie rodzi tylko tyranię, rodzi bolszewików. Wówczas dopiero spostrzegłem, że nasz przywódca, dostając w swoje ręce nieograniczoną władzę nad podziemiem, więcej myślał o samej tej władzy niż o losach świata. Ale jeszcze nie zorientowałem się, że oto natknąłem się na niewzruszoną prawidłowość, pomyślałem tylko: „Po cóż mu to wszystko potrzebne?" Ale było to na razie dopiero preludium, rozgrzewka, nic ponadto. Konto nie zostało jeszcze otwarte. Można by rzec, wdrapywałem się dopiero na sosnę, a sławetna kłoda nie wykonała jeszcze pierwszego zamachu. I wtedy to właśnie w niespodziewany dla mnie sposób potrąciłem ją, bezwiednie i nieumyślnie. Uczyłem się już w ostatniej, dziesiątej klasie, kiedy, to wspólnie z kolegami wydaliśmy dla zabawy pismo literackie. W owym roku w szkole po wielu latach studiowania pozytywnych i negatywnych postaci z klasyków literatury rosyjskiej przerabialiśmy bardzo zwięzłą analizę prądów literackich z początku stulecia. Wytłumaczono nam oczywiście, że nie była to w ogóle literatura, lecz ot, taka szkodliwa dla ludu słowna żon-glerka i że partia słusznie ją potępiła. Mimochodem cytowano niektóre przykłady tej szkodliwej żonglerki, co wzbudziło w klasie niesłychane podniecenie. Wszyscy zabrali się do układania naśladujących je parodii i, rzecz jasna, wplatali w nie tematykę szkolną. Wciągnęło to nas do tego stopnia, że niepostrzeżenie dla nas samych wyszło pismo. Ktoś załatwił maszynę do pisania, ktoś zaofiarował swoją pomoc jako ilustrator, zaś wszyscy pozostali byli autorami. Nasza dziesięcioletnia nuda przybrała nieoczekiwanie formę dość zjadliwej parodii na szkolne życie, poniekąd też na życie sowieckie jako takie. W ostatnich latach wprowadzano bez końca jakieś reformy do I POWRACA WIATR... 89 systemu szkolnictwa. Nie czyniły one nauki ciekawszą czy bardziej urozmaiconą, wręcz przeciwnie, wnosiły nowe niedorzeczności i głupoty. Przykładowo: gdzieś tam na górze zadecydowano, że szkoła zanadto oderwana jest od życia, a abiturienci nie przyzwyczajeni są do pracy, dlatego też wprowadzono nam zajęcia praktyczne, a następnie również praktyki robotnicze. Przez jeden rok mieliśmy pracować w fabryce, a latem następnego roku wysyłano nas do podmoskiewstóego sowchozu. Rzeczywiście poszerzyło to nasze horyzonty, jednakowoż w zupełnie innym sensie niż planowała mądra partia. Pracując w moskiewskiej fabryce autobusów zobaczyliśmy po raz pierwszy, co to jest sowieckie przedsiębiorstwo, z jego lipą na pokaz, oszustwem i przymusem. Przede wszystkim nie dostrzegliśmy żadnego robotniczego entuzjazmu. Nikt nie spieszył się z robotą, większość czasu spędzało się w palarni i jedynie gdy nadchodził majster wszyscy rozbiegali się do swoich stanowisk. „Gdzie się mamy spieszyć za takie pieniądze? - mówili robotnicy. - Praca nie zając, nie pójdzie w las!" Z rana wszyscy niemal byli pijani albo skacowani, a w ciągu dnia co jakiś czas ktoś się wybierał przez płot po wódkę. Na całym wydziale tylko jeden facet na serio orał, nie odchodząc od obrabiarki. Wszyscy pozostali nienawidzili go i wskazując nań kręcili wymownie palcem przy skroni. Stale usiłowali podłożyć mu świnię: zepsuć niepostrzeżenie obrabiarkę albo ukraść narzędzia. „Co, na przodownika się rwiesz?" - mówili wściekle. Okazało się, że gdy ktoś sam przekraczał normę, wówczas w następnym miesiącu podwyższano ją wszystkim i za te same pieniądze musieli harować dwa razy tyle. Bardzo prędko przyswoiliśmy sobie ich styl pracy i popularną wśród nich piosenkę: W górze młot, w dole sierp -Oto nasz sowiecki herb. Chcesz - to żnij, chcesz - to kuj, Tak czy siak w nagrodę chuj. Tokarz, do którego przydzielono mnie na szkolenie, młody chłopak, niewiele starszy ode mnie, wyrabiał normę w sposób nader osobliwy. Po otrzymaniu zlecenia od majstra udawał jedynie, że pracuje. Gdy tylko majster znikał na chwilę z horyzontu, skradaliśmy się wspólnie do magazynu gotowych wyrobów - wielkiej szopy. W tylnej ścianie tego magazynu można było bez trudu odsunąć dwie deski. Dawaliśmy nura do środka, po ciemku odnajdywaliśmy właściwe skrzynie i upychaliśmy po kieszeniach gotowe części. Następnie wracaliśmy okrężną drogą na wydział i resztę dnia pracy spędzaliśmy nie wychodząc niemal z palarni. Myślę, że nie tylko mój „nauczyciel" był taki sprytny. My dwaj byliśmy najmłodsi na wydziale i naturalnie po wódkę wysyłano zazwyczaj któregoś z nas - drugi zostawał przy warsztacie i udawał, że wyrabia normę. Pod koniec dnia wszyscy ożywiali się, poruszali 90 WŁADIMIR BUKOWSKI się radośniej, stale wychodząc gdzieś z hali. Wracali, taszcząc jakieś pudełka i pakunki, następnie znowu któryś z nas - ja albo kolega - przełaził przez płot i wtedy podawali nam pieczołowicie te swoje zawiniątka. Sami wychodzili przez wartownię, po czym odbierali od nas swój łup. Kradli praktycznie wszystko, co tylko dało się tak czy inaczej sprzedać na tandecie albo miało zastosowanie w gospodarstwie. Kiedyś ukradli cały silnik autobusowy, innym razem - belę materiału tapicerskiego na obicia siedzeń autobusowych. A wszelkich farb, lakierów czy części do silnika nie sposób było zliczyć. Jednocześnie w całej fabryce porozwieszane były malownicze plakaty i hasła: „Damy! Dogonimy! Wyprzedzimy!", diagramy wzrostu produkcji i uśmiechnięci, schludni robotnicy z zakasanymi rękawami. Na plakatach kraj rwał się niepowstrzymanie ku szczytom komunizmu. Oswajanie nas z pracą na roli było nie mniej przekonywujące. Do podmoskiewskiego sowchozu przywieziono nas pod wieczór i ulokowano w baraku. Noc przespaliśmy na pryczach. O świcie zbudziły nas ogłuszające, niewiarygodne przekleństwa. Wylegliśmy z baraku i ujrzeliśmy, jak ze dwadzieścia bab ładuje łopatami na ciężarówki kompletnie zgniłe ziemniaki i przeklina Chruszczowa - ot tak, po prostu, żeby ulżyć sobie w pracy. Nikita, tędy go i owędy! - wrzeszczały. — Z Kaśką Furcewą się zabawia, wieprz spasiony, i gwiżdże sobie na wszystko, a my swoich chłopów tygodniami nie widzimy. Dzień i noc te ...one kartofle ładujemy, takie i owakie! Tutaj by go dali, tego Chruszczowa! Te właśnie kartofle wieziono na pola i tam sadzono. Co też mogło z nich wyrosnąć? Tym jednak nikt się nie przejmował. Jak nam chłopi wytłumaczyli, płacono im akordowo za każdą tonę zasadzonych ziemniaków, urodzaj ich nie interesował. Wkrótce chwyciły przymrozki, rozpadały się deszcze, a nas pędzono do ręcznego plewienia buraków. Zajęcie to wydawało się nam zupełnie pozbawione sensu i tak też było w rzeczywistości: wysyłali nas tam, żeby tylko dać jakieś zajęcie, efekty nikogo nie interesowały. Cały sowchoz był rzecz jasna również obwieszony plakatami i transparentami, diagramami wzrostu i podobiznami spasionych krów i pulchnych dojarek. Błoto było nie do przebycia i po wódkę jeździło się wyłącznie traktorem. Dowiedzieliśmy się ze zdziwieniem, że chłopi nie mogli opuścić sowchozu — nie dawano im dowodów osobistych do rąk własnych. Bez dowodu zaś człowiek był poza prawem, pierwszy lepszy milicjant w mieście mógł go aresztować. Bez dowodu też nie można dostać innej pracy. Młodzi chłopcy w naszym wieku czekali jak na zbawienie, by ich wzięto do wojska: po wojsku mieli szansę nie wrócić do domu, lecz urządzić się gdzieś w mieście. Młode dziewczyny marzyły jedynie o tym, by jakoś wydać się za miastowego i wyjechać. Pijaństwa, bójki, nożownic-two były zjawiskiem codziennym. Wszystkie te wrażenia nie znalazły w piśmie swojego odbicia -nie sądziliśmy po prostu, że ma to jakiś związek z literaturą. Jednakowoż I POWRACA WIATR... 91 nasz stosunek do życia przebijał mimowolnie, pośrednio, z każdego wiersza. Były tam dwuznaczne żarty, parodie i kpiny z sowieckiej propagandy, która stanowiła część literatury. Nikt z nas nie zamierzał jednak nadawać pismu wydźwięku politycznego była to po prostu zabawa. Po złożeniu gazety zwołaliśmy po lekcjach obie dziesiąte klasy do pustej sali i zaprosiliśmy dwóch nauczycieli — historii i literatury. Jeden spośród nas, uchodzący za dobrego aktora, przy chóralnym śmiechu zebranych przeczytał pismo na głos. Pomysł bardzo się wszystkim spodobał. Jednak zerknąwszy za siebie na nauczycieli stwierdziliśmy, że wcale się nie śmieją. Obaj mieli twarze blade i wyciągnięte. Trzęsącymi się dosłownie wargami zaczęli nas przekonywać, że pismo jest nieudane, żarty płaskie, a wszystko razem - politycznie niesłuszne. Widząc naszych nauczycieli takich wystraszonych, przycichliśmy nieco. Wszystkim było okropnie niezręcznie, a co najważniejsze - nikt nie pojmował, co się stało. Rozchodziliśmy się do domów z uczuciem, jakby ktoś umarł. Uczyłem się już wówczas w innej szkole. Jakieś dwa lata przed tym pismem ojciec dostał nowe mieszkanie i przeprowadziliśmy się do nowej dzielnicy, na Kropotkina. W naszej szkole uczyło się dużo dzieci z rodzin wysoko postawionych pracowników partyjnych i szkoła uważana była za przodującą. Chłopcy najprawdopodobniej opowiedzieli o piśmie w domu, rodzice zaniepokoili się i wybuchł skandal. Dzień w dzień przyjeżdżały do szkoły jakieś wysokie komisje, zaczęto wzywać nas na badania i rozmowy i niesamowite było wrażenie, gdy nauczyciele, na których winniśmy byli patrzeć z dołu do góry, spoglądali teraz na nas ze strachem, niemal z przerażeniem. Cała szkoła chodziła na palcach. Mówiono szeptem, że nasza sprawa rozpatrywana jest gdzieś w KC. Wówczas po raz pierwszy doceniłem, jakie szczęście mnie spotkało, że nie jestem komsomolcem. Wszystkich pozostałych, komsomolców, ciągnęli na zebrania, osądzali, zmuszali do samokrytyki, wszyscy dostawali nagany - tylko mnie jednego kary omijały. Nie wiem dlaczego, ale naczalstwo właśnie mnie uważało za głównego inicjatora pisma. Patrzyli na mnie jak na złoczyńcę, który wymyślił to wszystko specjalnie by przysporzyć porządnym ludziom kłopotów. Na początek zwołano zebranie rodzicielskie, gdzie mojej matce i ojcu mało oczu nie wy drapano. Następnie mądrzy działacze partyjni zadecydowali: niech winowajców osądzi sam kolektyw, sama młodzież. Typowo sowiecka hipokryzja — sztuczne stwarzanie pozorów opinii publicznej, fabrykowanie powszechnego potępienia. Tym razem jednak nieźle się przeliczyli - sowiecka hipokryzja nie zdołała w nas jeszcze wsiąknąć. Kolegom, którzy dopiero miesiąc temu śmiali się wesoło i cieszyli podczas czytania naszej gazetki, teraz wstyd było wygłaszać ideologiczne przemówienia i zebranie nas nie potępiło. Niektórzy, nauczeni przez rodziców, występowali ostrożnie, proponując by z miejsca oddzielić sprawę autorów pisma od samego pisma. Zgadzali się, by ocenić je jako „niedojrzałe politycznie" — natomiast od- 92 WŁADIMIR BUKOWSKI mawiali osądzania nas. Jednak nawet ta umiarkowana tendencja nie była górą. Większość z reguły udawała zdziwienie: że niby co w tym niezwykłego pismo jak pismo, bardzo dobre, należy je nadal wydawać. Pod koniec zaproponowano, byśmy my sami, winowajcy, wystąpili, ale też odmówiliśmy wyrażenia skruchy. To był już skandal niedopuszczalny z partyjnego punktu widzenia. Pomysł z osądzeniem poniósł fiasko, ale władze nie mogły tego tak zostawić. Gdzieś tam na górze nasze pismo zostało ocenione jako dywersja ideologiczna: mnie i dyrektora szkoły wezwano na rozmowę do moskiewskiego komitetu partii. Do końca życia nie zapomnę tej wyprawy z dyrektorem. Był już w podeszłym wieku, grubo po pięćdziesiątce, łysy, z dużą głową, niewysoki i tęgi. W szkole nazywano go Kołobok. Siedzieliśmy koło siebie w wagonie metra jak dwóch łobuziaków, którzy wspólnie narozrabiali i czekają na karę. Czuliśmy się do tego stopnia na równej stopie, tak intymna atmosfera wytworzyła się między nami, że przez całą drogę opowiadał mi smętnie o wsi, w której się urodził i wychował, o swoich dzieciach i jakichś troskach domowych, narzekał na zdrowie... Nie był złym człowiekiem i strasznie mi go było żal. O całej sprawie i o tym co nas czekało nie zamieniliśmy ani słowa, jakbyśmy się umówili. Przez cały czas mówił on, dając upust swym troskom, i ukradkiem zerkał na mnie swoimi smutnymi oczami. A ja nie mogłem wymyślić, jak by go pocieszyć. Doprawdy, patrząc na niego po raz pierwszy pożałowałem, że wydaliśmy to cholerne pismo. Mówiłem mu, że postaram się wziąć wszystko na siebie i jakoś go wybielić, a on tylko smętnie kiwał głową i użalał się na chorobę. W komitecie już na nas czekali i jacyś młodzi ludzie w czarnych garniturach z regularnymi, plakatowymi twarzami zaprowadzili nas do gabinetu. Tutaj ja zostałem w poczekalni, a dyrektora poprowadzili dalej, przez wielkie drzwi głównego gabinetu. Pozostawał tam dość długo, ze czterdzieści minut i gdy mnie wprowadzono, siedział zaczerwieniony przy stole ocierając pot z łysiny. Za potężnym stołem w kształcie litery T siedziało ze dwadzieścia osób, mężczyźni i kobiety, większość w podeszłym wieku. Wszyscy mieli zatroskane miny, przed nimi sterty papierów, wszyscy coś pisali. Gdy wszedłem, zwrócili się w moim kierunku i srogo, posępnie na mnie spojrzeli. Dziwna sprawa, nie czułem strachu, tremy ani nawet zdenerwowania — raptem opanowała mnie jakaś wesoła złość. Te oto ważne partyjne damy, ci obrzmiali, posiwiali wodzowie partyjni, którzy z pełną powagą zebrali się, by omawiać nasze szkolne pisemko - czyżby to właśnie oni byli tym plugastwem, tymi krwawymi oprawcami, których jeszcze w ubiegłym roku szykowaliśmy się wytępić za cenę własnego życia? Czyżby to oni trzymali w strachu cały kraj, wysłali czołgi do Budapesztu, wypaczali nasze dusze? Z zaciekawieniem wpatrywałem się w ich mętne, pozbawione wyrazu mordy. Chciałem dojrzeć okrucieństwo, władczość, pewność siebie, wolę — lecz widziałem tylko głupotę. Głupotę i tchórzostwo. I POWRACA WIATR... 93 I w imię tego chcieliśmy ginąć? Przecież ich można wystraszyć śmiertelnie jednym słowem. Gdyby choć raz w życiu usłyszeli te wyborne bluzgi, które pod ich adresem śle dzień w dzień każda baba w każdej wiosce... Najwidoczniej uśmiechnąłem się pod wąsem patrząc na nich, bo naraz wszyscy zaczęli się kręcić, wiercić, gadać jeden przez drugiego. Nie podobało im się jak stoję, dlaczego nie na baczność, no i rzecz jasna z czego się cieszę. I w ogóle - kto nauczył mnie pisać te oto... tego oto... takie...? W tym momencie siedzący na honorowym miejscu główny wieprz uniósł trzymając dwoma palcami za róg nasze nieszczęsne pismo. - A czemu to właściwie ktoś miał mnie uczyć? — zdziwiłem się. - No jak to! — znowu poruszyła się menażeria. — Skąd by się wzięły u was takie myśli? Przecież jeszcze niczego w życiu nie widzieliście. Ach to tak! Całe życie wygrzewacie tyłki w swoich partyjnych gabinetach, nie czytujecie nic prócz dyrektyw, nie chodzicie dalej niż do wychodka, a ja — znaczy się — niczego nie widziałem i nie śmiem o niczym myśleć, i teraz zabieracie się do pouczania mnie. A więc to tak. - Nie - powiedziałem - widziałem bardzo wiele. I wszystko pamiętam. Moja wesoła złość wylała się raptem na zewnątrz, przyoblekła się w słowa i poczęła grzmocić ich po tłustych pyskach. Sam nie zdawałem sobie sprawy, jak to się dzieje. Mówiłem o Stalinie, o jego pogrzebie, o tym jak wszyscy płakali i jak potem ledwie zdążyli obetrzeć łzy a już go przeklinali i lżyli; o tym, że nie wierzę im - tym, którzy się bali, i tym którzy nie wiedzieli. Mówiłem z nimi tak, jak gdybym w swych rękach trzymał wytęskniony automat i po prostu tłumaczył im, za co należy ich zabić. Jedni usiłowali mi przerwać, inni coś notowali, ale wszystkich zmusiłem do słuchania. Opowiedziałem im o prawie pańszczyźnianym na wsi, o pijaństwie, o złodziejstwie, o nieskończonym kłamstwie, które obrzydło mi śmiertelnie, choć mam dopiero siedemnaście lat. Gdy wreszcie skończyłem, zapadła cisza. W końcu główny wieprz oznajmił ze wzrokiem utkwionym gdzieś obok mnie: - Macie całkowicie nieprawidłowe myśli, jesteście politycznie niedojrzali i źle na was wpływają. - Cały stół znów poruszył się, począł się wiercić: „Tak - tak, politycznie niedojrzały, tak - tak, źle wpływają!" - Przedyskutowaliśmy to tu z towarzyszami i doszliśmy do wniosku, że musicie powarzyć się w robotniczym kotle, pożyć w porządnym robotniczym kolektywie, żeby nauczyli was tam rozumu. - „Tak - tak, w robotniczym kotle" — poruszył się stół. - Na naukę tymczasem za wcześnie. Zamiast pisać tę całą... to, - znowu uniósł brzeg pisma — należało wziąć się w garść i poczytać plan siedmioletni. Możecie iść. Tak po raz pierwszy kłoda wykonała zamach i wyrżnęła miśka w bok. Dyrektora wywalili z pracy, ojcu wlepili naganę partyjną, szkołę wykreślili z jakiegoś tam dzielnicowego współzawodnictwa, a co do mnie to zapowiadało się, że całe życie spędzę w robotniczym kotle: będę 94 WŁADIMIR BUKOWSKI ganiał po wódkę, kradł części i stale wchłaniał tę mądrość - w górze młot, w dole sierp... chcesz - to żnij, chcesz - to kuj... Gdy czyta się bądź słucha opowieści o obozach koncentracyjnych, o masowych rozprawach, o milionach bezmyślnie zmarnowanych istnień ludzkich, to pomimo całej jaskrawości wrażeń i szczerego oburzenia wszystko to schodzi jakoś na dalszy plan, w sferę abstrakcji. Nie zmienia to twojej osobowości i twoich zwyczajów, sposobu chodzenia albo charakteru pisma - skłania raczej do filozoficznych rozważań o tym, jak wiele zła jest na świecie i jakim fatalnym stworzeniem jest człowiek. Inna sprawa, jeżeli samego ciebie trąciła choć z lekka zgniła kłoda państwa. Wszak przecież tylko zabronili mi się uczyć, wysłali do pracy w fabryce -nie więzienie to, nie szafot, lecz fabryka! A ja nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Po tym co mi się przydarzyło nie mogłem pozostać tym samym człowiekiem co dawniej. Jeszcze wychodząc z komitetu partii wiedziałem z całą pewnością jedno: nigdy i za nic w świecie nie pójdę do fabryki, warzyć się w robotniczym sosie, choćby mnie mieli zabić - nie pójdę! Zupełnie jakbym nie wiedział zawczasu, w jakim państwie żyję i czego powinienem się po nim spodziewać. Tym niemniej byłem porażony: gdzież moje prawo do nauki? Co mają ze mną wspólnego ci tępi starcy i staruchy z komitetu partyjnego? Dlaczego podejmują za mnie decyzje: co mam robić, czego nie robić, jak mam przeżyć życie i czym się zajmować? Dotychczas sam nie wiedziałem, co będę robił po skończeniu szkoły - po prostu nie zastanawiałem się nad tym. Teraz zaś, nie zdążywszy jeszcze dojść do domu, zdecydowałem z całą stanowczością, że zdam na studia, zdam choćby się wszystko waliło i paliło. Nie jestem przedmiotem a człowiekiem i nie pozwolę nikomu dysponować swoją osobą. Z tej szkoły musiałem w każdym razie odejść, nie było czego żałować: nie otrzymałbym tu opinii, niezbędnej przy składaniu papierów na uczelnię. Na ostatnie półrocze poszedłem do szkoły wieczorowej dla młodzieży pracującej. Uważali tam, że i ja gdzieś pracuję, gdzieś tam się warzę - był to konieczny warunek przyjęcia do tej szkoły. Jako dowód trzeba było przynieść zaświadczenie z miejsca pracy. Zaświadczenie to zaświadczenie. W naszym papierkowym państwie wszystko jest iluzją i jedynie świstek stanowi dowód twojego istnienia. Zaświadczenie zrobiłem sobie sam: poprosiłem przyjaciela, który pracował, by wziął je dla siebie, wywabiłem jego nazwisko, po czym wpisałem swoje - nie bez powodu miałem zawsze piątkę z chemii. Nikt niczego nie sprawdzał: papierek jest — wszystko w porządku. Następnie trzeba było wystarać się o opinię na studia. Na szczęście wychowawczyni naszej klasy znając moją historię była mi przychylna. Bóg jeden wie, może ona sama albo jej rodzina ucierpiała kiedyś od tej władzy, ale nie musiałem jej długo namawiać. W szkole wieczorowej stosunki między uczniami i nauczycielami są znacznie prostsze, bardziej ludzkie. Uczniowie często starsi są od nauczycieli, czasem mają już rodziny I POWRACA WIATR... 95 i żadnych bzdur z wychowywaniem, typowych dla szkół dziennych tutaj nie ma. Wychowawczyni postąpiła prosto: oddając dyrektorowi całą stertę opinii do podpisu, wsunęła również moją. Dyrektor nie miał czasu na ich wnikliwe czytanie i podpisał bez patrzenia. Jej odpowiedzialność była zaś bardzo niewielka: nikt oficjalnie nie zabronił wydania mi referencji. Teraz wszystko było w moich rękach. Podczas gdy pozostali uczniowie po zdaniu matury spacerowali po Moskwie śpiewając piosenki, ja uciekłem za miasto. Nie wspominając nikomu o swoich zamiarach, nawet rodzicom, jak wariat dzień i noc wkuwałem podręczniki i przy rozpoczęciu egzaminów znałem je na pamięć, od deski do deski. W ostatnim dniu przyjmowania podań wróciłem cichaczem do Moskwy. Konkurs był straszliwy: 16 osób na jedno miejsce. Żyłem w nieprawdopodobnym napięciu nerwowym, głównie ze strachu, że ktoś się dowie i doniesie. Już na terenie uniwersytetu spotkałem dziewczynę ze swojej szkoły. Zdawaliśmy na ten sam wydział i byliśmy konkurentami, tak że do ostatniej chwili oczekiwałem zdemaskowania i o samych egzaminach myślałem mniej. Trzeba było zdać ich pięć. Po każdym kolejnym egzaminie zgodnie z regułami konspiracji uciekałem z Moskwy, żeby przypadkiem kogoś nie spotkać. Wreszcie wywieszono listy przyjętych — byłem wśród nich. Teraz nikt już nic nie mógł począć — formalnie byłem studentem. Ale to wydawało mi się niewystarczające — nadeszła moja kolej pchania kłody. „Jakże to? — myślałem. - Jakaś nieszczęsna gazetka szkolna bez jakiejkolwiek polityki, i już zamieszanie w całym zwierzyńcu, włącznie z KC. A więc — boją się. A więc — to jest dla nich najgroźniejsze. A zatem to właśnie jest teraz potrzebne." Co innego wiedzieć teoretycznie że nie ma wolności prasy, wolności słowa, a zupełnie co innego — przekonać się o tym namacalnie. Czyż istnieje gwarancja, że nie będzie powrotu do czasów stalinowskich, jeżeli za błahą gazetkę dają naganę, wyrzucają z pracy i zakazują nauki? A potem znów będą mówić, że nikt nie wiedział i że wszyscy się bali? Tak oto właśnie wszystko się zaczyna. Ciekawe to były czasy i im bardziej się oddalają, tym trudniej prawidłowo je ocenić. Mówi się dziś „chruszczowowska odwilż". A co to oznaczało w rzeczywistości? Czego właściwie dokonał Chruszczow? Po osądzeniu Stalina i po ukazaniu choć skrawka państwa od kuchni, kuchni ludożerców, z miejsca wystraszył się i zatrąbił do odwrotu. Całe szczęście, że zdążyli wypuścić więźniów — i za to, jak dowiedziałem się potem, dziękować należałoby nie Chruszczowowi, lecz Śniegowowi. Buski przyjaciel Chruszczowa z dawnych jeszcze lat, Śniegów sam siedział w obozie koncentracyjnym i został zwolniony przez Chruszczowa, gdy tylko ten objął władzę*. Z przekonania Śniegów był komunistą *A.W.Śniegow został uwięziony podczas stalinowskiej wielkiej czystki lat trzydziestych. Torturowany w śledztwie, spędził w łagrach 17 lat; zrehabilitowany w 1956 roku. Był imiennie wymieniony w „tajnym referacie" Chruszczowa na XX zjeździe KPZS. 96 WŁADIMIR BUKOWSKI i komunistą pozostał, nie bacząc na to, że przeżył obozy, terror i zobaczył socjalizm od podszewki. Wcale mnie to nie dziwi. Ludzie starszego pokolenia, zwłaszcza pamiętający przedstalinowski okres, nie utożsamiali tak łatwo idei komunizmu z osobą Stalina, jak my to czynimy. Zdawało im się, że gdyby nie Stalin, który wypaczył światłe idee leninowskie, wszystko byłoby wspaniale. Trudno im było pojąć, do jakiego stopnia Stalin i wszystkie jego bestialstwa organicznie wypływają z leninowskich idei, z samej idei socjalizmu. Nieprzypadkowo okazał się on tak wszechmogący i nieludzki, nieprzypadkowo partia wysunęła i poparła właśnie jego. Ponadto ludziom starszego pokolenia, chociaż potępiali oczywiste przestępstwa stalinowskie, trudno było zwątpić w słuszność samych idei - idei, w imię których żyli i działali rozprawiając się z wrogiem klasowym. Tak daleko ich negacja nie mogła sięgnąć - jakaś psychologiczna zasada samoobrony narzucała im przekonanie, że winien jest tylko Stalin, a nie oni. Nie może przecież człowiek przeżywszy życie uświadomić sobie u jego schyłku, że wszystko w co wierzył było błędem, gorzej - przestępstwem. Nawet nam, którzy w wieku 14-15 lat przeżyliśmy ujawnienie zbrodni Stalina, niełatwo to przychodziło, pozostawał uraz na całe życie, a ludzie starsi od nas o 10-15 lat nie mogli już dojść do siebie, nie mogli dokonać takiego psychologicznego samobójstwa. Dlatego w latach pięćdziesiątych, zwanych dziś chruszczowowską odwilżą, panującą ideą pozostawała idea komunistyczna w jej najbardziej liberalnym wariancie: Lenin wciąż był dla nich autorytetem, jugosłowiański socjalizm - wzorcem prawidłowego urzeczywistnienia słusznych idei, i całe ich nowatorstwo nie wykraczało poza Titę. Ale Śniegów mimo swej komunistycznej wiary przyswoił sobie w obozach aresztancką psychologię, etykę więźniów. Gdy Chruszczow mianował go swoim zastępcą w komisji do spraw rehabilitacji, ten, rozumiejąc nietrwałość sytuacji, starał się w ciągu paru lat piastowania swej funkcji zwolnić jak najwięcej ludzi. Zdołał dokonać rzeczy wydawałoby się ponad ludzkie siły i gdy go usunięto, obozy były praktycznie puste - zostało w nich nie więcej niż kilkadziesiąt tysięcy. Za jego czasów ustanowiony został najliberalniejszy w całej historii państwa rygor obozowy. Zeki po dziś dzień wspominają te czasy jak bajkę, jak Złoty Wiek. Krążą legendy o komercyjnych stołówkach, gdzie można było zjeść za pieniądze jak na wolności; o tym, że nie zmuszano do pracy, ale niemal wszyscy pracowali z własnej woli, bo za pracę płacono. Obecnie wszystko to wydaje się nieprawdopodobne. Na początku lat sześćdziesiątych nastał kres tego wszystkiego. Złoty Wiek trwał zaledwie trzy, może cztery lata. Dla Chruszczowa była to tylko polityczna rozgrywka, walka z przeciwnikami w KC, mocniej niż on sam związanymi ze stalinowskim terrorem. Cała stara, wyregulowana machina propagandowa czasów stalinowskich chwiała się. Nikt nie wiedział, co będzie wolno jutro, jak rozumieć krytykę kultu jednostki, I POWRACA WIATR... 97 gdzie są granice tego pojęcia? Przedostało się do druku parę krytycznych książek, ale i w tym przypadku krytyka była połowiczna: wolno było krytykować czasy stalinowskie, ale nie późniejsze (i nie podstawy!); sekretarz dzielnicowego komitetu partii mógł już być postacią negatywną, ale sekretarz obwodowego komitetu niezmiennie okazywał się bohaterem pozytywnym i pod koniec powieści zaprowadzał chruszczowowską sprawiedliwość. Władza KGB, choć ograniczona, zachowała olbrzymią siłę, polityczne aresztowania nie ustawały, jedynie skala ich się zmniejszyła. Czy to zasługa Chruszczowa i jego „odwilży"? Myślę, że taka opinia jest błędna. Masowy terror polityczny ustał zaraz po śmierci Stalina i już nie wrócił... Rzecz nie w Stalinie i nie w Chruszczowie: masowy terror stał się po prostu niemożliwy - zadziałał instynkt samozachowawczy rządzącej wierchuszki. Nieubłagana logika terroru polega na tym, że w miarę narastania wymyka się kontroli i obraca się z reguły przeciw samym terrorystom. Nikt nie miał gwarancji, że kula go ominie. Po rozstrzelaniu w latach dwudziestych i trzydziestych wszystkich przeciwników politycznych i wrogów klasowych komuniści nie byli w stanie powstrzymać terroru i stał się on orężem w wewnątrzpartyjnej walce i narzędziem totalnego ucisku, był niezbędny partii, by mogła istnieć i rządzić. Raptem okazało się, że dwie trzecie delegatów na XVII zjazd partii to wrogowie, a pod koniec lat czterdziestych zmienił się praktycznie cały skład Biura Politycznego. W późniejszym okresie spotkałem człowieka, którego historia dobrze obrazuje mechanizm tego rozpędu. Rzecz działa się w 1947 roku. Człowiek ten, pułkownik wojsk pancernych, został aresztowany na podstawie fałszywego donosu i oskarżony o zdradę państwa. Nie istniały żadne dowody jego winy, ale też nikt ich nie szukał. Jedyna rzecz, jakiej chcieli od niego śledczy - to otrzymać kolejne nazwiska, kolejne ofiary. Żądali od niego, by powiedział kto go zwerbował do obcego wywiadu i okrutnie go torturowali. On zaś gotów był podpisać każdą bzdurę przeciwko sobie, ale nie potrafił oczernić swoich niewinnych znajomych. Wreszcie, czując, że nie wytrzyma dalszych tortur i obawiając się, że półprzytomny może podpisać fałszywy donos na kogoś, zrobił rzecz nieoczekiwaną dla samego siebie. Przesłuchania prowadzili trzej oficerowie śledczy KGB - starszy i dwóch pomocników. Gdy po raz kolejny zażądali od niego, by nazwał wrogów, którzy go zwerbowali, wskazał raptem na starszego śledczego: „Ty! - powiedział. - To ty, swołocz, mnie werbowałeś! Pamiętasz? Na manewrach pod Mińskiem, w trzydziestym trzecim, koło brzeziny!" „On bredzi, zwariował, odprowadzić go!" - krzyknął starszy. „Nie, nie, po co go odprowadzać? - z zainteresowaniem odparli dwaj pozostali. - To bardzo ciekawe, niech mówi dalej." Więcej nie spotkał już tego starszego śledczego - najpewniej został rozstrzelany. Jeden z pomocników został starszym, sprawę szybko zakończono i mój znajomy trafił do obozu z dwudziestką piątką na karku. 7 - - l powraca wiatr... 98 WŁADIMIR BUKOWSK1 Łatwo zrozumieć, że gdy tylko śmierć Stalina powstrzymała szaleństwo masowego terroru, nie znaleźli się chętni do jego wznowienia. Teraz natomiast, po tylu latach, kiedy z przyczyn naturalnych uległ zmianie i aparat represyjny i rządząca wierchuszka, powrót do tych czasów jest po prostu niemożliwy: system się zbiurokratyzował, obrósł tłuszczem a i nie sposób zresztą przywrócić tej atmosfery powszechnej szpie-gomanii i podejrzliwości. Jak proces geologiczny powstawania kontynentu zapoczątkowują trzęsienia ziemi i erupcje lawy, tak i ten ustrój z wolna twardniał, kamieniał i osiągnął stan, w którym jakiekolwiek zmiany przestały być możliwe - nikt ich nie pragnie. Lud nie chce więcej rewolucji ani walki - wie instynktownie, że rewolucja nie da mu niczego prócz niezliczonych nieszczęść, krwi, głodu i nowej tyranii. Rządzący zaś nie chcą już więcej terroru i wstrząsów, które nieuchronnie zniszczą ich samych. Dlatego nie nazywałbym początku tego procesu odwilżą, a raczej ostyganiem, kamienieniem. A jednak odwilż, odtajanie miały pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych miejsce, z tym że nie chruszczowowskie i nie od góry, lecz w umysłach ludzi, w ich nastrojach. Po przeżyciu całego tego koszmaru ludzie potrzebowali wytchnienia, by uświadomić sobie, co się stało. Proces ten po części ogarniał i prowadził samego Chruszczowa, a nie na odwrót. Po kulminacji 56-go roku główne zajęcie Chruszczowa polegało na przeciwdziałaniu temu procesowi, tej właśnie odwilży. Los tego człowieka jest tragiczny i pouczający. Nie ulega wątpliwości, że w efekcie szoku, jakiego doznaliśmy wszyscy po zdemaskowaniu Stalina żaden komunistyczny przywódca nie będzie uwielbiany przez swój lud i na nic prócz dowcipów i kpin nie zasłuży. Ale też nikt prawdopodobnie nie wzbudzi tak ostrej nienawiści, jak Chruszczow. Wszystko w nim ludzi denerwowało. I jego nieumiejętność gramatycznego wysławiania się, analfabetyzm właściwy wszystkim przywódcom komunistycznym przed nim i po nim. I jego tłusta, wesolutka gęba — wokoło nieurodzaj, brak artykułów, a ten szczerzy zęby, akurat czas na weselenie się! I jego wyjazdy za granicę, jego gorączkowe i drobne reformatorstwo — słowem, wszystko, każde jego przedsięwzięcie wywoływało tylko złość i kpiny. Nietrudno to zrozumieć. Przed jego przyjściem też był głód, niewola, strach, beznadziejność, ale była też wiara w wąsatego Boga, która przesłaniała wszystko. On odebrał tę wiarę i choć oczywistość tego co powiedział w nikim nie wzbudzała wątpliwości, to cała gorycz, cała nienawiść spowodowana śmiercią Boga zwaliła się na Chruszczowa. Co więcej, pozbawiwszy ludzi złudzeń, pozwolił im spojrzeć wstecz i ocenić realnie całe swoje życie, i tak jak gdyby przed nim takiego życia nie było, z miejsca on okazał się winowajcą wszystkiego. Raptem stała się oczywista niezdolność funkcjonowania całego systemu, niekompetencja kierownictwa. A co najważniejsze — on niczego w istocie nie zmienił: nie wykorzenił stalinizmu, nie uzdrowił gospodarki, nie dał I POWRACA WIATR... 99 prawdziwej wolności, a zamiast tego ponownie usiłował sprzedać ludziom te same złudzenia, które dopiero co zostały tak ewidentnie zdemaskowane. Jego naiwne obietnice, że do 1980 r. zbuduje komunizm wywoływały jedynie śmiech. Sądzę, że był ostatnim władcą komunistycznym, który wierzył rzeczywiście w możliwość zbudowania komunizmu i usiłował to zrealizować. Ale nikomu już ten jego komunizm nie był potrzebny, nikt poza nim już weń nie wierzył. Oszustwo było dla wszystkich tak oczywiste, że nawet ślepi przejrzeli. Wreszcie był on jedynie kiepską parodią Stalina. Nie niszcząc starego systemu, sam padł jego ofiarą i z wolna zamiast kultu jednostki uwielbianego Stalina ludzie dostali kult jednostki znienawidzonego Chrusz-czowa. Było jasne, że występny jest cały system, który nie może istnieć bez kultów. Jego awanturnicza polityka zagraniczna, zresztą w istocie nieznacznie się tylko różniąca od poprzedniej czy następnej, również nie zyskała mu zwolenników: dwoistość, połowiczność wykluczała po prostu możliwość sukcesu. Z jednej strony - sztucznie spowodowane kryzysy berliński i karaibski, zakrojona na szeroką skalę działalność wywrotowa przeciw wolnemu światu, jawne dążenie do hegemonii; z drugiej - demagogiczne apele o pokój, o rozbrojenie, o współpracę i handel, którym nawet naiwni ludzie Zachodu przestali pod koniec wierzyć. Dlatego też, gdy go wreszcie usunięto, okazało się, że nie miał żadnych zwolenników. Zadziwiające: człowiek rządził przez dziesięć lat i nie zdobył ani jednego stronnika. Jedynie nieliczne osoby w Moskwie upatrywały w Chruszczowie gwarancję przeciw powrotowi stalinizmu, ubolewały nad nim. Niektórzy sądzili, że w jego osobie urzeczywistniło się wieczne marzenie ludu rosyjskiego, by na tronie zasiadał Głupiutki Iwanuszka, ale ludzie lepiej znający się na rzeczy mówili, że prędzej można go porównać z Rasputinem. Zabawne jednak, że zapoczątkowany za jego rządów proces wewnętrznego od tajania ludzi odbywał się najwidoczniej również w nim samym. Osoby, które widziały go po odsunięciu od władzy opowiadały, że bardzo się zmienił, ciężko przeżywał powszechną niewdzięczność, i będąc poza aparatem władzy bardzo prędko przyjął punkt widzenia społeczeństwa. Pamiętam, jak już w siedemdziesiątym roku spotkaliśmy się w mieszkaniu Jakira, by podpisywać kolejną petycję w obronie Sołże-nicyna — w związku z przyznaniem mu Nagrody Nobla. Jakir jak zwykle siedział przy telefonie i obdzwaniał całą Moskwę, zbierając podpisy znajomych. Ktoś dla żartu zaproponował mu, by zadzwonił do Chruszczowa — przecież to za jego dyspozycją po raz pierwszy opublikowano utwór Sołżenicyna. Słowo się rzekło. Telefon odebrała Nina Pietrowna, a później i sam Nikita. - Słyszał pan nowinę? spytał Jakir. - Jaką? — No jak to, Sołżenicynowi dali Nagrodę Nobla! - A jakże, jakże - ożywił się Nikita - jasne, że słyszałem. Ja teraz wszystkich wiadomości dowiaduję się z BBC. - I jak pan to ocenia? Przecież to pan pierwszy zezwolił na druk. Tak, pamiętam, Twardowski powiedział mi, że to jest utwór artystycz- 100 WŁADIMIR BUKOWSKI ny wysokiej klasy. Uwierzyłem mu. — l po chwili milczenia dorzucił: „Cóż, nagrody Nobla za byle co nie dają". Nie odważyliśmy się oczywiście prosić go, by podpisał naszą petycję, ale myślę, że gdyby jeszcze dziesięć lat przeżył z dala od władzy, z pewnością znalazłby się wśród sygnatariuszy. Wyraźnie sunął w tym kierunku i jego wspomnienia nie były, rzecz jasna, dziełem przypadku. Tak czy inaczej atmosfera tych lat była wiosenna, pełna nadziei i oczekiwań: festiwal w Moskwie, następnie wystawa USA - pierwsze w całej naszej historii jaskółki z Zachodu - rozbiły doszczętnie wtłaczane w nas mity. Śmiesznie było mówić o „gnijącym kapitalizmie". Co do rangi można było te wydarzenia umieścić na równi ze zdemaskowaniem Stalina. Nieoczekiwane zbliżenie z Jugosławią i początek kłótni z Chinami; zagraniczni turyści; rzadkie ale jednak osiągalne artykuły z importu. Moskwa przeobrażała się w oczach: z przestępczego, slumsowego miasta mego dzieciństwa, z bandami wyrostków w cholewach, płaszczach i cyklis-tówkach powstawało miasto, którego mieszkańcy tłoczyli się w księgarniach, walili tłumnie na występy poetów, wypełniali sale teatralne „Sowremiennika", a z okien domów wieczorami donosił się już nie Utiosow lecz jazz i rock-'n'-roll z płyt, kupionych cichaczem na czarnym rynku. Nagrywano je z radia na klisze rentgenowskie, a osoby przedsiębiorcze sprzedawały te płyty w milionowych nakładach. Patrząc pod światło widziało się na przykład obraz czyjejś klatki piersiowej, nazywało się więc to „Rock na kościach". Wyrostki zaczynały sprawiać sobie wąskie spodnie, tak wąskie, że wbicie się w nie nabierało cech heroizmu. I mimo iż kom&omolcy-drużynniki — zatrzymywali ich, bili, cięli spodnie nożycami, moda ta przetrwała, i niebawem cała komsomolia paradowała w takich spodniach. Na Sadowej pętli, na trasie trolejbusu „B", urzędował żebrak. Wsiadał do trolejbusu, zdejmował cyklistówkę i mówił głośno, do nikogo konkretnie się nie zwracając: „Drogi towarzyszu Tito, wszystko dotąd to był pić! Jak powiedział sam Nikita, tyś nie winien nic a nic. Wspomóżcie bojownika o odprężenie międzynarodowe!". Oczywiście szczodrze go wspomagano. A w całej Moskwie, we wszystkich instytucjach i biurach maszyny do pisania obciążone były do niemożliwości: przepisywano dla siebie bądź dla przyjaciół wiersze Gumilowa, Mandelsztama, Achmatowej, Pasternaka. Odnosiło się wrażenie, jak gdyby ludzie z wolna, ostrożnie wyprostowywali zdrętwiałe po długim siedzeniu członki, próbowali poruszać kończynami, zmieniać pozycję, a całe ich ciało przebiegał dreszcz, jakby od tysiąca szpileczek. Nic już niby nie przeszkadza - można nawet wstać, ale cóż, odwykliśmy, oduczyliśmy się stać na dwóch nogach. Po pół wieku trwającej dżumie nastąpiło odrodzenie kultury, które powtórzyło wszystkie etapy rozwoju kultury światowej: początko- POWRACA WIATR... 101 wo folklor, legendy, podania przekazywane z ust do ust, z pokolenia na pokolenie, następnie pieśni trubadurów i minstreli, wiersze i poematy, wreszcie - proza, całe powieści, traktaty filozoficzne i zbiory publicystyki, listy otwarte i odezwy, dziennikarstwo - w ten sposób samizdat w przyspieszonym rytmie przeszedł stopień po stopniu historię kultury. W latach siedemdziesiątych zaczęły pojawiać się nawet samizdackie filmy. Myślę, że wystawią kiedyś w naszym kraju pomnik dowcipowi politycznemu. Tej zadziwiającej formy twórczości ludowej nie spotyka się nigdzie poza krajami socjalistycznymi, gdzie ludzie pozbawieni są informacji i wolnej prasy, a zakazana i prześladowana opinia publiczna znajduje taką niecodzienną formę ekspresji. Z konieczności zwięzły i zwarty, maksymalnie nasycony informacją, dowolny dowcip sowiecki wart jest tomów prac filozoficznych. Celność anegdoty obnaża niedorzeczność wszystkich wykrętów propagandowych. Dowcip przetrwał wszystkie najcięższe okresy, wytrwał, rozrósł się w całe serie i można dziś w oparciu on studiować całą historię władzy sowieckiej. Wydanie pełnego zbioru dowcipów jest równie ważne, jak napisanie prawdziwej historii socjalizmu. W dowcipach można znaleźć opinię społeczeństwa o tym, co się dzieje wokoło — a w prasie nie pozostaje po tym śladu. Dowcip dostarcza odpowiedzi na każde pytanie. Jak na przykład społeczeństwo oceniło zdemaskowanie kultu jednostki? - Gdy Stalina usunięto z Mauzoleum i pochowano przy murze kremlowskim, na jego grobie pojawił się wieniec z szarfą: „Pośmiertnie prześladowanemu od pośmiertnie zrehabilitowanych". A pewnego razu z Mauzoleum zniknął Lenin. Zaczęli szukać, w Mauzoleum zrobili kipisz, znaleźli karteczkę: „Wyjechałem do Zurychu - zaczynać wszystko od początku". Albo - jak potomkowie ocenią nasze czasy? W przyszłych encyklopediach wydrukują: „Hitler - drobny tyran epoki stalinowskiej. Chruszczow - krytyk literacki w czasach Mao Tse-Tunga". I, rzecz jasna, dowcipy o KGB. W Egipcie odkryto mumię. Wszyscy egiptolodzy świata spotkali się, nie mogą ustalić co to za faraon. Zaprosili sowieckich specjalistów. Przyjeżdża trzech egiptologów w cywilu. „Zostawcie nas - mówią — z nim sam na sam". Zostawili. Czekają dzień.drugi, trzeci - nic. Na czwarty dzień egiptolodzy oświadczają: „Ramzes Dwudziesty Piąty". Wszyscy zdumieni: „W jaki sposób się dowiedzieliście?" - „Sam się przyznał, swołocz". Podczas defilady na Placu Czerwonym minister obrony dokonuje przeglądu wojska. „Czołem towarzysze czołgiści!" - wita kolejny oddział., „Czo...rzyszu...szałku!" - zgodnie odkrzykują czołgiści. Jedzie dalej: „Czołem, towarzysze artylerzyści!" - „Czo...rzyszu...szałku!" Wreszcie podjeżdża do formacji sił bezpieczeństwa: „Czołem, towarzysze czekiści!" - „Witamy, witamy, obywatelu marszałku!" - odpowiadają z niedobrym uśmieszkiem. 102 WŁADIMIR BUKOWSKI A problem walki o pokój i sowieckiego pacyfizmu? Na całym świecie tyle sporów, tyle prac powstało, rozważających czy Związek Sowiecki naprawdę pragnie pokoju czy tylko udaje. Dla nas nie stanowi to problemu. Przychodzi Żyd do rabina i pyta: „Rebe, jesteś mądrym człowiekiem, powiedz: będzie wojna, czy nie będzie?" — „Wojny nie będzie -odpowiada rabin - ale będzie taka walka o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie". A co ludzie mówią o „gnijącym kapitalizmie"? - Gnić to gnije, ale jaki zapach! - i z upojeniem pociągają nosem. A gdy czytają w gazetach sowieckich o nieustającym kryzysie na Zachodzie i o tym, jak komunistyczne i robotnicze partie nie szczędzą sił, by doprowadzić biednych ludzi pracy ku jutrzence socjalizmu? — W żydowskim miasteczku mały Moniuś cały dzień haruje w gospodarstwie. Rodzina duża, rodzice w robocie, bracia-siostrzyczki płaczą, pieniędzy brakuje i Moniuś tak jest zmęczony, że w klasie prawie śpi na ławce. Lekcja biologii. Nauczyciel pyta: „Ajiowiedz mi Moniuś ile nóg ma karaluch?" - „CHCIAŁBYM MIEĆ PAŃSKIE PROBLEMY, PANIE PROFESORZE..." Są ich setki tysięcy, tych dowcipów, a każdy — poemat. Następnie wystawiłbym pomnik maszynie do pisania. Zrodziła całkiem nową formę wydawnictwa - samizdat: sam piszę, sam redaguję, sam cenzuruję, sam wydaję, sam kolportuję i sam za to odsiaduję. Samizdat zaczynał się od publikowania twórczości zakazanych, zapomnianych i prześladowanych poetów — wszystko to, co ze względów cenzuralnych nie mogło zostać wydrukowane oficjalnie, trafiało do samizdat u. Dziś sam ma wśród swych autorów dwóch laureatów nagrody Nobla. I skoro już mówimy o pomnikach, to należałoby również wystawić monument człowiekowi z gitarą. Gdzie, w jakim innym kraju kiepskie amatorskie nagrania magnetofonowe piosenek z akompaniamentem gitary będą tajnie, bo pod groźbą aresztowania kolportowane w milionach egzemplarzy? Pamiętam, pod koniec lat pięćdziesiątych usłyszałem gitarę i głos, cicho śpiewający o moskiewskich podwórkach, o mym ukochanym Arba-cie, nawet o wojnie — ale tak, jak nikt nigdy dotąd nie śpiewał. Nie było w tych pieśniach ani jednej fałszywej nuty oficjalnego patriotyzmu i raptem ze zdziwieniem rozejrzeliśmy się dokoła — poczuliśmy tęsknotę za ojczyzną, której nie ma. Nie było w tych piosenkach niczego politycznego, ale zawierały tyle szczerości, tyle naszej tęsknoty i bólu, że władze nie mogły tego tolerować. Absurdalne i złośliwe prześladowania Okudża-wy były, sądzę, pierwszymi prześladowaniami poety, dokonywanymi na naszych oczach. Nieco później pojawił się Galicz, którego piosenki do dziś potajemnie przepisują sobie więźniowie w łagrach. Pierwsze pytanie zadawane nowo przybyłym do lagrowej żony: „Jakie nowe piosenki Galicza przywiozłeś z wolności?" I POWRACA WIATR... 103 Im dalej, tym więcej pojawiało się postaci z gitarami. Nie udostępniano im sal na koncerty, za każdą piosenkę można im było namotać wyrok, i dlatego mało który szczęściarz mógł pochwalić się, że ich widział. Ich poprzednikom w zamierzchłych czasach było łatwiej: nikt nie wsadzał do więzień minstreli, nie taszczył Homera do domu wariatów, nie oskarżał go o zaślepienie, stronniczość. Dla nas zaś Galicz nie mniej znaczył od Homera. Każda jego pieśń - to Odyseja, podróż po labiryntach duszy człowieka sowieckiego. Jednakowoż w owych czasach kultura nasza była dopiero w powijakach. Nikt nie zamierzał pr/yznawać jej nagród Nobla — nic prócz więzienia mnie nie czekało. Ja zaś, przypadkowo po omacku się na nią natknąwszy upatrywałem w niej jedyną możliwość życia, jedyną alternatywę. Latem 1958 roku odsłonięte pomnik Majakowskiego. Na oficjalnej ceremonii oficjalni poeci sowieccy recytowali swoje wiersze, a po zakończeniu uroczystości zaczęli deklamować chętni spośród publiczności. Taki nieoczekiwany, niezaplanowany zwrot wydarzeń wszystkim przypadł do gustu i umówiono się na dalsze regularne spotkania w tym samym miejscu. Początkowo władze nie dostrzegały w tym żadnego szczególnego niebezpieczeństwa, w jednej z gazet moskiewskich pojawił się wręcz artykuł o tych spotkaniach z podaniem czasu i zapraszający do udziału wszystkich miłośników poezji. Zaczęto zbierać się niemal każdego wieczoru; przychodzili przede wszystkim studenci. Czytali wiersze poetów zapomnianych i prześladowanych, swoje własne, czasem wywiązywały się dyskusje o sztuce, o literaturze. Tworzyło się coś na kształt klubu pod gołym niebem, taki Hyde Park. Tak groźnej inicjatywy władze nie mogły już tolerować i w niedługim czasie zebrań zakazano. Nie bywałem wówczas na placu Majakowskiego i wszystko to znałem jedynie ze słyszenia. Teraz zaś, po historii z pismenj i dalszych reperkusjach, zacząłem tego żałować. Wśród osób tam się spotykających mógłbym znaleźć ludzi o poglądach zbliżonych do moich — wspólnie łatwiej by nam było bronić siebie i swego prawa do niezależności. Poniżające uczucie zniewolenia, którego doświadczyłem, zniewaga, gdy ktoś usiłował dysponować moim losem paliły mnie i domagały się aktywnego przeciwdziałania. I we wrześniu 1960 r., będąc już studentem uniwersytetu, dogadałem się ze swoim przyjacielem, mieszkającym koło placu i z jeszcze jednym, studentem szkoły teatralnej, by znowu zacząć recytacje pod pomnikiem. Rachuby były proste: ci wszyscy, którzy spotykali się tu poprzednio i których nie nastraszy rozpędzenie, po dwóch-trzech naszych recytacjach z pewnością przyjdą znowu. Tak się też stało. Wkrótce nasze recytacje zaczęły odbywać się regularnie, gromadząc ogromną liczbę słuchaczy. Prędko poznaliśmy się z „weteranami" i z radością stwierdziliśmy, że życie wre u nich również poza placem. Oprócz samizdackiego kolportażu wierszy poetów których od wielu lat 104 WŁADIMIR BUKOWSKI nie wolno było drukować zbierali i rozpowszechniali własne utwory. Dopiero co za wydanie trzech numerów pisma poetyckiego Sintaksis został aresztowany ich przyjaciel Aleksander Ginzburg, a oni szykowali do publikacji nowe zbiory: Feniks, Bumerang, Koktajl i inne o równie dziwacznych tytułach. Starali się ponadto chodzić na oficjalne sowieckie wykłady i dysputy i tam zabierać głos, zadawać pytania, powodować autentyczne, istotne dyskusje. Jeszcze w dawniejszych czasach zapoznali się oni z różnymi osobami: naukowcami, pisarzami, malarzami. Krąg moich znajomych gwałtownie się rozrastał. Same recytacje na placu Majakowskiego, na Majaku* - jak go nazywaliśmy - rzeczywiście jak latarnia morska przyciągały i wabiły wszystko najlepsze i najbardziej autentyczne, co istniało wówczas w kraju. Było to właśnie to, czego od dawna pragnąłem. Blisko sto lat temu nasi rówieśnicy czytali z zapartym tchem broszury socjalistyczne, na schadzkach omawiali socjalistyczne utopie i jeśli ktoś nie znał wówczas Fouriera albo Proudhona, uważany był za ignoranta. U nas hasłem była znajomość wierszy Gumilowa, Pasternaka, Mandelsztama i jeżeli szpicle carskiej Rosji studiowali traktaty socjalistyczne, by móc wśliznąć się do środowisk młodzieżowych, to agenci KGB mimo woli stawali się znawcami poezji. Były to czasy, kiedy swoboda twórczości, problemy sztuki i literatury znalazły się w centrum życia społecznego i największymi rewolucjonistami stali się malarze nonkonformiści, poeci „formaliści" itd. Stało się to nie z naszej inicjatywy, lecz z winy władz, które nie chciały uznać prawa ludzi do nieskrępowanej twórczości i wszystkim usiłowały narzucić swój socrealizm. Paradoksalne zjawisko: w owych czasach na Zachodzie wszyscy niemal awangardziści byli komunistami - u nas zaś byli wyjęci spod prawa. Ludzie skupiali się wokół nas zupełnie różnoracy. Byli tacy, których interesowała jedynie czysta sztuka i zażarcie walczyli o prawo do niej, co przywodziło ich — uważających się za skrajnie., apolitycznych -w samo centrum walki politycznej. Byli tacy jak ja, dla których prawo sztuki do niezależności stanowiło jedynie jeden z punktów niezgody -i zbieraliśmy się tutaj właśnie dlatego, że ów punkt stanął w centrum politycznych namiętności. Byli też tacy jak autor wierszy, które od tego czasu utkwiły mi w pamięci: To nie dla nas — pruć z pistoletów Prosto w środek kolumn orężnych! Nazbyt wielu wśród nas poetów, A przeciwnik nasz — zbyt potężny. Nie odrodzi się w nas Wandea, Gdyby grzmiąca godzina nastała! Zbyt zależy nam na ideach Majak — latarnia morska. I POWRACA WIATR... 105 I nie dla nas dębowa pała. Nie będziemy pruć z pistoletów! Ale nieraz, gdy grom uderzył, Wpierw epoka stwarzała poetów, A poeci - stwarzali żołnierzy. Wśród ludzi kręcących się wówczas koło Majaka wielu było różnego rodzaju neomarksistów i neokomunistów, ale nie odgrywali już większej roli. Tendencja ta obumierała, odchodziła w przeszłość. Zrodziła się w latach pięćdziesiątych jako naturalna reakcja na stalinowską samowolę: opierając się na klasykach marksizmu-leninizmu i odwołując się do mas, ludzie usiłowali zmusić władze, by trzymały się własnych świetlanych zasad. Ale władze dawno już przestały się liczyć z autorytetami wywieszonymi na partyjnej fasadzie, lecz kierowały się swoimi koniunkturalnymi racjami. A sami ludzie - im bardziej pragnęli określić dla siebie te niewzruszone marksistowskie zasady, tym bardziej przekonywali się, że takowe po prostu nie istnieją, a to co istnieje prowadzi bezpośrednio do Stalina. Mieliśmy przez pewien okres również takich, którzy zasłaniali się marksizmem demagogicznie, uważając że z tych pozycji łatwiej i bezpieczniej jest krytykować władzę, mówiąc obrazowo - bić ją tomami jej własnego Lenina. Lecz taka pozycja, jak się później okazało, raczej wzmacniała niż osłabiała dyktaturę komunistyczną. Większość mniej lub bardziej myślących ludzi posunęła się w swej ewolucji politycznej znacznie dalej i głosy nowych pseudomarksistów brzmiały jak dysonans. Popularność Lenina i całej reszty spadła tak dalece, że w podobnej krytyce można się było dopatrzeć raczej pochwał niż oskarżenia: władza to nie fanatyczni dogmatycy, lecz pragmatycy, z rozmysłem lekceważący przestarzałą doktrynę. Wydaje mi się, że na Zachodzie wiele osób przegapiło ten moment, często odbierając ruch obrony praw człowieka w ZSSR jako jeszcze jedną odmianę neomarksizmu. A było tak, że nieliczni neomarksiści — szczerze wierzący w socjalizm z ludzką twarzą — w akcjach protestacyjnych, w działalności praktycznej zgodni byli z całą resztą. Wszak wszyscy walczymy o ludzką twarz - socjalizmu i tak mamy aż nadto! Socjalistów w tym momencie praktycznie już wśród nas nie było. Walczyliśmy o konkretną swobodę twórczości i nieprzypadkowo wielu spośród nas weszło później do ruchu obrony praw człowieka: Gałanskow, Chaus-tow, Osipow, Edik Kuzniecow i wielu innych - wszyscy poznaliśmy się na Majaku. Sinczagow, przyszły kapuś w sprawie ma/akowców - ten był socjalistą z ludzką twarzą. Recytowanie wierszy na placu w centrum miasta stwarzało zupełnie niezwykłą atmosferę. Liczni deklamatorzy byli znakomitymi aktora-mi-zawodowcami, inni - urodzonymi i nieprzeciętnymi poetami: Szczu-kin, Kowszyn, Michaił Kapłan, Wiktor Kaługin, Aleksandrowski, Szucht i inni. Na każdą recytację ściągały setki ludzi. Zazwyczaj odbywały się 106 WŁADIMIR BUKOWSKI one w sobotnie i niedzielne wieczory. Na mnie - chyba zresztą na wszystkich — największe wrażenie robił Anatolij Szczukin, który swe znakomite i niezwykłe wiersze doskonale recytował, co miało istotne znaczenie: nie mieliśmy żadnego zaplecza technicznego, żadnych mikrofonów. Dosłownie urzekał on słuchaczy. Wypowiadał: „A na Arabskim wąskim półwyspie zabrakło, Ojcze, miejsca na cmentarzysko..." - i z miejsca podbijał czystym brzmieniem, fala dźwięków porywała cię i ujarzmiała, ale w chwili gdy już gotów byłeś wyzwolić się z pęt czystej formy — zwalała się na ciebie i już nie puszczała druga fala: utajona treść wiersza. Jednym z najczęściej na Majaku recytowanych utworów był Manifest ludzki Gałanskowa. Deklamował go autor, deklamowali przyjaciele-aktorzy. Nie wiem do dziś, czy to rzeczywiście dobra poezja i nie jestem w stanie ocenić: zbyt żywo jest związana z pamięcią o tamtych czasach. Odbieraliśmy Manifest ludzki jak symfonię buntu, wezwanie do oporu. Wyjdę na plac i miastu w ucho wtłoczę rozpaczy krzyk... - niosło się nad placem Majakowskiego, jak tu i teraz odnalezione słowo. W Jurtó wierszach było to co czuliśmy, czym żyliśmy: Oto ja, który służyć nie będę więcej, który sławię prawdę, bunt, przemianę, rwę wasze czarne więzy, z kłamstwa utkane. Podobnie jak on czuliśmy, że z tej rozpaczy, z tego buntu przebija się i odradza wolna i niezależna jednostka: Nie trzeba mi waszego chleba, ugniecionego z łez. To padam, to znów się zrywam, na wpół w malignie, na wpół we śnie... I czuję, jak to, co ludzkie, ożywa wewnątrz mnie. Rzeczywiście, to był ludzki, a nie stricte polityczny manifest. I wyobraźcie sobie, że wszystko to dzieje się w środku Moskwy, pod gołym niebem, w tej samej Moskwie, gdzie jeszcze siedem-osiem lat temu za takie słowa wypowiedziane szeptem władowaliby bez gadania dziesięć lat. I POWRACA WIATR... 107 Nie mając już tej swobody działania i dlatego jeszcze bardziej wściekłe, władze nie miały zamiaru tolerować takiej wolności - od pierwszego niemal spotkania organizowały prowokacje, zatrzymywały uczestników, zapisywały ich nazwiska i zawiadamiały uczelnie, jako że większość z nas była studentami. Tam stosowano własne środki - najczęściej relegacje. Formalnie akcjami pacyfikacyjnymi wobec nas dowodził miejski komitet komsomołu i sztab komsomolskich drużyn operacyjnych, faktycznie zaś — KGB. Okresowo przeprowadzano rewizje, zabierano zbiory wierszy i inne publikacje samizdatu. Funcjonariusze bezpieczeństwa prowokowali na placu bójki, usiłowali nas rozpędzać, nie dopuszczali o określonej godzinie do pomnika, obstawiając go ze wszystkich stron. Ale te środki nie mogły nas powstrzymać, zresztą tłum był zawsze po naszej stronie. Jednocześnie rozpoczęła się kampania oszczerstw w prasie partyjnej. Jakichż to bzdur nie wypisywali! Najczęściej, że jesteśmy pasożyty, wałkonie i nigdzie nie pracujemy. To ostatnie czasem odpowiadało stanowi faktycznemu, jako że na polecenie KGB wyrzucano nas z uczelni i uniemożliwiano podjęcie jakiejkolwiek pracy. Ale te wszystkie pomówienia robiły nam jedynie reklamę i ludzie coraz liczniej schodzili się na nasz Majak. W kwietniu 1961 roku na placu doszło wręcz do bójki. Właśnie odbył się lot Gagarina, ogłoszono dzień świąteczny i tłumy na wpół pijanych ludzi wyległy na ulice. Na ten sam dzień mieliśmy wyznaczone recytacje poświęcone tragicznej śmierci Majakowskiego. O ustalonej godzinie plac zatłoczony był do ostatnich granic. Liczne osoby włóczące się bez celu podchodziły do nas dlatego, że widziały zbiegowisko i nie wiedziały co ma nastąpić. Niektórzy wśród nas uważali, że deklamacje należy odwołać, inni - że na to już za późno. Koniec końców zdecydowano nic nie zmieniać. Atmosfera była napięta do ostatecznych granic, agenci gotowi byli zaatakować nas w każdej chwili. Wreszcie, gdy Szczukin zaczął deklamować, ryknęli i rzucili się poprzez tłum do pomnika. Zazwyczaj staraliśmy się otoczyć recytatorów pierścieniem, aby nie dopuszczać do prowokacji, zresztą sami ludzie stawali na ogół w naszej obronie. Tak też było i tym razem, ale tajniacy byli nieprawdopodobnie rozjuszeni, w tłumie zaś znajdowało się sporo osób przypadkowych albo wręcz pijanych. Rozpoczęła się normalna walka wręcz, przy czym wielu nie rozumiało, kto z kim się bije i włączali się do bójki ot tak, dla rozrywki. W mgnieniu oka na placu zawrzało: jedni się bili, drudzy rozpychali łokciami i przeciskali w kierunku walczących. Funkcjonariusze dostali niezły wycisk, ale zdołali mimo to wpakować do radiowozu Szczu-kina i Osipowa. Milicja nigdy nie cieszyła się wśród ludzi popularnością, tym razem jednak ich pojawienie wzbudziło po prostu wściekłość. Przez chwilę bałem się, że wóz milicyjny zostanie rozniesiony w proch i pył. Jakoś zdołał jednak wydostać się z tłumu. Szczukin dostał 15 dni „za deklamowanie antysowieckich wierszy", Osipow — 10 dni „za naruszanie ładu i niecenzuralne przekleństwa". To ostatnie zwłaszcza było zabawne, 108 WŁADIMIR BUKOWSKI ponieważ Osipow znany był powszechnie jako przeciwnik przekleństw i słysząc je zawsze się oburzał. Już choćby to wydarzenie świadczy o tym, jak niezwykłe były to czasy. Niepewność i niestabilność kierownictwa, obawa Chruszczowa by nie wywrzeć złego wrażenia na Zachodzie długo krępowały karzącą rękę bezpieki. A absolutna jawność i legalność naszych działań wprawiała KGB w zakłopotanie - wciąż chcieli wykryć jakąś nielegalną organizację, która „stoi za naszymi plecami" i nami kieruje. Czas mijał, organizacji wciąż nie wykrywano i KGB gubiło się w domysłach. Jednak nie przeprowadzano aresztowań, bojąc się spłoszyć mityczną organizację. Znałem wówczas dobrze te wszystkie szczegóły, jako że dzięki dawnym kontaktom, jeszcze z czasów naszej młodzieńczej konspiracji, miałem wielu znajomych w miejskim komitecie komsomołu a nawet w komsomolskim sztabie operacyjnym, który formalnie miał za zadanie rozpędzać nas i ściśle współpracował z KGB. Za ich pośrednictwem otrzymywałem w miarę dokładne informacje i mogłem uprzedzać przyjaciół i znajomych. Zresztą w ogóle wielu funkcjonariuszy komsomołu sympatyzowało z nami. Nieustannie urządzano na nas obławy, czasem nawet zatrzymywano na parę godzin. Często po zatrzymaniu kogoś z naszych „operacyjni" przekazywali go w ręce milicji wraz z fikcyjnym protokołem o naszym niewłaściwym zachowaniu. Czasem milicja karała nas, najczęściej jednak po prostu zwalniała: nie lubili tych dobrowolnych policjantów. Między milicją a KGB w ogóle ani na moment nie przy cicha ła międzyresortowa wrogość. Na wiosnę usiłowałem - wykorzystując znajomych działaczy komsomolskich — uzyskać dla nas oficjalny klub przy jednym z dzielnicowych komitetów komsomołu. Klub dano nam chętnie, ale jednocześnie z miejsca usiłowano wprowadzić określone restrykcje i kontrolę. Pierwsza zaś inicjatywa — wystawa malarzy nonkonformistów — została zakazana i klub zamknął swe podwoje jeszcze przed ich otwarciem. W tym samym czasie, na wiosnę, wezwano mnie na przesłuchanie do KGB. Do tego momentu nie przyciągałem specjalnej ich uwagi, jako że nigdy nie występowałem osobiście na Majaku i moja rola sprowadzała się do działań czysto organizacyjnych. Oprócz przygotowywania samych recytacji należało zabezpieczyć również osobom występującym bezpieczny odwrót z placu. Podczas recytacji chroniła ich obecność ludzi, ale gdy wszystko zbliżało się do końca, należało ostrożnie, pojedynczo wyprowadzać ich i w sposób niedostrzegalny dla bezpieki odtransporto-wywać do domu albo w bezpieczne miejsce. Czasem należało przebrać ich w tłumie, zmienić czapkę, podprowadzić samochody albo wręcz zatrzymać agentów, odwrócić ich uwagę. Każdorazowo wymagało to sporej pomysłowości. Całość kończyła się tak, że wszyscy nadal stali, a czytać nie miał już kto — wszyscy rozchodzili się skonsternowani. W tym właśnie momencie następowała część najtrudniejsza -zniknąć samemu. Czasem dochodziło do jawnej pogoni i wątpię czy udało- I POWRACA WIATR... 109 by się nam uciec, gdybym nie wychował się w tej dzielnicy i nie znał wszystkich przechodnich podwórek w okolicy. Ale z zewnątrz trudno było połapać się, kto co robi. Choć zatrzymywano mnie nie raz, to dopiero teraz, po historii z klubem, a zwłaszcza po naszym wycofaniu się z tego pomysłu trafiłem w orbitę zainteresowań KGB. Podejrzenia wzbudzał fakt, że nie będąc nigdy komsomolcem miałem tak szerokie znajomości w kierownictwie organizacji, a w komitecie dzielnicowym, gdzie planowaliśmy otworzyć klub, spędzałem wręcz całe dnie i noce, uczestnicząc we wszystkich posiedzeniach. Z samym klubem też sprawa wydawała się niejasna: pomysł uzyskał akceptację miejskiego i dzielnicowego komitetu komsomołu, zwieźliśmy tam mnóstwo obrazów o niewłaściwej orientacji, i mimo że wystawa została z miejsca zakazana jako ideologiczna dywersja, prezentowaliśmy ją przez dwa dni, nie zważając na zakaz. A w innym miejscu planowaliśmy założyć drukarnię dla wydawania tomików poetyckich; jakieś pogłoski na ten temat dotarły do KGB. W efekcie dwukrotnie mnie przesłuchiwano. Żadnego dochodzenia jeszcze nie wszczęli i mogłem po prostu nie rozmawiać z nimi. Niestety, moje przygotowanie do przesłuchań miało bardziej psychologiczny niż prawniczy charakter i kompletnie wówczas nie znałem przysługujących mi praw. Dlatego zamiast po prostu odmówić jakiejkolwiek rozmowy zacząłem wykręcać się, gmatwać wszystko, robić z siebie sowieckiego patriotę, nawet wyłożyłem to wszystko na piśmie, uważając że zrobiłem ich w konia. I nie nazywając żadnych nazwisk i nikogo dodatkowo nie wplątując stworzyłem w ich oczach całkowicie fałszywe wyobrażenie o sobie. Najprawdopodobniej doszli do wniosku, że jestem człowiekiem ustępliwym, podatnym - nie sposób wyrobić sobie gorszej opinii w KGB. Dopiero później zrozumiałem, jak bardzo sam sobie zaszkodziłem. W międzyczasie wydarzenia rozwijały się nadal. Tej samej wiosny wyrzucono mnie z uniwersytetu. W rzeczywistości zaraz po przyjęciu mnie, gdy wydawało się że zabroniono mi studiów, administracja uniwersytecka szukała tylko pretekstu by mnie relegować. Formalnie wszystko miałem w porządku i nie było do czego się przyczepić. Nie istniały zaś żadne pisemne rozporządzenia, zakazujące mi nauki. Partia działała jak zwykle bezprawnie, po złodziejsku, wykorzystując wszelkie metody zakulisowe. Dlatego w trakcie pierwszej sesji, zimą, stwierdziłem, że nie jestem dopuszczony do egzaminów. W czym rzecz? — zdziwiłem się. Wszystkie zaliczenia uzyskałem w terminie. „Nie wiemy — powiedzieli w dziale dydaktycznym — to jakieś nieporozumienie, proszę przyjść jutro". Ale nazajutrz również nic się nie wyjaśniło, a czas mijał, moi koledzy przystąpili do pierwszych egzaminów. Obawiałem się, że stracę czas i mogę nie zdążyć zdać ich w terminie. Za to mogliby mnie całkiem legalnie skreślić z listy studentów. Było jasne, że dział dydaktyczny otrzymał z góry polecenie, by grać tę grę. Na szczęście miałem indeks u siebie, nie oddałem go do sekcji nauki. Wykorzystując to niedopatrzenie udałem się bezpośrednio do 110 WŁAD1M1R BUKOWSK1 wykładowców i poprosiłem, by przyjęli mnie na egzamin bez karty egzaminacyjnej. Wyjaśniłem, że sekcja dydaktyczna coś tam poplątała i nie dają mi jej wskutek nieporozumienia. Obaj wykładowcy, chemik i matematyk, przychylnie się do mnie odnosili, te przedmioty zawsze najbardziej lubiłem. Widząc, że indeks mam w dłoni a wszystkie zaliczenia są O.K., zgodzili się przyjąć mnie na egzamin bez karty egzaminacyjnej pod warunkiem, że przyniosę ją później. Tak też uczyniliśmy. Gdy zaś sekcja dydaktyczna oświadczyła mi, że przepuściłem sesję, z wielką satysfakcją otworzyłem indeks i pokazałem im oceny ze zdanych egzaminów. Nic nie mogli zrobić i pierwszy semestr zdołałem przeskoczyć. Pod koniec roku zaplanowali wszystko staranniej, subtelniej przygotowali swoje tricki i nie dali mi nawet zaliczeń. Czując, że tym razem się nie przebiję, sam złożyłem podanie o urlop z uwagi na zły stan zdrowia. To dawało mi formalnie prawo do wznowienia studiów w przyszłym roku. Moją prośbę załatwiono pozytywnie, gdy jednak jesienią przyszedłem na uniwersytet, spotkałem się z odmową. Jak mnie poinformowano w dziale dydaktycznym, przeciw mojej osobie wypowiedział się komitet komsomołu. „Nie wiem w czym rzecz — powiedział kierownik działu -niech pan pójdzie do nich i się dowie. Formalnie odmówiono panu, jako nie odpowiadającemu postawie sowieckiego studenta". Sekretarza komsomołu całego uniwersytetu zastałem w trakcie przygotowań do jakiejś wyprawy turystycznej. Na podłodze leżały namioty, śpiwory i kociołki: jakaś kolejna kolektywna impreza. Dowiedziawszy się w czym rzecz, niesłychanie oburzyła się moją bezczelnością: — Jeszcze będzie mi stawiać pytania! Czy nie wyjaśniliśmy, że macie zakaz nauki? A zresztą czyżbyście nie czytali gazet? Dla takich jak wy nie ma miejsca na uniwersytecie! Istotnie, trwał już pogrom Majaka i nasze nazwiska często figurowały w różnych gazetach, gdzie nazywano nas niemal wrogami ludu. Rozmowa najwyraźniej pozbawiona była sensu: na moją wzmiankę o powrocie do nauki jedynie wzruszyła ramionami. Od tego czasu w gazetowych artykułach nie nazywano mnie inaczej, jak „niedouczony student" i „wyrzucony z uczelni za brak postępów" — niby, że głupek. Nawet teraz, po piętnastu latach, Inaczej mnie nie nazywają. Mówiąc szczerze, nie żałowałem tego, co się zdarzyło. Było jasne, że i tak nie dadzą mi tu studiować. Życie zaś na uniwersytecie tak było wyblakłe i nieciekawe, że czułem doń tylko wstręt. System nauczania mało czym różnił się od szkolnego. Uczestnictwo w wykładach było obowiązkowe. Znaczną część przedmiotów stanowiły dyscypliny partyjne, których jako biofizyk zupełnie nie potrzebowałem. Przysposobienie obronne i znowu to cholerne wychowanie fizyczne, którego nie znosiłem. Przedmioty jako-tako interesujące stanowiły mniej więcej poło we, resztę czasu tracono na różne bzdury. Panowała atmosfera koszarowa: specjalnie wyznaczony starosta pilnował regularnego udziału w zajęciach i jeśli ktoś nie przychodził, sporządzał raport. Studenci pozbawieni byli jakichkolwiek praw, zwłaszcza zamiejscowi i potrzebujący stypendium. W za- I POWRACA WIATR... 111 mian za to właśnie stypendium i dom studencki wymagano od studentów całkowitego podporządkowania się. Wielu spośród nich donosiło na swych kolegów, by tylko nie utracić zdobytych przywilejów. Studenci nie mieli - i nie mają po dziś dzień — żadnej możliwości obrony. Za najmniejsze głupstwo mogli wywalić cię z uczelni bez jakichkolwiek wyjaśnień — odwołuj się do ministra szkolnictwa wyższego! Było tu chyba jeszcze gorzej niż w szkole, gdzie można przynajmniej coś odburknąć. Tak więc, chociaż pragnąłem studiować, relegacji nie uważałem za dużą stratę - nie była to nauka lecz męczarnia. „A niech ich wszyscy diabli - pomyślałem - i tak nie mam teraz czasu. Ważniejsze sprawy mam na głowie!" W rzeczy samej, ważniejsze. Mój wywiad donosił, że na Majaku szykuje się totalny pogrom. Na górze zapadła wreszcie decyzja: skończy ć z nami za wszelką cenę. Wieści o nas zaczęły przeciekać do prasy zachodniej, a na październik został wyznaczony XXII zjazd partii, i do tego czasu należało zrobić porządek. W sierpniu aresztowali Dję Baksteina. Nigdy nie występował on na placu i nie recytował wierszy. Czasami brał udział w dyskusjach i nawet z tego punktu widzenia nie było go za co aresztować. Był ba.dzo chory, niemal całe dzieciństwo spędził w szpitalu z powodu gruźlicy kręgosłupa. To, że z nas wszystkich wybrali najbardziej nieprzystosowanego, niezaradnego człowieka, mającego najmniej wspólnego z recytacjami wykazywało dobitnie, że KGB postara się sklecić sprawę przeciw Majakowi z takich właśnie osób i na jej podstawie skończyć z recytacjami. KGB jakby zerwało się z łańcucha, nic nie mogło go powstrzymać. W czasie spotkań wjeżdżały na plac pługi śnieżne i ruszały na tłum. Samochody pędziły dookoła pomnika i nikomu nie pozwalały się doń zbliżyć. Wzywano nas i grożono rozprawą. Pewnego razu po kolejnych recytacjach wracałem późno nocą do domu. Nagle dogonił mnie samochód. Kilku młodych mężczyzn wepchnęło mnie do środka i auto ruszyło. Jechaliśmy dość długo, ponad pół godziny. Zawieźli mnie na jakieś podwórko, gdzie w pomieszczeniu piwnicznym znajdowało się coś co wyglądało na biuro. Dotychczas zatrzymywano nas wielokrotnie, przetrzymywano po wiele godzin, przesłuchiwano, tak więc początkowo nie bardzo się nawet zdziwiłem. Jednak poza towarzyszącymi mi osobami nikogo wewnątrz nie było. Zaprowadzili mnie do dużego nieumeblowanego pokoju bez okien. Ledwie weszliśmy, gdy jeden z „operacyjnych" uderzył mnie raptem w twarz. Drugi z miejsca usiłował trafić mnie w splot słoneczny i przewrócić, ale miałem się na baczności i uchyliłem się. Dopadłem kąta pokoju, przylgnąłem plecami do ściany starając się jednocześnie osłonić rękami twarz i splot słoneczny. Bili mnie długo, ze cztery godziny. Jeden chwycił za włosy i mocno szarpał do dołu, usiłując kolanami rozbić mi z rozmachu twarz. W tym czasie drugi bił z całej siły po plecach, w okolicy nerek. Myślałem tylko o jednym - żeby się nie przewrócić, gdyż zmasakrowaliby mnie 112 WŁAD1MIR BUKOWSK1 nogami. Umysł odmawiał mi posłuszeństwa, kręciło mi się w głowie, miałem trudności z oddychaniem. Zmęczyli się, zrobili krótką przerwę, przy czym jeden z nich pochylił się nade mną i z lubieżnym uśmiechem głaskał mnie po policzku. I znowu zaczęli bić. Była czwarta nad ranem, gdy wypchnęli mnie na ulicę. „Żebyś nie śmiał zjawiać się na Majaku - zabijemy!" - rzucili na pożegnanie. Komunikacja jeszcze nie działała i z trudem dowlokłem się do domu. Nadciągał ostatni etap Majaka. Wszystkie osoby mniej lub bardziej przypadkowe odpadły jakoś, zniknęły. Tym bardziej zbliżyło to pozostałych. Z każdym dniem coraz trudniej było organizować recytacje i często nawet mój wywiad okazywał się bezsilny. A jeśli spotkanie dochodziło jednak do skutku, to bezpiecznie ewakuować recytatorów z placu było jeszcze trudniej niż dawniej. Wielu z nich nie mieszkało w domu, ukrywali się u znajomych. Ale mimo to uważaliśmy za swój obowiązek bronić Majaka. Każde wystąpienie pozostawiało niewypowiedziane uczucie wolności, święta, i było coś mistycznego w tym czytaniu wierszy nocnemu miastu, nielicznym światłom w oknach, spóźnionym trolejbusom. Nie mogło to minąć bez śladu, zwłaszcza teraz, gdy przestawało być niewinną igraszką. I nawet dziś, po wielu latach, żywię uczucie szczególnej bliskości z ludźmi, z którymi do końca walczyliśmy o Majak. Rankiem 6 października 1961 roku, na trzy dni przed XXII zjazdem wszystkich nas aresztowali. Obudziłem się znienacka z uczuciem, jak gdyby ktoś mi się przyglądał. W rzeczy samej, w nogach mego łóżka siedział na pościeli kapitan KGB Nikiforów, ten sam który wzywał mnie na wiosnę. Pozostaje zagadką, jak wszedł do mieszkania. Na dole przed bramą czekał samochód, który zawiózł nas na Łubiankę. Gabinety, korytarze, schody i wszędzie pędzący tam i z powrotem ludzie z papierami, aktówkami, teczkami. W jednym gabinecie - krzyżowe pytania, w innym - straszą, napomykają o konsekwencjach, w trzecim - w ogóle nie kagebiści, rodzeni ojcowie, do rany przyłóż. Opowiadają dowcipy, częstują herbatą. Znowu wrzask, walenie pięścią w stół: „Dość tego zapierania się, i tak wszystko wiemy!" Bić nie biją. Żadnych tortur. Pewnie wszystko to mnie dopiero czeka. Prowadzą z gabinetu do gabinetu wszędzie tłumy ludzi. Najważniejsze - cierpliwość i opanowanie. Co wiedzą? Czego chcą? - Oto papier ł długopis. Piszcie wszystko, co wam wiadome. Patrzcie go, jaki sprytny. Wszystko co mi jest wiadome nie zmieści się na tej kartce. Stopniowo z gróźb, wrzasków i namawiania wypływają dwie sprawy. Pierwsza - interesuje ich, co wiem o planowanym zamachu na Chruszczowa. Druga - ciekawi ich pewien dokument, który napisałem i omawiałem ze znajomymi. Rzeczywiście, nie na długo przedtem pojawiły się pogłoski, że ktoś z naszych miał ponoć szykować zamach na Nikitę. Byłoby to I POWRACA WIATR... 113 potworną głupotą, wręcz prowokacją, i spowodowało pewne zamieszanie. Po licznych wypytywaniach i dochodzeniach udało się nam wyjaśnić, że w pewnej grupce dyskutowano któregoś wieczoru sprawę terroru politycznego jako środka walki. Dyskutowano wyłącznie teoretycznie, i, co więcej, środek ten został przez wszystkich obecnych potępiony jako bezsensowny i szkodliwy. Wszystkich niepokoiło pytanie: co należy zrobić, jeśli pojawi się nowy Stalin? Czy można usprawiedliwić jego zabójstwo? Większość zgodziła się, że zgładzenie Stalina nie doprowadziłoby do żadnych zmian. Partia wysunęłaby kolejnego, mają ich na kopy. Od dawna już wiadomo, że w naszym systemie przypadkowa śmierć Fuhrera nie pociąga za sobą zmian politycznych. Raczej na odwrót - gdy dojrzewa konieczność takich przemian, następuje sama przez się zagadkowa śmierć albo jawna egzekucja. Zaś zabójstwo Chruszczowa nie doprowadziłoby do niczego prócz nasilenia represji. Mimo naszej całej niechęci do jego osoby nawet my zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Jednak KGB postanowiło wykorzystać tę rozmowę jako pretekst do aresztowań nawet wśród osób, które nie brały w niej udziału. Co więcej, usilnie zaczęło rozpowszechniać pogłoski o planowanym zamachu. Widocznie w ten sposób łatwiej im było uzyskać partyjną sankcję na aresztowania i inne radykalne kroki zmierzające do likwidacji spotkań na Majaku. Drugi punkt również zrodził się przez przypadek i podobnie nie zawierał niczego niezgodnego z prawem. Moi znajomi komsomolcy nie pojmowali dlaczego my, majakowcy, nie chcemy działać w ramach komsomołu, nie zapisujemy się do nich, nie ufamy ich „wewnątrzpartyjnej demokracji". Aby to wszystko wytłumaczyć, napisałem na ich prośbę ze dwie strony rozważań, dlaczego organizacja ta jest dla nas nie do przyjęcia. Podstawowym punktem moich objekcji było ich całkowite uzależnienie od partii, biurokratyzm, dyrektywne kierownictwo i inne klasyczne atrybuty partyjne. Gdyby komsomoł zdołał osiągnąć samodzielność i niezależność, gdyby zezwalał swym członkom na jawne omawianie zagadnień politycznych, gdyby występował jako siła społeczna - wówczas, sądziłem, współpraca nasza stałaby się możliwa. Moi znajomi w komitecie dzielnicowym wydrukowali te rozważania na swoim powielaczu i zamierzali szeroko je dyskutować. Ja zaś zaproponowałem swoim przyjaciołom-/na/afovvc0m omówienie ich na jednym ze spotkań u Jurki Gałanskowa. Żaden z nas nie uważał tego za jakiekolwiek wykroczenie i gdy Edik Kuzniecow poprosił mnie o egzemplarz do przejrzenia, dałem mu go bez chwili namysłu. Teraz wyszło na jaw, że podczas rewizji znaleźli u niego te papierki i zeznał, że dostał je ode mnie. Ja oczywiście bez wahania potwierdziłem jego słowa. Skąd my - Edik, Gałanskow i inni wciągnięci do sprawy -mogliśmy wiedzieć, że ten właśnie nieszczęsny papierek otrzyma od KGB solidne określenie Tezy o rozkładzie komsomołu i rangę antysowieckiego dokumentu? Mało to papierków omawialiśmy w ostatnich miesiącach? I powraca wiatr.. 114 WŁADIMIR BUKOWSKI Wytrwałość KGB w rozpytywaniu o okoliczności naszych spotkań i rozmów obudziła moją czujność i nie złożyłem już żadnych zeznań. Nie powiedziałem nawet, kto drukował te Tezy, żeby nie wkopywać kolejnych osób. Nawet na temat oczywistych faktów swojej znajomości z wieloma spośród majakowców zacząłem udzielać wymijających odpowiedzi, usprawiedliwiając się kiepską pamięcią. Miałem wszak nienajgorsze przygotowanie. Cały dzień przetrzymali nas na Łubiance, przesłuchując nieustannie w różnych gabinetach. Pod wieczór zawieźli mnie na rewizję. Tezy leżały naturalnie w szufladzie mojego biurka. Do głowy mi nie przyszło, by je chować. Nic istotnego ponadto nie znaleźli. Zabrali jeszcze jakieś wiersze, no i moje własne opowiadanka. Rewizja skończyła się późno, blisko dwunastej w nocy, ale nie aresztowali mnie, zostałem w domu. Rodzice byli mocno zastraszeni i to, co się działo, nie wpływało najlepiej na moje i tak skomplikowane stosunki z ojcem. Nie mogę powiedzieć, by panowała między nami wrogość, może raczej jakaś niechęć. Był człowiekiem na swój sposób uczciwym i całkowicie oddanym swojej sprawie — sprawie wsi. Urodził się i wychował w tambowskiej wiosce ł całe życie pisał o wsi. Wierzył w wieś kołchozową, usprawiedliwiał rozkułaczanie (może dlatego, że w młodości sam brał w nim udział), Lenin był dla niego najwyższym autorytetem i całą pauperyzację i spustoszenie bliskich jego sercu kołchozów przypisywał stalinowskim wypaczeniom. W późniejszym czasie znaleźliśmy się obaj w podobnej sytuacji: przestali go praktycznie drukować, a w każdym przyjętym do publikacji artykule połowę wykreślano. Nasza niechęć miała podłoże raczej osobiste. W ogóle był człowiekiem trudnym, despotycznym. Mnie zaś nie lubił szczególnie, dlatego, że wyrosłem zupełnie nie na takiego, jakim chciałby mnie widzieć. Dziwne, jak los okrutnie mścił się na nim za tę niechęć: aż do śmierci, nawet po tym jak zamieszkał osobno, regularnie dostawał nagany i kary partyjne za to, że niewłaściwie mnie wychował. Bez końca gdzieś go wzywali, omawiali, karali za każdym razem, gdy trafiałem za kratki albo gdy propagandzie sowieckiej przychodziło do głowy kolejny raz obsmarować mnie w prasie. I tak przez szesnaście lat — od mojej pierwszej sprawy ze szkolnym pisemkiem. Tu jednak w niespodziewany sposób wykazał godność i pogardę dla KGB. W samym środku rewizji w pokoju moim i matki wszedł raptem do nas i zapytał czekistów ze złością i podejrzliwością w głosie: — U mnie też będziecie grzebać? - Ależ skąd, ależ skąd - zabiegali czekiści i w miarę szybko się uwinęli. On zaś trzasnął drzwiami i ponownie zamknął się w swym pokoju. Potrafił tak czasem przesiedzieć tydzień, z nikim nie rozmawiając i wychodząc jedynie czasem do kuchni, by coś zjeść. Od następnego dnia zaczęły się regularne przesłuchania w KGB. Wszyscy przesłuchiwani w charakterze świadków - Gałanskow, Chaus-tow, ja i jeszcze ze dwadzieścia osób - spotykaliśmy się po przesłucha- I POWRACA WIATR... 11S niach, omawialiśmy sytuację, radziliśmy, jak lepiej odpowiadać. W istocie nikt z nas nie dorzucił nic nowego do zeznań z pierwszego dnia, mimo najróżniejszych sztuczek stosowanych przez śledczych. Wtedy to właśnie po raz pierwszy dowiedziałem się o prawnej sytuacji świadka. Cały wykład na ten temat wygłosił nam Aleksander Sergiejewicz Jesienin-Wolpin, niewiele wcześniej zwolniony z leningradz-kiego specjalnego szpitala psychiatrycznego. Przyszedł któregoś razu na Majakówkę, posłuchał, przypatrzył się. Podczas pierwszego spotkania nie zrobił na mnie żadnego wrażenia: dziwaczny człowiek w podniszczonej futrzanej czapce, dopiero co z psychuszki, no i przez cały wieczór tłumaczył o poszanowaniu prawa. Wykład jego przyniósł jednak praktyczne korzyści: żaden z nas nie dał się zastraszyć i nie nagadał za dużo. Dzień rozpoczęcia zjazdu postanowiliśmy im jednak popsuć. 9 października Majak wydał ostatnią bitwę - wieczorem przeprowadziliśmy recytacje w całej Moskwie. Nie tylko pod pomnikiem Majakowskie-go, ale również Puszkina, pod innymi pomnikami w Moskwie, a nawet pod Biblioteką im. Lenina. To ostatnie miejsce uważaliśmy za najważniejsze, a pozostałe - służyły raczej do odwrócenia uwagi. Wieczorem z bram kremlowskich zaczęli wychodzić podpici w kuluarach delegaci na XXII zjazd. Widząc tłum pod Biblioteką zbliżali się, słuchali wierszy, bili brawo, a gdy usiłowano nas rozpędzić stanęli w naszej obronie. Jeden taki delegat na małej bańce odciągnął kilku z nas na stronę i gorąco dziękował, zapewniając że robimy bardzo ważną i potrzebną obecnie robotę. Oczywiście z miejsca zaczęliśmy skarżyć się delegatom na represje, rozpędzanie nas, bicie i inne bezprawia ze strony KGB. Niektórzy z nich obiecali zadziałać, żeby nas nie ruszano. Nie sądzę jednak, by cokolwiek zrobili, ponieważ okazało się że było to nasze ostatnie wystąpienie. Recytacje zostały oficjalnie zakazane i każdy kto ośmieliłby się je kontynuować ryzykował więzieniem. Prasa partyjna ponownie zwaliła na nas lawinę oszczerstw. O mnie powiedziano oczywiście, że jestem „niedouczony student", i że „zbziko-wałem od nadmiaru otrzymanych od ojca dóbr". Skąd mogli wiedzieć o naszych rzeczywistych stosunkach? Po prostu korespondent, dowiedziawszy się że ojciec jest członkiem Związku Literatów, dofantazjował resztę. Miało to nieoczekiwany efekt: ojcu zrobiło się raptem głupio za swą niechęć do mnie i z pewnym zakłopotaniem kupił mi garnitur — zdaje się, że pierwszy w moim życiu. Jak to się mówi, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Los naszych aresztowanych przyjaciół rozstrzygnął się po czterech miesiącach w niezwykle okrutny sposób. Garbaty Iljusza Bakstein został skazany na pięć lat, a Kuzniecow i Osipow — na siedem lat obozu każdy. Naturalnie nie chodziło już o żaden zamach. Sądzono ich za „antysowiecką agitację i propagandę", to znaczy za Majakówkę, za recytacje i dyskusje, za tomiki wierszy. Moskiewski sąd usiłował ponadto oskarżyć ich o stworzenie antysowieckiej organizacji, ale później nawet 116 WŁADIMIR BUKOWSK1 to odpadło. Nie zdołano w śledztwie sklecić wiarygodnej wersji tej organizacji. Nawet nie zadali sobie trudu, aby wymyślić jej nazwę. Ale moje tak zwane Tezy zarzucano Edikowi jako jeden z punktów oskarżenia - „przechowywanie i rozpowszechnianie literatury antysowieckiej". Rozprawa odbywała się rzecz jasna przy drzwiach zamkniętych. Nawet na odczytanie wyroku usiłowali nikogo nie wpuścić. Jednak nasz zawzięty znawca praw Alik Wolpin z otwartym kodeksem w dłoni wykazał obstawie, że wyrok w każdym przypadku ogłasza się jawnie. Alik był pierwszym człowiekiem w naszym życiu, serio mówiącym o sowieckim prawie, ale wszyscy nabijaliśmy się z niego. - Ty naprawdę Alik jesteś szurnięty - mówiliśmy mu. - Pomyśl, o czym ty gadasz? Jakie prawa mogą w tym kraju obowiązywać? Kto na nie zważa? - O to właśnie chodzi, że nikt - odpowiadał zazwyczaj Wolpin, nic sobie nie robiąc z naszych kpin. Ale niespodziewane wrażenie wywarł Alik ze swym kodeksem na konwoju i chłopców wpuszczono na odczytanie wyroku. - No widzicie - triumfował - sami jesteśmy sobie winni, że nie żądamy respektowania prawa. Wszyscy wzruszali tylko ramionami. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, że w ten właśnie dziwaczny sposób, od śmiesznego Alika Wolpina z kodeksem w ręce, który jak za skinieniem różdżki czarodziejskiej otwiera bramy sądu, weźmie swój początek nasz obywatelski ruch, ruch obrony praw człowieka w Związku Sowieckim! Kończył się poetycki etap w powolnym budzeniu naszego społeczeństwa. Poetów i deklamatorów wywożono za wiersze do najprawdziwszego obozu koncentracyjnego. Nie żołnierzy, nie spiskowców, lecz poetów. Nie będziemy pruć z pistoletów! Ale nieraz, gdy grom uderzył, Wpierw epoka stwarzała poetów, A poeci — stwarzali żołnierzy. Epoka właśnie okazała się taka, że nawet poetów nie mogła tolerować. Im to właśnie przyszło być żołnierzami. Nie poszedłem na proces, mimo iż znajdowałem się na liście wezwanych świadków. Sytuacja była dla mnie jakoś bardzo niezręczna: Edik, który jedynie wziął te nieszczęsne Tezy do poczytania, był oskarżonym, ja zaś, który je napisałem i dałem mu do poczytania, byłem świadkiem. Wstyd mi było pozostawać na wolności, jeszcze w dodatku pójść na proces. Jednak na próżno się zamartwiałem, bo wcale o mnie nie zapomniano. Jak mi opowiadali znajomi, po odczytaniu wyroku ogłoszono oddzielne postanowienie, że w mojej sprawie również należy wszcząć postępowanie. I POWRACA WIATR... 117 Nadal często się spotykaliśmy, ale na plac już nie chodziliśmy. Każdy oczekiwał rozprawy i spotkania nie były już tak wesołe, jak poprzednio. Kilka osób wpakowali do domu wariatów i pozostawało tylko czekać na swoją kolej. Nie mogłem znieść tego oczekiwania. Włócząc się wieczorami po Moskwie, starałem się wymyślić, co by tu jeszcze zrobić. Tak czy inaczej aresztowanie było pewne, nie miałem nic do stracenia. Najbardziej męczyła mnie bezsilność. Dosłownie nic nie mogłem tym bydlakom zrobić za te ich wszystkie rozprawy i znęcanie się, i to właśnie było nie do zniesienia. Żeby choć cokolwiek, choćby splunąć im w twarz! Sama myśl o tym jak mnie bili nie pozwalała mi zasnąć. A uczelnia, a rozpędzona Majakówka, garbaty Djusza w więzieniu... Zaś ze wszystkich stron nadal rozlegały się bezczelne kłamstwa, jak gdyby nigdy nic. Doprowadzało mnie to do szału. Wreszcie z braku lepszych pomysłów zorganizowałem w prywatnym mieszkaniu wystawę obrazów dwóch znajomych malarzy nonkonformistów. Wystawa odniosła sukces, przychodziło dużo ludzi. Na jakiś czas powiało dawnymi czasami i wyszła z tego swego rodzaju demonstracja przeciw partyjnemu zarządzaniu w sztuce. Ale KGB nie zasypiało gruszek w popiele: trzech przyszło na wystawę, długo w milczeniu oglądali obrazy i również w milczeniu opuścili lokal. Następnie wezwali gospodarza mieszkania, zagrozili wyrzuceniem z pracy, zabraniem mieszkania i niemal wsadzeniem do więzienia. Wystawa przetrwała ponad dziesięć dni. Wtedy zacząłem już oczekiwać aresztowania z godziny na godzinę. KGB deptało mi po piętach, bezczelnie, nie kryjąc się niemal. Ogarnęła mnie raptem wściekłość: dlaczego właściwie mam pokornie na nich czekać, pozwolić im przełknąć siebie powoli, spokojnie, z apetytem, jak jakiegoś królika? Nie za dużo szczęścia naraz? I gubiąc niespodziewanie kapusiów gdy najmniej się tego spodziewali, zwiałem z Moskwy. Zostali, czatując na mnie pod jakąś przejściową bramą, a ja w tym czasie toczyłem się w pociągu. Stukały koła, przelatywały za oknem wątłe zagajniki i ubogie wioski i rankiem, budząc się na jakiejś mijance, rozkoszowałem się słuchając, jak nawołują się w ciszy parowozy, sczepiają składy. Oto tupiąc ociężale metalowymi piętami po torach przejechał nasz parowóz i gwizdnął gdzieś z przodu, jak gdyby ziewnął. Wagon szarpnął, ruszył, zaskrzypiał i znowu potoczyliśmy się przed siebie, do przodu, na Sybir... Duszna Moskwa, gdzie każde okno podejrzliwie patrzy ci w plecy, pozostała za nami, w przeszłości. I niech mnie teraz szukają czekiści na jednej szóstej ziemskiego globu. W Nowosybirsku, korzystając z pomocy znajomych, bez trudności zaciągnąłem się do ekspedycji geologicznej i po tygodniu trząśliśmy się po bezdrożach tajgi na wschód. Tomsk, Krasnojarsk, Irkuck, Bajkał, Czyta... Dziesięć tysięcy kilometrów na kołach. Wieczorami przy ognisku - herbatka z zakopconego czajnika, piosenki, opowieści. Nowe wrażenia, nowe twarze, i żadnej władzy nad sobą. Nie ma w tajdze obywatela 118 WŁADIM1R BUKOWSKI naczelnika prócz koślawego miśka. Czasem jedynie, mijając osady, ponownie dostrzegasz nędzę i beznadziejność życia sowieckiego. A dalej - znowu tajga, nieprzejezdne drogi i komary jak tumany kurzu, nie można odetchnąć. Raptem od Irkucka do Bajkału niemal sto kilometrów znakomitej asfaltowej szosy i wszystkie wioski wokoło zadbane, czyściutkie, wymalowane jak wydmuszki wielkanocne. Przy końcu szosy, na brzegu jeziora — dwie nowoczesne wytworne wille, alejki, pole golfowe. Co za cuda? Po co? Wytłumaczenie było bardzo proste: miał, okazuje się, przyjechać tu w sześćdziesiątym roku Eisenhower razem z Nikitą. Ale oto sprawa upadła i stoją dziś te wille jak pomnik przyjaźni sowiecko-amerykańskiej — odprysk Ameryki w środku sowieckiej nieprzebytej tajgi. Gdzieś już w Zabajkalskim Kraju inny dziw — marmurowa droga. I równie proste wytłumaczenie: w pobliżu okazuje się są pokłady marmuru, a wywozić nie ma czym. Szkoda marnować dary przyrody — choć drogę wybrukować marmurowym tłuczniem, żeby samochody nie buksowały. W innym miejscu kruszywo na drodze ponownie przyciągnęło uwagę moich geologów. Wyszli, postukali młotkami — dziwią się: ruda cynku. Dalej, po dwóch kilometrach, zaczyna się ruda ołowiu. Okazało się, że w pobliżu znajdują się dwa kombinaty: jeden wydobywa ołów, drugi — cynk. Jednak podlegają one różnym zarządom, znajdują się w różnych sektorach, i dlatego jeden wyrzuca do odpadów niepotrzebną mu rudę cynku, drugi zaś — ołowiu. A dalej znowu tajga i bagna, nawet traktory nie mogą przejechać, grzęzną. Rzadkie wioski tak nieprzytulne, że aż odchodzi ochota, by się w nich zatrzymać. Chaty z belek, kryte deskami. I wszystko to pod deszczami i wiatrem przybiera jakiś szary, żałosny odcień. Sybiraki - ludek ponury, potomkowie katorżników. Patrzą spode łba, nieufnie, odpowiadają powściągliwie, niechętnie. Zanocowaliśmy raz w wiosce u chłopa. W izbie cztery kąty i piec, sześcioro dzieci gnieździ się na ławach. Jedna para butów na wszystkich, żeby wyjść zimą na dwór. „Jakże ty żyjesz?" - pytamy. - „Ot, tak właśnie żyję". Spojrzeliśmy po sobie, zostawiliśmy mu połowę naszych konserw - jakoś damy sobie radę polując i łowiąc ryby. Opowiadano, że dwa lata temu topografowie wykryli z helikopterów wieś, nikomu dotąd nieznaną. Żyli tam schizmatycy-starowiery, jeszcze od początku wieku i od tego czasu z nikim się nie zetknęli. Szczęśliwi ludzie - nie wiedzieli ani o rewolucji, ani o wojnie światowej, ani o kołchozach. Bogata, ludna wieś, jakich się już nie spotyka. Toż to nowości im naopowiadali. No i oczywiście z miejsca zapędzili ich do kołchozu i skończyło się ich dostatnie, swobodne życie. Im dalej jechałem na wschód, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że nie sztuka ukryć się przed KGB. Ale spróbuj ukryć się przed życiem sowieckim. Wszędzie było to samo życie, tylko bardziej szare niż w Moskwie. I POWRACA WIATR... 119 Zapadał już zmrok, kiedy dotarliśmy do granicy chińskiej. Dziwne to uczucie — granica. Tu, po tej stronie stepy, pagórki — nasze; tam, za Argunem — już chińskie. Granica biegła wzdłuż Arguna, stąd nie było widać żadnych znaków granicznych ani słupów, ani drutu kolczastego: była praktycznie niestrzeżona. Co jakieś pięć, sześć kilometrów znajdowały się niewielkie posterunki z wiecznie pijanymi oficerami i żołnierzami. Po stronie chińskiej nawet tego nie było. W strażnicy uprzedzono nas, byśmy nie rozpalali dużych ognisk, nie pływali na tamten brzeg i nie strzelali w tamtym kierunku. W sercu tkwił jakiś niepokój - nigdy jeszcze nie zawędrowałem tak daleko od domu. Wszystko tutaj sprawiało już wrażenie jakby nie swoje: cudze, nieznajome gwiazdy, zbyt wielkie kwiaty w stepie i zarysy gór po chińskiej stronie zupełnie nie rodzime. Nie ma granicy, a zarazem jest. Wystarczy przepłynąć Argun, wszystkiego jakieś 70-80 metrów - i inny świat, inne porządki. Nikt już nie będzie mnie tropić, łapać, taszczyć do więzienia. Czy to zresztą prawda? Czy tak bardzo się od nas różnią? Jakże często śmiejemy się z cudzoziemców, że nie rozumieją naszego kraju, że przyjmują za dobrą monetę cały nasz blichtr z hasłami i zebraniami. Śmiech bierze, gdy czytamy ich rozmyślania o naszym fanatyzmie, o szczerym pragnieniu zbudowania socjalizmu. A czy sami jesteśmy lepsi w naszych rozważaniach o Chinach? Czyż może to serio kogoś porwać: komuny, wielkie skoki, masowe wyprawy na wróble i muchy? No, może przez rok, trzy, od biedy pięć — ale całe życie? Może to nawet zajmujące - poganiać wróble roczek-dwa, pobiegać za muchami, rozklejać datzybao, jeśli można potem powrócić do normalnego, rozumnego życia, do normalnych ludzi. Ale przecież nie puszczą. Tu tkwi właśnie sedno sprawy z socjalizmem: zacząć można, a skończyć nie dadzą. Nie jesteś już panem siebie i o n i wiedzą lepiej, co dla ciebie dobre, a co nie. I wkuwaj później przez całe życie cytaty z Mao Tse-Tunga... Późno już, wszyscy ułożyli się do snu. Ognisko moje jednak się rozpaliło, czerwone blaski skaczą po chińskim brzegu. Już w Chinach. Ale nie ma ich kto zatrzymać: straż graniczna śpi. Pewnie pijana. Jestem sam na ostatnim krańcu państwa, tylko muszki i ćmy zaciekawione wlatują z ciemności w płomienie i natychmiast spadają, pękając z lekkim trzaskiem, jakby deszcz padał. Obojętna woda cicho pluszcze o ten i o tamten brzeg. I wydawało się jednak, że jej nie ma, tej granicy. Z samego rana, skoro świt, w trakcie śniadania przecwałował po tamtej stronie Chińczyk, pędząc nieduży tabun koni. Gdy zrównał się z nami, zdjął czapkę i powiedział po rosyjsku: „Witajcie!" — „Dzień dobry" - odpowiedzieliśmy przez rzekę. „No-o-o, takie i owakie!" — ryknął na konie i popędził dalej. Jesienią z ciężkim sercem wróciłem do Moskwy: wiedziałem, że mnie zaaresztują. Ale co mogłem zrobić? Nie będę się wszak ukrywał przez całe życie. I tak już bez mała pół roku włóczyłem się po Sybirze. Nie ma dokąd uciekać — w całym tym wielkim państwie nie ma dla mnie 120 WŁADIMIR BUKOWSKI miejsca. I była też myśl: a może to ich urządza? Może w ogóle nie szukali mnie zbyt zawzięcie? Doprawdy, co im za różnica gdzie jestem - w więzieniu czy na Syberii? W jednym i w drugim przypadku nie zawadzam im; żebym tylko nie wchodził w drogę. Znów wieczorami łaziłem po Moskwie, po jej krzywych zaułkach, gwarząc sobie ze starymi kamienicami na Arbacie. Jesienią, gdy żółkną drzewa i wiatr pęd/i po ulicach pomarszczone liście, a ze wszystkich podwórek i z bulwarów, gdzie się je pali, dobiega gorzkawy zapach; zimą, gdy szron obrysowuje każdy gzyms, każdy parkan; albo na wiosnę, gdy parapety obrastają soplami a wszystkie odgłosy stają się dźwięczne, jak pod sklepieniem katedry - te kamienice były moimi jedynymi przyjaciółmi. Każda z nich miała $wą niepowtarzalną osobowość, swoją historię, jakby chroniły znamię innego, utraconego życia i wiedziałem dosłownie wszystko o ich dawnych właścicielach. Obłupany fronton czy kształt okna, snycerka na drzwiach, sztukaterskie ornamenty, wydeptane ganki i parkany w sadach opowiadały mi rodowe tajemnice dawno wymarłych familii - historie, które jedynie w beztroskim spokoju minionego stulecia mogły uchodzić za tragedie. Wysłuchiwałem ich pobłażliwie, uśmiechając się na myśl o naiwności ich dramatów: — szczęściarze... Jak długo byś nie czekał aresztowania, zawsze przychodzi nieoczekiwanie i zawsze nie w porę. Zwinęli mnie dopiero siedem miesięcy po powrocie do Moskwy, w chwili gdy już nawet przestałem czekać. Poprzez jednego z moich znajomych poznałem żonę amerykańskiego korespondenta, byłem u niej z wizytą i nagle dostrzegłem na półce książkę Dżi-lasa Nowa klasa. Dawno już o niej słyszałem, ale nie miałem okazji jej przeczytać. Widząc mój pożądliwy wzrok, żona korespondenta zaczęła pokazywać na migi, abym nie mówił niczego na głos — że niby wszystko jest na podsłuchu. Sama zaś zdjęła książkę i dała mi. Rozmawiając na głos o rzeczach zupełnie neutralnych dała mi-do zrozumienia, że książkę mam zwrócić pojutrze. Posiedziałem jeszcze pół godziny i poszedłem. Głupio było czytać ją pospiesznie, przeskakując po parę stron, żeby oddać w terminie. Postanowiłem szybko skopiować, a potem w wolnej chwili czytać w spokoju. Tak też zrobiłem: książkę przefotografo-wałem, w milczeniu zwróciłem gospodyni i zabrałem się do wywoływania klisz. Całą noc robiłem w ciemnościach odbitki i dopiero nad ranem położyłem się spać. Pod wieczór zwaliło się KG B. Wciąż ten sam kapitan Nikiforów i jeszcze czterech. Wszystko leżało rozłożone na wierzchu: nie skończyłem pracy, zostało mi do zrobienia parę stron. Niczego innego nie szukali - najwyraźniej wiedzieli, po co przyszli. Jak zwykle w takich wypadkach zaczęli zapewniać moją matkę, że zaraz mnie zwolnią, tylko odwiozą na rozmowę z naczelnikiem. Ja sam już dawno zżyłem się z myślą o aresztowaniu i najbardziej niepokoiło mnie, jak matka to przyjmie. Dlatego ja również starałem się przekonać ją na wszystkie sposoby, że I POWRACA WIATR... 121 niebawem wrócę i tak spieszyłem się z wyjściem, robiłem tak niewymuszoną minę, że, zdaje się, jeszcze bardziej ją nastraszyłem. Pamiętam jak dziś, cela nr 102 - malutka, pod samym dachem, tak że pod oknem sufit zniżał się na wysokość mojego wzrostu. Wewnątrz znajdowały się tylko prycza, słupek do siedzenia i kibel. Drzwi tak wąskie, że nawet klapy nie ma - przy wydawaniu posiłków otwierano je. Spacer na dachu, na siódmym piętrze. Wożono tam windą. Spacerniki na wzór głębokich studni: ścianki obite blachą, a z góry nawinięty drut kolczasty. Okienko w celi znajdowało się na wysokości piersi i górna jego część dawała się nieco uchylić. Nie sposób było cokolwiek przezeń dojrzeć. Słychać było jedynie, jak zmienia się na dole, na dziedzińcu warta: „Obiekty obserwacji - okna aresztu śledczego i wejście numer dwa. Posterunek przekazałem. Posterunek przyjąłem". Pierwszą noc, o dziwo, mocno spałem. Trochę niewygodnie było bez prześcieradła, pod samym kocem - kłuło. Nie byłem przyzwyczajony. Niełatwo też spać przy świetle, więc -jak zapewne wszyscy nowicjusze w swą pierwszą więzienną noc — zastukałem w drzwi i naiwnie poprosiłem o zgaszenie. — Nie wolno — odpowiedziano zza drzwi. Na czwarty-piąty dzień zaprowadzili mnie do generała Świetlicz-nego, ówczesnego naczelnika moskiewskiej bezpieki. Wspaniała willa, były dom hrabiego Rostopczyna - naczelnika Moskwy z czasów wojny z Napoleonem - połączona była z budynkiem KGB specjalnym przejściem podziemnym. Wysokie stropy, parkiety, wszędzie dywany, wysokie rzeźbione drzwi między gabinetami, kręcą się jacyś ludzie. Po czterech dniach spędzonych w celi olśnił mnie ten przepych. Ciągle miałem wrażenie, że zza zakrętu wyjdą za moment, dostojnie gwarząc, damy w kryno-linach i panowie w przypudrowanych perukach. Generał, wysoki mężczyzna z ogromną głową, jak zły karzeł z baśni, siedział przy wysokim biurku. Jeszcze dwaj — naczelnik wydziału śledczego pułkownik Iwanów i mój śledczy, kapitan Michajłow — usadowili się z boku, cała trójka po cywilnemu. Przesłuchanie nie trwało długo, i ponieważ ponuro odmawiałem odpowiedzi na pytania, generał przystąpił do rzeczy. Uniósł nad stołem sankcję na areszt i powiedział surowo: - Nie powiesz od kogo masz książkę i kto ci pomagał — podpiszę i będziesz siedział. Powiesz - zaraz jedziesz do domu. Ciekawe, ilu ludzi wychodząc z tego pozłacanego gabinetu zostało dyplomatami, pisarzami, akademikami, występują na międzynarodowych kongresach, uczą swoje dzieci moralności i mówią o poczuciu obowiązku. Solidne, poważane osoby. Damy w krynolinach i panowie w przypudrowanych perukach. Tylko ten zły karzeł zna sekret ich powodzenia. Wystarczy złożyć swój podpis, no choćby krzyżyk albo odcisk palca - zgodnie z najlepszymi tradycjami średniowiecza. Nic strasznego. I chowa on cyrograf do pancernej szafy. 122 WŁADIMIR BUKOWSKI Dopiero dużo później dowiedziałem się, że świetnie wiedzieli od kogo wziąłem książkę. Nie interesowały ich wcale moje zeznania, planowali zrobić ze mnie kapusia — po to mnie aresztowali. Wszystkiemu winna była pierwsza rozmowa w KGB wiosną 1961 roku, kiedy - jak mnie uczono - zachowywałem się wymijająco, udawałem sowieckiego patriotę i naiwnie wierzyłem, że wszystkich przechytrzyłem. Wówczas to najprawdopodobniej poczynili w moich aktach odpowiednią adnotację, dlatego też nie wsadzili mnie z chłopcami na jesieni, a i teraz nie planowali zatrzymywać. Dosyć jednak było, zdaje się, jednego spojrzenia na mnie, by zrozumieli swój błąd. Emanowała ze mnie taka nienawiść, tak wyraźnie pragnąłem ich rozszarpać, że pytania stawiali bardziej dla formalności. Nie pamiętam dokładnie, co wówczas odparłem generałowi — coś bardzo obra-źliwego odnośnie ich działalności za Stalina. Z braku innych, skuteczniejszych środków rażenia wypowiadałem się w tak wybornym języku rosyjskim, że pokiwał on tylko głową i podpisał sankcję. Pamiętam, że po powrocie do celi bardzo byłem z siebie niezadowolony. Taka wyjątkowa okazja - żywy generał KGB. Tyle mu mogłem nagadać, że zapamiętałby na całe życie. Trzy następne dni przeżywałem tę scenę od początku i do tego stopnia wszedłem w rolę, że gdy śledczy wezwał mnie na przesłuchanie, zaprezentowałem mu wariant optymalny. A jednak po powrocie do celi znów miałem sobie masę do zarzucenia. Gdzieś po miesiącu przewieziono mnie do Lefortowa. Oprócz starej sprawy o Majakówkę oskarżali mnie o „przechowywanie i przygotowywanie w celu rozpowszechniania literatury antyso-wieckiej" - dwóch niekompletnych fotokopii książki Dżilasa. Chęć rozpowszechniania wynikała z faktu, że usiłowałem zrobić dwie kopie, a nie jedną. Zdecydowanie odmówiłem jakichkolwiek rozmów i przez cały czas podpisałem tylko jeden protokół — o moim stosunku do władzy komunistycznej i do KGB. Tam też napisałem, że nie_polecałem im, by decydowali jakie książki mam czytać, a jakich nie. A już po tym, nie zważając na namowy śledczych, wrzaski i walenie pięścią w stół - nie podpisywałem niczego. Pokazywali mi jakieś fikcyjne protokoły, niby czyjeś obciążające mnie zeznania, obiecywali zgnoić, wysłać tam gdzie słońce nie wschodzi - ja milczałem. Nie bili co prawda, ale myślę że i to by nie pomogło. Za bardzo byłem na nich rozwścieczony. „Nic to - myślałem. Dajcie mi tylko dotrwać do rozprawy. Tam wam wszystko wyłożę. Pożałujecie, żeście się w to wpakowali." Przestali mnie prawie wzywać na przesłuchania - nie było sensu. „Rozumiesz - smutno mówił pod koniec śledczy - przecież to nieprzyjemnie, że sprawa się nie klei, tak jak powiedzmy malarzowi nieprzyjemnie jest, jeżeli obraz mu nie wychodzi." Mam wrażenie, że całe życie spędziłem w Lefortowie. Zasypiałem i tylko przywidziało mi się. że byłem na wolności, w domu. Budziłem I POWRACA WIATR... 123 się - znów lefortowskie mury. Wszystkie poczynania i nadzieje, wszystkie odwilże i przymrozki zaczynały się i kończyły w lefortowskiej celi. Co jakieś trzy tata jak kiwnięciem wahadła ciskało mnie tutaj: w 63-cim, 67-ym, 71-szym, 73-cim, i teraz w 76-tym. Cała historia starcia niedźwiedzia z kłodą. Tutaj przywozili mnie z wolności, świeżo wyłowionego, jeszcze ciepłego, pełnego wrażeń. Tutaj za każdym razem dokonywałem podsumowania, męczyłem się po nocach że znów nic nie zdążyłem zrobić, wspominałem dzieciństwo, odsypiałem po gorączkowym życiu na „wolności". Tutaj widziałem ostatni szczebel ludzkiej podłości i najbardziej rozpaczliwą uczciwość. Tutaj po raz pierwszy zbudowałem swój zamek, postawiłem jego podwaliny. Tutaj przywieźli mnie w 73-cim roku z Wła-dimira, wychudzonego i ogłupiałego, licząc że zmuszą mnie do wyrażenia skruchy, do wyparcia się siebie. Naczelnik więzienia pułkownik Petrenko odwiedzał mnie wieczorami, podpity, jak stary przyjaciel. - No powiedzcie - dopytywał się - widzieliście już wszystkie więzienia i łagry, możecie porównać. Powiedzcie: jak ja karmię, co? I usłyszawszy pochwałę lefortowskiej kuchni rozpływał się w uśmiechu. - Wiecie - mówił - mam ochotę wziąć was za rękę i poprowadzić przez wszystkie cele, żebyście to wszystkim powtórzyli. Siedzą tu teraz prokuratorzy, za łapówki. Wczoraj na wolności szaszłyk po karsku jedli - i to się krzywili, to teraz kaszy owsianej nie chcą, skarżą się! Nie, to już nie to samo lefortowskie więzienie, nie te czasy. O, ten na przykład - wskazywał palcem ponurego oddziałowego stojącego obok na baczność - ten jeszcze pamięta, co się tu dawniej działo. A teraz - nie te czasy! Rzeczywiście, za Stalina Lefortowo było więzieniem-katownią. „Co, do Lefortowa ci się spieszy?" - złowieszczo mówił śledczy opornemu aresztantowi, któremu zamierało serce - cokolwiek, byk nie Lefortowo! To tutaj w piwnicach zamordowali Jeżowa" - i na jakiś czas zaniechano tortur. Ale tylko na jakiś czas. Tutaj zawsze domagali się od ludzi tylko jednego - by się kajali. Stad pewnie same mury lefortowskiego więzienia przesiąknięte są skruchą. Wzdychają, wiercą się aresztanci, nie mogą zasnąć: cokolwiek haniebnego przydarzyło im się w życiu, wyciąga z nich więzienie. Zawsze kajałem się w Lefortowie, tylko że nie w sprawach, za które byłem aresztowany, nie tak, jak pragnęli tego śledczy, no i nie przed nimi. Wszystko, co miałem sobie do zarzucenia, niezmiennie mi się przypominało. Za pierwszym razem, w 63-cim roku, przypomniał mi się nie wiedzieć czemu zając, którego zabiliśmy na Syberii, podczas ekspedycji. Działo się to w nocy, samochód jechał z góry. Dopiero co przestało padać, droga była rozmiękła po deszczu. Wtem z boku wyskoczył zając, -Jeżow N i koła j - szef NKWD (Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych) w latach 1936-38. Główny „dyrygent" stalinowskiej wielkiej czystki. 124 WŁADIM1R BUKOWSKI przebiegł z dziesięć metrów w świetle reflektorów i usiadł na drodze. Usiadł, skulił się i zakrył łapami głowę, jakby zmrużył ze strachu oczy. Aha! Dawaj go, po nim, po zającu! - krzyczeliśmy. - Będzie na kolację! I po chwili uderzyło coś z dołu w samochód. Zjechaliśmy z góry, wróciliśmy po zająca. Wkrótce już gotował się w wiadrze. Chłopcy śmiali się ze mnie, ale nie byłem w stanie go jeść. Nie wiem dlaczego, ale zrozumiałem raptem, że teraz zmieni się moje życie. Wcześniej uchodziło mi wszystko płazem, więcej już tego nie będzie. Miałem takie uczucie jakbym siedział teraz w Lefortowie za tego właśnie zająca, bo najczęściej powracał mi na myśl i nie pomagały żadne usprawiedliwienia. Nie zabiłem go, góra była stroma, gliniasta, po deszczu, nie dałoby się zahamować. Ale pragnąłem jego śmierci, przez ułamek chwili pragnąłem - i to wystarczyło. Zdarzało mi się później zabijać na polowaniu ptaki i również zające - ich nigdy nie wspominałem. Sam wygląd lefortowskiego więzienia w kształcie litery K, siatki zamiast stropów między piętrami, tak, że oddziałowy przy swoim biurku w centrum mógł stale widzieć wszystkich strażników i wszystkie korytarze, tajemnicze cykanie językiem przyjęte wśród nadzorców jako umowny sygnał gdy prowadzą więźnia - wszystko to poraziło mnie wówczas, za pierwszym razem. Rygor panował wówczas zupełnie inny niż obecnie. Przebywającym w śledztwie nie przysługiwało prawo do ołówka ani papieru, gazet nie dawali. Nawet kalendarza w celi nie było i by się nie pogubić rachubę dni trzeba było prowadzić w bardzo szczególny sposób. Na ścianie w celi wisiały Prawiła wnutrienniewo rasporiadka w sliedstwiennych izolia-torach KGB. Słowo PRAWIŁA było wydrukowane na górze dużą czcionką, akurat pod sznureczkiem na którym wisiały. I to właśnie słowo służyło jako kalendarz. Ma dokładnie siedem liter i jeili powiesi się na tym sznureczku skrawek papieru, a następnie każdego dnia będzie się go przesuwać tak, by zasłaniał jedną literę, to można odliczać dni tygodnia: P - poniedziałek, R - wtorek, A - środa... Najgorzej było, że nie pozwalali spać w ciągu dnia. Obudzą o szóstej rano - i siedź sobie cały dzień na taborecie. Ledwo zaczynasz drzemać - puka w drzwi strażnik: „Nie spać, nie wolno!" Teraz już tego wszystkiego nie ma. Z wolna rozluźniał się reżym. Od 65-go roku zaczęli dawać Prawdę, w 67-mym można już było w ciągu dnia położyć się na pryczy i kalendarze były w każdej celi. Ołówki i zeszyty zaczęli sprzedawać zekom na wypiskę. A od 70-go roku zupełny hiz: co miesiąc paczka z domu, do pięciu kilogramów. Teraz siedzenie w areszcie śledczym to sama przyjemność, nawet pozwalają się dwa razy w tygodniu ogolić. Kiedyś pracował tu jako golibroda starszy sierżant imieniem Jaszka - nikt go inaczej nie nazywał, choć był po pięćdziesiątce. Chudy, I POWRACA WIATR... 125 stale na bani albo skacowany, zawsze z zapasem dowcipów. Jaszka wpadał do celi ze swą nieodłączną walizką, wesoło żartując szybko rozstawiał przyrządy i równie błyskawicznie brał się do golenia. Łatwo powiedzieć - ogolić w ciągu dnia więzienie, robota pali się w rękach. Rozmowy z nim obracały się zazwyczaj wokół dwóch tematów: popijawy fw tej branży był ekspertem i przynosił ostatnie wiadomości z tego frontu) i Stalina. Kiedyś w młodości Jaszka był w jego obstawie i miał nawet od niego imienny dyplom z podziękowaniem, dlatego mówił o nim z uwielbieniem i nie nazywał inaczej, jak tylko Ojczulek. W późniejszych latach, gdy zezwolono wydawać zekom przybory do golenia, Jaszka nie golił już nas tylko roznosił przybory, po czym je zabierał. I chociaż krócej zatrzymywał się teraz w celi, to i tak nigdy nie omieszkał zamienić paru słów. Mimo swej towarzyskiej natury był jednak bardzo ostrożny i nigdy nie mówił za dużo. A jeśli w celi był kapuś, to w ogóle zachowywał się oschle. Z zachowania Jaszki niemal bezbłędnie można się było dowiedzieć, kim jest twój sąsiad. Ciekawe, pracuje tu jeszcze czy jest już na emeryturze? Trzeba zobaczyć, jak się zachowa przy moich sąsiadach. Wówczas, w 63-cim oczywiście również wsadzili mnie do celi z kapusiem, niejakim Aleksandrem Sinisem. Był to nader nonszalancki młody człowiek, mniej więcej 25-letni, z ośmioletnim wyrokiem w kieszeni za sprawy walutowe. Wydrukowali o nim nawet felieton w gazecie i teraz pokazywał go nam wszystkim jako dowód. Zachodził mnie ze wszystkich stron, namawiał do zeznania: oni i tak wszystko wiedzą, mówił, a zeznasz - mniej ci wlepią. Co nieco słyszałem już o kapusiach od Wolpina i innych, dlatego wciskałem mu coś na lipę. Za każdym razem gdy wracał z wezwania, gdzie najwidoczniej wymyślali mu za złą robotę, wykombinował jakiś nowy trick, by skłonić mnie do szczerości. Wreszcie powiedział, że mają go wywieźć na Krasną Priesnię, do więzienia przesyłkowego i tam dadzą widzenie z żoną. Długo ględził, jak to swobodnie jest na Priesni, jakie porządki i jak to łatwo przekazać żonie na widzeniu dowolną prośbę. Widząc że mnie to nie zainteresowało zaproponował mi wręcz, bym napisał kartkę chłopcom na wolności. Dałem mu jakiś nieistniejący adres i z tym się wytoczył. Teraz wszystko to wydaje mi się prymitywne, dziecinne niemal, ale wówczas wahałem się. Może po prostu facet ma taki natrętny charakter — kocha bliźniego jak siebie samego? I jeśli nic nie mówiłem, to raczej z obawy przed podsłuchem. No i od dziecka przyuczony byłem, by pewnych rzeczy nigdy i nikomu nie mówić. W przeciwnym razie kto wie, może podzieliłbym się swymi kłopotami z sympatycznym sąsiadem. Myślę, że kapusie istnieją tak długo, jak długo istnieje więzienie. Setki razy opisywano ich w literaturze i teoretycznie wszyscy o nich wiedzą. Lecz co innego wiedzieć teoretycznie, a co innego - uwierzyć, że ten oto chłopak, z którym dzielisz chleb, żartujesz i gadasz udaje jedynie przyjaciela. I w ogóle nie jest to łatwe - miesiącami żyć ramię w ramię 126 WŁADIMIR BUKOWSKI z człowiekiem i wiedzieć, że to wróg, ukrywać swoje nastroje, swoje myśli. Jest was przecież tylko dwóch i nie ma z kim więcej obcować. W każdym razie, więźniów śledczych w Lefortowie zawsze trzymają z kapusiami i bardzo często daje to efekty. Wbrew rozpowszechnionej opinii kapusie wcale nie są etatowymi pracownikami KGB, lecz takimi samymi więźniami jak ty. Po otrzymaniu dużego wyroku, zazwyczaj za aferę walutową bądź gospodarczą, powinni jechać już do obozu. Ale raptem wzywa kum i zaczyna wykazywać zalety bycia kapusiem, obiecuje załatwić ułaskawienie w połowie odsiadki albo zwolnienie warunkowe, różne inne ulgi. Rzadko który odmawia -korzyści są zbyt oczywiste. Wówczas każą im podpisać formalne oświadczenie o współpracy, a dla własnych doniesień na piśmie i sprawozdań otrzymują pseudonim. Wymyślają dla takiego agenta jakąś legendę - wersję jego sprawy, którą ma opowiadać sąsiadowi i wsadzają go do celi z więźniem śledczym. Legenda jest tak pomyślana, żeby w jakichś szczegółach przypominała sprawę tego obwinionego, przynajmniej w ogólnych zarysach, by w ten sposób przygotować zbliżenie, wzbudzić ufność. Jednak zgodnie z instrukcją o rozpracowywaniu agenturalnym zabronione jest dawać kapusiowi legendę więźnia politycznego. Zadanie kapusia niekoniecznie ogranicza się do wyciągania jakichś tajemnic. Powinien starać się nakłonić towarzysza niedoli do skruchy, przekonać go, by dobrowolnie ujawnił wszystko w śledztwie. Powinien ponadto obserwować jego nastroje, zwłaszcza gdy powraca z przesłuchania, zaobserwować jaki chwyt śledczego zrobił na nim największe Wrażenie, czego najbardziej się boi, jakie ma słabe miejsca itd... Zdawać by się mogło, bardzo to prymitywne, grubymi nićmi szyte, tym niemniej wcale skuteczne. Na człowieka niedoświadczonego działa bezbłędnie. Poczynając od 61-go roku KGB zaczęło prowadzić wiele spraw o defraudacje, łapówkarstwo na dużą skalę, kombinacje walutowe itp. W takich sprawach trafiają na śledztwo dyrektorzy zakładów, fabryk, sowchozów, urzędnicy państwowi, kierownicy spółdzielni, tzn. ludzie całkowicie nieprzygotowani, z kompletnie sowiecką psychiką. Wszyscy zazwyczaj mają gdzieś ukryte kosztowności: złoto albo obligacje. Najważniejsze zadanie KGB — znaleźć te skarby. I oto kapuś zaczyna podszeptywać swej ofierze: - Oddaj! Czegoś się uczepił tego złota? Rozstrzelają - do grobu nie zabierzesz. Myślisz, że ciebie potrzebują z wszystkimi twoimi sprawkami? Potrzebują złota, kamyków. Oddasz sam — zwolnią, albo mniej dostaniesz... Do tego też czyni aluzje śledczy. No i jak tu nie uwierzyć? W rzeczywistości władza to grabieżcy, o to tylko jej chodzi, żeby wycisnąć jak najwięcej. I zaczyna się wydawać, że można się dogadać z władzą sowiecką. Pamiętam, w 67-ym roku przyprowadzili mi do celi faceta, starszego już, po sześćdziesiątce, dyrektora jakiejś fabryki tekstylnej. Całymi J POWRACA WIATR... 127 dniami siedział na pryczy nieruchomo, gapiąc się w jeden punkt, albo znowu zrywał się, tłukł pięściami po głowie, biegał po celi i wrzeszczał: „Idiota! Jaki ze mnie idiota! Co ja narobiłem!" Stopniowo wypytałem go, co się stało. Okazało się, że dziewięć miesięcy przesiedział w KGB i dziewięć miesięcy milczał. Praktycznie nie mieli przeciw niemu oskarżenia - ot tak, głupstwo, ze trzy lata. Śledztwo miało się ku końcowi, ale kapuś namówił go, by oddał swoje zakopane skarby - niby że mniej dadzą. I stary wariat usłuchał: oddał złota i brylantów o wartości trzech i pół miliona rubli. Z miejsca wlepili mu po pierwsze dodatkowy paragraf za bezprawne przechowywanie dewiz, a po drugie musiał się tłumaczyć, skąd je miał. W rezultacie nie tylko sam dostał 15 lat, ale jeszcze dziewięć osób wpakował. Historia bardzo typowa. Słynny w owym czasie Rojfman, od którego zaczęły się „tekstylne" procesy też milczał i nawet kapusie nie mogli go przekonać. Wówczas wezwał go Semiczastny, ówczesny naczelnik całego KGB i Maliarow, zastępca Generalnego Prokuratora i dali mu swoje partyjne słowo honoru, że nie rozstrzelają go, jeśli dobrowolnie odda kosztowności. Rojfman uwierzył im, oddał — i został rozstrzelany. Często taka transakcja przybiera formy anegdotyczne. Milionerom szkoda jest nazbieranych bogactw, ale żyć chcą, i zabierają się do oddawania skarbów partiami, za każdym razem zapewniając, że to już wszystko, koniec. A śledczy i kapusie, świetnie zdając sobie sprawę, że musi być jeszcze, cisną i cisną. - Słuchaj — namawiają milionera - zbliża się święto październikowe, rocznica władzy. Oddaj do świąt jeszcze kapkę - zobaczysz, odejmą parę lat. No i oddają na raty: na Siódmego Listopada, na Pierwszego Maja, na Dzień Sowieckiej Konstytucji, albo i na Ósmego Marca. Dla śledczego - premia, dla kapusia — przedterminowe zwolnienie, dla niego — kula w łeb. Milionerzy ci to w większości ludek nieprzyjemny, sprzedajny, łatwo wkopują wspólników, a siedzieć przychodziło mi głównie z nimi, albo z kapusiami. (Nie wolno wsadzać razem śledczych więźniów politycznych, żeby nie uczyli się nawzajem). Ale i wśród nich bywają ludzie ciekawi. W 63-cim roku siedziałem jakiś czas z Josifem Lwowiczem Klempertem, dyrektorem farbiarni w Moskwie. Sprawę miał poważną - miliony. Był o nim nawet felieton w gazecie -.Milioner z Arbatu. Wiedział, że go rozstrzelają, ale nie tracił pogody ducha. — Swoje przeżyłem — mówił rześko — tak przeżyłem, jak żaden z nich nie będzie mógł nigdy! I tylko jednego mu brakowało :koniaczku, zwłaszcza pod wieczór. Wpadł w sposób wielce pouczający. Póki kradł, robił różne transakcje i machinacje i napełniał własne kieszenie, nikt go nie ruszał, wszystko uchodziło mu na sucho. Ale zachciało mu się wybudować dla swoich pracowników dom - dotąd mieszkali w barakach. Wstyd mu było: dlaczegóż to robotnicy tak źle u mnie mieszkają? Oficjalnie zaś 128 WŁADIMIR BUKOWSKI państwo nie daje pieniędzy na dom dla robotników. Spróbował tu i tam — bezskutecznie. - A co ja biedny jestem, czy co? - zdecydował. - I tak pieniądze leżą w ziemi, nie ma co z nimi robić. I wybudował dom całkowicie za własne pieniądze. Odwalił takie domisko że ho, ho, jak rządowe. - Macie, mieszkajcie, czcijcie Josifa Lwowicza! Nie zdążyli się jednak wprowadzić robotnicy do domu - inspekcja, kontrole: skąd pieniądze, z jakiego funduszu? I tak go przyłapali. Dopiero później, w śledztwie wyszły na jaw inne machinacje. Trzymał się twardo, wypierał do końca i żadnych pieniędzy nie oddał. Ale już po wyroku i po tym, jak odrzucono wniosek o ułaskawienie - pękł i on. Zaczął po trochu zwracać pieniądze, kupując sobie w ten sposób każdorazowo gdzieś po dwa miesiące życia. Wyczerpały się pieniądze - zaczął wspominać różne niewykryte epizody, składać obciążające innych zeznania i znowu za każdym razem kupował sobie miesiąc-dwa. W sumie kupił w ten sposób dwa lata życia, ale potem go jednak rozstrzelali. Nic dziwnego, że przy tak kupieckich stosunkach między złodziejami a KGB namowy kapusiów brzmią przekonywująco. Ja zaś po pewnym czasie tak się do nich przyzwyczaiłem, że zacząłem wykorzystywać ich do swych celów. Jeśli wniknąć w sedno sprawy, to kapuś bardziej zależny jest od ciebie, niż od KGB. Zazwyczaj już po dwóch, trzech dniach mogłem dokładnie stwierdzić, czy mój sąsiad jest „uchem", czy nie jest. Jeśli tak, dawałem mu ultimatum: albo pracuje dla mnie, albo go zdemaskuję — i żegnaj przedterminowe zwolnienie.. Nie zdarzyło się, żeby któryś się sprzeciwił. Przeciwnie, zdarzali się tacy, którzy sami, z własnej woli przyznawali się i proponowali, by z ich pomocą zrobić KGB w konia. Od nich właśnie dowiedziałem się o zasadach werbunku i pracy i zazwyczaj z miejsca żądałem podania pseudonimu i daty podpisania współpracy. To na wszelki wypadek, żeby potem nie próbowali się wykręcać. W efekcie takiej operacji zamieniałem się faktycznie rolami ze śledczymi. Wiedziałem o nich wszystko, oni o mnie — nic. Przecież z rodzaju pytań zadawanych przez kapusia łatwo można wywnioskować, w jakim kierunku idzie dochodzenie i co śledczym jest wiadome. A dezinformując ich za jego pośrednictwem można zaprowadzić śledztwo w ślepą uliczkę tak, że tylko walić głową w mur. Jakich to kapusiów nie miałem w ciągu tych lat w celi: i bezczelnych, i nieśmiałych, i mądrych, i głupich. Zdarzali się tacy sprytni, że nie sposób się niemal domyślić. A w 67-mym siedział ze mną niejaki Prisowski — tak głupi chłopak, że nie był nawet w stanie opowiedzieć składnie swojej legendy, zaplątał się. Zmieszał się po tym i w ogóle umilkł, pytań nie stawia, nic o sobie nie mówi. Zaczęły mnie dręczyć wątpliwości: może to nie kapuś, może nieśmiały gość. Akurat w tym czasie zdjęli Semiczastnego i przewodniczącym KGB został Andropow. Przeczytaliśmy o tym w gazecie. Mówię mu: — Ładna historia, ciekawe. Znałem nieźle jego córkę. I POWRACA WIATR... 129 Gdzieś po tygodniu śledczy mój spytał: — Przecież pan, o ile mnie pamięć nie myli, znał Tanie Andropo-wą? — Nie wytrzymał. On jest tylko drobnym urzędniczyną, a tu — córka samego Gospodarza. A nuż coś wyjdzie: nowa miotła po nowemu zamiata. A ja w ogóle jej nie znałem, słyszałem tylko, że Andropow ma córkę. Innego, w 71-ym roku, aż mi się żal zrobiło. Zupełnie nie nadawał się człowiek do tej roli, zabrał się za nie swój fach. Facet nie był głupi, ale strasznie niedoświadczony. Siedział po raz pierwszy i całe to więzienne życie było dlań czymś nowym. Dał się złapać już w pierwszym dniu, na prymitywny haczyk. Zgodnie z legendą był w śledztwie i mówił że siedzi już dwa miesiące. Ale widać po całym jego zachowaniu, że komletnie nie zna tego więzienia. Zapytałem go tylko, czy brali mu już odciski palców. Mówi, że tak. Zazwyczaj robią to w pierwszym tygodniu po aresztowaniu. — A gdzie — pytam — je teraz biorą? Nadal tam gdzie łaźnia, na tamtym oddziale? — Aha - przytakuje. Nigdy ich tam nie brali, i gdyby rzeczywiście był w śledztwie, w żaden sposób nie zapomniałby tego faktu. I z miejsca go rozgryzłem. Przyznał się, że siedział dotąd na Butyrkach*, dostał już siedem lat z gospodarczego artykułu, ale przestraszył się wyjazdu do łagru. Zbytnio zdrowie szwankuje — bał się, że nie przeżyje. Nie miał jednej nogi, stracił na wojnie. Nazywał się Iwan Iwanowicz Trofimow. Gdy go przyparłem do muru - zaczerwienił się, zaczął usprawiedliwiać, zapewniał że nie zamierzał nic złego mówić na mój temat. Długo go później zawstydzałem. — Jakże to się dzieje, Iwan Iwanycz? Walczyłeś na froncie, straciłeś nogę - straszniej tam chyba było, niż tu? Nie spodziewałem się, żeby frontowiec poszedł na takie świństwo - donosić na kolegów. Ten niemal w płacz: — Widzisz — mówi — nigdy bym nie pomyślał, że zdolny jestem do tego. Zdrowie przeklęte, nie przeżyję w obozie. A mam dzieci. Tylko ze względu na nie się zgodziłem. Starszy synek dostał się w tym roku na studia. Grozili, że go wyleją, jeśli się nie zgodzę. Rzeczywiście widać było, że jest mu wsyd. Robił wszystko, czego od niego wymagałem — bardzo sumiennie, jak uczeń. Pracował nie ze strachu lecz za głosem sumienia, a gdy mieli nas rozdzielać do osobnych cel, zaczął błagać: — Pomóż mi! Boję się odmówić, wywalą chłopaka z uczelni a i mnie zgnębią. Sam lepiej wiesz jak zrobić, żeby wysłali mnie do obozu - nie wytrzymam tutaj. Zazwyczaj nigdy nie ujawniałem, że zdemaskowałem ich agentów; nie było mi na rękę, żeby uważali mnie za podejrzliwego. Lepiej niech myślą - prostoduszny, ufny. Nie mówiąc już o tym, że cała moja z nim Butyrki — jedno z największych więzień w Moskwie (blisko 25 budynków). l powraca wiatr... 130 WŁAD1MIR BUKOWSKI robota szłaby wtedy na marne. Ale żal mi się zrobiło staruszka: napisałem oświadczenie do Andropowa i skargę do prokuratora. Trofimowa z miejsca zabrali i po tygodniu stwierdziłem ponad wątpliwość: nie ma go już w Lefortowie. Da Bóg, przeżyje w obozie. Wkrótce po nim spotkałem najsprytniejszego agenta więziennego w swoim życiu. Chłop pod czterdziestkę, potężny, energiczny, dawny oficer, komandos. Za jakąś rozróbę wywalili go z wojska i pracował jako wolnonajemny na Kołymie - wydobywał złoto. Za złoto też poszedł siedzieć. Jeździł podczas urlopów do Moskwy i sprzedawał je, nim wpadł. W śledztwie siedział na Butyrkach, dostał pięć lat. Groziło mu więcej, ale zdołał wykazać, że złoto nie pochodziło z kradzieży, nie • z państwowej kopalni, a że sam niby znalazł samorodek. Mówił, że już siedział w obozie, gdy nagle przywieźli go etapami do Moskwy: wyszły niby na jaw nowe szczegóły i grozi mu teraz 15 lat albo nawet KS. Facet oblatany i w żaden sposób nie mogłem go przyłapać, nie działały żadne z moich ulubionych chwytów. Tylko Jaszka-fryzjer dosłownie wody w usta przy nim nabrał. Ja do niego jak zwykle: — No jak Jasza, łyknąłeś coś z rana? A on wargi zacisnął, patrzy w bok: — Dla jednych Jasza, a dla innych Jaków Mitrycz — obywatel naczelnik... Najgorszy znak... Nazwisko tego chytrego kapusia było Gricaj. Rodem z Ukrainy, z miasta Halicz. I od samego początku tak się ustawił, że to on mnie podejrzewa. A skoro tak, to ja już nie powinienem być podejrzliwy -zgodnie z jego rachubą. Mogłem tylko podziwiać jego grę i do końca nie udało mi się go złapać, choć byłem na sto procent pewny, że to kapuś. Przesiedziałem z nim aż do samego mojego transportu do Władimira. Gdy przyprowadzili go do celi, śledztwo w zasadzie zostało już zamknięte. Ale KGB miało nadzieję, że po rozprawie będę bardziej rozmowny i mniej ostrożny. Tak to często bywa z ludźmi: że niby nie ma już nic do stracenia, wszystko minęło. No i interesowało ich, co też ja szykuję na rozprawę. Nie dałem po sobie oczywiście poznać, że rozszyfrowałem ich plany - przeciwnie, robiłem z siebie człowieka otwartego, najlepszego przyjaciela, i w ten sposób sporo udało mi się za pośrednictwem tego kapusia zdziałać. Bardzo go interesowało, skąd mam taką pewność, że wszystko co zdarzy się w sądzie będzie wiadome na Zachodzie. Przez kogo — przez krewnych? - Coś ty — śmiałem się - jacy krewni? Oni są strasznie głupi i nie wprowadzeni w całą sprawę. Przesiedzą całą rozprawę i daj Boże żeby zrozumieli, ile lat dostanę. Baby — czego od nich wymagać? A zwróć uwagę: KGB przechytrzyło i wezwało na rozprawę dwóch zagranicznych korespondentów jako świadków. (Wszystko spełniło się jak z nut: matkę i siostrę wpuścili na rozprawę, a tych dwóch świadków nie wpuścili, chociaż sami ich wezwali. Podsunąłem mu jeszcze parę takich numerów.) Przed odejściem z celi, na krótko przed moim odjazdem do Wła- I POWRACA WIATR... 131 ditnira oświadczył, że śledztwo w jego sprawie zamknięto, nie zdołali „przyszyć" mu nowych spraw, znowu mają zabierać go na etap. Rzeczywiście zabrali go po paru dniach, ale nie w stronę wyjścia, a w głąb więzienia, do innej celi. Polepiło sprawę naczalstwo, zresztą sądzili, że to teraz bez znaczenia: i tak mam wyjechać. A po roku, gdy znów mnie przywieźli w sprawie Jatóra, przypadkowo dowiedziałem się dalszego ciągu jego historii. W owym czasie toczyło się duże śledztwo w sprawie „diamencia-rzy", ponad czterdzieści osób wsadzili. Całe więzienie było nimi zapchane, niemal w każdej celi któryś z nich siedział. Spotykali się na rozprawach i mogli zamienić ze dwa słowa podczas przerwy. Praktycznie całe więzienie okazało się powiązane. Zacząłem się naturalnie dowiadywać gdzie kto z naszych siedzi, i oto przypadkiem natknąłem się na Gricaja. Siedział nadal - wciąż z tą samą legendą. Okazało się, że i „diamen-ciarze" znają go niemal wszyscy, wszyscy z nim siedzieli i byli nim zachwyceni. — To jest gość! — mówili. — Z takiej sprawy się wykręcił. Pewny KS! Zastraszył wszystkich świadków i wymigał się. Teraz sprawę umorzyli, pójdzie do obozu dosiadywać swoją „piątkę". Gdy wyjaśniłem im, że to kapuś, długo nie chcieli wierzyć — zbyt duże wywarł na nich wrażenie. Ale w żaden sposób nie mógł zgodnie ze swą legendą znajdować się w 71-ym roku w Lefortowie. Chcąc nie chcąc musieli przyznać mi rację. Sprawa „diamenciarzy" była w tym czasie największą z afer i nic dziwnego, że Gricaja wsadzali do nich. W więzieniu znalazła się cała moskiewska fabryka diamentów: na 50 osób tam zatrudnionych — 48 zostało aresztowanych za kradzież. A ilu paserów wyłowili! Okazuje się, że KGB już od pięciu lat było doskonale o tych kradzieżach poinformowane, ale nikogo nie ruszało. Interesowało się, do kogo te kamyki idą, kto je kupuje i gdzie ukrywa. I co jakiś czas wygarniało zapasy. Może do dzisiejszego dnia strzygłoby KGB te diamentowe owieczki - praca mało uciążliwa. Ale oto przyjechał do fabryki Kosygin, kazał się sfotografować z przodownikami pracy, jakoś ich tam nagrodził, i oto KGB rzuciło się do dzieła — trzeba przecież wykazać swoją pożyteczność, pokazać, że kroku bez nich nie można zrobić. Polityczne rachuby wzięły jak zwykle górę nad ekonomicznymi i powstała gigantyczna sprawa „diamenciarzy" - a fabrykę przyszło zamknąć. Metody i cele KGB mało się zmieniły od czasów stalinowskich, z tym, że o ile wtedy potrzebowali wszędzie wrogów, spiskowców dla zastraszania społeczeństwa, to teraz konieczny im był zalew kanciarzy i złodziei. Różnica w tym, że złodzieje rzeczywiście są wszędzie i nie trzeba ich wymyślać. Duch kombinatorstwa jest w ludziach niezniszczalny- Ten sam Klempert opowiadał mi, jak zaczęła się jego podziemna kariera milionera: - Szkoda — mówił — dóbr. I tak przepadną, nikomu to niepo- 132 WŁADIMIR BUKOWSKI trzebne. Zacząłem od tego, że wykorzystywałem dla nielegalnej produkcji odpady, które i tak szły na wysypisko. Później udoskonaliliśmy sprzęt, technologię, wzrosła wydajność, a dochód dzieliliśmy między sobą -od tego wszystko się zaczęło. Potem okazało się, że nie tylko my jesteśmy tacy mądrzy, cała gospodarka pracuje podobnie. Doprawdy, jakież to dziwaczne sprawy nie przewinęły się w sześćdziesiątych latach przez Lefortowo! Zazwyczaj pisałem tym ludziom odwołania i dawali mi do przeczytania swoje wyroki - czasem objętości całego tomu, starannie oprawione, jak książka. Przez dziesiątki stron ciągnęło się samo wyliczanie zakwestionowanych u nich kosztowności: niezliczone obrączki, bransoletki, diademy, złote monety z carskiej mennicy, sztaby złota, drogocenne naczynia, obrazy, ikony - góry złota i brylantów. Całe przedsiębiorstwa pracowały w socjalistycznym współzawodnictwie, z komitetami partii i związkami zawodowymi, a dochody wędrowały do prywatnych kieszeni zastępców ministrów i naczelników resortów. I na odwrót, na papierze widniały całe kompleksy przemysłowe, przewidziane w planach, otrzymujące państwowe fundusze - w rzeczywistości zaś rósł na ich miejscu zwykły rosyjski zagajnik albo rozpościerał się step. Wszyscy kontrolerzy i inspektorzy otrzymywali regularnie pensję od złodziei i rozkwitały mityczne przedsiębiorstwa. Nawet Urząd do Walki z Grabieżą Mienia Społecznego znajdował się na ich liście płac. Schować się może Cziczikow z jego ubogimi martwymi duszami! Nawet prezydent Moskwy Bobrownikow poszedł siedzieć za handel mieszkaniami. A sekretarz riazańskiego obwodowego komitetu partii Łarionow strzelił sobie w łeb, gdy wyszły na jaw jego machinacje. Chruszczow niezbyt mijał się z prawdą, gdy w jednym ze swych przemówień powiedział: „Gdyby choć na jeden dzień przestali u nas kraść, komunizm już dawno byłby zbudowany". Nie pojmował tylko jednej, prostej rzeczy: bez tego „złodziejstwa" sowiecki system gospodarczy w ogóle by przestał funkcjonować . Bez fałszerstw i machinacji nie zostałby zrealizowany żaden plan, a bez tej nielegalnej prywatnej inicjatywy w ogóle nie byłoby w kraju żadnej produkcji. Wszystkie te kołchozy i sowchozy, które stały się wzorcowymi gospodarstwamł-milionerami utrzymywały się jedynie dlatego, że kierowali nimi mądrzy szalbierze. Najczęściej trudno ich nawet nazwać szalbierzami. Z ogólnoludzkiego punktu widzenia milionerzy ci nie dokonali żadnego przestępstwa. Jedynie sowiecka praworządność uważa rozsądne z ekonomicznego punktu widzenia prowadzenie gospodarstwa za zbrodnię. Pamiętam, siedział ze mną facet, którego całe przestępstwo sprowadzało się do normalnego handlowego pośrednictwa; nie przyczynił on nikomu żadnej szkody. Przyjeżdżał do kopalni węgla i proponował za rozsądną cenę sprzątnięcie hałdy żużlu z terenu kopalni. Dyrektor był uszczęśliwiony: za te hałdy dostał już niejedną naganę od naczalstwa. A poza tym zawadzają. Następnie mój facecik jechał do kołchozów i proponował przewodniczącym tani żużel do obór. Ci też byli szczęśliwi. I POWRACA WIATR... 133 Wówczas mój towarzysz niedoli brał kołchozowe ciężarówki, chłopów i jechał zabrać żużel z kopalni. Wszystko było w porządku, zainteresowane strony zachwycone, za jednym zamachem rozwiązywano całą masę problemów gospodarczych, tylko mój przedsiębiorczy sąsiad dostał w efekcie sześć lat więzienia. Wspomniany wyżej Iwan Iwanycz Trofimow, mój nieśmiały kapuś, opowiadał o swej pracy naczelnika zjednoczenia budownictwa jak o istnym koszmarze. — Najpierw sami oni nakłaniają do przestępstwa — opowiadał -po czym wsadzają do więzienia. Miesiąc w miesiąc komitet partii domaga się, by oddać przedterminowo ten czy inny obiekt do użytku, wiedząc jednocześnie doskonale, że nie mam niezbędnych funduszów ani materiałów budowlanych. Uwijaj się, Iwan Iwanycz, jak tylko potrafisz - ich rzeczą jest rozkazywać. To jeszcze nic, a gdy trzeba im na lewo wybudować garaż albo willę, albo drogę do domu doprowadzić?... I nikt, rzecz jasna, nie przysyła rozkazów na piśmie, tylko podniesie słuchaweczkę: „Iwan Iwanycz, bądź tak dobry, sam wiesz..." I koniec. Jakby Iwan Iwanycz miał własny zakład czy firmę. Cóż począć? Odmówisz - zaraz wykryją u ciebie niedociągnięcia. Z miejsca Iwan Iwanycz staje się i oszustem, i złodziejem. A robotnicy? U mnie w zarządzie samej farby kradli dziennie za 500 rubli — też przecież muszą na boku dorobić, z samej pensji długo nie pożyjesz. A kogo pociągną do odpowiedzialności? Iwana Iwanycza! Chcesz, czy nie chcesz - musisz kraść... Strasznie oburzał go system szkolnictwa: — Wykładają im różne bzdury, które nigdy nie będą potrzebne. Jakaś tam wyższa matematyka, opór materiałów. Zamiast uczyć od podstaw jak zdobywać te materiały, jak łapówki dawać i lipne zlecenia kamuflować. A tak - przychodzą po studiach, inżynierami się zwą, biegają z suwakami logarytmicznymi, a nie mają pojęcia jak wydusić cement od fabryki. Przypadkowo wpadły mu w rękę pożyczone z więziennej biblioteki Zapiski Guicciardini, wydane w latach trzydziestych przez „Akademię". - To był człowiek czynu — zachwycał się - właściwie pojmował życie! Co jest najistotniejsze dla praktycznego człowieka? Umieć właściwie wybrać kierowcę, żeby był oddany, nie gadatliwy. Sekretarki - też ważny punkt. Żeby były swoje, żeby przejmowały się wspólną sprawą. Stale robił jakieś notatki i wynotował niemal pół książki. - Wyjdę z więzienia - napiszę podręcznik dla człowieka czynu. Tylko że nie wydadzą, bydlaki - hipokryci. Wszyscy wiedzą, że tak jest, ale na głos nie powiesz. Ach, jakich to wielkich oszustów i kombinatorów nie widziało więzienie lefortowskie! Zginął tu w sześćdziesiątych latach cały kwiat myśli ekonomicznej. Jeden mój znajomy z celi, ten co sprezentował państwu trzy i pół miliona, powtarzał mi ze smutkiem w głosie: 134 WŁADIMIR BUKOWSK1 - Niepotrzebnie zabrałem się do tych spraw. Teść nieboszczyk wiele razy mawiał: „Misza, rzuć to w diabły, po co ci te drobiazgi? Ja kradnę - wszystkim nam wystarczy, jeszcze dla wnuków zostanie!" Nie, nie usłuchałem. Żal było - marnuje się dobro. Teścia zresztą też rozstrzelali — z innego paragrafu. Zastanawiające to - opętani problemem swobód intelektualnych nie zwróciliśmy uwagi, że w 60-70-tych latach władza usiłowała praktycznie zniszczyć ekonomiczną opozycję w kraju, rodzący się podziemny kapitalizm. Również na górze istniała wówczas opozycja - tak zwani ekonomiści, albo managerowie. Nie mieli żadnej specjalnej teorii i wszystkie ich propozycje sprowadzały się do jednej, niezwykle prostej myśli: aby gospodarka się rozwijała, należy ludziom za ich pracę płacić pieniądze, pieniądze rzeczywiste, i nie krępować tak bardzo inicjatywy gospodarczej kierownictwa produkcji. Nawet z marksistowskiego punktu widzenia pierwotna jest ekonomia, a nie ideologia. Na początku lat sześćdziesiątych rozkład gospodarki państwowej stał się tak oczywisty, że na serio zaczęto rozważać możliwość drugiego NEPu, a już co najmniej konieczność szerokich reform gospodarczych, z uwzględnieniem większych bodźców materialnych. Przeprowadzono parę interesujących eksperymentów, którymi zachłystywała się prasa. Jednak pierwsze zachwyty nad niezwykłymi rezultatami tych eksperymentów szybko minęły — zbyt jaskrawo przebijała z nich wyższość kapitalistycznych zasad gospodarowania nad socjalistycznymi. Jasne było, że przeprowadzenie takich eksperymentów ekonomicznych w skali całego kraju spowoduje szybki rozwój gospodarczy, wyprowadzi z pół wiekowego zastoju, ale z miejsca zrodzi wszystkie te „plagi" kapitalizmu, którymi propaganda nasza od małego straszy dzieci. Z miejsca powstanie bezrobocie, inflacja i „anarchia produkcji" — to znaczy gospodarka rynkowa. Państwo nie będzie w stanie surowo kontrolować gospodarki. A co najważniejsze — partyjne kierowanie gospodarką stanie się całkowicie zbędne i niemożliwe, ludzie uzyskają większą niezależność - państwo nie będzie już ich w stanie szantażować każdym groszem. Zrodziło to, naturalnie, utajoną ale rozpaczliwą walkę między „ekonomistami" i „ideologami". Głównym argumentem „ideologów" był obraz nadchodzącego powszechnego złodziejstwa, defraudacji i niekontrolowanej gospodarki: tracąc kontrolę nad gospodarką partia traciła kontrolę nad całym życiem kraju. Plany „ekonomistów" faktycznie eliminowały kierowniczą rolę partii, ale nie mogli powiedzieć tego otwarcie. Trwała milcząca walka między aparatem partyjnym a państwowym, a wszystko to pod sztandarem reformy ekonomicznej, konieczności której nikt nie kwestionował. Nawet Breżniew w swym zamkniętym liście do KC w grudniu 69-go roku przyznawał, że sytuacja przemysłu jest rozpaczliwa. W tej oto walce konieczne okazały się afery i procesy gospodarcze - odpowiednik terroru lat trzydziestych. Wiadomo, że tylko w okresie od I POWRACA WIATR... 135 listopada 1962 do lipca 1963 odbyło się ponad osiemdziesiąt procesów gospodarczych w dziesiątkach miast Związku Sowieckiego i 163 osoby zostały skazane na śmierć. Zadziwiające, że Zachód z jego sowietolo-gicznymi instytutami badawczymi całkowicie przeoczył sens tego wszystkiego. Śmiesznie wspominać lorda Russella, który nie dostrzegł w tych wyrokach niczego prócz antysemityzmu. Z równym powodzeniem można dostrzec jedynie antysemityzm w prześladowaniu opozycji trockis-towskiej. Same jednak represje karne byłyby oczywiście niewystarczające dla zapewnienia zwycięstwa „ideologów" - decydującej pomocy udzielił im Zachód. W charakterze alternatywy dla istotnych reform wewnętrznych ,4deologowie" wysunęli projekt „pokojowego natarcia", odprężenia. Postawili sobie za cel uzyskanie szerokiej pomocy gospodarczej i zwiększenie handlu z Zachodem. Po co im niebezpieczne reformy, jeśli można otrzymywać wszystko w zagranicznych opakowaniach? Nawet pszenicę można siać w Kazachstanie a zbierać w Kanadzie. Zaprzestano wszelkich eksperymentów, a eksperymentatorzy z reguły znaleźli się w więzieniach. Symboliczny jest pod tym względem los Iwana Nikiforowicza Chudenko. Pracownik wysokiego szczebla w Radzie Ministrów ZSSR, zastępca ministra, Chudenko dobrowolnie zgodził się w 1960 r. przeprowadzić ekonomiczny eksperyment w sowchozach Kazachstanu. Założenia Chudenki były bardzo proste: proponował system całkowitego samorozliczania i gospodarczej samodzielności, a co najważniejsze — realny system bodźców materialnych. Płacono za osiągnięte rezultaty, a nie za włożony wysiłek. Eksperyment miał fantastyczne powodzenie. Zatrudnienie ludzi i maszyn w sowchozach spadało dziesięciokrotnie, koszty własne zboża — czterokrotnie. Dochód na jednego zatrudnionego wzrastał siedmiokrotnie, a pensja — czterokrotnie. Chudenko z liczbami w ręku wykazał, że powszechne wprowadzenie jego systemu w rolnictwie umożliwi czterokrotne zwiększenie produkcji — przy czym zatrudnionych w rolnictwie będzie pięć milionów osób zamiast obecnych trzydziestu. O eksperymencie Chudenki z zachwytem rozpisywały się gazety, kręcono filmy, ale nikt jakoś nie spieszył się z zastosowaniem jego systemu w skali kraju. Co więcej, w 1970 r. jego sowchoz „Akczi" został na mocy odgórnej decyzji zamknięty. Sowchoz zamknięto w pełni sezonu, nie wypłacając pieniędzy robotnikom i nie zwracając im ich inwestycji. Chudenko i jego pracownicy nadal walczyli legalnymi metodami, zwracając się do sądów. Perypetie tej walki odzwierciedlały walkę w łonie sowieckiego kierownictwa. Decyzje sądów parokrotnie uchylano i podejmowano inne. Niektóre organy prasy nadal pisały o doniosłości eksperymentu. I wreszcie w sierpniu 1973 r. Chudenko i jego zastępca zostali skazani za „kradzież własności państwowej" na sześć i cztery lata. Nawet PO wyroku w całym kraju trwały w tej sprawie protesty wysokich urzędników sektora gospodarczego. 12 listopada 1974 roku Chudenko zmarł w szpitalu więziennym. 136 WŁADIMIR BUKOWSKI Jest to bynajmniej nie sporadyczny wypadek karnego zdławienia nowych tendencji ekonomicznych. To, na co w latach sześćdziesiątych odgórnie zezwalano, oceniano w latach siedemdziesiątych jako kryminalne przestępstwo. W połowie lat sześćdziesiątych w całym kraju powstały spontanicznie kluby „Pochodnia" - stowarzyszenia inteligencji, które na zasadach umowy realizowały zamówienia na projekty techniczne, wprowadzanie nowej technologii i racjonalizację. Ci sami inżynierowie i pracownicy naukowi, którzy w ciągu dnia nie mogli w swoich instytutach nau-kowo-badawczych za pensję zrealizować tych projektów - w czasie wolnym od pracy, samodzielnie, bez nadzoru partii i związków zawodowych, ale za godziwym wynagrodzeniem robili to znakomicie, w rekordowych terminach i przynosząc państwu wielomilionowe zyski. W latach siedemdziesiątych, w szczytowym momencie odprężenia i importu zachodnich kapitałów i technologii, kluby te co do jednego zostały zamknięte, a ich kierownictwo posadzono. Wszystkie te procesy nie przeszłyby jednak tak gładko, gdyby nie uprzednie psychologiczne przygotowanie w postaci procesów zakonspirowanych milionerów. Trzeba było zagarnąć w swe ręce kierowanie gospodarką kraju, zastraszyć rozprawieniem się, ukazać szkaradną, drapieżną istotę tego rodzącego się nieuchronnie kapitalizmu. Niemal jak w latach trzydziestych trzeba było zrobić z tych milionerów wrogów, zbrodniarzy, i na nich zrzucić odpowiedzialność za wszystkie klęski gospodarcze. Dla społeczeństwa również brzmiało to przekonywująco: „Gdyby choć dzień nie kradli, dawno byłby komunizm!" Oto gdzie jest wróg — łapaj wroga! I dość by Kosygin pochwalił fabrykę diamentów - z miejsca ją zwinęli. Przecież w pewnym momencie doszło już do absurdu: oskarżenie o łapownictwo albo defraudacje stało się takim samym środkiem terroru, jak w latach trzydziestych oskarżenie o kontrrewolucję. Jakakolwiek obiektywna praworządność w tych sprawach była niemożliwa. Pamiętam, jak pewien stary kryminalista opowiadał podczas transportu: — Zwolniłem się, przyjechałem do domu. Poszedłem na milicję — nie podbijają mi dowodu, swołocze. Ileż nachodziłem się do naczelnika biura meldunkowego — bezskutecznie. Taka suka, uparł się: nie zamelduję i basta. No, myślę sobie, tak się urządzę, że cienkim głosem zaśpiewasz! Poszedłem do sąsiadki, mówię: „Ciocia Masza, daj trzydziestkę". Dawno mnie znała, od szczeniaka. „Po co ci?" — pyta. „A wiesz, naczelnik biura meldunkowego chce, bydlak taki. Nie dasz, mówi, do łapy - nie zamelduję". No więc dała mi trzydziestkę: dwie dychy i dwie piątki. Poszliśmy z kumplem na piwko. Mówię też jemu: że niby swołocz, chce trzydziestkę, trzeba będzie dać - o, wziąłem od cioci Maszy. Poszliśmy na milicję, ja do biura meldunkowego, a ten został na dole. Naczelnik zobaczył mnie, rękami wymachuje: „Idź stąd, aie zamelduję cię, powiedziałem już!" Podczas wykłócania się niepostrzeżenie wsunąłem trzydziestkę pod papiery na biurku. Wychodzę - mówię kumplowi: „Patrz co za bydlę — pieniądze wziął i znowu mnie nie zameldował. No, teraz I POWRACA WIATR... 137 go urządzę!" Zadzwoniłem do dyżurnego oficera: tak i tak, wasz pracownik łapówkę wziął a zameldować nie chce. Z miejsca przylecieli operacyjni, zrobili kipisz w gabinecie - zgadza się, znaleźli moją trzydziestkę, taić jak opisałem, dwie dychy i dwie piątki. Ciocia Masza też je rozpoznała i mój kumpel - na świadka. No i wlepili gnojowi sześć lat, żeby był bardziej zgodliwy! No i czy to nie Wielki Terror? Przecież i likwidacji tak zwanych niewinnych komunistów w 37-ym roku nie mogłoby być, gdyby poprzednio nie likwidowali konsekwentnie najpierw „kontrrewolucjonistów", później członków partii socjalistycznych, potem opozycji wewnątrzpartyjnej, wciąż rozszerzając i rozszerzając pojęcie „wroga ludu". Dokładnie tak samo w naszych czasach rozszerzało się pojęcie przestępstwa gospodarczego. Ale oto zdławili opozycję ekonomiczną i w połowie lat siedemdziesiątych zakończyły się procesy defraudantów, jak gdyby przestali w Rosji kraść. Nie ma już potrzeby. Zezwolili nawet na polemikę w Lite-raturnoj Gazecie o problemach ekonomiki i prawa. Akademicy, Bohaterowie Pracy Socjalistycznej, dyrektorzy przedsiębiorstw, czołowi ekonomiści pisali, że prawne normy w gospodarce tak są zawiłe i sprzeczne, że faktycznie każdy z nich codziennie popełnia przestępstwa. I skoro sprawa utraciła już znaczenie polityczne, to nawet Breżniew się wypowiedział: obiecał ulepszyć ustawodawstwo. Na tym polemika ustała. Nie ustała tylko wieczna wojna ekonomiczna obywatela z władzą. Gdy tylko ludzie znajdują sposób, by zarobić trochę ponad ubogą pensję, z miejsca państwo ogłasza ten sposób za bezprawny. Kupił gość samochód - zdawać by się mogło, co to kogo obchodzi? Nie, już jest policja - skąd wziął pieniądze? Co tam samochód, o jeden raz za dużo poszedł do restauracji - już zaczynają śledzić. Wiedzą, biesy, że zwyczajny człek sowiecki nie kupi z pensji samochodu, a do knajpy się też nie nachodzi. Niewielkie to więzienie lefortowskie, a ileż ludzi się przewinęło. Co lato remont: malują ściany. W 63-cim były ciemnozielone, w 67-ym - oliwkowe, w 71-ym - szarozielone, teraz w ogóle nie wiadomo, co to za kolor. I gdyby jedno po drugim zdejmować te nawarstwienia czasu, jak archeologowie, to odkryjecie wielki gmach socjalizmu i wyjdą na światło dzienne skamieniałe szczątki tych szkodliwych istot, które w kolejnych epokach należało usunąć. Pamiętam, że gdy ujrzałem Lefortowo po raz pierwszy w 63-cim roku, zwróciłem uwagę, że tylko dwa piętra z czterech są zapełnione, pozostałe - puste. Funkcjonowało wszystkiego jakieś 80 cel: siedzieli w nich po dwóch, po trzech, czyli w żaden sposób nie więcej niż 200 osób, z czego połowa - kapusie. Czyżby tak mało musiało zamykać teraz KGB, żeby podtrzymywać w ludziach strach? Ale po głębszym zastanowieniu zrozumiałem, że więcej chyba rzeczywiście nie potrzeba. Wyobraźmy sobie, że Hitler utrzymałby się przy władzy nie trzynaście ale kilkadziesiąt lat. Po co byłyby mu potrzebne komory gazowe? Kogo by miał palić? Starczyłoby mu samego Lefortowa, jeśliby działał z głową. 138 WŁADIMIR BUKOWSKI Oczywiście że wówczas, w 63-cim nie mogłem znać subtelności pracy tej machiny. Moja więzienna biografia dopiero się zaczynała, zresztą niedługo tam siedziałem - posłali mnie na ekspertyzę psychiatryczną. Sprawa się nie układała, nie wychodził obraz moim artystom, nawet kapuś nie przyszedł z pomocą. Cóż mieli począć? Śmieszne mi się dziś wydaje wspomnienie o tym, jak się ucieszyłem, że ekspertyza uznała mnie za niepoczytalnego. O leningradzkim szpitalu specjalnym na Arsenalnej* sporo się już nasłuchałem, głównie od Alika Wolpina, i ze wszystkich opowieści wynikało, że znacznie lepiej dostać się tam, niż do obozu koncentracyjnego. Nie gonią do pracy, karmią jednak lepiej niż w łagrach, leczyć — nie leczą, karcerów nie ma, wolno spać w ciągu dnia, co miesiąc widzenia i można otrzymywać książki z domu. Alik opowiadał, że za jego bytności siedzieli tam wyłącznie polityczni, zupełnie normalni ludzie. Wielu z nich poznał jeszcze w 61-ym roku i oni opowiadali to samo. W czasach stalinowskich trafić do kliniki psychiatrycznej zamiast do łagru uważało się niemal za zbawienie i niektórzy lekarze-psychiatrzy świadomie ratowali tam ludzi. Zawsze co prawda trzeba się było kajać, przyznawać do winy i zgadzać z diagnozą. Należało przyznać, że popełniło się przestępstwo pod wpływem choroby, ale dzięki pobytowi w szpitalu ten stan minął. Bez takiej deklaracji lekarze nie mogli wypisać ze szpitala, a sąd — zwolnić: nie było gwarancji, że chory istotnie nie stanowi już zagrożenia. Ale w czasach stalinowskich ta okoliczność mało kogo wprawiała w zakłopotanie: w śledztwie nie takie zeznania wybijano z ludzi. Mało kto też przejmował się mianem wariata. Przeciwnie, w warunkach terroru jest to po prostu ratunek — wariata w każdym razie nie rozstrzelają. Jedynie Wolpin, który organicznie nie był w stanie kłamać, wymyślił jakąś niezwykle skomplikowaną logiczną formułę, która dawała mu możność formalnie do czegoś się przyznając faktycznie do niczego się nie przyznawać. Jednym słowem jakiś logiczny kompromis, który go zadowalał. Jawne opieranie się uważano za niebezpieczne: takiego człowieka mogli zarejestrować jako chronika, to jest uznać za chronicznie chorego i wysłać do kolonii dla chroników do Syczowki, skąd się nie wracało. Oprócz tej Syczowki w kraju były trzy szpitale specjalne: w Leningradzie, w Kazaniu i w Rybińsku. Ten ostatni dla chorych z obozów. Akurat niedługo przed moim aresztowaniem Chruszczow oświadczył gdzieś, że u nas w ZSSR nie ma więźniów politycznych, nie ma niezadowolonych z ustroju, a ci nieliczni, którzy wykazują niezadowolenie, to po prostu ludzie chorzy psychicznie. Mało kto potraktował wówczas słowa Chruszczowa na serio — mało to różnych bzdur wygadywał?... Ale nie był to wcale kolejny żart premiera lecz dyrektywa, która oznacza- *Wiezienie psychiatryczne znajdujące się na terenie słynnej z okresu wielkiej czystki tiurmy Kriesty (Krzyże). I POWRACA WIATR... 139 ła zwrot w polityce karnej. Chruszczow, który ujawnił przestępstwa stalinowskie, nie mógł się teraz cofnąć do czasów terroru, do procesów pokazowych i masowych aresztowań. W kraju, a zwłaszcza za granicą spowodowałoby to zbyt gwałtowną reakcję. Jednocześnie bał się panicznie odwilży, która jak na ironię do dziś nosi jego imię. Rozchwiała się partyjna dyscyplina, pojawili się jacyś neomarksiści. Spróbuj sądzić ich na otwartym procesie - krzyku będzie co niemiara. I jak zorganizować te procesy bez stosowania tortur? A powracać do czasów stalinowskich w pełnej skali Chruszczow nie chciał i nie mógł. Wszyscy rozumieli, czym się to skończy. Miał też Chruszczow jeszcze jedną rzecz na uwadze. Poważnie zamierzał budować komunizm, a to oznaczało: całkowicie zniknie Cerkiew, przywrócona zostanie ideologiczna jedność, osiągnięta przez Stalina na drodze terroru; sam przez się, bez specjalnych nakładów zrodzi się dostatek; zniknie przestępczość i stopniowo obumrze państwo. Z Cerkwią było stosunkowo prosto - zamknąć i po krzyku. Dobrobyt planował osiągnąć na drodze chemizacji, rozpowszechniania kukurydzy i technicznej pomocy Zachodu. Szkopuł tkwił w przestępczości. Nie tylko nie spadała, ale przeciwnie, rosła. O jedności nie warto wspominać: niedawne powstania w Aleksandrowie, Muromie i Nowoczerkasku mówiły same za siebie. Rozbestwiła się też inteligencja. Cóż począć? Kierując się ściśle marksistowsko-leninowską teorią Chruszczow wysnuł wniosek, że w ustroju socjalistycznym ludzie nie mogą mieć anty-socjalistycznej świadomości. Świadomość określana jest przez byt, zatem logicznie nie było miejsca dla przestępczości w społeczeństwie kukurydzianej obfitości. Nie było też miejsca dla nieprawomyślnych. Wniosek narzucał się najprostszy z możliwych: tam gdzie zjawiska te nie dają się wytłumaczyć dziedzictwem przeszłości albo dywersją światowego imperializmu, tam ma miejsce choroba psychiczna, a z tego nie wyleczysz, jak wiadomo, wyłącznie bytem komunistycznym. Ze wszystkich rachub wychodziło Chruszczowowi, że do 1980 roku rzeczywiście będzie w stanie wskazać ostatniego przestępcę. (A wcale nie obiecywał wskazać ostatniego wariata). Studentom prawa zaczęto już tłumaczyć na wykładach, że ich fach jest na wymarciu i redukowano rekrutację na te wydziały. Wkrótce państwo nie będzie potrzebować pomocy prawników, a ich obowiązki przejmą po części sądy koleżeńskie, a po części — psychiatrzy. W kraju gdzieniegdzie poczęto zamykać więzienia — dziedzictwo mrocznych czasów caratu, a specjalne kliniki psychiatryczne zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Odnośnie Cerkwi została przyjęta specjalna uchwała KC — zniszczyć w ciągu dziesięciu lat. Inteligencję przytemperowało nieco Plenum Ideologiczne. KGB zaś miast stalinowskiej tezy o zaostrzaniu si? walki klasowej otrzymało nową ideologiczną wytyczną - o wzroście zachorowań psychicznych w miarę budowy komunizmu. KGB miało swoje problemy. We wszystkich czasach, nawet w rozkwicie stalinowskiego terroru żądano odeń, by aresztowani przyznawali się 140 WŁADIMIR BUKOWSKI do winy, wyrażali skruchę, rozbrajali się ideowo i osądzali własne błędy. Wówczas osiągano to względnie prosto: biciem, nocnymi przesłuchaniami, torturami. Teraz nastały czasy poststalinowskiego humanizmu: nie pozwalano bić i torturować w śledztwie. Gdy nie udawało się kogoś zastraszyć, namówić albo jakoś zaszantażować, oznaczało to, że śledczy nie podołał swojej pracy, nie potrafił ideowo rozbroić przeciwnika. Dwie, trzy takie nieudane sprawy i można było wylecieć z KGB za brak zdolności. Szczególnie fatalnie, gdy nie chce się kajać jakaś znana osoba, neomarksista albo wierzący. No bo jak go puścić na rozprawę? Nieładnie. Zmieniły się też wymagania ilościowe: o Ue kiedyś należało aresztować jak najwięcej kontrrewolucjonistów, szpiegów, dywersantów i innych wrogów ludu, o tyle dziś każdy taki przypadek rozpatrywany jest na górze jako niedostatek pracy wychowawczej wśród mas robotniczych i lokalne kierownictwo partyjne, a wspólnie z nim również KGB może zarobić naganę za niedbalstwo. Inna sprawa, jeżeli wariat - tu już nie ma winnych. I gdyby wszystko przebiegało zgodnie z generalnym planem partii, to przestępczość zanikłaby u nas całkowicie, a miast masowego terroru, szpiegomanii i innych błędów kultu jednostki spoglądalibyśmy na siebie z obawą — szurnięty czy normalny? Dziesiątki milionów chwilowo chorych obywateli, włącznie z paru członkami Biura Politycznego po niezbyt przewlekłym leczeniu ponownie wskakiwałyby na swoje miejsca w zdrowych szeregach budowniczych komunizmu. I kto wie, nastałyby może takie czasy, gdy dwie trzecie jakiegoś XXVII zjazdu trzeba by ciut podleczyć z bezobjawowej schizofrenii. Jednak póki co, wszyscy byli zadowoleni: i KGB, i partyjne na-czalstwo, i Chruszczow, i psychiatrzy, i my sami. Parędziesiąt osób -wszyscy niemal aresztowani wówczas z przyczyn politycznych - okazali się szurnięci i wszyscy niemal byli zadowoleni: nie trafimy do łagru. Było co prawda kilka wyjątków. Niejaki Kowalski, sam lekarz-psychiatra z Murmańska, podobnie jak większość z nas aresztowany za antysowiecką propagandę - ten nie cieszył się ani trochę. „Durni - mówił - z czego się cieszycie? Nie wiecie przecież, co to jest szpital psychiatryczny." I żeby pokazać to poglądowo, a może po prostu dla zabawy, zaczął nam dowodzić, że rzeczywiście jesteśmy „psychiczni". Przede wszystkim - ponieważ znaleźliśmy się w konflikcie ze społeczeństwem. Normalny człowiek przystosowuje się do społeczeństwa. Następnie, ponieważ w imię głupich idei zaryzykowaliśmy wolnością, lekceważyliśmy interesy rodziny i karierę. — To się określa - mówił — jako manię wielkości. Pierwszy objaw paranoidalnego rozwoju osobowości. — No a ty, ty też jesteś psychiczny? - pytaliśmy. — No pewnie - potakiwał radośnie — tylko że ja już to sobie uświadomiłem i dlatego niemal już wyzdrowiałem, a wy jeszcze nie, was trzeba leczyć. Nasi eksperci myśleli dokładnie w ten sam sposób. Moją lekarkę widziałem dwa razy, nie więcej, i mówiła mniej więcej to samo. Następnie I POWRACA WIATR... 141 wezwali mnie na komisję i tam zadawali wciąż te same pytania: dlaczego znalazłem się w konflikcie ze społeczeństwem, z ustalonymi normami współżycia, dlaczego moje przekonania uważam za najważniejsze — ważniejsze niż wolność, nauka, spokój matki? Chodziłem na przykład na ten plac Majakowskiego. Dobrze wiedziałem, że jest to zabronione, uprzedzano nas. To dlaczego nadal tam chodziłem? Dlaczego nie zabrałem się do nauki na uniwersytecie? W istocie nie tak łatwo jest odpowiedzieć na te pytania. Jeśli powiem, że w moim konflikcie ze społeczeństwem winne jest społeczeństwo, to wynika, że wszyscy wokoło nie mają racji, jedynie ja mam rację. Jasna sprawa — wariat. A co powiedzieć o przekonaniach? Któryś z chłopców podał przykład Lenina, który również był w konflikcie ze społeczeństwem i w imię swych przekonań trafił na zesłanie. Ale dla psychiatry to nie jest wytłumaczenie i jedyne co uzyskasz w wyniku takiej odpowiedzi to notatka w historii choroby: „Cierpi na manię wielkości, przyrównuje siebie do Lenina". Jakbyś nie kręcił, każda twoja normalna, szczera odpowiedź potwierdza jedynie twą chorobę. A jeżeli zaczynasz mówić o prześladowaniach KGB, masz zapewnioną manię prześladowczą. I nawet kiedy pod koniec zapytali mnie, czy uważam się za chorego, moja przecząca odpowiedź również niczego nie dowodziła: jaki wariat nie uważa się za normalnego? My zaś ze swej strony, sami nie zdając sobie z tego sprawy, jeszcze bardziej ułatwialiśmy lekarzom zadanie prowadząc niezwykle wesołe życie w naszej politycznej separatce na czwartym oddziale Instytutu Serbskiego. Po tylu miesiącach życia w celi i całkowitej lefortowskiej izolacji ujrzeć na raz tylu zwolenników tych samych poglądów, zwiezionych ze wszystkich końców kraju, opowiadać nowiny i dowcipy — to było po prostu święto. Każdy gadał o swojej sprawie, o znajomych, o planach na przyszłość i wielu nie przychodziło nawet na myśl, że staruchy-sani-tariuszki wszystko to sobie karbują i donoszą lekarzom. Pamiętam, że dla zabawy opowiedziałem chłopcom książkę o chiromancji, którą przeczytałem przed aresztowaniem i dopiero później dowiedziałem się, że to też zostało uznane za objaw mojej choroby. Później jeden z naszych, Siergiej Klimow, ogłosił głodówkę z jakichś tam swoich powodów. Nie izolowali go przez parę dni i nadal leżał w tej samej celi, gdzie my wszyscy jedliśmy przy stole. Wreszcie zbuntowaliśmy się i również w pełnym składzie ogłosiliśmy głodówkę, domagając się izolowania go, żeby nie męczył się patrząc jak my jemy. I ta nasza głodówka również okazała się symptomem choroby. Wcale zresztą nie obawialiśmy się zostać „psychicznymi" - przeciwnie, cieszyło nas to: niech ci wariaci uważają nas za „psychicznych", a raczej na odwrót - niech ci psychiczni uważają nas za wariatów. Wspominaliśmy wszystkie książki o nienormalnych: Czechowa, Gogola, Akuta-gawę, no i oczywiście Dzielnego wojaka Szwejka. Z całego serca śmialiśmy się z lekarzy i z samych siebie. Tylko jeden z nas - Arkadij Sing - odbierał to wszystko w kate- 142 WŁADIMIR BUKOWSKI goriach tragicznych. Był z pochodzenia Hindusem, ale od dzieciństwa mieszkał w ZSSR, w Swierdłowsku. Pracował jako inżynier. Przez dwadzieścia lat nie mógł sobie załatwić mieszkania i gnieździł się z żoną w jakiejś piwnicy. Wreszcie wyczerpały się jego nadzieje i cierpliwość: zrobił plakat „antysowieckiej treści" i ruszył z nim do obwodowego komitetu partii. Zebrał się wokół niego spory tłum: jedni mu współczuli, inni po prostu byli ciekawi, jak się to skończy. Tłum rozrastał się i wyszło coś na kształt manifestacji. Władze zaniepokoiły się. Zaprosili Arkadija do komitetu, przeprowadzili przyjacielską pogawędkę, obiecali mieszkanie, po czym wyprowadzili przez tylne wejście, zapakowali do samochodu - niby żeby nie podniecać tłumu - i odwieźli prosto do więzienia KGB. I ten właśnie Sing, kiedy dowiedział się, że uznali go za niepoczytalnego, rzeczywiście o mało nie zwariował. „Jakże to tak? - rozważał. — Badali mnie przecież specjaliści. Oni wiedzą lepiej. I jeżeli doszli do wniosku, że jestem nienormalny, to pewnie jest to prawda. Po prostu nie mogę tego sam zauważyć." Nieustannie wypytywał nas, czy nie zauważamy u niego jakichś dziwactw, do znudzenia opowiadał o wykrytych u siebie symptomach i tak się denerwował, że na całym ciele wystąpiła mu egzema. Ciekawe, że w tym samym czasie przeprowadzano ekspertyzę u kilku osób z procesów gospodarczych i o defraudacje, ale nikogo z nich nie uznano za chorego. Na jesieni całe nasze wesołe towarzystwo „politpsychicznych" przewieziono do Lefortowa i tu wyszła na jaw pierwsza nieprzyjemna dla nas okoliczność: nie zamierzali nikogo z nas puszczać na rozprawę, wszystkich sądzono zaocznie. Runęły moje nadzieje na ujrzenie swoich sędziów, na wygarnięcie im wszystkiego tego, co się we mnie nazbierało. Nie miałem zamiaru się usprawiedliwiać — zamierzałem oskarżać. I szykowałem się tak to przeprowadzić, by rozprawa drogo ich kosztowała. Teraz zaś okazało się, że znów bezkarnie rozprawili się ze mną i ta bezsilność gorsza była niż wszystko pozostałe. Formalnie, zgodnie z prawem, rozprawa winna obejmować przesłuchanie świadków i rozpatrzenie dowodów. Faktycznie zaś cała procedura zajęła niecałą godzinę. Odczytali oskarżenie, następnie orzeczenie biegłych i wydali postanowienie o skierowaniu mnie na bezterminowe przymusowe leczenie. Dowiedziałem się o tym dopiero od matki, gdy we wrześniu zezwolili jej na widzenie. Widzenie było króciutkie, wszystkiego godzina, i to w obecności strażnika, który cały czas słuchał naszej rozmowy. Widzenie odbywało się w pokoiku, przedzielonym szerokim stołem. Z jednej strony stołu - ja, z drugiej - matka. Przekazywać cokolwiek czy po prostu dotykać się było surowo zabronione. Matka zastraszona była tą sytuacją i ledwo-ledwo odważała się mówić. Z trudem udało mi się ją jako tako uspokoić. Sam zaś dosłownie skręcałem się z bezsilnej wściekłości. A więc oficjalnie uważany już byłem za chorego, nie odpowiada- I POWRACA WIATR... 143 jącego za swoje czyny, nikt jednak nie spieszył się z wysyłaniem mnie do szpitala — wszyscy nadal tkwiliśmy w Lefortowie. Mówiono, że nie ma jeszcze eskorty, a i w szpitalu brak wolnych miejsc. Dopiero pod koniec roku, w grudniu, wysłali nas — jednych do Leningradu, innych do Kazania. Ciężkie to przeżycie w więzieniu — rozstanie z ludźmi, z którymi zdążyłeś się już zaprzyjaźnić. Kto wie, czy się jeszcze kiedyś spotkamy... Do Leningradu doturlali nas pod wieczór i z miejsca popędzili do łaźni. Tam sanitariusze w pierwszej kolejności ostrzygli nam włosy, przy czym nie tylko na głowie — również pod pachami i łono. Wszystko to jedną i tą samą maszynką. Siergiej Klimow wyhodował wspaniałe wąsiska też mu je zgolili. Usiłował się opierać: „Maszynkę chociaż zmieńcie!" Gdzie tam — mało to jakie fanaberie przyjdą wariatom do głowy. Skrępowali go, dali trochę w kość: nie stawiaj się! Widzimy, kiepska sprawa. Sanitariusze — kryminalni, których zamiast do łagru przysłali tutaj do obsługi, odsiadywać wyrok. Wściekli jak psy, bo też jest na kim bezkarnie wyładować złość. Przystroili nas w zwyczajny aresztancki strój, zabrali wszystkie rzeczy, rozprowadzili po celach. Wszystkich świeżo przybywających należało najpierw umieszczać w pierwszym bloku, na oddziale obserwacyjnym. Dawniej, gdzieś do roku czterdziestego ósmego, było tu zwyczajne więzienie. Stare bloki, cele zimne, wilgotne, trzymają po trzech wjednej. Same cele podobne jak w Lefortowie, z judaszem i klapą, na oknie krata. Tylko ubikacji nie ma i nawet kibla nie dają: psychiczni nie powinni mieć pod ręką ciężkich przedmiotów. Żeby załatwić się trzeba pukać do drzwi — prosić strażnika, by wyprowadził do wspólnej toalety przy końcu korytarza. On zaś nie ma czasu ani ochoty. - Czego walisz? - wrzeszczy z oddali. - Do toalety! - Poczekasz! — Jakie tam „poczekasz". Stukasz znowu. - Dostu-kasz się wreszcie! Wszystkie żebra ci połamię. - Ale do toalety potrzebuję, naczelniku. Nie wytrzymam! - Szczaj na podłogę! — I tak przez cały dzień. A jak mu się zbytnio znudzisz, szczuje sanitariuszy i pożałujesz, że w ogóle pukałeś. W celi do której trafiłem siedziało jeszcze dwóch. Rankiem jeden z nich ledwo otworzył oczy zaczynał wykrzykiwać hasła: „Precz z bolszewicką niewolą! Treba chłopciam woli i amnestiji. Treba wilnu nieza-łeżnu ukrajińsku derżawu orhanizowaty! Treba chłopciam żupany, szarawary, szabliuky!" Wrzeszczał przez cały dzień, aż do chwili gdy gasili światło. Później dowiedziałem się, że przesiedział za ukraiński „burżu-azyjny nacjonalizm" siedemnaście lat we władimirskiej tiurmie i postradał zmysły. Bili go każdego dnia, bili niemiłosiernie - dość mieli strażnicy tych wrzasków. Otworzą drzwi i z sześciu sanitariuszy rzuca się na niego jak psy. W pierwszym dniu usiłowałem stanąć w jego obronie, ale tak dostałem w ucho, że wylądowałem pod łóżkiem — ledwo się później pozbierałem. Nie mogłem mu w żaden sposób pomóc, ale też nie byłem w stanie bezczynnie przyglądać się, jak go maltretują. 144 WŁADIMIR BUKOWSK1 Drugi nasz sąsiad nie wtrącał się do niczego i cały dzień uśmiechał się błogo. Siedział za zabójstwo swoich dzieci. Miał manię - wszystko połykał. Zaraz po zamordowaniu dzieci obciął sobie uszy i je zjadł. Już podczas pobytu w szpitalu połknął szachy i nawet łyżki mu nie dawali, żeby jej nie skonsumował. Był tató moment, gdy myślałem, że nie wyjdę żywy z tej celi. Za każdym razem kiedy wpadali tłuc mojego sąsiada znowu pchałem się, by ich powstrzymać, i naturalnie dostawałem swoją porcję. Nie sposób było patrzeć jak go leją, czasem nawet kopią nogami. Zgodnie z obowiązującymi tutaj przepisami siostry prowadziły dziennik obserwacji chorych. Aby wytłumaczyć siniaki, zadrapania i inne ślady pobicia, pielęgniarki zapisywały, że chory sam „wzburzył się" i rzucił na sanitariuszy. Na drugi dzień lekarz, widząc taki zapis w dzienniku, przepisywał choremu zastrzyki sulfazyny albo aminozyny. Mojego sąsiada kłuli więc w dodatku bezlitośnie. Usiłował opierać się przy zastrzykach — znowu zabierali się do bicia. Krąg się zamykał. Ani pobicia, ani zastrzyki nie mogły go oczywiście zmienić i nadal wykrzykiwał swe nieskończone hasła, tylko że z każdym dniem coraz ciszej, jak gdyby gasnąc. Ja zaś ze swoją manią bronienia go również ryzykowałem, że trafię do tego zamkniętego kręgu i nigdy już się stamtąd nie wydostanę. Faktycznymi gospodarzami w szpitalu psychiatrycznym jest personel pomocniczy i obsługa: sanitariusze, pielęgniarki, strażnicy. Jest to swego rodzaju klan i jeśli nie dojdziesz z nimi do porozumienia — zabiją cię, zamęczą. Lekarze nie wtrącają się nigdy do tych spraw i całkowicie polegają na doniesieniach sióstr. Najważniejsze są w szpitalu psychiatrycznym dwa pierwsze miesiące. Ustala się określona reputacja, którą później trudno zmienić. Siostry, którym nie chce się obserwować chorych, notują dzień po dniu mniej więcej to samo, przepisując z poprzednich zapisów, dlatego od samego początku należy je przekonać, że jesteś zdrowy, należy znaleźć ze wszystkimi wspólny język. Jeśli to ci się powiedzie - w przyszłości będzie dużo łatwiej. Nie wiem, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie przenieśli mnie do innej celi. Najwidoczniej sanitariuszom też się znudziło, że przeszkadzam im stale w robocie. Był też inny powód: niespodziewanie dostałem list od matki, w którym pisała, że w najbliższych dniach przyjedzie do mnie na widzenie. Oddając mi Ust pielęgniarka zapytała raptem z miłym uśmiechem o coś na temat mojej matki: kim jest, gdzie pracuje, kim jest ojciec itd. Widać było, że przeczytała list. Zazwyczaj listy czytają lekarze i potem oddają w otwartych kopertach do przekazania chorym. Z miejsca zrozumiałem, w czym rzecz. Dawno już zauważyłem, że dla ludzi nie mieszkających w Moskwie dowolny moskiewski mieszkaniec to niemal członek rządu. Wydaje się im z daleka, że wszyscy tam żyjemy' pod bokiem Kremla i jeśli zechcemy, wszystko da się załatwić. Jeszcze* podczas ekspedycji na Syberii wystarczyło powiedzieć miejscowym, że* jestem z Moskwy, a z miejsca spoglądali z pewną obawą i niezrozumiałyr szacunkiem, jak na rewizora. I POWRACA WIATR... 145 W nowej celi siedzieli także dwaj mordercy. Jeden z nich, gruby facet pod pięćdziesiątkę, zabójca własnej matki, cierpiał na ataki śmiechu. Zaczynał od uśmieszku bez żadnego widocznego powodu, i z wolna się rozkręcając nie był już w stanie się pohamować. Twarz mu purpurowiała, oczy wychodziły z orbit, dusił się, krztusił i całe jego tłuste ciało trzęsło się od niepowstrzymanego śmiechu. W przerwach między atakami leżał w milczeniu na pryczy, nigdy z nikim nie rozmawiał, nie reagował na pytania i tylko patrzył na mnie złymi, załzawionymi oczami. Po czym znowu, jak gdyby dopatrzył się we mnie czegoś niesłychanie zabawnego, zanosił się od nowa, z wolna doprowadzając się niemal do utraty przytomności. Drugi facet, imieniem Kostia, zabił swoją żonę i usiłował popełnić samobójstwo. Na lewej piersi miał szeroką, czerwoną bliznę. Ten Kostia zamęczał mnie opowieściami o swojej żonie, o tym, jak go zdradzała i jak ją śledził. Nie sposób było odróżnić gdzie kończyła się w jego opowieściach prawda, a gdzie zaczynały się brednie, z tym, że było to chyba gorsze niż wrzaski i śmiech. Wrzaski zaś nieustannie dobiegały ze wszystkich stron. Więzienie było jakoś niefortunnie wybudowane, tak że słyszało się nawet, jak biją kogoś na innych piętrach. Gdzieś w celi naprzeciwko chłopak wykrzykiwał co jakiś czas: „Pierwsi na księżycu będą sowieccy kosmonauci! Pierwsi na księżycu będą sowieccy kosmonauci!" Najwidoczniej koledzy z celi droczyli się z nim, ponieważ za każdym razem wrzeszczał coraz głośniej i głośniej, póki wreszcie nie wpadali sanitariusze i nie zabierali się do bicia go. Później go spotkałem. Rzeczywiście, w odpowiedzi na jego natrętne proroctwo koledzy powtarzali cicho: „Amerykańscy...", czym doprowadzali go do kompletnej wściekłości. Siostry zapisywały za każdym razem że „się wzburzył" i bezlitośnie faszerowały go aminozyną. Pod koniec mojego pobytu na tym oddziale spotkałem go na spacerze. Ponuro łaził wzdłuż płotu i w całej jego postaci było tyle rozczarowania, tyle pogardy dla ludzkości, że mimowolnie zapytałem: - No więc czyi kosmonauci będą pierwsi na księżycu? — „Amerykańscy" - odburknął z widoczną niechęcią, nie patrząc na mnie. Raz dziennie wyprowadzali nas na spacer — wszystkich razem, ze wszystkich pięter pierwszego bloku. Niesamowity tłum szaleńców w podartych ubraniach, poszarpanych czapkach, kapotach i trampkach, które wydawano przed spacerem, wylęgał na specjalne podwórko ogrodzone płotem. Większą część więźniów stanowili mordercy. Politycznych było nie więcej niż 10%. Moi lefortowscy przyjaciele skapcanieli; śladu nie pozostało po wesołości na wieść, że uznano nas za „psychicznych". W rzeczywistości leningradzki szpital specjalny był zwyczajnym więzieniem, z celami, ograniczeniami korespondencji i żywności, z kratami, drutem kolczastym, płotem i uzbrojoną ochroną. Podczas ucieczki psychicznie chorego ochrona - teoretycznie - nie powinna strzelać. Ale jak mają odróżnić „psychicznego" od kryminalisty z obsługi? Naturalnie ochrona na wszelki wypadek będzie strzelać. To już się zdarzało. Do zwyczajnych więziennych udręk dochodziły udręki szpitala l powraca wiatr... 146 WŁADIMIR BUKOWSK1 psychiatrycznego: bezterminowe uwięzienie, przymusowe leczenie, bicie i zupełne bezprawie. Nie było się komu skarżyć - każda skarga lądowała w historii twojej choroby, rozpatrywano ją jako dowód twego szaleństwa. Żaden z nas nie miał pewności, że zdoła wydostać się stąd żywy. Niektórym dostało się już znacznie więcej niż mnie: jednych zaczęli kłuć, innych faszerowali tabletkami. Nie było to teraz takie proste wykazać, że jesteś zdrów albo że przynajmniej ci się polepsza. Który lekarz ma ochotę obalać werdykt kolegów albo przyjąć na siebie odpowiedzialność i cię wypisać? Znacznie łatwiej iść wytyczoną ścieżką. Wiadomo było, że choć formalnie jesteśmy tu bezterminowo, to w praktyce morderców przetrzymywali zazwyczaj pięć-sześć lat, a naszych - dwa-trzy lata. To - przy całkowitej uległości, braku konfliktów i negatywnych zapisów w dzienniku obserwacji. Mniej więcej dwa razy do roku przyjeżdżała z Moskwy centralna komisja i pokazy wano jej wszystkich chorych. Ale wypisać mogli jedynie tych, których rekomendował do zwolnienia szpital. Zdarzały się wypadki, że lekceważono nawet taką rekomendację. Dla wypisania lekarze otwarcie domagali się od więźnia uznania swojej choroby i osądzenia własnych działań. Nazywało się to u nich „krytyka", krytyczny stosunek do własnych przejawów chorobowych, i służyło za dowód uzdrowienia. Siedział tu na przykład już od 56-go roku Nikołaj Nikołajewicz Samsonow, geofizyk, laureat Nagrody Stalinowskiej. Wsadzili go za list do KC, w którym domagał się bardziej konsekwentnego demaskowania stalinowskich zbrodni. Kategorycznie odmawiał „krytyki" i oto siedział już osiem lat. Czegóż to z nim nie wyprawiali: i kłuli, i bili, i wsadzali do furiatów. Zdrowie zniszczyli mu bezpowrotnie: serce, wątrobę, żołądek - wszystko zaczynało szwankować, głównie z powodu ubocznego działania lekarstw psychiatrycznych. Zwłaszcza „docisnęli" go w ostatnim roku — mówili, że przyszły jakieś odgórne nowe dyrektywy. Dla „leczenia wzburzonych", a mówiąc dokładnie karania, stosowano w zasadzie trzy środki. Pierwszy — aminozyna. Pod jej działaniem człowiek zazwyczaj zapadał w śpiączkę, w jakieś takie otępienie, że przestawał pojmować, co się z nim dzieje. Drugi — sulfazyna albo siarka. Ten środek powodował niezwykle silne bóle i dreszcze, temperatura podskakiwała do 40-41°C i utrzymywała się przez dwa-trzy dni. Trzeci — ukrutka. To uważane było za najcięższe. Więźnia mocno owijano od nóg aż po pachy mokrym, skręconym prześcieradłem albo pasami z płótna żaglowego. Schnąc materiał kurczył się, powodując straszliwy ból i pieczenie całego ciała. Zazwyczaj powodowało to szybką utratę przytomności i do obowiązków siostry naleH żało tego doglądać. Wówczas ukrutkę chwilowo rozluźniano, pozwalając delikwentowi odetchnąć i dojść do siebie, po czym ponownie go zawijano.1 To mogło powtarzać się kilkakrotnie. Z jednej strony otwarty terror i samowola panujące w szpitaltl oraz brak kontroli nad sanitariuszami, z drugiej fakt, że nie mieliśmy żadnych praw sprawiały, że wszyscy balansowaliśmy dosłownie na skraju I POWRACA WIATR... 147 przepaści i każdej chwili mogliśmy się obsunąć. Dwaj chłopcy siedzący w jednej celi zaczęli się z nudów mocować. Jeden z nich nieszczęśliwie się odwrócił i rozciął sobie łuk brwiowy o kaloryfer, po czym poprosił siostrę o jodynę. Z miejsca zapisano do dziennika obserwacji że „się wzburzyli" i obu zaaplikowano zastrzyki z siarki. Cały czas trzeba się było mieć na baczności, starać się nawiązać dobre stosunki z obsługą i pielęgniarkami. Na ostatnim piętrze pierwszego bloku, na piątym oddziale znajdowały się „gumki" - cele obite miękkim materiałem, żeby furiat nie mógł rozbić sobie głowy o mur. Trzymali ich tam pojedynczo i bili podobno bezlitośnie. Stosunkowo niedawno zatłukli tam jakiegoś „psychicznego" na śmierć - złamali mu kręgosłup. Inny udusił się w ukrutce - nie zdążyli rozluźnić. Winnych oczywiście nie znaleziono, zabitych „spisali na straty" — „psychiczni" zawsze są winni. Drugi blok uważany był za leczniczy, ale leczono w sumie wszędzie tak samo. Prawda, były tam jeszcze specjalne sale dla szoków insulinowych. Na siódmym oddziale szalał Walerianycz — tak nazywano felczera imieniem Wiktor Walerianowicz. To był prawdziwy sadysta i dosłownie chorował, jeśli w ciągu swojej zmiany nie zagonił kogoś do ukrutki. Jeden z naszych, Tolik Bielajew, skazany za dowcipy o Chruszczowie, zaczytał się kiedyś do późna i nie zauważył, że ogłoszono ciszę nocną. Za to Walerianycz zrobił mu ukrutkę i oczywiście zapisał, że Bielajew „się wzburzył". Zagrożenie takie wisiało nad nami nieustannie. Byle głupstwo i już wściekle wrzeszczeli sanitariusze: „Co, do ukrutki ci spieszno? Siarki chcesz?!" A przepisane raz zastrzyki aminozyny robiono już później automatycznie, często zapominając odwołać. Nakłuwali do tego stopnia, że strzykawka nie chciała już wchodzić w pośladki. Pamiętam, zaprowadzono mnie kiedyś do gabinetu fizjoterapii na rozgrzewanie migdałów :lenin-gradzka wilgoć spowodowała zaostrzenie mego chronicznego zapalenia migdałów i miałem gorączkę. I oto po wejściu do dużego gabinetu ujrzałem fantastyczny zaiste widok: na kilkunastu tapczanach leżeli na brzuchach ludzie, podstawiając swoje gołe tyłki pod specjalne lampy nagrzew-cze. Do tego stopnia nakłuli ich aminozyną, że igła nie przebijała już mięśni i trzeba je było jakoś rozmiękczyć, rozsączyć nacieki, żeby znowu zabrać się do Jęczenia". W sumie jednak tacy jak Walerianycz stanowili wyjątek. Wokoło panowała obojętność, znieczulica, cynizm. Jak chirurga nie wzrusza widok krwi, a pracownika prosektorium - widok trupów, tak tutejszym pielęgniarkom, sanitariuszom, lekarzom weszło w krew okrucieństwo. Rozumiało się samo przez się, że chory to nie człowiek i niektórzy lekarze zupełnie szczerze nazywali szpital „nasz mały Oświęcim". Zdrowy człowiek trafiający w takie miejsce usiłuje odróżnić się jakoś od chorych psychicznie, wyodrębnić się, przekonać otoczenie i sa-siebie, że jest inny. Na każdym oddziale tworzy się taka grupka 148 WŁADIMIR BUKOWSKI zdrowych, swoisty „klub" normalnycll ludzi w bagnie szaleństwa. Zazwyczaj odnoszą się oni do swych chorych sąsiadów z nienawiścią nie mniejszą niż Walerianycz, i żeby utrwalić swą wyższość często obchodzą się z chorymi okrutniej niż sanitariusze. Może pomaga im to zostać przy zdrowych zmysłach, a może człowiek musi mieć świadomość, że nie jest ostatni, najgorszy. Okrutne żarty i szyderstwa z chorych stają się niemal potrzebą. W innym bloku, w większej nieco celi, na jakieś dziesięć osób, siedział młody dziewiętnastoletni chłopak o nazwisku Sapronowicz, Miał bzika, że musi zniszczyć cały Zachód, zwłaszcza Amerykę. Nieustannie naciskał jakieś wyimaginowane guziki — z całkowitym przekonaniem, że wysyła rakiety z bombami atomowymi. - Wysadzić Amerykę! Zniszczyć! Zabić Kennedy'ego! -wykrzykiwał, naciskając przyciski. Nie wiedzieć czemu szczególnie nienawidził Kennedy'ego. - Sapronowicz! — krzyczeli w jego stronę zdrowi. - Chodź tutaj! Tu jest prawdziwy guzik, naciśnij na ten guzik! - I pokazywali mu przycisk przy drzwiach służący do wzywania sanitariuszy i strażników. Stopniowo tak go przyuczyli do tego guzika, że całymi dniami tkwił przy drzwiach, naciskając go. Sanitariuszom znudziło się przybiegać na fałszywy alarm i nieraz bili go, robili mu zastrzyki, ukrutki - bezsku-1 tecznie. ] A na jesieni Kennedy'ego rzeczywiście zamordowano. Dręczyciele Sapronowicza nie mogli przepuścić tak wspaniałej możliwości, by się poznęcać. Przynieśli mu gazetę z wiadomością o zabójstwie. - Co, Sapronowicz, doigrałeś się? Myślałeś, że to żarty - guziki naciskać? Teraz uważaj — mordercy na razie nie znaleziono, poszukiwania trwają, ale długo się tu nie ukryjesz - odnajdą. Przecież wszyscy wiedzą, żeś te guziki przyciskał. Sapronowicz był strasznie przerażony, dosłownie wstrząśnięty. Tydzień przeleżał w łóżku z głową pod kołdrą. Nie ^wstawał nawet do posiłków - bał się wyjrzeć. Rezultat był zupełnie nieoczekiwany: Sapronowicz prawie wyzdrowiał i nie naciskał już żadnych przycisków. Czasem na odwrót: ktoś z kręgu „normalnych" zrywał się raptem, zaczynał bredzić, plątać się, wydziwiać i przestawał być człowiekiem] Znaczyło to, że albo mijała chwilowa poprawa, albo tracił zmysły; był| to ciężki moment dla całej reszty. Jeszcze parę dni temu można z nim ło rozmawiać, wspólnie oczekiwać zwolnienia i nabijać się z „psychic nych", i oto sam przestawał się czymkolwiek od nich różnić. Zacierała się granica między nami i nimi, między normalnymi i nienormalnymi i t nade mną i się kłócili. Odzyskałem już przytomność, mógłbym się nawet>| I POWRACA WIATR... 233 był podnieść, ale postanowiłem nie wstawać pod żadnym pozorem. Leżałem na progu i rozmyślałem: „Niech się kłócą. Gorzej mi już nie będzie". A co miałem począć, ile jeszcze głodować? Wreszcie oficer dyżurny wziął w kłótni górę i odnieśli mnie do bloku sanitarnego. Oficer ten w ogóle był mi przychylny - zdumiewało go, że odważyłem się walczyć z władzą. Wieczorami podczas swoich dyżurów, zazwyczaj „na gazie", wyszukiwał mnie gdzieś w żonie i zaczynał swoje namowy: - Słuchaj, Bukowski, na cholerę się z nimi zadajesz? Też masz z kim walczyć! Zabiją cię po prostu. Aleś wymyślił — przeciw władzy występować. Zastrzelą zza rogu ł po krzyku. Przecież to bandyci. Po czym snuł opowieść jak to był na froncie i jakie widział bestialstwa. Mówił to wszystko bez żadnych ukrytych intencji, nie w celu zastraszenia mnie czy „reedukowania", lecz z dobroci ducha. No i ze zdziwienia. Byłem pierwszym więźniem politycznym jakiego widział i stanowiłem dlań kuriozum. Najwyraźniej to samo zdumienie odczuwało całe nasze naczalstwo i moi współwięźniowie. Kradzieże, rozbój, mordy - to był dla nich chleb powszedni. Żeby choć za pieniądze, ale tak ni z tego ni z owego - to było dla nich trudne do zrozumienia. Dlatego zapewne nie pędzili mnie do dawnej pracy - diabli go wiedzą, tego politycznego, weźmie i zdechnie z głodu. Przyszedł do szpitala zastępca naczelnika obozu i długo targowałem się z nim, do jakiej roboty pójdę, a do jakiej nie. Zgodziliśmy się na pracę w ogrzewanej hali - jako oklejacz krawędzi blatów stołowych. Praca była dla „zresocjalizowanych" - cztery godziny z górą i norma wykonana. Żal mu było, ale ustąpił. Od tej chwili dali mi spokój, mimo iż skargi pisałem nadal, jak poprzednio. Tylko gdy wyrok zbliżał się ku końcowi zaczęli przyjeżdżać z zarządu, namawiać mnie: — Rzuć to w diabły, przestań pisać im te skargi. Kim są dla ciebie? Ty - polityczny, oni - kryminalni. Zresztą wkrótce wychodzisz. Do tego momentu uzbierał mi się niemały kryminalny kolektyw permanentnych „skargowiczów" — ze trzydzieści osób. Każdy z nich wynajdywał jeszcze po dziesięciu albo i więcej i w sumie każdego dnia z łagru wysyłano jakieś 400 skarg. Z wolna moi chłopcy tak się w tę sprawę wciągnęli, że nauczyli się dyskutować o przysługujących im prawach nie gorzej niż Wolpin. Pisali niemalże bez mojej pomocy. Wywalczyliśmy z czasem dni wolne od pracy, które się nam należały, tylko że tym razem już nie drogą skarg lecz strajku. Przestaliśmy po prostu wychodzić przez te dni do pracy, i tyle. Początkowo trzymali nas za to po karcerach, grozili oddaniem pod sąd za sabotaż, ale z czasem spokor-nieli. Jeśli nawet zdarzało się pracować w niedzielę, to zaczęli dawać wolne dni pod koniec miesiąca. Tylko KGB nie dawało za wygraną. Nie interesowały ich specjalnie wszystkie te historie ze skargami - starali się przyłapać mnie na 234 WŁADIMIR BUKOWSKI jakiejś nieostrożnej wypowiedzi i dołożyć jeszcze parę latek. Cały czas podsyłali mi swoich agentów. Ci zaś w większości sami przyznawali się i proponowali swoją pomoc, choć zdarzali się i tacy, którzy ze wszystkich sił pracowali dla swych mocodawców. Mniej więcej raz w miesiącu przyjeżdżał niejaki Mikołaj Iwanowicz, kurator z ramienia KGB, i zwoływał swoją agenturę na wartownię, niby że do cenzora w sprawie listów. W łagrze jak we wspólnej kuchni: jakbyś się nie chował - wszystko wyłazi na wierzch i tę jego agenturę znał w obozie każdy. — Znowu przyjechał ten twój z KGB - informowali mnie konfidencjonalnie. - Wzywali takich a takich. Pewnego razu myślałem, że już wszystko stracone, że wpadłem. Wyszło na jaw, że w łagrze szykuje się kolejny bunt przeciw samowoli „stojących na drodze resocjalizacji". Przeprowadzili masowe rewizje w barakach i w przedsiębiorstwie, znaleźli masę noży własnej roboty, metalowych prętów i innych przyrządów tego typu. Ze dwudziestu „szemranych" zabrali do więzienia, na dochodzenie. Nikt nie wiedział, z kogo zrobią prowodyra. Wtedy właśnie KGB stanęło na wysokości zadania: znaleźli dwóch bydlaków, którzy na ich polecenie zaczęli składać zeznania, obciążające mnie jako głównego organizatora. Ja z kolei nie miałem o niczym pojęcia i nie przyszło mi nawet na myśl, że mogą mnie podejrzewać o taką bzdurę. Rzecz miała się pod wieczór, siedziałem w baraku, czytałem, gdy raptem wzywają mnie na wartownię. Nie podejrzewając niczego poszedłem i po drodze natknąłem się na grupę kryminalnych, rozważających szczegóły dochodzenia. - Co, ty też do śledczego? - pytają. — Nie wiem. Powiedzieli — na wartownię. Chyba nie, pewnie po coś innego. Wezwał mnie jednak rzeczywiście śledczy. Siedziały już u niego te dwa gnoję i teraz patrząc mi bezczelnie w twarz zaczęli składać obciążające mnie zeznania. Jakież kłamstwa wygadywali! Przychodziłem ponoć do ich baraku i słyszeli, jak tłumaczyłem cały plan buntu jakimś ludziom, siedzącym już z tej sprawy w więzieniu. Z ich zeznań wynikało, że jestem głównym duchowym inspiratorem i organizatorem spisku. Mimo, iż dowodziłem na wszystkie sposoby, że nigdy nie byłem w tym baraku, nie znałem tych ludzi, a tych dwóch też widzę po raz pierwszy - nic nie pomagało. Ich jest dwóch, ja - jeden. Dwóch świadków to aż nadto, by wpakować człowieka przed pluton egzekucyjny. No, w ostateczności na 15 lat specjalnego rygoru. Wytoczyłem się od śledczego jak nieżywy. No to cześć, skończona zabawa. Było oczywiste, że to robota KGB. Nie byli w stanie rozprawić się ze mną w Moskwie - postanowili dobić tutaj. Piętnaście lat - całe życie w diabły, za nic. Po drodze do baraku znowu spotkałem kryminalnych. - No i co? Śledczy? Opowiedziałem wszystko po kolei, jak było. Wyłożyłem swoje I POWRACA WIATR... 235 domysły odnośnie KGB. - Czekaj, czekaj, a co to za para, ci dwaj? Aha, z szóstego baraku... - Nie martw się, coś wykombinujemy. Cóż mogą wykombinować? Cała ta historia uderzyła mnie jak obuchem w głowę. W jakimś półśnie polazłem do baraku i położyłem się na pryczy. Szum głosów, szuranie nóg po podłodze - wszystko jak zza mgły. Co im zrobiłem takiego, tym bydlakom? Nigdy ich nawet nie widziałem. Była to ostatnia myśl przelatująca mi przez głowę i zapadłem się gdzieś, jak do lochu. Obudziłem się dopiero z rana, głowa boli jak na kacu. Machinalnie ubrałem się, poszedłem na apel, do stołówki, do pracy - niczego wokół nie widzę, jak w półmroku. Tylko w głowie jakby świerszcz skrzypiał. Pod wieczór, wracając z pracy znowu spotykam wczorajsze towarzystwo, tych, którzy wypytywali mnie p0 powrocie od śledczego. - A, serwus. Coś taki markotny? Widziałeś, jak twoi świadkowie z rana wyrywali na wartownię - odwoływać zeznania? Jak łosie! Okazało się, nocą złapali ich kryminalni gdzieś na kombinacie, podczas nocnej zmiany. Co z nimi robili _ nie mam pojęcia. Co można zrobić z człowiekiem, żeby skoro świt pognał na złamanie karku odwoływać wszystkie swoje zeznania? Tak też cała historia skończyła się dla mnie niczym. Przeszło bokiem. Po upływie pół roku odbyła się w żonie rozprawa. Skazali jakichś czterech chłopców: jednego - na 14 lat, dwóch - na 12, czwartego — na 10 lat specjalnego. A jeszcze po pół roku, gdy jeden z moich krzywoprzysiężców wyszedł już na wolność, przyszła wiadomość, że został zabity. Często tak bywało: zwolnił się jakiś rychło „zresocjalizowany" i po pewnym czasie przyjeżdża śledczy dowiadywać się, z kim miał na pieńku i kto mu poprzysiągł zemstę. Czegóż się tu dowiesz, jeśli pół łagru sprzedał? Zazwyczaj ogłaszano podczas wieczornego apelu: kto znał takiego i takiego, niech z rana wpadnie do komendanta. Najczęściej zabijali właśnie w drodze z łagru - zrzucali pod pociąg albo zarzynali. A jeśli zalazł komuś specjalnie za skórę, to nawet w domu odszukiwali. Drugi miał wyjść na wolność tego samego dnia co ja. Ot ci zbieg okoliczności! Im bardziej zbliżała się ta data, tym tęskniej spoglądał na mnie z daleka. Nie wyczekiwał wolności, nie cieszył się, że nadchodzi. Dobra, nie bój się, nie ruszę. Wystarczy ci ten strach. Trudno zadziwić rosyjskiego człowieka pijaństwem — od niepamiętnych czasów wóda lała się na Rusi strumieniami i żyć bez tego nie mogli. Ale to, co dzieje się obecnie, to już nie jest nawet pijaństwo - jakiś masowy alkoholizm. Wódka drożeje i rzeczą normalną stało się spożywanie taniej wody koloństóej, denaturatu, różnych toników i wód kwiatowych. Co więcej: wszyscy stali się specami w dziedzinie chemii i nie tylko znajdują sposoby, jak z każdego niemal produktu pędzić bimber, ale też zdolni są przez łączenie różnych odczynników, mieszanie, be ł tanie albo 236 WŁADIMIR BUKOWSKl podgrzewanie wydestylować spirytus z płynu hamulcowego, kleju uniwersalnego, politury, kropli żołądkowych, proszku do zębów itp. Opowiadano mi nawet, że żołnierze na Dalekim Wschodzie wynaleźli sposób na zalewanie się pastą do butów: smarują ją na chleb i wystawiają na słońce. Gdy chleb nasiąknie, wówczas pastę zdrapują a chleb jedzą. Co za ciecz wyciągana jest w ten sposób z pasty - trudno pojąć. Wiadomo tylko, że upijają się tym chlebem. Alkoholizm rozprzestrzenia się w postępie geometrycznym i państwo słusznie upatruje w nim zagrożenie: straty ekonomiczne spowodowane przezeń są ogromne. Dla alkoholików wybudowano tysiące rezerwatów, gdzie rygor równy jest niemal łagrowemu - przymusowa praca, karanie głodem i inne atrybuty „wychowania" - no i ponadto przymusowe leczenie. Naturalnie w tych „zakładach leczniczo-zapobie-gawczych" podstawowe zajęcie polega na zdobywaniu alkoholu - przez przekupywanie ochrony i na drodze „chemicznej". W istocie chyba tylko z cegły nie da się wycisnąć samogonu. Wszystko to b łaknie jednak w porównaniu z pijaństwem łagro-wym. Dwa tysiące istnień ludzkich, stłoczonych drutami kolczastymi na skrawku ziemi o powierzchni pół kilometra kwadratowego pragnie się przydymić. Jasna sprawa — lakier, politurę, farbę kradnie się z magazynów niepowstrzymanie. Ale to jest rozkosz. Piją aceton. Chorują później, ale piją. Piją nierozcieńczoną farbę, połykają najróżniejsze pigułki. — Dla nas wódka czy cekaem — żadna różnica. Żeby tylko z nóg waliło. Jeden dziwak potrafił nawet wypić płyn na odciski. Język i krtań łuszczyły mu się po tym niemiłosiernie, zdzierał z nich skórę całymi płatami — ale był szczęśliwy. Kto pali „trawę" albo szprycuje narkotyki z rzadka zdobywane przez strażników, ten według lagrowych pojęć nie uchodzi nawet za narkomana. Narkoman to taki, który nie może żyć już bez igły. Z braku prawdziwych narkotyków odparowują jakieś krople żołądkowe - ohydna czarna maź - i uzyskaną ciecz wstrzykują w żyły. Ale to jeszcze szczęściarze. Zdesperowani wkłuwają po prostu wodę albo wręcz powietrze. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie widział na własne oczy, że człowiek wtłacza sobie centymetr sześcienny powietrza w żyłę i nie umiera. Najbardziej zadziwiające jest, że z lagrowego punktu widzenia wszystko to bynajmniej nie jest naganne. Przeciwnie, kłucie i łykanie tych wszystkich świństw uchodzi za dziarskość, swego rodzaju szpan. Zdarzało się, że ktoś od takiego szpanu umierał — mówiło się o nim z szacunkiem: „Zmarł na igle". Najbardziej jednak rozpowszechnionym w łagrze środkiem pobudzającym jest oczywiście „czaj". Nielegalny handel herbatą osiągnął w obozach rozmiary wprost fantastyczne, stanowił istotną część dochodów strażników. Najczęstsza cena - rubel za paczkę (cena państwowa - 38 kopiejek) 10 paczek — 10 rubli, sześć dwadzieścia czystego dochodu za l POWRACA WIATR... 237 jeden szmugjel. Czasami nawet więcej, w zależności od sytuacji. W więzieniu władimirskim ustalona cena — 3 ruble za paczkę — 26 rubli 20 kop. dochodu jednorazowo. Jakiż strażnik się oprze? Władze prowadziły rozpaczliwą walkę z owym handlem przez jakieś trzydzieści lat. Złapanych na tym procederze strażników wywalali z pracy, nakładali grzywny, usiłowali sądzić; aresztantów złapanych z herbatą wsadzali do karcerów, przenosili z obozów do więzień - wszystko na próżno. Ci sami żołnierze z psami z eskorty, którzy tak dostojnie prowadzą kolumnę zeków - po wsadzeniu ich do budy, wagonu albo celi w pierwszych słowach pytają: - Herbatki nie trzeba? - I zaczyna się targ: za pieniądze, za dobrą odzież i inne usługi. Czy ukraść narzędzia, czy zrobić naczelnikowi dobre meble na zamówienie - to za herbatę, wódkę, narkotyki. Dobry komendant łagru, „gospodarz", wie: jeśli ma przekroczyć plan, wyremontować na gwałt połamane wyposażenie — słowem, wycisnąć z zeków jakiś heroiczny wysiłek - nie pomoże żaden przymus, rozprawy i kabaryny. Jest tylko jeden środek — herbata. A gdzie jest handel - tam rodzą się szczególne stosunki, zależność, szantaż. Przecież jeśli wpadną, zekowi - karcer, komendantowi - więzienie. Przyniósł herbaty - znaczy, wyśle też liścik. Na zwrotny adres rodzina zeka przyśle pieniążki: połowa - dla strażnika, połowa - dla zeka. I kręci się ta karuzela w skali całego kraju. Zeki gotują herbatę w tajdze, przy wyrębie - na ognisku, w baraku — na własnymi rękami wykonanej grzałce na prąd, albo wręcz na oprawce od żarówki, wkładając ją do słoika z wodą. Nadzorcy pompują w siebie „czaj" solidnie, u siebie, w ciepłej stróżówce. Herbata ta sama. Sami przynieśli zekom, sami też odebrali podczas rewizji — „nie przysługuje". Między „szemranymi" i strażnikami nie ma zresztą żadnej różnicy. Tyle że mundur, ale przebierz ich — i nie odróżnisz. Żargon ten sam, sposób bycia, pojęcia, psychika — wszystko to samo. Jest to jeden kryminalny świat, wszystko połączone nierozerwalnym łańcuchem. — Starszyna, puść na chwileczkę do tych synków - prosi konwojenta w więziennym wagonie jakiś urka - z krytki* sunę, wynędzniałem do reszty, a oni z majdanem nienajgorszym. I ten wpuszcza urkę do sąsiedniego przedziału, połupić żółtodziobów, znaczy, że i jemu wpadnie część łupu. W fabryce mebli w naszym łagrze istniało całe podziemne przedsiębiorstwo. Czterech więźniów pracujących na różnych obrabiarkach produkowało potajemnie najróżniejsze deficytowe wyroby: toczyli szachy, karnisze itp., a dwaj strażnicy wszystko to wynosili i sprzedawali na czarnym rynku. Zekom - herbata, wódka, jedzenie;strażnikom - pieniądze. *Krytka — slangowa nazwa wiezienia dla zeków naruszających regulamin. 238 WŁADIMIR BUKOWSKI Nie tylko eskorta, także wolnonajemni - majstrowie w fabrykach, pielęgniarki, nauczyciele z obozowej szkoły - zatrudnieni są przy tych handlowych przedsięwzięciach. Szkoła obozowa to zjawisko dosyć zabawne. Zgodnie z sowieckim prawem średnie wykształcenie jest obowiązkowe, a ci więźniowie, którzy go nie mają są w czasie wolnym od pracy zmuszani do nauki, niezależnie od wieku. Środki przymusu tradycyjne: karcer, pozbawienie paczek albo widzenia. Nauka w takiej szkole to, naturalnie, procedura raczej umgwna, bardziej spełnienie powinności niż przyswojenie wiedzy. Zwłaszcza w wypadku ludzi starszych, którzy zmęczeni po pracy drzemią po prostu na zajęciach. Młodzież chodziła do szkoły zabawić się, popatrzeć na nauczycielki: onanizują się wręcz podczas lekcji, siedząc w ławce, praktycznie na ich oczach. Innych kobiet w łagrze nie ujrzysz i każdy marzy, by zakręcić romans z nauczycielką, najczęściej żoną oficera. Do współżycia w lagrowych warunkach dojść nie może, za to wybrańcy z miejsca korzystają ze wszystkich innych dobrodziejstw. Spragnione miłości oficerskie żony podrzucą po kryjomu herbaty, wódki, wyślą listy. Też im nudno w ciasnym osiedlu oficerskim, rozmieszczonym zazwyczaj w pobliżu łagru, z dala od dużych skupisk ludzkich. Rozrywek żadnych, nawet kina nie ma. Wciąż jeden i ten sam krąg znajomych — współpracowników męża, do których w odwiedziny nawet nie chce się iść, znudzili się nie-możebnie. Jedyna nadzieja - nawiązać w łagrze romans z jakimś młodszym zetóem. Wybraniec chodzi dumny jak paw — pierwszy chłopak we wsi, i zazdrości mu oczywiście cały obóz. A mężowie nie kryją się z zazdrością - okrutnie prześladują „rywali", gnoją ich po karcerach, nie gardzą nawet fizyczną rozprawą. Nasz zampolit* kapitan Sazonow — typowy politruk, tępy, nalany, z czerwonym jak u byka karkiem i wyłupiastymi oczami — by ł szczególnie zacięty. Sądził najwidoczniej, że żona zastępcy d/s politycznych jak żona Cezara winna być poza podejrzeniami. Sam codziennie odprowadzał ją do szkoły i ze szkoły. Po parę razy zaglądał do klasy w czasie lekcji, podczas przerw przechadzał się z wyniosłą miną po korytarzu. A ona — młodziutka, delikatna, pełna wdzięku, zupełnie do niego nie pasowała. Dziwne wrażenie sprawiali, maszerując razem przez cały obóz. Zdawało się, że Sazonow czuł na plecach pożądliwe spojrzenia dwóch tysięcy wygłodzonych zeków i wściekle zerkał na boki. Dosłownie wszyscy mieszkańcy łagru wylegli z baraków, by na nią spojrzeć i spluwając walnąć w ślad za nim pieprzny żart. Jakże zabronisz im patrzeć? Nie zapędzisz całego łagru do karceru, mimo żeś zampolit. Żona Sazonowa była naturalnie przedmiotem pożądania całego obozu. Do jej klasy zapisało się sześćdziesięciu uczniów, najmłodsi i najzuchwalsi. Nie starczało pomieszczeń, zamknięto zapisy i między preten- *Zampolit — zastępca naczelnika obozu d/s politycznych. I POWRACA WIATR... 239 dentami dochodziło nawet do bójek. Jeden młody chłopak zdobył w fabryce wiertło, wlazł pod podłogę szkoły i przewierciwszy dziurę rozkoszował się widokiem, który się przed nim rozpostarł. Inny wpadł na pomysł, by kłaść na czubku buta lusterko i gdy chodziła po klasie -wystawiał nogę w przejściu. Wiedziała naturalnie, jakie podniecenie wzbudza swą osobą w całym obozie, krępowała się, co chwila wykwitały jej rumieńce, ale nikogo specjalnie nie faworyzowała. Nagroda pozostawała nie zdobyta, nim na scenie nie pojawił się młody, rumiany, zuchwały złodziej o przezwisku Foma. Cały obóz wstrzymując oddech śledził ich romans, setki ochotników obserwowały ruchy Sazonowa i uprzedzały zakochanych o nadciągającym niebezpieczeństwie. Wszyscy czekali -co będzie? Znaleźli się „życzliwi", poinformowali Sazonowa. Wezwał Fomę do gabinetu, długo patrzył na niego swymi wyblakłymi oczami, ale wbrew oczekiwaniom nie wsadził go do karceru, tylko rzucił krótko: - Żebyś się więcej w szkole nie śmiał pokazywać! I od tej chwili jeszcze uważniej zaczął pilnować żony. - Foma! - krzyczeli zeki za każdym razem, widząc jak idą razem pod rękę. — Narzeczoną ci zabierają! - Dobra, dobra... — uśmiechał się krzywo Foma. Sazonowowi zaś szyja nabrzmiewała krwią, pęczniała jak gardziel kobry. Wreszcie ich nakrył. W przerwie między zajęciami rozmawiali sobie spokojnie, siedząc nad rozłożonym podręcznikiem do matematyki. Jak przeoczyły go ochotnicze warty — nie mam pojęcia. - Zgnoję! Zamorzę! Trzy miesiące kabaryny! Przez trzy miesiące dzień w dzień Sazonow przyłaził wieczorami do kabaryny popatrzeć na sprawcę swojej hańby. Otwierał pierwsze drzwi, pozostawiając zamknięte drugie, czyli kratę, i spoglądał w półmrok celi. - Uważaj, Foma, zgnoję cię. Nie ujdziesz z życiem. - I tak tę twoją Adę wy..., zwolnię się i wy..., - rześko odpowiadał Foma, choć minę miał niezbyt raźną. Znikły rumieńce, pożółkła, zmizemiała twarz i tylko głos rozbrzmiewał zuchwale. Jedyne, co go trzymało przy życiu, to że nocami koledzy podkradali się pod okno i podrzucali mu coś do zjedzenia, ile mogli. Uratowało go to, że niewiele pozostało mu do końca wyroku - wyszedł na wolność. Długo jeszcze żywa była w obozie legenda o zuchwałym Fomie. Lagrowa fama głosiła, że zdołał mimo wszystko wy... żonę Sazonowa. Znaleźli się nawet naoczni świadkowie. Prócz nauczycielek nie było w łagrze kobiet. Rozkwitał homo-seksualizm i pasywni homoseksualiści nosili kobiece przezwiska — Maszka, Łubka, Kaśka. Tradycja kryminalna jest pod tym względem zadziwiająco nielogiczna: być homoseksualistą aktywnym - to chwackość, pasywnym zaś — hańba. Nie wolno było jeść z nimi przy jednym stole i siadali zazwyczaj osobno, w kącie stołówki. Nawet nakrycia mieli wydzielone, żeby nie daj Boże się nie pomylić — na brzegu miski wybita była dziurka. Nie przyjęte było nawet brać od nich czegokolwiek z raje. 240 WŁAD1MIR BUKOWSKI Większość tych wyrzutków stawała się nimi wcale nie z własnej woli. Najczęściej przegrywając w karty zmuszeni byli rozliczać się „w naturze", a później już każdy kto miał ochotę zmuszał ich do spółkowa-nia - nie chroniło ich łagrowe prawo. Trudno zliczyć, ilu porządnych chłopaków zmarnowało się w ten posób. W żonie stanowili jakieś dziesięć procent. Zresztą homoseksualiści to jeszcze nic! Zawędrowała kiedyś koza do łagru. W jaki sposób udało się jej przedostać przez wartownię - niepojęte. Pewnie za wjeżdżającą ciężarówką. Zeki zaciągnęli ją do jakiejś fabrycznej piwnicy i tam zbiorowo wykorzystali. Potem nadziali na róg przydział chleba jako zapłatę i wygonili do bramy. Właściciele kozy -potężny chłop z nalaną gębą, dawny zek, który po zwolnieniu zamieszkał w pobliżu łagru i jego żona - ujrzeli swą żywicielkę w tak nieprzy-stojnym stanie, gdy żołnierze wygonili ją za wrota. Śmiech, krzyki, przekleństwa. Zeki powyłazili na dachy hal, ochrona wyległa przed wartownię... - Iwan! — krzyczy żona przez łzy. - Zarżnij kozę! Widzisz, zeki zakpili z niej. - Milcz, głupia! — odpowiada Iwan. - Co ci też do łba strzeliło - zarzynać. Ja dziesięć lat ciebie j..., a nie zarzynam. Wezwanie do kuma to nigdy nic dobrego. W sprawach przyjemnych nie wzywają. Albo do karceru wsadzi, albo grozić, straszyć zaczyna. Albo też w ogóle nową sprawę chce namotać, kolejny wyrok. - Macie rodzinę za granicą? - spytał mnie kum, wezwawszy do swego gabinetu. Nie zrozumiałem do czego zmierza. Na co mu moja rodzina? - Nie, nie mam. Mam przyjaciół. - Przyjaciół? To ci niby, z którymi prowadziliście antysowiecką działalność? Tego tylko brakowało, żeby kum prowadził ze mną polityczne pogadanki. Czego chce ode mnie? - Nie jestem oskarżony o antysowiecką działalność. Okazało się jednak, że powodem mojego wezwania była paczka, która nagle nadeszła na moje nazwisko z Ameryki. Nadawca - jakaś Anna Denis z Kalifornii. Imię zupełnie mi nie znane. - Proszę powiedzieć, czy odmawiacie przyjęcia paczki? Niczego sobie sformułowanie pytania. A z jakiej racji mam odmawiać? I jeszcze: co jest w środku? - Nie pokażemy wam na razie paczki. Proszę odpowiedzieć: odmawiacie, czy nie? - Nie, nie odmawiam. - Ach tak? No cóż, mam obowiązek przekazać paczkę, ale zmuszony będę oznajmić w całym łagrze, że jesteście płatnym agentem imperializmu. Ponadto nie możemy przekazać wam tej paczki w chwili obecnej do rąk - znajdują się w niej rzeczy „wolnościowe". Będą leżeć w magazy- I POWRACA WIATR... 241 nie do zakończenia wyroku. Zaliczamy ją jako kolejną przydziałową. Znaczy się, w tym półroczu nie przysługuje wam już paczka. W taki sposób dotarł do mnie pierwszy znak z wolnego świata -ciepłe ubranie od nieznanej mi Anny Denis. Cóż, niech będę agentem imperializmu, niech te rzeczy leżą bezużytecznie w magazynie, ale nigdy nie urażę swą odmową osoby, która symbolicznie okazała mi sympatię. A łagrowy kum zapisał do kartoteki: „Paczka z rzeczami niedozwolonego rodzaju od Anny Denisowny z Kalifornii". Mówiąc zresztą precyzyjnie, nie był to pierwszy zwiastun z wolnego świata. Miałem wszak radio, znakomity odbiornik, jakiego nie kupisz w żadnym z moskiewskich sklepów. Piotr Jakowlewicz był młodszy ode mnie o trzy lata, lecz nikt w obozie nie mówił do niego per „ty". Przed aresztowaniem w swym rodzinnym Woroneżu słynął jako kieszonkowiec-„złota rączka", o jego złodziejskich wyczynach krążyły legendy. Po wejściu do autobusu lub po prostu w tłumie na ulicy potrafił z zadziwiającą dokładnością określić: kto ma pieniądze, ile mniej więcej i gdzie są schowane. I nie zdarzało się, by nie był ich w stanie wyciągnąć. Wpadł po raz pierwszy, dostał cztery lata. Na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądał na kieszonkowca - niezwykle poważny, solidny, okulary w grubej oprawie - przypominał raczej raznoczyńcę z ubiegłego stulecia. Gdybym natknął się nań gdzieś na wolności, wziąłbym go za młodego pracownika naukowego, pochłoniętego swymi badaniami. Był powolny w ruchach, rozważny, i jeśli już coś powiedział — była to wypowiedź ostateczna, wyważona, nie na łapu-capu. Oprócz swego głównego zawodu, złodzieja kieszonkowego, był w dodatku świetnym radiotechnikiem i po odsiadce zamierzał poświęcić się bez reszty tej drugiej specjalności. - A jakże „kieszeń"? - zdumiewały się złodziejaszki. -Szlaban na „kieszeń", czy jak? - Koniec, więcej się tym nie zajmuję - odpowiadał z godnością Piotr Jakowlewicz. - Takimi rzeczami można się zabawiać do pierwszego aresztowania. Potem traci to sens - mendy znają cię, śledzą, starają się przyszyć jakąkolwiek sprawę i za parę tygodni wsadzą ponownie. Nie ma sensu. Do niego właśnie zwróciłem się z prośbą, by zrobił mi odbiornik krótkofalowy. Wszystkie niezbędne części udało się zamówić przez jednego wolniaszkę, szmuglującego herbatę do żony. Cała sprawa zajęła dwa tygodnie. Bardzo zależało mi na czasie, popędzałem Piotra Jakowle-wicza, a on marszczył z niezadowoleniem brwi. Pośpiech kłócił się z jego charakterem. Robić, to robić. Solidnie. I rzeczywiście, odbiornik udał się znakomicie. Łapał wszystko: BBC, „Głos Ameryki", „Swobodę", „Deutsche Welle", nawet „Radio Monte Carlo". Tylko Moskwy nie odbierał. W jaki sposób udało się Piotrowi Jakowlewiczowi wyeliminować Moskwę — niepojęta sprawa. 16 — I powraca wiatr... 242 WŁADIMIR BUKOWSKI Odbiornik stał w szkole, w jednym z magazynów pomocy naukowych, zamaskowany jako jakieś fizyczne urządzenie, na wypadek rewizji. Kierownik działu gospodarczego, też więzień, prowadził mnie wieczorami chyłkiem do tej sali i tam otwierało się dla mnie zupełnie inne życie. Ponownie byłem ze swoimi przyjaciółmi, przeżywałem ich aresztowania, byłem z nimi na Placu Czerwonym protestując przeciw okupacji Czechosłowacji, pisałem wraz z nimi listy protestacyjne. Rok sześćdziesiąty ósmy był rokiem kulminacyjnym. Zdawało się, że jeszcze trochę - władze cofną się, wyrzekną się swego autodestrukcyj-nego uporu. Stawał się zbyt niebezpieczny: na wzór reakcji łańcuchowej represje przyciągały do ruchu coraz szersze kręgi ludzi. Całe nacje groziły rozruchami i zagrażało to samemu istnieniu ostatniego kolonialnego imperium. Pytanie, czy jesteśmy obywatelami czy poddanymi okazało się kluczowe również w przypadku problemów narodowościowych. Obywatel jest w posiadaniu swych praw od chwili narodzin. Poddany jest nimi obdarzony z łaski. Ale wszak być Ukraińcem, Rosjaninem czy Żydem — to też prawo nabyte w chwili narodzin. Państwo tkwi wewnątrz obywateli, i tylko ono określa, jakie będzie państwo zewnętrzne. Władze sowieckie nie miały wyboru. Jakkolwiek głupi, groźny a nawet samobójczy był ich opór, uznanie suwerenności tych wewnętrznych państw w człowieku oznaczałoby koniec systemu socjalistycznego, uznanie zaś suwerenności osobnych narodów - koniec imperium. Władze zbyt dobrze zdawały sobie sprawę, że niemożliwy jest socjalizm z ludzką twarzą. Wysyłając czołgi do Pragi, wysyłali je de facto również do Kijowa i Wilna, na Kaukaz i do Środkowej Azji. Co więcej - do Moskwy. Wojska Paktu Warszawskiego wysłano, by zniszczyć mój zamek, a zostały one doszczętnie zdruzgotane przez siedem osób na Placu Czerwonym. Na Miejscu Straceń*, gdzie w dawnych czasach ścinano rozbójników doszło do publicznej egzekucji socjalizmu i płakałem niemalże na myśl, że nie mogłem wziąć w tym udziału. Ucieszyłem się za to na wieść, że był tam Wadik Delaunay. Chłopak wziął się jednak w garść po naszym procesie, przezwyciężył sam siebie. Wieczorami przed ciszą nocną, gdy po wysłuchaniu kolejnej audycji wracałem z powrotem do łagru i wlokłem się wzdłuż oświetlonych reflektorami zasieków z drutu kolczastego, nie opuszczało mnie zadziwiające uczucie wolności, lekkości i siły. Tchórzliwie milczeli premierzy i prezydenci, woląc podejmować w ciepłej, przyjaznej atmosferze Breżniewów i Husaków, haniebnie milczał ONZ, nie zważając na potoki odezw moich przyjaciół - woleli rozprawiać o Rodezji. — Zdławią ich - mówił rozważnie Piotr Jakowlewicz, poprawiając okulary. - Cóż mogą począć wobec takiej potęgi? Siedzieliby lepiej *Tzw. Łobnoje mlesto — zbudowany w 1534 r. specjalny kamienny pomost na Placu Czerwonym w Moskwie. I POWRACA WIATR... 243 cicho, nie podskakiwali. — No widzisz — mówił spotykając mnie pijaniutki kapitan. - Czyż można występować przeciw władzy? Zabiją cię po prostu, zapamiętaj moje słowa. Zastrzelą i tyle. A w fabrykach i przedsiębiorstwach toczyły się tradycyjne wiece ludzi pracy, jednogłośnie aprobujące wprowadzenie wojsk do Czechosłowacji. Gazety drukowały listy dojarek, hodowców reniferów, nauczycieli i spawaczy, pisarzy i akademików. I wszyscy — od prezydenta USA i sekretarza generalnego ONZ aż po ostatniego strażnika w łagrze — chylili czoła przed brutalną przemocą. Nie, to nie ja byłem w obozie koncentracyjnym, lecz oni sami, dobrowolnie wybierając niewolę. Zwalniali mnie z karceru.'Po historii z paczką zampolit Sazonow okrutnie mnie znienawidził. Przez cały czas pobytu w łagrze ani razu nie byłem na zajęciach politycznych i wszyscy już do tego przywykli, jak do czegoś naturalnego. Wiedział też o tym Sazonow, ale jakieś trzy miesiące przed moim zwolnieniem postanowił raptem zmusić mnie do uczęszczania, a raczej postanowił wykorzystać to po prostu jako pretekst, by móc mnie karać. Ja ze swej strony stanąłem naturalnie okoniem: z jakiej racji mam chodzić do waszej cerkwi, jeśli nie wierzę w waszego Boga? Zresztą w świetle prawa zajęcia polityczne nie są obowiązkowe. I potoczyły się karcery, jeden po drugim. - Choć na ostatek dam ci w kość - obiecał Sazonow. Wyliczył najprawdopodobniej, że niewiele zostało już czasu i nie zdołam zaleźć mu za skórę. Na sam koniec dał mi 15 dni, mimo iż do końca wyroku zostało dni siedem — straszliwie się wściekł. No i zostałem z ośmiodniowym długiem wobec gospodarza. Dobra, dosiedzę następnym razem. Z trudem namówiłem dyżurnego oficera, by na godzinkę przed zwolnieniem pozwolił mi wpaść do żony — umyć się po kabarynie i pożegnać z chłopakami. Najgorszą karą jest wypędzić na wolność prosto z karceru. Brud panuje tam taki, że cała odzież nadaje się tylko do wyrzucenia — nie sposób wyprać. Wybłagać zaś po karcerze łaźnię było rzeczą prawie niemożliwą. Zakładano nawet głodówki, żeby tylko móc się wykąpać. Zbyt wielki problem sprawiało naczalstwu prowadzić przez całą żonę, zresztą w drodze powrotnej rozbiegali się wszyscy do baraków — spróbuj później wyłowić. Pewnego razu złodziejaszki wpadły na pomysł — przeszmuglowali do karceru pudełeczko wszy, zebranych z najbardziej zawszonego w całej żonie, starego włóczęgi. Wszy nie złaziły zeń ani na chwilę, choćby go przez cały dzień we wrzątku trzymać. Pudełeczkiem tym gospodarowali najoszczędniej jak mogli, żeby starczyło na jakieś dwa miesiące. Raz na tydzień zaczynały się wrzaski: 244 WŁADIM1R BUKOWSKl - Naczelnik, wołaj lekarza! Nie doprosimy się tej łaźni! Robactwa nahodowali, że ho, ho. - l wpychali naczelnikowi pod nos dwie największe, nie pozostawiające cienia wątpliwości wszy. Ze dwie godziny przekleństw, krzyków, pogróżek, po czym naczal-stwo zmuszone było prowadzić wszystkich do łaźni - obawiali się tyfusu plamistego albo jakiejś innej zarazy, roznoszonej przez insekty. Ale dość było nawet jednego tygodnia, żeby z brudu zamienić się w Murzyna. Złodziejaszki moje zaparzyły mi na pożegnanie mocnej herbaty i prawie każdy brał mnie na stronę i mówił skrępowany: No, w ogóle, wiesz... Gdyby co, zna mnie w mieście każdy. Wystarczy zapytać - zawsze znajdziesz. Jakbyś był na gigancie, albo może broń będzie wam, politykom potrzebna. Albo do jakiegoś mieszkania trzeba się dostać. Krótko mówiąc — zrobimy. Niektórzy dawali wręcz ostrożnie do zrozumienia, że mogą nawet poderżnąć gardło komu trzeba. To nie problem. Z takim błogosławieństwem wyszedłem za bramę. Nie udało mi się mimo wszystko przekonać ich, że przestępczość jest na rękę sowieckiej władzy. Namówiłem co prawda niektórych do nauki, lecz i to w sposób dość osobliwy. Dowodziłem im, że człowiek wykształcony nawet przestępstwo może popełnić lepiej, w lepszym stylu. - Skończ najpierw studia, potem dopiero kradnij, jeśli masz ochotę. Nigdy nie wpadniesz. Wierzyli w to — wykształcenie było dla nich czymś na kształt czarnej magii. Zmuszałem ich też do czytania książek. Największą popularnością cieszył się Dostojewski. Co tu dużo gadać, przywiązałem się do nich. Wręcz smutno było się rozstawać, zwłaszcza z tymi młodszymi. Kto wie, ilu z nich nigdy nie wygrzebie się z łagrów? Młodzi chłopcy, gorący jak ogień. Byle głupstwo - łapią za nóż. Nie powstrzymasz na czas i już nowy wyrok. Żal. Wielu z nich to moim zdaniem bardzo zdolni chłopcy. Z pięć osób nauczyłem nawet angielskiego - ot tak, z nudów, siedząc po kabarynach. Komuś może się wydać dziwne: przestępcy, złodzieje, mordercy, zdegenerowani włóczędzy, narkomani, pijacy - i raptem trudno się rozstać. Poważni ludzie pokiwają głowami, prasa sowiecka zachłystując się zacznie cytować. Co za gratka dla partyjnej propagandy! Ale to jest nasz lud, innego nie mamy. Takim uczyniliście go przez 60 lat. Spałem z nimi na jednej pryczy, pod jednym waciakiem, dzieliłem kęs chleba, wspólnie zdychaliśmy w karcerach. Czołgałem się na brzuchu po zaprietce, szarpałem druty kolczaste zdzierając skórę z rąk, w każdej chwili oczekiwałem kuli w plecy, żeby tylko przekazać im paczkę machorki. Tak samo, jak oni mnie. I nie żałuję tego. A co wy wiecie o swoim ludzie? Co was z nim łączy? Jakie macie prawo wypowiadać się w jego imieniu? Nie prawiłem im morałów, nie prowadziłem zajęć politycznych, nie stwarzałem podziemnych partii i nie uczyłem donoszenia na przyjaciół, żeby się „resocjalizować". Uczyłem ich pisania skarg, żywiąc na- I POWRACA WIATR... 245 dzieję, że gdy przywykną uciekać się pod ochronę prawa, zaczną je też szanować. Nie jest moją winą, że tak się nie stało. To wasza wina. Przypomnijcie sobie, co odpisywaliście im na skargi, przypomnijcie sobie, jak srogą, mroźną zimą polewaliście z sikawek zbuntowany BUR* i jak na śniegu rewidowaliście rozebranych do naga ludzi. Wspomnijcie tych, co zdechli na progu waszego bloku sanitarnego i tych, co odrąbywali sobie siekierą palce - wspomnijcie, gdy oszalałe od widoku krwi tłumy będą zdobywać wasze gabinety, wlec was na ulice, wdeptywać w jezdnie. Gdy po rozbitych, pachnących spalenizną ulicach wiatr roznosić będzie tony papierów - wszystko co pozostanie z waszego imperium, l nie będzie dla was ni prawa, ni prawdziwych sądów. Tak właśnie będzie, dlatego że nie uznajecie suwerenności ludzkiego sumienia. Tylko że nikomu nie przyniesie to już ulgi. Nie pozostawiacie im innego wyjścia. Co jeszcze zrobi z nimi życie - strach nawet wróżyć. Spotykałem później na etapach, w więzieniach przesyłkowych starych zeków, co całe życie przesiedzieli po tiurmach. Po trzydzieści, czterdzieści lat. Szczególnie utkwił mi w pamięci Liocha Tarasów. Spotkałem go na ekspertyzie w Instytucie Serbskiego, w 71 r. Ledwo wszedłem do celi - rzuca mi się na spotkanie człowiek koło sześćdziesiątki, bezzębny i wychudzony jak szkielet. Cała twarz w tatuażach. Na czole: „LENIN LUDOŻERCA". Na jednym policzku „S'MIERĆ KC", na drugim - „NIEWOLNIK KPZS". Był młodszy, niż w pierwszej chwili sądziłem. Podczas wojny trafił w 44 roku jako szesnastoletni chłopak do więzienia za kradzież i od tej pory nie wychodził. W kolonii dla nieletnich wybuchła rebelia i razem z przyjaciółmi zarżnął jedenastu „porządkowych". Tym sposobem dostał pierwszy łagrowy wyrok. Potem na Kołymie za próbę ucieczki - drugi. Dawno wywietrzał mu z głowy złodziejski romantyzm, a przed nim wciąż pozostawało niezmienne 25 lat. W 53-cim za zabójstwo kuma dostał KS, ale znowu zamienili na „ćwiartkę" - z tego 15 lat krytki. Dzień po dniu przesiedział całe 15 lat we władimirskiej tiurmie. Nie pozostało mu ani zębów, ani włosów, ani zdrowia. Połykał łyżki, przyszywał sobie guziki do ciała, przecinał żyły - żeby choć na tydzień trafić do szpitala. Potem zaczął sobie robić na twarzy antysowieckie tatuaże. Była to najszybsza droga do szpitala - wycinali je natychmiast, bez znieczulenia, na żywo. Ale za każdym razem skrupulatnie dokładali wyrok. Potem wydano tajny dekret: za antysowieckie tatuaże jako „dezorganizację funkcjonowania zakładów pracy poprawczej" - KS. Zbyt wielu pojawiło się „niewolników KPZS". Był już wtedy w łagrze, ale za jakieś przewinienie znowu skazali go na trzy lata we Władimirze. Tego już nie mógł znieść - znienawidził Władimir przez te 15 lat, znał tam każdy kamyk. Po drodze na etapie nakłuł sobie nowe tatuaże. *8UR — Barak Uslllennowo Rieżyma — Barak o Zaostrzonym Rygorze, łagrov więzienie. 246 WŁADIMIR BUKOWSKI — Nie dadzą KS-a - rzucę się na eskortę. Ilu zdążę, tylu zabiorę ze sobą na tamten świat. Rozstrzelali go w 1972 roku. Bez rzucania się na eskortę. Włócząc się po więzieniach przesyłkowych słyszałem czasem, jak pod wieczór rozlega się z jakiegoś okna chłopięcy krzyk: — Tiurma, tiurma! Daj przezwisko! To świeżo nawrócony żulik prosił więzienie o chrzest na całe życie. Staje mi wtedy przed oczami Liocha Tarasów. Miał przezwisko „Kłujący". Owego roku postanowiłem nie trafiać więcej za kraty. Dość, starczy. Trzydziestka na karku, a ja wciąż jeszcze nie żyłem. Jednego dnia nie przeżyłem po ludzku. Ani zawodu, ani rodziny, i gdy zapoznają mnie z kimś obcym, tęsknie wyczekuję pytania: — Czym pan się zajmuje? Zazwyczaj kłamałem. Mówiłem, że jestem geologiem. Cały czas spędzam w terenie. Tak łatwiej było wytłumaczyć, dlaczego nie widziałem filmu, który wszyscy już obejrzeli, nie zdążyłem przeczytać modnej książki, nie znam jakichś życiowych spraw, wydarzeń. — Zdziczałem, wie pan, w ekspedycjach. Cały czas w tajdze. Wychodzić na wolność to jak emigrować do obcego kraju. Wszystko nowe, nieznane, jesteś całkiem bezradny, jak małe dziecko. Tylko byłych zeków poznajesz w tłumie, jak rodaków na obczyźnie — po jakichś nieuchwytnych cechach, po chodzie, geście, czasem znajomym słówku. Nie, nie chcę więcej. Nie chcę tej lagrowej tęsknoty i niekończących się rozmów, tych opętanych etapów, tych złorzeczeń i machorki. Dość. Idą ludzie z żywymi, nie zmartwiałymi twarzami. Idą do swych domów, do swoich rodzin. Żyją wszak jakoś. Nędznie bo nędznie — ale żyją. Mogą choć do lasu na grzyby jeździć w niedziele. I mimowolnie zaczynasz ich za to nienawidzić. Z zazdrości. Kiedyś w moim dzieciństwie przyjeżdżał do naszych sąsiadów daleki krewny z Syberii - oficer NKWD. Jakiś lagrowy naczelni*.vek. Też nie mógł patrzeć na ludzi idących po ulicach. Upijał się. Ponuro czyścił w kuchni buty i mówił ze złością w głosie, do nikogo się nie zwracając: — Chodzą tu, zadowoleni, śmieją się... Do mnie by ich wszystkich. U mnie by się pośmiali. Bałem się, że z czasem też zacznę nienawidzić tych wszystkich, którzy nie siedzieli, którzy nie wiedzą tego, co ja wiem. Bałem się pić, bo po pijaku kipiała we mnie raptem tęsknota i złość. Jak by nie było, sześć lat odhakowałem. Starczy. Matka ciężko chorowała i w dniu mego zwolnienia była operowana. Do szpitala nie wpuszczano — kwarantanna, grypa wirusowa. Przekazali mi tylko od niej karteluszek. Prosiła, by załatwić gdzieś wody mineralnej — w sklepie, jak zwykle, nie sposób było dostać. I prosiła I POWRACA WIATR... 247 jeszcze, by rozmienić trochę pieniędzy, po rublu, żeby płacić salowym. TA podanie lasenu, zmianę prześcieradła, pomoc przy wstawaniu czy przyniesienie czegoś - rubel. Inaczej nie ruszą się, choćbyś pękł. Pensja niewielka, trzeba jakoś dorabiać. Ach tak? To rozumiem. Okazało się, że i ja mam fach. Sześć lat uczył mnie tego przedmiotu obywatel naczelnik. Po co kioski, sklepy, kolejki? Gdzie tylne wejście? Dość bym spojrzał na ładowacza - swój chłop, tubylec z wysp - i już niosę wodę pod pachą. Jaka kwarantanna? Pielęgniarce trojaka w łapę i oto ja, młody praktykant, idę w białym kitlu przez jaki';''' piwnice, kostnice, laboratoria - do góry po schodach. Dookoła koledzy-medycy, jak ja. Matka zmuszała się do uśmiechu, nadrabiała miną, a ja nagle niezwykle wyraźnie uświadomiłem sobie, że mogłem jej już nie zastać. Następnym razem nie zastanę z pewnością. A poza nią nie mam już nikogo, do kogo miałbym się spieszyć. Nie, nie będzie następnego razu. Starczy. W istocie, cóż za różnica - czy tu, czy tam? To samo życie, te same reguły. Jakoś przeżyję. To moja ostatnia szansa, by żyć. Nie ma już czasu. W lutym pojechałem z nią do sanatorium, pod Moskwę — potrzebowała odpoczynku i powietrza. Pogoda była wspaniała, wiosenna, wiele czasu spędzaliśmy na łażeniu po lesie, po śladach sań, często przystając dla odpoczynku. Póki grzała się w słońcu, ulepiłem ze śniegu fauna - starszego już, obrzmiałego faceta, unoszącego się z trudem z kolan, chwytając się rękami gałęzi choinek. Twarz wyszła zmęczona, jakby mu zbrzydło i życie, i las, i słońce, i wieczny śnieg, z którego był zrobiony. Bez pośpiechu dochodziliśmy do „zajęczej łączki" — leśnej polanki, gdzie wszystek śnieg zorany był zajęczymi śladami, po czym zawracaliśmy z powrotem, na obiad. Pewnie po nocach zające harcowały tu przy świetle księżyca. W jadalni spoglądano na nas z zaciekawieniem — dziwna para. W ich spojrzeniach odczytywałem przeklęte pytanie: - A pan kim jest? Rzeźbiarzem, tak? Ale na szczęście nikt nie wszczynał rozmowy. Sanatorium należało do KC komsomołu (matka przypadkowo dostała tam skierowanie z miejsca pracy) i dlatego większość wczasowiczów stanowili starzy partyjniacy, komsomolcy z lat 20-tych. Przechodząc przez taras można było usłyszeć, jak leżąc w słoneczku na leżakach rozprawiają o swej młodości. — A w 22-gim byłam w CzON-ie*, miałam już pięć lat stażu partyjnego. A pan? Szare, obrzmiałe partyjne babki i dziadki. Nijak się nie pohamują - wciąż im się taczanki śnią. *CzON — Czast! Osobowo Naznaczenija — Oddziały do Zadań Specjalnych — wojskowo—partyjne jednostki w latach 1919-25 przy Instancjach partyjnych wszystkich szczebli. Zadanie — walka z „kontrrewolucją". 248 WŁADIMIR BUKOWSKI Ulepiłem śnieżnobiałą czaszkę i delikatnie położyłem ją na gałęziach choinki, na wysokości głowy, akurat na zakręcie trasy sań, gdzie łazili w ciągu dnia, ociężale przewalając się z nogi na nogę, jak kaczki. Wzdrygali się, w bardzo naturalny sposób okazywali przestrach, jakby za każdym razem zapominali o czerepie. - Co za ponura fantazja. Jaki pan okrutny - powiedziała jedna, spotkawszy nas na drodze. Nic nie odrzekłem. Ona za to miała promienną fantazję w 22-gim roku. Czasem przejeżdżał saniami chłop, zwoził opał do sanatorium. Zawsze wymienialiśmy pozdrowienia. Miał przyjazną twarz i jasny, życzliwy uśmiech. Łagodny uśmiech... - Nie wybierasz się już przecież więcej do więzienia, prawda? - pytała ostrożnie matka, l po chwili milczenia dorzucała: - Wyjedź stąd lepiej za granicę. Tutaj nie dadzą ci żyć. Dziwnie jest po długiej nieobecności powracać do dawnego kręgu znajomych, spotykać tam nowych ludzi, nowe twarze i rozmowy o nieznanych ci wydarzeniach. A na własne nieostrożne zapytanie o kogoś ze starych przyjaciół usłyszeć nagle kłopotliwe milczenie. Moskwa przywykła do aresztowań, rewizji, procesów i przesłuchań - stały się treścią dowcipów i plotek z wyższych sfer, tak jak gdzie indziej rozmawia się o ślubach, chrzcinach i nowych ubiorach. Pojawiła się nowa forma obcowania — chodzenie do siebie na rewizje. Spotykając się bezustannie ze znajomymi łatwo jest zauważyć, gdy w mieszkaniu ich dzieje się coś podejrzanego: nikt nie odbiera telefonu, a w oknach widać światło. Albo po prostu umówiliście się na spotkanie, a ci przepadli bez wieści, nie przychodzą. Z miejsca telefony przez całą Moskwę — rewizja u takich a takich! Czym prędzej do taksówek i oto ze wszystkich krańców miasta pędzą goście. Rzeczywiście, rewizja. Wpuszczają wszystkich, a wypuszczać nie wolno. Ludzi napycha się pełne mieszkanie, nie można się obrócić. Jeden przyjechał z butelką wina, ktoś inny z arbuzem. Wszyscy się częstują, nabijając się z czekistów. Przy okazji znikają w kieszeniach gości jakieś papiery, zbędny samizdat, nieostrożnie zachowane listy i inne dowody rzeczowe — jak upilnować taki tłum? Spoceni czetóści usiłują wypędzić zgromadzonych - gdzie tam! Wszyscy wyuczeni - zgodnie z prawem nie wolno wyganiać w trakcie rewizji. Musicie znosić. Na stole KPK do wglądu dla chętnych. - Obywatele, proszę o ciszę! - A gdzie jest powiedziane, że podczas rewizji nie wolno hałasować? Proszę wskazać taki artykuł! Tylko świadkowie z administracji z przerażeniem spoglądali na tych niegodziwców. Weszło w tradycję wyprawiać urodziny uwięzionych. Pojawił się niezmienny „toast numer dwa" — za tych, co nie z nami. I aresztowanie - cóż, aresztowanie rzecz zwyczajna. Ileż ich było, tych aresztowań. I POWRACA WIATR... 249 Ech, raz, jeszcze raz, i niejeden jeszcze raz, Jeszcze Paszkę i Nataszkę i Łarysę Bogoraz... Na miejscu zbiera się też podpisy pod protestem. W różnych domach sprawiono sobie specjalne stoliki dla samizdatu. Kronika bieżących wydarzeń - trzy lata, Awtorchanow — siedem. - Co życzycie sobie do herbaty? No, a gdy zaczyna się poważna dyskusja - bardzo proszę, rozmówki rosyjsko-rosyjskie. Kartka papieru i ołówek. Żeby tylko nie zapomnieć spalić po sobie śladów tej biesiady. Sporo trosk. Z całego kraju jadą przez Moskwę rodziny do Mord-winii i Władimira, do zeków na widzenia. Wszyscy muszą przenocować, kupić żywność. Spotkać, odprowadzić. Z powrotem z Mordwinii, z nowinami. Karcery, SzIZO, PKT i rygory, to najczęstsze tematy rozmów w moskiewskich mieszkaniach, jak w łagrze. A to Ukraińcy, a to Litwini, a to najście na Moskwę Tatarów krymskich czy Meschów. Tatarzy na następną demonstrację jadą całymi niemal pociągami. Łapią ich po drodze, wysyłają z powrotem. Tych którzy zdołali się przebić wyłapują już w Moskwie. Podczas mojej nieobecności niezwykle uaktywniły się ruchy narodowościowe. Są bardzo różnorodne, stawiają sobie nawet różne na pozór cele. Meschowie i Tatarzy krymscy, w czasach stalinowskich przymusowo deportowani z miejsc ojczystych do Środkowej Azji, walczą o prawo powrotu do rodzinnych stron, Żydzi — o prawo wyjazdu do Izraela, a nadwołżańscy i bałtyccy Niemcy - do RFN. Ukraińcy, ludy bałtyckie i kaukaskie walczą o narodową niezależność, samostanowienie, prawo do kultury narodowej. Tym niemniej wszystkich ich łączy jedna cecha wspólna - przebudzona świadomość narodowa. Jeszcze pięć lat temu same rozważania o niepodległości i prawie do samostanowienia wystarczały, by zainkasować swoje 15 lat za „zdradę ojczyzny". Nadal jako zdradę traktuje się chęć wyjazdu za granicę. Ale już obywatele, zdecydowani podporządkować się swemu sumieniu, a nie partyjnej legitymacji zaczynają narzucać państwu własny punkt widzenia. To nie walka polityczna, nie ofiarność i bohaterstwo. To tak, jak „klub zdrowych" w domu wariatów. Pozostaje tylko - być normalnym człowiekiem. - Czyi więc kosmonauci pierwsi wylądują na Księżycu? Nie ma tu prawicy ani lewicy, nie ma centrum. Wszystkich zrównał sowiecki kacet. Po dawnemu jak w pszczelim ulu nie ma przywódców ani podwładnych, ciągnących ani ciągnionych, statutów ani organizacji -jest tylko znacznie, znacznie lżej niż przed pięciu laty. Więcej osób, więcej rozgłosu, no i ludzie ruszyli się poważniejsi — profesorowie, członkowie Akademii Nauk, pisarze - gdzie nam szczeniakom z początku lat 60-tych do nich. Prawa egzekwowane są metodą faktów dokonanych i co wczoraj było zakazane, dziś jest chlebem powszednim. Jak trudno było kiedyś wywalczyć ten rozgłos! Zagraniczni 250 WŁADIMIR BUKOWSKI korespondenci w Moskwie, trochę zjednani i zbici z pantałyku, a trochę zastraszeni możliwością deportacji i utratą intratnej posady, z ogromnym trudem zgadzali się zamieszczać w swych gazetach informacje o naszych rozprawach. Znacznie prościej i wygodniej było im przedrukowywać doniesienia TASS-a i prasy sowieckiej. Komplikacje pozostały do dziś -władze wysyłały z kraju wszystkich, kto tylko nawiązał z nami kontakt. Ale śmiałków było już znacznie więcej. Wzrastało zainteresowanie świata naszymi problemami, i o ile kiedyś wydalony dziennikarz uważany był w swej gazecie za pechowca, niewyrobionego pracownika, o tyle teraz deportacja uchodziła za normę, czasem wręcz za zaszczyt. — Nie na Sybir wszak wysyłają - na Zachód - żartowali korespondenci. Czy można mówić o braku informacji w kraju, gdzie dziesiątki milionów ludzi słucha zachodnich rozgłośni, gdzie istnieje samizdat, regularnie trafiający za granicę i wszystko dziś powiedziane jutro stanie się powszechnie znane? Oczywiście płaciliśmy za tę jawność działania wysoką cenę, ale to już inna sprawa. Powstała nawet swoista radiozabawa. Ludzie przyjeżdżali z najdalszych zakątków kraju do Moskwy, opowiadali nam o swych kłopotach, po czym wracali z powrotem — wysłuchać o nich w BBC, „Swobodzie", „Deutsche Welle" i rozkładając ręce w geście zdumienia mówili sąsiadom: — Ot, szatany! Skąd też o tym wiedzą w tym ich Londynie (albo Monachium, Kolonii)? To działało lepiej niż skargi do Breżniewa. Jakieś babcie złapały mnie w bramie za rękaw i namawiały, bym pomógł im wywalczyć remont dachu: — Niech ich wreszcie skrytykują w tych różnych bibisiach - zaraz by się wzięli do roboty. Trzy lata nie możemy się doprosić. Zdawało się, nic już nie jest w stanie powstrzymać tego procesu i całkiem realnie zaczęły wyglądać prognozy Amalrika na rok 1984. Ale władze też nie zasypiały gruszek w popiele. Rzecz nawet nie w tym, że setki ludzi znalazły się za kratkami, pozbawione zostały pracy i środków do życia. Jest to klasyczna metoda, zwiększa ona raczej liczbę uczestników ruchu, zmuszając najbliższych przyjaciół, krewnych, kolegów z pracy do protestowania. Zbierano datki dla osób będących w potrzebie i ich rodzin, działał swoisty Czerwony Krzyż. Doktorzy, inżynierowie najmowali się do pracy jako dozorcy, ładowacze, robotnicy. A i w łagrach, jak by źle nie było, też narastała kampania walki - głodówki, listy protestacyjne. Koniec końców, gdy mijał koniec kary zwalniano z łagrów. Nie, to nie było najgorsze. Protesty lat 68-69 były tak demaskatorskie, tak gigantycznym echem odbijały się w świecie, że władze nie mogły już sobie pozwolić na ich luksus. Próbowali wywozić z Moskwy, sądzić gdzieś na prowincji, gdzie nie ma zagranicznej prasy i tłumu sympatyków. Zaczęli pozbawiać naszych adwokatów prawa do obrony w procesach politycznych albo w ogóle wydalali ich z zespołów adwokackich, wreszcie po raz pierwszy I POWRACA WIATR... 251 zaczęli dawać z art. 190 zesłanie, chociaż artykuł nie uwzględniał takiej kary - słowem, robili co mogli, by stłumić rozgłos. Wtedy to pojawił się na scenie mój stary znajomy, Daniił Romanowicz Łunc - spec od czystej roboty. Przypomnieli sobie wreszcie o nim - doczekał się. Współpracownicy ruchu ze swą jasno sformułowaną zasadą obrony praw człowieka i nieuznawaniem sowieckiej rzeczywistości byli w istocie niezwykle narażeni na psychiatryczne prześladowania. Bardzo dobrze wyobrażałem sobie Łunca, jak zacierając ręce skrzeczy swymi wielkimi ustami: — Proszę powiedzieć, a dlaczego nie przyznajecie się do winy? I cała koncepcja prawnicza, powoływanie się na artykuły, prawa konstytucyjne, brak intencji — czyli cała linia obywatelsko-prawna, zabójcza dla śledztwa — wszystko to z miejsca obraca się przeciw wam. Stanowi niezbity dowód choroby. Nie przyznajecie się do winy — a zatem nie uświadamiacie sobie przestępczego charakteru swych działań; co za tym idzie, nie możecie ponosić za nie odpowiedzialności. Rozprawiacie o Konstytucji, o prawach — ale jaki normalny człowiek serio traktuje sowieckie prawo? Żyjecie w nierealnym, wyimaginowanym świecie, nieadekwatnie reagujecie na otaczającą rzeczywistość. Konflikt między wami i społeczeństwem kładziecie na karb społeczeństwa? Zatem całe społeczeństwo nie ma racji? Typowa logika obłąkanego. Nie mieliście intencji? Nie jesteście w takim razie w stanie zrozumieć konsekwencji własnych czynów. Nie rozumieliście nawet, że z całą pewnością zostaniecie aresztowani. No dobrze - skrzeczy dalej Łunc, — jeżeli nadal utrzymujecie, że macie rację, to dlaczego odmawialiście składania zeznań w śledztwie? I znowu nie ma się czym zasłonić — nieufność, podejrzliwość jak na dłoni. — Po co się tym zajmowaliście? Co chcieliście osiągnąć? Żaden z nas nie spodziewał się praktycznych rezultatów, nie na tym polegał sens naszych działań. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku nasze postępowanie było szaleństwem. Tak jak poprzednio, bardzo wygodnie było z marksistami — mają ewidentną paranoję reformatorską, idee ftxe zbawienia ludzkości. Jeszcze prościej z wierzącymi. Z nimi też nie było problemów, tak jak z poetami — oczywista schizofrenia. Teoretyczna baza „naukowa" dawno już była gotowa, jeszcze w czasach chruszczowowskich. W warunkach socjalizmu — twierdzili czołowi*psychiatrzy w kraju - nie istnieją społeczne przyczyny przestępczości, a zatem dowolne działanie wymierzone w obowiązujący porządek prawny stanowi samo przez się psychiczną anomalię. W socjalizmie nie ma sprzeczności między postawą społeczeństwa a ludzkim sumieniem. Byt określa świadomość — zatem nie może istnieć świadomość niesocja-listyczna. Nie to, co w kapitalizmie. 252 WŁADIMIR BUKOWSKI Przez wszystkie te lata metody psychiatrii zostały jednak szczegółowo rozpracowane. W pierwszej kolejności stara, wypróbowana diagnoza - paranoidalny rozwój osobowości. „Szczególnie często idee 'walki o prawdę i sprawiedliwość' rodzą się u osobników o strukturze paranoidalnej." „Stany pieniacko-paranoidalne rozwijają się pod wpływem urazów psychicznych, godzących w sferę zainteresowań chorych, i zniekształcają prawną świadomość jednostki." „Cechę charakterystyczną ideeflxe stanowi przekonanie o własnej słuszności, opętanie obroną 'deptanych' praw, wielki wpływ przeżyć na psychikę chorego. Rozprawę sądową wykorzystują oni jako trybunę dla swych przemówień i odezw." (To prof. Pieczernikowa i prof. Kosaczow z Instytutu Serbskiego.) No i naturalnie skargi na prześladowania ze strony KGB, na rewizje, inwigilację, podsłuchiwanie telefonów, kontrolę korespondencji, zwolnienia z pracy - to czysta mania prześladowcza. Im bardziej otwarte, jawne staje się wasze stanowisko, tym bardziej oczywisty jest wasz obłęd. Ale były też rzeczy nowe. Przy końcu lat 60-tych szkoła Snieżniew-skiego opanowała kluczowe stanowiska w psychiatrii. Koncepcja schizofrenii bezobjawowej, tej mistycznej choroby, która nie ma objawów, nie powoduje osłabienia intelektu, nie wpływa na zmiany w zachowaniu - doczekała się powszechnego uznania, nabrała mocy obowiązującej. „Nieprawomyślność może być uwarunkowana chorobą mózgu -pisał profesor Timofiejew — kiedy proces patologiczny rozwija się bardzo wolno, łagodnie (schizofrenia bezobjawowa), a jego objawy przez jakiś czas (czasami do momentu popełnienia czynu przestępczego) pozostają niezauważalne." „Charakterystyczna właśnie dla tego wieku (20-29 lat - Wł. B.) nadmierna konfliktowość, dążenie do samoakceptacji, nieuznawanie tradycji, poglądów itd., stanowi przesłankę do tworzenia mitu o tym, jakoby niektórzy młodzi ludzie rzeczywiście cierpiący na schizofrenię byli niepotrzebnie umieszczani w szpitalach psychiatrycznych, przetrzymywani tam rzekomo dlatego, że myślą nie tak, jak wszyscy." Łunc jeszcze podczas jednej z naszych rozmów w 66-tym roku mówił zupełnie otwarcie: - Niepotrzebnie wasi przyjaciele za granicą robią tyle hałasu o nasze diagnozy. Przy paranoidalnym rozwoju osobowości przynajmniej leczenie nie jest obowiązkowe. A co wy osiągniecie? Im więcej będzie protestów, tym prędzej wszystko zostanie podporządkowane Snieżniew-skiemu — przecież to światowa sława, uznany za granicą. A schizofrenia - to schizofrenia. Trzeba ją leczyć, intensywnie leczyć. My walczymy z wpływem szkoły Snieżniewskiego, a wy nam w tym przeszkadzacie. I rzeczywiście — schizofrenia mogła rozwijać się powoli, do leczenia jednak zabierali się wcale żwawo. W imię ratowania chorego. Prawie wszystkim ładowali końskie dawki dręczącego haloperidolu. Protesty nie odgrywały jednak najważniejszej roli. Zbyt wygodna I POWRACA WIATR... 253 była dla władz koncepcja Snieżniewskiego. W roku 70-tym już sam Łunc śmiało stawiał diagnozę „schizofrenii bezobjawowej". Stanowiło to śmiertelne zagrożenie dla ruchu. W bardzo krótkim czasie dziesiątki osób uznano za niepoczytalne - z zasady najbardziej zaciętych i konsekwentnych działaczy. To, czego nie były w stanie dokonać wojska Układu Warszawskiego, więzienia, łagry, przesłuchania, rewizje, pozbawianie pracy, szantaż i straszenie - to wszystko dzięki psychiatrii stało się faktem. Nie każdy był zdecydowany utracić rozsądek i do końca życia gnić w domu wariatów, poddając się barbarzyńskim kuracjom. Jednym ruchem udało się władzom zarazem uniknąć demaskatorskich procesów - niepoczytalnych sądzi się zaocznie, przy drzwiach zamkniętych i w zasadzie nie rozpatruje się istoty problemu. Praktycznie niemożliwa stała się walka o ich uwolnienie. Nawet u człowieka jak najbardziej obiektywnego, ale nie znającego danego „chorego" zawsze pozostaną wątpliwości co do stanu jego psychiki. Kto wie? Każdy może zwariować. Władze zaś w odpowiedzi na wszystkie zapytania i podania rozkładały ze smutkiem ręce: - Chory człowiek? Nie mamy z tym nic wspólnego. Proszę zwracać się do lekarzy. Ukryta aluzja - wszyscy oni są chorzy, ci nieprawomyślni. A śledczy w KGB otwarcie grozili tym, którzy odmawiali zeznań, nie chcieli się kajać: - Do wariatkowa ci spieszno? Czasem wystarczała sama groźba wysłania na ekspertyzę, by zmusić więźnia do kompromisu. Zalety psychiatrycznych metod prześladowania były tak ewidentne, że naiwnością byłoby liczyć na to, że przez zwykłe petycje czy protesty zmusimy władzę do ich zaniechania. Czekała nas długa i uporczywa walka, no i naturalnie więzienie w nagrodę - to samo więzienie, w którym nie chciałem się już więcej znaleźć. Sprawa zaś wyglądała zupełnie beznadziejnie — któż nie znając człowieka odważy się twierdzić, że jest zdrowy psychicznie? W dodatku wbrew opinii ekspertów-psychia-trów. Nie było co liczyć na szerokie poparcie. Ale też nie sposób było przyglądać się obojętnie, jak na twoich oczach ulega zniszczeniu wszystko, co tak ogromnym kosztem udało się osiągnąć. Nie do zniesienia było bezczynne przyglądanie się, jak twoich przyjaciół zapędzają do domów wariatów. Zbyt dobrze wiedziałem, co to jest „psychiatryczny szpital specjalnego rodzaju", więzienie psychiatryczne. Po trzydziestym roku życia zaczynasz już sobie uświadamiać, że najważniejszy twój majątek — to przyjaciele. Nie masz innych dóbr i mieć nie będziesz. Koniec końców, czy masz wpływ na to jak się życie potoczy? Jeden żyje długo i spokojnie, drugi — krótko i bezsensownie. A co się tyczy beznadziejności, to czy kiedykolwiek mieliśmy rację? Trzeba czynić to, co zależy od ciebie samego — poza tym nie ma na co liczyć. Łaziłem po Moskwie, wybierając odludne zaułki arbackie, gdzie 254 WŁADIMIR BUKOWSKI leżał jeszcze śnieg i wszystkie odgłosy dźwięcznie rozbrzmiewały w wiosennym powietrzu. Dozorcy rozbijali skrobakami lód na chodnikach, spychali na bok brzęczące odłamki. Był marzec. Nie nasyciwszy się jeszcze po szarej łagrowej monotonii, wchłaniałem kolory, dźwięki, miejski gwar i rwetes, długo gapiłem się na jakiś gzyms albo na dziwaczne ornamenty ogrodzenia jakiejś willi. Włosy nie odrosły mi jeszcze jak należy i starałem się jak najrzadziej ściągać czapkę, a palce wciąż jeszcze żółte były od machorki. Dobrze jest, gdy przyszłość niesie ze sobą choć odrobinę niewiadomego - lżej jest żyć. Ja zaś wiedziałem wszystko zawczasu — zielone lefortowskie ściany, etapy, niekończące się spory o generalissimusach i ohydna lagrowa odprawa, gdy po przełknięciu lury z lepkich rybich ości czekasz pod bramą, przestępując z nogi na nogę, nim klawisz w kożuchu przeliczy wszystkie piątki. Cóż, będziemy uważać, że mi się po prostu nie poszczęściło. Nie będę miał rodziny ani zawodu, i gdy na stare lata nieznajomi ludzie zaczną pytać, kim jestem i co robię, będę kłamał, że jestem geologiem. - Zdziczałem, wiecie, podczas ekspedycji. Wciąż tajga i tajga. Tamtego roku ogromnie mi się jednak nie chciało wracać do więzienia. W maju udzieliłem pierwszego wywiadu korespondentowi Associated Press, Holgerowi Jemenowi. Opowiadałem o tiurmach, o łagrach. Główny nacisk kładłem na opis psychuszek — po to głównie wdałem się w tę awanturę. Następnie, trochę później - duży wywiad telewizyjny z naszym przyjacielem Billem Cole, korespondentem CBS w Moskwie -tym razem wyłącznie o psychuszkuch. Była to cała operacja. Ze dwudziestu korespondentów i Rosjan pojechało za miasto do lasu. Żony, dzieci — jednym słowem piknik. KGB trzymało się na uboczu, obserwując na odległość — najbardziej bali się, by nie przegapić momentu naszego odjazdu. Dlatego bez trudu udało mi się tak usadowić z Billem, żeby czekiści nie widzieli, że filmuje nasz wywiad. Mówiąc szczerze, samo filmowanie okazało się rzeczą prostą, znacznie więcej kłopotów sprawiało przerzucenie taśmy za granicę. Bili zrobił jeszcze dwa wywiady — z AmaMkiem i Jakirem, a ja oddałem mu taśmę magnetofonową z nagraniem wystąpienia Ginzburga, która dotarła z mordwińskiego łagru. Słowem, cały majdan. Do Ameryki szedł ze trzy miesiące. Po moich wywiadach miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, które skupiło uwagę na psychiatrycznych represjach — został przymusowo hospitalizowany znany naukowiec Żores Miedwiediew. Zaniepokoił się cały świat akademicki — represje podłaziły im pod sam bok. Najwybitniejsi naukowcy w kraju stanęli na czele kampanii o jego uwolnienie. Ani sam Żores Miedwiediew, ani jego brat Rój nie uważali w tym momencie, że hałaśliwa kampania szkodzi sprawie — pomaga .jastrzębiom" sowieckiego kierownictwa i przeszkadza „gołębiom". Przeciwnie, gdy znaleźli się w biedzie, zdawali sobie świetnie sprawę, że uratuje ich I POWRACA WIATR... 255 tylko szeroki rozgłos. Rój Miedwiediew wydawał dzień w dzień informacyjny biuletyn o stanie rzeczy. Korzystając ze swych powiązań w świecie szacownych ludzi namówił do napisania albo podpisania listów w obronie brata nawet tych, którzy zazwyczaj nie uczestniczyli w naszych protestach. Wydarzenie odbiło się w świecie szerokim echem i mimo iż władze poddały się bardzo prędko - po 19-tu dniach - nasze oświadczenia o psychiatrycznej metodzie prześladowań znalazły kolejne potwierdzenie. Pojawiła się nadzieja, że odpowiednio energiczna kampania może zmusić władze, by zaniechały wykorzystywania psychiatrii do celów represyjnych w ogóle. Dobrze ma Żores Miedwiediew - był wystarczająco znany w świecie nauki. A co począć z robotnikiem Borysowem albo murarzem Gerszu-nim, studentkami Nowodworską i Jofe, grafikiem Wiktorem Kuznieco-wem? Członkowie Akademii Nauk nie pójdą w ich sprawie awanturować się w KC, światowa wspólnota naukowców nie zagrozi bojkotem. Z posiadanych przez nas informacji wynikało, że w więzieniach psychiatrycznych przetrzymuje się z powodów politycznych setki mało znanych osób. Kto stanie do walki w ich obronie? Doszedłem do wniosku, że należy koniecznie zebrać obszerną dokumentację, zeznania świadków, orzeczenia z ekspertyz - tego przecież najbardziej obawiają się władze, to właśnie obala mit o „oszczerstwach". Główny argument władz sprowadzał się do tego, że laicy nie mogą kwestionować opinii specjalistów. Takie właśnie usiłowania zostaną zakwalifikowane jako oszczerstwo. Cóż, spróbujemy znaleźć uczciwych specjalistów. Dokumentację zbieraliśmy, jak to się mówi, całą gromadą — każdy dokładał swoją cegiełkę. Naturalnie głównej części dostarczyli nasi adwokaci, którzy bronili „niepoczytalnych" i mieli dostęp do ich akt. Tylko w ten sposób można było uzyskać autentyczne orzeczenia ekspertów. Drugą część dokumentacji stanowiły świadectwa byłych „niepoczytalnych", które umożliwiały zgłębienie historii zagadnienia. Następnie listy i zeznania aktualnych więźniów zakładów psychiatrycznych i ich krewnych o panującym w tych więzieniach rygorze. Sądząc po tych świadectwach niewiele zmieniło się od czasów, gdy sam tam byłem. Tyle że „kuracje" stały się bardziej intensywne, bardziej dręczące. Zbieraliśmy także informacje o nowych, oddawanych do użytku szpitalach specjalnych, ich zdjęcia, nazwiska lekarzy odpowiedzialnych za psychiatryczne nadużycia. Najbardziej znana była w owym czasie sprawa generała Grigo-renko. Jego więzienny dziennik z 69-go roku ze szczegółowym opisem dochodzenia i ekspertyzy publikowany był j^ w prasie zachodniej. Ale mało komu było wiadome, że pierwsze konsylium w Taszkiencie z profesorem Detengofem na czele nie tylk° uznało całkowitą poczytalność Grigorenki, ale też usilnie odradzało przeprowadzania w przyszłości kolejnych ekspertyz. 256 WŁADIMIR BUKOWSKI „Badanie laboratoryjne Grigorenki nie pozostawiło żadnych wątpliwości co do stanu jego zdrowia psychicznego. Obserwacja szpitalna w chwili obecnej nie pogłębi obrazu jego psychiki, lecz przeciwnie, biorąc pod uwagę wiek, skrajnie negatywny stosunek do przebywania w klinikach psychiatrycznych, wzmożoną wrażliwość - skomplikuje jedynie ekspertyzę" - pisali eksperci z Taszkientu. Ale właśnie po tym KGB w trybie przyspieszonym wysłało Grigorenkę do Moskwy, do Instytutu Serbskiego na powtórną ekspertyzę, gdzie Łunca nic nie kosztowało przerobić tę „wrażliwość" i „negatywny stosunek do przebywania w klinikach psychiatrycznych" na paranoję z „występowaniem idei reformatorskich". Osobiście znałem dobrze Piotra Grigorewicza Grigorenko, znałem też całą jego rodzinę i muszę powiedzieć, że rzadko spotykałem w swoim życiu ludzi o bardziej wyważonych sądach, bardziej samokrytycznych i skromnych. Ale przecież moi „uczciwi specjaliści" - jeżeli ich znajdę -nie będą znali go osobiście. Jedyne co pozostawało, to liczyć na wystarczającą oczywistość samych orzeczeń. Jaskrawa sprzeczność opinii podzieliła ekspertów w sprawie Gorbaniewskiej. Niemal dziesięć lat znajdowała się pod obserwacją psychiatrów z przychodni w związku z neurotycznymi stanami w okresie dzieciństwa. Przed samym aresztowaniem komisja złożona z cywilnych lekarzy-psychiatrów po raz kolejny zbadała ją i skreśliła z ewidencji przychodni. „Na podstawie przestudiowania historii choroby, z górą dziesięcioletniej analizy katamnezyjnej i badania — nie ma danych przemawiających za schizofrenią. W chwili obecnej nie wymaga skierowania do szpitala psychiatrycznego" - takie orzeczenie zostało wydane 19 listopada 1969 r., a 6 kwietnia 1970 r. Łunc &Co. stwierdzają u niej schizofrenię. Tę właśnie „bezobjawową", której sam Łunc nie uznawał — to mi było wiadome. Tkwiło też w orzeczeniu Instytutu Serbskiego ewidentne, świadome, łatwe do wykazania kłamstwo. Uzasadniając swoją diagnozę eksperci Instytutu Serbskiego powoływali się na „niechętny stosunek do matki i obojętność wobec losu dzieci" — symptom zubożenia emocjonalnego. Tymczasem właśnie w okresie śledztwa i ekspertyzy pisała ona do matki i dzieci listy pełne troski i niepokoju, których eksperci woleli nie dostrzec. Niektóre z tych listów udało nam się zdobyć i dołączyć do orzeczenia. Zupełnie anegdotycznie brzmiało orzeczenie ryskiej komisji w sprawie Jachimowicza. Przewodniczący dużego kołchozu na Łotwie, komunista z przekonania, w 1968 r. napisał list otwarty do KC, zatroskany tym, że nasze procesy moskiewskie przynoszą istotną szkodę sprawie komunizmu na całym świecie. Został usunięty z partii, wyrzucony z pracy, z trudem znalazł posadę palacza, ale swych protestów nie zaniechał. Z tychże komunistycznych pozycji potępił okupację Czechosłowacji i w niedługim czasie został aresztowany. Cała opisowa część opinii ekspertów zawierała wyłącznie pochwalne epitety. Gdyby nie tytuł - można by pomyśleć, że czytasz refe- I POWRACA WIATR... 257 rencje człowieka przedstawionego do nagrody państwowej. „Oświadcza, że nigdy i pod żadnym warunkiem nie zdradzi idei walki o ustrój komunistyczny, o socjalizm... Na podstawie powyższego komisja dochodzi do wniosku, że Jachimowicz wykazuje paranoidalny rozwój osobowości psychopatycznej. Stan pacjenta winien być uznany za psychiczne zachorowanie, a zatem z punktu widzenia zarzucanych mu czynów Jachimowicza I.A. należy uznać za niepoczytalnego. Wymaga przymusowego leczenia w szpitalu specjalnego typu." Słowem, historia niemal szwejkowska. Ze strony ryskich lekarzy był to najwidoczniej akt biernego oporu: „Wnioski wyciągniemy zgodnie z dyspozycją, ale opis przeprowadzimy zgodny ze stanem rzeczy". Nawet sąd zmuszony był skierować Jachimowicza na powtórną ekspertyzę do Instytutu Serbskiego: cała sprawa zbyt ich demaskowała. Łunc dokończył dzieła - przygotował wszystko na medal. W sumie udało nam się skompletować jedynie sześć udokumentowanych „historii chorób", ale każda z nich była oczywista nawet dla laika. Innych zaś materiałów - wspomnień, zeznań, informacji o szpitalach specjalnych — zebrała się niemal cała walizka. Rozpoczęły się poszukiwania „uczciwych specjalistów" i tu napotkaliśmy przeszkodę nie do przebycia. Wybitni psychiatrzy, profesorowie i dyrektorzy szpitali przyznawali podczas prywatnych rozmów, że nasze materiały nie pozostawiają cienia wątpliwości. Podsuwali nam wręcz pewne nowe pomysły, posunięcia, zgadzali się anonimowo napisać w wymienionych sprawach swoje orzeczenia, kategorycznie odmówili natomiast otwartego wystąpienia. - Nie ma wśród nas akademika Sacharowa — mówili. - Do zajmowania się nauką wystarczy mu papier i ołówek, my zaś potrzebujemy klinik. Jeśli pozbawią nas kliniki - przestaniemy być psychiatrami, a za otwarte wystąpienie — to oczywiste - wszystkich wyrzucą z pracy. W najlepszym razie. I to był koniec. Zdarzali się, naturalnie, młodzi psychiatrzy, bez stopni i tytułów, zdecydowani wystąpić otwarcie, ale nie miało to sensu. Co warte są ich opinie w porównaniu ze zdaniem szacownych profesorów, członków Akademii Nauk? Zwłaszcza opinie sporządzone zaocznie, na podstawie papierków i relacji? Zwyczajnie pójdą siedzieć, jak ja. Nie chciałem od nich takiej ofiary. (Młody kijowski psychiatra Semjon Głuzman opracował jednak swoje orzeczenie w sprawie Grigorenki i w 1972 roku dostał 7 lat łagrów i 3 lata zesłania). Pozostawała ostatnia deska ratunku — psychiatrzy zachodni. Nie rokowało to wielkich nadziei - spróbuj przełamać wszystkie ideologiczne uzależnienia, uprzedzenia, doktryny. Nie Uczyłem specjalnie na sukces, lecz mimo to wysłałem na Zachód całą dokumentację - prędzej w nadziei, że po raz kolejny uda się przykuć uwagę prasy. Co prawda David Markham, przysłany do Moskwy z ramienia Amnesty International, z którym omawialiśmy te zagadnienia zapewniał mnie, że przynajmniej niektórzy jego znajomi psychiatrzy w Anglii gotowi są przestudiować 17 I powraca wiatr... 258 WŁADIMIR BUKOWSKI dokumentację i wypowiedzieć się na ten temat. Cóż, daj Boże! Na koniec 1971 r. zaplanowany był Światowy Kongres Psychiatryczny. Pojawiła się perspektywa, by walczyć o umieszczenie naszego problemu na porządku dziennym obrad, a poparcie każdego psychiatry było na wagę złota. Żeby choć zastraszyć sowieckie władze możliwością takiej dyskusji! Przecież samo postawienie naszej sprawy na forum międzynarodowym miałoby wielkie znaczenie. A potem wszystko może się zdarzyć. Może uczciwych ludzi więcej jest na świecie niż mi się wydaje. W swojej odezwie do zachodnich psychiatrów starałem się być maksymalnie powściągliwy. Nie chciałem od nikogo wymagać działań politycznych, wciągać kogokolwiek w politykę, prosiłem jedynie o fachową pomoc, o opinie specjalistów. Świadomie ograniczając zagadnienie do sześciu spraw, stawiałem pytanie: czy przytoczone orzeczenia zawierają dość uzasadnionych naukowo przesłanek, by móc wnioskować nie tylko o psychicznej chorobie wskazanej w tych orzeczeniach, lecz także o konieczności ścisłego odizolowania tych osób od społeczeństwa? A sam pomysł zebrania dokumentacji zrodził się we mnie mimowolnie, przez przypadek niemalże, jeszcze na początku lata w gabinecie moskiewskiego prokuratora. Już na pierwszy wywiad o psychuszkach udzielony Holgerowi Jensenowi władze zareagowały nerwowo. Wezwał mnie prokurator, usiłował zastraszyć, groził więzieniem. Jakbym sam nie wiedział, że pójdę siedzieć najdalej za rok. Nasz „telemajdan" płynął wówczas dopiero przez Atlantyk. Rozmowa wyglądała głupio — zwyczajne spieranie się. On twierdził, że wszystko, co powiedziałem podczas wywiadu to oszczerstwo, ja zaś proponowałem że przedstawię mu dowody, dostarczę świadków. Nie był w stanie powiedzieć, w czym konkretnie upatruje oszczerstwo, nie chciał też proponowanych przeze mnie dowodów ani świadków. — Pan przecież wie, że zawsze udowodnimy pańską winę. Wiedziałem jak wygląda ich „udowadnianie". Znaczy, że trzeba samemu zbierać dowody. Wtedy też po raz pierwszy wynikła moja z władzami rozmowa o emigracji. — Po cóż pan, z pańskimi poglądami mieszka tutaj? Niech pan jedzie do Ameryki. Tysiące osób na moich oczach prosiło, żądało, błagało, by wypuszczono ich z ZSSR. Odmawiano im, wyrzucano z pracy, ogłaszano ich zdrajcami. A tu raptem wszystko takie proste, jak przeprowadzka do Czeremuszek. — Niech pan jedzie do Ameryki! Ot hipokryta! Zresztą nawet gdyby rzeczywiście było to takie proste — nie miałem zamiaru dokądkolwiek jechać. Jednocześnie rozpoczęły się prześladowania Holgera Jensena. Jego również wzywali do prokuratury; najpierw oświadczyli mu, że w niewłaściwy sposób prowadzi samochód: hamując gwałtownie przestraszył I POWRACA WIATR... 259 jakoby obywatela Iwanowa i ten leży w szpitalu. Przez następne dwa tygodnie ktoś regularnie przebijał mu dętki w samochodzie, w związku z czym nie mogliśmy z nim jeździć w naszych sprawach. Samochody korespondentów zagranicznych parkują zazwyczaj na podwórzach specjalnych domów, w miejscu ich zamieszkania. I podwórze, i sam dom obstawia milicja - obcy człowiek nawet wejść nie może. Któż więc przebija te dętki? Pewnego ranka wyglądając przez okno Holger ujrzał milicjanta, który rozglądając się ostrożnie na boki szedł ze.swej budki w stronę parkingu. Przy wozie Holgera wyjął scyzoryk i parokrotnie starannie dźgnął tylne opony. Potem zaszedł z przodu i dźgnął przednie. Po miesiącu Holgera pozbawiono prawa jazdy „za nieostrożną jazdę". Z miejstea jak na komendę zaniepokojono się w Waszyngtonie: — Po co nam w Moskwie korespondent bez samochodu? Po czym zabronili mu przekazywania jakichkolwiek artykułów z Moskwy — jakby potrzebny był do tego samochód. Waszyngtońskim „obywatelom-naczelnikom" też nie przypadł do gustu nasz wywiad -komplikował stosunki między ZSSR i USA. Cóż, nie było to dla mnie wstrząsem — nigdy wszak nie idealizowałem tego świata. Jest całkiem zrozumiałe, że przez dziesięciolecia wokół ZSSR jak wokół zadawnionego wrzodu narosło tyle zwyrodniałej i pasożytniczej tkanki, stworzono tyle tchórzliwych teorii, doktryn i samousprawiedliwień, że dawno już zatarła się wyraźna granica między „my" a „oni", „nasi" a „wasi". Aby usunąć ropę, trzeba przebić wiele warstw tak zwanego „zdrowego ciała". Przez cały rok KGB nie odstępowało mnie nawet na krok. Miałem na stałe przydzieloną grupę operacyjną — samochód i cztery osoby. Zmieniali się co sześć godzin - zjawiała się druga zmiana. Nie kryli się, przeciwnie — do ich zadań najprawdopodobniej należało również demonstrowanie swojej obecności. Jeśli szedłem pieszo — dwaj szli z tyłu na styk, pozostali wolno jechali w ślad za nami samochodem. Mieli kieszonkowe nadajniki i co jakiś czas któryś z nich gadał do rękawa, nawiązywał łączność z samochodem. Zacząłem umyślnie tak wybierać drogę, by samochód nie mógł za nami podążać: pod prąd, albo na skrzyżowaniach gdzie nie ma skrętu, albo na czerwone światło. Z miejsca wybuchała panika, jak na tonącym okręcie. Mało to znałem różnych tricków — przechodnie podwórza i bramy, schody ewakuacyjne itp. — Pobiegaj, pobiegaj! Nogi ci połamiemy! — syczeli mi w kark. Z boku wyglądało to komicznie. Szczególne kłopoty mieli w metrze. Tu szli za mną we trzech. Chodziłem bardzo szybko, biegiem niemalże po przejściach i ruchomych schodach. W wagonie nie pozwalałem im spocząć — trzymałem w nerwowym oczekiwaniu, wyskakiwałem w ostatniej chwili, gdy drzwi się już zamykały. — Uważaj, dobiegasz się. Zrzucimy pod pociąg... Najtrudniej im było, gdy przy wyjściu z metra czekał na mnie któryś z przyjaciół z samochodem. 260 WŁADIMIR BUKOWSKI Za każdym razem gdy udało mi się zwiać, dostawali naganę od naczalstwa. Dwie, trzy takie nagany - i mogli stracić pracę. Pewnie dlatego zachowywali się tak bezczelnie. Kiedyś jesienią wracałem do domu i w przechodnim podwórku przy ul. Kropotkina jeden z nich dogonił mnie. Zachowywał się nonszalancko, prowokacyjnie, klął, pragnąc najwidoczniej pokazać, że gwiżdże na wszystko. Odgrażał się, że mnie zamorduje w nocy, na klatce schodowej, zastrzeli gdy będę wracał do domu późną porą. Kładł nacisk na to, że on - to nie ta cała reszta, on nie dopuści do żadnych z mojego powodu nieprzyjemności. - Myślisz że mi coś za to zrobią? Przeciwnie, jeszcze podziękują. Po co zresztą w nocy? Zaraz tu cię wykończę, nikt się nawet nie obejrzy. Spróbuj tylko jeszcze raz nam zwiać, jak wczoraj. Na poparcie tych słów wyciągnął z wewnętrznej kieszeni palta pistolet. Bluzgał jednak cieniutko, po amatorsku — nie przeszedł łagrowej szkoły i ja, żeby podtrzymać rozmowę wypuściłem mu na początek pewną konstrukcję, wielkości średniego nowojorskiego drapacza chmur. Sam zaś gorączkowo szukałem jakiegoś sposobu, by dać temu młokosowi nauczkę. Nie miałem dość sił, by odebrać mu pistolet — chłopak był wytrenowany, krzepki. Bójka nic by mi nie dała. Dlatego przechodząc powoli na najgorsze i najpodlejsze łagrowe przekleństwa, od których nawet nasz obozowy koń Jaszka, wożący żywność do stołówki tulił uszy i stawał dęba, wywabiłem go na ulicę i wolno ruszyłem w stronę domu. Rachuby były proste — spotkać kogoś ze znajomych, mieć świadka. Ten osioł szedł koło mnie, wciąż łudząc się że zrobi wrażenie, a jego ekipa jechała powoli za nami. Dokładnie w tym momencie matka wyszła z domu na zakupy. Z zaskoczenia oboje uścisnęli sobie dłonie, gdy dokonałem „prezentacji". - Mama, zapamiętaj tego człowieka — powiedziałem. - Jeżeli coś mi się przydarzy, będziesz wiedziała kto ponosi odpowiedzialność. Groził, że mnie zabije. A to z tyłu ich samochód. Zapamiętaj numer. Sam nie przypuszczałem, że matka tak się rozzłości. Przestraszyłem się nawet, żeby go czasem nie pobiła. - Na co sobie pozwalacie! — krzyczała na całą ulicę. - Kazali wam śledzić? - Śledzić - ponuro odpowiadał czekista. - No to śledźcie. A co z nim począć zadecyduje naczalstwo. Tego tylko brakowało, żeby pierwszy lepszy szczeniak decydował kogo zabić, a kogo nie. - A po co on numery odstawia - usprawiedliwiał się bez przekonania czekista - niech chodzi jak inni ludzie. Dookoła począł gromadzić się tłum ciekawskich. Czekiści w samochodzie siedzieli wściekli jak psy: naganę mieli zapewnioną. Matka krzyczała nadal, że pójdzie do prokuratury, do KC, ale sprawy tak nie zostawi. Moja obecność nie była już konieczna i poszedłem swoją drogą, zostawiając ich, by jeszcze ze sobą pogawędzili. Nie widziałem już więcej tej ekipy. I POWRACA WIATR... 261 Z niektórymi grupami stosunki układały się lepiej i zimą, w czasie ostrych mrozów, gdy wybiegałem z domu do piekarni na rogu po chleb, któryś z czekistów zajmował mi kolejkę do kasy, inny stawał przy ladzie, żeby skończyć z tym jak najszybciej i wrócić do ciepłego samochodu. Czasem pod wieczór, gdy kończyły się papierosy a kioski były już zamknięte, dawaliśmy sobie nawzajem zakurzyć. - No, kiedy wreszcie do domu? - Czekajcie, jeszcze chwileczka. Muszę wpaść w dwa, trzy miejsca. Gdzieś na drugą w nocy powinienem się wyrobić. W gruncie rzeczy tak się do nich wszyscy przyzwyczailiśmy, że nie zwracaliśmy uwagi na ich obecność. Robiliśmy swoje, spotykaliśmy się z zagranicznymi korespondentami, zbieraliśmy informacje dla Kroniki, na ich oczach niemalże wysyłaliśmy za granicę samizdat. A cóż mieliśmy do ukrywania? O nowych aresztowaniach, rewizjach i rozprawach donosiłem korespondentom przez telefon prosto z domu. Do mnie zresztą też dzwonili jak do biura informacji. Naturalnie, wysyłka za granicę — rzecz bardziej sekretna, nie znosi obcych spojrzeń. W tym celu mieliśmy własne kanały, których ile byś nie obserwował — i tak nie wykryjesz. Moment maksymalnego ryzyka był stosunkowo krótki i nim KGB połapie się w czym rzecz, nim wyda rozkaz, nim ten rozkaz wykona — szukaj wiatru w polu. Obcokrajowców przyjeżdżających z ramienia różnych zachodnich organizacji społecznych przyjmowałem po prostu u siebie w domu. Mieszkaliśmy w sporym bloku i patrząc z zewnątrz nie od razu można się było połapać, do kogo przyszedł dany człowiek. Zresztą KGB też nie spodziewało się takiej bezczelności, żeby pod samym ich nosem przekazywane były za granicę samizdackie papiery. Jak za dawnych czasów wciąż węszyli za jakimiś konspiracyjnymi lokalami, hasłami, skrytkami — my zaś wszystko robiliśmy jawnie. Holgera odwołali pod koniec roku i wysłali jako korespondenta do Wietnamu. Jeszcze wcześniej sowieckie władze wydaliły Billa Cole — „za działalność sprzeczną ze statusem korespondenta". Nasza bomba wreszcie eksplodowała. Żal mi było rozstawać się z nimi, jak z przyjaciółmi w kacecie - wiedziałem, że nigdy już ich nie zobaczę. Bili był zasępiony, ale trzymał się rześko, uważał że wszystko jest OK. - Nie chciałem zostać tu dłużej — mówił - porządnego faceta powinni stąd wywalić. Holger przeżywał wszystko znacznie głębiej. Lubił rosyjską kulturę, nauczył się języka i miał nadzieję, że przeżyje tu przynajmniej z pięć lat. Był zapalonym myśliwym i wędkarzem. Zaraz po jego przyjeździe podsyłano mu jakichś „kolegów" z APN* i ci urządzali mu królewskie łowy w rezerwacie, poza granicami strefy wyznaczonej dla cudzoziemców. Delikatnie dawali do zrozumienia, że jeśli będzie się dobrze *APN — Agencja Prasowa „Nowosti". 262 WŁADIMIR BUKOWSKI zachowywał, to nie takie rzeczy będą możliwe. Wszystko urwało się, gdy tylko nawiązał z nami kontakt. A teraz odjeżdżał na zawsze. Zgodnie z panującym w Associated Press zwyczajem sam miał znaleźć swojego następcę. — Dobra, znajdę im następcę. Wyszukam ci faceta, który się nie przestraszy. Przywiózł ze sobą młodego chłopaczka, o trzy lata młodszego ode mnie, Rogera Leddingtona. Rzeczywiście, Roger okazał się nie z bo-jaźliwych: dokumentnie rozwalili mu samochód, tłukli szyby, otwierali drzwi, podrzucali kartki z groźbami. Pewnego razu pobił się nawet z cze-kistami, gdy usiłowali go do mnie nie wpuścić, zatrzymali na dole, w bramie. Wspólnie gubiliśmy po nocach pościg korzystając z zalet amerykańskiej techniki: sowieckie samochody nie mogą skręcać przy dużej prędkości - muszą redukować gaz. Nastały takie czasy, że nie mogliśmy się spotykać z korespondentami w ciągu dnia - czetóści urządzali prowokacje, bójki. Pewnego razu umówiłem się na spotkanie na Prospekcie Kalinina, w samym centrum Moskwy z innym korespondentem AP, Jimem Peipertem. Umówiliśmy się na dwunastą trzydzieści w nocy, ale przyszedłem pięć minut wcześniej — rozejrzeć się. Z miejsca rzuciła mi się w oczy grupa ludzi, spacerujących z obojętnymi minami w pobliżu miejsca naszego spotkania. „Cóż - pomyślałem sobie — niech śledzą, nie pierwszyzna". Jim podjechał z przeciwnej strony ulicy i przez jezdnię ruszył w moim kierunku. Dość było jednak by się zbliżył, jak ci właśnie obojętni ludzie rzucili się na nas i nieudolnie udając chuliganów zabrali się do bicia. — Co się tu włóczysz, bydlaku! Jednego z nich rozpoznałem: chodził kiedyś za mną. Bałem się tylko że zaraz podjedzie poinstruowana zawczasu milicja, zwiną nas i „przyszyją" sprawę za chuligaństwo. Spróbuj potem udowodnić, że to oni nas napadli, a nie na odwrót. Dlatego żeby mieć jakikolwiek formalny dowód zacząłem wzywać pomocy. Jim również chyba połapał się w czym rzecz, i też zaczął krzyczeć. Zbliżyli się jacyś ludzie, z samochodów pod knajpą wyleźli taksówkarze. Żaden z nich nie kiwnął nawet palcem — gapili się, i tyle. Ale nawet to podniosło nas na duchu — jak by nie było, świadkowie. Potwierdzą, że wzywaliśmy pomocy. Udało nam się jakoś wyrwać i dobiec do samochodu, ale tam dopadli nas ponownie. Jim wciąż nie mógł trafić kluczykiem do zamka. Wówczas zaczęła się prawdziwa jatka i zrozumiałem, że trzeba się bronić na serio. — Iwanie Nikołajewiczu, od tyłu ich, od tyłu! Niczego sobie chuligani - co za wyszukane formy. Nie było jednak chwili do namysłu. Dwaj wykręcali mi ręce. Ktoś rzucił się z tyłu, dusił mnie i nachylał mi głowę do dołu, ktoś z rozmachem bił rękami i nogami. Z drugiej strony przy samochodzie sapał Jim, broniąc się przed nacierającymi czetóstami i wciąż w żaden sposób nie mógł trafić kluczem. Niewysoki facecik w karakułowej czapce nadbiegał z przodu i zupełnie I POWRACA WIATR... 263 wyraźnie pojąłem, że za moment trzaśnie mnie z rozpędu w pochyloną głowę - tylko mokra plama zostanie. W ostatniej chwili szarpnąłem się i wyprzedzając cios sam wyrżnąłem nogą w nadpływającą mordę. Runął. Powstało zamieszanie, czekiści rzucili się na niego — najwidoczniej swojego szefa. Tej pauzy nam wystarczyło: Jim otworzył wreszcie drzwi, wpadliśmy do wozu i ostro ruszyliśmy z miejsca. Z samochodu ujrzeliśmy, że dwadzieścia kroków dalej, pod latarnią stał milicjant i spokojnie ćmił papie roska. Władze usiłowały położyć kres wszelkim naszym kontaktom ze światem zewnętrznym. Przez jakiś czas praktycznie tylko ja jeszcze miałem pewne powiązania, stąd wszystkie problemy zwaliły się na moją głowę: rewizje, aresztowania, rozprawy, psychuszki, łagry, Tatarzy, Żydzi, Meschowie, Ukraińcy, Litwini... Roger przyjeżdżał w środku nocy i nad ranem zabierał wszystkie informacje, które przez cały dzień spłynęły do mnie, po czym pędził do swojego biura pisać komunikaty. Z rzadka udawało się przebić komuś innemu, ale najczęściej - wciąż ten sam, niezmienny Roger. Rześki i wesoły. Nie starczało mu już czasu na pisanie samemu i z trudem nadążał przekazywać innym korespondentom zdobyty samizdat. Namawiał ich, żeby się choć nie bali nadać komunikatu. Pod koniec nie wychodziłem już prawie z domu: cały mój czas, 24 godziny na dobę był rozplanowany - kto kiedy ma przyjść, co przynieść, co zabrać. Pojmowaliśmy się w lot, dość było spojrzenia, nie trzeba było nawet niczego pisać. Wszystko działo się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nikt nie rozkazywał, nie sporządzał planów, nie rozdawał ról. Każdy wiedział sam, co może robić najlepiej, gdzie jest bardziej pożyteczny, czego inni się po nim spodziewają. Stykając się z tym kłębkiem energii zupełnie obcy ludzie uzyskiwali nagle taki ładunek, taki impuls, że przez wiele następnych lat nadal żyli w naszym rytmie. Z Anglii przyjeżdżał David Markham, z RFN - Cornelła Gersten-maier, z Holandii — Henk Yolsak, z Francji — Dina Yierny. Ludzie ci pozostawali z nami przez różny okres czasu - jedni parę godzin, inni parę dni. Różnili się znacznie między sobą, ale nikt spośród nich nie mógł już później pozostać obojętnym. Zresztą ja sam po wielu latach, w więzieniu, z najdrobniejszej aluzji natychmiast wyczuwałem, co się dzieje, co trzeba robić, czego się po mnie spodziewają. Po pewnym czasie wszyscy najwidoczniej mieliśmy te same odruchy. Był to koszmarny rok, pod koniec którego wzniecona leningradz-kim procesem „samolociarzy"* fala ludzkiego oburzenia zerwała wszystkie tamy i wtargnęła wreszcie na Kreml. Wobec realnego niebezpieczeństwa totalnej izolacji władze zmuszone były ustąpić i zezwolić na emigrację. Po raz pierwszy uznali nasze ludzkie prawo do opuszczenia na zawsze swego kraju. Pękł 53-letni ropień, ponieważ po raz pierwszy świat znalazł w sobie dość sił, by zażądać od kremlowskich bękartów *Proces „samolociarzy" - patrz przypisy na końcu książki. 264 WŁADIMIR BUKOWSKI tego, co uznawane jest na całym globie za ludzkie prawo — zażądać bez żadnych ulg i zastrzeżeń. Opowiadajcie teraz o tajnej dyplomacji! Nigdy nie zapomnę tragedii tego finału, gdy starsi .poważani ludzie, obrośli w szarże i zaszczyty, tracili nagle swoją powagę - zupełnie jakby spadła z nich jakaś półwiekowa otoczka. Gdzie podziała się cała ich sowieckość, wszystkie gromkie słowa wypowiadane na zebraniach? Biegali odprowadzać odjeżdżających, śpiewali dawno zapomniane pieśni nacji, przynależność do której skrzętnie ukiywali przez całe życie. Porzucali zagrzane kąty, cały dorobek i z trudem nawiązane przydatne znajomości. Skąd raptem tyle śmiałości? Okupowali gabinety wysokich urzędów, podejmowali zbiorowe głodówki i ŻĄDALI — być może po raz pierwszy w życiu. A posępni sowieccy urzędnicy spełniali te żądania — też pewnie po raz pierwszy w życiu — i badali w pamięci własną genealogię : a nuż? Zawalali nas petycjami, dokumentami, prośbami. Wypuszczano ich w takim tempie, że nie nadążali nawet załatwić sobie adresów ani kontaktów i chętnie udostępnialiśmy im własne. Ich problem od dawna był naszym problemem - jednym z naszych problemów. Pozostawało nam ich jeszcze bardzo wiele i gdy niektórzy z odjeżdżających przyjaciół mówili, że w trakcie rozmów z nimi władze prosiły, by przekazać mi propozycję wyjazdu, mogłem jedynie wzruszyć ramionami. Miałem jeszcze w dodatku własny problem - ten, w imię którego byłem gotów trafić znowu za kraty. A wolności zostało już bardzo niewiele — na palcach można by zliczyć te dni. Jedno tylko pozostało zagadką — zwiną mnie przed zjazdem, czy później? Pewnie jednak przed. Znowu był marzec, pełen dźwięcznych odgłosów, ciekło z dachów, pod nogami chrzęściły zrąbane sople, ale nie było czasu na spacery po zaułkach Arbatu. W okupowanej przed-zjazdowej Moskwie nie istniały już ani dzień, ani noc. Każdy moment, każde doniesienie wysłane w tych dniach mogło okazać się ostatnim, a tyle jeszcze pozostawało do zrobienia! Toczyła się ostatnia bitwa, gdy już niczego ani nikogo nie żal, jakby wszystko się wewnątrz wypaliło. Czekały nas lata milczenia. Dlatego kiedy mnie wreszcie zwinęli poczułem nieprawdopodobną ulgę, jakby kamień spadł mi z serca. Długo, z rozkoszą odsypiałem w Lefortowie - chyba z tydzień. Boże, jakie to szczęście, że już nic od ciebie nie zależy! Cieszyłem się też, że zdążyłem kupić swoim psa - małego puszystego szczeniaka, wilczura kaukaskiego. Z czasem wyrośnie im duży i kudłaty. - Czekaj, czekaj, zaraz ci wyliczę cały kosztorys. Cegły 40 rubli za tysiąc, cement, najlepszy — 30 rubli za pięćdziesiąt kilo. Ile masz kubików fundamentów? Trzeba też uwzglę dnić prace ziemne. Ale za to, powiedzmy, dasz trzy dychy facetowi od koparki - zrobi wszystko na cacy. Nie,do kitu, za drogo. Najlepiej kupić materiały na lewo - wyjdzie taniej. Zwłaszcza od wojska. Nie mają żadnej ewidencji, handlują na wszystkie strony. I POWRACA WIATR... 265 Tu już zaprotestowałem. Na lewo nijak nie mogę — KGB z miejsca się przyczepi. W mojej sytuacji wszystko musi być zgodne z prawem, żeby nikt nie mógł znaleźć słabego punktu. Mój współmieszkaniec z celi, Iwan Iwanowicz Trofimow, dawny naczelnik przedsiębiorstwa budowlanego a obecnie więzienny kapuś tęskni do swego zawodu. Brakuje mu konkretnej aktywności: narad, omawiania kosztorysów i projektów. Od rana jest nieswój: albo skrzypi swoją protezą tam i nazad po celi, albo zaczyna tłumaczyć mi coś o jakichś belkach zbrojeniowych. Wczoraj patrzył, że szkicuję swój zamek: schodki, wieżyczki, przejścia — poprosił, żebym dał mu do obejrzenia i przez pół nocy wyliczał coś na skrawku papieru. Układał kosztorys. Teraz orientuje się w zamku nie gorzej ode mnie, wylicza obciążenia na konstrukcjach oporowych i codziennie z rana spieramy się, jakiego rodzaju cement mam załatwiać. — Ech, zbudowałbym wszystko w pięć miesięcy, może nawet prędzej — wzdycha tęsknie. Większą część czasu poświęcałem na czytanie. W Lefortowie znajduje się przedziwna biblioteka: przez ostatnie półwiecze spłynęły tu najwidoczniej wszystkie książki, skonfiskowane „wrogom ludu". W całym kraju „czyszczono" biblioteki, palono „szkodliwe" publikacje - tu natomiast uchowały się, jak w oazie. Nikomu nie przyszło nawet do głowy, by „wyczyścić" bibliotekę więzienia KGB — kto chce być bardziej papieski niż sam papież? Przedrewolucyjne wydania Tołstoja i Lermontowa. Hamsun i Maeterlinck, Marcel Proust i Zamiatin. Spytajcie lepiej, czego tu nie ma. Książki zachowały się w świetnym stanie, tyle że na każdej niemal stronie stempel. „Wewnętrzne więzienie GUGB NKWD" - przedwojenna pieczątka. „Areszt śledczy KGB przy RM ZSSR" - współczesna. I dużymi literami w słupku na całą stronę: WSZELKIE NISZCZENIE KSIĄŻEK I ROBIENIE NOTATEK W TEKŚCIE OŁÓWKIEM, ZAPAŁKĄ, PAZNOKCIEM ITP. POCIĄGA W KONSEKWENCJI ZAKAZ WYPOŻYCZANIA KSIĄŻEK NA PRZYSZŁOŚĆ. Moja postawa w śledztwie była dziecinnie prosta: totalnie odmówiłem w nim udziału. Nie podpisywałem żadnych protokołów, postanowień - pisałem tylko skargi, żeby jakoś zatrudnić śledczych. Miałem ich trzech. Wzywali rzadko. Stosunki od początku ułożyły się źle: zamiast przesłuchań wykłócaliśmy się jedynie, dla zabicia czasu. Najbardziej nie podobał mi się drugi z nich, kapitan Korkacz. Miał zadziwiająco podły pysk i wyjątkowo gnuśne obyczaje, o czym go przy każdym przesłuchaniu zupełnie szczerze informowałem. Śledczy również nie uważali za konieczne zatajać swych prawdziwych uczuć i byli skrajnymi cynikami. Tylko w stosunku do nowicjuszy próbuje się różnych chwytów, usiłuje się namawiać ich, schlebiać, straszyć i agitować za władzą sowiecką. Ze mną mogli się już nie wysilać. Na samym początku złożyłem pisemne oświadczenie, w którym 266 WŁADIMIR BUKOWSKJ kwestionowałem prawo KGB do prowadzenia śledztwa w mojej sprawie. Na jakieś trzy dni przed moim aresztowaniem Prawda wystąpiła z dużym artykułem „Nędza antykomunizmu", w którym twierdzono, iż zajmuję się antysowiecką działalnością. To samo oświadczył również w lutym 1971 roku Cwigun, zastępca Andropowa, w piśmie Polityczne samokształcenie. Wynikało z tego, że nie tylko przed procesem, ale nawet przed aresztowaniem sprawa mojej winy została przez organy partyjne i kierownictwo KGB definitywnie przesądzona. Po tym fakcie - zgodnie z zasadami praworządności - żaden pracownik KGB ani członek partii nie miał prawa prowadzić mojej sprawy, o czym właśnie pisałem w moich niezliczonych skargach. Jeszcze lepiej miała się sprawa z prokuratorem nadzorującym całe dochodzenie. Był to ten sam osobnik, który wzywał mnie w swoim czasie na rozmowę. Po wyjściu od niego zanotowałem przebieg rozmowy i oddałem Holgerowi, a ten ze swej strony przesłał mój stenogram do gazety Frankfurter Rundschau, gdzie została wydrukowana. Ta publikacja stanowiła obecnie jeden z zarzutów, podobnie jak wszystkie pozostałe wywiady. Wobec tego należało prokuratora przesłuchać w mojej sprawie jako świadka, a świadek nie może być jednocześnie prokuratorem. Słowem, cała prawnicza karuzela. Potrzebna mi ona była zwyczajnie jako pretekst do pisania skarg. — Nie ma sprawy! Wszystko co mam do powiedzenia powiem na procesie — mówiłem śledczym. Bardzo im się to nie podobało. Żądałem również rozpatrzenia tej historii, gdy ubecki tajniak groził mi bronią. Powoływałem się na matkę jako świadka, podawałem numer samochodu. Krótko mówiąc, obstruowałem śledztwo. Cała ta pisanina zabierała mi ze dwie, trzy godziny dziennie. Przez cały pozostały czas czytałem, rysowałem zamek i wysłuchiwałem rozważań Iwana Iwanowicza o problemach budownictwa. A po nocach śnił mi się pościg: sennymi moskiewskimi ulicami uciekaliśmy z Rogerem przed czekistami olśniewającym amerykańskim wozem. Czasem uciekałem sam przez niekończące się przechodnie podwórza, strychy i tunele metra, ale co bym nie robił — czeluści stale byli za plecami. Odrobinę ich jedynie wyprzedzałem. Zazwyczaj starczało mi jednak czasu, by wpaść do dużego, jasno oświetlonego pokoju i tam usiłowałem po angielsku wytłumaczyć zebranym ludziom coś bardzo ważnego. Oni ze swej strony uprzejmie potakiwali i wykrzykiwali: — Aha!... — jakby dopiero w tej chwili dotarł do nich sens mojej wypowiedzi. Ale po ich twarzach widziałem, że niczego nie rozumieli. Zaczynałem wszystko od nowa i znowu mówili: — Aha!... — ale dzieliła nas jakby szklana ściana. Śledztwo to trwało do sierpnia, po czym utknęło dokumentnie. Oprócz wycinków z moimi wywiadami z zachodniej prasy i kopii filmu Cole'a nie mieli w ręku niczego. Zaczęli na świadków ciągnąć nawet swoich agentów, ale i to słabo pomagało. Wreszcie Iwan Iwanowicz żako- I POWRACA WIATR... 267 munikował mi nowinę, której wyczekiwałem od dawna: mają zamiar skierować mnie na ekspertyzę do Instytutu Serbskiego i uznać za niepoczytalnego. Powiedział mu to mój śledczy, nie przypuszczając, że się o tym dowiem. Aresztowanie przerwało mi w połowie moją pracę, pozbawiło możliwości zbierania kolejnych poszlak i ostatecznego obnażenia metod psychiatrycznych. Jak na ironię losu mnie samemu wypadło teraz stać się poszlaką - być może najbardziej jaskrawą i dramatyczną ze wszystkich. Na krótko przed moim aresztowaniem nasza psychiatryczna dokumentacja została przedstawiona na konferencji prasowej w Paryżu. Wywiad telewizyjny z Billem Cole prezentowany był w sześciu krajach świata. Apel do zachodnich psychiatrów został opublikowany w londyńskim The Times, a Światowy Kongres Psychiatryczny wyznaczony był na jesień. Niech więc spróbują uznać mnie teraz za wariata - na oczach całego świata. Zobaczymy, czy rzeczywiście są tacy wszechmocni. Znowu siedziałem w gabinecie Łunca pod podobizną Pinela zdejmującego łańcuchy z obłąkanych, i tak jak przed pięciu laty rozmawialiśmy o Bergsonie, Nietzschem, Freudzie. Tylko że tym razem Łunc nie pytał już przy końcu rozmowy, co ze mną będzie dalej. Pierwszy miesiąc w Instytucie Serbskiego minął spokojnie: najwidoczniej nie zdążyli jeszcze udzielić Łuncowi odpowiednich wskazówek. Ze dwa razy wpadł przydzielony do mnie młody lekarz, ale rozmowy były bardzo ogólne. Po prostu plotkowaliśmy, żartowaliśmy. Łunc się nie pojawiał. W połowie września upływał termin ekspertyzy. W dużym pośpiechu zebrali komisję, która zdecydowała przedłużyć ten okres „z uwagi na niejasność obrazu klinicznego". Przemianę odczułem dosłownie fizycznie. Podczas obchodu niektórzy lekarze odwracali wzrok i omijali mnie z daleka. Inni zaczęli patrzeć na mnie z tym nie dającym się opisać „psychiatrycznym" wyrazem twarzy - na wpół drwiącą wyższością, z jaką spoglądamy zazwyczaj na mrówkę. Mój lekarz przestał się uśmiechać i żartować. - Cóż to, pan znowu do nas? A ja myślałem, że już się więcej nie spotkamy - skrzeczał dobrodusznie Łunc swymi szerokimi ustami, ale za tą dobrodusznością kryło się pytanie o przyczynę ciągłego konfliktu ze społeczeństwem. — W pańskim wieku, wie pan, czas już się ustatkować, założyć rodzinę. Nie ożenił się pan jeszcze? Czemu to tak? - Ot, nie zdążyłem... - Nie zdążył pan? Tyle było zajęć? — I czułem przez skórę, jak notuje w zeszycie: „Obojętny stosunek do własnego życia prywatnego. Opętanie superważnymi ideami osiągnęło taki stopień, że nie zdążył założyć rodziny..." Przeczytałem tyle ekspertyz Łunca dotyczących moich przyjaciół, że sam mógłbym za niego ułożyć orzeczenie. Nie, Łunc nigdy nie chałturzył, nigdy nie wybierał łatwej drogi. Nie napisze tak, jak napisali Borysowowi leningradzcy eksperci: 268 WŁADIMIR BUKOWSKI „Stan psychiczny i zachowanie charakteryzują się... zachwianiem orientacji i niewłaściwą percepcją otoczenia. Przykładowo: szpital bierze za obóz koncentracyjny, lekarzy za sadystów..." Albo jak napisał profesor Nadżarow Kuzniecowowi w uzasadnieniu diagnozy „schizofrenii": „Utrzymuje, że nie istnieje żaden moralny kodeks budowniczych komunizmu, a zasługę jego stworzenia przypisuje Biblii." Nie, Łunc zbyt szanuje samego siebie i reputację mistrza w swoim fachu. Z wolna, jak pająk oplątywać będzie pajęczyną swoją ofiarę. Z każdego rysu charakteru czy załamania losu wyplecie takiej jakości symptom, że żadna komisja się później nie przyczepi. — Doktorze, a dlaczego masz takie duże usta? — Po to, żeby cię łatwiej zjeść, Czerwony Kapturku! Pikanteria sytuacji polegała na tym, że czekała mnie rozmowa z nim na temat psychiatrycznych nadużyć: oskarżano mnie wszak o szkalowanie sowieckiej psychiatrii. Tu Łunc szykował się znaleźć otchłań symptomów. Po pierwsze: przecenianie własnej osoby - laik zabiera się do obalania opinii specjalistów; po drugie: podejrzliwość, wrogi stosunek do psychiatrów — bardzo typowe dla paranoika; no, a mój wywiad z opisem szpitala specjalnego — to są, naturalnie, spaczone wrażenia chorego psychicznie. Słowem, nieograniczone pole działania. Umyślnie zaczął podkreślać moją ignorancję, całkowitą niekompetencję w sprawach psychiatrii, licząc że dotknie mnie i spowoduje emocjonalną reakcję. Byłem jednak na to przygotowany. — Bardzo przepraszam, ale przecież zwróciłem się właśnie do specjalistów — do zachodnich psychiatrów. Posłałem im pańskie opinie, różne inne dokumenty. Zadziwiające jest, że stanowiło to dlań nowość - nie wiedział, jakie konkretne dokumenty i orzeczenia zostały wysłane. Długo spieraliśmy się na temat poszczególnych przypadków, ale byłem ostrożny, nie gorączkowałem się, niczego nie stwierdzałem. Tylko w sprawie Gorba-niewskiej przycisnąłem go do muru. Priorytet w psychiatrii należy do tych lekarzy, którzy pierwsi obserwowali chorego, w okresie zaostrzenia choroby, a także przez dłuższy okres czasu. Lekarze obserwujący Gorba-niewską przez dziesięć lat nie wykryli u niej schizofrenii. Łunc - wykrył. A co najważniejsze, Łunc nigdy przedtem nie uznawał schizofrenii bez-objawowej. — Więc uważa pan mimo wszystko, że jest pan w stanie wydawać sądy trafniej niż nasi specjaliści? - bronił się. — No, co też pan. Właśnie do pana zwracam się, jako do specjalisty, z prośbą o wyjaśnienia. — A propos, dlaczego w istocie zwrócił się pan do psychiatrów zachodnich, a nie do sowieckich? — Zwracałem się. Powiedzieli, że nie ma wśród nich akademika Sacharowa. W rozmowach prywatnych wielu z nich jednak pomstowało na pana: kwestionowali pańskie wnioski. I POWRACA WIATR... 269 - I cóż takiego mówili? - żywo zainteresował się Łunc. - Że jest pan kiepskim klinicystą, nigdy nie obserwował pan dynamiki choroby i pańska diagnostyka to od początku do końca wróżby. - Ach, tak! - obraził się Łunc. - I któż to mówił? Roześmiałem się tylko w odpowiedzi. Był dotknięty. Jakkolwiek bym go obrażał, nic nie było w stanie dotknąć go tak, jak zdanie kolegów z którymi wiele lat siedział na tych samych konferencjach i sympozjach. Najwyraźniej musiał się już przed kimś tłumaczyć, jako że z miejsca wyciągnął jakiś swój psychiatryczny „samizdat" i urażony zaczął dowodzić, że psychiatrów oczernia się już od dawna. Jeszcze w XIX wieku któryś z ojców rosyjskiej psychiatrii potępił publicznie insynuacje wobec psychiatrów, podczas gdy nigdy, absolutnie nigdy nie nadużywali oni swego fachu. - A jak z Czaadajewem? — zdumiałem się. - No widzi pan — uczepił się - znowu zabiera się pan do sądzenia o czymś, czego pan nie wie. Czaadajewa nigdy nie badał psychiatra. Oglądał go po prostu nadworny lekarz. Psychiatrów wtedy jeszcze nie było. W rzeczy samej udało się Czaadajewowi. Nie było wówczas psychiatrów, szpitali specjalnych, sulfazyny, haloperidolu, ukrutki. Nie miał Mikołaj I swego nadwornego Łunca. Ale my przecież dobrze dziś wiemy, że Czaadajew miał najprawdziwszą schizofrenię. Bezobjawową. Wiedziałem dobrze, że tym razem nie wypuszczą mnie żywego ze szpitala - zbyt rozwścieczyła się na mnie ta banda. W najlepszym razie jako idiotę, za jakieś dziesięć lat, żebym straszył dobrych ludzi. No, nie będę czekał na to z założonymi rękami. Wsadzili mnie osobno, do specjalnej izolatki na dole. Nie chcieli trzymać ze wszystkimi oczekującymi na ekspertyzę, żeby nie opowiadali potem. Ponadto bali się, że zdołam nawiązać jakiś kontakt z wolnością: zbyt często tu bywałem, znałem wszystkie pielęgniarki, salowe, pielęgniarzy i wszyscy odnosili się do mnie życzliwie. Natomiast żebym się nie nudził, dokwaterowali do mnie takiego jak ja straceńca — Andriuszkę Kozłowa. Młody chłopaczek, 22-letni robotnik z jakiejś dużej leningradzkiej fabryki. Pewnego razu w swoim hotelu robotniczym założył się z kolegami, że na odległość 100 metrów trafi z KBKS-u do celu. Miał karabin i trafił rzeczywiście w latarnię, wiszącą na terenie fabryki, właśnie w odległości jakichś stu metrów - hotel znajdował się tuż obok, za ogrodzeniem. - Mogę trafić jeszcze dalej — pochwalił się Andriuszka. - O tam, gdzie jest dróżka do dyrekcji. W dyrektora mogę wcelować, kiedy przyjeżdża rano do pracy. Ich dyrektor był sporą szychą - deputowanym do Rady Najwyższej i chyba nawet członkiem KC. A po paru dniach wszystkich ich aresztowano. I ile Andriuszka nie próbował udowodnić później, że nie miał zamiaru zabić dyrektora — ot 270 WŁADIMIR BUKOWSKI tak, zażartował, pochwalił się swoją celnością - nic nie pomagało. W latarni znaleźli ślady pocisku, karabin zabrali podczas rewizji - wszystkie dowody winy mieli w ręku. Przygotowywanie akcji terrorystycznej. W dodatku śledczy dokopał się, że napisał on na tego dyrektora w dawnych czasach skargę do Moskwy: nie wypłacono mu pieniędzy za godziny nadliczbowe. A więc motyw zemsty osobistej. - Ech, do diabła! - zezłościł się AndriuszKa. - Żebym wiedział, że tak się to wszystko potoczy - rozwaliłbym go już dawno. I tak przyjdzie teraz siedzieć. A śledczy zerknął na niego ciężkim, dziwnym spojrzeniem, jakby dostrzegł w nim coś niezwykłego, i rzucił tylko: - Już nigdy więcej go nie ujrzysz. Nie zrozumiał Andriuszka, co by to miało oznaczać. Rozstrzelają, czy jak? Nie wyjaśniałem mu - sam się koszmarnie czułem. Ot tak, snułem różne bajeczki o łagrach, o ucieczkach, zabawiałem go jak potrafiłem. Jakimś cudem udało nam się zdobyć mapę świata. Malutka co prawda, ale podróżować się jakoś dało. Najpierw pojechaliśmy, naturalnie, do Włoch, do Wenecji, popływać gondolami. Potem do Neapolu, przez Rzym. Pogoda przez cały czas była wspaniała, zadbaliśmy o to. W przydrożnych trattoriach piliśmy tanie wino, zagryzając owczym serem i cebulą. Rozprawialiśmy ze śniadymi wieśniakami o urodzaju winogron. W Rzymie pokazywałem mu różne zabytki: Colosseum, termy, Bazylikę św. Piotra... Ale szybko się zmęczył. Spieraliśmy się, czy jechać do Hiszpanii? Jak by nie było, tam jest Franco. Andriusza nie chciał: diabli go wiedzą, tego Franco — weźmie i wsadzi. Przecież jesteśmy z Rosji, no i nie znamy języka. Spróbuj potem udowodnić. Dlatego pojechaliśmy do Grecji, a stamtąd do Izraela. Trzeba jednak zobaczyć — tyle się o tym mówi. A dalej — Indie, Singapur (bardzo nęcąca nazwa), Hongkong, Japonia, gdzie całe ulice pokryte są hierogli-fami, jak girlandami kwiatów. Skończyliśmy podróż w Kalifornii. Czasem ogarniał go niepokój: co jednak śledczy miał na myśli? - Diabli by go wzięli, tego dyrektora! Na co mi on potrzebny? Żebym wiedział, co za sprawa, dawno już mógłbym go był sprzątnąć! — i patrzył na mnie czujnie: może ja też nie wierzę? - Dobra, dobra, opowiadaj teraz bajeczki - mówiłem z udawanym niedowierzaniem. - Kto ci uwierzy? Śmiał się z ulgą. Wychodziło mi to podobnie jak jego śledczemu. A po nocach śnił mi się jasno oświetlony pokój i usiłowałem wyjaśnić po angielsku nasz sposób, ten z leningradzkiego szpitala z 60-tych lat. Przytakiwali mi ze współczuciem i wykrzykiwali: - Aha!... - jakby dopiero teraz do nich dotarło. Ale wiedziałem, że nic nie rozumieją. Do końca nie opowiedziałem Andriuszce naszego sposobu - nie przeszło mi to przez gardło. I POWRACA WIATR... 271 Do dziś nie wiem właściwie, co wydarzyło się wówczas, na początku października 1971 roku. Moi przyjaciele pisali, naturalnie, różne protesty - ale przecież pisze się je zawsze i nigdy nie odnoszą skutku. Krążą jakieś niejasne legendy o spodeczku, który rozbiła w Paryżu Mada-me Breżniew i o wstawiennictwie Madame Pompidou - nie wierzę w to. Mówią o powszechnym oburzeniu na Zachodzie — ale w to też niezbyt wierzę. W najlepszym razie mogli powiedzieć swoje odwieczne: - Aha!... Słowem, po prostu nie wiem. Raptem przyleciał do mnie pędem mój lekarz i dosłownie powlókł mnie na górę, do dużej sali gdzie zazwyczaj obradowały komisje. Nim zdążyłem otworzyć drzwi, dobiegły mnie strzępy jakiejś dyskusji czy kłótni: - Wyobraża pan sobie, co to będzie?! Zastanawiał się pan nad tym? Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan robi?! Przy stole siedziały tylko dwie osoby: zgarbiony, z poszarzałą twarzą i trzęsącymi się policzkami Łunc i taki sam, cały roztrzęsiony, szary ze strachu Morozow, dyrektor Instytutu Serbskiego. Nie patrząc wcale w moją stronę, jakby kontynuując rozpoczętą rozmowę Morozow spytał z wściekłością: - Czym był pan tak zajęty, że nie zdążył się pan ożenić? Początkowo nie zrozumiałem nawet, że zwraca się do mnie. - No, uczyłem się, miałem zamiar zdawać na studia, przygotowywałem się, dorabiałem tłumaczeniami z angielskiego, pracowałem jako sekretarz u pisarza Maksimowa, no a potem właśnie miałem się zamiar ożenić — miłość, wie pan, to czasem długa sprawa... w ogóle nie zawsze szybko się udaje... No, nie zdążyłem jakoś, wie pan... Kłamałem bez opamiętania, sam dziwiąc się swojej bezczelności. Instynktownie zgadywałem po prostu, co Morozow pragnie ode mnie usłyszeć. - Proszę, widzi pan! — gwałtownie powiedział, odwróciwszy się do Łunca. I znowu do mnie: - A pan co, nie zdawał sobie sprawy, że zostanie aresztowany? - Jak to nie zdawałem sobie sprawy? Jeszcze w pierwszym wywiadzie, w maju 70-go mówiłem, że zaaresztują mnie najdalej za rok. Moje akta leżały rozbebeszone na stole, ale nawet do nich nie zajrzeli. - No proszę! - znowu powiedział do Łunca Morozow. Ale nie wyglądało to tak, jakby zwierzchnik beształ swego podwładnego. Sprawiali raczej wrażenie dwóch spiskowców, i dlatego wykłócali się nie krępując się ani trochę moją obecnością. Nagle Morozow jakby coś sobie przypomniał, wykonał gest w moim kierunku, jakby strzepując okruchy z stołu - znowu lekarz powlókł mnie po schodach na dół, do izolatki. - Cóż to pan? Nieźle pan zawiódł Daniiła Romanowicza! — rzucił mi po drodze, ale nie zrozumiałem, na czym polegała moja wina. 272 WŁADIMIR BUKOWSKl - Niech pan sobie tylko niczego nie wyobraża - to nie była żadna komisja - powiedział już na dole - bo znowu przekaże pan na wolność jakieś bzdury. I znowu go nie zrozumiałem. Nie wiedzieć czemu wszystko przypisywał moim knowaniom. Na początku listopada odbyła się wreszcie komisja, przy czym eksperci z Instytutu Serbskiego nie znaleźli się w jej składzie. Byli jedynie obecni, a jako członków wyznaczono profesora Mielechowa, Łukomskie-go i Żarikowa, nie zajmujących się nigdy dotychczas psychiatrią sądową. Nie sądzę, by uświadomili sobie co się dzieje, jako że wszyscy lekarze Instytutu Serbskiego wyłazili ze skóry, by wykazać moją poczytalność - niby że nigdy nie mieli najmniejszych wątpliwości. Zaczęło się to zaraz po rozmowie z Morozowem. Ci, co poprzednio odwracali wzrok teraz rozpływali się w uśmiechach. Inni spoglądali na mnie nie kryjąc nienawiści, lecz mimo to jak na człowieka. Przeniesiono mnie na górę do całej reszty czekających na ekspertyzę - skończyła się blokada. Przed samą komisją mój lekarz przyszedł do mnie i szczerze prosił o poinstruowanie go, jak najlepiej byłoby wyjaśnić różne skomplikowane momenty w moim zagmatwanym życiorysie, żebym wyglądał na całkiem zdrowego. Był jeszcze młodym lekarzem i zapowiedziana komisja na której miał przedstawić moją sprawę zdawała mu się swoistym egzaminem. Czekało go, jak by nie było, wystąpienie przed najwybitniejszymi psychiatrami kraju. Była to chyba najzabawniejsza komisja w moim życiu. Gra prowadzona była w zasadzie do jednej bramki. Nie sposób zrozumieć, kto kogo oszukiwał. Wszyscy zgromadzeni pragnęli tego samego, wyglądało, jakby lekarze Instytutu Serbskiego bronili mnie wobec komisji. Gdzie podziały się ich doktryny, symptomy i kryteria?! A gdy członkowie komisji nieśmiało zapytali, po co mi było potrzebne ryzykowanie własną wolnością w imię nieznanych ludzi (niezmienne pytanie o przyczyny konfliktu ze społeczeństwem), cały chór ekspertów Instytutu Serbskiego zawył: — Przecież to jego przyjaciele! On zna ich wszystkich! Jakby kiedykolwiek stanowiło to dla nich wystarczające wytłumaczenie. Łunc siedział gdzieś z brzegu, postarzały, smutny i nie brał w debatach żadnego udziału. W zasadzie nie było też żadnych debat - nie było punktów spornych. Tylko profesor Żarikow, jedyny przedstawiciel szkoły Snieżniew-skiego w komisji, pragnął wykazać, że w latach 1963 i 1965 występowały u mnie symptomy schizofrenii - naturalnie bezobjawowej. Ani jedni, ani drudzy nie kwestionowali teraz mojej poczytalności, ale sam charakter choroby, jej nozologiczne korzenie... Trwała walka dwóch mafii o kluczowe stanowiska, o kierownictwo klinik, o doktoraty, wysokie pensje, tytuły, prywatne samochody i spe- I POWRACA WIATR... 273 cjalne emerytury. Zazwyczaj najwyższym sędzią w takich sporach były władze partyjne - to one rozdzielały reglamentowane dobra, i ten kto lepiej, bardziej naukowo uzasadniał ich wolę, ten właśnie wypływał na wierzch. A diagnoza? - Wedle rozkazu: uznają za poczytalnego czy nie - co za różnica? Wszyscy oni panicznie bali się Mielechowa, który przybył tu z oczywistym zamiarem rozgromienia ich. Ale okazało się, że nie ma niczego do rozgramiania i Mielechow był nieco zbity z tropu. Nie mógł zrozumieć, czemu nie kwestionuję diagnozy z 1963 roku, czemu z taką gotowością przejawiam „krytykę" wobec swego dawnego „schorzenia", czemu wreszcie tak dziwnie zachowuje się Instytut Serbskiego, jakby od uznania mnie za poczytalnego zależał ich własny los. Obawiam się, że nie najlepiej sobie o mnie pomyślał i w ogóle zaczął żałować, że wplątał się w tę historię. Pod koniec jednak najwidoczniej zaczął się czegoś domyślać, gdyż na pożegnanie wstał i demonstracyjnie uścisnął mi dłoń. Inni eksperci zmuszeni byli pójść w jego ślady. Do diabła! Gdybym znał tego Mielechowa przed aresztowaniem -może znalazłby się wśród psychiatrów akademik Sacharow... A zaraz po komisji, gdy profesorowie wyjechali, wezwał mnie nagle Łunc. — W zasadzie nie ma u nas zwyczaju komunikowania osobom skierowanym na ekspertyzę rezultatów komisji. Ale żeby uniknąć fałszywych komentarzy uczynię dla pana wyjątek. - Wciąż podejrzewali, że mam tajną łączność z wolnością - obawiali się „fałszywych komentarzy"! - Nawiasem mówiąc, co pan sam sądzi? - nie wytrzymał. — Sądzę, że my przegraliśmy - odrzekłem. Ale Łunc nie pojął, zdaje się, dwuznaczności, jako że patrząc w roztargnieniu za okno wyskrzeczał w przestrzeń: — Sądzi, że przegrał... Hmm... Został pan uznany za całkowicie poczytalnego, odpowiedzialnego za własne czyny. — No a co z epizodem z 1963 roku? Co z nozologicznymi korzeniami? — Stwierdzono, że było to zaostrzenie natury schizofrenicznej bez dalszych konsekwencji. — Przecież to niemożliwe, Daniiło Romanowiczu! Sam pan przecież wie! Jedno z dwojga: jeśli schizofrenia, to musi mieć dalsze konsekwencje, w przeciwnym razie to nie schizofrenia. Nie ma cudów. — Owszem - rozłożył ręce Łunc - cudów nie ma. Rozwiązanie kompromisowe. Nigdy już Łunca więcej nie widziałem. Tymczasem dla śledztwa była to katastrofa. Za bardzo liczyli w KGB na moją niepoczytalność. Partyjni dowódcy rozstrzygający o moim losie i wychodzący z jakichś własnych politycznych przesłanek nie interesowali się, w jaki sposób oficerowie śledczy mają się z tej sprawy wyplątać. Biedni kagebiści - liczyli, że mnie więcej nie zobaczą, tym bardziej nie 18 — 1 powraca wiatr.. 274 WŁADIMIR BUKOWSKI podejrzewali, że przyjdzie im przygotowywać sprawę do procesu. Za późno było już na naprawianie błędów - pod koniec listopada upływał termin śledztwa. KGB miało do dyspozycji około trzech tygodni i w tym czasie musiało sklecić sprawę. W trakcie dochodzenia, podobnie jak w partii szachów, niezwykle istotne jest umieć stworzyć przeciwnikowi niedoczas - zaprowadzić go fałszywym tropem w ślepą uliczkę albo zablokować. Tu zaś sami wpakowali się w niedoczas — liczyli, że wsadzą mnie do psychuszki. Zresztą niezbyt łamali sobie nad tym głowy: po prostu spięli wszystkie papierki, które zebrały się przez ten czas. — Dobra, ujdzie i tak. Lepiej nawet wyszło, niż przypuszczaliśmy — ponuro szczerzył zęby kapitan Korkacz. Tych osobników trudno było wprowadzić w zakłopotanie. Ale miałem w zanadrzu plan, który nawet dla nich stanowił zaskoczenie. W ostatnich latach władze pozbawiły zezwolenia na występowanie w naszych sprawach wszystkich niemalże uczciwych adwokatów. Dość było, by adwokat zażądał na politycznym procesie uniewinnienia swego klienta, a z miejsca skreślano go z listy „dopuszczonych". Sytuacja stawała się groźna: praktycznie nie miał już nas kto bronić. Często omawialiśmy ten problem, ale nie potrafiliśmy znaleźć rozwiązania. „Zezwoleń" nie przewiduje żaden akt prawny i władze, jak zawsze w takim przypadku, wymyśliły jakąś sekretną instrukcję, której nigdy nikt nie widział na oczy. Po prostu: zespół adwokacki nie podstempluje adwokatowi umowy na prowadzenie sprawy politycznej, jeśli nie posiada on tego mitycznego „zezwolenia". Nie sposób nawet protestować — formalnie potrzebny jest jakikolwiek dokument wzmiankujący o „zezwoleniu". Sprawę komplikował dodatkowo fakt, że oskarżeni i ich rodziny w obliczu przeszkód nie do pokonania zazwyczaj ustępują, najmują innego obrońcę spośród zaproponowanych — zostać w ogóle bez adwokata wydaje im się sprawą ryzykowną. Poza tym co za różnica, czy dadzą ci siedem lat z uczciwym obrońcą czy z „dopuszczonym"? Rola adwokata w sowieckim sądzie praktycznie sprowadza się do zera. Zwyczajna formalność. Sami adwokaci również w żaden sposób nie byli w stanie z tym walczyć. Pozostała tylko jedna możliwość przebicia tego muru — jeżeli oskarżony kategorycznie odmówi przyjęcia „dopuszczonych" adwokatów i zażąda swojego, bez „zezwolenia". Cóż mają władze począć? Zgodnie z prawem sądowi nie wolno odrzucić takiej prośby. W każdym razie byłby jakiś precedens - podstawa do protestów. — Niech pierwszy z nas który wpadnie sam wykona ten trick — żartowaliśmy. Miałem wszelkie podstawy by przypuszczać, że ja będę pierwszy. Mój adwokat ze sprawy o manifestację w 1967 roku, Dina Izaakowna Kamińska dawno już została pozbawiona „zezwolenia". Nie potrzebowałem lepszego kandydata. Nie sprawiło mi większych trudności odszukanie jej i pojechałem się z nią umawiać: musiałem mieć absolutną pewność, że sama nie odmówi, nie ulegnie naciskom i — cokolwiek by I POWRACA WIATR... 275 zaszło, choćby na łożu śmierci - oświadczy publicznie, że gotowa jest mnie bronić. Na wszelki wypadek miałem jednak w rezerwie jeszcze dwóch adwokatów „pozbawionych" - Kallistratową i Szwiejskiego. I oto nadarzała mi się wspaniała okazja, by praktycznie zrealizować nasz plan. Mój śledczy nie wyczuł żadnego podstępu, gdy złożyłem podanie z kandydaturą Kamińskiej jako mojego obrońcy. Ale już następnego dnia przybiegł z lekka zaniepokojony. Przyniósł odpowiedź przewodniczącego prezydium moskiewskiej miejskiej Rady Adwokackiej Apraksina: „Adwokat Kamińska nie może zostać wyznaczona na obrońcę, gdyż nie posiada zezwolenia na występowanie w tajnym przewodzie." Tego właśnie potrzebowałem — dokumentu wzmiankującego o „zezwoleniu". Dalej wszystko poszło jak z nut. — Jakie zezwolenie? Jaki tajny przewód? — zdumiałem się. — O niczym nie wiem. Prawo tego nie przewiduje. I zacząłem wypisywać skargi na wszystkie strony: do KC, do Ministerstwa Sprawiedliwości, Rady Ministrów i in. Termin śledztwa zbliżał się do końca, należało zapoznać się z aktami sprawy, podpisywać 201-szy artykuł*, ale ja nie chciałem o tym w ogóle słyszeć: formalnie miałem prawo przeglądać je w obecności adwokata. Śledczy nie miał wyjścia: jeśli sprawa nie zostanie zamknięta w terminie, więźnia należy zwolnić z aresztu. Wybrał inną drogę: zdecydował się na fałszerstwo i napisał w protokóle, że odmawiani zapoznania się ze sprawą. O adwokacie - ani słowa. Wtedy właśnie ogłosiłem głodówkę. Zaistniała sytuacja satysfakcjonowała mnie: oskarżenie lipne, nie jestem zapoznany ze sprawą, nie mam zapewnionego adwokata. Cóż, wnieście mnie, głodującego, na noszach na salę rozpraw. To ci dopiero będzie przedstawienie! Przygotuję sobie ze sto jednakowych podań o wezwanie adwokata Kamińskiej i będę je co pięć minut podawał w milczeniu sędziemu. Ręczę, że takiej rozprawy jeszcze nie było. Ech, co to się raptem zaczęło wyprawiać!... Władze miotały się dosłownie jak nieprzytomne. Zawsze wściekają się, wystarczy przycisnąć je do muru. Ale właśnie w takich chwilach trzeba im przetrącać kręgosłup — w przeciwnym razie nigdy nie wygrzebiemy się z łajna. Wsadzili mnie do izolatki, zabrali wszystkie książki, papier, ołówek, tytoń. Nie dawali gazet, nie wyprowadzali na spacer ani do łaźni. Odmówili mi nawet tabletki od bólu głowy. Przyszedł zastępca naczelnika więzienia Stiepanow i oświadczył, że głodującym nie przysługuje opieka lekarska. — Pan przecież jest w sytuacji samObójcy — powiedział jak zwykle. *201 artykuł — zamykający śledztwo. Oskarżony potwierdza podpisem, że zapoznał śle 2 aktami sprawy. 276 WŁADIMIR BUKOWSK1 — SamObójcOm nie przysługuje pOmOc lekarska. Niech pan zaprzestanie głOdówki. Tego samego dnia zaczęli sztuczne odżywianie. Ale jak - przez nozdrza! Z dziesięciu strażników prowadziło mnie z celi do gabinetu lekarskiego. Tam zakładali kaftan bezpieczeństwa, przywiązywali do kozetki a sami siadali na nogach, żebym się nie szarpał. Pozostali trzymali ramiona i głowę. Nos mam odrobinę skrzywiony — w młodości trenowałem trochę boks, uszkodziłem. A szlauch gruby - nie mieści się, choć zabij! Krew z nosa - pęcherzami, łzy z oczu - strumieniami. Muszę przyznać, że nos to urządzenie bardzo wrażliwe. Jeszcze jeden może tylko ludzki organ równie jest czuły. A tu - aż chrząstki trzeszczą, pęka coś, dosłownie na wycie się zbiera. Ale jakie tam wycie, kiedy szlauch utknął w przełyku - ani wdechu, ani wydechu. Charczę jak powieszony — lada moment płuca pękną. Lekarka patrzy na mnie, za chwilę się rozbeczy, ale rurę wpycha i wpycha. Potem przez lejek nalewa do szlaucha jakąś lurę — udławisz się, jeśli zaczniesz zwracać. Trzymają z pół godziny, żeby zassało do żołądka i żebyś nie wyrzygał z powrotem, po czym powoli zaczynają wyciągać szlauch. Jak sierpem po... Ledwie zdoła się to wszystko podgoić przez noc, krew zakrzepnie — znowu idą, oprawcy. Wszystko od nowa. I z każdym dniem - coraz trudniej i trudniej. Wszystko spuchło, strach dotknąć. Tylko przez cały czas zapach surowego mięsa. I tak codziennie. Gdzieś po dziesięciu dniach strażnicy nie wytrzymali. Akurat była niedziela — naczalstwa nie ma. Otoczyli lekarkę: — Daj mu, niech wypije z miski. Szybciej przecież będzie, głupia. Ta niemal w ataku histerii. — W ten sposób nigdy nie przerwie tej cholernej głodówki, jeżeli z miski. Co, chcecie żebym przez was poszła do więzienia? Od jutra zacznę karmić go dwa razy dziennie. Jedno tylko mnie pocieszało — wiedziałem, że mniej więcej w tym czasie matka powinna przynieść paczkę. Nie przyjmą paczki bez mojego podpisu i matka powinna domyślić się, co się dzieje. A tam już chłopcy coś wymyślą. Przez dwanaście dni rozdzierali mi nozdrza jak Saławatowi Juła-jewowi* i też z wolna zaczynałem dostawać obłędu. Nie mogłem myśleć o niczym innym jak tylko o swojej jamie nosowo-gardłowej. Chodzę cały dzień po celi, puszczam pęcherze nosem. Ciekawostka — całe życie przeżyłem, a nie wiedziałem, że istnieje jakiś związek między moskiewską Radą Adwokacką i moim nosem. Pod wieczór dwunastego dnia władze skapitulowały - przyjechał pomocnik Generalnego Prokuratora Djuchin. — Przypadkowo, wie pan, wpadłem, i raptem dowiaduję się -głodówka! Jakie znowu zezwolenia, kto panu takich głupstw naopowia- *Saławat Jułajew (1752-1800) uczestnik powstania chłopskiego 1773-75, towarzysz Pugaczowa. Skazany na dożywotną katorgę. I POWRACA WIATR... 277 dał? Nie ma żadnych zezwoleń, ręczę panu. - A jak odnośnie do Kamiriskiej? - pytam z wyraźnym francuskim akcentem - dźwięki nie przechodzą przez nos, same bąble. - No co Kamińska, co Kamińska — żachnął się prokurator. — Dobry adwokat. Znam ją osobiście, spotykaliśmy się w sądzie. Nie mamy do niej żadnych zastrzeżeń. Tylko wie pan, teraz to już trudna sprawa. A czemu właściwie tak się pan uparł z tą Kamińska? Świat się na niej nie kończy - mamy wielu dobrych adwokatów. - Wcale się nie uparłem. Proszę, do wyboru: Kamińska, Kallis-tratowa, Szwiejstó. Nadaje się każdy, kogo pozbawiliście zezwolenia. - Ach, pan wciąż o tych zezwoleniach! Spieraliśmy się długo. Stanęło na Szwiejskim. - — Czort z nim! - machnął ręką prokurator. - Niech będzie Szwiejstó - przynajmniej członek partii. Przede mną Szwiejstó bronił Amalrika i w Ministerstwie Sprawiedliwości podjęto już decyzję o wydaleniu go w ogóle z palestry. Rozprawa odbyła się 5 stycznia 1972 roku. Mówiąc dokładnie, był to sądowy spektakl. Nawet wyrok znałem zawczasu. Podczas naszego ostatniego spotkania kapitan Korkacz powiedział z satysfakcją: - No, dobra, pozbyliśmy się ciebie na dwanaście lat. Partyjna decyzja zapadła, pozostały tylko formalności. Na rozprawę wybrali oddaloną dzielnicę Moskwy, żeby wygodniej było otoczyć budynek, nie wpuszczać przyjaciół i zagranicznych korespondentów. Na sali posadzono jak zwykle funkcjonariuszy KGB i urzędników partyjnych — rozprawa wszak jest „jawna". Pośpiech był straszliwy - nie wiedzieć czemu musieli wszystko załatwić w ciągu jednego dnia. Oskarżenie sformułowane było nieco mętnie, tak że nawet partyjni czynownicy na sali nie mogli połapać się, w czym rzecz. Powiedziane było tylko, że „systematycznie przekazywał za granicę zmyślone antysowiectóe oszczerstwa" i dalej następowała lista zachodnich gazet, gdzie „zmyślenia" te były publikowane. Sędzina wyciągała z akt gazetowe wycinki, unosiła je po kolei w górę, po czym chowała z powrotem. To samo z filmem Billa Cole'a: projekcja odbyła się na miejscu, na sali rozpraw, na tylnej ścianie zamiast ekranu. Film był po angielsku i nikt z obecnych, łącznie z sędziną i prokuratorem, nie mógł zrozumieć jego treści. Złożyłem dziewięć podań: prosiłem o skonkretyzowanie na czym polega szkalowanie, prosiłem o odczytanie treści moich wywiadów po rosyjsku, o wezwanie dziesięciu świadków, którzy mogliby potwierdzić fakty przedstawione przeze mnie w wywiadzie, o dopuszczenie moich znajomych itp., itd. Wszystkie wnioski zostały uchylone. Sąd chciał jedynie ustalić jeden fakt: czy udzielałem wywiadów, czy miałem kontakty z dziennikarzami i w ogóle z cudzoziemcami, czy nie? Nie interesowało ich, co konkretnie zawierały te wywiady. Gdy sam próbowałem o tym opowie- 278 WŁADIMIR BUKOWSK1 dzieć - przerwali mi. - Oskarżony Bukowstó, nie ma potrzeby tak szczegółowo opowiadać o tych wszystkich przykładach, po co te szczegóły? Przyznaje pan, że udzielał wywiadów korespondentowi Associated Press Holgerowi Jensenowi? - Tak, przyznaje. - To pańska podobizna na taśmie filmowej? Czy był pan poinformowany, że ten pański komunikat zostanie tam przedstawiony na ekranach telewizorów? - Tak, wiedziałem o tym. - I nie protestował pan? - Nie, nie protestowałem. Prosiłem ich nawet o to. Uporczywie usiłowali uchylić się od omawiania sedna sprawy, a ja równie uporczywie wracałem do tego tematu. Pragnęli mieć czyste ręce, nie chcieli słuchać o tych wszystkich okropieństwach, o mordach, krwi i brudzie. Co to ma z nimi wspólnego? Sami przecież nie zabijają, nie duszą w ukrutkach, nie łamią kręgosłupów, nie tratują buciorami. Przeglądają jedynie papierki, składają podpisy i stawiają pieczęcie. A co z tego wychodzi, to nie ich sprawa. Wygodnie się urządzili, po nocach śpią spokojnie. Nic nie szkodzi, wszystkiego zaraz ode mnie wysłuchacie! W zamarłej, ziejącej nienawiścią sali wywaliłem im cały fetor szpitali specjalnych, wszystkie odrażające szczegóły tortur. Niech was to choć na moment złapie za gardło. Sędzinie wykrzywiało twarz. - Pan ma medyczne wykształcenie? - zerwała się prokuratorka, jakby obowiązkowo trzeba było być członkiem Akademii Nauk, żeby oburzać się, gdy na twoich oczach maltretują człowieka. Odmówili, rzecz jasna, wezwania moich świadków, wszystkich uznali hurtem za niepoczytalnych, niezdolnych do składania zeznań. Przewidziałem taką możliwość i specjalnie w tym celu umieściłem w spisie parę osób, które nigdy uprzednio nie trafiły do psychiatry - żonę P.G. Grigorenko i żonę Fajnberga. Sędziowie jednak tak się spieszyli z odmową, że nie zwrócili na to uwagi. Umieściłem też na liście Sergieja Piotrowi-cza Pisariewa, który w swoim czasie zdołał wywalczyć obalenie diagnozy, lecz jego również uznano za wariata. Zamiast nich oskarżenie przy taszczyło swoich „świadków" - oficera KGB, którego usiłowali podstawić mi jeszcze na wolności, jakiegoś śmiertelnie przestraszonego chłopaczka, którego widziałem ze trzy razy w życiu i dwóch młodych żołnierzyków, którym przy okazji rozmowy w kawiarni o wydarzeniach szczecińskich odradzałem strzelania do bezbronnych ludzi. Co oni mogli powiedzieć? Że nie podoba mi się panujący ustrój? Że skarżyłem się na brak demokracji w ZSSR? Wypadli raczej blado. Nagle prokurator zapytała: - Wspominał pan, że koniecznym warunkiem zwolnienia ze specjalnego szpitala psychiatrycznego było wyrzeczenie się przez chorego I POWRACA WIATR... 279 jego poglądów. Czy pan zatem również odciął się od swych poglądów? Sądziła, że zadała mordercze pytanie. Jeśli się nie odciąłeś -rzucasz teraz oszczerstwa: a więc jednak można wyjść z wariatkowa bez okazywania skruchy. Jeśli się odciąłeś -jeszcze lepiej:jak można wierzyć człowiekowi, który w trudnym momencie gotów jest wyrzec się swych poglądów? Czyż zdołasz im teraz wytłumaczyć, jakie niesamowite miałeś szczęście, że nie musiałeś się kajać? Czy wytłumaczysz, ile setek osób nigdy już nie przyjdzie i nie opowie światu o psychiatrycznych przestępstwach? Tak oni właśnie pracują: jedni torturują, wyciskając z ludzi skruchę, inni stroją z siebie moralistów, stawiają podłe pytania. Ci, którzy wyrazili skruchę - nie mają już prawa zabierać głosu, ci, którzy się nie kajali - będą milczeć na zawsze. Nie przyjdzie Samsonow, którego nękali przez osiem lat - zmarł na zawał serca. Nie przyjdą Fajnberg, Borysow, Grigorenko - kto wie, czy wyjdą stamtąd żywi. A dlaczego mają się wstydzić ci, którzy nie wytrzymali? Niech wstydzą się ci, którzy torturują. - Tak — powiedziałem stanowczo — zmuszony byłem wykazać skruchę, żeby mnie wypuścili. W przeciwnym razie nie stałbym teraz przed wami. Poruszenie na sali, wszyscy zaczęli się wiercić, złośliwy szmer przebiegł po rzędach - aha, więc jednak się wyrzekał, kajał... Ale nie wstydziłem się ani tego kłamstwa, ani zmyślonej skruchy - czułem jedynie cudzy ból. Znowu włóczyłem się po etapach i więzieniach przesyłkowych, wykłócałem się z „obywatelem naczelnikiem" i wysłuchiwałem niekończących się więziennych sporów. Urządzili mnie na dwanaście lat -dwanaście lat obozowych odpraw, kipiszów, lodowatych karcerów i ssącego głodu, który z czasem przestajesz odczuwać, jak ból zęba. Spać tylko niewygodnie — kości przeszkadzają. Nie, nie żałowałem tego, co się stało. Żałowałem tylko, że zbyt mało zdążyłem zdziałać przez rok, dwa miesiące i trzy dni, które spędziłem na wolności. Tak też powiedziałem im na rozprawie, w ostatnim słowie. Zazwyczaj odchodząc tam zabierasz ze sobą ostatnie dźwięki, głosy, wrażenia z pozostawionego świata. Albo wypływa raptem twarz matki i wiele, wiele innych obrazów z nią związanych, albo zaśnieżona Moskwa, krzywe arbackie zaułki, albo po prostu strzępy jakichś melodii, i za nic w świecie nie możesz sobie przypomnieć, gdzie je słyszałeś, co jest z nimi związane... Niezmiennie staje ci przed oczami rozprawa, ich pytania, twoje odpowiedzi. Setki razy przewijasz te obrazki w pamięci i za każdym razem dochodzisz do wniosku, że można to było lepiej powiedzieć. Mój adwokat, Szwiejstó, zastraszony był nieprzytomnie. Dopiero co wydalali go z adwokatury, sprawa była już zdecydowana — i nagle wszystko uległo zmianie. Nie tylko nie wydalili, ale na dodatek przywró- 280 WŁADIMIR BUKOWSK1 ciii „zezwolenie". Przyszedł do mnie w dzień po zakończeniu głodówki i długo, z wieloznacznym namysłem przyglądał się ścianom gabinetu, w którym wyznaczono nam widzenie. Miał najwidoczniej jakiś nerwowy tik, gdyż od czasu do czasu wykonywał dziwny ruch głową, jakby go krawat dusił albo niewidoczna pętla zaciskała mu się na gardle. - Jako członek partii nie mogę aprobować pańskich czynów -powiedział, spoglądając na ściany. Wiele kosztowało mnie nakłonienie go, by przestrzegał ściśle prawnej pozycji. Podczas rozprawy jednak trzymał się dzielnie. Mimo iż niewidoczna pętla cały czas ściskała mu gardło, zażądał wyroku uniewinniającego. Po to go tylko potrzebowałem. Teoretycznie adwokat to tuba swojego klienta. Ma powiedzieć to wszystko, czego nie może powiedzieć oskarżony. Na naszych politycznych procesach wszystko było na odwrót. Prawdę mówiąc, to my bronimy obrońców, a nie oni nas. Tym razem skróciłem swoje ostatnie słowo, wkładając weń więcej dynamiki. Po pobieżnym wyliczeniu wszystkich pogwałconych przez KGB w mojej sprawie zasad prawnych powiedziałem: Czemu służyły te wszystkie prowokacje i brutalne łamanie prawa, ten potok oszczerstw i kłamliwych, bezzasadnych oskarżeń? Czy celem tego wszystkiego ma być jedynie pozbawienie wolności jednego człowieka? Nie, w tym jest pewna zasada, swego rodzaju „filozofia". Za przedstawionym oskarżeniem kryje się inne, nie przedstawione. Poprzez tę rozprawę pragnie się powiedzieć: nie wolno „wywlekać brudów z izby", pragnie się zamaskować własne zbrodnie - psychiatryczne rozprawy nad nieprawomyślnymi, własne więzienia i łagry. Usiłuje się zmusić do milczenia tych, którzy opowiadają o tych przestępstwach całemu światu, by nadal na arenie międzynarodowej móc przybierać postawę nienagannych obrońców krzywdzonych. Za późno! Nasze społeczeństwo jest jeszcze chore. Choruje na strach, który przyszedł do nas jeszcze za „stalinowszczyzny". Jednak proces duchowego wyzwolenia już się rozpoczął i nie sposób powstrzymać go jakimikolwiek represjami. Społeczeństwo pojęło już, że przestępcą nie jest ten, kto „wywleka brudy z izby", lecz ten, kto w izbie brudzi Jasne, że można było powiedzieć lepiej - później zawsze przychodzą do głowy lepsze warianty. Ale nie to jest najważniejsze. Główny problem zawiera się w pytaniu: czy to wszystko warte było dwunastu lat — a raczej całego życia? To wszystko — nie rozprawa, nie wystąpienie, lecz ten właśnie proces, którego nie da się już powstrzymać? Myślę, że warte. Nigdy w każdym bądź razie nie żałowałem tego co się wydarzyło. I POWRACA WIATR... 281 Dzień i noc suną etapy na wschód. Więzienia przesyłkowe zapchane są do oporu — po 60-80 osób w jednej celi. Śpią na pryczach, pod pryczami, na gołej ziemi, jeden koło drugiego, nawet na stole. Nie ma czym oddychać. Wagony ładują tak, że drzwi nie chcą się domknąć - eskorta upycha buciorami. Matki z dziećmi przy piersi, bezzębne staruchy, wyrostki, inwalidzi, ponurzy chłopi, pozbawieni skrupułów młodzieńcy... Każdy ma swoją „sprawę" — brunatna koperta, na wierzchu fotografia, życiorys -jak inaczej strażnik ma się połapać? - Nazwisko? - Imię twoje i ojca? - Artykuł? - Wyrok? - Następny! - Nazwisko? - Imię twoje i ojca? - Artykuł? - Wyrok? Po więziennej monotonii kompletny kołowrót w głowie. Jakby cały kraj ruszył z miejsca. Bracia! Został w ogóle ktoś na wolności czy już wszystkich połapali?! Wrzaski, przekleństwa, tupot, przeraźliwy płacz dziecka, gdzieś już się biją. - Prędzej, prędzej - ponagla eskorta. Jedni z tłumokiem, inni z plecakiem, obdrapaną walizką, a komuś tylko przydziałowy śledź sterczy prosto z kieszeni i pajda chleba w dłoni. W drogę! - Doookąd, doookąd... — ryczy przeciągle lokomotywa. - Na wschóóóód! — przeciągle odpowiada inna. Nie lekceważ śledzika, ziomku drogi. Choć rdzawy i śmierdzący, ale innego ci nie dadzą. Daleka droga - zjesz, jeszcze się obliżesz. Przez dwie doby wszystko dookoła nasiąknie tym śledziem, wszystko się przemiesza. Wody się nie doprosisz - gdzież mają zdążyć napoić taką hałastrę? Do szału dojdziesz, do zachrypnięcia. No a po zaspokojeniu pragnienia nie doprosisz się, by zaprowadzili cię do wychodka. Lecz mimo to zachowaj śledzika, wsadź chociaż do kieszeni. Usłuchaj starego zeka. Pod wieczór, gdy wszystko się uspokoi, dziecko przestanie płakać, ucichną kłótnie, a w sąsiednim przedziale baby zanucą tęskną piosenkę, wtedy zżujesz go że ho, ho, razem z ościami. Cóż z tego, żeś się cały wysmarował - coś niecoś trafiło jednak na ruszt, można się chwilę zdrzemnąć. Starego zeka zawsze odróżnisz w tłumie. Nim ustalaliście co i jak i dreptali przy wejściu, ten zajął najlepsze miejsce - półkę z prawej, na pięterku, stamtąd można nawet zerknąć na wólkę, jeśli uda się namówić naczelnika, żeby uchylił trochę okienko na korytarzu. Węzełek też ma niewielki - jakby się do łaźni wybierał, ale jest tam wszystko, co może się przydać na trasie. Jakaś koszulka czy sweterek - pchnie się eskorcie za paczkę herbaty, coś na ząb, trochę machorki. Leży gdzieś ukryta „mojka", niewielki nożyk, kombinowana cygarniczka łagrowej roboty — też żeby pchnąć jakiemuś dzikusowi w szlifach. Jest także czysty kubek - 282 WŁADIMIR BUKOWSKI choć gruźlików wiozą osobno, ale kubek jest jeden na wszystkich. Pieniążki też się znajdą, tylko że nie odszukasz, choćbyś kipiszował bez końca. Nie wywabisz go teraz w żaden sposób, nie poruszysz - po cóż strzępić język na próżno? Chyba że skombinujesz herbatkę. Podczas gdy młodzież bierze się do gotowania jej na czystym, skręconym w rolkę ręczniku a inni staną przy drzwiach — zasłonią przed wzrokim eskorty - nie spiesząc się zacznie on snuć gawędę, aż cię zatka. Najważniejsze zaś historyjki dopiero się zaczną, gdy kubek pocznie krążyć z rąk do rąk. Czasem nie połapiesz się nawet, do czego zmierza. Całą nowelę albo filozoficzny traktat ułoży, by w najbardziej napiętym momencie rzucić jak od niechcenia: — Chodźże bracie, zakurzymy. Zgadało się. Jest cały zestaw cech, po których nieomylnie rozpoznasz prawdziwego zeka. Po pierwsze zawsze siedzi za nic. Ot tak, za niedbalstwo: krowę ukradł, a cielę zostawił. Po drugie zawsze ma jakąś chroniczną, nieuleczalną chorobę. Na przykład przepuklinę. Dobra choroba to majątek i mądry zek swoją chorobę pielęgnuje, trzyma na czarną godzinę. Na wypadek gdy taki dadzą wycisk, że już tylko wiać pozostało. Kto głupszy, ten odcina paluchy albo łamie ręce, a przezorny zek — do bloku sanitarnego. — Tak i tak, obywatelu naczelniku. Mam przepuklinę — nie mogę pracować. Czasem przecież tydzień bumelki to rok życia. Dalej — każdy porządny zek obowiązkowo musi mieć zadawniony konflikt z naczalstwem: jakieś niedopłacone pieniądze, nie wy dane buty czy zażyłowana paczka. Latami będzie pisał nudne, monotonne skargi, przeskakując kolejne szczeble, coraz wyżej i wyżej. Konflikt obrasta pa-pierzyskami, postanowieniami, wskazówkami i w końcu nikt już nie pamięta, w czym rzecz. Ale niech tylko ostrzej dociśnie go naczelnik — chwyci za pióro gubernia! Bez początku i końca, bez kropek, przecinków i innych znaków przestankowych — cała skarga w jednym, nieprzerwanym zdaniu. Że siedzi już za nic siedemnaście lat, że ciężka choroba, że naczalstwo nie leczy i pędzi do roboty, że buciory zakosili... Ale najłatwiej rozpoznać prawdziwego zeka gdy nagle go ktoś dotknie - tak doskonałego, fantastycznego bluzgu, z modulacją, zakrętasami i woltami nie usłyszysz od nikogo innego. Wszyscy milkną i przysłuchują się z szacunkiem. Żółtodzioby - z zazdrością, znawcy — z uznaniem. Wedle tej melodii człowiek doświadczony z miejsca określi cały jego więzienny życiorys. — Toś ty bratku kołymstó, nie? No a jeżeli los się uśmiechnął i udało się kupić od eskorty wódeczki albo przynajmniej taniej wody kolońskiej, to i spać się odechce. Całkiem inne zaczną się historie — szkoda tylko, że nie możesz notować. Nawet wyrok zaczyna ci się wydawać niezbyt długi, i życie jest fajne, i wsadzili słusznie... I POWRACA WIATR... 283 Turkoczą koła, rzuca wagonem na zwrotnicach, smętnie śpiewają baby i strażnik chodzi tam i nazad po korytarzu, spogląda przez kraty na zeków. - Na wschóóóód! — wyje parowóz. Dokąd nas ciągną? Do Korni, Tiumenia, Kirowa czy Permu? Co zresztą za różnica? Mój adres — nie dom, nie ulica, Mój adres — to Związek Sowiecki. Na zachód natomiast jadą wagony zupełnie puste - nie ma po co wieźć nas na zachód. Dziwnie było mi znaleźć się raptem wśród tych ludzi, których zaocznie znałem już od dawna. Jakbym trafił na tamten świat. Przecież wszystkie informacje o aresztowaniach, rozprawach i okolicznościach spraw przechodziły przez moje ręce. Później docierały od nich wieści z łagrów — protesty, oświadczenia, głodówki. Nie dane było się tylko spotkać i teraz przyglądam im się z ciekawością. Oto „samolociarze" — skazani w leningradzkim procesie samolotowym. Mój Boże, ileż to lat minęło! W tym zwariowanym, mroźnym grudniu 70-go, gdy władze odcięły wszystkie bez wyjątku kontakty z Leningradem, wyłączyły telefony, zwijały z pociągów, tylko jeden Wowka Tielnikow zdołał przedrzeć się do stolicy z tekstem wyroku i stenogramem rozprawy. Potem - szalone wyścigi po Moskwie: przejściowe podwórka, bramy, metro, samochody... Udało nam się w końcu zgubić czekistów i gdzieś w okolicy placu Puszkina w mieszkaniu jednego z moich przyjaciół przepisywaliśmy gorączkowo tekst. W nocy czekało mnie jeszcze przedzieranie się do korespondentów. 30 grudnia były moje urodziny — po raz pierwszy od wielu lat spędzałem je na wolności. Cały ten dzień tkwiliśmy pod gmachem Sądu Najwyższego, oczekując wyniku rozprawy apelacyjnej. Dopiero późnym wieczorem wyszedł Sacharow — zakomunikował o uchyleniu kary śmierci. - Wy to nic! - żartuję. - Wpadliście ze swoim samolotem i teraz odsiadujecie. A ile nam wszystkim sprawiliście kłopotów! Ukraińcy - Switłyczny, Antoniuk, Kałyneć - poszli siedzieć już po mnie, ale znałem ich z samizdatu. A któż to taki wychudzony jak ofiara Oświęcimia? Josif Miszener? Pamiętam, a jakże. Dwaj szkolni nauczyciele z Mołdawii - Suslienski i Miszener. 7 i 6 lat za protest przeciw agresji na Czechosłowację. Pawlenkow — to z górkowskiej sprawy, uniwersytecki samizdat. Gawriłow — sprawa oficerów podwodnej floty bałtyckiej, również samizdat. Przecież to cała chodząca Kronika bieżących wydarzeń. - Chłopcy! A gotuje się u was w żonie herbatę? 284 WŁADIMIR BUKOWSKI — Jeszcze jak! — No to chodźcie, zaparzymy. Przed moim aresztowaniem wszystkie obozy polityczne znajdowały się w Mordwinii. Praktycznie cała Mordwinia posiekana była drutem kolczastym. Nawet według oficjalnego spisu ludności wypadło, że jest tu więcej mężczyzn niż kobiet, choć w większości kraju jest na odwrót. Polityczne łagry istniały tam niemalże od początku władzy sowieckiej. Najpierw - Tiemnifó, później - Dubrowłag, obecnie - Jawas, Potma, Baraszewo. Nie sposób zliczyć, ilu ludzi tam zginęło. Kiedy prowadzi się tu jakieś prace ziemne, stale natrafia się na ludzkie kości. Opowiadano, że tylko jeden człowiek dosiedział od tamtych czasów do naszych dni -marynarz, uczestnik buntu kronsztadzkiego. Sędziwy starzec, chory i milczący, chodził po żonie kiwając się jak po pokładzie krążownika podczas sztormu. Jest rzeczą naturalną, że to przedłużające się sąsiedztwo obozów nie przeszło bez śladu dla miejscowych mieszkańców. Parę ich pokoleń pracowało jako strażnicy, przekazując miejsce z ojca na syna. Na łagry przywykli patrzeć jak na karmnik. Za schwytanego uciekiniera - worek mąki. — Tata, mieliście dzisiaj kipisz? — pyta synek ojca. - Przyniosłeś mi coś? Z czasem handlowe stosunki między zekami i ochroną zaszły tak daleko, że za pieniądze można było uzyskać praktycznie wszystko. Protesty, oświadczenia, komunikaty o głodówkach i samowoli swobodnie wydostawały się na wolność. W 70-tym roku dotarła do nas nawet taśma magnetofonowa z nagraniem wystąpienia Ginzburga. Władze zaniepokoiły się i latem 1972 roku najbardziej „niebezpiecznych" więźniów politycznych wysłali specjalnym etapem do obwodu permskiego — byle dalej od Moskwy. Cała operacja otoczona była ścisłą tajemnicą. Okna wszystkich wagonów szczelnie zabito - żeby czasem zetó nie zdołali przekazać na wolność szczegółów swojej marszruty. Panował dziki upał lata 72, kiedy płonęły lasy a torfowiska same się zapalały - gryzący dym wisiał nad krajem. Metalowe wagony nagrzewały się i zamieniały w narzędzia tortur i męczarni. Ludzie dusili się, tracili przytomność, jeden więzień zmarł. W obwodzie permskim utworzono dwa nowe obozy - 35-ty i 36-ty (później jeszcze trzeci, 37-my). Kompletna izolacja, specjalnie dobrani strażnicy, którym z mety dawano stopień chorążego - żeby wierniej służyli - i bardzo ciężki, północny klimat. Od początku znalazłem się w permskim obwodzie, w 35-tym łagrze, koło stacji Wsieswiatskaja. Pierwszy rok po rozprawie dosiadywa-łem we władimirskiej tiurmie — zgodnie z wyrokiem należało mi się dwa lata więzienia, pięć łagrów i pięć zesłania. Na wiosnę 1973 r. gdy miałem jechać do obozu, „permski eksperyment" został już zakończony i do Mordwinii nie trafiłem. I POWRACA WIATR... 285 Nasz obóz był niewielki - jakieś 300-350 osób. Większą część mieszkańców stanowili - podobnie jak w innych obozach politycznych -uczestnicy narodowo-wyzwolericzej walki lat czterdziestych. Wielu spośród nich nie zakosztowało nigdy wolności za panowania władzy sowieckiej: podczas agresji Sowietów chwycili w młodości za broń i przesiedzieli w łagrach do późnej starości. Skazano ich jednak za zdradę ojczyzny. Jaką ojczyznę miał na myśli stalinowski trybunał wojskowy - trudno pojąć. Wyobrażenie o życiu, tradycje, nawyki zachowali z dawnych czasów, nie ma już tego w ich ojczyźnie. Zadziwiał ich stosunek do pracy, nawet w łagrze, za kromkę chleba: pracowali starannie, wytrwale, z zamiłowaniem do tego co robią. Tak pracował kiedyś chłop na swojej ziemi. Wyczuwało się w nich wytrwałą wiarę w ludzką pracę - wbrew wszystkiemu. Nikt już tak nie pracuje na wolności, oduczyła sowiecka władza. Żartowano u nas, że każdy z tych staruszków zastąpi trzy obrabiarki, jeśli prąd wysiądzie. Obóz jakoś konserwuje człowieka. Siwieją włosy, wypadają zęby, twarze pokrywają się zmarszczkami, a wewnętrznie człowiek się nie starzeje, nie nabiera patyny. Zadziwiał widok tych 55-letnich facetów, którzy jak wyrostki siłowali się, rozdzielali kuksańce; jeśli się nie ścigali, to tylko dlatego, że im już sił brakowało. Przecież ich życie zatrzymało się, gdy mieli po dwadzieścia lat. Prości, wiejscy chłopcy, którzy nie zdążyli zostać głowami rodzin. W letnie niedziele wypełzali na słoneczko z akordeonami - grali melodie, których w ich domach nikt już nie pamięta. Ponure to było widowisko. Doprawdy, jakbyś zstąpił w królestwo pozagrobowe. Były to resztki wytrzebionego dokumentnie pokolenia - na samej Litwie „wyzwoliciele" zgładzili 350 tysięcy ludności, a na Ukrainie ofiary liczy się na miliony. Trudno im było "zrozumieć nas, pojąć sens naszych działań. Żyli wciąż psychologią lat 40-tych - psychologią partyzancką. Jeśli już takiej masie uzbrojonych ludzi nie udało się wywalczyć wolności, to jaki sens ma pisanie papierków? A dla wielu z nich w ogóle samo zwracanie się do władz ze skargami było nie do przyjęcia: nie uznawali ich wszak za władze legalne. Z Litwinów najbardziej skumałem się z Jonasem Matureviciusem. Na początku lat 50-tych, gdy wszystko było już przegrane, sam poszedł do „leśnych chłopców". Beznadziejna walka. Może dlatego lepiej nas rozumiał. Gdy go brali, ostrzeliwał się do ostatniego pocisku, nie chciał się dać żywcem. Przywlekli go posiekanego kulami i dosłownie zbierali z kawałków: potrzebny im był żywy, żeby go później torturować. Zdumiewało mnie, jak po tym wszystkim i po niemal dwudziestu pięciu latach łagrów zachował zadziwiającą radość życia, poczucie humoru i jakąś wewnętrzną czystość. Nie wiem jak to nazwać, ale wydaje mi się, że taki powinien być mnich. Osiągnął to chyba dzięki skrajnemu, absolutnemu pesymizmowi. Cukier wydawali nam w paczuszkach raz na dziesięć dni i każdy rozciągał spożywanie go w czasie, jak tylko mógł. Jonas zaś 286 WŁADIMIR BUKOWSKI z miejsca wsypywał wszystko do ust i mrużąc z zadowoleniem oczy połykał. - Jonas - zwracano mu z wyrzutem uwagę - cóż ty najlepszego robisz! Przecież to na dziesięć dni. - A niech go diabli — odpowiadał - a nuż jutro umrę? Niech się choć wrogom nie dostanie. Pewnego razu pracowaliśmy z Josifem Miszenerem, rozgrzebywa-liśmy jakieś śmieci przy kotłowni i raptem znaleźliśmy stary rozczłapany but juchtowy — sporo ich poniewierało się wokoło. Wpadł mi do głowy pewien pomysł. Poszedłem do chłopców mieszających beton i wlałem do środka płynny roztwór. Potem, gdy beton stwardniał, ścięliśmy ostrożnie but kozikiem. Otrzymaliśmy dokładny odlew cementowy. Następnie znaleźliśmy duży okrągły kamień, kawał drutu kolczastego i zaczęliśmy tworzyć pomnik juchtowego buta. Wszyscy brali aktywny udział w tym dziele. Na kamieniu zrobiono z roztworu coś na kształt mapy świata, drut wsadzono jednym końcem pod but, a pozostałą część owinięto wokół cholewy. Cała ta kompozycja zastygła i mieliśmy zamiar dokonać uroczystego odsłonięcia pomnika, wygłaszać po kolei żartobliwie patetyczne przemówienia itp. Przecież juchtowy but to nie tylko but nadzorcy, wartownika, sołdata — to także but więźnia. Na odsłonięcie zwołaliśmy Litwinów, Ukraińców, w ogóle wszystkich chętnych. Ale nic z tego nie wyszło - nie rozpętaliśmy wesołości. Nikt nie zdecydował się jakoś otworzyć ust. Postaliśmy smętnie wokół tego buta, po czym każdy poczłapał w swoją stronę. Później znaleźli go strażnicy i długi czas rozwalali - zdążył nieźle stwardnieć. Nikt z tych ludzi nie widział na oczy swego wyroku. Po prostu oświadczano im wówczas: dwadzieścia pięć lat - i kropka. Zresztą nawet teraz mało komu dają wyrok do rąk własnych. Zazwyczaj tylko do przeczytania, po czym zabierają. Uważa się, że wyrok jest „tajny", chociaż znowu sowiecki kodeks nie przewiduje czegoś takiego. (W praktyce wyrok dostają do ręki tylko ci, których sprawa była szeroko omawiana w samizdacie albo w prasie zachodniej). Stąd jednym z naszych zadań w łagrze było zdobycie i wysłanie na wolność kopii wyroków. Do czasu mojego ostatniego aresztowania sam byłem nieco zdezorientowany - sądziłem, że w naszych czasach nie ma już praktycznie „przypadkowych" spraw politycznych, tzn. takich, gdy oskarżony przed aresztowaniem nie podejrzewał nawet, że za swoje działania może trafić do więzienia. Obecnie, myślałem sobie, represje polityczne skierowane są wyłącznie przeciw uczestnikom ruchu obrony praw człowieka, różnych ruchów narodowościowych czy religijnych, tzn. przeciwko ludziom, którzy mimo iż nie popełnili żadnego przestępstwa zdają sobie sprawę, że w warunkach totalitarnej samowoli mogą zostać w każdej chwili aresztowani. Okazało się, że byłem w błędzie. Sprawy „przypadkowe" stanowią dość duży procent. I POWRACA WIATR... 287 Przede wszystkim należy do nich zaliczyć autorów wszelkiej maści skarg i anonimów. Często człowiek oburzony jakąś niesprawiedliwością zaczyna pisać skargi do różnych wysokich instancji i jest głęboko przekonany, że w taki sposób można naprawić zło. Otrzymując różne bezczelne odpowiedzi stopniowo zaczyna uogólniać rezultaty, jego skargi przeradzają się w oskarżenia; wówczas wzywa go KGB i jeśli nie ulegnie pogróżkom — idzie siedzieć. Na przykład w 1976 roku siedział ze mną we władimirskim więzieniu stomatolog Ajrapetow z Baku, 47-letni Ormianin. Wykrył w swoim zakładzie pracy kradzieże i łapówkarstwo, zaczął pisać do KC, nie przyniosło to żadnego rezultatu i stopniowo doszedł do przekonania, że KC umyślnie osłania korupcję. Pisał parokrotnie do Breżniewa, demaskując machinacje najwyższych władz w Azerbejdżanie i koniec końców został aresztowany. W KGB odmówił wyrażenia skruchy i został skazany na 3 lata więzienia i 4 łagru za ... antysowiecką agitację. W żaden sposób nie mógł pojąć swojej winy. — Kogóż to ja agitowałem? — pytał podczas rozprawy. — Breżniewa, czy jak? — Wiecie — odpowiedzieli mu — Breżniew ma licznych sekretarzy, pomocników, referentów, ich właśnie agitowaliście. Inni zdają sobie sprawę, że skargi mogą tylko przysporzyć kłopotów w pracy, zatargów ze zwierzchnikami, dlatego piszą anonimowo. Dla nich również aresztowanie jest zaskoczeniem. Ciekawą kategorię stanowią ludzie skazani za napisy na listach wyborczych. Głosowanie w naszym kraju jest — zgodnie z prawem -tajne i nikt nie ma prawa dochodzić, kto jak głosował i jaką listę wrzucił do urny wyborczej. Co więcej — istnieje specjalny artykuł w Kodeksie, przewidujący karę pozbawienia wolności dla osób urzędowych naruszających tajność głosowania. Nie przeszkadza to KGB wsadzać do więzienia osób za napisy na tych listach. Bardzo ciekawiły mnie takie przypadki — muszę przyznać, że nie dawałem wiary, by rzecz miała się właśnie tak, jak opowiadali poszkodowani. Tutaj już zalewają, zdawało mi się. Wreszcie w permskim łagrze udało mi się wytrzasnąć wyrok w jednej z takich spraw. Treść jego uchodziła za tajną i wiele trudu kosztowało zdobycie go na pół godziny do skopiowania. Mówiąc po prostu: ukradliśmy go z wydziału specjalnego, sporządziliśmy odpis i przekazaliśmy na wolność. Oto on: WYROK Sprawa Nr 6-74 Tajne W imieniu Ukraińskiej Sowieckiej Socjalistycznej Republiki dnia 15 czerwca 1971 r. Woroszyłowgradzki Sąd Obwodowy w składzie następującym: przewodniczący JARESKO W.A., ławnicy ludowi BARANOWA K.A., DROŻŻYNA M.F., sekretarz GOŁUBICZEJ T.M. przy udziale prokuratora ZYMARINA W.I. i przy udziale adwokata SOKOLIKOWEJ 288 WŁADIMIR BUKOWSKI N.M., po rozpoznaniu na zamkniętym posiedzeniu w m. Woroszyłowgra-dzie sprawy ob. CZEKALINOWA Aleksandra Nikołajewicza, urodzonego 19.12.1938 roku w Sliud-Rudnik Udereńskim rejonie Krasnojarskiego okręgu, Rosjanina, obywatela ZSSR, bezpartyjnego, wykształcenie 10 klas, uprzednio nie karanego, żonatego, mającego na utrzymaniu syna ur. w 1962 r., zamieszkałego w m. Lisiczańsku (obwód Woroszyłow-grad) ul. Karola Marksa 136/5, zatrudnionego w charakterze ślusarza w lisiczańskiej fabryce „Strojmaszyna", znajdującego się w areszcie od dnia 27 maja 1971 roku, oddanego pod sąd z art. 62 cz. l KK USSR stwierdził co następuje: 14 czerwca 1970 r. w trakcie wyborów do Rady Związku i Rady Narodowościowej w lisiczańskim okręgu Nr 440 oskarżony CZEKALIN A.N. uczynił na kartach wyborczych napisy o antysowieckiej treści nawołujące do obalenia władzy sowieckiej a także jaskrawo fałszywe zmyślone oszczerstwa, szkalujące sowiecki ustrój państwowy i społeczny, co stanowi przestępstwo przewidziane w art. 62 cz. l KK USSR. Oskarżony CZEKALIN przyznał się do winy w zakresie wyżej wymienionego czynu i zeznał, że w dniu głosowania udał się do obwodu wyborczego, gdzie po otrzymaniu list wyborczych uczynił napisy o antysowieckiej treści oczerniające sowiecką ordynację wyborczą; winę jego w zakresie wskazanego przestępstwa potwierdzają zeznania świadka WERETENNI-KOWA N.I. który w trakcie wyborów pełnił funkcję z-cy przewodniczącego komisji wyborczej w/w obwodu i w trakcie podliczania głosów ujrzał dwie listy z antysowieckimi napisami. Wyjaśnił, że napisy te odebrał jako wezwanie do obalenia sowieckiej władzy i oczernianie sowieckiej ordynacji wyborczej. Świadek CZEKALINA E.R., żona oskarżonego zeznała, że następnego dnia po wyborach jej mąż mówił o uczynionych przezeń napisach o antysowieckiej treści; zeznała również, że mąż słuchał audycji zachodnich rozgłośni, w szczególności „Głosu Ameryki". Świadek ŻYTNYJ W.D., brygadzista brygady, w której pracował oskarżony oświadczył sądowi, że CZEKALINA oburzały istniejące w naszym kraju porządki, wyrażał chęć wyjazdu z naszego kraju. Z zeznań świadka CZERNIKOWA S.P. wynika, że CZEKALIN w jego obecności dopuścił się obraźliwych wypowiedzi po adresem komunistów. Oskarżony nie zaprzeczał, że oburzały go panujące porządki, wyrażał chęć wyjazdu do innego kraju, słuchał okresowo zachodnich rozgłośni i w swych napisach na listach wyborczych odtworzył po części słowa z wysłuchanych audycji. Winy oskarżonego dowodzi analiza dowodów rzeczowych, napisów, które — jak wynika z konkluzji ekspertyzy kryminalistycznej — wykonane zostały przez jedną osobę - CZEKALINA. Czyniąc takie napisy na listach wyborczych oskarżony świadom był faktu, iż tym sposobem rozpowszechnia antysowieckie hasła, jako że napisy na Ustach zostały przeczytane podczas podliczania głosów. Co więcej — pragnął on, by zostały przeczytane. Rozpowszechniając zmyślone oszczerstwa odnośnie obowiązującej ordynacji wyborczej działał z premedytacją, czemu sam nie zaprzecza, zatem omawiany czyn przes- I POWRACA WIATR... 289 tępczy popełnił z premedytacją, mając na względzie antysowieckie cele, o czym świadczą wyżej wymienione okoliczności. Sama treść napisów na listach wyborczych świadczy niezbicie, że CZEKALIN miał antysowiecki cel w propagowaniu swych idei. Sąd nie dał wiary jego zeznaniom, iż popełnił to przestępstwo ze złości na administrację wydziału w związku z nieprzyznaniem mu urlopu w okresie letnim. Wydziałowe zebranie pozbawiło go prawa do urlopu w okresie letnim karnie, za nieuczestni-czenie w posiedzeniach związkowych od 12.3.1970 roku. Przestępstwo popełnił 14 czerwca 1970 r. W dodatku nie podjął oh żadnych kroków w kierunku zaskarżenia decyzji zebrania, a w swych pierwotnych wyjaśnieniach co do motywów popełnienia przestępstwa powołuje się na powyższe okoliczności. Biorąc pod uwagę powyższe dowody sąd obwodowy uważa, że wina oskarżonego CZEKALINA co do agitacji antysowiec-tóej znalazła pełne potwierdzenie, kwalifikacja jego czynów przestępczych z art. 62 cz. l jest słuszna. Rozważając kwestię kary sąd obwodowy uwzględnia fakty, iż CZEKALIN popełnił szczególnie groźne, wymierzone w państwo przestępstwo, zajmował się pracą społecznie użyteczną, ma na utrzymaniu dziecko, przyznał się do winy, wyraził skruchę. Karę winien odbywać w obozie pracy poprawczej o rygorze surowym; uwzględniając popełnione czyny i osobowość oskarżonego sąd obwodowy uważa, że zastosowanie kary dodatkowej w postaci zesłania nie jest celowe. Kierując się wymogami artykułów 323, 324 KPK USSR sąd obwodowy orzeka: CZEKALINA A.N. uznać za winnego z art. 62 cz.l KK USSR i skazać go na karę pozbawienia wolności na okres S (pięciu) lat bez zesłania z odbywaniem kary w obozie pracy poprawczej o rygorze surowym. Zaliczyć oskarżonemu na poczet orzeczonej kary pozbawienia wolności okres tymczasowego aresztowania od dnia 27 maja 1971 r., środek zapobiegawczy pozostawić bez zmian — umieszczenie w areszcie. Pobrać od skazanego CZEKALINA na rzecz Skarbu Państwa 11 rub. 88 kop. tytułem kosztów sądowych. Dowody rzeczowe — listy wyborcze -pozostawić w aktach sprawy. Od wyroku przysługuje odwołanie do Sądu Najwyższego USSR w terminie 7-dniowym od chwili jego ogłoszenia, skazanemu — w tym samym terminie od chwili doręczenia kopii wyroku. Przewodniczący (podpis) Ławnicy ludowi (podpisy) Czekalin siedział potem z nami we Władimirze, zwolniono go w maju 1976 roku po upływie kary. W trakcie jej odbywania niemal całkowicie utracił słuch: cierpiał na ciężką, postępującą chorobę uszu. Żadnego leczenia mu naturalnie nie zapewniono. Zupełnie anegdotyczną historię miał W. Bogdanów, z którym zetknąłem się w permskim łagrze. Pracował w podmoskiewskim miasteczku Elektrostal jako robotnik w tajnym przedsiębiorstwie wzbogacania rudy uranowej. Przez kilka lat gnieździł się w jednym pokoiku z matką i siostrą, obszedł masę urzędów, obił wszystkie progi, ale mieszkania 19 — I powraca wiatr... 290 WŁADIMIR BUKOWSKI nie był w stanie załatwić. Wówczas rozwścieczony gwizdnął z pracy jakąś tajną radioaktywną część - sądząc z opisu plutonowy rdzeń do stosu uranowego. Zakładał że strażnicy połapią się, wybuchnie skandal i wówczas w zamian za rdzeń zażąda mieszkania. Ale nikt nawet okiem nie mrugnął, jakby nic w ogóle nie zginęło. Ze trzy miesiące rdzeń leżał u niego w domu pod łóżkiem. Pewnego razu podpił sobie z kolegami i postanowił zawieźć go prosto do ministra przemysłu maszynowego. Jechali przez całą Moskwę, rdzeń wiózł pod paltem. Po drodze łyknęli jeszcze po parę głębszych i do ministra przyjechali na niezłej bani. Warta nie wpuściła ich do środka i mimo iż uparcie się awanturowali - nie przyjął ich żaden urzędnik. Z rozpaczy wstąpili do sklepu, dali sobie jeszcze trochę, potem jeszcze. Parokrotnie gubili ten plutonowy rdzeń - a to na skwerku zapomnieli, a to w sklepie. Wreszcie postanowili sprzedać go jakiemuś obcokrajowcowi — jak by nie było, rzecz sekretna. W wyobraźni człowieka sowieckiego każdy cudzoziemiec to szpieg, stale węszy gdzie by tu wywiedzieć się sowieckich tajemnic. Długo szukali w centrum odpowiedniego cudzoziemca i wreszcie gdzieś w okolicach Metropolu natknęli się na Amerykanina. Bogdanów nie pamiętał już, w jaki sposób z tym Amerykańcem rozmawiali - był zbyt pijany. Pamiętał tylko, że Amerykanin okropnie się przestraszył, zaczął zwiewać i długi czas go ścigali, aż zniknął im w tłumie. Dalej usiłowali z rozpaczy wcisnąć ten rdzeń jakiemuś Polakowi. Nie chcieli nawet drogo - wszystkiego ha butelkę, ale nie wziął. Po Polaku pili piwo i skapcanieli do reszty. Cena za rdzeń spadła do jednego kufla. Dalszych wydarzeń Bogdanów kompletnie nie pamiętał: jak przyjechali do Elektrostalu, jak dotarli do domu, a co najważniejsze - gdzie zapodział się ten cholerny rdzeń. Wszystko się wymazało z pamięci. Przyjaciele jednak ledwo się z rana przebudzili — w te pędy do KGB. Bogdanów z ogromnym trudem, już w Lefortowie, w śledztwie przypomniał sobie, gdzie ukrył ten przeklęty rdzeń i przyznał się śledczemu. W 1968 roku dali mu 10 lat za zdradę ojczyzny. Siedzi po dziś dzień. Do spraw „przypadkowych" trzeba też chyba zaliczyć sprawę Nikołaja Aleksandrowicza Budułak-Szarygina. Jako piętnastoletniego chłopca wywieźli go Niemcy z Ukrainy na początku wojny do Rzeszy, tam uczył się, pracował, a podczas okupacji Niemiec przez Sprzymierzonych znalazł się w strefie brytyjskiej. Następnie wyjechał do Anglii, przeżył tam dwadzieścia lat, uzyskał wyższe wykształcenie, ożenił się i ostatnio pracował jako przedstawiciel dużej londyńskiej firmy produkującej sprzęt elektroniczny. W sprawach tej firmy wysłany został do Moskwy, zawierać umowy handlowe. Prowadził pertraktacje z Komitetem d/s Koordynacji Nauki i Techniki przy Radzie Ministrów ZSSR, z Ministerstwem Przemysłu Elektronicznego, gdy raptem w apogeum tych rozmów został aresztowany. W KGB długo mieli nadzieję zrobić z niego swojego szpiega, raz straszyli, później obiecywali złote góry, ale Nikołaj Aleksandro wieź nie uległ. Sprawa wzięła kiepski obrót —jakże go teraz I POWRACA WIATR... 291 wypuścić? Wiadomości o tym dziwnym aresztowaniu zaczęły się już pojawiać w angielskiej prasie. Wsadzić jednak też nie ma za co. Jak opowiadał sam Budułak-Szarygin, sprawę rozwiązał w jego obecności sam Andropow. Długo oglądał paszport, inne dokumenty. — Cóż pan ciągle powtarza: Anglik, Anglik... Urodził się wszak u nas, w ZSSR — zwrócił się Andropow do swych pomocników, wskazując palcem paszport Szarygina. A co tam, angielska królowa nie wypowie nam z tego powodu wojny. Skazali Szarygina w tym samym 68-mym roku, na te same 10 lat, i też za zdradę ojczyzny — za to, że nie wrócił po wojnie do domu. Wyroku nie dali mu, rzecz jasna, do rąk — „tajny". Z jeszcze bardziej jednak fantastyczną sprawą zetknęliśmy się w 1974 roku w więzieniu władimirskim. Przywieziono do nas najprawdziwszego Chińczyka, imieniem Ma Hun. Zastraszony, każdego się boi, nie mówi prawie po rosyjsku, ale chłopak sprytny, obrotny. W nieznanym kraju, w nowym miejscu, w więzieniu, a mimo to już pierwszego dnia zdołał w jakiś sposób zakosić dodatkowy siennik. Tak też zjawił się w naszej celi, z dwoma siennikami. Z wolna zadomowił się u nas, odtajał. Pytają go chłopcy: — No jak, Ma Hun, podoba ci się u nas? — Dobze - mówi — bazo dobze. — Co tu takiego dobrego? Tu jest więzienie, głód. — Jaki głód? — zdumiał się Ma Hun i wskazuje palcem latające po celi muchy. Niby, że gdyby był prawdziwy głód — tej dziczyzny nie byłoby tu od dawna. Chłopakami aż dreszcze wstrząsnęły — cóż więc oni, biedacy, tam u siebie w Chinach nazywają głodem? Z czasem opowiedział Ma Hun o chińskim głodzie, kiedy to wszystkie liście z drzew zjadali, wszystką trawę. Sto kilometrów mogłeś maszerować — ani jednego żuka byś nie spostrzegł. Prawdziwe jego imię było nie Ma Hun, lecz Jui Shi-Lin. Urodził się w 1941 roku w prowincji An-Hui, w rodzinie urzędnika. Po paru latach, podczas ofensywy armii komunistycznej ojciec jego zbiegł na Tajwan. Rodzina pozostała bez środków do życia, co więcej — stale była prześladowana za swoje nieproletariackie pochodzenie. Im więcej opowiadał on o Chinach — tym wyraźniej stawały nam przed oczami lata 20-te, 30-te — tak zwany „stalinizm". Tyle że w Chinach było chyba jeszcze ostrzej. Jeszcze więcej okrucieństwa, cynizmu, hipokryzji. Niepotrzebne im były Sołowieckie wyspy — niepożądanych po prostu mordowali. Na przykład wszystkich chińskich ochotników, którzy trafili do niewoli w Korei i zostali zwróceni przez Amerykanów zabijano bez wyjątku. A czy tylko ich? I „klasowo obcych",i „szkodników",! „oportunistów". Naturalnie w pierwszym rzędzie inteligencję. Pozostałych zapędzili do państwowych gospodarstw rolnych i komun - reedukować ich przez pracę. Ma Huna nie wzięli do wojska — nieodpowiednie pochodzenie. A w Chinach bez wojskowego stażu nie można, okazuje się, ani kontynu- 292 WŁADIMIR BUKOWSKI ować nauki, ani otrzymać znośnej pracy. Nawet żeby zostać traktorzystą trzeba wpierw pójść do wojska. Był pastuchem w zmilitaryzowanym gospodarstwie rolnym, w pobliżu granicy sowieckiej, dokąd zapędzono go do pracy. Matka zmarła - nie puścili go nawet na pogrzeb: nie wolno podróżować po Chinach bez specjalnego zezwolenia. Został mu tylko młodszy braciszek, i to nie wiadomo gdzie. W pełni „rewolucji kulturalnej" był jeden moment, gdy wielu takich jak on uwierzyło, że nadarza się okazja, by porachować się z władzami. Nie trwało to jednak długo, nadeszła armia. Ratując się przed pewną śmiercią uciekł w 1968 roku przez zieloną granicę do ZSSR. Przyniósł ze sobą swój jedyny dobytek - radio. W Chinach ma to wielką wartość. Tutaj, w Związku Sowieckim, najpierw został aresztowany, chcieli go skazać za nielegalne przekroczenie granicy. Ale to tylko formalnie. Faktycznie zaś grozili, że deportują go z powrotem do Chin, jeśli nie zgodzi się zostać sowieckim agentem. Wiele było takich przypadków i chińska straż graniczna zawsze rozwalała uciekinierów na miejscu, gdy tylko ich wydawano. Nie miał wyboru. Zgodzisz się - wyślą do Chin na przeszpiegi. Nie zgodzisz się — wydadzą. Tak czy owak śmierć. Odmówił. Gdy nie udało się zrobić zeń szpiega, zaproponowali mu ostatnią szansę — wstąpić do tajnej organizacji chińskich uciekinierów na terytorium Sowietów. Najwidoczniej KGB upatrywało w tym zalążek chińskiej „armii narodowo-wyzwoleńczej". Wtedy właśnie stał się Ma Hunem — zmusili go do zmiany nazwiska. Otrzymał dowód tożsamości, najął się do pracy jako ślusarz. Będąc osobą bez obywatelstwa nie miał prawa poruszać się po kraju, ale sowieckie życie i tak zdawało mu się rajem: za pracę płacono pieniądze, za które można było kupić jedzenie, ubranie, w dodatku bez ograniczeń. Nie jak w Chinach - dziewięć metrów materiału na osobę rocznie. A do hipokryzji był przyzwyczajony. Sowiecka hipokryzja wydawała mu się bajką w porównaniu z chińską. Kiedyś w dzieciństwie uczono go grać na skrzypcach i przez całe późniejsze życie wspominał te czasy jak baśń. Skrzypce były dlań symbolem dobrobytu. Nie dziwota, że je sobie teraz kupił. Czasem grał wieczorami, ale najczęściej słuchał swojego radia. Łapał Japonię, Tajwan, nawet Australię. , Pewnego razu usłyszał w audycji z Australii komunikat. Zawiadamiano, że istnieje centrum pomagające chińskim uchodźcom odnaleźć swych zagubionych krewnych i Ma Hun napisał do nich prośbę o odszukanie ojca na Tajwanie. Wówczas został aresztowany. Śledztwo ciągnęło się prawie dwa lata. Oskarżali Ma Huna o szpiegostwo. Że niby przyszedł do ZSSR z polecenia chińskiego wywiadu. Parokrotnie poddawano ekspertyzie jego odbiornik - czy w środku nie znajduje się ukryty nadajnik? Rozebrali na śrubki - nie znaleźli. Wzięli się za skrzypce. Po co Chińczykowi skrzypce? Podejrzane. Połamali w drzazgi - i też nic nie znaleźli. Wzięli się za Ma Huna. I POWRACA WIATR... 293 - Przyznasz się - dostaniesz pięć lat. Nie przyznasz się -dziesięć. Takich, którzy się „przyznali" było w areszcie Ałma-Aty bardzo wielu. Niektórzy dostali nawet za szpiegostwo dwa, trzy lata i pracowali w dziale gospodarczym. Spośród nich właśnie rekrutowali się świadkowie oskarżenia w sprawie Ma Huna. Zeznali, że widzieli go w swoich specjalnych szkołach wywiadowczych i że pełnił tam wysoką funkcję. 30 listopada 1973 roku trybunał wojskowy Środkowoazjatyckiego Okręgu Wojskowego skazał go na 15 lat (po pięć lat więzienia, łagru i zesłania) z konfiskatą mienia - za „usiłowanie szpiegostwa". Do końca nie przyznał się do winy. Bardzo przywiązaliśmy się wszyscy do Ma Huna, pomagaliśmy mu w nauce rosyjskiego. Wypytywaliśmy go o Chiny. Znało go całe więzienie i nawet kryminalni, mijając w drodze na spacer nasze drzwi, zaglądali przez „judasza": - No, gdzie ten wasz Chińczyk? Ma Huń uczył się pilnie, od pobudki do ciszy nocnej i po pół roku mówił już po rosyjsku całkiem przyzwoicie. Nie mógł tylko w żaden sposób przyzwyczaić się do niektórych naszych spółgłosek - nie wychodziło mu „b", „g", „d" i zamiast „robota" mówił zawsze „to ropoty". Nie był w stanie wyobrazić sobie tego słowa bez przyimka, tak go życie nauczyło. Razem z nami brał udział w głodówkach i siedział na zniżonych racjach. Na Nowy Rok wspólnie robiliśmy z zielonych okładek na szkolne zeszyty choinkę - igłą wycinaliśmy świerkowe gałązki. Zrobił jeszcze chińską lampkę - wyplótł szkielet ze zmiotki i okleił papierem. Ale okazało się, że w Chinach ta lampka wcale nie nazywa się „chińska". Ma Hun opowiadał, że mieszkańcy każdej chińskiej prowincji różnią się od siebie jakąś cechą charakteru. W jednej prowincji - sami zabijacy, zawadiacy, chunchuzi, w innej - handlarze, w trzeciej - takie bydlaki, że nikt nie chce mieć z nimi do czynienia. - A twoja prowincja z czego słynie? - pytano go. Długo uchylał się od odpowiedzi, kręcił, krępował się, wreszcie jednak się przyznał: - Z uporu. Nie znali widać w KGB takich subtelności, w przeciwnym razie w ogóle by się z nim nie zadawali. Chyba jego upór właśnie sprawił, że był nam tak bliski, wszak wszyscy jesteśmy po trochu z prowincji An-Hui. Nasz największy specjalista od skarg, Michał Janowicz Makarenko, napisał mu skargę w sprawie wyroku i Ma Hun od rana do wieczora zajmował się jej przepisywaniem — zamiast ćwiczeń z rosyjskiego. Przez z górą pół roku rozsyłał ją na wszystkie strony, do wszystkich urzędów. Jednocześnie groziliśmy kagebistom, że przekażemy sprawę Ma Huna do wiadomości publicznej, jeśli nie uchylą wyroku. Wreszcie coś pękło — zabrali go na śledztwo rewizyjne. Świadkowie Chińczycy przyznali się, że składali obciążające zeznania pod presją KGB. Ale zwolniono go dopiero po roku - 9 sierpnia 1976. Wsadzić 294 WŁADIMIR BUKOWSKI łatwo - gorzej z wypuszczaniem. Na ileż to „przypadkowych" spraw natknąłem się przez te lata! W rzeczywistości każda sprawa jest grą przypadku. „Nieprzypadkowi" byli jedynie policaje, przestępcy wojenni, współpracujący z hitlerowcami. Ci byli zaplanowani. Wydział do walki z przestępcami wojennymi był zaraz po wojnie nie wiem czy nie głównym wydziałem KGB. Pół kraju zaliczono wówczas do kategorii przestępców wojennych: wszystkich co byli w niewoli, pod okupacją. Czasem całe narody. Ale minęło trzydzieści lat. Wyginęli po różnych łagrach niemal wszyscy, co z bliska widzieli żywego niemieckiego żołnierza i wydział znalazł się na skraju plajty — w każdej chwili mógł zostać zamknięty z braku zastosowania. Wtedy właśnie policaje okazali się na wagę złota. Nie spieszono się z ich wsadzaniem: niech żyją, niech się pasą — póki co, do czasu. Z rzadka wezwą jednego, drugiego do KGB, pogawędzą i wypuszczą. Nie wybiła jeszcze ich godzina. Pokazowe procesy przestępców wojennych urządzane są regularnie, mniej więcej raz do roku. Wiele piszą wtedy w gazetach, delektują się szczegółami, po czym skazują jednego, dwóch na karę śmierci, a pozostałych na piętnaście lat. Za każdym razem starają się, naturalnie, sprawić wrażenie, że dopiero teraz, kosztem nieprawdopodobnych wysiłków zdołano ich schwytać. Taka metoda zadowala także władze partyjne — procesy te są przecież niezbędne dla wojenno-patriotycznej propagandy. Sami przestępcy wojenni czekają bez szemrania na swoją kolej, pracują, przekraczają plany produkcyjne, uczestniczą w socjalistycznym współzawodnictwie. W istocie rzeczy są to zwyczajni sowieccy ludzie — przyzwyczajeni chylić się tam, skąd wieje wiatr. Podczas wojny wielu z nich po parę razy było u Hitlera, u Stalina, u obu dosłużyli się orderów, szarż i często zakończyli wojnę zdobyciem Berlina. Po wojnie zostali naczelnikami, przewodniczącymi kołchozów, a niejeden nawet lokalnym deputowanym. W obozie wszyscy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stają się naczelnikami: brygadzistami, aktywistami, „członkami rady kolektywu", słowem — „stojący na drodze resocjalizacji", nadzieja i oparcie lagrowego kuma. Czasem ust jeszcze nie zdążysz otworzyć, a ten już pędzi na wartownię donosić. Stary czort, ledwo zipie, a nie może się powstrzymać. Jeszcze nie wszystkich w swym życiu sprzedał. Interesujące jest jednak posłuchać czasem, gdy latem spełznie się kilku takich weteranów drugiej wojny światowej pogadać o starych czasach, przypomnieć młodość. — Więc my, uważasz, po jednej stronie rzeki, za mostem. A oni jak nie runą stamtąd — nie spodziewali się nas, widać. No, zadaliśmy im bobu! — A ty gdzie wtedy byłeś, stary - rzucisz jak od niechcenia -u czerwonych, czy u Niemców? — U Niemców... nie, u sowieckich. Czekaj, chyba jednak u Niem- I POWRACA WIATR... 295 ców... Idźże w cholerę, nie przeszkadzaj! Daj skończyć! W łagrze byłem niedługo, niecały rok. Od pierwszego dnia zaczęło się na mnie polowanie - dlaczego nie wstajesz, kiedy naczelnik wchodzi? Dlaczego nie ściągasz czapki? Dlaczego nie tam stanąłeś, nie tam usiadłeś, nie tam poszedłeś? Koło ciebie stoi ktoś inny - nic mu się nie dzieje. Tobie zaś kara, jedna za drugą: pozbawienie wypiski, pozbawienie widzenia, izolatka itp. Przed wysłaniem z Władimira do obozu, na wiosnę 1973, znowu zawieźli mnie do Moskwy, do Lefortowa. Oficjalnie - przesłuchać jako świadka w spravie Jakira, faktycznie - namawiać do skruchy. Moja rozprawa i w ogóle cała historia ze zdemaskowaniem psychiatrycznych nadużyć miały jednak w świecie szeroki oddźwięk. Nie na tyle, niestety, duży, by powstrzymać psychiatryczne rozprawy i zmusić władze do wypuszczenia mnie (Światowy Kongres Psychiatryczny w Meksyku tchórzliwie uchylił się od omawiania naszej dokumentacji), ale mimo to wystarczający, by zmusić je do poszukiwania dróg wyjścia. Jak zawsze, spodziewali wykaraskać się naszym kosztem. Pracownicy KGB przyznawali teraz w rozmowach, że sądzono mnie niesłusznie — nie trzeba było sądzić. Gotowi są nawet naprawić teraz swój błąd — wypuścić mnie. Ale muszę, rozumiecie, im w tym pomóc - publicznie wyrazić skruchę, poprosić o ułaskawienie. Całkiem zabawna sytuacja: my jesteśmy winni, a ty nas przeproś. Gdy przekonali się, że takiego wyjścia nie przyjmuję, zniżyli pułap swych żądań. Według ich słów dość byłoby, gdybym wyrzekł się jakiejkolwiek działalności społecznej na przyszłość, nie wspominając ani słowem o przeszłości ani przekonaniach — i nie pojadę do łagru. - No, jeśli tak bardzo nie odpowiada wam słowo „ułaskawić", to napiszcie: „Proszę zwolnić". I zaraz dawali do zrozumienia, że nie będą się sprzeciwiali mojemu wyjazdowi za granicę. A tam - rób co chcesz. Odmówiłem ponownie. Ten problem rozwiązałem raz na zawsze w 70-tym roku i nie chciałem do niego wracać. Teraz oni stracili cierpliwość. - Czegóż wy wreszcie chcecie? Czyżby tak przyjemnie było siedzieć w więzieniu? Wyjaśniłem, że sytuacja całkowicie mi odpowiada. Siedzę sobie, czytam książki, a w tym czasie im walą się na głowy a to protesty, a to manifestacje, a to rezolucje. Mówiąc szczerze bardzo wątpię, czy na wolności zdołam sprawić im tyle kłopotów jak samym faktem siedzenia w pudle. Proszę zauważyć, nie prosiłem was o pertraktacje. Sami mnie przywieźliście. Jesteście zatem bardziej zainteresowani w zwolnieniu mnie, niż ja — w wyjściu na wolność. Zresztą zgoda. Zgadzam się przyjąć waszą propozycję: odciąć się od wszelkiej działalności i wyjechać. Ale nim to uczynię, wy pierwsi odetniecie się od psychiatrycznego prześladowania nieprawomyślnych, publicznie potępicie tę metodę, zwolnicie ludzi z psychuszek i ukarzecie winnych. W istocie rzeczy cała moja tak 296 WŁADIMIR BUKOWSKI zwana „działalność" polega w pierwszym rzędzie na walce z psychiatrycznymi nadużyciami. Jeżeli z nich zrezygnujecie, istotnie nie muszę już nic robić. Wnieście odwołanie od mojego wyroku, tak jak to przewiduje prawo. To oświadczenie wzburzyło ich niesłychanie. - Co to, macie zamiar nam dyktować warunki? Rozmawiać z nami „z pozycji siły"? Nic z tego! Uważajcie - sami jeszcze przyjdziecie nas prosić. Droga do łaski zawsze stoi dla was otworem. Pomyślcie, zastanówcie się. A my pomożemy wam nie zapomnieć o naszej propozycji. Z takim błogosławieństwem odjechałem do łagru. Ostatnie zdanie brzmiało dość złowieszczo, nie obiecywało niczego dobrego. W obozie zaś i bez tego sytuacja była napięta. Faktycznymi gospodarzami byli oficerowie KGB - administracja spełniała jedynie ich wolę. Totalna izolacja, żadnych kanałów na wolność, ciężki północnouralski klimat. Dodajcie jeszcze do tego niczym nie skrępowaną samowolę i brak prawdziwej pomocy lekarskiej, a stanie się jasne, co oznaczał „permski eksperyment". Wśród przywiezionych tu z Mordwinii starców wielu już było ciężko chorych, dożywających swego żywota, a i ci młodsi ze zdrowiem nie stali najlepiej. Słowem, zebrali tu najbardziej zatwardziałych, nieskru-szonych, żeby nas wykończyć bez zbędnego hałasu. Wkrótce po moim przyjeździe specjalna komisja „lekarska" z Per-mu zbadała niemal wszystkich chorych i uznała ich za zdrowych i zdolnych do pracy. Grupy inwalidzkiej pozbawiono nawet tych, którzy mieli ją od urodzenia: nawet garbatego Wasyhja Pidgorodeckiego i dwóch jednonogich uznano za zdolnych do pracy, nie mówiąc już o wrzodowcach, sercowych czy gruźlikach. Rezultaty nie kazały na siebie czekać. W sierpniu zmarł na pęknięcie wrzodu zek Kurkis, skazany na 25 lat. Po cofnięciu mu grupy inwalidzkiej wysłano go do ciężkiej roboty i po paru tygodniach był gotów. 24 godziny spędził w przyobozowym szpitaliku, brocząc krwią. Ani zapasów plazmy, ani niezbędnego wyposażenia, ani nawet chirurga w tym szpitalu nie było. Tylko szczęśliwy zbieg okoliczności umożliwił nam przekazanie tej wiadomości na wolność w miarę szybko, tak że już po trzech dniach przyjaciele w Moskwie wiedzieli o tym wydarzeniu. Równocześnie rozpoczęliśmy kampanię protestacyjną — czas naglił. Od naszej sprawności zależało, ilu ludzi uniknie podobnej śmierci. Ale to był dopiero początek. 1973 rok był w pewnym sensie decydujący dla całej opozycji. Po odniesieniu pewnego sukcesu w sprawie Jakira i Krasina władze dążyły do sparaliżowania ruchu. Dziesiątki osób poddawano jawnemu szantażowi: grożono im aresztowaniem, przy czym aresztowaniem nie ich osobiście, lecz ich przyjaciół i bliskich — jeśli nie zaprzestaną swej działalności na rzecz praw człowieka. Zawieszono wydawanie Kroniki bieżących wydarzeń: KGB obiecało, że na każdy kolejny numer Kromki odpowie nowymi aresztowaniami. Funkcjonował system zakładników. W tym samym czasie I POWRACA WIATR... 297 rozwinięto szaloną kampanię szczucia przeciwko Sołżenicynowi i Sacha-rowowi, zgodnie ze znaną już receptą - wszyscy, od członków Akademii Nauk do hodowców reniferów i dojarek. Tak dzieje się zawsze: wystarczy by jeden ustąpił i z miejsca zwiększa się presja na pozostałych. Dziesięć osób ulegających szantażowi może spowodować panikę wśród dziesiątków tysięcy. Obozowe życie jest jak barometr: w takich chwilach zaostrza się łagrowy rygor, traci się wszystko co wywalczono latami głodówek i raptem wszyscy okazują się na skraju zagłady. Trzeba nieludzkiego wysiłku, żeby obronić swoje życie, swe prawa. My pierwsi odparliśmy napór i pod koniec roku obozowa medycyna została rozgromiona. Dzień w dzień zjeżdżały komisje, łazili po żonie ważni generałowie ze świtami, żwawi pułkownicy w lampasach, jacyś cywile przed którymi całe naczalstwo zwijało się w znak zapytania. Na specjalne polecenie Moskwy przysłano chirurga z Permu, by kierował naszym szpitalem. Przywracano grupy inwalidzkie, chorych kierowano na leczenie i nawet udało się wyciągnąć na kurację jednego ciężko chorego z PKT*, co się nigdy dotąd nie zdarzyło. Na wolności przełom nastąpił później - począwszy od banicji Sołżenicyna. To wydarzenie poruszyło wszystkich i -jak to bywa w chwilach prawdziwego zagrożenia — dodało wszystkim stanowczości. Ponownie zaczęła wychodzić Kronika, ale władze nie ryzykowały już brania zakładników - nie nastąpiły zapowiedziane aresztowania. Szantaż skończył się w chwili, gdy przestano mu ulegać. Przed nami zaś była jeszcze długa i ciężka walka o wszystko, co zostało nam w tym czasie odebrane. Władzom nie umknął, naturalnie, mój udział w przełamaniu „permskiej blokady", zresztą nastał czas spełnienia ich obietnicy - przypomnienia mi tej lefortowstóej rozmowy o ułaskawieniu. Naczelnik obozu major Pimenow nie krył przede mną, że decyzja przyszła z góry, wbrew jego woli. Nie lubił KGB: czyniło z jego władzy fikcję — i przy każdej nadarzającej się okazji usiłował odpłacić im drobnym świństewkiem. Pragnął być rzeczywistym „gospodarzem", jedynym władcą w swym światku i spełniając polecenia KGB zawsze starał się zrobić tak, żeby ich głupota stała się jeszcze bardziej jaskrawa. Rozkazano dać 15 dni? Bardzo proszę. Wsadził mnie za to, że rzekomo oddaliłem się z miejsca pracy w dniu 3 lutego, choć była to niedziela i w ogóle nikt nie pracował. - Następnie trzy miesiące PKT, no a potem — sam wiesz - powiedział mi na pożegnanie. Chodziło o władimirską tiurmę. Z miejsca odmówiłem pracy. Tego tylko brakowało, żebym w karcerze harował za kromkę chleba. Zresztą normy nie do zrealizowania, widać od razu: ręcznie nagwintować 120 ogromnych śrub dziennie, gdy na jedną sił pewnie nie starczy. *PKT — Pomleszczenije Kamlernowo Tipa - obecne określenie BUR-u, lagrowego wiezienia. 298 WŁADIMIR BUKOWSKI ROZKAZ MSW ZSSR Nr 0225 z dn. 25 kwietnia 1972 r. Uzgodnione z Prokuraturą ZSSR i Radą Ministrów ZSSR Skazani osadzeni w SzIZO bez wyjścia do pracy lub z wyjściem do pracy, ale złośliwie uchylający się od pracy czy umyślnie nie wykonujący przewidzianej normy otrzymują pokarm według normy 9b, z wydawaniem gorącego posiłku co drugi dzień. W dniu pozbawienia gorącego posiłku przysługuje im 450 g chleba, sól oraz wrzątek. DZIENNA NORMA ŻYWIENIOWA 9b Chleb razowy 450 g Ziemniaki 250 g Ryby 60 g Jarzyny 200 g Mąka 10 g Kasza (jagły, owies) 50 g Tłuszcze 6 g Sól 20 g Tak więc pracuj, nie pracuj — jeśli normy nie wykonasz, i tak karmić będą co drugi dzień. Przez trzy miesiące i piętnaście dni żywili mnie w taki właśnie sposób. Na dodatek regularnie wsadzali do karceru za odmowę pracy. Tu już nawet zdrowy wyciągnie kopyta, mnie zaś właśnie w tym czasie pękł wrzód. Słowem, wszystko mieli wyliczone. I jeśli rzeczywiście nie zdechłem wówczas, to wyłącznie przez upór. Nie mogłem przecież sprawić im takiej frajdy! — Tak, dzisiaj dzień bez gorącego posiłku - informuje radośnie kalifaktor i kładzie na klapę przydział. - Wrzątek bierzesz? A jakże! We wrzątku jedyna nadzieja. To zamiast rosołu. — Sól dawaj! Należy się 20 gram. Na cholerę mi ta sól? I tak jej przecież nie zjem. Ale trzeba się domagać - dla porządku. Należy się - dawaj. 450 gram chleba — to dużo czy mało? Chcesz — zjedz na jeden raz. Wtedy dużo. Chcesz — podziel na trzy części: śniadanie, obiad, kolacja. Ale wtedy mało. A chcesz — nie jedz w ogóle, żeby się nie drażnić na próżno. Powiadają, że ludzie męczą się, nie wiedzą jak schudnąć. Wynajdują diety, biegają po dziesięć kilometrów dziennie. Dla mnie ten problem nie istniał. Po paru tygodniach trzeba już wstawać powolutku — w głowie się kręci. Po miesiącu - skóra na rękach i nogach zaczyna się łuszczyć. Po dwóch miesiącach — nie sposób czytać, nic do ciebie nie dociera, choćbyś zdechł. Władze nie zapomniały o mnie, rzecz jasna. Przyjeżdżali jacyś ważni czynownicy - popatrzeć, pomacać. — Dlaczego nie wstajecie, kiedy naczelnik wchodzi? — Oszczędzam energię. Za to - siedem dni karceru. — Dlaczego nie chcecie pracować? I POWRACA WIATR... 299 - Na czterystu pięćdziesięciu gramach chleba dużo nie zdziałasz. - Też powiedział! Na wojnie, podczas blokady w Leningradzie po dwieście gram dostawali i to pracowali! Sami przyrównywali się do faszystów. W kwietniu stopniały nieco zaspy i nagle pojawiło się mnóstwo mysich nor i korytarzy - przez całą zimę prowadziły sobie pod śniegiem światowe życie. Teraz musiały się dłuższą chwilę rozglądać, żeby przeskoczyć z jednej dziurki do drugiej. Słońce przypiekało już nieźle, można było opalać się przy oknie... Z zaoranej zaprietki unosiła się para. Tej wiosny nie spodziewałem się już ujrzeć trawy. - Dzisiaj dzień bez gorącego posiłku - mówił strażnik w wesołym, wiosennym nastroju. — Weźcie chleb. Pod koniec kwietnia przyjechał mój adwokat Szwiejski. Mało się zmienił i jak dawniej potrząsał głową, jakby niewidoczna pętla zaciskała mu się na szyi. Zerkając wieloznacznie na ściany mówił: - Proszę mi wierzyć, nie mówię z czyjegokolwiek polecenia, nikt mnie o to nie prosił, ale przecież trzeba znaleźć jakiś kompromis. Tak dalej nie można. Wydaje mi się, sam nie wiem czemu, że gdyby zwrócił się pan teraz z prośbą o ułaskawienie... Mnie też nikt nie prosił, nikt nie wydawał poleceń, ale wiedziałem jedno: gdy słabnie jeden, wszyscy pozostali dostają o wiele mocniej w kość. Koniec końców podczas blokady mieszkańcom Leningradu dawano tylko po 200 gram. Przyjaciele robili, oczywiście, wszystko co w ich mocy — w Moskwie od dawna już znali moją sytuację. Do tego czasu łączność z wolnością funkcjonowała już na tyle dobrze, że wysyłano listy, oświadczenia, kopie wyroków, tomiki wierszy. Zaczęliśmy nawet przesyłać na wolność naszą Kronikę Archipelagu GUŁag. W maju przeprowadziliśmy trzydniową głodówkę ostrzegawczą. Naczalstwo widziało, że szykują się poważne wydarzenia. Również na wolności rozwijała się kampania w naszej obronie - dopiero później dowiedziałem się o jej zasięgu. Władze nie mogły więcej trzymać mnie w PKT. 9 maja z rana przyszedł Pimenow. Chytrze zmrużył oczy, obejrzał moją celę i powiedział: - Hm, taaak... PKT urządzone niewłaściwie, niezgodnie z instrukcją. Trzeba będzie rozwalić, zrobić remont. Dla większego prawdopodobieństwa przysłali zeków z brygady remontowej i rozwalili pryczę. W ten sposób zostałem „amnestionowany" jedenaście dni przed terminem — mimo iż nie jest przyjęte przedterminowe zwalnianie z PKT. Ale ta sama siła, która wyrwała mnie wbrew wszelkim przepisom z PKT w niepohamowany sposób niosła nas dalej - nasza kolej teraz bić się. Śruba, którą przez wiele miesięcy starannie dokręcano zerwała wreszcie gwint i wszyscy zdawali sobie sprawę: jeżeli teraz nie powstrzymamy samowoli, nie odzyskamy utraconych praw, nie będziemy już nigdy w stanie tego zrobić. 300 WŁADIMIR BUKOWSKI Po trzech dniach czterdzieści osób ogłosiło głodówkę, a ci, co nie mogli głodować - zastrajkowali. W garnizonie ogłoszono alarm. Wzmocnili warty na wieżyczkach. Naczalstwo próbowało namawiać, straszyć, szantażować - nic nie pomagało. Wzywali Ukraińców: - Na cholerę zadajecie się z tymi Żydami i Moskalami? Wzywali Żydów: - Na cholerę zadajecie się z tymi antysemitami? Przecież wybieracie się do Izraela! Głodówka trwała miesiąc. Kto nie wytrzymał - tracił przytomność po ataku serca albo zaostrzeniu innych dolegliwości - tego zabierali do szpitala. Odsapnąwszy nieco ponowię włączał się do głodówki. Nawet starcy z dwudziestopięcioletnimi wyrokami w niej uczestniczyli - zastrajkowali, a niektórzy ogłosili jednodniową głodówkę. - Ciekawe czasy nadchodzą — mówił jeden z nich, Ukrainiec -aż żal wychodzić. Zostało mu parę miesięcy do zwolnienia. Nieco później zastrajkował sąsiedni obóz, 36-ty. Żądanie było wszędzie jednakowe — zaprzestać samowoli. Władze nie wiedziały co począć. Głodujących wsadzano do karcerów, wtedy odmawialiśmy wyjścia na apel. Przybiegał poszarzały, wściekły Pimenow. - Zdajecie sobie sprawę, co to oznacza? Uświadamiacie sobie? Natychmiast wszyscy mają wyjść na apel! Nikt nawet nie drgnął. Inna, nie biorąca udziału w głodówce część łagru czeka w milczeniu na zewnątrz. - Nie rozpuszczać szeregu! - komenderuje Pimenow. - Niech pozostali czekają na was! Ale zaczyna siąpić deszcz i wszyscy, nawet kapusie, rozłażą się do baraków. Rygor runął. Wciąż nowi i nowi ludzie przyłączają się do nas. Jeden na dzień, drugi na tydzień - w zależności od zdrowia. Inni po prostu wysyłają protesty. Naczalstwo w całkowitej rozterce. Zampolit wrzeszczy, że wprowadzi wojsko do żony. Kum odgraża się, że odda wszystkich pod sąd za dezorganizację pracy łagru. Równocześnie wzywają pojedynczo, obiecują dać zezwolenie na paczkę z domu a nawet na dodatkowe widzenie, jeśli przerwiesz głodówkę. Nic nie pomaga. W karcerach nie ma już miejsc, wszystko zapchane, nie ma gdzie wsadzać. W trybie przyspieszonym zwołah' tak zwaną „radę kolektywu", złożoną głównie z policajów. Ale nawet oni odmówili potępienia nas. To było ostatnią kroplą. A we wszystkich rozgłośniach nadających na Związek Sowiecki czytają naszą Kronikę głodówki, Kronikę Archipelagu GUŁag. Nawet strażnicy, ci sami specjalnie dobierani, co za tajność dostawali z miejsca szlify chorążych — nawet oni opowiadali nam teraz szeptem szczegóły audycji. Rozkładali ręce: - Skąd też oni wszystko tam wiedzą? I POWRACA WIATR... 301 Permski eksperyment załamał się. Nie widziałem końca tej epopei - 27 maja, w piętnastym dniu głodówki wywieźli mnie do Władimira'. Nie było mi dane najeść się tej wiosny do syta - a to PKT, a to głodówka, później miesiąc zniżonego we Władimirze. A, czort z nim! Żeby tylko kości były - mięso narośnie. I powlokły się dni we Władimirze, bezustanna wojna z rygorem, głodówki, karcery - te niekończące się gramy, stopnie, centymetry, w których postronny człowiek nigdy się nie połapie. Monotonne, jednostajne pogrążanie się na dno, przed którym można się uchronić jedynie poprzez codzienne, natężone zajęcia. Z wolności docierały niewesołe wieści. To, czego władze nie zdołały osiągnąć aresztowaniami, szantażem, systemem zakładników i nawet klinikami psychiatrycznymi — uczyniła emigracja. Na zawsze, jak do grobu odchodzili ludzie, z którymi związane było całe moje życie. Jedni wyjeżdżali dobrowolnie, tracąc cierpliwość, innych wyganiali, ale wynik był taki sam. Moskwa pustoszała. Wywozili na Zachód okruchy mojego życia, moje wspomnienia i samemu byłoby mi już trudno określić, gdzie się znajduję. Przychodził kapitan Dojnikow, plótł swe bzdury bez ładu i składu. Ale coraz częściej, coraz natarczywiej wspominał o zagranicy. Niezręcznie czuł się w tej roli: przecież koło mnie siedzieli w celi ludzie, których winien był „wychowywać" w całkiem innym duchu - dowodzić, jak dobrze jest żyć na sowieckiej ziemi. Dreptał skrępowany w miejscu, przeczył sam sobie i chwilami dochodził do całkowicie antysowieckich twierdzeń. Moi koledzy z celi nie mogli się nadziwić. Nie, nie chciałem wyjeżdżać. Żydzi jadą do Izraela, Niemcy - do RFN. To jest ich prawo, jak prawo każdego człowieka — jechać tam, gdzie ma ochotę. Ale dokąd mamy uciekać my, Rosjanie? Przecież nie ma drugiej Rosji. I dlaczego w końcu to my mamy wyjeżdżać? Niech Breż-niew z towarzystwem emigruje. Dlatego właśnie, choć do końca odsiadki zostało mi całkiem niewiele, ciut więcej niż rok - jeśli nie liczyć zesłania — całe przyszłe życie miałem już rozplanowane. Ze dwa razy miałem jeszcze szansę wyskoczyć na wolność, a umieranie znowu wypadało na tiurmę. Ani się obejrzałem, jak noc przeleciała. Sąsiedzi moi spali, przykryci paltem na wierzch koca. W celi szaroniebiesko od dymu: paliłem całą noc, bez chwili przerwy. Czego się tak zdenerwowałeś, stary wariacie? Wielkie mi rzeczy: przywieźli do Lefortowa, dali garnitur. No i co z tego? Zaraz zaczną się pewnie przesłuchania, a ja jak idiota nie spałem całą noc. Może zdążę jeszcze urwać z godzinkę? Ale jakby podsłuchując mnie strażnik uchylił klapę: - Pobudka! Zimą nie odróżnisz, kiedy ranek, kiedy noc. Za oknem czerń. Nim się umyliśmy i zjedliśmy śniadanie, odrobinę się rozjaśniło. 302 WŁADIMIR BUKOWSKI - Zbierać się na spacerek! Wcześnie coś zaczęli prowadzić na spacer. Nigdy dotąd tak nie było. Sąsiedzi moi ziewają - nie wyspali się. - Chcesz, to idź - mówią. - My nie pójdziemy. Lepiej pospać. Sam nie miałbym nic przeciwko temu, żeby przekomarować - kto wie, co mnie czeka. Ale już otwierają się drzwi. - Paletko jakieś by się przydało - mówię. - Waciak mi przecież zabrali. Zmarznę na spacerze w samej marynarce. - Zaraz, zaraz - zakrzątnął się oddziałowy - niech pan idzie ze mną, będzie paletko. Zaprowadził mnie gdzieś przez łaźnię, znów na przejściówkę. - Oto paletko. Na stole w przejściówce leżało nowe palto, kapelusz, jeszcze coś -nie widać dobrze. A oddziałowy wierci się, wije, gęba cała aż mu się rozpływa. Czemu mi tak nadskakuje? Ledwo ubrałem palto, nie zdążyłem jeszcze zapiąć - trzask! Rany boskie, kajdanki! Zatrzasnął mi je na dodatek nie z przodu a z tyłu. Bić będą, czy jak? Instynktownie szarpnąłem się, odskoczyłem, żeby nie mógł uderzyć. Nadzorcy robili tak zawsze kiedy bili - zakładali amerykańskie kajdanki, które przy najmniejszym ruchu rąk zaciskają się jeszcze bardziej, i z rozmachu kopali je, żeby zablokowały się na maksimum. Ból taki, że można oszaleć! Człowiek nie jest w stanie stawiać żadnego oporu - mogą z nim robić, co im się żywnie podoba. - Spokojnie, spoko/nie... To nic, tak trzeba... Wyjątkowo podły pysk! A on uśmiechając się przymilnie wciska na mnie kapelusz, krawat, zapina palto. - To nic, to nic... Tak trzeba. Ot, jak elegancko, jak dobrze. Gdyby nie kajdanki, za nic w świecie nie pozwoliłbym na strojenie mnie w te wszystkie świństwa - w życiu tego nie nosiłem. Przy ganku zaparkowany wczorajszy mikrobus. Okna zasłonięte. Trochę z boku - wóz milicyjny. Ci sami czekiści co wczoraj, usiedli wokoło. Jechaliśmy dosyć długo, z półtorej godziny. Znowu milicyjny samochód migał z przodu światłem, torując drogę. Tym razem całkiem już nie mogłem się połapać - dokąd? Zwłaszcza gdy wyjechaliśmy poza Moskwę. - Kajdanki nie uwierają? - pytał od czasu do czasu któryś z cze-kistów. - Jeżeli się zacisną, proszę powiedzieć. Piekielnie niewygodnie jest siedzieć z rękami do tyłu. Wreszcie wygląda na to, że przyjechaliśmy. Na zewnątrz całkiem jasno - godzina pewnie dziewiąta. Czekiści raz po raz wyłazili, po czym wracali do samochodu zagrzać się. Czekali na kogoś. Podjeżdżały i odjeżdżały samochody. Słychać było głosy, warkot silników. Coś jakby lotnisko. - Tak. Teraz wsadzimy was do samolotu. Razem z wami polecą wasza matka, siostra i siostrzeniec. Dziwna sprawa: ta wiadomość zupełnie mną nie wstrząsnęła. I POWRACA WIATR... 303 Jakbym w głębi serca wiedział od dawna, że wszystko tak właśnie się skończy. Wiedział i sam przed sobą ukrywał - chciał się zwieść. A jak właściwie mogło się to skończyć - czyż nie o to dobijali się przez cały czas? Jedno mnie tylko zastanawia - nie obwieszczają żadnych postanowień, żadnych dekretów. Jestem przecież więźniem - przede mną niemal sześć lat. Niezwykłe jest to uczucie po więzieniu, kiedy można rozejrzeć się na boki. Rozejrzeć się i zobaczyć coś nowego. Ale też nic nie pozostaje w pamięci — oczy odwykły. Z trudem wdrapałem się po schodkach do samolotu - strasznie niewygodnie, gdy ręce masz skrępowane z tyłu. Odwróciłem się - jakieś samochody, lasek, zaśnieżone pole. Lotnisko nieznajome - z pewnością nie Szeremietiewo (dopiero później wyjaśniło się, że było to lotnisko wojskowe). Samolot pusty - oprócz mnie i czekistów żywego ducha. I znowu wychodziło coś na kształt więzienia - tyle, że ze skrzydełkami. - Może teraz już zdejmiecie te kajdanki? - Na razie nie wolno. Najważniejszy z nich, naczelnik, przypomina czymś charta. Piwne, trochę wyłupiaste oczy. Pali papierosa za papierosem. - No to otwórzcie choć na chwilę. Muszę zapalić. - Dajcie mu zapalić. Jeden z czekistów wcisnął mi do ust papierosa i potem wyjmował co jakiś czas żeby strząsnąć popiół. - Zaraz wyprowadzimy pana na trap - pokazać pańskiej matce, że jest pan już w środku. Odmawia wejścia do samolotu. Znowu na moment mignął lasek, grupa samochodów, jacyś ludzie - wśród nich matka. I z powrotem. Miszkę wnieśli już na noszach do środka. Z trudem go poznałem - jak by nie było, nie widziałem go sześć lat. Wyrósł chłopak. Piekielnie niewygodnie,jest jednak siedzieć z rękami do tyłu. Kajdanki zacisnęły się i uwierają. Żeby choć z przodu - zawsze lepiej. Czekista z prawej zabawia mnie rozmową - opowiada o samolotach. Informuje, ile katastrof rocznie ma miejsce, na jakich liniach. Troskliwie zapina mi pas. Ja zaś patrzę przez okno, zza ramienia tego drugiego, milczącego jak sfinks. Może ostatni raz w życiu spoglądam na tę ziemię. Mam się cieszyć czy smucić? Tu, na tej ziemi usiłowali mnie od samego dzieciństwa przerobić, zmienić, jakby państwo nie miało innych trosk. Gdzież mnie tylko nie wsadzali, jak tylko nie znęcali się nade mną! Ale dziwne - uwalniając się teraz od wiecznych prześladowań nie odczuwałem złości ani nienawiści Gdziekolwiek bym trafił, gdziekolwiek bym mieszkał - moje wspomnienia nieuchronnie związane będą z tą ziemię, a ludzka pamięć tak jest zbudowana,'że nie zachowuje zła - pozostają w niej wyłącznie jasne obrazki. Więc cóż - mam się martwić? Ale choć wpatrywałem się bez końca w umykającą, pokrytą śniegiem ziemię, nie mogłem zmusić się do smutku. 304 WŁADIMIR BUKOWSKI Oczywiście, będę tęsknił do przyjaciół, którzy tu pozostali, i pewnie do arbackich zaułków, do znajomego brzmienia rosyjskiej mowy. Ale przecież tak samo tęskniłem za przyjaciółmi, którzy wyjechali. I czyż nie pragnąłem przez całe życie znaleźć się w Londynie? Nie, to wszystko nie wiązało mi się z pojęciem OJCZYZNA. Ale powinienem przecież odczuwać jakąś radość? Radość zwycięstwa. Jak by nie patrzeć, prowadziliśmy rozpaczliwą walkę z tą władzą skurwieli. Byliśmy garstką bezbronnych ludzi wobec potężnego państwa, dysponującego najpotworniejszym na świecie aparatem utisku. I wygraliśmy. Zmuszeni byli ustąpić. Nawet w więzieniach okazaliśmy się dla nich zbyt groźni. Powinienem wreszcie odczuwać radość że jestem wolny? Wstyd się przyznać, ale nie czułem też tej radości - tylko nieprawdopodobne zmęczenie. Tak było ze mną zawsze przed zwolnieniem. Niczego nie pragnąłem - tylko spokoju i samotności. Ale właśnie tego nigdy nie było. Teraz też nie będzie. Matka urządziła czekistom awanturę - zażądała widzenia ze mną. Dowiedziała się w jakiś sposób, że jestem w kajdankach. Znowu przyszedł główny naczelnik o oczach charta i niechętnie zezwolił na widzenie. Matka była w zupełnym szale. - Jesteście przestępcy, bandyci po prostu - krzyczała. - Nawet tu, w samolocie wciąż się nad nim pastwicie. Mało wam było tylu lat! - Nina Iwanowna, proszę się uspokoić - marszczył się niezadowolony naczelnik. Przez wszystkie lata matka prowadziła z władzami rozpaczliwą •wojnę. Zasypywała ich protestami. Wysyłała listy otwarte na Zachód. Słowem, nie dawała im chwili wytchnienia. Pod koniec robiła praktycznie to wszystko, co kiedyś'robiłem ja i mogłem spokojnie siedzieć w więzieniu. Dopiero tu, od niej dowiedziałem się że zostałem wymieniony. Dziwna, bezprecedensowa transakcja! Zdarzało się w historii, że dwa walczące kraje wymieniały pojmanych szpiegów czy jeńców wojennych. Ale żeby wymieniać własnych obywateli - nie przypominam sobie czegoś takiego. Cóż, na świecie ubyło dwóch więźniów politycznych. Zabawne, że sowiecki reżim został przyrównany w oczach świata do reżimu Pino-cheta. Był w tym symbol czasów. No, a kajdanki - krzykiem ich nie ściągniesz, tak jak nie da się przemocą osiągnąć wolności. Możesz się szarpać bez końca - tylko się mocniej zacisną. Czyż to oni, ci tchórzliwi urzędnicy zakładają nam kajdanki? Nie nauczyliśmy się po prostu bez nich żyć. Nie rozumiemy, że od dawna nie ma już żadnych kajdanków. Patrzę badawczo w psie oczy naczelnika i z miejsca odwraca wzrok. Psy i czekiści nie wytrzymują spojrzenia wprost - sprawdzałem I POWRACA WIATR... 305 to już wiele razy. Czego boi się on najbardziej w świecie? Starszego rangą zwierzchnika. - A z jakiej racji właściwie wieziecie mnie w kajdankach? - No dobrze, powiem panu - wierci się, patrząc w bok. - Nadal jest pan więźniem. - Ach, to w tym rzecz! No a co zrobicie, gdy przekroczymy sowiecką granicę? Powinno to nastąpić za jakieś dwadzieścia minut. Nad Austrią, na przykład, też jestem więźniem? Nie wie, co odpowiedzieć. I niepokoi go nie prawda obiektywna, nie prawo międzynarodowe, a nagana od szefa. Dlatego idzie do kabiny, komunikować się z Moskwą. Po instrukcje. - Zdejmijcie mu kajdanki - mówi po powrocie, l do mnie: - Tylko proszę się właściwie zachowywać. Co on chce przez to powiedzieć? Żebym nie próbował wyskoczyć z samolotu? wreszcie można rozprostować ręce, zapalić jak się należy. Tak jest znacznie lepiej. A czefdsta który ściągnął kajdanki rzuca pouczająco: - Kajdanki są, nawiasem mówiąc, amerykańskie. - I pokazuje mi symbol. Tak jakbym bez niego nie wiedział, że od początku niemalże tej władzy Zachód zaopatruje ją w kajdanki - dosłownie i w przenośni. Sądził, że mnie rozczaruje? Nigdy nie żywiłem złudzeń co do Zachodu. Setki tysięcy rozpaczliwych petycji adresowanych, na przykład, do ONZ na zawsze pozostało bez odpowiedzi Czy sam ten fakt nie jest czymś charakterystycznym? Nawet z sowieckich urzędów przychodzą odpowiedzi. Bezsensowne, ale przychodzą. Atu- jak w studnię. A tak zwana „polityka odprężenia"? Układ Helsiński? We Władi-mirze zaraz odczuliśmy na własnej skórze, kto na nich zyskał. To nie pierwszyzna, że na naszych szkieletach buduje się „przyjazne stosunki" ze Związkiem Sowieckim. Ale największym obrzydzeniem napawa fakt, że Zachód za każdym razem usiłuje usprawiedliwiać się najróżniejszymi rozumnymi teoriami i doktrynami Tak jak sowiecki człowiek stworzył niezliczoną ilość wymówek, mających uzasadnić jego uczestnictwo w totalnym gwałcie, tak samo Zachód uspokaja własne sumienie. Nawet wymówki są często te same. Ale gwałt mści się bezlitośnie na tych, którzy go popierają. I ci, co sądzą że granica między wolnością i niewolą pokrywa się z państwową granicą ZSSR - mylą się okrutnie. Znowu przyszedł naczelnik: - Przekroczyliśmy sowiecką granicę i mam obowiązek oświadczyć panu oficjalnie, że został pan wydalony z terytorium ZSSR. - Ma pan jakiś dekret, postanowienie? - Nie, nie mam niczego. -A co z moim wyrokiem? Został uchylony? - Nie, wyrok pozostaje w mocy. 20 — I powraca wialr... 306 WŁADIMIR BUKOWSKI - Cóż - jestem więc więźniem na wakacjach, na urlopie? - Niby tak. - Uśmiechnął się krzywo. - Otrzyma pan sowiecki paszport ważny na pięć lat. Nie zostaje pan pozbawiony obywatelstwa. Zadziwiająca decyzja, wbrew wszystkim sowieckim normom. I po czymś takim domagają się, żeby serio traktować ich prawo. Ani nie mogą wsadzić zgodnie z prawem, ani wypuścić. Wesołe państewko, nuda ci nie grozi. Samolot zniżał lot i czekiści wpatrywali się z zaciekawieniem w Szwajcarię. - Lasów tu mniej niż u nas. - A ile działek, zobacz! To przecież sami prywaciarze. - Tu każdy ma swój dom, działkę. Dobrze, gdy, jest na świecie zagranica i po powrocie z delegacji można przywieźć żonie zagraniczny duch. Czyż to nie największe szczęście? Im bardziej zbliżaliśmy się do tej zagranicy, tym większe zachodziły zmiany w obstawie. Topniała nieprzenikliwość czekisty, zagadkowa małomówność. Pozostawał człowiek sowiecki. Zerkali już na mnie z pewną zazdrością - na ich oczach zamieniałem się w cudzoziemca. Podkołowaliśmy pod budynek portu lotniczego. Raptemwytoczyły się na pole samochody pancerne, wylegli żołnierze. Samolot został otoczony. - Hm, taak - powiedział ze smutkiem czekista. - Ot i koniec. Nawet na lotnisko nie wyjdziesz. Teraz to oni byli w więzieniu, pod strażą. Podjechała karetka - zabrali do szpitala Miszkę. Potem wypuścili nas z matką. Wsadzili do samochodu sowieckiego ambasadora. Następnie podjechał wóz amerykańskiego ambasadora Davisa i przesiedliśmy się do niego. Ot i cała ceremonia wymiany. Jak wsiadał do samolotu Corvalan -tego już nie ujrzeliśmy. Ani kipiszu, ani kontroli dokumentów. Cuda! Wszystkie moje graty, wszystkie bezcenne więzienne bogactwa leżały u moich stóp, w więziennym sienniku, tak jak je spakowałem w celi. Książki, zeszyty... Wiele tygodni życia dla kogoś. Wszystko to nie miało już żadnej ceny -w ciągu jednej chwili uległ zmianie cały dotychczasowy system wartości. I w drodze do budynku lotniska nie porzucało mnie dziwne uczucie, jakbym przez przeoczenie czekistów przeszmuglował coś bardzo cennego, zakazanego, coś, czego nie wolno było wypuszczać z kraju. Tylko że żaden kipisz nie byłby w stanie tego wykryć. PRZYPISY 1. Proces czworga - 8-12 stycznia 1968 r. Sądzeni: Jurij Gałanskow, Aleksander Ginzburg, Aleksiej Dobrowolstó i Wiera Łaszkowa (wszyscy aresztowani w styczniu 1967 r.)- Oskarżeni o „antysowiecką agitację i propagandę". Wyroki odpowiednio: 7 lat łagru o surowym rygorze, 5 lat, 2 lata i l rok. Rozprawa apelacyjna (16 kwietnia 1968 r.) wyrok utrzymała w mocy. Po jego ogłoszeniu blisko 700 osób skierowało do władz indywidualne i zbiorowe listy protestacyjne. 2. Manifestacja styczniowa - opisana w książce manifestacja z dnia 22 stycznia 1967 roku, domagająca się jawności „procesu czworga" i uwolnienia oskarżonych. Aresztowani w trakcie i po manifestacji: W. Bukowstó, W. Chaustow, W. Delaunay, I. Gabaj i J. Kuszew. 3. Manifestacja sierpniowa — 25 sierpnia 1968 r. Protest siedmiu osób na Placu Czerwonym w Moskwie przeciw interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji (K. Babicki, Ł. Bogoraz, W. Delaunay, W. Dremluga, W. Fajnberg, N. Gorbaniewska i P. Litwinów). Wszyscy uczestnicy zostali aresztowani (N. Gorbaniewska rok później). 4. Proces samolociarzy - 15-24 grudnia 1970 r. Sądzeni: M. Dymszyc, E. Kuzniecow, I. Mendelewicz, J. Fiodorow, A. Murżenko, A. Chnoch, A. Altman, S. Załmanson, B. Penson, I. Załmanson i M. Bodnia. Oskarżeni o zamiar porwania samolotu pasażerskiego. Wyroki odpowiednio: kara śmierci, kara śmierci, 15 lat surowego rygoru, 15 lat specjalnego rygoru, 14 lat specjalnego, 13 lat surowego, 12 lat surowego, 10 lat surowego, 10 lat surowego, 8 lat surowego i 4 lata obostrzonego rygoru. Pod naciskiem światowej opinii publicznej 31 grudnia rozprawa apelacyjna złagodziła część wyroków: Dymszyc - 15 lat surowego, Kuzniecow - 15 lat specjalnego, Mendelewicz - 12 lat surowego, Chnoch — 10 lat surowego i Altman - 10 lat surowego rygoru. NOTY BIOGRAFICZNE 310 AMALRIK Andriej - (1938-1980). Pisarz, historyk. W 1964 roku aresztowany z oskarżenia o szerzenie pornografii. Sprawę umorzono z braku dowodów winy; mimo to został zesłany na 2,5 roku za „pasożytnictwo". W 1970 roku aresztowany i skazany na 3 lata łagru o surowym rygorze za napisanie i rozpowszechnianie w samizdacie szeregu pozycji, mjn.: Czy Związek Sowiecki przetrwa do 1984 roku?, powieści Niezamierzona podróż na Sybir i in. Przed końcem kary został w łagrze ponownie postawiony w stan oskarżenia i skazany na 3 lata. Po złożeniu prośby o ułaskawienie sąd rewizyjny zmienił ten wyrok na 3 lata zesłania. W 1976 roku wyjechał na Zachód. Zginął tragicznie w wypadku samochodowym. ANTONIUK Zynowij - (ur. 1933). Filolog. Aresztowany w 1972 roku za działalność w samizdacie. Skazany na 7 lat łagru o surowym rygorze i 3 lata zesłania. BOGORAZ Łarysa - (ur. 1929). Doktor filozofii. Od 1950 żona Julija Daniela. Po procesie Siniawskiego i Daniela uczestniczyła aktywnie w działalności samizdackiej, obronie więźniów politycznych i organizowaniu dla nich pomocy. W 1968 roku za udział w manifestacji sierpniowej skazana na 4 lata zesłania. Aktualnie jest żoną Anatolija Marczenki, wieloletniego więźnia politycznego, odsiadującego obecnie karę dziesięciu lat łagrów i pięciu zesłania. CHAUSTOW Wiktor - (ur. 1938). Robotnik. Aresztowany za udział w manifestacji styczniowej, skazany na 3 lata łagru o obostrzonym rygorze. W 1973 roku aresztowany ponownie (jeden z punktów oskarżenia — przekazanie na Zachód Dzienników Kuzniecowa), skazany na 4 lata łagru i 2 lata zesłania. DANIEL Julij — (1925-1989). Pisarz (Mówi Moskwa, Ręce, Odkupienie, Czhwiek z Minapu). W 1965 roku aresztowany razem z Andriejem Siniawskim. Oskarżony o publikowanie na Zachodzie swoich utworów pod pseudonimem Nikołaj Arżak. Był to pierwszy wypadek, gdy oskarżeni w procesie politycznym nie przyznali się do winy i otwarcie bronili swoich poglądów. Daniel skazany został na 5 lat łagru o surowym rygorze. Zwolniony w 1970 roku. DELAUNAY Wadim - (1947-1983). Poeta. Aresztowany za udział w manifestacji styczniowej w 1967 r., skazany na rok łagru z zawieszeniem. Ponownie aresztowany na Placu Czerwonym podczas manifestacji sierpniowej, skazany na 2,5 roku łagru. Zwolniony w 1971 roku, wyemigrował do Francji. DOBROWOLSKI Aleksiej - (ur. 1938). Więzień polityczny w latach 1958--1961. W 1964 roku aresztowany, uznany za niepoczytalnego, umieszczony w więzieniu psychiatrycznym. Zwolniony w 1965 roku, aresztowany 311 w 1966 roku za przygotowywanie manifestacji przeciw odradzaniu się stalinizmu w ZSSR. Przymusowo hospitalizowany na krótki okres. Aresztowany w 1967 roku w procesie czworga, stał się świadkiem oskarżenia w tej sprawie. Skazany na 2 lata. FAJNBERG Wiktor - (ur. 1933). Robotnik, absolwent studiów zaocznych (anglistyka). W 1968 roku aresztowany podczas manifestacji sierpniowej, uznany za niepoczytalnego, umieszczony w więzieniu psychiatrycznym. W 1973 roku przeniesiony do szpitala psychiatrycznego, po czym zwolniony. W kwietniu ' maju 1974 roku hospitalizowany za głodówkę solidarnościową z Bukowskim. W tym samym roku wyjeżdża na Zachód. Obecnie jest przedstawicielem Wolnych Związków Zawodowych ZSSR „SMOT". GABAJ Eja - (1925-1974). Nauczyciel, poeta, eseista. Aresztowany po manifestacji styczniowej, po czterech miesiącach zwolniony „z braku dowodów winy". Ponownie aresztowany w 1969 roku i skazany na 3 lata łagru wspólnie z Mustafą Dżemilowem za aktywną działalność w samiz-dacie i w obronie praw krymskich Tatarów. Popełnił samobójstwo. GAWRIŁOW Gennadij - (ur. 1939). Oficer marynarki wojennej. Aresztowany w 1969 roku po zarzutem stworzenia „Związku Walki o Prawa Polityczne" i autorstwo „Listu otwartego do obywateli ZSSR", podpisanego pseudonimem Aleksiejew. Skazany na 6 lat łagru o rygorze surowym. GAŁANSKOW Jurij - (1939-1972). Poeta, redaktor samizdackich pism Feniks (1961 r.) i Feniks-66 (1966 r.). Aresztowany w styczniu 1967 r., sądzony w procesie czworga, skazany na 7 lat łagru o surowym rygorze. Zmarł w obozie w wyniku nieleczonej choroby wrzodowej. GERSZUNI Władimir - (ur. 1930). Murarz, bratanek założyciela partii socjalistów-rewolucjonistów. W lutym 1949 roku aresztowany i skazany na 10 lat łagru o specjalnym rygorze za przynależność do młodzieżowego ugrupowania antykomunistycznego. W 1969 roku aresztowany za działalność w samizdacie, uznany za niepoczytalnego, umieszczony w więzieniu psychiatrycznym. Zwolniony w 1974 roku. Po raz kolejny aresztowany w 1982 roku. Zarzut —jak poprzednio. W 1983 r. uznany za niepoczytalnego. GINZBURG Aleksander - (ur. 1936). Dziennikarz. W latach 1959-60 założył i redagował pismo poetyckie Sintaksis, wydawane poza zasięgiem cenzury. Po wydaniu trzech pierwszych numerów został aresztowany i skazany na 2 lata łagru z fałszywego oskarżenia o czyn kryminalny. W 1966 roku zebrał dokumenty związane z procesem Siniawskiego i Daniela — tzw. Białą Księgę — i przesłał do KGB oraz deputowanym do Rady Najwyższej ZSSR. W styczniu 1967 roku aresztowany i skazany w procesie czworga na 5 lat łagru o surowym rygorze. Zwolniony w 1972 roku. Po deportacji Aleksandra Sołżenicyna został przezeń upoważniony 312 do dysponowania funduszem pomocy więźniom politycznym i ich rodzinom - pieniędzmi, stanowiącymi dochód z zachodnich edycji Archipelagu GUŁAG. W 1976 roku był jednym z członków-założycieli moskiewskiej Grupy Helsińskiej. Aresztowany i postawiony przed sądem, został w 1978 roku skazany na 8 lat łagru o specjalnym rygorze i 5 lat zesłania. W 1979 roku wymieniony na sowieckich szpiegów schwytanych w USA. Jest członkiem kolegium redakcyjnego Kontynentu - rosyjskiego kwartalnika emigracyjnego. GŁUZMAN Semjon - (ur. 1946). Lekarz-psychiatra. W 1969 roku aresztowany i skazany na 7 lat łagru o rygorze surowym i 5 lat zesłania za udostępnienie do przeczytania Oddziału chorych na raka A. Sołżenicyna. Rzeczywistym powodem tak drakońskiego wyroku był udział Głuzmana w opracowywaniu anonimowego dokumentu pt. Zaoczna ekspertyza psychiatryczna P.G.Grigorenko (1971 r.) - opracowania, demaskującego represyjny charakter oficjalnych ekspertyz psychiatrycznych. W 1975 roku, będąc w łagrze, napisał wspólnie z W. Bukowskim Podręcznik psychiatrii dla nieprawomyślnych. GORBAN1EWSKA Natalia - (ur. 1936). Poetka, tłumacz literatury słowiańskiej. W ZSSR była twórcą Kroniki bieżących wydarzeń. Brała udział w manifestacji sierpniowej. Aresztowana w 1969 roku po opublikowaniu na Zachodzie książki W samo południe - opisu wspomnianej manifestacji i jej konsekwencji. Uznana za niepoczytalną, umieszczona w więzieniu psychiatrycznym. Zwolniona w 1972 roku, wyemigrowała w 1975 roku. Obecnie jest redaktorem kwartalnika Kontynent w Paryżu. Przetłumaczyła na język rosyjski min. Traktat poetycki Czesława Miłosza — pierwsze tłumaczenie tego utworu na świecie - oraz pracę Adama Michnika Kościół, lewica, dialog. GRIGORIENKO Piotr — (1907-1986). Ukończył z wyróżnieniem Akademię Sztabu Generalnego, brał udział w wojnie!941-45. Po wojnie wykłada w .Wojskowej Akademii im. Frunzego. W 1961 roku za wystąpienie na konferencji partyjnej zdegradowany i przeniesiony na Daleki Wschód. W 1963 roku tworzy „Związek Walki o Odrodzenie Leninizmu". W 1964 roku aresztowany, uznany za niepoczytalnego, wyrzucony z partii, zdegradowany do stopnia szeregowca i umieszczony w więzieniu pscychiatrycz-nym. Zwolniony w 1965 roku, staje się aktywnym uczestnikiem ruchu obrony praw człowieka. W 1969 roku aresztowany ponownie - główny powód: aktywne uczestnictwo w obronie Tatarów krymskich - i osadzony w więzieniu psychiatrycznym, skąd wychodzi w 1974 roku. Podpisuje deklaracje moskiewskiej i ukraińskiej Grup Helsiriskich. W 1977 roku wyjeżdża do USA na operację i zostaje pozbawiony sowieckiego obywatelstwa. Mieszka w Nowym Jorku. Jest członkiem kolegium redakcyjnego Kontynentu. 313 JACHIMOWICZ Iwan -(ur. 1931). Nauczyciel, od 1960 roku przewodniczący kołchozu. W1968 roku za wygłaszane poglądy został wyrzucony z partii i zdjęty ze stanowiska. W 1969 roku aresztowany, uznany za niepoczytalnego, umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Zwolniony w 1971 roku. JAKIR Piotr - (1923-1982). Syn rozstrzelanego w 1937 roku dowódcy armii Jony Jakira. Lata 1937-54 spędził głównie w stalinowskich więzieniach i łagrach. W 1969 roku był jednym z członków-założycieli Grupy Inicjatywnej Obrony Praw Człowieka w ZSSR. Ponownie aresztowany w 1972 roku, załamał się w śledztwie: wystąpił na konferencji prasowej, gdzie zaprzeczył faktom nadużywania psychiatrii do celów represyjnych. Wyrok sądu (3 lata łagru) został po konferencji zamieniony na 3 lata zesłania. JESIENIN-WOLPIN Aleksander - (ur. 1924). Matematyk. Syn poety Siergieja Jesienina. W 1949 roku aresztowany, uznany za niepoczytalnego, hospitalizowany na 12 miesięcy. W 1957 roku umieszczony przymusowo w szpitalu psychiatrycznym na 3 tygodnie. W 1959 roku aresztowany za „antysowiecką agitację", umieszczony w więzieniu psychiatrycznym na okres jednego roku. Za opublikowanie na Zachodzie traktatu filozoficznego umieszczony w 1962 roku w szpitalu psychiatrycznym. W 1965 roku był inicjatorem manifestacji z okazji Dnia Konstytucji. Po raz ostatni hospitalizowany w 1968 roku. Wszystkie prześladowania były konsekwencją działalności Wolpina na rzecz praw człowieka. Wyemigrował w 1972 roku, mieszka w USA. JOFE Olga - (ur. 1950). Aresztowana w 1969 roku za działalność opozycyjną. Była wówczas studentką ekonomii. Uznana za niepoczytalną, umieszczona w szpitalu psychiatrycznym. Zwolniona w 1971 roku. Wyemigrowała, mieszka we Francji. KALLISTRATOWA Sofia - (ur. 1907). Adwokat. W latach 60-tych i 70-tych występowała jako obrońca w licznych procesach politycznych, mań. broniła Wiktora Chaustowa (1967), Wadima Delaunay (1968), Iwana Jachimowicza (1969), Piotra Grigorenkę (1970), Natalię Gorbaniewską (1970). Brała udział w licznych akcjach na rzecz przestrzegania praw człowieka w ZSSR, była sygnatariuszem moskiewskiej Grupy Helsińskiej. KAŁYNEĆ Igor - (ur. 1939). Poeta ukraiński. Aresztowany w 1972 roku, skazany na 6 lat łagru i 3 lata zesłania. KAMINSKA Dina - Adwokat. Jeden z najbardziej ofiarnych obrońców w procesach politycznych w ZSSR — mdn. Władimira Bukowskiego (1967), Pawła Litwinowa (1968), Jurija Gałanskowa (1968), Dji Gabaja (1970). 314 KRASIN Wiktor - (ur. 1929). Ekonomista. Były więzień łagrów stalinowskich, członek Grupy Inicjatywnej Obrony Praw Człowieka w ZSSR. Aresztowany w 1969 roku za pasożytnictwo, skazany na 5 lat zesłania. W 1971 roku wyrok został uchylony. Po raz trzeci aresztowany w 1972 roku. Załamał się w trakcie śledztwa, w 1973 roku wystąpił wspólnie z Piotrem Jakirem na konferencji prasowej, wykazał pełną skruchę i oświadczył, że w ZSSR nie mają miejsca nadużycia psychiatryczne ani prześladowania z przyczyn politycznych. W wyniku tej konferencji pierwotny wyrok (3 lata łagru) zmieniony został w rozprawie rewizyjnej na 3 lata zesłania. W 1975 roku wyemigrował, mieszka w Nowym Jorku. K.USZEW Jewgienij - (ur. 1947). Aresztowany w 1967 roku za manifestację styczniową. Skazany na rok łagru z zawieszeniem. W 1972 roku wyemigrował, mieszka w Anglii. KUZNIECOW Eduard - (ur. 1939). Brał udział w licznych młodzieżowych niezależnych inicjatywach, mJn. współredagował pismo Feniks. W 1961 roku aresztowany i skazany na 7 lat łagrów za „antysowiecką agitację i propagandę". Zwolniony w 1968 roku. Otrzymywał wielokrotnie odmowy na wyjazd emigracyjny. 15 czerwca 1970 roku zostaje wraz z dziesięcioma wspólnikami aresztowany przed próbą uprowadzenia samolotu pasażerskiego. Skazany na karę śmierci, zamienioną — pod naciskiem światowej opinii publicznej — na 15 lat łagrów. W czasie śledztwa, potem w celi śmierci i przez pierwszy okres pobytu w obozie pisze wstrząsający Dziennik, opublikowany na Zachodzie w wielu językach. Również w obozie nie przestaje walczyć o prawa człowieka — opracowuje Status więźnia politycznego, pisze i przekazuje na wolność drugą swoją książkę. W 1978 roku zostaje członkiem-założycielem Grupy Helsińskiej sonowskie-go łagru. W kwietniu 1979 roku wymieniony (wraz z Ginzburgiem i trzema innymi więźniami politycznymi) na dwóch sowieckich szpiegów w USA. Mieszka w Izraelu. Jest członkiem kolegium redakcyjnego Kontynentu. LITWINÓW Paweł — (ur. 1940). Fizyk, wnuk ludowego komisarza spraw zagranicznych. Aktywny działacz opozycji demokratycznej. Opracował książkę o manifestacji styczniowej. Po procesie czworga pisze wraz z Łary-są Bogoraz apel Do opinii publicznej świata, wzywający do protestów przeciw drakońskim wyrokom. Również z tego procesu opracowuje zbiór materiałów, opublikowany następnie w samizdacie. Bierze udział w manifestacji sierpniowej, zostaje aresztowany i skazany na 5 lat zesłania. W 1974 roku wyemigrował, mieszka w USA. ŁASZKOWA Wiera - (ur. 1945). Maszynistka. Aresztowana w 1967 roku i skazana wprocesie czworga na rok pozbawienia wolności za przepisywanie na maszynie samizdatu: almanachu Feniks-66 i Białej Księgi Ginzburga. 315 MISZENER Josif - (ur. 1935). Nauczyciel. Aresztowany w 1969 roku razem z Suslienskim. Powód - „antysowiecka agitacja i propaganda" (mJn. protesty w sprawie inwazji na Czechosłowację). Skazany „a 7 lat łagru. Po zwolnieniu wyjechał do Izraela. NARICA Michał - (ur. 1909). Malarz, pisarz, pedagog. Aresztowany w 1939 roku, spędził 5 lat w łagrach. Ponownie aresztowany w 1949 roku - dożywotne zesłanie do Karagandy. Zrehabilitowany po śmierci Stalina, aresztowany w 1961 roku za przekazanie na Zachód książki do publikacji i złożenie podania o wyjazd emigracyjny. Uznany za niepoczytalnego, przymusowo osadzony na 3 lata w więzieniu psychiatrycznym. W 1965 roku ponownie złożył podanie o wyjazd - ponowna odmowa. Napisał relację ze swego pobytu w klinice psychiatrycznej. Aresztowany w 1975 roku. Uznany przez dwie ekspertyzy za poczytalnego i postawiony w stan oskarżenia. Sprawę umorzono w 1976 roku. NOWODWORSKA Waleria - (ur. 1950). W 1969 roku aresztowana za kolportaż ulotek potępiających interwencję w Czechosłowacji. Uznana za niepoczytalną i osadzona w więzieniu psychiatrycznym. Zwolniona w 1972 roku. Jest członkiem-założycielem SMOT-u. OSIPOW Władimir - (ur. 1938). W 1960 roku wydaje w samizdacie pismo Bumerang. W 1961 roku zostaje skazany wraz z E. Kuzniecowem na 7 lat łagru. Zwolniony w 1968 roku. Pisze wspomnienia o zebraniach młodzieży pod pomnikiem Majakowskiego w latach 1958-61, zakłada pismo Wiecze. W 1972 roku pisze list do Angeli Davis z prośbą o wstawiennictwo w sprawie uwięzionych I. Ogurcowa, W. Bukowskiego i P. Grigorenki. W 1974 roku aresztowany i skazany na 8 lat łagru o surowym rygorze. PAWLENKOW Władlen - (ur. 1929). Nauczyciel historii. W 1968 roku wyrzucony z posady wykładowcy na uniwersytecie w Gorkim i aresztowany za kolportaż samizdatu. Skazany na 7 lat łagru o surowym rygorze. Wyemigrował w 1979 roku, mieszka w USA. RODE Gunnar - (ur. 1934). W 1962 roku aresztowany i skazany Za udział w nielegalnej łotewskiej organizacji „Federacja Bałtycka" na 15 iat łagru. Wyrok odsiedział w całości. Obecnie mieszka w Szwecji. SINIAWSKI Andriej - (ur. 1925). Pisarz, krytyk literacki, członek Związku Literatów Sowieckich, pracownik Akademii Nauk ZSSR. W 1965 roku aresztowany razem z Julijem Danielem, skazany na 7 lat łagru o rygorze surowym za przekazywanie na Zachód i publikowanie pod pseudonimem Abram Terc szeregu utworów, nun. Lubimow, Co to jest realizm socjalistyczny, Sqd idzie i in. W łagrze pracował jako tragarz. Zwolniony w połowie 1971 roku. Obecnie mieszka w Paryżu, wydaje kwartalnik Sintaksis. 316 SUPERFIN Gabriel - (ur. 1943). Filolog. Aresztowany w 1973 roku za działalność samizdacką, skazany na 5 lat łagru i 2 lata zesłania. Zwolniony, wyemigrował w 1983 r. SWITŁYCZNY Iwan - (ur. 1929). Historyk literatury. Aresztowany w 1965 roku, spędził w śledztwie bez mała rok. Sprawę umorzono. Aresztowany ponownie w 1972 roku za działalność opozycyjną, skazany na 7 lat łagru i 3 lata zesłania. TARSIS Walerij - (1906-1983). Pisarz, tłumacz. Do 1960 roku członek partii. W 1962 roku opublikował na Zachodzie dwa swoje opowiadania i po krótkim czasie został przymusowo umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Zwolniony w 1963 roku w wyniku licznych akcji protestacyjnych na całym świecie. Wkrótce wydrukował na Zachodzie Salę Nr 7. W lutym 1966 roku otrzymał zgodę na wyjazd do Anglii na wykłady. Będąc tam dowiedział się o pozbawieniu go sowieckiego obywatelstwa. TITOW Jurij — (ur. 1945). Malarz, działacz opozycji demokratycznej. W 1971 roku złożył podanie o wyjazd emigracyjny, za co został umieszczony w klinice psychiatrycznej. Zwolniony po paru tygodniach. W 1972 roku wyjechał do Anglii. Opracował Andrzej Mietkowski llfó^ii; Wm^ Res Publica f^reritjnieratą rtilesiącznika^ |%^ DziątSp^dazy/ul;Qclans)