11997
Szczegóły |
Tytuł |
11997 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11997 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11997 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11997 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Patrick Lynch
Polisa
(The Policy)
Przełożył Marek Mastalerz
Trzynasty grudnia
Śnieg zasypywał krawężniki i kołował nad ciemną jezdnią. Padał po raz pierwszy
tej zimy,
drobny i twardy jak biały piach.
Kierowca taksówki zakaszlał i zaciągnął pod szyję suwak kurtki.
– Pięć stopni mrozu – odezwał się. – Wiatr z północnego zachodu, od bieguna.
Skulony na tylnym siedzeniu Michael Eliot otulił się ciaśniej płaszczem
przeciwdeszczowym. Powinien był założyć cieplejsze ubranie. Popołudnie spędził w
salonie
swego domu, pracując w pocie czoła. Starał się skończyć przed przyjazdem ojca
Margaret na
weekend, ponieważ na pewno nasłuchałby się od niego, co zrobił nie tak. Godzinę
po kolacji
zadzwonił jednak telefon. Harold Tate powiedział, że musi się natychmiast
zobaczyć
z Michaelem. Twierdził, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki i zaproponował, by
spotkać się
u niego w biurze. Nie powiedział, dlaczego.
– Pięć stopni mrozu – powtórzył kierowca i szturchnął dłonią nagrzewnicę.
Wszędzie
gołoledź.
Było wpół do jedenastej. Uliczki na East Side, jakby przeniesione tu prosto z
Europy,
świeciły pustkami. Uczniowie college‘u Browna rozjechali się na weekend; jedną
pozostałością
po ich święcie były rzędy dekoracyjnych lampek, zawieszone nad wejściem na
Dziedziniec
Wristona. W radio pogodny głos komunikował właśnie, iż
z siedemdziesięciosześcioprocentowym prawdopodobieństwem, na Boże Narodzenie
w Providence i jego okolicach będzie leżał śnieg. Jak gdyby wszyscy tylko o to
się modlili.
Podczas gdy taksówka zjeżdżała w ślimaczym tempie w stronę Benefit Street, Eliot
pomyślał
przez chwilę, co rzeczywiście oznaczało białe Boże Narodzenie: wypadki drogowe,
kończące się
kalectwem upadki, zgony starszych osób na skutek zapalenia płuc i hipotermii,
nie wspominając
o nie ugaszonych na czas pożarach i łyżwiarzach, wpadających pod lód. W firmie
na pewno
znajdowały się odpowiednie statystyki na ten temat. Dział aktuariuszy miał dane,
dotyczące
wszelkich możliwych zdarzeń, a kierujący nim pracownik znał większość na pamięć.
Eliot
doskonale zdawał sobie sprawę, że białe Boże Narodzenie oznacza przede wszystkim
lawinę
czeków do wypłacenia przez jego dział. A każdy czek oznaczał czyjąś śmierć.
Taksówka przejechała przez most na końcu College Street i ruszyła wzdłuż równych
granitowych nadbrzeży na południe, w stronę autostrady międzystanowej. Kłęby
pary unosiły się
nad rzędem niskich budynków na Friendship, zasłaniając skupisko podświetlonych
punktowców,
uchodzących za centrum finansowe miasta.
Kierowca sprawiał wrażenie pracującego w tym fachu od niedawna. Ciągle pochylał
się
naprzód i mrużył oczy, jak gdyby nie rozpoznawał drogi. Obok niego na siedzeniu
leżał
rozłożony plan miasta. Eliot zastanawiał się, czy kierowca wie, jak dojechać do
celu. Biuro
Tate’a znajdowało się dziesięć kilometrów dalej, w Warwick, na skraju
nowoczesnej dzielnicy
przemysłowej. Michael jeszcze tam nie był, ale Tate mówił, że pracuje blisko
szpitala Kent
County Memoriał. Eliot miał nadzieję, że przynajmniej nie będą musieli
przystawać i pytać
o drogę. Chciał dotrzeć na miejsce jak najszybciej i dowiedzieć się, o co
chodzi.
Dwadzieścia pięć lat temu, podczas nauki w college’u mieszkał z Haroldem Tate’em
w jednym pokoju. Po przeprowadzce Eliota do Providence jeszcze przez jakiś czas,
wraz ze
swoimi żonami regularnie urządzali wspólne kolacje, jednak skończyło się to już
kilka lat temu.
Eliot jeszcze nie widział nowej żony Tate’a, Suzy. Harold poznał ją w pracy –
była przez pewien
czas laborantką. Suzy najwidoczniej nie spotkała się z ciepłym przyjęciem wśród
małżonek
z East Side. Malowała przesadnie usta i nosiła zbyt kuse stroje – tak
przynajmniej słyszał Eliot.
Może Harold ma kłopoty małżeńskie i dlatego zadzwonił, pomyślał Michael.
Zorientował
się, że Tate mówi dziwnym, trochę drżącym głosem, jak gdyby pił alkohol. Być
może Suzy
zbiesiła się i porzuciła męża. Margaret zawsze twierdziła, że małżeństwo Tate’a
się nie utrzyma,
że Suzy zależy tylko na poczuciu finansowego bezpieczeństwa. Trudno było
spodziewać się, że
taka dziewczyna mogła zakochać się w Haroldzie. Była głośna i płytka, podczas
gdy Tate’a
cechowała rozwaga i spokój. Był przecież biologiem, na miłość boską. Może
chodziło jedynie
o domowy kryzys; może Tate chciał się wyżalić. Nie byli już tak bliskimi
przyjaciółmi jak
dawniej, lecz prawdę mówiąc Harold nigdy nie zawierał bliskich przyjaźni. Nie
był też gadułą,
a Warwick trudno byłoby nazwać tętniącą życiem metropolią. Być może Eliot nie
powinien mieć
powodów do zmartwienia. Może nie miało to nic wspólnego z testami.
Gdy taksówka dojechała do zjazdu numer dziesięć z autostrady, śnieg zaczynał już
zalegać
na drodze. Nad położonym półtora kilometra dalej lotniskiem jaśniała
przypłaszczona,
pomarańczowa łuna lamp sodowych. Należało spodziewać się zamknięcia lotniska w
ciągu
najbliższych paru godzin. W dolnej części drogi zjazdowej taksówka minęła wóz
policyjny
z obracającymi się bezgłośnie czerwono-niebieskimi światłami. Nieco dalej
pontiac władował się
w barierkę. Prowadząca go kobieta stała w świetle reflektorów radiowozu,
obejmując się
ramionami i wpatrując w pogniecioną karoserię, jak gdyby nie mogła uwierzyć
własnym oczom.
– Powinna była założyć zimowe opony – powiedział kierowca, potrząsając głową. –
Ludzie
zawsze o tym zapominają, aż się mało nie zabiją. Pewnie myślą, że nic złego im
się nie może
przytrafić, nie?
Laboratorium Medan Diagnostic zajmowało anonimowy, piętrowy budynek o
prostokątnych
oknach w głębokich wnękach, stojący przy dużym pustym dziedzińcu. Podobnie jak
większość
sąsiednich działek, było otoczone wysokim ogrodzeniem z siatki, jednak otwartej
głównej bramy
nikt nie pilnował.
Tate czekał na Eliota w holu. Przez szklane drzwi widać było, jak chodzi powoli
w tę i z
powrotem. Wciąż miał na sobie biały fartuch. Eliot zapłacił taksówkarzowi i
wszedł do środka.
Tate starał się udawać, że jest w dobrym humorze. Powitał serdecznie Eliota i
potrząsnął jego
ręką, jak gdyby była to zwykła towarzyska wizyta, lecz na widok miny przyjaciela
przestał się
uśmiechać.
– Mike, przepraszam, że cię...
– Nie powinienem tutaj przyjeżdżać, Harold – powiedział Eliot, spoglądając na
umundurowanego strażnika za biurkiem w recepcji.
– Och, nie przejmuj się tym, na miłość boską. – Tate zamknął drzwi. – Mój
gabinet jest
w głębi korytarza.
Wnętrze budynku zaprojektowano w nowoczesnym stylu, nie zapominając jednak
o kosztach. Meble w jaskrawych kolorach wykonano z metalowych rur, a na białych
ścianach
wisiały powiększone fotografie mikroorganizmów. Eliot w milczeniu ruszył za
Tate’em.
– Straszna noc – powiedział Harold. – A mówią, że to dopiero początek.
Tate miał czterdzieści sześć lat i był o rok młodszy od Michaela, chociaż
wyglądał o wiele
starzej od niego. Nosił krótką szpakowatą brodę, a jego wysokie czoło było
silnie pobrużdżone,
podobnie jak delikatna skóra wokół oczu. Na pierwszy rzut oka mógłby bez trudu
uchodzić za
marynarza. Eliot miał znacznie gładszą cerę i wyglądał bardziej elegancko.
Brązowe oczy
o przyjaznym wyrazie dawały złudne wrażenie, że jest mało odporny na wstrząsy,
co szczególnie
pociągało w nim kobiety.
Przeszli długim, oświetlonym lampami neonowymi korytarzem. Za szeregiem
pomalowanych na żółto drzwi po prawej stronie znajdowały się gabinety
pracowników.
Podwójne, jaskrawoczerwone drzwi po lewej prowadziły do właściwego laboratorium.
Eliot
zobaczył przez szyby stoły laboratoryjne, zlewy, terminal komputera i gęsto
zastawione
buteleczkami i innymi naczyniami półki. Tabliczka pod jedną z szyb głosiła:
RYZYKO SKAŻENIA
OD TEGO MIEJSCA OBOWIĄZKOWE UŻYWANIE MASECZEK I RĘKAWICZEK
– To mój gabinet – powiedział Tate, wystukując kod na klawiaturze przy jednych z
żółto
pomalowanych drzwi. – Jak się miewa Margaret?
Eliot nie odpowiedział od razu. Wciąż zastanawiał się, dlaczego Tate zachowuje
się tak
osobliwie. Bał się, że zostanie podsłuchany? Jeżeli tak, to przez kogo? Wydawało
się, że
z wyjątkiem strażnika budynek jest opustoszały.
– Dobrze – powiedział wreszcie. – A jak Suzy?
– Och, świetnie. Nie może doczekać się świąt. Uwielbia tę porę roku, zwłaszcza
jeśli pada
śnieg. Zachowuje się wtedy jak dziecko.
Tate zamknął drzwi. Gabinet był obszerny, wzdłuż dwóch ścian ustawiono stoliki i
szafki. Po
przeciwległej stronie od wejścia znajdowało się biurko. Rośliny doniczkowe,
segregatory, kubki
po kawie i sterty komputerowych wydruków walczyły ze sobą o miejsce na każdej
poziomej
powierzchni. Przez okno widać było parking, a za nim – ciemną plamę jakiegoś
terenu. Eliot
ocenił, że jest tam pewnie park lub boisko.
– O nią ci chodzi, Harold?
– O kogo? – zapytał zdezorientowany Tate.
– O Suzy. Macie jakieś problemy?
– Och, rany boskie, nie. Dlaczego tak sądziłeś? – Tate, zdziwiony pytaniem,
wskazał
Eliotowi proste, wysokie krzesło przy swoim biurku. – Proszę, siadaj. Michael,
przykro mi, że...
Popsułem ci cały wieczór. Może napijemy się czegoś, co ty na to?
Eliot zdjął płaszcz i usiadł. Zrozumiał, że czekają go złe wiadomości, w dodatku
dotyczące
go osobiście. Popatrzył na pliki wydruków na biurku Tate’a i nagle zdał sobie
sprawę, że nic
więcej nie chce wiedzieć. Jeszcze nie teraz.
– Pracowałem właśnie w salonie – powiedział i popatrzył na swoje pochlapane
farbą ręce. –
Staram się wreszcie skończyć remont. Wiesz, że zamierzałem uporać się z tym już
prawie rok
temu, a najpóźniej na wiosnę. Myślałem o wynajęciu fachowców – wiesz, że żaden
ze mnie
majsterkowicz – ale nie dałbyś wiary, ile oni kosztują. Zrujnowałbym się na samo
malowanie
i wymianę przewodów. O posadzkach mógłbym wtedy zapomnieć. Nie dalej jak wczoraj
facet
powiedział mi, że chce za to piętnaście tysięcy dolarów. Zresztą sam wiesz...
Tate podał mu szklankę whisky i usiadł przy biurku.
– To pewnie mnóstwo forsy – powiedział, zmuszając się do uśmiechu.
Eliot przytaknął i nabrał w usta odrobinę whisky. Przełknął. Zapadło niezręczne
milczenie.
Tate otworzył wreszcie jedną z teczek na biurku. Kolejne wydruki. Zielone i
białe kartki,
poziome paski. Na teczce czerwony nadruk: POUFNE.
– Michael, przepraszam, że ściągnąłem cię tutaj tak niespodziewanie, ale nie
mogłem...
uznałem, że tak będzie najlepiej. Nie chciałbyś chyba, żeby Margaret... Mieszkam
przecież
jeszcze dalej. Uznałem, że najlepiej będzie, jeżeli porozmawiamy tutaj i
wszystko ci wytłumaczę.
Nikt nie będzie nam tu przeszkadzał, więc będziemy mogli otwarcie i szczegółowo
podyskutować, rozważyć wszystkie możliwości.
Eliot poczuł skurcz w żołądku. Paliła go whisky.
– Podyskutować o czym, Harold?
– Cóż...
– O badaniach przesiewowych?
– Będę potrzebował kolejną próbkę twojego DNA, to po pierwsze – zaczął nagle
mówić
Tate. – Wykonanie drugiego testu ma ogromne znaczenie, jeżeli mamy być pewni.
Chcę tę próbę
pobrać od razu. Przygotowałem wszystko w laboratorium. To właśnie dlatego
musieliśmy
spotkać się tutaj, rozumiesz? Nie będziemy mieli pewności, dopóki nie
przeprowadzę
powtórnego badania. Oczywiście, w zwykłych warunkach nie zawracalibyśmy sobie
tym głowy.
Normalnie to po prostu... sprawa zawodowa. W tym przypadku jest inaczej. Jesteś
przecież moim
przyjacielem, Michael. – Eliot popatrzył na podłogę. Doznawał nieprzyjemnego
uczucia
nieważkości. Nie miał ochoty zadawać kolejnych pytań. Niech doktor Harold Tate
się tym zajmie
– przecież to jego cholerne badania, jego technologia. – Tak czy inaczej, masz
wszelkie prawo
dowiedzieć się, co stwierdziliśmy do tej pory. – Tate sięgnął do teczki i zaczął
rozkładać papiery
na biurku. Po chwili urwał, przytrzymując je dłonią, jak gdyby bał się, że
zdmuchnie je wiatr. –
Bardzo mi przykro, Michael, ale obawiam się, że na chromosomie czwartym
znaleźliśmy coś
nieładnego. Bardzo nieładnego.
Dwie i pół godziny później Eliot wracał na East Side. Tate zaproponował, że go
odwiezie,
lecz w końcu wypił więcej szkockiej od Michaela i nie mógł prowadzić samochodu.
Eliot
powiedział mu, że nie ma sensu narażać życia, żeby zaoszczędzić parę groszy na
taksówce. Tate
potrząsnął ze smutkiem głową i wlepił wzrok w swoje buty. Eliot zdążył
zapomnieć, że Tate
upija się na smutno. Eliot wrócił myślami do czasów college’u. Usiłował
przypomnieć sobie
wszystko, co mu się przez te dwadzieścia pięć lat przydarzyło, co zdołał
osiągnąć. Jednak oprócz
paru wybijających się na pierwszy plan zdarzeń resztę zdawała się spowijać szara
mgła. Żył
z roku na rok bez szczególnych dokonań, nie miał szczęśliwych wspomnień.
Zmarnował zbyt
wiele czasu.
Śnieg przestał padać, wiatr zelżał. Eliot miał wrażenie, że wysoko nad kopułą
siedziby władz
stanowych niewyraźnie majaczą gwiazdy. Może mimo wszystko lotnisko pozostanie
otwarte.
Tym razem kierowcą taksówki był Murzyn po czterdziestce, o byczym karku i
kręconych
siwych włosach. Nie odezwał się ani jednym słowem od wyjazdu z Warwick.
– Mogę pana o coś zapytać? – rzekł Eliot. Kierowca obojętnie popatrzył we
wsteczne
lusterko. Był pewnie bardzo zmęczony. – Co by pan zrobił, gdyby okazało się, że
zostało panu
tylko kilka lat życia, cztery, może pięć, i miałby pan tyle forsy, ile tylko by
się panu marzyło?
Kierowca mruknął coś na poły z rozbawieniem, na poły z lekceważeniem.
Przystanęli przed
światłami na Memoriał Boulevard. Minął ich samotny pick-up, zmierzający w
kierunku
śródmieścia.
– O jakiej forsie pan myśli? – spytał wreszcie taksówkarz.
– Bez żadnych ograniczeń.
– Bez żadnych ograniczeń? Nawet milion dolarów?
Kierowca popatrzył w stronę East Side. Naturalnie, była to zamożna dzielnica
starych,
drewnianych rezydencji zamieszkana przez dumnych absolwentów Iry League, ale
wiele jeszcze
brakowało, by można było ją uznać za dzielnicę samych milionerów.
– Pięć, dziesięć milionów. Niech będzie dziesięć.
Zapaliło się zielone światło. Taksówka powoli skręciła w prawo, jedno z kół
przez chwilę
zabuksowało na pochyłości.
– Człowieku, wiem, co bym robił, gdybym miał dziesięć milionów dolarów –
zachichotał
kierowca.
– Niech mi pan powie – rzekł Eliot, wpatrując się w twarz Murzyna, widoczną we
wstecznym lusterku.
– Dokładnie to, na co miałbym ochotę.
Margaret zostawiła zapalone światło na zewnątrz, ale parter był pogrążony w
ciemnościach.
Eliot wrzucił klucze do misy z drewna różanego i ruszył przez hol, gdy usłyszał
głos z piętra:
– Michael? Michael, to ty?
Znużenie. Wyrzuty. Cień gniewu. Prawdopodobnie spała. Wystarczyło skrzypnięcie
deski
w podłodze, żeby się obudziła, a w tym starym domu skrzypiały wszystkie deski.
– Tak, ja.
– Która godzina?
Wiedziała doskonale. Chciała, żeby sam to powiedział.
– Druga. – Nie miał ochoty na rozmowę. Nie teraz. Nie z nią. – Straciliśmy
mnóstwo danych
z komputera. W biurze. Musiałem zostać, dopóki sobie z tym nie poradziliśmy.
– Idziesz już spać? Podszedł do podnóża schodów.
– Muszę jeszcze coś zrobić. Zaraz się kładę.
Zobaczył jej cień na ścianie półpiętra i usłyszał westchnienie. Po chwili cień
zniknął.
Przeszedł do swojego gabinetu i osunął się na fotel za biurkiem. Alkohol wciąż
szumiał mu
w głowie, jednak siedząc w półmroku, otoczony znaną na wylot graciarnią swojego
życia – nie
przeczytanymi książkami, obrazami, które znudziły się mu lata temu, starymi
meblami – zaczął
doznawać osobliwego uczucia oderwania i spokoju. Już nic go nie powstrzymywało.
Tysiące
razy przemyśliwał nad zmianą swojego życia. Marzył o tym. Świat miał o wiele
więcej do
zaoferowania niż widok z ósmego piętra, śmiertelnie nudni koledzy w pracy,
pięćdziesiąt godzin
tygodniowo za biurkiem. Marzył o pozbyciu się tego wszystkiego i rozpoczęciu od
nowa. Nigdy
jednak nie zrobił nic w tym kierunku – przynajmniej nic poważnego. Bał się
konsekwencji, bał
się, że jeżeli złamie zasady, wcześniej czy później za to zapłaci.
Sięgnął do kieszeni po zwitek wetkniętych tam papierów. Komputerowe wydruki:
bladozielone i białe poziome paski, takie same, jak wydruki w gabinecie Tate’a.
Eliot rozłożył
arkusze. Na każdej kartce znajdowały się kolumny cyfr i liter. Jeden z kodów na
pierwszym
z arkuszy został zakreślony na czerwono.
Mniej więcej pół godziny przez odjazdem z laboratorium Tate’a Eliot poczuł, że
wszystko
nagle staje się dla niego jasne. Zdał sobie sprawę, czego chce. W tej samej
chwili zrozumiał
również, że musi działać szybko, bowiem pewne osoby będą bardzo niezadowolone,
gdy
dowiedzą się o wynikach badań. Kiedy mocno już podpity Tate wyszedł z gabinetu
do łazienki,
Eliot zabrał wydruki z jednej z teczek. Oczywiście, Tate w końcu zda sobie
sprawę, że czegoś
brakuje. Doda dwa do dwóch i zorientuje się, kto zabrał papiery. Wtedy będzie
już jednak za
późno. Poza tym byli kiedyś bliskimi przyjaciółmi. Może zrozumie.
Eliot złożył wydruki i schował je do najniższej szuflady biurka. Sprawdził,
która godzina.
Wpół do trzeciej nad ranem, czyli wpół do dziewiątej w Europie. W banku na pewno
ktoś już
o tej porze urzęduje.
Podniósł słuchawkę i wybrał numer. Po trzech sygnałach odebrała kobieta. Eliot
poprosił
o połączenie z działem kont osobistych. Przez chwilę wsłuchiwał się w
elektroniczną ciszę,
w końcu odezwał się mężczyzna. Wymienili parę słów powitania. Eliot przedstawił
się, po czym
wydał dyspozycje:
– Chcę zlikwidować moje konto – powiedział. – Zgadza się, całe dziesięć milionów
dolarów.
Część pierwsza
Wiara w Opatrzność
1
Dwieście trzydzieści dziewięć dolarów – powiedział Mark Ferulli, wyciągając
zmiętą kopertę
ze schowka na rękawiczki. – Wyobrażasz to sobie? – Alexandra Tynan wzięła
kopertę do ręki.
Nad adresem w Hartford przybito pieczęć o grubych, czarnych literach: CENTRALNE
BIURO
DS. WYKROCZEŃ. Wyjęła mandat i zmarszczyła brwi. – Małpa nawet nie umie pisać –
dodał
Ferulli.
Nabazgrane w polu oznaczonym „do zapłaty” cyfry były jednak dostatecznie
czytelne:
dwieście trzydzieści dziewięć dolarów. Alex popatrzyła na Marka i uśmiechnęła
się.
– Wychodzi z ciebie twoje nastawienie.
– Zjeżdżałem właśnie ze wzgórza. Mogłem mieć na liczniku najwyżej sto dziesięć
kilometrów.
– Tutaj jest napisane, że sto dwadzieścia pięć. A w tej chwili jedziesz
dziewięćdziesiąt pięć
na godzinę.
Mark zmniejszył nacisk na pedał gazu. Jechali na północ drogą I-95, omijając
przemysłowe
obrzeża Providence. Był pierwszy dzień roboczy nowego roku, temperatura zaledwie
przekraczała zero. Na popołudnie zapowiadano silne opady śniegu.
– No dobrze, jechałem sto dwadzieścia pięć na godzinę. Droga była pusta, do
cholery.
Idealne warunki do jazdy. Jezu, przecież zaraz miałem przekroczyć granicę z
Massachusetts,
gdzie wolno jeździć sto pięć na godzinę. Gliniarz schował się za wzgórzem i
kiedy go mijałem,
łup, skasował mnie radarem.
Opuścili autostradę zjazdem numer dwadzieścia. Mark musiał gwałtownie zahamować
przed
czerwonym światłem. Popatrzył na Alex, apelując o sprawiedliwość swoim uśmiechem
niewiniątka. Mark Ferulli miał około trzydziestu pięciu lat, grzywę gęstych
czarnych włosów –
nazywał je sycylijską czupryną – i był przystojny niemal jak gwiazdor filmowy.
Jego badawcze,
zazwyczaj nieruchome i zdające się pochłaniać światło oczy przypominały Alex Ala
Pacino.
Kiedy Mark się uśmiechał, tworzące się wokół nich fałdki nadawały im ciepły,
sympatyczny
wyraz, lecz czasami, jak na przykład w tej chwili, kojarzyły się Alex raczej z
oczyma polityka –
zdawały się szczere, pełne ludzkich uczuć, lecz nieco zbyt czujne, jak gdyby ich
właściciel
wyczekiwał na właściwą reakcję lub dogodny dla siebie moment. Uśmiechnęła się
mimo woli.
Mark był wyraźnie zdenerwowany mandatem, ale równocześnie i zadowolony z siebie
– na
pewno nie zmartwiony tym, że złamał przepisy. Ta odmiana braku rozsądku była dla
niego
typowa i wydawała się Alex mimo wszystko pociągająca. W porównaniu z rutyną
pracy
w Providence Life, dokąd właśnie jechali, bezczelność Marka była jak haust
świeżego powietrza.
– Nie twierdzę, że nie jechałem trochę za szybko, ale płacić za to dwieście
trzydzieści
dziewięć dolarów? – powiedział Mark.
– Zrobiłeś sobie droższy prezent, niż myślałeś – stwierdziła Alex, stukając
kopertą w
kierownicę.
Nie dowiedziała się jeszcze, ile zapłacił za samochód. W Wigilię pożegnał się z
nią jeszcze
jako kierowca dwuletniej toyoty, natomiast w Nowy Rok pojawił się w nowiuteńkim
kabriolecie
BMW. Powiedział, że przejechał całą drogę z New Jersey z opuszczonym dachem.
Pałały mu
policzki i uśmiechał się od ucha do ucha jak dzieciak, który dostał nowy rower.
Alex wiedziała
jednak, że to nie rodzice kupili mu samochód. Ojciec Marka prowadził ciężarówkę
dla firmy
doręczycielskiej, a matka pakowała ciasteczka Oreos dla Nabisco.
Światło zmieniło się na zielone. Mark nacisnął gaz do deski. Wyprysnęli ze
skrzyżowania
z piskiem opon.
– Powiesz mi wreszcie? – spytała z uporem Alex.
– Co takiego? – Popatrzył we wsteczne lusterko i uśmiechnął się.
– Ile dałeś?
– Alex, czy musisz wszystko sprowadzać do liczb? – przeniósł spojrzenie na
dziewczynę. –
Czy jesteś przekonana, że to jest najważniejsze?
Alex wydęła dolną wargę, udając, że się boczy. Zdawała sobie sprawę ze swojego
zamiłowanie do liczb, więc nie mogła odeprzeć zarzutu.
– Wiesz, co Bernard Shaw powiedział o aktuariuszach? – spytał Mark, przenosząc
spojrzenie
z powrotem na drogę. – Stwierdził, że to ludzie, którzy znają cenę wszystkiego,
ale nie znają
wartości niczego.
– Dla ścisłości był to Wilde. Oskar Wilde. Poza tym dotyczyło to księgowych.
– Księgowi, aktuariusze, co to za różnica? – wzruszył ramionami Mark.
Różnica była kolosalna, z czego Mark powinien już zdawać sobie sprawę. W ciągu
dwunastu
miesięcy, przez które chodzili ze sobą, Alex tłumaczyła mu to wystarczająco
często. Uważała, że
księgowi to istotnie zaledwie liczykrupy, prowadzący swoich klientów przez
fiskalny labirynt,
wytykający błędy w rachunkowości i udzielający porad. Wiedziała, że niewielu z
nich
poradziłoby sobie z matematyką, jakiej używała na co dzień – rachunkiem
prawdopodobieństwa
i statystyką. Ludzie zwykle nie mieli do tego cierpliwości. Dlatego właśnie w
całych Stanach
Zjednoczonych było tylko dziesięć tysięcy aktuariuszy. Alex ukończyła matematykę
na
Politechnice Massachusetts. Początkowo chciała pracować na Wall Street; widziała
siebie przy
obsłudze informatycznej prowadzonych tam transakcji, jako obstawionego
komputerami
konsultanta w jakimś dziale, gdzie mogłaby wykorzystać swoje umiejętności
tworzenia
cyfrowych modeli. Zniechęciły ją jednak do tego opowieści o przedwczesnym
wypalaniu się
i bezwzględnych pracodawcach. Letnia praca w firmie ubezpieczeniowej John
Hancock
w Bostonie otworzyła jej oczy na korzyści z pracy aktuariusza: płaca w wysokości
prawie
czterdziestu tysięcy dolarów rocznie na wejście, a po pięciu latach
umożliwiających dostanie się
do Stowarzyszenia Aktuariuszy, zmierzająca w kierunku wartości sześciocyfrowych.
Nie tylko
rodzaj wykorzystywanej matematyki odróżniał przedstawicieli tej specjalności.
Aktuariusze
byli... inni.
Alex podniosła wzrok na niebo; w jej oczach barwy wilgotnego łupku odbiła się
równa, szara
powłoka chmur. Dziewczyna miała naturalnie ciemne brwi i rzęsy – zaskakujące u
blondynki.
Zmarszczyła nieco czoło, próbując obmyślić, co takiego odróżnia jej specjalność
od wszystkich
innych.
– Śmierć – powiedziała po chwili.
– Słucham?
Mark dodał gazu, by zdążyć przed zmianą świateł na Exchange Street. I tak jechał
o wiele za
szybko. Wyjeżdżająca z bocznej ulicy ciężarówka przyhamowała gwałtownie, by
uniknąć
zderzenia.
Śmierć we wszystkich postaciach, pomyślała Alex. Znów, mimo wysiłków, by
wyrzucić go
z pamięci stanął jej przed oczyma Michael Eliot. Wstawiony, z cuchnącym
alkoholem oddechem,
pocałował ją na przyjęciu w biurze firmy niecałe dwa tygodnie temu, a teraz już
nie żył. Zamknął
usta na zawsze.
– Daj spokój, kochanie, rozchmurz się. Tylko żartowałem. – Mark szturchnął ją
łokciem.
Alex wychyliła się do przodu i wepchnęła kopertę z powrotem do schowka na
rękawiczki.
– Zabijesz kogoś swoją nową zabawką – stwierdziła poważnie.
– Trza sie czego przytrzymać, jak sie słucha żartu – powiedział z akcentem z New
Jersey. –
Skoro se o tym mówimy...
– O czym?
– O żarteluszkach, malinka. Jaka jest różnica między aktuariuszem-introwertykiem
a aktuariuszem-ekstrawertykiem? – spytał i wcisnął się głębiej w siedzenie,
przygotowując do
puenty.
– Aktuariusz-ekstrawertyk patrzy na twoje buty – odparła Alex. Znała ten dowcip
na pamięć.
– Do diabła, wiedziałaś!
– Znam wszystkie dowcipy o aktuariuszach.
Dzieciak pojawił się zupełnie znikąd. Chwilę wcześniej mieli przed sobą pustą
drogę, a w
moment później pedałujący z zapałem chłopak na górskim rowerze zjechał z
chodnika. Michael
szarpnął kierownicę, ale było już za późno. Prawa dłoń dzieciaka uderzyła w
przednią szybę
i znikła z pola widzenia; bransoletka z imieniem zadrapała zgrzytliwie o szkło.
– Jezu Chryste!
Mark zahamował, na ułamek sekundy stracił kontrolę nad samochodem i wpadł na
krawężnik. Wóz zatrzymał się ukosem do ulicy. Słychać było wycie klaksonów
pojazdów
starających się ominąć BMW.
Jakimś cudem Markowi i Alex nic się nie stało.
– Jezu!
– Najechaliśmy na niego? – zapytała Alex. Serce łomotało jej w piersi jak
szalone. –
Zabiliśmy go?
Mark bez słowa wysiadł z samochodu. Ludzie zbierali się na chodniku dookoła
przewróconego pojemnika na śmieci. Starszy mężczyzna wskazał w głąb bocznej
ulicy
i powiedział do Marka coś, czego Alex nie dosłyszała. Gdy Mark wrócił do
samochodu, widać
było, że jest bardzo wstrząśnięty, ale ulga, że nikogo nie zabił, zaczynała
przemieniać się
w gniew.
– Jezusie! Widziałaś? Po prostu wypadł...
– To była twoja wina – powiedziała Alex. Dygotała mimo wysiłków, by zachować
kontrolę
nad sobą. – Jechałeś za szybko, żeby w porę zareagować. Zawsze chcesz...
Chwyciła się za serce i z zaskoczeniem stwierdziła, że jest nie tyle zła, co
doszczętnie
wyczerpana. Była to zasługa wieści o śmierci Eliota, z którą ciągle nie
potrafiła się uporać. W jej
emocjach nadał panował nieład.
– Nic ci się nie stało? – spytał Mark. Pobladł, a mimo zimna na jego górnej
wardze perliły się
kropelki potu.
– Pewnie. Właśnie miałam pierwszy w życiu atak serca. – Alex uniosła brew. –
Wiesz, ten,
którego trzydzieści procent ludzi nie przeżywa.
Odczekała, aż Mark wsiądzie do samochodu. Przez chwilę siedzieli w milczeniu,
wsłuchując
się w odgłosy mijających ich samochodów. Na szybie w miejscu, gdzie chłopak
uderzył ręką,
widniała plama. Alex miała nadzieję, że nie stało się mu nic poważnego.
– Mark?
Wytrącony z zadumy, Mark przechylił się i pocałował dziewczynę chłodnymi ustami.
– O co chodzi?
– Myślisz, że cierpiał? – Przez chwilę Mark wyglądał na zdezorientowanego. Alex
uścisnęła
jego dłoń. – Chodzi mi o Michaela Eliota. Jak myślisz, czy...
Nie zdołała dokończyć. O tym, co się stało, dowiedziała się dopiero w sylwestra.
Kilka dni
wcześniej doszło do strasznego wypadku. Michael Eliot wiercił dziury, by
zawiesić półki
w domu, i trafił na przewód elektryczny. Zginął na miejscu, porażony prądem.
– Posłuchaj, Alex...
Dziewczyna ponownie uścisnęła jego dłoń, starając się okazać, że nie potrzebuje
pociechy.
Była to prawda: znała Michaela Eliota wyłącznie z pracy, nie na gruncie
towarzyskim. Nie była
gotowa przyznać się nawet sama przed sobą, że przez jakiś czas myślała o czymś
więcej. Tak czy
inaczej, nigdy nie zrobiła żadnego kroku w tym kierunku. Gdy Eliot pocałował ją
na przyjęciu –
niecałe dwa tygodnie temu, ostatni raz, kiedy go widziała – była zaszokowana i
zakłopotana.
Obecnie również czuła szok, nie zaś żal czy choćby smutek. Wstrząs, wywołany
gwałtownością
i ostatecznością tego, co się stało.
– Wiem, że to straszne – powiedział Mark. – Po prostu absurdalne. Nic na to nie
poradzisz. –
Potrząsnął głową. – Takie jest życie. Stale zdarzają się bezsensowne wypadki.
– Pięć i siedem dziesiątych procenta. – Alex otarła łzę grzbietem dłoni. – Tyle
wynosi
odsetek porażeń prądem wśród śmiertelnych wypadków w warunkach domowych.
Mark zamrugał oczyma i spróbował się uśmiechnąć, ale zorientował się, że Alex
nie żartuje.
Siedziba Providence Life mieściła się na rogu Dorrance i Westminster, w samym
centrum
śródmieścia. Podobnie jak w przypadku większości zabudowy, gmach nosił piętno
stylu
europejskiego – w tym wypadku posępnej trzeźwości pałacu Medyceuszy we
Florencji. Ściany
nośne oryginału były jednak skazane na dźwiganie zaledwie paru pięter, natomiast
projektant
tego budynku spiętrzył na sobie aż dwanaście kondygnacji i uwieńczył całość
kunsztowną
sztukaterią.
Ronald P. McIntyre uwielbiał ten stary budynek. Pracował w firmie od wielkiej
powodzi
w trzydziestym ósmym i podobnie jak upamiętniająca to wydarzenie mosiężna
tabliczka przy
głównym wejściu, pamiętał lepsze czasy. Przez lata został zepchnięty nieco na
ubocze przez
zatrudnienie oddanej ekipy sprzątaczek, konserwatorów i strażników, ale zawsze
pojawiał się
w biurze jako pierwszy. Nowi pracownicy Prov-Life zastanawiali się, w jakim
właściwie
charakterze Mac był zatrudniony, ale wkrótce nudziły się im próby odgadnięcia
tej tajemnicy.
Mac pojawiał się w różnych miejscach i wykonywał najróżniejsze czynności.
Pracownicy
zakładali w końcu, że zapewne ma coś wspólnego z segregowaniem poczty albo
obsługą
klimatyzacji czy starego, lecz ciągle działającego bojlera, ponoć mieszczącego
się w
podziemiach.
Gdy Alex Tynan przeszła przez parking ocierając oczy, właśnie Mac przywitał ją
przy
bocznym wejściu.
– Alexandra! – zawołał, odkładając pudło z aktami. – Szczęśliwego Nowego... Coś
się stało?
– Dziewczyna bezskutecznie spróbowała się uśmiechnąć. – Pobladłaś, jakbyś
zobaczyła ducha –
stwierdził Mac.
– Och, bo ja wiem? – Alex dotknęła policzka i poczuła, że jest gorący. – Nie
czuję się
najlepiej.
Wydmuchała nos w postrzępioną chusteczkę higieniczną i popatrzyła na ogorzałą
twarz
Maca. Miał smugę sadzy na czole i pajęczynę we włosach ostrzyżonych na jeża w
stylu
wczesnych lat pięćdziesiątych. Przez chwilę Alex miała ochotę porozmawiać z nim
o śmierci
Eliota, ale się rozmyśliła. Nie orientowała się, czy Mac o niej wie, i nie miała
ochoty
przekazywać mu tak doniosłej wiadomości.
– O włos uniknęłam wypadku po drodze – powiedziała. – Nic poważnego, ale jestem
trochę
wstrząśnięta.
– To przez tego starego grata – odparł Mac, mrużąc oczy i zaciskając usta. –
Mówiłem ci, że
powinnaś wymienić tylne światła.
Staruszek od lat namawiał Alex na pozbycie się toyoty camry z tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątego piątego roku. Dziewczyna twierdziła, że samochód ma dla niej
wartość
sentymentalną, ale prawda była taka, że narobiła mnóstwo długów i nie stać jej
było na kupno
nowego wozu.
– Nie chodziło o światła, Mac, wymieniłam je w zeszłym miesiącu. Poza tym
przyjechałam
z Markiem.
Max zmrużył oczy i popatrzył nad jej ramieniem na Ferullego, wyjmującego aktówkę
z bagażnika BMW. Nie lubił Marka. Sam niegdyś był przystojny i dlatego nie ufał
przystojnym
młodym mężczyznom. Poza tym widział, jak Ferulli zachowuje się wobec sekretarek
z działu
finansów. Zdaniem Maca, Mark pozwalał sobie na zbytnie poufałości.
– Rozumiem – powiedział. – W tych sportowych wózkach trzeba zachowywać wyjątkową
ostrożność, zwłaszcza przy tak fatalnych drogach.
Powiedział to donośnie i wyraźnie pod adresem Marka, który minął go z raźnym
pozdrowieniem, kierując się do głównego wejścia. Ferulli wiedział doskonale, co
Mac o nim
sądzi, i dlatego starał się go omijać z daleka. Alex opuściła wzrok na pudło z
aktami, usiłując
ukryć uśmiech.
– Do czego doszedłeś? Do „F”?
Przez kilka ubiegłych tygodni Mac wraz z grupą zaangażowanych w tym celu
wyrostków
trudnił się wynoszeniem starych akt z podziemi i ekspediowaniem ich do firmy w
Iron Mountain
w Massachusetts, trudniącej się magazynowaniem dokumentacji. Prov-Life
przestawiło się na
komputery w końcu lat osiemdziesiątych, ale dopiero teraz zaczęło rozwiązywać
problem starych
papierów. Była to powolna, brudna praca, której Mac serdecznie nienawidził.
Sytuację pogarszał
jeszcze fakt, że firma skorzystała z okazji, by dokonać w podziemiach częściowej
wymiany
azbestowej izolacji. Poważni mężczyźni w zakrywających całe twarze maskach
kręcili się po
piwnicy z wielkimi, plastykowymi pojemnikami, traktowali izolację, jak gdyby
były to odpady
radioaktywne i mówili Macowi oraz jego pomocnikom, kiedy wolno, a kiedy nie
wolno im
wchodzić do środka.
– Chciałbym – odparł Mac z rozdrażnieniem. – Wciąż jesteśmy przy „E”. Dzisiaj i
jeszcze
przez resztę tygodnia. Od „Ebbsworth” do „Eyot” przez „Ewing” i wszystkich,
którzy jeszcze
zaczynają się na tę literę. Stare przebitki, pleśniejące teczki, zakurzone pudła
z papierami,
a wszystko trzeba zaksięgować. Będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie,
kiedy się to
wreszcie skończy.
– Nie wątpię.
Alex ruszyła w stronę wejścia. Wiedziała, że gdy zacznie się już rozmawiać ze
staruszkiem,
trudno skończyć. Być może dla Maca niezobowiązująca pogawędka, punktująca
kolejny dzień
w Prov-Life, stanowiła jedyny powód, dla którego jeszcze pracował. Często
powtarzał jej, że
kiedyś ludzie w firmie mieli więcej czasu dla siebie nawzajem. Uważał, że
panowała tu wtedy
inna, bardziej przyjacielska atmosfera.
Na szóstym piętrze było jeszcze pusto. W kuchence obok schodów ewakuacyjnych
Alex
nastawiła ekspres do kawy i przez minutę przyglądała się, jak brązowy,
aromatyczny płyn
zaczyna przeciekać przez filtr.
Ciągle wracało do niej wspomnienie pocałunku. Miała już zbierać się do wyjścia,
nawet
założyła płaszcz, gdy przyszedł Eliot. Zapewne mimowolnie okazała
zainteresowanie, ponieważ
podszedł prosto do niej. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, otoczył ją ręką w
pasie i poczuła
jego usta na swoich. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, co się dzieje.
Popatrzył na nią wtedy
z uśmiechem, jak gdyby nie potrzebowali żadnej innej formy komunikacji. Jak
gdyby doskonale
się rozumieli. Takim samym spojrzeniem obdarzał ją zawsze, gdy zamieniali parę
słów
w windzie czy na korytarzu.
Podeszła do biurka i przekładała przez chwilę papiery, starając się zebrać siły
do pracy,
w gruncie rzeczy niezbyt pilnej. Przez ostatnie tygodnie miała dość dużo luzu.
Poprzednią część
egzaminów dla uzyskania tytułu aktuariusza zakończyła w listopadzie, a dopiero w
lutym
zamierzała zacząć przygotowywać się do następnej, majowej. W tym czasie miała
opracować
dane, dotyczące realizowanych w branży ubezpieczeń zdrowotnych i zmodyfikować
ich
założenia tak, by odpowiadały potrzebom klienteli, którą starało się pozyskać
Prov-Life. Była to
teoretyczna przygrywka do o wiele większego planu: po stuleciu sprzedawania
indywidualnych
polis na życie, firma rozważała wejście na rynek systemowych ubezpieczeń
zdrowotnych. Gdyby
doszło do tego posunięcia – a zdania w radzie zarządzającej były podzielone –
oznaczałoby to
gigantyczną zmianę skali i zasięgu działalności Prov-Life. Na razie uruchomiono
program
pilotażowy, obejmujący pracowników firmy i ich rodziny. Zachęcano wszystkich do
wzięcia
w nim udziału i złożenia wniosków w tym samym trybie co zwykli klienci, włącznie
z wypełnieniem i nadesłaniem kwestionariuszy. Plan ów miał umożliwić
sprecyzowanie
niezbędnych dodatkowych działań administracyjnych i analitycznych. Jedyna
różnica oprócz
liczby wystawionych polis polegała na tym, że składki miało opłacać Prov-Life.
Namawianiem pracowników do wzięcia udziału w programie pilotażowym zajmował się
szef
działu Alex, Randal White. Był on określany w Prov-Life mianem „aktuariusza
doskonałego”
i cieszył się opinią osoby niosącej światło tam, gdzie panowały ciemności.
Dopuszczał do
realizacji wszystkie plany perspektywiczne i zatwierdzał prognozy w oparciu o
dane z samej
firmy oraz całości branży, publikowane w różnych pracach i raportach. Prov-Life
szczyciła się
rozmiarami zapewnianej przez siebie asekuracji – co z kolei było możliwe dzięki
wiedzy, jakiego
rodzaju ryzyka należy unikać, a jakie można podjąć. Dzięki temu firma mogła
wystawiać polisy
na kwoty od dwudziestu pięciu tysięcy do pięciu milionów dolarów. Ponieważ zaś
strategia
asekuracyjna firmy, rodzaje rozprowadzanych polis i marketing opierały się na
rzetelności
prognoz działu aktuariuszy, Randal White był ważną postacią. Richard Goebert,
lubiący
wymyślać dowcipy prezes Prov-Life, zwykł był mawiać, że firma ufała nie
Opatrzności, ale
Randalowi White’owi.
Nic dziwnego, że wpływy White’a sięgały daleko poza kierowany przez niego dział.
Był on
jednym z trzech dyrektorów firmy z prawem podejmowania decyzji w
dwunastoosobowej radzie
zarządzającej. Dwoma pozostałymi byli Walter Neumann, główny radca prawny i
Newton T.
Brady, kierujący finansami. W dziale aktuariuszy krążyła plotka, że kiedy
Goebert przejdzie na
emeryturę, właśnie White obejmie jego gabinet na siódmym piętrze. Gabinet ten
miał wielki
balkon – papieski, jak go żartobliwie określano – z którego roztaczał się widok
na Westminster
Street.
Popijając kawę, Alex uruchomiła pocztę elektroniczną i z zaskoczeniem
stwierdziła, że
istotnie otrzymała wiadomość. Przez chwilę miała niesamowite uczucie, że to
przesłanie od
Eliota z zaświatów. Wzdrygnęła się i powiedziała sobie, że zachowuje się jak
idiotka.
Biedaczysko nie żył, i to wszystko. Otworzyła wiadomość, nie sprawdziwszy w
końcu, czy
została nadana przed, czy po jego zgonie.
$$$ PIĘĆDZIESIĄT JEDEN TYSIĘCY DOLARÓW $$$
Informacja krótka i do rzeczy. Alex uśmiechnęła się, pokręciła głową i wybrała
numer
Marka.
– Nie wierzę.
– To nie wierz.
– Naprawdę ci nie wierzę.
– Doskonale.
– Mark, to mnóstwo pieniędzy.
– To świetny samochód, kochanie.
– Ale... – Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć – ... nie stać cię na
niego.
– Najwidoczniej jednak stać.
Alex zamrugała oczyma. Nie orientowała się dokładnie, przypuszczała jednak, że
po
opodatkowaniu Mark zarabiał około pięćdziesięciu tysięcy rocznie. Już spłacał
dom w Cranston
wraz z umeblowaniem. Po dodaniu do tego paru przyzwoitych urlopów rocznie – Mark
uwielbiał
nurkowanie, więc musiały to być Karaiby – nie mogło mu wiele zostawać.
– Jakim cudem?
– Kochanie, powtarzam ci przez ostatnich parę tygodni – szkoda, że nie zadałaś
sobie trudu,
żeby mnie posłuchać – moja sytuacja tu, w maszynowni, kształtuje się coraz
pomyślniej.
Dla Marka dział finansów stanowił serce Prov-Life. – Tak, ale...
– Newton był dla mnie bardzo... – urwał, po czym wyszeptał w słuchawkę: – Alex,
dostałem
zachętę.
– Tak, ale nie musisz od razu wyrzucać kupy pieniędzy na samochód.
– Nie słuchasz mnie, Alex. Myślałem o innym rodzaju zachęty.
Dziewczyna wyprostowała się na krześle i zaczęła zwracać pilniejszą uwagę na
słowa Marka.
– O co ci chodzi?
– Mówiliśmy o tym, że mam perspektywy na zajście wyżej. – Awansujesz?
– Na wi-ce-pre-ze-sa – powiedział Mark, sycąc się każdą sylabą.
– Wiceprezesa? – Alex rozszerzyła oczy ze zdumienia. – Mark, nie wierzę. Jakim
cudem? –
Zatkała sobie dłonią usta, ponieważ nagle uświadomiła sobie, o co chodziło. –
Mój Boże, nie
chcesz chyba powiedzieć... – Mark zaśmiał się cicho. – Przecież umarł dopiero
parę dni temu –
wyszeptała Alex. Czuła gonitwę myśli, starała się pojąć, co się działo.
Przyszedł jej do głowy
okropny pomysł. Mark, kiedy kupiłeś samochód?
Zapadła długa chwila ciszy, po której Mark odpowiedział:
– Oczywiście, tuż po tym, jak zabiłem Eliota. – Roześmiał się znowu. – Daj
spokój, nie
wymyślaj idiotyzmów. Odpowiadając na kolejne twoje pytanie: nie, nie obejmuję od
razu
stanowiska po nieboszczyku, ale... sam nie wiem, co się dokładnie stanie. Miałem
tylko
interesującą rozmowę z Newtonem parę tygodni temu. Powiedział mi, że jak zwolni
się jakieś
stanowisko, będzie chciał to ze mną przedyskutować, bo orientuje się, co mam do
zaoferowania
firmie, i tak dalej, i tym podobnie. Wiesz, wtedy pomyślałem, że to po prostu
zachęta, ale teraz...
– Och, Mark! – westchnęła Alex, opuściwszy ramiona. – Nie cierpisz przypadkiem
na
nadmiar optymizmu? Na pewno nie zechcą, żebyś kierował całym działem finansów.
Jeszcze nie
teraz. To wielka odpowiedzialność. – Na chwilę zapadła całkowita cisza. – Mark,
jesteś tam?
– Jestem.
Alex zastanowiła się, czy powiedziała coś niewłaściwego. Nie chciała sugerować,
że Mark
nie poradziłby sobie na stanowisku kierownika działu. Wydawało się jej jednak
wyjątkowo mało
prawdopodobne, że zostanie na nie awansowany. Postanowiła obrócić sprawę w żart:
– Skoro pniesz się tak szybko do góry, mogę ci tylko doradzić, żebyś wziął
udział w naszym
programie ubezpieczeń zdrowotnych.
– Słucham?
– Przecież czekają cię wielkie stresy, a do tego jeszcze ten twój diabelski
samochód.
Wymarzone czynniki, żeby dostać zawału w młodym wieku.
– O ile sobie przypominam, to ty miałaś atak serca.
– Nie, ale będę miała, daj mi tylko trochę czasu. Radziłabym ci jednak unikać
słonych
posiłków.
– Przykro mi, że tak mało we mnie wierzysz. Słuchaj, muszę już iść – powiedział
Mark
wyniosłym, niemal gniewnym głosem, co stanowiło dowód na kruchość męskiego ego.
– Mark, nie chciałam...
Było już jednak za późno; rozłączył się.
Alex natychmiast wybrała jego numer. Odpowiedział jej chłodny, aksamitny głos.
Alex od
razu poznała, że to Catherine Pell, najnowsza pracownica działu finansów, i
zesztywniała
w krześle. Catherine była w firmie dopiero od miesiąca, lecz wszyscy zdążyli już
zdać sobie
sprawę z jej obecności. Dotarło to nawet do Briana Slatera, najbardziej
wymoczkowatego
z matematyków w dziale aktuariuszy. Catherine nie była obdarzona specjalnie
piękną twarzą czy
kuszącą sylwetką, nie była nawet zbyt bystra, przepełniała ją jednak trudna do
opisania cecha,
którą można było nazwać „klasą”. Kryła się ona w jej sposobie ubierania, w
uczesaniu, w tym,
jak się nosiła. Alex czuła się w porównaniu z nią jak prostaczka. W dodatku
Pellowie byli
jednym z najstarszych i najznamienitszych rodów w stanie, więc Catherine
stanowiła godny
uwagi obiekt, jakie rzadko widywało się w tętniącej pracą siedzibie Providence
Mutual Life
Insurance Company. Alex żałowała, że nowa pracownica zajęła biurko o parę metrów
od Marka.
– Przykro mi, Alexandro, ale Mark jest w tej chwili nieosiągalny. Ma naradę –
powiedziała
Catherine.
– Naradę?
– Z Newtonem Bradym.
– Możesz go poprosić, żeby do mnie oddzwonił, jeśli nie zrobi ci to kłopotu?
– Oczywiście.
Alex odłożyła słuchawkę i patrzyła przez chwilę na aparat. Zastanawiała się, co
Mark sądzi
o Catherine. Zachowywał na jej temat podejrzane milczenie. Alex zastanowiła się
z kolei, co
Catherine sądzi o Marku. I co pomyśli o jego nowym samochodzie...
Zaczęli pojawiać się pracownicy. Wiele osób rozmawiało ściszonymi głosami o
Michaelu
Eliocie. O wpół do dziesiątej nadszedł komunikat od Goeberta, oficjalnie
zawiadamiający
wszystkich o śmierci kierownika działu finansów. Stwierdzano w nim, że Michael
Eliot był
oddanym, lubianym przez kolegów współpracownikiem. Znalazło się w nim i takie
niezdarne
sformułowanie: „W pewnym sensie w naszej pracy zajmujemy się śmiercią
codziennie, lecz gdy
spotyka ona jednego z nas, boli wyjątkowo mocno.”
Kiedy Alex zadzwoniła o jedenastej do Marka, telefon odebrała Kelly Davidson,
Alex
przyjęła to z ulgą. Chodziły razem do szkoły. Kelly miała „puszystą” sylwetkę, i
była jedną
z największych palaczek w firmie. Porozmawiały przez chwilę o śmierci Eliota.
– Boże, nie wyobrażasz sobie, co się tu dzieje – powiedziała Kelly. – Jakby...
no, jakby ktoś
umarł. Daję słowo, kiedy Newton przyszedł dziś rano, był blady jak ściana.
Jeszcze nigdy nie
widziałam go tak wytrąconego z równowagi. Liz nawet się nie pokazała.
Alex raptownie przyłożyła dłoń do czoła. Miała zjeść obiad z Liz Foster, ale
kompletnie
o tym zapomniała. – Nie ma jej?
– Nie. Catherine odbiera za nią telefony. Pewnie Liz dowiedziała się, co się
stało, i tak nią to
wstrząsnęło, że nie przyszła do pracy. W gruncie rzeczy to zrozumiałe, była
przecież jego
sekretarką.
– Chyba tak. Nie pomyślałam o tym.
– Znałaś Michaela, prawda? To znaczy...
– Raczej nie – odparła Alex. – Wiesz, jak to jest. Czasami wpadał do naszego
działu. Wciąż
nie potrafię uwierzyć. Nie wiem, jak się do tego odnieść.
– Niesamowite, prawda? Zajmujemy się ubezpieczeniami na życie i nagle ktoś z nas
umiera.
Czytałaś komunikat Goeberta?
Alex zmarszczyła czoło. Kelly miała skłonność do dopatrywania się w biegu
zdarzeń
regularności oraz ogólniejszego sensu. Było to wyjątkowo irytujące dla osoby,
zajmującej się
zawodowo analizowaniem chaosu i przydawaniem mu własnych, poddających się testom
znaczeń.
– Jest tam Mark? – spytała Alex.
– Niestety nie. Jest u Newtona Brady’ego.
– Niemożliwe. Dzwoniłam godzinę temu, był u niego wtedy. Nad czym mogliby tyle
siedzieć?
– Nie mam pojęcia. Całe rano wchodził i wychodził z gabinetu Newtona. Parę minut
temu
przyszedł Neumann. Tak samo nie wiem, czego on tu szuka.
Kelly powiedziała „Neumann”, jak gdyby chodziło o oślizgłe monstrum z czarnej
Laguny.
Nikt w firmie nie trawił Neumanna.
– No trudno. Powiedz Markowi, że dzwoniłam.
Alex odłożyła słuchawkę i wyprostowała się, rozmyślając o Marku i tym, czego się
od niego
dowiedziała. Po paru minutach zadumy zaczęła czuć się fatalnie. Nie powinna była
z niego
drwić. Dlaczego nie miałby dostać awansu? A teraz był zbyt zajęty, żeby
odpowiedzieć na jej
telefon.
Chodzili ze sobą od roku i dla ob