Patrick Lynch Polisa (The Policy) Przełożył Marek Mastalerz Trzynasty grudnia Śnieg zasypywał krawężniki i kołował nad ciemną jezdnią. Padał po raz pierwszy tej zimy, drobny i twardy jak biały piach. Kierowca taksówki zakaszlał i zaciągnął pod szyję suwak kurtki. – Pięć stopni mrozu – odezwał się. – Wiatr z północnego zachodu, od bieguna. Skulony na tylnym siedzeniu Michael Eliot otulił się ciaśniej płaszczem przeciwdeszczowym. Powinien był założyć cieplejsze ubranie. Popołudnie spędził w salonie swego domu, pracując w pocie czoła. Starał się skończyć przed przyjazdem ojca Margaret na weekend, ponieważ na pewno nasłuchałby się od niego, co zrobił nie tak. Godzinę po kolacji zadzwonił jednak telefon. Harold Tate powiedział, że musi się natychmiast zobaczyć z Michaelem. Twierdził, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki i zaproponował, by spotkać się u niego w biurze. Nie powiedział, dlaczego. – Pięć stopni mrozu – powtórzył kierowca i szturchnął dłonią nagrzewnicę. Wszędzie gołoledź. Było wpół do jedenastej. Uliczki na East Side, jakby przeniesione tu prosto z Europy, świeciły pustkami. Uczniowie college‘u Browna rozjechali się na weekend; jedną pozostałością po ich święcie były rzędy dekoracyjnych lampek, zawieszone nad wejściem na Dziedziniec Wristona. W radio pogodny głos komunikował właśnie, iż z siedemdziesięciosześcioprocentowym prawdopodobieństwem, na Boże Narodzenie w Providence i jego okolicach będzie leżał śnieg. Jak gdyby wszyscy tylko o to się modlili. Podczas gdy taksówka zjeżdżała w ślimaczym tempie w stronę Benefit Street, Eliot pomyślał przez chwilę, co rzeczywiście oznaczało białe Boże Narodzenie: wypadki drogowe, kończące się kalectwem upadki, zgony starszych osób na skutek zapalenia płuc i hipotermii, nie wspominając o nie ugaszonych na czas pożarach i łyżwiarzach, wpadających pod lód. W firmie na pewno znajdowały się odpowiednie statystyki na ten temat. Dział aktuariuszy miał dane, dotyczące wszelkich możliwych zdarzeń, a kierujący nim pracownik znał większość na pamięć. Eliot doskonale zdawał sobie sprawę, że białe Boże Narodzenie oznacza przede wszystkim lawinę czeków do wypłacenia przez jego dział. A każdy czek oznaczał czyjąś śmierć. Taksówka przejechała przez most na końcu College Street i ruszyła wzdłuż równych granitowych nadbrzeży na południe, w stronę autostrady międzystanowej. Kłęby pary unosiły się nad rzędem niskich budynków na Friendship, zasłaniając skupisko podświetlonych punktowców, uchodzących za centrum finansowe miasta. Kierowca sprawiał wrażenie pracującego w tym fachu od niedawna. Ciągle pochylał się naprzód i mrużył oczy, jak gdyby nie rozpoznawał drogi. Obok niego na siedzeniu leżał rozłożony plan miasta. Eliot zastanawiał się, czy kierowca wie, jak dojechać do celu. Biuro Tate’a znajdowało się dziesięć kilometrów dalej, w Warwick, na skraju nowoczesnej dzielnicy przemysłowej. Michael jeszcze tam nie był, ale Tate mówił, że pracuje blisko szpitala Kent County Memoriał. Eliot miał nadzieję, że przynajmniej nie będą musieli przystawać i pytać o drogę. Chciał dotrzeć na miejsce jak najszybciej i dowiedzieć się, o co chodzi. Dwadzieścia pięć lat temu, podczas nauki w college’u mieszkał z Haroldem Tate’em w jednym pokoju. Po przeprowadzce Eliota do Providence jeszcze przez jakiś czas, wraz ze swoimi żonami regularnie urządzali wspólne kolacje, jednak skończyło się to już kilka lat temu. Eliot jeszcze nie widział nowej żony Tate’a, Suzy. Harold poznał ją w pracy – była przez pewien czas laborantką. Suzy najwidoczniej nie spotkała się z ciepłym przyjęciem wśród małżonek z East Side. Malowała przesadnie usta i nosiła zbyt kuse stroje – tak przynajmniej słyszał Eliot. Może Harold ma kłopoty małżeńskie i dlatego zadzwonił, pomyślał Michael. Zorientował się, że Tate mówi dziwnym, trochę drżącym głosem, jak gdyby pił alkohol. Być może Suzy zbiesiła się i porzuciła męża. Margaret zawsze twierdziła, że małżeństwo Tate’a się nie utrzyma, że Suzy zależy tylko na poczuciu finansowego bezpieczeństwa. Trudno było spodziewać się, że taka dziewczyna mogła zakochać się w Haroldzie. Była głośna i płytka, podczas gdy Tate’a cechowała rozwaga i spokój. Był przecież biologiem, na miłość boską. Może chodziło jedynie o domowy kryzys; może Tate chciał się wyżalić. Nie byli już tak bliskimi przyjaciółmi jak dawniej, lecz prawdę mówiąc Harold nigdy nie zawierał bliskich przyjaźni. Nie był też gadułą, a Warwick trudno byłoby nazwać tętniącą życiem metropolią. Być może Eliot nie powinien mieć powodów do zmartwienia. Może nie miało to nic wspólnego z testami. Gdy taksówka dojechała do zjazdu numer dziesięć z autostrady, śnieg zaczynał już zalegać na drodze. Nad położonym półtora kilometra dalej lotniskiem jaśniała przypłaszczona, pomarańczowa łuna lamp sodowych. Należało spodziewać się zamknięcia lotniska w ciągu najbliższych paru godzin. W dolnej części drogi zjazdowej taksówka minęła wóz policyjny z obracającymi się bezgłośnie czerwono-niebieskimi światłami. Nieco dalej pontiac władował się w barierkę. Prowadząca go kobieta stała w świetle reflektorów radiowozu, obejmując się ramionami i wpatrując w pogniecioną karoserię, jak gdyby nie mogła uwierzyć własnym oczom. – Powinna była założyć zimowe opony – powiedział kierowca, potrząsając głową. – Ludzie zawsze o tym zapominają, aż się mało nie zabiją. Pewnie myślą, że nic złego im się nie może przytrafić, nie? Laboratorium Medan Diagnostic zajmowało anonimowy, piętrowy budynek o prostokątnych oknach w głębokich wnękach, stojący przy dużym pustym dziedzińcu. Podobnie jak większość sąsiednich działek, było otoczone wysokim ogrodzeniem z siatki, jednak otwartej głównej bramy nikt nie pilnował. Tate czekał na Eliota w holu. Przez szklane drzwi widać było, jak chodzi powoli w tę i z powrotem. Wciąż miał na sobie biały fartuch. Eliot zapłacił taksówkarzowi i wszedł do środka. Tate starał się udawać, że jest w dobrym humorze. Powitał serdecznie Eliota i potrząsnął jego ręką, jak gdyby była to zwykła towarzyska wizyta, lecz na widok miny przyjaciela przestał się uśmiechać. – Mike, przepraszam, że cię... – Nie powinienem tutaj przyjeżdżać, Harold – powiedział Eliot, spoglądając na umundurowanego strażnika za biurkiem w recepcji. – Och, nie przejmuj się tym, na miłość boską. – Tate zamknął drzwi. – Mój gabinet jest w głębi korytarza. Wnętrze budynku zaprojektowano w nowoczesnym stylu, nie zapominając jednak o kosztach. Meble w jaskrawych kolorach wykonano z metalowych rur, a na białych ścianach wisiały powiększone fotografie mikroorganizmów. Eliot w milczeniu ruszył za Tate’em. – Straszna noc – powiedział Harold. – A mówią, że to dopiero początek. Tate miał czterdzieści sześć lat i był o rok młodszy od Michaela, chociaż wyglądał o wiele starzej od niego. Nosił krótką szpakowatą brodę, a jego wysokie czoło było silnie pobrużdżone, podobnie jak delikatna skóra wokół oczu. Na pierwszy rzut oka mógłby bez trudu uchodzić za marynarza. Eliot miał znacznie gładszą cerę i wyglądał bardziej elegancko. Brązowe oczy o przyjaznym wyrazie dawały złudne wrażenie, że jest mało odporny na wstrząsy, co szczególnie pociągało w nim kobiety. Przeszli długim, oświetlonym lampami neonowymi korytarzem. Za szeregiem pomalowanych na żółto drzwi po prawej stronie znajdowały się gabinety pracowników. Podwójne, jaskrawoczerwone drzwi po lewej prowadziły do właściwego laboratorium. Eliot zobaczył przez szyby stoły laboratoryjne, zlewy, terminal komputera i gęsto zastawione buteleczkami i innymi naczyniami półki. Tabliczka pod jedną z szyb głosiła: RYZYKO SKAŻENIA OD TEGO MIEJSCA OBOWIĄZKOWE UŻYWANIE MASECZEK I RĘKAWICZEK – To mój gabinet – powiedział Tate, wystukując kod na klawiaturze przy jednych z żółto pomalowanych drzwi. – Jak się miewa Margaret? Eliot nie odpowiedział od razu. Wciąż zastanawiał się, dlaczego Tate zachowuje się tak osobliwie. Bał się, że zostanie podsłuchany? Jeżeli tak, to przez kogo? Wydawało się, że z wyjątkiem strażnika budynek jest opustoszały. – Dobrze – powiedział wreszcie. – A jak Suzy? – Och, świetnie. Nie może doczekać się świąt. Uwielbia tę porę roku, zwłaszcza jeśli pada śnieg. Zachowuje się wtedy jak dziecko. Tate zamknął drzwi. Gabinet był obszerny, wzdłuż dwóch ścian ustawiono stoliki i szafki. Po przeciwległej stronie od wejścia znajdowało się biurko. Rośliny doniczkowe, segregatory, kubki po kawie i sterty komputerowych wydruków walczyły ze sobą o miejsce na każdej poziomej powierzchni. Przez okno widać było parking, a za nim – ciemną plamę jakiegoś terenu. Eliot ocenił, że jest tam pewnie park lub boisko. – O nią ci chodzi, Harold? – O kogo? – zapytał zdezorientowany Tate. – O Suzy. Macie jakieś problemy? – Och, rany boskie, nie. Dlaczego tak sądziłeś? – Tate, zdziwiony pytaniem, wskazał Eliotowi proste, wysokie krzesło przy swoim biurku. – Proszę, siadaj. Michael, przykro mi, że... Popsułem ci cały wieczór. Może napijemy się czegoś, co ty na to? Eliot zdjął płaszcz i usiadł. Zrozumiał, że czekają go złe wiadomości, w dodatku dotyczące go osobiście. Popatrzył na pliki wydruków na biurku Tate’a i nagle zdał sobie sprawę, że nic więcej nie chce wiedzieć. Jeszcze nie teraz. – Pracowałem właśnie w salonie – powiedział i popatrzył na swoje pochlapane farbą ręce. – Staram się wreszcie skończyć remont. Wiesz, że zamierzałem uporać się z tym już prawie rok temu, a najpóźniej na wiosnę. Myślałem o wynajęciu fachowców – wiesz, że żaden ze mnie majsterkowicz – ale nie dałbyś wiary, ile oni kosztują. Zrujnowałbym się na samo malowanie i wymianę przewodów. O posadzkach mógłbym wtedy zapomnieć. Nie dalej jak wczoraj facet powiedział mi, że chce za to piętnaście tysięcy dolarów. Zresztą sam wiesz... Tate podał mu szklankę whisky i usiadł przy biurku. – To pewnie mnóstwo forsy – powiedział, zmuszając się do uśmiechu. Eliot przytaknął i nabrał w usta odrobinę whisky. Przełknął. Zapadło niezręczne milczenie. Tate otworzył wreszcie jedną z teczek na biurku. Kolejne wydruki. Zielone i białe kartki, poziome paski. Na teczce czerwony nadruk: POUFNE. – Michael, przepraszam, że ściągnąłem cię tutaj tak niespodziewanie, ale nie mogłem... uznałem, że tak będzie najlepiej. Nie chciałbyś chyba, żeby Margaret... Mieszkam przecież jeszcze dalej. Uznałem, że najlepiej będzie, jeżeli porozmawiamy tutaj i wszystko ci wytłumaczę. Nikt nie będzie nam tu przeszkadzał, więc będziemy mogli otwarcie i szczegółowo podyskutować, rozważyć wszystkie możliwości. Eliot poczuł skurcz w żołądku. Paliła go whisky. – Podyskutować o czym, Harold? – Cóż... – O badaniach przesiewowych? – Będę potrzebował kolejną próbkę twojego DNA, to po pierwsze – zaczął nagle mówić Tate. – Wykonanie drugiego testu ma ogromne znaczenie, jeżeli mamy być pewni. Chcę tę próbę pobrać od razu. Przygotowałem wszystko w laboratorium. To właśnie dlatego musieliśmy spotkać się tutaj, rozumiesz? Nie będziemy mieli pewności, dopóki nie przeprowadzę powtórnego badania. Oczywiście, w zwykłych warunkach nie zawracalibyśmy sobie tym głowy. Normalnie to po prostu... sprawa zawodowa. W tym przypadku jest inaczej. Jesteś przecież moim przyjacielem, Michael. – Eliot popatrzył na podłogę. Doznawał nieprzyjemnego uczucia nieważkości. Nie miał ochoty zadawać kolejnych pytań. Niech doktor Harold Tate się tym zajmie – przecież to jego cholerne badania, jego technologia. – Tak czy inaczej, masz wszelkie prawo dowiedzieć się, co stwierdziliśmy do tej pory. – Tate sięgnął do teczki i zaczął rozkładać papiery na biurku. Po chwili urwał, przytrzymując je dłonią, jak gdyby bał się, że zdmuchnie je wiatr. – Bardzo mi przykro, Michael, ale obawiam się, że na chromosomie czwartym znaleźliśmy coś nieładnego. Bardzo nieładnego. Dwie i pół godziny później Eliot wracał na East Side. Tate zaproponował, że go odwiezie, lecz w końcu wypił więcej szkockiej od Michaela i nie mógł prowadzić samochodu. Eliot powiedział mu, że nie ma sensu narażać życia, żeby zaoszczędzić parę groszy na taksówce. Tate potrząsnął ze smutkiem głową i wlepił wzrok w swoje buty. Eliot zdążył zapomnieć, że Tate upija się na smutno. Eliot wrócił myślami do czasów college’u. Usiłował przypomnieć sobie wszystko, co mu się przez te dwadzieścia pięć lat przydarzyło, co zdołał osiągnąć. Jednak oprócz paru wybijających się na pierwszy plan zdarzeń resztę zdawała się spowijać szara mgła. Żył z roku na rok bez szczególnych dokonań, nie miał szczęśliwych wspomnień. Zmarnował zbyt wiele czasu. Śnieg przestał padać, wiatr zelżał. Eliot miał wrażenie, że wysoko nad kopułą siedziby władz stanowych niewyraźnie majaczą gwiazdy. Może mimo wszystko lotnisko pozostanie otwarte. Tym razem kierowcą taksówki był Murzyn po czterdziestce, o byczym karku i kręconych siwych włosach. Nie odezwał się ani jednym słowem od wyjazdu z Warwick. – Mogę pana o coś zapytać? – rzekł Eliot. Kierowca obojętnie popatrzył we wsteczne lusterko. Był pewnie bardzo zmęczony. – Co by pan zrobił, gdyby okazało się, że zostało panu tylko kilka lat życia, cztery, może pięć, i miałby pan tyle forsy, ile tylko by się panu marzyło? Kierowca mruknął coś na poły z rozbawieniem, na poły z lekceważeniem. Przystanęli przed światłami na Memoriał Boulevard. Minął ich samotny pick-up, zmierzający w kierunku śródmieścia. – O jakiej forsie pan myśli? – spytał wreszcie taksówkarz. – Bez żadnych ograniczeń. – Bez żadnych ograniczeń? Nawet milion dolarów? Kierowca popatrzył w stronę East Side. Naturalnie, była to zamożna dzielnica starych, drewnianych rezydencji zamieszkana przez dumnych absolwentów Iry League, ale wiele jeszcze brakowało, by można było ją uznać za dzielnicę samych milionerów. – Pięć, dziesięć milionów. Niech będzie dziesięć. Zapaliło się zielone światło. Taksówka powoli skręciła w prawo, jedno z kół przez chwilę zabuksowało na pochyłości. – Człowieku, wiem, co bym robił, gdybym miał dziesięć milionów dolarów – zachichotał kierowca. – Niech mi pan powie – rzekł Eliot, wpatrując się w twarz Murzyna, widoczną we wstecznym lusterku. – Dokładnie to, na co miałbym ochotę. Margaret zostawiła zapalone światło na zewnątrz, ale parter był pogrążony w ciemnościach. Eliot wrzucił klucze do misy z drewna różanego i ruszył przez hol, gdy usłyszał głos z piętra: – Michael? Michael, to ty? Znużenie. Wyrzuty. Cień gniewu. Prawdopodobnie spała. Wystarczyło skrzypnięcie deski w podłodze, żeby się obudziła, a w tym starym domu skrzypiały wszystkie deski. – Tak, ja. – Która godzina? Wiedziała doskonale. Chciała, żeby sam to powiedział. – Druga. – Nie miał ochoty na rozmowę. Nie teraz. Nie z nią. – Straciliśmy mnóstwo danych z komputera. W biurze. Musiałem zostać, dopóki sobie z tym nie poradziliśmy. – Idziesz już spać? Podszedł do podnóża schodów. – Muszę jeszcze coś zrobić. Zaraz się kładę. Zobaczył jej cień na ścianie półpiętra i usłyszał westchnienie. Po chwili cień zniknął. Przeszedł do swojego gabinetu i osunął się na fotel za biurkiem. Alkohol wciąż szumiał mu w głowie, jednak siedząc w półmroku, otoczony znaną na wylot graciarnią swojego życia – nie przeczytanymi książkami, obrazami, które znudziły się mu lata temu, starymi meblami – zaczął doznawać osobliwego uczucia oderwania i spokoju. Już nic go nie powstrzymywało. Tysiące razy przemyśliwał nad zmianą swojego życia. Marzył o tym. Świat miał o wiele więcej do zaoferowania niż widok z ósmego piętra, śmiertelnie nudni koledzy w pracy, pięćdziesiąt godzin tygodniowo za biurkiem. Marzył o pozbyciu się tego wszystkiego i rozpoczęciu od nowa. Nigdy jednak nie zrobił nic w tym kierunku – przynajmniej nic poważnego. Bał się konsekwencji, bał się, że jeżeli złamie zasady, wcześniej czy później za to zapłaci. Sięgnął do kieszeni po zwitek wetkniętych tam papierów. Komputerowe wydruki: bladozielone i białe poziome paski, takie same, jak wydruki w gabinecie Tate’a. Eliot rozłożył arkusze. Na każdej kartce znajdowały się kolumny cyfr i liter. Jeden z kodów na pierwszym z arkuszy został zakreślony na czerwono. Mniej więcej pół godziny przez odjazdem z laboratorium Tate’a Eliot poczuł, że wszystko nagle staje się dla niego jasne. Zdał sobie sprawę, czego chce. W tej samej chwili zrozumiał również, że musi działać szybko, bowiem pewne osoby będą bardzo niezadowolone, gdy dowiedzą się o wynikach badań. Kiedy mocno już podpity Tate wyszedł z gabinetu do łazienki, Eliot zabrał wydruki z jednej z teczek. Oczywiście, Tate w końcu zda sobie sprawę, że czegoś brakuje. Doda dwa do dwóch i zorientuje się, kto zabrał papiery. Wtedy będzie już jednak za późno. Poza tym byli kiedyś bliskimi przyjaciółmi. Może zrozumie. Eliot złożył wydruki i schował je do najniższej szuflady biurka. Sprawdził, która godzina. Wpół do trzeciej nad ranem, czyli wpół do dziewiątej w Europie. W banku na pewno ktoś już o tej porze urzęduje. Podniósł słuchawkę i wybrał numer. Po trzech sygnałach odebrała kobieta. Eliot poprosił o połączenie z działem kont osobistych. Przez chwilę wsłuchiwał się w elektroniczną ciszę, w końcu odezwał się mężczyzna. Wymienili parę słów powitania. Eliot przedstawił się, po czym wydał dyspozycje: – Chcę zlikwidować moje konto – powiedział. – Zgadza się, całe dziesięć milionów dolarów. Część pierwsza Wiara w Opatrzność 1 Dwieście trzydzieści dziewięć dolarów – powiedział Mark Ferulli, wyciągając zmiętą kopertę ze schowka na rękawiczki. – Wyobrażasz to sobie? – Alexandra Tynan wzięła kopertę do ręki. Nad adresem w Hartford przybito pieczęć o grubych, czarnych literach: CENTRALNE BIURO DS. WYKROCZEŃ. Wyjęła mandat i zmarszczyła brwi. – Małpa nawet nie umie pisać – dodał Ferulli. Nabazgrane w polu oznaczonym „do zapłaty” cyfry były jednak dostatecznie czytelne: dwieście trzydzieści dziewięć dolarów. Alex popatrzyła na Marka i uśmiechnęła się. – Wychodzi z ciebie twoje nastawienie. – Zjeżdżałem właśnie ze wzgórza. Mogłem mieć na liczniku najwyżej sto dziesięć kilometrów. – Tutaj jest napisane, że sto dwadzieścia pięć. A w tej chwili jedziesz dziewięćdziesiąt pięć na godzinę. Mark zmniejszył nacisk na pedał gazu. Jechali na północ drogą I-95, omijając przemysłowe obrzeża Providence. Był pierwszy dzień roboczy nowego roku, temperatura zaledwie przekraczała zero. Na popołudnie zapowiadano silne opady śniegu. – No dobrze, jechałem sto dwadzieścia pięć na godzinę. Droga była pusta, do cholery. Idealne warunki do jazdy. Jezu, przecież zaraz miałem przekroczyć granicę z Massachusetts, gdzie wolno jeździć sto pięć na godzinę. Gliniarz schował się za wzgórzem i kiedy go mijałem, łup, skasował mnie radarem. Opuścili autostradę zjazdem numer dwadzieścia. Mark musiał gwałtownie zahamować przed czerwonym światłem. Popatrzył na Alex, apelując o sprawiedliwość swoim uśmiechem niewiniątka. Mark Ferulli miał około trzydziestu pięciu lat, grzywę gęstych czarnych włosów – nazywał je sycylijską czupryną – i był przystojny niemal jak gwiazdor filmowy. Jego badawcze, zazwyczaj nieruchome i zdające się pochłaniać światło oczy przypominały Alex Ala Pacino. Kiedy Mark się uśmiechał, tworzące się wokół nich fałdki nadawały im ciepły, sympatyczny wyraz, lecz czasami, jak na przykład w tej chwili, kojarzyły się Alex raczej z oczyma polityka – zdawały się szczere, pełne ludzkich uczuć, lecz nieco zbyt czujne, jak gdyby ich właściciel wyczekiwał na właściwą reakcję lub dogodny dla siebie moment. Uśmiechnęła się mimo woli. Mark był wyraźnie zdenerwowany mandatem, ale równocześnie i zadowolony z siebie – na pewno nie zmartwiony tym, że złamał przepisy. Ta odmiana braku rozsądku była dla niego typowa i wydawała się Alex mimo wszystko pociągająca. W porównaniu z rutyną pracy w Providence Life, dokąd właśnie jechali, bezczelność Marka była jak haust świeżego powietrza. – Nie twierdzę, że nie jechałem trochę za szybko, ale płacić za to dwieście trzydzieści dziewięć dolarów? – powiedział Mark. – Zrobiłeś sobie droższy prezent, niż myślałeś – stwierdziła Alex, stukając kopertą w kierownicę. Nie dowiedziała się jeszcze, ile zapłacił za samochód. W Wigilię pożegnał się z nią jeszcze jako kierowca dwuletniej toyoty, natomiast w Nowy Rok pojawił się w nowiuteńkim kabriolecie BMW. Powiedział, że przejechał całą drogę z New Jersey z opuszczonym dachem. Pałały mu policzki i uśmiechał się od ucha do ucha jak dzieciak, który dostał nowy rower. Alex wiedziała jednak, że to nie rodzice kupili mu samochód. Ojciec Marka prowadził ciężarówkę dla firmy doręczycielskiej, a matka pakowała ciasteczka Oreos dla Nabisco. Światło zmieniło się na zielone. Mark nacisnął gaz do deski. Wyprysnęli ze skrzyżowania z piskiem opon. – Powiesz mi wreszcie? – spytała z uporem Alex. – Co takiego? – Popatrzył we wsteczne lusterko i uśmiechnął się. – Ile dałeś? – Alex, czy musisz wszystko sprowadzać do liczb? – przeniósł spojrzenie na dziewczynę. – Czy jesteś przekonana, że to jest najważniejsze? Alex wydęła dolną wargę, udając, że się boczy. Zdawała sobie sprawę ze swojego zamiłowanie do liczb, więc nie mogła odeprzeć zarzutu. – Wiesz, co Bernard Shaw powiedział o aktuariuszach? – spytał Mark, przenosząc spojrzenie z powrotem na drogę. – Stwierdził, że to ludzie, którzy znają cenę wszystkiego, ale nie znają wartości niczego. – Dla ścisłości był to Wilde. Oskar Wilde. Poza tym dotyczyło to księgowych. – Księgowi, aktuariusze, co to za różnica? – wzruszył ramionami Mark. Różnica była kolosalna, z czego Mark powinien już zdawać sobie sprawę. W ciągu dwunastu miesięcy, przez które chodzili ze sobą, Alex tłumaczyła mu to wystarczająco często. Uważała, że księgowi to istotnie zaledwie liczykrupy, prowadzący swoich klientów przez fiskalny labirynt, wytykający błędy w rachunkowości i udzielający porad. Wiedziała, że niewielu z nich poradziłoby sobie z matematyką, jakiej używała na co dzień – rachunkiem prawdopodobieństwa i statystyką. Ludzie zwykle nie mieli do tego cierpliwości. Dlatego właśnie w całych Stanach Zjednoczonych było tylko dziesięć tysięcy aktuariuszy. Alex ukończyła matematykę na Politechnice Massachusetts. Początkowo chciała pracować na Wall Street; widziała siebie przy obsłudze informatycznej prowadzonych tam transakcji, jako obstawionego komputerami konsultanta w jakimś dziale, gdzie mogłaby wykorzystać swoje umiejętności tworzenia cyfrowych modeli. Zniechęciły ją jednak do tego opowieści o przedwczesnym wypalaniu się i bezwzględnych pracodawcach. Letnia praca w firmie ubezpieczeniowej John Hancock w Bostonie otworzyła jej oczy na korzyści z pracy aktuariusza: płaca w wysokości prawie czterdziestu tysięcy dolarów rocznie na wejście, a po pięciu latach umożliwiających dostanie się do Stowarzyszenia Aktuariuszy, zmierzająca w kierunku wartości sześciocyfrowych. Nie tylko rodzaj wykorzystywanej matematyki odróżniał przedstawicieli tej specjalności. Aktuariusze byli... inni. Alex podniosła wzrok na niebo; w jej oczach barwy wilgotnego łupku odbiła się równa, szara powłoka chmur. Dziewczyna miała naturalnie ciemne brwi i rzęsy – zaskakujące u blondynki. Zmarszczyła nieco czoło, próbując obmyślić, co takiego odróżnia jej specjalność od wszystkich innych. – Śmierć – powiedziała po chwili. – Słucham? Mark dodał gazu, by zdążyć przed zmianą świateł na Exchange Street. I tak jechał o wiele za szybko. Wyjeżdżająca z bocznej ulicy ciężarówka przyhamowała gwałtownie, by uniknąć zderzenia. Śmierć we wszystkich postaciach, pomyślała Alex. Znów, mimo wysiłków, by wyrzucić go z pamięci stanął jej przed oczyma Michael Eliot. Wstawiony, z cuchnącym alkoholem oddechem, pocałował ją na przyjęciu w biurze firmy niecałe dwa tygodnie temu, a teraz już nie żył. Zamknął usta na zawsze. – Daj spokój, kochanie, rozchmurz się. Tylko żartowałem. – Mark szturchnął ją łokciem. Alex wychyliła się do przodu i wepchnęła kopertę z powrotem do schowka na rękawiczki. – Zabijesz kogoś swoją nową zabawką – stwierdziła poważnie. – Trza sie czego przytrzymać, jak sie słucha żartu – powiedział z akcentem z New Jersey. – Skoro se o tym mówimy... – O czym? – O żarteluszkach, malinka. Jaka jest różnica między aktuariuszem-introwertykiem a aktuariuszem-ekstrawertykiem? – spytał i wcisnął się głębiej w siedzenie, przygotowując do puenty. – Aktuariusz-ekstrawertyk patrzy na twoje buty – odparła Alex. Znała ten dowcip na pamięć. – Do diabła, wiedziałaś! – Znam wszystkie dowcipy o aktuariuszach. Dzieciak pojawił się zupełnie znikąd. Chwilę wcześniej mieli przed sobą pustą drogę, a w moment później pedałujący z zapałem chłopak na górskim rowerze zjechał z chodnika. Michael szarpnął kierownicę, ale było już za późno. Prawa dłoń dzieciaka uderzyła w przednią szybę i znikła z pola widzenia; bransoletka z imieniem zadrapała zgrzytliwie o szkło. – Jezu Chryste! Mark zahamował, na ułamek sekundy stracił kontrolę nad samochodem i wpadł na krawężnik. Wóz zatrzymał się ukosem do ulicy. Słychać było wycie klaksonów pojazdów starających się ominąć BMW. Jakimś cudem Markowi i Alex nic się nie stało. – Jezu! – Najechaliśmy na niego? – zapytała Alex. Serce łomotało jej w piersi jak szalone. – Zabiliśmy go? Mark bez słowa wysiadł z samochodu. Ludzie zbierali się na chodniku dookoła przewróconego pojemnika na śmieci. Starszy mężczyzna wskazał w głąb bocznej ulicy i powiedział do Marka coś, czego Alex nie dosłyszała. Gdy Mark wrócił do samochodu, widać było, że jest bardzo wstrząśnięty, ale ulga, że nikogo nie zabił, zaczynała przemieniać się w gniew. – Jezusie! Widziałaś? Po prostu wypadł... – To była twoja wina – powiedziała Alex. Dygotała mimo wysiłków, by zachować kontrolę nad sobą. – Jechałeś za szybko, żeby w porę zareagować. Zawsze chcesz... Chwyciła się za serce i z zaskoczeniem stwierdziła, że jest nie tyle zła, co doszczętnie wyczerpana. Była to zasługa wieści o śmierci Eliota, z którą ciągle nie potrafiła się uporać. W jej emocjach nadał panował nieład. – Nic ci się nie stało? – spytał Mark. Pobladł, a mimo zimna na jego górnej wardze perliły się kropelki potu. – Pewnie. Właśnie miałam pierwszy w życiu atak serca. – Alex uniosła brew. – Wiesz, ten, którego trzydzieści procent ludzi nie przeżywa. Odczekała, aż Mark wsiądzie do samochodu. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, wsłuchując się w odgłosy mijających ich samochodów. Na szybie w miejscu, gdzie chłopak uderzył ręką, widniała plama. Alex miała nadzieję, że nie stało się mu nic poważnego. – Mark? Wytrącony z zadumy, Mark przechylił się i pocałował dziewczynę chłodnymi ustami. – O co chodzi? – Myślisz, że cierpiał? – Przez chwilę Mark wyglądał na zdezorientowanego. Alex uścisnęła jego dłoń. – Chodzi mi o Michaela Eliota. Jak myślisz, czy... Nie zdołała dokończyć. O tym, co się stało, dowiedziała się dopiero w sylwestra. Kilka dni wcześniej doszło do strasznego wypadku. Michael Eliot wiercił dziury, by zawiesić półki w domu, i trafił na przewód elektryczny. Zginął na miejscu, porażony prądem. – Posłuchaj, Alex... Dziewczyna ponownie uścisnęła jego dłoń, starając się okazać, że nie potrzebuje pociechy. Była to prawda: znała Michaela Eliota wyłącznie z pracy, nie na gruncie towarzyskim. Nie była gotowa przyznać się nawet sama przed sobą, że przez jakiś czas myślała o czymś więcej. Tak czy inaczej, nigdy nie zrobiła żadnego kroku w tym kierunku. Gdy Eliot pocałował ją na przyjęciu – niecałe dwa tygodnie temu, ostatni raz, kiedy go widziała – była zaszokowana i zakłopotana. Obecnie również czuła szok, nie zaś żal czy choćby smutek. Wstrząs, wywołany gwałtownością i ostatecznością tego, co się stało. – Wiem, że to straszne – powiedział Mark. – Po prostu absurdalne. Nic na to nie poradzisz. – Potrząsnął głową. – Takie jest życie. Stale zdarzają się bezsensowne wypadki. – Pięć i siedem dziesiątych procenta. – Alex otarła łzę grzbietem dłoni. – Tyle wynosi odsetek porażeń prądem wśród śmiertelnych wypadków w warunkach domowych. Mark zamrugał oczyma i spróbował się uśmiechnąć, ale zorientował się, że Alex nie żartuje. Siedziba Providence Life mieściła się na rogu Dorrance i Westminster, w samym centrum śródmieścia. Podobnie jak w przypadku większości zabudowy, gmach nosił piętno stylu europejskiego – w tym wypadku posępnej trzeźwości pałacu Medyceuszy we Florencji. Ściany nośne oryginału były jednak skazane na dźwiganie zaledwie paru pięter, natomiast projektant tego budynku spiętrzył na sobie aż dwanaście kondygnacji i uwieńczył całość kunsztowną sztukaterią. Ronald P. McIntyre uwielbiał ten stary budynek. Pracował w firmie od wielkiej powodzi w trzydziestym ósmym i podobnie jak upamiętniająca to wydarzenie mosiężna tabliczka przy głównym wejściu, pamiętał lepsze czasy. Przez lata został zepchnięty nieco na ubocze przez zatrudnienie oddanej ekipy sprzątaczek, konserwatorów i strażników, ale zawsze pojawiał się w biurze jako pierwszy. Nowi pracownicy Prov-Life zastanawiali się, w jakim właściwie charakterze Mac był zatrudniony, ale wkrótce nudziły się im próby odgadnięcia tej tajemnicy. Mac pojawiał się w różnych miejscach i wykonywał najróżniejsze czynności. Pracownicy zakładali w końcu, że zapewne ma coś wspólnego z segregowaniem poczty albo obsługą klimatyzacji czy starego, lecz ciągle działającego bojlera, ponoć mieszczącego się w podziemiach. Gdy Alex Tynan przeszła przez parking ocierając oczy, właśnie Mac przywitał ją przy bocznym wejściu. – Alexandra! – zawołał, odkładając pudło z aktami. – Szczęśliwego Nowego... Coś się stało? – Dziewczyna bezskutecznie spróbowała się uśmiechnąć. – Pobladłaś, jakbyś zobaczyła ducha – stwierdził Mac. – Och, bo ja wiem? – Alex dotknęła policzka i poczuła, że jest gorący. – Nie czuję się najlepiej. Wydmuchała nos w postrzępioną chusteczkę higieniczną i popatrzyła na ogorzałą twarz Maca. Miał smugę sadzy na czole i pajęczynę we włosach ostrzyżonych na jeża w stylu wczesnych lat pięćdziesiątych. Przez chwilę Alex miała ochotę porozmawiać z nim o śmierci Eliota, ale się rozmyśliła. Nie orientowała się, czy Mac o niej wie, i nie miała ochoty przekazywać mu tak doniosłej wiadomości. – O włos uniknęłam wypadku po drodze – powiedziała. – Nic poważnego, ale jestem trochę wstrząśnięta. – To przez tego starego grata – odparł Mac, mrużąc oczy i zaciskając usta. – Mówiłem ci, że powinnaś wymienić tylne światła. Staruszek od lat namawiał Alex na pozbycie się toyoty camry z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku. Dziewczyna twierdziła, że samochód ma dla niej wartość sentymentalną, ale prawda była taka, że narobiła mnóstwo długów i nie stać jej było na kupno nowego wozu. – Nie chodziło o światła, Mac, wymieniłam je w zeszłym miesiącu. Poza tym przyjechałam z Markiem. Max zmrużył oczy i popatrzył nad jej ramieniem na Ferullego, wyjmującego aktówkę z bagażnika BMW. Nie lubił Marka. Sam niegdyś był przystojny i dlatego nie ufał przystojnym młodym mężczyznom. Poza tym widział, jak Ferulli zachowuje się wobec sekretarek z działu finansów. Zdaniem Maca, Mark pozwalał sobie na zbytnie poufałości. – Rozumiem – powiedział. – W tych sportowych wózkach trzeba zachowywać wyjątkową ostrożność, zwłaszcza przy tak fatalnych drogach. Powiedział to donośnie i wyraźnie pod adresem Marka, który minął go z raźnym pozdrowieniem, kierując się do głównego wejścia. Ferulli wiedział doskonale, co Mac o nim sądzi, i dlatego starał się go omijać z daleka. Alex opuściła wzrok na pudło z aktami, usiłując ukryć uśmiech. – Do czego doszedłeś? Do „F”? Przez kilka ubiegłych tygodni Mac wraz z grupą zaangażowanych w tym celu wyrostków trudnił się wynoszeniem starych akt z podziemi i ekspediowaniem ich do firmy w Iron Mountain w Massachusetts, trudniącej się magazynowaniem dokumentacji. Prov-Life przestawiło się na komputery w końcu lat osiemdziesiątych, ale dopiero teraz zaczęło rozwiązywać problem starych papierów. Była to powolna, brudna praca, której Mac serdecznie nienawidził. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że firma skorzystała z okazji, by dokonać w podziemiach częściowej wymiany azbestowej izolacji. Poważni mężczyźni w zakrywających całe twarze maskach kręcili się po piwnicy z wielkimi, plastykowymi pojemnikami, traktowali izolację, jak gdyby były to odpady radioaktywne i mówili Macowi oraz jego pomocnikom, kiedy wolno, a kiedy nie wolno im wchodzić do środka. – Chciałbym – odparł Mac z rozdrażnieniem. – Wciąż jesteśmy przy „E”. Dzisiaj i jeszcze przez resztę tygodnia. Od „Ebbsworth” do „Eyot” przez „Ewing” i wszystkich, którzy jeszcze zaczynają się na tę literę. Stare przebitki, pleśniejące teczki, zakurzone pudła z papierami, a wszystko trzeba zaksięgować. Będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, kiedy się to wreszcie skończy. – Nie wątpię. Alex ruszyła w stronę wejścia. Wiedziała, że gdy zacznie się już rozmawiać ze staruszkiem, trudno skończyć. Być może dla Maca niezobowiązująca pogawędka, punktująca kolejny dzień w Prov-Life, stanowiła jedyny powód, dla którego jeszcze pracował. Często powtarzał jej, że kiedyś ludzie w firmie mieli więcej czasu dla siebie nawzajem. Uważał, że panowała tu wtedy inna, bardziej przyjacielska atmosfera. Na szóstym piętrze było jeszcze pusto. W kuchence obok schodów ewakuacyjnych Alex nastawiła ekspres do kawy i przez minutę przyglądała się, jak brązowy, aromatyczny płyn zaczyna przeciekać przez filtr. Ciągle wracało do niej wspomnienie pocałunku. Miała już zbierać się do wyjścia, nawet założyła płaszcz, gdy przyszedł Eliot. Zapewne mimowolnie okazała zainteresowanie, ponieważ podszedł prosto do niej. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, otoczył ją ręką w pasie i poczuła jego usta na swoich. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, co się dzieje. Popatrzył na nią wtedy z uśmiechem, jak gdyby nie potrzebowali żadnej innej formy komunikacji. Jak gdyby doskonale się rozumieli. Takim samym spojrzeniem obdarzał ją zawsze, gdy zamieniali parę słów w windzie czy na korytarzu. Podeszła do biurka i przekładała przez chwilę papiery, starając się zebrać siły do pracy, w gruncie rzeczy niezbyt pilnej. Przez ostatnie tygodnie miała dość dużo luzu. Poprzednią część egzaminów dla uzyskania tytułu aktuariusza zakończyła w listopadzie, a dopiero w lutym zamierzała zacząć przygotowywać się do następnej, majowej. W tym czasie miała opracować dane, dotyczące realizowanych w branży ubezpieczeń zdrowotnych i zmodyfikować ich założenia tak, by odpowiadały potrzebom klienteli, którą starało się pozyskać Prov-Life. Była to teoretyczna przygrywka do o wiele większego planu: po stuleciu sprzedawania indywidualnych polis na życie, firma rozważała wejście na rynek systemowych ubezpieczeń zdrowotnych. Gdyby doszło do tego posunięcia – a zdania w radzie zarządzającej były podzielone – oznaczałoby to gigantyczną zmianę skali i zasięgu działalności Prov-Life. Na razie uruchomiono program pilotażowy, obejmujący pracowników firmy i ich rodziny. Zachęcano wszystkich do wzięcia w nim udziału i złożenia wniosków w tym samym trybie co zwykli klienci, włącznie z wypełnieniem i nadesłaniem kwestionariuszy. Plan ów miał umożliwić sprecyzowanie niezbędnych dodatkowych działań administracyjnych i analitycznych. Jedyna różnica oprócz liczby wystawionych polis polegała na tym, że składki miało opłacać Prov-Life. Namawianiem pracowników do wzięcia udziału w programie pilotażowym zajmował się szef działu Alex, Randal White. Był on określany w Prov-Life mianem „aktuariusza doskonałego” i cieszył się opinią osoby niosącej światło tam, gdzie panowały ciemności. Dopuszczał do realizacji wszystkie plany perspektywiczne i zatwierdzał prognozy w oparciu o dane z samej firmy oraz całości branży, publikowane w różnych pracach i raportach. Prov-Life szczyciła się rozmiarami zapewnianej przez siebie asekuracji – co z kolei było możliwe dzięki wiedzy, jakiego rodzaju ryzyka należy unikać, a jakie można podjąć. Dzięki temu firma mogła wystawiać polisy na kwoty od dwudziestu pięciu tysięcy do pięciu milionów dolarów. Ponieważ zaś strategia asekuracyjna firmy, rodzaje rozprowadzanych polis i marketing opierały się na rzetelności prognoz działu aktuariuszy, Randal White był ważną postacią. Richard Goebert, lubiący wymyślać dowcipy prezes Prov-Life, zwykł był mawiać, że firma ufała nie Opatrzności, ale Randalowi White’owi. Nic dziwnego, że wpływy White’a sięgały daleko poza kierowany przez niego dział. Był on jednym z trzech dyrektorów firmy z prawem podejmowania decyzji w dwunastoosobowej radzie zarządzającej. Dwoma pozostałymi byli Walter Neumann, główny radca prawny i Newton T. Brady, kierujący finansami. W dziale aktuariuszy krążyła plotka, że kiedy Goebert przejdzie na emeryturę, właśnie White obejmie jego gabinet na siódmym piętrze. Gabinet ten miał wielki balkon – papieski, jak go żartobliwie określano – z którego roztaczał się widok na Westminster Street. Popijając kawę, Alex uruchomiła pocztę elektroniczną i z zaskoczeniem stwierdziła, że istotnie otrzymała wiadomość. Przez chwilę miała niesamowite uczucie, że to przesłanie od Eliota z zaświatów. Wzdrygnęła się i powiedziała sobie, że zachowuje się jak idiotka. Biedaczysko nie żył, i to wszystko. Otworzyła wiadomość, nie sprawdziwszy w końcu, czy została nadana przed, czy po jego zgonie. $$$ PIĘĆDZIESIĄT JEDEN TYSIĘCY DOLARÓW $$$ Informacja krótka i do rzeczy. Alex uśmiechnęła się, pokręciła głową i wybrała numer Marka. – Nie wierzę. – To nie wierz. – Naprawdę ci nie wierzę. – Doskonale. – Mark, to mnóstwo pieniędzy. – To świetny samochód, kochanie. – Ale... – Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć – ... nie stać cię na niego. – Najwidoczniej jednak stać. Alex zamrugała oczyma. Nie orientowała się dokładnie, przypuszczała jednak, że po opodatkowaniu Mark zarabiał około pięćdziesięciu tysięcy rocznie. Już spłacał dom w Cranston wraz z umeblowaniem. Po dodaniu do tego paru przyzwoitych urlopów rocznie – Mark uwielbiał nurkowanie, więc musiały to być Karaiby – nie mogło mu wiele zostawać. – Jakim cudem? – Kochanie, powtarzam ci przez ostatnich parę tygodni – szkoda, że nie zadałaś sobie trudu, żeby mnie posłuchać – moja sytuacja tu, w maszynowni, kształtuje się coraz pomyślniej. Dla Marka dział finansów stanowił serce Prov-Life. – Tak, ale... – Newton był dla mnie bardzo... – urwał, po czym wyszeptał w słuchawkę: – Alex, dostałem zachętę. – Tak, ale nie musisz od razu wyrzucać kupy pieniędzy na samochód. – Nie słuchasz mnie, Alex. Myślałem o innym rodzaju zachęty. Dziewczyna wyprostowała się na krześle i zaczęła zwracać pilniejszą uwagę na słowa Marka. – O co ci chodzi? – Mówiliśmy o tym, że mam perspektywy na zajście wyżej. – Awansujesz? – Na wi-ce-pre-ze-sa – powiedział Mark, sycąc się każdą sylabą. – Wiceprezesa? – Alex rozszerzyła oczy ze zdumienia. – Mark, nie wierzę. Jakim cudem? – Zatkała sobie dłonią usta, ponieważ nagle uświadomiła sobie, o co chodziło. – Mój Boże, nie chcesz chyba powiedzieć... – Mark zaśmiał się cicho. – Przecież umarł dopiero parę dni temu – wyszeptała Alex. Czuła gonitwę myśli, starała się pojąć, co się działo. Przyszedł jej do głowy okropny pomysł. Mark, kiedy kupiłeś samochód? Zapadła długa chwila ciszy, po której Mark odpowiedział: – Oczywiście, tuż po tym, jak zabiłem Eliota. – Roześmiał się znowu. – Daj spokój, nie wymyślaj idiotyzmów. Odpowiadając na kolejne twoje pytanie: nie, nie obejmuję od razu stanowiska po nieboszczyku, ale... sam nie wiem, co się dokładnie stanie. Miałem tylko interesującą rozmowę z Newtonem parę tygodni temu. Powiedział mi, że jak zwolni się jakieś stanowisko, będzie chciał to ze mną przedyskutować, bo orientuje się, co mam do zaoferowania firmie, i tak dalej, i tym podobnie. Wiesz, wtedy pomyślałem, że to po prostu zachęta, ale teraz... – Och, Mark! – westchnęła Alex, opuściwszy ramiona. – Nie cierpisz przypadkiem na nadmiar optymizmu? Na pewno nie zechcą, żebyś kierował całym działem finansów. Jeszcze nie teraz. To wielka odpowiedzialność. – Na chwilę zapadła całkowita cisza. – Mark, jesteś tam? – Jestem. Alex zastanowiła się, czy powiedziała coś niewłaściwego. Nie chciała sugerować, że Mark nie poradziłby sobie na stanowisku kierownika działu. Wydawało się jej jednak wyjątkowo mało prawdopodobne, że zostanie na nie awansowany. Postanowiła obrócić sprawę w żart: – Skoro pniesz się tak szybko do góry, mogę ci tylko doradzić, żebyś wziął udział w naszym programie ubezpieczeń zdrowotnych. – Słucham? – Przecież czekają cię wielkie stresy, a do tego jeszcze ten twój diabelski samochód. Wymarzone czynniki, żeby dostać zawału w młodym wieku. – O ile sobie przypominam, to ty miałaś atak serca. – Nie, ale będę miała, daj mi tylko trochę czasu. Radziłabym ci jednak unikać słonych posiłków. – Przykro mi, że tak mało we mnie wierzysz. Słuchaj, muszę już iść – powiedział Mark wyniosłym, niemal gniewnym głosem, co stanowiło dowód na kruchość męskiego ego. – Mark, nie chciałam... Było już jednak za późno; rozłączył się. Alex natychmiast wybrała jego numer. Odpowiedział jej chłodny, aksamitny głos. Alex od razu poznała, że to Catherine Pell, najnowsza pracownica działu finansów, i zesztywniała w krześle. Catherine była w firmie dopiero od miesiąca, lecz wszyscy zdążyli już zdać sobie sprawę z jej obecności. Dotarło to nawet do Briana Slatera, najbardziej wymoczkowatego z matematyków w dziale aktuariuszy. Catherine nie była obdarzona specjalnie piękną twarzą czy kuszącą sylwetką, nie była nawet zbyt bystra, przepełniała ją jednak trudna do opisania cecha, którą można było nazwać „klasą”. Kryła się ona w jej sposobie ubierania, w uczesaniu, w tym, jak się nosiła. Alex czuła się w porównaniu z nią jak prostaczka. W dodatku Pellowie byli jednym z najstarszych i najznamienitszych rodów w stanie, więc Catherine stanowiła godny uwagi obiekt, jakie rzadko widywało się w tętniącej pracą siedzibie Providence Mutual Life Insurance Company. Alex żałowała, że nowa pracownica zajęła biurko o parę metrów od Marka. – Przykro mi, Alexandro, ale Mark jest w tej chwili nieosiągalny. Ma naradę – powiedziała Catherine. – Naradę? – Z Newtonem Bradym. – Możesz go poprosić, żeby do mnie oddzwonił, jeśli nie zrobi ci to kłopotu? – Oczywiście. Alex odłożyła słuchawkę i patrzyła przez chwilę na aparat. Zastanawiała się, co Mark sądzi o Catherine. Zachowywał na jej temat podejrzane milczenie. Alex zastanowiła się z kolei, co Catherine sądzi o Marku. I co pomyśli o jego nowym samochodzie... Zaczęli pojawiać się pracownicy. Wiele osób rozmawiało ściszonymi głosami o Michaelu Eliocie. O wpół do dziesiątej nadszedł komunikat od Goeberta, oficjalnie zawiadamiający wszystkich o śmierci kierownika działu finansów. Stwierdzano w nim, że Michael Eliot był oddanym, lubianym przez kolegów współpracownikiem. Znalazło się w nim i takie niezdarne sformułowanie: „W pewnym sensie w naszej pracy zajmujemy się śmiercią codziennie, lecz gdy spotyka ona jednego z nas, boli wyjątkowo mocno.” Kiedy Alex zadzwoniła o jedenastej do Marka, telefon odebrała Kelly Davidson, Alex przyjęła to z ulgą. Chodziły razem do szkoły. Kelly miała „puszystą” sylwetkę, i była jedną z największych palaczek w firmie. Porozmawiały przez chwilę o śmierci Eliota. – Boże, nie wyobrażasz sobie, co się tu dzieje – powiedziała Kelly. – Jakby... no, jakby ktoś umarł. Daję słowo, kiedy Newton przyszedł dziś rano, był blady jak ściana. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak wytrąconego z równowagi. Liz nawet się nie pokazała. Alex raptownie przyłożyła dłoń do czoła. Miała zjeść obiad z Liz Foster, ale kompletnie o tym zapomniała. – Nie ma jej? – Nie. Catherine odbiera za nią telefony. Pewnie Liz dowiedziała się, co się stało, i tak nią to wstrząsnęło, że nie przyszła do pracy. W gruncie rzeczy to zrozumiałe, była przecież jego sekretarką. – Chyba tak. Nie pomyślałam o tym. – Znałaś Michaela, prawda? To znaczy... – Raczej nie – odparła Alex. – Wiesz, jak to jest. Czasami wpadał do naszego działu. Wciąż nie potrafię uwierzyć. Nie wiem, jak się do tego odnieść. – Niesamowite, prawda? Zajmujemy się ubezpieczeniami na życie i nagle ktoś z nas umiera. Czytałaś komunikat Goeberta? Alex zmarszczyła czoło. Kelly miała skłonność do dopatrywania się w biegu zdarzeń regularności oraz ogólniejszego sensu. Było to wyjątkowo irytujące dla osoby, zajmującej się zawodowo analizowaniem chaosu i przydawaniem mu własnych, poddających się testom znaczeń. – Jest tam Mark? – spytała Alex. – Niestety nie. Jest u Newtona Brady’ego. – Niemożliwe. Dzwoniłam godzinę temu, był u niego wtedy. Nad czym mogliby tyle siedzieć? – Nie mam pojęcia. Całe rano wchodził i wychodził z gabinetu Newtona. Parę minut temu przyszedł Neumann. Tak samo nie wiem, czego on tu szuka. Kelly powiedziała „Neumann”, jak gdyby chodziło o oślizgłe monstrum z czarnej Laguny. Nikt w firmie nie trawił Neumanna. – No trudno. Powiedz Markowi, że dzwoniłam. Alex odłożyła słuchawkę i wyprostowała się, rozmyślając o Marku i tym, czego się od niego dowiedziała. Po paru minutach zadumy zaczęła czuć się fatalnie. Nie powinna była z niego drwić. Dlaczego nie miałby dostać awansu? A teraz był zbyt zajęty, żeby odpowiedzieć na jej telefon. Chodzili ze sobą od roku i dla obydwojga ten związek był źródłem prawdziwej radości. Osiągnęli taki moment, w którym kolejny krok wydawał się oczywisty. Nie małżeństwo – żadne z nich nie rozważało takiej możliwości. Alex miała dopiero dwadzieścia pięć lat i nie czuła się gotowa do sakramentalnych więzów, zaś Mark w wieku lat trzydziestu czterech przywykł do kawalerskiego stanu. Alex mieszkała z kotem Oskarem na ostatnim piętrze podupadłego domu na Philips Street, półtora kilometra od college’u imienia Browna. Za dwa miesiące wygasała jej umowa najmu. Miała możliwość odnowienia jej, ale przy wyższym czynszu, na który nie bardzo było ją stać. Mogła też zrezygnować z wynajmu. Mark wiedział o tym i od jakiegoś czasu zachwalał zalety Cranston jako coraz modniejszej dzielnicy, o wiele przyjemniejszej od nadętej East Side. W powietrzu wisiało oczywiste pytanie: czy Alex zdecyduje się do niego wprowadzić? Zbliżający się termin sprawiał, że obydwoje przyglądali się sobie uważniej niż do tej pory. Odkryli w sobie wady, co było nieuniknione. Alex stwierdziła, że popada w okresy nadmiernego krytycyzmu, po których następowały fazy wyrzutów sumienia. Doskonale znała ten stan – zniszczył co najmniej dwa z jej dotychczasowych związków. Niestety, zachowywała się w ten sposób po raz kolejny. – Rzeczywiście wyglądasz na dotkniętą do żywego – powiedział nagle Mel Hartman nad uchem Alex. Był jednym z nowych pracowników, matematycznym geniuszem. Miał o sobie wygórowane mniemanie i od pierwszego dnia zaczął działać Alex na nerwy. – Słucham? Alex utkwiła spojrzenie w niewielkiej plamce na jego krawacie. Każdego ranka Mel zjadał stos naleśników w knajpce „Gino” za rogiem, z mnóstwem syropu klonowego i masła. Alex widziała to na własne oczy. – Czytałaś przecież komunikat? – Oczywiście. – Uwielbiam firmowe wyrazy współczucia, a ty? – Mel uniósł brew. Alex zorientowała się, że winna podziwiać jego przenikliwe poczucie humoru, stwierdziła jednak, że nie jest w stanie się uśmiechnąć. – No, rozchmurz się – dodał. – Przepraszam. Alex wyminęła go i wymknęła się do toalety. „Rozchmurz się” – wszyscy jej to mówili. Naprawdę była tak pozbawiona poczucia humoru? Stojąc przed lustrem, spróbowała uśmiechnąć się ciepło i serdecznie. Popatrzyła na swój zielony, wełniany żakiet. Musiała przyznać, że nie kojarzył się z kimś, mającym poczucie humoru. Zsunęła go z ramion i powiesiła na haczyku przy drzwiach. Pod spodem miała szary sweter, tak ciężki, że opadał na biodra. Wiedziała, że ma niezłe ciało. Była może nieco zbyt chuda; Mark żartował czasem, że wygląda jak Rosemary przed urodzeniem dziecka. Zastanawiała się, jakich zmian powinna dokonać w swojej garderobie, gdy przyszedł jej do głowy nowy pomysł. Wróciła do swojego biurka, chichocząc przez całą drogę. Rozchmurzyć się? Jeszcze im pokaże. Pokaże Markowi. Włączyła komputer i weszła do gigantycznej bazy danych Sekcji Wypadków Stowarzyszenia Aktuariuszy. Szybko ustaliła, że posiadacze kabrioletów i sportowych samochodów stanowią cztery i dwie dziesiąte procenta populacji ubezpieczonych. Dawało to cztery osoby na sto – oczywiście, przeważnie mężczyzn. Ludzi, którzy dostają mandaty i strącają dzieciaki z rowerów. Zaczęła porównywać statystyki, by uchwycić zależność między posiadaniem kabrioletu a śmiertelnością. Bo o nieszczęście przecież nietrudno. Jadąc zbyt szybko z odkrytym dachem, człowiek sam się prosi o wypadek. Zajeżdża na przykład drogę innym kierowcom, gdyż włosy siedzącej obok dziewczyny zasłoniły mu twarz. To prowokuje u facetów w zwykłych samochodach wybuchy niekontrolowanego gniewu. Spychają więc człowieka na pobocze i strzelają mu prosto w serce. Albo jadą tak, że samochód obok wywraca się i ląduje razem z dziewczyną w rowie. W dodatku z obciętymi głowami. Do tego dochodziło zanieczyszczenie. W kabriolecie siedzi się znacznie niżej niż w bronco, jeepie cherokee czy ramie, i wdycha znacznie więcej ołowiu. Czyhają na człowieka guzy mózgu, rak płuc, nie wspominając o czerniakach od słońca czy atakach serca po niedoszłych zderzeniach. Czując przepełniającą ją pasję do liczb, Alex porównywała, kojarzyła, dopasowywała i korelowała. Gdy nie wystarczały jej dane z komputerów firmy, wchodziła do Internetu, a stamtąd docierała do informacji firm zajmujących się sprzedażą samochodów i ściąganiem wraków, do producentów, klubów aktuariuszy oraz konsumentów. Mrucząc pod nosem, śledziła na ekranie komputera nieustającą lawinę nieszczęść. Była zachwycona każdym nieoczekiwanym stwierdzeniem. Pośród mężczyzn w grupie wiekowej Marka, osiemnaście procent zgonów było wynikiem zabójstw, czyli prawie jedna piąta. Więcej ludzi ginęło zamordowanych niż umierało na raka, który pokazywał co potrafi głównie w starszych grupach wiekowych. Z ludzi wchodzących w wiek średni najwięcej umierało w wyniku morderstw, wypadków drogowych i – Alex uśmiechnęła się – ataków serca. Według najobszerniejszych badań, zawały powodowały jeden zgon na pięć. Było to dla niej nieco zaskakujące. Myślała, że trzydzieści parę lat to za młodo, by umierać na atak serca. Kłaniała się jakaś wada produkcyjna – zapewne spartaczony gen. Na kondycji fizycznej tych ludzi po prostu nie można było polegać. Alex odchyliła się w krześle i upiła trochę wystygłej już kawy. Nadszedł czas zawęzić pole poszukiwań i przejść do bardziej konkretnych danych. Kabriolety i zawały. Podobało się jej połączenie tych dwóch słów. Oczywiście nie było pomiędzy nimi żadnego związku, ale na tym właśnie polegało piękno jej pracy – była pewna, że zdoła znaleźć korelację, jak wyciągający królika z kapelusza magik. W następnym stadium zajęła się najbardziej szczegółowymi z dostępnych danych: rejestrami roszczeń osób ubezpieczanych przez Prov-Life. Dokonała rozdziału roszczeń zależnie od przyczyny zgonu i sprawdzała, czy odsetek posiadaczy kabrioletów w którejkolwiek kategorii był wyższy niż zaczarowane cztery i dwie dziesiąte procenta. Nie potrzebowała niczego więcej. Jeżeli ponad cztery i dwie dziesiąte procenta ofiar morderstw byłoby właścicielami takich aut, wówczas miałaby prawo oświadczyć na podstawie danych, że kupienie kabrioletu zwiększało prawdopodobieństwo, że zostanie się zabitym. To samo odnosiło się do ataków serca. Musiała tylko odnaleźć właściwy okres – rok, dwa lata, pięć – lub właściwą kategorię, według płci czy wieku. Oczywiście takie stwierdzenie nie byłoby prawdą, ale również niezupełnie kłamstwem. Przypadałoby na lukę pomiędzy nienasyconą ludzką potrzebą konkretnych informacji a zdolnością do oceny, czy mają one jakikolwiek sens. Doświadczenie podpowiadało Alex, że pole to okazywało się zdumiewająco szerokie. Zamierzała przesłać wyniki swoich poszukiwań Markowi pocztą elektroniczną. Może przez ironiczne wykorzystanie zasad swojego fachu zdołałaby wywołać jego uśmiech i sprawić, by zapomniał, jaką czasami bywała idiotką. Zadanie, jakie przed sobą postawiła, okazało się trudniejsze niż podejrzewała. Komputery Centralnej Dokumentacji zdawały się odnosić niechętnie do wykorzystywania ich w tak frywolnym celu. Kiedy wreszcie zdołała zmusić je do współpracy, rezultat ją rozczarował. Z jakiegoś powodu – czy może bez powodu – wyniki były całkowicie losowe. Odsetek chorych na raka posiadających kabriolety był nieco mniejszy niż w populacji ogółem. To samo odnosiło się do samobójców. Ludzie, którzy ginęli w katastrofach lotniczych, byli właścicielami takich aut nieco częściej niż przeciętnie, ale na niewiele się to Alex przydawało. Co do ofiar zawałów – grupy, od której Alex zaczęła poszukiwania – stosunek ten był identyczny, jak dla reszty populacji: cztery i dwie dziesiąte procenta zawałowców jeździło kabrioletami. Alex zmarszczyła czoło i spróbowała sprawdzić, jak odsetek ten kształtował się przez ostatnich sześć lat. Na ekranie pojawił się rząd cyfr: 4,2%, 4,2%, 4,2%, 4,2%, 4,2%, 4,2%. Alex zrazu pomyślała, że to usterka monitora. Tak sztywny związek między dwoma w istocie absolutnie nie powiązanymi zjawiskami w tak licznym zbiorze był praktycznie niemożliwy. Wyłączyła monitor i włączyła go ponownie, ale liczby pozostały te same. Stwierdziła, że sama musiała popełnić omyłkę. Cofnęła się do początku obliczeń, zapamiętując, z jakich baz danych korzystała. Ponownie przeprowadziła całą analizę. Znów pojawił się ten sam nieprawdopodobny rząd identycznych wartości. Według Centralnej Dokumentacji, cztery i dwie dziesiąte procenta ubezpieczanych przez Prov-Life ofiar zawałów było właścicielami kabrioletów – i tak samo rzecz się miała co rok. Alex zmarszczyła brwi i postukała palcami w brzeg biurka. Gdzieś w Centralnej Dokumentacji nastąpiła usterka, lecz jak poważna? Zajęła się samobójcami. W okresie dziesięciu lat w grupie tej odsetek posiadaczy kabrioletów rósł i malał, tak jak należało się tego spodziewać: 3,1%, 5,4%, 4,0%... – Cholera. Miała zacząć wszystko od początku, gdy zadzwonił telefon. Na linii była Liz Foster. Alex popatrzyła na zegarek. Wpół do pierwszej. Pora na obiad! Była tak pogrążona w pracy, że straciła rachubę czasu. – Mój Boże, Liz, przepraszam cię bardzo!... Liz? – Tak? Za co mnie przepraszasz? – Zapomniałam na śmierć, że miałyśmy zjeść razem obiad. – Właśnie dlatego dzwonię. Chciałam ci powiedzieć, że nie przyjdę. Nie dam rady. – No trudno. Coś się stało? – Na długą chwilę zapadło milczenie, po czym rozległ się płacz. – Liz? Co ci jest, moja droga? – Nie, nic... po prostu... – Nic się nie stało, kochanie, wszystko rozumiem. – Co rozumiesz? – Wiem, że chodzi o Michaela. Musi być ci naprawdę ciężko, współpracowaliście ze sobą tak blisko... Liz nagle rozpłakała się prosto w słuchawkę. Zanosiła się szlochem, z trudem łapiąc oddech. – Przepraszam... – zdołała wreszcie wystękać. – Przepraszam... Chodzi o to... oto... Nie zdołała dokończyć, bo znowu się rozpłakała. Alex rozejrzała się po sali. Pozostali aktuariusze pochylali się nad swoją pracą. Alex przyszło do głowy, że być może Liz podkochiwała się w Eliocie – często przytrafiało się to sekretarkom. Był to skutek wspólnego harowania do późnej nocy w biurze, gonienia terminów, niezrozumienia mężów przez żony. Eliot nie należał zaś do mężczyzn, którzy unikali flirtów, co Alex wiedziała z własnego doświadczenia. – Chcesz, żebym do ciebie przyjechała? – powiedziała. – Mogłabyś? Naprawdę? Byłabym ci wdzięczna. Muszę z kimś pogadać. – O Michaelu? – O wszystkim. 2 Donald Grant wkroczył na salę sekcyjną, jak gdyby był jej właścicielem. Zsunął z ramion płaszcz, rzucił go na jedno z czystych stalowych krzeseł i przysiadł na stołku o metr od wykonującej swą pracę Sally Rudnick, patologa okręgowego. Lekarka uniosła głowę w odpowiedzi na powitanie Granta, nie przerywając miarowego dyktowania protokołu sekcji: – ... Plamy opadowe nie uległy utrwaleniu. Zlokalizowane przede wszystkim na tylnej powierzchni ciała. Brak sinicy. Brak oznak obrzęków obwodowych. Stan higieniczny dobry... Grant niedawno skończył pięćdziesiąt lat, miał chłopięcą, rumianą twarz i przekrwione oczy o uderzająco chabrowych tęczówkach. Głęboka szrama na jego lewej skroni wyglądała, jak gdyby kiedyś ledwo uszedł z życiem i zmuszała do zastanowienia, na co napatrzyły się te niebieskie oczy, nim Grant zrezygnował z pracy w ochronie i został głównym inspektorem roszczeniowym Prov-Life. W firmie powszechnie domyślano się, że był wcześniej zawodowym żołnierzem lub policjantem – sugerował to choćby jego sposób ubierania się – lecz oprócz członków zarządu i niewielkiego zespołu dochodzeniowego Granta nikt nigdy nie miał okazji go o to zapytać. Wiadomo było tylko, że prowadził małą firmę ochroniarską w okolicach Bostonu, zanim Walter Neumann ściągnął go w osiemdziesiątym czwartym do Prov-Life. Grant przypalił papierosa i przyglądał się pracy Sally Rudnick, a także jej wąskim ramionom i szerokim biodrom. Za lekarką mógł dojrzeć prawą stopę Michaela Eliota z przywiązaną do dużego palca niebieską tabliczką. – Zimno dziś, Sally. – Owszem. – Lekarka wtuliła głowę w ramiona. Nie cierpiała Granta, z czego on doskonale zdawał sobie sprawę. – ...Owłosienie o typowym dla mężczyzny rozmieszczeniu. Źrenice okrągłe, prawidłowego kształtu, równe, zwężone. Odsunęła się, odsłaniając bardziej zwłoki. Grant poprawił się na stołku i gwizdnął cicho. – Jezu Chryste! – O co chodzi? – Miał wyposażenie wielkie jak u cholernego osła. Sally Rudnick przerwała sekcję, wyłączyła magnetofon, odwróciła się i zmierzyła Granta pełnym niechęci spojrzeniem zza doskonale wypolerowanych okularów. – Wykonuję tu swoją pracę, jeżeli pan tego nie zauważył, panie Grant. – Przepraszam, po prostu... Sally Rudnick wróciła do wykonywanego zajęcia, wydobywszy cieniutką latarkę z kieszeni fartucha. – Ile będzie was kosztował? – rzuciła chłodno, zaglądając w martwe oko Eliota. – Słucham, Sal? – Pani doktor, jeśli łaska. Ile Prov-Life będzie musiało wypłacić? Wiem przecież, że przychodzi pan tylko wtedy, kiedy firma stara się wykręcić od płacenia. – Daj spokój, Sally. – Grant potarł gardło. – Po prostu wykonuję swoją pracę, tak jak ty. – I to właśnie jest tragiczne. Grant zaciągnął się głęboko papierosem. W sali sekcyjnej było chłodno, lecz i tak cieplej niż na zewnątrz. Sally Rudnick była w wyjątkowo podłym nastroju. Patrząc, jak kontynuuje sekcje, Grant zadumał się nad widokiem martwego mężczyzny. Był ciekaw, co dziwki sądziły o hojnym wyposażeniu Eliota, lecz w końcu uznał, że pewnie i tak nie sprawiało im to różnicy. Eliot często wpadał do Holiday Inn po pracy. Od czasu wybudowania centrum konferencyjnego w środku Providence w mieście nie brakowało profesjonalistek. Nieźle zarabiały na obsługiwaniu dentystów, prawników i komiwojażerów, a pewnie wcale nie gorzej na zaspokajaniu potrzeb Michaela Eliota. Hotel Holiday Inn znajdował się tuż obok centrum konferencyjnego, a obydwa budynki dzieliło najwyżej pięć minut drogi od siedziby Prov-Life. Lekarka zbadała jamę ustną trupa i podyktowała długi ciąg fachowych określeń. Eliot przygryzł sobie lewy policzek w przedśmiertnym skurczu. Fałd błony śluzowej wielkości ćwierćdolarówki wisiał jedynie na cienkim paśmie delikatnej tkanki. Zaciśnięcie szczęk doprowadziło również do wyszczerbienia jednego z zębów trzonowych. Na twarzy Eliota wciąż malował się grymas cierpienia. Skurczone mięśnie uwypuklały policzki; już nic nie mogło ich rozluźnić. Grant usiłował wyobrazić sobie, jak to jest: nie móc wypuścić kabla z rąk i płonąć jak lampki na bożonarodzeniowym drzewku. – Dwieście tysięcy dolarów – stwierdził rzeczowo Grant, gdy lekarka odsunęła się od stołu. – Standardowa polisa dla pracowników. Pieniądze dostanie żona. – Możecie już porozumieć się z bankiem, bo to przypadkowe porażenie prądem – odparła Sally Rudnick, kiwając głową. – Skąd masz taką pewność? – Skąd? – prychnęła lekarka. – Lata doświadczenia i kilka podobnych przypadków. Przypomina pan sobie dentystę, w zeszłym roku? – Grant obdarzył ją pustym spojrzeniem. – Powinien pan, skoro kosztował was pół miliona, o ile dobrze sobie przypominam. Zginął dokładnie w ten sam sposób, ale wtedy też pan węszył. – Węszyłem? – Wie pan doskonale, że tak było. – Lekarka potrząsnęła głową z niesmakiem. – I tak musieliście zapłacić, ponieważ był to wypadek. – Podniosła prawą dłoń trupa. – Widzi pan to znamię? – Grant pochylił się i zmrużył oczy. Na opuszce kciuka widniał wysuszony ubytek skóry, okolony szarożółtym wałem uwypuklonego naskórka. Inspektor pokiwał głową. – To ślad po wiertle; tędy właśnie prąd przeniknął do wnętrza ciała. – Naprawdę? Widziałaś to wiertło? – Oczywiście, że nie. Wszystko to sobie zmyśliłam. – Lekarka uśmiechnęła się kwaśno, ukazując zęby pociemniałe od częstego picia kawy. Wyciągnęła dłoń, wskazując leżące na ławie w drugim końcu sali małe metalowe wiertło w plastykowej torebce. Grant wstał, by je obejrzeć. – Nie rozumiem, jak możecie być tak podejrzliwi wobec własnego kolegi – powiedziała Sally Rudnick za jego plecami. – Oczywiście możecie tak traktować zwykłych ludzi, klientów regularnie płacących raty, z których biorą się wasze pensje. Chcecie ich wyrolować, bo taka jest natura firm ubezpieczeniowych. Ale podejrzewać tego gościa? Przecież miał u was wysokie stanowisko. Znał go pan, prawda? – Pewnie. – Nie odnosi pan wrażenia, że to kanibalizm? – Nie zamierzamy go zjeść, Sally. Po prostu chcemy się upewnić, że nie było żadnej dziury w całym. Zawsze tak robimy. – Chce pan zasugerować, że macie powody przypuszczać, iż mógł odebrać sobie życie? – spytała lekarka, wsparłszy dłonie na biodrach i obróciwszy się w jego stronę. – Wiem, że nie najlepiej układało się mu w domu. – Grant wziął do ręki torebkę z wiertłem. – Co ma pan dokładnie na myśli? – Grant wzruszył ramionami. Sally Rudnick nie odrywała od niego wzroku, nie starając się ukryć swojej wzgardy. – Rozumiem – powiedziała wreszcie. – Mogę tylko powiedzieć, że jeśli chce się popełnić samobójstwo, istnieje na to mnóstwo łatwiejszych sposobów. – Może łatwiejszych, ale niekoniecznie tak bardzo przypominających wypadek – odparł Grant, skinąwszy powoli głową. Lekarka westchnęła. – Wygląda na stare – dodał inspektor, wymachując wiertłem. – Wyprodukowane około tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Firma już dawno splajtowała. Nic dziwnego, że Grant zginął, skoro nawaliła izolacja. – Lekarka ujęła skalpel, szykując się do wykonania pierwszego cięcia w kształcie litery Y. – Przykro mi, Grant, ale z mojej oceny wynika, że Prov-Life będzie musiało bulić. Zapadło długie milczenie. Sally Rudnick wciągnęła powietrze w płuca i wstrzymała dech. Grant zwykle odwracał się przy pierwszym cięciu. Nie wzruszał go widok rozczłonkowanych trupów, lecz rozpoczynające sekcję cięcie od barków po mostek – nagłe ujawnienie wnętrza ludzkiego ciała, jego pogwałcenie – zawsze wytrącało go z równowagi. Tym razem nie odwrócił jednak głowy. Przyglądał się, jak z Michaela Eliota, wiceprezesa Providence Life, głowy rodziny, podpory społeczności i amatora dziwek, wywlekano serce i płuca. Na zewnątrz temperatura spadła poniżej zera. Pozlepiane płatki śniegu leciały spiralnie z burego nieba. Grant otulił gardło klapami płaszcza i rozejrzał się za pontiakiem. Nim zszedł ze schodów, samochód przeciął jezdnię i zatrzymał się obok niego. Grant wsiadł do środka i zatrzasnął drzwi. Na końcu ulicy nawaliły światła; ruchem kierował policjant. – Jak poszło? – spytał kierowca, szczupły mężczyzna z zapadniętymi oczami i fatalną cerą. Grant złożył palec wskazujący i kciuk w kształt litery O. – Doskonale. 3 Mieszkanie Liz znajdowało się półtora kilometra od biura Prov-Life, po drugiej stronie autostrady między stanowej. W dzielnicy tej dominowały duże, pudełkowate domy z szalunkiem, pozbawione podwórek i ciasno upchnięte przy wiecznie brudnych ulicach. Z okien można było zaglądać do domów sąsiadów przez wąskie zaułki, pogrążone w wiecznym cieniu. Do dzielnicy, wybudowanej pod koniec ubiegłego wieku, by pomieścić wielodzietne rodziny nowej podówczas klasy średniej w Providence, idealnie pasowały koronkowe firanki i żaluzje. Oczywiście, nowa klasa średnia już dawno wyprowadziła się na East Side lub na przedmieścia, lecz Alex mimowolnie czuła powiew przeszłości: przenikniętej wyrzutami sumienia pobożności, czujności, przytłaczającego brzemienia nowoangielskiej szacowności. Dlatego też wolała wynajmować mieszkanie na wzgórzu w pobliżu college’u Browna. Uniwersytet promieniował aurą liberalizmu i otwartości, której nigdy nie zdołała zdusić purytańska historia. Mieszkanie Liz znajdowało się w głębi domu przy Brighton Street 7. Typowy budynek pomalowano na nietypowy kolor: ściany były różowe, a wnęki okien i drzwi – czerwone. Kojarzyło się to Alex z często przygotowywanymi przez jej matkę truskawkowymi galaretkami. W oknie na parterze wisiała nawet dziecięca zabawka poruszana wiatrem, co podkreślało efekt sielskości. Alex wspięła się po betonowych schodkach do frontowych drzwi i nacisnęła dzwonek. W którymś z mieszkań rozszczekał się pies. Po drugiej stronie ulicy mężczyzna w niebieskiej kurtce zdrapywał lód z szyby samochodu i przyglądał się dziewczynie spod futrzanego kaptura. Od czasu rozmowy telefonicznej z Liz Alex zastanawiała się, jaki związek łączył jej przyjaciółkę z Michaelem Eliotem. Stojąc teraz pod jej drzwiami, automatycznie wyobraziła sobie elegancki, czterodrzwiowy samochód Eliota skręcający zza rogu i parkujący przed domem, samego Eliota przecinającego chodnik i mijającego niebieskie plastykowe pojemniki na odpadki. Zastanawiała się, czy Liz i Michael kiedykolwiek wymknęli się tutaj podczas przerwy obiadowej, tak jak ona uczyniła obecnie. – Alex! Przez chwilę dziewczyna nie poznała Liz. Zniknął elegancki kostium i biżuteria, ich miejsce zajęły dżinsy i stara, siwa bluza od dresu. Czesane w kunsztowne loki włosy Liz zwisały teraz w przetłuszczonych strąkach. Miała ściągniętą ze zmęczenia twarz, podkrążone oczy i obrzmiałe powieki. – Liz, na miłość boską... Przyjaciółka pociągnęła nosem i otarła go rękawem bluzy. – Przepraszam, nie miałam czasu się ogarnąć – Gdy odsunęła się od drzwi, Alex zobaczyła, że Liz ma na stopach tenisówki i jest bez skarpet. – Pewnie okropnie dziś wyglądam? – Co się z tobą dzieje? Dobrze się czujesz? Liz przytaknęła i wprowadziła Alex do słabo oświetlonego holu. U podnóża schodów stał dziecinny rowerek z brakującym kółkiem. – Raczej tak, chociaż trochę boli mnie głowa. – Grypa? – Whisky glenfiddich. – Liz wysiliła się na blady uśmiech. – Zawsze miałam słabość do dobrych rzeczy. Chodź, zrobię kawę. Alex poszła za Liz do jej mieszkania, starając się nie okazywać zdumienia. Pokój, podobnie jak Liz, był w opłakanym stanie. Stolik do kawy przepchnięto pod telewizor, na środku pokoju stały trzy wielkie walizki marki Delsey oraz blaszany neseser. Z wyjątkiem neseseru wszystko było pootwierane, po podłodze poniewierały się sztuki ubrania. – Przepraszam za ten bajzel. – Liz powiodła wokół siebie bezradnym gestem. – Nie chciałam cię tak przyjąć... Kawa z mlekiem, bez cukru, zgadza się? Przeszła do miniaturowej kuchenki. Alex przysiadła na skraju sofy, zbyt oszołomiona, by odpowiedzieć. Okazało się, że Liz nie powiedziała jej o czymś jeszcze – Alex była zdumiona, że jej przyjaciółka nie podzieliła się z nią planami przeprowadzki. – Co się dzieje? Wyprowadzasz się? Liz zaśmiała się lekceważąco. W jej oczach zdążyły już pojawić się łzy. Musiała się czuć naprawdę fatalnie – i być bliska załamania. – Nie mam pojęcia, co pocznę – powiedziała po chwili. – Nie mam ochoty nic robić. Wszystko wydaje mi się... Przepraszam, Alex, zamierzałam ci powiedzieć. Chciałam ci wszystko wytłumaczyć i... i pożegnać się. Ale nie mogłam. Michael powiedział, że nie wolno mi o tym rozpowiadać, a zwłaszcza mówić komukolwiek w firmie. Alex spojrzała na stertę ubrań i ze wstrząsem zdała sobie sprawę, że z sukienkami i spódnicami przemieszane były męskie części garderoby. – Nic z tego nie rozumiem – powiedziała. Liz, która miała właśnie nalać kawy, znieruchomiała i popatrzyła na swoją dłoń na uchwycie dzbanka, jak gdyby nagle zapomniała, jak zabrać się do tak prostej czynności. – Od jak dawna z nim byłaś? – spytała Alex. – Z kim? – Z Michaelem? – W lutym minęłoby półtora roku. – Liz zaszlochała. – Pamiętasz? Pracowałam na nowym miejscu dopiero parę tygodni, właśnie przeniosłam się z działu roszczeń. Osiemnaście najszczęśliwszych miesięcy mojego życia. – Podniosła wzrok. – Kochałam go, Alex. – Rozpłakała się i ukryła twarz w dłoniach, jej ramiona zadygotały. Alex przytuliła ją do siebie. Stały tak przez parę chwil; Liz zaniosła się niskim, przeciągłym szlochaniem. – Nie mogłam powiedzieć nikomu, to było najgorsze – rzekła przez łzy. – Wszyscy mówili, jaki z niego oddany, kochający mąż. Mieszkał przecież na East Side. Zbierają się teraz u tej suki, jego żony, która nigdy go nie kochała, nawet przez chwilę przez całe ich małżeństwo, i chcą ją pocieszać w godzinie smutku. A ja muszę siedzieć tu i udawać, że nic się nie stało, że to nie moja sprawa. Przecież to ja go straciłam, Alex! To ja go kochałam, nikt inny. Nikt na świecie. Znów się rozpłakała. Liz Foster, arcyopanowana, arcyskuteczna asystentka, o której wszyscy twierdzili, że wkrótce będzie kierować działem, bo ze wszystkim potrafiła sobie poradzić. Nawet za milion lat nikt by się nie domyślił, że za jej profesjonalizmem i niezmiernym oddaniem pracy kryła się w istocie miłość. Staromodna, szczera miłość. Alex usadziła Liz na sofie, przeszła do kuchni i stwierdziła, że kawa wystygła zupełnie. Zaczęła zaparzać ją od nowa. – Alex, nie powiesz o tym nikomu? Proszę, zachowaj to dla siebie. – Oczywiście, Liz, przysięgam ci, że nikomu nie pisnę ani słowa. – Widzisz, nie miałoby to żadnego sensu. Ludzie powiedzieliby, że kalam jego pamięć. Mówiliby, że jestem mściwa, że chcę pieniędzy czy czegoś. Wszyscy stanęliby po jej stronie. Miała rację. Było nieco zbyt późno na ujawnienie niewierności Michaela. Cokolwiek zamierzał, nie zrobił nic, by zalegalizować romans z Liz. Ani rodzina, ani pracownicy firmy, nikt na świecie nie uznałby jej prawa do żałoby. Traktowano by ją w najlepszym wypadku jako dowód ludzkich słabości Michaela, w najgorszym – jako niszczycielkę ogniska domowego. – Czy... – Alex przełknęła. – Czy żona Eliota ma pojęcie, co się działo? – Nie sądzę – potrząsnęła głową Liz. – Jest bez reszty pogrążona w swoim zamkniętym światku. Michael zamierzał z początku jej o tym powiedzieć, ale w końcu uznał, że to nie miałoby sensu. I tak domyśliłaby się wszystkiego, kiedy zostałaby sama. Alex pokiwała głową, zmarszczywszy czoło. Uważała, że słowa Liz dowodzą jej naiwnego podejścia do Michaela Eliota. Czyż niewierni mężowie nie przysięgali zawsze, że opuszczą swe żony? Czyż nie planowali ucieczki z kochankami w dalekie, przytulne strony, gdzie nikt by ich nie odnalazł? Kiedy jednak stawali przed ostatecznym wyborem, zawsze okazywało się, że nie byli w stanie znieść perspektywy pożegnania z domem, a na dodatek połową dochodów i większością przyjaciół, wobec czego pozostawali u boku swoich żon. Alex przyniosła z kuchenki kubek parującej kawy i usiadła obok Liz na sofie. Neseser leżał obok jej stóp, walizki naprzeciwko, przed kominkiem. – Liz, czy to znaczy, że zdążyliście wszystko ustalić? – Wskazała gestem bagaże. – Czy rzeczywiście byliście gotowi wyjechać? – Tak. – Michael naprawdę był gotów zostawić żonę? – Przecież powiedziałam. – Liz spojrzała na Alex rozdrażniona. – Myślisz, że to sobie wydumałam? – Nie, oczywiście, że nie. Po prostu myślałam... Liz wzięła ze stolika dwa bilety lotnicze i podsunęła je przyjaciółce pod oczy. – Byliśmy już spakowani. Michael trzymał tu walizki, żeby Margaret ich nie zobaczyła. Następnego dnia mieliśmy wyjechać na zawsze. – Dokąd? Liz popatrzyła w kubek, jak gdyby na jego dnie miała dostrzec swoje głęboko skrywane marzenia. – Do Paryża, a potem na południe Francji. Wyobrażasz sobie? Na Lazurowe Wybrzeże. Alex zmrużyła oczy. Nie była w stanie do końca uwierzyć własnym uszom. Michael Eliot był kierownikiem działu finansów w olbrzymiej firmie ubezpieczeniowej, nastawionej na maksymalną liczbę klientów i minimalny zysk jednostkowy, w firmie, która mogła sobie pozwolić nawet na wypłacanie niższych od średniej odszkodowań. Eliot zajmował się skarbowością: wypłatami, funduszami krótkoterminowymi, rynkami finansowymi. Otrzymywał sowite, sześciocyfrowe wynagrodzenie i premię w postaci prowizji od zysków. Według Marka, łącznie było to około dwustu tysięcy dolarów, jeśli rok był udany. Ktoś taki nie mógł po prostu uciec na drugi koniec świata, bo zostałby ukrzyżowany przez prawników. Kiedy by z nim skończyli, miałby szczęście, gdyby zachował ostatnią koszulę na grzbiecie. – Czy wiedział o tym ktokolwiek w firmie? Michael musiał powiedzieć komuś o planach wyjazdu. Nie mógłby przecież po prostu opuścić kraju. – Nikt o tym nie wiedział, zwłaszcza w firmie. – Liz pokręciła kategorycznie głową, a na jej ustach pojawił się słaby uśmiech. – Gdyby Newton Brady wjechał w przyszły poniedziałek na ósme piętro, zastałby pusty gabinet. Ani Michaela, ani Liz. Wtedy dopiero dostałby niestrawności, prawda? Żywiona przez Michaela Eliota niechęć wobec swojego przełożonego stanowiła dla Alex kolejne zaskoczenie. Newton Brady był weteranem korporacyjnych bojów. Krążył po dziale finansów z wiecznym marsem na twarzy i pomiędzy krótkimi uwagami rzucanymi personelowi, wkładał sobie do ust tabletki przeciw nadkwasocie o owocowym smaku. Z drugiej strony krążyła opinia, że szef finansów firmy jest w istocie czarującym człowiekiem, jeżeli go bliżej poznać. Niejednokrotnie Alex sama widziała, jak Brady wybierał się na obiad z Michaelem Eliotem do „Federal Reserve” lub gawędził z nim dobrodusznie spacerując po wykładanych marmurami korytarzach i półpiętrach. Prawdopodobnie była to tylko biurowa dyplomacja, po co jednak przestrzegać jej zasad, skoro zamierzało się pewnego dnia dać nogę nie czekając, aż pracodawca wyśle w pogoń prawników z pozwami o złamanie kontraktu? W takiej sytuacji trudno było liczyć na miejsce w radzie zarządzającej. – Co mam począć, Alex? Nie mogę tam wrócić. Nie mogę pokazać się w biurze i pracować dalej, jak gdyby nic się nie stało. – Nikt się tego po tobie nie spodziewa – Alex otoczyła Liz ramieniem. – Zrozumieją, że byliście... no wiesz, bliscy sobie. Może najlepiej będzie, jeżeli poprosisz o urlop? Na pewno nikt ci go nie odmówi. – I co dalej? Będę sekretarką następnego szefa działu finansów? Ciekawe, kogo? Alex zastanowiła się, czy nie powinna powiedzieć jej o wieściach od Marka, o „zachęcie”, jaką otrzymał od Newtona Brady’ego. Natychmiast jednak uznała, że byłoby to nieodpowiednie. – Nie mam pojęcia. – Nie mogę, Alex. Kiedy po raz ostatni stamtąd wychodziłam, kiedy wyobrażałam sobie, że już nigdy tam nie wrócę, czułam się cudownie. To zabawne, wiesz? Nigdy nie byłam w firmie nieszczęśliwa. Zawsze jakoś sobie radziłam, ale kiedy zrozumiałam, że nie będę musiała się już tam pokazywać, poczułam, że znowu żyję. – Alex uśmiechnęła się, starając zrozumieć. Liz podniosła wzrok. – Wiem, że czujesz się tam inaczej. Lubisz swoją pracę i ze wszystkim świetnie sobie radzisz. Zaplanowałaś sobie, że daleko zajdziesz. Ja jednak jestem tylko asystentką, a asystentki robią to, co im się każe. Chciałam być wolna, Alex. – Na Lazurowym Wybrzeżu? – Uścisnęła silniej Liz. – Muszę przyznać, że brzmi to bajecznie... A co z pieniędzmi? Z czego zamierzaliście się utrzymać? Może chcieliście hodować warzywa czy króliki, jak w Jeanie de Florettel Liz roześmiała się, upiła głęboki łyk kawy i otarła usta mankietem. – Pewnie, dlaczego nie? A może goździki, jak przystało na pospolitych chłopów. – Podciągnęła pod siebie nogi i ciasno objęła ramionami kolana. Wyglądała przez to jak mała dziewczynka, która nie chce stawić czoła dorosłemu światu. – Nie wiem, co w końcu byśmy robili, ale Michael mówił, że z pieniędzmi nie będziemy mieli żadnych problemów. Mówił, że będziemy musieli żyć na uboczu, nie utrzymywać licznych kontaktów, by nikt nie mógł nas odszukać. Twierdził jednak, że ma dość pieniędzy, by nam wystarczyło do końca życia. – No cóż... gdybyście żyli naprawdę skromnie... – Nie o to mu chodziło. Powiedział, że kupimy łódź. Zamierzał trzymać ją w Antibes. Dwudziestometrowy jacht, wystarczająco duży, by żeglować nim po Morzu Śródziemnym. Zawsze o nim marzył. Parę razy wybraliśmy się do Newport, żeby na niego popatrzeć. – Jacht? – zapytała Alex. – Dwudziestometrowy jacht? Naprawdę? – Chyba tak. Przecież mówił mi, że z pieniędzmi nie będzie żadnych problemów. Twierdził, że już nigdy nie będziemy musieli pracować. – Mój Boże. – Alex popatrzyła na bagaże i pokręciła głową. Po chwili znieruchomiała. – Powiedz, co jest w neseserze? 4 Alex spędziła resztę popołudnia w stanie totalnego oszołomienia. Nie potrafiła się w ogóle skupić. Powtarzała sobie, że sekretarki często sypiały ze swoimi szefami, że nie było w tym nic nadzwyczajnego. Przypominała sobie sondaż z „Cosmopolitan”, według którego osiemnaście procent sekretarek przyznało się, że miało w ciągu pracy romans z szefem, a kolejne dwadzieścia pięć procent fantazjowało na ten temat. Liz była jednak inna – a przynajmniej tak wydawało się Alex do tej pory. O wpół do piątej zadzwonił Mark z przeprosinami, że nie odpowiadał wcześniej na jej telefony. Alex poczuła ulgę, że Mark się nie boczy. Umówili się, że razem zjedzą kolację. O szóstej była już w windzie. W „Hemenway” było pełno, gdy tam dotarła. Weszła po schodach do baru i zastała Marka z paroma kolegami z działu finansów, popijających martini. Wyglądali na nieźle wstawionych. Na blacie baru stała karafka z drinkiem. Ed Bergen, kulturalny południowiec, zajmujący się w Prov-Life inwestycjami o stałym oprocentowaniu, uśmiechnął się na widok Alex. – Nareszcie ktoś, kto nas pocieszy – powiedział. – Mamy tu małą, nieformalną stypę – stwierdził Mark. – Przyłączysz się do nas? – Często przychodziliśmy tutaj z Michaelem – powiedział Bergen, gdy tylko Alex usadowiła się na stołku. – Był taki... – Popatrzył na oliwkę na dnie szklanki, uśmiech znikł z jego twarzy. – Wciąż nie mogę w to uwierzyć. – Piekielnie ciężki dzień – powiedział Mark, unosząc znacząco brwi. Art Reinebeck, nerwowy rudzielec, pracujący wraz z Markiem w dziale finansów, położył Edowi Bergenowi dłoń na ramieniu. Alex spostrzegła, że Bergen jest naprawdę mocno pijany. – Cały dział stanął na głowie – powiedział Reinebeck. – Musimy uporać się z emocjonalnym wstrząsem i obmyślić, kto zajmie miejsce Michaela. – Stale tu przychodziliśmy – rzucił Bergen. – Tak, minie trochę czasu, nim się z tym uporamy – rzekł Mark. – Poradzimy sobie – stwierdził Reinebeck, stukając się po nosie. – Szefem zostanie pewnie Drew Coghill. – Naprawdę? – Alex popatrzyła na Marka, marszcząc czoło. – Oczywiście – odparł Reinebeck. – Często zastępował Michaela, gdy ten wyjeżdżał. Pracuje w dziale od prawie dwudziestu lat. Wspaniały facet. Poza tym to on dał mi pracę. – Dwadzieścia lat? – spytała Alex, nadal patrząc na Marka. – Tak – potwierdził Reinebeck. – Jestem gotów założyć się o każde pieniądze, że Newt wybierze Coghilla. Musi to jednak zrobić szybko, bo czego jak czego, ale finansów nie można pozostawiać odłogiem. Alex zamówiła wino i odwróciła się ponownie w stronę Marka. – Co o tym sądzisz? – zapytała. – Coghill jest w porządku, chociaż trochę za bardzo przykręca śrubę – powiedział Bergen. Alex czekała na odpowiedź Marka. – Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to będzie Coghill – uparł się Reinebeck. – Oczywiście – wzruszył w końcu ramionami Mark. – Po prostu nie wiem, co Newt sobie umyślił. – Za bardzo przykręca śrubę – powtórzył niewyraźnie Bergen. – Widziałem was dzisiaj razem – powiedział Reinebeck, nie zwracając uwagi na Eda. – Dał do zrozumienia, co planuje? – Właściwie nie. Oczywiście, jest wytrącony z równowagi śmiercią Michaela. Ale jak sam powiedziałeś, Arty, będzie musiał szybko podjąć decyzję. – Nie wolno dopuszczać, żeby dział tkwił w niepewności, kto będzie kolejnym szefem, bo ani się ktokolwiek spostrzeże, a ludzie zaczną wyrażać własne zdanie – orzekł Reinebeck. – Kurewska polityka – stęknął Bergen. – Spokojnie, mistrzu. – Mark poklepał Eda po ramieniu. – Ma rację – poparł Bergena Reinebeck. – Może dojść do walki frakcji, ale jak powiedziałem, chyba nie w tym przypadku. – Mam wrażenie, że już wytworzyła się solidna frakcja – powiedziała Alex, zastanawiając się, dlaczego Mark nie wspominał o swoich szansach. Reinebeck uśmiechnął się, po czym jego twarz znieruchomiała. Wszyscy się odwrócili. Przez tłumek przy barku torowała sobie drogę Catherine Pell z kieliszkiem białego wina w dłoni. Miała na sobie drogi tweedowy żakiet o jeździeckim kroju, opinający ją prowokująco w talii. Wydawała się być nie na miejscu wśród średniego stopnia pracowników zarządu firmy ubezpieczeniowej, odzianych w wymięte, taśmowo szyte garnitury – a raczej to oni wydawali się być nie na miejscu przy niej. – Catherine zapowiedziała, że może się do nas przyłączy – stwierdził Mark i otoczył Alex ramieniem w chwili, gdy nowo przybyła przeciskała się obok Eda Bergena. – Catherine, znasz Alex? Alex uścisnęła podaną sobie dłoń i usiłowała się uśmiechnąć. – Rozmawiałyśmy przez telefon – powiedziała Catherine, ukazując rząd idealnie białych zębów. Alex zastanowiła się, czy były takie od urodzenia, czy to rezultat ortodoncji. – Tak, naturalnie – rzekła i uświadomiła sobie, że Mark pochyla się lekko naprzód. – Catherine pomagała dzisiaj zastępować Liz – powiedział. – Przy okazji, wiesz, co się z nią dzieje? Alex oderwała wzrok od Catherine i przeniosła go na zarumienioną twarz Marka. – Słucham?... A tak, rozmawiałam z nią w czasie przerwy obiadowej. Pojechałam do niej. – Naprawdę? Choruje? – Nie... – Alex popatrzyła na Eda Bergena. Nie zdążyła obmyślić, co powinna powiedzieć na temat Liz. Zastanawiała się, czy ktokolwiek z bliskich przyjaciół Eliota wiedział o jego romansie. – Jest chyba w szoku – dokończyła kulawo. Znów popatrzyła na Bergena, ten jednak pogrążył się we własnych myślach. – Wszyscy jesteśmy w szoku – powiedział Reinebeck. – Cóż, mam nadzieję, że będzie jutro w pracy – powiedział Mark, starając się sprawić wrażenie zatroskanego. Alex przypomniała sobie, jak wyglądała Liz, gdy pojawiła się na progu. Na chwilę stanął jej przed oczami neseser na podłodze saloniku. Co było w środku? Gdy wychodziła, zgarbiona w fotelu Liz wpatrywała się właśnie w niego. Mark pociągnął ją za ramię. Zorientowała się, że brzęczy trzymany przez niego pager; w „Hemenway” korzystano z tego systemu, by powiadomić gości o zwolnieniu się stolika. – To dla nas – powiedział, po czym popatrzył kolejno na Bergena, Reinebecka, a wreszcie na Catherine. – Zobaczymy się później, dobrze? Siedzący przy końcu baru Donald Grant przyglądał się, jak para młodych ludzi przechodzi pomiędzy stolikami. Wyjął telefon komórkowy i wybrał numer. Silne porywy wiatru miotły śniegiem po Philips Street. Mężczyzna w czarnej kurtce narciarskiej podszedł do frontowych drzwi domu numer dwadzieścia dziewięć. Po niemal godzinie spędzonej na mrozie i w ciemności był zadowolony, że może się ruszyć. Padające z okna na parterze w tym samym domu światło sprawiało wrażenie zapraszającego i ciepłego. Przez tanie firanki widać było odblaski z telewizyjnego ekranu, padające na twarz starej kobiety z wielkimi słuchawkami w stylu lat siedemdziesiątych na uszach. Mężczyzna pomyślał, że albo była głucha, albo zależało jej na lepszej jakości dźwięku. Jakikolwiek był powód, ułatwiało mu to tylko pracę. Obejrzał się na ulicę, po czym zawiesił na klamce czarną nylonową torbę. Drzwi opatrzone były dwoma zamkami: marki Schlage trzydzieści centymetrów nad obłażącą z farby gałką oraz zwykłą zasuwą poniżej. Mężczyzna wyjął „muła” – przybornik, zawierający gięte metalowe pręty, plastikową linkę, taśmę klejącą i klin – po czym przyklęknął przed drzwiami. Wsunięcie urządzenia pod spodem, dosięgnięcie gałki rygla i odsunięcie go zabrało trzydzieści sekund. Mężczyzna wstał i przystąpił do otwierania wytrychem zamka. W korytarzu czuć było ciepło i woń zupy. Zza nowych, sosnowych drzwi dochodziło ciche, niemelodyjne śpiewanie. Po chwili mężczyzna uświadomił sobie, że to stara kobieta wtóruje jakiemuś religijnemu hymnowi ze słuchawek. „Pan kocha wszystkich nas.” Mężczyzna ruszył po schodach. Ta cała Tynan mieszkała na ostatnim piętrze. Alex wyjrzała na sypiący z nieba śnieg. Zaczęły się już tworzyć wielkie zaspy wzdłuż przypominającej czarną kreskę rzeki Woonasquatucket. Burmistrz Montanelli wydał fortunę na polepszenie stanu nadbrzeży i mostów oraz zainstalowanie lamp w antycznym stylu. Liczył, że dzięki temu Providence stanie się Wenecją Wschodniego Wybrzeża. Miał żal, że turyści pędzą autostradą I-95 wprost do Bostonu i rzadko wpadają na pomysł, by zbłądzić do Providence i zostawić tu parę dolarów. Uważał, że to niesprawiedliwe. Rhode Island było najmniejszym ze stanów, ale znajdowało się w nim wszakże dwadzieścia procent narodowych zabytków kultury, z czego dominująca część – właśnie w Providence. Nie wszyscy mieszkańcy miasta akceptowali jednak te wydatki. Wielu pracowników kierownictwa Prov-Life uważało, że są one dowodem głupoty Montanellego. Oczywiście, nie wyrażali publicznie swoich przekonań, lecz za zamkniętymi drzwiami mówili, że w ten sposób miasto wkrótce zbankrutuje. Przyglądając się osiadającemu na antycznych lampach śniegowi, Alex przypomniała sobie o stanie własnych finansów i stłumiła dreszcz. – Co z tobą? – zapytał Mark. – Och, nic – odparła, odwracając się w jego stronę. Mark był wciąż zaczerwieniony. Alex zastanawiała się, czy to rezultat paru kolejek martini, czy widoku panny Catherine Pell. – Byłeś dzisiaj bardzo zajęty? – spytała. – Siedziałem cały dzień z Newtem – uśmiechnął się Mark. – Newtem? Myślałam, że dla ciebie to Newton. Zawsze go tak nazywałeś. – Woli, żeby mówić do niego Newt. Dzięki temu czuje się jak jeden z nas. – Naprawdę? Co takiego miał do powiedzenia? – A jak myślisz? – Uśmiech Marka stał się jeszcze szerszy. – Nie wiem, co mam sądzić – wzruszyła ramionami Alex. – Powiedział ci, że powierzy stanowisko Eliota Drewowi Coghillowi? – Tak, na pewno – roześmiał się Mark. – Art Reinebeck sądzi, że tak właśnie będzie. – Arty sądzi, że jeżeli Coghill awansuje, to i on pójdzie w górę. – I co? Mark wygładził czerwoną, kraciastą serwetę i powoli pokręcił głową. – Newt zapytał mnie, czy czuję się gotów pokierować działem. – O Boże! – Wiem, że nie uważasz mnie za właściwą osobę na takie stanowisko, ale... – Mark, nie powiedziałam nic podobnego. Po prostu kiedy powiedziałeś mi o tym dziś rano, byłam trochę oszołomiona. Wydaje się to zbyt piękne, by było prawdziwe. – Czasami rzeczywistość jest piękna. – Ale... – Ale co? – No, w jaki sposób Brady zamierza to przekazać personelowi działu? Przecież pracujesz w firmie dopiero od pięciu lat, prawda? – Pięciu i pół. – Pięć i pół roku przy regulowaniu wpłat i wypłat, a wszyscy pozostali pracują o wiele dłużej. Jak Brady zamierza powiedzieć o tym na przykład Artowi? – Za tydzień Arty będzie gadał: „Mark jest dokładnie taką osobą, jakiej nam potrzeba – młodą i energiczną”. Reinebeck nie jest idiotą. – A Coghill? – Jego czas już się skończył. Na miłość boską, wciąż mu się wydaje, że są lata siedemdziesiąte. Alex, nie wiem, jakie macie odczucia w dziale aktuariuszy, ale świat idzie do przodu. Rynek polis na życie też nie stoi w miejscu. – Mark pochylił się nad stołem, w jego głosie brzmiał coraz większy entuzjazm. – Pojawienie się nowej techniki – postęp medycyny, testy genetyczne – to wszystko sprawia, że ocena stopnia ryzyka staje się coraz bardziej pewna. W ciągu dziesięciu, może pięciu lat rynek ubezpieczeń zmieni się nie do poznania. Stare metody staną się zupełnie nieprzydatne. Newt zdaje sobie z tego sprawę. Tak samo Neumann, a może nawet i Randal White – a przynajmniej zdawałby sobie, gdyby tylko choć raz wyściubił nos spoza swoich starych zestawień śmiertelności. Alex zacisnęła dłonie i odsunęła się z krzesłem. W niespodziewanym entuzjazmie Marka dla zmian na rynku ubezpieczeń kryło się coś niepokojącego. Może zresztą był to tylko dowód, że propozycja nowego stanowiska spadła na niego zbyt szybko po śmierci Eliota. – Jeżeli rzeczywiście obejmiesz kierownictwo działu finansów, będziesz potrzebował poparcia Randala White’a – powiedziała. – Lepiej, żeby nie zorientował się, jakie masz poglądy. – Oczywiście. Wiem, że Randal zadaje się z najgrubszymi szychami – Mark dopił resztę piwa, otarł wargi i rozejrzał się po sali. – Dowiedziałem się właśnie, że zamierza wystąpić w imieniu firmy na konferencji NIH pod koniec miesiąca. Słyszałaś o tym? Alex pokręciła głową. Konferencja NIH – Narodowego Instytutu Zdrowia – w Waszyngtonie zapowiadała się jako ważne wydarzenie. Miano tam debatować, czy i do jakiego stopnia firmom, sprzedającym ubezpieczenia na życie i zdrowie można zezwolić na testowanie genetyczne potencjalnych klientów, co groziło dyskryminacją części z nich. Większość ludzi z branży chciało mieć w tej kwestii wolną rękę, część polityków opowiadała się jednak za restrykcjami, a nawet całkowitym zakazem testów genetycznych. Dowodzili oni, że testy naruszały zasadę wspólnie dzielonego ryzyka i groziły powstaniem klasy obywateli drugiej kategorii, którzy nie z własnej winy nie mieliby szans na wykupienie polis zdrowotnych czy na życie. Trwały prace nad prawodawstwem federalnym w tej sprawie, zaś dla branży ubezpieczeniowej stawka szła o gigantyczne pieniądze. – No cóż, to prawda – powiedział Mark. – Nasz aktuariusz idealny przedstawi stanowisko Prov-Life. – Czyli jakie? – spytała Alex. – Chcemy testów, gdy tylko stanie się to ekonomicznie opłacalne, to oczywiste – wzruszył ramionami Mark. – Musimy móc z nich korzystać. Alex upiła łyczek wina i przyjrzała się, jak Mark odgryza duży kęs chleba. Nie była pewna, co ma sądzić o jego zadzierzystej pewności siebie. Wolała dyskutować z nim o filmach, jedzeniu czy samochodach; wówczas o wiele lepiej się przy nim czuła. Tym razem poruszyli jednak kwestie zawodowe – i to dotyczące ich obydwojga. – Musimy? Dlaczego? – spytała. Mark przełknął. – Jeżeli nie zastosujemy testów, inne firmy, które będą z nich korzystać, zmiotą nas z rynku. Nie będziemy mieli szans na równorzędną walkę z konkurencją. – Musimy więc zastosować testy, bo mogą to zrobić inni? – Oczywiście. Przetrwa najlepiej przystosowany, kochanie. – A jeśli Kongres wyda ustawę o całkowitym zakazie stosowania testów, wszyscy będą zadowoleni, prawda? – Mylisz się. – Mark przewrócił oczyma, jak gdyby upierała się przy nierozsądnych twierdzeniach wyłącznie jemu na złość. – Jeśli tylko ludzie będą mogli poddawać się testom, by dowiedzieć się, czy i kiedy mogą zachorować, wówczas to oni postawią firmy ubezpieczeniowe w niekorzystnej sytuacji. Ludzie z nieprawidłowymi genami będą kupować bardzo drogie polisy, co podbije stawki i odstraszy wszystkich zdrowych klientów. Daj spokój, Alex, chyba potrafisz sama się tego domyślić. Alex zamierzała poupierać się jeszcze trochę przy swoim, ale zmieniła zdanie i postanowiła wrócić do mniej kontrowersyjnego tematu. – Kiedy Newt zamierza ogłosić swoją bombową decyzję? – spytała żartobliwie. – Sama powiedziałaś, że najpierw musi to zatwierdzić rada. – Ramiona Marka rozluźniły się. – Może w przyszłym tygodniu. – Wypijmy za to – stwierdziła Alex i uniosła kieliszek. Mark uczynił to samo, jego naczynie było już jednak puste. Tanie umeblowanie. Tani dywan, zaczynający mechacić się pod sosnowym stołem w miejscu, gdzie mieszkanka krzyżowała nogi, pogrążona w lekturze swoich tłustych ksiąg ubezpieczeniowych. Zimno. Mężczyzna otworzył parę szafek, nim odnalazł bojler. Nie było zegara sterującego włączaniem się ogrzewania. Nie było stać jej nawet na to. Sam bojler był w opłakanym stanie. Mężczyzna patrzył na osiadłą na palniku sadzę, gdy coś poruszyło się za jego plecami. Odwrócił się nerwowo i skierował snop światła latarki w kąt, rozglądając się za kotem. Nie znosił kotów, zwłaszcza w ciemnościach. Zobaczył go, gdy wchodził – zwierzę umknęło z prychnięciem pod krzesło, zdążył dostrzec tylko błysk szarych ślepi. Mężczyzna nie miał czasu, żeby nań polować. Grant dał mu czterdzieści pięć minut – w tę i z powrotem. Bez zakładania podsłuchu, tylko przetrząśnięcie gratów, by ustalić, czy dziewczyna była w jakikolwiek sposób zaangażowana. Mężczyzna zamknął szafkę i wrócił do stołu. Nie było szuflad. Po chwili zobaczył teczkę na dokumenty na podłodze obok wyleniałej starej kanapy. Otworzył ją i uśmiechnął się. Dokumenty osobiste. Rachunki, wyciągi z konta, ponaglenia spłaty kart kredytowych. Żadnych biletów lotniczych. Przez dwadzieścia minut analizował cztery ubiegłe miesiące z życia Alex. Zyskał dzięki temu dość jasny obraz, kim była. Osobą, która z trudem wiązała koniec z końcem. Wykosztowała się na parę bożonarodzeniowych prezentów, ale poza tym żyła bardzo oszczędnie. Intruz odłożył dokumenty. Jeżeli to wszystko było prawdą, Alex Tynan nie wiedziała o pieniądzach. Pozwolił wiązce światła błądzić po ścianie, aż blask odbił się od szkła w kunsztownej srebrnej ramce. Mężczyzna odłożył teczkę na podłogę i podszedł bliżej. Kredens z początku lat siedemdziesiątych. Ohydna okleina, złażąca z płyty wiórowej. Na wierzchu trzy fotografie w ramkach. Stare, czarno-białe zdjęcie młodego mężczyzny w mundurze. Sama Alex Tynan ze starszą kobietą, zapewne matką. Małe podobieństwo rodzinne. Alex Tynan odziedziczyła miły wygląd po ojcu – jeżeli to on był na zdjęciu. Była też fotografia Ferullego z kijem baseballowym i uśmiechem zwycięzcy na twarzy. Mężczyzna otworzył najwyższą szufladę. Pachnące czystością koszulki z krótkimi rękawami. W kolejnej szufladzie swetry, mnóstwo grubych swetrów. Prawdopodobnie zastępowała nimi przyzwoite ogrzewanie. W najniższej szufladzie bielizna. Zwyczajna, bawełniana. Częściowo zbyt długo noszona, przecierająca się w kroczu. Mężczyzna ściągnął rękawiczkę i przeganiał palcami cieniutkie warstwy materiału. Uniósł garść bielizny do nosa, wciągnął w nozdrza cytrynowy, mydlany zapach. Ujrzał swoje odbicie w lustrze: zaczerwieniona, dziobata twarz, oczy o twardym wyrazie. Przez chwilę stał nieruchomo, po czym odłożył bieliznę. Sądząc po tym, co mówił Grant, Eliot nie pożałowałby kochance niczego: koronek, satyny, jedwabiu. Czerwieni i czerni. A może dla odmiany preferował prostotę jak u licealistki? Mężczyzna założył z powrotem rękawiczkę. Wziął do ręki fotografię Alex z matką i pomyślał, że być może panna Tynan wykorzystywała jako swój atut właśnie niewinne, wielkie szare oczy i twarz Mii Farrow. Mark uparł się, że zapłaci za kolację. Gdy wyjął kartę kredytową, na stół wypadł plik rachunków. Na jednym z nich Alex dostrzegła kolumnę czteroliterowych słów, spisanych czarnym atramentem. Podczas zbierania świstków, Mark zauważył wyraz twarzy Alex. – O co chodzi? – Co to za słówka? Rozwiązujesz krzyżówkę? – Mark intensywnie się zarumienił. Alex poczuła zaskoczenie i natychmiast pożałowała, że cokolwiek powiedziała. Pomachała dłonią i zaśmiała się nerwowo. – Przepraszam, to nie mój interes. Mark wyjął jej kartkę z dłoni i wygładził na blacie. – Posłuchaj... To dla mnie trochę kłopotliwe... – Zaczerpnął głęboko tchu i poprawił się na krześle. – Newt powiedział mi, że muszę wymyślić dla siebie hasło, by mieć dostęp do części danych w komputerach Centralnej Dokumentacji. Wiesz, niektóre z baz danych są niedostępne dla... – Zwykłych pracowników? – Dla zwykłych pracowników... Dla nie upoważnionego personelu. To oczywiście kwestia zachowania w tajemnicy danych dotyczących klientów. – Oczywiście. – Alex, proszę. – Żartowałam. Wspaniale, że dostajesz klucze do królestwa – oczywiście, pod warunkiem aprobaty rady zarządzającej. Nie sądzę, byś miał powody czuć się zakłopotany. – Dzięki. – Mark popatrzył na nią z boku. – Wyobrażasz sobie, co by na to powiedział Art Reinebeck? – Albo Drew Coghill. – Właśnie. Dlatego właśnie nie chciałbym, by się o tym dowiedzieli. – I jakie hasło wymyśliłeś? – Alex popatrzyła na kartkę. – Jeszcze żadnego. Wiem, że to mało istotne, ale muszę wymyślić coś, co nie wypadnie mi z głowy. – Może datę urodzenia? – Mogą to być tylko litery, nie cyfry – tak przynajmniej powiedział Newt. Nic, czego można by się od razu domyślić. – Może N-E-W-T? – Pewnie sam tego używa. – Mark uśmiechnął się, lecz Alex dostrzegła, że wciąż jest zakłopotany. – Przynajmniej pewnie by używał, gdyby nie było to tak oczywiste. Nie, nie można użyć imion. Alex ujęła pióro. – Może to? – spytała. – LIRA? – odparł Mark, odczytawszy jej pismo. – Pewnie. Dla uczczenia twojego włoskiego pochodzenia i góry pieniędzy, którą będziesz zarabiał. Mark popatrzył jeszcze raz na kartkę, po czym przeniósł spojrzenie na Alex i uśmiechnął się. – Przemyślę to – powiedział. Po wyjściu na ulicę mężczyzna włączył telefon komórkowy. Grant odebrał po drugim sygnale. – Skończyłem – powiedział mężczyzna, mrużąc oczy przed światłem jadących w jego kierunku samochodów. Siedzący w „Hemenway” nad stekiem Grant bawił się widelcem. – No to jak, mamy problem? – zapytał w końcu. 5 Na początku każdego stycznia Randal White zabierał cały personel działu aktuariuszy do „Le Villaret”, restauracji słynącej z dań w stylu Perigord i wyśmienitych win. Tradycja ta sięgała wczesnych lat osiemdziesiątych, lecz z powodu prestiżu, jakim cieszyło się zaproszenie od White’a, można było odnosić wrażenie, że datuje się ona od momentu założenia firmy. Żaden z aktuariuszy nie miał pojęcia, w jaki sposób White usprawiedliwiał ten wydatek. Naturalnie, wspólne obiady urządzano i w innych działach – kadry uważały, że służy to zacieśnianiu więzi w grupie pracowników – ale nic nie mogło równać się z dejeuner urządzanym przez White’a. Na tę okazję rezerwowano boczną salę, z której przez podwójne drzwi można było zaglądać do głównej części restauracji. Zważywszy na dobór win – White uwielbiał francuskie i zamawiał wyłącznie roczniki grand cru – ośmiu szczęśliwców szacowało, że wydawał od ośmiuset do dwóch tysięcy dolarów z funduszy firmy. Oczywiście, byli zachwyceni zaproszeniem – czuli, że są członkami doborowego klubu, elitą. Mimo rozpaczliwych manewrów, Alex była zmuszona usiąść obok Mela Hartmana, dwa miejsca po prawej od Randala White’a. Hartman prowadził nieustanny monolog jako część swojej kampanii, by „rozchmurzyć” Alex. Plótł przez cały obiad, podczas gdy dziewczyna starała się śledzić, o czym mówi White swoim najbliższym sąsiadom. Dyskutowano o burmistrzu. Sandra Betridge, poważna, rumiana kobieta, która zaczęła pracować w dziale równocześnie z Hartmanem, twierdziła, że zarejestrowani niezależni wyborcy pokroju burmistrza Montanellego po objęciu wysokiego stanowiska bez wyjątku okazują się megalomanami. White dolał wina do kieliszka Sandry i powiedział, że niezależność zawsze była podstawowym składnikiem ducha Rhode Island. Alex przyglądała się szefowi działu, nie zważając na nieustającą paplaninę Hartmana. White wydawał się jej zmieniony w sposób, którego nie potrafiła dokładnie określić. Po chwili uświadomiła sobie, że miał dłuższe włosy. Zwykle był starannie ostrzyżony, lecz z niewiadomego powodu przepuścił jedną czy więcej wizyt u fryzjera i na jego dokładnie wykrochmalonym kołnierzyku układały się tym razem kędziory. White siwiał, lecz wciąż miał gęste włosy. Jego fryzura zwykle kojarzyła się Alex z lwią grzywą. Była to jedna z rzeczy, która się jej w nim podobała, podobnie jak oczy o inteligentnym i przyjacielskim wyrazie. Okalały je powstałe przez lata od śmiechu bruzdki, sugerujące, że White cieszył się w życiu nie tylko pracą. Alex dodawało to otuchy. Tym razem White wydawał się jednak zmęczony, jak gdyby nie cieszył się z wydawanego obiadu. W istocie od Nowego Roku pojawił się zaledwie parę razy w biurze, i to na krótko. Alex musiała przesyłać mu pocztą elektroniczną informacje, dotyczące analizy kosztów ubezpieczeń zdrowotnych i postępów w wyjaśnianiu nieprawidłowości, którą stwierdziła w statystyce Centralnej Dokumentacji. Do tej pory White nie odpowiedział na jej wiadomości. Podano i spożyto deser. Hartman powiedział coś ironicznego o samochodzie Alex, czego nie dosłyszała do końca. White wstał. Ktoś zastukał łyżeczką w kieliszek i jak gdyby na zamówienie, salę rozświetliło blade, zimowe słońce. – No proszę – powiedział White, uśmiechając się do gości. – Znów jesteśmy razem... – Opuścił wzrok na obrus. – Na nasze niewielkie spotkanie padły jednak w tym roku dwa cienie. Ubiegłego lata straciliśmy Kena Millera. Chciałbym zacząć od wzniesienia toastu za niego tym wspaniałym trunkiem. Podobnie jak ja, Ken lubował się w klarecie i jeżeli patrzy na nas teraz, mam nadzieje, że akceptuje mój wybór. Wspaniale kierował systemami danych i był o wiele za młody, by umrzeć na zawał serca. – White uniósł kieliszek. – Za Kena! Toast spełniono w milczeniu. Ken Miller był przyjacielem White’a – niektórzy twierdzili, że najbliższą mu osobą w firmie. White nie należał do ludzi okazujących uczucia, przynajmniej nie w odniesieniu do kolegów, lecz wiadomość o śmierci Kena wyraźnie nim wstrząsnęła. Według Mela Hartmana, nie tylko nim. W ciągu następnych paru tygodni większość członków rady zarządzającej poddała się badaniom lekarskim. Można było odczuć, że rzeczywisty, nagły zgon wstrząsnął tymi, którzy w profesjonalny, zdystansowany sposób czerpali korzyści z cudzej śmierci. White odchrząknął i otarł usta serwetką. Słońce znikło tak nagle, jak się pojawiło. W sali natychmiast zapanował półmrok. – Atak serca to bezwzględny zabójca – powiedział White. – Schorzenia serca i układu krążenia są, jak doskonale wiecie, najokrutniejszymi drapieżcami, grasującymi w mętnych wodach, które uczyniliśmy obiektem swoich badań. Ken miał nieszczęście przedwcześnie spotkać się z jednym z nich. – Urwał i zacisnął wargi w wąską kreskę. Alex czuła, że jest to dla niego bolesne wspomnienie, chociaż nie zamierzał psuć nastroju przyjęcia. – Porażenie prądem to zupełnie co innego – dodał. Zdawało się, że same te słowa niosą w sobie ładunek elektryczny. Zapanowało tak gęste milczenie, że Alex miała wrażenie, iż słyszy napinanie się mięśni własnej klatki piersiowej przy oddychaniu. – Michael Eliot był... cóż, wszyscy wiecie, kim był. Pamiętam, jak zaczynał u nas pracę w osiemdziesiątym piątym. Mieliśmy szczęście, że go zatrudniliśmy. Dzięki temu trudne dla nas lata przebiegły zupełnie inaczej niż gdyby go nie było. To nie przypadek, że zaczęliśmy na powrót odnosić zyski w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym, w roku, kiedy Michael objął kierownictwo działu finansów. Wydaje się teraz... – White zmarszczył brwi, jak gdyby nagle stracił wątek. Na jego policzku zaczął drgać mięsień. Nie kończąc zdania, uniósł ponownie kieliszek i powiedział cicho: – Za Michaela, nie zapominając o tych, których pozostawił po sobie. – Za Michaela. – Pozostali powtórzyli toast. – Za Michaela Eliota. Parę osób poprawiło się w krzesłach. Alex przyglądała się dłoniom White’a. Milczał, zdawałoby się, przez całą minutę, wreszcie rozejrzał się po uniesionych ku niemu twarzach. Gdy jego oczy spoczęły na Alex, poczuła ulotny przypływ ciepła. – My jednak żyjemy – powiedział. – Czeka nas kolejny rok życia. Nie ma w tym żadnej głębokiej tajemnicy. Matematycy zawsze nieźle radzili sobie w wielkiej loterii śmiertelności. O ile dobrze pamiętam, to John Larus w swojej pracy na temat śmiertelności aktuariuszy w latach tysiąc osiemset osiemdziesiąt dziewięć – tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem wykazał, że młodsi wiekiem przedstawiciele naszej profesji mają o wiele większe szanse osiągnięcia długowieczności. Badania Johna Cooka i Ernesta Moorheada ustaliły istnienie identycznego trendu. Odsyłam państwa do Transactions of the Society of Actuaries, tom czterdziesty pierwszy – proszę, Sandra, nie notuj. – Położył Sandrze Betridge dłoń na ramieniu i chociaż w istocie nic nie zapisywała, jej rumieniec świadczył, że miała na to ochotę. Cieszyła się w dziale opinią wyjątkowo gorliwej. Dobroduszny docinek sprawił, że wszyscy się roześmieli. White podniósł wzrok na zdobiony sztukateriami sufit przestronnej sali w stylu kolonialnym i odczekał, aż śmiech ustanie. – Dlaczego tak jest? – powiedział jak gdyby sam do siebie. Po chwili uśmiechnął się i jego wzrok ponownie spoczął na współpracownikach. – Moim zdaniem – cokolwiek jest ono warte – to dlatego, że bardziej cieszymy się życiem. – Proszę, proszę – powiedział Mel Hartman. – O ile pamiętam, to James Sylvester stwierdził, że matematycy żyją długo – i młodo. „Nie opadają skrzydła duszy, ni jej pory nie zatykają się doczesnymi cząstkami, zbieranymi na pylistych szlakach pospolitego żywota”, tak twierdził. – White raz jeszcze uniósł kieliszek. – Kiedy ostatni raz sprawdzałem, moje skrzydła wydawały się nieco podniszczone – lekko otrzepał łokcie – ale wciąż mi służą, a mam nadzieję, że wam również. Wypijmy więc na koniec za nas samych, a szczególnie za nasze skrzydła. – Za nasze skrzydła. – Pozostali wznieśli kieliszki i wypili. – Zawsze wiedziałem, że to cud, że nie padliście. W podwójnych drzwiach wydzielonej sali pojawił się mniej więcej pięćdziesięcioletni, nienagannie ubrany mężczyzna z opalenizną miłośnika sportów zimowych. Miał na sobie elegancki garnitur w prążki i ciemnoczerwony jedwabny krawat. Uśmiechnął się z racji milczenia, które zapanowało po jego uwadze. Okrążył stół i podszedł do White’a, który wstał na jego przywitanie. Gdy ściskali sobie dłonie, Alex zauważyła u nieznajomego nakrochmalone, nieskazitelnie białe podwójne mankiety ze złotymi spinkami. – Nie chciałem przerywać twojego przyjątka, Randal, ale nie chciałem wychodzić, nie pożyczywszy ci szczęśliwego Nowego Roku – powiedział nieznajomy z ewidentnym poczuciem wyższości. – No cóż, dziękuję – odparł White. – Pozwólcie, że przedstawię wam Charlesa Kenyona, wiceprezesa Massachusetts General. Co cię tu sprowadza, Charlie? Mam wrażenie, że sezon owocobrania dawno się skończył. – Wpadłem zobaczyć, jak radzi sobie nowy zespół – sam wiesz, jak to jest. – Kenyon uśmiechnął się uprzejmie. White zachował neutralnie pogodny wyraz twarzy, ale czuć było, że jest zirytowany. Massachusetts General stanowiło jedno z największych i najbardziej rentownych przedsiębiorstw ubezpieczeniowych w regionie i ostatnio otworzyło nowe biuro na placu Kennedy’ego. Firma podjęła agresywną kampanię reklamową ubezpieczeń zdrowotnych i na życie, skierowaną do bogatszych mieszkańców oraz okresowych rezydentów Rhode Island – tych, którzy mieli domy w Newport i lepszych dzielnicach Providence. Udało się jej również podkupić szereg pracowników średniego szczebla z Prov-Life, włącznie z dwoma asekuratorami i wschodzącą gwiazdą działu marketingu. Alex spotykała czasem ludzi z Massachusetts General w dzielnicy finansowej. Jednego z nich pamiętała nawet z czasów studiów. Podobnie jak w przypadku pozostałych, sposobu, w jaki odniósł się do Alex, nie można było nazwać przyjacielskim. Prov- Life było dla nich trochę zbyt pospolite, nastawione na plebejuszy, i miało się do Massachusetts General jak supermarket do Tiffany’ego. – Słyszałem plotkę, że Prov-Life zamierza zająć się ubezpieczeniami zdrowotnymi – powiedział Kenyon. – Czy to możliwe? – Ciekawe, gdzie się tego dowiedziałeś? – wzruszył ramionami White. – Mam swoje źródła, Randal, chociaż oczywiście nie ufam im bezgranicznie. – Naprawdę? Dlaczego nie? – zapytał White. Kenyon roześmiał się, by uniknąć odpowiedzi. White jednak nie rezygnował: uniósł brwi, czekając na jego reakcję. – Bądźmy szczerzy, Randal, Prov-Life sobie z tym nie poradzi – zaszarżował Kenyon. – Przecież to bardzo skomplikowana działalność. – Rzeczywiście? – spytał White z pokerową miną. Kenyon udał, że chichocze. Brian Slater i jeszcze jeden z zasiadających wokół stołu aktuariuszy również się zaśmiali, chociaż Alex nie widziała w całej sytuacji nic śmiesznego. – Powinienem wiedzieć, że nie mam szans, by cokolwiek z ciebie wycisnąć – powiedział Kenyon, zbierając się do odejścia. – Może będę miał więcej szczęścia w Waszyngtonie. Jesteś zaproszony na konferencję NIH w sprawie genetyki? – Tak, dostąpiłem tego wątpliwego zaszczytu. Przyjmuję, że ty też? – Owszem, do diabła. Jedzie cały zespół z naszej strony. Musimy dopilnować, by cała branża usłyszała jasno i wyraźnie, co mamy do powiedzenia. – A cóż takiego macie do powiedzenia? – spytał White. Kenyon dotarł już prawie do drzwi, ale odwrócił się. – Słucham? – Chciałbym wiedzieć co takiego, waszym zdaniem, musicie koniecznie przekazać? – Jestem pewny, że to samo, co ty. – Oczy Kenyona zwęziły się. – Musimy uzyskać zgodę na prowadzenie testów. Jeżeli nie uzyskamy na nie pozwolenia, stracimy na tym miliardy. Wszyscy się co do tego zgadzają. – Wszyscy? – White przyjrzał się mu nieprzeniknionym wzrokiem. – Ty nie? White nie odpowiedział. Zebrani przy stole całkowicie znieruchomieli. Kenyon uniósł palec, wyraźnie siląc się na zachowanie uprzejmości. – Nie wiem, czy studiowałeś odpowiednie dane, ale jeżeli rozmyślacie nad zaangażowaniem się w ubezpieczenia zdrowotne, sugeruję, byś to zrobił. W badaniach nad ludzkim genomem szybkość wykrywania genów chorobotwórczych wzrosła czterokrotnie. Genów na wszelkie rodzaje schorzeń, od raka po chorobę Alzheimera. To zalew nowych informacji, bezpośrednio dotyczących prognozowanej długości życia. Informacji na sprzedaż, dla każdego, kto ma na nie ochotę. – Co chcesz przez to powiedzieć? – przerwał mu White. – Że wstrząśnie to od podstaw naszą branżą, Randal – stwierdził bez ogródek Kenyon. – Musimy mieć zgodę na prowadzenie testów. Jeżeli jej nie dostaniemy, nie poradzimy sobie. Będziemy rozdawać polisy w ciemno. Władze muszą to zrozumieć. White uniósł kieliszek i upił łyk wina, rzucając Kenyonowi uśmiechnięte spojrzenie, po czym przeniósł wzrok na Hartmana. – Co o tym sądzisz, Mel? Hartman uchylił i przymknął usta, po czym zmarszczył czoło. – To skomplikowana sprawa – powiedział. – Dyskusja sprowadza się w gruncie rzeczy do tego, w jaki sposób rozkłada się ryzyko pośród klienteli. – Mów dalej. – Koncepcja dzielonego ryzyka sprowadza się do umożliwienia uzyskania odszkodowania osobom, które w przypadkowy sposób mogą ucierpieć z powodu nieszczęśliwych wydarzeń takiego czy innego rodzaju. Pobierają one owo odszkodowanie ze wspólnych funduszy, na które z kolei składa się pozostała część klienteli. Istotne jest to, że wszyscy ubezpieczeni w danej grapie są narażeni na ryzyko nieszczęśliwego zdarzenia z mniej więcej takim samym prawdopodobieństwem. Tylko wówczas można po nich oczekiwać gotowości opłacania składek w wysokości gwarantującej satysfakcjonujące odszkodowanie w przypadku... no, nieszczęścia. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia z systemem subsydiowania pewnej grapy klientów. Kenyon pokiwał z zadowoleniem głową. Hartman popatrzył na swojego szefa, ten jednak wpatrywał się w swe dłonie. – Naturalnie należy zrównoważyć rentowność branży ubezpieczeniowej z interesami całego społeczeństwa, ponieważ stanowimy jego część – powiedział. – Nie rozumiesz, że to moralny imperatyw? – Idea, by społeczeństwo w całości dzieliło w pewnym stopniu ryzyko, bez względu na prawdopodobieństwo nieszczęśliwych wydarzeń u jego poszczególnych członków, wydaje się wątpliwa. – stwierdził Hartman. – Nie jestem przekonany, że my, jako instytucje, udzielające ubezpieczenia, musimy ponosić koszty jej realizacji. – Widzisz, Charlie, masz pierwszego nawróconego – powiedział White, patrząc z uśmiechem na Kenyona. – Chciałem tylko... – Hartman przestraszył się nie na żarty. – Daj spokój, Randal. Nie zamierzasz chyba prawić na konferencji NIH bzdetów o odpowiedzialności wobec społeczeństwa? – Kenyon wsparł dłonie na biodrach, w jego głosie pojawił się kłótliwy ton. – Imperatyw moralny? Nie wiesz, że właśnie to pragnęliby usłyszeć politycy i cholerni liberałowie? Nie będą potrzebować lepszej wymówki, jeżeli usłyszą takie słowa z ust ubezpieczeniowca – nawet z Prov-Life. – Nie wiem, czy sprawdziłeś dane, dotyczące czegoś innego – rzekł obojętnym tonem White i usiadł. – W tej chwili w naszym kraju jest czterdzieści milionów nie ubezpieczonych ludzi. Czterdzieści milionów osób, pozbawionych dostępu do opieki stomatologicznej. Czy naprawdę musimy sprawić, by liczba ta jeszcze wzrosła? – To problem rządu. Ubezpieczenia to interes – powiedział Kenyon. – Istotnie. – White rozejrzał się po zebranych wokół stołu, z na powrót śmiejącymi się oczyma. – Bardzo lukratywny interes, wart – mówię tylko o ubezpieczeniach na życie – około dwa tryliony dolarów. Same składki ubezpieczeniowe wynoszą około trzystu miliardów rocznie, a wypłaty z tego tytułu są ponad dwukrotnie mniejsze. – Żaden artykuł konstytucji tego kraju nie zabrania zarabiania pieniędzy, przynajmniej do tej pory – powiedział Kenyon. – Więc to wykorzystujemy, prawda? – odparł White. – Oczywiście, gdybyśmy wykluczyli wszystkie osoby z niewłaściwymi genami, zarobilibyśmy jeszcze więcej. O to ci chodzi? – Branży niezbędne jest określenie reguł postępowania – wymamrotał Kenyon. – Oczywiście – przytaknął White. – Skoro już mówisz o określeniu reguł postępowania, nie zapominaj, że ludziom genetycznie podatnym na pewne schorzenia już odmawia się ubezpieczeń na życie i zdrowotnych, a nawet zatrudnienia. – Wzruszył ramionami i zajrzał do pustego kieliszka. – Oczywiście, jeżeli będą głodować, to mniej prawdopodobne jest, że będą się rozmnażać, więc wywrze to dobroczynny wpływ oczyszczający na pulę genetyczną. – Popatrzył Kenyonowi wprost w oczy. – Wiesz, o czym mówimy? Nazywa się to eugeniką. Przez chwilę Kenyon stracił dar mowy, na jego czole pojawiła się warstewka potu. – Może porozmawiamy o tym w Waszyngtonie – zdołał wydukać. – Mam nadzieję, że tam znajdziemy czas na poważną dyskusję. – Trudno o poważniejszą – zgodził się White i na siedząco przyglądał się, jak jego oponent opuszcza salę. 6 Philips Street leżała dwa kilometry na północ od dzielnicy finansowej, parę przecznic od stadionu imienia Browna. Nie była to najlepsza część East Side. W wielu z rozłażących się w szwach starych domostw lokowali się studenci. Trawniki i krawężniki nie były zadbane, na podwórkach stały stare samochody w różnych stadiach rozbiórki. Z drugiej strony staromodne ganki, okalające ulice wysokie jesiony i klony oraz rozlegające się tu i ówdzie dźwięki akustycznych gitar nadawały okolicy swojską, kojącą atmosferę, którą Alex witała z radością po godzinach mielenia liczb w śródmieściu. Dom pod numerem dwudziestym dziewiątym należał do Maeve Connelly. Przed trzydziestoma laty wraz z rodziną zajmowała ona cały okazały budynek, jednak czasy stawały się dla niej coraz cięższe i odnajmowała pokój po pokoju, aż zostało jej tylko kilka pomieszczeń od frontu. Alex mieszkała na najwyższym piętrze, którego połowę zajmował stary składzik oraz zbiornik na wodę, klekoczący i bulgoczący okresowo w ciągu nocy. W gruncie rzeczy cały dom domagał się generalnego remontu. Czynsz był jednak niski, a na końcu ulicy znajdował się przystanek autobusowy. Jedyną szansę na wynajęcie takiego samego mieszkania za tę samą cenę Alex miałaby piętnaście kilometrów od centrum lub w otoczonej złą sławą dzielnicy południowej. Z zadowoleniem pozostałaby na Philips Street przez następny rok, lecz zapowiadało się, że może być to niemożliwe. Umowa wynajmu wygasała za dwa miesiące, zaś pani Connelly mówiła o podniesieniu czynszu o co najmniej jedną trzecią. Jej zięć domagał się, by żądała jeszcze więcej. Widocznie w jego przekonaniu wystarczało zainwestowanie niewielkiej sumy pieniędzy, by móc potroić zyski z wynajmu, chociaż trudno było powiedzieć, dlaczego sprzedawca smarów z Pittsburgha uważał się w tej kwestii za specjalistę. Oczywiście, najprostszym i najłatwiejszym – nie mówiąc już o tym, że najtańszym – rozwiązaniem dla Alex byłoby wprowadzenie się do Marka. Sugerował to nawet mimochodem raz czy dwa. Alex sądziła jednak, że nie nadeszła na to jeszcze właściwa pora i prawdę mówiąc, nie była pewna, czy Mark nie myśli podobnie. Poza tym nie miała ochoty, by jej życie stało się zakładnikiem konta bankowego – czy aby, używając sformułowania Liz, starać się wcisnąć klocek o kształcie serca w otwór o kształcie dolara. Alex zdawała sobie sprawę, że jak na kogoś mającego od ponad dwóch lat stałą pracę, żyła wyjątkowo skromnie. Prov-Life płaciło przyzwoicie, firmie nie można było tego zarzucić, chociaż naprawdę wysoka pensja czekała Alex dopiero po zdaniu egzaminu członkowskiego do Stowarzyszenia Aktuariuszy. Po prostu okoliczności sprzysięgły się przeciwko niej. Zadłużyła się solidnie jeszcze podczas studiów na Politechnice Massachusetts, by móc je ukończyć. Boston okazał się zaskakująco drogim miastem. Mimo pracy wieczorami, w weekendy i podczas wakacji, jej długi ciągle rosły. Gdy wreszcie odbyła finalną rozmowę z Randalem White’em i formalnie zaproponował jej posadę aktuariuszki na stażu, wydawało się, że nareszcie nadszedł kres zmartwień finansowych. Alex przepracowała jednak zaledwie kilka miesięcy, gdy pod jej stopami otworzyła się nowa otchłań długów. Jej matka postanowiła zaoszczędzić pieniądze i samodzielnie oczyścić rynny. Spadła z drabiny i miała dość szczęścia, że trafiła na maskę swojego samochodu, co złagodziło impet uderzenia. Do uporania się z uszkodzeniami jej kręgosłupa potrzebnych było jednak kilka skomplikowanych operacji. Okazało się wówczas, że miała zbyt małe ubezpieczenie. Alex nie miała wyboru – musiała odwieźć nowego volkswagena do salonu, odzyskać toyotę camry z osiemdziesiątego piątego roku i wybłagać we Fleet Bank kolejne dwadzieścia tysięcy dolarów pożyczki. Udało jej się to tylko dzięki solidnemu poręczeniu Randala White’a. Obecnie, po osiemnastu miesiącach, matka Alex chodziła o własnych siłach, ale mimo ciągłego oszczędzania, Alex miała stale długi. Skąpienie wydatków na ubezpieczenie zdrowotne okazało się fatalną omyłką, a nie oszczędnością. Alex nie mogła jednak z czystym sumieniem winić za to matki. Z pieniędzmi było ciężko od chwili, gdy dwadzieścia lat wcześniej ojciec Alex zaginął na wojnie. John Tynan był inżynierem w korpusie kawalerii powietrznej. Znajdował się na pokładzie helikoptera, który – jak się później okazało – spadł za linią frontu w Kambodży. Nie wiadomo, czy było to zestrzelenie, czy przymusowe lądowanie. Alex nie pamiętała ojca; była wówczas niemal niemowlęciem. Matka nie wyszła ponownie za mąż i chociaż od pójścia córki do szkoły podejmowała różne prace, nigdy nie potrafiła się w nich utrzymać. Obecnie renta wojskowa po mężu była praktycznie jej jedynym źródłem utrzymania. Alex otrząsnęła śnieg z butów i weszła do domu. Na stoliku w holu czekał na nią niewielki stosik listów, włącznie ze spóźnioną kartką świąteczną od Robby’ego Hallidaya i listem z firmy kart kredytowych. Stwierdzano w nim, że wobec zaległości w należnych płatnościach karta zostanie jej odebrana, a sprawa „przekazana w inne ręce”, o ile Alex nie wyrówna konta w ciągu trzydziestu dni. Starała się zachować rozwagę w okresie Bożego Narodzenia, ale konieczność kupowania prezentów i skłonność Marka do świętowania sprawiły, że okazało się to niemożliwe. Pocieszyła się, że gdy zda w maju egzamin z modeli przeżywalności i tworzenia tabel statystycznych, niemal z pewnością dostanie podwyżkę. Ukończenie kursu zapewniało jej uzyskanie ostatnich piętnastu punktów, potrzebnych do uzyskania asystentury – pozycji w połowie drogi do pełnego członkostwa w Stowarzyszeniu Aktuariuszy. Na nieszczęście nie miała żadnej gwarancji, że zda ten egzamin, wobec czego wszelkie podwyżki w Prov-Life zależały na razie jedynie od dobrej woli kierownictwa. Powoli weszła po schodach do swojego mieszkania. Starała się nie upadać na duchu, pomyśleć o czymś konstruktywnym, czymś, na co warto było czekać. Pod drzwiami znalazła kartkę od pani Connelly, na której było napisane „Oskar złapał mysz”. Oskar miał dwa lata i był częściowo persem, a częściowo dachowcem. Posiadał towarzyską naturę i śliczne czarnobiałe futro, którego kłaczki pozostawiał po całym mieszkaniu. Klapki w drzwiach umożliwiały mu dostęp do niemal całego domu, jednak rzadko wypuszczał się na zewnątrz, zadowalając się wyglądaniem na świat z frontowego ganku lub zardzewiałych schodów przeciwpożarowych, przylegających do boku domu. Możliwe było, że Oskar upolował mysz na podwórku, lecz Alex miała nieprzyjemne przeczucie, że ofiara była jej współlokatorką. Nakłoniła kota do zejścia z kanapy talerzem whiskas i wyciągnęła się na poduszkach. Kartka od Robby’ego przedstawiała wilka, wyjącego do zimowych gwiazd. Robby lubował się w dzikiej scenerii. Podczas trwania ich związku co tydzień namawiał ją na dalekie piesze wypady poza Boston. Kupili nawet namiot. Robby zapisał całą kartkę, a nawet część jej zadrukowanej strony; jego dziwaczne bazgroły pokrywały każdy skrawek powierzchni. Okazało się, że omawiał właśnie w Ann Arbor w Michigan szczegóły finansowania swojego projektu z paroma prężnymi doktorantami z wydziału nauk naturalnych. Od ukończenia Politechniki Massachusetts nie miał stałej pracy. Zatrudniał się przez jakiś czas na urzędniczych posadach, ale stanowiło to tylko przystanki między próbami realizacji bardziej ambitnych planów. W rok od otrzymania dyplomu wraz z grupą przyjaciół założył małą firmę, produkującą moduły sztucznej inteligencji dla innych przedsiębiorstw, wytwarzających oprogramowanie. Interes splajtował po półtora roku. Obecnie Robby podniecał się czymś innym: projektowaniem systemów, umożliwiających analizę danych meteorologicznych. Według jego pisaniny, istniało wielkie zapotrzebowanie na najnowocześniejsze komputerowe modele, pozwalające na formułowanie prognoz średnioterminowych. Robby wymyślił już nawet nazwę dla nowej firmy: Słoneczny Pejzaż. Alex wyczytała między wierszami, że podobnie jak poprzednim razem, chciał wciągnąć ją do współpracy. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. Rozstała się z Robbym bez czegoś, co można by określić jako definitywne zerwanie czy ostateczna kłótnia. Po opuszczeniu politechniki obydwoje jednak zrozumieli, że obrali zupełnie odmienne drogi. Nagle okazało się, że żyją w różnych miastach i robią różne rzeczy. Stopniowo oddalili się od siebie, tak samo, jak stopniowo się do siebie zbliżyli. Zastanawiając się nad tym, Alex powtarzała sobie, że rozstali się z łatwością, bo nigdy nie łączyło ich nic istotnego. Za każdym razem jednak z radością przyjmowała wieści od Robby’ego, a radość ta zabarwiona była nieokreślonym smutkiem. Patrząc na opadające szaleńczo w dół dolne części liter „y” i „g”, usiłowała wyobrazić sobie, jak wyglądałaby praca z Robbym Hallidayem nad prognozowaniem pogody. Na swój sposób było to kuszące: świeży oddech, powiew swobody – i gałąź matematyki o wiele bardziej barwna niż ta, którą zdecydowała się obrać. Predylekcje Robby’ego widać było już podczas studiów, gdy z zapałem uczył się teorii chaosu i katastrof. Szedł przez życie jak wiatr. Można się było przy nim świetnie bawić – wykazywał niepohamowaną energię i pogodny nastrój, stale rozglądał się za nowymi ideami, był ciągle gotów poświęcić czas i siły na cokolwiek, co akurat przykuło jego uwagę. W jego charakterze były jednak strony, które niepokoiły Alex. Niesprawiedliwe byłoby twierdzenie, że był niepraktyczny, ale Alex nie była w stanie zawierzyć do końca jego pełnemu niepoprawnego optymizmu podejściu do życia. Przestawał w świecie liczb i konkretnych danych, lecz pewnych faktów zdawał się nie przyjmować do wiadomości. Takich na przykład, że jeśli nie miało się rodzinnej fortuny, trzeba było zapewnić sobie pracę i stałe dochody, czy też tego, że zakładanie nowych firm komputerowych było bardzo wątpliwym sposobem zapewnienia sobie przyszłości. Alex odłożyła kartkę na stolik do kawy, sięgnęła po telefon i wybrała numer Marka. Rozległy się dwa sygnały i rozpoczęło się połączenie. – Mark? Tu Alex. Zastanawiałam się, co... Halo? Rozległo się piknięcie, a po nim nagrany głos Marka, energiczny i rzeczowy: „Nie mogę w tej chwili odebrać telefonu, ale proszę zostawić wiadomość po sygnale, a oddzwonię, gdy tylko będę mógł”. Jaką wiadomość mogła mu zostawić? Miała ochotę powiedzieć coś inteligentnego, błyskotliwego, na co nigdy nie wpadłaby Catherine Pell. Rozległ się sygnał. – Hm, to ja, Alex. Dzwonię, żeby dowiedzieć się, co u ciebie, i... – Coś błyskotliwego, powtórzyła sobie w duchu. – Zobaczymy się jutro, dobrze? Nie rób niczego... chciałam powiedzieć, nie pracuj za ciężko, kochanie. Na razie. Rozłączyła się, spuściła głowę na ramię i podskoczyła, gdy telefon zadzwonił w jej dłoni. – Mark? Na miłość boską, skąd wiedziałeś... – Alex? Tu Liz. – Och, Liz. – Alex westchnęła. – Przepraszam, myślałam... – Że to Mark. – Tak. – Przepraszam. – Nie ma za co. Po prostu dzwoniłam do niego przed chwilą i... Nieważne. Co u ciebie? – Chyba w porządku. – Nie przyszłaś dziś znowu do pracy. Myślałam, że może... – Skorzystałam z twojej rady, zadzwoniłam do Newtona Brady’ego i poprosiłam o parę tygodni urlopu. Dostałam go bez żadnych problemów, o nic nie wypytywał. – Mówiłam ci. – Pewnie. Był naprawdę miły, aż się zdziwiłam. Powiedział, że firma bardzo mnie ceni, a on sam chciałby „poprawić moją pozycję”, cokolwiek by to znaczyło. – Wspaniale. – Może. Pomyślałam, że po tym wszystkim mogą mi płacić, podczas gdy ja zastanowię się, co mam począć z moim życiem. Głos Liz brzmiał o wiele lepiej niż poprzednim razem: zdawała się spokojniejsza i silniejsza, zachowywała się, jak przystało na wyrafinowaną sekretarkę. – Bardzo dobrze, Liz. Naprawdę się cieszę, że tak zrobiłaś. Nie zaszkodzi pozostawić sobie paru otwartych furtek, prawda? Może nie byłoby źle, gdybyś przeniosła się do innego działu, chociażby na jakiś czas. Tak czy inaczej, chyba czekacie... – Otworzyłam neseser. Alex wyprostowała się. W ciągu ostatnich paru dni zastanawiała się uporczywie, co mógł zawierać neseser w mieszkaniu przyjaciółki. Najwidoczniej nie ona jedna. Za każdym razem, gdy Liz wspominała o Eliocie, Alex przypominał się pocałunek na przyjęciu. – Masz na myśli neseser Michaela? – spytała wreszcie. – Wyłamałam zamki. – Mój Boże! – Nie mogłam się powstrzymać. Stał na środku pokoju, ciągle go miałam przed oczyma. Zrobiłam to wczoraj wieczorem. Myślałam, że nigdy mi się to nie uda. – Liz, nie wiem, co powiedzieć. – Michael miał miliony dolarów, Alex. Wszystko było w neseserze. Alex przycisnęła słuchawkę do ucha i wyobraziła sobie Liz w nocnej koszuli, siedzącą na podłodze pośród banknotów. – Co? W gotówce? – Nie, w gotówce tylko dziesięć tysięcy. W neseserze były jednak wszystkie dokumenty, wyciągi z kont. Myślę, że Michael miał około dziesięciu milionów. Na cyfrowych kontach w Szwajcarii, w obligacjach na okaziciela. Były tam też inne dokumenty, których nie umiałam rozszyfrować. Serie cyfr, takie tam rzeczy. Nie mam pojęcia, co oznaczają. Alex była doszczętnie oszołomiona. Skąd Michael Eliot mógł wziąć dziesięć milionów dolarów? Wydawało się to nieprawdopodobne. Jak mógłby zgromadzić tak wiele i wydawać tak mało? Chyba że były to pieniądze, których nie mógł wydać, na przykład należące do kogoś innego. Może właśnie o to chodziło. – Liz, jesteś pewna, że coś ci się nie pomyliło? Może te pieniądze są własnością działu finansów. Wiesz, inwestycje firmy albo... – Alex, wiem, jak wyglądają wyciągi z kont. – W głosie Liz pojawiła się twardsza nuta. – Na wszystkich znajduje się nazwisko Michaela. Na dowodach wpłat, kupna i sprzedaży obligacji. Wszystko tu jest. Niektóre z transakcji przeprowadzono zaledwie kilka tygodni temu. Mówię ci, że to pieniądze Michaela. Przez chwilę żadna z nich się nie odzywała. Alex poczuła nagły niepokój. Człowiek mógł być bogaty i nie chcieć, by świat się o tym dowiedział, jednak zachowanie Eliota przekraczało granice najszerzej pojętej dyskrecji. Całe jego życie stanowiło jedno wielkie kłamstwo. – Alex, nie sądzisz, że to ma coś wspólnego ze śmiercią Michaela? – Nie odpowiedziała. Usłyszała, że ktoś wchodzi po drewnianych schodach. Ciężkie kroki. Przypomniała sobie, że nie zamknęła drzwi. – Alex, jesteś tam? – Tak – szepnęła. – O co ci chodzi? – Jestem pewna, że Michael utrzymywał istnienie tych pieniędzy w tajemnicy, nawet przed swoją żoną. Kroki dotarły do ostatniego półpiętra i ucichły. Alex nie miała pojęcia, co zrobi, jeżeli ten ktoś zacznie wspinać się wyżej. Oskar usiadł prosto na środku dywanu i również wpatrywał się w drzwi. – Skąd o tym wiesz? – Mniej więcej rok temu chciała przeprowadzić się do nowego domu. Na Blackstone Boulevard była do sprzedania wielka rezydencja. Michael powiedział jej, że nie mogą sobie na to pozwolić. Z dołu rozległo się szczękanie kluczy i dźwięk otwieranego zamka. Był to tylko mieszkający piętro niżej pan Pavey. – Może wtedy nie miał jeszcze tych pieniędzy, Liz. Może ktoś umarł i zostawił mu je w spadku? Tak przecież pewnie było, prawda? – Nie sądzę. Powiedziałby mi o tym. – No to... sama nie wiem. Może masz rację, ale mimo to nie rozumiem... – Załóżmy, że się o nich dowiedziała – myślę o Margaret. Załóżmy, że zorientowała się, że Michael ma mnóstwo pieniędzy i chce ją opuścić. Może zabiła go, żeby się do nich dobrać? Alex westchnęła. Tego było dla niej za wiele. – Daj spokój, Liz. Gdyby o nich wiedziała, wystarczyłoby, żeby się z nim rozwiodła. Dostałaby co najmniej połowę pieniędzy plus dom. – Nie znasz jej, Alex. Chciała jeszcze więcej. Chciała zemsty. Rozwodząc się, dałaby mu tylko wolność. – Liz, to był wypadek. Dowiercił się do kabla. Zdajesz sobie sprawę, jak trudno to upozorować, jeżeli ofiara jest większa od zabójcy? Wyobrażasz to sobie? „Potrzymaj drut, kochanie, a ja włączę prąd.” – Na pewno to możliwe. Sama wymyśliłabym jakiś sposób, gdybym siedziała po całych dniach w domu i nie zastanawiała się nad niczym innym. Mogła wszystko zaplanować. Przecież rozplanowała życie Michaela od dnia, kiedy go po raz pierwszy zobaczyła. 7 Harold Tate odłożył gazetę i wyjrzał na zasłany bielą parking. Guy Pilaski szedł po twardo ubitym śniegu w długim płaszczu od Christiana Diora, z nie zapalonym papierosem w zębach. Tate popatrzył na zegarek. Było dwadzieścia po siódmej, trochę późno jak na Guya. Mimo kierowniczego stanowiska, Pilaski rzadko zostawał w biurze po szóstej. Tate przyglądał się, jak stary oldsmobile wyjeżdża z parkingu i znika na Toll Gate Road. Kolejny dzień niemal całkowitego nieróbstwa, jeden dzień mniej do wcześniejszej emerytury. Ile to już trwało? Tate policzył w myślach: cztery lata, dwa miesiące i dziewięć dni. Wybór Pilaskiego na dyrektora był zaskakujący. Jego kompetencje naukowe równały się niemal zeru – pracował kiedyś jako kierownik działu finansów firmy zajmującej się produkcją gazów przemysłowych. Jego zwalista sylwetka, czarne wąsiki i upodobanie do krzykliwych krawatów sprawiały, że przypominał bardziej szefa nocnego klubu na Florydzie. Nowi udziałowcy chcieli jednak właśnie kogoś takiego: mniej zaabsorbowanego nauką, natomiast bardziej oddanego pieniądzom. Kogoś, kto będzie pilnował porządku w swoim gospodarstwie. W Medanie panował jednak porządek, więc skoro odpadała również konieczność dbania o technologię, zachwalane talenty Pilaskiego w zarządzaniu nie były w pełni wykorzystywane. Tate zastanowił się, dlaczego tym razem Guy się tak zasiedział. Miał nadzieję, że nie wiązało się to z Michaelem Eliotem. Minął niemal tydzień od śmierci Eliota. Do tej pory w „Providence Journal” nie pojawiło się nic, co mogłoby świadczyć, że nie traktowano jej jako pospolitego wypadku. Tate przeglądał pilnie gazetę każdego ranka. Poza niewielką notką na piątej stronie nie napisano nic więcej. Nie było policyjnego dochodzenia, żadnej wzmianki, że okoliczności śmierci Michaela odbiegały w jakikolwiek sposób od normy. Zresztą były normalne: jak stwierdzono w gazecie, każdego roku setki Amerykanów ginęło lub odnosiło poważne obrażenia podczas napraw domowych; często wskutek korzystania z urządzeń pod napięciem. Policja i dziennikarze nie wiedzieli jednak, że Michael planował jak najlepiej wykorzystać dwa czy trzy lata życia, które mu pozostały, a plany te nie obejmowały wykończenia salonu. Tate zrazu pomyślał, że Michael rzeczywiście odebrał sobie życie. Wydawało się mu, że jego stary przyjaciel dobrze zniósł złe wieści – po mniej więcej godzinie zaczął wykazywać nawet osobliwy spokój. Może jednak świadomość faktów nie zdążyła jeszcze do niego dotrzeć. Może w ciągu następnych dni uświadomił sobie, co go czeka, i postanowił pójść na skróty. Może miał już dość wszystkiego? Czy czyniło to Tate’a odpowiedzialnym? Eliot wiedział, że zostanie poddany badaniom. Z pewnością nie był to pomysł Tate’a; on tylko przekazał wyniki wraz z zastrzeżeniem, że trzeba powtórzyć testy dla upewnienia się co do diagnozy. Jeżeli jednak spowodowało to przedwczesną śmierć jego przyjaciela, czy nie ponosił za nią w pewien sposób winy? Żałował, że nie zataił wyników lub przynajmniej nie odczekał do uzyskania rezultatów powtórnych badań. Jeszcze lepiej byłoby, gdyby powiadomił o nich stałego lekarza Michaela i pozwolił jemu poinformować przyjaciela. Lekarze wiedzieli, jak radzić sobie w takich sytuacjach, Tate nie miał o tym pojęcia. W zwykłych okolicznościach nie zajmował się ludźmi, lecz anonimowymi próbkami; numerami, nie osobami z krwi i kości. Jeżeli nawet rezultaty były fatalne, przekazywano je komputerowymi łączami z jednej bazy danych do drugiej. Radzenie sobie z ludźmi stanowiło problem kogoś innego. Tate fatalnie sypiał od świąt. Chciał z kimś porozmawiać o tym, co się stało, ale okazało się to niemożliwe. Nawet Suzy nie znała całej sprawy. Instynkt podszeptywał Tate’owi, iż najlepiej, by tak zostało – nie dlatego, że jej nie ufał, po prostu dyskrecja nie była jej silną stroną. Podobnie jak cierpliwość. Ostatnia rozmowa z Michaelem okazała się ciężkim doświadczeniem. Tate zadzwonił do niego w parę dni po ich spotkaniu. Chciał dowiedzieć się, jak Eliot sobie radzi i czy może dla niego cokolwiek zrobić. W tle słychać było głosy – prawdopodobnie rodziców Margaret – i chóralną muzykę. Tate wyobrażał sobie, że Michael siedzi w kuchni i rozgląda się, czy nikt go nie słyszy. Eliot powiedział, że szykuje się do pewnych zmian, chociaż nie chciał określić, o co chodziło. Okazało się, że zdecydował się nie mówić żonie o swojej chorobie. Powiedział, że zachowa wszystko dla siebie, przynajmniej na razie. Tate przyznał, że w ten sposób Michael wykazuje rozwagę. Alarmowanie Margaret nie miało sensu do chwili uzyskania powtórnych wyników. Eliot zaczął go o to właśnie wypytywać: chciał wiedzieć, jak długo Harold zdoła zachować w tajemnicy wyniki pierwszych badań. Tate zapewnił go, że zważywszy na zbliżające się Boże Narodzenie, minie prawdopodobnie parę tygodni, nim ktokolwiek o nie zapyta. Tate poruszył wtedy sprawę brakujących wydruków. Myślał, że Eliot zabrał je przez przypadek lub z ciekawości. Po co by ich przecież potrzebował? Eliot długo nie odpowiadał na to pytanie, aż wreszcie wyrzekł dwa słowa: „Dla zabezpieczenia”. „Zabezpieczenia przed czym?”, zapytał go Tate, lecz głosy w tle nagle stały się donośniejsze. Wyglądało na to, że Eliot jest wołany na kolację. Pożegnał się z Tatem i rozłączył się. Harold odczekał godzinę i zadzwonił ponownie, lecz tym razem odebrała Margaret. Sprawiała wrażenie zadowolonej z jego telefonu i życzyła mu wesołych świąt. Powiedziała, że Michael jest w salonie z teściem. Eliot już nie oddzwonił. Tate’a poproszono o wyniki badań o wiele wcześniej, niż się spodziewał – już następnego dnia. Usiłował zwlekać, ale czując oddech Pilaskiego na karku, miał kłopoty z wymyśleniem przekonującej wymówki. Poza tym jego położenie wykluczało narażanie się klientowi. Tate wciąż wyglądał przez okno, gdy komputer na jego biurku zapikał, a na monitorze pojawiło się szare pole dialogu: ANALIZA NOWYCH DANYCH WPROWADŹ HASŁO. BY JE WYŚWIETLIĆ Pierwsza porcja wyników trafiała do komputera z reguły około południa, lecz tym razem poszło to szybciej, ponieważ w poświątecznym okresie liczba badań była mniejsza. W Medanie zazwyczaj trwały testy około stu dwudziestu próbek DNA równocześnie. Postęp automatyzacji i ograniczony zakres samych badań umożliwiały wykonanie takiej ilości pracy. Komputer skanował ostatnie stadia procedury i trzy razy dziennie podawał nowe wyniki. Stosowana w nim sztuczna inteligencja była względnie niewyrafinowana. Do obowiązków Tate’a należało przeglądanie wyników i zlecanie personelowi laboratorium sprawdzania wszelkich wątpliwości w oparciu o oryginalne dane. Dopiero po upewnieniu się, że wszystkie wyniki są poprawne, udostępniał je klientowi. Tak przynajmniej powinno to wyglądać. Pilaski zaczął się ostatnio dopytywać, czy nie można by przyspieszyć całej procedury, szybciej analizować większą liczbę próbek oraz wprowadzić oszczędności na zabezpieczeniach przed skażeniem i zmniejszeniu ludzkiego nadzoru nad badaniami. Twierdził, że troszczy się nie tylko o zaspokajanie potrzeb klientów, ale ani słowem nie wspominał o nowych inwestycjach. Tate natomiast zauważył, że przy zwiększeniu obciążenia laboratorium brak nowych inwestycji może oznaczać tylko większą liczbę omyłek. Dla zajmujących się pionierskimi badaniami medycznymi naukowców identyfikacja genu odpowiedzialnego za określoną wadę genetyczną oznaczała żmudną, detektywistyczną pracę. Geny powodowały powstawanie w określonym czasie i miejscu w organizmie niepowtarzalnych białek. Czasami pojawienie się tych białek można było powiązać z aktywnością biochemiczną w określonych chromosomach, a nawet w określonych ich regionach. Dalej jednak była to kwestia odszukania igły w stogu siana, z jedną istotną różnicą: igła i siano wyglądały identycznie. Wymagało to dokładnego porównania po kolei krótkich fragmentów DNA osób zdrowych i chorych. W zależności od złożoności danego genu, proces ten mógł trwać nawet całymi latami. Na szczęście dla Medanu i jego klientów po ustaleniu składu i położenia określonego genu chorobotwórczego, sprawdzenie, czy występuje on u danej osoby, było już względnie proste. W laboratoriach firmy wykonywano testy przesiewowe w celu wykrycia dziewięciu takich genów na ośmiu chromosomach, chociaż stanowiło to analizę zaledwie drobnej części zawartej w próbkach informacji genetycznej. Najpierw identyfikowano i rozdzielano poszczególne chromosomy przy wykorzystaniu laserowej techniki, określanej jako sortowanie przepływowe. Następnie dokonywano amplifikacji DNA – będące obiektem zainteresowania krótkie odcinki genomu były kopiowane miliony razy przez enzym katalityczny, znany pod nazwą Taq. Do powstałej w rezultacie amplifikacji genetycznej zawiesiny dodawano specjalnie spreparowane przy pomocy inżynierii genetycznej, radioaktywnie znakowane próbniki. Próbniki przyłączały się do znanych genów chorobotwórczych, przez co one również stawały się promieniotwórcze i łatwo dawały się wykryć na mikrofotografiach. Wszystkie te stadia udało się z powodzeniem zautomatyzować, lecz kupno i modyfikacja technologii doprowadziła przed ośmioma laty Medan Inc. niemal do bankructwa. Dopiero pojawienie się nowych finansowych wspólników uratowało firmę. Właśnie wtedy rządy w niej objął Guy Pilaski. Tate, współzałożyciel laboratorium, zmuszony został do objęcia stanowiska zastępcy dyrektora do spraw technologii. Tate wprowadził swoje hasło do komputera. Pojawiły się pierwsze dane – po prostu rząd dziewięciocyfrowych liczb, odnoszących się do różnych, bezimiennych osób. W dolnej części ekranu pojawił się kolejny komunikat: WYBIERZ KOD LUB NACIŚNIJ SPACJĘ DLA AKCEPTACJI AKTUALNIE ZAZNACZONEGO Tate przewinął listę. Jeden z kodów różnił się od pozostałych. Sam go wymyślił, by móc odróżnić go na pierwszy rzut oka: AP91919191-9. Taki właśnie numer przydzielił dla drugiej próbki, pobranej od Michaela Eliota. Po chwili wahania Tate zaznaczył kod przy użyciu myszy i polecił komputerowi wydrukować wyniki. Zrazu pomyślał, że wybrał niewłaściwy kod. Mutacja, odpowiedzialna za pląsawicę Huntingtona, znajduje się w pobliżu końca krótkiego ramienia czwartego chromosomu. Polega ona na obecności niestabilnego fragmentu DNA w obrębie genu o wciąż nieznanej funkcji. U zdrowych osób fragment ten składa się z jedenastu do trzydziestu czterech powtórzeń określonej sekwencji trzech par zasad nukleinowych. U chorych na pląsawicę Huntingtona obejmuje on od czterdziestu dwóch do stu takich powtórzeń. Nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób owo genetyczne „jąkanie” wywołuje objawy chorobowe, związek między tymi dwoma zjawiskami nie ulega jednak wątpliwości. Gen na pląsawicę Huntingtona ma charakter dominujący, co oznacza, że każdy, u kogo on występuje, wcześniej czy później padnie ofiarą choroby. Tym razem nie stwierdzono jednak nadmiernej liczby powtórzeń. Tate wrócił do komputera i zaczął całą procedurę pozyskiwania wyniku od początku. Na ekranie pojawiły się te same dane. Pląsawica Huntingtona stanowiła jedną z chorób, na obecność genu której Medan przeprowadzał rutynowe testy. Dotykała ona zaledwie jednej osoby na dwadzieścia tysięcy, ale jej długotrwały przebieg i względna łatwość wykrycia powodującego ją genu sprawiała, że było to warte zachodu. Tate wstał i podszedł w zadumie do okna. Mimo tego, co powiedział Eliotowi, uważał, że drugi test będzie tylko formalnością. Jeszcze nie zdarzyło mu się widzieć, by dwie próbki od tej samej osoby przyniosły odmienne wyniki, jeśli nie liczyć schorzeń, powodowanych przez wiele odrębnych genów. Wówczas niespójności były zwykle wynikiem wad komputerowej analizy, nie zaś samych danych. Ten wynik był jednak odmienny. Głosił wszem i wobec tak jasno, jak tylko genetyk mógłby sobie zażyczyć: U Michaela Eliota nie występował gen na pląsawicę Huntingtona. Nagle Tate poczuł, że ciśnie go ubranie. Rozluźnił krawat i rozpiął kołnierzyk. Trudno było mu uwierzyć, by radioaktywne próbniki nie przyłączyły się do genetycznego defektu na chromosomie czwartym. Nie można było przecież podejrzewać, że poprzednim razem przyłączyły się do sekwencji DNA, której tam w rzeczywistości nie było. Prędzej rozleciałaby się cała aparatura. Chyba że doszło do skażenia próbki. Oczywiście. W taki czy inny sposób do próbki Michaela dostało się DNA innej osoby. Dla zafałszowania wyników wystarczał skrawek złuszczonego naskórka, kropla śliny czy cebulka włosa. Nie zdarzało się to często – wyjątkowo, jeżeli przestrzegano zaleconej procedury – zaś obecność dwóch różnych zestawów chromosomów w tej samej próbce zwykle szybko wychodziła na jaw. Mimo to mogło do tego dojść. Po posortowaniu niewłaściwych chromosomów automatyczna procedura bez problemów dobiegłaby do końca, chociaż analizowane DNA pochodziłoby od zupełnie innej osoby. Tate zamknął program i przeszedł do minikomputera, w którym przechowywano wyniki wszystkich badań z przeszłości. W jego pamięci znajdowały się również rezultaty analizy pierwszej próbki od Michaela. Po paru minutach odnalazł to, czego szukał: obydwie próbki wyglądały całkowicie odmiennie. Pochodziły od różnych osób. Pozostawało tylko pytanie: która należała do Eliota? Odłożył wydruki i odchylił się w fotelu, starając się dojść do logicznych wniosków. Bardziej prawdopodobne było, że z dwóch próbek skażona była pierwsza. Sam pobrał drugą w laboratorium, stosując optymalną procedurę w optymalnych warunkach. Pierwszą próbkę pobrano gdzie indziej, z zastosowaniem zwykle wiarygodnych, lecz nie niezawodnych metod. Jeżeli doszło do skażenia, o wiele bardziej prawdopodobne było, że zdarzyło się to właśnie wówczas. Przez chwilę Tate poczuł ulgę. Nie była to jego wina. Postąpił dokładnie według standardowej procedury – z wyjątkiem tego, że przekazał Michaelowi złe wiadomości, nie czekając na ich ostateczne potwierdzenie. Eliot opuścił go w przekonaniu, że cierpi na śmiertelną i nieuleczalną chorobę neurodegeneracyjną. W dziesięć dni później już nie żył. Zadzwonił telefon, lecz Tate nie zwrócił na niego uwagi. Przypominał sobie wyraz twarzy Eliota, gdy ten wysłuchiwał swojego wyroku śmierci. Wkrótce po początkowym strachu zagościł na niej osobliwy, twardy jak stal spokój. Szykowały się zmiany... Po chwili Tate’owi przyszła do głowy kolejna myśl: skoro Michael Eliot nie miał genu pląsawicy Huntingtona, to kto go miał? Część druga Wszyscy wiedzą wszystko 1 Alex spała źle. Za każdym razem, gdy już wydawało się, że pogrąży się we śnie, wracały do niej słowa Liz: „Miał miliony dolarów...”. Przypominała sobie ostatnie spotkanie z Eliotem. Był podniecony, natychmiast, gdy ją zobaczył, przysunął się i pocałował. Miał przekrzywiony krawat, rozpięty guzik od kołnierzyka koszuli. Objął ją ramieniem i przypadkowo dotknął jej piersi. Hartman był przy tym obecny i widział wszystko. Z przewróconego na podłogę plastykowego dzbanka wylało się wino. Odepchnęła Eliota, urażona jego głupotą i brutalnością, zła na siebie, że w ogóle do tego dopuściła. Skórę na jej szyi przeszywało jednak mrowienie jeszcze długo po tym, gdy ją tam dotknął. Oceniła później jego postępowanie jako rezultat pijackiej bezmyślności – typowy incydent, do jakich dochodzi na przyjęciach w pracy. Obecnie czuła jednak, że było to coś o wiele gorszego. Eliot nie tylko zdradzał żonę i okazywał jej brak szacunku – zdradził również Liz, kobietę, z którą ponoć zamierzał wyjechać. Liz pokazała jej przecież bilety lotnicze. Wydawało się to niewiarygodne, ale plan ucieczki został dokładnie opracowany. Alex przetoczyła się na łóżku i podciągnęła koce, by osłonić się od zimna. Usiłowała myśleć o czymkolwiek innym, jednak ciągle wyobrażała sobie Liz na Riwierze. Zastanawiała się, ile czasu by minęło, nim Michael zacząłby się oglądać za miejscowymi ślicznotkami. Liz nie miałaby wobec nich żadnych szans. Lepiej się stało, że została bez niego. Uświadomienie sobie, że właśnie zaakceptowała śmierć Eliota, sprawiło, że Alex usiadła wyprostowana w łóżku. Skrzypnięcie oparcia zaniepokoiło Oskara. Podszedł do krzesła przy oknie, wskoczył na nie, potem na parapet, i wyjrzał na ulicę. Po chwili zaczął miauczeć, żeby go wypuścić, lecz Alex nie słuchała. Wciąż zastanawiała się nad tym, co Liz powiedziała o śmierci Michaela. Musiałaby postradać zmysły, by nie wierzyć, że był to po prostu wypadek. No dobrze, szanse na to, że porazi go prąd, były niewielkie, zwłaszcza w sytuacji, gdy zamierzał uciec z Liz. Czy można było jednak uwierzyć, że został zamordowany? Przez kogo? Przez swoją żonę? Możliwość, że tak właśnie się stało, była wręcz znikoma. Czy rzeczywiście? Na ile prawdopodobieństwo przypadkowego porażenia prądem różniło się od prawdopodobieństwa zamordowania przez członka rodziny? Alex pogrążyła się w bezładnych szacunkach statystycznych, jednak po chwili stwierdziła, że nie ma to żadnego sensu. Nieistotne, jak kształtowało się statystyczne prawdopodobieństwo. Jedna z możliwości wymagała ślepego przypadku, zwykłego zbiegu okoliczności, natomiast draga – równie ślepej nienawiści. Trzeba by było uwierzyć, że Margaret Eliot jest zdolna do morderstwa. W każdym razie nawet, gdyby była do niego zdolna, czy potrafiłaby zrealizować tak przemyślny plan? Jak można upozorować przypadkowe porażenie prądem? Trzeba by przyłożyć ofierze pistolet do głowy, zmusić ją do wzięcia kabla w ręce, włączyć prąd... Nieustające miauczenie Oskara przebiło się wreszcie do świadomości Alex. Wstała, założyła gruby sweter. – Co się dzieje, panie kocie? Wzięła Oskara na ręce i wystawiła przez okno na schody przeciwpożarowe. Kot uwielbiał się po nich pałętać. Była to jedyna kocia cecha w jego zachowaniu. Poza tym był towarzyski i przyjacielski jak pies. Uwielbiał wodę i nawet machał ogonem, chociaż na elegancki koci sposób. Tylko w letnie noce przypominał sobie o swojej naturze i całymi godzinami przesiadywał na schodach przeciwpożarowych, kontemplując pełnię księżyca. – Albo podsunąć narkotyk – powiedziała Alex do swoich myśli. Podsunąć narkotyk, a potem porazić prądem... Oczywiście, zdarzały się samobójstwa przez porażenie prądem. Czytała, w jaki sposób tego dokonywano. Ludzie brali w ręce obnażony przewód urządzenia, nastawionego na włączenie się o określonej godzinie, po czym zażywali leki nasenne. Parę minut przyjemnej drzemki, po czym zegar sterujący włączał prąd... Alex przyłożyła czoło do szyby. Może Eliot tak właśnie zrobił? Może pojawiły się jakieś kłopoty z pieniędzmi? Może popełnił samobójstwo, a żona zatuszowała to, pozorując wypadek? We wtorek rano znalazła na swoim biurku kartkę od Randala White’a. Był to pierwszy znak od jakiegoś czasu, że w ogóle pamięta o jej istnieniu. Pytał, czy mogłaby spotkać się z nim około wpół do dziesiątej. Zrobiła sobie kawy, sprawdziła pocztę elektroniczną, po czym przeszła do jego gabinetu. White siedział za biurkiem, zawalonym stertami dokumentów. Bałagan w jego gabinecie był czymś tak niespotykanym, że Alex mimowolnie utkwiła wzrok w zwałach papieru. – Chciałem cię przeprosić, że nie porozumiałem się z tobą ponownie w sprawie danych na temat programu ubezpieczeń zdrowotnych, ale jak widzisz, jestem doszczętnie zawalony pracą – rzekł, wskazując na blat. – Janice stale zawraca mi głowę dziesiątkami różnych spraw. Wiesz, w jaki sposób radzi sobie ze wszystkim. – Janice Aitken, sekretarka White’a, lubowała się w korzystaniu z samoprzylepnych karteczek na notatki. Alex spostrzegła, że cały ich szereg został przyklejony do wyłączonego monitora komputera. Na paru z nich widniały podkreślenia i podwójne wykrzykniki. – Śmierć Michaela spowodowała, że bez przerwy muszę wysiadywać na rozmaitych naradach. Na pewno domyślasz się, jak to jest – dokończył White. Alex pokiwała głową, chociaż miała wrażenie, że nieład w gabinecie White’a zaczął narastać już na parę tygodni przed zgonem Eliota. – Wszystko tak się złożyło, że początek nowego roku okazał się dla mnie piekielnie wyczerpujący. – White urwał na chwilę, zmarszczył brwi i obrzucił spojrzeniem karteluszki na monitorze. – Prawdę mówiąc, właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. – O nowym roku? – Nie, o pogrzebie Michaela. – White obrzucił ją spojrzeniem, w którym dostrzegła dezorientację i zmęczenie, z którego nie potrafił się ostatnio otrząsnąć. – Pewnie słyszałaś, że to już jutro. Chciałem cię zapytać, czy się wybierasz. Alex zmarszczyła czoło. Zdała sobie sprawę, że White przygląda się jej uważnie. – Cóż, sama nie wiem... – Myślałem, że skorzystasz z tej okazji, skoro obydwoje... White zawiesił głos. Alex miała takie wrażenie, jak gdyby w ciemnościach przy kolejnym kroku nie znalazła oparcia. Po chwili olśniło ją, o co chodziło White’owi: sądził, że była kochanką Eliota. Sama myśl, że mógł wpaść na coś takiego, wydawała się absurdalna. Wszyscy wiedzieli o niej i Marku. Ostatecznie jednak nie byli małżeństwem. Może White sądził, że zdążyła zmienić partnera? Patrząc na dyrektora, Alex miała wrażenie, że wyczuwa w jego spojrzeniu podejrzenie lub przynajmniej zaciekawienie. Poczuła, że zaczyna się rumienić, i natychmiast zadała sobie pytanie, czy właśnie to błędne przekonanie było przyczyną, dla której dystansował się od niej w minionych tygodniach. Pewnie doszedł do wniosku, że sypiała z kim popadło i starała się w ten sposób przebić jak najwyżej w hierarchii firmy bez względu na to, czyje uczucia zrani. Najpierw z Markiem, potem z jego szefem, a potem – kto wie, skoro Eliot już nie żył? Ludzie należący do towarzyskiej śmietanki Providence stale się odwiedzali. White z pewnością znał Margaret Eliot na gruncie prywatnym. Alex wyobraziła sobie, jak żona Michaela wypłakuje się Randalowi na ramieniu, opowiadając o niewierności męża. Nie byłoby nic dziwnego w tym, gdyby White czuł wrogość do tej „innej kobiety”. – Alex, nic ci nie jest? – Słucham?... Nie, nic. – Wspominam o tym, bo pomyślałem, że moglibyśmy pojechać razem. Mielibyśmy dzięki temu okazję porozmawiać o tej nieprawidłowości, którą wykryłaś w danych, dotyczących... czego właściwie? – Chorób serca. – No właśnie. Chorób serca. Oczywiście, jeżeli uważasz, że nie wytrzymasz na nabożeństwie... Alex czuła się doszczętnie skołowana, lecz wiedziała jedno: nie mogła dać po sobie poznać, że śmierć Eliota ją obeszła. – Nie sądzę – odparła. – Oczywiście, to wszystko jest bardzo przykre, zwłaszcza dla pani Eliot, ale nie znałam Michaela za dobrze. Widywaliśmy się tylko w pracy. White złożył ręce pod brodą. Chociaż jego usta tworzyły prostą linię, w oczach czaił się uśmiech. – Rozumiem. Cóż... – Jeżeli jednak sądzi pan, że powinnam pojechać, jako gest... bo ja wiem, zawodowej solidarności, to oczywiście... – Dobrze – przerwał jej White. – Dobrze. Zajmijmy się teraz PrimeNumber, ale... Zadzwonił telefon. White czekał, aż Janice odbierze, wreszcie sam sięgnął po słuchawkę. – Halo? Och, Richard... Tak, czym mogę... Dzwonił Richard Goebert, prezes firmy. Alex wyjrzała przez okno, starając się zebrać myśli. Skoro White zamierzał podyskutować o stwierdzonej przez nią anomalii, najwyraźniej nie zamierzał spychać jej na margines. Być może nie przywiązywał większej wagi do jej ewentualnego związku z Eliotem. Alex poczuła ulgę i prawie natychmiast po niej zadowolenie, że White potraktował jej doniesienie na tyle poważnie, że chciał o nim podyskutować. – Mówiąc prawdę, nie jest to najlepsza chwila... Tak, zdaję sobie z tego sprawę, ale... Cóż, właśnie gawędziłem z jedną z moich... Mówiąc dokładniej, z Alex Tynan. Goebert wdał się w dłuższą tyradę. White zacisnął powieki. Po chwili otworzył oczy, spojrzał na Alex i mrugnął. Usiadł wreszcie wyprostowany w fotelu. – Richard, przepraszam, że ci przerywam, ale... Tak, tak. – Pokiwał głową. Tak, oczywiście. Tak, będę. Do widzenia. – Odłożył słuchawkę. – Richard obchodzi trzydziestą piątą rocznicę ślubu – powiedział, jak gdyby to wszystko tłumaczyło. Trzy czarne limuzyny odjechały spod budynku Providence Life o wpół do trzeciej. W pierwszej siedzieli sztywno Richard Goebert, Newton Brady i Walter Neumann. Ralph McCormick z Centralnej Dokumentacji zabrał się z Donaldem Grantem i Deanem Mitchellem, szefem działu roszczeń, oraz z Tomem Heymannem z PrimeNumber. W trzeciej limuzynie jechali tylko White i Alex. Nad miastem wisiała opończa marznącej mgły, uniemożliwiająca dojrzenie wysokich gmachów na Westminster Street od czwartego piętra w górę. Mel Hartman był niebotycznie zdumiony, gdy dowiedział się, że Alex jedzie na pogrzeb wraz z przedstawicielami dyrekcji. Jego zdumienie jeszcze wzrosło, gdy odkrył, że zawiezie ją tam Randal White, jego idol. Wykrzywiając usta w uśmiechu, Hartman wyraził nadzieję, że White nie zamierza się wybrać na cmentarz Swan Point w toyocie Alex. Mimo pozorów żartobliwości, dziewczyna wykryła w jego tonie skrywaną zawiść. Wytłumaczyła, że nie tylko ona spoza dyrekcji wybiera się na pogrzeb. Jechał tam też Ed Bergen z działu finansów, do tego dochodzili przyjaciele Eliota i jego rodzina. Hartman wzruszył ramionami i stwierdził, że dla niego nie ma znaczenia, kto jeszcze tam będzie. „Baw się dobrze”, rzucił jej na odchodnym. Hartman osądził, że zabranie Alex na pogrzeb było dowodem jakiejś wyjątkowej przychylności. Poprawiając się na skórzanym siedzeniu, mimowolnie czuła, że w pewnym stopniu tak właśnie było. Po wielu tygodniach zaniedbywania przez White’a miło było cieszyć się znów jego pełną uwagą. – Odpowiedni dzień na pogrzeb – stwierdził White, wodząc wzrokiem po szarych ulicach. – Podobno znowu ma padać śnieg – odparła Alex. – Nie sądzę, byśmy mieli okazję porozmawiać, kiedy dojedziemy na cmentarz – powiedział White. Wychylił się naprzód i nacisnął guzik. Wysunęła się szyba oddzielająca ich od kierowcy. Mężczyzna popatrzył na Alex. – Może opowiesz mi, na jaką to nieprawidłowość się natknęłaś? – Tak jak panu napisałam pocztą elektroniczną, sprawa jest bardzo prosta. Odsetek właścicieli kabrioletów, którzy umierają na serce, jest zbyt sztywny. Co roku cztery i dwie dziesiąte spośród posiadaczy takich wozów dostaje zawałów. Z roku na rok nic się nie zmienia, stosunek jest dokładnie identyczny... – Rozumiem, o co ci chodziło. Twoja wiadomość była bardzo przejrzysta i rzeczowa. Zastanawiałem się jednak, jak wpadłaś na pomysł sprawdzenia tak osobliwego związku. Alex przygotowała się na to pytanie. Nie chciała mówić White’owi o planowanym przez siebie żarcie. – Była właśnie przerwa obiadowa, a mnie zachciało się sprawdzić, co da się wycisnąć z danych – powiedziała. – Przecież stale sobie powtarzamy, że mamy szczegółowe i wyczerpujące informacje, prawda? Pomyślałam więc sobie, dlaczego nie? White przyjrzał się jej bardzo uważnie, po czym pokiwał głową. – Rozumiem. A więc to tylko przypadek. – Uśmiechnął się, jak gdyby nie dowierzał jej do końca. – Miałaś szczęście, że właśnie to wybrałaś, ponieważ w normalnych okolicznościach tak osobliwa korelacja nigdy nie wyszłaby na jaw. Odwrócił się. Przez chwilę jechali w milczeniu. Wielkie, pierzaste płatki śniegu zaczynały spadać na szyby samochodu. – Uważa pan, że to coś ważnego? – zapytała Alex. – Jak wiesz, każdy błąd w zestawianiu danych dla aktuariuszy może powodować duże zmiany w ustalaniu stawek ubezpieczeniowych. W ostatecznym rozrachunku moglibyśmy na tym stracić. – Sądzi pan, że był to właśnie błąd przy zestawianiu danych? – Prawdopodobnie. – Czyj? – Myślę, że zacząłbym od sprawdzenia PrimeNumber – odparł White po chwilowym zastanowieniu. – Wykonują dla nas większość takich prac, bo jest to tańsze. – PrimeNumber? Myślałam, że zajmują się tylko wnioskami o polisy, wprowadzają wyłącznie surowe dane. – Tak było, ale jest już inaczej – zaprzeczył White. – Mają tańsze koszta lokalowe i tańszą siłę roboczą – White rzucił Alex wyrażające dezaprobatę spojrzenie – oraz mnóstwo nie wykorzystywanej mocy obliczeniowej. Wiesz, jak ciasno się u nas robi. PrimeNumber wykonuje dla nas coraz więcej podstawowych prac. Jesteśmy powiązani od około siedmiu lat. Prawdę mówiąc, obecnie jesteśmy praktycznie jedynym ich klientem. – PrimeNumber wykonuje dla nas również zestawienia danych? Statystyki śmiertelności i tak dalej? Fakt, że tak ważna działalność, o tak podstawowym znaczeniu dla Prov-Life, a zwłaszcza dla działu aktuariuszy, była prowadzona przez obcą firmę, Alex odebrała niemal jako pogwałcenie świętości. – Ktoś musi przecież wpisywać wszystkie liczby do komputerów i je sumować. Łatwiej jest zlecić to kooperantowi. – White przetarł zaparowaną szybę i wyjrzał na ulicę. – Chociaż może nie powinniśmy posuwać się aż tak daleko. – Odwrócił się w stronę Alex. – Nie miałabyś ochoty na wizytę w PrimeNumber? Znajduje się w West Warwick, niedaleko. Nazwalibyśmy to szkoleniem z zakresu zarządzania, poszerzeniem doświadczenia zawodowego. Będąc tam, mogłabyś, nazwijmy to, przyjrzeć się metodom sporządzania zestawień danych. Alex nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Pochlebiało jej, że White tak poważnie potraktował wykrytą przez nią nieprawidłowość, ale czuła oszołomienie, że chciał od niej, by wykryła, kto za to odpowiadał. – Chce pan, bym ich szpiegowała? – Potraktujmy to jako kontrolę, jeżeli poczujesz się dzięki temu lepiej – zachichotał White. 2 Cmentarz Swan Point był położony ponad linią brzegową, pomiędzy obsadzonym bujnymi liściastymi drzewami Blackstone Boulevard i szerokim ujściem rzeki Seekonk. Zajmował około osiemdziesięciu hektarów. Długie, przestronne alejki obsadzone były dojrzałymi cedrami, klonami i świerkami, nagrobki i pomniki kryły się między wiśniami i przystrzyżonymi cisami. Zwłaszcza po południowej stronie, gdzie większość terenu była jeszcze nie zajęta przez groby, łatwo było omyłkowo uznać, że jest się w miejskim parku. W parku jednak można napotkać ludzi – biegaczy, matki z dziećmi, wyrostków na rolkach – a przynajmniej odciski stóp na śniegu. Cmentarz Swan Point rzadko był uczęszczany przez odwiedzających. Stanowił nie tyle miejsce grzebania zmarłych, co zamożne, odosobnione przedmieście. Kaplica episkopalna mieściła się w niskim budynku w staroangielskim stylu z kamiennym oblicowaniem, łukowato sklepionymi oknami z witrażami i niewielką, pokrytą ołowianą blachą wieżyczką. Limuzyna White’a dołączyła do szeregu czarnych samochodów pod cmentarzem, manewrujących z nieziemską cierpliwością, by po wypuszczeniu pasażerów zaparkować w dyskretnej odległości. Alex zesztywniała z napięcia, gdy limuzyna zatrzymała się wreszcie za prywatną karetką, z której powoli wystawiano wózek inwalidzki ze starszą kobietą. Alex nic nie wiedziała o rodzinie Michaela Eliota; pogrzeb stanowił wszelako ceremonię przede wszystkim dla bliskich zmarłego. Świadomość obecności innych pracowników Prov-Life sprawiła, że Alex poczuła się nieco lepiej, lecz natychmiast zdała sobie sprawę, że są przecież o wiele starsi od niej. Znali Michaela Eliota od lat. Zaskoczenie Mela Hartmana – a obecnie niewątpliwie i reszty wydziału – było uzasadnione. Miała uczucie, że dostępuje zaszczytu dopuszczenia do zamkniętego kręgu, czego nie uzasadniała jej pozycja. Czułaby się o wiele swobodniej, gdyby wiedziała, dlaczego tak się stało. Przy drzwiach kaplicy dwóch nienagannie ubranych mężczyzn pytało mijających ich żałobników o nazwiska i rozdawało porządek ceremonii. Mieli na sobie identyczne czarne jesionki z welwetowymi kołnierzami i przybrane koronkami czarne opaski. Ku przerażeniu Alex, musiała podejść do nich samotnie, ponieważ Randal White przystanął, by zamienić parę słów ze staruszką na wózku. Kobieta uśmiechnęła się i ujęła go na chwilę pod ramię; było oczywiste, że dobrze się znają. Alex zadawała sobie pytanie, czy była to matka Michaela. Pokryta wieńcami kwiatów trumna stała przed ołtarzem. Cicho grały organy. Alex przystanęła na chwilę, rozglądając się, gdzie usiąść. Śmietanka towarzyska East Side pojawiła się na pogrzebie w całej swojej krasie; większość ławek oraz przestrzeń obok nich zostały zapełnione. Jedynie trzy rzędy z przodu były puste. Parę głów odwróciło się w stronę Alex. Na pewno zadawano sobie pytanie, kim jest młoda, pozbawiona towarzystwa rodziców czy męża kobieta. Większość żałobników zapewne orientowała się, że Alex nie należy do rodziny zmarłego. Dziewczyna obejrzała się w stronę wejścia, mając nadzieję, że Randal White do niej dołączy, nigdzie go jednak nie było widać. Prawdopodobnie witał się z kolejnymi przyjaciółmi i krewnymi Eliota i składał wymowne kondolencje. Po lewej stronie Alex dostrzegła Eda Bergena, wciśniętego pomiędzy kolumnę a wysokiego, siwowłosego mężczyznę z laską. Bergen uśmiechnął się do niej z powagą. Na jego twarzy malowało się pragnienie, by pogrzeb skończył się jak najszybciej. Nie było ani śladu Liz Foster czy kogokolwiek z działu finansów. Alex ruszyła powoli pomiędzy ławkami, zamierzając usiąść w trzecim rzędzie. Obcasy jej butów stukały głośno na marmurowej posadzce. Była pewna, że wszyscy na nią patrzą. Czyżby słyszeli już o biurowym romansie Eliota? Wydawało się to aż nazbyt prawdopodobne. Niewątpliwie wieść ta dotarła już do kierownictwa Prov-Life, chociaż być może nie wiedziano jeszcze, kim była kochanka Michaela. Nie można było poza tym zapominać o Margaret Eliot. Czyżby naprawdę nie orientowała się, co się działo? Jeżeli zaś wiedziała, czy zatrzymała to dla siebie? Zamożne towarzystwo z East Side było małym światkiem. Niewykluczone, że członkowie kongregacji zadawali sobie w tej chwili pytanie, czy idąca właśnie w stronę ołtarza dwudziestoparoletnia blondynka była tajemniczą kochanką Michaela Eliota, która zjawiła się złożyć mu ostatnie pożegnanie. Alex poczuła silne zakłopotanie i zarumieniła się, gdy dotarła do czwartego rzędu i zauważyła małe, białe tabliczki z napisem: ZAREZERWOWANE. Oczywiście, pierwsze trzy rzędy były puste, bo przeznaczono je dla rodziny. Nie pozostawał jej nic innego jak zawrócić. Wszyscy niewątpliwie zauważyli jej pomyłkę – a może odebrano to jako bezczelność? Wówczas usłyszała, że drzwi otwierają się ponownie. Po chwili w kaplicy pojawili się członkowie rodziny: wdowa w welonie, trzymająca się ramienia wysokiego, młodego mężczyzny – niewątpliwie syna, popychana w wózku przez Randala White’a stara kobieta, krocząca z boku poważna para w średnim wieku. Za nimi posuwali się przedstawiciele kierownictwa Prov-Life: Richard Goebert z żoną Eyą, Newton Brady, Walter Neumann, Ralph McCormick i pozostali. Alex poczuła się schwytana w pułapkę. Ruszyła z powrotem, szukając w kolejnych rzędach wolnego miejsca, lecz nikt nie kwapił się, by się przesunąć. „Czy sądzisz, że Margaret Eliot zabiła swojego męża?” Pytanie to nagle pojawiło się w umyśle Alex. Instynktownie obróciła się i z przerażeniem stwierdziła, że wdowa patrzy wprost na nią. Alex dostrzegła za woalem jej bladą twarz, dostojne rysy i piękne zielone oczy, które zwęziły się na moment, jak gdyby ujrzały coś, czego nie miały ochoty oglądać. Alex zdała sobie w tym momencie sprawę, że pani Eliot słyszała o krążących plotkach, wiedziała o istnieniu innej kobiety i jak wszyscy inni, zastanawiała się, kto to jest. Dziewczyna zamarła. „Nie znasz jej, Alex. Chciała zemsty.” Margaret Eliot znikła po chwili wśród innych żałobników na przedzie kaplicy. Jakiś brodaty mężczyzna obok Alex podniósł się, oferując jej miejsce. Wyszeptała podziękowania i skryła się za rzędami głów i ramion. Podniosła głowę dopiero wtedy, gdy nabożeństwo się rozpoczęło. Jak na eksperta w sprawach ludzkiej śmiertelności, Alex wiedziała zaskakująco mało o związanych z pochówkiem obrzędach. Pogrzeb Michaela Eliota był dopiero drugim, w którym uczestniczyła; pierwszym była kremacja jej dziadka siedem lat wcześniej. Niektórzy krewni Alex zmarli w latach jej dzieciństwa i dorastania, lecz dziewczynka nie była zmuszana do uczestniczenia w ceremoniach żałobnych. Jej matka uczęszczała regularnie do miejscowego kościoła prezbiteriańskiego i zachęcała córkę do tego samego, jednak w obliczu ostatniej posługi, opuszczał ją entuzjazm dla chrześcijańskich obrzędów. Była zdania, że jest to tylko formalność – coś, czego dziecko nie jest w stanie pojąć ani docenić. Alex nigdy nie odniosła wrażenia, że nieobecność na pogrzebie może oznaczać brak szacunku dla zmarłej osoby, czy sprawić w jakikolwiek sposób zawód matce, więc zawsze pozostawała przy takich okazjach w domu. Podejrzewała, że matka w istocie chciała ją osłonić przed czymś, co ją samą wytrącało z równowagi. Było to jedną z przyczyn, dla których Alex wyrosła w przekonaniu, że pogrzeby stanowią tajemnicze, traumatyzujące doświadczenie, odsłaniające tę stronę ludzkiej egzystencji, nad którą najlepiej się nie zastanawiać. Kiedy wybrała się na kremację dziadka, cicha powaga tej ceremonii stanowiła dla niej autentyczne zaskoczenie. Jednak nawet teraz, wysłuchując mowy pożegnalnej Richarda Goeberta, monotonnym, pełnym sformalizowanego smutku głosem rozprawiającego o „tradycji pełnienia służby”, którą Michael Eliot „cenił i podtrzymywał”, Alex nie mogła się do reszty pozbyć odczucia, że za wygłaszaniem haseł o solidarności i odkupieniu, za dodającymi pociechy słowami modlitwy i tekstami hymnów kryło się coś mroczniejszego i bardziej dojmującego niż zwykły fakt czyjejś śmierci. Sierżant John Tynan oczywiście nie miał pogrzebu. Od ponad piętnastu lat matka Alex nie chciała się pogodzić ze świadomością, że jej mąż nie żyje. Uważała, że określenie „zaginiony w akcji” należy traktować dosłownie: „nieobecny, lecz mogący w każdej chwili powrócić”, i prowadziła dom, wychodząc z takiego właśnie założenia. Alex nie przypominała sobie, by matka posunęła się kiedykolwiek do rozłożenia dodatkowego nakrycia przy stole, lecz przechowywała pod poduszką złożoną piżamę męża i prała ją od czasu do czasu, „by się nie zleżała”. Pokazywanie zdjęć ojca w rodzinnym albumie i przekonywanie, że pewnego dnia powróci z wojny, należało do najwcześniejszych wspomnień Alex. Za każdym razem, gdy prasa publikowała relacje o odnalezieniu amerykańskich jeńców w rosyjskich obozach pracy lub wietnamskich więzieniach, matka wycinała te fragmenty i odczytywała je triumfalnie przy śniadaniu – jak gdyby dowodziło to ponad wszelką wątpliwość, że mąż i jego towarzysze żyją, że nie zginęli w helikopterze, który runął na ziemię poza linią frontu w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku. Nawet wówczas, gdy Alex powtarzała wujom, ciotkom i nauczycielom w szkole to, czego nasłuchała się od matki, żadna z tych osób nie zaprzeczyła lub choćby nie zapytała, czy matka dysponuje jakimikolwiek faktami na poparcie swojego przekonania. Osłaniali dziewczynkę przed prawdą, tak samo, jak matka osłaniała ją przed uczestniczeniem w pogrzebach. Alex dorosła w przeświadczeniu, że kiedyś, bez najmniejszego ostrzeżenia, zupełnie nieznany jej człowiek nazwiskiem John Tynan pojawi się w domu i na zawsze odmieni ich życie. Czasami zastanawiała się, czy jej zagłębienie się w świecie matematycznych pewników, w nauce o prawdopodobieństwie i przewidywaniu, nie wywodziło się w jakimś stopniu właśnie z tej naznaczającej całe jej dzieciństwo niepewności. Uczestnicy nabożeństwa odśpiewali „Stój przy mnie, Panie” i „Dom światłości, niebiańskie Salem”, pod przewodem sześcioosobowego chóru. Wyszeptali „amen” na zakończenie modlitw za duszę zmarłego, odmówionych przez młodego kapłana, i wyrecytowali na głos cytaty z Biblii, umieszczone w broszurze z porządkiem nabożeństwa. „Nie pozywaj na sąd swojego sługi, bo nikt żyjący nie jest sprawiedliwy przed tobą”. Gdy odmawiali hymn z drugiego rozdziału Ewangelii według świętego Łukasza, sześciu żałobników dźwignęło trumnę z Eliotem na ramiona i poniosło ją powoli w stronę oczekującego na zewnątrz karawanu. Alex przyglądała się im kątem oka. Na przedzie kroczyli Walter Neumann i Newton Brady, zachowując godność i powagę w obliczu ciężkiej straty. Cokolwiek twierdziła Liz Foster, był to wzruszający gest solidarności i szacunku ze strony kolegów Michaela. Przyglądając się trumnie, Alex przypomniała sobie słowa Randala White’a sprzed paru dni, że Prov-Life stanowi część społeczeństwa, nie tylko mechanizm do zarabiania pieniędzy. Poczuła w tej chwili przypływ dumy. Providence Life różniło się od innych firm ubezpieczeniowych. Nie chodziło tylko o jej wielkość, tradycje, czy nawet o precyzję i wyrafinowanie dokonywanych przez nią analiz. Chodziło o etos pracy w firmie. Opuszczając politechnikę, Alex była gotowa zatrudnić się gdziekolwiek. Obecnie zdała sobie sprawę, jakie miała szczęście, że wylądowała właśnie w Prov- Life. Karawan ruszył bardzo wolno w stronę kwatery rodziny Eliotów; za nim podążał kondukt. Płatki śniegu spadały z zaciągniętego chmurami nieba, wierzchołki drzew kryły się w gęstniejącej mgle. Alex zorientowała się w pewnej chwili, że idzie u boku Randala White’a, prawie na końcu orszaku. Chociaż nadal panował poważny nastrój, hymny, modlitwy, a nawet przemowa Goeberta podniosły nieco ludzi na duchu. Żałobnicy zaczynali rozmawiać ze sobą, komentując elegancję nabożeństwa czy piękno cmentarza. – Przepraszam, że cię tak zostawiłem – powiedział White. – Dopadła mnie ciotka Michaela, Grace. Nie widziałem jej od jakichś ośmiu lat, ale ona nigdy nie zapomina twarzy. Wspaniała kobieta. Ma dziewięćdziesiąt jeden lat i jest ostra jak żyletka. – Nic się nie stało, Randal – odpowiedziała z uśmiechem Alex. Zwykle czuła się niezręcznie, mówiąc mu po imieniu, lecz nie tym razem. – Powinnaś była usiąść z przodu, było tam dość miejsca – odparł. – Widziałem, że nie wiedziałaś, co ze sobą zrobić. Miałem nawet do ciebie podejść. – Nie ma sprawy, ten człowiek ustąpił mi miejsca. – Skinieniem głowy wskazała brodatego mężczyznę, idącego parę metrów przed nimi. Rzucał się w oczy, bowiem jako jedyny spośród żałobników miał na sobie beżową jesionkę; wszyscy pozostali ubrani byli na czarno lub ciemnoszaro. Również jedynie on miał brązowe buty. White podążył wzrokiem za spojrzeniem Alex i na jego twarzy pojawił się wyraz dezaprobaty. Alex dodała: – Pożyczył mi też chusteczkę, bo niestety, rozbeczałam się, kiedy zaczęto śpiewać „Stój przy mnie, Panie”. To piękny hymn. – Istotnie. Ma wspaniały tekst – odparł White. Powiódł wzrokiem po zamarzniętej ziemi w stronę grupki kamiennych krzyży. – „Zmiana i rozkład we wszystkim, co w mych oczach...” Wiesz, że człowiek, który to napisał, zmarł nagle dokładnie tej samej nocy? – Nie – powiedziała Alex. – To niesamowite. – Myślałem, że uznasz to raczej za mało prawdopodobne. – To również. – Zastanawiam się, czy w jakiś sposób nie przewidział swojej śmierci. Jak myślisz, czy to możliwe? Może napisał „Jak szybko zapada mrok”, bo wiedział, że odnosi się to bezpośrednio do niego? White zamilkł, nagle pogrążywszy się w zadumie. Przez parę chwil szli w ciszy. – Czy zna pan jego nazwisko? – spytała w końcu Alex. – Nie. Bodajże był plebanem, gdzieś w Anglii. – Chodziło mi o człowieka, który siedział obok mnie. Tego, który idzie przed nami – powiedziała Alex. – Ach, jego. – White zmarszczył brwi i odwrócił wzrok. – Nie przedstawił się? – Nie. Prawdę mówiąc, nie miał po temu okazji. – Niestety, nie mogę ci pomóc. Chyba nigdy go przedtem nie widziałem. Od kilku lat panowała moda, by każdą rodzinną kwaterę na Swan Point ozdabiać pojedynczą, monumentalną płytą marmuru. W przypadku rodziny Eliotów płyta miała dziesięć centymetrów grubości, surowo ciosane brzegi i ozdobiona była nazwiskiem czytelnym bez trudu z odległości stu metrów. Wokół niej znajdowały się poszczególne groby z mniejszymi, dopasowanymi nagrobkami. Na paru widniały obszerne inskrypcje. Nie było biografii, cytatów z Pisma Świętego, mało było nawet napisów „Ukochanemu mężowi” czy „Wiecznie żyjącemu w pamięci”. Na większości nagrobków znajdowało się tylko nazwisko i data, jak gdyby były one zdeterminowane strzec intymności zmarłych. Alex odniosła wrażenie, że intymność i odosobnienie było podstawowym celem Swan Point – może jednak było tak w całym Rhode Island. Być może pilnowanie własnych spraw i oczekiwanie, że inni będą czynić to samo, stanowiło element ducha małych i niezależnych terytoriów. Eliotowie byli grzebani w cichym miejscu po północnej stronie cmentarza, blisko grupy starszych, dziewiętnastowiecznych grobowców, z których kilka znaczyły niewielkie obeliski w egipskim stylu. Świeżo wykopany grób okalały wieńce kwiatów na drewnianych podstawkach. Każdą piędź ziemi ukryto pod zielonymi płachtami. Czekając, aż trumna zostanie zdjęta z karawanu, Alex naliczyła siedem innych grobów Eliotów, sięgających dwa pokolenia wstecz. Nie wiedziała do tej pory, że rodzina Michaela pochodzi z Rhode Island. Można było się jednak tego spodziewać, skoro głównym patronem Eliota w Prov-Life był od początku Richard Goebert. Goebertowie mieszkali zaś w Providence od dwóch stuleci – od czasów handlu niewolnikami, na którym zbito w Rhode Island tak wiele fortun. Żałobnicy zebrali się wokół grobu i słuchali, jak kapłan odczytuje modlitwy grzebalne. Jego głos ginął na otwartym powietrzu. Dopiero gdy opuszczano trumnę do grobu, do Alex dotarła ironia sytuacji: Michael Eliot marzył, by wyrwać się stąd na zawsze. Planowanie zniknięcia było ostatnią czynnością w jego życiu, a teraz chowali go pogrążeni w żałobie członkowie rodziny, koledzy i obywatele tego samego miasta, których z taką determinacją chciał porzucić. Pozostał na zawsze tam, skąd najbardziej pragnął się wyrwać. Alex zadrżała i odwróciła wzrok od trumny. Znów napotkała spojrzenie Margaret. Dziewczyna miała wrażenie, że mimo woalu dostrzega we wzroku wdowy ulotny cień gniewu – a może triumfu. Słysząc dzwonek telefonu, Alex wbiegła po schodach. Siedzący na najwyższym stopniu Oskar popatrzył na nią z obawą, po czym czmychnął po drabinie, którą ktoś postawił w kącie podestu. Alex otworzyła drzwi i chwyciła słuchawkę. – Halo? – Przez chwilę panowało milczenie, przerwane jedynie długim, przeciągłym westchnieniem. – Halo? Kto tam? – To ja. – Rozległ się wyraźny szloch. – Wróciłaś wcześniej do domu, prawda? Myślałam, że pojedziesz jeszcze do pracy. Liz sprawiała wrażenie wytrąconej z równowagi i roztrzęsionej. Najpewniej podziałała tak na nią świadomość, że właśnie odbył się pogrzeb Eliota. Alex spróbowała nadać swemu głosowi pocieszający ton. – Randal dał mi wolne na resztę popołudnia, w dowód szacunku dla Michaela. – Naprawdę? Miło z jego strony. – Też tak sądzę. – Alex usiadła na sofie. – Dzięki temu wróciłam do domu już o piątej. Nic ci nie jest, Liz? – Powinnam tam być. Niepotrzebnie się powstrzymywałam. – Och, Liz... – Powinnam go była pożegnać. Wiem, że powinnam. Myślałam, że może... – Przestań, Liz, nie zadręczaj się. To mało ważne, po prostu... po prostu nabożeństwo. Formalność, i to wszystko. – Bałam się, że nie wytrzymam. Bałam się, że za bardzo się zdenerwuję i wszystko się wyda. Nie chciałam, żeby do tego doszło – nie ze względu na mnie, lecz na Michaela. Przecież chciał, żeby wszystko utrzymać... W tajemnicy. Czy o to chodziło Liz? Po wszystkim co się zdarzyło, zachowywała się ciągle jak lojalna sekretarka. O czym jednak Eliot jej nie powiedział? Chociażby o dziesięciu milionach dolarów, czy też o tym, skąd je wziął. – Liz, całkowicie cię rozumiem. Na pewno by tego chciał... chyba na pewno – myślę o twojej dyskrecji. – Powinnam była tam pójść. Miałam prawo tam być, tak, jak wszyscy inni, nawet większe prawo. – Oczywiście – odparła kojącym tonem Alex. – Oczywiście, że miałaś. Przez chwilę panowało milczenie. Alex usiłowała wymyślić, co by tu jeszcze powiedzieć, w jaki sposób pocieszyć przyjaciółkę. – Jak było? – spytała w końcu Liz. – Dużo ludzi? – Chyba tak. – Wszyscy udawali, że zmartwili się śmiercią Michaela. Wyobrażam sobie ich smętne miny. – W Liz znowu dokonało się przejście od żalu do goryczy. Alex miała jednak wrażenie, że jej przyjaciółka w jakiś sposób się broni. Wyraźnie nie potrafiła się uporać ze śmiercią Michaela. – Randal White też pewnie tam był? – dodała Liz. – Tak, był – odparła Alex czując, że i ona przyjmuje obronną postawę. – Pewnie i Walter Neumann? – Tak. – Oczywiście, że był. Nie przepuściłby takiej okazji. Każdy z nich pragnie objąć stanowisko po Goebercie, kiedy ten odejdzie na emeryturę. Zdawałaś sobie z tego sprawę? Szef lubił Michaela, więc wszyscy udawali, że też go lubią: Brady, Neumann, Randal White. Dlatego właśnie poszli na pogrzeb. Ale go nie lubili, ani trochę. White go po prostu nienawidził. – Liz, to chyba niezupełnie uczciwe z twej strony. Przecież przyjechało całe kierownictwo. Na pewno byli zdania, że to sprawa firmy. Myślę, że... – Michael nienawidził firmy. Chciał ją rzucić, i ktoś go powstrzymał. – Och, Liz... – westchnęła Alex. – Przyjrzałaś się jej? – Komu? – Margaret, a komuż by innemu? – Tak, można tak powiedzieć. Miała woal na twarzy. Nie byłam na tyle blisko... – Myślisz, że mogła to zrobić? Alex zawahała się przed odpowiedzią. Przypomniała sobie, jak wdowa popatrzyła na nią nad otwartym grobem. Miała wówczas nieprzyjemne odczucia – ale tylko odczucia, nic więcej. – Nie wiem, Liz. Nie sądzę. – Płakała? – Liz, nie... – Widziałaś, jak płakała? Nie widziałaś, prawda? Założę się, że ledwie zdobyła się na siąknięcie nosem. – Liz, po co... – Płakała? – Nie wiem! Nie siedziałam obok niej, nic nie mogłam zobaczyć. Liz umilkła. Po paru chwilach rozległ się jej cichy płacz. Była zrozpaczona, i trudno było się temu dziwić. Siedziała w pustym mieszkaniu i miała stale przed oczyma bagaż Michaela Eliota – zgrabnie zapakowane resztki marzenia o nowym życiu we dwoje. Do jego realizacji zabrakło dwudziestu czterech godzin i pozostało na zawsze niespełnione. Najgorsze zaś było to, iż nikt nie mógł jej powiedzieć, dlaczego tak się stało. – Posłuchaj, Liz, musisz na jakiś czas stąd wyjechać – powiedziała Alex. Nie ma sensu, żebyś tam siedziała. Posłuchaj, może weźmiesz parę rzeczy i przenocujesz u mnie? Ugotuję kolację, zalejemy się i będziemy gapić na telewizję. Dają „Trzydzieści dziewięć kroków”. – Brzmi zachęcająco... ale czy nie wybierałaś się gdzieś z Markiem? Liz zjawiła się godzinę później; Alex właśnie siekała warzywa. Z saloniku dobiegała muzyka Steviego Wondera. Zjadły wczesną kolację – pieczonego kurczaka – i szybko rozprawiły się z dwoma butelkami chardonnay. Liz wypiła większość. Znacznie uspokoiła się od czasu telefonu. Nie była już płaczliwa ani gniewna, lecz, jak twierdziła, bardzo zmęczona. Alex starała się rozmawiać na neutralne tematy. Mówiły o Oskarze, burmistrzu Montanellim i głupkowatym zięciu pani Connelly. Alex nie wspominała o Michaelu Eliocie ani jego śmierci. Powstrzymała się nawet, żeby nie wypytywać o dziesięć milionów dolarów. Liz najwidoczniej również postanowiła do tego nie wracać. Mogłoby się nawet wydawać, że postanowiła uznać całą sprawę za zamkniętą. 3 Ból, wywołany stratą męża, zaskoczył Margaret Eliot. Lata odrętwiającej rutyny zredukowały jej uczucia wobec Michaela do poziomu nieokreślonej zależności, połączonej z goryczą i obojętnością, których nawet nie starała się ukryć. Ciało odkryła pani Ramirez, sprzątaczka – ten wstrząs został oszczędzony Margaret. Dopiero po pogrzebie w pełni dotarł do niej tragizm sytuacji. Po odjeździe przyjaciół i krewnych oraz po szczególnie gorzkim, nerwowym pożegnaniu z młodszym synem, Peterem – usiadła w salonie i utkwiła wzrok w dwóch fotografiach na ścianie. Pierwsza przedstawiała Petera i Toma, druga – całą rodzinę na wakacjach na Florida Keys. Zrobiono je zaledwie dwanaście lat wcześniej. Michael obejmował ramionami obydwóch chłopców, a Margaret siedziała ze skrzyżowanymi nogami w wielkim wiklinowym fotelu trzymając parę okularów przeciwsłonecznych w dłoni. Michael zabrał tamtego dnia synów na ryby. Wrócili pachnący piwem; Peter dźwigał dziesięciokilogramowego tuńczyka, jak gdyby to był ponad stukilowy marlin. Peter niewątpliwie dotarł już do Nowego Jorku – wyjechał natychmiast po nabożeństwie żałobnym – zaś Tom znajdował się w Londynie, gdzie pracował w banku Citicorp. Nie miał ochoty przyjeżdżać („Po co?” – zapytał przez telefon), a Margaret zdawała sobie sprawę, że było to spowodowane nie tylko obojętnością, lecz i rozgoryczeniem wobec ojca. Obydwaj synowie winili Michaela za złe stosunki w rodzinie, za jego stopniowe wyobcowanie. Kilkakrotnie oskarżali też matkę o chłód i stwarzanie dystansu, wyrażając swoje pretensje z okazji Święta Dziękczynienia czy Bożego Narodzenia. Margaret jednak czuła, że to Michael pierwszy wyłączył się z życia rodziny. Jeżeli ona zmieniła się w ciągu tych lat, to tylko z jego powodu. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego mąż zaczął zachowywać się inaczej w stosunku do niej i do dzieci. Do pewnego momentu wszystko było w porządku, a chwilę później rezerwa i brak zaufania zaczęły narastać jak złośliwy guz. Łzy napłynęły do oczu Margaret. Co się z nimi wszystkimi porobiło? Spostrzegła, że zegar na kominku wskazuje wpół do jedenastej. Zdała sobie sprawę, że przesiedziała w bezruchu trzy godziny. Czuła głód, lecz na widok jedzenia, pozostawionego w kuchni przez firmę organizującą stypy, skręciło się jej w żołądku. Położyła zwinięty płat łososia na kawałek żytniego chleba, po czym wrzuciła kanapkę do zlewu. Nie potrafiła powstrzymać palących łez. Uniosła wreszcie głowę i popatrzyła na swoje odbicie w szybie, za którą roztaczała się ciemność. – Boże, pomóż mi – powiedziała. Wyjęła butelkę szkockiej whisky z szafki i położyła się w zimnym, pustym łożu. Obudził ją telefon. Zmrużyła oczy i zobaczyła z zaskoczeniem, że dochodzi dziesiąta rano. Zaspała. Przekręciła się, by zbudzić kuksańcem Michaela i ze wstrząsem zdała sobie sprawę, że już go tam nie ma i nie będzie. Nigdy. Zacisnęła powieki. Przed oczyma stanął jej widok zmrożonej ziemi, sypanej do świeżego grobu. Sięgnęła wreszcie po słuchawkę. – Halo? – Nikt się nie odzywał. Margaret spostrzegła do połowy opróżnioną butelkę szkockiej i pękniętą ramkę od fotografii na podłodze. Jej czoło obejmowała obręcz bólu. – Halo?! – powtórzyła. – Pani... Pani Eliot? – odezwał się kobiecy, jakby znajomy głos. – Tak, kto mówi? – Nie zna mnie pani. Nie znamy się... Tak czy inaczej, to nieistotne. – Tak? Margaret Eliot otworzyła szafkę przy łóżku i wyjęła buteleczkę tylenolu, po czym z irytacją zauważyła, że w karafce nie ma wody. – Istotny jest powód, dla którego dzwonię. Mam pewne informacje. – Informacje? Nastąpiła długa pauza. – O pani mężu – powiedziała nieznajoma. Margaret zmarszczyła brwi i odgarnęła pasmo włosów z twarzy. – Słucham? – Powiedziałam... – Słyszałam, co pani powiedziała. O jakich informacjach pani mówi? Mój mąż... – Łzy zaszczypały ją w oczy. – Nie żyje. Wiem o tym. – Nieznajoma jakby się zawahała, po czym podjęła pewniejszym tonem: – Mam informacje, dotyczące jego finansów. – Margaret słuchała z zamkniętymi oczyma, starając się przeniknąć sens tego, co się działo. – Zdaje sobie pani sprawę, że mąż pozostawił po sobie pokaźny majątek? Kobieta – kimkolwiek była – sprawiała wrażenie, jak gdyby odczytywała ustalony tekst, drżenie w jej głosie zdradzało jednak, że była zdenerwowana. – Można wiedzieć, z kim mówię? Rozłączę się, jeżeli nie powie mi pani, kim jest. – Czy wie pani, że zostawił ponad dziesięć milionów dolarów? Słońce wyszło zza chmur. W jego blasku widać było, że podłogę pokrywają drobne okruchy szkła. – Co?! – Margaret na chwilę straciła głos. Zdołała wreszcie zdobyć się na szept: – O czym pani mówi? – Nie wiedziała pani? – Nie... nie wiedziałam. Kto mówi? – Ponad dziesięć milionów dolarów... – kobieta wzięła głęboki oddech. – ... na koncie w Szwajcarii. – Pani oszalała. – Margaret potrząsnęła głową, rozgniewana. – Musiała pani... Chyba nie najlepiej się pani czuje. Mój mąż pracował w firmie ubezpieczeniowej Providence Life. Zarabiał... zresztą to nie pani interes. Nie był w każdym razie milionerem. – Zarabiał nieco ponad sto dwadzieścia tysięcy dolarów rocznie – powiedziała nieznajoma. Margaret zacisnęła dłoń na słuchawce. W ubiegłym roku Michael zarobił sto dwadzieścia trzy tysiące dolarów. – Skąd... Kim pani jest? Żądam odpowiedzi! – Oczywiście, w ubiegłym roku na jego koncie – tym istotniejszym, w Szwajcarii – przybyło czterysta tysięcy dolarów samych odsetek. – Pani... pani pracuje w izbie skarbowej, prawda? – spytała Margaret, opadając na poduszki. W słuchawce rozległ się krótki, nerwowy śmiech. Tego było dla Margaret za wiele. Przerzuciła nogi przez brzeg łóżka i poderwała się, nie zważając na rozsypane po podłodze kawałki szkła. – Czyżby martwiła się pani perspektywą utraty pięknego domu? – spytała nieznajoma tonem, w którym zabrzmiała mściwość. – Nie, nie pracuję w izbie skarbowej. Jestem... powiedzmy, że byłam przyjaciółką Michaela. Dobrą przyjaciółką. – Margaret podeszła do okna. Próbowała zgadnąć, kim może być jej rozmówczyni. Ostry ból w lewej stopie sprawił, że opuściła wzrok. Zobaczyła smużkę krwi na posadzce. – Tak czy inaczej, nieważne, kim jestem – kontynuowała nieznajoma. – Ważne jest to, co wiem. – Co... co pani wie? – Wiem, gdzie są pieniądze. – Pani Eliot zaczęła się śmiać, porażona absurdalnością sytuacji. – Uspokój się, Margaret – syknęła kobieta. – Musimy skończyć tę rozmowę. Powiedziałam, że wiem, gdzie są pieniądze. Twoje pieniądze. – Moje... Nie jestem pewna, czy... – Po prostu mnie posłuchaj, dobrze? – Gniew w głosie nieznajomej zastąpiły zniecierpliwienie i obawa. – Michael miał dziesięć milionów dolarów na rachunku w szwajcarskim banku. Teraz nie żyje, a pieniądze prawnie należą do ciebie. – Nie wiem, o czym pani mówi. – Dlatego właśnie dzwonię. Mam numery telefonów, numer konta, wszystkie dokumenty Michaela – informacje, umożliwiające dostęp do tego, co prawnie się pani należy. – Dlaczego pani to robi? Dlaczego... dlaczego w ogóle pani do mnie zadzwoniła? – To proste – odparła nieznajoma niemal aroganckim tonem. Znów głęboko zaczerpnęła powietrza; być może zaciągnęła się papierosem. – Chcę połowę. – Margaret wyjrzała przez okno. Kłuła ją skaleczona stopa, a jednak wydawało jej się, że śni. Nawet nie opuściła wzroku, by sprawdzić, jaka jest przyczyna bólu. – Nie mogę wydostać tych pieniędzy, bo nie byłam jego żoną – kontynuowała nieznajoma. – Jako jego prawna małżonka dostanie pani wszystko. Rozumie mnie pani? – Tak... tak. – Dobrze. Proszę mnie teraz posłuchać uważanie. Oto, co proponuję: przekażę pani informacje w zamian za połowę pieniędzy. Połowę. – Och, mój Boże. – Margaret przycisnęła usta drżącą dłonią. – Dzieliłyśmy się Michaelem – kontynuował nieustępliwie głos – a teraz podzielimy się jego pieniędzmi. Uczciwy układ. – Dzieliłyśmy się Michaelem? – Dostała pani jego dom, prawda? – Nieznajomej udało się dotknąć Margaret do żywego. – Do tego dochodzi emerytura i polisa na życie. Proszę jednak pamiętać, że beze mnie i tego, co wiem, nie dostanie pani niczego więcej. – Co to znaczy, że dzieliłyśmy się Michaelem? – Margaret przypomniała sobie młodą kobietę na pogrzebie i z wrażenia usiadła na łóżku. – Mój Boże, to pani, prawda? Była pani na pogrzebie. Była pani jego kochanką... – Nie byłam na pogrzebie. Myśli pani, że wytrzymałabym obecność tych wszystkich hipokrytów? Proszę się nie martwić, jeszcze się z nim pożegnam. – Och, mój Boże. – Łzy wezbrały w oczach Margaret. – Jak pani może... Ledwie go pochowano, a pani stara się dobrać do jego pieniędzy! – Należą się mi tak samo jak pani, a nawet bardziej. Zamierzaliśmy się nimi podzielić. Gdyby żył, nie zobaczyłaby pani złamanego grosza. – To kłamstwo – Wdowa zaczęła szlochać. – Chciał cię opuścić, Margaret. Tyle mu na tobie zależało. Pamiętasz, kiedy umarł? Następnego dnia miał cię zostawić. – Kłamczyni! – jęknęła głucho Margaret. – Mogę tego dowieść. Mam... Margaret nie zamierzała słuchać, co kobieta ma jej jeszcze do powiedzenia; wezbrały w niej gwałtownie gniew i ból. Uderzając słuchawką w aparat, złamała sobie paznokieć. 4 Jak na pracownika firmy oszczędzającej na czym się dało, Tom Heymann zdumiewająco beztrosko traktował swój czas. Alex przyjechała do Prime Number w poniedziałek rano. W ciągu dwóch kolejnych dni Heymann zostawiał ją samą najwyżej na godzinę. Gdy się zjawiła, najpierw zaprosił ją do swojego gabinetu na kawę ze styropianowego kubka i „małą pogawędkę”. Niski, dobijający pięćdziesiątki mężczyzna wyglądał tak, jakby regularnie uczęszczał do sali gimnastycznej. Dzięki jasnobrązowym włosom z przedziałkiem na środku prezentował się jak pozytywny bohater serialu telewizyjnego, lecz sinawe worki pod oczyma sprawiały, że nie wydawał się już taki przyjazny. Właśnie oczy Heymanna przykuwały uwagę Alex podczas całej rozmowy. Jasnoniebieskie, czy raczej jasnoszare, sprawiały wrażenie rozświetlonych od środka i wszystko widzących. Heymann uśmiechał się przy zadawaniu pytań i kiwał głową, chcąc wywrzeć wrażenie, że pragnie jak najszybciej zdobyć sympatię Alex, lecz jego oczy miały przez cały czas poważny wyraz. Nie przerywając rozmowy, przenosił błyskawicznie spojrzenie z ust dziewczyny na jej włosy i piersi, jak gdyby gromadził informacje, które później oszacuje. Alex mimowolnie się wzdrygnęła. – Zimno? – Nie, wszystko w porządku – powiedziała. – Utrzymujemy tu niską temperaturę, rzadko powyżej osiemnastu stopni. Mamy tu mnóstwo sprzętu elektronicznego, a nasze panienki, kiedy się przegrzewają, robią się nieuważne. Wtedy właśnie zaczynają się wkradać omyłki. – Alice popatrzyła na swój kubek. Widniał na nim napis czerwony jak krew: W PRIME NUMBER LICZY SIĘ JAKOŚĆ. – Ale przecież nie o to chodzi, prawda? – dopowiedział Heymann. – Nie – odparła Alex, unosząc wzrok. – Pan White po prostu uważa, że zapoznanie się ze sposobami zbierania danych dla Prov-Life może mi się przydać. – Zapoznanie się? – Stwierdził, że powinnam zorientować się dokładnie, w jaki sposób informacje z wniosków o wydanie polisy i formularzy roszczeniowych są wprowadzane do bazy danych firmy. – Rozumiem. – Heymann przez chwilę przyglądał się bacznie Alex, po czym zamrugał, złożył dłonie i zatarł je energicznie; najwyraźniej sam nieco marzł. – W takim razie pozwoli pani, że ją oprowadzę. Siedziba PrimeNumber znajdowała się w ślepej uliczce w West Warwick, około dwunastu kilometrów od centrum. Była to smętna dzielnica niewielkich zakładów przemysłowych i magazynów. Wiele z nich dopiero czekało na wynajęcie, co stanowiło świadectwo wiary władz miasta – a przynajmniej burmistrza Montanellego – w czekającą Providence technologiczną przyszłość. Biuro PrimeNumber zajmowało tylko jedno piętro, na którym tłoczyły się niezliczone tanie biurka, pooddzielane od siebie niskimi parawanami z grubego płótna. Nie było nic, za czym można byłoby się ukryć; z każdego miejsca widać było całe biuro, pełne rozmigotanych ekranów komputerów. Alex domyślała się, że w ten sposób pracowników zniechęcano do rozmów podczas pracy. Gdy Heymann ją oprowadzał, uniosło się parę głów, ale na krótko. Odgłos stukania w klawisze przypominał równe szemranie deszczu. Heymann zatrzymał się obok rudowłosej kobiety. – Tu zajmujemy się częścią pierwszą. Uniósł białą ankietę, w której w odpowiednich polach występujące o polisę osoby zapisywały swoje dane. Do celów identyfikacyjnych służył ośmiocyfrowy kod, poprzedzony literami AP – applicant, czyli wnioskodawca. Formularz obejmował czterdzieści dwa pytania; część została rozdzielona na odrębne sekcje. Ankieta oprócz takich podstawowych danych, jak adres domowy i miejsce zatrudnienia, obejmowała też pytania o wybór pakietu podstawowego (dla palaczy czy niepalących) oraz o rodzaj ubezpieczenia przed błędami w sztuce lekarskiej, jaki chciałby uzyskać. Ostatnie dwanaście pytań dotyczyło bardziej szczegółowych kwestii związanych z asekuracją: czy wnioskodawca planował podróże w ciągu następnych dwunastu miesięcy, jakiego rodzaju samochodem jeździł, czy uprawiał niebezpieczne sporty, na przykład nurkowanie lub wyścigi motocyklowe, czy odebrano mu prawo jazdy lub skazano za wykroczenia w ruchu drogowym, popełnione pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Alex przyglądała się, jak rudowłosa kobieta wprowadza informacje do komputera. – Posiadamy szereg statystycznych baz danych, gromadzimy również nowe, nie opracowane informacje – wyjaśnił Heymann. – Oczywiście, system ten jest w stu procentach kompatybilny z oprogramowaniem Centralnej Dokumentacji w biurze głównym Prov-Life. Kiedy wasi aktuariusze zaczynają grzebać w poszukiwaniu liczb i statystyk, praktycznie przez połowę czasu są podłączeni do naszego systemu. Jesteśmy w pełni zintegrowani. – Jak często aktualizujecie bazy danych? – Na bieżąco. Wszystkie kategorie odpowiedzi – z wyjątkiem nazwisk i adresów – mają przypisane tak zwane cechy cyfrowe, więc na przykład gdy Karyn... – Rudowłosa kobieta uniosła głowę na dźwięk swojego imienia, Heymann położył jej dłoń na ramieniu. – Nic się nie stało. Gdy Karyn wpisuje stan cywilny wnioskodawcy, komputer kwalifikuje to do odpowiedniej kategorii i automatycznie aktualizuje bazę danych, kiedy tylko zakończy się wprowadzanie odpowiedzi z formularza. Alex pokiwała głową. Bez względu na rodzaj używanych baz danych, podstawowa funkcja PrimeNumber polegała dokładnie na tym, o czym mówił White: na żmudnej dłubaninie przy wprowadzaniu informacji do komputerów. – Kiedy spływają roszczenia, stosujecie tę samą procedurę? – spytała. – Naturalnie. Porównanie i aktualizacja baz danych u nas zmniejsza obciążenie wewnętrznego systemu Prov-Life. Poza tym mamy mnóstwo wolnych mocy. Przydadzą się nam jak znalazł, kiedy – a może powinienem powiedzieć, jeżeli – firma zajmie się ubezpieczeniami zdrowotnymi. Zważywszy na ścisłe powiązanie PrimeNumber i Prov-Life, Alex nie zdziwiła się, że Heymann słyszał o planie wprowadzenia tej formy ubezpieczeń. Ton ich rozmowy sugerował jednak, że Heymann wie o wiele więcej niż ona. – Można wiedzieć, czy zapisała się pani do programu pilotażowego? – spytał. – Oczywiście, tak jak wszyscy – odpowiedziała Alex. – Jest o wiele lepszy, niż poprzednie rozwiązania w firmie. – Rozumiem – uśmiechnął się Heymann. – No, to przyjrzyjmy się bliżej szczegółom. Przepraszam, Karyn. – Nie ma za co. Rudowłosa kobieta wstała, zadowolona z możliwości oderwania się na parę minut od klawiatury. Heymann zajął jej miejsce. – Zobaczmy... – Heymann zaczął naciskać klawisze. – Pewnie nie pamięta pani swojego numeru identyfikacyjnego? – Hm, niestety nie. – Nie ma sprawy, poszukam nazwiska. Błyskawicznie zaczął wystukiwać polecenia. Na ekranie pojawiła się tabela, niemal identyczna z wypełnionym mniej więcej przed sześcioma tygodniami przez Alex formularzem. Znajdowały się w niej wszystkie dane, dotyczące pracy Alex, okresów jej zatrudnienia, a nawet rdzewiejącej na parkingu starej toyoty camry. – Opracowaliśmy już nową bazę danych dla polis zdrowotnych i uruchomiliśmy ją – powiedział Heymann. – Zdumiewające – skomentowała to mimowolnie Alex. – Jeżeli przejedzie panią jutro autobus, przynajmniej trafi to do naszych statystyk – dodał Heymann, oglądając się przez ramię. Oprowadzanie zabrało jeszcze prawie godzinę. Heymann zabrał Alex do każdej sekcji i upierał się przy zaprezentowaniu jej praktycznie wszystkich elementów systemu komputerowego PrimeNumber. Do jedenastej dziewczyna była doszczętnie wyczerpana i z radością przyjęła wiadomość, że Heymann musi wyjechać na spotkanie w sprawie firmy. Zostawił Alex w sekcji niebezpiecznych rodzajów działalności, gdzie z zadowoleniem przysiadła przy pustym biurku. Przez pewien czas przeglądała informacje z bazy danych roszczeń, szukając na kolejno wyświetlanych zestawieniach niespójności lub pominiętych informacji. White najwyraźniej podejrzewał, że ktoś gdzieś szedł na łatwiznę i zapychał dziury średnimi, dotyczącymi całej branży ubezpieczeniowej. Alex nie znalazła jednak na to żadnych dowodów. Heymann zachowywał się z rezerwą, a nawet podejrzliwością, równocześnie jednak sprawiał wrażenie nadzwyczaj dumnego ze swoich cennych komputerów. Poszukiwania Alex utrudniał prymitywny charakter oprogramowania, o wiele mniej wyrafinowany niż ten, którym posługiwała się we własnej firmie. Brak było wygodnych dla użytkownika poleceń, lecz przecież PrimeNumber zajmowało się przede wszystkim gromadzeniem, nie zaś rozpowszechnianiem informacji. Po kolejnej godzinie Alex odchyliła się w krześle i westchnęła. Czuła narastającą frustrację. Popatrzyła na rzędy kobiecych twarzy podświetlonych niebieskim blaskiem monitorów. Z zaciekawieniem przyglądała się, jak informacje, których sterylnymi, obszernymi pakietami posługiwała się w swojej pracy, są mozolnie wprowadzane wiersz po wierszu do systemu. Przeróżne charaktery pisma wnioskodawców świadczyły, że za ankietami kryła się rzeczywistość, niepowtarzalna indywidualność każdego z klientów Prov-Life. – Szukasz pracy? Alex wytrącił z zadumy przyjazny głos. Odwróciła się do kobiety przy sąsiednim biurku i uśmiechnęła się. Kobieta trzymała w lewej dłoni mały plastykowy otwieracz do listów. – Och, jestem tu tylko w odwiedzinach. Pracuję w dziale aktuariuszy Prov-Life. Chciałam zobaczyć, w jaki sposób trafiają do nas dane. – Jestem Roberta. Kobieta wychyliła się ku niej i uśmiechnęła szeroko, wyciągając dłoń. Z lewej strony brakowało jej jednego zęba. Alex również się przedstawiła. – Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, ile pracy kosztuje wprowadzenie wszystkich informacji do komputerów. Ile czasu jesteście w stanie pracować, nim musicie zrobić sobie przerwę? – spytała. – Dwie do trzech godzin. Niektóre zawodniczki wytrzymują o wiele dłużej. Roberta wyjęła wniosek z kolejnej koperty i odłożyła ją na równy stosik. Tysiące identycznych kopert zwrotnych ze stemplem opłaty pocztowej rozsyłano klientom Prov-Life. Alex po raz pierwszy ujrzała jedną z nich sześć tygodni temu, gdy zadeklarowała gotowość uczestniczenia w pilotażowym programie ubezpieczeń zdrowotnych. Przypomniała sobie, że skrzywiła się z powodu nieprzyjemnego smaku, gdy polizała pasek papieru przed zaklejeniem koperty. Widok stert kopert na biurkach uświadomił jej gigantyczną skalę działalności firmy i ogrom towarzyszącej temu rutynowej, nisko płatnej pracy. Nawet używane przez pracownice otwieracze do listów były identyczne. – Firmowy – stwierdziła Roberta, zauważywszy spojrzenie Alex i uniosła plastykowy nożyk. – Naprawdę duże ułatwienie. – Zauważyłam, że wszystkie zbieracie koperty. Wykorzystujecie je powtórnie? – To konik Heymanna. Pierwsza rzecz, jakiej trzeba się tu nauczyć. Raymond przyjeżdża dwa razy dziennie wózkiem, do którego wrzucamy wszystkie koperty. 5 Margaret Eliot siedziała przy kuchennym oknie, wsłuchując się w sygnał nie odbieranego telefonu na drugim końcu linii. Zeszłej nocy znów sypało. Gałęzie wysokich sosen na dziedzińcu gięły się pod ciężarem śniegu ku zamarzniętej ziemi. W przeszłości Peter i Tom obrzucali się o tej porze gałkami śniegu i lepili bałwany lub ciągnęli sanki na wzgórze przy parku Blackstone. Margaret przypomniała sobie ich zarumienione twarze, gdy z naciągniętymi na czoło czapkami machali do widocznej za szybą matki. Było to jednak dawno temu. Dzisiaj śnieg leżał nie poruszony, tak samo jak na cmentarzu: czysty, biały całun, narzucony na nikomu już niepotrzebne miejsce i czas. Sygnał powtarzał się bez końca, lecz nikt nie odbierał. Margaret powoli odłożyła słuchawkę i oparła czoło o lodowatą szybę. Wyprostowała się, gdy usłyszała dzwonek do drzwi. Popatrzyła na zegar na kominku i przypomniała sobie, że spodziewała się gościa. Harold Tate, przyjaciel Michaela z college’u, zadzwonił do niej poprzedniego dnia. Chciał się dowiedzieć, jak Margaret sobie radzi i czy mógłby jej w czymś pomóc. Wyraził żal, że nie zdołał porozmawiać z nią dłużej po pogrzebie. Margaret z zaskoczeniem przyjęła jego telefon, a z jeszcze większym zdumieniem propozycję wizyty. Nie widziała Harolda od dłuższego czasu. Dawno minął okres, gdy regularnie zapraszali go do siebie na kolacje. Nie miała nawet okazji poznać jego nowej żony, Suzy. Przypomniała sobie, że Harold zadzwonił przed świętami, zaledwie na tydzień przed śmiercią Michaela. Zawsze lubiła Tate’a, bowiem, tak jak ona, pamiętał dawnego Michaela Eliota, jakże różnego od posępnego milczka, w którego się zamienił. Stojąc na progu, Tate wyglądał na zakłopotanego. Miał zgarbione ramiona i zaciśnięte dłonie, i choć może wynikło to tylko z zimna, sprawiał wrażenie, że przybył przede wszystkim z poczucia obowiązku. Przyjechał sam. Ponieważ Suzy nie pojawiła się również na pogrzebie, przez chwilę Margaret przemknęło przez głowę, że być może Harold ma kłopoty domowe. – Przyjechałbym wcześniej, ale nie chciałem być natrętny – powiedział Tate, zatrzymując się w holu i ostukując śnieg z butów. – To dla ciebie... Podał Margaret butelkę, zapakowaną w cienki, niebieski papier. – Och, Harold, nie powinieneś, ale to miło... – Wytrawne sherry. Lubisz je, o ile dobrze pamiętam. – Tak, często je pijaliśmy. – Rozpakowała dużą, brązową butelkę i udała, że czyta napisy na nalepce, starając się usilnie sprawiać wrażenie zadowolonej. Sprezentowanie świeżo upieczonej wdowie alkoholu było niekonwencjonalnym, niemal niesmacznym gestem. Czyżby Tate chciał jej zasugerować, że powinna utopić w sherry swój smutek? – Gonzales Byass – przeczytała. – Bardzo... bardzo miło z twojej strony, Haroldzie. Pozwól, że wezmę twoją jesionkę. Tate odprężył się nieco. Zdjął okrycie, posapując przy tym i pomrukując. Pobrużdżona twarz i krótko ścięta broda sprawiały, że wyglądał jak szyper. Jednak jego głęboko osadzone, wiecznie rozbiegane oczy pozwalały domyślać się skomplikowanej, niespokojnej osobowości. Po paru minutach obydwoje rozsiedli się w saloniku, pijąc kawę z porcelanowych filiżanek. Chmury na zewnątrz nieco się przerzedziły, śnieg błyszczał, zrobiło się jaśniej. Rozmawiali o zimie, o tym, że zapowiada się na najmroźniejszą od lat. Mówili o kłopotach kierowców, o konieczności zamknięcia lotniska, o minionych, niemal równie srogich zimach. Potem na parę chwil zapanowało milczenie. Tate rozejrzał się po pokoju, zatrzymując wzrok na meblach z wypolerowanego mahoniu o srebrzysto-zielonych obiciach oraz zdjęciach Michaela i chłopców, oprawionych w ramki. – Przykro mi, że nie mogłem zostać po nabożeństwie – rzekł. – Mamy w Medan ostatnio istne urwanie głowy. Szkoda, że nie mogłem porozmawiać z Peterem, dowiedzieć się, co porabia. – Studiuje prawo – odparła Margaret. – Zatrudnił się w firmie w Nowym Jorku, jako asystent – tak to nazywają. – Dzieci piekielnie szybko rosną – pokiwał głową Tate. – Chyba wszyscy tak mówią, prawda? No, zdumiałem się na pogrzebie, że to już dorosły mężczyzna. Wciąż myślę o nim jako o piegowatym chłopaczku... – Margaret wbiła wzrok w podłogę. Tate zreflektował się, przypomniawszy sobie, że Michael powiedział mu, iż synowie odwiedzają ich coraz rzadziej. Dlaczego starszego z nich, Toma, nie było na pogrzebie? Londyn dzieliło od Providence zaledwie pół dnia drogi. – Przy okazji, Suzy prosiła, by cię przeprosić – podjął Harold. – Niestety, złapała grypę, ale ma nadzieję, że odwiedzi cię, kiedy tylko wyzdrowieje. – Margaret nie odpowiedziała. Zamyśliła się, ze wzrokiem wciąż wbitym w podłogę. Tate zacisnął wargi i wyjrzał na plac przed domem. – Musiało to być dla ciebie strasznym wstrząsem, Margaret. Mogę się tylko domyślać, przez co przeszłaś w ciągu ostatnich paru tygodni. – Owszem – westchnęła cicho Margaret i pokiwała głową. – Mam nadzieję... mam nadzieję, że Michael pozostawił w porządku swoje sprawy – powiedział Tate. Margaret podniosła na niego zaskoczone spojrzenie. – No wiesz, spadek i tym podobne rzeczy. To zdumiewające, ilu ludzi nie sporządza nawet testamentu albo nie odnawia go, gdy się żenią czy coś w tym rodzaju. Albo nie korzystają z doradztwa podatkowego. To przecież pożałowania godne. Margaret nadal nie spuszczała z niego wzroku. – Chyba tak – powiedziała wreszcie. – Wobec tego... Cóż, jeżeli będziesz miała jakiekolwiek problemy... jeżeli będę mógł ci jakoś pomóc... Znam paru bardzo dobrych prawników, specjalistów od postępowania spadkowego. Mam nadzieję, że nie będziesz się krępowała? Uśmiechnął się blado i upił łyk kawy. Zaczynało robić się chłodno. – To bardzo miło z twojej strony, ale nie sądzę, bym miała jakieś kłopoty – powiedziała Margaret. – Michael i ja sporządziliśmy testamenty już kilka lat temu i od tego czasu nie było w nich chyba żadnych zmian. Mam spotkać się z naszymi prawnikami w tym tygodniu. – Bardzo dobrze – odparł Tate. – Kto cię reprezentuje, jeżeli wolno zapytać? – Oczywiście. Neumann i Klein – kancelaria Waltera Neumanna. Znasz go? – Tate zastanowił się przez chwilę nad odpowiedzią, po czym potrząsnął głową. – To główny radca prawny Prov-Life, ale prowadzi też prywatną praktykę. Tom twierdzi, że w obecnych czasach to niezupełnie etyczne postępowanie, ale nie pojmuję, w czym mogłoby to komukolwiek zaszkodzić. Neumann i Klein nie zajmuje się sprawami ubezpieczeniowymi. – Cieszę się, że przynajmniej z tym nie ma kłopotów – powiedział Tate, odstawiając spodek i filiżankę na stolik. Najwyraźniej szykował się do pożegnania. Margaret przyjrzała się mu przez moment, starając się odgadnąć, jaki właściwie był cel tej wizyty. Miała kilka razy wrażenie, że Harold coś ukrywa, ale nie potrafiła złożyć tych drobnych obserwacji w logiczną hipotezę. Ponieważ siedział plecami do okna, trudno było nawet przyjrzeć się jego twarzy. – Harold, kiedy go ostatni raz widziałeś? – Tate zmarszczył czoło. – Mojego męża, Michaela – dodała Margaret. Tate zawahał się. – Spotkaliśmy się na drinku mniej więcej tydzień przed świętami – powiedział. – Skorzystaliśmy z okazji, by wypytać się nawzajem, co u nas nowego. Nie wspominał ci o tym? – Pamiętam, że dzwoniłeś do niego. Czy właśnie wtedy... – Nie, spotkaliśmy się parę dni wcześniej. Zadzwoniłem tylko po to, żeby życzyć mu wesołych świąt. Szkoda, że nie... Tate pokręcił głową z rozpaczą. Margaret zamilkła. Znów odniosła wrażenie, że Tate coś ukrywa. – Harold, przyjaźniłeś się od dawna z Michaelem, prawda? – Och, tak, ponad dwadzieścia pięć lat. – Zanim jeszcze mnie poznał, zgadza się? – Tak... chyba tak. Margaret pokiwała głową. – Harold, powiedz mi prawdę: czy Michael miał romans? – Rysy Tate’a zastygły w bezruchu. Po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz wstydu i zakłopotania. – Czy chciał mnie opuścić? – kontynuowała Margaret. – Czy właśnie o tym ostatnio rozmawialiście? Chcę znać prawdę. – Margaret, uwierz mi, o niczym takim nie słyszałem. Dlaczego pytasz? – W takim razie jak to wyjaśnisz? – Wdowa podeszła do kredensu, na którym oparty o figurkę z porcelany stał bilet na samolot. – Lot Air France, do Paryża przez Nowy Jork, pierwsza klasa – powiedziała, podając go Tate’owi. – Na drugiego stycznia. W jedną stronę. Tate popatrzył przez chwilę na Margaret, po czym rozłożył bilet. Znajdowały się w nim inicjały oraz nazwisko Eliota, jak również wymienione przez wdowę szczegóły. Margaret usiadła z powrotem przy stoliku, czekając na odpowiedź. – Kiedy to znalazłaś? – zapytał Tate. – Dziś rano. Przyszło pocztą. – Pocztą? – Tate wyprostował się. – Wysłała go linia lotnicza? – Nie. Nadała go osoba, która znała Michaela. Znała go bardzo dobrze. Młoda kobieta. – Margaret, naprawdę nie miałem pojęcia... – Tate nerwowo potarł palcami czoło. – Harold, proszę, nie traktuj mnie jak idiotkę tylko dlatego, że tak robił Michael. Powiedz mi prawdę. – Bo ja wiem? – westchnął Tate. – Michael rzeczywiście mówił, że w jego życiu szykują się zmiany. Myślę... myślę, że mógł mieć jakąś kobietę. Niestety, nie znam jej nazwiska. – Wdowa na chwilę przymknęła oczy, po czym zmusiła się do ich otworzenia. – Nie sądzę, żeby to było naprawdę coś poważnego. Miałem wrażenie, że to coś... przelotnego. Nie chcę go tłumaczyć, ale nie sądzę, żeby był zakochany ani nic w tym stylu. Takie przynajmniej miałem wrażenie. Margaret nagle zerwała się na równe nogi i stanęła tyłem do Tate’a. Oczywiście, podejrzewała męża o niewierność. Zastanawiała się, dlaczego przesiaduje do późna w biurze, a po powrocie jego ubranie pachnie perfumami. Może nawet liczyła na to, że znajdzie sobie inną kobietę. Był przecież wciąż pociągający. Nie miała jednak pewności. Do tej chwili. Przez chwilę Tate myślał, że Margaret wyjdzie z salonu, zostawiając go samego. Moment później zdał sobie jednak sprawę, że po prostu nie chciała, by widział jej łzy. Poczuł nagły przypływ współczucia. W rezultacie okropnego wypadku na nią spadło największe brzemię: konieczność żałoby po niewiernym mężu, niemożność ujawnienia gniewu, wywołanego jego zdradą, niepewność, czy możliwe było uratowanie ich małżeństwa. Tate wstał i podszedł do wdowy. – Posłuchaj, Margaret, nie wiesz o wszystkim – powiedział, kładąc jej delikatnie dłoń na ramieniu. – Michael był w bardzo ciężkiej sytuacji, kiedy go ostatni raz widziałem. Naprawdę bardzo ciężkiej. W takich okolicznościach ludzie często popełniają... szaleństwa. Rzeczy, który normalnie nie zrobiliby i za sto lat. Margaret wyprostowała się, zaczerpnęła głęboko tchu i odwróciła się w stronę gościa, zasłaniając twarz chusteczką. – Jakich okolicznościach? – Nie byłem pewny, czy ci powiedział. Widzisz, w grudniu otrzymał bardzo złe wiadomości. Informacje, dotyczące jego przyszłości, jego zdrowia. – Margaret powoli usiadła. Znów zaczerpnęła głęboki oddech, starając się opanować. Tate usiadł obok niej, pilnie się jej przyglądając. – Poddał się badaniom genetycznym – podjął. – Nie mam pewności, dlaczego. Może po prostu z ciekawości. Chodzi o to, że okazało się, że ma gen, powodujący chorobę o nazwie pląsawica Huntingtona. Słyszałaś o niej? – Margaret potrząsnęła głową. – To straszna choroba. Dziedzicznie uwarunkowane schorzenie ośrodkowego układu nerwowego. Zwykle ujawnia się w wieku dorosłym, najczęściej między trzydziestym a pięćdziesiątym rokiem życia. Objawy rozwijają się stopniowo... i są nieodwracalne. Margaret zmrużyła oczy. Była to dla niej zupełna nowość. – Jakie objawy? – Najpierw pojawiają się nieznaczne, niekontrolowane ruchy mięśni, potykanie się, niezgrabność. Potem dochodzi do krótkotrwałych luk w pamięci, wahań nastroju i tym podobnych zaburzeń. Margaret przełknęła ślinę. – A później? – Od strony somatycznej, połykanie i mówienie są coraz bardziej utrudnione. Występuje skłonność do dławienia się pokarmem, często dochodzi do dużego spadku wagi ciała. Od strony psychicznej objawy są zmienne. Pojawia się depresja, bezsenność. U niektórych osób występuje wzmożenie apetytu, ale również i pociągu płciowego. W miarę postępów choroby... Margaret, muszę ci o tym opowiadać? – Musisz. Tate zaczerpnął głęboko tchu. – W miarę postępów choroby konieczna staje się ścisła opieka pielęgnacyjna. Chorzy stopniowo tracą kontrolę nad mięśniami. Często dochodzi też do pogłębienia zaburzeń psychicznych. W końcu następuje śmierć. Margaret opuściła wzrok na kolana. Miała wrażenie, że pod jej stopami otwiera się otchłań czarnej rozpaczy. Zaczęła kręcić głową. – Michael dowiedział się, że jest chory? – Tak. Była to tylko kwestia czasu: zostało mu w najlepszym razie dwadzieścia, ale raczej cztery czy pięć lat życia. – Margaret całkowicie znieruchomiała. Nie potrafiła uwierzyć w słowa Tate’a, lecz nie miała pojęcia, dlaczego miałby kłamać. Wydawało się jej nieprawdopodobne, że mąż dowiedział się o czymś takim i jej się nie zwierzył – że w ogóle zdołał to ukryć. Czy naprawdę stali się sobie tak obcy? – Oczywiście, jeden test nie wystarcza do pewnego rozpoznania – dodał Tate. – Michael poddał się drugiemu, ale niestety... nie doczekał wyników. – No i? – Pytasz, jaki był wynik drugiego testu? – Tate potrząsnął głową. – Niestety, nie wiem. Nie orientuję się nawet dokładnie, gdzie Michael poddał się pierwszemu. Chciał o tym ze mną porozmawiać, bo byłem jego starym przyjacielem i znam się nieco na biologii. – Rozumiem. – Margaret skinęła powoli głową. – Pojmujesz, że ktoś w takim położeniu może się zapomnieć, prawda? – Tate uśmiechnął się melancholijnie. – Jeżeli coś takiego wisi nad głową, człowiek może stać się egoistą, przynajmniej na początku. Poza tym jeden bilet lotniczy niczego nie dowodzi, Margaret. Zapewne był to tylko kaprys, czy też objaw paniki, próba odrzucenia świadomości choroby. Może Michael nawet zamierzał zabrać cię ze sobą? Myślałaś o tym? Margaret milczała przez dłuższą chwilę – na tyle długo, że Tate zdał sobie sprawę z tykania zegara w holu. Wsłuchując się we własny oddech zastanawiał się, czy wdowa nie zapomniała o jego obecności. – Nie zamierzał mnie zabierać – powiedziała wreszcie. – Chciał wziąć ze sobą tę kobietę. I planował już nigdy nie wrócić. – Margaret... Pokręciła głową z zamkniętymi oczami. Nagle poczuła wyczerpanie. – Właśnie ta kobieta przysłała mi bilet, Haroldzie. Zapowiedziała, że to zrobi. Zadzwoniła do mnie parę dni temu. Dzień po pogrzebie, dla ścisłości. – Zadzwoniła? – Tate poprawił się na krześle. – Kto to? – Nie powiedziała, jak się nazywa. Mówiła, że dzieliłyśmy się Michaelem, dlatego nie ma powodu, żebyśmy nie miały podzielić się jego pieniędzmi. – Jego pieniędzmi? – Tate siadł prosto. – Powiedziała, że miał dziesięć milionów dolarów na rachunku w szwajcarskim banku. Pieniądze, o których nic nie wiedziałam. – Co?! – Powiedziała, że ma potwierdzające to dokumenty. Najprzeróżniejsze papiery, które tego dowodzą. – Dowody... – powiedział cicho Tate, tyleż do Margaret, co do siebie samego. – Wysłała bilet, ponieważ była... kochanką Michaela. Jestem pewien, że drugi zostawiła sobie. Tate ponownie spojrzał na bilet, który trzymał w ręku i powoli odłożył go na oparcie sofy. – Kimkolwiek jest, nie sprawia wrażenia zrównoważonej – powiedział bardziej dla dodania wdowie otuchy, niż z przekonaniem. – Tylko wariatka mogła dzwonić do ciebie w ten sposób. To... to obrzydliwe. – Miałam wrażenie, że mi się to przyśniło – od wypadku stale miewam koszmarne sny. Później jednak zobaczyłam, że zapisałam jej numer. – Numer? – Tate znów zaczął obracać bilet w palcach, ale przestał, słysząc ostatnie słowa. – Zainstalowaliśmy sobie identyfikator połączeń: pozwala ustalić, z jakiego numeru do nas dzwoniono. Michael to wymyślił. Okazało się, że dzwoniła z East Side. – Tate wpatrywał się w Margaret, siedząc całkowicie nieruchomo. – Zebrałam się na odwagę i zatelefonowałem tam dzisiaj rano, tuż przed twoim przyjazdem. – I? – Nikt nie odebrał. Chyba spróbuję jeszcze raz. – Sięgnęła po telefon. – Nie! – Tate przykrył dłonią słuchawkę. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, naprawdę. – Dlaczego? – Ponieważ... ponieważ może to być niebezpieczne. Może to jakaś... bo ja wiem, zemsta na Michaelu? Wiesz, że firmy ubezpieczeniowe nie wszędzie cieszą się popularnością i łatwo przysparzają sobie wrogów. – Wrogów? – Oczywiście. Ludzie wpadają we wściekłość, że nie dostają wielkich odszkodowań, na które liczyli. Cały czas tak się dzieje. Posłuchaj, może to jakaś pracownica linii lotniczej czy biura podróży. Może jej mąż miał wypadek, a Prov-Life nie chciało wypłacić ubezpieczenia. Michael kierował wypłatami w firmie, podpisywał czeki. Bardzo łatwo ktoś mógł dojść do wniosku, że właśnie on był wszystkiemu winny. Ktoś zapamiętał jego nazwisko, a potem na przykład zobaczył je w gazecie. – Myślisz, że to możliwe? – Wdowa zmarszczyła czoło. – Naturalnie. Posłuchaj, Margaret: zapiszę sobie ten numer i go sprawdzę. Nie ma sensu, żebyś ryzykowała. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po notes. – Podyktuj mi go. Margaret ponownie zamilkła. Siedziała na brzeżku sofy i wyglądała przez okno. – Powiedziała, że nie była na pogrzebie. – Można było się tego spodziewać – wzruszył ramionami Tate. – Dlaczego to mówisz? – Myślę, że kłamała. Chyba właśnie ją tam widziałam. 6 We wtorek Alex opuściła biuro PrimeNumber o piątej po południu. Wyszła przez podwójne szklane drzwi razem z pracownicami Toma Heymanna. Roberta, apraktycznie wzięła Alex pod swoje skrzydła podczas dwóch spędzonych przez nią w firmie dni, pomachała jej przyjaźnie i wsiadła do poobijanego oriona. Alex również uniosła dłoń i przez chwilę przyglądała się odjeżdżającemu samochodowi. Po ośmiu godzinach wyczerpującej pracy Roberta musiała zrobić zakupy, ugotować obiad i być przykładną żoną dla bezrobotnego męża, Joeya. Alex przyglądała się pozostałym kobietom i zastanawiała, ile z nich pędzi podobny tryb życia. Spaliny kołowały pod wpływem przenikliwego wiatru, zabrzmiał jakiś klakson, odpowiedział mu kolejny. Nagle uświadomiwszy sobie stopień swojego zmęczenia, Alex przeszła na koniec parkingu do swego auta i zdała sobie sprawę, że pewnie jest to tutaj największa kupa złomu. Otworzyła drzwi i wrzuciła do środka aktówkę. Miała za sobą kolejny frustrujący dzień. Doszła do przekonania, że jeżeli w PrimeNumber pojawiły się jakieś problemy, nie miały nic wspólnego ze sposobem, w jaki pracownice wprowadzały dane do komputerów. Zdarzały się sporadyczne pomyłki, ale wprowadzony przez Heymanna system kontroli pozwalał je eliminować. Większość danych była dwukrotnie sprawdzana przed włączeniem do systemu. Najprawdopodobniej błąd tkwił w samych komputerach. Jeżeli w PrimeNumber występowały kłopoty ze sprzętem albo wady oprogramowania, być może dochodziło do utraty danych, które ukrywano wprowadzając uśrednione dane z całej branży ubezpieczeniowej, dotyczące na przykład posiadania samochodów. Było to łatwiejsze niż powtórne wpisywanie setek czy tysięcy wniosków, a jednak mało prawdopodobne. Alex pytała Robertę i inne kobiety, czy system komputerowy kiedykolwiek wysiadł lub zaczął podawać nieprawidłowe informacje, ale żadna z nich o tym najwidoczniej nie słyszała. Po paru dniach samodzielnego grzebania w komputerach Alex również nie natrafiła na jakiekolwiek ślady kłopotów. Włożyła kluczyk do stacyjki i przekręciła go. Starter zazgrzytał i zgasł. – No, ruszże się, malutki. Zmniejszyła nacisk na sprzęgło i dodała gazu doświadczonym pchnięciem stopy. Przy każdym obrocie startera światła wozu przygasały. Bezskutecznie spróbowała uruchomić silnik jeszcze dwa razy. – Cholera! W zapadającym zmroku widać było ostatnie przemykające w zimnie pracownice. Na parkingu pozostał jedynie wóz Heymanna: czarny lexus, wypolerowany do takiego połysku, że przypominał trumnę. W budynku wciąż paliły się światła, lecz Alex podejrzewała, że Heymann najprawdopodobniej też zaraz wyjdzie. Wspomnienie jego niesamowitych, przezroczystych oczu sprawiło, że poprawiła się niespokojnie w fotelu. Jeszcze raz przekręciła kluczyk, silnik jednak nie dał nawet znaku życia. Po chwili na parking wjechała furgonetka z godłem Greenfield Recycling. Alex odetchnęła z ulgą i wysiadła z samochodu. – Coś się stało? – zapytał kierowca furgonetki, podchodząc w jej stronę z wymierzoną w toyotę latarką. Alex zorientowała się, że to Raymond, dwudziestoparoletni przystojniak, do którego paliły się ponoć wszystkie pracownice PrimeNumber. Był wysoki, miał nieźle rozwinięte mięśnie i przetłuszczony kucyk. – Samochód nie chce mi zapalić – powiedziała Alex. – Ma pan może złącze kablowe? – Niestety. Barney, mój wspólnik, pożyczył je ode mnie dziś rano i nie oddał. – Raymond rozejrzał się po parkingu i dostrzegł lexusa. – To chyba samochód pana Heymanna. Na pewno ma złącze w bagażniku. Alex skinęła głową i wsiadła do toyoty. – Spróbuję jeszcze raz – stwierdziła. Puściła całkowicie sprzęgło, nacisnęła pedał gazu i obróciła kluczyk. Znów nic. – Niech cię cholera! – mruknęła pod nosem. Po raz kolejny przekręciła kluczyk. Silnik zakrztusił się, zawył jak gdyby zamierzał zaskoczyć i znów zgasł. Wnętrze wozu wypełnił smród benzyny. Alex opuściła okno. – Co się stało, Alex? Był to Heymann. Stał ze strażnikiem obok samochodu. Na bladych wargach szefa PrimeNumber błąkał się ironiczny uśmieszek. Alex również się uśmiechnęła. – Cholerny grat nie chce zapalić, na pewno przez to zimno. – Założę się, że zalała pani silnik – powiedział Raymond, oświetlając samochód latarką i przyglądając się z pełną politowania miną jego karoserii. – Sam mówi, że nie ma odpowiednich kabli. Ja też – powiedział Heymann. – Ale z radością panią podwiozę. Lexus pachniał nowością. Chociaż Providence Life było jedynym klientem Heymanna, najwyraźniej mu to służyło. Alex zastanawiała się, jakie przyznał sobie wynagrodzenie. Dojechali do autostrady międzystanowej i skręcili na północ. Alex rozluźniła się w fotelu i zdała sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczona. – Pogawędziłem dzisiaj z Newtonem Bradym – powiedział ni z tego, ni z owego Heymann. Alex odwróciła się i utkwiła wzrok w jego twarzy. Dopiero teraz, patrząc na niego z profilu, zauważyła, że miał złamany nos. – Rzeczywiście? – Tak. Najpierw zadzwoniłem do McCormicka – wie pani, dzwonię regularnie do Centralnej Dokumentacji, żeby być na bieżąco. Gadaliśmy o tym i o owym, aż wspomniałem, że White przysłał panią do nas na kontrolę. – Na kontrolę? – odparła Alex, kręcąc głową. – Tak mi się powiedziało. Wobec McCormicka powtórzyłem określenie, jakiego pani użyła: „zapoznanie się” z naszą działalnością. Chyba takim terminem się pani posłużyła, nieprawdaż? – Na chwilę przeniósł na nią spojrzenie, po czym znów utkwił wzrok w drodze. – Powiedział, że doskonale pani zrobiła. Stwierdził, że im bardziej firma jest zintegrowana i im więcej odrębne działy wiedzą o swojej pracy, tym lepiej dla Prov-Life. – Brzmi sensownie – odparła Alex, również wpatrując się w perspektywę autostrady. Heymann poprawił dłonie na kierownicy. – Potem zadzwonił do mnie Brady. – Alex milczała, czekając na ciąg dalszy. – Pewnie McCormick zadzwonił do niego – kontynuował Heymann. – Brady pytał, czym konkretnie się pani zajmuje. Chciał się dowiedzieć, dlaczego White panią tu przysłał. – Powiedziałam przecież, że... – Chciała pani zapoznać się z naszą pracą. Już to słyszałem. To samo powtórzyłem Newtowi. – Popatrzył na Alex i uśmiechnął się. – Nic wielkiego się nie stało. Po prostu mówię pani, o czym rozmawiałem. – Alex wzruszyła ramionami. – Dla mnie to bez różnicy. Mówię tylko, o czym z nim rozmawiałem – powtórzył Heymann. Alex zaczęła liczyć zjazdy z autostrady: trzynasty, czternasty, piętnasty. Ruch był niewielki, lecz samochody jechały powoli; najwyraźniej kierowcy bali się gołoledzi. Heymann znów umilkł. W lexusie było tak cicho, że Alex słyszała, jak kierowca oddycha przez nos. – W firmach panują dziwne układy, nie sądzi pani? – rzekł Heymann po paru minutach. – Nie jestem pewna, czy... – Wszyscy wiedzą wszystko, prawda? Jedno pani powiem: dyrektorowie są najgorsi. – Nacisnął lekko pedał gazu i samochód wyskoczył naprzód. – Tak samo jest w całym Providence. Nie pochodzi pani stąd, prawda? – Z okolic Pittsfield – odparła Alex, pokręciwszy głową. – Jankeska! – stwierdził Heymann i roześmiał się. – Da pani wiarę? Tak właśnie nazywają was mieszkańcy Rhode Island: Jankesi. Jak byście byli cudzoziemcami. – Rozparł się wygodniej w fotelu. – Tak tu właśnie jest. We wtorek w zeszłym tygodniu byłem zaproszony z żoną na kolację. Następnego dnia rozmawiałem z Bradem Witneyem – pewnie go pani nie zna, jest szefem Newport Paper. Pyta mnie: „Jak smakowało linguini z owocami morza?” – Heymann odwrócił się w stronę Alex. – Wie, co podano nam na kolację. No dobrze, myślę, że też był w restauracji, więc pytam go, dlaczego do nas nie podszedł. Okazuje się, że jego znajomi widzieli, że tam byliśmy, i mu o tym opowiedzieli. Rozumie pani, o co mi chodzi? – Że Providence to mały światek? – spytała Alex, starając się odgadnąć, dlaczego jej to mowi. – Właśnie, ale nie tylko o to chodzi. Tu panuje specyficzna mentalność. – Pochylił się nieco, by popatrzeć na niebo. – Zaraz zacznie sypać – powiedział, po czym stwierdził powoli i z namysłem, jak gdyby udzielał ostrzeżenia: – Wszyscy wiedzą wszystko. Z wyjątkiem tego, co dotyczyło Michaela Eliota, pomyślała Alex z pewną satysfakcją. Eliota i Liz. Nikt nie wiedział o romansie i pieniądzach. Na szczęście w firmie można było zachować nienaruszone tajemnice. Po dojechaniu do zjazdu numer dwadzieścia Heymann skierował się w stronę centrum Providence. – Mieszka pani na East Side, tak? – spytał tonem pogodniejszym niż poprzednio. – Trochę dalej na północ, ale może mnie pan wyrzucić pod biurem – odparła. Już wcześniej stwierdziła, że nie ma ochoty, by Heymann odwiózł ją pod drzwi jej domu. – Mam jeszcze trochę roboty. – Oczywiście – przytaknął Heymann. – Pewnie nieźle was eksploatują na szóstym piętrze, prawda? Alex wzruszyła ramionami. Nie tak ciężko, jak on wykorzystywał swoje pracownice. – Nie jest tak źle – powiedziała. – Na dodatek nam płacą. Samochód skręcił w Westminster Street i zaparkował przed frontowym wejściem do siedziby Providence Life. Z trudem tłumiąc westchnienie ulgi, Alex chwyciła swoją aktówkę i otworzyła drzwi wozu. – Dziękuję za podwiezienie – rzuciła przez ramię. – Nie ma za co. – Heymann uśmiechnął się, jednak jego spojrzenie pozostało poważne. – Powinna pani się jednak zastanowić nad kupnem nowego samochodu. 7 Następnego ranka White wezwał Alex do siebie, gdy tylko zjawiła się w pracy. – A więc jesteś z powrotem – stwierdził, nalewając sobie i jej kawy. – Przecież uzgodniliśmy, że poświęcę na to tylko kilka dni – wzruszyła ramionami Alex. – Mówiąc szczerze, nie sądzę, by przyczepianie się do PrimeNumber coś nam dało. Wygląda na to, że Tom Heymann trzyma wszystko w garści, a mnie nie udało się odkryć żadnych problemów z komputerami. Ponieważ dane wykorzystywane są właśnie tutaj, w głównym biurze, uważam, że o wiele prawdopodobniejsze jest, iż tu właśnie coś zaszwankowało. – Tutaj? Czyli w Centralnej Dokumentacji? – spytał White. – Korzystamy z nieco przestarzałych systemów. Może warto przedyskutować to z Ralphem McCormickiem. – White uniósł brwi, jak gdyby był to zdumiewający pomysł. – Jest przecież szefem systemów danych. Może będzie wiedział, o co chodzi. – Nie jestem pewien... – White upił łyk kawy, starannie dobierając słowa. – Nie jestem pewien, czy w tej chwili możemy liczyć na pomoc Ralpha. – Popatrzył na monitor swojego komputera, po czym z uśmiechem zdarł jedną z naklejonych na nim notatek i wyrzucił ją do kosza. – Nie znasz Ralpha, prawda? – Prawdę mówiąc nie – pokręciła głową Alex. – Zastanawiałem się... Szczerze mówiąc, rozmyślałem nad tym przez cały wieczór po naszej wczorajszej rozmowie, że nadszedł czas, byś poznała szefostwo firmy. W piątek wieczór odbywa się niewielkie przyjęcie dla całej wierchuszki, tylko przy drinkach, ale podejrzewam, że Eva Goebert przygotuje jakieś kanapki... – White dostrzegł stropione spojrzenie Alex. – Tak, przyjęcie u Richarda Goeberta. Może wpadniesz? Weź Marka ze sobą. Wróciwszy do swojego gabinetu, Alex usiłowała skupić się nad następnym stadium prac nad projektowaniem pakietu ubezpieczeń zdrowotnych, jednak przychodziło jej to z trudem. Wyglądało na to, że najpierw Mark, a teraz ona zostają wciągnięci w wewnętrzny krąg życia firmy. Oczywiście, w jej przypadku nikt nie wspominał o awansie. Najpierw jednak nastąpiło zaproszenie na pogrzeb, a teraz – na przyjęcie. Jak miała to traktować? Wyglądało na to, że jej kariera nabiera tempa. Zaczynała dochodzić do wniosku, że ostatecznie dobrze wyjdzie na tutejszym trybie wzrostu płac uzależnionym od uznania dyrekcji. Może wreszcie nie będzie musiała wiązać końca z końcem. – Co cię tak bawi? Okazało się, że to Mel Hartman, który oparł się o jej biurko trzymając styropianowy kubek w ręce. – Słucham? – Uśmiechałaś się przed chwilą. Wiesz, że nie możesz całkowicie się ode mnie odizolować. Mam prawo wiedzieć, co się dzieje. – Nic się nie dzieje, Mel. – Ze starym wszystko w porządku? – Jakim starym? – Randalem A. White. Nie sądzisz, że dziwnie się zachowuje? Widziałaś, jaki ma bałagan na biurku? – White wcale nie jest stary – powiedziała Alex w przypływie irytacji. – Jest w lepszej formie od ciebie. – No, nie gniewaj się. – Hartman uniósł dłonie na znak kapitulacji. – Przepraszam, nie podejrzewałem, że darzysz go taką sympatią. – Co chcesz przez to zasugerować? – Absolutnie nic złego. Wiem, że troszczy się o ciebie, więc nie ma powodu, byś nie czuła do niego sympatii. – O czym ty mówisz? – Alex potrząsnęła z niedowierzaniem głową. – Daj spokój. Przypomnij sobie przyjęcie przed świętami. – Alex poczuła, że się rumieni. Była w stanie myśleć jedynie o Michaelu Eliocie, o sile jego pocałunku, o objęciu jego ramion. Podniosła wzrok na Hartmana. Mel kręcił głową, wepchnąwszy język pod policzek. – Chcesz mnie przekonać, że o niczym nie wiesz? – dodał. Alex przeniosła wzrok z powrotem na ekran komputera. Zorientowała się, że Hartman gotuje się do powiedzenia jej czegoś obrzydliwego, czego wolałaby nie słyszeć. Nachylił się ku niej tak blisko, że wyczuła woń kawy w jego oddechu i odruchowo napięła mięśnie. – No, przypomnij sobie scenę z Eliotem na przyjęciu – wymamrotał Hartman odrażająco sugestywnym szeptem. – Nie mów, że zapomniałaś, jak cię obłapiał. – Alex uniosła głowę tak gwałtownie, że Hartman cofnął się trochę. Chociaż wytrąciło go to nieco z równowagi, najwyraźniej zamierzał dokończyć swoje enuncjacje. – White pożarł się z nim później w windzie – dodał, strzelając na wszystkie strony oczyma. – Naprawdę? – Alex pokręciła głową z pogardą i niedowierzaniem. – A skąd to wiesz? Zakradłeś się na dach windy? – Eliot właśnie wychodził. – Hartman wyszczerzył obleśnie zęby. – White zagrodził mu drogę i powiedział, co o nim myśli. Wszystko widziałem. – Wbrew własnej woli, Alex wyobraziła sobie tę scenę. Nie podejrzewała, że White potrafiłby zachować się w ten sposób. Hartman położył jej dłoń na ramieniu – najwyraźniej jeszcze nie skończył. – Eliot odpalił mu, że jest starym pierdzielem. Powiedział... – Hartman rozejrzał się ukradkowo i nachylił bliżej Alex. – Powiedział, że jeśli White’owi już nie staje, to nie powód, żeby on sam nie mógł się trochę zabawić. – Mel odsunął się nieco, by podziwiać efekty swoich rewelacji. – Wyobrażasz to sobie? – Alex potrząsnęła głową. Chciała dowiedzieć się, co odpowiedział White, ale nie miała ochoty pytać o to Hartmana. Na szczęście Mel nie potrzebował zachęty. – Obydwaj zamilkli jak zaklęci na mój widok. Właśnie szedłem do kibelka, bo pęcherz mi pękał, kiedy się na nich natknąłem. Mówię ci, milczeli jak zaczarowani. White myślał pewnie, że zmiażdży Eliota wzrokiem i w ten sposób dowiedzie, kto tu jest mężczyzną. Żaden z nich nie powiedział ani słowa, zanim drzwi do windy się nie zamknęły. – White wsiadł do środka? – Pewnie. Szkoda, że nie mogłem zjechać z nimi na dół. 8 Nie chcesz chyba powiedzieć, że mieliśmy zły rok – rzekł Newton Brady, wkładając orzeszek do ust i patrząc na Henry’ego Gougha, jednego z nie mających prawa głosu członków rady zarządzającej Prov-Life. – Nie, oczywiście, że nie. – Gough uniósł ramiona i po chwili opuścił je bezwładnie. – Może nie był to świetny rok, ale i tak nieźle sobie radziliśmy w porównaniu z resztą branży. Chcę tylko powiedzieć... – Nieźle? – Udając zdumienie, Brady zwykł potrząsać głową tak energicznie, że falowały mu policzki. – Mamy o dwa procent większy zysk z aktywów niż konkurencja. Chryste, Henry, przecież nie zajmujemy się oprogramowaniem ani niczym w tym rodzaju. – Wiem. Gough rozejrzał się po przestronnym, wysokim salonie domu Richarda Goeberta. Minęła siódma i przyjęcie zaczynało się rozkręcać. Czuć było apetyczną woń cynamonu i goździków. Zebrani w grupkach goście dyskutowali o fatalnej pogodzie, popijając przyrządzone przez Evę Goebert wino z przyprawami. Wysuwano podejrzenia, że może być tak źle, jak w zimie z dziewięćdziesiątego piątego na szósty, kiedy spadło prawie dwa i pół metra śniegu. Kobiety bez wyjątku nie cierpiały surowych zim, lecz niektórzy mężczyźni twierdzili, że od czasu do czasu są one przydatne dla społeczeństwa. „Ludzie zbliżają się do siebie, gdy wszyscy muszą odgarniać śnieg”, orzekł ktoś. Goście byli z reguły w okolicach pięćdziesiątki, wszyscy mieszkali w Rhode Island. Część z nich wywodziła się ze starych rodów Providence. Gough obserwował, jak Goebert krąży między różnymi grupkami, tryskając energią mimo swoich sześćdziesięciu trzech lat. – Ale... no, powiem ci, o co chodzi – zdecydował się Gough. – Martwi nas kwestia testów genetycznych. – Brady czekał na jego dalsze wynurzenia. W tej samej dłoni ściskał jednocześnie garść orzeszków i zatłuszczony kieliszek. Nie doczekawszy się jakichkolwiek objawów wsparcia z jego strony, Gough zaczął się jąkać; niewzruszone spojrzenie Brady’ego oraz aura powagi i solidności, jaką roztaczał wokół niemal zawsze go przytłaczały. – N-no, moim zdaniem stanowisko P-Prov-Life w tej sprawie wydaje mi się nieco zbyt surowe. Z tego co słyszałem, Randal White uczynił z tego swoją k-krucjatę. Wczoraj rozmawiałem z człowiekiem z Massachusetts General. Są bardzo niezadowoleni z naszego podejścia. Gdy Brady ściągnął brwi, gruba skóra między jego oczyma zmarszczyła się w niemal teatralny sposób. – Nie sądzę, by rada miała w tej kwestii inne stanowisko niż Randal, a nawet... W tym momencie Brady nawiązał wzrokowy kontakt z mijającym ich Goebertem. – Newton! – zawołał Goebert i lekko się skłonił. Chociaż był zapewne najniższy spośród obecnych, jednak wywierał dostojne wrażenie. Mimo rzedniejących włosów i coraz wyraźniejszych zmarszczek cechowały go inteligencja i chłopięca filuterność, podkreślana przez spiczaste uszy o wielkich małżowinach i niebieskie oczy, w których często pojawiał się żartobliwy błysk. – Wspaniałe przyjęcie – mruknął Brady. – Gdzie można tu dostać prawdziwego drinka? Nie przestając się uśmiechać, Goebert otrzepał ziarenka soli z rękawa Brady’ego. – Orzeszki – stwierdził, po czym zwrócił się wciąż z uśmiechem na ustach do Gougha: – W osiemdziesiątym siódmym, tego dnia, kiedy zdarzył się krach na giełdzie, Newton miał za wiele akcji IBM czy Duponta, sam już dobrze nie pamiętam. Wrzeszczał właśnie na swojego maklera przez telefon, kiedy wysiadło mu serce. – Goebert poklepał Brady’ego po kieszonce na piersi grzbietem swej dłoni wiekowego dziecka. – Oczywiście nie raczył umrzeć, bo musiał najpierw sfinalizować transakcję. Doktorzy połatali go i kazali wystrzegać się tłuszczów nasyconych, gorzały i papierosów, a nade wszystko unikać soli. Brady wrzucił parę orzeszków do ust i zaczął je żuć z uśmiechem. – To był tylko stan przedzawałowy – powiedział z pełnymi ustami, po czym zmarszczył brwi i dodał: – Henry uważa, że nie mamy racji, jeżeli chodzi o testy genetyczne. Martwi się, że Randal zrobi z tego krucjatę w Waszyngtonie. Właśnie mówiłem mu, że wszyscy mamy w tej kwestii to samo zdanie... – Czy coś panu mówi nazwisko Roger Williams? – zapytał Gougha Goebert, wpatrując się weń spod krzaczastych brwi. – Pewnie – wzruszył ramionami Gough. – W podstawówce mieliśmy o nim... – Założył ten stan. Doszło do sytuacji, gdy spory o ziemię z Indianami stały się poważnym problemem. Ludzie nazywali Indian dzikusami i tak dalej. Wie pan, co powiedział o nich Williams? – Gough ponownie wzruszył ramionami i upił łyk drinka. – Stwierdził: „Natura nie czyni żadnych rozróżnień między krwią, urodzeniem czy ciałem Europejczyków i amerykańskich Indian” – dokończył Goebert. – No i? – Gough popatrzył na Brady’ego. – Kiedy Williams patrzył na Indian, widział w nich ludzi – stwierdził Goebert. – A słyszał pan kiedyś o Jacobie Quinnie? Mógł pan nie słyszeć, skoro nie jest pan historykiem. Był to handlarz niewolnikami na wielką skalę. To właśnie handlarze niewolnikami założyli to miasto, panie Gough. Quinn sprowadzał melasę z Indii Zachodnich, pędził z niej rum, wysyłał rum do Afryki, a tam kupował za niego niewolników. Przewożono ich do Indii Zachodnich, by tam ścinali trzcinę cukrową na melasę. Zamknięte koło. Doskonały interes, bardzo korzystny. – Goebert położył dłoń na rękawie Gougha i utkwił w nim intensywne spojrzenie niebieskich oczu. – Ludzie to towar, panie Gough. Można ich traktować jak rzeczy, jeżeli przyczyniają się do zwiększenia zysków. – Wyprostował się i uśmiechnął ponownie, przenosząc wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. – Dwie strony tego samego społeczeństwa. Wydaje mi się jednak, że Providence Life jest po tej samej stronie, co Roger Williams. Kiedy mamy do czynienia z ludźmi, traktujemy ich jak ludzi. Szanujemy ich potrzeby, prawa i obowiązki. Chodzi o imperatyw moralny... – A co z technologią? – przerwał mu Gough. – Jak możemy chronić się przed... Goebert skrzywił się ukazując osobliwie pozbawione połysku zęby. – Och, daj pan spokój. To przecież... – Wsparł dłonie na biodrach i zdesperowany, obejrzał się na Brady’ego. – Jak byś to nazwał, Newt? – Pieprzenie w bambus. – Właśnie – poparł go Goebert z uśmiechem, postukując stopą, jak gdyby Brady podsunął mu brakujący techniczny termin. – Dokładnie. Mówienie o ochronie praw osobistych to tylko zasłona dymna. Niektóre osoby w naszej branży – można by ich nazwać Jacobami Quinnami – chcą wprowadzić testy genetyczne, by wykluczać klientów o zbyt wysokim stopniu ryzyka. Życzą sobie tylko zdrowych Murzynów, pozostali mogą gnić w ładowni. Ci ludzie myślą tylko i wyłącznie o swoich korzyściach. – Ale... – Nie twierdzę, że testy genetyczne nie pociągną za sobą najrozmaitszych złożonych wyzwań i spornych kwestii, ale wie pan co? Sądzę, że nawet trzymając się przyjętego przez nas stanowiska, i tak utrzymamy wiodącą pozycję. – Stuknął lekko butami na koturnach, kładąc w ten sposób kres dyskusji. – Gdzie u diabła podziewa się McCormick? – spytał ni z tego, ni z owego. Brady wzruszył ramionami i przyglądał się, jak Goebert przechodzi przez pokój ku podwójnym drzwiom do holu, w których właśnie pojawiła się młoda kobieta w czarnej koktajlowej sukience. Głowa dyrektora znikła z pola widzenia, gdy nachylił się, by ucałować dłoń dziewczyny. Brady dostrzegł wówczas, że towarzyszył jej Mark Ferulli, obejmując ją ramieniem jak swoją własność. – Widzę, że przyprowadziłeś swoją uroczą przyjaciółkę – powiedział Goebert, podchodząc ku nim. – Bardzo miło mi cię widzieć, Alex. Pozwolę sobie stwierdzić, że wyglądasz absolutnie cudownie. – Alex wzruszyła ramionami i opuściła wzrok na swoje odsłonięte kolana. – Jak płynie życie pod rządami aktuariusza doskonałego? – Och, nie możemy uskarżać się na brak pracy – powiedziała. – Newton mówił mi właśnie, jak świetnie radzisz sobie w dziale finansów. – Goebert uśmiechnął się do Marka, chłonąc wszystko naraz spojrzeniem niebieskich oczu. – Mam nadzieję, że nie czujesz się zbyt wykorzystywany? – Jestem zachwycony tą pracą – powiedział Mark. Goebert popatrzył na niego przez chwilę z uwagą, błysnął kolejnym uśmiechem, przeprosił i odszedł. – Na miłość boską, na czym on dzisiaj jest? – spytał Mark. – Może ktoś dosypał czegoś do patery z owocami? – odparła Alex i odwróciła się. – Miło mi słyszeć, że uwielbiasz być wykorzystywany. – Jak możemy zachować przodującą pozycję, jeżeli będziemy sprzedawać polisy ludziom z grup wysokiego ryzyka? – spytał Gough. Brady wrzucił jeszcze kilka orzechów do ust, nadal przypatrując się kobiecie w czarnej sukience. Nagle zdał sobie sprawę, że istotnie chciałby znać odpowiedź na pytanie Goeberta. Gdzie się podziewał McCormick? Ostatni raz widział go dobrej pół godziny temu. – Wiesz, jaki był budżet ELSI w ubiegłym roku? – zmienił temat Gough. – Elsie? – Brady rozejrzał się nieuważnie po sali. – ELSI. Tak nazywa się program Narodowego Instytutu Badań Genomu Ludzkiego. Dotyczy etycznych implikacji poznania kodu genetycznego. – A tak. Tyle teraz tych przeklętych skrótów. – Wiesz, ile? – Co: ile? – spytał Brady, żując gniewnie. – Wiesz, ile wynosił budżet programu w zeszłym roku? – Nie, nie wiem. – Sześć i trzy dziesiąte miliona. Największa kwota, wyłożona na jeden program badawczy w dziedzinie bioetyki z jakiegokolwiek źródła. – Rzeczywiście? – Mają forsę na zawołanie, Newton. Idą do tego ręka w rękę z każdą agendą federalną, jaka może ci przyjść do głowy. Z Departamentem Energetyki, Centrum Epidemiologii, Zarządem Zasobów Służby Zdrowia, Narodową Fundacją Nauki, Administracją Leków i Żywności... – Słyszałem wczoraj na obiedzie w „Capital Grille” świetny dowcip – powiedział Brady, pochylając się i kładąc ciężko dłoń na ramieniu Gougha. – Jaka jest różnica między dyrektorem bez głosu decydującego a wózkiem na zakupy? – Gough zmarszczył z irytacją czoło, popatrując na wybrudzone tłuszczem i solą palce Brady’ego. – Wózek na zakupy ma własny rozum, ale w dyrektora bez głosu decydującego można władować więcej żarcia i picia – powiedział donośnym głosem Brady, odchylił w tył głowę i zarechotał: – Można w niego... ha, ha... naładować więcej... – Co to miało znaczyć: „Widzę, że przyprowadziłeś swoją uroczą przyjaciółkę”? – spytała Alex. – Co się tu dzieje? Myślałam, że to ja zostałam zaproszona? – A co to za różnica? – wzruszył ramionami Mark. – Przecież kiedy... – Posłuchaj, Newt powiedział mi o przyjęciu parę tygodni temu. Nie wspomniałem o tym wtedy, bo... Zresztą, co to za różnica? Na miłość boską, przecież to tylko firmowy jubel. Goebert skorzystał z okazji rocznicy ślubu, żeby zebrać wszystkich razem. Poczekasz na mnie chwilę? Zamierzam przynieść nam trochę wina. Alex przyglądała się, jak mężczyzna toruje sobie drogę przez tłum gości. Zmarszczyła brwi, usiłując przypomnieć sobie dokładnie chwilę, gdy wspomniała mu o zaproszeniu Randala White’a. Mark najpierw sprawiał wrażenie zaskoczonego, następnie ucieszonego. Dlaczego nie powiedział jej, że też został zaproszony? Wzięła drinka od mijającego ją kelnera i z zadumą upiła łyk. Stwierdziła, że przez Marka przemawiało to samo zawstydzenie co wtedy, gdy w „Hemenway” wypadła mu kartka, na której układał litery swojego osobistego hasła. Chodziło zapewne tylko o to, że jeszcze nie czuł się pewnie na nowym, odpowiedzialnym stanowisku i nie chciał, by Alex zorientowała się, jak w gruncie rzeczy dobrze sobie radzi. Po chwili przyszła jej do głowy kolejna myśl: co by się stało, gdyby go nie zaprosiła? Może zamierzał zabrać ze sobą kogoś innego? Już miała ruszyć jego śladem, gdy ktoś dotknął jej ramienia. Obejrzała się, automatycznie uśmiechając. Za nią stał Tom Heymann. – Alex, wygląda pani fantastycznie. – Dziękuję. Nadal się uśmiechała, unikała jednak łapczywego wzroku Heymanna. Peszyło ją, że ma na sobie wyjątkowo kusą sukienkę. Była prezentem od Marka, jednak Alex czuła się w niej jak w pożyczonej. I cały czas miała wrażenie, że wszyscy się na nią gapią. – Jak samochód? Zauważyłem, że ktoś go dla pani odholował. – Och, sprawuje się jak powinien – odparła Alex. – Widział pan może Randala White’a? – Prawdę mówiąc, tak. Próbował zjeść całego wędzonego łososia z bufetu. Alex zmusiła się do spojrzenia Heymannowi w twarz. Mężczyzna był zarumieniony, miał kłopoty z zachowaniem równowagi. Upił się. – Naprawdę? – Tak. Jeżeli stale się tak opycha, powinien ważyć ze sto kilo. Nie mam pojęcia, w jaki sposób spala taką ilość jedzenia. Spojrzenie jego wyblakłych oczu powędrowało ku dekoltowi i piersiom Alex. Odwróciła oczy i zmarszczyła brwi. – Myślałam, że w Providence wszyscy wiedzą wszystko – powiedziała oziębłym tonem. W sąsiednim pokoju było cieplej. Wystawny bufet cieszył się życzliwą uwagą sporej liczby gości, nie było jednak wśród nich White’a. Świadoma ciekawskich spojrzeń, Alex udała głód i zaczęła nakładać sobie paszteciki i sałatki. – Wspaniale tu dzisiaj, prawda? – Obok Alex stanął mężczyzna z pełnym kanapek talerzem. Wyciągnął prawą dłoń. – Brad Witney. Pani jest pewnie Alex? – Zgadza się. – Alex uścisnęła jego rękę i uśmiechnęła się uprzejmie. – Skąd pan wie? – Tom – Tom Heymann – opowiadał mi o pani. Mówił, że przyjechała pani do PrimeNumber zorientować się, jak pracują. – Witney nachylił się ku niej konspiracyjnie. – Znalazła pani coś podejrzanego? – spytał, mrużąc oczy. Alex przyjrzała się ruchliwej, wyrazistej twarzy Witneya. Dziewczyna była kiedyś na balecie, w którym tancerze byli poprzebierani za zwierzęta, i Witney skojarzył się jej z występującym tam wodnym szczurem. – Moim zdaniem są piekielnie podejrzani – powiedział kątem ust. – Kto jest podejrzany? – spytał inny mężczyzna, podchodząc do nich bardzo blisko. Witney spojrzał na mężczyznę i włożył do ust kawałek vol-au-vent. – Jak leci, Dave? Dave przypatrywał się jednak Alex, mrużąc oczy za grubymi okularami w stalowych oprawkach. – Niech pani nie wierzy ani jednemu słowu tego człowieka – powiedział żartobliwym tonem i wyciągnął rękę, omal nie wytrącając jej talerza z dłoni. – David Mullins, z Ocean State Saving Bank. Miło mi panią poznać, pani...? – Tynan – Zacisnęła dłoń na miękkich i zaskakująco wilgotnych palcach mężczyzny. – Ma na imię Alex – szepnął głośno Witney prosto w ucho Mullinsa. Bankier zmrużył oczy i pokiwał głową. Miał na sobie tani, woniejący potem poliestrowy garnitur. – Jest pan przyjacielem Goebertów? – spytała Alex Mullinsa. – Tak, znamy się od dawna – odparł. Alex przyglądała się, jak unosi kęs jedzenia do ust i ze zdumieniem spostrzegła pod mankietem koszuli złoty, płaski zegarek firmy Patek Philippe. Witney również to zauważył. Powiew chłodnego powietrza sprawił, że wszyscy troje odwrócili głowy. – Chryste, chyba nie otwierają okien? – powiedział Mullins. Witney odchylił się w tył i spojrzał w stronę podwójnych drzwi. Rzadkie, bezbarwne włosy Neumanna przylepiły się do czaszki. Był wysokim mężczyzną o wąskich barkach, a jego szyja sprawiała wrażenie zbyt wątłej, żeby utrzymać wielką głowę. Kiedy witał się z Goebertem, równocześnie rozglądał się na boki – Nie, przyszedł tylko ktoś nowy. – Uniósł brwi ze zdumieniem. – To Walter Neumann. Przeszli do drzwi i zajrzeli do zatłoczonego salonu. Walter Neumann przywitał się uściskiem dłoni z Goebertem i skinieniem głowy z jego żoną. Obok Neumanna stał przygarbiony Donald Grant z rękami w kieszeniach. Obydwaj byli zarumienieni od mrozu, obejmując spojrzeniem niemal czarnych oczu całe wnętrze i stojących wokół gości. Sprawiał wrażenie, że w ogóle nie mruga. – Wydawało mi się, że nie zamierzał przyjść – szepnął Mullins. Alex zauważyła, że zarówno Mullins jak i Witney sprawiali wrażenie zdumionych. Wyglądali jak para dzieciaków, zaskoczonych niespodziewanym powrotem surowego rodzica. – Mogę prosić cię na słówko, Dave? – Witney szturchnął ukradkiem Mullinsa. – Oczywiście. Witney wyszczerzył zęby do Alex i obydwaj odeszli w stronę wazy z ponczem. Do dziewiątej wieczorem w domu Goeberta zapanował prawdziwy tłok. Wciśnięta między gości Alex nawiązywała uprzejmą konwersację z żonami dyrekcji. Kilka z nich było już solidnie wstawionych. W pewnej chwili Alex zauważyła, że Mark rozmawia z jakimś starszym mężczyzną, przecisnęła się więc przez tłum i chwyciła przyjaciela za łokieć. – Hej, kochanie – Mark delikatnie zdjął jej palce ze swojej ręki. – Przedstawiam ci pana Wickenberga. – Możecie mi mówić Thomas – stwierdził przyjacielskim tonem mężczyzna. – To Alex Tynan, moja... partnerka. Alex uścisnęła kolejną dłoń tego wieczora i wysiliła się na uśmiech. – Nie znoszę tego określenia. Brzmi, jak gdybyśmy byli wspólnikami w interesach. Wickenberg zrobił zakłopotaną minę. – Thomas od lat jest w radzie zarządzającej Prov-Life – powiedział Mark takim tonem, jak gdyby równało się to nominacji do Nagrody Nobla. – Od lat siedemdziesiątych, chociaż nie mam głosu decydującego – rzekł Wickenberg. – Znalazłem się w radzie, kiedy Richard Goebert został prezesem. Właśnie rozmawialiśmy z Markiem o samochodach – uśmiechnął się szeroko do Alex. – Naprawdę? – powiedziała wyniosłym tonem Alex. – Pozwólcie, że się domyśle: o BMW. – Tak jest. Thomas ma jeden z większych modeli, siedemset trzynaście – rzekł Mark. – Och, są potwornie drogie. Wszyscy troje się odwrócili. Donald Grant, szef działu dochodzeń, stanął za nimi ze szklanką whisky w dłoni. Skinął głową Alex. Mark przedstawił ich sobie. – Potwornie drogie – powtórzył. Wickenberg uniósł brwi i kiwnął twierdząco głową. – Ale piękne – stwierdził Mark. – Za takie pieniądze kupuje się cudo inżynierii. – Pewnie – powiedział Grant, patrząc na Marka. – Moim zdaniem są jednak trochę zbyt kosztowne. Szef działu dochodzeń przypominał barykadę. W ciągu paru chwil sprawił, że konwersacja ugrzęzła w martwym punkcie. Alex popatrzyła na trzymaną przez niego w dłoni szklankę. Grant miał grube, lekko obrzmiałe palce i ogryzione do żywej skóry paznokcie. Uśmiechał się do Marka, lecz trudno byłoby nazwać ten uśmiech przyjacielskim. Nagle obok nich pojawił się Walter Neumann. Nastąpiły kolejne prezentacje. Alex często widywała Neumanna, ale nie miała z nim do tej pory do czynienia. Sprawiał wrażenie zamkniętego w sobie i bardzo konkretnego człowieka. Swoich rozmówców dosłownie prześwietlał wzrokiem. Przez chwilę dyskutował z Wickenbergiem o sprawach zawodowych, jakiejś transakcji w Bostonie. Przypominał Alex brzuchomowcę, bowiem ledwie uchylał usta przy mówieniu. Stał za plecami Granta i dziewczyna przez chwilę miała wrażenie, że to właśnie szef działu dochodzeń jest jego marionetką. Bezwiednie roześmiała się i zbyt późno zakryła usta dłonią. Czterech mężczyzn utkwiło w niej wzrok. Mark zmarszczył czoło. – Przepraszam – powiedziała, podnosząc pusty kieliszek. – Chyba zakręciło mi się w głowie od ponczu. – Właśnie mówiłem, jak drogie są nowe BMW – zwrócił się Grant bezpośrednio do Neumanna, jak gdyby Alex w ogóle się nie odezwała. Zapanowało niezręczne milczenie. Alex potrząsnęła głową. Grant zachowywał się coraz gorzej. Przemknęło jej przez głowę, że być może jest doszczętnie urżnięty. – Co o tym sądzisz, Walter? – zapytał Wickenberg. – Uważam, że ogólnie rzecz biorąc, Donald doskonale potrafi oceniać wartość – orzekł Neumann, utkwiwszy baczne spojrzenie w Marku. Wygłosił to z kamienną twarzą, niczym dyplomatyczne oświadczenie. Minął ich rozprawiający o czymś z ożywieniem Goebert. Wszyscy powiedli za nim wzrokiem. – Nigdy jeszcze nie widziałem Richarda w tak dobrej formie – powiedział Wickenberg, wyraźnie chcąc zmienić temat. – Szkoda będzie, kiedy odejdzie. – Odchodzi? – zapytał Mark, patrząc na Neumanna. – Rezygnuje? – Niemożliwe – powiedział Grant. – Na pewno nie w ciągu paru następnych lat – orzekł Neumann. – Wygląda na to, że naprawdę kocha swoją pracę – stwierdził Wickenberg. – Poza tym jest w świetnej formie jak na swój wiek. Chciałem tylko powiedzieć, że kiedy w końcu odejdzie, Prov- Life nie będzie już tą samą instytucją. Zostanie zamknięty świetny rozdział jej historii. – Uśmiechnął się do Alex. – Firma niemal upadła w latach osiemdziesiątych. Na rynku panowała stagnacja, a konkurencja zgarniała o wiele większe zyski. Wie pani, co to jest rozkurz? – Oczywiście – odparła Alex, oglądając się na Marka. – Stosunek kwoty wypłaconych odszkodowań do ilości pieniędzy ze składek. – Zgadza się – odrzekł Wickenberg. – Stosunek ten zmierzał u nas do proporcji jeden do jednego. Przy takich ubezpieczeniach jak nasze nie można do tego dopuścić. Znajdowaliśmy się na krawędzi katastrofy. – Jeden do jednego... – powtórzyła Alex, patrząc na osobliwie pozbawioną wyrazu twarz Neumanna. – Nie wiedziałam, że było aż tak źle. – Było. Prowadzono nawet dyskusje o fuzji z inną firmą. To Goebert upierał się, że powinniśmy pozostać niezależni i być dalej towarzystwem ubezpieczeń wzajemnych. Nie chciał, żeby Wall Street dyktowało, jak mamy działać. – Na pewno były to ciężkie czasy – powiedział Mark, kiwając gorliwie głową i sprawdzając, jak reaguje na to Grant. Ten jednak wydawał się bardziej zainteresowany swoim drinkiem. – Pozostaliśmy towarzystwem ubezpieczeń wzajemnych i walczyliśmy o przetrwanie. I proszę bardzo, dziesięć lat później świetnie sobie radzimy. – Wickenberg rozpostarł ręce. – To zasługa Goeberta. Może jest nieco staromodny, ale zawsze dzierżył ster pewną ręką. – Być staromodnym to nie zawsze wada – rzekł Mark. Grant uniósł głowę. Mark kontynuował, gestykulując: – Chcę powiedzieć, że w obecnych warunkach, zważywszy na stające przed branżą wyzwania, skupienie się na odpowiedzialności firmy wobec klientów, na moralnych imperatywach to coś jak najzupełniej właściwego. – Oczywiście – przytaknął Wickenberg. Grupka rozpadła się, Neumann i Grant ruszyli w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Wickenberg zaczął dyskutować z Evą Goebert o zasłonach. Alex stłumiła ziewnięcie i pociągnęła dyskretnie Marka za łokieć. – Nie zachowałaś się zbyt uprzejmie – stwierdził tak, by nikt prócz niej go nie usłyszał. – Upiłaś się? Alex przyłożyła dłoń do policzka. Czuła, że ma rumieńce. – Nie byłoby w tym nic dziwnego – odparła. – Umieram z nudów od tej gadaniny o BMW i imperatywach moralnych. Jeszcze dwa tygodnie temu mówiłeś o zawojowaniu świata. – Popatrzyła na przystojną twarz Marka i ni z tego, ni z owego poczuła, że go traci, a może już go straciła. Uczuciu temu towarzyszyła potężna chęć, by się w jakiś sposób wyładować. – Skoro mówimy już o uprzejmości, nie zapominaj, że nie powiedziałeś mi o swoim zaproszeniu, chociaż wiedziałeś o tym od paru tygodni. – Słucham? – Nie rób takiej zdziwionej miny. Nawet cię zaprosił, ale nie raczyłeś mi o tym powiedzieć. – Nie wierzę, że wciąż możesz się tego czepiać. – Rozejrzał się niecierpliwie. – Może zamierzałeś zabrać ze sobą Catherine Pell? – Nie bądź... Nagle uśmiechnął się sztucznie. Alex odwróciła się i zauważyła Randala White’a. Tuż za nim szedł Ralph McCormick. Miał zaciśnięte usta i szklisty wzrok. – Dobrze się bawicie? – spytał White. – Świetnie – odparł Mark. Alex ze zdumieniem zorientowała się, że otacza ją ramieniem. – Doskonała okazja, żeby poznać mnóstwo ludzi. White przyjrzał się Markowi przez chwilę, jak gdyby usłyszał od niego coś zaskakującego. – Nie chodzicie często na przyjęcia? – spytał neutralnym tonem. Alex zamrugała oczyma z zaskoczenia, obejrzała się na Marka i zauważyła, że jest równie zdumiony pytaniem White’a. – Chodziło mi o ludzi, powiązanych z naszą firmą – odparł niepewnym głosem Mark i zacisnął szczęki. – Pozostałych członków rady zarządzającej i tak dalej. Dzięki temu można zyskać pojecie o funkcjonowaniu tutejszych przedsiębiorstw. – Filary – stwierdził White obojętnie, po czym dodał dla wyjaśnienia: – Filary społeczności. McCormick zaśmiał się krótko, bez radości. Na jego dużym podbródku pozostała kropla śliny. – Dość filarów na całą kolumnadę – powiedział niewyraźnie. Jak gdyby przypominając sobie o jego obecności, White ceremonialnie wysunął go przed siebie. – Alex, to Ralph McCormick, szef systemów danych – powiedział. – Ralph, to Alex Tynan, jedna z moich najbardziej błyskotliwych aktuariuszek. – Miło mi panią poznać. – McCormick zgiął się w pas. – Randal opowiadał mi o pani bardzo ciekawym odkryciu... – Spróbujmy wytrzymać dziś wieczór bez dyskusji o sprawach zawodowych – powiedział White, kładąc mu rękę na ramieniu. Alex zdała sobie sprawę, że ucichła muzyka, a goście zaczęli przechodzić do salonu. – Wygląda na to, że nastała pora na mówkę Richarda – powiedział ze znużeniem White. Obejrzał się na Alex i w jego oczach pojawiło się rozbawienie. Richard zawsze przy takich okazjach wygłasza parę słów dla pokrzepienia serc. Odwrócił się i razem z McCormickiem przeszli przez podwójne drzwi. – Wierz mi, zamierzałem cię zaprosić – powiedział Mark, chwytając Alex za ramię. Wyrwała mu się i zatoczyła na kobietę w czerwonej sukni. – Bardzo przepraszam – powiedziała i próbując zachować możliwie najwięcej godności ruszyła śladem White’a i McCormicka. Żyrandole świeciły nieco jaśniej, przez co sztukaterie pod sufitem rzucały łagodne cienie. Zdając sobie sprawę, że wypiła zbyt dużo ponczu, Alex utorowała sobie drogę wśród zebranych przed kominkiem gości. Goebert właśnie układał trzy opasłe tomy na perskim dywanie. Stanął na nich i popatrzył na wszystkich z góry. – Rany, Newton, naprawdę robisz się łysy – powiedział, udając zaskoczenie. Brady mimowolnie pomacał się po głowie. – Oznaka męskości – powiedział ponuro. Rozległy się dobroduszne śmiechy. Duet komiczny Brady-Goebert, w którym ten pierwszy padał ofiarą żartów drugiego, stanowił stały element przyjęć kierownictwa Prov- Life. Alex wypatrzyła White’a, stojącego z przodu z pogodnym uśmiechem na ustach. Znajdujący się obok niego McCormick wpatrywał się z napięciem w Goeberta i przesuwał językiem po wargach, jak gdyby mu stale wysychały. Za McCormickiem stał z kamienną twarzą Donald Grant. – Panie, panowie, koledzy i przyjaciele z Providence Life – powiedział Goebert. – Niektórzy z was zapewne wiedzą, że w zeszłym tygodniu obchodziliśmy z Evą trzydziestą piątą rocznicę małżeństwa. – Uniósł niewielkie dłonie, przyjmując gratulacyjne oklaski. Eva Goebert, pulchna kobieta w kwiecistej sukni, uśmiechnęła się ciepło. – Trzydzieści pięć lat – kontynuował jej mąż. – Potraficie w to uwierzyć? Były bez wyjątku cudowne i muszę stwierdzić, że ledwie zauważyłem, jak ten czas minął. Pamiętajcie jednak, że sykomor na dziedzińcu świadczy, jak było naprawdę. Kiedy wprowadziliśmy się tu w sześćdziesiątym piątym roku, było to zaledwie małe drzewko. Popatrzyłem na niego dziś rano i uświadomiłem sobie dobitnie, od jak dawna tu mieszkamy i od jak dawna dla zdrowia chodzę do pracy spacerkiem przez wzgórze, a potem mostem na drugą stronę rzeki. – Alex spojrzała na White’a i zauważyła, że tuż za nim stanął mężczyzna w grubych okularach. Miller? Mellor? Nie, Mullins. Mrużąc oczy i pocierając podbródek niczym szekspirowski spiskowiec, patrzył na Goeberta. Drugą dłoń włożył pod pachę poliestrowego garnituru. – Bóg mi świadkiem, wiele się zmieniło – kontynuował Goebert. – Zmiany te były skutkiem rozwoju, ale czasem były to... no, po prostu zmiany. Ten proces nigdy się nie kończy. Jak zapewne wiecie, za tydzień Randal White, nasz aktuariusz doskonały... – wskazał go wyciągniętą ręką, na co White skłonił głowę – ... wyjeżdża na parę tygodni do Waszyngtonu, by dyskutować o kwestii badań genetycznych i ich wpływu na branżę ubezpieczeniową. – Goebert urwał i popatrzył White’owi prosto w oczy. – Nie mylę się, prawda? – Jak zwykle trafiłeś w dziesiątkę – powiedział White. – Jakie reguły będą nas obowiązywać, będzie zależało od federalnych władz prawodawczych. Już to samo w sobie stanowi zmianę. Zapewne jesteście świadomi, że do tej pory firmy ubezpieczeniowe cieszyły się znaczną autonomią, a nadzór nad nimi sprawowały władze stanowe. Rząd federalny będzie miał w przyszłości więcej do powiedzenia, przynajmniej tak sądzę. Prawdziwa zmiana będzie jednak spowodowana nową technologią. Doprowadzi ona – już doprowadziła – do zmian większych niż jakiekolwiek, których byłem świadkiem. Większych, niż potrafię sobie wyobrazić. I wiecie co? Trochę się tego obawiam. – Twarz Goeberta straciła przyjacielski, nieco zamyślony wyraz. Wyglądał teraz śmiertelnie poważnie. Znów popatrzył wprost na Randala White’a. – Dlatego właśnie, gdy patrzyłem na to stare drzewo, uświadomiłem sobie, że czas usunąć się na bok, by zrobić miejsce komuś lepiej przygotowanemu do radzenia sobie z wyzwaniami, jakie wkrótce przed nami staną. – Co?! – krzyknął z przerażeniem McCormick. Alex ujrzała, że Donald Grant podszedł do McCormicka i ścisnął go za łokieć. White pobladł i przybrał poważną minę. – Richard, nie możesz tego zrobić – powiedział Newton Brady. Goebert zstąpił ze stosu książek, jak gdyby był to gest zrzekania się tronu. – Och, oczywiście, że mogę – powiedział spokojnie. – Istotnie, następuje to nieco wcześniej niż się spodziewaliście, ale mam przecież sześćdziesiąt trzy, prawie sześćdziesiąt cztery lata. Jestem przekonany, że rada zdoła wybrać godnego następcę. Natychmiast otoczyli go ludzie. Alex rozejrzała się za White’em, ten jednak gdzieś zniknął. Rozlegał się głośny szmer pełnych zaskoczenia pytań. Grant odprowadził McCormicka na stronę. – A co z Bożym Narodzeniem dziewięćdziesiątego dziewiątego? – zapytał McCormick oszołomionym tonem. David Mullins pozostał nieruchomo w ciżbie podnieconych ludzi. Wpatrywał się w otaczającą Goeberta grupę, a lewą dłonią nadal masował podbródek. Alex zauważyła, że nie ma już na ręce zegarka. 9 W środę po przyjęciu u Goeberta Alex przedzierała się właśnie przez statystyki chorób serca w bazie danych Prov-Life, gdy Mel Hartman wszedł do jej pokoju i położył dłonie na skraju biurka. – Przygotuj się, Alex. Jesteś gotowa? Nie uwierzysz w to, co ci powiem. Nachylił się bliżej. Alex poczuła mdlącą woń wody kolońskiej i cuchnący kawą oddech. Hartman usiłował udawać brata-łatę, starając się nadrobić swoje ostatnie kwaśne humory. Przez dwa dni nie odzywał się do niej w ogóle, przetrawiając fakt, że zaproszono ją na przyjęcie. Prawdopodobnie doszedł do wniosku, że jeśli rzeczywiście jest wschodzącą gwiazdą, lepiej zrobi, jeżeli przełknie swą dumę i będzie utrzymywał z nią przyjacielskie stosunki. Alex nie miałaby nic przeciwko temu, ale Randal White poprosił ją do siebie na wpół do jedenastej, by przedstawiła swoje ostateczne wnioski, dotyczące stwierdzonych w dokumentacji nieprawidłowości. Chciała się przygotować do spotkania na wypadek, gdyby White poprosił ją o przedstawienie konkretnych sugestii. Westchnęła ze znużeniem i dalej stukała w klawisze, mając nadzieję, że Hartman zrozumie aluzję. – Sandra? Chodź do nas, dobrze? Sandra Betridge mijała ich właśnie, mieszając kawę plastikową pałeczką. Hartman przywołał ją natarczywym machaniem. – O co chodzi? – zapytała. – Mam mnóstwo roboty. – Nie to nie – wzruszył ramionami Hartman. – Jeżeli chcesz dowiedzieć się ostatnia... Sandra popatrzyła na niego z powątpiewaniem i powoli zbliżyła się do nich. – Mam nadzieję, że nie powiesz mi o przejściu Goeberta na emeryturę, bo słyszałam o tym już wczoraj. – Och, Sandra! – Hartman potrząsnął z niedowierzaniem głową. – Nawet dzikie plemiona Mongolii Północnej słyszały o tym wczoraj. W Mongolii Południowej wiedziano o tym tydzień temu. – Kto zajmie miejsce Goeberta? – Sandra uśmiechnęła się sarkastycznie. – Czy o tym też słyszeli w Mongolii Północnej? – Pewnie. Na razie na czele wyścigu jest Newton Brady, jednak warto stawiać również na Waltera Neumanna. Nie o to... – A Randal White? – spytała Alex, podnosząc głowę. Hartman obdarzył ją wszystkowiedzącym uśmiechem. Natychmiast pożałowała, że nie trzymała ust na kłódkę. – Nie znasz własnych statystyk, Alex. Żaden aktuariusz nie został prezesem Prov- Life od czasów drugiej wojny światowej. A może to coś, o czym wam nie mówią? Alex pokręciła głową. – Muszę wracać do pracy – powiedziała ze znużeniem Sandra. – Zaczekaj, zaczekaj! – uniósł ręce Hartman. – Nie o to chodziło. – A o co? – Posłuchajcie, dobrze? Tylko mnie posłuchajcie. Znacie Ines, tę latynoską sprzątaczkę? Alex i Sandra wymieniły zniecierpliwione spojrzenia. – Nie – odpowiedziały równocześnie. – Dajcie spokój. Jest ich cztery, przychodzą około siódmej i opróżniają kosze na śmieci. – Zacząłeś zbierać informacje od sprzątaczek, Mel? – spytała Sandra i podmuchała na kawę. – Posłuchajcie mnie tylko! Zeszłej nocy Ines i jej koleżanka sprzątały na najwyższym piętrze, koło Centralnej Dokumentacji. Było około ósmej, może parę minut przed. – Hartman rozejrzał się i zniżył głos. – Tak czy inaczej, ścierały podłogę czy co tam, i usłyszały straszny hałas w toalecie. Dziki ryk! – Ryk? – spytała Sandra. – Zakradło się tam jakieś zwierzę? – Nie, to był człowiek. Przez chwilę wszyscy tróje milczeli. – No i co? Wiesz... Hartman podniósł palec. – Więc weszły do środka. – Weszły do męskiej toalety? – Sandra sprawiała wrażenie zaszokowanej. – Oczywiście, dlaczego nie? Przecież to sprzątaczki. Wiecie, kogo tam zobaczyły? – Hartman patrzył na nie na przemian. – Ralpha McCormicka. Pana i władcę systemów danych. W jednej z kabin. Uwaga, teraz najlepsze. – Hartman ponownie obrzucił przeciągłym spojrzeniem drzwi. – Był goły jak święty turecki. – Goły?! – Sandra zakryła usta i zniżyła głos do szeptu. – Zupełnie? – Tak. Porozrzucał ubranie po całej toalecie. Zupełnie mu odbiło. Odwalił striptiz w męskim klopie. Alex przełknęła ślinę. Miała poczucie, że Hartman nie zmyśla. Przypomniała sobie, że McCormick był na przyjęciu u Goebertów. – Jeezu! Był... no, był sam? – spytała Sandra. – Najwidoczniej. Nie miał homoseksualnej randki – o ile wiadomo. – Ralph McCormick, goły jak święty turecki – powtórzyła Sandra z wytrzeszczonymi oczyma. – Coś potwornego. A sprzątaczki, jak zareagowały? – Zwiały natychmiast. Wybiegły z klopa z wrzaskiem. Któraś wezwała strażników. Ani się obejrzały, a wezwał je do siebie Walter Neumann. Powiedział, że przykro mu, iż były narażone na takie nieprzyjemności, i tak dalej, i tak dalej. Stwierdził, że McCormick znajdował się ostatnio w wielkim stresie. Na koniec Neumann wsadził im w kieszenie po parę pięćdziesiątek, żeby siedziały cicho. – Hartman złożył ramiona na piersi. – Domyślcie się, kto nie przyszedł dzisiaj do pracy. Kto nagle wziął sobie wolne? – Nie chrzań! – No właśnie. Mam uczucie, że to będzie długi urlop. Na zawsze. – Jezu! – westchnęła Sandra. Była oszołomiona. – Pracował przecież na tym stanowisku dopiero pół roku. Najpierw Ken Miller, teraz Ralph McCormick. – No właśnie, widocznie nad Centralną Dokumentacją wisi klątwa – powiedział Hartman. – Może wam również zaszkodzi ta informacja, zniszczy wasze życie? Jak to mówią, wiedza jest niebezpieczna. – Nauka! – Alex nieomal krzyknęła. Nagle poczuła, że nie zniesie ani jednego słowa więcej ze strony Mela. – „Niedostatek wiedzy jest niebezpieczny.” Alexander Pope! – No, to ja może przepraszam... – Hartman zdjął łokcie z monitora. – Tak oczy owak to obrzydliwość. Głupie, ohydne plotki. – Cóż, na pewno firma zajmie oficjalnie właśnie takie stanowisko. – Hartman przyjrzał się przez chwilę Alex. Uniósł teatralnie brwi. – Towarzysz Ralph McCormick cierpi na drobne przeziębienie i w ciągu paru dni wróci do pełnienia państwowych obowiązków. Mocno wyretuszowana fotografia w „Prawdzie”, strona trzydziesta siódma. Sandra zachichotała. – Bardzo śmieszne – rzekła Alex. – Dlaczego niby sądzisz, że to wszystko prawda? Hartman wyprostował się. Dwójka zajmujących wyższe stanowiska urzędników z działu marketingu minęła ich, kierując się do gabinetu Randala White’a. – Ufam moim źródłom – powiedział Hartman. – Może sama kiedyś zrozumiesz, że nie wszystkie rodzaje wiedzy mają cyfrową postać. Zanim Alex zdążyła go spławić, wrócił do swojego biurka. Alex usiłowała się skoncentrować na pracy przed czekającym ją spotkaniem, ale przychodziło jej to z trudem. Nie potrafiła przestać myśleć o tym, co usłyszała o Ralphie McCormicku. Mel Hartman i reszta działu zachowywali się, jak gdyby chodziło o świetny dowcip: wiceprezesowi firmy odwaliło w toalecie, rozebrał się do naga i wystraszył sprzątaczki. Stanowiło to barwny przerywnik, coś zaskakującego pośród aż nazbyt przewidywalnej rutyny. Zaskakującego, ale nie wyjątkowego. Ludzie codziennie tracili zdrowe zmysły, co figurowało w statystykach pod hasłem: „Roszczenia z tytułu chorób psychicznych”. Dlatego ten fakt wydawał się być pozbawiony głębszego znaczenia. Alex była jednak pewna, że w istocie coś znaczy, że jest elementem większej całości, kolejnym fragmentem odsłaniającej się przed nią łamigłówki. Gdyby tylko potrafiła właściwie to zinterpretować, może zrozumiałaby, w co władowała się z Markiem. Gdyby tylko umiała zrobić z tym faktem to samo, co z kolumnami cyfr, wyświetlanymi na jej monitorze: rozłożyć go na czynniki pierwsze, poskładać we właściwym porządku, manipulować nim dopóty, dopóki nie ujawni swoich tajemnic. Nie wiedziała jednak, jak się do tego zabrać. Odnoszący zawodowe sukcesy członek dyrekcji nagle postanawia zerwać z dotychczasowym życiem i zacząć je od nowa gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie, korzystając z gigantycznej fortuny, o której nikt nie wiedział. Parę tygodni później jego kolega – kolejny szanowany człowiek sukcesu – nagle załamuje się pod jakimś niewyobrażalnym obciążeniem, i wszystkim zależy tylko na tym, żeby zachować jego wybryk w najściślejszej tajemnicy. Jedynym, który nie nosił przylepionego do twarzy uśmiechu, okazał się Richard Goebert – prezes, który zdaniem wszystkich miał zamiar wytrwać na swoim stanowisku tak długo, jak tylko się da. Prezes, który właśnie przeszedł na przyspieszoną emeryturę. Alex dopiero po chwili zauważyła, że cyfry na jej monitorze uległy zmianie. Mrugnęła, przysunęła twarz do ekranu i zaczęła czytać je ponownie, próbując skupić się na rozpracowywanym problemie i uświadomić sobie, co dokładnie jest nie w porządku. Jej mózg nie chciał jednak zaskoczyć. Popatrzyła na zegarek. Do spotkania z White’em zostało jej dziesięć minut, a wciąż nie znała odpowiedzi na stawiane sobie pytania. Popatrzyła na notatki dokumentujące – bardziej dla Randala White’a niż dla niej samej – analizowanie krok po kroku komputerowego systemu Centralnej Dokumentacji. Wszystko było idealnie jasne. Widniejące na monitorze liczby stanowiły wynik statystycznej analizy, ilu posiadaczy kabrioletów i sportowych wozów umierało rocznie z powodu zawałów. Podsumowanie jednak zmieniło się od momentu, gdy zaglądała do niego poprzednio. Wówczas ubezpieczeni właściciele kabrioletów, którzy umierali na choroby serca, stanowili cztery i dwie dziesiąte procenta ogółu posiadaczy polis umierających z tego powodu. Co roku dokładnie tyle samo, co stanowiło statystyczną niemożliwość. Obecnie w nie wyjaśniony sposób cyfry wykazywały fluktuacje, tak jak powinny: od dwóch do siedmiu i pół procenta w poszczególnych latach. Alex poczuła, że nagle zrobiło się jej gorąco. Rozmowa z Randalem White'em, jego rozmowy z Ralphem McCormickiem, czas spędzony w PrimeNumber – wszystko to stanowiło konsekwencje anomalii, którą wykryła w oprogramowaniu. White nie sprawdził podanych przez nią faktów, zaufał po prostu jej analitycznym kompetencjom. Jak się jednak okazało, najwidoczniej nie było żadnych nieprawidłowości. Zmarnowała czas wielu osób, nie mówiąc o swoim własnym – spodziewała się, że tak właśnie zostanie to potraktowane. – Pamiętam przecież dobrze, co tu było! – powiedziała na głos. W tym samym momencie zadzwonił telefon. – Alexandra? – powiedziała Janice Aitken, sekretarka White’a. – Randal jest gotów cię teraz przyjąć. Możesz przyjść? White stał przy oknie, spoglądając w stronę odległej, szarej rzeki. Odwrócił się po wejściu Alex. Wydawało się, że rozpoznał ją dopiero po chwili lub nie potrafił przypomnieć sobie, po co przyszła. – Dzień dobry – rzekła, czując się wyjątkowo niezręcznie. – Może nie powinnam zawracać teraz panu głowy? – Ależ skąd. – White otrząsnął się. – Proszę, siadaj, Alex. Mieliśmy porozmawiać... Tak, już sobie przypominam. Chcesz może kawy? – Nie, dziękuję – powiedziała Alex i usiadła naprzeciw niego. Zawalające blat sterty papierzysk niemal się nie zmniejszyły. Na stosie akt balansowało opakowanie ciastek – bez wątpienia podarunek gości z działu marketingu. Alex wiedziała, że nie powinna zwlekać z przystąpieniem do rzeczy, ale nie była jeszcze gotowa na poniesienie konsekwencji. – Dobrze się bawiliśmy z Markiem na piątkowym przyjęciu – powiedziała. – Bardzo miło ze strony pana Goeberta, że nas zaprosił. White wyciągnął dłoń i włączył lampkę na biurku, chociaż było widno. W jego zachowaniu dziewczyna dostrzegła coś odmiennego niż zwykle, poważniejszego. Zdawało się, że nie ma ochoty spojrzeć jej prosto w oczy. Alex zastanawiała się, czy coś go trapi, czy po prostu zamyślił się nad czymś. – Cieszę się – powiedział wreszcie. – Okazało się, że ze względu na oświadczenie Richarda było to nader doniosłe wydarzenie, prawda? – Tak, to była wielka niespodzianka, przynajmniej dla mnie – odparła Alex. – Och, nie tylko dla ciebie – powiedział White i rozejrzał się po biurku. – Wierzę jednak, że jakoś sobie poradzimy. – Popatrzył wprost na nią. – Ostatecznie nie ma ludzi niezastąpionych, prawda? – Alex odpowiedziała mu wątłym uśmiechem. – Miałem tu gdzieś notatki, dotyczące tej nieprawidłowości, którą wykryłaś. O, są. – Wyciągnął spod otwartej księgi notes w twardej, niebieskiej oprawie. – Wreszcie zdołałem sprawdzić dane, o których mówiłaś. Alex zamknęła na chwilę oczy. White był niezadowolony pewnie dlatego, że odkrył to samo, co ona – iż nieprawidłowości, o których istnieniu tak gorliwie zameldowała, znikły. – Właśnie chciałam panu o tym powiedzieć. To bardzo dziwne, ale... – Tak, istotnie. Może coś przeoczyłem, ale nie potrafiłem znaleźć niezmiennej korelacji, o której wspominałaś. – Przewrócił parę kartek w notatniku. – Zakładam, że sprawdzaliśmy w tym samym miejscu: w rejestrze roszczeń Prov-Life? – Właśnie tam. Chodzi jednak oto... – Alex zaczerpnęła głęboki oddech i stwierdziła, że atak jest najlepszą formą obrony. – Liczby zostały zmienione. White popatrzył na nią znowu, zamknął notes i upuścił go na biurko. – Zmienione? – Dwa tygodnie temu odsetek właścicieli kabrioletów i sportowych samochodów rok w rok dokładnie odpowiadał opublikowanym średnim statystycznym całej branży. – Tak zrozumiałem... – A teraz ni z tego, ni z owego w zestawieniu figurują różniące się liczby. Ktoś je zmienił. White popatrzył Alex prosto w oczy. Miała nadzieję, że wygląda na o wiele bardziej pewną siebie, niż czuła się w rzeczywistości. White zaczerpnął głęboki oddech i odchylił się w fotelu. – No dobrze. Kto to zrobił? – Cóż, sądzę, że są dwie możliwości. Po pierwsze, może to wina oprogramowania. Być może system jest tak zaprojektowany, by w przypadku utraty danych zastępować je znanymi średnimi. – Alex obmyślała odpowiedź na bieżąco, jednak zorientowała się, że nie brzmi to tak głupio. – Jeżeli dane zostały w jakiś sposób odzyskane, na przykład z zapasowych kopii plików, to w zestawieniu znów pojawiły się rzeczywiste wartości. – W tym przypadku programista zadał sobie mnóstwo zbędnego trudu, ponieważ jeżeli chodzi o naszą dokumentację, jesteśmy zainteresowani wyłącznie prawdziwymi informacjami. – Istotnie. – A druga możliwość? Alex przygryzła wargę. White najwyraźniej nisko ocenił jej teorię przejściowej awarii systemu. – Cóż, myślę... – urwała na chwilę, wyprostowała się i stwierdziła zdecydowanie: – Druga możliwość polega na tym, że to wina kogoś w Centralnej Dokumentacji, kto usiłował zamaskować swoje błędy. White wpatrywał się w nią bez słowa. Przez chwilę Alex miała wrażenie, że zacznie na nią krzyczeć, ale zamiast tego niespodziewanie się roześmiał. – Och, Alex, byłem pewny, że się w tym momencie załamiesz, ale cieszę się, że się myliłem. Podziwiam twój upór. Kto powiedział, że aktuariusze są nieśmiali? Alex odpowiedziała uśmiechem. White był gotów przyjąć, że w systemie istotnie tkwiła nieprawidłowość i że ona sama mówiła prawdę. Najpierw jednak chciał upewnić się, że Alex jest o tym rzeczywiście przekonana. Taki właśnie był White: etykę zawodową stawiał zawsze na pierwszym miejscu. – A więc to problem Centralnej Dokumentacji. – Na to wygląda. PrimeNumber wprowadza do systemu dane o nabywanych polisach i roszczeniach, dokonuje podsumowań danych i opracowuje je w surowej postaci statystycznej. Wszystkie dane branży – informacje dla aktuariuszy są jednak przechowywane u nas. W PrimeNumber nimi nie dysponują i prawdę mówiąc wątpię, czy ktoś tam wiedziałby, jak się do nich dobrać. Jeżeli więc ktoś świadomie zastąpił średnimi całej branży brakujące dane z rzeczywistych roszczeń, musi to być ktoś, kto doskonale zna system Centralnej Dokumentacji. White pokiwał głową. Wyglądało na to, że rzeczywiście się z nią zgadzał. – Ale dlaczego miałby to robić? – Domyślam się, że do utraty danych doszło zupełnie przypadkowo. – Alex zdążyła opracować odpowiedź na to pytanie. – Ktoś nie chciał, by zrobiła się z tego wielka afera i po prostu postarał się po cichu wszystko naprawić. Jedyne pytanie brzmi: jakie jeszcze dane straciliśmy? – Obawiałem się, że powiesz właśnie coś takiego – westchnął przeciągle White. – Naprawdę? – Tak, bo doszedłem do takich samych wniosków. Także dlatego, że pilna kontrola naszych systemów danych chyba nigdy nie byłaby mniej pociągającą perspektywą niż w tym momencie. – Alex nie odpowiedziała. Wyobraziła sobie w tej chwili nagiego Ralpha McCormicka, zamkniętego w niebieskiej, laminatowej kabinie toaletowej i wrzeszczącego opętańczo. – Niech to zostanie tylko między nami, ale ostatnio mieliśmy w tym dziale kłopoty personalne – dokończył White. – Obiło mi się coś o uszy – odparła Alex. – A więc wiesz. – White skinął głową, domyślając się, o co jej chodzi. – Ralph McCormick nie czuł się ostatnio najlepiej. Mówiąc szczerze, wygląda na to, że uzależnił się poważnie od kokainy. – Alex rozszerzyła oczy ze zdumienia. O tym Mel Hartman nie wiedział. – Na tym chyba nie koniec – ciągnął White. – Podejrzewam, że Ralph ma problemy psychiczne. Oczywiście, żal mi go, ale można twierdzić nie bez podstaw, że zajmuje on najważniejsze stanowisko w tym budynku. Aż boję się pomyśleć, co się dzieje w jego dziale. – Przecież na pewno nie może zostać... – Alex urwała. – Oczywiście, nie do mnie należy... – Ależ tak, Alex, także do ciebie. Pozycja naszej firmy i jej przyszłość zależy od jakości informacji będących w naszym posiadaniu. Informacja jest dla nas ważna jak powietrze. Bez niej poruszamy się na oślep. To sprawa, która dotyczy wszystkich pracowników, a zwłaszcza aktuariuszy. – Czy McCormick... czy odejdzie z pracy? – Nie mam pojęcia. Wiem, że powinien, zarówno dla dobra własnego jak i dla dobra firmy, ale nie wszyscy w dyrekcji pragną jego rezygnacji. Nie mogę powiedzieć, bym ich rozumiał, ale nasz radca prawny preferuje zachowanie dotychczasowego stanu rzeczy. – White zacisnął usta, jak gdyby powstrzymywał się przed powiedzeniem czegoś więcej. – Nic dziwnego, prawnikom przecież płaci się za to, żeby byli ostrożni. 10 Harold Tate odczekał do szóstej i wyszedł z baru. Zjechał ze wzgórza w stronę rzeki, mijając gigantyczne centrum konferencyjne. Śnieg padał nieustannie przez całe popołudnie, więc Tate musiał wlec się na drugim biegu, żeby nie wypaść z jezdni. Pilaski nie zdołałby się do niego dodzwonić, ponieważ baterie w telefonie komórkowym wyczerpały się – Tate już o to zadbał. Podciągnął elastyczny rękaw kurtki i zsunął rękawiczkę, by sprawdzić godzinę. Gruba tkana koszula opinała jednak zbyt ciasno rękaw ciepłego podkoszulka, który kazała mu założyć Suzy. Oddychając ciężko przez usta, Tate szarpał palcami w rękawiczce za mankiet, na nic się to jednak nie zdało. Był zmuszony w końcu wepchnąć palce prawej dłoni w usta i zębami ściągnąć rękawiczkę. Klnąc bez przerwy, uporał się z mankietem i popatrzył na cyferblat. Było dziesięć po szóstej. Po cholerę zresztą tak się zaparł, by sprawdzić, która godzina? Roześmiał się i po chwili ogarnęła go tak straceńcza wesołość, że o mało nie uderzył o kierownicę. Na placu Kennedy’ego skręcił w prawo w stronę Westminster Street. Zwolnił jeszcze bardziej, starając się mimo gęsto sypiącego śniegu zachować maksymalną ostrożność. Nie miał ochoty podjeżdżać tak blisko siedziby Prov-Life. Postanowił nawet nie pójść na pogrzeb Michaela Eliota, zważywszy na pewną obecność kierownictwa firmy ubezpieczeniowej. Znał jednak Michaela od dwudziestu pięciu lat. Byłoby dziwne, gdyby nie poszedł, zwłaszcza dla wdowy. Przecież rozmawiał z nią gdy dzwonił do Michaela niecałe dziesięć dni przed jego śmiercią. Pewnie mogłoby się to nawet wydać podejrzane. Tate odczekał na zmianę świateł i zaparkował po południowej stronie Dorrance Street. Samochody mijały go powoli, chociaż dawno zaczęła się wieczorna godzina szczytu. Z delikatesów w głębi ulicy niosła się ciepła, kwaśno-słodka woń smażonej cebuli i gorącego chleba. Kiedy Margaret Eliot powiedziała mu o fortunie Michaela i kobiecie, która dzwoniła w tej sprawie, Tate szybko doszedł do wniosku, że w jakiś sposób doszło do poważnego naruszenia tajemnicy. Trudno było mu uwierzyć, że Michael mógłby na tyle stracić rozum, by powiedzieć kochance o pochodzeniu pieniędzy, jednak sam fakt, iż wiedziała o ich istnieniu i podobno miała dokumenty, stanowiące niezbity dowód jej twierdzeń, sprawił, że Tate znowu spędził parę bezsennych nocy. Najgorsze było to, iż dowody – czyli dokumenty – pochodziły właśnie od niego. To właśnie on złamał zasady zapraszając Eliota do swojego gabinetu i przekazując mu osobiście wyniki testu. Gdyby tego nie zrobił, Eliot nie podjąłby przygotowań do ucieczki i nie zabrałby ze sobą dokumentów. W ostatecznym rozrachunku to właśnie Tate okazał się niezdolny do zachowania tajemnicy. Pozwolił, by Eliot wykradł mu wydruki. Gdyby chciano wyciągnąć z tego konsekwencje, to on musiałby za wszystko zapłacić. Dlatego musiał jak najszybciej położyć kres temu zagrożeniu. Jego pierwszą reakcją było zadzwonienie pod numer uzyskany od Margaret. Tak jak powiedziała, abonentka mieszkała gdzieś na East Side. Tate telefonował trzykrotnie, jednak nikt nie odbierał. Słychać było tylko komunikat, nagrany na automatycznej sekretarce: pogodny głos podawał numer i prosił o pozostawienie wiadomości. W tle słychać było odgłosy, przypominające małe dziecko lub kota. Przy trzecim telefonie Tate zaczął mówić coś w rodzaju: „Halo, nie zna mnie pani...” – ale nagle się rozmyślił. Gdyby się przedstawił, mógłby narazić się na jeszcze większe kłopoty. Rzucił słuchawkę na widełki z łomoczącym w piersiach sercem, bo zdał sobie sprawę, że pominąwszy przypuszczenia Margaret, nie wiedział nic o tej kobiecie. Nie miał pojęcia, kim była i po czyjej stała stronie. Chodziło o wielkie sumy pieniędzy, oraz kariery gotowych na wszystko i, jak podejrzewał, coraz bardziej zaniepokojonych ludzi. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, na co pozwolił Tate, szef Medanu mógłby gotować się na najgorsze. Tate podejrzewał, że mógł zwrócić na siebie uwagę już przez sam telefon do tej kobiety. Jeżeli chodziło o pieniądze, nie miał powodów się w to angażować. Cała wina spadała wówczas na Eliota, natomiast Tate nadal znajdował się poza podejrzeniem. Martwił się jednak myślą, że kobieta – kimkolwiek była i kogokolwiek reprezentowała – najprawdopodobniej miała i inne dokumenty. Tate spędził trzy bezsenne noce, starając się wymyślić, co powinien teraz zrobić. Margaret była przekonana, że to widziana przez nią na pogrzebie młoda blondynka była kochanką Eliota. Tate również ją zapamiętał. Podczas mszy siedziała w ławce tuż obok niego. Pożyczył jej nawet chusteczkę, kiedy się rozpłakała. Był pewny, że Margaret miała rację: ta kobieta musiała być kochanką Michaela, bo niby kim innym? Skoro tak, pracowała w Prov-Life – Michael sam mu to powiedział. Tate żałował, że zachował zbędną dyskrecję i nie wycisnął z niego więcej szczegółów, chociażby nazwiska kochanki. W obecnej sytuacji musiał ją odnaleźć i ustalić, kim jest. I co dalej? Wyśledzić, gdzie mieszkała, może nawet dostać się tam i dowiedzieć, jakimi konkretnie dowodami dysponowała? Chryste, przecież brakowało mu odwagi na głupią rozmowę telefoniczną. Im dłużej jednak o tym rozmyślał, tym jaśniej zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyboru. W poniedziałek opuścił laboratorium w południe i pojechał do Providence, by pokręcić się w sąsiedztwie siedziby Prov-Life. We wtorek, włócząc się po pokrytym lodem chodniku i gryząc wystygłego hot-doga dostrzegł, jak kobieta wychodzi z bocznej ulicy. Na jej widok poślizgnął się i o mało nie upadł. Kobiecie towarzyszył elegancki mężczyzna, wyglądający na Włocha. Chyba się sprzeczali, kobieta mówiła ściszonym, pełnym irytacji głosem i wyliczała na palcach swoje pretensje. Tate zamarł w bezruchu, gdy odwróciła się w jego stronę. Po chwili minęła go. Doszedł do rogu i przyglądał się, jak tamci dwoje przechodzą przez kolejne skrzyżowanie. Na rogu Dorrance i Westminster weszli do siedziby Prov-Life. Równocześnie pełen uniesienia i przestrachu, Tate odwrócił się na pięcie i spiesznie ruszył w drugą stronę. Upewnił się, gdzie kobieta pracuje, zostało mu więc tylko czekać, aż wyjdzie, i śledzić ją w drodze do domu. Gmach Prov-Life wyglądał w zimowym mroku jak absurdalnie wielki, pokryty lukrem tort. Tate postawił kołnierz myśliwskiej kurtki i naciągnął czapkę na czoło. Jego niedorzeczny strój miał jedną zaletę: minimalizował szansę, że ktoś go rozpozna. Alex Tynan zauważyła go, gdy tylko wyszła na zewnątrz. Sterczał z uniesioną do ust zapiekanką po przeciwnej stronie ulicy obok niebieskiego pontiaka. Miał na sobie myśliwską czapkę i kurtkę oraz te same idiotyczne trapery, które rzuciły się jej w oczy przed dwoma dniami. Skręciła w lewo w stronę wejścia na odkryty parking firmy, powstrzymując ochotę obejrzenia się, czyjej nie śledzi. W paranoiczny sposób była pewna, że to ten sam człowiek, który zostawił osobliwą wiadomość na jej automatycznej sekretarce: „Halo, nie zna mnie pani...” Alex go jednak znała; przypomniał się jej natychmiast dzięki brodzie i wyglądowi wilka morskiego. Kiedy ujrzała go po raz pierwszy na pogrzebie, skojarzył się jej przede wszystkim z kapitanem U-boota ze starego, czarno-białego filmu. Gdy ujrzała go na ulicy w dniu nieudanej kolacji z Markiem, przypomniała sobie, że pożyczył jej w kaplicy chusteczkę. W środku kłótni przemknęło jej przez głowę, że powinna podejść do niego i umówić się na jej zwrot. Kiedy jednak zobaczyła go po raz trzeci, poczuła niepokój. Bez wątpienia nie mógł to być przypadek. Jego natarczywy, wystraszony wzrok świadczył, że o coś mu chodziło. Wyglądał jak ktoś, szykujący się do podjęcia ważnej decyzji. Przyspieszając kroku, Alex obejrzała się w lewo aby sprawdzić, czy Mac jeszcze pracuje. Wejście do piwnicy było otwarte, jednak nikogo nie było widać. Nadal padał rzadki śnieg. Alex wsiadła do toyoty i wyjechała ze swojego miejsca. Gdy opuszczała parking, zauważyła, że w pontiaku zapalają się reflektory. Niebieski wóz wyjechał na ulicę i ruszył jej śladem, zarzucając na oblodzonej jezdni. Alex dostrzegła przejeżdżający przez skrzyżowanie autobus w ostatniej chwili. Nacisnęła z całych sił na hamulec. Przez pozornie nie kończącą się chwilę autobus przesuwał się tuż przed maską jej wozu, aż rozległ się zgrzytliwy szczęk, gdy pontiac uderzył w bagażnik toyoty. Gdzieś zawył klakson. Alex wysiadła z samochodu. Mężczyzna oceniał już uszkodzenia. – Co, do cholery... – Alex dostrzegła przerażone oblicze znajomego z pogrzebu i poczuła, jak jej gniew gwałtownie rośnie. – Co, do cholery, pan wyprawia?! – Przepraszam, byłem za blisko... Jechałem za szybko... – Śledził mnie pan! – powiedziała Alex. – Dlaczego, u diabła, włóczy się pan za mną? Mężczyzna obejrzał się w głąb Dorrance Street, w stronę siedziby Prov-Life. – Nie wiem, czy pani mnie sobie przypomina? Byłem na pogrzebie Michaela Eliota. – Alex skinęła gwałtownie głową, nie odrywając wzroku od jego twarzy. Mężczyzna rozglądał się dookoła, jak gdyby bał się, że są obserwowani. – Proszę posłuchać, czy moglibyśmy gdzieś spokojnie porozmawiać? Alex potrząsnęła głową i popatrzyła na zbierającą się za nimi kolejkę samochodów. Autobus przejechał, skrzyżowanie było już wolne. Jakaś kobieta w kurtce z futrzanym kapturem wysiadła z forda pick-upa. Krzyczała i dawała im znaki, by zjechali na chodnik. – Zjeżdżajcie z ulicy, idioci! Mężczyzna zrobił krok w stronę Alex. – Jeżeli podejdzie pan bliżej, zacznę wrzeszczeć – powiedziała, zaciskając pięści. – Na miłość boską, grozi pani prawdziwe niebezpieczeństwo, rozumie mnie pani? To nie zabawa! – Alex stała jak wmurowana. – Wiem, że ma pani te dokumenty – kontynuował nieznajomy. – Niech pani nie próbuje zaprzeczać. Wiem o wszystkim: o telefonie do Margaret Eliot, o bilecie na samolot, o wszystkim. Margaret ustaliła, jaki jest pani numer. – O czym pan... – Niech mnie pani posłucha! Nie obchodzą mnie pieniądze, niech pani z nimi zrobi, co się pani żywnie podoba. Muszę jednak dostać z powrotem wydruki! Alex starała się skupić na jego słowach. Wycie klaksonów stało się ogłuszające. W głębi ulicy widać było zbliżające się światła radiowozu. – Jakie... jakie znowu wydruki? – Potrząsnęła głową. – Nie mam pojęcia... – Nie zdaje sobie pani sprawy, jakie jej grozi niebezpieczeństwo! – powtórzył mężczyzna. Obejrzał się i na widok radiowozu wskoczył do swojego samochodu i wrzucił wsteczny bieg. Gdy cofał, rozległo się okrutne zgrzytanie skrzyni biegów. Nieznajomy mocno skręcił kierownicę i wjechał w boczną ulicę. Alex dojrzała w bocznym oknie jego pobladłą twarz. Jeszcze nigdy nie widziała kogoś tak przerażonego. Część trzecia Egzekucja 1 Richard Goebert zajmował największy gabinet na siódmym piętrze budynku Prov- Life. Walter Neumann, główny radca prawny firmy, zadowalał się przestronnym gabinetem w rogu gmachu pięć pięter niżej. Roztaczał się stamtąd widok na Dorrance Street i ratusz, ale gabinet Goeberta był większy i miał doskonalsze proporcje. Było oczywiste, że architekt poświęcił temu pomieszczeniu dużo uwagi. Gdy stało się przed wielką szybą, za którą znajdował się balon, miało się wrażenie, że jest się na właściwym miejscu, jak pustelnik czy pasterz na pierwszym planie obrazu Watteau. Tak przynajmniej wydawało się Neumannowi, gdy patrzył na pogrążające się w zimowym zmroku Providence. Od dawna marzył o zajęciu gabinetu Goeberta, a od bezceremonialnego pożegnania starszego mężczyzny z firmą często wyszukiwał sobie okazje, by wpaść tutaj i podziwiać roztaczającą się z okna przestronną perspektywę. Nie usłyszał, gdy Newton Brady podszedł do niego z tyłu. – Cholernie piękny widok, prawda? Neumann odwrócił się i popatrzył na krępą sylwetkę Brady’ego, który stał w drzwiach. – Newton – przywitał go pozbawionym wyrazu głosem. Neumann mówił w osobliwy sposób, minimalnie poruszając ustami, tak iż język przez cały czas znajdował się poza zębami. Chociaż przemawiał z typową dla adwokata płynnością i łatwością, miało się wrażenie, że nie chce brać odpowiedzialności za swoje słowa. – Bridget powiedziała, że cię tu znajdę – stwierdził Brady. Zamknął drzwi, podszedł do Neumanna i wyjrzał na balkon oraz roztaczającą się dalej scenerię. – Tak... – Neumann przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Jego wielka, pozbawiona wyrazu twarz przez chwilę stała się jeszcze bardziej enigmatyczna. Starał się obmyślić sposób wybrnięcia z potencjalnie niezręcznej sytuacji. – Bridget uważa, że powinniśmy... że firma powinna odnowić ten gabinet. Goebert zupełnie o niego nie dbał. Wskazał miejsce, w którym Goebert nienagannie utrzymanymi pantoflami golfowymi wytarł przez lata niemal na wylot dziurę w dywanie. Brady zapatrzył się w te łyse miejsce, jak gdyby spodziewał się, że coś wylezie spod spodu. – Widzę, że masz ochotę na jego miejsce. – Rzucił Neumannowi znaczące spojrzenie, ten jednak zdążył się odwrócić, pogrążając na powrót w kontemplacji widoku z okna. – Naturalnie, jeśli rada wyrazi akceptację – dodał Brady sardonicznie. – Naturalnie – powtórzył Neumann i wygładził włosy. – Ktoś musi kierować firmą, ale to chyba nie jest dla ciebie najodpowiedniejsza pora. – Tak, przez śmierć Eliota mamy zbyt mało doświadczonych ludzi w dziale finansów. – Brady wsunął gruby palec pod kołnierzyk, by go poluzować. – Minie trochę czasu, zanim Ferulli się wciągnie. Moim zdaniem, szefem zostaniesz albo ty, albo White. – Właśnie po to przyszedłeś? – Neumann podszedł krok do okna. – Podyskutować o... – Radca prawny miał zwyczaj nie kończyć zdań, co często prowadziło do nieporozumień. Bridget, jego sekretarka, zmuszona była interpretować jego aluzje i niedomówienia, lecz nawet ona czasami popełniała omyłki. Neumann zaś sądził, że sposób, w jaki ludzie reagują na jego półsłówka, wiele o nich mówi. Brady przywykł do tej gierki. Popatrzył na tył łysiejącej głowy Neumanna, czekając, aż ten się odwróci. – Podyskutować o tym, kto zostanie prezesem? – dokończył wreszcie Neumann. – Goebert wyjechał na Kajmany – odparł Brady, pokręciwszy głową z irytacją. – Powiedział, że wybiera się tam na parę tygodni, bo chce uciec z Evą od zimna. Neumann zdjął okulary i zaczął czyścić je chusteczką. – Mów dalej. – Wynajął apartament w hotelu Hyatt, z którego widać pole golfowe. – Apartament. – Właśnie. Wiem od Granta – to znaczy od jego człowieka na Kajmanach – że Goebert wybrał się z żoną... – Brady zmarszczył czoło, wyciągnął arkusz faksu z kieszeni i zmrużył oczy, by odczytać źle skopiowane litery, – ...do George Town. To stolica. Pospacerowali po mieście i wpadli do sklepu pod nazwą „Kolumbijskie Szmaragdy”. Jubiler, specjalizujący się w... – Szmaragdach? – spytał Neumann, polerując szkła energicznymi, okrężnymi ruchami. – Zgadza się – odparł Brady. – Richard kupił Evie dwa pierścionki. Z soliterem w oprawie z platyny i z wielkim szmaragdem w bagietce z brylantów. Za dwadzieścia tysięcy dolarów. – Jak zapłacił? – Gotówką. Brady czekał przez chwilę na reakcję Neumanna, ten jednak nadal polerował szkła, pogrążony w myślach. Skończył wreszcie, założył okulary i popatrzył Brady’emu w twarz. – Co o tym myśli Grant? – spytał. – Mówi, że jego zdaniem Goebert powiedział jej wczoraj. Wyszli z pokoju dopiero późnym popołudniem. Wtedy właśnie kupili pierścionki. Neumann pokiwał głową i przyglądał się, jak Brady wcisnął sobie kciuk w mostek. – Jezu Chryste – powiedział nagle podniecony Brady, rozejrzał się po pustych ścianach i wsunął tabletkę do ust. – Nie wiem, Walter. Naprawdę nie wiem. Najpierw Eliot, teraz Goebert. Apartament w Hyatcie. Do tego dochodzi cholerny McCormick. Pojebało go do reszty. – Neumann zmrużył oczy po przekleństwie, poza tym jednak wybuch Brady’ego nie zrobił na nim wrażenia. Zauważył w jego twarzy coś, czego nie widział nigdy wcześniej. – Słyszałeś, co zdarzyło się na przyjęciu? – spytał Brady, wciąż nie mogąc poradzić sobie ze zgagą. – Musiałem powalić go na ziemię. Zaraz po pożegnaniu starego. Polazł do łazienki. Bogu dzięki, nie na dole. Powlókł się na górę, do sypialni Goeberta – aż tak mu odbiło. Wlazł do ich łazienki, żeby sztachnąć działkę. Musieliśmy powalić go na ziemię, sam starałem się wyrwać plastykową torebkę z jego łapy. – Brady zaczekał na jakiś znak dezaprobaty czy gniewu ze strony Neumanna, ten jednak odpowiedział mu tylko nieprzeniknionym spojrzeniem. – Zupełnie mu odwaliło, Walter! Rozebrał się do naga w klopie, tu, w pracy. Biegał z gołym tyłkiem, aż wszystkie sprzątaczki go zobaczyły! – Rozmawiałem ze sprzątaczkami – powiedział Neumann. – Rozmawiałeś?! – Brady urwał i wpatrzył się z napięciem w nic nie wyrażającą twarz Neumanna. Czasami zastanawiał się, czy pod nieprzeniknioną miną radca prawny nie był jeszcze większym wariatem niż McCormick. – Rozmawiałeś ze sprzątaczkami? – Neumann skinął głową. – Walter, to tak, jakbyś przyznał... – Kiedy miałeś operację plastyczną? – wypalił Neumann, przerywając Brady’emu w pół zdania. – Co? – Brady przez chwilę nie mógł zrozumieć pytania. – Żyłki na nosie. Widzę, że miałeś operację. Oszołomiony Brady dotknął swojego nosa. Zaczął się śmiać, przestał jednak, gdy ujrzał, że na bladej twarzy Neumanna pojawia się rumieniec. – Po co to zrobiłeś? – Po nic. Po prostu... – Chcesz skupić na sobie uwagę? Do diabła, Newton, jesteśmy pracownikami firmy ubezpieczeniowej, a nie gwiazdami filmowymi! – To było tylko parę rozszerzonych żył – powiedział Brady. – I co dalej? Liposukcja? – Brady zwiesił ramiona. Nagle zaczął wyglądać jak uczennica z zaburzeniami apetytu. Neumann stłumił chętkę, by wymierzyć mu policzek. – Zrezygnuj – powiedział spokojnie. – Na cokolwiek się zapisałeś, masz z tego zrezygnować, bo to niewłaściwe. – A co z Goebertem? – jęknął Brady. – Włóczy się po świecie... – Podszedł do okna, ciężko dysząc, i popatrzył na szare niebo. – Walter, na tym polu gra sam Jack Niclaus. – Goebert zniknął nam z oczu i już się nie liczy – odparł Neumann. – Nikogo nie zdziwi, że pojechał z żoną na Karaiby, ani że daje jej prezenty. Po prostu przeszedł na emeryturę. O ile nie zwariuje, może robić, co mu się podoba. Za parę miesięcy wyprowadzi się stąd i znajdzie sobie miejsce na Zachodnim Wybrzeżu. Nie będziemy musieli się o niego martwić. – To po co opłacać... Brady przyglądał się, jak Neumann podchodzi do okna i opiera czoło o szybę. Jeszcze nigdy nie widział u niego tak spontanicznego zachowania i przez chwilę nie był w stanie się odezwać. Przyglądał się ze zgrozą, jak Neumann zamyka oczy i na jego nieprzeniknionej twarzy pojawia się coś na kształt bólu. Tuż po tym, jak Goebert oświadczył, że przechodzi na emeryturę, wynajęto prywatnego detektywa, aby go śledził. Nie dlatego, że spodziewano się kłopotów, lecz Neumann chciał wiedzieć, jak Goebert będzie gospodarować pieniędzmi. Chciał po prostu wiedzieć, jak to jest móc je wydawać. Obydwaj mężczyźni popatrzyli na balkon. Krawędź wielkiej chmury przesunęła się po niebie i pokój pogrążył się niemal w całkowitym mroku. Zaczynał padać śnieg. Stali tak w milczeniu, aż zapaliły się latarnie uliczne. Brady wyłuskał kolejną tabletkę i wsunął ją w usta. – White uważa, że powinniśmy wysłać McCormicka do tej słynnej kliniki w New Jersey – rzekł. Ponieważ Neumann nie odpowiedział, kontynuował: – Nie możemy mu przecież pozwolić na pałętanie się po Centralnej Dokumentacji w takim stanie. – Klinika nic mu nie dała poprzednim razem – odparł Neumann. – Może z nim porozmawiasz, nabijesz mu rozumu do głowy. – To narkoman. – Neumann odwrócił się od okna i pokręcił głową. – Zgodził się na wszystko, co powiedziałem za pierwszym razem... A co z Mary? Nie może nic zrobić? Brady popatrzył na niewyraźnie malującą się w mroku twarz Neumanna. W szkłach w stalowych oprawkach odbijały się promienie gasnącego światła. – Nie wiem nawet, czy jest w domu – powiedział Neumann. – Podejrzewam... Podejrzewam, że nie układa się między nimi najlepiej. Tuż po piątej płowy lincoln Neumanna przejechał przez most na East Side. Biały drewniany dom McCormicka znajdował się na rogu Everett i Weyland, niedaleko cmentarza Swan Point. Neumann zaparkował na ulicy. Idąc nie odśnieżoną ścieżką do frontowych drzwi, zauważył twarz w oknie na parterze. McCormick otworzył dopiero po długiej chwili. Stanął w otwartych drzwiach, wystraszony i zaniedbany. Nie golił się od dwóch dni, pod jego oczyma widniały głębokie cienie, a kąciki ust podrygiwały nerwowo. – Walter. – Przyjechałem zobaczyć, jak sobie radzisz – powiedział Neumann. – Masz wszystko, czego ci potrzeba? – Pewnie – wzruszył ramionami McCormick. – Miło, że o mnie pamiętałeś. Wyjrzał na ulicę, żeby sprawdzić czy nie przyglądają się im ciekawscy sąsiedzi, po czym przypomniał sobie o dobrych obyczajach. – Wejdź, Walter, nie stój na śniegu. Neumann minął go i wkroczył do mrocznego holu. W domu było gorąco jak w saunie, z kuchni niosła się słaba woń śmieci. Przeszli do salonu. Neumann natychmiast wypatrzył zwiędłe rośliny i przepełnione popielniczki. Grał telewizor, ale dźwięk był wyłączony. – Gdzie...? – Mary? – McCormick niemal wykrzyknął imię żony. – Pojechała... pojechała z wizytą do rodziny w Newport. W zeszłym tygodniu. Neumann odwrócił się i przyglądał krzątającemu się McCormickowi, bezradnie próbującemu zrobić jako taki porządek. Znieruchomiał nagle z przyciśniętą do piersi poduszką i wyciągnął drżący palec wskazujący w stronę Neumanna. – Kawy? – spytał, siląc się na uśmiech. – Może coś mocniejszego? – Wystarczy kawa – wycedził Neumann przez zęby. – Czarna. Rzucił przyniesioną przez siebie kopertę na stolik i zdjął ciężką, czarną jesionkę. Usiadł na sofie, odsunąwszy na bok gazetę z programem telewizyjnym. Gdy McCormick wrócił do salonu, Neumann przeglądał jakiś dokument z wielkim zaabsorbowaniem. Gospodarz przyjrzał się nerwowo kartkom, podając gościowi kawę. – Widziałem w telewizji, co zrobili z Ritterem – powiedział, siląc się na luźną konwersację. – Co o tym sądzisz? Nie spodziewałem się, że zechcą mu wytoczyć sprawę z powództwa cywilnego. – Nie trzeba wtedy udowadniać winy ponad wszelką wątpliwość – powiedział Neumann, podnosząc głowę. – Poza tym oskarżyciel może żądać wszystkiego, co mu się zamarzy. To jeszcze nie znaczy, że Ritter zapłaci. I tak wszystko będzie chyba zależało od funduszy emerytalnych. – Pewnie i tak jak zwykle zwyciężą prawnicy – odparł z pasją McCormick – Kiedy ten facet – jak mu tam było? – kiedy powiedział, że jego adwokaci wystawiają mu rachunki za trzydzieści godzin pracy dziennie przez dziewięć dni w tygodniu, pomyślałem sobie, że chyba trochę za słono sobie liczą. – Dojrzał, że Neumann nie jest w żartobliwym nastroju i natychmiast sposępniał. Usiadł na przybrudzonym fotelu i westchnął przeciągle. – Walter, chciałem ci tylko powiedzieć... – Daj spokój, znamy się na tyle długo, że nie musisz... – Neumann uniósł dłoń. – Wiem, przez co przeszedłeś. Wszyscy żyjemy w wielkim stresie po śmierci Michaela i odejściu Goeberta, chociaż radzimy sobie z nim na różne sposoby. Neumann przyglądał się, jak McCormick spuszcza głowę. W jego zimnych oczach pojawił się wyraz krańcowej pogardy. Ramiona McCormicka zaczęły dygotać i po chwili rozpłakał się na dobre, wycierając nos rękawem i przygryzając wargi. – Nie mogę... – spróbował zapanować nad swoim głosem. – Walter, w ogóle nie mogę sobie z tym poradzić. – Neumann napił się kawy, czekając na jego dalsze słowa. – Mary... Mary powiedziała, że zostanie... u matki, aż wezmę się w garść. – Dlaczego wyjechała? – wypalił Neumann. McCormick podniósł głowę i skurczył się pod jego surowym spojrzeniem. – To nic... nic poważnego. Po prostu ostatnio nie najlepiej się między nami układało. McCormick ponownie popatrzył na dokument leżący na stole. Neumann pochylił się do przodu i dotknął palcami pierwszej strony, jak gdyby ćwiczył akordy na fortepianie. – Tak, Ritter – powiedział cicho. – Oczywiście, niełatwo wysłać człowieka na śmierć. Gdyby nawet podczas procesu karnego w ławie przysięgłych zasiadło więcej białych, i tak niełatwo byłoby go wysłać na krzesło. Zupełnie co innego, kiedy chodzi o pieniądze. Jeżeli ktoś pyta cię, czy Ritter rzeczywiście to zrobił lub mógł zrobić teoretycznie, i sugeruje ci, jakiego odszkodowania chciałby od niego żądać, wtedy trochę łatwiej wydawać moralny osąd. Poza tym te liczby są zupełną abstrakcją dla ludzi, którzy zarabiają dwadzieścia tysięcy rocznie. McCormick przytaknął, przenosząc spojrzenie z dokumentu na Neumanna i z powrotem. – Chyba... chyba tak – stwierdził kulawo. – Krzesło elektryczne to zupełnie co innego – ciągnął Neumann. – Czy wiesz, że skazańcowi zakłada się skórzaną maskę, bo od ciśnienia wyskakują mu gałki oczne? – Potrząsnął głową. – Wyobraź sobie, że dosłownie się smażysz, Ralph. Wziął dokument do ręki i przewertował go. McCormick ponownie odczytał wielkie czarne litery SEKCJA ZWŁOK, a poniżej ZAKŁAD MEDYCYNY SĄDOWEJ RHODEISLAND, i podpisy trzech patologów. – Co... – Co to? – powiedział Neumann, jak gdyby zdziwiony, że McCormick w ogóle o tym wspomniał. – Och, to tylko protokół sekcji Eliota. Miał u nas polisę na życie, standardową wersję dla kierownictwa. Taką samą jak ty, Ralph. – Jak ja? Ach, tak. Istotnie. Dział roszczeń chciał upewnić się, że wszystkie szczegóły się zgadzają. Grant zostawił to w moim gabinecie. – Neumann przyglądał się przez chwilę twarzy McCormicka. – Wiedziałeś, że ludzka wątroba waży mniej więcej tyle samo, co mózg? To dość dziwne, prawda? Popatrz tylko. – Zmrużywszy oczy, zaczął odczytywać drobny druk: – „Waga mózgu bez rdzenia kręgowego i opon – tysiąc pięćset osiem gramów”. A tutaj... – Przesunął palec wyżej – jest: „wątroba, waga – tysiąc pięćset dwadzieścia osiem gramów”. Wielka, prawda? Jak... no, jak u świni, tak mi się wydaje. – McCormick sięgnął do kieszeni kamizelki po zmiętą paczkę papierosów. Wsunął marlboro między zęby i zapalił. Na jego górnej wardze pojawił się pot. – Nazywa się to znamieniem prądowym – kontynuował Neumann. – Miejsce, w którym prąd wnika w ciało. Właśnie tak się to określa: znamię prądowe. – Uśmiechnął się. – Wystarczy tego medycznego żargonu, prawda? Tak, Grant wiele mi o tym mówił. W dziale roszczeń często mają do czynienia z porażeniami prądem – przypadkowymi i niezupełnie przypadkowymi. W rzeczywistości śmierć w wyniku porażenia prądem czasami trudno udowodnić. Na skórze może nie zostać żaden ślad, na przykład gdy jakieś urządzenie elektryczne wpadnie do wody. Wówczas niczego się nie stwierdza. – McCormick zaciągnął się nierówno papierosem. – Przypadek Eliota był jednak dość pospolity – ciągnął Neumann. – „Żółtoszare, wypukłe znamię na skórze prawej dłoni”. Tam właśnie trzymał stare wiertło. – Odrzucił protokół na stolik i wstał. – Tego właśnie nie rozumiem – powiedział. – Dlaczego używał właśnie tego wiertła? Miało przynajmniej trzydzieści lat. Margaret mówi, że nigdy go wcześniej nie widziała. Przyznaje, że nie orientowała się dokładnie, co było w skrzynce z narzędziami Eliota, ale przypomniała sobie jednak, że nie tak dawno podarowała mu nowy zestaw na Boże Narodzenie... Korzystał właśnie z tego starego wiertła przy wierceniu dziur na kołki do półek... Izolacja w starych murach poszła oczywiście w diabły i... – Neumann potrząsnął głową i zgarnął luźną nitkę ze spodni. – Człowiek czuje prąd nawet o natężeniu jednego miliampera. Dziesięć miliamperów wywołuje ból. Między dziesięcioma a dwudziestoma miliamperami nie można już rozewrzeć dłoni. Chce się to zrobić, ale nie można. Mięśnie ogarnia skurcz. Człowiek trzyma się źródła prądu, rzucając jak ryba na haczyku. – Nachylił się nad protokołem, dotykając go niemal nosem. – Eliot wygryzł sobie dziurę w policzku. Kawał śluzówki wewnątrz jamy ustnej. Tak tu jest napisane. Pękł mu ząb trzonowy. To chyba z bólu. – McCormick wstał; jego dłonie dygotały. – Nic ci nie jest, Ralph? – Nie ma sensu... nie ma sensu, żebym się denerwował – powiedział. – Czym się tak denerwujesz? – Nie ma sensu. – Usiądź, Ralph. – McCormick popatrzył na kamienną twarz Neumanna i powoli usiadł w fotelu. Zaciągnął się głęboko papierosem i wydmuchnął dym w górę. – Tym? – kontynuował Neumann, uderzając w protokół grzbietem dłoni. – Tym się zdenerwowałeś? Protokołem? Nie ma w nim nic takiego, czym powinieneś się przejmować, Ralph. – Sięgnął przez stolik po pilota od telewizora. – Dowodzi on tylko, jakie są skutki nieuwagi – powiedział i wyłączył odbiornik. 2 Alex posłodziła kawę i popatrzyła na swoje odbicie w oknie restauracyjki. Chociaż od konfrontacji z nieznajomym minęła godzina, wciąż była rozdygotana. Policjant chciał uzyskać od niej pełną relację z tego, co się stało. Powiedziała, że jakiś szaleniec najechał z tyłu na jej samochód, a potem uciekł. Uszkodzenia toyoty były minimalne, więc młody funkcjonariusz zareagował z ulgą, kiedy stwierdziła, że nie zamierza wystąpić o ściganie sprawcy. Siedziała teraz w pustej restauracyjce i słuchała starej piosenki Bruce’a Springsteena, lecz twarz nieznajomego nie znikała jej sprzed oczu. Najbardziej wstrząsający – oprócz jego słów i siły, z jaką je wypowiadał – był widoczny na pierwszy rzut oka strach. Odbijał się w oczach mężczyzny z mocą, z jaką nie zetknęła się nigdy dotąd. Był to wyraz twarzy człowieka stojącego na skraju przepaści. Na dodatek nieznajomy ostrzegł ją, że sama powinna bać się tak samo. Nie wiedziała, do kogo ma się zwrócić. Usiłowała dodzwonić się na numer telefonu komórkowego Marka, ale okazało się, że cały dzień uczestniczył w jakiejś naradzie. Zastanawiała się, czy nie zgłosić się na policję, ale zdała sobie sprawę, że rozmawiała już przecież z funkcjonariuszem i nic mu nie powiedziała. Co zresztą mogłaby powiedzieć? Nieznajomy nie popełnił żadnego przestępstwa prócz tego, że najechał na jej samochód. Poza tym, gdyby zdecydowała się pójść na policję, musiałaby opowiedzieć o Liz, Michaelu Eliocie i pieniądzach, a przecież obiecała, że zachowa to w tajemnicy. Zastanawiała się nawet, czy nie porozmawiać z Randalem White’em, wiązało się to jednak z takimi samymi ograniczeniami. Poza tym, w czym mógłby jej pomóc? Tak samo jak ona, nie wiedział, kim jest brodaty mężczyzna – powiedział jej to na pogrzebie. Trudno było Alex przypomnieć sobie dokładnie słowa nieznajomego, a jeszcze trudniej – przeniknąć ich sens. Jedno było oczywiste: mężczyzna popełnił tę samą omyłkę, co zapewne sporo osób na pogrzebie. Uważał, że to Alex była kochanką Michaela Eliota. Wiedział o zagranicznym koncie i dokumentach, chociaż to Liz je miała. Czy wobec tego Liz groziło niebezpieczeństwo? Czy też im obydwóm? Co jakiś czas próbowała dodzwonić się do Liz, przyjaciółka jednak nie podnosiła słuchawki. Może wyjechała z miasta? Wydawało się to mało prawdopodobne, ponieważ pewnie zawiadomiłaby o tym Alex. Nie mogła po prostu zniknąć bez słowa. Dziewczyna niepokoiła się coraz bardziej. Nie miała wiadomości od Liz od kilku dni, od wieczora po pogrzebie... Otrząsnęła się i powtórzyła sobie, że Liz pewnie wyszła na zakupy lub w odwiedziny do przyjaciół – może nawet zaczęła się rozglądać za nową pracą. Postanowiła wpaść do niej i w razie czego zostawić wiadomość. Usiłowała wyzbyć się myśli, że mogło zdarzyć się coś złego. Dochodziła ósma, kiedy toyota Alex – z nową pompą paliwową za trzysta dolarów i wygiętym tylnym zderzakiem – zaparkowała pod domem na Brighton Street. Panowała cisza i ciemność; firanki i żaluzje w oknach były pozaciągane dla lepszej ochrony przed mrozem. Po przeciwnej stronie ulicy paliła się samotna latarnia, dźwigająca niepewnie gąszcz przewodów telefonicznych, rzucających czarne cienie na ubity śnieg. Alex zgasiła światła i przez chwilę wpatrywała się we wsteczne lusterko. Tuż za nią niemal przez całą drogę od placu Kennedy’ego jechał czarny, czterodrzwiowy samochód, zniknął jednak na dobre, gdy skręciła w Knight Street. Powiedziała sobie, że to pewnie tylko ktoś powracający z pracy, mieszkający w Johnston lub Bishop Heights. Myśl ta nie rozproszyła ogarniającej ją trwogi. Szacunki prawdopodobieństwa nagle wydały jej się puste i pozbawione sensu, jak gdyby zmieniły się reguły gry, jak gdyby prosty snop światła rozsądku i logiki rozproszył się, padając na jakiś niewidzialny pryzmat. Znikła gdzieś przewidywalność ułatwiająca życie. Jaka była szansa, że człowiek, który zgromadził potajemnie dziesięć milionów dolarów, zginie, zakładając półki w domu za dwieście tysięcy? Jakie było prawdopodobieństwo, że spotkany na pogrzebie nieznajomy będzie tropił Alex jak psychopata tylko po to, by ostrzec ją, że jej życie znajduje się w niebezpieczeństwie? Nade wszystko, jak prawdopodobne było, że ma rację? Alex wysiadła z samochodu i zamknęła drzwi tak cicho, jak tylko potrafiła. Był solidny mróz. Gdy spróbowała włożyć kluczyk do zamka, stwierdziła, że trzęsą się jej ręce. Gdzieś z oddali rozległo się szczekanie psa. Zabrzmiał gniewny okrzyk, zahałasował telewizor czy radio, po czym zapadła cisza. Rozdygotana Alex wbiegła spiesznie po schodach i nacisnęła dzwonek do mieszkania Liz. W jednym z okien na górze zakołysała się żółta firanka, poza tym jednak wszystko było pogrążone w bezruchu. – No, Liz, bądź w środku. Po drugiej stronie ulicy mężczyzna w czarnej narciarskiej kurtce kulił się za kierownicą, obserwując kobietę na schodach. Przypominał sobie szare oczy z fotografii i czysty, cytrynowy zapach. Alex potarła ramiona z zimna i jeszcze raz nacisnęła dzwonek. Nie miała pojęcia, czy dzwonek działa. Zajrzała przez brudne szkło i zobaczyła słaby zarys poręczy schodów oraz ukośną smugę światła na przetartym czerwonym dywanie, świadczącą, że drzwi w głębi holu są otwarte. Pochyliła się i uniosła klapkę na listy. – Liz? Liz, jesteś tam? To ja, Alex. Front budynku omiotły światła samochodu. Alex obróciła się na pięcie, spodziewając się ujrzeć czarny czterodrzwiowy wóz. Było to jednak stare kombi, skręcające w jeden z podjazdów. Kierowca popatrzył na nią; dostrzegła owal jego twarzy pod futrzanym kapturem. Alex westchnęła przeciągle i odwróciła się do drzwi. Załomotała w szybę. Była pewna, że światło pada z mieszkania Liz i zaczynała podejrzewać, że dzwonek nie działa. – Liz? Odpowiedzi nie było. Alex niechętnie sięgnęła do kieszeni płaszcza po długopis i notes. Oparła się o drzwi i zaczęła pisać: „Liz, muszę z tobą pilnie pomówić...” Drzwi uchyliły się. Rygiel nie przesunął się do końca, ponieważ ktoś nie domknął całkowicie drzwi przed jego przekręceniem. Alex owiało ciepłe, kwaśne powietrze. Zajrzała do holu. Dostrzegła dziecięcy rowerek u podnóża schodów w tym samym miejscu, co poprzednio. Na macie pod drzwiami poniewierały się gazety i podróżne druki reklamowe. – Jest tu ktoś? – zapytała Alex. Nadal nikt nie odpowiadał. Powiew poruszył ulotkami Pizza Hut. Alex rozejrzała się za wyłącznikiem, dostrzegła go obok i nacisnęła. Światło nie zapaliło się. Spiesznie dokończyła pisać wiadomość dla Liz. Zamierzała położyć ją przed wyjściem na stoliku w holu. W ten sposób chciała się upewnić, że przyjaciółka znajdzie ją po powrocie. Pozostawiwszy otwarte drzwi, Alex ruszyła powoli wąskim korytarzem, przesuwając dłonią wzdłuż ściany. Miała wrażenie, że dosłyszała u góry skrzypienie podłogowych desek i kroki. Być może zresztą było to tylko zawodzenie wiatru. Gdy dotarła do stolika, potrąciła dłonią jakiś przedmiot na ścianie. Zorientowała się, że to fotografia. Przycisnęła ją, by nie spadła. Ramka klasnęła głośno o ścianę. Skrzypienie desek na piętrze ustało. Starając się zachowywać bezgłośnie, Alex położyła kartkę na stoliku i odwróciła się do wyjścia. W tym momencie spostrzegła, że światło rzeczywiście pada spod drzwi mieszkania Liz. Podeszła do nich i uniosła dłoń, by zastukać. Poczuła, że coś poruszyło się w środku. Światło pod jej stopami przygasło, jego smugę rozdzielił szeroki cień. Ktoś stał po drugiej stronie. Bojąc się głębiej odetchnąć, Alex cofnęła się o krok, przenosząc ostrożnie ciężar ciała ze stopy na stopę. Jeśli w mieszkaniu była Liz, dlaczego nie podeszła do drzwi? Dlaczego nie odpowiedziała? Jeżeli zaś nie ona, to kto? Alex miała wrażenie, że słyszy słowa nieznajomego: „Nie zdaje sobie pani sprawy, w jakim znalazła się niebezpieczeństwie”. Cień poruszył się znowu; stał się szerszy i ciemniejszy. Alex starała się panować nad oddechem. Z drugiej strony drzwi rozległo się ciche pstryknięcie, jak gdyby coś wyłączono. Po chwili klamka zaczęła się powoli obracać. Alex rzuciła się do biegu i natychmiast uderzyła nogą w rowerek. Wymachując ramionami, próbowała przytrzymać się poręczy. Nie udało jej się i runęła całym ciężarem na kolana. Stopy uwięzły jej między kółkami. Na korytarz padło jaskrawe światło. Alex krzyknęła przeraźliwie i odwróciła się z wysiłkiem, gotując do obrony przed nieuchronnym, jak się jej wydawało, ciosem. – Alex? Co ty tu robisz, u diabła? – Jezu! – jęknęła z ulgą Alex. – Jezu Chryste! Dlaczego nie... Oj, Boże! Ostrożnie dotknęła łydki; miała wrażenie, jak gdyby przełamała się w pół. Liz podeszła do przyjaciółki i odstawiła rowerek. Nie wyglądała na zadowoloną z widoku Alex. – Nic ci się nie stało? Alex zaczerpnęła parę razy głęboko powietrza, czekając, aż ból zelżeje. – Chyba nie. Och! Chyba nic nie złamałam. Dlaczego nie podchodziłaś do drzwi, do diabła? Myślałam, że coś się stało. Dlaczego nie otwierałaś? – Że co się stało? – spytała Liz. Alex spostrzegła, że jej przyjaciółka nadal jest stropiona – i podejrzliwa. – No, może ktoś się do ciebie włamał albo coś w tym rodzaju. Dlaczego mnie nie wpuściłaś? Liz wskazała na wiszące na jej szyi słuchawki; przy pasku dżinsów miała walkmana. – Sprawiłam sobie mały prezent – powiedziała. – Ma rewelacyjny system basów. – Och, Jezu! Powinni tego zakazać. – Alex podniosła się powoli z podłogi. – Dlaczego nie naprawisz tego cholernego światła? Miałam wrażenie, że wchodzę do Czarnej Dziury w Kalkucie. – To wina dozorcy. I tak wkrótce się stąd wyprowadzam. – Dobry pomysł. – Myślałam o przeniesieniu się do Newport. Jeżeli w ogóle zdecyduję się pozostać w tych stronach. Co to? – Liz podniosła kartkę ze stolika. – Napisałam ją tuż przed tym, jak postanowiłaś wystraszyć mnie na śmierć – powiedziała Alex, ostrożnie obmacując stłuczoną nogę. – Muszę z tobą porozmawiać. Liz przeczytała kartkę i oddała ją Alex. – Naprawdę? – spytała. – A o czym? – To chyba wariat. Na twoim miejscu bym się nim nie przejmowała. Siedziały przy stole w kuchni. Alex wciąż masowała siniec wielkości kciuka na goleni. Mieszkanie wyglądało niemal tak samo, jak podczas jej poprzedniej wizyty, znikły tylko walizki i neseser. Na podłodze saloniku pojawił się zamiast nich szereg wielkich toreb ze sklepów. Na poręczach krzeseł i sofie rozłożone były nowe sukienki, żakiety i spódnice. Na niektórych nadal widniały metki z cenami. Utrata Michaela najwyraźniej nie zmniejszyła entuzjazmu Liz do korzystania ze styczniowych przecen. – Nie wyglądał na wariata, tylko na kogoś bardzo przestraszonego. Liz prychnęła, chociaż dla Alex wyglądało to niezupełnie przekonująco. – Facet przylazł w traperach na pogrzeb na Swan Point, a ty mówisz, że to nie wariat? – Nie miał traperów na pogrzebie, ale potem. Jeżeli chcesz wiedzieć, przyszedł na pogrzeb w zwykłych brązowych butach. – Brązowych? Sama widzisz. Nie muszę dodawać nic więcej. – Liz, mówię poważnie. Jestem też przekonana, że i on mówił poważnie. Mówię ci, był przerażony. Liz wylała resztki herbaty do zlewu. Alex nie miała pojęcia, dlaczego przyjaciółka nie chciała jej wysłuchać. – No dobrze, mówił poważnie. Ale poważnie się pomylił, nie? Kimkolwiek jest, nie ma pojęcia, co robi, prawda? – Liz... – Chcesz się czegoś napić? Przydałoby ci się chyba coś mocniejszego. – Wystarczy herbata, ale ty się nie krępuj – pokręciła głową Alex. – Nie zamierzałam. Liz wyciągnęła z szafki butelkę glenfiddich i szklankę. Mimo lekceważącego zachowania, Alex wyczuwała, że jej przyjaciółka jest spięta i zdenerwowana. – Liz, facet po prostu się pomylił. Każdy by się pomylił na jego miejscu. Wziął mnie za ciebie. – O czym ty mówisz, do diabła? – Posłuchaj, o tym, że Michael miał romans, wiedziało więcej osób, niż ci się wydaje. Wszyscy o tym wiedzieli – na pewno wszyscy z kierownictwa Prov-Life. To, jak Margaret Eliot patrzyła na mnie na pogrzebie, przekonało mnie, że ona również wiedziała. Liz przez chwilę siedziała zupełnie nieruchomo, po czym wyprostowała się i nalała sobie whisky. – I chcesz mi powiedzieć, że wszyscy uważają, iż chodziło o ciebie? – Nie wszyscy, ale... – Tylko się domyślają, tak? Liz odwróciła się w jej stronę. Alex zmarszczyła brwi. – O co ci chodzi? – Nie mają przecież żadnego powodu sądzić, że chodziło o ciebie, prawda? Nie spałaś przecież z Michaelem? – Alex zamrugała. Miała wrażenie, że się przesłyszała. Liz wzruszyła ramionami. – Czemu się dziwisz? Słyszałam, że tak było. – Co?! – Tak słyszałam. – Liz ponownie wzruszyła ramionami i złożyła ręce na piersiach. Alex nie była w stanie odpowiedzieć. Jak Liz mogła ją o coś takiego podejrzewać? Mimowolnie przypomniała sobie jednak przyjęcie w pracy, pocałunek, który Michael złożył na jej ustach. Kto był przy tym? Kto był tego świadkiem? Prawdopodobnie kilka osób. Na pewno Mel Hartman. – Na miłość boską, Liz... – wystękała. – Nigdy nie... To nieprawda! – W takim razie wszystko w porządku – powiedziała krótko Liz i wypiła łyk whisky. – Nie musisz się w to angażować. Alex oparła stłuczoną nogę na podłodze i aż się skuliła z bólu. Jak Liz mogła być zazdrosna o nieżyjącego mężczyznę – a zresztą, czy właśnie o nim myślała? – Liz, nie chcę się w nic angażować. Nigdy nie byłam zaangażowana. – Oczywiście, że nie. A jak się miewa Mark? – W porządku. Co to ma wspólnego... – Jak się wam układa? – Dobrze. – Alex ponownie straciła pewność siebie. – Dlaczego miałoby być inaczej? – Tak pytam. Bo ja wiem? Nigdy nie sądziłam, że jest w twoim typie. – Tak? – Głos Alex stwardniał. – A jak myślisz, w czyim? – Nie wiem. Może tej nowej dziewczyny? Jak ona się nazywa? Cathy, tak? Catherine? Ta z dobrej rodziny. Alex wstała. Nie zamierzała tego dłużej wysłuchiwać. – Przyjechałam, żeby cię ostrzec – powiedziała spokojnie. – Nie po to, żeby się kłócić. – Ostrzec przed czym? Mam naprawić zamek? Dobrze. Założę nawet łańcuch, jeżeli cię to uszczęśliwi. – Baw się dobrze, Liz. – Alex chwyciła płaszcz. – Daj spokój, Alex, tylko się z ciebie nabijałam. Tworzycie z Markiem świetną parę, wszyscy tak twierdzą. – Alex dotarła do drzwi. – Usiądź, Alex, proszę. Przepraszam cię. Czasami myślę o Michaelu i... Proszę, zostań! – No dobrze. – Alex rozluźniła się. – Przepraszam, chyba trafiłaś na mój wrażliwy punkt. – Tak, sama to dobrze znam. – Liz uśmiechnęła się ze znużeniem. – Na pewno nie chcesz się napić? – No, może trochę. Prowadzę. Liz sięgnęła po drugą szklankę. Alex przeszła do saloniku i usadowiła się na kanapie między kremowym kaszmirowym żakietem i sukienką wieczorową w jasnych barwach. Metka mówiła, że sukienka kosztowała tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów. Przypomniało to Alex, po co przyszła. – Liz, myślałam o pieniądzach Michaela. W kuchni na chwilę zapanowała cisza, po czym rozległ się odgłos zamykanej szafki. – Chcesz lodu? – Nie, dziękuję. Liz, jeżeli Michael rzeczywiście miał tyle pieniędzy, to możliwe, że był zamieszany w coś nielegalnego. Sama chyba rozumiesz. Liz weszła do saloniku i podała Alex szklankę. – Skoro tak twierdzisz – powiedziała. – To ty jesteś ekspertem od prawdopodobieństwa. – Wiem, że nie chcesz myśleć o nim w ten sposób, i nie winię cię za to, ale to jest powód, żeby zachować ostrożność. Liz usiadła; Alex zauważyła, że ponownie napełniła sobie szklankę. – Jak powiedziałam, naprawię zamek. – Nie o to mi chodzi. Powiedz mi, Liz, kontaktowałaś się z Margaret Eliot? Liz upiła kolejny łyk, zmrużyła oczy i odgarnęła włosy z czoła. – Po co miałabym to robić? – Nie wiem. Kontaktowałaś się? – Nie. Twierdzisz, że ona też złamała prawo? – Oczywiście, że nie. – To po co pytasz? – Bo... bo ten człowiek powiedział... – Znów wracamy do faceta w traperach. Daj spokój, Alex, nie możemy rozmawiać o czymś innym? Alex wpatrzyła się badawczo w twarz Liz. Woskowa cera i ciemne kręgi pod oczyma świadczyły, że porzuciła pozę onieśmielającej, niewzruszonej kobiety, którą przybierała w biurze. Nie była też jednak zdezorientowaną, przygnębioną nieszczęśnicą, jak tuż po śmierci Michaela. Alex odniosła wrażenie, że Liz wytyczyła sobie nowy plan działania, przy realizacji którego polegała wyłącznie na sobie, i nie miała ochoty jeszcze o nim rozmawiać. – Liz, ten mężczyzna powiedział coś jeszcze. Stwierdził, że nie pieniądze są najważniejsze, ale dokumenty, papiery, które ukradł mu Michael. – Jakie papiery? – Liz westchnęła. – Nie wiem nic o żadnych papierach. – Sama mi powiedziałaś, że znalazłaś w neseserze Michaela plik dokumentów, pamiętasz? Razem z wyciągami z konta. – I? – Gdzie są? Liz utkwiła wzrok w przeciwległej ścianie. Usiłowała ze wszelkich sił sprawiać wrażenie krańcowo znudzonej, ale Alex wyczuwała, że to tylko poza. – Wiem, że jestem tylko sekretarką, ale nie jestem skończoną idiotką. Złożyłam wyciągi z konta w banku. Na wszelki wypadek. Nic im tam nie grozi. – A pozostałe dokumenty? – Nic nie znaczą. Takie tam papiery. Całe strony liczb. Mówię ci, że nie mają żadnej wartości. Alex przez chwilę milczała, pozwalając, by Liz sama zastanowiła się nad swoimi słowami. – Muszą coś znaczyć – powiedziała wreszcie ze spokojem. – Pewnie coś o tym wiesz, co? – Liz rzuciła jej krzywy uśmiech, odstawiła szklankę i wstała. – Mówię ci, że nie są nic warte. – W takim razie dlaczego temu facetowi tak na nich zależało? Śledził mnie przez parę dni po to tylko, żeby je odzyskać. Liz przeszła w drugi koniec pokoju i wzięła do ręki jakieś pismo. Dokumenty były schowane w środku. Z miejsca, w którym siedziała, Alex dostrzegła, że są to arkusze komputerowych wydruków. Liz popatrzyła na nie przez chwilę i potrząsnęła głową. – Nie mam pojęcia, co to takiego. – Podała arkusze Alex. – Proszę. Kiedy facet w traperach znów zacznie za tobą węszyć, będziesz mogła mu to oddać. Gdy Alex wróciła do domu, zastała Oskara miauczącego pod drzwiami mieszkania. Sprawdziła, czy jest do niej poczta – nie było żadnej – nakarmiła kota i rozsiadła się w wygodnym, starym fotelu. Wyjęła wydruki z torebki i położyła je na stoliku do kawy. Trudno było uwierzyć, że mogą stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Nie ze względu na swoją zawartość, ale dlatego, że leżały na stoliku w jej bezpiecznym mieszkanku. Nie potrafiła wyobrazić sobie, że jej życiu może coś zagrozić. Nieznajomy pragnął jednak odzyskać papiery – nie było co do tego żadnych wątpliwości. Znaczyły dla niego więcej niż pieniądze, więcej niż dziesięć milionów dolarów. Był przekonany, że Alex je ma, i w tej chwili istotnie tak było. Mniej więcej dwadzieścia arkuszy komputerowych wydruków nadal tworzyło jedną wstęgę. Na środku widniało nierówne wgniecenie, świadczące, że w pewnym momencie pośpiesznie je złożono. Perforowane paski zaczęły oddzierać się w prawym górnym rogu. Powiew lodowatego wiatru załomotał okiennicami. Alex zaczerpnęła tchu i pochyliła się nad papierami. Przesunęła palcami wzdłuż rzędów cyfr, starając się uzyskać jakiekolwiek pojęcie, o co w nich chodziło. Oczywiście, Liz nie miała racji. Nawet pobieżny rzut oka wystarczał by stwierdzić, że w wydrukach krył się jakiś sens. Nie była to tylko przypadkowa zbieranina cyfr. Na dole ostatniej strony umieszczano godzinę, datę i jedno słowo. Dane zostały opracowane – a przynajmniej wydrukowane – dziewięć dni przed Bożym Narodzeniem, o siódmej wieczorem. Na samym końcu widniało zaś nazwisko osoby, która je sporządziła, czy też nazwa systemu lub organizacji: MEDAN. Resztę danych trudniej było odcyfrować. W lewym górnym rogu każdej strony znajdował się kod, składający się z dwóch liter i dziewięciu cyfr. Literami były w każdym przypadku AR. Pod spodem znajdowały się dwie sąsiadujące tabele, z nagłówkami „A” i „B”. Cyfry w obydwóch tabelach wyglądały identycznie, jak gdyby dwukrotnie wygenerowano ten sam ciąg. Każda z tabel miała dziewięć kolumn i osiem wierszy. Wiersze były numerowane, jednak nie po kolei, a z nieregularnymi przerwami. Nie było wiersza drugiego ani piątego. Po szóstym, siódmym i ósmym nie następował dziewiąty ani dziesiąty. Tak było aż do ostatniego wiersza, dziewiętnastego. Kolumny miały bardziej złożone oznaczenia: MCP1B, LQTS1, HTCH4 – to jednak nic nie mówiło Alex. Nigdy wcześniej nie widziała takich tabel i bez orientacji, o co w nich chodziło, umieszczone w nich cyfry były absolutnie niezrozumiałe – nawet te dwie, które zakreślono na czerwono. Wpatrywała się w nie przez parę minut, przerzucając arkusze w przód i w tył, starając się wyodrębnić w nich jakąś regularność czy związek. Nic jednak nie rzuciło się jej w oczy. Alex wzdrygnęła się, gdy Oskar wskoczył na poręcz fotela obok niej. – Witam, panie kocie – powiedziała, drapiąc go pod brodą. – MCP1B. Co ty na to? Oskar odpowiedział, ładując się jej na kolana. Zaczął popychać i ugniatać łapkami plik wydruków, jak gdyby starał się wydrapać z nich coś łatwiejszego do zrozumienia. Spróbował się na nich rozłożyć, ale natychmiast poderwał na równe nogi, z irytacją machając ogonem. Komputerowy papier stanowił kiepską namiastkę ciepłej wełny swetra Alex. Spróbowała wyciągnąć arkusze spod Oskara, nie chciał z nich jednak zejść, balansując niepewnie na jej kolanach. Wydruki wreszcie spadły na podłogę, rozwijając się na całą długość. Gdy Alex schyliła się po nie, zauważyła, że wypadła z nich pojedyncza kartka – mniejsza, cała biała. Widniało na niej: 41-2328 719 74 21016 74 25184 75 37619 75 40132 75 67801 75 71252 Oskar zeskoczył z kolan Alex i wycofał się na drugi koniec dywanu. Alex przyjrzała się przez chwilę kartce i sięgnęła do torebki. Pogrzebała przez chwilę, aż odnalazła książeczkę czekową z Fleet Bank. Otworzyła ją i porównała numery z tymi na kartce. Nie były identyczne, lecz podobne. Sześć cyfr na środku strony stanowiło numery rachunków, natomiast kod powyżej określał, w której filii zostały założone. Okna załomotały ponownie, ze schodów przeciwpożarowych dobiegło nieregularne skrzypienie metalu o metal. Alex odłożyła kartkę i wstała zaciągnąć zasłony. Nagle poczuła się zagrożona. Wydruk stanowił zaledwie zbiór cyfr, których znaczenia nie potrafiła odgadnąć. Skoro nie wiedziała, o co w nich chodzi, jakie to mogło stwarzać dla kogokolwiek niebezpieczeństwo? Numery rachunków w banku stanowiły jednak konkretne informacje. Można było pójść ich śladem, wykorzystać do odgadnięcia przeszłości Michaela Eliota. Jeżeli miało się na to ochotę. Niemal bez zastanowienia Alex podniosła słuchawkę i wybrała numer Marka. Po chwili uruchomiła się automatyczna sekretarka. Było wpół do jedenastej, a mimo to Marka jeszcze nie było w domu. Następnego wieczora mieli spotkać się na kolacji, którą Mark zamierzał ugotować dla uczczenia rocznicy ich związku. Alex zaczekała na sygnał i powiedziała: – Cześć, kochanie. Dzwonię, żeby upewnić się co do jutrzejszej kolacji. Mam przynieść wino? Może to amarone, które lubisz? Oddzwoń do mnie, kiedy wrócisz, albo przekręć jutro. Mam nadzieję, że się nie przepracowujesz. Cześć. Odłożyła słuchawkę, podeszła do drzwi i sprawdziła zamki. Następnie napełniła czajnik i stała chwilę, wpatrując się w wybrzuszone linoleum na podłodze kuchni i rozmyślając o papierach Eliota. Michael Eliot był skarbnikiem Prov-Life. Osobiście zajmował się olbrzymią ilością operacji finansowych, krótkoterminowymi inwestycjami firmy, wypłatami dla właścicieli polis. Miał większy wpływ na codzienny przepływ gotówki w Prov-Life niż Newton Brady, który odpowiadał przede wszystkim za długofalową strategię inwestycyjną, nabywanie akcji spółek i kwestie organizacyjne. Czy możliwe, że Eliot odprowadzał pieniądze do własnej kieszeni, korzystając właśnie z tych kont? Być może były to rachunki za granicą, na przykład na Kajmanach czy w Szwajcarii. Alex przypomniała sobie historię pracownika banku, który został milionerem dzięki kradzieży ułamka centa od każdej operacji. Była to opowieść znana wszystkim aktuariuszom. Człowiek ten zaprogramował główny komputer banku tak, by zaokrąglać w dół ułamki centów przy każdym naliczeniu odsetek, a reszta była przekazywana na jego konto. Każdego dnia były dokonywane dziesiątki tysięcy takich operacji, przynoszące programiście średnio po pół centa. Został złapany tylko dlatego, że zaczął szastać pieniędzmi. Może właśnie dlatego Eliot mieszkał nadal w domu za dwieście tysięcy dolarów i pracował od dziewiątej do piątej: postanowił nie popełnić tego samego błędu. Alex stała tak przez dłuższą chwilę, starając się odgadnąć, czym mógł zajmować się Eliot. To, na co wpadła, aż nadto odpowiadało innym faktom. Dziesięć milionów dolarów stanowiło mnóstwo pieniędzy, ale w porównaniu z całkowitymi aktywami i pasywami Prov-Life wydawało się niemal całkowicie pozbawione znaczenia. Firma ubezpieczała prawie cztery miliony ludzi, którzy płacili składki w wysokości od tysiąca pięćset do dwudziestu tysięcy dolarów rocznie. Wszystkie te pieniądze musiały zostać wypłacone lub w jakiś sposób zainwestowane. Po paru udanych latach całkowite roczne dochody sięgały miliardów dolarów. Eliot pracował zaś w Prov- Life przez cały ten okres. Może od lat prowadził swój szwindel i zgarniał po trochę... Natarczywe gwizdanie czajnika, sprowadziło Alex na ziemię. Otrząsnęła się i powiedziała sobie, że za bardzo popuszcza wodze wyobraźni. Były to tylko numery rachunków. Może zupełnie legalnych, związanych z pracą Michaela Eliota. Niewykluczone, że były to rachunki firmy, założone dla udziałowców lub osób, występujących z roszczeniami. Trudno podejrzewać, że kryje się w nich coś złowieszczego. Skoro jednak rachunki były niewinne, skoro ich prowadzenie należało do służbowych obowiązków Eliota, po co byłyby mu ich numery na południu Francji? 3 Pracownica banku, zajmująca się rachunkiem Alex, była niezmiernie zdziwiona, gdy dziewczyna zatelefonowała do niego następnego dnia rano. – To miło, że pani dzwoni – powiedziała urzędowo uprzejmym głosem przy akompaniamencie stukania w klawiaturę komputera. – Prawdę mówiąc, właśnie mieliśmy się z panią porozumieć. Kobieta nazywała się Ellen Adcock. Alex unikała jej przez ostatnie półtora roku. Wiedziała, że podtrzymywanie kontaktu z wierzycielami i zapewnianie ich, że nie zniknie się z ich pieniędzmi, stanowiło słuszną politykę, jednak prawda polegała na tym, iż Alex złożyła pewne zapewnienia, dotyczące spłaty kredytu, z których nie była się w stanie wywiązać. Poza tym, mimo pozorów uprzejmości, z pani Adcock wyłaziła przykra dla Alex niecierpliwość, jak gdyby urzędniczka nie potrafiła pojąć, dlaczego bank w ogóle pożyczył dziewczynie pieniądze i nie wierzyła, że aktuariuszka kiedykolwiek je zwróci. – Chciałam pani przekazać, że moja sytuacja się poprawia – powiedziała Alex. – Powiedziano mi, że w lecie tego roku mogę spodziewać się podwyżki. Klekot klawiszy potrwał jeszcze moment, po czym ustał. – Trzydzieści pięć tysięcy dziewięćset trzynaście dolarów i osiemdziesiąt pięć centów – powiedziała pani Adcock, nagle rezygnując z uprzejmości. – Tyle właśnie wynosi pani obecne zadłużenie. Dziewięćset trzynaście dolarów i osiemdziesiąt pięć centów powyżej ustalonego limitu. Alex skrzywiła się. Gdy sprawdzała ostatnim razem, nie przekroczyła limitu zadłużenia, lecz było to przed orgią bożonarodzeniowych zakupów. Oczywiście, do tego codziennie nieubłaganie narastały odsetki. W porównaniu z kwotami, jakimi zajmował się Michael Eliot, jej rachunek był znikomy, lecz głos pani Adcock sugerował, że Alex powinna wreszcie zrozumieć cały dramatyzm sytuacji. Dziewczyna pożałowała, że nie wybrała innego dnia na próbę uzyskania informacji, na których jej zależało. – Och, rany, nie zdawałam sobie z tego sprawy – powiedziała. – Cóż, jestem pewna, że zdołam wyrównać kwotę, o którą przekraczam limit. Spróbuję... – Ma pani obecnie siedemset jedenaście dolarów na koncie bieżącym. Czy mam przelać część tych funduszy? – Tak. – Alex usiłowała się zastanowić. Do następnej wypłaty pozostało trzy tygodnie; tymczasem czekało ją płacenie rachunków. – Tak, powiedzmy dwieście... dwieście pięćdziesiąt dolarów. – Tylko dwieście pięćdziesiąt? W ten sposób pozostanie jeszcze... – Sześćset sześćdziesiąt trzy dolary i osiemdziesiąt pięć centów powyżej limitu. Zdaję sobie z tego sprawę. Spłacę je do końca miesiąca. Znów rozległo się wściekłe walenie w klawisze. – W porządku – powiedziała wreszcie Ellen Adcock. – Musimy jednak przedyskutować kwestię podstawowego limitu. Przecież nie po to otworzyła pani u nas rachunek, by stale żyć na kredyt. Alex poczuła się jak uczennica, skarcona za źle odrobioną pracę domową. – Postaram się wyrównać rachunek, gdy tylko uzyskam tytuł asystentki w Stowarzyszeniu Aktuariuszy – w maju, najpóźniej w czerwcu. – Mam nadzieję, że się to pani powiedzie. Naprawdę – westchnęła pani Adcock. Stukanie w klawisze ustało; po omówieniu interesów wrócił czas na urzędową uprzejmość. – Mimo to Fleet Bank pokłada w pani zaufanie i życzy pani sukcesów. – Dziękuję – powiedziała Alex. – Nawiasem mówiąc, mam pytanie. – Pytanie? – Chodzi o zadanie, które mi przydzielono. Dotyczy procedur bankowych. – Procedur bankowych? – W głosie pani Adcock nie sposób było dopatrzyć się entuzjazmu. – Czego chce się pani dowiedzieć? – Chodzi o kody rachunków. Próbuję sprawdzić taki właśnie kod, zidentyfikować, w której filii założono rachunek. – To bardzo proste, wystarczy, że połączę się z działem rozrachunków – mają tam wszystkie dane w komputerach. Jaki jest numer tego rachunku? Alex podała jej kod. Znów nastąpiło walenie w klawisze, przerywane co chwila westchnieniami i pomrukami zniecierpliwienia. – Och, chodzi o lokalną filię – powiedziała wreszcie pani Adcock. – W East Side. Okazało się, że jest to filia Ocean State Saving Bank na rogu Brook Street i Waterman Street, parę przecznic od college’u Browna i tylko kilkaset metrów od domu Michaela Eliota. Przysadzisty, piętrowy budynek był o mniej więcej sto lat młodszy od większości przyległych domów; i stanowił typowy przykład modernistycznej architektury lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Mimo oszalowanego piętra i zgrabnie przystrzyżonego żywopłotu, gmach wyglądał, jak gdyby postawiono go z myślą o wojnie jądrowej. Rzędy wąskich, przyciemnionych okien jedynie wzmagały to wrażenie. Alex mijała go setki razy, nie poświęcając mu chwili uwagi. Teraz sama jego obecność w spokojnym, cywilizowanym sąsiedztwie college’u sprawiała, że wydawał się być intruzem z mroczniejszego świata. Alex przyglądała się bankowi niepewna, czy powinna wejść do środka. Skurcz żołądka sprawiał, że miała ochotę rzucić to wszystko i wrócić do bezpiecznego biura i znajomej, rutynowej pracy. Nie wystarczało jednak wiedzieć, gdzie położona była filia banku; musiała jeszcze ustalić, czy Eliot założył rachunki na swoje własne nazwisko. Być może wystarczyłoby jej to do rozpracowania całej afery – o cokolwiek w niej chodziło. Postawiwszy kołnierz płaszcza, Alex spiesznie przemierzyła ulicę. Wnętrze banku wyglądało typowo, może odrobinę bardziej elegancko niż przeciętnie. Były tu bankomaty, pokoje do rozmów z klientami, rząd stanowisk kasjerskich za kuloodpornym szkłem. Wskazująca w głąb korytarza strzałka opatrzona była napisem: SEJFY DEPOZYTOWE. Sądząc po osobach stojących w kolejkach, klientelę banku stanowili w dużej mierze uczniowie college’u Browna. Plakaty na ścianach anonsowały specjalne zniżki, atrakcyjne warunki kredytów i premie dla młodzieży. Inne zachęcały do udziału w ochronie tropikalnych lasów i do pomocy charytatywnej dla Trzeciego Świata. Nowemu hasłu banku – „Wszędzie z tobą”, wykonanemu tak, by przypominało pismo kredą na tablicy – towarzyszyły zdjęcia uśmiechniętych, spokojnych klientów, cieszących się przyjemnościami życia dzięki wsparciu ze strony lokalnego banku oszczędnościowego. Kasjer za szkłem nie sprawiał wrażenia ani wspierającego, ani specjalnie przyjaznego. Wpatrywał się w wycięcie w szybie jak laboratoryjne zwierzę, wyczekujące następnej szufelki z tabletkami. Alex wyjęła książeczkę czekową oraz odcinek wpłaty, na który już wcześniej wpisała jeden z odkrytych numerów rachunków. – Czy mogłabym pana poprosić... – Papier w jej dłoni drżał. Wsunęła go w szczelinę i błyskawicznie cofnęła rękę. – Czy mógłby pan sprawdzić, czy prawidłowo podałam numer rachunku pana Eliota? Trochę się spieszyłam przy wpisywaniu. Mężczyzna podniósł wzrok. Miał dwadzieścia parę lat, szczupłą twarz i wodniste szare oczy. Tabliczka głosiła, że nazywa się Jeff Gilvar. – Ten numer? – spytał z powątpiewaniem w głosie, biorąc odcinek do ręki. – Obiecałam, że wpłacę pieniądze właśnie dzisiaj. – Alex zdobyła się na możliwie promienny uśmiech. – Dobrze, chwileczkę – powiedział kasjer i przeszedł do terminala komputerowego przy sąsiednim okienku. Alex przyglądała się, jak pracowicie wpisuje siedmiocyfrowy numer i po paru chwilach robi to ponownie. Zauważyła siebie na ekranie zawieszonego na ścianie monitora i zdała sobie sprawę, że kamera systemu bezpieczeństwa znajduje się o metr od jej głowy. Jeff wrócił z odcinkiem. – Niestety, rachunek został zamknięty, proszę pani. Na pewno chodzi o nasz bank? – Och, chyba tak. – Zamknięty? Czy oznaczało to, że rachunek rzeczywiście należał do Eliota, czy nie? – Niech pan chwilę zaczeka. Mam jeszcze jeden numer rachunku, może ten jest aktualny? Zapisała numery na odwrocie książeczki czekowej. Jeff zacisnął wargi i popatrzył na kolejkę czekających na obsłużenie ludzi. – Może mi go pani wreszcie podać? – Siedemset pięćdziesiąt siedem, tysiąc dwieście pięćdziesiąt dwa. – Alex podała ostatnich sześć cyfr. Jeff zanotował sobie numer i wrócił do komputera. Alex ponownie popatrzyła na monitor. Tym razem obraz pochodził z innej kamery, umieszczonej gdzieś nad wejściem do pomieszczenia ze skrytkami. Widać było dwóch dyskutujących mężczyzn. Jeden z nich był odwrócony tyłem do kamery, Alex miała jednak wrażenie, że drugi jest jej znajomy. Usiłowała przypomnieć sobie, gdzie go widziała. Wreszcie skojarzyła, że miało to miej sce na przyjęciu u Richarda Goeberta. Tam właśnie ujrzała go po raz pierwszy i została mu przedstawiona. Poznała go teraz po grubych okularach w stalowych oprawkach i okrągłej, lśniącej twarzy. Nazywał się David jakiś tam – Mullet lub Mullins. Przypomniała sobie, że pracował w... Ocean State Saving Bank! Jeff wrócił wreszcie do niej. – Niestety, ten rachunek również został zamknięty. Chyba będzie pani musiała sprawdzić ponownie te numery, pani...? – Ale te rachunki należały do pana Eliota, prawda? – Alex uśmiechnęła się ponownie, starając się sprawiać wrażenie skończonej idiotki. – To przynajmniej się zgadza? Jeff przypatrzył się jej pilnie, starając się zapewne odgadnąć jej intencje. Alex zmuszała się, by nie odwracać wzroku. – Może zaczeka pani jeszcze chwilę? – Jeff zdobył się na nieprzyjemny, lukrowany uśmiech. – Poszukam kogoś, kto pewnie będzie mógł pani pomóc... Momencik, dobrze? Odszedł tyłem, nie spuszczając z niej wzroku. Alex nagle poczuła, że trafiła w niewłaściwe miejsce. Mullins był pewnie kierownikiem filii, a Jeff poszedł właśnie po niego. Groziły jej kłopoty, ponieważ wobec Mullinsa jej blef nie zdałby się na nic. Musiała się wycofać. Wsadziła książeczkę czekową do torebki i na tyle spokojnie, na ile potrafiła, ruszyła w stronę wyjścia, wodząc wzrokiem po rzędzie plakatów na ścianie. Gdy dotarła do drzwi, zaryzykowała ostatnie spojrzenie za siebie. Mullins potrząsał dłonią swojego rozmówcy. Był nim Walter Neumann. 4 Mark otworzył drzwi, ubrany w fartuch. – Gdzie się podział twój samochód? – zapytała Alex. Pocałowali się przelotnie w holu. Z kuchni rozchodziła się woń cebuli i czosnku. – Jak zwykle, miło cię widzieć – powiedział niezbyt serdecznie Mark. – Myślałam, że może go ukradziono – odparła Alex, ignorując jego sarkazm. – Niestety nie – Mark uśmiechnął się ironicznie. – Oddałem go, to wszystko. Alex otworzyła ze zdumienia usta, zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, Mark odwrócił się. Przeszła za nim do kuchni. – Co to znaczy: oddałeś go? – Dziwisz się? Mówisz: nie podoba mi się twój samochód. No to go oddałem. – Mark wzruszył z rozdrażnieniem ramionami. – Wina? Alex postawiła przyniesioną przez siebie butelkę amarone superiore na czystym blacie i zsunęła płaszcz z ramion, podczas gdy Mark zajął się nalewaniem pinot noir do dwóch kieliszków. – Może mi o tym opowiesz? Dlaczego tak nagle zmieniłeś zdanie? Mark upił spory łyk wina i zaczął wygarniać gęste, zielone pesto z malaksera. Pachniało niebiańsko, natomiast Mark prezentował się okropnie. Zachowywał się sztywno, wyglądał na smutnego i wyczerpanego. Alex pomyślała, że może ma kłopoty w pracy. Przez chwilę przemknęło jej nawet przez głowę podejrzenie, że między jego wyglądem a oddaniem BMW może istnieć związek. Może go zwolniono? – O co chodzi, zdecydowałeś, że go nie chcesz? – Wiedziałem, że zrobisz z tego wielką aferę. – Nie robię z tego afery, po prostu jestem ciekawa, to wszystko. Rzucił jej złowróżbne spojrzenie. – W Providence jest zbyt zimno na kabriolet – powiedział wreszcie. Alex pokiwała głową i upiła łyczek wina, mając nadzieję, że Mark powie coś więcej. Zajął się jednak doglądaniem crostini i wygarnianiem pesto do parującej sosjerki. Otworzył torebkę orzeszków, przy czym trochę zawartości wysypało się mu na podłogę. Alex wyczuwała wiszące w powietrzu napięcie, jak gdyby właśnie potwornie się pokłócili. Zaczerpnęła głęboki oddech i spytała, usiłując zacząć konwersację od nowa: – Jak tam w dziale finansów? Mark wzruszył ramionami i posypał orzeszkami suchą patelnię. – Chyba się domyślasz. Znów zapanowało milczenie. Alex uznała, że najlepiej będzie, jeżeli sama opowie, jak minął jej dzień. Nie zajęło jej to wiele czasu, a Mark zdawał się bardziej zaabsorbowany przygotowaniami do kolacji niż słuchaniem jej. – Słyszałeś o McCormicku? – spytała w końcu, uciekając się do biurowych plotek, jak gdyby łączyła ich wyłącznie praca. – Pewnie – odparł Mark. – O tym, co stało się w męskiej toalecie? – Pewnie, kto o tym nie słyszał? – Przeniósł na nią spojrzenie; zauważyła, że ma ciemne cienie pod oczami. – Wiesz, jak ludzie lubią plotkować. – Sądzisz, że to nieprawda? – Nic nie sądzę. – Znów wzruszył ramionami. Zamieszał sos. – Powiedziałem tylko, że ludzie lubią plotkować. Mielą językami, kiedy tylko mają trochę wolnego czasu. – Rozumiem. – Alex wciągnęła głośno powietrze i pokiwała głową. – Domyślam się, że sam jesteś teraz zbyt zajęty. – Nie kłóćmy się – powiedział, zdejmując patelnię z ognia. – Miał to być nasz romantyczny wieczór, pamiętasz? Romantyczny, piątkowy wieczór. Jego słowa zabrzmiały, jak tytuł artykułu w popularnym magazynie. Kolację zjedli w salonie. Kiedy Alex próbowała podpytać Marka o samochód, powiedział tylko, że prowadzenie kabrioletu okazało się o wiele mniej przyjemne, niż sądził. W Providence było na to zbyt zimno, cholerne składki ubezpieczeniowe były zbyt wysokie, a poza tym istniało ryzyko, że wcześniej czy później jakiś debil przebije mu oponę dla zwykłej frajdy. Wszystko to miało sens, lecz Alex odniosła wrażenie, że Markiem kierowały jakieś inne, ukryte motywy. Przyszło jej do głowy, że skoro zaczął awansować w hierarchii firmy, być może zamarzył o jakimś mniej szpanerskim wozie – szarym, dystyngowanym cadillaku lub lexusie. Przypomniała sobie uwagę Donalda Granta na przyjęciu u Goeberta: BMW były zbyt drogie. Mark okazał się jednak chętny do rozmowy o swoim nowym stanowisku. Co było do przewidzenia, Drew Coghill poczuł się urażony jego awansem. Według Arta Reinebecka, Coghill doniósł Newtonowi Brady’emu o tym, że Mark nie zareagował na czas na propozycję jednej z największych firm, korzystających z usług Prov-Life. Oferta nabycia akcji po preferencyjnej cenie powinna zostać natychmiast przekazana Brady’emu, jednak ugrzęzła w odebranej przez Marka korespondencji. Wpadka ta miała miejsce już po paru dniach pracy na nowym miejscu. Brady niespecjalnie się tym przejął, lecz Coghill lamentował, jak gdyby to był koniec świata. Mark zrelacjonował sprawę pełnym napięcia tonem, wkładając do ust kolejne porcje jedzenia. Alex przyglądała mu się, z początku zaskoczona, stopniowo jednak coraz bardziej zirytowana. Mark denerwował się, gdy mówiła o statystykach, samemu jednak wolno mu było opowiadać o kłopotach w pracy. Co gorsza, w jego głosie dało się równocześnie wyczuć ton samozadowolenia kogoś dopuszczonego do najściślej strzeżonych tajemnic. Brzmiało to jak kazanie na temat spraw, do których w swojej działce nie miała dostępu. Odczuwała przemożną ochotę, by opowiedzieć mu, co rzeczywiście działo się w ciągu ostatnich tygodni, by przynajmniej uciąć jego narzekania na Drewa Coghilla. – Tak czy inaczej... – Mark upił łyk wina i otarł usta – ...Drew przylazł do mnie dzisiaj i powiedział... – Mark? – Znieruchomiał z uniesionym w pół drogi do ust widelcem. – Przepraszam, że ci przerywam, ale... – O co chodzi? – Odłożył widelec na talerz. – Wiem, że to tylko idiotyczne plotki, ale jak myślisz, co naprawdę dzieje się z McCormickiem? Może Newt ci coś powiedział? – Newt mówi różne rzeczy – odparł Mark, odchyliwszy się w krześle. Alex czekała, aż Mark powie coś więcej, lecz najwyraźniej informacje przekazywane w obrębie kadry kierowniczej nie nadawały się dla niewtajemniczonych uszu. Poczuła nieprzepartą ochotę, by pchnąć Marka tak, by przewrócił się na podłogę. – Wiesz, że McCormick jest uzależniony od kokainy? – spytała. – Słucham? – Mark zamrugał i wypił kolejny łyk wina. – Powiedziałam, że... – Tak, słyszałem. Od kogo się tego dowiedziałaś? Już miała wyjawić, że od White’a, ale uznała, że powiedział jej to przecież w zaufaniu. – Och, mówią tak w biurze – zaimprowizowała. – Kto? – Takie krążą plotki. Wczoraj podszedł do mnie Mel Hartman i... – Hartman to zero – powiedział z zapałem Mark. – Powinien uważać, co gada. O niczym nie ma pojęcia. O niczym. – Zna się dobrze na statystyce. Mark pokiwał głową. – Pewnie, przecież za to mu płacimy – ocenił z nieznośną wyższością. – Tak czy owak, nie miałeś o tym pojęcia – odparła Alex czując, że zaczyna się czerwienić. – O czym? – O tym, że McCormick bierze kokę. – Posłuchaj, Alex, nie powinnaś rozpowiadać takich rzeczy. – Mark wychylił się do przodu i oparł łokcie na stole. – Dlaczego nie? – Prov-Life to mała firma. Wiesz, że ludzie dowiadują się, kto i co o nich powiedział. – Wzruszył ramionami. – Nagle ni z tego, ni z owego okazuje się, że masz wroga. Alex na chwilę stanął przed oczyma obraz Toma Heymanna w czarnym lexusie. – Ale tym razem wszystko pozostanie między nami, prawda? – powiedziała sarkastycznie. – Przecież wciąż jesteśmy przyjaciółmi, chociaż zostałeś szefem działu finansów? – Zachowujesz się dziecinnie – uśmiechnął się Mark, kiwając głową. – Sam zachowujesz się tajemniczo, jak gdyby Prov-Life było jakimś sekretnym stowarzyszeniem. Tego było dla Marka za wiele. Potrząsnął głową i zrezygnował z dalszej konwersacji. Alex usiłowała coś zjeść, była jednak zbyt poirytowana. Zaczęła rozmawiać o McCormicku i nie potrafiła zmienić tematu. Nagle uświadomiła sobie, że chce o wszystkim pomówić otwarcie. – Uważasz, że wiąże się to z rezygnacją Goeberta? – spytała. – Co? – Mark ponownie znieruchomiał z widelcem w dłoni. – Załamanie McCormicka – jeżeli właśnie to się stało. No dobrze, jest uzależniony od kokainy, ale jego zachowanie w męskiej toalecie to coś znacznie poważniejszego. Może zaczyna wariować? Nie sądzisz... – Zrozumiałem, o co pytasz – odparł Mark, patrząc na Alex surowo. – Nie rozumiem jednak, dlaczego o tym mówisz. Jaki to ma związek z Goebertem? – Zastanowił się przez chwilę. – White ci coś powiedział? – Nie. Dlaczego tak sądzisz? – Mark wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. – Samej mi to przyszło do głowy – kontynuowała Alex. – Przypominasz sobie, jak McCormick zareagował, kiedy Goebert oznajmił o swoim przejściu na emeryturę? – Mark potrząsnął głową. Imitując piskliwy głos McCormicka, Alex zawołała: – „Co?!!!” Krzyknął tak, jak gdyby się tego przeraził, jak gdyby była to dla niego osobiście fatalna wiadomość. – Cóż, lubi Goeberta i zrobiło się mu żal z powodu jego odejścia. – Chodziło o coś więcej. Mark wstał i wyszedł z salonu. Jego głos dobiegł z kuchni, wraz z szumem ekspresu do kawy: – Wiesz, o co chodzi, Alex? Wysiadujecie sobie całymi dniami na siódmym piętrze, bawicie się matematycznymi modelami i tworzycie scenariusze zdarzeń. Stopniowo tracicie kontakt z rzeczywistością, aż w końcu jesteście w stanie uwierzyć wyłącznie w symulacje. Alex popatrzyła na swoje odbicie w oknie. Pokiwała lekko głową, jak gdyby utwierdzała się właśnie w podjętej decyzji. – Rzeczywistość... – powiedziała sama do siebie. – Tak, rzeczywistość. Nie możesz o niej zapominać – powtórzył Mark, wracając do salonu z kawą i talerzem biszkoptów. – A co powiesz na jeszcze jeden kawałek rzeczywistości? Wiedziałeś, że Michael Eliot był multimilionerem? – spytała. – Co? – zapytał Mark ze zdumieniem, odstawiając talerz na stół. – Michael Eliot, twój poprzednik na stanowisku szefa działu finansów, miał ponad dziesięć milionów dolarów na koncie w Szwajcarii. – O czym ty mówisz? – Mark zbladł jak płótno. – Widziałam wyciągi z jego rachunków – powiedziała Alex, sycąc się oszołomieniem Marka. – A przynajmniej znam kogoś, kto do nich zajrzał. – Znasz kogoś? Mów konkretnie! – Mówię ci, że Eliot był w chwili śmierci bogaczem. – Ale... Usiadł przy stole, nalał kawy do dwóch niewielkich filiżanek, nasypał cukru do jednej z nich i zamieszał. Przez cały czas kręcił głową, jak gdyby nie chciał wysłuchać tego, co miała mu do powiedzenia. – Mark? – Podniósł wzrok. – Powiedz mi, nic przede mną nie ukrywasz, prawda? – Ale... – Urwał, najwyraźniej nie potrafiąc uporać się z myślami. – Ale dlaczego ktoś z twoich znajomych miałby oglądać wyciągi z jego konta? – Alex odwróciła się do okna i utkwiła wzrok w ciemności, rozpościerającej się za szybą. Obiecywała sobie, że nic nie powie, że nie wspomni ani słowem o Liz, ale jej poczucie lojalności zostało solidnie nadwerężone. – Alex? Odwróciła się i utkwiła wzrok w twarzy Marka. – Michael miał romans z Liz Foster – powiedziała. Mark przestał potrząsać głową. W jego spojrzeniu pojawiło się krańcowe niedowierzanie. – To... to niemożliwe. Wiedzielibyśmy o tym. – Kto? – Co: kto? – Co to znaczy: wiedzielibyśmy o tym? – W... w naszym dziale. Przecież pracowaliśmy razem z nim. Wiedzielibyśmy o czymś takim. – Byłam – jestem – jedną z najbliższych przyjaciółek Liz, a jednak nie miałam o tym pojęcia. – Alex przycisnęła dłoń do piersi. – Spotykali się od ponad roku. Planowali, że wspólnie wyjadą w dzień po tym, kiedy Michael miał wypadek. – Nie wierzę. – Mark przeganiał dłonią włosy; w jego oczach malowało się doszczętne oszołomienie. – No to uwierz, bo to prawda. – A... A wyciągi z konta? – Zostawił neseser w mieszkaniu Liz. – Otworzyła go? – Tylko to jej po nim zostało. Nic więcej. Była zrozpaczona. Wyobrażasz sobie, jak się czuła? Mieli przecież wyjechać do Europy i zamieszkać na południu Francji. Mark dokończył pić kawę i zapatrzył się w dno filiżanki. – I... gdzie jest teraz? – Wciąż tutaj, w Providence. Tak przynajmniej sądzę. – Nie wróciła do pracy, prawda? Jest na urlopie? – Nie wiem. Nie mam pojęcia, co zaplanowała. Ostatnio zachowywała się dość osobliwie. – Wcale mnie to nie dziwi – przytaknął Mark. – Miała przecież rozpocząć nowe, lepsze życie. – W lepszym położeniu finansowym – stwierdził cynicznie. – Kochała go, pamiętaj o tym. – Alex wypiła łyk kawy. – Nie jest... Nie goniła za pieniędzmi – dodała bez zbytniego przekonania. – Naprawdę? Odstawiła filiżankę. Zdradziła Liz i czuła się fatalnie z tego powodu. Skoro jednak o wszystkim powiedziała, chciała to przedyskutować. – A co ty o tym sądzisz? – spytała. – O czym? – O tych pieniądzach? Po co ktoś, mający dziesięć milionów dolarów na koncie, miałby dzień w dzień przychodzić do pracy? – Może to lubił? – spytał Mark, obdarzając ją wątłym uśmiechem. – Mówię poważnie. Wszystko jest bardzo dziwne. Może musiał nadal chodzić do pracy? – Jak to: musiał? – Zastanów się nad tym logicznie. Dlaczego ktoś z dziesięcioma milionami dolarów wysiadywał w biurze? – Hm. – Mark wzruszył ramionami. – Jak powiedziałem... – Daj spokój, Michael musiał mieć naprawdę poważny powód. – Mark nie odpowiedział. – Zastanów się. Może defraudował pieniądze firmy? – To ty daj spokój. – Może musiał chodzić dalej do pracy, żeby pilnować realizacji swojego planu? Zamierzał zniknąć bez powiadamiania kogokolwiek, bez śladu. Dlaczego? Może w jakiś sposób robił kanty w dziale finansów i... – Alex... – I coś go spłoszyło. Może miał na karku jakiś termin? Może... – bo ja wiem, to ty jesteś geniuszem finansowym – może zbliżał się termin obligatoryjnego wykupu akcji jakiejś firmy czy coś w tym rodzaju, lecz Prov-Life nigdy nie zobaczyłoby tych pieniędzy, bo Michael sprzedał akcje wcześniej i zgarnął kapitał? Przecież był szefem działu. Jak sądzisz, byłoby to trudne? – Alex, Newt sprawuje nad wszystkim kontrolę. Wątpię, by przegapił dziesięciomilionową dziurę w budżecie firmy. – Jesteś pewny, że zorientowałby się bez kontroli? Mamy przecież fundusze rezerwowe na wypłaty polis, fundusze zapasowe, nadwyżki, nie wspominając już o nieruchomościach, akcjach, obligacjach, hipotekach. Nasze zestawienia rachunkowe nie są specjalnie przejrzyste. Trochę twórczego księgowania i... Widać było, że Mark nie potrafi się z nią zgodzić. Odchylił się w krześle i przyglądał Alex, jak gdyby miał do czynienia z naiwną nastolatką, suszącą mu głowę podczas nudnego zjazdu rodzinnego. – No dobrze, powiedz mi, ile kapitału Prov-Life to akcje? – spytała Alex. – Bo ja wiem? – Mark znów wzruszył ramionami, co zaczynało ją irytować. – Około sześciuset milionów. – Właśnie. I to niewielkie pakiety. Kapitał jest rozproszony. – Zgadza się. Nasze reguły zabraniają nabywania zbyt dużych pakietów jednej firmy. – Nic wielkiego: dziesięć milionów tej, dwadzieścia milionów innej. – Alex, nie można po prostu wynieść obligacji z biura i sprzedać na wolnym rynku. Obowiązują ścisłe zasady księgowania. – Naprawdę? Nawet szef działu nie zdołałby ich ominąć? – Tak – stwierdził z emfazą Mark, lecz Alex zorientowała się, że zaczął poważnie zastanawiać się nad taką ewentualnością. – Wiem tylko, że te pieniądze musiały się skądś wziąć. Gdyby zdobył je w całkowicie uczciwy sposób, nie miałby powodów nadal pracować. Poza tym powiedziałby o nich Margaret. – Skąd wiesz, że tego nie zrobił? Jak możesz mieć pewność, że Margaret Eliot nie miała o nich pojęcia? – Nie mam pewności, ale... – Zawahała się, bo poczuła, że wyjawiła i tak zbyt wiele z tego, czego dowiedziała się w zaufaniu od Liz. – Alex? Nie zamierzasz chyba teraz zamilknąć. – Mark przypatrywał się jej z napięciem. – To wszystko może... – Może – co? Mark wstał i podszedł do szafki, której Alex wcześniej nie spostrzegła. Nacisnął guzik, drzwiczki rozsunęły się, ukazując elegancki zestaw stereo firmy Bang & Olufsen. – Co stało się z technicsem? – spytała Alex, potrząsając głową. – Nic, jest na górze. – No proszę... – Jezu Chryste! – Mark nagle wpadł w furię. – Czepiasz się mnie za każdym razem, kiedy wyciągam kartę kredytową. Wydawanie pieniędzy to żaden grzech. Mam prawo kupować nowe, porządne rzeczy. Tylko dlatego, że ty zawsze jesteś bez grosza, nie znaczy jeszcze, że ze wszystkimi innymi jest tak samo! Alex przyłożyła dłoń do twarzy, jak gdyby ją spoliczkował. Nie miała pojęcia, dlaczego wpadł w taki gniew. Nagły wybuch złości sprawił, że Mark również zamilkł z zaskoczoną miną. – Przepraszam – powiedział, otrząsnąwszy się. – Przykro mi, carina. Po prostu nie wyrabiam na zakrętach w pracy, rozumiesz... – Oczywiście. Podszedł do niej, lecz odepchnęła jego ręce i poszła na górę do sypialni. Czekała jakiś czas, spodziewając się, że ruszy za nią. Próbowała się opanować. Mark wiedział o problemach, jakie miała ze swoją matką. Znał przyczyny, wskutek których żyła na granicy ubóstwa. Nie potrafiła uwierzyć, że okazał się tak niewrażliwy. Nie ruszała się przez pięć minut, zastanawiając się: zostać czy wyjść. W sypialni panował chłód, lecz na dworze było jeszcze zimniej. Myśl o powrocie do samochodu sprawiła, że zadygotała. Rozpięła sukienkę i pozwoliła jej zsunąć się na podłogę, po czym stanęła w bieliźnie przed lustrem. Miała na sobie komplet z czarnej koronki, bożonarodzeniowy prezent od Marka. Miał to być element ich romantycznego wieczoru we dwoje. Stanik pił ją pod pachami. Zdjęła go z westchnieniem ulgi. Wyjęła czystą koszulkę z garderoby i wsunęła się pod pościel. Przez chwilę nasłuchiwała, jak Mark krząta się w kuchni, wynosi śmieci i ładuje zmywarkę do naczyń. Wreszcie sięgnęła pod łóżko po budzik. Musiała wyjechać wcześnie rano, jeżeli chciała zdążyć wpaść do siebie, żeby się przebrać. Małego kwarcowego zegara nie było na swoim miejscu. Sięgnęła dalej, aż musnęła palcami coś twardego i gładkiego. Nachyliła się i wsunęła dłoń jeszcze głębiej w ciemność. Okazało się, że pod łóżkiem leżał stosik kilku magazynów. – Alex? – zawołał Mark z salonu gorliwym tonem; najwidoczniej chciał się z nią pogodzić. Zamarła, nasłuchując, z dłonią na śliskim, chłodnym papierze okładki. Mark mruknął coś gorzko i wrócił do kuchni. Alex wyjęła spod łóżka pierwsze z brzegu pismo. Nie była to gazeta tego typu, jakiego się spodziewała. Niezupełnie. Po pierwsze, kobiety miały na sobie kostiumy kąpielowe lub koktajlowe sukienki i nie leżały na łóżkach wodnych ani wykwintnych otomanach. Odymały jednak do granic możliwości wargi, przybierały standardowe prowokacyjne pozy i układały się na maskach samochodów. Szybkich, błyszczących wozów. Maserati, lamborghini, ferrari. Już same nazwy kojarzyły się z torami wyścigowymi i rykiem silników potężnej mocy. Alex poczuła się zdezorientowana. Skoro Mark postanowił dbać o opinię statecznego przedstawiciela kadry kierowniczej, po co trzymał te pisma pod łóżkiem jak pornografię? Przewertowała kartki. Rzuciła się jej w oczy cena, potem kolejna. Cofnęła się o parę stron, gdzie zamieszczano reklamy. Ktoś z Manhattanu sprzedawał astona martin volante. Życzył sobie dwieście tysięcy dolarów. Ktoś w Connecticut wystawiał na sprzedaż ferrari testa rosa. Siedemset tysięcy. Ta druga cena została zakreślona czarnym flamastrem. Ocknęła się o trzeciej nad ranem, całkowicie rozbudzona, jak gdyby to był środek dnia. – Pranie pieniędzy – powiedziała. – Co... – Mark przetoczył się po łóżku i popatrzył na nią zmrużonymi oczyma. – Pranie pieniędzy. O to właśnie chodzi. Tym właśnie się zajęli. – Mark wrócił na swoją stronę. Alex usiadła i oparła się o zagłówek. – Chyba wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Posłuchaj: cały problem polega na tym, dlaczego nikt nie spostrzegł braku pieniędzy? Bo ich po prostu nie brakuje. Mark? – Co? – jęknął, wepchnąwszy głowę pod poduszkę. – Nie brakuje żadnych pieniędzy. Eliot przepuszczał przez firmę brudny szmal i brał za to odsyp. Przecież każdego dnia przeprowadzał najróżniejsze transakcje. – Śpij, Alex, na miłość boską. – Nie, to może być ważne. – Mark naciągnął kołdrę na głowę. – Mówiłam ci o numerach kont? Tych, które zostawił Eliot w swoim neseserze? – Tych ze Szwajcarii? – Nie, znalazłam jeszcze listę rachunków. – Mark znieruchomiał, wsłuchując się w jej słowa. Alex kontynuowała: – Sprawdziłam je. Numery świadczą, że pochodzą z filii Ocean State Saving Bank, która mieści się w East Side, ulicę od domu Eliota. – Jezu, Alex, chyba tam nie poszłaś? – Przewrócił się na bok i popatrzył prosto na nią. Skinęła głową i powiedziała: – Dlaczego nie? Nie powinnam? – Należałoby raczej zapytać, po co miałabyś to robić? – Domyślasz się, kto jest kierownikiem filii? – spytała. – David Mullins. Zabawny facecik w okularach. Był na przyjęciu u Goeberta. I wiesz, co jeszcze? Kiedy tam wpadłam, żeby się rozejrzeć, zauważyłam Waltera Neumanna. Rozmawiał z Mullinsem. – Neumann cię widział? – Mark wsparł się na łokciu. – Nie wiem, może. – Alex zadrżała i wsunęła się głębiej pod kołdrę. Przyszła jej do głowy kolejna myśl. – Mój Boże, o to właśnie chodzi. – O co? – Oczywiście. – O co?! – To Neumann. – I co z tego, że Neumann? – Wiesz, jak się pierze brudne pieniądze, prawda? Największy kłopot to wprowadzenie forsy z ulicy do systemu bankowego. Bankierzy nie lubią mieć do czynienia z walizkami pełnymi gotówki, ponieważ powinni donosić o wszystkim, co może wydawać się podejrzane. – I? – Z drugiej strony prawnicy, którzy mają przywilej zachowywania w tajemnicy swoich relacji z klientami, nie mają prawa ujawniać informacji, dotyczących pochodzenia pieniędzy tychże klientów. – Alex, nie rozumiem... – Klienci często otwierają wspólne rachunki z adwokatami, żeby na przykład pokrywać koszty toczącego się procesu. Adwokat otwiera legalny rachunek w banku, wpłaca nań pieniądze, deklarując, że pochodzą od klienta, a bankier nie ma prawa dopytywać o dalsze szczegóły. Dlatego właśnie prawnicy stali się celem dla tych, którzy piorą brudne pieniądze. Ludzie płacą adwokatom za otwarcie rachunku, żeby móc w ten sposób zalegalizować lewą forsę. Kiedy znajdzie się już w systemie bankowym, można ją elektronicznie przekazać w dowolne miejsce na świecie. – A gdzie w tym wszystkim było miejsce Eliota? – spytał Mark, patrząc w sufit. – Neumann by go nie potrzebował, czyż nie? Wystarczyłby mu posłuszny szef banku. Oczywiście, zakładając, że Neumann rzeczywiście pierze pieniądze. – Hm... – Alex nie potrafiła znaleźć kontrargumentu. – Może przepuszczanie forsy przez oficjalną firmę jest z jakiegoś powodu wygodniejsze? – Mark obsunął się na łóżku i ponownie naciągnął kołdrę na głowę. – Po sprawdzeniu numerów tych rachunków może się jednak okazać, że pozostał ślad po praniu pieniędzy, że rzeczywiście robiono jakiś lewy interes – kontynuowała Alex. – Może udałoby się udowodnić, że trafiały na nie pieniądze podejrzanego pochodzenia? Masz dostęp do dokumentacji? – Potrząsnęła ramieniem Marka. – Słyszysz? – Co? – Powiedziałam, że musisz dla mnie sprawdzić te numery. – Tak, oczywiście, sprawdzę je. Teraz już śpij. – Mark? – zapytała, na co westchnął z desperacją. – Jest coś jeszcze, o czym ci nie powiedziałam. – Co?! – Parę dni temu śledził mnie jakiś facet. Wczoraj pokazał się znowu, kiedy wyszłam z biura. Kazał mi zniszczyć wszystkie dokumenty, które pozostały po Eliocie. Powiedział, że nie mam pojęcia, w jakim znalazłam się niebezpieczeństwie. Mark zsunął z siebie pościel i wstał. Na chwilę znieruchomiał, wpatrując się w swoje stopy. – Co za facet? – zapytał spokojnie. – Gość z brodą. Widziałam go już wcześniej. Był... – Gdzie? – Mark utkwił w niej pełne obawy spojrzenie. – Na pogrzebie Michaela Eliota. Mark zaczął zarzucać ją pytaniami. Chciał wiedzieć wszystko, co się wydarzyło. Opowiedziała mu o dziwacznym telefonie, o kręcącym się wokół siedziby Prov-Life mężczyźnie, o tym, jak w końcu władował się swoim samochodem w jej toyotę na rogu Dorrance i Weybosset. – Mówił o wydrukach? Nie chodziło mu chyba o listę numerów rachunków? – zapytał Mark, chodząc w tę i z powrotem z przyłożoną do ust dłonią. – Chyba nie. Sądzę, że chodziło mu o plik wydruków, który Eliot też trzymał w neseserze. Miał tam właśnie swoje wyciągi z konta w Szwajcarii, listę numerów rachunków w Ocean State i wydruki. Facetowi, który mnie śledził, chodziło konkretnie o te ostatnie. – Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego... dlaczego wydruki miałyby być ważniejsze niż pieniądze? – Nie mam pojęcia. To tylko zbiór liczb, kolumny cyfr – powiedziała Alex. – Jakich cyfr? Numerów rachunków, sum pieniędzy, czego właściwie? – Nie, to co innego. W kolumnach są cyfry i litery, na przykład ABCD1 i tym podobne. – ABC? – Chyba niezupełnie tak, ale coś w tym rodzaju. Nie wiem, o co tu chodzi. Pamiętam LQTS, LQTS1 coś takiego. Mark przycisnął palcami powieki i przez chwilę masował sobie grzbiet nosa. – To nie ma sensu – orzekł. – Co to może znaczyć, do diabła? – Nie wiem, ale się nad tym zastanawiałam. Może litery to skróty nazw banków. Wiesz, BNY od Bank of New York, tak samo jak SBC czy CFSB. – Znasz bank ABC? – powiedział sceptycznie. – Antypatyczni Bankierzy Czarnorynkowi? – Tak tylko sobie pomyślałam – wzruszyła ramionami Alex. – Przecież ci powiedziałam, że nie mam pojęcia, o co w tym chodzi. – A ten facet chciał, żebyś oddała mu wydruki. – Powiedział, że są jego własnością. Skoro nie wiem, kim on jest, jak mogłam mu je oddać? Mark pokiwał twierdząco głową. – I gdzie je masz? – W moim mieszkaniu. Mark naciągnął szorty i zaczął rozglądać się za spodniami. – Co robisz? – spytała Alex. – Musimy pojechać do ciebie i postarać się odgadnąć, co to za papiery. – Mark, jest czwarta nad ranem. – I co z tego? Alex naciągnęła na siebie kołdrę. – Mark? – Tak? – Przestraszyłeś mnie. Właśnie naciągnął spodnie na biodra i miał je zapiąć. Uśmiechnął się, widząc wyraz jej twarzy. Pozwolił opaść spodniom na podłogę i wrócił do łóżka. – Przepraszam, kochanie. To czyste szaleństwo. Sprawiłaś, że też zacząłem gonić w piętkę. Utkwiła baczne spojrzenie w jego twarzy, starając się odgadnąć, co mu chodzi po głowie. Podejrzewała, że jej rewelacje wytrącą go z równowagi, nie spodziewała się po nim jednak takiego rozgorączkowania. – Może powinniśmy zawiadomić policję? – spytała. – Nie sądzę – potrząsnął głową Mark. – Cóż takiego możemy im powiedzieć? Alex zastanawiała się nad tym. Niejednokrotnie miała ochotę poinformować o wszystkim władze czy kogoś z większymi od niej możliwościami. Gdyby White był w pracy, opowiedziałaby mu o wszystkim, jednak chorował przez kilka dni, a potem wyjechał na konferencję Narodowego Instytutu Zdrowia. Alex nie miała pojęcia, co mogłaby powiedzieć policji. „Coś dziwnego dzieje się w mojej firmie?” Już widziała, jak by ją potraktowano. Mark nachylił się ku niej i ucałował ją w czoło. – Powiem ci, co zrobimy. Spróbujemy zasnąć, a jutro pojedziemy do ciebie. Wyłączył lampkę. Alex utkwiła wzrok w suficie i miała wrażenie, że opuszcza się on ku niej. 5 Jak sama pani stwierdziła, nie było żadnych poprawek. Testament brzmi dokładnie tak, jak w dniu, gdy podpisał go pani mąż. Howard Sweeting, najmłodszy z trzech szeregowych prawników kancelarii Neumann i Klein, pochylił się nad stołem konferencyjnym i podsunął dokument Margaret Eliot. Patrzyła na papiery przez chwilę, po czym powoli i z niechęcią wzięła je do ręki. Strony były spięte czarną wstążką; na każdej kartce widniała pieczęć kancelarii oraz inicjały Michaela Eliota. Gdy Margaret dotarła do ostatniej strony, mimowolnie przesunęła palcami po świadczącym o pewności siebie, kwiecistym podpisie, jak gdyby dotknięcie wyjątkowego układu krzywizn liter pozwalało jej nawiązać kontakt z tym, które je nakreślił. Przybycie do budynku Prov-Life, w którym przez tak wiele lat pracował jej mąż, i wysłuchanie jego testamentu sprawiło, że poczuła się bliższa niego niż kiedykolwiek. Miała wrażenie, że Michael znajduje się w korytarzu obok i może wejść w każdej chwili. Za każdym razem, gdy ktoś mijał gabinet, tłumiła odruchową chęć, by spojrzeć na drzwi. Sporządziła nowy testament w tym samym czasie, co mąż – tuż przedtem zanim został szefem działu finansów. Wówczas był to jeszcze dawny Michael – optymistyczny i dobroduszny. Ten, którego pokochała. Niemal od dnia jego awansu sytuacja poczęła się zmieniać. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, stawał się coraz bardziej niecierpliwy, coraz bardziej pogrążony w sobie. Przestał opowiadać dowcipy, stał się krytykancki wobec wszystkiego, począwszy od jej kuchni po stan dróg. Miała wrażenie, że coś go krępuje. Kiedykolwiek jednak go o to pytała, prosiła, by powiedział, co się z nim dzieje, zawsze odpowiadał, że ponosi ją wyobraźnia. Otworzyła torebkę i wyjęła chusteczkę do nosa. Gdyby tylko powiedział jej prawdę, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. – Przepraszam – powiedziała, ocierając oczy. – Nic się nie stało – Sweeting ściągnął usta w wąską linię. Nowa łza pociekła po jej policzku, żłobiąc bruzdę w warstwie pudru. Sweeting odwrócił wzrok. Miał nieco ponad trzydzieści lat, był rudowłosy i pulchny, obdarzony cerą o białobłękitnym odcieniu. Na jego obliczu od razu malowały się najdrobniejsze ślady zakłopotania. Czuł się niepewnie w towarzystwie kobiet nawet w normalnych warunkach i zupełnie nie miał doświadczenia w postępowaniu z rozpaczającymi wdowami. – Hm... Czy... Może chciałaby pani wody? – spytał, wstając. – Nie, dziękuję. Nic mi nie jest, naprawdę. – Na pewno? – dopytywał, mając nadzieję, że jednak zmieni zdanie, dzięki czemu mógłby wymknąć się na parę minut. – Na pewno. Dziękuję panu. Sweeting niechętnie zasiadł na powrót w fotelu. Jego twarz zdążyła się pokryć plamami barwy melona. – Cóż... jak powiedziałem, zatwierdzenie testamentu potrwa około sześciu tygodni. Czy ma pani w tej chwili jakieś pytania? Margaret Eliot zaczerpnęła głęboko tchu i złożyła chusteczkę. – Owszem – powiedziała. – W testamencie nie ma ani słowa o... zagranicznych aktywach. – Zagranicznych? – spytał Sweeting, marszcząc z zaskoczenia czoło. – Tak. O ile mi wiadomo, mąż zdeponował znaczne sumy w Europie, konkretnie w Szwajcarii. Testament o tym nie wspomina. Sweeting odchrząknął i zaczął grzebać w pozostałych dokumentach z teczki Eliota. O ile się orientował, Eliot składał w kancelarii co parę lat aktualne oświadczenia, dotyczące jego stanu majątkowego, a maklerzy musieli dokonać wyceny jego skromnego pakietu akcji dla ustalenia ich aktualnej wartości. W oświadczeniach nie było jednak wzmianki o zagranicznych kontach. – Hm, skoro tak, powinny być jakieś... Przepraszam, ale w naszych dokumentach nie ma wzmianki o istnieniu jakichkolwiek zagranicznych aktywów. – Jest pan tego pewny? Sweeting odwrócił kilka kolejnych stron. Prawdę mówiąc, jego doświadczenie w postępowaniu spadkowym było wyjątkowo ograniczone. Kancelaria Neumann i Klein zajmowała się głównie prawem przemysłowym i intelektualnym, natomiast sprawy majątkowe stanowiły uboczny element jej działalności. Najważniejsi klienci firmy rekrutowali się spośród najnowocześniejszych przedsiębiorstw, które powstały w ciągu ostatniego dziesięciolecia w Cranston i Warwick. Paru indywidualnych klientów stanowiło przeżytek z czasów, kiedy stary Walter Neumann i jego nieżyjący już partner Daniel Klein z radością podejmowali się prowadzenia każdej sprawy. Sweeting modlił się, by w dokumentach kancelarii nie było bałaganu. – Oczywiście, pani mąż nie miał obowiązku informować nas o wszystkich swoich inwestycjach – powiedział. – Jest w stu procentach możliwe, że istotnie posiadał takie aktywa. O jakiego rzędu sumie mówimy? Margaret Eliot odłożyła testament na stół i złożyła dłonie na kolanach. – O kilku milionach dolarów. Sweeting zaśmiał się dobrodusznie. Był przekonany, że pani Eliot żartuje. Po chwili uświadomił sobie, że jest inaczej. – K-kilku...? – Być może dziesięciu. Sweeting ponownie się zarumienił. Chrząknął na potwierdzenie, że zrozumiał, i pokiwał głową, w swoim przekonaniu wyrażając w ten sposób głęboką rozwagę. – Tak, oczywiście... Stanowiłoby to poważne przeoczenie. Pozwoli pani, że jeszcze raz sprawdzę. Mamy obligacje skarbowe, akcje, polisę na życie. Łącznie dają one... tak, pół miliona dolarów. O te pieniądze pani chodziło? – Wiem o nich – Michael miał je już od paru lat. Chodzi mi o pieniądze za granicą. Sweeting wetknął palec pod kołnierzyk i potarł piekącą skórę na grdyce. Nie miał pojęcia, jak radzić sobie z wdowami, które mają urojenia, iż ich mężowie byli bogaczami. Pożałował, że Neumann nie zajął się sam tą sprawą, lecz przerzucił ją na biednego, młodego pracownika kancelarii. – Czy mąż mówił pani, że jest w posiadaniu tych aktywów? – spytał wreszcie Sweeting. – Niezupełnie. – Hm. Ma pani jakieś dokumenty na potwierdzenie tego faktu? Jakiekolwiek dowody? Margaret Eliot długo zastanawiała się nad odpowiedzią, aż wreszcie potrząsnęła głową. – Mam powody sądzić, że tak było. Że miał pieniądze na zagranicznych kontach. Dowiedziałam się tego od ludzi. – Ludzi? – Tak. Gdyby istotnie je posiadał, wówczas miałabym do nich prawo, czyż nie? Sweeting zamrugał oczyma i wziął testament do ręki. Wdowa wyjątkowo szybko przeszła od łez do ataku. – Tak, naturalnie. Pozostała część masy spadkowej – czyli wszystko, czego nie wymieniono konkretnie w testamencie – przypada pani, ale... – Ale skąd mogę wiedzieć, gdzie są te pieniądze? Skoro pieniądze się mi należą, bank, w którym są złożone, powinien mnie o tym zawiadomić. Nie mógłby ich przecież zatrzymać dla siebie, prawda? Sweeting nie chciał dać poznać po sobie, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, jednak prawo bankowe stanowiło dziedzinę, na której znał się jeszcze mniej niż na postępowaniu spadkowym. – Muszę... Raczy pani poczekać minutkę, pani Eliot? Chyba powinna pani skonsultować się w tej sprawie z moim kolegą. Będzie pani łaskawa zaczekać, dobrze? Podniósł się zza stołu i spiesznie opuścił salę. Podczas oczekiwania na jego powrót Margaret Eliot przyglądała się rzędom starych rycin na ścianach i przysłuchiwała stłumionym odgłosom krzątaniny w innych częściach budynku. Chociaż nigdy wcześniej nie przyszło jej to do głowy, zdziwiła się, że Michael powierzył swoje – i jej – sprawy właśnie kancelarii Neumann i Klein. W Providence było przecież mnóstwo innych firm prawniczych. Wyjaśniał to względami praktycznymi: kancelaria proponowała członkom dyrekcji Prov-Life preferencyjne stawki, poza tym trudno było o dogodniejszy układ, skoro siedziby obydwóch firm mieściły się w tym samym budynku. Mimo to bez względu na przywilej poufności relacji adwokat-klient, czy powierzanie swoich spraw wiceprezesowi firmy, w której się pracowało, było czymś normalnym? Czy nie było to nieco przesadne zacieśnienie współpracy? Jak na zamówienie, drzwi otworzyły się i do środka wszedł Walter Neumann. – Margaret, nie wiedziałem, że się tu zjawisz, bo sam bym przyszedł. Jak się miewasz? Uścisnął jej ręce, gdy wstała na przywitanie. Poczuła na skórze chłód jego złotego sygnetu. – Dobrze, Walter, dziękuję. – Doskonale. Bardzo dobrze. Może chcesz się czegoś napić? Herbaty? – Nie, dziękuję, nie potrzebuję niczego. – Dobrze. – Wypuścił jej dłonie i zamknął drzwi. – Zamierzałem do ciebie zadzwonić, ale miałem zupełne urwanie głowy. Mam nadzieję, że Howard się o ciebie zatroszczył. Neumann usiadł na tym samym miejscu co Sweeting i zaczął wertować testament. Można było odnieść wrażenie, że Sweeting był jedynie statystą, krótko zastępującym głównego aktora. – Tak, zajął się mną – odparła Margaret Eliot. – Mam jednak parę pytań. Miał się podobno z kimś skonsultować? – Pytań? – Neumann podniósł zaciekawiony wzrok. – Proszę bardzo, pytaj. Po to tu jesteśmy, żeby odpowiadać. Pani Eliot odchrząknęła. – Chodzi po prostu o to, że Michael najprawdopodobniej zdeponował w zagranicznym banku mnóstwo pieniędzy. W Szwajcarii. Nie wspomniał o nich w testamencie. Chcę wiedzieć, w jaki sposób mogę je odzyskać. – Tak, oczywiście. – Neumann powoli pokiwał głową, nie zdradzając najmniejszego zaskoczenia. – Jeżeli podasz mi szczegóły, chętnie porozumiem się z tym bankiem w twoim imieniu. – Chodzi właśnie o to, że nie znam żadnych szczegółów. – Masz jednak dokumenty Michaela? Wyciągi z konta i tak dalej? – Nie. – Rozumiem. Znasz przynajmniej nazwę banku? Michael na pewno ci to powiedział. – Niestety. Michael nie powiedział mi o niczym. – Opuściła wzrok. – Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Neumann powoli zdjął okulary i położył je przed sobą. Jego głowa wydawała się zbyt masywna, by wąskie barki mogły ją utrzymać. – Wybacz mi, Margaret, ale skąd w takim razie masz pewność, że te pieniądze istnieją? Pani Eliot westchnęła. Miała nadzieję, że wyjaśnienie sprawy pieniędzy pójdzie o wiele łatwiej. Liczyła na to, że Michael powierzył prawnikom szczegóły swoich operacji finansowych lub przynajmniej poinformował ich o zagranicznym koncie. Nie chciała dyskutować o postępowaniu Michaela, zwłaszcza z Walterem Neumannem. Nie miała ochoty, by ludzie, z którymi jej mąż pracował od lat, którzy nieśli jego trumnę, wiedzieli, że ją zdradzał. Chciała pogrzebać tę świadomość wraz ze wspomnieniami z ostatnich lat. Nie miała jednak wyjścia. Poza tym Neumann był prawnikiem, a ona – jego klientką. Mogła przynajmniej liczyć na to, że informacje te się nie rozniosą. Neumann słuchał z nieprzeniknioną miną jej opowieści o telefonie od nieznajomej kobiety, biletach lotniczych i tym, co to oznaczało. Pozwolił jej mówić, kiwając uważnie głową i przyglądając się jej w milczeniu i ze skupieniem. Było jej trudno spojrzeć mu w oczy. Zastanawiała się, czy wiedział wcześniej o romansie Michaela, czy po prostu było to dla niego mało istotne. – Margaret, przykro mi, że przez to wszystko przeszłaś – powiedział w końcu. – Możesz być pewna, dowiem się, kto za to odpowiada i zadbam, by cię więcej nie nękano. Miałaś absolutną rację, że przyszłaś z tym do mnie. Postąpiłaś bardzo inteligentnie, zdobywając numer telefonu. Przy odrobinie szczęścia może się to okazać niezmiernie przydatne. – Ale co z... – Obawiam się, że prawdopodobieństwo istnienia tych pieniędzy jest znikome – pokręcił głową Neumann. – Szczerze mówiąc, zerowe. Niestety, zdarzały się mi już takie sprawy, w czasach, kiedy byłem jeszcze zielonym prawnikiem. – Takie sprawy? – Wyłudzenia. Bliscy osób, które niedawno zmarły – podatni na sugestię, zdezorientowani – są bardzo często ofiarami tego rodzaju przestępstw. To godne pogardy, ale niestety prawdziwe. Oszuści – w twoim wypadku oszustka obiecuje ci mnóstwo pieniędzy w zamian za wyłożenie najpierw mniejszej kwoty. Zawsze właśnie o to chodzi. Inaczej nazywa się to hochsztaplerstwem. Powiedziała, że ile Michael trzymał w szwajcarskim banku? Milion dolarów? Dwa? – Dziesięć milionów. – Niedorzeczność. – Neumann podniósł wzrok na sufit. – Podejrzewam, że mamy do czynienia z amatorką. – Ta kobieta powiedziała, że Michael... – Obawiam się, że to, co powiedziała, nie ma najmniejszego znaczenia. Twierdzi, że – jak to określiła? – dzieliła z tobą Michaela. Jestem absolutnie przekonany, że to kłamstwo, obliczone na wmówienie ci, że miała wgląd w prywatne sprawy twojego męża. Pracowałem z Michaelem dwanaście lat. Jestem pewny, że wiedziałbym, gdyby miał kogokolwiek. Margaret chciała wierzyć w jego słowa, ale nie dopuszczała do siebie, że sprawa może wyglądać tak prosto. – A co z biletem na samolot? – Tak trudno go kupić? – uśmiechnął się ze znużeniem Neumann. – Wystarczy jeden telefon. Margaret, ciężko mi myśleć, przez co przeszłaś wskutek tego odrażającego epizodu. Twoje małżeństwo z Michaelem było udane i mocne. Często to powtarzałem. – Uniósł miękką, białą dłoń. – Może pracował trochę zbyt ciężko i przesiadywał w biurze więcej, niż powinien i częściej, niż mogłaś znieść, ale to nie znaczy, że przestał cię kochać. Nie potrafiłbym w to uwierzyć nawet przez chwilę. Margaret Eliot zakręciło się w głowie, przez chwilę ogarnęły ją mdłości. Sama już nie wiedziała, co ma myśleć. – Przecież widziałam ją na pogrzebie. Widziałam ją na własne oczy. Stała obok Randala White’a. Wiem, że to ona, bo pamiętam, jak na mnie popatrzyła. – Dziewczyna z krótkimi, jasnymi włosami? – spytał Neumann i pokręcił powoli głową. – To Alexandra Tynan, jedna z pomocnic White’a. – Alexandra...? – Nie mam pojęcia, dlaczego Randal wziął ją ze sobą. Już wtedy wydało mi się to trochę dziwne, nawet nieco... Nie sądzę, żeby w ogóle znała twojego męża. Mówiąc między nami, podejrzewam, że Randal chciał po prostu nacieszyć się jej towarzystwem. 6 Pojechali na East Side po pracy. Alex jechała w toyocie, za Markiem. Kiedy dotarli na Philips Street, okazało się, że Maeve Connelly czeka na nią w starej podomce i rzadkimi siwymi włosami nawiniętymi na stalowe wałki. Dopiero dochodząc po schodach do frontowych drzwi Alex zdała sobie sprawę, że zalega z czynszem. Naprawa samochodu zmusiła ją do przełożenia płatności, a potem zapomniała o niej zupełnie. Zdarzyło się to pierwszy raz. Modliła się, żeby gospodyni nie zrobiła jej wstydu przy Marku. – Pani Connelly! Jak się pani czuje? – powiedziała z udawaną serdecznością. – Och, nieźle, nieźle. Maeve skupiła spojrzenie przekrwionych oczu na Marku; Alex przedstawiła ich sobie niezręcznie. – Widziałam, jak pani podjeżdża – powiedziała Maeve, gdy wymogom etykiety i jej ciekawości stało się zadość. – Chciałam z panią o czymś pomówić, jeśli wolno. Alex wepchnęła dłonie głęboko w kieszenie płaszcza. – Mogłabym... Mogłabym najpierw coś załatwić, pani Connelly? Zabierze mi to tylko minutkę, i będę do pani dyspozycji. Maeve uśmiechnęła się, ukazując pociemniały ze starości mostek na zębach. Wyglądało na to, że sama jest nieco zażenowana. – Cóż, wolałabym... Widzi pani, Kenneth przyjechał do mnie z Pittsburgha. Był to zięć pani Connelly. Alex poczuła, że się rumieni. – Skoro już panią zastałam... – Maeve powiedziała to w taki sposób, iż można było odnieść wrażenie, że Alex jej unika. Dziewczyna odwróciła się do Marka, przyglądającego się z niesmakiem zaciekom na ścianach. – Wejdź na górę – powiedziała i podała mu klucze. Kiedy dołączyła do niego po dwudziestu minutach, stał ciągle w płaszczu na środku pokoju. Oskar krążył na sztywnych łapach pod przeciwległą ścianą, jak wówczas, gdy dostał burę lub nie zaspokojono jego zachcianek. – Znów spóźniłaś się z czynszem, co? – spytał żartobliwie Mark, gdy Alex weszła do środka. – Nie, chodzi o jej zięcia. – Zdjęła płaszcz, wciąż patrząc na Oskara. – Planuje tutaj niewielki remont i dlatego chce, żeby Maeve podniosła czynsze. Chciała się dowiedzieć, czy zamierzam dalej wynajmować mieszkanie. – Ile sobie za nie życzą? – Sześćset miesięcznie. – Tylko tyle? Jezu, myślałem, że wynajęcie mieszkania w tej okolicy jest droższe. Alex nie powiedziała, że do tej pory płaciła tylko czterysta dolarów, a i to nie zawsze przychodziło jej łatwo. Nie powiedziała mu też tego, co Kennethowi: musiała zastanowić się nad przedłużeniem wynajmu. Zauważyła, że wydruki znikły ze stołu. – Gdzie są... – Wydruki? – Mark wyciągnął je ze swojej kieszeni. – Są wszystkie, ale nie sądzę, że powinnaś trzymać je w mieszkaniu – powiedział, poklepując arkuszami o grzbiet dłoni. Odłożył wydruki na stół z wyrazem twarzy, głoszącym „nie miałem nic złego na myśli”. Schował je jednak do kieszeni. Dlaczego? Czyżby zamierzał wyjść, zanim Alex wróci z rozmowy z Maeve? Dziewczyna przyglądała się, jak zdejmuje płaszcz, obmyślając, jak powinna zareagować. – Dlaczego nie miałabym ich tutaj trzymać? – spytała wreszcie. Mark usiadł na kanapie, patrząc na Alex jak na idiotkę. – Przecież ten facet – kimkolwiek jest – powiedział, że grozi ci niebezpieczeństwo. – Zgadza się, ale... – przysunęła wydruki do siebie i popatrzyła na rzędy nic nie mówiących danych. – Zastanawiałam się nad tym. – I bardzo dobrze, bo powinnaś. – Nie, posłuchaj mnie przez chwilę. Facet zjawia się znikąd i mówi: oddawaj papiery, są niebezpieczne. Nie powiedział: oddaj wydruki, należą do mnie. – I co z tego? – Rozumiesz, jak to zabrzmiało? Był przecież autentycznie przestraszony. Kiedy zobaczył nadjeżdżający radiowóz, wystartował jak rakieta. Czego się boi? Kogo? Nie bał się o wydruki. Chciał je dostać, chociaż wiąże się z nimi niebezpieczeństwo. Dlatego też myślę, że naprawdę bał się – tam, na ulicy – że ktoś zobaczy, jak ze mną rozmawia. Uważam, że wydruki są groźne dla mnie i może dla niego, bo nie powinnam ich mieć. Nikt nie powinien ich mieć. – Alex, to nonsens. – Chcę się dowiedzieć, kto to był. – Przegarnęła dłońmi włosy i wzięła wydruki do ręki. – Chcę wiedzieć, co na nich jest. – Chcesz wiedzieć? – Mark uchylił usta ze zdumienia. – Ale dlaczego?! – Bo czuję taką potrzebę. Pozbycie się ich w niczym mi nie pomoże. Jak mogłabym dowieść, że nie zrobiłam kopii? – Ale ich nie zrobiłaś, prawda? – Nie. Nie mogę ich nawet oddać, bo facet nie powiedział mi, jak się nazywa. Tak jakby zakładał, że wiem. Jak gdybym wiedziała, co jest grane. – Odłożyła wydruki i podeszła do lodówki. – Wszyscy wiedzą wszystko – powiedziała półgłosem. – Słucham? – Ktoś powiedział mi to parę dni temu. Providence to mała mieścina. Może powinnam wiedzieć, kto to był. Na miłość boską, facet był przecież na pogrzebie Michaela Eliota. – A White? – spytał Mark. – Może on wie? – Już go pytałam. – Opowiedziałaś mu, co się stało? – W głosie Marka zabrzmiała czujność. – Nie. – Alex podniosła głowę; właśnie nalewała mleko do kociej miseczki. – Pożyczył mi chusteczkę na pogrzebie... Nie White, ten dziwaczny gość z brodą. Pytałam White’a, kto to, ale nie wiedział. – Nie podoba mi się to – powiedział Mark, skubiąc skórkę przy paznokciu. – Wcale mi się to nie podoba. – Może to po prostu wariat – stwierdziła Alex. Odstawiła miseczkę, Oskar przyczłapał, żeby się napić mleka. – Tak właśnie uważa Liz. – Może zaniesiemy wydruki do banku i zamkniemy je w sejfie depozytowym? – zaproponował Mark. – My? – No dobrze, ty sama. – Zapadło niezręczne milczenie. Mark w końcu uniósł ramiona na znak rezygnacji i rzucił z desperacją: – Chryste, Alex, po prostu staram się ci pomóc. Alex wzruszyła ramionami i opuściła wzrok. – Schowanie do banku... – powiedział z zadumą. – Ile to będzie kosztowało? – Zapłacę – zaofiarował się Mark. – O ile tylko nie zaniesiemy ich do Ocean State Saving Bank – odparła Alex, siląc się na żart. Mark się nie roześmiał. – Przepraszam – rzekła. – Nie przywykłam do tego, że ktoś mi grozi. Wiesz, coś takiego zwykle nie zdarza się aktuariuszom. – Podeszła do stolika i ponownie wzięła do ręki wydruki. – Co to wszystko znaczy? Dlaczego Eliot chciał zabrać je ze sobą? Mark podszedł do niej. – Chyba ja powinienem je wziąć – powiedział jak rodzic, który postanowił okazać surowość wobec sprawiającego kłopoty dziecka. – To właśnie zamierzałeś zrobić? – Alex rzuciła mu pełne niechęci spojrzenie. – Zabrać je, podczas gdy rozmawiałam z Maeve? – Mój Boże. – Mark zatrzymał się w miejscu i potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Alex, myślisz jak skończona paranoiczka, zdajesz sobie z tego sprawę? Gdybym chciał zabrać te cholerne papiery, wyszedłbym z nimi dziesięć minut temu. – I tak nie pozwolę ci ich zabrać – powiedziała Alex, odwracając wzrok. – Nie rozumiem, o co ci chodzi – westchnął ze smutkiem Mark. – Opowiadasz mi o wszystkich swoich problemach, a kiedy próbuję ci pomóc, odrzucasz mnie. Alex opuściła wzrok na swoje ręce. Nie wiedziała, co ma o tym sądzić. Zadzwonił telefon. Odebrała, nie spuszczając oka z Marka. – Cześć, mamo! Słuchając, jak matka zadaje standardowe pytania i wygłasza zwykłe skargi, Alex usilnie starała sobie przypomnieć, czy i tym razem czegoś nie zaniedbała. Uświadomiła sobie, że nie pamięta, kiedy ostatni raz miała kontakt z matką. Jak zwykle, jej głównym zmartwieniem był dom. Samo jego utrzymanie pochłaniało jej wszystkie pieniądze. – Tak czy inaczej, trzeba uszczelnić parapety – powiedziała. – Ta ciągła fatalna pogoda sprawia, że drewno się rozsycha. Wezwałam wreszcie Johna. Alex podniosła wzrok na Marka. Cofał się w stronę drzwi z dłonią uniesioną na znak pożegnania. Na jego twarzy malowało się szczególne połączenie smutku i irytacji. Alex wyciągnęła rękę, bo chciała, by został. Równocześnie słuchała, jak John naprawiła parapety. – Kiedy wszedł na dach ganku, pod jego ciężarem pękła papa i przez szczelinę ciekło. – Trzeba wymienić deski w ganku, bo zaciekły. Będzie mnie to kosztowało paręset dolarów. Mark wyszedł. Alex wyobraziła sobie matkę, jak siedzi przed kominkiem, grzejąc opuchnięte stopy na grubym, wystrzępionym dywanie. Poczuła przemożną ochotę, by wskoczyć w samochód i pojechać do Pittsfield. – Nie martw się o pieniądze, mamo – powiedziała. – Kiedy dostanę wypłatę, przeleję ją na twój rachunek. Zadbaj tylko, żeby John porządnie wykonał robotę. Pół godziny później Alex odłożyła słuchawkę. Popatrzyła na wydruki. Cała dyskusja o wiążącym się z nimi zagrożeniu wydawała się absurdalna. Jedynym rzeczywistym problemem była dla niej w tej chwili dziura w dachu domu matki. Alex usiadła w fotelu. Oskar przyglądał się jej przez chwilę, po czym wskoczył swojej pani na kolana. – Jezu! Nerwowym ruchem zrzuciła go na podłogę. Wylądował metr od niej i przez chwilę sprawiał wrażenie absolutnie zdezorientowanego. W końcu odwrócił się tyłem i odmaszerował na sztywnych łapach. – Przepraszam, malutki, po prostu... Cholera jasna! Chwyciła wydruki i ruszyła z nimi do kosza na śmieci w kuchni. Kosz był jednak pełny. Westchnąwszy ciężko, odłożyła wydruki na kuchenny blat i spróbowała wziąć się w garść. – Cholera – powtórzyła spokojniejszym głosem, gdy zdołała się jako tako opanować. Odwróciła arkusze, ponieważ leżały do góry nogami. Zapatrzyła się w rzędy zagadkowych cyfr i liter. – Po co dwa razy generować te same ciągi? Wciąż nieufny Oskar przyglądał się jej z bezpiecznej odległości. Alex popatrzyła na niego przez chwilę i wróciła do wydruków. Dwie tabele. A i B. Dziewięć kolumn, osiem rzędów. MCP1B. LQTS1. HTCH2. CFIB2. Kody o nieprzeniknionym znaczeniu. Niebezpieczne informacje. Alex dostrzegła w końcu na dole strony datę, godzinę oraz nazwę: MEDAN. Przyłożyła dłoń do ust i utkwiła wzrok w nazwie, jak gdyby widziała ją po raz pierwszy. Wyciągnęła książkę telefoniczną spod sterty bezwartościowej poczty. Poczuła zdumienie, że wcześniej o tym nie pomyślała. Przypomniała sobie słowa Mela Hartmana: „Nie wszystkie rodzaje wiedzy mają cyfrową postać”. Zbyt była pochłonięta tabelami, by ruszyć prostszym śladem. Gdyby zdołała ustalić, czym był Medan, wówczas pewnie zdołałaby się domyślić, czego dotyczyły wydruki. Zaczęła przeglądać rozmaite instytucje finansowe, wymienione na żółtych kartkach, ponieważ sądziła, że być może Medan była to firma, udzielająca informacji z tej dziedziny, taka jak na przykład Reuters czy Bloomberg. Eliot zapewne miał w swej pracy kontakt z takimi firmami. Pięć minut poszukiwań okazało się jednak bezskutecznych. Alex otworzyła część ogólną, gdzie w alfabetycznym porządku wymieniono firmy, instytucje i prywatnych abonentów. Niemal natychmiast trafiła na to, czego szukała. Pomiędzy drukarnią figurowało Medallion i Medcall Inc.: Medan Diagnostic. Firma nie miała nic wspólnego z finansami – była to albo przychodnia, albo laboratorium. Oprócz numeru telefonu zamieszczono adres: Toll Gate Road 470, West Warwick. Następnego ranka na autostradzie numer jeden panował niewielki ruch. Była sobota, do tego większość ludzi posłuchała ostrzeżeń przed grożącymi śnieżycami. Opatulona w płaszcz i czapkę, z podciągniętym pod sam nos grubym wełnianym szalikiem, Alex posuwała się powoli na południe pośród innych ostrożnych kierowców. Na bocznym siedzeniu miała rozpostarty plan miasta. Przejechała wzdłuż lotniska do początku Greenwich Bay, po czym po znakach szukała szpitala Kent County, który według planu był położony przy Toll Gate Road. Wkrótce budynek szpitala wyłonił się z mgły. Alex spostrzegła tabliczkę z nazwą ulicy oraz numer 351, wymalowany na pojemniku na śmieci. Nieco dalej zobaczyła zamknięty sklep z numerem 413 na stalowej żaluzji. Zwolniła. Opuszczone posesje i zapuszczone stare domy ustąpiły miejsca budynkom z prefabrykatów, mieszczącym niewielkie zakłady przemysłowe. Tu i ówdzie zasadzono drzewka, próbując bez przekonania upiększyć okolicę. Alex minęła wreszcie właściwy budynek. Zatrzymała się na poboczu i obejrzała przez ramię. Rozpięte na drążkach łańcuchy okalały teren, wylany świeżym asfaltem i podzielony na miejsca do parkowania. Przed podwójnymi drzwiami do piętrowego, ceglanego budynku stał oldsmobile. Niewielka tabliczka przy wjeździe głosiła: MEDAN, SP Z O.O., KLINICZNE LABORATORIUM DIAGNOSTYCZNE. Alex zgasiła silnik i popatrzyła przez ogrodzenie na prostokątne okna w głębokich wnękach, starając się domyślić, co działo się w środku. Co Michael Eliot miał wspólnego z laboratorium? Nie wiedziała właściwie, czego się spodziewać, czuła jednak niejasne rozczarowanie. Budynek był absolutnie banalny. Niesiony wiatrem kawałek gazety osiadł pod smętnie prezentującą się brzózką. Budynek stał zbyt daleko od dzielnic mieszkalnych, by mogła mieścić się tu jakaś klinika. Jeśli rzeczywiście zajmował go Medan podpisany pod wydrukami, to serie cyfr i liczb musiały pochodzić ze skomputeryzowanego laboratorium. Alex wyciągnęła arkusze z kieszeni, włączyła górną lampkę i przyjrzała się im po raz setny. Może powtarzające się cyfry odnosiły się do jakichś badań, na przykład biopsji, do czegoś, co można było stwierdzić w testach diagnostycznych. Cyfry i litery w dwóch tabelach wyglądały na identyczne. Czyżby dwa razy zbadano ten sam materiał? Powtórzenie sugerowało powiązanie ze światem rzeczywistym. W świecie matematyki, czystych liczb, nie zachodziła potrzeba powtarzania obliczeń. Ten sam rachunek zawsze dawał takie same wyniki. Dobiegające z oddali trzaśniecie drzwi sprawiło, że Alex uniosła głowę. Zauważyła, że przez parking idzie w jej stronę strażnik. Widząc, że popatrzyła na niego, uniósł dłoń i uśmiechnął się. Prawdopodobnie myślał, że się zgubiła. Alex namacała kluczyki i uruchomiła silnik. Kilkaset metrów dalej zajechała na stację benzynową i zatrzymała się obok pompy paliwowej. Wyrostek z kolczykiem w nosie wyszedł ze sklepu. Podała mu kluczyki przez okno. – Do pełna, proszę. Zaczynał padać śnieg. Alex odchyliła się na oparcie fotela i potarła piekące oczy. Niemal bezsenna noc wywarła na niej swe piętno. Uświadomiła sobie, że jest również głodna. Popatrzyła w swoje odbicie we wstecznym lusterku. Ściągnęła wełnianą czapkę i chciała przyjrzeć się swoim włosom, gdy zauważyła samochód. Był to pontiac. Przedni zderzak został wgnieciony w miejscu, gdzie zderzył się z toyotą. Samochód podtoczył się pod pompę tuż za samochodem Alex. Za zaśnieżoną szybą widniała wpatrująca się w dziewczynę brodata twarz. Alex zamarła, niezdolna sensownie myśleć. Niedowierzanie ustąpiło miejsca panice. Po chwili skuliła się i zaczęła rozglądać za wyrostkiem, którego jednak nigdzie nie było widać. – Pytałem, czym mam sprawdzić olej? Alex podskoczyła z wrażenia, gdy chłopak pojawił się nagle z boku. Wyrostek cofnął się, wystraszywszy wyrazu jej twarzy. – Ile jestem winna? – zapytała. – Dwanaście dolarów, proszę pani. Podała banknot dwudziestodolarowy przez okno, wyrwała chłopakowi kluczyki z ręki i ruszyła spod dystrybutora. Pulsowały jej skronie. Utkwiła wzrok w sznurze pojazdów, który uniemożliwił jej wyjazd na szosę. Spojrzała w lusterko, spodziewając się ujrzeć, że brodaty mężczyzna wysiada z samochodu i idzie w jej stronę. Brodacz jednak mówił coś do chłopaka i zachowywał się zupełnie spokojnie. Wyrostek wskazał jej samochód i powiedział coś, co rozbawiło ich obu. Alex popatrzyła z powrotem na drogę. – No już, no już! – mruknęła pod nosem. Nie potrafiąc się doczekać, zaczęła powoli wjeżdżać na jezdnię. Minęła ją rozpędzona ciężarówka, ryknął klakson. Spostrzegła napis na jej boku: GREEN-FIELD RECYCLING. Włosy stanęły Alex dęba na głowie, gdy zorientowała się, że pontiac podjeżdża w jej stronę. Jak powinna się zachować, jeżeli brodacz wysiądzie z samochodu? Sprowokować wypadek? Ujrzała odstęp między samochodami. Wjechała szybko na drogę i westchnęła z ulgą. Pontiac ruszył tuż za nią. Zaczęła powoli przyśpieszać, jednak niemal natychmiast zablokował ją jadący z przodu wóz. Usiłowała sobie przypomnieć, czy nie spostrzegła wcześniej pontiaka na autostradzie lub w obrębie East Side. Może brodacz parkował przy ulicy? Od jak dawna ją śledził? Wydruki leżały na siedzeniu obok niej. Zorientował się pewnie, że zaczęła prowadzić własne śledztwo, starając się dowiedzieć czegoś więcej. Chwyciła plik arkuszy i wepchnęła je do schowka na rękawiczki. Natychmiast musiała wdusić hamulec, by uniknąć zderzenia z jadącym przed nią wozem. Znów popatrzyła w lusterko. Brodacz wyglądał na całkowicie spokojnego, obojętnego na wszystko. Czekał najwidoczniej na dogodną okazję. W pewnym momencie zwolnił. Włączył kierunkowskaz i skręcił. Nagle droga za nią była wolna. Przez moment nie potrafiła tego pojąć. Jechała dalej, ale coraz wolniej. Stopniowo zrozumiała, co się stało. Zjechała na pobocze. Mijały ją samochody. Padał coraz gęstszy śnieg, płatki zderzały się cichutko z szybą, pokrywając ją białym nalotem. Alex ściągnęła czapkę i wytarła pot z czoła. Nie rozpoznał jej. Była tak opatulona zimowym ubraniem, że nie zorientował się, kto jechał przed nim. Zatrzymał się za nią zupełnie przypadkowo. Zapewne stale korzystał z tej stacji. Była dogodnie położona, blisko miejsca, w którym pracował... Ponownie włączyła się do ruchu. Zawróciła na Toll Gate Road w stronę szpitala. Mijając budynek Medanu zauważyła, że pontiac zaparkował obok oldsmobile’a. – Mam cię – powiedziała, ściskając kierownicę. Po powrocie do mieszkania, zadzwoniła do Marka. Nikt nie odbierał. Przez godzinę chodziła w kółko po saloniku, starając się domyślić, o co w tym wszystkim chodziło. Śledzący ją mężczyzna pracował w Medanie lub znał kogoś tam zatrudnionego. „Nie obchodzą mnie pieniądze, niech pani z nimi zrobi, co się pani żywnie podoba. Muszę jednak dostać z powrotem wydruki!” Dlaczego? Dlaczego wydruki znalazły się w posiadaniu Eliota? Ukradł je? Musiała dowiedzieć się, co dokładnie znaczyły. Odnosiły się do biopsji? Do testów diagnostycznych? Musiała skontaktować się z kimś o zbliżonej profesji, by uściślić swe teorie. Przypomniała sobie Benny’ego. Benedict Ellis pracował w Laboratorium Biologicznym imienia Arnolda na Waterman Street. Alex poznała go w studenckim barze tuż po przeprowadzce do Providence. Spotykali się ze sobą w ramach paczki przyjaciół, która rozpadła się po paru latach, gdy jej członkowie przenieśli się gdzie indziej w poszukiwaniu pracy. Chociaż Alex i Benny mieszkali trzy przecznice od siebie, rzadko się obecnie widywali. Alex zastała go na dziedzińcu, zarumienionego od mrozu, reperującego górski rower. Przypomniała sobie, że uważała Benny’ego za dziwaka. Połączenie długich godzin pracy, wąskiej specjalności (Benny był wiodącym specjalistą w dziedzinie metabolizmu mukopolisacharydów) oraz towarzystwa podobnych sobie znajomych odbiło się niekorzystnie na jego zdolnościach porozumiewania się z otoczeniem. Wygląd Benny’ego – przestraszone, zielone oczy i przylepiony uśmiech – bynajmniej nie rozpraszały wrażenia dziwaczności. – Alex?! Odrzucił klucz nasadkowy i podniósł się na równe nogi, gdy weszła przez furtkę. – Cześć, Ben. Jak leci? Skłonił powoli głowę, jakby chciał napić się z miski. Przyglądał się dziewczynie, najwyraźniej zaskoczony. – Widziałem parę dni temu Beanera – powiedział, kiwając głową. Alex nie miała pojęcia, o kogo mu chodzi. – Jak się miewa? – zaimprowizowała, mając nadzieję, że Beaner to ktoś ze starej paczki. – Ciągle ten sam stary Beaner – odparł z uśmiechem Benny. Na chwilę zapadła cisza; Benny w tym czasie, wyraźnie szykował się do zadania pytania. – Co... o co... – Właśnie tędy przechodziłam – Alex wskazała dłonią w głąb ulicy na poparcie swojego stwierdzenia. – Pomyślałam, że może będziesz mi w stanie pomóc. – Benny znów pokiwał głową; jego usta odzyskały zwykły, świadczący o zadowoleniu kształt. – Mam... No właśnie, na tym polega problem – powiedziała Alex i pokazała mu wydruki. – Szczerze mówiąc, nie wiem, co to takiego. Pomyślałam, że może zdołasz mi pomóc. Benny wytarł ręce o dżinsy i wziął od Alex wydruki. Zapomniała, że ma piękne dłonie, o wysmukłych palcach i brudnych paznokciach w kształcie migdałów. – Wygląda na markery – powiedział. – Markery? – Tak. Pozwalają zidentyfikować odcinki DNA. Geny. O to chodzi? – Alex wzruszyła ramionami. – Taak – powiedział Benny, jak gdyby chciał roześmiać się na głos. – Korzysta się z próbnika, znakowanego radioaktywnie odcinka DNA. Można je kupić. W ten sposób przez parowanie wykrywa się identyczne odcinki kwasów nukleinowych. Hybrydyzacja, kodon, antykodon. Jak echo. – Przyłożył dłonie do ust i zawołał: – Haalooo!! – a po chwili, ściszonym głosem zawtórował sam sobie: – Haalooo! Alex popatrzyła na niego uważnie i pokiwała głową. – Próbniki? – spytała. – Wiesz, takie same, z jakich korzysta się do identyfikacji DNA przestępcy w procesach kryminalnych. – Myślisz, że to ma coś wspólnego z procesem kryminalnym? – Może tak, może nie. To po prostu informacja. Można ją wykorzystać do różnych celów. Zależy od tego, czego się szuka. – Czy może to mieć zastosowanie diagnostyczne? – Oczywiście. Można dzięki temu odszukać wady genetyczne lub mutacje, jak w... – Urwał i przyjrzał się dokładniej pierwszej stronie wydruku. – Zresztą bo ja wiem... – Po chwili uśmiechnął się i popatrzył na Alex. – Wiem, co możemy zrobić. Moja znajoma, Beth Klein, cały czas zajmuje się takimi sprawami. Na pewno będzie mogła ci powiedzieć, o co tutaj chodzi. – Dzięki, Benny, jestem ci naprawdę wdzięczna. – Nie ma sprawy. Alex przyglądała się, jak Benny składa papiery i wsuwa je do tylnej kieszeni spodni. Sterczały stamtąd jak pęk piór. Zastanawiała się, czy powinna mu powiedzieć, że posiadanie wydruków mogło być groźne, lecz w końcu stwierdziła, że byłaby to niepotrzebna komplikacja. – Nadal mieszkasz u pani Connelly? – spytał Benny. – Tak. Razem z Oskarem. Benny zmarszczył czoło, nie przestając się uśmiechać. – Oskar? Ach, tak, wysoki facet, zawsze w swetrze. – Mały, w futerku – odparła Alex. – Oskar to mój kot. – Rzeczywiście, dawno się nie widzieliśmy – uśmiechnął się Benny. 7 Było popołudnie, gdy McCormick usłyszał zajeżdżający pod dom samochód. Pospiesznie zdusił papierosa i podszedł do okna. Czarny cadillac zaparkował nieprawidłowo przy rogu; zapalone reflektory lśniły żółcią przez padający śnieg. Neumann nie określił, kto po niego przyjedzie, zapowiedział tylko, że ktoś się pojawi. Klinika Manna znajdowała się gdzieś w New Jersey. Oczekiwanie nie było przyjemne dla McCormicka. Przez cały czas rozmyślał o Michaelu Eliocie. Nie był w stanie pozbyć się myśli, że jego kolega w agonii przygryzł sobie policzek i wyszczerbił ząb. Śniło się mu to nawet podczas płytkiej drzemki nad ranem. Obudził się zlany potem, z mięśniami zesztywniałymi jak u nieboszczyka. Dobrze znał Eliota, często pracowali razem podczas pierwszych lat w firmie. Michael nie był słaby ani głupi. Był sprytny, zrównoważony, normalny. Co mogło zmusić go do takiej decyzji? Jak blisko on sam był takiego rozwiązania? Coraz jaśniej zdawał sobie sprawę, że niewiele do tego brakowało. Wystarczyłoby, by stracił cierpliwość, poszedł na skróty, zignorował reguły postępowania, i nadeszłaby jego kolej. Jeszcze jeden wypadek, jakie codziennie zgłaszano firmom ubezpieczeniowym. Z samochodu wysiadł Donald Grant. McCormick poczuł, jak z nerwów zaciska mu się żołądek. Widok Granta zawsze przyprawiał go o niepokój. Nie potrafił określić dokładnie, z jakiego powodu – może chodziło o sposób, w jaki wszyscy pozostali odnosili się do inspektora, nawet Walter Neumann czy Newton Brady. Traktowali go z zaraźliwym szacunkiem, na dystans. Równocześnie podczas rozmowy z Grantem zawsze miało się wrażenie, że wiedział o danej osobie o wiele więcej, niż okazywał – może nawet więcej, niż ona sama. – Neumann powiedział, że będziesz o trzeciej. Spóźniłeś się – wypalił McCormick, otwierając drzwi. Grant ostukał buty ze śniegu i wszedł do przedpokoju. – Nie spóźniłem się, Ralph – powiedział łagodnie. – Spakowałeś się? McCormick wciągnął powietrze przez zęby. Formalnie Grant zajmował niższe od niego stanowisko. Dochodzenia stanowiły podwydział działu roszczeń, natomiast McCormick kierował całym działem. Grant najwyraźniej jednak nie zwracał na to uwagi. Ani teraz, ani nigdy przedtem nie przejmował się hierarchią w firmie. – Mam wszystko – wymamrotał McCormick, wskazując brązową skórzaną walizkę. Grant pokiwał głową. – Pozbyłeś się całego śniegu, Ralph? – Śniegu? – powtórzył McCormick ze wzruszeniem ramion i z ironią wskazał zapadający na zewnątrz mrok. – Potrzebowałbym... – Kokainy. Pozbyłeś się jej? – Tak, oczywiście. – McCormick wciągnął powietrze przez nos. – Wczoraj w nocy wywaliłem wszystko do klozetu. Nie było tego wiele. – Mimowolnie potarł nos. – Do klozetu? – Tak. – Wczoraj w nocy? – No dobrze, dzisiaj rano. Wczoraj w nocy, dziś rano, co to za różnica? Grant przyjrzał się mu przez chwilę, po czym zamknął za sobą drzwi. – Żona wraca? – Oczywiście, że wraca. – McCormick zmarszczył brwi. Ton Granta zaczynał go denerwować. – Dlaczego pytasz? Pojechała do swojej... – Kiedy? – Co: kiedy? – Kiedy wraca, Ralph? Grant nie podnosił głosu; nie musiał. McCormick czuł się jak wijący na haczyku robak. Sięgnął po płaszcz i szalik. – Nie wiem. Pewnie wtedy, kiedy dojdę ze sobą do ładu. Wie już o moim... o klinice. Co to cię obchodzi? Grant zrobił krok naprzód i pomógł McCormickowi założyć płaszcz, obdarzając go na wpół ironicznym, na wpół wybaczającym uśmieszkiem. – Och, wiesz, jak nam zależy, by wszystko było u nas jak w rodzinie, Ralph. To małe miasto, a ludzie lubią gadać. Nawet żony. Masz bardzo ważne stanowisko w naszej firmie. Chcemy się upewnić, że się na nim utrzymasz. – Poklepał McCormicka po ramieniu i ruszył w stronę schodów. – Skorzystam tylko z łazienki, dobrze? – Toaleta jest też na dole, obok... – McCormick odwrócił się, lecz Grant wchodził już na górę. Grant zamknął drzwi i podszedł prosto do szafki z lekami. Kokainiści zawsze trzymali w nich swoje zapasy, schowane między buteleczkami lekarstw i starymi maszynkami do golenia. Sam go tam trzymał w dawnych czasach, zanim pozbył się nałogu. Kokainę można przecież uznać za lekarstwo – a przynajmniej szybko dochodzi się do takiego wniosku. Pomaga zapomnieć o kłopotach. Ale jakież kłopoty mógł mieć McCormick? Czy było coś, czego by nie dostał po paru latach nawet zupełnej bezczynności, biernego czekania na awans? Był żałosny i zbędny. Klinika pewnie powstrzymałaby go od zażywania narkotyku, ale nie od jego pożądania, przynajmniej nie na długo. Widać było, że jest przeżarty od środka. Grant niemal roześmiał się, kiedy znalazł to, czego szukał, w starej buteleczce po aspirynie. McCormick był naprawdę żałosny. Nawet jego stara musiała zorientować się, gdzie chowa kokę. Pewnie byłoby to pierwsze miejsce, które by sprawdziła. Grant wetknął palec w biały proszek i posmakował. Dobry towar, nie było wątpliwości. McCormick podłączył się pod handlarza wysokiej klasy i bez umiaru wywalał forsę. Kłopot z handlarzami tkwił jednak w tym, iż nie można było na nich polegać. Zawsze mogli ci podetknąć działkę, do której dosypali trutki na szczury, wybielacza czy czegoś jeszcze gorszego. Cały czas się to zdarzało. Grant zakręcił korek i odstawił buteleczkę do szafki. Następnie spłukał muszlę i wyszedł z łazienki. 8 Kiedy Alex zatelefonowała do Marka w sobotni wieczór, nie było go w domu. Zdołała skontaktować się z nim dopiero po jedenastej rano następnego dnia. Nie wypytywała go, gdzie był, nie poinformowała go również, że do niego dzwoniła i nie powiedziała mu ani słowa o wyprawie do laboratorium Medan poprzedniego dnia. Po sposobie, w jaki ostatni raz się rozstali, wiedziała, że w ten sposób tylko pogorszyłaby ich stosunki. Ze wszystkich sił starała się sprawiać wrażenie spokojnej i wspierającej go na duchu. W końcu zaproponowała, że przyjedzie do niego wieczorem i zrobi mu kolację. Mark sprawiał wrażenie zmęczonego, dość łatwo przystał jednak na jej propozycję. Okazało się, że pojechał jeszcze raz do biura i opuścił je dopiero po północy. Twierdził, że była to wina problemów z systemem komputerowym. Alex powstrzymała się od wypytywania, czy te problemy miały cokolwiek wspólnego z Ralphem McCormickiem. Dotarła pod dom Marka o siódmej. Weszła po frontowych schodach, dźwigając wielką torbę z kupionym jedzeniem. Ze środka dobiegała głośna rockowa muzyka, z okna w łazience na piętrze padała smuga światła. Alex zastukała łokciem w drzwi, jednak Mark najwidoczniej nie mógł jej usłyszeć. Na szczęście wciąż miała zestaw kluczy, które dostała od niego parę miesięcy wcześniej. Wówczas rozmawiali o tym, by przeprowadziła się do niego; to Mark wykazywał niezłomną chęć, by tak się stało. Alex wyłowiła klucze z kieszeni płaszcza i weszła do środka. Gdy znalazła się w holu, Mark właśnie schodził na parter. Miał na sobie szary strój do biegania, jego włosy wciąż lśniły wilgocią po prysznicu. Wyglądał wspaniale. – Zapomniałem, że masz klucze – powiedział. – Zastanawiałem się, kto się władował do środka. – Sam mi je dałeś – odparła Alex. – Chcesz, żebym ci je oddała? Mark odebrał od niej torbę z zakupami, ucałował ją zdawkowo w policzek i zawrócił do kuchni. Muzyka rozlegała się z salonu. – Po prostu zapomniałem, że je masz. Co będziemy jeść? Alex zdjęła płaszcz i cisnęła go na oparcie krzesła. – Kurczak hoisin – powiedziała najbardziej pogodnym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć. – Wspaniałe danie, wyjątkowo proste w przygotowaniu. Cebula siewka, gniecione orzechy włoskie i sos słodko-kwaśny. Jadłam to wczoraj. Mark wyciągnął z torby butelkę z sosem i zagłębił się w lekturze etykiety: składników, wartości odżywczej, nawet przepisu na żeberka z rusztu po chińsku. Sprawiał wrażenie, że nie wie, co powiedzieć, albo że coś go pochłania bez reszty. Alex poczuła nieokreślony niepokój i zaczęła podejrzewać, że Mark zbiera się, by ją o czymś powiadomić. Czymś, co dotyczyło ich związku. – Piłem właśnie piwo – powiedział wreszcie. – Chcesz? – Pewnie – odparła, chociaż nie lubiła piwa i mówiła mu o tym ze sto razy. Nadal rozpakowywała zakupy. – Potrzebne mi do tego białko. Masz jajka? Mark przykucnął przed lodówką, by wyciągnąć z niej dwie butelki micheloba. Zdawało się, że szuka ich wyjątkowo opieszale. Kiedy wreszcie się wyprostował, okazało się, że nie wyjął jajek. – Mark? – Tak? – Mam rozumieć, że ich nie masz? – Czego? – Jajek. Potrzebuję jajko. – Zdawało mi się, że zjemy kurczaka. – Oczywiście, Einsteinie. – Alex zaśmiała się nerwowo. – Potrzebuję jednak do niego białka. Mark zmarszczył czoło, jak gdyby nie zrozumiał dowcipu. – Ach, tak. Mam jajka. – Przykucnął ponownie i zaczął przestawiać rzeczy na półkach. Alex przyglądała się temu kątem oka. – Są. Proszę bardzo. Wyciągnął karton z jajkami i postawił go na blacie. Alex zaczęła przygotowywać panierkę, mieszając widelcem białko z winem ryżowym oraz mąką kukurydzianą. Muzyka ucichła, ale Mark nawet nie drgnął, by włączyć coś nowego. – No tak... – Podał jej szklankę piwa, jednak swoje pił prosto z butelki. Wygląda na to, że nie będzie mnie prawie przez cały następny tydzień. Oczywiście, o ile pogoda pozwoli. Alex przestała ubijać panierkę. – Naprawdę? Dokąd wyjeżdżasz? – Do Nowego Jorku. Możliwe, że reasekurujemy pośredniczenie w tej operacji, o której ci wspominałem. Newt w każdym razie chce, żebym się temu przyjrzał. – Przez cały tydzień? – Wylatuję we wtorek rano – jak powiedziałem, o ile pogoda pozwoli. Mamy spotkać się z paroma ludźmi z Wall Street. Może powinienem sobie kupić czerwone szelki. – Przecież już je masz – powiedziała Alex. – Wiszą po lewej stronie w szafie. – Mark skinął głową i oparł się o lodówkę. – Lecisz sam? – Alex nie potrafiła powstrzymać się od pytania. – Może – wzruszył ramionami Mark. – A co z... – ledwie się powstrzymała na czas. Nie była to odpowiednia chwila na sceny zazdrości, zwłaszcza nieuzasadnionej. – A Newton Brady? Też wyjeżdża? – Nie, chyba że umowa zostanie zawarta bardzo szybko, ale na to nie liczę. – Mark upił łyk piwa. – No tak... Doszłaś do czegoś z tymi wydrukami? Alex była zmuszona pomyśleć, zaskoczona zmianą tematu. Już wcześniej postanowiła, że nic nie powie Markowi. Od wyjazdu do West Warwick wiele się zmieniło. Odnalezienie nieznajomego w miejscu, gdzie pracował, przydało jej pewności siebie i poczucia, że panuje nad rozwojem wydarzeń. Każdy kolejny dzień, podczas którego nie działo się nic złowieszczego ani niezwykłego, pozwalał jej odzyskiwać poczucie bezpieczeństwa. Do tego dochodził jeszcze jeden powód, by zachować milczenie: irytował ją sposób, w jaki Mark próbował samodzielnie decydować o wszystkim, jak gdyby czuł się zagrożony faktem, że Alex potrafi przejawiać inicjatywę. – Nie – powiedziała. – Prawdę mówiąc, nie zastanawiałam się nad tym. Podejrzewam, że ten facet to po prostu wariat. Może wyobrażał sobie, że zdoła mnie naciągnąć w tak idiotyczny sposób. Mark upił kolejny łyk piwa, patrząc na nią uważnie. – Możliwe – orzekł. – W tym mieście nie brakuje dziwacznych typów. – A połowa z nich pracuje dla Prov-Life, pomyślała Alex. – Widziałaś go znowu? – dodał Mark. Alex sięgnęła do szuflady po nóż i zaczęła kroić kurze piersi. – Nie. Jeżeli spotkam go znowu, wezwę policję – powiedziała zbywającym tonem. Mark mruknął z satysfakcją i usiadł przy stole. Najwidoczniej taką właśnie odpowiedź chciał usłyszeć. – Przy okazji, sprawdziłem w komputerowym rejestrze wypłat numery rachunków, które mi podałaś – powiedział lekceważącym tonem. – Naprawdę? – Alex odłożyła nóż i odwróciła się w stronę Marka. – Wczoraj w nocy? – Tak. – I? – Te rachunki... – Mark westchnął i potrząsnął głową. – Należały do beneficjentów polis ubezpieczeniowych, wystawionych przez Prov-Life. Osób, które dostawały pieniądze po śmierci posiadaczy polis. Zupełnie zwyczajna sprawa. – To znaczy, że te osoby otrzymały pieniądze od firmy? – zmarszczyła czoło Alex. – A co innego? Ci ludzie zgłaszali roszczenia. Po ich rozpatrzeniu dokonywano wypłaty sumy ubezpieczenia i koniec historii. – To znaczy, że... – Alex bezradnie opuściła ramiona, starając się przeniknąć znaczenie tej informacji. – Wszyscy ci beneficjenci mieli rachunki w banku Ocean State, tak? – Ci, których obejmowała twoja lista – wzruszył ramionami Mark. – Pamiętaj, że to jeden z największych banków w tym stanie. – Tak, ale... Wszyscy ubezpieczeni mieszkali tutaj? – Pewnie tak. Nowa Anglia to nasz największy rynek. Chyba nic w tym niezwykłego. – Ale dlaczego Michael Eliot wynotował te numery? Dlaczego właśnie te? – Może zwykł zabierać pracę do domu. Może po prostu zapomniał, że ma taki spis w neseserze. Kogo to obchodzi? Posłuchaj, wszystkiego się dopiero uczę, ale już się zorientowałem, że Michael nie był ideałem, jeżeli chodzi o prowadzenie dokumentacji. Alex mimowolnie poczuła się rozczarowana. Odnalezienie kartki papieru wetkniętej pomiędzy złożony komputerowy wydruk rzeczywiście mogło świadczyć, że trafiła tam przypadkowo. – O polisy na jakiego rzędu kwoty chodziło? – spytała. Mark odstawił opróżnioną butelkę i wstał. Był wyraźnie niespokojny i nie potrafił usiedzieć w miejscu. – Nie mam pojęcia. Pewnie przeciętne sumy. Sto tysięcy, czasem mniej. Tak czy inaczej, wypłat dokonywano z funduszy firmy, w całkowicie legalny sposób. – Sięgnął do lodówki po kolejne piwo. – Możesz więc dać sobie spokój z pomysłem, że pierzemy brudne pieniądze. Alex zajęła się na powrót krojeniem kurzych piersi, których spodnie strony były śliskie od krwi. Czuła, jak ta krew krzepnie na czubkach jej palców. – Poczekaj chwilę. – Przestała pracować i popatrzyła na palce. – Myślałam, że mniejsze kwoty są regulowane przez dział roszczeń, a dział finansów zajmuje się tylko największymi wypłatami, od pół miliona w górę. – Co? – Mark przybrał na chwilę zdezorientowaną minę. – Kto powiedział, że wypłaty szły z działu finansów? Powiedziałem ci tylko, że zajrzałem do rejestru. Nie mówiłem, który dział ich dokonywał. – Zastanów się, Mark. Skąd Eliot wziąłby listę wypłat, jeżeliby się nimi nie zajmował? – Skąd mam wiedzieć, u diabła? – To nie miałoby sensu. Może te wypłaty były w jakiś sposób wyjątkowe? Nie rozumiesz? – Nie. – Mark zatrzasnął drzwi lodówki. – Wysnuwasz pochopne wnioski... Zresztą, może chodziło o... – Posłuchaj. – Alex popatrzyła na nóż w dłoni i odłożyła go na blat. – Chodzi mi tylko o to... – O co? – Nieważne. – Nie, powiedz mi. O co ci chodzi? Co sobie wymyśliłaś? – Musisz dowiedzieć się dla mnie, jak nazywali się właściciele polis, albo przynajmniej wyszukaj ich numery. Wtedy będziemy mogli zajrzeć do ich teczek i przekonać się, czy rzeczywiście wszystko jest w porządku. – O co ci... – Mark miał właśnie wyjść z kuchni, ale zatrzymał się w drzwiach i zacisnął dłoń na framudze. – O co ci, do cholery, chodzi?! – Przymknął oczy, zaskoczony własnym gniewem. Rozejrzał się po kuchni, jak gdyby próbował ustalić, skąd wzięła się jego wściekłość. – Orientujesz się, pod jakim obciążeniem w tej chwili pracuję?! – Przecież wystarczy, że... – Na miłość boską, mam zostać kierownikiem działu finansów. Masz w ogóle pojęcie, co to znaczy? Powinienem orientować się, jak kierować całym cholernym działem! I wiesz co? Połowa rady uważa, że pewnie temu nie podołam. Naprawdę myślisz, że nie mam lepszych rzeczy na głowie, niż cały dzień ganiać po Centralnej Dokumentacji? Jeszcze mało zrobiłem?! Alex przyglądała się Markowi, przytłoczona jego gniewem. – Nie krzycz na mnie – powiedziała cicho. – A wszystko dlatego, że z jakiegoś cholernego powodu zafiksowałaś się na Michaelu Eliocie. Zapomnij o nim! Michael Eliot nie żyje, rozumiesz? Poraził go prąd, gdy wiercił dziurę w ścianie. Możemy dać sobie wreszcie z tym spokój i żyć normalnie? – Mark, prosiłam cię tylko... – Ku swojemu zaskoczeniu Alex zorientowała się, że ledwo powstrzymuje łzy. – Poprosiłam tylko... – Tylko?! Tylko co? Po pierwsze, właśnie wtedy, kiedy wyszukiwałem dla ciebie te cholerne informacje, pojawił się Newton Brady. Nie był zachwycony, że grzebię w dokumentacji na własną rękę w godzinach pracy. – Jak to, w godzinach pracy? Na miłość boską, to było w sobotę w nocy! Powinieneś mieć wtedy wolne, do diabła! – On też. – Mark dźgnął palcem powietrze. – On też. Mimo to siedział w biurze, aż obydwaj skończyliśmy. Po drugie, jak dobrze wiesz, a przynajmniej powinnaś się orientować, dane indywidualnych klientów i tych, którzy otrzymują wypłaty z polis są poufne i nie można się do nich dobierać tylko dlatego, że ma się na to ochotę. – Znam tę regułę, ale jeszcze nie spotkałam kogoś tak naiwnego, by przejmował się jej przestrzeganiem. To najgłupsza wymówka, jaką słyszałam. – No tak... – Mark pokiwał głową, jak gdyby tymi słowami usprawiedliwiła żywione przezeń przekonania. – No tak, gdybyś przejmowała się trochę bardziej takimi głupotami, jak twoja praca i obowiązki, może nie mieszkałabyś w zaszczurzonej norze i nie kryła się przed jej właścicielką za każdym razem, kiedy przychodzi po czynsz. Alex przez chwilę odebrało głos. Czuła się, jak gdyby rąbnięto ją w brzuch i straciła dech. Przygryzła wargi, by się nie popłakać. Nie zamierzała dopuścić, by Mark zobaczył łzy w jej oczach. – Zmieniłeś się, wiesz? – Popatrzyła mu prosto w oczy, starając się równo oddychać mimo łomoczącego serca. – Od czasu, kiedy Newt cię zachęcił. Przedtem byłeś w porządku, można się było przy tobie bawić, ale teraz... Sama nie wiem, co się z ciebie zrobiło. Mark zacisnął szczęki; widać było, jak przełyka ślinę. – Pewnie. Od początku byłaś temu przeciwna, prawda? – powiedział. – Może to wreszcie przyznasz? Wkurzało cię nawet to, że kupiłem nowy samochód. Nie potrafiłaś mnie wesprzeć. Nie potrafiłaś pomóc mi skorzystać z największej szansy, jaka mi się nadarzyła w życiu. Nie chciałaś, żebym ją wykorzystał. Potrafiłaś tylko boczyć się i nabijać ze mnie. Dlaczego, Alex? Przez zawiść? Miałaś nadzieję, że zostaniesz wiceprezesem firmy przede mną, zadając się z Randalem White’em? Alex wpatrywała się w Marka z otwartymi ustami. Nie potrafiła uwierzyć własnym uszom. Miała ochotę go spoliczkować, ale jego mina świadczyła, że na pewno by jej oddał. Odwróciła się plecami i sięgnęła po płaszcz. Musiała oprzeć się na chwilę o krzesło, by odzyskać równowagę. – Ty sukinsynu! – zdołała wydusić z siebie cicho. – Ty użalający się nad sobą, egoistyczny bydlaku! Odepchnęła go i wybiegła do holu. Nie pojmowała, jak mogło do tego dojść, nie potrafiła pogodzić się z gniewem i pretensjami Marka. Przez chwilę myślała, że wzięły się zupełnie znikąd, ale po chwili zorientowała się, że to nieprawda. Mark rzeczywiście się zmienił, i to na gorsze, a ona nie potrafiła tego dostrzec, aż stało się zbyt późno. Wydało się jej, że od śmierci Michaela Eliota wszystko w jej życiu zaczęło się psuć i nie potrafiła temu zaradzić ani nawet ogarnąć tego rozumem. – Alex? Daj spokój. – W głosie Marka słychać było zaledwie cień przeprosin; dominowała nie wypowiedziana sugestia, że to ona powinna wydorośleć. Alex, chciałem tylko... Obejrzała się, licząc, że zacznie ją przepraszać, że wręcz padnie przed nią na kolana i wszystko odwoła. Markowi jednak nie przyszło to nawet do głowy. Przystanął w drzwiach kuchni z nie otwartą butelką piwa w ręce i westchnął. Alex otworzyła drzwi. – Dla ścisłości, nie kryję się przed panią Connelly i płacę czynsz. W moim mieszkaniu nie ma szczurów, a Randal White jest kimś, kim ty nigdy nie będziesz: dżentelmenem. – Alex, nie... – Sam sobie upiecz tego cholernego kurczaka! – wrzasnęła i zbiegła po schodach, modląc się, by przynajmniej teraz samochód zapalił od razu. 9 Poniedziałek wlókł się Alex bez końca, ponieważ stale grzęzła w niezbyt wiarygodnych statystykach i przestarzałych modelach populacyjnych. Dziewczyna podskakiwała w fotelu przy każdym sygnale telefonu. Mimo przepełniającego ją gniewu, nie potrafiła powstrzymać nadziei, że Mark w końcu zadzwoni. Wystarczyłoby, by powiedział „przepraszam” – była gotowa wszystko mu wybaczyć. Mark jednak nie zadzwonił. O szóstej Alex była doszczętnie wyczerpana. Ledwie spała poprzedniej nocy. Po opuszczeniu mieszkania Marka przejechała autostradą międzystanową niemal całą trasę do Bostonu, po czym zawróciła do Rhode Island. Nie potrafiła pogodzić się z tym, co się stało, jak Mark odniósł się do niej. Czuła, że zamiast niego miała do czynienia z zupełnie obcym człowiekiem, którego pierwszy raz w życiu widziała na oczy. Położyła się dopiero o drugiej i jeszcze długo nie mogła zasnąć. Nasłuchiwała tykania zegara i przypominała sobie wściekłość na twarzy Marka, gdy dowodził jej, że jest naiwna i nieporadna. W pracy postanowiła, że tej nocy dla odmiany dobrze się wyśpi. Wróciła do siebie o siódmej, nakarmiła Oskara i zaraz potem poszła do łóżka. Miała właśnie jakiś niezborny, dławiący sen, gdy obudził ją telefon. – Alex? – Zrazu nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Przyciskając słuchawkę do ucha i wytężając wzrok, przez chwilę rozglądała się po pokoju. – Halo, Alex? – Zorientowała się, że męski głos nie jest jej obcy. – Alex? – pytanie padło jeszcze raz. – Tak, kto mówi? – odparła wreszcie. – Randal White z tej strony. Alex usiadła i zapaliła nocną lampkę. Było wpół do jedenastej. – Randal? – Przeprosił za dzwonienie o tak późnej porze i wyraził nadzieję, że jeszcze nie spała. – Nic się nie stało, właśnie... właśnie czytałam – odpowiedziała. – Naprawdę? – White sam sprawiał wrażenie sennego. Zapytał, co czytała. – Moje życie jako mężczyzny, powieść Philipa Rotha. – Nie będę ci długo zawracał głowy – odparł. – Chciałem cię tylko poprosić o przysługę. – Naturalnie. – Potrzebne mi sprawdzenie drobiazgu na jutrzejsze posiedzenie. Mogłabyś z samego rana sporządzić komputerowy wykaz corocznej liczby odszkodowań z tytułu zachorowań na anemię sierpowatą? Jeżeli nie uda ci się z ogólnokrajową bazą danych, może dotrzesz do badań z południowych stanów, na przykład Alabamy czy Florydy? Cokolwiek znajdziesz, daj to Janice, niech to do mnie przefaksuje. – Zapadła długa chwila ciszy. Alex zmarszczyła czoło. Była to osobliwa prośba jak na wpół do jedenastej w poniedziałkową noc. – Przylatuję z powrotem jutro po południu, jeżeli pogoda dopisze, ale chciałem przekazać te dane komuś tutaj – dodał White. – Można by go nazwać zainteresowaną stroną. – Oczywiście, nie ma problemu – odpowiedziała Alex. Znów zapadło długie milczenie. – Jak minął dzień? – zapytał White. – Dobrze. – Alex podciągnęła nogi pod siebie. Rozmowa przybierała coraz dziwniejszy obrót. – Mało powiedziane, świetnie. A panu? – Niespecjalnie – odparł dyrektor. – Przykro mi to słyszeć. – Trudno – rzekł White i odkaszlnął. Alex miała wrażenie, że dosłyszała postukiwanie kostek lodu w szklance. – Siedzę w pokoju na trzydziestym piętrze i gapię się na skrzyżowanie trzech dużych dróg, na wlokących się w ciemności we wszystkie strony ludzi... – Alex przypomniało się, jak sama niewiele wcześniej pędziła w mroku międzystanową autostradą, jak gdyby chciała umknąć ogarniającej ją fali rozpaczy. Z zaskoczeniem stwierdziła, że ma ochotę zwierzyć się z tego White’owi. – W hotelowych pokojach zwykle ogarnia mnie depresja – dodał dyrektor. – Sprawiają, że zawsze przypomina mi się Le Corbusier. Pewnie wiesz, że to on powiedział, że budowle powinny być machines vivantes – żywymi maszynami, a nie machines a vivre, maszynami do mieszkania. – Alex pokręciła ze zdumienia głową. – Mówisz po francusku? Dopiero sobie uświadomiłem, że nigdy cię o to nie zapytałem. – Prawdę mówiąc, nie – odrzekła. – Podobają mi się stare budowle. – Przy tych słowach znów rozległ się szczęk kostek lodu. – Mnie również. – Znam stary, przebudowany klasztor niedaleko Cahors, na południu Francji. Drzwi w największej sali prowadzą na taras, z którego widać otaczające go ze wszystkich stron winnice. Alex wyobraziła sobie padający na rozgrzane kamienne płyty słoneczny blask i przemieszczające się po nich cienie. – Musi tam być pięknie. Chciałabym pojechać do Francji – powiedziała. – Naprawdę? – Oczywiście, kto by nie chciał? – To skończenie piękne miejsce, Alex, zakątek raju. Gdy stoi się na tarasie w świetle poranka... – westchnął. – Och, Chryste. Siedzę na trzydziestym piętrze hotelu i marzę o zalanym słońcem starym klasztorze. Trochę to żałosne, prawda? – Wcale nie. Trzeba mieć własne marzenia. – Cóż, mam nadzieję, że ci nie przeszkodziłem. – Nie, absolutnie. Miło mi... miło mi było, że pan zadzwonił. – W takim razie dobranoc. – Dobranoc. – Alex odłożyła słuchawkę. Nadal siedziała w łóżku. Oskar przyglądał się jej z koszyka. – I co ty na to? – powiedziała. Kot wpatrywał się w nią bez żadnej reakcji. 10 Następnego ranka Mel Hartman dzielił się w kuchence zasłyszanymi pogłoskami. – Tak czy owak... – urwał na chwilę, by skinąć głową na powitanie Alex – ...jest z nim zbyt źle, by mógł kontynuować swoje wystąpienie. Zapada pełna zażenowania cisza, aż wreszcie przewodniczący konferencji musi mu podziękować. – Słyszałaś, Alex? – spytała Sandra Betridge. – O czym? – Alex zabrała się do wyjmowania filtra z ekspresu do kawy. – O Randalu. Rozchorował się na posiedzeniu NIH i musiał wrócić do domu. Alex otworzyła świeżą paczkę kawy, powstrzymując się, by nie przybrać zatroskanej miny. – Chyba to wina tego faceta, Kenyona, z Massachusetts General – powiedział Hartman. – Co masz na myśli? – zapytała Sandra. – Nie chciał, żeby Randal wygłosił swoją mowę. Chciał go powstrzymać od ujawnienia, że zdania w branży co do testów genetycznych są podzielone, więc dosypał mu czegoś do kawy podczas przedpołudniowej przerwy w obradach. – Tak, na pewno – skrzywiła się sceptycznie. – Co o tym sądzisz, Al? – spytał Hartman. – Od której ze sprzątaczek usłyszałeś o tym, tym razem? – odparowała Alex. Mel upił łyk kawy i wyszczerzył zęby w samozadowoleniu. – Mel dowiedział się tego od swojego przyjaciela, który był na konferencji – rzekła Sandra. – Powiedz jej, Mel. – Nie, Alex to nie interesuje. – Hartman zmarszczył czoło, nie spuszczając wzroku z dziewczyny. – Nie ciekawią jej plotki. Alex uśmiechnęła się blado. Nie odrywała wzroku od ekspresu, czekając na swoją czwartą filiżankę kawy tego ranka. – Nic ci nie jest? – spytała Sandra. – Wyglądasz na wykończoną. – Nic. Mam ostatnio kłopoty ze snem – odpowiedziała Alex. Prawdę mówiąc, ostatniej nocy niemal wcale nie spała. Nie potrafiła zasnąć po telefonie White’a. – Może to sprawka Neumanna – powiedziała Sandra zniżonym głosem. Randal nieźle mu zalazł za skórę. Hartman wyprostował się i nakreślił znak krzyża. – Proszę, tylko nie Neumann! – stęknął. Sandra parsknęła głośnym śmiechem, rozlewając na podłogę sok pomarańczowy. – A właśnie że tak – uparła się. – Nie chce, żeby Randal wziął udział w posiedzeniu rady. W piątek ma zostać wybrany nowy prezes. Neumann pewnie myśli, że jego szanse wzrosną, jeżeli nie będzie przy tym Randala. – Zadbają, by zapewnić mu połączenie telefoniczne – powiedział zbywającym tonem Hartman i wyprostował się. – Nie ma szans, że White zrezygnuje z udziału w posiedzeniu. – O wyborze nowego prezesa decydują właściciele polis, nie rada. – Alex odwróciła się, popijając kawę. – Pamiętajcie, że Prov-Life to towarzystwo ubezpieczeń wzajemnych. – Rada przedstawi swoje rekomendacje, a właściciele polis będą siedzieli jak zawsze cicho – skomentował to Hartman. – Jak myślisz, dlaczego Goebert w ogóle dopuścił, by Prov-Life pozostało towarzystwem ubezpieczeń wzajemnych? Żeby utrzymać kontrolę. Alex wyszła z kuchenki, mieszając kawę. Była zaciekawiona, dlaczego White nie wspomniał jej ubiegłego wieczora o swojej niedyspozycji. Podejrzewała, że mógł do niej zadzwonić właśnie dlatego, że się rozchorował. Jego zachowanie stawało się dzięki temu zrozumiałe: dochodząc do siebie – cokolwiek się mu przytrafiło – poczuł się samotny w hotelowym pokoju. Nic dziwnego, że szukał przyjaznej duszy. Alex nie posiadała się jednak ze zdumienia, że to właśnie ją wybrał na pocieszycielkę. Pragnęła go jak najszybciej zobaczyć. Nie miała pojęcia, czy White wróci natychmiast do Providence. Była ciekawa, jak by zareagował na informacje o fortunie Eliota i teorii Alex, w jaki sposób Michael mógł wejść w posiadanie pieniędzy. White twierdził przecież, że Neumann zdawał się kryć McCormicka. Czyżby sam zaczął żywić wątpliwości, podejrzenia? W swoim gabinecie znalazła przylepioną do telefonu, nabazgraną karteczkę. – Kto to jest Sally Lawrence? – zapytała, niespecjalnie licząc na odpowiedź. – Sekretarka Neumanna – powiedział ktoś, wystawiając czubek głowy nad przegródkę. – Dzwoniła pięć minut temu. Alex zmarszczyła czoło, starając się domyślić, czego mogła od niej chcieć sekretarka Neumanna. Wyciągnęła spis telefonów i odszukała właściwy numer. Rześki, zdecydowany głos poinformował ją, że pan Neumann prosi ją o stawienie się w jego gabinecie. – Mogę wiedzieć, o co chodzi? – spytała Alex. – Niestety, nie powiedział – odparła sekretarka. – No dobrze. – Alex zajrzała do terminarza na biurku. – Mogę przyjść po obiedzie. – Odniosłam wrażenie, że pragnie widzieć panią natychmiast – odrzekł głos. – Wobec tego chyba nie mam co zwlekać – stwierdziła Alex. Zjeżdżając na dół windą, Alex usiłowała domyślić się, czego mógł chcieć od niej Neumann. Gdy szła po nowym, grubym dywanie, wyściełającym podest przy windzie na drugim piętrze, przez moment przemknęło jej przez głowę, że może wiązało się to z wydrukami z Medanu, powiedziała sobie jednak, że zachowuje się jak paranoiczka. Mimo to wchodząc do gabinetu Neumanna czuła się, jak gdyby wkraczała do legowiska lwa. Radca prawny siedział plecami do niej z przyciśniętą do ucha słuchawką. – Panie dyrektorze? Neumann odwrócił się i popatrzył w jej stronę, jak gdyby w ogóle jej nie zauważył. Alex doznała niesamowitego uczucia, że nagle stała się niewidzialna. – Nie, jestem, jestem – powiedział Neumann do słuchawki. – Tak, rozumiem, ale nie pojmuję, dlaczego nie można posadzić senatora przy drugim stoliku. Wskazał głęboki, skórzany fotel. Alex usiadła. Wsłuchiwała się w specyficzną dykcję Neumanna: tym razem też mówił bez poruszania szczękami, jak brzuchomowca bez swej lalki. Wodziła wzrokiem po standardowych prawniczych rekwizytach: ścianie zapełnionej oprawionymi w ramy certyfikatami i zdjęciami, dokumentującymi uściski dłoni z wyselekcjonowanymi znakomitościami, podstawkę na pióro i kałamarz z brązu, sięgające pod sufit szafy z książkami. Dlaczego prawnicy wciąż trzymali się oprawionych w skórę tonów, skoro wszyscy inni korzystali już z dobrodziejstw techniki cyfrowej? Neumann odłożył w końcu słuchawkę. – Dobrze, że znalazła pani czas – powiedział, ledwie poruszając wargami. Przykro mi było słyszeć, co przytrafiło się Randalowi. Czuje się już lepiej? Alex zdumiała się, dlaczego Neumann sądził, że właśnie ona może odpowiedzieć na to pytanie. Wzruszyła ramionami, wodząc wzrokiem za dyrektorem, gdy okrążył biurko i zamknął drzwi. – Nie mam pojęcia. Dopiero się dowiedziałam, że rozchorował się na konferencji NIH. – Właśnie – pokiwał głową Neumann. – To pewnie jakiś... zresztą sam nie wiem. Wyjątkowa niedogodność, zważywszy na wprowadzanie programu ubezpieczeń zdrowotnych i tak dalej. – Usiadł i złożył dłonie w piramidkę, zasłaniając koniuszkami palców pozbawione wyrazu oblicze. – Pewnie jest pani ciekawa, dlaczego ją wezwałem. Cóż, nie będę owijać rzeczy w bawełnę. Providence Life jest starą – niektórzy powiedzieliby: staromodną – firmą, przestrzegającą bardzo surowych standardów etyki zawodowej i... W tym momencie zadzwonił telefon. Neumann odebrał go natychmiast i uniósł palec na znak, iż Alex ma zostać na swoim miejscu. Aktuariuszka zdała sobie przez to ze zdumieniem sprawę, że przycupnęła na brzeżku fotela. Ni stąd, ni zowąd, ogarnęły ją bardzo złe przeczucia. Spodziewała się najgorszego, chociaż nie potrafiłaby wytłumaczyć, dlaczego. – Tak – powiedział Neumann do słuchawki. – Powiedz mu, że będę tam za godzinę. Zgadza się, w „Capital Grille”. Nie, skończę za jakieś pięć minut. Odłożył słuchawkę. – Przepraszam – rzekł i zmarszczył brwi, wbijając wzrok w blat biurka. – Tak, jak mówiłem, jesteśmy bardzo przywiązani do tradycji. Jak pani wiadomo, żądamy od wszystkich naszych działów utrzymywania najwyższych możliwych standardów. Do działu aktuariuszy odnosi się to pewnie w wyjątkowym stopniu. W normalnych warunkach Randal White sam podjąłby się wykonania tego... hm, przykrego obowiązku, lecz jest chory, a ja zgodziłem się przedstawić stanowisko zarządu w tej kwestii. Obrzucił ją twardym spojrzeniem. Jego oczy wydawały się dwoma dziurami, ukazującymi kryjący się za nim absolutny mrok. Alex miała wrażenie, że głos Neumanna dobiega z wielkiej odległości. Przypatrywała się, jak jego blade wargi odsłaniają i kryją zaciśnięte zęby: „Czujemy się zawiedzeni... ujmując to łagodnie... Szczerze mówiąc, pani zachowanie w ostatnich tygodniach... bezczelny oportunizm, który...” Neumann ugrzązł wreszcie przy kolejnym zdaniu i potrząsnął parokrotnie głową, wpatrując się w Alex z naganą. – Zachowanie? – zapytała zachrypniętym, cichym głosem. Neumann przesunął palcem po brzegu biurka i wlepił wzrok w zebrany na nim kurz. – Miałem nadzieję... Nie potrafię uwierzyć, że śmie pani upierać się przy swojej niewinności w tej sprawie. – Jakiej sprawie? – zapytała. – To po pierwsze... Poza tym... tak, nie jestem niczemu winna. Neumann uśmiechnął się i podjął przemowę na nowo, tym razem szeptem: – Naturalnie nie zamierzam wdawać się w szczegóły, ale powinno wystarczyć, że nasza klientka powiadomiła mnie, że odbyła pani z nią... raczej niesmaczną rozmowę. Alex milczała, ale Neumann najwyraźniej nie zamierzał powiedzieć nic więcej. – Która klientka? – spytała i nagle pojęła, o kogo chodzi. – Pani Eliot? O niej pan mówi? Powieki Neumanna opuściły się minimalnie, jak wieka pułapek, zatrzaskujących się na informacji. Alex zrozumiała, że jej słowa stanowiły dla niego tylko potwierdzenie winy. – Oczywiście, jeżeli zamierza upierać się pani przy swoim, ma pani do tego prawo – stwierdził Neumann, kiwając głową. – Muszę panią jednak ostrzec, że mamy dowody, rzeczowe dowody z miejscowego urzędu telekomunikacyjnego, że ta rozmowa rzeczywiście się odbyła, a dzwoniono właśnie z pani mieszkania. – Dzwoniono? Ale to... – Alex usiłowała się skupić. Nagle zrozumiała, co się w rzeczywistości wydarzyło. Liz zatelefonowała z mieszkania Alex rano, po przenocowaniu u niej. Aktuariuszka poczuła, że jej twarz płonie ze wzburzenia. – To nie ja telefonowałam! Neumann uniósł ostrzegawczo palec. Okazywał gniew, choć nie był rzeczywiście w furii, jedynie zachowywał się jak prawnik walczący o swojego klienta. – Proszę zrozumieć, że nie wezwałem pani, by wysłuchiwać pani wersji zdarzeń. Jakiekolwiek argumenty chce pani przedstawić w celu... – uśmiechnął się nazwijmy to: apelacji, to prywatna sprawa pani i ewentualnie wybranego przez panią przedstawiciela prawnego. Dla kancelarii Neumann i Klein oraz dla kierownictwa Prov-Life sprawa jest zamknięta. – Alex zamarła w fotelu, nie będąc w stanie poruszyć się ani odezwać. – Chyba zgodzi się pani ze mną również, że nie leży w niczyim interesie, by o całej sprawie mówiono... hm, w mieście. Providence Life cieszy się reputacją, z której jestem bardzo dumny. Nie przyjmujemy do pracy szantażystek. Mając to na względzie, jesteśmy gotowi utrzymać całą sprawę w tajemnicy, pod warunkiem że zniknie pani stąd do... – zawiesił głos, rozważając na swój wyborny prawniczy sposób, jak najostrzej zakończyć zdanie – do końca dzisiejszego dnia. Podejrzewam, że Randal White może być nawet gotów napisać dla pani list z referencjami – powiedział z nieprzyjemnym uśmieszkiem, po czym na powrót przybrał karcącą minę. – Jeżeli jednak posunie się pani do formułowania wobec nas jakichś oskarżeń, nie zawahamy się publicznie rozgłosić pani... niedociągnięć. Mogłaby się pani znaleźć w trudnym położeniu, pani Tynan. Nie muszę chyba jednak pani tłumaczyć, jak wyciąganie brudów w nocie od pracodawcy odciska się na karierze aktuariusza. Szkoda by było, gdybyśmy musieli się do tego posunąć, bo z tego, co słyszałem, wcale nieźle sobie pani u nas radziła. Pociągnął za węzeł krawata i uśmiechnął się. Zrobił to, co zamierzał i teraz wybierał się na obiad. Egzekucja Alex Tynan została wykonana. Część czwarta NIEUCHRONNE WYPADKI 1 Winda zatrzymała się powoli. Alex nie wiedziała, na którym jest piętrze. Nie miała nawet pojęcia, dokąd zamierzała się udać. Zdawała sobie jedynie sprawę, że zjeżdża w dół, zagłębia się w trzewia budynku, zjeżdża od gabinetu Neumanna w stronę ponurych, pokrytych śniegiem ulic. Spotkało ją nieszczęście, prawdziwa katastrofa. Trzy miesiące przed uzyskaniem asystentury nagle znalazła się bez pracy. Nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć. Po latach nauki nagle stało się coś pozornie niemożliwego – i obłędnego. Alex dotknęła drżącymi palcami czoła i odtworzyła w pamięci całą scenę, usiłując pojąć, co ją spotkało. Miała przed oczyma wyłącznie uśmiech Neumanna, gdy groził, że jej zszarga opinię. Nie miała szans na znalezienie posady w innej firmie, bo nie potrafiłaby wytłumaczyć, dlaczego straciła poprzednią pracę. Równało się to całkowitemu przekreśleniu jej przyszłości. Nie miała szans na zakwalifikowanie się do Stowarzyszenia Aktuariuszy, dostanie podwyżki, uzyskanie pełnych kwalifikacji w wymarzonym zawodzie. Nie miała co liczyć na uprawnienia, awans, pracę czy utrzymanie mieszkania. Do tego dochodził Fleet Bank, gnębiący ją za trzydzieści sześć tysięcy dolarów, których nie mogła spłacić. Oparła się bezwładnie o tylną ściankę kabiny windy. Czuła zawroty głowy. Zaledwie tydzień wcześniej była gościem na wydawanym przez prezesa firmy przyjęciu, wspierając się na ramieniu Marka. Miała poczucie bezpieczeństwa, roztaczała się przed nią wspaniała przyszłość. Jak wszystko mogło zmienić się tak nagle? Drzwi windy rozsunęły się. Alex popatrzyła niewidzącym wzrokiem na żółte ściany i cementową posadzkę piwnicy. Miała już nacisnąć inny guzik, gdy pojawił się Mac. Dźwigał wielki stos kartonowych pudeł i pogwizdywał piosenkę Simona i Garfunkela. – Witaj, Alex – powiedział zaskoczonym, ale i zadowolonym tonem na jej widok. Przynajmniej jedna osoba pozostała po jej stronie. – Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną przyjemność? – Prawdę mówiąc, zjechałam tu pomyłkowo... – Zdjęła dłoń z guzików. I tak nie wiedziała, który ma nacisnąć. Na pewno nie zamierzała wrócić do swojego biurka. Mel Hartman prawdopodobnie już dowiedział się o jej zwolnieniu i dbał, by wszyscy inni w dziale również o tym usłyszeli. – Jak się masz, Mac? – Ugrzęzłem przy R. Jak w piosence: „Niech Bóg panią błogosławi, pani Robinson”. Poza tym wszystko w porządku. A ty jak się czujesz? Jesteś trochę blada. – Chyba nic mi nie jest. – Na pewno? – spytał Mac, przyjrzawszy się jej uważnie. Alex westchnęła. Nie miała sił kłamać. – Zostałam właśnie wylana, Mac – powiedziała. – Walter Neumann wyrzucił mnie z pracy. Piwnica była całkowicie opustoszała. Wstrzymano przekazywanie starej dokumentacji Prov- Life do firmy archiwizującej do czasu, aż pozostałe płyty azbestu zostaną zdjęte spod sufitu i trudniej dostępnych części kotłowni. Większą część pomieszczeń odgrodzono, plastykowymi płachtami opatrzonymi ostrzeżeniami o groźbie kontaktu z niebezpiecznymi substancjami. W małej, pozbawionej okien pakamerze, pełnej zwalonych pod sufit rolek papieru do faksu i hurtowej wielkości puszek kawy rozpuszczalnej Mac nalał Alex szklankę irlandzkiej whisky z butelki trzymanej – jak stwierdził – na specjalne okazje. Alkohol pomógł Alex, chociaż wciąż nie bardzo rozumiała, co się dzieje. Wszystko zdarzyło się zbyt szybko. Nie miała czasu się zastanowić, nie miała nawet czasu zareagować. Znów pojawiła się jej przed oczyma trupia twarz Neumanna, gdy mówił, że Alex jest skończona. Zakomunikował to w sposób świadczący, że decyzja jest nieodwołalna. Ponoć przystała na to cała rada. Mimo oszołomienia, Alex orientowała się jednak, że jest to mało prawdopodobne. Poza tym nie potrafiła uwierzyć, by Randal przyłożył do tego rękę. Wyjechał do Waszyngtonu, a później się rozchorował. Jak to określił Neumann? „Zgodziłem się przedstawić stanowisko kierownictwa w tej kwestii.” Alex zastanawiała się, czy jej zwolnienie było rzeczywiście na tyle istotne, by poruszać je podczas zebrania rady. Rezygnacja Goeberta i problemy z Ralphem McCormickiem sprawiały, że rada miała o wiele poważniejsze problemy, nawet przy założeniu, że istotnie się zebrała. Najwidoczniej pani Eliot była klientką kancelarii Neumann i Klein. Wydawało się nader prawdopodobne, że radca prawny podjął działania na własną rękę, by chronić własne interesy. Nawet jeśli Alex odbyła „niesmaczną rozmowę” z panią Eliot, trudno było to uznać za sprawę Prov-Life. Musiała porozmawiać z Randalem White’em i to zanim cała sprawa rozniesie się tak, że nie będzie można liczyć na zmianę decyzji. Alex musiała skontaktować się z jeszcze jedną osobą: Liz Foster. Liz była... Alex zacisnęła zęby i powoli pokręciła głową. Martwiła się o Liz, starała się jej pomóc, i co ją za to spotkało? Przypominając sobie ich ostatnie spotkanie, podejrzenia i wykręty Liz, Alex poczuła, jak jej desperacja zamienia się w gniew. Dochodziła do wniosku, że jej przyjaciółce rzeczywiście zależało wyłącznie na pieniądzach Michaela Eliota. Wyjaśniało to wszystkie prezenciki, które sobie sprawiała, niewątpliwie w oczekiwaniu na strumień gotówki, z którego zamierzała czerpać bez ograniczeń. Alex zastanawiała się, jaką ugodę Liz zaproponowała wdowie po Michaelu. Ile zażądała? Była pewna, że więcej niż zwyczajowe dziesięć procent dla znalazcy. Pani Eliot na pewno zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z kochanką zmarłego męża, jednak podobnie jak mnóstwo innych osób z zamkniętego kręgu kadry Prov-Life, doszła do wniosku, że kochanką tą była Alex Tynan. I co dalej? Poszła prosto do swoich prawników. Czy Liz mogła jeszcze pomóc Alex? Im dłużej aktuariuszka się nad tym zastanawiała, tym mniej wydawało się jej to prawdopodobne. Liz nie przyznałaby się do tego, co zrobiła. Nastawiła się już na to, że zagarnie część z dziesięciu milionów. Co w porównaniu z tą perspektywą była warta nędzna posada Alex w Prov-Life? Wątpliwe, by Liz bardziej ceniła sobie biurową przyjaźń. Poza tym, nawet gdyby przyznała się do wszystkiego, czy ktokolwiek by jej uwierzył? Wydawało się to raczej niemożliwe. Jeżeli Alex chciała oczyścić swoje imię, musiała uciec się do bardziej bezpośrednich metod. – No, opowiedz mi o wszystkim – powiedział Mac, sadowiąc się w biurowym krześle, w którym brakowało poręczy. – No cóż... – westchnęła Alex. Zamiast słów, pojawiły się łzy. Pochyliła się, kryjąc twarz w dłoniach. Mac poklepał ją po ramieniu i powiedział coś pocieszającego. Po chwili Alex wyprostowała się i spróbowała uśmiechnąć. – Całe moje życie... Czuję się, jakby przejechała mnie ciężarówka. Zerwałam na dodatek z chłopakiem. W niedzielę. Teraz... po tym strasznym – sama nie wiem, jak mam to nazwać – po tym strasznym nieporozumieniu... Przynajmniej wydaje mi się, że właśnie o to poszło... Zrezygnowała z prób przeniknięcia sensu wydarzeń i bezradnie potrząsnęła głową. Mac najwyraźniej szukał słów, by powiedzieć coś konstruktywnego. – Ach, ci prawnicy – rzekł wreszcie, jak gdyby to wszystko tłumaczyło. Zaczęła podejrzewać, że nikogo nie ma w środku, gdy drzwi otworzyły się przed nią. Pani Eliot wyglądała zupełnie inaczej niż na pogrzebie. Ubrana była w szare spodnie i workowaty, śliwkowej barwy sweter. Nie miała makijażu, a na włosach związanych w kok wyraźnie widać było ślady siwizny. Na widok Alex wdowa zamarła i zacisnęła dłoń na klamce. Wpatrywała się w dziewczynę z taką siłą, że Alex odczuwała to spojrzenie niemal jak dotyk. Widać było, że kobieta ma ochotę zepchnąć ją ze schodów. – Pani Eliot? Bardzo przepraszam, że niepokoję osobiście, ale nie miałam pani numeru telefonu... Nazywam się Alexandra Tynan, jestem... – Wiem, kim pani jest. Alex wepchnęła ręce w kieszenie kurtki. – Nie sądzę. Widzi pani, doszło do okropnego nieporozumienia. Mogłaby pani poświęcić mi pięć minut? Tylko pięć minut. Margaret Eliot wyjrzała nad ramieniem Alex, jak gdyby spodziewała się, że dziewczyna nie jest sama. – Moi prawnicy doradzili mi unikać wszelkich kontaktów z panią – powiedziała. – Zamierzam posłuchać ich rady. Do widzenia. Zaczęła zamykać drzwi, lecz Alex zrobiła krok naprzód. – Proszę mnie wysłuchać! Do tej pory w ogóle nie miała pani ze mną kontaktu. Dlatego właśnie przyjechałam. Nie jestem tym, za kogo mnie pani uważa. Nie tym, za kogo ma mnie Walter Neumann. – Rozmawiała pani z Walterem Neumannem? – spytała pani Eliot po chwili wahania. – Dziś rano. – Alex powoli przytaknęła. – Oskarżył mnie o próbę wyłudzenia i... i nagle wyrzucił z pracy. Tylko dlatego, że wzięto mnie za kogoś innego. Pani Eliot obrzuciła Alex uważnym spojrzeniem, jak gdyby próbowała w ten sposób ustalić, czy dziewczyna mówi prawdę. – Za kogo? Alex przygryzła wargę. Ile w istocie wiedziała wdowa? Ile prawdy o zmarłym mężu była gotowa przyjąć? – Za kobietę... za kochankę pani męża. Margaret Eliot gwałtownie wciągnęła powietrze i zesztywniała, jak gdyby nagle zrobiło się jej zimno. Przez chwilę Alex miała wrażenie, że wdowa zatrzaśnie jej drzwi przed nosem, jednak po chwili barki pani Eliot się rozluźniły. – Chyba lepiej będzie, jeśli pani wejdzie – powiedziała. Wystrój kuchni łączył w sobie kolonialny wdzięk i nowoczesną użyteczność. Meble z ciemnego drewna rozjaśnione były kraciastymi poduszeczkami na siedzeniach i dopasowaną do nich narzutą na stół. Lśniące miedziane patelnie i chochle zwisały z haków nad płytą pieca, na półkach stały rzędy wielkich, szklanych słoi. Tego rodzaju kuchnie przedstawiano w magazynach, poświęconych dekoracji wnętrz, jako idealną scenerię dla „tradycyjnych” spotkań rodzinnych. Alex niemal czuła aromaty indyka i wina z przyprawami na Święto Dziękczynienia. Nie wyglądało jednak na to, by pani Eliot poświęcała ostatnio wiele czasu gotowaniu. Żywiła się gotowymi potrawami, czego dowodził stos brudnych plastykowych pojemników obok podwójnego zlewu. Wdowa opowiedziała Alex, co się stało. Liz zadzwoniła dwukrotnie, proponując prostą umowę. Chciała podać pani Eliot informacje, umożliwiające dostęp do nieokreślonej części zagranicznych aktywów jej męża. Po odzyskaniu pieniędzy pani Eliot miała przekazać jej połowę w zamian za informacje, jak uzyskać kolejną część. Proces ten miał być powtarzany do odzyskania całości funduszy, chociaż jedynie Liz wiedziałaby, gdzie się znajdują. W ten sposób chciała zagwarantować, że wdowa nie zatrzyma dla siebie całej ostatniej części. Najwidoczniej była zdeterminowana nie dopuścić, by pani Eliot dostała chociażby centa ponad połowę. Alex stwierdziła, że jej gniew, wywołany oszukaństwami Liz, ustępuje miejsca obrzydzeniu. Nie mogła nadziwić się jej bezczelności i chciwości. Nie miała pojęcia, skąd się to wzięło. Do chwili pogrzebu Michaela Eliota Liz zachowywała się zupełnie inaczej – była dobroduszna, hojna i przyjazna. – Nie potrafię usprawiedliwić tego, co zrobiła – stwierdziła wreszcie mimowolnie Alex. – Liz załamała się po śmierci pani męża. Uważam, że... Nie była w stanie kontynuować. Patrząc na wdowę, siedzącą po drugiej stronie kuchennego stołu z nietkniętą filiżanką kawy, Alex poczuła dla niej – po raz pierwszy – niekłamaną litość. Siedząc w wielkim, pustym domu, zrozumiała, jakim brzemieniem jest samotność. Zdawała sobie sprawę, że Liz dojdzie do siebie po śmierci kochanka i zbuduje swoje życie na nowych podstawach, ale Margaret Eliot nie miała szans odbudować swojej rodziny. – Bardzo łatwo było kochać Michaela – powiedziała wdowa. – Bardzo łatwo. Miał do tego talent. Chyba znudziło się mu z niego nie korzystać. – Wyprostowała się, jak gdyby się obudziła. – Przykro mi za to, co się stało. Nie chciałam, by kogokolwiek wyrzucano z pracy. Nie mam pojęcia dlaczego, ale byłam pewna... wyobrażałam sobie, że to pani była z Michaelem. Sama nie wiem, dlaczego. Kiedy panią zobaczyłam... po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że mógł pokochać inną kobietę. Że było to prawdopodobne. Zobaczyłam panią i pomyślałam: dlaczego nie? Alex opuściła wzrok na swoje ręce, zaskoczona szczerością pani Eliot. Może uznała, że zachowywanie tajemnicy na nic jej się już nie zda. Być może po śmierci męża zrozumiała, ile ją to kosztowało. – Nie była pani jedyna – powiedziała Alex. – Połowa ludzi w Prov-Life doszła do tego samego wniosku. Czasem myślę, iż chcieli uwierzyć, że to prawda. Zależało im, żeby mieć o czym plotkować w porze obiadowej. – Zadzwonię jeszcze dzisiaj do Neumanna. – Dziękuję – uśmiechnęła się z ulgą Alex. – Mówiąc prawdę, jestem zaskoczona jego postępowaniem – kontynuowała pani Eliot. – Wydawał się tak pewny, że nigdy nie miała pani nic wspólnego z moim mężem, a teraz uwierzył w najgorsze. – Chyba przekonał go mój numer telefonu. Pani Eliot powoli przytaknęła. Alex zdała sobie sprawę, że jej rozmówczyni miała rację. Jak na prawnika, Neumann dziwnie pochopnie wyciągnął wnioski. Przypomniała sobie, że widziała go w Ocean State Saving Bank; najprawdopodobniej on również ją dostrzegł. Może dowiedział się, czego tam szukała, i nie spodobało się mu to. Jeżeli tak, wstawiennictwo pani Eliot pewnie na nic się nie zda. – Był też przekonany, że pieniądze, które podobno miał Michael, w rzeczywistości nie istnieją – podjęła wdowa. – Stwierdził, że to tylko hochsztaplerska przynęta. – Nie. Liz – cokolwiek pani o niej sądzi – nie jest kryminalistką. Nie stara się pani oszukać. Jest przekonana, że pieniądze istnieją naprawdę. Powiedziała mi, że ma potwierdzające to wyciągi z konta. To jeszcze nie znaczy, że ma do nich prawo, ale nie sądzę, by sobie to wszystko zmyśliła. – Twierdzi pani... w gruncie rzeczy twierdzi pani, że powinnam przystać na proponowany przez nią układ? Że mam... Alex uniosła dłoń. Zdała sobie sprawę, że mogła wywrzeć wrażenie, że jest wspólniczką Liz. – Nie, absolutnie nie. Sądzę, że nie powinna pani nawet tknąć tych pieniędzy. – Nie wie pani jednak, w jaki inny sposób mogłabym je odzyskać, prawda? – Nie... nie wiem. Chcę tylko powiedzieć, że to pewnie brudne pieniądze. – Skrzywiła się nad własnym brakiem taktu. – Chcę powiedzieć, że dopóki nie upewni się pani, w jaki sposób mąż je zdobył, powinna pani zachować wyjątkową ostrożność. – Pani Eliot wstała i podeszła do zlewu. Wylała kawę i przyglądała się, jak ścieka do odpływu. – Proszę pani... – Nic się nie stało – odparła. – Też się nad tym zastanawiałam. Miesiąc temu nie dałabym wiary, że Michael był zaangażowany w cokolwiek nielegalnego. Nie wiedziałam o nim jednak mnóstwa rzeczy. Nic mnie już nie zaskoczy. W pewnym momencie stał się dla mnie całkowicie obcy. – Wyjrzała na dziedziniec. W pokrywie chmur zaczynały się tworzyć szczeliny. Przez kilka chwil wysokie jodły zostały ozłocone blaskiem słońca. Pasmo mrocznych obłoków na horyzoncie zapowiadało jednak nadejście kolejnego frontu atmosferycznego. – Jeżeli pieniądze są trefne, nie chcę mieć z nimi nic do czynienia – powiedziała spokojnie wdowa, przekręcając kurek. – Kosztowały mnie małżeństwo i rodzinę. Nie pozwolę, bym i ja przez nie ucierpiała. – Wszystko na pewno wyjdzie na jaw. Może pieniądze i tak przypadną pani, a przynajmniej ich część – stwierdziła Alex. Pani Eliot jak gdyby jej nie dosłyszała. – Zamierzałam pójść na spacer – powiedziała, zakręcając kurek. Ruszyły Angell Street w stronę parku Blackstone. Chodniki były puste, za białymi sztachetami leżała nieskalana pokrywa śniegu. Można było odnieść wrażenie, że East Side pogrążyło się w hibernacji do końca zimy. – Może pani w to nie uwierzy, ale w Prov-Life dobrze się pracowało – powiedziała Margaret Eliot, spoglądając na Alex spod lamowanego futrem kaptura. – Przypominam sobie, że kiedy Michael dostał posadę w dziale finansów, szczerze się cieszyliśmy. – Firma wciąż ma dobrą reputację – odparła Alex. – Nie jest już może wiodącą instytucją, ale istnieje od bardzo dawna. – Nie o to mi chodziło – potrząsnęła głową pani Eliot. – Mieliśmy tam przyjaciół. Ludzi, z którymi lubiliśmy się spotykać. To zabawne, ale kiedy firma walczyła o przetrwanie – siedem, osiem lat temu, kiedy przynosiła największe straty – było o wiele lepiej. Wszyscy garnęli się do siebie, takie przynajmniej miałam wrażenie. Próbowali ocalić coś wartościowego. Praca sprawiała wtedy Michaelowi naprawdę mnóstwo przyjemności. Chyba czuł, że to, co robi, jest ważne. Kiedy Prov-Life zaczęło znowu przynosić zyski, wszystko się zmieniło. – Od samego początku odniosłam wrażenie, że kierownictwo Prov-Life tworzy zgraną grupę – stwierdziła Alex, marszcząc brwi. – Przypominało mi zamknięty klan. Przecież wszyscy jego członkowie pojawili się na pogrzebie pani męża, prawda? – Tak, pokazali się wszyscy. Oficjalnie byli pogrążeni w żałobie. – Nieśli nawet... – Alex urwała, czując, że i tak okazała się pozbawiona wrażliwości. – Trumnę – dokończyła pani Eliot. – Istotnie. Upierali się, a ja nie miałam siły im odmówić. Tak, w Prov-Life niewątpliwie dba się o pozory. Providence to małe miasto. Ludzie lubią gadać. Wszystko, co odbiega od normy, zwraca uwagę. Michael stale mi to powtarzał. Jednak wie pani co? Od pogrzebu nie widziałam żadnego z jego tak zwanych przyjaciół, z wyjątkiem Waltera Neumanna – a przecież było to spotkanie w interesach. Żaden z nich nawet nie zadzwonił. Nadal ma pani wrażenie, że to zamknięty klan? – Alex pokręciła głową. Czuła, że dała się zwieść pozorom. Przypominała sobie, że wzruszył ją fakt, iż Neumann i Brady nieśli Eliota podczas jego ostatniej drogi. Pamiętała, że poczuła dumę, że pracuje w Prov-Life. – Powtarzam pani, początkowo było inaczej – kontynuowała wdowa. – Trudno to wyjaśnić, ale gdy odmieniło się położenie firmy, wszyscy zaczęli... patrzyć sobie na ręce. Myślę o ludziach z Prov-Life. Zaczęły wychodzić na jaw niskie urazy i zawiści. Nie potrafiłam tego znieść, więc się z tego wyłączyłam. Przestałam chodzić na wydawane przez szefostwo firmy przyjęcia i starałam się żyć własnym życiem. Nie było mi łatwo. Tutaj wszyscy wiedzą wszystko. – Pani Eliot popatrzyła na Alex i uśmiechnęła się. – Na pewno chce pani wrócić do starej pracy? Alex wetknęła dłonie głęboko w kieszenie kurtki. Mijały właśnie boisko Aldricha- Dextera. Po drugiej stronie ogrodzenia młodzieńcy z college’u w cynamonowych kombinezonach gimnastykowali się. Niektórzy z nich mieli rękawice bez palców i staromodne wełniane czapki z pomponami. Alex poczuła przypływ zazdrości. W tej chwili oddałaby wszystko, byle tylko znów chodzić do szkoły. Życie było wtedy o wiele prostsze, o wiele bardziej obiecujące. – Nie mam wyboru – powiedziała. – Jestem prawie w połowie drogi do uzyskania kwalifikacji. Bez stałej pracy nigdy mi się to nie uda. Poza tym, pilnie potrzebuję pieniędzy. – Powiedziała pani, że jest aktuariuszką? – Zgadza się. – Michael zawsze miał marną opinię o aktuariuszach, wie pani? Uważam, że właśnie dlatego nigdy nie utrzymywał dobrych stosunków z Randalem White’em. – Nie wiedziałam... nie zdawałam sobie z tego sprawy. – Och, tak było. Nie powiedziałabym, że skakali sobie do gardeł, ale nie darzyli się sympatią. – Alex przypomniała sobie opowieść Hartmana o kłótni w windzie. Znów zastanowiła się, co się stało w środku po zamknięciu drzwi. – Michael twierdził, że aktuariuszami zostają ludzie, dla których księgowość jest zbyt podniecająca – dodała wdowa. – Wszyscy tak mówią. – Alex wzruszyła ramionami z uśmiechem. – To dlaczego się pani tym zajmuje, jeśli wolno zapytać? Alex zastanowiła się. Decyzję podjęła już tak dawno temu, iż trudno było jej przypomnieć sobie, co ją do tego wówczas skłoniło. – Bo ja wiem? Myślałam nad innymi zawodami, ale w końcu zdecydowałam się zająć czymś bezpiecznym. Chyba o to właśnie chodziło. Czymś bezpiecznym, stabilnym. Wiedziałam, że dam sobie radę. Poszłam na staż w firmie ubezpieczeniowej podczas wakacji i sama nie wiem, jak to się stało, że zaczęłam wypełniać podanie o pracę. Chyba przeliczyłam się, mając nadzieję na bezpieczną posadę. – A inne? – Przepraszam? – Inne zawody, o jakich pani myślała? – Och...miałam przyjaciela na Politechnice Massachusetts. Też jest matematykiem. – Bliskiego? Pani Eliot przyglądała się pilnie Alex. Jej zaciekawienie wydawało się autentyczne. Alex instynktownie miała ochotę wykręcić się od odpowiedzi, ale otwartość drugiej kobiety sprawiła, że nie byłoby to w porządku. – Wówczas tak. Nazywa się Robby Halliday. Pasjonował się oprogramowaniem komputerowym i sztuczną inteligencją. Wspólnie z kilkoma przyjaciółmi chciał założyć własną firmę, natychmiast po studiach. Chcieli, żebym się do nich przyłączyła. Uznałam, że to zbyt ryzykowne. – I co dalej? – Z firmą? Splajtowała parę miesięcy temu. Mówiąc szczerze, i tak byłam zdziwiona, że utrzymała się tak długo. Rob postanowił teraz zacząć wszystko na nowo. Tym razem chce zająć się średnio terminowym prognozowaniem pogody, opracowywaniem służących do tego celu programów. To wcielony niepoprawny optymista. – Czy to pani nie interesuje? – Pewnie, ale... niezbędne modele cyfrowe są niewiarygodnie złożone. Wie pani, co oznacza symulowanie zjawisk przyrody? Istnieje nieskończona ilość zmiennych, trzeba przyjmować mnóstwo założeń, dotyczących związków przyczynowo-skutkowych. Stale szuka się ładu w chaosie, przewiduje nieprzewidywalne. Na pewno to bardziej ambitne zadanie niż opracowywanie polis na życie, ale diabelnie ciężko się w ten sposób utrzymać. – Widzę, że jednak jest pani tym zainteresowana – uśmiechnęła się wdowa. – Może powinna pani przemyśleć dokładniej propozycję przyjaciela. – Firma Robby’ego skończy tak jak poprzednia – potrząsnęła głową Alex. – Wiem, że tak będzie. – Naprawdę? Skąd? – Szanse, że nowa firma komputerowa utrzyma się na rynku takim, jak obecnie, jest niewielka. Ostatnim razem, gdy sprawdzałam, wynosiła ona około dwudziestu procent. – A co do tego ma rachunek prawdopodobieństwa? Nie rozumiem. Jeżeli rzeczywiście miałaby pani ochotę się tym zająć... – Pani Eliot wzruszyła ramionami i przeszła kawałek w milczeniu. – Nie znam się zresztą na tym. Nie wątpię, że dokładnie zaplanowała pani swoje życie. – Tak mi się wydawało. Do dzisiaj – odparła Alex. – O to mi właśnie chodziło – uśmiechnęła się Margaret Eliot i spróbowała ująć prościej swoje myśli. – Nie spodziewała się pani w ogóle tego, co nastąpi. Coś pani powiem, Alexandro. Podejrzewam... wiem, że mój mąż chciał stąd uciec. Od firmy, od Providence. Sądzę, że marzył o tym od lat. Myślę, że nigdy nie zrobił niczego w tym kierunku, bo sądził, że mu się to nie uda. Pewnie chciał przeżyć życie zgodnie z planem: praca, gromadzenie kapitału, emerytura, życie z odsetek. Uważał, że musi zrealizować ten plan, bo gdyby tego nie zrobił, miałby marne szanse na utrzymanie się na powierzchni. Rozumie pani, o co mi chodzi? – Chyba tak – skinęła głową Alex. – Potem nagle okazało się, że zostało mu pięć lat życia. Rozpoznano u niego pląsawicę Huntingtona. Wie pani, co to za choroba? – Tak... – Alex znieruchomiała. O tym nie wiedziała nawet Liz. – Nie należało to do cholernego planu, prawda? – W oczach pani Eliot nagle zalśniły łzy. – Myślę, że nie... Przykro mi... Ruszyły dalej. – Ludzie przywykają do myśli, że wszystko w życiu da się przewidzieć, po czym zdarza się coś absolutnie niespodziewanego, co obraca wniwecz wszelkie plany. Rozumie pani, o co mi chodzi? – Oczywiście – przytaknęła Alex. – Oczywiście, w tym wypadku... – Co: w tym wypadku? – W tym szczególnym wypadku chorobę można przewidzieć. Pląsawica Huntingtona jest dziedziczna. Jeżeli mają jeden z rodziców, wówczas szansa, że zapadnie na nią dziecko, wynosi pięćdziesiąt procent. Wiadomo wówczas, czy warto wykonywać odpowiednie testy genetyczne. – Pani Eliot zmarszczyła brwi. – Przepraszam, że jestem taka pedantyczna – dodała Alex. – Nie chciałam... – Jestem pewna, że rodzice Michaela nie chorowali na pląsawicę. – No cóż... jeśli matka lub ojciec umarli w młodym wieku, to nie ma pewności, czy nie mieli na nią genu. Pani Eliot pokręciła głową. – Ojciec Michaela dożył osiemdziesięciu pięciu lat, a matka... och, miała w chwili śmierci dwa lub trzy lata mniej. Żyli długo i w zdrowiu. Alex nie wiedziała, co powiedzieć. Wiedziała sporo na temat pląsawicy Huntingtona. Spośród schorzeń podeszłego wieku ta choroba była jedną z pierwszych, co do których ustalono tło genetyczne i stała się przykładem w dyskusjach, czy firmom ubezpieczeniowym można zezwolić na testy genetyczne. Zasady dziedziczenia były wszakże niezłomne: jedynie osoby, u których występował wadliwy gen, mogły przekazywać go potomstwu, u którego wcześniej czy później ujawniała się choroba. Jeden z rodziców Michaela musiał być nosicielem choroby. – Jeżeli wolno zapytać, pani Eliot... – Mów mi Margaret. – Margaret, kto przeprowadził testy u pani męża? – Nie jestem pewna. Dowiedziałam się o nich niedawno od Harolda Tate’a. Widzisz... – Wdowa wbiła wzrok w ziemię – Michael mi o nich nie powiedział. Ośnieżone korony drzew w parku Blackstone rzucały czarne, surowe cienie na zaśnieżony grunt. Alex ponownie odczuła osamotnienie pani Eliot, jej świadomość tego, że zostawała odtrącona. – Chyba go nie znam – powiedziała Alex po chwili. – Naprawdę? Wydawało mi się, że już się widzieliście. Siedziała pani obok niego na nabożeństwie żałobnym. Ma brodę. – Alex znieruchomiała. Pani Eliot odwróciła się, czekając, aż dziewczyna ruszy dalej. – Co się stało? – Mówi pani, że nazywa się Harold Tate? – Tak. Chodził z Michaelem do college’u. Mieszka nad brzegiem morza, w Wickford. – I pracuje w firmie pod nazwą Medan, prawda? – Tak. A więc zna go pani? – Niezupełnie – odparła Alex. – Chodzi o to... – Miała gonitwę myśli; starała się dopasować do siebie wszystkie elementy: wydruki, ostrzeżenie, diagnozę Michaela Eliota. – Medan... To laboratorium diagnostyczne, prawda? Na pewno przeprowadzają testy genetyczne? Pani Eliot popatrzyła w zadumie na ziemię. – Tak... chyba tak. – W takim razie prawdopodobnie tam właśnie wykonano badania pani męża? – Może, ale Harold wyraźnie powiedział, że zrobiono je gdzie indziej. – Wzruszyła ramionami. – Michael poszedł do niego, bo Harold wie, co to takiego pląsawica Huntingtona. Muszę przyznać, że skoro pani o tym wspomniała, samej wydaje mi się to dziwne. Alex zrozumiała wszystko. Wreszcie zdołała ułożyć kawałki w logiczną całość. Wydruki w neseserze Michaela Eliota zawierały wyniki testów genetycznych, którym poddał się w Medanie. Wynikało z nich, że ma pląsawicę Huntingtona – żadne inne tłumaczenie nie pasowało. Rezultaty okazały się jednak mylne. Michael Eliot nie miał genu na pląsawicę, co Harold Tate poniewczasie sobie uświadomił. Dlatego właśnie chciał odzyskać wydruki. Dowodziły nierzetelności firmy lub jego samego. Najwyraźniej gość w traperach bał się pozwania do sądu. Dobry adwokat pewnie zdołałby dowieść, że wywołany strasznymi nowinami stres przyczynił się do tragicznego wypadku Eliota. Alex odwróciła się w stronę pani Eliot. – O co chodzi? – zapytała wdowa. Alex przyjrzała się jej wymizerowanej, pełnej smutku twarzy i uznała, że Margaret już dość się nacierpiała. Byłoby nieludzkie z jej strony mówić coś więcej, zanim nie sprawdzi faktów. – Nie, nic – odparła. 2 Alex chciała najpierw pojechać do Benedicta Ellisa, by dowiedzieć się, czy udało mu się rozszyfrować wydruki z Medanu. Gdy jednak usiadła w samochodzie i zapatrzyła się w padający śnieg, przyszło jej do głowy, że błędna diagnoza Tate’a – jeżeli o to właśnie chodziło – nie miała nic wspólnego z jej kłopotami w pracy. Musiała przede wszystkim skontaktować się z Randalem White’em. Pani Eliot zamierzała zadzwonić do Neumanna, co mogłoby pomóc Alex lub nie, lecz White był o wiele potężniejszym sprzymierzeńcem. Tego samego wieczora zadzwoniła do niego z telefonu komórkowego i zapytała, czy może przyjechać. White właśnie wrócił z lotniska. – O co chodzi? O czym chcesz porozmawiać? – zapytał. – To trochę skomplikowane – powiedziała Alex. – Prawdę mówiąc, bardzo skomplikowane. Muszę się z panem zobaczyć. Godzinę później opuszczała rogatki miasta. Wielkie płatki śniegu wpadały w snopy świateł reflektorów. Już i tak złe warunki jazdy dalej ulegały pogorszeniu. Zatrzymawszy się pod nierówno mrugającym neonem na stacji benzynowej na północ od Newport, Alex zastanawiała się, czy nie powinna zawrócić. Nie chodziło tylko o padający śnieg. Czuła narastającą rozpacz i dręczącą potrzebę zadzwonienia do Marka. Pragnęła usłyszeć jego głos – chciała sprawdzić, czy brzmi tak jak ten, którego wspomnienia obijały się echem w jej głowie. Wpatrując się w wirujące numery na dystrybutorze, musiała powtarzać sobie – półgłosem, z ustami spierzchniętymi od zimna, że między nimi wszystko skończone. Skończone. Zapłaciła za benzynę i wyjechała na drogę. Włączyła radio, szukając prognozy pogody. Natrafiła na jakiś posępny utwór jazzowy, będący doskonałym podkładem do jej myśli. Otarła oczy, przyglądając się pełgającym po przedniej szybie toyoty odblaskom reflektorów nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów. Wreszcie przejechała przez most Sakonnet, zaciskając kurczowo dłonie na kierownicy i starając się uwierzyć, że droga przed nią, choć niewidoczna, istnieje. Randal White był bodajże jedynym przedstawicielem kierownictwa Prov-Life – a na pewno jedynym członkiem rady zarządzającej – mieszkającym poza Providence. Korzystał czasem z niewielkiego służbowego mieszkania w śródmieściu, jednak zwykle co wieczór wyjeżdżał do rodzinnego domu niedaleko Newport. Oczywiście, w innych okolicach półgodzinny dojazd do pracy był czymś normalnym, lecz w Rhode Island – a zwłaszcza w Providence – graniczyło to z ekscentrycznością. Newport wyglądało, jakby zostało zamknięte na zimę. Samochody stały na skrzyżowaniach, jak gdyby kierowcy stracili wiarę w sens dalszej jazdy. Alex dostrzegła porzucony w zaspie wóz, po chwili kolejny. Jechała powoli, starając się wykrzesać co się dało z zawodnej nagrzewnicy toyoty. Lodowate, słone powietrze znad Zatoki Narragansett wciskało się przez szczeliny wokół drzwi, przez co temperatura we wnętrzu samochodu spadła tak bardzo, że Alex widziała skraplającą się parę własnego oddechu. Minęła dom White’a, nie zauważając go. Uświadomiwszy sobie pomyłkę, zawróciła na pustej drodze. Przystanęła przy samotnej, blaszanej skrzynce pocztowej, sterczącej na kołku z zaspy. Opuściła okno i sprawdziła wymalowany na niej numer. Dom White’a leżał u końca stumetrowej drogi dojazdowej, okolonej niskim, kamiennym murkiem. Mrużąc oczy, Alex zdołała wypatrzyć w wirującym śniegu samochód na podjeździe i światło w oknie na parterze. Nie było jednak widać, by z komina unosił się dym. Dziewczyna wjechała na drogę dojazdową, wpatrując się w zniszczoną przez kaprysy aury ceglaną fasadę. Z niewiadomego powodu zawsze wyobrażała sobie, że White mieszka w szalowanym drewnem domu, pogodnymi promiennym jak rezydencja Roosevelta, znajdująca się nieco dalej w rezerwacie Fort Adams. W domu White’a nie było jednak niczego pogodnego. Długi i niski, był zwrócony tyłem do wschodnich wiatrów jak przewrócona na bok stara barka. Alex wysiadła z samochodu i pobrnęła w stronę frontowych drzwi, otulając się ciaśniej płaszczem. Podjazd wyglądał na nie odśnieżany od paru dni; ślady opon lincolna White’a były niemal zatarte przez śnieg. Stała przez chwilę pod drzwiami, przytupując i rozglądając się za dzwonkiem. Wreszcie zastukała dłonią w rękawiczce. W środku było cicho. Alex cofnęła się i zajrzała przez okno. Panował całkowity bezruch, z pękniętej rynny zwisały sople lodu. Alex zastukała ponownie, tym razem silniej. Po chwili drzwi otworzyły się nagle; przed dziewczyną pojawił się sprawiający wrażenie całkowicie zdezorientowanego White. – Alex? Wejdź, proszę. Czując przypływ zakłopotania, Alex zdała sobie sprawę, że zupełnie zapomniała o jego chorobie. Była tak pogrążona w rozmyślaniach o kłopotach w pracy, że całkowicie wyleciało jej to z głowy. White cofnął się parę kroków. – Uważaj na próg, jest cały oblodzony. Alex weszła do środka. – Dobry wieczór... – Rozwinęła szalik, niezgrabnie porozpinała guziki, czując zakłopotanie pod wpływem jego wzroku. – Słyszałam o pańskiej... o tym, co się stało na konferencji. Jak się pan czuje? – Och, bardzo dobrze. Miałem właśnie... – Przeganiał dłonią zmierzwione włosy i zamyślił się przez chwilę. – Może pomożesz mi rozpalić ogień? Przeszli przez hol do przestronnego salonu. White włączał po drodze światło. Alex powiodła wzrokiem po wykładanych boazerią ścianach i licznych półkach z książkami. Wisiało na nich też parę akwarel, pejzaży. Jeden z kredensów był zastawiony oprawionymi w ramki fotografiami, w drugim znajdowały się kryształowe naczynia. W powietrzu roznosiła się przykra woń wygasającego ognia; w kominku tliły się wielkie, wyglądające na wilgotne kłody. – Przez wiatr i śnieg w końcu dałem sobie spokój – powiedział White. – Nie wiem, co się dzieje, ale ten diabelski kominek w ogóle nie ciągnie. – Przenikliwy świst, dobiegający gdzieś z wnętrza domu sprawił, że White drgnął. Po chwili trzepnął się dłonią w czoło. – Ach, tak. Przecież chciałem zaparzyć herbaty. Napijesz się? – Z przyjemnością. Kiedy White wrócił po pięciu minutach do salonu, balansując czajniczkiem i filiżankami na tacy, Alex przykładała właśnie zapalony, zmięty arkusz „Wall Street Journal” do drewien. Kłody zaczęły syczeć i potrzaskiwać. – Niemożliwa pogoda, prawda? – powiedziała Alex. White odstawił tacę na stolik do kawy. – W telewizji mówiono, że ma być jeszcze gorzej. Rozsiedli się przed odżywającymi płomieniami. Alex zapytała, co dokładnie stało się na konferencji. White powiedział, że nic nie zwiastowało jego złego samopoczucia. Nalał earl greya do porcelanowych filiżanek, uśmiechając się do dziewczyny przez kłęby pary. – Sam nie wiem, co mi się stało – powiedział. – Myślę, że odbiły się na mnie ostatnie stresy i nieustanne napięcie. W jednej chwili stałem przed tłumem polityków i ubezpieczeniowców, a w następnej... Trudno byłoby wybrać gorszy moment. Nie myślę tylko o Narodowym Instytucie Zdrowia. – Popatrzył znacząco na Alex. – Pewnie wiesz, że piątek będzie wielkim dniem. Wybierzemy nowego przewodniczącego. – Tak, słyszałam. – Myślę, że to jednak nie koniec świata – westchnął White. Alex zastanowiła się, o co mu właściwie chodziło. Czy chciał przez to dać do zrozumienia, że jego nieobecność nie wpłynie na wynik głosowania, czy też że sam rezultat jest nieistotny? Miała już o to zapytać, White jednak odezwał się pierwszy: – Alex... mam nadzieję, że mój wczorajszy telefon nie wytrącił cię z równowagi? – Nie – potrząsnęła głową z uśmiechem. – Miło mi było, że pan do mnie zadzwonił. Było to zaskakujące, ale miłe. – Poczułem się potem głupio. Bredziłem coś o Francji, a potem dałem ci jakieś durne zadanie... – Niestety, nie miałam możliwości go dokończyć. Widzi pan... Nie wiedziała, jak skończyć. Przeniknęła ją fala pożałowania dla samej siebie, była zmuszona odstawić filiżankę. – Alex, co się stało? Zaczerpnęła powietrza i pomyślała, że najlepiej powiedzieć wszystko bez ogródek. – Walter Neumann wyrzucił mnie rano z pracy. – Podniosła wzrok. Na twarzy White’a pojawił się wyraz absolutnego niedowierzania. Odstawił filiżankę z głośnym stuknięciem, i powoli pokręcił głową. – Wezwał mnie do swojego gabinetu i powiedział, że jestem winna skandalicznego zachowania. – Jakiegoż znów zachowania? Alex opowiedziała o wszystkim: o Liz i Eliocie, o pieniądzach. Opowiedziała mu o odwiedzeniu Margaret Eliot i zrozumieniu, jakie osiągnęły. – Obiecała, że porozmawia z Neumannem, ale nie jestem pewna, czy to cokolwiek zmieni. – Alex odstawiła filiżankę. – Neumann powiedział mi, że reprezentuje pozycję rady. To... to nieprawda? – Jestem w radzie, a pierwsze o tym słyszę – wzruszył ramionami White. Alex odetchnęła. Było tak, jak myślała. Neumann z sobie tylko wiadomego powodu postanowił wyrwać się przed orkiestrę, ale dlaczego? – Wygląda na to, że zawiodłaś się na swoim przyjacielu – dodał White po chwili. – Chyba tak. White odwrócił wzrok i pokiwał głową, najwyraźniej nie mogąc pogodzić się z sytuacją. – Oczywiście, że to załatwię. Nie martw się, jestem pewny, że zdołam to jakoś przepchnąć – rzekł, unikając jej wzroku i wpatrując się zamiast tego w kominek. Alex to właśnie chciała usłyszeć, słowa White’a nie wywarły na niej jednak spodziewanego uspokajającego wpływu. White dodał po chwili: – A więc Eliot miał romans ze swoją sekretarką. To takie... banalne. Popatrzył na nią. Alex zorientowała się, że czeka na jej reakcję. – To się chyba zdarza dość często – powiedziała. Pokiwał głową i upił herbaty. – Biedna Margaret – rzekł. – Zasługiwała na lepszy los. Nie była jedyna, wiesz? – Słucham? – Myślę o Liz. Eliot miał też inne kobiety. Na swój sposób był... bardzo złym człowiekiem. Nie ma innego określenia na tego rodzaju egoizm. Alex skinęła głową. Czuła się zakłopotana rozmową o seksualnej niepowściągliwości Eliota. Nie miała ochoty przypominać sobie sceny na grudniowym przyjęciu. – Muszę przyznać, że byłam bardziej zdumiona, gdy dowiedziałam się o pieniądzach – powiedziała. – Na pewno – odparł White, nadal kiwając głową. – Ale to oczywiście niemożliwe. – Eliot zamierzał wyjechać z Liz do Europy – powiedziała z naciskiem Alex. – Miał fortunę na koncie w Szwajcarii, miliony dolarów. – Wyjechać do... – White uniósł ramiona i zaraz je opuścił. – Skąd wziął te pieniądze? W jaki sposób zdołał zgromadzić taki majątek? – Nie wiem. Od tygodni się nad tym zastanawiam. Uważam... Popatrzyła White’owi w twarz i uświadomiła sobie, że jej koncepcja zabrzmi absurdalnie. White zwykł był zajmować się sprawdzalnymi faktami, a nie wybujałymi spekulacjami. – Słucham? – spytał. – Niczego pan nie zauważył? – spytała, szukając sposobu na rozpoczęcie wyjaśnień. – Niczego niezwykłego w zachowaniu Neumanna, Brady’ego czy McCormicka? Niczego niewłaściwego? White wstał i podszedł do kominka. Zapatrzył się w płonące bierwiona. Kąciki jego ust drżały. – Co miałem zauważyć? – Nie wiem sama, jak to ująć... Wydawało mi się, że to tylko moja wyobraźnia, ale Margaret Eliot powiedziała mi dzisiaj... – Tak? Co powiedziała? – Że odkąd Prov-Life zaczęło przynosić zyski, ludzie w firmie, a przynajmniej członkowie kierownictwa zaczęli patrzyć sobie na ręce. W Prov-Life nagle zmieniła się atmosfera. White popatrzył na Alex ze stropioną miną. – Przykro mi, ale chyba nie rozumiem. – To ja nie potrafię jasno się wysłowić – potrząsnęła głową Alex. – Usiłuję wyrazić coś, czego sama do końca nie rozumiem. Krążę po obrzeżach, zamiast przejść do sedna. – Postaraj się. – White usiadł z powrotem w fotelu, przyglądając się bacznie dziewczynie. – Powiedz po prostu, co sądzisz. Alex złożyła przed sobą dłonie. – No dobrze, postaram się rozumować logicznie. Eliot posiadał mnóstwo pieniędzy, co do tego nie ma wątpliwości. Są dowody, wyciągi z konta. – Widziałaś je? – Cóż, nie, ale... – popatrzyła na White’a, który kiwnął głową, zachęcając ją, by mówiła dalej. – Powstaje więc problem. Oto mamy multimilionera, który nadal przychodzi do pracy. – Wzruszyła ramionami, jak gdyby kolejne stwierdzenie nie wymagało wyjaśnień. – Albo to wariat, albo... – Defraudant – dopowiedział White. – Właśnie. – Alex uśmiechnęła się z zadowolenia, że zrozumiał to tak szybko. – To najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Eliot pojawił się w Prov-Life w osiemdziesiątym piątym roku, a wkrótce potem firma zaczęła na powrót przynosić zyski. Radziła sobie coraz lepiej, ale coś się popsuło, przynajmniej w opinii Margaret Eliot. Jej mąż się zmienił, Margaret uważa, że właśnie w tym okresie coś zatruło ich związek. White zadumał się na moment. – Cóż, jeżeli defraudował pieniądze firmy, to chyba sytuacja w jego małżeństwie powinna się raczej poprawić. Przepraszam, Alex, ale to wszystko jest dość mętne. Alex potrząsnęła z rozdrażnieniem głową, świadoma równocześnie, że White ma rację: używała ogólników. – No dobrze, pozostańmy przez chwilę przy pieniądzach – powiedziała. Skąd się wzięły? O ile wszyscy w firmie nie są zaangażowani w gigantyczną defraudację, co jest mało prawdopodobne, ktoś wcześniej czy później zauważyłby brak dziesięciu milionów dolarów, prawda? – White wzruszył ramionami. Alex kontynuowała: – W takim razie być może pieniądze nie pochodzą z firmy. Może jedynie przez nią przechodzą. Brudne pieniądze, które ktoś w ten sposób wprowadza do elektronicznego systemu bankowego. – Pranie pieniędzy – dopowiedział White. Alex odchyliła się w fotelu. – Tak – rzekła bez zbytniego przekonania. – Muszę przyznać, że to dość wydumana teoria. Podrapał się w policzek i ściągnął nieznacznie usta. Alex zorientowała się, że straciła jego zainteresowanie. Zaczęło się jej robić gorąco. – A więc nigdy nie dostrzegł pan nic podejrzanego? – Prawdę mówiąc, nie. – White przyjrzał się wzorkowi na rękawie swojego swetra. – Walter Neumann i ja nigdy nie żywiliśmy do siebie sympatii, ale nie sądzę, żeby prał brudne pieniądze. Poza tym mogą one pochodzić z innego źródła – o ile rzeczywiście istnieją. Może Eliot dostał je w spadku po bogatym wuju albo wygrał na loterii. – Roześmiał się i dolał herbaty do filiżanek. Alex zdała sobie sprawę, że sama się mimowolnie uśmiechnęła. – Martwi mnie jednak to nieporozumienie – powiedział, nagle poważniejąc. – Jedyny sposób, w jaki potrafię to sobie wytłumaczyć, to przyjmując założenie, że stanowi ono element jakiegoś większego planu Neumanna. – To znaczy? – Po odejściu Goeberta ujawniło się mnóstwo napięć, z czego na pewno zdajesz sobie sprawę. Wzięcie ciebie za kochankę Eliota i zachowania Neumanna, może stanowić jedynie ich odbicie. On wie, jak bardzo cię cenię i jakie żywię wobec ciebie plany. Nie taiłem, że uważam, iż przyszłość Prov-Life zależy właśnie od takich osób jak ty. Kto wie, co sądzi o tym Neumann? Może w ten sposób chce zdyskredytować nasz dział i mnie osobiście. – Alex przyjrzała się White’owi, zastanawiając się, w jakim stopniu jego choroba jest związana z zakulisowymi walkami o władzę w Prov-Life. Strach było pomyśleć, że mogła brać udział w tych manewrach, nawet w roli pionka. – Nie martwiłbym się tym na wyrost – kontynuował White. – Oczywiście, poruszę tę sprawę osobiście z Neumannem. Nie dopuszczę, byś straciła pracę. Moja najjaśniejsza gwiazda? Nie ma mowy. – Uśmiechnął się ponownie. – A jeśli... – Alex zawahała się. – Jeśli Neumann zostanie prezesem? – dokończył za nią White. – Przepraszam, pewnie sprawiam wrażenie strasznej egoistki – powiedziała Alex z rumieńcem. – Nie ma za co. Zupełnie zrozumiałe, że martwisz się o swoją przyszłość. Znajdujesz się w kluczowym momencie dla swojej kariery. Co do ewentualności, że Neumann wygra, to jeszcze nie znaczy, że znajdzie się ponad prawem. Prezes musi się liczyć z opinią rady. Alex spostrzegła, że sama myśl o Prov-Life pod rządami prezesa Neumanna wprawia White’a w przygnębienie. Również uważała, że byłoby to koszmarem. – Jak pan sądzi, jakie są szanse, że Neumann zostanie wybrany na prezesa? – zapytała. – Walter jest świetnym fachowcem, ale chyba brakuje mu zdolności utrzymywania prawidłowych kontaktów międzyludzkich, by zarządzać tak wielką firmą – odparł White po chwili zastanowienia. – Nie jestem pewny, czy zechcę zostać w Prov-Life, jeżeli dostanie to stanowisko. Mówiąc szczerze, wolę skoczyć niż zostać popchnięty. Oczywiście, nie doszłoby do tego natychmiast. – Wstał i kopnął płonące bierwiona, z których trysnęły snopy iskier. – Nie martw się, dopilnuję, żebyś mogła skończyć asystenturę w Prov-Life, jeżeli ci na tym zależy. Zaprosił ją, żeby została na kolacji. Zjedli ją w ogromnej kuchni, ogrzewanej wielkim piecem na ropę. White otworzył butelkę montalcino. Popijając burgunda z kieliszka i otwierając szafki oraz szuflady, opowiadał Alex o domu i okolicach Zatoki Narragansett. White’owie mieszkali w Newport od ponad stulecia; byli właścicielami tego domu od trzech pokoleń. Sam White wychował się w nim, a w młodości przeżeglował każdy metr zatoki. Alex zawsze myślała o nim jako o aktuariuszu w średnim wieku, więc wyobrażenie go sobie jako młodego mężczyzny, wpatrującego się w ciemne morskie wody, przywołało uśmiech na jej usta. Przyglądała się, jak krząta się wśród patelni i garnków. Popijając wyśmienite wino, poczuła, że odpręża się mimo koszmarnego dnia. White przyrządzał boef bourguignon. Posiekał czosnek i cebulę, po wtykał w cielęcinę kawałki wieprzowiny i posypał mięso mąką – wszystko z koncentracją prawdziwego smakosza. Zalał mięso winem i dorzucił garść świeżych ziół ze związanego sznurkiem pęczka. Kuchnię wypełnił wspaniały zapach. Gdy wreszcie zasiedli przy stole, Alex stwierdziła, że umiera z głodu. White przyglądał się z uśmiechem na bladej twarzy, jak jadła. Kiedy uporała się z mięsem, zaczęła oddzierać kawałki chleba i wycierać nimi gęsty, winny sos. Kończyła oczyszczać talerz, gdy złowiła spojrzenie White’a i nagle zdała sobie sprawę, że trzyma w dłoni wielką pajdę chleba. Odłożyła, ją i potrząsnęła głową ze śmiechem. – Boże! Bardzo przepraszam, ale po prostu nie jadłam nic tak dobrego od... Nigdy nie jadłam czegoś tak wspaniałego. Gdzie się pan nauczył tak gotować? – Harriet, moja żona, lubiła gotować. – White popatrzył na kuchnię i uśmiechnął się. – Uwielbiała piec chleb. Zawsze rozchodziły się tutaj cudowne zapachy. Alex wiedziała o Harriet White tylko tyle, że umarła na początku lat osiemdziesiątych. Pośród oprawionych w ramki fotografii w salonie znajdowało się zdjęcie kobiety, siedzącej ze zwróconą ku słońcu twarzą na tarasie kawiarni. Była to prawdopodobnie żona White’a. Cechowała ją prosta, bezpretensjonalna uroda; miała falujące, brązowe włosy związane apaszką. Alex zastanowiła się, dlaczego nie miała dzieci i w jaki sposób umarła, wyczuwała jednak u White’a wielki smutek, w który nie chciała ingerować. – Zawsze uwielbiałem jedzenie – powiedział po chwili White. – Gotowanie dla drugiej osoby to prawdziwa przyjemność. – Jak w takim razie utrzymuje pan tak wyśmienitą formę? Gdybym ja tyle jadła, byłabym gruba jak beczka. Wydęła policzki i roześmiała się, próbując wprawić White’a w pogodniejszy nastrój. Uśmiechnął się i popatrzył na swój płaski brzuch. – Po prostu mam szczęście. To pewnie kwestia genów – powiedział i jak gdyby dla potwierdzenia swoich słów, przysunął do siebie półmisek i nałożył sobie dokładkę. – Chcesz jeszcze trochę? – Nie, dziękuję. I tak o mało nie pęknę – powiedziała Alex, patrząc na niego znad kieliszka. White zabrał się do jedzenia w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w talerz. Dopiero po chwili Alex uświadomiła sobie, że była to jego trzecia porcja, a dokładkę spożył jeszcze zanim Alex skończyła jeść. Przyjrzała się mu przez chwilę. Jadł równomiernie, niczym nie zdradzając malejącego apetytu. Alex przypomniała sobie, co Heymann powiedział o wędzonym łososiu na przyjęciu u Goebertów. White uniósł wreszcie głowę i uśmiechnął się. – Właśnie się zastanawiałem – powiedział. – Nad czym? – Nad tym, co powiedziałaś o zamierzonej przez Eliota ucieczce. Wiesz, że na pewno to planował? – Liz miała bilety na samolot, w jedną stronę. Do Paryża, a stamtąd do Nicei. Na pewno zamierzał uciec. – Wyobrażasz sobie, jaka byłaby afera? – potrząsnął głową White. – Ludzie podejrzewaliby, czy został porwany, zamordowany lub może przyłączył się do jakiejś sekty. Musielibyśmy zawiadomić policję, policja poinformowałaby Interpol. Nie sądzę, żeby Margaret Eliot pogodziła się z tym bez protestów. Wysłałaby za mężem agentów Pinkertona, podałaby do sądu za niewierność, zdradę, Bóg wie, co jeszcze. Przede wszystkim zechciałaby się dowiedzieć, z czego żyje, ponieważ przysługiwałoby jej prawo do połowy jego dochodów. – Podniósł głowę, apelując wzrokiem do sumienia Alex. – Przecież mężczyzna, który odrzuca rodzinę, odpowiedzialność, który wyrzeka się swoich najbliższych, jest po prostu... po prostu... Alex wstrzymała oddech, czekając, aż White wyda osąd nad byłym kolegą. Chciała usłyszeć, jaki w jego opinii był naprawdę Michael Eliot. White jednak zamilkł z zakłopotaniem, jak gdyby zdawał sobie sprawę, że był blisko oczerniania zmarłego. – Może przejdziemy do salonu? – zapytał, wskazując drzwi. – Weź kieliszek, chciałbym cię poczęstować czymś naprawdę wyjątkowym. White dołożył bierwion do ognia i patrzył, jak zaczynają płonąć. Mokre drewno zasyczało wściekle na gorejących węgielkach, po czym stanęło w płomieniach. Zrywał się coraz silniejszy wiatr. White nastawił nokturn Chopina. Alex umościła się wśród poduszek na sofie, popijając najwspanialsze wino, jakiego dane jej było zakosztować. – Francis Bacon – malarz, nie filozof – przyrządził kiedyś gulasz, wykorzystując butelkę tego wina – powiedział White, wciąż wpatrując się w płomienie. – Znasz jego twórczość? – zapytał i zaczął mówić dalej, nie czekając na odpowiedź: – Jest irlandzka, ale i bardzo brytyjska w wyrazie. Wykrzywione w okrutnych grymasach twarze na szkicach do sceny ukrzyżowania. Nigdy, a przynajmniej rzadko malował pod wpływem alkoholu, ale poza tym często się upijał. Tak czy inaczej, kiedyś przyrządzał gulasz, kompletnie zalany. Chciał go ożywić odrobiną czerwonego wina, więc otworzył butelkę i dolał je. Wyszła mu wspaniała potrawa. Przepyszna, najlepsza, jaką kiedykolwiek przyrządził. Dopiero potem uświadomił sobie, że zużył butelkę chateau petrus rocznik tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty ósmy. Było to w latach sześćdziesiątych, kiedy butelka tego wina kosztowała paręset dolarów. Bacon powiedział, że trochę szkoda było w ten sposób marnować wino, ale wyszedł naprawdę wyśmienity gulasz. White odwrócił się do Alex z uśmiechem na twarzy. Uniosła kieliszek. – Za Bacona – powiedziała. – Tak. Szampan dla prawdziwych przyjaciół i pryta dla fałszywych – odparł, unosząc swój kieliszek, i dodał, widząc pytające spojrzenie Alex: – Jeden z ulubionych toastów Bacona. Alex mimo tego, że kręciło się jej w głowie zdała sobie sprawę, że White również jest nieco pijany i zachowuje się zupełnie inaczej niż w pracy. Upiła łyk bordeaux i odchyliła się w fotelu. Obudziły ją cichy dźwięki fortepianowej muzyki; tym razem był to Beethoven. Ogień dogasał. Usłyszała, jak White krząta się po kuchni. Podeszła do kominka, na którym stał rząd srebrnych pucharów, stanowiących trofea zawodów, w których White uczestniczył w przeszłości. Zauważyła na starej, dębowej sekreterze zdjęcie o wiele młodszego White’a za sterem. Był rozpromieniony i szczęśliwy, a mokre loki układały mu się gładko na opalonych skroniach. Obok stało zdjęcie kobiety przy stoliku. Tło – stary kamienny mur, zielone żaluzje – pozwoliło to Alex zorientować się, że zdjęcie prawdopodobnie wykonano w Europie. – Harriet – powiedział White. Stanął obok Alex ze szklanką wody. Odwróciła się i uśmiechnęła. – Tak mi przykro. Chyba mnie zmogło wino, ostatnio marnie sypiałam. Popatrzył jej przez chwilę w oczy, po czym odwrócił wzrok w stronę ognia. – Ja również – powiedział po prostu. – Kiedy zrobiono to zdjęcie? – spytała Alex. – W siedemdziesiątym drugim – powiedział, biorąc fotografię do ręki. – Byliśmy na wakacjach we Francji. – W pańskim klasztorze? – Nie, to było później, po śmierci Harriet – pokręcił głową z uśmiechem. – Tamtego roku wspięliśmy się na Mont Blanc. No, weszliśmy – to praktycznie nieco bardziej uciążliwy spacer. Alex pokiwała głową i wzięła szklankę z jego dłoni. – Mogę? – Przyniosłem ją dla ciebie. Pomyślałem, że mogło ci zaschnąć w gardle po winie. Alex popatrzyła na niego nad skrajem szklanki. – Muszę już wracać – powiedziała. Przez chwilę wpatrywał się w dogasający ogień. – Nie zawracaj sobie głowy – rzekł. – Jest tu dość miejsca, mam wolny pokój – za kuchnią, więc jest tam zawsze ciepło. Wystarczy parę minut, żeby pościelić łóżko. – Alex usiadła w fotelu obok kominka. – Co się stało? – spytał White. – Słucham? – Podniosła głowę. – Bo ja wiem? Wyglądasz... Wciąż przejmujesz się Neumannem? – Nie... Muszę panu powiedzieć coś, co dotyczy Michaela Eliota. Wiem, że to, co zamierzał, było niesprawiedliwe, ale widzi pan, Eliot sądził, że ma pląsawicę Huntingtona. – White zapatrzył się na nią z rozchylonymi ustami. Alex chciała mu to powiedzieć. White nie lubił Eliota, ale myśl, że jego niechęć będzie trwać, a nawet pogłębiać się po jego śmierci, wytrącała ją z równowagi. – Chyba właśnie dlatego zamierzał porzucić Providence – kontynuowała. – Chciał nacieszyć się wydawaniem pieniędzy, zanim... – zanim choroba się rozwinie. – Skąd to wiesz? – spytał oszołomiony White. – W Warwick mieści się firma pod nazwą Medan. Przeprowadza się tam testy diagnostyczne DNA. Uważam, że Michael właśnie tam poddał się badaniom. Pamięta pan tego mężczyznę z brodą, który był na pogrzebie? Pytałam pana o niego; powiedział mi pan, że go nie zna. – Tak, przypominam sobie – pokiwał powoli głową White. – Ten człowiek pracuje w Medanie. Widziałam, jak tam wchodził. – Widziałaś... – Tak. Pojechałam tam. – Popatrzyła na swoje zaciśnięte dłonie i rozłączyła je. – To trochę skomplikowane, ale ten brodacz – nazywa się Tate – zatrzymał mnie na ulicy i zażądał, żebym zwróciła dokumenty, które, jak sądził, trafiły w moje ręce. Nie ja je jednak miałam, lecz Liz. Dostała je od Michaela. Były to jakieś wydruki. Sądzę, że zawierały wyniki badań. Prawdę mówiąc, podejrzewam, że dowodzą one błędu w sztuce lub nierzetelności Medanu. – Błędu w sztuce? – Żeby Michael Eliot mógł zachorować na pląsawicę Huntingtona, musiałby cierpieć na nią jeden z jego rodziców, ale okazuje się, że obydwoje byli zdrowi. U Eliota nie mógł występować ten defekt genetyczny. – To... to wszystko... – White nieporadnie przycisnął dłonie do ust. – Jest straszne. Istotnie. Pozwala to jednak wytłumaczyć, dlaczego Michael chciał uciec. Uważał, że niedługo umrze. Wyniki testu stanowiły dla niego wyrok śmierci, a nawet czegoś gorszego niż śmierć. Wcześniej czekała go degeneracja tkanki nerwowej, utrata kontroli nad swoim postępowaniem, wreszcie otępienie. Eliot w jakiś sposób zdobył wydruki z Medanu, a Tate chciał dostać je z powrotem. – Tak... Nic dziwnego – powiedział z zadumą White. Alex odprężyła się. Poczuła się lepiej, podzieliwszy się z nim tymi informacjami. – Kiedy Tate podszedł do mnie na ulicy, był jeszcze bardziej przerażony ode mnie – powiedziała, przypominając sobie tę chwilę. – I tego jeszcze nie rozumiem. Zachowywał się tak, jakby zamieszane w to wszystko były jeszcze inne osoby, których się potwornie bał. – Może ludzie z Medanu? – rzekł White. – Może. – Zrobiłaś, o co cię prosił? – A jak pan... – Oddałaś mu wydruki? – Nie, przekazałam je swojemu przyjacielowi, naukowcowi. Od niego dowiem się dokładnie, o co w nich chodzi. White popatrzył na nią z napięciem. – Dlaczego mi wcześniej o tym nie powiedziałaś? – zapytał. Alex zmarszczyła czoło i wzruszyła ramionami. – Cóż, nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić. Wciąż jeszcze dokładnie tego nie wiem. Tak czy inaczej, to moje zmartwienie. Nie chciałam zawracać panu głowy. – Tak, rozumiem – przytaknął White. – Mimo to... Widziałaś jeszcze później tego Tate’a? – Nie, zniknął. – Zgłosiłaś się na policję? – Nie. Uważa pan, że powinnam? – White wzruszył ramionami. – Jeżeli mój przyjaciel potwierdzi te podejrzenia, chyba będę musiała jeszcze raz pojechać do Margaret Eliot. Tak czy inaczej, ona ucierpiała najbardziej. – Tak... Chyba tak – powiedział White. 3 Następnego ranka na drogach pracowały pługi śnieżne, lecz mimo to dotarcie do Providence zabrało Alex dwie godziny. Nie zostało jej nic innego prócz czekania – aż pani Eliot zadzwoni do Waltera Neumanna, aż Randal White postara się jej pomóc, aż ona sama dostanie telefoniczną wiadomość, że może wracać do pracy. Wmawiała sobie, że może wykorzystać ten czas na przygotowania do egzaminu. Była to zesłana przez niebiosa sposobność, by wrócić na właściwy tor, a może nawet raz wysforować się naprzód. Gdy jednak Alex skręcała na Phillips Street, wyobraziła sobie, jak przekrada się koło drzwi pani Connelly i uświadomiła sobie, że się oszukuje. Jak mogła skupić się na nauce do egzaminów, gdy nie wiadomo było, czy w ogóle zdoła do nich przystąpić? Trudno jest zachowywać się, jak gdyby nic się nie stało, gdy życie wisi na włosku. A tak właśnie przecież przedstawiała się sytuacja. Szanse kształtowały się na jej niekorzyść. Przemyślała wszystko w trakcie długiej drogi do domu: o ile Randal White nie zostanie prezesem firmy i nie powstrzyma Neumanna, nie ma najmniejszych szans, żeby dostać z powrotem swoją pracę. Ustępując pola, Neumann postawiłby się w niekorzystnej sytuacji – wyszedłby na słabeusza, podczas gdy chciał sprawiać wrażenie twardego. Zadecydował o wyrzuceniu z pracy aktuariuszki bez uzgodnienia z kierownikiem działu. Na taki akt mógł się poważyć szef firmy, lecz nikt inny. Gdyby wycofał się ze swojej decyzji, oznaczałoby to przyznanie, że była niesłuszna. Im dłużej Alex o tym rozmyślała, tym większy ogarniał ją pesymizm. Randal White zapewne był po jej stronie, lecz czy to wystarczało? Jeżeli Neumann przejąłby stery, dni White’a w firmie byłyby zapewne policzone. „Wolałbym skoczyć niż zostać popchniętym”, tak przecież sam powiedział. Alex dotarła do swojego mieszkania i zaparzyła sobie kawy. Wciąż w płaszczu, włączyła telewizor i zmieniała programy, aż po reklamach, wywiadach na żywo i programach dla dzieci trafiła wreszcie na prognozę pogody w lokalnej stacji kablowej. Mężczyzna z baczkami, w kredowo-niebieskiej marynarce wykonywał koliste gesty ramionami, rozprawiając o masach powietrza i ścierających się frontach atmosferycznych. Przez chwilę Alex wspomniała Roberta Hallidaya i jego najnowsze przedsięwzięcie w zakresie informatyki: programy komputerowe, mające przewidywać pogodę w różnych porach roku. Może gdyby przyjęła jego ofertę, sprawy ułożyłyby się lepiej. Nie musiałaby przejmować się egzaminami, Prov-Life ani nawet Markiem. Miałaby przed sobą otwarte horyzonty – tak samo, jak planował dla siebie Michael Eliot. Kogo jednak chciała oszukać? Kredyty i bieżące rachunki sprawiły, że nigdy nie zdobyłaby się na taki krok. Podobnie jak aktuariusz z dowcipu, była zbyt zajęta wpatrywaniem się we własne buty. Stukanie do drzwi przywróciło ją do teraźniejszości. Od razu zorientowała się, kim jest gość. – Dzień dobry, pani Connelly – powiedziała, uchylając drzwi. Maeve Connelly ukazała w wątłym uśmiechu nieco pożółkłe zęby. Tym razem zamieniła podomkę na obszerny kostium do joggingu pastelowo różowej barwy. Wręczyła Alex pocztówkę, przedstawiającą obraz Browna o spłowiałych barwach. – Znalazłam to pod drzwiami – powiedziała. Alex odwróciła pocztówkę i ujrzała, że jej nadawcą był Ben. Kiedy w końcu dodzwoniła się do Bena w Laboratorium Biologicznym imienia Arnolda, miała wrażenie, jak gdyby mówił do niej ze środka hali fabrycznej. Wycie maszyn zagłuszało jego słaby głos, co chwila rozlegało się szczękanie szkła. – Nie do wiary, chyba jakiś kretyn majstrował przy mojej wirówce – powiedział tonem dowodzącym, że chętnie udzieliłby komuś solidnej bury. – Wierz mi lub nie, ale wszystkie roztwory wyglądają jak rozgotowana zupa warzywna. – Naprawdę? – odparła Alex. – To chyba fatalnie? – Bardzo fatalnie. – Benny zaśmiał się ponuro. Najwyraźniej nagle otrzeźwiał; Alex domyśliła się, że pewnie właśnie się zarumienił. – Posłuchaj, potrzebny mi dokładny rozdział składników – wyjaśnił. – Roztwory po wirowaniu powinny wyglądać jak consomme. Na razie prezentują się jak minestrone. Słyszysz poza tym ten hałas? – Niewiele poza nim. – Och, przepraszam. A teraz? Wycie ucichło. – Już lepiej, dziękuję. Dostałam kartkę od ciebie. – Tak? Doskonale. Jak się miewasz, tak w ogóle? – Dobrze. A ty? – Alex nie miała ochoty wdawać się w szczegółowe wyjaśnienia. – Świetnie, gdyby nie wkurzała mnie ta wirówka. – Rozległ się szelest papierów. – No dobrze, mam przy sobie wydruki, które od ciebie dostałem. Poprosiłem, żeby Beth Klein rzuciła na nie okiem. O ile pamiętam, poznałaś ją, prawda? Jest onkologiem w Harwardzie. Alex niejasno skojarzyła z nazwiskiem niską, młodą kobietę o delikatnym głosie i bujnych, brązowych włosach. – Chyba ją sobie przypominam. – Tak czy inaczej, od razu zorientowała się, o co chodzi. Jak ci mówiłem, to jej działka. – Alex zorientowała się, że mimowolnie zbłądziła wzrokiem na ekran telewizora. Prognoza pogody skończyła się, nadawano południowe wiadomości. Prezentowano, jak policja wydobywa kierowców z zasypanych śniegiem samochodów, pokazano starą kobietę, ewakuowaną helikopterem z jakiejś odległej od świata siedziby. Podobne sceny serwowano widowni od niemal dwóch tygodni. – Powiedziała, że te wydruki są bardzo ciekawe – kontynuował Benny. – Chciała wiedzieć, skąd je dostałaś. Alex odwróciła się od telewizora. Ton głosu Benny’ego świadczył, że i jego naprawdę to ciekawi. – Skąd je mam? Hm... dostałam od przyjaciela – chyba tak mogę go określić. To dość długa historia. – Rzeczywiście? Zapanowało milczenie. Benny najwyraźniej chciał, by Alex powiedziała coś więcej, lecz dziewczyna nie miała pewności, czy powinna pozwolić sobie na szczerość. Harold Tate powiedział przecież, że wydruki zostały skradzione. – Naprawdę niewiele o nich wiem – odparła. – Pochodzą bodajże z jakiegoś prywatnego laboratorium diagnostycznego w Warwick. To wyniki jakiegoś testu genetycznego, prawda? – Zgadza się – odpowiedział Benny. – Nawet kilku, prawdę mówiąc. Beth powiedziała, że to kawał solidnej roboty. – Trudno mi coś o tym sądzić. Co to za testy? Co mówią wyniki? – Hm, wiele rzeczy – odparł Benny i odchrząknął. – Zależy, czego się szuka. Alex stłumiła westchnienie zniecierpliwienia. Zapomniała, jak pedantyczny potrafił być Benny, gdy zaczynał tłumaczyć podstawy nauki laikowi. Czasami bywał przy tym bardzo irytujący. – No dobrze, postaram się zadać precyzyjne pytanie. Załóżmy, że test przeprowadzono, by wykryć, czy u danej osoby występują geny, powodujące pląsawicę Huntingtona. Czy te testy udzieliłyby na to odpowiedzi? – Proste pytanie. Okazuje się, że żaden z nich nie powinien zachorować. – Jak to: żaden z nich? – spytała Alex, zmarszczywszy czoło. – Wszyscy ci, których poddano badaniom. Wydruki zawierają wyniki dziesięciu testów, przeprowadzonych u dziesięciu różnych osób. Prawdopodobnie były wykonywane taśmowo, inaczej po co do sporządzania wyników korzystano by z komputera? – Poczekaj chwileczkę, Benny. – Alex przegarnęła dłonią włosy. – Chcesz powiedzieć, że u tych ludzi, kimkolwiek są, na pewno nie występuje pląsawica Huntingtona? U żadnego z nich? – Właśnie. Pamiętasz kody na górze każdej kolumny? HPC1, MCP1B, i tak dalej? – Tak. – No właśnie. Żaden z tych kodów nie odnosi się do genu HTCH4, powodującego pląsawicę. U wszystkich osób wyniki są ujemne. Nawiasem mówiąc, podane niżej liczby to wartości w lumenach – natężenie strumienia światła. Gdy liczba jest wyższa, oznacza to, że test fluorescencyjny wypadł dodatnio. Numery po bokach określają natomiast różne chromosomy, na których zlokalizowane są geny chorobotwórcze. – Alex usiadła powoli. Spodziewała się czegoś zupełnie innego; nie pasowało to do żadnego z jej podejrzeń. Po co Michael Eliot miałby wybrać garść badań genetycznych, dotyczących innych osób, testów wyłącznie negatywnych? Jaką mogły mieć dla niego wartość? – Tak czy inaczej, Beth zainteresowała się niektórymi innymi markerami, na przykład MCP IB – mówił dalej Benny – Wiesz, co to takiego? – Przepraszam, Benny, o czym mówiłeś? Twierdzisz, że test pozwala wykryć wiele chorób? – Pewnie. Ściśle mówiąc, test umożliwia wykrywanie licznych genów, mogących spowodować pojawienie się schorzeń. Dziewięciu, dokładnie mówiąc. Chodzi o geny dziedzicznego raka prostaty, piersi i jajników, zwłóknienia torbielowatego, pląsawicy Huntingtona – wszystkich typowych podejrzanych. Rozległo się trzaśniecie klapki dla kota i pojawił się Oskar z futerkiem lśniącym od świeżo stopniałych płatków śniegu. Alex obserwowała, jak zwierzę po cichutku przeszło po posadzce i wskoczyło na kanapę. – Jezu, nie miałam o tym pojęcia... Wszystkie te testy wypadły jednak ujemnie, prawda? – Nie, szanowna pani. – Nie? – To właśnie zaciekawiło Beth. Jeden z wyników był zakreślony na czerwono, pamiętasz? – Tak, pamiętam. Myślałam, że chodzi właśnie o pląsawicę. – Nie. – Alex dosłyszała w słuchawce odgłos zamykanych drzwi. Benny przysunął usta bliżej mikrofonu. – Wynik ten potwierdza występowanie genu MCP1B. MCP1 oznacza macrophage chemoattractantprotein one – białko powodujące chemotaksję makro fagów jeden. Wiesz, co znaczy „B”? – Nie. – Fatalnie. Określa się to polimorfizmem: dobry gen zamienia się w zły. Badacze w rodzaju Beth szukali takich genów od lat, z miernymi skutkami. Wszyscy podejrzewali, że takie geny znajdują się w ludzkim genomie, ale nikomu nie udało się jeszcze tego udowodnić. Tak przynajmniej myśleliśmy. Wygląda na to, że w Warwick komuś się wreszcie powiodło – cokolwiek to za instytucja. Alex nagle zrozumiała, dlaczego Benny’emu tak zależało, by się z nią porozumieć. Nie chodziło mu o to, żeby jej coś przekazać, lecz o to, żeby się czegoś dowiedzieć. Dostarczyła mu dowodu na istnienie ważnego naukowego odkrycia, o którym nikt jeszcze nie wiedział. – Benny, co dokładnie powoduje ten zły gen? Jaką chorobę wywołuje? – Hm, o ile teoria jest słuszna, powoduje, iż makro fagi – czyli komórki żerne, wchodzące w skład układu odpornościowego – zaczynają niszczyć duże naczynia krwionośne. Oczywiście, dopóki nie zdołamy zidentyfikować odpowiedzialnego za to genu, nie możemy dokładnie ustalić, jak bardzo jest groźny dla ludzi, u których ten gen występuje. – Ale czym on właściwie grozi? – Och, między innymi powstawaniem płytek miażdżycowych, zakrzepów, zawałem mięśnia sercowego. Można powiedzieć, że to zabójca numer jeden. – Zabójca numer jeden? Masz na myśli atak serca? – Używając obiegowego terminu, tak. Alex poczuła przenikający wzdłuż kręgosłupa dreszcz napięcia. Anomalia, na którą natknęła się w komputerze Centralnej Dokumentacji i która nagle znikła, dotyczyła ludzi, umierających wskutek chorób serca. Korelacje, które nie zgadzały się z rzeczywistością. Dane, sprawiające wrażenie sztucznych – jak gdyby ktoś je spreparował, by ukryć omyłki. Czy był to tylko przypadek? Na pewno, chyba że Medan i Prov-Life były powiązane. Oczywiście, w pewien sposób było to prawdą: Michael Eliot i Harold Tate się znali. Byli jednak tylko parą przyjaciół z college’u, dzielących wspólną tajemnicę. – Tak czy inaczej, pan AP1005052 powinien chyba poddać się kontroli lekarskiej i ograniczyć spożycie cholesterolu – kontynuował Benny. – Jeżeli ten gen jest tak wredny, jak niektórzy przypuszczają, facet może lada chwila wykorkować. – Przepraszam, Ben, o jakim facecie mówisz? – Pan – lub pani. Osoba, której przydzielono taki kod. W nagłówku każdej karty znajduje się odmienny numer, prawdopodobnie kod, określający osobę, która poddała się badaniu. Nie mam jednak pojęcia, co znaczy AP – AP... – powtórzyła Alex. – Właśnie. Adresat Pacjent? Amator Przebadania? – Applicant – Alex nagle zdała sobie sprawę, co znaczy dwuliterowy skrót. – Wnioskodawca. – Wnioskodawca? – powtórzył nie rozumiejącym tonem Benny. Alex potrząsnęła głową. Dlaczego nie uświadomiła sobie tego wcześniej? Widziała setki takich kodów w PrimeNumber – oznaczano nimi numery polis ubezpieczeniowych. Kod znajdował się na każdym formularzu, wysyłanym potencjalnym klientom. Każda liczba była opatrzona przedrostkiem AP, by odróżnić ubiegających się o polisę od tych, którzy już ją otrzymali. – O jakie wnioski chodzi? – O wydanie polisy na życie. Chodzi chyba – nie, na pewno – o tych, którzy wykupują najdroższe polisy, pewnie na parę milionów dolarów. Przy zwykłych polisach badania lekarskie nie są obowiązkowe, ale przy najdroższych z nich to standardowe postępowanie. Myślę, że testy genetyczne wchodzą w ich skład, chociaż chyba jeszcze tego nie robiono w Prov- Life. Przynajmniej do tej pory. – Hm, może to tylko badania próbne – stwierdził Benny. – Wariant roboczy, a nie prawdziwe testy. Może ci ludzie w ogóle nie istnieją. – Może. Mimo to... – Alex przyszła do głowy kolejna koncepcja. Gdyby udało się jej dowieść, że ubiegający się o polisy rzeczywiście istnieją i ustalić, kim są, prawdopodobnie zdołałaby odkryć, dlaczego Michael Eliot zadał sobie trud skradzenia wyników ich testów. Zapowiadało się to jednak na skomplikowane zadanie. – Benny, możesz mi podać numery tych osób? Być może zdołam je sprawdzić. – Naturalnie. Benny odczytał jej kody wnioskodawców. Alex zapisała je w notesie, który trzymała przy telefonie. – Dzięki za wszystko, Benny – powiedziała, gdy skończył. – Dam ci znać, jeżeli czegoś się dowiem, dobrze? – Byłbym ci wdzięczny. Jeżeli okaże się, że ten gen istnieje naprawdę, powinniśmy o tym wiedzieć. Alex odłożyła słuchawkę i przez chwilę wpatrywała się w ekran telewizora. Wszystkie dane z PrimeNumber były przekazywane bezpośrednio do komputera Centralnej Dokumentacji. Przechowywano w nim informacje, dotyczące wszystkich przeszłych i obecnych posiadaczy polis: dane personalne, adnotacje o statusie finansowym, roszczeniach i dokonywanych wypłatach oraz – czasem, gdy kwota ubezpieczenia przekraczała pół miliona dolarów – wyniki badań medycznych. Dane te nie były dostępne nigdzie indziej; strzeżono je nawet pilniej, niż wymagała tego ustawa o ochronie dóbr osobistych. Jedynie kierownictwo firmy i wiceprezesi mieli do nich nie skrępowany dostęp – klucze do królestwa. Pytanie brzmiało: czy pozwalali, by ktoś inny dobrał się do tych kluczy? Alex wzięła do ręki pilota i właśnie miała wyłączyć telewizor, gdy obraz na ekranie przykuł jej uwagę. Reporterka w grubej białej kurtce mówiła coś do kamery, w głębi ulicy widać było wozy strażackie, karetkę z obracającym się czerwonym światłem. Pudełkowate, wykończone szalunkiem domostwa przypominały zabudowę Brighton Street. – Wiadomo na pewno, że jedną z ofiar jest trzyletnie dziecko, które zostało przewiezione na oddział intensywnej terapii – mówiła reporterka dramatycznym tonem. – mamy też nie potwierdzone informacje, że ze zgliszcz wydobyto ciało kobiety... Kamera ukazała drugi ambulans, torujący sobie drogę przez niewielki tłumek, po czym wykonała najazd na dymiące ruiny domu. Różowa fasada i część dachu pozostały nietknięte pośród poczerniałego szkieletu belek i krokwi. Przez pozbawione szyb okna wyższych pięter przezierało niebo. W jednym z okien na parterze widać było zwęglone resztki wiszącej zabawki, którą jeszcze niedawno poruszał wiatr. Alex uzyskała w tym momencie pewność, że był to dom Liz Foster. 4 – Nie, wiem – powiedział Ralph McCormick, energicznie kręcąc głową. – Przyjechałem jakąś godzinę temu. Na sekretarce musiało nagrać się ze dwadzieścia wiadomości. Nie chciałem, żeby... Newton Brady, z którym rozmawiał, wdał się w długą przemowę o wszystkich kłopotach, jakie firma musiała sobie zadać, żeby wyekspediować Ralpha do kliniki Manna i że spodziewano się, iż wytrzyma w niej przynajmniej dziesięć dni lub tydzień. Oczywiście, jego zachowanie było źródłem zmartwienia. – Rozumiem, Newt, ale program, jaki tam realizują, cała kuracja... po prostu czułem, że nie jest mi to już potrzebne. – McCormick potarł przymknięte oczy. Nie było sensu tam siedzieć. Mówię ci, czuję się świetnie. Zapadło długie milczenie, po czym Newt zaczął ostrzegać przed naturą nałogu. McCormick uśmiechnął się, wciąż masując powieki. Najwyraźniej myśleli, że wypadł z programu, żeby skołować sobie trochę koki. Ostatecznie był przecież niegodnym zaufania ćpunem. – Zrozum, że nie o to chodzi – powiedział wreszcie McCormick. – Jest zupełnie inaczej niż przedtem. Wiesz, jak było ostatnim razem. Zawsze pozostawał demerol, aż w końcu... Ale tym razem było inaczej. Newt, ten nowy środek jest fantastyczny. Rzeczywiście likwiduje fizyczne uzależnienie. Tak przynajmniej powiedzieli mu lekarze i był gotów im uwierzyć. Newt miał jednak wrażenie, że brzmi to zbyt pięknie, by było prawdziwe. McCormickowi zależało, by Brady zrozumiał dokładnie, o czym mówili. – Ibogaina – rzekł. – Produkuje się ją z jakiegoś korzenia, z rośliny, którą odkryto w zachodniej Afryce. Podczas gdy Newt wdał się w kolejną tyradę, McCormick rozglądał się po pokoju. Nie było go w domu zaledwie cztery dni, lecz przez ten czas zdarzyło się tyle, że pokój wydawał się mu o wiele większy. Poczuł nieokreśloną irytację, że na stoliku do kawy nadal poniewierają się stare gazety, że dom nie jest odbiciem świeżości, którą czuł w sobie. – Wiem, ale nie miało sensu, żebym tam dłużej siedział – powtórzył Brady’emu. – Przedwczoraj miałem takie... Chryste, nie mam pojęcia, jak to opisać. Roześmiał się i natychmiast powstrzymał wesołość. Nie chciał wywołać wrażenia ogarniętego nadmierną euforią, ale ulga i wspaniałe samopoczucie przyprawiały go wręcz o zawrót głowy. Newt jak gdyby wreszcie się odprężył i zapytał McCormicka, czy niczego mu nie brakuje. – Nie, jedzenie jest w zamrażarce – odpowiedział Ralph. – Prawdę mówiąc, umieram z głodu. Zamierzałem właśnie coś sobie ugotować. Newt powiedział, że McCormicka spodziewano się w pracy dopiero w następnym tygodniu, więc ma parę dni wolnego, po czym się pożegnał. Ralph przez chwilę wsłuchiwał się w panującą w domu ciszę. Był to element jego nowej osobowości: sprawiające przyjemność poczucie wyciszenia i niespiesznie płynącego czasu. Miał wrażenie, jak gdyby zeskoczył z zawieszonej pod cyrkową kopułą liny i mógł swobodnie napawać się resztą przedstawienia. Uśmiechnął się do własnych myśli. Dioda na automatycznej sekretarce migała natarczywie, informując o nawale wiadomości. Okazało się, że dzwonili Neumann, Brady, White. McCormick zdziwił się, że tak szybko rozeszła się wieść o opuszczeniu przez niego kliniki. Najprawdopodobniej z którąś z pielęgniarek uzgodniono, że w takim przypadku ma powiadomić kierownictwo Prov-Life. McCormick był niemal pewny, że śledzono go przez całą drogę na lotnisko w Newark. Nikt w firmie mu nie ufał. Myśleli, że wytnie jakiś wariacki numer, a może wyobrażali sobie, że zechce prysnąć. Zjadł canneloni, sycąc się pysznym smakiem gęstego pomidorowego sosu. Potrawa była świetna, lecz nie zaspokoiła jego głodu. Potrzebował chleba. Wyciągnął z szafki wielki słoik masła orzechowego i rozpieczętował go. Odmrażał właśnie bagietkę, wyglądając przez okno w ciemność na zewnątrz i odtwarzając w pamięci wydarzenia ostatnich dni, kiedy rozległo się stukanie do drzwi. Przeszedł do holu. Za mleczną szybą majaczyła niewyraźnie czyjaś twarz. – Jezu Chryste. – Nie, to jego brat, Jeny. Przez chwilę McCormick nie rozpoznał głosu, dopiero po chwili zdał sobie sprawę, z kim ma do czynienia. – Don... – Otwórz drzwi, Ralph – rozległ się stłumiony głos Granta. – Po co... – Dzwonek nie działa. Otwieraj, Ralph, przez ciebie odmrożę sobie dupę. McCormick odblokował zamki i otworzył drzwi. Grant miał na sobie grubą pikowaną kurtkę i ściągniętą na oczy myśliwską czapkę. Wyglądał na bardzo niezadowolonego. – O co chodzi? – Nie odsłuchałeś wiadomości? – Pewnie, że... – Miałeś zadzwonić do Neumanna. – Właśnie miałem to zrobić, ale... Coś się stało? Grant przeszedł do salonu i zaciągnął energicznie zasłony, po czym odwrócił się w stronę McCormicka i ściągnął czapkę. – Martwi się trochę o ciebie. Nie spodziewał się, że tak szybko będziesz z powrotem. – Och... oczywiście – uśmiechnął się McCormick. – Właśnie rozmawiałem z Bradym. Wszystko jest w porządku. – Co przez to rozumiesz? – skrzywił się sarkastycznie Grant. – Właśnie to. – McCormick zrobił krok naprzód, unosząc ręce. – Przeżyłem tam coś niewiarygodnego. – To miło – powiedział Grant, umościwszy się w fotelu. – Naprawdę miło. Niewiarygodne przeżycia zawsze są miłe. – Mówię poważnie, Donald. Całkowicie poważnie. Grant pokiwał głową. Do tej pory nawet się nie uśmiechnął. McCormick czuł, że jego uniesienie niknie od samego patrzenia na Donalda. Przeszedł do kuchni, gdzie bagietka wciąż tkwiła w mikrofalówce, i zaparzył kawę. Nim wrócił do salonu, Grant zdjął kurtkę. McCormick nalał mu kawy. – Mówiłeś o tym Newtonowi? – zapytał Grant. – Co nieco – uśmiechnął się McCormick. – Nie uwierzył mi. Nikt mi nie wierzy. – Chyba trudno ich za to winić – powiedział Grant, rozglądając się po pokoju. – Tak czy inaczej... – stracił wątek, najwyraźniej czymś zaprzątnięty. – Co się stało? Chodzi o twoją terapię, prawda? – Dostałem nowy lek, ibogainę. Trzeciego dnia podano mi dziesięć miligramów. Mówię ci, Don, to było coś niewiarygodnego. Zyskałem wgląd we własne życie. – Grant splótł palce i ścisnął razem wielkie dłonie. Był wyraźnie mocno napięty. – To podobno typowe – kontynuował McCormick. – Jeden z efektów leku. Najpierw... – przeganiał dłonią rzedniejące ciemne włosy, przypominając sobie, co go spotkało. – Najpierw stałem się bardzo rozluźniony i pełen spokoju. Potem nagle zacząłem widzieć obrazy. Przypominało to wpatrywanie się w ekran w kinie. Mały, potem coraz większy. Niewiarygodnie szczegółowe obrazy. Rzeczy z przeszłości, sprzed paru dni. Reklamówki. Widziałem trawę na wielkiej równinie. Widziałem, jak gnie się pod naporem wiatru. Zobaczyłem małego chłopca z gładkimi kamieniami w rękach. – Miałeś odlot, i co z tego? – wzruszył ramionami Grant z wyraźnym obrzydzeniem. – Nie musiałeś przez to wyjeżdżać. Oszczędziłbyś firmie kupna biletu na samolot. – Nie, nie! – McCormick potrząsnął głową, chodząc w tę i z powrotem. – To było zupełnie coś innego. Po mniej więcej jedenastu godzinach obrazy ustąpiły. Ekrany jak gdyby najpierw zmniejszyły się, a potem znikły. Wszystko minęło, a mnie tylko przeraźliwie chciało się jeść. Byłem głodny i nie spałem całą noc. Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, co w moim życiu było złego. Zyskałem wgląd, gdzie popełniałem błędy. – Grant pokiwał głową, obejmując oburącz filiżankę z kawą. – Wczoraj przez cały dzień byłem senny – dokończył McCormick. – Odprężony i szczęśliwy. Jeszcze nigdy się tak nie czułem, Don. – Świetnie. – Grant wstał, podszedł do okna i wyjrzał zza zasłon na zewnątrz. Odwrócił się. – Co będzie, jak działanie leku ustąpi? – spytał, mierząc McCormicka twardym wzrokiem. – Nie ustąpi. Lekarze tak powiedzieli. Ibogaina, to lekarstwo, prostuje to, co pokręciło się człowiekowi w głowie. Grant pokiwał głową, jak gdyby miał dosyć wysłuchiwania podobnych bredni. – Daj spokój, Ralph. Nie ucz księdza pacierza. – Nie wygłupiam się, Don. – McCormick cofnął się nieco, potrząsając głową. – Mówię ci, że naprawdę wszystko się we mnie zmieniło. Grant ponownie skinął głową, wolniej tym razem, po czym rzucił McCormickowi długie, baczne spojrzenie. Usiadł na sofie i zgarnął wszystko ze stolika do kawy na podłogę, odsłaniając usmarowany szklany blat. Następnie wyjął małą, celofanową torebkę pełną białego proszku. – Donald! – jęknął z wrażenia McCormick. – Jezu... Jezu Chryste! Co ty wyprawiasz?! – Co, nie wiesz? – Grant zrobił zaskoczoną minę. – Daj spokój, Ralphy, myślisz, że tylko ty jeden wiesz, jak zrobić sobie dobrze? – Nie, ale... McCormick wpatrywał się, jak Grant usypuje kokainę na miniaturowy kopczyk i dzieli ją na linijki kartą kredytową. Wyjął z kieszeni koszuli małą srebrną łyżeczkę i wciągnął w nozdrze grubą linijkę. Odchylił się na oparcie, pocierając nos. – Och, taaak. – Potrząsnął głową z uśmiechem. – Gdybyś wiedział, jaki dzień mam za sobą, Ralph, zrozumiałbyś doskonale, jak dobrze się dzięki temu poczułem. – McCormick wpatrywał się w niego z góry, niezdolny do poruszenia się czy wyduszenia z siebie chociażby słowa. Grant wymierzył w niego palec. – Ralphy, widzę to spojrzenie. Doskonale wiesz, jakie. Pełne głodu. – Po co przyszedłeś? – spytał McCormick i usiadł w fotelu obok stolika, czując świerzbienie w koniuszku języka. – Bo Walter zmartwił się, że tak wcześnie wróciłeś – powiedział Grant. – Pomyślał, że znowu coś cię napadnie, żeby biegać w kółko z gołą dupą. McCormick przełknął ciężko. – To wszystko skończone. Jestem już czysty – powiedział. – Naprawdę? – spytał Grant. Sięgnął do kieszeni po lewej stronie i wyjął rewolwer z krótką lufą. Przez chwilę obydwaj utkwili w nim wzrok. McCormick potrząsnął głową. – Co... – zdołał wydusić z siebie. – Twierdzisz, że jesteś czysty – stwierdził Grant. – Chcesz mi wmówić, że jeśli się tu rozejrzę, nie znajdę zadołowanego koksu? Nawet najmniejszej torebeczki? – McCormick jedynie niemo gapił się w pistolet. – Chodźmy do łazienki – dodał Grant, jak gdyby właśnie przyszedł mu do głowy ten pomysł. Ponieważ McCormick nawet nie drgnął, wykonał zachęcający ruch bronią. – Powiedziałem, chodźmy, do cholery! Weszli na piętro. McCormick szedł pierwszy z podniesionymi rękami, jak zakładnik z taniego filmu sensacyjnego. Ledwie mieścili się obydwaj w łazience. Odbijające się od białej glazury jaskrawe światło sprawiało, że McCormick boleśnie mrużył oczy. – Grant, to... to idiotyzm – wyjąkał. Wiedział, że znalazł się w poważnych opałach, ale nie do końca pojmował, co się dzieje. Grant sapał ciężko przez nos. W zamkniętej przestrzeni rozchodziła się od niego przykra woń bourbona i papierosów. – Otwórz szafkę – powiedział. – Zobaczymy, czy niczego tam nie schowałeś. McCormick zamarł, wpatrując się w lufę rewolweru. Grant nagle przywarł do niego, rozpłaszczając o ścianę pod własnym ciężarem. Coś spadło z półki. Grant postawił ciężki but na prawej stopie McCormicka i wsparł się na niej całym ciałem. Ralpha ogarnął niewiarygodnie intensywny ból. Nie odsuwając głowy od twarzy McCormicka, Grant otworzył drzwiczki od szafki z lekami i wyjął z niej starą buteleczkę po aspirynie. – Jezu, Ralph, wyglądasz, jak gdyby pieprzyło ci się we łbie z napięcia powiedział, w przerwach między słowami odkręcając zębami korek. – Pewnie ta cała ibogaina już przestaje działać. I co my, kurwa, zrobimy? McCormick spróbował się odchylić, Grant jednak w dalszym ciągu przyciskał go do ściany. Nagle odepchnął go od siebie, wyprostował się i wypluł korek do toalety. Ból przeszył nogę McCormicka, jego oczy wypełniły się łzami. – Wmawiałeś mi, że jesteś czysty! – oskarżył go Grant, uniósłszy przed siebie buteleczkę. – Skoro jesteś taki czysty, to co to jest? – Nie wiem... – McCormick potrząsnął głową. – To nie... Buteleczka istotnie należała do niego, ale był pewny, że ją opróżnił. Zobaczył, że w środku jest jeszcze dużo kokainy. Przyszło mu do głowy, że używał jej mniej, niż sądził. Grant potrząsnął delikatnie opakowaniem. – No dobrze, pokaż mi, jaki jesteś czysty. – Przycisnął rewolwer do mostka McCormicka i przysunął swoją twarz do twarzy Ralpha. – Widzisz, to ja jestem czysty. Od czasu do czasu mogę sobie pozwolić na działkę. Na przykład dzisiaj, po ciężkim dniu, kiedy nic mi się nie układało. Wtedy mogę sobie pozwolić na jedną działkę i nikt się o tym nie dowie. Nawet ty nie miałeś o tym pojęcia. A wiesz, dlaczego? Bo mnie jest to obojętne. Bo nie jestem pierdolonym, nędznym ćpunem. McCormick poczuł, jak po jego policzkach zaczynają spływać łzy. Grant nagle wpadł w furię. Odciągnął kurek i przycisnął rewolwer McCormickowi do twarzy. – Przestań mi się tu mazać, do kurwy nędzy! Nie mam ochoty tego oglądać. Chcesz działkę? Proszę bardzo, ale nie becz, do ciężkiej cholery! Grant był tak wściekły, że powietrze zdawało się potrzaskiwać jak naelektryzowane. Wyciągnął buteleczkę przed siebie. McCormick przypatrywał się, jak sięga po nią swoją drżącą ręką. 5 Brighton Street zmieniła się całkowicie. Wozy strażackie i karetki pogotowia stały zderzak przy zderzaku na całej jej długości. Obracające się i migające światła przypominały dekoracje karuzeli w wesołym miasteczku. Panował ogłuszający hałas pomp i generatorów, pulsujących jak młoty pneumatyczne. Alex zaparkowała toyotę przecznicę dalej i zawróciła biegiem. Wszystko spowijał żółtawy dymu, a woń chemikaliów była tak silna, że można ją było smakować. Tłum gapiów zmalał do tuzina osób na końcu ulicy, przytupujących z zimna. Po ekipie telewizyjnej i reporterce w białej kurtce nie pozostało ani śladu. Dom pod numerem siódmym zamienił się w ruinę. Pożar zaczął się z tyłu budynku i rozprzestrzenił w stronę frontu i w górę, ogarniając wyższe piętra. Większość dachu się zapadła, runęła też cała wschodnia ściana. Alex spostrzegła piec, lodówkę oraz fotel ze spalonym obiciem i sterczącymi metalowymi sprężynami, walające się na podłodze pierwszego piętra i wyraźnie widoczne na tle nieba. W sąsiednim mieszkaniu umywalka wisiała jedynie na dwóch miedzianych rurach. Po mieszkaniu Liz pozostały tylko bezładne zgliszcza. – Hej, niech pani tu nie podchodzi! Jeden ze strażaków zatarasował Alex drogę. Miał usmarowaną sadzami twarz, przekrwione oczy i młody głos. – Co... co się tu stało? Jak do tego doszło? – Proszę, niech się pani cofnie za linę. W górze drugi strażak ostrożnie przechodził ze szczytu drabiny na najwyższe piętro. Nad jego głową wystawał fragment dachu, większość dachówek trzymała się na słowo honoru. Parę metrów od strażaka znajdowało się łóżko z poczerniałą od sadzy różową narzutą i toaletka z wciąż tlącą się dziecięcą zabawką na blacie. Zwieszająca się z działowej ścianki opalona brązowa tapeta wyglądała jak gigantyczne zwoje pergaminu. – Znam osobę, która tu mieszka – powiedziała strażakowi. – Nazywa się Liz Foster. Mieszka na parterze. Strażak zawahał się. – Niech pani przejdzie do tego człowieka, dobrze? Wskazał policjanta, rozmawiającego po drugiej stronie ulicy z dwójką starszych ludzi, zapewne sąsiadów. – Wie pan, jak nazywała się ta kobieta, która zginęła? – zapytała Alex. Za jej plecami nagle rozległ się krzyk. Z dachu osunął się zwał popiołu i zgliszczy, mijając o włos strażaka stojącego na najwyższym piętrze. Cały budynek sprawiał wrażenie, jak gdyby miał lada chwila runąć. – Niech się pani wreszcie cofnie, dobrze? Alex przeszła na przeciwległą stronę ulicy. Strażacy nadal szukali pozostałych przy życiu osób na wyższych piętrach lub ciał tych, którym drogę ucieczki odcięło zawalenie się schodów. Z zejścia przeciwpożarowego na tyłach budynku pozostał jedynie kłąb pokręconego metalu. Jeżeli tam właśnie wybuchnął pożar, na pewno na nic nie zdało się mieszkańcom. – Pani tu mieszka? Policjant obdarzył Alex zniecierpliwionym spojrzeniem. Miał piaskowej barwy długie wąsy i ogorzałą twarz. – Nie. – Alex usiłowała zachować spokój. – Moja przyjaciółka mieszkała na parterze. Chcę się dowiedzieć, czy nic się jej nie stało. Funkcjonariusz odwrócił się do sąsiadów. – No dobrze, dziękujemy za pomoc. Lepiej się tu nie zbliżajcie. – Ponownie zwrócił się w stronę Alex. – Jak się nazywała ta pani przyjaciółka? – Liz Foster. Mieszkała na parterze, z tyłu. Policjant obejrzał się na budynek. Alex wiedziała, co pomyślał: parteru z tyłu już nie było. – Ona pracuje? – zapytał funkcjonariusz, przewracając parę kartek w notesie. – Pożar wybuchł około dziesiątej. – W tej chwili nie pracuje. W wiadomościach mówiono o kobiecie... – Jakaś staruszka z najwyższego piętra – pokiwał głową policjant. – Wygląda na to, że udusiła się dymem. Sąsiedzi twierdzą, że nazywała się Samuels. Alex przymknęła oczy. Nie chodziło o Liz. – Bogu dzięki. Funkcjonariusz zaczął coś pisać, położywszy notes na masce radiowozu. Grube rękawice sprawiały, że kreślił litery powolnymi, obszernymi ruchami. Alex poczuła potrzebę opowiedzenia mu o Michaelu Eliotcie, o pieniądzach, o ostrzeżeniu Harolda Tate’a: „Nie zdaje sobie pani sprawy, jakie jej grozi niebezpieczeństwo”. Jaki to jednak miałoby sens? Niejasne oskarżenia o zbrodnię nie mogły się liczyć, zwłaszcza jeśli rzucałaby je na kierownictwo Prov-Life niedawno zwolniona pracownica. Tak czy inaczej, Alex wciąż nie miała pewności, o jakie przestępstwa w istocie chodziło. – Niestety, nie ustaliliśmy jeszcze losu wszystkich mieszkańców – powiedział funkcjonariusz. – Czy pani Foster mieszkała sama? – Chce pan powiedzieć, że jeszcze może być w środku? – Alex utkwiła w nim pełne zgrozy spojrzenie. – To mało prawdopodobne, ale nie możemy tego wykluczyć, dopóki nie przetrząśniemy całego budynku. Wygląda na to, że pożar rozpoczął się na tyłach domu. No więc, mieszkała sama czy nie? – Tak, sama. – Kiedy ją pani ostatnio raz widziała? – Chyba... – Alex spróbowała się skupić. – Około dwóch tygodni temu, tak mi się wydaje. Niech pan posłucha, kiedy ktoś wreszcie sprawdzi jej mieszkanie? Może jeszcze żyje? – Zajrzymy tam tak szybko, jak to tylko możliwe. – Policjant uniósł dłoń. – Jest szansa, że pani przyjaciółki w ogóle nie było w domu, prawda? Niech się pani uspokoi. – Dobrze – skinęła głową Alex. – Domyśla się pani, gdzie mogłaby być? Może wyjechała z miasta? – Możliwe. Jej siostra mieszka w Maryland. – Rozumiem. Ma jakiegoś przyjaciela? – Już nie... nie. Domyślacie się, w jaki sposób doszło do pożaru? – To stary budynek – potrząsnął głową policjant. – Niewiele potrzeba, żeby zaprószyć ogień. Wyschnięte drewno zaczyna płonąć błyskawicznie. – Radio w wozie patrolowym ożyło, lecz funkcjonariusz nie kwapił się do odpowiedzi na komunikat. – Jeden z ludzi twierdzi, że znaleziono podłączony do zwykłego kontaktu grzejnik olejowy, a właściwie jego resztki. Moim zdaniem niczego więcej nie było potrzeba. – Grzejnik olejowy? – Właśnie. Powinien być przecież podłączony do gniazda siłowego. Jeżeli bezpiecznik nie wywali, to przewody w całym domu rozgrzewają się do czerwoności. – Policjant otworzył drzwi radiowozu. – Sieć elektryczna w tych budynkach jest w tak marnym stanie... Alex popatrzyła na drugą stronę ulicy. Liz skarżyła się przecież, że gospodarz domu nigdy o nic nie zadba. Nie podejrzewała jednak, by Liz była na tyle nierozsądna, by podłączyć grzejnik olejowy do zwykłego kontaktu. – Trzeba by być skończonym idiotą – powiedziała. – Pewnie, ale stale się to zdarza – odparł funkcjonariusz, wsiadając do samochodu. – Niech pani zapyta o to byle jaką firmę ubezpieczeniową. Alex jechała autostradą międzystanową na południe w kierunku Edgewood, gdy zdała sobie sprawę, że dzwoni jej telefon komórkowy. Gwałtownym ruchem wyciągnęła go ze schowka pod tablicą rozdzielczą i przez chwilę bez powodzenia starała się nacisnąć guzik odbioru dłonią w rękawiczce. – Halo? Toyotę wyprzedziła ciężarówka, rozchlapująca strugi topniejącego śniegu. Głos rozmówczyni był ledwie słyszalny. – Halo?! – Alex, to ja. Sygnał był słaby, ale Alex poznała, kto dzwoni. – Liz?!! – Tak. – Chryste, nic ci się nie stało? Tak się bałam! Widziałam, co stało się z twoim mieszkaniem. Powiedziano mi... Liz przerwała jej pytania, lecz sygnał ginął co chwila. Alex była w stanie zrozumieć najwyżej po kilka słów. Liz była najwyraźniej śmiertelnie wystraszona. – Liz, bardzo słabo cię słyszę. Jestem na autostradzie. Gdzie się podziewasz? – Wyjechałam z miasta... Myślę, że chcą mnie zabić. – Kto? Liz?! – Odbiór ponownie pogorszył się, gdy Alex zjechała w płytkie zagłębienie, otoczone magazynami i blokami mieszkalnymi. Zewnętrzny pas drogi był zamknięty, samochody tłoczyły się na dwóch pozostałych. – Kto próbował cię zabić?! – Powiedziałam ci, że nie wiem. Widziałam, jak zeszłej nocy faceci w samochodzie śledzili mój dom. – No dobrze, powiedz mi tylko, gdzie teraz jesteś. Rozległo się szczęknięcie, po czym odbiór stał się wyraźniejszy. – Jestem w motelu, w jakiej dziurze pod New London. – New London? Skąd u diabła się tam wzięłaś? – Nie miałam ochoty zostać w Rhode Island, Alex. Chciałam wyjechać ze stanu, sama nie wiem dlaczego. Widziałam, co stało się z moim domem, więc pojechałam dalej bez zatrzymywania. Alex nacisnęła na hamulec, widząc, że samochody przed nią gwałtownie zwalniają. Przednia szyba pokrywała się brudem tak szybko, że ledwie mogła dojrzeć coś na zewnątrz. Włączyła wycieraczki. – Posłuchaj, Liz, wszyscy myślą, że pożar wybuchł przypadkowo – powiedziała, siląc się na spokój i starając przekonać przyjaciółkę, że wierzy we własne słowa. – Rozmawiałam z policjantem. Ktoś nieodpowiednio podłączył grzejnik, a bezpiecznik nie wyskoczył, jak powinien. – Naprawdę sądzisz, że to przypadek? Alex wjechała na pas wolnego ruchu i poczuła, jak przednie koła zarzucają na łacie świeżego śniegu. – Nie wiem na pewno, ale najwidoczniej... – Stale się to zdarza? Daj spokój, Alex. Dwa tygodnie temu sama mi powiedziałaś, że powinnam na siebie uważać, ponieważ Michael zadawał się z podejrzanymi typami. Wspomnienie tych słów sprawiło, że Alex dojmująco zdała sobie sprawę z własnego położenia i tego, komu to zawdzięczała. – Dwa tygodnie temu powiedziałaś mi, że nie rozmawiałaś z Margaret Eliot, przypominasz sobie? – Liz nie odpowiedziała, a jeśli nawet, jej słowa zginęły w trzaskach zakłóceń. – Liz? – Alex potrząsnęła telefonem. – Do diabła! Z tyłu rozległ się klakson. Alex zdała sobie sprawę, że wjechała pomiędzy pasy ruchu. Szybko włączyła kierunkowskaz i skręciła w stronę zjazdu numer szesnaście. – Przepraszam – powiedziała Liz bardziej obronnym niż pełnym wstydu tonem; najwidoczniej nie zdawała sobie sprawy, o jakie kłopoty przyprawiła Alex. – Nie chciałam cię w to mieszać. Myślałam... Skąd się dowiedziałaś? – To długa historia. Opowiem ci, kiedy się spotkamy. Nie rób tego więcej, dobrze? – Nie, nie zrobię. Myślę... sądzę, że powinnyśmy pójść na policję. A ty? – Liz wyraźnie straciła pewność siebie. – Zastanawiałam się nad tym, nie sądzę jednak, żeby nam to coś dało. Przynajmniej na razie. – To co mam zrobić? Jak mam... dokąd mam pójść? Boję się, Alex. – Liz była na skraju płaczu. – A jeśli mnie odszukają? Nie mam nawet pojęcia, kim oni są. – Nie ruszaj się nigdzie – powiedziała Alex. – Nie informuj nikogo, gdzie jesteś, chyba że wiesz, że możesz temu komuś zaufać. Cokolwiek zrobisz, nie kontaktuj się z nikim z Prov-Life, dobrze? – I co dalej? Co z nami będzie? – Jeżeli zdołamy zorientować się, w czym maczał palce Michael, wtedy będziemy mogły zgłosić się na policję. Problem w tym, że potrzebuję dowodów. – Jakich dowodów? – Niech cię o to głowa nie boli. Sama się tym zajmę. – Powiedz mi, co chcesz zrobić, Alex? Alex zwolniła w miejscu, gdzie droga opadała w dół wzdłuż zachodniej strony parku Rogera Williamsa. Dom Marka znajdował się półtora kilometra dalej. Przez rozproszone drzewa widać było białą połać jeziora, na którego szarych brzegach zaczynały topnieć lód i śnieg. – Wystarczy, że będziesz pod telefonem – powiedziała. 6 Alex zaparkowała pięćdziesiąt metrów za „Blimpies” i wyłączyła silnik. Było wpół do jedenastej. Deszcz na zewnątrz zamieniał się powoli w śnieżycę, roztaczającą aureole wokół starych latarni z kutego żelaza. Zapowiadało się, że temperatura wkrótce spadnie poniżej zera. Alex nie była odpowiednio ubrana. Po południu pojechała do domu i przebrała się w najlepsze ubranie do pracy, a nawet zrobiła sobie makijaż, by tylko wywrzeć wrażenie na strażniku, wysiadującym za biurkiem od ósmej wieczorem. Chciała sprawiać wrażenie kogoś pracującego do późna, kto tylko wyskoczył na chwilę, by coś przekąsić. Spódnica do kolan, dopasowany żakiet i jedwabna bluzka nie stanowiły jednak stroju, jaki wybrałaby dla siebie na mroźną lutową noc. Przez frontowe wejście płynęła wąska strużka pracowników, otulających się natychmiast ciaśniej dla ochrony przed narastającym wiatrem. Alex rozpoznała parę kobiet z działu marketingu i jednego ze starszych rangą pracowników działu asekuracji. Domyślała się, co zatrzymało ich w biurze. Planowane przez firmę wejście w ubezpieczenie zdrowotne sprawiało, że wszystkich czekały dodatkowe zajęcia. Na paru piętrach paliły się jeszcze światła. Alex odczekała dalsze dwadzieścia minut, jednak nie pojawił się już nikt więcej. Wyjęła telefon komórkowy i wybrała numer Marka w dziale finansów. Rozległy się dwa sygnały, po czym zabrzmiała nagrana przez niego wiadomość: „Niestety, nie mogę odebrać, ale proszę pozostawić wiadomość po sygnale, a oddzwonię, gdy tylko zdołam”. Wielokrotnie słyszała ten komunikat, ale tym razem głos Marka zdawał się brzmieć inaczej. W przeszłości zawsze z rozbawieniem słuchała jego chłodnego tonu, sugerującego, że nie ma sensu tracić czasu, ponieważ uważała, że to tylko poza. Znała prawdziwego Marka Ferullego, tego, który uganiał się za nią po mieszkaniu wyłącznie w kucharskim fartuchu, który uwielbiał oglądać w łóżku kreskówki w sobotni poranek. Alex zastanawiała się jednak, czy rzeczywiście był to prawdziwy Mark Ferulli. Minęły trzy dni od ich ostatniego katastrofalnego spotkania. Od tamtej pory nawet nie spróbował nawiązać z nią kontaktu. Nie wyobrażała sobie, że może dojść do czegoś takiego po spędzonym razem roku. Zastanawiała się, czy przez cały czas nie oszukiwała się, czy prawda nie wyglądała tak, jak podejrzewała – że Mark zmienił się tak samo jak wszystko inne od śmierci Michaela Eliota. Siedząc w ciemności, wpatrując się w rzędy mętnie oświetlonych okien, Alex walczyła z poczuciem dezorientacji i rozpaczy. Tydzień temu tu właśnie miała swoje miejsce. Była dobrze zapowiadającą się aktuariuszką. Czekała ją wspaniała przyszłość. Dzielnica finansowa. Budynek Prov-Life. Firma. Dział. Była częścią tego wszystkiego. I mimo tego, co się zdarzyło, nie potrafiła pozbyć się nostalgii za przeszłością, za bezpieczeństwem, pewnością, poczuciem przynależności. Powtarzała sobie jednak, że pewniki okazały się niepewne. Stała się outsiderem, bardziej niż kiedykolwiek. Oznaczało to, że wiele ryzykowała. Przede wszystkim konfrontację z nie znającym jej strażnikiem przy biurku w holu. Donald Grant był zupełnie sam na drugim piętrze. Członkowie kierowanego przez niego zespołu inspektorów ubezpieczeniowych nie zwykli pracować dłużej niż do nich należało, a pozostały personel działu stanowili zwykli biurokraci, zatrudnieni na etatach od dziewiątej do piątej. Tak właśnie powinno być: wszyscy wypełniali dokładnie określone obowiązki, robili, co do nich należało, i nic więcej – zwłaszcza gdy chodziło o polisy na większe sumy. Wszystkie roszczenia na kwotę powyżej pół miliona dolarów były przekazywane bezpośrednio do Deana Mitchella, wiceprezesa firmy i szefa działu. Jeżeli Mitchell nakazywał uznanie roszczeń, wypłacano pieniądze. Zwykłych pracowników nie zachęcano do wykazywania inicjatywy, co znacznie ułatwiało pracę Grantowi. Mógł skupić dzięki temu uwagę na kierownictwu firmy, chociaż ostatnio utrzymywanie dyscypliny w jej szeregach okazało się niewdzięcznym zadaniem. Grant był pewien, że nikt nie widział, jak opuszcza po ciemku dom McCormicka, a deszcz na pewno rozmył wszelkie odciski stóp, które mógł pozostawić. Ale nic nie usprawiedliwiało niedbałości. Spałby o wiele lepiej, gdyby miał gwarancję, że jego alibi jest pewne. Oznaczało to konieczność niewielkiej manipulacji danymi w komputerach Prov-Life. Po jej dokonaniu rejestry wykazywałyby, że spędził w biurze całe popołudnie. Znaleźliby się poza tym świadkowie, którzy potwierdziliby jego uczestnictwo w naradach. Rejestr korzystania z komputera stanowił szczegół o potencjalnie decydującym znaczeniu. Z doświadczenia Granta wynikało, że ludzie nadal pokładali zdumiewającą wiarę w obiektywizm i rzetelność uzyskiwanych z mikroprocesorów danych. Podejrzane były raczej niezgodne z nimi słowa żywych ludzi. Gmach Prov-Life wyposażono w standardowy system bezpieczeństwa. Pracownikom wydawano osobiste karty, odczytywane za pomocą ultradźwięków. Były szare, plastykowe i można je było wpiąć w klapę lub nosić w kieszeni. Czytniki przy głównym wejściu i przy drzwiach każdego działu odczytywały karty i przekazywały informacje do komputera. Drzwi otwierały się tylko wtedy, jeżeli komputer uznał, że posiadacz karty ma prawo wkroczyć do danego pomieszczenia o danej porze. Można było zakodować pliki poszczególnych pracowników tak, by wpuszczać ich tylko na pewne piętra i wyłącznie w określonych porach. Komputer w analogiczny sposób rejestrował porę wejścia i wyjścia pracowników przez frontowe drzwi. Podobnie jednak jak i innymi sferami systemu komputerowego Prov-Life, rejestrem można było manipulować, jeżeli wiedziało się, jak się do tego zabrać. W firmie nic nie zostało wyryte w kamieniu, oczywiście z wyjątkiem zasad. Grant rozpiął najwyższy guzik kurtki i zaczął stukać w klawiaturę komputera. Wciąż szumiało mu w głowie od linijki kokainy, poza tym jednak czuł się świetnie. Po paru sekundach na monitorze pojawiły się te same dane, co na terminalu w holu: lista numerów kodowych, nazwisk i godzin. Plik był otwarty, ponieważ do jego sfinalizowania pozostała jeszcze godzina. W dole ekranu migotał wyczekująco żółty kursor. Grant musiał skopiować plik, dokonać w nim zmian, posługując się programem użytkownika, po czy wgrać go z powrotem do komputera. Była to żmudna praca, lecz robił to już wcześniej. Grant westchnął i przeciągnął się. Zasłużył sobie na parę dni wolnego, może na długi weekend gdzieś daleko z Verą i dzieciakami. Musiał się z tym jednak wstrzymać; na razie nie mógł sobie pozwolić na opuszczenie miasta. Życie powinno toczyć się jak zwykle, każdy dzień musiał przebiegać przeciętnie – żadnych odstępstw od reguły. Linie danych na ekranie przesunęły się w górę, gdy w jego dolnej części pojawiła się nowa linijka. Według czujników za trzy jedenasta, główne wejście właśnie przekroczył Mark Ferulli. Wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie jeden drobiazg: Mark Ferulli był teraz w Nowym Jorku. Alex miała wyrzuty sumienia, że dostała się do domu Marka bez jego wiedzy, nie potrafiła jednak wymyślić nic innego. Tak czy inaczej, przecież nie była tu zupełnym intruzem. Spędziła w tych murach tak wiele czasu, pozostawiła po sobie tak wiele śladów, że prawie czuła się uprawniona, by móc wkroczyć tu bez zaproszenia – przynajmniej na jeden pożegnalny rzut oka. Obawiała się, że po tym, co się stało, Mark mógł zmienić zamki, lecz widocznie nie miał na to czasu. Nawet kupiona przez nią żywność leżała w tym samym miejscu – na kuchennym stole. Świeże wówczas cebule pokurczyły się i zżółkły. Sądząc po kartonowym opakowaniu w koszu na śmieci, po kłótni Mark zamówił pizzę na telefon. Alex nie została długo w jego domu. Po pierwsze, bała się, że ktoś ją zobaczy. Po drugie, było jej niewymownie żal. Wyjeżdżając, Mark zawsze zostawiał kartę wejściową do Prov-Life w meksykańskim dzbanie przy telefonie w kuchni. W istocie często zapominał o niej nawet, gdy był w Providence; musiała go wówczas wpuszczać recepcjonistka. Mark pewnie nie dostrzegłby od razu zniknięcia karty. Alex sądziła, że fakt wykorzystania karty zarejestruje jedynie monitorujący system czujników – komputer, którego i tak nikt nigdy nie sprawdzał. Strażnik siedział rozparty w fotelu, żując snickersa i czytając „National Enquirer”. Był młodszy od pozostałych wartowników, miał okrągłą, błyszczącą twarz i wianuszek zaognionych pryszczy nad kołnierzykiem. Podniósł wzrok na Alex i przyglądał się, jak przykłada szarą, plastykową kartę do płyty czujnika, a po wkroczeniu do holu kieruje się w stronę wind. – Nie wiem, czy pracuję do późna, czy wcześnie zaczynam – zawołała z ironicznym uśmiechem. – Kto to widział?! Strażnik odpowiedział jej uśmiechem, pożerając wzrokiem szczupłą sylwetkę i delikatnie kołyszące się piersi. Chciał zrewanżować się jakąś błyskotliwą odpowiedzią, miał jednak pełne usta snickersa. – Co poradzić – wydukał przez oblepione orzeszkami i nugatem zęby. Alex nacisnęła guzik windy i czekała na nią przez chwilę, kołysząc się na piętach. Strażnik znał ją z widzenia. Wiedział, że pracowała na szóstym piętrze, bo widział kiedyś, jak stamtąd zjeżdżała, ale nie przypominał sobie jej nazwiska. Gdy znikła w jednej z wind, przeniósł wreszcie wzrok na monitor w rogu biurka. Według komputera, dziewczyna nazywała się Ferulli. Strażnikowi wydało się to dziwne, bo nie wyglądała na Włoszkę z pochodzenia. Alex czuła, jak łomocze jej serce, gdy wina zaczęła wjeżdżać na górę. Zdawało się, że mija wieczność, nim cyfry na wskaźniku ulegały zmianie. Kilka razy miała uczucie, że winda lada chwila zatrzyma się i ktoś wejdzie do środka. Gdyby był to ktoś znajomy, ktoś, kto wiedział, co się działo, czekałyby ją kłopoty. Bez wątpienia uśmiechano by się do niej, jak gdyby nigdy nic, po czym natychmiast powiadomiono by straż. Gdy winda zatrzymała się wreszcie na siódmym piętrze, czoło Alex pokrywał pot. Zaczerpnęła głęboko tchu i wyjrzała na korytarz. Wpuszczone w ściany lampy oświetlały stojącą w kącie szkaradną rzeźbę Atlasa, dźwigającego świat na barkach. Był to wykorzystywany przez Prov-Life w latach czterdziestych, od dawna zarzucony symbol. Alex nasłuchiwała, czy nie słychać kroków lub głosów, ale jedyny dźwięk stanowiło słabe szemranie agregatów klimatyzacyjnych pod sufitem. Dziewczyna po wywoskowanej, kamiennej posadzce ruszyła na palcach w stronę wejścia do działu finansów. Przez szklaną taflę dostrzegła parę obrotowych krzeseł i drzewko gumowca w wielkiej donicy. Zza rogu padało mętne światło jarzeniówek, lecz większość sali pogrążona była w mroku. Alex przesunęła kartę w szczelinie czytnika. Szczęknęły odblokowujące się zamki. Wewnątrz panował znajomy zapach płyty wiórowej i ciepłego plastyku, pomieszany ze śladowym aromatem starych perfum. Rzędy biurek przypominały miniaturową giełdę; na wszystkich stały komputerowe terminale, na niektórych nawet po dwa. Na paru ekranach wciąż widniały kolumny informacji rynkowych: ceny, odsetki, statystyki – elektroniczny rzut oka na olbrzymi rynek walutowy. Bladozielone i żółte cyfry rzucały na sufit mętną poświatę. W kącie popiskiwał i burczał faks, z którego powoli wysuwał się długi wydruk. W ciemności sala wydawała się większa niż w rzeczywistości. Biurko Marka znajdowało się w tym samym miejscu co kiedyś, zrobiono jednak wokół niego dużo miejsca i z dwóch boków rozstawiono drewniane przegródki. Najwidoczniej nowy szef działu chciał, by powstał tu dla niego narożny gabinet – z którego, w odróżnieniu od swojego poprzednika, miałby widok na całe piętro. Alex zastanowiła się, czy Mark nie starał się w ten sposób udowodnić, kto tu rządzi i że ma oko na wszystko. Być może po prostu nie chciał gabinetu po Eliocie? Może buty nieboszczyka go jeszcze uwierały? Alex weszła przez pozbawioną drzwi futrynę i usiadła. Włączyła właśnie lampkę na biurku i opuściła ją tak, że żarówka znajdowała się o paręnaście centymetrów od blatu, gdy zadzwonił telefon. Grant usłyszał początek komunikatu na automatycznej sekretarce i odłożył słuchawkę. Co Ferulli porabiał w biurze, jeśli rzeczywiście był to on? Co go ściągnęło tak nagle z Nowego Jorku? Cóż takiego nie mogło zaczekać do rana? Grant siedział przez parę chwil nieruchomo, wpatrując się w nazwisko na monitorze. Ferulli. Świeżo upieczony wiceprezes. Nowy i nie sprawdzony. Był w firmie dopiero od kilku lat. Arogancki, ambitny i wojowniczy, niewątpliwie stanowił lepszy wybór niż Drew Coghill. Czy ktokolwiek go jednak dobrze poznał? Brady sądził, że Ferullemu można zaufać, ale stawka była zbyt duża, by polegać tylko na jego opinii. Poza tym Grantowi nie płacono za ufność. Wyłączył komputer i zjechał windą na parter. Gdy tylko strażnik go dostrzegł, odłożył gazetę i spiesznie strzepał okruchy czekolady z kolan. – Dobry wieczór, proszę pana – powiedział. – Pracujemy do późna? Grant oparł się jedną dłonią o biurko. Pod wpływem zimnego spojrzenia jego niebieskich oczu strażnik poczuł potrzebę schowania pisma, jak gdyby stanowiło coś nieprzyzwoitego. – Widziałeś, jak wchodził tu Ferulli? – Ferulli? Eee... – Wartownik popatrzył na ekran komputera. – Och, tak, parę minut temu. Dokładnie... – Był sam? – Kto? – Strażnik wyglądał na zaskoczonego. – A o kim, kurwa, mówię? Ferulli. – Ta dziewczyna? – Mówię o Marku Ferullim. Włoch. Trzydzieści pięć lat. Szef działu finansów. Może mówić wolniej? Strażnik popatrzył ponownie na monitor, jak gdyby spodziewał się stamtąd pomocy. – Nie widzia... To była kobieta, na pewno. – Kobieta? – Grant zdjął dłoń z biurka. – Tak, proszę pana. Widziałem ją już wcześniej. Jestem pewny, że tu pracuje. – Wiesz, że tutaj pracuje, ale nie masz pojęcia, jak się nazywa? – No... – Strażnik poczuł, że się czerwieni. – W biurze jest ze dwieście... – Gdzie pracuje? W którym dziale? – Ee, na siódmym piętrze. Tak, na siódmym. – Aktuariuszka? – Może. Nie wiem... – Grant ruszył już w stronę windy. Wartownik wstał i zawołał za nim: – Są jakieś kłopoty? – Grant nie odpowiedział. – Mam pójść z panem? Grant odwrócił się w jego stronę, blokując drzwi windy. – Nie, zostań tutaj. Jeżeli zobaczysz tę kobietę, zatrzymaj ją. Może przynajmniej to potrafisz. Niektóre części systemu komputerowego Centralnej Dokumentacji Alex znała jak własną kieszeń, ale z innych nie korzystała nigdy w życiu. System w znacznym stopniu odzwierciedlał strukturę firmy – podzielono go na subsekcje, odpowiadające poszczególnym działom, a oddzielnie przechowywano niektóre kluczowe dane. Alex wiedziała z doświadczenia, że łatwo było uzyskać dostęp do plików swojej subsekcji, lecz możliwość korzystania z innych materiałów była ograniczona. Firma strzegła swych rynkowych sekretów przed konkurencją tak zazdrośnie, jak danych osobistych posiadaczy polis. Nie skrępowany dostęp do danych był niemożliwy, o ile nie zajmowało się dostatecznie wysokiego stanowiska – lub nie znało się odpowiedniego hasła. Menu startowe zawierało wymienione alfabetycznie odrębne podsekcje. „Aktuarialne, Służby” – dział znany Alex najlepiej, znajdował się na samym początku. Tym razem jednak nie szukała danych statystycznych. Pragnęła zamienić cyfry w nazwiska i adresy rzeczywistych ludzi. Ludzi, których genetyczne przeznaczenie rozpracowano w Medanie, których wyniki testów zostały w ryzykowny sposób wykradzione przez Michaela Eliota. Jeśli rzeczywiście były to osoby, ubiegające się o polisy na życie, ich dane osobowe powinny znajdować się w systemie. Gdyby Alex zdołała je odnaleźć, mogłaby dotrzeć do tych ludzi i z nimi porozmawiać. Na nic wówczas zdałoby się ukrywanie prawdy za kolumnami cyfr. Alex była pewna, że jeżeli zdoła tego dokonać, wówczas ma gwarancję rozszyfrowania prawdy. Wyjęła notes, w którym spisała numery wniosków o polisy. Przesunęła kursor, aż zaznaczyła słowa CENTRALNA DOKUMENTACJA po czym nacisnęła klawisz „return”. Pojawiło się nowe menu: CENTRALNA DOKUMENTACJA – DANE DOKUMENTACJA POLIS OD 1990 DOKUMENTACJA POLIS 1990 – OBECNIE DOKUMENTACJA POLIS – WAŻNE POLISY DANE STATYSTYCZNE INNE OPCJE Alex dotarła już wcześniej do tego miejsca. Dane statystyczne, dotyczące wystawianych przez Prov-Life polis, stanowiły surowy materiał do jej pracy, zresztą były dostępne dla wszystkich działów. Tym razem Alex wybrała jednak drugą opcję. Pracowała w firmie od ponad dwóch lat, i po raz pierwszy zadawała sobie trud wyszukania informacji dotyczących konkretnego klienta. Nie przyszło jej wcześniej do głowy, jak nienormalny jest tak wąski podział specjalności. Lista opcji znikła, na jej miejsce pojawiły się zaledwie dwa słowa na środku ekranu: WPROWADŹ HASŁO. Markowi spodobała się sugestia Alex, rzucona w „Hemenway”: „Dla uczczenia twojego włoskiego pochodzenia i góry pieniędzy, którą zarobisz”. Czuła pewność, że z niej skorzystał, ale przecież była wówczas pewna wielu rzeczy. Zaczerpnęła głęboko tchu i wpisała cztery litery: L- I-R-A. Komputer jak gdyby zastanawiał się przez parę chwil nad reakcją, po czym na monitorze pojawiła się informacja, jakiej jeszcze nigdy nie widziała: BRAK DOSTĘPU WYMAGANA AUTORYZACJA – Cholera! Głos Alex poniósł się po pustym biurze. Obejrzała się w stronę drzwi, obawiając się, że ktoś ją usłyszał. Nasłuchując, uświadomiła sobie obecność słabego, mechanicznego szumu. Zapewne była to klimatyzacja. Alex przemknęło jednak przez głowę, że może być to winda. Spiesznie wróciła do głównego menu. Możliwe, że znała właściwe hasło, które nie wystarczało jednak do uzyskania dostępu do danych, dotyczących poszczególnych polis. Chociaż Mark został wiceprezesem, lecz w dziale finansów nie miał kontaktu z właścicielami polis, tak samo jak ona. Jego obowiązki dotyczyły wyłącznie funduszy firmy. Może zasada ścisłego ograniczania dostępu do przechowywanych w komputerach danych była przestrzegana dokładniej, niż podejrzewała. Mimo to pozostawała jej jeszcze jedna rzecz do sprawdzenia. Sięgnęła do kieszeni żakietu po książeczkę czekową Fleet Bank, na której odwrocie zapisała numery rachunków. W neseserze Eliota znajdowały się nie tylko wyniki testów genetycznych, lecz również lista kont w filii Ocean State Saving Bank w East Side. Sugerowały one, że chodziło o wypłacanie przez Prov-Life należnych z tytułu ubezpieczenia kwot. Mark powiedział Alex, że chodziło o rutynowe przelewanie przeciętnych sum. Było to jednak niemożliwe, bo zwykłe sumy były wypłacane przez dział roszczeń, nie finansów. Poza tym, skoro chodziło o rutynowe operacje, dlaczego Michael Eliot chciał zabrać tę listę do Europy? Musiało być w nich coś wyjątkowego. Gdyby Alex udało się odszukać nazwiska właścicieli rachunków, być może zdołałaby się dowiedzieć, o co chodziło. Alex wybrała ostatnią opcję z menu startowego, a z kolejnego – OPERACJE FINANSOWE. Tym razem natychmiast pojawiło się żądanie hasła. Alex ponownie wprowadziła czteroliterowy kod: L-I-R-A. Kursor zamarł na chwilę, po czym przed oczyma Alex pojawiła się kolejna lista: OPERACJE SKARBOWE – DANE AKTYWA DŁUGOTERMINOWE – OBECNE AKTYWA DŁUGOTERMINOWE – PRZESZŁE OPERACJE BIEŻĄCE I STAN GOTÓWKOWY REJESTR TRANSAKCJI REJESTR WYPŁAT PROGNOZY TRANSAKCJI Alex uzyskała dostęp do właściwej części systemu. Przyjrzała się opcjom, niepewna, którą wybrać. Stan gotówkowy, prognozy transakcji – wszystko wyglądało tak pospolicie, że trudno było uwierzyć, iż może kryć się za tym coś tak egzotycznego jak zbrodnia. Miesiąc wcześniej Alex uznałaby taką ideę za absurd. Były zbyt przyziemne, podobnie jak dane, którymi się zajmowała. Zbyt suche, by kryć prawdziwe niespodzianki: codziennie operacje zwykłej firmy ubezpieczeniowej. Alex wiedziała jednak, że to nie wszystko. Śmierć Michaela Eliota sprawiła, że zajrzała poza dotyczące Prov-Life cyfry, w życie związanych z firmą ludzi. Coś silniejszego niż rozsądek mówiło jej, że nie wszystko było w porządku. Skupiła się na teraźniejszości. Potrzebowała rejestru największych operacji. Jeżeli zostały uwiecznione gdziekolwiek, to na pewno w rejestrze wypłat. Przesunęła kursor na piątą pozycję listy i nacisnęła „enter”. Wczytanie odpowiedniego oprogramowania oraz danych zajęło komputerowi kilka sekund. Przed Alex pojawił się wreszcie sam rejestr: daty, kwoty, kody banków i ich filii, numery rachunków, numery polis – i nazwiska. Lista wypłat była ułożona w odwrotnym porządku chronologicznym. Na jej szczycie znajdował się niejaki E. A. Daniels, któremu tydzień wcześniej wysłano przekaz telegraficzny na sumę sześciuset tysięcy dolarów. Sądząc po kodzie, nie był on klientem Ocean State Saving Bank. Alex dostrzegła to, czego potrzebowała: opcję „szukaj”, uwidocznioną w górnej części ekranu. Wybrała ją, po czym wprowadziła kod odwiedzonej przez siebie filii na East Side. Kursor natychmiast podświetlił wypłatę, dokonaną w końcu listopada na konto niejakiego S.D. Bradleya. Alex porównała numer rachunku z listą Eliota: 75 71252. Zaczęła szukać ponownie i natrafiła na kolejną wypłatę; wcześniejszą o trzy dni, tym razem dla P. A. Trybowskiej. Numer rachunku również figurował na liście. Alex zaczęła zapisywać szczegóły w notesie. Było dokładnie tak, jak powiedział jej Mark, z wyjątkiem... Przestała pisać. Kwota się nie zgadzała. Wbrew twierdzeniom Marka, pani Trybowskiej nie wypłacono przeciętnej sumy, czyli stu do stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Kwota przelewu wynosiła okrągły milion. Alex ponownie skorzystała z opcji wyszukiwania. J. E. Playfer otrzymał milion dwieście tysięcy, M. J. C. Falkner – siedemset pięćdziesiąt tysięcy, A. M. Moruzzi – półtora miliona. Były to wielkie sumy – być może nie wyjątkowe, lecz takich rozmiarów, że mógł się nimi zajmować wyłącznie dział finansów. Dlaczego Mark powiedział Alex, że było inaczej? Czy rzeczywiście sprawdził to, o co go prosiła? Alex przyłożyła dłoń do czoła. Okłamał ją. Chciał w ten sposób sprawić, by dała sobie spokój z poszukiwaniami. „Możesz dać sobie spokój z pomysłem, że pierzemy brudne pieniądze.” Kiedy wykryła niespójność w tym, co mówił – fakt, że przeciętne wypłaty były dokonywane przez dział roszczeń, nie finansów – przybrał obronną postawę, po czym wpadł w gniew. Alex zrobiło się niedobrze. – Ty sukinsynu! Chciał, by mu wierzyła i go wspierała, ale sam nie był gotów jej zaufać. Nie bardziej, niż Michael Eliot ufał żonie. Była to właściwa analogia, zapowiedź przyszłości, jaka mogła czekać Alex. Od tajemnicy do kłamstw, od kłamstw do zdrady. W przypadku Eliota proces ten trwał lata; jeżeli chodziło o Marka, dobiegał końca błyskawicznie. Alex ponownie wzięła długopis do ręki. Ogółem rzecz biorąc, na sześć rachunków w Ocean State Saving Bank w ciągu miesiąca kalendarzowego, przelano ponad sześć milionów dolarów. Skoro było to źródło fortuny Eliota, w jaki sposób zdołał przejąć pieniądze? Czy można było dowieść, że miał z tym związek? Przypomniała sobie wieczór, kiedy po raz pierwszy usłyszała o dziesięciu milionach Eliota – swoje niedowierzanie, pewność Liz. „Dowody wpłat, kupna i sprzedaży obligacji. Wszystko tu jest. Niektóre z transakcji przeprowadzono zaledwie kilka tygodni temu.” Wyciągi z konta stanowiły jedyny dowód, którego Alex jeszcze nie widziała. Podniosła słuchawkę. Wybierając numer, nie zauważyła, że słaby szum windy ustał. Grant przysunął się do szyby, próbując w ten sposób zasłonić odbijające się w niej światło z korytarza. Pozbawiona przegródek sala po drugiej stronie była pogrążona w półmroku. Dostrzegł rzędy stolików i pustych krzeseł. Gdzieś za rogiem paliła się lampa, rzucając poświatę wysoko na ścianę. Jeżeli ktoś tam był, zachowywał się bardzo cicho. Grant poczuł się nagle znużony. Ferulli pożyczył komuś kartę. No i co z tego? Pewnie nie po raz pierwszy. Może Grant za bardzo ulegał paranoi? Postanowił kazać durnemu strażnikowi przeszukać budynek, a potem oświadczyć mu, że zostaje wylany. Miał już zawrócić do windy, gdy cień na ścianie poruszył się. Sandra Betridge wrzasnęła, gdy Grant wszedł do środka. Trzymana przez niego pod marynarką dłoń sugerowała, że jest gotów wyciągnąć rewolwer. – Co... Co pan tutaj robi?! Grant zatrzymał się i rozejrzał. Jedynie młodsza aktuariuszka, pracująca do późna na swoim miejscu. Opuścił dłonie wzdłuż ciała. – To ty wjechałaś tu przed chwilą? – zapytał. – Słucham? – Sandra zamrugała. – Pytałem, czy to ty weszłaś do budynku parę minut temu? – Grant zdołał wprawdzie pohamować gniew, lecz jego wyraźna dykcja świadczyła o tłumionej agresji. Sandra nie była pewna, czy musi odpowiedzieć. Nie wiedziała dokładnie, kim jest Grant, chociaż orientowała się, że pracuje w dziale roszczeń. Z drugiej strony niewątpliwie zajmował wyższą niż ona pozycję. – Siedzę tu od wpół do dziewiątej rano – powiedziała, przybierając wyniosły ton. – Niedługo mam egzaminy. Grant zastanowił się chwilę. – Jak się nazywają te... kobiety, które z tobą pracują? Sandra zmarszczyła brwi. Przyszło jej do głowy, że może Grant zamierza ją napastować, wykorzystując fakt, że natknął się na samotną kobietę długo po godzinach pracy. Spróbowała wysilić się na pogodną pogawędkę, by zyskać na czasie. – No cóż, na tym piętrze mamy Janice Aitken, sekretarkę Randala White’a. Do tego Sue Kaufman i ja. Oczywiście, jest i Alex Tynan, ale ona się już chyba nie liczy. Podobno wylano ją za niewłaściwe zachowanie. Głos Liz brzmiał, jak gdyby dopiero co się obudziła. Mówiła słabym, zachrypniętym tonem; minęła długa chwila, nim zorientowała się, z kim rozmawia. – Alex? Gdzie jesteś? – W biurze. – Boże, ale się zasiedziałaś – jęknęła Liz. Alex nie powiedziała jej jeszcze o zwolnieniu, a teraz na pewno nie była na to odpowiednia chwila. – Posłuchaj, Liz, masz jeszcze wyciągi z konta Michaela w Szwajcarii? wyszeptała. Rozległ się szelest pościeli. – Tak. Dlaczego pytasz? – Nie spłonęły? – Mam je przy sobie. Prawdę mówiąc, stale je przy sobie trzymam. – Dobrze. Musisz mi natychmiast podać szczegóły. Liz zawahała się. Nagle znikła jej senność. – Po co? Zdawało mi się, że powiedziałaś... – Liz, nie mam czasu ci tego wytłumaczyć – syknęła Alex. – Po prostu wyciągnij je, dobrze? – Dobrze – odparła Liz. – Co chcesz wiedzieć? – Masz je? Rozległ się odgłos przewracania jakiegoś przedmiotu. Liz zaklęła. Po paru sekundach powiedziała do słuchawki: – Jestem. – Dobrze. Muszę dowiedzieć się, czy Michael otrzymał jakieś pieniądze w listopadzie zeszłego roku. Możesz to sprawdzić? – Listopad, listopad... – Liz westchnęła głośno, wprost w słuchawkę. – Niech popatrzę. – Szybciej, Liz! – Tak, były wpłaty. Raz, dwa, trzy... sześć wpłat na główny rachunek. Sześć. Sześć rachunków w Ocean State Saving Bank, sześć wypłat z Prov-Life, sześć wpłat na zagraniczne konto Michaela Eliota. Wszystko w tym samym miesiącu. Dokumenty Eliota wreszcie zaczynały mieć sens. – Na jakie sumy? Ile i kiedy? – Proszę bardzo. Pierwsza – piątego listopada. Osiemdziesiąt tysięcy dolarów. – Alex zajrzała do rejestru. Pierwsza z wypłat Prov-Life dokonana została drugiego listopada, na konto T. Sandersona – w wysokości ośmiuset tysięcy dolarów, czyli dziesięciokrotnie większej. Alex westchnęła z desperacją. Niezbyt się to zgadzało: rozbieżność trzech dni i tysiąca procent sumy. – Następna wpłata dziesiątego listopada – kontynuowała Liz. – Sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Alex przewinęła rejestr na ekranie. Cztery dni wcześniej A. M. Moruzzi otrzymał od Prov- Life półtora miliona. Alex zajrzała do kalendarza na rogu biurka: było to trzy dni robocze wcześniej. Powtarzała się dziesięciokrotna różnica kwot. – Dalej, Liz – powiedziała. – No dobrze... Kolejne siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów szesnastego listopada. Sytuacja powtarzała się: trzy dni robocze wcześniej Prov-Life wypłaciło M. J. C. Falknerowi sumę siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy dolarów. – Jezu Chryste, brał dziesięć procent. – Co? O co chodzi, Alex? – Nie wiem. Jeszcze nie wiem, ale... Podaj mi kolejną... Nie, sama się domyśle. Tak: osiemnastego listopada sto dwadzieścia tysięcy dolarów. Przez moment na linii panowała cisza. – Zgadza się... Skąd wiedziałaś? – Ponieważ Prov-Life wypłaciło dokładnie dziesięć razy więcej, komuś o nazwisku J. E. Playfer trzy dni robocze wcześniej. – Nie rozumiem. Kto to ten J. E. Playfer? – Ktoś, kto miał konto w filii Ocean State Saving Bank na East Side. – Ale kto to taki? Alex zmarszczyła brwi i utkwiła wzrok w monitorze. Eliot zebrał wszystkie dowody, tak jak gdyby chciał, żeby ktoś kiedyś domyślił się prawdy. Za każdym jednak razem, gdy natrafiała na odpowiedź, przed Alex stawały kolejne, coraz trudniejsze pytania. Kim byli ludzie, otrzymujący tak wysokie wypłaty? Dlaczego wszyscy mieli rachunki w tej samej filii Ocean State? I dlaczego byli gotowi oddać Michaelowi Eliotowi dziesięć procent tego, co dostawali od Prov-Life? – Muszę zobaczyć polisy – powiedziała w końcu Alex. – Muszę je sprawdzić. I muszę porozmawiać z tymi, którzy dostali pieniądze. Do niczego nie dojdę, jeżeli będę się tylko gapiła na liczby. – Wszystkie dane, dotyczące polis, powinny być w komputerze – powiedziała Liz. – Transakcje zostały sfinalizowane już jakiś czas temu. – Wiem, ale już tego próbowałam. Nie potrafię uzyskać dostępu, bo nie znam hasła. Może ty... – Ja? Chyba żartujesz. Radzę sobie tylko z edytorem tekstu. – Cholera. Nie ma żadnych adresów. Ci ludzie mogą mieszkać gdziekolwiek. – Alex westchnęła. – Pewnie zacznę od książki telefonicznej. – A co ze starą dokumentacją? – spytała Liz. – W piwnicy? – Jeżeli ci ludzie wykupili polisy kilka lat temu, ich akta powinny jeszcze tam być. Pamiętam, że jak ostatni raz byłam w pracy, teczki dopiero zaczynano wywozić do Iron Mountain. Jeżeli już tam trafiły, możesz sobie dać spokój. Grant wszedł po schodach na ósme piętro. Powinien najpierw tam zajrzeć. Karta Ferullego umożliwiała dostęp właśnie do jego biura. Poza tym można było się dzięki niej dostać jedynie do sali konferencyjnej na parterze. Głupota strażnika okazała się zaraźliwa. Grant czuł, że po ciężkim dniu przestaje jasno myśleć. Na ostatnim półpiętrze sięgnął do kieszeni po rewolwer. Normalnie nie dopuszczał, by go z nim widziano w biurze. Ludzie zaczęliby się zastanawiać, a to nie mogło doprowadzić do niczego dobrego. Było jednak po jedenastej w nocy, a jeżeli w biurze rzeczywiście znalazł się intruz, to przecież Grant był szefem wydziału dochodzeń. Gdy dotarł na ósme piętro, zauważył, że jedna z wind jest w ruchu. Cyfry zmieniały się: trzy, dwa, jeden. Prawdopodobnie Sandra Betridge wracała do domu. Grant przypomniał sobie, jaka była wystraszona. Drzwi otworzyły się z donośnym łoskotem. Grant po cichu wszedł do środka. Panowała tu ciemność, rozpraszana jedynie majaczeniem jaskrawych rządków cyfr na monitorach komputerów. Poza tym panował zupełny spokój. Nacisnął kontakt grzbietem dłoni. Zapłonęły jarzeniówki. Nikogo. Przeszedł przez drewnianą ościeżnicę drzwi przyszłego gabinetu Ferullego. Panował całkowity ład, nic nie świadczyło, że ktoś tu był. Grant podszedł do biurka. Wyczuł ulotną, kwiatową woń – szamponu lub perfum. Dotknął wyciągniętą dłonią wierzchu monitora. Był ciepły. Po zamknięciu się drzwi windy zapanowała ciemność. Było gorąco i duszno, piwnicę przepełniały opary z bojlerów na ropę. Alex ruszyła wzdłuż ściany, szukając wyłącznika. Zawadziła stopą o zwalone na podłogę luźne arkusze tektury. Żałowała, że nie ma przy niej Marka. Czuła, że pomógłby jej, gdyby potrafił, a przynajmniej pokazałby, gdzie szukać. Trafiła dłonią na przełącznik niemal przypadkiem. Pojedyncze neonówki rzuciły nieco światła na obskurny korytarz. Parę metrów dalej płachta nieprzezroczystego tworzywa zasłaniała wejście do głównego magazynu. Widniał na niej nadruk: NIEBEZPIECZEŃSTWO DLA ZDROWIA – AZBEST. Alex zapomniała o azbeście. Nie wiedziała dokładnie, dlaczego jest niebezpieczny, przypominała sobie jedynie, że wywoływany przez niego nowotwór pod nazwą śródbłoniak kosztował rocznie branżę ubezpieczeniową miliardy dolarów. Przeglądała te dane, ale nie pamiętała, jak długa ekspozycja na działanie azbestu jest groźna. Przypomniała sobie ludzi, wchodzących i wychodzących z piwnicy w maskach i kombinezonach. Oderwała pas srebrnej taśmy klejącej i przez szczelinę w plastykowej płachcie dostała się do środka. Znajdowały się tu rzędy wysokich, metalowych półek. Do najwyższych z nich można było się dostać po staromodnych drabinach, jak w bibliotece. Połacie sklepienia zalepiono kolejnymi arkuszami tworzywa, maskującymi gąszcz rur i kabli. Tam, gdzie właśnie trwały prace, plastykowe płachty wisiały jak kurtyna po bokach sceny. Alex ruszyła powoli najbliższym przejściem między półkami, przycisnąwszy do nosa i ust chusteczkę. W powietrzu wirowały drobniutkie pyłki, podświetlone padającym z tyłu blaskiem. Na każdym regale znajdowało się oznaczenie literowe. Po lewej stronie figurowały litery od A do C, po prawej – od D do F. Półki były jednak niemal puste; poniewierało się na nich tylko trochę pustych, tekturowych teczek i luźnych świstków. Wyglądało na to, że Alex się spóźniła, bo stara dokumentacja została już uprzątnięta. Spróbowała sobie przypomnieć, co Mac powiedział jej parę dni temu. Stał obok windy, z pudłem dokumentów. Gwizdał melodię, pod wpływem której przypomniał się jej Dustin Hoffman w czerwonym sportowym samochodzie. God bless you please, Mrs. Robinson – „Niech panią Bóg błogosławi, pani Robinson”. Robinson – o to chodziło. Do tego nazwiska dotarto przy wywożeniu dokumentacji. Alex przeszła do sąsiedniego przejścia między rzędami półek: od G do J, od K do M. Regały również były puste. Alex przeszła jeszcze dalej. W ostatnim przejściu obok drzwi ewakuacyjnych leżały częściowo przykryte brudnobiałą płachtą stosy czarnych tekturowych teczek, przygotowanych do wywiezienia. Wskaźnik nad drzwiami świadczył, że winda zjechała do piwnicy. Grant zawahał się, trzymając palec blisko przywołującego ją guzika. Co ktoś mógł robić w piwnicy o jedenastej w nocy? Była tam wyłącznie kotłownia, zapasy biurowe i azbest. Oraz stara dokumentacja. Alex przyklękła i otworzyła pierwszą z brzegu teczkę. Zawierała mnóstwo papierów, podzielonych na wiele mniejszych plików, przewiązanych czerwonymi tasiemkami. Dziewczyna wyjęła jeden z nich i przyjrzała się mu, unosząc pod światło. Była to polisa na życie sprzed około dwudziestu lat, wystawiona na kogoś o nazwisku Taylor. Mac nie próżnował: skończył R i S, a teraz zabrał się do T. Za dzień czy dwa należało spodziewać się końca pracy. – Niech cię diabli, Mac. Alex wyciągnęła notes z kieszeni i odczytała raz jeszcze nazwiska posiadaczy kont w Ocean State. Playfer. Bradley, Falkner. Za późno, by dotrzeć do ich teczek; zostały już wywiezione. Kto jeszcze? Moruzzi... i Trybowska. Alex przeszła do kolejnego stosu. Nie była pewna, po co w ogóle trzymano stare papierzyska. Jeżeli pan Trybowski umarł rok czy dwa po wykupieniu polisy, dotyczące go dane mogły istnieć tylko w komputerowym rejestrze Centralnej Dokumentacji. Szukając teczki, Alex mimowolnie wyobrażała sobie nieznanego mężczyznę. Na pewno nie żył, ale w jaki sposób umarł? Kim był? Prawdopodobnie bogatym człowiekiem, skoro ubezpieczył swoje życie na milion dolarów. Zapewne mieszkał na East Side – może zaledwie parę ulic od Goebertow czy Eliotów. Czy na tym polegał związek? Czy ci wszyscy ludzie byli przyjaciółmi Eliota? Wyciągnęła kolejną teczkę. Właściciel polisy nazywał się Truscott. Odłożyła ją na bok i wyjęła dwie kolejne. Truswell, Truuvert. Wreszcie dotarła do tego, czego szukała – do polisy, wykupionej przed dziesięciu laty przez Fredericka P. Trybowskiego, zamieszkałego przy Claremont Avenue 14 na Mount Pleasant w Providence. Beneficjentka polisy, niejaka Patricia A. Trybowska, z domu Lorrimer, była jego żoną. Grant był na najniższym półpiętrze, gdy dosłyszał odgłos ruchu w starym magazynie. Zaczął posuwać się powoli korytarzem. Uniósł ostrożnie plastykową płachtę na jego końcu. Rozległo się łupnięcie, następnie metaliczny grzechot. Twarz Granta owiało chłodne powietrze. Odbezpieczył rewolwer i ruszył dalej w stronę źródła dźwięków. Było ciemno, lecz za rzędami półek zdołał wypatrzyć wielką, białą płachtę i poruszającą się obok niej postać. Grant zastanowił się, czy strzelać. Huk nie poniósłby się daleko, miałby poza tym dość czasu na sprzątnięcie śladów. Nie mógł jednak zapominać o durnym strażniku. Gdyby zszedł na dół sprawdzić, co się dzieje, byłoby to kłopotliwe. Grant musiał wymyślić inny sposób, coś bardziej... prawdopodobnego. Dotarł do końca półek. Uniósł rewolwer i wyszedł z ciemności. – Pani Tynan! Odpowiedzi nie było, rozległo się tylko trzaśniecie drzwi ewakuacyjnych. Wiatr porwał arkusze z niedokładnie zawiązanej teczki, przewrócił je parę razy po posadzce. Grant wyjrzał na parking. Dojrzał za siatką przednie reflektory wyjeżdżającego na drogę samochodu. Wóz zniknął po paru sekundach. Część piąta Polisa 1 Dom przy Claremont Avenue 14 cechował się tym, co w języku handlarzy nieruchomościami zwało się charakterem. Nie był to pałac, lecz przyzwoity, zawierający trzy sypialnie kawałek Amerykańskiego Marzenia dla średniego stopnia pracowników kierowniczej hierarchii. Na tym właśnie polegał problem: osoby ze średniego szczebla administracji nie kupowały polis, opiewających na milion dolarów. Alex wyliczyła, że Frederick Trybowski musiałby płacić składkę w wysokości około tysiąca dwustu dolarów miesięcznie, czyli piętnastu tysięcy rocznie. Mało co zostałoby mu wówczas z pensji. Ile mógł przecież zarabiać? Pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie? Sześćdziesiąt? Siedząc za kierownicą toyoty przed domem pod numerem dwudziestym, Alex starała się zebrać na odwagę, by zastukać do drzwi. Na tym polegał plan: podejść do drzwi, zastukać, przedstawić się jako pracownica Prov-Life – w razie pytań pokazałaby starą przepustkę – i wyjaśnić, że wobec stwierdzenia wad w funkcjonowaniu komputerów w siedzibie firmy powstała konieczność sprawdzenia wypłaconych kwot. Był to dość marny, wręcz ryzykowny plan. Prov-Life wypłaciło przecież Patricii Trybowskiej okrągły milion dolarów, z których ni z tego, ni z owego oddała dziesięć procent Michaelowi Eliotowi. Inni beneficjenci postąpili identycznie. Dlaczego? Cóż takiego zrobił dla nich Eliot? Po wydostaniu się z biura Alex padła z wyczerpania. Ledwie znalazła siły, by się rozebrać, lecz spała płytko i co jakiś czas budziła się, za każdym razem zlana potem, chociaż w sypialni panował lodowaty chłód. Kiedy o piątej nad ranem Oskar wskoczył jej na nogi, niemal wystrzeliła z łóżka z łomoczącym sercem i przyklejonymi do szyi wilgotnymi włosami. Nie wiedziała, dlaczego tak reaguje. Miała wrażenie, że jej własny umysł podczas snu zamienia się w pułapkę. Była niemal pewna, że jest to wina jakichś koszmarów, dlaczego inaczej była tak pobudzona? Po przebudzeniu pozostawało jej wszakże tylko poczucie zagrożenia i nieokreślonego zła. Działo się coś, co zmieniało życie dotkniętych tym ludzi. Odmieniło życie Michaela Eliota, Liz Foster, nawet Marka Ferullego. Może również Alex Tynan, chociaż nie zdawała sobie do końca sprawy, w jaki sposób. Wpatrywała się niewidzącym spojrzeniem w zalewaną deszczem ulicę. Wciąż nie była w stanie uwierzyć, że Mark celowo ją okłamał. Próbowała wytłumaczyć sobie jego zachowanie – musiało nastąpić nieporozumienie, błędnie odczytał dane, był zbyt zajęty, by sprawdzić je dokładniej – okazywało się to jednak całkowicie nieskuteczne wobec wspomnienia sposobu, w jaki ją potraktował. Tak bardzo zależało mu, by przestała go wypytywać, że próbował zbyć ją przejrzystym kłamstwem. Nie potrafiła wyrzucić z głowy myśli, że ich zerwanie było wywołane tym samym, co zatruwało życie innych. Musiała być to część tej samej całości. Przypomniała sobie, w jaki sposób Mark objął miejsce po Michaelu Eliocie. Stawała jej przed oczyma jego zadowolona mina, gdy opychał się owocami morza w „Hemenway’s”. Był tak pewny siebie, tak pełen samouwielbienia, jak gdyby z góry wiedział, jaki będzie wynik czekającej go rozmowy... Przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl. Zacisnęła dłonie na kierownicy toyoty. Prawdę mówiąc, nie była to myśl w pełnym sensie tego słowa, nie określona idea, lecz raczej dziwaczne skojarzenie, echo przeszłych wydarzeń. Dotyczyła bankiera – jak też on się zwał? – Mullinsa, z Ocean State Saving Bank. Przypomniała sobie dokładnie scenę z jego udziałem na przyjęciu u Goeberta. Przypatrywał się, jak gospodarz wygłasza pożegnalną mowę, pocierając podbródek lewą ręką, z której włochatego, pulchnego nadgarstka zniknął zegarek marki Patek Philippe. Kiedy Alex zamieniła z nim parę słów koło bufetu, była zaskoczona widokiem drogiego cacka, widocznego spod mankietów pospolitej marynarki i taniej koszuli. Zdziwiło ją, że facet nosi zegarek za co najmniej dwadzieścia tysięcy do znoszonego ubrania za dwieście dolarów. Patek znikł jednak przed końcem przyjęcia. Dlaczego? Do tego dochodził Mark i jego BMW – zgoda, nie porsche ani sportowy mercedes – ale mimo to samochód, na który musiał wysupłać co najmniej pięćdziesiąt tysięcy dolarów, o które go nie podejrzewała. Oczywiście taki zakup można było sfinansować na wiele sposobów, lecz jeśli Mark skorzystał z któregoś z nich, to dlaczego później zwrócił wóz? Znikający patek philippe, znikający nowiutki, wypucowany kabriolet. Do tego Eliot, mieszkający w domu wartym... no, ze dwieście tysięcy dolarów. Multimilioner, ginący tragicznie przy montowaniu półek w salonie. – Dlaczego? Dźwięk własnego głosu pozwolił Alex odzyskać świadomość, że ciągle siedzi w samochodzie na zalanej deszczem ulicy. Znalazła się pod domem wdowy po kliencie Prov- Life, kobiety z mnóstwem pieniędzy – chociaż nie całą kwotą, na którą opiewała polisa – która mimo to nadal mieszkała w lokalu wartym najwyżej... Alex potrząsnęła głową. Nieustanne finansowe absurdy zaczynały doprowadzać ją do szału. Na ulicy panował zupełny spokój. Śnieg przemieszany z błotem z chodników zgarnięto na kopce przy krawężnikach. Deszcz zaczynał żłobić sobie ścieżki w brudnobiałych stertach. Alex musiała zadzwonić do drzwi dwa razy, nim wreszcie rozległ się chrobot odciąganych rygli i chrapliwe przekleństwo. – Czego pani chce? – Przekrwione oczy popatrzyły na Alex zza szczeliny, przeciętej łańcuszkiem. – Pani Trybowska? Nazywam się... – Aktuariuszka uśmiechnęła się, próbując przybrać maksymalnie profesjonalną minę. – Chwileczkę, chwileczkę! – Słucham? – Nie nazywam się Trybowska – powiedziała właścicielka oczu. Alex westchnęła z ulgą. Była pewna, że mówi ze służącą. – Och, przepraszam. Czy pani Trybowska jest w domu? – Skąd mam wiedzieć? Musi pani pójść do niej. Alex cofnęła się parę kroków i popatrzyła w obydwie strony ulicy. Czyżby pomyliła numer? Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Za nimi ukazała się kobieta o surowym obliczu, właśnie wiążąca pasek różowej podomki w miejscu, które pewnie niegdyś można było określić talią. Nie wyglądała na służącą. – Przepraszam – powtórzyła Alex. – Myślałam... – No, zgadza się, Trybowscy mieszkali tutaj, ale wyprowadzili się parę lat temu. – Rozumiem. – Zostali wyeksmitowani. Kobieta pokiwała głową z satysfakcją, widząc zdumienie Alex. – Może mi pani powiedzieć... – Dziewczyna starała się odzyskać równowagę. – Może wie pani, gdzie mogłabym ją znaleźć? – Z przyjemnością. Skoro już przy tym jesteśmy... – Kobieta wychyliła się poza pole widzenia Alex i po chwili wróciła ze stertą pism i kopert – niech pani jej powie, żeby zgłosiła wreszcie na poczcie zmianę adresu. Szlag mnie trafi, jeżeli nadal będę musiała odsyłać to śmiecie. Wróciwszy do samochodu, Alex spędziła parę minut na próbach odcyfrowania pisma kobiety. Kiedy wreszcie uporała się z nabazgranym na pierwszej kopercie nowym adresem, jej poczucie dezorientacji jedynie wzrosło: Patricia Trybowska przeniosła się do Pawtucket. Gnany potężnymi powiewami wiatru grad łomotał o przednią szybę, gdy Alex ruszyła na wschód Chalkstone Avenue. Dojechała w żółwim tempie do autostrady międzystanowej i zaczęła rozglądać się za drogą numer jeden, którą mogła dostać się w pobliże Pawtucket. Aktuariuszka cały czas starała się wymyślić jakiś scenariusz, który logicznie połączyłby znane jej fakty. Bardzo często zdarzało się, że ludzie kupowali na pewnym etapie swojego życia polisy, których utrzymanie stawało się dla nich później zbyt kosztowne. Wówczas jednak zwykle przestawali płacić składki, a polisa ulegała unieważnieniu. Frederick Trybowski płacił składki do samego końca. Musiało tak być, inaczej firma nie wypłaciłaby pieniędzy. Jakim cudem jednak ktoś mógłby tak postępować w sytuacji, gdy został wyeksmitowany za niespłacenie własnego domu? Gdy Alex zjeżdżała z autostrady, przyszło jej do głowy możliwe wyjaśnienie. Ileż to razy ludzie w obliczu finansowej ruiny – na przykład właściciele małych firm, którzy podpadli izbie skarbowej i wiedzieli, że wcześniej czy później zbankrutują – nabywali duże polisy, podtrzymywali dzięki temu tak długo, jak tylko to było możliwe, pozory wypłacalności, aż odbierali sobie życie, by zabezpieczyć finansową przyszłość swoim rodzinom? Woleli popełnić samobójstwo, niż pozostawić w nędzy swoich bliskich. Musieli oczywiście zrobić to z głową. Firmy ubezpieczeniowe odmawiały płacenia w wypadkach ewidentnego samobójstwa, ale oszukanie ich było jednak możliwe. Wystarczało mieć na przykład dość odwagi, by zjechać samochodem w przepaść. Żadna statystyka nie odpowiadała na pytanie, jak często zdarzało się to w rzeczywistości. Niemożliwe przecież było policzenie samobójców, którym się udało; ich zgony stanowiły oficjalnie rezultat wypadków. Alex doszła następnie do wniosku, że jeżeli w tym przypadku istotnie chodziło o jakieś oszustwo, niewątpliwie się ono nie powiodło. Życia w Pawtucket nie sposób było nazwać awansem społecznym. Gdy minęła stadion imienia McCoya i znalazła właściwy zjazd do parku przyczep mieszkalnych, stanowiących obecne miejsce zamieszkania pani Trybowskiej, stało się to przejmująco oczywiste. Fairlawn Park prezentował się nędznie nawet w porównaniu ze swoim sąsiedztwem, zwłaszcza w deszczu. Tuzin przyczep, rozstawionych wokół pętli powybrzuszanego asfaltu, wyglądał jak zepsute zęby. Dzieliły je pozorujące prywatność łańcuchy na kołkach z dowiązanymi tu i ówdzie kawałkami dykty lub siatki. Alex odczekała chwilę po zaparkowaniu, zastanawiając się, czy w ogóle jest sens wysiadać. Park przyczep nie prezentował się niebezpiecznie, raczej rozpaczliwie żałośnie. Uważała własne mieszkanie za nieco podniszczone, ale patrząc na pozbawione trawy, błotniste działeczki i nędzne domki na kółkach, zdała sobie sprawę, jak długa droga dzieli ją od dna. Istniało Amerykańskie Marzenie, ale też Amerykański Koszmar. Równe strugi deszczu spadały na ziemię; była dopiero jedenasta przed południem, ale panował półmrok. Alex zebrała stosik korespondencji. Pani Trybowska mieszkała pod numerem czwartym. Przyczepa miała wymiary trzy i pół na siedem metrów, za umeblowanie na ganku służyły dwa samochodowe fotele i kanapka. Alex przystanęła na chwilę na oślizgłych stopniach z płyty wiórowej i wsłuchała się w dźwięki telewizora czy radia. Zastukała do cienkich jak papier drzwi. – Kto tam? – zabrzmiał swarliwy, lecz wcale nie prymitywny głos. – Pani Trybowska? Dzień dobry, nazywam się Alex Tynan. Pracuję w... Drzwi otworzyły się natychmiast. Przed Alex stanęła starsza kobieta w przetartym stroju do biegania i brudnych, różowych pantoflach. Jej siwe włosy związane były barwną, różową chustką. Wokół rozeszła się woń smażonego jedzenia. – Kim pani jest? – Alex... Alex Tynan. Pracuję w Providence Life. Spodziewała się jakiejkolwiek reakcji, lecz pani Trybowska wpatrywała się w nią obojętnym spojrzeniem smutnych, brązowych oczu. Zapewne kiedyś była ładna, ale ściągnięty w dół kącik ust świadczył, że prawdopodobnie przeszła udar mózgu. Mówiąc, trzymała dłoń na piersi. – Czym mogę pani służyć? – Jestem z Providence Life, firmy ubezpieczeniowej. Pani Trybowska kiwnęła głową. – Jeżeli jestem winna jakieś pieniądze, to nie miała pani szczęścia. – Pani jest... była żoną Fredericka... – Tak, Freddy’ego. Freddy. Alex zdała sobie z niejakim wstrząsem sprawę, że właściciel polisy numer 8356322 istniał naprawdę. – Pojechałam na pani stary adres w Mount Pleasant. Kobieta, która tam mieszka, prosiła, żeby przekazać pani pocztę. – Barbara Doxopoulis? Jak się miewa ta stara wiedźma? Pani Trybowska wyjęła korespondencję z ręki Alex; w tej samej chwili powiew wiatru zakołysał przyczepą. Przez chwilę popatrzyły na siebie. – Niech pani wejdzie. Pani Trybowska odsunęła się i gestem zaprosiła Alex do środka. Wewnątrz przyczepy było zaskakująco ciepło. Z boku pokoju piętrzyły się pod sufit półki z książkami. Alex wypatrzyła kieszonkowe wydania Dostojewskiego i Tołstoja. Przez szparę pod aluminiową framugą okna do środka zaczynała sączyć się na podłogę woda. Alex zauważyła radio, ale telewizora nie było. Na sofie, pełniącej równocześnie funkcję łóżka, leżały ubrania. Pani Trybowska zgarnęła naręcze skarpet i zaczęła upychać je do wielkiego plecaka. Palce jej dłoni były powykręcane przez artretyzm. – Właśnie skończyłam pranie. Niewiarygodna pogoda, prawda? Najpierw mrozy, a teraz pewnie czeka nas powódź. Przez chwilę Alex stanął przed oczyma widok jej matki, wyjmującej serwetki z kredensu. Zrobiła krok naprzód. – Proszę, niech pani nie robi sobie kłopotu, zajmę tylko chwilę. – Nic się nie stało, kochanie. – Pani Trybowska przystanęła z dziurawą skarpetką w dłoni. – I tak przydałoby się tu solidne sprzątanie. – Powiedziała to takim tonem, jak gdyby chodziło o wielką wiejską rezydencję. – A więc o co chodzi? Po co pani przyjechała? – To trochę delikatna sprawa. W mojej – w naszej firmie, w Providence Life, zaszwankował jeden z komputerów. Ach, te komputery. – Pani Trybowska podniosła wzrok na sufit i potrząsnęła głową. – Freddy mawiał, że komputery uwolnią nas od nużącej papierkowej roboty. Byłam urzędniczką, więc też jej nie znosiłam. Freddy powiadał – żeby mnie pocieszyć, kiedy nie byłam w humorze – że komputery przejmą wszystkie nudne obowiązki, więc będziemy mieli więcej czasu na interesujące zajęcia. Okazuje się jednak, że ludzie wyłącznie tracą przez nie pracę. Mówiąc, przerywała jedynie dla zaczerpnięcia oddechu, jak ktoś, komu często zdarza się nie odzywać po całych dniach choćby jednym słowem. Alex znów przypomniała się matka. – Wiem, co pani ma na myśli – powiedziała. – No cóż, mamy kłopot z naszym komputerem, więc muszę sprawdzić niektóre wypłaty, dokonane przez naszą firmę w zeszłym roku. W listopadzie, żeby być ścisłym. – Pani Trybowska nie odrywała od niej wzroku. – Chciałabym panią prosić o potwierdzenie, ile wynosiła dokładnie kwota, wypłacona na podstawie polisy ubezpieczeniowej na życie pani męża. Pani Trybowska odłożyła skarpetę na sofę. – Obawiam się, że nie rozumiem, kochana. – Pani mąż zmarł... – W zeszłym roku, zgadza się. W styczniu. Nie miał ubezpieczenia na życie. Wiele lat temu istotnie wykupił polisę – rzeczywiście, przypominam sobie, że właśnie u was. W Prov-Life, ale to było dawno temu, kiedy... – Zastanawiała się przez dłuższą chwilę, wracając myślami do czasów, kiedy miała męża, pieniądze i własny dom. Przed udarem, zanim wszystko zaczęło się walić. – Składki okazały się jednak zbyt wysokie. Kiedy Freddy splajtował, po prostu przestał je płacić. Po jego śmierci nie dostałam ani centa. – Przyjrzała się Alex przez chwilę z uwagą. – O co chodzi, kochanie? Może usiądziesz? – Wskazała rozchwierutane, stare krzesło obok sterty czasopism i gazet. – Ma jeszcze wszystkie nogi. Pani Trybowska zaparzyła herbatę. Rozmawiały przez godzinę. Pani Trybowska przedstawiła barwną relację ze swego życia, wszystkich swoich wzlotów i upadków. Freddy był wspaniałym tancerzem oraz wspólnikiem odnoszącej sukcesy firmy, zajmującej się projektowaniem i montowaniem systemów grzewczych. W przypływie ślepego optymizmu – była to jeszcze jedna z jego cech – wykupił drogą polisę ubezpieczeniową na życie, by żona nigdy nie musiała martwić się o przyszłość. Na nieszczęście w rezultacie pozwu sądowego firma zbankrutowała – montowane przez Freddy’ego bojlery sporadycznie eksplodowały – wobec czego zaniedbał płacenie składek na polisę. Przysłuchując się tej historii, Alex czuła coraz większy niepokój. Pani Trybowska zdała sobie wreszcie sprawę, że coś jest nie w porządku. – Kochanie, jeżeli martwisz się o wasze bazy danych, to niepotrzebnie – powiedziała. – Stale nawalają, możesz mi wierzyć. Pewnie wystarczy, że wyczyścicie dyskietkę czy jak to się tam nazywa. Alex biegła do samochodu, gdy przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl. Stanęła jak wryta, a po chwili odwróciła się i mrużąc oczy popatrzyła na panią Trybowska, wciąż stojącą w drzwiach swojej biednej przyczepy. – Coś się stało, kochanie? Uważaj, bo przeziębisz się na śmierć. – Pani Trybowska, czy mąż miał kiedykolwiek rachunek w Ocean State Saving Bank? – Alex była zmuszona przekrzykiwać szum deszczu. Kobieta musiała zastanowić się chwilę przed udzieleniem odpowiedzi. – Nie, zawsze zanosił pieniądze do Providence Trust – powiedziała w końcu. Alex zatrzymała się w restauracyjce gdzieś pomiędzy Pawtucket i East Side. Ludzie wchodzili do środka, otrząsali się z deszczu, zatapiali zęby w naleśnikach, szynce czy jajecznicy, zachowywali się, jak gdyby dzień był zupełnie normalny. Dla niej wszystko wyglądało jednak zupełnie inaczej. Okazało się, że w jednej z czołowych korporacji w Providence zdefraudowano miliony dolarów. Polisa Freddy’ego Trybowskiego powinna wygasnąć wiele lat temu, lecz ktoś podtrzymywał jej ważność. Ktoś zauważył, że składki przestały być wpłacane, więc zajął się tym sam lub ze swoimi wspólnikami, aż w odpowiednim czasie – po śmierci Freddy’ego – zgarnął wypłatę. Przypadek Freddy’ego nie był odosobniony. Alex podejrzewała, że lista polis Eliota dotyczy identycznych spraw. Od jak dawna to trwało? Jeżeli ktoś podbierał pieniądze w takim tempie, dlaczego nie stwierdzono tego w zestawieniach finansowych firmy? Było to nienowe pytanie. Ktoś defraudował z Providence Life wielkie pieniądze. Oprócz zwyczajnych wypłat, grupa ludzi zgłaszała wielkie, sfałszowane roszczenia, które również uiszczano. Dlaczego jednak nikt na to nie wpadł? Alex upiła łyk wystygłej kawy. Jedno było pewne: część pieniędzy trafiała na konto Michaela Eliota. Dziesięć procent ostatecznej kwoty, w trzy dni robocze po pierwszej wypłacie. Kto dostawał resztę? Na pewno nie pani Trybowska ani inni krewni. Czy pozostałych dziewięćdziesiąt procent również było dzielonych między następne dziewięć osób? Defraudacja na taką skalę musiała być skutkiem zmowy; nikt nie poradziłby sobie z nią samemu. Alex usiłowała dokładnie się nad tym zastanowić. Po pierwsze, wyszukiwano nieważne polisy. Po co? Jeżeli planowano składanie fałszywych roszczeń, czy nie prościej byłoby sporządzać całkowicie lipne polisy? Domyśliła się jednak, dlaczego tak się działo. Przy sprzedaży nowej polisy agent ubezpieczeniowy opatrywał ją własnym nazwiskiem, do tego dochodziła wypłata prowizji i proces uzgadniania szczegółów umowy. Z polisami, których ważność wygasła, sprawa miała się jednak zupełnie inaczej – prowizje zostały wypłacone całe lata wcześniej i nikogo nie interesowały. Alex pokiwała głową. Miało to sens. Im więcej fałszerstw trzeba by popełnić, tym większa szansa, że ktoś by na nie wpadł. Czy właśnie dlatego polisa, której beneficjentkę zdołała odszukać, była jedyną, dotyczącą mieszkańca Rhode Island? Oczywiście. Mieszkańcy stanu często lokowali oszczędności w banku Ocean State. Inaczej rzecz się miała z obywatelami Tennessee czy Minnesoty; wykluczone, by zakładali sobie konta w filii w East Side. Kto mógł być w to zamieszany? Na pewno ktoś z działu roszczeń. Również z działu dochodzeń. Dziewczynie stawały przed oczyma znajome twarze pracowników Prov- Life: Ralpha McCormicka, Deana Mitchella, Donalda Granta. Także Davida Mullinsa, bowiem to on właśnie zakładał lipne rachunki w Ocean State i tego samego dnia przesyłał telegraficznie pieniądze dalej. Oczywiście musiał być to również Eliot jako szef działu finansowego, bo kto inny mógł sygnować czeki na tak wielkie sumy z pewnością, że nikt nie będzie zadawać niewygodnych pytań? Eliot jednak zginął, więc potrzebne stało się zastępstwo na jego miejsce. Ktoś, komu pozostali oszuści mogliby ufać. Z kim mogliby się dogadać. Alex poczuła, że włosy na karku stają jej dęba. Tym kimś był Mark. Młody, pazerny, gotowy naginać przepisy. Czuła szum krwi w uszach. Dlatego właśnie pominięto Drewa Coghilla – był doświadczony, kompetentny, lecz cholernie uczciwy. Jakiś mężczyzna w grubej, kraciastej koszuli wpadł na stolik Alex. – Przepraszam, milutka. Alex ledwie to zauważyła. Musiała coś zrobić, komuś o wszystkim powiedzieć. Ale komu? Wstała. Pomyślała o policji. Czy miała dość dowodów, żeby ich przekonać? Przynajmniej tyle, by zadali sobie trud sprawdzenia jej twierdzeń? Może tak, może nie. Prawdę mówiąc, to, co ustaliła na pewno, prezentowało się skromnie. Stara polisa sama w sobie niczego nie dowodziła – polisa, którą faktycznie ukradła. Zakradłszy się do biura firmy, która zaledwie dzień wcześniej znalazła powody, by zwolnić ją z pracy. Poza tym, jeżeli defraudanci z Prov-Life byli dość inteligentni, na pewno nie pozostawili po sobie śladów na papierze. Podobnie jak cała reszta obiegu dokumentacji, fałszywe dane wprowadzano do systemu elektronicznego. Alex doznała graniczącego z pewnością odczucia, że gdyby policja wkroczyła na dwunaste piętro, komputer Centralnej Dokumentacji nagle i nieodwołalnie by nawalił. 2 Liz obudził nagle niekontrolowany, niemal opętańczy śmiech. Usiadła i mrużąc oczy, popatrzyła na ekran telewizora. Nadawano nieznany jej serial komediowy. Liz odnalazła w pościeli pilota i wyłączyła telewizor. Była w stanie myśleć jedynie o przenikliwym bólu głowy. Zmrużyła oczy i popatrzyła na zegar, wbudowany w oparcie łóżka. Duże, czerwone cyfry głosiły, że jest wpół do dziewiątej wieczorem. Spała od prawie trzech godzin. Nic dziwnego – zamartwianie się swoim życiem i chrapanie faceta w sąsiednim pokoju sprawiło, że ubiegłej nocy przespała zaledwie parę godzin. Wstała i przeszła do łazienki. W świetle neonówki jej skóra miała woskowy połysk, oczy były opuchnięte i zaczerwienione. Jęknęła i wyłączyła światło. Przez ścianę z płyty gipsowej słychać było drugi telewizor, nastawiony najwidoczniej na tę samą komedyjkę. Liz czuła mdłości i miała wrażenie, że jest cała wyschnięta od środka – zapewne wskutek butelki whisky, do której zaglądała od wpół do piątej. Zacisnęła dłonie na skraju umywalki. Ostatnio nabierała paskudnych przyzwyczajeń – żyła jak flądra, zachowywała się, jak gdyby wszystko straciło sens. Musiała wziąć się w garść. Odkręciła kran i włożyła głowę pod strumień wody, pijąc ze złożonych dłoni. – Pani Foster? Nie była pewna, czy rzeczywiście usłyszała głos. Zakręciła kurki i usiłowała usłyszeć coś oprócz zgiełku telewizora i ściekającej do umywalki wody. Rozległo się stukanie do drzwi. – Pani Foster? Była pewna, że to jakiś pracownik motelu. Jedynie Alex wiedziała, gdzie się zatrzymała. – Kto tam? – zapytała Liz, chwytając ręcznik. Przez chwilę panowała cisza, przerywana jedynie odgłosami ruchu na autostradzie międzystanowej i chlupotem roztrącanego przez opony topniejącego śniegu. – Nazywam się Tom Jackson, jestem z Wydziału Policji w Providence – zabrzmiał uprzejmy, oficjalny głos. Liz uchyliła drzwi na parę centymetrów, nie zdejmując łańcucha. Mężczyzna był nieco młodszy, niż się spodziewała, nieprzeciętnie wysoki i szczupły. Miał rzadkie, równo przycięte jasne włosy. Ubrany był w długą jesionkę z postawionym dla ochrony przez deszczem kołnierzem. Cień uniemożliwiał dostrzeżenie jego oczu. – Przyjechał pan z Providence? – Tak, proszę pani. Przyszło jej do głowy, że policjant chce ją zaaresztować. – Ale to Connecticut – powiedziała. – Nie ma pan tu żadnych uprawnień. – Zdaję sobie z tego sprawę – odparł bardziej przyjaznym, nieoficjalnym tonem. – Mieliśmy nadzieję, że mimo to zechce nam pani pomóc. Potrzebujemy tylko kilku informacji. – Skąd wiedzieliście, że tu jestem? Mężczyzna otulił się dokładniej jesionką. Niedaleko przejechała ciężarówka, zagłuszając jego odpowiedź. – Zna pani Alexandrę Tynan, jak sądzę? – spytał, pokazując legitymację. Było i tak zbyt ciemno, by ją odczytać. – Powiedziała nam, gdzie panią znaleźć. Przepraszam, że się narzucam, ale czy mógłbym wejść? Myślałem, że utonę po drodze. Alexandra. Oczywiście. Przecież tylko ona wiedziała, gdzie jest Liz. Dziwne, że zgłosiła się na policję, nie kontaktując się z przyjaciółką. Sprawy musiały potoczyć się szybciej, niż się spodziewała – a może Alex po prostu przestała jej ufać? Tak czy inaczej, Liz poczuła ulgę. Wypłynęła na zbyt głębokie wody i niemal przez to nie zginęła. Nie chciała dłużej żyć w trwodze. Zdjęła łańcuch i cofnęła się spod drzwi. Jackson rozejrzał się po parkingu i wszedł do środka. W jaśniejszym świetle Liz dostrzegła liczne krosty na policzkach mężczyzny. Miał wychudłą twarz, jak gdyby niedawno chorował i jeszcze nie doszedł do siebie. Nosił brązowe, skórzane rękawiczki; nie zadał sobie trudu, by je zdjąć. – Zajmujemy się pewnymi transakcjami Prov-Life – powiedział, zamykając drzwi. – Nielegalnymi. O ile nam wiadomo, pracowała pani w tej firmie? – Zgadza się, w wydziale finansów. Teoretycznie chyba wciąż jestem tam zatrudniona. Jackson rozejrzał się po zabałaganionym pokoju. Rzuciło mu się w oczy nie pościelone łóżko i śmiecie po kupnym jedzeniu. – Jest pani sama? – Liz przytaknęła. – Dokąd się pani wybiera? – Donikąd, po prostu... – Liz nagle poczuła zakłopotanie. Zapięła koszulę i zaczęła rozglądać się za butami. – Nie wybieram się donikąd konkretnie, chciałam tylko opuścić miasto. Alex nie opowiedziała, co się stało? O pożarze i całej reszcie? – Tak, wszystko wyjaśniła – przytaknął Jackson. – Nie miała pani szczęścia. – Szczęścia? – Liz znalazła buty pod łóżkiem i usiadła, by je założyć. – To pojęcie chyba w ogóle mnie nie dotyczy. – Jackson z zadumą pokiwał głową. – Alex nic się nie stało? – Pewnie. – Jackson zmrużył oczy i uśmiechnął się. – Dlaczego miałoby się jej coś stać? – Sama nie wiem, po prostu... Powiedziała, że zamierza znaleźć dowody. Zapowiadało się to ryzykownie. Może pan usiądzie? Mężczyzna popatrzył na przykryty nylonowym pokrowcem fotel, jak gdyby propozycja Liz była dla niego absolutnie niezrozumiała. – Nie, dziękuję bardzo – powiedział wreszcie. – Znała pani Michaela Eliota, prawda? „Znała pani”? Wydało się to Liz zabawnym określeniem. – Tak... istotnie. Nie miałam pojęcia, że był zamieszany w coś nielegalnego – dodała spiesznie. – Oczywiście. Jak rozumiem, zostawił w pani posiadaniu pewne dokumenty, dotyczące jego finansów? Liz przytaknęła. Dlatego właśnie Alex nie powiedziała jej o policji. Bała się pewnie, że Liz nie zechce oddać papierów, że spróbuje je gdzieś ukryć. Może właśnie tak by postąpiła, gdyby została ostrzeżona. Trudno było rozstać się z perspektywą udziału w dziesięciu milionach dolarów, chociażby była na to tylko skromna szansa. Sięgnęła do torebki po zwykłą, brązową kopertę. – Proszę. – Podała ją Jacksonowi. – Domyśla się pan, o co w tym wszystkim chodzi? Jackson otworzył kopertę i przewertował zawartość. Sposób, w jaki to zrobił, zasugerował Liz, że nie ma pojęcia, na co patrzy. – Miałam i inne dokumenty, ale oddałam je Alex. – Czego dokładnie dotyczyły? – Jackson podniósł głowę. – Nie wiem. Chyba właśnie tego starała się dowiedzieć. Nie mówiła wam o tym? Jackson wsunął wyciągi z konta do wewnętrznej kieszeni jesionki. – Nie rozmawiałem z nią osobiście, zajmował się tym kolega. Udzieliła nam mnóstwa informacji – uśmiechnął się. – Można powiedzieć, że ciągle dowiadujemy się czegoś nowego. Liz uwierzyła w to bez trudu. Zbrodnia w białych rękawiczkach stanowiła zapewne rzadkość dla Wydziału Policji w Providence. Wyobrażała sobie, jak Alex Tynan musiała wyłuszczać policjantom zawiłe detale procedur rachunkowości ubezpieczeniowej. Zapewne wyłącznie sile perswazji dziewczyny należało przypisać, że w ogóle jej wysłuchano. – Wiem, że już nieco późno, ale bylibyśmy wdzięczni, gdyby pojechała pani z nami na miejscowy posterunek, żeby złożyć zeznanie – powiedział Jackson. – Musimy działać szybko, jeżeli chcemy wyjaśnić tę sprawę do końca. – Mam pojechać teraz? – Niestety tak. Pieniądze szybko się przemieszczają w tych czasach, pani Foster, podobnie jak ludzie. Na pewno to pani rozumie. Liz zawahała się. Dlaczego nie mogła o wszystkim opowiedzieć tutaj? Czy trzeba było załatwić to w oficjalny sposób? – Cóż, jeżeli chodzi o... o możliwość postawienia mnie w stan oskarżenia, muszę skontaktować się ze swoim adwokatem. – Zapewniam, że nie ma mowy o jakichkolwiek oskarżeniach wobec pani. – Jackson uśmiechnął się ponownie. – Możemy jedynie potrzebować zaprzysiężonych zeznań, jeżeli zechcemy wydać nakazy aresztowania. – Podszedł do krzesła i podniósł narciarską kurtkę Liz. – Nie mamy do czynienia z jakąś szemraną meliną ćpunów w South Providence, ale jedną z największych firm w mieście, filarem społeczności. Domyślam się, że staruszek Goebert zna wszystkich sędziów w mieście. – O jakie zaprzysiężone zeznania panu chodzi? – spytała Liz. – Mówiłam, że nic nie wiem o żadnych przestępstwach. Jackson pomógł jej założyć kurtkę. – Przedyskutujemy to na posterunku. Nie oznakowany plymouth stał w najdalszym końcu parkingu, tuż pod jaskraworóżowym znakiem WOLNE MIEJSCA. Liz nie zorientowała się, że w samochodzie siedzi ktoś jeszcze, dopóki Jackson nie otworzył drzwi. – To mój partner. Przywitaj się, Calvin. Calvin obejrzał się i wydał pomruk, który można by uznać za powitanie, ale równie dobrze i za chrząknięcie. Światło nad deską rozdzielczą było zbyt słabe, by Liz zdołała mu się dokładnie przyjrzeć. Zorientowała się jednak, że ma ciemniejsze włosy niż Jackson i jest masywniejszy. Miał całodzienny zarost i przylizane do tyłu włosy, układające się na kołnierzu. W samochodzie unosiła się dusząca, owocowa woń, przypominająca środek dezynfekujący. – Tak jak sądziłem, pani Foster zgodziła się złożyć zeznanie na posterunku powiedział Jackson, zajmując miejsce obok niej. Sprawiał wrażenie niespodziewanie zadowolonego z siebie, jak gdyby dowiódł swej racji. – Calvin podejrzewał, że nie będzie pani chciała współpracować – rzekł tytułem wyjaśnienia. Zgadza się? Calvin nie odpowiedział. Wrzucił bieg i wyjechał na autostradę. Przednie koła zabuksowały na drodze. Padał coraz silniejszy deszcz, stopniowo spłukujący zwały śniegu na poboczach. Samochód skręcił na pierwszym rozjeździe na południe, w stronę wybrzeża. Jaskrawa łuna miasta pozostała po lewej. Stopniowo ruch ustał niemal zupełnie. Podmiejskie magazyny i motele ustąpiły miejsca starym posesjom przemysłowym, w części porzuconym, sądząc po zabitych deskami oknach i połamanych parkanach. Wysoko na dużym budynku z czerwonej cegły Liz dostrzegła napis białą, spłowiała farbą: STOKER MARINĘ ENGINEERING. – To skrót, o którym nam mówiono – rzekł Jackson, podążając za wzrokiem Liz. Pochylił się do przodu i dodał: – Skręć tu w lewo, dobrze? Calvin ponownie nie odpowiedział. Liz dostrzegła jego oczy w świetle mijanych latarni. Nie była pewna, ale miała wrażenie, że ją obserwuje. Zadrżała i otuliła się dokładniej kurtką. – Jak długo tworzyliście z tym Eliotem parę? To pytanie było całkowicie niespodziewane. Liz musiała zastanowić się chwilę nad odpowiedzią. – Pracowałam z nim trzy lata. – Nie mówię o pracy – odparł Jackson. – Jak długo byliście razem? Liz zauważyła, że tym razem Calvin na pewno się jej przygląda. – Około półtora roku. – Yhm. Powiedział swojej żonie? Pytanie sprawiło, że Liz się obróciła, Jackson wpatrywał się jednak wprost przed siebie. – Nie, nie sądzę. – Załgany drań – uśmiechnął się Jackson. – Nie mówię tego przez brak szacunku. Po prostu sądzę, że trzymał karty blisko piersi. Liz nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Jackson z początku zachowywał się uprzejmie i przyjaźnie. Obecnie stał się zaczepny i chamski, jak gdyby uznał całą sprawę za zakończoną i wyczekiwał na pochwały. – Chce pani gumę? – Wyłowił opakowanie z kieszeni i podsunął je Liz. – Nie, dziękuję. Rozwinął jeden z płatków, złożył go i wsunął w usta. – Moim zdaniem taki gość... – pożuł przez chwilę energicznie z lekkim mlaskaniem – ...gość, któremu się udało w życiu, no, musiał mieć na pewno podły charakter. Co to za postawa moralna: chcieć tak po prostu rzucić wszystko. Przecież człowiek musi być odpowiedzialny za siebie, no i ma pewne zobowiązania wobec innych. Rozumie pani, o co mi chodzi? – Liz nie odpowiedziała. Chciała rzec coś na obronę Michaela, ale nie miała pojęcia, czy powinna. – Może nie – kontynuował Jackson. – Przecież miał się podzielić z panią pieniędzmi, prawda? Co zamierzała pani z nimi zrobić? Kupić sobie konia wyścigowego, czy co? – Mówiłam, że nie miałam pojęcia o istnieniu pieniędzy aż do śmierci Michaela. – Tak, zgadza się – odparł Jackson z irytującym uśmieszkiem. – Po prostu się kochaliście. – Tak, kochaliśmy się. Jackson pożuł gumę jeszcze przez chwilę, wyglądając przez okno na rząd starych magazynów z dachami z falistej blachy. Znajdowali się najwyżej kilometr od rzeki, nie widać było jednak, by zbliżali się do centrum. – Co za tragedia – powiedział wreszcie Jackson. – Wszystko przygotowane do wielkiej ucieczki, aż tu facet dowierca się do kabla. Nie potrafię jednak pojąć, dlaczego montował półki dla swojej starej, skoro zamierzał ją zostawić? – Uniósł głos, zwracając się do Calvina. – Hej, może uznał, że będzie więcej czytała, kiedy ją zostawi, więc potrzeba jej dużo miejsca na książki? Calvin wydał nerwowy chichot, jak gdyby nie chciał okazać wesołości, ale nie potrafił się powstrzymać. Liz nagle poczuła niepokój. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła znikający w oddali New London. – Co o tym sądzisz, Liz? – zapytał Jackson. – Myślisz, że to mógł nie być wypadek? Może samobójstwo? – Nie, oczywiście, że nie. Zamierzaliśmy przecież... Nie. – No to może ktoś go wykończył? Może ktoś to wszystko upozorował? Myślisz, że to możliwe? Liz przełknęła z wysiłkiem. Czy chcieli ją wystraszyć, zmusić do posłuszeństwa? Może liczyli, że powie im coś więcej o pieniądzach, że się do czegoś przyzna? Może nie wierzyli w to, czego dowiedzieli się od Alex? Może uważali, że była zamieszana w tę samą aferę co Michael? – Nie... nie wiem. Sami mi powiedzcie, przecież jesteście policjantami. – Trzeba by to było staranie zaplanować – ocenił Jackson po zastanowieniu. – Wymagałoby to trochę doświadczenia, ale to możliwe. Przecież samo stare wiertło, z którego korzystał, to śmiercionośne narzędzie. Wiertarka o metalowej obudowie, rozpadająca się izolacja. Niczego więcej nie było potrzeba. Wystarczyłoby go zmusić, żeby potrzymał wiertło wystarczająco długo. Dziura w kablu i całą resztą można było zająć się później. Ludzie zawsze starają się dodać dwa do dwóch – rozumiesz, o czym mówię? – Widzieliście... widzieliście jego ciało? Jackson popatrzył na nią; na jego wargach pojawił się kolejny uśmieszek. – Tak. Opowiedziałbym ci, jak wyglądał, ale nie chcę cię zdenerwować. Samochód zaczął zwalniać. Liz dostrzegła przez zaparowane okna ciemny pas wody – bodajże kanał – o powierzchni pokrytej potrzaskanymi krami. Nie była w stanie jasno myśleć, dojść do tego, co powinna zrobić. – Gdzie jesteśmy? – zapytała, czując, jak gardło ściska się jej ze strachu. Dokąd jedziemy? Wóz skręcił z drogi w nie oświetlony zaułek i podskoczył kilkakrotnie na wypełnionych topniejącym śniegiem dziurach w nawierzchni. – Mówiłem, że to skrót – powiedział Jackson i rozpiął jesionkę. – Chryste, co za noc. Jak tak dalej pójdzie, będzie powódź. Liz dostrzegła, że mężczyzna wsuwa rękę do kieszeni. Nie czekała, aż wyjmie pistolet. Szarpnęła klamkę i nacisnęła na drzwi z całej siły. Pod sobą zobaczyła bryzgającą spod opon wodę i śnieg. – Cholera, co jest?! – Jackson szarpnął ją za ramię do siebie. – Siedź tu, suko! Liz popatrzyła na jezdnię i zaparła się z całych sił o poręcz. Nie była w stanie wyskoczyć. Hamulce samochodu zablokowały się, rzuciło nią do przodu. Uderzyła głową o obudowę drzwi. Plymouth zatańczył szaleńczo na jezdni. Jackson wciąż wrzeszczał i szarpał Liz za ramię. Zamachnęła się na niego ręką z zagiętymi w szpony palcami. Usłyszała, jak krzyknął z bólu. Nagle była wolna. Przez chwilę ujrzała jego wytrzeszczone oczy i strużkę krwi pod jednym z nich. Sięgnął w stronę otwartych drzwi. Poczuła powiew zimnego powietrza na włosach. Rzuciła się w bok z uczuciem, jakby uchodziło z niej życie. Po chwili twardo uderzyła o ziemię. Zapanowała ciemność. Calvin wysiadł z samochodu i podszedł do leżącej kobiety. Jackson ruszył za nim, przyciskając chusteczkę do oka. – No? – zapytał. Calvin stał przez parę sekund w bezruchu, patrząc na skręcone ciało. Przewrócił stopą głowę kobiety na drugą stronę, po czym bez słowa chwycił ją za nadgarstki i zaczął wlec w stronę kanału. – Nie żyje? – spytał z irytacją Jackson. Calvin obejrzał się, czekając, aż Jackson chwyci za nogi. – A co za różnica? – powiedział. Grant wchodził właśnie po schodach, gdy rozległo się dzwonienie telefonu komórkowego. Rozmówca nie przedstawił się, lecz Grant wiedział, z kim ma do czynienia. Mężczyzna powiedział, że zadanie zostało wykonane niezupełnie zgodnie z planem, ale skutecznie. Grant chciał wiedzieć, co się nie udało, lecz teraz nie miał czasu o to wypytywać. – Będę w kontakcie – powiedział tylko. Miał już wyłączyć telefon, lecz rozmówca jeszcze nie skończył. – Kto ci powiedział, gdzie ją znaleźć? – zapytał kategorycznie głos. Grant zmarszczył brwi. W głębi korytarza rozmawiało dwóch ludzi z działu marketingu. Zdawał sobie sprawę, dlaczego jego rozmówca się denerwował. Ostatnio zapanowała gorączkowa, nieco chaotyczna atmosfera, nie usprawiedliwiało to jednak partactwa. – Nikt mi nie powiedział, sam usłyszałem – odparł, zdejmując przypasany pęk kluczy. – Co, podsłuchiwałeś przy dziurce od klucza? Grant wszedł do sali komunikacji, położonej z tyłu recepcji. Znajdowała się tu centrala telefoniczna oraz sprzęt monitorujący. – Nie – powiedział, starając się nie okazywać zniecierpliwienia. – Dowiedziałem się tego z taśmy. W tej firmie nagrywamy wszystkie telefony, dzięki temu łatwiej kontrolować sytuację. Prawdę mówiąc, właśnie zamierzałem je sprawdzić i upewnić się, że nic nie zostało wykasowane. Jesteś zadowolony? – Nie, nie jestem. Suka o mało nie wydłubała mi oka. – Grant nie odpowiedział. Nie chciał tego słuchać – nie przez telefon komórkowy. – Wyjeżdżamy na parę dni z miasta – powiedział wreszcie głos. – Skontaktujemy się z tobą. 3 Alex usiadła na kanapie, mechanicznie głaszcząc miękkie jak welwet uszy Oskara. Wyobrażała sobie, jakie stanowisko zajęłaby firma – co powiedziałby Neumann, gdyby zaczęła rzucać oskarżenia: „Należy pamiętać, że pani Tynan właśnie straciła u nas pracę. W tych okolicznościach jest zupełnie zrozumiałe, że chce nas o szkalować...” Neumann powiedziałby to w gładki, przekonujący, niszczący sposób. Sama myśl, że miałaby ponownie stawić mu czoło, nawet w obecności funkcjonariusza policji, sprawiła, że podjęła inną decyzję. Musiała naradzić się z White’em. Inaczej nie miała szans posunąć się dalej. White był jedynym znanym jej człowiekiem w Prov-Life – jedynym, stojącym dość wysoko w hierarchii i znającym zakulisowe mechanizmy – który mógł umożliwić wykorzystanie odkrytych przez nią faktów. Nawiązanie kontaktu z White’em okazało się jednak trudniejsze, niż podejrzewała. Większość połączeń z Newport zostało przerwanych. Według telewizyjnych doniesień, odwilż okazywała się bardziej niszczycielska niż mrozy. Służby ratownicze działały w całym Rhode Island, ewakuując zatopione osiedla, ratując uwięzionych w samochodach kierowców i oczyszczając drogi z przewróconych drzew. Alex wyjrzała przez okno. Trawę zaścielały jeszcze gdzieniegdzie połacie brudnego śniegu, ale potoki deszczówki niemal całkowicie oczyściły ulicę. W centrum Providence rzeka zalała pieczołowicie odrestaurowane za sprawą burmistrza Montanellego nadbrzeża, wyżej położone części miasta były jednak bezpieczne. Mimo to mieszkańcy East Side okazywali tradycyjną solidarność w obliczu zagrożenia. Tego ranka, gdy Alex szukała po całym mieście domu pani Trybowskiej, członkowie dwóch samorządów zgłosili się do Maeve Connelly, by upewnić się, że nic jej nie grozi. Przedstawiciel jednej z nich zaoferował jej gorący posiłek, a drugi, mężczyzna o krostowatej, bladej twarzy, martwił się, że w domu jest zimno. Maeve opowiedziała o tym Alex po jej powrocie. Mężczyzna upierał się nawet, by sprawdzić izolację cieplną w całym domu, tłumacząc, że wiele starszych osób już padło ofiarami hipotermii. „Powiedziałam mu prosto w oczy, że gdybym zamierzała zamarznąć na śmierć, zrobiłabym to parę dni temu i nie czekałabym na odwilż”, stwierdziła pani Connelly, której najwidoczniej nie spodobało się uznanie jej za staruszkę. Alex roześmiała się po tych słowach. Przestały pół godziny na schodach, dyskutując o okropnej pogodzie. Zwykle nie zachowywała się tak uprzejmie wobec Maeve, ale czuła, że powinna zaskarbić sobie jej sympatię, zanim dojdzie do tłumaczenia, dlaczego nie będzie w stanie płacić wyższego czynszu. Pogodna pogawędka sprawiła, że Alex poczuła się jak największa hipokrytka w Rhode Island. Po przeciwnej stronie ulicy parkowała szara furgonetka. Dwie kobiety w jaskrawoniebieskich kombinezonach niosły opakowane w folię aluminiową tacki i termosy w krzykliwych barwach do frontowego wejścia domu pod numerem dwudziestym siódmym, w którym mieszkała starsza para. Przypatrując się ich samarytańskiej aktywności, Alex zdała sobie sprawę, że nie jadła obiadu. Było wpół do piątej po południu, a Alex nie miała nic w ustach od śniadania. W istocie była nie tyle głodna, ile zaczynała ją boleć głowa i zbierało się jej na mdłości. Dotknęła czoła, sprawdzając, czy nie ma gorączki. Brakowało jej tylko grypy do pełni szczęścia. Oskar zamiauczał znowu. Zachowywał się tak całe popołudnie: krążył w kółko po całym mieszkaniu i żałośnie miauczał. Zeskoczył z krzesła i podszedł do Alex. – Co się dzieje, malutki? Podniosła kota na ręce i zaczęła głaskać po głowie. Wyprężył się w jej ramionach i położył po sobie uszy, jak gdyby czymś zirytowany. Podrapała go pod brodą – strategia ta zwykle wystarczała, by w dwie sekundy zamienił się w zahipnotyzowanego bezkręgowca. Tym razem okazała się jednak nieskuteczna. Oskar zeskoczył na podłogę i przemaszerował w drugi koniec pokoju. Popatrzył na jedzenie w miseczce, po czym przeniósł z wyrzutem wzrok na Alex. – Łosoś z zającem, Oskarze, twoje ulubione jedzenie. Kot zrobił coś, czego Alex jeszcze nigdy nie widziała: oparł się o szafkę, jak gdyby zataczał się ze zmęczenia, przez cały czas miaucząc. Alex podniosła słuchawkę i wybrała numer White’a. I tym razem nie uzyskała połączenia. – Cholera! Czuła, że krew pulsuje jej w skroniach. Głowa zaczynała boleć ją tak bardzo, że miała trudności z myśleniem. Walnęła słuchawką o widełki i chwyciła płaszcz. Na Tabor Avenue znalazła sklep wielobranżowy, w którym kupiła chleb, ser i tylenol. Spacer po świeżym powietrzu sprawił, że przejaśniło się jej w głowie. Wróciła do mieszkania tuż po szóstej i ponownie spróbowała dodzwonić się do White’a – tym razem również bezskutecznie. Zrobiła sobie kanapkę, kiedy jednak usiadła, by ją zjeść, stwierdziła, że wciąż nie ma apetytu. Sama myśl o włożeniu jedzenia do ust sprawiała, że czuła mdłości. Przez chwilę siedziała, wpatrując się tępo w kanapkę, po czym przeszła do kuchenki i wyrzuciła chleb do kosza na odpadki. Kanapka zaklinowała się o pokrywę. – Cholera! Wydawało się, że tego dnia wszystko sprzysięgło się przeciwko niej. Nachyliła się, by wcisnąć kanapkę głębiej. Ból odezwał się ze zdwojoną siłą. Miała wrażenie, że ktoś wbija jej w czaszkę gwoździe. Spostrzegła, że domknięcie pokrywy kosza uniemożliwiała zwinięta ścierka, pokryta czarnymi plamami sadzy. Wepchnęła ją do środka, kanapka wpadła jej śladem. Alex wyjęła dwie tabletki tylenolu, popiła je wodą z kranu i usiadła na łóżku. Oskar leżał w kącie, między krzesłem a ścianą; nawet nie raczył wejść na swoje posłanie. – Co ty wyprawiasz, malutki? Miał zamknięte ślepia i oddychał płytko, zrywami, jak gdyby śnił się mu koszmar. Alex nigdy jeszcze nie widziała, żeby spał nie w swoim koszyku. Uświadomiła sobie, że jej samej kleją się oczy. Uznała, że powinna się położyć. W pokoju było przyjemnie ciepło. Naprzeciwko Alex, w szafce z bojlerem marki Mercury zbierał się tlenek węgla. Nie zostało ani śladu po czarnych od sadzy odciskach palców tam, gdzie doświadczona ręka rozerwała starą gumową uszczelkę na rurze wyciągu. Był to stary bojler. Nawet nie trzeba było odcinać dostępu tlenu do palnika. Płomień pilota miał żółtą barwę. Inną oznaką wadliwego funkcjonowania były ślady sadzy wokół klapki inspekcyjnej. Oczywiste było, że właścicielka domu nigdy nie zadbała o skontrolowanie urządzenia. Bojler starego typu zapewne stale wytwarzał pewną ilość tlenku węgla, jako wynik niedokładnego spalania. Dopóki urządzenie miało zapewnioną właściwą wentylację, dopóki gazy, będące wynikiem spalania, czyli dwutlenek i o wiele groźniejszy tlenek węgla, były usuwane na zewnątrz, bojler był względnie bezpieczny. Inaczej jednak rzecz się miała przy awarii układu wentylacji. Miejscowa policja, nawet gdyby zadała sobie trud dokładniejszego zbadania sprawy, uznałaby, że to tylko kolejny przypadek defektu domowego urządzenia. Ze śmiertelnym skutkiem. Wadliwy lub słabo funkcjonujący wyciąg, zapchane przewody kominowe, urządzanie barbecue w zamkniętym pomieszczeniu, wykorzystywanie pieców kuchennych do ogrzewania mieszkania – tego rodzaju przypadki zdarzały się bardzo często i były dobrze znane firmom ubezpieczeniowym. Nie można powiedzieć, że działo się to ciągle, lecz podobne wypadki nie były rzadkością. Przydarzały się z reguły studentom lub ludziom zajmującym lokale o niskim standardzie i czynszu – tym, którzy z nawyku ufali Opatrzności. Drzwi do szafki były ledwie uchylone. Bezwonny, bezbarwny, pozbawiony smaku gaz sączył się do pokoju – jedna trzecia metra sześciennego na minutę. Alex oddychała głęboko z lekko uchylonymi ustami. Śniło się jej, że stoi na łasze piasku. Niebo było szare, powierzchnia czarnego morza – całkowicie gładka – wyglądała jak szkło. Woda kołysała się powoli, ociężale, w powierzchni tworzyły się drobne zagłębienia. Mark siedział w łodzi wiosłowej i wyciągał ręce do Alex. Chciał, żeby wsiadła. Zaczął machać ręką i wskazywać pod jej nogi. Jego oczy były czarne i szkliste jak morze. Próbowała krzyczeć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Serce zaczęło walić jej w piersi, jak gdyby chciało się z niej wyrwać. Cząsteczki tlenku węgla przenikały głęboko do tkanki jej płuc. Grad molekuł natrafiał na hemoglobinę we krwi. Tlenek węgla wykazuje do niej szczególne powinowactwo. Związanie tlenku węgla z hemoglobiną uniemożliwia natomiast transportowanie przez nią tlenu. Alex zaczynała się dusić. Przy stężeniu karboksyhemoglobiny – czyli kompleksu z tlenkiem węgla – w wysokości trzydziestu procent zatrucie zaczyna przejawiać się bólami głowy. Przy stężeniu czterdziestu procent pojawiają się zawroty głowy, mdłości, zaburzenia widzenia. Sen przechodzi w śpiączkę, a ta – w śmierć. We śnie Alex ujrzała nazwę łodzi. Uniosła głowę i zorientowała się, że Mark widzi, jak ją odczytuje. Z wysiłkiem odcyfrowała litery: „L-I-R-A”. Mark gorączkowo wyciągnął rękę. Opuściła wzrok i dostrzegła, że czarna ciecz sięga coraz wyżej – wciskała się już między palce jej stóp. Panowało lodowate zimno. Alex popatrzyła znów na Marka, ten jednak oddalał się od niej. Znajdował się już daleko, zmierzał szybko w stronę horyzontu po szklistym, czarnym morzu. Łódź nie pozostawiała za sobą śladu. Sylwetka mężczyzny zlała się z nią w jedno. Po chwili łódź stanowiła już tylko plamkę na widnokręgu. Zanim znikła zupełnie, Alex zdała sobie sprawę, że jej nazwa brzmiała nie LIRA, ale LIAR – kłamca. Uniosła dłonie do ust i wykrzyknęła to słowo. I ujrzała przed sobą swój pokój. Siedziała w łóżku. Ból, jakiego nie czuła jeszcze nigdy w życiu, rozłupywał jej czaszkę. Dotknęła skroni, jak gdyby starała się namacać ranę. Czuła mrowienie w palcach. Dostrzegła, że ma czerwone paznokcie. Zmrużyła oczy i podniosła dłonie bliżej twarzy. Wyglądały, jak gdyby paznokcie pomalowano fosforyzującym lakierem, jakiego nigdy nie używała. Gdzieś z głębin pamięci wyłoniła się świadomość, co to oznacza: karboksyhemoglobina. Zatrucie śmiercionośnym gazem. Szarpnęła się w łóżku, dojrzała Oskara. Kot leżał w tym samym miejscu, co wcześniej. Wyglądał jednak inaczej. Czując przypływ adrenaliny i strachu, Alex uświadomiła sobie, że nie oddychał. Podniosła się z łóżka. Podłoga zdawała się kołysać w przód, tył i na boki jak pokład statku. Alex podeszła na chwiejnych nogach do Oskara i wzięła na ręce jego wiotkie ciałko. Szare ślepia kota były szklane i nieruchome pod przymkniętymi do połowy powiekami. W Alex wezbrał szloch. Zatoczyła się w tył, nie wypuszczając z rąk martwego zwierzęcia. Zdawało się jej, że minęła wieczność, nim dotarła do wyjścia. Niezgrabnie zdołała odsunąć rygiel i otworzyła drzwi. Po chwili oddychała już powietrzem z klatki schodowej. Chciano cię zabić. Myśl ta pojawiła się w jej głowie, jak gdyby ktoś chciał jej wytłumaczyć, co się działo. Chciano cię zabić. Położyła kota na podłodze i wróciła do pokoju. Obydwoma rękami szarpnęła okno w górę i zaczęła łykać wielkie hausty powietrza. Marznący deszcz sprawił, że poczuła się nieco przytomniejsza. Przesunęła dłońmi po twarzy. Przeszedł ją dreszcz gniewu. Podeszła prosto do szafki i otworzyła szarpnięciem drzwiczki. Nie wiedziała, co spodziewała się zobaczyć, ale w środku dostrzegła tylko stary, brudny bojler. Przypomniała sobie po chwili o zabrudzonej sadzą ścierce. Ktoś zepsuł bojler i wytarł potem ręce. Zdjęła dłoń z gałki drzwiczek. Musiała uważać, by nie zatrzeć dowodów. Sięgnęła do wnętrza szafki i wyłączyła palnik. Wybrała 911. Dopiero gdy policjant poprosił ją, żeby się uspokoiła, zdała sobie sprawę, że płacze. – Przepraszam, nie... – Zacisnęła oczy, tłumiąc łzy. – Przepraszam... Zabili mojego kota... – Słucham? – spytał gniewnie mężczyzna na linii. – Zabili mojego kota. Ktoś... – Niech pani posłucha: jeżeli ktoś zabił pani kota, niech pani przyjdzie rano i... – Nic pan nie rozumie! Starali się mnie zabić. – Przecież powiedziała pani... – Próbowali mnie zabić, ale zginął tylko mój kot. – Kto? Alex usiłowała myśleć jasno, zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Otwarte okno sprawiało, że w pokoju zapanował lodowaty chłód. Stół pokrywał się wilgocią. – Widziała ich pani? – zapytał gniewny głos. – Widziała pani ich twarze? – Nie... – Są jeszcze w pobliżu? – Nie... nie sądzę... – No to niech pani posłucha. – Policjant mówił takim tonem, jak gdyby trzymał pod brodą jeszcze ze dwie słuchawki. – Niech pani poda nam nazwisko i adres, a natychmiast kogoś tam wyślę. Powiedziała, gdzie mieszka, i odłożyła słuchawkę. – Usiłowali mnie otruć – powiedziała do pustego pokoju. Podeszła do otwartego okna. Jak daleko się jeszcze posuną? Co zrobią, gdy dowiedzą się, że się im nie udało? Wrócą, żeby ją po prostu zastrzelić? Wyjrzała na ulicę. Przyszło jej do głowy, że być może obserwują ją właśnie w tej chwili. Powiodła wzrokiem po cieniach między starymi domami, szukając twarzy w ciemnych wnętrzach zaparkowanych samochodów, nasłuchując odgłosu kroków wśród natarczywego szemrania deszczu. Wyszła na schody i wzięła na ręce wiotkie ciałko Oskara. Łzy pociekły na połyskliwe futerko. Cały czas zadawała sobie pytanie: kim byli? Kto chciał jej śmierci? Czy ci sami ludzie, którzy podpalili dom Liz? Ci, którzy znali się na tyle dobrze na pozorowaniu wypadków, że potrafili podłączyć grzejnik dużej mocy do zwykłego gniazdka? Którzy umieli upozorować porażenie prądem? Nagle zrozumiała, co się stało. Zdumiała się, dlaczego nie pojęła tego wcześniej. Michael Eliot nie zginął przypadkowo. Upozorowano jedynie nieszczęśliwe zdarzenie, tak samo jak jej śmierć wyglądałaby na wypadek. Tak, jak wydawało się w przypadku pożaru domu Liz. A kto wiedział o wypadkach więcej, niż firma ubezpieczeniowa? 4 Harold Tate potarł czoło i zmusił się do skupienia wzroku na jasno oświetlonym blacie. Leżały na nim dwa czarno-białe negatywy formatu radiogramów, przedstawiające długie kolumny nieregularnie rozmieszczonych, rozmytych czarnych smug. Z boku znajdował się stos podobnych negatywów, zapakowanych w koperty z brązowego papieru. Minęła już jedenasta, laboratorium było opustoszałe. Tate czuł ból głowy. Marzył, by wreszcie się stąd wyrwać, jednak pozostało mu już tylko parę negatywów do sprawdzenia. Czuł, że dopiero potem będzie mógł o wszystkim zapomnieć. Mógł przypisać to po prostu skażeniu próbki i przestać się przejmować, coś jednak nie dawało mu spokoju. Powodem udręki Tate’a była nie tylko pedanteria, ale i znajomość samej choroby. Pląsawica Huntingtona. Im więcej o niej wiedział, tym większa ogarniała go groza. Ludzie nie zapadali na nią i nie umierali tak po prostu. Najpierw zmianie ulegały ich osobowości, ich umysły. Pojawiały się gwałtowne wahania nastroju. Osoby te często stawały się paranoiczne i mściwe. Ich zachowania nie dawało się przewidzieć. Ktoś w Prov-Life zachorował na pląsawicę. Oczywiście, mógł to być któryś z szeregowych pracowników, nie mający o niczym pojęcia. Być może zresztą dodatni wynik był rezultatem skażenia próbki. Michael Eliot wiedział jednak, jaka jest procedura badań. Mało prawdopodobne, by był na tyle nieuważny, żeby dopuścić do pomyłki, dotyczącej pobranego od niego materiału. Wobec tego można było liczyć tylko na szansę – niewielką, nie pozwalającą jednak Tate’owi na spokojny sen – że próbka DNA została rozmyślnie zamieniona. Na taki pomysł mógł jednak wpaść tylko ktoś, kto wiedział o ich pobieraniu. W laboratorium Medan nie posługiwano się już sprzętem do elektroforezy. W systemie wykorzystywano fluorescencyjne znaczniki, przyłączające się do określonych sekwencji genowych w roztworze. Elektroforeza stanowiła ogólną technikę, służącą do identyfikacji fragmentów DNA i składu. W tej postaci wykorzystywano ją w kryminalistyce do identyfikowania próbek skóry, włosów, krwi czy nasienia, znajdowanych w miejscach przestępstwa. Pewne fragmenty DNA występowały w danej postaci wyłącznie u jednej osoby, były niepowtarzalne podobnie jak odciski palców. Laboratorium Medan posługiwało się elektroforezą w przeszłości, gdy zajmowało się przede wszystkim badaniami naukowymi. Tate wpadł na prosty wniosek: jeżeli czyjąś próbkę oznaczono jako pochodzącą od Michaela Eliota, to wynik jego analizy DNA powinien odnaleźć się właśnie pod nazwiskiem tego kogoś. Ponieważ Eliot był jego przyjacielem, Tate powtórnie pobrał od niego materiał – co stanowiło odstępstwo od reguły. Dzięki temu zyskał podstawę do porównania wyników. Gdyby znalazł drugą, identyczną, pośród wyników kadry Prov-Life, wówczas zagadka byłaby wyjaśniona, a Tate dowiedziałby się, kto ostatecznie choruje na pląsawicę Huntingtona. Gdyby nie trafił na identyczną próbkę DNA, oznaczałoby to, że w jakiś sposób materiał od Eliota został zamieniony z materiałem od kogoś zupełnie z zewnątrz. Tate nachylił się nad przeglądarką. Po jednej stronie znajdował się rentgenogram DNA Eliota, krótkiego fragmentu identyfikacyjnego na chromosomie dziewiątym. Obok leżała próbka innego pracownika Prov-Life, oznakowana pionowo wzdłuż brzegu ciągiem cyfr. Był to jeden z ostatnich negatywów. Opuszczając wzdłuż obydwóch linijkę z przejrzystego plastyku, Tate porównywał układ prążków. Łzawiły mu oczy, czuł też bolesne pulsowanie w skroniach. Układ prążków był identyczny. Tate wyprostował się, zamrugał i jeszcze raz, znacznie wolniej porównał negatywy. Był zmęczony, dopuszczał możliwość pomyłki. Ale obydwa fragmenty były identyczne. Pochodziły od tej samej osoby. Tate poczuł przypływ uniesienia. W prosty, logiczny i metodyczny sposób z powodzeniem rozwiązał trapiący go problem. Jak przystało na naukowca – choćby nie zasługiwał już na to miano. Zapisał kod próbki i spiesznie przeszedł do swojego gabinetu. Komputerowy rejestr zawierał szczegółową informację, od kogo pochodziła zamieniona próbka, kto naprawdę chorował na pląsawicę Huntingtona. Szybko wprowadził odpowiednie polecenia do komputera. Obiecał sobie, że tym razem nie zadzwoni, nie powiadomi ich o wszystkim w oględny sposób, nie zaproponuje swej rady. Będzie trzymał się z daleka. Niech sami do tego dojdą w odpowiednim czasie. Niech ta informacja pozostanie w rękach ludzi, którzy za nią zapłacili. Każde inne podejście komplikowało tylko sprawy. Na ekranie pojawiła się baza danych pracowników Prov-Life. Tate jednym palcem wystukał kod i sprawdził, czy się nie omylił. Obraz na ekranie znikł na chwilę, po czym zastąpiła go lista nazwisk w porządku alfabetycznym. U dołu ekranu jedno z nich, zaznaczone, zapalało się i gasło. Tate znał to nazwisko. Neumann postawił właśnie nogę na schodach, gdy rozległ się dźwięk telefonu. Odebrał go w gabinecie. – Walter? Tu Harold. Mam... Mam nadzieję, że nie... – To chyba pomyłka – przerwał mężczyźnie Neumann. – Wiem – odparł Tate. – Wiem o wszystkim. Jest jednak coś, o czym musisz wiedzieć. Coś strasznego i bardzo pilnego. Neumann przez chwilę milczał. Tate słyszał jego oddech w słuchawce. – W takim razie przyjedź i mi to powiedz – stwierdził wreszcie. 5 Alex znajdowała się na moście na Fall River, kiedy zaczęto nadawać ostrzeżenia przez radio. Kilka rzek w północnej części Rhode Island i Massachusetts przerwało już wały. Policja radziła mieszkańcom wiejskich okolic opuszczać domy tylko w wypadku konieczności. Deszcz padał nadal – niezbyt mocno, lecz nieustępliwie, jak gdyby miało tak trwać już wiecznie. W mętnym świetle reflektorów Alex widziała chlustającą po jezdni wodę. Błotniste strugi lały się z porośniętych drzewami stoków i skarp, wcinając się w szybko niknące zwały śniegu. Po opuszczeniu autostrady Alex jechała przeważnie na drugim i trzecim biegu, bojąc się, że wypadnie z jezdni. Dochodziła jedenasta w nocy i rada policji wydawała się zbyteczna. Przejechała kolejne półtora kilometra, nie napotkawszy żadnego samochodu. Stare śródmieście Newport nigdy nie sprawiało wrażenia bardziej autentycznego. Opustoszałe i ciemne, rozświetlone jedynie paroma mętnymi latarniami, których blask nie sięgał niewidocznych w mroku sklepów dla turystów i znaków drogowych, wyglądało jak stary, posępny port morski, wybudowany przez założycieli Nowej Anglii. Alex poczuła się przez to jeszcze bardziej osamotniona i krucha. W trakcie jazdy w stronę morza nie mogła się powstrzymać od myśli, że zmierza ku zagrożeniu i nie będzie miała najmniejszej szansy na uzyskanie pomocy. Spojrzała we wsteczne lusterko i skręciła w stronę nadbrzeża. W porcie przycupnęły grupki małych żaglówek z przykrytymi płachtami pokładami. Widać było, jak podskakują ich maszty. Na horyzoncie powoli mrugało czerwone światło. Alex wkrótce znalazła się za miastem. Droga wiła się łagodnymi łukami przez cypel w stronę Brenton Point. Brama domu White’a była zamknięta, Alex musiała wysiąść, by ją otworzyć. Topniejący śnieg zalegał na drodze dojazdowej warstwą tak grubą, że wsypywał się dziewczynie do butów. Gdy ruszyła toyotą w stronę domu, koła buksowały i zjeżdżały na boki. Silnik zaczął wyć. Nie miała szans dostać się w takich warunkach z powrotem. Światła w domu były pogaszone. Alex popatrzyła na fasadę, modląc się, by Randal był w środku. W miejscu, gdzie wcześniej stał lincoln, obecnie widniała jedynie prostokątna łata prawie wolna od śniegu. Alex pobrnęła w stronę domu, mając nadzieję, że White po prostu wstawił wóz do garażu. Zastanawiała się, co zrobi, jeżeli nikogo nie zastanie. Nie była pewna, że zdoła dojechać toyotą chociażby do Newport. Wciąż znajdowała się na podjeździe, gdy drzwi się otworzyły. – Alex? To ty? Wydawało się jej, że to głos White’a, nie miała jednak pewności. Wpółukryty za drzwiami mężczyzna nie podszedł do progu. Alex poczuła nagle zakłopotanie. Nie pomyślała, jak może zostać odebrana jej nocna wizyta. – Próbowałam do pana zadzwonić... Odkryłam coś, o czym powinien pan wiedzieć. Przepraszam, jeśli... – Na miłość boską, wejdź do środka. Alex spiesznie wkroczyła do holu. Z pokoju w głębi dobiegały głosy, jak gdyby trwało tam jakieś spotkanie. Dopiero po chwili Alex uświadomiła sobie, że to tylko telewizor. – Przyjechałaś sama? – Tak... White zamknął drzwi i natychmiast je zaryglował. Był ubrany w ten sam zielony sweter co wcześniej, lecz tym razem miał na sobie sztruksowe spodnie i pantofle. Trzymał coś w dłoni, starając się, by tego nie dojrzała. Opuścił wzrok, podążając za jej spojrzeniem. Alex zorientowała się, że trzyma w ręce czarny, wielki i chyba ciężki automatyczny pistolet, browninga lub berettę. W jego dłoni broń wyglądała niedorzecznie i groteskowo, jakby dokonała się koszmarna przemiana cywilizowanego człowieka w groźnego bandytę. Alex instynktownie się cofnęła. – To tylko środek ostrożności – wymamrotał zakłopotany White. – Zobaczyłem samochód z piętra. Ostatnio było trochę... wypadków. – Sprawiał wrażenie napiętego, niespokojnego, jak gdyby spodziewał się o wiele bardziej groźnego gościa. Otworzył szufladę stołu w holu i schował do niej broń. – No, już. Mój Boże, doszczętnie przemokłaś. Wejdź dalej. – Poprowadził ją do kuchni, gdzie roznosiła się woń czosnku. Na stole leżały resztki upieczonej w całości kaczki. – Jesteś głodna? Jadłaś kolację? – powiedział wskazując potrawę. – Zrobię ci kanapkę albo... – Nie, dziękuję. – Może w takim razie napijesz się kawy? Tak, zaparzę kawę. Otworzył lodówkę i zaczął grzebać w środku. – Uważam, że wiem... – Nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z Neumannem o tym... o tobie – stwierdził, wyciągając z lodówki karton mleka i torebkę mielonej kawy. – Prawdę mówiąc, niezupełnie czułem się na siłach. Uważam poza tym, że najlepiej pomówić z nim o tym osobiście. Obiecuję, że kiedy tylko wrócę do biura... – Nie dlatego przyjechałam – odparła Alex. White przerwał przygotowania do zaparzenia kawy i obrócił się w jej stronę. – Uważam, że wiem, co dzieje się w Prov-Life. Przynajmniej częściowo. Wiem, skąd Michael Eliot miał pieniądze. – White zmarszczył brwi. Odstawił mleko i kawę na stół. – Przypomina pan sobie nieprawidłowość, którą odkryłam kilka tygodni temu? Dziwaczne dane o roszczeniach z Centralnej Dokumentacji, które wyglądały na spreparowane? – Tak, oczywiście. Prosiłem, żebyś się tym zajęła. – Owszem – przytaknęła Alex. – Dlatego właśnie opowiadam panu o tym wszystkim. To jeden z powodów. – Opowiadasz o czym? – White zamrugał. – O ile sobie przypominam, doszliśmy do wniosku, że najprawdopodobniej oryginalne dane zostały utracone i ktoś próbował to zataić. – Jestem przekonana, że nie o to chodziło – powiedziała Alex. – Przynajmniej nie tylko o to. Uważam, że do systemu wprowadzono całe mnóstwo fałszywych danych, dotyczących nie istniejących polis. Występowano z nieprawdziwymi roszczeniami i dokonywano na tej podstawie wypłat. – White zrobił się bardzo blady. Okrążył kuchenny stół i usiadł. – Michael Eliot wskrzeszał nieważne polisy – kontynuowała Alex. – Nie wiem, jak mu się to udawało, ale jedno jest pewne: nie mógłby tego dokonać bez pomocy kogoś z Centralnej Dokumentacji. Na przykład Ralpha McCormicka. White potrząsnął głową. Nie liczyła, że spodobają mu się jej rewelacje. Był w firmie aktuariuszem doskonałym, strażnikiem prawdy. Jeżeli tak cenne dla niego dane okazały się nic nie warte, został oszukany równie dotkliwie, jak wszyscy pozostali. – McCormick nie żyje, nie wiedziałaś? – Podniósł wzrok. – Znaleziono go dziś rano. Przedawkowanie zanieczyszczonej kokainy. Alex nagle zrozumiała, dlaczego White sądził, że potrzebny mu pistolet. Zaczęło łomotać jej serce. – Ale... Jezu Chryste, myślałam, że jest na odwyku. – Wypisał się po paru dniach. Wrócił tutaj. Powiedział, że wziął się w garść chodziło o jego nałóg. Przez moment Alex nie była w stanie nic powiedzieć. Uważała, że jedynie grupka ludzi z Prov-Life była zamieszana w tę sprawę; dowody wskazywały, że jest ich niewielu. Dwóch z nich już nie żyło. Kto pozostawał? Prawdopodobnie ktoś z działu roszczeń, zapewne również z działu dochodzeń. Ale kto? A co z działem finansów czy asekuracji? Co z najwyższym kierownictwem? Z radą zarządzającą? – Randal, uważam, że nadszedł czas zgłosić się na policję i opowiedzieć o wszystkim co wiemy. Może zdołamy... – Policję? Po co mielibyśmy to robić? Alex przeszła na drugą stronę stołu. Widziała, że White jest zdenerwowany, nawet wstrząśnięty, ale mimo to sprawiał wrażenie nie przygotowanego na przyjęcie prawdy. – Naprawdę pan sądzi, że to był przypadek? – Ralph był silnie uzależniony od kokainy. – White przesunął dłonią po twarzy. – Przedawkował, bo dostał trefny towar. Ciągle się to zdarza. – Wstał i podszedł do zlewu. – McCormick i Eliot byli zamieszani w tę samą aferę – uparła się Alex. – Eliot postanowił zniknąć bez śladu, McCormick zaczął brać narkotyki. Na obydwóch nie można było polegać, a teraz obaj nie żyją. Nie widzi pan, co się dzieje? Przyglądała się, jak White wsypuje dwie czubate łyżeczki kawy do ekspresu, rozsypując trochę na boki drżącą ręką. – Nawet jeśli to prawda, co moglibyśmy właściwie powiedzieć policji? Że podejrzewamy, iż śmierć McCormicka nie była przypadkowa? Na jakiej podstawie? Kogo mielibyśmy oskarżyć, Alex? – Nie mówię, że mamy natychmiast zgłosić się na policję. Musimy najpierw zdobyć więcej dowodów w Prov-Life. Trochę więcej dowodów. – Wiem, że chcesz wrócić do pracy, ale... – Nie o to mi chodzi. Dzieje się coś bardzo złego. Dokonywana jest defraudacja na wielką skalę. Są popełniane morderstwa. White wziął dwa kubki z suszarki. – To bardzo ciekawa teoria, Alex, jednak bez dowodów... – To nie teoria – White zaczynał ją irytować. Jak gdyby celowo nie chciał zrozumieć, o co jej chodziło. – Dział finansów zatwierdzał wypłaty z nieważnych od lat polis. Mam jedną z nich, udało mi się ją odszukać. Prov-Life wypłaciło milion dolarów na nieważną polisę, a Eliot wziął z tego dziesięć procent. W samym listopadzie było sześć podobnych wypłat. White pozostał przy zlewie. Wyjrzał na zewnątrz. – Możesz tego dowieść? – zapytał. – Mogę, pod warunkiem że dostanę się do danych dotyczących polis w Centralnej Dokumentacji, zanim jakaś niefortunna awaria nie skasuje połowy plików – odparła Alex. – Na tym właśnie polega problem – wszystkie dowody są w komputerach. Nawet stara polisa, którą zabrałam, nie dowodzi niczego, o ile nie zdołamy udowodnić, że na jej podstawie dokonano wypłaty. White stał nieruchomo, zaciskając dłonie na skraju blatu. – Zdajesz sobie sprawę, że aby odstawić taki numer, Eliotowi musiał pomagać nie tylko Ralph McCormick? Musiał mieć wielu wspólników. Prawie każdy z działów firmy musiał być w to jakoś zamieszany. – Dlatego właśnie Eliot brał tylko dziesięć procent – powiedziała, kiwając głową. – Pozostali dzielili się resztą. Jedyne działy, w których nie potrzebował wspólników, to marketing i może asekuracja. Oraz my. Aktuariusze tylko manipulują danymi. Nie sprawdzamy, czy są prawdziwe. – White opuścił nieznacznie głowę. Dodała: – Wydawało się nam, że jesteśmy tak inteligentni, ale ostatni dowiadujemy się, co się dzieje w prawdziwym świecie. – Jak zdołano to ukryć? – Obrócił się w jej stronę. – Jeżeli straciliśmy... jak sądzisz, ile? Sto milionów dolarów? – W ciągu pięciu, może sześciu lat. – Dlaczego nikt tego nie zauważył? Dlaczego nie wpłynęło to na naszą rentowność? Pod względem finansowym jesteśmy jedną z najlepiej stojących firm w kraju. Alex wyczuwała, że to ostatnia próba przekonania jej – i siebie samego – że się myliła, że fakty nie potwierdzają jej hipotezy. – Nie wiem, Randal – odparła. – Nie wiem. Potrafię się jednak poznać na fałszywych danych i lewych roszczeniach. White westchnął z wyczerpania. Do tej chwili Alex nie przyszło do głowy, co mógł oznaczać dla niego osobiście skandal w Prov-Life. Jako członek rady, niewątpliwie również on zostałby objęty pozwami sądowymi. Czy firma w ogóle zdołałaby się utrzymać? Zakładała, że najistotniejsze jest ustalić prawdę, że tego właśnie spodziewałby się po niej Randal White. Rzeczywistość prawdopodobnie była jednak bardziej złożona. – Wciąż nie potrafię uwierzyć... Nie mogę w to uwierzyć. – Osunął się bezsilnie na krzesło. – Pracowałem w tej firmie niemal dwadzieścia pięć lat. Za siedem lat mógłbym przejść na wcześniejszą emeryturę. I co mam teraz począć? Alex dotknęła nad stołem jego ramienia. – Co pan chce, żebym zrobiła? – zadała mimowolnie pytanie. White położył rękę na jej dłoni i popatrzył jej w twarz. – Powiem ci, czego chcę – odparł prawie szeptem. – Chcę, żebyś przestała ryzykować. Nie możesz się w to więcej angażować. – Ale... – Nie, Alex, wysłuchaj mnie, proszę. Pozwól mi samemu sobie z tym poradzić. I tak zajmuję dogodniejszą ku temu pozycję. Jeżeli chociażby połowa z tego, co mówisz, jest prawdą, mamy do czynienia z bardzo niebezpiecznymi ludźmi. Nie chcę, żeby zaczęli cię ścigać. Łzy nagle napłynęły jej do oczu. – Już to robią – powiedziała. Przez chwilę nie była w stanie mówić dalej. Usiadła, otarła łzy i odkaszlnęła. White wyglądał na wstrząśniętego. – Dziś wieczór o mało nie otrułam się tlenkiem węgla we własnym mieszkaniu. Ktoś grzebał przy moim bojlerze. O mało co... Nie była wcześniej pewna, czy w ogóle powinna mu o tym mówić. Sądziła, że będzie chciał pojechać prosto na policję. Poza tym planowała najpierw zebrać więcej dowodów. Wiadomość o śmierci McCormicka zmieniała jednak sytuację. White popatrzył na nią przez chwilę. – Och, mój Boże – powiedział, wyciągnął dłonie nad stołem i uścisnął jej ręce. – Mój Boże, Alex, dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? Dlaczego... Przez chwilę syciła się pociechą, płynącą z jego silnego uścisku. Nie czuła się niezręcznie – nagła bliskość była zupełnie naturalna. – Nic mi nie jest, Randal – powiedziała. – Jestem pewna, że mnie obserwowali. Spróbują znowu, dlatego właśnie muszę... muszę szybko przejść do kontrataku. White przypatrzył się jej uważnie. Dostrzegła nagle w jego niebieskich oczach coś więcej niż mądrość i ogładę, coś silniejszego i bardziej witalnego. Było to tam przez cały czas, chociaż Alex stale udawała, że tego nie zauważa – ze względu na dzielącą ich różnicę wieku, ze względu na przypuszczenie, że i tak by im się nie udało. Chciała się cofnąć, ustalić z powrotem dzielący ich wcześniej dystans. Kiedy jednak poczuła, że uścisk jego dłoni rozluźnia się, poczuła, że sama zwiera silniej rękę, nie chcąc stracić z nim kontaktu. Przez długi czas leżała w wielkim, podwójnym łożu, nie mogąc zasnąć. Nasłuchiwała deszczu i świszczącego w drzewach wiatru. Gdy wreszcie na krótko zasnęła, przyśniła się jej powódź. Woda wlała się do kuchni Randala White’a, krzesła podskakiwały na jej powierzchni. Dom na Phillips Street przekrzywiał się i trzeszczał, gdy jego fundamenty powoli osuwały się w dół zbocza. Zobaczyła porzuconego na szczycie schodów przeciwpożarowych Oskara. Pani Connelly usiłowała wydostać się przez okno. Alex próbowała do niej dopłynąć, ale prąd był zbyt silny. Czepiała się rozpaczliwie zatopionych samochodów i białych płotów. Potem zobaczyła budynek Prov-Life. Woda omywała plakietkę, upamiętniającą miejsce, do którego dotarła powódź w 1938 roku. Wielka odwilż groziła zmyciem całego Providence do morza, razem z Alex. Mark przynajmniej przeżyłby, bo siedział bezpiecznie w Nowym Jorku. Wtedy pomyślała, że Mark ją zdradził, porzucił. Wyobraziła go sobie daleko stąd, w Europie, z dziesięcioma milionami dolarów. U jego boku stała Liz Foster w kosztownej wieczorowej sukni. Alex uświadomiła sobie, że obydwoje zrobili z niej idiotkę. Unieśli na jej widok kieliszki z winem, śmiejąc się szyderczo. Obudziła się w tym momencie z łomoczącym sercem. Mark leżał obok niej. Oddychał powoli i regularnie. Westchnęła przeciągle i opadła z powrotem na poduszkę, czując, jak strach i rozpacz opuszczają ją w jednej chwili, zastąpione przez euforię. O tym właśnie marzyła od wielu dni. Po chwili ze wstrząsem uświadomiła sobie, gdzie się rzeczywiście znajduje. Obok niej leżał nie Mark, a Randal White. Mark naprawdę ją porzucił. Kochali się w niemal całkowitej ciemności, prawie bez słów. Wróciła do tego myślami, ledwie potrafiąc w to uwierzyć. Poprowadził ją na górę. Poszła za nim, ponieważ tego właśnie pragnęła. Przypominała sobie dotyk jego dłoni na swoim ciele, delikatność i szacunek, jakich Mark od dawna nie okazywał. Pamiętała uczucie, że tak właśnie powinno być, zagłuszające wątpliwości pragnienie. Pamiętała rozkosz. Odwróciła się i popatrzyła na niego. Pod pościelą rysowało się jego doskonale zbudowane ciało. Jedno ramię położył na prześcieradle, którym byli przykryci. Chciała go dotknąć, coś jednak sprawiło, że się zawahała. Nie wiedziała, co powinno teraz nastąpić. Przetoczyła się na plecy i popatrzyła w sufit. Nie było obietnic, deklaracji. Mieli się zachowywać, jak gdyby nic się nie stało? Czy też było na to za późno? Myśl, że pokierowała swoim życiem w zupełnie nową stronę, nie mając pojęcia, dokąd ją to zawiedzie, sprawiła, że na chwilę ogarnęła ją panika. Nie wiedziała, czego sama chce. Usiadła powoli i wyjrzała przez okno. Zasłony nie były zaciągnięte. Za gołymi gałęziami majaczyła w oddali słaba łuna Newport. Najważniejsze, że Alex chwilowo czuła się bezpiecznie, a sprawił to White. Może powinna żyć z dnia na dzień, przyjmować to, co ją spotyka, i ruszać dalej, gdy nadejdzie na to odpowiednia pora? Jaki sens miało opracowywanie planów, skoro stawka była tak wielka? Randal White by to zrozumiał. Czuła, że zrozumiałby mnóstwo rzeczy. Wysunęła się z łóżka. Nie chciała znów zasnąć, poza tym była bardzo głodna. Od paru dni nie jadła porządnego posiłku. Sięgnęła po ubranie, odszukała sweter i dżinsy i wśliznęła się w nie tak cicho, jak tylko potrafiła. Była w połowie schodów, gdy usłyszała znajomy dźwięk. W Prov-Life był on elementem tła, które się z czasem ignorowało: odgłos komputerowej drukarki. Zatrzymała się, kręcąc głową. Starała się wyizolować dźwięk, niepewna, czy go sobie nie wyobraża. Ruszyła w stronę kuchni i zatrzymała się przed drzwiami po prawej stronie korytarza. Wytężyła słuch. Odgłosy drukarki były ledwie słyszalne. Na zewnątrz rozlegało się równe szemranie deszczu. Skądś dobiegał chlupot wody, przelewającej się z zatkanej rynny. Alex zawróciła i opuściła głowę. Między deskami podłogi widniała szpara. Dźwięk drukarki dobiegał z piwnicy. Chwilę zabrało jej znalezienie schodów. Otworzyła drzwi i zeszła na dół w kompletnej ciemności. Z fundamentów wiekowego domu roznosiła się zatęchła woń, mdląco słodka jak stara tektura. Dźwięk stał się wyraźniejszy. Alex dotknęła bosymi stopami cementu. Skądś dobiegało światło. Gdy jej oczy przywykły do ciemności, dostrzegła korytarz. White przewrócił się na plecy i popatrzył w sufit. Łoże było puste. Przez chwilę miał wrażenie, że śnił. Co zdarzyło się naprawdę, podpowiedziało mu jednak jego ciało. Oraz jej zapach. Czuł go wszędzie. – Alex? – zawołał cicho. Przez chwilę nasłuchiwał, po czym przewiesił nogi przez brzeg łóżka i wstał. Ruszyła naprzód. Jej bose stopy kroczyły bezgłośnie po cementowej posadzce. Drukarka nadal gorączkowo pracowała – słyszała ją już wyraźnie. Sądząc po rytmicznym postukiwaniu, była to drukarka atramentowa. Po chwili Alex znalazła się przed zamkniętymi drzwiami. Wytężyła słuch, starając się wyłowić inne odgłosy – poza dźwiękiem drukarki panowała jednak cisza. Alex sięgnęła do klamki. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Ledwie słyszalnie zaskrzypiały zawiasy. Alex zobaczyła metalowe półki, pełne oprawionych sprawozdań, giętą lampkę z zielonym abażurem, terminal komputera i klawiaturę – oraz stojącą z boku samą drukarkę. Nie był to gabinet; ten znajdował się na górze. Pomieszczenie w piwnicy przypominało bardziej stanowisko pracy. Weszła do środka. Komputer i drukarka nadal działały. Wyglądało na to, że następował transfer danych, równocześnie zapisywanych na twardym dysku i drukowanych. Komputer musiał być podłączony do sieci – takiej, jak wewnętrzny system Prov-Life – chyba że Randal wszedł do Internetu i zapomniał o rozłączeniu. Miała już wyjść, gdy przyszło jej do głowy, że być może terminal istotnie był podłączony do sieci Prov-Life. Czy podczas pracy w domu White miał taki sam dostęp do Centralnej Dokumentacji jak w biurze? Jeżeli tak, zebranie dowodów zapowiadało się o wiele prościej. Alex podeszła do biurka. Jak gdyby czując obcą osobę, drukarka przestała pracować. Ostatni arkusz wysunął się spod wałków i ułożył równo na stosie poprzednich. Na monitorze komputera widniało pole dialogu: DANE ODEBRANE ZWERYFIKOWANE PRZEGLĄD ANALIZA WYJŚCIE Alex zastanowiła się, jakie też informacje mogły być przekazywane w środku nocy. Chyba nie takie, których potrzebował aktuariusz w swojej pracy? Opracowywano je mozolnie na podstawie surowych danych; najnowsze tabele i trendy publikowano w branżowych periodykach. Były to statystyczne opracowania, informacje z drugiej ręki. Uniosła ostatni arkusz bliżej światła. Natychmiast zorientowała się, że widziała już coś podobnego. Dwa zestawy identycznych liczb, w bliźniaczych tabelach, noszących znajome nagłówki: MCP1B, LQTS1, HCTH4. Były to wyniki kolejnego testu genetycznego, takiego samego jak ten, któremu Michael Eliot poddał się w Medanie. W prawym górnym rogu również widniał kod wnioskodawcy: AP1005178. Alex zaczęła odczuwać niepokój. Dlaczego aktuariuszowi doskonałemu zależało na śledzeniu wyników badań genetycznych nieznanych ludzi? Dlaczego Randal White się tym interesował, skoro przez cały czas twierdził, że z zasady jest przeciwny testom? Odwróciła stronę, potem następną. Na każdej znajdowały się wyniki testów, wykonywanych u kolejnych wnioskodawców. Ten sam format, inne cyfry. Nadal odwracała kartki. Arkusze posypały się na podłogę niemal nieprzerwaną strugą. Były ich dziesiątki, setki. Tyle, ilu klientów zgłaszało się co miesiąc do Prov-Life. Przyszło jej w tym momencie do głowy, że testów nie stosuje się u osób, chcących wykupić polisy na wielkie sumy, czyli co najmniej milion dolarów. Było ich zbyt wiele. Prov-Life poddawało badaniom wszystkich potencjalnych klientów. Benny powiedział przecież, że to zautomatyzowany proces. Nie było sensu go automatyzować, jeżeli nie spodziewano się taśmowego wykonywania badań. Nacisnęła „A”, by przyjrzeć się, co oznacza „analiza”. Dopiero po paru sekundach w górnej części ekranu pojawiło się parę wierszy tekstu: NR: AP-1005178 SERIA 84/98JA1 NAZWISKO: T. J. ADRIR PŁEĆ: M DATA URODZENIA: 11-03-59 WYNIKI DODATNIE – BRAK CZYNNIKÓW RYZYKA OCENA STOPNIA RYZYKA: NISKIE AKCEPTACJA POPRZEDNI NASTĘPNY SZUKAJ WYŚCIE Numer wniosku świadczył, że Alex miała do czynienia z pierwszą analizą z serii. Wyglądało na to, że wniosek mężczyzny o nazwisku Adair o przyznanie polisy zostanie zaakceptowany. Dziewięć testów na określone geny, wszystkie z negatywnym wynikiem. Oznaczało to niskie ryzyko. Nie czekała go pląsawica Huntingtona, rak prostaty ani – jakim to genem tak podniecał się Benny? – MCP1B. „Zabójca numer jeden”, tak go określił. Gen sprzyjający zawałom. White zszedł do połowy schodów. Za zasłonami na półpiętrze coś się poruszało. Ruszył do przodu z podchodzącym do gardła sercem. Ktoś dostał się do środka. White poczuł pewność, że porwano Alex. Szarpnął zasłonę. Wiatr zaświstał przez szczelinę w szkle. Lód widocznie sprawił, że drewniana futryna pęczniała, aż szyba pękła. White popatrzył na nią przez chwilę, zauroczony melancholijnym dźwiękiem. Wreszcie ruszył dalej. Gdy dotarł do stołu w holu, wyciągnął pistolet. Alex osunęła się na krzesło. Do tej pory niczego nie podejrzewała. Schorzenia serca były zdecydowanie najczęstszą przyczyną roszczeń z tytułu ubezpieczeń na życie – działo się tak w jednej trzeciej przypadków. Jeżeli można było eliminować potencjalne ofiary zawałów – przynajmniej niektóre – oznaczało to niewątpliwie krociowe zyski. Ile milionów rocznie mogło przynosić to firmie ubezpieczeniowej? W jakim stopniu wpłynęłoby to na zyski firmy wielkości Prov-Life? Alex poczuła, że zaczyna łomotać jej serce. Sięgnęła do klawiatury i nacisnęła „S” – „szukaj”. Na środku ekranu pojawiło się pole dialogu z zapytaniem, co chce znaleźć. Wpisała: ATAK SERCA. Kursor zamrugał, po czym pojawiła się informacja: TEKSTU NIE ZNALEZIONO – PONOWNE PRZESZUKIWANIE? T/N – Idiotka – powiedziała pod nosem Alex. „Atak serca” był to termin nieprecyzyjny zarówno dla lekarzy, jak i aktuariuszy. Alex podjęła kolejną próbę, tym razem wpisując „ZAWAŁ MIĘŚNIA SERCOWEGO”. Kursor zamrugał ponownie, po czym pojawiła się następna analiza: NR: AP-1004812 SERIA 81/97MO1 NAZWISKO: W. A. HEWITT PŁEĆ: M DATA URODZENIA: 18-11-55 WYNIKI DODATNIE – KOMPLEKS GENU MCP1B ZAKRZEPY TĘTNIC WIEŃCOWYCH ZAWAŁ MIĘŚNIA SERCOWEGO OCENA STOPNIA RYZYKA: WYSOKIE – PRAWDOPODOBIEŃSTWO ZGONU W CIĄGU 10 LAT = 60% ODRZUCENIE POPRZEDNI NASTĘPNY SZUKAJ WYŚCIE Wybrała kolejną stronę. Znów zły gen, znów wysokie ryzyko – tym razem jeszcze wyższe, bo inny gen groził powstaniem czegoś, co nazywało się zespołem przedłużonego odcinka QT. Trzecia strona wyglądała tak samo jak pierwsza, ale dotyczyła kobiety; ryzyko w jej wypadku było z nieznanego Alex powodu niższe. Zaczęła coraz szybciej przeglądać kolejne strony. Migały przed nią nazwiska i wyroki na ludzi, których dziedziczność została przeanalizowana i uznana za wybrakowaną, chociaż sami o tym nie wiedzieli. Na dole każdej strony widniało proste zalecenie: ODRZUCENIE. Przez chwilę Alex zbierało się na torsje. Przyłożyła dłonie do czoła, starając się zwalczyć mdłości. Widziała tych ludzi w osiedlach domków na kółkach, czynszowych kamienicach i kolejkach przed instytucjami charytatywnymi. Marny materiał. Genetycznie niepełnowartościowi. Nie nadawali się, by ich ubezpieczać. Nie warto było ich zatrudniać. Stanowili brzemię na coraz słabszych barkach społeczeństwa. Był to koszmar, o którym stale mówił Randal White: potajemna eugenika. Po uświadomieniu sobie, co to oznaczało, nastąpiło zaprzeczenie. Nie chciała w to uwierzyć. W nic z tego, co zobaczyła. Siedziała doszczętnie ogłuszona, aż zaczerpnęła parę razy głęboko tchu i nakazała sobie nie wyciągać pochopnie wniosków. Przyjęte przez nią założenia były niepewne w co najmniej jednym miejscu. Jeżeli Prov-Life prowadziło badania genetyczne potencjalnych klientów, konieczne było pobieranie próbek: krwi, skóry lub śliny. Było to niemożliwe. Istotnie, osoby zamierzające wykupić olbrzymie polisy poddawano szczegółowym testom, ale stanowiły one jedynie drobny odsetek ogółu. W zwykłych warunkach jedynie akwizytorzy mieli bezpośredni kontakt z potencjalnymi klientami. W tym przypadku wnioskodawcy przekazywali do firmy jedynie standardowe formularze. Alex przypomniała sobie, że widziała ich opracowywanie w PrimeNumber. Zacisnęła dłoń na ustach, bowiem o mało nie roześmiała się na wspomnienie Roberty i pozostałych kobiet, rozcinających plastykowymi nożykami koperty i układających je na brzegu stołów, by można je było wykorzystać. „Oszczędzanie to konik Heymanna. Pierwsza rzecz, jakiej się trzeba tu nauczyć”. Tom Heymann nie wywarł na Alex wrażenia człowieka, interesującego się poważnie ekologią. Nic dziwnego, że zareagował nieco nerwowo na widok przysłanej z głównego biura firmy stażystki, chcącej poznać szczegóły – jak to określiła? – „zbierania danych dla Prov-Life”. Szkoda, że tak bardzo chciała się stamtąd wyrwać. Inaczej może by zapytała, dlaczego ciężarówki firmy Greenfield Recycling przyjeżdżają codziennie do Prime Number i dokąd zabierają koperty. Zrozumiała, że trafiały one nie do celulozowni w innym stanie, ale zlokalizowanego parę kilometrów dalej Medanu. Właśnie do tego celu służyło w rzeczywistości PrimeNumber. Alex zrozumiała, że kontrakt na współpracę nie miał nic wspólnego z oszczędzaniem. Po prostu bezpieczniej było prowadzić tę operację poza firmą, w starej, ceglanej fabryce, gdzie pracownice robiły, co im kazano, i nie zadawały pytań. W siedzibie Prov-Life było mnóstwo urzędników, którym płacono właśnie za pilnowanie takich szczegółów, jak odsyłanie makulatury. Ktoś w końcu zadałby sobie pytanie, czy nowych wniosków nie można by opracowywać nieco szybciej. Jak długo trwał kontrakt z PrimeNumber? Według White’a, co najmniej od siedmiu lat. Czy testy genetyczne trwały przez cały ten czas, czy może jeszcze dłużej? Siedem lat temu Prov-Life walczyło o utrzymanie się na powierzchni, starało się uchronić przed fuzją lub przejęciem. Od tego czasu rok w rok sytuacja się poprawiała, aż Prov-Life stało się jedną z najbardziej dochodowych firm ubezpieczeniowych w kraju. Elegancja rozwiązania polegała na tym, że nie dokonano tego w nielegalny sposób, a jedynie – nieetyczny. Żadne prawo nie zabraniało analizować śliny, jeżeli ci, od których pochodziła, sami ją do ciebie wysłali. Tysiące ludzi postąpiło w ten właśnie sposób, mieszając ślinę z osobliwie smakującym klejem na kopertach. Alex nie mogła się nadziwić bezczelności i prostocie tej metody. Pośród tysięcy tych osób znalazł się jeden z przedstawicieli kierownictwa Prov- Life: Michael Eliot. Dlaczego po tylu latach nagle zainteresowało go własne zakodowane w genach przeznaczenie? Dlaczego czekał aż do zeszłego listopada, żeby skorzystać z wyjątkowych możliwości firmy? Alex poczuła, że włosy stają jej dęba na karku. Znała odpowiedź na to pytanie. W listopadzie firma uruchomiła wśród swojego personelu pilotażowy plan ubezpieczeń zdrowotnych. Wszyscy pracownicy składali wnioski jak pospolici klienci, z tym wyjątkiem, że mieli nie płacić składek. Alex sama złożyła wniosek. Z góry słychać było, że wiatr zerwał się znowu. Alex dosłyszała jednak coś jeszcze. Kroki? Nad jej głową zaskrzypiała deska w podłodze. Alex wstrzymała oddech i raz jeszcze nacisnęła „S” – „szukaj”. Tym razem wpisała pięć liter swojego nazwiska. Komputer zdawał się grzebać w swojej pamięci w nieskończoność. Twardy dysk powarkiwał, migała jego zielona dioda. Gdy wreszcie zgasła, Alex pomyślała, że być może połączenie zostało zerwane, tak jak linia telefoniczna. Nagle pojawiły się przed nią wyniki analizy: NR: AP-5000438 SERIA 88/97MO1 NAZWISKO: W. A. HEWITT PŁEĆ: M DATA URODZENIA: 25-06-73 WYNIKI DODATNIE – KOMPLEKS GENU BRCA1 RAK PIERSI, JAJNIKA OCENA STOPNIA RYZYKA: WYJĄTKOWO WYSOKIE – PRAWDOPODOBIEŃSTWO ZGONU W CIĄGU 10 LAT = 95% ODRZUCENIE POPRZEDNI NASTĘPNY SZUKAJ WYŚCIE 6 Samochody zaczęły zatrzymywać się przed domem Neumanna. Deszcz zagłuszał odgłosy ich silników. Harold Tate liczył je z okna na piętrze. Sześć do tej pory. Przeciętne, czterodrzwiowe wozy, wygodne, lecz nie wystawne. Szare, czarne, ciemnoniebieskie. Typowe, przeciętne samochody. Każdy prowadzony przez multimilionera. Oldsmobile Guya Pilaskiego był jedynym wozem, który rozpoznał. Reflektory kolejnego samochodu oświetliły pień małej sekwoi i omiotły dom łukiem. Czarny lexus. Łącznie siedem wozów. Tate usłyszał trzaśniecie drzwiami, stłumione głosy. Czekał, krążąc po małym gabinecie, zastanawiając się, czy słusznie postąpił, mówiąc Neumannowi, czego się dowiedział. Zastanawiał się, w jaki sposób zostanie to wykorzystane. Ssanie w dołku mówiło mu, że zapewne nie pożałowałby, gdyby się dowiedział. W drzwiach gabinetu pojawił się wreszcie Neumann. – Jesteśmy gotowi, by cię wysłuchać – powiedział. Zasiedli wokół stołu w jadalni, nad którym unosiła się już chmura sinawego dymu. Wyglądali na zmęczonych, rozdrażnionych, zaniepokojonych. Kiedy Tate wszedł do pokoju, wszyscy patrzyli na niego, jak gdyby był oskarżonym w procesie o wyjątkowo brutalne morderstwo. Tate rozpoznał Newtona Brady’ego i Donalda Granta. Miał również wrażenie, że parę twarzy zapamiętał z pogrzebu, lecz pozostali byli dlań całkowicie obcy. Rozmyślnie ograniczał kontakty z Prov-Life do minimum. Tom Heymann i Mark Ferulli siedzieli po bokach Brady’ego, Grant zajmował miejsce naprzeciwko razem z Davidem Mullinsem, Guyem Pilaskim i Deanem Mitchellem. Neumann siedział u szczytu stołu. Wskazał Tate’owi, by zajął miejsce obok niego. Ktoś na korytarzu zamknął drzwi. – Przywiozłem Harolda, ponieważ sądzę, że powinniście usłyszeć wszystkie szczegóły bezpośrednio od niego – powiedział Neumann, mierząc Tate’a martwym wzrokiem. – Harold, może opowiesz nam, co dokładnie stało się z próbką od Michaela Eliota. Wyjaśnienia zabrały Tate’owi około pięciu minut. Omówił stosowane procedury bezpieczeństwa, opracowane właśnie po to, by uniknąć przypadkowej zamiany próbek. Następnie wyjaśnił zamieszanie z testami Eliota: zdumiewające odkrycie, że wyniki powtórzonych badań były całkowicie odmienne od pierwszych. – Nie rozumiem, dlaczego się do mnie z tym nie zgłosiłeś, Haroldzie stwierdził w końcu Guy Pilaski, spoglądając na Tate’a znad okularów w rogowej oprawie. – Po prostu nie... – O co ci właściwie chodzi, do cholery? – wypalił Newton Brady. Palił wielkie cygaro marki Cohiba o zwilgotniałym, wystrzępionym już końcu. – Chcesz powiedzieć, że Michael Eliot wcale nie miał – jak jej tam – choroby Huntingtona, czy tak? Tate skinął głową. Parę osób poprawiło się w krzesłach. Tate zastanawiał się, czy o tym wiedzieli, czy przekazała im to Margaret Eliot. Najwyraźniej nie. Przynajmniej tego był pewien. – Jezu Chryste! To dlatego chciał prysnąć? – Myślał... był pewny, że jest chory. – Bo tak mu powiedziałeś – orzekł Neumann. – Zgadza się, Haroldzie? Tate potrząsnął głową. Zarzucono mu – i słusznie – złamanie zasad. Pracownikom laboratorium Medan zakazano utrzymywania oficjalnych i prywatnych kontaktów z przedstawicielami Prov-Life. Wtedy nie pojmował, co może oznaczać złamanie zakazu. Dopiero teraz zaczynało docierać do niego, jak poważnymi groziło to konsekwencjami. – Był... byliśmy starymi przyjaciółmi. Czułem... uznałem, że powinienem go o tym powiadomić osobiście, zanim wyniki testów zostaną odesłane do firmy. Uważałem, że tak będzie najbardziej uczciwie. Nikt nas nie widział. Tate zaczął czuć pewność, że Neumann da mu po tym spokój i zadowoli się zwykłymi przeprosinami. Na chwilę zapanowało milczenie. – Michael poprosił cię, żebyś ukrył wyniki jego testów, prawda? Żebyś zataił je przed naszą firmą? – Tate znał już ten zarzut Neumanna, lecz Neumannowi prawdopodobnie zależało, by usłyszeli go wszyscy pozostali. – Żebyś zachował je w tajemnicy do Nowego Roku? – Tak – przyznał Tate. – I zgodziłeś się? – Tak. – Ale nie dotrzymałeś słowa, prawda? – Nie sądziłem... – Dotrzymałeś je, Haroldzie? – Nie. – Tate pokręcił przecząco głową. – Zadzwonił do mnie Randal White. Chciał dostać wyniki przed Bożym Narodzeniem. Wiedział, że mamy już rezultaty. Nie miałem żadnego sposobu, by mu odmówić. Neumann uśmiechnął się; można było niemal odnieść wrażenie, że cieszy go ta cała sytuacja. – Postąpiłeś słusznie. Dzięki tobie zostaliśmy ostrzeżeni i mogliśmy podjąć obserwację. – Pozostali poopuszczali głowy, uważnie przypatrując się dłoniom, piórom lub zapalniczkom. Brady otrząsnął popiół ze swojego cygara. Najwyraźniej nikt nie chciał, by przypominano teraz o losie Michaela Eliota. Ferulli z wypiekami na twarzy wodził wzrokiem po reszcie zebranych. Neumann zauważył jego reakcję i kontynuował: – Zaciekawiło nas, po co Michaelowi nowiutki komplet walizek. Dlaczego wykupił bilet na lot do Europy. Podejrzewaliśmy, że mógł dowiedzieć się o swojej chorobie w jakiś inny sposób i zastanawialiśmy się, dlaczego nas o tym nie powiadomił. – Tate zakrył twarz dłońmi. – Wszystko dzięki tobie, Haroldzie. – Nie! Nie chciałem... – Ale ci się to udało. Doskonale nadrobiłeś dzięki temu swoją wcześniejszą, hm, niedyskrecję. Przez chwilę Tate czuł, że nie wytrzyma. W głębi duszy dobrze wiedział, że to właśnie oni go zamordowali, chociaż nigdy się do tego przed sobą nie przyznał. On sam był sprawcą śmierci Michaela. Gdyby Eliot powiedział mu, co planuje, wyjaśnił, czego się obawia, wówczas Tate przynajmniej zdołałby go ostrzec. Eliot mu jednak nie ufał. Dowodził tego fakt, że wykradł wydruki. Stało się jasne, że chciał mieć dowody – dowody badań przesiewowych. W przypadku, gdyby się go pozbyto, ktoś inny mógł ogłosić prawdę o nielegalnej operacji. Co wówczas stałoby się z jego dobrym przyjacielem Tate’em? Pogrążyłby się, jak wszyscy pozostali. – Michael powinien był nas poinformować – warknął Brady. – Należało mu się to, co go spotkało. – Wyjął cygaro z ust i wymierzył jego przeżuty koniec w Tate’a. – Byłem rozczarowany jego postępowaniem. Bardzo rozczarowany. Wydawało mi się, że ma więcej charakteru. Więcej – jak by to ująć – kośćca moralnego. Zawiódł nas. Tate podniósł wzrok, złowił spojrzenie Marka Ferullego i zastanowił się, kim jest ten mężczyzna. Oprócz niego samego, tylko on sprawiał wrażenie przestraszonego. – I kto go właściwie ma? – Wszystkie twarze zwróciły się w stronę Donalda Granta. – Kto ma ten gen, jeśli nie Eliot? Nie wmówi nam pan, że wymyśliły to pańskie maszynki? Grant był jednym ze znanych Tate’owi ludzi. Pracował kiedyś razem z Guyem Pilaskim, chociaż Tate nigdy nie dowiedział się, w jakiej branży. We wstępnej fazie kontaktów Grant był głównym łącznikiem między Prov-Life a Medanem. Pomagał wszystko zorganizować, a Guy Pilaski bez szemrania wypełniał wszystkie jego polecenia. Neumann pokiwał głową, uznając rzeczowość pytania Granta. – Harold sądzi, że próbkę Eliota zamieniono rozmyślnie, zanim jeszcze trafiła do laboratorium. Zrobił to Randal White. – Zamienił próbkę? – zapytał z naciskiem Brady. – Nic nie pojmuję. Z czyją, na miłość boską? – Swoją własną – odparł chłodno Neumann. – Myślę, że po prostu od razu zamienił koperty i wysłał Eliotowi tę, która odpowiadała kodem jego własnej ankiecie. Eliot prawdopodobnie nie zauważył, że numery się nie zgadzają. Brady utkwił w nim oniemiałe spojrzenie, trzymając cygaro parę centymetrów od ust. Zapanowało milczenie. – A więc White jest chory – powiedział wreszcie Grant. – Czy ma pan pewność? Neumann złożył długie, szczupłe dłonie na skraju stołu i opuścił na nie wzrok. – Pamiętasz nasz obiad w „Capital Grille”, Don? Na początku ubiegłego listopada? – Grant nie odpowiedział. – Wtedy, kiedy White dał znać, że nie przyjdzie. – Przypominam sobie. Zachorował – powiedział Brady. – Tego ranka miał wizytę u lekarza i chyba dowiedział się o swojej chorobie. – Jezu Chryste! – rozległ się głos Deana Mitchella; Neumann zignorował jego okrzyk. – Wyobrażacie sobie, jak musiał się czuć? Cały plan badań przesiewowych był jego pomysłem. Wiedział dokładnie, o jakie pieniądze chodzi. Orientował się, ile możemy dzięki temu zaoszczędzić. Och, wiem, że Richard Goebert lubił przypisywać sobie tę ideę – rzucił znaczące spojrzenie Mullinsowi i Pilaskiemu. – Jednak to White to wymyślił, opracował wszystkie szczegóły i doszedł, w jaki sposób można sprawę ukryć. Aż tu nagle pewnego dnia, po latach eliminowania zbędnego ryzyka, okazało się, że jego też trzeba wykluczyć. Chociaż był to jego własny pomysł, okazał się jedyną osobą, która nie nacieszy się płynącymi z niego korzyściami. Okazało się, że cała jego błyskotliwość przysłuży się ludziom w rodzaju Michaela Eliota. – Biedny sukinsyn – powiedział Brady, potrząsając głową. – Wiedziałem, że go nie cierpi, ale... – Może myślał, że gra na zwłokę – rzekł Neumann bez przekonania. – Może nie chciał, żebyśmy się dowiedzieli, może nie potrafił stawić czoła takiemu upokorzeniu. Gdyby odmówił wzięcia udziału w planie pilotażowym ubezpieczeń zdrowotnych, gdyby odmówił złożenia wniosku, wyglądałoby to bardzo dziwnie. Domyślilibyśmy się, że pragnie coś ukryć, dlatego dokonał zamiany. – Przypominam sobie, że bardzo zależało mu, żeby osobiście kontrolować badania przesiewowe – powiedział Mitchell. – Pamiętam, jak się przy tym upierał. – No pewnie – rzekł Grant. – Potem dzwoni do Tate’a i mówi: pokaż mi wyniki tych testów, i to jeszcze przed świętami. Wiedział, że istnieje szansa, że Eliot pryśnie lub skrewi w jakiś inny sposób, dlatego chciał, żebyśmy go pilnowali. Chory popapraniec. – Tak czy inaczej, gdybyś nie okazał pilności, wykonując powtórne badanie u swojego przyjaciela na świeżym materiale, dwulicowość Randala nigdy nie wyszłaby na jaw – powiedział Neumann, ponownie zwracając się do Tate’a i obdarzając go wątłym uśmiechem. – Wydaje się, że winni jesteśmy ci za to wdzięczność. Tate poczuł przypływ paniki. Neumann zdołał zasugerować, że wszystko to było jego inicjatywą i że następny krok – a domyślał się już, o co może chodzić – również był jego pomysłem. – Proszę posłuchać: po prostu uznałem, że powinniście się o tym dowiedzieć. Nie biorę odpowiedzialności... – Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni – przerwał mu Grant. – Za wszystko. W takim samym stopniu. Takie były warunki układu, Harold. Taką przyjęliśmy strategię. I wiesz, co jeszcze ona zakłada? Że będziemy kontynuowali ten plan, dopóki nie nadejdzie pora na jego zakończenie. Dopiero wtedy się rozstaniemy i pójdziemy własnymi drogami. Nikomu nie wolno tego pochrzanić. – Tak, ale... – Nie ma żadnego ale, Harold. Zawarłeś umowę. White też. Koniec historii. Tate umilkł. – Z mojego punktu widzenia zyskaliśmy sposobność, by zamknąć ten niefortunny rozdział – powiedział Neumann, siląc się na bardziej optymistyczny ton. Wszystkie nasze ostatnie trudności są skutkiem, hm, mało konstruktywnej interwencji Randala. Do tej pory perspektywiczne planowanie stanowiło naszą siłę, ale w każdym systemie istnieje możliwość niepożądanych niespodzianek. Chodzi o to, by sobie z nimi radzić. Grant rozejrzał się po twarzach zebranych, upewniając się, że zrozumieli intencje Neumanna. – Wygląda na to, że White wypadł z rady – powiedział Brady, siąkając nosem. – Sądzę... jestem pewny, że choroba dała się mu we znaki. – Podobno demencja to jeden z jej objawów – poparł go Neumann. – Stopniowe upośledzenie władz umysłowych może prowadzić do bardzo... hm, chaotycznego zachowania. Mullins wyciągnął chusteczkę i otarł czoło. Widać było, że obficie się poci. Grant przyjrzał się mu przez chwilę uważnie. – Pewnie mu wszystko wisi – powiedział. – Czy można go za to winić? Przecież i tak nie ma żadnej przyszłości, nie? Wokół stołu rozległy się szmery współczucia, po czym w pokoju zapanowała cisza. Najwyraźniej nikt nie chciał podjąć następnego kroku. Milczenie przerwał wreszcie Neumann. – Jak zwykle Don dotarł do sedna sprawy. Musimy – i to natychmiast – odpowiedzieć sobie na pytanie, ile dokładnie przyszłości możemy pozostawić Randalowi White’owi. 7 Alex wydała komputerowi polecenie wydrukowania analizy. Przeczytała ją jeszcze po raz drugi i trzeci, sprawdzając wszystkie szczegóły: datę urodzenia i nazwisko, jak gdyby mogły dotyczyć kogoś innego. Drżąc skupiała wzrok zwłaszcza na zgrabnym, nowym terminie, który określał jej przyszłość: BRCA1. Enigmatyczna, skrótowa etykietka. Przypomniały się jej tatuaże na ramionach ludzi, którzy przeżyli obozy koncentracyjne. Przychodziły jej do głowy określenia: „zespół Downa”, „talidomid”, „choroba Alzheimera”, „pląsawica Huntingtona” – neutralne sformułowania, którymi obejmowano najrozmaitsze rodzaje koszmaru za życia. Skrót odnosił się do surowej, nieodmiennej rzeczywistości: raka piersi, nowotworu jajnika. Jej przyszłości. Tego, co ją czekało. Zacisnęła oczy i jęknęła cicho. – Alex? Aaalex? – dotarło do niej stłumione przez sufit, pogodne i śpiewne wołanie Randala. Nagle wpadła w panikę. Wyłączyła monitor, chwyciła ześlizgującą się z tacki wstęgę wydruków. Próbowała ułożyć je równo, by wywołać wrażenie, że nic się nie zdarzyło, że jej tu nie było. By cofnąć czas. Wyłączyła lampkę. Pogrążona w ciemności, oparła się o drzwi, nasłuchując kroków na drewnianych schodach. Panowała jednak cisza, przerywana jedynie dalekim poszumem deszczu i jej urywanym oddechem. Zdała sobie sprawę z własnego stanu. Otarła twarz dłonią i przełknęła łzy. Kryła się, jak gdyby rzeczywiście była złodziejką, jak gdyby istotnie zajrzała do prywatnej dokumentacji. Chodziło jednak o przeznaczenie jej i innych – wydruki nadchodziły po komputerowych łączach taśmowo, jak wymagający posortowania łuskany groch. White ją okłamał. We wszystkim. Otwarła drzwi i ruszyła po schodach na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. White’a nie było ani w holu, ani w salonie. Odnalazła go w pogrążonej w mroku kuchni. Jego półnaga sylwetka rysowała się w zielonkawej poświacie, padającej z otwartej lodówki. Miał nieobecny wyraz twarzy i lekko uchylone usta. Alex podeszła do drzwi i zauważyła pistolet w jego dłoni. Zamarła. Odbierała teraz wszystko zupełnie inaczej. Powiedział, że trzyma pistolet dla własnego bezpieczeństwa. Czy była to prawda? Już nie. White chyba nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Mruczał coś pod nosem, wpatrując się w chłodny blask we wnętrzu lodówki. Alex miała się już odezwać, gdy nagle odwrócił głowę, jak gdyby został uderzony. Ujrzała, jak ścięgna na jego szyi napinają się niczym szprychy w rowerowym kole. Przerwał ruch tak nagle, jak go zaczął. Przez chwilę mrugał z bezmyślnym wyrazem twarzy, po czym sięgnął do lodówki. Gdy wyjął z niej dłoń, lśniła od czegoś tłustego. Wepchnął to sobie do ust, przełknął i oblizał palce. – Randal? Drgnął i obrócił się. Ślady jedzenia pozostały mu na ustach i brodzie. Zapatrzył się na nią przez chwilę, po czym opuścił wzrok na dokumenty w jej dłoni. – Alex? Co masz? Wyciągnęła wydruki przed siebie, jak gdyby były to złośliwe anonimy, z których powinien się wytłumaczyć. – To moja przyszłość – powiedziała po prostu. White popatrzył na arkusze, pokiwał głową, dotknął lufą pistoletu ust. – Widziałem – odparł. – Okłamałeś mnie – powiedziała Alex prawie szeptem. – Widzisz... – White zmarszczył czoło i nieuważnie otarł usta rękojeścią broni. – Widzisz, zwykle zamykam te drzwi. No, zawsze. Ale po tym, co stało się parę dni temu... parę dni temu... Potem zgubiłem klucz. Zgubiłem... ten cholerny klucz. – Usiłował się uśmiechnąć, ale skurcz policzka ściągał w dół kącik jego ust. – Straciłem głowę... jak gdyby... – Wzruszył ramionami, nie kończąc wyświechtanego zwrotu. Wymierzył pistolet – Alex zdała sobie sprawę, że nie w nią, lecz w trzymane przez nią arkusze. – Tak mi przykro, Alex. Chciałem... To nie moja wina. Niczyja wina. Opuściła wzrok na wydruk. Kilka linijek tekstu, kończących się słowem: ODRZUCENIE. Zacisnęła dłoń na kartce i zaczęła krzyczeć. Rzuciła się na White’a, okładając go pięściami i drapiąc paznokciami. – Ty cholerny sukinsynu!... Cholerny, zakłamany, podły bydlaku!!! Cofnął się, wyciągając przed siebie ręce. Starał się ją powstrzymać, unieruchomić. Zatoczyli się na kuchenne szafki, osunęli na bok. Mimo własnego szlochania słyszała, jak Randal płacze i błaga: – Musisz mi uwierzyć, Alex! Na miłość boską, musisz mi uwierzyć! Opuściły ją siły. Osunęła się bezwładnie na niego. Poczuła, jak obejmuje ją ramionami. Pistolet dotknął jej barku. – To niesprawiedliwe... – Nie wiedziała, czy wypowiedziała te słowa na głos, czy tylko je pomyślała. – To niesprawiedliwe... Samochód pokonał zakręt z taką prędkością, że pasażerowie unieśli się nad siedzeniami, napinając pasy bezpieczeństwa. Wycieraczki pracowały niestrudzenie. Ferulli popatrzył na kamienną twarz Granta, który przyciskał pedał gazu do deski, jak gdyby nie wierzył w możliwość, że ktoś może nadjeżdżać z przeciwnej strony. Poruszał się zbyt szybko, uśmiechał zbyt szeroko, palił jednego kenta za drugim – najwyraźniej był pod wpływem narkotyku. – Piekielny burdel – powiedział. Były to pierwsze słowa, które wyrzekł od opuszczenia domu Neumanna – pierwsze od godziny. Ferulli drgnął. – Słucham? – Piekielny burdel. Gorzej już być nie może. Ferulli nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie miał pojęcia, czy Grantowi w ogóle zależy na rozmowie. W końcu postanowił milczeć. Siedział z wbitym w przednią szybę wzrokiem, wpatrując się w deszcz w światłach reflektorów. Nie potrafił uwierzyć, że tak szybko się pogrążył. Ugrzązł tak bardzo, że nie miał pojęcia, co począć dalej. Znalazł się daleko poza znajomymi terytoriami. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się dokładnie tak, jak tego po nim oczekiwano. Grant miał zabić White’a; było to milczące porozumienie. Na spotkaniu nie powiedziano niczego konkretnego, z wyjątkiem aluzji do przyszłości White’a. Neumann popatrzył na twarze zebranych i powiedział do Granta: „Chyba osiągnęliśmy porozumienie”. To Grant postanowił zabrać Marka ze sobą. „Biorę młodziaka” – powiedział dziwnym tonem. Gdy Mark rozejrzał się po kręgu twarzy, uświadomił sobie, że ta propozycja spotkała się z akceptacją zebranych. Grant miał broń. Ferulli zdawał sobie z tego sprawę. Poza tym na tylnym siedzeniu leżały dwie dubeltówki, zawinięte w płaszcz. Jak do tego doszło? Wystarczało, że Mark będzie przyglądać się morderstwu i nie zrobi nic, żeby mu zapobiec, by stać się wspólnikiem zbrodni. Czuł jednak, że Grant zażąda od niego bardziej aktywnego, bardziej kompromitującego współudziału. – Jak... – Ferulli nie wiedział, jak sformułować pytanie. Nade wszystko chciał sprawiać wrażenie opanowanego i skutecznego. – Jak mamy... – Czego chcesz? – zawołał gniewnie Grant, obracając głowę w jego stronę. – Jak mamy to zrobić? – Ferulli odchrząknął. – Jaki jest plan? Grant uśmiechnął się wstrętnie i z lubością zaciągnął się papierosem. – Wypalasz odciski palców na patelni – powiedział. – Trwa to minutę. Odcinasz głowę. Rozwalasz ją w drobny mak. – Zaśmiał się gardłowo, wydychając dym w przegrzane powietrze. Przypominał rozbawione dziecko, ale jego blizna sprawiała teraz wrażenie rany wlotowej. – Co, nigdy nie rozwaliłeś żadnego łba? – zapytał. – Pewnie, że ty to zrobisz. Żeby nie dało się go zidentyfikować po zębach. Wsadza się naboje z dubeltówki w gębę i się ją zakleja. Wsadza do piekarnika i bum. – Obejrzał się na Ferullego i wciąż z uśmiechem wciągnął dym głęboko w płuca. – Uspokój się, młodziak. Jeszcze tam nie dojechaliśmy. Ferulli orientował się, dlaczego Grant się tak zachowuje. Podpuszczał go, ale na pewno zamierzał zastrzelić Granta, a potem podać Ferullemu broń, żeby on również władował kulę w trupa. Tak właśnie wyglądał chrzest krwi, prawda? Żeby zagwarantować lojalność. Czuł, jak marzną mu trzymane na kolanach dłonie. Nie mógłby tego zrobić. Za żadną cenę. Nie był mordercą, na miłość boską. Jak zareagowałby Grant, gdyby odmówił? Co by zrobił? Wciąż przypominał sobie słowa Waltera Neumanna: „Wygląda na to, że White wypadł z rady”. Ferulli wyjrzał w ciemność. Myśl o pieniądzach, powtórzył sobie. Myśl o pieniądzach. Pierwsza wypłata trafiła na jego rachunek już po miesiącu. Sto czterdzieści tysięcy. Mullins nie szczędził rad, co z nią począć. Sam miał już rachunek na Wielkich Kajmanach. Wkrótce zamierzał założyć następne w Luksemburgu i Szwajcarii. Ferulli uważał, że to zbyt wiele kont, Mullins upierał się jednak przy swoim. „W następnym miesiącu będzie tak samo, zapamiętaj moje słowa”, powiedział. W następnym miesiącu byłoby tak samo, podobnie w kolejnych. Konta rosłyby równomiernie, aż Ferulli stałby się bogatym człowiekiem. Przypominało to ziszczone marzenie... Zacisnął kurczowo dłonie, starając się zdusić przypływ rozpaczy. Od początku wszystko musiał odkładać. Najpierw zmuszono go do oddania samochodu. Brady osobiście zakomunikował mu to w swoim gabinecie. „Kupisz sobie porsche, astona martina czy cholerne ferrari, ale dopiero we właściwym czasie”, oświadczył. Właściwy czas – czyli za osiem lat. Do tej pory Ferullemu zakazano robienia czegokolwiek, co mogłoby zwrócić na niego uwagę. Gdy wychodził z gabinetu Brady’ego, zwalisty mężczyzna dodał: „Na razie kup sobie zwyczajny, czterodrzwiowy samochód. Pamiętaj, Mark: ma być szary, albo w podobnym kolorze.” Szary. Nic dziwnego, że ta barwa im odpowiadała. Taki właśnie miał stać się Ferulli: bezbarwny, konwencjonalny, przeciętny. Podobnie jak styl działania Prov-Life, unikający wszelkich skrajności. Nie było niemal godziny, by Ferulli nie myślał, jak sprawy będą wyglądały za rok, dwa lata, dziesięć lat. Zaczął kupować barwne pisma, godzinami przesiadywał nad broszurami i katalogami, przyciskał nos do połyskujących okiem, pozwalających zajrzeć w świetlaną przyszłość. Poza tym jednak był bezgranicznie zadowolony. Miał wrażenie, że dokonywała się magiczna sztuczka. Nikt nie odnosił szkody. Nikogo nie trzeba było krzywdzić, żeby zdobyć pieniądze. Wyczarowywano je z powietrza. Wystarczało wykorzystywanie informacji i eliminowanie pewnych ludzi. Przecież nic im się nie działo. Po prostu zgłaszali się gdzie indziej. Ci, którzy ucierpieli – Eliot, McCormick – sami byli sobie winni. Podpisali umowę, czerpali z niej korzyści, a potem próbowali się wycofać. Ferulli zmarszczył czoło i utkwił wzrok w swoich paznokciach. Nie mógł się wycofać i w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Martwił się tylko o Alex. Trudno było usprawiedliwić to, co ją spotkało. Alex była jednak inteligentna i odporna. Na pewno wkrótce zdoła ustawić swoje życie z powrotem na właściwych torach. Poza tym, gdyby nie on – gdyby nie rozwiał jej wątpliwości – znalazłaby się w o wiele gorszych kłopotach. Gdyby wiedziała, co dla niej zrobił, powinna mu podziękować. A White? Cóż, stał się po prostu zawadą. Wiedział, co go w takim razie czeka. – Cholerny, kurewski burdel – powiedział Grant, wracając do swojej starej śpiewki. – Wiedział, co go czeka – powiedział Ferulli, zaskoczony słyszalną w jego głosie irytacją. Gdy Grant obejrzał się na niego, dodał: – White zwariował. Próbował spieprzyć całą operację. Nie miał prawa tego robić. Grant przytaknął z zapałem. – Cieszę się, że tak sądzisz, Mark – powiedział i zaśmiał się z szeroko otwartymi ustami, drażniącym, chrapliwym od tytoniowego dymu tonem. – Dzięki temu będzie ci o wiele łatwiej zrobić to, co do ciebie należy. Usiedli przy kuchennym stole. Pistolet leżał pomiędzy nimi. White założył płaszcz i pił chateau petrus z kieliszka o wysokiej stopce. Nie zawracali sobie głowy zapaleniem świateł. Lodówka była otwarta i rzucała blask na stół, jak gdyby to było naturalne. White mówił jak w transie, z oczami wbitymi w blat. Stojąca przed nim butelka zasłaniała jego usta. Chciał, żeby Alex zrozumiała. Chciał opowiedzieć jej o wszystkim. Wówczas dopiero miałaby prawo oceniać. Dziewczyna przyglądała się mu z odrętwieniem, pozbawiona sił, przytłoczona nową rzeczywistością. Zaczęło się jeszcze w osiemdziesiątym siódmym. Rentowność Prov-Life spadała już wcześniej i dobiła do dna, kiedy nie udało się kilka inwestycji w nieruchomości. Nagle okazało się, że bilans poszedł w diabły. Dyskutowano nad przekształceniem firmy w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością lub dokonaniem fuzji z którymś z konkurentów. Wiedziano, że aktualny kurs akcji niemal gwarantuje przejęcie, podczas gdy fuzja oznaczała utratę pracy dla wielu osób. Obydwie ewentualności były niezachęcające. Wciągnięcie do współpracy laboratorium Medan Diagnostic było pomysłem White’a. Okazało się to opatrznościowym posunięciem, punktem zwrotnym. Prov-Life nawiązało kontakty z Medanem na początku lat osiemdziesiątych, więc rada zarządzająca doskonale orientowała się, z jakich postępów medycyny korzysta laboratorium. Firma prezentowała się obiecująco, lecz pod względem finansowym ledwie trzymała się na nogach. Przełom nastąpił, gdy w Medanie udało się zidentyfikować parę genów, prawdopodobnie powiązanych z najbardziej rozpowszechnionymi schorzeniami serca – największym źródłem roszczeń w branży ubezpieczeniowej. W owym czasie nie orientowano się jeszcze dokładnie, do czego można wykorzystywać nowe metody diagnostyczne czy w jakich warunkach prawnych będzie z nich można korzystać. Prov-Life zwiększyło inwestowanie w Medan, aż wreszcie przejęło nad nią kontrolę. Dopływ kapitału doprowadził do szybkich postępów w opracowaniu procedur diagnostycznych. – Nagle poczuliśmy się tak, jak gdybyśmy dostrzegli światło w tunelu – powiedział White. Alex przypomniała sobie, że Ben Ellis powiedział jej, iż wydruki sugerują możliwość znaczącego odkrycia naukowego. – Dzieliliście się tymi odkryciami? – zapytała. – Ogłaszaliście je publicznie? – Byłoby to idiotyzmem. – White potrząsnął głową z uśmiechem. – Nauka to interes, Alex. Z pewnością – dla Medanu. Problemem było, jak na tym zarobić. Laboratorium może działać przez dwadzieścia lat i nie dokonać żadnego odkrycia. Prawdę powiedziawszy, nie mogliśmy sobie pozwolić na długie czekanie. – Alex nie odpowiedziała. Nie wiedziała, w co ma wierzyć. White poprawił się w krześle i kontynuował: – W przypadku polis na sumy powyżej stu tysięcy dolarów zaczęliśmy przeprowadzać badania krwi na obecność przeciwciał AIDS. Do tego, podobnie jak konkurencja, zaczęliśmy nieoficjalnie oznaczać poziom alkoholu i narkotyków. Wykorzystanie metod diagnostycznych Medanu dla rozszerzenia zakresu tych testów było bardzo proste. Tam, gdzie stwierdzaliśmy predyspozycje – do chorób serca, choroby Alzheimera, raka piersi lub jajnika, pląsawicy Huntingtona czy raka prostaty – wyznaczaliśmy tak wysokie stawki, że klienci szukali innych firm. Globalna kwota roszczeń zaczęła się powolutku zmniejszać, nie na tyle szybko, by ulżyć naszemu niepewnemu położeniu finansowemu, ale wystarczająco, by dostrzegł to pilny aktuariusz. Wkrótce stało się oczywiste, że musimy koniecznie znaleźć sposób eliminowania wszystkich potencjalnych klientów o zbyt wysokim stopniu ryzyka. Problem polegał na tym, że ludzie, wykupujący polisy na sumy mniejsze niż sto tysięcy dolarów, nie chcieli oddawać próbek krwi do badań. Chodziło o kwestie swobód obywatelskich oraz standardy postępowania w branży, tak jak to pojmował ogół. – Dlatego zaczęto wykorzystywać koperty – powiedziała martwym głosem Alex. – Nie był to rewolucyjny pomysł – odparł White z uśmiechem. – Wykorzystywano go już w laboratoriach kryminalistycznych w całym kraju. Próbki DNA można pobrać z odwrotnej strony znaczka pocztowego. Zastanawialiśmy się, czy nie moglibyśmy skorzystać z podobnej metody. Zdaliśmy sobie sprawę, że rodzaj ubezpieczeń na życie, jakie proponujemy – dla wielkiej liczby klientów, ale z małym zyskiem ogólnym – doskonale się do tego nadaje. Do większości klientów i tak docieraliśmy przez ich pracodawców. – Wiem. I co dalej? – Wnioskodawcy zwykle zaklejają koperty sami, nie pozostawiając tego zajęcia małżonkom. Tak, o tym też pomyśleliśmy. Wreszcie rozpoczęliśmy próby. Harold Tate opracował substancje klejące, zapewniające zachowanie jak największej ilości DNA. Nie mogliśmy zmienić kleju, jaki stosuje państwowa poczta na znaczkach, ale mogliśmy produkować własne koperty. Narodził się formularz wniosku o polisę Prov-Life. Alex sięgnęła po kieliszek i upiła łyk. – Przypomniałam sobie kobiety, które rozcinają koperty w PrimeNumber specjalnymi otwieraczami – powiedziała. – Dzięki temu, że się ich nie rozkleja, unika się skażenia. – Bardzo proste, prawda? – odparł White. – I działa, jak w zegarku. – Jak w koszmarze. White przytaknął i opuścił wzrok. – Wydaliśmy akwizytorom Prov-Life polecenie pozostawiania wniosku o przyznanie polisy wraz z kopertą – powiedział. – Wykorzystaliśmy to nawet w reklamie: „Nasi akwizytorzy nie dobijają targu, lecz rozpoczynają dialog”, coś w tym stylu. Ludzie mają czas zastanowić się nad pakietem naszych propozycji. Kiedy wszystko przemyślą, wystarcza odesłać formularz bezpośrednio do PrimeNumber lub złożyć go osobiście w naszej firmie. Oznacza to, że osobiście zaklejają koperty. Zyskujemy w ten sposób dwa zestawy informacji: to, co zgłaszają w ankietach oraz niezafałszowane dane, pochodzące ze śliny na skrzydełkach kopert. – Alex zaczynała pojmować mechanizm całej operacji. White kontynuował: – Oczywiście, zdarzają się problemy. Próbki nie zawsze dają poprawne wyniki: czasami dochodzi do skażenia, czasami niewłaściwe osoby zaklejają koperty. Nie jest to system doskonały, ale nie musi. Potrzebowaliśmy tylko minimalnej przewagi nad konkurencją, ale zyskaliśmy o wiele więcej. Okazało się, że możemy wykluczyć ryzyko na przemysłową skalę. – Ale to... to... – Nieetyczne – dokończył White i popatrzył na Alex z wyrazem smutku i zadumy. – Oczywiście. Wówczas sytuacja była o wiele mniej jasna. Cała dziedzina nauki dopiero zaczynała powstawać... – Bzdury, Randal. – Alex nie była na tyle wyczerpana, by się z tym zgodzić. – Wiedzieliście doskonale... – Nikomu nie robiliśmy krzywdy – musisz o tym pamiętać. Ludzie, którym odmawialiśmy, kupowali polisy gdzie indziej, a tymczasem... tymczasem my utrzymywaliśmy się na powierzchni. Prov-Life nie zostało zamknięte. – Jezu Chryste! A twoje gadanie o „moralnych imperatywach”, to tylko mydlenie oczu? – Hipokryzja – przyznał White. – Wygodna hipokryzja. Stworzenie – bo jak wiem, jak to nazwać? – niższej klasy może stać się rzeczywistością tylko wtedy, jeżeli cała branża zacznie robić to, co my. Kto wie, czy już tak się nie dzieje? W pewien sposób sam fakt, że prowadzimy badania przesiewowe, że zarabiamy na tym pieniądze, umożliwia nam przyjęcie przeciwnego przesiewowi, humanistycznego stanowiska. – Stanowiska, dzięki któremu zgarniacie olbrzymie zyski. – Oczywiście. Protestowanie przeciwko badaniom przesiewowym nie ma z finansowego punktu widzenia sensu, mimo to mogliśmy sobie na to pozwolić. Alex poczuła mdłości. Wyjrzała przez kuchenne okno, potrząsając głową. Najgorsze było to, iż White zupełnie skutecznie potrafił zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia. Zrozumiała jeszcze jeden szczegół. Była tak wstrząśnięta i oszołomiona fatalnymi informacjami, że do tej pory nie dostrzegła, w jaki sposób pasuje do siebie jeszcze kilka elementów układanki. – Właśnie stąd pochodziły pieniądze Michaela – stwierdziła. – Stworzyliście fałszywe rachunki w banku Ocean State, żeby nie wyszło na jaw, iż ogólna kwota wypłat z tytułu roszczeń jest za mała. Zarabialiście za dużo pieniędzy. – Przesiew okazał się o wiele skuteczniejszy, niż zakładaliśmy – powiedział White. – Wlekliśmy się w ogonie za resztą branży, aż tu nagle okazało się, że mamy rentowność wyższą od pozostałych firm. Rozkurz był coraz mniejszy. Na pewno by to dostrzeżono i zaczęto zadawać pytania. Groziło, że zostaniemy wykryci. Z początku wypłacaliśmy pozorowane odszkodowania, żeby nasza rentowność nie prezentowała się zbyt wspaniale, by rozkurz utrzymywał się na średnim poziomie. Jak z ogniem: musieliśmy przykręcić dopływ tlenu. Wyszukiwaliśmy nieważne polisy u miejscowych klientów i majstrowaliśmy przy nich tak, by ogólne statystyki były mniej więcej identyczne, jak w pozostałych firmach. – Na przykład statystyki, dotyczące chorób serca. – Zwłaszcza chorób serca. Wiesz, Alex, w zeszłym roku ilość rzeczywistych roszczeń z powodu ataków serca była we Prov-Life o dwadzieścia dziewięć procent niższa niż powinna według tabel aktuarialnych. O dwadzieścia dziewięć procent! – Na pewno był to dobry rok. – McCormick urabiał sobie ręce po łokcie, żeby zamaskować tę różnicę – uśmiechnął się kącikiem ust White. – Niestety, Ralph znał się na liczbach losowych o wiele gorzej od ciebie. – Ustalił, jak zawały serca mają się do posiadania kabrioletów w całości branży i tak to zostawił. – Skończone partactwo – przyznał White. – Powinienem sam był to sprawdzić, ale nie przyszło mi do głowy zajmować się tak osobliwymi korelacjami. Kabriolety i zawały... – potrząsnął głową z rozbawieniem. – Wysłałeś mnie do PrimeNumber, żeby usunąć mnie z drogi – powiedziała Alex. – Mogłeś dzięki temu naprawić wady systemu, powprowadzać przypadkowe liczby. – I postraszyć trochę Heymanna – wzruszył ramionami White. – Nigdy go nie lubiłem. – A pieniądze? Przez chwilę White wyglądał na rozczarowanego. Zaczerpnął nierówno powietrza. – Stworzyliśmy serię kont bankowych, na które przelewano fałszywe wypłaty... – Razem z Mullinsem. – Neumann to wymyślił. Oczywiście, musieliśmy płacić Mullinsowi. To, czego od niego chcieliśmy, było przecież nielegalne. Potem... cóż... – White po raz pierwszy w trakcie rozmowy zrobił zmartwioną minę. W jego wzroku pojawił się błagalny wyraz. – Pomyślałeś, że ty też jesteś wart, by dostawać pieniądze – dokończyła za niego Alex. Grant przeładował dubeltówki z krótkimi kolbami i podał jedną z nich Ferullemu. Wepchnął garść naboi do kieszeni i dał znak młodszemu mężczyźnie, by zachowywał się cicho. Ruszyli podjazdem w stronę domu. Mimo ulewnego deszczu widać było światło na piętrze. Na parterze w jednym z okien lśniła niesamowita poświata. Ferulli niemal natychmiast przemókł do suchej nitki. Po telefonie Neumanna zdążył tylko naciągnąć deszczowiec i parę nowiutkich, szytych na miarę pantofli golfowych. Wytrzymały może minutę, zanim poczuł wilgoć na stopach. Niecałe dziesięć metrów od domu Grant zatrzymał się i wyciągnął palec przed siebie. Zobaczył coś, czego Ferulli nie mógł dostrzec przez strugi hałaśliwego deszczu. Dopiero gdy Mark podszedł bliżej, zorientował się, o co chodziło. – Jest w kuchni – powiedział Grant. Ferulli wyczuł jego gorący oddech na swoim uchu. Grant chwycił go za podbródek i popatrzył w oczy. – Masz tu zaczekać. Poszukam drogi do środka. Zrozumiałeś? – Ferulli zamrugał. Grant nachylił się ku niemu – Zrozumiałeś? – powtórzył kategorycznie. – Zrozumiałem. – Ferulli był zmuszony podnieść głos. – To tylko biznes – powiedział Grant. – To wszystko to tylko biznes. Ferulli patrzył, jak mężczyzna rusza za róg domu. – Na początku było nas dwunastu – powiedział White. – Każdy trzymał jeden z rogów sieci. Chociaż było nas aż tylu, pieniądze zaczęły płynąć strumieniem, jakbyśmy... jakbyśmy dowiercili się do ropy. – Nalał resztę wina z butelki. – Zaczęło to być problemem. Tonęliśmy w pieniądzach. Było ich za dużo. Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że nikt poza nami nie może się o nich dowiedzieć: ani przyjaciółki, ani żony. Alex pomyślała o Margaret Eliot. Właśnie pieniądze zatruły jej małżeństwo. Właśnie pieniądze zmieniły atmosferę w Prov-Life. Alex przypomniała sobie Mullinsa ze złotym zegarkiem marki Patek Philippe. Przypomniała sobie pornograficzne magazyny samochodowe Marka. Wszyscy rwali się do tego, żeby wydawać forsę, ale musieli robić to dyskretnie, ukradkiem, albo wcale. Wskazała butelkę na stole. – Ile kosztuje to wino? White zastanowił się przez chwilę. – Alex, nie sądzę... – Chcę wiedzieć, ile kosztuje. – Ta butelka? Trzy tysiące dolarów. – Trzy tysiące dolarów za skrzynkę? – Za butelkę. Mój agent kupił ją w domu aukcyjnym Sotheby’s w Londynie. – To pięćset dolarów za kieliszek – westchnęła z oszołomieniem Alex. – Pięćdziesiąt dolarów za łyk. Obrzydliwość. – Alex, to tylko... – Wiem: tylko pieniądze – powiedziała. – Alex, usiłuję ci wytłumaczyć... – zaczął mówić White, kręcąc głową, ale powstrzymało go jej spojrzenie. Odczekała jeszcze chwilę, po czym wzruszyła ramionami. – Mów, i tak nigdzie się nie wybieram, przynajmniej dopóki nie przestanie padać. – Alex, nie mógłbym się z tego wykręcić, nawet gdybym chciał. – O czym ty mówisz? – O polisie. Tak to nazwaliśmy. Żart swego rodzaju, tak myślę. Sześć lat temu doszło do kłótni. Goebert chciał przejść na wcześniejszą emeryturę. Pozostałym się to nie spodobało. „Skoro on może odejść, dlaczego nie ja?”, i tak dalej. Spotkaliśmy się u Neumanna. Zdaliśmy sobie sprawę tamtego popołudnia, że jeżeli ktokolwiek z nas odejdzie, będziemy musieli go zastąpić, co mogłoby się okazać bardzo ryzykowne. Poza tym, gdyby ludzie zaczęli odchodzić i wydawać pieniądze, ktoś mógłby to zauważyć i zacząć zadawać pytania. Zawarliśmy więc umowę. Określiliśmy, ile czasu będzie trwała nasza operacja. Ustaliliśmy, że po odejściu z firmy w określonych odstępach czasu będziemy przeprowadzać się w inne strony. Każdy z nas miał ustaloną datę odejścia, której mógł wyczekiwać. Nie mogliśmy po prostu wybrać pieniędzy i zwiać. Zrozumieliśmy, że operację należy zakończyć stopniowo, by nowo przychodzący do firmy pracownicy w niczym się nie zorientowali. Wszystko by się wówczas udało, stopniowo musieliśmy jedynie zwiększać odsetek polis dla osób o wysokim stopniu ryzyka. – Na przykład takich jak ja? – White popatrzył na nią bez słowa. – Eliot postanowił jednak uciec – dodała. – Właśnie... Zajęto się nim. – Wykonano na nim wyrok, tak? – Tak jak zrobiono by, gdyby chodziło o mnie. Złamał umowę. Chciał uciec, nie zważając, że zostaniemy wykryci. Zostało mu tylko pięć lat. – Nie sądził, że ma aż tyle. Te lata była dla niego cenniejsze niż wszystkie zadołowane pieniądze. – Chyba tak... – Więc go zabiliście. – To Grant go zabił – powiedział White. – Nie miałem z tym nic wspólnego. – Grant? Myślałam, że jest tylko inspektorem wydziału dochodzeń. – Jego... obowiązki były nieco rozleglejsze – pokręcił głową White. – Korzystano z jego usług ze względu na jego doświadczenie. Widział mnóstwo wypadków... Można powiedzieć, że jest w tej dziedzinie ekspertem. – To właśnie Grant próbował mnie zabić? – Grant lub jeden z jego ludzi. Jeszcze nie zrozumiałaś? Musisz zostać ze mną. Mogę cię ochronić. Mogę ci dać wszystko, czego chcesz. Wszystko, czego potrzebujesz. – Alex zaśmiała się. Nie był to przyjemny śmiech; mogło się wydawać, że śmieje się zupełnie ktoś inny. – Nic cię już tu nie trzyma – powiedział White cicho. – Nie masz przyszłości w Providence. Wyjedź ze mną. – Wyjechać? Dokąd? Do twojego klasztoru? – Dlaczego nie? Będziemy wolni, Alex. Będziesz wolna. – Prosił, by zgodziła się wieść z nim życie milionerów na południu Francji. Identyczną ofertę złożył Michael Eliot Liz. White pochylił się do przodu. – Kilka lat szczęścia, Alex... Ostre szczęknięcie, dobiegające gdzieś z głębi domu, sprawiło, że obydwoje obrócili głowy. White sięgnął po berettę. Przez hol poniósł się lodowaty przeciąg. White wstał z pistoletem w prawej ręce. Włączył światło. Z miejsca, w którym stał, Ferulli widział go dokładnie. White był zwrócony plecami do okna i patrzył na drzwi, prowadzące w głąb domu. Ferulli pomyślał, że White pewnie usłyszał Granta. Po chwili zobaczył pistolet w dłoni starszego mężczyzny i znieruchomiał. Miał niewymowną nadzieję, że Grant wie, co robi. Opuścił wzrok na dubeltówkę i uświadomił sobie ze wstrząsem, że widać go w świetle, padającym przez kuchenne okno. Zrobił krok w bok, w cień. I zobaczył Alex. – Co się dzieje? – zapytała Alex, mrużąc oczy przed jaskrawym światłem. W drzwiach pojawił się Donald Grant. Wystrzelił. Pierwszy ładunek trafił White’a z takim impetem, że cisnął go na kuchenny stół jak szmacianą lalkę. Alex krzyknęła i rzuciła się w bok. Ferulli zaczął biec prosto w stronę okna, unosząc broń. – Nie ją! – krzyknął. Trzy kroki. Dwa uderzenia serca. Czas rozciągnął się. Grant przeładował broń, wycelował, zaczął naciskać spust. Ferulli wystrzelił pierwszy. Okno eksplodowało. Drewniane drzazgi wbiły się w sufit. Ferulli wpadł na mur. Przeładował, strzelił. Przeładował, strzelił. Przeładował, strzelił. Oddał trzy strzały w otwór po szybie. Na podłogę posypało się szkło i kawałki tynku. Dym z prochu uniósł się w górę jak powolny płomień. Grant zniknął z pola widzenia. Ferulli wlazł do środka przez roztrzaskane okno. – Alex? Opierała się o szafkę, pobielałą twarz miała pochlapaną krwią. – Alex, nic ci nie jest? Zdawało się, że go nie poznaje. Oddychała w przyspieszonym tempie, jej źrenice zwęziły się w dwa przerażone punkciki. Trzymała broń wprost przed sobą. – Mark? Grant wyłonił się jakby spod ziemi. Ferulli odwrócił się i wystrzelił zbyt późno. Grant trafił go dwukrotnie w pierś z odległości metra. Już martwy, Ferulli zatoczył się pod okno. Grant charczał, krew zalewała mu gardło. Alex dostrzegła potrzaskane zęby między jego skrwawionymi wargami, gdy odwrócił się i popatrzył na nią tym, co zostało mu z oczu. Beretta podskoczyła w jej dłoni. Przestała strzelać dopiero wtedy, gdy skończył się magazynek. Padało bez przerwy. Równy, ogłuszający hałas. Alex siedziała na podłodze z podwiniętymi pod siebie nogami. Wiatr zacinał deszczem przez poszarpaną firankę. Popatrzyła na pistolet w swej ręce. Wiedziała, że była to broń White’a, ale nie miała pojęcia, w jaki sposób znalazła się w jej dłoni. Nie potrafiła rozewrzeć palców. Kłykcie zbielały jej od siły uścisku. – Axe... Głos. Niewyraźny, stłumiony. Jak spod ziemi. Rozpoznała go. Przesunęła się na czworakach w jego stronę. Leżał na boku, starając się zaczerpnąć powietrza. Powieki mu trzepotały. – Alx... Usiłował wymówić jej imię. Odrzuciła pistolet i objęła dłońmi jego twarz. Na grzbiecie nosa miał pojedynczą, głęboką bruzdę. – Randal, jesteś ranny? Krew była wszędzie. Było jej zbyt wiele. Krew zmieszana z pyłem, szkłem, tynkiem, drewnem. Alex zaczęła szukać ran, ale żadnej nie dostrzegła. – Axe... Odwróciła go na plecy i spróbowała posadzić. Coś pękło z cichym, wilgotnym odgłosem. Przez dziurę w płaszczu sterczało pokryte czerwienią żebro. Materiał był przesiąknięty krwią. White zadygotał gwałtownie i konwulsyjnie wyprężył nogi. – Alex... – powiedział, tym razem idealnie wyraźnym głosem. – Jestem tutaj. Jego oczy błądziły przez chwilę. Odnalazły ją i znieruchomiały. – Tak mi... tak mi przykro... Chciałem tylko... Alex zamigotało przed oczami. White próbował powiedzieć coś jeszcze, ale nie słyszała go przez szemranie deszczu. Nachyliła się do jego ust. – Chciałem tylko... – wyszeptali spróbował zwilżyć wargi językiem. – Razem... Odsunęła się i popatrzyła mu w twarz. Szybko uchodziło z niego życie. Usiłowała powstrzymać krwawienie. Odwinęła połę płaszcza i o mało się nie udławiła. W jego ciele widniała dziura wielkości grejpfruta. Na potrzaskanych żebrach trzymał się płat skóry. Krew wzbierała rytmicznie w ranie. – Chciałem, żebyśmy... – Chwycił jej dłoń i uścisnął. Alex wpatrywała się w niego, wstrzymując dech. – Obydwoje... – powiedział. – W tym samym... Poruszył niezbornie językiem. Przełknął z bólem i zakaszlał, starając się zaczerpnąć dech. – Randal? – Obydwoje – powiedział. Na jego twarzy pojawił się wyraz absolutnego zdumienia. Ułożył wargi tak, jak do pocałunku. Wyszła na deszcz. Padało tak, jak gdyby miał nastąpić ostateczny potop, koniec świata. Przyglądała się, jak deszcz zmywa krew z jej dłoni – najpierw z ich wewnętrznej strony, następnie z zewnętrznej. Pozostała jednak pod paznokciami, tworząc ciemne półksiężyce. Dwudziesty pierwszy sierpnia Alex przyglądała się zza kierownicy pick-upa, jak Robby i Buck Leith, przedstawiciel spółki inwestycyjnej, spacerują wąską ścieżką. Wiatr rozwiewał poły ich marynarek i łopotał dokumentami, które nieśli pod pachami. Robby szedł sztywno, wciąż napięty po sprzeczce z Alex, którą musieli przerwać, by przed spotkaniem z Leithem mógł przybrać uśmiechniętą, profesjonalną pozę. Farmer, do którego teraz przyjechali, wykonywał prace polowe na wielkim traktorze marki John Deere 530. Po obydwóch stronach rozpościerały się migoczące, kołyszące się łany jęczmienia. Na horyzoncie widniał wysoki, stalowy silos, biały na tle ciemniejącego nieba. Alex przygryzła wargę i modliła się, by nie zaczęło padać. Właśnie deszcz był przez nich najmniej pożądany, bowiem według prognozy Robby’ego miało być sucho przez co najmniej następny tydzień. Wilgotność rosła, ale dominujące masy powietrza znad Wielkich Jezior powinny pozostać dostatecznie ciepłe, by zapobiec kondensacji. Oczywiście, od strony statystycznej jedna przypadkowa burza nie świadczyła, że cały model Sunscape był nieprzydatny, jednak jakie to miało znaczenie dla farmera, który chciał wiedzieć, kiedy siać i zbierać plony? Sunscape musiało dowieść swojej wartości, inaczej Leith i jego firma na pewno by w nią nie zainwestowali. Od wyjazdu z Providence Alex zagrzebała się w świecie meteorologii i klimatologii. Pomagała Robby’emu udoskonalić złożone modele komputerowe, opracowane przez niego w ciągu minionego roku. Klimat na Środkowym Wschodzie Stanów ulegał pozornie przypadkowym, prawie niedostrzegalnym zmianom. Minimalne temperatury rosły, co wydłużało część roku z dodatnimi temperaturami, lecz równocześnie odbijało się na rozwoju bylin i szkodników. Robby miał w jednym rację: uświadomienie sobie, że optymalny sposób wykorzystania gruntów mógł się zmieniać, pociągnęło za sobą wzrost popytu na techniki prognozowania pogody. Połowa farmerów ze stanu Michigan była już podłączona do komputerowych baz danych i informacji satelitarnych Narodowego Centrum Klimatologicznego. Praca stanowiła najlepszą ucieczkę dla Alex. Pogrążenie się w niej, zachwyt przestrzenią i wolnością Środkowego Zachodu i coraz większa bliskość z Robbym stanowiły dla niej nowy początek. Początek szybko jednak dobiegł końca, a Alex stwierdziła, że znajduje się w tym, co jej matka określała mianem „związku”. Mimo nieustannych wątpliwości co do perspektyw firmy – bowiem takim słowem Robby określał swoje przedsięwzięcie – Alex osiągnęła z nim stan zbliżony do równowagi. Być może właśnie wskutek nie ustabilizowanej sytuacji w dziedzinie, którą się zajmowali, Robby zaczął wywierać na Alex nacisk, by zdecydowała się zostać z nim na stałe. Po trzech miesiącach dzielenia łoża stało się jasne, że zależy mu przede wszystkim na domu i żonie. Gdy Alex wyrażała wątpliwości, Robby natychmiast interpretował to jako podważanie jego zdolności przebicia się, osiągnięcia sukcesu i założenia rodziny. Przecież go kochała, czyż nie? Ich ponowne spotkanie po spędzonych osobno dwóch latach było niemal przesadnie namiętne. Jakąż więc inną drogę mogli obrać dla siebie? Ich ostatnia sprzeczka dotyczyła dzieci, a dokładniej niemowlęcia ich przyjaciół i dowodu na korzyści z prokreacji. Robby jak zwykle twierdził, że jedynym powodem, dla którego Alex nie chciała związać się z nim na stałe, była obawa, iż jest on niestały, wręcz generuje niestabilność. Istniały jednak oczywiście i inne powody. Alex z trudem przypominała sobie noc śmierci White’a. Przemoc sprawiła, że do tej pory czuła się jak gdyby uszkodzona, jakby wysiadł bezpiecznik w jej mózgu. W najmniej spodziewanych chwilach stawał jej przed oczami obraz ruszającego w jej kierunku Granta. Przeszywała ją wtedy groza tak samo jak wówczas, gdy siedziała na podłodze w kuchni. Trwoga miała to samo natężenie; minione miesiące nie zdołały jej osłabić. Robby powtarzał jej, że stała się bardziej nerwowa. Czasem dokuczała jej migrena. Wielokrotnie nawiedzało ją wspomnienie niektórych scen. Stała w deszczu i dygotała – z zimna i z przerażenia, lub z obydwóch powodów naraz. Nagle ogarniało ją przemożne pragnienie, by uciec i nigdy nie wrócić. Czuła odrazę tak silną, jak jeszcze nigdy w życiu. Sama myśl o powrocie do domu sprawiała, że robiło się jej słabo. W kolejnej scenie siedziała we wnętrzu samochodu z dłonią na kluczyku, bowiem zdała sobie sprawę, czemu będzie równała się jej ucieczka: podarowaniu dodatkowego czasu sprawcą na wymknięcie się, zniszczenie dokumentacji i wyczyszczenie pamięci komputerów. Dzięki temu wzrosłyby ich szanse na pozostanie na wolności. Znaczyło to, że któregoś dnia spotkałby ją nieszczęśliwy wypadek, jeden z tych, jakie zdarzały się codziennie. Sięgnęła po telefon komórkowy w schowku na rękawiczki i wybrała numer 911. Wydawało się jej, że przesłuchania nigdy się nie skończą. Podjeżdżały kolejne samochody z obracającymi się czerwonymi światłami. Szum deszczu został stopniowo zagłuszony przez potrzaskiwanie i popiskiwanie policyjnych radiotelefonów. W całym domu widać było błyski fleszy. Kolejni nieznajomi ludzie zadawali Alex pytania. Wiele z nich się powtarzało, jak gdyby starano się przyłapać ją na niekonsekwencjach. Wycie syren przerywało jej odpowiedzi. Ktoś przyniósł jej koc, potem kubek kawy z termosu. Zanim dwie policjantki zabrały ją do biura szeryfa okręgowego, cały dom otoczono żółtymi taśmami. Detektywi z wydziału zabójstw mieli ochotę oskarżyć ją o morderstwo. Na miejscu zbrodni było wystarczająco dużo pistoletów i trupów. O piątej skończyli zadawać pytania i zaczęli słuchać. Alex złożyła pełne zeznanie, dotyczące tego, czego dowiedziała się o nielegalnych operacjach finansowych w Prov-Life. Do ósmej wydano nakazy aresztowania kilku przedstawicieli kierownictwa firmy ubezpieczeniowej oraz innych osób, biorących udział w zmowie. O czwartej po południu Alex odwieziono wreszcie do domu, gdzie zastała kolejnego policjanta, wypytującego panią Connelly, czy nie zauważyła jakichś niezwykłych gości. Ekipa kryminalistyczna zbierała odciski palców z bojlera w mieszkaniu Alex. Następnego ranka wyłowiono ciało Liz Foster z kanału na wschodnim krańcu New London. Zatrzymanie głównych podejrzanych zabrało nieco czasu. Szefów laboratorium Medan, Harolda Tate’a i Guya Pilaskiego, aresztowano w ich domach, podobnie jak Deana Mitchella, kierownika działu roszczeń Providence Life. David Mullins przyszedł do pracy w Ocean State jak gdyby nigdy nic, przeprowadził jedną rozmowę telefoniczną i natychmiast uznał, że ma pilne sprawy do załatwienia gdzie indziej. Detektywi zastali go w drodze do wyjścia. W neseserze miał warte dwa miliony dolarów akcje europejskich spółek. Newtona Brady’ego zatrzymano na lotnisku, bowiem lot do Montrealu został wstrzymany z powodu złej pogody. Lexusa Toma Heymanna odnaleziono na parkingu lotniska międzynarodowego Bradley pod Hartford w stanie Connecticut, chociaż jego nazwisko nie figurowało na żadnej z list pasażerów. Okazało się później, że odleciał do Kanady, posługując się fałszywym paszportem. Później zniknął bez śladu. Walter Neumann zdołał dotrzeć do Europy, ale w końcu został zatrzymany w Genewie i należało się spodziewać jego ekstradycji do Stanów Zjednoczonych. Trwało również postępowanie o ekstradycję byłego prezesa Prov-Life Richarda Goeberta, który zamieszkał w Wenezueli. Jak na razie starania te nie przyniosły rezultatów. Nigdy nie zidentyfikowano dwóch mężczyzn, podejrzanych o zamordowanie Liz Foster. Sformułowanie aktów oskarżenia – o oszustwa, chociaż nie o morderstwa – okazało się łatwiejsze. Harold Tate i David Mullins zostali świadkami koronnymi, a ich wiedza o obydwóch stronach zmowy – przesiewie kandydatów do polis i produkowaniu fałszywych roszczeń – wspólnie z zeznaniami Alex pozwoliła na zyskanie pełnego obrazu popełnionych przestępstw. Okazało się, że w ciągu siedmiu lat od początku realizacji planu, Prov-Life zarobiło na pozorowanych wypłatach ponad sto dwadzieścia pięć milionów dolarów, a równocześnie firma wykazywała stale rosnącą rentowność. Jako towarzystwo ubezpieczeń wzajemnych Prov-Life nie miało udziałowców i chociaż teoretycznie właściciele polis mieli prawo do majątku firmy, dochodzenie praw do pieniędzy uzyskanych w tak nieetyczny sposób było mocno problematyczne, zwłaszcza wobec wciąż grożących procesów cywilnych. Na razie na koniec września wyznaczono rozpoczęcie serii procesów karnych. Alex wiedziała, że zostanie wezwana do złożenia zeznań, i to zapewne niejednokrotnie. Obawiała się powrotu do Providence. Bała się wspomnień tamtej zimy, nie chciała również myśleć o swoim aktualnym położeniu. Niestety, unikanie tego tematu nie mogło zmienić wyników testów w laboratorium Medan. Dwa tygodnie wcześniej pojechała do lekarza w Rochester i poprosiła o wykonanie badań genetycznych. Nie miała nadziei, że rezultaty okażą się odmienne od wyników z Prov-Life. Chciała po prostu przedyskutować z fachowcem ich praktyczne konsekwencje, bez względu na to jak straszne. Nadszedł też czas powiedzieć Robby’emu. Do tej pory nie potrafiła zebrać się na odwagę, jednak zyskanie informacji, dotyczących jej przyszłości – oficjalnie, na jej własną prośbę – sprawiało, że przestawała mieć wymówkę, by nie dzielić się nimi z nikim. Musiała powiedzieć Robby’emu prawdę: zapewne nie dożyje czterdziestu lat, a jeśli nawet, konieczne leczenie profilaktyczne uczyni ją bezpłodną. Musiała go opuścić, bo choć gwałtownie przeciwko temu protestował – a wiedziała, że tak by się stało – nie miała prawa skazywać go na taki los. Ani jego, ani nikogo innego. Cokolwiek niosła jej przyszłość, musiała stawić temu czoło sama. Tego ranka zastała na automatycznej sekretarce prośbę ze szpitala, by oddzwoniła. Miała szansę zrobić to bez świadków, bowiem Robby przekonywał właśnie Leitha do swoich planów. Skinąwszy głową do własnych myśli, Alex wysiadła z samochodu, przygotowując się na to, przed czym nie było ucieczki. Musiała wrócić do Providence na kilka dni na czas procesu. Postanowiła, że właśnie wtedy powiadomi Robby’ego, że wszystko między nimi skończone. Zamierzała zniknąć mu z oczu, być może zaszyć się u matki. Otarła oczy grzbietem dłoni. Krótka, błoga pora snucia wspaniałych planów dobiegała końca. Przeszła przez dziedziniec w stronę domu, wodząc wzrokiem po niebie, na którym gromadziły się chmury. Drzemiący na werandzie owczarek collie podniósł się i zaszczekał na jej przywitanie. Alex miała właśnie zastukać do drzwi, gdy zza rogu budynku pojawiła się kobieta, niosąca rolkę siatki ogrodzeniowej dla kur. – Pani Harris? – To ja – powiedziała pogodnie kobieta. – Pewnie jest pani z tymi ludźmi od pogody. Co słychać? Kobieta postawiła rolkę przy drzwiach i podała Alex dłoń. Miała około trzydziestu pięciu lat, długie brązowe włosy, związane w koński ogon i blade piegi na grzbiecie nosa. – Alex Tynan. – Becky. Chce pani filiżankę kawy albo wodę sodową? – Bardzo miło z pani strony, ale dziękuję. Czy mogłabym skorzystać z telefonu? Zajmie mi to najwyżej minutę. – Oczywiście. Niech pani wejdzie. Poprowadziła Alex wąskim korytarzykiem. Pod ścianą stały jaskrawe gumiaki, schody częściowo blokowało wielkie tekturowe pudło z jabłkami. – Nie nadajemy się na okładkę do „Domu i Wnętrza”. Może kiedyś w przyszłości – zachichotała pani Harris, podnosząc z podłogi gumowego dinozaura. Telefon jest tam. Alex wybrała numer szpitala w Rochester i została połączona z doktorem Sussmanem. Z tonu jego głosu wyczuła, że lekarz nie wie, w jaki sposób poprowadzić rozmowę. Pracował od niedawna i zapewne zakładał, że obecność rakotwórczego genu będzie stanowiła dla niej całkowity szok. – No cóż, mamy już wyniki pani badań – powiedział w końcu, gdy spytał już Alex o samopoczucie i poskarżył się na nawał pracy. – Myślałem, że zechce się pani o nich dowiedzieć... Prawdę mówiąc, jedno mnie zastanawia. – Alex westchnęła. Może Sussman wykrztusi to wreszcie? – Dlaczego prosiła pani o przeprowadzenie tych badań? Czy w pani rodzinie zdarzały się przypadki jakichś szczególnych schorzeń? – Myśli pan o nowotworach? – Cóż... – Nic mi o tym nie wiadomo. – W takim razie dlaczego? – To długa historia, panie doktorze. Powiedzmy, że miałam przeczucie. Może umówię się z panem na wizytę, by przedyskutować, co mnie czeka? – Cóż, jeżeli ma pani na to ochotę. Skoro sądzi pani, że ma jakieś inne powody do obaw. – Jakieś inne powody? – Alex zamrugała. – Nie rozumiem. Ten gen nie wystarczy? – Jaki niby gen? – zapytał doktor Sussman, chrząknąwszy. – BRCA1. Gen, powodujący nowotwory piersi i jajników. Osiemdziesięciopięcioprocentowe prawdopodobieństwo zachorowania, prawda? – Hm... chyba nie jest aż tak duże. Poza tym nie ma go pani. Alex wyciągnęła rękę, by przytrzymać się ściany. Była pewna, że Sussman się omylił. Przecież na własne oczy widziała wyniki na monitorze komputera Randala White’a. Badania przesiewowe w laboratorium Medan dały oszustom w Prov-Life zyski przekraczające sto milionów dolarów. Niemożliwe, by test u Alex wykonano błędnie. – Panie doktorze, to znaczy, że nic mi nie grozi? Nie mam tego genu? – BRCA1? Nie, absolutnie nie. Dlatego właśnie pytałem o pani rodzinę. Byłem ciekaw, czy dlatego właśnie sądziła pani, że coś jej grozi. Alex przymknęła oczy, czując, jak ogarniają fala ulgi i przenika całe ciało jak potężny narkotyk. Była niezbicie przekonana, że testy w Medanie dały pewne wyniki. Trudno, by było inaczej, skoro te badania przyniosły sto milionów dolarów. Okazało się jednak, że było inaczej. Nie miała racji, wierząc w nie – podobnie jak Michael Eliot. Na chwilę odsunęła słuchawkę od ucha. W przypadku Eliota laboratorium nie popełniło omyłki. Próbki zamieniono, zanim do niego trafiły. Dokonał tego Randal White. Harold Tate zeznał, że tak było; przedostało się to do prasy. Czy możliwe, że... W myślach usłyszała ponownie ostatnie słowa White’a: „Chciałem, żebyśmy byli razem”. Usiłował jej wyjaśnić, że gdzieś po drodze – prawdopodobnie po wprowadzeniu wyników badań do systemu komputerowego – sfałszował rezultaty jej badań. Chciał, żeby na nie trafiła. Chciał, by poczuła, że czekająca ją przyszłość kurczy się nagle do kilku krótkich lat. Aby postanowiła zrobić to samo, co Eliot, co rzeczywiście zrobiła – uciekła. Uciekłaby razem z White’em, ponieważ w ostatecznym rozrachunku podjęcie takiej decyzji przyszłoby jej bez trudu. Poza tym jego bogactwo pozwoliłoby jej spędzić domniemaną resztę życia tak, jak tylko miałaby ochotę. Jaką miała alternatywę? Zostać przez parę ostatnich lat za biurkiem, harując dla uzyskania kwalifikacji, których nie mogłaby wykorzystać. Nic dziwnego, że White nie spieszył się, by przywrócić ją na poprzednie stanowisko w Prov-Life. Miał wobec niej inne plany: dbanie o niego do końca życia we Francji, zagwarantowanie sobie jej lojalności perspektywą odziedziczenia jego majątku. Może nawet wyraził zgodę na jej zwolnienie, by jego propozycja stała się tym bardziej pociągająca. Poczuła przypływ gniewu: wykazany przez White’a egoizm zapierał dech w piersiach. Doktor Sussman coś mówił. Alex przyłożyła słuchawkę do ucha. – Przepraszam, panie doktorze. To dla mnie dość wstrząsająca wiadomość. Ma pan rację: nie spodziewałam się świadectwa, że jestem zdrowa. – Jeżeli chodzi o BRCA1, może pani spać spokojnie. Na pewno go pani nie ma – roześmiał się Sussman. Alex usłyszała, że lekarz przewraca parę kartek papieru. – Znaleźliśmy jednak... Skoro nalega pani na pełne wyniki, to mogę powiedzieć, że znaleźliśmy niewielką nieprawidłowość na chromosomie siódmym. Niektóre dowody – przyznam, że jedynie pośrednie – sugerują, że może ona prowadzić do... – Chwileczkę! – przerwała mu Alex. – Chwileczkę, panie doktorze. – Słucham? – Niech pan nie mówi ani słowa więcej. Widzi pan, sytuacja wygląda w ten sposób, że nie chcę wiedzieć. Po powrocie do samochodu Robby miał posępną, pełną napięcia minę. Alex zorientowała się, że spotkanie z Buckiem Leithem nie przebiegło najlepiej. Czuła, że powinna powiedzieć Robby’emu o swoich dobrych wiadomościach, lecz powstrzymała się od tego. Chociaż do tej pory o niczym mu nie wspominała, było to dla niej nieskończenie istotne, lecz Robby miał najwyraźniej co innego na głowie. – Oczywiście nie powiedział tego dosłownie, ale nie sądzę, żebyśmy mogli spodziewać się pieniędzy – powiedział, gdy wyjeżdżali na szosę. – Pan Harris przecież zachowywał się entuzjastycznie. – Och, tak. Miły gość, poparł mnie bez reszty. Powiedział, że z radością czeka na cokolwiek, co pozwoli wprowadzić jakiś ład w masy danych, które dostaje. To żaden kmiotek, w gruncie rzeczy wie bardzo dużo o meteorologii. – W takim razie w czym problem? W naszym gościu. Nie sądzę, żeby Leith rozumiał, co do niego mówiłem. Cały czas gapił się na te wielkie, zbierające się chmury i widać było wyraźnie, że czuje się jak na tureckim kazaniu. Nie mógł do niczego przyłożyć własnej miary – nie mówiliśmy przecież o obecności na rynku ani nie prowadziliśmy analizy przepływu gotówki. Byłby o wiele bardziej zadowolony, gdybyśmy handlowali terakotą do łazienek. Alex przyglądała się Robby’emu i w gruncie rzeczy nie była w stanie zrozumieć, o czym mówi, chociaż słyszała to na pewno wiele razy wcześniej. Cały czas wracała myślami do chwili, gdy po raz ostatni widziała White’a. Randal próbował nią manipulować, oszukać ją, jak gdyby jej życie było pozbawione jakiejkolwiek wartości. White. Wciąż ogarniało ją zdenerwowanie, gdy widziała jego nazwisko w gazetach. Najbardziej zdumiewający detal afery Prov- Life polegał na tym, że White był głównym inicjatorem programu badań przesiewowych, po czym okazało się, że jest genetycznym wyrzutkiem, pariasem. Świadomość, że White nie stanie przed sądem, umożliwiła prasie pewną swobodę w traktowaniu całej sprawy. Perspektywy, jakie czekały go z racji zachorowania na pląsawicę Huntingtona, były opisywane z najkoszmarniejszymi szczegółami. Głębia jego cierpienia, doznanego i tego, które czekałoby go w przyszłości, sprawiała, że za każdym razem, gdy Alex go sobie przypomniała, nie była w stanie długo wytrwać w gniewie. Sam był w takim stopniu ofiarą straszliwej afery, że trudno było myśleć o nim konsekwentnie jako o złoczyńcy. Po przerwaniu ostatniego łączącego go z Alex ogniwa – wyjaśnieniu okrutnego kłamstwa, dotyczącego przyszłości dziewczyny – pozostało jej jedynie uczucie smutku. Pick-up zatrzymał się przed przejazdem kolejowym. Przetaczały się właśnie powoli ostatnie wagony składu towarowego. Robby odwrócił się w fotelu, mówiąc coś do Alex poważnym głosem. Zdała sobie sprawę, że Robby znowu odebrał jej milczenie i nieuwagę jako wyraz wątpliwości co do ich wspólnej przyszłości. Prawił właśnie, co mu ślina na język przyniesie, wygłaszając największą mowę zachęcającą w swoim życiu: – ...najważniejsze to starać się. Wiem, że ciężko ci żyć w ten sposób, lecz w głębi duszy uświadamiasz sobie równie dobrze jak ja, że z mocami obliczeniowymi, jakimi teraz dysponujemy, że z opracowanym przez nas nowym oprogramowaniem na pewno nam się uda. Pociąg minął przejazd i przez chwilę oby dwóje wpatrywali się w rozciągającą się przed nimi prostą jak strzała drogę o metalicznie lśniącej nawierzchni, przecinającą pole. Deszcz lunął nagle, z siłą oberwania chmury. Był tak intensywny, że z pola widzenia znikło wszystko z wyjątkiem żółtego krzyża, znakującego przejazd. Robby rozdziawił usta i utkwił wzrok w ściekających po szybie strugach. Słychać było bębnienie o dach samochodu. Alex nie zdołała się powstrzymać. – No, pięknie – powiedziała i zaczęła się śmiać. Podziękowania Pragniemy wyrazić wdzięczność za pomoc przy tworzeniu tej książki następującym osobom: Michele Van Leer z John Hancock Mutual Life Insurance Company, Robertowi Ryanowi z Boston Mutual Life Insurance Company oraz Josephowi Thompsonowi z New England Mutual Life Insurance Company za wyjaśnienie zasad funkcjonowania branży ubezpieczeniowej oraz wiążących się z tym zagadnień; Agnes Bundy z Fleet Bank w Providence za refleksje o życiu w Rhode Island; dr Rupertowi Negusowi i dr Helenie Scott za pomoc w uściśleniu opisywanych w książce elementów wiedzy medycznej i genetyki oraz Cathy Gibaud, byłej aktuariuszce, za przekonanie nas, że opisywane wypadki naprawdę mogą się zdarzyć.