1189

Szczegóły
Tytuł 1189
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1189 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1189 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1189 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Karol May "W Kordylierach"ROZDZIA� I W GRAN CHACO Miasto Palmar le�y nad rzek� Corrientes w prowincji tej samej nazwy. Nie mo�na go zaliczy� do wielkich, a jednak prowadzi ono, jak na tamtejsze stosunki, dosy� o�ywiony handel. Rolnictwo w tej prowincji, chocia� ziemia jest ogromnie urodzajna, z�spokaja zaledwie miejscowe zapotrzebowanie. Przemys� bardzo s�aby, a wyw�z ograni- cza si� tylko do byd�a i produkt�w le�nych. W czasie, gdy doje�d�ali�my do tego miasteczka od strony po�u- dniowej, stanowi�� ono podstawowy punkt operacyjny dla wojsk wszelkiej broni, wys�anych przeciw powsta�com Lopeza Jordana. Wojska te odbywa�y w�a�nie �wiczenia, a wygl�d ich czyni� o wiele lepsze wra�enie, ni� to jakiegd dozna�em w g��wnej kwaterze Jordana. Znaczn� przestrze� bagnisk, dziel�cych miasto od rzeki, mo�na by�o przeby� przez urz�dzone liczne groble z trzciny i ubitej ziemi. Jedn� z tych grobli dostali�my si� do miasta i pe�nym k�usem pod��ali�my do ratusza, kt�ry wygl�da� raczej na czworak folwarczny, ni� na siedzib� urz�du gminnego. Pu�kownik Alsina, zabrawszy ze sob� mnie i brata Hilaria poszed� przedstawi� si� komendantowi za�ogi. Ten, po wys�uchaniu naszego opowiadania o doznanych przygodach i zebraniu od nas nieco wskaz�wek, dotycz�cych Jordana, wyda� rozkaz, aby przyprowadz�- nych przez nas je�c�w umieszczono pod �cis�� stra�� w corralach, a oficer�w zamkni�to w budynku gminnym. Komendant zaprosi� nas do siebie na obiad. Po sutym posi�ku u go�cinnego komendanta, pu�kownik Alsina przedsi�wzi�� starania o wygodn� kwater� dla nas, przy czym pami�ta�, aby nam niczego nie brakowa�o. Szczeg�lne wzgl�dy okazywa� zw�asz- 5 cza mnie, g�osz�c wsz�dzie, �e zawdzi�cza mi nie tylko swoje ocalenie, ale r�wnie� ; wzi�cie do niewoli bez wystrza�u czterystu je�c�w i zdobycie koni, kt�rych w tych czasach nigdzie nie mo�na by�o dosta�. Przyobieca� te� uczyni� wszystko, na co go sta� b�dzie, dla u�atwienia nam dalszej podr�y w nieznane strony. Ulokowani u pewnego zamo�nego kupca, trudni�cego si� na wielk� skal� eksportem, doznali�my u niego niezwyk�ej go�cinno�ci. Da� nam do rozporz�dzenia w swym domu dwa wygodnie urz�dzone pokoje oraz obszern� izb� czeladn�, gdzie natychmiast rozmie�cili�my si� i zagospodarowali. Poniewa� dawno ju� nie mia�em przyzwoitego dachu nad g�ow�, postanowi�em przede wszystkim wyspa� si� za wszystkie czasy, co te� uczyni�em upewniaj�c si� przedtem, �e memu gniadoszowi niczego nie b�dzie brakowa�o. Za moim przyk�adem poszli te� brat Hilario, Turnerstick i Larsen, natomiast reszta towa- rzyszy rozbieg�a si� natychmiast, szukaj�c rozrywek, b�d� spotka� si� ze znajomymi, kt�rzy zaci�gn�li si� do wojska i tu kwaterowali. Gomez, m�ody Indianin, kt�ry wl�k� si� z nami przez ca�y czas ze swoj� star� matk�, poszed� r�wnie� do miasta w poszukiwaniu swych wsp�plemie�c�w, zamieszkuj�cych okolice mi�dzy Rio Salado a Rio Vernejo i st~d znaj�cych doskonale ca�e Gran Chaco. Wr�ci� do kwatery p�nym wieczorem i zbudzi� mnie, �eby si� ze mn� po�egna� i podzi�kowa� mi za wszystko, co dla niego uczyni�em. - Gdzie chcecie jecha�? - Do swojej ojczyzny. Dowiedzia�em si�, �e moim wsp�rodakom grozi wyp�dzenie z siedzib, wi�c musz� ich ostrzec. - Gdzie znajduj� si� wasze zagrody? - Po tamtej stronie Parany, mi�dzy Rio Salado a Rio Vivoras. - S�ysza�em, �e s� tam osady, stoj�ce teraz pustk�? - Owszem, s�. Przed laty osiedlili si� tam biali. Ale, �e si� wzgl�dem nas zachowywali nieprzyja�nie, wi�c rozumie pan... trudno im by�o zosta� na sta�e i wynie�li si� w ko�cu, a z ich dom�w wkr�tce zosta�y gruzy. Teraz znowu przybyli tam jacy� obcy i chc� wyp�dzi� ca�y nasz szczep z tamtych stron. Czy� wi�c wobec tego mamy siedzie� z za�o�onymi r�koma i da� si� wyprze� bez op�ru? - Czeg� ci ludzie tam szukaj�? Jest przecie� dosy� ziemi w po- bli�u i to o wiele urodzajniejszej. Czy�by im si� bardziej podoba�a ta dzika okolica, nale��ca do os�awionego Gran Chaco? 6 - Nam si� te� to dziwnym wydaje. Mogliby przecie� zostawi� nas w spokoju skoro nie brak miejsca gdzie indziej. - Sk�d ci ludzie przyszli? - Cz�ci� od Buenos Aires, a cz�ci� z Corrientes. Prowadzi ich podobno jaki� in�ynier z Ameryki P�nocnej, pe�nomocnik pewnego bogatego bankiera w Buenos Aires. In�ynier ten zamierza pog��bi� koryto Rio Salado w celach �eglugi. Gdyby im si� to uda�o, zamierzaj� zabra� si� do wycinania nieprzebytych las�w po lewej stronie rzeki i sp�awiania po niej drzewa, jak r�wnie� zbierania w g��bi puszcz yerba-mate i wywo�enia jej rzekami Salado i Paran�. - Czy maj� na to koncesj�? - Nie wiem. Obaj przyw�dcy byli tu w mie�cie niedawno, poszukuj�c przewodnika, kt�ry si� tu chwilowo znajdowa�, a ich ludzie czekali na nich u uj�cia rzeki. - Czy to liczne towarzystwo? - O, tak. Cz�� ich pop�yn�a naprz�d na �odziach w g�r� Salado, aby tam oczekiwa� na pozosta�ych, kt�rzy d��� vyozami, zaprz�onymi w wo�y. - Wozami? Czy� w ten spos�b mo�na si� tam dosta�? - Mo�na. Tylko w pobli�u Parany podr� wozami jest niemo�- liwa, wi�c rozbiera si� zazwyczaj wozy na cz�ci i przenosi si� je na grzbietach wo��w daleko na wolny camp. Tam sk�adaj� je na nowo i jad� bez przeszk�d a� na miejsce. Prawdopodobnie przeprawa nie jest zbyt trudna, skoro w�r�d podr�ny�h s� kobiety i dzieci. - Widocznie wi�c zamierzaj� osi��� tam na sta�e, albo przynaj- mniej na czas d�u�szy? - Nie inaczej. A poniewa� m�j szczep uwa�a ten kraj za swoj� ojczyst� dziedzin�, wi�c postanowi� broni� si� przed najazdem. Z tego wzgl�du chc� jak najpr�dzej dosta� si� do swoich i przygotowa� ich na przyj�cie napastnik�w. Umiem zreszt� po hiszpa�sku i mog� si� przyda� w czasie zatargu cho�by jako t�umacz. Wprawdzie przyw�dca bia�ych rozumie nasz j�zyk doskonale i uchodzi za dobrego znawc� Gran Chaco, jednak m�ja znajomo�� j�zyka hiszpa�skiego mo�e si� przyda� naszym. - Jak�e si� �w przyw�dca nazywa? - Geronimo Sabuco. - A!... Czy to ten sam, kt�rego nazywaj� sendadorem? - Ten sam. Czy pan go zna? 7 - Osobi�cie me, tylko z opowiada�. Przecie� rozmawia�em o nim , nieraz z towarzyszami. - No, sendador�w jest bardzo wielu, wi�c nie przypuszcza�em, �e to w�a�nie mowa o Geronimie. - My�my zamierzali go odszuka�, gdy� jest nam potrzebny jako przewodnik, ale spodziewali�my si� go znale�� o wiele dalej na p�nocy. - Szkoda. Ju� go zam�wili inni. - A jednak, pomimo to, musimy go pozyska� i w�a�nie dlatego tylko przybyli�my tutaj. - Cieszy mnie to, gdy� b�d� m�g� was, sennores, naprowadzi� na jego �lad; nie znale�liby�cie go sami bez mojej pomocy. - Wi�c si� dobrze sk�ada. Pom�wi� o tym z towarzyszami. - Ale prosz� nie zwleka�, bo chc� wyruszy� w drog� noc�. Nie mog� odk�ada� swego odjazdu ani chwili, ze wzgl�du na konieczno�� jak najszybszego ostrze�enia moich wsp�ziomk�w o gro��cym im niebezpiecze�stwie. ~ Ile potrzeba czasu, aby dotrze� konno na miejsce? - Od Parany j~dzie si� konno oko�o dziesi�ciu dni, podczas gdy wozem potrzeba co najmniej pi�tnastu dni. A poniewa� ekspedycja wyruszy�a st�d przed pi�ciu dniami, wi�c mam nadziej�, �e j� jeszcze wyprzedz�, chocia� wypadnie mi zboczy� troch� z drogi, aby unikn�� spotkania z nimi... - Ale co zrobicie z matk�? Pr�ecie� nie mo�ecie jej nara�a� na tyle trud�w i niewyg�d w tak ci�kiej podr�y. I przypuszczam, �e pomimo wszystko sp�nicie si�. A czy sp�nienie wyniesie pi��, czy te� dziesi�� godzin, to ju� jest rzecz oboj�tna. Radzi�bym wi�c zatrzyma� si� z odjazdem do dnia. Konie musz� przecie� wypocz��, a i ludzie s� przem�czeni. A wreszcie, wybieraj�c si� do Gran Chaco, trzeba zaopatrzy� si� w �ywno�� i amunicj�. - To prawda. Ale dwie osoby nie potrzebuj� wiele. Skoro wi�c pan nie chce jecha� noc�, to wybior� si� sam. - A jak si� przeprawicie przez Paran�? - Jak? Nadp�ynie pewnie j�ka� tratwa lub ��d�, 9lbo okr�t i prze- wiezie nas. - ~ - Ale zanim nadp�ynie, mo�e min�� ca�y dzie� lub nawet wi�cej. Czy nie lepiej by�oby poprosi� dow�dc� za�ogi o wypo�yczenie �odzi? Pom�wi� z nim o tym, ale nie teraz, gdy� nie b�d� go budzi� w nocy. 8 - Prawda! Gdyby�my mieli �odzie, mo�na by �atwo omin�� bagna z tamtej strony rzeki, gdy� znam zatok�; kt�ra siega daleko w g��b l�du i dotyka suchego gruntu. Zaczekam wi�c, ale pod warunkiem, �e pan pojedzie z nami a� na miejsce. - Stanowczo pojedziemy z wami, bo musimy odnale�� sendadora. Czy jednak dalsza droga nie b�dzie zbyt uci��liwa? - O, nie! Wprawdzie w okolicach dop�yw�w Parany s� bagna, ale mo�na je �atwo omin��, je�eli si� zna te strony. Nie brak te� tam wielkich i g�stych las�w. Ale najwi�cej b�dzie wydm piaszczystych i r�wnin stepowych, urozmaiconych k�pami drzew. Na t� dalsz� drog� radzi�bym jednak panu poprosi� o przewodnika mego wuja, Gomarr�, oczywi�cie tylko na tak d�ugo, dop�ki nie znajdziecie sendadora, kt�ry ju� poprowadzi was dalej przez ca�e Gran Chaco. A jego przewodnict- wo jest dla was niezb�dne, bo nie wiecie, ile niebezpiecze�stw mog�oby was spotka�, gdyby�cie jechali sami, zw�aszcza, �e nale�ycie do rasy bia�ej. - O jakich niebezpiecze�stwach m�wicie? - Vebra na przyk�ad czepia si� przede wszystkim bia�ych. No i jeszcze inne niespodzianki mog� was tam spotka�. - Zapewne drapie�ne zwierz�ta? - O, jeszcze jakie! Zw�aszcza jaguary... - Te nie s� straszne dla nas. Ale mo�e wypadnie nam spotka� si� z dzikimi lud�mi, kt�rzy s� o wiele bardziej riiebezpieczni ni� dzikie zwierz�ta? - Dzicy ludzie? Zapewne ma pan na my�li Indian? Czy�by pan s�dzi�, �e my jeste�my dzicy? - Was nie mo�na do nich zaliczy�, ale �zy na przyk�ad wasz szczep Aripones nale�y do lud�w cywilizowanych? - No, nie. Ale kto temu winien, �e moi ziomkowie nie tacy s� dla bia�ych, jak dawniej? Czy� ju� tego nie dosy�, �e nienawidzimy bia�ych i bronimy si� przeciw nim zajadie, gdy nas wypieraj� nawet z tak dzikiego zak�tka, jakim jest Gran Chaco? - Mo�e macie s�uszno�� i nie dziwi� si� waszemu niezadowoleniu z tego powodu. Ale w �adnym razie barba�y�skie mordy i rabunki nie s� uczciwym sposobem walki. - Tak senior! Czy� jednak w waszych cywilizowanych krajach nie ma woj�n? Dajcie nam tak� bro�, jak� sami posiadacie, a potrafimy 9 broni� si� wedle waszych poj�� po bohatersku. Tymczasem jednak musimy odpiera� napa�ci wrog�w tak, jak mo�emy. - Czy nie oburzaj�ce jest na przyk�ad porywanie bia�ych w niedo- st�pne puszcze i wymuszanie potem za nich okupu? - To jest istotnie barbarzy�skie, senior, przyznaj�, ale kto nas tego nauczy�? Czy� nie biali w�a�nie? Teraz na przyk�ad sendador prowadzi ca�� ich band� na zdobycie naszych posiad�o�ci. Czy� to nie napad, nie rabunek? Gdy za� wytn� lasy i wyzbieraj� herbat�, to z czego b�dziemy �yli? Czy z reszt� kto� pyta� nas o pozwolenie wycinania las�w? Czy proponowano nam jakie� odszkodowanie za to? Bynajmniej. Teraz za�, gdy nie zechcemy pozwoli� na rabunek, chwyc� za bro� i b�d� nas mordowali bez mi�osierdzia, zmu�zaj�c do obrony bez wyboru �rod- k�w. I kog� to uwa�a� b�dziecie w�wczas za dzikich barbarzy�c�w? Tyle by�o s�uszno�ci w jego s�owach, �e nie mog�ern mu zaprzeczy�. Wola�em wi�c milcze�, on za� rzek� po chwili: - Tak, sennor. Oni s� stron� zaczepn�, nie nas, lecz ich nale�y oskar�a� o mord i rabunek. - A porywanie kobiet i dzieci czy to r�wnie� obrona? - Tak, skoro innego sposobu przeciw napastnikom nie mamy. Biali maj� karabiny i kule, my za� tylko strza�y, kt�re niczym s� wobec broni palnej. Na t� jednak nas nie sta�, nie mamy pieni�dzy i nie mo�emy ich w �aden spos�b zarobi� bo wyparci z kraju rodzinnego; pozbawieni jeste�my wszelkich zarobk�w. Dlatego porywamy ludzi, aby za ich wydanie otrzyma� okup. - Ale te� wielu je�c�w mordujecie... - Tak, istotnie, bo zreszt� jest to tak�e spos�b obrony. Czy� mamy wypuszcza� wrog�w z r�k swoich, aby nas potem z tym wi�ksz� zaci�to�ci� napadali? Zreszt� szkody, wyrz�dzone przez nas bia�ym, s� niczym wobec krzywd, kt�rych od nich doznali�~y i ci�gle doznajemy. - Tak. AIe, jak widz�, nie macie o tym poj�cia, ile szkody wyrz�dzili Indianie bia�ym osadnikom w s�mym tylko dorzeczu La Platy w ci�gu ostatnich lat pi��dziesi�ciu. Oto ni mniej, ni wi�cej, tylko skradli jedena�cie milion�w sztuk byd�a, dwa 'miliony koni i tyle� owiec, zniszczyli trzy tysi�ce dom�w, a zabili pi��dziesi�t tysi�cy ludzi. - To ba.jki, sennor. - Przepraszam, wszystko to zosta�o bardzo dok�adnie obliczone. 10 - Ale nie przez Indian, sennor. Biali to ogromnie przebiegli ludzie; sami kradn�, rabuj�, morduj�, a nast�pnie sk�adaj� to na nasz rachunek. Przysi�g�bym, �e co najmniej po�owa tych wykrocze� i zbrodni, kt�re sennor przytoczy�, obci��� w�a�ciwie sumienia samych bia�ych, a wszystkiemu innemu winni oni po�rednio. - Hm! S�ysza�em o tym ju� nieraz. - I m�wiono panu prawd�. Co gorsza, rz�d posy�a niekiedy wojsko, aby chroni�o napastnik�w i w�a�nie w�r�d wojska znajduj� si� najniebezpieczniejsi rabusie. Je�eli za� cyfry podane przez pana przed chwil�, zgodne s� z prawd�, to w�a�nie dotycz� one naszych krzywd, wyrz�dzanych nam przez bia�ych naje�d�c�w. Przecie� ziemia ta by�a nasz� odwie�zn� w�asno�ci� i nie przesta�a ni� by� do dzi� dnia. Takiemu rozumowaniu m�odego Indianina, wyra�aj�cemu zapat- rywania og�u Indian po�udniowoameryka�skich na t� kwesti�, nie mog�em odm�wi� s�uszno�ci, zw�aszcza �e jego ziomkowie posiadali t� ziemi� od wiek�w. Nie mog�c zaprzeczy� jego wywodom, rzek�em tylko: - Nie m�wmy o tym, bo zreszt� my obaj nie mo�emy wp�yn�� ani troch� na zmian� obecnych stosunk�w. Wspomnia�em o rabunkach tylko dlatego, �e by�a mowa o podr�y przez Gran Chaco. W�a�ciwie za� polityka wcale mnie nie zajmuje. - Nie ma wi�c pan czego si� obawia� z naszej strony, przynajmniej tak d�ugo, dop�ki ja jestem z panem. - O, nie my�lcie, abym si� czymkolwiek trwo�y�. Pytam o to i owo jedynie dlatego, �e mam zwyczaj zawczasu dowiadywa� si� o stosun- kach w kraju, do kt�rego zamierzam si� uda�. Powiedzcie mi jeszcze, jak si� wasi wsp�plemie�cy zachowaj�, gdy si� dowiedz� o przybyciu bia�ych? - Napadn� na nich. - I b�d� usi�owali ich wymordowa�? - Prawdopodobnie, zw�aszcza rn�czyzn; kobiety wymieniamy potem za okup. - I wy b�dziecie pomaga�? - Jestem Indianinem i musz� post�powa� solidarnie z mymi wsp�bra�mi. - To znaczy, �e przy�o�ycie r�k� do zbrodni... - A biali czy b�d� sobie robili skrupu�y, gdy wypadnie strzela� do nas? Dlaczego nam jedynie czyni pan zarzut zbrodni? 11 - Je�eli macie takie zamiary, to w�a�ciwie nie powinienem was st�d pu�ci�. - Pan tego nie uczyni. Prosz� wzi�� pod uwag�, �e wobec kogo innego nie by�bym tak otwarty i tylko przed panem wygada�em si� z najg��bszych naszych tajemnic. Czy� za t� szczero�� mia�by mi pan odp�aci� zdrad�? - Nie uczyni� tego; ale prosz� pami�ta�, �e od tej chwili jestem waszym przeciwnikiem. Dybiecie na �ycie bia�ych, a moim obowi�z- kiem jest przeszkadza� temu. - By�yby to pr�ne zabiegi, sennor. ~ - Niekoniecznie. Wy ostrze�ecie swoich, a ja ostrzeg� bia�ych, Osobi�cie jednak mo�emy zosta� przyjaci�mi. - O, w takich okoliczno�ciach kto wie, czy nie staniemy naprzeciw siebie, jako dwaj �miertelni wrogowie. Niech si� jednak pan pomimo to nie obawia niczego z mej strony. Uczyni� wszystko, aby pan nie dozna� �adnej krzywdy; mo�emy nawet zawrze� ze sob� bratersk� ugod�. - Zgoda. Oto moja r�ka, - Dobrze. A teraz prosz� i�� na spoczynek, aby si� cho� troch� pokrzepi� przed jutrzejsz� podr�. Odszed�, a ja dhxgo nie mog�em zasn��, rozmy�laj�c o tym, co s�ysza�em. Oczywi�cie by�em zdania, �e Indianie maj� zupe�n� s�uszno�� i nikt uczciwy zaprzeczy� temu nie m�g�, jak r�wnie� nie m�g�by zag�uszy� w sobie suxnienia, kt�re m�wi�o o krzywdzie, wyrz�dzanej tej rasie. Czerwonosk�rzy z ca�kiem s�usznych powod�w s� wrogami bia�ych i b�d� nimi dot�d, dop�ki chocia� jeden z nich pozostanie przy �yciu. Rozmy�laj�c nad tym wszystkim, zasn��em w stanie pewnego podniecenia i niezbyt wypocz�ty zbudzi�em si� o �wicie. Brat Hilario ju� nie spa�. Gdy opowiedzia�em nlu ca�� rozmow� z Gomezem, rzek�: - Dobrze, sennor, �e spotkamy si� z sendadorem wcze�niej. Trzeba jednak zobaczy�, czy nasi towarzysze b�d� gotowi do drogi. - Nie mo�emy wyruszy� zaraz, bo musz� przedtem rozm�wi� si� z oficerami, a tak�e zapyta� jeszcze o kilka rzeczy Gomeza. Poszukajmy go. Udali�my si� do s�siedniego budynku, gdzie Gomez spa� z yer- baterami, ale ju� go, niestety, nie zastali�my; powiedziano nam, �e odjecha� ze sw� matk� jeszcze w nocy. 12 - Dok�d? - zapyta�em. - Nic nam o tym nie m�wi� - odpar� Monteso. - Wspomnia� tylko, �e pan wie o wszystkim i prosi�, aby si� pan nie gniewa�, je�eli zabierze sobie cz�no. - Istotnie wiem, o co idzie. Co m�wi� wi�cej? - Nic, tylko dzi�kowa�, �e byli�my dla niego �yczliwi, i obieca� uczyni� wszystko, co w jeg� mocy, aby nam nie wyrz�dzono jakiej� krzywdy. - Wiem, co chcia� przez to powiedzie�. Zaraz odje�d�amy. Prosz� przygotowa� si� do drogi. Turnerstick i Larsen zgodzili si� oczywi�cie towarzyszy� nam i byli gotowi do podr�y. Pozosta�o nam tylko widzie� si� z pu�kownikiem, kt�rego zbudzi�em, aby mu oznajmi�, �e zaraz wyruszamy. - �al mi - rzek� - �e panowie tak pr�dko odje�d�acie. Ale nie mog� was oczywi�cie zatrzymywa�, gdy interesy wasze nie pozwalaj� wam d�u�ej pozosta�. Z komendantem nie potrzebujecie si� widzie�, gdy� jest to m�j podw�adny i wystarczy,..gdy ja wiem o tym. Postaram si� zaraz o zaopatrzenie was w �ywno�� oraz konie juczne i wszystko, co potrzeba; ka�� te� przygotowa� �odzie. Odszed� wyda� odpowiednie rozkazy, a ja tymczasem zwr�ci�em si� do Gomarry z zapytaniem, czy zna okolic� i czy mo�e nas zaprowacdzi� do wspomnianych osad. Odpowiedzia�, �e zna szczep Aripones i uxnie nawet cokolwiek m�wi� ich narzeczem, co rzecz prosta, by�o mi na r�k�. Ju� mieli�my wyruszy� w drog�, gdy zawezwa� mnie do siebie komendant, kt�ry si� w�a�nie obudzi�. Wyjazd nasz nieco op�ni�a rozmowa z nim. Dowiedzia�em si� natomiast od komendanta, �e wspomniany przez Gomeza sendador jest istotnie owym s�ynnym Geronimem Sabuco, z kt�rym nie warto si� kontaktowa�. - Dlaczego? - zapyta�em. - Mam ku temu pewne powody - odrzek�. - R�ne, wcale niepochlebne chodz� tu o nim wie�ci i nawet z oczu nie bardzo dobrze mu patrzy. Podobno jest w zmowie z Indianami i ja w to wierz�. - Nie by�oby w tym nic dziwnego, sennor. �yje przecie� w�r�d nich, musi wi�c by� z nimi w zgodzie. . - S�usznie. Ale zaznaczam, �e nie jest to cz�owiek uczciwy. - S�dzi pan wi�c, �e by�by zdolny zdradzi� ludzi, kt�rych mu powierzono? 13 - Jestem tego pewny. - Czy da� mu pan do poznania, �e go pan podejrzewa? - Nie tylko da�em do poznania, ale wr�cz powiedzia�em mu wyra�nie co my�l� i zagrozi�em rozstrzelaniem, gdyby narazi� eks- pedycj� na jakie� nieszcz�cie. Wzruszy� na to ramionami i nic mi nie odrzek�. - Czy ekspedycja jest dobrze uzbrojona? - Tak, wcale nie�le. Towarzystwo to sk�ada si� z dwudziestu m�czyzn zdolnych do boju, a drugie tyle oczekuje ich po tamtej stronie bor�w nad Rio Salado. - Niewielka to si�a wobec ca�ego szczepu india�skiego! - No, liczba nic tu jeszcze nie stanowi. Wobec Indian, kt�rzy ju� na sam widok karabin�w uciekaj� w pop�ochu i z regu�y nie daj� si� nawet wci�gn�� do walki, mo�na przypuszcza�, �e ekspedycja da sobie rad�. - Podobno jednak znajduj� si� w niej i kobiety? - Tylko pi�ciu m�czyzn wybra�o si� z rodzinami, bo przypusz- czaj�, �e uda im si� odrestaurowa� opuszczone siedliska i w nich si� zadomowi�. Dlatego to zabrali ze sob� kobiety, jako gospodynie. Najtrudniejsze b�d� pocz�tki. Lecz je�li tej garstce uda si� osiedli� w tamtych stronach na sta�e, to niebawem i inni pod��� ich �ladami. - W�tpi� bardzo w powodzenie osadnictwa na tej ziemi, bo Indianie nie dadz� przybyszom spokoju. - W razie jakichkolwiek zakus�w z ich strony wystrzela si� napastnik�w bez ceremonii i kwita. Tak wyobra�a� sobie komendant spraw� kolonizacji dzikiej okolicy, patrz�c oczywi�cie na to wszystko przez r�owe szk�a. Wi�cej jednak, ani�eli jego pogl�dy na t� spraw�, obchodzi�o mnie to, �e okaza� niema�� dla nas �yczliwo�� i trosk� o nasze potrzeby, a gdy wyruszali�- my, towarzyszy� nam wraz z pu�kownikiem nad rzek�, gdzie przygoto- wano dla nas dwie wielkie �odzie do przeprawy, a w nich spory zapas �ywno�ci, amunicji i innych rzeczy niezb�dnych w podr�y. Po�egnali�my si� z tymi lud�mi, kt�rzy tak szybko stali si� nam przyjaci�mi i odp�yn�li�my. Po czterech godzinach pracy przy wios�ach, kt�r� pe�nili dodani nam przez pu�kownika ludzie, wy- p�yn�li�my na Rio Parana. Gomarra, zapytany przeze mnie, czy wie o wciskaj�cej si� daleko w g��b l�du zatoce, o kt�rej wspomina� mi Gomez, odrzek�: 14 - Jest tam nawet kilka takich zatok, ale nie skorzystamy z nich, bo lepiej b�dzie, gdy powios�ujemy w g��b kraju jednym z potok�w, wpadaj�cych do Parany. Znam t� drog� doskonale i b�dziemy mogli, udaj�c si� ni�, omin�� zupe�nie bagniste obszary nadrzeczne. - Czy nie by�oby dobrze, aby�my pod��yli �ladami ekspedycji, kt�r� mamy odnale��? - O, to jest niemo�liwe, bo przecie� po pi�ciu dniach �lady jej zatar�y si� i szkoda by�oby czasu na szukanie. Zreszt� wozy nie mog�y jecha� prosto na miejsce ze wzgl�du na odnogi wodne; musieliby�my si� wi�c b��ka� przez d�u�szy czas zupe�nie zbytecznie. - Nie wiem dlaczego ekspedycja obra�a taki cel, skoro tamtajsze osady s� w zupe�nej ruinie i nie nadaj� si� do zamieszkania. - Mo�e nowi osadnicy dlatego wybrali t� okolic�, �e jest tam dobra woda? - W dorzeczu Rio Salado nie br�k jej nigdzie. Przekona si� pan zreszt� naocznie. - W�tpi�, bo stanowczo nie mam zamiaru traci� czasu nad Rio Salado. - O ile wiem, chce pan dotrze� do Tucuman. By�oby najdogodniej pod��y� tam wzd�u� Rio Salado a� do Matura, sk�d ju� bez trudu mo�na si� dosta� przez Santiago na miejsce. - Niestety, nie mog� sam decydowa� o kierunku drogi i musz� pozostawi� to sendadorowi, kt�ry b�dzie naszym przewodnikiem. Tak rozmawiaj�c ze sob� nie spostrzegli�my, �e wp�yn�li�my na Paran�. Rzeka ta jest ogromnie rybna, ale z powodu m�tnej wody nie�atwo to zauwa�y�. ~Liczne wysepki, rozrzucone na niej w wysokim stopniu utrudniaj� �eglug� wi�kszym statkom, a nawet i �odziom. Gomarra jednak by� dobrym przewodnikiem, wi�c, trzymaj�c si� jego wskaz�- wek, wymin�li�my szybko przeszkody i dotarli�my do przeciwnego brzegu Parany, gdzie znajdowa�o si� uj�cie rzeczki, kt�r� powios- �owali�my w g�r�. Nad wieczorem przystan�li�my na odpoczynek i po sutej wieczerzy z zapas�w, zabranych z Palmar, pok�adli�my si� do snu na brzegu rzeczki wok� wielkiego ogniska, kt�re rozniecili�my dla odp�dzenia owad�w. Noc zbieg�a nam bez przyg�d. Wczesnym rankiem zerwali�my si� szybko, wsiedli�my na konie i pu�cili�my si� stepem w dalsz� drog�. 15 Oko�o p�nocy roz�o�yli�my si� znowu obozem na spoczynek, by nazajutrz wczesnym rankiem pospieszy� dalej. Okolica by�a bardzo urozmaicona. W�r�d stepu spotkali�my po drodze tu i �wdzie pi�kne w swej dziewi�zo�ci gaje, to zn�w dzikie wydmy piaszczyste, przypominaj�ce meksyka�skie sonora, a� wresz- cie dostali�my si� na laguny, rojne mn�stwem b�otnego ptactwa, a w swych topielach kryj�ce mn�stwo aligator�w, kt�rych liczne gromady widzieli�my poprzez wy�omy w trzcinie nadbrze�nej. I tej doby r�wnie� p�na noc dopiero zmusi�a nas do wypoczynku. Za to nazajutrz rano odpoczywali�my d�u�ej, bo konie by�y bardzo pom�czone. Byli�my ju� w samym �rodku s�ynnej pustyni Gran Chaco. Dotych- czas nie zauwa�y�em nic, co by usprawiedliwia�o ujemn� opini� o tych bezludnych okolicach. Jedynie dawa�y nam si� we znaki zmiany temperatury, dni bowiem by�y bardzo gor�ce, natomiast nocami dokucza� nam dotkliwy ch��d, jakby nawiewany z rozleg�ych r�wnin stepowych. Pr�cz ptactwa b�otnego i �winek wodnych, zdarza�o si� nam widzie� w�r�d s�onych bezrybnych bagien ca�e stada aligator�w. Wypatrywali�my na stepie jaguara, jednak na pr�no. Osiem dni byli�my ju� w drodze, pod��aj�c ci�gle w kierunku zachodnim. Gomarra utrzymywa�, �e po�piech nasz spowodowa� skr�cenie czasu podr�y o ca�e dwie doby, i �e szybko dotrzemy do opuszczonej kolonii. Jecha�em na przedzie, a obok mnie przewodnik i brat Hilario i rozgl�dali�my si� w�r�d stepu, czy nie spostrze�emy Gomeza. Szukali�my jego trop�w lub te� karawany bia�ych, jednak na pr�no, pomimo, �e w�r�d rozleg�ej prerii, pokrytej bujn� traw�, si�gaj�c� koniom po tu��w, mo�na by�o �atwo zauwa�y� �lady ich przej�cia. Nie zra�a�o nas to jednak i wci�� dawali�my baczenie na wszystko, co mog�o �wiadczy� o ich przeje�dzie. Po przebyciu jeszcze kilkunastu mil spostrzegli�my dwa tropy. - Mo�e to Gomez przeje�d�a� t�dy ze sw� matk�? - zagadn�� Hilario. - By� mo�e - odrzek�em. -~Czy�by jednak m�g� wyprzedzi� nas, nie maj�c ani odpowied- nich koni, ani te� �ywno�ci, kt�rej przecie� ze sob� nie zabra� i z tego powodu musia� si� zatrzymywa�, aby co� upolowa�?.. -. Ech, kto go tam wie! - wtr�ci� Gomarra. - To cz�owiek sprytny 16 i m�dry; zapewne urz�dzi� si� odpowiednio, aby nie mie� w drodze mitr�gi, a wi�c postara� si� o wszystko zawczasu; a �e zna okolic� doskonale, wi�c m�g� upro�ci� sobie drog�. - Tak, o jego sprycie i zdolno�ciach przekona�em si� w rozmowie z nim - potwierdzi�em. - Jaka to szkoda, �e �lady nie mog� nam powiedzie�, kto t�dy przeje�d�a�. Wiadomo�� ta by�aby nam bardzo na r�k�. - Owszem, ze �lad�w tych mo�na i to wyczyta� - rzek�em. - Potraii pan to odgadn��? - zapyta� Gomarra, u�miechaj�c si� z odcieniem pow�tpiewania. - Tak, rozwi��� t� zagadk�, ale troch� p�niej, na razie wiem tylko na pewno, �e konie by�y ogromnie strudzone i to mi wystarcza. - Z czego pan to wnosi? - Z tego, �e zaledwie nogi za sob� wlok�y. Zreszt� te dwa tropy ko�skie w kierunku kolonii same przez si� ka�� si� domy�la�, �e pozostawi� je nie kto inny, tylko Gomez ze swoj� matk�. �ledz�c w dalszym ci�gu �lady, nie mog�em na razie dostrzec nic. takiego, co by dostarcza�o jakichkolwiek danych do wnioskowania o je�d�cach. Dopiero po d�u�szym czasie natrafi�em na rzecz wielce interesuj�c�; oto z lewej strony zobaczy�em g��boko wryte w ziemi� �lady k� znacznej liczby woz�w. Tu wi�c, przy lagunie, musia� by� przez noc post�j kompanii. Popio�y kilku ognisk oraz liczne �lady koni i byd�a w kierunku wody �wiadczy�y o tym niezbicie. - To ekspedycja - zauwa�y� Gomarra. - Nie wiadomo jednak, kiedy tu by�a. - Przedwczoraj - odrzek�em, wnosz�c to z wielu znak�w. - Wi�c dziwi� si�, �e zwierz�ta nie pad�y im ze znu�enia. - To niczego nie dowodzi, wszak teren by� dla nich dosy� �agodny... Wczoraj rano ruszyli w dalsz� drog�. - Kiedy tu byli dwaj je�d�cy? - Przed po�udniem, a wi�c bardzo niedawno, bo w tej chwili w�a�nie mamy po�udnie. Zatem je�d�cy ci znajduj� si� przed nami zaledwie o par� godzin drogi. - Dogonimy ich? - O, nie! Wszak konie nasze ledwie si� ju� wlok�. Ja jedynie m�g�bym na swoim gniadoszu jecha� jeszcze kilkana�cie mil i dop�- dzi�bym ich oko�o wieczora. 17 - O, nie pu�cimy pana - rzek� Gomarra - bo ju� teraz znaj- dujemy si� na obszarze, nale��cym do szczepu Aripones. Wszelkie moje perswazje, �e mi si� nic z�ego sta� nie mo�e, by�y daremne. Towarzysze nie pu�cili mnie i rad nierad musia�em zanie- cha� zamiaru. Jechali�my �ladami woz�w i ju� po kilku godzinach spostrzegli�my, �e grono osadnik�w znowu odpoczywa�o, co dawa�o wiele do my�lenia. Objecha�em opuszczone obozowisko i odkry�em �lady jednego cz�o- wieka, kt�ry kr�ci� si� woko�o. To mnie zastanowi�o. Nale�a� on niezawodnie do ekspedy�ji, 6o �lady jego wychodzi�y z obozu i tam te� wraca�y. Cz�owiek ten jakby szuka� czego� z dala od swoich. Wywnioskowa�em dalej, �e dzi� rano karawana ruszy�a w dalsz� drog�, wlok�c si� z trudno�ci�, jak wynika�o ze �lad�w. Po przenocowaniu na otwartym stepie wyruszyli�my nazajutrz wczesnym rankiem w nadziei rych�ego dop�dzenia osadnik�w, gdy� i oni, jak przypuszcza�em, r�wnie� musieli odpoczywa�, wi�c nie mogli zbytnio oddali� si� od nas. Mija�y jednak godziny, a na stepie nie dostrzegli�my ani �ladu obozu. To r�wnie� nastr�cza�o mi r�nych domys��w. Przedtem by�y dwa obozowiska w niedalekich od siebie odst�pach, a potem jechali przez ca�� noc... Widocznie sta�o si� co� wa�nego - co jednak, nie mog�em odgadn��. Nagle zamajaczy�a przed nami w oddali jaka� posta� na koniu. W pewnej odleg�o�ci je�dziec zatrzyma� si� i zdj�wszy z g�owy kapelusz o szerokich kresach, zawo�a� g�o�no: - Hej! Sennores! Czy jedziecie z Palmar? - Tak, z Palmar. A czego pan sobie �yczy? - zapyta� brat Hilario. - Chwa�a Bogu, �e was spotka�em. Mo�e jeszcze nie b�dzie za p�no na ratunek. - Dla kogo? - Dla... Tu spojrza� na mnie i urwa�. Ubrany by� jak gauchos, a twarz jego pokryta by�a tak g�stym zarostem, �e ledwie nos by�o mu wida�. - Czy to mo�liwe? - zawo�a�. - Pan tutaj? - Tak, ja! - odpar�em. - Zna mnie pan? - Ale� doskonale! Tylko pan nie mo�e mnie pozna�, bo... bo... zapu�ci�em brod�... 18 - G�os pa�ski s�ysza�em kiedy�... - Przypomina pan sobie? Chcia�em w�a�nie wraca� do domu, aby przyby� na czas i �eby pan nie oczekiwa� mnie na pr�no... - Ach, wiem ju�... Mam przyjemno�� z sennorem Pen�? - Nareszcie mnie pan pozna�. Niech�e wi�c przywitam si� z pa- nem! U�cisn�� mi mocno r�k� i rzek�: - Czy�by istotnie pan mnie nie pozna�? Przecie� pan jedzie do mnie! Dziwny zaiste zbieg okoliczno�ci, bo oto spotykamy si� nie u mnie w domu, lecz tutaj, w dzikiej okolicy, podczas gdy ja by�em pewny, �e pan jedzie wygodnie dyli�ansem z Buenos Aires. Tote� to dziwny wypadek! - Jak widz�, w usposobieniu pa�skim zasz�a zmiana: ma pan w sobie i�cie m�odzie�cz� werw�, podczas gdy w Meksyku by� pan zawsze powa�ny. - Bo mia�em powody by� powa�nym. - A sk�d si� pan tu wzi��? - Jad� z Goya. - Chcieliby�my tam si� dosta� w celu odszukania Geronima Sabuco. - I nie zastaliby�cie go, bo widzia�em go niedawno w okolicy opuszczonych siedzib na stepie. - Rozmawia� pan z nim? - Nie g�upim. By�bym to niew�tpliwie na�o�y� g�ow�. - Czy�by by� pa�skim wrogiem? - Nie, ale pods�ucha�em go i je�eli si� tego domy�li�, na pewno mam w nim �miertelnego wroga. - Pods�ucha� wi�c pan jak�� wa�n� tajemnic�?... - Niestety, niezbyt mi��. Opowiem panu. - A sk�d pan si� dowiedzia�, �e my t�dy jedziemy? - M�wiono mi, ale nie wiedzia�em, �e to pan jest owym cudzo- ziemcem, o kt�rym wspomniano. - O cudzoziemcu? Zapewne m�wi� to Indianin Gomez? - S�ysza�em to imi�. - A zatem idzie o zdrad�, kt�r� kryje sendador? - Niestety, tak. - Niech�e mi pan opowie wszystko natychmiast... - Owszem, ale nie teraz. Dowie si� pan wszystkiego po drodze. Pojad� z wami. Tu nie mo�na czasu traci� na pr�no. 19 Ruszyli�my naprz�d, przynaglaj�c, ile si� da�o, konie do po�piechu i rozmawiali�my z Pen�. - By�em w Goya - m�wi� - i chcia�em przez Salado wr�ci� do domu... - Sam? - przerwa� mu brat Hilario. - To� to bardzo niebez- pieczne! - No, tak! .Dla �wi�tobliwego mnicha mo�e, ale nie dla mnie. Ju� niejednemu niebezpiecze�stwu zagl�da�em w oczy! - Jecha�em ju� sam przez Gran Chaco. - Do licha! W takim razie mam chyba do czynienia z bratem Jaguarem? - Owszem, tak mnie nazywaj�... - A, to co innego! Ciesz� si� niewymownie z tego spotkania. Z kolei przedstawi�em Penie wszystkich swych towarzyszy. Pena opowiada� dalej: - Najwygodniej by�o mi wraca� z Goya do domu obok starych kolonii, tote� wybra�em si� t� drog�, kryj�c si�, ile mo�no�ci, przed Indianami. Po przybyciu do opuszczonej kolonii, postanowi�em odpocz�� w jednej z ruin. Poros�a jest od strony wej�cia zielskiem i krzakami, tak �e prawie jej nie wida�; a z drugiej strony, pomi�dzy dwiema ca�ymi jeszcze �cianami mo�na si� dosta� do wn�trza. S�dzi- �em, �e wy�pi� si� tam troch� i ko� m�j r�wnie� odpocznie, a po po�udniu pojad� dalej, aby przed noc� dosta� si� w puszcz�. Zaledwie jednak usn��em, zbudzi�o mnie nagle dw�ch m�czyzn, rozmawiaj�- cych ze sob� po hiszpa�sku tu� przed ruin�. Wyjrza�em ostro�nie przez otw�r w �cianie i zauwa�y�em, �e jednym z rozmawiaj�cych by� stary, chudy i ko�cisty cz�ek, nale��cy do rasy bia�ej, a drugim m�ody Indianin. Niedaleko od nich na ziemi siedzia�a stara Indianka. M�czy�ni ci prowadzili ze sob� nast�puj�c� rozmow�: - Podczas ostatniej nocy wydali�em si� umy�lnie z obozu w na- dziei, �e spotkam kogo z waszych w pobli�u. Niestety, nadaremnie szuka�em. Ciebie spotka�em pierwszego. - A ja od wczoraj by�em na waszym tropie, ale ba�em si� zbli�y� - odrzek� Indianin. - Co chcia�e� uczyni�? - Chcia�em was wymin�� i zawiadomi� swoich o wszystkim. - Ach, rozumiem! Chcesz zapewne skierowa� ich przciw nam? - No, tak, ale nie przeciw panu. 20 - Dzi�kuj� ci za ten wyj�tek. Daleko st�d znajduj� si� twoi ludzie? - Dzi� wieczorem odszukam ich na pewno. - Mo�esz ich tu sprowadzi�? - Owszem, je�eli tylko my�li pan powa�nie. - Wasi dow�dcy znaj� mnie dobrze i nie obawiaj� si�. Nieraz miewa�em z nimi do czynienia i teraz r�wnie� chcia�bym zawrze� korzystny dla was i�teres. S�ysza�e� przecie�, �e jestem waszym przyjacielem i �e nieraz nap�dza�em wam w r�ce wcale niez�� zdobycz. - O tym wiem, sennor. - A umiesz milcze�? - Umiem, sennor. Milczenie jest najwi�ksz� cnot�... - Ot� ja wam dostarczam ludzi pod tym warunkiem, �e to, co maj� przy sobie, a mianowicie, zegarki i tym podobne, nale�� do mnie, reszta do was. Podoba ci si� ten warunek? - Owszem. - Czy twoi zgodz� si� na to i teraz? - Je�eli tak by�o zawsze, to dlaczego by mieli �becnie sprzeciwia� si� temu? - Powiedz im wi�c, �e mam dwudziestu m�czyzn, pi�� kobiet i dwana�cioro dzieci; �e wydam to stadko ch�tnie, ale zabior� pieni�dze i kosztowno�ci, wam pozostawiaj�c wszystko inne, no i okup za dzieci. - Powiem to naczelnikowi! A wi�c ja zabior� pieni�dze, a wy bro�, proch, odzie�, konie, wo�y, wozy i okup. Ale bez mord�w! - O, nie, sennor! Tych dwudziestu m�czyzn musi zgin��, bo w jaki� spos�b zdob�dziemy �up? B�d� si� przecie� bronili. - W tym ju� moja g�owa. Znasz zapewne wysp� piaszczyst�, gdzie si� wyleguj� aligatory? Ot� tam zwabimy wszystkich, a ograbiwszy ich do szcz�tu, zostawimy na pastw� potworom. W ten spos�b unikniemy rozlewu krwi, gdy� wyr�cz� nas w tym aligatory... Rozu- miesz? No, a teraz spiesz do swoich i przedstaw im moje warunki. - Dobrze, sennor, ale najpierw musz� pana ostrzec, aby� by� ostro�ny, gdy� mo�e dzi� jeszcze nadci�gn� tu inni biali, kt�rzy tutaj, obok starych siedzib, spodziewaj� si� znale�� sendadora. - Mo�e mnie? - Tak, pana. Cudzoziemiec wyra�nie mi to powiedzia�. - C� to za jeden? - Europejczyk. Sprytny i odwa�ny... Ci, kt�rzy mu towarzysz�, 21 opowiadali mi o nim niestworzone rzeczy. Podobno wie wszystko, wszystko umie i co zaplanuje, to realizuje bez trudu. - To ciekawe!... Ale czego on chce ode mnie? - Chce wynaj�� pana za przewodnika, ale nie wiem, dok�d. - Z kim�e podr�uje? - Jedzie z nim jaki� kapitan okr�towy ze sternikiem, brat Jaguak... - Jaguar? Tego bym nie bardzo rad spotka�! Co zamierzaj�? - Dowie si� pan od nich samych. S� jeszcze z nimi yerbaterowie, kt�rych przewodnik nazywa si� Mauricio Monteso... - Ach, tego znam! Zaraz... zaraz... Czy �w cudzoziemiec umie po hiszpa�sku? - Jak rodowity Hiszpan. - Wspominali mo�e o Peru, o kipu, lub o Inkasach? - Nie. - Nie m�wili przypadkiem o ukrytych skarbach? - Nie. - No, to jeszcze nie�le! Czy �w Europejczyk zna j�zyk Indian? - Nie wiem. S�ysza�em tylko, �e przez d�u�szy czas bawil w�r�d Indian. - Hm! Teraz ju� wiem, co ich do mnie sprowadza. Czemu szukaj� mnie w�a�nie tutaj? - - Chcieli si� wybra� do Goya, ale us�yszeli ode mnie w Palmar, �e tu pana zastan� i zboczyli z drogi. - Kiedy� mniej wi�cej mog� si� tu pojawi�? - Niebawem, mo�e za kilka godzin. Prowadzi ich znakomity znawca puszczy, m�j wuj, Gomarra. - Ze szczepu Aripones? - Nie. Nale�y do innego szczepu, ale o�eniony by� z siostr� mej matki. - Czemu� nie jecha�e� z nimi razem? - Bo Europejczyk ma zamiar ostrzec przed nami ekspedycj�. - Czy wie cokolwiek o waszych zamiarach wzgl�dem bia�ych? - Owszem, mniej wi�cej wie. - Czy i o tym, �e ja jestem z wami w porozumieniu? - Nie, on w�a�nie chce pana ostrzec. - Znakomicie! Niech ostrzega, ale w�tpi�, czy zd��y na czas. ~ - Ja si� jednak obawiam, �e tylko co go nie wida�... - C� wi�c robi�? Musimy si� spieszy�, ile tylko si�. Najlepiej 22 by�oby, �ebyriz wam wyda� ca�� ekspedycj�, a potem mog� si� z nim zobaczy� i powiedzie�, �e uciek�em szcz�liwie. - Ba, ale czy damy sobie rad� z bia�ymi? - Naturalnie. Zwabi� przede wszystkim m�czyzn na wspomnian� wysp�, a nast�pnie zabior� wozy z kobietami, dzie�mi oraz mieniem i zawioz� w miejsce, gdzie stoi krzy� z napisem "Jezus Chrystus na Puszczy". Tam oko�o p�nocy napadniecie na karawan� i zabierzecie j� zupe�nie swobodnie. Niech was w�wczas ten cudzoziemiec szuka do s�dnego dnia. Tak samo nie b�dzie mia� nawet poj�cia, gdzie si� podziali m�czy�ni, bo sk�d by mu nawet na my�l przysz�o, �e ich wprowadzi�em w pu�apk�, z kt�rej sam diabe� ich nie wydob�dzie... No, ale szkoda nam czasu, Gomezie! Jed� szybko do swoich i spraw si� m�drze. Oko�o p�nocy b�d� z karawan� w pobli�u krzy�a! - Oto wszystko, co s�ysza�em - ko�czy� Pena. - Indianin odjecha� ze swoj� matk�, a ja zaczeka�em jeszcze chwil�, dop�ki sendador si� nie oddali� i wyruszy�em naprzeciw was. Podczas tego opowiadania jechali�my obok Peny, s�uchaj�c jego ciekawych nowin. Najbardziej zdziwiony by� nimi Monteso, kt�ry dotychczas uwa�a� sendadora za cz�owieka uczciwego. - Czy wierzy pan sam w to, co pan opowiada? - rzek� do Peny. - Owszem sennor. - A je�eli ja w to nie uwierz�? - Ha, nie odbior� sobie �ycia z rozpaczy. Prosz� jednak liczy� si� ze s�owami i nie obra�a�.mnie. - Przepraszam, sennor. Sendador jest moim przyjacielem... - To bardzo smutne, �e si� pan do tego przyznaje. Sko�czmy ju� z tym! Oka�e si� zreszt� wkr�tce, czy jest on wart pa�skiej przyja�ni. Mam nadziej�, �e mu panowie udzielicie pomocy przeciw temu �otrowi? - Ale� owszem, z najwi�ksz� ch�ci� - zawo�ali moi towarzysze. A ja spyta�em: - Co pan zrobi� po odej�ciu sendadora? - Przede wszystkim postanowi�em uczyni� wszystko, aby prze- szkodzi� �otrowi w wykonaniu haniebnego planu. Ale co by�o pocz��? Ostrzec tych ludzi? Trudno �eby mi uwierzyli, skoro mnie nie znaj�. Sendador kaza�by mnie uwi�zi� t�umacz�c cz�onkom wyprawy, �e dybi� na ich �ycie. - Przyznaj� panu s�uszno��. 23 - Wola�em wi�c - ci�gn�� dalej - uda� si� na spotkanie ludzi d���cych z Palmar i prosi� ich o pomoc. - I poszcz�ci�o si� panu. Znalaz� pan nas i teraz musimy wzi�� si� do dzie�a wsp�lnie. Czy jednak nie jest za p�no? - Przypuszczam, �e wszystko jeszcze da si� zrobi�. W najgorszym razie m�czy�ni s� ju� na wyspie i nale�a�oby ich stamt�d wydoby�, bo grozi im po�arcie przez aligatory. - A wie pan, gdzie si� znajduje ta wyspa? - Niestety, nie wiem. Ale s�dz�, �e trafimy, trzymaj�c si� �lad�w. - Nawet, gdy zmrok zapadnie? A mo�e przynajmniej wie pan, gdzie stoi �w krzy�? - I tego nie wiem, sennor. - Ja za to wiem - wtr�ci� �ywo Gomarra. - Stoi on niedaleko Pozo Sixto. Jestem pewny, �e trafi� tam nawet w nocy. - To bardzo dobrze. Musimy si� spieszy�, aby za�atwi� si� z tym za dnia. Pu�cili�my si� bezzw�ocznie w cwa�, bo konie, jakby odczuwaj�c potrzeb� po�piechu, rwa�y jak wicher. Mieli�my przeczucie, �e zbli�a si� jakie� powa�ne niebezpiecze�stwo. A poniewa� w takim po�o�eniu najch�tniej si� milczy, wi�c nikt z nas nie wyrzek� ani s�owa. Wreszcie Pena podni�s� r�k� i wskazuj�c przed siebie, rzek�: - Widzicie te k�py drzew? Tam w�a�nie znajduj� si� opuszczone osady. B�dziemy zaraz na miejscu. Rzeczywi�cie stan�li�my niebawem u ruin opuszczonych dom�w. Opodal ujrzeli�my nik�e ju� �lady uprawnego pola. Widok tych miejsc wvywar� na nas niezwykle przygn�biaj�ce wra�enie. Pustka! Smutna pustka, jak na starym cmentarzysku! ' Nie spotkali�my tutaj nikogo z ekspedycji i tylko z niekt�rych znak�w wywnioskowa�em, �e zatrzymywali si� tu nie na d�ugo, chocia� wo�y by�y wyprz�gane dla nakarmienia. Nast�pnie opu�cili Pozo de Sixto, udaj�c si� w r�nych kierunkach, o czym wyra�nie m�wi�y �lady. Jeden z nich prowadzi� na prawo ku p�nocy, przy czym widoczne by�o, �e ludzie ci nie jechali, lecz szli pieszo; drugi za� trop ci�gn�� si� w dotychczasowym kierunku, zakre�la# �uk wok� opusz- czonej kolonii, a potem szed� prosto ku zachodowi. Po obejrzeniu �lad�w przekona�em si�, �e by�y to �lady woz�w, zaprz�onych w wo�y, konie za� p�dzono luzem. Poganiacze szli obok 24 woz�w, reszta za� kompanii - kobiety i dzieci - znajdowa�a si� zapewne na wozach, bo �lad�w ich nie odkry�em. - St�d sendador prowadzi� karawan� do krzy�a - zauwa�y� Pena. - Ciekawa rzecz, o ile nas wyprzedzi�? - O p� godziny - odrzek�em. - Mo�na to na pewno pozna� po �ladach poganiaczy; wszak nie podnios�a si� jeszcze przydeptana trawa. Zobaczymy teraz inne tropy. Obejrzawszy je dok�adnie, przekona�em si�, �e te �lady pozo- stawione zosta�y przynajmniej przed trzema godzinami. W jednym miejscu �lady jednego z poganiaczy oddzieli�y si�, ale wnet zbiega�y si� na nowo z innymi. Towarzysze moi nie zwracali na to uwagi; tylko ja stara�em si� zbada� wszystkie znaki szczeg�owo. - C� pan tak patrzy w traw�, jak sroka w ko��? - zapyta� mnie Turnerstick. - Czytam, kapitanie. Bo pow�oka ziemska to taka sama ksi�ga, jak te, kt�re wychodz� spod prasy drukarskiej. Niech no pan tylko popatrzy tutaj! �d�b�a trawy ju� si� podnios�y, ale wierzcho�ki ich jeszcze zwisaj�. Czy pozna pan, w kt�r� stron�? - Ku p�nocy. C� st�d? - A to, �e ludzie szli t�dy w kierunku p�nocnym. Teraz za� niech si� pan przypatrzy tym innym �ladom: wierzcho�ki �d�be� zwisaj� w stron� przeciwn�, nieprawda�? - No, tak. - Ale o wiele ni�ej ni� tamte. C� st�d wnosi� nale�y? - C�by innego, jak nie to, �e si� jeszcze nie ca�kiem podnios�y. - Bardzo trafna odpowied�, sir! Ale moje wnioski id� o wiele dalej. Te pojedyncze �lady s� �wie�sze od tamtych zbiorowych, a wi�c pozostawi� je kto� o wiele p�niej, d���c prawdopodobnie z powrotem w nasz� stron�, podczas gdy tamci szli ku p�nocy. S�dz� wi�c, �e mamy tu do czynienia z tropem sendadora, kt�ry zaprowadzi� pod- st�pnie dwudziestu m�czyzn na wysp�, a nast�pnie wr�ci� sam jeden. Kto wie, co si� teraz dzieje z tymi lud�mi! Kapitan wzruszy� ramionami, a brat Hilario zauwa�y�: - �yj� jeszcze z pewno�ci�, ale grozi im wielkie niebezpiecze�stwo. Je�eli nikt im nie przyjdzie z pomoc�, to wygin� na wyspie. Przep�yn�� do brzegu nie mog�, bo zjedz� ich aligatory. - Hm... - mrukn�� Monteso. - Mimo wszystko nie mam jeszcze 25 powodu bra� powa�nie tych domys��w. Sendador jest moim przyjacie- lem; i nie wierz� w to, aby si� dopu�ci� tak haniebnego czynu. - Nie pozna� si� pan na nim. A zreszt� po co tu dyskutowa� i sprzecza� si�, skoro najbli�sza przysz�o�� najlepiej to wszystko wyja�ni? �pieszmy raczej na miejsce, bo wkr�tce mo�e by� za p�no. Ostatnie s�owa by�y zreszt� bezprzedmiotowe, bo i tak p�dzili�my, co ko� wyskoczy. By�o oczywiste, �e owa okropna wyspa znajdowa�a si� niezbyt daleko, gdy� inaczej sendador nie by�by stamt�d tak pr�dko wr�ci�. Istotnie, min�� zaledwie kwadrans, gdy na horyzoncie zamajaczy� ciemny r�bek, a pod��ywszy dalej, spostrzegli�my, �e by�y to zaro�la, w kt�rych stercza�y tu i �wdzie wierzcho�ki drzew. R�wnocze�nie trawa stawa�a si� coraz bardziej soczysta i bujniejsza, co wskazywa�o, �e niedaleko jest woda. Znale�li�my si� nareszcie w�r�d krzak�w. W miejscu, gdzie tropy wdziera�y si� w ich g��b, spostrzegli�my, �e krzaki otacza�y pot�ny wa� bambus�w, poza kt�rym znajdowa�o si� jezioro. Nie wiedzieli�my oczywi�cie, czy le�a�o ono odosobnione w�r�d l�du, czy te� st~nowi�o tylko odnog� Rio Salado. Jezioro to nie by�o g��bokie, jak �wiadczy�y o tym aligatory, kt�rych znajdowa�o si� tu co niemiara. Le�a�y daleko od brzegu w namule, wychylaj�c tylko �by ponad powierzchni� wody. Potwory te zapewne przez d�ugie czasy �y�y tu spokojnie i nikt im nie przeszkadza�, skoro tyle si� ich namno�y�o. Naprzeciw nas w do�� powa�nej odleg�o�ci wystawa� z wody piaszczysty l�d, prawie zupe�nie pozbawiony drzew i ro�linno�ci. By�a to w�a�nie wyspa, do kt�rej trzeba by�o dosta� si� za wszelk� cen�. Na szcz�cie tu� u brzegu znajdowa�a si� spora tratwa, sklecona napr�dce z trzciny i bambus�w i to niedawno. Opodal by�o wida� miejsce, w kt�rym te bambusy wyci�to. Na tratwie le�a�y jeszcze �erdzie bambusowe, pe�ni�ce zapewne rol� wiose�. Wyj��em lornetk� i zobaczy�em poruszaj�ce si� na wyspie ludzkie postacie. - C� tam pan widzi? - zapyta� mnie brat Hilario. - Wysp�, a na niej ludzi. - Chwa�a Bogu! Mo�e jeszcze nie za p�no. Tratwa gotowa i tylko wsi���, aby jak najpr�dzej przeprawi� si� na wysp� z pomoc� dla nieszcz�liwych. Zsiad� z konia i zbli�y� si� do tratwy, a za nim uczynili to samo inni. 26 - Zaczekajcie, sennores! - rzek�em. - Najpierw trzeba zabez- pieczy� konie. Najlepiej b�dzie, gdy je zaprowadzimy opodal na step i przywi��emy na lassach, by si� pas�y. Po wyprowadzeniu koni wr�cili�my do tratwy. Poszczeg�lne jej pola powi�zane by�y witkami ro�lin pn�cych. Zaledwie weszli�my na tratw�, opad�a nas niezliczona ilo�� aligato- r�w. Takiego mrowia potwor�w dotychczas nie widzia�em i trudno mi opisa� wra�enie, jakie na mnie sprawi�y. Aligatory zamkn�y nam formalnie drog�, cisn�c si� zwartymi szeregami do tratwy i k�api�c paszczami. Mo�na si� by�o pozby� natr�t�w jedynie z pomoc� kul, kt�re z pocz�tku wywar�y niewielki skutek, dopiero ubicie kilkunastu sztuk przerzedzi�o nieco mrowie. Potwory bowiem rzuci�y si� na cielska zabitych, z nies�ychan� �ar�oczno�ci� rozrywaj�c je na strz�py. - Nie pojmuj�, w jaki spos�b ludzie ci mogli si� przeprawi� na wysp� nie posiadaj�c broni - zauwa�y� brat Hilario. - Zwierz�ta w�wczas by�y jeszcze prawdopodobnie rozproszone - odrzek�em. - Dopiero na widok tratwy i poruszenia spok�jnej wody zebra�y si� tu hurm� wietrz�c �er. Zdaje mi si� jednak, �e mo�na by tak�e obroni� si� przed nimi dr�giem bambusowym, gdy� nawet tak opancerzona bestia musi odczu� uderzenie, zw�aszcza w okolicy oczu. Maj�c obecnie przed sob� wolniejsz� przestrze�, chwycili�my �erdzie i co si� powios�owali�my, kieruj�c si� na g��bsz� wod�. Aligatory nie cisn�y si� ju� tak ku tratwie, lecz p�yn�y za ni� w pewnym oddaleniu - nie grozi�o nam wi�c �adne niebezpiecze�st- wo. Zastanawia�o mnie, czym w�a�ciwie �ywi� si� mog�y te potwory. Je�eli bowiem by�y tu kiedy� w wodzie ryby lub inne stworzenia, to zapewne dawno zosta�y przez te �ar�oki wyt�pione. By� mo�e jednak, �e po�era�y one s�absze osobniki w�asnego gatunku. Wios�owali�my z ca�ym wysi�kiem, wi�c tratwa posuwa�a si� do�� szybko i niebawem zbli�yli�my si� do wyspy na tyle, �eby ujrze� na niej grup� ni~eszcz�snych osadnik�w. Nie wo�ali o pomoc, przypuszczaj�c prawdopodobnie, �e nale�ymy do ich wrog�w i wida� by�o, �e z no�ami w r�kach przygotowuj� si� do walki. Gdy dobijali�my do brzegu, jeden z nich krzykn�� po hiszpa�sku: - Sta�! Nie pozwolimy wam wyl�do- wa�, dop�ki si� nie dowiemy, co za jedni jeste�cie i czego tu chcecie. Chcia�em odpowiedzie�, lecz wyprzedzi� mnie w tym brat Hilario, 27 wo�aj�c: - Od kiedy� to uwa�acie mnie za swego wroga, sennor Harrico? Nazwany przez brata Hilario cz�owiek by� z Buenos Aires, na d�wi�k g�osu zakonnika spojrza� na niego ze zdziwieniem i odrzek�: - Chwa�a Bogu! Brat Jaguar! Jeste�my ocaleni! Towarzysze! Ci ludzie przybyli nam z pomoc�! Gdy dobili�my do brzegu, wyci�gn�li�my tratw�, aby nie sp�yn�a, po czym sennor Harrico przedstawi�'nas swoim towarzyszom. W�r�d nich by�o dw�ch znajomych Turnersticka z P�nocnej Ameryki; mo�na sobie wyobrazi�, jak serdecznie si� witali. - Ale�, sennor - zapyta� brat Hilario swego znajomego z Buenos Aires - co was przywiod�o a� w te strony? - Chcieli�my zobaczy� Nuestro Sennor Jesu Cristo de la floresta. - To� to wcale nie tutaj! - Wiemy, ale c� z tego, kiedy spostrzegli�my to za p�no. Sendador jest �otrem! Tak mu ufali�my, a on oszuka� nas haniebnie! Mia� nawet tyle czelno�ci, �e sam si� do tego przyzna�. Ale co wy robicie w tych okolicach? - Przybywamy wam w�a�nie z pomoc�. - A sk�d wiecie, �e jeste�my w niebezpiecze�stwie? Pytanie to wymaga�o, rzecz prosta, d�u�szego wyja�nienia, wi�c brat Hilario opowiedzia� o wszystkim. Obecni przerywali mu ustawicznie wykrzyknikami oburzenia na sendadora, zw�aszcza gdy si� dowiedzieli o sprzeda�iu kobiet i dzieci Indianom. Brat Hilario pociesza� ich: - B�d�cie spokojni! Dotychczas jeszcze nic z�ego wam si� nie sta�o i mamy nadziej�, �e ca�kowicie odwr�cimy od was niebezpiecze�stwo. - A napad na tabor? - Odb�dzie si� dopiero dzi� oko�o p�nocy, mamy wi�c do�� czasu przeszkodzi� temu. - No, to chwa�a Bogu! Pom�wimy o tym jes~cze w wolniejszej chwili. Teraz za� powiedzcie nam tylko, gdzie jest w tej chwili sendador? - Razem z karawan�. - A wi�c w opuszczonych osadach? - Nie, w drodze do krzy�a, o kt�rym wspominali�cie. - Nasze kobiety i dzieci s� wi�c w jego mocy, a my tu nic na to poradzi� nie mo�emy... - Na razie tak. Ale nie obawiajcie si�! Nic si� waszym rodzinom 28 z�ego nie stanie. Prosz� nam powiedzie�, w jaki spos�b ten �otr zwabi� was tutaj? - Ok�ama� nas, �e tu w�a�nie znajduje si� krzy�, przedstawiaj�c rzecz tak, �e nie podobna by�o nie uwierzy�. M�wi� mianowicie, �e pewien Inkas, zosta� chrze�cijaninem i przyby� w te okolice ze swoimi towarzyszami, ale zosta� napadni�ty przez Indian. Chwilowym schro- nieniem by�a ta wyspa, na kt�rej bronili si� tak d�ugo, a� wszyscy zgin�li bohatersk� �mierci�, przy czym ostatni, zanim go �mier� zmog�a, zd��y� u�o�y� trupy swych towarzyszy w kszta�t krzy�a. - I uwierzyli�cie w te brednie? - Oczywi�cie. M�wi� tak przekonywaj�co... Powiedzia� na przy- k�ad, �e ko�ci tych m�czennik�w do dzi� dnia le�� nienaruszone w tym samym miejscu, jak te� r�ne kosztowne rzeczy i pieni�dze, jakie mieli w�wczas ze sob� i nikt ich tkn�� nie �mie. - Bardzo sprytnie u�o�ona bajka dla zwabienia was tutaj. Wobec tego jednak, �e was nam�wi� do pozostawienia broni i zabrania ze sob� jedynie rzeczy potrzebnych do budowy tratwy, czy� nie zrodzi�o si� w was �adne podejrzenie? - Niestety, nie przysz�o nam do g�owy, �e to zdrada. - A jak dali�cie sobie rad� z aligatorami? - Bestie nie od razu zwr�ci�y uwag� na tratw�; przedtem trzyma�y si� z daleka. - W jaki spos�b sendador wydosta� si� st�d, zostawiaj�c was �a �mier� pewn�? - Kaza� nam wyj�� na brzeg, a kiedy ju� wszyscy opu�cili tratw�, odbi� szybko i znikn��. Chcieli�my rzuci� si� za nim w wod�, ale w tej chwili nadp�yn�a gromada aligator�w, wobec czego zmuszeni byli�my pozosta� tutaj bezczynnie. Sendador tymczasem, oddalaj�c si�, zapo- wiedzia� bezczelnie, �e przeznaczy� nas na �er aligator�w, a nasze kobiety, dzieci i ca�e mienie wyda Indianom. Wobec tak nag�ego zwrotu w jego post�powaniu, s�dzili�my,