11763
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11763 |
Rozszerzenie: |
11763 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11763 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11763 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11763 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Eugeniusz Dębski
Krach operacji „Szept Tygrysa”
Marat przeturlał się przez lewy bok i przywarł brzuchem do łóżka. Zgrzytnął zębami i sięgnął
po omacku do regulatora umieszczonego tuż nad podłogą, palce musnęły owalne pokrętło.
Zatrzymały się na początku jego ruchu. Przekręcił głowę i syknął:
– Komputer?
W jego głosie było tyle nienawiści, że można by nią napędzać statki niewiele tylko mniejsze
od jego „Koniczynki”. Albo gdyby tę złość upakować, skoncentrować, ugnieść, sprasować
i wrzucić do reaktora, nie wlókłby się tak.
I nie czekałby jeszcze dziesięć dni na wejście w strefę łączności, tylko już w tej chwili
leżałby z jakąś fajną procą w łóżeczku. Byleby łóżeczko nie było tak gorące, jak ta
nadmuchiwana plazmą prezerwatywa, na której rzuca się już chyba z godzinę.
– Słucham – tchnęło delikatnie z głośnika.
– Prosiłem o obniżenie temperatury w łóżku. A może mi się tylko tak wydaje? Jak ty chcesz
sterować podświetlną fregatą, jeśli nie potrafisz, do cholery, tego, co robi najgłupszy sterownik
w sypialni mojego domu? Kretynie zasrany...
– Temperatura powietrza wypełniającego twoje łóżko wynosi dokładnie dziewiętnaście
stopni. Tyle ile sobie życzyłeś – trochę głośniej powiedział komputer.
– No to co! – Marat usiadł na łóżku i zaczął szukać czegoś, czym mógłby rzucić w głośnik. –
Ma być zimne! I obniż temperaturę w pokoju. Masz na to trzy sekundy. Raz...
Przenikliwie zimny ciąg ze wszystkich stron zburzył mu włosy i wycisnął gęsią skórkę na
całej powierzchni ciała. Wolno, by komputer nie mógł triumfować, Marat położył się na plecach
i naciągnął na siebie prawie nieważki koc. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że jest na lodowcu.
Leży golutki na śniegu, wytapia wygodne leże i czeka, aż całe ciepło ujdzie, lodowa pokrywa
zamknie się nad nim i lodowiec po jakimś, ma się rozumieć, czasie, wchłonie w siebie Marata.
I dopiero wtedy ten dureń komputer zacznie żałować, siądzie gdzieś na morenie czołowej
i zapłacze gorzko, skurwysyn.
– Zabiję cię! – Marat wysunął głowę spod koca i powtórzył to jeszcze raz:
– Zabiję cię.
Nazbierał ślinę i przechylił głowę, by splunąć nią w kierunku obiektywu.
Wciągnął powietrze przez nos i wtedy z głośnika buchnął terkotliwy jęk, na ułamek sekundy
mózg Marata zajęła myśl, że komputer broni się przed jego agresywnym zamiarem, ale zaraz
potem odruch wyrzucił Marata z łóżka. Prawie już stał na nogach, gdy nagły manewr
„Koniczynki” sprawił, że podłoga skoczyła na niego i rzuciła nim o ścianę nad łóżkiem. Trzasnął
tyłem głowy w twardą przegrodę i opadł na posłanie. Zanim zerwał się po raz drugi, ze
wszystkich stron wystrzeliły awaryjne płaskie pęcherze, mocno opasały go i wgniotły w łóżko.
Dobiegający bez przerwy z głośnika, podarty na krótkie paski, jęk ścichł, ale rozbrzmiewał nadal.
Jeden z nadmuchanych pasów przycisnął powieki tak, że Marat nie mógł nawet zobaczyć na
ekranie monitora, co się właściwie dzieje. Oddychał ciężko, mimo że powietrze docierało bez
przeszkód w głąb kokonu. Usiłował krzyknąć, zażądać informacji, uwolnienia, ale inny pas,
przebiegający na ukos przez usta, skutecznie je zakneblował. Marat usiłował rozchylić wargi
i przegryźć krępujący wał, jednak nie mógł poruszyć szczęką zablokowaną od spodu innym
rękawem. Unieruchomienie było absolutne. Przestał się rzucać i spróbował ocenić sytuację –
cztery potężne rury, tworzące statek i w razie potrzeby oddzielające się od siebie i kontynuujące
lot samodzielnie, nie wykonały manewru rozdzielenia, nie było przyspieszenia, zwrotu,
hamowania. Nie było sygnału autonomizacji sekcji. Był tylko sygnał alarmu zero. Komputer
milczał.
Marat poczuł, że ogarnia go wściekłość. Wszystko wskazywało na awarię komputera,
szarpnął się mocno raz, potem jeszcze kilka razy i znieruchomiał. Przypomniał sobie wstrząs,
który rzucił go w uścisk łóżka. Więc jednak coś było.
Drgający jęk skończył się nagle, ale komputer ciągle nie wypuszczał powietrza z kiełbach
unieruchamiających Marata. Leżał tak jeszcze około minuty, aż nagle usłyszał głos komputera:
– Fregata znajdowała się osiemdziesiąt cztery sekundy w niemetrycznej przestrzeni. Nie
jestem w stanie zinterpretować tego zjawiska. Zdążyłem odstrzelić sekcję C od pozostałych
sekcji.
Komputer umilkł. Marat poczuł, że oplatające go rury wiotczeją, szarpnął się kilka razy,
odbił od posłania i skoczył na równe nogi. Nie stał na nich jednak ani sekundy, bo to, co
zobaczył, zaszokowało go, a mózg zareagował omdleniem. Było to w sumie najlepsze, co mogło
Marata spotkać, zobaczył bowiem, że znajduje się poza „Koniczynką”. Absolutnie goły.
W kosmicznej pustce.
Najpierw poczuł, że leży w jakimś gęstym kisielu, ciepłym i lepkim. Uczucie oklejenia
oślizłą mazią było mu na tyle znane, że przytomny w niewielkim tylko stopniu, na początku
odzyskiwania kontroli nad zmysłami wiedział już, gdzie się znajduje. Pudło terapeuty. I to
komora intensywna, wypełniona specjalnym żelem, odznaczającym się wyjątkową łatwością
podgrzania lub oziębienia. Mózg pracował coraz sprawniej, myśli nie ciągnęły się już gumiasto,
pędziły tłocząc się i poganiając. Powtarzały i zmieniały, a najgorsze było to, że wszystkie
obracały się wokół tego samego tematu – awaria i czy była w ogóle, czy tylko powstała
w niedotlenionym mózgu. A jeśli była, to co znaczyło dziwne zachowanie komputera?
Marat rozmyślnie nie próbował się poruszyć, nie unosił powiek, wytężył tylko słuch i mełł
wspomnienia sprzed nieokreślonego czasu. Z całą pewnością mógł już ostatnie sekundy, tuż po
uwolnieniu z blokady awaryjnej, zaliczyć do majaczeń, bo na pewno żył, co byłoby niemożliwe,
gdyby rzeczywiście wisiał goły w kosmicznej pustce, ale nie potrafił zinterpretować działania
komputera.
Wciągnął powietrze nosem, spróbował określić jego skład, ale nie wyczuł niczego, co nie
było składową standardowej, choć obficie natlenionej, mieszanki. Wolno rozkleił wargi,
przejechał po nich językiem.
– Komputer – powiedział cicho.
– Słucham – natychmiast odezwał się mózg. Jakby czekał na wezwanie.
Na pewno czekał.
– Interpretacja wydarzenia. Możesz wyłączyć obwody logiczne, jeśli ci to w czym pomoże.
– Osiemdziesiąt cztery sekundy znajdowaliśmy się poza przestrzenią. Nie potrafię tego
inaczej określić. Przestały do mnie docierać jednocześnie wszystkie sygnały i dane. Przez cały
czas otrzymywałem informację o statku, natomiast nie odbierałem żadnych danych z zewnątrz,
chociaż absolutnie wykluczona jest jakakolwiek awaria. Wszystkie bloki, zespoły i układy są
i były sprawne.
– Po prostu nagle znaleźliśmy się poza kosmosem?
– Tak – komputer nie wyczuł ironii, śmiertelnie serio potwierdził diagnozę wywracającą na
nice dotychczasową wiedzę człowieka. Marat poczuł przeraźliwe zimno na karku, choć
temperatura otaczającej go termogalarety nie opadła. Odetchnął głęboko i otworzył oczy.
Tym razem zdążył wrzasnąć, zanim błyskawicznie reagujący komputer strzelił mu w twarz
porcją hipnotyku. Gaz uciął krzyk Marata, krzyk na widok ciemnej pustki naszpikowanej
drobnymi jasnymi punkcikami, krzyk sięgający niemal tych gwiazd, mimo że w przestrzeni
kosmicznej nie udało się dotychczas nikomu wydobyć z siebie głosu. A potem kosmos trzasnął
w Marata i na trzy godziny wyłączył go z działalności.
Tym razem przejście do przytomności odbyło się skokowo, bez stanów przejściowych. Marat
spróbował otworzyć oczy, ale poczuł, że ma sklejone czymś powieki. Leżał bez ruchu, ręce miał
unieruchomione, mógł nimi nawet trochę poruszać, ale oczu nie mógł sięgnąć. Takie same
delikatne więzy krępowały nogi w kostkach.
– Uwolnij mnie! – powiedział Marat.
– Sekcja medyczna pracuje nad wyjaśnieniem twoich dwu omdleń. Dopóki nie ustalą
diagnozy i leczenia, dopóty – dla twojego dobra – musisz mieć ograniczony do słuchu odbiór
bodźców. Cierpisz na jakiś rodzaj zaburzeń i dlatego...
– Nie dyskutuj! Uwolnij ręce – Marat szarpnął rękami, miękkie kajdanki stawiały chwilę
opór i puściły.
Usiadł i ściągnął pętle z nóg, roztarł piekące lekko przeguby i obmacał posłanie.
– Komputer, daj mi ubranie i jednego robota. Będzie moim pilotem. Szybko!
Potarł ramiona. Było tu dość chłodno, ale i tak o kilkaset stopni za ciepło jak na przestrzeń
kosmiczną, w której – jeśli wierzyć oczom – się znajdował. Usłyszał miękki syk otwieranych
drzwi, poczuł podmuch powietrza i usłyszał głos robota przed sobą:
– Przywiozłem kombinezon. Jestem gotów do pilotowania.
– Dawaj! – Marat wyciągnął rękę do przodu i wymacał złożony w kostkę sprasowany
i opakowany w cienką folię nowy kombinezon.
Rozdarł opakowanie i strzepnął zawartość. Naciągnął kombinezon na siebie i wstał z leżanki.
Wyciągnął rękę i chwycił robota za krótki pręt anteny na półkulistej głowie.
– Idziemy do sterówki – powiedział i pchnął lekko robota.
Ruszyli z pewnymi kłopotami, bo robot skoczył, potem przystopował widząc, że Marat nie
nadąża za nim, Marat rozpędziwszy się naskoczył na niego i boleśnie uderzył się w kolano.
Robot, jakby wystraszony, skoczył do przodu i pociągnął Marata za sobą. Dopiero po kilku
takich karambolach sytuacja ustabilizowała się na tyle, że mogli dojść do drzwi, przekroczyć je
i pójść korytarzem w stronę sali dyspozycyjnej. W gruncie rzeczy robot nie był Maratowi
potrzebny, znał ten statek jak własne mieszkanie, a nawet lepiej, ale nie był w stanie
powstrzymać się od kontaktu z kimkolwiek. Bał się upiornej pustki, samo wspomnienie
przyspieszyło bicie serca. Była niby taka sama, gdy wychodził w nią w skafandrze, ale, gdy
zobaczył siebie w niej gołego, dławiła, paraliżowała i zupełnie nie nadawała się do tego, by ją
oglądać w samotności. Marat postanowił dostać się do sterówki, sprawdzić całą posiadaną
aparaturę, porozmawiać z komputerem i dojść do jakichś sensownych uzgodnień. W to, że
zwariował, Marat nie wierzył.
Doszli do drzwi sterówki, robot, nauczony doświadczeniem, zahamował łagodnie, skręcił
w lewo i podprowadził Marata do fotela. Marat chwycił wysokie oparcie i zatrzymał się na
króciutką chwilę. Teraz czuł się pewniej, ale nie zdejmował ręki z fotela obchodząc go dookoła.
Usiadł i przywołał z pamięci wygląd panelu przed sobą, rozmieszczenie poszczególnych dźwigni,
pokręteł i klawiszy. Obraz pod powiekami był tak wyrazisty, że Marat pozwolił sobie nawet na
lekki uśmiech. Położył dłonie na brzegu panelu.
– „Dzielny eksplorator uniwersum chwilę przed startem”. Rzeźba w marmurze. Muzeum
w Catchcal. Zwiedzanie w poniedziałki i czwartki – odczekał chwilę, ale nie usłyszał oklasków
ani śmiechu rozbawionych gości. – Komputer, co to było z sekcją C?
– Moduł C został odstrzelony w trybie awaryjnym. Po ustabilizowaniu sytuacji został
ściągnięty i zajął swoje miejsce między modułem B i D. Komputer pokładowy nie zarejestrował
żadnych anomalii sekcji głównej A, oraz pozostałych sekcji B i D.
– Dlaczego od razu mi tego nie powiedziałeś? – Marat sam nie wiedział, dlaczego ma o to
pretensje do komputera. Po prostu nie lubił, kiedy mózg nie dzielił się z nim całością
posiadanych informacji.
– Żaden z modułów nie różni się od modelu. Już informowałem, że nie nastąpiły żadne
zmiany...
– Dobrze – przerwał Marat. Nie widział powodu, by dzielić się z komputerem poglądem na
temat zmian we własnej psychice. – Przynieś mi skafander zewnętrzny.
Czekał przebierając palcami po klawiaturze, czuł wilgoć na dłoniach i ból mięśni szczęk
zaciśniętych prawie cały czas. Robot wrócił po niecałej minucie.
Marat wyciągnął się w fotelu.
– Spłucz mi to świństwo z oczu.
Poczuł rozpyloną z bliska chłodną mgiełkę na obu powiekach i zaraz potem dość mocny
nacisk dwu tamponów. Wyciągnął rękę, odnalazł szczelinę skafandra i, nie otwierając oczu,
naciągnął go na siebie. Dołączył hełm i powiedział:
– Sprawdź hermetyzację.
– W normie – usłyszał pod banią hełmu.
Machnął kilka razy ręką, aż znalazł stojącego obok robota. Chwycił mocno za pręt anteny,
prawą rękę położył na bocznym oparciu fotela. Otworzył oczy.
Wokół niego nie było nic. Kosmos. Marat poczuł, że chwieje się, jego ciało,
podporządkowane informacji dostarczanej przez wzrok, zaczynało się chylić, by rozpocząć
charakterystyczny dla pobytu poza statkiem powolny taniec w pustce. Marat chwycił mocniej
oparcie fotela i antenę robota, ustał. Popatrzył na prawą rękawicę, goła dłoń leżała płasko, palce
bezsensownie wygięte zaciskały się na wyprofilowanym boku nieistniejącego fotela. Popatrzył na
lewą dłoń. Ta również bez rękawicy, zastygła odwrócona w pionie, palce obejmowały
niewidzialny pręt anteny. Popatrzył na swoje nogi, na korpus. Był goły. Zamknął oczy, poczuł
w mieszance jakiś obcy zapach.
– Komputer – nie poznał własnego głosu, ale był pewien, że to właśnie chciał powiedzieć.
Odchrząknął. – Nie dawaj mi żadnych stabilizatorów. Słyszysz? Muszę to wyjaśnić, dzieje się
coś dziwnego.
– Powiedz mi, co widzisz. Potrzebuję...
– Wyłącz się – tym razem głos był pewniejszy. Z zamkniętymi oczami Marat czuł się bardzo
dobrze. Ale ten sposób sterowania statkiem nie wydawał mu się specjalnie perspektywicznym. –
Powiedz, w jakim położeniu znajduje się statek względem kursu Demius.
– Zero cztery, dwanaście, trzydzieści trzy w układzie Marsey’a.
– Dobrze. Teraz przez chwilę nie zawracaj mi głowy – Marat pochylił głowę i odnalazł
wargami ustnik. Pociągnął mocno aż chlipnęło, odetchnął głęboko i otworzył oczy.
Nic się nie zmieniło. Nagi i bezbronny wisiał w pustce. Skoncentrował się, wydłużył oddech.
Odwrócił się, by odnaleźć Demius i zobaczył moduł C. Nie od razu zorientował się, że to właśnie
ta sekcja, ale gdy przyjrzał się olbrzymiej, grubej, ale proporcjonalnej rurze, jednej z czterech
zgrupowanych w „Koniczynkę”, zobaczył pulsujący co pół sekundy reflektor na boku. To był
właśnie rytm modułu C. Zamknął oczy i po chwili znowu je otworzył. Moduł C był faktem.
Marat szarpnął się i odwrócił, prawa ręka nie utrzymała gładkiej poręczy fotela i Marat zatańczył
w miejscu usiłując utrzymać pręt anteny. Szybko zamknął oczy i natychmiast skończyły się
kłopoty z równowagą. Odetchnął głęboko.
– Robot! Idziemy do modułu C. Ruszaj.
Robot miękko wystartował. Sprawnie przebyli korytarz i dotarli do windy.
Zjechali dwa poziomy niżej do przejścia intermodułowego i weszli do śluzy. Wbrew temu,
co mówił komputer, Marat oczekiwał pełnej procedury, towarzyszącej wyjściu w kosmos,
błysnęła mu myśl, że komputer zwariował i chce się go pozbyć w ten wyrafinowany sposób. Na
wszelki wypadek oparł się o ścianę i prawą ręką chwycił kolbę laserwera. Odsunął się od robota
na całą długość ręki, zdecydowany na atak, gdyby poczuł, że robot zaczyna wypływać
w przestrzeń kosmiczną.
Nic takiego się nie stało. Robot pewnie ruszył do przodu pociągając za sobą Marata.
Otworzył na chwilę oczy właśnie w chwili, gdy z pustki kosmosu wchodził do śluzy sekcji C.
Światła spoczynkowe dopiero teraz, na powitanie człowieka, rozjarzyły się. Marat wszedł na
podłogę śluzy, puścił robota i podskoczył do pulpitu. Układ fidów i żółty napis: „Położenie –
kompleks czterech modułów. Pełna hermetyzacja. Stan zagrożenia – zero” zamiast uspokoić,
spotęgował obawy Marata. Znaczyły, że na pokładzie znajduje się wariat. Albo wariat-człowiek,
albo wariat-komputer, a żadna z tych możliwości nie wróżyła statkowi niczego dobrego.
Wyjął z płaskiego zasobnika na biodrze mały analizator o tyle godzien zaufania, że
niezależny od komputera i sprawdził skład mieszanki w module C. Była bez zarzutu. Sprawdził
analizator na trzech modelowych kosteczkach. Sprawny.
Oparł się o ścianę i spojrzał do tyłu. Otwarte wrota śluzy przechodziły w czerń kosmosu.
Teraz, w skafandrze, na twardym gruncie podłogi śluzy nie odczuwał większych emocji widząc
gwiazdy, setki razy wychodził w ten sposób, – skafander, otwarta śluza. Tylko ten komunikat
o hermetyzacji i te otwarte drzwi na korytarzu, ten wykluczający się zestaw – gwiazdy i otwarty
moduł sprawiały, że nie był to normalny widok. Rozejrzał się jeszcze raz po śluzie.
– Robot! – krzyknął czując, że nadchodzi nowa fala obłędu.
– Słucham – głos w słuchawkach brzmiał czysto i wyraźnie. I był spokojny.
– Podejdź do mnie na pół mita – Marat chwycił zębami dolną wargę i ścisnął ją mocno.
Wyciągnął rękę i machnął nią kilka razy, aż uderzył wierzchem dłoni w coś twardego. Złapał
za klamrę na brzuchu niewidzialnego robota i drugą ręką obmacał go. To był niewątpliwie robot,
tyle że Marat go nie widział. Przytrzymał robota i powiedział:
– Komputer. Przyślij tu jeszcze jednego robota, ale z sekcji C.
Czekał niecałą minutę. Drzwi prowadzące na korytarz wsunęły się w ścianę i przez próg
przeturlał się robot. Podjechał do Marata i zatrzymał się.
– Przeprowadź test obu robotów. Maksymalnie szczegółowy. Znajdź, czym się różnią. Muszą
się czymś różnić. Sekcja C będzie od tej chwili sekcją główną. Zostaję tutaj.
Zrobił kilka kroków i wszedł w korytarz, światła zapaliły się na jego powitanie.
Tu wszystko było normalne. Zwykłe. Znane.
– Pełna hermetyzacja sekcji! Na razie lecimy w kompleksie, ale bądź gotów do
autonomizacji w każdej chwili – powiedział Marat idąc korytarzem w stronę windy.
Ciągle w skafandrze wsiadł do walca windy i wjechał na poziom dowodzenia, szybko
doszedł do sali dyspozycyjnej i stanął dopiero przed pulpitem. Paliły się już na nim trzy światła
sygnalizujące, że sekcja C stała się wiodącą w kompleksie „Koniczynki”. Marat przejrzał
najważniejsze systemy statku i podszedł do ściany z kompletem skafandrów. Wybrał jeden
z lżejszych, rozłożył na podłodze i odetchnął głęboko kilka razy. Jednym ruchem zdarł hełm
i rzucił w kąt, potem szybko, jakby oczekując jakiejś niespodzianki, zsunął z siebie ciężkie
ubranie i wskoczył w lekki skafanderek. Czuł się teraz w jakimś sensie bezpieczny i jednocześnie
odzyskał swobodę poruszania. Przeszedł się kilka razy po sali, potem usiadł w fotelu i wywołał
komputer.
– Badanie robotów skończone?
– Tak. Test szczegółowy nie wykazuje żadnych różnic. Są niemal identyczne...
– Czym się różnią? – Marat przerwał komputerowi. Lubił taki dynamiczny dialog, dawał
złudzenie rozmowy z człowiekiem. Inaczej było to smutne wysłuchiwanie stron na przemian.
– Ten z sekcji A jest szybszy od robota z sekcji C. Ale to różnica nie mająca wpływu na nic.
Każdy robot różni się jakimś nieznacznym szczegółem od innego.
– A przed tą awarią? Jak wyglądało ich porównanie?
– Tak samo. Już mówiłem, że nie odnotowałem żadnej różnicy w działaniu aparatury przed
i po tym wydarzeniu.
– No to może mi wytłumaczysz dlaczego widzę tylko sekcję C i jej wyposażenie? Dlaczego
nie istnieją dla mnie pozostałe sekcje? Dlaczego nie widzę robota, który mnie tu przyprowadził
i dlaczego widzę skafander, który włożyłem w sekcji C? A przecież twoim zdaniem to wszystko,
wszystkie sekcje i cała aparatura niczym się nie różnią, tak? Podobno mam tu cztery identyczne
statki z czterema kompletami identycznego wyposażenia?
Marat zrozumiał, że krzyk, do którego doszedł, nie spodoba się komputerowi. Plasnął ręką
w oparcie fotela i zamilkł. Chwilę trwała cisza. Potem komputer powiedział:
– Nie mogę zinterpretować twojej obserwacji. Jest niespójna i nie wygląda nawet na
majaczenie.
– Dziękuję. To co mówię jest tak głupie, że nie może być nawet tworem wariata. Dobre i to.
Ale niczego to nie wyjaśnia. Jedno tylko jest pewne – te trzy moduły, które wpadły w to coś albo
– jak to określiłeś – wypadły z kosmosu, różnią się czymś dla mnie, tylko nie potrafię tego
sformułować. Co prawda ten robot i skafander trochę plączą moje obserwacje...
– Jeśli to, co mówisz, nie jest tylko wytworem wyobraźni, to owszem, twoje przypuszczenie
jest logiczne. Z drugiej strony nie potrafię sobie wyobrazić różnicy, której nie odnotowałyby
moje indykatory. Niestety, muszę odrzucić chorobę psychiczną, choć to wyjaśniałoby wszystko.
Jesteś pod ciągłym nadzorem terapeuty i niczego nie zauważyliśmy.
– Poczekaj! – Marat wychylił się do przodu. – Jak z kursem? Czy po tych osiemdziesięciu
sekundach znajdowaliśmy się na kursie?
– Tak. Przebyliśmy tyle, ile powinniśmy byli przebyć. To też jest nielogiczne – jeśli
wypadliśmy z przestrzeni, to powinniśmy w nią ponownie wejść w tym samym miejscu. Jestem
bezradny – przyznał się mózg.
Marat zachichotał krótko. Dotychczas sądził, że słownik komputera nie zawiera takiego
sformułowania. Rozparł się wygodnie w fotelu i przymknął oczy. Leżał tak chwilę, a potem
zerwał się i zawołał:
– Robimy jeszcze jedną próbę. Wyślij robota do sekcji... Jaka jest najlepiej stąd widoczna...
E... Co ja mówię! Nieważne, do sekcji B. Tylko robot ma być stąd, z sekcji C. Niech pojeździ
trochę po korytarzach. Daj tu na ekran widok ogólny modułu B.
Centralny ekran zalała czerń. Marat poczekał chwilę, ale okazało się, że kamera jest
wycelowana w moduł B. Na dole ekranu pojawił się robot sunący po jakimś szklanym
niewidzialnym dla Marata moście.
– Powiedz, żeby włączył reflektor – powiedział Marat.
Robot błysnął światłem. Miało ono dość mały zasięg i zachowywało się dziwnie. Marat
przełączył kamerę na ręczne sterowanie i powiększył obraz robota na ekranie.
– Robot stop! – krzyknął.
Robot przystanął natychmiast, jego reflektor świecił prawie pod kątem prostym w stosunku
do Marata. Oświetlał jakieś trzy metry przestrzeni przed robotem, a potem światło nagle opierało
się o coś i dalej już była czerń. Marat zrozumiał, że struga światła zatrzymywała się na
niewidzialnej ścianie, to było niesamowite. Nie do pojęcia. Ten robot pewnie kroczący po pustce
kosmicznej, to światło które nie mogło przeciąć ściany... Marat poczuł, że obłęd zbliża się
olbrzymimi krokami, jest tuż-tuż albo jeszcze bliżej. Poczuł, że nie wytrzyma, popełni jakieś
głupstwo, narozrabia i potem nigdy i nikomu nie wytłumaczy się z tego. Nie był w stanie podjąć
żadnej decyzji, wszystko co przychodziło mu do głowy odrzucał natychmiast. Zdjął z głowy
hełm. Podbiegł do podajnika i wypił duszkiem dwie szklanki soku. Miał jakiś ohydny smak,
zrozumiał, że komputer podjął decyzję i nic go przed uśpieniem nie uratuje – każda porcja
jedzenia i napoju będzie przyprawiona narkotykiem, a poza tym komputer w każdej chwili może
strzelić w niego porcją tak, jak to już zrobił wcześniej. Wrócił na fotel.
– Kompu...u-uter... – ziewnął. – Dlaczego mnie wyłą-ą-ech-czasz? A zresztą... – chciał
machnąć ręką, ale drgnęły mu tylko palce. – Zawołaj tu robota – opadły mu powieki, a po chwili
głowa uderzyła miękko w oparcie. Wstrząs zatrzymał na kilka sekund zapadanie się w sen.
Otworzył usta i szepnął:
– Wywołaj... wywołaj... bazę i po...
– Altin! Ściągnij do mnie kapitana Mariosa! – rysik drgnął w ręku i obsunął się z pogrubianej
kreski. Altin nie otwierając ust sypnął stekiem najcięższych przekleństw i sięgnął do centralki.
Szybko wystukał numer trzeciego oddziału i przekazał dyżurnemu polecenie pułkownika Sasa.
Skasował nieudaną kreskę i pociągnął znowu na ekranie, tym razem nikt mu nie
przeszkodził, ale odchylenie od zamierzonej linii było duże, komputer nie omieszkał złośliwie
podać błędu w procentach. Altin zaklął jeszcze raz w ten sam sposób i odłożył trening na
spokojniejsze czasy. Wstał i podszedł do podręcznej szafy, otworzył ją i wyjął jedną z taśm. Stał
z nią w ręku osłonięty skrzydłem drzwi w postawie pełnej zafrasowania. Nie miał zamiaru dać
się wygryźć z cichej synekurki w sztabie i ganiać jak durny po poligonie, celując z coraz to
nowych broni w coraz to wymyślniejsze i mniejsze cele. Dlatego musiał być zawsze
zapracowany, dlatego nikt nigdy nie widział go siedzącego bezczynnie, choć wielu podejrzewało
go o to. Grunt to nie dać się przyłapać.
Cicho beknął sygnał wyprzedzający o sekundę otwarcie drzwi, taśma w ręku sekretarza
zawirowała, trzasnął zameczek i krótki odcinek cienkiej błony z danymi identyfikującymi znalazł
się przed oczami Altina. Wychylił głowę zza drzwi szafy i jakby z lekka zaskoczony przyjął
postawę zasadniczą – prawą rękę opuścił do kabury, lewą, zaciśniętą w pięść przyłożył do piersi,
prawą nogę wysunął do przodu i trochę w bok. Nikt nie mógłby się przyczepić do jego postawy,
mimo że jako sekretarz zastępcy dowódcy bazy nie musiał w tym pokoju oddawać honorów
nikomu z wyjątkiem pułkownika Sasa i dowódcy bazy generała Rakody. Ale czy to wzrok miał
niewystarczająco chwacki, czy nie dość napięte mięśnie, w każdym razie wszyscy oficerowie
czuli się oszukiwani tą jego postawą. Kapitan Marios nie należał do wyjątków w tym względzie.
Obrzucił Altina pobieżnym spojrzeniem i po raz setny pomodlił się: „Daj mi, Panie, tego syna
żaby i jeża. Dam mu taki wypiżdż, że będzie sobie przydeptywał jajka ze zmęczenia”. Udał, że
jest zadowolony z lustracji i rzekł:
– Proszę mnie zameldować pułkownikowi.
Altin błyskawicznie zamknął szafę i zrobił trzy kroki w kierunku konsolety, za którą zwykle
urzędował. Dopiero tu, świadom, że kapitan cały czas czeka, aż zamelduje o jego przybyciu
Sasowi, odwrócił się i powiedział nadając swojemu głosowi odcień leciutkiego zdziwienia:
– Ma pan wejść bez meldowania. Nie powiedziano tego panu, kapitan?
Marios postarał się, by jego, posłane w środek czoła Altina, spojrzenie rzuciło sekretarzem
o ścianę i podszedł do drzwi. Automatycznym ruchem szarpnął poły bluzy i wsadzonymi za pas
kciukami objechał od brzucha do pleców wyrównując mikrofałdki, sapnął krótko przez nos
i otworzył drzwi. Altin przesłał do nieba krótki tekst o treści zupełnie przeciwnej modlitwie
Mariosa.
Pułkownik Sas siedział wyprostowany z wytrzeszczonymi oczami, wyglądał jak wyłączony
robot, choć jak na razie nikomu nie przyszło do głowy produkować roboty o tak kretyńsko
jajowatej głowie pokrytej kłakami koloru pleśni na starym łajnie i twarzy, na której warte
przyjrzenia się były tylko zwisające niemal na wiązadłach gałki oczne. Nawet nie dlatego, że
były tak wytrzeszczone, po prostu: były, bo pułkownik nie miał prawie nosa, a wargi, cienkie
i szare, zazwyczaj wciągał w głąb otworu gębowego. Nieruchomo przyjął meldunek kapitana
Mariosa i jakby pobudzony nagle impulsem urządzenia sterującego ożył i wskazał podwładnemu
twarde krzesło.
– Mam dziwną sprawę – powiedział. – Wraca nasz statek. „Koniczynka”, jeśli to ci coś mówi
– Marios szybko skinął głową. – Komputer nadał obszerny raport, w skrócie wygląda to tak:
„Koniczynka” weszła w jakiś bardzo dziwny obszar, przez osiemdziesiąt kilka sekund komputer
nie odbierał żadnych informacji z zewnątrz, ale nie był wyłączony. Jak twierdzi, ten stan
poprzedzony był jakimś dziwnym drgnięciem przestrzeni wokół statku i komputer zdążył
odstrzelić jeden sektor statku. Sektor C – pułkownik zacisnął pięść i położył ją na stole. Marios
zrozumiał, że ta informacja nie jest bez znaczenia. – Pilot, niejaki Marat Boole, był w czasie tej
półtorej minuty skrępowany. Potem, gdy komputer go uwolnił, zemdlał. Ocknął się w gabinecie
terapeutycznym i gdy otworzył oczy, komputer uśpił go, bo uznał, że grozi mu obłęd. Potem ten
Marat, nie otwierając oczu, przeszedł pilotowany przez robota do sekcji C, tej odstrzelonej i tam
okazało się, że on nie widzi pozostałych trzech sekcji – druga pięść legła obok pierwszej na
blacie, tuż przed całym batalionem przycisków. Marios postarał się, by jego twarz wyrażała
odpowiednie uczucia.
– Masz minę jak zając użyty w charakterze podcierki – sapnął Sas i Marios rozciągnął lekko
wargi w małym uśmiechu. Pułkownik wymagał, by podwładni mieli sporo samokrytycyzmu
i poczucia humoru, to znaczy bez zmrużenia powiek wysłuchiwali wszystkich jego obelg. – Po
prostu ten Marat przestał widzieć trzy czwarte swojego statku. Widział natomiast sekcję C i cały
jej sprzęt, rozumiesz coś z tego?
Sas zrobił krótką przerwę, ale Marios nawet nie zdążył otworzyć ust, gdy ten zaczął mówić
dalej:
– W końcu komputer uśpił go, bo zaczął się obawiać o jego umysł. Dlatego ci to wszystko
mówię, że za pół godziny wyląduje w naszej bazie „Koniczynka”. Nie cała, tylko te trzy sekcje,
których nie widział Marat. Tamta jest nam na razie niepotrzebna, a paliwo musimy oszczędzać.
Streściłem ci tę historię, bo nie zdążysz zapoznać się z całym raportem komputera, a zajmiesz się
tym Maratem i jego statkiem. Nie wiadomo, czy nie da się z tego wygrzebać czegoś
pożytecznego, chociażby dla propagandy, rozumiesz? Rozumiesz? – wrzasnął nagle tak, że
Marios podskoczył na krześle.
Niechcący zrobił właśnie to, czego chciał Sas. Nie zniósłby myśli, że jego oficerowie nie
boją się go. Marios poderwał się z krzesła i wyprężył.
– Polecenie jest zrozumiałe. Proszę zezwolić na wykonanie – przycisnął brodę do piersi
i wytrzymał tak dokładnie trzy sekundy.
– Akurat zrozumiałe! – prychnął Sas. – Gówno, ale nie będę tego teraz rozwijał. Na razie
masz tu przywieźć tego Marata, znajdziesz go w oddziale medycznym sekcji A. Dostajesz żółtą
przepustkę, sprawa będzie utajniona, podlegasz mnie i generałowi Rakody. Zmiataj!
Pułkownik Sas sięgnął palcem klawisza łączności z sekretariatem, kapitan Marios wychodząc
z gabinetu usłyszał polecenie przez interkom na konsoli Altina.
– ...przepustka, opancerzony track i czterech ludzi do obstawy. Natychmiast.
– Wykonuję! – raźnie odkrzyknął Altin i okrągłym gestem zaprosił kapitana do konsolety.
Wystukał kilka dwu i trzycyfrowych kodów na swoim komputerze, poczekał na komunikat
i wskazał Mariosowi płytę czytnika odcisków palców. Kapitan położył najpierw prawą, potem
lewą dłoń na chłodnej płycie i wyciągnął ze szczeliny wysuwającą się prostokątną przepustkę.
Gdy tylko jej dotknął, zmieniła barwę na żółtą. Marios podał ją Altinowi. Od razu zgasła, więc
ten zwrócił przepustkę kapitanowi, który wsadził ją do kieszeni.
– Pole? – powiedział.
– Już. Sekundę – uprzejmie powiedział Altin i zerknął na ekran. – Trójka.
Czekają na kapitana.
Tym razem nie przyjął postawy tylko usiadł za konsolą i zmarszczył brwi. Chwilę wpatrywał
się w klawiaturę, a potem uderzył w kilka klawiszy. Marios odwrócił się i wyszedł. Idąc
korytarzem przeklął tym razem dalekiego kuzyna ojca, który pełniąc funkcję opiekuna małego
Elta Mariosa wybrał mu karierę wojskową. Chłopcze – mawiał stary dureń – to zawód, który nie
zaniknie nigdy, szczególnie u nas, gdy mamy potężnego wroga na południu. Tylko w wojsku
możesz szybko i łatwo zrobić karierę nawet bez szczególnych zdolności. Szybko staniesz się
samodzielny.
Samodzielny! Nawet w sraczu nie możesz wytrzeć się papierem jak chcesz, bo tylko jedna
strona nadaje się do podcierania. Samodzielny... Możesz robić co chcesz – to znaczy wykonać
polecenie bardzo dobrze albo wspaniale, albo genialnie. Kariera! Żeby cię!...
Doszedł do środka korytarza i kopnął listwę na drzwiach windy. Poczekał sekundę zanim
zjechała na jego poziom i wsiadł do cylindra. Wyjechał na powierzchnię i korytarzem
oznaczonym migocącą trójką dojechał do śluzy. Była to długa wąska kicha, w której należało
cały czas iść i ten czas wystarczał do zamknięcia jednych drzwi i otwarcia drugich, wyrównania
ciśnienia, oczyszczenia i dezynfekcji. A przy okazji przebywało się te kilka mitów, które – jak
wyobrażali sobie planiści – mogą zadecydować o wszystkim.
Wyszedł na dno zalanej słońcem, płytkiej sztolni i podszedł do tracka i wyprężonej wzdłuż
tylnej platformy piątki żołnierzy. Jeden z nich, prawoskrzydłowy, zrobił dwa kroki do przodu
i Marios, świadomy, że Sas może go obserwować, wysłuchał raportu, a potem wydał komendę
i usiadł w kabinie obok kierowcy. Żołnierz uruchomił silnik, pojazd wyskoczył miękko z szybu
i lekko kołysząc się na poduszce powietrznej pognał po pustyni na południowy zachód.
Kapitan Marios pochylił się nad panelem komputera i wsunął w szczelinę swoją przepustkę,
a potem, po identyfikacji, zażądał kopii raportu komputera „Koniczynki” i dossier pilota Marata
Boole. Przeczytał dokładnie raport, porównując na bieżąco dane liczbowe z modelowymi
i wsunął w szczelinę spalarki. Przejrzał życiorys Marata gęsto upstrzony zdjęciami, przyjrzał się
wszystkim i utrwalił w pamięci ostatnie, tuż sprzed startu. Na wszelki wypadek skopiował
odciski palców pilota w swoim służbowym czytniku, który odpiął od pasa i podłączył na kilka
chwil do komputera, a potem skasował zapis w komputerze tracka i zniszczył dossier. Rozparł się
wygodnie i przyciągnął do siebie ustnik papierosa. Miękki cienki wężyk wysunął się z prawej
strony płyty czołowej, Marios zastanowił się i wybrał najmocniejszy dym. Galar. Zaciągnął się
kilka razy i po raz nie wiadomo już który stwierdził, że jedyna pozytywna rzecz w jego zawodzie
to darmowe, umieszczone w każdym możliwym miejscu, papierosy. I nie wiadomo który raz
stwierdził, że chyba jest to trochę za mało, by czuć się tu dobrze. Zresztą najczęściej już piąty czy
szósty sztach przestawał smakować. Większość palaczy uważała, że automat jest specjalnie
zaprogramowany – dodaje jakiegoś świństwa, by nie rozpieszczać nałogowców.
Podlecieli do pierwszego kordonu wokół lądowiska. Marios przyłożył swoją przepustkę do
specjalnej płytki na pulpicie. Na dachu tracka żółto rozjarzył się transmiter. Brama skoczyła na
boki i wjechali na drogę prowadzącą prosto do gniazda kontroli szczegółowej. Tu musieli się
zatrzymać i przepustka Mariosa powędrowała do czytnika. To wystarczyło. Przejechali już bez
kontrolowania trzecie i czwarte gniazdo i zwalniając łagodnie dojechali do potężnego
betonowego grzyba a właściwie jego kapelusza. Kopuła pękła i track wjechał do jasno
oświetlonego garażu, kapitan zostawił załogę w wozie, a sam wyszedł i skierował się do windy
prowadzącej do sali operacyjnej. Siedząc w windzie za kuloodporną szybą wartownik sprawdził
jeszcze raz przepustkę Elta i nacisnął jeden z sześciu przycisków przed sobą.
Ani na korytarzu, ani przed drzwiami do saloperu nikt już nie zaczepiał kapitana. Zatrzymał
się jeszcze na chwilę przy papierosie i pociągnął kilka razy Galara. Poprzestał na trzecim
zaciągnięciu się i nacisnął klawisz obok drzwi. Komputer porównał jego odcisk ze zdjętym
wcześniej z przepustki i otworzył drzwi.
Marios wszedł do dużej hali podzielonej na kilkanaście sekcji, rozejrzał się, szukając
właściwej i ruszył widząc, że nad jednym z bloków monitorów i pulpitów zapalił się napis:
„Koniczynka”. Wszedł do środka kompleksu i przystanął przed ekranem pokazującym pole
lądowiska. Było absolutnie puste, żółty wypalony beton odbijał światło słoneczne i zmuszał do
mrużenia powiek. Marios przejrzał inne ekrany, tylko dwa były zajęte – pokazywały
jaskrawobiałą kropkę jarzącą się w centrum każdego z nich. Marios podszedł do najbliższego
wyłączonego monitora i włączył go w obwód. Gdy na ekranie pojawiła się błyszcząca kropka,
dał powiększenie i przyciemnił obraz, teraz wyraźnie widział trzy gigantyczne rury, połączone
bokami, tworzące trójkąt. Z każdej z trzech dysz tryskało światło, po minucie zmieniło się na
różowe potem na ciemnoczerwone. Takim już pozostało do końca nudnej operacji lądowania.
Jeszcze zanim z każdej z rur-sekcji wystrzeliły po trzy opory, Marios opuścił saloper i wyjechał
na powierzchnię. Wsiadł do tracka i czekał na otwarcie bramy po opadnięciu temperatury
lądowiska. Zastanowił się, czy nie zapalić czegoś łagodniejszego tym razem, ale w końcu
zrezygnował. Oparł się wygodnie plecami o tylną ściankę fotela. Przypomniał sobie, że nawet nie
wie, od czego zacznie rozmowę z Maratem Boole i napłynęła złość dusząca skuteczniej niż
regulaminowy okrągły kołnierzyk z trójkątem koloru formacji.
Po raz kolejny Marat wychodził z omdlenia. Znowu, jak ostatnim razem, trwało to bardzo
krótko. Szybko odzyskał poczucie własnego ciała, kontrolę nad nim. I pamięć.
Poczuł wciąż rosnący ciężar ciała, zrozumiał, że lądują na jakiejś planecie, pewnie ojczystej
Dugei. Znowu był skrępowany i miał sklejone powieki. Naciągnął więzy rąk i zdziwił się, gdy
ustąpiły. Pewnie śmiertelnie logiczny komputer uznał, że i tak nie może się ruszyć, więc dla
zachowania dobrej kondycji psychicznej pozwolił mu cieszyć się pozorną swobodą. Z coraz
większym trudem powietrze wchodziło do płuc, Marat pozostawił ręce za głową. Przeleżał bez
ruchu całe lądowanie, zbierał siły i gdy tylko poczuł lekkość ciała, zwlókł się z legowiska.
Chwiejnym krokiem poszedł w kierunku drzwi z wyciągniętymi przed siebie rękami. Dopadł
ściany i przesunął się w lewo, aż znalazł płaszczyznę drzwi. Otworzyły się bez przeszkód,
widocznie komputer, zgodnie z procedurą, został już wyłączony i Boole wyszedł na korytarz.
Trzymał się jedną ręką ściany, drugą usiłował zedrzeć z powiek opatrunek. Doszedł do windy
i wymacał przyciski, bez trudu zlokalizował ten większy z napisem „Grunt” i wcisnął szybko.
Bez zdziwienia przyjął fakt, że śluza bez żadnej procedury otworzyła się i wypuściła go na
zewnątrz. Przystanął na chwilę w progu i spróbował przez zamknięte powieki określić porę dnia.
Poczuł ciepło na twarzy i zobaczył różową poświatę, zrozumiał, że trafił na dzień i że widzi. Że
będzie widział. Zrobił kilka kroków po pochylni.
Marios zobaczył rozwierające się wrota i pchnął palcem powietrze przed sobą.
– Jedziemy – powiedział do kierowcy.
Track zakołysał się i prysnął do przodu. Wypadli w pełne słońce. Kierowca trzepnął
w okrągły przycisk na szczycie pulpitu. Szyba ściemniała, więc trójczłonową „Koniczynkę”
zobaczyli wyraźnie, wysoką, sterczącą jak fragment olbrzymiej palisady z gładzi betonu. Spod
statku ruszyły ostatnie trzy wozy zlewające beton specjalną mieszanką chłodzącą. Track
podjechał na odległość dwudziestu metrów i zatrzymał się, posłuszny podniesieniu lewej dłoni
Mariosa. Kapitan przez chwilę obserwował statek, potem wcisnął taster w podłokietniku
i powiedział, patrząc na otwierający się trap:
– Łączność bezpośrednia. Jeden zostaje przy trapie, pozostali wchodzą na statek za mną. Do
akcji!
Wygrzebał z kieszonki małą kuleczkę i wcisnął ją w ucho, nacisnął rożek kołnierza bluzy.
Teraz każde jego słowo dotrze do identycznie wyposażonych pięciu żołnierzy. Komputer
pokładowy automatycznie wybrał wolną częstotliwość i zastrzegł ją dla nich.
– Kolejność numeryczna – powiedział Marios.
Piątka za nim wykonała małe przegrupowanie, teraz każdy kolejny rozkaz wykonywany
będzie przez kolejnego żołnierza według numeru personalnego. Podeszli do trapu w tej samej
chwili, gdy Marat z niego schodził. Spotkali się na środku pomostu i przeszli przez siebie
zupełnie się nawzajem nie widząc. Ostatni żołnierz przystanął tuż przed początkiem trapu na
rozstawionych nogach. Stał twarzą w kierunku statku gotów do każdej z możliwych akcji, ale
i on nie poczuł, jak Marat najpierw wyciągniętą dłonią uderzył go w twarz, jak ta dłoń przeszła
przez jego głowę i w ślad za dłonią cały Marat Boole, ostrożnie stąpając, przeszedł przez
żołnierza i zatrzymał się tuż za nim. Podniósł obie ręce do oczu i zaczął zrywać błony. Czuł, że
pod powiekami wzbierają mu łzy, czuł jak wyrywa sobie całe kępy rzęs. Potem poczuł wilgoć na
policzku i ze zdwojoną energią rzucił się do odrywania żywcem powiek. Najpierw w lewe, potem
w prawe oko uderzyło światło, ale nic nie widział, dopóki nie spłynęły łzy zmywając kilka kropel
krwi z rozdartych powiek.
Zobaczył, że stoi w powietrzu kilka mitów nad jakąś siną, z białawymi pasmami, skorupą.
Zachwiał się i przykucnął, dotknął dłonią niewidzialnej tafli, na której stał. Była szorstka jak
beton, ale nie miała temperatury, była ani zimna, ani ciepła. Obojętna. Marat poczuł, jak w gardle
wzbiera mu szloch. Kiwnął się kilka razy i opadł na ręce. Leżał wpatrując się w skorupę przed
sobą, zobaczył, że łzy kapią z policzków i znikają jakby wchłonięte przez błonę czy taflę, na
której leżał. Podniósł głowę i zobaczył słońce. Wpatrywał się w nie, aż łzy całkowicie przesłoniły
widok, ale wiedział już to, co chciał wiedzieć: to na pewno był Salar, a więc na pewno był na
Dugei. Podniósł się i spróbował zawrócić na statek, ale nie był w stanie zrobić dwóch prostych
kroków nad kilkumitową przepaścią. Zarzuciło nim mocno i zanim zorientował się, że powinien
zamknąć oczy, stracił orientację. Zerwał się i pobiegł na oślep. Wiedział już, że zgubił
„Koniczynkę”, ale działanie ciała wyszło spod kontroli rozumu. Biegł kilka minut, aż dopadł
bunkra, w którym znajdowały się wozy obsługujące lądowisko. Przeszedł przez nie równie
gładko jak przez Mariosa i jego żołnierzy i biegł dalej. Ciągle po niewidzialnej tafli, która nie
odbijała nawet słońca, nie uginała się pod nim i była nieskazitelnie gładka. Aż dobiegł do końca
lądowiska i zwalił się nagle w jakiś dół. Najpierw ucieszył się tym pęknięciem skorupy, potem,
gdy uderzył twarzą w taką samą skorupę tylko o dwa mity niżej położoną, stracił przytomność.
Nie stracił nadziei tylko dlatego, że nie zdążył.
Kapitan Elt Marios wszedł ze swym oddziałkiem do statku. Zmrużył oczy, gdy rozbłysły
światła w korytarzu. Ruszył do windy.
– Jeden przy wyjściu – powiedział.
Ostatni z żołnierzy zamarł tuż za śluzą, pozostała trójka wsiadła do windy i wjechała na
poziom siódmy, gdzie znajdował się oddział medyczny.
– Jeden przy drzwiach – powiedział Marios nie zatrzymując się. Czuł się głupio siejąc tak
żołnierzami, bóg wie po co i dlatego wydawał rozkazy ostrym, suchym tonem.
Wszedł do saloterapu i zamarł tuż za progiem. Pomieszczenie było puste.
Rozejrzał się i odwrócił do żołnierzy.
– Ma tu gdzieś być facet o nazwisku Boole. Marat Boole. Być może wariat. Szybko znaleźć
i unieszkodliwić, gdyby stawiał opór. Nie może mu się stać nic złego.
Wypchnął żołnierzy gestem ręki i przysiadł na leżance. Zastanawiał się, co znaczy ta zabawa
w chowanego z Maratem. Wyjść ze statku nie mógł, trap od chwili oderwania się od korpusu był
pod obserwacją, więc jest gdzieś na statku. Widocznie zupełnie sfiksował. Marios wstał, by się
zaciągnąć papierosem i dopiero po chwili bezskutecznych poszukiwań przypomniał sobie, że
papierosy są zabronione na statkach. Kapitan wyszedł na korytarz i nagle uświadomił sobie, co
powinien był od razu zrobić.
– Komputer! – krzyknął.
Nie było nawet echa. I w tej samej chwili przypomniał sobie, że komputer zawsze jest
zdalnie wyłączany po lądowaniu.
– Pierwszy! – powiedział wściekły na własną głupotę.
– Pierwszy melduje się – szczeknęło w ucho.
– Natychmiast komunikat do saloperu. Niech włączą komputer pokładowy.
Otoczyć lądowisko kordonem. Zniknął Marat Boole, pilot „Koniczynki”. Nikt nie może się
krzątać po lądowisku. Każdy poruszający się człowiek może być za trzy minuty ostrzelany.
Koniec.
Poszperał w kieszeni, ale nie znalazł pastylek sterydyny. Zacisnął dłonie w pięści i splunął na
ścianę. Nad głową rozległ się cichy świst zakończony dwoma pulsującymi dźwiękami.
– Komputer – powiedział spokojnie Marios. Nie miał zamiaru podkładać się, miotając się po
statku i wrzeszcząc do komputera. Jeśli nawet popełnił błąd, to musi udowodnić, że nie było to
wynikiem złego wyszkolenia. Opanowanie to jeden z elementów dobrego wyszkolenia.
– Słucham – uprzejmie zgłosił się komputer.
– Ostatnie działania Marata Boole po odzyskaniu przytomności.
– Gdy weszliśmy w gęste warstwy atmosfery, zgodnie ze standardowym programem
uaktywniłem pilota. Taki jest model– wyjaśnił komputer. – Potem, gdy Marat Boole odzyskał
przytomność, musiałem go zwolnić z więzów – pilot musi być zdolny do manewrowania
statkiem.
– Przecież podobno Marat nie widział właśnie tych trzech sekcji?
– Tak, ale model jest właśnie taki – pilot musi być gotów do manewrowania statkiem
podczas lądowania.
– Niech cię z twoją logiką – zawołał Marios. – I co dalej?
– Gdy podpory dotknęły gruntu, Marat podniósł się z leżanki i zrobił krok w kierunku ściany.
Potem zostałem wyłączony, działały tylko najprostsze standardowe obwody.
– Gdzie jest teraz Marat? W którym pomieszczeniu?
Odpowiedź padła natychmiast:
– Marata nie ma na statku.
Marios poczuł, że stoi z otwartymi ustami, choć oddycha przez nos. Zamknął je dopiero, gdy
poczuł, że za sekundę wypłynie z nich strumyczek śliny. Przełknął ją, choć dopiero za trzecim
razem udało mu się oczyścić jamę ustną ze śluzowatego płynu.
– Ostatnie ślady Marata? Termoślady, szybko! – pogonił komputer.
– Kończą się na trapie. Lądowisko jest zbyt rozgrzane.
– Na trapie? Marat Boole opuścił statek? – Marios szarpnął kołnierzyk, na szczęście jak
wszyscy miał go z tyłu naszyty na gumkę. Ratowało to od uduszenia w chwilach takich jak ta.
– Z całą pewnością – beznamiętnie oświadczył komputer.
Te trzy słowa miały wagę salwy plutonu egzekucyjnego. Kapitan Elt Marios zrozumiał to od
razu.
Marat ocknął się twarzą do góry. W oczy uderzał blask Salara. Przymknął powieki.
„Jestem chory. To pewne. Nie widzę statku, na którym leżę, nie widzę gruntu, po którym
chodzę. Widzę Salar. Widzę swój kombinezon, ale nie widziałem skafandra próżniowego. Jeden
robot był niewidzialny, drugiego widziałem jak własną rękę. Do jasnej maldy! Nie jestem chory!
Nie ma takiej choroby, żeby majaczenia i jawa plątały się z taką konsekwencją! Widziałem
sekcję C i cały jej sprzęt, bo nie wpadłem w to gówno co reszta „Koniczyny”. Tak jest. To statek
jest chory. Che-chche! A Dugea? Dugea też jest chora na niewidzialność. Tak jest najprościej –
wszystko dookoła jest chore, a facet, który postawił diagnozę – nie! Tylko co robić?”
Podniósł rękę do góry i popatrzył na dłoń, ale od razu zorientował się, że coś jest nie tak.
Opuścił rękę i rozejrzał się. W dziurze było dużo ciemniej niż przed omdleniem. Salar opuścił się
niżej i przesłonił go brzeg niecki, w którą wpadł Marat. Jeszcze jedna ciekawostka. Przezroczysta
tafla w pewnych sytuacjach nie przepuszczająca światła słońca. Marat przypomniał sobie, że gdy
szedł, a potem biegł po tej tafli, nie widział swojego cienia ani na tafli, ani na skorupie pod nią.
Spojrzał na zegarek – szósta trzydzieści cztery. Czyli wszystko w porządku, Salar jest
w porządku.
– Przynajmniej jedna rzecz stanęła na poziomie zadania. Cała reszta się spiepr