11594

Szczegóły
Tytuł 11594
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11594 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11594 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11594 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

David Zindell Śmierć pilota tom 01 cyklu Nigdylia Przełożył Jacek Manicki Tytuł oryginału: Nevemess Wydanie angielskie: 1990 Wydanie polskie: 1998 Dla Melody 1 Czeladnicy umierają Starożytni na Starej Ziemi medytowali często nad pochodzeniem życia i stworzyli wiele mitów, które miały tę tajemnicę tajemnic wyświetlić. Była więc Mumu, bogini matka, która połknęła wielkiego węża, a ten rozmnożył się w niej, i dziewięć miliardów jego dzieci wyżarło sobie drogę z jej brzucha na światło dzienne, i stało się tam zwierzętami lądów oraz rybami mórz. Był Bóg Ojciec Jehowa, który w sześć dni stworzył Ziemię i Niebo, i który w dniu piątym oraz szóstym powołał do życia ptaki i zwierzęta. Była bogini płodności i bogini przypadku imieniem Losowa Mutacja. I tak dalej. I tak dalej. Prawda jest taka, że życie w całej galaktyce posiała rasa zwana Ieldra. Pochodzenie samych Ieldra jest, naturalnie, nieznane i być może niepoznawalne; największa z tajemnic pozostaje nie rozwiązana. Z „Requiem dla homo sapiens” Horthyego Hosthnha, Czasomistrza i Loida Gnomologa Zakonu Mistycznych Matematyków i Innych Poszukiwaczy Niewystowionego Płomienia Nadzieja jest nieskończona, ale nie dla Człowieka. Frani Kafku, Fabulista Stulecia Holokaustu Na długo zanim przekonaliśmy się, że cena, jaką trzeba zapłacić za wiedzę i nieśmiertelność, których poszukujemy, przekracza prawie nasze możliwości, kiedy człowiek - to co zostało z człowieka - był wciąż jak dziecko bawiące się kamykami i muszelkami na brzegu morza; w czasach pogoni za tajemnicą zwaną Starszymi Eddami, usłyszałem zew gwiazd i zacząłem się szykować do opuszczenia miasta mych narodzin i śmierci. Nazywam je Nigdylia. Czasomistrz powiedział mi kiedyś, że założyciele naszego Zakonu, odkrywszy region kosmosu, w którym ścieżki wiodące poprzez splot skręcają się ze sobą i zapętlają niczym ciasny węzeł na sznurku, postanowili wznieść nasze miasto na pobliskiej planecie o nazwie Lodospad. Ponieważ uważano wówczas, że takie zgęszczenia przestrzeni - kantorzy nazywają je teraz zgęstrzeniami - są w kosmosie rzadkością, o ile w ogóle występują, nasz pierwszy Czasomistrz orzekł autorytatywnie, że gdybyśmy nawet spadali poprzez galaktykę do samego kolapsu wszechświata, to i tak nie znajdziemy bardziej sprasowanej zgę-strzeni. Ile miliardów ścieżek zbiega się w okolicach naszego zimnego, żółtego słońca, nie wie nikt. Jest ich prawdopodobnie nieskończenie wiele. Starożytni kantorzy przekonani, że ich teorematy dowodzą niemożliwości istnienia nieskończonej zgęstrzeni, twierdzili, że nasi piloci nigdy nie znajdą takiego topologicznego węzła. Kiedy więc nasz pierwszy Lord Pilot wypadł ze splotu nad małą, zimną, górzystą wyspą, która niedługo potem miała użyczyć azylu naszemu ukochanemu i nieszczęsnemu miastu, nazwał ją na przekór twardogłowym akademikom Nigdylia. Kantorzy, rzecz jasna, po dziś dzień nazywają ją Nierzeczywistym Miastem, ale mało kto ich słucha. Ja, Mallory Ringess, któremu przypadł w udziale obowiązek przedstawienia niniejszym historii tamtego złotego wieku i wielkiego kryzysu naszego Zakonu, pozostanę wierny tradycji pilotów, którym wypadło żyć przede mną. Nigdylia - pod tą nazwą znałem ją jako dziecko, tak niedawno rozpoczynające nowicjat; Nigdylia nazywam ją teraz; Nigdylia zawsze dla mnie pozostanie. Czternastego dnia pozornej zimy 2929 roku od założenia Nigdy-lii, Leopold Soli, mój wuj i Lord Pilot naszego Zakonu, powrócił do naszego miasta z wyprawy, która trwała dwadzieścia pięć lat - o cztery lata dłużej, niż żyłem na tym świecie. Wielu pilotów, a wśród nich moja matka oraz ciotka Justine, sądziło, że zginął, że pobłądził w atramentowych woalach splotu, albo też spopieliły go wybuchające gwiazdy Vildu. Ale on, słynny lord pilot, zadziwił wszystkich. Przez osiemdziesiąt dni w mieście aż huczało od plotek i spekulacji. Pozorna zima nabierała surowości, śnieg sypał coraz gęściej, a we wszystkich kafejkach i barach Dzielnicy Pograniczni-ka, jak również w wieżach Akademii szeptano, że szykuje się peregrynacja. Peregrynacja! Dla pilotów czeladników, którymi wówczas byliśmy - od złożenia ślubów pilota dzieliło nas jeszcze kilka dni - był to ekscytujący okres, a co więcej, okres niepewności i męczącego wyczekiwania. W każdym z nas tliło się nieokreślone, ale dojmujące przeczucie i obawa, że zostaniemy powołani do wypełniania zadań niewykonalnych, i to wkrótce. Oto kronika tego niewykonalnego, historia marzeń, rozterek i bólu. O zmierzchu, w przeddzień naszego ślubowania, uradziliśmy z moim grubym, leniwym przyjacielem Bardo, że spotkamy się - że ja się spotkam - z Lordem Pilotem jeszcze przed przypadającą na następny dzień długą i nużącą ceremonią ślubowania. Był dziewięćdziesiąty czwarty dzień pozornej zimy. Na zewnątrz spadł niedawno puszysty śnieg, okrywając budowle kolegium pilotów trenem zimnej bieli. Przez zarośnięte kwiatami mrozu okna naszej bursy widziałem wieże Resy i innych szkół, skrzące się w blasku zachodzącego słońca. - Dlaczego robisz zawsze to, czego nie powinieneś? - spytał Bardo, popatrując na mnie ponuro wielkimi brązowymi oczami. Odnosiłem często wrażenie, że cały jego pokrętny charakter i przewrotna inteligencja koncentrują się w tym wielkim, wypukłym czole i głęboko osadzonych, pięknych oczach. Pomijając jednak owe oczy, Bardo był brzydki jak noc. Miał szorpatą czarną brodę i kulfonowaty czerwony nos. Fałdy paradnej jedwabnej togi, okrywającej jego potężną klatkę piersiową, brzuch i nogi, spływały na ogromny, wyściełany fotel, na którym siedział przy oknie. Na każdym z dziesięciu tłustych paluchów nosił pierścień, każdy z innego koloru drogim kamieniem. Urodził się księciem Latoświata; te pierścienie i krzesło były przedmiotami wielkiej wartości i sprowadził je ze swojej rodzinnej posiadłości, by przypominały mu bogactwa i chwałę, w które mogły opływać, gdyby nie wyrzekł się (a raczej, gdyby nie próbował się wyrzec) przyziemnych rozkoszy na rzecz piękna i horroru splotu. Podzwaniając pierścieniami, podkręcał teraz między kciukiem a palcem wskazującym długiego wąsa. - Czemu zawsze pragniesz czegoś, czego osiągnąć nie możesz? - zapytał. - Na Boga, gdzie ty masz rozum? - Chcę się tylko spotkać ze swoim wujem. Cóż w tym złego? - odparłem, nakładając czarną biegową kamelajkę. - Czemu wciąż mi odpowiadasz pytaniem na pytanie? - A czemu nie miałbym ci odpowiadać pytaniem na pytanie? Bardo westchnął ciężko i przewrócił oczami. - Zobaczysz się z nim jutro - powiedział. - Chyba tyle wytrzymasz? Złożymy śluby, a potem Lord Pilot wręczy nam pierścienie - mam taką nadzieję. Staniemy się pilotami, Mallory, i będziemy mogli robić, co nam się żywnie podoba. Dziś wieczorem powinniśmy kopcić toalachę, albo poderwać parę pięknych dziwek - po parce na głowę, chciałem powiedzieć - i obracać je przez całą noc, póki krew nam nie wyschnie. Bardo był, na swój sposób, bardziej szalony i niesforny ode mnie. W noc poprzedzającą składanie ślubów powinniśmy raczej ćwiczyć zazen, korytarzowanie i fugę, niektóre z technik dyscyplinowania umysłu, niezbędnych, by wejść w splot i w nim przetrwać. - Ostatniego siedemdziesięciodnia - powiedziałem - matka zaprosiła Solego i Justine na kolację. Nie raczył nawet odpowiedzieć na to zaproszenie. Chyba mnie unika. -1 zamierzasz odpłacić mu za ten nietakt jeszcze większym nietaktem? Skoro chce marnotrawić czas na popijanie z przyjaciółmi, a wszyscy wiedzą, jak Lord Soli lubi sobie popić, to jego wola. Zostaw go w spokoju, Maleńki. Sięgnąłem po buty łyżwiarskie i wepchnąłem w nie stopy. Za długo leżały pod źle uszczelnionym oknem, przez co były zimne i sztywne. - Idziesz ze mną? - spytałem. - Czy idę z tobą? Czy ja z tobą idę? Też mi pytanie! Beknął i spoglądając za okno, poklepał się po burczącym brzuchu. Wydało mi się, że w jego ciemnych, błyszczących oczach widzę cień rozterki i niezdecydowania. - Jeśli Bardo z tobą nie pójdzie, to pójdziesz sam, i nie mów mu tylko, do kroćset, że tak nie zrobisz! - Jak wielu przedstawicieli książęcej kasty Latoświata miał pretensjonalny nawyk mówienia czasem o sobie w trzeciej osobie, wymieniając siebie z imienia. - I co wtedy będzie? Jak coś ci się stanie, cała wina spadnie na Bardo. - Chcę się zaprzyjaźnić z wujem, jeśli to w ogóle możliwe - powiedziałem, sznurując buty - i chcę zobaczyć, jak wygląda. - A kogo obchodzi, jak on wygląda? - Mnie. Dobrze wiesz, że mnie to obchodzi. - Niemożliwe, żebyś był jego synem, tłumaczyłem ci to setki razy. Urodziłeś się cztery lata po opuszczeniu przez niego Nigdylii. Panowała opinia, że jestem tak podobny do Lorda Pilota, że mógłbym z powodzeniem uchodzić za jego brata - albo syna. Od urodzenia zmuszony byłem znosić tę potwarz. Matka moja, jak niosła plotka, zakochała się dawno temu bez pamięci w wielkim Solim. I kiedy rzucił ją dla mojej ciotki Justine - a to nieprawda - zaczęła rzekomo krążyć po zakazanych uliczkach Dzielnicy Pogranicznika, szukając w miarę podobnego doń mężczyzny, obojętne jakiego mężczyzny, który spłodziłby jej syna. Spłodziłby mnie. Mallory Bękart - tak szeptali za moimi plecami nowicjusze w Borja, a co bezczel-niejsi wygarniali mi to prosto w oczy. Przynajmniej dopóty, dopóki Czasomistrz nie nauczył mnie starożytnej sztuki zapasów i boksu. - A nawet jeśli jesteś do niego podobny, to co z tego? Przecież jest twoim stryjem. - Stryjem poprzez małżeństwo z moją ciotką. Nie chciałem z wyglądu przypominać słynnego, aroganckiego Lorda Pilota. Nienawidziłem sygnatury jego chromosomów odciśniętej jakoby w moich własnych. Samo to, że jest moim stryjem, było wystarczająco przygnębiające. Prześladowała mnie obawa, i Bardo o tym wiedział, że Soli mógł wrócić potajemnie do Nigdylii i wykorzystać moją matkę do sobie tylko wiadomych egoistycznych celów albo... wolałem nie rozważać innych możliwości. - Nie jesteś ciekaw? - spytałem. - Lord Pilot powraca z najdłuższej podróży, jaka się odbyła w ciągu trzech tysięcy lat istnienia naszego Zakonu, a ciebie nawet nie interesuje, co odkrył? - Nie, dzięki Bogu nie zżera mnie choroba ciekawości. - Mówią, że na zaprzysiężeniu Czasomistrz wezwie do peregrynacji. Nie chcesz się tego dowiedzieć? - Jeśli będzie peregrynacja - odparł - to prawdopodobnie wszyscy umrzemy. - Czeladnicy umierają - powiedziałem. Czeladnicy Umierają - mieliśmy takie powiedzenie, ostrzeżenie wykute w marmurze nad łukowym wejściem do Rc»>, mające wzbudzać grozę u młodych nowicjuszy i skłaniać ich do opuszczenia Zakonu, zanim upomni się o nich splot; podobno nie jest to wcale czcza przestroga. - „Śmierć wśród gwiazd” - zacytowałem Tycho - „to najpiękniejsza ze śmierci”. - Bzdura! - krzyknął Bardo, waląc otwartą dłonią w poręcz fotela. Beknął i dorzucił: - Znam cię od dwunastu lat, a ty wciąż wygadujesz bzdury. - Nie można żyć wiecznie - zauważyłem. - A ja, cholera, spróbuję. - To by było piekło - powiedziałem. - Dzień po dniu z tymi samymi myślami, wśród tych samych opatrzonych gwiazd. Te same twarze przyjaciół powtarzających w kółko te same czynności, te same banały, nieznośna apatia, więzienie wciąż tego samego umysłu, tej negatywnej wieczności naszych pogmatwanych i bolesnych egzystencji. Pokręcił głową tak gwałtownie, że na wszystkie strony prysnęły kropelki potu, który zraszał mu czoło. - Co noc inna kobieta - odparował. - Albo jeszcze lepiej, po trzy kobiety co noc, za każdym razem inne. Jak się znudzi, to chłopiec albo kurtyzana obcej rasy. Trzydzieści tysięcy planet Cywilizowanych Światów, a ja do tej pory widziałem z nich zaledwie pięćdziesiąt. Tak, słyszałem o naszym Lordzie Pilocie i jego wyprawie. Po tajemnicę życia! Zdradzić ci tajemnicę życia? Bardo ci ją wyjawi: Wbrew temu, co przed chwilą mówiłem, nie jest nią ilość danego nam czasu. Nie, nie ilość, a nawet nie jakość. Jest nią różnorodność. Jak zwykle nie przerywałem mu i sam zapędził się w ślepą uliczkę. - Różnorodność barów w Dzielnicy Pogranicznika - podchwyciłem - jest niemal nieskończona. Idziesz ze mną? - Niech cię licho, Mallory! Pewnie, że idę! Naciągnąłem rękawice i przypiąłem łyżwy. Ruszyłem do masywnych mahoniowych drzwi naszego pokoju. Długie biegowe ostrza pozostawiały głębokie ślady w dywanie utkanym przez obcą rasę Fravashi. Bardo zerwał się z rykiem z fotela i poczłapał za mną w czarnych łączkach, zacierając te wgłębienia piętami. - Żadnego szacunku dla sztuki - wyburczał, też nakładając łyżwy. Zapiął pod szyją złoty łańcuszek czarnej futrzanej czapy i otworzył drzwi. - Barbarzyńca! - warknął i wyszliśmy na ulicę. Pochyleni nisko, pracując rytmicznie rękami, sunęliśmy między Porannymi Wieżami Resy, a nasze łyżwy postukiwały mechanicznie o gładki, czerwony lód. Rozkoszowałem się zimnym wiatrem, który omywał mi twarz. Nie wiadomo kiedy minęliśmy Upplyssę, kolegium wyższych profesjonałów, przemknęliśmy między marmurowymi kolumnami zachodniej bramy Akademii, i rozpostarło się przed nami... Ono się mieni, moje miasto się mieni. Powiadają, że jest najpiękniejsze ze wszystkich miast Cywilizowanych Światów, piękniejsze nawet od Parpallaix i monumentalnych miast Vespar. Na zachodzie, wypchnięte w zielone morze niczym ogromny wyszyty klejnotami rękaw, połyskiwały jak czarne lustra kruche obsydianowe klasztory i hospicja Dzielnicy Pogranicznika. Na wprost widziałem spienioną kipiel Cieśniny i białe grzywy fal rozbijających się o klify Północnej Plaży, a nad całym miastem górowały Waaskel i Attakel błyszczące lodem i śniegiem, dźwigające się w purpurowej aureoli w niebo na podobieństwo ogromnych piramid. U podnóża półpierścienia wygasłych wulkanów (wtrącę tutaj, że Urkel, szczyt wysunięty najdalej na południe, choć mniej okazały od innych, zachwyca niejednego swoją stożkową symetrią) w oślepiających odblaskach światła pozornej zimy, padających od wież i iglic Akademii, skrzyło się w całej swej okazałości Stare Miasto. Ulice, jak każdy wie, są z barwionego lodu. W całym mieście skrząca się biel przełamywana jest wstęgami pomarańczy, zieleni i błękitu. „Dziwne są ulice Miasta Bólu” - lubi cytować Czasomistrz, i chociaż rzeczywiście są one kolorowe i dziwne, to w tej ich kolorowości i dziwności tkwi pewien zamysł. Ulice - glissady i slidderie - nie mają nazw. Tak zarządził nasz pierwszy Czasomistrz, który wpadł na pomysł, że młodzi nowicjusze mogą przygotowywać swe umysły do poruszania się ścieżkami splotu, zapamiętując skomplikowane trasy wiodące przez nasze miasto. Ponieważ przewidywał on, że miasto będzie się rozrastać i zmieniać, opracował plan, dzięki któremu powracający piloci, którzy zbyt długo byli w podróży, mogą poruszać się po mieście i nie błądzić. Plan ten jest prosty. Są dwie główne ulice: Tor, który ma kolor niebieski i, wijąc się, przecina długi rękaw półwyspu od Plaży Zachodniej do stóp Attakeld i Uikela, oiaz Droga, któia biegnie prosto jak strzelił od Wydrążonych Pól do Cieśniny. Każda pomarańczowa slidderia krzyżuje się - w końcu - z Drogą. Każda zielona glissada przecina Tor. Purpurowe glidderie łączą się z glis-sadami, a mniejsze czerwone glidderie dochodzą do slidderii. Nie powinienem może zaciemniać tego obrazu napomknieniem, że przez Dzielnicę Pilota przebiegają jeszcze dwie żółte ulice, trudno jednak o nich nie wspomnieć. Nikt nie wie, skąd się tam wzięły. Bez wątpienia są jakimś żartem, który przypisuje się przeważnie naszemu pierwszemu Czasomistrzowi. Około mili na zachód od Akademii, na skrzyżowaniu w biało-po-marańczową szachownicę skręciliśmy w Drogę. Ulica roiła się od ha-rijanów, szmuglantów i innych pariasów. Kłanialiśmy się mijanym eschatologom, cetykom, akaszykom, gnomologom, profesjonałom i uczonym naszego Zakonu. (Nie napotykaliśmy żadnych innych pilotów. Chociaż piloci - niektórzy będą temu przeczyli - są duszą naszego Zakonu, liczebnością biją nas na głowę wieszcze, holiści, historycy, przypominacze i ekolodzy, programiści, neologicy i kantorzy. Zakon nasz podzielony jest na sto osiemnaście dyscyplin; za wiele jest tych dyscyplin, a z roku na rok jakby ich przybywało). W powietrzu wyczuwało się podniecenie, jak również obcy zapach pary Przyjaciół Człowieka, którzy rozmawiali ze sobą, dźwigając w górę korpusy i rozsiewając wokół cuchnące molekuły swojej mowy. Obok nas sunął ubrany wytwornie Alaloi, a ściślej mówiąc człowiek, którego ciało przerzeźbiono w toporne, potężne, włochate cielsko Alaloi. Ten sztuczny powrót do prymitywnej formy modny był w mieście od lat, od kiedy słynny Goshevan z Latoświata znużył się swoją ludzką postacią i zamieszkał wśród Alaloi w ich jaskiniach na wyspach leżących na zachód od Nigdylii. Podrabiany Alaloi, okutany w zwoje purpurowego aksamitu i obwieszony złotem, z okrzykiem „Uważaj, głupi pa-riasie!” odepchnął z drogi szczupłego, potulnego harijana. Zaskoczony harijan potknął się, nakreślił znak pokoju na błyszczącym czole i jak zbity pies czmychnął czym prędzej w bok, niknąc po chwili w tłumie. Bardo spojrzał na mnie. Pokręciłem ze smutkiem głową. Bardo miał dziwną słabość do harijanów i innych bezdomnych pielgrzymów, którzy ściągali do naszego miasta w poszukiwaniu oświecenia. (I nazbyt często bogactw baidziej przyziemnej natur)). Mój towarzysz z uśmiechem na ustach podjechał od tylu do barbarzyńskiego Alaloi. Wsunął swoją grubą, klocowatą nogę pomiędzy spowite w purpurę nogi nie spodziewającego się niczego mężczyzny. Stal szczęknęła dźwięcznie o stal, stal poszorowała ze zgrzytem po lodzie i mężczyzna runął jak długi na twarz. - Przepraszam! - krzyknął Bardo, wymijając go. A potem chwycił mnie ze śmiechem za rękę i pociągnął przez ciżbę łyżwiarzy, którzy, rozdzielając sobie kuksańce i rozpychając się bezpardonowo w walce o najlepszą pozycję, śpieszyli do swoich ulubionych kafejek i kiosków na wieczorny posiłek. Obejrzałem się, ale mężczyzny, któremu Bardo podstawił nogę, nie było już w ogólnym ścisku widać. - Na Latoświecie - wysapał Bardo - piętnujemy takie szumowiny rozżarzonym do czerwoności żelazem. Pędząc przez Dzielnicę Pogranicznika, dotarliśmy do Ulicy Dziesięciu Tysięcy Barów. Wspomniałem wcześniej, że ulice Nig-dylii nie mają nazw, ale to nie do końca prawda. Nie mają one nazw oficjalnych, nazw naniesionych na tabliczki, które przytwierdza się do ścian budynków czy do słupków. Zwłaszcza w Dzielnicy Pogranicznika jest wiele krętych bezimiennych ulic, które w rzeczywistości noszą nazwy wzięte od branży usługowej, z jakiej są przede wszystkim znane. I tak jest Ulica Snycerów i Spajaczy, Ulica Pospolitych Dziwek, jak również Ulica Ekskluzywnych Kurtyzan. Ulica Dziesięciu Tysięcy Barów to bardziej mały rewir niż ulica; składa się na nią labirynt mniejszych, czerwonych glidderii wijących się między maleńkimi barkami, z których każdy dogadza jedynemu w swoim rodzaju gustowi swoich bywalców. Ten serwuje tylko toalachę, inny może się specjalizować, dajmy na to, w cilce - szyszynce talawa, której mała dawka wywołuje wizje, zaś większa jest śmiertelna. Są tam bary odwiedzane tylko przez Przyjaciół Człowieka, i bary, do których wpuszczani są wszyscy piszący haiku (ale tylko samumskie haiku) albo grający na szakuhaszi. Na samym skraju dzielnicy znajduje się bar, w którym eschatolodzy wiodą uczone spory nad ilością czasu, jaki pozostał nam do zniszczenia przez wybuchający Vild ostatniego z Cywilizowanych Światów, a po sąsiedzku jest bar dla tychistów, którzy upatrują szansy w fundamencie wszechświata i uważają, że najprawdopodobniej niektóre światy przetrwają. Nie wiem, czy funkcjonuje tam aż dziesięć tysięcy barów, ani czy ta liczba nie jest aby mocno zaniżona. Bardo zwykł żartować, że jeśli można sobie wyobrazić istnienie jakiegoś baru, to ten bar na pewno istnieje. Utrzymywał, że gdzieś tam jest bar, w którym Fravashi analizują martyrologiczną poezję Stuleci Wyroju, oraz bar, w którym krytykowany jest ich krytycyzm. Gdzieś - a czemuż by nie? - istnieje też pewnie bar dla tych, którzy pragną porozmawiać o tym, co dzieje się we wszystkich innych barach. Zatrzymaliśmy się przed czarnym, pozbawionym okien barem mistrzów pilotów, a ściślej barem dla mistrzów pilotów, którzy powrócili ostatnio ze splotu. Słońce już zaszło i zawodzący wiatr pędził mroczną glidderią widmowe tumany sypiącego gęsto śniegu. W przyćmionej poświacie ulicznych kul - kiedy wiatr rozrywał na moment wystrzępioną, dryfującą kurtynę bieli - połyskiwała krwistą czerwienią lodowa nawierzchnia uliczki. - Paskudne miejsce - orzekł Bardo i jego głos zadudnił w kamiennej studni otaczających nas ścian. - Mam propozycję. Ponieważ zebrało mi się na wspaniałomyślność, kupię ci na tę noc ekskluzywną kurtyzanę. Ciebie nigdy nie będzie na taką stać, prawda? Na Boga, przekonasz się, że czegoś takiego jeszcze w życiu... - Nie - przerwałem mu, kręcąc głową. Pchnąłem masywne kamienne drzwi, wykonane z obsydianu i tak gładkie, że w dotyku sprawiały wrażenie tłustych. Zrazu wydawało mi się, że maleńka salka jest pusta. Potem dostrzegłem dwóch mężczyzn stojących w cieniu na końcu wąskiego bufetu. - Zamknij te drzwi, z łaski swojej - odezwał się jeden z nich. - Ciągnie. Weszliśmy do baru, w migotliwe światło ognia buzującego na marmurowym kominku za nami. - Mallory - zdziwił się mężczyzna - i Bardo. Co wy tu robicie? Oczy przywykły mi już do przytłumionej pomarańczowej poświaty i rozpoznałem w nim mistrza pilota Lionela Killiranda. Obrzucił mnie twardym spojrzeniem małych oczek i ściągnął pytająco jasne brwi. - Soli - zwrócił się do towarzyszącego mu wysokiego mężczyzny - pozwól, że ci przedstawię twojego siostrzeńca. Wysoki mężczyzna odwrócił się do mnie i w blasku ognia ujrzałem twarz swojego wuja, Leopolda Solego, Lorda Pilota naszego Zakonu. Wydało mi się, że patrzę na siebie samego. Przygląda! mi się zatroskanymi, głęboko osadzonymi niebieskimi oczami. Nie podobało mi się to, co w nich widziałem; przypomniałem sobie, jak ciotka Justine opowiadała mi kiedyś, że Soli jest człowiekiem znanym z gwałtownych napadów strasznej wściekłości. Tak jak ja nos miał długi i mięsisty, usta szerokie, mocno zaciśnięte. Jego szczupłe ciało od szyi po łyżwy okrywał gruby, czarny wełniany kombinezon. Przyglądał mi się z takim samym zainteresowaniem, jak ja jemu. Spojrzałem na jego włosy, on na moje. Włosy miał długie, ściągnięte do tyłu srebrnym łańcuszkiem, jak to było w zwyczaju na jego rodzinnej planecie Samum. Były to włosy jedyne w swoim rodzaju, falujące, czarne, przetykane rudymi pasemkami - genetyczne piętno odciśnięte przez jakiegoś pradziada Solego, który musiał zmodyfikować rodowe chromosomy. Moje włosy, dzięki Bogu, były jednolicie czarne. Patrzyłem na niego; on patrzył na mnie. Po raz tysięczny myślałem o swoich chromosomach. - Syn Moiry. - Imię mojej matki zabrzmiało w jego ustach jak przekleństwo. - To chyba nie miejsce dla ciebie, nie uważasz? - Chciałem cię poznać - odparłem. - Matka wciąż mi o tobie opowiada. - Twoja matka mnie nienawidzi. Zapadło długie milczenie, które przerwał dopiero Bardo. - Gdzie barman? - spytał. Barman, nowicjusz z tonsurką, w białej wełnianej czapce Borja na wygolonej głowie, stanął w drzwiach magazynku za bufetem. - To bar dla mistrzów pilotów - oznajmił. - Czeladnicy piją w barze dla czeladników, to piąty lokal stąd, idąc glidderią w kierunku Ulicy Muzyków. - Nowicjusze nie będą pouczali czeladników - ofuknął go Bardo. - Ja wypalę sobie fajkę toalachy, a dla mojego przyjaciela kawa - kawa Latoświata, jeśli taką macie, jeśli nie, może być Farfara. Nowicjusz wzruszył chudymi ramionami. - Nawet mistrzowie piloci nie palą w tym barze toalachy. - No to szklaneczkę toalachy w płynie. - Nie podajemy tu ani toallachy ani kawy. - A więc daj nam amorgeniku. Tylko mocnego, żeby hormony zagrały. Pracowita noc przed nami. Soli uniósł do ust szklaneczkę z cieczą ciemnej barwy i upił łyczek. Polano na kominku za nami strzeliło i zapadło się pomiędzy dwa inne; na wykładaną kafelkami podłogę posypały się rozżarzone węgielki i popiół. - Pijamy tu likwor albo piwo - powiedział. - Barbarzyńskie napoje - orzekł Bardo i dodał: - Niech będzie piwo. - A jaki likwor ty pijesz? - spytałem, spoglądając na wuja. - Nazywają to szkocką. - Poproszę szkocką - zwróciłem się do nowicjusza i ten, napełniwszy dwie szklanki - dużą pienistym piwem, a mniejszą bursztynową szkocką - postawił je przed nami na palisandrowym blacie bufetu. Bardo wychylił duszkiem swoje piwo, a kiedy ja, pociągnąwszy łyk szkockiej, zakrztusiłem się i zaniosłem kaszlem, zapytał: - Jak smakuje? Podałem mu bez słowa swoją szklaneczkę i patrzyłem, jak unosi ją do grubych, czerwonych warg. On też się zakrztusił palącym jak ogień płynem. - Ptasie szczyny! - zawyrokował. Soli uśmiechnął się do Lionela i zwracając się do mnie, spytał: - Ile masz lat? - Dwadzieścia jeden, Lordzie Pilocie. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak przechwałka, ale jutro, po złożeniu ślubów, stanę się najmłodszym pilotem w dziejach Zakonu. - No cóż, to brzmi jak przechwałka - powiedział Lionel. Gawędziliśmy jakiś czas o pochodzeniu takich ogromnych i niezgłębionych bytów, jak Krzemowy Bóg i Ciałostała Istota, i o innych rzeczach, o których zazwyczaj gawędzą piloci. Soli opowiedział nam o swojej podróży do jądra; mówił o gęstych skupiskach gorących młodych gwiazd i o wielkim pierścienistym świecie, który zbudował wokół Betti Luz taki czy inny bóg. Lionel upierał się, że te wielkie i często szalone supermózgi (unikał słowa „bogowie”) przemierzające galaktykę muszą być zorganizowane wedle jakichś innych zasad niż nasze maciupkie umysły, bo jak inaczej mogłyby się komunikować ze sobą ich poszczególne płaty, osiągające czasami wielkość księżyców i odległe od siebie o całe lata świetlne? Był to stary spór. Jeden z wielu zagorzałych sporów, które dzielą pilotów i profesjonałów naszego Zakonu. Lionel, podobnie jak spora grupa eschatologów, programistów i mechaników, uważał, że supermózgi opanowały sztukę niemal natychmiastowego ta-chionowego przekazu informacji. Utrzymywał, że powinniśmy szukać kontaktu z tymi istotami, nie zważając na to, że tego rodzaju kontakty są bardzo niebezpieczne i któregoś dnia mogą zmusić Zakon do przeobrażenia się w sposób niemożliwy do zaakceptowania przez starszych i bardziej konserwatywnych pilotów, takich jak Soli. - Kto potrafi zrozumieć mózg zajmujący tysiąc sześciennych lat świetlnych kosmosu? - spytał Soli. - I kto potrafi powiedzieć cos konkretnego o tachionach? Może supermózgi myślą powoli, bardzo powoli. Nie interesowało go pochodzenie bogów ani stosowane przez nich techniki. Był w tym poglądzie tak samo zatwardziały jak Cza-somistrz i, jak Czasomistrz, uważał, że istnieją pytania, na które człowiek nie powinien szukać odpowiedzi. Przytoczył długą listę pilotów, wśród nich Tycho, którzy zaginęli, usiłując zgłębić tajemnicę Ciałostałej Istoty. - Przeliczyli się z siłami - powiedział. - Powinni zdawać sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Uśmiechnąłem się, ponieważ słowa te padły z wąskich warg człowieka sięgającego coraz to dalej i dalej, słynnego pilota, którego odkrycie miało doprowadzić nasz Zakon do wielkiego kryzysu. Rozmawianie z mistrzami pilotami jak równy z równym, jakbyśmy dawno już złożyli śluby i dowiedli swojego mistrzostwa w splocie, działało jak silny narkotyk. Łyknąłem szkockiej, zebrałem się na odwagę i powiedziałem: - Słyszałem, że szykuje się peregrynacja. Czy to prawda? Soli wlepił we mnie wzrok. Był posępnym człowiekiem o smutnych, nieobecnych morskobłękitnych oczach, w których można się było dopatrzyć aluzji do marznących mgiełek, bezsennych nocy i napadów szaleństwa. Chociaż twarz miał młodzieńczą i gładką, tak młodą jak moja, to jeszcze niedawno była ona stara i poorana głęboko zmarszczkami. Jedną z osobliwości splotu jest to, że pilot szybko się w nim starzeje, względnie, czasami nawet trzy razy szybciej niż w Nigdylii. Wyobraziłem sobie przez moment, że mam moc cetyka i pod tą jędrną oliwkową skórą nowego ciała widzę pomarszczonego, stareńkiego Solego, tak jak czasmi, patrząc na ćmę, widzi się ją oczyma wyobraźni wysychającą w ogniu na węgielek, albo, patrząc na noworodka, dostrzega trupią główkę pod jego różowym ciałkiem. Mistrz gnomolog, do którego obowiązków należy określanie względnego wieku powracających pilotów, w oparciu o skomplikowane formuły, opisujące einsteinowskie zaburzenia szybkości upływu czasu w funkcji nieprzewidywalnych deformacji splotu, powiedział mi, że Soli podczas swej ostatniej podróży postarzał się o sto trzy lata i umarłby, gdyby nie kunszt Lorda Cetyka. Czyniło to mojego wuja, któremu już trzykrotnie przywracano młodość, najstarszym pilotem naszego Zakonu. - Opowiedz nam o swoim odkryciu - poprosiłem. Słyszałem szaloną pogłoskę, że Soli jako jedyny pilot od czasu Tycho, który jednak powrócił stamtąd na wpół obłąkany, dotarł do jądra galaktyki. Wuj pociągnął długi łyk szkockiej, cały czas przyglądając mi się badawczo poprzez przejrzyste dno szklaneczki. Źle wysuszone polana posykiwały i trzaskały na kominku, z ulicy dobiegało buczenie i posapywanie zamboni, która, unosząc się nad glidderią, topiła i wygładzała lód dla łyżwiarzy na jutro. - Tak, młodość jest niecierpliwa - powiedział. - Przychodzisz tutaj, nie szanując prawa pilota do prywatności i towarzystwa przyjaciół. Pod tym względem przypominasz bardzo twoją matkę. No cóż, skoro tyle już sobie trudu zadałeś i zniosłeś mężnie ohydę szkockiej whisky, usłyszysz, co mi się przydarzyło, jeśli tak ci na tym zależy. Zirytowało mnie, że Soli nie powiedział po prostu: „Opowiem ci, co mi się przydarzyło”. Jak większość ludzi pochodzących z do przesady mistycznej planety Samum, miał skłonność do rozwlekłości wypowiedzi. - Opowiedz nam - wtrącił się Bardo. - Opowiedz - poprosiłem i przepełniony tą dziwaczną mieszaniną czci i lęku, jakie wzbudzają w każdym czeladniku starzy piloci, cały zamieniłem się w słuch. - Było to tak - zaczął Soli.”- Wiele czasu upłynęło od opuszczenia przeze mnie Nigdylii. Pogrążeni w głębokim senczasie fenestero-waliśmy w głąb, ku jądru. Było tam gęsto od gwiazd. Błyszczały jak światła Dzielnicy Pogranicznika w nocy, tak, wielki, płonący wachlarz gwiazd niknący w czerni u swej podstawy, w osobliwości. Najpierw biel senczasu - wy, młodzi piloci, uważacie, że senczas to ulotna chwila i zatrzymanie czasu, ale wiele jeszcze musicie się nauczyć - a potem nagłe otrzeźwienie i głosy. Statek poinformował mnie, że odbiera jakiś sygnał, że przechwytuje około miliarda laserowych wiązek strzelających z tej osobliwości. Odstawił z trzaskiem pustą szklaneczkę na blat bufetu i podniósł o oktawę głos. - Tak, właśnie tak zostało to ujęte! Z osobliwości! Niemożliwe, ale prawdziwe. Miliardy wiązek podczerwonego światła uciekały z czarnej paszczy grawitacji. - Spojrzał na nowicjusza za bufetem. - Dolej mi szkockiej, proszę. - I co było dalej? - Głosy, komputer statku odbierał pół tryliona bitów na sekundę i informację zawartą w tych laserowych wiązkach przetwarzał w głosy. Twierdziły one, te głosy, że należą do - nazwijmy ich Ieldra. Znacie ten termin? - Nie, Lordzie Pilocie. - Tak eschatolodzy nazwali obcych, którzy zasiali w galaktyce swoje DNA. - Mityczna rasa. - Do tej pory mityczna - odparł Soli. - Otóż oni, a wielu w to nie wierzy, rzucili się swoim zbiorowym umysłem, swoją wspólną świadomością, w osobliwość. - W czarną dziurę? - spytał z powątpiewaniem Bardo, skubiąc wąsa. Spojrzałem uważnie na Solego, podejrzewając, że stroi sobie z nas żarty. Nie wierzyłem mu. Spuściłem wzrok na jego napięte dłonie i stwierdziłem, że lekkomyślnie nie chroni ich rękawiczkami. Rzeczywiście musiał być aroganckim człowiekiem, skoro nie obawiał się zarazy ani tego, że wrogowie mogą wykorzystać jego plazmę. Kłykcie palców obejmujących napełnioną ponownie szklaneczkę miał białe. W skórę serdecznego wrzynała się czarna diamentowa nić pierścienia pilota. - Przekaz - podjął. - Białe światło jawy stwardniało i skrystalizowało się. Wszystko znieruchomiało i pojaśniało, a potem nadszedł przekaz. „Jest nadzieja dla Człowieka”, powiedzieli. „Pamiętajcie, tajemnica nieśmiertelności Człowieka tkwi w waszej przeszłości i przyszłości”, tak powiedzieli. Musimy szukać tej tajemnicy. Jeśli będziemy jej szukać, odkryjemy tajemnicę życia i będziemy ocaleni. Tak powiedzieli mi Ieldra. Chyba wyczuł, że mu nie wierzymy. Ja kiwałem głupkowato głową, Bardo sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego studiowaniem sęków i słojów na palisandrowym blacie. W pewnej chwili umoczył palec w piwnej piance, uniósł go do ust i obessał z niekulturalnym cmoknięciem. - Młodzi i głupi - burknął Soli. A potem powiedział nam o przepowiedni. Otóż Ieldra, znając cynizm i sceptycyzm właściwe ludzkiej naturze, zadbali o to, by uwiarygodnić swój przekaz, przepowiedzieli kolejność najbliższych wybuchów supernowych w Vildzie. - Skąd mogą wiedzieć o wydarzeniach, którymi rządzi przypadek? - zapytałem. - A czy gwiazdy Vildu wybuchają przypadkowo? - wtrącił Lionel. - No pewnie, że przypadkowo - żachnął się Bardo. Prawdę mówiąc, o Vildzie nikt nic pewnego nie wiedział. Czy Vild jest dyskretnym, ciągłym regionem galaktyki i rozdyma się sferycznie we wszystkich kierunkach? Czy też może stanowi zlepek wielu takich regionów, rozmieszczonych losowo nisz piekielnego ognia, które, płonąc, stapiają się ze sobą, łączą w myśl praw, których nasi astronomowie jeszcze nie zgłębili? Nikt tego nie wiedział. Nikt nie wiedział, kiedy wraz z innymi wybuchnie mała gwiazda, wokół której krążył Lodospad, kładąc kres takim eschatologicznym spekulacjom. - A skąd wiemy to, co wiemy? - spytał Soli i pociągnął łyczek szkockiej. - Skąd wiadomo, czy wspomnienia przechowywane w moim mózgu są realne, że to nie była halucynacja, jak sugerują niektórzy głupcy? Widzę, że powątpiewasz w autentyczność mojej opowieści, i nic cię nie przekona, choć jesteś siostrzeńcem Justine, ale oto, co mi powiedział Lord Akdszyk. Powiedział, że odbiór słuchowy był wyraźny. Komputer pokładowy dokonał bezpośredniego zrzutu informacji do moich nerwów słuchowych. Myślisz teraz pewnie, że w takim razie halucynacje musiał mieć mój statek? - Nie, Lordzie Pilocie. - Zaczynałem mu wierzyć. Dobrze znałem zdolności i umiejętności akaszyków. Przed niespełna pół rokiem, w pewien przenikliwie chłodny dzień środka zimy, wkrótce po powrocie z pierwszej samotnej podróży do splotu, wezwany zostałem przed oblicze akaszyka. Przypomniałem sobie, jak siedziałem w mrocznej komnacie Lorda Akaszyka, a na głowę opuszczał mi się hełm komputera deprogramującego, siedziałem tam i zlany potem czekałem na diagnozę, niepewny, czy moje wspomnienia i odwzorowania splotu okażą się prawdziwe. Bałem się, choć nie było powodów do obaw. (Dawno temu, w czasach Tycho, takie powody istniały. Toporne starożytne hełmy wypuszczały, o ile się orientuję, proteinowe włókna, które, przebijając się poprzez skórę głowy i czaszkę, wnikały w mózg. Barbarzyńskie to było. Współczesne hełmy - tak twierdzą akaszycy - „odczytują” zawartość pamięci oraz funkcje tożsamości mózgu, modelując holograficznie połączenia między synapsami neuronów. Podobno jest to zupełnie bezpieczne). Bardo, jak to miał w zwyczaju, kiedy był zdenerwowany i przestraszony, pierdnął głośno i zapytał: - To znaczy, że będzie peregrynacja w związku z tą... tą, eee, tajemnicą Ieldra, Lordzie Pilocie? - Eschatolodzy nazwali tę tajemnicę „Starsze Eddy” - powiedział Soli, odsuwając się od niego. - I owszem, będzie peregrynacja. Jutro, na waszym zaprzysiężeniu, Czasomistrz wezwie do udziału w peregrynacji. Wierzyłem mu. Lord Pilot, mój wuj, powiedział, że będzie peregrynacja i serce zabiło mi mocniej, podchodząc do gardła, zupełnie jakby pięść losu zabębniła do drzwi mej duszy. W głowie rodziły mi się już szalone plany i marzenia. - Gdyby udało się nam dowieść słuszności Hipotezy Kontinuum, peregrynacja zakończyłaby się pełnym sukcesem i znaleźlibyśmy te twoje Starsze Eddy - powiedziałem. - Nie nazywaj ich moimi Starszymi Eddami - ofuknął mnie. Przyznam, że nic rozumiałem Lorda Pilota. Najpierw utiz>m> wal, są pytania, na które człowiek nie powinien szukać odpowiedzi, a w chwilę potem z ochotą ruszałby na poszukiwanie rozwiązań największych tajemnic. A jeszcze później gorzkniał i zdawał się postponować własne odkrycie. Nie dało się ukryć, skomplikowany był z niego człowiek, drugi na liście najbardziej skomplikowanych ludzi, jakich znałem. - Mallory chciał przez to powiedzieć - wtrącił się Bardo - że podziwia, tak jak my wszyscy, twój wkład w wysnucie Wielkiego Teorematu. Wcale nie to miałem na myśli. Soli obrzucił mnie płomiennym spojrzeniem. - Tak - mruknął - marzenie o udowodnieniu słuszności Hipotezy Kontinuum. Hipoteza Kontinuum (zwana potocznie Wielkim Teorematem): nie potwierdzony w praktyce wniosek wypływający z Teorematu Punktu Stałego Laviego i stanowiący, że pomiędzy dowolną parą dyskretnych zbiorów punktów-źródeł Laviego istnieje odwzorowanie jeden-w-jeden. A prościej, że możliwe jest przemieszczanie się od jednej gwiazdy do innej w jednoetapowym spadku. To największy problem splotu, problem naszego Zakonu. Dawno temu Soli, kiedy był jeszcze niewiele starszym ode mnie pilotem, o mało nie dowiódł słuszności tej Hipotezy. Ale jakaś sprzeczka z Justine wzburzyła go do tego stopnia, że wyleciał mu z głowy (tak przynajmniej twierdził) elegancki dowód teorematu. Wspomnienie to nie dawało mu spokoju. Pił więc swoją trującą szkocką whisky, żeby zapomnieć. (Sprawność umysłu pilota, przypomina mi wciąż Bardo, zaczyna spadać we wczesnym wieku. To sprawa umierających komórek mózgu, mówi, a proces odmładzania, jakiemu poddaje się nas, pilotów, jest pod tym względem niedoskonały. Z wiekiem stajemy się coraz głupsi, czemu więc nie pić szkockiej, nie palić toa-lachy i nie spać z nierządnicami?). - Hipoteza Kontinuum - powiedział Soli, obracając w palcach pustą szklaneczkę - może być równie dobrze nie do udowodnienia. - Rozumiem twoją gorycz. - Ty też byłbyś zgorzkniały, gdybyś dążył do nieosiągalnego. - Wybacz, Lordzie Pilocie, ale skąd wiesz, co jest osiągalne, a co nie? - Z wiekiem mądrzejemy - odparł. - Trąciłem czubkiem buta mosiężny pręt biegnący dołem bufetu. Metal zadźwięczał głucho. - Może jestem młody, i nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak... - Przechwałka - podsunął szybko Lionel. - Ale według mnie Hipotezę da się udowodnić, i zamierzam to uczynić. - W imię zgłębiania wiedzy o świecie - spytał Soli - czy dla sławy? Słyszałem, że chciałbyś w przyszłości zostać Lordem Pilotem. - Każdy czeladnik marzy o zostaniu Lordem Pilotem. - Chłopięce marzenia stają się często koszmarem mężczyzny. Ponownie, przypadkowo, trąciłem nogą pręt. - Nie jestem chłopcem, Lordzie Pilocie. Jutro składam śluby; jeden z nich zobowiązuje mnie do zgłębiania wiedzy o świecie. Zapomniałeś? - Czy zapomniałem? - warknął, mrużąc oczy. - Posłuchaj, chłopcze, ja nie zapominam niczego. Słowo „niczego” zdało się zawisnąć w powietrzu wraz z głuchym dźwięczeniem pręta. Soli wpatrywał się we mnie, ja w niego. W tym momencie z ulicy dobiegł głośny śmiech. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Trzej wysocy, potężnie zbudowani mężczyźni, każdy o jasno-blond włosach, każdy z obwisłymi wąsami, każdy w lekkim czarnym futrze przyprószonym śniegiem, odpięli ostrza łyżew i wkroczyli do baru. Podeszli do Lionela i Solego i wymienili z nimi uściski dłoni. Najpotężniejszy z tej trójki, mistrz pilot, który terroryzował Bardo podczas lat naszego nowicjatu w Borja, zamówił trzy kufle kvassu. - Straszny ziąb dzisiaj - powiedział. Bardo nachylił się do mnie. - Na nas chyba pora - szepnął. Pokręciłem głową. Nowo przybyli mistrzowie piloci - ich imiona brzmiały Neith, Seth i Tomoth - byli braćmi. Stali plecami do nas i chyba nas nie zauważyli. - Funduję sześć nocy z ekskluzywnymi kurtyzanami - wymamrotał mi do ucha Bardo. Nowicjusz postawił na bufecie trzy wielkie kufle parującego, gorącego, czarnego piwa. Tomoth cofnął się parę kroków w stronę kominka i strzepnął z futra tający śnieg. Podobnie jak niektórzy starsi piloci, którzy w podeszłym wieku tracą wzrok, nosił wysadzane klejnotami, mechaniczne oczy. Wrócił niedawno z peryferii Vildu. - Twoi Ieldra mówili prawdę, przyjacielu - zwrócił się do Solego. - Wybuchły Gallivare Binary i Cerise Luz. Nic z nich nie zostało, prócz twardego pyłu i światła. - Pył i światło - przytaknął jego brat Neith i zaklął, sparzywszy sobie wargi gorącym kvassem. - Pył i światło - powtórzył Seth. - Sodervarld z dwudziestoma milionami mieszkańców ogarnęła burza radioaktywnego pyłu i światła. Próbowaliśmy ich ewakuować, ale było już za późno. Planeta Sodervarld krąży wokół Enola Luz, gwiazdy, która jest - była - najbliższą sąsiadką Gallivare Binary. Z tego, co mówił Seth, wynikało, że wybuch supernowej spopielił powierzchnię Sodervarldu, unicestwiając wszelkie formy życia, z wyjątkiem ryjących w ziemi robaków. Mały bar dla mistrzów pilotów stał się nagle śmiesznie maleńki. Przypomniało mi się, że trzej bracia urodzili się w Sodervarldzie. - Za naszą matkę - wzniósł toast Seth, stukając się kuflem z Solim, Lionelem i swoimi braćmi. - Za naszego ojca - dorzucił Tomoth. - Freyd. - Słowo to padło z ust Neitha, który pochylił głowę tak nieznacznie, że nie byłem pewien, czy rzeczywiście ją pochylił czy tylko mi się tak wydało w migotliwym blasku ognia padającym od kominka. - Za Yuleth i Elath. - Pora na nas - powiedziałem do Bardo. Zbieraliśmy się już do wyjścia, kiedy Neith padł nagle ze szlochem w ramiona Tomotha, a ten, przygarniając brata do piersi, odwrócił się twarzą do nas. Jego wysadzane klejnotami oczy zabłysły w półmroku, kiedy nas zobaczył. - A to co? - krzyknął. - Co robią w naszym barze czeladnicy? - nastroszył się Seth. - Na Boga - powiedział Neith, odgarniając jasne włosy z mokrych od łez oczu - to ten Bękart i jego spasiony przyjaciel - jak mu tam? - Burpo? Lardo? - Bardo - podpowiedział Bardo. - Właśnie wychodzili - odezwał się Soli. Nagle odechciało tui się wychodzić. W uslach miałem sucho, coś napierało mi od wewnątrz na gałki oczne. - Jaki tam „Bardo” - warknął Neith. - Kiedy uczyliśmy go w Borja, wszyscy wołali na niego Oszczywal Lal, bo co noc lał w łóżko. To była prawda, nazwisko rodowe Bardo brzmiało Osheval Lal. Na początku swojego pobytu w Nigdylii był chudym, przestraszonym, tęskniącym za domem chłopcem, który uwielbiał recytować romantyczną poezję i moczył się co noc. Połowa nowicjuszy i mistrzów wołała na niego „Bardo”, a druga połowa „Oszczywal”. Od kiedy jednak zaczął trenować podnoszenie ciężarów i sypiać ze sprzedajny-mi kobietami, dzięki czemu nie zlewał już pościeli moczem lecz płynami żądzy, niewielu ważyło się nazwać go inaczej niż „Bardo”. - No to - powiedział Tomoth, klaszcząc na nowicjusza za bufetem - Oszczywal i Bękart spełnią z nami toast przed wyjściem. Nowicjusz napełnił kufle i szklanki. Bardo zerknął na mnie; ciekaw byłem, czy słyszy krew tętniącą mi w krtani albo widzi piekące łzy, które kręciły mi się w oczach. - Freyd - powiedział Tomoth. - Za tych, co zginęli na Sodervarldzie. Ogarnęła mnie obawa, że zaraz rozpłaczę się z wściekłości i wstydu, tak więc, patrząc Tomothowi prosto w te wstrętne metalowe oczy, sięgnąłem po swoją szklaneczkę i spróbowałem wychylić jednym chaustem ognistą szkocką. Źle zrobiłem. Zachłysnąłem się, rozkaszlałem i parsknąłem na bar wszystkim, czego nie zdążyłem przełknąć, opryskując Tomothowi twarz i jasne wąsy prysznicem maleńkich kropelek bursztynowej cieczy. Musiał sobie pomyśleć, że zrobiłem mu to na urągowisko, i uznać, że bezczeszczę pamięć jego rodziny, bo rzucił się na mnie bez chwili wahania, sięgając jedną ręką do moich oczu, a drugą do gardła. Poczułem rozdzierający ból w okolicach łuku brwiowego. W jednej chwili wszędzie widziałem tylko pięści, krew i łokcie, bo, idąc za przykładem brata, zwalili się mnie jak lawina Seth z Neithem. Wszystko było zimne i twarde: zimne były kafelki, na których leżałem na wznak, a twarda kość pękająca pod moimi zębami; czyjeś twarde paznokcie wpijały mi się w powiekę. Odepchnąłem na oślep twarz Tomotha. Przemknęło mi przez myśl, że tchórzliwy Bardo czmychnął pewnie za drzwi. I wtem rozległ się jego ryk, widocznie przypomniał sobie, że jest Bardo, nie Obszczywalem. Dały się słyszeć mięsiste pacnięcia ciała o ciało, i byłem wolny. Zerwałem się na nogi i wyrżnąłem Tomotha w głowę. Był to szybki, kąśliwy hak, którego nauczył mnie Czasomistrz. Popękały mi kłykcie, i przeszywający ból strzelił wzdłuż ramienia po sam bark. Tomoth złapał się za głowę i osunął na jedno kolano. Soli doskoczył do niego od tyłu. - Nieodrodny syn Moiry - wy warczał i złapał Tomotha za kołnierz futra, ratując go przed upadkiem. I wtedy popełniłem błąd, chyba drugi najgorszy błąd mego życia. Zamierzyłem się znowu pięścią na Tomotha, ale zamiast w niego, trafiłem w Solego, miażdżąc mu ten dumny, długi nos, niczym dojrzałego krewfruita. Po dziś dzień mam przed oczami ów wyraz zaskoczenia i niedowierzania (oraz bólu), jaki odmalował się na jego twarzy. A potem się wściekł. Zgrzytnął zębami i parsknął, pryskając na wszystkie strony krwią, która lała mu się z nosa. Natarł na mnie z furią, złapał od tyłu za głowę i chciał mi skręcić kark. Gdyby nie Bardo, który dopadł Solego i oderwał jego stalowe dłonie od podstawy mojej czaszki, byłby mnie zabił. - Spokojnie, Lordzie Pilocie - powiedział Bardo. Rozmasował mi kark wielkimi jak bochny, niezgrabnymi łapskami i pomógł się podnieść z podłogi. Wszyscy stali, dysząc i popatrując po sobie; nie bardzo wiedzieli co dalej. Potem posypały się przeprosiny i tłumaczenia. Lionel, który nie brał udziału w bijatyce, powiedział Tomothowi i jego braciom, że pierwszy raz wziąłem do ust szkocką i że na pewno nie chciałem ich obrazić. Kiedy nowicjusz po raz kolejny napełnił kufle i szklanki, dałem wyraz swojemu ubolewaniu z powodu śmierci mieszkańców Sodervarldu. Bardo przepił do Tomotha, a Tomoth wypił za odkrycie Solego. Zaś nasz Lord Pilot wpatrywał się we mnie przez cały ten czas, nie zważając na krew ciurkającą mu ze złamanego nosa, skapującą na zaciśnięte w wąską linię wargi i na podbródek. - Twoja matka mnie nienawidzi - odezwał się w końcu - nic więc dziwnego, że ty również. - Przepraszam, Lordzie Pilocie. Przysięgam, że to niechcący. Proszę, wytrzyj sobie