David Zindell Śmierć pilota tom 01 cyklu Nigdylia Przełożył Jacek Manicki Tytuł oryginału: Nevemess Wydanie angielskie: 1990 Wydanie polskie: 1998 Dla Melody 1 Czeladnicy umierają Starożytni na Starej Ziemi medytowali często nad pochodzeniem życia i stworzyli wiele mitów, które miały tę tajemnicę tajemnic wyświetlić. Była więc Mumu, bogini matka, która połknęła wielkiego węża, a ten rozmnożył się w niej, i dziewięć miliardów jego dzieci wyżarło sobie drogę z jej brzucha na światło dzienne, i stało się tam zwierzętami lądów oraz rybami mórz. Był Bóg Ojciec Jehowa, który w sześć dni stworzył Ziemię i Niebo, i który w dniu piątym oraz szóstym powołał do życia ptaki i zwierzęta. Była bogini płodności i bogini przypadku imieniem Losowa Mutacja. I tak dalej. I tak dalej. Prawda jest taka, że życie w całej galaktyce posiała rasa zwana Ieldra. Pochodzenie samych Ieldra jest, naturalnie, nieznane i być może niepoznawalne; największa z tajemnic pozostaje nie rozwiązana. Z „Requiem dla homo sapiens” Horthyego Hosthnha, Czasomistrza i Loida Gnomologa Zakonu Mistycznych Matematyków i Innych Poszukiwaczy Niewystowionego Płomienia Nadzieja jest nieskończona, ale nie dla Człowieka. Frani Kafku, Fabulista Stulecia Holokaustu Na długo zanim przekonaliśmy się, że cena, jaką trzeba zapłacić za wiedzę i nieśmiertelność, których poszukujemy, przekracza prawie nasze możliwości, kiedy człowiek - to co zostało z człowieka - był wciąż jak dziecko bawiące się kamykami i muszelkami na brzegu morza; w czasach pogoni za tajemnicą zwaną Starszymi Eddami, usłyszałem zew gwiazd i zacząłem się szykować do opuszczenia miasta mych narodzin i śmierci. Nazywam je Nigdylia. Czasomistrz powiedział mi kiedyś, że założyciele naszego Zakonu, odkrywszy region kosmosu, w którym ścieżki wiodące poprzez splot skręcają się ze sobą i zapętlają niczym ciasny węzeł na sznurku, postanowili wznieść nasze miasto na pobliskiej planecie o nazwie Lodospad. Ponieważ uważano wówczas, że takie zgęszczenia przestrzeni - kantorzy nazywają je teraz zgęstrzeniami - są w kosmosie rzadkością, o ile w ogóle występują, nasz pierwszy Czasomistrz orzekł autorytatywnie, że gdybyśmy nawet spadali poprzez galaktykę do samego kolapsu wszechświata, to i tak nie znajdziemy bardziej sprasowanej zgę-strzeni. Ile miliardów ścieżek zbiega się w okolicach naszego zimnego, żółtego słońca, nie wie nikt. Jest ich prawdopodobnie nieskończenie wiele. Starożytni kantorzy przekonani, że ich teorematy dowodzą niemożliwości istnienia nieskończonej zgęstrzeni, twierdzili, że nasi piloci nigdy nie znajdą takiego topologicznego węzła. Kiedy więc nasz pierwszy Lord Pilot wypadł ze splotu nad małą, zimną, górzystą wyspą, która niedługo potem miała użyczyć azylu naszemu ukochanemu i nieszczęsnemu miastu, nazwał ją na przekór twardogłowym akademikom Nigdylia. Kantorzy, rzecz jasna, po dziś dzień nazywają ją Nierzeczywistym Miastem, ale mało kto ich słucha. Ja, Mallory Ringess, któremu przypadł w udziale obowiązek przedstawienia niniejszym historii tamtego złotego wieku i wielkiego kryzysu naszego Zakonu, pozostanę wierny tradycji pilotów, którym wypadło żyć przede mną. Nigdylia - pod tą nazwą znałem ją jako dziecko, tak niedawno rozpoczynające nowicjat; Nigdylia nazywam ją teraz; Nigdylia zawsze dla mnie pozostanie. Czternastego dnia pozornej zimy 2929 roku od założenia Nigdy-lii, Leopold Soli, mój wuj i Lord Pilot naszego Zakonu, powrócił do naszego miasta z wyprawy, która trwała dwadzieścia pięć lat - o cztery lata dłużej, niż żyłem na tym świecie. Wielu pilotów, a wśród nich moja matka oraz ciotka Justine, sądziło, że zginął, że pobłądził w atramentowych woalach splotu, albo też spopieliły go wybuchające gwiazdy Vildu. Ale on, słynny lord pilot, zadziwił wszystkich. Przez osiemdziesiąt dni w mieście aż huczało od plotek i spekulacji. Pozorna zima nabierała surowości, śnieg sypał coraz gęściej, a we wszystkich kafejkach i barach Dzielnicy Pograniczni-ka, jak również w wieżach Akademii szeptano, że szykuje się peregrynacja. Peregrynacja! Dla pilotów czeladników, którymi wówczas byliśmy - od złożenia ślubów pilota dzieliło nas jeszcze kilka dni - był to ekscytujący okres, a co więcej, okres niepewności i męczącego wyczekiwania. W każdym z nas tliło się nieokreślone, ale dojmujące przeczucie i obawa, że zostaniemy powołani do wypełniania zadań niewykonalnych, i to wkrótce. Oto kronika tego niewykonalnego, historia marzeń, rozterek i bólu. O zmierzchu, w przeddzień naszego ślubowania, uradziliśmy z moim grubym, leniwym przyjacielem Bardo, że spotkamy się - że ja się spotkam - z Lordem Pilotem jeszcze przed przypadającą na następny dzień długą i nużącą ceremonią ślubowania. Był dziewięćdziesiąty czwarty dzień pozornej zimy. Na zewnątrz spadł niedawno puszysty śnieg, okrywając budowle kolegium pilotów trenem zimnej bieli. Przez zarośnięte kwiatami mrozu okna naszej bursy widziałem wieże Resy i innych szkół, skrzące się w blasku zachodzącego słońca. - Dlaczego robisz zawsze to, czego nie powinieneś? - spytał Bardo, popatrując na mnie ponuro wielkimi brązowymi oczami. Odnosiłem często wrażenie, że cały jego pokrętny charakter i przewrotna inteligencja koncentrują się w tym wielkim, wypukłym czole i głęboko osadzonych, pięknych oczach. Pomijając jednak owe oczy, Bardo był brzydki jak noc. Miał szorpatą czarną brodę i kulfonowaty czerwony nos. Fałdy paradnej jedwabnej togi, okrywającej jego potężną klatkę piersiową, brzuch i nogi, spływały na ogromny, wyściełany fotel, na którym siedział przy oknie. Na każdym z dziesięciu tłustych paluchów nosił pierścień, każdy z innego koloru drogim kamieniem. Urodził się księciem Latoświata; te pierścienie i krzesło były przedmiotami wielkiej wartości i sprowadził je ze swojej rodzinnej posiadłości, by przypominały mu bogactwa i chwałę, w które mogły opływać, gdyby nie wyrzekł się (a raczej, gdyby nie próbował się wyrzec) przyziemnych rozkoszy na rzecz piękna i horroru splotu. Podzwaniając pierścieniami, podkręcał teraz między kciukiem a palcem wskazującym długiego wąsa. - Czemu zawsze pragniesz czegoś, czego osiągnąć nie możesz? - zapytał. - Na Boga, gdzie ty masz rozum? - Chcę się tylko spotkać ze swoim wujem. Cóż w tym złego? - odparłem, nakładając czarną biegową kamelajkę. - Czemu wciąż mi odpowiadasz pytaniem na pytanie? - A czemu nie miałbym ci odpowiadać pytaniem na pytanie? Bardo westchnął ciężko i przewrócił oczami. - Zobaczysz się z nim jutro - powiedział. - Chyba tyle wytrzymasz? Złożymy śluby, a potem Lord Pilot wręczy nam pierścienie - mam taką nadzieję. Staniemy się pilotami, Mallory, i będziemy mogli robić, co nam się żywnie podoba. Dziś wieczorem powinniśmy kopcić toalachę, albo poderwać parę pięknych dziwek - po parce na głowę, chciałem powiedzieć - i obracać je przez całą noc, póki krew nam nie wyschnie. Bardo był, na swój sposób, bardziej szalony i niesforny ode mnie. W noc poprzedzającą składanie ślubów powinniśmy raczej ćwiczyć zazen, korytarzowanie i fugę, niektóre z technik dyscyplinowania umysłu, niezbędnych, by wejść w splot i w nim przetrwać. - Ostatniego siedemdziesięciodnia - powiedziałem - matka zaprosiła Solego i Justine na kolację. Nie raczył nawet odpowiedzieć na to zaproszenie. Chyba mnie unika. -1 zamierzasz odpłacić mu za ten nietakt jeszcze większym nietaktem? Skoro chce marnotrawić czas na popijanie z przyjaciółmi, a wszyscy wiedzą, jak Lord Soli lubi sobie popić, to jego wola. Zostaw go w spokoju, Maleńki. Sięgnąłem po buty łyżwiarskie i wepchnąłem w nie stopy. Za długo leżały pod źle uszczelnionym oknem, przez co były zimne i sztywne. - Idziesz ze mną? - spytałem. - Czy idę z tobą? Czy ja z tobą idę? Też mi pytanie! Beknął i spoglądając za okno, poklepał się po burczącym brzuchu. Wydało mi się, że w jego ciemnych, błyszczących oczach widzę cień rozterki i niezdecydowania. - Jeśli Bardo z tobą nie pójdzie, to pójdziesz sam, i nie mów mu tylko, do kroćset, że tak nie zrobisz! - Jak wielu przedstawicieli książęcej kasty Latoświata miał pretensjonalny nawyk mówienia czasem o sobie w trzeciej osobie, wymieniając siebie z imienia. - I co wtedy będzie? Jak coś ci się stanie, cała wina spadnie na Bardo. - Chcę się zaprzyjaźnić z wujem, jeśli to w ogóle możliwe - powiedziałem, sznurując buty - i chcę zobaczyć, jak wygląda. - A kogo obchodzi, jak on wygląda? - Mnie. Dobrze wiesz, że mnie to obchodzi. - Niemożliwe, żebyś był jego synem, tłumaczyłem ci to setki razy. Urodziłeś się cztery lata po opuszczeniu przez niego Nigdylii. Panowała opinia, że jestem tak podobny do Lorda Pilota, że mógłbym z powodzeniem uchodzić za jego brata - albo syna. Od urodzenia zmuszony byłem znosić tę potwarz. Matka moja, jak niosła plotka, zakochała się dawno temu bez pamięci w wielkim Solim. I kiedy rzucił ją dla mojej ciotki Justine - a to nieprawda - zaczęła rzekomo krążyć po zakazanych uliczkach Dzielnicy Pogranicznika, szukając w miarę podobnego doń mężczyzny, obojętne jakiego mężczyzny, który spłodziłby jej syna. Spłodziłby mnie. Mallory Bękart - tak szeptali za moimi plecami nowicjusze w Borja, a co bezczel-niejsi wygarniali mi to prosto w oczy. Przynajmniej dopóty, dopóki Czasomistrz nie nauczył mnie starożytnej sztuki zapasów i boksu. - A nawet jeśli jesteś do niego podobny, to co z tego? Przecież jest twoim stryjem. - Stryjem poprzez małżeństwo z moją ciotką. Nie chciałem z wyglądu przypominać słynnego, aroganckiego Lorda Pilota. Nienawidziłem sygnatury jego chromosomów odciśniętej jakoby w moich własnych. Samo to, że jest moim stryjem, było wystarczająco przygnębiające. Prześladowała mnie obawa, i Bardo o tym wiedział, że Soli mógł wrócić potajemnie do Nigdylii i wykorzystać moją matkę do sobie tylko wiadomych egoistycznych celów albo... wolałem nie rozważać innych możliwości. - Nie jesteś ciekaw? - spytałem. - Lord Pilot powraca z najdłuższej podróży, jaka się odbyła w ciągu trzech tysięcy lat istnienia naszego Zakonu, a ciebie nawet nie interesuje, co odkrył? - Nie, dzięki Bogu nie zżera mnie choroba ciekawości. - Mówią, że na zaprzysiężeniu Czasomistrz wezwie do peregrynacji. Nie chcesz się tego dowiedzieć? - Jeśli będzie peregrynacja - odparł - to prawdopodobnie wszyscy umrzemy. - Czeladnicy umierają - powiedziałem. Czeladnicy Umierają - mieliśmy takie powiedzenie, ostrzeżenie wykute w marmurze nad łukowym wejściem do Rc»>, mające wzbudzać grozę u młodych nowicjuszy i skłaniać ich do opuszczenia Zakonu, zanim upomni się o nich splot; podobno nie jest to wcale czcza przestroga. - „Śmierć wśród gwiazd” - zacytowałem Tycho - „to najpiękniejsza ze śmierci”. - Bzdura! - krzyknął Bardo, waląc otwartą dłonią w poręcz fotela. Beknął i dorzucił: - Znam cię od dwunastu lat, a ty wciąż wygadujesz bzdury. - Nie można żyć wiecznie - zauważyłem. - A ja, cholera, spróbuję. - To by było piekło - powiedziałem. - Dzień po dniu z tymi samymi myślami, wśród tych samych opatrzonych gwiazd. Te same twarze przyjaciół powtarzających w kółko te same czynności, te same banały, nieznośna apatia, więzienie wciąż tego samego umysłu, tej negatywnej wieczności naszych pogmatwanych i bolesnych egzystencji. Pokręcił głową tak gwałtownie, że na wszystkie strony prysnęły kropelki potu, który zraszał mu czoło. - Co noc inna kobieta - odparował. - Albo jeszcze lepiej, po trzy kobiety co noc, za każdym razem inne. Jak się znudzi, to chłopiec albo kurtyzana obcej rasy. Trzydzieści tysięcy planet Cywilizowanych Światów, a ja do tej pory widziałem z nich zaledwie pięćdziesiąt. Tak, słyszałem o naszym Lordzie Pilocie i jego wyprawie. Po tajemnicę życia! Zdradzić ci tajemnicę życia? Bardo ci ją wyjawi: Wbrew temu, co przed chwilą mówiłem, nie jest nią ilość danego nam czasu. Nie, nie ilość, a nawet nie jakość. Jest nią różnorodność. Jak zwykle nie przerywałem mu i sam zapędził się w ślepą uliczkę. - Różnorodność barów w Dzielnicy Pogranicznika - podchwyciłem - jest niemal nieskończona. Idziesz ze mną? - Niech cię licho, Mallory! Pewnie, że idę! Naciągnąłem rękawice i przypiąłem łyżwy. Ruszyłem do masywnych mahoniowych drzwi naszego pokoju. Długie biegowe ostrza pozostawiały głębokie ślady w dywanie utkanym przez obcą rasę Fravashi. Bardo zerwał się z rykiem z fotela i poczłapał za mną w czarnych łączkach, zacierając te wgłębienia piętami. - Żadnego szacunku dla sztuki - wyburczał, też nakładając łyżwy. Zapiął pod szyją złoty łańcuszek czarnej futrzanej czapy i otworzył drzwi. - Barbarzyńca! - warknął i wyszliśmy na ulicę. Pochyleni nisko, pracując rytmicznie rękami, sunęliśmy między Porannymi Wieżami Resy, a nasze łyżwy postukiwały mechanicznie o gładki, czerwony lód. Rozkoszowałem się zimnym wiatrem, który omywał mi twarz. Nie wiadomo kiedy minęliśmy Upplyssę, kolegium wyższych profesjonałów, przemknęliśmy między marmurowymi kolumnami zachodniej bramy Akademii, i rozpostarło się przed nami... Ono się mieni, moje miasto się mieni. Powiadają, że jest najpiękniejsze ze wszystkich miast Cywilizowanych Światów, piękniejsze nawet od Parpallaix i monumentalnych miast Vespar. Na zachodzie, wypchnięte w zielone morze niczym ogromny wyszyty klejnotami rękaw, połyskiwały jak czarne lustra kruche obsydianowe klasztory i hospicja Dzielnicy Pogranicznika. Na wprost widziałem spienioną kipiel Cieśniny i białe grzywy fal rozbijających się o klify Północnej Plaży, a nad całym miastem górowały Waaskel i Attakel błyszczące lodem i śniegiem, dźwigające się w purpurowej aureoli w niebo na podobieństwo ogromnych piramid. U podnóża półpierścienia wygasłych wulkanów (wtrącę tutaj, że Urkel, szczyt wysunięty najdalej na południe, choć mniej okazały od innych, zachwyca niejednego swoją stożkową symetrią) w oślepiających odblaskach światła pozornej zimy, padających od wież i iglic Akademii, skrzyło się w całej swej okazałości Stare Miasto. Ulice, jak każdy wie, są z barwionego lodu. W całym mieście skrząca się biel przełamywana jest wstęgami pomarańczy, zieleni i błękitu. „Dziwne są ulice Miasta Bólu” - lubi cytować Czasomistrz, i chociaż rzeczywiście są one kolorowe i dziwne, to w tej ich kolorowości i dziwności tkwi pewien zamysł. Ulice - glissady i slidderie - nie mają nazw. Tak zarządził nasz pierwszy Czasomistrz, który wpadł na pomysł, że młodzi nowicjusze mogą przygotowywać swe umysły do poruszania się ścieżkami splotu, zapamiętując skomplikowane trasy wiodące przez nasze miasto. Ponieważ przewidywał on, że miasto będzie się rozrastać i zmieniać, opracował plan, dzięki któremu powracający piloci, którzy zbyt długo byli w podróży, mogą poruszać się po mieście i nie błądzić. Plan ten jest prosty. Są dwie główne ulice: Tor, który ma kolor niebieski i, wijąc się, przecina długi rękaw półwyspu od Plaży Zachodniej do stóp Attakeld i Uikela, oiaz Droga, któia biegnie prosto jak strzelił od Wydrążonych Pól do Cieśniny. Każda pomarańczowa slidderia krzyżuje się - w końcu - z Drogą. Każda zielona glissada przecina Tor. Purpurowe glidderie łączą się z glis-sadami, a mniejsze czerwone glidderie dochodzą do slidderii. Nie powinienem może zaciemniać tego obrazu napomknieniem, że przez Dzielnicę Pilota przebiegają jeszcze dwie żółte ulice, trudno jednak o nich nie wspomnieć. Nikt nie wie, skąd się tam wzięły. Bez wątpienia są jakimś żartem, który przypisuje się przeważnie naszemu pierwszemu Czasomistrzowi. Około mili na zachód od Akademii, na skrzyżowaniu w biało-po-marańczową szachownicę skręciliśmy w Drogę. Ulica roiła się od ha-rijanów, szmuglantów i innych pariasów. Kłanialiśmy się mijanym eschatologom, cetykom, akaszykom, gnomologom, profesjonałom i uczonym naszego Zakonu. (Nie napotykaliśmy żadnych innych pilotów. Chociaż piloci - niektórzy będą temu przeczyli - są duszą naszego Zakonu, liczebnością biją nas na głowę wieszcze, holiści, historycy, przypominacze i ekolodzy, programiści, neologicy i kantorzy. Zakon nasz podzielony jest na sto osiemnaście dyscyplin; za wiele jest tych dyscyplin, a z roku na rok jakby ich przybywało). W powietrzu wyczuwało się podniecenie, jak również obcy zapach pary Przyjaciół Człowieka, którzy rozmawiali ze sobą, dźwigając w górę korpusy i rozsiewając wokół cuchnące molekuły swojej mowy. Obok nas sunął ubrany wytwornie Alaloi, a ściślej mówiąc człowiek, którego ciało przerzeźbiono w toporne, potężne, włochate cielsko Alaloi. Ten sztuczny powrót do prymitywnej formy modny był w mieście od lat, od kiedy słynny Goshevan z Latoświata znużył się swoją ludzką postacią i zamieszkał wśród Alaloi w ich jaskiniach na wyspach leżących na zachód od Nigdylii. Podrabiany Alaloi, okutany w zwoje purpurowego aksamitu i obwieszony złotem, z okrzykiem „Uważaj, głupi pa-riasie!” odepchnął z drogi szczupłego, potulnego harijana. Zaskoczony harijan potknął się, nakreślił znak pokoju na błyszczącym czole i jak zbity pies czmychnął czym prędzej w bok, niknąc po chwili w tłumie. Bardo spojrzał na mnie. Pokręciłem ze smutkiem głową. Bardo miał dziwną słabość do harijanów i innych bezdomnych pielgrzymów, którzy ściągali do naszego miasta w poszukiwaniu oświecenia. (I nazbyt często bogactw baidziej przyziemnej natur)). Mój towarzysz z uśmiechem na ustach podjechał od tylu do barbarzyńskiego Alaloi. Wsunął swoją grubą, klocowatą nogę pomiędzy spowite w purpurę nogi nie spodziewającego się niczego mężczyzny. Stal szczęknęła dźwięcznie o stal, stal poszorowała ze zgrzytem po lodzie i mężczyzna runął jak długi na twarz. - Przepraszam! - krzyknął Bardo, wymijając go. A potem chwycił mnie ze śmiechem za rękę i pociągnął przez ciżbę łyżwiarzy, którzy, rozdzielając sobie kuksańce i rozpychając się bezpardonowo w walce o najlepszą pozycję, śpieszyli do swoich ulubionych kafejek i kiosków na wieczorny posiłek. Obejrzałem się, ale mężczyzny, któremu Bardo podstawił nogę, nie było już w ogólnym ścisku widać. - Na Latoświecie - wysapał Bardo - piętnujemy takie szumowiny rozżarzonym do czerwoności żelazem. Pędząc przez Dzielnicę Pogranicznika, dotarliśmy do Ulicy Dziesięciu Tysięcy Barów. Wspomniałem wcześniej, że ulice Nig-dylii nie mają nazw, ale to nie do końca prawda. Nie mają one nazw oficjalnych, nazw naniesionych na tabliczki, które przytwierdza się do ścian budynków czy do słupków. Zwłaszcza w Dzielnicy Pogranicznika jest wiele krętych bezimiennych ulic, które w rzeczywistości noszą nazwy wzięte od branży usługowej, z jakiej są przede wszystkim znane. I tak jest Ulica Snycerów i Spajaczy, Ulica Pospolitych Dziwek, jak również Ulica Ekskluzywnych Kurtyzan. Ulica Dziesięciu Tysięcy Barów to bardziej mały rewir niż ulica; składa się na nią labirynt mniejszych, czerwonych glidderii wijących się między maleńkimi barkami, z których każdy dogadza jedynemu w swoim rodzaju gustowi swoich bywalców. Ten serwuje tylko toalachę, inny może się specjalizować, dajmy na to, w cilce - szyszynce talawa, której mała dawka wywołuje wizje, zaś większa jest śmiertelna. Są tam bary odwiedzane tylko przez Przyjaciół Człowieka, i bary, do których wpuszczani są wszyscy piszący haiku (ale tylko samumskie haiku) albo grający na szakuhaszi. Na samym skraju dzielnicy znajduje się bar, w którym eschatolodzy wiodą uczone spory nad ilością czasu, jaki pozostał nam do zniszczenia przez wybuchający Vild ostatniego z Cywilizowanych Światów, a po sąsiedzku jest bar dla tychistów, którzy upatrują szansy w fundamencie wszechświata i uważają, że najprawdopodobniej niektóre światy przetrwają. Nie wiem, czy funkcjonuje tam aż dziesięć tysięcy barów, ani czy ta liczba nie jest aby mocno zaniżona. Bardo zwykł żartować, że jeśli można sobie wyobrazić istnienie jakiegoś baru, to ten bar na pewno istnieje. Utrzymywał, że gdzieś tam jest bar, w którym Fravashi analizują martyrologiczną poezję Stuleci Wyroju, oraz bar, w którym krytykowany jest ich krytycyzm. Gdzieś - a czemuż by nie? - istnieje też pewnie bar dla tych, którzy pragną porozmawiać o tym, co dzieje się we wszystkich innych barach. Zatrzymaliśmy się przed czarnym, pozbawionym okien barem mistrzów pilotów, a ściślej barem dla mistrzów pilotów, którzy powrócili ostatnio ze splotu. Słońce już zaszło i zawodzący wiatr pędził mroczną glidderią widmowe tumany sypiącego gęsto śniegu. W przyćmionej poświacie ulicznych kul - kiedy wiatr rozrywał na moment wystrzępioną, dryfującą kurtynę bieli - połyskiwała krwistą czerwienią lodowa nawierzchnia uliczki. - Paskudne miejsce - orzekł Bardo i jego głos zadudnił w kamiennej studni otaczających nas ścian. - Mam propozycję. Ponieważ zebrało mi się na wspaniałomyślność, kupię ci na tę noc ekskluzywną kurtyzanę. Ciebie nigdy nie będzie na taką stać, prawda? Na Boga, przekonasz się, że czegoś takiego jeszcze w życiu... - Nie - przerwałem mu, kręcąc głową. Pchnąłem masywne kamienne drzwi, wykonane z obsydianu i tak gładkie, że w dotyku sprawiały wrażenie tłustych. Zrazu wydawało mi się, że maleńka salka jest pusta. Potem dostrzegłem dwóch mężczyzn stojących w cieniu na końcu wąskiego bufetu. - Zamknij te drzwi, z łaski swojej - odezwał się jeden z nich. - Ciągnie. Weszliśmy do baru, w migotliwe światło ognia buzującego na marmurowym kominku za nami. - Mallory - zdziwił się mężczyzna - i Bardo. Co wy tu robicie? Oczy przywykły mi już do przytłumionej pomarańczowej poświaty i rozpoznałem w nim mistrza pilota Lionela Killiranda. Obrzucił mnie twardym spojrzeniem małych oczek i ściągnął pytająco jasne brwi. - Soli - zwrócił się do towarzyszącego mu wysokiego mężczyzny - pozwól, że ci przedstawię twojego siostrzeńca. Wysoki mężczyzna odwrócił się do mnie i w blasku ognia ujrzałem twarz swojego wuja, Leopolda Solego, Lorda Pilota naszego Zakonu. Wydało mi się, że patrzę na siebie samego. Przygląda! mi się zatroskanymi, głęboko osadzonymi niebieskimi oczami. Nie podobało mi się to, co w nich widziałem; przypomniałem sobie, jak ciotka Justine opowiadała mi kiedyś, że Soli jest człowiekiem znanym z gwałtownych napadów strasznej wściekłości. Tak jak ja nos miał długi i mięsisty, usta szerokie, mocno zaciśnięte. Jego szczupłe ciało od szyi po łyżwy okrywał gruby, czarny wełniany kombinezon. Przyglądał mi się z takim samym zainteresowaniem, jak ja jemu. Spojrzałem na jego włosy, on na moje. Włosy miał długie, ściągnięte do tyłu srebrnym łańcuszkiem, jak to było w zwyczaju na jego rodzinnej planecie Samum. Były to włosy jedyne w swoim rodzaju, falujące, czarne, przetykane rudymi pasemkami - genetyczne piętno odciśnięte przez jakiegoś pradziada Solego, który musiał zmodyfikować rodowe chromosomy. Moje włosy, dzięki Bogu, były jednolicie czarne. Patrzyłem na niego; on patrzył na mnie. Po raz tysięczny myślałem o swoich chromosomach. - Syn Moiry. - Imię mojej matki zabrzmiało w jego ustach jak przekleństwo. - To chyba nie miejsce dla ciebie, nie uważasz? - Chciałem cię poznać - odparłem. - Matka wciąż mi o tobie opowiada. - Twoja matka mnie nienawidzi. Zapadło długie milczenie, które przerwał dopiero Bardo. - Gdzie barman? - spytał. Barman, nowicjusz z tonsurką, w białej wełnianej czapce Borja na wygolonej głowie, stanął w drzwiach magazynku za bufetem. - To bar dla mistrzów pilotów - oznajmił. - Czeladnicy piją w barze dla czeladników, to piąty lokal stąd, idąc glidderią w kierunku Ulicy Muzyków. - Nowicjusze nie będą pouczali czeladników - ofuknął go Bardo. - Ja wypalę sobie fajkę toalachy, a dla mojego przyjaciela kawa - kawa Latoświata, jeśli taką macie, jeśli nie, może być Farfara. Nowicjusz wzruszył chudymi ramionami. - Nawet mistrzowie piloci nie palą w tym barze toalachy. - No to szklaneczkę toalachy w płynie. - Nie podajemy tu ani toallachy ani kawy. - A więc daj nam amorgeniku. Tylko mocnego, żeby hormony zagrały. Pracowita noc przed nami. Soli uniósł do ust szklaneczkę z cieczą ciemnej barwy i upił łyczek. Polano na kominku za nami strzeliło i zapadło się pomiędzy dwa inne; na wykładaną kafelkami podłogę posypały się rozżarzone węgielki i popiół. - Pijamy tu likwor albo piwo - powiedział. - Barbarzyńskie napoje - orzekł Bardo i dodał: - Niech będzie piwo. - A jaki likwor ty pijesz? - spytałem, spoglądając na wuja. - Nazywają to szkocką. - Poproszę szkocką - zwróciłem się do nowicjusza i ten, napełniwszy dwie szklanki - dużą pienistym piwem, a mniejszą bursztynową szkocką - postawił je przed nami na palisandrowym blacie bufetu. Bardo wychylił duszkiem swoje piwo, a kiedy ja, pociągnąwszy łyk szkockiej, zakrztusiłem się i zaniosłem kaszlem, zapytał: - Jak smakuje? Podałem mu bez słowa swoją szklaneczkę i patrzyłem, jak unosi ją do grubych, czerwonych warg. On też się zakrztusił palącym jak ogień płynem. - Ptasie szczyny! - zawyrokował. Soli uśmiechnął się do Lionela i zwracając się do mnie, spytał: - Ile masz lat? - Dwadzieścia jeden, Lordzie Pilocie. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak przechwałka, ale jutro, po złożeniu ślubów, stanę się najmłodszym pilotem w dziejach Zakonu. - No cóż, to brzmi jak przechwałka - powiedział Lionel. Gawędziliśmy jakiś czas o pochodzeniu takich ogromnych i niezgłębionych bytów, jak Krzemowy Bóg i Ciałostała Istota, i o innych rzeczach, o których zazwyczaj gawędzą piloci. Soli opowiedział nam o swojej podróży do jądra; mówił o gęstych skupiskach gorących młodych gwiazd i o wielkim pierścienistym świecie, który zbudował wokół Betti Luz taki czy inny bóg. Lionel upierał się, że te wielkie i często szalone supermózgi (unikał słowa „bogowie”) przemierzające galaktykę muszą być zorganizowane wedle jakichś innych zasad niż nasze maciupkie umysły, bo jak inaczej mogłyby się komunikować ze sobą ich poszczególne płaty, osiągające czasami wielkość księżyców i odległe od siebie o całe lata świetlne? Był to stary spór. Jeden z wielu zagorzałych sporów, które dzielą pilotów i profesjonałów naszego Zakonu. Lionel, podobnie jak spora grupa eschatologów, programistów i mechaników, uważał, że supermózgi opanowały sztukę niemal natychmiastowego ta-chionowego przekazu informacji. Utrzymywał, że powinniśmy szukać kontaktu z tymi istotami, nie zważając na to, że tego rodzaju kontakty są bardzo niebezpieczne i któregoś dnia mogą zmusić Zakon do przeobrażenia się w sposób niemożliwy do zaakceptowania przez starszych i bardziej konserwatywnych pilotów, takich jak Soli. - Kto potrafi zrozumieć mózg zajmujący tysiąc sześciennych lat świetlnych kosmosu? - spytał Soli. - I kto potrafi powiedzieć cos konkretnego o tachionach? Może supermózgi myślą powoli, bardzo powoli. Nie interesowało go pochodzenie bogów ani stosowane przez nich techniki. Był w tym poglądzie tak samo zatwardziały jak Cza-somistrz i, jak Czasomistrz, uważał, że istnieją pytania, na które człowiek nie powinien szukać odpowiedzi. Przytoczył długą listę pilotów, wśród nich Tycho, którzy zaginęli, usiłując zgłębić tajemnicę Ciałostałej Istoty. - Przeliczyli się z siłami - powiedział. - Powinni zdawać sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Uśmiechnąłem się, ponieważ słowa te padły z wąskich warg człowieka sięgającego coraz to dalej i dalej, słynnego pilota, którego odkrycie miało doprowadzić nasz Zakon do wielkiego kryzysu. Rozmawianie z mistrzami pilotami jak równy z równym, jakbyśmy dawno już złożyli śluby i dowiedli swojego mistrzostwa w splocie, działało jak silny narkotyk. Łyknąłem szkockiej, zebrałem się na odwagę i powiedziałem: - Słyszałem, że szykuje się peregrynacja. Czy to prawda? Soli wlepił we mnie wzrok. Był posępnym człowiekiem o smutnych, nieobecnych morskobłękitnych oczach, w których można się było dopatrzyć aluzji do marznących mgiełek, bezsennych nocy i napadów szaleństwa. Chociaż twarz miał młodzieńczą i gładką, tak młodą jak moja, to jeszcze niedawno była ona stara i poorana głęboko zmarszczkami. Jedną z osobliwości splotu jest to, że pilot szybko się w nim starzeje, względnie, czasami nawet trzy razy szybciej niż w Nigdylii. Wyobraziłem sobie przez moment, że mam moc cetyka i pod tą jędrną oliwkową skórą nowego ciała widzę pomarszczonego, stareńkiego Solego, tak jak czasmi, patrząc na ćmę, widzi się ją oczyma wyobraźni wysychającą w ogniu na węgielek, albo, patrząc na noworodka, dostrzega trupią główkę pod jego różowym ciałkiem. Mistrz gnomolog, do którego obowiązków należy określanie względnego wieku powracających pilotów, w oparciu o skomplikowane formuły, opisujące einsteinowskie zaburzenia szybkości upływu czasu w funkcji nieprzewidywalnych deformacji splotu, powiedział mi, że Soli podczas swej ostatniej podróży postarzał się o sto trzy lata i umarłby, gdyby nie kunszt Lorda Cetyka. Czyniło to mojego wuja, któremu już trzykrotnie przywracano młodość, najstarszym pilotem naszego Zakonu. - Opowiedz nam o swoim odkryciu - poprosiłem. Słyszałem szaloną pogłoskę, że Soli jako jedyny pilot od czasu Tycho, który jednak powrócił stamtąd na wpół obłąkany, dotarł do jądra galaktyki. Wuj pociągnął długi łyk szkockiej, cały czas przyglądając mi się badawczo poprzez przejrzyste dno szklaneczki. Źle wysuszone polana posykiwały i trzaskały na kominku, z ulicy dobiegało buczenie i posapywanie zamboni, która, unosząc się nad glidderią, topiła i wygładzała lód dla łyżwiarzy na jutro. - Tak, młodość jest niecierpliwa - powiedział. - Przychodzisz tutaj, nie szanując prawa pilota do prywatności i towarzystwa przyjaciół. Pod tym względem przypominasz bardzo twoją matkę. No cóż, skoro tyle już sobie trudu zadałeś i zniosłeś mężnie ohydę szkockiej whisky, usłyszysz, co mi się przydarzyło, jeśli tak ci na tym zależy. Zirytowało mnie, że Soli nie powiedział po prostu: „Opowiem ci, co mi się przydarzyło”. Jak większość ludzi pochodzących z do przesady mistycznej planety Samum, miał skłonność do rozwlekłości wypowiedzi. - Opowiedz nam - wtrącił się Bardo. - Opowiedz - poprosiłem i przepełniony tą dziwaczną mieszaniną czci i lęku, jakie wzbudzają w każdym czeladniku starzy piloci, cały zamieniłem się w słuch. - Było to tak - zaczął Soli.”- Wiele czasu upłynęło od opuszczenia przeze mnie Nigdylii. Pogrążeni w głębokim senczasie fenestero-waliśmy w głąb, ku jądru. Było tam gęsto od gwiazd. Błyszczały jak światła Dzielnicy Pogranicznika w nocy, tak, wielki, płonący wachlarz gwiazd niknący w czerni u swej podstawy, w osobliwości. Najpierw biel senczasu - wy, młodzi piloci, uważacie, że senczas to ulotna chwila i zatrzymanie czasu, ale wiele jeszcze musicie się nauczyć - a potem nagłe otrzeźwienie i głosy. Statek poinformował mnie, że odbiera jakiś sygnał, że przechwytuje około miliarda laserowych wiązek strzelających z tej osobliwości. Odstawił z trzaskiem pustą szklaneczkę na blat bufetu i podniósł o oktawę głos. - Tak, właśnie tak zostało to ujęte! Z osobliwości! Niemożliwe, ale prawdziwe. Miliardy wiązek podczerwonego światła uciekały z czarnej paszczy grawitacji. - Spojrzał na nowicjusza za bufetem. - Dolej mi szkockiej, proszę. - I co było dalej? - Głosy, komputer statku odbierał pół tryliona bitów na sekundę i informację zawartą w tych laserowych wiązkach przetwarzał w głosy. Twierdziły one, te głosy, że należą do - nazwijmy ich Ieldra. Znacie ten termin? - Nie, Lordzie Pilocie. - Tak eschatolodzy nazwali obcych, którzy zasiali w galaktyce swoje DNA. - Mityczna rasa. - Do tej pory mityczna - odparł Soli. - Otóż oni, a wielu w to nie wierzy, rzucili się swoim zbiorowym umysłem, swoją wspólną świadomością, w osobliwość. - W czarną dziurę? - spytał z powątpiewaniem Bardo, skubiąc wąsa. Spojrzałem uważnie na Solego, podejrzewając, że stroi sobie z nas żarty. Nie wierzyłem mu. Spuściłem wzrok na jego napięte dłonie i stwierdziłem, że lekkomyślnie nie chroni ich rękawiczkami. Rzeczywiście musiał być aroganckim człowiekiem, skoro nie obawiał się zarazy ani tego, że wrogowie mogą wykorzystać jego plazmę. Kłykcie palców obejmujących napełnioną ponownie szklaneczkę miał białe. W skórę serdecznego wrzynała się czarna diamentowa nić pierścienia pilota. - Przekaz - podjął. - Białe światło jawy stwardniało i skrystalizowało się. Wszystko znieruchomiało i pojaśniało, a potem nadszedł przekaz. „Jest nadzieja dla Człowieka”, powiedzieli. „Pamiętajcie, tajemnica nieśmiertelności Człowieka tkwi w waszej przeszłości i przyszłości”, tak powiedzieli. Musimy szukać tej tajemnicy. Jeśli będziemy jej szukać, odkryjemy tajemnicę życia i będziemy ocaleni. Tak powiedzieli mi Ieldra. Chyba wyczuł, że mu nie wierzymy. Ja kiwałem głupkowato głową, Bardo sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego studiowaniem sęków i słojów na palisandrowym blacie. W pewnej chwili umoczył palec w piwnej piance, uniósł go do ust i obessał z niekulturalnym cmoknięciem. - Młodzi i głupi - burknął Soli. A potem powiedział nam o przepowiedni. Otóż Ieldra, znając cynizm i sceptycyzm właściwe ludzkiej naturze, zadbali o to, by uwiarygodnić swój przekaz, przepowiedzieli kolejność najbliższych wybuchów supernowych w Vildzie. - Skąd mogą wiedzieć o wydarzeniach, którymi rządzi przypadek? - zapytałem. - A czy gwiazdy Vildu wybuchają przypadkowo? - wtrącił Lionel. - No pewnie, że przypadkowo - żachnął się Bardo. Prawdę mówiąc, o Vildzie nikt nic pewnego nie wiedział. Czy Vild jest dyskretnym, ciągłym regionem galaktyki i rozdyma się sferycznie we wszystkich kierunkach? Czy też może stanowi zlepek wielu takich regionów, rozmieszczonych losowo nisz piekielnego ognia, które, płonąc, stapiają się ze sobą, łączą w myśl praw, których nasi astronomowie jeszcze nie zgłębili? Nikt tego nie wiedział. Nikt nie wiedział, kiedy wraz z innymi wybuchnie mała gwiazda, wokół której krążył Lodospad, kładąc kres takim eschatologicznym spekulacjom. - A skąd wiemy to, co wiemy? - spytał Soli i pociągnął łyczek szkockiej. - Skąd wiadomo, czy wspomnienia przechowywane w moim mózgu są realne, że to nie była halucynacja, jak sugerują niektórzy głupcy? Widzę, że powątpiewasz w autentyczność mojej opowieści, i nic cię nie przekona, choć jesteś siostrzeńcem Justine, ale oto, co mi powiedział Lord Akdszyk. Powiedział, że odbiór słuchowy był wyraźny. Komputer pokładowy dokonał bezpośredniego zrzutu informacji do moich nerwów słuchowych. Myślisz teraz pewnie, że w takim razie halucynacje musiał mieć mój statek? - Nie, Lordzie Pilocie. - Zaczynałem mu wierzyć. Dobrze znałem zdolności i umiejętności akaszyków. Przed niespełna pół rokiem, w pewien przenikliwie chłodny dzień środka zimy, wkrótce po powrocie z pierwszej samotnej podróży do splotu, wezwany zostałem przed oblicze akaszyka. Przypomniałem sobie, jak siedziałem w mrocznej komnacie Lorda Akaszyka, a na głowę opuszczał mi się hełm komputera deprogramującego, siedziałem tam i zlany potem czekałem na diagnozę, niepewny, czy moje wspomnienia i odwzorowania splotu okażą się prawdziwe. Bałem się, choć nie było powodów do obaw. (Dawno temu, w czasach Tycho, takie powody istniały. Toporne starożytne hełmy wypuszczały, o ile się orientuję, proteinowe włókna, które, przebijając się poprzez skórę głowy i czaszkę, wnikały w mózg. Barbarzyńskie to było. Współczesne hełmy - tak twierdzą akaszycy - „odczytują” zawartość pamięci oraz funkcje tożsamości mózgu, modelując holograficznie połączenia między synapsami neuronów. Podobno jest to zupełnie bezpieczne). Bardo, jak to miał w zwyczaju, kiedy był zdenerwowany i przestraszony, pierdnął głośno i zapytał: - To znaczy, że będzie peregrynacja w związku z tą... tą, eee, tajemnicą Ieldra, Lordzie Pilocie? - Eschatolodzy nazwali tę tajemnicę „Starsze Eddy” - powiedział Soli, odsuwając się od niego. - I owszem, będzie peregrynacja. Jutro, na waszym zaprzysiężeniu, Czasomistrz wezwie do udziału w peregrynacji. Wierzyłem mu. Lord Pilot, mój wuj, powiedział, że będzie peregrynacja i serce zabiło mi mocniej, podchodząc do gardła, zupełnie jakby pięść losu zabębniła do drzwi mej duszy. W głowie rodziły mi się już szalone plany i marzenia. - Gdyby udało się nam dowieść słuszności Hipotezy Kontinuum, peregrynacja zakończyłaby się pełnym sukcesem i znaleźlibyśmy te twoje Starsze Eddy - powiedziałem. - Nie nazywaj ich moimi Starszymi Eddami - ofuknął mnie. Przyznam, że nic rozumiałem Lorda Pilota. Najpierw utiz>m> wal, są pytania, na które człowiek nie powinien szukać odpowiedzi, a w chwilę potem z ochotą ruszałby na poszukiwanie rozwiązań największych tajemnic. A jeszcze później gorzkniał i zdawał się postponować własne odkrycie. Nie dało się ukryć, skomplikowany był z niego człowiek, drugi na liście najbardziej skomplikowanych ludzi, jakich znałem. - Mallory chciał przez to powiedzieć - wtrącił się Bardo - że podziwia, tak jak my wszyscy, twój wkład w wysnucie Wielkiego Teorematu. Wcale nie to miałem na myśli. Soli obrzucił mnie płomiennym spojrzeniem. - Tak - mruknął - marzenie o udowodnieniu słuszności Hipotezy Kontinuum. Hipoteza Kontinuum (zwana potocznie Wielkim Teorematem): nie potwierdzony w praktyce wniosek wypływający z Teorematu Punktu Stałego Laviego i stanowiący, że pomiędzy dowolną parą dyskretnych zbiorów punktów-źródeł Laviego istnieje odwzorowanie jeden-w-jeden. A prościej, że możliwe jest przemieszczanie się od jednej gwiazdy do innej w jednoetapowym spadku. To największy problem splotu, problem naszego Zakonu. Dawno temu Soli, kiedy był jeszcze niewiele starszym ode mnie pilotem, o mało nie dowiódł słuszności tej Hipotezy. Ale jakaś sprzeczka z Justine wzburzyła go do tego stopnia, że wyleciał mu z głowy (tak przynajmniej twierdził) elegancki dowód teorematu. Wspomnienie to nie dawało mu spokoju. Pił więc swoją trującą szkocką whisky, żeby zapomnieć. (Sprawność umysłu pilota, przypomina mi wciąż Bardo, zaczyna spadać we wczesnym wieku. To sprawa umierających komórek mózgu, mówi, a proces odmładzania, jakiemu poddaje się nas, pilotów, jest pod tym względem niedoskonały. Z wiekiem stajemy się coraz głupsi, czemu więc nie pić szkockiej, nie palić toa-lachy i nie spać z nierządnicami?). - Hipoteza Kontinuum - powiedział Soli, obracając w palcach pustą szklaneczkę - może być równie dobrze nie do udowodnienia. - Rozumiem twoją gorycz. - Ty też byłbyś zgorzkniały, gdybyś dążył do nieosiągalnego. - Wybacz, Lordzie Pilocie, ale skąd wiesz, co jest osiągalne, a co nie? - Z wiekiem mądrzejemy - odparł. - Trąciłem czubkiem buta mosiężny pręt biegnący dołem bufetu. Metal zadźwięczał głucho. - Może jestem młody, i nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak... - Przechwałka - podsunął szybko Lionel. - Ale według mnie Hipotezę da się udowodnić, i zamierzam to uczynić. - W imię zgłębiania wiedzy o świecie - spytał Soli - czy dla sławy? Słyszałem, że chciałbyś w przyszłości zostać Lordem Pilotem. - Każdy czeladnik marzy o zostaniu Lordem Pilotem. - Chłopięce marzenia stają się często koszmarem mężczyzny. Ponownie, przypadkowo, trąciłem nogą pręt. - Nie jestem chłopcem, Lordzie Pilocie. Jutro składam śluby; jeden z nich zobowiązuje mnie do zgłębiania wiedzy o świecie. Zapomniałeś? - Czy zapomniałem? - warknął, mrużąc oczy. - Posłuchaj, chłopcze, ja nie zapominam niczego. Słowo „niczego” zdało się zawisnąć w powietrzu wraz z głuchym dźwięczeniem pręta. Soli wpatrywał się we mnie, ja w niego. W tym momencie z ulicy dobiegł głośny śmiech. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Trzej wysocy, potężnie zbudowani mężczyźni, każdy o jasno-blond włosach, każdy z obwisłymi wąsami, każdy w lekkim czarnym futrze przyprószonym śniegiem, odpięli ostrza łyżew i wkroczyli do baru. Podeszli do Lionela i Solego i wymienili z nimi uściski dłoni. Najpotężniejszy z tej trójki, mistrz pilot, który terroryzował Bardo podczas lat naszego nowicjatu w Borja, zamówił trzy kufle kvassu. - Straszny ziąb dzisiaj - powiedział. Bardo nachylił się do mnie. - Na nas chyba pora - szepnął. Pokręciłem głową. Nowo przybyli mistrzowie piloci - ich imiona brzmiały Neith, Seth i Tomoth - byli braćmi. Stali plecami do nas i chyba nas nie zauważyli. - Funduję sześć nocy z ekskluzywnymi kurtyzanami - wymamrotał mi do ucha Bardo. Nowicjusz postawił na bufecie trzy wielkie kufle parującego, gorącego, czarnego piwa. Tomoth cofnął się parę kroków w stronę kominka i strzepnął z futra tający śnieg. Podobnie jak niektórzy starsi piloci, którzy w podeszłym wieku tracą wzrok, nosił wysadzane klejnotami, mechaniczne oczy. Wrócił niedawno z peryferii Vildu. - Twoi Ieldra mówili prawdę, przyjacielu - zwrócił się do Solego. - Wybuchły Gallivare Binary i Cerise Luz. Nic z nich nie zostało, prócz twardego pyłu i światła. - Pył i światło - przytaknął jego brat Neith i zaklął, sparzywszy sobie wargi gorącym kvassem. - Pył i światło - powtórzył Seth. - Sodervarld z dwudziestoma milionami mieszkańców ogarnęła burza radioaktywnego pyłu i światła. Próbowaliśmy ich ewakuować, ale było już za późno. Planeta Sodervarld krąży wokół Enola Luz, gwiazdy, która jest - była - najbliższą sąsiadką Gallivare Binary. Z tego, co mówił Seth, wynikało, że wybuch supernowej spopielił powierzchnię Sodervarldu, unicestwiając wszelkie formy życia, z wyjątkiem ryjących w ziemi robaków. Mały bar dla mistrzów pilotów stał się nagle śmiesznie maleńki. Przypomniało mi się, że trzej bracia urodzili się w Sodervarldzie. - Za naszą matkę - wzniósł toast Seth, stukając się kuflem z Solim, Lionelem i swoimi braćmi. - Za naszego ojca - dorzucił Tomoth. - Freyd. - Słowo to padło z ust Neitha, który pochylił głowę tak nieznacznie, że nie byłem pewien, czy rzeczywiście ją pochylił czy tylko mi się tak wydało w migotliwym blasku ognia padającym od kominka. - Za Yuleth i Elath. - Pora na nas - powiedziałem do Bardo. Zbieraliśmy się już do wyjścia, kiedy Neith padł nagle ze szlochem w ramiona Tomotha, a ten, przygarniając brata do piersi, odwrócił się twarzą do nas. Jego wysadzane klejnotami oczy zabłysły w półmroku, kiedy nas zobaczył. - A to co? - krzyknął. - Co robią w naszym barze czeladnicy? - nastroszył się Seth. - Na Boga - powiedział Neith, odgarniając jasne włosy z mokrych od łez oczu - to ten Bękart i jego spasiony przyjaciel - jak mu tam? - Burpo? Lardo? - Bardo - podpowiedział Bardo. - Właśnie wychodzili - odezwał się Soli. Nagle odechciało tui się wychodzić. W uslach miałem sucho, coś napierało mi od wewnątrz na gałki oczne. - Jaki tam „Bardo” - warknął Neith. - Kiedy uczyliśmy go w Borja, wszyscy wołali na niego Oszczywal Lal, bo co noc lał w łóżko. To była prawda, nazwisko rodowe Bardo brzmiało Osheval Lal. Na początku swojego pobytu w Nigdylii był chudym, przestraszonym, tęskniącym za domem chłopcem, który uwielbiał recytować romantyczną poezję i moczył się co noc. Połowa nowicjuszy i mistrzów wołała na niego „Bardo”, a druga połowa „Oszczywal”. Od kiedy jednak zaczął trenować podnoszenie ciężarów i sypiać ze sprzedajny-mi kobietami, dzięki czemu nie zlewał już pościeli moczem lecz płynami żądzy, niewielu ważyło się nazwać go inaczej niż „Bardo”. - No to - powiedział Tomoth, klaszcząc na nowicjusza za bufetem - Oszczywal i Bękart spełnią z nami toast przed wyjściem. Nowicjusz napełnił kufle i szklanki. Bardo zerknął na mnie; ciekaw byłem, czy słyszy krew tętniącą mi w krtani albo widzi piekące łzy, które kręciły mi się w oczach. - Freyd - powiedział Tomoth. - Za tych, co zginęli na Sodervarldzie. Ogarnęła mnie obawa, że zaraz rozpłaczę się z wściekłości i wstydu, tak więc, patrząc Tomothowi prosto w te wstrętne metalowe oczy, sięgnąłem po swoją szklaneczkę i spróbowałem wychylić jednym chaustem ognistą szkocką. Źle zrobiłem. Zachłysnąłem się, rozkaszlałem i parsknąłem na bar wszystkim, czego nie zdążyłem przełknąć, opryskując Tomothowi twarz i jasne wąsy prysznicem maleńkich kropelek bursztynowej cieczy. Musiał sobie pomyśleć, że zrobiłem mu to na urągowisko, i uznać, że bezczeszczę pamięć jego rodziny, bo rzucił się na mnie bez chwili wahania, sięgając jedną ręką do moich oczu, a drugą do gardła. Poczułem rozdzierający ból w okolicach łuku brwiowego. W jednej chwili wszędzie widziałem tylko pięści, krew i łokcie, bo, idąc za przykładem brata, zwalili się mnie jak lawina Seth z Neithem. Wszystko było zimne i twarde: zimne były kafelki, na których leżałem na wznak, a twarda kość pękająca pod moimi zębami; czyjeś twarde paznokcie wpijały mi się w powiekę. Odepchnąłem na oślep twarz Tomotha. Przemknęło mi przez myśl, że tchórzliwy Bardo czmychnął pewnie za drzwi. I wtem rozległ się jego ryk, widocznie przypomniał sobie, że jest Bardo, nie Obszczywalem. Dały się słyszeć mięsiste pacnięcia ciała o ciało, i byłem wolny. Zerwałem się na nogi i wyrżnąłem Tomotha w głowę. Był to szybki, kąśliwy hak, którego nauczył mnie Czasomistrz. Popękały mi kłykcie, i przeszywający ból strzelił wzdłuż ramienia po sam bark. Tomoth złapał się za głowę i osunął na jedno kolano. Soli doskoczył do niego od tyłu. - Nieodrodny syn Moiry - wy warczał i złapał Tomotha za kołnierz futra, ratując go przed upadkiem. I wtedy popełniłem błąd, chyba drugi najgorszy błąd mego życia. Zamierzyłem się znowu pięścią na Tomotha, ale zamiast w niego, trafiłem w Solego, miażdżąc mu ten dumny, długi nos, niczym dojrzałego krewfruita. Po dziś dzień mam przed oczami ów wyraz zaskoczenia i niedowierzania (oraz bólu), jaki odmalował się na jego twarzy. A potem się wściekł. Zgrzytnął zębami i parsknął, pryskając na wszystkie strony krwią, która lała mu się z nosa. Natarł na mnie z furią, złapał od tyłu za głowę i chciał mi skręcić kark. Gdyby nie Bardo, który dopadł Solego i oderwał jego stalowe dłonie od podstawy mojej czaszki, byłby mnie zabił. - Spokojnie, Lordzie Pilocie - powiedział Bardo. Rozmasował mi kark wielkimi jak bochny, niezgrabnymi łapskami i pomógł się podnieść z podłogi. Wszyscy stali, dysząc i popatrując po sobie; nie bardzo wiedzieli co dalej. Potem posypały się przeprosiny i tłumaczenia. Lionel, który nie brał udziału w bijatyce, powiedział Tomothowi i jego braciom, że pierwszy raz wziąłem do ust szkocką i że na pewno nie chciałem ich obrazić. Kiedy nowicjusz po raz kolejny napełnił kufle i szklanki, dałem wyraz swojemu ubolewaniu z powodu śmierci mieszkańców Sodervarldu. Bardo przepił do Tomotha, a Tomoth wypił za odkrycie Solego. Zaś nasz Lord Pilot wpatrywał się we mnie przez cały ten czas, nie zważając na krew ciurkającą mu ze złamanego nosa, skapującą na zaciśnięte w wąską linię wargi i na podbródek. - Twoja matka mnie nienawidzi - odezwał się w końcu - nic więc dziwnego, że ty również. - Przepraszam, Lordzie Pilocie. Przysięgam, że to niechcący. Proszę, wytrzyj sobie tym nos. Podałem mu chustkę, ale udał, że nie widzi mojej wyciągniętej ręki. Wzruszyłem ramionami i zmiąłem chusteczkę w dłoni, by odsączyć nią sobie krew z oka. - Za peregrynację w poszukiwaniu Starszych Edd - powiedziałem, unosząc do ust szklaneczkę. - Wypijesz chyba za to, Lordzie Pilocie? - Jakież nadzieje na znalezienie Starszych Edd może żywić czeladnik? - Jutro będę pilotem - odparowałem. - Mam takie same szansę jak każdy inny pilot. - Tak, szansę. Jakie szansę na odkrycie tajemnicy życia ma młody, głupi pilot? Gdzie będziesz jej szukał? W jakimś bezpiecznym miejscu, bez wątpienia, gdzie nie ma szans na znalezienie czegokolwiek. - A może wybiorę się szukać jej tam, gdzie zgorzkniali, podstarzali piloci nie odważą się zapuścić? W salce zrobiło się tak cicho, że słyszałem plusk kropel krwi skapujących z nosa mego wuja na podłogę. - Czyli gdzie? - zapytał. - Pod fałdami szat swojej matki? Naszła mnie przemożna ochota, by ponownie go uderzyć. Tomoth z braćmi parsknęli śmiechem i zachwyceni zaczęli poklepywać się nawzajem po plecach, a ja pragnąłem rozkwasić wujowi tę zakrwawioną, arogancką gębę. Zawsze zbyt pochopnie i szybko dawałem się ponosić gniewowi. Wcale nie byłem teraz pewien, czy rzeczywiście niechcący go uderzyłem; być może takie było moje przeznaczenie (a raczej skrywane pragnienie). Stałem na rozdygotanych nogach i wlepiając w niego wzrok, zastanawiałem się, na ile naszym życiem rządzi przypadek, a na ile jest ono zdeterminowane. Ciepło bijące od ognia buzującego na kominku stało się nagle nie do zniesienia. Kiedy popełniałem najgorszy w życiu błąd, w głowie pulsowała mi krew i szkocka, lewe oko było jak roztopiona lawa, a język jak gęsty syrop. - Nie, Lordzie Pilocie - wyrzuciłem z siebie. - Wyprawię się poza mgławicę Eta Carina. Zamierzam spenetrować i zbadać Ciałostałą Istotę. - Nie żartuj. - Nie żartuję. Nie gustuję w twoim poczuciu humoru; nie żartuję. - Żartujesz - powiedział, podsuwając się do mnie. - To zwyczajne, durne przechwałki głupiego pilota czeladnika, mam rację? Poprzez mgiełkę zasnuwającą Uli zdrowe oko widziałem, jak patrzą na mnie wszyscy, nawet młody barman. - Oczywiście, że to był żart - huknął Bardo, popierdując. - Powiedz im, że żartowałeś, Malutki, i chodźmy stąd. Spojrzałem w napięte, płonące oczy Solego i powiedziałem: - Przysięgam, że nie żartuję. Soli ścisnął mnie długimi palcami za ramię. - Przysięgasz? - Tak, Lordzie Pilocie. - Złożysz formalną przysięgę. - Tak, Lordzie Pilocie - powiedziałem, oswabadzając rękę z jego uścisku. - Przysięgaj zatem. Powtarzaj za mną: „Ja, Mallory Ringess, pomny kanonów i ślubów naszego Zakonu, odpowiadając na apel Czasomistrza wzywającego do peregrynacji, przysięgam swojemu Lordowi Pilotowi, że zbadam ścieżki wiodące przez Ciałostałą Istotę”. Powtórz! Drżącym głosem zacząłem składać formalną przysięgę, a Bardo wpatrywał się we mnie wyraźnie przerażony. Kiedy skończyłem, Soli kazał barmanowi napełnić ponownie nasze szklanki i wzniósł toast: - Za peregrynację w poszukiwaniu Starszych Edd. Tak mój młody głupi pilocie, wszyscy za to wypijemy! Nie bardzo pamiętam, co było później. Chyba dużo śmiechu, szkockiej i piwa, jak również rozmów o tajemnicy, blaskach i cieniach życia. Jak przez mgłę przypominam sobie Tomotha i Bardo, którzy, szlochając, zaparci łokciami o błyszczący blat bufetu, siłowali się na rękę. Prawdą jest, wiem to teraz, że likwor przyćmiewa i pożera pamięć. Tej nocy odwiedziliśmy jeszcze z Bardo inne bary serwujące szkocką i piwo (i mocne amorgeniki); trafiliśmy również na Ulicę Ekskluzywnych Kurtyzan i piękne Jakarandanki zaspokoiły nasze żądze, obdarzając rozkoszą. Przynajmniej tak mi się wydaje. Ponieważ był to mój pierwszy raz z doświadczoną kobietą - kobietami - niewiele wiedziałem o żądzy i rozkoszy, a jeszcze mniej pamiętałem. Byłem tak pijany, że pozwoliłem nawet dziwce imieniem Aida pieścić me nagie ciało. Wszystko, co pamiętam, to ciężki zapach perfum i ciemna, płonąca skóra, ślepo niecierpliwe napieranie ciała na ciału, wspomnienia mam iiieLnc i niewyraźne, skażone poczuciem winy i obawą, że zrobiłem sobie wroga z Lorda Pilota naszego Zakonu i złożyłem przysięgę, która z pewnością kosztować mnie będzie życie. „Czeladnicy umierają”, powiedział Soli, kiedy opuszczaliśmy bar dla mistrzów pilotów. Pamiętam, jak, wytaczając się na glidderię, modliłem się w duchu, żeby to nie była prawda. 2 Śluby pilota Dziwne, ach, niestety! są Ulice Miasta Bólu... Kamer Maria Rilke, Wiesze: Stulecia Holokaustu Późnym popołudniem następnego dnia odebraliśmy swoje pierścienie pilota. Olbrzymie Audytorium Starożytnych Pilotów stojące pośrodku Resy w otoczeniu burs, budynków mieszkalnych i innych gmachów uczelni, wypełniali po brzegi członkowie naszego Zakonu obojga płci. Od sklepionego łukowo wejścia po samo podwyższenie, na którym klęczeli czeladnicy, falował tłum uczonych oraz profesjonałów w pastelowych szatach, przypominający morze tęczowego jedwabiu. Ponieważ mistrzowie poszczególnych profesji mieli zwyczaj trzymać się razem, owo tęczowe morze było łaciate: przy kolumnach w północnym końcu sali zgromadzili się odziani na pomarańczowo cetycy, a sąsiadowała z nimi grupa aka-szyków spowitych od kostek po szyje w żółty jedwab. Kliki wieszczów w oślepiającej bieli i mechaników w zieleni stały obok siebie i bez wątpienia toczyły zażarty spór o rzeczywisty (i paradoksalny) skład oraz naturę czasoprzestrzennego kontinuum albo jakąś inną tajemnicę. Przed samym podium stali czarną ławą piloci i mistrzowie piloci. Dostrzegałem wśród nich Lionela, Tomotha z braćmi, Stephena Caraghara i inne znajome twarze. W pierwszym rzędzie, patrząc na nas z dumą, stały moja matka z Justine. Czasomistrz, olśniewający i dostojny w lejącej się, czerwonej todze, kazał naszej trzydziestce powtarzać za sobą ślubowanie pilota. Dobrze, że klęczeliśmy jeden przy drugim. Gdyby nie ciepłe cielsko Bardo, asekurujące mnie od prawej, i napierające od lewej ramię mego przyjaciela Quirina, zaryłbym chyba nosem w wypolerowaną marmurową posadzkę podwyższenia. Chociaż odwiedziłem rano snycera, który zaszył mi szarpaną ranę na powiece oraz zaaplikował środek na przeczyszczenie, by wyrugować z mego organizmu trujące pozostałości szkockiej, nadal czułem się podle. Głowę miałem rozpaloną i ciężką; odnosiłem wrażenie, że mózg wzbiera mi krwią i lada chwila rozsadzi czaszkę od wewnątrz. Dusza też we mnie płonęła. Życie miałem zrujnowane. Mdliło mnie ze strachu i przerażenia. Myślałem o Tycho, o Erendirze Ede, o Ricardo Lavim i innych sławnych pilotach, którzy próbę zgłębienia tajemnicy Ciaiostałej Istoty przypłacili życiem. Pogrążony w rozpaczy niewiele słyszałem z ostrzeżeń Czasomi-strza przed śmiertelnymi zagrożeniami splotu. Z tego, co mówił, dobrze zapamiętałem tylko jedno: że z dwustu jedenastu czeladników, którzy razem z nami rozpoczynali naukę w Resie, pozostała tylko nasza trzydziestka. Czeladnicy umierają, pomyślałem, i nagle poprzez mgiełkę rozbieganych myśli przedarł się do mnie głęboki, szorstki wibrujący głos Czasomistrza. - Piloci również umierają - mówił - ale nie tak często i nie tak bezsensownie, bo kiedy już umierają, to dla jakiegoś wyższego celu. Właśnie dla takiego wyższego celu zebraliśmy się tu dzisiaj, a celem tym jest zaprzysiężenie... W tym mniej więcej duchu przemawiał jeszcze przez kilka minut. Potem zobowiązał nas do celibatu i ubóstwa. Był to najmniej ważny z naszych ślubów. (Wspomnę tutaj, że celibat ów należy rozumieć w najwęższym sensie tego słowa. Inaczej Bardo nigdy nie mógłby zostać pilotem. Choć fizyczna namiętność pomiędzy mężczyzną a kobietą to coś wzniosłego, w Zakonie naszym obowiązuje reguła, w myśl której piloci nie mogą zawierać związków małżeńskich. To chyba słuszna reguła, reguła mająca swoje uzasadnienie. Kiedy pilot powraca ze splotu o całe lata starszy albo młodszy od swojego partnera, tak jak ostatnio Soli, to ta różnica wieku - na-zywamy ją okrulnoczasem - może zniszczyć oboje;. - Tak jak uczyliście się dotąd i dalej będziecie się uczyli, tak odtąd sami musicie nauczać - ciągnął Czasomistrz i złożyliśmy trzeci ślub. Bardo usłyszał chyba, że głos mi drży, bo wyciągnął rękę i ścisnął mnie za kolano, jakby w ten sposób próbował mi przekazać cząstkę swej ogromnej siły. Czwarty ślub był, w moim odczuciu, najważniejszy ze wszystkich. - Musicie zachowywać umiar - zobowiązał nas Czasomistrz. Wiedziałem, że to słuszny nakaz. Symbioza pomiędzy pilotem a jego statkiem jest tak głęboka i silna, że może prowadzić do śmiertelnie groźnego uzależnienia. Iluż to pilotów zaginęło w splocie tylko dlatego, że zbytnio folgowali pokusie rozkoszowania się potęgą swoich rozszerzonych umysłów? Lepiej nie mówić. Ślub posłuszeństwa powtórzyłem za Czasomistrzem mechanicznie, bez specjalnego przekonania i entuzjazmu. Czasomistrz zawiesił głos i przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz spojrzy na mnie i skarci za ten brak zaangażowania albo każe nawet powtórzyć piąty ślub. Ale on, głosem pełnym dramatyzmu, podniosłym tonem, podjął: - Ostatni ze ślubów jest ślubem najświętszym, ślubem, bez którego wszystkie wasze inne śluby byłyby próżne niczym kubek pełen powietrza. I tak, dziewięćdziesiątego piątego dnia pozornej zimy roku 2929 od założenia Nigdylii, ślubowaliśmy poszukiwać ponad wszystko wiedzy i prawdy, nawet gdyby miało to sprowadzić na nas śmierć i zrujnować wszystko, co kochamy i cenimy. Czasomistrz poprosił o wniesienie pierścieni. Z salki sąsiadującej z podwyższeniem wyłonił się Leopold Soli. Za nim szedł przejęty nowicjusz z obciągniętą aksamitem różdżką, na którą nanizano trzydzieści naszych pierścieni. Pochyliliśmy głowy i każdy z nas wyciągnął prawą rękę. Soli, przesuwając się przed rzędem czeladników, zdejmował z różdżki pierścienie splecione z diamentowej nitki i wsuwał je kolejno każdemu na palec serdeczny. - Z tym pierścieniem jesteś Pilotem - powiedział do Alarka Mandary i do Chantal Astoreth. I do genialnego Jonathana Ede i do Sondervala. - Z tym pierścieniem jesteś Pilotem - powtarzał raz po raz, przesuwając się przed szeregiem klęczących czeladników. Nos miał tak spuchnięty, że jego słowa brzmiały nosowo, jakby miał katar. Doszedł do Bardo, który na dzisiejszą uroczystość pozdejmował wyjątkowo swoje pierścienie i zamiast nich na każdym palcu miał białą obwódkę. Zdjął z różdżki największy pierścień. (Chociaż powinienem trzymać głowę spuszczoną, nie mogłem się powstrzymać i przyglądałem się spod oka, jak Soli wpycha błyszczący czarny pierścień na gruby paluch Bardo). Przyszła kolej na mnie. Soli pochylił się nade mną i powiedział: - Z tym pierścieniem jesteś... Pilotem. - Słowo „pilotem” wymówił z jakimś przymusem, jakby paliło go w język. Wepchnął mi pierścień na palec z taką silą, że diament zdarł mi warstewkę naskórka i nadwyrężył ścięgno. Jeszcze osiem razy usłyszałem formułkę „Z tym pierścieniem jesteś pilotem”, a potem Czasomistrz zaintonował litanię za Lorda Pilota, odmówił rekwiem i było po wszystkim. Nasza trzydziestka świeżo upieczonych pilotów zeszła z podium i rozproszyła się, by pokazać nowe pierścienie swoim przyjaciołom i mistrzom. Garstka zamożniejszych nowych pilotów miała na sali członków rodzin, które stać było na opłacenie kosztownego przelotu rejsowym głębokim statkiem do Nigdylii, ale Bardo do nich nie należał. (Kiedy porzucił rodzinne dobra, by zamienić je na ubóstwo Zakonu, ojciec uznał go za zdrajcę). Wmieszaliśmy się w grupkę znajomych i otoczyło nas morze kolorowego jedwabiu. Wznoszono radosne okrzyki, śmiano się, słychać było tupot stóp po wyłożonej kamiennymi płytami posadzce. Przyjaciółka mojej matki, eschatolog Kolenya Mor, nieskromnie przytuliła pulchny, wilgotny policzek do mojego. - Spójrz tylko na niego, Moira - szczebiotała, przygarniając mnie do piersi. - Patrzę przecież - odparła matka. Była kobietą wysoką i silną (i piękną), choć przyznać muszę, że nieco przytęgą, a to wskutek swojego upodobania do czekoladowych cukierków. Miała na sobie skromną szarą togę mistrza kantora, profesji grupującej najczystszych z czystych matematyków. Jej rozbiegane szare oczy zdawały się spoglądać we wszystkie strony naraz, kiedy, przekrzywiając głowę, spytała mnie: - Masz zszytą brew. To jakaś świeża rana, prawda? - Nie zwracając uwagi na mój pierścień, ciągnęła: - Wszyscy już wiedzą, co powiedziałeś, jaką przysięgę złożyłeś Solemu. Całe miasto o niczym innym nie mówi. „Syn Moiry przysiągł, że spenetruje Ciałostałą Istotę”, tylko to słyszę od rana. Mój przystojny, genialny, niesforny syn. - Rozpłakała się. Byłem wstrząśnięty. Nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy. Po raz pierwszy widziałem ją płaczącą. - Piękny pierścień - powiedziała ciotka Justine, podchodząc i witając mnie skinieniem głowy. Pokazała mi własny pierścień pilota. - Zasłużyłeś sobie na niego, bez względu na to, co wygaduje Soli. - Podobnie jak matka, Justine była wysoka, a lekko siwiejące czarne włosy upinała sobie w kok; podobnie jak matka przepadała za czekoladkami. Ale podczas gdy moja matka spędzała najczęściej czas na rozmyślaniach i roztrząsaniu swoich przesadnie ambitnych snów na jawie, Justine lubiła towarzystwo, jazdę figurową na łyżwach i ćwiczenie trudnych skoków na Kręgu Ognia, Północnym Kręgu, czy innych zatłoczonych miejskich lodowiskach. Dzięki temu zachowała smukłą młodzieńczą sylwetkę, chyba jednak kosztem wrodzonej bystrości umysłu. Często zachodziłem w głowę, jak to się stało, że chciała Solego za męża, a co ważniejsze, jak to się stało, że Czasomistrz udzielił tym dwojgu sławnym pilotom specjalnej dyspensy na małżeństwo. Podszedł do nas Burgos Harsha, mężczyzna o krzaczastych brwiach i obwisłych policzkach; z nozdrzy perkatego nosa przypominającego świński ryjek sterczały mu długie czarne włoski. - Moje gratulacje, Mallory - powiedział. - Wiedziałem, że dokonasz kiedyś czegoś nadzwyczajnego - zresztą wszyscy to wiedzieliśmy - ale że przy pierwszym spotkaniu złamiesz nos naszemu Lordowi Pilotowi i że przysięgniesz zabić się w tej mgławicy nazywanej potocznie - i dodam od siebie, dosyć wulgarnie - Ciałostałą Istotą, o tym nawet nie śniłem. - Mistrz historyk zatarł energicznie dłonie i zwrócił się do mojej matki: - Wiesz, Moiro, przestudiowałem prawo kanoniczne i ustne przekazy, jak również zwyczaje Tycho i sprawa jest jasna - mogę się, oczywiście, mylić, ale czy pamiętasz, żebym się kiedyś pomylił? - jasna sprawa, że przysięga Malłory’ego była tylko przyrzeczeniem danym Lordowi Pilotowi, a nie wiążącą przysięgą złożoną Zakonowi. A już na pewno nie uroczystą przysięgą. W momencie kiedy przysięgał się zabić, i choć to niuans, to znaczący, nie miał jeszcze złożonych ślubów, a co za tym idzie, w świetle prawa nie był pilotem, czyli nie był upoważniony do składania wiążących przysiąg. - Nie rozumiem - wtrąciłem. Za sobą słyszałem śpiewy, szum jedwabiu ocierającego się o jedwab, chaotyczny gwar tysiąca głosów. - Przysięga to przysięga. Cóż za różnica, komu przysięgałem? - Różnica, Mallory, jest taka, że Soli, jeśli chce, może cię z tej przysięgi zwolnić. Poczułem gwałtowny przypływ adrenaliny, ucisk w krtani, a serce zatrzepotało mi w piersiach jak spłoszony ptak. Przez głowę przemykały mi wszystkie rodzaje śmierci, jakimi umierali piloci. Umierali odmóżdżeni przez zbyt długą nieprzerwaną symbiozę ze swoimi statkami, umierali ze starości zagubieni w drzewach decyzji; supernowe redukowały ich ciała do poziomu plazmy, a senczas, zbyt długie przebywanie w senczasie przypłacali wpatrywaniem się przez wieczność niewidzącymi oczyma w płonące gwiazdy; zabijali ich obcy, mordowały istoty ludzkie, porywały roje meteorów, spalali się w półcieniach błękitnych olbrzymów, zamarzali w nicości głębokiego kosmosu. Wiedziałem, że mimo moich pompatycz-nych słów o chwalebności śmierci wśród gwiazd, wcale nie zależy mi na takiej chwale i rozpaczliwie nie chcę umierać. Burgos odszedł, a moja matka zwróciła się do Justine: - Porozmawiasz z Solim, dobrze? Wiem, że mnie nienawidzi. Ale za cóż miałby nienawidzić Mallory’ego? Tupnąłem obcasem w posadzkę. - Z Solim tak trudno się teraz porozumieć - powiedziała Justine, muskając palcem wskazującym brew. - Ta ostatnia podróż omal go nie zabiła, zarówno wewnętrznie, jak i na zewnątrz. Och, naturalnie, porozmawiam z nim, będę z nim rozmawiała, dopóki gardła sobie nie zedrę, ale obawiam się, że on tylko spojrzy na mnie tymi swoimi błędnymi oczami i wygłosi jakąś złotą myśl w rodzaju: „Jeśli życie ma w ogóle jakieś znaczenie, to skąd wiadomo, że dane nam to znaczenie odkryć?”, albo „Skoro pilot ma umrzeć, to najlepiej, żeby umarł młodo, zanim okrutnoczas zabije wszystko, co kocha”. Nie potrafię z nim rozmawiać, kiedy znajduje się w takim nastroju, i nie jest wcale wykluczone, że on uważa, iż postąpił szlachetnie, pozwalając Mallory’emu złożyć przysięgę, która gwarantuje mu bohaterską śmierć, albo naprawdę wierzy, że Mallory’emu się powiedzie i po prostu chce być z niego dumny. Trudno zgadnąć, co naprawdę myśli, kiedy pozostaje taki zamknięty w sobie, ale porozmawiam z nim, Moiro, naturalnie, że porozmawiam. Niewielką miałem nadzieję, że Justine zdoła go przekonać. Dawno temu, udzielając im zezwolenia na małżeństwo, Czasomistrz ostrzegł oboje: „Okrutnoczas, z okrutnoczasem nie wygracie”, i miał rację. Powszechnie uważa się, że różnica wieku zabija miłość, ale moim zdaniem nie jest to do końca prawda. Miłość zabijają wiek i egoizm. Z każdą sekundą życia wrastamy coraz to bardziej i bardziej w siebie prawdziwych. Jeśli istnieje coś takiego, jak przeznaczenie, to jest ono następujące: zewnętrzne ja poszukuje i rozwija się w prawdziwe ja, bez względu na ból i przerażenie - a bez bólu i przerażenia nigdy się nie obejdzie - bez względu na koszty. Soli, wierny swemu najgłębszemu pragnieniu, powrócił z jądra opętany dążeniem do zrozumienia znaczenia śmierci i odkrycia tajemnicy życia, podczas gdy Justine spędziła te same długie lata w Nigdylii, wiodąc normalne życie i ciesząc się wszystkimi jego atrybutami: dobrym jedzeniem i zapachem morza o zmierzchu (i, jak twierdzą niektórzy, pieszczotami swoich kochanków), jak również doskonaląc bez końca kroki walca i opanowując do perfekcji figury łyżwiarskie. - Nie chcę, żeby Justine z nim rozmawiała - skłamałem. Matka przekrzywiła głowę i dotknęła dłonią mego policzka, tak jak robiła to, kiedy, będąc jeszcze chłopcem, chorowałem i miałem gorączkę. - Nie wygaduj głupstw - powiedziała. Grupka moich kolegów pilotów prowadzona przez niespotykanie wysokiego i chudego Sondervala przeniknęła czarną chmurą przez stojących wokół profesjonałów i otoczyła mnie kręgiem. Li Tosh, Helena Charbo i Richardess - według mnie była to trójka najlepszych pilotów, jakich kiedykolwiek wydała Resa. Moja stara przyjaciółka, Delora wi Towt, bawiąc się blond warkoczami, przywitała się z moją matką. Sonderval, który pochodził z wzorcowej rodziny z Solsken, wyprostował się na całą wysokość swoich ośmiu stóp i oznajmił: - Chciałem ci coś powiedzieć, Mallory. Cała uczelnia jest z ciebie dumna. Za to, że postawiłeś się Lordowi Pilotowi - wybacz, Justine, nie chciałem cię urazić - i jesteśmy dumni z przysięgi, jaką złożyłeś. Wiemy wszyscy, ile to wymagało odwagi. Życzymy ci jak najlepiej w twojej wyprawie. Uśmiechnąłem się, bo byliśmy z Sondervalem najzagorzalszymi rywalami w całej Resie. Obok Delory i Li Tosha (oraz Bardo, kiedy temu się chciało), należał on do najinteligentniejszych z moich kolegów pilotów. Sonderval był też człowiekiem przebiegłym i w jego komplemencie wyczuwałem więcej niż nutkę kpiny. Nie sądzę, by wierzył, że przysięgając dokonać niewykonalnego, dałem dowód odwagi; on chyba wiedział, że zgubiła mnie w końcu moja porywczość. Sprawiał wrażenie bardzo z siebie zadowolonego, prawdopodobnie dlatego, że nie wierzył w mój szczęśliwy powrót. Ale przecież wzorcowi z Solsken zawsze byli zadowoleni z siebie i dlatego wyrastali na takich groteskowych dryblasów. Sonderval i reszta przeprosili i wmieszali się w tłum. - Mallory zawsze był lubiany - powiedziała moja matka. - Jeśli nie wśród mistrzów, to wśród innych czaladników. Odchrząknąłem znacząco i wbiłem wzrok w białe trójkąty posadzki. Śpiew przybrał na sile. Rozpoznałem linię melodyczną heroicznych (i romatycznych) madrygałów Takeko. W jednej chwili przepełniły mnie rozpacz i fałszywa odwaga. Niezdecydowany jak zawsze, rozdzierany pomiędzy zuchowatością a tchórzliwą nadzieją, że Soli zwolni mnie jednak z przysięgi, podniosłem głos i powiedziałem: - Matko, przysiągłem, co przysiągłem; nie ma znaczenia, co Justine wytarguje u Solego. - Nie wygaduj głupstw - ofuknęła mnie. - Nie pozwolę ci się zabić. - Okryłabyś mnie hańbą. - Lepsza hańba, czymkolwiek ona jest, niż śmierć. - Nie - odparłem - lepsza śmierć niż hańba. - Ale sam nie wierzyłem we własne słowa. W głębi duszy gotów byłem zaakceptować hańbę, byle tylko ratować życie. Matka wymruczała coś pod nosem - miała taki nawyk - coś, co zabrzmiało mi mniej więcej tak: „Że też ten Soli nie zginął. Wtedy nie musiałbyś wybierać. Między śmiercią a hańbą”. - Co powiedziałaś? - spytałem. - Nic nie mówiłam. Spojrzała ponad moim ramieniem i ściągnęła brwi. Odwróciłem się i zobaczyłem Solego, wysokiego i dostojnego w dopasowanej czarnej todze. Przepychał się przez tłum, prowadząc za rękę piękną, bezoką wieszczkę. Uderzył mnie natychmiast ów kontrast bieli i czerni: czarne włosy wieszczki spływały niczym satynowa kurtyna na plecy jej białych szat, gęste czarne brwi odcinały się ostro od bieli czoła. Szła wolno, bardzo ostrożnie stawiając kroki, czym przywodziła na myśl zimną, marmurową statuę przywołaną nagłe - i wbrew swej woli - do życia. Na jej ciężkie piersi i ciemne, wielkie sutki prześwitujące wyraźnie spod cienkiego jedwabiu prawie nie zwróciłem uwagi; mój wzrok przyciągała twarz, długi, orli nos i pełne czerwone wargi, a przede wszystkim ciemne, gładko zabliźnione zagłębienia w miejscach, gdzie kiedyś znajdowały się oczy. - Katharine! - wykrzyknęła Justine, kiedy się zbliżyli. - Moja droga córeczko! - Wzięła wieszczkę w ramiona. - Ileż to czasu! - Obejmowały się przez chwilę, po czym Justine otarła powilgotniałe oczy grzbietami obleczonych w rękawiczki dłoni i zwróciła się do mnie: - Mallory, pozwól, że przedstawię ci twoją kuzynkę, Damę Katharine Ringess Soli. Powitałem dziewczynę, a ona odwróciła głowę w moją stronę. - Mallory - powiedziała wreszcie. - Ileż to czasu? Zdarzają się w moim życiu chwile, kiedy czas zdaje się zatrzymywać, kiedy wydaje mi się, że przeżywam ponownie jakieś pamiętane jak przez mgłę (ale istotne) zdarzenie. Czasami skrzek ta-lawów w zimie albo zapach mokrych wodorostów cofnie mnie w jednej chwili do tamtej pogodnej nocy sprzed lat, kiedy stałem samotnie na opuszczonej, wietrznej plaży Stambergersee i oddawałem się marzeniom o zdobywaniu gwiazd; czasami jakiś kolor, dajmy na to pomarańcz slidderii albo żywa zieleń glissady, przenosi mnie w inny czas i miejsce; czasami dzieje się tak bez żadnego bodźca zewnętrznego - wystarcza pewien określony kąt padania promieni słońca podczas głębokiej zimy albo podmuch mroźnego wiatru od morza. Są to momenty tajemnicze i cudowne, a zarazem pełne dziwnego znaczenia i grozy. Wieszcze nauczają, naturalnie, o jedności teraźniejszości, przeszłości i czasów, które dopiero nadejdą. Dla nich sny o przyszłości i własne wspomnienia są chyba elementami tej samej tajemnicy. Ci dziwni, święci, samooślepia-jący się mężczyźni i kobiety naszego Zakonu wierzą, że jeśli chcemy wejrzeć w przyszłość, to musimy oglądać się na swoją przeszłość. Kiedy więc Katharine uśmiechnęła się do limic, i zawibrowały we mnie spokojne, melodyjne tony jej głosu, wiedziałem już, że to znowu taki moment, w którym moja przeszłość i przyszłość stają się jednym. Chociaż widziałem ją po raz pierwszy w życiu, odnosiłem wrażenie, że znamy się od zawsze. Z miejsca się w niej zakochałem. Nie była to jednak miłość, jaką darzy się innego człowieka, lecz coś na kształt podniosłego uczucia, które musi ogarniać wędrowca na widok nowego oceanu albo wspaniałego, ośnieżonego szczytu góry. Jej spokój i uroda dosłownie mnie poraziły, wybąkałem więc pierwszą głupią formułkę, jaką ślina przyniosła mi na język: - Witaj w Nigdylii. - Tak, witaj - powtórzył za mną Soli, zwracając się do córki. - Witaj w Mieście Światła. - Z jego głosu przebijał wyraźny sarkazm i gorycz. - Bardzo dobrzeje pamiętam, ojcze. - Rzeczywiście powinna je pamiętać, bowiem, tak jak ja, tutaj się urodziła. Ale potem, kiedy była jeszcze dziewczynką, a Soli wyruszył na wyprawę do jądra, Justine oddała ją na wychowanie do babki mieszkającej na Lechok. Nie widziała swego ojca (i już nigdy nie zobaczy) przez dwadzieścia pięć lat. Cały ten czas spędziła na Lechoix wśród pogardzających mężczyznami kobiet. Choć miała powody do rozgoryczenia, nie widziałem go u niej. Rozgoryczenia nie krył za to Soli. Był zły na siebie, że zostawił żonę i córkę, i na Justine za to, że pozwoliła Katharine zostać wieszczką, a nawet ją do tego zachęcała. Nienawidził wieszczów. - Dziękuję, że przybyłaś - powiedział do córki Soli. - Usłyszałam, że wróciłeś, ojcze. - Tak, to prawda. Zapadło niezręczne milczenie. Moja dziwna rodzina stała przez chwilę bez słowa pośrodku tysięcznego rozgwarzonego tłumu. Soli wpatrywał się rozpłomienionym wzrokiem w Justine, ona w niego, a moja matka obrzucała ukradkowymi, niechętnymi spojrzeniami Katharine. Widać było, że jej nie lubi, prawdopodobnie za wrażenie, jakie na mnie wywarła. - Moje gratulacje, Mallory - odezwała się z uśmiechem Katharine - z okazji twojego... Wybierasz się zbadać Istotę, a do tego trzeba odwagi... Wszyscy jesteśmy z ciebie bardzo dunuii. - Iiylowala mnie u niej trochę ta właściwa wieszczom maniera nie kończenia zdań, tak jakby spodziewała się, że słuchacz potrafi „zobaczyć”, co zostało nie dopowiedziane, i pozwalała nieść się dalej wartkiemu strumieniowi myśli. - Tak, gratulacje - podchwycił Soli. - Ale ten pierścień pilota jest chyba trochę za ciasny na twój palec. Miejmy nadzieję, że śluby pilota, które przed chwilą złożyłeś, nie przerastają twojego ducha. Moja matka przekrzywiła głowę i wymierzając palec w pierś So-lego, powiedziała: - A co pozostaje z ducha? W Lordzie Pilocie? Zmęczony, zgorzkniały wrak ducha. Nie mów mojemu synowi o duchu. - To może porozmawiamy o życiu? Tak, porozmawiajmy o życiu. Miejmy nadzieję, że Mallory pożyje dostatecznie długo, by nacieszyć się życiem świeżo upieczonego pilota. Gdyby pod ręką była szkocka, wznieślibyśmy toast za wspaniałe, lecz zbyt krótkie życie głupich młodych pilotów. - Lord Pilot - odparowała natychmiast moja matka - za bardzo szczyci się swoim własnym długim życiem. Justine chwyciła Sołego za rękę, przysunęła pełne, zmysłowe wargi do jego ucha i zaczęła coś szeptać. - Składając swoją przysięgę, byłeś prawdopodobnie pijany - powiedział do mnie Soli, wyrywając się jej. - A na pewno pijany był twój Lord Pilot. Moja urocza żona podpowiada mi więc, żebyśmy ogłosili, że cała sprawa była tylko żartem i skończyli obaj z tą dziecinadą. - Zrobiłbyś to, Lordzie Pilocie? - spytałem, czując, jak pod jedwabną togą ciurkają mi po bokach strumyczki gorącego potu. - Kto wie? Któż zna swoje przeznaczenie? - Zwrócił się do Katharine i zapytał: - Widzisz jego przyszłość? Co pisane Mallory’emu? Czy należy go chronić przed przeznaczeniem? „Śmierć pośród gwiazd to najpiękniejsza ze śmierci”, powiedział Tycho, zanim zniknął w Ciałostalej Istocie. Może Mallory’emu uda się to, co nie udało się największemu z pilotów. Czy należy chronić go przed przeznaczeniem i zamykać drogę do sławy? Powiedz mi, moja piękna wieszczko. Wszyscy spojrzeliśmy na Katharine, która spokojnie słuchała Sołego chciała wyczuć nasze spojrzenia, bo wsunęła rękę do bocznej kieszeni togi, „kryjówki”, w której wieszcze WJ^LĄ muj czerniącego olejku. Kiedy wyjęła rękę z kieszeni, palec wskazujący miała pokryty kremem tak czarnym, że nie odbijał wcale światła, co wyglądało tak, jakby w ogóle nie miała palca, jakby w miejscu zajmowanym przez jej palec powstała miniaturowa czarna dziura. Zgodnie ze zwyczajem wieszczów posmarowała sobie olejkiem zagłębienia oczodołów, powlekając kryjącą czernią blizny. Popatrzyłam na te zagłębienia nad jej wydatnymi kośćmi policzkowymi i wydało mi się, że spoglądam w mroczne, tajemnicze tunele prowadzące do jej duszy, gdzie powinny znajdować się okna. Patrzyłem na nią tylko przez chwilę, a potem musiałem odwrócić wzrok. Miałem już powiedzieć swojemu sarkastycznemu, aroganckiemu wujowi, że dotrzymam przysięgi, bez względu na to, co on postanowi, kiedy Katharine parsknęła wesołym, dziewczęcym śmiechem i powiedziała: - Przeznaczenie Mallory’ego jest jego przeznaczeniem i nic nie może się zmienić... Chyba że ty, ojcze, to zmienisz i zawsze będziesz... -1 tu znowu się roześmiała, po czym dodała: - Ale w końcu sami wybieramy sobie przyszłość, rozumiecie? Soli nie rozumiał, ja też nie. Nie zrozumiały również ani moja matka, ani Justine. Bo któż rozumie paradoksalne, denerwujące bredzenie wieszczów? W tym momencie zbliżył się do nas Bardo. Klepnął mnie w plecy, a potem ukłonił się z uśmiechem Justine i szybko odwrócił wzrok. Bardo - próbował się z tym kryć, ale bez powodzenia - pożądał mej ciotki. Nie sądzę, żeby ona odwzajemniała to pożądanie, albo pochwalała jego bezwstydne zaloty, choć po prawdzie oboje byli w pewnym sensie podobni do siebie: uwielbiali fizyczne rozkosze, mało dbali o przeszłość, a o przyszłość wcale. Przedstawiwszy się Katharine, Bardo ukłonił się Solemu i powiedział: - Lordzie Pilocie, czy Mallory przeprosił już za swoje wczorajsze barbarzyńskie zachowanie? Nie? Pozwól więc, że ja przeproszę cię w jego imieniu, bo on jest za dumny, by przepraszać, a tylko ja wiem, jak bardzo teraz żałuje. - Duma zabija - powiedział Soli. - Duma zabija - powtórzył Bardo, gładząc kciukiem czarny wąs. - Oczywiście, że zabija! Ale po kim Mallory odziedziczył «wnis fł.imp9 Mieszkam z nim od dwunastu lat na jednej kwaterze, więc wiem. „Soli sporządza mapę odwzorowań dla gwiazd jądra”, mawia. „Soli omal nie wyprowadził dowodu Wielkiego Teorematu”. Soli to, Soli tamto, czy wiesz, co odpowiada, kiedy mówię mu, że chyba zwariował, marnując czas na trenowanie szybkiej jazdy na łyżwach? Mówi: „Kiedy Soli został pilotem, zwyciężył w wyścigu pilotów i ja też zwyciężę”. Miał, oczywiście, na myśli wyścig między nowymi i starszymi pilotami organizowany co roku zaraz po ślubowaniu. Dla wielu jest to kulminacyjny punkt Festiwalu Tycho. Czułem, jak na policzki wypełza mi rumieniec. Ledwie potrafiłem spojrzeć wujowi w oczy, kiedy ten powiedział: - A więc będzie miał okazję spróbować podczas jutrzejszego wyścigu. Nikt nie pokonał mnie od... - oczy zaszły mu nagle mgłą, i lekko drżącym głosem dokończył: -...od dawna. Chwilę dyskutowaliśmy o roli aerodynamiki w wyścigach. Ja utrzymywałem, że skuteczniejsza jest jazda w niskim skłonie, ale Soli zauważył, że podczas wyścigu długodystansowego - a takim miał być jutrzejszy - niski skłon doprowadzi do szybkiego zmęczenia mięśni ud i nie wolno z nim przesadzać. Nasza rozmowa urwała się, kiedy na podwyższenie wmaszerowa-ło dziesięciu gnomologów w czerwonych togach. Zajęli miejsca po obu rękach Czasomistrza, po pięciu z każdej strony. Unisono zaśpiewali: „Cisza, już pora! Cisza, już pora!” i gwar w Audytorium ścichł jak nożem uciął. Czasomistrz wystąpił przed szereg i ogłosił swe wezwanie, zapowiadając peregrynację w poszukiwaniu Starszych Edd. - Tajemnica nieśmiertelności Człowieka - mówił - tkwi w naszej przeszłości i naszej przyszłości. Poczułem, jak Katharine ociera się o mnie ramieniem i zareagowałem szokiem (oraz podnieceniem), kiedy swoimi długimi palcami przelotnie i ukradkowo uścisnęła moją dłoń. Słuchałem, jak Czasomistrz powtarza przesłanie, z którym wrócił z jądra Soli; słuchałem tego i na chwilę porwały mnie marzenia o odkrywaniu wielkich rzeczy. Potem spojrzałem w nieobecne oczy Solego i przygasła we mnie wola dokonywania wielkich czynów. Teraz pragnąłem tylko jednego: pokonać Solego w wyścigu pilotów. - Musimy szukać rozwiązania tej tajemnicy - ciągnął Czasomistrz. - Jeśli będziemy jej szukać, odkryjemy sekret życia i ocalimy siebie. W tej chwili nie dbałem o żadne tajemnice, nie zależało mi na ocaleniu. Jedyne, czego pragnąłem, to po prostu pognębić tego zadufanego w sobie, aroganckiego człowieka. Postanowiłem, że wrócę do swojego pokoju, położę się spać i nie wstanę, dopóki słońce nie znajdzie się wysoko nad zboczami Urkel, ale nie wziąłem pod uwagę podniecenia, jakie wznieciło wezwanie Czasomistrza. Korytarze naszej bursy - i cała Resa - rozbrzmiewały radosnymi okrzykami i pohukiwaniami pilotów, czeladników i mistrzów. Ośrodkiem nocnej celebracji stała się wbrew mojej woli nasza kwatera. Chantal Astoreth i Delora wi Towt przyprowadziły swoje trzy przyjaciółki neologiczki z Lara Sig. Bardo rozdał fajki z toalachą i zaczęła się balanga. Była to szalona, magiczna noc; była to noc snutych z pasją planów dotarcia do Starej Ziemi czy też sporządzenia mapy odwzorowań dla mgławicy Tycho, w imię spełnienia naszego ślubu szukania wiedzy na miarę indywidualnych talentów i marzeń. Nasze sąsiadujące ze sobą pokoje zasnuła wkrótce mgła gęstego, niebieskiego dymu, a podłogę od ściany do ściany obsiedli podekscytowani piloci i rozmaici inni profesjonałowie, którzy dowiedzieli się o imprezie. Li Tosh, skromny chłopak o jasnych, bystrych, migdałowych oczach, ogłosił swój plan dotarcia do ojczystego świata oszukańczej obcej rasy Dharghinni. - Podobno badają dzieje mgławicowych mózgów - powiedział nam. - Może po powrocie od nich zdobędę się na odwagę, by też spenetrować Istotę. Hideki Smith zamierzał przerzeźbić swe ciało na podobieństwo dziwacznych, okrutnych Fayoli; chciał się wybrać pod tą postacią na którąś z planet owej rasy i udając jej mieszkańca, zgłębić ich pilnie strzeżone tajemnice. Rudowłosy Quirin nie dał się przebić i zapowiedział wyprawę na Agathangę, gdzie chciał zapytać mor-świnopodobnych ludzi - którzy dawno temu złamali prawo Cywilizowanych Światów i tak podrasowali swoje DNA, że byli teraz czymś więcej niż ludźmi - zapytać mądrych Agathanian o tajemnicę ludzkiego życia. Przyznać, muszę, że było wśród nas wielu sceptyków, między innymi Bardo, którzy nie wierzyli, że Ieldra są w posiadaniu klucza do jakiejkolwiek wielkiej tajemnicy. Ale nawet najbardziej sceptyczni z nich - w pierwszym rzędzie przychodzą mi do głowy Richardess i Sonderval - pragnęli czym prędzej znaleźć się w splocie. Dla nich peregrynacja stanowiła cudowny pretekst do szukania sławy i chwały. Około północy w otwartych drzwiach zewnętrznego pokoju pojawiła się moja kuzynka Katharine. Jak, będąc niewidomą, odnalazła drogę w labiryncie uliczek Akademii, nie powiedziała. Usiadła obok mnie na podłodze, krzyżując nogi. Flirtowała ze mną na swój nieodgadniony, wieszczy sposób. Pochlebiało mi, że starsza, mądrzejsza ode mnie kobieta poświęca mi tyle uwagi, a ona chyba wyczuwała, że jestem nią zafascynowany. Wmawiałem sobie, że ona również jest we mnie troszeczkę zakochana, chociaż wiedziałem, że zachowanie się wieszczów często nie wynika z powodujących nimi namiętności, lecz z podporządkowywania się pewnym nieokreślonym i osobistym wizjom. Naturalnie w wielu barbarzyńskich miejscach, gdzie nie rozwinęła się jeszcze sztuka genotypii, małżeństwa (i stosunki cielesne) pomiędzy kuzynami są zakazane. Nigdy nie wiadomo, jakiego potworka wyprodukuje wymieszana w takim związku plazma rozrodcza. Ale Nigdylia do takich miejsc nie należała. Fakt, że byliśmy tak blisko spokrewnieni, tylko trochę pachniał kazirodztwem, za to bardzo podniecał. Rozmawialiśmy o tym, co powiedziała wcześniej Solemu o przeznaczeniu, a zwłaszcza o moim przeznaczeniu. Śmiejąc się, ściągnęła mi czarną skórkową rękawiczkę z prawej ręki. Wodząc palcami po liniach poduszki mojej dłoni, przepowiedziała, że długości życia, jakie mi pisane, nie sposób określić „ludzką miarą”. Pomyślałem sobie, że ma bardzo przewrotne poczucie humoru. Kiedy spytałem, czy mam przez to rozumieć, że moje życie będzie bardzo długie czy też absurdalnie krótkie, zwróciła się do mnie z tym pięknym, tajemniczym uśmiechem właściwym tylko wieszczom i powiedziała: - Chwila jest dla fotina nieskończonością, a dla boga nasz wszechświat żyje dopiero chwilę. Musisz się nauczyć kochać chwile, które są ci dane, Mallory. (Nad ranem nauczyła mnie, że chwile seksualnej ekstazy i miłości rzeczywiście mogą uwać niemal wieczność. Nie wicdziałuii wówczas, czy przypisywać ten cud umiejętności anihilowania czasu, jakiej uczą się wieszczowie, czy też moc taką posiadają wszystkie kobiety). Była to również noc smutnych pożegnań. W pewnym momencie Bardo ze szklistymi, błędnymi od toalachy oczami, odciągnął mnie od Katharine i powiedział: - Jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego miałem. Najlepszym przyjacielem, jakiego ktokolwiek miał. I teraz Bardo musi cię stracić z powodu jakiejś idiotycznej przysięgi. To niesprawiedliwe! Dlaczego ten zimny, pusty wszechświat, który obdarzył nas czymś, co beztrosko nazywamy życiem, jest tak barbarzyńsko niesprawiedliwy? Ja, Bardo, wykrzyczę to temu pokojowi, wykrzyczę to Mgławicy Rosetty i Eta Carinie, i Regał Luz. To niesprawiedliwe! Tak, niesprawiedliwe, i po to dano nam mózgi, dano nam je po to, byśmy oszukiwali i knuli, kantowali i kręcili. I właśnie w imię okpienia śmierci powiem ci, co powiem. Nie przypadnie ci to do gustu, mój ty dzielny, szlachetny przyjacielu, ale niech tam: musisz dać Solemu zwyciężyć w jutrzejszym wyścigu. On jest taki sam jak mój ojciec, dumny i próżny, i nie cierpi przegrywać. Wiem to, bo dobrze znam się na ludziach. Daj mu zwyciężyć, a on zwolni cię z przysięgi. Błagam, Mallory, jeśli mnie kochasz, daj mu zwyciężyć w tym głupim wyścigu! Nazajutrz narzuciłem na siebie biegową kamelajkę i spotkałem się z matką przy śniadaniu w jednej z tych kafejek, które ciągną się wzdłuż Toru na przeciwko Hiacyntowych Ogrodów. - Ścigasz się dzisiaj z Solim, a widzę, że nie zmrużyłeś w nocy oka, mam rację? Masz, wypij tę kawę. To wyborowa Farfara. Uczyłam cię strategu od kiedy ukończyłeś cztery lata, a ty nie przespałeś nocy. - Bardo uważa, że powinienem dać Solemu zwyciężyć. - Spasiony głupiec. Czyż od dwunastu lat nie wbijam ci tego do głowy? Ma się za bardzo przebiegłego. Ale taki nie jest. Przebiegłości mógłby się uczyć ode mnie. Już jako czteroletnia dziewczynka byłam od niego przebieglejsza. Napełniła marmurową filiżankę kawą z delikatnego niebieskiego dzbanka i przesunęła ją po blacie. Siorbałem gorącą, czarną kawę zupełnie nie przygotowany na to, co miałem za chwilę usłyszeć. Możemy wystąpić z Zakonu - wyszeptała matka i przckrzy wiając głowę, obrzuciła przelotnym spojrzeniem dwójkę mistrzów mechaników siedzących przy sąsiednim stoliku. - Na Trii powstaje nowa akademia, wiesz, o czym mówię? Potrzebują pilotów, dobrych pilotów, takich jak ty. Dlaczego nasz Zakon ma tyranizować spadostrady? Byłem tak wstrząśnięty, że rozlałem kawę, parząc sobie nogę. Piloci kupcy z Trii - ci chytrzy, pozbawieni etyki materialiści i tubi-ści - od dawna próbowali złamać potęgę naszego Zakonu. - Co ty mówisz, matko? Mamy zostać zdrajcami? - Tak, zdrajcami Zakonu. Lepiej będzie, jeśli złamiesz parę wyklepanych mechanicznie ślubów, niżbyś miał zdradzić życie, które ci dałam. - Przecież zawsze marzyłaś, że pewnego dnia zostanę Lordem Pilotem. - Na Trii mógłbyś zostać księciem kupców. - Nie, matko, za nic. - Zaskoczę cię. Pewnym pilotom składane są propozycje objęcia sporych posiadłości na Trii. Pewnym programistom i kantorom również. - Ale żaden tej propozycji nie przyjął, prawda? - Jeszcze nie - przyznała i zaczęła bębnić palcami o blat stolika. - Ale nawet nie wiesz, jakie niezadowolenie panuje wśród profesjonałów. Niektórzy historycy, taki na przykład Burgos Harsha, są zdania, że Zakon popadł w stagnację. I piloci również. Regułę zabraniającą małżeństw krytykuje się niemal tak samo, jak godna krytyki jest sama instytucja małżeństwa. - Urwała, by roześmiać się ze swojego żarciku, po czym dodała: - W Zakonie panuje większy ferment, niż ci się wydaje. - Roześmiała się znowu, jakby wiedziała o czymś, o czym mnie nie było wiadomo, po czym odchyliła się na oparcie krzesła i patrzyła na mnie wyczekująco. - Wolę umrzeć, niż przenieść się na Trię. - No to uciekniemy na Lechok. Jesteś co prawda buhajem, ale mimo to babka przyjmie nas tam z otwartymi ramionami. - Nie wydaje mi się. Babka moja, której nigdy nie widziałem, Dama Oriana Ringess, dobrze wychowała Justine i moją matkę, a później Katharine. „Dobre wychowanie” w pduuJ4>>m na Lechou. Matriarchacie oznacza ło wczesne wtajemniczenie w żeńskie sekrety i wpojenie surowych zasad językowych. I tak: mężczyznami należy pogardzać, a nazywa się ich „buhajami” albo „rozpłodowcami”, ewentualnie „mułami”. O pożądaniu pomiędzy kobietą a mężczyzną mówi się „niezdrowa ruja”, a o małżeństwie, tym heteroseksualnym, „piekło za życia”. Dostojne Damy, z których moja babka jest jedną z najdostojniejszych, walcząc zażarcie z powszechnym poglądem, że mężczyźni są lepszymi od kobiet pilotami, patronują największym i najlepszym elitarnym kolegiom Zakonu. Tak więc, kiedy dawno temu moja matka i Justine, nigdy wcześniej nie widząc na oczy mężczyzny, przybyły na Borja, czekał je tam szok, który w przypadku mojej matki przerodził się szybko w nienawiść. Nie potrafiły się pogodzić z faktem, że takie młode zwierzęta, jak Lionel i Soli mogą być lepszymi od nich matematykami. - Dama Oriana - powiedziałem - nie przyłoży ręki do niczego, co rzuciłoby cień na Matriarchat, prawda? - Posłuchaj mnie. Słuchaj! Nie pozwolę, żeby Soli zabił mi syna! - Słowo „syna” wymówiła z taką rozdzierającą desperacją, że musiałem na nią spojrzeć, pomimo że zalała się łzami i zaczęła szlochać. Nerwowym ruchem wyszarpnęła sobie pasmo lśniących włosów spod skórzanej przepaski podtrzymującej kok i otarła nimi twarz. - Posłuchaj - kontynuowała - wspaniały Soli wraca ze splotu. Wspaniały jak zawsze, ale nie aż tak wspaniały. Byłam od niego lepsza. W szachach. Na każde cztery partie wygrywałam z nim trzy, aż w końcu przestał ze mną grać. - Do czego zmierzasz? - Zamówiłam ci chleb - powiedziała unosząc rękę, by przywołać służącego. Podtoczył się do naszego stolika i postawił przede mną koszyk gorącego, chrupkiego czarnego chleba. - Jedz i pij kawę. - A ty nie jesz? Zazwyczaj na śniadanie jadała chleb; podobnie jak jej siostry z Lechoix nie uznawała żywności pochodzenia zwierzęcego, nie tykała nawet hodowanego sztucznie mięsa, przysmaku niemal całego miasta. Sięgnąłem po małą, owalną kromkę. Zatopiłem w niej zęby; była przepyszna. Podczas gdy ja żułem chleb, ona wzięła kulkę czekolady ze stojącej przed nią niebieskiej miseczki i włożyła ją sobie do ust. - A jeśli mi się uda, matko? - zapytałem. Patrząc na mnie, wepchnęła sobie do ust jeszcze trzy czekoladowe kulki. Kiedy się odezwała, bełkot wydobywający się z ust pełnych lepkiej, rozpływającej się czekoladowej masy był ledwie zrozumiały: - Czasami wydaje mi się, że Soli ma rację. Mój syn jest głupcem. - Mówiłaś zawsze, że we mnie wierzysz. - Bo wierzę, ale nie ślepo. - Dlaczego miałoby to być niewykonalne? Istota, to właściwie taka sama jak inne mgławica: gorące gazy, międzygwiezdny pył, parę milionów gwiazd. Może to tylko przypadek, że Tycho i inni tam zginęli. - Herezja! - burknęła, rozłamując długimi palcami kulkę czekolady. - Zapomniałeś, czego cię uczyłam? Nie wymawiaj przy mnie tego słowa. To nie przypadek zabił Tycho. To Ona. - Jaka Ona? - Istota. Tworzy ją sieć sprzężonych ze sobą biokomputerów, każdy wielkości księżyca. Ona manipuluje materią. I steruje energią. I zagina wedle własnego uznania przestrzeń. Wiadomo, że istniejący w niej splot jest dziwaczny, potwornie skomplikowany. - Dlaczego mówisz o niej „Ona”? Matka uśmiechnęła się. - Miałabym mówić „On” o najpotężniejszej inteligencji, najświętszym życiu w naszym wszechświecie? - Czym jest zatem Krzemowy Bóg? - To nieporozumienie. Nazwę tę wymyślili starsi eschatolodzy, którzy dzielą istoty na żeńskie i męskie. Prawidłowa nazwa powinna brzmieć „Krzemowa Bogini”. Wszechświat wydaje z siebie życie, jest więc rodzaju żeńskiego. - A co z mężczyznami? - To tylko nosiciele spermy. Studiowałeś martwe języki Starej Ziemi, tak jak cię prosiłam? Nie? No więc było takie romantyczne określenie: instrumenta vocalia. Mężczyźni są narzędziami obdarzonymi głosem. Wspaniałymi narzędziami. I czasami głosy też mają wspaniałe. Ale bez kobiet są niczym. - A kobiety bez mężczyzn? - Matriarchat Lechoix powstał przed pięcioma tysiącami lat. Nic niu tam patriarchów. Czasami myślę, że moja matka powinna była zostać historykiem albo przypominaczem. Bardzo dużo wiedziała o starożytnych ludziach, językach i zwyczajach, a przynajmniej tyle, by z każdej dyskusji wyjść obronną ręką. - Jestem mężczyzną, matko. Dlaczego wolałaś mieć syna? - Głupi z ciebie chłopiec. Upiłem długi łyk kawy. - Ciekawe, jak wyglądałaby rozmowa mężczyzny z boginią? - wymruczałem, myśląc na głos. - Znowu głupstwa wygadujesz - ofuknęła mnie. - Podjęłam już decyzję. Lecimy na Lechok. - Nie, matko. Ani myślę być jedynym mężczyzną wśród ośmiu milionów kobiet, które przedkładają intrygę nad wiarę. Odstawiła z hukiem swoją filiżankę na blat stolika. - No to się ścigaj. Z Solim. I bądź wdzięczny matce swojej matki, że nauczyła mnie intrygi. Patrzyłem na nią, a ona na mnie. Patrzyliśmy tak na siebie przez dłuższą chwilę. Spróbowałem zabawić się w mistrza cetyka i odczytać prawdę z iskierek światła odbijającego się w jej jasnych źrenicach i z układu szerokich ust. Ale jedyną prawdą, jaką tam wypatrzyłem, była ta stara, dobrze mi znana: nie potrafiłem czytać z jej twarzy, tak samo jak nie potrafiłem przewidzieć przyszłości. Wysączyłem z filiżanki ostatnie krople kawy i dotknąłem czoła matki. A potem wstałem i wyszedłem, by ścigać się z Solim. Wyścig Tysiąca Pilotów nie jest żadną poważną imprezą. (Nigdy też nie brało w nim udziału aż tysiąc pilotów). To w zasadzie traktowane z przymrużeniem oka zawody pomiędzy pilotami starymi i nowymi, symboliczny rytuał promocji. Mistrzowie piloci - zwykle jest ich mniej więcej setka - zbierają się na placu przed Audytorium Starożytnych Pilotów i zwyczajowo piją z kufli parujący kvass albo inne napoje, poklepując jeden drugiego po ramionach i przybijając dłonie, by dodać sobie animuszu, oraz wykrzykując drwiące uwagi pod adresem mniejszej grupki nowych pilotów. Tego popołudnia na Kręgu Rcsy zgromadził się spory tłumek akademików, wyższych profesjonałów i nowicjuszy. Pobrzękiwały wiatrowe kuranty, a czeladnicy gwizdali do szmuglantów i unosząc obleczone w rękawice ręce, zawierali nielegalne zakłady. Ze schodów Audytorium dolatywały piskliwe dźwięki klarnetów i shaku-hachi. Ich wysokie, zawodzące tony kojarzyły mi się z pełnym udręki błaganiem, w którym pobrzmiewa desperacja i zła wróżba, i dziwnie nie pasowały do otaczającej nas atmosfery festynu. Bardo też musiał wyczuć niestosowność tej muzyki, bo podszedł do mnie, kiedy sprawdzałem kciukiem ostrza łyżew, i powiedział: - Nie znoszę mistycznej muzyki. Sprawia, że robi mi się żal całego wszechświata, i budzi we mnie pewne inne odczucia, których wolałbym raczej nie budzić. Dajcie mi rogi i bębny, a tak przy okazji, Malutki, może poczęstować cię szczyptą ogniorostu? Krew od razu żywiej popłynie ci żyłami? Odmówiłem zażycia jego czerwonych kryształków, czego się pewnie spodziewał. Sędzia wyścigu - ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że jest nim Burgos Harsha, słaniający się na łyżwach od nadmiaru kvassu, który popijał zapewne od początku przygotowań, a trwały one od rana - wezwał obie grupy zawodników do zajęcia miejsc startowych. Stłoczyliśmy się przed czerwoną szachownicową linią na skraju placu, gdzie mniejsze glidderie przechodziły w biały lód. - Miałem wam coś ważnego do powiedzenia - zawołał Burgos - ale zapomniałem co. A słyszeliście, żebym ja coś kiedy zapomniał. Co to ja mówiłem? Mniejsza z tym. No więc nie pobłądźcie, piloci, i rychło tu wracajcie. Wyciągnął rękę, żeby wziąć od nowicjusza białą flagę startową, i przedramię zaplątało mu się w materiał. Nowicjusz wepchnął mu krótkie drzewce w błądzącą po omacku dłoń. Burgos machnął sobie flagą tam i z powrotem przed nosem i wyścig się rozpoczął. Moja relacja z tego, co działo się w tym dniu na ulicach Miasta, ograniczy się do garści migawek, bowiem ze względu na szczególną naturę i zasady wyścigu, tyle tylko jest w stanie ogarnąć pojedynczy pilot. A zasady są proste: pilot może wybrać sobie dowolną trasę wiodącą przez cztery dzielnice, byle tylko przebiegała ona przez wyznaczone punkty kontrolne, takie jak Krąg Rolla w Dzielnicy Pogranicznika albo Hofgarten pomiędz> Zoo a Dziel-nicą Pilota. Teoretycznie wygrywać powinien pilot najsprytniejszy i najprzebieglejszy, pilot, który najlepiej zna rozkład ulic i skróty naszego miasta. Jednak w praktyce na równi z inteligencją liczy się szybkość. Bardo, porykując dziko i ostro pracując łokciami, torował sobie drogę poprzez blokujących go mistrzów pilotów. (Dodam, że takie odpychanie jest dozwolone pod warunkiem, że zostanie poprzedzone ostrzegawczym okrzykiem). Blondwłosy Tomoth, gnający, jak burza, w niskim skłonie, o mało się nie przewrócił zdzielony przez Bardo łokciem w ramię. Bardo wyprzedził go i z okrzykiem „Pierwszy pośród równych!” zniknął za zakrętem glidderii. Dopędziliśmy go przy Klasztorach Różanego Łona, tym skupisku przysadzistych budynków na zachodnim krańcu Resy, gdzie mieszczą się zbiorniki, w których pływaliśmy przez znaczną część naszych czeladniczych lat. Ledwie przebierał nogami. Ściągnął kaptur kameląjki ze spoconej głowy. - Pierwszy pośród... równych - wysapał zziajany, kiedy go mijałem. - Przynajmniej... przez... ćwierć mili. Za zachodnią bramą Akademii rozproszyliśmy się. Piętnastu pilotów skręciło w wysunięte najdalej na południe pomarańczowe glidderie, które prowadzą do Drogi, natomiast ośmiu mistrzów pilotów i sześciu pilotów - wśród nich Soli i ja - żeby uniknąć zatłoczonych arterii, wybrało pośledniejszą glidderie biegnącą przez błyszczące Stare Miasto. Wyścig trwał. Niebo w górze było ciemnoniebieskie, powietrze soczyste i zimne. Stalowe łyżwy pędzącego przede mną Solego ślizgały się gładko po lodzie, a okrzyki i śmiechy gapiów stojących po obu stronach wąskiej uliczki przywodziły na myśl żywą muzykę. Pochylony nisko z prawą rękę za plecami skręciłem nagle i zostałem sam. Przez resztę wyścigu tylko parę razy spotkałem się na moment z innymi biorącymi w nim udział pilotami. Nie zamierzałem doszukiwać się fałszywych analogii pomiędzy ulicami Nigdylii a ścieżkami prowadzącymi przez splot, jednak podobieństwa nasuwały się same: raptowny wyjazd z zimnych, cienistych bocznych czerwonych glidderii na szerszą slidderię, a z niej na rzęsiście oświetloną Drogę kojarzył się nieodparcie z fenesterowaniem, z wypadaniem ze splotu w jasne otoczenie gwiazd). Podobnie jak pilot daleko od naszego miasta zapuszcza się w drzewo decyzyjne, gdzie albo wybierze właściwą ścieżkę, albo zginie, tak i my, uczestnicy wyścigu, żeby nie przegrać, musieliśmy porównywać bez przerwy przechowywany w pamięci rozkład rozgałęziających się ulic z rzeczywistością plątaniny glissad i glidderii. I tak jak w senczasie, który można nazwać najważniejszym i najprzyjemniejszym ze stanów świadomości pilota, tak i tutaj, przynajmniej przez pierwszych pięć mil upajała nas ekstaza mroźnego wiatru i intensywnie wyostrzonych zmysłów. Mijając punkt kontrolny na Zimowym Kręgu, w sercu Dzielnicy Pogranicznika, dziesięć jardów przed sobą ujrzałem Solego i Lionela, a za sobą innych wypadających na otwartą taflę lodowiska zawodników. Starczyło mi oddechu i entuzjazmu, by zawołać: - Pięć mil samotnie ulicami miasta, i znowu razem, zupełnie jakby przyciągały nas punkty stałe jakiejś gwiazdy! Soli obejrzał się, żeby mi odpowiedzieć. Twarz miał ściągniętą w maskę koncentracji. Wziął głęboki oddech i odkrzyknął: - Strzeż się wybuchających gwiazd! I z tymi słowami zniknął mi z oczu, skręcając w jedną z bocznych glidderii prowadzących do niebezpiecznej Ulicy Szmuglerów. Drugi raz natknąłem się na niego dopiero pod koniec wyścigu. Okrążyłem tryskającą Srebrną Pianę w Zoo, spod której Przyjaciele Człowieka i Fravashi oraz przedstawiciele jakichś dwóch innych nie znanych mi ras obcych obserwowali z zainteresowaniem dziwaczny spektakl, jakiego im dostarczaliśmy. Kiedy mijałem Krąg Północny, sędzia wyścigu wywrzeszczał: „Soli pierwszy, sto jardów za nim Killirand, sto pięćdziesiąt jardów za Killirandem Ringess, za nim...”, a przy wielkim lodowisku przed Hofgarten, gdzie Tor przecina Drogę, usłyszałem: „Soli pierwszy, pięćdziesiąt jardów za nim Ringess, trzysta jardów za Ringessem Killirand...” i wyścig trwał dalej. Na ostatnim punkcie kontrolnym, który usytuowano w Dzielnicy Pilota, zobaczyłem wuja dwadzieścia jardów przed sobą. Byłem pewien, że następnym razem zobaczę go dopiero w Resie, kiedy jako pierwszy przetnę linię mety i Burgos Harsha ogłosi mnie zwycięzcą. Myliłem się. Pędziłem Torem na zachód, wracając chytrze - tak mi się przynajmniej wydawało - północnym skrajem Starego Miasta, by za chwilę skrócić sobie drogę, skręcając w pewną boczną glidderię, o której wiedziałem, że prowadzi prosto do północnej bramy Akademii. Błękitny lód roił się od nowicjuszy i innych, którzy przewidzieli, że niewielu zawodników wybierze tę mało prawdopodobną trasę. Gratulowałem już sobie i oczyma wyobraźni widziałem, jak Burgos przypina do mej piersi diamentowy medal zwycięzcy, kiedy nagle w gąszczu łyżwiarzy przede mną mignęła mi smuga czerni. Po chwili tłum się trochę przerzedził i zobaczyłem Solego sunącego spokojnie tuż przy czerwonej linii oddzielającej pas ruchu dla łyżwiarzy od pasa dla sań. Chciałem już krzyknąć, rzucić mu wyzwanie, kiedy za plecami usłyszałem ochrypły śmiech. Obejrzałem się i zobaczyłem dwóch czarnobrodych mężczyzn - szmuglantów, sądząc po krzykliwym kroju futer - poszturchujących się wzajemnie łokciami, i popychających jeden drugiego. Byli o wiele za starzy na zabawę w zbijanego, a i zatłoczona ulica się na nią nie nadawała. Powinienem był się od razu zorientować, co się święci. Ale ja tak bardzo chciałem zobaczyć minę Solego, kiedy go niespodziewanie wyprzedzę, że zlekceważyłem to i pędziłem dalej. I naraz większy ze szmuglantów znalazł się ni stąd, ni zowąd przede mną i wpadł na Solego od tyłu, przepychając go na drugą stronę ostrzegawczej czerwonej linii, prosto pod nadjeżdżające właśnie z hukiem wielkie czerwone sanie. Soli potknął się i przez chwilę młócił rękami powietrze, usiłując odzyskać w rozpaczliwym tańcu równowagę i jednocześnie uniknąć twardego, ostrego nosa sań, ale w końcu upadł. Sanie przemknęły po nim w ułamku sekundy. (Choć mnie wydawało się, że trwa to cały rok). Przeciąłem ostrzegawczą linię i przeciągnąłem go na pas ruchu dla łyżwiarzy. Odepchnął mnie z siłą zadziwiającą jak na kogoś, kto przed chwilą o mało nie został nabity na pal. - Morderca - wycedził. Odchrząknął i spróbował wstać. Powiedziałem mu, że to szmuglant go popchnął, ale w odpowiedzi usłyszałem: - Jeśli nie ty, to najemnicy twojej matki. Nienawidzi mnie, bo myśli, że będę cię trzymał za słowo. I z paru innych powodów. Rozejrzałem się po otaczających nas kręgiem gapiach. Nie dostrzegałem wśród nich tamtej dwójki czamobrod>ch szmuglantów. - Ale Moira się myli. Zakaszlał, trzymając się za bok. Krew ciekła mu z nosa i z otwartych ust. Skinął na stojącą nieopodal ładną nowicjuszkę. Dziewczyna zbliżyła się niepewnie. - Jak się nazywasz? - spytał ją Soli. - Sophie Dean, z Nave, Lordzie Pilocie - odparła. - A zatem - powiedział - wasz Lord Pilot w obecności świadka, ciebie, Sophie Dean, zwalnia Mallory’ego Ringessa ze złożonej przezeń przysięgi spenetrowania Ciałostałej Istoty. Zakaszlał znowu, zraszając maleńkimi czerwonymi kropelkami białą kurtkę Sophie. - Chyba masz połamane żebra - zauważyłem. - Dla ciebie wyścig się już skończył, Lordzie Pilocie. Chwycił mnie za rękę i przyciągnął do siebie. - Czyżby? - spytał. A potem, zanosząc się kaszlem, odepchnął mnie i ruszył w kierunku Akademii. Stałem przez chwilę, wpatrując się w kropelki krwi wypalające maleńkie dziurki w błękitnym lodzie. Nie chciało mi się wierzyć, żeby moja matka nasłała na Solego morderców. Nie rozumiałem, dlaczego zwolnił mnie z przysięgi. - Dobrze się czujesz, Pilocie? - spytała Sophie. Wcale nie czułem się dobrze. Chociaż mojemu życiu nic już nie zagrażało, mdliło mnie, żołądek podchodził mi do gardła. Zakrztusi-łem się i zwymiotowałem miazgą z czarnego chleba i czarnej kawy. - Pilocie? Sophie zamrugała jasnymi, błękitnymi oczami, zaskoczona nagłym porywem mroźnego wiatru, i kiedy ten wdzierał mi się pod ubranie, wiedziałem już, byłem nieodwołalnie zdecydowany, że bez względu na koszty dotrzymam przysięgi danej Solemu oraz ślubów, jakie złożyłem Zakonowi. Uświadomiłem sobie, że każdy z nas musi w końcu stawić czoło śmierci i rozpadowi. Los chciał, że mnie przyszło stawić im czoło wcześniej niż większości ludzi. - Mam sprowadzić sanie, Pilocie? - Nie, dokończę wyścig - odparłem. - Dajesz mu fory. Miała rację. Spojrzałem za Solim, który skręcał właśnie z Toru w żółtą ulicę prowadzącą do mojego tajnego skrótu do zachodniej bramy. - Spokojna głowa, dziecko - powiedziałem, ruszając w pogoń. - Jest ranny, obolały i kaszle krwią. Dopędze go w połowie drogi, do Borji. I znowu się myliłem. Choć gnałem po lodzie najszybciej, jak potrafiłem, nie dogoniłem go ani przed iglicami Borji, ani przed Wieżą Czasomistrza; nie dogoniłem go wcale. Wiatr świszczał mi w uszach jak podczas zimowej zamieci, kiedy wpadaliśmy do Resy. Tłumy wiwatowały, Burgos Harsha machnął zieloną flagą zwycięstwa. Leopold Soli, ledwie przytomny, broczący krwią z rozdartych płuc tak obficie, że snycer będzie później musiał przetaczać mu plazmę do żył, wyprzedził mnie na mecie o dziesięć stóp. Równie dobrze mogło to być dziesięć lat świetlnych. 3 Wieża czasomistrza Celem mojej teorii jest nadanie raz na zawsze pewności metodom stosowanym w matematyce... Obecnego stanu rzeczy, w którym co krok natykamy się na paradoksy, nie można dłużej tolerować. Zastanówcie się - definicje i metody dedukcyjne, których uczy się, naucza i stosuje w matematyce każdy, prowadzą do absurdów! Jeśli ułomne jest myślenie matematyczne, to gdzież nam marzyć o szukaniu prawdy i pewności? z „O Nieskończonym” Davidu Hilberta, Kantora Stulecia Maszyny Dni po wyścigu pilotów, podczas którego o mało nie został zamordowany Leopold Soli, mijały szybko. Piękna, sucha, słoneczna pogoda ustąpiła obfitym opadom sypkiego śniegu, który zasypywał bez przerwy glissady i nie dawał wytchnienia zamboniom. Niedoszłych morderców Solego nie ujęto. Chociaż wykorzystano wszystkie środki będące w dyspozycji Zakonu, a Czasomistrz rozesłał swoich szpiegów, żeby podsłuchiwali pod drzwiami i zaglądali w okna (czy co tam robią szpiedzy), ale nic to nie dało. Naszemu Lordowi Pilotowi pozostawało tylko wściekać się i żądać postawienia mojej matki przed akaszykami. - Obnażcie jej mózg - grzmiał na konklawe pilotów - wydobądźcie na światło dzienne jej intrygi i kłamstwa! Miarą jego ogromnej reputacji było to, że piloci, z których wielu osiągało wiek dojrzały i składało śluby podczas jego długiej podróży, głosowali zgodnie za wytoczeniem mojej matce procesu. W czwartodzień matka poddała się przeglądowi u Nikolosa Starszego. Odtworzył on na swoich komputerach przechowywane w jej mózgu obrazy z wyrazistością godną fresków Fravashi. Jednak pulchny, mały Lord Akaszyk wydał oświadczenie, że nie doszukuje się u mojej matki żadnych wspomnień, które świadczyłyby, że planowała zabić Solego. - Soli za daleko się posuwa! - powiedziała do mnie tej nocy w swoim małym murowanym domku w Dzielnicy Pilotów. - Nikolos oświadcza, że jestem niewinna. A co na to Soli? Soli mówi: „Dobrze wiadomo, że matriarchatki z Lechok dysponują specyfikami, które niszczą wybiórczo określone wspomnienia”. Niszczą! Ja miałabym sobie zniszczyć cząstkę własnego mózgu! Wiedziałem, jak matka ceni sobie te sto miliardów neuronów, które składają się na jej mózg. Nie chciało mi się wierzyć, że, tak jak czynili to często członkowie sekty afazyjnej, zażyła afagenik, by wymazać sobie pamięć; z drugiej strony nie byłem całkowicie przekonany co do jej niewinności, zwłaszcza po tym, co powiedziała mi w dzień wyścigu. (Nawet przy założeniu, że zażyła taki specyfik, pytanie jej, czy rzeczywiście to zrobiła, nie miałoby sensu. Taka jest już natura tych indukowanych mikrouszkodzeń mózgu, że po zabiegu nie miałaby żadnych wspomnień o popełnionej zbrodni ani o tym, że kiedykolwiek je miała). Byłem zły i głos mi drżał, kiedy spytałem: - Jak udało ci się oszukać Lorda Akaszyka? - Mój własny syn mi nie wierzy? - spytała, osuwając się na podłogę po nie otynkowanej ceglanej ścianie swojej sypialni. - Jakże ja nienawidzę Solego! Lord Pilot powraca. By zabrać mi to, co najbardziej kocham. Poszłam więc do Czasomistrza. Skłamałam, tak, przyznaję, skłamałam. Poszłam błagać go, by poprosił Solego. O zwolnienie cię z przysięgi. - I Czasomistrz cię wysłuchał? - Czasomistrz ma się za przebiegłego. Ale powiedziałam mu, że przeniesiemy się na Trię. I zostaniemy tam pilotami kupcami, jeśli nie porozmawia z Scliir.. Czasomistrz ma się za nieustraszonego, ale takiego skandalu się lęka. - - Powiedziałaś mu to? Pewnie uważa mnie teraz za najgorszego tchórza. - A kogo obchodzi, co on uważa? Najważniejsze, że cię uratowałam. Przed głupią śmiercią. - Przed niczym mnie nie uratowałaś - warknąłem, ruszając do drzwi. - Nigdy więcej nie kłam w moim imieniu, matko. I powiedziałem jej, że postanowiłem dotrzymać przysięgi. Rozpłakała się. - Jakże ja nienawidzę Solego! - wyszlochała, kiedy otwierałem drzwi prowadzące na ulicę. - Pokażę mu, co znaczy nienawiść. Następnych kilka dni upłynęło mi na przygotowaniach do podróży. Konsultowałem się z eschatologami i innymi profesjona-łami, żeby dowiedzieć się od nich czegoś bliższego o naturze i sensie istnienia niewiarygodnego bytu zwanego Ciałostałą Istotą. Bur-gos Harsha powiedział mi, że Rollo Gallivare, który odkrył pierwsze supermózgi, uważał je za obcych z innej galaktyki. - W apokryfie pierwszego Czasomistrza zapisano, że Krzemowy Bóg pojawił się w mgławicy Eta Carina pod koniec Stuleci Wyroju. Podobne stwierdzenie znajdujemy w kronikach Tisandera Ostrożnego. Ale czy owe źródła można uznawać za rzetelne, pytam ciebie? W historii Tycho, Reina Ede utrzymuje, że mózgi te, podobnie jak homo sapiens, wyewoluowały z nasienia Ieldra. Co ja sądzę na ten temat? Sam nie wiem, co sądzę. Kolenya Mor uważała, że Ieldra, zanim stopili swoją świadomość z dziwacznie spaczoną czasoprzestrzenią osobliwości jądra, musieli bardzo przypominać Ciałostałą Istotę. - Co zaś do sensu istnienia Istoty, cóż, jest taki sam jak sens wszelkiego życia, i istnieje po to, by postrzegać samo siebie. Rozmawialiśmy długo, a potem powiedziałem jej, że zdaniem wielu młodszych pilotów życie nie ma sensu. Spojrzała na mnie przerażonymi małymi oczkami i wykrzyknęła: - Herezja! Starożytna herezja! Nie byłem, oczywiście, jedynym wezwanym do podjęcia peregrynacji. Cały nasz Zakon ogarnęła gorączka poszukiwania Starszych Edd Solego. Czym właściwie była tajemnica nieśmiertelności? - Ustalcie, dlaczego wybuchają to przeklęte gwiazdy - powiedział Bardo - a będziecie mieli rozwiązanie waszej tajemnicy. Naturalnie, Bardo był pragmatykiem i jego umysł rzadko zwracał się ku problemom ezoterycznym. Inni uważali, że odkrycie tajemnicy wybuchającego Vildu będzie dopiero pierwszym etapem na drodze do odkrycia Starszych Edd. (Choć etapem istotnym). Gdzie mieliśmy szukać tej tajemnicy? Dlaczego dawno temu już jej nie wyjaśniliśmy? Fantaści, teknicy i piloci - wielu z nas czuło, że pomimo trzech tysiącleci gromadzenia przez nasz Zakon wiedzy, mogliśmy przeoczyć coś ważnego, być może decydującego. Historycy błagali Czasomistrza o pozwolenie opuszczenia Nigdylii i udania się na Ksandrię, by szukać kluczy do tajemnicy w zbiorach tamtejszej biblioteki. Neologicy i semantycy zamykali się w swoich zimnych wieżach, by w ich zaciszu tworzyć i odkrywać nowe języki, święcie przekonani, że rozwiązanie tajemnicy Starszych Edd - i wszelką inną wiedzę - znaleźć można w słowach. Fabuliści snuli swoje fikcyjne wątki, utrzymując, że są tak samo rzeczywiste jak każda rzeczywistość, i deklarowali, że Starsze Eddy to to, co tworzymy. I kto odważyłby się im powiedzieć, że się mylą? I piloci! Moi mężni koledzy piloci Richardess i Soderval wyruszyli w splot szukać zagubionych planet i nieznanych jeszcze dziwnych obcych ras. Tomoth i setka innych mistrzów pilotów miała podjąć próbę sporządzenia mapy odwzorowań Vildu. Sam Soli zamierzał spenetrować wewnętrzny woal Vildu, a Lionel wyruszyć znowu na poszukiwanie Starej Ziemi. Nawet tchórzliwy Bardo planował prywatną ekspedycję na Ksandrię. Choć garstka cynicznych profesjo-nałów podobnych mojej matce nie miała najmniejszego zamiaru ryzykować życiem w imię takiej mrzonki, był to ekscytujący okres, a co więcej, okres chwalebny, jakiego więcej nie przeżyjemy. W przeddzień mojego startu, a szalały wtedy porywiste, gwałtowne wichury, pędząc przed sobą tumany siekącej lodowej kaszy, wezwał mnie do swojej wieży Czasomistrz. Dygotałem z zimna na całym ciele pod cienką kamelajką, sunąc na łyżwach między ciemnoszarymi budynkami, oddzielającymi Resę od wielkiej wieży. Wyrzucałem sobie, że nie nasmarowałem twarzy kremem albo nie nałożyłem maski, która chroniłaby mnie przed mroźnym wia-trzyskiem. Obrażę Czasomistrza, myślałem, stając przed nim z białymi plamami odmrożeń na twarzy. Jak rozkosznie było wejść do ciepłej wieży, jak rozkosznie było stać w poczekalni u jej szczytu, obtupywać na czerwony dywan śnieg z butów i czekać niecierpliwie na mistrza gnomologa, który poszedł powiadomić Czasomi-strza o moim przybyciu. - Oczekuje ciebie - wysapał gnomolog, z trudem łapiąc dech po podróży schodami do komnat Czasomistrza i z powrotem. - Uważaj - dorzucił. - Jest dzisiaj w paskudnym humorze. - A potem wprowadził mnie krętymi schodami do okrągłego sanktuarium wieży, gdzie oczekiwał mnie Czasomistrz. - No, Mallory - powiedział na powitanie - pierścień pilota ładnie się prezentuje na twoim palcu, co? Czasomistrz był posępnolicym mężczyzną z grzywą gęstych siwych włosów. Wyglądał bardzo staro, ale nikt nie wiedział, ile naprawdę ma lat. Kiedy wpadał w gniew, a często się to zdarzało, na szczękę występowały mu guzły mięśni przypominające sęki. Szyję miał grubą, żylastą, podobnie jak resztę sprężonego, grubokościste-go ciała. Stałem w przestronnym, jasno oświetlonym pomieszczeniu, a on przyglądał mi się - jak zawsze, kiedy go odwiedzałem. Oczy miał czarne i bezdenne niczym kawałki ledwie schłodzonego obsydianu wbite młotkiem w czaszkę; były to oczy pałające, rozbiegane, gniewne i udręczone. - Jak trudno byłoby cię zabić? - spytał. Mięśnie jego obnażonych przedramion napinały się, rozluźniały i znowu napinały. Swego czasu, kiedy byłem jeszcze nowicjuszem, a on uczył mnie sztuki zapasów, miałem okazję podziwiać potężne ciało skryte pod długą czerwoną togą, którą zawsze nosił. Tors i nogi miał całe w bliznach; sieć wyraźnych, białych szram, bardziej skomplikowana i poplątana niż glidderie Dzielnicy Pogranicznika, zaczynała się od karku, wiła poprzez gąszcz siwych włosów porastających mu ciało i minąwszy krocze, spływała muskularnymi nogami aż do stóp. Kiedy pewnego razu spytałem go o te blizny, odparł: - Widzisz, mnie nie tak łatwo zabić. Wskazał mi zdobne, drewniane krzesło, stojące przed wychodzącym na południe oknem. Ze szczytu wieży wykutej z białego marmurowego monolitu, który, nie licząc się z kosztami, sprowadzono z Urradeth, roztacza się widok na całą Akademię. Na zachodzie wznosiły się granitowe i bazaltowe łuki uczelni profesjonałów Upplysa i Lara Sig; na północy strzelał w niebo gęsty las iglic Borji, a patrząc na południe, w kierunku Urkel, widziałem moją ukochaną Resę. (Wspomnę tutaj, że szyby w oknach wieży wykonane są ze stopionej krzemionki z domieszką wapnia i tlenków sodu. Czasomistrz nazywa tę substancje szkłem. Jest ona krucha i łatwo się rozsypuje, kiedy nad Starnbergersee zaczynają hulać z rykiem wichry śródzimo-wej wiosny. Mimo to Czasomistrz, który jest miłośnikiem archaizmów, twierdzi, że szkło przepuszcza światło czystsze niż klary stosowana w oknach wszystkich budowli Cywilizowanego Świata). - Słyszysz tykanie, Mallory, mój dzielny, głupi, młody pilocie? To czas - czas tyka, biegnie, zawija się, rozciąga, kurczy i zabija, i pewnego dnia dla każdego z nas, choćbyśmy wychodzili z siebie, zatrzymuje się. Zatrzymuje, słyszysz? Przyciągnął sobie krzesło identyczne jak moje i postawił na jego siedzisku stopę w czerwonym laczku. Czasomistrz, obawiając się chyba, że jeśli choć na moment znieruchomieje, jego wewnętrzny zegar może się zatrzymać, nie lubił siadać. - Jesteś najmłodszym pilotem w dziejach. Dwadzieścia jeden lat - nano w życiu gwiazdy, lecz dla ciebie cała twoja dotychczasowa egzystencja. A zegar bije; zegar wydzwania kuranty, zegar tyka; słyszysz to tykanie? Słyszałem. Wszędzie wokół nas, w okrągłej wieży Czasomistrza tykały zegary. Pod ścianami, na całym obwodzie pomieszczenia, poprzedzielane profilowanymi taflami szklanych szyb, sięgające od pokrytej futrem podłogi po gipsowy sufit stały drewniane półki, a na nich zegary. Zegary wszelkiej możliwej do wyobrażenia konstrukcji. Były tam archaiczne zegary z napędem ciężarkowym i zegary sprężynowe w plastikowych kopertach; były obudowane drewnem zegary wahadłowe, były zegary elektryczne i zegary kwarcowe; były biozegary napędzane odcieleśnionymi mięśniami serc rozmaitych organizmów; były zegary kwantowe i klepsydry wypełnione kobaltem i cynobrowym piaskiem. Wypatrzyłem też trzy zegary wodne, a nawet dryftszkło Fravashi, które mierzyło czas od momentu, kiedy z pierwotnej osobliwości trysnęły dryfujące do tej pory skupiska supergalaktyk. O ile się orientowałem, nie było wśród nich dwóch zegarów, które wskazywałyby tę samą godzinę. Na szczycie najwyższej półki sUłd Pieczęć naszego Zakonu. Był to mały atomowy zegar ze szkła i stali, który nastawiono jeszcze na Starej Ziemi w dniu założenia naszego Zakonu. (Największym, rzecz jasna, zegarem była - jest - sama wieża. Od jej podstawy rozchodzi się promieniście dwadzieścia granitowych pręg osadzonych w lodowym kręgu, które odmierzają ruch cienia rzucanego przez wieżę. Ten gigantyczny zegar słoneczny, choć może niezbyt dokładny, jest teoretycznie jedynym zegarem w mieście, według którego my, mieszkańcy, możemy planować swoje zajęcia. Czaso-mistrz zbuntował się przeciwko tyranii czasu i dawno temu zakazał posiadania osobistych zegarów. Prohibicję ową wykorzystali skwapliwie szmuglanci, zbijając fortuny na przemycie yarkońskich kieszonkowych zegarków i innej kontrabandzie). Rozbrzmiał gong któregoś z zegarów i Czasomistrz zacisnął dłonie na przedramionach skrzyżowanych rąk. - Słyszałem, że Soli zwolnił cię z przysięgi - powiedział. - To prawda, Czasomistrzu. I pragnę przeprosić za moją matkę. Nie miała prawa przychodzić tu i prosić cię o wstawienie się za mną u Solego. Czasomistrz napiął mięśnie przedramion i odepchnął nogą krzesło. - Czyżbyś myślał, że to ja nakazałem Solemu zwolnić cię z przysięgi? - A nie zrobiłeś tego? - Nie. - Matka myśli chyba... - Twoja matka - bez urazy, Pilocie - matka twoja myli się często w swych domysłach. Znam cię od urodzenia. Sądzisz, że jestem aż tak głupi, by uwierzyć, że wystąpisz z Zakonu i zostaniesz pilotem kupcem? Ha! - A więc nie rozmawiałeś z Solim? - Śmiesz mi zadawać pytanie? - Wybacz, Czasomistrzu. - Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Cóż mogło skłonić Solego do zwolnienia mnie z przysięgi, jeśli nie chęć skompromitowania mnie w oczach przyjaciół i mistrzów Akademii? Zwierzyłem się ze swoich wątpliwości Czasomistrzowi. - Soli ma za sobą trzy długie życia - odpowiedział mi. - Nawet nie próbuj go zrozumieć. - Wygląda na to, że wielu rzeczy nie rozumiem. - - Skromnyś dzisiaj. - Dlaczego po mnie posłałeś? - Nie stawiaj mi pytań, do diaska! Moja cierpliwość ma granice, nawet względem ciebie. Zamilkłem i siedziałem na krześle, patrząc przez okno na piękną główną iglice Borji, tę, którą przed tysiącem lat wzniósł sam Tycho. Czasomistrz zaszedł mnie z boku, żeby widzieć moją skierowaną ku oknu twarz. Była to tradycyjna pozycja zajmowana przez mistrza podczas rozmowy z nowicjuszem, czego nauczono mnie, kiedy rozpoczynałem studia w Akademii. Czasomistrz, stamtąd gdzie stał, mógł odczytywać z mej twarzy prawdę lub kłamstwo (oraz wszelkie inne emocje), zachowując jednocześnie prywatność własnych myśli i uczuć. - Wszyscy wiedzą, że zamierzałeś dotrzymać przysięgi - odezwał się. - Tak, Lordzie Gnomologu. - Wygląda na to, że Soli spłatał ci brzydkiego figla. - Tak, Lordzie Gnomologu. - I matka cię zawiodła. - Chyba tak, Lordzie Gnomologu. - Zatem nadal zdecydowany jesteś podjąć próbę spenetrowania Istoty? - Wyruszam jutro, Lordzie Gnomologu. - Twój statek już przygotowany? - Tak, Lordzie Gnomologu. - „Śmierć wśród gwiazd to najpiękniejsza ze śmierci”, tak? - Tak, Lordzie Gnomologu. Coś śmignęło rozmazaną plamą na samym skraju mego pola widzenia i Czasomistrz wymierzył mi siarczysty policzek. - Bzdura! - ryknął. - Nie chcę słyszeć od ciebie takich bzdur! Podszedł do okna i zabębnił kłykciami o szklaną szybę. - Piękne mogą być miasta takie jak Nigdylia - podjął. -1 ocean o zachodzie słońca, albo zorze głębokiej zimy - te rzeczy bywają piękne. Śmierć to śmierć, śmierć to horror. Nie ma niczego chwalebnego w chwili, w której czas się zatrzymuje i ustaje tykanie, słyszysz? Jest tylko czerń i piekło wiecznej nicości. Nie rwij się tak do umierania, słyszysz, Mallory? - Tak, Lordzie Gnomologu. - Dobrze! - Przemierzył pokój i otworzył szafkę, na której stał słój pulsującego, jarzącego się czerwienią płynu. (Zakładałem zawsze, że ten niesamowicie wyglądający eksponat jest jakiegoś rodzaju zegarem, ale nigdy nie miałem odwagi zapytać Czasomistrza, jakiego). Z ciemnego wnętrza szafki - wykonano ją z prawdziwego hebanu i niemal zupełnie nie odbijała światła - wyjął jakiś obciągnięty skórą przedmiot, który zrazu wziąłem za starą szkatułkę. Szybko okazało się, że nie była to szkatułka; kiedy ją otworzył, to znaczy kiedy odchylił jedną sekcję usztywnionej, brązowej, popękanej skóry, moim oczom ukazał się plik arkuszy czegoś, co wyglądało na papier, i było pomysłowo zamocowane do sekcji środkowej. Podszedł do mnie; poczułem w nozdrzach woń pleśni, kurzu i liczącego sobie setki lat papieru. Zaczął przewracać pożółkłe kartki, wydając od czasu do czasu to westchnienie, to cichy okrzyk zachwytu. „Spójrz tylko, ni mniej, ni więcej, tylko starożytny anglish!”. Albo: „Ach, cóż za muzyka, nikt teraz takiej nie tworzy, to wymarła sztuka. Spójrz tylko, Mallory!”. Patrzyłem na arkusze papieru pokryte wiersz za wierszem pogmatwanymi czarnymi znakami, z których nie rozpoznawałem ani jednego. Wiedziałem, że patrzę na jeden z tych archaicznych wytworów rąk ludzkich, gdzie słowa reprezentowane są symbolicznie (i z nadmierną rozwlekłością) przez fizyczne ideoplasty. Starożytni nazywali te ideoplasty „literami”, ale nie pamiętałem, jak zwie się pokryty nimi wytwór. - To książka! - powiedział Czasomistrz. - Skarb - zawiera najwspanialsze wiersze, jakie kiedykolwiek wymyśliły umysły istot ludzkich. Posłuchaj tego... -1 tłumacząc na poczekaniu z martwego języka, który nazwał franche, wyrecytował mi wiersz pod tytułem „Zegar”. Niezbyt mi się spodobał; był to wiersz pełen mrocznych, przyprawiających o dreszcz obrazów, beznadziei i grozy. - Skąd umiesz składać te symbole w słowa? - spytałem. - Sztuka ta nazywa się „czytaniem” - odparł. - Nauczyłem się jej dawno temu. Zbiło mnie to na chwilę z tropu, bo słowa „czytanie” używałem zawsze w innym, szerszym kontekście. „Czyta” się zapowiedź pogody z dryfujących chmur, z mimiki twarzy „czyta” się czyjeś nawyki i programy. Potem przypomniało mi się, że niektórzy profesjonalowie, jak również mieszkańcy wielu bardziej zacofanych światów kultywują do dziś sztukę czytania. Książki widziałem kiedyś w muzeum na Solsken. No dobrze, a zatem słowa można czytać, zamiast je wypowiadać, ale jakież to nieefektywne! Żal mi było starożytnych, którzy nie potrafili kodować informacji w ideoplasty i bezpośrednio opisywać stanu rozmaitych ośrodków zmysłowych i percepcyjnych mózgu. Jakie to barbarzyńskie, powiedziałby Bardo. - Opanujesz sztukę czytania, żebyś mógł przeczytać tę książkę - powiedział Czasomistrz, zwijając dłoń w pięść. - Przeczytać tę książkę? - Tak. - Zatrzasnął okładkę i podał mi książkę. - Słyszałeś. - Ale po co, Czasomistrzu, nie rozumiem. Mam czytać oczami; to takie... niewygodne. - Nauczysz się czytać, i nauczysz się martwych języków występujących w tej książce. - Po co? - Żeby usłyszeć te wiersze sercem. - Po co? - Zadaj mi, do diaska, jeszcze jedno pytanie, a zakażę ci na siedem lat podróży! To cię nauczy cierpliwości! - Wybacz, Czasomistrzu. - Przeczytaj tę książkę, a może przeżyjesz - powiedział. Poklepał mnie po plecach. - Życie jest wszystkim, co masz; strzeż go jak najcenniejszego skarbu. Czasomistrz był najbardziej skomplikowanym człowiekiem, jakiego znałem. Był człowiekiem, na którego naturę składało się tysiąc poszarpanych kawałków miłości i nienawiści, fantazji i woli; był człowiekiem, który walczył sam ze sobą. Zapomniawszy języka, siedziałem, ściskając w dłoniach zakurzoną starą książkę, którą mi wręczył, patrzyłem w niezgłębione jeziora jego oczu i widziałem tam piekło. Zaczął krążyć po pokoju niczym stary, biały wilk, który wpadł w stalową pułapkę zastawioną przez szmuglantów. Coś go gnębiło, być może to, że dał mi książkę. Spacerując tak, rozcierał mięśnie prawej nogi i lekko utykał. Wydawał mi się wrogi i życzliwy zarazem, samotny i gorzkniejący w swojej samotności. To człowiek, pomyślałem sobie, który nie zaznał nigdy spokojnego dnia (ani nocy), stary, stareńki człowiek, który odnosił rany w miłości i w walce, człowiek wypalany przez marzenia, które obracają mu się w dłoniach w popiół. Był nadzwyczaj żywotny i ta werwa w połączeniu z umiłowaniem życia przywiodły go w końcu do paradoksu leżącego u podstaw ludzkiej egzystencji. Kochał powietrze, którym oddychał, i bicie własnego serca, tak bardzo i ślepo, że dopuścił, by nienawiść do śmierci zrujnowała mu radość istnienia. Za wiele rozmyślał o śmierci. Mówiono, że kiedyś zabił własnymi rękami innego człowieka, by ratować własne życie. Krążyły pogłoski, że zażywa środki antydepresyjne, by zdusić w sobie panikę, w jaką wprawiał go upływ czasu, i zapomnieć, choć na chwilę, o udrękach przeszłości i wściekłym ryku powszedniej egzystencji. Patrzyłem na jego pooraną bruzdami, posępną twarz i myślałem, że w tych plotkach może być coś z prawdy. - Nie rozumiem - powiedziałem - jak książka z wierszami może mi ocalić życie? - Wybuchnąłem śmiechem. Zatrzymał się przy oknie i posłał mi niewesoły uśmiech. Wielkie żylaste ręce miał założone do tyłu. - Powiem ci o Istocie coś, czego nie wie nikt. Ona ma słabość do wielu ludzkich rzeczy, a ze wszystkich tych rzeczy najbardziej ceni sobie starożytną poezję. Siedziałem i milczałem. Nie śmiałem spytać go, skąd wie, że Ciałostała Istota lubi ludzką poezję. - Jeśli nauczysz się tych wierszy - powiedział - zaistnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że Istota rozgniecie cię jak muchę. Podziękowałem mu, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. Niech ma satysfakcję ten trochę zdziwaczały starzec, pomyślałem. Zacząłem nawet przewracać ostrożnie kartki, udając, że zainteresowały mnie długachne rządki czarnych liter. Mniej więcej w połowie książki, która składała się z tysiąca trzystu czterdziestu dziewięciu szeleszczących stronic, natrafiłem na słowo, które było mi znane. Przypomniało mi, że Czasomistrz nie należy do ludzi, z których można się naśmiewać i drwić. Dawno temu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, gnomolodzy przyłapali na gorącym uczynku demokratę, który laserem wypalał pisane słowa w białym marmurze wieży. Czasomistrz - pamiętałem jeszcze, jak pod napiętą skórą grały mu wtedy spirale mięśni - kazał strącić nieszczęśnika ze szczytu wieży za popełnienie podwójnego przestępstwa niszczenia piękna i zarażania swoimi ideami innych. Barbarzyństwo. Co prawda, w myśl kanonów naszego Zakonu jedynym chyba przestępstwem karanym śmiercią jest slelling. (Slelowników przyłapanych na kradzieży czyjegoś DNA ścina się - to jeden z nielicznych starożytnych zwyczajów skutecznych i humanitarnych zarazem). Poza tym uważamy, że wystarczającą karą za wszelkie inne przestępstwa jest wygnanie z naszego pięknego miasta, ale z jakiegoś niezrozumiałego powodu Czasomistrz, ujrzawszy słowo WOLNOŚĆ wyryte nad łukowym wejściem do wieży, wpadł w szal i w dziewięćdziesiątym pierwszym kanonie wyszukał klauzule pozwalającą mu, tak przynajmniej twierdził, w uzasadnionych przypadkach orzekać „Karę stosowną do popełnionego czynu”. Napis po dziś dzień widnieje nad wejściem i przypomina wszystkim, że wolność jest martwym pojęciem, oraz że naszym losem rządzą kapryśne czasami siły, nad którymi nie mamy kontroli. Rozmawialiśmy trochę o siłach, które rządzą wszechświatem, i o peregrynacji. Kiedy powiedziałem, jak bardzo ekscytuje mnie możliwość odkrycia Starszych Edd, Czasomistrz przeczesał palcami śnieżnobiałe włosy i jak na człowieka pełnego sprzeczności przystało, krzywiąc się, powiedział: - Wcale nie jestem taki pewien, czy zależy mi na przetrwaniu człowieka. Mam dosyć ludzi, może już pora, żeby ustało tykanie i zegar się zatrzymał? Niech Vild wybucha, niech wybucha każda przeklęta gwiazda od Yesper po Nwarth. Przetrwanie! Życie jest piekłem, nieprawdaż? I bez względu na to, co mówią Przyjaciele Człowieka, wybawienie przynieść może tylko śmierć. - Rozwodził się dalej nad rozprzestrzeniającym się - i perwersyjnym - wpływem, jaki obcy misjonarze i obce religie wywierają na ludzką rasę, a ja czekałem, aż zabraknie mu tchu; długo przyszło mi czekać. Niebo dawno już poszarzało i poczerniało, kiedy rąbnął w końcu pięścią o udo i warknął: - Chrzanić Ieldra! Przerobili się na bogów i połączyli z jądrem, tak? Niech nas zostawią w spokoju. Człowiek jest człowiekiem, a bogowie bogami, nic jednym do drugich. Ale stało się, złożyłeś tę głupią przysięgę, idź więc szukać swoich Ieldra z ich Eddami, czy co tam spodziewasz się znaleźć. Potem westchnął i dodał: - Ale uważaj na siebie. Dziwne, jak często najbłahsze zdarzenie, najbardziej trywialna decyzja potrafią całkowicie odmienić czyjeś życie. Pożegnawszy się z Czasomistrzem, wyszedłem na lód przed wieżą i tam zerknąłem jeszcze raz na książkę, którą mi dał. Wiersze! Zwyczajna książka z prymitywnymi, starożytnymi wierszami! Stałem długo na ciemnej, wyludnionej glidderii i zastanawiałem się, czy po powrocie do bursy nie cisnąć czasem tej książki do ognia na kominku; stałem tam, rozmyślając o znaczeniu przypadku i losu. Potem od Cieśniny zaczął dąć lodowaty, wilgotny wiatr, wsączając w me kości chłód śmierci - czyjej, jeszcze wtedy nie wiedziałem. Wiatr gnał nad lodem tabuny zmrożonych płatków śniegu, które siekły mi twarz i szorowały szyby w oknach wieży. Cichy szelest lodu o szkło ginął niemal w pobrzękiwaniu wiatrowych kurantów zawieszonych u okiennych parapetów wieży. Otrząsnąłem się i naciągnąłem na głowę kaptur kamelajki. Czasomistrz kazał mi przeczytać książkę. Dobrze, przeczytam książkę. Wsunąłem ja zgrabiałymi dłońmi do torby, którą nosiłem na plecach, u nasady kręgosłupa, i popędziłem głidderią. Bardo i inni przyjaciele czekali na mnie z kolacją, a ja byłem głodny i przemarznięty. Większa część ostatniej nocy w mieście zeszła mi na pożegnaniach. W jednej z mniejszych, bardziej eleganckich restauracji Hof-garten wydano kolację na moją cześć. Katharine, zwyczajem wieszczów, wykręciła się od życzenia mi powodzenia pod pretekstem, że, cytuję jej słowa: „moje przeznaczenie wpisane jest w mą historię”. Nie wyjaśniła, co to miało znaczyć. Bardo, jak to Bardo, na zmianę to szlochał, to klął, to znów się przechwalał. Zapalał jakimś perwersyjnym upodobaniem do grzanego piwa i żłopał ten pienisty, żółty płyn w niesamowitych ilościach, topiąc w nim lęk przed niepewną przyszłością. Wznosił toasty za naszych przyjaciół i wygłaszał kwieciste mowy, okraszając je sentymentalnymi strofami własnego autorstwa. Na koniec zaczął śpiewać i śpiewał tak, dopóty Chantal Astoreth, ta grymaśna, wybredna melomanka nie zarzuciła, że głos ma bełkotliwy od wypitego alkoholu i daleki od czystego tembru, jakim normalnie się odznaczał. Wtedy opadł otępiały na krzesło, wziął mnie za rękę i oznajmiwszy, że to najsmutniejszy dzień w jego przeklętym życiu, zasnął. Moja matka powiedziała coś podobnego i ledwie powstrzymała się od płaczu. (Chociaż kącik ust drgał jej niekontrolowanie, jak zawsze, kiedy targały nią silne emocje). - Soli zwalnia cię z przysięgi - powiedziała, spoglądając na mnie z wyrzutem spod wygiętych w łuk brwi - dzięki twojej matce, która poszła błagać Czasomistrza. A ty jak mi się odpłacasz? Ranisz mi serce. Nie powtórzyłem jej tego, co przed paroma godzinami powiedział mi w wieży Czasomistrz. Lepiej, żeby nie wiedziała, jak łatwo przejrzał jej kłamstwa. Nałożyła wyliniałe futro z wyświeconymi szarymi plackami w miejscach, gdzie wytarł się delikatny włos. Roześmiała się cicho, jakby z siebie samej. Myślałem już, że wyjdzie bez słowa. Ale ona odwróciła się, pocałowała mnie w czoło i wyszeptała: - Wracaj. Do swojej matki, która umiera z niepokoju o ciebie, która cię kocha. Opuściłem restaurację przed świtem (nie spałem tej nocy) i wyludnioną Drogą pomknąłem na łyżwach ku Wydrążonym Polom. Tam, u stóp Urkela, pomimo wczesnej pory roiło się już od sań, wiatrowców i innych pojazdów. Lodowa nawierzchnia slidderii drżała pod stopami, a powietrze wypełniały ogniste strugi rakietowych silników i soniczne grzmoty. Wysoko w górze, na tle wczes-noporannego błękitnego nieba jarzyły się różem pierzaste wstęgi smug kondensacyjnych. Chociaż bywałem tu często służbowo o tej porze dnia, dopiero dzisiaj dotarło do mnie, że zawsze brałem te piękno za coś naturalnego. Pod Polami rozciągała się na pół mili wytopiona w skale Grota Tysiąca Świetlnych Statków. Chociaż nie było w niej nawet w przybliżeniu tysiąca statków - od czasów Tycho nigdy nie stacjonowało ich tam tyle na raz - to i tak nie dało się ogarnąć wszystkich jednym rzutem oka. Mój statek, „Immanentna Karnacja”, stał w okolicach środka ósmego rzędu. Wdałem się obok niego w rozmowę z programistą w oliwkowej todze. Omawialiśmy właśnie niewielką rozbudowę systemów heurystycznych i układów logiki paradoksu statku, kiedy ktoś zawołał mnie po imieniu. Spojrzałem w drugi koniec pomostu. Tam gdzie w głębiach Groty niknął rząd smukłych, diamentowych kadłubów, dostrzegłem wysoką postać ledwie widoczną w mdłej poświacie fluoryzujących porostów, które pokrywały ściany. - Mallory - zahuczał głos odbijający się wielokrotnym echem od pogrążonego w mrokach łukowego sklepienia. - Chyba pora się pożegnać? Stalowy pomost zadźwięczał, rezonując pod krokami ciężkich butów, i po chwili zobaczyłem go wyraźnie. Szedł ku mnie wysoki, surowy, odziany w togę z czarnej wełny. Był to Soli. Programista, Mistrz Rafael, nieśmiały, miłujący ciszę i spokój mężczyzna o skórze gładkiej i czarnej jak bazalt, powitał go, i czym prędzej, pod jakimś zmyślonym na poczekaniu pretekstem, oddalił się, zostawiając nas samych. - Piękny jest - powiedział Soli, przesuwając wzrokiem po liniach mego statku, po wąskim nosie i podanych w przód statecznikach dziobowych. - Trzeba to przyznać. Od zewnątrz jest smukły, wyważony i piękny. Ale to wewnątrz gnieździ się dusza świetlnego statku, prawda? Lord Programista powiedział mi, że nadzwyczajną uwagę przykładałeś do logiki Hilberta. Dlaczego, Pilocie? Rozmawialiśmy przez chwilę o sprawach, o których zwykle rozmawiają ze sobą piloci. Dyskutowaliśmy o paradoksach i o wybranych przeze mnie ideoplastach Mistrza Jafara. - Był wielkim nacjonalistą - powiedział Soli - ale proponowane przezeń przedstawienie funkcji omega Justeriniego jest nieco przeładowane, nie uważasz? Zasugerował mi zastąpienie pewnych symboli innymi, co wydało mi się bardzo sensowną radą. - Dlaczego mi pomagasz, Lordzie Pilocie? - spytałem, starając się bez powodzenia usunąć ze swego głosu nutkę zaskoczenia. - Pomaganie nowym pilotom to mój obowiązek. - Myślałem, że zależy ci na moim niepowodzeniu. - Skąd możesz wiedzieć, na czym mi zależy? - Pocierając palcami skronie, zajrzał do otwartej konchy mego statku. Był jakiś pobudzony i nieswój. - Przecież sprowokowałeś mnie do złożenia tej przysięgi. - - Sprowokowałem? Ja? - A potem mnie z niej zwolniłeś. Dlaczego? Wyciągnął rękę i dotknął kadłuba mego statku z czułością dorównującą niemal tej, z jaką pieści się kobietę. Nie odpowiedział na moje pytanie. Zacisnął tylko usta, a potem sam zapytał: - A zatem naprawdę zamierzasz zapuścić się w Istotę? - Tak, Lordzie Pilocie, przecież powiedziałem. - I robisz to z własnej, nieprzymuszonej woli? - Tak, Lordzie Pilocie. - Czy to możliwe? Uważasz, że potrafisz nagiąć się do własnej woli, że to twój wolny wybór? Cóż za arogancja! Nie miałem pojęcia, do czego zmierza, odparłem więc wymijająco: - Holiści nauczają, że pozorna dychotomia pomiędzy wolną wolą i działaniem wymuszonym jest dychotomią fałszywą. - Hołiści i te ich bezużyteczne nauki! - prychnął, pocierając brodę. - Kto by tam słuchał holistów? Pytanie brzmi: Czy twoja wola nie sprowadzi na ciebie śmierci i czy odpowiedzialność za nią nie spadnie czasem na barki twojego Lorda Pilota? Oczywiście, że jego obarczałem odpowiedzialnością; obwiniałem go tak zawzięcie, że fala gorąca promieniująca z żołądka rozpływała mi się żyłami po całym ciele. Najchętniej wykrzyczałbym mu w twarz, jak bardzo go winie, ale zamiast to uczynić, wpatrywałem się tylko w jego rozmyte odbicie w kadłubie mego statku. Wpatrywałem się w jego dłoń w czarnej rękawicy spoczywającą na burcie. Milczałem. Oderwał dłoń od kadłuba, potarł nos i powiedział: - Kiedy nadejdzie twój czas, kiedy zajrzysz jej w oczy i staniesz przed wyborem, czy obwiniać mnie czy nie, pamiętaj, proszę, że sam tego chciałeś. Mięśnie miałem rozgrzane i napięte. Bezwiednie uderzyłem pięścią w kadłub mego statku, tam gdzie w lśniącej czerni falowało odbicie jego twarzy. Omal nie popękały mi kłykcie. - Nie... zawiodę... - wycedziłem powoli, żeby nie krzyknąć z bólu. Nie mogłem na niego patrzeć, nie mogłem patrzeć na ten jego długi nos i lśniące czarne włosy przetykane gęsto rudymi pasemkami. Kiwnął szybko głową i powiedział: - Wszyscy mężczyźni w końcu zawodzą, nieprawdaż? No nic. Do zobaczenia, Pilocie, życzymy ci jak najlepiej. - Odwrócił się na pięcie i odszedł w głąb Groty. Niewiele więcej mam do powiedzenia o tym nieszczęsnym poranku. Mistrz Rafael wrócił w towarzystwie świty profesjonałów, czeladników i nowicjuszy, uczestniczącej rutynowo w odprawie każdego pilota. Był wśród nich odziany w pomarańczową togę ce-tyk, który przyłożył mi kciuki do skroni i obejrzał twarz, wypatrując w niej oznak ewentualnego niedomagania, byli czeladnicy, którzy wnieśli mnie do mrocznej konchy mego statku, był gnomo-log, który zapieczętował zegar pokładowy. Byli też inni. W moim odczuciu upłynęło kilka dni (dawały już o sobie znać zjawiska deformujące moje poczucie czasu), zanim „sprzągłem się z mym statkiem”, jak mawiają mistrzowie piloci, zanim sprzągłem się z głęboką, nieogarnioną neurologiką, która jest duszą statku świetlnego. Mój mózg stał się dwoma mózgami, a ściślej mówiąc jednym mózgiem z krwi i neuronów, który rozszerzył się, po czym stopił z mózgiem statku. Rzeczywistość, ta podrzędna rzeczywistość postrzegana wzrokiem, słuchem i innymi wrażeniami zmysłowymi, ustąpiła miejsca nieporównywalnie rozleglejszej rzeczywistości splotu. Zanurkowałem w zimny ocean czystej matematyki, w królestwo porządku i znaczenia, rozciągające się pod chaosem zwyczajnej przestrzeni kosmicznej, i nie było już Groty Tysiąca Świetlnych Statków. Jeszcze tylko, rzecz jasna, krótka chwila wyczekiwania, kiedy mój statek wynoszono na powierzchniowy pas startowy, nuda przebijania atmosfery na rakietowym napędzie i spadania w zgęstrzeń nad naszą skutą lodem planetą. Dokonałem odwzorowania i otworzyło się przede mną okno w splot. Potem nasza gwiazda, maleńkie żółte słońce, zniknęła i znalazłem się w nieskończoności świateł, piękna i terroru. Tak opuściłem Nigdylię, zostawiając za sobą swoją młodość. 4 Burza liczb Na początku był, rzecz jasna, Bóg. A z Boga powstali Starsi Ieldra, byty z czystego światła, które od Boga różniły się jedynie tym, że przed ich zaistnieniem biegł już czas i czas biegł będzie dalej, kiedy one istnieć już przestaną. A ze Starszych Ieldra powstali Ieldra, którzy od tamtej starszej rasy różnili się tym, że byli materialni i posiadali ciało. Ieldra zasiali w galaktyce, a być może w wielu galaktykach, swoje DNA. Na Starej Ziemi z tego boskiego nasienia ewoluowały prymitywne algi i bakterie, plankton, mięczaki, robaki, ryby i wszelkie inne istoty, dopóki małpa-Człowiek nie zeszła z drzew kontynentu-matki. A z małpy- Człowieka zrodzili się Ludzie jaskiniowi, którzy od człowieka różnili się tylko tym, że nie dysponowali środkami do położenie kresu własnej egzystencji. I z Ludzi jaskiniowych powstał w końcu Człowiek, i Człowiek, który był genialny i głupi zarazem, wziął sobie do łóżka cztery żony: Bombę, Komputer, Probówkę, i Kobietę. z „Rekwiem dla homo sapiens” Horthyego Hosthoha Nie da sie opisać nieopisywalnego. Słowa to tylko słowa i nie można nimi oddać tego, na co nie ma słów. Zastrzegłszy sobie powyższe, spróbuję teraz wyjaśnić, co się dalej wydarzyło, jak wyglądała moja podróż bezimiennymi ścieżkami splotu. Posuwałem się przez galaktykę roziskrzonym spiralnym Ramieniem Strzelca. Na zewnątrz wydostałem się w niezłym stylu poprzez soczewki Drogi Mlecznej, chociaż zdarzały się, naturalnie, momenty, kiedy zmuszony byłem kleinować po własnym śladzie z powrotem ku piekielnie jasnym i gęstym gwiazdom centralnego skupiska. Wiedziałem z góry, że ten etap mojej podróży będzie stosunkowo łatwy. Podążałem ścieżkami, które już dawno temu odkryli i przetarli Tycho i Jemmu Flowtow. Spadek od czerwonego olbrzyma, takiego jak Gloriana Luz, do którejś z gorących błękitnych gwiazd Lesser Morbio jest prosty, jeśli ma się gotowe odwzorowanie stosownych punktów-źródeł występujących w sąsiedztwie dwóch danych gwiazd (istnienie bezpośredniego połączenia, między którymi zostało sprawdzone w praktyce). Jest to takie proste, że kantorzy nadali owym przetartym już ścieżkom specjalną nazwę: nazwali je międzygwiezdnymi zjeżdżalniami, dla odróżnienia od tych rejonów splotu, których jeszcze nie odwzorowano i w częstych przypadkach odwzorować się nie da. Gwoli ścisłości należałoby zatem powiedzieć, że rozpocząłem mą podróż, wykorzystując zjeżdżalnie, fenesterując od okna do okna, od gwiazdy do gwiazdy, by jak najszybciej dotrzeć do Ciałostałej Istoty. Większość czasu spędzałem, unosząc się swobodnie w ciemnościach konchy mego statku. Niektórym lękliwym pilotom - na przykład tym, którzy nie zdołali ukończyć Akademii i prowadzą statki głębokiego lub dalekiego zasięgu szlakami handlowymi zjeżdżalni - koncha statku może się wydawać bardziej potrzaskiem niż sanktuarium, w którym doświadcza się wznioślejszych stanów umysłu; im koncha kojarzy się z czarną metalową trumną. Dla mnie koncha „Immanentnej Karnacji” była niczym miękki, wygodny hełm obejmujący nie tylko głowę, ale całe ciało. (W czasach Tycho hełm komputera pokładowego rzeczywiście otaczał szczelnie samą tylko głowę pilota i tak jak starożytne hełmy zapuszczał proteinowe włókna w jego mózg). W trakcie przechodzenia w pobliżu gwiazd, neurologika wpleciona w czarną skorupę konchy modelowała holograficznie funkcje mojego mózgu i ciała. A ponadto logika informacyjna wtłaczała mi bezpośrednio do mózgu obrazy, impulsy i symbole. Minąwszy gwiazdy Nashira Triple, sprzągłem się z komputerem pokładowym i „przemówiłem” do niego. A on orzemówit do mnie. Wsłuchując się w bezdźwięczny ryk silników mego statku, pożerającego czasoprzestrzeń i otwierającego okna do splotu, i wpatrując się w ognie odległych mgławic, wyprowadzałem dowody swoich teorematów, a wszystko to poprzez filtr komputera i jego neurologiki. Owo stopienie mego mózgu ze statkiem było potężne, lecz nie idealne. Czasami informacje do rozmaitych ośrodków mego mózgu napływały przemieszane i splątane: czułem zapach rodzących się gwiazd Sarolty, słyszałem purpurowy dźwięk rozwiązywanych równań i doświadczałem podobnych absurdalnych doznań. Właśnie dla zintegrowania tych przesłuchów pomiędzy ludzkimi zmysłami, holiści opracowali dyscyplinę korytarzo-wania; więcej o dyscyplinowaniu umysłu pilota opowiem później. Wszedłem w Mgławicę Trifida, gdzie młode, gorące gwiazdy pulsują długością światła błękitnego. W chwilach, gdy mój statek wypadał w realną przestrzeń w pobliżu jakiejś gwiazdy, wydawało mi się, że całe wnętrze mgławicy jarzy się czerwonymi obłokami wodoru. Ponieważ musiałem dostać się w pobliże Mgławicy Laguny, przeciąłem Trifida, nie zwalniając i fenesterując od okna do okna tak błyskawicznie, że zmuszony byłem przyśpieszać pracę swego mózgu poprzez częste uciekanie w wolnoczas. Za elektrycznym dotknięciem komputera przyśpieszały mi wtedy metabolizm i procesy myślowe, i z mojego punktu widzenia, ponieważ potrafiłem myśleć o wiele szybciej, czas zdawał się paradoksalnie spowalniać swój bieg. Wydłużał się i rozciągał w moim umyśle niczym arkusz gumy, sekundy stawały się godzinami, godziny latami. To spowalnianie czasu było konieczne, gdyż inaczej wartki nurt gwiazd pozostawiałby mi zbyt mało czasu na ustalanie swoich izomorfizmów i odwzorowań, na dowodzenie swoich teorematów. Bez tego runąłbym w fotosferę jakiegoś błękitnego giganta, wpadł w nieskończone drzewo, ewentualnie zginął w jakiś inny sposób. W końcu znalazłem się w Lagunie. Oślepiły mnie intensywne światła, z których część stanowiła najjaśniejsze obiekty galaktyki. W okolicach gromady gwiazd, zwanej Blastula Luz, przygotowałem się do długiego przejścia do Mgławicy Rozety w Ramieniu Oriona. Wszedłem w Blastulę i skierowałem się ku zgęstrzeni w jej niemal pustym centrum. Zgęstrzeń ta nazywana jest Zakalcem Ty-cho i chociaż pod względem gęstości nie może się nawet równać z tą, która leży w sąsiedztwie Nigdylii, to posiada wiele punktów-źródeł prowadzących do punktów-ujść w Mgławicy Rozety. Odnalazłem taki punkt-źródło, przed moim wewnętrznym okiem rozwinęły się teorematy probabilistycznej topologii i dokonałem odwzorowania. Gwiazda, wokół której orbitowałem, odrażający czerwony olbrzym, którego nazwałem Krwawym Ślepiem, zniknęła. Unosiłem się w azylu konchy mego statku, ciekaw, jak długo spadać będę z Laguny do Rozety. Zastanawiałem się - nie pierwszy i nie ostatni raz - nad bardzo szczególną naturą tego, co nazywamy czasem. W splocie nie ma przestrzeni, a co za tym idzie, nie ma w nim również czasu. To znaczy, nie ma w nim czasu zewnętrznego. Dla mnie, zamkniętego w świetlnym statku, istniał tylko czas pokładowy, wolnoczas, senczas i sporadycznie szybkoczas - ale nie obejmował mnie upływ realnego czasu zewnętrznego wszechświata. Ponieważ zanosiło się na to, że przejście do Rozety będzie prawdopodobnie długie i monotonne, często uspokajałem mózg szybko-czasem. Czyniłem to, by odpędzić nudę. Szybkość moich procesów myślowych spadała wtedy do ślimaczego tempa przemieszczania się lodowca i czas prędzej mi mijał. Lata stawały się godzinami, a długie odcinki nudnej nicości kurczyły się w moment, jaki zajmowało memu sercu wykonanie jednego uderzenia. Szybkoczas wkrótce mnie znużył. Doszedłem do wniosku, że równie dobrze mógłbym przytępiać umysł snem, albo środkami odurzającymi. Przeważającą część przejścia spędziłem w mniej więcej normalnym stanie czuwania w warunkach czasu pokładowego, przeglądając książkę, którą dał mi Czasomistrz. Nauczyłem się czytać. Nie przyszło mi to łatwo. Starożytny sposób reprezentowania zgłosek mowy pojedynczymi literami stanowił wielce nieefektywną metodę kodowania informacji. Barbarzyńską metodę. Nauczyłem się pochyłych glifów tablicy zwanej alfabetem i nauczyłem się, jak łączyć je ze sobą liniowo - liniowo! - by układały się w słowa. Ponieważ książka zawierała wiersze napisane w kilku starożytnych językach Starej Ziemi, tych języków również musiałem się nauczyć. Ale to zadanie, było, oczywiście, łatwiejsze, bo wystarczyło mi przelać dany język z archiwum komputera bezpośrednio do ośrodków pamięciowych mózgu i opisać go tam. (Chociaż niewiele z tych wierszy ułożonych było w starożytnym anglish, nauczyłem się tego najstarszego z języków, bo od dawna nakłaniała mnie do tego moja matka). Kiedy potrafiłem już przebiegać wzrokiem rządki liter wydrukowanych w poprzek - a czasami w pionie - starych, włóknistych kartek pożółkłego papieru, kiedy wprawiłem się w tym na tyle, że nie musiałem już odtwarzać w wewnętrznym uchu umysłu brzmienia poszczególnych liter, lecz przyswajałem sobie jednostki znaczeniowe słowo po słowie, ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że czynność zwana czytaniem sprawia mi przyjemność. Przyjemnie było dotykać popękanej skóry okładki, przyjemnie stymulować oczy czarnymi symbolami reprezentującymi słowa takimi, jakimi niegdyś je wypowiadano. Jakież proste było w gruncie rzeczy czytanie! Jakimż dziwadłem musiałbym się wydać innemu pilotowi, gdyby mógł mnie zobaczyć zajętego czytaniem! Unosząc się w jasności konchy mego statku, trzymałem przed sobą książkę Czaso-mistrza i wystarczało mi sunąć tylko oczami z lewa w prawo, z lewa w prawo, ku dołowi usztywnionych przez czas stronic; nic innego nie musiałem robić. Ale największą przyjemność czerpałem z samych wierszy. Cudownie było odkrywać, że starożytni, przy całej swej zdumiewającej ignorancji co do ogromu czasoprzestrzeni i nieskończonej obfitości życia wypełniającego nasz wszechświat, wiedzieli o tajemnicy życia aż tyle - czy może tylko tyle - ile my obecnie. Choć ich środki wyrazu były proste i prymitywne, wydawało mi się, że często głębiej postrzegali tę część rzeczywistości, która jest bezpośrednio poznawalna dla zwykłego człowieka. Ich wiersze były niczym twarde diamenty wycięte topornie z jakiegoś pierwotnego kamienia; ich wiersze były pełne tętniącej, zmysłowej, barbarzyńskiej muzyki; ich wiersze sprawiały, że krew szybciej zaczynała krążyć w żyłach, a oczy skupiały się na alejach nieosiągalnych gwiazd i zimnych, odległych, północnych morzach. Były wśród nich wiersze krótkie, błyskotliwe, mające uchwycić i zachować ulotne i smutne (ale piękne) chwile czyjegoś życia niczym motyla uwięzionego w lodowcu. Były wiersze, które ciągnęły się przez wiele stron, wiersze opisujące ludzką żądzę zabijania i krwi, oraz owe czyste i wieczne momenty heroizmu, w których czuje się, że życie wewnętrzne musi się łączyć z większym życiem zewnętrznym. Moim ulubionym był wiersz, który Czasomistrz przeczytał mi w przeddzień mojego startu. Pamiętam, jak z zaciśniętymi pięściami chodził tam i z powrotem po wieży i recytował: Tygrysie! rozbłysku dnia W mrocznym lesie, gdzie noc trwa, Jakież oko, dłoń nieśmiertna Twą symetrię śmiały spętać? - Ważnym jest, by zrymować „nieśmiertna” ze „spętać” - powiedział mi wtedy. Czytałem te wiersze wielokrotnie; po pewnym czasie potrafiłem powtórzyć niektóre bez zaglądania do książki. Recytowałem je na głos, dopóki nie zaczęły rozbrzmiewać we mnie echem i nie usłyszałem ich sercem. I tak wypadłem w Mgławicę Rozety, która leży na skraju rozszerzającego się regionu wybuchających gwiazd zwanego Vildem. Wyjrzałem w rozjarzone piekło twardego światła, rozerwanych gwiazd i pyłu, i usłyszałem własny głos: Gwiazdy widuję spadające Lecz kiedy w śmierć juz odpłyną Na firmamencie gorejącym Wciąż jest ich tyle, co było. (Mówiąc, że „wyjrzałem” w Vild miałem oczywiście na myśli to, że statek przesłał do mojego mózgu sporządzone przez siebie modele Vildu. W realnej przestrzeni - mierzonej latami świetlnymi - Rozeta znajdowała się od Vildu tak daleko, że światło większości wybuchających w nim gwiazd jeszcze do niej nie dotarło). Na tle szpetoty umierającego Vildu, Rozeta była przepiękna. Stanowiła gigantyczną wylęgarnię gwiazd, a zrodzone w niej słońca rozbłyskiwały i pulsowały z tak niewyobrażalnymi energiami, że fale uderzeniowe i ciśnienie światła wymiotły do czysta jej wnętrze, upodabniając mgławicę do wysadzanej rubinami i diamentami skorupki jaja. Do dokonania pierwszego odwzorowania, mającego mnie przenieść do drzwi otwierających się na Eta Carinę i Ciałostałą Istotę, przystąpiłem w pobliżu słynnej Siva Luz, najjaśniejszej z tych wspaniałych, różowych sfer blasku. Kontynuowałem podróż najstarożytniejszym szlakiem ludzkiego wyroju. Wypadałem przy gwiazdach, których planety zasiedlone były gęsto istotami ludzkimi (oraz istotami, które były czymś mniej, a zarazem czymś więcej niż ludźmi). Skała Rolla, Wakanda i Vesper - te planety skwapliwie ominąłem. Tak samo Nwarth i Orcher, Farfare i Fostorę, gdzie, jak słyszałem, ludzie dawno temu opanowali sztukę kopiowania do komputerów swoich osobowości. (Słyszałem również, że kobiety z Fostory, nie godząc się na praktyki transferowania ludzkiego umysłu do „maszyny”, odleciały stamtąd statkami dalekiego zasięgu i dopóty przemierzały kosmos, dopóki nie natrafiły na planetę, którą nazwały Lechobc. Tam założyły najstarszy z matriarchatów. Jednak historyk Burhos Harsha podaje inne wyjaśnienie pochodzenia założycielek. Twierdzi on, że Lechobt została skolonizowana przez renegacki statek głębokiego zasięgu pełen dojrzałych dziewcząt, które zmierzały do słonecznych kopuł na Bramie Niebios. Któż wie, jak było naprawdę?). Po długiej podróży dotarłem do regionu zjeżdżalni w niewielkim tylko stopniu muśniętego przez zarówno drugą, jak i trzecią falę Wyroju. Znajdowały się tu planety tak stare - między innymi Free-port, Nowa Ziemia i Kaarta - że zasiedlone zostały na długo przed sformułowaniem przez człowieka praw cywilizacji. Żyli na nich mężczyźni i kobiety, którzy modyfikowali swoje DNA, przekon-struowywali chromosomy i przeobrażali swoje ciała na wiele przerażających sposobów, by dostosować się do nowych środowisk, tak jak czerw wiertacz dopasowuje się do dziurki, którą drąży w żywej czaszce. Żółta gwiazda Darrein Luz wyznaczała granicę zbadanej części wszechświata. Dla wszystkiego, co znajdowało się poza nią nie znaleziono jeszcze odwzorowań. Jako pilot miałem za zadanie odkrywać z narażeniem życia nowe odwzorowania, ustalać izomorfizmy i wyprowadzać dowody swoich teorematów. I chociaż jako czeladnik dokonywałem sporo takich odwzorowań splotu znajdującego się w pobliżu małego słońca naszego miasta, to przecież nigdy tak wielu ani tak daleko od domu. Z początku szło łatwo. Stosując zazen, opróżniłem swój umysł ze wszystkiego, z wyjątkiem myśli matematycznych. Byłem czujny i przygotowany na zafalowania i niespodziewane deformacje splotu. Rozwijały się wokół mnie i zwijały najprzeróżniejsze przestrzenie. Wchodząc w przestrzeń torsyjną, bałem się, ale wyprowadziłem mały teoremat pozwalający rozpracowywać wijące się tunele, które groziły mi pożarciem. „Wierny matematyk musi własną wolą czerpać intuicję z przesłanek”, mawiali kantorzy. Moja wola była z początku silna i przybierała na sile z każdym pomyślnym odwzorowaniem. Sześćdziesiąt osiem gwiazd za Darrein Luz duma tak mnie rozpierała, że zanurkowałem w zgęstrzeń, która na oko wydawała mi się stosunkowo nieskomplikowana. Myliłem się. Punktów-źródeł owszem, było w niej więcej niż wszy na głowie harijana, ale nie mogłem znaleźć żadnych odwzorowań do punktów-ujść w rozpościerającej się przede mną mgławicy, mgławicy zwanej Ciałostałą Istotą. Zachodziłem w głowę, dlaczego? Brak jakichkolwiek połączeń był nie do pomyślenia. Skoro nie mogłem posunąć się dalej, wypadłem w realną przestrzeń nad otoczoną pierścieniem planetą. Czułem się samotny i zagubiony, i tak też nazwałem bladą, żółtą gwiazdę, najbliższą miejsca, w którym wyszedłem ze zgęstrzeni - „Perdido Luz”. Poprzysiągłem sobie, że rozpracuję tę zgęstrzeń, choćby miało mi to zająć czterdzieści dni czasu rzeczywistego. Nie potrafię powiedzieć, jak długo, miarą wewnątrzczasu, skur-fowałem poprzez okna zgęstrzeni. Na pewno dłużej niż czterdzieści dni. Była to naprawdę dziwaczna zgęstrzeń, usiana pułapkami w postaci mnóstwa punktów zerowych i przestrzeni wpisanych. Miewałem często kłopoty z ustalaniem współrzędnych poszczególnych punktów; często tunelowałem od jednego ślepego okna do drugiego, po to tylko, by stwierdzić, że są to okna osadzone w zamkniętym pierścieniu. Powszechne prawa interfenestracji zdawały się tu nie obowiązywać. Zmuszony byłem odwzorować sześćdziesiąt cztery tysiące punktów-źródeł i dla ani jednego z nich nie potrafiłem znaleźć prostego połączenia z jakimkolwiek innym punktem w obrębie gwiazd Istoty. Raz, w napadzie histerycznego śmiechu, szczęki omal nie wyskoczyły mi z zawiasów; innym razem zrozpaczony zagryzłem wargę tak mocno, że poczułem słoność gorącej krwi. Samo istnienie takiej unikalnej zgęstrzeni podkopywało moją wiarę w prawdziwość Wielkiego Teorematu. Dochodziłem do przekonania, że nie da się znaleźć żadnego odwzorowania prowadzącego od Perdido Luz do Istoty. Chciałem już dać za wygraną, kiedy natknąłem się na piękny, dyskretny zbiór punktów-źródeł, z których wszystkie miały połączenie z jedną białą gwiazdą w zewnętrznej otoczce Istoty. Wystarczało mi tylko dokonać odwzorowania, otworzyć okno - i zostanę pierwszym od pięciuset lat pilotem, który ważył się zapuścić w kapryśne, wirujące przestrzenie żyjącej mgławicy. Dokonałem stosownego odwzorowania i wypadłem w pobliżu jakiejś gwiazdy. A więc to jest to zbiorowisko gwiazd, pomyślałem, które takim lękiem napawa pilotów mego Zakonu; nie, mimo wszystko nie jest tu wcale tak strasznie. Wmawiałem sobie, że nie ma się czego bać. Potem spojrzałem na gorejące wodorowe obłoki i nie byłem już tego taki pewien. Cała mgławica była jakaś posępna i dziwna. Gwiazd znajdowało się tu mniej, niż się spodziewałem, chyba niewiele ponad sto tysięcy. Gęsty, rozsiany szeroko pył międzygwiezdny przesłaniał nawet światło najbliższych gwiazd. Ziarenka grafitu, krzemianów i lodu, oraz drobiny żelaza zabarwiały na czerwono i polaryzowały przygaszoną poświatę gwiazd. Niektóre okruchy tego pyłu osiągały tak gigantyczne rozmiary, że bardziej przypominały fragmenty rozerwanych, startych na proch planet, niż pył. Po co, zastanawiałem się, Istota miałaby rozkruszać planety? Czyżby dla pozyskania masy - pożywienia - dla swoich osławionych mózgów wielkości księżyców? A może to nie Ona odarła z planet niemal każdą z mijanych przeze mnie gwiazd; może to jakieś inne naturalne, niszczycielskie zjawisko? Mechanicy twierdzą, że inteligencja potrafi wypaczać i kształtować strukturę czasoprzestrzeni. Wiem teraz, że to prawda. W miarę, jak fenesterowałem w głąb, ku sercu Istoty, splot istniejący w obrębie mgławicy ulegał subtelnym przemianom. Zbyt często stwierdzałem nagle, że kleinuję z powrotem po własnych śladach. Raz, kręcąc się w kółko, niczym glista pożerająca własny ogon, myślałem już, że wpadłem w pętlę nieskończoną; przestraszyłem się, że umrę ze starości albo stracę rozum pośród tych niepojętych ścieżek, które zbijają się w pęki, wiją, prowadzą to naprzód, to wstecz, poprzez i w głąb, w zawirowania tego nie zbadanego regionu splotu. Innym razem umknął mi wątek teorematu, który właśnie wyprowadzałem. W normalnych okolicznościach taka drobna, chwilowa utrata koncentracji nie miałaby znaczenia, ale ja znajdowałem się pośrodku chaotycznie rozczłonkowanej przestrzeni, niepodobnej do niczego, co dotąd widziałem. Zacząłem odchodzić od swojej rutynowej sekwencji fenesterowania. Ogarniało mnie dziwne przeczucie, że to Sama Istota zniekształca przede mną przestrzeń, sprawdzając moją matematyczną biegłość, testując mnie jako pilota i człowieka. Nagle poczłonowana przestrzeń trzasnęła niczym sucha gałązka i wypadłem w realną przestrzeń. Omal nie ześlizgnąłem się w studnię grawitacyjną gwiazdy neutronowej. Otoczyła mnie czerń. W tej czerni kosmosu unosiły się doskonale czarne bąble materii o średnicy pół mili każdy. Owe czarne ciała - a były ich miliony - musiały być tworami Istoty. Mogłem się tylko domyślać, czym są. Były tak czarne, że nie odbijały w ogóle mlecznej poświaty gwiazd ani żadnego innego promieniowania, i wykryłem ich obecność tylko na podstawie zarejestrowanych pól grawitacyjnych. Te pola grawitacyjne były miażdżąco potężne, choć nie tak potężne jak gwiazda neutronowa, wokół której krążyły. Dlaczego nie zostały wessane w studnię grawitacyjną gwiazdy, nie potrafiłem dociec. Czyżby te czarne ciała były elementami sztucznie wytworzonej materii, która w jakiś sposób steruje przepływem informacji w ramach Istoty? Czyżby były to maszyny tachionowe albo jakiś inny nienaturalny generator do wytwarzania cząstek poruszających się szybciej niż światło? A może to tylko rakowate naroślą, jakiś rodzaj dzikiej, niestabilnej materii, pozostałości po prowadzonych przez Istotę eksperymentach kształtowania wszechświata według swojego widzimisię? Nie wiedziałem. A może eschatolodzy mimo wszystko się mylili? Może mózg Istoty składa się z czarnych ciał mniejszych niż księżyce? Czyżbym patrzył na siedlisko inteligencji bogini? Nie miałem czasu na dokładne badanie tego fascynującego odkrycia, bowiem potężne pole magnetyczne gwiazdy - tysiąc miliardów razy silniejsze od pola magnetycznego Lodospadu - uszkadzało mój statek. Gęsto upakowane neutrony gwiazdy, prawdopodobnie to, co pozostało z jądra jakiejś starożytnej supernowej, wirując szybko, zachowywały pole magnetyczne gwiazdy oryginalnej. Musiałem dokonać natychmiastowego odwzorowania, ale przynajmniej uniknąłem zmiażdżenia i rozkruszenia. Wpadłem na oślep w splot i tylko szczęściu zawdzięczałem, że nie natrafiłem na nieskończone drzewo decyzyjne. Takich niebezpiecznych zdarzeń i ucieczek było jeszcze wiele. Cudów również. Nie będę ich wszystkich opisywał. Pierwszy z płatów mózgu Istoty odkryłem w regionie mgławicy, w którym istniał splot obfitujący w punkty-źródła połączone krętymi tunelami ze wszystkimi innymi regionami. Znajdowała się tam gwiazda pompująca światło w regularnych intensywnych rozbłyskach, następujących co dziewięć dziesiątych sekundy. Był to mały pulsar przypominający mi latarnię na szczycie Attakela, która ostrzegała wiatrówce przed ciemnymi, zamarzniętymi skalistymi stokami góry, ale o wiele, wiele od niej jaśniejszy. Pulsował energią tysiąca słońc w rytm bicia mego serca. Każdy rozbłysk zalewał światłem srebrny księżyc, orbitujący w odległości pół miliarda mil. Dostrzegłem go przez teleskopy statku, które były moimi uszami i oczami. Patrzyłem na osławiony księżyc-mózg Ciałostałej Istoty, absorbujący energię, wirujący wokół własnej osi i snujący swoje niezgłębione rozważania, czy co tam robiła bogini, by wypełnić czymś swoją egzystencję. Oczywiście, tajemnicą pozostawało, na co potrzebna była Istocie cała ta energia. Widziałem, że pochłania ją szybciej niż wygłodniały hibakusha miskę mleka. A skoro już mowa o mojej ignorancji, to przyznać muszę, że nie wiedziałem, czy mózg Istoty rzeczywiście jest naturalnym ciałem stałym czy też został zmontowany z jakiegoś dziwacznego rodzaju wytworzonej sztucznie materii. (Zastanawiałem się nad tym, wspominając czarne twory, które widziałem przy gwieździe neutronowej). Jej mózg nie był z pewnością ciałem stałym rozumianym jako zlepek kryształów krzemu, germanu czy innych półprzewodników. Dawno temu, w czasie pontyfikatu Ti-sandera Ostrożnego, w pobliżu Układu Podwójnego Aud eschatolodzy znaleźli jeden martwy już supermózg. Po przeprowadzeniu sekcji tego księżyca-mózgu - a był on wielkości sporej asteroidy - odkryli miliardy ultracienkich warstw organicznych kryształów, nieskończoną sieć połączonych ze sobą protein, które reagowały na pobudzanie prądem elektrycznym. Sieć ta bardzo przypominała systemy neurologiczne, które teknicy wyhodowują w statkach świetlnych - ale była o niebo bardziej skomplikowana. Tak skomplikowana, że programiści do tej pory nie rozszyfrowali ani jednego z programów tego supermozgu, nawet prostych algorytmów przetrwania, które musiały być przecież zakodowane w pamięci stałej jego proteinowych obwodów. Cel istnienia (i przyczyna śmierci) supermozgu pozostawały dla nich taką samą zagadką, jak dla mnie mózg żyjący, orbitujący wokół pulsara. Znalazłem odwzorowanie punkt-w-punkt i spadłem w odległości pół miliona mil od tego księżyca. Chociaż przeprowadziłem tyle analiz i testów, ile się dało, poza jego składem niewiele ustaliłem. Że to mózg, a nie naturalny satelita, wątpliwości nie miałem żadnych. Nie widziałem nigdy tak pozbawionego jakichkolwiek charakterystycznych cech, nie podziobanego kraterami, księżyca. Powierzchnię miał gładką i satynową niczym skóra jakarandańskiej nierządnicy. I jak już wspomniałem, splot w jego pobliżu wykazywał zniekształcenia, których istnienie tłumaczyć można było jedynie obecnością jakiejś ogromnej inteligencji. Jaka jednak była natura tej inteligencji? Choć zżerała mnie ciekawość, lądowanie na powierzchni i przewiercenie się do jądra, celem pobrania stamtąd próbek do analizy, nie wchodziło zupełnie w grę. Byłoby to posunięcie okrutne, barbarzyńskie i tak samo bezsensowne, jak wwiercanie się w różowy mózg autysty z zamiarem zajrzenia w jego wewnętrzny świat fantazji. A do tego niewyobrażalnie niebezpieczne. Zdawałem sobie sprawę, że i tak miałem do tej pory szczęście, że udało mi się uniknąć pułapek splotu. Gdybym był na tyle głupi, by zakłócać teraz spokój Istocie, która samą swoją obecnością deformowała strukturę splotu, na szczęście nie miałbym już raczej co liczyć. Powinienem był na tym poprzestać i czmychać czym prędzej do domu. Wypełniłem swój ślub spenetrowania Istoty i sporządziłem mapę odwzorowań, jeśli nie Jej całej, to przynajmniej fragmentu. Nie powinienem podejmować próby nawiązania z Nią kontaktu. Kimże w końcu jest człowiek, by rozmawiać z boginią? Pomysł zbombardowania księżyca informacjami zapisanymi w laserowych wiązkach, zalania jego srebrzystej powierzchni laiami ramowymi, niosącymi mój natarczywy głos i kodowane powitanie komputera pokładowego, wydał mi się absurdalny. Uczyniłem to jednak. Choć raz w życiu człowiek musi rzucić na szalę wszystko, by doświadczyć czegoś wznioślejszego niż on sam. Jednak Istota zdawała się nie zauważać mojej obecności. Wiązki mych laserów musiały być dla niej tak samo niewyczuwalne i niegodne zainteresowania, jak dla człowieka uderzenie pojedynczego fotonu w pokrytą odciskami dłoń. Fale mojego radia były jak krople wody w oceanie fal radiowych emitowanych przez pulsar. Jestem dla Niej niczym, pomyślałem, ale czy można się temu dziwić? Czy ja sam wyczuwam pojedynczego wirusa tłukącego się naczyniami włoskowatymi mojego mózgu? No tak, myślałem dalej, ale wirus nie ma prawie żadnej świadomości, podczas gdy ja jestem człowiekiem świadomym własnej świadomości. Czyż bogini nie powinna, choćby dla przyzwoitości, okazać w jakiś sposób, że zauważa tę świadomość? Że zauważa mnie? Naturalnie, myśleniem takim dawałem świadectwo swej próżności, ale ja nigdy nie należałem do ludzi pokornych. To chyba najgorsza z mych wad. Próżność próżnością, ale przecież zdawałem sobie sprawę, że choćbym nie wiem jak się starał, nie ogarnę tej fantastycznej, lśniącej, obcej inteligencji. Budziła we mnie nabożną cześć - inaczej nie potrafię tego określić. Dokonałem laserami pomiaru średnicy księżyca-mózgu i stwierdziłem, że wynosi ona tysiąc czterdzieści mil od bieguna do bieguna. Nawet gdybym potrafił powielić swój mózg w trylionie sztuk, pomyślałem, a ten trylion jeszcze miliard razy, i posklejał jakoś do kupy lepką, różową masę, to, co bym uzyskał, nadal ustępowałoby objętością Jej mózgowi. Zdawałem sobie sprawę, że każda najdrobniejsza cząstka Jej neuro-logiki jest milion razy szybsza od moich powolnych neuronów, oraz że w mgławicy, w której się znajduję, wokół jasnych gwiazd odległych ode mnie o dziesiątki lat świetlnych, krążą prawdopodobnie miliony takich płatów mózgowych wielkości księżyców, każdy tętniący żywą inteligencją, każdy komunikujący się z każdym w jakiś niewiadomy sposób przez i poprzez sfalowane pływy przestrzeni. Ponieważ byłem ciekawy i jak każdy młody człowiek przekonany o swojej nieśmiertelności, postanowiłem uzupełnić odwzorowanie Istoty. Wypadłem w pobliżu gorących czerwonych olbrzymów i odkry-łem tam mnóstwo dalszych księżyców-mózgów. Wokół niektórych gwiazd krążyły ich setki. Splot był tam wypaczony i strasznie złożony. Zapuściłem się w niebezpieczne drzewo decyzyjne i przestrzenie poczłonowane jeszcze bardziej chaotycznie niż ta, na którą natknąłem się za pierwszym razem. To podczas owej długiej podróży w głąb Istoty uwierzyłem wreszcie w swoje umiejętności pilota, poczułem, że naprawdę stałem się pilotem. Czasami ta pewność siebie zbytnio mnie rozpierała, ocierając się nawet o zarozumiałość. Pokażcie mi drugiego takiego pilota, myślałem sobie, który tak szybko tyle się nauczył. Czy Tomoth albo Lionel - albo którykolwiek z innych mistrzów pilotów - potrafiłby tak elegancko jak ja lawirować poprzez przestrzenie torsyjne? Szkoda, że nie mam tu miejsca na skrupulatne opisanie wszystkich dziwów tej unikalnej mgławicy, bo zafascynowałyby one nie tylko astronomów naszego Zakonu. Najdziwniejszym z moich odkryć, poza cudownością samej mgławicy, była krążąca wokół czerwonej gwiazdy planeta o nazwie Kamilusa, nazwana tak nie przeze mnie, lecz przez żyjących na niej ludzi. Ludzi! Skąd się tutaj wzięli, zachodziłem w głowę? Czyżby jak ja spadli tu poprzez splot? A może byli potomkami Tycho i Erendiry Ede, albo innych pilotów, którzy zaginęli w Istocie? Nie mogłem uwierzyć, że wewnątrz mózgu bogini żyją ludzie. Wydawało mi się to jakieś niestosowne. Kojarzyli mi się z pasożytami, które żywią się światłem swojej krwawej gwiazdy, albo z czerwiami, które w jakiś sposób wżarły się w mózg niewyobrażalnie większej istoty. Po powitaniu ich przez radio, dokonałem planetospadu na jednej z szerokich, zachodnich plaż kontynentu-wyspy zwanego Sendai. Było bardzo ciepło, otworzyłem więc konchę mego statku. Na niebie stało gorące czerwone, wielkie jak patelnia słońce, a w podmuchach wilgotnego wiatru, który pachniał wodorostami i inną roślinnością, unosiły się ptaki podobne do śnieżnych mew. Wszystko wokół, nawet powietrze, wydawało mi się zbyt zielone. Dla nagich ludzi, którzy przypatrywali mi się z wydm, musiałem przedstawiać sobą bardzo niecodzienny widok, kiedy, pocąc się obficie, stałem tak na ubitym piasku w czarnych butach i kamelajce. Podczas długiej podróży wyrosła mi broda, ciało zwiotczało nieco z braku ruchu. Kiedy skłoniłem się ludziom, ból przeszył mi napinające się mięśnie karku. Poprosiłem naturalnie o skonfrontowanie z Lordem Planety. Ale ci ludzie nie mieli żadnego lorda - nie mieli mistrzów, sensei, matriarchiń, królów, protektorów ani nikogo innego, kto kierowałby na co dzień ich życiem. Byli anarchistami. Z tego, czego się później od nich dowiedziałem, wynikało, że prawdopodobnie są potomkami hibakusha, którzy przed wiekami zbiegli spod jarzma hierarchów władających Japońskimi Światami. Jednak ze swego przejścia przez Istotę zachowali ledwie szczątkowe wspomnienia. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, jak pilotowali niegdyś swoje statki głębokiego zasięgu i jak skurfowali przez okna splotu, nikt bowiem tego nie pamiętał. I nikogo to nie obchodziło. Zatracili najszlachetniejsze ze sztuk, zatracili też większość tych przyziemnych. Kilkaset tysięcy ludzi zamieszkujących planetę wiodło żywot barbarzyńców, spędzając długie dni na jedzeniu, kąpielach, kopulo-waniu i smażeniu ciał na brązowo w piecu czerwonego słońca. Społeczeństwo Kamilusa należało do tych pogrążonych w stagnacji utopii, w których roboty zastępują we wszystkich pracach ludzi i produkują następne roboty wyspecjalizowane w coraz to węższych specjalnościach. Co gorsza, ludzie ci zaprogramowali swoje komputery, by sterowały robotami, a jakby tego było jeszcze mało, pozwalali komputerom myśleć za siebie. Spędziłem tam pięć stugo-dzinnych dób i ani razu nie natknąłem się na człowieka, czy to mężczyznę czy kobietę, którego obchodziłoby, skąd się wzięło i dokąd zmierza życie. (Chociaż przyznać muszę, że wiele dzieci przejawiało naturalną ciekawość, ale ta jednak wkrótce miała zostać zduszona). O dziwo, nikt - może z wyjątkiem komputerów - nie zdawał sobie chyba sprawy, że Kamilusa leży w obrębie mózgu bogini. Zadałem sobie trud zarejestrowania poniższej rozmowy, jest ona bowiem reprezentatywna dla innych, jakie przeprowadziłem podczas tamtych parnych, gorących nocy i dni. Pewnego wieczoru siedziałem w pluszowym fotelu na werandzie jednej ze wzniesionych na nadmorskich wydmach willi w towarzystwie kobiety imieniem Takara. Nowy Zachodni Japoński dialekt opanowałem już na tyle, by móc z nią pogawędzić. Była drobną, zasuszoną staruszką o okrągłej głowie porośniętej kępkami długich rzadkich włosów. Jak wszyscy inni mieszkańcy planety była naga. Kiedy zapytałem, dlaczego nikt nie interesuje się takimi cudami techniki jak mój statek, odparła: - Nasze komputery potrafiłyby skonstruować statek świetlny, gdyby nam na tym bardzo zależało. - A potrafiłyby wyszkolić pilotów? - Hai, chyba tak. - Sięgnęła po szklaneczkę z przejrzystym niebieskim płynem, którą przyniósł jej jeden z domowych robotów. - Ale po co mielibyśmy szkolić pilotów? - Żeby podróżowali do gwiazd. Są tam wspaniałości, które tylko piloci... - Oj, nie wydaje mi się - wpadła mi w słowo. - Gwiazda podobna gwieździe, nieprawdaż? Gwiazdy dają nam ciepło, czy to nie wystarczy? A poza tym, jak pewnie przyznasz, podróżowanie od gwiazdy do gwiazdy jest zbyt niebezpieczne. - Nie żyje się wiecznie. - Hai, ale można żyć długo - odparła. - Ja żyję... - Tu powiedziała coś do jednego z komputerów wbudowanych w piaskowiec werandy. Odpowiedział jej, a ona, zwracając się znowu do mnie, kontynuowała: - Żyję pięćset waszych nigdylskich lat. Młodą kobietą byłam chyba z... - Ponownie zagadała do komputera. - Młoda byłam dziesięć razy; cudownie jest być młodym. Może będę młoda jeszcze następnych dziesięć razy. Ale pod warunkiem, że nie zacznę robić niebezpiecznych rzeczy. Wystarczająco niebezpieczne jest pływanie, więc już nie pływam, chociaż roboty odpędzają rekiny. Hai, mógłby mnie przecież złapać skurcz. Wiadomo przecież, że niebezpieczeństwa narastają z biegiem lat. Jest na to takie słowo, zaraz... co to za słowo? - Kiedy komputer podpowiedział jej to słowo, mówiła dalej: - Skoro istnieje pewne prawdopodobieństwo, że któregoś roku umrę, to te prawdopodobieństwo z roku na rok wzrasta. Zwielokrotnia się. Najmniejsze ryzyko staje się z biegiem czasu coraz większe. Jeśli istnieje najmniejsze ryzyko śmierci, to z czasem ta śmierć nastąpi. I dlatego nie opuszczam swojej willi. Tak, kiedyś uwielbiałam pływać, ale mój czternasty mąż zginął trafiony w głowę muszlą upuszczoną przez ptaka. Ashira - piękny był z niego mężczyzna - golił sobie głowę. Był łysy jak kamień. Ptak wziął pewnie jego głowę za kamień. Muszla strzaskała mu czaszkę i umarł. Spojrzała w rozgwieżdżone niebo, jakby spodziewała się powtórzenia tego dziwacznego wypadku i wypatrywała tam ptaków. Wskazała na otaczający wysokie ściany werandy kordon robotów z wycelowanymi w ciemne niebo laserami. - Ale ptaków już się nie boję - dodała. Miała, oczywiście, rację. Życie jest niebezpieczne. Prawo prze-ciwryzyka sprawia, że piloci - i wszyscy członkowie naszego Zakonu - prawie nigdy nie dożywają wieku, który osiągnął Soli. Co tłumaczy, dlaczego młodsi piloci nazywają go „Solim Szczęściarzem”. - To niebezpieczny wszechświat - przyznałem. - I tajemniczy, ale również piękny. Przyznasz chyba, że jesteś wrażliwa na piękno. - Co rozumiesz pod słowem „piękno”? - spytała, kładąc sobie dłoń między piersiami, które były brązowe i obwisłe jak stare skórzane worki. Powęszyła w moją stronę, marszcząc mały nosek. Najwyraźniej nie podobał jej się zapach mojej przepoconej, wełnianej kamelajki. Irytowało mnie, że patrzy na mnie tak, jakbym to ja, nie ona, był barbarzyńcą. Wskazałem na świecący nad nami księżyc. Powiedziałem jej, że ten księżyc jest w rzeczywistości ogromnym biokomputerem, mózgiem i materią bogini. - Lśni jak srebro i to już jest piękne - ciągnąłem. - Ale do tego dzieli on swą lśniącą inteligencję z milionami innych księżyców, i wyobraź sobie możliwości... to jeszcze inny, wyższy rodzaj piękna. Popatrzyła na mnie wzrokiem logika, który spogląda na bełkoczącego autystę, i powiedziała: - Nie sądzę, żeby ten księżyc był komputerem. Dlaczego mnie okłamujesz? W komputerach nie ma nic pięknego. - Nie okłamuję cię - obruszyłem się. - I co rozumiesz pod słowem „bogini”? Kiedy opowiedziałem jej o wyższych inteligencjach i o klasyfikacjach eschatologów, roześmiała się. - Och, tak, Bóg chyba istnieje - powiedziała. - Albo istniał, już nie pamiętam. Ale utrzymywać, że księżyc myśli? Toż to obłęd! Przeszyła mnie nagle spojrzeniem swoich starych, stareńkich oczu i zadrżała jak liść na wietrze. Przyszło jej pewnie do głowy, że jeśli jestem obłąkany, to mogę zrobić coś niebezpiecznego, a zatem stanowię zagrożenie dla jej długowieczności. Kiedy spojrzała na mnie ponownie, zauważyłem, że roboty kierują na mnie swoje lasery. Zagadała coś do komputera, a potem, zwracając się do mnie, powiedziała: - Ten księżyc składa się z... pierwiastków: węgla, wodoru, tlenu i azotu. - To pierwiastki wchodzące w skład protein - powiedziałem. - Neurologika komputerów często składa się z protein. - A kogo obchodzi, z czego co się składa? Liczą się tylko pokój i harmonia. A ty jesteś chyba zagrożeniem dla naszej harmonii. - Odejdę, jeśli tego chcecie. W rzeczywistości nie mogłem się doczekać chwili, kiedy opuszczę wreszcie tę parną, gorącą planetę. - Hai, musisz odejść. Im dłużej tu bawisz, tym niebezpieczniejszy się stajesz. Będziesz tak dobry i odejdziesz jutro? I proszę, nie rozmawiaj już z dziećmi. Przestraszą się, jeśli im powiesz, że ten księżyc jest żywy. Zostawiłem tych ludzi z ich przyjemnościami i dekadencką harmonią. Wystartowałem w środku długiej nocy i wpadłem ponownie w splot. Znowu fenesterowałem ku centrum mózgu Istoty, z większą niż dotąd determinacją podejmując poszukiwania siedliska jej inteligencji, jeśli takie w ogóle istniało. W pobliżu pewnego gorącego błękitnego olbrzyma natknąłem się na dobre dziesięć tysięcy księżyców zbitych w grono niczym komórki embriona. Doznałem silnego wrażenia, że jestem świadkiem czegoś, czego oglądać nie powinienem, zupełnie jakbym przypadkowo zobaczył matkę nagą w porannej kąpieli. Czyżby te księżyce w jakiś sposób się reprodukowały? myślałem. Trudno było to stwierdzić. Nie widziałem centrum skupiska, bo przestrzeń była tam czarna niczym czarna dziura. Wiedziałem, że dalsze spadanie jest bardzo ryzykowne, ale możliwości nowego, boskiego życia tak rozpalały mą wyobraźnię, że dokonałem odwzorowania punkt-w-punkt ku centrum grona księżyców. I natychmiast zrozumiałem, że popełniłem szkolny błąd. Mój statek nie spadł w centrum skupiska. Zamiast tego wszedłem w dżun-glopodobne drzewo decyzyjne. Otworzyło się przede mną sto rozmaitych ścieżek, dzielących się i rozgałęziających w dziesięć tysięcy innych. Mdliło mnie ze strachu, bo miałem tylko moment na wybór właściwego odgałęzienia, a jeśli się pomylę, będzie po mnie. Sięgnąłem umysłem do mojego statku i ogarnął mnie wolnoczas. Rój mysli rwał przez mój mózg niczym płatki śniegu gnane zimnym wiatrem. Wraz z przyśpieszeniem moich procesów myślowych czas zwolnił bieg. Miałem teraz długą, rozciągniętą chwilę na wyprowadzenie dowodu szczególnie trudnego teorematu odwzorowania. Musiałem wyprowadzić go szybko, najszybciej jak potrafię. Komputer sporządził model mych myśli i zaczął tłoczyć do mojej kory wzrokowej ideoplasty, które wywoływałem z pamięci. Przed okiem wewnętrznym skrzyły mi się podobne kryształom symbole; formowały się, łączyły i układały w wyprowadzenie dowodu mojego teorematu. Każdy z ideoplastów był sam w sobie prześliczny i jedyny w swoim rodzaju. Reprezentacja teorematu punktu stałego przypominała, na przykład, zwinięty naszyjnik z rubinów. W miarę, jak budowałem swój dowód, zwój ten łączył się z pierzastymi, diamentowymi włóknami pierwszego lematu odwzorowania Laviego. Skomplikowane szmaragdowe glify twierdzenia niezmienniczości, klinowe runy operatorów i wszystkie inne znaki formowały się w trójwymiarową tablicę porządkowaną przez logikę i inspirację. Im szybciej myślałem, tym szybciej pojawiające się jakby znikąd ideoplasty odnajdywały swoje miejsce w tablicy dowodu. Owa mentalna manipulacja symbolami podczas wyprowadzania dowodu ma swoją nazwę: nazywamy ją „burzą liczb”, bowiem prąd czysto matematycznego myślenia jest wszechogarniający, przypomina zamieć śnieżną śródzimowej wiosny. Niesiony burzą liczb ku momentowi wyprowadzenia dowodu wszedłem w senczas. Ogarnęło mnie nieopisywalne doznanie uporządkowania i poraziło piękno i horror otwierającego się przede mną splotu. Burza liczb przybrała na sile, oślepiła mnie niemal białym światłem senczasu. Zachwycałem się, jak zawsze, naturą sen-czasu i tej cudownej mentalnej przestrzeni, którą nazywamy splotem. Czy splot jest naprawdę głęboką rzeczywistością, rzeczywistością narzucającą kształt i teksturę zewnętrznemu wszechświatowi? Niektórzy kantorzy (wśród nich moja matka) w to wierzą, i wierzą również, że perfekcyjne opanowanie matematyki to klucz do zrozumienia wszechświata. Ale oni, w odróżnieniu od nas, pilotów, są czystymi matematykami. W splocie nie ma perfekcji. Wiele tam rzeczy, których nie rozumiemy. Pogrążony w głębokim senczasie zdałem sobie nagle sprawę, że nie rozpoznaję typu drzewa decyzyjnego, które się wokół mnie rozgałęziało. Byłem już bliski wyprowadzenia dowodu - pozostawało mi tylko wykazać, że zbiór Laviego zawiera się w niezmienniczej przestrzeni. Ale nie udawało mi się tego wykazać i nie wiedziałem, dlaczego. Powinno to być dziecinnie proste. Drzewo dzieliło się i rozszczepiało najpierw na milion, potem na miliard rozmaitych gałęzi, a ja zaczynałem się pocić. Senczas zintensy wniał i przeszedł w ten przerażający, bezimienny stan, który ja nazywam „koszmarem”. I nagle dowiodłem, że zbiór Laviego nie może być zawarty w niezmienniczej przestrzeni. Serce waliło mi jak ogarniętemu paniką dziecku. Z paniką przyszła rozpacz, i moja tablica dowodu zaczęła się rozsypywać, kruszyć jak kryształki lodu rozdeptywane skórzaną podeszwą buta. Wiedziałem już, że nie wyprowadzę żadnego dowodu. Nie dokonam odwzorowania punkt-w-punkt w realnej przestrzeni. Nie wypadnę w okolicach żadnej gwiazdy, ani pobliskiej, ani dalekiej. Nie tylko zabłądziłem w odrażającym drzewie decyzyjnym, ale wpadłem - albo zostałem wepchnięty - w drzewo nieskończone. Nawet w najgorszych drzewach decyzyjnych istnieje prawdopodobieństwo, że wśród miliarda miliardów odgałęzień pilot odnajdzie w końcu właściwą gałąź. Ale w drzewie nieskończonym nie ma właściwej gałęzi, żadna gałąź nie prowadzi do wyjścia w ciepłe słoneczne światło realnej przestrzeni. Drzewo rozrasta się, jedna gałąź przechodzi w drugą, i w dziesięć centylionów innych, i tak dalej, dzieląc się i znowu dzieląc w nieskończoność. Z drzewa nieskończonego nie ma wyjścia. Moje neurony porozłą-czają się stopniowo, synaps po synapsie, i skończę, bawiąc się palcami u nóg jak dziecko paciorkami liczydła. Oszaleję oślepiony burzą liczb, zamrożony na wieczność w senczasie, śliniąc się w nieskończoność. Albo, jeśli, odłączywszy się od komputera pokładowego, pozwolę umysłowi odejść w spokoju, nie będzie już nic, nic, tylko pusta czarna trumna unosząca mnie w piekło splotu. I nagle dotarło do mnie, że okłamałem okrutnie sam siebie. Nie byłem gotowy do ryzykowania wszystkim w imię spotkania z boginią; nie byłem wcale gotowy spojrzeć w oczy śmierci. Pamiętałem, że z własnej nieprzymuszonej woli zgotowałem sobie ten los. Winić mogłem tylko siebie i swoją głupią dumę. Moją ostatnią myślą, kiedy na ustach formował mi się krzyk i zaczynałem słyszeć w sobie głosy, było: Dlaczego człowiek rodzi się, by oszukiwać samego siebie i kłamać? 5 Ciałostała istota Gdyby mózg byt tak prymitywny, że potrafilibyśmy zrozumieć, jak funkcjonuje, bylibyśmy na to zbyt prymitywni. Lyall Wutson, Eschatolog Stulecia Holokaustu Zapisano gdzieś, że pierwszy człowiek, Gilgamesz, usłyszał w sobie głos i uznał, że to głos Boga. Usłyszałem głosy rozbrzmiewające w wewnętrznym uchu i pomyślałem, że strach przed nieskończonym drzewem wpędza mnie w obłęd. Dlaczego? To pierwsza oznaka szaleństwa, kiedy człowiek zaczyna słyszeć głosy, których nie zrodziły usta, lecz jego własna samotność i tęsknota. Chyba że jest to głos jego statku, który, stymulując nerwy słuchowe, wsącza dźwięki bezpośrednio do mózgu. Dlaczego człowiek? Ale komputer pokładowy ma niewielki margines swobody; nie może sam decydować, jakimi słowami ani jakim tonem głosu zwracać się do pilota. Może odbierać sygnały z komputera pokładowego innego statku i przekładać te sygnały na głosy, ale nie jest zaprogramowany na generowanie własnych sygnałów. Dlaczego człowiek rodzi się? Wiedziałem, że komputer pokładowy mojego statku nie może odbierać sygnałów z innego statku świetlnego, bowiem propagacja sygnałów poprzez splot nie jest możliwa. A jeśli, pomyślałem, osłabła i obumarła część neurologiki mojego statku? Oznaczałoby to, że mój statek popadł w obłęd, i dopóki pozostaję z nim sprzężony, również jestem obłąkany. Dlaczego człowiek rodzi się, by oszukiwać samego siebie i kłamać? Jeśli fakt, że statek powtarza jak echo moje najskrytsze myśli, tylko mnie zaniepokoił, to przeraziłem się nie na żarty, kiedy zaczął przemawiać gwarem głosów w martwych językach Starej Ziemi. Niektóre z tych języków rozumiałem, bo opanowałem je podczas nauki czytania; inne były mi tak obce, jak obcy jest ludziom zapach języka Przyjaciół Człowieka. Shalom, Instrumentum Vocale, la ilaha ii ALLAH tat tvam asi, nest-ce pas, kodomo- ga, wakiramasu? Hai, i do niego hadde podążył, żaden człowiek ferre, poi s’ascose nel foco cge gli affina, którą nazwał gwiazdami Ciałostałej Istoty und tak wir betreten, feu-er-trunken - Ahnest du den Schopfer? To ja, Mallory Ringessie. Tak, pomyślałem, to obłęd witać siebie samego jako narzędzie obdarzone głosem i mówić, że wchodzę w Istotę „pijany ogniem”, cokolwiek to znaczyło. Zrozumiałem frazę Ahnest du den Schopfer. Była to linijka z wiersza napisanego w altdojczu, która w wolnym tłumaczeniu znaczyła: „Czy czujesz swojego Stwórcę?”. „Czułem”, że mój statek i ja kompletnie oszaleliśmy - chyba że naprawdę odbierał jakiś sygnał poprzez spaczony splot Istoty. I wtedy usłyszałem: Jeśliś dla dziwnych objawień stworzony I skryty dla oka rzeczy widzisz bieg Dni dziesięć tysięcy idź nieutrudzony Zanim ci włosy posrebrzy czasu śnieg. A więc Istota lubi starożytną poezję. Jeśli poprzez splot przesyłany jest jakikolwiek sygnał, pomyślałem, to może on pochodzić tylko od Niej. Głosy zaczęły podlegać modulacji i, rezonując, przechodzić w jeden głos. Był to głos kobiety, w jakimś sensie uwodzący i samotny, uszczęśliwiający i smutny zarazem. Był to głos niepewny tego, czy zostanie zrozumiany. Słuchając, jak przemawia do mnie w wielu martwych językach Starej Ziemi, pomyślałem, że Istota stara się wysondować, jakim językiem posługuję się na co dzień. Ale odrzuciłem to przypuszczenie w momencie, kiedy weszła w mój umysł. A może zbyt żarliwie pragnąłem z nią porozmawiać? A może rozmawiałem tylko z samym sobą? Nie, Mallory, rozmawiasz ze mną. - Ale ja nic nie mówię; myślę tylko. Nie pochlebiaj sobie, nazywając to, co zachodzi w twoim umyśle, myśleniem. - Więc jak możesz odczytywać moje myśli... mój umysł? Jesteś we mnie, a ja jestem w tobie. Jin-jang, Lingam-yoni, zewnętrze-wnętrze. Jestem istotą, ale nie ciałem stałym. Nie zawsze. - To czym jesteś? Jestem szaleństwem; jestem błyskawicą; jestem twoim oczyszczającym ogniem. - Nie rozumiem. Jesteś człowiekiem. Zaprawdę, splugawionym strumieniem jest człowiek. Coś uczynił, by się oczyścić? Tak pragnąłem spotkać się z wyższą istotą, pomyślałem, a ona teraz przemawia do mnie zagadkami. Szybko oderwałem swój umysł od splotu i nieskończonego drzewa. Przetestowałem neuro-logikę swojego statku. Była zdrowa i w najlepszym porządku, i nigdzie nie mogłem znaleźć źródła sygnału Istoty. Nie ma żadnego sygnału, w twoim rozumieniu tego słowa. Jest tylko percepcja i dotyk: spoglądam w pole elektryczne wytwarzane przez logikę twego statku, sięgam i, żonglując elektronami, zmieniam hologram. Dzięki temu twój komputer przetwarza moje myśli w głos i przesyła go wprost do twojego mózgu. Mogłabym dotknąć twojego mózgu bezpośrednio, ale to by cię przestraszyło. Jeszcze jak by przestraszyło. I bez tego byłem wystarczająco wystraszony. Nie życzyłem sobie, żeby coś obcego „żonglowało” elektronami w moim mózgu, wypełniało mnie obrazami i dźwiękami, sprawiało, bym widział, słyszał, czuł zmysłami, dotyku i powonienia, rzeczy, które nie istnieją, żeby to coś zmieniało samą moją percepcję rzeczywistości. Z tą myślą przyszła jeszcze jedna, bardziej niepokojąca: A jeśli Istota już żongluje elektronami mojego mózgu? Być może wmawia mi tylko, że głos, który słyszę, pochodzi z komputera. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Czy to w ogóle moje własne myśli? A może Istota bawi się ze mną, wzbudza we mnie wątpliwości co do oryginalności własnych myśli? Albo jeśli, co gorsza, to wszystk jest koszmarem obłędu? Może statek uległ dezintegracji; może doświadczam ostatnich chwil przed śmiercią, a Istota - z jakichś nie wyjaśnionych powodów - sięgnęła do mego mózgu, by stworzyć mi iluzję świadomego istnienia? Może jestem już martwy albo tylko śnię? Może ja, cokolwiek znaczy to „ja” - jestem jedynie tworem ze snu Istoty? Oczywiście, każdego nachodzą podobne myśli i obawy, ale tylko do niewielkiej garstki przemawiała kiedykolwiek bogini. Na myśl, że Ona jest w moim umyśle, ogarnęło mnie poczucie tracenia osobowości tak silne, że zawirowało mi w głowie. Przyprawiające o mdłości wrażenie, że oto zostaję pozbawiony własnej woli, ścisnęło mi boleśnie żołądek. Była to okropna chwila. Wszechświat wydał mi się strasznie niepewnym miejscem, w którym pewien mogę być tylko jednego: że nie chcę, by cokolwiek ingerowało w to, co dzieje się w królestwie mego umysłu. Odczytując moje przerażenie i wątpliwości, Istota wyjaśniła, jak poprzez warstwy splotu manipuluje materią. Ale zrozumiałem tylko mikroskopijną cząstkę tego wywodu, najprostsze pojęcia fizyczne. Do opisu zakrzywień i struktury czasoprzestrzeni stworzyła nową matematykę. Jej teoria wzajemnych powiązań była dla mnie tak samo niepojęta, jak dla robaka demonstracja różnych klas nieskończoności. Naturalnie, przed wiekami mechanicy badali paradoksy mechaniki kwantowej. Wykazali, na przykład, że oba fotony każdej pary fotonów są ściśle ze sobą związane, bez względu na odległość dzielącą te dwie cząstki w realnej przestrzeni. Jeśli dwa fotony wylatują z danego źródła światła ku przeciwległym końcom wszechświata, to każdy będzie „rozpoznawał” pewne atrybuty swojego bliźniaka, takie jak spin i polaryzacja, niezależnie od tego, jak daleko od siebie odlecą. I każdy będzie je rozpoznawał natychmiast, zupełnie jakby oba „przypominały” sobie równocześnie, że w danej chwili powinny przyjąć polaryzację, dajmy na to poziomą, a nie pionową. Odkrycie to posłużyło mechanikom do wysnucia teorii, że możliwe jest przesyłanie informacji z szybkością nadświetlną, chociaż ku swemu rozczarowaniu nigdy nie potrafili tego dokonać. Ale ich mózgi są maleńkie, zaś mózg Istoty niezmierzony. Ona znalazła chyba sposób nie tylko na komunikowanie się, ale i natychmiastowe docieranie do cząsteczek i manipulowanie nimi przez i poprzez bezmiar przestrzeni. Jak to robiła, nadal nie pojmowałem. - Nie rozumiem twojej definicji przestrzeni korespondencyjnej; czy jest ona tożsama z tym, co my nazywamy przestrzenią Laviego? Nie pojmuje... gdybym tylko miał więcej czasu! Na początku czasu wszystkie cząstki wszechświata sprasowane były w pojedynczy punkt; wszystkie cząstki zawarte w osobliwości były jak jedna. - I nie zapamiętałem wyprowadzenia twojego równania pola. Musiało być... Pamięć jest wszystkim. Wszystkie cząsteczki pamiętają chwilę wybuchu osobliwości i narodzin wszechświata. W pewnym sensie wszechświat jest niczym innym jak pamięcią. - A zatem zjawiska związane z zasadą korespondencji zachodzą z szybkością nadświetlną? Zasada korespondencji upada? Setki razy próbowałem tego dowieść, ale... Wszystko we wszechświecie utkane jest z pojedynczej nadświetl-nej materii. Tat tvam asi, w tym cala sztuka. - Nie rozumiem. Nie jesteś tu po to, by rozumieć. - To po co, według ciebie, przemierzyłem połowę galaktyki? Jesteś tu, by się kajać. - Co? Jesteś tu, by się kajać - to słowa ze starego wiersza. Znasz ten wiersz? - Nie, nie znam. Achhh, jaka szkoda. To może jesteś tu, by nie tylko się kajać, ale i umrzeć. - Umrę w nieskończonym drzewie; z nieskończonego drzewa nie ma odwzorowania na zewnątrz. Przybywali tu już przed tobą inni; wielu innych błądzi teraz w drzewie. - Inni? Głos bogini stał się nagle wysoki i słodki jak u dziewczynki. W mój mózg, niczym tony fletu jęły się sączyć następujące słowa: No i odeszli już wszyscy w krainę światłości! Ja tylko jeszcze tutał pozostałem. Choć pamięć o nich nadal w myślach mych gości, Jednak rozpaczać dawno już przestałem. Musisz umrzeć. W głębi duszy dobrze o tym wiesz. Nie bój się. - Cóż, piloci umierają - tak się przynajmniej mówi. Nie boję się. Niestety, boisz się. Tak samo było z innymi. - Z jakimi innymi? Ośmioro pilotów twojego Zakonu usiłowało spenetrować mój mózg: Wicent li Towt, Erendira Ede i Alexandravondila; Ishi Mok-ku, Ricardo Lavi, Jemmu Flowtow i Atara z Darkmoon. I John Penhallegon, ten, którego zwiecie Tycho. - A więc ich zabiłaś? Co ty wiesz o zabijaniu? Na podobieństwo ostrygi, która w obronie własnej warstwa po warstwie obtacza perłą uwierające ją ziarenko, uwięziłam wszystkich tych pilotów, z wyjątkiem jednego, w odgałęzieniach drzewa decyzji. - Co to jest ostryga? Istota sięgnęła do przestrzeni myślowej mego komputera i umieściła tam obraz wytrawiony w świetle, dotyku i zapachu. Za pośrednictwem tego zakazanego - zakazanego nam, pilotom - przekazu telepatycznego, doświadczyłem tego, co pojmowała pod słowem „ostryga”. Ujrzałem umysłem miękkie, galaretowate stworzenie, chroniące się we wnętrzu uchylnej muszli, którą może dowoli otwierać i zamykać. Palce zwarły mi się niemal mimowolnie i poczułem w dłoni ziarnisty piasek, trący o kopulastą, twardą, wilgotną muszelkę. Szczęki poruszyły mi się same, zęby wbiły się w delikatne mięso, które nagle pękło, wypełniając mi usta żywymi sokami i solą, posmakiem morza. Zwęszyłem zawiesisty, lepki aromat obnażonych protein i z wilgotnym mlaśnięciem przełknąłem grudkę surowego, żywego ciała. To właśnie jest ostryga. - Nie godzi się zabijać zwierząt dla ich mięsa. A ty, mój niewinny człowieku, jesteś śliczną perłą w naszyjniku czasu. Rozumiesz naturę odkształceń czasu? Tamci piloci żyją, tak jak blaskiem i pięknem żyje perła, a jednocześnie nie żyją. Umarli, a jednocześnie nie umarli. - Znowu mówisz zagadkami. Wszechświat jest zagadką. - Bawisz się mną. Lubię się bawić. - Przed okiem mego umysłu pojawił się przeźroczysty, rozjarzony sześcian. Podzielony był na osiem mniejszych sześcianów, z których każdy migotał rozmytymi obrazami. Zajrzałem do wnętrza sześcianów i obrazy te zaczęły tężeć i utrwalać się. W więzieniu każdego sześcianu, z wyjątkiem dolnego lewego, tak jak pilot w konsze statku, pływała oddzielona od ciała głowa. Każdą twarz wykrzywiał grymas przerażenia i szaleństwa. Każda miała otwarte usta i patrzyła na mnie - poprzez mnie - jakbym był powietrzem. I naraz rozpoznałem te twarze. Miałem dobrych nauczycieli historyków. Były to twarze Wicenta li Towta, Ishi Mokku i innych, którzy przybyli tu przede mną. Czym jest śmierć, Mallory? Piloci gubią drogę w dzielącej się gałęzi drzewa decyzji. Gubią drogę i zapomina się o nich jak o wierszach Ajschylosa. Ale pewnego dnia przypomnę sobie o nich. Zastanawiałem się gorączkowo, jak uwięziła tych pilotów (i mnie) w drzewie nieskończonym. Istnieją, oczywiście, sposoby umożliwiające losowe otwarcie okna do splotu, wpuszczenie nie znającego stosownych odwzorowań, nie przygotowanego pilota w drzewo nieskończone. Ale Ona nie zastosowała żadnego z tych sposobów. Ona zrobiła coś innego, coś cudownego. Jak to było możliwe? Chciałem się dowiedzieć. Czyżby Jej świadomość naprawdę wpływała na kształt splotu, skręcała dowolnie pasma głębokiej rzeczywistości, tak jak dziecko splata pałeczki plasteliny? Nie wiedziałem tego. Bo i skąd miałem wiedzieć. Nie ogarniałem nawet jednej milionowej Jej mózgu, a Ona do rozmowy ze mną umysł w umysł wykorzystywała prawdopodobnie ledwie okruszek tej jednej milionowej. Byłem niczym ziarnko piasku usiłujące zrozumieć ocean na podstawie zawirowań i prądów, które je unoszą; byłem kwiat usiłujący wydedukować, co to jest podróż kosmiczna, na podstawie światła gwiazd, którego łaskotanie ledwie wyczuwa swymi delikatnymi płatkami. Po dziś dzień szukam słów na opisanie potęgi Istoty, ale takich słów nie ma. Dowiedziałem się - jeśli to stosowne określenie na wiedzę zdobytą w jednym przebłysku intuicji - dane mi było zrozumieć, że manipuluje Ona całymi naukami i systemami myślenia z taką łatwością, z jaką ja składam słowa w zdanie. Z tym, że Jej „zdania” były ogromne i głębokie, jak wypowiedzi samego wszechświata. Odkrywała prawdy i metody poznawcze wykraczające daleko poza wszystko, co wynika z meta-filozofii obcej rasy Fravashi. Bawiła się koncepcjami, które były w stanie przekonstruować wszechświat, koncepcjami niepojętymi dla ludzkiego umysłu. Podczas gdy większa część populacji mojej rasy błądziła po omacku w ciemnościach, Ona rozwiązywała problemy i odnajdywała nowe kierunki myślenia, o których nam nawet się nie śniło, a co gorsza, przychodziło Jej to tak łatwo, jak mnie mnożenie jednego przez dwa. Mechanikom sen z oczu spędza ich stary paradoks: struny, z których utkana jest materia wszechświata, są tak nieskończenie małe, że każda próba zbadania zmienia ich własności. Sam akt obserwacji wywołuje zaburzenie tego, co jest obserwowane. Na Starej Ziemi żył podobno król, który potrafił tak wpływać na atomy wszystkiego, co go otaczało, że czegokolwiek dotknął, zmieniało się w złoto. Ów bajkowy król nie jadł ani nie pił, posiłki i wino bowiem nieodmiennie smakowały mu złotem. Mechanicy są jak tamten król: wszystko, czego „tkną”, zmienia się w odrażające grudki materii, w elektrony, kwarki, albo zeta- neutrina. Głęboką rzeczywistość są w stanie postrzegać tylko poprzez złote, zniekształcające, obiektywy swoich przyrządów, albo poprzez dotyk swoimi złotymi równaniami. Istota w jakiś niepojęty sposób wyzwoliła się z tego więzienia materii. Bezpośrednie postrzeganie rzeczywistości takiej, jaką ona rzeczywiście jest, myślałem, musi być pewnie przywilejem boskich intelektów. Widzisz pilotów, Mallory Ringessie? Widziałem szaleństwo i chaos. Zaglądałem do sześcianu zawierającego pilotów zawieszonych na granicy życia i śmierci. Widziałem czarną twarz o ostrych rysach, należącą do Jemmu Flowtowa, któremu spomiędzy wąskich warg ściekała ślina. - Ty ich schwytałaś w pułapkę, a więc ty możesz ich uwolnić. I mnie wraz z nimi. Ależ oni są wolni. A raczej będą wolni, kiedy wszechświat się przekonstruuje. Co ma być, będzie. - Mówisz jak wieszczka. Czas ulega zniekształceniom: kiedy wszechświat rozszerzy się tak, że najbliższe dwie gwiazdy dzielić będzie odległość równa tej, jaka dzieli teraz obłok galaktyk Grus od Canes Yenaciti, czyli za miliardy waszych lat, ci piloci nadal będą tacy, jakimi teraz ich widzisz, zamrożeni w wiecznej teraźniejszości. Łatwiej zatrzymać czas, niż przywrócić jego bieg, czyż nie? Łatwiej zabijać, niż tworzyć, prawda? Ale kreacja jest wieczna; kreacja jest wszystkim. - Ci piloci... uwięzieni w drzewie, gdzie nieskończoności rozgałęziają się w szaleństwo; widziałaś ich zastygłe w obłędzie twarze? Na obłęd nie ma rady. To cena, którą niektórzy muszą płacić. - Już czuję się tak, jakbym pędził w obłęd odgałęzieniem tego drzewa, które rozszczepia się na dwoje i znowu na dwoje, a ty mówisz mi, że nie ma dla mnie ucieczki przed nieskończonością i nic nie przerwie tej zabawy moim umysłem! Będziemy się bawili razem, Mallory, mój ty szalony człowiecze, i nauczę cię wszystkiego o momentalności, a może i o szaleństwie. Dołączysz do tamtych pilotów? Przypatrz się uważnie, ten pusty sześcian przeznaczony jest dla ciebie. Dopiero teraz zauważyłem to, na co od razu powinienem był zwrócić uwagę: w Istocie zaginęło dotąd ośmioro pilotów, ale tylko siedem widmowych trupich głów unosiło się w sześcianach. W żadnym nie dostrzegałem wielkiej, morsowatej głowy Tycho. - Co się stało z Tycho? Ja jestem Tycho; Tycho jest mną, cząstką mnie. - Nie rozumiem. Tycho istnieje w przestrzeni pamięciowej. W mym umyśle odezwał się znowu głos dziewczynki, ale nie był już tak słodki, tak dziewczęcy. Gwałtowne, mroczne tony zabarwiały jego falset, i usłyszałem: Lecz cóż to? Romantyczna przepaść w dół się wali Spod cienia cedrów, wzgórze kryjących zielone! Groźne to miejsce, święte i zaklęte: Tu, gdy księżyc na nowiu, mogłaby się żalić Kobieta, płacząc za swym kochankiem, demonem! Pod swoimi jedwabnymi szatami był człowiekiem porywczym, pięknym człowiekiem, demonicznym wielbicielem człowieka. Kiedy zorientowałam się, jak nieposkromioną inteligencją dysponuje, oddzieliłam jego mózg od ciała i przekopiowałam synaps po synapsie do maleńkiej niszy jednego z moich pośledniejszych mózgów. Oto John Penhallegon. Nagle w konsze mego statku pojawiło się widmo Tycho. Stał tak blisko, że mogłem dotknąć jego napuchniętego czerwonego nosa, który przypominał mi śnieżne jabłko. Był mężczyzną o mięsistej twarzy i długich, pożółkłych siekaczach, widocznych pomiędzy pełnymi wargami. Kaskada lśniących czarnych włosów spadała mu w strąkach do połowy pleców; pokryte szczeciną zarostu fałdy pod-gardla sięgały prawie klatki piersiowej. - Z jak daleka spadasz, Pilocie? - spytał głosem ochrypłym ze starości, powtarzając tradycyjne pozdrowienie pilotów spotykających się na dalekich szlakach. Jego głos jak dzwon zadźwięczał w konsze mego statku. Najwyraźniej Istota potrafiła generować hologramy i fale dźwiękowe z taką samą łatwością, z jaką żonglowała elektronami. - Szalom - powiedział. Czerwonymi, spoconymi palcami wykonał tajemny znak, który znać mógł tylko pilot naszego Zakonu. - Ty nie możesz być Tycho - powiedziałem głośno. Przestraszyło mnie brzmienie własnego głosu. - Tycho nie żyje. - Jestem John Penhallegon - odparło widmo. - Jestem tak samo żywy jak ty. A ściślej mówiąc, bardziej żywy, bo nie tak łatwo mnie zabić. - Jesteś głosem Istoty - wydusiłem z siebie, ocierając pot z czoła. - Jestem jednym i drugim. - To niemożliwe. - Nie bądź taki pewien tego, co możliwe, a co nie. Jak wiesz, pewność może zabić. Potarłem palcem skrzydełko nosa i powiedziałem: - No to Istota wchłonęła wspomnienia i sposób myślenia Tycho - w to skłonny jestem uwierzyć. Ale sam Tycho nie może żyć, nie może mieć własnej woli? Nie możesz, prawda, skoro jesteś częścią całości... Istoty? Tycho - czyli widmo Tycho, przypomniałem sobie - parsknęło tak serdecznym śmiechem, że pęcherzyki śliny wystąpiły mu na wargi. - Nie, Pilocie, jestem taki sam jak ty, jak wszyscy ludzie. Czasami kieruję się własną wolą, czasami nie. - A zatem nie jesteś taki jak ja - odparowałem zbyt pośpiesz nie. - Ja mam swobodę wyboru, każdy ją ma. - - Czy to właśnie swoboda wyboru sprawiła, że złamałeś nos Lordowi Pilotowi? Przestraszyło i rozgniewało mnie, że Istota potrafiła wydobyć to wspomnienie z mojej pamięci, wyrzuciłem więc z siebie ze złością: - Soli drwił ze mnie. Straciłem nad sobą panowanie. Tycho otarł ślinę z warg i zatarł dłonie. Usłyszałem szorowanie skóry o skórę. - No dobrze. Soli cię prowokował. Czyli to Soli kierował twoimi reakcjami, nie ty sam. - Przekręcasz moje słowa. Doprowadził mnie do takiego stanu, że zapragnąłem go uderzyć. - No właśnie. Doprowadził cię. - Mogłem nad sobą zapanować, gdybym tylko zechciał. - Czyżby? - spytał. - Oczywiście - prychnąłem ze złością. - Ale byłem tak wściekły, że wolałem go uderzyć. - Pewnie lubisz się wściekać. - Nie, nie cierpię. Ale taki już jestem. - Pewnie lubisz siebie takiego, jakim jesteś. Zamknąłem oczy i pokręciłem głową. - Nie, nie rozumiesz. Próbowałem... próbuję, ale kiedy ogarnia mnie złość... no, ona jest cząstką mnie, rozumiesz? Ludzie nie są idealni. - I ludzie nie kierują się również własną wolą - dopowiedział. Policzki mi pałały, język wysechł na wiór. Wyglądało na to, że Tycho również ze mnie drwi i próbuje wyprowadzić z równowagi. Oddychając rytmicznie, starałem się odzyskać nad sobą kontrolę i patrzyłem na poprzesuwane w fazie fale światła składające się na wizerunek Tycho. Jego tunika przypominała rozjarzony dym unoszący się w czarnym powietrzu. - A bogini? - zapytałem. - Czy ona ma własną wolę? Tycho roześmiał się. - A czy pies ma naturę Buddy? - spytał. - Bystryś, mój Pilocie, ale nie jesteś tu po to, by testować boginię. Jesteś tu po to, by zostać poddanym testowi. - Poddanym testowi... jakiemu? - Testowi na możliwości. - Jak się wkrótce dowiedziałem, Istota testowała mnie od momentu, kiedy przekroczyłem próg jej ogromnego mózgu. Przestrzenie torsyjne i przestrzenie członowe, które omal mnie nie pokonały, jak również nieskończone drzewo, którego więźniem się stałem, były Jej dziełem. Testowała moją biegłość w matematyce oraz - tak powiedział mi Tycho - moją odwagę. W jednym z testów sprawdzała, czy słuchanie Jej boskiego głosu nie napawa mnie przerażeniem. Nie miałem pojęcia, po co w ogóle mnie testuje ani czy nie jest to czasem jeszcze jedna z jej gier. I dlaczego testuje mnie za pośrednictwem Tycho, skoro mogła po prostu zajrzeć do mojego mózgu i zobaczyć tam wszystko, co ją interesowało? Ledwie to pomyślałem, przez głowę przetoczył mi się niczym grzmot boski głos: Tysiąc lat temu wasi eschatolodzy odwzorowali do ostatniego atomu węgla molekułę DNA. Ale do tej pory szukają reguł, wedle których DNA wskrzesza życie i tworzy kody dla nowych jego form. Do tej pory uczą się gramatyki DNA. Z poznawaniem mózgu jest tak samo jak z DNA. Wyobraź sobie dziecko, które opanowało alfabet, ale nie ma pojęcia, co znaczą poszczególne słowa ani nie zna zasad ich składania. Zgłębianie tajemnic mózgu poprzez badanie tryliona jego synapsów przypominałoby próbę analizowania wiersza na podstawie arbitralnych kształtów poszczególnych liter. Jesteś wierszem. Możliwości jest nieskończenie wiele. Ty, mój Mallory, zawsze pozostaniesz dla mnie tajemnicą. - Nie chcę być testowany. Życie jest testem. - Czy uwolnisz mnie z tego drzewa, jeśli zdam test? Choćby w tej chwili, niczym pierwsza lepsza małpa, możesz uciec ze swojego drzewa. - Mogę? Nie wiem jak. Szkoda. Jeśli zdasz, będziesz mógł mi zadać trzy pytania, dowolne pytania. To taka stara, stara gra. - A jeśli nie zdam? Wtedy zgaśnie światło. Ach, dokąd odchodzi światło, kiedy gaśnie? Zacisnąłem pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mi się w poduszki dłoni. Nie chciałem być testowany. - No, Pilocie, możemy zaczynać? - to mówił Tycho, drapiąc się po policzku. - Sam nie wiem. Nie opiszę tu szczegółowo wielu testów, jakim poddał mnie Ty-cho-Istota. Jedne, na przykład Test Wiedzy, jak go nazwał, były długie, drobiazgowe i nużące. Natury innych, na przykład Testu Chaosu, w ogóle nie rozumiałem. Potem nastąpiły Test Rozsądku i Test Paradoksu, a po nich chyba Test Rzeczywistości, w którym musiałem kwestionować każde swoje założenie, nawyk i sąd, podczas gdy Tycho bombardował mnie obcymi pojęciami, jakie nigdy wcześniej nie przyszły mi nawet do głowy. Ten test doprowadził mnie do szału. Nie rozumiałem samego celu testowania, nawet kiedy Tycho wyjaśnił: - Pewnego dnia, mój gniewny Pilocie, możesz posiąść wielką władzę, kto wie, czy nie zostaniesz nawet Lordem Pilotem, a wtedy będziesz musiał patrzeć na wszystko wieloma oczami. - Wolę własne oczy. - Tym niemniej - powiedział - tym niemniej... Nagle w mojej głowie rozbrzmiały nauki słynnego kantora Alexandara z Samum, Alexandara Diego Solego, dawno zmarłego ojca Leopolda Solego. Zanurzyłem się ciałem, umysłem i duszą w systemie wierzeń dziwnych Przyjaciół Człowieka. Ujrzałem wszechświat ciemnoszarymi oczami Alexandara. Był to zimny wszechświat, w którym pewne nie było nic, prócz tworzenia matematyki. Inne formy tworzenia właściwie nie istniały. Owszem, był tam człowiek, ale czymże w końcu jest człowiek? Czy człowiek to twór Ieldra, którzy z kolei stworzeni zostali przez Starszych Ieldra? A jeśli tak, to kto stworzył Starszych Ieldra? Jeszcze Starsi Ieldra? I tak poznałem tę dziwną teologię Alexandara Diego Solego: Wiadomo było, że pierwszy Lord Kantor, wielki Georg Cantor, za pomocą swojej genialnej tablicy dowodu wykazał, że nieskończoność liczb całkowitych - którą nazwał alef zero - zawarta jest w większej nieskończoności liczb rzeczywistych. Udowodnił, że z kolei ta nieskończoność zawarta jest w jeszcze większej nieskończoności alef dwa, i tak dalej, że istnieje cała hierarchia nieskończoności, nieskończoność nieskończoności. Kantorzy z Samum utrzymują, że tak samo jak z hierarchią liczb jest z hierarchią bogów. Zaprawdę - nauczał Alexandar swojego syna Leopolda jeśli bóg istnieje, to kto lub co go (albo ją) stworzyło? Jeśli istnieje jakiś wyższy bóg, nazwijmy go bogiem2, to musi również istnieć bóg bóg4, i tak dalej. Jest alef milion i alef centylion, ale nie ma żadnej ostatecznej, najwyższej nieskończoności, a zatem nie ma Boga. Nie, nie może być prawdziwego Boga, a co za tym idzie nie może być prawdziwej kreacji. Była to logika tak samo surowa i bezlitosna jak sam Alexandar z Samum: jeśli nie istnieje prawdziwa kreacja, to nie ma prawdziwej rzeczywistości. Jeśli nic nie jest rzeczywiste, to nierzeczywisty jest również człowiek; człowiek w pewnym fundamentalnym sensie nie istnieje. Rzeczywistość jest snem, a nawet czymś mniej niż snem, bo sen musi mieć śpiącego, który będzie go śnił. Nonsensem jest utrzymywać inaczej. A zatem utrzymywanie, że się istnieje, to grzech, najcięższy z grzechów; lepiej więc wyciąć sobie język, niż wypowiedzieć słowo „ja”. Porwany przez tę rzeczywistość przeniesiony zostałem w czasie i przestrzeni. Wzdrygnąwszy się, otworzyłem oczy i ujrzałem górskie mgły spowijające kamienny dom Alexanadara na Samum. Stałem w maleńkiej, pozbawionej jakichkolwiek sprzętów, nieskazitelnie czystej izdebce o ścianach wyłożonych szarymi kamiennymi płytami i patrzyłem na klęczącego przede mną chłopca. Byłem Ale-xandarem z Samum, a chłopcem był Soli. - Widzisz? - spytał mnie Tycho. I wprowadził do mego umysłu wspomnienia Alexandara o surowej, rygorystycznej edukacji, jakiej poddawał syna. - Rozumiesz, Leopoldzie? Nie wolno ci nigdy więcej wypowiedzieć tego słowa. - Jakiego słowa, ojcze? - Nie udawaj głupiego, rozumiesz? - Tak, ojcze, ale nie bij mnie już, proszę. - A kim ty niby jesteś, by zasługiwać na karę? - Nikim, ojcze... niczym. - To prawda, a ponieważ to prawda, nie ma również powodu, by się do ciebie odzywać, zgoda? - Milczenie jest straszne, ojcze, gorsze od poniesienia kary. Jak możesz mnie nauczać, milcząc? - A po co cię w ogóle czegokolwiek uczyć? - Bo jedyną prawdziwą rzeczy w iutośun jest matematyka, ale.. ale jak to możliwe? Jeśli jesteśmy niczym, to nie możemy tworzyć matematyki, prawda? - Już ci to mówiono, nieprawdaż? Matematyka nie jest tworzona; to nie rzecz, taka jak drzewo albo promień światła; nie jest ona również wytworem umysłu. Matematyka po prostu jest. I tyle. Możesz wyobrażać sobie Boga jako bezczasowy, wieczny wszechświat matematyki. - Ale jak można... jeśli ona jest... Ja tego nie rozu... - Coś ty powiedział? - Ja tego nie rozumiem. - Nadal jesteś profanem. Nigdy już się do ciebie nie odezwę. - Ja, ja, ja, ja... ojcze? Błagam. Nie pojmowałem, skąd Istota zaczerpnęła wspomnienia Alexan-dara z Samum. (A może były to wspomnienia Solego?). Nie rozumiałem również, skąd wie tyle o jeszcze dziwniejszych rzeczywi-stościach autystów i afazyków z uszkodzonymi mózgami. Chociaż dziwne to były rzeczywistości - i niesamowicie było wchodzić w wewnętrzne, samodzielnie malowane myślami autysty pejzaże - były to jednak nadal rzeczywistości ludzkie. Myśl ludzka jest w zasadzie taka sama. Rodzaj myśli może być różny u różnych osób czy grup ludzi, ale sposób w jaki myślimy ograniczają głębokie struktury naszych zbyt ludzkich mózgów. To przekleństwo i błogosławieństwo zarazem. Jesteśmy wszyscy uwięzieni w skostniałych trumnach naszych takich samych mózgów, uwięzieni w schematach myślenia, które ewoluowały przez miliony lat. Ale to wygodne więzienie o znajomych białych ścianach, którego powietrzem, choć zatęchłym, możemy oddychać. Gdybyśmy choć na chwilę uciekli z tego naszego więzienia, nowy sposób widzenia, czy też, postrzegania, zaparłby nam dech w piersiach. Czekałyby nas tam wspaniałości i rozdzierające piękno, oraz - czego miałem wkrótce doświadczyć - szaleństwo. - No dobrze - powiedział do mnie Tycho - zakosztowałeś Alexandara z Samum i solipsysty Iammego. Teraz kolej na obce rzeczywistości. Tycho - a ściślej mówiąc, poprzesuwane w fazie fale świetlne będące Tycho - zaczął się rozmywać. Czerwień jego okrągłego nosa przeszła w fiolet, a sam nos rozdął się w szczeciniasty ryj. Ryj ten wydłużył się jak wałeczek rozciąganej plastehny w długi, guzłowaty korpus. Czoło wybrzuszyło się niczym gnijący krwio-woc rozsadzany od środka gazami, a broda i policzki stwardniały w pudełkowaty organ z tuzinami wąskich, różowawych szpar. Toga rozwiała się nagle w powietrzu jak dym. Jego nagie ciało zaczęło się zmieniać. Szare, wiotczejące ciało Tycho zastąpiły kłęby okrągłych mięśni oraz brązowo-szkarłatne futro. Jego olbrzymie jądra i napletek zafalowały niczym wodorosty i skurczyły się, znikając w fałdzie czerwonej skóry między grubymi udami. Na moich oczach w konsze mojego statku rodził się obcy stwór. Wkrótce rozpoznałem ją, bo to była ona: widmo przedstawicielki tej łagodnej (a może przebiegłej) rasy zwanej Przyjaciółmi Człowieka. Obca dźwignęła korpus z podłogi i różowe szpary jej narządu mowy drgnęły i zawibrowały, rozsiewając cuchnącą chmurę molekuł. Poczułem estry, ketony i kwiaty, smród gnijącego mięsa zmieszany ze słodyczą woni śnieżnej dalii. Z tą błękitną helisą ekskluzywnej kurtyzany oplatającą korpus przypominała mi przyjaciółkę (a niektórzy mówili, że kochankę) Solego, Jaśminę Pomarańczę. Oto Jaśminą Pomarańcza. Patrzyłem na Jaśminę Pomarańczę jej własnymi oczami: stałem się Jaśminą Pomarańczą. Byłem jednocześnie Jaśminą Pomarańczą i Mallorym Ringessem; patrzyłem na obcą ludzkimi oczami i swoim korpusem, czując zapach esencji istoty ludzkiej. I naraz świadomość opuściła całkiem me ludzkie ciało i zniknęły kolory. Szkarłaty i brązy mego futra przeszły w jasne i ciemne szarości. Spojrzałem na wnętrze konchy mojego statku i zobaczyłem wpatrzonego we mnie brodatego, młodego pilota człowieka - zobaczyłem siebie. Nasłuchiwałem dźwięku głosu Istoty, ale nie słyszałem nic, ani w sobie, ani wokół siebie, bo byłem głuchy jak pień. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem nawet co to dźwięk. Czułem tylko zapach, cudowny, zmienny świat unoszących się swobodnie molekuł zapachu. Wymawiając swoje urocze imię, zwietrzyłem jaśmin i woń wyciskanych pomarańczy. Zwijając swój korpus, zassałem aromat czosnku oraz lodowego wina i powitałem człowieka, Mallory’ego Ringessa, a on powitał mnie. Jakiż obcy, jakiż dziwaczny, jakiż beznadziejnie głupi wydał mi się sposób reprezentowania pojedynczych jednostek znaczeniowych dyskretnym ciągiem linearnych dźwięków, czymkolwiek one były! Ileż ograniczeń miało w sobie to mozolne składanie dźwięków na podobieństwo nanizywania paciorków na nić! Jak istoty ludzkie są w ogóle w stanie myśleć, skoro muszą przechodzić od dźwięku do dźwięku, od słowa do słowa, i słowo po słowie od myśli do myśli, niczym robak pełznący po paciorkach naszyjnika. Jakież to powolne! Chciałem porozmawiać z pilotem Ringessem, dźwignąłem więc korpus i wydaliłem chmurę silnych zapachów, która w porównaniu z ludzkim zdaniem była, w moim wyobrażeniu, jak symfonia przy dziecinnej piosence. Ale on nie miał nosa i tak mało rozumiał. Tak, Ringess, powiedziałem do niego, zapachowe symbole nie są tak konkretne jak, na przykład, dźwięki w słowie „purpura”; nie zawsze znaczą to samo. Czyż znaczenie nie jest zmienne jak zapachy morza? Potrafisz wyczuć w tej chmurze zapachów konfigurację maleńkich piramidek mięty, wanilii i piżma? A znaczenia - czy wiesz, że zapachy jaśminu, oleinianu i pomarańczy mogą znaczyć: „Jestem Jaśmina Pomarańcza, wielbicielka Człowieka”, albo „Morze jest dziś wieczorem spokojne”, zależnie od rozmieszczenia i odległości jednostkowych piramidek względem innych molekuł zapachu? Potrafisz ogarnąć znaczenie jako całość? I jego strukturę logiczną? Rozumiesz te złożoności języka, mój Ringessie? Pojęcia rozkwitają na zewnątrz niczym arktyczne maki w słońcu, rozrastając się w inne przenikające się i połączone wonnymi zworami pojęcia, i zapachy smażonego mięsa oraz wilgotnej sierści, rozprzestrzeniając się od zwory do zwory na zewnątrz, na boki i w dół, zlewają się w pola woniejące słodkimi perfumami dziwnych nowych struktur logicznych i nowych prawd, które musisz wdychać niczym chłodną miętę, by stłumić i zagłuszyć gorzkie, prymitywne pojęcia logiki, przypadkowości i czasu. Czas nie jest linią; zdarzenia twojego życia są jak dżungla zapachów przechowywanych na wieczność w butelce. Za jednym pociągnięciem nosa wyczujesz natychmiast całą dżunglę, a nie zapachy poszczególnych kwiatów. Pojmujesz te subtelności? Odważysz się otworzyć tę butelkę? Nie, ty nie masz nosa, i nie rozumiesz. On rozumie wszystko, co pozwala mu zrozumieć struktura jego mózgu. Wiedziałem, że człowiek, który zagości zbyt długo w mózgu obcego, oszaleje. Zamknąem więc oczy i potrząsnąłem słowa, zaciskając jednocześnie nozdrza, by nie czuć wypaczających umysł zapachów, które zalewały konchę mego statku. Moje oczy, moje nozdrza! - kiedy je otworzyłem, na powrót byłem człowiekiem. Widmo obcej zniknęło, chociaż w powietrzu unosiły się jeszcze wonie wanilii i piołunu. Byłem sam w swoim spoconym, owłosionym, ludzkim ciele, w swoim poczciwym mózgu, który wydawał mi się tak znajomy. - Ich logika, struktury prawdy... są takie inne; nie wiedziałem. Głęboka struktura ich mózgu jest inna. Ale logika, na jeszcze głębszym poziomie, taka sama. - Nie rozumiem tej logiki. Niewielu z twojego Zakonu zrozumiało Przyjaciół Człowieka. Jak wszyscy, podejrzliwe traktowałem te egzotyczne obce dziwki. Przypuszczałem, że uwodzą ludzi swoimi silnymi, afrodyzjakal-nymi woniami, żeby otumanionych seksem nawracać, chytrze wmawiać im prawdy swojej tajemniczej, obcej religii. Teraz zobaczyłem - „zobaczyłem” to nie jest właściwe słowo - odczułem, że ich celem jest coś głębszego niż zwyczajna zmiana ludzkich wierzeń; oni pragnęli zmienić samą rasę ludzką. Ale najtrudniej zmienić umysł człowieka. Tak mało o sobie wiecie. - Człowiek musi wiedzieć, kim jest, jak mawia Bardo. A czym jest Bardo? Prychając, by pozbyć się z nosa i umysłu resztek rozpraszających mnie zapachów, pomyślałem o Bardo i jego sprecyzowanym, jeśli nie wybujałym poczuciu tego, kim jest: człowiekiem zdecydowanym doświadczyć rozkoszy, jakich nie zaznał jeszcze żaden człowiek. Twój Bardo zbyt wąsko siebie definiuje. Nawet w nim mogą drzemać możliwości. W trakcie testów, które potem nastąpiły, drogą implikacji i dedukcji dowiedziałem się wiele o Istocie. Wyglądało na to, że każdy księ-życ-mózg jest osobną wyspą świadomości, a zarazem częścią większej całości. I w razie potrzeby każdy księżyc może się dzielić na coraz to mniejsze jednostki, na tryliony jednostek inteligencji, gromadzących się i przesypujących niczym ławice piasku. Nie wątpiłem, że testowaniem mnie zajęta jest najdrobniejsza cząstka któregoś z jej mniejszych księżyców. A przecież dawano mi do zrozumienia, że w jakimś sensie w moim mózgu znajduje się Ona cała, tak jak cały ja znajdowałem się w Jej mózgu. Kiedy zażartowałem na temat dziwnych topologii związanych z tym paradoksem, potop Jej myśli zalał moje własne: Przypominasz Tycho, ale w miejsce, gdzie on był porywczy, ty jesteś pogodny. - Naprawdę? Czasami sam nie wiem, kim jestem. Jesteś kim jesteś. Jesteś człowiekiem otwartym na możliwości. - Mawiają, że zbyt wiele rzeczy uważam za możliwe i że mądry człowiek zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń. Ci, którzy tak mówią, nie przeszli Testu Rzeczywistości. Ucieszyłem się niezmiernie, że nie będę już musiał doświadczać żadnych obcych rzeczywistości i przepełniło mnie samozadowolenie, które nie trwało jednak dłużej niż jeden oddech. Czeka cię jeszcze jeden, ostatni test. - Jaki test? Nazwijmy go Testem Przeznaczenia. Powietrze przede mną zamigotało i pojawiło się w nim widmo wysokiej kobiety w białej szacie. Jej proste czarne włosy lśniły i pachniały śnieżną dalią. Kiedy odwróciła się do mnie, nie mogłem oderwać oczu od jej twarzy. Znałem dobrze tę twarz, ten orli nos, wydatne kości policzkowe, a przede wszystkim ciemne, gładko zabliźnione wklęsłości w miejscach, gdzie powinny być oczy; była to twarz mojej pięknej Katharine. Byłem zły, że Istota wydobyła z mego umysłu to najbardziej osobiste wspomnienie. Katharine uśmiechnęła się do mnie i lekko skinęła głową, a ja miałem nadzieję, że Istota nie podsłucha słów starożytnego wiersza, które spłynęły bezgłośnie z mych warg: Wielbię, o bladolica, luki brwi twoich Nad ciemną parą bliźniaczych otchłani. Te zaś, choć bezdenne, unoszą mnie w strony, W które śmierć nie zapuści się za nic. Widmo poruszyło ustami i głosem tajemniczym i głębokim, głosem będącym dziwną mieszaniną natchnionych przepowiedni Katharine i wykalkulowanego tonu Istoty, powiedziało: - Istnieje inna droga, mój Mallory, niż ta ku śmierci. Cieszę się, że lubisz poezję. - Na czym polega ten Test Przeznaczenia? - spytałem na głos. Kiedy patrzyłem w zagłębienia pod czarnymi brwiami, iskierki koloru rozjaśniły panujące tam bliźniacze ciemności. Myślałem zrazu, że to tylko aberacja poprzesuwanych w fazie fal świetlnych składających się na widmo. Potem rozedrgany błękit ustał się i stężał, wypełniając puste oczodoły, tak jak woda wypełnia kubek. Katharine zamrugała nowo wykształconymi oczami, które były wielkie, głębokie i przejrzyste niczym klejnoty. Spojrzała na mnie tymi ślicznymi, granatowymi oczami i powiedziała: - Dla ciebie wyrzekam się szerszego spojrzenia na rzecz... Czy widzisz swój los? Teraz, kiedy mam znowu oczy, jestem ślepa i nie widzę, co się... Ta twoja twarz, jesteś wspaniały! Zachowałabym cię, gdybym mogła! Gdyby tylko... ten Test Przeznaczenia; Test Kaprysu bądź Fantazji. Zacytuję fragmenty trzech starożytnych wierszy. Jeśli potrafisz uzupełnić nie dokończone strofy, zapłonie światło. - Ależ to absurd! Moje życie ma zależeć od znajomości jakiegoś głupiego wiersza? Przygryzłem wąsy, które wyrosły mi podczas długiej podróży. Byłem wściekły, że o moim losie - o życiu bądź śmierci - ma zadecydować tak arbitralny test. To nie miało sensu. I naraz przypomniało mi się, że wojownicy-poeci, ta sekta zabójców, która zainfekowała niektóre z Cywilizowanych Światów, podobno przepytują swoje ofiary ze znajomości poezji, zanim je zamordują. Zastanowiło mnie, dlaczego bogini praktykuje zwyczaj wojowników- poetów? A może to ona zapoczątkowała go przed eonami, a wojownicy-poeci czczą Ją i kultywują wszystkie Jej obrządki? Nie wiedziałem tego. - A Tycho? - zapytałem i zgrzytnąłem zębami. - On nie znał żadnego z twoich wierszy, prawda? Katharine, obdarzając mnie tajemniczym uśmiechem wieszczki, pokręciła głową. - Och, nie, znał każdy wiersz, naturalnie prócz ostatniego. On wybrał swój los, rozumiesz? Nie rozumiałem. Kiedy zbity z tropu przecierałem kułakami suche, rozpalone oczy, ona westchnęła i wyrecytowała smutnym głosem: Tylu ludzi, tak mądrych i pięknych! Śmierć zabrała i świat po nich łka: Spojrzała na mnie, jakby się spodziewała, że od razu uzupełnię strofę. Nie potrafiłem. Pierś przygniótł mi nagle wielki ciężar, oddech stał się urywany, zgubił rytm. Umysł miałem pusty niczym śnieżne pole. Tylu ludzi, tak mądrych i pięknych! Śmierć zabrała i świat po nich łka: Czułem się zupełnie pusty i mdliło mnie, bo wiedziałem, że „czytałem” już te słowa. Pochodziły z wiersza zamieszczonego pod koniec książki Czasomistrza. Zamknąłem oczy i ujrzałem stronicę dziewięćset dziesiątą oraz tytuł wiersza. Nazywał się „Rym starożytnego pilota”. Był to wiersz o życiu, śmierci i wybawieniu. Próbowałem przywołać z pamięci długie szeregi czarnych liter, by nałożyć je na białe śnieżne pole swego umysłu, tak jak zapisywał je kiedyś na białych arkuszach papieru poeta. Nie udało mi się. Chociaż w Borji ćwiczyłem się wraz z innymi nowicjuszami w sztuce przypominania (i w wielu innych sztukach), nie byłem przypomina-czem. Ubolewałem, nie po raz pierwszy zresztą, że nie mam idealnej „pamięci wzrokowej”, która pozwala ze szczegółami odtworzyć z pamięci każdy obraz, na którym raz spoczęło oko. Skóra Katharine przybrała teksturę marmuru z Urradeth. - Powtórzę ten fragment jeszcze raz - powiedziała. - Musisz go uzupełnić, bo inaczej... - Przyłożyła sobie dłoń do szyi i głosem czystym jak wieczorny dzwon Resy wyrecytowała: Tylu ludzi, tak mądrych i pięknych! Śmierć zabrała i świat po nich łka: Przypomniałem sobie teraz, jak Czasomistrz namawiał mnie, bym czytał jego książkę dopóty, dopóki sercem nie usłyszę zawartych w niej wierszy. Zamknąłem oko umysłu, by odciąć się od powodzi przemieszanych czarnych liter, w których nie potrafiłem dopatrzyć się treści. Przypominacze nauczają wielu metod przypominania. Wszystko zostaje zarejestrowane, mówią; nic nie ulega zapomnieniu. Wsłuchałem się w melodię i rytm recytowanego przez Katha-rine fragmentu. Natychmiast rozbrzmiały we mnie wyraźne słowa i powtórzyłem to, co usłyszało moje serce: Tylu ludzi, tak mądrych i pięknych! Śmierć zabrała i świat po nich łka: A tysiące trutni nikczemnych Dalej żyje: a między nimi ja. Widmo Katharine uśmiechnęło się jakby z ulgą. Aż trudno było uwierzyć, że nie jest to realna Katharine, lecz stworzona przez Istotę kopia Katharine. A ściślej, niedoskonałe wspomnienie wyssane z mego umysłu. Uświadomiłem sobie, że znam zaledwie setną część prawdziwej Katharine. Znałem jej długie, silne ręce i głębie między jej nogami, i wiedziałem, że pała skrywanym pragnieniem zaznania piękna i rozkoszy (dla niej oba te pojęcia znaczyły chyba to samo); znałem brzmienie jej melodyjnego głosu, kiedy śpiewała swoje smutne, niezrozumiałe pieśni, ale nie potrafiłem wejrzeć w jej duszę. Jak wszystkich wieszczów ją również uczono skrywania namiętności i lęków pod wilgotnym całunem zewnętrznego spokoju. Nie wiedziałem, co się tam, pod spodem, znajduje, a nawet gdybym wiedział, to kimże byłem, by się spodziewać, że zdołam przechować w sobie obraz duszy kobiety? Nie zdołałem, i z tego powodu widmo Katharine, odtworzone z moich wspomnień, przejawiało subtelne zafałszowania. Prawdziwa Katharine była prowokująca, a jej widmo pełne ciepła; prawdziwa Katharine kochała wiersze i wizje przyszłości dla nich samych, jej widmo wykorzystywało je do innych celów. W jądrze widma tkwił ogromny, lecz niezupełnie wszechwiedzący byt, który bawił się ciałem i osobowością istoty ludzkiej; w jądrze prawdziwej Katharine tkwiła... Katharine. Gniew nadal mnie nie opuszczał, wyburczałem więc: - Nie chcę dalej grać w te zgadywanki. Katharine znowu się uśmiechnęła. - Oj, jeszcze tylko dwa wiersze - powiedziała. - Na pewno dobrze wiesz, które wiersze znam, a których nie. - Nie - odparła. - Nie widzę... nie wiem. - Na pewno wiesz - powtórzyłem. - Czyż nie wolno mi decydować, co chcę wiedzieć, a czego nie? Uwielbiam napięcie, mój Mallory. - To ukartowane, prawda? - Wszystko jest ukartowane. Co ma być, będzie. - Wieszcze gadanie. - Jak wiesz, jestem wieszczką. - Jesteś boginią, i z góry ustaliłaś wynik tej gry. - Nic nie jest z góry ustalone; w końcu sami wybieramy sobie przyszłość. Zacisnąłem pięść i wyrzuciłem z siebie: - Jak ja nie cierpię wieszczego gadania i waszych pozornie niezgłębionych paradoksów! - A jednak lubujesz się w swoich paradoksach matematycznych. - To co innego. Na dłuższą chwilę przesłoniła sobie błyszczące oczy dłonią, jakby parzyło ją ich wewnętrzne światło. - Kontynuujemy - podjęła w końcu. - Ten prosty wiersz napisany został przez starożytnego wieszcza, który nie mógł wiedzieć, że Vild wybuchnie. Gwiazdy widuję spadające, Lecz kiedy w śmierć już odpłyną A ja dokończyłem: Na firmamencie gorejącym Wciąż jest ich tyle, co było. - Ale gwiazd ubywa, prawda? - ciągnąłem. - Vild się rozszerza i nikt nie wie dlaczego. - Trzeba coś zrobić - powiedziała - żeby Vild przestał wybuchać. Jakież by to było niepoetyckie, gdyby wszystkie gwiazdy umarły! Odgarnąłem włosy z oczu i zadałem pytanie, nad którym łamały sobie głowy najtęższe umysły naszego Zakonu: - Dlaczego Vild wybucha? - Jeśli uzupełnisz strofę wiersza, którego fragment za chwilę wyrecytuje - powiedziała z uśmiechem Katharine - będziesz mógł mnie spytać, dlaczego, będziesz mógł mnie spytać o co zechcesz... Ach, ten wiersz! Jakiż jest piękny! - Złożyła dłonie jak mała dziewczynka, zachwycona, że może podarować przyjaciółce urodzinowy prezent. I konchę mego statku wypełniły słowa, które dobrze znałem: Tygrysie! rozbłysku dnia W mrocznym lesie, gdzie noc trwa, Byłem wolny! Ciałostała Istota ustami prostego hologramu wyrecytowała dwie pierwsze linijki mojego ulubionego wiersza, i byłem wolny. Wystarczy, że dopowiem dwie pozostałe i będą mógł Ją zapytać, jak wydostać się z drzewa nieskończonego. (Ani przez moment nie wątpiłem, że dotrzyma swojej obietnicy i odpowie na moje pytania; sam nie wiem dlaczego). Na czoło wystąpiły mi kropelki potu, a ja, śmiejąc się, wyrecytowałem: Tygrysie! rozbłysku dnia W mrocznym lesie, gdzie noc trwa, Jakież oko, dłoń nieśmiertna Twą symetrię mogły spętać? - Ważnym jest - dodałem - żeby zrymować „nieśmiertna” ze „spętać”. Śmiałem się, bo byłem szczęśliwy jak nigdy przedtem. (Zadziwiające, w jaką euforię wprawia ustąpienie bezpośredniego zagrożenia życia. Muszę dać następującą radę starym, stetryczałym akademikom naszego Zakonu, tak zblazowanym codzienną rutyną: Na jedną noc wystawcie się z rozmysłem na śmiertelne niebezpieczeństwo, a każda chwila następnego dnia wibrować wam będzie słodką muzyką życia). Widmo Katharine patrzyło na mnie dziwnie. Było w tym spojrzeniu coś nieskończenie niepokojącego, coś, czego niemal nie da się opisać. Przemknęło mi przez myśl, że ta Katharine żyje ze sobą i swoim wszechświatem w takiej harmonii, jakiej rzeczywista Katharine nigdy nie osiągnie. W końcu przymknęła oczy i powiedziała: - Nie, źle. Zacytowałam ci dwie pierwsze linijki ostatniej, a nie pierwszej strofy wiersza. Niewykluczone, że na kilka chwil stanęło mi serce. - Przecież ostatnia strofa jest identyczna z pierwszą - wyrzuciłem z siebie, zdjęty paniką. - Nie, nie jest. Identyczne są trzy pierwsze linijki obu strof. Czwarte różnią się jednym słowem. - W takim razie, skąd miałem wiedzieć, którą z tych strof wyrecytowałaś? - spytałem. - Bo jeśli trzy pierwsze linijki są identyczne, to dwie pierwsze tym bardziej. - To nie jest Test Wiedzy - odparła. - Jak powiedziałam, jest to Test Kaprysu. Ale mam taki kaprys - tu się uśmiechnęła - i dam ci jeszcze jedną szansę. - I z oczyma, które zmieniły barwę z płonącego kobaltu w jasne indygo, powtórzyła: Tygrysie! rozbłysku dnia W mrocznym lesie, gdzie noc trwa, Byłem zgubiony. Wyraźnie - tak wyraźnie, jakbym posiadał jednak pamięć wzrokową - przypomniałem sobie co do jednej wszystkie litery i słowa tego dziwnego wiersza. Wyrecytowałem go prawidłowo; strofy pierwsza i ostatnia były identyczne. I usłyszałem ponownie: Tygrysie! rozbłysku dnia W mrocznym lesie, gdzie noc trwa, Jakież oko, dłoń nieśmiertna... - Jak brzmi ostatnia linijka, Mallory? Ta, którą napisał poeta, nie ta, którą wydrukowano w twojej książce. Czyżby starożytni akademicy, przepisując wiersz z książki do książki (albo z książki do komputera), popełnili błąd. Może doszło do jakiegoś przekłamania w ostatnich dniach stulecia holokaustu. Bardzo prawdopodobne, że jakaś starożytna historyczka ratująca taki skarb, zanim śmiertelna choroba szpiku nie przeżre jej kości, przekręciła w pośpiechu jedno (ale jakże istotne) słowo. A może błąd wprowadzony został podczas zamieszania stuleci wyroju; może jakiś rewizjonista, z sobie tylko wiadomych powodów, zakwestionował to jedno słowo i zmienił je. Obojętne, skąd wziął się błąd, musiałem koniecznie odkryć - albo przypomnieć sobie - jak brzmiało to nieszczęsne oryginalne słowo. Spróbowałem sztuczki ze wsłuchiwaniem się w słowa zapisane w sercu, ale bez rezultatu. Zastosowałem inne metody pamięciowe - wszystko na nic. Nie pozostawało mi nic innego, jak odgadnąć, które słowo zostało zmienione, i zastąpić je innym, wybranym na chybił trafił słowem - wszystko jedno jakim. Wtedy będzie przynajmniej istniało prawdopodobieństwo, maleńkie prawdopodobieństwo, że wybiorę słowo właściwe. Katharine, mocno zaciskając powieki, oblizała wargi i powiedziała: - Jak brzmi ostatnia linijka, Mallory? Mówisz, czy mam przygotowywać w swoim mózgu niszę, do której przekopiuję twój mózg? Przed skutkami kaprysu Istoty wybawił mnie Czasomistrz. Zgrzytając zębami z frustracji i rozpaczy, pomyślałem o nim, przeklinając w duchu za podarowanie mi pełnej błędów książki. Wspomniałem, jak deklamował ten wiersz. I dopiero teraz usłyszałem go sercem. Czyżby Czasomistrz recytował wiersz wolny od przekłamań? A jeśli tak, to skąd znał tamtą pierwotną, starożytną wersję? Sprawa była bardzo podejrzana, nawet tajemnicza. I dlaczego zacytował mi ten sam wiersz, co bogini? Czyżby w młodości sam zawędrował do serca Istoty i był tam przepytywany z tego samego wiersza? Wiersz, który spływał z jego ust niczym pomruk, rzeczywiście różnił się od zamieszczonego w książce, a różnił się tylko jednym słowem. Złożyłem ręce, zaczerpnąłem tchu i wyrecytowałem: Tygrysie! rozbłysku dnia W mrocznym lesie, gdzie noc trwa, Jakież oko, dłoń nieśmiertna Twą symetrię śmiały spętać? - Śmiały spętać - powtórzyłem. - To słowo zostało zmienione,’ prawda? Śmiały spętać. Widmo Katharine otworzyło w milczeniu oczy. - Prawda? A ona uśmiechnęła się nagle i wyszeptała: Nad wrzosowiskiem wieczorny dzwon wybił W blasku gwiazd utonie wnet: Do cichej przystani żeglarz przybił, Łowca ze wzgórza zszedł. - Do zobaczenia, mój Mallory. Któż śmie spętać twą symetrię? Bo ja nie. Ledwie to powiedziała, jej hologram zniknął z konchy mego statku i zostałem sam. Dokąd, ach dokąd odchodzi światło, kiedy gaśnie? Jesteś już prawie w domu, mój żeglarzu, mój łowco wiedzy. - Ten wiersz... A więc dobrze go sobie przypomniałem? Możesz mi zadać trzy pytania. Zaliczyłem Jej testy i byłem wolny. Wolny! - tym razem nie było już wątpliwości, że jestem wolny! W głowie, niczym ponętna trupa skąpo odzianych jakarandanek, tańczyły mi tysiące pytań: Czy wszechświat jest otwarty czy zamknięty? Skąd się wzięła początkowa osobliwość? Czy dowolną liczbę naturalną można wyrazić sumą dwóch liczb pierwszych? Czy moja matka rzeczywiście usiłowała zabić Solego? Ile naprawdę lat ma Czasomistrz? Dlaczego Vild wybucha? Dokąd odchodzi światło, kiedy...? Światło gaśnie. - To nie było moje pytanie. Myślałem tylko... zastanawiałem się, jak... Pytaj. Wychodziło na to, że muszę bardzo uważnie dobierać pytania, bo inaczej Istota będzie mnie zwodzić. Długo się namyślałem, zanim zadałem pytanie, na które odpowiedź mogła uchylić rąbka wielu innych tajemnic. Przesunąłem językiem po wysuszonych zębach i wypowiedziałem głośno pytanie, które od dzieciństwa nie dawało mi spokoju: - Po co w ogóle jest wszechświat; dlaczego zamiast niczego istnieje coś? Też chciałabym to wiedzieć. Rozgniewało mnie, że Istota nie odpowiedziała na moje pytanie, a więc, nie zastanawiając się wiele, wyrzuciłem z siebie: - Dlaczego Vild wybucha? Jesteś pewien, że właśnie tego chcesz się dowiedzieć? Co ci przyjdzie z tego, że będziesz wiedział „dlaczego”, skoro nie wiesz, jak temu zaradzić? Może powinieneś inaczej sformułować swoje pytanie? - No dobrze, jak mogę - jak można - położyć kres wybuchom w Vildzie? Na razie nie możesz. Tajemnica uzdrowienia Vildu to część większej tajemnicy. Tę większą tajemnicę musisz odkryć sam. Znowu zagadki! Znowu zwodzenie! Czy Ona na chociaż jedno moje pytanie odpowie wprost, bez tych irytujących uników? Wątpiłem. Najwyraźniej strzegła swojej bezcennej wiedzy, niczym królowa kupców z Trian swych klejnotów. Na wpół rozbawiony, na wpół zrozpaczony, powiedziałem: - Odebraliśmy przesłanie Ieldra - oni też mówią zagadkami. Powiedzieli, że tajemnica nieśmiertelności człowieka tkwi w przeszłości i w przyszłości. Co pod tym rozumieli? Gdzie konkretnie można znaleźć rozwiązanie tej tajemnicy? Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się odpowiedzi, a przynajmniej odpowiedzi zrozumiałej, byłem więc do głębi wstrząśnięty, kiedy rozbrzmiał we mnie boski głos: Tajemnica ta wpisana jest w najstarsze DNA rodzaju ludzkiego. - W najstarsze DNA... czyli jak to z nią jest? Jak można ją rozszyfrować? I dlaczego akurat...? Wyczerpałeś już limit trzech pytań. - Ale odpowiadałaś mi zagadkami! No to musisz je rozwiązać. - Rozwiązać? Po co? Nawet gdybym znalazł te rozwiązania, to zabiorę je ze sobą do grobu. Z drzewa nieskończonego nie ma ucieczki, prawda? Jak mam się stąd wydostać? Tak powinno brzmieć twoje ostatnie, trzecie pytanie. - Do diabła z tobą i twoimi gierkami! Z drzewa nieskończonego nie ma ucieczki. Ale czy jesteś pewien, że to drzewo nie jest skończone? Oczywiście, że byłem pewien! Który wychowany na teorematach odwzorowania Gallivare’a pilot mógł w to wątpić? Czyż nie udowodniłem, że zbiór Laviego nie może się zawierać w niezmien-niczej przestrzeni? Czyż nie potrafiłem odróżnić drzewa nieskończonego od skończonego? Sprawdziłeś swój dowód? Nie sprawdziłem. Nie chciało mi się wierzyć, że w wyprowadzeniu mojego dowodu może tkwić błąd. Ale umierać też nie chciałem, sprzągłem się wiec z komputerem mego statku. Wszedłem w przestrzeń myślową splotu. W mój umysł wlał sie z miejsca wartki strumień krystalicznych ideoplastów. Zacząłem budować z symboli tablicę dowodu. Pośród szalejącej burzy liczb sporządziłem matematyczny model splotu. Splot otworzył się przede mną. Pogrążony w głębokim senczasie odtworzyłem swoje wyprowadzenie dowodu. Było prawidłowe, zbiór Laviego nie mógł się zawierać w nie-zmienniczej przestrzeni. I naraz uderzyła mnie pewna myśl: Czy ogólny zbiór Laviego jest zbiorem właściwym do modelowania rozgałęzień drzewa? A jeśli do tworzenia modelu drzewa należy wykorzystać prosty zbiór Laviego? Czy prosty zbiór Laviego może się zawierać w niezmienniczej przestrzeni? Drżąc z podniecenia, budowałem nową tablicę dowodu. Tak, prosty zbiór Laviego mógł się zawierać w przestrzeni niezmienniczej! Dowiodłem, że mógł. Otarłem pot z czoła i oszacowałem prawdopodobieństwo. Tryliony gałęzi drzewa zlały się natychmiast w jedną. A zatem było to mimo wszystko drzewo skończone. Byłem ocalony! Dokonałem kolejnego odwzorowania do punktu-ujścia w pobliżu błękitnego olbrzyma. Wypadłem w realną przestrzeń, w rój dziesięciu tysięcy księżyców-mózgów Ciałostałej Istoty. Zadowoliłeś mnie, mój Mallory. Ale spotkamy się jeszcze, a wtedy zadowolisz mnie jeszcze bardziej. Póki co, dalekiego spadania, Pilocie, i powodzenia. Do dziś zastanawiam się nad naturą oryginalnego drzewa, które mnie więziło. Czy rzeczywiście było to drzewo skończone? A może to Istota w jakiś niemożliwy do wyobrażenia sposób zmieniła drzewo nieskończone w skończone? Jeśli tak, myślałem, to naprawdę jest boginią, której należy się cześć. A już na pewno taką, której należy się wystrzegać i bać. Po wychynięciu w ciepłe, niebieskie światło gwiazdy obie te emocje tak mnie przepełniały, że od razu dokonałem pierwszego z wielu odwzorowań ku Nigdylii. Chociaż miotały mną dziwne uczucia niedosytu w związku z pytaniami, na które nie otrzymałem odpowiedzi, ani myślałem spotykać się z Nią ponownie. Nie uśmiechało mi się poddawać znowu testom, ani uzależniać życia od przypadku i kaprysu bogini. Nie chciałem słyszeć więcej boskiego głosu gwałcącego mój umysł. Pragnąłem tylko znaleźć się z powrotem w domu, pić z Bardo szkocką w barach Dzielnicy Pogranicznika i opowiedzieć eschatologom, Leopoldowi Soliemu i całemu miastu, że tajemnica życia zapisana jest w najstarszym DNA człowieka. 6 Obraz człowieka Człowieczeństwo byto dla nas odległym celem, do którego zmierzali wszyscy ludzie, którego obrazu nikt nie znał, którego prawa nie były nigdzie zapisane. Emil Sinclair, Eschatolog Stulecia Holokaustu Wspaniałe powitanie, jakie zgotowano mi w Nigdylii, nie zawiodło moich oczekiwań. Zmąciła je tylko nieobecność w Mieście Leopolda Solego. Odwzorowywał właśnie zewnętrzny woal Vildu i nie mógł być świadkiem mojego triumfalnego powrotu. Nie dostrzegłem go w Grotach Statków Świetlnych wśród innych pilotów, ce-tyków, tekników i gnomologów, kiedy wynurzyłem się z konchy mego statku. Jakże żałowałem, że nie widzi ich, jak stoją równym szeregiem na ciemnym stalowym pomoście przed rzędem statków, że nie widzi ich zszokowanych twarzy i nie słyszy gorączkowych, podnieconych szeptów, kiedy oświadczałem, że rozmawiałem z boginią! Czy, idąc za przykładem najbardziej sceptycznych i zblazowanych mistrzów pilotów, też złożyłby dłonie i skłonił przede mną głowę? Czy zaszczyciłby mnie uściskiem ręki, jak uczynili to Stephen Caraghar i Tomoth, i inni jego przyjaciele? Jaka szkoda, że go tam nie było i nie widział, jak Bardo wyłamuje się z szeregu pilotów i cwałuje ku mnie z takim niepohamowanym entuzjazmem, że cały pomost drży i dźwięczy niczym dzwon. Wspaniała była to chwila. - Mallory! - ryknął Bardo, rozrzucając potężne ramiona. - Na Boga, wiedziałem, że nie można cię zabić! - Jego głos potoczył się po Grotach niczym grzmot eksplodującej bomby, a on odwrócił się na pięcie i krzyknął do pilotów: - Ileż to razy wam powtarzałem?! Mallory to największy pilot od czasów Rollo Gallivare’a! Większy niż sam Rollo Gallivare, niech mnie Bóg pokaże, jeśli to nieprawda! - Spojrzał na Tomotha, który obserwował jego błazenadę odrażającymi, mechanicznymi oczyma. - Nie mówiliście, że zatracił się w senczasie? A ja na to, że szustuje, skurfuje po woalach splotu, i wróci, kiedy przyjdzie na to czas. Nie mówiliście, że pobłądził w pętli nieskończonej, że usidliła go ta suka bogini zwana Ciałostałą Istotą? A ja na to, że kleinuje do domu, tuneluje elegancko i mężnie, wraca do przyjaciół z odkryciem, które uczyni go mistrzem pilotem. No i co, kto miał rację? Mistrz Mallory - jak to pięknie brzmi! Na Boga, Malutki, na Boga! Doskoczył, porwał mnie w objęcia i ścisnął tak mocno, że o mało nie popękały mi żebra, waląc przy tym po plecach i powtarzając w kółko: „Na Boga, Malutki, na Boga!”. Piloci i profesjonałowie otoczyli mnie tłumnie, ściskając rękę i zasypując pytaniami. Justine w lśniącej wełnianej szacie i nowym czarnym futrze dotknęła mego czoła i skłoniła głowę. - Spójrz na niego! - zwróciła się do mojej matki, która płakała bezwstydnie. (Mnie również zbierało się na płacz). - Że też nie ma tu Solego! Matka przepchnęła się przez tłum i dotknęliśmy się nawzajem czołami. Zaskoczyła mnie, mówiąc: - Taka jestem zmęczona. Tymi formalnościami. - Potem pocałowała mnie w usta i przytuliła. - Jakiś ty wychudzony - zauważyła, ocierając sobie oczy wierzchem dłoni w rękawiczkach. Uniosła gęste brwi i zmarszczyła nos, węsząc. - Chudy jak harijan. I śmierdzisz. Przyjdź do mnie. Kiedy już się ogolisz, wykąpiesz i skończą z tobą akaszycy. Taka jestem szczęśliwa. - Wszyscy jesteśmy szczęśliwi - odezwał się Lionel, składając mi lekki ukłon. Energicznym ruchem głowy odrzucił z oczu blond włosy. -1 chyba zafascynowani słowami twojej bogini. Tajemnica życia wpisana w najstarsze DNA człowieka - co Ona, według ciebie, chciała przez to powiedzieć? Czym w ogóle jest to najstarsze DNA? - Kiedy akaszycy ciągnęli moją umorusaną, brodatą, cuchnącą osobę do swojej komory, żeby mnie odprogramować, zaświtało mi w głowie przypuszczenie dotyczące tego, czym może być to najstarsze DNA. Przypuszczenie to, kiełkując we mnie niczym ziarno, rozrosło się szybko w pewną hipotezę, a ta hipoteza zaczęła zakwitać najbardziej szalonym z planów. Gdyby tu był Soli, mógłbym wyrzucić z siebie ten szalony plan, choćby po to tylko, by zobaczyć, jak chmurzy się jego kamienna twarz. Ale on penetrował po-zaginane, usiane gwiazdami przestrzenie Vildu, i prawdopodobnie myślał, że dawno nie żyję, jeśli w ogóle o mnie myślał. Ale ja żyłem, daleko mi było do śmierci. Czułem się cudownie, energia życiowa wprost mnie rozsadzała. Pomimo spustoszeń, jakich dokonał w mym biednym ciele splot, pomimo rozdzielenia z moim statkiem i powrotu do czasu dolnego kipiałem niebywałą pewnością siebie i euforią. Czułem się niepokonany, miałem wrażenie, że lekki niczym piórko unoszę się na chłodnym wietrze. Cety-cy nazywają ów stan ducha testosteronowym upojeniem, bo kiedy mężczyzna wychodzi zwycięsko z jakiejś próby, jego ciało zalewa potop tego silnego hormonu. Ostrzegają przed skutkami działania testosteronu. Testosteron czyni mężczyzn zbyt agresywnymi, mówią, a agresywni mężczyźni stają się żądni sukcesów i im więcej ich odnoszą, tym więcej testosteronu wytwarza ich organizm. To okropne błędne koło. Podobno testosteron może zatruć mózg mężczyzny i przyćmić mu rozum. Ja w to wierzę. Powinienem był uważniej słuchać cetyków i ich nauk. Gdyby nie to samouwielbienie, gdyby nie to poczucie euforii rwące wraz z krwią nabrzmiałymi żyłami, prawdopodobnie zarzuciłbym natychmiast swój szalony plan znalezienia najstarszego DNA ludzkiej rasy. Ale ja nie mogłem się już doczekać, kiedy wreszcie pozyskam do swojego planu Bardo i resztę Zakonu, i pławić się zacznę w jeszcze większej i wspanialszej glorii. Przez następnych kilka dni nie miałem zbyt wiele czasu na myślenie o swoim planie, bo akaszycy i inni profesjonałowie nie dawali mi chwili wytchnienia. Nikolos Starszy, Lord Akaszyk, zbadał dokładnie wszystkie moje wspomnienia od momentu opuszczenia Nigdylii. Wyniki przekopiował do swojego komputera. Mechanicy wypytywali mnie o czarne ciała i inne zjawiska, z jakimi zetknąłem się w obrębie Istoty. Byli pod wrażeniem - ogłuszeni, to bardziej właściwe określenie - kiedy powiedziałem im, że Istota potrafi zmieniać do woli kształt splotu. Paru starszych mechaników nie uwierzyło w mą opowieść, i nie przekonała ich nawet zgodna opinia cetyków i akaszyków, że moje wspomnienia nie są iluzoryczne, lecz stanowią zapis zdarzeń, które rzeczywiście miały miejsce. Oczywiście, mechanicy wiedzą od wieków, że każdy model rzeczywistości musi zawierać swoją falę nośną, którą stanowi świadomość. Ale, między innymi, Marta Rutheford i Minima Jons, nie dawały wiary, że Istota potrafi tworzyć i demontować do woli drzewo nieskończone. Wdały się w zażarty spór z Kolenyą Mor i paroma innymi eschatologami, których bardziej interesowało chyba to, że w obrębie Istoty żyją ludzie i że są oni ezoterykami fizyki. Bawiła mnie furora, jaką zrobiły moje odkrycia, i sprowokowane nimi drobne animozje między profesjonałami. Cieszyłem się, że programiści, neologicy, historycy, nawet holiści, będą mieli długo o czym rozprawiać. Z zainteresowaniem przyglądałem się, jak mistrz gnomolog w asyście młodego zaaferowanego programisty odczytuje pamięć komputera pokładowego i otwiera zaplombowany zegar pokładowy. Chociaż istnieje zakaz natychmiastowego informowania powracającego pilota, ile wewnętrznego czasu upłynęło, jest on prawie zawsze ignorowany. Dowiedziałem się, że postarzałem się o pięć lat i czterdzieści trzy dni wewnątrzczasu. (Plus osiem godzin, dziesięć minut i trzydzieści dwie sekundy). Kiedy spytałem, jaki mamy dzień, gnomolog odparł, że dwudziesty ósmy dzień śródzi-mowej wiosny roku 2930. W Nigdylii upłynęło nieco ponad pół roku. Wynikało stąd, że ja jestem starszy o pięć lat, podczas gdy Katharine postarzała się o zaledwie jedną dziesiątą tego. Okrutno-czas, pomyślałem, z okrutnoczasem nie wygrasz. Miałem nadzieję, że zróżnicowany bieg wewnętrznych zegarów Katharine i mojego nie będzie dla nas tak okrutny, jak dla Justine i Solego. Jeszcze tego samego dnia - a było to nazajutrz po powrocie - wezwany zostałem do Wieży Czasomistrza. Czasomistrz, który jakby w ogóle się nie postarzał, bez słowa wskazał mi zdobne krzesło stojące pod oknem o szklanych szybach. Sam, nie spuszczając ze mnie wzroku, zaczął się przechadzać po jasnym pokoju, wydeptując czerwonymi łączkami głębokie ślady w białym futrze kobierców. Siedziałem wsłuchany w tykanie zegarów. - Aleś ty chudy - odezwał się wreszcie. - Moi gnomolodzy mówią mi, że nadużywałeś wolnoczasu, że nim szafowałeś. Ileż to razy ostrzegałem cię przed wolnoczasem? - Miałem sporo krytycznych sytuacji - odparłem. - Musiałem myśleć z szybkością światła, jak masz zwyczaj mawiać. Gdybym nie stosował wolnoczasu, zginąłbym. - Przyśpieszenia wycieńczyły cię. - No to resztę sezonu spędzę na łyżwach. I na jedzeniu. Moje ciało się zregeneruje. - Mam na myśli twój umysł, nie kondycję fizyczną - powiedział. Zwinął dłoń w pięść i zaczął masować sobie kłykcie. - Tak, twój umysł, twój mózg jest o pięć lat starszy. - Komórki zawsze można odmłodzić - zauważyłem. - Tak sądzisz? Nie chciałem wdawać się z nim w spór na temat wpływu zniekształceń czasu w splocie na człowieka, poprawiłem się więc na twardym krześle i spróbowałem zmienić temat. - Jak dobrze być znowu w domu - powiedziałem. - Jestem z ciebie dumny, Mallory - mruknął, pocierając dłonią pomarszczoną szyję. - Jesteś teraz sławny, co? Zrobiłeś karierę. Podobno mają cię zrobić mistrzem pilotem, słyszałeś? Prawdę mówiąc, moi koledzy piloci, między innymi Bardo i Sonderval, od mojego powrotu chyba tylko o tym rozprawiali. Nawet Lionel, który pokpiwał sobie kiedyś z moich przechwałek, szepnął mi w zaufaniu, że awans do Kolegium Mistrzów mam prawie zapewniony. - Wielkie odkrycie - podjął Czasomistrz. Przeczesał palcami gęstą siwą czuprynę. - Bardzo się cieszę. Prawdę mówiąc, nie widać było po nim, żeby się cieszył. No, może cieszył się, że znowu mnie widzi, że znowu może zwichrzyć mi włosy, jak to robił kiedy byłem chłopcem, ale nie sądziłem, by cieszyła go moja nagle zdobyta sława i popularność. Był człowiekiem zazdrosnym, człowiekiem, który nie cierpiał jakiegokolwiek umniejszania swojej pierwszoplanowej pozycji wśród mężczyzn i kobiet naszego Zakonu. - Gdyby nie twoja książka z wierszami - powiedziałem - byłbym teraz gorzej niż martwy. - I opowiedziałem mu o wszystkim, co przytrafiło mi się podczas wyprawy. Wydało mi się, że potęga Istoty nie wywarła na nim żadnego wrażenia. - No tak, wiersze. Dobrze się ich nauczyłeś? - Tak, Czasomistrzu. - Achhh. - Uśmiechnął się i położył mi na ramieniu pokrytą bliznami dłoń. Twarz miał natchnioną, trudno było z niej cokolwiek wyczytać. Wydawał mi się uradowany i zasmucony zarazem, jakby nie mógł się zdecydować, czy dobrze postąpił, dając mi książkę z wierszami. Stał nade mną, a ja wpatrywałem się we własne odbicie w jego czarnych oczach. Postanowiłem zadać mu pytanie, które od dawna mnie dręczyło: - Skąd wiedziałeś, że Istota będzie mnie przepytywać ze znajomości wierszy? Co więcej, dwa z tych, które chciała z moich ust usłyszeć, były wierszami, które wcześniej mi wyrecytowałeś! Skrzywił się i powiedział: - Nie wiedziałem, bo i skąd? Domyśliłem się. - Ale musiałeś wiedzieć, że Istota lubi zagadki z wykorzystaniem starożytnych wierszy. Skąd mogłeś to wiedzieć? Ścisnął mocno me ramię; palce miał niczym zwierające się korzenie drzewa. - Nie zadawaj mi pytań, do diaska! Zapomniałeś już manier? - Nie tylko ja mam pytania. Mają je akaszycy i inni, wszyscy zachodzą w głowę, skąd wiedziałeś? - Niech sobie zachodzą. Pewnego razu, kiedy miałem dwanaście lat, Czasomistrz nauczył mnie, że sekretna wiedza jest potęgą. Był człowiekiem potrafiącym dochowywać tajemnic. Podczas wielu godzin naszej rozmowy spacerował po pokoju, nie dając mi okazji do zadawania pytań o swoją przeszłość ani cokolwiek innego. Zamówił kawę i wypił ją na stojąco, przestępując z nogi na nogę. Często podchodził do okna, by potrząsając głową i zaciskając szczęki, spoglądać na budowle Akademii. Może pragnął zwierzyć się mnie, albo komukolwiek, ze swych tajemnic - nie wiem. Sprawiał wrażenie silnego, żywotnego zwierzęcia schwytanego w potrzask. Byli nawet tacy, którzy utrzymywali, że nie opuszcza nigdy swojej wieży, bo lęka się świata rakietowych sań, twardego lodu i ludzi o morderczych instynktach. Ale ja w to nie wierzę. Ja słyszałem inną pogłoskę: pewien pijany gnomolog opowiadał, że Czasomistrz trzyma sobowtóra, który zajmuje się sprawami naszego Zakonu, a sam przemierza nocą ulice, polując na glissadach, niczym samotny wilk na każdego na tyle głupiego, by przeciwko niemu intrygować. Krążyła również plotka, że opuszcza na długie okresy Miasto; niektórzy twierdzili nawet, że ma swój własny statek świetlny ukryty w Grotach. Czyżby dawno temu odkrył to co ja teraz i zachował tę tajemnicę dla siebie? Niewykluczone. Był nieustraszonym człowiekiem, zbyt żywotnym, by wyrzec się orzeźwiającego wiatru omywającego twarz, roziskrzonych kryształków burzy liczb, zimnego, surowego piękna gwiazd o północy. On kochał życie. Powiedział mi kiedyś, że chwile ludzkiego życia są zbyt cenne, by marnować je na sen. Praktykował więc swoją dyscyplinę bezsenności i spacerował bez ustanku, to po- luźniając, to znów napinając mięśnie; spacerował w jasny dzień, spacerował całą długą noc, dopingowany adrenaliną, zakofeinowa-ną krwią oraz potrzebą widzenia, słyszenia i bycia. Zrobiło mi się go nagle żal (i żal siebie, że muszę znosić jego małe przesłuchania). - Wyglądasz mi na zatroskanego. Źle uczyniłem, wypowiadając te słowa. Czasomistrz nie znosił współczucia, a co więcej, pogardzał współczującymi, zwłaszcza kiedy współczuli samym sobie. - Troska! Co ty możesz wiedzieć o trosce! O zatroskaniu będziesz mógł mówić, kiedy usłyszysz, że mechanicy składają na moje ręce petycję o wysłanie ekspedycji do mgławicy Istoty. Do diaska z tobą! - Co chcesz przez to powiedzieć? - A to, że Marta Rutheford i jej frakcja będą mnie molestowali, bym zorganizował wielką ekspedycję! Chce, żebym wysłał do Istoty statek głębokiego zasięgu! Jakbym mógł sobie pozwolić na narnowanie statku głębokiego zasięgu i stratę tysiąca profesjona-łów! Myślą, że skoro tobie się udało, to im też szczęście dopisze. Eschatolodzy już się domagają, żeby ich postawić na czele wyprawy, jeśli do takiej dojdzie. - Przykro mi, że moje odkrycie spowodowało tyle problemów - powiedziałem, zaciskając dłonie na poręczach krzesła. W rzeczywistości wcale nie było mi przykro. Radowałem się, że moje odkrycie - wraz z odkryciem Solego - sprowokowało do działania zasiedziałych profesjonałów naszego Zakonu. - Odkrycie? - wy warczał. - Jakie odkrycie? - Podszedł do okna i pogroził pięścią szarym burzowym chmurom, które nasuwały się od południa nad Miasto. Nie lubił chłodu, przypomniało mi się, i nienawidził śniegu. - Istota... Ona powiedziała, że tajemnica życia... - Tajemnica życia! Wierzysz łgarstwom tego załganego supermózgu? Trele-morele! W „najstarszym DNA człowieka”, cokolwiek to jest, nie czeka na odkrycie żadna tajemnica. Nie ma tam żadnej tajemnicy, rozumiesz? Tajemnicą życia jest życie: odradza się i tyle. W tym momencie, jakby akcentując jego pesymizm, wybił głucho godzinę kurant któregoś z jego zegarów. - Na Urradeth rozpoczyna się Nowy Rok - powiedział Czasomistrz. - Będą zabijali wszystkie narodzone w zeszłym roku dzieci z chorobą szpiku, pili i parzyli się cały dzień i całą noc, dopóki łona wszystkich kobiet ponownie się nie zapełnią. Tak jest co rok, co rok. Powiedziałem mu, że moim zdaniem Istota mówiła prawdę. Roześmiał się na całe gardło, a zniszczona skóra wokół oczu popękała mu niczym skruszone tafle lodu. - Prawda! - powiedział gorzko. - Boża prawda, boże łgarstwa - jakaż to różnica? Powiedziałem mu, że planuję znaleźć najstarsze DNA człowieka. Znowu się roześmiał; śmiał się tak serdecznie, że spod jego ściągniętych warg wyłoniły się długie białe zęby, a z oczu popłynęły łzy. - To ci dopiero plan. Już jako chłopiec snułeś wciąż jakieś plany. Pamiętasz, jak uczyłem cię wchodzenia w wolnoczas? Kiedy tłumaczyłem, że trzeba być cierpliwym i czekać aż pierwsze fale adagio ogarną umysł, powiedziałeś mi, że musi istnieć sposób spowalniania czasu poprzez omijanie normalnej sekwencji stanów. Powziąłeś nawet plan wejścia w wolnoczas bez pomocy komputera pokładowego statku! A dlaczego? Bo miałeś problem i cierpliwością. I nadal go masz. Nie możesz zaczekać, aż to najstarsze DNA znajdą rozszczepiacze i imprimatorzy - albo eschatolodzy, historycy i cetycy? Nie wystarcza ci, że prawdopodobnie wyniesiony zostaniesz do godności mistrza pilota? Potarłem palcem skrzydełko nosa i odparłem: - Gdybym złożył na twoje ręce petycję o zorganizowanie mojej małej ekspedycji, rozpatrzyłbyś ją pozytywnie? - Petycję? - żachnął się. - Po co tak formalnie? Nie wystarczy zwyczajnie poprosić? - Nie - powiedziałem powoli - ponieważ musiałbym złamać jeden ze ślubów. - Ach, tak. Długi czas stał milczący i nieruchomy niczym lodowa rzeźba. - Czasomistrzu? - Który ślub chcesz złamać? - Ósmy - odparłem. - Ach, tak - powtórzył, spoglądając w okno wychodzące na zachód. Ósmy ślub dotyczył układu zawartego przed trzema tysiącami lat pomiędzy założycielami Nigdylii a prymitywnymi Alaloi, którzy zamieszkiwali swoje jaskinie sześćset mil na zachód od miasta. - Są neandertalczykami - podjąłem. - Jaskiniowcami. Kulturę, ciała mają... takie stare. - A więc zwracasz się do mnie z petycją o zezwolenie na wyprawę do Alaloi, celem pobrania próbek tkanki z ich żywych ciał? - Najstarszego DNA człowieka - skorygowałem. - Czyż to nie ironia, że może znajdę je tak blisko domu? Kiedy wyłuszczyłem mu szczegóły swojego planu, pochylił się i, wsparłszy dłonie na moich przegubach, przeniósł cały ciężar swojego ciała na poręcze krzesła. Przysunął swoją masywną głowę do mojej; w jego oddechu czułem woń kawy i krwi. - To piekielnie niebezpieczny plan. Dla ciebie, jak również dla Alaloi. - Nie tak znowu niebezpieczny - prychnąłem ze zbytnią pewnością siebie. - Przedsięwezmę stosowne środki ostrożności. Będę uważał. - Niebezpieczny, powiadam! Piekielnie niebezpieczny. - Zaaprobujesz moją petycję? - spytałem. Popatrzył na mnie z bólem, jakby podejmował najtrudniejszą w życiu decyzję. Nie podobał mi się wyraz jego twarzy. - Czasomistrzu? - Rozważę twój plan - powiedział chłodno. - Dam ci znać, co zdecydowałem. Odwróciłem wzrok i spojrzałem w prawo. Niezdecydowanie było u niego czymś niespotykanym. Przypuszczałem, że targają nim teraz sprzeczne uczucia, bo z jednej strony wzdraga się udzielić mi dyspensy na złamanie ślubu, z drugiej zaś chce być konsekwentny, skoro sam wezwał do peregrynacji; myliłem się. Ale dopiero po latach miałem odkryć tajemnicę jego niezdecydowania. Odprawił mnie znienacka. Wstając, stwierdziłem, że krawędź krzesła zahamowała mi krążenie krwi; zdrętwiałe nogi mrowiły. Kiedy na powrót wcierałem życie w mięśnie, on stał przy oknie i mówił sam do siebie. Zdawał się nie zauważać, że jeszcze tam jestem. - Odradza się i odradza - powtarzał cicho. - Odradza i odradza. Wyszedłem z pokoju z tymi co zawsze uczuciami: wyczerpania, pokrzepienia i dezorientacji. Dni (i noce), które potem nastąpiły, należały do najszczęśliwszych w mym życiu. Większość poranków spędzałem na szerokich glissadach, obserwując zmagania pograniczników z gwałtownymi, śródzimowymi śnieżycami. Przyjemnie było oddychać znowu świeżym powietrzem, czuć zapach sosnowych igieł, pieczonego chleba i chłonąć coraz to nowe wonie, przemierzać na łyżwach znajome ulice Miasta. Długie popołudnia upływały mi na rozmowach z przyjaciółmi w kafejkach, które ciągnęły się po obu stronach białej lodowej wstęgi Drogi. Sącząc cynamonową kawę, wypytywałem o Delorę wi Towt i Quirina, i o Li Tosha, i innych znajomych kolegów pilotów. Bardo powiedział mi, że większość z nich rozproszyła się po galaktyce niczym garść diamentów ciśniętych w nocne morze. Do tej pory ze swych wypraw wrócili tylko Li Tosh, Sonder-val i paru innych. - Nie słyszałeś? - spytał, zamawiając talerz ciasteczek. - Li Tosh odkrył rodzimy świat Darghinni. Kiedy indziej byłoby to znaczące odkrycie, powiem więcej, wielkie odkrycie. Ale on miał to nieszczęście, że składał swoje śluby razem z Mallorym Ringessem. - Umoczył ciasteczko w kawie, po czym dodał: - Bardo też miał to nieszczęście. - Co chcesz przez to powiedzieć? Chrupiąc ciasteczka, opowiedział mi historie swojej podróży: Fenesterował aż na skraj Mgławicy Rozety, gdzie przekupił encyklopedystów z Ksandarii, by wpuścili go do swojego świętego sanktuarium. Ponieważ tamtejsi tajemniczy encyklopedyści znani byli z zazdrości o swoje ogromne i cenne zbiornice wiedzy, i ponieważ nienawidzili i bali się potęgi Zakonu, przedstawił się im jako książę Latoświata, co w jego przypadku trudno nazwać oszustwem. - Sto datków yarkońskich błękitgwiazd zapłaciłem tym wszawym tubistom za wstęp do ich sanktuarium - opowiadał. -1 pomimo tej paskarskiej ceny - wybacz, przyjacielu, przyznaję, że wbrew ślubowi ubóstwa, który składaliśmy, zachowałem cząstkę, tylko maleńką cząstkę swojego dziedzictwa - zaraz, o czym to ja mówiłem? Aha, o encyklopedystach. Zdarli ze mnie fortunę, a i tak nie wpuścili do swojego sanktuarium. Wydawało im się pewnie, że taki niedouczony bufon jak ja zadowoli się nabijaniem sobie głowy informacjami z którejś z pośledniejszych zbiornic ezoteryki. Zszedł mi prawie cały dwudziestodzień, zanim uzmysłowiłem sobie, że źródło informacji, z którego piję, jest płytkie jak kałuża roztopionego lodu. Myśleli, że trafili na durnia, ale ja nie jestem taki głupi. Nie, aż tak głupi to ja nie jestem. Zagroziłem więc temu chytremu mistrzowi encyklopedyście, że jeśli nie otworzy przede mną bram do głównego sanktuarium, to naślę na niego wojownika-poetę, który go otruje. Uwierzył mi, cymbał, i dzięki temu zanurzyłem umysł w ich zazdrośnie strzeżonej zbiornicy, w której trzymają starożytne przekazy i najstarsze komentarze pochodzące jeszcze ze Starej Ziemi. I... Urwał, żeby upić łyczek kawy i schrupać kilka ciasteczek. - Nuży mnie już opowiadanie tej historii, bo nasi akaszycy i bibliotekarze do cna wyssali mi mózg, ale ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, powiem ci więc, że w tej zakazanej zbiornicy znalazłem tajemnicę prowadzącą wprost do trzewi przeszłości, a przynajmniej tak mi się wydawało. Na Starej Ziemi, chyba tuż przed Wyrojem, istniał ciekaw) religijny zakon niejakich arkeologów. Odprawiali oni dziwaczny rytuał zwany „Wykopaliskami”. Mówić dalej? No więc kapłani i kapłanki tego zakonu zatrudniali całe armie niewolników-akolitów, którzy w pocie czoła przesiewali warstwa po warstwie ziemię w poszukiwaniu zagrzebanych w niej glinianych skorup i innych reliktów przeszłości. Arkeolodzy ci - i to była najważniejsza informacja, na jaką natrafiłem w zakazanej zbiornicy - byli, cytuję: „Uczniami Henrilschemana wyznającymi szacunek do przodków. Wierzyli oni, że zjednoczenie z duchem świata osiągnąć można poprzez zbieranie przedmiotów, których dotykali ich przodkowie, a w niektórych przypadkach poprzez zbieranie zwłok przodków”. Ach, może jeszcze kawy? Nie? No więc ci arkeolodzy podzieleni byli, chyba jak wszystkie zakony, na liczne frakcje i sekty. Jedna sekta - o ile pamiętam, zwana egyptologami - kierowała się naukami niejakich Flindersa Petra i Champolliona. Inna sekta wykopywała zwłoki zakonserwowane bitumenem. Potem rozdrabniała te zwłoki na proszek. Ów proszek - dasz wiarę? - spożywali jako sakrament, wierząc że wzmocni ich esencja życia przodków. Myśleli, że postępując tak z pokolenia na pokolenie, odradzając się i odradzając, jak powiedziałby Czasomistrz, człowiek w końcu się oczyści i dostąpi nieśmiertelności. Zanudzam cię? Mam nadzieję, że nie, bo muszę ci jeszcze opowiedzieć o jednej z sekt tego zakonu, której wysocy kapłani nazywali siebie kustoszami. Na krótko przed trzecią wymianą holokaustu kustosze ci, przy pomocy swoich sług, datowników, sortowaczy i uniżonych akolitów załadowali statek muzealny starymi kamieniami, kośćmi i zakonserwowanymi zwłokami swoich przodków, które nazywali mu-myjami. To właśnie ten ich statek - nazwali go „Vishnu” - wylądował na jednym ze światów Darghinni. Oczywiście kustosze byli zbyt ograniczeni, by rozpoznać inteligencję u obcych, których tam zastali. Przykro to mówić, ale zaczęli ryć w ziemi tej starożytnej cywilizacji. Szkoda, że nie wiedzieli, bo i skąd, że Darghinni czują odrazę do swojej przeszłości. I to, przyjacielu, doprowadziło do wybuchu pierwszej z wojen między Człowiekiem a Darghinni. Sącząc kawę, rozmawialiśmy jakiś czas o tej żenującej, unikalnej wojnie - jedynej w dziejach wojnie między rodzajem ludzkim a obcą rasą. Kiedy pogratulowałem mu tak świetnego odkrycia, Bardo rąbnął wielkim łapskiem w stół i huknął: - Jeszcze nie skończyłem opowiadać! Mam nadzieję, że nie jesteś znudzony, bo dochodzę właśnie do punktu kulminacyjnego mojej malej przygody. No więc, po sukcesie z encyklopedystami - tak, tak, nazywam to bez fałszywej skromności sukcesem - nie posiadałem się z radości. „Tajemnica nieśmiertelności człowieka tkwi w naszej przeszłości i w naszej przyszłości” - tak brzmiało przesłanie leldra, prawda? Wieszczem nie jestem, cóż więc mogę powiedzieć o przyszłości? Co innego przeszłość. Pomyślałem sobie, że odkryję jakiś ważny łącznik z przeszłością. I chyba go odkryłem. Kto wie, może się okazać, że te moje mumyje zawierają najstarsze DNA człowieka, co ty na to? No, ale wracając do tego punktu kulminacyjnego: Byłem tak uradowany, że czym prędzej ruszyłem w drogę powrotną do Nigdy lii. Rozumiesz, chciałem jako pierwszy wrócić tu z ważnym odkryciem. Wyobraź sobie tylko - stałbym się sławny. Nowicjusze walczyliby na pięści i łokcie o przywilej dotknięcia rąbka mych szat. Ekskluzywne kurtyzany mnie by płaciły za przyjemność przekonania się, jakiż to mężczyzna kryje się pod tymi szatami. Jakież rozkoszne stałoby się moje życie! Ale Bardo zapomniał o ostrożności! W tym pośpiesznym śmiganiu od okna do okna zapomniałem o ostrożności. Nie będę tu przytaczał relacji przyjaciela słowo w słowo. Powiem tylko, że fenesterując poprzez niebezpieczną rzadkostrzeń Danladiego, popełnił błąd, który przyprawiłby o rumieniec wstydu najmłodszego z czeladników. Odwzorowując w siebie grupę decyzyjną, zapomniał wykazać, że funkcja ta jest tożsama, i wpadł w pętlę. Każdy inny pilot postawiony w podobnej sytuacji szukałby mozolnie jakiejś sekwencji odwzorowań, która wyprowadziłaby go z pętli. Ale Bardo był na to za leniwy. Nie chciało mu się trawić stu albo i więcej dni wewnątrzczasu na poszukiwanie takiego odwzorowania. Ten leniwy, ale genialny człowiek wpadł na pomysł, jak natychmiast wyrwać się z pętli, i wprowadził ten pomysł w życie. Po zaledwie siedmiu godzinach wewnątrzczasu kosztował już soczystego owocu swojego geniuszu. Dowiódł, że zawsze istnieje odwzorowanie dowolnych punktów teraźniejszości w dowolne punkty przeszłości, że pilot może zawsze wrócić do dowolnego punktu przebytej niedawno trasy. Co więcej, był to dowód konstruktywny; krótko mówiąc, Bardo nie tylko dowiódł, że takie odwzorowanie istnieje, ale wykazał również, że można je skonstruować. I tak dokonał odwzorowania do gwiazdy leżącej tuż za gwiazdą Ksandarii. Wypadł w strefę zjeżdżalni, w znajome przestrzenie, które niedawno przemierzał. I już bez problemów wrócił do Nigdylii. - Jestem teraz rozchwytywany - roześmiał się. - O, ironio, wdeptując przez własną głupotę w pętlę, wyprowadziłem dowód największego z pomniejszych nie udowodnionych dotąd teorematów. Teoremat Bumerangu Bardo - tak czeladnicy nazwali mój mały teoremat odwzorowania. Słyszałem nawet, że mają mnie podobno wynieść do godności mistrza, wyobrażasz sobie? Ja, Bardo, mistrzem pilotem! O, tak, jestem teraz rozchwytywany, przez Kolenyę i inne takie o soczystych ustach i pięknych, tłustych udach. Moje nasienie płynie niczym lawa, przyjacielu. Jestem sławny! Ale chyba nie tak jak ty, co? Gawędziliśmy całe popołudnie, dopóki z szarego nieba nie spełzły resztki dziennego światła i kafejka nie zapełniła się zgłodniałymi ludźmi. Zamówiliśmy suty posiłek składający się z hodowanego sztucznie mięsa i rozmaitych egzotycznych dań, w których gustował Bardo. Bardo dźgnął mnie palcem pod żebro. - Sama skóra i kości! - powiedział. Kiedy znowu zaczął mnie wychwalać pod niebiosa za odkrycie, którego dokonałem, zwierzyłem mu się z mojego nowego planu. - Co ty chcesz zrobić? - spytał, ocierając serwetką wargi z mięsnej galaretki. - Wyprawić się do Alaloi i skraść ich DNA? Przecież to slelling, dobrze mówię? - Uświadamiając sobie, że zbyt głośno wypowiedział to słowo, rozejrzał się po twarzach innych stołowników i przechylając się przez stolik, konspiracyjnie zniżył głos. - Chyba nie możemy slellingować DNA Alaloi, prawda? - To żaden slelling - odparłem. - Przecież nie zamierzamy wykorzystywać ich DNA do sporządzania trucizn ani ich klonować, ani... - Slelling to slelling - wpadł mi w słowo. - No i co z układami? Czasomistrz nigdy na to nie zezwoli, i dzięki Bogu! - Może zezwoli. Kiedy powiedziałem mu o swojej petycji, sposępniał i nastroszył się. - Na Boga, przecież nie weźmiemy wiatrowca, nie dobijemy do którejś z ich wysp i nie poprosimy, żeby odlali nam kropelkę swojego nasienia do probówki, prawda? - Mam inny plan - odparłem. - - O, nie, nie chcę tego słuchać. - Zjadł jeszcze kilka ciasteczek, otarł usta i pierdnął. - Wybierzemy się do Alaloi w przebraniu. Przyswojenie sobie ich zwyczajów i zeskrobanie paru komórek nasórka z ich dłoni nie powinno być takie trudne. - O, nie - jęknął. - Mamy los Bardo i marny twój los, jeśli będziesz się upierał przy swoim szalonym planie. Za kogo, według ciebie, mielibyśmy się przebrać? Och, nie, nie mów mi, proszę, mam po dziurki w nosie twoich planów. - Istnieje pewien sposób - powiedziałem. - Pamiętasz historię Goshevana? Zrobimy tak jak on. Pójdziemy do snycera i każemy mu przerzeźbić nasze ciała. Alaloi wezmą nas za swoich dalekich kuzynów. Bardo pierdnął znowu i beknął. - To wariactwo! Mallory, proszę cię, spójrz mi w oczy i przyznaj, że to wariactwo. Na Boga, przecież nie możemy przedzierzgnąć się w Alaloi, dobrze mówię? A zresztą, co ci każe przypuszczać, że DNA Alaloi jest starsze od wszystkich innych? Czy nie powinniśmy raczej skoncentrować wysiłków na czymś, co daje nam pewność? Skoro już odkryłem te mumyje datowane na trzy tysiące lat przed Wyrojem, to może zorganizowalibyśmy - ty, ja i Li Tosh - ekspedycję do Darghinni? Wiemy przynajmniej, że na jednym z ich światów znajdują się szczątki statku muzealnego. Odchrząknąłem i potarłem nos. Nie chciałem mu wytykać, że jak na razie nie wiemy, gdzie szukać wraku statku muzealnego. - DNA Alaloi liczy sobie prawdopodobnie pięćdziesiąt tysięcy lat - powiedziałem. - Naprawdę? O Alaloi wiemy tylko tyle, że są tak durni, iż nie mają nawet swojego języka! Uśmiechnąłem się, bo wiedziałem, że celowo udaje głupiego. Opowiedziałem mu wszystko, co było mi wiadomo o Alaloi, tych marzycielach, którzy przetransferowali swoje człowieczeństwo do ciała neandertalczyka. Jeśli wierzyć historykom, przodkowie Alaloi nienawidzili zepsucia i rozprzężenia, jakie niesie ze sobą cywilizacja, każda cywilizacja. Uciekli zatem ze Starej Ziemi na statkach dalekiego zasięgu. Ponieważ pragnęli żyć w zgodzie z naturą, jak to określali, zmutowali wstecznie swoje chromosomy, by płodzić silne, prymitywne potomstwo przystosowane do życia na pierwotnych światach, które mieli nadzieję odkryć. Na pokładzie jednego ze swoich statków dalekiego zasięgu przewozili zamrożone ciało ne-andertalskiego chłopca znalezione w lodach Tsyberii, najdalej na północ wysuniętego kontynentu Starej Ziemi. Z tego ciała wyodrębnili łańcuchy zamrożonego DNA; odprawiając rytuały nad zre-plikowanym DNA chłopca, wprowadzali starożytne chromosomy do swoich komórek jajowych. Ileś tam pokoleń później, pokoleń eksperymentów i rozmnażania się, na Lodospadzie wylądowali jaskiniowcy - jeśli użyć tego starożytnego i obraźliwego określenia. Zniszczyli swoje statki, okutali się w futra z kapturami i zamieszkali w skutych mrozem lasach Dziesięciu Tysięcy Wysp. - Interesujące - powiedział Bardo. - Ale mnie intryguje jedno. Intryguje mnie, rzecz jasna, wszystko, co mi tu mówisz, ale w całym tym planie szukania najstarszego DNA człowieka jedno intryguje mnie szczególnie. Zamówił jeszcze jedną kawę i, unosząc ją do ust, posłał powłóczyste, zalotne spojrzenie ładnej młodej czeladniczce historykowi, która siedziała kilka stolików od nas. - Do rzeczy - powiedziałem do Bardo. Z ociąganiem oderwał wzrok od historyczki i spoglądając na mnie, zapytał: - Co miała na myśli bogini, mówiąc, że tajemnica życia wpisana jest w najstarsze DNA rodzaju ludzkiego? Musimy się nad tym dobrze zastanowić. Co rozumiała pod słowem „stary”? - Jak to, „co rozumiała pod słowem stary”? Wydął policzki i zaklął. - Do kroćset, dlaczego odpowiadasz mi wciąż pytaniem na pytanie? „Stary”, co to znaczy stary? Czy jedna rasa ludzka ma starsze od innej DNA? Jak jeden człowiek może mieć DNA starsze od DNA innego człowieka? - Rozbierasz słowa jak semantyk - zauważyłem. - Ja tak nie uważam. - Ściągnął rękawicę, przesunął palcem po natłuszczonym nosie i podjął: - Na Boga, DNA w mojej skórze jest diabelnie stare! Składniki genomu ewoluują już od czterech miliardów lat. Chyba można je nazwać starymi, a jeśli chcesz, żebym rozbierał słowa, to proszę bardzo. Co powiesz o atomach, które składają się na moje DNA? Są chyba jeszcze starsze, bo powstawały w sercach gwiazd przed dziesięcioma miliardami lat. Podrapał się po nosie i pokazał mi palec. Pod paznokciem ugrzęzły tłuszcz i martwe komórki żółtego naskórka. - Masz tu swoją tajemnicę życia - powiedział. Bardzo z siebie rad podjął flirt na spojrzenia z historyczką. Odepchnąłem jego rękę. - Przyznaję, słowa Istoty są zagadkowe - powiedziałem. -1 trzeba będzie tę zagadkę rozwikłać. - Tak, tylko że ja nigdy nie gustowałem w zagadkach. - Jak powiedziałeś - odparłem, ściągając na siebie jego spojrzenie - genom ewoluuje od miliardów lat. A zatem DNA każdego z naszych przodków jest starsze od naszego. Tak oto zdefiniuję starość. Od czegoś będziemy musieli zacząć. Alaloi wprowadzili do swoich organizmów DNA pozyskane z ciała, które miało pięćdziesiąt tysięcy lat. Możemy się spodziewać, że to DNA - i przekaz w nim zawarty - nie zmutowały ani się nie zdegradowały. - No dobrze, ale Alaloi nie są naszymi przodkami - zauważył. - Tak, lecz byli nimi neandertalczycy ze Starej Ziemi. - Na Boga, skądże znowu, oni nie zaliczali się nawet do rodzaju ludzkiego! To były rozdziabowate, przygarbione bydlaki, tępe jak ptaki dodo. - Mylisz się - powiedziałem. - Mózgi mieli większe niż człowiek współczesny. - Może większe od twojego - prychnął i poklepał się po wybrzuszonym czole. - Ale nie uwierzę, że większe od mózgu Bardo. - Wyewoluowaliśmy z nich. - Nowatorska myśl, nie ma co. Tylko że ja ci nie wierzę. Czy Bardo zna historię swojego pochodzenia? Tak, chyba zna. Ale dlaczego piloci mają się spierać o historię? - Odrzucił w tył głowę, pogładził się po brodzie i zerknął na historyczkę. - Może rozsądziłaby to osoba kompetentna? Z tymi słowy przeprosił mnie, beknął, wstał, starł z brody okru-chy ciasteczek i zaczął się przeciskać między stłoczonymi stolikami. Zatrzymał się przy historyczce i coś do niej powiedział. Roześmiała się, a on wziął ją za ręką i przyprowadził do naszego stolika. - Pozwól, że ci przedstawię Estrelle Domingo z Darkmoon - powiedział. Estrella była rezolutną czeladniczką, kobietą umiarkowanie pulchną, dokładnie taką, w jakich gustował Bardo. Przedstawił jej mnie i ciągnął: - Estrella zgodziła się rozsądzić nasz spór. - Podsunął jej krzesełko i nalał kawy z dzbanka. - Powiedz nam, moja Estrelko - zwrócił się do niej - czy neandertalczycy byli naszymi przodkami? Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby Bardo spodziewał się wyjść z naszego sporu zwycięsko. Po chwili okazało się, że nie zaprosił tej ładnej, atrakcyjnej dziewczyny z Darkmoon do naszego stolika po to, by jej słuchać, lecz by ją uwodzić. Kiedy już wyjaśniła nam cierpliwie, że istnieją rozmaite hipotezy co do przebiegu ewolucji człowieka, i potwierdziła, że owszem, naszymi bezpośrednimi przodkami byli prawdopodobnie neandertalczycy, wykrzyknął: - Ach, a zatem mój przyjaciel znowu ma rację! Ale przyznasz, że przykro się człowiekowi robi na myśl, że wyglądał kiedyś jak jaskiniowiec. Tacy z nich brzydale, chyba się ze mną zgodzisz? Estrella się z nim nie zgodziła. Zauważyła nieśmiało, że wielu kobietom podobają się potężni, muskularni, obficie owłosieni mężczyźni. Między innymi z tego powodu od paru lat wśród niektórych profesjonałów panowała moda na przerzeźbianie ciał na podobieństwo Alaloi. - Hmmm - mruknął Bardo, podkręcając wąsa - interesujące. Estrella zauważyła również, że różnica między neandertalczykiem a człowiekiem współczesnym nie jest wcale tak wielka, jak niektórzy sądzą. - Jeśli dobrze się przyglądać - mówiła - to na ulicach każdego miasta na dowolnej planecie Cywilizowanych Światów spotkać można ludzi o twarzach, z których przebijają geny neandertalczyka. - (Jak już nadmieniłem, była osóbką miłą i inteligentną, ale miała drażniący zwyczaj szpikowania swoich wypowiedzi zbyt dużą liczbą przyimków). - Nawet ty, Mistrzu Bardo, ze swoimi wydatnymi łukami brwiowymi i głęboko osadzonymi oczami otoczonymi tym drobnym meszkiem - zastanawiałeś się nad tym kiedyś? - Eeee... nie, prawdę mówiąc, nigdy. Ale chętnie przedyskutowałbym tę kwestię dogłębniej. Moglibyśmy obejrzeć rozmaite części mojej anatomii i orzec, które z nich są najprymitywniejsze. - Umówiwszy się z Bardo na „dogłębniejsze przedyskutowanie kwestii”, Estrella wróciła do swojego stolika i zaczęła szeptać coś na ucho koleżance. - Cóż za urocza dziewuszka! - powiedział Bardo. - Czy to nie cudowne, jak łatwo nawiązuje się nić porozumienia miedzy czeladnikami a wytrawnymi pilotami? - A potem zmienił temat: - No nic, może faktycznie neandertalczycy byli naszymi przodkami... a może nie? To jeszcze nie powód, żeby przerzeźbiać sobie ciała i żyć wśród jaskiniowców. Mam lepszą propozycję. Można by dać w łapę szmuglantowi, żeby złapał nam jakiegoś Alaloi. Przecież i tak kłusują na kudłacze, prawda? To niech dla odmiany upolują jaskiniowca i sprowadzą go do miasta. Pociągnąłem łyczek kawy i popukałem się w czoło. - Dobrze wiesz, że nie wolno nam tego zrobić - powiedziałem. - Naturalnie, wystarczy, żeby szmuglant zdobył nam trochę krwi. Mógłby, dajmy na to, ogłuszyć jaskiniowca, pobrać od niego próbkę krwi i wrócić z nią do miasta. Przytrzymałem kawę w ustach. Stygnąc, stawała się coraz bardziej kwaśna. Przełknąłem ją i powiedziałem: - Zarzucasz mi zawsze zbytnią cnotliwość, ale przyznam szczerze, że już o tym myślałem. - No i co? Zamówiłem nowy dzbanek kawy i kontynuowałem: - Krew jednego osobnika nie wystarczy. Geny neandertalczyka są rozproszone na całe rodziny Alaloi. Musimy zdobyć dostatecznie dużą próbkę statystyczną. Bardo beknął i przewrócił oczami. - Och, ty zawsze masz jakieś swoje powody, Malutki. Ale wydaje mi się, że prawdziwym powodem, dla którego przesz do tej zwariowanej ekspedycji, jest fakt, że podoba ci się pomysł przerzeźbienia swojego ciała i życia wśród dzikusów. Jakież to romantyczne. No ale ty zawsze byłeś romantykiem. - Jeśli Czasomistrz pozytywnie rozpatrzy moją petycję - powiedziałem - wyprawię się do Alaloi. Pójdziesz ze mną? - Czy z tobą pójdę? Czy ja z tobą pójdę? Też mi pytanie! - Odgryzł kęs chleba i beknął. - Na Boga, jeśli z tobą nie pójdę, powiedzą, że Bardo tchórz obleciał. Trudno. Co mi tam. Przyjacielu, poszedłbym za tobą na drugi koniec galaktyki, ale do dzikusów, sle-lować ich plazmę... to wariactwo! Nie potrafiłem przekonać Bardo do swojego planu. Byłem jednak do tego stopnia pełen optymizmu, do tego stopnia szczęśliwy z powrotu do domu, że nie psuło mi to specjalnie humoru. Jako powracający pilot nabyłem prawo do zajęcia domu w Dzielnicy Pilota. Mała chatka, którą wybrałem, miała stromy, dwuspadowy dach i była ogrzewana gorącą wodą doprowadzaną rurami z gejzeru tryskającego u podnóża Attakela. Wprowadziłem się tam z całym swoim skromnym dobytkiem, na który składały się: oprawna w skórę książka z wierszami, futra, kamelajki i trzy pary łyżew, szachownica z figurami, mandolina, na której nigdy nie nauczyłem się grać, oraz parę innych osobistych przedmiotów, które zgromadziłem podczas lat nauki w Resie. (Naturalnie, podczas nowicjatu w Borji nie wolno mi było posiadać żadnych rzeczy osobistych prócz ubrań). Zastanawiałem się, czy nie zamówić sobie łóżka i może paru sztuk drewnianych stolików i krzeseł - takie drobne tubistyczne fanaberie były w owych czasach dosyć popularne. Ale nie lubiłem sypiać w łóżku, co zaś do stolików i krzeseł, to byłem zdania, że pasują tylko do kafejek i barów, gdzie może z nich korzystać wiele osób. Był też inny powód, dla którego nie chciałem zagracać swego domku sprzętami: Katharine zaczęła spędzać u mnie noce. Nie chciałem, żeby ta pogrążona w wiecznej nocy dziewczyna potknęła się o przestawione krzesło i potłukła sobie swoją śliczną twarz. Nasze nocne schadzki utrzymywaliśmy w sekrecie przed moją matką i ciotką, i przed wszystkimi innymi, nawet przed Bardo. Oczywiście, język mnie świerzbiał, żeby, wtajemniczyć tego ostatniego; pragnąłem mu się zwierzyć, jak szczęśliwym czyni mnie Katharine swoimi dłońmi, językiem i falującymi biodrami, swoimi namiętnymi (czy może tak mi się tylko wydawało) szeptami i jękami. Jednak z dochowywaniem tajemnic Bardo miał takie same kłopoty, jak z powstrzymaniem wiatrów, kiedy przeholował z konsumpcją chleba i piwa. Niedługo po naszej rozmowie w kafejce chyba połowa Zakonu - wszyscy z wyjątkiem mojego tchórzliwego przyjaciela - chciała mi już towarzyszyć w wielkiej wyprawie, jak ją nazywali. Nawet Katharine, która znała przyszłość na tyle by się nią nic ekscytować, była podekscytowana. Pięćdziesiątej nocy, nad ranem, po długim niespiesznym, płomiennym spółkowaniu (zawsze zdawała się pożerać czas powoli, zmysłowo, niczym wąż połykający swoją ofiarę), zaskoczyła mnie tym swoim podekscytowaniem. Leżała naga przed kamiennym kominkiem, po jej spoconej, białej skórze igrały pomarańczowo-czerwone odblaski ognia. Pachniała perfumami, dymem drzewnym i seksem. Ręce podłożyła sobie pod głowę, ciężkie piersi rozlewały jej się po klatce piersiowej jak dwa idealne dyski. Bezoka, nie wstydziła się swego ciała, ani nie zdawała sobie sprawy ze swej urody. Wypoczywałem, spoglądając na ciemny trójkąt gęstych włosów pod)&) krągłym brzuchem, na długie, skrzyżowane nogi i głęboko wysklepione stopy. Patrzyła w górę, w gwiazdy, pogrążona w wieszczym skupieniu. To znaczy, patrzyłaby w gwiazdy, gdyby miała oczy, a świetlik między belkami sufitu nie był przysypany śniegiem. Któż wie, co widziała w mrocznych tunelach prowadzących ku przyszłości? Zastanawiałem się, czy gdyby niespodziewanie odzyskała wzrok, iskrzenie mlecznych, śródzimo-wych gwiazd zachwyciłoby ją tak jak jej własne wewnętrzne wizje? - Och, Mallory! - odezwała się nagle. - Co ja... muszę iść z tobą do tych twoich Alaloi, rozumiesz? Uśmiechnąłem się, ale ona nie mogła widzieć mojego uśmiechu. Siedziałem obok niej ze skrzyżowanymi nogami, na ramiona miałem zarzucone futro. Palcami odgarnąłem jej z oczodołów długie czarne włosy. - Gdyby tak Bardo potrafił wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu - powiedziałem. - Nie naciskaj zbytnio na Bardo. On w końcu też z tobą pójdzie. - Też pójdzie? Dokąd? - Nie wiedziałem, co napawa mnie większym niepokojem: jej wizje przyszłości czy to, że chce iść ze mną do Alaloi. - Co widziałaś? - Bardo, w jaskini ze swoim wielkim... on jest bardzo zabawny! - Nie możesz ze mną iść - powiedziałem. - Przykro mi. - Ale ja muszę! Pójdę z tobą, bo... Och, Mallory? Nie było, naturalnie, mowy, żebym ją ze sobą zabrał. Powiedziałem jej, że to niemożliwe. - Alaloi zostawiają swoich okaleczonych i ślepych na lodzie pośród śnieżnej zamieci. Zabijają ich. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem czy tak jest w istocie. Obróciła ku mnie twarz i uśmiechnęła się. - Nie umiesz kłamać - stwierdziła. - Tak, chyba nie umiem. Ale nie rozumiem, po co chcesz ze mną iść. - Trudno to wyjaśnić. - Spróbuj. - Przepraszam, Mallory, ale nie mogę. - Twoje śluby ci na to nie pozwalają? - To też, ale... ale głównie dlatego, że nie ma słów na opisanie przyszłości. - Myślałem, że wy, wieszcze, wypracowaliście sobie jakiś specjalny słownik. - Bardzo bym chciała znaleźć słowa na to, co widziałam. - Spróbuj - powtórzyłem. - Tak bym chciała odzyskać oczy i zobaczyć twarze twoich... o, widzę, na lodzie głębokiej zimy znajdziesz swoje... Och, jak to nazwać, tę rzecz, którą widzę, ten obraz, obraz człowieka? Złamię swoje śluby i odzyskam oczy, by przez chwilę widzieć znowu, zanim... zanim zobaczę. Siedziałem przed trzaskającym ogniem, pocierając w milczeniu nasadę nosa. Odzyskać oczy! W ustach wieszczki brzmiało to wstrząsająco. - Sam widzisz - westchnęła. - Nic z tego nie będzie. - Dlaczego nie powiesz wprost, jakie zdarzenia zajdą, a jakie nie? - Mój słodki Mallory, powiedzmy, że widzę tylko to zdarzenie, które naprawdę się liczy. Gdybym ci powiedziała, że w pewnym określonym momencie będziesz musiał umrzeć, każda chwila twego życia stałaby się koszmarem, bo... rozumiesz, wciąż wyczekiwałbyś tego momentu... zostałbyś ograbiony ze wszystkich szczęśliwych chwil życia. Gdybyś wiedział. Pocałowałem ją w usta i powiedziałem: - Jest jeszcze inna możliwość. Gdybym wiedział, że umrę, na przykład za sto lat, przez całe życie niczego bym się nie bał. Mógłbym się cieszyć każdą chwilą życia. - Tak, to prawda - przyznała. - Ale i paradoks. Śmiała się przez chwilę, a potem powiedziała: - My, wieszcze, znani jesteśmy ze swoich paradoksów, prawda? - Czy wy widzicie przyszłość taką, jaką ona rzeczywiście będzie? Czy może tylko możliwe wersje przyszłości? Zawsze mnie to zastanawiało. Większość pilotów - i wszystkich innych z naszego Zakonu - intrygowały tajemnice wieszczów. - A skoro widzicie przyszłość - dopowiedziała - dlaczego jej według potrzeb nie zmieniacie? Znowu się roześmiała. Czasami, na przykład kiedy tak jak teraz leżała zrelaksowana przed kominkiem, śmiech miała piękny. - Och, sformułowałeś właśnie pierwszy paradoks, wiedziałeś o tym? Gdybyśmy, widząc przyszłość... starali się ja zmieniać, i zmieniali ją... gdyby można ją było zmieniać... to w rezultacie nie widzielibyśmy przyszłości, prawda? -1 powstrzymywalibyście się przed jej zmienianiem po to tylko, żeby urzeczywistniła się wizja, którą widzieliście? Wzięła mnie za rękę i pogładziła po dłoni. - Nie rozumiesz. - W pewnym fundamentalnym sensie - przyznałem - nigdy nie wierzyłem, że wy, wieszcze, widzicie cokolwiek poza możliwościami. Przeciągnęła paznokciem po mojej linii życia. - Oczywiście... możliwości. Roześmiałem się sfrustrowany. - Chyba już łatwiej zrozumieć mechanika niż wieszcza. Ich poglądy są przynajmniej wymierne. - Niektórzy mechanicy - odparła - uważają, że każde kwantowe zdarzenie zachodzące we wszechświecie zmienia... Oni kwantyfikują możliwości. Z każdym zdarzeniem inna przyszłość. Czasoprzestrzeń dzieli się według nich i dzieli niczym gałęzie któregoś z waszych drzew nieskończonych. Równocześnie dzieje się nieskończoność przyszłości, tych równoległych przyszłości, jak je nazywają. Tak samo nieskończoność równoległych teraźniejszości, nie rozumiesz? Ale mechanicy są w błędzie. Teraźniejszość jest... istnieje jedność immanencji... och, Mallory, przyszłość może być tylko jedna. - To znaczy, że przyszłość jest niezmienialna? - Mamy takie powiedzenie - odparła. - „My nie zmieniamy przyszłości; my wybieramy przyszłość”. - - Wieszcze gadanie. Wyciągnęła rękę, przesunęła palcami po włosach porastających mi pierś i na wysokości mego serca zacisnęła nagle dłoń w pięść. - Pójdę do snycera o imieniu... - zaczęła, nachylając się do mnie. - Odtworzy mi oczy. Chcę widzieć twoją twarz, kiedy... raz, tylko jeden raz, dobrze? - Naprawdę chcesz to zrobić? - spytałem z powątpiewaniem. - Złamać śluby? Dlaczego? - Bo kocham... - odparła. - Kocham ciebie, rozumiesz? Ta dziwna rozmowa nie dawała mi spokoju przez kilka następnych dni. Jako powracający pilot miałem obowiązek nauczać, zacząłem więc szkolić dwóch nowicjuszy w sztuce korytarzowania. Muszę przyznać, że do swoich nauczycielskich obowiązków nie podchodziłem z takim zaangażowaniem, z jakim powinienem. Pewnego poranka, prowadząc w swojej chacie lekcję z Rafun i Geordem, przyłapałem się na tym, że, zamiast skupić się na demonstrowaniu chłopcom pewnych prostych przekształceń geometrycznych, myślę znowu o swej wyprawie do Istoty, przypominam sobie, jak patrzyło na mnie odtworzonymi oczami widmo Katharine. Skąd Istota wiedziała, co pewnego dnia usłyszę od Katharine? Pochłonięty rozważaniem wynikających z tego implikacji pokazywałem nowicjuszom, że niemożliwe jest obrócenie papierowego dwuwymiarowego szablonu w kształcie prawej rękawiczki tak, aby pokrył się z szablonem przedstawiającym lewą rękawiczkę, jeśli obrót ten jest ograniczony do jednej tylko płaszczyzny. Nie zauważałem nawet ich znudzenia. Podniosłem z drewnianej podłogi szablon jednej z rękawic, przekręciłem go spodem do góry i położyłem na szablonie drugiej. - Jeśli jednak - ciągnąłem - uniesiemy jeden szablon ponad płaszczyznę i obrócimy go w przestrzeni, dopasowanie obu szablonów staje się zadaniem trywialnym. Tak samo... I tutaj chudy jak patyk, niecierpliwy Rafi wpadł mi w słowo, mówiąc: - Tak samo niemożliwe jest obrócenie trójwymiarowej rękawicy z lewej dłoni tak, aby stała się rękawicą pasującą na dłoń prawą. Jeśli jednak dokonamy tego obrotu w czteroprzestrzeni, nałożenie na siebie obu rękawic staje się proste. My to wiemy, Pilocie. Możemy zmienić temat? Obiecałeś opowiedzieć nam o swojej podróży do Alaloi pamiętasz? Naprawdę zamierzasz jeździć po lodzie na saniach zaprzężonych w psy i jeść żywe mięso? Ku swej irytacji stwierdziłem, że moje rozkojarzenie najwyraźniej udziela się również nowicjuszom. Zdenerwował mnie trochę Rafi, który był zbyt bystry, by mogło mu to wyjść na dobre. - To prawda, rękawice można na siebie nałożyć, ale czy potrafisz wyobrazić sobie obrót w czteroprzestrzeni? Nie? No właśnie. Dwa dni później zabrałem ich do snycera na zabieg modyfikacji płuc, a potem do Klasztorów Różowego Łona. Umieściłem ich w heksagonalnej komorze położenia, która zajmowała większą część wyłożonego różowymi kafelkami zbiornika. Pływali w niej, oddychając utlenioną wodą i wykonując przewidziane na ten dzień ćwiczenia. Mieli najpierw zatracić w mrocznej, ciepłej, słonej wodzie poczucie prawej i lewej strony, oraz góry i dołu, a następnie wyobrazić sobie czteroprzestrzeń i dokonać obrotu własnych ciał wokół wyimaginowanej płaszczyzny, która przebiegała przez ich osie symetrii, przecinając nosy, pępki i kręgosłupy. Spróbować obrócić się we własne lustrzane odbicia. Chociaż jest to ćwiczenie stosunkowo proste, przypominające odwracanie przestrzennego rysunku sześcianu poprzez wpatrywanie się weń, dopóki nie „przeskoczy” optycznie na drugą stronę, powinienem mieć na nich bez przerwy baczenie. Aleja znowu błądziłem myślami wokół innych spraw. Zastanawiałem się właśnie, czy Katharine znajdzie takiego snycera, który przywróci jej oczy, kiedy mój wzrok padł bezwiednie na nowicjuszy unoszących się w ciemnej jak wino wodzie. Zauważyłem, że Rafi obejmuje rękami podciągnięte pod brodę kolana i oddycha wodą, mocno zaciskając powieki. Od kiedy już tak trwał? Pozostając zbyt długo w pozycji płodowej, uzależniłby się od ociemniałości i zamknięcia. Przypomniałem sobie, że ma być pilotem, nie wieszczem, i wyciągnąłem go ze zbiornika. - To ćwiczenie było... za łatwe - powiedział Rafi. Stał przede mną nagi, ociekając wodą. Ze względu na zmodyfikowane płuca, miał trudności z oddychaniem. - Wystarczy wyobrazić sobie jedno przekształcenie, a następne są już proste. - To prawda w przypadku przekształceń geometrycznych - odparłem. - Przekształcenia topologiczne są trudniejsze. Pamiętam, jak Lionel Killirand kazał mi wywrócić na nice cylinder mego ciała. Przerażające to było doświadczenie. Skoro uważasz dzisiejsze ćwiczenia za zbyt łatwe, to może chciałbyś się pobawić w przekształcenia topologiczne? Uśmiechnął się wyniośle i powiedział: - Wolałbym się pobawić w rzeczywiste przekształcenia, takie jakim poddajesz się ty, Pilocie. Naprawdę chcesz przerzeźbić swoje ciało? Czy to tak samo bolesne przekształcenie, jak zmiana płuc? Zabrałbyś ze sobą nowicjusza do Alaloi? Mógłbym iść z tobą? - Nie - odparłem - jesteś jeszcze chłopcem. No, może poćwiczymy teraz poruszanie się w pięcioprzestrzeni? Wątpię, żeby tak łatwo ci poszło z wyobrażeniem sobie pięcioprzestrzeni. Poruszenie, jakie wzbudziła w Zakonie zaproponowana przeze mnie podróż, nie było niczym zaskakującym. Człowiek jest tylko człowiekiem, i nawet w cywilizowanym - zwłaszcza w tym cywilizowanym - budzi się czasami tęsknota za prostotą. W każdym z nas drzemie pociąg do prymitywizmu, jakieś atawistyczne pragnienie doświadczenia życia w najsurowszej jego postaci; pragnienie sprawdzenia się, udowodnienia własnej wartości w roli naturalnego (i dzikiego) zwierzęcia egzystującego w naturalnym świecie. Są tacy, którzy utrzymują, że Alaloi wiodą autentyczniejsze, bardziej ludzkie życie niż człowiek współczesny. Wyobraźnię całego pokolenia rozpalała również historia Goshevana i jego cierpiącego na chorobę szpiku syna Shanidara. Powrócić do natury jako silni, potężni, naturalni ludzie - czyż można sobie wyobrazić coś bardziej romantycznego? Nie było dnia, żeby jakiś semantyk nie zaproponował mi swoich konsultacji z zakresu niuansów języka Alaloi, albo jakiś fabulista nie zacytował epiki o Goshevanie, który postanowił żyć wśród Alaloi; nie było nocy, żeby ten czy inny otumaniony to-alachą pilot nie błagał mnie, bym go ze sobą zabrał. Pod koniec tego wspaniałego, szczęśliwego okresu romantycznych uniesień, głębokich śniegów i planowania, wyniesiony zostałem do godności mistrza. Dziwna sprawa, ale chociaż byłem najmłodszym w dziejach pilotem, który został mistrzem, nie szczyciłem się już swoim młodym wiekiem. Postarzawszy się w trakcie mej wyprawy o pięć lat wewnątrzczasu, poczułem się nagle bezwie-kowy, a raczej stary - stary jak wypolerowane przez czas stopnie Audytorium Starożytnych Pilotów, gdzie mistrzowie piloci przyj nowali mnie do swojego kolegium. Pamiętam, jak czekałem na ogłoszenie ich decyzji w głębi Audytorium, przy podwyższeniu, na którym tak niedawno odbieraliśmy z Bardo swoje pierścienie. Postukując obcasem o zimną posadzkę, wsłuchiwałem się w echo moich tupnięć, zanikające pod łukowym sklepieniem. Wpatrywałem sie w wysokie, czarne podwoje sali, w której odbywało się konklawe, wykonane z drewna drzazgowca i rzeźbione w twarze Rollo Gallivara i Tisandera Ostrożnego, Tycho i Yoshi, wszystkich trzystu osiemdziesięciu pięciu Lordów Pilotów od założenia naszego Zakonu. W okolicach środka lewego skrzydła drzwi wypatrzyłem dumny profil Solego z długim, szerokim nosem, ostro zarysowanym podbródkiem i gładko przyczesanymi włosami przewiązanymi srebrnym łańcuszkiem. Ciekaw byłem, czy i mój profil wyrzeźbio-ny zostanie kiedyś w tym starym, kruchym drewnie, a jeśli tak, to czy znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie odróżnić mnie od Solego. Potem podwoje otworzyły się i stareńki Salmalin, najstarszy po So-lim pilot, gładząc się po siwej brodzie, zaprosił mnie do okrągłej sali konklawe, i już nie czułem się stary. Usiadłem na stołku pośrodku kręgu, którego obwód stanowił ogromny stół w kształcie pierścienia. Przy stole siedzieli Tomoth, Pilar Gaprindashavilli, srogi Stephen Caraghar, jak również Lionel, Justine i inni mistrzowie piloci. Kiedy Salmalin wstał i powitał mnie w kolegium mistrzów, wszyscy piloci również podnieśli się z miejsc i każdy ściągnął rękawicę z prawej dłoni. Czyniąc zadość najprostszej i najbardziej ze wszystkich wzruszającej ceremonii naszego Zakonu, ruszyłem naokoło stołu, ściskając po kolei wyciągające się do mnie ręce. Kiedy ujmowałem wąską, elegancką dłoń Justine, ta powiedziała: - Jaka szkoda, że Soli nie może tego widzieć. Jestem pewna, że byłby z ciebie tak samo jak ja dumny. Osobiście podejrzewałem, że Soli, gdyby był obecny, zawetowałby prawdopodobnie moje wyniesienie, nie powiedziałem jej jednak tego. Przed salą konklawe czekała na mnie matka. Ruszyliśmy przez niemal wyludnione Audytorium. - Jesteś teraz mistrzem - odezwała się. - Czasomistrz będzie musiał poważniej potraktować twoją petycję. I jeśli ją zatwierdzi, przerzeźbimy sobie ciała. I wyruszymy do Aldloi po sławę i chwałę. Obojętne, czy znajdziemy tam coś czy nie. Wydało mi się zabawne, że nawet moja matka zaraziła się powszechnym podnieceniem. Zagryzłem wargę, a potem powiedziałem: - Chyba nie mówisz poważnie, matko, że zamierzasz mi towarzyszyć. - A nie mogę? Jestem przecież twoją matką. Tworzymy rodzinę. Alaloi uznają nas za rodzinę, czyż można sobie wyobrazić coś bardziej naturalnego? - Nie możesz ze mną iść. - Słyszałam, że dla Alaloi rodzina jest wszystkim. - Czasomistrz odrzuci prawdopodobnie moją petycję - powiedziałem. Przekrzywiła głowę i roześmiała się, właściwie sama do siebie. - Czy Czasomistrz byłby skłonny odebrać ci tę szansę? Nie przypuszczam. Zobaczymy, zobaczymy. Później świętowaliśmy i piliśmy. Bardo był tak szczęśliwy, że prawie płakał. - Na Boga - powiedział łamiącym się głosem. - Uczcijmy to! Miasto nigdy już nie będzie takie samo! Jego słowa i przypuszczenia mojej matki miały się okazać dziwnie prorocze. (Czasami podejrzewałem, że moja matka jest utajoną wieszczką). Dwa dni po moim wyniesieniu, osiemdziesiątego piątego dnia - dnia, który upłynął pod znakiem zimnego, mokrego śniegu i głębokiej ironii - powrócił z Vildu Leopold Soli. Wściekł się, zastając mnie żywym - tak przynajmniej plotkowano. Powodowany złością i chęcią zemsty - tak utrzymywał Bardo - udał się do Cza-somistrza i zażądał odrzucenia mojej petycji. Ale Czasomistrz go zaskoczył. Czasomistrz zaskoczył wszystkich, a najbardziej mnie. Zatwierdził moją petycję, lecz opatrzył ją klauzulą: mogłem zorganizować ekspedycję do Alaloi pod warunkiem, że towarzyszyć mi będzie moja rodzina, moja matka i Justine, i Katharine. A także Soli. Żeby ekspedycja mogła dojść do skutku, uczestniczyć w niej musiał również mój wuj Soli. A ponieważ Soli był Lordem Pilotem, to on miał stanąć na czele wyprawy - taki był przewrotny, ironiczny warunek Czasomistrza. Słuchając go, nie wierzyłem własnym uszom. Nie podejrzewałem również, że Bardo miał rację, iż w wyniku naszej ekspedycji Miasto nigdy nie będzie już takie sarno. 7 Rzeźba Rainera Byłem eksperymentem Natury, grą z nieznanym, może o jakiś nowy cel, a może o nic, zaś jedyny cel mego istnienia sprowadzał się do tego, by ta gra pierwotnych sił mogła się toczyć, bym czuł w sobie ich wolę i uznawał ją za bez reszty własną. Albo to, albo nic już nie wiem! Emil Sinclair, Eschatolog Stulecia Holokaustu Przez kilka następnych dni snułem się po domu jak struty. Wstyd mi to przyznać, ale taka jest prawda: boczyłem się jak dziecko na warunek postawiony przez Czasomistrza. Katharine przykazałem, żeby trzymała się ode mnie z dala; powiedziałem jej, że jestem na nią zły, bo nie ostrzegła mnie przed upokorzeniem, za jakie poczytywałem sobie warunek postawiony przez Czasomistrza. (Kłamałem. Jak mógłbym się gniewać na piękną wieszczkę, którą wiązała przysięga zachowania swoich wizji w tajemnicy?). Czytałem książkę z wierszami albo rąbałem drewno na opał, albo przestawiałem figury na szachownicy, odtwarzając partie rozegrane niegdyś przez mistrzów, i cały czas przeklinałem Solego za zrujnowanie mojej ekspedycji. Soli nakłonił jakoś Czasomistrza do odebrania mi przywództwa nad wyprawą i powierzenia go jemu, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wkrótce po powrocie Soli odwiedził mnie, żeby omówić plan ekspedycji i podelektować się moim upokorzeniem - takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Przyjąłem go w pokoju kominkowym, przed. Wydało mi się zabawne, że nawet moja matka zaraziła się powszechnym podnieceniem. Zagryzłem wargę, a potem powiedziałem: - Chyba nie mówisz poważnie, matko, że zamierzasz mi towarzyszyć. - A nie mogę? Jestem przecież twoją matką. Tworzymy rodzinę. Alaloi uznają nas za rodzinę, czyż można sobie wyobrazić coś bardziej naturalnego? - Nie możesz ze mną iść. - Słyszałam, że dla Alaloi rodzina jest wszystkim. - Czasomistrz odrzuci prawdopodobnie moją petycję - powiedziałem. Przekrzywiła głowę i roześmiała się, właściwie sama do siebie. - Czy Czasomistrz byłby skłonny odebrać ci tę szansę? Nie przypuszczam. Zobaczymy, zobaczymy. Później świętowaliśmy i piliśmy. Bardo był tak szczęśliwy, że prawie płakał. - Na Boga - powiedział łamiącym się głosem. - Uczcijmy to! Miasto nigdy już nie będzie takie samo! Jego słowa i przypuszczenia mojej matki miały się okazać dziwnie prorocze. (Czasami podejrzewałem, że moja matka jest utajoną wieszczką). Dwa dni po moim wyniesieniu, osiemdziesiątego piątego dnia - dnia, który upłynął pod znakiem zimnego, mokrego śniegu i głębokiej ironii - powrócił z Vildu Leopold Soli. Wściekł się, zastając mnie żywym - tak przynajmniej plotkowano. Powodowany złością i chęcią zemsty - tak utrzymywał Bardo - udał się do Cza-somistrza i zażądał odrzucenia mojej petycji. Ale Czasomistrz go zaskoczył. Czasomistrz zaskoczył wszystkich, a najbardziej mnie. Zatwierdził moją petycję, lecz opatrzył ją klauzulą: mogłem zorganizować ekspedycję do Alaloi pod warunkiem, że towarzyszyć mi będzie moja rodzina, moja matka i Justine, i Katharine. A także Soli. Żeby ekspedycja mogła dojść do skutku, uczestniczyć w niej musiał również mój wuj Soli. A ponieważ Soli był Lordem Pilotem, to on miał stanąć na czele wyprawy - taki był przewrotny, ironiczny warunek Czasomistrza. Słuchając go, nie wierzyłem własnym uszom. Nie podejrzewałem również, że Bardo miał rację, iż w wyniku naszej ekspedycji Miasto nigdy nie będzie już takie samo. 7 RZ€ŹBR RfllN€Rfl Byłem eksperymentem Natury, grą z nieznanym, może o jakiś nowy cel, a może o nic, zaś jedyny cel mego istnienia sprowadza) się do tego, by ta gra pierwotnych sił mogła się toczyć, bym czuł w sobie ich wolę i uznawał ją za bez reszty własną. Albo to, albo nic już nie wiem! Emil Sinclair, Eschatolog Stulecia Holokaustu Przez kilka następnych dni snułem się po domu jak struty. Wstyd mi to przyznać, ale taka jest prawda: boczyłem się jak dziecko na warunek postawiony przez Czasomistrza. Katharine przykazałem, żeby trzymała się ode mnie z dala; powiedziałem jej, że jestem na nią zły, bo nie ostrzegła mnie przed upokorzeniem, za jakie poczytywałem sobie warunek postawiony przez Czasomistrza. (Kłamałem. Jak mógłbym się gniewać na piękną wieszczkę, którą wiązała przysięga zachowania swoich wizji w tajemnicy?). Czytałem książkę z wierszami albo rąbałem drewno na opał, albo przestawiałem figury na szachownicy, odtwarzając partie rozegrane niegdyś przez mistrzów, i cały czas przeklinałem Solego za zrujnowanie mojej ekspedycji. Soli nakłonił jakoś Czasomistrza do odebrania mi przywództwa nad wyprawą i powierzenia go jemu, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Wkrótce po powrocie Soli odwiedził mnie, żeby omówić plan ekspedycji i podelektować się moim upokorzeniem - takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Przyjąłem go w pokoju kominkowym, przed wygasłym, okopconym kominkiem. Zrozumiał natychmiast pomniejszą obelgę, wyrażoną tym, że nie roznieciłem ognia, nie mógł jednak wiedzieć, że znacznie bardziej ubliżyłem mu, sadzając na tych samych futrach, na których chędożyłem jego córkę. Napawałem się bezwstydnie świadomością owej potwarzy. Przez me serce, jak często wypominał mi Bardo, biegła żyła okrucieństwa. Zaskoczyło mnie, jak bardzo postarzał się Soli. Ze skrzyżowanymi nogami siedział na futrach, dotykając co i rusz nowych zmarszczek przecinających mu czoło i skubiąc fałdki obwisłego ciała pod długą szczęką. Wyglądał na o dwadzieścia lat starszego. Słyszałem, że niemal udało mu się spenetrować wewnętrzny woal Vildu. Ale ceną, jaką zapłacił za próbę wtargnięcia w te niedostępne przestrzenie, był czas, okrutnoczas. Głos miał starszy, głębszy, napiętnowany nowymi modulacjami. - Należą ci się gratulacje za wyprawę, którą odbyłeś - zaczął. - Kolegium słusznie postąpiło, czyniąc cię mistrzem. Musiałem przyznać, że jeśli chce, potrafi być łaskawy, chociaż widać było wyraźnie, że nie mówi tego szczerze. Najchętniej wygarnąłbym mu w oczy, że może sobie darować te kłamstwa, ale przypomniawszy sobie o manierach, powiedziałem tylko: - Opowiedz mi o Vildzie. - Tak, Vild. Niewiele tu do opowiadania. Gwiazdy rozbłyskują, a potem umierają. Vild się rozszerza. I to coraz szybciej. Co chcesz usłyszeć? Że niemożliwe jest sporządzenie mapy odwzorowań tych przestrzeni? Że w Vildzie pilot musi niemal bez ustanku pozostawać w wolnoczasie? Spójrz więc na mnie, a zobaczysz, że tak właśnie jest. Rozmawialiśmy jakiś czas o podróżach, jego i mojej; myślałem, że gnębi go mój sukces, kiedy jemu się nie powiodło. Ale po chwili zaskoczył mnie, gratulując po raz drugi odwzorowań, jakich dokonałem w obrębie Istoty. - To był elegancki pilotaż - przyznał. Nadal jednak nie nawiązywał do mojego odkrycia. Zaproponowałem mu kawę, ale podziękował, mówiąc: - Kawa przyśpiesza pracę mózgu, a co za dużo, to niezdrowo, nie uważasz? - To może szkockiej? - - Nie, dziękuję, Pilocie - odparł. - Przed wygasłym kominkiem szkocka nie smakuje, nieprawdaż? - Mogę w nim napalić, jeśli sobie życzysz. - Poproszę. Ułożyłem na kracie stosik zielonych szczap, roznieciłem ogień, i Soli przeszedł do celu swojej wizyty: - Wygląda na to, że mimo wszystko ruszy wyprawa do tych twoich Alaloi. -1 ty ją poprowadzisz? - Tak. Zgrzytnąłem zębami. - Rozumiem - mruknąłem. - Pożądasz sławy. - Czyżby? Nie, ty niczego nie rozumiesz. To Czasomistrz kazał mi objąć przywództwo. - Dlaczego? - Kto go tam wie? Kłamiesz, pomyślałem, bezczelnie kłamiesz! - Porozmawiam z Czasomistrzem - powiedziałem. - Chcesz mu zadawać pytania? - To moje odkrycie. Alaloi... mój plan. To moja ekspedycja. - Tak - powiedział, pochylając głowę - to zrozumiałe, żeś głodny sławy. - Nie, to głód wiedzy. - Wmawiasz sobie - mruknął i pociągnął szkockiej ze szklaneczki, którą mu wręczyłem. - Powodzenie ekspedycji stanie pod znakiem zapytania, jeśli weźmiesz w niej udział. - Spojrzałem na jego długi nos - nos, który kiedyś złamałem. - Jest między nami przelana krew. Potarł nasadę nosa. - Nie, mylisz się - powiedział. - Nie ma między nami krwi. Wychyliłem jednym chaustem ćwierć zawartości swojej szklaneczki. Rozchodzący się po pokoju dym z kominka szczypał mnie w oczy. - Jeśli Czasomistrz nie uchyli swojego warunku - fuknąłem - wycofam się z ekspedycji. Nie pójdę z tobą. - Rozumiem, urażona duma - powiedział z uśmiechem Soli. - Ale nie masz wyboru. - - A to czemu? - Właśnie w tej sprawie przyszedłem; wiedz, że Czasomistrz nakazał ci iść ze mną. - Nakazał mi?! - niemal wykrzyknąłem. - Przed dziesięcioma dniami nie chciał nawet wyrazić zgody na te ekspedycję! - Widocznie zmienił zdanie - stwierdził Soli. - Nie pytaj mnie dlaczego. - Upił szkockiej i ciągnął: - Będzie nas sześcioro. Z nakazu Czasomistrza w wyprawie mają również uczestniczyć Justine, Bardo i twoja matka. - To tylko piątka. - Szósta będzie Katharine - wyjaśnił nienaturalnie chłodnym tonem. - Z nakazu Czasomistrza moja córka ma nam towarzyszyć, odtworzywszy sobie uprzednio oczy. A więc to tak, pomyślałem, Soli poszedł pewnie do Czasomistrza i wyprosił pozwolenie na zabranie ze sobą żony i córki. Jakiż musiał być szczęśliwy z faktu, że Katharine zwolniona zostanie ze ślubów wieszczki i odzyska oczy. On, który tak pogardzał wieszczami! Nie rozumiałem jednak, dlaczego do listy uczestników ekspedycji dopisani zostali Bardo i moja matka. Chyba tylko po to, by mnie ugłaskać i powstrzymać przed zrobieniem czegoś głupiego, na przykład przed złamaniem ślubu posłuszeństwa i wyprawieniem się do Alaloi na własną rękę. Jednak Soli, czytając chyba w mych myślach, wyjaśnił: - Będziemy się podawali za dalekich krewnych Alaloi z plemienia Devaki. Czasomistrz uważa, że jeśli będziemy udawać rozszerzoną rodzinę, nasze szansę wzrosną. A ponieważ niektórzy z nas rzeczywiście są spokrewnieni, nie powinno nam to nastręczyć specjalnych trudności. Tak, pomyślałem, Soli to rzeczywiście hipokryta. - Pozwól, że zgadnę - powiedziałem na głos. - Bardo będzie występował w roli twojego syna, a mojego kuzyna. - Nie - odparł - plan jest inny. - Tu skrzywił się nagle, jakby połknął nie szkocką, lecz ptasi mocz. Wyglądał na wielce zdegustowanego. - W roli mojego syna ty masz występować. - Co? Niemożliwe! - Ty - powtórzył - bo jesteś do mnie podobny. Katharine będzie twoją siostrą. - - To obłęd! Nic z tego nie będzie! - Zerwałem się na równe nogi unosząc zaciśnięte pięści do skroni, zacząłem nimi potrząsać. - Ty i ja... a co sobie pomyślą Alaloi, jak się pobijemy? Cały ten nlan... Katharine moją siostrą, obłęd! Wyważę drzwi wieży Czaso- mistrza, jeśli będzie trzeba, ale nie pozwolę sobie narzucić tego zwariowanego planu! - Muszę ci znowu przypomnieć, że nie masz wyboru. Przykro mi. Fakt, nie miałem wyboru. Dlatego właśnie się wściekałem. Byłem pilotem, który złożył śluby. Powtarzałem to sobie, krążąc po pokoju kominkowym, kiedy Soli już wyszedł. Jeszcze tego samego dnia poprosiłem Czasomistrza o audiencję, ale mnie nie przyjął. Całe popołudnie przesiedziałem w pustej poczekalni, rozgrywając w pamięci partie szachów, żeby się uspokoić, żeby nie wtargnąć do jego komnat. W końcu przysłał do mnie gnomologa czeladnika z informacją, że prowadzi ważne rozmowy z księciem kupców z Trii i przez dobre dziesięć dni nie będzie mógł nikogo przyjąć. Nie uwierzyłem w to. Czasomistrz sprawdza moje posłuszeństwo, myślałem, i upokarza mnie, bo jest zazdrosny o odkrycie, którego dokonałem. Bardo podzielał tę opinię. Spotkałem go około północy w barze mistrzów pilotów. Był pijany i, co do niego niepodobne, zupełnie zgaszony. Brodata głowa kiwała mu się na boki, kiedy zanurzał usta w piwie. - Biada mi, biada - bełkotał. - Czy to czasem nie ty poprosiłeś Czasomistrza, żeby... - beknął i ciągnął: -...żeby kazał mi wziąć udział w tej zwariowanej ekspedycji? Nie, naturalnie, że to nie ty, jakiż głupek ze mnie, że takie podejrzenie w ogóle przyszło mi do głowy. Gdzież moja wiara w przyjaciół? Oj, biada mi, biada, gdzież moja wiara w cokolwiek? Mawiasz zawsze, że sukces rodzi sukces, ale ja tak nie myślę. Do diabła z tobą i tym twoim nadmiarem testosteronu! Roi ci się, że powrócisz sławny, rozpierany dumą i nasieniem, gotowy na wszystko, ale to nieprawda, oj, nie. Chcesz usłyszeć metaforę? Chcesz, na pewno chcesz: Jesteśmy obaj jak te talawy, im wyżej się wzbijemy, z tym większym hukiem runiemy, kiedy wiatr się odwróci. Mam złe przeczucia w związku z tą ekspedycją, Malutki. Naturalnie Bardo miał złe przeczucia w związku ze wszystkim, co mogło wystawić na szwank jego cenne życie. Był urodzonym pesymistą i spodziewał się zawsze najgorszego, a im bardziej był szczęśliwy, tym większy ogarniał go łęk, że to szczęście może mu zostać w jednej chwili odebrane. Żeby go pocieszyć (a przy okazji i siebie) pociągnąłem sążnisty łyk szkockiej, otoczyłem przyjaciela ramieniem i powiedziałem: - Wszystko będzie dobrze. - Oj, nie, Malutki, zemrę marnie w tych lodach, to pewne. - Nie wiedziałem, że drzemie w tobie wieszcz. - Nie trzeba specjalnych predyspozycji, by wiedzieć, że już po mnie. - Wydobył z kieszeni małe lusterko i przejrzał się w nim. Otarł sobie z wąsów piwną pianę i wymruczał pod nosem: - Oj, Bardo, Bardo, przyjacielu kochany, co to się porobiło, co z tobą będzie? Oj, biada ci, biada! Pomimo bardowego czarnowidztwa i mojej urażonej dumy, pomimo wzajemnej antypatii między mną a Solim, pomimo wszystkiego przygotowania do ekspedycji przebiegały bez zakłóceń. Każde z nas, z wyjątkiem Bardo, wzięło na siebie inne zadanie. Lionel, choć nadąsany, że nie włączono go do ekspedycji, uczył nas powożenia saniami. Soli po swojemu preparował włócznie, futra, osełki, piły do krojenia lodu i kryddasfery, setki narzędzi i przyborów, które były nam potrzebne, byśmy mogli udawać Alaloi (i przetrwać). Justine z moją matką przeglądały zgromadzone przez aka-szyków materiały dotyczące historii i kultury plemienia Devaki. Mnie przypadło w udziale - i powierzając mi to delikatne i ważne zadanie, Soli mądrze postąpił, bo okazało się balsamem dla mej zranionej dumy - a więc przypadło mi w udziale wyszukanie i nadzorowanie snycera, który przerzeźbiłby nam ciała na podobieństwo neandertalczyków. Dziesiątego dnia pozornej zimy umówiłem się z Mehtarem Haji-mem, który prowadził największą i najlepszą pracownię przy Ulicy Snycerów - jednej z najprostszych i najszerszych ulic Dzielnicy Po-granicznika. Fronton pracowni wyłożony był płytami rzadkiego, błękitnego obsydianu, rzeźbionymi w dziwaczne postaci, z których część przypominała ludzi, a inne w ogóle nie były podobne do człowieka. Byli tam groteskowi, brodaci mężczyźni, którym intymne części ciaia powiększono i wydłuzono do tego stopnia, że członki zwisały im niemal do kolan, byli też ludzie wysocy i chudzi jak manekiny. W rozmieszczeniu tych sylwetek nie dostrzegało się żadnej myśli przewodniej ani logiki: kłąb dwupłciowców oddających się orgii sąsiadował z pozbawioną biustu madonną w opasce ve-sperskiej kapłanki na jajowatej głowie. Dziwaczne, jakież dziwaczne i barbarzyńskie! Największa z postaci wtopiona była w kamień nad wejściem. Reklamowała rodzaj rzeźby, z której najbardziej słynął Mehtar. Przedstawiała mężczyznę Alaloi o silnej, masywnej szczęce czekającego z nastawioną włócznią na rozwścieczonego, szarżującego nań mamuta. Rozpoznałem w tej płaskorzeźbie bohaterskiego Goshevana, który swego czasu ubił jednym pchnięciem włóczni mamuta. Mehtar porównywał się najwyraźniej ze snyce-rem, który przerzeźbił niegdyś Goshevana w Alaloi. Zapukałem do drzwi, i robot domowy, który je otworzył, powiódł mnie kamiennym korytarzem do ciepłego, wybitego niegu-stownym pluszem pokoju herbacianego, gdzie usiadłem przy samotnym stoliku. Robot domowy poczęstował mnie niezłą kawą, której gatunku nie potrafiłem określić. Bębniąc palcami o blat, wodziłem wzrokiem po drogich obiciach, po kosztownych bibelotach porozstawianych na polerowanych meblach. Irytowało mnie, że ten skorumpowany snycer każe mi na siebie czekać. - Wielu skłonnych jest słono zapłacić, by stać się czymś więcej, niż są z racji urodzenia - usłyszałem. Podniosłem wzrok i w drzwiach prowadzących do gabinetów przemiany zobaczyłem mężczyznę, który musiał być Mehtarem. Przypominał jaskiniowca jak rodowity Alaloi. Był grubej kości i z pewnością potwornie silny, pod owłosioną skórą grały mu wielkie guzły mięśni. Pod wydatnymi, sterczącymi z czoła wałami nadoczodołowymi ledwie widać było rozbiegane, brązowe oczka. Wydał mi się dziwnie znajomy; byłem niemal pewien, że już go gdzieś widziałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć gdzie. Klepnął się otwartą dłonią w pierś i powiedział: - Widzisz to wspaniałe ciało? To, czego dokonałem na sobie, mogę zrobić również tobie. Upiłem łyk kawy (była to kawa solskeńska, bardziej ceniona za swoją rzadkość niż za smak) i zapytałem: - Skąd wiesz, że nie przyszedłem tylko po to, by skrócić sobie as? - Tyś jest mistrz pilot Mallory Ringess - odparł. -1 wiem, po co tu przyszedłeś. - Zajął krzesło naprzeciwko mnie i siedział przez chwilę w milczeniu, gładząc się po potężnej szczęce. Patrzył na mnie jak domagające się podziwu dzieło sztuki. - Spójrz na tamto tondo Fravashi - odezwał się nagle, wskazując palcem na ścianę za mną. Obejrzałem się na tondo. Obraz obcych - kultura barwnych, zaprogramowanych bakterii ściśnięta między dwiema taflami klary - na moich oczach mutował, zmieniając kolory i kształty. Pastelowe, płynne barwy opowiadały epicką historię Goshevana z Latoświata aż do narodzin jego syna Shanidara; byłem pod wrażeniem. Prawo zabraniało oczywiście posiadania takiej technologii osobom prywatnym, ale nic nie powiedziałem. - Dał mi ten obraz w zamian za zabieg rekonstrukcji pewien słynny kastrat, który stracił głos - na pewno wiesz, o kogo chodzi. Cóż to była za rekonstrukcja! Zoperowałem mu krtań tak, że głos ma teraz jak dzwon, a żeby dowieść swojej dobrej woli, za darmo wszyłem mu nowe jądra w pustą mosznę. Dzięki temu jest teraz z powrotem mężczyzną, a śpiewa głosem chłopca! Nie, wbrew temu, co rozpowiadają moi wrogowie, nie jestem człowiekiem skorumpowanym. Kiedy wyjaśniłem, o co mi chodzi, zacisnął nozdrza i powiedział: - To będzie kosztowało sześć tysięcy miejskich dysków, po tysiąc za każde ciało, które przerzeźbię i... - Żartujesz! Sześć tysięcy miejskich dysków? - Napij się jeszcze kawy - powiedział, napełniając mój kubek aromatycznym naparem. - Cena jest wysoka, bo jestem, kim jestem. Spytaj pierwszego lepszego snycera albo rozszczepiacza z ulicy, a powiedzą ci, kto jest najlepszy. Czy wiesz, że terminowałem u Rainera? Snycera, który przerzeźbił Goshevana? Oczywiście kłamał. Zanim dokonałem wyboru snycera, przejrzałem miejskie archiwa. Mehtar, choć wyglądał na człowieka starego, w rzeczywistości był stosunkowo młody, o wiele za młody, by terminować u Rainera. Przybył do Nigdylii jako chłopiec z planety Alesar, która uległa zagładzie w wyniku jednej z tych pełnych ślepej nienawiści wojen religijnych wyniszczających co jakiś czas izolowane społeczeństwa. Pochodził z rodziny należącej do schizma-tycznej sekty spirytualistów - nie przypominani sobie dokładnie natury ani istoty ich wierzeń - i wymiotując krwią, patrzył, jak jego bliscy umierają na śmiertelną chorobę szpiku. Poprzysiągł sobie wtedy, że nigdy już nie uwierzy w ideały, których nie można ani zobaczyć, ani dotknąć, ani posiąść. Przybył do Nigdylii z niezłomnym postanowieniem zbicia majątku na mszczeniu się na każdym ciele, jakie mu się napatoczy. W krótkim czasie zyskał sławę najlepszego - i najosobliwszego - snycera w Mieście. - Sześć tysięcy dysków! - powtórzyłem. - Po co komu dostęp do takiej ilości informacji? Toż to nieprzyzwoite. - Nie kupisz sobie moich usług obelgami, Pilocie. - Zapłacimy ci tysiąc dysków. - Za mało. - Dwa tysiące. Pokręcił głową, cmokając. - Tyle możecie proponować Alvarezowi, Paulivikowi, każdemu przeciętnemu snycerowi. Może któryś się zgodzi. - Niech będzie trzy tysiące. - Nie lubię sum zawierających cyfrę „trzy”. To taki mój przesąd. - Cztery tysiące - powiedziałem, żałując teraz, że nie zabrałem ze sobą Bardo. Rzadko kiedy płaciłem za coś pieniędzmi, on zas miał doświadczenie w targowaniu się o cenę ziemi i w handryczeniu się z dziwkami o wartość ich ciał. - Za tyle mogę przerzeźbić czworo z was. - Pięć tysięcy miejskich dysków. Pięć tysięcy! - Nie, nie, nie i jeszcze raz nie, Pilocie. Rąbnąłem pięścią w stół z taką siłą, że mój kubek podskoczył i trochę kawy wychlapało się przez jego brzeg. - Myślałby kto, że masz nas przerzeźbiać za darmo - mruknąłem. - Czy nasza wyprawa nic dla ciebie nie znaczy? - Ani trochę, Pilocie. - No cóż, więcej niż pięć tysięcy dysków dać nie mogę. - Byłem przekonany, że Bardo, gdybym go ze sobą przyprowadził, nigdy nie przystałby na wywoławczą mehtarową cenę sześciu tysięcy dysków. - Jeśli nie macie więcej - powiedział Mehtar - to trudno. Ale nigdy się nie dowiecie, jak wspaniale czuje się człowiek w ciele Alaloi, jak wspaniale być silnym. - Mówiąc to, ścisnął w garści swój kubek. Kubek rozprysł się na okruchy i drzazgi, z których jedna wbiła się Mehtarowi w dłoń. Uniósł powoli rękę i demonstracyjnie wyciągnął zakrwawiony, biały odłamek z ciała. Z rany jęła rytmicznie tryskać krew. - Widać przeciąłem sobie arterię - powiedział Mehtar. Zamknął oczy i zaczęły mu drżeć mięśnie uniesionej ręki. Wytryski czerwieni przeszły w płynne krwawienie, a potem w ciurkający strumyczek. Kiedy otwierał oczy, krwawienie zupełnie już ustało. - Potrafię nadać waszym przerzeźbionym ciałom nie tylko siłę, ale i moc. Mogę wam podać hormony, które przepełnią wasze jądra nasieniem, mogę wam zrobić płukanie neuroprzekaźników, co odpędzi potrzebę snu. A co praktyczniejsze, niewielkim zabiegiem spajania część tkanek zaprogramować można na obfite wytwarzanie glikopetydów, co uchroni wasze ciała przed zamarznięciem. Ja, Mehtar Constancio Hajime, to potrafię. Moja cena to sześć tysięcy sto miejskich dysków. - Sześć tysięcy... sto? Wskazał na okruchy kubka rozsypane po stoliku. - Zmuszony jestem doliczyć koszty reklamy. Takie kubki dmuchają na Fostorze, i pewnie wiesz, że był on cenny. Rąbnąłem pięścią w stół i przez cienką skórkę rękawiczki wyczułem ukłucia ostrych okruchów kubka. - Jesteś obrzydliwym, pazernym tubistą - wywarczałem. Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, rozwierając i zwierając nozdrza. - Nazywasz mnie tubistą. Tak, masz rację. Służę sobie samemu, czy to coś złego? Służyłem kiedyś swojemu Bogu, ale On mnie zdradził. - Wskazał na tondo i na stojącą poniżej szkatułę z bezcenną biżuterią Darghinni. - Teraz zbieram rzeczy. Rzeczy nie zdradzają. - Za dużo masz tych rzeczy - powiedziałem. - Nie dość, że jesteś tubistą, to jeszcze rzeczowcem. - I co z tego? Niektóre rzeczy odznaczają się blaskiem i urodą, które nie przygasają z wiekiem. Budzimy się rano, by witać nasze rzeczy, miejsce na każdą misternie wykonaną rzecz i każdą rzecz na swoim specjalnym miejscu. Kupujemy rzeczy, dajmy na to rzeźbione krzesło z drobnoziarnistego drzazgowca, albo piękne wiszące gniazdo Darghinni, i możemy mieć pewność, że posiadanie tej rzeczy podniesie naszą wartość. - Nie wierzę w to. - Co nie zmienia faktu, że to prawda - odparł z uśmiechem. - Posiadając wiele rzeczy, możemy je sprzedawać, by kupować inne, jeszcze piękniejsze, jeszcze cenniejsze rzeczy, z których każda będzie miała realną wartość w dniu katastrofy, kiedy okoliczności zmuszą nas do sprzedaży rzeczy w imię ratowania rzeczy najcenniejszej: naszego życia. - Nikt nie żyje wiecznie - zauważyłem. Patrzyłem na srebrzyste pasma wiszącego gniazda, połyskującego w oszklonej gablocie. Myślałem o tysiącach nimf Darghinni, które musiały umrzeć, kiedy skradziono im to gniazdo. - Może zbyt wysoko się cenisz? - Cóż, Pilocie, cielesna powłoka, którą noszę, jest wszystkim, czym jestem. Cóż mógłbym cenić sobie wyżej? Sześć tysięcy sto miejskich dysków to pokaźna suma, ale nie ma zbyt wysokiej ceny za gwarancję świętości ludzkiego ciała. Nie ma. Zapłaciłem mu w końcu tyle, ile żądał. Nie dość, że zawierałem transakcję płatną w gotówce, to jeszcze musiałem się targować. Kiedy nazajutrz opowiedziałem Bardo przebieg negocjacji ze sny-cerem, ten osłupiał. - Na Boga, skórę z ciebie zdarł! Powinienem był z tobą pójść. Co na to Czasomistrz? To skąpy stary wilk i... aha, on o niczym nie wie, tak? -1 nie dowie się, chyba że mistrz kwestor mu powie. - To dobrze. Naprawdę masz zaufanie do umiejętności tego Mehtara Hajime? Czy ufałem snycerowi? Jak można było ufać człowiekowi, który nosił szmuglowane futra kudłacza, zdarte z ciała żyjącego kiedyś zwierzęcia? - Ufam jego chciwości - odparłem. - Zrobi to, za co mu zapłaciliśmy, w nadziei, że przyjdą się do niego przerzeźbić nasi znajomi. Cztery dni później jako pierwszy leżałem pod laserami Mehtara. Ze zdumieniem odkryłem, że różnica między Alaloi a w pełni ukształtowanym człowiekiem jest w rzeczywistości bardzo niewielka. Niestety, te drobne, wymagające korekty różnice występowały w każdej części mego ciała. Mehtar przebudował mnie gruntownie, nie pozostawiając żadnej z nich nietkniętej. Najpierw zabrał się za kościec, pogrubiając i wzmacniając sto osiemdziesiąt kości mego szkieletu. To właśnie w trakcie tego procesu, który trwał dwa dziesięciodni, odczuwałem największy ból. Pogwizdując pod nosem i zabawiając mnie kiepskimi żarcikami, Mehtar przecinał warstwy skóry i mięśni, i dłubał w blaszkach i tkance gąbczastego wnętrza kości, a ja zaciskałem szczęki i spływałem potem. Ocem-brował mi ścianki nową kością oraz wzmocnił beleczki i zaczepy ścięgien. - Ból kości jest głęboki - powiedział, kiedy, zwierając i rozwierając nozdrza, przewiercał się przez całą długość mej kości udowej. - Głęboki i palący, ale nie trwa długo. Kilka razy znieczulenie nie działało i Mehtar musiał mnie usypiać. Podejrzewałem, że korzystając z tych okresów mojej nieświadomości, wprowadzał mi do organizmu kolonie nielegalnych, zaprogramowanych bakterii. Bakterie te - nigdy nie zdobyłem na to dowodu - torowały sobie drogę do tych rejonów mojego układu kostnego, do których Mehtar nie mógł się dostać swoimi wiertłami. Po dotarciu tam jedne rozkładały i konsumowały moją naturalną kość, podczas gdy inne wytwarzały i plotły pajęczynę kolagenów i kryształów mineralnych, budując warstwa po warstwie kość nową, wytrzymalszą od stali. Pewnego razu, gdy wspomniałem, jak bardzo się obawiam tej technologii, Methar roześmiał się i powiedział: - Uważaj te bakterie za narzędzia, maleńkie maszyny, mikroskopijne roboty zaprogramowane do realizowania pewnych biochemicznych zadań. Czy maszyny mogą się zbuntować? Czy komputer może przejąć kontrolę nad swoim oprogramowaniem? Nie, Pilocie, nie i jeszcze raz nie, te narzędzia są całkowicie bezpieczne, co nie zmienia faktu, że ja nigdy nie ośmieliłbym się ich zastosować, bo czyniąc to, pogwałciłbym, co prawda archaiczne, ale mimo wszystko obowiązujące prawa waszego Miasta. Potarłem sklejoną skórę na ramieniu - pracował tego dnia nad kością barkową - i powiedziałem: - Nie należy do przyjemnych świadomość, że zostało się skolonizowanym przez bakterie, zwłaszcza przez inteligentne bakterie. - Och, szlachetny Pilocie, nawet gdybym należał do tych snycerów, którzy lekce sobie ważą wasze niemądre prawa, tak zaprogramowałbym te bakterie, by umarły zaraz po wykonaniu swojego zadania, naturalnie, że tak bym zrobił! Masz na to moje słowo! Jego słowo me rozwiało jakoś moich obaw. - A co w takim razie z Chimene i mgławicą April? - spytałem. - Te nazwy nic mi nie mówią. Wyjaśniłem mu, że Chimene to jedna z planet, na których pewna kolonia bakterii uległa mutacji i wydostała się do środowiska, niszcząc całe życie w biosferze, rozkładając i całkowicie przebudowując powierzchnię planety w kożuch purpurowo-brązowych niesamowicie inteligentnych bakterii - a wszystko to w ciągu kilku dni. - I eschatolodzy uważają - ciągnąłem - że zainfekowanie całej mgławicy April zajęło im zaledwie kilka lat. Dziesięć tysięcy gwiazd opanowanych przez rojowiska twoich nieszkodliwych bakterii. - Ze wszystkich bogów galaktyki eschatolodzy najbardziej obawiali się tej kolonialnej inteligencji z April. - Stare dzieje! - prychnął Mehtar. - Dzisiaj nie doszłoby do czegoś podobnego. Kto by do tego dopuścił? Zapewniam cię raz jeszcze, że nie masz się czego obawiać. Kiedy ja przechodziłem rekonwalescencję, on pracował nad innymi. Jako drugi katusze przebudowy kośćca cierpiał Soli, po nim Justine, Katharine i moja matka. Bardo, który chciał zobaczyć wyniki możliwie największej liczby przerzeźbień, poszedł pod lasery jako ostatni. - Słyszałem straszne rzeczy o tych snycerach - wyznał mi pewnego dnia w gabinecie przemiany. - Czy nie jestem dostatecznie grubej kości, żeby zostawić moje gnaty w spokoju? Nie? Na Boga, to niech chociaż ominie kręgosłup - tyle tam wrażliwych nerwów. A jak kichnie w najmniej odpowiednim momencie? Jedno małe drgnięcie laserowej wiązki i Bardo już nigdy nie wgramoli się na kobietę. Słyszałem o takich przypadkach. Wyobrażasz sobie: potężny drąg Bardo wiotki jak rozgotowany makaron na skutek jednego kichnięcia? Chcąc pomóc przyjacielowi zrelaksować się i uspokoić nerwy, zacząłem mu masować potężne mięśnie karku. Próbowałem podnieść go na duchu, argumentując, że wiele osób poddawało się znacznie gruntowniejszemu przerzeźbieniu tylko dla kaprysu lub z chęci dotrzymania kroku panującej modzie. Nie wspomniałem o moich podejrzeniach co do mehtarowych bakterii. - No tak, może to i niewielka przemiana - przyznał, kiedy przypomniałem mu o pilotach, którzy postanowili przybrać postać osobnika tej czy innej obcej rasy. - Ale jest jeszcze coś. Czy ten nasz snycer nie przypomina ci czasem tamtego chamowatego Alaloi, któremu podstawiłem nogę w dniu, kiedy ty złamałeś nos Solemu? Pamiętasz? Nagle sobie przypomniałem. Przypomniałem sobie, gdzie już widziałem Mehtara. - Jestem pewien, że to nie ten sam człowiek - powiedziałem, żeby uspokoić Bardo. Skłamałem, ale cóż miałem robić? - A jeśli się mylisz? Przypuśćmy, że mnie zapamiętał? Przypuśćmy, że mnie z zemsty okaleczy, no wiesz, o co mi chodzi? Wyglądało jednak na to, że Mehtar go nie zapamiętał. Albo nie żywił doń urazy. Moim zdaniem Bardo wyszedł mu najlepiej, prawdopodobnie dlatego, że przebudowując wcześniej nas, nabrał wprawy. Bardo, naturalnie, nie był zadowolony, dopóki nie wypróbował nowej siły witalnej na swoich dziwkach. Wszystko musiało działać prawidłowo, bo chwalił się, że jednego wieczoru wychędożył ich dwanaście, co nawet dla niego było rekordem. Wkrótce potem, u schyłku pozornej zimy, rozpoczęły się prace nad moją twarzą. Mehtar zbudował mi nową szczękę wypełnioną większymi zębami. Szkliwo na zębach trzonowych było grube i składało się z kilku warstw, sama zaś szczęka masywna i wystająca, żeby zapewnić lepsze warunki pracy jej wzmocnionym mięśniom. Mogłem nią teraz bez trudu i bólu łupać orzechy i miażdżyć kości. Zabiegi, zwłaszcza w okolicach oczu, wymagały precyzji. Ponieważ cała moja twarz oglądana z profilu tworzyła teraz większy kąt z czaszką, Mehtar musiał mi wyrzeźbić wydatniejsze wały nadoczodołowe, by chroniły podatne na uszkodzenia oczy. Robił to powoli, z wielką ostrożnością, by nie naruszyć nerwów wzrokowych. Przez prawie dwa dni byłem ślepy. Ogarnięty lękiem, że już nigdy nie będę widział, zastanawiałem się, jak w czarnym więzieniu otaczającym jej głowę porusza się Katharine. Kiedy Mehtar zakończył swoje mozolne dzieło i znowu przejrzałem na oczy, snycer podsunął mi przed nos lustro. - Spójrz - powiedział. - Wspaniały jesteś, prawda? Zwróć uwagę na nos. Poszerzyłem go, kiedy byłeś znieczulony i ślepy. Zwróć uwagę na te rozdęte nozdrza. Spróbuj nimi poruszyć. Bardzo dobrze, otwórz, teraz zamknij, otwórz. Ochrona przed zimnem. - Mówił to z dumą, przez cały LL zwierając i rozwierając własne nozdrza. - To bardzo zimna planeta. Przyglądałem się swemu odbiciu w lustrze i odnosiłem wrażenie że nie patrzę na siebie. A ściślej mówiąc, że patrzę na jakąś mutację siebie samego, składającą się w dwóch trzecich z Mallory’ego Ringessa, a w jednej trzeciej ze zwierzęcia. Twarz miałem grubo ciosaną i proporcjonalną, z jednej strony prymitywną, z drugiej wyrazistą jak każda ludzka twarz. Tak musieli kiedyś wyglądać moi przodkowie z Ziemi, pomyślałem. Nie potrafiłem zdecydować, czy jestem przystojny czy szpetny (czy jedno i drugie). Uniosłem rękę do czoła i obmacałem palcami wały nadoczodołowe; były jak skalny nawis sterczący z urwiska. Nie mogłem przywyknąć do widoku swojej gęstej brody i nie potrafiłem powstrzymać języka przed badaniem gładkich konturów wielkich, nowych zębów. Byłem przez chwilę zdezorientowany i przybity. Miałem poczucie całkowitego odpersonifikowania, zupełnie jakbym nie wiedział, kim jestem, a co gorsza, jakbym nie istniał naprawdę. Potem spojrzałem sobie w oczy i chociaż były głęboko osadzone w czaszce, stwierdziłem, że to te same niebieskie oczy - oczy, które tak dobrze znałem. Przyznać muszę, że nikogo z naszej szóstki poza mną nie prześladowało takie poczucie utraty osobowości. Moja matka, Justine, i rzecz jasna Soli już nie raz doświadczali szoku związanego z odnową swych ciał. Nie znaczy to bynajmniej, że każde było całkowicie zadowolone z wyników pracy Mehtara. Zwłaszcza Soli zżymał się, że pomimo wprowadzenia tylu drastycznych zmian nadal niewiele się różnimy od dawnych siebie. (Chociaż jak zwykle nie mówił tego głośno). Justine w nowej powłoce nie podobało się nic. - Och, spójrzcie tylko! - jęknęła, widząc, co zrobił z niej Meh-tar. - Będą się ze mnie śmiali na ślizgawce w Hofgarten, a skoro już mowa o łyżwach, to zobaczcie, jak zmieniły się moje proporcje, nawet nie wiem, gdzie mam teraz środek ciężkości i taka jestem niezgrabna! - Biadała tak przez trzy dni. Kiedy Soli zapewnił ją, że wśród Alaloi uchodzić będzie za piękność, spytała: - A tobie się podobam? - Soli, który lubił pozować na człowieka prawdomównego, nic nie odpowiedział. Tuż przed pierwszą burzą śródzimowej wiosny rozpoczął się drugi etap przemiany, nie tak już jednak bolesny. Mehtar ponacinał nam skórę i usunął sporą część gruczołów potowych, żebyśmy nie moczyli sobie futer i nie zamarzli na śmierć zakuci w lodowy pancerz. Potem poddał stymulacji cebulki włosowe, i każde z nas, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, porosło od szyi po kostki nóg gęstym włosem. (Z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny, której Mehtar nie potrafił dojść, u Bardo grube sprężyny czarnych włosów puściły się kępkami również spomiędzy palców u nóg i pokryły wierzchy stóp. Komentując to, Mehtar powiedział, że istnieją anomalie genetyczne, nad którymi nawet najświetniejsi snycerze nie mają kontroli). Przez cały ten czas dźwigaliśmy kamienie i wykonywaliśmy inne forsowne ćwiczenia, by pobudzić przyrost masy mięśniowej. Mehtar umieścił nas w komorze obciążnikowej i masował nam kończyny, stosując opracowaną przez Fravashi kosmiczną metodę lokalnego wywoływania supergrawitacji w mięśniach rąk i nóg. Soli nie znosił tych zabiegów i wzdrygał się, ilekroć Mehtar go dotyka. - Jeszcze trochę - mruknął kiedyś, napinając wielką gulę bicepsu - a będę zwalisty jak Bardo. Gimnastykowaliśmy również umysły. Jedno po drugim chodziliśmy do imprimaturki, która kazała nam wyobrażać sobie skoordynowane uruchamianie poszczególnych grup mięśni. Wpisała nam też do ścieżek neuronowych pewne umiejętności, niezbędne, by przekonująco udawać Alaloi. I tak, na przykład, nauczyliśmy się łupać krzemień na ostrza, nie dotykając nawet ręką kamienia. A umiejętność trafiania włócznią do celu opanowaliśmy w jeden dzień, podczas gdy mężczyźni Alaloi, by osiągnąć taką sprawność, muszą ćwiczyć latami. Nie wspomniałem jeszcze o jednym drobnym zabiegu chirurgicznym. Otóż okazuje się, że Alaloi swoimi ostrymi krzemiennymi nożami okaleczają członki chłopcom osiągającym dojrzałość. Starszy plemienia obcina im napletek osłaniający żołądź członka i robi maleńkie nacięcia na delikatnej skórce pokrywającej resztę. W te nacięcia wciera popiół, sól i kolorowe proszki. Rany ropieją, zabliźniają się i mężczyźnie - chłopcu, który stał się mężczyzną - pozostają rzędy maleńkich, wielobarwnych blizn zdobiących członek od nasady po żołądź. Bardo był naturalnie przerażony, kiedy dowiedział się, że Mehtar zamierza odtworzyć u nas efekty tego barbarzyńskiego rytuału. (Wiedziałem o tym wcześniej, ale jemu powiedziałem dopiero w ostatniej chwili). Sam też trochę się prze straszyłem, kiedy Mehtar, biorąc mój członek w garść zażartował, że jeśli go nieodwracalnie zepsuje, to zawsze bez trudu będzie mnie mógł przetransformować w kobietę i nikt, kogo poznam, nie zorientuje się, że byłem kiedyś mężczyzną. Ale wszystko poszło dobrze, choć przez kilka następnych dni nie miałem odwagi spuścić wzroku przy oddawaniu moczu. Ostatnim zabiegiem, jaki wykonał Methar, a przynajmniej tak wtedy myślałem, było przywrócenie oczu Katharine. Wszczepił je w puste oczodoły ocienione ciemnymi, powiększonymi brwiami. Były to piękne oczy - oczy, które widziałem wcześniej w snach; były to oczy widma Katharine wywołanego przez Istotę, głębokie i śliczne niczym dwa granatowe, czystej wody klejnoty. Podsunąłem jej lusterko, żeby mogła zobaczyć te oczy, ale ona odepchnęła moją rękę, mówiąc: - Od tak dawna patrzyłam w głąb; teraz chcę patrzeć na rzeczy. Jak dziecko spoglądające po raz pierwszy przez teleskop syciła oczy widokiem rzeczy znajdujących się w gabinecie przemiany Mehtara: twardych, białych kafelków, skomplikowanych mikroskopów tubusowych, laserów, pessarium i innych lśniących instrumentów. Kiedy zabrałem ją do Hofgarten, żeby popatrzyła na łyżwiarzy, westchnęła i powiedziała: - Och, jak dobrze znowu widzieć! Zapomniałam, jak głęboko barwiony jest lód. Ach, ten błękit. Następnego dnia, w zaciszu mojego domu, pieściła me ciało nie tylko rękoma, ale i oczami. Trzymała mój członek gorącymi, suchymi dłońmi, wodząc palcami po pokrywających go barwnych wybrzuszeniach. Chyba ją to podniecało. Zastanawiałem się, czy Alaloi ozdabiają sobie członki ku rozkoszy swoich kobiet. (Chociaż z moich studiów nad ich kulturą wynikało, że mężczyźni Alaloi niewiele robili, by dać rozkosz swoim kobietom). Potem, kiedy zdyszani napieraliśmy na siebie wzajemnie z werwą, zapamiętale, wzmocnionymi lędźwiami, otworzyła w chwili ekstazy oczy i spojrzała na mnie tak, jakby widziała mnie po raz pierwszy. - Twoja twarz - powiedziała, kiedy się rozłączyliśmy. - To była twarz parzącego się w rui... była taka zwierzęca. Gładząc się po brodzie i ogromnej szczęce, powiedziałem, że naprawdę mam teraz twarz zwierzęcia. - Nie - odparła - nie zrozumiałeś. Zobaczyłam w niej coś, z czego nie zdawałam sobie dotąd sprawy. Wszyscy mężczyźni, jeśli dobrze im się przypatrzyć, są zwierzętami. Dni, które potem nadeszły, były bardzo pracowite. Nie wystarczyło, naturalnie, przerzeźbienie ciał na podobieństwo Alaloi. Musieliśmy stać się Alaloi, a to wymagało nauczenia się ich języka i przyswojenia sobie milionów bitów specjalistycznej wiedzy. Prawidłowa metoda rozcinania brzucha śnieżnego zająca, układanie się do snu zawsze z głową zwróconą na północ, słowa i intonacje stosowane przy pochówku zmarłego - żeby ujść za prawdziwych jaskiniowców musieliśmy się tego wszystkiego nauczyć. Język Devaki - plemienia Alaloi, do którego zamierzaliśmy dołączyć - okazał się trudniejszy, niż się spodziewałem. Nie twierdzę tutaj, że był trudny w nauce czy wymowie. Nie, nie w tym rzecz. Moja matka odkryła, że komputery akaszyków obnażyły kiedyś umysł pewnego Alaloi imieniem Rainer i zarejestrowały jego myśli, czyny i wspomnienia. Nietrudno było stopić nasze wspomnienia z jego wspomnieniami, przyswoić sobie słowa i zasady gramatyki języka Devaki. Nietrudno było nauczyć nasze usta prawidłowego wymawiania miękkich, okrągłych samogłosek, słuchać płynnych spółgłosek formowanych bez trudu przez nasze wprawne języki. Dla pewności poświęciliśmy trochę czasu na szlifowanie tych tonów. Było w języku Devaki kilka słów, które różniły się od siebie jedynie intonacją. Na przykład, słowo sura mogło znaczyć albo „purpura”, albo „samotny”, zależnie od tego, czy pierwsza zgłoska wypowiadana była tonem śpiewnym, wznoszącym się, czy też niskim, opadającym. Ale w końcu wszyscy, prócz Bardo, zapamiętaliśmy wymowę tych paru słów. Gorzej było z rozumieniem. Morfologia, zwłaszcza czasowników języka Deva-ki, okazała się subtelna i złożona. Czasowników nie odmieniało się zgodnie z naszymi zasadami czasu przeszłego, teraźniejszego i przyszłego, Devaki bowiem inaczej niż my pojmują czas. (Jak miałem się później przekonać, Devaki nie wierzą w istnienie przeszłości i przyszłości). Jak Devaki odmieniają swoje czasowniki? Odmieniają je zgodnie ze stanem świadomości mówiącego. I tak człowiek przestraszony może krzyknąć: Lo mora li Tuwa, co znaczy: Zabiłem mamuta! Natomiast człowiek pogrążony w głębokim senczasie - w stanie, który jest u Devaki odpowiednikiem naszego senczasu - powie: Lo morisha li Tuwa, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: ją w ekstazie wiecznej Teraz-chwili, jestem połączony z duchem mamuta, który otworzył swe serce na przyjęcie mojej włóczni. Istnieje sto osiem odmian czasowników, każda odpowiadająca innej emocji czy stanowi umysłu. Mnie niepokoiło najbardziej, że przynajmniej siedem z tych stanów było mi obcych i niepojmowalnych dla nikogo z naszego Zakonu. Jak mieliśmy dobierać właściwe formy słów, jak rozumieć prymitywów, którzy szatkują w ten sposób rzeczywistość i pojmują ją w sposób tak odmienny od naszego? Wiele czasu poświęciliśmy z matką i Justine na dyskutowanie tego problemu z semantykami. Yannis Starszy, najwyższy mężczyzna, jakiego znałem, chudy, a z wyglądu kruchy niczym sopel, zasugerował, że może Przyjaciele Człowieka będą nam w stanie pomóc w przyswojeniu tych niepojętych stanów umysłu. - Jak rozumiem, potrafisz do pewnego stopnia zrozumieć język zapachów tych obcych - zwrócił się do mnie, nawiązując do moich doświadczeń w obrębie Istoty. - Aby więc zrozumieć sposób myślenia obcych, a za taki, jak mniemam, uważamy chyba sposób myślenia De-vaki, można by zwrócić się do prawdziwych obcych i zapytać: co rozumieją pod określeniem sposobu myślenia, które może, ale nie musi, być przez nich uważane za zrozumiałe dla każdego, kto rozumie, że to, co nie może być zrozumiane, nie może być zrozumiane jedynie z powodu kontekstu niezrozumienia? (Tak właśnie wypowiadają się mistrzowie semantycy, ci żałosni, pedantyczni poszukiwacze znaczenia słów. Nie żartuję). Jego sugestia niewiele w rezultacie pomogła. Kiedy nadeszła i nabrała surowości głęboka zima, zalewając Miasto morzem niemal płynnego powietrza, zmuszeni byliśmy zarzucić badania nad tymi ezoterycznymi zagadnieniami. Uznaliśmy, że więcej o języku i zwyczajach Devaki już się nie nauczymy. Wychodziło na to, że w niektórych sytuacjach trzeba będzie improwizować. Jednak Leopolda Solego nie zachwycała ta perspektywa improwizacji. Pomimo niewyobrażalnego ryzyka, jakie podejmował podczas swoich wypraw w splot, był na swój sposób człowiekiem ostrożnym i skrupulatnym. Im bardziej przybliżał się dzień, w którym mieliśmy wyruszyć, tym większy przejawiał krytycyzm wobec moich planów i przygotowań. Spieraliśmy się o setki drobiazgów, od liczb) psich zaprzęgów, jakie powinniśmy zabrać, po moje stanowisko, że wystarczy tylko jedno radio, by wezwać pomoc z Miasta, w razie gdybyśmy znaleźli się, odpukać, w tarapatach, albo z jakiegokolwiek innego powodu potrzebowali wsparcia. O ważne sprawy również się spieraliśmy. Spór w pewnej istotnej, niezwykle ważnej kwestii omal nie przekreślił naszej ekspedycji, zanim ta w ogóle się rozpoczęła. Z Upplyssą, wysokim kolegium profesjonałów, sąsiaduje rząd budowli zwanych Mózgowymi Pudełkami. Jest to siedem przysadzistych, długich budynków z różowego granitu, zadaszonych trójkątnymi taflami szkła. W bezśnieżne dni ich wnętrza oświetla jasne, klarowne, naturalne światło. W czasach Ricardo Laviego, zanim jeszcze tego rodzaju przedsiębiorstwa przeniesiono do fabryk na południe od Urkel, w tych siedmiu budynkach teknicy i programiści hodowali neurologikę do swoich komputerów. W zimę poprzedzającą naszą ekspedycję te ogromne, zamknięte przestrzenie przekazano czeladnikom, którzy rzeźbili tam w wielkich blokach lodu, oraz innym, którzy zmuszeni byli (lub chcieli) zajmować się rzeczami materialnymi. W budynkach czwartym i trzecim tworzyli swe trójwymiarowe poematy tonowe fabuliści, podczas gdy w drugim pewni historycy rekonstruowali w miniaturze podziemne miasta Starej Ziemi. Na magazyn sprzętu dla naszej ekspedycji Soli wybrał budynek siódmy. Wzdłuż gołych ścian od strony zachodniej bramy Akademii piętrzyły się tam stosy długich, ciężkich włóczni na mamuty, bele jedwabistych, białych futer kudłaczy, skórzane taśmy oraz listwy elastycznego drewna, z których można było sporządzać długie narty bądź podwozia do naszych sań. Leżały tam również pasy surowego, mrożonego mięsa, zawinięte w natłuszczone skórki, oraz śnieżne gogle, osełki, stosy krzemienia i sto innych rzeczy. Sześćdziesiątego dnia wczesnym rankiem siedziałem sam w tym zimnym budynku i kleciłem uprzęże dla psich zaprzęgów. Soli, który nie miał przekonania do wpojonych nam w przyśpieszonym trybie odruchów, zaproponował dodatkowe ćwiczenia w preparowaniu skór, obróbce krzemienia i innych umiejętnościach Devaki. Przebijałem kościanym szydłem dziurki w sztywnym kawałku skóry. Obok mnie leżał karny, piękny pies pociągowy imieniem Li-ko. Zaprzyjaźniłem się z tym inteligentnym zwierzęciem, a on lubił się przyglądać, jak pracuję, co czynił i teraz, oblizując i ogryzając do czysta kość, którą mu rzuciłem. Naraz Liko położył po sobie uszy i zaskamlał, a ja zagadałem do niego i poczochrałem palcami no wielkim, szarym łbie. Z przebiegającej obok budynku glidderii dobiegł zgrzyt metalu o lód. Zatrzymał się tam jakiś łyżwiarz. Skrzypią i szorując po zmarzniętym śniegu, otworzyły się drzwi, i w progu, w aureoli jasnego blasku wpadającego z ulicy, ujrzałem ciemną sylwetkę Solego. Pomimo przenikliwego zimna był w samej kamelajce i cienkiej wełnianej kurtce. Przerzeźbioną głowę miał gołą. Trzymał ją prosto, mimo całego ciężaru nowej kości przeszczepionej mu do twarzy. Ruszył przez budynek krokiem miarowym i, przyznam, pełnym gracji, lecz zdradzającym również nowo nabytą niebezpieczną siłę. - Wcześnie jeszcze - burknął, biorąc do ręki dłuto i schylając się po kieł mamuta. Pogładził się po gęstej, czarnej brodzie przetykanej sztywnymi rudymi włosami. Oczy miał podpuchnięte, jakby źle spał tej nocy; wyglądał na steranego życiem starca. Mało ostatnio jadał i bardzo schudł. Gwizdnął do Liko i przyglądał się przez chwilę, jak przebijam kolejną dziurkę. - Nie tak się trzyma szydło - mruknął. - Uważaj, bo przedziurawisz sobie nogę. Przez chwilę pracowaliśmy w milczeniu. Słychać było tylko drapanie krzemienia o drewno i ciche pykanie, z jakim szydło przebijało skórę. (Oraz kłapanie zębów znęcającego się nad kością Liko). Soli od czasu do czasu chował szyję w wełnianym kołnierzu i wydychał kłąb pary. Kiedy zwróciłem mu uwagę, że nieroztropnie postępuje, wychodząc z gołą głową na takie wiatrzysko, spytał: - Nazywasz nieroztropnością przygotowywanie się na mrozy Tysiąca Wysp? Hartowanie się, przewidywanie najgorszego? Ty chyba boisz się planowania. - Co przez to rozumiesz? - Zacisnąłem zęby i zrobiłem następną dziurkę w zimnej skórze. - Staraj się równomiernie rozmieszczać te dziurki - powiedział, obejrzawszy moje dzieło. - Tylko tego brakowało, żeby Devaki uznali nas za partaczy. - Pokręcił głową i ciągnął: - Twój plan pozyskania próbek tkanki... to właściwie trudno nazwać planem, nie uważasz? - Co przez to rozumiesz? - spytałem znowu. Planowałem w sposób możliwie dyskretny zbierać ścinki paznokci Devaki, kosmyki ich włosów i inne próbki odrzuconej, niepotrzebnej nikomu tkanki, w nadziei, że uda mi się rozszyfrować z ich pomocą Starszych Edd. Zasada Czasomistrza brzmiała: Devaki nie mogą się zorientować, że łamiemy warunki układu zawartego między założycielami Nigdylii a plemionami Alaloi; nie mogą się zorientować, kim naprawdę jesteśmy. - Twój plan jest nie dopracowany - powiedział Soli. - Może się okazać, że zebranie próbek naskórka i tym podobnych nie będzie wcale takie łatwe, jak ci się wydaje. - A masz lepszy? - Jest lepszy plan. A proponują go kobiety, nie ja. - Wzdrygnął się i zatarł dłonie. Szczękając zębami, mocował długą kościaną płozę do drewnianego podwozia, które przytrzymywał białą dłonią. - Co to za plan? - spytałem. - Bardzo prosty - odparł, pocierając nos. - Devaki są znani z tego, że często zmieniają partnerów seksualnych. Pozyskanie próbek nasienia Devaki nie powinno nastręczyć naszym kobietom większych trudności. Tak twierdzi Justine. - Ależ to by było cudzołóstwo! - wykrzyknąłem. - Justine i ty... a jeśli spodziewasz się, że moja matka zgodzi się zadawać z... - Nasienia nie będzie zbierać ani Justine, ani twoja matka. Nikt nie ma zamiaru wymagać od twojej matki niemożliwego, co zaś do Justine, to byłoby wysoce nieobyczajnym, gdyby podjęła się tego kobieta zamężna, chyba się ze mną zgodzisz? Nie, Justine od razu podkreśliła, że nasienie musi zbierać kobieta niezamężna. I dlatego zadanie to powierzymy Katharine. - Katharine?! - Tak. - Twojej córce? Chcesz zrobić ze swojej córki dziwkę? - Katharine sama się zaofiarowała. - Nie wierzę! Rzucił mi badawcze spojrzenie i uświadomiłem sobie, że zbyt gorąco protestuję. Aż do tej pory prawdopodobnie nie podejrzewał nawet, że czuję coś do Katharine. Zwarłem szczęki i ścisnąłem szydło z taką siłą, że zabolały mnie palce. - Ze swojej córki? - Soli uśmiechnął się, a ja najchętniej wbiłbym mu teraz ostry czubek igły w czarną plamkę pośrodku oka. Zduszenie w sobie wściekłości i opanowanie się nigdy jeszcze nie kosztowało mnie tyle wysiłku. - Tak, była kiedyś moją córką, prawda? - Nie rozumiem. Przesunął czubkiem kciuka po płozie; przyglądał się jej w zamyśleniu, jakby studiował odrzucony fragment swego życia, a nie rzecz materialną, wykonaną z drewna i kości. Jakże nienawidziłem jego uduchowienia! Nie mogłem znieść, że każda osoba, każdy problem, każda rzecz podsuwała mu pretekst do cierpiętniczego rozpamiętywania blizn i konturów własnej duszy. - Kiedy Katharine była mała - zaczął powoli - rozumieliśmy się z nią bez słów, wystarczyło jedno spojrzenie. Była nad wiek rozwiniętą śliczną, prześliczną dziewczynką. Od kiedy jednak została wieszczką, nie pilotem, jak tego chciałem ja, ale jakąś przeklętą wieszczką - od kiedy złożyła śluby wieszczki, nie mogliśmy już spoglądać sobie w oczy, bo te jej wyłupiono. Nie, moja córka opuściła mnie dawno temu. Powiedziałem mu, że nie wierzę, by którakolwiek kobieta z naszego Miasta - a tym bardziej moja kuzynka - z własnej nieprzymuszonej woli zgodziła się spółkować z mężczyznami Devaki, chociaż, prawdę mówiąc, nie miałem najmniejszych trudności z wyobrażeniem sobie, jak Katharine wysysa soki życia z lędźwi brutalnych, zatraconych w dzikiej kopulacji jaskiniowców. - Może znużyli ją już cywilizowani mężczyźni - powiedział. Wydawało mi się, że patrzy na nabrzmiałe żyły na moich dłoniach, na moje drżące ramiona. - Albo może jest po prostu ciekawa; zawsze była ciekawą świata dziewczyną. Niepomny tego, co robię, naparłem z całych sił na szydło. Udo przeszył mi ostry, palący ból; krzyknąłem i spojrzawszy w dół, stwierdziłem, że kościane ostrze przebiło mi spodnie. Wokół dziurki rozpełzała się koncentrycznie ciemna plama krwi. Liko porzucił swoją kość, dźwignął się na cztery łapy i skamląc, węsząc, popatrywał to na Solego, to na mnie. Soli, przyglądając się, jak odciągam tkaninę nogawki od krwawiącej rany, pokręcił głową. - Pomóc ci, Pilocie? - zapytał. - Cóż za nieostrożność. Podszedł i pochylił się nad moją nogą. - Niech cię szlag! - wrzasnąłem. Zerwałem śię i chwyciłem go za przedramiona, a on mnie. Gorące strumyczki krwi ciurkały mi po nodze. Liko szczekał, bo nie wiedział, co robić. - Niech cię szlag! Staliśmy tak przez chwilę, przytrzymując się nawzajem. Wyczuwałem siłę jego nowego ciała pulsującą w mięśniach przedramion. Próbowałem wyswobodzić rękę, by wbić mu palce w miękkie miejsce poniżej ucha, oderwać mu szczękę od twarzy. Ale trzymał mnie tak samo mocno, jak ja jego. W jego zimnych jak lód oczach widziałem zrozumienie, niezachwianą pewność, że dysponując teraz wzmocnionymi wiązadłami i nowymi sprężystymi ścięgnami, możemy się pozabijać. Możemy rozerwać jeden drugiego na strzępy, połamać sobie kości, pozgniatać cenne mózgi. Zdałem sobie nagle sprawę, że silni mężczyźni są w stanie bardzo szybko uśmiercić innych silnych mężczyzn. I wiedziałem, że on widzi to w moich oczach. Puściliśmy się równocześnie. Postanowiłem sobie, że nigdy więcej nie dotknę go w gniewie, chyba że będę gotowy go zabić. Wyszarpnąłem sobie szydło z uda i cisnąłem je na belę futer ku-dłaczy. Poślizgnęło się na nich, zostawiając krwawy ślad na napiętej białej skórze. Podjąłem próbę zatamowania krwotoku, w taki sam sposób, w jaki Mehtar zasklepił sobie krwawiącą ranę na dłoni. Umysł potrafi kontrolować ciało, myślałem; jakie to cudowne, że mózg steruje mięśniami. Starałem się wbić to sobie w głowę, starałem się uciszyć rozszalałe mięśnie, Soli tymczasem pogłaskał Liko po łbie i mruknął: - Musiało cię bardzo zaboleć. Nie wiedziałem, czy nawiązuje do mojej zranionej nogi czy do szału, w jaki wpadłem na wieść o zobowiązaniu Katharine. Nie wrócił już do żadnego z tych tematów. (Katharine również nic mi nie odpowiedziała, kiedy spytałem ją, czy rzeczywiście dobrowolnie zaofiarowała się zebrać próbki nasienia). Dziesięć dni później, przed świtem pierwszego z martwych dni głębokiej zimy, Bardo i członkowie mojej nieszczęśliwej rodziny wyprowadzili z budynku troje wyładowanych po brzegi sań. Ruszyliśmy kawalkadą ulicami Akademii, kierując się ku Wydrążonym Polom, gdzie czekał wiatrowiec, który miał przetransportować naszą szóstkę przez sześćset mil lodu na zachód. 8 Kweitkel I tak Człowiek wprowadził swe nasienie do Probówki, i z tego sztucznego łona wyszło wiele ras ludzi, jak również ras, które ludźmi już nie były. Elidi wyrosły skrzydła, a Agathanianie przybrali postaci fok, by nurkować w wodach swojej planety; Hoshi opanowali trudną sztukę oddychania metanem, zaś Alaloi odkryli na nowo sztuki starożytne i uniwersalne zarazem. Na Cywilizowanych Światach wielu było takich, którzy w ten czy inny sposób próbowali poprawić swe rasowe dziedzictwo. Osobniki z Bodhi Luz, na przykład, zapragnęły, by ich dzieci były bardziej od nich rosłe. W ciągu kilku pokoleń, cal po calu, ich potomkowie osiągnęli dziesięć stóp wzrostu. Kiedy istoty ludzkie z różnych planet stwierdziły, że nie mogą się w naturalny sposób parzyć i płodzić dzieci, zapanował Chaos. I wtedy Człowiek sformułował trzecie i najważniejsze ze swych praw, które nazwał Prawem Cywilizowanych Światów: Człowiek może rozporządzać swym ciałem wedle własnego uznania, lecz jego DNA należy wyłącznie do gatunku, z którego się wywodzi. z „Requiem dla homo sapiens” Honhyego Hosthoha Tysiąc Wysp to ogromny archipelag rozsiany na przestrzeni czterech tysięcy mil kwadratowych oceanu. Wyspy te ciągną się szerokim półksiężycem od Landasalii na zachodzie, po Nigdyłię na południowym wschodzie. Wysp jest wprawdzie o wiele więcej niż tysiąc, o wiele, wiele więcej, ale większość z nich to małe wulkaniczne wybroczyny zeszlifowane niemal na płask przez wiatry, lód i grawitację, nagie pustkowia porośnięte tundrą, tużycą i pokryte ubitym przez wiatr śniegiem. („Tysiąc Wysp” to wolne tłumaczenie devackiej nazwy helahelasalia, co znaczy „Mnóstwo, Mnóstwo Wysp”. Devaki, a ściślej wszystkie plemiona Alaloi, na liczby powyżej dwudziestu mają tylko jedno określenie, hela). Na większych wyspach osiedliły się trzydzieści trzy plemiona Alaloi. Wyspy północnej grupy, nazywane Aligelstei (czyli „Błyszczące Klejnoty Boga”) tętnią życiem. Są bardzo piękne. To tam, wśród iglastych lasów, Alaloi polują na kudłacze i trąbiaste mamuty; tam, ocieniając dłonią oczy, spoglądają na barwne, oślepiająco jasne śnieżne pustkowia, a w nocy gromadzą się w swoich śnieżnych chatach i jaskiniach, by pić krwawą herbatę i dziwować się blaskowi gwiazd. Szesnasta wyspa zwie się Kweitkel, od wielkiej białej góry, która wznosi się tam na piętnaście tysięcy stóp ponad poziom morza. Moja matka, która przyswoiła sobie stosowne wspomnienia Alaloi Ra-inera, twierdziła, że Devaki znajdziemy w jaskini na południowym podgórzu Kweitkel. Każdej zimy, kiedy mróz skuwa lodem morze, rozproszone rodziny tego plemienia wyruszają psimi zaprzęgami w drogę po lodowej równinie. Ściągają z pobliskich wysp, takich jak Waasalia, Jalkel, Alisalia i innych, oraz ze Sawelsalii i Aurunii, które już tak blisko nie leżą. Zjeżdżają się, by szukać sobie żon, które urodzą im synów, oraz odprawiać ceremonie inicjacji chłopców wchodzących w wiek męski; zjeżdżają, by snuć opowieści i wręczać sobie podarki; i wreszcie zjeżdżają dlatego, że podczas mroku głębokiej zimy, kiedy powietrze jest tak mroźne, że wysysa duszę z oddechu, strasznie jest być samemu. Nasz plan zakładał, że podejdziemy do Kweitkel od południa, jako rodzina, która przybywa z pielgrzymką do siedzib przodków. Mieliśmy udawać potomków Senwego, śmiałka, który przed czterema pokoleniami odszedł od Devaki, by założyć własne plemię. (Miałem nadzieję, że wspomnienia Rainera są pełne i rzetelne, że naprawdę istniał człowiek imieniem Senwe. Czy naprawdę wyruszył po lodzie na południe, by szukać tam Pelasalii, legendarnej Błogosławionej Wyspy? Na południe od Kweitkel nie ma przecież żadnych wysp, czy to błogosławionych czy jakichkolwiek innych. Senwe, jeśli w istocie skierował się na południe, to bez wątpienia zginął dawno temu, kiedy w promieniach ostrego słońca pozornej zimy popękała mu pod nogami lodowa skorupa; wraz ze swoją nieszczęsną rodziną został prawdopodobnie wessany w zimne, bezdenne morze). Mieliśmy wylądować pod osłoną ciemności dziesięć mil od południowego wybrzeża Kweitkel, a następnie, wśród ryku nie cichnącego wichru, który nie napotykając na żadne przeszkody przemiata dziesięć tysiący mil kwadratowych lodowej pustki, zaprząc do sań psy, okutać się w futra i wyruszyć do naszego nowego domu, do którego już nie było stamtąd daleko. W drogę do odległych od Nigdylii o sześć tysięcy mil Wysp Zewnętrznych wystartowaliśmy z Miasta w ładowni srebrzystego wia-trowca. Dwa pokolenia wcześniej trasę tę, brnąc pieszo przez rozciągające się wiele mil pod nami lodowe pustkowie, przemierzał Goshevan. Nasza podróż była o wiele łatwiejsza i szybsza. Ani się obejrzeliśmy, a byliśmy już nad piętnastoma Wyspami Zewnętrznymi, osławionymi terenami kłusowniczymi szmuglantów, którzy z narażeniem życia przemycają stamtąd pod ostrzałem laserów bezcenne, prawdziwe futra dla tubistów z Miasta. Hen, w dole, zalane atramentem nocy, piętrzyły się porośnięte lasami góry i pasły stada białych kudłaczy. Hen, w dole - tu znowu musiałem wierzyć na słowo wspomnieniom Rainera - znajdowała się rodowa siedziba Yele-nalina i Reinalina, dwóch największych rodów plemienia Devaki. Wylądowaliśmy zgodnie z planem, na południe od Kweitkel. Tak przynajmniej zakładałem. Zmuszeni byliśmy zdać się na umiejętności nawigacyjne Markova Linga, pilota czeladnika świeżo po Borji. (O, ironio, my, piloci, dla których czymś zwyczajnym jest podróż z Urradeth do Geldi Luz, stajemy bezradni wobec o wiele prostszego zadania, jakim jest latanie wiatrowcem). W całkowitym niemal milczeniu wyładowaliśmy troje sań i piętnaście skamlących psów. Pracowaliśmy szybko, żeby Markov mógł wystartować w drogę powrotną, zanim wschodzące słońce odsłoni nasz fortel przed ewentualnymi świadkami, którzy mogli nas obserwować z odległego brzegu wyspy. Dygocząc z zimna, mordowałem się w ciemnościach z rzemieniami uprzęży; poświata gwiazd była tak słaba, że ledwie widziałem swoje psy. Ale słyszałem dobrze, jak powarkują na siebie i kłapią zębami, gryząc zmarznięte skórzane taśmy, którymi były powiązane. Parskały, prychały i otrząsały się, ilekroć wiatr sypał im w oczy ciemną kaszą śnieżnego pyłu. Stojący obok mnie Bardo poklepał otwartą dłonią swojego psa przewodnika, Alishe. W naciągniętym na głowę kapturze futra ze skór kudłacza wyglądał jak wielki biały niedźwiedź. Zaklął i krzyknął coś do Justine; nie zrozumiałem co, bo w tym momencie wiatr zadął z nową siłą i z wyciem uniósł jego słowa w mroźną noc. Soli, na którym porywiste wiatrzysko zdawało się nie robić wrażenia, zaprzągł wprawnie psy i pochylony nisko sprawdzał ładunek na swoich saniach. Kobiety, zgodnie ze zwyczajem Alaloi, pomagały, w czym mogły. Ale Justine zapomniała o ostrożności. Za mocno zacisnęła uprząż na piersi mojego trzeciego psa, Tusy. Capnął ją zębami za rękę, omal nie ściągając rękawicy z dłoni. Moja matka natychmiast doskoczyła ze skórzanym batem do rozeźlonego psa. Smagała go po zadzie, dopóki, skowycząc, nie przywarł brzuchem do śniegu. - Kawał zbója z tego Tusy - zawołała, przekrzykując gwizd wiatru. Odwróciła się do mnie. - A nie mówiłam ci, żebyśmy wzięli suki zamiast psów? Soli patrzył na nią przez cały ten czas, chociaż było za ciemno, żeby mógł dostrzec wyraz jej twarzy. - Samce są silniejsze - powiedział spokojnie, dając Markovowi znak, że jesteśmy już gotowi do drogi. Markov, który ani na chwilę nie opuścił zacisznego wnętrza statku, pomachał Solemu i odpalił rakiety. Wiatrowiec wyrwał z rykiem do przodu i wzbił się w ciemne wschodnie niebo. Grzmot potoczył się echem po lodzie i szybko ścichł. Nie pamiętam, żebym kiedyś czuł się aż tak samotny, jak tamtego przedświtu na morzu. Ja, który zapuszczałem się w splot tak daleko, że od najbliższej istoty ludzkiej dzieliły mnie nieraz miliardy mil, stałem twarzą do wschodu i odprowadzałem tęsknym wzrokiem czerwone strugi rakietowych silników wiatrowca. Samotność w statku świetlnym - czy w ogóle na pokładzie jakiegokolwiek statku - nie jest tak naprawdę samotnością. Otacza cię bezpieczna, przypominająca łono koncha, czujesz pokrzepiający, znajomy dotyk neurologiki, chroni cię ludzka konstrukcja. Tam na lodzie był tylko porywisty wiatr i mróz tak siarczysty, że wilgotniały mi oczy i nozdrza; tam na lodzie łatwo było zginąć, mając nawet wokół siebie rodzinę czy przyjaciół. Po raz pierwszy w życiu miałem zbliżyć się intymnie do natury. Miałem zabijać zwierzęta, by jeść ich mięso i sporządzać sobie odzienie z ich okrwawionych skór; miałem formować bloki ubitego śniegu i budować z nich dom, by nie zamarznąć na śmierć. Wiatr wdarł mi się pod parkę i nagle, w namacalny, bezpośredni sposób pojąłem, jak delikatna jest moja skóra, mimo że porasta ją czarne włosie i okrywa białe futro kudła-cza. Lodowa kasza siekła mi natłuszczoną twarz, a ja wsłuchiwałem się w zawodzenie wichru; wsłuchiwałem się w zawodzenie wichru w mych zmarzniętych płucach i czułem, jak maleńkie okruszki lodu nakłuwają i przeformowują mi z każdym wdechem i wydechem wnętrze nosa. Nie pierwszy i nie ostatni raz zastanawiałem się, czy to, co znajdę na wyspie Kweitkel, warte będzie ceny obolałych zębów i przemarzniętego ciała. Po chwili Soli gwizdnął na swojego psa przewodnika. Pora była ruszać. Pomyślałem, że skoro mam udawać Alaloi, to nie zaszkodzi poćwiczyć ich obyczaje. Odwróciłem się kolejno do wszystkich czterech stron świata, dziękując za świt. Nad wschodnim widnokręgiem, tam gdzie lód łączył się z niebem, rozlewała się już czerwona zorza koloru rozjarzonej krwi. Z granatowego nieboskłonu podświetlanego przez skryte jeszcze za krzywizną świata słońce, zwieszały się pasemka różu i szarości. Na południu tylko szara mgła i bezkresny lód. Na zachodzie było ciemno, zarys Sawelsalii nadal tonął w woalach nocy. Ukłoniłem się północy, gdzie w oddali, niczym potężny biały bóg, wznosił się w niebo szczyt Kweitkel. (Słowo „kel” znaczy w języku Devaki zarówno „góra”, jak i „bóg”). Jego stoki były w dolnych partiach zielone i brudnobiałe, niemal ciemnoszare na tle nieba, zaś śnieżne pola u wierzchołka jarzyły się pomarańczowo w promieniach wstającego słońca. - Kweitkel, nu la lurishia - wyszeptałem cicho, żeby nikt nie podsłuchał, jak witam się z tą górą. - Shantih, shantih. Zwróciliśmy nasze sanie na północ i wygwizdaliśmy cztery niskie krótkie tony, a po nich długą, jękliwie wysoką nutę, ten szczególny sygnał, za pomocą którego Devaki podrywają do biegu psy, kiedy chcą im oszczędzić bata. Psy, marszcząc czarne nosy i wywalając różowe jęzory, szarpnęły się w uprzężach, zaparły łapami w śnieg. Soli ze swoim zaprzęgiem otwierał pochód, za nim postępował Bardo. Kobiety większą część drogi jechały na saniach. Jednak co najmniej dwa razy tego poranka moja matka naprzykrzała mi się, żebym zamienił się z nią miejscami. Ale odmówiłem. Powiedziałem jej, że kobiety Devaki nie prowadzą sań, czym bardzo ją uraziłem. Prowadziłem ostatni zaprzęg, zadanie miałem więc najłatwiejsze, a to z dwóch powodów: po pierwsze, mój pies przewodnik, Li-ko, był jak dotąd najinteligentniejszym i najsilniejszym z psów, a po drugie, sunąłem po śladzie przetartym już przez Solego i Bardo. Śnieg był ubity i czysty; oblodzone płozy naszych sań ślizgały się gładko równoległymi zagłębieniami. Devaki nazywają taki śnieg safel, szybki śnieg, i rzeczywiście jechało się po nim szybko. Nie było jeszcze południa, kiedy pokonaliśmy większą część odległości dzielącej nas od wyspy, a dotarlibyśmy jeszcze dalej, gdyby nie opłakany, pożałowania godny stan psów. Muszę tu przyznać, że to ja ponosiłem winę za wygłodzenie psów. Od początku planowałem takie okrutne ich potraktowanie. Ze wszystkich nikczemnych czynów, jakich dopuściłem się w życiu - a było takich wiele - tego torturowania niewinnych zwierząt wstydzę się w jakimś sensie najbardziej. To konieczne, wmawiałem sobie i reszcie, konieczne dla stworzenia pozorów, że przebyliśmy daleką drogę. Po przebyciu tysiąca mil po lodzie, a tak mieliśmy utrzymywać, nasze psy byłyby wychudzone z wycieńczenia i wygłodzone, bo przez wiele dni nie dokarmiane. Aby to osiągnąć, nie bacząc na protesty Solego, zażądałem, żeby psom wydzielano głodowe racje. Co więcej, przed opuszczeniem Miasta własnymi rękami wcierałem im zasolony, zmrożony śnieżny proszek w poduszki łap dopóty, dopóki te nie zaczęły krwawić i nie zamarzły. One skamlały i wpatrywały się we mnie ufnymi ślepiami, a ja głodziłem je i kaleczyłem; robiłem to, żeby Devaki uznali nas za swych braci i żebyśmy mogli odkryć tajemnicę życia. (Wiem, że mojego barbarzyństwa nie usprawiedliwia ani trochę fakt, że sam również się głodziłem. Inni robili to samo. Kimże jest człowiek, jeśli nie istotą, która potrafi znieść każde barbarzyństwo, cierpienie lub ból?). Bolałem też nad tym, że musieliśmy z Bardo okładać psy batami. Bardo przez całą drogę do wyspy wywijał swoim bez opamiętania. Pokrzykując i klnąc, smagał zad ostatniego psa w swoim zaprzęgu. Co ciekawe, Soli, którego psom przypadało najtrudniejsze zadanie zecierania szlaku. W ogóle nie używał bata. Nauczył się od Lio-nela pewnej sztuczki i opanował ją lepiej niż sam Lionel. Pamiętam jeszcze, jak poranne powietrze przeszywał czysty gwizd Solego. Był to gwizd piękny, melodyjny; po dziś dzień mam w uszach jego jękliwą nutę. Słychać w nim było ponaglenie i współczucie, zupełnie jakby Soli rozumiał dobrze, ile cierpienia mogą zadać zapadnięte brzuchy i zmrożone, krwawiące łapy. Pogwizdywał tak raz po raz, a jego zdyszane psy ciągnęły z poświęceniem sanie. Niedługo, myślałem, jeśli szczęście nam dopisze, ich wysiłek nagrodzony zostanie ciepłem buzującego ogniska i pokrwawionymi ochłapami świeżego mięsa. I tak dotarliśmy do skalistego wybrzeża wyspy. Wiatr ze świstem smagał nam twarze, poskrzypywały na śniegu płozy sań. Twarz miałem tak odrętwiałą z zimna, że ledwie mogłem mówić. Ale do powiedzenia było niewiele, za to wiele do słuchania: ujadanie psów i zawadiackie pokrzykiwania Bardo; wrzaski talawów nurkujących na nas z urwisk na szeroko rozpostartych skrzydłach; okruchy lodu szlifujące skały sterczące ponad poziom morza; i nagły napór ciszy, nieogarniony i przytłaczający, kiedy cichł na chwilę wiatr i milkły żywe stworzenia. Jakąś milę od brzegu stwierdziłem, że trudno się będzie nań wydostać. Południowe wybrzeże Kweitkel tworzyły wysokie urwiska, iglice wulkanicznych skał wypchnięte ponad przybrzeżne wody na podobieństwo wielkich, poszarpanych czarnych paluchów zżartych przez solno-śnieżną chorobę. Morze przy tym wysokim brzegu przymarzło do skał, lód był zdradliwy, sfalowany i gruby, jego lśniące zmarszczki biegły w poprzek plaży nierównymi garbami bieli i błękitu. Przyszło mi na myśl, że lepiej będzie okrążyć wyspę i wprowadzić nasze sanie na ląd łagodniejszym stokiem wybrzeża zachodniego. Kiedy zatrzymaliśmy się na posiłek złożony z orzechów baldo i zimnej wody, Soli przeciwstawił mi się, mówiąc: - Skoro mamy utrzymywać, że jesteśmy z dalekiego południa, muszą nas widzieć przybywających z południa. - Ale zachodnim stokiem będzie szybciej - wymamrotałem bełkotliwym z zimna głosem. - A tobie jak zawsze się śpieszy, co? - Może Devaki już nas wypatrzyli - powiedziałem. - Mieli na to cały ranek. - Spojrzałem na pionowe południowe klify i poczułem suchość w krtani, przeczucie katastrofy i zguby. Nie byłem jednak wieszczem, powiedziałem więc tylko: - Nie podobają mi się te urwiska. Ciekaw byłem, jak mogą wyglądać nasze sanie, widziane ze skalnej półki nad jaskinią Devaki. Nie ma nic tak maleńkiego i niepozornego jak ludzie i wytwory rąk ludzkich na tle bezkresnego lodu. Trzy maciupcie kreseczki sunące wśród nieskończonej bieli, pełznące wolniej, niż śnieżny czerw - chyba właśnie coś takiego widziałby ktoś spoglądający z brzegu w morze. Soli zacisnął błyszczące od tłuszczu usta. - Wszechświat nie obraca się wokół Mallory’ego Ringessa ani wokół kogokolwiek z nas. - Poszukał wzrokiem wsparcia u Justine, która siedziała na jego saniach. - Po co Devaki mieliby nas obserwować? Potarłem nos; tłuszcz, którym był wysmarowany, zgęstniał na mrozie w lepką i zimną papkę. - Gdybyśmy pognali swoje psy na urwiska, mogliby nas wziąć za głupców - zauważyłem. - Nie, to nie tak. - Przymrużył oczy i osłoniwszy je dłonią, zaczął sunąć wzrokiem wzdłuż plaży. W pewnej chwili wskazał na rozstęp między urwiskami, którym plaża pięła się ku skrajowi lasu. - Tam - powiedział w języku Devaki jak rodowity jaskiniowiec. - Poprowadzimy nasze sanie tamtym jęzorem lodu, który oblizuje skraj lasu. - Trudno będzie. - Owszem, nie przeczę - burknął. Tego popołudnia wykonaliśmy najznojniejszą pracę w swoim życiu. W pobliżu wyspy morze zamarzło w rumowisko zielonych i niebieskich bloków lodu, dżunglę kryształów wielkości budynku, labirynt szczelin, wybrzuszeń i postrzępionych lodowych szpikulców zaczepiających się o uprzęże i stanowiących wielkie zagrożenie dla psich brzuchów. Były chwile, kiedy sanie utykały w lodowych szczelinach, albo jeszcze gorzej, zaczynały się zsuwać w jakąś rozpadlinę, a wszystkiemu towarzyszyło wycie przerażonych psów. Co najmniej trzy razy zmuszeni byliśmy wyprzęgać zwierzęta, chwytać za skórzane popręgi i ręka za ręką wciągać sanie z ładunkiem z powrotem na górę. Raz musieliśmy sanie całkowicie rozładować. Bardo, który żywił chroniczny wstręt do jakiegokolwiek wysiłku nie mającego związku z łóżkiem, przy każdej takiej okazji ryczał i klął na czym świat stoi. Każde z nas reagowało na napotykane trudności po swojemu: Justine śpiewała piosenkę i śmiała się, bo była szczęśliwa, że jest tutaj, u boku męża; Katha-rine, roztargniona i pracująca machinalnie, zafascynowana lśnieniem lodu i teksturą odległego lasu, rozglądała się bez ustanku, napawając oczy cudami tego świata; Soli zdawał się z zadowoleniem witać wszelkiego rodzaju problemy, traktując je prawdopodobnie jako sprawdzian dla swojej inteligencji i wytrzymałości na ból. Tylko na mojej matce - i było to dla mnie wielkim zaskoczeniem - ta katorżnicza harówka nie robiła żadnego wrażenia. Zwinnie i pewnie poruszała się po niebezpiecznej lodowej skorupie, wyraźnie upojona siłą swego nowego ciała Alaloi. Tę nowo odkrytą radość istnienia widać było w swobodzie, z jaką ciągnęła za rzemienie uprzęży, z jaką stawiała kroki po śliskim lodzie, i pochylona, pracując biodrami, parła pod wiatr; przebijało to z wyrazu jej przerzeź-bionej twarzy, która, pomimo wydatnego nosa i szczęk była bardzo piękna. Na skraj lasu dobrnęliśmy dopiero pod wieczór. Opuchnięte mięśnie przedramion paliły mnie żywym ogniem. Nadwyrężyłem sobie kolano, kiedy Katharine źle postawiła stopę, poślizgnęła się i musiałem wziąć na siebie cały ciężar zsuwających się w rozpadlinę sań. Też się poślizgnąłem, wykręcając sobie staw i nadrywając boleśnie ścięgna. Tylko Mehtarowi zawdzięczałem, że zupełnie się nie zerwały. Dokuśtykawszy po śniegu do mrocznego lasu na skraju plaży, przyłapałem się na tym, że dziękuję w duszy temu snycero- wi tubiście za to, że nie stałem się kaleką. Bardo, udając okaleczonego z wyczerpania, siedział na kamieniu, trzymał się za głowę i jęczał: - Na Boga, a tom się zmachał! Spójrzcie tylko na moje dłonie! Dlaczego nie mogę ich zamknąć? To obłęd. Oj... jak zimno, szczy-ny by na tym mrozie zamarzły, nie dolatując do ziemi. Zademonstrowałbym wam, ale taki jestem zmordowany, że nie dam rady wstać. Niech przeklęty będzie Shiva Lal i niech będzie przeklęta Drisana Lal za to, że rozłożyła nogi i dała mu i wydała na świat mnie. Do diabła z Govindą Lal i z Timurem też, i z Hanifem, i... - Ciągnął te litanię, przeklinając przodków, że skazali go na ból istnienia; dosyć długo to trwało. Książęta Latoświata, aż za dobrze o tym wiedziałem, mieli wspaniałą pamięć do swoich rodowodów. Przeklinał pradziada swojego pra-pradziada i przeklinał bezmyślność wody, która pozwalała sobie zamarzać w zielono-białe sopelki dyndające mu u wąsów. Nie współczułem mu w tym momencie, chociaż wiedziałem, że dopiero po przybyciu do Nigdylii pierwszy raz w życiu zobaczył śnieg i lód. Moja matka wzięła jednego psa i wyruszyła na nartach w las, żeby rozpoznać teren, zaś Justine zabrała się do owijania skórami krwawiących łap pozostałym psom. Katharine z mieszaniną irytacji i zdumienia pochyliła się nad zmarzniętym krzaczkiem, przysuwając rozczapierzone palce gołych dłoni do płatków ogniokwiatu. - Jest ciepły - powiedziała. -1 te kolory. Patrzcie, jak się zmieniają, z czerwonego w płonący karmin, z karminu w... Soli przykucnął nade mną i natychmiast wywiązała się między nami sprzeczka. Ja chciałem jak najszybciej ruszać w dalszą drogę do jaskini Devaki, ale on pokręcił głową i powiedział: - Za późno. Lepiej nie zapuszczać się w las po nocy. - Zanim zmierzch zapadnie - odparowałem - będziemy w jaskini Devaki. To tylko cztery mile łatwej drogi przez las. - Tak, o ile wspomnieniom Rainera można wierzyć. - A ty nie wierzysz? - spytałem z przekąsem. - Wiara! - prychnął i strzepnął śnieg z butów. - Do zmierzchu mamy dwie godziny. - Czyżby, Pilocie? Spojrzałem ku zachodowi, ale znajdowaliśmy się zbyt blisko podnóża góry, by widać stąd było położenie słońca. Żałowałem, że nie zabraliśmy ze sobą zegara. Z powodzeniem mogliśmy to zrobić. W Wieży Czasomistrza widziałem zegar nie większy od paznokcia mojego serdecznego palca. (To znaczy, paznokcia mojego serdecznego palca takiego, jakim był, zanim Mehtar przerzeźbił mi ciało). Zegar ten wykonany był z płatka jakiejś ożywionej substancji, która jarzyła się i w miarę upływu sekund i godzin zmieniała barwę, tak jak kwiaty Katharine przechodzące od magenty do płomienistej czerwieni. Gdybym ukrył taki płatek w swoich futrach, byłbym w stanie przewidzieć chwilę, w której unosząca się krawędź świata przesłoni słońce. - Szkoda, że nie kazaliśmy teknikowi zainstalować w radiu zegara - powiedziałem, wszczynając znowu stary spór. - No, ale ty nie chciałeś łamać zakazu Czasomistrza. Samo radio ukryte było w fałszywym dnie sań Solego, wraz z kulkami kryddy potrzebnymi nam do zabezpieczenia pozyskanych tkanek Devaki. Naturalnie, do radia nie łatwo się było dostać; miało nam posłużyć jedynie do wezwania wiatrowca, kiedy zakończymy już niebezpieczną misję pozowania na jaskiniowców. Soli żałował chyba, że nie odważył się złamać wydanego przez Czasomistrza zakazu używania zegarów. Niełatwo być Lordem Pilotem, pomyślałem. Wpatrywał się w podstawę urwiska, w nakładające się na siebie warstwy skały; można by pomyśleć, że poprzez starodawne margle i osady zagląda w serce świata. - Czasomistrz słusznie czyni, nienawidząc czasu, nie uważasz? Co nas obchodzi, która jest godzina? Po co nam zegary, skoro mamy Mallory’ego Ringessa, który zapewni nas, że do zmroku zostały jeszcze dwie godziny? Kiedy moja matka wróciła z wiadomością, że droga przez las jest łatwa i niezbyt stroma, podjęliśmy decyzję. - Śnieg jest tam głęboki - powiedziała. - Ale pokryty grubą zmarzniętą skorupą. Spójrzcie na Ivara. Nie przebił jej swoimi twardymi, małymi łapami. Kiedy zaprzęgaliśmy psy, przygotowując się do ostatniego etapu podróży przez las, wydarzyła się rzecz straszna. Powinienem był się zorientować, że coś się stanie, bo Katharine wypuściła nagle rzemienie z rąk, wyprostowała się i, zadzierając głowę, wlepiła oczy w niebo jak w obraz. Ale ja byłem zmęczony i zbyt zajęty przy Li-ko, by zdać sobie sprawę, że dziewczyna patrzy na powtórkę jakiejś dawnej wizji. Naciągałem właśnie uprząż na potężną pierś Liko, kiedy zza głazu spoczywającego na skraju lasu coś wyprysnęło. Był to śnieżny zając. Położywszy uszy po sobie, kicał po śniegu szalonym zygzakiem. Liko warknął wściekle i zanim zdążyłem go przytrzymać, rzucił się w pościg za zającem. Trudno opisać, co wydarzyło się później. Trudno nie tylko dlatego, że pamiętam ten incydent wyrywkowo i jak przez mgłę, ale również dlatego, że opowiadanie o nim sprawia mi ból. Liko gnał po śniegu - prawie biała smuga na tle bieli ścigająca podskakujący biały kłębek. Bardo zerwał się z kamienia i wpatrzony w niebo wrzasnął: - Na Boga, patrzcie tylko! Znad krawędzi urwiska wyprysnęła jeszcze jedna smuga. Oderwałem oczy od zająca, który dokicał już prawie do lasu, i spojrzałem w górę. Od błękitu nieba odcinał się wielki granatowy kształt o szeroko rozpostartych skrzydłach. Był to talaw pikujący z wypuszczonymi szponami na zająca, na Liko, na jednego albo drugiego - nie wiedziałem na którego - ale spadający jak kamień i pewnie, z wystawionym jak włócznia tylnym szponem. Wbił ten szpon w kark Liko. Usłyszałem przeraźliwy przeszywający wrzask. A może był to chór dwóch nakładających się na siebie wrzasków - zwycięskiego okrzyku wielkiego ptaszyska i przerażonego skowytu Liko - nie potrafię powiedzieć. Pies, skamląc rozpaczliwie, kłapiąc konwulsyjnie szczękami, runął w śnieg. Pędziłem już ku niemu, zastanawiając się w biegu, dlaczego nie próbuje wyrwać się talawowi. Pędziłem ku niemu, zbyt oślepiony roziskrzoną bielą śniegu i strachem, by zdawać sobie sprawę, że talaw przetrącił mu prawdopodobnie kark. Kiedy tak biegłem z zamiarem ściągnięcia talawa za skrzydła z psa i ukręcenia mu szyi, ptak, zatapiając szpony w boku Liko, spoglądał na mnie jasnymi ślepiami. Potem, jakby napatrzył się już do syta, odwrócił niespiesznie łeb i wbił haczykowaty dziób w kosmatą mordę Liko. Usłyszałem kolejny przeraźliwy skowyt, a potem zapadła cisza. Talaw uniósł łeb - a ja przez cały ten czas, który jakby się dla mnie zatrzymał, biegłem i biegłem - talaw trzymał w dziobie różowy język Liko. Rzucił gwałtownie łbem, połykając krwawy ochłap, i zmierzył mnie ślepiem. Znowu uderzył dziobem; zachowywał się tak, jakby miał nieskończenie wiele czasu na doprowadzenie do końca swojego aktu gwałtu. Usłyszałem własny krzyk, i czubek dzioba wydarł Liko otwarte wciąż, żywe przerażeniem oko. Zamachałem rozpaczliwie pięściami; talaw odrzucił w tył łeb, rozdziawił dziób, a potem, posyłając mi niemal obojętne spojrzenie, poderwał się z krzykiem w powietrze, zatrzepotał skrzydłami i wzbił się w niebo. Zatrzymałem się nad Liko i stałem bezradnie, otwierając i zaciskając dłonie. Podbiegł do mnie Soli, podbiegł Bardo, podbiegła reszta. Soli spojrzał na skamlącego Liko. - Nie widzisz, że on umiera? - spytał. Milczałem, wpatrzony w krwawe plamy na śniegu. - Twój pies, Pilocie, to twój pies. Skrwawiona breja zamarzała na moich oczach, a Soli dorzucił: - Musisz go dobić. Nie, pomyślałem, nie mogę zabić Liko, mojego psa przewodnika, mojego przyjaciela. - Zrób to, Pilocie. Szybko. - Nie - wykrztusiłem. - Nie potrafię. Soli, który rzadko przeklinał, wrzasnął: - Diabli z tobą! Schylił się szybko i ze straszliwą siłą grzmotnął Liko zaciśniętą pięścią w łeb. Usłyszałem chrupnięcie pękającej czaszki i Liko znieruchomiał. Kupka futra i mięsa leżała w śniegu martwa. Soli zaklął jeszcze raz, zwiesił głowę, przycisnął dłoń do skroni i odszedł. Zbliżył się do mnie Bardo. - Liko nie żyje - wymamrotałem. Bardo otoczył mnie potężnym ramieniem i uścisnął. - Malutki - mruknął. Chciałem spojrzeć na Liko, ale nie mogłem. - Jeszcze przed chwilą żył - wyszeptałem - a teraz leży martwy. Bardo opadł na kolana. Ściągnął rękawicę i przyłożył gołą dłoń do serca Liko. - Kiepska sprawa - wymruczał, kręcąc głową. - Kiepska sprawa. Pragnąłem porwać Liko w objęcia, wtulić twarz w jego futro, przystawić rękę do marznącego nosa. Ale nie mogłem się przemóc. Nie był już żywym stworzeniem, które można dotykać; był rzeczą z futra, krzepnącej krwi i kości, i wkrótce, kiedy wróci talaw, albo dobiorą się do jego mięsa wilki, zostanie po nim tylko plama na śniegu. - Taki był ładny - odezwała się Justine. A potem, tak cicho, że jej słowa tonęły niemal w poświście wiatru, powiedziała: - Liko, mi alasharia la shantih. - Była to modlitwa odmawiana przez Devaki nad zmarłym. Usiłowałem powtarzać za nią, ale nie mogłem zmusić warg do formowania słów. Nigdy dotąd nie byłem naocznym świadkiem śmierci zwierzęcia. Nie wierzyłem, że dusza Liko odpoczywać będzie w pokoju po tamtej stronie dnia. „Nie ma niczego chwalebnego w chwili, w której ustaje tykanie” - powiedział mi kiedyś Cza-somistrz. - „Jest tylko czerń i piekło wiecznej nicości”. Spojrzałem na ciało psa i zobaczyłem nicość. Wiatr ryczał mi w uszach, wiatr tarmosił jego futro, które falowało niczym morze podczas pozornej zimy, i naraz przypomniało mi się, że widziałem już kiedyś śmierć. Dawno temu, kiedy jako chłopiec spacerowałem po plaży przylegającej do Hofgarten, zobaczyłem mewę rozdziobującą trupa jednego ze swych braci. Ta pierwsza wizja śmierci mocno wryła mi się w pamięć: wyrwane, tłuste pióra oblepione morską pianą i piaskiem, jasnoczerwone klejnoty mięsa, przyciągające wówczas mój zafascynowany wzrok. Jeszcze tego samego dnia - dnia, w którym zrezygnowałem ostatecznie z samotnych spacerów plażą - natknąłem się na odsłonięty przez odpływ szkielet wyrzuconego na brzeg wieloryba. Zapamiętałem wielkie zakrzywione palce z białej kości sterczące z piasku, zupełnie jakby sięgały po spływające z nieba tchnienia wiatru. Tak, widziałem już śmierć, ale samego umierania nigdy. Połamane skrzydła mewy, nagie żebra wieloryba - to były rzeczy rzucone kaprysem losu na plażę, kościane świadectwa horroru i ostatecznej tajemnicy, której za wszelką cenę trzeba unikać. Spojrzałem na piękne ciało Liko, na jego masywny kark, szeroką pierś, i stwierdziłem, że w jednej chwili stał się dla mnie rzeczą, a zarazem czymś więcej; był pierwszą istotą, której przejście od życia do śmierci obserwowałem. Owo przejście napawało mnie przerażeniem. Sama myśl o umieraniu sprawiała, że zaczynały mnie boleć zęby, a z mięśni wyciekała wszelka siła. Patrzyłem tak na Liko i czułem, jak zamarzają mi napływające do oczu łzy; patrzyłem na Liko i pogardzałem samym sobą, stwierdzając, że wcale mi go nie żal, że wcale nie boleję po jego stracie. Pochowałbym go, ale śnieg był zbyt twardy, by w nim ryć. Od plaży doleciał ponaglający gwizd Solego, sygnał, że wkrótce się ściemni, że nie ma czasu na pogrzeby. Justine, ta niewinna, piękna kobieta, której wydawało się, że nigdy nie umrze, rzuciwszy mi kilka wyświechtanych słów pocieszenia, ruszyła w jego kierunku. Moja matka stała jeszcze chwilę nad Liko, z przekrzywioną głową, pocierając wydatne wały nadoczodoiowe. - To był tylko pies - odezwała się. - Co tu grzebać? Wracajmy leoiej do sań. Zanim się całkiem ściemni. - Ona też mnie zostawiła Patrzyłem, jak wyprzęga Tusę i wprzęga go do moich sań na miejsce Liko. - Barbarzyńcy! - wydarł się na nich Bardo. - Na Boga, spójrzcie tylko na tego biednego psa! - Zadarł głowę i bluznął w niebo stekiem straszliwych przekleństw. Przeklinał talawa za to, że zabił Liko, przeklinał bogów, że dopuścili do jego śmierci; przeklinał ojca i matkę Liko za to, że go spłodzilil, przeklinał Solego, a na koniec przeklął mnie. Klnąc tak, pochylił się, dźwignął z plaży wielki, granitowy głaz i przywalił nim ciało Liko. Idąc za jego przykładem, podniosłem kamień, mniejszy kamień, i też położyłem go na Liko. Pracując jak w transie, szybko usypaliśmy nad psem mały kurhan. Kiedy skończyliśmy, podeszła do nas Katharine z naręczem ogniokwiatów, które zebrała w lesie. Położyła je na grobie Liko. - Tak mi przykro, Mallory - powiedziała. - Widziałaś tego talawa, prawda? We śnie - wiedziałaś, że to się stanie. - Widziałam... możliwości. Wiedziałam, ale nie... Ty tego nie zrozumiesz. Patrzyłem, jak kwiaty więdną i blaknie ich ognista czerwień; jeszcze parę chwil, a zgasną. - Trzeba mi było powiedzieć, co widziałaś. Może bym temu zapobiegł. - Przykro mi. - Nie sądzę. - Przykro mi z twojego powodu. Niewiele więcej jest do opowiadania o tym długim dniu podróży do jaskini Devaki. Przez las, zgodnie z moimi oczekiwaniami, przeszliśmy szybko i bez problemów. Pamiętam tylko, że wyspa była przepiękna. Zielone drżfewa na tle łagodnych, białych stoków, białozielone wzgórza rysujące się na błękitnym tle nieba - dziwna rzecz, ale ta perfekcja barw w pierwszym rzędzie przychodzi mi na myśl, ilekroć wracam pamięcią do wszystkich dramatycznych wydarzeń naszej wyprawy. (Nie mam tu na myśli śmierci Liko; nawiązuję do tragedii, które wkrótce miały się stać naszym udzia-łem) Psy bez specjalnego wysiłku ciągnęły sanie przez łagodne, wznoszące się stopniowo podgórze. Mróz nie był już tak trzaskający jak na lodzie, ale wystarczająco silny, by rozłupywać drzewa. Minęliśmy kilka obalonych, zakopanych w śniegu trupów drzazgo-drzew. Chociaż ani razu nie byliśmy świadkami ich śmierci, to rozchodzące się wśród wzgórz echa rozrywających się z hukiem drzew towarzyszyły nam przez całą drogę. Wiatr niósł trociny i długie, białe drzazgi; przyznałem Solemu rację, las był w nocy niebezpieczny. W końcu, kiedy gasło już światło dnia i nasze cienie urosły niemal do wysokości drzew, stanęliśmy na szczycie niewielkiego wzgórza. Przed sobą mieliśmy wyższe wzgórze, a w jego północnym stoku ziała czarna paszcza wejścia do jaskini Devaki. Nad nami, na północ od obu wzgórz, ponad pomniejszymi garbami tego świata piętrzył się ogromny, biały i święty dla Devaki Kweitkel. Ale ja, stojąc tam w zapadającym zmierzchu i bezruchu zapatrzony w głębie jaskini, nie wyczuwałem żadnej świętości; czułem się tylko znużonym profanem i świętokradcą. 9 Yuri Mądry Ze związku Człowieka z Bombą zrodzili się Hibakusha, światy Gaiei, Terror, Śmierć i Pierwsze Prawo Cywilizowanych Światów, które zakazywało Człowiekowi detonowania wodoru w światło. Hibakusha uciekli i wzięli sobie do łoża Prawo, i tak na świat przyszli Afazycy, Przyjaciele Boga, Astrierianie, Autyści, Maggidzi i Arhatowie z Newvanii. Zaś Terror poślubił Śmierć, i z tego związku zrodził się Vild oraz wielka Nicość poza nim. I Terror poślubił również Prawo, i tak poczęci zostali Ludzie Stadni, którzy bardziej od życia cenili sobie Porządek, złożyli więc swoją Wolną Wolę w ofierze pośledniejszemu bogowi Porządku. O Ludziach Stadnych nie wiemy prawie nic. 0 „Requiem dla homo sapiens” Horthyegi) Hosthoha 1 Przed jaskinią, kiedy w końcu do niej dotarliśmy, zakotłowało się; ujadanie psów, krzyki, chmara dzieciarni opadająca z piskiem nasze sanie. Brzdące małymi rączkami odchylały skóry, którymi przykryty był ładunek, i zaglądały pod spód, sprawdzając, czy nie przywieźliśmy czasem mamucich języków, kudłaczowych wątróbek albo innych przysmaków Devaki. Rozdzierały skórzane woreczki z orzechami baldo i kręciły główkami zawiedzione, że z zapasów prowiantu zostało nam tylko takie postne, nędzne byle co. Najwyraźniej nie podejrzewały nawet, że nie jesteśmy ich dalekimi kuzynami, lecz cywilizowanymi ludźmi, którzy przybyli tutaj, by wykraść ich materiał genetyczny. Staliśmy przy saniach, czekając, aż ich rodzice wyjdą do nas z jaskini. Zwracałem twarz ku jej wylotowi i w buchającym stamtąd cieple tajała mi oblodzona broda. Słyszałem płacz niemowląt, czułem zapach pieczonego mięsa, zmieszany z ciężką wonią mokrego futra i rozkładającej się krwi. Nie byłem przygotowany na tego rodzaju wrażenia zapachowe i robiło mi się niedobrze. Zawiesisty fetor starego moczu bijący od ob-sikanych kamieni, woń drzewnego dymu i świeżo pociętej sosny, smród tłuszczu i dziecięcych wymiocin, zalatujący od futer zaciekawionych kobiet Devaki - wspomnienia Rainera, choć okazały się rzetelne, nie były najwyraźniej kompletne; nie odnajdywałem w swojej pamięci żadnych informacji o tych zapachach. (Jest to chyba wada konstrukcyjna komputerów akaszyków. Wspomnienia zapachów przechowywane są głęboko w układzie limbicznym mózgu, czasami zbyt głęboko, by akaszycy byli w stanie do nich dotrzeć). Ziemia między ogniskami zasłana była ogryzionymi kośćmi, strzępami skór, odpadkami mięsa; musiałem stąpać ostrożnie, żeby nie wdepnąć w którąś z niezliczonych, na wpół zamarzniętych kupek psich odchodów, którymi upstrzony był śnieg. W wejściu do jaskini otoczyli nas mężczyźni Devaki - potężni, grubo ciosani, okutani tak jak my w futra z kudłacza. Dotykali naszych futer, dotykali sań, dotykali jeden drugiego, wypowiadając słowa powitania: ni luria la Devaki, ni luna la. - Jestem Soli - odezwał się Soli, głaszcząc po główce jedno z dzieci - syn Maulego, który był synem Wilanu, Zabójcy Wielorybów, którego ojcem był Rudolf, syn Senwego, który wiele lat temu odszedł od Devaki, żeby szukać Błogosławionych Wysp. - Odwrócił się do mnie i położył mi dłoń na ramieniu. - A to mój syn, Mallory; jesteśmy z rodu Senwego, który był synem Jamaliela Zapalczywego. Drażnił mnie ciężar dłoni Solego spoczywającej na mym ramieniu, drażniło mnie, że muszę udawać jego syna. Drażnił mnie smród bijący z jaskini i ropiejące rany na topornych łapskach mężczyzn, drażniła napierająca na mnie ciżba cuchnących ciał, wszechobecny fetor oraz widoczne wszędzie oznaki choroby i śmierci. Drażniło mnie to wszystko, i nie tylko, ale niewiele miałem czasu na rozpamiętywanie swojego rozdrażnienia, bo nasz zmyślony, wyrecytowany przez Solego rodowód wzbudził wielkie poruszenie. Rozległy się śmiechy, okrzyki i pomruki zdumienia. Do Solego podkuśtykał ogromny, jednooki mężczyzna i przyłożył mu dłoń do karku. Potem tym samym gestem potraktował mnie i powiedział: - Jestem Yuri, syn Nuriego, który był synem Lokniego Pechowca. - Yuri, którego wiek oceniałem na więcej niż średni, miał siwą, szczeciniastą brodę, zniszczoną skórę i był wyższy od każdego z czterdziestu zgromadzonych u wejścia do jaskini mężczyzn, z wyjątkiem Bardo. Spomiędzy wydatnych kości policzkowych sterczał mu wielki, krótki nos. Mówiąc do nas, kręcił głową jak talaw i łypał jedynym okiem to na nasze sanie, to na wychudzone, warczące psy. Chyba szukał wzrokiem czegoś, czego nie mógł tam wypatrzyć. - Ojcem Lokniego był Jyasi - ciągnął - syn Omara, syna Payata, który był starszym bratem Senwego i synem Jamaliela. - Porwał Solego w objęcia i zabębnił mu kułakami po plecach. - Jesteśmy kuzynami - powiedział i wielkie brązowe oczy zabłysły mu w blasku padającym od ognisk. - Ni luria, ni lwia, Soli wi Senwelina. Wprowadził nas do jaskini. Trzydzieści stóp od ognisk stały dwie śnieżne chaty, małe kopuły z dokładnie obrobionych i dopasowanych do siebie, wyciętych ze śniegu bloków. Mała chata w głębi jaskini miała w ścianie otwór na tyle duży, żeby przeszła przezeń głowa. Druga chata, upstrzona płytkimi wgłębieniami od kropel wody skapujących ze sklepienia, była jeszcze mniejsza. Kiedy Soli przedstawił moją matkę i Bardo jako swoją szwagierkę i jej syna (to również było jednym z elementów naszego kamuflażu), Yuri popatrzył na nich jednym okiem i zaprosił do zajęcia mniejszej z chat. Podszedł do Bardo, uścisnął jego biceps i pomacał mięśnie klatki piersiowej. - Bardo to dziwne imię - powiedział - a ty dziwny mężczyzna, ale i bardzo krzepki. - Moją matkę zmierzył wzrokiem od stóp do głów, jakby powątpiewał, że mogła wydać na świat Bardo, i powiedział: - Trzeba go było nazwać Tuwa, mamut. - Solemu, mnie, Justine i Katharine przydzielił większą chatę. Myślałem, że się przesłyszałem. Chyba nie spodziewał się, że pomieścimy się tam we czwórkę. Zajrzałem przez otwór w ścianie, ale nic nie zobaczyłem, bo w środku było ciemno, choć oko wykol. Uderzył mnie tylko w nozdrza odór gnijących ryb i moczu, tak odpychający, że najchętniej kopnąłbym chatę. - Możecie rozłożyć tam swoje futra, zasłonić wejście i będzie wam ciepło - powiedział Yuri. - Teraz pokażę wam jaskinię Jamaliela, syna lana, którego ojcem był Malmo Szczęściarz, syn... - Prowadząc nas w głąb jaskini, cofnął się z naszym rodowodem aż do mitycznego Manwego, który był synem Devaki, matki ludzi. (Mit mówi, że bóg Kweitkel wtłoczył w Deva-ki wierzchołek swego stożka i tam nastąpiła erupcja, która wypełniła jej łono Yeleną, Reiną, Manwem i innymi synami i córkami świata). Jaskinia była pochodzenia wulkanicznego i sięgała na siedemdziesiąt jardów w głąb wzgórza. Powstała bez wątpienia na skutek uwięzienia gigantycznego pęcherza gazu w kieszeni płynnej lawy wyciekającej z któregoś z bocznych kominów erupcyjnych Kweit-kela. (Prawdziwego Kweitkela, nie boga). Lawa ostygła, a gazy ulotniły się poprzez pęknięcia w stwardniałej skale. Potem, kiedyś tam w odległej przeszłości, trzęsienie ziemi skruszyło fragment ściany powstałej niszy, otwierając jaskinię dla wiatru i śniegu, i dla maleńkiej grupki Alaloi, która urządziła tu sobie siedzibę. Naprzeciwko dwóch naszych śnieżnych chat, ale głębiej, stały chaty jednej z mniej licznych rodzin plemienia, Sharalina. Mniej więcej w połowie długości niemal cylindrycznej jaskini - widoczność pozostawiała wiele do życzenia - ze sklepienia zwisał sopel zastygłej lawy sięgający podłogi. Lawa, urabiana prawdopodobnie i kształtowana ciśnieniem nieujarzmionych, pierwotnych gazów, stygła nierównomiernie: gdy patrzyło się na ten sopel od tyłu, stojąc twarzą w kierunku ognisk płonących przy wejściu, wybrzuszenia i wypełnione cieniem zagłębienia skalnego filaru układały się w profil uśmiechniętego starca. - To Starzec Jaskini - powiedział nam Yuri - a uśmiecha się, bo nadeszła głęboka zima i wróciły do niego wszystkie dzieci. - Ruszyliśmy dalej i, minąwszy chaty rodzin Reinalina i Yelenalina, dotarliśmy do sześciu chat rodziny Manwelina. Myślałem, że dalej nie da się już iść. I naraz z mrocznej głębi jaskini doleciało kwilenie dziecka. Yuri wskazał palcem ciemność. - Tam dalej są chaty rodzenia; to płacze moja prawnuczka. Usiedliśmy na brudnych futrach rozpostartych między chatami rodziny Manwelina. Ściśle rzecz biorąc, me byliśmy Manwelinami, bo nasz rzekomy przodek, Senwe, opuścił tę rodzinę, by założyć własną. Mimo to, Yuri przyjmował nas jak członków rodziny. Skinął na Liama i Seifa, swoich dwóch olbrzymich synów, żeby usiedli z nami, a jego żona rozdała nam miski z gorącą zupą. Nazywała się Anala, co znaczy „ogień życia” i była postawną, kształtną kobietą o siwych włosach sięgających pasa. Za chętnie i za dużo się uśmiechała, i nie podobało mi się, że tak szybko spoufaliła się z moją matką. Patrzyłem podejrzliwie, jak się obejmują, biorą na przemian za ręce i szepcą sobie coś do ucha. Moim zdaniem matka trochę za pośpiesznie wczuwała się w rolę kobiety plemienia Devaki. - Moja żona jest szczęśliwa, że spotkała kuzynkę, chyba nie można mieć jej tego za złe? - odezwał się Yuri i zapatrzył się w mdląco żółty blask płonących kamieni oliwnych, jakby on też wcale nie był z tego rad. Widać było, że moja matka nie wzbudza jego sympatii. Po chwili, zwracając się do Solego, powiedział: - Opowiedz nam o waszej podróży, opowiedz nam o Pelasalia, Błogosławionych Wyspach. Soli zaczął recytować starannie spreparowane kłamstwa, zmyśloną opowieść o naszej „cudownej” podróży, a wokół nas gęstniał tłum Devaki. Ci, dla których zabrakło miejsc siedzących, stali i wyciągając szyje, łowili pilnie uszami każde jego słowo. Kiedy skończył, rozległy się pełne zachwytu westchnienia i okrzyki grozy. - Piękna to była opowieść - powiedział Wicent, młodszy, kudłaty brat Yuriego. - Smutna, ale piękna. Będziemy się modlić za duchy naszych kuzynów i ich dzieci, za tych wszystkich, co pomarli na zamarzniętym morzu. Soli powiedział im, że Senwe nie znalazł Błogosławionych Wysp, że zamiast do nich, dotarł do zamarzniętego, nagiego pustkowia, gdzie życie jest trudne i posępne. Powiedział, że jego rodzinie źle się wiodło i mało rodziło się w niej dzieci. Kiedy umarł jego ojciec, Mauli - łgał - on, Soli, postanowił poprowadzić tych, którzy pozostali jeszcze przy życiu, z powrotem do siedziby przodków. - Ale Helena, żona Mallory’ego, i troje moich wnucząt zapadło na gorączkę i zmarli w drodze. A żona Bardo umarła przy porodzie, zanim jeszcze wyruszyliśmy. Potarłem z zażenowaniem nos, bo trudno mi było słuchać tak oszukańczej opowieści. Ku mojemu zaskoczeniu (i chyba satysfakcji) Devaki zdawali się wierzyć każdemu jej słowu. - Za dzieci będziemy się modlić szczególnie - powiedział Yuri. - Od razu zauważyłem, że przybyliście bez dzieci, ale bałem się pytać, co się stało. - Błogosławione Wyspy to mrzonka - powiedział z udawaną goryczą Soli, pocierając skronie. - Na południe stąd nie ma nic, prócz nagich skał i lodu; nie ma temu lodowi końca. - Zaplanowaliśmy sobie, że tak im powie, żeby żaden z Devaki nie narażał się na pewną śmierć, wyruszając na południe w pogoni za mirażem. Ale Liam, którego błękitne oczy błyszczały śmiałością i marzeniami, powiedział: - Zamiast wracać na Kweitkel, trzeba wam było iść dalej na południe. Na południe, gdzie lód się kończy i zaczynają Błogosławione Wyspy. Powietrze jest tam tak ciepłe, że zamiast śniegu z nieba pada woda. - Na południu jest tylko lód i śmierć - odparł Soli. Liam spojrzał na Katharine, odrzucającą z głowy futrzany kaptur. - Może to i dobrze, że wróciliście na północ - wymamrotał. Nie podobał mi się wyraz jego grubo ciosanej twarzy; nie podobał mi się sposób, w jaki patrzył na Katharine, kiedy unosiła do ust miskę z zupą i dmuchała na parujący wywar. Przykładając nawet do niego cywilizowane normy urody, ze swoim prostym, długim nosem i ładnymi rzęsami był mężczyzną aż za przystojnym. Włosy i wspaniałą brodę miał złote. Nigdy nie widziałem takich u istoty ludzkiej. Uśmiech miał chyba czarujący - wszyscy tak twierdzili - ale kiedy rozchylił wargi, by uśmiechnąć się do Katharine, ja potrafiłem skupić swą uwagę tylko na za dużych, zdrowych zębach i zbyt czerwonych, zbyt pełnych, zbyt zmysłowych ustach. - Na południu - odezwałem się, przynajmniej raz popierając Solego - jest tylko lód i śmierć. Tylko głupiec szukałby śmierci na łodzie. - Mawiają, że to, co u słabego mężczyzny jest głupotą, czyni silnego mężczyznę odważnym. - O odwadze będziesz mógł mówić dopiero wtedy - odparowałem - kiedy przejdziesz po lodzie tysiąc mil i będziesz musiał zabić swojego psa przewodnika. Liam rzucił mi szybkie spojrzenie, tak jakby uświadomił sobie wreszcie, że więcej może osiągnąć nie obelgami, a pochlebstwem. - Tak, Senwelina udowodnili, że są silni i odważni, wędrując przez zamarznięte morze. Walcząc dzielnie z burzami, z chłodem Wężowego Oddechu. Mój kuzyn, Mallory, jest bardzo dzielny, i moja kuzynka jest bardzo dzielna i piękna. To dobrze, że wróciliście do domu i że taka piękna kobieta nie będzie musiała poślubiać swojego dzielnego kuzyna Bardo. Nie podobał mi się uśmiech, z jakim Katharine przyjęła jego słowa. Był to uśmiech wyzywający, uśmiech poufały, pełen zaciekawienia. Nie podobało mi się, że muszę udawać jej brata. Najchętniej ucapiłbym Liama za kołnierz, potrząsnął nim, wykrzyczał, że to ja, nie Bardo, jestem kuzynem Katharine. Najchętniej powiedziałbym mu, powiedziałbym wszystkim, że zaraz po powrocie do Miasta Katharine poślubi swojego kuzyna, swojego prawdziwego kuzyna. Ale zacisnąłem tylko mocno szczęki i nic nie powiedziałem. Yuri wstał i poszedł na przód jaskini. Ściągnął z zawieszonego nad ogniskiem rożna kilka poczerniałych pasków mięsa. Przerzuciwszy je sobie przez ramię, nie zważając na soki wyciekające z pęknięć w przypieczonej na czarno skórce, wrócił do nas. Jeden z pasków sprezentował Solemu, jeden zatrzymał sobie, a ostatni wręczył swemu bratu. - Obserwowaliśmy was, jak nadchodzicie z południa - podjął. - Zły mieliśmy rok; kudłacze i jedwabne brzuchy wywędrowały na Wyspy Zewnętrzne, a choroba pysków tak przetrzebiła stada Tuwa, że nie możemy na nie polować. - Uniósł do nosa i powąchał pas spieczonego na węgiel mięsa. - Musieliśmy polować na Nunki, foki. Ale ich też jest teraz mało, bo w morzu pływa mniej niż zwykle ryb. Niewiele Nunki nadziało się na nasze włócznie. To resztka foczego mięsa, jaka nam została. Liam zjadłby je na śniadanie i czy można by go za to winić? Ale zobaczyliśmy was, jak nadciągacie z południa, i zorientowaliśmy się, że jesteście ludźmi, a nie duchami, jak utrzymywał Wicent, i że będziecie głodni mięsa. Mówiąc to, odrzucił w tył głowę, rozdziawił usta i opuściwszy w nie pasek mięsa, odgryzł kawałek silnymi, białymi zębami. Z przerażeniem stwierdziłem, że pod przypieczoną na czarno skórką mięso jest surowe. Yuri gryzł i żuł szybko, połykał i gryzł znowu; połykał i przeżuwał, a po czerwonej brodzie ściekała mu krew z żywego niemal mięsa. Żuł z mlaskaniem i kląskaniem wilgoci zlepiającej się z wilgocią. Żuł z otwartymi ustami, pracowicie rozdrabniając twarde mięso na papkę. Soli przez chwilę bacznie obserwował starego, a potem poszedł za jego przykładem i ze zwierzęcą łapczywością jął pożerać mięso. Yuri przeżuł jeszcze kilka kęsów mięsa, a to, co zostało, przekazał swojemu najstarszemu synowi, Liamowi: Soli, który dotąd z kamienną twarzą pracował szczękami, podał obrzydliwy, nadgryziony pasek mięsa mnie. Ale ja wzdragałem się go przyjąć. Mnie, który z takim zapałem planowałem tę romantyczną wyprawę po tajemnicę życia, przyprawiał o mdłości i paraliżował rozdyndany kawałek życia ściśnięty w usmarowanych tłuszczem palcach Solego. Liam, rwąc zębami swój pasek, łypnął na mnie spod oka. Yuri też na mnie patrzył, zastanawiając się najwyraźniej, dlaczego nie biorę mięsa. - To dobre, tłuste mięso - odezwał się, mrugając do mnie i oblizując czerwone wargi. - Nie lubię zabijać Nunki, ale przepadam za ich mięsem. Wpatrywał się we mnie Soli, wpatrywali się Wicent i jego synowie, Wemilo i Haidar. Wpatrywały się we mnie moja matka i Ka-tharine, i mrowie zaintrygowanych mężczyzn i kobiet Devaki - czułem na sobie setki wyczekujących spojrzeń. Bardo, który siedział obok ze skrzyżowanymi nogami, trącił mnie łokciem pod żebro. Sięgnąłem po mięso. Było jeszcze ciepłe od ognia, twarde po wierzchu, gorące, miękkie i ustępliwe wewnątrz. Trzymałem pasek lekko, jakby w obawie, że posiniaczę sobie o niego drżące palce. Lepki tłuszcz wypływający z pęknięć w przypieczonej skórce ściekał mi po dłoni. Strugi gorącej śliny strzyknęły mi w usta, żołądek podszedł do gardła. O mdłości przyprawiał mnie sam aromat pieczonego mięsa. Odwróciłem głowę, z trudem przełknąłem ślinę i powiedziałem: - Oddaję to mięso swojemu kuzynowi Bardo. Jest ode mnie większy i wygłodniały bardziej niż niedźwiedź pod koniec śródzimowej wiosny. Zerknąłem na Bardo, który, przygryzając wąsa, rzeczywiście pożerał mięso wzrokiem. Bardo, pomyślałem, mimo kulturowych tabu, jakie mu wpojono, i wyrobionego smaku, pomimo głębokiej odrazy, jaką żywi każdy cywilizowany człowiek do spożywania jakiegokolwiek mięsa, które nie zostało sztucznie wyhodowane, nie zważając na czyste barbarzyństwo, jakim jest jedzenie mięsa żywego, Bardo, kiedy głód go przyciśnie, zje wszystko. Ale Yuri pokręcił powoli głową i powiedział: - Czyż syn odmawia przyjęcia życia, którym obdarzają go matka i ojciec? Nie, i tak samo nie może odmówić przyjęcia mięsa, które daje mu ojciec, ani napitku, który przyrządziła matka. Jestes chory, Mallory? Czasami zimno i wiatr sprowadzają na człowieka taki głód, że nie może jeść. Potem głód mija i dotkniętemu tą chorobą ciało zaczyna odpadać od kości, a jego głodnego ducha ogarnia pragnienie ujrzenia tamtej strony dnia. Widzę w tobie głodnego człowieka, który za długo opierał się głodowi. Zobaczyłby to nawet ślepy. Czy Anala ma ci zrobić krwawej herbaty? Na obudzenie twojego głodu? Trzymając w ręku pasek mięsa, przełknąłem podchodzące do gardła soki i powiedziałem: - Nie, zjem to mięso. W zasobach wiedzy Rainera, które odtworzyli akaszycy, znajdował się między innymi przepis na krwawą herbatę. Przypomniałem go sobie teraz. Jedzenie mięsa wydawało mi się czymś obrzydliwym, ale jeszcze większą odrazę wzbudzała we mnie myśl o wypiciu tego napoju, niewiarygodnego naparu z krwi foki, uryny i gorzkiego korzenia drzazgodrzewa. Odchyliłem w tył głowę i opuściłem sobie rozkołysany pasek mięsa w usta. Odgryzłem kawałek. Nie powiem, żeby różniło się bardzo w smaku od mięs sztucznie hodowanych, którymi karmiła mnie w dzieciństwie matka. Nie różniło się. Było tylko tłustsze, zwęglone na krawędziach i o wiele, wiele bardziej surowe niż na mięso przystało. Ale to nie zmieniało faktu, że było mięsem. - Mięso to mięso - wymamrotał Bardo z pełnymi ustami, kiedy oddałem mu pasek po odgryzieniu swojej części. Nie, to nie smak mięsa mnie odpychał; przyczyną mej odrazy była świadomość, że mam konsumować ciało, które kiedyś poruszało się pod dyktando żywego mózgu, ciało, które kiedyś żyło. Przeżuwałem i przełykałem oślizłe proteiny, niewiele się różniące od tych, które klonowano z odmóżdżonych komórek mięśni i hodowano w kadziach. Jadłem swoją porcję zdjęty zgrozą, a jednocześnie zafascynowany faktem, że życie musi się żywić innym życiem. Czułem w ustach smak żelaza i soli, i w moim wyziębionym, wyczerpanym organizmie budziło się pragnienie życia. Odgryzłem jeszcze jeden kawałek mięsa, potem jeszcze jeden, i następny. Smakowało mi. Byłem tak głodny, że napychałem sobie usta krwawymi kęsami i przeżuwałem je tak łapczywie, że w tym pośpiechu przygryzłem sobie policzek. Wraz z krwią foki połykałem teraz własną, i jadłem, dopóki nie chwyciły mnie mdłości. Kiedy nie mogłem już jeść, oddałem mięso Bardo. Reszta naszego posiłku była jeszcze bardziej obrzydliwa. A co gorsza, stara, nadpsuta żywność, którą podsuwały nam Anala i inne kobiety, już mi tak nie smakowała. Dorośli Devaki i ich dzieci rozłupywali zębami orzechy baldo i chłeptali zawiesistą orzecho-wo- mięsną papkę, żółtą i spleśniałą, pokrytą białym nalotem. Liluye, żona Wicenta, chuda, nerwowa kobieta z krótkimi, żółtymi zębami ugotowała nam zupę ze zgniłych jaj talawa. Te duże, błękitne jaja zbyt długo leżały w cieple, ale Devaki i tak je jedli, odrzucając tylko oczka embrionów. (Robili to, ponieważ talawy wyklu-wają się ślepe, a oni boją się, że udzieli im się ta ślepota). Częstowano nas też innymi potrawami, tak obrzydliwymi, że nigdy bym nie uwierzył, iż człowiek może to jeść: grudkami surowego foczego tłuszczu, które łykało się tak, jak moja matka łyka czekoladowe kuleczki; surowymi wnętrznościami talawa i innych ptaków; kośćmi mamuta, które przed rokiem zakopano, by zmiękły i przegniły; no i naturalnie, wszechobecnymi miseczkami śmierdzącej krwawej herbaty. (Nie chcę tu implikować, że Devaki było wszystko jedno, co łykają. To nie tak. Ciekawa rzecz, ale nie napili się wody, w której pływał choćby najmniejszy paproszek brudu. A co do potraw, które wyżej wymieniłem, to spożywali je jedynie z głodu. Głód to wielka przyprawa życia. Tej zimy, kiedy w oczy zajrzała nam głodowa śmierć, mieliśmy jeść jeszcze gorsze rzeczy). Po skończonym posiłku Yuri pogłaskał się po brzuchu i odmówił modlitwę za duchy zwierząt, które zjedliśmy. - Zima jest mroźna i surowa - powiedział. - Surowa była też zeszła zima i zima, która była przed nią. A jeszcze poprzedniej zimy, kiedy umarł Merilee, to dopiero było źle. Ale gdybyście przybyli pięć zim temu, zajadalibyście się stekami z mamuta. - Ziewnął i ścisnął Analę za udo. Przysiadła obok niego i zaczęła mu przeszukiwać palcami włosy. - Ale teraz Tuwa chorują na gnicie pysków i Devaki są głodni, i musimy polować na foki. - Anala znalazła jakiegoś insekta - chyba wszę - w jego siwych włosach nad uchem. Zmiażdżyła ją między brudnymi paznokciami i połknęła. Yuri skinął na Solego, Bardo i mnie. - Czy mężczyznom Senwelina, którzy są takimi samymi Devaki jak ja, zmęczenie nie pozwoli zapolować jutro ze mną na tłuste, szare foki? Powinienem był czekać, aż na to pytanie odpowie Soli, bo to on był domniemaną głową naszej rodziny. Ale ja, wciąż wstrząśnięty, mając jeszcze w ustach posmak foczego mięsa, nie mogłem znieść myśli o mordowaniu tak inteligentnych stworzeń, jakimi są foki. - Nie pozwoli - wyrzuciłem z siebie. - Jesteśmy zmęczeni, a nasze psy też potrzebują wypoczynku. Soli spiorunował mnie wściekłym spojrzeniem, a Liam tymczasem otarł zatłuszczone dłonie o twarz młodszego brata Seifa. (To dla ochrony przed zimnem? Czy może jakieś barbarzyńskie namaszczenie? Przeszukiwałem pamięć, ale nie znajdowałem tam żadnych wspomnień o podobnym obyczaju). Liam wydłubał sobie złamanym paznokciem kawałek mięsa spomiędzy zębów. - Ale na jedzenie foki nie byliście zmęczeni - zauważył. Pochylił się raptownie ku mnie. Poczułem buchający od niego ciężki fetor, a on wsunął pokrytą odciskami dłoń pod moje futro i obmacał mi mięśnie karku i pleców. Jakże nienawidziłem zwyczajów Devaki! Nienawidziłem tego poufałego obmacywania; nienawidziłem zimnego, tłustego dotyku ręki obcego mężczyzny, horroru spowodowanego dotykiem obcej skóry. - Mallory jest chudy, ale silny - orzekł Liam. - Chyba starczyłoby mu siły, żeby upolować fokę. Ale on jest zmęczony; może niech odpocznie w swoich futrach, a kuzyni przyniosą mu tłuste żeberko do ogryzienia i polędwiczkę, i inne smakowite kąski. Odwróciłem się od niego. Jak łatwo byłoby go złapać teraz za tchawicę i wydrzeć ją z gardła, pomyślałem. Odwróciłem się i ciaśniej owinąłem szyję kołnierzem, a potem powiedziałem coś, co sprawiło, że Bardo, Soli i reszta członków naszej wyprawy, spojrzeli na mnie dziwnie. - Jesteśmy zmęczeni - powiedziałem - ale nie aż tak, żeby nie zapolować. Na południowym lodzie nie ma mamutów, często więc polujemy na foki. Wiele ich już ubiłem; jutro zabiję fokę dla Liama i podaruję mu jej wątrobę. Kiedy to mówiłem, przypomniało mi się, jak chełpiłem się kiedyś, że spenetruję Istotę. Jeśli jednak tamte przechwałki były impulsywne i o mało nie przypłaciłem ich życiem, to teraz robiłem to z rozmysłem. Zabiję fokę. Zabiję jakoś to szlachetne zwierzę. Zrobię to, żeby zawstydzić Liama, zamknąć mu gębę i zdobyć szacunek dla swojej „rodziny”. Może wtedy, myślałem, szybciej znajdziemy to, czego szukamy, i opuścimy to wstrętne, barbarzyńskie miejsce. Siedzieliśmy jeszcze czas jakiś na futrach, snując opowieści - zmyślone opowieści - o polowaniach na foki na południowych morzach. Sanya, ładna córka Anali, roznosiła krwawą herbatę, którą Devaki siorbali, głośno cmokając i mlaskając. Później zaszokował mnie widok Sanyi karmiącej swoje dziecko nagą piersią, którą pokrywała pajęczyna niebieskich żyłek. Tego wieczoru szokowało mnie zresztą wszystko, zwłaszcza spontaniczne okrzyki rozkoszy dolatujące z pobliskich chat Yelenalina. Słyszałem zdyszany szept kobiety wydającej intymne instrukcje mężowi - przypuszczałem, że to jej mąż - słyszałem schrypnięte posapywania i szelest futer, odgłosy towarzyszące parzeniu się ludzkich bestii. Pochłonięty odbiorem tych nowych wrażeń nie zauważyłem, że Yuri przysunął się do mnie bliżej. Siedziałem zamyślony i wpatrzony w blade płatki ognia trzepoczące nad kamieniem oliwnym i aż się wzdrygnąłem na dźwięk jego przyciszonego głosu: - Nie powinieneś zabijać fok. Nunki to twój doffel. To dlatego trudno ci było jeść focze mięso; powinienem to był od razu zauważyć. Przypomniało mi się, że według wierzeń Devaki dusza każdego człowieka odzwierciedlona jest w duszy jakiegoś określonego zwierzęcia, jego doffela, jego drugiego ja, na którego nie wolno mu polować. Rozejrzałem się szybko, ale nikt nie zwracał na nas uwagi. Soli i Justine wrócili już do naszej chaty. Moja matka i Katharine siedziały z Analą, a Bardo zabawiał - jeśli to właściwe słowo - innych pieśnią, którą układał w trakcie śpiewania. Odwróciłem się do Yunego i wypowiedziałem pierwsze słowa, jakie przyszły mi do głowy: - Nie, Ayeye, moim doffelem jest talaw. Tak powiedział mi dziadek, kiedy stałem się mężczyzną. Yuri chwycił mnie gwałtownie za ramię i świdrując swoim smutnym okiem, powiedział: - Czasami bardzo trudno rozpoznać, które zwierzę nosi nasze drugie ja. Trudno to zobaczyć i zdarzają się pomyłki. - Mój dziadek - zełgałem, bo nie znałem swojego dziadka - był bardzo mądrym człowiekiem. W tym momencie wszyscy gruchnęli śmiechem, bo Bardo źle wymówił dwa słowa tekstu swojej pieśni, co zupełnie zmieniło ich znaczenie. Chciał zaśpiewać: Jestem samotnym mężem z południowego lodu Który szuka sobie dorodnej żony. Ale źle rozłożył akcenty i wyszło mu: Jestem sinym mężem z południowego lodu Który szuka sobie dorodnej wszy. Chyba nie zauważył swojego błędu, nawet kiedy Anala skrzeknę-ła niczym śnieżny nurzyk, klepnęła się dłońmi po udach i zaczęła grzebać w blond włosach Liama, szukając tam „dorodnej wszy”. Wszyscy myśleli chyba, że był to błąd zamierzony, że to świadectwo wielkiego poczucia humoru Bardo, a nie jego niedouczenia. Yuri uśmiechnął się i jeszcze mocniej ścisnął mnie za ramię. Dłonie miał wielkie jak Bardo, ale twardsze, stwardniałe od lat ciężkiej pracy i mrozu. - Czasami - powiedział, i wyłowiłem w jego głosie jakiś szczególny nacisk - czasami dziadkowie, którzy są bardzo blisko ze swoimi wnukami, nie widzą duszy ukrywającej się za oczami. A ty masz trudne oczy, ślepy by to zauważył. Są błękitne i roziskrzone jak lodowa mgiełka, i patrzą w dal. Czyż można winić twojego dziadka, Mauliego, że pomylił twą duszę z gniewną duszą talawa? Ale Ayeye nie jest twoim doffelem, wystarczy mi jedno oko, żeby to zauważyć. Twoim doffelem}cst Nunki, foka, która kocha smak morskiej soli i lodowaty spokój oceanu. Nie da się tutaj opisać wszystkich wierzeń Alaloi. Nie ma tu miejsca na przytaczanie bogatej mitologii, całego systemu totemów pozwalającego jednoczyć się z duszami zwierząt i z tym, co nazywają Światoduchem. (Tak czy owak, nie jestem wcale przekonany, czy rzeczywiście rozumiem istotę telepatycznej komunikacji z drzewami i talawami, i fokami, nawet z kamieniami. Nawet teraz, po tym wszystkim, co się w międzyczasie wydarzyło, nie rozumiem, jak Alaloi, pogrążeni w transie wiecznej Teraz-chwili, chwila po chwili składają obraz swojego świata). To system skomplikowany i stary, tak stary, że historycy nie mogą się doszukać jego początków. Burgos Harsha jest zdania, że pierwsi Alaloi zapożyczyli pasujące do ich nowego środowiska elementy mistycyzmu Sufiego i innych starożytnych filozofów. Zaadaptowali też, według niego, system totemiczny i senczas starożytnych plemion Strailia ze Starej Ziemi. Nie jestem pewien, czy tak było w istocie, bo przecież Alaloi, żyjąc samotnie na pustkowiach swojego odciętego od świata archipelagu, mieli całe pięćdziesiąt tysięcy lat na stworzenie własnego systemu symboli i pojęć. A jest to system złożony, spójny logicznie, odwołujący się do dziwnych hierarchii myśli i stanów umysłu. Wyznacza zasady, którymi mają się kierować w życiu mężczyźni i kobiety. Narzuca mężczyznom sposób rozniecania ognia, kierunek, w którym powinni oddawać mocz (na południe, zawsze na południe), pory, kiedy wolno im kopułować z żonami - ów rozbudowany system reguluje każdy aspekt życia. Chociaż mnie wydaje się on prymitywny i naiwny, to przecież jest najdłużej trwającym systemem intelektualnym w dziejach człowieka. A ponieważ Yuri, jako najstarszy w swoim plemieniu, był mistrzem tego systemu, powinienem był uznać, że potrafi wskazać zwierzę, na które nie wolno mi polować. Ja jednak zlekceważyłem jego przestrogę. - Jutro upoluję Nunki, tak jak powiedziałem - burknąłem. Yuri pokręcił powoli głową. Wydał przeciągły, niski gwizd, którym Devaki wyrażają swoją żałobę po zmarłym. - To smutne - powiedział. - Nie wszyscy wiedzą, że od czasu do czasu rodzi się człowiek, który nie chce uznać swojego drugiego ja. A nie uznając go, ściąga na siebie niebezpieczeństwo, bo drugie ja prędzej go zniszczy, niż pogodzi się z wiecznym osamotnieniem. Dla niego nie ma nadziei na połączenie, na zjednoczenie. Musi wiec zabić swoją drugą połowę, nie ma innego wyjścia, rozumiesz? Jeśli on nie zrobi, to ta pozostała połowa - to nieśmiertelne ja - nie będzie się nigdy mogło w pełni rozwinąć. To bardzo bolesne i trudne, muszę zadać ci pytanie: Czy chcesz zostać mordercą? Wpatrzeni w ściany jaskini siedzieliśmy tak, rozmawiając do późna w nocy. Wszyscy inni dawno już poszli spać, a ja słuchałem jakiegoś nawiedzonego starucha. Yuri miał głęboki, dźwięczny głos. Z intonacją mistrza gawędziarza - albo szamana - mówił i mówił, a ja słuchałem jak zahipnotyzowany. W jego słowach pobrzmiewały echa zapomnianych filozofii i niezgłębionych tajemnic. Jego słowa były zbyt proste, by brać je na poważnie, a mimo to poruszały mnie do głębi. Mówił mi, że paraliżować mnie będzie strach przed zamordowaniem swojego ja; przepowiadał, że nadejdzie, i to wkrótce, dzień, kiedy cała odwaga opuści mnie niczym śnieżny zając czmychający w las, dzień, kiedy zgrzytając zębami, krzyczał będę: Wszystko jest fałszem! - Przed czym odczuwamy wielki lęk? - spytał mnie. - Nie przed zimnem ani przed zębami białego niedźwiedzia, bo to są lęki ciała, lęki, o których zapominamy, siedząc przy ciepłym ognisku albo baraszkując z żonami. Nie jest takim nawet lęk przed śmiercią, bo wiemy, że jeśli plemię będzie się modliło za nasze dusze, to żyć będziemy wiecznie po tamtej stronie dnia. Nie, wielki lęk to lęk przed swoim wnętrzem. Boimy się stać tym nieśmiertelnym ja. Odkryć w sobie nieznane, to jak skoczyć w paszczę wulkanu. Odkrycie takie spala duszę. Poznasz ten lęk, jeśli zabijesz swojego doffela. I przygotuj się na to, że będzie to ból niezmierzony, który nie ma kresu. W końcu, kompletnie wyczerpany pokuśtykałem noga za nogą do naszej chaty. Był to najdłuższy dzień mojego życia. (Nie licząc, naturalnie, tych dni w splocie - trudno je właściwe nazywać dniami - które spędza się w wolnoczasie). Wgramoliłem się przez otwór wejściowy do skąpo oświetlonego wnętrza chaty i stwierdziłem, że ktoś rozpostarł już na śnieżnym łóżku mój futrzany śpiwór. Wsunąłem się w niego. Ból w kolanie i ogólna obolałość członków nie dawały mi zasnąć. Palące się kamienie oliwne rzucały ciepłe, żółte światło na pogrążone we śnie postaci. Obok mnie leżała Katharine. Jej miarowy, cichy oddech przypominał mi szelest morskich fal omywających plażę. Ze zdumieniem zauważyłem, że śpiący twardo Soli trzyma Justine w ramionach. (Nie wiem, co zaszokowało mnie bardziej: ta jego czułość wobec żony czy naoczny dowód, że on, wyniosły Soli, jest w ogóle zdolny do zaśnięcia). Byłem wyczerpany, a jednocześnie tkwiłem w tym szczególnym stanie nadmiernego pobudzenia, które nawet najbardziej zmęczonemu człowiekowi spędza sen z powiek. Rozpamiętywałem słowa Yuriego. Nie mogłem zasnąć. Zgrzyt zębów Solego, miarowy plusk wody kapiącej w synkopie z nienaturalnie głośnymi uderzeniami mojego serca, syk wiatru wdzierającego się przez zatkany bryłą lodu otwór w ścianie - dźwięki te nie pozwalały mi zmrużyć oka. Ściany ze śniegu stanowiły bardzo dobrą izolację przed zimnem. W chacie panowały duchota i smród. Ciepło bijące od pogrążonych we śnie ciał wydobywało odór rozkładającego się moczu, mojego własnego potu i innych wyziewów, których nie potrafiłem zidentyfikować. Smród był taki, że ledwie mogłem oddychać. Ciężkie powietrze oblepiało mnie niczym stare futro przesiąknięte wymiocinami. Było mi niedobrze, żołądek protestował. Odrzuciłem futra, ubrałem się szybko, wypełzłem z chaty i podbiegłszy do wylotu jaskini, zwróciłem w śnieg cały wieczorny posiłek. Myślałem o swojej obietnicy zamordowania nazajutrz foki i rzygałem, dopóki nie opróżniłem do sucha kurczącego się spazmatycznie żołądka. Kiedy na uginających się nogach wytoczyłem się przed jaskinię, zawarczał i rozszczekał się jakiś pies, potem drugi i jeszcze jeden. Odwróciłem się w półprzysiadzie i spojrzałem na jaskinię. W chybotliwym, pomarańczowym blasku, na tle roztańczonych płomieni ognisk zobaczyłem kotłujące się psy. Tusa i Nura, Rufo i Sanuye, moje biedne, zagłodzone psy pociągowe walczyły między sobą o nie przetrawione kawałki foczego mięsa pływające w parującej, różowej brei na śniegu. Tusa warknął i wyszczerzył kły na łagodnego Rufo. Ten zaskamlał i zadowolił się chłeptaniem mniejszych kałuż wymiocin. Potem Tusa rozerwał zębami ucho Nurze, a Sanuye zaczął lizać topniejący śnieg, czerwony od krwi Nury. Rozdzieliłem kłapiące pyskami, szczekające i rwące się do bitki psy. Któryś mnie ugryzł. Przywiązałem je do palików i usypałem kopczyki ze śniegu na bałaganie, którego narobiłem. Jakąż straszną rzeczą jest głód! Jakże nieludzko postąpiłem, głodząc te zwierzęta! Piekła mnie krwawiąca ręka, bolał pusty żołądek. Czum więc jest życie? Czyżby ceną za to, że żyjemy, była pustka w brzuchu i nie zaspokojona żądza jedzenia? Nie, pomyślałem, to zbyt straszna cena, i zawstydziłem się, uświadamiając sobie próżność, która przywiodła mnie do Devaki w poszukiwaniu znaczenia życia. Tajemnica życia - czy naprawdę mogły ją przechowywać chromosomy tych lepiących się od brudu, pijących krew ludzi? Czy ich przodkowie rzeczywiście mogli zawrzeć w swoim DNA tajemnicę Ieldra? Wyobraziłem sobie, że dysponuję umiejętnościami spajacza i imprimatura, że jak goniący za wiedzą historyk potrafię rozsupły-wać spirale DNA Yuriego, że umiem pruć ten starożytny gobelin. Czy w tej plątaninie cukrów i zasad byłbym w stanie rozpoznać zakodowaną informację, którą dawno temu utkali Ieldra? Czy w jądrach Wicenta albo Liama naprawdę drzemie jakieś zaszyfrowane przesłanie, jakaś tajemnica znaczenia, recepta na właściwy sposób życia dla całej ludzkości? A jeśli takie przesłanie istnieje, to dlaczego owiane jest mgiełką tajemnicy? Dlaczego Ieldra, zamiast zdradzić nam od razu, na czym polega tajemnica życia, powiedzieli tylko, że powinniśmy jej szukać w swojej przeszłości i przyszłości? Dlaczego ci bogowie, jeśli w ogóle są bogami, nie mogą z nami zwyczajnie porozmawiać? Spojrzałem w gwiazdy, na mrugający nad wschodnim horyzontem jasny trójkąt Wakandy, Eanny i Farfary. Z leżącego za nimi jądra galaktyki rwały strumienie laserowych impulsów, których natury mechanicy nie potrafili do tej pory rozwikłać. Czy moje oczy, gdybym otworzył je najszerzej, jak mogę, zapłonęłyby światłem bogów? Czy, wystawiając twarz na słoneczny wiatr odległych gwiazd jądra, usłyszałbym bogów szepczących mi do ucha? Wytężyłem słuch. Nic, tylko poszum wiatru w koronach drzew lasu poniżej. Z zachodniego zbocza Kweitkela doleciał zew wilka wyjącego do nieba. Stałem tam czas jakiś, nasłuchując i obserwując, obserwując i czekając. W końcu wróciłem do jaskini. Jutro zabiję fokę i może zrozumiem, jeśli nie znaczenie życia, to przynajmniej znaczenie śmierci. 10 Akua Człowiek nie potrafi znieść niedostatku rzeczywistości. Powiedzenie cetyków Nazajutrz, wczesnym rankiem, obudził mnie chór pokasływań i charknięć. To kobiety i mężczyźni rodziny Reinalina, których chaty stały po drugiej stronie jaskini, oczyszczali obolałe gardła, od-chrząkując złogi flegmy. Mnie również drapało w gardle po oddychaniu przez cały poprzedni dzień mroźnym powietrzem. (Czy to zaledwie wczoraj, pomyślałem, talaw zabił Liko? A wydawałoby się, że to było przed rokiem). Włożenie ubrania kosztowało mnie wiele bólu. Nogę miałem tak sztywną, że ledwie zdołałem ją wyprostować. Chociaż w brzuchu mi burczało z głodu, nie mogłem jeść orzechów, którymi poczęstowała mnie Justine. - Wszystkich nas bolą gardła - powiedziała, prażąc orzechy nad ogniskiem rozpalonym pośrodku chaty. - Wiem, trudno je przełykać, ale jeśli je dobrze pogryźć, nie jest tak źle, a ty musisz się posilić, skoro wybierasz się na polowanie na foki. Dobrze mówię? Katharine, która ubierała się na klęczkach, spojrzała na mnie tak, jakby dokładnie wiedziała, co zrobię. Nic nie powiedziała. Soli siedział przy kamieniach oliwnych, zdrapując lód z futer. Nie mogłem się nadziwić, że tak prosto się trzyma, nawet kiedy siedzi - i to pomimo bólu w nowo przerzeźbionym kręgosłupie. (Nie wiedzieć czemu Soli dłużej niż reszta z nas dochodził do siebie po przerzeźbieniu. Mehtar wysunął hipotezę, że istnieje granica podatności komórek na odmładzanie, i Soli, któremu już trzykrotnie przywracano młodość, do tej granicy się zbliżał). Soli podniósł głowę i przez chwilę wodził wzrokiem po wnętrzu chaty i zgromadzonych w niej przedmiotach: prostopadłościennej bryle lodu do zatykania wejścia, żeby do środka nie wdzierał się wiatr, po popękanej, obłażącej suszarce nad kamieniami oliwnymi, po długim, ząbkowanym nożu do śniegu, po skrobakach do oprawiania skór, po włóczniach, miskach, świdrach i innych narzędziach zwalonych na kupki pod zakrzywiającymi się ścianami, po miękkich, ciepłych jeszcze futrzanych śpiworach na śniegowym łóżku, na którym dopiero co kochał się z Justine. - Tak - odezwał się - Mallory zapoluje dziś na foki. Spojrzałem na niego. - Pół roku przygotowywaliśmy się do tej ekspedycji - powiedziałem, zniżając głos - ale zapomnieliśmy o jednym. Ściągnął czarne brwi i pogładził się po brodzie. - O czym? - O kawie - powiedziałem. Bolała mnie głowa. - Nie wiem, co bym oddał za łyk kawy. - Jesteś głodny - stwierdził. - Stąd te bóle głowy. - Nie powiedziałem, że boli mnie głowa. - Nie musiałeś - burknął. A po chwili dorzucił: - Myślisz, że tylko tobie brakuje kawy? Zakasłałem i spojrzałem na Katharine, która rozczesywała sobie długie czarne włosy. - Pomysł z tą wyprawą był chyba głupi - mruknąłem. - Zjedz trochę orzechów - burknął Soli. - No, jedz; na rozmyślania o kawie i swojej głupocie będziesz miał dość czasu, kiedy wrócimy do Nigdylii. Zaczerpnąłem garść orzechów i wepchnąłem je sobie do ust. Były suche i gorzkie. - Musisz je pogryźć - poradziła mi Justine. Podała miseczkę prażonych orzechów Solemu, a on przyjął ją w następujący sposób: położył smukłe dłonie na dłoniach Justine, spojrzał jej w oczy, a ona zaczęła cofać powoli ręce, zostawiając mu miseczkę w dłoniach. Ten krótki fizyczny kontakt sprawiał im wyraźną przyjemność, pieścili się nawzajem spojrzeniami. Pomimo różnych motywacji i marzeń, pomimo lat wzajemnego zaniedbywania się i animozji, pomimo goryczy okrutnoczasu musieli się głęboko kochać. To miłość, pomyślałem, odnowiona przez poczucie osamotnienia, przez czystość zimnego lodu i otwartego nieba. A zresztą, jak można było nie kochać pięknej Justine z tym jej niewyczerpanym optymizmem, jej energią i zwyczajną radością życia? Tak, rozumiałem, za co kocha ją Soli, bo wszyscy ją kochaliśmy; nie rozumiałem tylko, za co ona kocha jego. Ledwie zdążyliśmy przeżuć skromne śniadanie, a do naszej chaty wcisnęli się na parę miseczek ziołowej herbaty Bardo z moją matką. Cóż za dziwną grupkę stanowiliśmy, siedząc tak łokieć w łokieć w kółeczku, przygarbieni, siorbiący z kościanych misek, udając Alaloi! To istny cud, że udało nam się wmówić Devaki, że jesteśmy ich kuzynami! W pewnym sensie byłem nawet rad, że gram rolę syna Solego. Wszyscy wierzyli bez zastrzeżeń, że Soli jest moim ojcem, podczas gdy Bardo musiał wysłuchiwać przytyków Liama strojącego sobie żarty z jego poczęcia. - Nie podoba mi się ten człowiek - zwierzył mi się Bardo, trąc kułakami zaspane brązowe oczy. (Szkoda, pomyślałem, że Mehtar tak niewiele poprawił mu wyłupiaste czoło i kulfonowaty nos). - Słyszałeś, co Liam powiedział? Powiedział, że idąc na polowanie, nie możemy zostawić twojej matki samej, bo znowu może ją zgwałcić niedźwiedź i urodzi drugiego Bardo. Bardzo śmieszne, co?! Rad byłem, że nikt z Devaki nie wie, że jestem synem mojej matki, nie Justine. Gdyby znali prawdę, żartowaliby pewnie, że moją matkę zgwałcił Soli. - Gdyby znali moją matkę - szepnąłem do Bardo - współczuliby temu niedźwiedziowi, czy kto tam próbował ją zgwałcić. - Z tego, co wiedziałem, moja matka tylko raz w życiu, w noc mojego poczęcia, była z mężczyzną. Soli dopił herbatę i orzekł, że na nas czas. Sięgnął po włócznię na foki. - Yuri z rodziną pewnie już na nas czekają. - Spojrzał pochmurnie na Katharine i dodał: - Kobiety zostawiamy w domu. Mają swoje... babskie obowiązki. Nie wydawało mi się jakoś, żeby Soli miał na myśli zszywanie skór czy doglądanie dzieci, czyli codzienne zajęcia kobiet Devaki. Najwyraźniej podejrzewał, że Katharine i ja jesteśmy kochankami. Najwyraźniej pragnął, żebym cierpiał, mając przez cały dzień przed oczyma Katharine pokrywaną przez jakiegoś mężczyznę z plemienia Devaki. Albo chciał zadać ból sobie samemu, choć nie mam co do tego pewności. Aleja nie sądziłem, żeby Katharine nadarzyła się dziś okazja do wywiązania się ze swojego „babskiego obowiązku”. Większość dojrzałych mężczyzn wybierała się na polowanie, a wątpiłem, czy uda jej się pobrać nasienie od niedorostków. Kiedy wkładaliśmy futra, moja matka popatrywała to na Solego, to na mnie, to na Katharine. Nie podobało mi się spojrzenie, jakim obrzucała Katharine. Była w tym spojrzeniu zazdrość parawdopo-dobnie o to, że Katharine zdolna jest do czegoś więcej niż ona. - No to idźcie już na te swoje foki - powiedziała moja matka. - A kobiety zaślą wam tymczasem łóżka. Żebyście po powrocie mieli się na czym położyć. Mężczyźni i chłopcy rodziny Manwelina, nie zważając na trzaskający mróz, krzątali się już w różowiejącym brzasku przed jaskinią. Kilka psich zaprzęgów rozszarpywało poranny posiłek, a pod oblodzonymi głazami i jodłami Yuri, Wicent, Liam, Seif, Haidar i Jinje przygotowywali uprzęże i powlekali warstewką lodu płozy sań wywróconych brzuchami ku ciemnemu jeszcze niebu. Żeby lód lepiej przywierał, smarowali wpierw płozy mazią z wywaru z warzyw i sproszkowaną ziemią wymieszaną z wodą i uryną, wyrównując nierówności gęstą zaprawą z błota. Mróz był taki, że maź zamarzała natychmiast po zetknięciu się z płozą i trudno ją było rozprowadzać i wygładzać. Była to żmudna i niewdzięczna praca. Ale mężczyźni Devaki, zamiast utyskiwać i kląć, śmiali się i żartowali, sięgając co chwila do woreczków z ciepłym błotem, które trzymali przy ciele, pod futrami. Precyzyjnymi i szybkimi ruchami nakładali błoto na płozy. Stojący trzy kroki ode mnie Liam wprawnie rozprowadził kolejną grudkę błota i szybko wsadził sobie palce do ust, żeby nie zamarzły. Mężczyźni pokrzykiwali wesoło, posapywali, odpluwali błoto zlizane z palców, śmiali się i przekomarzali. Bardo, podobnie jak ja, miał ze swoimi saniami kłopoty. Podszedł do mnie i mruknął: - Czyż to nie romantyczne? Czyste, mroźne powietrze, zew samotnego wilka, spokój, słodki całus natury, sielanka, a w gębie smak zaszczanego błocka. Dziękuję ci, Malutki, żeś mnie sprowadził do tego uroczego zakątka. Obserwowałem Liama, który nabrał letniej wody w usta i prysnął nią na płozy. Rozprowadził zamarzającą szybko ciecz po błotnym podkładzie. Po chwili płozy jego sań połyskiwały już warstewką lodu. Rozejrzałem się po polanie. Arani i Bodhi, kuzyni Yu-riego, oraz ich synowie Yukio, Jemmu i Jinje, też zraszali płozy sań, rozpryskując wodę ustami. Bardo wskazał ruchem głowy Jaywego i Arwego, którzy również byli kuzynami Yuriego. - Całe życie parają się tą smrodliwą robotą - powiedział. - Jak oni to wytrzymują? - Schylił się i tak jak to podpatrzył u tamtych, splunął wodą na płozy swoich sań, by pokryć zamarznięte błoto warstwą lodu. - Coś obrzydliwego - mruknął, podnosząc znowu bukłak do ust. - Wkurza mnie to noszenie worka z wodą na brzuchu. Czy człowiek jest maszynką do podgrzewania wody, żeby nie zamarzła? Na Boga, to błocko obciera mi pępek! Soli, widząc, że szepczemy, podszedł do nas. - Cicho - syknął. A głośno powiedział: - Silu wanya, manse n damya - co w wolnym tłumaczeniu znaczy „Dzieci narzekają, mężczyźni milczą”. Załadowaliśmy sanie, zaprzęgliśmy psy i Yuri przywołał do siebie rodzinę. - Mallory obiecał upolować fokę - powiedział - a więc Mallory musi nam powiedzieć, gdzie czeka na nas Nunki. Wszyscy spojrzeli na mnie, a ja przypomniałem sobie, że u Ala-loi obietnic zdobycia mięsa nie składa się ot tak sobie. Myśliwy może się zobowiązać do zabicia zwierzyny tylko wtedy, kiedy ma pewność, że jest ona gotowa „nadziać mu się na włócznię”. Aby tę pewność zyskać, musi się wprowadzić w stan auvanii, czyli oczekiwa-nia-na-otwarcie, rodzaj transu, w którym czuje się dziki i bezrozum-ny, i poprzez czarne morze śmierci widzi tamtą stronę dnia. Takich wizji nie wolno mu szukać; są one darem od żywej duszy zwierzęcia, które ma zostać upolowane, jego animy. Zwróciłem się twarzą do białego stożka Kweitkel i skupiłem wzrok na nieskończoności. Próbowałem wprowadzić się w ten stan, próbowałem askeerować, jak mówią Alaloi; za bardzo się starałem. Nie spływały na mnie żadne wizje. Ale mężczyźni czekali, udałem więc, że ukazał mi się duch foki. - Lo askaratha li Nunki - wymamrotałem - mi anaslan, lo moratha wi Nunkiyanima. - Unosząc powoli rękę, wskazałem na zachód, bo zachodnie wyspy, Takel i Alisalia, wyglądały jak złote góry śniegu i coś mnie do nich ciągnęło. Yuri kiwnął głową i zwrócił się ku wschodowi, by powitać świt. - bura sawel - powiedział. - hura sawel - powtórzyliśmy za nim, przyjmując tę dziwaczną postawę, w której Alaloi składają hołd wstającemu słońcu. Staliśmy jak insekty, które widziałem kiedyś w zoo - ze złączonymi, wyciągniętymi ku słońcu rękami i palcami skierowanymi ku pokrytej śniegiem ziemi. Staliśmy z pochylonymi głowami, na jednej nodze, drugą, zgiętą w kolanie, podwijając pod siebie. Staliśmy w tej dziwacznej pozie przez długi czas, bo w ten właśnie sposób wielki Manwe w dziesiąty poranek świata oddawał cześć swojemu wujowi słońcu. W końcu Yuri chwycił za rączki swoich sań, gwizdnął i ruszyliśmy w drogę. Dzień wstawał mroźny i bezwietrzny, z mroku wyłaniały się ciche wzgórza. Słychać było tylko szum płóz i świergot śnieżnych nurzyków, zataczających w górze kręgi i nurkujących po poranny posiłek. Na odległych graniach rysowały się wyraźnie, tak wyraźnie, że można było niemal odróżnić poszczególne igiełki, rozłożyste gałęzie jodeł. Zjeżdżaliśmy zalesionym zboczem, które opadało łagodnie ku morzu. Teren był pofałdowany, tu i ówdzie poprzecinany wąwozami i granitowymi urwiskami. Obserwowałem czujnie te urwiska, bo na nich, ponad wierzchołkami ciemnozielonych drzew, wiły sobie gniazda talawy. Ale dzisiaj nie było śladu talawów, pomimo że na ziemi roiło się od zajęcy i nornic pracowicie wykopujących spod śniegu jagody. Raz mignął mi arktyczny lis, a kilka razy wypatrzyłem wilcze tropy odciśnięte w zmarzniętym śniegu. Ale były to tropy stare; Yuri powiedział, że większość wilków opuściła wyspę, podążając w ślad za stadami kudłaczy. Bez przeszkód dotarliśmy do brzegu morza i tam mieliśmy trochę kłopotów z przedostaniem się przez zamarznięte fale, ale nie aż takich jak poprzedniego dnia na skalistym południowym wybrzeżu. Wkrótce potem biegliśmy szybko po gładkim jak stół śniegu Starnbergersee, zostawiając za sobą lodową dżunglę. Kiedy oddaliliśmy się na mniej więcej pięć mil od lądu, dałem Yuriemu znak głową i rozproszyliśmy się. Mówię „mniej więcej”, bo gęste jak ciecz powietrze nad lodem tworzyło ogromną, błękitną soczewkę, która fałszowała odległości i sprawiała, że wszystko wydawało się bliższe niż w rzeczywistości. Czworo sań skręciło na północny zachód ku Alisalii, która majaczyła hen na horyzoncie białego oceanu; dziewięć zaprzęgów - w tym sanie Yuriego i Liama - pomknęło w stronę Jake-la i Waasalii. Rozbiegliśmy się po lodzie i zajęliśmy pozycje na okręgu o średnicy jakichś dwóch mil. Zatrzymałem swoje sanie w miejscu, które wydało mi się obiecujące. Wyprzągłem Nurę, który przeszedł przeszkolenie w wyszukiwaniu foczych przerębli. Pięćdziesiąt kroków na północ ode mnie swojego psa do polowania na foki prowadził na smyczy Bardo, choć prawdę mówiąc, wcale nie było oczywiste, kto kogo prowadzi. Potężny Samsa ciągnął Bardo zygzakami, zatrzymując się co chwila, wtykając nos w śnieg i wydmuchując w górę obłok białego pyłu. Na południe od siebie miałem Solego, a na zachód Yuriego z synami. Ci ostami natrafili chyba na jakiś przerębel, bo wycinali już bryły śniegu i stawiali z nich ścianę dla osłony przed wiatrem. Foczy przerębel nazywa się w języku Alałoi aklia. Trzymałem na smyczy ze splecionych rzemieni Nurę, który węszył z nosem przy śniegu, szukając swojej akłii. Był wyraźnie uszczęśliwiony, że go wyprzągłem. Z tej radości zadarł dwa razy zadnią nogę i zażół-cił śnieg. Wtem chyba coś zwęszył, bo szczeknął podniecony i szarpnął się na smyczy. Zaczął rozkopywać śnieg. Zaznaczywszy to miejsce patykiem, odciągnąłem zawiedzionego psa kawałek z wiatrem, i uwiązałem go tam do wbitego w lód palika. To samo zrobiłem z resztą swoich psów - Rufo, Sanuye i Tusą. Foki są praktycznie ślepe, ale słuch mają wyjątkowo dobry i bałem się, że ujadanie psów spłoszy moją fokę. Wróciłem do aklii z tyczką, piłą do lodu, i innymi narzędziami zbrodni. Foki są ssakami ziemskimi i w odróżnieniu od pewnych odmian sztucznie zmodyfikowanych ssaków przystosowanych do życia w morzach Agathangi, Balaniki i innych wodnych światów, nie mogą oddychać pod wodą. Do życia jest im niezbędne powietrze, tak więc każda foka drąży sobie w lodzie kilka przerębli i pilnuje przez całą zimę, żeby nie pozamarzały. Zaczyna z nadejściem mrozów, kiedy formuje się pierwsza warstewka lodu, a potem podpływa kolejno do każdego swojego przerębla, przebija głową cienką warstewkę lodu, jaka zdążyła się utworzyć od czasu, kiedy odwiedzała gp po raz ostatni, zaczerpuje powietrza, nurkuje z powrotem i płynie do następnego. I tak w kółko. Kiedy nadchodzą najdłuższe, najmroźniejsze dni zimy, lód wokół aklii ma blisko dziesięć stóp grubości. Padający, niesiony wiatrem, zamarzający, topniejący i znowu zamarzający śnieg tworzy z czasem nad przeręblem śnieżną kopuję, która maskuje otwór przed wzrokiem myśliwego, ale nie przed czułym zmysłem powonienia psów. Foka wypełza czasami z wody i wyleguje się na lodowej półce, jaka powstaje na obwodzie przykrytego śnieżną kopułą przerębla. Tam, pod sklepieniem z ubitego śniegu, samice wydają na świat swoje puchate młode. Tam foki odpoczywają i bawią się osłonięte przed wiatrem. Aklia chroni je przed utonięciem i przed zębami wielorybów zabójców - ale nie przed ludźmi. Ująłem mocniej w dłonie zakrzywioną tyczkę i wepchnąłem ją przez śnieżną kopułę w niewidoczny dla mnie otwór. Obracając tyczką w koło, oszacowałem na wyczucie wielkość przerębla i określiłem jego środek. Potem wystawiłem twarz na podmuchy północnego wiatru, który poprzez warstwy tłuszczu żądlił mi skórę. Mróz nie był może tak silny, ale oczy mi łzawiły i drętwiały palce u nóg. Oczekiwanie na pojawienie się foki mogło trochę potrwać, wyciąłem więc kilka bloków śniegu i ustawiłem z nich ścianę wokół północej krawędzi aklii dla osłony przed zabójczym wiatrem. Następnie, przez środek śnieżnej kopuły, wsunąłem długi kij-spła-wik sięgający lustra wody. Foka, wynurzając się dla zaczerpnięcia tchu - modliłem się, żeby to był samiec, bo nie chciałem zabijać ciężarnej samicy - spowoduje powstanie sporej fali i wystający ponad kopułę kij-spławik uniesie się na jej grzbiecie. Kiedy z powrotem opadnie, będę wiedział, że foka wypełzła na lodową półkę. „Lo luratha laniNunki”, modliłem się, rozpościerając obok przerębla kwadratowe futro z brzucha silki. Stanąłem na nim i zacząłem poruszać palcami u nóg, w nadziei, że to uchroni moje stopy przed zamarznięciem w słupy lodu. Na koniec położyłem harpun na dwóch rozwidlonych patykach, które wbiłem w zamarznięty śnieg. Wymienialny grot harpuna, ostry, kolczasty, zabójczy, wykonany był z kości wieloryba i u nasady miał nacięty rowek. Na tym rowku zawiązana była linka ze splecionych rzemieni. Drugi koniec tej linki owinąłem sobie wokół dłoni i wbiłem wzrok w kij-spławik. Kiedy się uniesie, chwycę harpun, a gdy z powrotem opadnie - wtedy foka wypełznie na półkę i opadnie spławik - wbiję harpun w środek aklii. Dokonam tego morderstwa, bo powodowany zazdrością i pychą zobowiązałem się do niego. Czekałem. Nie wiem dokładnie, ile to trwało. Czymże jest upływ czasu, jeśli nie ma się zegara do jego mierzenia? Jak długo stałem w tej niewygodnej postawie myśliwego - stopy złączone, pośladki wypięte, wzrok spuszczony, cały czas spuszczony - obserwując spławik wsunięty w foczy przerębel? Jak długo, pela Nunki? Jak długo musi czekać głodny na zapełnienie pustki w brzuchu? - Trzy dni - powiedział mi poprzedniego wieczoru Yuri. - Trzy dni to wcale nie tak długo, bo Nunki ma wiele przerębli. W ostatniej chwili jej anima może się przestraszyć wielkiej podróży, i Nunki postanowi odbyć podróż krótszą do innego przerębla. Obserwowałem spławik i czekałem pochylony jak garbaty starzec. Stałem w całkowitym bezruchu, zaczynały mnie rwać i piec mięśnie nóg. Mówi się, że cierpliwość to największa cnota myśliwego. Bardzo dobrze, powtarzałem sobie, będę cierpliwy. Wsłuchiwałem się w poświst wiatru hulającego nad lodem; wsłuchiwałem się w poszczególne zawirowania mas powietrza, z których formowały się stopniowo podmuchy. Ścichły nagle, zanim zdążyły się skumulować w zaskakujący, silniejszy, zimniejszy poryw. Od czasu do czasu wiatr całkiem zamierał i wtedy zapadała głucha cisza. Te przedłużające się przerwy niepokoiły mnie i deprymowały. Nie chciałem słyszeć bicia własnego serca ani raptownego głośnego plusku, z jakim wynurzy się foka, by zaczerpnąć tchu, jeśli w ogóle się wynurzy. Wielu rzeczy nie chciałem słyszeć. Wiedziałem, że zarówno na foki, jak i na ludzi polują wielkie białe niedźwiedzie. Yuri ostrzegał, że Totunye lubią się podkradać do aklii i niespodziewanym ciosem potężnej łapy miażdżyć myśliwemu głowę. Skradającego się wśród śnieżnej zadymki niedźwiedzia nie sposób zauważyć, a potrafią się one poruszać bezszelestnie. Nasłuchiwałem odgłosu futra ocierającego się o lód, czekałem. Od północy dobiegł odległy jęk. Znowu zrywał się wiatr. Jego poświst narósł do wycia, a potem do ryku. Czekałem już bardzo długo i przemarzłem do szpiku kości. Pęcherz mi pękał. Wysoko nade mną, na tle błękitu nieba wibrowało żółtawe lśnienie światła odbitego od lodowych pól. Devaki nazywają to zimne żółte migotanie mruganiem lodu. Chyba dlatego, że ten blask zmusza ich do mrugania. Zamrugałem, nie spuszczając wzroku ze spławika wetkniętego w aklię. Myślałem o bólu rozsadzającym mi pęcherz, o bólu zadawanym przez niedźwiedzie zęby i o wielu innych rodzajach bólu. Próbowałem się skoncentrować. W pewnej chwili wydało mi się, że anima foki szepcze mi coś do ucha, że mnie woła, ale to był tylko wiatr. Wiatr smagał mi twarz, a ja czekałem, i mrugałem, i... Kij-spławik uniósł się. Chwyciłem za harpun, zaczekałem aż spławik opadnie. Kiedy zniknął w aklii, poderwałem wysoko nad głowę długi harpun. Trzymając go oburącz, wbiłem grot w śnieg. Wszedł jak w masło i zaraz potem poczułem przyprawiający o mdłości opór, jaki napotkał kolec harpuna wnikający w ciało foki. - Lo moras li Nunki! - krzyknąłem i chwyciłem za rzemienną linkę przywiązaną do grotu harpuna. Szarpnięcie omal nie zwaliło mnie z nóg. Wbiłem pięty w śnieg, odchyliłem się w tył i, ciągnąc z całych sił linkę, zarzuciłem ją sobie na plecy. Usłyszałem wrzask Bardo: „Mallory moras li Nunki!”. A potem coraz cichsze, rozchodzące się echem po lodzie od aklii do aklii, wołanie: „Mallory moras li Nunki!”. Ciągnąłem za linkę, usiłując wywlec fokę z przerębla. Kontuzjowane kolano przeszywały mi bolesne żgnięcia. Zdołałem cofnąć się o kilka kroków. Potem miotająca się foka przyciągnęła mnie z powrotem do aklii, potem znowu się cofnąłem, i nagle foka walcząca o życie pod śnieżną kopułą rzuciła się rozpaczliwie, zwalając mnie z nóg. Sunąłem na brzuchu w kierunku aklii, szorując twarzą i klatką piersiową po śniegu. Jeśli zaraz nie puszczę linki, foka ściągnie mnie w dół, przez zarywającą się śnieżną kopułę, w zabójczą toń. Jeszcze mocniej ścisnąłem linkę. Starałem się przekręcić na plecy, ustawić nogami do przodu, i zaprzeć piętami w śnieg. Ale nogi za-Plątały mi się w linkę, a śnieżna kopuła zaczynała się już zapadać i pękać. Nie mogłem wyswobodzić nóg z pętli zaciskającej się coraz mocniej linki. - Puść! - doleciał mnie ryk. Ale ja nie mogłem puścić, choćbym chciał. I nagle poczułem szarpnięcie od tyłu. Obejrzałem się i zobaczyłem Bardo, który z wychodzącymi z orbit oczami, wydymając tłuste, czerwone policzki, ciągnął za wolny, wlokący się za mną koniec linki. - Puść, do kroćset! - wrzasnął. Znalazłem wreszcie oparcie dla nóg i zatrzymałem się. Spojrzałem w odsłoniętą aldię. Spod brył śniegu kołyszących się na wzburzonym morzu wypłynęła wielka, czarna foka. Z krwawej dziury w jej boku, tuż nad płetwą, sterczała nasada grotu harpuna. Ciągnąłem tak mocno, że zachodziła obawa, iż wyrwę harpun z rany. Ale on tkwił pewnie w cielsku zwierzęcia i stopa za stopą wywlekliśmy w końcu fokę na śnieg. Zmartwiałem ze zgrozy, bo stary samiec jeszcze żył. Chrapnął, co zabrzmiało jak znużone westchnienie, i z pyska na śnieg trysnęła mu jasna tętnicza krew. - Mori-se! - krzyknąłem do Bardo - dobij go! Ale Bardo pokręcił głową i wskazał na północ, skąd nadbiegali już z pomocą Yuri i Liam. Podszyty tchórzem Bardo przypominał mi w ten sposób, że obowiązek zabicia foki jest moim przywilejem. Zobowiązałem się do tego, ale teraz nie mogłem się przemóc. - Ti Mori-te - mruknął Bardo, podając mi kamienny młot. - Szybciej, Malutki, bo się zaraz rozbeczę. Wziąłem szeroki zamach i opuściłem młot na głowę foki. Stłumionemu chrupnięciu, z jakim granit zmiażdżył czaszkę, towarzyszyło westchnienie, zupełnie jakby zwierzę z ulgą przyjęło skrócenie cierpień. A potem była już tylko cisza i bezruch. Spojrzałem w ciemne, wilgotne oczy foki, ale życie już z nich uszło. Yuri i Liam zatrzymali się zdyszani przy aklii. Yuri spojrzał tylko na fokę i natychmiast zaintonował modlitwę za jej duszę. - Pela Nunkiyanima - powiedział - mi alasharia la shantih Devaki. - Odwrócił się do mnie i zawołał: - Spójrz na nią, Mallory! Nigdy jeszcze nie widziałem takiej foki! To foczy dziad, foczy pradziad! Cud prawdziwy, że sami z Bardo zdołaliście wyciągnąć ją z przerębla. Podbiegli do nas Soli i Wicent z resztą rodziny Manwelina. Otoczyli fokę, trącając ją czubkami butów i dotykając ciemnej skóry. - To foka na czterech mężczyzn - orzekł Liam, skubiąc grubą, dolną wargę. - Kiedy byłem chłopcem, mój ojciec, Wicent i Jaywe wyciągnęli raz fokę na trzech mężczyzn, i była to największa foka, jaką w życiu widziałem. - Zerknął na mnie i na Bardo z mieszaniną zazdrości i podziwu w oczach, i zapytał: - Jak udało wam się we dwóch wyciągnąć fokę na czterech mężczyzn? - Bardo ma siły za dwóch - wyjaśnił Yuri, spoglądając na syna - a Mallory zabił dzisiaj swojego doffela, nie dziw się więc, że we dwójkę wyciągnęli z morza foczego pradziada na czterech mężczyzn. - Ale długo nie odrywał wzroku od rozciągniętego na śniegu ogromnego cielska, jakby sam zastanawiał się, jak tego dokonaliśmy. Zabiłem fokę. Zaczerpnąłem garść śniegu i wepchnąłem go sobie w usta. Pochyliłem się i rozwarłem foce szczęki. W nozdrza uderzył mnie silny odór fermentu. Wlałem w otwartą paszczę zwierzęcia strumyczek wody z tającego mi w ustach śniegu, żeby w drodze na tamtą stronę dnia nie dokuczało mu pragnienie. Soli ściągnął na siebie mój wzrok i nieznacznie skinął głową. Wśród Alaloi przyjęte jest, że myśliwi, którzy upolują jakieś zwierzę, od razu najadają się do syta. Ponieważ to ja zabiłem fokę, mnie przysługiwał przywilej rozpoczęcia uczty. Wahałem się długo, czując niemal, jak wwiercają się we mnie oczy Solego. Wziąłem w końcu nóż. Rozpłatałem foce brzuch i wyciąłem wątrobę. Była to krwawa, przerażająca praca. Tak jak obiecałem, wręczyłem ten purpurowy, parujący narząd Liamowi. Z namaszczeniem pociął wątrobę na plastry, które rozdzielił między pozostałych myśliwych. - Mallory miał szczęście - powiedział. Zjadłem swój kawałek wątroby. Była soczysta i smaczna. Nie chciało mi się wierzyć, że zabiłem fokę. - Mallory Zabójca Fok przyniósł nam szczęście - powiedział Yuri. - Bardo Krzepki i Mallory Zabójca Fok obaj przynieśli nam szczęście. Myślę, że jutro upolujemy wiele fok. Prawie wszyscy uśmiechali się uszczęśliwieni. Tylko jednemu z mężczyzn, synowi kuzyna Yuriego, nie było do śmiechu. Nazywał się Jinje i był krępym, szpetnym człowiekiem o wykoślawionej nodze. Czekając daremnie na swoją fokę, odmroził sobie stopy. Yuri Pomógł mu ściągnąć buty, a potem podtrzymywał, kiedy tamten wszedł w rozcięty korpus foki wstrętnymi, włochatymi, białymi stopami, by je rozgrzać. Liam podał mu kawałek wątroby i Jinje połknął jak pies. Mężczyźni rzucili się na fokę z nożami, wycinając wybrane narządy i połcie mięsa. Choclo, najmłodszy z synów Wicenta, rozpruł żołądek i znalazł w nim mnóstwo notothinów, lodowych okoni i innych ryb. Ze swoją figlarną, bezwłosą twarzą i małymi dłońmi bardziej przypominał chłopca niż mężczyznę, ale był ekspertem w posługiwaniu się nożem do ryb. W mgnieniu oka oskrobał z łuski lodowego okonia, wypatroszył go i w żołądku znalazł jeszcze mniejszą rybę. Połknął ją w całości, odciąwszy wpierw łeb i oskrobaw-szy. Wokół mnie trwało gorączkowe cięcie i połykanie. Śnieg przy foce zrobił się śliski od tłuszczu i rozpryskanej krwi. Straszny był głód tych mężczyzn. W brzuchach im burczało, a oni szarpali łapczywie zębami wielkie kawały surowego mięsa. Nie do wiary, ile mięsa zjeść może jeden człowiek. Ja sam zjadłem większą część serca, bo według wierzeń Alaloi tam właśnie zamieszkuje dusza. Nasza piętnastka pochłonęła chyba w sumie ze sto funtów. Brzuchy nam się wzdęły, w brodach chrzęściła zamarznięta krew. Pożeranie świeżego mięsa odbywało się w skupieniu. Jedliśmy bez przerw na rozmowy. Słychać było tylko skrzypienie szczęk, mlaskanie i soczyste beknięcia Bardo i Choclo, którzy współzawodniczyli ze sobą, kto wyda głośniejsze. Najpierw pożarliśmy jak zwierzęta najsmaczniejsze kąski mięsa, potem zabraliśmy się za te mniej atrakcyjne. Liam, zniecierpliwiony chyba tempem uczty, wyrwał żebro i rozgryzł je zdrowymi zębami. Wyssał ze środka szpik, jak niemowlę mleko. Posilaliśmy się długo i przerwaliśmy tylko dlatego, że zbliżał się zmierzch, a pozostawanie po zmroku na otwartej przestrzeni było śmiertelnie niebezpieczne. Mężczyźni Manwelina wrócili do swoich aklii, żeby wznieść przy nich śnieżne chaty na noc. Soli i Bardo poszli po swoje sanie i psie zaprzęgi. Kiedy je przyprowadzili, nakarmiliśmy psy resztkami wnętrzności, tułowia i płuc, po czym ja i Soli zabraliśmy się do stawiania chaty przy aklii. Ja wycinałem bloki śniegu, a Soli układał je jeden na drugim, uszczelniając szpary lodowym proszkiem. Bardo przyglądał się naszej pracy, trzymając się za brzuch i bekając raz po raz. - Oj, moje biedne brzunio - jęczał - co ja ci najlepszego zrobiłem! Wiem, że to nieładnie z mojej strony przyglądać się bezczynnie, jak pracujecie - zwrócił się w pewnej chwili do Solego - ale widzę, że i beze mnie dobrze wam idzie. Rzeczywiście, Solemu szło nad podziw dobrze. Ustawiał i dopasowywał bloki z wprawą, której mógłby mu pozazdrościć każdy Alaloi. Wkrótce chata była gotowa i wrzuciliśmy do niej futrzane śpiwory. Nie cichnący północny wiatr niósł nad ciemniejącym morzem tumany lodowej kaszy. Obróciliśmy się w milczeniu twarzami ku południu i odprawiliśmy rytuał „oddania moczu przed zaśnięciem”. Bardo poszedł od razu spać, zaś ja z Solim zostaliśmy jeszcze na zewnątrz, żeby uwiązać Tusę do palika przy wejściu do chaty. Mieliśmy nadzieję, że zawyje albo zaszczeka w przypadku, gdyby woń zabitej foki przywabiła jakiegoś niedźwiedzia. Patrzyliśmy przez chwilę, jak na niebie rozbłyskują jedna po drugiej gwiazdy. Soli naciągnął na głowę kaptur parki. - Miałeś szczęście z tą foką, niewiarygodne szczęście. Tak, miałem szczęście zabić wspaniałe, szlachetne zwierzę. - Nie możesz liczyć wiecznie na szczęście - ciągnął Soli. - Któregoś dnia ono się od ciebie odwróci. W nieodpowiedniej chwili znajdziesz się pod walącym się budynkiem, albo którejś nocy na jakiejś bocznej glidderii spotkasz biednego harijana, który okaże się slelownikiem dybiącym na twoją plazmę. Albo spróbujesz przebić wewnętrzny woal Vildu i zabłądzisz... - Nie wierzę w szczęście - mruknąłem. - No tak, jak mogłem zapomnieć, Mallory wierzy w przeznaczenie. - Nie sądzisz, że to nie był przypadek, że ta foka wybrała akurat moją aklię? - Tak - powiedział z kpiną w głosie - anima foki specjalnie wybrała tę aklię, żeby mogło się wypełnić twoje przeznaczenie. No i jakie to uczucie być zabójcą? Otarłem wilgoć spod nosa. - Całkiem... naturalne - odparłem. Rzeczywiście, czułem się naturalnie, chociaż nie powiedziałem mu, z jakim lękiem poddawałem się naturalnej kolei rzeczy. - Czyżby? - zapytał. Przyłożyłem rękawice do twarzy, żeby ogrzać zziębnięte mięśnie. Formułowanie zdań przychodziło mi z trudem, głos miałem bełkotliwy. Nie chciałem z nim rozmawiać o swoich lękach. - Jesteś tychistą, prawda? - Tak sądzisz? - Słyszałem, że to wiara starszych pilotów. - Tak - przyznał, rozcierając skronie. - Piloci, którzy wierzą w przeznaczenie, stają się nieostrożni i nie dożywają starości. - Ale ty wiele razy ryzykowałeś przecież bardziej niż ja. Czeladnicy w Resie mówili o tobie „Soli Szczęściarz”. - W każdym przypadku było to ryzyko skalkulowane. - Niemniej ryzyko. Chyba się wtedy uśmiechnął, ale było już tak ciemno, że pewności mieć nie mogę. Zaczął przytupywać w miejscu, żeby się rozgrzać. - Któregoś dnia ode mnie szczęście też się odwróci - powiedział. - I znowu z kpiną w głosie dorzucił: - Takie już moje przeznaczenie. Ruszałem przez chwilę szczęką. - A zatem nie wierzysz, że szczęście może być człowiekowi pisane? - Nie wierzę - odparł - w każdym razie, nie na zawsze. Potem ziewnął, otrzepał śnieg z futra i wpełzł do chaty. Stałem wpatrzony w purpurowo-czarne góry Alisalii rysujące się na tle gorejącego widnokręgu. Przeznaczone mi było zabić wspaniałą, szlachetną fokę. W końcu wiatr znalazł sobie drogę pod moje futro i zacząłem dygotać. Wcisnąłem się do ciasnej chaty i zwaliłem obok chrapiącego głośno Bardo. Długo leżałem nieruchomo z otwartymi oczami, zanim wreszcie zasnąłem ukołysany ciepłem futer. Ale nie był to sen spokojny. Przewracałem się tej nocy z boku na bok, pociłem i śniłem. Jeden z tych snów dobrze pamiętam: śniło mi się, że zabiłem wspaniałą fokę; śniło mi się, że dzieci tej foki nie chciały zostać same, nadziały się więc na nasze włócznie, by połączyć się ze swym ojcem po tamtej stronie dnia. Nazajutrz zabiliśmy dziewięć fok, i Soli powiedział, że mieliśmy wielkie szczęście. 11 Starzec jaskini Żyć? Od tego mamy nasze sługi. z „Axela” Villiersa de Ulsle Adama, Fabulisty Stulecia Maszyn Devaki twierdzą, że ogniospady to najpiękniejszy widok na świecie. Jest to ściana blasku powstająca w wyniku wypromienio-wywania wysoko w atmosferze energii przez wzbudzone atomy tlenu. (Naturalnie Devaki o tym nie wiedzą. Oni wierzą, że ta blada, widmowa poświata żyje duchami ich przodków. Czasami gwiżdżą na te zimne ognie, żeby je przywołać). W niektóre noce głębokiej zimy ogniospady zwisają z północnego nieba niczym świetliste, zielonoróżowe kurtyny. Mają w sobie subtelne, niemal nieziemskie piękno. Ale jedno piękno nie równa się innemu. Devaki mają na piękno dwa słowa: shona, którego używają, między innymi, do opisu zachodów słońca czy przysypanych świeżym śniegiem gór i drzew, oraz halla, które ma zupełnie inne znaczenie. W zasadzie rzecz - albo zdarzenie - jest halla, jeśli pozostaje w harmonii z naturą; ściślej, jeśli „widzi intencje światoducha”. I tak dla Devaki halla, to nie zabijać chorych mamutów, jak również umrzeć we właściwym czasie. Halla może być prawie wszystko. Halla jest chociażby dobrze wykonana i wyważona włócznia. Devaki nazywają halla wiele rzeczy, które na pierwszy rzut oka zdają się nie mieć w sobie żadnego piękna. Są ludźmi i często mylą intencję światoducha ze swoimi podstawowymi pragnieniami. Choć wypatroszone szczątki foki są najwstrętniejszym z widoków, słyszałem, jak Yuri mówił o nim halla. Czyż jedna foka nie zapewni rodzinie Manwe-lina wyżywienia na trzy dni? I czyż nie jest intencją światoducha, by Devaki jedli i byli syci? Tak więc wypatroszona foka jest halla, a dziesięć fok złożonych na saniach powracających z łowów myśliwych to hallahalla, bo dla Devaki nie ma nic piękniejszego od widoku świeżego mięsa. Kiedy wieczorem, po powrocie z udanego polowania rozładowaliśmy sanie przy ogniskach, z jaskini wylegli wszyscy - kobiety, mężczyźni i dzieci. Dotykali fok i krzyczeli: „Losna halla! Li pela Nunki losna-nu hallahalla! Tylko jedna stara kobieta imieniem Lorelei zwróciła uwagę na ogniospady mieniące się na północy. - Loshisha shona - wymruczała, patrząc na poświatę, która tego wieczoru przypominała efemeryczną, szkarłatną szatę. - Lo morisha wi shona gelstei. Gdy trwał już podział pięknych fok, Yuri podszedł do mnie i powiedział: - Muszę znaleźć kogoś, kto zaniesie ofiarę z mięsa Starcowi Jaskini. Spojrzałem w głąb jaskini, na ledwie widoczny w mroku filar z lawy. Byłem skonsternowany, bo wedle mojej wiedzy Devaki nie składali ofiar bożkom, a tym bardziej naturalnym skalnym formacjom, które przypadkowo przybrały kształt człowieka. - Nie rozumiem - wybąkałem. Yuri potarł zakrwawionymi palcami czoło. - Jest wśród Devaki jeden taki, co mieszka w bocznej komorze jaskini - powiedział. - To nasz prawuj i muszę cię o to prosić, bo tyś zabił pierwszą fokę i jest to twój przywilej, wyświadczysz mi tę przysługę? - Dlaczego mieszka sam? - Mieszka sam - odparł Yuri - bo dawno temu popełnił wielką zbrodnię i nikt nie chce z nim mieszkać. To ten drugi „Starzec Jaskini”. - Zamordował kogoś? - spytałem. - Nie, jeszcze gorzej. Żyje wciąż, choć powinien już dawno umrzeć. Kiedy przyszedł nań czas wyruszenia w wielką podróż, w jego ojca wstąpił duch wulkanu i człowiek ten ocalił go przed śmiercią od lodu. Czyż nie jest powiedziane, że wielu próbuje umrzeć za późno, a mało kto za wcześnie? Czyż nie jesteśmy zobowiązani umrzeć w swoim czasie? A ten człowiek nie umarł w swoim czasie. Urodził się marasika, bez nóg, a kiedy szamanka chciała go uśpić, ojciec pobił ją i zachował syna przy życiu. Opowieść Yuriego wydała mi się boleśnie znajoma. - Jak nazywa się ten człowiek? - spytałem, starając się nie zwracać uwagi na krzyki uszczęśliwionych, tratujących śnieg i kłębiących się wokół mięsa ludzi. Yuri zakrył pobliźnionymi dłońmi oczy i odparł: - Nazywa się Shanidar i jest synem Goshevana. Tego Goshevana, który zabił mojego dziadka, Lokniego, za to, że próbował mu przeszkodzić w popełnieniu tej zbrodni. Goshevan przybył do Devaki, żeby z nimi zamieszkać, ale kiedy jego syn urodził się bez nóg, wykradł Shanidara i uszedł z nim po wschodnim lodzie do Nierzeczywistego Miasta, gdzie ludzie- cienie dorobili mu nowe nogi. A kiedy Shanidar wyrósł na mężczyznę, wrócił do nas i powiedział:.Jestem Shanidar, i przybyłem zamieszkać wśród swojego ludu”. Ale wszyscy wiedzieli, że za późno już dla niego, by żyć, i tak mój ojciec, Nuri, powiedział mu, że może dokonać reszty żywota w bocznej komorze jaskini. Weszliśmy do jaskini i Yuri wskazał na długą, mroczną szczelinę w ścianie za chatami rodziny Sharailina. Domyśliłem się, że to jakiś boczny korytarz prowadzący do komory Shanidara. - On jest już starym człowiekiem - podjął Yuri, mrugając powiekami - i nie może sam polować. Czyż można go za to winić? Piekło śmierci za życia pomieszało trochę rozum temu biednemu, samotnemu człowiekowi imieniem Shanidar. Skinąłem głową, jakbym coś z tego rozumiał. - Trzeba teraz zanosić Shanidarowi mięso, żeby nie popełnił drugiej zbrodni i nie umarł za wcześnie. Kiwnąłem głową na znak, że się z nim zgadzam. - Shanidar z chęcią wysłucha opowieści o waszej podróży przez południowy lód, bo sam odbył kiedyś długą podróż. Skinąłem bardzo powoli głową i spytałem: - Nie ma nikogo innego, kto mógłby mu zanieść to mięso? - Nie chciałem się spotykać ze starcem, który miał kiedyś do czynienia z pracowniami snycerskimi i w ogóle widział Miasto. Yuri westchnął. - Ten zaszczyt przypada zwykle Choclo. Ale dzisiaj muszę o to poprosić ciebie: Czy zaniesiesz Shanidarowi jego porcję wybornego mięsa? Spróbowałem zajrzeć do komory Shanidara przez wiodący do niej korytarz, ale zobaczyłem tylko czerń. - Dobrze - odparłem. - Zaniosę Shanidarowi mięso. Zebrałem na kupkę trochę okrawków mięsa i zawinąłem je w płat skóry. Ruszyłem odnogą jaskini, potykając się co chwila nierówności biegnącej lekko pod górę, czarnej posadzki. Korytarz był wąski, jego ściany zimne. Uderzyłem głową o kamienny sopel zakląłem. Przed sobą, w górze, dostrzegłem nikłe, żółte światełko przypominające zimnopłomień oświetlający dalekie okno. Gdzieś kapała woda; rytmiczny plusk spadających kropel był głośny i bliski. W nozdrzach czułem woń wilgotnej skały i lepki, słodki, przyprawiający o odruch wymiotny fetor. Echo odbijające się od ścian niosło zawodzenie pełne ironii i smutku, skargi i bólu. Od czasu do czasu zawodzenie to przechodziło w piskliwe wycie, a potem cichło do ledwie słyszalnego, śpiewnego gulgotu. Brnąłem przed siebie w kierunku źródła tego przejmującego, starczego lamentu pełen obaw, co tam zastanę. Nie do wiary, że ów legendarny Shanidar jeszcze żyje. Jeśli to prawda, to musi być bardzo stary, pomyślałem, bardzo, bardzo stary. Czy młody człowiek potrafi zrozumieć, co to starość? Czy potrafi wczuć się w bóle i lęki nękające starego człowieka, zrozumieć owo nostalgiczne oglądanie się na lata młodości? Pomimo że z ludzi, wśród których się obracałem, wielu było w podeszłym wieku - na myśl przychodzili mi od razu Soli i bezwiekowy Czasomistrz - to ich starość była inna, przeobrażona przez sztuki cywilizacji; ich stare dusze przeniesione zostały do młodego, zdrowego ciała, byli ludźmi, którzy ledwie posmakowali zniedołężnienia i bezsiły. Ja również byłem człowiekiem cywilizowanym - nie chciałem nic wiedzieć o powolnym umieraniu, o roztrzęsionych kończynach, o starczym uwiądzie i nagłych zanikach pamięci. Nigdy jeszcze nie widziałem prawdziwie starego człowieka. Siedział z podwiniętymi, skrzyżowanymi nogami pośrodku komory tak małej, że dwóch mężczyzn miałoby kłopoty z ułożeniem się wzdłuż, jeden za drugim. Ku szczelinie w wysokim sklepieniu unosił się dym z płonącego przed nim małego, kopcącego ogniska z patyków. Widziałem go wyraźnie. Obserwował mnie, grzejąc nad ogniem wysuszone, kościste dłonie. - Mallory Zabójca Fok - powiedział. Uśmiechnął się przyjaźnie. Nie miał zębów. - Ni luna, ni luna. Jestem Shanidar. - Ni luria - powitałem go, kładąc mięso na kamiennej płycie obok ogniska. - Skąd znasz moje imię? - Odwiedza mnie często mój przybrany wnuk Choclo. Wczoraj rano, przed polowaniem, powiedział mi, że po lodzie przybyli jacyś ludzie. Tak mi powiedział. Lubi słuchać opowieści o Nierzeczywistym Mieście, chociaż nie wierzy mi, kiedy mówię, że ludzie-cienie budują łodzie, które żeglują między gwiazdami. Kto by w to zresztą uwierzył, hmmm? Ale to prawda. Widziałem na własne oczy. Dotknął ostrożnie skroni i znowu się uśmiechnął. Skórę wokół oczu miał nieelastyczną i obwisłą, opadającą fałdami, które nadawały mu wygląd sennego. Same oczy były jakiegoś nieokreślonego błękitnawego koloru, zasnute mleczną zaćmą - nie wydawało mi się, by był w stanie podziwiać tymi oczami srebrzyste linie statku świetlnego, chociaż przypuszczalnie nadal reagowały na rytmy światła i ciemności. Szczęki, górna i dolna, tego starego, starego człowieka spotykały się bez pośrednictwa zębów. W efekcie twarz skracała mu się do tego stopnia, że broda dotykała niemal nosa. Nie był to przyjemny widok. Zauważyłem, że skóra na policzkach zwisa mu z kości twarzy luźnymi, białymi, pomarszczonymi płatami; była cienka i delikatna, pocięta siateczką popękanych naczyń krwionośnych. Nie mogłem na niego patrzeć, a jednak sam majestat jego szpetoty sprawiał, że patrzyłem. Zauważył od razu - jeśli „zauważył” to właściwe słowo - wyczuł moją odrazę i fascynację. - Ludzie-cienie z Nierzeczywistego Miasta - powiedział - więżą swoje dusze w młodym ciele, przez co ich animy, kiedy ruszają wreszcie w podróż na tamtą stronę dnia, są bardzo stare. Przyniosłeś mi mięso? Przepraszam: są za stare, rozumiesz. Mówią, że po tamtej stronie istnieje naga wyspa, na której te dusze wyją z wściekłości, bo są takie stare - stare, stare, stare, stare - że nie mogą dostąpić wyzwolenia. To focze mięso? Nie zostaną uwolnione z pęt czasu, ale ty to naturalnie wiesz - widzisz, często muszę sam sobie przerywać, bo boję się zapomnieć o czymś ważnym - nie zostaną wyzwolone z pęt czasu i będą wędrowały po swojej martwej wyspie uwięzione w wiecznej Potem-chwili. Szkoda ich - to prawdziwe piekło. Musimy się starzeć i umierać we właściwym czasie. To klucz, wiesz? - Zamilkł na chwilę, a potem zmienił temat. - Focze mięso jest pełne życia, hmmm? Będziesz tak dobry i odkroisz mi kawałek słoniny? Spełniłem jego prośbę. Wepchnął sobie kostkę tłuszczu w usta. Nie podobało mi się, że tak często wspomina Nierzeczywiste Miasto, powtórzyłem więc sceptyczne powiedzenie Devaki: - Śniło mi się, że ludzie-cienie mieszkają w mieście skrytym pod srebrną mgłą świtu, nierzeczywistym, ach jak nierzeczywistym. Kiedy obudziłem się z tego koszmaru, miasto zniknęło, było nierzeczywiste, ach, jak nierzeczywiste. Patrząc na mnie zamglonymi oczami, zjadł jeszcze jeden kawałek słoniny. - Dobre - pochwalił. - Odkroisz mi teraz kawałek mięsa? Tylko mały, bo rozumiesz, muszę je łykać w całości. To dobre mięso - a wiesz, że w Nierzeczywistym Mieście mięso rośnie w sadzawkach? Widziałem na własne oczy. Ale to tutaj mięso lepiej smakuje - uważaj, odkraiwaj mniejsze kawałki, bo się udławię. - Roześmiał się i ciągnął: - Nie byłby to godny sposób odejścia, rozumiesz, zadławić się mięsem foki. Są oczywiście tacy, którzy powiedzą ci, że powinienem odejść dawno, dawno temu, zaraz po tym, jak urodziłem się bez nóg. Ale mój ojciec miał sen i zaniósł mnie do Nierzeczywistego Miasta, które widziałem na własne oczy. Mój ojciec, którego kochałem, miał sen. Rozwodził się dalej nad snem ojca o ucieczce od koszmaru cywilizacji, a ja kroiłem na drobne kawałeczki focze mięso i rozglądałem się po komorze. Z zaskoczeniem stwierdzałem, że spękane, nierówne ściany pokryte są malowidłami. Zachodziłem w głowę, gdzie zdobył pigmenty, magentowy, różowy i zielony do barwienia swoich farb. Srebra, czerwienie i purpury zlewały się na jednej ze ścian w soczyście barwną kompozycję. Próbował chyba oddać w tym malowidle swoją wizję Nierzeczywistego Miasta. Dzieło, choć prymitywne, było piękne. Malowidła pokrywające drugą Ścianę były inne; ochry przeplatały się tam z ciemnymi zieleniami I brązami. W komorze panował półmrok, ale zauważyłem, że Sha-tiidar ponanosił wszędzie, na pozór bez ładu i składu, czerwone kleksy. Mogły symbolizować cokolwiek: ślepia drapieżnika wyglądającego ze splątanej gęstwy zarośli, albo czerwone olbrzymy roz-dymające się w nove - albo krople krwi. Kleksy te - a prawdę mówiąc całe malowidła - napełniały mnie dziwnym niepokojem. Musiał zauważyć, na co patrzę, bo powiedział: - Widzisz moje wspaniałości? Widzisz? Widzisz? Widziałem, że ten starzec nie jest ani człowiekiem w pełni cywilizowanym, ani skończonym dzikusem. Jego malowidła były odzwierciedleniem zarówno lęków prymitywnego świata, jak i cudów (z jego punktu widzenia) cywilizacji. Żył tutaj, w mrocznej podziemnej niszy, obok innych ludzi jak bezdomny wyrzutek. (Trudno było nazwać domem tę śmierdzącą komorę z zasikanymi futrami i stożkowymi kupkami odchodów). Zrobiło mi się go żal, ale z naszej rozmowy wynikało, że on się nad sobą nie użala. - Jak ja przepadam za smakiem foczego mięsa! - wykrzyknął. - Lepiej smakowało, rozumiesz, kiedy miałem jeszcze zęby i mogłem wyciskać z niego soki, ale i tak jest dobre. Mallory Zabójco Fok - podobno Nunki jest twoim doffelem, a ty ją zabiłeś, czy to prawda? - To Yuri twierdzi, że foka jest moim doffelem. - Podobno mądry z niego człowiek. - Mój dziadek powiedział mi, że moim doffelem jest Ayeye, talaw. - A kim był twój dziadek? Wyrecytowałem mu swój zmyślony rodowód. - Ja nie miałem dziadka - zwierzył mi się - który powiedziałby mi, kto jest moim doffelem, kiedy byłem chłopcem. Musiałem to odkryć sam. Możesz mi odkroić jeszcze kawałek mięsa, hmmm? Ale naprawdę mały, rozumiesz. W ten sposób uwolnisz więcej soków. Mmmm, ale pyszności! Co za smak - przepadam za smakiem Nunki, bo kto za nim nie przepada? - Może jeszcze słoniny? - Jako młody mężczyzna przywędrowałem tu po wschodnim lodzie z Nierzeczywistego Miasta - tak, smaczna ta słoninka, h? - przywędrowałem po lodzie. Jak to możliwe, że pamiętam każdą rozpadlinę i każdą burzę śnieżną z tej podróży, skoro nie mogę sobie przypomnieć narodzin młodego Choclo, który przyszedł na świat zaledwie trzynaście zim temu? A może dwnaście? Ale swojego doffela pamiętam. - Uśmiechnął się i spojrzał na mnie wyczekująco. - I kto jest twoim doffelem? Nakroiłem całą garść kawałeczków mięsa i podałem mu je. Wepchnął sobie wszystkie na raz do ust, poobracał w nich chwilę, połknął i powiedział: - Miałem wspaniałe życie. Nic się nie może równać ze smakiem foczego mięsa, prawda? Żyłem samotnie i na uboczu, ale życie miałem bogate, nikt nie miał bogatszego. Czasami człowiek musi żyć obok swoich braci, poza jaskinią swojej rodziny. To trudne życie, rozumiesz, ale bogate i piękne, bo żyć na uboczu, to tak jak być górą wyrastającą ponad wzgórza, jak być bogiem wśród ludzi. Wspaniałości! Na szczycie góry jest samotność i strach, ale i wspaniałości. Przepaść jest straszna, ale ten widok, och, ten wspaniały widok! Ale ty to wiesz, po co więc słuchasz starego człowieka? Bo jesteś taktowny, będę cię nazywał Mallory Taktowny. To będzie nasz sekret, rozumiesz. No, nakroisz mi jeszcze tego smakowitego foczego mięsa? Przepyszne jest to mięso Nunki, prawda, która jest również moim doffelem. Yuri ci powiedział? Pewnego razu, kiedy byłem młodszy, zabiłem fokę, po prostu żeby zobaczyć, czy potrafię. Yuri myślał, że strach mnie obleci, ale ja ją zabiłem. Zacząłem kroić mięso, łamiąc sobie głowę, jak by tu wycofać się z komory, nie urażając jej lokatora. Ani myślałem przyznawać, że foka jest moim doffelem. Przykrą była mi sama myśl, że coś nas może łączyć. Nie chciałem dzielić z nim hańby zabicia naszego wspólnego doffela, nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że mam coś wspólnego z tym samotnym człowiekiem, który musi żyć poza nawiasem swojej społeczności. Mnie zależało na odkryciu tajemnicy życia, żeby potem przeżywać je pełniej w towarzystwie innych mężczyzn i kobiet. Starzec Jaskini jadł i czekał na moją odpowiedź. Wkładał sobie mięso w usta i nie przeżuwając, połykał. Pochłonął go już tyle, że czekałem tylko, aż rozsadzi mu ten stary, zapadnięty brzuch. W pewnej chwili jego skóra przybrała wstrętny ziemisty odcień, zupełnie jakby zatruł się własną stetryczałością. Rozkaszlał się. W brzuchu mu zaburczało i pierdnął tak głośno, że nawet Bardo byłby pod wrażeniem. - Za dużo, rozumiesz. Oj, jak boli, rżnie jakby lód przebijał mi kiszki. - Przygarbił się, stanął na czworakach i posapując, usiłował się podźwignąć z ziemi. - Człowiek nie powinien żreć mięsa jak pies - wymamrotał. - Pomóż mi. Pomogłem mu wstać. Dotykałem go z odrazą; odrazą napawała mnie kruchość jego cienkich, ptasich kości, wstrętny garb między łopatkami, gdzie kręgosłup nie wytrzymał i wygiął się ze starości. Otworzył usta, żeby mi podziękować i zajrzałem w nie mimowolnie. To był horror. Obłożony, spuchnięty język, krwawiące, ropiejące dziąsła. Takiego smrodu w życiu jeszcze nie czułem. Poczłapał w drugi koniec komory i tam zwymiotował na jedną z kup ekstrementów. Kiedy wrócił do ogniska, skórę miał białą, prawie tak przeźroczystą jak lodowiec. Wziął moją rękę w chłodne, zasuszone dłonie. - Mięso Nunlci jest smaczne, ale twarde, rozumiesz? Oj, uśmiechasz się, bo masz jeszcze zęby. Są silne, co, hmmm? Byłbyś tak dobry i przeżuł mi mięso swoimi silnymi zębami? Nie miałem najmniejszej ochoty żuć mu mięsa. Objadłem się mięsa po dziurki w nosie; sama myśl o wzięciu do ust choćby kawałka przyprawiała mnie o mdłości. - Choclo przeżuwa mi czasami mięso, rozumiesz. Taki z niego uczynny chłopiec. Nie mógłbym patrzeć, jak wkłada sobie do ust mięsną papkę obtoczoną w mojej ślinie. - Nie mogę - mruknąłem. - Proszę cię, Mallory, jestem głodny. Zakląłem w duchu i odgryzłem kęs mięsa. Przeżułem go dokładnie. Kiedy wypluwałem na dłoń brązowo-czerwoną masę, powiedział: - Wiesz, żułem mięso ojcu, kiedy był już stary. - Zgarnął to, co miałem na dłoni i przełknął. - Dobre, bardzo dobre. Ale tak dokładnie żuć nie musisz. Wyciskasz niepotrzebnie wszystkie soki, a mięso najlepsze, kiedy soczyste, hmmm? Sięgnął do mięsa, które mu przyniosłem, i ugniatał przez chwilę foczą słoninę dłońmi. Potem natarł sobie dokładnie twarz zatłusz-czonymi palcami i znowu sięgnął do mięsa. - A to co? - wykrzyknął nagle. - Pod żebrami... zupełnie jak wątroba! - Tak, przyniosłem ci trochę wątroby - odparłem. - Pomyślałem sobie, że ci zasmakuje. - Ale ja nie mogę jeść wątroby, nie wiedziałeś? - Za pożywna? - Za pożywna i dlatego nie wolno mi jej jeść. Yuri mówi, że wątroba jest dla myśliwych i dla ciężarnych kobiet. I czasami dla dzieci. Im bardziej niż mnie potrzeba jej pożywności, rozumiesz. - To mały kawałeczek - powiedziałem. - Czy Yuri pożałowałby ci takiego kawałka wątroby? - On pożałowałby mi nie tylko tego. Od dwunastu dni mało co jadłem. Kiedy przychodzą ciężkie czasy, rozumiesz... ja jestem stary, a dzieci muszą jeść, hmmm? Nie wiedziałem o tym okrutnym zwyczaju Alaloi i bez zastanowienia powiedziałem: - Tak, dzieci muszą jeść, ale to źle, że rodzina głodzi swojego członka. Prawdę mówiąc, wcale mnie nie gorszyło, że starzy muszą umierać, żeby żyć mogli młodzi. Ale fakt, że Alaloi muszą żyć tak blisko życia - i śmierci - właśnie to wydawało mi się w jakimś sensie gorszące. - Źle, hmmm... ukroisz mi kawałek tej wątroby? - Wpatrywał się przez dłuższą chwilę w ogień, skubiąc fałd luźnej skóry na szyi. Pomarańczowe palce światła igrały mu na wysmarowanej tłuszczem twarzy. Z tą chudą szyją, otwierając i zamykając bezzębne, pomarszczone usta w oczekiwaniu na deser, przypominał mi jakiegoś piekielnego żarptaka. - Co to jest zło, hmmm? A co dobro? Wiesz? Odwrócił się i grzebał chwilę w stosie odpadków i starych kości. Potem odchrząknął, odwrócił się znowu twarzą do mnie. W ręku trzymał jakiś ochłap. - To żołądek Ayeye, talawa, który lata wysoko - wiedziałeś, że Yuri nienawidzi mnie za to, że raz uwolniłem młodego talawa z jego sideł? - talaw lata wysoko nad górami i źle jest jeść Ayeye, ale Yuri chciał upolować talawa na inicjację Liama, nie do zjedzenia. A ja i tak uwolniłem ptaka, bo było mi go żal, rozumiesz? Oczywiście, uwolniłbym go nawet, gdyby Yuri był głodny i chciał go zjeść, bo to źle jeść talawa - widzisz ten żołądek? Przyniósł mi go Choclo. Należał do ptaka, którego zjedli ci głodni ludzie. - Widzę - mruknąłem. - Odłóż go. Śmierdzi. Wetknął biały, powykręcany palec w dolny otwór ptasiego żołądka. Naciągnął sobie lśniący mięsień na dłoń, tak jak nakłada się rękawiczkę, i palec wyszedł mu górnym otworem. Poruszył tym palcem i powiedział: - Śmierć jest złem, nie uważasz? Jesteśmy, rozumiesz, jak robaki w brzuchu Boga, i co za tym idzie dostrzegamy tylko dwa boskie atrybuty, hmmm? Jak robak. - Znowu poruszył palcem wystającym z żołądka talawa. - Jedna nasza polowa patrzy w górę, przez gardło i usta Boga, w światło, i nazywamy to dobrem - a wiesz, że doffelem Yuriego jest talaw? - patrzymy w światło życia i nazywamy to dobrem, zaś druga nasza połowa pełza kiszkami Boga, spełza w dół, w czerń, smród i zło. Większość ludzi, rozumiesz, uwięziona w brzuchu Boga, widzi tylko te dwa atrybuty i chociaż tych atrybutów jest o wiele więcej, ich dostrzeżenie przekracza naszą zdolność pojmowania. Ukrój mi z łaski swojej jeszcze kawałek tej wątróbki. Odkroiłem mu kawałek wątroby i powiedziałem: - Staraj się jeść powoli. Bo inaczej się zmarnuje, a to byłoby źle. - Dziękuję. To było dobrze, hmmm? Jeść delikatną wątrobę foki, to dobrze dla starego człowieka, ale niedobrze dla Nunki, hmmm? Gdyby Nunki potrafiła mówić, powiedziałaby może nawet, że to źle przechodzić na tamtą stronę, kiedy jest się jeszcze młodym i pełnym życia? Ale co tam wie głupie zwierzę? Co wie człowiek? Mały Choclo lubi ze mną, rozumiesz, pogawędzić - zaśpiewać ci piosenkę, której mnie nauczył? - opowiada mi, rozumiesz, co widział, i powiedział mi, że Mallory Zabójca Fok patrzy na swoją siostrę Katharine tak samo, jak patrzy na nią Liam. I Choclo mówi, że to mu się nie podoba, że to źle, ale co on tam wie? Wydaje mu się, oczywiście, że wie, co jest dobre, a co złe, ale ja nie powiedziałem mu, że niektórzy ludzie, ludzie, którzy stoją na uboczu, wysoko na szczytach gór, że niektórzy ludzie potrafią sobie wyobrazić, co by to było, gdyby opuścili brzuch i ujrzeli całe ciało Boga z zewnątrz. Sam parę razy o mało tego nie dokonałem. To wspaniałe stworzenie, rozumiesz, ma złoty dziób i srebrne skrzydła, które rozpościera nad całym wszechświatem tak szeroko, że ich czubki stykają się na drugim końcu. Parę razy, jeszcze jako dziecko, słyszałem jego krzyk, mogę ci więc powiedzieć najgłębszą rzecz, jaką znam: Natura Boga jest ponad dobrem i złem. Uśmiechnąłem się, krojąc wątrobę na miękkie, galaretowate plasterki. Przypomniałem sobie, że według wierzeń Alaloi Bóg jest tala-wem tak wielkim, że może połknąć świat z taką łatwością, z jaką nurzyk połyka jagodę; wierzą oni, że Bóg i wszechświat to jedno. Przeżułem szybko cząstkę wątroby i wyplułem na dłoń purpurową pacynę. Ponieważ powątpiewałem, by jakikolwiek człowiek był w stanie zgłębić prawdziwą naturę Boga, czy miałby nim być talaw, czy kula światła, czy jakiś uniwersalny system opisu nieskończonych struktur splotu (w co wierzą niektórzy piloci), ponieważ powątpiewałem w wiele rzeczy, powiedziałem: - Może twoja wizja talawa była tylko snem. Sny wydają się czasami bardzo realne. Ale większość z nich, to fałsz, prawda? Wyrwał mi z ręki przeżuty kawałek wątroby i zjadł go. - Wy, ludzie z południowego lodu, miewacie dziwne sny, hmmm? Fałszywe sny również, jak widzę. Jesteś, rozumiesz, taktownym człowiekiem, ale twoje słowa tną czasami jak wiatr. Powiem ci najprostszą rzecz, o jakiej mi wiadomo, hmmm? Głodny człowiek nie jest bardziej pewny istnienia gorącego posiłku, niż ja jestem pewien istnienia Boga. I w ten sposób, na karmieniu go, tak jak zwierzę karmi swoje młode, upłynęła mi większa część wieczoru. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, ale głównym tematem naszej konwersacji - a właściwie monologu Shanidara - było pojęcie dobra i zła. Byłem zaskoczony, że rozmawia ze mną tak swobodnie, ale przecież Alaloi są urodzonumi filozofami i uwielbiają rozmawiać. Wydaje mi się również, że Shanidar miał pełną świadomość własnej śmiertelności; musiał rozpaczliwie pragnąć czyjegoś, choćby nawet mojego towarzystwa. Zastanawiało mnie jednak, że odnosi się do mnie z wyraźną sympatią, której ja nie odwzajemniałem. Współczułem mu jednak, zwłaszcza kiedy ścisnął mnie za rękę i powiedział: - Pewnej nocy, przed laty, przyśniło mi się, że mam syna, ale nikt z Devaki nie poślubiłby mężczyzny, który nie umarł we właściwym czasie, raozumiesz, rozumiesz? W nocy miałem sen. Widzisz, światła na niebie to oczy Boga, które nas obserwują. Światła na niebie o północy to gwiazdy, tam w blasku świetlistych oczu Boga żyją realni ludzie, ale nikt mi nie wierzy, że tak jest naprawdę. Gdyby Bóg pobłogosławił mnie synem, nauczyłbym go prawdy. Widzisz, chciałem cię o coś poprosić, hmmm? Kiedy przyjdzie na mnie czas, żeby przejść na tamtą stronę - najwyraźniej ów czas jeszcze nie nadszedł, bo ta wątroba tak przyjemnie ciąży mi w brzuchu - kiedy nadejdzie ten czas, to zanim - słuchaj, nie zdradź się przed Yurim, że przyniosłeś mi tę foczą wątrobę, bo pomyśli, że ukradłem ją z ust innym, a gdyby tak się stało, byłoby źle, hmmm? - Kiedy przyjdzie czas na to, by Bóg pożarł moje mięso, to wyniesiesz mnie z jaskini, żebym mógł posiedzieć pod nocnym niebem? Chcę jeszcze raz poczuć światło gwiazd, zanim wyruszę w wielką podróż. Obiecałem mu, że tak uczynię, a on ścisnął mnie z wdzięcznością za rękę. Podziękował mi za przyniesienie wystarczającej ilości mięsa, by mógł się położyć i zasnąć, a nie leżeć z otwartymi oczami i rozpamiętywać swój głód. Poklepał się z uśmiechem po brzuchu. Rad, że moja nieprzyjemna misja dobiega już końca, też się uśmiechnąłem. Uśmiechaliśmy się obaj. Ze względu na te uśmiechy powinna to być przyjemna chwila, a jednak był to horror. Ogarnęła mnie nagła, niewytłumaczalna panika. Ściany komory tonące w żywych kolorach, trzaskające i plujące iskrami szczapy w ognisku, smród krwi i oddechu, niepokojąco znajomy uśmiech Shanidara - wszytko to napełniło mnie głębokim lękiem istnienia. Przerażała mnie zwyczajna beznadziejność życia. Shanidar uśmiechał się ponad ogniskiem, a mnie wydawało się, że jego głowa unosi się nad morzem pomarańczowych płomieni. Widziałem tylko tę głowę, osadzoną w ciele i w fałdach czasu, uśmiechającą się, tak jak i ja się uśmiechałem. Patrzyłem mu w oczy, w te ścięte mrozem, powleczone lodowym bielmem zaćmy soczewki. Patrzyłem własnymi oczami w oczy podobne do moich. Oczy każdego, uświadomiłem sobie, zrobią się w końcu takie, jeśli będzie żył za długo. Paraliżował mnie strach, niejasne przeczucie, całkowita pewność, że uśmiechnięta twarz Shanidara, to moja własna twarz. Żadne umiejętności ani żadna siła nie uchronią mnie przed tym losem, kiedy tykanie mojego wewnętrznego zegara zwolni tak, jak zwolniło u niego. Byłem teraz młody, ale już niedługo, bardzo niedługo według miary uniwersalnego czasu, stanę się stary. Mój strach był tak wielki, że na usta cisnął mi się krzyk o pomoc. Nie ma ucieczki, pomyślałem, i skurczył mi się żołądek, a na całe ciało wystąpił pot. Co tam kunszt snycerów i cetyków - potrafią kilka, może nawet wiele razy przywrócić ciału młodość, ale nie są w stanie zapobiec zmianom zachodzącym w czyjejś samoświadomości i duszy. Nie ma sposobu na zachowanie młodości, na zatrzymanie wewnętrznych przemian. Moim przeznaczeniem i przeznaczeniem każdego jest się zmieniać. Shanidar patrzył na mnie z bezzębnym uśmiechem, a ja uświadamiałem sobie, że całe moje życie aż do tego momentu było jednym wielkim fałszem. Wpatrywałam się w lite skalne ściany pokryte malowidłami, trzymałem się za bolące kolano, i naraz to wszystko - skały, krew i kości - wydało mi się zupełnie nierealne. Shanidar, jakby czytając w moich myślach, zamrugał powiekami i przestał się uśmiechać. - Nawet tacy taktowni ludzie jak ty i ja muszą się, rozumiesz, zestarzeć, hmmm? I dlatego musimy przechodzić na tamtą stronę we właściwym czasie. Inaczej nigdy nie zaznamy spokoju. Mówił o spokoju i oświeceniu, które czekają po tamtej stronie dnia, i o miłości, jaką darzy swój lud, który niemal całkowicie go odrzucił. Przyznać muszę, że słuchałem go tylko jednym uchem. Chciałem jak najprędzej wybiec stąd do głównej jaskini, znaleźć Solego i innych, wytłumaczyć im, że nasza wyprawa w poszukiwaniu tajemnicy życia była przedsięwzięciemn naiwnym i bezsensownym. Nie było żadnej tajemnicy; była tylko przytłaczająca udręka istnienia, by w końcu, kiedy nadejdzie czas, przestać istnieć, rozpłynąć się w nicości. Zerwałem się z ziemi, nie zwracając prawie uwagi na Starca Jaskini, który mówił: - Zanim odejdziesz, powiem ci jeszcze jedno, hmmm? Zapomniałem o tym, ale ty powinieneś to wiedzieć. Skrzydła Boga stykają się na drugim końcu wszechświata - mówiłem ci już o tym? - ma srebrne skrzydła i one się stykają, ale jego oczy są zamknięte, bo śpi. Widzisz, pewnego dnia Bóg się obudzi i zobaczy siebie takiego, jakim jest. Już słyszę, jak krzyczy, jak bije skrzydłamiA wtedy dobro i zło, jakimi my je rozumiemy, przestanie istnieć, bo tylko Bóg może naprawdę określić, co jest dobre, a co nie. A oto, co chciałem ci powiedzieć: Ludzie tacy jak ty i ja, taktowni ludzie, którzy zabijają swoje doffele, muszą robić, co chcą, bo wolno im wszystko. Ale wszystko ma swoją cenę, hmmm? - Przesunął trzęsącymi się palcami po dziąsłach i dorzucił: - Tę cenę trzeba zapłacić. Ruszyłem z powrotem mrocznym skalnym korytarzem najszybciej jak mogłem. Pragnąłem odnaleźć Katharine, pogładzić ją po włosach, zapytać, co widziała w swojej wizji; chciałem ją nakłonić do zdradzenia mi, jaki będę, kiedy się zestarzeję. Dogoniła mnie żałobna pieśń, którą zaczął nucić Starzec Jaskini. Usiłowałem zamknąć na nią uszy. 12 Mała śmierć Coś niebywałego, że zafalowania czasoporzestrzennego kontinuum falują w taki sposób, że nie mają kontroli nad własnym falowaniem! Że raz schwytana i związana energia, zamiast wyciekać stopniowo w dążeniu do cieplnej śmierci i uniwersalnego bezruchu, staje się zalążkiem coraz większej koncentracji energii! Jakież to niepojęte, że świadomość rodzi coraz wyższą świadomość, a życie płodzi życie coraz doskonalsze i bardziej złożone! z „Requiem dla homo sapiens” Hortftyego Hosthohu Znalazłszy się z powrotem w głównej jaskini, stwierdziłem, że Devaki i moja „rodzina” ucztują w najlepsze. Ogarnięty obsesyjnymi myślami o rozkładzie i śmierci, stanąłem jak wryty. Ta atmosfera święta, euforia stu dwudziestu osób napychających sobie brzuchy smakowitym foczym mięsem, wydała mi się czymś wielce niestosownym. Była to uczta ciała, spontaniczna celebracja miłości i życia. Wszyscy, z wyjątkiem niemowląt i małych dzieci, pałaszowali pieczone steki z foki i foczą słoninę. (Oczywiście, z początku wielu niecierpliwych i głodnych pochłaniało swój przydział mięsa w stanie surowym). Jaskinię wypełniał aromat przypiekanej na wolnym ogniu nerkówki i wesoły szczebiot dzieciarni oblizującej palce z tłuszczu wyciekającego z przyrumienionej wątroby. Yuri i reszta rodziny Manwelina zaprosili do udziału w biesiadzie rodziny Yelenalina i Reinalina. Ich myśliwi wrócili przed nami z polowania na kudłacze z pustymi saniami, ale Yuri oznajmił, że i oni napełnią sobie żołądki, bo on wie, że podczas następnego polowania to do nich może się uśmiechnąć szczęście. Do uczty dopuszczeni zostali nawet Sharailina, rodzina o najniższym ze wszystkich statusie, a to ze względu na przykry incydent, do jakiego doszło przed paru laty. Podłoga jaskini wokół wszystkich chat zasłana była obgryzionymi kośćmi; przy ogniskach rozwalali się ze wzdętymi brzuchami ci, którzy zjedli za dużo (a za dużo zjedli prawie wszyscy). Słychać było postękiwania, bekanie, jęki. I ku mojemu zaskoczeniu, wielu De-vaki opowiadało sprośne żarty i otwarcie się obmacywało. Krocząc przez jaskinię, zauważyłem w pewnej chwili, jak nobliwa kobieta z rodziny Yelenalina - na imię miała chyba Pualani - szepcze coś na ucho młodemu Choclo i chichocze. Zaraz potem objęli się i znik-nęli w jednej z chat Yelenalina. Wszędzie dookoła, w miękkim, migotliwym świetle kamieni oliwnych, mężczyźni łączyli się w pary z kobietami i przytuleni odchodzili w ciemne zakątki jaskini. Bardo znalazłem siedzącego na ziemi między dwiema ładnymi dziewczętami z rodziny Senwelina. Obejmował je i śpiewał. Kiedy, minąwszy chaty, z których dolatywały odgłosy miłosnych uniesień, podszedłem bliżej, mrugnął do mnie i ryknął: - Dwie, to nie za wiele dla jednego, a już na pewno za mało dla dwóch takich jurnych mężczyzn jak my! Ale kiedy Bardo sobie dogodzi, chętnie się podzieli. Gdzieś był? Biały jesteś jak ptasie rzygowiny. - Gdzie Katharine? - spytałem. - Daj sobie spokój z Katharine - odparł, skubiąc brodę. - Co cię obchodzi, gdzie ona jest? Nie sądziłem, żeby był to najlepszy moment na zwierzanie się mu, że jesteśmy z Katharine kochankami, chociaż z wyrazu jego chytrych oczek wynikało, że musiał się domyślić prawdy, zanim jeszcze opuściliśmy Nigdylię. - Widziałeś ją? Oblizał wargi, puszczając moje pytanie mimo uszu. Musnął ustami szyję młodszej z dziewcząt, tej z małym noskiem i pięknym, perlistym śmiechem. - To Nadia - powiedział - córka Jense. Mówi, że bardzo ją ciekawi, czy dzida MaIIory’ego Zabójcy Fok jest dostatecznie długa i prosta, żeby przebić jej aklię. Nadia znowu zachichotała i zrobiła zawiedzioną minę, kiedy pokręciłem głową. - Muszę znaleźć Katharine - powiedziałem. - Szkoda. - Bardo puścił dziewczyny, wstał i odciągnął mnie na stronę. - Co z tobą? Otwierałem już usta, żeby mu opowiedzieć o swojej wizycie u Shanidara, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem. - Ta ekspedycja, ta wyprawa... - wybąkałem tylko - to wszystko jest bez sensu. - Pewnie, że bez sensu. I dlatego powinieneś korzystać z życia, póki jeszcze możesz. Życie jest nudne i bezsensowne, ale kiedy eksplodujesz w kobiecie, ta nuda na chwilę umiera i - nudzę cię? - i nie masz nic przeciwko temu, żeby umrzeć z rozkoszy albo z czego innego. Kiedy umierasz tą małą śmiercią, a kobieta krzyczy i drze ci pazurkami plecy, bo też umiera... no, przychodzi ci do głowy coś wspanialszego? Próbowałem mu wytłumaczyć, że problem jest o wiele bardziej złożony, niż myśli. Ale on tylko uścisnął mnie za ramię i pokręcił głową. - Tyle trudu włożyłem w twoją edukację! - powiedział. -1 wszystko na marne, wszystko na marne! - Ściszając głos, dodał: - Ale dziękuję ci, Malutki, żeś mnie sprowadził do tego zachwycającego miejsca. Kiedy ostrzegłem go przed niebezpieczeństwami związanymi z chędożeniem dojrzałej, młodej kobiety, pociągnął się w zadumie za brodę. Zawsze bał się zostać ojcem. Był to osobliwy, irracjonalny strach: wmówił niemal sobie, że jeśli jego nasienie zakiełkuje kiedyś w łonie kobiety, to jego życiowa misja wypełni się, a on nie będzie już nikomu niepotrzebny i pozostanie mu tylko czekać na śmierć. - Szkoda - mruknął - że nie potrafię tak wytresować swojej spermy, żeby umierała zaraz po opuszczeniu mego ciała. Ale gdybym... oj, to znaczy, gdyby któraś z tych włochatych ślicznotek zaszła w ciążę, to skąd by było wiadomo, kto jest ojcem? Westchnął, oblizał wąsy i odwrócił się do dziewcząt. Obawiam się, że u mężczyzn takich jak Bardo żądza zawsze przeważy nad strachem. Obszedłem jaskinę, szukając Katharine, ale jej nie znalazłem. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, gdzie jest. Wróciłem do naszej chaty i o mało nie przeszkodziłem Solemu i Justine w miłosnych igraszkach. Wycofałem się dyskretnie i pokuśtykałem z powrotem w kierunku chat rodziny Manwelina. Zobaczyłem swoją matkę siedzącą z Analą. Gawędząc i śmiejąc się, oskrobywały foczą skórę. Podsłuchałem, jak Anala wychwala jurność swojego syna Liama. Mówiła, że byłby z niego dobry mąż dla każdej młodej kobiety. Dotarło do mnie, że wałęsając się po jaskini, również Liama nigdzie nie spotkałem. Z okrągłej chaty za nimi dochodziły rytmiczne pojękiwania i spontaniczne okrzyki. Zacisnąłem zęby i oparłem się o chłodną ścianę jaskini, zastanawiając się, dlaczego we wspomnieniach Rainera nie ma niczego o tej zaraźliwej, powszechnej chuci. Tego, co działo się tej nocy i przez dwa następne dni, nie nazwałbym raczej orgią. O ile było mi wiadomo, Devaki zwykli uprawiać seks parami i możliwie dyskretnie. Z jednym wyjątkiem (mam tu na myśli ekscesy i wyczyny Bardo), nie zaobserwowałem łączenia się w grupy po troje i więcej, podglądactwa, ani wyuzdanej perwersji. Wyglądało na to, że Devaki niewiele wiedzą o cywilizacyjnym roz-pasaniu. Ale nie obca im była zmiana partnerów, to znaczy parzyli się bezpruderyjnie i namiętnie, lecz w sztywnych ramach całego systemu zasad i tabu. (Na przykład, mężczyznom i kobietom nie wolno było spółkować z czyimś mężem czy żoną, a seks między członkami rodziny uważany był za coś obrzydliwego). Młodzi i nie związani węzłem małżeńskim „dzielili eksplozję wulkanu” często i z wieloma partnerami. Zwłaszcza kiedy objedli się do syta mięsem i krew się w nich burzyła, zaszywali się parami w ciemnych zakamarkach jaskini i parzyli tam zapamiętale, po czym znowu jedli i znajdywali sobie kogoś innego, chętnego do dzielenia ich ognia. Yuri powiedział mi, że robią tak, bo miłość fizyczna jest darem Devaki dla boga Kweit-kela i powinna być uprawiana z werwą i pasją, dopóki łona kobiet (albo dziewcząt, które w ten sposób stawały się kobietami), nie wzbiorą nowym życiem. - Nie zwlekaj zbyt długo z uniesieniem swej dzidy - poradził mi przed północą, znalazłszy mnie, siedzącego z psami przy ogniskach u wejścia do jaskini. - Wkrótce aklie młodych kobiet będą zmęczone i ominie cię przyjemność. - Dorzucił drew do ogniska, a kiedy zaczęły trzaskać, zajmując się ogniem, westchnął. - Pewnie rozmyślasz, jak trudno było zabić swojego doffela, i trudno cię za to winić. Ale nie jest dobrze, kiedy mężczyzna za dużo myśli. - Postu-kał się wielkim paluchem w czoło nad brwią i ciągnął: - Myślę, że jest w tobie za wielki rozgardiasz, za dużo głosów naraz mówi w twojej głowie. Musisz wyciszyć tę burzę słów, a czyż jest na to lepszy sposób, niż zatracić się w kobiecie? Zauważyłeś, jak patrzą na ciebie te dwie dziewczyny Sharailina - Mentina i Lilith? Fakt, lepszego sposobu nie było! Jakże zazdrościłem Yuriemu jego czystości i niewinności! Nie wiedział nic o zarazach ani o chorobach, które przetrzebiły tyle Cywilizowanych Światów. Nie miał pojęcia o praktykach slelowników, którzy przyrządzają genotoksy-ny ograbiające człowieka z godności i z duszy. Rozpaczliwie pragnąłem zatracić się w kobiecie, zatracić się w czymś, w czymkolwiek, byle tylko zapomnieć o drżącym starczym głosie Shanidara, wyrzucić z pamięci jego płonący tam obraz. Jednak pomimo ciała prymitywnej istoty nadal byłem człowiekiem cywilizowanym. Wzdragałem się na samą myśl o intymnym kontakcie z tymi nie domytymi, zawszonymi kobietami. Jak miałem to wytłumaczyć Yuriemu? Jak miałem mu wytłumaczyć, że ja, który poszukuję tajemnicy życia, boję się życia? Między kobietami Yelenalina była jednak taka, która wyróżniała się spośród innych. Nazywała się Kamalia i była piękna. Włosy miała jakby mniej przetłuszczone, niż jej kuzynki i siostry, zęby białe i nie tak zniszczone. Kiedy Yuri z Analą udali się na spoczynek, usiadła obok mnie przy ognisku. Uśmiechała się do mnie nieśmiało, zakrywając dłonią różowe usta. Zaczęła skubać moje futro, a ja ze zdumieniem stwierdziłem, że zalatujący od niej ciężki fetor wcale mnie nie odpycha, że jest wręcz pociągający. Czułem na twarzy żar bijący od ogniska, w powietrzu unosił się słodki dym i zalotny chichot Kamalii. W pewnej chwili poczułem, że dosyć mam poszukiwań, dosyć rozmyślania, dosyć wszystkiego z wyjątkiem dotyku wprawnych, małych dłoni Kamalii. Musnąłem ustami jej kark (Devaki nie praktykują barbarzyńskiej sztuki całowania, i dzięki za to Bogu!) i znaleźliśmy sobie pustą chatę, by oddać się tam seksowi. Chędożyliśmy się do upadłego, potem zasnęliśmy i po przebudzeniu chędożyliśmy się znowu. Umarłem małą śmiercią. Czułem się dziki, czysty i niezniszczalny. Następnego dnia, uciekając przed nudą i lękiem istnienia, wychędożyłem ją cztery razy. Chędożyłem ją i było mi dobrze. Ale to mnie nie zaspokoiło, odnalazłem wiec jej młodszą siostrę Pilarię, i ją również wychędożyłem. Krzyczała i drapała mi plecy, i też było mi dobrze, ale nie zaznałem ukojenia. Zgłodniałem, zjadłem wiec trochę mięsa i znalazłem się w chacie Arwe, gdzie nakłoniłem do uprawiania seksu wstydliwą Tasarlę. Jeszcze tego samego dnia - nie obchodziło mnie, który to już z kolei - wychędożyłem Mentinę, która dosiadła mnie okrakiem i nucąc cicho pod nosem, masowała mi tors i kolebała się tam i z powrotem, tam i z powrotem. Bardo, dowiedziawszy się o moich prywatnych próbach szukania zapomnienia, rozpuścił plotkę, że ja również jestem wielkim łowcą kobiet bardzo sprawnie władającym swoją dzidą, która jest długa i gruba, choć nie tak długa i gruba jak jego. (Ale czyż istniała druga taka?). Chędożyłem kobiety, których imion już nie pamiętam albo w ogóle ich nie poznałem. Każda była na swój sposób piękna, nawet zezowata Mantina i śmierdząca rybą, krzywozęba Lilith. Zaznałem z nimi mnóstwo rozkoszy, ale i tego było za mało, o wiele za mało, by uciszyć szum w mojej głowie. Trzeciej nocy tej swawoli Kamalię i mnie z jednej z drzemek, w jakie z rzadka zapadaliśmy, wyrwały nad ranem wycia i ryki dochodzące z sąsiedniej chaty. Wsłuchałem się w długi, barbarzyński koncert jęków, chichotów i beknięć, obsceniczny koncert spontanicznych pisków rozkoszy. - Dziesięć! - wrzasnął ktoś i rozpoznałem dudniący basso profun-do Bardo zalewany wodospadem piskliwego, dziewczęcego śmiechu. - Jedenaście! - padło po chwili, a wkrótce potem: - Dwanaście i trzynaście! - Ciche westchnienia, głosy innych kobiet. - Czternaście! - wykrzyknął Bardo i dopiero teraz domyśliłem się, że liczy, głupiec, swoje kopulacje. Kiedy przed samym brzaskiem doszedł do „dziewiętnastu”, ogarnęła mnie obawa, że za chwilę przejdzie na cywilizowany język, bo jak już wspomniałem, Alaloi nie mają słów na liczby większe od dwudziestu. (Śmiesznie by to brzmiało, pomyślałem, gdyby po wychędożeniu każdej kolejnej kobiety krzyczał hela „mnóstwo”). Żuliśmy z Kamalią kawałek mięsa, czekając, aż zaliczy dwudziestą kobietę. Ale liczba dwadzieścia z jego ust nie padła. W pewnej chwili zaległa długa cisza, którą w końcu przerwał jego krzyk: - Na Boga, a to co znowu? Co za truciznę mi zadano? - A potem: - Opaść mi nie chce! Zawołał mnie po imieniu, głosem pełnym paniki i rozpaczy. Uśmiechnąłem się do Kamalii, ubrałem szybko i wbiegłem do chaty Bardo. - Mallory - wykrztusił - spójrz tylko na niego, nie chce opaść. Całkiem nagi miotał się bezradnie po chacie. Dwie okryte do połowy futrami kobiety, siedzące na jednym ze śnieżnych łóżek, wodziły za nim oczami. Trzymały się za ręce i chichocząc, pokazywały sobie jego ogromny, sztywny członek, który sterczał mu spod okrągłego brzuszyska niczym dziób dzbanka do herbaty. - Bardo wos Tuwalanka! - powiedziała jedna z kobiet, rozkładając szeroko ręce - Tuwalanka! (Miała rację, Bardo miał „dzidę” jak mamut. Natura obdarzyła go członkiem tak dużym, że kiedy był młodszy, bał się, że krew potrzebna do napompowania go podczas wzwodu odciągana będzie z mózgu, i ten najcenniejszy z organów ulegnie uszkodzeniu wskutek niedotlenienia). Kazałem ubrać się kobietom i wygoniłem je z chaty. - Co się stało? - spytałem. - Nie wiem - odparł płaczliwie. Chwycił się za członek i przygiął go do pozycji horyzontalnej. - Nie chce zwiotczeć. Oj, ja nieszczęśliwy... to pewnie jakaś trucizna, coś takiego jeszcze nigdy mi się nie przydarzyło. - Po prostu się przeforsowałeś. - Nie, nie, Malutki. - Po sześciu czy siedmiu kobietach w ciągu trzech dni twoje ciało przesyciło się adrenaliną i seksem. - Prawdę powiedziawszy, ja również czułem się nie zaspokojony i podniecony - kto by się tak nie czuł po tylu młodych kobietach z rzędu, starających się jedna po drugiej pobudzić jego dzidę? - Jedenaście kobiet, a mnie dalej mało. Czuję, jak burzą się we mnie hormony. Na Boga, to jakaś trucizna! Przyjrzałem się z pewnej odległości jego członkowi. Zauważyłem dziwną rzecz. Rozmieszczenie małych, okrągłych, wielokolorowych blizn od spodu jego „mamuciej dzidy” nie wyglądało na przypadkowe. Wśród zielonych i niebieskich kropek występowały tam również czerwone, układające się w jakiś znajomy wzór. Podszedłem bliżej, przykucnąłem i spojrzałem na wstrętny rąbek skóry tuż za żołędzia. Przed oczyma stanęły mi pisane w martwych językach wersy z książki z wierszami Czasomistrza, i już wiedziałem, co oznacza ten wzór: Czerwone kropki układały się w nippoński piktogram symbolizujący słowo „zemsta”. Mehtar, ten przebiegły pointy lista, naniósł na członek Bardo tatuaż będący przesłaniem, którego, jak pewnie sądził, nikt nie odcyfruje. A więc Mehtar mimo wszystko zapamiętał sobie Bardo. Chytry snycer zemścił się w ten sposób na Bardo za podstawienie mu na lodzie nogi w dniu, w którym poznaliśmy Solego w barze dla mistrzów pilotów. Najprawdopodobniej zaimplantował w ciele Bardo zaprogramowane czasowo hormony, skazując go na nieustanny wzwód. Była to zemsta okrutna, brzydki kawał. Okrutny, zdradziecki, unieszczęśli-wiający żart, który nie wiedzieć czemu, strasznie mnie śmieszył. - Co tam widzisz? - zapytał Bardo. - Sam nie wiem. - Nie okłamuj mnie, Malutki. - Nic ci nie będzie - orzekłem. - Mallory! - To naprawdę nic takiego - zapewniłem go i parsknąłem śmiechem. - Mów, na Boga! Zanosiłem się śmiechem, jemu zaś twarz poczerwieniała, a członek zesztywniał jeszcze bardziej. Śmiałem się tak, że aż łzy popłynęły mi z oczu; ze śmiechu chwyciła mnie kolka i dostałem napadu kaszlu. - Okrutny jesteś - fuknął. - Serca nie masz. Uspokoiłem się wreszcie i wyjaśniłem mu, co zrobił Mehtar. - Słyszałem o takich przypadkach - powiedział. - Na Boga, on mi zmienił przemianę materii! Zabiją mnie trucizny wydzielane przez gruczoły płciowe! To miała być zemsta? Już ja mu pokażę zemstę, kiedy wrócimy do Miasta! Wytnę mu siusiaka i przybiję do szyldu nad pracownią, na Boga, tak właśnie zrobię! - Ciiii, nie drzyj się tak! - upomniałem go. - Nikt mnie nie słyszy! Ale najwyraźniej usłyszano go. Albo to, albo dwie kobiety, które stąd przed chwilą wyszły, rozpowiedziały w całej jaskini o jego przypadłości. Do chaty weszli Yuri i jego brat Wicent. Spojrzeli zdumieni na Bardo. - Usłyszeliśmy, że krzyczysz - powiedział Yuri. Nigdy nie zapomnę wyrazu bezradności na twarzy Bardo, kiedy Yuri oglądał mu członek, obmacując go bezceremonialnie tłustymi paluchami. - Inicjował cię ktoś bardzo w tym biegły - orzekł Yuri. - Wielki szaman wykonał te blizny, ale i miał do rzeźbienia wielkie drzewce. Bardo naprawdę ma mamucią dzidę, Seratha i Oma nie przesadziły. Bardo wyrwał mu się i zaczął nakładać futro. Twarz miał czerwoną niczym krwiowoc. - Kobiety bardzo by chciały zobaczyć taką dzidę - powiedział Yuri. - Czyż można je za to winić? - Przysunął się do Bardo i zniżając głos, dorzucił konfidencjonalnie: - Zżera je ciekawość. Nie chcielibyśmy, żeby zamężne kobiety zakradały się potajemnie do twojej chaty, by podziwiać rozmiary twej dzidy, prawda? To by zburzyło harmonię. Musisz zaspokoić ich ciekawość teraz, póki dosyć mają seksu i męskich dzid. To, co wystawione na widok i znane, często wzbudza mniejsze pożądanie niż to, co skrywane. Wyjdź przed chatę; Anala i Liluye już tam czekają. Bardo gapił się na niego i ani drgnął. - No, szybko, zanim ci nie zmięknie jak robak. Bardo spojrzał na mnie i przez twarz przemknęła mu cała gama emocji. Ktoś, kto go nie znał, mógłby pomyśleć, że wstydzi się obnażać przed kobietami. Ale nim nie powodował wstyd. On obawiał się chyba, że jego wzwiedziony członek zobaczy Soli i reszta naszej „rodziny” i w ten sposób wyjdzie na jaw upokarzająca zemsta Meh-tara. Ale mało prawdopodobnym było, żeby ktoś prócz mnie, i może jeszcze mojej matki, studiował nippoński. Skinąłem mu zachęcająco głową. Musiał zrozumieć, bo wzruszył ramionami i powiedział: - Mam nadzieję, że nie zemdleją na ten widok z wrażenia. I wycofał się z chaty. Z futrem kudłacza zarzuconym jak peleryna na masywne ramiona przeszedł niemal nagi między chatami, zatrzymał się przed Starcem Jaskini i wyprężył w ekshibicjonistycz-nej pozie. Otoczyły go kobiety Devaki. Było ich z pięćdziesiąt. (Dodam tutaj, że ciekawi byli również mężczyźni. Stali za kobietami i z wyraźną zazdrością spoglądali ponad ich ramionami). Kilka bardziej zafascynowanych kobiet, między innymi Anala i Luluye, pokazywały palcami, wydawały ciche okrzyki zachwytu i cisnęły się do Bardo, by dotknąć jego członka, namacalnie przekonać się o jego wielkości. Ku organowi Bardo wyciągał się las wężowych rąk, gładząc, pieszcząc. Jednak większość kobiet pojękiwała, kręciła ze smutkiem głowami i odwracała wzrok. Bardo nie zwracał na nie uwagi. Przeparadował w kółko, obscenicznie rzucając biodrami i wołał: - Większej dzidy nie ma sam Tuwa, mamut. Patrzcie i podziwiajcie! A potem wyrecytował swój ulubiony wierszyk: Krótki i mały Nie przyda chwały; Długi i duży, Ten ci posłuży. - Czy kobieta spółkuje ze zwierzęciem? - zapytała ze śmiechem Muliya, tłusta, zezowata matka Mentiny. - Ty masz rozniecić w kobiecie ogień, a nie ubić ją swoją dzidą - powiedziała Anala, przygładzając siwe włosy. I wszyscy, z Bardo włącznie, roześmieli się. - Uf, ale zimno - sapnął Bardo i dalej prezentował dumnie swój członek, wspierając się rękami pod boki. - Tak zimno - zawołał ktoś - że dzida ci zamarznie. To mu chyba przypomniało o powadze sytuacji, w jakiej się znalazł. - Och, tak... zamarznie. To ci dopiero. - Mrugnął do mnie, zadygotał i wrócił do chaty po ubranie. Mężczyźni i kobiety żartowali jeszcze jakiś czas, a potem rozeszli się, by kontynuować ucztę albo położyć się spać. Yuri przytrzymał mnie za ramię i powiedział: - Dziwny mężczyzna z tego Bardo. Wy wszyscy, mężczyźni z południowego lodu - synowie Senwego - jesteście dziwni. Dzielni, silni, ale dziwni. Nic na to nie odpowiedziałem, bo obawiałem się, że obscenicz-ne popisy Bardo i być może moja własna niemądra wstrzemięźliwość mogły w nim obudzić podejrzenie, że jesteśmy cywilizowani. Ale on ciągnął dalej i z jego słów wynikało jasno, że nie tylko Bardo i mnie uważa za dziwnych: - Soli też jest dziwnym mężczyzną. Nie widziałem jeszcze kogoś, kto by tak mało cieszył się życiem. Kocha Justine, jak słońce kocha świat, ale kiedy stwierdza, że ona nie potrafi odbijać całości jego promieniowania, staje się zimny jak gwiazda. Zapomina, że taka miłość, to beznadziejna próba ucieczki przed własną samotnością podejmowana przez duszę. Dziwne. A ty, Mallory, jesteś najdziwniejszy - zamordowałeś własnego doffela. Jaka dziwność z tego wszystkiego wyniknie? - Wyraźnie zatroskany spojrzał na mnie swoim głęboko osadzonym, jednym okiem. - Nie wiem - mruknął. - Nie wiem. Patrzyłem ponad jego ramieniem na chaty Manwelina. Z najbliższej wynurzył się Liam. Odgarnął do tyłu długie, jasne włosy, podszedł do dołu z mięsem, wziął topór i odrąbał kawał foczego mięsa. W chwilę później z tej samej chaty wysunęła się tyłem Kathari-ne. Wyprostowała się i uśmiechnęła do niego w taki sposób, że zapragnąłem gryźć kamienie. Ruszyła w kierunku ognisk u wejścia. Usunąłem się w cień Jaskini Starca, żeby mnie nie zauważyła. Rzuciłem Yuriemu szybkie spojrzenie. - Ja też nie wiem - burknąłem. - Nie wiem. Poszedłem za wracającą do naszej chaty Katharine. Nie chciałem, żeby pomyślała sobie, że ją śledziłem, odczekałem więc chwilę, a potem najciszej jak potrafiłem wślizgnąłem się w ślad za nią do środka. Paliły się tam wszystkie kamienie oliwne i wnętrze tonęło w powodzi złotego światła. Solego nie było, prawdopodobnie poszedł nakarmić psy, albo wybrał się na narty do lasu, jak zwykł to robić o brzasku. Gdzie podziała się Justine, nie miałem pojęcia. Przywarłem brzuchem do śniegu i patrzyłem. Katharine klęczała przed swoim śnieżnym łóżkiem i rozglądała się po białych, łukowatych ścianach, jakby wypatrywała na nich pęknięć. W końcu odrzuciła futro zwisające z łóżka, odsłaniając goły, ubity śnieg. Za-cząła w nim ryć. Było tak cicho, że słyszałem jej głęboki oddech i skrobanie palców o śnieg. Bardzo szybko wygrzebała dziurę głęboką na jakieś dwie stopy. Podniosła głowę - mimo targającej mną zazdrości musiałem przyznać w duchu, że jest piękna - jeszcze raz rozejrzała się po chacie i wsunęła rękę do swojej tajnej skrytki. Wyciągnęła z niej, jadną po drugiej, pięć zielonych, przeźroczystych kryddowych kul nieco większych od jaja śnieżnego nurzyka. Otworzyła ostrożnie pierwszą. Z wewnętrznej kieszeni swojego futra wyciągnęła bardzo ostrożnie kosmyk blond włosów. Zwinęła go w złoty pierścionek i wepchnęła do kuli. Podobną procedurę powtórzyła z pozostałymi kulami, umieszczając w nich kolejno ścinki paznokci, mleczne ząbki dzieci i, o dziwo, poczerniały, amputowany mały palec od nogi Jinjego, któremu gangrena zaatakowała odtajałe stopy. Co zrobiła na koniec, nie widziałem dobrze, bo siedziała w kucki plecami do mnie. Wiem tylko, że sięgnęła pod futro, pod brzuch i coś stamtąd wyjęła. Domyśliłem się, że pessarium pełne niewątpliwie nasienia Liama. Zawartość przelała chyba do ostatniej kuli. Uporawszy się z tym dyskretnym zabiegiem, umieściła kule z powrotem w dziurze pod łóżkiem i zamaskowała śniegiem jej wylot. Miotany gniewem zapomniałem, że nie chcę, by zorientowała się, że ją szpiegowałem. - Mam nadzieję, że wystarczająco dużo próbek nazbierałaś - odezwałem się, wstając. Zerwała się na nogi i skurczyła w sobie, jak to czasami czyniła w nocy, leżąc obok mnie w tym przejściowym stanie świadomości tuż przed zaśnięciem. - Och - powiedziała. - Nie wiedziałam, że tu jesteś... - Spuściła futro na świeżo zasklepioną dziurę i usiadła na łóżku. Objęła się rękoma, wciskając zmarznięte dłonie pod pachy. Pragnąłem ująć jej zimne dłonie w swoje, ogrzać je swoim ciepłem. Ale byłem bardzo zły, spytałem więc: - Ile zebrałaś próbek? - Sama nie wiem. - Miałaś całe trzy dni na myszkowanie po jaskini - wywarczalem. - Mało ci jeszcze? - Nasz plan zakładał zdobycie co najmniej dwudziestu próbek plazmy i tkanki Devaki, po pięć od każdej z czterech rodzin. Mistrz imprimatur twierdził, że taka ilość powinna zawierać dostateczną reprezentację chromosomów plemienia. - Sama nie wiem - powtórzyła. - - To może policzmy? - Skąd u ciebie ta wieczna obsesja na punkcie liczb? - Jestem matematykiem. Zatarła gołe dłonie i pochuchała w nie. Powietrze zaparowało od jej oddechu. - Chcesz wiedzieć, ilu mężczyzn miałam... za mało ich było, rozumiesz? - A potem, wpadając w ten doprowadzający do furii styl wieszczki, wyrzuciła z siebie: - Co się ma stać, stało się; co było, będzie. - Rozprostowała zgrabiałe palce i dorzuciła. - Nie jestem Bardo, nie liczyłam swoich... - Ilu? - wpadłem jej w słowo. Popatrzyła mi prosto w oczy. - Byłoby okrucieństwem z mojej strony, gdybym ci powiedziała - odparła. - Ilu ich było? - naciskałem. - Siedmiu? Ośmiu? Ta barbarzyńska orgia ciągnęła się przez trzy dni. - Mniej, niż myślisz. Nie zmieniam mężczyzn tak jak ty czy Bardo kobiety. Doskoczyłem do niej i chwyciłem za ręce. - Dwóch? Trzech? Szukam cię bezskutecznie od paru dni - wysyczałem. - No, ilu? Uśmiechnęła się ze smutkiem. - Tylko jednego, rozumiesz? Zrozumiałem. W jednej chwili przed oczami przewinęły mi się nienawistne obrazy jej i Liama nagich. Starałem się zająć umysł czymś innym, ale bez powodzenia. Moja piękna Katharine leżąca pod nim, ściskająca dłońmi jego pośladki - płonął we mnie ten obraz. Był to obraz obsceniczny, przypominał lubieżne kolorowe cielesne freski wijące się pod bladą skórą dziwek z Dzielnicy Pogranicznika. - Cały ten czas spędziłaś z Liamem? - spytałem przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego? - Lepiej, żebym ci nie mówiła - odparła. - Byłoby okrucieństwem z mojej strony... Głupio czyniłem, nalegając, ale tego dnia coś zaćmiło mi rozum. - Dlaczego? - powtórzyłem. - Liam... - zaczęła, wyswabadzając dłonie z mojego uścisku...jest inny niż reszta mężczyzn, inny niż mężczyźni cywilizowani. - - Mężczyźni to mężczyźni - wyburczałem, pocierając nos. Myślałem gorączkowo. - W jakim sensie inny? - zapytałem. - Kiedy jestem... kiedy on... kiedy jesteśmy razem, nie myśli o chorobach, ani o innych mężczyznach, z jakimi byłam, ani o konsekwencjach... on potrafi przestać myśleć, rozumiesz? Wiesz, co się czuje, będąc z kimś, kto w danej chwili istnieje tylko z tobą? Tylko dla ciebie? - Nie - przyznałem. - A co się czuje? - Ekstazę - powiedziała. Przez chwilę, milcząc, patrzyłem w jej oczy. - Ekstazę - powtórzyłem, targała mną taka zazdrość, że bolały mnie żyły na szyi. - Z Liamem jest to tak naturalne jak oddychanie... on jest cierpliwy, rozumiesz? Ekstaza. Zamknąłem oczy i ujrzałem to oczyma wyobraźni, tę ekstazę Katharine. Widziałem ją z mocno zaciśniętymi powiekami, z odrzuconą w tył głową, zatraconą w rozkoszy. Moja zazdrość zaczęła przechodzić w perwersyjną chuć, a gniew ustępował szybko nabrzmiewającej żądzy. Rozsadzało mnie od środka ciśnienie tętniącej w żyłach krwi. Pomimo wrażeń z ostatnich trzech dni, a może właśnie na ich skutek, pragnąłem ją teraz wychędożyć; umierałem z pożądania. W następnej chwili, zanurzając dłoń w surowy jedwab jej włosów, szeptałem jej już do ucha przeprosiny. Po barbarzyńsku wpiłem się ustami w jej szyję. A ona przez cały czas - nawet kiedy ściągałem z niej futro - patrzyła na mnie szeroko otwartymi, pustymi oczami. Nagle skinęła głową, jakby ujrzała wyraźny żywy obraz siebie samej. Ścisnęła mi dłońmi policzki i wyszeptała: - To... bardzo... niebezpieczne! - Ale mnie już było wszystko jedno; dygocząc z przemożnej żądzy działania, zrzuciłem z siebie futro i obsypałem ją pieszczotami. - Nie rozumiesz! - jęknęła - nie możesz... - Osunęła się na łóżko, położyła na wznak, wyrzuciła ręce za głowę jak dziwka z Dzielnicy Pogranicznika i podciągnęła kolana pod brodę, odsłaniając ciemny klin włosów w kroczu. Ścięgna napięły się pod jej skórą, pachniała seksem. - Mallory - wyszeptała, a ja ukląkłem przed nią, nie bacząc na szuranie dochodzące sprzed chaty; słyszałem je, ale nie zwracałem na nie najmniejszej uwagi. Jak mam wyjaśnić ten tajemniczy impuls, który budził się w nas, ilekroć znaleźliśmy się sami? Zwykliśmy żartować, że chociaż my często się na siebie boczymy, komórki naszych ciał są w sobie zakochane. Myślę, że to miłość popchnęła nas ku sobie tamtego dnia w chacie. Parzyliśmy się w gorączkowym pośpiechu, jak zwierzęta, i był to pozbawiony wszelkiej finezji, lecz ekstatyczny akt kopulacji. W odróżnieniu od większości kobiet, Katharine łatwo i szybko osiągała stan pobudzenia. Kiedy jednak krew zawrzała jej już w żyłach, lubiła przeciągać rozkosz na godziny, delektując się każdą jej chwilą. Irytowało mnie to często, bo zawsze niecierpliwie dążyłem do spełnienia, do tego oślepiającego momentu, kiedy nasza ekstaza sięgała szczytu i umieraliśmy razem małą śmiercią. Parłem niecierpliwie do tej ekstazy, a mieliśmy tylko parę chwil, parzyliśmy się więc jak szaleni, rytmicznie, wciskając się w siebie, dysząc i spływając potem. Katharine, zapierając się piętami o moje golenie, pracowała zapamiętale biodrami. Musiałem skopać stare futra leżące na ziemi, bo palce nóg wbijały mi się w lodowaty śnieg. Po-czuwszy zbliżające się zaspokojenie, przyśpieszyłem, stękając jak zwierzę. - Nie, zaczekaj - wydyszała. Otworzyłem oczy. Ona też otworzyła i wejrzała poprzez mnie w siebie, w swoje świetliste, krystaliczne wnętrze, gdzie mogła oglądać własne uniesienie oczyma zboczeńca, który przez szczelinę w lodowej ścianie podgląda spółkującą parę. Ale ja już umierałem i ani myślałem czekać. Jęczałem, czekając w napięciu na moment, kiedy gorący i rozedrgany strzyknę w nią spazmami rozpalonych kropelek życia. Dyszeliśmy razem zbyt długo i zbyt głośno, ale mnie było wszystko jedno. Leżała potem obok mnie przez dłuższy czas i zwierając i rozwierając palce, ściskała mi rytmicznie kark. Wydawała mi się smutna i rozbawiona zarazem; widziałem na jej twarzy rezygnację i niepokój, ale również szczęście. - Och, Mallory - wyszeptała - biedny Mallory. - Przemknęło mi przez myśl, że to, co między nami zaszło, wydarzyło się być może wbrew jej woli, ale przypomniałem sobie zaraz, że jest przecież wieszczką, i odrzuca własną wolę. - Tak bardzo to wszystko przeżywasz, prawda? - dodała. Kiedy zakryła sobie dłońmi oczy i zadygotała, śmiejąc się i płacząc równocześnie, zdałem sobie sprawę, że nigdy jej nie zrozumiem. Oderwała się ode mnie i wstała, żeby włożyć futro. Odwróciła się do mnie i wyszeptała swoim wieszczym szeptem: - Jakże kocham ostatnie wspomnienie ciebie; jakże zawsze będę je kochała. - Potem wymknęła się z chaty, a ja zabrałem się za podsycanie kamieni oliwnych, które zbyt jasno się dotąd paliły i teraz przybladły i przygasły. 13 Głód Jeśli namnoży się nas za dużo, wybijemy wszystkie mamuty i dla zdobycia pożywienia będziemy musieli polować na jedwabiste brzuchy i kudlacze. A kiedy ich też zabraknie, będziemy musieli wycinać dziury w lodzie, który skuwa morze, i czatować z włóczniami na foki wynurzające się, żeby zaczerpnąć tchu. A kiedy i fok nie stanie, przyjdzie nam zamordować Kikilia, wieloryba, który jest mądrzejszy od nas i silny jak Bóg. Kiedy wybijemy już wszystkie zwierzęta, będziemy musieli wykopywać z ziemi korzenie, jeść larwy futromuch i łamać sobie zęby na kamieniach, obgryzając je z porostów. W końcu będzie nas tak dużo, że zamordujemy lasy, by sadzić na ich miejsce śnieżne jabłonie, a wtedy ludzi opanuje żądza posiadania ziemi, i niektórzy zagarną jej więcej niż inni. A kiedy już wszystka ziemia zostanie rozebrana, silniejsi ludzie żyć będą z pracy ludzi słabszych, ci zaś zmuszeni będą sprzedawać za żywność swoje kobiety i dzieci. Najsilniejsi ludzie będą toczyli między sobą wojny, żeby zdobyć jeszcze więcej ziemi. I tak staniemy się łowcami ludzi i skażemy się na piekło za życia i na piekło po tamtej stronie. A wtedy, tak jak to się stało na Ziemi przed Wyrojem, z nieba lunie ogień, i nie będzie już Devaki. z „Życia Lokniego Pechowca”, opowiedziane przez Yuriego Mądrego Kilka dni potem zwierzyłem sie ze wszystkiego Bardo. Bardo, którego świadomość własnej śmiertelności przerażała bardziej, niż którąkolwiek ze znanych mi osób, udawał znudzenie i fałszywą obojętność, kiedy opowiadałem mu o swojej wizycie w komorze Shanidara, o tym wielkim „marnowaniu czasu”, jak to określił. Za to z nie skrywanym zaciekawieniem wysłuchał szczegółów mojego potajemnego romansu z Katharine. Dowiedziawszy się, że jesteśmy kochankami od dnia, w którym odebrałem swój pierścień pilota, zasypał mnie radami. - Twoja zazdrość odbiera ci męskość, Malutki. Niech się chędo-ży z tyloma mężczyznami, z iloma musi - czy nie po to tu przybyliśmy? Mężczyzna powinien, rzecz jasna, kochać kobiety, ale bez przesady. Bo to go zatruwa. - Staliśmy przed jaskinią między drzewami i oddając się rytuałowi „siusiania-po-porannej-herbatce”, wierciliśmy moczem w śniegu żółte dziurki. Od południa dął porywisty wiatr. Czyniło to oddawanie moczu zajęciem kłopotliwym i niebezpiecznym, bo jak już wspomniałem, Devaki, muszą załatwiać swoje potrzeby zwróceni twarzą ku południu. Bardo strząsnął ostatnie kropelki i podjął: - Na Boga, coś strasznego, jak ten wiatr wciska się w nogawki. - A potem. - Trucizny! Przyznam ci się, że ta trucizna Mehtara faktycznie jest osobliwa. Popatrz tylko - ciągnął, pokazując mi swój zwiotczały i pomarszczony, ale nadal bardzo duży członek. - Słyszałeś kiedy o takiej truciźnie? We dnie zwisa mi jak młoteczek dzwonka i, ani ja, ani te włochate kobity, nie możemy go w żaden sposób podnieść. Ale w nocy - o, w nocy tnie powietrze, nie ma więc innej rady, jak tylko znaleźć sobie kobietę i wycisnąć go do sucha. Powinieneś się cieszyć, przyjacielu, że Devaki tak swobodnie dzielą się swoim seksem. Dać ci radę? Dam ci radę: Niech Katharine zbierze te próbki, a potem wracamy do domu. Należy tu wspomnieć, że Katharine nie była jedyną, która gromadziła próbki ciała Devaki. Soli, jako głowa naszej rodziny, poproszony został o pomoc w przytrzymywaniu Jinjego, kiedy Yuri uznał, że temu ostatniemu trzeba obciąć odmrożone, gnijące palce u nóg. Nie byłem obecny przy amputacji, nie dowiedziałem się więc nigdy, w jaki sposób Solemu udało się niepostrzeżenie zabrać jeden z tych palców, który przekazał następnie Katharine, by umieściła go w swojej kryddowej kuli. Mnie, naturalnie, nie dopuszczono do Maryi, kiedy ta, w głębi jaskini, wydawała na świat swojego synka. Mężczyznom nie wolno było przyglądać się tej najgłębszej z kobiecych tajemnic. Ale moja matka pomagała przy narodzinach (podejrzewam nawet, że dyrygowała zespołem położnych) i wróciła do naszej chaty z małym fragmentem łożyska Maryi. Mimo że byłem pomysłodawcą wyprawy, że wierzyłem kiedyś niezłomnie w jej powodzenie, to teraz miałem poważne wątpliwości, czy w tych skradzionych tkankach łożyska kryje się jakaś wielka tajemnica. Istota na pewno mnie oszukała, myślałem. To był z pewnością jakiś żart, albo może gra, w której my jesteśmy pionkami zamarzającymi, głodującymi, szatko-wanymi na kawałki z kaprysu bogini, albo dla widzimisię potężniejszych bogów. Z pewnością nie ma w ogóle żadnej tajemnicy. Nasze życie wśród Devaki szybko stało się rutyną. Kiedy skończyło się mięso foki, mężczyźni wstawali co dzień skoro świt, powlekali lodem płozy sań i ruszali na polowanie na lód albo zapuszczali się na nartach w ciemny las. Chociaż nie mieliśmy szczęścia do zwierząt, zacząłem znajdować upodobanie w tych wypadach, bo dzięki nim mogłem chociaż chwilę pooddychać czystym powietrzem i zapomnieć o zadymionej jaskini, o conocnych wyprawach Katharine do chat coraz to innych mężczyzn Devaki. Na lodzie, nawet kiedy przychodziło czekać bezskutecznie nad przeręblą na pojawienie się foki, odnajdywałem spokój i odosobnienie. W lesie zaś, gdzie zwykły gromadzić się kudłacze, z lubością wsłuchiwałem się w ostre pogwizdywania myśliwych odbijające się echem od okolicznych wzgórz; rozkoszowałem się podatnością jedwabistego śniegu pod nartami; wielbiłem ciszę drzew o poranku, zieleń na tle bezgłośnej bieli, i błękitne okno zimowego nieba ponad tymi drzewami, śniegiem i ciszą. Często wspominam tamte postrzępione wzgórza u stóp Kweitkela, bo tam właśnie po raz pierwszy ujrzałem Devaki takimi, jakimi naprawdę byli. Obserwując Yuriego, jak podchodzi arktycznego lisa albo zastawia wnyki na edredony czy inne ptaki, podziwiałem ich dbałość o każdy aspekt i chwilę polowania. Devaki nie byli ani bezmyślnymi mordercami, ani rzeźnikami. Nie zabijali dla samego zabijania. Po upolowaniu foki, myśliwy musiał napoić ją z własnych ust wodą, żeby anima zwierzęcia nie musiała przechodzić na tamtą stronę spragniona. Oczy mewy trzeba było przetrzeć lodem. Istniały setki takich rytuałów, dla każdego zwierzęcia inny. Uświadomiłem sobie, że Devaki nie patrzą na zwierzęta jak na mięso, że szanują ich dusze. Oni kochali zwierzęta; nie wyobrażali sobie życia ani świata bez zwierząt; sami nawet uważali się za zwierzęta, a raczej za duchy, które mają obowiązki i powinności wobec duszy każdego upolowanego zwierzęcia. Byli na niezliczone sposoby intymnie powiązani ze światem zwierząt i ze światem jako takim. Pewnego mroźnego dnia, pod koniec głębokiej zimy, kiedy wszystkim nam zaczynał doskwierać głód, byłem świadkiem, jak Yuri pozwolił białej niedźwiedzicy ujść z kręgu włóczni skierowanych w jej pierś. Dlaczego to zrobił? Bo zauważył, że zwierzę ma złamany trzeci pazur u prawej łapy, a wszyscy wiedzieli (a przynajmniej powinni wiedzieć), że takie niedźwiedzie są imakla, magicznymi zwierzętami, których nie wolno zabijać. Odkryłem, że zabijanie nie stanowi dla Devaki istoty ani celu polowania. Trudno mi było to pojąć. Ja nienawidziłem siebie samego za to, że muszę zabijać, by przeżyć. A już największą odrazą napawał mnie ten gwałtowny przypływ uniesienia, ten niemal narkotyczny trans, w jaki popadałem, przeszywając włócznią niewinne zwierzę i patrząc na tryskającą krew jak na napój, który wkrótce doda mi sił. Devaki nie podzielali moich odczuć, chociaż podejrzewam, że nic nie podniecało ich tak, jak osaczanie ofiary. Nie twierdzę, że potrafię się wczuć w mentalność myśliwego, ale wydaje mi się, że pojąłem przynajmniej częściowo ich sposób widzenia świata: Polować, znaczyło chłonąć miriady dźwięków albo odległy zapach mamuta, które niesie wiatr, dostrzegać cząstkę większej całości w odchodach i śladach pazurków gronostaja na śniegu, dostrzegać cząstkę większej całości w fałdach lodu oraz zafalowaniach ziemi, nieba i świata; polować, znaczyło stać się cząstką tej większej całości, tak jak jej cząstkami są kamienie, drzewa i ptaki. Wszystko sprowadzało się do postrzegania tej całości, tego piękna, które jest intencją Świa-toducha. I myśliwy nie mógł powiedzieć, pomyśleć, ani zrobić niczego, co zaburzyłoby to piękno, to halla. - Lepiej przechodzić na tamtą stronę głodnym - powiedział Yuri, kiedy odprowadzaliśmy wzrokiem niedźwiedzicę znikającą w swojej śnieżnej jamie - niż przechodzić tam otumanionym i opitym krwią imakli, która zaślepia dusze. Owo przykładanie wagi do wzajemnych powiązań między wszystkimi zwierzętami, zdarzeniami i rzeczami ich świata nie było kwestią moralności, lecz przetrwania. Devaki wierzą, że przetrwać chwilę po chwili, pokolenie po pokoleniu uda im się tylko pod warunkiem, że będą bacznie śledzili oczekiwania świata wobec nich. I spełniali te oczekiwania, uczyli się rozpoznawać, co jest halla, a co nie. Nie twierdzę tutaj, że którykolwiek z Devaki do perfekcji opanował tę sztukę. Ich życie codzienne obfitowało w potknięcia, chwile zwątpień i małe grzeszki. Pamiętam, jak ktoś zabił dla mięsa shanidarowego talawa, chociaż wszystkie talawy były imakla. Niektórzy z Devaki, choć znali zasady właściwego postępowania, buntowali się przeciwko światu, w którym oni muszą głodować, podczas gdy w górze szybują swobodnie talawy. Czy taki świat mógł być halla? Zabijali więc te święte ptaki, zabijali niedźwiedzie, będące imakla, albo, choć rzadko, zabijali foki czy inne zwierzęta będące ich doffelami. Tak naprawdę Devaki nigdy nie przymierali głodem. Las nie był wcale pusty, przypominał raczej kawiarnię, w której zabrakło łakoci. Kiedy dopadał nas głód, zaczynaliśmy żywić się obrzydlistwa-mi, którymi wcześniej gardziliśmy. Jedliśmy - należałoby raczej powiedzieć, że robili tak Manwelina i inne rodziny, bo my, ludzie z Miasta, powstrzymywaliśmy się od tego najdłużej, jak można było - jedliśmy rzeczy wprost niewiarygodne. Wicent ze swoim synem Wemilo wygrzebali kiedyś koszyk z rybimi łbami, który zakopali poprzedniej pozornej zimy. Ostre ości przegniły, nabrały szara-wobiałej barwy i stały się miękkie jak ciało. Liluye zebrała te przegniłe ości w miskę, utarła śmierdzącą masę na pastę i szybkimi ruchami drobnych, nerwowych dłoni uformowała z niej małe, okrągłe ciasteczka, które upiekła następnie na rozżarzonych węgielkach z ogniska. Mężczyźni skubali je powoli, jakby zmuszano ich do jedzenia ziemi. Spożywało się też gorsze rzeczy. Psy karmiono ze-skrobywanym ze starych skór śluzem, który śmierdział rozkładającymi się mózgami wykorzystywanymi w procesie garbowania. Yu-ri zabił jedwabisty brzuch i przymykając swoje jedno oko, z drgającą powieką zaczął pożerać zawartość żołądka, mlaskając przy tym i zapewniając obserwujące go dzieci, że to świństwo jest słodkie jak prażone orzechy. Dzieci często ryły w śniegu, szukając w nim czegokolwiek. Zjadały często odchody mew, żując je jakby to były jagody. Jaywe, kuzyn Yuriego, porozłupywał raz liczące sobie dobrych parę lat kości mamuta, w których roiło się od robactwa. Jaywe, niski, śmieszny człowieczek, który z osobliwym upodobaniem wyjadał z ptasich jaj nie wyklute jeszcze pisklęta, oblizał wargi, po czym wpakował sobie do ust całą garść wijących się, białych larw i powiedział, że są delikatniejsze od embrionów śnieżnego nurzyka. Wierzyłem mu na słowo. Reszta rodziny nazywała go potem żartobliwie Jaywe Robakojad. Ja sam odważyłem się jeść odtajałe małże. Oślizłe pacynki mięsa pękały mi w ustach; tryskające soki i sól przypomniały mi moje doświadczenia w obrębie Istoty. O dziwo, smak prawdziwych małży był dokładnie taki sam, jak smak, który Istota umieściła w moim umyśle - tak samo wstrętny. W rzeczywistości Devaki byli - i są - ludźmi sprytnymi i pomysłowymi. Są twardzi i trudno ich zabić. Podczas naszego krótkiego pobytu w jaskini słyszałem dziesiątki opowieści o pomysłowości i sztuce przetrwania. Yuri opowiadał mi raz, że kiedy był chłopcem, jego najbliższa rodzina niemal całkowicie wyginęła podczas przechodzenia po lodzie na początku pozornej zimy. - Kiedy miałem pięć lat - mówił - ojciec i matka postanowili odbyć pielgrzymkę do Imakel, gdzie pogrzebani są przodkowie mojej matki. Ale pewnej nocy lód rozstąpił się niespodziewanie, jak to się czasami zdarza. Straciliśmy jedne sanie, a z nimi wszystkie nasze harpuny, futra, kamienie oliwne, włócznie - wszystko. A do tego większość psów. Ojcu został tylko nóż do śniegu, a matce - na imię miała Eliora - nic, prócz zębów i paru starych foczych skór. Nie mogliśmy polować z włócznią na foki ani nawet rozniecić ognia. Bałem się, i czyż można mnie za to winić? Ale matka i ojciec się nie załamali. Nie będę tu przytaczał całej tej opowieści, bo jest zbyt długa. Opowiem ją w skrócie. Otóż Nuri, ojciec Yuriego, wyłowił z morza martwe psy (ciężkie sanie poszły na dno jak kamień) i żywili się nimi sami oraz karmili psy pozostałe przy życiu. Udało im się jakoś dotrzeć do najbliższej wyspy, która była tak mała i naga, że nie miała nawet nazwy. Nuri naciął nożem śnieżnych bloków i wzniósł z nich chatę. Z tego, co znaleźli na wyspie, sporządzili sobie nową broń i narzędzia. Nuri polował, a Eliora obdzierała ze skóry zwierzęta, które zabił, i szyła z nich ubrania dla wszystkich. Jedli śnieżne zające, ry-bitwy, mewy - wszystko, co udało im się upolować. Jedli sami i karmili swoje psy; Yuri rósł szybko, a następnej pozornej zimy jedna z suk oszczeniła się. Rodzice podczas tej zimy i następnych zim odtworzyli niemal z niczego większość narzędzi i sprzętów swojej kultury. Przez trzy lata zbierali kawałki drewna wyrzuconego przez morze, oraz kości, aż wreszcie zgromadzili cały materiał potrzebny do budowy nowych sań. Improwizowali i wynajdywali nowe sposoby łączenia ze sobą skór i kości, a kiedy sanie były już gotowe, nie wrócili na Kweitkel. Ruszyli w dalszą drogę do Imakel, by dokończyć swoją pielgrzymkę. Położyli bukiet ogniokwiatów na mogile dziada i babki Eliory. Odwiedzili jej rodzinę. A kiedy Nara-in, ojciec Eliory, chciał im dać nowe sanie na podróż powrotną, Nu-ri wskazał na swoją prowizorkę i powiedział: „Dziękuję ci, ale jak widzisz, Manwelina potrafią budować sanie”. I wszyscy się roześmieli, bo jego sanie nie wytrzymałyby już nawet mili, a co dopiero dwustu mil, jakie dzieliły ich od Kweitkel. Często wracam myślami do tej właściwej kulturze Alaloi umiejętności kształtowania przypadkowych materiałów w użyteczne przedmioty. Biorąc pod uwagę wymagania ich świata, nie było takiej rzeczy, której nie potrafiliby zmajstrować. Jeśli jakieś narzędzie czy część odzienia musiała się odznaczać szczególną kombinacją elastyczności, wytrzymałości, tekstury i własności izolacyjnych, eksperymentowali dopóty, dopóki nie uzyskali wymaganej kombinacji tych cech. Dysponowali szczegółową i dokładną wiedzą o materiałach, jakie oferował im ich świat: Smarowidła odciągali z kopyt kudłacza, bo zaobserwowali, że zawarte w nich tłuszcze zamarzają w temperaturze niższej, niż tłuszcze pozyskiwane z ciała; okna w swoich chatach (kiedy chcieli mieć w nich okna) przesłaniali mocnymi, przeźroczystymi wnętrznościami brodatej foki; rogi kudłacza były elastyczne, wyginali więc z nich boczne kolce trójzębów do polowania na ryby; i tak dalej. Byli genialnymi konstruktorami, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Do obowiązków kobiet należało, między innymi, sporządzanie i konserwacja tego, co najważniejsze z punktu widzenia przetrwania; cudownego odzienia Alaloi. Wieczorem, po polowaniu - i to również było elementem naszej codziennej rutyny - zasiadaliśmy wokół kamieni oliwnych i, jedząc, co tam akurat było pod ręką, oraz gawędząc, przypatrywaliśmy się kobietom szyjącym nam ubrania. Usta kobiet pracowały bez wytchnienia, zajęte albo plotkowaniem o wydarzeniach mijającego dnia, albo przeżuwaniem skóry. Za narzędzia służyły im krótkie, zużyte zęby. Wykorzystywały je efektywnie do zmiękczania zamarzniętych parek mężów i do wyprawiania nowych skór. Wczesną śródzimową wiosną, kiedy przed jaskinią zaczęły szaleć pierwsze burze nowego roku, do tej mozolnej pracy zaprzęgnięto również moją matkę, Justine i Katharine. One także stały się wkrótce specjalistkami od szycia butów i nieprzemakalnych kamelajek z wodoodpornych foczych skór oraz od obrębiania parek ze skór kudłacza wilczym futrem - futrem, do którego nie czepiały się kryształki lodu z zamarzającego oddechu. Operując wprawnie kościanymi igłami i nićmi ze ścięgien, wykonywały precyzyjne ściegi - ściegi, które po zmoczeniu puchły i nie dopuszczały pod ubranie zimna ani wilgoci. Rad byłem, że przyswoiły sobie te umiejętności, bowiem myśliwy Alaloi jest całkowicie zależny od kobiet ze swojej rodziny. Jak to ujęła pewnego wieczoru moja matka, przykładając mi nie wykończoną kamelajkę do ramion: „Gdzie byłby dzisiaj Yuri? Gdyby nie umiejętności jego matki? Gdyby nie ubrania, które mu szyła, trójzęby na ryby, kamienie oliwne, gdyby nie jej mleko, samo ciało z ciała? Czy jest coś takiego, czego nie potrafiłaby kobieta?”. O jednym elemencie naszej codziennej rutyny najchętniej bym zapomniał. Podczas tego trudnego, zimnego okresu głodu, odmrożeń i innych pomniejszych udręk, przyplątała mi się najprzykrzej-sza chyba ze wszystkich dolegliwość. Stwierdziłem mianowicie, że mam wszy. We włosach na głowie, na ciele i na podbrzuszu pełzały mi całe chmary tych maleńkich, płaskich insektów. Oto cena za chędożenie brudnych, dzikich kobiet, myślałem, wiercąc się i drapiąc do krwi, nacierając sobie ciało od kostek po szyję błotem zmieszanym z popiołem. W końcu, kiedy nic nie pomagało, zwróciłem się o pomoc do matki i tak doszło do cowieczornego odwszawiania. Każdego wieczoru kładłem głowę na jej kolanach, a ona zaczynała buszować palcami w moich włosach, szukając tam wszy. Musiała mieć bystry wzrok, skoro potrafiła wyiskiwać je z moich czarnych włosów w słabym blasku kamieni oliwnych. Czułem, jak ostrymi paznokciami rozgniata niczym szczypcami wszę po wszy i od czasu do czasu wyrywa mi ze swędzącej głowy kilka włosków, które według niej siwizną dorównywały włosom Yuriego. Jej zabiegi niewiele jednak dawały, bo jaskinia i wszystkie znajdujące się w niej futra roiły się od pasożytów, czekających tylko, by znaleźć sobie nowego żywiciela. Wszy złapali też inni członkowie mojej rodziny, ale oni mieli ich jakby mniej i nie byli chyba tak jak ja wrażliwi na te torturę. (Bardo, jakimś niewytłumaczalnym, niesprawiedliwym zrządzeniem losu - on sam utrzymywał, że trucizna wydzielana przez jego gruczoły płciowe czyni jego skórę gorzką i nieapetyczną dla pełzających insektów - nie złapał wszy). Dokuczał mi nie tyle ból ukąszeń i swędzenie, co przyprawiająca o dreszcz odrazy świadomość, że wszy wbijają mi swoje małe otwory gębowe w ciało. Obrzydzeniem napawała mnie myśl, że te insekty piją moją krew, że czyjeś życie żywi się innym życiem, w tym przypadku moim. Wpadłem na pomysł ogolenia sobie ciała ostrym krzemiennym nożem. Ale nie wprowadziłem go w czyn. Przypomniałem sobie, że w okolicach Gamina Luz żyją całe odłamy przedstawicieli ludzkości, którzy całkowicie oczyścili swoje organizny z bakterii i innych pasożytów, i teraz, uciekając przed brudem cywilizacji, muszą się zamykać w sterylnych sztucznych światach. Ta izolacja osłabiła ich system odpornościowy i uwrażliwiła na dziwaczne choroby. Kto wie, jaką naturalną równowagę mógłbym zakłócić, gdybym nie żył tak jak Alaloi? Istniał też inny powód, dla którego się nie ogoliłem: krzemienne noże były tak ostre, że mógłbym się łatwo skaleczyć, a to groziło infekcją. Zaś infekcja wśród Alaloi, czego dowodem były gnijące palce u nóg Jin-jego, mogła się okazać fatalna w skutkach. Czasami myślę, że ze wszystkich osiągnięć ludzkości największym i najwspanialszym było wynalezienie gorącej kąpieli. Jakże tęskniłem teraz za mydłem i parującą wodą! Jakże brakowało mi rozkoszy mydlenia zziębniętych kończyn, leniwego wylegiwania się w rozgrzewającej, gorącej wilgoci! Jakże pragnąłem być czysty! Brakowało mi dźwięków, zapachów i wygód Miasta, i przyłapałem się na tym, że wciąż o nim myślę. Dlaczego je porzuciłem? Co mnie podkusiło, żeby wybierać się tutaj w pogoni za nie istniejącymi tajemnicami, zabijać foki, karmić bezzębnych starców, burzyć harmonię rodzin Devaki? Jak mogłem uwierzyć, że cywilizowany człowiek potrafi wieść życie dzikusa? Skąd wzięła się u mnie taka arogancja? Pewnego wieczoru Bardo zwierzył mi się nad kubkiem herbaty, że jemu też brakuje wygód naszego Miasta. - Moim zdaniem powinniśmy stąd odejść, jak tylko Katharine zbierze swoje próbki - powiedział. - Co za sens przymierać tu głodem, nie? Ile jeszcze czasu jej potrzeba na wychedożenie tych paru mężczyzn? Przepraszam za szczerość, Malutki, ale nie rozumiem, dlaczego zaprzepaszcza tyle... no... okazji? Naturalnie, nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby wracać, dopóki mógł co wieczór napchać brzuch mięsem i napełnić jedną albo i więcej kobiet swym nasieniem. Jednak pozostali nie byli tak skorzy do powrotu, jakby mi się to marzyło. Soli upodobał sobie trudy naszego prymitywnego życia i zdawał się tryskać nad podziw dobrym u takiego ponuraka samopoczuciem. Justine wszystko w naszej nowej egzystencji „fascynowało”, jak to ujmowała, zaś moja matka delektowała się możliwością życia w bezpośrednim kontakcie z naturą. Co do Katharine, to ta zdawała się grać na zwłokę, czekać na jakieś ważne wydarzenie, o którym nas nie informowała. W miarę, jak burze nowego roku stawały się coraz częstsze, uświadamiałem sobie stopniowo, że Devaki nie do końca nas jednak zaakceptowali. Nie chcę przez to powiedzieć, że podejrzewali nas o cywilizowane korzenie. Ale wielu z nich, nie tylko Yuri, uważało nas za dziwnych, a nawet gorzej niż dziwnych. Z nadejściem burz polowania stały się trudniejsze i niebezpieczniejsze. W oczy zaczynało nam zaglądać widmo głodu. Dochodziło do nieporozumień, zatargów i sprzeczek na tle podziału mięsa. Nie raz słyszałem, jak mężczyźni utyskują, że zabijając swojego doffela, nie przyniosłem im szczęścia, lecz pecha. Po jaskini krążyła plotka, że skarmiłem Shanidarowi połowę wybornej wątroby śnieżnego nurzyka. (Prawda była taka, że od poznania Starca Jaskini, przemycałem mu co smakowitsze kąski mięsa, żeby utrzymać go przy życiu. Wiem, że źle robiłem, ale czyż mogłem postąpić inaczej?). Krążyła też inna płotka, plotka przekazywana sobie z ust do ust przez kobiety, która docierała powoli do uszu mężczyzn. Powinienem się był zorientować, że coś jest nie tak, kiedy Piero z rodziny Yelenalina i Olin z Sharailinów zaczęli się odgrażać, że opuszczą Kweitkel i powędrują ku wyspom na zachodzie. Myślałem, że powoduje nimi głód, ale wkrótce odkryłem, że nie tylko to leży im na wątrobie. Pewnego późnego popołudnia, po długim, bezowocnym polowaniu, Yuri przydybał mnie samego w lesie przed jaskinią i powiedział: - Piero nie ma racji, obwiniając cię o sprowadzenie na nas głodu. Gdyby Tuwa nie chorowały na gnicie pysków, jedzenia mielibyśmy w bród. Zgodziłem się z nim. - Dziwne jest jednak, że zwierzęta przestały nawijać się nam pod włócznie, prawda? Przyznałem, że to dziwne. - Chociaż Piero nie ma racji, obwiniając ciebie, chyba nie mogę go za to winić? Prawda? Również inni mogli zauważyć twoje dziwne zachowanie i obwiniają cię teraz za swoje niepowodzenia. Nie mam szacunku dla tych ludzi, ale czyż mogę ich winić? - Co jest dziwnego w moim zachowaniu? - spytałem. - Mają do mnie żal, że zabiłem tamtą fokę? Uniósł pobliźnioną rękę i pokręcił głową. - Nie w tym rzecz, choć niewielu jest mężczyzn, którzy zabijają swoje doffele. Chodzi o rzecz następującą: roztropny człowiek wystrzega się zostawania w chacie sam na sam ze swoją siostrą, zwłaszcza tak piękną jak Katharine. Wtedy nikt nie może go posądzić o kazirodcze praktyki, które sprowadzają nieszczęście na jego lud. Żołądek skurczył mi się boleśnie na te słowa. Zrobiło mi się niedobrze; czułem, jak płomień poczucia winy krasi mi policzki, i błogosławiłem w duchu lodowaty, kąśliwy wiatr hulający między drzewami, bo dzięki niemu moja twarz już musiała być czerwona z zimna. Odwróciłem się do Yuriego, który stał oparty o głaz i patrzył na rozległą, białą dolinę pod nami, wydychając z płuc obłoczki pary. Chciałem mu powiedzieć, że każdy, kto zarzuca mnie i Katharine kazirodztwo, jest oszczercą. Więcej, chciałem wykrzyczeć mu w twarz, wywrzeszczeć na całą dolinę, że Katharine nie jest wcale moją siostrą. Chciałem mu wyjawić wstrętną, utkaną z kłamstw i obłudy intrygę, która doprowadziła nas do udawania Alaloi. Chciałem to zrobić z dwóch powodów: żeby zakończyć wreszcie tę idiotyczną wyprawę i żeby Yuri zobaczył, że jestem człowiekiem honoru. Ale nie powiedziałem nic, nic nie zrobiłem. Jak mogłem wytłumaczyć temu jednookiemu dzikusowi złożoność sposobu myślenia cywilizowanego człowieka czy ezoteryczną naturę naszych poszukiwań? Nie powiedziałem nic, i Yuri wzruszył ramionami. - Katharine też jest dziwną kobietą - powiedział. Dziesiątego dnia śródzimowej wiosny przekonałem się, jak poważne są wysuwane przeciwko mnie oszczerstwa. Był to dzień lodowych szkwałów i wilgotnego, zawiesistego powietrza. Śnieg był ołowianoszary, a drzewa pod burym niebem siwozielone. Pachnący wilgotnym łupkiem wiatr to się zrywał, to zamierał. Paru mężczyzn, którzy pdprzedniego dnia wybrali się na polowanie - wszyscy z rodziny Sharailina - wróciło do jaskini w gęstniejącym zmierzchu, kiedy śnieg, ciemniejące zbocza i niskie, ołowiane chmury stapiały się w nieprzeniknione morze szarości. Zdobyli mięso. Ouray i jego syn Vishne wkroczyli do jaskini, strzepując śnieg z futer. Za nimi szedł Olin Szpetny, ponury drab z wielką blizną biegnącą od czoła do szczęki, wlokąc za ogon jakieś na wpół zjedzone zwierzę. Zatrzymali się przed chatami rodziny Sharailina. - Mięso Sabry! - zawołał Olin, i cała rodzina, w tym jego brzydka żona Jelina, wyległa przed domostwa, uśmiechając się i pociągając nosami. Podniosłem wzrok znad nowego drzewca do włóczni, które strugałem - stałem przed naszą chatą na ubitym śniegu pokrywającym podłogę jaskini - i od razu zauważyłem, że mięsa do podziału nie ma wiele. Olin zaczął opowiadać o przebiegu polowania, a ja zaciekawiony, jak znalazł ścierwo wilka, nastawiłem ucha. Z opowieści tej wynikało, że poprzedniego dnia mężczyźni Sharailina tropili w południowych lasach nad morzem Totunye, niedźwiedzia. Kiedy zaczął sypać śnieg, młody Wishne chciał zawrócić do jaskini, ale Olin poprowadził ich dalej ku plaży, twierdząc, że słyszał dobiegający stamtąd chrzęst kamieni i odległy ryk. Ouray był zdania, że ten chrzęst to pewnie odgłos, z jakim grube konary odłamują się od drzew, a ryk, to tylko ryk wiatru. Kiedy jednak wynurzyli się z lasu, zobaczyli białego niedźwiedzia rozszarpującego pazurami wilka na kopcu kamieni. Rzucili się na niedźwiedzia, ale Totunye, który miał długie czarne pazury i tchórzliwe ślepia, zobaczył bliznę na twarzy Olina (tak opowiadał Olin) i czmychnął, niknąc w śnieżnej zamieci, bo zorientował się, że Olin został dawno temu podrapany przez innego niedźwiedzia i jest teraz niepokonany. I tak wrócili z mięsem wilka, które, jak to określił Ouray, patrząc na brata, „jest chudsze i twardsze od mięsa niedźwiedziego, ale łatwiejsze do strawienia”. Opowieści przysłuchiwało się kilku Manwelinów. Wemilo, syn Wicenta, i psotny jak zawsze Choclo, zaczęli pokpiwać sobie z Olina. Seif, który był podobny do swojego brata Liama, z tym że nie tak przystojny i potężny, zakrył dłońmi oczy i parsknął śmiechem. Potem z chaty wyszedł Liam i przyłączył się do zabawy. - Jesteś pewny, że to mięso Sabry, wilka? - zakpił, zwracając się do Olina. Oblizał czerwone wargi i odrzucił do tyłu długie blond włosy. - Wolałbym się co do tego upewnić, zanim zacząłbym je jeść, a ty? Olin zaklął i oderwał ogon od ścierwa wilka. Rzucił nim w Liama, który śmiał się, ocierając łzy płynące z oczu. - Czy ja nie potrafię rozpoznać Sabry, kiedy widzę Sabrę? - krzyknął Olin. Liam znowu się oblizał i zażartował okrutnie: - A czy ja nie rozpoznam Devaki, kiedy widzę Devaki? -1 roześmiał się jeszcze hałaśliwiej. Nawiązywał do niefortunnego incydentu, który splamił honor rodziny Sharailina. Otóż poprzedniej pozornej zimy pradziad Olina zdobył trochę mięsa kudłacza i postanowił je przechować do śród-zimowej wiosny. Kiedy ta nadeszła, rodzina wykopała i zjadła to, co było według nich udźcem kudłacza. Następnego dnia Lokni, który był pradziadem Liama, odkrył, że w rzeczywistości była to noga ludzkiego trupa, którego jakiś niedźwiedź wygrzebał na cmentarzu znajdującym się nad jaskinią. Najwyraźniej niedźwiedź zawlókł ludzkie szczątki na śnieżne pole poniżej jaskini, gdzie De-vaki przechowywali czasami swoje zapasy mięsa. Była to zwyczajna pomyłka, która mogła przydarzyć się każdemu, ale od tamtego czasu trzy pokolenia synów Lokniego tradycyjnie natrząsały się z nawyków żywieniowych rodziny Sharailina. Liam się oblizał ze śmiechem, pogłaskał po brzuchu i schylił się po wilczy ogon, którym cisnął w niego Olin. Podniósł go do otwartych ust, tak jakby miał go zamiar zjeść. - Jak ja lubię te puszyste ogony Sabry, tyle w nich mięsa! - powiedział, przełykając komicznie ślinę. - Tak się cieszę, że jestes pewien, że to wilcze mięso. Ale muszę cię o coś zapytać. - Tu odwrócił się do Seifa i z udawanym smutkiem pokręcił głową. Spojrzał znowu na Olina, przez cały czas gładząc palcem wyleniały ogon. - Czy futro wilka jest szare? - zapytał. - Ja widywałem tylko białe wilki; może Sharailina odkryli jakiś inny gatunek? Olin pochylił się nad ścierwem i kopnął je. - To futro jest białe - powiedział. - Wydaje się tylko szare, bo tu ciemno. - Jest szare jak futro psa - naigrywał się dalej Liam. - Nie - przyszedł bratu w sukurs Ouray - jest białe. Poszarzało tylko od brudu i morskiej soli. Liam, który miał się za człowieka bardzo dowcipnego, padł nagle na czworaki, odrzucił w tył złotowłosą głowę i zaszczekał. - To pies - powiedział, przewrócił się na plecy i zaczął się tarzać, naśladując psa czochrającego sobie swędzący grzbiet. - Jecie psie mięso. Obserwowałem tę zabawną scenkę, obracając drzewce włóczni między krzemiennymi ostrzami. I naraz dotarło do mnie coś, co powinienem był od razu sobie skojarzyć: Olin i jego brat znaleźli kurhan, który ja i Bardo usypaliśmy z kamieni nad ciałem mojego zaprzęgowego psa przewodnika. Rozszarpane ścierwo leżące przy chacie Olina było szczątkami Liko. - Psie mięso! - wołał Liam. - Sharailina polują na psy! Olin nadal upierał się, że to wilk. Kiedy przykucnął z nożem, gotując się do krajania, dopadłem do niego w paru susach. - To pies! - krzyknąłem i opowiedziałem im, jak talaw zabił Liko i jak go z Bardo pochowaliśmy. - Nie krój go... to był dzielny i wiemy pies i nie godzi się go jeść. Tymczasem z chat wyległo już całe plemię Devaki. Otaczali nas kręgiem. - Nie godzi się głodzić matek tak, że mleko wysycha im jak kałuża roztopionego śniegu na słońcu - powiedziała zmysłowa Sanya, karmiąca piersią nowo narodzoną córeczkę. - Mallory zapomina, że mięso to mięso; mięso nie jest ani dzielne, ani wierne. Liam przez cały ten czas tarzał się na grzbiecie po ziemi, zaśmiewając i poszczekując. - Hau, hau, hau - ujadał. - Hau, hau, hau, hau. - W pewnej chwili spojrzał na Olina i powiedział: - Mam nadzieję, że wkrótce nawinie ci się pod włócznię kudłacz. Bo inaczej wszyscy staniemy się mięsem dla głodnych Sharailina. Tego było już Olinowi za wiele. Potrząsnął w powietrzu długim krzemiennym nożem, zaklął i skoczył na Liama, wybijając mu kolanami powietrze z płuc. Liam sapnął ciężko. - Uwaga na nóż! - krzyknął ktoś i nie wiedzieć czemu, z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie wtedy powodu, Olin odrzucił nóż. Zaczęli się mocować. Spleceni w uścisku tarzali się po twardym śniegu. Liamowi udało się unieruchomić Olinowi obie ręce. Wykorzystując tę chwilową przewagę, dźgnął przeciwnika palcami w oczy. Byłem przekonany, że chce mu wbić długie paznokcie w oczodoły i wyłupić gałki oczne. Ołin został już raz okaleczony przez niedźwiedzia; nie mogłem przyglądać się spokojnie, jak niedźwiedziowaty Liam chce go teraz oślepić. - Zostaw oczy! - wrzasnąłem, podskoczyłem i wyrżnąłem Liama tępym końcem włóczni w skroń. Stoczył się z Olina ogłuszony, trzymając się za głowę. Krew sącząca mu się spod palców ściekała na złotą brodę. Zaklął i splunął mi pod nogi. - Co z tobą jest, że nie odróżniasz zapasów od zabijania? - krzyknął. - Mózg ci rozmiękł na foczy tłuszcz, ale tak już jest z uwodzicielami własnych sióstr. Czy Katharine razem z nasieniem wyssała ci rozum? Ogarnęła mnie żądza mordu. Na oczach Olina, Yuriego i członków wszystkich rodzin poderwałem włócznię nad głowę. Zaciskając dłoń na skórzanym chwycie drzewca, jak przez mgłę dostrzegałem Bardo, Justine i moją rozdygotaną matkę, obserwujących mnie zza muru oniemiałych Devaki. - Nie! - krzyknąłem i celując ostrzem w gardło Liama, zobaczyłem na wprost siebie Katharine stojącą między dwiema kobietami Manwelina. Patrzyła na mnie spokojnie, jakby wiedziała, że go nie zabiję. - Nie! - krzyknąłem znowu i zamierzyłem się do rzutu. Naraz poczułem opór; ktoś chwycił od tyłu za włócznię. Wytężyłem siły, żeby ją uwolnić, ale z równym powodzeniem mógłbym się przymierzać do wyrwania z korzeniami drzazgodrzewa. Za drzewce chwyciły inne dłonie. Wydarto mi włócznię z rąk. Odwróciłem się i ujrzałem Solego, który trzymał ją jak zdechłą rybę. Wargi miał mocno zaciśnięte i białe jak lód. Wstrzymywał oddech; pod białą skórą czoła pulsowała mu gruba żyła. Do Solego zbliżył się Yuri i odebrał mu włócznię. Złamał ją na kolanie. Wpatrywał się we mnie oczami płonącymi jak latarnie. - Dziwne, że zapomniałeś, że nie polujemy na ludzi - powiedział cicho. A potem odwrócił się i ruszył w kierunku chat swojej rodziny. Za nim podążyli jego krewniacy. Podszedł do mnie Olin. - To była tylko zabawa - powiedział, drapiąc się po pobliźnionym policzku. - Nie widziałeś, że odrzuciłem nóż? Myślisz, że - Liam oślepiłby swojego kuzyna? Spojrzał na połówki złamanej włóczni leżące na śniegu, roześmiał się nerwowo i odszedł, powtarzając: „To była tylko zabawa”. Soli stał jak wrośnięty w ziemię i piorunował mnie wzrokiem. Katharine skinęła nam głową i weszła do naszej chaty. Chwilę potem w ślad za nią zniknęli tam również Bardo, Justine i moja matka. Zostaliśmy z Solim sami pośrodku pogrążającej się w mroku jaskini. Przemknęło mi przez myśl, że on już się więcej nie poruszy ani nie odezwie. I nagle usłyszałem jego szept: - Dlaczego, Pilocie? Dlaczego jesteś taki popędliwy? Odpowiedz, z łaski swojej. - Wdeptał włócznię obcasem w śnieg. - Dlaczego robisz to, co robisz? Przygryzając wargę, patrzyłem na złamaną włócznię. - Dlaczego? - Nie wiem - przyznałem. - Jesteś niebezpieczny, Pilocie. Była już o tym mowa. A teraz, ta... ta sytuacja, ekspedycja, wszystko, co tu robimy - to wszystko staje się zbyt niebezpieczne, nie uważasz? - Być może. - Tak, zbyt niebezpiecznie pozostawać tu dłużej. Miejmy nadzieję, że Katharine zebrała już wystarczająco dużo swoich próbek, bo zbyt niebezpiecznie dalej je zbierać. Jutro skontaktujemy się przez radio z Miastem i poprosimy o przysłanie wiatrowca. Pożegnamy się i odejdziemy. - Myślisz, że to konieczne? - spytałem. - Zmykać z powrotem do Miasta jak zbite psy? - Nie wiem, dlaczego to powiedziałem - prawdopodobnie z przekory. W rzeczywistości, o niczym tak nie marzyłem, jak o powrocie do Miasta, o zanurzeniu się w pięknych, ale nie mających znaczenia studiach matematycznych. Moje słowa jeszcze bardziej go rozsierdziły. Przestraszyłem się, zaraz popękają mu naczyńka krwionośne w oczach i oślepnie. - Tak, to konieczne - wycedził. A potem wypowiedział to zakazane słowo: - Ja tak zdecydowałem. Jutro ruszamy. Przetarł kułakami oczy, odwrócił się na pięcie i odszedł. Stałem samotnie pośrodku jaskini i zachodziłem w głowę, skąd wzięła się u mnie ta popedliwość, dlaczego postępowałem tak, jak postępowałem. 14 Radio Przedkładajcie sztukę nad rzemiosło; przedkładajcie pamięć ponad wszystko. dewiza przypominaczy Nazajutrz o świcie rodziny Reinalina, Yelenalina i Sharailina załadowały swoje długie sanie podróżne. Ouray i Julitha z rodziny Sharailina, z dziećmi Vishne, Namileyem i Emily Młodszą mocowali ładunek i zaprzęgali psy do sań z wyraźnym ociąganiem, tak jakby nie uśmiechało im się wcale przedzierać przez burze śródzi-mowej wiosny. Ale Olin i głowy innych rodzin byli zdecydowani odejść. Swój zamiar dotarcia do wysp na zachodzie tłumaczyli głodem i niedostatkiem zwierzyny łownej. Podawali też inne powody: - Udamy się na Sawelsalię - oznajmił Olin. - Patwinowie podzielą się tam z nami kapiącymi od tłuszczu stekami z mamuta. Tam mężczyźni nie podnoszą przeciwko sobie włóczni. Yuri, który asystował im przez cały czas w znoszonej futrzanej bieliźnie, pokręcił ze smutkiem głową. - To zły dzień dla Devaki - powiedział. - Skąd wiecie, że wasi dalecy kuzyni z Sawelsalii będą mieli tyle mięsa, żeby się nim z wami podzielić? Może nie powitają was wcale stekami z mamuta; mo-nie przyjmą Devaki z taką samą radością, z jaką Devaki przyjmują Devaki. Ale Olin odparł: - Devaki zrobiło się chyba za dużo, żeby mogła ich pomieścić taka mała jaskinia. A jeśli okaże się, że stada mamutów u naszych dalekich kuzynów są chore i brakuje tam mięsa, to będziemy jedli byle co, dopóki morze nie odtaje. A wtedy zbudujemy łodzie i zapolujemy na Kikilia, kiedy ten się wynurzy, żeby zaczerpnąć tchu. - Odwrócił się do mnie i dodał: - Do widzenia, Człowieku z Południowego Lodu. Może ty również powinieneś wrócić tam, skąd przybyłeś. - Z tymi słowy klepnął w kark swojego syna Yashę, gwizdnął na psy i po chwili wraz z rodziną zniknął nam z oczu między drzewami. Jego śladem ruszyły pozostałe rodziny. Yuri przepędził swojego wnuczka od ognisk u wylotu jaskini. - To smutne - powiedział - że mówi się o zabijaniu wielorybów. Lepiej już poświęcić stada mamutów, niż polować na Kikilia, który jest mądrzejszy od nas i silny jak Bóg. Ale rodzina Olina jest głodna, czyż więc można się jej dziwić? - Tak, niedobrze jest zabijać wieloryby - przyznałem. Pełen poczucia winy i innych emocji zwróciłem się twarzą ku wschodowi, gdzie odległe śnieżne pola spływały krwią jutrzni. - Czerwone niebo o brzasku - wymamrotał Yuri, mrużąc swoje jedyne oko - to chyba zła wróżba dla podróżnych. - Zamilkł na chwilę, a potem podjął: - Muszę ci powiedzieć, że są w mojej rodzinie tacy - Liluye, Seif, Jaywe, i oczywiście Liam - którzy powiadają, że ty i twoja rodzina również powinniście odejść. Ja, Wicent i Stara Ilona uważamy, że powinniście zostać, ale inni... po tym, jak podniosłeś włócznię na Liama, sam rozumiesz. Czyż można ich za to winić? Spojrzałem na Yuriego, na jego błyszczącą od tłuszczu twarz” i nagle zrobiło mi się serdecznie dosyć i jego, i tego zwrotu, który tak sobie upodobał: „Czyż można ich za to winić?”. Zapragnąłem go potrącić, „niechcący” pchnąć w którąś z kałuż roztopionego śniegu przy ogniskach, patrzeć, jak pada z pluskiem w lodowatą wodę i mówi: „Czyż można mnie za to winić?”. Dosyć miałem słów mądrości padających z tych mięsistych, spękanych, powleczonych tłuszczem ust. - Soli postanowił, że odchodzimy - burknąłem. - Tak więc jutro albo pojutrze już nas tu nie będzie. - Tak, Soli to mężczyzna, który wie, czego chce, i skoro tak postanowił, to czyż można go za to winić? - Ale miało się okazać, że nie tak łatwo będzie nam się rozstać z plemieniem Devaki. Jeszcze tego samego ranka Soli wydobył radio ze schowka w swoich saniach, wszedł w las i znalazłszy tam ustronne miejsce, podjął próbę nawiązania łączności z Miastem. Bez powodzenia. Próbował przez cały ranek i połowę popołudnia, dopóki gwałtowna burza, która zaczęła pokrywać drzewa lodowym nalotem, nie zmusiła go do powrotu do jaskini. Kiedy nadszedł wieczór, stłoczyliśmy się wszyscy w naszej chacie wokół kamieni oliwnych. Na białym futrze rozpostartym pośrodku chaty Soli postawił błyszczącą czarną skrzynkę rozmiarów przedramienia dużego mężczyzny. - Radio padło - powiedział, wskazując na nią. - Niemożliwe - mruknął Bardo, skubiąc brodę. Półleżąc na moim łóżku, chrupał znalezione gdzieś orzeszki. - Radio padło? Nie, nie może być. Moja matka i Justine rozwieszały mokre futra na drabinkach do suszenia. W chacie było ciepło, tak ciepło, że na ścianach połyskiwała warstewka podchodzącego wodą lodu. Moja matka strzepnęła kropelki wilgoci z jedwabistego futra kudłacza. Blask kamieni oliwnych nadawał jej twarzy żółty odcień. - Skąd wiesz, że radio padło? - spytała, po swojemu przekrzywiając głowę. - Jeśli rzeczywiście padło, to niedobrze - dorzucił Bardo, nie odrywając oczu od otrzepującej futra Justine. Ku rozdrażnieniu Solego lubił się jej przyglądać, ilekroć miał po temu okazję, a co gorsza, lubił z nią rozmawiać jak przyjaciel z przyjacielem. - Tylko kto to słyszał, żeby radio padło? - Nonszalancko wrzucił sobie do ust orzeszek, ale widać było, że jest zdenerwowany i zaniepokojony. - No właśnie - poparła go Justine. - Radio nie może paść. - Spojrzała na Bardo i obdarzyła go swoim pięknym uśmiechem. - To nie do pomyślenia, prawda? Równie dobrze można by sobie wyobrazić, że jutro nie wstanie słońce! Niemożliwe, żeby te urządzenia się psuły. Nasze radio wykonał osobiście sam Lord Teknik. Jak mogłoby paść? Bardo chwycił się za brzuch i zajęczał przeciągle. Od wejścia do chaty odpowiedziało mu skamlenie. Dwa nasze psy zachorowały, zabraliśmy je więc do środka, żeby nie cierpiały pośród szalejącej burzy. - Tysa, Lola - zawołał Bardo - jak myślicie, zdechło to radio czy nie? Szczeknijcie trzy razy, jeśli uważacie, że zdechło. - Czekał chwilę, ale psy leżały cicho w wygrzebanych w śniegu zagłębieniach. - Widzicie, wszyscy są jednej myśli, radio nie mogło zdechnąć. - Cicho! - syknął Soli. - Pohamuj się, jeśli łaska. - A nie pomyślałeś, że radio może być tylko chore? - spytała Katharine od otwartego schowka pod swoim łóżkiem; mogłem się tylko przyglądać, jak sortuje swoje próbki. Kiedy siedziała tak schylona, jej ciało wydawało mi się jakieś pełniejsze niż zwykle. Włosy spływały jej lśniącą czarną falą na ramiona i piersi, sięgały podłogi. Podniosła jedną z kul i opróżniła ją. Spieniona niebieska krydda koloru jej oczu rozlała się po śniegu, topiąc go na breję barwy indygo. W nozdrza uderzył mnie ostry, miętowy zapach środka konserwującego. Katharine przysypała kałużę garściami świeżego śniegu. - Teraz, kiedy kilka rodzin odeszło, te próbki to wszystko... - Licząc próbki, pokazywała Justine najcenniejsze z nich. - Jeśli te próbki są wszystkim, co mamy, to pozostaje tylko żywić nadzieję, że tyle wystarczy; musi wystarczyć, bo trudno je pozyskiwać, a nie ma już mężczyzn, od których można by pobrać następne, naturalnie, nie licząc mężczyzn rodziny Manwelina, ale ty... ty byłaś już z większością z nich, prawda, Katharine? Nie chciałem patrzeć na kule, na wypełniającą je gęstą, białą zawiesinę mężczyzn Devaki. Podszedłem do radia i podniosłem je z ziemi. - Może Katharine ma rację - zwróciłem się do Solego. - Może to radio jest tylko chore. Soli patrzył w milczeniu, jak obracam radio w rękach. - No dobrze, ale jeśli radio jest tylko chore, to dlaczego się samo nie wyleczy? - zauważył Bardo - Lordzie Pilocie? Pytałeś radio, czy jest chore, Lordzie Pilocie? - Tak, to było pierwsze pytanie, jakie zadałem - prychnął Soli. - Ale radio milczy; a to znaczy, że padło. - To przez tę przeklętą zimnicę - mruknął Bardo, skubiąc wąs. - Wszystkiemu zmroziłaby bebechy. - Czy wzięliśmy pod uwagę wszystko? - spytała moja matka. - Wszystkie możliwości? - Na przykład jakie? - burknął Soli. - Przez chwilę rozważaliśmy rozmaite możliwości: Może Lord Teknik zapomniał, że ma czekać przy swoim radiu na nasz sygnał? Może plama na słońcu albo jakiś silny impuls promieniowania z Vildu, który dotarł w końcu do Nigdylii, zakłóciły propagację fal radiowych w atmosferze? Może w Zakonie doszło w końcu do schizmy i wybuchła wojna domowa - a jeśli Wieża Teknika została zburzona, a wszystkie cudowne urządzenia tekników zniszczone? Robiło się coraz później. Byliśmy już zmęczeni i senni, skłonni do snucia najnieprawdobniejszych przypuszczeń. Chyba za długo żyliśmy pośród tych ośnieżonych wzgórz, zbyt wiele nocy spędziliśmy w śnieżnej chacie, słuchając poświstu wiatru i wycia wilków. Nie wiem, jak innym, ale mnie wszystko, co związane z Miastem, wydawało się odległe, samo zaś Miasto jakieś fantastyczne i nierzeczywiste, a wspomnienie dawnego Mallory’ego nieralne jak sen. Kiedy rozglądałem się tak po harpunach, schnących futrach i kamieniach oliwnych, płonących migotliwym żółtopomarańczowym światłem, nie chciało mi się wierzyć, że gdzieś tam istnieje jakiś rozleglejszy świat. Prawie wszystko wydawało się możliwe: A jeśli do Nigdylii przybyła jakaś nowa rasa obcych, zgładziła wszystkich ludzi i zajęła Miasto? A jeśli Ciałostała Istota albo jakiś inny bóg zmienił prawa rządzące czasoprzestrzenią i teraz fale radiowe i inne fale elektromagnetyczne albo rozchodzą się wolniej, albo nie mogą istnieć lokalnie? A jeśli nie istnieje już samo Miasto? Cała ta rozmowa wyraźnie deprymowała Bardo. Skręcał i rozkręcał między palcami koniec wąsa, gładził się po brzuchu. Zaczął po cichu - jak to miał w zwyczaju w obecności kobiet - puszczać wiatry. Fetor w chacie stawał się nie do wytrzymania. Justina zakaszlała i rozwachlowała dłonią powietrze przed nosem. Bardo wydął policzki i wskazał na psy śpiące przy wejściu do chaty. - To ten przeklęty Tusa! Nażre się zgniłych foczych flaków i pierdzi potem jak rakieta. Na Boga, ale tu śmierdzi! Smród był taki, że przez usta oddychali wszyscy, prócz Solego, który nie zwracając uwagi na mały problem Bardo, dłubał zapamiętale przy radiu. Moja matka zmarszczyła nos i zakryła twarz rąbkiem futra. Obrzuciła Bardo nieprzychylnym spojrzeniem. - Mężczyźni to cuchnące zwierzęta - powiedziała. Bardo zrobił zakłopotaną minę, a moja matka, zadzierając brodę, patrzyła na niego pogardliwie. Pogarda w jej oczach przeszła wkrótce w nienawiść, zarówno do Bardo, jak i do siebie samej. Moja matka język miała okrutny jak obosieczny nóż, i to okrucieństwo przejawiało się na dwóch poziomach: kiedy ktoś jej się naraził, stawała się wobec niego okrutna, a zarazem nienawidziła siebie samej za to okrucieństwo, a potem rozciągała tę nienawiść na tego, kto sprowokował ją do owego okrucieństwa. - Tak, wiem, co sobie myślisz - zwrócił się do niej Bardo. - Ale to Tunka pierdnął, albo Lola, nie ja. Moja matka, nie kryjąc obrzydzenia, zaczęła nakładać futro. - Jeśli radio nie żyje, to znaczy, że zostało zabite - powiedziała do Solego. - Urządzenia będące dziełem tekników nie umierają naturalną śmiercią. -1 wyszła z chaty, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. (A może, żeby wstąpić do chaty Anali na herbatę i plotki. Bardzo to polubiła podczas naszego krótkiego pobytu w jaskini). Soli próbował przeciąć krzemiennym nożem obudowę radia. - Jak się je otwiera? - wymruczał. - Musi być jakiś sposób. Może udałoby się ustalić, dlaczego nie działa? - Chcesz otworzyć radio, Lordzie Pilocie? - Bardo rozcierał nerwowo czerwone policzki. - Chyba żartujesz? - Powiedział to takim tonem, jakby Soli zaproponował otwarcie brzucha jemu, Bardo, celem ustalenia, dlaczego jego wnętrzności wytwarzają tyle gazów. Ale Soli nie żartował. Naprawdę starał się otworzyć radio. Około północy odkrył, że po przyłożeniu rozgrzanego krzemiennego ostrza do grubej lakierowanej powłoki, tworzywo łuszczy się i odchodzi cienkimi jak płatki śniegu warstewkami. Oczyścił w końcu obudowę z polewy, ale radio nadal pozostawało szczelnie zamknięte. Przez dłuższą chwilę przyglądał się tylnej ściance i wreszcie wypatrzył tam cztery małe, okrągłe, czarne plamki na tle jeszcze głębszej czerni, po jednej w każdym narożu obudowy. Te okrągłe plamki okazały się być otworami wypełnionymi szczeliwem. Wydłubał szczeliwo z dziurek, mozolnie dźgając je i wygarniając rozgrzanym krzemiennym szpikulcem. Skończywszy tę żmudną pracę, przysunął sie z radiem do kamieni oliwnych i po chwili oznajmił, że widzi na dnie dziurek przecięte na pół metalowe krążki. - Co to jest? - spytałem. - Trudno powiedzieć. - - To zajęcie dla teknika - mruknąłem. - Piloci nie powinni się mieszać do czegoś, co jest domeną tekników. Justine i Katharine leżały na śnieżnych łóżkach i próbowały zasnąć; Bardo chrapał głośno, rozwalony na moim niczym martwy niedźwiedź. - Tak, to zajęcie dla teknika - przyznał Soli. - Ale gdzie tu teknik, który by się tym zajął? - Zaciskając usta, wsunął krzemienny szpikulec w jedną z dziurek. Spróbował go przekręcić i szpikulec się złamał. Wsunął w dziurkę inny i przekręcił go w drugą stronę. Ten też się złamał. - Do diabła z teknikami i ich tajemnymi sztukami - powiedziałem. Soli przekręcił radio tylną ścianką do dołu i wytrząsnął odłamki krzemienia z dziurki. - Krzemień jest za kruchy - powiedział. Wziął długą drzazgę drzazgodrzewa, odłupaną z drzewca włóczni na mamuty. - Drzazgodrzewo nie jest tak twarde jak krzemień, ale i nie tak kruche, prawda? - To mówiąc, zastrugał krzemiennym nożem koniec drzazgi tak, że ten pasował idealnie do nacięć na metalowych krążkach, które tkwiły w czterech dziurkach. - Czemu to robisz? - spytałem. - Spodziewasz się, że uda ci się otworzyć radio, które teknicy wykonali tak, żeby tylko przez nich mogło być otwierane? - Gdzie się podziała twoja sławetna inicjatywa? - spytał. - Aż dziw, że zdołałeś spenetrować Istotę i bezpiecznie wrócić do domu. - To było co innego. - Tak, wtedy pomogło ci szczęście, a tutaj na szczęście nie ma co liczyć, prawda? Wetknął drzazgę zastruganym końcem w jedną z dziurek i przekręcił w prawo. Bez rezultatu. Przekręcił w lewo, ale to również nic nie dało. - Szczęście - mruknął i spróbował raz jeszcze, silniej. - Idzie! - powiedział. Kręcił dalej i po chwili wyjmował już z dziurki metalowy kółeczek długości mojego paznokcia. - Co to jest? - spytałem znowu. - Nie wiadomo. - Obejrzał metalowy kółeczek w blasku kamieni oliwnych. Podał mi go. Był to sztyft opleciony na całej długości wąziutkim spiralnym rowkiem. - Ale jedno jest pewne - ciągnął Soli. - Ten rowek musi się zazębiać z podobnym rowkiem naciętym w obudowie, bo inaczej kołek by wypadł. - Wykręcił trzy pozostałe kołeczki i tylna ścianka radia odskoczyła. - Ha! - szepnąłem - teknik oszalałby na widok splotu, ale pilot potrafi rozwiązywać teknikowe tajemnice z taką łatwością, jak... - Zamilcz! Niczego nie rozwiązaliśmy. Zajrzałem do wnętrza radia. Zobaczyłem wielobarwną, splątaną gmatwaninę plastiku, szkła i metalu, a wszystko to połączone ze sobą w myśl jakichś dziwnych, niezgłębionych zasad. Zrozumiałem od razu, dlaczego radio samo się nie wyleczyło: Nie wiedzieć czemu, teknicy, zamiast wyhodować je w całości, tak jak hodują, dajmy na to, obwody i inne części statku świetlnego, wykonali radio z dawno nie stosowanych, archaicznych dyskretnych komponentów. Widok tej zdecydowanie prymitywnej konstrukcji zbił mnie z tropu. Usiłowałem dociec, na jakiej zasadzie działała, chociaż z równym powodzeniem mógłbym próbować czerpać ezoteryczną wiedzę z kłębka skręconych spiral. Musiałem przyznać, że tajemnice tekników są dla mnie tak samo niezrozumiałe, jak tajemnica Iel-dra uwięziona w plazmie rozrodczej Alaloi. - Ależ to barbarzyńskie - mruknąłem. - Dlaczego teknicy wykonali radio ze starożytnych komponentów? - Teknicy, tak samo jak my, mają swoje tajemnice - odparł. - Urządzenie z przeszłości na podróż w przeszłość - taki żart byłby chyba w ich stylu, nie uważasz? - Potrząśnij - powiedziałem, spoglądając na niego. - Może któryś z elementów się obluzował. - To nieprawdopodobne - burknął, ale poszedł za moją radą. Nic to nie dało. A ja uświadomiłem sobie, że elementy wykonane przez tekników nie mają prawa się obluzowywać. - Dlaczego twierdzisz, że padło? - zapytałem. - Kiedy pstrykam tym przełącznikiem - powiedział, przerzucając czarną plastikową dźwigienkę na płycie czołowej radia - nic się nie dzieje. Nie zostaje zapoczątkowany przepływ elektronów. Co najmniej jeden element musi być chory. - Który? - Kto to wie? - mruknął, poszturchując na chybił trafił palcem wskazującym to ten, to tamten element. - - No dobrze, a więc padło, i nic na to nie poradzimy. - Może tak, może nie. Spojrzałem znowu na wnętrzności radia. Któryś element lub zespół elementów musiał być na pewno odpowiedzialny za odbieranie naszych głosów, inny kodował informacje przenoszoną przez fale dźwiękowe, kolejny modulował tę informację, jeszcze inny generował i wysyłał fale radiowe w niebo do satelitów orbitujących wokół planety. Ale który jest który, nie miałem pojęcia. - Beznadziejna sprawa - orzekłem. - Być może. Poskrobał długim paznokciem powierzchnię białego kryształka. - Ten kryształek może wibrować pod wpływem naszych głosów i wywoływać odpowiadające tym wibracjom wahania prądu elektrycznego. Tak, może zmieniać swoją rezystancję elektryczną, co pociąga za sobą zmianę natężenia prądu. Gdyby udało się nam prześledzić drogę przepływu prądu, ustalilibyśmy może, dlaczego radio padło. Pokręciłem głową. Nie wierzyłem, że zdołamy prześledzić drogę przepływu prądu przez setki elementów upakowanych w radiu, ani że będziemy w stanie wydedukować przeznaczenie poszczególnych elementów. - Ojciec - podjął Soli - uczył mnie kiedyś teorii działania radia i innych starożytnych urządzeń. Chciał, żebym poznał historię naszej technologii. - O ile mi wiadomo, Alexandar był kantorem, nie historykiem. - Tak, był kantorem. I dlatego chciał mi uświadomić ograniczenia technologii, a ściślej mówiąc, szpetotę praktycznych teorii. Sam nienawidził technologii, zarówno tej dawnej, jak i współczesnej. Najlepsza matematyka, mawiał, to czysta matematyka, matematyka osiągnięć, której nie mogą wykorzystać w praktyce mechanicy ani teknicy. Nauczył mnie termodynamiki i hydrauliki, teorii konstruowania bomb wodorowych. Teorii cząstek i teorii hologramu, i teorii odwzorowań, i teorii informacji, setek, tysięcy teorii manipulowania rzeczami. Mój ojciec był zimnym, twardym, bezwzględnie precyzyjnym człowiekiem. I chciał zaszczepić mi tę swoją ascezę, pragnął, żebym stał się taki sam jak on. - Przymknął oczy, potarł skronie i odwrócił głowę. - Ale ja taki nie jestem - usłyszałem jego szept - nie jestem. - Odczekałem chwilę i zapytałem: - A więc znasz się na radiach? Pokręcił głową. - Kiedyś teoria działania radia była powszechnie znana. Ale uległa zapomnieniu. Naturalnie, Soli nie zapomniał wszystkiego. Strzępy nauk ojca pozostały mu w pamięci: Fale elektromagnetyczne składały się z pól, magnetycznego i elektrycznego, które wibrują pod kątem prostym w stosunku do siebie; informację można było nakładać na fale elektromagnetyczne na różne sposoby, na przykład modulując amplitudę bądź częstotliwość; opuściwszy już radio sygnał stawał się podatny na wpływ rozmaitych czynników zakłócających, takich jak plamy na słońcu, zjonizowana atmosfera, promieniowanie innych źródeł elektrycznych, i tak dalej, które mogły go zniekształcić. Były setki przyczyn nakładania się na sygnał radiowy pasożytniczych szumów. Eliminowanie tych szumów z przesyłanych informacji stanowiło wielki problem. - Ale sygnał można uodpornić na zakłócenia, odpowiednio go kodując - mówił Soli. - Są takie sposoby. Teoretycznie dowiedziono, że istnieje niemal idealny kod, trzeba go tylko znaleźć. Tak, w tym cała sztuka, w kodowaniu sygnału i odfiltrowywaniu z niego szumów. W odkryciu tego kodu. Z zaciśniętymi ustami wpatrywał się w radio. - A jeśli sygnał nie zostanie prawidłowo zakodowany, to zawarta w nim informacja ulegnie zniszczeniu? - zapytałem. - Nie, informację można stworzyć, ale zniszczyć się jej nie da - jeśli wierzyć holistom. Na jakimś tam poziomie informacja zawsze istnieje. Cała sztuka w tym, żeby przesyłać ją bez szumów przy zachowaniu spójności. Potarłem nos, a potem dotknąłem przeźroczystego, niebieskiego elementu. Był twardy i gładki jak szkło. - Ale które elementy kodują informację, a które odfiltrowują szumy? Pamiętasz? Zwinął dłoń w pięść i potarł nią skroń. - Niestety nie - przyznał. - Szkoda - mruknąłem. - Tak, szkoda, ale jest szansa, że te wspomnienia da się odzyskać. - - Szansa? Obudziliśmy pozostałych i posłaliśmy Bardo do chaty Anali po moją matkę. Po chwili wpełzła do naszej chaty za Bardo, który, wdepnąwszy w kupkę psich odchodów, klął na czym świat stoi. Soli dał wszystkim znak, żeby usiedli przed nim. Położył sobie radio na kolanach i powiedział: - Potrzebna jest wasza pomoc. Bardo wiercił się niespokojnie. Nadal dręczyły go nocne wzwody członka i było mu niewygodnie; futro napinało mu się na brzuchu niczym podparty masztem namiot. Zerknął na radio podejrzliwie. - Szkoda, Lordzie Pilocie, szkoda - wybąkał i zaczął zdrapywać sobie błoto ze spodni na kolanie. - Tylko tyle masz do powiedzenia? - No... nie. Chciałem przez to powiedzieć, że skoro radio’nie żyje, to nie będziemy mogli stąd odejść przed głęboką zimą, prawda? A to szkoda, bo... - Nie, wyleczymy radio - przerwał mu Soli. - Wytężcie pamięć. Może któreś z was przyglądało się kiedyś teknikowi naprawiającemu robota; może przypomnicie sobie jakieś okruchy wiedzy z dzieciństwa. - Na mnie nie licz, Lordzie Pilocie - wyrwał się Bardo. - Na mnie nie licz. -1 roześmiał się, a ja mu zawtórowałem, bo na Latoświecie, gdzie spędził dzieciństwo, nie ma ani tekników, ani robotów. Na Latoświecie lordowie i szlachetnie urodzeni bojkotują wszelkiego rodzaju skomplikowane mechanizmy, bo słusznie obawiają się siły tekników, programistów i innych, którzy znają się na czymś, o czym oni nie mają pojęcia. Tak więc na Latoświecie pracę maszyn wykonują ludzie. - Przypominam sobie - podjął Bardo - że niewolników, którzy nie mieli już sił pracować w kopalniach mojej rodziny - nie patrz tak na mnie Mallory, nie miałem na to żadnego wpływu - zwykliśmy odsprzedawać tym przeklętym snycerom. Snycerzy pobierali od nich organy. Działającą maszynę zobaczyłem dopiero po przybyciu do Nigdylii. Moja matka popatrzyła z niechęcią na Bardo i pokiwała głową. - Naprawdę myślisz, że uda ci się wyleczyć to radio? - spytała, zwracając się do Solego. - Nawet gdybyśmy pamiętali, znali przeznaczenie każdej części, to niby jak mielibyśmy wyleczyć choćby jedną z nich? Gdzie narzędzia? Gdzie wiedza? Czy przed przyswojeniem sobie sztuki obróbki krzemienia potrafilibyśmy naprawić ukruszony czubek grota włóczni? - Być może - odparł Soli. - Lord Pilot zawsze jest krytyczny - powiedziała moja matka, przekrzywiając głowę i spoglądając na niego spod przymrużonych powiek. - Wobec niektórych ludzi, którzy porywają się na niemożliwe. Oczy zwęziły się Solemu do niebieskich szparek, ale nic nie powiedział. Justine wpatrywała się przez cały ten czas we wnętrzności radia. I nagle jej gładkie, opalone policzki rozciągnęły się w uśmiechu. - Nie wiem - powiedziała - na ile można być pewnym wspomnień z dzieciństwa. Zwłaszcza wspomnień, które wydają się być wspomnieniami wspomnień, a nawet wspomnieniami czegoś, o czym ktoś nam dawno temu opowiadał, nie jestem więc pewna, czy pamiętam to dokładnie, ale kiedy byłam małą dziewczynką... pamiętasz, Moiro? - zwróciła się do mojej matki. - Pamiętasz, jak nasza matka, kiedy byłyśmy jeszcze małymi dziewczynkami, zwykła nas zabierać do muzeum na Ruede? Nie pamiętasz? Ale ja pamiętam, i raz widziałam tam wystawę starożytnej elektroniki. - Dotknęła ostrożnie długim palcem maleńkiego metalowego kółeczka we wnętrzu radia. - Mogę się mylić, ale to nazywało się chyba dioda albo trioda, nie jestem pewna, ale pamiętam, że było tam coś, co nazywało się dioda prostownicza i służyło do kształtowania przebiegu sygnału radiowego. A może to były diody pin? Naprawdę nie jestem pewna.. Soli słuchał, wpatrując się w nią z napięciem, jak talaw w śnieżnego zająca. - Spróbuj sobie przypomnieć - powiedział, kiedy skończyła. Justine uśmiechnęła się do Solego i musnęła palcem włoski na grzbiecie jego dłoni. - Ale po co, Leopoldzie, skoro ty zwiedzałeś podobne wystawy w muzeach Miasta? Zaraz po naszym ślubie interesowały cię takie rzeczy. Nie pamiętasz? Z twarzy Solego odpłynęła krew. Przetarł oczy, odchrząknął i westchnął. - Tak, mam pewne mgliste wspomnienia - przyznał. - Ale to byjo tak dawno temu. Przymknął oczy i skrzywił się, jakby bolała go głowa. Wstrzymał oddech. - Prawda - powiedział w końcu. - Niedaleko Hiacyntowych Ogrodów jest sala pełna takich jak te elementów. - Przesunął palcem po wąskich wargach. Po raz pierwszy widziałem go zakłopotanego. - Ale nazwy i przeznaczenie tych elementów... wspomnienia uleciały. - Przypominacze - przypomniałem mu - mawiają, że wspomnienia mogą zblaknąć, ale zniszczyć się ich nie da. - Owszem - powiedział - tak mawiają przypominacze. Przypominacze... - Ich program nauki niewiele się różni od naszego - zauważyła Justine. - Niektóre z technik medytacyjnych są identyczne, tak powiedział mi kiedyś Thomas Ranę na Północnym Kręgu. Oto jego słowa: „Justine...” no nic, nie będę wam tu powtarzała wszystkiego, co mi mówił, ale pamiętam, jak powiedział, że wszystko, co kiedykolwiek widzieliśmy, słyszeliśmy, czuliśmy czy myśleliśmy, jest zapisane gdzieś w pamięci i każdy może to stamtąd odczytać, jeśli się tylko postara, jeśli potrafi sekwensować - tak to chyba nazwał Thomas - i obrazować, to dwie z ich technik medytacyjnych podobne do naszych. Soli patrzył na radio, zaglądając w przeszłość. - Czy pilot potrafi myśleć jak przypominacz? - spytał. - Czy to możliwe? Owszem, nie wykluczone, że możliwe. Zamknął oczy i odpłynął w dwudziesty z sześćdziesięciu czterech stanów medytacyjnych korytarzowania, w stan pamięci asocjacyjnej, jak nazywają go piloci. Ze stanu tego przeszedł do obrazowania, w którym pozostał przez sporą część nocy. (Dopiero po latach, na skutym lodem morzu, miał mi zdać pełną relację z tego wyczerpującego wysiłku. Wówczas myślałem, że po prostu zasnął, ewentualnie trwa w stanie otwartego czekania). Próbował wygrzebywać z pamięci obrazy widziane przed setkami lat, ale nie potrafił tak jak przypominacze dekodować tych obrazów z chemicznej pamięci zapachów i przenosić ich do pamięci eidetycznej. Ponieważ przypominacze nauczają, że pamięć zapachów jest często kluczem do większych sekwencji pamięciowych, próbował odtworzyć swoje wspomnienia, zdrapując z elementów radia arsenki galu i german, i wąchając je; próbował posiłkować się pamięcią logiczną; próbował z uporem dokonać czegoś, w czym nie był przeszkolony; próbował całą noc, próbował na wszelkie sposoby otworzyć swą pamięć, próbował tak długo, że miał już trudności z utrzymaniem opadającej mu z wyczerpania głowy. Pod koniec z taką siłą ściskał radio w dłoniach, że krawędzie obudowy przecięły mu skórę i spomiędzy palców popłynęła krew. Justine szepnęła mi, że zrobił to, ponieważ jest wściekły na siebie, że mu się nie udało. W końcu otworzył oczy. Nie podobał mi się ich wyraz, zwłaszcza kiedy zaczął przenosić wzrok ze mnie na moją matkę i z powrotem. - Radio nie żyje - oznajmił. - Nie da się go wyleczyć. - Szkoda - mruknął Bardo. - Po powrocie do Miasta - podjął Soli - każdy, kto kiedykolwiek dotykał radia, stanie przed akaszykami. Moira ma rację, ktoś z rozmysłem zabił radio, prawdopodobnie po to, żeby nas tutaj zatrzymać i w ten sposób pogrążyć ekspedycję. A ten, kto zabił radio, zostanie wypędzony z Miasta - przysięgam. Wymieniłem z matką spojrzenia. Z pewnością Soli nie podejrzewał ani mnie, ani jej o sabotowanie z narażeniem życia naszej ekspedycji. W szarówce przedświtu zastanawialiśmy się, kto mógł zabić radio. Bardo zauważył, że wielu jest takich - na przykład piloci kupcy z Trii - którzy nie chcieliby, żeby nasz Zakon posiadł tajemnice Ieldra, obojętne czego te tajemnice dotyczą. - Są również obcy, tacy jak Darghinni, którzy zazdrościliby ludziom, gdyby ci ogłosili, że Ieldra faworyzują naszą rasę. Tak samo Scutari, z tego samego powodu, A ileż religijnych zakonów z rozmaitych planet posunęłoby się do morderstwa, byle tylko nie dopuścić do tego, by ich tajemnice i sekrety zdominowane zostały przez większą tajemnicę, tajemnicę najwyższą? A Brama Niebios, Vesper, nawet Larrondissement? A sztuczne światy Gwiazdy Podwójnej Aud, na Boga? Co... - Tak, mamy wrogów - przyznał Soli. - Ale to chyba nie oni grzebali w naszych rzeczach osobistych, prawda? - - No... naturalnie, że nie, Lordzie Pilocie. - Bardo ssał przez chwilę w zamyśleniu wąs, a potem zadał pytanie, które nurtowało nas wszystkich: -1 co teraz zrobimy, Lordzie Pilocie? Spojrzeliśmy wyczekująco na Solego. - Tak, to jest problem - powiedział - co teraz robić, skoro Mallory nie potrafił się pohamować. Czekać na wiatrowiec czy nie czekać? Wspomnę tutaj, że Soli od początku brał pod uwagę możliwość utraty w rozmaitych katastrofach przynajmniej jednej pary sań, a wraz z nimi radia. I na wypadek gdybyśmy nie byli w stanie nawiązać łączności z Miastem drogą radiową, ustalił awaryjną datę spotkania z wiatrowcem w tym samym miejscu na południe od wyspy, w którym nas wysadzono. Dzień ten wypadał na samym początku głębokiej zimy, czyli za jakieś dwieście dni. - Nie, tak długo nie możemy czekać - orzekł teraz. - Nie jesteśmy tu już mile widziani, zauważyliście chyba? Powinniśmy ruszać jutro w drogę. Dotrzemy na saniach do Wysp Zewnętrznych i tam przeczekamy roztopy. W dalszą drogę do Miasta ruszymy następnej zimy, kiedy morze znowu zamarznie. Ale Bardo miał do tego planu zastrzeżenia. - A jeśli nie znajdziemy na Wyspach Zewnętrznych niczego do jedzenia? - spytał. - A jeśli lód na morzu popęka wcześniej, przed nadejściem pozornej zimy? A jeśli... - Jesteśmy teraz Alaloi, nieprawdaż? - przerwał mu z ironią w głosie Soli. -1 powinniśmy być zaprawieni w walce o przetrwanie, jak na Alaloi przystało. Nie, to dobry plan. Ładujemy sanie i w drogę. - A jeśli rozpęta się burza i pobłądzimy? - zaprotestował Bardo.! - Jesteśmy również pilotami - zauważył Soli. - Będziemy się kierowali według gwiazd. Nie zabłądzimy. Przez cały ten czas Katharine milczała. Siedziała na swoim łóżku i zapatrzona w płomienie przeczesywała palcami włosy, nie biorąc udziału w dyskusji. Kiedy jednak Soli zaczął zbierać swoje futra, podeszła do niego i położyła mu rękę na dłoni. Po raz pierwszy widziałem, jak go dotyka. - To nie byłoby roztropne, ojcze - powiedziała. - Ta podróż na wschód, kiedy... - Kiedy, co? - Chciałam powiedzieć, że ty i reszta możecie ruszać na wschód i głodować, ale nie byłoby to wskazane dla mnie i... - Nie byłoby wskazane? Dlaczego? Spuściła wzrok. - Bo jestem w ciąży, ojcze - powiedziała. W chacie zaległa absolutna cisza, porównywalna niemal z ciszą głębokiego kosmosu. Soli gapił się w osłupieniu na Katharine, leżąca na łóżku Justine poderwała głowę i otworzyła szeroko oczy. Ja również wpatrywałem się oniemiały w Katharine. - Czyje to dziecko? - wykrztusił w końcu Soli. Ja również umierałem z ciekawości, kto jest ojcem. - Liama? - spytał Soli. - Któż to wie? - Co powiedziałaś? - Skąd mam wiedzieć, czyje to dziecko... z tyloma mężczyznami byłam, sam rozumiesz. Soli ścisnął drugą dłonią swoje zakrwawione palce. - Miałaś się przecież zabezpieczać, prawda? - wybąkał. - Stosować te metody... te sposoby, do których uciekają się kobiety, kiedy... - Ja chciałam zajść w ciążę, ojcze. - Cóż za nieostrożność! - wyszeptał Soli. - Co się stało, stanie się - odparła z uśmiechem Katharine - co będzie, jest. - Wieszcze gadanie - mruknął Soli - wciąż to wieszcze gadanie. - Przepraszam, ojcze. Znowu przykryła dłonią jego dłoń. Po chwili odwrócił głowę i przemówił do stropu chaty: - Zresztą, co za różnica, kto jest ojcem? Najważniejsze, że wracamy do Miasta, gdzie będziesz mogła w odpowiednich warunkach wychowywać to dziecko. Kiedy ma się urodzić? - Nąjprawdopodobniejsza data to siedemnasty dzień głębokiej zimy. - A zatem zostajemy tutaj do dziewięćdziesiątego trzeciego dnia zimy. Do przylotu wiatrowca. Mallory przeprosi za swoje przewiny. Zawrzemy pokój i będziemy tu żyli bezkonfliktowo. - Odwrócił się znowu do radia i zaczął dotykać krwawiącymi palcami poszczególnych elementów. - Tak, Mallory przeprosi i powstrzyma się w przyszłości od wszczynania awantur. Jeszcze tego samego dnia odszukałem Liama i przeprosiłem za to, że podniosłem na niego włócznię. Nie było to łatwe, bo unikał mojego wzroku i ani razu nie spojrzał mi w oczy. Przeprosiłem też Yuriego; przeprosiłem Anale, Wicenta, Seifa i Liluye, i wszystkie kobiety i mężczyzn rodziny Manwelina. Na koniec przeprosiłem Solego, który od rana siedział w chacie z radiem na kolanach, ale on chyba nie słuchał, co mówię. - Po powrocie do Miasta zrobi się genotypie - wyszeptał jakby do siebie. - Ustali się, kto jest ojcem dziecka. Próbowałem potem zasnąć, ale nie mogłem; przez cały dzień leżałem z szeroko otwartymi oczami, wsłuchując się w ryk szalejącej na zewnątrz burzy i zastanawiając, czy czasem dziecko, które rozwijało się w łonie Katharine, nie jest moim. 15 Oczy wieszczki Jeśli umiecie wpatrzyć się w nasiona Czasu i orzec, które ziarnko wzrośnie, Które zmarnieje - przemówcie i do mnie: Nie błagam, lecz i nie boję się waszych Łask i niechęci. z „Makbeta” Szekspira, Fubulisty Stulecia Odkryć Tak więc żyliśmy dalej pokojowo wśród Devaki, chociaż czasami był to kruchy pokój. Czas mijał szybko. Skończyły się burze śródzimowej wiosny i przyszły pogodne, suche dni pozornej zimy. Kiedy lód na morzu popękał i stopniał, polowaliśmy przy brzegu na migrujące dorsze i coho. Polowaliśmy w głębi lądu na kudłacze. Raz udało nam się zapędzić małe ich stadko poza krawędź urwiska i głód się skończył. Zaczęliśmy wieść osiadłe życie, najadając się do syta i wygrzewając w słońcu. Przestałem brać sobie do serca ponure spojrzenia, którymi obrzucał mnie Liam, kiedy tylko w jaskini czy w lesie skrzyżowały się nasze ścieżki. Starałem się nie przejmować; starałem się ignorować przeczucie nadciągającego nieszczęścia, które ogarniało mnie, ilekroć spojrzałem na Katharine. Dzień po dniu obserwowałem jej pęczniejący brzuch i myślałem o nasieniu, które w nim kiełkowało. Tysiąc razy zachodziłem w głowę, czyje dziecko nosi. Tysiąc razy zapowiadałem sobie, że zaraz po powrocie do Miasta zaniosę dziecko do mistrza spajacza i poproszę: „Powiedz mi, czy jestem ojcem”. Nie tylko mnie interesowała sprawa ojcostwa. Pytanie, kto też może być ojcem dziecka, musiało nurtować również Liama i sporą grupkę mężczyzn Devaki. Ale ich zainteresowanie różniło się od mojego. Niewiele wiedzieli o genetyce i mało ich obchodziło, kim są genetyczni rodzice ich dzieci. Devaki mają tyle wspólnych chromosomów, że słusznie uważają wszystkie dzieci plemienia za swoich prawie-synów i córki. Owszem, uznają, że tylko jeden mężczyzna może być rodzonym ojcem dziecka, ale liczy się dla nich jedynie małżeństwo. Interesowało ich tylko, kiedy przyjdzie czas na Ka-tharine i kto weźmie ją sobie za żonę, zostając w ten sposób ojcem nowo narodzonego. Wszyscy myśleli, że tym kimś będzie Liam. Podczas tych długich dni Yuri wiele razy przychodził do Solego, żeby przeć do połączenia naszych rodzin poprzez małżeństwo dwojga ich członków. - Nie jest dobrze dla dziecka, kiedy nie ma ojca - powiedział pewnego dnia po udanym polowaniu. - Widziałeś, jak śmieją się Katharine i Liam, kiedy są razem? I czyż można ich za to winić? Katharine jest piękną kobietą, a mój syn to piękny mężczyzna, i jeśli się pobiorą, będą mieli mnóstwo pięknych dzieci. A Soli, tak jak za każdym razem, mruknął: - No tak, małżeństwo. Cóż, może zaczekamy i zobaczymy. Te niedzwuznaczne sugestie niepokoiły Solego do tego stopnia, że unikał jak mógł Yuriego. Wiele nocy spędził nad radiem, usiłując sobie przypomnieć zasadę jego działania. Często, zatopiony w ponurej zadumie, obserwował śpiącą Katharine. Pewnego wieczoru moja matka zauważyła to i całkiem opacznie odczytała jego spojrzenie. Podeszła do Solego i powiedziała: - Katharine powinna usunąć płód. O tym myślisz. Wszyscy o tym myślimy. Nie wiadomo, kto jest ojcem. Powinna się pozbyć ciąży. Są na to sposoby, sposoby Alaloi. Korzeń wilczego krzewu - to naturalny środek na wywołanie poronienia. Siedziałem przy kamieniach oliwnych i obserwowałem ich spod oka. Soli nie odezwał się ani nie poruszył. Nie spojrzał nawet na moją matkę. - Odejdź - szepnął po chwili. - Odejdź. Moja matka wolałaby chyba, żeby splunął jej w twarz. Nade wszystko nie znosiła, kiedy ją lekceważono. (Pod tym względem była taka sama jak Soli). Nie potrafię opisać grymasu, jaki wykrzywił jej twarz, kiedy Soli to powiedział. Zazwyczaj robiła wszystko, by nie stracić samokontroli, jednak tego wieczoru na jej twarzy odmalowały się wstyd, wściekłość, strach i inne mroczne emocje, których nie umiem nawet nazwać. Powieki zaczął jej szarpać nerwowy tik. - Lord Pilot uważa się za świętego - wycedziła, przeszywając go wzrokiem. - Ale ty mało jeszcze wiesz. Mało wiesz. Po dziś dzień uważam, że tragedii dałoby się uniknąć, gdybyśmy mieli na tyle rozsądku, by odejść natychmiast po stwierdzeniu, że radio padło, albo gdyby niektórzy z nas potrafili nad sobą panować. (Ale Katharine na pewno by się ze mną nie zgodziła. Tak było zawsze; powiedziałaby pewnie, że ziarna tej katastrofy posiane zostały na długo przed naszymi narodzinami, a kto wie, czy nje przed narodzinami gwiazd). Skąd u nas ta niemal niewyczerpana zdolność do oszukiwania samych siebie, do wmawiania sobie, że nieprawdą jest ewidentna prawda? Co mi kazało łudzić się, że Devaki są zgodnymi, nie chowającymi urazy ludźmi, ludźmi, którzy ponad wszystko miłują pokój i harmonię? A raczej, dlaczego myślałem, że tylko tacy są (bo oni rzeczywiście byli zgodni, a ich pobłażliwość miała pewnego dnia wzruszyć mnie do łez)? Dlaczego przykładałem do nich tak uproszczoną miarę? Dlaczego nie widziałem ich takimi, jakimi byli naprawdę? Zakładanie, że inni czują i myślą dokładnie tak samo jak my, to najpospolitszy z błędów, popełniany zarówno przez obcych, jak i ludzi. Niepomny swoich doświadczeń w obrębie Istoty - a może właśnie w ich wyniku - popełniłem ten błąd. Wszedłem kiedyś na krótką chwilę w rzeczywistość i wszechświat zapachów obcej, Jaśminy Pomarańczy. O ileż prostsze powino być zrozumienie prymitywnych ludzi, wśród których żyłem już od pół roku. Wydawało mi się, że ich zrozumiałem. Żyłem jak Alaloi i myślałem, że obraz życia Alaloi, jaki sobie wyrobiłem, musi być zbliżony do tego, jakim oni je widzą. Czy tak samo jak ja postrzegali piękno? Polując w lasach, z pewnością rozkoszowali się tak jak ja skrzypieniem świeżego śniegu pod nartami, chłodnym powietrzem, ujadaniem psów, wszystkim, widokiem biało-zielonych zmrożonych świerków, które, rozbrzmiewając śpiewem śnieżnych nurzyków, kołyszą się na wietrze. Z pewnością obcowali z naturą bliżej niż ludzie cywilizowani; pod wieloma względami byli od tych ostatnich szczęśliwsi, bardziej autentyczni, w jakimś sensie żyli pełniej. (Ja również odnajdywałem pośród tych gór coś na kształt szczęścia, mimo pomniejszych utrapień w postaci wszy, brudu i krwawej herbaty. Do tej pory nie mogę się nadziwić, że do nich przywykłem). Czy to w lesie czy na plaży nad zimnym oceanem, zdarzały mi się chwile, w których po raz pierwszy czułem, że naprawdę żyję. Przybyłem na tę wyspę, by szukać tajemnicy życia w tkankach zamieszkujących ją ludzi, a, o, ironio, odnajduję ją w nacierających na brzeg falach, w krzykach kaczek i śnieżnych gęsi, w dzikiej przyrodzie tego świata. Jakże przyziemny, jakże trywialny wydawał mi się w takich chwilach cel naszej wyprawy! Czymże była boska wiedza zawarta w ludzkich chromosomach wobec nieskończenie większej mądrości świata? Odkrywałem w sobie przemożną wolę czerpania z życia pełnymi garściami. Radością napełniało mnie niemal wszystko, co tu robiłem - od zbierania chrustu na ognisko i obserwowania topniejących płatków śniegu, poprzez jedzenie i spółkowanie, na polowania na zwierzęta kończąc..Sądziłem, że Devaki podobnie jak ja radują się tym wszystkim; myślałem, że dla tej radości żyją. Harmonia, pokój, szczęście - oto elementy życia w zgodzie z naturą w naturalnym świecie. Ale życie to nie tylko radość. Devaki o tym wiedzieli. Ja również to przeczuwałem, lecz wiedza i przeczucie to nie to samo. Stąd właśnie wzięła się moja arogancja, moja krótkowzroczność, mój błąd: zapomniałem, że natura, choć pełna radości, potrafi być również okrutna i gwałtowna. Nie rozumiałem, jak Devaki mogą akceptować - a nawet kochać i chołubić - gwałt i tragedie życia. Nie doceniałem ich ukochania harmonii, ich autentycznego rozumienia intencji Świa-toducha, które nazywali halla. Myślałem, że w lasach Tysiąca Wysp podstawą stosunków międzyludzkich są pokój i tolerancja. W rzeczywistości nie wiedziałem nic o straszliwej czasami naturze halla. Za nadrzędną tragedię życia uważałem zawsze fakt, że musi się ono kończyć śmiercią. Nawet do tych, którzy dożywają późnej starości, pewnego dnia nieuchronnie przychodzi śmierć. Nie będzie to przyjemne, muszę tu jednak opowiedzieć o śmierci Shanidara, bo właśnie to wydarzenie, oraz wydarzenia, które później nastąpiły, sprawiły, że przekonałem się, do czego zdolni są Devaki, byle tylko zachować swój halla związek ze światem. Początek zimy jest zazwyczaj porą chłodnych bezchmurnych dni i siarczyście mroźnych nocy. Mniej więcej co trzy dni sypie śnieg - zwiewny, miękki pył, z którego powstają roziskrzone, puszyste zaspy. Ale co jakiś czas, co dziesięć lat, zima przychodzi niespodziewanie, i od razu pokazuje zęby. Poranki wstają błękitnozimne, powietrze jest tak ostre i suche, że śnieg nie pada. Żylistny już około dwustu dni wśród Devaki, kiedy nagle się ochłodziło i wszyscy zaczęli przebąkiwać, że zanosi się na taką właśnie długą, przypadającą raz na dziesięć lat zimę. Devaki byli szczęśliwi, bo zebrali mnóstwo orzechów baldo, które przechowywali w uszytych ze skóry baryłkach. Poza tym zgromadzili spore zapasy zamrożonych coho i sheefiszów, wędzonego mięsa kudłaczy, kaczych jaj i pieczonych jedwabistych brzuchów. Żywności było w bród. Starzy ludzie, którzy poprzedniej zimy chodzili głodni, cieszyli się. Tej radości nie podzielał tylko Shanidar, którego wyniszczony organizm nie przyjmował już posiłków. Pięćdziesiątego trzeciego dnia zaczął się uskarżać na palący ból w brzuchu. Od tamtej pory odwiedzałem go regularnie w komorze i próbowałem karmić gotowanymi na miękko jajami, ale nic to nie dawało. Wysechł na wiór, pod starą, pożółkłą, napiętą skórą widać mu było wszystkie kości. Płynęły dni, a ja nie mogłem się nadziwić, że wciąż jeszcze żyje. Żartował często, że niektórzy ludzie potrafią wysysać pożywienie z powietrza. Kiedy indziej znów, z rzężeniem łapał powietrze, jak ryba wyciągnięta z wody, i nie mógł mówić. Zastanawiałem się, co sprawia, że życie jeszcze się w nim kołacze, jaki wewnętrzny ogień nie pozwala mu wyzionąć ducha, choć jego czas dawno już minął. Agonia trwała długo. Osiemdziesiątego drugiego dnia zaczął wymiotować krwią. Przez dwa dni nie pił w ogóle wody, a kiedy zaświtał dzień trzeci, było jasne, że to już jego ostatni. Zawołał mnie, żebym go wyniósł z komory do wylotu jaskini. Spełniłem jego prośbę; nawet okutany w grube futra był lekki jak dziecko, tak lekki, że przemknęło mi przez myśl, iż spora jego część musiała już odejść na tamtą stronę. Kiedy sadzałem go przy ogniskach u wylotu jaskini, poruszały się tylko jego oczy, próbujące chyba chłonąć widok snujących się na niebie obłoczków. - Mallory Zabójca Fok jest uczynny - powiedział i rozkaszlał się. Dorzuciłem do ogniska parę patyków. - Nie zimno ci? - zapytałem. - Nie czuję, widzisz, własnego ciała, skąd więc mam wiedzieć, czy mi zimno, hmmm? - odparł, a zaraz potem zmienił zdanie: - Słuchaj, tak, zimno mi... o, jak zimno. Zupełnie jakbym wpadł w przerębel w morzu. Podsyciłem ogień. Pomarańczowe języki płomieni strzeliły w górę, liznęły skalny wylot jaskini, jęły topić śnieg w promieniu czterech stóp od ogniska. Żar parzył mi twarz. Siedzieliśmy oparci plecami o ciepłą skałę i patrzyliśmy na długi ośnieżony stok, opadający ku lasowi. - Teraz lepiej, jak dobrze, jak ciepło... Słuchaj, długo trzeba czekać, żeby gwiazdy rozbłysły na niebie? - Niedługo - skłamałem. Siedzieliśmy tam przez całe, przeraźliwie długie popołudnie, gawędząc o ciąży Katharine i innych bieżących sprawach plemienia. Shanidarowi, choć był tak osłabiony, chory i z trudem oddychał, usta się nie zamykały. Musiał jednak robić długie przerwy między poszczególnymi słowami. Wchodzący do jaskini i wychodzący z niej Devaki omijali nas szerokim łukiem. Szczególnie podejrzliwie, jak na wilki, które chcą im porwać dzieci, popatrywały na nas kobiety uginające się pod ciężarem ogromnych bloków śniegu na wodę do picia. Ostatnimi dniami, widząc mnie wychodzącego od Shanidara, szeptały coś między sobą i kręciły głowami, jakby obruszone moimi wizytami u starca. Chyba nie mogły zrozumieć, czemu odwiedzam człowieka, który nie umarł we właściwym czasie. Teraz, dorzucając drew do ogniska i patrząc na spierzchnięte, z trudem formujące słowa wargi Shanidara, sam się sobie dziwiłem. W końcu zapadły ciemności i rozbłysły gwiazdy, dziesięć tysięcy roziskrzonych okruchów lodu na tle czarnego futra nocy. - Losas shona - wyszeptał Shanidar, patrząc na nie zachłannie na wpół oślepłymi oczami. Zaniósł się suchym kaszlem, a potem wykrztusił. - Jakże ja kocham te światła!... mógłbyś podrzucić więcej drew do ogniska, hmmm? Zimno tu. Słuchaj, myślę, że tej głębokiej zimy wcześnie ściśnie mróz. To wciąż zima, prawda?... a już tak zimno. Słuchaj, Mallory, oddech osiada mi szronem na rzęsach. Mógłbyś mi otrzeć lód z twarzy? Otarłem mu oczy. Zadygotał w napadzie kaszlu. Kiedy mu przeszło, siedział chwilę nieruchomy i milczący. Myślałem, że umarł, ale nie, nagle ścisnął mnie za rękę, wpił się w nią palcami jak wspinacz, który czepia się skały urwiska, żeby nie runąć w przepaść. - Boli - wymruczał. A potem, głośniej już, powiedział: - Te światełka na niebie to gwiazdy. Spalający się wodór świeci... tak mi mówił ojciec, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Zaniemówiłem na chwilę z wrażenia, zszokowany słowem „wodór” w jego ustach. Zaszokował mnie nie tyle fakt, że znał to słowo - wiedziałem przecież, że w młodości podróżował do gwiazd - co ton, jakim je wymówił. Zupełnie jakby nie miał wątpliwości, że jest mi znajome. - Odór? - bąknąłem, udając zakłopotanie. - Dziwnych słów używasz, Starcze. - Zwiodłeś wszystkich - powiedział, chwytając mnie za połę futra - ale nie mnie, Człowieku z Miasta. Kiedy byłem młodszy... - Urwał i kaszlał przez chwilę. - Widzisz... pamiętam jeszcze, jak to jest, kiedy się ma takie silne mięśnie jak ty... kiedy byłem młodym mężczyzną bez nóg, udałem się do snycera imieniem Rainer, który miał pracownię snycerską w Dzielnicy Pogranicznika w Nierzeczywistym Mieście, i ten zrobił mi nowe nogi. Widzisz, ja człowieka z Miasta potrafię rozpoznać na pierwszy rzut oka. Z początku udawałem, że nie wiem, o czym mówi, i zapierałem się w żywe oczy, w końcu jednak, rozejrzawszy się wpierw czy nikogo nie ma w pobliżu, przyznałem, iż rzeczywiście jestem człowiekiem z Miasta. - Ale skąd wiedziałeś? - Można zacząć nosić prawdziwe futra kudłacza, można się nauczyć Języka, można zmienić sobie ciało... Wiesz, moje ciało było kiedyś piękne i silne, chociaż nie miałem nóg... Posłuchaj, można sobie zmienić wszystko, prócz sposobu myślenia, hrnmm? Sposobu myślenia zmienić się nie da - gdyby się dało, nie byłbym wyrzutkiem odtrąconym przez własny lud. Kiedy spytał, po co przybyliśmy do Devaki, powiedziałem prawdę. Sam nie wiem, dlaczego mu zaufałem. Noc wokół nas gęstniała, zimna i bezdenna niczym kosmos, a ja powtarzałem mu przesłanie Ieldra: „Tajemnica nieśmiertelności człowieka tkwi w naszej przeszłości i w naszej przyszłości. Jeśli zaczniemy szukać, odkryjemy tajemnicę życia i ocalimy się”. Opowiedziałem mu o swojej podróży do Istoty. Chociaż sam już w to nie wierzyłem, powiedziałem, że tajemnicę tajemnic uda się może odnaleźć w najstarszym DNA istot ludzkich. Mówiłem mu to wszystko przy dogasającym ognisku, a w naszych oczach odbijała się blada poświata gwiazd. - A więc jesteś pilotem? Posłuchaj, jestem ciemnym człowiekiem - no wiesz, ojciec uczył mnie najlepiej, jak potrafił - a ty pilotem i myślisz sobie może, że wszystko, co ci mówiłem przez cały ubiegły rok, to brednie, hmmm? Ale, widzisz, nie, to nie są brednie. Nie kaszlał już, lecz w płucach rzęziło mu przy każdym oddechu. Mówił z trudem. - Posłuchaj, Devaki mają swoją własną wiedzę, musisz więc zrozumieć, że wszystko, co mówiłem o zabijaniu swojego dojfela i życiu poza nawiasem - a pamiętasz, co mówiłem o tym co dobre i co złe, hmmm? - wszystko, co mówiłem, to prawda. - Słuchałem pilnie wszystkiego, co mówiłeś - zapewniłem go zgodnie z prawdą. - Wysłuchaj więc jeszcze prośby starego człowieka. Nie ufaj temu przesłaniu bogów. Kiedy urodziłem się bez nóg w tej jaskini - posłuchaj, to najsmutniejsza historia, jaką znam - ponieważ urodziłem się jako marasika, bez nóg, wyrzucono mnie podczas głębokiej zimy na śnieg, gdzie zamarzłem na śmierć. Ojciec zaniósł mnie zamarzniętego do snycerów z Miasta, ale oni nie potrafili mi pomóc. Tak więc mój ojciec, mój biedny ojciec, imieniem Goshevan, syn Jaharawala, którego ojcem był Pesheval Kulpak z Latoświecie, mój nieszczęsny ojciec udał się ze mną na Agathangę. Ludzie tamtejsi - czy wiesz o tym, Pilocie? - tamtejsi ludzie są jak bogowie. Przywrócili mnie do życia, żebym mógł powrócić do jaskini, w której się urodziłem - jak to wspaniałomyślnie z ich strony, hmmm? Ożywili mnie, widzisz, i bez trudu mogliby sprawić, że urosłyby mi nogi, ale tego już nie zrobili. Dlaczego? Posłuchaj, bo to prawda: bogowie są oszustami, i kiedy wskrzeszają człowieka, zawsze zostawią coś niedorobionego. Żeby go upokorzyć. Nie wierz więc w to, co w swoim przesłaniu mówią o tajemnicy życia twoi Ieldra, bo ci bogowie najwyraźniej nie dopowiedzieli jednego, a oto czego: Tajemnicą życia jest przekazywanie życia. - Urwał i spróbował przesunąć się po ziemi bliżej wylotu jaskini. Odwróciłem głowę i wsłuchałem się w piskliwe ujadanie i salwy dziecięcego śmiechu. - Słyszysz, jak Jonath i Aida bawią się ze szczeniętami? - podjął Sha- nidar. - Tajemnica życia to płodzić dzieci - ojciec powiedział mi to, kiedy byłem chłopcem, ale ja mu wtedy nie uwierzyłem. Myśląc o ojcach i o synach, słuchałem, jak krztusi się, z trudem dobywając z siebie słowa. - Jeśli doczekasz się kiedyś syna, Mallory, musisz być dla niego dobry. - Widzę, że nie znasz zasady obowiązującej w naszym Zakonie: Pilotom nie wolno zawierać związków małżeńskich. - Pomyślałem o czyimś dziecku, które rośnie z każdym dniem w brzuchu Katharine. - Nigdy nie będę miał syna - dorzuciłem. - Och, to bardzo źle przechodzić na tamtą stronę bez synów i córek, powinienem był uwierzyć ojcu. - Rozkaszlał się i zajęczał; wybełkotał coś, ale go nie zrozumiałem. - Boli? - spytałem. Pomasował sobie dłonią ramię i powiedział: - Wiesz, Devaki, przechodząc na tamtą stronę, nigdy się nie boją, bo mają synów i córki, którzy modlić się będą za ich duchy. - Wzniósł oczy w niebo i powiedział tak cicho, że musiałem wytężyć słuch, żeby go usłyszeć: - Ale ja się boję, Pilocie. - A potem stęknął: - Och, jak boli, tutaj, w ramieniu, i w gardle... - Zaniósł się znowu kaszlem i chwycił za pierś. - Jak lód, och, posłuchaj... - i zaczął coś bełkotać i jęczeć. Wydaje mi się, że mówił: „Shona los halla; halla los shona”, a potem zamknął oczy i dyszał ciężko. Po jakimś czasie, a trwało to długo, jakby wstrzymał oddech. Podsunąłem mu rąbek futra pod nos; oddech powinien przyginać jedwabiste białe włoski. Ale futro pozostało nieruchome, bo on już nie oddychał. Poszukałbym mu pulsu na szyi, ale wzdragałem się go dotykać. Bałem się, że nie żyje. Wstałem i szczelniej owinąłem się futrem. Było tak zimno, że oczy mi zamarzały. Patrzyłem na niego przez dłuższy czas, dopóki pomarszczona skóra obciągająca jego wiekowe oblicze nie zaczęła tężeć, przez co wyglądała jak marmur. A potem, sam nie wiem czemu - bo to, czym był, odeszło, połknięte jak promień światła przez czarną dziurę - uniosłem twarz ku nocnemu niebu i zacząłem się modlić za jego ducha: - Shanidar, mi alasharia la shantih Devaki. Usta i wargi zamarzły mu w obwisłą maskę; jego twarz wydawała mi się niepokojąco znajoma i zupełnie obca zarazem. Nie mogłem dłużej na niego patrzeć, przykryłem go więc jego własnym futrem. Odwróciłem się od ciała i poszedłem poszukać Yuriego. Nigdy dotąd nie widziałem martwej ludzkiej istoty. Szedłem szybko przez jaskinię, potykając się na pełnej wykrotów, nierównej podłodze. Słaby blask kamieni oliwnych ledwie wyławiał z mroku kopuły chat. Zatrzymałem się przed filarem z lawy pośrodku jaskini. Starzec Jaskini uśmiechał się ponuro do jej mrocznych głębi. Niewiele się zastanawiając, spoliczkowałem kamienną rzeźbę. Ciszę rozdarł suchy trzask uderzenia. Uderzyłem Starca Jaskini jeszcze raz, cały czas mając przed oczyma Shanida-ra. Zastanawiałem się, czy wszyscy, widząc po raz pierwszy martwego człowieka, reagują tak samo jak ja: przerażała mnie myśl, że kiedyś i ja będę musiał umrzeć, a jednocześnie w ekstazę wprawiała świadomość, że jeszcze żyję. Później miał przyjść czas na żałobę i melancholię, ale w tej chwili radowałem się, że to on umarł, a nie ja. Rozsadzała mnie euforia; chyba jeszcze nigdy nie czułem się taki żywotny. Uderzyłem rzeźbę znowu i zabolała mnie ręka. Przemknęło mi przez myśl, że tajemnicą życia musi być to uczucie kipiącej żywotności. Obudziłem Yuriego, który spał w swojej chacie, i powiedziałem mu, że jego prawie- kuzyn nie żyje. On zaczął budzić resztę rodziny - bo dla Devaki nie ma ważniejszego od śmierci wydarzenia - a ja poszedłem powiadomić Solego i swoich. Zebraliśmy się na placyku za chatami rodziny Manwelina. Wicent z Yurim ułożyli ciało Shanidara na świeżo wyprawionej skórze, a Liam i Seif zbudowali wokół niego sześć małych stosików ze szczap wonnego drzewa pe-la i podpalili te żałobne ogniska. Ciepłe światło oblało nagiego Shanidara, i Anala z Liluye przystąpiły do nacierania go od stóp do głów gorącym foczym olejkiem. (Devaki wierzą, że zmarły musi odbywać podróż na tamtą stronę, tak jak przyszedł na świat, czyli nagi. Ponieważ jednak droga tam wiedzie przez zamarznięte morze, jego ciało trzeba odpowiednio natłuścić, żeby zabezpieczyć je przed zimnem). Od białego ciała Shanidara odbijały się piękną czerwienią widmowe odblaski ognia. Kiedy kobiety obsypywały go niebieskimi śnieżnymi daliami i arktycznymi makami, zakryłem dłonią oczy. Słodki zapach ciętych kwiatów drażnił mi nozdrza. Potem Yuri, który był najbliższym prawie-kuzynem Shanidara, wziął krzemienny nóż i obciął trupowi prawe ucho. Ktoś zawinął je w pierzasty mech, a Yuri powiedział: - Zachowamy ucho Shanidara, żeby mógł zawsze słyszeć modlitwy naszego plemienia. Ja, Yuri, syn Nuriego, będę się modlił za ducha Shanidara, bowiem nie zostawił on synów ani córek, którzy mogliby się za niego modlić. Tak samo mój syn Liam i jego synowie, wszyscy będziemy się modlić za Shanidara, mi alasharia la shantih Devaki. Chociaż łatwo przychodzi winić go za to, że tak długo zwlekał z przejściem na tamtą stronę, to nie wolno nam tego robić, bo człowiek musi tam przechodzić bez winy. Kiedy żałobne ognie przygasły, a nas gardła rozbolały od modlitw i szlochania - większość mężczyzn potrafiła płakać na zawołanie, podczas gdy kobiety nie uroniły ani jednej łzy i przez cały czas zachowywały kamienne twarze - owinęliśmy Shanidara w nowo wyprawioną skórę i wynieśliśmy go na cmentarzysko nad jaskinią. Ziemia była zamarznięta na kamień i przysypana śniegiem, wznieśliśmy więc nad jego ciałem piramidę z granitowych głazów. Głazy były ciężkie; pracowaliśmy pod czujnym okiem gwiazd, forsując sobie mięśnie brzuchów i napinając bicepsy. Kiedy skończyliśmy, Yuri wygłosił jeszcze jedną mowę żałobną i Devaki, pozie-wując, wrócili do łóżek. Matka i reszta mojej rodziny, nawet Bardo, też odeszli. Zostałem nad mogiłą sam. Wiatr przedzierał się między czarnymi pniami drzew, sprowadzając na mnie zziębnięte, splątane myśli. Stałem tam całą noc, dopóki czerń nie zaczęła blaknąć. Jakież to tragiczne, myślałem, że Shanidar umarł, nie pozostawiając po sobie jednej cząsteczki, która rosłaby i smakowała gorzkosłodkiego nektaru życia! Żal mi go było, żal mi było siebie, żal każdego, kto musi umierać bezdzietny i samotny. Shanidar miał rację: Być ogniwem w wiecznym, nieprzerwanym łańcuchu życia - oto cała tajemnica życia. Nic więcej nie istniało, nie było żadnej innej nieśmiertelności, żadnego głębszego znaczenia. Odwróciłem się plecami do wiatru i roztarłem sobie stężałą od mrozu twarz, żeby przywrócić ją do życia. Posiadanie dzieci stało się nagle dla mnie najważniejszą we wszechświecie sprawą. Syn, myślałem, czyż można sobie wyobrazić coś wspanialszego, niż mieć syna? Wbiegłem do jaskini, żeby odszukać Katharine. Wczołgałem się do chaty, podpełzłem do łóżka, na którym spała, i zakryłem jej dłonią usta. Obudziłem ją. Szepnąłem kilka słów na ucho - powiedziałem, że muszę z nią porozmawiać. Ubrała się w milczeniu, w milczeniu wyślizgnęliśmy się z chaty, a potem z jaskini. Pociągnąłem ją za sobą na dół, do lasu, nad zamarznięty strumień, który przecinał wzgórza poniżej jaskini. W nocy nadciągnęły chmury; ociepliło się, ale wisząca w powietrzu wilgoć nadal przyprawiała o dreszcz. Las nurzał się w falującej szarości brzasku, prószył śnieg. Powietrze mieniło się mozaiką światłocieni. Ledwie widziałem własne buty ślizgające się na wygładzonych kamieniach, które zaścielały brzeg strumienia. Moje słowa tonęły niemal w bulgocie rwącego pod lodem nurtu, ale przynajmniej nikt nie mógł nas tutaj podsłuchać. Wziąłem Katharine za rękę i spojrzałem jej w oczy. - Powiedziałaś Solemu, że nie wiesz, kto może być ojcem dziecka. Czy to prawda? - Tak powiedziałam? Chyba nie powiedziałam, że... Sięgnij do pamięci, Mallory. Jak dokładnie brzmiały moje słowa? Nie zapamiętałem dokładnie słów, chociaż wiedziałem, że wszystkiego, co mówią wieszcze, trzeba słuchać ze wzmożoną uwagą. Spróbowałem odczytać prawdę z jej twarzy, ale nie widziałem dobrze nawet zarysu ust. Było jeszcze ciemno, a do tego usta miała ocienione kapturem. Stała przede mną z rękami splecionymi na brzuchu. Wyraźnie widziałem jego zarys. Niektóre kobiety noszą dzieci nisko, tak jakby wepchnęły sobie pod futro dużą kulę, Katharine zaś brzuch miała duży i jajowaty jak krwiowoc. - No więc, kto jest ojcem? - spytałem. - Wiesz? - Ojcem jest... kto jest; jest nim, kto będzie. Matka... ojciec. Desperacko pragnąłem się dowiedzieć, czy zostanę ojcem. Nie mogłem znieść myśli, że mógłby się nim okazać Liam. Do kogo będzie podobne dziecko? Czy będzie miało blond włoski i wydatne wały nadoczodołowe? Czy będzie w połowie Alaloi, a w połowie człowiekiem? A może - bo przecież Mehtar przerzeźbił tylko nasze ciała, nie tykając komórek rozrodczych - będzie pełnej krwi człowiekiem, człowiekiem poczętym w Katharine z mojego nasienia, człowiekiem, którego będę mógł nazywać „synem”? Ująłem jej dłoń w rękawicy i spytałem: - Czy to nasze dziecko, Katharine? - Skąd mam wiedzieć? - Przecież jesteś wieszczką; wieszcze wiedzą takie rzeczy, prawda? Czego przede wszystkim uczą wieszczów? „Myśleć kategoriami DNA”, czyż nie? - Jesteś pilotem, sam powinieneś wiedzieć - powiedziała przekornie i roześmiała się. - Mallory, Mallory, słodki Mallory. - Posłuchaj - wycedziłem. - Nawet nie wiesz, jakie to dla dziecka upokarzające, kiedy nazywa się je bękartem. - Wspomnę tutaj, że chociaż na wielu światach mianem „bękart” określa się po prostu kogoś zrodzonego z nieprawego łoża, to ja używani tego słowa w szerszym znaczeniu, rozumiejąc pod nim tych nieszczęśników, którzy nie znają ani swoich rodziców, ani dziadków. Co to ma za znaczenie, czy ojciec i matka byli małżeństwem? Liczy się tylko znajomość swoich genetycznych korzeni, dziedzictwa chromosomów, wrodzonych zdolności - i skłonności - które można prześledzić na pokolenia wstecz. Chyba się wtedy uśmiechnęła. - To dziecko nie będzie bękartem. Obiecuję ci. Ponieważ sam uważałem siebie za bękarta, zrozumiałem z tego, że nie ja jestem ojcem dziecka. Ogarnęło mnie rozczarowanie, głowa zaciążyła mi jak kamień. Obok, białą lodową rurą płynął strumień. Ta rura była w niektórych miejscach popękana i zapadnięta. Patrzyłem poprzez warstwy mętnego lodu na rwącą pod nim czarną wodę. - Jeśli nie ja jestem ojcem, to kto? - Czy ja powiedziałam, że nie jesteś ojcem tego...? - Nie drocz się ze mną, Katharine. - Nie droczę się; po prostu gdybym ci wyjawiła, och, możliwości, ten... ten ból... rozumiesz? Zerwał się wiatr, naciągnęła więc kaptur głęboko na głowę i założyła ręce na piersi. Zadygotała. Otoczyłem ją ramieniem i dotknąłem czołem jej głowy. I w tym momencie przypomniała mi się pewna cecha wieszczów: oni nie droczą się dla samego droczenia; droczą się, by odciągnąć uwagę swoją i innych od straszliwych prawd, które widzą. - Kto jest ojcem? - szepnąłem jej do ucha. - Powiedz mi. - Gdybym ci powiedziała, zabiłoby cię to, nie rozumiesz? - A więc to syn Liama? Chciała coś powiedzieć, ale głos się jej załamał, obnażając skrywany gdzieś głęboko strach. Jej niebieskie oczy były zimne z przerażenia. Widziałem ten strach tylko przez chwilę. Potem wzięła się w garść, zamknęła oczy, a jej twarz znowu stała się gładka i biała jak szaty wieszczki. Roześmiała się i dotknęła brzucha. - To twój syn, Mallory. Nasz syn. Będzie pięknym chłopcem; jest pięknym, wrażliwym... marzycielem, jak jego ojciec. Syn! Katharine powiedziała mi, że będziemy mieli syna, i rzeczywiście, ta wieść mnie zabiła; umierałem z dumy i szczęścia. Byłem tak szczęśliwy, że odrzuciłem w tył głowę i wykrzyczałem: - Mój syn! Mój cholerny syn! Katharine wpatrywała się w grobowym milczeniu w szary o poranku las. Nie zwracałem na nią uwagi. Słuchałem wiatru zawodzącego między drzewami, przynoszącego wycie wilka ze wzgórz. Był to przeciągły niski zew, nabrzmiały samotnością i tęsknotą. Wiatr hulał po białych, ośnieżonych graniach i dolinach, a mnie przyszła do głowy absurdalna myśl: wycie wilka to głos wołającej do mnie drugiej duszy Shanidara, szepczącej, że powinienem być dobry dla swojego syna. Wilk wciąż wył. W pewnej chwili Katharine rozpłakała się, a ja przypomniałem sobie, że doffelem Shanidara była foka, nie wilk. Słuchałem dalej tego wycia, ale teraz było ono dla mnie tylko dźwiękiem wydobywającym się z krtani zmarzniętego, samotnego zwierzęcia. Obejmowałem szlochającą Katharine. Gładziłem palcami jej mokre policzki. Całowałem powieki. Zapytałem, czemu jest smutna, ale ona nie mogła mi powiedzieć, o co chodzi. - Syn - wykrztusiła tylko zdławionym, żarliwym głosem. - Syn, piękny chłopiec, rozumiesz? Jeśli moja opowieść o fiasku naszej ekspedycji ma być kompletna, jeśli mam zdać rzetelną relację z intryg i morderstw, jakie doprowadziły w końcu do wielkiego kryzysu w naszym Zakonie, a potem do wybuchu wojny, muszę tu opisać wypadki, których nie byłem naocznym świadkiem. Są tacy, którzy powątpiewają w tego rodzaju informacje z drugiej ręki - myślę tu o epistemologach - ale ja osobiście jestem przekonany, że relacja Justine z wypadków tego dnia jest bliską aproksymacją prawdy. A zresztą, czymże jest prawda? Nie mogę, oczywiście, przytoczyć żadnej epistemy, bowiem tam, gdzie chodzi o naszą rasę, nie może istnieć żadna intelektualnie pewna wiedza. Jeśli to, o czym zaraz opowiem, wyda się komuś miejscami nielogiczne, miejscami skażone chaosem i dotknięte szczyptą obłędu, to dlatego, że życie ludzkie jest w ten sposób skażone i dotknięte. Dwa dni po pogrzebie Shanidara, osiemdziesiątego piątego dnia zimy, wszyscy mężczyźni i większość chłopców wyruszyła wczesnym rankiem z jaskini, by zapolować na kudłacze w jednej z zachodnich dolin Kweitkel. Dzień był siarczyście mroźny; zaświtał błękitnym chłodem, a potem temperatura jeszcze bardziej spadła. Powietrze okrywało wyspę niczym stalowa maska. Mróz był taki, że drzewa pękały z hukiem, strzelając w błękitne niebo drzazgami. Ze względu na trzaskający mróz kobiety i dzieci pozostały w jaskini, grzejąc się przy ogniskach i kamieniach oliwnych. Wszystkim było zimno, przeraźliwie zimno, piekielnie zimno, wszystkim, tylko nie mojej matce. Moją matkę trawiła gorączka. Ale nie była chora. A przynajmniej nie w sensie fizycznym. Ona była chora z zazdrości i nienawiści, bo przed dwoma dniami zeszła potajemnie za mną i za Katharine nad strumień. Moja matka okazała się wytrawnym szpiegiem. Ukryta za pniem drzewa yu słyszała, jak krzyczę z radości. Odkrycie, że zostanę ojcem, zraniło ją do głębi, ale przez dwa dni zachowywała je dla siebie, a tymczasem wzbierała w niej i dojrzewała nienawiść. W dzień polowania, w samo południe, tama puściła. Matka, kipiąc wściekłością, przydybała Katharine samą w chacie. Z ust mojej matki padały słowa pełne jadu, milczenie Katharine podsycało jeszcze jej furię. Nigdy się nie dowiem wszystkiego, co tam zostało powiedziane, ale Justine i inne kobiety słyszały mimowolnie rzeczy okropne, rzeczy straszne. Moja matka nazwała Katharine czarownicą. - Coś ty zrobiła?! - wrzeszczała. - Rzuciłaś urok na mojego syna! Opętałaś go swoimi diabelskimi sztuczkami! Usidliłaś współczuciem i seksem! Były to poważne oskarżenia, i Anala, Snaya i Muliya wdarły się siłą do chaty. Justine, pomagająca akurat jednej z suk wydać na świat szczeniaki, została na zewnątrz. Kiedy jednak usłyszała tumult, też wbiegła do środka. Cztery kobiety zaczęły rozdzielać w ciasnocie chaty moją matkę i Katharine. - Dlaczego nazwałaś Katharine czarownicą? - spytała Anala moją matkę. Na dźwięk słowa „czarownica” zezowata Muliya zaczęła mamrotać pośpiesznie modlitwę. Szybkimi ruchami tłustych rąk natarła sobie powieki popiołem, żeby druga dusza czarownicy nie mogła jej zobaczyć. (Zapomniałem powiedzieć, że Muliya była kobietą niesamowicie szpetną. Justine zwróciła moją uwagę na to, że Muliya ma złamany nos i jest podobna do piżmoszczura. Ciekawa rzecz, że kobiety są często bardziej od mężczyzn wyczulone na kobiecą urodę czy może raczej na jej brak). Sanya, zacierając nerwowo kościste dłonie, popatrywała to na Analę, to na Muliyę. Była niską, inteligentną kobietą o wąskiej, lisiej twarzy. - Wszyscy się zastanawiamy, dlaczego Mallory tak dziwnie się zachowuje - powiedziała, przesuwając językiem po krótkich, żółtych zębach. - Ale żeby zaraz czary? Po co Katharine miałaby rzucać na niego urok? - Uśmiechnęła się do Katharine, bo ją lubiła. Najwyraźniej nie wierzyła, że Katharine może być czarownicą. - Niektóre kobiety lubią kształt ramion swoich braci - powiedziała Muliya. - A jeszcze bardziej lubią dotyk ich dzid. Wszyscy wiedzą, że Katharine i Mallory zostali raz sami i ucierali razem śnieg. Moja matka już ochłonęła i była przerażona całym zajściem. - Plotłam, co mi ślina na język przyniosła - wybąkała. - Bo byłam zła. Katharine nie jest, oczywiście, żadną czarownicą. Justine stała przez cały ten czas między Muliya a spokojną, milczącą Katharine. - Od prawie roku piję z tobą krwawą herbatę - powiedziała Muliya, zwracając się do mojej matki. - Nigdy nie plotłaś, co ci ślina na język przyniosła. Nazwałaś Katharine czarownicą, dobrze słyszałam. Anala stała pośrodku chaty, wodząc wzrokiem po twarzach pozostałych kobiet. W końcu odgarnęła do tyłu stalowosiwe włosy. Była najwyższa z nich wszystkich, najsilniejsza i chyba najtrzeź-wiejsza. Spojrzała na moją matkę. - Nazwałaś ją czarownicą, a to najgorsze, co może zarzucić kobieta drugiej kobiecie. Jeśli jest czarownicą, to gdzie narzędzia jej czarów? Wywiązała się dyskusja na temat wielu sposobów, dzięki którym kobieta może rzucić czar na mężczyznę. (Albo rzadziej na inną kobietę). - Dobrze wiadomo - powiedziała Muliya, zezując - że plemię Patwin głodowało, bo jedna z kobiet rzuciła urok na swojego prawie-brata i wyssała z niego nasienie. To bardzo zła rzecz rzucić urok na mężczyznę. - Ale która z nas o zrobieniu czegoś takiego nie myślała? - zauważyła Sanya i znowu nerwowo zachichotała. Muliya opowiedziała o kobiecie z plemienia Oluran, która rzuciła klątwę na swojego męża, bo ten bił ją, ilekroć wrócił z polowania bez mięsa. Pewnego dnia, pod koniec śródzimowej wiosny, kobieta ta - na imię miała Galya - skleciła z patyków i skrawków futra lalkę i wrzuciła ją do kałuży roztopionego śniegu. Na drugi dzień jej przeklęty mąż wszedł na cienki lód, lód załamał się pod nim i nieszczęśnik wpadł do morza i utonął. - A słyszałyście o Takeko z plemienia Nodin? Wszyscy wiedzą, że dawała swojemu kochankowi do jedzenia nasiona czerwone od pleśni aralgo, i wszyscy wiedzą, jak swoimi ciemnymi sztuczkami i zaklęciami obudziła w nim wściekłość. I czy ten jej kochanek nie zabił potem jej męża? Anala słuchała tego z coraz większym rozdrażnieniem. Skroba-kiem do skór zdrapała wierzchnią warstewkę odcisku, który zrobił się jej na dłoni. Trzymając w palcach ten pożółkły, półksiężycowy płatek naskórka, powiedziała: - Jak kobieta usidla duszę mężczyzny? Musi mieć jakiś kawałek jego ciała, żeby jej druga dusza mogła przez ten kawałek widzieć drugą dusze tego mężczyzny - wszyscy to wiedzą. Jeśli Katharine jest czarownicą, to, żeby odprawiać swoje czary, musi mieć pozbierane kosmyki włosów, ścinki paznokci, albo coś w tym rodzaju. Gdzie to jest? Widział ktoś u niej coś takiego? - Czarownica chowałaby chyba takie rzeczy, prawda? - podsunęła chytrze Muliya. Patrzyła między nogami Katharine na znajdujące się za nią łóżko. Chociaż była zezowata i wzrok miała słaby, to przed jej oczami, oczami Alaloi, niewiele się mogło ukryć, zwłaszcza jeśli chodziło o ukształtowanie i teksturę śniegu, na co Alaloi mieli sto określeń. - Dlaczego pod łóżkiem Katharine leży soreesh, świeży pył? Sanya wzruszyła ramionami i pokręciła głową. - Może któryś z psów zażólcił śnieg i wypalił w nim dziurę swoim moczem? - A kto pozwala psu sikać na swoje łóżko? - zapytała Muliya. - Nie, ja myślę, że powinnyśmy sprawdzić, co jest pod tym łóżkiem zagrzebane. Ani moja matka, ani Justine nie zamierzały, rzecz jasna, dopuścić, żeby Muliya kopała pod łóżkiem, próbowały więc odwieść ją od tego zamiaru gorącymi zaprzeczeniami i przemawianiem do rozsądku, a kiedy to nie podziałało, poprosiły Muliyę o opuszczenie chaty. - Jeśli Katharine jest czarownicą - powiedziała Justina - oczywiście, jestem przekonana, że nią nie jest, ale załóżmy, że jest, to same potrafimy znaleźć na to dowody, a ponieważ to moja córka, więc chyba ja powinnam wymierzyć jej karę. Anala pokręciła swoją kształtną głową. - Nie można wymagać tego od czyjejkolwiek matki - powiedziała. Muliya chciała podejść do łóżka, ale moja matka zastąpiła jej drogę. Znowu wywiązała się szarpanina. Katharine siedziała na łóżku zobojętniała na wszystko, a moja matka z Justine usiłowały wypchnąć kobiety Devaki z chaty. Muliya trącona przez Justine potknęła się i poleciała na ścianę. Ściana runęła z chrzęstem, w powietrze wzbił się tuman śniegu. Na zewnątrz stały inne kobiety Deva-ki. Pomogły pozbierać się Mulii z ziemi. Zaczęły niszczyć to, co zostało z chaty. Krusząc kopniakami bloki śniegu, zburzyły ją do reszty i stłoczyły się wokół łóżka Katharine. Irisha, Liluye i sześć innych kobiet odciągnęły i obezwładniły moją matkę i Justine, które chciały śpieszyć Katharine z odsieczą. - Wiadomo, że matka czarownicy zawsze będzie chroniła swoją córkę - powiedziała Anala. - To smutny dzień, ale Muliya ma rację. Musimy sprawdzić, co jest pod łóżkiem. - Ukucnęła i jak pies wygrzebujący z ziemi kość zaczęła ryć skrobakiem do skór w śnieżnym postumencie łóżka. Wzruszony przez nią śnieg tryskał strugami w tył, przysypując futrzane buty innych kobiet, które wyciągały szyje i przestępowały niecierpliwie z nogi na nogę, ciekawe, co też Anala tam znajdzie. W pewnej chwili kamień natrafił z głuchym dźwięknięciem na obsydian. - Jest - sapnęła Anala, pokazując oblepioną śniegiem kulę kryddy. - Co to? - zapytała Sanya. - Jakie ładne! - Wygląda jak muszla - stwierdziła Muliya, kiedy Anala otarła kulę z granulek mokrego śniegu - ale nigdy jeszcze nie widziałam takiej pięknej i takiej okrągłej muszli. - Spojrzała na moją matkę i zapytała: - Dużo jest takich muszli na plażach Południowych Wysp? - Zatrzęsienie - skłamała moja matka, usiłując wyrwać się Maryi, Lusie i Luliuye, które ją przytrzymywały. Anali udało się otworzyć kulę. Przekręciła ją dnem do góry i wylała sobie na dłoń zawiesistą błękitnobiałą zawartość. Uniosła dłoń do nosa i powąchała. - Męskie nasienie - orzekła, i wszystkie kobiety skrzywiły się z niesmakiem. Muliya umoczyła palec w cieczy rozlanej na dłoni Anali. Oblizała go, splunęła z obrzydzeniem i powiedziała: - Męskie nasienie, ale posłodzone sokiem, którego nigdy jeszcze nie próbowałam. To czary. Katharine miesza nasienie Mallory’ego z sokiem nieznanych roślin, żeby go omotać. Zarzut był poważny. Sanya podeszła do Mulii. - Zawsze lubiłam Katharine - powiedziała. - Wciąż uśmiechnięta, nawet kiedy nie jest dobrze. Czy to taka straszna rzecz rzucić urok na Mallory’ego? Przecież taki z niego dzikus! Jeśli jakiś mężczyzna wymaga poskromienia, to on na pewno. - A potem zadała pytanie, które wszystkie kobiety miały na końcu języka: - Czy musimy od razu wypędzać ją za to na lód? - Powinnyśmy zmiażdżyć jej palce - odezwała się Muliya. - Bez palców nie będzie już mogła odprawiać czarów. Justine zamarła. Zastanawiała się gorączkowo, jak by tu wyrwać się Liluye i dwóm innym trzymającym ją kobietom. Lękała się o Katharine, ale miała na tyle przytomności umysłu, by zdawać sobie sprawę, że lepiej będzie, jeśli córka straci palce zamiast życia. Palce, jak mi później powiedziała, można zawsze odtworzyć. Kobiety debatowały dalej nad losem Katharine, a tymczasem Muliya znowu zaczęła ryć pod łóżkiem. - Spójrzcie na to! - krzyknęła, wydobywając stamtąd kolejne dwie kule kryddy. -1 na to! Patrzcie, jeszcze cztery, i jeszcze jedna, ileż tych muszli! Wszystkie kobiety zamilkły jak na komendę. Otwierały kolejno kule kryddy i oglądały zawartość każdej. - Patrzcie, kosmyk włosów - powiedziała Irisha. - Kto ma takie żółte włosy? Liam? Seif? Muliya opróżniała kulę po kuli, wołając: - Tu też męskie nasienie! A w tej męskie nasienie, które pachnie supłokorzeniem! Ten, do kogo należy to nasienie, musi jeść mnóstwo supłokorzenia. - Kilka kobiet roześmiało się, bo wszyscy wiedzieli, że gorzki supłokorzeń nadaje męskiemu nasieniu charakterystyczny zapach. - A w tej muszli nasienie jest rzadkie i wodniste jak u chłopca. Ileż tego, kto by pomyślał, że z tyloma się chędożyła! W końcu opróżniła kulę zawierającą ścinki paznokci i amputowany palec od nogi Jinjego. Kobiety jęknęły i spojrzały po sobie; zaczęły dotykać nawzajem swoich twarzy, żeby dodać sobie odwagi. Anala wstała i wskazała palcem na leżący na śniegu, zgniły palec Jinjego. - To bardzo źle, bardzo, bardzo źle. Nie widziałam jeszcze czegoś tak złego. Naradzały się przez chwilę i doszły do jednomyślnego wniosku, że Jinjemu stopa zgniła na skutek czarów Katharine. - Ale po co Katharine rzucała klątwę na Jinjego? - dziwiła się znowu Sanya. - Że omotała Mallory’ego, to jeszcze zrozumiem, ale żeby okaleczyć Jinjego? Okropne. Kobiety orzekły, że Katharine jest czarownicą najgorszego rodzaju, złą satinką, która krzywdzi niewinnych bez powodu, dla samej przyjemności. A kiedy Sanya zaczęła się głośno zastanawiać, jak sadnka może wyglądać tak sympatycznie i ujmująco, Anala wyjaśniła: - Na tym polega ich sztuka. -1 zwracając się do Mulii, ciągnęła: - Katharine jest satinką, i dlatego ten rok był dla nas taki trudny i głodny. Musimy wszystkie uznać ją za satinkę, bo inaczej Devaki nie zaznają już halla. I dlatego musimy posłać łóżko satinki. Justine słuchała tego skonsternowana. Nie rozumiała, po co Anala chce zaścielać łóżko Katharine. Spojrzała na moją matkę, która znała dobrze zwyczaje Devaki, i stwierdziła, że ta jest bliska płaczu. Nie na żarty ją to zaniepokoiło. Mało tego, przeraziło. Zaczęła krzyczeć na Analę. Wyznała jej wszystko, wyznała jej, że przybyliśmy z Miasta w poszukiwaniu tajemnicy życia. Ale nikt jej nie uwierzył. Większość Devaki uważało, że Miasto to tylko mit. A tę garstkę, która skłonna była uznać, że Nierzeczywiste Miasto istnieje naprawdę i żyją w nim ludzie o dziwnych, anemicznych twarzach, zupełnie zwiodła perfekcja roboty Mehtara. - Spójrzcie na Katharine i Justine - zawołała Muliya. - Przecież to takie same kobiety Devaki jak my. - Nie wolno ci zmyślać bajek dla ratowania córki - skarciła Anala Justine. - Nikt nie może winić kobiety, że kocha swoje dziecko, ale nawet matce nie wolno wstawiać się za satinką. To mówiąc, skinęła na resztę kobiet. Chwyciły Justine, moją matkę i Katharine i powlokły je w głąb jaskini. Tam, gdzie podłoga wznosiła się na spotkanie ciemnemu sklepieniu, śmierdziało oliwą i dymem, i panowała duchota. Napełnione po brzegi foczym tłuszczem kamienie oliwne - było ich ze dwadzieścia albo i więcej - płonęły jasno. Po ścianach wiły się cienie, żółte palce światła owijały się wokół zwisających ze stropu, sięgających podłogi, czarnych stalaktytów. W samym końcu jaskini kobiety wzniosły łóżko z ubitego śniegu. Uwiązały Katharine do tego zimnego łoża jak psa - ręce i nogi rozrzucone, przywiązane skórzanymi rzemieniami do czterech palików. - Matka satinki musi przyglądać się ceremonii - powiedziała Anala do Justine. - Nie! - krzyknęła Justine. Oswobodziła rękę i uderzyła Liluye w twarz. - Moira! - zawołała do mojej matki. - Moira! - Ale ramiona Maryi i jeszcze dwóch kobiet trzymały moją matkę mocno niczym zwierzę w potrzasku. - Czarownica - powiedziała Anala - nie może odprawiać swoich czarów, jeśli nie ma palców. - Pochyliła się nisko i ujęła Katharine za nadgarstek. - Na początek poświęcimy jej palce. Przez cały ten czas Katharine pozostawała niesamowicie spokojna. Oczy miała szeroko otwarte; można by pomyśleć, że wpatruje się w guzły i wklęsłości skalnego sklepienia. Ale Justine wiedziała, że tak nie jest. Ona patrzyła na swoje życie, jeszcze raz oglądała te ostatnie chwile, które być może po wielokroć już widziała. Jak to możliwe, że z taką pokorą poddawała się losowi? Czy naprawdę widziała już własną śmierć? Czy też tylko możliwości, wariacje na ten makabryczny temat, w którym Anala postanawia ją oszczędzić albo w którym ratuje ją przypadek, bądź czyjeś świadome działanie? Jakimż piekłem musi być znajomość rodzaju i chwili własnej śmierci! Inni mogą oszukiwać siebie samych, że są nieśmiertelni. Albo przynajmniej w ostatnich momentach swego życia nastawiać się na słodycz chwil, które zaraz nadejdą. Oni nie wiedzą; oni nie widzą. Ale wieszczka wie i widzi aż za wiele. Stawia czoło wieczności uzbrojona jedynie w swoje umiejętności i swoją odwagę. Katharine była odważna, bardzo odważna, ale pod koniec ta odwaga ją opuściła. (A może opuścił ją dar jasnowidzenia?). Spojrzała na Analę tak, jakby widziała ją po raz pierwszy. Szarpnęła się w krępujących ją więzach. Zaczęła krzyczeć: - Nie, nie, nic nie widzę... błagam! Anala zaczęła jej obcinać palce skrobakiem do skór. Katharine rzuciła się, krzyknęła, zacisnęła dłoń w pięść.; - Za tępy jest ten skrobak - mruknęła Anala do Mulii. - Przynieś mi, proszę, nóż do patroszenia foki. Kiedy Muliya wróciła z ostrym nożem, Anala podziękowała jej uprzejmie i ponownie przystąpiła do odpiłowywania Katharine palców. W zadziwiająco krótkim czasie - bo Devaki potrafią szybko i precyzyjnie rozbierać mięso - odcięła palce jednej dłoni i zabrała się za drugą. Skończywszy, cofnęła się o krok i spojrzała na znieruchomiałe ciało Katharine. - Zemdlała z bólu - orzekła. - Czyż można ją za to winić? - Zerknęła na Justine i dorzuciła: - Wiadomo, że satinka nie może przejść na tamtą stronę dnia, nosząc w sobie dziecko. Bo odrodziłaby się znowu jako satinka. - Skinęła na Sanyę i Muliyę. - Wyjmiemy dziecko, póki śpi. - To mówiąc, rozcięła na Katharine futra i rozpłatała jej brzuch. Kiedy wyrywała płód z pęcherza i odcinała mu pępowinę, Katharine otworzyła nagle oczy. Anala oddała zakrwawiony płód Sanyi, mówiąc: - Zajmij się tym. Sanya posłuchała. - Nie! - zawyła Katharine i zaczęła wzywać matkę. Krzycząc do Justine, żeby ratowała dziecko, przeszła na język Miasta. - Widzisz - powiedziała Anala do Justine, która wywichnęła już sobie ramię, wyrywając się trzymającym ją kobietom. - Przemawia językiem satinki - to dowód, że jest czarownicą. - Ona nie jest żadną czarownicą! - wrzasnęła Justine. - Jest wieszczką! - Dziwne słowa - stwierdziła Anala. - Matka satinki również została opętana dziwnymi słowami. I dlatego musimy odjąć satince język. - Znowu wzięła do ręki nóż i ciągnęła: - Ale najpierw musimy wyłupić jej oczy, żeby satinka nie mogła obserwować nas z tamtej strony i odprawiać swoich czarów. Szybkim, zdecydowanym ruchem, zupełnie jakby wyłuskiwała orzech ze skorupki, wbiła czubek noża w oko Katharine i zakręciła nadgarstkiem. Gałka oczna wyskoczyła gładko z oczodołu. Anala oddała ją Mulii. Katharine jakimś cudem zachowywała milczenie, nawet gdy Anala wyłupiała jej drugie oko. Dopiero kiedy Anala zawołała Muliyę i Liluye, żeby pomogły rozewrzeć jej szczęki, ocknęła się i krzyknęła bez związku: - Mallory, nie zabijaj go! Wszystko to opowiadała mi później, po fakcie, Justine. Ale Finału tych wydarzeń byłem nie tylko naocznym świadkiem, ale i uczestnikiem. Los tak zrządził, że tego ranka pierwsi upolowaliśmy z Bardo kudłacza. Los zrządził, że pierwsi wróciliśmy do jaskini. Chyba nikt, prócz Katharine, nie spodziewał się nas tam tak szybko. A my, załadowawszy na sanie zarżniętego kudłacza, popędziliśmy nasz psi zaprzęg w stronę jaskini mniej więcej w czasie, kiedy Anala zaczynała swój makabryczny obrządek. Pamiętam tamten ranek wyraźnie. Było tak zimno, że parujące mięso kudłacza zamarzło nam po drodze na kość. Było nieludzko zimno; niebo przypominało zamarznięty, głęboki ocean, powietrze przenosiło dźwięki jak woda, potęgując i wzmacniając do wycia poszept wiatru. Już z daleka usłyszałem hałasy dolatujące z jaskini. Wziąłem je zrazu za popiskiwanie szczeniąt przywołujących matkę. Kiedy jednak podjechaliśmy bliżej, uświadomiłem sobie, że to krzyczy istota ludzka. Zdjęła mnie panika. Tknięty zatrważającym przeczuciem porwałem skrwawioną włócznię na kudłacze i puściłem się biegiem w stronę jaskini. Grupka kobiet - nie pamiętam ich twarzy - usiłowała zagrodzić mi drogę w głąb jaskini. Roztrąciłem je brutalnie. (Jedna, chyba łagodna Mentina, dźgnęła mnie w policzek skrobakiem do skór. Bliznę mam do dzisiaj). Bardo, posapując i dysząc ciężko, deptał mi po piętach. Razem przepchnęliśmy się przez tłumek kobiet i ujrzeliśmy Analę, która pochylała się nad Katharine i próbowała jej rozewrzeć zaciśnięte zęby. Usta miała zakrwawione. Krew była wszędzie, krew lała się strumieniem z rozciętego brzucha Katharine i z kikutów palców u obu jej dłoni, krew wypełniała dziury po oczach. Moja roztrzęsiona matka zaczęła opowiadać nieskładnie całą nieprawdopodobną historię. Odepchnąłem Analę od Katharine, odpechnąłem Muliyę i Liluye. Bardo uwolnił Justine, okładając drzewcem włóczni trzymające ją kobiety. Warczał, porykiwał, odpychał; na koniec stanął w rozkroku, kierując ostrze włóczni na kobiety Devaki. Większość z nich chwyciła za noże, skrobaki i inne ostre narzędzia i patrzyła na nas z obłędem w oczach. Nikt nie wiedział, co dalej. Katharine próbowała coś mówić. Padłem na kolana i pochyliłem się nad nią. Jednak jej słowa utonęły w ryku Bardo: - Mam nadzieję, że się na nas nie rzucą - wrzeszczał - bo chyba nie potrafiłbym ich zabijać. - Zamilcz! - krzyknąłem. A potem tak cicho, że usłyszeć mogła mnie tylko Katharine, wyszeptałem: - Ja też bym nie potrafił. Nie potrafiłbym teraz zabić nawet przeklętej foki. Usta Katharine znowu drgnęły. - Och, mógłbyś - wymruczała. - To takie łatwe... ale nie wolno I ci go zabijać, rozumiesz? - Co powiedziałaś? - Twarz miała udręczoną; starałem się nie patrzeć na sadzawki krwi stojące w oczodołach. - Wybieraj - wyszeptała. - Wybór jest zawsze... - Znajdowała się głęboko we wszechświecie wieszczki, oślepiający nóż Anali uwolnił ją z pęt czasu. Być może po raz pierwszy widziała wszystko w jasnym świetle. - Nie rozumiem. - Zabiłeś go, ale nie wolno ci go zabijać, bo jest twoim... och, Mallory, przestań być takim głupcem. - Katharine, ja nie mogę... - W końcu sami wybieramy sobie przyszłość, prawda? - Nie, ja nie... - Tak - powiedziała. A potem czas się cofnął, i była znowu młodą kobietą powtarzającą swoje ostateczne śluby wieszczki: - Dawaj; okazuj współczucie; powściągaj się, bowiem... - i dokończyła jednym tchem, jakby ktoś spuścił jej kamień na brzuch: -...bowiem nigdy nie umrzesz. - Przez chwilę oddychała chrapliwie, potem jej usta przestały się poruszać, pierś, nogi, pulsująca krew - wszystko w niej umilkło i znieruchomiało. Leżała wpatrzona w niebo poprzez czarne kamienne sklepienie, bezoka w wieczności, jak tego pragną wszyscy wieszcze. To był początek koszmaru. Wstałem. Miałem krew na wargach i w oczach. Schyliłem się po leżący w nasiąkniętym krwią śniegu, upuszczony przez Analę nóż do oprawiania foki. Powinienem był myśleć o zwłokach Katharine - gdybym tak zrobił, moje i jej życie mogłoby się ułożyć zupełnie inaczej. Ale ja o niej nie myślałem; nie myślałem o niej wcale, bo przepełniała mnie zwierzęca furia. Pognałem za Analą w stronę chat rodziny Manwelina. Przepełniało mnie irracjonalne przekonanie: Jeśli chwycę ją za kark i potrząsnę jak pies piżmoszczurem, to może uda mi się ją zmusić, żeby poskładała z powrotem w całość ciało Katharine. Zobaczyłem ją, jak wychodzi z chaty Yuriego. Trzymała w ręku jego włócznię na mamuty. Doszedłem do wniosku, że potrząsając nią, nic nie wskóram. Nie była przecież snycerem; nic, pomyślałem, nie zwróci mi Katharine i nie uchroni jej przed śmiercią. Nie, nie będę potrząsał Analą; zamiast tego wydrę jej oczy, żeby odczuła na własnej skórze, jakie zło wyrządziła. Zakotłowało się. Ktoś ciął mnie nożem przez ucho. Anala cisnęła we mnie włócznią męża; odtrąciłem ją przedramieniem. Ktoś wbił mi od tyłu nóż w ramię. Justine wyrżnęła Muliyę łokciem w twarz, a Bardo ryczał jak niedźwiedź. Któraś z kobiet potknęła się i runęła na chatę Anali. Zachrzęścił zmarznięty śnieg. Tumany śniegu wzbiły się w powietrze i zamigotały w rozedrganym blasku kamieni oliwnych. Widziałem wyraźnie strach na szerokiej, żółtej twarzy przerażonej Anali. I naraz opuściłem rękę i powoli rozwarłem dłoń. Nóż, który w niej trzymałem, upadł w śnieg. Nie potrafiłbym go wbić Anali w oko, tak samo jak nie potrafiłbym wyłupić oka foce. Miałem już zrobić w tył zwrot i wrócić do ciała Katharine, kiedy doleciał mnie ostrzegawczy krzyk Bardo: - Uważaj! Liam! Przypomniałem sobie, że sanie Liama trzymały się na szlaku tuż za naszymi. Obejrzałem się i zobaczyłem go. Szarżował na mnie, jego ciemna sylwetka majaczyła na tle jasności kolistego wylotu jaskini. W opuszczonej ręce trzymał nóż do oprawiania fok. Myśli pewnie, że chcę mu zabić matkę - uświadomiłem sobie teraz. Najwyraźniej nie zauważył, że wypuściłem nóż z ręki. Wyprowadził pchnięcie, mierząc w mój brzuch, ale zdążyłem złapać go za rękę. Zaczęliśmy kopać się po nogach i po chwili leżeliśmy już obaj i tarzaliśmy się po śniegu. Chciał mnie dźgnąć w gardło, ale zasłoniłem się, przyjmując pchnięcie na przedramię. Ból mnie rozwścieczył. Niewiele myśląc, poderwałem drugą rękę i chwytem, którego nauczył mnie Czasomistrz, ścisnąłem go za tchawicę. - Chędożnik siostrzyczki! - krzyknął mi w ucho Liam. To była chwila. Pod opuszkami moich palców pulsowało jego życie. To była chwila druzgocącej siły, chwila wyboru. Może istniała szansa na to, bym się opamiętał i go puścił; może istniała szansa na to, byśmy rozstali się z Devaki w pokoju. Ale ja, zaślepiony furią, wpijałem się palcami w jego gardło dopóty, dopóki twarz nie nabiegła mu krwią i oczy nie wyszły z orbit. Zabiłem go. Jakież to było łatwe, o wiele łatwiejsze od zabicia kudłacza czy foki. - Na Boga, on nie żyje! - wrzasnął Bardo, pomagając mi się podnieść. - Szybko, musimy się stąd wynieść, zanim wróci Yuri. - Nie - wymamrotałem - tam jest Katharine... jej ciało. Musimy zabrać ją do domu. - Za późno, Malutki. - Nie, nigdy nie jest za późno. - Nie! - zawyła Anala. Klęczała nad Liamem i, szlochając, obmacywała mu szyję. - No, ja nie wiem. Na Boga, niech ci będzie, ale szybko! Pobiegliśmy po ciało Katharine, ale ono zniknęło. Kobiety musiały wywlec je z jaskini. Chciałem go szukać; chciałem ucapić Analę za włosy i zmusić ją, żeby mi powiedziała, co się stało z ciałem, ale podeszła do mnie moja matka i powiedziała: - Bardo ma rację. Albo ruszymy natychmiast, albo już tu zostaniemy. Nie bardzo pamiętam, jak przedarliśmy się do naszej zrujnowanej chaty. Przypominam sobie tylko, że jak szalony pełzałem na czworakach, zbierając pootwierane kule kryddy, a moja matka i Justine pakowały tymczasem nasze futrzane śpiwory i inny dobytek. Udało nam się jakoś wrzucić to wszystko na sanie. Podejrzewam, że kobiety Devaki mogłyby nas zatrzymać, gdyby tylko chciały. Ale one były ogłuszone i chyba nie chciały na nas nawet patrzeć. Kiedy zbiegaliśmy już z saniami ze wzgórza, z jaskini doleciało zawodzenie, zawodzenie matki modlącej się za ducha syna, który za wcześnie przeszedł na tamtą stronę. Był to najżałośniejszy dźwięk w całym wszechświecie, dźwięk tak przeszywający, tak natarczywy i chwytający za serce, że nasze psy poderwały łby i zawyły. Umykaliśmy między zimne wzgórza, a psy skamlały jeszcze przez wiele mil. 16 Śmierć pilota Jeślim rozmiłowany w morzu i we wszystkim, co się z morza wywodzi, a miłuje je najbardziej, kiedy gniewnie mi się przeciwstawia; jeśli jest we mnie ta radość poszukiwania, która pcha żagle ku nieodkrytemu; jeśli w tej mojej radości jest radość żeglarza; jeśli w tej radości krzyczę nieraz:,3rzeg zniknął z oczu, opadła ze mnie ostatnia okowa; bezmiar ryczy wokół mnie, hen, w dali skrzy się przestrzeń i czas; raduj się, stare serce!”, to, och, jakże mi nie pożądać wieczności i ślubnego pierścienia pierścieni, pierścienia rekurencji? Nie spotkałem jeszcze kobiety, z której chciałbym mieć dzieci, chyba że byłaby to kobieta, którą kocham; bo ja cię kocham, o, wieczności. Bo ja cię kocham, o, wieczności! piąta medytacja wojowników-poetów o śmierci Zatrzymaliśmy się gdzieś nad strumieniem przepływającym pod jaskinią, żeby zwalić z sań upolowanego kudłacza, odciążyć je. Odciągnąłem swoją matkę między skrzące się śniegiem drzewa yu. Zażądałem, żeby mi wszystko opowiedziała. Z początku kłamała, twierdząc, że nie ma pojęcia, dlaczego Devaki uznali Katharine za czarownicę. Ale w końcu rozgniewała się i wyrzuciła z siebie: - A czy Katharine nie była czarownicą? Bo kimże jest wieszczka, jeśli nie czarownicą? Czy, gdyby było inaczej, mój syn społkowałby z wieszczką? Dlaczego byłeś aż tak nieostrożny? Gzić się jak zwierzę, by zaspokoić swoją chuć - no i jak ci było? Wy, mężczyźni! Dogodzicie sobie, a potem my zostajemy z dzieckiem. Ale Kathari-ne chciała tego dziecka, prawda? Twojego dziecka. Tak, wiem, to było twoje dziecko. Twoje nasienie. Słyszałam, jak Katharine to przyznawała. Twoja kuzynka i... córka Solego z premedytacją cię uwiodła! Czarownica! Poszłam więc do niej i wyzwałam od czarownic. Winisz mnie za to? Powinna była usunąć płód. Kiedy jeszcze był czas. Po raz drugi w życiu omal jej nie uderzyłem. Pomimo przenikliwego zimna pociłem się z gorąca. Nie mogłem na nią patrzeć. - A więc to ty ją zabiłaś - wycedziłem. - Kto ją zabił? Ja? Czy to ja parłam do tej wyprawy? Czy to ja poszłam z nią do łóżka? Ja złożyłam w niej swoje nasienie? Wygadujesz takie rzeczy... mój syn potrafi być okrutny, kiedy zapomni, że trzeba pomyśleć, zanim coś się powie. Brnąc przez głęboki śnieg, wróciliśmy w milczeniu do sań. Chwytając za prowadnice, stwierdziłem, że straciłem czucie w palcach zranionej ręki. Ruszyliśmy dalej z biegiem strumienia. Posuwaliśmy się na wschód, zostawiając za sobą Kweitkela. Strumień zasilany wpadającymi do niego górskimi strugami i potokami wzbierał i wkrótce stał się małą rzeczką. Nad jej zakrętem wznosiło się nagie wzgórze, które Devaki nazywali Zimową Krostą. (Wzgórze to jest widoczne z jaskini, ale ze względu na swoją szczególną nagość, przy słabym, rozproszonym świetle wygląda raczej na zagłębienie niż wyniosłość terenu. Stąd ta obrzydliwa nazwa). Rzeka okrążała Zimową Krostę, wijąc się przez las białą, lśniącą lodową wstęgą. Przy jej południowym brzegu natknęliśmy się na Solego. Stał z włócznią nad wyrąbaną w lodzie dziurą, czatując na tłu-szczoryby. Obok niego piętrzył się stos upolowanych ryb. Kiedy wynurzyliśmy się zza zakrętu, rozszczekały się jego psy. Soli wyprostował się natychmiast, spojrzał w naszym kierunku. Oczy miał bystre. Odrzucił włócznię na ryby, chwycił z sań włócznię na ku-dłacze i wybiegł nam naprzeciw. - Gdzie Katharine? - wołał, przebiegając od sań do sań. - Co sie stało? Gdzie Katharine? Justine podeszła do niego i zaczęła szeptać mu coś gorączkowo na ucho. Solemu twarz stężała, wstrzymał oddech. Justine, szlochając, zrelacjonowała mu okoliczności śmierci Katharine. Nie powiedziała całej prawdy. Z premedytacją pominęła milczeniem fakt, że moja matka nazwała Katharine czarownicą. Powiedziała, że Anala szpiegowała Katharine i nakryła ją na sortowaniu próbek. - Nasza dziewczynka nie żyje - wyszlochała. - Och, Leopoldzie, ona nie żyje! - Dlaczego Anala miałaby szpiegować Katharine? - spytał. - Anala od początku nie lubiła Katharine - powiedziała moja matka, podchwytując kłamliwy wątek. - Wiem to, bo utrzymywałam z nią bliskie stosunki. Nie podobało jej się, że Yuri upatrzył sobie w Katharine żonę dla Liama. Parę dni temu powiedziała przy mnie, że Katharine rzuciła chyba urok na Liama. Ofuknęłam ją, że bzdury wygaduje. Myślałam, że przyjęła to do wiadomości. Słuchałem tych łgarstw, siedząc na swoich saniach. Futro miałem ściągnięte, bo Bardo opatrywał mi bolesne, głębokie, krwawiące rany. Jakże brzydził mnie fałsz tych wyjaśnień! Czyż jest coś bardziej zaraźliwego i niszczącego od dezinformacji, od pokrętnych słów nieprawdy? Spojrzałem na Bardo, ale on zdawał się być bardziej pochłonięty moimi obrażeniami niż głębią i trucizną kłamstw mojej matki. Owinął mi miękko wyprawioną skórką rozcięte ramię. Zawiązał supeł. Byłem przemarznięty i odrętwiały, dygotałem jak nagie szczenię. Najchętniej sprostowałbym kłamstwa mojej matki, ale obawiałem się, że jeśli to uczynię, Soli może ją zabić. - Brednie! - warknął Soli. Stał nad moją matką i patrzył na nią z góry. - Przecież Katharine była wieszczką. Nie ukryłoby się przed nią, że Anala ją szpieguje? Byłaby na tyle głupia, żeby to zlekceważyć? - A kto tam trafi za wieszczami? - powiedziała moja matka, wykręcając sobie splecione dłonie. - Dlaczego?! Dlaczego?! - Może chciała umrzeć. Wyglądało na to, że wie. O swojej śmierci. Soli zwiesił głowę i wypuścił ustami obłok pary. - Dlaczego została wieszczką? - powiedział cicho, zwracając się do skał na brzegu rzeki. - I skoro przewidywała swoją śmierć, to dlaczego nie zrobiła nic, żeby jej zapobiec? Dlaczego? Nie, nie, powinienem zrobić wszystko, by nie została wieszczką. - To ostatnie słowo wypowiedział z najwyższą odrazą. Patrzył czas jakiś na rzekę, ściskając w dłoni drzewce włóczni. Potem zapytał nas, dlaczego nie zabraliśmy ze sobą zwłok Katharine. - To karygodne zaniedbanie. Tak, karygodne, zgodzisz się ze mną, Pilocie? Ból pod opatrunkiem utrudniał mi mówienie. - Nie... było... czasu - wykrztusiłem. - A mogliście ją uratować - oskarżał dalej Soli. - Uratować? Nie żyła przecież. - Gdybyście - wyszeptał Soli, patrząc mi w oczy - gdybyście zabrali ciało, można by je było zamrozić w rzece i zamrożone zawieźć do kriologów. Może zdołaliby ją uzdrowić. Ale ty powiadasz, że nie było czasu. Czyżby? Owszem, czas był. Istniała pewna szansa - można ją było ocalić. Ale ty nie myślałeś o Katharine, ty musiałes dać upust swojej prymitywnej wściekłości, mścić się, bezmyślny morderco, a teraz wmawiasz mi, że nie było czasu. Szczerze mówiąc, nawet do głowy mi nie przyszło, że można ją w ten sposób ocalić. Dlaczego o tym nie pomyślałem? Co mi było? Dlaczego Soli szybciej ode mnie dostrzegał możliwości, szybciej oceniał szansę. Czy naprawdę mogłem ocalić Katharine? Nie wiem tego do dziś. - Było za późno - wybąkałem. - W głębi jaskini jest ciepło; jej mózg za długo pozostawałby w stanie śmierci. Chciałbyś, żeby kriolodzy przywrócili ci do życia śliniące się warzywo? - Taka ładna była z niej dziewczynka - wymruczał, chodząc tam i z powrotem wzdłuż brzegu rzeki. - Nawet kiedy śliniła się na mnie jako dziecko, nawet kiedy pluła mi w twarz ryżowymi ciasteczkami. Och, jak dawno to było, zbyt dawno - była taka ładna i niewinna. - Przyznać muszę, że to ostatnie słowo wypowiedział z takim nabożeństwem, jakby w całym wszechświecie nie było piękniejszego. - Taka była niewinna, zanim została wieszczką. Justine rozpłakała się, a wtedy, nie do wiary, Soli podszedł do niej, otoczył ramionami, wsparł czoło na jej czarnych włosach i za-szlochał jak chłopiec. Obserwowałem tę niesamowitą scenę w milczeniu. Wielki Lord Pilot płakał jak nowicjusz. Odwróciłem sie w końcu, zarzuciłem na siebie futro i wyszedłem na środek rzeki, tam gdzie lód był przeźroczysty i błękitny. Wiatr przenikał mnie do szpiku kości. Byłem odrętwiały z zimna, ale bardziej niż wiatr mroził mnie obraz żywej, zdrowej Katharine. Nie dawało mi spokoju pytanie, czy Katharine można było ocalić i wskrzesić, tak jak liegdyś przywrócono do życia Shanidara. No dobrze, przypuśćmy, można było, myślałem, ale po co? W Mieście - ba, w całym wszechświecie - nie było chyba kriologa, który potrafiłby wskrzesić martwe komórki mózgu w stanie daleko posuniętego rozkładu. Nie było takiej możliwości. Katharine najwyraźniej o tym wiedziała. Coś sprawiło, że uwierzyła w słuszność swojej śmierci. W odróżnieniu od Shanidara - ach, jakże ja chciałem w to wierzyć! - umarła we właściwym czasie. Kiedy wróciłem do sań, Soli i Justine, obejmując się, stali oparci o szary pień drzewa yu. Ich żal udzielił się Bardo. On też płakał. Wielkie łzy toczyły mu się po policzkach, spływały na brodę i tam zamarzały. Spojrzał na mnie wilgotnymi, zaczerwienionymi oczami; był na mnie zły, widziałem to. - Katharine nie żyje! - krzyknął. - A spójrz tylko na siebie! Oczy suche jak u martwego ptaka! Co z tobą? Co z ciebie za człowiek? Ona nie żyje, a ty nie potrafisz nawet zapłakać jak mężczyzna! Jak mogłem im wytłumaczyć, co czuję? Kochałem Katharine, i wraz z nią umarła cząstka mnie samego; płacząc po niej, płakałbym po sobie, a to byłoby tchórzostwem, czymś haniebnym. Soli oderwał się od Justine i podszedł do mnie. Policzki miał powleczone warstewką lodu, ale oczy czyste, suche i trzeźwe, jak na pilota przystało. - A co z dzieckiem? - zapytał. - Co się stało z moim wnukiem? Było tak zimno, że nie od razu dotarło do mnie, o co pyta. - Umarł, kiedy wyjęto go z Katharine? Zajęły się nim? - Oczywiście, że nie żyje - odparłem. - Powiem więcej: nie przeżył ani chwili. Jak mógł żyć, skoro urodził się o trzydzieści parę dni za wcześnie? Co ja mówię, urodził się? Wydarli go z niej jak fokę, Soli, jak przeklętą fokę! - Jesteś pewien? Pewien byłem tylko tego, że muszę czym prędzej rozpalić ognisko i zapatrzyć się w płomienie, żeby uciec od lodowatego spojrzenia oczu Solego. - Nie żyje - powtórzyłem. - Nie pewno nie żyje. Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas; wszyscy z wyjątkiem Solego byli zgodni co do tego, że dziecko nie mogło przeżyć. Bardo patrzył na las, dręczony najwyraźniej obawą, że mężczyźni Devaki, znalazłszy trupa Liama, ruszą za nami w pościg. Wszyscy się tego obawialiśmy. - Pora chyba na nas - odezwał się Bardo. - Mało mamy czasu, a taki kawał drogi do przejścia. Zmierzch zapadał szybko; cienie na kredowobiałym śniegu wydłużały się coraz bardziej, szarzały i chudły. Ciemnozielone drzewa falowały na wietrze niczym burzące się przed sztormem morze w czas pozornej zimy. Niebo już ciemniało, podchodziło purpurowymi i granatowymi sińcami. Mieliśmy nadzieję, że Devaki nie będą nas ścigali przez las w nocy. Może w ogóle nie ruszyli za nami w pościg. Postanowiliśmy podążać wzdłuż rzeki aż do morza. Tam, na wschodnim wybrzeżu, skręcimy na południe, okrążając wyspę dotrzemy do wyznaczonego miejsca spotkania i zaczekamy pięć dni na wiatrowiec, który zabierze nas z powrotem do Miasta. I tak rozpoczął się nasz odwrót przez las do domu, do Miasta. Ja i Bardo prowadziliśmy pierwszy zaprzęg, za nami podążała moja matka. Soli i Justine, którym zależało chyba na prywatności, zmieniali się przy prowadnicach ostatnich sań. Zapadła noc i ścisnął mróz. Zziajane psy ciągnęły wytrwale, sunęliśmy w bladej poświacie gwiazd nadrzecznym szlakiem wiodącym przez koszmarny las. Niesamowita była to podróż. Ciszę opustoszałych wzgórz mącił jedynie trzask naszych batów, skowyczenie psów i od czasu do czasu krzyk śnieżnego nurzyka (no i nieustający szum rzeki). Powietrze spływające w dolinę niosło woń trocin, sosny i inne zapachy, których nie potrafiłem określić. Przez połowę nocy gwiazdy świeciły tak słabo, że widać było tylko biel śniegu i zwisające z drzew sopelki; same drzewa tonęły w mroku i były prawie niewidzialne. Psy i sanie za nami i przed nami wyglądały jak sznur szarych pereł rozciągnięty na srebrnej wstędze. Ta wstęga wiła się i kluczyła pomiędzy drzewami i zdawała się drżeć, a my płynęliśmy nad jedwabistym śniegiem, niesieni przez ślizgające się lekko płozy oraz własne poczucie przeznaczenia i strachu. Las przerzedził się i krajobraz pod rozgwieżdżonym niebem pojaśniał. Zza wschodniego horyzontu wypływała Pelablinka, wielki biały bąbel światła błyszczący nad wierzchołkami stożkowych drzew yu. Supernowa ta, chociaż od jej wybuchu upłynęło już sporo czasu, nadal świeciła intensywnym blaskiem. Odróżniałem niemal czerwień owoców yu i niebieskozielone igiełki. Patrzyłem na Pelablinkę, patrzyłem na tę najświeższą z wybuchających gwiazd Vildu i zastanawiałem się, ile jeszcze czasu nam zostało do chwili, kiedy niebo wypełni się takimi Pelablinkami i nie będzie już nocy? Ile jeszcze czasu nam zostało do chwili, kiedy światło oraz promienie gamma i alfa supernowych zaleją Cywilizowane Światy śmiercionośną falą? Ile jeszcze czasu nam zostało do chwili, kiedy ludzie zmuszeni będą porzucić swe planety i uciekać od światła, uciekać przez czarne otchłanie kosmosu w najdalsze ramiona galaktyki? Ile jeszcze czasu nam zostało do chwili, kiedy umrą gwiazdy, a wraz z nimi marzenia ludzi i miliarda miliardów innych żywych istot? Ile jeszcze czasu zostało do mojej śmierci? Nigdy, powiedziała mi Katharine, ty nigdy nie umrzesz. Ale Katharine już nie żyła, a ja umierałem od środka, umierałem powoli, czmychając między skrzącymi się drzewami lasu. Na swoich saniach wiozłem przykryte pieczołowicie futrami kule kryddy wypełnione życiem, być może wypełnione tajemnicami życia. Ale Katharine nie żyła, blask Pelablinki porażał mi oczy, a kule kryddy nic mnie nie obchodziły, zupełnie nic. W ten sposób, w milczeniu, każde z nas sam na sam ze swoimi myślami, dotarliśmy do miejsca, gdzie rzeczne koryto poszerzało się i wyprostowywało. Stamtąd do morza było już tylko parę mil. Wbiegliśmy między yarkonskie jodły. Pamiętam to dobrze. Drzewa po obu stronach wąziutkiego szlaku rosły gęsto, dwie szare ściany najeżone igłami niemal szorowały po naszych futrach. Poganiał nas słaby wiatr w plecy. Wysoko na niebie błyszczał świetlisty nimb Pelablinki; cały las wyglądał jak odlany ze srebrzystej stali. Kiedy zbliżaliśmy się do jego skraju, wiatr całkiem zamarł i zrobiło się tak cicho, że odróżniałem ziajanie poszczególnych psów. Tusa chyba coś zwęszył. Brnął przez śnieżny puch, unosząc wysoko łapy i niepewnie wyciągając szyję. Nagle wiatr zmienił kierunek; dmuchnął nam w twarze od wschodu, od skraju lasu, gdzie niczym strzeliści, czarni, milczący bogowie majaczyły drzazgodrzewa. Tusa już zdecydowanie poderwał łeb i szczeknął. Pozostałe psy zawtórowały mu skamlącym, ujadającym chórem. Na tle szarości śmignęła czarna smuga. Spomiędzy drzew wyleciała włócznia - wystarczająco gruba, by polować nią na mamuty - i ugodziła Sanuye w bok. Ciśnięta została z taką siłą, że przygwoździła psa do śniegu. Przerażone psy zbiły się natychmiast w kłąb, splątały się uprzęże. Nadleciały następne włócznie. Pies mojej matki trafiony jedną z nich zapiszczał jak stara kobieta. - Ni luria-mu! - dobiegł okrzyk z gąszczu przed nami i, przemykając od drzewa do drzewa niczym wilki, na szlak wybiegli ludzie na nartach, blokując nam drogę. Ich futra falowały w gwiezdnej poświacie, każdy dzierżył w ręku włócznię. Ramię w ramię, włócznia we włócznie, stali przed nami murem mężczyźni Devaki - Yuri, Wicent, Haidar i Wemilo oraz ich prawie-bracia Arani, Jaywe, Yukio i Santayana. Seif, gotując się z wściekłości, wystąpił naprzód i powiedział: - Li luria, Mallory-mi, zabiłeś mojego brata, a ja przybyłem zabić ciebie, witaj! Paru z nich rzuciło w nas włóczniami. Bardo, który biegł obok mnie, zaklął. Wykręcił piruet niczym tancerz na lodzie, omijając niespodziewany wykrot w śniegu. - Pilnuj flanki, Malutki! - krzyknął, usiłując odbić przedramieniem nadlatującą włócznię. Czyniąc to, znalazł się przede mną. Nigdy się już nie dowiem, czy był to tylko przypadek czy też z rozmysłem chciał mnie zasłonić własną piersią. Machnął w powietrzu ręką, jak niedźwiedź łowiący ryby w strumieniu, ale było ciemno, a on nigdy, nawet jako chłopiec, nie celował w chwytaniu latających przedmiotów, i nie natrafił na drzewce. Włócznia wbiła się w jego ciało. „Na... Boga!”, krzyknął, wpadając na mnie tyłem z takim impetem, że puściłem prowadnice sań i runąłem na wznak w śnieg. Bardo stał twarzą do Devaki, z piersi sterczała mu czerwona włócznia z drewna yu. Krztusząc się, otarłem oczy ze śniegu i między jego łopatkami zobaczyłem grot włóczni, który, przebiwszy futro, wyszedł na zewnątrz. Włócznia przeszyła Bardo na wylot, ale on jeszcze żył, nie miał zamiaru umierać. Zanosząc się kaszlem i klnąc, wygrażał pięścią Seifowi, słaniał się na nogach, przytupywał w śniegu niczym zraniony byk kudłacz. A potem trysnęła krew i przyszedł ból, i Bardo, rycząc, skręcając się w męczarniach, zwalił się w śnieg obok mnie. - Malutki - wyrzęził. - Nie daj mi umrzeć. Porwałem swoją włócznię, porwał włócznię Soli, nawet moja matka i Justine, wszyscy porwaliśmy włócznie. Nie było miejsca ani czasu, żeby zawrócić sanie, uklękliśmy więc za moimi, uklękliśmy nad Bardo, i patrzyliśmy jak Yuri podjeżdża na nartach do Sei-fa i kładzie dłoń na drzewcu włóczni syna. - Ti Mallory! - zawołał do mnie Yuri. - To zła noc. Dlaczego pozwoliłeś, żeby Bardo chwytał za ciebie włócznię?! Seif wyrwał ojcu drzewce z dłoni. - Witaj, Mallory! - krzyknął. - Zabiłeś mojego brata, a ja zabiłem twojego kuzyna, chociaż chciałem zabić ciebie! Witaj, witaj! - Uniósł włócznię i dorzucił: - A teraz zabiję ciebie! - Nie - powiedział Yuri. - Bardo przeszedł i teraz Liam będzie miał towarzysza do polowań po tamtej stronie. Niektórzy z Devaki, między innymi Haidar i Wemilo, płakali; lubili Bardo, a on ich. - Zabiję go - warknął Seif. Twarz mniał ściągniętą grymasem, ramię mu drżało. - Nie - powiedział Yuri. - Dosyć zabijania. - On zabił mojego brata. - A ty jego kuzyna. - Ale on mojego brata! - Mimo to, nie wolno ci go zabijać. - Muszę. - Nie. - Proszę. - Nie, zawinilibyśmy wszyscy, gdybyś go zabił. Pochylałem się nad Bardo i słuchając jednym uchem ludzi, którzy zabili mojego rzekomego kuzyna, mojego duchowego brata, mojego przyjaciela, waliłem go pięściami w piersi, by przywrócić tętno, próbowałem wdmuchiwać mu życie w usta. Ale moje rozpaczliwe wysiłki były daremne, bo do serca nie napływała już krew i nie miało ono czego pompować. - Mallory! - wrzasnął Seif. Wargi Bardo były zimne, umierałem od środka i nadal nie wiedziałem, co to litość i powściągliwość, wyrwałem więc włócznię z piersi Bardo, wstałem i cisnąłem nią w Seifa. Ale był to kiepski rzut, rzut na oślep, i bez trudu się przed nią uchylił. - Bardo był dobrym człowiekiem i bardzo żałuję, że zabiłem twojego kuzyna - krzyknął. - Ale twoja dusza jest twarda jak lód i nikt nie będzie po tobie płakał, gdy cię zabiję. Jeszcze nie skończył, kiedy mnie zaświtała w głowie pewna myśl. Przypadłem do ziemi i chwyciłem Bardo za kołnierz. - Pomóż mi, matko! - zawołałem cicho. - Do rzeki, szybko, zanim jego mózg... - Zacząłem wlec Bardo po śniegu. - Justine... Soli, zamrozimy go i zabierzemy ze sobą. Kriolodzy go ocalą, kriolodzy. Pomóżcie mi, diabelnie ciężki! - Zostaw go! - syknęła moja matka. Zawsze była strategiem, zawsze trzeźwo rozumowała, zawsze planowała. - Leż! Staniemy się łatwym celem, jeśli odejdziemy od tych sań. Ale ja nie myślałem już wtedy o włóczniach Devaki. I tak byliśmy przez nich osaczeni i mogli nas powybijać kiedy tylko chcieli. Dalej ciągnąłem Bardo; Justine i Soli doszli chyba do tego samego co ja wniosku, bo śpiesząc mi z pomocą, chwycili go za ręce. Widząc to moja matka też odrzuciła włócznię w puszysty śnieg, przekrzywiła głowę i zapytała: - Dlaczego mój syn jest takim głupcem? Przeciągnęliśmy Bardo między drzewami, a potem po lodzie na brzeg rzeki, która niczym czarna krew rwała z rykiem lodową rurą. Ciągnęliśmy go dalej, w stronę środka nurtu, gdzie lód był najcieńszy. W powietrze buchała para naszych oddechów; Justine i moja matka, stękając i posapując, skakały wokół niczym dwa ptaki. Soli mruczał coś pod nosem - była to chyba forma przeprosin - wyrzucając sobie, że nie przewidział, iż Devaki będą nas ścigali na nartach. Pobiegł z powrotem do sań, wrócił z siekierami i natarliśmy na lód, rąbiąc go i tnąc z taką furią i zapamiętaniem, że na wszystkie strony tryskał grad połyskliwych okruchów. Chrupnęło, trzasnęło i przebiliśmy się przez lodową skorupę do bieżącej wody. Wyrąbaliśmy dziurę niemal tak wielką jak focza aklia. Chwyciwszy Bardo za co kto mógł - nogę, rękę czy inną część ciała - opuściliśmy go w przerębel i zanurzyliśmy w lodowatej, a nawet gorzej niż lodowatej, wodzie. Ręce natychmiast mi zgrabiały. Zimno było ostre i intensywne, przeszywało palce do szpiku kości. Niemal straciłem w nich czucie i z najwyższym trudem zaciskałem dłonie na kręconych włosach Bardo. - Trzymajcie! - wy sapałem - trzymajcie! Trzymaliśmy go pod wodą tyle, ile zdołaliśmy, a potem dźwignęliśmy w górę i wywlekliśmy z powrotem na lód. Zwaliste cielsko Bardo z wilgotnym kląśnicciem wycisnęło wodę z namoknictego futra. Czym prędzej otarłem sobie ręce do sucha i z powrotem naciągnąłem rękawice; gdybym tego nie zrobił, palce zamarzłyby mi natychmiast na kość, tak jak zamarzało teraz ciało Bardo. Futro ze-sztywniało w oka mgnieniu, spowijając go szklistym lodowym kokonem. Leżał na wznak z otwartymi oczami. Chciałem mu zamknąć powieki, ale te były twarde jak marmur. Jedna z rąk zamarzła mu zgięta w łokciu, z zaciśniętymi w pięść palcami; wyglądało to tak, jakby Bardo wygrażał kułakiem gwiazdom. Zauważyłem też, że coś wypycha mu futro na brzuchu. W pierwszej chwili pomyślałem, że to kawałek drewna dostał mu się do spodni i utknął tam na sztorc, ale zaraz przypomniało mi się, że Bardo do tej pory cierpiał na conocne wzwody i parsknąłem śmiechem. Był to chrapliwy śmiech, który ściągnął na mnie spojrzenia pozostałych. Pomyśleli sobie pewnie, że oszalałem. Ale lepiej już było się śmiać niż płakać. A zresztą czyż to nie komiczne, że Bardo umarł tak, jak żył, czyż nie było to zabawne? Nie wiedziałem, czy kriolodzy z Miasta potrafią przywrócić go do życia, ale nawet gdyby im się to nie udało, to przynajmniej Bardo pójdzie do grobu, prezentując dumnie swą broń. Devaki obserwowali nas przez cały ten czas z brzegu rzeki. Nasz „pogrzebowy rytuał” musiał być dla nich niezrozumiały. Wydłubawszy Bardo z lodu (jego futro zamarzło szybko w zimną, gładką skorupę), dźwignęliśmy go i ruszyliśmy z powrotem do sań. A wtedy Seif postukał włócznią o pień drzewa i zawołał: - Widzicie, jest, jak mówiłem: czary satinki są we wszystkim, co oni robią. Powinniśmy ich wszystkich pozabijać. Pod wymierzonymi w nas włóczniami Devaki ułożyliśmy Bardo na saniach. Przykryłem go, a potem odwróciłem się, żeby odciąć martwego Sanuye z uprzęży. Była to zła chwila, cała seria złych chwil. Yuri pogładził drzewce swojej włóczni. Nie odrywał oka od ciała Bardo. - Nikogo nie będziemy zabijać - powiedział. Spojrzał na Seifa i na oberwanego Wicenta, który stał obok. - Żaden mężczyzna Manwelina nie zabije żadnego mężczyzny ani żadnej kobiety Senwelina. Liam spoczywa w pokoju i nie ma potrzeby przebijać włócznią Mallory’ego, chociaż zabił on swojego doffela i oddawał smakowite wątroby starcowi, który nie umarł w swoim czasie. Nie podniesiecie na niego włóczni, chociaż on podniósł swoją na Liama i spowodował, że zwierzęta się od nas odsunęły, i chędożył swoją siostrę, która była satinką i przez to musiała umrzeć. Nie przebijecie włóczniami Mallory’ego, chociaż zabił on waszego brata. Nie jesteśmy łowcami ludzi; to źle być łowcą ludzi. Gwizdnęliśmy na psy i sanie ruszyły, a Devaki rozstąpili się, żeby nas przepuścić. Posuwaliśmy się bardzo wolno. Szlak prowadził jarem zasłanym gładkimi kamieniami i płaskimi kryształami lodu wielkości noży. Na niektórych odcinkach musieliśmy dźwigać sanie i je nieść. Kryształy lodu pękały z suchym trzaskiem i chrzęściły miażdżone naszymi podeszwami. Devaki szli za nami, poszeptu-jąc między sobą; ich ostre głosy rozchodziły się po lesie wraz z szelestem sosnowych igieł i innymi dźwiękami. Żal tak mnie przepełniał, że nie zważałem, po czym stąpam, i ślizgałem się co i rusz na oblodzonych kamieniach. Ponieważ byłem przybity tym wszystkim, co się wydarzyło, ponieważ gardło, oczy i dusza zamarzały mi z zimna, ponieważ umierałem, naszła mnie nagle nieprzeparta potrzeba wytłumaczenia się, przeproszenia, odpokutowania swoich win. Chciałem wyznać im całą prawdę o sobie, prawdę o wszystkich mężczyznach i kobietach: że w każdym z nas drzemie mordercza bestia, nad którą nie można zapanować. Właśnie to pragnienie naprawienia wszystkiego przyczyniło się do mojej zguby. Kiedy wynurzyliśmy się z jaru, odwróciłem się twarzą do Yuriego i Seifa. - Liam był mordercą... - zacząłem, ale nie dane mi było dokończyć. Chciałem im powiedzieć, że Liam był mordercą, takim samym mordercą jak ja i wszyscy ludzie, życie bowiem żywi się życiem, i zabiłby mnie, żeby samemu przeżyć. Wszyscy jesteśmy mordercami, bo tak już jest urządzony świat. Ale wszyscy jesteśmy również braćmi i siostrami, i ojcami, i matkami, i synami, i to oraz parę innych prostych prawd, chciałem im powiedzieć. - Liam był mordercą - powiedziałem, a Seif musiał tylko czekać na tego rodzaju pretekst, bo wziął szeroki zamach i wyrzucił w przód rękę. W moim kierunku śmignął czarny kamień. Gdyby to była włócznia, może zdołałbym ją odtrącić. W odróżnieniu od Bardo byłem szybki. Ale nie była to włócznia, bowiem Seif trzymał się litery ojcowego zakazu przebijania mnie włócznią. Był to ciężki czarny kamień, niemal niewidoczny na tle czarnej ściany lasu. Nie dostrzegłbym go, nawet gdybym spodziewał się takiego obrotu sprawy i nie był tak pochłonięty czarnymi myślami. Nie widziałem tego kamienia. Trafił mnie w bok głowy - odtwarzam to zdarzenie z tego, co opowiadał mi później Soli. Wszystko jest zapisane; wszystko jest i zawsze będzie zapisywane, tak mawiają wieszcze. Przed oczyma przemknęła mi rozmazana smuga, tak jakby opuszczała się na mnie czarna chmura, i poczułem uderzenie w głowę. Kamień zgruchotał mi czaszkę, wgniatając odłamki kości w mózg. Ujrzałem oślepiający rozbłysk światła, wszechświat eksplodujących gwiazd. A potem runąłem w śnieg i była tylko cisza, ciemność i chłód. Opiszę teraz nasz odwrót przez skute lodem morze do miejsca spotkania i nasz powrót do Miasta. Przez sporą część tej drogi docierały do mnie jak przez mgłę głosy i czynności podejmowane przez Solego i pozostałych; jednak równie często leżałem pogrążony w śpiączce albo unosiłem się w tym piekielnym stanie świadomości, w którym wszystkie dźwięki świata zdają się być za głośne, monotonne i przemieszane. Wiele z tego, co tu opowiem, poskładałem z poszczególnych przebłysków w całość długo potem. Ale świadomy byłem decydującego zdarzenia - właściwie objawienia - i do tej pory płonie ono w mej pamięci. Yuri, zorientowawszy się, co zrobił jego syn, był wstrząśnięty i zawstydzony. Podbiegł do nas i położył dłoń na ramieniu mojej matki, która próbowała mnie cucić. Wystarczył mu jeden rzut oka na moją głowę. - Mallory przejdzie zaraz na tamtą stronę - orzekł - i nic na to nie mogę poradzić, bo jego czas nadszedł. - Skinął głową Solemu i ciągnął: - Chcesz, żebyśmy pochowali twojego syna obok Katharine? To, do czego między nami doszło, jest wielkim nieszczęściam, a ja nie chcę więcej nieszczęść. - Nie, on jeszcze nie umarł - odparł Soli. - Kiedy już przejdzie, pogrzebiemy go sami. - Moja matka z Justine ułożyły mnie na drugich saniach i opatuliły szczelnie futrami. - To straszna rzecz stracić syna - powiedział Yuri. - Tak, straszną rzeczą byłoby stracić syna - wycedził z naciskiem Soli. - Bardzo nam przykro z powodu Liama. -1 stracić córkę też, choćby była satinką - to straszne. Łączę się krwią z twoim bólem. - To mówiąc, Yuri dobył noża i rozciął sobie policzek aż po szczękę. A potem, będąc w głębi serca dobrym człowiekiem, który nie potrafi chować do nikogo urazy, dorzucił: - Pójdziecie teraz, może na Urasalię albo na Kelkel, i to dobrze, że odchodzicie. Ale gdybyście chcieli któregoś dnia odwiedzić grób swojej córki, będziecie tu mile widziani. - A co z moim wnukiem? - spytał Soli. - Czy on żyje? Co z dzieckiem? Yuri przyłożył dłoń do rozciętego policzka, żeby zatamować krwotok. - A któż jest ojcem tego dziecka, jeśli nie Liam albo któryś z prawie-braci Liama? Czyż to dziecko nie jest synem synów Manwego? - Z tymi słowami oderwał od policzka zakrwawioną dłoń i pokazał ją Solemu, a głos dziwnie mu zadrżał. Chyba nawet nie podejrzewał, że dziecko jest moje. - Czyż to dziecko nie jest i moim wnukiem? To krew z mojej krwi, i pochowane zostanie przy jaskini swoich dziadków. Rozstawszy się z Devaki, zeszliśmy nad morze. Tam zbudowaliśmy chatę ze śnieżnych bloków. Przez resztę nocy i część następnego poranka leżałem w delirium, a moja matka czuwała nade mną, jak za czasów, kiedy byłem dzieckiem i gorączkowałem. Martwiła się bardzo moją raną. Raz po raz zwracała się do Justine z pytaniem: - Po co są snycerzy, jeśli nie po to, by zmniejszać ciśnienie krwi w mózgu? W miarę, jak płynęły godziny, a mój stan się nie polepszał, popadała w coraz większą rozpacz. - Co robić? Ma strzaskaną czaszkę. Na pewno. Och, Justine, on chyba umiera! Ale co ja mam robić? Zmniejszyć ciśnienie w mózgu? Mogę przewiercić otwory. W jego głowie, przez czaszkę, otwory. Albo mogę czekać. Ale tak trudno jest czekać. Soli słuchał tego przez chwilę, piekąc rybę nad kamieniami oliwnymi. W końcu podszedł, przykucnął przy mnie i patrzył, jak matka owija mi delikatnie głowę skórą wilka. Nie widziałem wyrazu jego twarzy - pewnie był załamany śmiercią Katharine - ale pamiętam skwierczenie tłuszczu, mdlącą woń ryby, cierpienie w jego głosie, kiedy się odezwał: - Tak, Katharine odeszła, i wkrótce Mallory też odejdzie. Nic na to nie poradzimy; prawdopodobnie nie dożyje rana. - Lord Pilot zbyt łatwo traci nadzieję - odparła moja matka, wyciskając mi kropelkami do ust wodę ze zmoczonego futra. - Ale przecież nie ma nadziei, nie widzisz? - Nadzieja jest zawsze. - Nie, nie zawsze - powiedział Soli i zakrył dłońmi oczy. - Powinniśmy pozwolić twojemu synowi umrzeć w spokoju. Szaleństwem byłoby wiercić mu dziury w głowie, nie uważasz? - Nie pozwolę mu umrzeć. - Nie możesz go uratować. - A potem z kpiną w głosie dorzucił: - Takie już jego przeznaczenie. Czy możesz uchronić go przed tym, co mu przeznaczone? - Jeśli on umrze, umrę i ja. - Piloci umierają - powiedział. - Mallory’emu wbijano to do głowy. Tak, on wiedział, że szczęście w końcu się od niego odwróci. Szczęście nikomu nie sprzyja długo. - Czyżby Lord Pilot był również wieszczem? - Nie wypowiadaj przy mnie tego słowa. - Mój syn umiera. A Lord Pilot obrusza się na słowa, które wypowiadam? - Dlaczego w ogóle ze mną rozmawiasz? Tak, lepiej by było, gdybyś już nigdy nie odezwała się słowem. - Zwinął dłoń w pięść i przycisnął ją sobie do nosa z taką siłą, że z nozdrzy puściła mu się krew; tak mówiła mi później Justine. Moja matka poszła do sań i wróciła z torbą krzemienia. Wysypała sobie kamienie na dłoń i zaczęła je przebierać. Brązowe, drobnoziarniste krzemienie obijały się o siebie ze stukotem. - Podjęłam decyzję - powiedziała. - Sporządzimy wiertło. Przewiercimy dziurkę, żeby krew mogła wypłynąć. Pomożesz mi, Justine? Justine otrzepywała lód z naszych futer i rozmiękczała je w zębach. Odgarnęła włosy, podniosła wzrok i powiedziała: - Skoro uważasz, że naprawdę musimy otworzyć biednemu Mallory’emu czaszkę, to naturalnie, że pomogę, ale to bardzo niebezpieczny zabieg i nie jestem pewna, czy coś da, ale zrobię, co tylko trzeba, chociaż obawiam się o niego, bo co zrobimy, żeby przytłumić ból, jaki poczuje, kiedy zaczniemy wiercić, no i... och, Moiro, czy naprawdę musimy mu otwierać tę czaszkę? - Nie - powiedział Soli i rzucił Justine ostre spojrzenie, wyraźnie dezaprobując jej poparcie dla planu siostry. Był zły i bardzo blady; wszystka krew odpłynęła mu z twarzy. - Najlepiej zaczekajmy aż umrze. Wtedy wyrąbiemy dziurę w lodzie i w ten sposób ulżymy naszym psom. Tak, wrzucimy do tej dziury i jego, i jego tłustego przyjaciela. - Leopoldzie, sam nie wiesz, co mówisz - żachnęła się Justine. Moja matka splunęła. - Lord Pilot uważa, że wie. Wypowiada okrutne słowa. Ale on nic nie wie. - Nie odzywaj się do mnie. - Niech Lord Pilot dowie się, że... - Zamilcz, proszę. - Mój syn umiera - ciągnęła moja matka głosem wzbierającym wściekłością. - To niech umiera. Słyszałem nad sobą te bulgotliwe dźwięki: piskliwy sopran Justine, biorącej stronę mojej matki, i stalowy, głęboki głos Solego, dźwięczący fałszywie jak dzwon, który za chwilę ma pęknąć. Dyskusja trwała czas jakiś; pamiętam, że w słowach Solego i w udręczonym błaganiu mojej matki było coś, co przyciągnęło moją uwagę. A potem, po chwili milczenia, moja matka wzięła głęboki oddech i wyrzuciła z siebie najstraszniejsze słowa, jakie kiedykolwiek słyszałem: - On jest twoim synem! Mallory jest twoim synem. - Moim synem?! - Tak, twoim synem. - Moim synem?! - Pozwalając mu umrzeć, zabijesz cząstkę siebie. - Ja nie mam syna! - Owszem, masz. Naszego syna. - I tutaj moja matka zalała Solego potokiem słów, których wolałbym nie słyszeć, odkrywając przed nim moje pochodzenie, którego nie chciałem przyjąć do wiadomości. Powiedziała mu, że dawno temu - a ja nie chciałem tego wiedzieć; byłem już niemal martwy, ale nie chciałem wiedzieć, choć podświadomie wiedziałem od początku, a przynajmniej od chwili, kiedy w barze dla pilotów po raz pierwszy zobaczyłem Solego - powiedziała mu, że dawno temu, kiedy przygotowywał się do wyprawy do jądra galaktyki, doszła pewnego dnia do wniosku, że on już z tej wyprawy nie powróci. Przez całe życie czuła się gorsza od Justine i zazdrościła swojej pięknej siostrze wszystkiego. W tym Solego, zwłaszcza Leopolda Tisandera Solego. Nie, nie kochała go. Nie sądzę, żeby moja matka była w ogóle zdolna pokochać mężczyznę miłością żony. Ale wiedziała, że Soli jest najgenialniejszym pilotem od czasów Tycho - nawet ona to przyznawała. Zazdrościła mu tego geniuszu i z zawiścią myślała o jego chromosomach, które jej zdaniem stanowiły źródło tego geniuszu. Przyszło jej do głowy, że skoro sama pragnie dziecka, dziecka, które byłoby tak samo genialne jak córeczka Justine, to dlaczego nie miałaby skojarzyć wspaniałych chromosomów Solego ze swoimi? (Dlatego że to zbrodnia, matko, pomyślałem. Chyba najgorsza z możliwych do wyobrażenia zbrodni). Zdobycie plazmy Solego okazało się sprawą prostą: przelotne, pozornie przypadkowe draśnięcie ostrymi paznokciami grzbietu jego dłoni, z której ściągnął na chwilę rękawiczkę, kiedy pewnego dnia ślizgali się na lodowisku w Hofgarten - tak się to wszystko zaczęło. Pieczołowicie wydłubała spod paznokcia uzyskaną w ten sposób próbkę i zaniosła kilka tysięcy komórek naskórka do sprzedajnego spa-jacza, który wyodrębnił z DNA haploidalne chromosomy i spreparował zestaw gamet. Kiedy Soli nie wracał z wyprawy i wszystko przemawiało za tym, że już nie powróci, kazała zapłodnić tymi gametami jedno ze swoich jajeczek i wprowadzić sobie to jajeczko do łona. Ów nikczemny akt slellingu doprowadził do mojego poczęcia i dwieście osiemdziesiąt dni później przyszedłem na świat. Moja matka opowiadała to wszystko Solemu, a ja, słuchając jej, poruszałem ustami w daremnej próbie zadania kłamu czemuś, co jak się obawiałem, było prawdą. Przez chwilę w chacie panowała cisza. A może zapadłem znowu w śpiączkę; może zamierały już ośrodki słuchowe mojego mózgu? W każdym razie z tego, co jej odpowiedział Soli, usłyszałem tylko zakończenie. - ...żaden mój syn! - krzyczał. - I kiedy zostanie pochowany w Resie, to na pewno nie jako mój syn! - On jest twoim synem - powiedziała spokojnie moja matka. - Kłamiesz. - Jest twoim synem. Naszym synem. - Nie. - Chciałam mieć syna, co w tym złego? - To bękart. Nie jest moim synem. - No to ci udowodnię. - Niczego nie udowodnisz. - To twój syn - powiedziała moja matka. Przysłuchująca się temu wszystkiemu, oniemiała Justine przytrzymała Solego za łokieć, a moja matka zdjęła mi z głowy opatrunek z wilczej skóry. - Chodź tu i spójrz. Ma włosy Lorda Pilota. - Rozgarnęła mi delikatnie włosy po zdrowej stronie głowy. - Tak samo gęste i czarne. Ale przetykane pasemkami czerwieni. Zupełnie jak włosy Lorda Pilota. Jak włosy każdego mężczyzny z rodu Soli, ojciec i syn. Wyrywałam mu te rude. Bo nie chciałam, żebyś wiedział. Ale teraz musisz się dowiedzieć. No podejdź tu, spójrz na włosy swojego syna! Przypomniałem sobie, że iskając mnie w jaskini Devaki, matka wyrywała mi z głowy rzekomo „siwe” włosy, i zagadka mojego pochodzenia przestała być zagadką. Wyrywała mi z głowy włosy rude, nie siwe. Rude włosy, włosy charakterystyczne dla rodu Solich, które czasami zaczynają się pojawiać dopiero w wieku dojrzałym. W trakcie naszej ekspedycji, być może na skutek stresów albo głodu i zimna, zaczęły mi rosnąć rude włosy. A zatem nie byłem bękartem. Byłem czymś gorszym. Byłem - po dziś dzień mam trudności ze sformułowaniem tego słowa nawet w najprywatniejszych zakamarkach własnego umysłu - byłem slel-synem. Powołany zostałem do życia z DNA Solego, z jego bezcennych chromosomów, z samej esencji jego osobowości. Ale osobą, która mnie do tego życia powołała była moja matka, nie on. Do poczęcia mnie wykorzystała zawarte w nim informacje, była zatem slelowniczką, czyż można więc było winić Solego za to, że mnie nienawidził? - Popatrz tylko na te rude włosy! - ciągnęła matka, przesuwając po moich włosach palcami. - Któż, jeśli nie twój syn? Któż miałby takie czamo-rude włosy? - To tylko krew - wybąkał Soli. - Włosy ma poplamione krwią, prawda? - No to przyjrzyj się uważniej. Widzisz? To nie krew. Chyba widzisz? Jesteś jego ojcem. - Nie - wyszeptał. - Musisz mu pomóc. - Nie. - Umrze, jeśli... - Nie! - krzyknął i wyrwał łokieć z uścisku Justine. Musiało do niego dotrzeć, że jeśli naprawdę jestem jego synem, to Katharine była moją siostrą. - Wiedziałaś - zwrócił się do mojej matki. - Przez cały ten czas, od opuszczenia Miasta, Katharine i Mallory... razem! A ty wiedziałaś?! - Och, nie - jęknęła Justine. - Nie wiń mego syna - odparła moja matka. - Wiń Katharine. Była wieszczką. Wiedziała, że Mallory jest jej bratem. A mimo to nosiła jego syna. - Co?!-ryknął Soli. - To dziecko było synem Mallory’ego, nie Liama. - Nie! Tak, Soli, chciałem powiedzieć. Jestem twoim synem, Katharine była moją siostrą, a jej syn moim synem, a twoim wnukiem, i ten łańcuch zbrodni i horroru nie ma końca. Ale nie mogłem mówić; nie mogłem się poruszyć. Mogłem tylko słuchać. - Katharine rzuciła na niego urok - podjęła moja matka. Była bardzo rozgniewana i cedziła słowa jak truciznę. - Wiedziała, że Mallory jest jej bratem. Któż, jeśli nie wieszczka czarownica, spółkowałaby z własnym bratem? - Ale dlaczego? - wykrztusił Soli. - Spytałam Katharine, dlaczego, lecz mi nie odpowiedziała. - Spytałaś ją? - Twoja córka była czarownicą. Przeklętą czarownicą. - Zarzuciłaś jej, że jest czarownicą? A więc to ty ją zabiłaś, tak? Tak, ty ją zabiłaś. - - Zasłużyła na śmierć. Soli stał przez chwile bez ruchu, a w jego oczach wzbierało szaleństwo. A potem dostał jednego z tych nieczęstych napadów furii i brutalnie odepchnął ode mnie moją matkę. Chciał ją zabić. (A raczej, jak później utrzymywał, wykonać na niej egzekucje). Broniąc się, rozorała mu paznokciami twarz do żywego mięsa i omal nie zmiażdżyła jąder kolanem, ale on na to nie zważał. Chciał ją udusić. - Nędzna slelowniczko! - ryczał. - Wiedziałaś! Próbowałem się podnieść, ale tak jak w sennym koszmarze, nie mogłem się poruszyć. Rozpętał się horror, zbrodnia nakładała się na zbrodnię. Justine przyszła siostrze z odsieczą. Jeden po drugim oderwała palce Sole-go od szyi mojej matki. Soli szalał. Wątpię, żeby wiedział, co czyni. Bił na oślep raz, drugi, trzeci, łamiąc mojej matce obojczyk, a Justine jeden ząb i szczękę. Moja matka upadła na podłogę z ubitego śniegu i wiła się tam z bólu. Justine jęczała, dławiła się i pluła skrwawionymi odłamkami zęba. - Och, Soli! - wyszlochała i krew puściła się jej z ust, ale Soli rzucił się na nią opętany żądzą mordu i złamał jej rękę, złamał nos, a co najgorsze, złamał niezłomną, czystą miłość, jaką go zawsze darzyła. Oszalały Lord Pilot, którego twarz przypominała teraz ogryzione ścierwo kudłacza, patrzył z góry na Justine i pomału dochodził do siebie. Wymierzył palec w moją matkę. - Trzeba mi było pozwolić ją zabić! - ryknął. - Tę nędzną slelowniczkę! - Podszedł do mojego łóżka i naciągnął mi futro na głowę, zakrywając włosy i prawie całą twarz. - To nie jest mój syn - powiedział. Ochłonąwszy, Soli wstydził się swojego wybuchu. Próbował przepraszać Justine, próbował jej pomóc. Ale ona nie chciała jego pomocy. - Nie, nie - wymamrotała - zostaw mnie. - Krew ciekła jej z nosa, i miała trudności z mówieniem. Ale zdołała wykrztusić: - Przed trzydziestu laty powiedziałam ci „nigdy więcej”, i przykro mi, naprawdę przykro, ale jak mogę ci teraz ufać, bo jeśli stać cię na cos takiego, to stać cię na wszystko, i co ja w tej sytuacji mam robić? - Zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się. - Och, Leopoldzie, jak to boli, jak boli, jak boli! - Nadal jesteś moją żoną - powiedział. - Nie, nie! - Od ponad stu lat jesteśmy przyjaciółmi. Pewność siebie w jego głosie rozzłościła Justine (a moja ciotka rzadko folgowała tej brzydkiej emocji). - Też tak myślałam, ale widzę, że się myliłam. Soli patrzył w ścianę. Nagle uderzył pięścią w jeden ze śnieżnych bloków, wybijając w nim dziurę na wylot. Do chaty wdarł się wiatr. Soli wyjrzał przez to prowizoryczne okienko na zewnątrz i wskazał sanie, na których spoczywało opatulone futrami zwaliste ciało Bardo. Przez długi czas starał się nie komentować przyjaźni zakwitającej między Justine i Bardo, ale teraz zazdrość go rozsadzała. - Tak, masz teraz nowych przyjaciół - wysyczał. - Martwych przyjaciół. Aż przykro mówić, co się potem wydarzyło. Solego opuściła furia, ale umysł miał nadal przyćmiony. Nie zdawał sobie chyba sprawy, jak poważnie poturbowane są moja matka i Justine. Oskarżył - niesłusznie - swoją żonę o zdradę. Justine płakała, zakrywając twarz rękami, co uznał za przyznanie się do winy. Powiedział, że nigdy jej nie wybaczy. Powiedział, że chociaż wiatrowiec ma przybyć dopiero za cztery dni, to i tak pora już ruszać z saniami na południe, bo jakaś przypadkowa burza może sprawić, że nie dotrzemy na czas na miejsce spotkania. Kiedy moja matka zaczęła znów mówić o wierceniu dziur w mojej głowie, a Justine nawet na niego nie spojrzała, wrzucił swoje futra na sanie, zaprzągł psy i wyszeptał: - Tak, wierćcie sobie, jeśli taka wasza wola, róbcie, co chcecie, tylko zjawcie się na czas na miejscu spotkania, jeśli chcecie wrócić do Miasta. Nic mnie to nie obchodzi! Kiedy odszedł, moja matka opatrzyła twarz Justine miękko wyprawionymi skórkami. Nastawiła jej rękę i unieruchomiła ją łupkami. Połamane żebra przemieszczały się z chrzęstem w jej piersi, kiedy to robiła, i szorowały boleśnie o płuca. Tej nocy sporządziła krzemienne wiertło i otworzyła mi głowę, by wypuścić z niej krew. Prawdopodobnie dzięki temu zabiegowi nie umarłem wtedy na lodzie. Następnego ranka udało im się jakoś - po dziś dzień nie mogę wyjść z podziwu, że moja matka i Justine były w stanie tego dokonać - udało im się jakoś przenieść mnie na sanie. Udało im się jakoś związać sanie moje i Bardo w tandem i przeprowadzić je przez wiele mil śnieżnego pustkowia. Była to koszmarna podróż, zabójcza podróż. Pamiętam, jak moja matka krzyczała przy pokonywaniu każdego wyboju czy wykrotu; pamiętam tamten wiatr, zimno i ból; pamiętam, jak sam wykrzykiwałem, że boli mnie głowa i że Soli nie jest moim ojcem, i wiele, wiele innych niezrozumiałych rzeczy. Następnego wieczoru dotarliśmy na miejsce spotkania. Na bezkresnej białej misie morza, pod białym, gotującym się bąblem Pe-lablinki stała samotna biała kopuła. Soli już tam czekał, ale nie wyszedł ze swojej małej chatki, by nas powitać, nie odezwał się do nikogo. Moja matka i Justine zbudowały drugą chatę dla siebie i dla mnie. Chociaż zapadłem w głęboką śpiączkę, moja matka nadal co jakiś czas otwierała mi głowę. - Będzie żył - mówiła do Justine - jeśli tylko dowieziemy go w porę do domu. Czekaliśmy na wiatrowiec trzy dni, trzy długie dni i noce wiatru i bólu. W końcu się zjawił. Podróż do Miasta minęła szybko; nasz powrót do roziskrzonych iglic i profesjonałów zgromadzonych dumnie na Wydrążonych Polach był tryumfalny (przynajmniej do czasu, kiedy z wiatrowca wysiadły moja matka i Justine, i rozeszła się wieść o naszej tragedii). Ale ja byłem ślepy na chwałę i niemal już głuchy na ból. Przeniesiono mnie do ciemnej sali pod Polami, gdzie powracającym pilotom przywraca się młodość. Tam snycerzy zdjęli mi pokrywę czaszki. Ktoś wydał oświadczenie, że zabiegi próbującej mnie ratować matki, choć doprawdy godne podziwu i po mistrzowsku przeprowadzone, na nic się zdały, bowiem kamień Seifa zmiażdżył i nieodwracalnie zniszczył pewne fragmenty mego mózgu. Jakiś czas potem ktoś inny wydał oświadczenie, że na darmo tyle wycierpieliśmy, bo okazuje się, że plazma Devaki, którą udało nam się ocalić, niewiele różni się od plazmy ludzi współczesnych. Mistrzowie spajacze nie znaleźli w ich DNA przesłania Ieldra. Tajemnica życia pozostawała nie rozwiązana, być może nierozwiązywalna, na zawsze przed nami zasłonięta, ukryta. Lord Cetyk wyraził swoje ubolewanie z powodu daremności naszego wysiłku. - Wielka szkoda, że mózg Mallory’ego doznał zbyt rozległych obrażeń, byśmy mogli go przywrócić do zdrowia. Szkoda, że musi on płacić najwyższą cenę za nic. Kiedyś zawsze musi nadejść chwila, kiedy opuszcza nas szczęście, kiedy ostatecznie musi ustać tykanie zegara. Nie mogli mi pomóc ani cetycy, ani snycerzy, ani imprimaturzy. Zachowywanie niepełnosprawnego, uszkodzonego mózgu byłoby przestępstwem, a dla mnie piekłem, wiecznością życia bez słuchu, wzroku, miłości i nadziei. O wiele lepiej było poddać się we właściwym czasie przeznaczeniu. I było to o wiele łatwiejsze, jak spadanie czarnymi, spiralnymi schodami, dłuższymi niż w Wieży Czasomistrza, schodami bez światła, bez końca. I tak, w małym, mrocznym pokoiku, znajdującym się niemal w zasięgu wzroku od Porannych Wież Resy, w zimny, bezśnieżny dzień głębokiej zimy, skierowałem wzrok do wewnątrz, na głębszy mrok i spadłem. I spadam tak po dziś dzień. W Nigdylii umarłem swoją pierwszą śmiercią.