11577
Szczegóły |
Tytuł |
11577 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11577 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11577 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11577 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bronisław Kijewski
Progi tolerancji
Data wydania 1984
Ci Przeklęci Polacy
Głównodowodzący Alf
Centrum Dowodzenia - Planeta IV
Tekstem tajnym!
Raport nr 0001
Postępowanie kontaktowe zgodne z Instrukcją dało wyniki pozytywne. Prowadzimy
rozmowy z Organizacją Narodów Zjednoczonych, która zgodnie z uprzednimi ustaleniami
jest władna reprezentować wszystkie narody gatunku homo sapiens. Klimat rozmów
nasycony jest zaufaniem i dążeniem do nawiązania współpracy we wszelkich dziedzinach
życia i nauki.
Ocena możliwości Ziemian w aspekcie przeciwstawienia się realizacji II Etapu Planu:
I Sfera militarna: Powszechne uzbrojenie narodów w konwencjonalne środki ataku i
obrony. Wartość środków przy ataku zdalnym - niewielka. Zakładać należy wzrost wartości
tych środków przy walkach w atmosferze i na powierzchni planety. Wartość środków walki w
przestrzeni międzyplanetarnej - duża. Potwierdziłem uprzednie rozpoznanie dotyczące
dyslokacji i ilości szybkich ścigaczy rakietowych uzbrojonych w nuklearne środki rażenia.
Zasięg operacyjny: zdolność do długotrwałych walk w przestrzeni po rubieże orbity V
Planety.
Poziom przygotowania strategicznego: wysoki, mimo braku doświadczenia w
prowadzeniu walk w przestrzeni międzyplanetarnej, uwarunkowany historycznie wojnami
między grupami narodowymi. Indywidualne przygotowanie taktyczne wojowników -
wysokie. Wrodzony nawyk dyscypliny korygowany przez umiejętność doboru optymalnych
środków i metod dostosowanych do zmiennych warunków walki.
Środki rozpoznania i łączności: rozbudowana sieć automatycznych penetratorów w
strefie okołoziemskiej i w bazach księżycowych. Sondaż przestrzeni kierowanymi statkami
automatycznymi i załogowymi. Środki łączności o wysokim stopniu efektywności, z
systemem automatycznych blokad przeciwzakłóceniowych.
Zalecenia:
- usunąć ze statków Grupy Ekspedycyjnej, zaparkowanych na orbicie księżycowej,
środki bojowe w celu uniemożliwienia rozpoznania ich możliwości i zapobieżenia
przedwczesnemu odkryciu zamiarów; - dokonać głębszego kamuflażu Centrum Dowodzenia
na IV Planecie i Grupy Bojowej na Planecie V; - przeprowadzić korektę planów
strategicznych, dostosowując je do rozpoznanych środków bojowych Ziemian i ich strategii
walki.
II Sfera organizacyjna: potwierdzony został rozłam Ziemian na dwa przeciwstawne
obozy dowodzone przez dwóch hegemonów. Powód rozłamu: różnice ideologiczne
stymulujące przebieg walk w sferach politycznej, gospodarczej i wojskowej.
Uwaga! Wspólne działanie pod patronatem globalnej unii, jaką jest Organizacja
Narodów Zjednoczonych, wskazuje na umiejętność rezygnacji z interesów partykularnych w
imię idei tak zwanego Człowieczeństwa. Systemy organizacyjne dwóch przeciwstawnych
obozów przygotowane do prawie bezkolizyjnego zlania się w jeden organizm.
Zalecenie:
- rozważyć możliwość i przygotować plan działania zgodnie z zasadą: Divide et
impera!
III Sfera socjo-psychiczna: podkreślona tendencja do łączenia się narodów w unie jest
charakterystyczna również dla jednostek. Jednostki łączą się dobrowolnie w większe grupy,
które z kolei wchodzą w skład grup wyższego rzędu. Końcowym rezultatem tej tendencji jest
Organizacja Narodów Zjednoczonych. Przynależność do poszczególnych grup nie niweluje
praw indywidualnych. Niezrozumiała pozostaje możliwość takiej symbiozy. Jest to cecha
specyficznie ludzka. Nasze społeczeństwo zorganizowane według zasady pełnego
podporządkowania jednostek celom ogólnym, stoi, moim zdaniem, na wyższym stopniu
rozwoju.
Uwaga! Indywidualizm i specyficzne dla poszczególnych nacji cechy są piętą
achillesową Ziemian. Przeprowadzony na poszczególnych osobnikach test Omega dał
rezultaty pozytywne.
Zalecenie:
- wyposażyć statki bojowe w urządzenia typu „Inox” do zdalnej dezintegracji funkcji
mózgu.
Wnioski ogólne:
Przeciwnik bardzo trudny, ale możliwy do pokonania przy niewielkich stratach
własnych. Nastawienie do nas - bardzo przychylne, spowodowane brakiem uprzednich
kontaktów z istotami rozumnymi. Naiwna wiara w przychylność Innego Rozumu, mimo
doświadczeń na własnym podwórku będącym areną ciągłych wojen między narodami.
Podstawowa dyrektywa postępowania: do chwili osiągnięcia pełnej gotowości do konfrontacji
prowadzić będą grę dyplomatyczną w duchu przyjaźni i zrozumienia dla obopólnych korzyści
płynących z projektowanej współpracy.
Dalsza łączność zgodnie z przyjętym systemem. Koniec.
Przewodniczący Grupy Parlamentarnej
I Zastępca Głównodowodzącego
BETAL
***
Do narodów świata
Rezolucja nr 0001
Nadszedł łąk długo oczekiwany przez Ludzkość moment nawiązania bezpośredniego
kontaktu z przedstawicielami innej cywilizacji kosmicznej. Nieprawdopodobne stało się
faktem i oto teraz możemy z całą pewnością powiedzieć, że nie jesteśmy wybrykiem natury,
wynaturzeniem w skali kosmicznej, lecz że jesteśmy jednymi z wielu dzieci tego
Wszechświata.
Zrzuciliśmy ze swych barków najuciążliwszy z możliwych ciężarów: świadomość
samotności. Fakt kontaktu otworzył przed Ludzkością niewyobrażalne w tej chwili
możliwości rozszerzenia wiedzy o Wszechświecie i poznania samych siebie oczyma naszych
Gości. Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych prowadzi w chwili obecnej rozmowy
z Przybyszami mające na celu wzajemne poznanie się i stworzenie płaszczyzny do przyszłej
wspólnej działalności w imię Rozumu i Poznania. Już w tej chwili należy stwierdzić, że
więcej nas łączy z naszymi Gośćmi, aniżeli dzieli.
Zgromadzenie Ogólne zobowiązało Sekretarza Generalnego ONZ do bieżącego
informowania Narodów Świata o postępach rozmów oraz wezwało wszystkich ludzi do
zachowania spokoju i użyczenia swej wiedzy oraz doświadczenia w wypadku wezwania do
udziału w pracach Komisji d.s. Kontaktu.
Za Zgromadzenie Ogólne
Sekretarz Generalny ONZ
Kiu Sakamoto
***
Kolegium Szefów Państw-Członków ONZ
Tajne
Specjalnego Znaczenia!
Tylko w jednym egzemplarzu!
Raport nr 0001
Prowadzone przez Zespół Ekspertów d.s. Bezpieczeństwa Ziemi działania
rozpoznawczo-badawcze od momentu wtargnięcia Obcych w kontrolowany rejon Układu do
chwili obecnej dają następujący obraz sytuacji:
I Stan zaawansowania technologicznego: wysoki.
Napęd statków kosmicznych Obcych stanowi paliwo stałe. Powłoki ochronne -
odporne na działanie promieniowania kosmicznego i wysokich temperatur. Współczynnik
wytrzymałościowy stopów - dwukrotnie wyższy od współczynnika stopów stosowanych w
naszych statkach kosmicznych. Niemożliwość przebicia powłok przy użyciu broni
konwencjonalnej. Kształt statków - aerodynamiczny. Statki przystosowane do lądowania na
powierzchni ciał kosmicznych. Zdolność manewrowa - równa zdolności rakiet typu „Teta”.
Wielkość statków - równa wielkości rakiet typu „Gamma”. Nie wykryto zewnętrznych oznak
uzbrojenia.
Uwaga! Wielkość statków i rodzaj stosowanego paliwa wskazują na niemożliwość
pokonania przestrzeni do najbliższego układu gwiezdnego. Zakładać należy istnienie statku-
bazy, którego obecności w strefie kontrolowanej nie wykryło. Stwierdzono fakt łączności
radiowej między statkami stacjonującymi na orbicie księżycowej a statkiem parlamentariuszy.
Nie wykryto modulowanych emisji radiowych z głębi Układu.
Uwaga! Analiza seansów radiowych wykazuje, że prowadzone są one tekstem
zakrytym. Szyfrów dotąd nie złamano.
II Ocena właściwości psychofizycznych Obcych: Organizmy stałocieplne. Kręgowce.
Ssaki. Pojemność mózgu równa pojemności mózgu ludzkiego. Podstawowy budulec - węgiel
i woda. Przystosowani do oddychania ziemskim powietrzem atmosferycznym. Badanie
resztek pożywienia Obcych wykazało proporcje białka, węglowodanów i tłuszczów podobne
do diety ludzkiej. Parlamentariusze są osobnikami jednej płci. Przeciętny wiek grupy
testowanej - w granicach 30-60 lat ziemskich. Zasób pojęć i struktura języka - podobne
ludzkiemu. Porozumiewanie wokalne. Ogólna sprawność fizyczna niższa od ludzkiej.
Uwaga! Stwierdzono zdolność emanowania fal telepatycznych. Ukrycie tego faktu
budzi podejrzenie, że Obcy mogą dokonywać bezpośredniego odczytu myśli ludzkich. Brak
danych do ścisłego określenia struktury społecznej, z tym że niektóre przesłanki wskazują na
silne podporządkowanie grupy parlamentarnej decyzjom przewodniczącego Betala.
Zalecenia:
- Szefów Państw, którzy zapoznali się z niniejszym raportem, wycofać z prac w
Komisjach Kontaktu i Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w celu uniemożliwienia pozyskania
przez Obcych drogą telepatyczną informacji o działalności i zakresie badań Zespołu
Ekspertów d/s Bezpieczeństwa Ziemi,
- wycofać z prac w wyżej wymienionych organach wszystkie osoby przejawiające
nieufność wobec Obcych i im nieprzychylne. Typowanie tych osób przeprowadzić bez
wiedzy zainteresowanych, za pomocą badań testowych opracowanych przez Zespół
Ekspertów,
- odwlekać wyrażenie zgody na lądowanie Obcych na Ziemi i Księżycu,
- nalegać na wzajemne wizytowanie statków na orbicie księżycowej. Wykorzystać w
tym celu eskadrę statków szkolnych typu „Alfa” przygotowanych zgodnie z zaleceniami
Zespołu Ekspertów,
- w prowadzonych rozmowach przejawiać spontaniczną życzliwość i przeświadczenie
o spodziewanych obopólnych korzyściach z kontaktu.
Wnioski ogólne:
Przeprowadzone badania pozwalają stwierdzić, że Obcy stworzyli cywilizację o
poziomie zaawansowania rozwoju co najmniej równym naszemu. Wynika z tego jeden
podstawowy wniosek: w dziedzinie militarnej Przybysze muszą nas przewyższać.
Podstawową przesłanką tego wniosku jest fakt, że podejmując się eksploracji
odległych układów gwiezdnych, muszą być przygotowani na każdą ewentualność. Zespół
Ekspertów, biorąc pod uwagę całokształt wyników prowadzonych rozmów oraz rezultaty
badań specjalnych, nie jest w stanie w chwili obecnej dokładnie sprecyzować, czy wizyta ma
charakter pokojowy czy zaborczy. Cztery fakty przemawiają jednak za tym, aby zachować
czujność: ukrycie przez Obcych głównych sił ekspedycji poza zasięgiem penetracji Ziemian;
prowadzenie rozmów radiowych tekstem zakrytym; zdolności telepatyczne oraz
podejrzewana struktura organizacyjna na wzór wojskowy. Fakty te można interpretować
również jako normalne zabezpieczenie przed niespodziankami, niemniej wymagają one od
nas podjęcia wszelkich działań umożliwiających zabezpieczenie Ziemi przed atakiem.
W celu zbadania przedstawionej alternatywy co do charakteru wizyty Zespół
Ekspertów skoncentruje swoje wysiłki na wyjaśnieniu budzących wątpliwość faktów.
Przewodniczący
Zespołu Ekspertów d/s. Bezp. Ziemi
Admirał Riva
***
I Zastępca Głównodowodzącego Betal
M.p. Ziemia
Tekstem tajnym!
Raport nr 0002
Przechwyciłem sygnały radiowe emitowane przez sondy Ziemian zakamuflowane na
księżycach Planety IV i V. Sondy przekazały informacje statystyczne co do ilości, rodzaju
paliwa, składu powłok oraz obrazy wizualne statków Grupy Bojowej oraz Centrum
Dowodzenia. Po krótkim okresie emisji sondy zamilkły zniszczone prawdopodobnie przez
Grupę Bojową. Sondy typu oczekującego, reagujące na bodźce pochodzenia sztucznego.
Wcześniejsze ich wykrycie, z uwagi na brak emisji jakichkolwiek sygnałów, było
niemożliwe. Informacje przekazane przez sondy zostały z całą pewnością przechwycone
przez stacje badawcze Ziemian rozlokowane na Księżycu. Czekam na rozkazy.
Dowódca Grupy Ekspedycyjnej
Tul
***
Dowódca Grupy Ekspedycyjnej Tul
M.p. Orbita Okołoksiężycowa
Tekstem tajnym!
Rozkaz nr 0001
Nie podejmować żadnych kroków zmieniających status quo!
Oczekujemy na reakcję Ziemian na uzyskane informacje.
Czekać na rozkazy!
I Zastępca Głównodowodzącego Betal Kolegium Szefów Państw Członków ONZ
Tajne Specjalnego Znaczenia! Tylko w jednym egzemplarzu!
Raport nr 0002 Złamane zostały szyfry Obcych. Nie ulega najmniejszej wątpliwości,
że mamy do czynienia z agresorami. Poza Grupą, zwaną Ekspedycyjna, odkryto dwa silne
ugrupowania: pierwsze, zwane Grupą Dowodzenia, na powierzchni Marsa; drugie, zwane
Grupą Bojową, na powierzchni księżyców Jowisza. Nasze sondy automatyczne umieszczone
na łych księżycach zostały zniszczone. Przechwycony tekst ostatniej depeszy
Przewodniczącego Betala nakazuje Grupie Ekspedycyjnej oczekiwać na rozkazy, których
treść warunkuje sposób naszej reakcji na dane przesyłane przez sondy.
Zalecenia:
- powołać w trybie natychmiastowym Radę Obrony, - ogłosić stan pogotowia dla sił
naziemnych i kosmicznych, - zażądać od Przewodniczącego Betala wyjaśnień co do
charakteru wizyty oraz powodów zniszczenia naszych sond automatycznych,- celowym
byłoby uwięzienie Grupy Parlamentariuszy w charakterze zakładników, - uprzedzić Ludzkość
o agresywnych zamiarach Obcych w celu przygotowania psychicznego do działań wojennych.
Przewodniczący
Zespołu Ekspertów d/s. Bezp. Ziemi
Admirał Riva
***
Głównodowodzący Alf
Centrum Dowodzenia - Planeta IV
Tekstem tajnym!
Raport nr 0003
Odkryte zostały nasze zamiary. Błędem było zniszczenie sond automatycznych na
księżycach Planety IV i V. Nie mogąc usprawiedliwić tego faktu wszcząłem realizację II
Etapu Planu. Przedłożyłem Ziemianom ultimatum bezwarunkowego poddania się.
Ultimatum zostało odrzucone. Wysyłam rozkaz dla Grupy Ekspedycyjnej, aby podjęła
działania w celu zawładnięcia Księżycem. Grupa Parlamentarna zostanie prawdopodobnie
uwięziona. Koniec.
I Zastępca Głównodowodzącego
Betal
***
Dowódca Grupy Ekspedycyjnej TUL
M.p. Orbita Okołoksiężycowa
Tekstem tajnym!
Rozkaz nr 0002
Przystąpić do...
***
Do Narodów Świata
Rezolucja nr 0002
Nasza radość i nadzieje, które wiązaliśmy z faktem pierwszego w dziejach Ludzkości
kontaktu z Obce Cywilizacja, zostały brutalnie przekreślone przez Przybyszów. Wykryte
zostały ich plany zawładnięcia Ziemię i podporządkowania sobie Ludzkości. Zgromadzeniu
Ogólnemu zostało przedstawione obrażające Narody Świata ultimatum, które zostało
jednogłośnie odrzucone. Zgromadzenie Ogólne powołało Radę Obrony, która będzie
kierować wszelkimi działaniami wobec Obcych. Powołane zostały Narodowe Rady Obrony
jako organy wykonawcze Rady Obrony ONZ.
Wzywam Narody Świata do pełnej koncentracji w walce z najeźdźcę.
Za Zgromadzenie Ogólne
Sekretarz Generalny ONZ
Kiu Sakamoto
***
Dowódca Eskadry Księżycowej
M.p. Baza Księżycowa
Rozkaz nr 0001
Natychmiast przystępie, przy użyciu wszelkich posiadanych środków bojowych, do
likwidacji ugrupowania wroga na Orbicie Okołoksiężycowej. Nie dopuścić w żadnym
przypadku do przedarcia się Obcych w stronę Ziemi, gdyż grozi to atakiem jądrowym na
nasze planetę. W wypadku odparcia wroga ścigać go do połowy odległości między Ziemię a
Marsem, gdzie należy założyć przyczułek, oczekując na wsparcie eskadr narodowych.
Rada Obrony ONZ
***
Rady Obrony ONZ
Tekstem tajnym
Raport nr 0001
Natychmiast po otrzymaniu rozkazu przystąpiłem do likwidacji ugrupowania wroga
stacjonującego na Orbicie Okołoksiężycowej. Przebieg bitwy: do walki wprowadziłem statki
wyposażone w broń nuklearne. Atak - zgodnie z poleceniem, bez uprzedzenia. Po pierwszym
uderzeniu statki wroga rozproszyły się, prowadząc działania obronne w sposób chaotyczny i
nieskoordynowany. Po opanowaniu zaskoczenia eskadra wroga powróciła do szyku i
przystąpiła do kontrnatarcia. Pierwsza faza walki - bez strat własnych. Straty wroga równe są
połowie jego eskadry. W drugiej fazie bitwa przyjęła niekorzystny dla nas obrót. Wróg użył
nieznanych fal, które spowodowały u pilotów mojej eskadry zaburzenia funkcji mózgu
przejawiające się w utracie możliwości obiektywnej oceny sytuacji. Zanotowałem przypadki
ataków moich pilotów na statki własnej eskadry. Wydałem rozkaz rozproszenia się i
uskoczyłem z kilkoma pozostałymi statkami w głąb przestrzeni okołoksiężycowej. W
formacji wroga nastąpiło przegrupowanie. Część jego ugrupowania ruszyła w pościg za
statkami mojej eskadry, a część skierowała się w stronę Księżyca z zamiarem ataku na Bazy.
W tym stadium walki otrzymałem zgłoszenia eskadr narodowych idących ze wsparciem od
strony planety Wenus. Znając skutki działania nieznanych fal uznałem, że jedyną możliwą
metodą walki z wrogiem będzie atak zdalny. Zabroniłem eskadrom narodowym wchodzenia
w bezpośredni kontakt bojowy z wrogiem. Wszystkie eskadry narodowe podporządkowały się
moim rozkazom z wyjątkiem eskadry polskiej dowodzonej przez komandora Nowaka.
Widząc, że wchodzi on w strefę bezpośredniego kontaktu, ponownie wezwałem go do
wycofania się. Otrzymałem nieparlamentarną odpowiedź, cytuję: „Odpieprz się! Może chcesz
ich witać na Ziemi chlebem i solą?” Eskadra komandora Nowaka przypuściła z marszu atak
na ugrupowanie wroga idące w stronę Księżyca. Z radością stwierdziłem, że atak został
uwieńczony powodzeniem. Ugrupowanie zostało rozbite, a z bitwy uszły tylko dwa statki
Obcych. Sądząc, że przestały działać emitory nieznanych fal, dałem wsparcie Polakom
idącym na ugrupowanie ścigające statki mojej eskadry. Grupę wsparcia stanowiła eskadra
francuska. Okazało się to błędem. Po wejściu w strefę walki eskadra francuska utraciła
natychmiast 3 statki, wobec czego wydałem rozkaz jej wycofania. Na polu walki pozostali
tylko Polacy, którzy dając przykład nieustraszonego męstwa rozbili w puch ugrupowanie
wroga.
Ocena sytuacji: W chwili obecnej strefa okołoksiężycowa jest bezpieczna. Dałem
zezwolenie komandorowi Nowakowi na ściganie wroga po rubieże orbity Marsa.
Wnioski: Zamiast własnych podaję wniosek wysnuty przez Centralny Komputer
Księżycowy, który przeprowadzał wszechstronną i bieżącą analizę przebiegu walki: „Wróg
użył fal dezintegrujących funkcje mózgu. Brak założonego efektu działania tych fal u
Polaków można wyjaśnić jedynie ich specyficznym nastawieniem psychicznym do wroga,
specyficznym stanem ducha, który krótko można określić »duchem sarmackim«.”
Dowódca Eskadry Księżycowej ONZ
Pierre Delacroix
***
Głównodowodzący Alf
Centrum Dowodzenia - Planeta IV
Raport nr 0004
Zostałem nagle zaatakowany przez Ugrupowanie Bojowe Ziemian na Orbicie
Okołoksiężycowej. Ugrupowanie liczniejsze dwukrotnie od Grupy Ekspedycyjnej. Z uwagi
na brak jakichkolwiek rozkazów od I Zastępcy Betala rozpocząłem działania według
własnego uznania. W momencie ataku połowa moich statków wyposażona była w
dezintegratory „Inox”. Przebieg bitwy: Ziemianie przystąpili natychmiast do ataku jądrowego,
nie ryzykując użycia broni konwencjonalnej. W pierwszych starciach zostały zlikwidowane
statki nie wyposażone w dezintegratory. Po pierwszej fazie zaskoczenia Grupa Ekspedycyjna
przystąpiła do kontrdziałania. Zaczęliśmy odpierać systematycznie wroga, likwidując kolejno
jego statki bojowe. Druga faza bitwy - bez strat własnych. Dezintegratory „Inox” zdały
egzamin zgodnie z założeniem. Obserwowaliśmy przypadki, że pod wpływem fal
dezintegrujących wojownicy wroga przypuszczali ataki na statki własnego ugrupowania.
Zwrot w przebiegu bitwy nastąpił w chwili, gdy ugrupowanie wroga otrzymało wsparcie
nielicznej eskadry idącej od strony II Planety. Eskadra przeważyła szalę zwycięstwa za
pomocą kontrataku dezintegrującego. Stwierdziłem, że dezintegratory „Inox” są bezsilne
wobec wojowników tej eskadry, a moi wojownicy ulegają dezintegracji pod wpływem fal
emitowanych przez mózgi wrogów. Uszedłem z bitwy w sile dwóch statków bojowych.
Przechwyciłem depeszę Ziemian, z której wynika, że eskadra ta złożona była - ze specjalnie
wyszkolonych wojowników o nazwie Polacy. Uważam, że były I Zastępca
Głównodowodzącego Betal jest podłym zdrajcą, który wszedł w układy z Ziemianami.
Wniosek swój opieram na tym, że nie uprzedził mnie o planowanej agresji na moją Grupę, a
także, że musiał wykryć istnienie specjalnej grupy wojowników, Polaków, i nie poinformował
nas o tym, chcąc osiągnąć sobie tylko wiadome, parszywe cele. Właściwie chcę zwrócić
uniżenie uwagę Głównodowodzącego, że cele Betala są właściwie jasne, gdy się weźmie pod
uwagę, że jego brat na pewno zarzuci Waszej Ekscelencji nieudolność w prowadzeniu tej
wyprawy, a wpływy, jakie ma w Radzie Wojennej mogą spowodować przejęcie przez niego
funkcji Głównodowodzącego, o co od dawna zabiegał.
Dowódca Grupy Ekspedycyjnej
Tul
***
Dowódca Grupy Ekspedycyjnej
Tekstem tajnym!
Rozkaz nr 0003
Opuszczamy Układ. Dołączyć do Grupy Dowodzenia. Koncentracja na rubieżach
Układu.
Głównodowodzący Alf
***
Głównodowodzący Alf
Rejon Koncentracji
Raport nr 0005
Zostałem zaatakowany. Znowu ci przeklęci Polacy. Tracę orientację... żegnajcie... nie
dołączę...
WIARA W CZŁOWIEKA
Oczy wpatrzone w opalizującą biel korytarza piekły boleśnie. Teraz był czas czyhania.
Przez najbliższe trzydzieści minut nie mógł sobie pozwolić na ich zmrużenie czy choćby
wytarcie słonych łez. Szparę między drzwiami a futryną uznał za swe wielkie osiągnięcie.
Nad określeniem jej szerokości pracował bezustannie przez cztery pierwsze doby po
znalezieniu się w Labiryncie. Kosztowało to wiele mozołu i łącznie trzydzieści dwa punkty
karne, ale podjęty trud opłacił się sowicie. Dzięki idealnemu dobraniu szerokości szpary
odrobił już utracone punkty, a ponadto zaliczył na swoim koncie dziesięć dodatnich.
Z dostarczonego mu przez komputer regulaminu wyczytał, że aby mógł sam wyruszyć
do stołówki, musi posiadać co najmniej 12 punktów. Przestudiował przepisy uważnie,
podkreślając czerwonym ołówkiem najistotniejsze reguły. Zawahał się, czy uznać zasady
punktowe za słuszne. W pierwszej chwili określił jako zbyt dużą dysproporcję między ilością
punktów przyznawanych za wyśledzenie zdążacza a dopisywanych temu ostatniemu za
wyniuchanie obserwatora. Po przemyśleniu zaakceptował je jednak. Zdążacz był sam, a
obserwatorów skończona, co prawda, niemniej ogromna liczba. Poczucie niesprawidliwego
podziału wypływało nadto z tego, że będąc jeszcze po tamtej stronie bariery, uważał za
bliższe sobie interesy takich jak on. Nie zapomniał jednak, że obecny status był koniecznym
preambulum do oczekującej go w co wierzył, roli zdążacza. A to rodziło szansę na
przetrwanie. Potrzebował jeszcze dwóch punktów, aby móc zgodnie z regułami wyśliznąć się
na korytarz. Był jednak zbyt dobrym graczem, żeby podejmować walkę przy tak mizernym
zabezpieczeniu. Zgodnie z regulaminem otrzymywał trzy razy na dobę z dozownika
znajdującego się w jego niszy porcję wody niezbędną do prawidłowego funkcjonowania
organizmu. A przecież woda była najważniejsza. O jadło zaś, bez którego mógł się obyć, ale
tylko przez pewien czas, toczyła się ta walka. Nabrał przekonania, jego zdaniem w pełni
uzasadnionego, że wchodzi do niej z dużą szansą na zwycięstwo. Poprzednia walka nie miała
tak czystej, wręcz schludnej jak obecna, oprawy. Te wydelikacone połyskliwą bielą ściany
robiły na nim wrażenie czegoś nierealnego. W ciągu pierwszych godzin pobytu w Labiryncie
czuł się nieśmiały i zagubiony. Nadto brudny i śmierdzący, mimo że zostało spłukane z niego
całe błoto Marony, w którym taplał się przez ostatnie dwa miesiące. Starał się nie dotykać
tych tchnących czystością mebli i ścian, jakby w obawie, że jego ręce pozostawią na nich
niezmywalne ślady. To wrażenie niebawem minęło, w czym niebagatelną rolę odegrało
zapoznanie się z regulaminem. To była w dalszym ciągu walka; jak poprzednia, jak dziesiątki
przed nią. Strząsnął z siebie estetyczne sentymenty i przypomniał sobie dżunglę Marony.
Pamiętał te długie miesiące prawie bez przerwy spędzane w bagnie. W uszach brzmiały mu
jeszcze pochlupywania łodzi patrolowych przeczesujących bagna i chrząstliwe pokłapywania
paszcz aligatorów spragnionych żeru. Ciągłe zanurzania i wynurzania się na moment z
cuchnącego błocka dla zaczerpnięcia tchu. Ciche, podwodne walki z oślizłymi jaszczurami o
przetrwanie, o żer. Majakliwe półsny, w czasie których przemakał go paniczny strach przed
zgubieniem noża, tej nikłej gwarancji przetrwania.
Potem przestały już być użyteczne oczy, pokryte grubymi jak poduszki powiekami,
przesyconymi jadem moskitów. Pozostał słuch, dotyk i instynkt. I to mu wystarczyło, aby
przetrwać i wygrać. Tam właśnie, w Maronie, przekonał się, że dzięki wodzie łatwo jest
wytrzymać bez jadła nawet kilkanaście dni. Starał się unikać połykania tej bagiennej, cisnącej
się bezustannie do ust żybury. Wyszukiwał źródła. Biły z dna bagna w nielicznych miejscach,
ale szukanie ich warte było zachodu. Uniknął dzięki temu tyfusu i wyniszczających biegunek.
Zanim jeszcze oczy odmówiły mu posłuszeństwa, obserwował zza misternie splecionych
gałązek i liści, jak patrolowcy dopadali tych, którzy przegrali. Pamiętał taką jedną łódź, z
której burty zwisała pożółkła, owrzodziała twarz, wstrząsana spazmami wymiotów. Krwawa
wydzielina ściekała do wody, a on wstrząsany febrą patrzył na to z głęboką wiarą, że czeka go
inny los. Tamta głowa wkrótce opadła; oprawcy rzucili na chudy kark żółtka wzdętego niby
bania umarlaka, wyłowionego właśnie z bagna. A on zaraz potem musiał się bezszelestnie
zanurzyć, nie nabierając prawie powietrza, i odpłynąć w bezpieczniejsze miejsce; sępi wzrok
patrolowca spoczął bowiem na mozaice zieleni stanowiącej zasłonę, i po chwili wymierzony
cios harpuna rozerwał z pluskiem siatkę z gałęzi i liści. Odtąd zrezygnował z prób
zaspokajania ciekawości i każdy plusk wioseł, których odgłos rozróżniał bezbłędnie,
podrywał go do rejterady w przeciwnym kierunku. Tylko raz w ciągu tych długich miesięcy
był o krok od śmierci z rąk patrolowców. Było ich trzech w łodzi. Tkwili na wodzie długie
godziny bez ruchu, tak że żaden szmer nie zdradzał ich obecności. Miał już wówczas kłopoty
ze wzrokiem. Wynurzając się po długim pobycie pod wodą, nie mógł spostrzec
prześladowców. Uratował go zmysł dotyku. Ręka przypadkiem natrafiła na obły kształt dna
łodzi i już wiedział, jak pechowo wybrał czas i miejsce wypłynięcia. Zadziałał błyskawicznie.
O ułamek sekundy wcześniej niż tamci, których refleks musiał nieco się stępić na tym
bezustannym wpatrywaniu się w wiecznie panujący mgielny półmrok. Naparł całym ciałem
na łódź i zanurkował równocześnie z chlupotem wpadających do bagna ciał. W tej mętnej
żyburze nie mieli żadnych szans. Jego nóż trafiał z perfekcyjną precyzją w rozpaczliwie
szamoczące się ciała. Posłał ich wszystkich do diabła, pozostając na pobojowisku samemu ze
ściśniętym strachem gardłem. Przetrwał Maronę jako jeden z niewielu. Tak mu powiedziano.
I musiała to być prawda, bo niewielu stanęło do turnieju kończącego piekło Marony.
Turniej odbył się w niewielkim kwadracie bagna ograniczonym przewodem
wysokiego napięcia. To była pierwsza zmiana dotychczasowych warunków. Druga dotyczyła
przeciwnika. Nie miał już nad głowami łodzi patrolowców, lecz czających się wokół,
podobnych jemu, straceńców. Było to trudniejsze niż poprzednio. Pozostali najlepsi, bo tylko
tacy mogli wytrzymać bezwzględne walki z patrolowcami. Pierwszy, którego dopadł, tkwił
przy barierze elektrycznej. Z tego pojedynku wyniósł dwie niezbyt głębokie rany i chciał
porzucić ciało tamtego, ale tnie zrobił tego. Wykorzystał je jako tarczę i wabik. Następne
ataki reszta przeciwników przypuszczała na martwe ciało, które popychał przed sobą.
Moment zaskoczenia, gdy odkrywali pomyłkę, wystarczał mu aż nadto. Spadał z boku jak
wilk, a jego nóż wypruwał z nich życie.
Wyszedł z bagna poharatany, ale sam. Czekała na niego nagroda. Otrzymał ją, gdy
automaty przeprowadziły zwykły po turnieju rytuał odnowy biologicznej. Widzącymi już
oczyma dostrzegł ją, nagą, na wygodnym posłaniu przydzielonej mu niszy. Zbliżył się do niej
jeszcze nieświadomy swojej nagości. Leżała nieruchomo z utkwionymi wprost w niego
oczyma. Rozpoznał ją. Miała na imię Galia. Na „Galaktyce” pełniła funkcję asystentki
Ariosta, kierownika sekcji szóstej. On był w siódmej i dlatego ich pracownie przylegały do
siebie. Gdy ją zobaczył pierwszy raz, czekał z Tarem na windę międzypoziomową. Osłupiał
na jej widok. Nie mógł uwierzyć, że natura stworzyła kogoś tak idealnie odpowiadającego
wzorcowi, który hołubił od lat w swojej duszy. Wymyślał ją w swoich kawalerskich snach,
poprawiał, retuszował, lecz jej portret nigdy nie był pełny ani skończony. I nagle tutaj, na
korytarzu „Galaktyki”, spotkał mimochodem wcielenie swoich marzeń. To było również
zaskakujące. Mógł przecież założyć jako możliwe jej istnienie, bo obraz, który tworzył, był
zlepkiem cech i kształtów wielu kobiet, a więc mogło się zdarzyć, że dobry Bóg wziął to
wszystko razem i scalił w jedno. Tego nie wykluczał i właściwie marzył o takim trafie. Ale to,
że ją spotka w tej ograniczonej liczbie członków załogi, graniczyło wręcz z cudem. I jakby na
pogłębienie jego szoku, miała włosy pachnące zastrzeżonym tylko dla niej aromatem
świeżego kwiatu lipy. Dopiero szturchaniec wymierzony przez Tara wyrwał go z odrętwienia.
Wysiadła na dziesiątym poziomie i siłą woli powstrzymał się, aby za nią nie pobiec.
Tar, jego przyjaciel, powiedział wówczas z uśmiechem, jakim ludzie obdarzają
wyjątkowo dobrane pary: „Pasujecie do siebie”.
Od tego dnia robił wszystko, aby ją skłonić ku sobie. Nie było to łatwe. Z
niezrozumiałych dla niego przyczyn lekceważyła go i zbyt często widywał ją z Dagiem,
analitykiem z zespołu drugiego. Jego szansę nie rosły, a właściwie malały. Tak było aż do
dnia spartakiady, która zgodnie z uświęconym zwyczajem wypraw galaktycznych odbywała
się dwa razy na rok pokładowy. Wachlarz konkurencji był obszerny i różnorodny. Każdy z
uczestników musiał startować we wszystkich konkurencjach, a łącznie uzyskane punkty
stanowiły podstawę klasyfikacji. Nie była to zresztą walka o samą satysfakcję, ponieważ dwa
pierwsze miejsca premiowano półrocznym prawem udziału w naradach Zespołu
Kierowniczego. Tak wysoką rangę spartakiady usprawiedliwiał zestaw konkurencji: poza
czysto sportowymi, do których zaliczane były również szachy, wchodziły doń wiadomości z
historii kultury ludzkości, technologia budowy rakiet galaktycznych, symulowane katastrofy
kosmiczne wymagające opracowania optymalnego programu ocalenia, wytrzymałościowe
próby w komorach ciszy i hałasu oraz opracowanie programu postępowania w przypadku
kontaktu z inną cywilizacją. Wymagało to od uczestników nieprzeciętnych walorów ducha i
ciała. Spartakiada trwała kilka dni przy zawsze pełnej, żywo reagującej widowni.
Nieoczekiwanie dla samego siebie w przededniu ostatniej konkurencji, jaką miał być bieg na
tysiąc metrów, objął prowadzenie. Gdy pełen radości odwrócił oczy od informującej o tym
tablicy świetlnej, napotykał jej ironiczne, uparcie go przenikające spojrzenie. Ta ironia, wręcz
prowokacyjna, zabiła w nim wszelką radość. Był bardzo wzburzony. Wiedząc, że tym
pociągnięciem przekreśla wszelkie u niej szansę, zapytał wprost:
- Co cię tak śmieszy, u diabła?
Jej reakcja była wystudiowanym, perfidnym policzkiem dla jego miłości własnej. Z
nie znikającym z twarzy ironicznym uśmieszkiem spojrzała na niego, jak gdyby był
przezroczysty, i wstała, chcąc odejść. Tego mu było za wiele. Z całej siły pochwycił ją za
ramię, powstrzymując w pół obrotu. Zatrzymała się i mimo niewątpliwego bólu, z
wystudiowanym spokojem spojrzała na jego rękę, co pogłębiło w nim wściekłość, bo czuł to
tak, jakby był niewartym spojrzenia pniem drzewa, a jego ręka natrętnym konarem-
zawalidrogą. To rozluźniał, to wzmacniał uścisk, próbując znaleźć jakiś sposób na przebicie
jej bariery obojętności w spękanej od natłoku myśli głowie. Wszystko to trwało zaledwie
kilka sekund, długich dla niego jak wieczność, gdy nadszedł Dag.
Obrzucił oboje szybkim spojrzeniem i zapytał:
- Co się dzieje, Gal?
Wyswobodziła rękę z rozluźnionego uścisku i spokojnym głosem wyjaśniła:
- Leader spartakiady trenuje nową dyscyplinę.
- Jaką? - ton, jakim zadał to pytanie Dag, upewnił go, że tych dwoje kpi sobie z niego
w żywe oczy, rozumiejąc się przy tym doskonale. Nie czekając jej odpowiedzi, ruszył w górę
amfiteatru.
Gdy był już prawie u szczytu, dobiegł go ten rodzaj szeptu, który jest głośniejszy od
krzyku:
-...miałeś rację. To nie tylko kłamca, ale i damski bokser.
Stanął jak wryty. Kłamca? Odwrócił się ku nim, ale znikali właśnie w przejściu do
basenu pływackiego. Pojechał do siebie. Tar, z którym mieszkał w kajucie, pracował nad
jakimiś obliczeniami. Zdobył się jednak na oderwanie od nich i złożył mu gratulacje. Miał już
wrócić do przerwanego zajęcia, gdy coś, najwidoczniej wyraz twarzy przyjaciela,
powstrzymało go przed tym.
- Czy coś się stało, Martin? - zapytał.
Jego wzburzenie było zbyt silne, aby mógł zaprzeczyć i powiedzieć: „Nie, wszystko w
porządku, Tar”. Musiał z kimś porozmawiać i odnaleźć przyczynę jej niechęci, która być
może dla innych była oczywista, tylko on tego nie zauważał.
- Powiedz mi, Tar - odparł pytaniem - czy jest coś takiego we mnie, co może
odpychać kobiety?
Tamten nie odpowiedział od razu. Uporządkował notatki, jakby nie zamierzał już do
nich wracać, a potem popatrzył na niego uważnie. Ta zwłoka, spowodowana, jak
przypuszczał Martin, próbą odnalezienia gładkich słów dla gorzkiej prawdy, poirytowała go.
- Nie chcę owijania w bawełnę - wysyczał. - Mów prawdę bez względu na to, jaka
jest!
- Współczuję ci - spokojnie zaczął Tar - ale nie jestem kobietą i trudno mi wczuć się w
ich wysubtelnione doznania estetyczne. Od siebie zaś, stary, mogę powiedzieć tylko tyle, że
powinieneś być dla kobiet interesującym partnerem.
Po dość długiej pauzie, w czasie której Martin przeżuwał te mające koić, lecz nie
niosące żadnej ulgi słowa, Tar rzucił pytanie:
- Czy chodzi o Galię?
Martin odczuł nagle, że rozmowa jest bezsensowna i nie przyniesie mu odpowiedzi na
zasadnicze pytanie: Dlaczego ta kobieta jest nastawiona do niego wręcz wrogo? Opanowało
go nagłe zmęczenie, więc machnął tylko zniechęcony ręką i opadł bezwładnie na tapczan.
Przyjaciel nie nalegał. Popatrzył przez chwilę na mocny podbródek wyłaniający się spod
zasłaniającego twarz ramienia i, nie doczekawszy się żadnego gestu podtrzymującego
rozmowę, powrócił do swoich notatek.
W kajucie zapanowała cisza zakłócana szelestem przewracanych kartek papieru. Po
długiej chwili dobiegł go nagle podniecony głos Martina:
- Wybacz, Tar, ale chciałbym, byś jedną rzecz pomógł mi wyjaśnić! - Wstał z
tapczanu i szybkimi krokami począł przemierzać kajutę. Zatrzymał się w końcu przy biurku
tamtego i z wyciągniętym oskarżycielsko palcem zadał pytanie:
- Powiedz mi, dlaczego ona nazwała mnie kłamcą! Kłamcą, rozumiesz?
Widząc zdziwienie na twarzy kolegi, opisał dokładnie przebieg zajścia w amfiteatrze i
ponowił pytanie.
- To było do przewidzenia - odpowiedział z niezmiennym spokojem Tar.
Po tej wypowiedzi zapadła ponownie cisza. Zaskoczony nią Martin ochłonął wreszcie
i wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Powtórz, bo obawiam się, że źle cię zrozumiałem.
- Dobrze mnie zrozumiałeś. To było do przewidzenia. Przynajmniej dla mnie.
Martin chciał coś powiedzieć, ale tamten powstrzymał go ruchem ręki:
- Pozwól, że najpierw uzasadnię swoje twierdzenie, a potem możemy nad tym
podyskutować. Nie rozmawialiśmy o tym nigdy i dlatego muszę ci powiedzieć, że jest to już
druga moja wyprawa transgalaktyczna. Pierwsza co prawda, porównując jej cele z
zamierzeniami obecnej, była zaledwie niewielkim rekonesansem. Nie będę jej opisywać, bo
to w tej chwili nieistotne. Wspomniałem o niej dlatego, że leciał wówczas ze mną Dag. To
wybitny umysł, Martin. W zasadzie nie mógłbym nikogo z tamtej wyprawy porównać z mim
pod tym względem. Ale nie zawsze te walory wykorzystywał zgodnie z przyjętymi w naszym
społeczeństwie zasadami moralnymi. Nie, niczego nie można mu było zarzucić. Był ma to
zbyt ostrożny i przebiegły, ale środki, które stosował do osiągnięcia założonych celów, nie
zawsze zgadzały się z zasadami fair play. O jednej jego sprawce z tamtego okresu wiem co
nieco, chociaż nie wszystko. Słyszałeś zapewne o odkryciach na Cornelli. Zastosowaną tam
nową, genialną w swej prostocie metodę analizy danych, której rezultatem było odnalezienie
zakamuflowanej bazy kosmicznej Nieznanych. Jak wiesz, metoda ta znalazła się w arsenale
wszystkich wypraw penetrujących układy planetarne i szczerze mówiąc, trudno wyobrazić
sobie taką, która w najbliższych dziesięcioleciach mogłaby ją wyprzeć. Znasz ją zapewne
jako metodę Swensona. Tak... metoda Daga Swensona.
W tym momencie Tar podniósł głowę i napotkał w wyrazie twarzy Martina to, czego
się spodziewał: zaskoczenie.
- Tak, Marti - podjął po chwili - to ten sam Dag, którego nazwiskiem ochrzczono tę
czystej wody perłę. Z tym jednak, że niesłusznie. Bo widzisz, z tego, co wiem, rzeczywistym
twórcą był niejaki Legrand, współpracownik Daga z sekcji analiz tamtej wyprawy. Przyszedł
do Daga z pomysłem metody, proponując wspólne jej opracowanie. Dag, cieszący się
wówczas niemałym autorytetem, wyśmiał Legranda. Tamten przestał zaprzątać sobie głowę
„bzdurnym” pomysłem, gdy po jakimś czasie Dag przedstawił na Radzie Naukowej „swoją”
metodę. Była rzetelnie, bezbłędnie i do końca opracowana. Legrand ze świętym oburzeniem
podniósł zarzut plagiatu, ale cóż mógł przeciwstawić? Nie odnotowaną rozmowę z Dagiem?
Czy też kilka zabazgranych bez składu i ładu kartek? Dag wręcz zniszczył go w
merytorycznej dyskusji ma sesji Rady, tak że tamtemu - nie pozostało nic innego, jak tylko
zamilknąć. Dagowi to jednak nie wystarczyło. Szykanował i zatruwał życie chłopakowi tak
długo, aż tamten pewnego dnia przypuścił małą zwiadowczą rakietą atak taranowy na jeden z
księżyców Cornelii. Nie było co zbierać. Przyjaźniłem się z Legrandem i może dlatego wiem
o tej sprawie więcej niż inni.
Zapewne chcesz mnie zapytać, Martin, co to ma wspólnego z twoją sprawą. Ma, jeżeli
Dag doszedł do wniosku, że Galia powinna być jego. Nie będzie przebierał, a może już nie
przebiera w środkach, aby cię zdyskredytować w jej oczach. Dlatego cię uprzedzam: aby
wygrać z Dagiem, trzeba być od niego bądź większym strategiem, bądź... większą świnią.
Po tej mocnej puencie Tar ponownie uniósł głowę i spojrzał na Martina. Zamiast
wściekłego czy zaskoczonego napotkał jednak zimne, trzeźwe spojrzenie i nie zwiastujący
niczego dobrego wyraz twarzy. Zaskoczyło go to. Przełknął ślinę i zapytał zaniepokojony:
- O co chodzi, Martin?
- Chciałbym wiedzieć, Tar, jak dalece to twoje wyznanie jest bezinteresowne i
szczere.
- Czy takie pytania zadaje się przyjacielowi, Martin?
Martin milcząc obszedł Tara i jego sprawne palce wyszukały na pulpicie przycisk
serwera pamięciowego. Tensorowy czujnik zareagował natychmiast. Zamilkł niesłyszalny do
tej pory poszum pracującego magnetowidu. Druga ręka Martina, spoczęła mocno na ramieniu
Tara: - Powiedz mi, przyjacielu - wycedził cicho - dla kogo nagrywasz naszą rozmowę?
Tar próbował się podnieść, lecz mocny nacisk przygwoździł go do fotela.
- Wysłuchaj mnie, Martin - zaczął chaotycznie Tar - ja...
Nagle jego słowa odpłynęły gdzieś w dal, a Martin poczuł, że zaczyna się z nim dziać
coś dziwnego. Chciał krzyknąć, ale nie mógł wydobyć głosu. Był w kokonie. Nieznana siła
oplatała go zewsząd, a ciało utrzymywało się w pozycji leżącej, która wydała mu się po
chwili nierealną. Płynął bowiem w przestrzeni kosmicznej, gdzie pojęcia dołu, góry i
wszystkich kierunków tracą wszelki sens. Widział ze wszystkich stron gwiazdy. Po chwili
zauważył, że ich położenie względem siebie zmienia się. Odczuł ssanie w żołądku ma myśl o
prędkości, z jaką musiał mknąć. Zachował pamięć ostatnich zdarzeń i nie mógł zrozumieć, co
się z nim dzieje. Nagle z boku, powoli wyprzedzając go, wysunął się drugi kokon. Martin
ujrzał najpierw wyciągnięte w nim ciało drugiego nawigatora Karpowa, a potem odszukał
jego twarz. Ten również go zauważył. Napięte mięśnie twarzy i wytrzeszczone gałki oczne
świadczyły, że próbuje wykrzyczeć cały swój strach w stronę Martina. Bezsens tej próby
wydał się mu od razu oczywisty. I potem zaczęły napływać inne kokony, w których
rozpoznawał większość członków załogi „Galaktyki”. Poczęły się tasować i łagodnym łukiem
oddalać od jego toru, płynąć dalej już w ustabilizowanym szyku. Trwało to kilkanaście minut
na ciągle zmieniającym się firmamencie nieba.
Potem otuliła go mleczna poświata mdląca swoją niematerialnością i
bezdźwięcznością. Wynurzył się z niej w pełnym blasku słonecznego dnia. Bez żadnego
przejścia, bez żadnych przygotowań, bez utraty, choćby na moment, przytomności. Stał na
piaszczystej, okolonej ze wszech stron betonowym ostnokołem arenie. Wiedział, kim jest,
pamiętał też swój życiorys do najbardziej mglistych wspomnień z dzieciństwa. Ale miał też
jasną świadomość tego, dlaczego się tu znajduje. Czekał na przeciwnika. Spokój, z jakim
przyjmował nadchodzącą walkę, nie był dla niego szokujący. Nie odniósł wrażenia, że
wymuszono na nim taką postawę, nie winił za to nikogo. I choć trzeźwo pracujący umysł
jednoznacznie oceniał to, co miało nastąpić, jako barbarzyństwie, on wiedział, że musi w tym
uczestniczyć i że dołoży wszelkich sił, aby zwyciężyć. Nad wszelkimi doznaniami górowała
świadomość chęci przetrwania. Za wszelką cenę. Oczekiwał przeciwnika nie wiedząc
zupełnie, kto nim będzie. Zgrzyt betonowej palisady uczujnił go. Zza niewidocznych dotąd
wrót wysunął się człowiek i począł przyczajony pomykać w jego stronę. Martin naprężył się
w sobie. To był Tar. Rozbudzona niechęć do dawnego przyjaciela była silna, lecz Martin
poczuł, że nieugięte dotąd przekonanie o konieczności walki poczyna się chwiać. Zrobił krok
naprzód i wyciągniętą ręką dał tamtemu znak, aby się zatrzymał.
- Nie powinniśmy walczyć, Tar - powiedział spieczonymi ustami. - Wiesz, że nie
masz żadnych szans.
Przebiegły uśmieszek zawitał na ustach Tara, gdy przechyliwszy lekko głowę,
wycharczał:
- Masz rację, Martin. Nie powinniśmy.
Powiedziawszy to, Tar z wyciągniętą dłonią ruszył ku niemu. Nagle potknął się i
upadł na kolana. Podniósł się natychmiast i ruszył znów w stronę Martina. Jego ręce zwisały
teraz ociężale wzdłuż tułowia. Gdy był o dwa kroki od niego, Martin wyciągnął ku niemu
rękę, aby usoleninić porozumienie. I wtedy zaciśnięta dłoń Tara zatoczyła krótkie półkole,
rozwierając się tuż przed jego twarzą. Ciśnięty piasek wypełnił szeroko rozwarte oczy
Martina, momentalnie go oślepiając. I zaraz potem padły ciosy. Bezwzględne, twarde,
wyciskające z ciała życie ciosy. Martin wiedział, że mimo wieloletniego treningu w różnych
walkach wręcz długo tego nie wytrzyma. Próby uchwycenia przeciwnika nie dawały
rezultatu. Tak samo próby blokowania ciosów.
Nagle olśniła go myśl: palisada i słońce. Ruszył ostro z wyciągniętymi przed siebie
rękami. Wpadając na nią, ledwie zdołał zamortyzować siłę rozpędu. I teraz bieg wzdłuż
palisady do jej ściany wystawionej na bezpośrednie działanie słońca. Dobiegł go mściwy
śmiech Tara, jednoznacznie odczytującego tę rejteradę. I wreszcie słoneczna ściana.
Wyszukał wgłębienie osłaniające również boki i począł szybko przecierać jedno oko. Tamten
nie dał jednak na siebie długo czekać. Nie mógł przecież utracić takiej przewagi i tej jedynej
szansy, której nie przewidział przeciwnik. Przez zamknięte powieki Martin odczuwał blask
słońca. Stało wysoko, więc wiedział, że może się zorientować, - kiedy Tar będzie w zasięgu
jego rąk.
Pierwsze bolesne ciosy przyjął na siebie zasłaniając się chaotycznie. Musiał uśpić
tamtego. Nie zwlekał jednak zbyt długo, obawiając się ciosu, który mógłby pozbawić go
przytomności. Poczuł na powiekach cień napastnika. Wtedy skoczył, rozwierając szeroko
ramiona. Pochwycił go. Upadli razem w miękki piasek. Przywalił Tara ciężarem swego ciała,
wciskając jego twarz w podłoże. Leżąc na nim, lewą ręką pochwycił jego włosy, odginając
mu do tyłu głowę, a prawą wtarł mu w oczy całą garść piasku. Wyrównał szansę. Tar zawył.
Jego zęby wpiły się w nadgarstek Martina, rozszarpując go do kości. Wówczas Martin
uderzył. Kant jego dłoni trzykrotnie trafił w tętnicę szyjną tamtego. Szamoczące się dotąd
ciało Tara zwiotczało. Jeszcze jeden cios dla pewności. A potem długie minuty odpoczynku
na wycichłym nagle ciele przeciwnika. Gdy odpoczął, przetarł oczy i wyszukał ręką tętnicę.
Tar nie żył. Podniósł się ociężale i rozejrzał wokół. Nic się nie zmieniło w panoramie.
Słoneczne promienie jak przedtem prażyły nagie ciało z tą różnicą, że teraz mocniej
doskwierały opuchniętym powiekom. Wokół bezruch. Żadnych śladów czyjejkolwiek
obecności, żadnych oznak zainteresowania odegranym do bezlitosnego końca dramatem.
Przypomniały mu się południowe Włochy i ich małe, senne podczas poobiedniej sjesty
miasteczka. Powlókł się na zmęczonych nogach w stronę tej części ostrokołu, gdzie, jak
przypuszczał, powinna mieścić się brama, przez którą dostał się na arenę Tar. Była tam
rzeczywiście. Gigantyczne betonowe słupy uniosły się w górę, dając mu przejście. Gdy miał
już wkroczyć w panujący poza bramą mrok, zawahał się na moment. Była to chwila słabości,
której nie chciał, która należała do jego przeszłego ja. Nie odwrócił się jednak, nie spojrzał
już więcej na pozostawione w kurzu areny ciało tamtego. I nie odczuwał nic. Wszedł w mrok.
Od tego pierwszego, wygranego turnieju umocniła się w nim już na dobre nieugięta wola
przetrwania, teraz wiedział, że za wszelką cenę. Nie analizował przyczyn tej zdecydowanej
postawy. Nie upatrywał ich też w ukazanej mu bez komentarza animowanej wersji
alternatywnego wyniku walki na arenie - widział, jak podają sobie z Tarem ręce. Potem
ostrokoły palisady unoszą się i na arenę wypada pięć wychudłych od głodu wilków. Giną
obydwaj rozszarpywani żywcem. Odczuł, że nic go to nie obchodzi. Nie analizował, nie
próbował ocenić ni postawy Tara, ni swojej. Żył przecież. I to było najważniejsze.
Po każdym turnieju otrzymywał nagrodę. Czasami było to kilka spokojnych dni, które
spędzał samotnie na słonecznych plażach, pławiąc się w szmaragdowej wodzie ciepłego
oceanu; czasami otrzymywał samolot, na którym odurzony swobodą kręcił najbardziej
karkołomne figury akrobatyczne; innym razem nagrodę stanowiły podobne lukullusowym
uczty. Dopiero po Maronie dostał po raz pierwszy kobietę.
Gdy ujrzał ją leżącą na wygodnym posłaniu w głębi niszy, przeszłość, z całym
bogactwem faktów, wzruszeń, nadziei i nie nazwanych nigdy skojarzeń, w mgnieniu oka
odżyła w jego pamięci. Przystąpił bliżej, aby zajrzeć w jej oczy, dotąd zawsze mu wrogie i
odstręczające. Nie miał pewności, co spodziewał się w nich ujrzeć, ale liczył chyba na inny
ich wyraz. Pomylił się. Znów ujrzał ten pogardliwy, uwłaczający jego ambicji uśmieszek. Nie
mógł tego znieść. Równie silnie zawładnęła nim chęć odejścia i pozostawienia jej tutaj,
odrzuconej, z ochotą podjęcia rozmowy, która mogłaby wszystko wyjaśnić. Uświadomił sobie
nagle, że