11577

Szczegóły
Tytuł 11577
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11577 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11577 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11577 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bronisław Kijewski Progi tolerancji Data wydania 1984 Ci Przeklęci Polacy Głównodowodzący Alf Centrum Dowodzenia - Planeta IV Tekstem tajnym! Raport nr 0001 Postępowanie kontaktowe zgodne z Instrukcją dało wyniki pozytywne. Prowadzimy rozmowy z Organizacją Narodów Zjednoczonych, która zgodnie z uprzednimi ustaleniami jest władna reprezentować wszystkie narody gatunku homo sapiens. Klimat rozmów nasycony jest zaufaniem i dążeniem do nawiązania współpracy we wszelkich dziedzinach życia i nauki. Ocena możliwości Ziemian w aspekcie przeciwstawienia się realizacji II Etapu Planu: I Sfera militarna: Powszechne uzbrojenie narodów w konwencjonalne środki ataku i obrony. Wartość środków przy ataku zdalnym - niewielka. Zakładać należy wzrost wartości tych środków przy walkach w atmosferze i na powierzchni planety. Wartość środków walki w przestrzeni międzyplanetarnej - duża. Potwierdziłem uprzednie rozpoznanie dotyczące dyslokacji i ilości szybkich ścigaczy rakietowych uzbrojonych w nuklearne środki rażenia. Zasięg operacyjny: zdolność do długotrwałych walk w przestrzeni po rubieże orbity V Planety. Poziom przygotowania strategicznego: wysoki, mimo braku doświadczenia w prowadzeniu walk w przestrzeni międzyplanetarnej, uwarunkowany historycznie wojnami między grupami narodowymi. Indywidualne przygotowanie taktyczne wojowników - wysokie. Wrodzony nawyk dyscypliny korygowany przez umiejętność doboru optymalnych środków i metod dostosowanych do zmiennych warunków walki. Środki rozpoznania i łączności: rozbudowana sieć automatycznych penetratorów w strefie okołoziemskiej i w bazach księżycowych. Sondaż przestrzeni kierowanymi statkami automatycznymi i załogowymi. Środki łączności o wysokim stopniu efektywności, z systemem automatycznych blokad przeciwzakłóceniowych. Zalecenia: - usunąć ze statków Grupy Ekspedycyjnej, zaparkowanych na orbicie księżycowej, środki bojowe w celu uniemożliwienia rozpoznania ich możliwości i zapobieżenia przedwczesnemu odkryciu zamiarów; - dokonać głębszego kamuflażu Centrum Dowodzenia na IV Planecie i Grupy Bojowej na Planecie V; - przeprowadzić korektę planów strategicznych, dostosowując je do rozpoznanych środków bojowych Ziemian i ich strategii walki. II Sfera organizacyjna: potwierdzony został rozłam Ziemian na dwa przeciwstawne obozy dowodzone przez dwóch hegemonów. Powód rozłamu: różnice ideologiczne stymulujące przebieg walk w sferach politycznej, gospodarczej i wojskowej. Uwaga! Wspólne działanie pod patronatem globalnej unii, jaką jest Organizacja Narodów Zjednoczonych, wskazuje na umiejętność rezygnacji z interesów partykularnych w imię idei tak zwanego Człowieczeństwa. Systemy organizacyjne dwóch przeciwstawnych obozów przygotowane do prawie bezkolizyjnego zlania się w jeden organizm. Zalecenie: - rozważyć możliwość i przygotować plan działania zgodnie z zasadą: Divide et impera! III Sfera socjo-psychiczna: podkreślona tendencja do łączenia się narodów w unie jest charakterystyczna również dla jednostek. Jednostki łączą się dobrowolnie w większe grupy, które z kolei wchodzą w skład grup wyższego rzędu. Końcowym rezultatem tej tendencji jest Organizacja Narodów Zjednoczonych. Przynależność do poszczególnych grup nie niweluje praw indywidualnych. Niezrozumiała pozostaje możliwość takiej symbiozy. Jest to cecha specyficznie ludzka. Nasze społeczeństwo zorganizowane według zasady pełnego podporządkowania jednostek celom ogólnym, stoi, moim zdaniem, na wyższym stopniu rozwoju. Uwaga! Indywidualizm i specyficzne dla poszczególnych nacji cechy są piętą achillesową Ziemian. Przeprowadzony na poszczególnych osobnikach test Omega dał rezultaty pozytywne. Zalecenie: - wyposażyć statki bojowe w urządzenia typu „Inox” do zdalnej dezintegracji funkcji mózgu. Wnioski ogólne: Przeciwnik bardzo trudny, ale możliwy do pokonania przy niewielkich stratach własnych. Nastawienie do nas - bardzo przychylne, spowodowane brakiem uprzednich kontaktów z istotami rozumnymi. Naiwna wiara w przychylność Innego Rozumu, mimo doświadczeń na własnym podwórku będącym areną ciągłych wojen między narodami. Podstawowa dyrektywa postępowania: do chwili osiągnięcia pełnej gotowości do konfrontacji prowadzić będą grę dyplomatyczną w duchu przyjaźni i zrozumienia dla obopólnych korzyści płynących z projektowanej współpracy. Dalsza łączność zgodnie z przyjętym systemem. Koniec. Przewodniczący Grupy Parlamentarnej I Zastępca Głównodowodzącego BETAL *** Do narodów świata Rezolucja nr 0001 Nadszedł łąk długo oczekiwany przez Ludzkość moment nawiązania bezpośredniego kontaktu z przedstawicielami innej cywilizacji kosmicznej. Nieprawdopodobne stało się faktem i oto teraz możemy z całą pewnością powiedzieć, że nie jesteśmy wybrykiem natury, wynaturzeniem w skali kosmicznej, lecz że jesteśmy jednymi z wielu dzieci tego Wszechświata. Zrzuciliśmy ze swych barków najuciążliwszy z możliwych ciężarów: świadomość samotności. Fakt kontaktu otworzył przed Ludzkością niewyobrażalne w tej chwili możliwości rozszerzenia wiedzy o Wszechświecie i poznania samych siebie oczyma naszych Gości. Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych prowadzi w chwili obecnej rozmowy z Przybyszami mające na celu wzajemne poznanie się i stworzenie płaszczyzny do przyszłej wspólnej działalności w imię Rozumu i Poznania. Już w tej chwili należy stwierdzić, że więcej nas łączy z naszymi Gośćmi, aniżeli dzieli. Zgromadzenie Ogólne zobowiązało Sekretarza Generalnego ONZ do bieżącego informowania Narodów Świata o postępach rozmów oraz wezwało wszystkich ludzi do zachowania spokoju i użyczenia swej wiedzy oraz doświadczenia w wypadku wezwania do udziału w pracach Komisji d.s. Kontaktu. Za Zgromadzenie Ogólne Sekretarz Generalny ONZ Kiu Sakamoto *** Kolegium Szefów Państw-Członków ONZ Tajne Specjalnego Znaczenia! Tylko w jednym egzemplarzu! Raport nr 0001 Prowadzone przez Zespół Ekspertów d.s. Bezpieczeństwa Ziemi działania rozpoznawczo-badawcze od momentu wtargnięcia Obcych w kontrolowany rejon Układu do chwili obecnej dają następujący obraz sytuacji: I Stan zaawansowania technologicznego: wysoki. Napęd statków kosmicznych Obcych stanowi paliwo stałe. Powłoki ochronne - odporne na działanie promieniowania kosmicznego i wysokich temperatur. Współczynnik wytrzymałościowy stopów - dwukrotnie wyższy od współczynnika stopów stosowanych w naszych statkach kosmicznych. Niemożliwość przebicia powłok przy użyciu broni konwencjonalnej. Kształt statków - aerodynamiczny. Statki przystosowane do lądowania na powierzchni ciał kosmicznych. Zdolność manewrowa - równa zdolności rakiet typu „Teta”. Wielkość statków - równa wielkości rakiet typu „Gamma”. Nie wykryto zewnętrznych oznak uzbrojenia. Uwaga! Wielkość statków i rodzaj stosowanego paliwa wskazują na niemożliwość pokonania przestrzeni do najbliższego układu gwiezdnego. Zakładać należy istnienie statku- bazy, którego obecności w strefie kontrolowanej nie wykryło. Stwierdzono fakt łączności radiowej między statkami stacjonującymi na orbicie księżycowej a statkiem parlamentariuszy. Nie wykryto modulowanych emisji radiowych z głębi Układu. Uwaga! Analiza seansów radiowych wykazuje, że prowadzone są one tekstem zakrytym. Szyfrów dotąd nie złamano. II Ocena właściwości psychofizycznych Obcych: Organizmy stałocieplne. Kręgowce. Ssaki. Pojemność mózgu równa pojemności mózgu ludzkiego. Podstawowy budulec - węgiel i woda. Przystosowani do oddychania ziemskim powietrzem atmosferycznym. Badanie resztek pożywienia Obcych wykazało proporcje białka, węglowodanów i tłuszczów podobne do diety ludzkiej. Parlamentariusze są osobnikami jednej płci. Przeciętny wiek grupy testowanej - w granicach 30-60 lat ziemskich. Zasób pojęć i struktura języka - podobne ludzkiemu. Porozumiewanie wokalne. Ogólna sprawność fizyczna niższa od ludzkiej. Uwaga! Stwierdzono zdolność emanowania fal telepatycznych. Ukrycie tego faktu budzi podejrzenie, że Obcy mogą dokonywać bezpośredniego odczytu myśli ludzkich. Brak danych do ścisłego określenia struktury społecznej, z tym że niektóre przesłanki wskazują na silne podporządkowanie grupy parlamentarnej decyzjom przewodniczącego Betala. Zalecenia: - Szefów Państw, którzy zapoznali się z niniejszym raportem, wycofać z prac w Komisjach Kontaktu i Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w celu uniemożliwienia pozyskania przez Obcych drogą telepatyczną informacji o działalności i zakresie badań Zespołu Ekspertów d/s Bezpieczeństwa Ziemi, - wycofać z prac w wyżej wymienionych organach wszystkie osoby przejawiające nieufność wobec Obcych i im nieprzychylne. Typowanie tych osób przeprowadzić bez wiedzy zainteresowanych, za pomocą badań testowych opracowanych przez Zespół Ekspertów, - odwlekać wyrażenie zgody na lądowanie Obcych na Ziemi i Księżycu, - nalegać na wzajemne wizytowanie statków na orbicie księżycowej. Wykorzystać w tym celu eskadrę statków szkolnych typu „Alfa” przygotowanych zgodnie z zaleceniami Zespołu Ekspertów, - w prowadzonych rozmowach przejawiać spontaniczną życzliwość i przeświadczenie o spodziewanych obopólnych korzyściach z kontaktu. Wnioski ogólne: Przeprowadzone badania pozwalają stwierdzić, że Obcy stworzyli cywilizację o poziomie zaawansowania rozwoju co najmniej równym naszemu. Wynika z tego jeden podstawowy wniosek: w dziedzinie militarnej Przybysze muszą nas przewyższać. Podstawową przesłanką tego wniosku jest fakt, że podejmując się eksploracji odległych układów gwiezdnych, muszą być przygotowani na każdą ewentualność. Zespół Ekspertów, biorąc pod uwagę całokształt wyników prowadzonych rozmów oraz rezultaty badań specjalnych, nie jest w stanie w chwili obecnej dokładnie sprecyzować, czy wizyta ma charakter pokojowy czy zaborczy. Cztery fakty przemawiają jednak za tym, aby zachować czujność: ukrycie przez Obcych głównych sił ekspedycji poza zasięgiem penetracji Ziemian; prowadzenie rozmów radiowych tekstem zakrytym; zdolności telepatyczne oraz podejrzewana struktura organizacyjna na wzór wojskowy. Fakty te można interpretować również jako normalne zabezpieczenie przed niespodziankami, niemniej wymagają one od nas podjęcia wszelkich działań umożliwiających zabezpieczenie Ziemi przed atakiem. W celu zbadania przedstawionej alternatywy co do charakteru wizyty Zespół Ekspertów skoncentruje swoje wysiłki na wyjaśnieniu budzących wątpliwość faktów. Przewodniczący Zespołu Ekspertów d/s. Bezp. Ziemi Admirał Riva *** I Zastępca Głównodowodzącego Betal M.p. Ziemia Tekstem tajnym! Raport nr 0002 Przechwyciłem sygnały radiowe emitowane przez sondy Ziemian zakamuflowane na księżycach Planety IV i V. Sondy przekazały informacje statystyczne co do ilości, rodzaju paliwa, składu powłok oraz obrazy wizualne statków Grupy Bojowej oraz Centrum Dowodzenia. Po krótkim okresie emisji sondy zamilkły zniszczone prawdopodobnie przez Grupę Bojową. Sondy typu oczekującego, reagujące na bodźce pochodzenia sztucznego. Wcześniejsze ich wykrycie, z uwagi na brak emisji jakichkolwiek sygnałów, było niemożliwe. Informacje przekazane przez sondy zostały z całą pewnością przechwycone przez stacje badawcze Ziemian rozlokowane na Księżycu. Czekam na rozkazy. Dowódca Grupy Ekspedycyjnej Tul *** Dowódca Grupy Ekspedycyjnej Tul M.p. Orbita Okołoksiężycowa Tekstem tajnym! Rozkaz nr 0001 Nie podejmować żadnych kroków zmieniających status quo! Oczekujemy na reakcję Ziemian na uzyskane informacje. Czekać na rozkazy! I Zastępca Głównodowodzącego Betal Kolegium Szefów Państw Członków ONZ Tajne Specjalnego Znaczenia! Tylko w jednym egzemplarzu! Raport nr 0002 Złamane zostały szyfry Obcych. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że mamy do czynienia z agresorami. Poza Grupą, zwaną Ekspedycyjna, odkryto dwa silne ugrupowania: pierwsze, zwane Grupą Dowodzenia, na powierzchni Marsa; drugie, zwane Grupą Bojową, na powierzchni księżyców Jowisza. Nasze sondy automatyczne umieszczone na łych księżycach zostały zniszczone. Przechwycony tekst ostatniej depeszy Przewodniczącego Betala nakazuje Grupie Ekspedycyjnej oczekiwać na rozkazy, których treść warunkuje sposób naszej reakcji na dane przesyłane przez sondy. Zalecenia: - powołać w trybie natychmiastowym Radę Obrony, - ogłosić stan pogotowia dla sił naziemnych i kosmicznych, - zażądać od Przewodniczącego Betala wyjaśnień co do charakteru wizyty oraz powodów zniszczenia naszych sond automatycznych,- celowym byłoby uwięzienie Grupy Parlamentariuszy w charakterze zakładników, - uprzedzić Ludzkość o agresywnych zamiarach Obcych w celu przygotowania psychicznego do działań wojennych. Przewodniczący Zespołu Ekspertów d/s. Bezp. Ziemi Admirał Riva *** Głównodowodzący Alf Centrum Dowodzenia - Planeta IV Tekstem tajnym! Raport nr 0003 Odkryte zostały nasze zamiary. Błędem było zniszczenie sond automatycznych na księżycach Planety IV i V. Nie mogąc usprawiedliwić tego faktu wszcząłem realizację II Etapu Planu. Przedłożyłem Ziemianom ultimatum bezwarunkowego poddania się. Ultimatum zostało odrzucone. Wysyłam rozkaz dla Grupy Ekspedycyjnej, aby podjęła działania w celu zawładnięcia Księżycem. Grupa Parlamentarna zostanie prawdopodobnie uwięziona. Koniec. I Zastępca Głównodowodzącego Betal *** Dowódca Grupy Ekspedycyjnej TUL M.p. Orbita Okołoksiężycowa Tekstem tajnym! Rozkaz nr 0002 Przystąpić do... *** Do Narodów Świata Rezolucja nr 0002 Nasza radość i nadzieje, które wiązaliśmy z faktem pierwszego w dziejach Ludzkości kontaktu z Obce Cywilizacja, zostały brutalnie przekreślone przez Przybyszów. Wykryte zostały ich plany zawładnięcia Ziemię i podporządkowania sobie Ludzkości. Zgromadzeniu Ogólnemu zostało przedstawione obrażające Narody Świata ultimatum, które zostało jednogłośnie odrzucone. Zgromadzenie Ogólne powołało Radę Obrony, która będzie kierować wszelkimi działaniami wobec Obcych. Powołane zostały Narodowe Rady Obrony jako organy wykonawcze Rady Obrony ONZ. Wzywam Narody Świata do pełnej koncentracji w walce z najeźdźcę. Za Zgromadzenie Ogólne Sekretarz Generalny ONZ Kiu Sakamoto *** Dowódca Eskadry Księżycowej M.p. Baza Księżycowa Rozkaz nr 0001 Natychmiast przystępie, przy użyciu wszelkich posiadanych środków bojowych, do likwidacji ugrupowania wroga na Orbicie Okołoksiężycowej. Nie dopuścić w żadnym przypadku do przedarcia się Obcych w stronę Ziemi, gdyż grozi to atakiem jądrowym na nasze planetę. W wypadku odparcia wroga ścigać go do połowy odległości między Ziemię a Marsem, gdzie należy założyć przyczułek, oczekując na wsparcie eskadr narodowych. Rada Obrony ONZ *** Rady Obrony ONZ Tekstem tajnym Raport nr 0001 Natychmiast po otrzymaniu rozkazu przystąpiłem do likwidacji ugrupowania wroga stacjonującego na Orbicie Okołoksiężycowej. Przebieg bitwy: do walki wprowadziłem statki wyposażone w broń nuklearne. Atak - zgodnie z poleceniem, bez uprzedzenia. Po pierwszym uderzeniu statki wroga rozproszyły się, prowadząc działania obronne w sposób chaotyczny i nieskoordynowany. Po opanowaniu zaskoczenia eskadra wroga powróciła do szyku i przystąpiła do kontrnatarcia. Pierwsza faza walki - bez strat własnych. Straty wroga równe są połowie jego eskadry. W drugiej fazie bitwa przyjęła niekorzystny dla nas obrót. Wróg użył nieznanych fal, które spowodowały u pilotów mojej eskadry zaburzenia funkcji mózgu przejawiające się w utracie możliwości obiektywnej oceny sytuacji. Zanotowałem przypadki ataków moich pilotów na statki własnej eskadry. Wydałem rozkaz rozproszenia się i uskoczyłem z kilkoma pozostałymi statkami w głąb przestrzeni okołoksiężycowej. W formacji wroga nastąpiło przegrupowanie. Część jego ugrupowania ruszyła w pościg za statkami mojej eskadry, a część skierowała się w stronę Księżyca z zamiarem ataku na Bazy. W tym stadium walki otrzymałem zgłoszenia eskadr narodowych idących ze wsparciem od strony planety Wenus. Znając skutki działania nieznanych fal uznałem, że jedyną możliwą metodą walki z wrogiem będzie atak zdalny. Zabroniłem eskadrom narodowym wchodzenia w bezpośredni kontakt bojowy z wrogiem. Wszystkie eskadry narodowe podporządkowały się moim rozkazom z wyjątkiem eskadry polskiej dowodzonej przez komandora Nowaka. Widząc, że wchodzi on w strefę bezpośredniego kontaktu, ponownie wezwałem go do wycofania się. Otrzymałem nieparlamentarną odpowiedź, cytuję: „Odpieprz się! Może chcesz ich witać na Ziemi chlebem i solą?” Eskadra komandora Nowaka przypuściła z marszu atak na ugrupowanie wroga idące w stronę Księżyca. Z radością stwierdziłem, że atak został uwieńczony powodzeniem. Ugrupowanie zostało rozbite, a z bitwy uszły tylko dwa statki Obcych. Sądząc, że przestały działać emitory nieznanych fal, dałem wsparcie Polakom idącym na ugrupowanie ścigające statki mojej eskadry. Grupę wsparcia stanowiła eskadra francuska. Okazało się to błędem. Po wejściu w strefę walki eskadra francuska utraciła natychmiast 3 statki, wobec czego wydałem rozkaz jej wycofania. Na polu walki pozostali tylko Polacy, którzy dając przykład nieustraszonego męstwa rozbili w puch ugrupowanie wroga. Ocena sytuacji: W chwili obecnej strefa okołoksiężycowa jest bezpieczna. Dałem zezwolenie komandorowi Nowakowi na ściganie wroga po rubieże orbity Marsa. Wnioski: Zamiast własnych podaję wniosek wysnuty przez Centralny Komputer Księżycowy, który przeprowadzał wszechstronną i bieżącą analizę przebiegu walki: „Wróg użył fal dezintegrujących funkcje mózgu. Brak założonego efektu działania tych fal u Polaków można wyjaśnić jedynie ich specyficznym nastawieniem psychicznym do wroga, specyficznym stanem ducha, który krótko można określić »duchem sarmackim«.” Dowódca Eskadry Księżycowej ONZ Pierre Delacroix *** Głównodowodzący Alf Centrum Dowodzenia - Planeta IV Raport nr 0004 Zostałem nagle zaatakowany przez Ugrupowanie Bojowe Ziemian na Orbicie Okołoksiężycowej. Ugrupowanie liczniejsze dwukrotnie od Grupy Ekspedycyjnej. Z uwagi na brak jakichkolwiek rozkazów od I Zastępcy Betala rozpocząłem działania według własnego uznania. W momencie ataku połowa moich statków wyposażona była w dezintegratory „Inox”. Przebieg bitwy: Ziemianie przystąpili natychmiast do ataku jądrowego, nie ryzykując użycia broni konwencjonalnej. W pierwszych starciach zostały zlikwidowane statki nie wyposażone w dezintegratory. Po pierwszej fazie zaskoczenia Grupa Ekspedycyjna przystąpiła do kontrdziałania. Zaczęliśmy odpierać systematycznie wroga, likwidując kolejno jego statki bojowe. Druga faza bitwy - bez strat własnych. Dezintegratory „Inox” zdały egzamin zgodnie z założeniem. Obserwowaliśmy przypadki, że pod wpływem fal dezintegrujących wojownicy wroga przypuszczali ataki na statki własnego ugrupowania. Zwrot w przebiegu bitwy nastąpił w chwili, gdy ugrupowanie wroga otrzymało wsparcie nielicznej eskadry idącej od strony II Planety. Eskadra przeważyła szalę zwycięstwa za pomocą kontrataku dezintegrującego. Stwierdziłem, że dezintegratory „Inox” są bezsilne wobec wojowników tej eskadry, a moi wojownicy ulegają dezintegracji pod wpływem fal emitowanych przez mózgi wrogów. Uszedłem z bitwy w sile dwóch statków bojowych. Przechwyciłem depeszę Ziemian, z której wynika, że eskadra ta złożona była - ze specjalnie wyszkolonych wojowników o nazwie Polacy. Uważam, że były I Zastępca Głównodowodzącego Betal jest podłym zdrajcą, który wszedł w układy z Ziemianami. Wniosek swój opieram na tym, że nie uprzedził mnie o planowanej agresji na moją Grupę, a także, że musiał wykryć istnienie specjalnej grupy wojowników, Polaków, i nie poinformował nas o tym, chcąc osiągnąć sobie tylko wiadome, parszywe cele. Właściwie chcę zwrócić uniżenie uwagę Głównodowodzącego, że cele Betala są właściwie jasne, gdy się weźmie pod uwagę, że jego brat na pewno zarzuci Waszej Ekscelencji nieudolność w prowadzeniu tej wyprawy, a wpływy, jakie ma w Radzie Wojennej mogą spowodować przejęcie przez niego funkcji Głównodowodzącego, o co od dawna zabiegał. Dowódca Grupy Ekspedycyjnej Tul *** Dowódca Grupy Ekspedycyjnej Tekstem tajnym! Rozkaz nr 0003 Opuszczamy Układ. Dołączyć do Grupy Dowodzenia. Koncentracja na rubieżach Układu. Głównodowodzący Alf *** Głównodowodzący Alf Rejon Koncentracji Raport nr 0005 Zostałem zaatakowany. Znowu ci przeklęci Polacy. Tracę orientację... żegnajcie... nie dołączę... WIARA W CZŁOWIEKA Oczy wpatrzone w opalizującą biel korytarza piekły boleśnie. Teraz był czas czyhania. Przez najbliższe trzydzieści minut nie mógł sobie pozwolić na ich zmrużenie czy choćby wytarcie słonych łez. Szparę między drzwiami a futryną uznał za swe wielkie osiągnięcie. Nad określeniem jej szerokości pracował bezustannie przez cztery pierwsze doby po znalezieniu się w Labiryncie. Kosztowało to wiele mozołu i łącznie trzydzieści dwa punkty karne, ale podjęty trud opłacił się sowicie. Dzięki idealnemu dobraniu szerokości szpary odrobił już utracone punkty, a ponadto zaliczył na swoim koncie dziesięć dodatnich. Z dostarczonego mu przez komputer regulaminu wyczytał, że aby mógł sam wyruszyć do stołówki, musi posiadać co najmniej 12 punktów. Przestudiował przepisy uważnie, podkreślając czerwonym ołówkiem najistotniejsze reguły. Zawahał się, czy uznać zasady punktowe za słuszne. W pierwszej chwili określił jako zbyt dużą dysproporcję między ilością punktów przyznawanych za wyśledzenie zdążacza a dopisywanych temu ostatniemu za wyniuchanie obserwatora. Po przemyśleniu zaakceptował je jednak. Zdążacz był sam, a obserwatorów skończona, co prawda, niemniej ogromna liczba. Poczucie niesprawidliwego podziału wypływało nadto z tego, że będąc jeszcze po tamtej stronie bariery, uważał za bliższe sobie interesy takich jak on. Nie zapomniał jednak, że obecny status był koniecznym preambulum do oczekującej go w co wierzył, roli zdążacza. A to rodziło szansę na przetrwanie. Potrzebował jeszcze dwóch punktów, aby móc zgodnie z regułami wyśliznąć się na korytarz. Był jednak zbyt dobrym graczem, żeby podejmować walkę przy tak mizernym zabezpieczeniu. Zgodnie z regulaminem otrzymywał trzy razy na dobę z dozownika znajdującego się w jego niszy porcję wody niezbędną do prawidłowego funkcjonowania organizmu. A przecież woda była najważniejsza. O jadło zaś, bez którego mógł się obyć, ale tylko przez pewien czas, toczyła się ta walka. Nabrał przekonania, jego zdaniem w pełni uzasadnionego, że wchodzi do niej z dużą szansą na zwycięstwo. Poprzednia walka nie miała tak czystej, wręcz schludnej jak obecna, oprawy. Te wydelikacone połyskliwą bielą ściany robiły na nim wrażenie czegoś nierealnego. W ciągu pierwszych godzin pobytu w Labiryncie czuł się nieśmiały i zagubiony. Nadto brudny i śmierdzący, mimo że zostało spłukane z niego całe błoto Marony, w którym taplał się przez ostatnie dwa miesiące. Starał się nie dotykać tych tchnących czystością mebli i ścian, jakby w obawie, że jego ręce pozostawią na nich niezmywalne ślady. To wrażenie niebawem minęło, w czym niebagatelną rolę odegrało zapoznanie się z regulaminem. To była w dalszym ciągu walka; jak poprzednia, jak dziesiątki przed nią. Strząsnął z siebie estetyczne sentymenty i przypomniał sobie dżunglę Marony. Pamiętał te długie miesiące prawie bez przerwy spędzane w bagnie. W uszach brzmiały mu jeszcze pochlupywania łodzi patrolowych przeczesujących bagna i chrząstliwe pokłapywania paszcz aligatorów spragnionych żeru. Ciągłe zanurzania i wynurzania się na moment z cuchnącego błocka dla zaczerpnięcia tchu. Ciche, podwodne walki z oślizłymi jaszczurami o przetrwanie, o żer. Majakliwe półsny, w czasie których przemakał go paniczny strach przed zgubieniem noża, tej nikłej gwarancji przetrwania. Potem przestały już być użyteczne oczy, pokryte grubymi jak poduszki powiekami, przesyconymi jadem moskitów. Pozostał słuch, dotyk i instynkt. I to mu wystarczyło, aby przetrwać i wygrać. Tam właśnie, w Maronie, przekonał się, że dzięki wodzie łatwo jest wytrzymać bez jadła nawet kilkanaście dni. Starał się unikać połykania tej bagiennej, cisnącej się bezustannie do ust żybury. Wyszukiwał źródła. Biły z dna bagna w nielicznych miejscach, ale szukanie ich warte było zachodu. Uniknął dzięki temu tyfusu i wyniszczających biegunek. Zanim jeszcze oczy odmówiły mu posłuszeństwa, obserwował zza misternie splecionych gałązek i liści, jak patrolowcy dopadali tych, którzy przegrali. Pamiętał taką jedną łódź, z której burty zwisała pożółkła, owrzodziała twarz, wstrząsana spazmami wymiotów. Krwawa wydzielina ściekała do wody, a on wstrząsany febrą patrzył na to z głęboką wiarą, że czeka go inny los. Tamta głowa wkrótce opadła; oprawcy rzucili na chudy kark żółtka wzdętego niby bania umarlaka, wyłowionego właśnie z bagna. A on zaraz potem musiał się bezszelestnie zanurzyć, nie nabierając prawie powietrza, i odpłynąć w bezpieczniejsze miejsce; sępi wzrok patrolowca spoczął bowiem na mozaice zieleni stanowiącej zasłonę, i po chwili wymierzony cios harpuna rozerwał z pluskiem siatkę z gałęzi i liści. Odtąd zrezygnował z prób zaspokajania ciekawości i każdy plusk wioseł, których odgłos rozróżniał bezbłędnie, podrywał go do rejterady w przeciwnym kierunku. Tylko raz w ciągu tych długich miesięcy był o krok od śmierci z rąk patrolowców. Było ich trzech w łodzi. Tkwili na wodzie długie godziny bez ruchu, tak że żaden szmer nie zdradzał ich obecności. Miał już wówczas kłopoty ze wzrokiem. Wynurzając się po długim pobycie pod wodą, nie mógł spostrzec prześladowców. Uratował go zmysł dotyku. Ręka przypadkiem natrafiła na obły kształt dna łodzi i już wiedział, jak pechowo wybrał czas i miejsce wypłynięcia. Zadziałał błyskawicznie. O ułamek sekundy wcześniej niż tamci, których refleks musiał nieco się stępić na tym bezustannym wpatrywaniu się w wiecznie panujący mgielny półmrok. Naparł całym ciałem na łódź i zanurkował równocześnie z chlupotem wpadających do bagna ciał. W tej mętnej żyburze nie mieli żadnych szans. Jego nóż trafiał z perfekcyjną precyzją w rozpaczliwie szamoczące się ciała. Posłał ich wszystkich do diabła, pozostając na pobojowisku samemu ze ściśniętym strachem gardłem. Przetrwał Maronę jako jeden z niewielu. Tak mu powiedziano. I musiała to być prawda, bo niewielu stanęło do turnieju kończącego piekło Marony. Turniej odbył się w niewielkim kwadracie bagna ograniczonym przewodem wysokiego napięcia. To była pierwsza zmiana dotychczasowych warunków. Druga dotyczyła przeciwnika. Nie miał już nad głowami łodzi patrolowców, lecz czających się wokół, podobnych jemu, straceńców. Było to trudniejsze niż poprzednio. Pozostali najlepsi, bo tylko tacy mogli wytrzymać bezwzględne walki z patrolowcami. Pierwszy, którego dopadł, tkwił przy barierze elektrycznej. Z tego pojedynku wyniósł dwie niezbyt głębokie rany i chciał porzucić ciało tamtego, ale tnie zrobił tego. Wykorzystał je jako tarczę i wabik. Następne ataki reszta przeciwników przypuszczała na martwe ciało, które popychał przed sobą. Moment zaskoczenia, gdy odkrywali pomyłkę, wystarczał mu aż nadto. Spadał z boku jak wilk, a jego nóż wypruwał z nich życie. Wyszedł z bagna poharatany, ale sam. Czekała na niego nagroda. Otrzymał ją, gdy automaty przeprowadziły zwykły po turnieju rytuał odnowy biologicznej. Widzącymi już oczyma dostrzegł ją, nagą, na wygodnym posłaniu przydzielonej mu niszy. Zbliżył się do niej jeszcze nieświadomy swojej nagości. Leżała nieruchomo z utkwionymi wprost w niego oczyma. Rozpoznał ją. Miała na imię Galia. Na „Galaktyce” pełniła funkcję asystentki Ariosta, kierownika sekcji szóstej. On był w siódmej i dlatego ich pracownie przylegały do siebie. Gdy ją zobaczył pierwszy raz, czekał z Tarem na windę międzypoziomową. Osłupiał na jej widok. Nie mógł uwierzyć, że natura stworzyła kogoś tak idealnie odpowiadającego wzorcowi, który hołubił od lat w swojej duszy. Wymyślał ją w swoich kawalerskich snach, poprawiał, retuszował, lecz jej portret nigdy nie był pełny ani skończony. I nagle tutaj, na korytarzu „Galaktyki”, spotkał mimochodem wcielenie swoich marzeń. To było również zaskakujące. Mógł przecież założyć jako możliwe jej istnienie, bo obraz, który tworzył, był zlepkiem cech i kształtów wielu kobiet, a więc mogło się zdarzyć, że dobry Bóg wziął to wszystko razem i scalił w jedno. Tego nie wykluczał i właściwie marzył o takim trafie. Ale to, że ją spotka w tej ograniczonej liczbie członków załogi, graniczyło wręcz z cudem. I jakby na pogłębienie jego szoku, miała włosy pachnące zastrzeżonym tylko dla niej aromatem świeżego kwiatu lipy. Dopiero szturchaniec wymierzony przez Tara wyrwał go z odrętwienia. Wysiadła na dziesiątym poziomie i siłą woli powstrzymał się, aby za nią nie pobiec. Tar, jego przyjaciel, powiedział wówczas z uśmiechem, jakim ludzie obdarzają wyjątkowo dobrane pary: „Pasujecie do siebie”. Od tego dnia robił wszystko, aby ją skłonić ku sobie. Nie było to łatwe. Z niezrozumiałych dla niego przyczyn lekceważyła go i zbyt często widywał ją z Dagiem, analitykiem z zespołu drugiego. Jego szansę nie rosły, a właściwie malały. Tak było aż do dnia spartakiady, która zgodnie z uświęconym zwyczajem wypraw galaktycznych odbywała się dwa razy na rok pokładowy. Wachlarz konkurencji był obszerny i różnorodny. Każdy z uczestników musiał startować we wszystkich konkurencjach, a łącznie uzyskane punkty stanowiły podstawę klasyfikacji. Nie była to zresztą walka o samą satysfakcję, ponieważ dwa pierwsze miejsca premiowano półrocznym prawem udziału w naradach Zespołu Kierowniczego. Tak wysoką rangę spartakiady usprawiedliwiał zestaw konkurencji: poza czysto sportowymi, do których zaliczane były również szachy, wchodziły doń wiadomości z historii kultury ludzkości, technologia budowy rakiet galaktycznych, symulowane katastrofy kosmiczne wymagające opracowania optymalnego programu ocalenia, wytrzymałościowe próby w komorach ciszy i hałasu oraz opracowanie programu postępowania w przypadku kontaktu z inną cywilizacją. Wymagało to od uczestników nieprzeciętnych walorów ducha i ciała. Spartakiada trwała kilka dni przy zawsze pełnej, żywo reagującej widowni. Nieoczekiwanie dla samego siebie w przededniu ostatniej konkurencji, jaką miał być bieg na tysiąc metrów, objął prowadzenie. Gdy pełen radości odwrócił oczy od informującej o tym tablicy świetlnej, napotykał jej ironiczne, uparcie go przenikające spojrzenie. Ta ironia, wręcz prowokacyjna, zabiła w nim wszelką radość. Był bardzo wzburzony. Wiedząc, że tym pociągnięciem przekreśla wszelkie u niej szansę, zapytał wprost: - Co cię tak śmieszy, u diabła? Jej reakcja była wystudiowanym, perfidnym policzkiem dla jego miłości własnej. Z nie znikającym z twarzy ironicznym uśmieszkiem spojrzała na niego, jak gdyby był przezroczysty, i wstała, chcąc odejść. Tego mu było za wiele. Z całej siły pochwycił ją za ramię, powstrzymując w pół obrotu. Zatrzymała się i mimo niewątpliwego bólu, z wystudiowanym spokojem spojrzała na jego rękę, co pogłębiło w nim wściekłość, bo czuł to tak, jakby był niewartym spojrzenia pniem drzewa, a jego ręka natrętnym konarem- zawalidrogą. To rozluźniał, to wzmacniał uścisk, próbując znaleźć jakiś sposób na przebicie jej bariery obojętności w spękanej od natłoku myśli głowie. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund, długich dla niego jak wieczność, gdy nadszedł Dag. Obrzucił oboje szybkim spojrzeniem i zapytał: - Co się dzieje, Gal? Wyswobodziła rękę z rozluźnionego uścisku i spokojnym głosem wyjaśniła: - Leader spartakiady trenuje nową dyscyplinę. - Jaką? - ton, jakim zadał to pytanie Dag, upewnił go, że tych dwoje kpi sobie z niego w żywe oczy, rozumiejąc się przy tym doskonale. Nie czekając jej odpowiedzi, ruszył w górę amfiteatru. Gdy był już prawie u szczytu, dobiegł go ten rodzaj szeptu, który jest głośniejszy od krzyku: -...miałeś rację. To nie tylko kłamca, ale i damski bokser. Stanął jak wryty. Kłamca? Odwrócił się ku nim, ale znikali właśnie w przejściu do basenu pływackiego. Pojechał do siebie. Tar, z którym mieszkał w kajucie, pracował nad jakimiś obliczeniami. Zdobył się jednak na oderwanie od nich i złożył mu gratulacje. Miał już wrócić do przerwanego zajęcia, gdy coś, najwidoczniej wyraz twarzy przyjaciela, powstrzymało go przed tym. - Czy coś się stało, Martin? - zapytał. Jego wzburzenie było zbyt silne, aby mógł zaprzeczyć i powiedzieć: „Nie, wszystko w porządku, Tar”. Musiał z kimś porozmawiać i odnaleźć przyczynę jej niechęci, która być może dla innych była oczywista, tylko on tego nie zauważał. - Powiedz mi, Tar - odparł pytaniem - czy jest coś takiego we mnie, co może odpychać kobiety? Tamten nie odpowiedział od razu. Uporządkował notatki, jakby nie zamierzał już do nich wracać, a potem popatrzył na niego uważnie. Ta zwłoka, spowodowana, jak przypuszczał Martin, próbą odnalezienia gładkich słów dla gorzkiej prawdy, poirytowała go. - Nie chcę owijania w bawełnę - wysyczał. - Mów prawdę bez względu na to, jaka jest! - Współczuję ci - spokojnie zaczął Tar - ale nie jestem kobietą i trudno mi wczuć się w ich wysubtelnione doznania estetyczne. Od siebie zaś, stary, mogę powiedzieć tylko tyle, że powinieneś być dla kobiet interesującym partnerem. Po dość długiej pauzie, w czasie której Martin przeżuwał te mające koić, lecz nie niosące żadnej ulgi słowa, Tar rzucił pytanie: - Czy chodzi o Galię? Martin odczuł nagle, że rozmowa jest bezsensowna i nie przyniesie mu odpowiedzi na zasadnicze pytanie: Dlaczego ta kobieta jest nastawiona do niego wręcz wrogo? Opanowało go nagłe zmęczenie, więc machnął tylko zniechęcony ręką i opadł bezwładnie na tapczan. Przyjaciel nie nalegał. Popatrzył przez chwilę na mocny podbródek wyłaniający się spod zasłaniającego twarz ramienia i, nie doczekawszy się żadnego gestu podtrzymującego rozmowę, powrócił do swoich notatek. W kajucie zapanowała cisza zakłócana szelestem przewracanych kartek papieru. Po długiej chwili dobiegł go nagle podniecony głos Martina: - Wybacz, Tar, ale chciałbym, byś jedną rzecz pomógł mi wyjaśnić! - Wstał z tapczanu i szybkimi krokami począł przemierzać kajutę. Zatrzymał się w końcu przy biurku tamtego i z wyciągniętym oskarżycielsko palcem zadał pytanie: - Powiedz mi, dlaczego ona nazwała mnie kłamcą! Kłamcą, rozumiesz? Widząc zdziwienie na twarzy kolegi, opisał dokładnie przebieg zajścia w amfiteatrze i ponowił pytanie. - To było do przewidzenia - odpowiedział z niezmiennym spokojem Tar. Po tej wypowiedzi zapadła ponownie cisza. Zaskoczony nią Martin ochłonął wreszcie i wycedził przez zaciśnięte zęby: - Powtórz, bo obawiam się, że źle cię zrozumiałem. - Dobrze mnie zrozumiałeś. To było do przewidzenia. Przynajmniej dla mnie. Martin chciał coś powiedzieć, ale tamten powstrzymał go ruchem ręki: - Pozwól, że najpierw uzasadnię swoje twierdzenie, a potem możemy nad tym podyskutować. Nie rozmawialiśmy o tym nigdy i dlatego muszę ci powiedzieć, że jest to już druga moja wyprawa transgalaktyczna. Pierwsza co prawda, porównując jej cele z zamierzeniami obecnej, była zaledwie niewielkim rekonesansem. Nie będę jej opisywać, bo to w tej chwili nieistotne. Wspomniałem o niej dlatego, że leciał wówczas ze mną Dag. To wybitny umysł, Martin. W zasadzie nie mógłbym nikogo z tamtej wyprawy porównać z mim pod tym względem. Ale nie zawsze te walory wykorzystywał zgodnie z przyjętymi w naszym społeczeństwie zasadami moralnymi. Nie, niczego nie można mu było zarzucić. Był ma to zbyt ostrożny i przebiegły, ale środki, które stosował do osiągnięcia założonych celów, nie zawsze zgadzały się z zasadami fair play. O jednej jego sprawce z tamtego okresu wiem co nieco, chociaż nie wszystko. Słyszałeś zapewne o odkryciach na Cornelli. Zastosowaną tam nową, genialną w swej prostocie metodę analizy danych, której rezultatem było odnalezienie zakamuflowanej bazy kosmicznej Nieznanych. Jak wiesz, metoda ta znalazła się w arsenale wszystkich wypraw penetrujących układy planetarne i szczerze mówiąc, trudno wyobrazić sobie taką, która w najbliższych dziesięcioleciach mogłaby ją wyprzeć. Znasz ją zapewne jako metodę Swensona. Tak... metoda Daga Swensona. W tym momencie Tar podniósł głowę i napotkał w wyrazie twarzy Martina to, czego się spodziewał: zaskoczenie. - Tak, Marti - podjął po chwili - to ten sam Dag, którego nazwiskiem ochrzczono tę czystej wody perłę. Z tym jednak, że niesłusznie. Bo widzisz, z tego, co wiem, rzeczywistym twórcą był niejaki Legrand, współpracownik Daga z sekcji analiz tamtej wyprawy. Przyszedł do Daga z pomysłem metody, proponując wspólne jej opracowanie. Dag, cieszący się wówczas niemałym autorytetem, wyśmiał Legranda. Tamten przestał zaprzątać sobie głowę „bzdurnym” pomysłem, gdy po jakimś czasie Dag przedstawił na Radzie Naukowej „swoją” metodę. Była rzetelnie, bezbłędnie i do końca opracowana. Legrand ze świętym oburzeniem podniósł zarzut plagiatu, ale cóż mógł przeciwstawić? Nie odnotowaną rozmowę z Dagiem? Czy też kilka zabazgranych bez składu i ładu kartek? Dag wręcz zniszczył go w merytorycznej dyskusji ma sesji Rady, tak że tamtemu - nie pozostało nic innego, jak tylko zamilknąć. Dagowi to jednak nie wystarczyło. Szykanował i zatruwał życie chłopakowi tak długo, aż tamten pewnego dnia przypuścił małą zwiadowczą rakietą atak taranowy na jeden z księżyców Cornelii. Nie było co zbierać. Przyjaźniłem się z Legrandem i może dlatego wiem o tej sprawie więcej niż inni. Zapewne chcesz mnie zapytać, Martin, co to ma wspólnego z twoją sprawą. Ma, jeżeli Dag doszedł do wniosku, że Galia powinna być jego. Nie będzie przebierał, a może już nie przebiera w środkach, aby cię zdyskredytować w jej oczach. Dlatego cię uprzedzam: aby wygrać z Dagiem, trzeba być od niego bądź większym strategiem, bądź... większą świnią. Po tej mocnej puencie Tar ponownie uniósł głowę i spojrzał na Martina. Zamiast wściekłego czy zaskoczonego napotkał jednak zimne, trzeźwe spojrzenie i nie zwiastujący niczego dobrego wyraz twarzy. Zaskoczyło go to. Przełknął ślinę i zapytał zaniepokojony: - O co chodzi, Martin? - Chciałbym wiedzieć, Tar, jak dalece to twoje wyznanie jest bezinteresowne i szczere. - Czy takie pytania zadaje się przyjacielowi, Martin? Martin milcząc obszedł Tara i jego sprawne palce wyszukały na pulpicie przycisk serwera pamięciowego. Tensorowy czujnik zareagował natychmiast. Zamilkł niesłyszalny do tej pory poszum pracującego magnetowidu. Druga ręka Martina, spoczęła mocno na ramieniu Tara: - Powiedz mi, przyjacielu - wycedził cicho - dla kogo nagrywasz naszą rozmowę? Tar próbował się podnieść, lecz mocny nacisk przygwoździł go do fotela. - Wysłuchaj mnie, Martin - zaczął chaotycznie Tar - ja... Nagle jego słowa odpłynęły gdzieś w dal, a Martin poczuł, że zaczyna się z nim dziać coś dziwnego. Chciał krzyknąć, ale nie mógł wydobyć głosu. Był w kokonie. Nieznana siła oplatała go zewsząd, a ciało utrzymywało się w pozycji leżącej, która wydała mu się po chwili nierealną. Płynął bowiem w przestrzeni kosmicznej, gdzie pojęcia dołu, góry i wszystkich kierunków tracą wszelki sens. Widział ze wszystkich stron gwiazdy. Po chwili zauważył, że ich położenie względem siebie zmienia się. Odczuł ssanie w żołądku ma myśl o prędkości, z jaką musiał mknąć. Zachował pamięć ostatnich zdarzeń i nie mógł zrozumieć, co się z nim dzieje. Nagle z boku, powoli wyprzedzając go, wysunął się drugi kokon. Martin ujrzał najpierw wyciągnięte w nim ciało drugiego nawigatora Karpowa, a potem odszukał jego twarz. Ten również go zauważył. Napięte mięśnie twarzy i wytrzeszczone gałki oczne świadczyły, że próbuje wykrzyczeć cały swój strach w stronę Martina. Bezsens tej próby wydał się mu od razu oczywisty. I potem zaczęły napływać inne kokony, w których rozpoznawał większość członków załogi „Galaktyki”. Poczęły się tasować i łagodnym łukiem oddalać od jego toru, płynąć dalej już w ustabilizowanym szyku. Trwało to kilkanaście minut na ciągle zmieniającym się firmamencie nieba. Potem otuliła go mleczna poświata mdląca swoją niematerialnością i bezdźwięcznością. Wynurzył się z niej w pełnym blasku słonecznego dnia. Bez żadnego przejścia, bez żadnych przygotowań, bez utraty, choćby na moment, przytomności. Stał na piaszczystej, okolonej ze wszech stron betonowym ostnokołem arenie. Wiedział, kim jest, pamiętał też swój życiorys do najbardziej mglistych wspomnień z dzieciństwa. Ale miał też jasną świadomość tego, dlaczego się tu znajduje. Czekał na przeciwnika. Spokój, z jakim przyjmował nadchodzącą walkę, nie był dla niego szokujący. Nie odniósł wrażenia, że wymuszono na nim taką postawę, nie winił za to nikogo. I choć trzeźwo pracujący umysł jednoznacznie oceniał to, co miało nastąpić, jako barbarzyństwie, on wiedział, że musi w tym uczestniczyć i że dołoży wszelkich sił, aby zwyciężyć. Nad wszelkimi doznaniami górowała świadomość chęci przetrwania. Za wszelką cenę. Oczekiwał przeciwnika nie wiedząc zupełnie, kto nim będzie. Zgrzyt betonowej palisady uczujnił go. Zza niewidocznych dotąd wrót wysunął się człowiek i począł przyczajony pomykać w jego stronę. Martin naprężył się w sobie. To był Tar. Rozbudzona niechęć do dawnego przyjaciela była silna, lecz Martin poczuł, że nieugięte dotąd przekonanie o konieczności walki poczyna się chwiać. Zrobił krok naprzód i wyciągniętą ręką dał tamtemu znak, aby się zatrzymał. - Nie powinniśmy walczyć, Tar - powiedział spieczonymi ustami. - Wiesz, że nie masz żadnych szans. Przebiegły uśmieszek zawitał na ustach Tara, gdy przechyliwszy lekko głowę, wycharczał: - Masz rację, Martin. Nie powinniśmy. Powiedziawszy to, Tar z wyciągniętą dłonią ruszył ku niemu. Nagle potknął się i upadł na kolana. Podniósł się natychmiast i ruszył znów w stronę Martina. Jego ręce zwisały teraz ociężale wzdłuż tułowia. Gdy był o dwa kroki od niego, Martin wyciągnął ku niemu rękę, aby usoleninić porozumienie. I wtedy zaciśnięta dłoń Tara zatoczyła krótkie półkole, rozwierając się tuż przed jego twarzą. Ciśnięty piasek wypełnił szeroko rozwarte oczy Martina, momentalnie go oślepiając. I zaraz potem padły ciosy. Bezwzględne, twarde, wyciskające z ciała życie ciosy. Martin wiedział, że mimo wieloletniego treningu w różnych walkach wręcz długo tego nie wytrzyma. Próby uchwycenia przeciwnika nie dawały rezultatu. Tak samo próby blokowania ciosów. Nagle olśniła go myśl: palisada i słońce. Ruszył ostro z wyciągniętymi przed siebie rękami. Wpadając na nią, ledwie zdołał zamortyzować siłę rozpędu. I teraz bieg wzdłuż palisady do jej ściany wystawionej na bezpośrednie działanie słońca. Dobiegł go mściwy śmiech Tara, jednoznacznie odczytującego tę rejteradę. I wreszcie słoneczna ściana. Wyszukał wgłębienie osłaniające również boki i począł szybko przecierać jedno oko. Tamten nie dał jednak na siebie długo czekać. Nie mógł przecież utracić takiej przewagi i tej jedynej szansy, której nie przewidział przeciwnik. Przez zamknięte powieki Martin odczuwał blask słońca. Stało wysoko, więc wiedział, że może się zorientować, - kiedy Tar będzie w zasięgu jego rąk. Pierwsze bolesne ciosy przyjął na siebie zasłaniając się chaotycznie. Musiał uśpić tamtego. Nie zwlekał jednak zbyt długo, obawiając się ciosu, który mógłby pozbawić go przytomności. Poczuł na powiekach cień napastnika. Wtedy skoczył, rozwierając szeroko ramiona. Pochwycił go. Upadli razem w miękki piasek. Przywalił Tara ciężarem swego ciała, wciskając jego twarz w podłoże. Leżąc na nim, lewą ręką pochwycił jego włosy, odginając mu do tyłu głowę, a prawą wtarł mu w oczy całą garść piasku. Wyrównał szansę. Tar zawył. Jego zęby wpiły się w nadgarstek Martina, rozszarpując go do kości. Wówczas Martin uderzył. Kant jego dłoni trzykrotnie trafił w tętnicę szyjną tamtego. Szamoczące się dotąd ciało Tara zwiotczało. Jeszcze jeden cios dla pewności. A potem długie minuty odpoczynku na wycichłym nagle ciele przeciwnika. Gdy odpoczął, przetarł oczy i wyszukał ręką tętnicę. Tar nie żył. Podniósł się ociężale i rozejrzał wokół. Nic się nie zmieniło w panoramie. Słoneczne promienie jak przedtem prażyły nagie ciało z tą różnicą, że teraz mocniej doskwierały opuchniętym powiekom. Wokół bezruch. Żadnych śladów czyjejkolwiek obecności, żadnych oznak zainteresowania odegranym do bezlitosnego końca dramatem. Przypomniały mu się południowe Włochy i ich małe, senne podczas poobiedniej sjesty miasteczka. Powlókł się na zmęczonych nogach w stronę tej części ostrokołu, gdzie, jak przypuszczał, powinna mieścić się brama, przez którą dostał się na arenę Tar. Była tam rzeczywiście. Gigantyczne betonowe słupy uniosły się w górę, dając mu przejście. Gdy miał już wkroczyć w panujący poza bramą mrok, zawahał się na moment. Była to chwila słabości, której nie chciał, która należała do jego przeszłego ja. Nie odwrócił się jednak, nie spojrzał już więcej na pozostawione w kurzu areny ciało tamtego. I nie odczuwał nic. Wszedł w mrok. Od tego pierwszego, wygranego turnieju umocniła się w nim już na dobre nieugięta wola przetrwania, teraz wiedział, że za wszelką cenę. Nie analizował przyczyn tej zdecydowanej postawy. Nie upatrywał ich też w ukazanej mu bez komentarza animowanej wersji alternatywnego wyniku walki na arenie - widział, jak podają sobie z Tarem ręce. Potem ostrokoły palisady unoszą się i na arenę wypada pięć wychudłych od głodu wilków. Giną obydwaj rozszarpywani żywcem. Odczuł, że nic go to nie obchodzi. Nie analizował, nie próbował ocenić ni postawy Tara, ni swojej. Żył przecież. I to było najważniejsze. Po każdym turnieju otrzymywał nagrodę. Czasami było to kilka spokojnych dni, które spędzał samotnie na słonecznych plażach, pławiąc się w szmaragdowej wodzie ciepłego oceanu; czasami otrzymywał samolot, na którym odurzony swobodą kręcił najbardziej karkołomne figury akrobatyczne; innym razem nagrodę stanowiły podobne lukullusowym uczty. Dopiero po Maronie dostał po raz pierwszy kobietę. Gdy ujrzał ją leżącą na wygodnym posłaniu w głębi niszy, przeszłość, z całym bogactwem faktów, wzruszeń, nadziei i nie nazwanych nigdy skojarzeń, w mgnieniu oka odżyła w jego pamięci. Przystąpił bliżej, aby zajrzeć w jej oczy, dotąd zawsze mu wrogie i odstręczające. Nie miał pewności, co spodziewał się w nich ujrzeć, ale liczył chyba na inny ich wyraz. Pomylił się. Znów ujrzał ten pogardliwy, uwłaczający jego ambicji uśmieszek. Nie mógł tego znieść. Równie silnie zawładnęła nim chęć odejścia i pozostawienia jej tutaj, odrzuconej, z ochotą podjęcia rozmowy, która mogłaby wszystko wyjaśnić. Uświadomił sobie nagle, że