Bronisław Kijewski Progi tolerancji Data wydania 1984 Ci Przeklęci Polacy Głównodowodzący Alf Centrum Dowodzenia - Planeta IV Tekstem tajnym! Raport nr 0001 Postępowanie kontaktowe zgodne z Instrukcją dało wyniki pozytywne. Prowadzimy rozmowy z Organizacją Narodów Zjednoczonych, która zgodnie z uprzednimi ustaleniami jest władna reprezentować wszystkie narody gatunku homo sapiens. Klimat rozmów nasycony jest zaufaniem i dążeniem do nawiązania współpracy we wszelkich dziedzinach życia i nauki. Ocena możliwości Ziemian w aspekcie przeciwstawienia się realizacji II Etapu Planu: I Sfera militarna: Powszechne uzbrojenie narodów w konwencjonalne środki ataku i obrony. Wartość środków przy ataku zdalnym - niewielka. Zakładać należy wzrost wartości tych środków przy walkach w atmosferze i na powierzchni planety. Wartość środków walki w przestrzeni międzyplanetarnej - duża. Potwierdziłem uprzednie rozpoznanie dotyczące dyslokacji i ilości szybkich ścigaczy rakietowych uzbrojonych w nuklearne środki rażenia. Zasięg operacyjny: zdolność do długotrwałych walk w przestrzeni po rubieże orbity V Planety. Poziom przygotowania strategicznego: wysoki, mimo braku doświadczenia w prowadzeniu walk w przestrzeni międzyplanetarnej, uwarunkowany historycznie wojnami między grupami narodowymi. Indywidualne przygotowanie taktyczne wojowników - wysokie. Wrodzony nawyk dyscypliny korygowany przez umiejętność doboru optymalnych środków i metod dostosowanych do zmiennych warunków walki. Środki rozpoznania i łączności: rozbudowana sieć automatycznych penetratorów w strefie okołoziemskiej i w bazach księżycowych. Sondaż przestrzeni kierowanymi statkami automatycznymi i załogowymi. Środki łączności o wysokim stopniu efektywności, z systemem automatycznych blokad przeciwzakłóceniowych. Zalecenia: - usunąć ze statków Grupy Ekspedycyjnej, zaparkowanych na orbicie księżycowej, środki bojowe w celu uniemożliwienia rozpoznania ich możliwości i zapobieżenia przedwczesnemu odkryciu zamiarów; - dokonać głębszego kamuflażu Centrum Dowodzenia na IV Planecie i Grupy Bojowej na Planecie V; - przeprowadzić korektę planów strategicznych, dostosowując je do rozpoznanych środków bojowych Ziemian i ich strategii walki. II Sfera organizacyjna: potwierdzony został rozłam Ziemian na dwa przeciwstawne obozy dowodzone przez dwóch hegemonów. Powód rozłamu: różnice ideologiczne stymulujące przebieg walk w sferach politycznej, gospodarczej i wojskowej. Uwaga! Wspólne działanie pod patronatem globalnej unii, jaką jest Organizacja Narodów Zjednoczonych, wskazuje na umiejętność rezygnacji z interesów partykularnych w imię idei tak zwanego Człowieczeństwa. Systemy organizacyjne dwóch przeciwstawnych obozów przygotowane do prawie bezkolizyjnego zlania się w jeden organizm. Zalecenie: - rozważyć możliwość i przygotować plan działania zgodnie z zasadą: Divide et impera! III Sfera socjo-psychiczna: podkreślona tendencja do łączenia się narodów w unie jest charakterystyczna również dla jednostek. Jednostki łączą się dobrowolnie w większe grupy, które z kolei wchodzą w skład grup wyższego rzędu. Końcowym rezultatem tej tendencji jest Organizacja Narodów Zjednoczonych. Przynależność do poszczególnych grup nie niweluje praw indywidualnych. Niezrozumiała pozostaje możliwość takiej symbiozy. Jest to cecha specyficznie ludzka. Nasze społeczeństwo zorganizowane według zasady pełnego podporządkowania jednostek celom ogólnym, stoi, moim zdaniem, na wyższym stopniu rozwoju. Uwaga! Indywidualizm i specyficzne dla poszczególnych nacji cechy są piętą achillesową Ziemian. Przeprowadzony na poszczególnych osobnikach test Omega dał rezultaty pozytywne. Zalecenie: - wyposażyć statki bojowe w urządzenia typu „Inox” do zdalnej dezintegracji funkcji mózgu. Wnioski ogólne: Przeciwnik bardzo trudny, ale możliwy do pokonania przy niewielkich stratach własnych. Nastawienie do nas - bardzo przychylne, spowodowane brakiem uprzednich kontaktów z istotami rozumnymi. Naiwna wiara w przychylność Innego Rozumu, mimo doświadczeń na własnym podwórku będącym areną ciągłych wojen między narodami. Podstawowa dyrektywa postępowania: do chwili osiągnięcia pełnej gotowości do konfrontacji prowadzić będą grę dyplomatyczną w duchu przyjaźni i zrozumienia dla obopólnych korzyści płynących z projektowanej współpracy. Dalsza łączność zgodnie z przyjętym systemem. Koniec. Przewodniczący Grupy Parlamentarnej I Zastępca Głównodowodzącego BETAL *** Do narodów świata Rezolucja nr 0001 Nadszedł łąk długo oczekiwany przez Ludzkość moment nawiązania bezpośredniego kontaktu z przedstawicielami innej cywilizacji kosmicznej. Nieprawdopodobne stało się faktem i oto teraz możemy z całą pewnością powiedzieć, że nie jesteśmy wybrykiem natury, wynaturzeniem w skali kosmicznej, lecz że jesteśmy jednymi z wielu dzieci tego Wszechświata. Zrzuciliśmy ze swych barków najuciążliwszy z możliwych ciężarów: świadomość samotności. Fakt kontaktu otworzył przed Ludzkością niewyobrażalne w tej chwili możliwości rozszerzenia wiedzy o Wszechświecie i poznania samych siebie oczyma naszych Gości. Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych prowadzi w chwili obecnej rozmowy z Przybyszami mające na celu wzajemne poznanie się i stworzenie płaszczyzny do przyszłej wspólnej działalności w imię Rozumu i Poznania. Już w tej chwili należy stwierdzić, że więcej nas łączy z naszymi Gośćmi, aniżeli dzieli. Zgromadzenie Ogólne zobowiązało Sekretarza Generalnego ONZ do bieżącego informowania Narodów Świata o postępach rozmów oraz wezwało wszystkich ludzi do zachowania spokoju i użyczenia swej wiedzy oraz doświadczenia w wypadku wezwania do udziału w pracach Komisji d.s. Kontaktu. Za Zgromadzenie Ogólne Sekretarz Generalny ONZ Kiu Sakamoto *** Kolegium Szefów Państw-Członków ONZ Tajne Specjalnego Znaczenia! Tylko w jednym egzemplarzu! Raport nr 0001 Prowadzone przez Zespół Ekspertów d.s. Bezpieczeństwa Ziemi działania rozpoznawczo-badawcze od momentu wtargnięcia Obcych w kontrolowany rejon Układu do chwili obecnej dają następujący obraz sytuacji: I Stan zaawansowania technologicznego: wysoki. Napęd statków kosmicznych Obcych stanowi paliwo stałe. Powłoki ochronne - odporne na działanie promieniowania kosmicznego i wysokich temperatur. Współczynnik wytrzymałościowy stopów - dwukrotnie wyższy od współczynnika stopów stosowanych w naszych statkach kosmicznych. Niemożliwość przebicia powłok przy użyciu broni konwencjonalnej. Kształt statków - aerodynamiczny. Statki przystosowane do lądowania na powierzchni ciał kosmicznych. Zdolność manewrowa - równa zdolności rakiet typu „Teta”. Wielkość statków - równa wielkości rakiet typu „Gamma”. Nie wykryto zewnętrznych oznak uzbrojenia. Uwaga! Wielkość statków i rodzaj stosowanego paliwa wskazują na niemożliwość pokonania przestrzeni do najbliższego układu gwiezdnego. Zakładać należy istnienie statku- bazy, którego obecności w strefie kontrolowanej nie wykryło. Stwierdzono fakt łączności radiowej między statkami stacjonującymi na orbicie księżycowej a statkiem parlamentariuszy. Nie wykryto modulowanych emisji radiowych z głębi Układu. Uwaga! Analiza seansów radiowych wykazuje, że prowadzone są one tekstem zakrytym. Szyfrów dotąd nie złamano. II Ocena właściwości psychofizycznych Obcych: Organizmy stałocieplne. Kręgowce. Ssaki. Pojemność mózgu równa pojemności mózgu ludzkiego. Podstawowy budulec - węgiel i woda. Przystosowani do oddychania ziemskim powietrzem atmosferycznym. Badanie resztek pożywienia Obcych wykazało proporcje białka, węglowodanów i tłuszczów podobne do diety ludzkiej. Parlamentariusze są osobnikami jednej płci. Przeciętny wiek grupy testowanej - w granicach 30-60 lat ziemskich. Zasób pojęć i struktura języka - podobne ludzkiemu. Porozumiewanie wokalne. Ogólna sprawność fizyczna niższa od ludzkiej. Uwaga! Stwierdzono zdolność emanowania fal telepatycznych. Ukrycie tego faktu budzi podejrzenie, że Obcy mogą dokonywać bezpośredniego odczytu myśli ludzkich. Brak danych do ścisłego określenia struktury społecznej, z tym że niektóre przesłanki wskazują na silne podporządkowanie grupy parlamentarnej decyzjom przewodniczącego Betala. Zalecenia: - Szefów Państw, którzy zapoznali się z niniejszym raportem, wycofać z prac w Komisjach Kontaktu i Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w celu uniemożliwienia pozyskania przez Obcych drogą telepatyczną informacji o działalności i zakresie badań Zespołu Ekspertów d/s Bezpieczeństwa Ziemi, - wycofać z prac w wyżej wymienionych organach wszystkie osoby przejawiające nieufność wobec Obcych i im nieprzychylne. Typowanie tych osób przeprowadzić bez wiedzy zainteresowanych, za pomocą badań testowych opracowanych przez Zespół Ekspertów, - odwlekać wyrażenie zgody na lądowanie Obcych na Ziemi i Księżycu, - nalegać na wzajemne wizytowanie statków na orbicie księżycowej. Wykorzystać w tym celu eskadrę statków szkolnych typu „Alfa” przygotowanych zgodnie z zaleceniami Zespołu Ekspertów, - w prowadzonych rozmowach przejawiać spontaniczną życzliwość i przeświadczenie o spodziewanych obopólnych korzyściach z kontaktu. Wnioski ogólne: Przeprowadzone badania pozwalają stwierdzić, że Obcy stworzyli cywilizację o poziomie zaawansowania rozwoju co najmniej równym naszemu. Wynika z tego jeden podstawowy wniosek: w dziedzinie militarnej Przybysze muszą nas przewyższać. Podstawową przesłanką tego wniosku jest fakt, że podejmując się eksploracji odległych układów gwiezdnych, muszą być przygotowani na każdą ewentualność. Zespół Ekspertów, biorąc pod uwagę całokształt wyników prowadzonych rozmów oraz rezultaty badań specjalnych, nie jest w stanie w chwili obecnej dokładnie sprecyzować, czy wizyta ma charakter pokojowy czy zaborczy. Cztery fakty przemawiają jednak za tym, aby zachować czujność: ukrycie przez Obcych głównych sił ekspedycji poza zasięgiem penetracji Ziemian; prowadzenie rozmów radiowych tekstem zakrytym; zdolności telepatyczne oraz podejrzewana struktura organizacyjna na wzór wojskowy. Fakty te można interpretować również jako normalne zabezpieczenie przed niespodziankami, niemniej wymagają one od nas podjęcia wszelkich działań umożliwiających zabezpieczenie Ziemi przed atakiem. W celu zbadania przedstawionej alternatywy co do charakteru wizyty Zespół Ekspertów skoncentruje swoje wysiłki na wyjaśnieniu budzących wątpliwość faktów. Przewodniczący Zespołu Ekspertów d/s. Bezp. Ziemi Admirał Riva *** I Zastępca Głównodowodzącego Betal M.p. Ziemia Tekstem tajnym! Raport nr 0002 Przechwyciłem sygnały radiowe emitowane przez sondy Ziemian zakamuflowane na księżycach Planety IV i V. Sondy przekazały informacje statystyczne co do ilości, rodzaju paliwa, składu powłok oraz obrazy wizualne statków Grupy Bojowej oraz Centrum Dowodzenia. Po krótkim okresie emisji sondy zamilkły zniszczone prawdopodobnie przez Grupę Bojową. Sondy typu oczekującego, reagujące na bodźce pochodzenia sztucznego. Wcześniejsze ich wykrycie, z uwagi na brak emisji jakichkolwiek sygnałów, było niemożliwe. Informacje przekazane przez sondy zostały z całą pewnością przechwycone przez stacje badawcze Ziemian rozlokowane na Księżycu. Czekam na rozkazy. Dowódca Grupy Ekspedycyjnej Tul *** Dowódca Grupy Ekspedycyjnej Tul M.p. Orbita Okołoksiężycowa Tekstem tajnym! Rozkaz nr 0001 Nie podejmować żadnych kroków zmieniających status quo! Oczekujemy na reakcję Ziemian na uzyskane informacje. Czekać na rozkazy! I Zastępca Głównodowodzącego Betal Kolegium Szefów Państw Członków ONZ Tajne Specjalnego Znaczenia! Tylko w jednym egzemplarzu! Raport nr 0002 Złamane zostały szyfry Obcych. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że mamy do czynienia z agresorami. Poza Grupą, zwaną Ekspedycyjna, odkryto dwa silne ugrupowania: pierwsze, zwane Grupą Dowodzenia, na powierzchni Marsa; drugie, zwane Grupą Bojową, na powierzchni księżyców Jowisza. Nasze sondy automatyczne umieszczone na łych księżycach zostały zniszczone. Przechwycony tekst ostatniej depeszy Przewodniczącego Betala nakazuje Grupie Ekspedycyjnej oczekiwać na rozkazy, których treść warunkuje sposób naszej reakcji na dane przesyłane przez sondy. Zalecenia: - powołać w trybie natychmiastowym Radę Obrony, - ogłosić stan pogotowia dla sił naziemnych i kosmicznych, - zażądać od Przewodniczącego Betala wyjaśnień co do charakteru wizyty oraz powodów zniszczenia naszych sond automatycznych,- celowym byłoby uwięzienie Grupy Parlamentariuszy w charakterze zakładników, - uprzedzić Ludzkość o agresywnych zamiarach Obcych w celu przygotowania psychicznego do działań wojennych. Przewodniczący Zespołu Ekspertów d/s. Bezp. Ziemi Admirał Riva *** Głównodowodzący Alf Centrum Dowodzenia - Planeta IV Tekstem tajnym! Raport nr 0003 Odkryte zostały nasze zamiary. Błędem było zniszczenie sond automatycznych na księżycach Planety IV i V. Nie mogąc usprawiedliwić tego faktu wszcząłem realizację II Etapu Planu. Przedłożyłem Ziemianom ultimatum bezwarunkowego poddania się. Ultimatum zostało odrzucone. Wysyłam rozkaz dla Grupy Ekspedycyjnej, aby podjęła działania w celu zawładnięcia Księżycem. Grupa Parlamentarna zostanie prawdopodobnie uwięziona. Koniec. I Zastępca Głównodowodzącego Betal *** Dowódca Grupy Ekspedycyjnej TUL M.p. Orbita Okołoksiężycowa Tekstem tajnym! Rozkaz nr 0002 Przystąpić do... *** Do Narodów Świata Rezolucja nr 0002 Nasza radość i nadzieje, które wiązaliśmy z faktem pierwszego w dziejach Ludzkości kontaktu z Obce Cywilizacja, zostały brutalnie przekreślone przez Przybyszów. Wykryte zostały ich plany zawładnięcia Ziemię i podporządkowania sobie Ludzkości. Zgromadzeniu Ogólnemu zostało przedstawione obrażające Narody Świata ultimatum, które zostało jednogłośnie odrzucone. Zgromadzenie Ogólne powołało Radę Obrony, która będzie kierować wszelkimi działaniami wobec Obcych. Powołane zostały Narodowe Rady Obrony jako organy wykonawcze Rady Obrony ONZ. Wzywam Narody Świata do pełnej koncentracji w walce z najeźdźcę. Za Zgromadzenie Ogólne Sekretarz Generalny ONZ Kiu Sakamoto *** Dowódca Eskadry Księżycowej M.p. Baza Księżycowa Rozkaz nr 0001 Natychmiast przystępie, przy użyciu wszelkich posiadanych środków bojowych, do likwidacji ugrupowania wroga na Orbicie Okołoksiężycowej. Nie dopuścić w żadnym przypadku do przedarcia się Obcych w stronę Ziemi, gdyż grozi to atakiem jądrowym na nasze planetę. W wypadku odparcia wroga ścigać go do połowy odległości między Ziemię a Marsem, gdzie należy założyć przyczułek, oczekując na wsparcie eskadr narodowych. Rada Obrony ONZ *** Rady Obrony ONZ Tekstem tajnym Raport nr 0001 Natychmiast po otrzymaniu rozkazu przystąpiłem do likwidacji ugrupowania wroga stacjonującego na Orbicie Okołoksiężycowej. Przebieg bitwy: do walki wprowadziłem statki wyposażone w broń nuklearne. Atak - zgodnie z poleceniem, bez uprzedzenia. Po pierwszym uderzeniu statki wroga rozproszyły się, prowadząc działania obronne w sposób chaotyczny i nieskoordynowany. Po opanowaniu zaskoczenia eskadra wroga powróciła do szyku i przystąpiła do kontrnatarcia. Pierwsza faza walki - bez strat własnych. Straty wroga równe są połowie jego eskadry. W drugiej fazie bitwa przyjęła niekorzystny dla nas obrót. Wróg użył nieznanych fal, które spowodowały u pilotów mojej eskadry zaburzenia funkcji mózgu przejawiające się w utracie możliwości obiektywnej oceny sytuacji. Zanotowałem przypadki ataków moich pilotów na statki własnej eskadry. Wydałem rozkaz rozproszenia się i uskoczyłem z kilkoma pozostałymi statkami w głąb przestrzeni okołoksiężycowej. W formacji wroga nastąpiło przegrupowanie. Część jego ugrupowania ruszyła w pościg za statkami mojej eskadry, a część skierowała się w stronę Księżyca z zamiarem ataku na Bazy. W tym stadium walki otrzymałem zgłoszenia eskadr narodowych idących ze wsparciem od strony planety Wenus. Znając skutki działania nieznanych fal uznałem, że jedyną możliwą metodą walki z wrogiem będzie atak zdalny. Zabroniłem eskadrom narodowym wchodzenia w bezpośredni kontakt bojowy z wrogiem. Wszystkie eskadry narodowe podporządkowały się moim rozkazom z wyjątkiem eskadry polskiej dowodzonej przez komandora Nowaka. Widząc, że wchodzi on w strefę bezpośredniego kontaktu, ponownie wezwałem go do wycofania się. Otrzymałem nieparlamentarną odpowiedź, cytuję: „Odpieprz się! Może chcesz ich witać na Ziemi chlebem i solą?” Eskadra komandora Nowaka przypuściła z marszu atak na ugrupowanie wroga idące w stronę Księżyca. Z radością stwierdziłem, że atak został uwieńczony powodzeniem. Ugrupowanie zostało rozbite, a z bitwy uszły tylko dwa statki Obcych. Sądząc, że przestały działać emitory nieznanych fal, dałem wsparcie Polakom idącym na ugrupowanie ścigające statki mojej eskadry. Grupę wsparcia stanowiła eskadra francuska. Okazało się to błędem. Po wejściu w strefę walki eskadra francuska utraciła natychmiast 3 statki, wobec czego wydałem rozkaz jej wycofania. Na polu walki pozostali tylko Polacy, którzy dając przykład nieustraszonego męstwa rozbili w puch ugrupowanie wroga. Ocena sytuacji: W chwili obecnej strefa okołoksiężycowa jest bezpieczna. Dałem zezwolenie komandorowi Nowakowi na ściganie wroga po rubieże orbity Marsa. Wnioski: Zamiast własnych podaję wniosek wysnuty przez Centralny Komputer Księżycowy, który przeprowadzał wszechstronną i bieżącą analizę przebiegu walki: „Wróg użył fal dezintegrujących funkcje mózgu. Brak założonego efektu działania tych fal u Polaków można wyjaśnić jedynie ich specyficznym nastawieniem psychicznym do wroga, specyficznym stanem ducha, który krótko można określić »duchem sarmackim«.” Dowódca Eskadry Księżycowej ONZ Pierre Delacroix *** Głównodowodzący Alf Centrum Dowodzenia - Planeta IV Raport nr 0004 Zostałem nagle zaatakowany przez Ugrupowanie Bojowe Ziemian na Orbicie Okołoksiężycowej. Ugrupowanie liczniejsze dwukrotnie od Grupy Ekspedycyjnej. Z uwagi na brak jakichkolwiek rozkazów od I Zastępcy Betala rozpocząłem działania według własnego uznania. W momencie ataku połowa moich statków wyposażona była w dezintegratory „Inox”. Przebieg bitwy: Ziemianie przystąpili natychmiast do ataku jądrowego, nie ryzykując użycia broni konwencjonalnej. W pierwszych starciach zostały zlikwidowane statki nie wyposażone w dezintegratory. Po pierwszej fazie zaskoczenia Grupa Ekspedycyjna przystąpiła do kontrdziałania. Zaczęliśmy odpierać systematycznie wroga, likwidując kolejno jego statki bojowe. Druga faza bitwy - bez strat własnych. Dezintegratory „Inox” zdały egzamin zgodnie z założeniem. Obserwowaliśmy przypadki, że pod wpływem fal dezintegrujących wojownicy wroga przypuszczali ataki na statki własnego ugrupowania. Zwrot w przebiegu bitwy nastąpił w chwili, gdy ugrupowanie wroga otrzymało wsparcie nielicznej eskadry idącej od strony II Planety. Eskadra przeważyła szalę zwycięstwa za pomocą kontrataku dezintegrującego. Stwierdziłem, że dezintegratory „Inox” są bezsilne wobec wojowników tej eskadry, a moi wojownicy ulegają dezintegracji pod wpływem fal emitowanych przez mózgi wrogów. Uszedłem z bitwy w sile dwóch statków bojowych. Przechwyciłem depeszę Ziemian, z której wynika, że eskadra ta złożona była - ze specjalnie wyszkolonych wojowników o nazwie Polacy. Uważam, że były I Zastępca Głównodowodzącego Betal jest podłym zdrajcą, który wszedł w układy z Ziemianami. Wniosek swój opieram na tym, że nie uprzedził mnie o planowanej agresji na moją Grupę, a także, że musiał wykryć istnienie specjalnej grupy wojowników, Polaków, i nie poinformował nas o tym, chcąc osiągnąć sobie tylko wiadome, parszywe cele. Właściwie chcę zwrócić uniżenie uwagę Głównodowodzącego, że cele Betala są właściwie jasne, gdy się weźmie pod uwagę, że jego brat na pewno zarzuci Waszej Ekscelencji nieudolność w prowadzeniu tej wyprawy, a wpływy, jakie ma w Radzie Wojennej mogą spowodować przejęcie przez niego funkcji Głównodowodzącego, o co od dawna zabiegał. Dowódca Grupy Ekspedycyjnej Tul *** Dowódca Grupy Ekspedycyjnej Tekstem tajnym! Rozkaz nr 0003 Opuszczamy Układ. Dołączyć do Grupy Dowodzenia. Koncentracja na rubieżach Układu. Głównodowodzący Alf *** Głównodowodzący Alf Rejon Koncentracji Raport nr 0005 Zostałem zaatakowany. Znowu ci przeklęci Polacy. Tracę orientację... żegnajcie... nie dołączę... WIARA W CZŁOWIEKA Oczy wpatrzone w opalizującą biel korytarza piekły boleśnie. Teraz był czas czyhania. Przez najbliższe trzydzieści minut nie mógł sobie pozwolić na ich zmrużenie czy choćby wytarcie słonych łez. Szparę między drzwiami a futryną uznał za swe wielkie osiągnięcie. Nad określeniem jej szerokości pracował bezustannie przez cztery pierwsze doby po znalezieniu się w Labiryncie. Kosztowało to wiele mozołu i łącznie trzydzieści dwa punkty karne, ale podjęty trud opłacił się sowicie. Dzięki idealnemu dobraniu szerokości szpary odrobił już utracone punkty, a ponadto zaliczył na swoim koncie dziesięć dodatnich. Z dostarczonego mu przez komputer regulaminu wyczytał, że aby mógł sam wyruszyć do stołówki, musi posiadać co najmniej 12 punktów. Przestudiował przepisy uważnie, podkreślając czerwonym ołówkiem najistotniejsze reguły. Zawahał się, czy uznać zasady punktowe za słuszne. W pierwszej chwili określił jako zbyt dużą dysproporcję między ilością punktów przyznawanych za wyśledzenie zdążacza a dopisywanych temu ostatniemu za wyniuchanie obserwatora. Po przemyśleniu zaakceptował je jednak. Zdążacz był sam, a obserwatorów skończona, co prawda, niemniej ogromna liczba. Poczucie niesprawidliwego podziału wypływało nadto z tego, że będąc jeszcze po tamtej stronie bariery, uważał za bliższe sobie interesy takich jak on. Nie zapomniał jednak, że obecny status był koniecznym preambulum do oczekującej go w co wierzył, roli zdążacza. A to rodziło szansę na przetrwanie. Potrzebował jeszcze dwóch punktów, aby móc zgodnie z regułami wyśliznąć się na korytarz. Był jednak zbyt dobrym graczem, żeby podejmować walkę przy tak mizernym zabezpieczeniu. Zgodnie z regulaminem otrzymywał trzy razy na dobę z dozownika znajdującego się w jego niszy porcję wody niezbędną do prawidłowego funkcjonowania organizmu. A przecież woda była najważniejsza. O jadło zaś, bez którego mógł się obyć, ale tylko przez pewien czas, toczyła się ta walka. Nabrał przekonania, jego zdaniem w pełni uzasadnionego, że wchodzi do niej z dużą szansą na zwycięstwo. Poprzednia walka nie miała tak czystej, wręcz schludnej jak obecna, oprawy. Te wydelikacone połyskliwą bielą ściany robiły na nim wrażenie czegoś nierealnego. W ciągu pierwszych godzin pobytu w Labiryncie czuł się nieśmiały i zagubiony. Nadto brudny i śmierdzący, mimo że zostało spłukane z niego całe błoto Marony, w którym taplał się przez ostatnie dwa miesiące. Starał się nie dotykać tych tchnących czystością mebli i ścian, jakby w obawie, że jego ręce pozostawią na nich niezmywalne ślady. To wrażenie niebawem minęło, w czym niebagatelną rolę odegrało zapoznanie się z regulaminem. To była w dalszym ciągu walka; jak poprzednia, jak dziesiątki przed nią. Strząsnął z siebie estetyczne sentymenty i przypomniał sobie dżunglę Marony. Pamiętał te długie miesiące prawie bez przerwy spędzane w bagnie. W uszach brzmiały mu jeszcze pochlupywania łodzi patrolowych przeczesujących bagna i chrząstliwe pokłapywania paszcz aligatorów spragnionych żeru. Ciągłe zanurzania i wynurzania się na moment z cuchnącego błocka dla zaczerpnięcia tchu. Ciche, podwodne walki z oślizłymi jaszczurami o przetrwanie, o żer. Majakliwe półsny, w czasie których przemakał go paniczny strach przed zgubieniem noża, tej nikłej gwarancji przetrwania. Potem przestały już być użyteczne oczy, pokryte grubymi jak poduszki powiekami, przesyconymi jadem moskitów. Pozostał słuch, dotyk i instynkt. I to mu wystarczyło, aby przetrwać i wygrać. Tam właśnie, w Maronie, przekonał się, że dzięki wodzie łatwo jest wytrzymać bez jadła nawet kilkanaście dni. Starał się unikać połykania tej bagiennej, cisnącej się bezustannie do ust żybury. Wyszukiwał źródła. Biły z dna bagna w nielicznych miejscach, ale szukanie ich warte było zachodu. Uniknął dzięki temu tyfusu i wyniszczających biegunek. Zanim jeszcze oczy odmówiły mu posłuszeństwa, obserwował zza misternie splecionych gałązek i liści, jak patrolowcy dopadali tych, którzy przegrali. Pamiętał taką jedną łódź, z której burty zwisała pożółkła, owrzodziała twarz, wstrząsana spazmami wymiotów. Krwawa wydzielina ściekała do wody, a on wstrząsany febrą patrzył na to z głęboką wiarą, że czeka go inny los. Tamta głowa wkrótce opadła; oprawcy rzucili na chudy kark żółtka wzdętego niby bania umarlaka, wyłowionego właśnie z bagna. A on zaraz potem musiał się bezszelestnie zanurzyć, nie nabierając prawie powietrza, i odpłynąć w bezpieczniejsze miejsce; sępi wzrok patrolowca spoczął bowiem na mozaice zieleni stanowiącej zasłonę, i po chwili wymierzony cios harpuna rozerwał z pluskiem siatkę z gałęzi i liści. Odtąd zrezygnował z prób zaspokajania ciekawości i każdy plusk wioseł, których odgłos rozróżniał bezbłędnie, podrywał go do rejterady w przeciwnym kierunku. Tylko raz w ciągu tych długich miesięcy był o krok od śmierci z rąk patrolowców. Było ich trzech w łodzi. Tkwili na wodzie długie godziny bez ruchu, tak że żaden szmer nie zdradzał ich obecności. Miał już wówczas kłopoty ze wzrokiem. Wynurzając się po długim pobycie pod wodą, nie mógł spostrzec prześladowców. Uratował go zmysł dotyku. Ręka przypadkiem natrafiła na obły kształt dna łodzi i już wiedział, jak pechowo wybrał czas i miejsce wypłynięcia. Zadziałał błyskawicznie. O ułamek sekundy wcześniej niż tamci, których refleks musiał nieco się stępić na tym bezustannym wpatrywaniu się w wiecznie panujący mgielny półmrok. Naparł całym ciałem na łódź i zanurkował równocześnie z chlupotem wpadających do bagna ciał. W tej mętnej żyburze nie mieli żadnych szans. Jego nóż trafiał z perfekcyjną precyzją w rozpaczliwie szamoczące się ciała. Posłał ich wszystkich do diabła, pozostając na pobojowisku samemu ze ściśniętym strachem gardłem. Przetrwał Maronę jako jeden z niewielu. Tak mu powiedziano. I musiała to być prawda, bo niewielu stanęło do turnieju kończącego piekło Marony. Turniej odbył się w niewielkim kwadracie bagna ograniczonym przewodem wysokiego napięcia. To była pierwsza zmiana dotychczasowych warunków. Druga dotyczyła przeciwnika. Nie miał już nad głowami łodzi patrolowców, lecz czających się wokół, podobnych jemu, straceńców. Było to trudniejsze niż poprzednio. Pozostali najlepsi, bo tylko tacy mogli wytrzymać bezwzględne walki z patrolowcami. Pierwszy, którego dopadł, tkwił przy barierze elektrycznej. Z tego pojedynku wyniósł dwie niezbyt głębokie rany i chciał porzucić ciało tamtego, ale tnie zrobił tego. Wykorzystał je jako tarczę i wabik. Następne ataki reszta przeciwników przypuszczała na martwe ciało, które popychał przed sobą. Moment zaskoczenia, gdy odkrywali pomyłkę, wystarczał mu aż nadto. Spadał z boku jak wilk, a jego nóż wypruwał z nich życie. Wyszedł z bagna poharatany, ale sam. Czekała na niego nagroda. Otrzymał ją, gdy automaty przeprowadziły zwykły po turnieju rytuał odnowy biologicznej. Widzącymi już oczyma dostrzegł ją, nagą, na wygodnym posłaniu przydzielonej mu niszy. Zbliżył się do niej jeszcze nieświadomy swojej nagości. Leżała nieruchomo z utkwionymi wprost w niego oczyma. Rozpoznał ją. Miała na imię Galia. Na „Galaktyce” pełniła funkcję asystentki Ariosta, kierownika sekcji szóstej. On był w siódmej i dlatego ich pracownie przylegały do siebie. Gdy ją zobaczył pierwszy raz, czekał z Tarem na windę międzypoziomową. Osłupiał na jej widok. Nie mógł uwierzyć, że natura stworzyła kogoś tak idealnie odpowiadającego wzorcowi, który hołubił od lat w swojej duszy. Wymyślał ją w swoich kawalerskich snach, poprawiał, retuszował, lecz jej portret nigdy nie był pełny ani skończony. I nagle tutaj, na korytarzu „Galaktyki”, spotkał mimochodem wcielenie swoich marzeń. To było również zaskakujące. Mógł przecież założyć jako możliwe jej istnienie, bo obraz, który tworzył, był zlepkiem cech i kształtów wielu kobiet, a więc mogło się zdarzyć, że dobry Bóg wziął to wszystko razem i scalił w jedno. Tego nie wykluczał i właściwie marzył o takim trafie. Ale to, że ją spotka w tej ograniczonej liczbie członków załogi, graniczyło wręcz z cudem. I jakby na pogłębienie jego szoku, miała włosy pachnące zastrzeżonym tylko dla niej aromatem świeżego kwiatu lipy. Dopiero szturchaniec wymierzony przez Tara wyrwał go z odrętwienia. Wysiadła na dziesiątym poziomie i siłą woli powstrzymał się, aby za nią nie pobiec. Tar, jego przyjaciel, powiedział wówczas z uśmiechem, jakim ludzie obdarzają wyjątkowo dobrane pary: „Pasujecie do siebie”. Od tego dnia robił wszystko, aby ją skłonić ku sobie. Nie było to łatwe. Z niezrozumiałych dla niego przyczyn lekceważyła go i zbyt często widywał ją z Dagiem, analitykiem z zespołu drugiego. Jego szansę nie rosły, a właściwie malały. Tak było aż do dnia spartakiady, która zgodnie z uświęconym zwyczajem wypraw galaktycznych odbywała się dwa razy na rok pokładowy. Wachlarz konkurencji był obszerny i różnorodny. Każdy z uczestników musiał startować we wszystkich konkurencjach, a łącznie uzyskane punkty stanowiły podstawę klasyfikacji. Nie była to zresztą walka o samą satysfakcję, ponieważ dwa pierwsze miejsca premiowano półrocznym prawem udziału w naradach Zespołu Kierowniczego. Tak wysoką rangę spartakiady usprawiedliwiał zestaw konkurencji: poza czysto sportowymi, do których zaliczane były również szachy, wchodziły doń wiadomości z historii kultury ludzkości, technologia budowy rakiet galaktycznych, symulowane katastrofy kosmiczne wymagające opracowania optymalnego programu ocalenia, wytrzymałościowe próby w komorach ciszy i hałasu oraz opracowanie programu postępowania w przypadku kontaktu z inną cywilizacją. Wymagało to od uczestników nieprzeciętnych walorów ducha i ciała. Spartakiada trwała kilka dni przy zawsze pełnej, żywo reagującej widowni. Nieoczekiwanie dla samego siebie w przededniu ostatniej konkurencji, jaką miał być bieg na tysiąc metrów, objął prowadzenie. Gdy pełen radości odwrócił oczy od informującej o tym tablicy świetlnej, napotykał jej ironiczne, uparcie go przenikające spojrzenie. Ta ironia, wręcz prowokacyjna, zabiła w nim wszelką radość. Był bardzo wzburzony. Wiedząc, że tym pociągnięciem przekreśla wszelkie u niej szansę, zapytał wprost: - Co cię tak śmieszy, u diabła? Jej reakcja była wystudiowanym, perfidnym policzkiem dla jego miłości własnej. Z nie znikającym z twarzy ironicznym uśmieszkiem spojrzała na niego, jak gdyby był przezroczysty, i wstała, chcąc odejść. Tego mu było za wiele. Z całej siły pochwycił ją za ramię, powstrzymując w pół obrotu. Zatrzymała się i mimo niewątpliwego bólu, z wystudiowanym spokojem spojrzała na jego rękę, co pogłębiło w nim wściekłość, bo czuł to tak, jakby był niewartym spojrzenia pniem drzewa, a jego ręka natrętnym konarem- zawalidrogą. To rozluźniał, to wzmacniał uścisk, próbując znaleźć jakiś sposób na przebicie jej bariery obojętności w spękanej od natłoku myśli głowie. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund, długich dla niego jak wieczność, gdy nadszedł Dag. Obrzucił oboje szybkim spojrzeniem i zapytał: - Co się dzieje, Gal? Wyswobodziła rękę z rozluźnionego uścisku i spokojnym głosem wyjaśniła: - Leader spartakiady trenuje nową dyscyplinę. - Jaką? - ton, jakim zadał to pytanie Dag, upewnił go, że tych dwoje kpi sobie z niego w żywe oczy, rozumiejąc się przy tym doskonale. Nie czekając jej odpowiedzi, ruszył w górę amfiteatru. Gdy był już prawie u szczytu, dobiegł go ten rodzaj szeptu, który jest głośniejszy od krzyku: -...miałeś rację. To nie tylko kłamca, ale i damski bokser. Stanął jak wryty. Kłamca? Odwrócił się ku nim, ale znikali właśnie w przejściu do basenu pływackiego. Pojechał do siebie. Tar, z którym mieszkał w kajucie, pracował nad jakimiś obliczeniami. Zdobył się jednak na oderwanie od nich i złożył mu gratulacje. Miał już wrócić do przerwanego zajęcia, gdy coś, najwidoczniej wyraz twarzy przyjaciela, powstrzymało go przed tym. - Czy coś się stało, Martin? - zapytał. Jego wzburzenie było zbyt silne, aby mógł zaprzeczyć i powiedzieć: „Nie, wszystko w porządku, Tar”. Musiał z kimś porozmawiać i odnaleźć przyczynę jej niechęci, która być może dla innych była oczywista, tylko on tego nie zauważał. - Powiedz mi, Tar - odparł pytaniem - czy jest coś takiego we mnie, co może odpychać kobiety? Tamten nie odpowiedział od razu. Uporządkował notatki, jakby nie zamierzał już do nich wracać, a potem popatrzył na niego uważnie. Ta zwłoka, spowodowana, jak przypuszczał Martin, próbą odnalezienia gładkich słów dla gorzkiej prawdy, poirytowała go. - Nie chcę owijania w bawełnę - wysyczał. - Mów prawdę bez względu na to, jaka jest! - Współczuję ci - spokojnie zaczął Tar - ale nie jestem kobietą i trudno mi wczuć się w ich wysubtelnione doznania estetyczne. Od siebie zaś, stary, mogę powiedzieć tylko tyle, że powinieneś być dla kobiet interesującym partnerem. Po dość długiej pauzie, w czasie której Martin przeżuwał te mające koić, lecz nie niosące żadnej ulgi słowa, Tar rzucił pytanie: - Czy chodzi o Galię? Martin odczuł nagle, że rozmowa jest bezsensowna i nie przyniesie mu odpowiedzi na zasadnicze pytanie: Dlaczego ta kobieta jest nastawiona do niego wręcz wrogo? Opanowało go nagłe zmęczenie, więc machnął tylko zniechęcony ręką i opadł bezwładnie na tapczan. Przyjaciel nie nalegał. Popatrzył przez chwilę na mocny podbródek wyłaniający się spod zasłaniającego twarz ramienia i, nie doczekawszy się żadnego gestu podtrzymującego rozmowę, powrócił do swoich notatek. W kajucie zapanowała cisza zakłócana szelestem przewracanych kartek papieru. Po długiej chwili dobiegł go nagle podniecony głos Martina: - Wybacz, Tar, ale chciałbym, byś jedną rzecz pomógł mi wyjaśnić! - Wstał z tapczanu i szybkimi krokami począł przemierzać kajutę. Zatrzymał się w końcu przy biurku tamtego i z wyciągniętym oskarżycielsko palcem zadał pytanie: - Powiedz mi, dlaczego ona nazwała mnie kłamcą! Kłamcą, rozumiesz? Widząc zdziwienie na twarzy kolegi, opisał dokładnie przebieg zajścia w amfiteatrze i ponowił pytanie. - To było do przewidzenia - odpowiedział z niezmiennym spokojem Tar. Po tej wypowiedzi zapadła ponownie cisza. Zaskoczony nią Martin ochłonął wreszcie i wycedził przez zaciśnięte zęby: - Powtórz, bo obawiam się, że źle cię zrozumiałem. - Dobrze mnie zrozumiałeś. To było do przewidzenia. Przynajmniej dla mnie. Martin chciał coś powiedzieć, ale tamten powstrzymał go ruchem ręki: - Pozwól, że najpierw uzasadnię swoje twierdzenie, a potem możemy nad tym podyskutować. Nie rozmawialiśmy o tym nigdy i dlatego muszę ci powiedzieć, że jest to już druga moja wyprawa transgalaktyczna. Pierwsza co prawda, porównując jej cele z zamierzeniami obecnej, była zaledwie niewielkim rekonesansem. Nie będę jej opisywać, bo to w tej chwili nieistotne. Wspomniałem o niej dlatego, że leciał wówczas ze mną Dag. To wybitny umysł, Martin. W zasadzie nie mógłbym nikogo z tamtej wyprawy porównać z mim pod tym względem. Ale nie zawsze te walory wykorzystywał zgodnie z przyjętymi w naszym społeczeństwie zasadami moralnymi. Nie, niczego nie można mu było zarzucić. Był ma to zbyt ostrożny i przebiegły, ale środki, które stosował do osiągnięcia założonych celów, nie zawsze zgadzały się z zasadami fair play. O jednej jego sprawce z tamtego okresu wiem co nieco, chociaż nie wszystko. Słyszałeś zapewne o odkryciach na Cornelli. Zastosowaną tam nową, genialną w swej prostocie metodę analizy danych, której rezultatem było odnalezienie zakamuflowanej bazy kosmicznej Nieznanych. Jak wiesz, metoda ta znalazła się w arsenale wszystkich wypraw penetrujących układy planetarne i szczerze mówiąc, trudno wyobrazić sobie taką, która w najbliższych dziesięcioleciach mogłaby ją wyprzeć. Znasz ją zapewne jako metodę Swensona. Tak... metoda Daga Swensona. W tym momencie Tar podniósł głowę i napotkał w wyrazie twarzy Martina to, czego się spodziewał: zaskoczenie. - Tak, Marti - podjął po chwili - to ten sam Dag, którego nazwiskiem ochrzczono tę czystej wody perłę. Z tym jednak, że niesłusznie. Bo widzisz, z tego, co wiem, rzeczywistym twórcą był niejaki Legrand, współpracownik Daga z sekcji analiz tamtej wyprawy. Przyszedł do Daga z pomysłem metody, proponując wspólne jej opracowanie. Dag, cieszący się wówczas niemałym autorytetem, wyśmiał Legranda. Tamten przestał zaprzątać sobie głowę „bzdurnym” pomysłem, gdy po jakimś czasie Dag przedstawił na Radzie Naukowej „swoją” metodę. Była rzetelnie, bezbłędnie i do końca opracowana. Legrand ze świętym oburzeniem podniósł zarzut plagiatu, ale cóż mógł przeciwstawić? Nie odnotowaną rozmowę z Dagiem? Czy też kilka zabazgranych bez składu i ładu kartek? Dag wręcz zniszczył go w merytorycznej dyskusji ma sesji Rady, tak że tamtemu - nie pozostało nic innego, jak tylko zamilknąć. Dagowi to jednak nie wystarczyło. Szykanował i zatruwał życie chłopakowi tak długo, aż tamten pewnego dnia przypuścił małą zwiadowczą rakietą atak taranowy na jeden z księżyców Cornelii. Nie było co zbierać. Przyjaźniłem się z Legrandem i może dlatego wiem o tej sprawie więcej niż inni. Zapewne chcesz mnie zapytać, Martin, co to ma wspólnego z twoją sprawą. Ma, jeżeli Dag doszedł do wniosku, że Galia powinna być jego. Nie będzie przebierał, a może już nie przebiera w środkach, aby cię zdyskredytować w jej oczach. Dlatego cię uprzedzam: aby wygrać z Dagiem, trzeba być od niego bądź większym strategiem, bądź... większą świnią. Po tej mocnej puencie Tar ponownie uniósł głowę i spojrzał na Martina. Zamiast wściekłego czy zaskoczonego napotkał jednak zimne, trzeźwe spojrzenie i nie zwiastujący niczego dobrego wyraz twarzy. Zaskoczyło go to. Przełknął ślinę i zapytał zaniepokojony: - O co chodzi, Martin? - Chciałbym wiedzieć, Tar, jak dalece to twoje wyznanie jest bezinteresowne i szczere. - Czy takie pytania zadaje się przyjacielowi, Martin? Martin milcząc obszedł Tara i jego sprawne palce wyszukały na pulpicie przycisk serwera pamięciowego. Tensorowy czujnik zareagował natychmiast. Zamilkł niesłyszalny do tej pory poszum pracującego magnetowidu. Druga ręka Martina, spoczęła mocno na ramieniu Tara: - Powiedz mi, przyjacielu - wycedził cicho - dla kogo nagrywasz naszą rozmowę? Tar próbował się podnieść, lecz mocny nacisk przygwoździł go do fotela. - Wysłuchaj mnie, Martin - zaczął chaotycznie Tar - ja... Nagle jego słowa odpłynęły gdzieś w dal, a Martin poczuł, że zaczyna się z nim dziać coś dziwnego. Chciał krzyknąć, ale nie mógł wydobyć głosu. Był w kokonie. Nieznana siła oplatała go zewsząd, a ciało utrzymywało się w pozycji leżącej, która wydała mu się po chwili nierealną. Płynął bowiem w przestrzeni kosmicznej, gdzie pojęcia dołu, góry i wszystkich kierunków tracą wszelki sens. Widział ze wszystkich stron gwiazdy. Po chwili zauważył, że ich położenie względem siebie zmienia się. Odczuł ssanie w żołądku ma myśl o prędkości, z jaką musiał mknąć. Zachował pamięć ostatnich zdarzeń i nie mógł zrozumieć, co się z nim dzieje. Nagle z boku, powoli wyprzedzając go, wysunął się drugi kokon. Martin ujrzał najpierw wyciągnięte w nim ciało drugiego nawigatora Karpowa, a potem odszukał jego twarz. Ten również go zauważył. Napięte mięśnie twarzy i wytrzeszczone gałki oczne świadczyły, że próbuje wykrzyczeć cały swój strach w stronę Martina. Bezsens tej próby wydał się mu od razu oczywisty. I potem zaczęły napływać inne kokony, w których rozpoznawał większość członków załogi „Galaktyki”. Poczęły się tasować i łagodnym łukiem oddalać od jego toru, płynąć dalej już w ustabilizowanym szyku. Trwało to kilkanaście minut na ciągle zmieniającym się firmamencie nieba. Potem otuliła go mleczna poświata mdląca swoją niematerialnością i bezdźwięcznością. Wynurzył się z niej w pełnym blasku słonecznego dnia. Bez żadnego przejścia, bez żadnych przygotowań, bez utraty, choćby na moment, przytomności. Stał na piaszczystej, okolonej ze wszech stron betonowym ostnokołem arenie. Wiedział, kim jest, pamiętał też swój życiorys do najbardziej mglistych wspomnień z dzieciństwa. Ale miał też jasną świadomość tego, dlaczego się tu znajduje. Czekał na przeciwnika. Spokój, z jakim przyjmował nadchodzącą walkę, nie był dla niego szokujący. Nie odniósł wrażenia, że wymuszono na nim taką postawę, nie winił za to nikogo. I choć trzeźwo pracujący umysł jednoznacznie oceniał to, co miało nastąpić, jako barbarzyństwie, on wiedział, że musi w tym uczestniczyć i że dołoży wszelkich sił, aby zwyciężyć. Nad wszelkimi doznaniami górowała świadomość chęci przetrwania. Za wszelką cenę. Oczekiwał przeciwnika nie wiedząc zupełnie, kto nim będzie. Zgrzyt betonowej palisady uczujnił go. Zza niewidocznych dotąd wrót wysunął się człowiek i począł przyczajony pomykać w jego stronę. Martin naprężył się w sobie. To był Tar. Rozbudzona niechęć do dawnego przyjaciela była silna, lecz Martin poczuł, że nieugięte dotąd przekonanie o konieczności walki poczyna się chwiać. Zrobił krok naprzód i wyciągniętą ręką dał tamtemu znak, aby się zatrzymał. - Nie powinniśmy walczyć, Tar - powiedział spieczonymi ustami. - Wiesz, że nie masz żadnych szans. Przebiegły uśmieszek zawitał na ustach Tara, gdy przechyliwszy lekko głowę, wycharczał: - Masz rację, Martin. Nie powinniśmy. Powiedziawszy to, Tar z wyciągniętą dłonią ruszył ku niemu. Nagle potknął się i upadł na kolana. Podniósł się natychmiast i ruszył znów w stronę Martina. Jego ręce zwisały teraz ociężale wzdłuż tułowia. Gdy był o dwa kroki od niego, Martin wyciągnął ku niemu rękę, aby usoleninić porozumienie. I wtedy zaciśnięta dłoń Tara zatoczyła krótkie półkole, rozwierając się tuż przed jego twarzą. Ciśnięty piasek wypełnił szeroko rozwarte oczy Martina, momentalnie go oślepiając. I zaraz potem padły ciosy. Bezwzględne, twarde, wyciskające z ciała życie ciosy. Martin wiedział, że mimo wieloletniego treningu w różnych walkach wręcz długo tego nie wytrzyma. Próby uchwycenia przeciwnika nie dawały rezultatu. Tak samo próby blokowania ciosów. Nagle olśniła go myśl: palisada i słońce. Ruszył ostro z wyciągniętymi przed siebie rękami. Wpadając na nią, ledwie zdołał zamortyzować siłę rozpędu. I teraz bieg wzdłuż palisady do jej ściany wystawionej na bezpośrednie działanie słońca. Dobiegł go mściwy śmiech Tara, jednoznacznie odczytującego tę rejteradę. I wreszcie słoneczna ściana. Wyszukał wgłębienie osłaniające również boki i począł szybko przecierać jedno oko. Tamten nie dał jednak na siebie długo czekać. Nie mógł przecież utracić takiej przewagi i tej jedynej szansy, której nie przewidział przeciwnik. Przez zamknięte powieki Martin odczuwał blask słońca. Stało wysoko, więc wiedział, że może się zorientować, - kiedy Tar będzie w zasięgu jego rąk. Pierwsze bolesne ciosy przyjął na siebie zasłaniając się chaotycznie. Musiał uśpić tamtego. Nie zwlekał jednak zbyt długo, obawiając się ciosu, który mógłby pozbawić go przytomności. Poczuł na powiekach cień napastnika. Wtedy skoczył, rozwierając szeroko ramiona. Pochwycił go. Upadli razem w miękki piasek. Przywalił Tara ciężarem swego ciała, wciskając jego twarz w podłoże. Leżąc na nim, lewą ręką pochwycił jego włosy, odginając mu do tyłu głowę, a prawą wtarł mu w oczy całą garść piasku. Wyrównał szansę. Tar zawył. Jego zęby wpiły się w nadgarstek Martina, rozszarpując go do kości. Wówczas Martin uderzył. Kant jego dłoni trzykrotnie trafił w tętnicę szyjną tamtego. Szamoczące się dotąd ciało Tara zwiotczało. Jeszcze jeden cios dla pewności. A potem długie minuty odpoczynku na wycichłym nagle ciele przeciwnika. Gdy odpoczął, przetarł oczy i wyszukał ręką tętnicę. Tar nie żył. Podniósł się ociężale i rozejrzał wokół. Nic się nie zmieniło w panoramie. Słoneczne promienie jak przedtem prażyły nagie ciało z tą różnicą, że teraz mocniej doskwierały opuchniętym powiekom. Wokół bezruch. Żadnych śladów czyjejkolwiek obecności, żadnych oznak zainteresowania odegranym do bezlitosnego końca dramatem. Przypomniały mu się południowe Włochy i ich małe, senne podczas poobiedniej sjesty miasteczka. Powlókł się na zmęczonych nogach w stronę tej części ostrokołu, gdzie, jak przypuszczał, powinna mieścić się brama, przez którą dostał się na arenę Tar. Była tam rzeczywiście. Gigantyczne betonowe słupy uniosły się w górę, dając mu przejście. Gdy miał już wkroczyć w panujący poza bramą mrok, zawahał się na moment. Była to chwila słabości, której nie chciał, która należała do jego przeszłego ja. Nie odwrócił się jednak, nie spojrzał już więcej na pozostawione w kurzu areny ciało tamtego. I nie odczuwał nic. Wszedł w mrok. Od tego pierwszego, wygranego turnieju umocniła się w nim już na dobre nieugięta wola przetrwania, teraz wiedział, że za wszelką cenę. Nie analizował przyczyn tej zdecydowanej postawy. Nie upatrywał ich też w ukazanej mu bez komentarza animowanej wersji alternatywnego wyniku walki na arenie - widział, jak podają sobie z Tarem ręce. Potem ostrokoły palisady unoszą się i na arenę wypada pięć wychudłych od głodu wilków. Giną obydwaj rozszarpywani żywcem. Odczuł, że nic go to nie obchodzi. Nie analizował, nie próbował ocenić ni postawy Tara, ni swojej. Żył przecież. I to było najważniejsze. Po każdym turnieju otrzymywał nagrodę. Czasami było to kilka spokojnych dni, które spędzał samotnie na słonecznych plażach, pławiąc się w szmaragdowej wodzie ciepłego oceanu; czasami otrzymywał samolot, na którym odurzony swobodą kręcił najbardziej karkołomne figury akrobatyczne; innym razem nagrodę stanowiły podobne lukullusowym uczty. Dopiero po Maronie dostał po raz pierwszy kobietę. Gdy ujrzał ją leżącą na wygodnym posłaniu w głębi niszy, przeszłość, z całym bogactwem faktów, wzruszeń, nadziei i nie nazwanych nigdy skojarzeń, w mgnieniu oka odżyła w jego pamięci. Przystąpił bliżej, aby zajrzeć w jej oczy, dotąd zawsze mu wrogie i odstręczające. Nie miał pewności, co spodziewał się w nich ujrzeć, ale liczył chyba na inny ich wyraz. Pomylił się. Znów ujrzał ten pogardliwy, uwłaczający jego ambicji uśmieszek. Nie mógł tego znieść. Równie silnie zawładnęła nim chęć odejścia i pozostawienia jej tutaj, odrzuconej, z ochotą podjęcia rozmowy, która mogłaby wszystko wyjaśnić. Uświadomił sobie nagle, że leżąca przed nim kobieta jest nagrodą. Niczym innym, jak tylko nagrodą. A nagród się nie odrzuca i nie wyjaśnia się im, że powinny być czymś więcej, niż są. Przebywał z nią przez dwie doby. Nie doznał żadnych wzruszeń, gdy odkrył, że był jej pierwszym mężczyzną. Przez te dwie doby płaciła mu za trudy Marony, jemu - samcowi- zwycięzcy. I nie wymagał od niej niczego więcej. Dwie doby bez jednego słowa, bez czułego gestu. Dwie odległe w swoich przeżyciach galaktyki, dwa nie zamierzające zbliżyć się ku sobie światy. Trzeciego ramka zniknęła, a on został przeniesiony do Labiryntu. Tkwił tutaj już cztery doby, gromadząc mozolnie punkty. Dysponując dwunastoma, można było, zgodnie z regulaminem, podążyć korytarzami Labiryntu do stołówki, gdzie czekało jadło. Stały temu na drodze dwie przeszkody: znalezienie właściwej drogi i upstrzone drzwiami korytarze, za którymi czaili się obserwatorzy. Cały wysiłek musiał skupić na tym, aby on pierwszy wypatrzył obserwatora. Obiektywne zaliczanie punktów gwarantował automat zdalnie analizujący szybkość reakcji wzrokowych u wszystkich uczestników turnieju. Nieuprawnione wyjście z niszy blokowała bariera siłowa. Nieuzyskanie statusu zdążacza oznaczało śmierć głodową. Zebrał już dwadzieścia punktów i gotów był wyruszyć, gdy spostrzegł, że zmalała częstotliwość pojawiania się zdążaczy. Przeanalizował sytuację. Najbardziej prawdopodobna wydała mu się wersja, że barak sił w takim stopniu przetrzebił szeregi obserwatorów, iż coraz mniejszej ich ilości udawało się osiągnąć barierę dwunastu punktów. Wsłuchał się w swoje ciało. Po tylu przebytych trudach znał je na tyle dobrze, że mógł bezbłędnie ocenić, na jaki wysiłek je jeszcze stać. Skonstatował, że wytrwa jeszcze dwie doby. Zakładał, że na dotarcie do stołówki wystarczy mu doba. Zamknął drzwi i legł na podłodze, pogrążając się we śnie. Obudził się po dwudziestu czterech godzinach wzmocniony i wypoczęty. Żołądek skurczony głodem przestał mu dokuczać. Ugasił pragnienie całym dobowym zapasem wody z dozownika i podszedł do drzwi. Uchylał je powoli, bacznie zważając, aby mię rozwarły się szerzej, niż to wyznaczała ustalona przez niego na podłodze kreska. Trwał przy szparze ponad godzinę, lecz nie spostrzegł żadnego zdążacza. Był gotów. Wymknął się na korytarz i począł iść przez Labirynt w pełnym skupieniu, obserwując drogę przed sobą. Pierwszego obserwatora dostrzegł w drugich drzwiach po lewej, za załomem korytarza. Zobaczył go pierwszy, zresztą nie mogło być inaczej. Kłębiąca się masa ludzka, atakująca bezskutecznie barierę siłową, odrzucana od niej, podnosząca się i z szaleńczym uporem ponawiająca próby, nie miała żadnych szans. Rozpoznał Unkasa, członka grupy szturmowej z „Galaktyki”. Nie skoncentrował na nim uwagi dłużej, niż to było konieczne. Dopisano mu następne punkty. Tylko w uszach jeszcze przez kilkadziesiąt metrów brzmiało mu ni to kwilenie dziecka, ni jastrzębia, które tamten wydawał. Labirynt zasługiwał na swoją nazwę. Korytarze długości kilkuset metrów z niezliczoną ilością odnóg i załomów. Dziesiątki poziomów, pokonywanych windami i schodami. Parł naprzód już nie zagrożony. Jego wersja wydarzeń okazała się ze wszech miar słuszna. Wiele drzwi było zamkniętych. Wiele rozwartych na oścież. Za tymi ostatnimi bądź rozgrywały się sceny podobne unkasowskim, bądź już bez ruchu leżeli ludzie. Pod koniec wyznaczonej sobie doby, gdy zmęczone ciało odmawiało posłuszeństwa, wprost zza zakrętu korytarza wszedł do ogromnej, ze stropem ginącym w przytłumionej poświacie sali. Równe rzędy stołów z taboretami z obu stron. Między nimi automaty do serwowania potraw, zastygłe teraz w bezruchu, już niepotrzebne. Ogrom stołówki przerażał. Zwalił się na najbliższy taboret i po chwili drżącą ręką niósł do ust kulisty pojemnik z sokiem odżywczym. I nagle, jak w przerwanym gwałtownie śnie, stołówka zniknęła. Stał pośrodku sali informatycznej „Galaktyki”. Przed nim ogromne, żarzące się na jałowym biegu ekrany. Gdzieś daleko poszum zespołów gotowych w każdej chwili wykonać wydane polecenia. I cisza. Cisza ogromnego, opuszczonego statku. Wokół zapraszające do swych wygodnych wnętrz kabiny przyspieszaczy odczytu informacji. Zawahał się. Mógł tutaj w każdej z tych kabin w ciągu kilkunastu minut poznać wszystko, co się wydarzyło na statku i w jego pobliżu podczas ostatnich kilku miesięcy. Mógł też, zwinąwszy się w kłębek w jednym z tych komfortowych foteli, śnić dalej ten nie dopełniony do końca sen, jakim mogły się wydać przeżycia, których doznał od ostatniego pamiętnego pobytu na pokładzie „Galaktyki”. Był pewny, że niezależnie od doznanych wrażeń przerw w continuum czasowym, zaznaczonych w jego pamięci zanikami świadomości lub raczej brakiem wiedzy o tym, co się z nim działo między kolejnymi stawaniami się, jego osobowość nie ulegała żadnym zmianom, że on był ciągle tym samym Martinem z „Galaktyki”, bogatszym tylko o mowę doświadczenia. I nagle wypłynęło z głębin jego pamięci wspomnienie o siedemnastowiecznym filozofie, który odchorował w przydrożnej karczmie uświadomiony sobie sens swych długotrwałych rozmyślań, zamykający się w lapidarnym stwierdzeniu: „Myślę, więc jestem”. Zrozumienie tego sensu stało się możliwe dla Martina dopiero teraz: po Maranie, Labiryncie i dziesiątkach turniejów. Pojął, że filozof dokonał wyłomu w sposobie myślenia tamtej epoki, wprowadzając do swych rozważań o bycie, jako równouprawnioną z innymi, kategorię ontologiczną: sen. Sen rozumiany jednak szeroko, nie zawężony do stanu fizjologicznego, ujęty jako stan świadomego istnienia podmiotu w otaczającym go świecie, hermetycznym jednak od wewnątrz dla poznawczej inwencji myśli sterowanej tą świadomością. Inaczej mówiąc, świat, z którym utożsamiała się określona świadomość, otorbiony był rodzajem błony informatycznej o właściwościach osmotycznych: informacje o tym świecie mogły wypływać na zewnątrz, wzbroniony był jednak dopływ informacji o tym, cokolwiek by istniało poza otorbieniem. Wyobrażalną konsekwencją takiego modelu bytu stanowiło założenie istnienia hierarchicznie uporządkowanych światów, z których każdy następny zawierał w sobie wszystkie poprzednie, sam wchodząc w skład wyższego rzędu. Lecz nie tylko tak można było sobie wyobrazić następstwa płynące z przyjęcia takiego modelu. Możliwe, że istniały różne światy otorbieniem swym odcinające się od innych, z tym jednak, że niektóre z nich, uprzywilejowane (przez los, logos, Boga?) - miały przeciwny kierunek osmozy informatycznej. Tak w pierwszym przypadku - świat hierarchicznie wyższy - jak i w drugim - odrębny, ale uprzywilejowany kierunkiem osmozy - świat dawał przypisanym sobie świadomościom, możność ingerencji poznawczej i akcyjnej w struktury niżej stojących światów. A może jest nie tak? Czyż nie jest prawdopodobne, że jego świadomość - przywykła do atrybutów czasu, przestrzeni, materii czyni tamte światy tworami podobnymi do swego, tylko bardziej doskonałymi? Czyż nie może w tym tkwić błąd, że każdej świadomości przypisuje jako niszę ekologiczną, jako otoczkę niezbędną do egzystencji, taki czy inny świat? A może dla tych wydumanych świadomości bez sensu są, bądź mają inne znaczenie, podwaliny jego wiedzy: materia, przestrzeń, czas? I wtedy również bez sensu mogłoby być samo pojęcie świata na nich opartego. Te wątpliwości wywołały zamęt w Martinie. Uwolnił się od nich na chwilę, aby gdzieś tu, w tej potężnej sali znaleźć dla nich jakieś zaprzeczenie bądź zaprzeczenie konieczności kontynuowania rozmyślań. Ta cicha sala nie zamierzała jednak dać mu wytchnienia. Nie zmieniona, pusta, materialna - przeczyła jednak swemu istnieniu niewytłumaczalnością sytuacji, w której Martin dokonywał jej oglądu. Powrócił do kłębiących się myśli. A więc tak: jeżeli istnieją d w moim pojęciu możliwe są światy bez świadomości, to znaczy takie, które jej nie wytworzyły, to czy możliwe jest również istnienie świadomości bez światów jako przyczyny ich powstania? Załóżmy, że tak. Wówczas błona osmotyczna będzie otorbieniem nie świata, ale samej świadomości i jej tylko będzie dana. Sen? Dlaczego myślałem o śnie jako obiektywnym bycie? Popełniłem błąd. Nie może on być kategorią ontologiczną, bo nie bytu dotyczy. Czymże więc jest? Zaporą epistemologiczną? Tożsamy informatycznej błonie osmotycznej? To jest pewniejsze - na to go przełożyłem. A więc pewnie świadomości otoczone błoną, tkwiące w śnie. I inne. Mogące wdrążyć się w struktury poprzednich, sterować nimi. A ten filozof powiedział: „Myślę, więc jestem”. Był geniuszem myśli bądź intuicji. Miał rację. Niezależnie od rodzaju mojej świadomości, niezależnie od jej miejsca w hierarchii, myślenie jest potwierdzeniem jej egzystencji, bytowania niezależnego od innych świadomości, które mogą wpływać na tworzywa myślenia, mogą nim kierować, lecz nie są w stanie zniszczyć tego jedynego niezależnego bytu. A nadto gdyby odrzucić materię z wszystkimi jej atrybutami jako nośnik sine qua non świadomości, i przyjąć, że jest ona jedynie zaczynem, z którego powstają świadomości nowe, to wówczas pojęcie hierarchii nabrałoby nowego sensu. Okazałoby się nie skostniałą strukturą na zawsze ustanowionych nadrzędności, lecz drabiną awansu, systemem nieustających nobilitacji świadomości osiągających określony punkt rozwoju. Punkt ten byłby punktem krytycznym, w którym dana świadomość rozrywałaby informatyczną błonę osmotyczną, szczelnie ją dotąd otulającą, wdzierając się na następny szczebel drabiny uświadomienia. Tak więc jego materialny świat byłby zaczynem i inkubatorem, kolebką dla wszelkiego rozwoju świadomości. Jedno tylko nie zgadza się z tą koncepcją bądź może pozornie jest z nią sprzeczne: możliwość wysnucia przeze mnie tych wniosków. Jeżeli oddziela mnie od następnego etapu bytowania doskonale szczelna błona osmotyczną, zapora informacyjna, to jakże mogłem dojść do powyższych wniosków? Nie powinienem był przecież podejrzewać nawet takiej możliwości. Sen? Tak. On chyba jest kluczem do tej zagadki. Sen fizjologiczny, sen hipnotyczny, choroba psychiczna, genialność i śmierć. Te stany tak dalece odbiegające od normatywu człowieczej świadomości, że aż z nią sprzeczne, tłumaczą ostatnią wątpliwość. Wszystkie one, poza śmiercią, są tłumaczone przez nas jako furtki do podświadomości. Lecz w tym właśnie tkwi błąd. Ten obszar, umykający wszelkim wysiłkom poznawczym, nie jest podświadomością, lecz stanem następnym w hierarchii, jest nadświadomością. Tak więc obydwa stany są już w zalążku nam dane, tkwią w nas splecione szczególną symbiozą. Barierą uniemożliwiającą natychmiastowe trwałe połączenie jest błona informacyjna, również nam dana. Niedoskonałość jej, która umożliwiła mi wydumanie tej koncepcji, może być tylko pozorna. Bo być może przecieki informacja z drugiego obszaru są niezbędnymi katalizatorami stymulującymi rozwój świadomości w pożądanym kierunku, którego celem ostatecznym jest przygotowanie obu stanów świadomości do bezkolizyjnego zlania się. I następuje ono w chwili śmierci. Śmierć zatem jest zwornikiem ostatecznym, taranem burzącym ostatnią przeszkodę w procesie połączenia. Martin ocknął się z zadumy. Te wszystkie rozmyślania, które prowadził jakby niezależnie od swojej woli, nie udzielały mu odpowiedzi na podstawowe pytanie: Co działo się z nim od ostatniego pobytu na „Galaktyce” i za sprawą jakich sił przeszedł to wszystko? Skierował się ku wyjściu w sali. Przemierzał korytarze dudniące głucho echami jego kroków, zaglądał do pustych sypialni i pracowni, nie znajdując w nich nikogo, nie odczuwając nawet klimatu czyjejś niedawnej obecności. Dotarł do poziomu zerowego. Mieściły się tu sale anabiotyczne. Mrowie szklanych kopuł rozrzuconych w bezmiarze ogromnej sali sprawiało wrażenie szklistych, lodowych pagórków. Wrażenie to potęgował panujący w sali chłód. Idąc od kopuły do kopuły, jakby bez zdziwienia konstatował ich wypełnienie. Mimochodem w rzędzie U dostrzegł Unkasa. Tar spoczywał na swoim miejscu. Wywołał automat sali anabiotycznej i zażądał danych. Głos automatu systematycznie sączył dane: stan poddanych anabiozie 4511; stan zdrowia w normie; czas wszczęcia procesu anabiotycznego - brak danych, czas zakończenia procesu - rok pierwszy, dzień 342, godzina 16.00 czasu gwiazdolotu; przewidywany okres trwania anabiozy - do chwili osiągnięcia orbity Plutona. Przerwał gestem ten potok słów i ruszył z powrotem. W sali informatycznej zażądał tylko podania trajektorii lotu oraz czasu. Cel, w który mierzyła lekko wygięta linia, stanowiło Słońce. Z danych czasowych wyciągnął dwa wnioski: po pierwsze - proces anabiozy został zakończony przed godziną, a więc z chwilą, gdy on sam pojawił się na pokładzie „Galaktyki”, po drugie - od chwili opuszczenia przez niego „Galaktyki” upłynęły prawie dwa miesiące. A więc wszystko, co przeszedł, odbywało się w niezakłócenie postępującym strumieniu czasu. To minimum wiedzy było niezbędne, aby przekroczyć próg kabiny przyspieszacza odczytu informacji. Wyznaczył przedział czasowy odczytu na dwa miesiące plus siedem dni wstecz do chwili obecnej. Regulator nastawił na pełną szybkość i zasunął drzwi. Informacje płynęły w zawrotnym tempie, lecz były w pełni rozpoznawalne. Zewnętrzny obraz „Galaktyki” ukazywał się w różnym położeniu na tle firmamentu z kamer nieustannie krążącego wokół niej satelity. Wnętrze statku. Wycinki pracowni, korytarzy, sal obrad. Zespół Kierowniczy. Tu nagle Martin odniósł wrażenie, że obraz i dźwięk uległy zmianie. Stały się czyste, czytelniejsze i biegnące jakby wybiórczo. Zespół Kierowniczy. Jego skład. Tar jako tajny członek Zespołu, czuwający nad realizacją pozaprogramowych wytycznych otrzymanych na Ziemi. Ich cel: prowadzenie ciągłych badań zachowań członków załogi w naturalnie powstałych i preparowanych sytuacjach konfliktowych. Cel nadrzędny: zebranie budzących emocje materiałów dla zamkniętego, nieujawnionego publicznie kręgu niekoronowanych władców Ziemi. Cel główny wyprawy! Atrapa: cele naukowe i poznawcze. Ukryte kamery i mikrofony. Podstęp i zdrada. Ukartowane z góry walki członków załogi o kobiety. Poniżanie i wywyższanie jako stymulatory konfliktów. Najintymniejsze sceny plugawione kontekstem ich ukazania. Przemoc i gwałt intelektualny i fizyczny. Spartakiada. On, Galia i Dag. Nieświadomi niczego gladiatorzy tworzący fabułę pikantnego komiksu według nie znanego sobie scenariusza. „Galaktyka” tkwiąca nieruchomo w przestrzeni. Strumień kokonów wypływający przez jej rozwarte śluzy. Podróż w otchłannej przestrzeni ku mglistej, nie nazwanej planecie. Turnieje. Wokół bagien Marony amfiteatralne widownie wypełnione niepodobnymi do ludzi Istotami. Emanacja ich myśli zachłannie sycących się oglądanymi scenami. Wewnątrz gladiatorzy zaciekle walczący o żer, o przetrwanie. Turnieje kobiece. Galia dusząca Urami, drugą asystentkę Ariosta. On i Galia. Dwa zezwierzęcone okazy dumnego gatunku homo sapiens. Tysiące turniejów ukazujących nieodgadnione warstwy natury ludzkiej. Przezroczyste kokony mknące ku „Galaktyce”. Sala anabiotyczna i szkliste kopuły ukazujące całe bogactwo piękna ludzkiego ciała. Koniec. Drzwi kabiny przyspieszacza rozwarły się automatycznie, lecz Martin pozostał wewnątrz. Zacisnął dłonie wokół głowy, chcąc uciszyć pulsującą w skroniach krew. Powoli porządkował myśli. Nie mógł zaprzeczyć, że to, co dane mu było poznać, było dla jego psychiki katastrofalne. Bezpowrotnie runął cały gmach misternie utkanej, krystalicznie zespolonej struktury wartości, kryteriów postępowania i ocen, jakimi dotąd kierował się w życiu. Zburzona została przede wszystkim nie tyle jego wiara w człowieka, co wiara w ideę, która była do tej pory spoiwem jego wyobrażeń o sensie życia. Jak w każdym człowieku drzemało w nim dotąd i uznawane było za oczywiste przeświadczenie, że przeczuwane byty duchowe górujące nad człowiekiem wolne są od ułomności natury ludzkiej. Jawiły mu się dotąd jako twory doskonałe, do których nie miało dostępu zło, perwersja, ułomność. Z tym przeświadczeniem spleciona była nadzieja, będąca zresztą podstawowym kanonem wiary każdej liczącej się ludzkiej religii, że człowiek, przeszedłszy mąkę doskonalenia, odkupiwszy swoje winy, doczeka się zaszczytu równouprawnionego współistnienia z opiekuńczym bóstwem. Te cechy doskonałości nadawał też Martin świadomościom, jakie w niedawnych jego rozmyślaniach górowały w hierarchii nad człowiekiem, nad bytami, w których nośnikiem świadomości była materia. Lecz czy w świetle tego, czego doświadczył, mógłby nadal marzyć o usunięciu tej, tak dotąd go przytłaczającej zapory, jaką była błona informatyczna? Czyż świat istniejący za zamkniętymi drzwiami jego świadomości był tym Edenem, o którym marzył i do którego tęsknił człowiek? Te Istoty, ich myśli - nie wiedział, dlaczego dane mu było w krótkim oglądzie je poznać - odpychająco działały na jego jaźń, były mu obce i wstrętne. Być może przez podobieństwo do tej strony ludzkiej natury, od której człowiek tak rozpaczliwie usiłował się odciąć, uwolnić. Odczuł do nich coś na kształt nienawiści za to, że dając upust swojej żarłoczności emocjonalnej, skruszyły tą tak mozolnie przez pokolenia budowaną tamę, za którą człowiek pragnął pogrzebać najniższe ze swoich instynktów. Nagle zaskakująca myśl zawładnęła Martinem: Dlaczego jest tak, że tylko jemu dana była możliwość poznania tych faktów i snucia wielostronnych rozważań? Czy w pamięci innych członków załogi „Galaktyki” pozostały jakiekolwiek informacje o tym, co przeżyli? Musiał to sprawdzić. To, co zamierzał zrobić, było sprzeczne z jego zasadami etycznymi, ale zrobić to musiał! Wystarczy ta trójka, która była mu najlepiej znana. Tar, Galia i Unkas. Wywołał zespoły mnemotyczne i zażądał podania ostatnich przed anabiozą treści przeżyć tych ludzi. W napięciu oczekiwał rezultatu. Był on taki, jaki z lękiem przeczuwał. Żadne z nich nie pamiętało wydarzeń ani przeżyć, które były ich udziałem od chwili wejścia w kontakt z Istotami. A więc następny turniej. Lecz tym razem, Martin czuł to wyraźnie, będzie to turniej najważniejszy i ostatni. Jemu, Martinowi, pozostawiono prawo wyboru dalszych losów załogi „Galaktyki”, a może i ludzkości. Nie myślał o tym, jakich rozwiązań się po mim oczekuje. Wiedział jasno, że jedynym światem, w którym człowiek w obecnym stadium rozwoju może szukać szczęścia, jest jego zamknięty świat materialny, niedoskonały, lecz bez wątpienia najbardziej ludzki. Wiedział też, że temu ułomnemu gatunkowi homo sapiens nie może odebrać jednego: nadziei, że droga, po której kroczy przez ból i cierpienia, jest drogą prowadzącą ku upragnionej, nieskazitelnej doskonałości. I tu Martin stwierdził rzecz wręcz absurdalną: on sam w to wierzył. Wbrew temu, czego doznał, wbrew logice i faktom wierzył w człowieka. Wierzył, że nie każda świadomość musi rozwijać się w kierunku, w którym poszły Istoty. Przypisywał im inny niż ludzkości konar z nieskończenie rozgałęzionego drzewa świadomości. Ta właśnie wiara podyktowała mu sposób działania. Wiedza, którą posiadł nie przyniosłaby ludzkości niczego dobrego - mogłaby zabić jej wiarę w siebie. Martin wezwał zespoły pamięci Centralnego Komputera i nakazał usunięcie przekazu spreparowanego przez Istoty. Udał się potem do sali anabiotycznej. Zapadając w sen, nie czuł działania prądów wymazujących z jego pamięci bakcyl informacyjny zagrażający ludzkości. MOJE OCZY Tego wieczoru, gdy wróciliśmy z przyjęcia u Carterów, nie przeczuwałem niczego. I wtedy Sally, moja żona, powiedziała zniecierpliwionym i odpychającym tonem: - Błagam cię, Charlie, mię patrz tak na mnie! Powiedziawszy to odstawiła szklankę ze swoim ulubionym bourbonem i zła jak osa poszła do kuchni. Usłyszałem też zaraz, jak z hałasem, który świadczył zwykle o jej rozdrażnieniu, zaczęła zmywać naczynia. Siedziałem w fotelu jak ogłupiały z nie dopitą whisky w ręku. Byliśmy z Sally już dziesięć lat po ślubie i tolerowałem wiele z jej wyskoków, ale żadnego z nich nie można było porównać z tym, co się przed chwilą stało. Zaskoczenie moje było w pełni zrozumiałe, bo Sally, kobieta rozsądna, z nawykiem logicznego myślenia, dbała zawsze starannie o to, aby jej wybuchy miały uzasadnienie. Uzasadnienie to zazwyczaj sprowadzało się do obarczenia mnie winą za jakieś jej niepowodzenia, ale stwarzało przynajmniej płaszczyznę do dyskusji. Tym razem wszystko odbyło się inaczej. Od Carterów wróciliśmy w dobrych nastrojach i śmialiśmy się właśnie z Joe Cartera, który był przykładem niezgorszego patałacha, kiedy opowiadał nadęty o swoim nowym sukcesie w biurze. Wszyscy wiedzieliśmy, że to właśnie Joe w nie najmniejszej mierze przyczyniał się do zbliżającej się galopem plajty firmy, ale wszyscy też z namaszczeniem i potakiwaniem słuchaliśmy jego wywodów. A wszystko dlatego, że starał się, aby stół i bar były widomym przykładem jego sukcesów życiowych. Mówię o tym dlatego, że próbuję znaleźć w tych kilku godzinach poprzedzających wybuch Sally jakieś zdarzenie usprawiedliwiające jej zachowanie. Carterów - jak już wspomniałem - opuściliśmy w dobrych nastrojach. Również dlatego, że tego wieczoru nie było u nich Lucy, która zazwyczaj bywa przyczyną rozdrażnienia mojej żony, Poza tym nie wypiłem za wiele i Sally, niezmiernie z tego rada, zaproponowała mi w nagrodę szklankę whisky przed snem. Siedziałem teraz z tą szklanką w ręku zupełnie zaskoczony, ale też nie mniej pewny, że to nie ja byłem przyczyną tej niemiłej sceny. Utwierdziwszy się w tym przekonaniu poszedłem do kuchni. Gdy się do niej zbliżałem, nie słyszałem już brzęku naczyń. Przybrałem wyrozumiały wyraz twarzy i wkroczyłem z zamiarem pogodzenia się z żoną. Siedziała na wysokim krześle i paliła papierosa. Chrząknąłem cicho, dając znać o swojej obecności. W ruchu jej głowy, gdy ją zwracała ku mnie, zauważyłem jakby cień wahania. Gdy spojrzała w końcu na mnie, twarz miała napiętą, a jej oczy przenikliwie wpatrywały się we mnie. Podszedłem bliżej i wówczas zauważyłem, że powoli się rozpręża. Napięte rysy twarzy łagodniały, a oczy przybierały tak mylący wszystkich wyraz bezmyślności. - Przepraszam cię, Charlie - powiedziała, gdy położyłem jej rękę na ramieniu. - To wszystko przez to, że jestem taka zmęczona. Nie odezwałem się, tylko przytuliłem ją do siebie. Tego wieczoru i w ciągu kilku najbliższych dni nie zdarzyło się nic godnego uwagi poza tym, że niezauważenie dla Sally łapałem jej badawcze, ukradkowe spojrzenia, którymi mnie obrzucała, gdy sądziła, że tego nie widzę. Dopiero kilka dni po scysji z Sally, dokładnie w piątek przed weekendem, przydarzyło mi się coś równie niezrozumiałego. Nie powiedziałem dotąd, że jestem agentem sprzedaży w znanej firmie specjalizującej się w propagowaniu osiągnięć techniki kosmicznej dla pożytku ogółu. Był to dobry interes i firma świetnie prosperowała. Mieliśmy prawo wyłączności na nie objęte tajemnicą rozwiązania techniczne, które stosowaliśmy w produkowanych przez nas urządzeniach użytku domowego. Te ostatnie charakteryzowały się dużym stopniem niezawodności i niską energochłonnością, co stanowiło o ich bezkonkurencyjności na rynku. Takie zalety naszych wyrobów powodowały, że stanowisko agenta sprzedaży było dobrze płatnym i spokojnym zajęciem. Unikałem dzięki temu wielu sytuacji stresowych, których los nie skąpił moim kolegom po fachu. Ceniłem tę pracę i dobrze wywiązywałem się ze swoich obowiązków. Pamiętnego piątku przed południem udałem się na umówione spotkanie z przedstawicielem koncernu hotelowego, który zamierzał zakupić u nas rewelacyjne automaty do sprzątania pokoi. Miała to być najpoważniejsza ze sfinalizowanych dotąd przeze mnie transakcji. Przygotowałem się do tego spotkania wszechstronnie i z teczką prospektów oraz umową wkroczyłem do gabinetu pana Johnsona, pełnomocnika koncernu. I wtedy się zaczęło. Gdy podawałem swoją wizytówkę sekretarce Johnsona, ta wlepiła we mnie oczy, jakby zobaczyła jakieś monstrum. Poczułem się głupio i przypomniałem jej delikatnie, że jestem umówiony z jej szefem. Moje słowa oprzytomniły ją, ale w momencie, gdy odrywała ode mnie swoje spojrzenie, gwałtowny dreszcz wstrząsnął jej ciałem, a na twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia. Byłem tym niemile zaskoczony, ale zachowałem spokój, wkraczając do gabinetu Johnsona. Ten, gdy wszedłem, wydostał się zza ogromnego biurka i ruszył ku mnie z wyciągniętą ręką. Na jego twarzy malował się szeroki, zawodowy uśmiech, który z rutyniarską wprawą odwzajemniłem. Wszystko uległo zmianie, gdy był w połowie drogi ku mnie. Scenę tę przeżywam jeszcze teraz, jakbym ją oglądał na zwolnionym filmie. Trzy rzeczy ma raz zaczęły dziać się z Johnsonem. Począł zwalniać kroku, jego ręka zaczęła opadać, a twarz zmieniać wyraz. Twarz była najważniejsza. Pamiętam w najdrobniejszych szczegółach, z jakim wysiłkiem próbował nad nią zapanować. Jej mięśnie sztywniały, a on usiłował utrzymać ten swój prześliczny, zawodowy uśmiech. Sprawiało to, że twarz drgała mu konwulsyjnie, przybierając wyraz oscylujący między sardonicznym uśmiechem a odpychającym obrzydzeniem. Zatrzymał się trzy kroki przede mną i nagle głosem, który przechodził stopniowo w krzyk, wycharczał: - Proszę wyjść, wyjść natychmiast! Próbowałem oponować, ale do gabinetu wpadła sekretarka, która z silą, o którą nie mógłbym jej podejrzewać, wyciągnęła mnie do sekretariatu. Zdumienie odjęło mi mowę i na jej gest, wskazujący mi drzwi, zupełnie bezwolnie wyszedłem na korytarz. Pamiętam jeszcze, że gdy mnie wyrzucała, patrzyła pod moje nogi, a ręką, którą mnie uprzednio trzymała, tarła bezmyślnie o spódnicę, jakby chciała zetrzeć wspomnienie tego dotyku. Do swojego biura dotarłem jak w transie. Wydarzenie to wydawało md się nierealne. Przeczył temu jednak siniak na ramieniu, który ze zdumieniem oglądałem w chwili, gdy do mojego pokoju wszedł Sam O’Hara, kierownik Działu Sprzedaży. Sam był ludzkim facetem i teraz, po zamknięciu za sobą drzwi, stał chwilę bez słowa, przyglądając się uważnie mojej ręce. Uświadomiłem sobie wówczas, że musi już o wszystkim wiedzieć i opuściwszy rękaw, z desperackim spokojem czekałem, aż zacznie. - Z Johnsonem klapa, co? - spytał po chwili. Jego spokojny ton wywarł na mnie wręcz odwrotny skutek. Spiąłem się w sobie i z nagle wezbraną wściekłością płynącą z uświadomienia sobie doznanej krzywdy wybuchnąłem: - Zerwali umowę! Ale to im tak gładko nie przejdzie. Zaraz skieruję sprawę do biura prawnego, które potrafi wycisnąć z nich ostatnie soki! Sam przetrzymał tę tyradę i z wyrazem zamyślenia usiadł na skraju mojego biurka. - To jest dziwne - powiedział cicho, jakby nie zwracając na mnie uwagi. - Oni nie zerwali umowy, Charlie. Zażądali tylko, aby ją sfinalizował jakikolwiek inny nasz agent. Zapadło milczenie. - Jakikolwiek inny agent - powtórzył po chwili. - To jest dziwne. - Sam, co to wszystko, u diabła, znaczy? - spytałem z narastającą w głosie wściekłością. - Przecież do tej pory prowadziłem z nimi układy i mogę powiedzieć, że nawet w miłej atmosferze. A dzisiaj? Przecież ja z nim nie zamieniłem ani słowa... A ta jego sekretarka... - Tak, wiem - przerwał mi Sam. - Pytałem Johnsona o powód tej decyzji. Nie podał żadnego. O tobie jednak nawet nie chciał słuchać. Nie dyskutowaliśmy z Samem więcej na ten temat. Gdy dotarłem tego dnia do domu, Sally nie było. Przypomniałem sobie, że umówiła się z Mary Smith na zebranie w jakimś ich towarzystwie. Nie mogłem poradzić sobie z natłokiem myśli i urżnąłem się do nieprzytomności. Na drugi dzień obudziłem się rozebrany w swoim łóżku. Sally nie pytała o nic i nic nie mówiła. Nie wiem dlaczego. Chyba od tego dnia zaczął narastać we mnie lęk. Do każdej operacji handlowej, każdego spotkania, przygotowywałem się z niespotykanym u mnie dotąd napięciem. A życie płynęło obok mnie normalnym tokiem. O sprawie Johnsona nikt poza O’Hara w biurze nie wiedział, a on już nie wracał do niej. Zauważyłem jednak, że jakby przez nieuwagę nie zlecał mi już najważniejszych spraw. Robił to dyskretnie i właściwie nie miałbym się do czego przyczepić, ale czułem, że tak było. Kilkakrotnie zauważyłem też u O’Hary te same ukradkowe spojrzenia, którymi obrzucała mnie Sally. Poza tym wszystko było jak dawniej. Kilka miesięcy od sprawy Johnsona upłynęło mi spokojnie i już zacząłem nabierać dawnej pewności siebie, gdy nagle zdarzył się ten wypadek w Parku Centralnym. Nieraz dla relaksu chodziłem w czasie lunchu do tego parku, aby odetchnąć względnie świeżym powietrzem. Tak też było tamtego dnia. Siedziałem na ławce, wystawiając twarz do słońca, gdy u moich stóp zatrzymała się piłka rzucona przez śliczną, ubraną w różową sukienkę dziewczynkę. Automatycznie podniosłem ją i z uśmiechem szczerego zachwytu podałem ją nadbiegającej małej. Dygnęła wdzięcznie, odbierając ją ode mnie, spojrzała na mnie i nagle przeraźliwie krzyknęła: - Mamo! Ten pan na mnie patrzy! Nadchodząca matka rzuciła się ku małej i zaczęła ją uspokajać w swych ramionach. Po chwili równocześnie spojrzały na mnie. Matka i córka. I nagle u obydwu na twarzach pojawił się, doświadczony już przeze mnie, wyraz wstrętu i obrzydzenia. Matka zerwała się na nogi i tuląc do siebie małą, oddalała się prawie biegiem, powtarzając w kółko: - To nic, kochanie, to nic. Stałem przez długą chwilę jak skamieniały, patrząc za nimi. Nie obejrzały się ani razu. Wtedy zdecydowałem się zrobić to, o czym zawsze niechętnie myślałem. W tajemnicy przed Sally poszedłem do znanego psychoanalityka. Opowiedziałem mu wszystko, a on zgodził się podjąć kuracji. Słono kazał płacić sobie za każdą wizytę, ale muszę przyznać, że te seanse doprowadziły mnie do pewnego spokoju. Myślę, że wziął mnie za znudzonego biznesmena goniącego za modnym urozmaiceniem sobie życia. Biło też od niego głębokie przekonanie, że pobieranie ode mnie krociowych honorariów jest godziwym wynagrodzeniem za czas poświęcony moim imaginacjom. On jednak pomógł mi sprecyzować, że w każdym z tych przypadków chodziło najpewniej o wyraz moich oczu. O tym jednak, że moje opisy reakcji ludzi uważał za wyolbrzymione, przekonałem się na siódmym z kolei seansie. Leżałem wówczas rozprężony na kozetce, opowiadając wrażenia minionych dwóch dni, gdy nagle usłyszałem odgłos gwałtownie odsuwanego taboretu. Doktor Norman stał nade mną, a na jego twarzy pojawił się hamowany ze wszystkich sił wyraz przeraźliwego obrzydzenia. Myślę, że tylko rutyna zawodowa pozwoliła mu w końcu nad sobą zapanować. Podniosłem się powoli z kozetki i podszedłem do biurka, za którym już siedział. - Pan wybaczy, panie Sadowsky - wykrztusił - ale nie mogę pana już dłużej leczyć. Nie patrzył na mnie. Wzrok miał utkwiony w biurko, gdy trzęsącą się ręką podawał mi pieniądze. - Zwracam panu całe swoje honorarium. Proszę mi wybaczyć. Ze złośliwą satysfakcją wyciągnąłem po nie rękę i dotknąłem jego palca. Cofnął gwałtownie dłoń i tak jak sekretarka Johnsona zaczął nią pocierać pod biurkiem o spodnie. Wyszedłem. Myśli kłębiły się we mnie jak oszalałe. Minęło chwilowe zadowolenie z przekonania się Normana o prawdziwości moich słów. Do późnej nocy włóczyłem się po nabrzeżu. Gdy wróciłem do domu, Sally już spała. Rano zadzwoniłem do O’Hary i poprosiłem go o urlop. Zgodził się natychmiast. Nie wiem dlaczego. Powiedziałem Sally o urlopie i oświadczyłem, że biorę namiot i wyjeżdżam nad jeziora. Nie oponowała, mimo że tego lata planowaliśmy wycieczkę do Europy w dziesiątą rocznicę naszego ślubu. Pożegnała mnie serdecznie, ale ze smutkiem. Tam nad jeziorami godzinami przesiadywałem, wpatrując się w odbicie moich oczu w lustrze wody. Gdy zapadał zmierzch, wracałem do namiotu i przy skąpym świetle lampki wpatrywałem się w lusterko. Skutkiem tych medytacji było jedynie to, że do domu powróciłem wychudzony i apatyczny. Sally nic nie powiedziała, a O’Hara przedłużył mi urlop. Powoli przychodziłem do siebie. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że spokojna determinacja, z jaką Sally znosi to wszystko, wypływa z jej przekonania, że jestem nienormalny. Zacząłem czytać książki z zakresu psychiatrii i wiele rzeczy dopasowałem do siebie. Nigdzie jednak nie spotkałem opisów takich reakcji u osób kontaktujących się z chorymi psychicznie. Przeciwnie, to chorzy nieraz tak reagowali. To mnie nieco uspokoiło. Powróciłem do pracy. Nadrobiłem stracony czas i osiągałem coraz lepsze rezultaty. Powoli zapominaliśmy z Sally o wszystkim, aż w końcu wydało mi się to nierealnym, acz koszmarnym snem. Od przyjęcia u Carterów minęły dwa lata. Był wieczór i brałem prysznic. Sally nawoływała z sypialni, abym się pospieszył, strasząc, że zaśnie. Gdy podszedłem do niej, leżała w łóżku udając, że śpi. Pochyliłem się nad nią i wówczas wyrzuciła ramiona, pociągając mnie ku sobie. I - w tej samej chwili ujrzałem jej przerażone oczy i twarz przybierającą wyraz wstrętu i obrzydzenia. A potem odepchnięty ze straszliwą siłą potoczyłem się w głąb pokoju. Tego wieczoru Sally odeszła. Od miesiąca jestem sam. Wychodzę z domu tylko po to, aby przynieść alkohol i coś do jedzenia. Jem zresztą niewiele. „To” usadowiło się w moich oczach na stałe. Nie płacę za alkohol, nie płacę za jedzenie. Gdy idę moją ulicą, nie spotykam nikogo. Gdy wchodzę do sklepów, nie widzę sprzedawców. Nikt nie nasyła na mnie policji, nie wzywa lekarzy. Teraz już wiem dlaczego. Od miesiąca tylko raz dziennie mam odwagę spojrzeć w swoje oczy. A potem piję do nieprzytomności, aby zetrzeć uczucie ohydnego wstrętu i świadomość czyjejś oślizłej obecności. Rozumiem doskonale tych wszystkich, którzy coś takiego przeżyli. Teraz, pisząc te słowa, znam już rozwiązanie. Doszedłem do niego dziś rano. Do tej pory ani przez moment nie nawiedzały mnie myśli samobójcze. Wręcz przeciwnie. Chciałem żyć i coś pchało mnie do przebywania między ludźmi. Ale, jak już powiedziałem, dzisiejszego ranka odkryłem drogę do spokoju. Gdy mój wzrok napotkał w lustrze „to” spojrzenie, poczułem tak silny wstręt, że pomyślałem o śmierci. I wówczas „to” spojrzenie zaniepokoiło się. Zatraciło się na chwilę, zmętniało, a potem powróciło, usiłując odwieść mnie od tej myśli. Spędziłem przed lustrem trzy godziny. Oczy mam spuchnięte, niewiele widzę. Ale te trzy godziny wynagrodziły mi całą dotychczasową mękę. Widziałem rozpacz i konanie, żal i błaganie, i bezsiłę. Tak, wobec mnie są bezsilni. Ale obawiam się, że to doświadczenie ze mną nauczyło „Ich” sztuki kamuflażu. Zrozumieli zapewne, że spojrzenie penetratora, za którego pośrednictwem poznają życie ludzi, nie może być przesiąknięte jadem ich dusz. Sądzę, że gdy sięgną po Was, moi następcy, nie popełnią już tego błędu. Aż do dnia ostatniego, gdy wszyscy spojrzycie na siebie tak, jak dotąd tylko ja patrzyłem. I wówczas mąż odtrąci żonę, matka dziecko i ręce wszystkich wyciągną się ku innym z nieludzką, gadzią nienawiścią. SYSTEM Obudził się z uczuciem niepokoju. Przez chwilę leżał nieruchomo i zastanawiając się nad jego przyczyną przesuwał wzrok po konturach mebli wyłaniających się z mroku. Mrok... Dlaczego mrok?! I cisza...? Nie słyszał poszumu urządzeń klimatyzacyjnych, do którego ucho człowieka przywyka od najmłodszych lat. Gdy to sobie uświadomił, w pierwszym odruchu podciągnął wyżej kołdrę, aby ochronić się przed chłodem panującym w pokoju. Po chwili jednak wysunął się spod niej i wstał z kanapy. W mroku wyszukał kostium leżący obok na fotelu, wsunął się w niego i asekurując się wyciągniętą ręką przed upadkiem, ruszył w kierunku umieszczonej na ścianie korytarza domowej tablicy energetycznej. Narastał w nim niepokój, który odbierał pewność ruchom i dwukrotnie omal nie przewrócił się, potykając się o rozstawione sprzęty. Odrobina nadziei, tkwiąca dotąd nieśmiało gdzieś w podświadomości, rozmyła się jak kropla deszczu na szybie, gdy spojrzał na tablicę. Była ciemna, zupełnie ciemna. Nie spodziewał się co prawda widoku zielonych światełek pracy, ale liczył przede wszystkim na to, że ujrzy czerwone, pulsujące światło znamionujące awarię. Stał tak dłuższy czas, nieruchomo wpatrując się w ciemną planszę, a potem bezwiednie ruszył do salonu. Zmęczony opadł w najbliżej stojący fotel. Próbował skupić myśli. Przychodziło mu to z trudem. Niepokój, który zawładnął już nim całkowicie, wypełniał mózg pulsujący rytmicznie jednym, jedynym pytaniem: dlaczego? Ułożył głowę na oparciu fotela i wpatrzył się tępo w z wolna szarzejącą taflę okna. Wstawał świt. Zazwyczaj, siedząc w tym właśnie fotelu, obserwował ranne budzenie się Ziemi z lekkim poczuciem dumy i samozadowolenia. To mieszkanie, które przydzielono mu dwa lata temu, gdy został zaliczony do kategorii społecznej 3D, było widocznym ukoronowaniem jego długoletniej, żmudnej batalii w osiąganiu kolejnych szczebli nieskończenie długiej drabiny kwalifikacyjnej. Nie myślał na tym poprzestać. Liczył obecnie 52 lata, a według prognoz indywidualnych testów biologicznych miał dożyć 105-110 lat. Był to przyzwoity wskaźnik i nie zamierzał zmarnować tej szansy. Już kategoria 3D stwarzała możliwość zrealizowania marzeń życiowych. Przydział energii w tej klasie przewyższał jego zapotrzebowanie i jak obliczył, przy osiągnięciu 75 roku życia skumulowane oszczędności pozwolą mu nabyć działkę w rezerwacie przyrody w Afryce i żyć do końca swych dni na dotychczasowym standardzie. A zamierzał przecież osiągnąć kategorię 3A, co leżało w granicach jego możliwości. Przyspieszyłoby to realizację planów o 5 lat. Mimo widocznych sukcesów osiągniętych w tym mieście, w głębi duszy nienawidził go. Beton, szkło, stal, tworzywa sztuczne, automaty i fałszywa zieloność sztucznych parków przyprawiały go nieraz o niesmak. Gdy mieszkał na czterdziestym piątym minusowym poziomie, w każdej wolnej chwili, odżałowując straty energii, pokonywał labirynt wewnętrznych połączeń komunikacyjnych, by wypluty z gardzieli szybu jak z paszczy Lewiatana odetchnąć świeżym powietrzem atmosferycznym. Wstrząsnęły nim dreszcze. Wstał z fotela i podszedł do okna. Widok, do którego zdążył już przywyknąć, przedstawiał las betonowych smukłe strzelających ku niebu, oszklonych obelisków, podobnych do siebie bliźniaczo jak kopce termitów. Cała zwariowana cywilizacja ludzka coraz bardziej upodobniała się do bezemocjonalnej, bezdusznej wręcz organizacji tych małych owadów. Nagle drgnął. Czuł, że coś w tym obrazie - nie jest normalne, ale dotąd nie potrafił sobie tego uświadomić. Teraz wiedział: światło! Przecież wieżowce powinny być ciemne. Jarzyły się jednak miriadami świateł, które przygasały z wolna w blasku wstającego dnia. Poczuł nagłą suchość w ustach. Gdzieś tam, na krawędzi podświadomości rodziły się uprzednio apokaliptyczne wizje kompleksowego rozkładu systemu energetycznego, chaosu i anarchii społecznej. Akceptował je z cichą determinacją. Teraz wiedział, że brak energii dotknął tylko jego. Ta myśl przywróciła mu nieco spokoju. Tłumaczył sobie, idąc ku drzwiom wyjściowym, że dopływu energii został pozbawiony tylko dlatego, że gdzieś wysiadł podzespół przekazujący, a automatyczne ekipy naprawcze nie zdążyły usunąć awarii. Co prawda, nie słyszał dotąd o takim wypadku, ale można to było teoretycznie założyć. Odczuwał nawet pewien rodzaj złośliwej satysfakcji na myśl o tym, jak plunie na przekonanych o doskonałości systemu półgłówków zarzutem o naruszeniu jego podstawowego prawa do nieograniczonego korzystania z własnego konta energetycznego. Wyszedł na korytarz. Jarzące się bladą poświatą ściany utwierdziły go w tym przekonaniu i już pełen wewnętrznej pasji podszedł do drzwi szybu komunikacyjnego. Nacisnął taster. Niecierpliwie śledził w wizjerze pulsujący rytm zmieniających się cyfr, tworzących właściwie migotliwą plamkę. Nieraz zastanawiał się nad tym, w jakim celu wejścia do szybów komunikacyjnych opatrzone są wizjerami. Nie znał nikogo, kto miałby taką rozdzielczość postrzegania, aby zauważyć konkretną cyfrę. Teraz też o tym pomyślał i poczuł narastającą pasję. Mogliby przecież tworzyć, co zechcą, mogliby ozdabiać, upiększać, konstruować bezużyteczne dziwadła, ale na swój koszt. On w każdym razie uważał opłacanie użytkowania tych dziwolągów za najzwyklejszą kradzież. A okradali na różne sposoby, na przykład odciągali należność za jałowy bieg windy, migotanie tych zwariowanych światełek; pobierali podatek za utrzymywanie w gotowości wszystkich urządzeń w jego strefie bytowania. Pamiętał, że gdy pewnego razu odwiedził przyjaciela w innej strefie, zamiast spotkać się z nim w międzystrefowym punkcie kontaktowym, obciążyli go miesięcznym podatkiem ryczałtowym za jedno jedyne skorzystanie z tamtejszych urządzeń. Właśnie wówczas przekonał się, że taniej wypada pozwolić się okradać, niż dochodzić swoich praw. Gdy próbował się odwołać od tej decyzji, powiedziano mu, że za wniesienie skargi na Administrację przed Trybunał będzie musiał zapłacić całym półrocznym zarobkiem energetycznym, niezależnie od wyniku sprawy. Oczywiście ta informacja kosztowała go też jedną dniówkę. Zrezygnował. Ale nie tylko wysokie koszty miały wpływ na podjęcie tej decyzji. W dwa dni później został wezwany przez Koordynatora swojego Działu. Rozmowa była krótka i sprowadziła się właściwie do zwięzłego zapytania, przełożonego, czy ma zamiar osiągnąć kategorię 3A, na co istnieje szansa, czy też zamierza tracić swoje oszczędności energetyczne na pieniacze podkopywanie zasad systemu gwarantującego mu równość i nieograniczony niczym rozwój indywidualny. Od Koordynatora dzieliło go potężne biurko, a dystans między nimi potęgowała jeszcze, niewyobrażalna dla niego, różnica w kategoriach zaszeregowania do przydziałów energetycznych. Pomyślał wówczas, że jeżeli tamten tkwi tu do tej pory, to chyba dlatego, że brakuje mu energii do zakupu małej planetoidy,. którą ostatnio reklamowała firma „Eden”. Chciał wówczas odpowiedzieć, że nie robi nic innego, jak tylko realizuje swoje prawa indywidualne i że jest to zgodne z duchem wypowiedzi Koordynatora. Powstrzymał się jednak, intuicyjnie wyczuwając jakieś trudne do sprecyzowania zagrożenie, coś złowieszczego, z czym się zetknął po raz pierwszy, niemniej tak realnego, że poznał, co to uczucie lęku wszechogarniającego ciało. Cała przygotowana uprzednio tyrada rozpadła się w tętniącym pustką mózgu i zamiast niej wypowiedział krótkie, zduszone „tak”, i wyszedł na łaskawe skinienie zwierzchnika. Po wyjściu to „tak” żuł w ustach jak obelgę przeciw samemu sobie, ale usprawiedliwił się, że przecież nie mógłby z tej rozmowy zrobić użytku, gdyż przed wejściem do Koordynatora odebrano mu rejestrator wideofonowy. Ocknął się z zadumy na sygnał gongu zatrzymującej się windy. Zrobił jak zwykle krok naprzód, lecz poczuł nagle, że trafia głową w niewidoczną przeszkodę. Szklana płaszczyzna drzwi nie rozsunęła się przed nim! Zaskoczenie, irytacja, niepewność - wszystko to znów wypłynęło z zakamarków świadomości. Cofnął się o krok i wrzasnął ochrypłym falsetem: - Ty idiotko! Zachowujesz się tak, jakbym był golcem! Z pasją wcisnął głowę w niszę kontrolną. W rosnącym napięciu oczekiwał sygnału potwierdzającego jego konto i tym samym uprawnienie do korzystania z wszystkich urządzeń strefy. Głośnik milczał. Cisza, która tężała wokół jego głowy, była nie do zniesienia. Żadnego dźwięku, żadnej odpowiedzi. Centralny Komputer nie potwierdzał jego konta. Nie reagował w ogóle! Osłupiały wyjął głowę z otworu i bezmyślnie wpatrzył się w stojącą windę. Z tego stanu wyrwał go podniesiony przez nią alarm. Reagowała z opóźnieniem. Nie było zapłaty za bieg jałowy. Gdyby otrzymała informację z Centrali, że nie mógł pokryć należności, reagowałaby natychmiast. Czym więc spowodowana była zwłoka? Sytuacja nietypowa? Te słowa krążyły teraz w jego mózgu, gdy biegł jak oszalały w stronę swojego mieszkania. Z ulgą stwierdził, że nie zamknął drzwi. Zatrzasnął je za sobą. Dysząc ciężko, odsunął zasłonę wizjera i spojrzał w głąb korytarza. Był pusty. Rozświetlał go nikły blask emitowany przez ściany, rozdzierany rytmicznie pulsującym światłem alarmowym windy. Po chwili jednak zauważył powiększającą się płaszczyznę świetlną luku windy administracyjnej. Dwa roboty z oznaczeniem „A” na naramiennikach wyszły z niej, przystępując z miejsca do czynności rozpoznawczych. Widział, jak kierują na posadzkę przy windzie wyloty czujników zapachowych, a następnie ruszają bezbłędnie w stronę jego mieszkania. Odszedł od wizjera i ciężkim krokiem skierował się w stronę salonu. Opadł bezsilnie na jeden z foteli. W kilkanaście sekund później usłyszał ciche brzęczenie zamka w drzwiach wejściowych, a potem szelest na korytarzu. Podniósł głowę. Dwa automaty z brygady alarmowej stały nad nim. Delikatnie, ale stanowczo postawiły go na nogi i poddały oglądowi. Wyobraził sobie przebieg badania. Czujniki automatów dokonują odczytu jego numeru ewidencyjnego wtopionego w kości czaszki, który po zakodowaniu przekazują Głównemu Koordynatorowi Ewidencji. Stamtąd w ciągu paru sekund otrzymują odpowiedź. Stał spokojnie, przyglądając im się wyczekująco. I znów zauważył ten niespotykany u robotów moment wahania. Nie umiał sobie uświadomić dokładnie, dlaczego odniósł takie wrażenie. Chodziło chyba o przerwę czasową między odczytem informacji a reakcją na nią. Te wysoko zorganizowane mechanizmy niejednokrotnie traktował jak ludzi, ale były one jednak tylko automatami i takie ich zachowanie zaskakiwało. Sytuacja nietypowa? To jedynie mogło je usprawiedliwiać. Wyczuł, że znów czekają na polecenia. Skończyły - pomyślał i równocześnie usłyszał głos stojącego z prawej: - Nie jesteś golcem. Nadto nie figurujesz w Ewidencji. Mieszkanie, w którym przebywasz, zajmujesz bezprawnie. Musisz je opuścić. Stał nieporuszony. Oczekiwał przeprosin za perfidne łamanie jego praw, a nie takiej konkluzji. Oni tego nie mogą zrobić - pomyślał. Świadomość grozy sytuacji powoli wypełniała jego mózg. - To jest pomyłka! - wykrzyknął z przerażeniem. - Widzicie przecież, że jestem człowiekiem, żywym człowiekiem. Mam konto, wysokie konto! Głos automatu zabrzmiał spokojnie, bez cienia emocji: - Twój numer ewidencyjny nie figuruje w spisie. Bardzo nam przykro, ale nie istniejesz. - Jak to nie istnieję? Przecież widzicie, że chodzę, mówię, a mój organizm funkcjonuje prawidłowo! - Tak, to stwierdziliśmy. Biologicznie jesteś człowiekiem, jednak prawnie nie istniejesz. Twój numer został usunięty z Ewidencji. Poczuł, że zapada się w nicość. Zamęt panujący w głowie nie pozwalał obiektywnie ocenić sytuacji. To było ponad jego siły. Jednak gdzieś na dnie jego ludzkiej duszy poczęła rodzić się wściekłość. Nie wiedział, czy wypływa z obłędnego strachu, czy też z dawna tajonej nienawiści do świata wypełnionego od początku do końca automatami: świata niezdolnego do ryzyka, do spontaniczności, do ludzkich odruchów. Ludzkich? Zastanowił się nad tym chwilę i zrozumiał, że to właśnie, co działo się wokół niego, było bez wątpienia ludzkie. Zrozumiał, że oceny przeprowadzał zgodnie z zakorzenioną gdzieś w świadomości ideą człowieczeństwa wziętą żywcem ze starych książek, których był miłośnikiem. Opanował się. Pojął, że o swoje prawa, które mu odbierają, musi walczyć przy pomocy tych praw. Zwrócił się do automatu, który prowadził z nim rozmowę: - Co było przyczyną eliminacji mojego numeru z Ewidencji? - Dobrze wiesz, że nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie. Zachowanie każdej informacji pochłania energię. Dlatego bezcelowe byłoby eliminowanie jednej informacji i wprowadzanie drugiej, która wskazywałaby przyczynę usunięcia poprzedniej. Ogólnie jednak wiadomo, że usuwa się numer w wypadku śmierci. - Ale przecież ja żyję? - Tak. Stwierdziliśmy to. - No więc... - Otrzymaliśmy polecenie usunięcia cię z tego pomieszczenia. - Złożę skargę do Trybunału przeciwko Administracji! - wyrzucił z siebie gwałtownie, dziwiąc się, że dotąd nie zauważył tego wyjścia. Nie mógł posądzać tego bezdusznego stworzenia o drwinę, ale beznamiętna odpowiedź, którą usłyszał, w ustach każdego człowieka na nią by wyglądała:- Jako kto? I czym zapłacisz? - Przecież mam konto... Rozpoczęte zdanie ścichło mu powoli w gardle. Automat kontynuował rozmowę, jak gdyby nie wziął tej wypowiedzi pod uwagę: - Dobrze wiesz, że na pojęcie człowieka składają się łącznie: struktura biologiczna i numer ewidencyjny. Nie spełniasz warunków. - A więc nie jestem człowiekiem? - W świetle prawa nie. - To kim jestem, u diabła? - w okrzyku tym zawarł cały bezmiar zdziwienia, w jakie wprawiła go dyskusja. Automat, tkwiąc wciąż w tym samym miejscu, odpowiedział natychmiast: - Definicja jest trudna. Można tylko stwierdzić, że nie jesteś człowiekiem. Gdyby ktoś ze znajomych opowiedział mu w przeszłości podobną historię, wziąłby go za fantastę i potraktowałby relację z przymrużeniem oka. Teraz przeżywał wszystko w rzeczywistości, ale miał wrażenie, że śni, że to niebawem się skończy, a on odetchnie z uczuciem niewysłowionej ulgi. Próbował przez moment narzucić sobie takie spojrzenie na sytuację, ale powracający lęk przypomniał, że zbyt wiele, a raczej wszystko świadczy o realności tego, co się wydarzyło, a on sam jest w położeniu nie do pozazdroszczenia. Postanowił nagle poddać się biegowi wypadków i zrzucić cały kłopot na głowy tych, którzy wciągnęli go w tarapaty. - A więc zróbcie coś ze mną - powiedział z jawną przebiegłością. - Przecież muszę jeść, pić, mieszkać, poruszać się, słowem - żyć. - Te wszystkie czynności wymagają energii, a ty nie masz konta. - To potraktujcie mnie jak nowo narodzonego albo jak golca! - wyrzucił z siebie w przypływie nowego natchnienia. - To niemożliwe - głos automatu nie zmienił się ani o jotę. - Dlaczego? Przecież biologicznie jestem człowiekiem, spełniam więc pierwszy warunek. Nie mam konta, co wypełnia drugi warunek, aby być uznanym za golca. - Wiesz dobrze, że to nie wszystko - odpowiedział tym razem drugi automat. - Golec posiada numer ewidencyjny. Nie przestaje być człowiekiem mimo rozrzutnego trybu życia. - Wystarczy więc nadać mi numer i umieścić w Ewidencji! - Celowo wysnuwasz fałszywe wnioski. Dobrze wiesz, że numer to nie tylko ciąg cyfr, element rozpoznawczy, za którym kryje się zbiór informacji dotyczących człowieka od czasu jego narodzin do ostatniej chwili życia. - I co z tego? Możecie mnie potraktować tak, jakbym dopiero przyszedł na świat. - To jest niemożliwe - odpowiedział automat stojący z prawej. - Psychikę dziecka można kształtować, i śledzić jego rozwój. Z dużą dozą pewności można określić w każdym dowolnie wybranym momencie życia, kim jest, do czego ma predyspozycje, jakich zachowań u niego oczekiwać. Ty byłbyś zawsze zagadką, stwarzałbyś niebezpieczeństwo ryzyka. - To jest śmieszne! Komu lub czemu mógłbym zagrażać? - Pozornie śmieszne. Ludzkość w ciągu wieków, na drodze wielu prób kończących się nieraz tragicznie, wytworzyła doskonały system funkcjonowania społeczeństwa, eliminując raz na zawsze sprzeczności powstające na styku interesów jednostki z interesami ogółu. To jest bezsprzeczne. Czy sądzisz, że Ludzkość może pozwolić sobie na choćby najmniejsze ryzyko zachwiania tej równowagi? - I ja mógłbym zachwiać tę równowagę? - zapytał, na powrót tracąc przekonanie, że wszystko dotyczy właśnie jego. Automat odpowiedział tak, jakby recytował wyuczoną lekcję: - Tak, mógłbyś. Wskażę porównanie. Wystarczy jedno fałszywe połączenie obwodów w komputerze, aby stał się bezużyteczny. Cofnął się o krok i powoli usiadł w fotelu. Zrozumiał wszystko z przerażającą jasnością. Swoją sytuację, a w niej najbardziej przerażającą prawdę, że przegrywa. Mglista, bezdenna jak ocean, nieokreślonym śliskim lękiem napawająca go przyszłość, leżąca po drugiej stronie tego świata, który znał, przerażała go; jej obraz tasowany smugami barw i cieni, przeraźliwych dźwięków i potępieńczych chichotów, galopował w jego wyobraźni w niepowstrzymalnym rytmie eksplodujących i rodzących się na nowo słońc, galaktyk, metagalaktyk strachu. Zadrżał cały. Drgające każdą komórką ciało przywróciło go rzeczywistości. Musi walczyć - to jedno uświadomił sobie jasno. Ta walka na słowa, które były niczym innym jak tylko wiertłami nakłuwającymi w kolejnych, niekończących się próbach opokę zwaną Systemem, dawała jedyną szansę znalezienia jakiejś rysy, małego pęknięcia, co umożliwiłoby mu znalezienie drzwi prowadzących do traconego, dotąd tak często przeklinanego raju. W strumień poplątanych myśli wdarł się głos automatu: - Jeżeli udzielone informacje wystarczają co do zobiektywizowania wewnętrznego obrazu sytuacji, zobowiązany jesteś poddać się dyrektywie opuszczenia... - Stop! - rozkazał.- Nie mam jasności sytuacji. Dlaczego nie próbujecie odtworzyć mojej przeszłości? Można to przecież zrobić dokładnie, gdyż żyją ludzie, którzy mnie znają od najmłodszych lat. - Istnieją dwie podstawowe przeszkody - odpowiedział automat. - Po pierwsze: - nie dysponujesz energią na przeprowadzenie tych badań. Po drugie: - wiesz dobrze, że to nie wszystko. Ci, którzy cię znają, mogą przekazać tylko swoje oceny. Niewiele mogliby powiedzieć o tym, kim jesteś naprawdę. - Rozumiem - powiedział żywo - znajomi, chociaż bliscy, nie poznają nigdy człowieka dokładnie. Ale ci, którzy byli moimi przełożonymi? Przecież na co dzień badali moją przydatność, na co dzień zapoznawali się z moimi prognozami. Oni wiedzą, kim byłem i kim jestem. - Sam zbijasz swoje argumenty - zreplikowałeś automat. - Powiedziałeś, że na co dzień zapoznawali się z twoimi prognozami. Przesłanki wziąłeś prawdziwe, ale twój wniosek jest fałszywy. - Nie rozumiem? - Wyciągnąłeś wniosek, że tak częste zapoznawanie się z treścią twoich prognoz i przeprowadzanie codziennych testów będących ich podstawą jest obecnie gwarantem dobrej znajomości ciebie, prawda? - Tak sądzę. - Nie wziąłeś jednak pod uwagę, że przyczyną tak małych przedziałów czasowych między kolejnymi testami jest właśnie niepewność, kim jest człowiek w danej chwili i założenie, że zmiana może nastąpić gwałtownie. - Człowiek nie zmienia się z minuty na minutę wykrzyknął z głębokim przekonaniem. - Uważam, że ze znaczną dozą pewności już w dzieciństwie określono, jaki będzie prawdopodobny kierunek mojego rozwoju. Dlatego zawsze popierałem testowanie, uważając je za najskuteczniejszą pomoc w samookreśleniu się człowieka, poznaniu tkwiących w nim predyspozycji i obraniu tym samym właściwej drogi rozwoju. - Wyciągasz wnioski poprawne - zgodził się automat - ale badasz problem zbyt wąsko. Po pierwsze: zmienność człowieka bądź stabilność jego tendencji zależy każdorazowo od warunków egzystencji i konkretnej sytuacji. Wyobraź sobie, dla porównania, strumień plazmy utrzymywany w akcelatorze w stanie nie zagrażającym otoczeniu dzięki oddziaływującemu na niego potężnemu polu elektromagnetycznemu. I wyobraź sobie nagły spadek napięcia prądu wytwarzającego to pole. Nastąpi eksplozja. Podobnie jest z człowiekiem. W twojej konkretnej sytuacji wystąpił taki czynnik „X” i dlatego nie można mieć pewności, kim jesteś naprawdę. Po drugie: celem testowania i prognostyki jest nie tylko zabezpieczenie szczęśliwego rozwoju indywiduum, ale także, i to w większej mierze, zapobieganie konfliktowi na styku osobnik - społeczeństwo. Jak więc widzisz, niemożliwe jest odtworzenie pełnej informacji o tobie, bo nawet usiłowanie uzyskania jej za pomocą przeprowadzonych w tej chwili testów byłaby jak gdyby próbą rozwiązania równania różniczkowego bez znajomości arytmetyki. Przez chwilę nie reagował na konkluzję. Próbował wszystko uporządkować, oswoić się z przegraną, o której już wiedział. Refleksja zrodziła tylko jedno pytanie, które zadał tonem pełnym rezygnacji: - A więc co mam robić? Odpowiedź przyszła natychmiast: - Jeżeli zobiektywizowałeś wewnętrzny obraz sytuacji, musisz opuścić to pomieszczenie bez żadnej zwłoki. - I co dalej? - Brak zaleceń. Leżał przy kratownicy szybu wentylacyjnego bez sił, niezdolny do dalszej walki z zalewającą go masą szarego fatum. Wraz z upływem krwi myśli płynęły coraz bardziej ospale; strzępiaste, nierealne. Z odmętów pamięci wyłaniały się szczątkowe wizje prób nawiązania kontaktu ze znajomymi, odpychająca niechęć malująca się na ich twarzach, gdy na swoich miniekranach kontrolnych odczytywali cyfrę „O” po sprawdzeniu zasobów jego konta: zasysający jelita głód; próby kradzieży żywności z automatów kończące się zawsze alarmem; szyby wentylacyjne i gnieżdżące się w nich szczury; smak pierwszego pożartego z obrzydzeniem, na surowo; dni bez wymiaru i światła spędzone w letargicznym stanie stałej czujności przed czyhającym zewsząd szarym żywicielem-pożeraczem; szkielety ludzkie bez najmniejszych śladów tkanki, gładkie i obojętne... W leniwy nurt myśli wdarł się, spotęgowany dziesiątkiem małych gardeł, przeraźliwy pisk bojowy. Pisku triumfu już nie usłyszał. Stary, dorodny szczur szybkim uderzeniem kłów w tętnicę przerwał jego ostatnią sarkastyczną refleksję: „Numeru ewidencyjnego nie pożrecie, dranie. Jest ze stopu irydu i...” FORMUŁA POROZUMIENIA Stary włóczęga ostrożnie wysunął głowę ze szczeliny skalnej i uważnie rozejrzał się wokół. Jego wypłowiały kapelusz z szerokim rondem doskonale harmonizował z kolorytem wapniowych skałek zalegających podnóże kamieniołomów. Upewniwszy się, że pole widzenia jest czyste, wydźwignął resztę swych doczesnych szczątków na zalaną słońcem przestrzeń. Otrzepując z wyjątkową starannością pokryte pyłem skalnym łachmany, czujnie obserwował otoczenie, gotowy w każdej chwili zniknąć bez śladu w podziemnym azylu. Nie zauważywszy nic podejrzanego, pochylił się ponownie nad otworem i wyciągnął z niego przytroczony do długiego sznura brezentowy worek marynarski, który podobnie jak i całe okrycie właściciela dawno zapomniał lepsze czasy. Włóczęga przerzucił worek przez ramię i począł wolno schodzić w dół, omijając zakosami co większe głazy rozsiane po płaskowyżu. Żar lejący się z nieba wyciskał z pooranego bruzdami czoła soczyste krople potu, które spływając łączyły się z wapiennym pyłem; wchłonięte w końcu przez sięgającą pasa szpakowatą brodę, tworzyły z jej wątłych nitek skupiska wilgotnych, spopielałych strąków. Utykając lekko, starzec dotarł do pierwszych pożółkłych kęp trawy będących forpocztą zielonych pastwisk, atakujących nieustępliwie nieprzyjazną, wapienną połać. Przeszedł drewniany mostek na rwącym strumyku i schronił się w alejce klonów osłaniających uliczkę miasteczka. Cisza panująca w mijanych obejściach wydała mu się nienaturalną, nawet jak na porę południowej sjesty. Woli no zmierzał w stronę rynku, bo jak mu się wydawało, dobiegał stamtąd gwar nierozróżnialnych jeszcze głosów. Gdy stanął u wylotu uliczki, zgiełk uderzył w jego uszy jak szum fali przyboju. Stał chwilę niezdecydowany, chcąc się zorientować w sytuacji. Na środku rynku, pod krytym gontem tarasem zabytkowej winiarni dzierżawionej, jak wiedział, przez Jacka O’Hare od Rady Miejskiej, zauważył burmistrza Kaminsky’ego usiłującego tubalnym głosem i ruchami rąk uciszyć rozemocjonowany tłum. Obok burmistrza na drewnianym zydlu stał szczupły wyrostek, którego włóczęga nieraz spotykał nad brzegiem morza przy zbieraniu kawałków desek wyrzucanych przez fale. Ludzie tłoczyli się wokół drewnianej balustrady, cisnąc się do niej bezładnie i wzajemnie przekrzykując. Dopiero dźwięk przyniesionej przez O’Hare patelni, w którą burmistrz parokroć uderzył drewnianą chochlą, przywrócił spokój. Burmistrz kraciastą chustką otarł zroszone potem czoło i głosem przywykłym do wydawania poleceń zapytał chłopaka: - Opiszesz teraz, Johnny, jeszcze raz, gdzie to opadło, dobrze? Chłopak, czując utkwione w siebie spojrzenia, przełknął ślinę, a razem z nią odbierającą głos tremę, i wyrzucił z siebie: - To było tam, nad morzem, panie burmistrzu! Burmistrz położył mu uspokojająco rękę na głowie, drugą uciszył podniesione głosy i już łagodniej poprosił: - Spokojnie, Johnny. Nie zwracaj na nikogo uwagi i powiedz wszystko po kolei. Stary włóczęga podszedł bliżej i stanął za plecami otaczających taras ludzi. Chłopak poprawił się na zydlu i zaczął już spokojniej: - Dzisiaj rano, panie burmistrzu, jak po każdym sztormie poszedłem na plażę, aby zbierać drewno. Zbierałem tam gdzie zawsze, przy starych kamieniołomach. Bo tam najwięcej morze wyrzuca... Tak... Było jeszcze szaro, bo ja zawsze najwcześniej wstaję i nim reszta chłopaków się obudzi, ja już mam pełen wózek. Skończyłem już prawie zbierać, gdy to się pokazało. Nadleciało znad morza i wylądowało po drugiej stronie kamieniołomów. Pan wie, panie burmistrzu, że plażą tam nie można dojść, bo skała wchodzi aż do morza. Przestraszyłem się trochę, ale sobie powiedziałem, że muszę to jeszcze raz zobaczyć, żeby się upewnić, czy to mi się przypadkiem nie śniło. Bo pan wie, rano... Chłopak przerwał, speszony kilkoma wybuchami nerwowego śmiechu, które umilkły jednak natychmiast, zgaszone gestem burmistrza. Uspokojony Johnny podjął relację: - Zaciągnąłem więc wózek aż do mostku nad strumieniem, a potem wdrapałem się na szczyt skały. To było tam, gdzie myślałem. Na plaży, między dwoma skałami wchodzącymi w morze, gdzie można dopłynąć tylko łodzią. - A jak to wygląda, Johnny? - zapytał burmistrz. - Jak te latające talerze, co je nieraz pokazują w telewizji - odpowiedział chłopak bez wahania. - A czy widziałeś przy tym kogoś? - głos burmistrza zdradzał już pewne podniecenie. Chłopak zadowolony, że skupił na sobie zainteresowanie, rozejrzał się wokół i nagle jego wzrok zatrzymał się na włóczędze: - Panie burmistrzu - zawołał uradowany tym, że ktoś będzie mógł dać świadectwo jego słowom - tu jest Charlie Kulas. On tam przecież mieszka, w kamieniołomach, i na pewno wszystko widział! Stary włóczęga niespodziewanie znalazł się w centrum uwagi. Znał większość tych ludzi i ani go znali. Przybył do tego miasteczka przed kilkoma laty i jakoś się zasiedział. Klimat był tu dobry, a ludzie po okresie podejrzliwości przywykli do niego i darzyli go teraz sympatią. Zresztą nie przeszkadzał nikomu, a nieraz pomógł też bezinteresownie. W miasteczku zjawiał się raz na tydzień, kupował mąkę, cukier, chleb i naftę. Niektórzy podejrzewali, że pędzi bimber, ale ponieważ nikomu go nie sprzedawał, miejscowy policjant dał mu spokój. Trudno byłoby mu to zresztą udowodnić, bo w labiryncie starych wyrobisk, gdzie Charlie urządził sobie leże, szukanie bimbrowni oznaczałoby szukanie przysłowiowej igły w stogu siana. A teraz te wszystkie życzliwe twarze zwrócone były ku niemu z nadzieją, że spłaci dług zaufania, którym go obdarzono, i potwierdzi to historyczne dla mieściny zdarzenie. Rozumiał tych ludzi i zżył się z nimi. Obserwował też, jak ciężko harowali, aby wieść jako tako znośny byt. I oto nadeszła dla nich szansa na lepsze. Charlie widział oczyma ich duszy zapełniające się plaże, turystów i rosnący dobrobyt. Cieszył się, że nie zawiedzie ich nadziei. Ruszył w kierunku tarasu. Rozstępowali się przed nim niecierpliwie, zapełniając natychmiast wyrwę po jego przejściu. Gdy wszedł na taras, burmistrz podał mu rękę, a on ukłonił się wszystkim z szacunkiem. Zsunął swój kapelusz na tył głowy, worek położył na opuszczonym przez Johnny’ego zydlu i ochrypłym głosem powiedział: - Johnny ma rację. Oni tam są. Wrzawa, która wybuchła po tych słowach, zagłuszyła jego dalszą wypowiedź. Burmistrz zaczął walić opętańczo w patelnię, lecz dopieropodniesiona ręka Charliego uciszyła wrzask tłumu, wśród którego wybijał się dyszkant Jonny’ego: - A nie mówiłem! W zapadłej ciszy Charlie dokończył: - Widziałem ich i oni mnie widzieli. Są bardzo do nas podobni, ale to nie ludzie. Pomachali mi nawet ręką, gdy zobaczyli mnie na skałach. To wystarczyło zgromadzonym. Nie zważając już na Charliego i na burmistrza, tłum runął w kierunku klonowej alei prowadzącej nad morze. Rynek momentalnie opustoszał. Ostatnim, który opuścił Charliego, był burmistrz, który pokłusował w stronę budynku magistratu. Charlie rozejrzał się po pustym rynku, a potem zrezygnowany przysiadł na wolnym zydlu. To całe zamieszanie nie było mu na rękę. Chciał powiedzieć ludziom w miasteczku o tych dziwacznych stworach na plaży, ale dopiero wtedy, gdy jego worek byłby pełny. Nie miał już drożdży, a worek z cukrem świecił też dnem. A to dlatego, że przez ostatnie dwa tygodnie nie ruszał się ze swojej sadyby, która dawała mu chłód i chroniła przed niemożliwym do zniesienia żarem lejącym się z nieba. Dzisiaj też by się nie wybrał do miasteczka, ale zmusił go do tego widok dna w aluminiowym termosie, gdzie przechowywał swój samogon. Siedząc w cieniu tarasu winiarni, wachlował się kapeluszem i myślał intensywnie o tym, czy ma dzisiaj jakąkolwiek szansę na zrobienie zakupów. Nadzieja była nikła, gdyż jego wprawne oko wyłuskało z czołówki tłumu, gnającego na plażę, właściciela jedynego w mieście sklepu kolonialnego, który prowadził też mąkę, cukier i inne artykuły spożywcze. Charlie z wysokości tarasu widział, że drzwi do sklepu są otwarte, ale nie mógł przecież nadużyć zaufania. Odwrócił się zdecydowanie od kusząco rozwartych drzwi, ale wspomnienie pustego termosu nie pozwoliło mu zaznać spokoju. Nerwowo zaczął kombinować, co by tu zrobić, gdy olśniła go genialna myśl: Przecież mogę wejść - pomyślał - odważyć towar i zostawać Samowi karteczką, że tyle a tyle wziąłem i że zapłacę następnym razem. Podniesiony na duchu tym pomysłem zerwał się żywo z zydla i pomaszerował przez zalany skwarem rynek w kierunku sklepu. Nie było mu jednak dane dojść do sklepu, gdyż z budynku magistratu wypadł burmistrz i dostrzegłszy Charliego, wziął z miejsca na niego kurs. Dopadłszy go, Kaminsky wyrzucił z siebie jednym tchem: - Oni już tu jadą, Charlie! Mam rozkaz natychmiast opróżnić plażę i nie dopuszczać do miej nikogo! - Co za oni? - zapytał nagle zaniepokojony Charlie. - Jak to kto? Wojsko i naukowcy - odpowiedział burmistrz, a po chwili dorzucał z dumą: - Dzwoniłem wprost do gubernatora i on mi wydał takie polecanie! Wymówiwszy słowo „polecenie”, uzmysłowił sobie jego sens i z kopyta ułożył się w kursie na klonową aleję. Charlie znów został sam, ale tym razem wyzbyty wszelkich wątpliwości i oporów. Ruszył wprost do sklepu i zdecydowanie wkroczył do jego wnętrza. Rozejrzał się uważnie po regałach, odnalazł paczkowaną mąkę, cukier i drożdże i ułożył z nich stos na ladzie sklepowej. Do tego dorzucił trzy bochenki chleba d zapakował wszystko do worka. Oddarł kawałek pakowego papieru, wypisał koślawymi kulfonami, co zabrał, i złożył pod tym podpis. Chwilę przyglądał się swemu dziełu i w końcu zadowolony przycisnął karteczkę stojącym przy wadze odważnikiem. Z workiem na plecach wyszedł na opustoszały rynek. Od rozmowy z burmistrzem Charlie w pełni podporządkował się pijackiej logice Johna Barleycorina. Jeżeli - wnioskował w duchu - przyjedzie tu wojsko i naukowcy, to pierwszą rzeczą, jaką zrobią, będzie odcięcie dostępu do kamieniołomów i plaży. Mogą też ewakuować całe miasteczko, i to jest najbardziej prawdopodobne. W takim razie, jeśli pozostanę teraz w miasteczku, za parę godzin nie będę miał żadnych szans na powrót do siebie. Na samą myśl o tym Charlie poczuł się nieswojo. Nie wyobrażał sobie już innego miejsca, w którym czułby się równie dobrze jak tutaj. Miał spokój, nie był szykanowany ani przez ludzi, ani przez policję, a nadto po raz pierwszy w życiu posiadał dom, który dawał mu poczucie bezpieczeństwa i pewności jutra. Poza tym wszystkim - miał codziennie niejedną szklaneczkę „swojej whisky”, jak nazywał pędzony przez siebie bimber. Uroku tej ostatniej przyjemności, najmilszej i zresztą jedynej w jego samotniczym życiu, nie zatruwał mu żaden Komitet Przeciwalkoholowy czy temu podobne stowarzyszenie bezdusznych ascetów. Charlie przekroczył już sześćdziesiątkę i ostatnim marzeniem, jakie hołubił w swej duszy włóczęgi, było umrzeć z dala od ludzkiego miłosierdzia ze szklanką whisky w ręku. Z tych powodów nie mógł dopuścić, aby odcięto go od jego leża w katakumbach kamieniołomów. Gdy już w nie zapadnie, nawet Duch Święty nie będzie w stanie go odszukać. Miał, co prawda, nie znane nikomu drugie wejście do kamieniołomów u podnóża wzgórza, ale nie mógł mieć pewności, czy posterunki nie będą sięgać poza nie. Wejście to odnalazł podczas wielogodzinnych wycieczek wśród poplątanych, wielopoziomowych korytarzy starych urobisk; było ono ukryte tuż u stóp wzgórza nad korytem podziemnego strumyka - odnogi strumyka płynącego na powierzchni. Wody tego ostatniego znajdowały ujście w ścianie cypla wysuniętego w morze, ściekając niezauważenie po wapniowych skałach. O istnieniu tego strumyka też nikt nie wiedział. I jeszcze jedną tajemnicę starych kamieniołów Charlie posiadł wyłącznie dla siebie. Korytarze, drążące caliznę jak szwajcarski ser, łączyły jej obie przeciwległe ściany. W każdej z nich była mała nisza, z której mógł obserwować plażę zarówno od strony klonowej alei, jak i tę małą, otoczoną zewsząd skałami tworzącymi literę „U”, której wierzchołki wchodziły daleko w morze. Właśnie z niszy, znajdującej się na wysokości około trzech metrów od poziomu plaży, dostrzegł Charlie dzisiejszego ranka przylot nieznanych stworów. Nie pokazał im się jednak w otworze, lecz wylazł na szczyt wzniesienia i stamtąd pomachał im ręką. Był zadowolony ze swojej przezorności. Teraz nikt, nawet ci nowo przybyli, nie będzie podejrzewać, że Charlie siedzi w skale i przygląda się im nie zauważony, popijając spokojnie swoją whisky. On sam nie myślał się w nic wtrącać, więc niech i jemu dadzą spokój. Gnany tymi myślami, Charlie, mimo ciążącego mu worka, przyspieszył kroku. Gdy doszedł do stóp wzgórza, zauważył na jego szczycie kłębiące się mrowie ludzi. Nikt jeszcze nie schodził w dół. Najwidoczniej burmistrz nie mógł sobie poradzić ze swoją owczarnią. Charlie nie zwlekał. Szybko opuścił worek w otwór ukrytego wejścia i sam wśliznął się za nim. Potem, stojąc na skonstruowanych własnym sumptem z wyrzuconych przez morze desek schodach, zamaskował starannie otwór. Ukończywszy te zabiegi, odetchnął z ulgą i ruszył wzdłuż biegu strumyka do swojej pieczary. Po przybyciu na miejsce obrzucił pełnym satysfakcji spojrzeniem swoje gospodarstwo, a potem z lubością wyciągnął obolałe ciało na skleconej z desek pryczy wymoszczonej morską trawą. Pod wieczór, gdy już ochłonął z trudu dnia, przystąpił do przygotowywania zacieru w dużym, kupionym od wojska termosie. Na koniec otulił termos trawą morską i ciepłymi szmatami. Wypił swoją wieczorną porcję whisky i pokrzepiony na duchu wtulił się w przyjemną miękkość pryczy. Po chwili już spał i nie dręczyły go żadne widziadła. Na drugi dzień Charlie obudził się rześki i wypoczęty. Przygotował sobie śniadanie z chleba i suszonych ryb, które łowił w morzu przez cały sezon. Łowienie i suszenie ryb było jedyną praktyczną rozrywką Charliego. Po śniadaniu z umiarem wydzielił sobie porcję whisky i rozcieńczył ją wodą ze strumyka. Musiał oszczędnie gospodarzyć resztkami, bo zacier miał dojrzeć za kilka dni. Pociągnął łyczek z kryształowej szklanki, jedynej salonowej rzeczy w jego obejściu, i zastanowił się, w którą stronę ma się udać. Doszedł w końcu do wniosku, że ciekawiej będzie na plaży od strony alei klonowej, gdzie, jak przypuszczał, powinien rozłożyć się sztab wojskowych i naukowców. Przeczucie go nie myliło. Gdy ostrożnie wyjrzał zza załomu - niszy, dostrzegł na plaży namioty i kręcących się ludzi w mundurach. W tym samym momencie aż podskoczył z wrażenia. To burmistrz wołał głośno jego imię i wskazywał jakiejś szarży ręką na skałę. Po chwili usłyszał również głosy w dolnej pieczarze, ale nie poczuł lęku. Komin łączący pieczary dolną i górną był trudny do odkrycia i miał wciągniętą drabinkę sznurową. Po jakimś czasie nawoływania burmistrza ucichły i mógł ze spokojem, popijając whisky, usiąść na odłamku skalnym i obserwować plażę. Nie minęła godzina, gdy wojskowa zaczęli na środku plaży ustawiać okrągły stół, a wokół niego polowe krzesła. Powodu tego Charlie się domyślił, kiedy usłyszał nadbiegający od strony morza szum silnika motorówki. Wkrótce ukazała się ona zza stromej spadzizny skalnej, a na jej pokładzie Charlie doliczył się sześciu stworów. Dwa z nich pozostały w motorówce na brzegu, a czwórka skierowała się do stołu i zajęła krzesła z jednej jego strony. Od strony namiotów ruszyło dwóch wojskowych i dwóch cywilów. Charlie, przyglądając się zgromadzeniu ze swego amfiteatralnego siedliska, aż pokręcił z podziwu głową nad podobieństwem stworów do ludzi. Gdyby ich gęby nie były tak czerwone, a oczy i uszy tak duże, to nawet ich łysiny nie przeszkadzałyby wziąć ich za ludzi. Po chwali, gdy już wszyscy zajęli miejsca, dwóch żołnierzy dopchało do stołu jakąś aparaturę i zaraz potem odeszło. Tak zleciał Charliemu czas do obiadu. Gdy powrócił na swoje stanowisko, stworów już nie było, a wojskowi i cywile siedzieli przy stole i nad czymś dyskutowali. To go jednak nie interesowało, więc powrócił do siebie. Ten ceremoniał powtarzał się przez kilka kolejnych dni. Rano ludzie zbierali się razem ze stworami przy stole, gadali z nimi za pośrednictwem tej dziwacznej aparatury, a pod obiad rozchodzili się i już nie wracali. Widać było jednak, że szło im nie tak jak trzeba. Prawie codziennie przy stole zmieniali się to wojskowi, to cywile, i nawet stwory, czego zauważenie Charlie przyjął z pełnym dla siebie podziwem, bo na początku wydawali mu się wszyscy jednakowi. Po kilku dniach ograniczył te obserwacje. Miał teraz dużo ważniejszą sprawę na głowie. Zacier dojrzał i Charlie w odświętnym nastroju przystąpił do pędzenia bimbru. Pierwsza szklaneczka, którą wypił powoli, smakując ze znawstwem kipera, przekonała go, że wyrób będzie dobry. Ale żeby był taki do końca, musiał Charlie bez przerwy mieć na wszystko oko. Regulował uważnie płomień naftowej maszynki, często zmieniał wodę w baniaku z zanurzoną w nim wężownicą i dokładał właściwe porcje zacieru. To zajęcie, któremu oddał się z prawdziwym poświęceniem, odsunęło w cień wydarzenia na plaży. Nie do tego stopnia jednak, żeby Charlie je zupełnie ignorował, ale nie mógł już poświęcić obserwacjom tyle czasu co poprzednio. Chodził do niszy parę razy dziennie, ale na krótko. Zresztą, jak zauważył, nic się w sytuacji nie zmieniło. Jednego dnia podsłuchał nawet rozmowę cywila i wojskowego w dolnej pieczarze. Nie wszystko z tego zrozumiał, ale z całości rozmowy wynikało, że stwory zarzucają ludziom brak życzliwości, spontaniczności w rozmowach i wyrachowanie. Ten cywil tak jeszcze jakoś dziwnie powiedział, że stwory zastanawiają się, czy ludzie są wynikiem ewolucji naturalnej czy może sztucznie sterowanej. A to wszystko dlatego, że uważają ludzi za bezduszne, zimne automaty. Te czerwonogębce za dużo sobie pozwalają - pomyślał - wówczas Charlie. - To tak, jakby mnie nie urodziła moja matka, której zresztą nie znam, ale jakby mnie poskręcali z jakichś śrubek w fabryce. - Nie zastanawiał się jednak nad tym dłużej i powrócił do swojego zajęcia. Tego ranka nic nie zapowiadało mających nastąpić wydarzeń. Charlie po śniadaniu włączył maszynkę i nałożył ostatnią porcję zacieru. Wyregulował płomień, sprawdził temperaturę wody i ze szklanką w ręce pomaszerował do niszy. Na dole było wszystko bez zmian. Podniesione głosy, gwałtowne gesty i niezadowolenie z obu stron. Po półgodzince leniwych obserwacji Charlie powędrował z powrotem do siebie. Gdy wszedł do pieczary, aż go zatkało. W migotliwym płomieniu lampki dostrzegł czerwoną gadzinę, która niuchała koło jego aparatury. Przybysz, gdy spostrzegł Charliego, cofnął się o parę kroków, ale nie odchodził. Charlie w jednej chwili wykoncypował, że tamten musiał się dostać przejściem od małej plaży i pożałował, że go nie przegrodził. Ale stało się już i trzeba było cos na to poradzić. Mimo wszystko - pomyślał już spokojniej - lepiej, że to ten niż burmistrz lub broń Boże szeryf. - Stali tak dłuższą chwilę naprzeciw siebie, aż Charlie przypomniał sobie o roli gospodarza. Wskazał stworowi miejsce na pryczy, myśląc przy tym, że jeżeli tam, na dole, nie mogą się dogadać, to ten tu nie ma szans, aby na niego donieść. Czerwonogęby zawahał się przez moment, ale w końcu usiadł na brzegu pryczy. Charlie myślał intensywnie, co robić dalej. Obserwowali się wzajemnie uważnie, aż stwór odwrócił oczy od Charliego i z zaciekawieniem popatrzył na aparaturę. Po chwali pociągnął nosem i w Charlim narodziła się zbawienna myśl: A może cholera też trunkowa? Aby się o tym przekonać, musiał działać. Zdjął z gwoździa wbitego w ścianę metalowy kubek, wytarł go z kurzu ręką i podszedł do blaszanki, w którą kapał samogon. Nalał trochę do kubka i tyle samo do szklanka. Trzymając oba naczynia w rękach, podszedł do pryczy. Zawahał się przez moment, ale wierny prawu gościnności podał obcemu swoją szklankę. Tamten przyjął ją i spojrzał na włóczęgę z zaciekawieniem. Charlie dość miał już tych ceregieli, a nadto jego nerwy potrzebowały ukojenia. Przechylił kubek i z głośnym bulgotem przełknął jego zawartość. Gdy skończył, przybysz nieśmiało poszedł w jego ślady. Uważne oko Charliego dostrzegło, że tamtym wstrząsnęło jak po ataku epileptycznym, ale po chwili doszedł do siebie. I tak się zaczęło. Od wielu lat Charlie nie miał towarzystwa przy spożywaniu tego daru bożej łaski i ze zdziwieniem stwierdził, że whisky ma teraz o wiele lepszy smak. Jego kompan okazał się niezłym moczymordą. Charlie w pijanym widzie nie mógł wyjść z podziwu dla jego możliwości. Siedzieli tuż przy sobie na pryczy, poklepując się bratersko po plecach i czerpali szklankami whisky ze stojącego przy nogach termosu. Bełkotali coś przy tym z pełną świadomością wzajemnego zrozumienia. I nadszedł ten moment, którego już później Charlie nie mógł sobie dokładnie przypomnieć. Może gościowi chciało się na stronę albo na powietrze, w każdym razie Charlie oprzytomniał dopiero na plaży. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało i jak udało im się donieść pełne szklanice po tej diabelskiej, wichrowatej drabince. Teraz jednak stali z czerwonogębym na chwiejących się nogach, podtrzymując się wzajemnie przed upadkiem. Charlie widział, jak całe towarzystwo przy okrągłym stole poderwało się na równe nogi i wpatrywało się w nich jak urzeczone. Potem ktoś parsknął niepowstrzymanym śmiechem, umilkł speszony, ale to hasło podziałało jak zaraza: plaża zatętniła od wszechogarniającego śmiechu, który zawładnął wszystkimi bez wyjątku. Charlie zamglonymi oczyma widział parskające śmiechem stwory poklepujące się po plecach z cywilami i wojskowymi. Potem, gdy już nieco ucichli, próbowali oddzielić Charliego od czerwonogębego, ale nie chciał do tego dopuścić, obawiając się, że chcą mu zrobić krzywdę. Tamten też przypiął się do niego jak rzep. Wywołało to nowe salwy nieopanowanego śmiechu. Potem jakiś generał dziękował Charliemu w imieniu ludzkości, gratulując mu, że odnalazł jakąś „formułę porozumienia”, z czego Charlie i tak nic nie rozumiał. Jedno co mu utkwiło w pamięci, to obietnica tego generała, że jemu, Charliemu, nie stanie się żadna krzywda i że będzie mógł mieszkać w skale, jak długo zechce, i żyć na swój sposób. Resztę słów generała zagubił Charlie w głębokim, pijackim śnie. PRZEMIANY Tora płynęła wśród bezmiaru Kosmosu, nieczuła na skuwający go chłód, obojętnie przenikając gorące wnętrza gwiezdnych kuł pędzących bezwładnie ku nieokreślonym punktom przestrzeni. Kosmos, w którym teraz trwała, był bliźniaczo podobny do nieskończonej liczby tych, które go poprzedziły. Nie pamiętała tamtych, nie będzie pamiętała tego. Gdy zbliżał się kres każdego z tych tworów, o których przyczynę powstania i powód zaniku nigdy nie pytała, przenikała poza jego kurczącą się otoczkę i przelewała się w Niebyt, aby dążyć ku nowo rodzącym się kosmosom, tak samo efemerycznym jak ich ginący bracia. Nie zastanawiała się też nad początkiem ani kresem swego istnienia. Podobnie jak jej bliźniacza siostra Ilah trwała, nie znając pojęcia Czasu w jego wysubtelnionych kategoriach: przeszłości, teraźniejszości, przyszłości. Jej bezcielesne jestestwo kontemplowało zawsze otoczenie w zastanym momencie: istnienie siebie i równoległego bytu uświadamiała sobie w nieskończonym ciągu wciąż na nowo rodzących się odczuć. O istnieniu Ilah również nie pamiętała. Dowiadywała się o niej dopiero wówczas, gdy jestestwo siostry zlewało się z jej jestestwem i gdy, nie pamiętając przyczyny, wypierała ją w walce z zajmowanej przez siebie przestrzeni. Nigdy nie pytała samej siebie o cel swego istnienia. Nie znała tego pojęcia, tak jak nie znała pojęcia siły sprawczej, która ją stworzyła. Tora trwała, płynąc w przestrzeni, nie odczuwając tego. Nie rozważała możliwości, że to może przestrzeń opływa ją, a ona trwa jak latarnia lub boja w bezmiarze morza. Teraz jestestwo jej zaczęło ogarniać skupisko gwiezdne o postrzępionych, spiralnych splotach. Docierała już do jego krańców, gdy odczuła nakaz zespolenia. Posłuszne temu nakazowi, zakodowanemu w niej samej, ale poza świadomością, jej jestestwo poczęło skupiać się wokół gwiazdy tkwiącej na peryferiach skupiska. Jej zwiewne wypustki, rozwleczone dotąd w bezmiarze Galaktyki, podążyły ku impulsom emanowanym z trzeciej planety układu gwiezdnego, aż Tora przybrała kształt ogromnej, skondensowanej kuli otulającej niby obłok błękitny glob. Tora odkryła Intelekt. Nie miała świadomości rodzaju zjawiska, które zmusiło ją do koncentracji wokół tej planety. Nie wiedziała, że to Myśl błyskająca refleksami spod kokonu atmosfery była jedynym, w każdym z miliardów możliwych Wszechświatów, bodźcem zdolnym sprawić, że jej jestestwo przybierało niezauważalny dla niej samej stan aktywności. Intelekt, który teraz napotkała, był zaczynem, hybrydem rodzącym się z bezgranicznie królującego dotąd na tej planecie Instynktu. Tora nie analizowała stanu zaawansowania rozwoju napotkanego Intelektu. Działała przecież na zasadzie automatu ze sprzężeniem zwrotnym: jeżeli impuls był rozpoznawalny przez jej jestestwo, odpowiadała reakcją. Jej wszechobecna esencja zlokalizowała skupiska Intelektu emanujące Myśl. Koncentrował się on w zmieniających swe położenie białkowych formach, oczerepionych grubymi płytami kostnymi chroniącymi go przed gwałtownymi bodźcami zewnętrznymi. Nie stanowiły one jednak zapory przed Torą. Jej pobudzone jestestwo zaczęło tworzyć wiry wdrażające się w struktury materialne Intelektu. Tora poczęła ewoluować. I wtedy uświadomiła sobie obecność Ilah. Żadna z nich nie była zdolna przewidzieć, że stan pobudzenia którejkolwiek z nich wyzwalał wezwanie dla drugiej, która pchana koniecznością Programu pokonywała poza Czasem dzielącą je przestrzeń, aby spleść się z siostrą w odwiecznie powtarzalnej walce. Brunatny cień przemknął pośród gęstwiny okalającej polanę z koczującą hordą. Nadchodziła noc. Horda karnie podporządkowywała się rosłemu samcowi, który krótkimi warknięciami strofował i przymuszał nazbyt opieszałych do zajęcia wyznaczonego miejsca w kręgu. Pośrodku skupiły się samice z małymi; drugi krąg tworzyły niedorostki i starcy; wokół nich zacieśniał się pierścień młodych, wojowniczych samców, najchętniej wyłamujących się spod rygoru; przedmurze graniczące ze skrajem zarośli zapełniały stare, doświadczone samce, których ciała nosiły ślady licznych blizn, a maleńkie oczka znamionowały bezwzględność i okrucieństwo. Poza obrzeżem polany, w zaroślach, czuwały posterunki mające uprzedzić hordę o zbliżającym się niebezpieczeństwie. W końcu ustał wszelki ruch i małpoludy zapadły w krótką drzemkę wy - pełnioną zjawami wrogów i wspomnieniami niebezpieczeństw. Puszcza wchłaniała przytłumione pomruki i warknięcia wydobywające się z uśpionych gardeł. Cierpliwy zwiadowca ześlizgnął się z omszałego konaru drzewa i bezszelestnie zapadł w nieprzenikliwą ciemność kniei. Napastnicy nadciągnęli z pierwszym brzaskiem. Na uśpione jeszcze obozowiska runął potok brunatnych, owłosionych cielsk, które zwarły się w okrutnej walce z zaciekle broniącymi swych samic i potomstwa strażnikami obozu. Bitwa była krótka i bezwzględna. Najeźdźcy uzbrojeni w maczugi i kamienie szybko uporali się z walczącymi przy pomocy samych tylko kłów i pazurów pobratymcami. Samice, przyczyna najazdu d rzezi, żałosnymi porykiwaniami żegnały wyrywane z ich objęć i roztrzaskiwane 10 pnie drzew potomstwo. I nagle jeden z atakujących samców zawahał się: odrzucił w końcu lamentującej matce trzymanego za nóżki malca miast uderzyć nim o najbliższe drzewo. Potem groźnym rykiem wymusił aprobatę u innych dla tego niezrozumiałego dla samego siebie gestu. Tora, nie wiedząc tego, odniosła pierwsze zwycięstwo nad Ilah: posiała ziarno litości, zaczątek wszelkiego dobra. I rozpoczął się Etap Pierwszy Uczłowieczenia. Dziewicza gleba Instynktu uległa siewcom nieznanym i rozwarła swe łono, aby przyjąć nasienie tworu wewnętrznie sprzecznego jak dwugłowa hydra. „I opuścił tedy Adam Eden wraz z niewiastą swoją Ewą ku sprawowaniu ziemi, z której mocą Pana początek swój wziął i której owoc miał odtąd pożywać, potem oblicza swego ją zraszając. I dziedzictwo przeklęte z sobą powiódł: ona wiedzę Dobrego i Złego, którą nań niewiasta jego sprowadziła, i którą odtąd ważyć miał po wszelka kres żywota swego. I poznał był Adam Ewę, żonę swoją, i poznał był przy niej miłość, którą była mu dała, aby winę swoją wywieść sprzed oblicza jego. I ból poznała niewiasta przez Pana przyrzeczeń, gdy poczęła d porodziła Kaina, syna Adamowego. Tedy też pozwali siebie rodzicielami, jako tymi, którzy przywiedli na ziemię potomstwo swoje. I wtóry raz poznał Adam Ewę, małżonkę swoją, która zasię poczęła i porodziła Abla, brata Kainowego. I dane było im poznać radość, gdy wiedli, mimo ostów i cierni pól na wschód od sadu Eden położonych, syny swoje umiłowane nade wszystko na ziemi, które to szczebiotem swojem rozjaśniały ich oblicza bruzdami smutku poorane. I powstał potem Kain na Abla i zabił go...” I rozpoczął się Drugi Etap Uczłowieczenia. Ród ludzki obudził się ze Snu Nieświadomości, we wspomnieniach zatartych nazwanego Edenem, aby podążyć ścieżką Poznania ku dalekim, nie nazwanym celom. Ewoluujące jestestwa Tory i Ilah wzbogaciły Intelekt ludzki o nową kategorię: Świadomość. Wiry Tory, przekonstruowując układy neuronów, nasycały ją coraz nowszymi pojęciami, stymulującymi zachowanie ludzi. Ilah jednak nie próżnowała. Jej zdynamizowane jestestwo atakowało zajęte przez Torę pozycje, zakorzeniając w świadomości ludzkiej swoje własne pojęcia przeciwstawne siostrzanym. W osobniczych intelektach ludzkich zderzały sdę struktury wzajemnie sobie wrogie i sprzeczne, których walka pozwalała osiągać świadomości ludzkiej coraz to wyższe poziomy. I przyszedł czas przełamania bariery odosobnienia. Prężna Ilah rozwarła śluzy kontaktu międzyosobniczego. Ludzie, u których jej struktury zdobyły przewagę nad strukturami wytworzonymi przez Torę, poczęli łączyć się i zwalczać przesiąkniętych duchem Tory. Teraz już sami rozprzestrzeniali te elementy swojego uświadomienia, które były owocem hegemonicznego oddziaływania Ilah. Ale i Tora wkroczyła na nowe szlaki, przenikając za pośrednictwem mowy, którą wytworzyli ludzie, do coraz szerszego kręgu Świadomości. Systematyzujący swe pojęcia ludzie poczęli nazywać te płynące z Tory - Dobrem, a te będące wytworem Ilah - Złem. Nie byli jednak zdolni odkryć istnienia Tory i Ilah jako samoistnych bytów. Byli przekonani, że Dobro i Zło jest nieodłącznie związane z człowiekiem, że jest wyłącznym wytworem jego świadomości. Dobro i Zło - dwie podstawowe idee, których skutki działania odczuwał człowiek na każdym kroku, w jego rozumieniu były cechami charakteru, cechami Świadomości, tak jak zimno i gorąco są cechami Kosmosu. I w imię tych idei, którym nie przyznawano statusu samoistnego bytu, toczył człowiek święte wojny, zdradzał, kochał i nienawidził. Tora poczuła opór. Był on tak nieznaczny, że informacja o nim stanowiła ledwie rozpoznawalny bodziec w miliardach bitów wchłanianych i trawionych w każdej sekundzie przez jej jestestwo. Opór ten różnił się jednak od tego, jaki stawiała jej nieutrudzona w walce Ilah. Ataki i kontrataki siostrzane były przez nią zawsze bezbłędnie rozpoznawane, a środki przeciwko nim mieściły się bez wyjątku w danym jej algorytmie działania. Nie było ataku Ilah, na który Tora nie znalazłaby odpowiedzi. Nie zawsze wychodziła zwycięsko z walk, ale przyczyna tego leżała w niemożności koncentracji dostatecznych sił na wszystkich przyczółkach frontu, a nie w nieznajomości właściwych dla danej sytuacji środków odporu. Tym razem opór rozpoznany przez Torę nie wywołał z jej strony żadnej reakcji. Jej spiralne wiry zostały nagle wyparte z nielicznych na razie skupisk Świadomości, o które dotąd toczyła uparte boje z Ilah. Oporu tego nie odczuła właściwie jako przeciwstawienia się jej jestestwu, lecz jako gwałtowny zanik podłoża, na które dotąd oddziaływała i które jako jedyne mogło być areną jej zmagań z Ilah. Tora nie mogła wiedzieć tego, że rozpoczął się właśnie Trzeci Etap Uczłowieczenia - Wielka Metamorfoza. Wyzwalające się spod wpływu Tory i Ilah osobnicze skupiska świadomości poczęły zlewać się w jeden twór doskonale wewnętrznie spójny, połączony jednorodną, scalającą go bez reszty psychoprzestrzenią. Proces przybierał na sile. Dążące ku zespoleniu indywidualne Świadomości poczęły wyzwalać się z krępujących okowów materialnych kolebek - ciał ludzkich - w których jak w inkubatorach, pod przemożnym wpływem Tory i Ilah, dojrzewały ewoluując ku wytyczonemu Programem celowi. Z zamętu Przemiany począł się wyłaniać i krzepnąć w swojej formie nowy twór - Człowiek - pozostawiając w Czasie, zasłaną hekatombą zbędnych, skostniałych czerepów, błękitną planetę krążącą wokół gwiazdy Soi, drążącej swym torem obojętny z nazwy, kolejny, bezimienny kosmos. W jego bezmiar podążyły też Tora i Ilah, aby w podobnym przypadkowi zagubieniu wypełniać nieznużenie zadaną misję. „Ja, Człowiek, trwam. Trwam i wiem. Moja myśl nie ograniczona dwuwartościową logiką, z której wyzwoliłem się jak poczwarka ze skorupy przy przemianie w motyla, jest harmonijna i wewnętrznie spójna. Wiem, dlaczego istnieje materia zdeterminowana czasem i przestrzenią. I trwam. Świadomy Tory i Ilah. Świadomy Harmonii i z nią spójny. Świadomy niezmienności swego trwania. Trwam i wiem”. Aridah nieuchronnie sączyła się przez bezkres ideironu, nieczuła na jego bezwyrazowość i nieokreśloność. Jej nieopisywalna istność wrastała w strukturę ideironu, nie napotykając oporu. I nagle bezczasowe trwanie Aridah zostało zakłócone. Napotkała Jednię. Istność Aridah, posłuszna zadanemu nakazowi, splatać się poczęło ze strukturami Jedni, wzniecając proces przemian w scalającej ją psychoprzestrzeni. Stan pobudzenia Jedni wywabił z bezkresu ideironu jej bliźniaczą siostrę Kroto, której wroga istność poczęła walczyć o udział w sterowaniu przemianami zachodzącymi w psychoprzestrzeni Jedni, nazywającej się Człowiekiem. Człowiek trwał. Przekonany o niezmienności swego trwania, o swej wszechogarniającej wiedzy. Nieświadomy Aridah i Kroto. Nieświadomy nieskończonej ilości oczekujących go przemian i tyluż stanów coraz wyższych Świadomości. Nieświadomy nieustającego, nieskończonego Programu. PROGI TOLERANCJI - Słyszysz tę muzykę, Clark? - Jaką muzykę, Harrison?! Nie słyszę żadnej muzyki! - Uspokój się, Clark... Jesteś zbyt napięty, aby to usłyszeć. A to przecież gra, gra bez przerwy... I jest takie cudowne... Dziwię się, że możesz nie pragnąć tego usłyszeć. Musisz tylko chcieć. - Nie chcę słyszeć żadnej muzyki, Harrison! Zrozumiałeś?! I do diabła z nią! A ty lepiej weź się do roboty i przestań mnie drażnić tym nasłuchiwaniem. W kabinie obserwacyjnej zapadła cisza nabrzmiała jedynie poszumem wirujących w zawrotnym tempie dysków pamięciowych. Clark z pasją wprowadzał do analizatora coraz to dalsze kasety wysuwające się z magazynka sondy orbitalnej, który nadszedł z ostatnim zrzutem. Chciał się zatracić w tej pracy, aby zdusić narastające w nim agresywne rozdrażnienie. Obecność Harrisona doprowadzała go do pasji. Nie mógł znieść wyrazu jego twarzy: tej świętoszkowatej obłudy wyzierającej spod maski życzliwej prostoduszności. Nie wiedział, jaki był Harrison tam, na Ziemi, ale ta obleśność, którą mu teraz prezentował, powodowała, że ręce Clarka zaciskały się mimowiednie, spragnione gardła tamtego. Przezwyciężając wstręt, odwrócił się do Harrisona i przyglądał się przez dłuższą chwilę jego sprawnym palcom biegającym szybko po klawiaturze programatora, a potem dostrzegł charakterystyczny przechył głowy i poczuł wstrząs: - Do jasnej cholery! Ten mydłek znów nasłuchuje! - zaryczał w duchu. - To jest niemożliwe! Niemożliwe, żeby przy tym poprawnie programował. Dwoma susami pokonał odległość dzielącą go od programatora, mieląc w ustach jedno słowo: sabotażysta, zakichany, przeklęty sabotażysta. Zwarł ręce na poręczach fotela Harrisona, a oczy wpił w ekran czytnika. Niemożliwe jednak się działo. Program wprowadzany do komputera był formułowany przejrzyście i nie odbiegał ani o jotę od założeń opracowanych przez niego samego. Poczuł nagłe znużenie. Ciężkim krokiem skierował się do śluzy wyjściowej, obojętnie rejestrując w pamięci migotanie światełka kontrolnego swojego analizatora. Gdy był już w śluzie, przystanął chwiejnie i oparł rozognione czoło o wiecznie chłodną metalową ścianę. Trwał tak długą chwilę, nie dopuszczając do świadomości nawet najbłahszej myśli, chcąc tą tętniącą w mózgu pustkę wypełnić ciszą i spokojem. Gdy minęło rozgorączkowane pulsowanie krwi w skroniach, nacisnął taster śluzy i poczuł na twarzy chłodny powiew wiatru. Zamierzał ruszyć w kierunku majaczących na horyzoncie urządzeń wydobywczych, ale znużenie wypełniające dotąd mózg spłynęło do nóg, utrudniając każdy krok. Przysiadł więc na ostatnim stopniu niewysokich schodków, głowę oparł o słupek poręczy i nieruchomymi oczyma zapatrzył się w ciemne, chmurzyste niebo. Myśli popłynęły bezwiednie ku dalekiej Ziemi i niemniej dalekim latom dzieciństwa. Przypomniał sobie tę noc na Ziemi, gdy po raz pierwszy zapoznał się z gwiazdami. Jego starszy brat Hary jak zwykle wykorzystał nieobecność matki, aby mu dokuczyć. Doszło między nimi do bójki. Clark nie pamiętał, jak to się stało, że Hary upadając uderzył głową o ostrą krawędź kuchennego pieca. Pamiętał tylko wszechogarniające go przerażenie, gdy ujrzał krew tryskającą z rany na czole padającego bezwładnie brata. Gnany panicznym strachem potrącił zwabioną krzykiem Susan i popędził na oślep w głąb otaczających farmę wrzosowisk. Biegnąc bez tchu łkał głośno, jakby chcąc zmazać swoją niezamierzoną winę. W pewnym momencie potknął się o pokrętny, wystający z ziemi korzeń i przewrócił się, padając na plecy. Zalanymi łzami oczyma niewiele dostrzegł w szybko zapadającym jesiennym zmierzchu, ale po chwili ujrzał kłębiące się nad jego głową chmury gnane porywistym wiatrem. Jego chłopięca wyobraźnia poczęła przemieniać pierzaste wypustki w ręce okrutnych rycerzy zemsty niosących mu zasłużoną karę. Coraz to nowe przerażające postacie zaczęły się wyłaniać z chmurzastych odmętów, grożąc i przeklinając go, przygniatając bezkształtnym ogromem i skazując bezdźwięcznym chichotem na wieczne potępienie. Nie mógł tego znieść i umarłby chyba ze strachu, gdyby nagle nie ukazały się gwiazdy. Wypłynęły zza chmur błyszczące i spokojne, jak gdyby skąpane w chłodnej rosie. Ich przyjazne migotanie sprawiło, że jego znużone, opuchnięte powieki opadły i zapadł w głęboki, spokojny sen wśród szumiących monotonnie wrzosów. Od tamtego czasu polubił gwiazdy. Ta jednostronna sympatia nie przejawiała się w niczym szczególnym. Nie prowadził ich obserwacji, nie zachwycał się nimi. Nawet studiując astrofizykę unikał ich traktowania jako realnie istniejących obiektów, jak gdyby obawiając się, że zniszczy tę nieopisalną więź, to bezsłowne porozumienie zawarte owej nocy w dzieciństwie. A teraz tu, na tej planecie, z dala od ziemskiego firmamentu, czuł się tak samo bezradny jak wówczas na wrzosowisku. Dzisiaj nie szukał jednak wsparcia gwiazd, jakby świadomy tego, że jako dojrzały mężczyzna sam musi sprostać swoim zadaniom, a gwiazdy mogą być tylko niemymi świadkami jego klęski lub zwycięstwa. Przyleciał tu, aby zwyciężyć. On, Barry Clark - zwany Modliszką - nie poniósł do tej pory porażki. Jego życie było pasmem bezpardonowych bitew staczanych w różnych rejonach Galaktyki opanowanych przez ludzi. Takie głównie zadanie wykonywała Grupa Zabezpieczenia Interesów Ludzkich, do której został wcielony po uprzednim przeszkoleniu specjalnym w bazie „Egida” zlokalizowanej wśród czerwonych pustyń Marsa. Typowanie kandydatów do Grupy przeprowadzały corocznie wszystkie współdziałające w eksploatacji Galaktyki instytucje i towarzystwa drogą testowania swego personelu. Można było się uchylić od wstąpienia do Grupy, ale było to równoznaczne z rezygnacją z pracy w jakiejkolwiek branży mającej coś wspólnego z badaniami Kosmosu. Uczestnictwo w Grupie, zwanej w skrócie „Gezil”, rozpoczynało nowy, ale ostatni etap w życiu człowieka, bo służba była dożywotnia. W określonym wieku przechodziło się na emeryturę, ale podległość „Gezilowi” pozostawała. Emerytów umieszczano w jednej tylko kolonii na planecie Trista i w wypadkach najwyższej potrzeby wspierali oni w działaniach kadrowe jednostki „Gezilu”. Barry Clark został wcielony do „Gezilu” w chwili, gdy jego teoria harmonijnego rozkładu kultur cywilizacyjnych zaczęła nabierać coraz ciekawszych kształtów. Pracował wówczas w Instytucie Kosmogoinicznym i ten zwrot w życiu przekreślił raz na zawsze szansę jej uzasadnienia. Nie zależało mu jednak na tym. Służba w Grupie, której podjął się tylko dlatego, że trudno było mu zrezygnować z możliwości zajmowania się Kosmosem, dostarczyła mu zbyt wielu danych przeczących przyjętym w założeniach teorii tezom, aby kontynuować nad nią pracę dla samej jej oryginalności. Miał świadomość tego, że obecnie mógłby podjąć ten sam problem z ogromną szansą na doświadczalne potwierdzenie nowej, ukazującej inne rozwiązania teorii, ale zbyt był zajęty praktyczną działalnością w Grupie, aby tracić czas na jałowe rozważania teoretyczne. W ciągu tych długich lat służby „Gezil”, z przymusowego obozu koncentracyjnego w bazie „Egida”, stał się jego inowym domem. Myśląc tak, używał słowa „dom” z całym przekonaniem, że wszystko, co łączy się z tym pojęciem, daje mu „Gezil”. A przecież nigdy dłużej jak parę miesięcy nie przebywał w marsjańskiej bazie. Życie jego upływało wśród kabin statków kosmicznych, bez planetarnych i obcych słońc. A mimo to wszędzie tam czuł się jak u siebie w domu. Odczucie to wypływało z przeświadczenia, że każde z tych miejsc jest jak gdyby przedłużeniem „Egidy”, kwaterą w nieograniczonym dominium „Gezilu”. Widział, że jego koledzy z Grupy odczuwają to samo, ale między nim a nimi była zasadnicza różnica: oni kojarzyli sobie „Gezil” z określonym zespołem ludzi, z przełożonymi, z kolegami, podczas gdy on miał poczucie nierozerwalnej więzi z instytucją, bezosobowym, abstrakcyjnym tworem. Tak odczuwana więź obligowała wyłącznie do lojalności wobec Grupy, a nie wobec przełożonych i kolegów. Od początku swej służby w „Gezilu” z przerażającą przenikliwością odkrywał odstępstwa od „Programu” mające początek w chwilach słabości przełożonych, które oni nazywali „odruchami ludzkimi”, oraz w wątpliwościach reszty zespołu. Gdy stwierdził jakąkolwiek nieścisłość w realizacji zadań „Programu”, wnosił natychmiast zastrzeżenia do Kolegium Arbitrów, do czego prawo miał każdy, nawet szeregowy funkcjonariusz „Gezilu”. Zastrzeżenia jego były zawsze słuszne i Kolegium skazywało odstępcę na przedwczesną emeryturę, posyłając go na Tristę. Clark wiedział o tym, że niektórzy członkowie Kolegium Arbitrów uważali jego postępowanie za nieludzkie, ale dopóki wydawali werdykty zgodne z duchem „Programu” nie atakował ich. Jego postawa powodowała, że rzadko wcielano go do zespołów przeprowadzających działania w obronie zagrożonych interesów ludzkich. Nikt nie kwapił się do współpracy z czarną owcą. Tak było do chwili, gdy zaczęto organizować Zespół do przeprowadzenia operacji na planecie Atara. Na pominięcie swej kandydatury zareagował natychmiast. Wykazał przed Kolegium, że jego przygotowanie fachowe i cechy psychiczne są optymalnie zgodne z modelem. „Fantomu” opracowywanego każdorazowo przez Centralny Komputer „Gezilu” na podstawie oceny rodzaju zadania stojącego do wykonania przed Zespołem, warunków, w jakich będzie on działał oraz wymaganych od jego członków predyspozycji. Udowodnił też po raz pierwszy i ostatni, że bezpośrednią przyczyną pominięcia jego kandydatury nie były przeszkody obiektywne, uniemożliwiające mu wzięcie udziału w operacji, lecz osobista animozja jego szefa. A to stało w sprzeczności z naczelnymi zasadami „Programu”. Skutkiem tej akcji jego szef odleciał na Tristę, a on wraz z Zespołem na Atarę. Operacja atarska zaważyła zdecydowanie na dalszych losach Clarka i jako precedens weszła do kronik „Gezilu”. Powodem włączenia się „Gezilu” w sprawy atarskie była wiadomość przekazana przez rezydującego na tej planecie informatora. W swoim raporcie przesłanym do centrali sygnalizował on, że na Atarze podjęte zostały próby z urządzeniami do sterowanej teleportacji. Sam problem został teoretycznie pomyślnie rozwiązany kilkadziesiąt lat wstecz, lecz po burzliwych dyskusjach Rada Ogólnoludzka wprowadziła zakaz budowy urządzeń teleportacyjnych. Motywacją tej decyzji były przewidywane skutki praktyki teleportacyjnej. Ekspansja przestrzenna ludzi na najbliższe pięćsetlecie została ściśle ograniczona do obszaru Galaktyki. Jej cele i kierunki zostały zawarte w „Programie Rozwoju”, którego księga dziesiąta, zwana w skrócie „Programem”, przyznawała „Gezilowi” uprawnienia do wszelkich posunięć mających na celu ochronę jej realizacji. Teleportacja rodziła dwojakiego rodzaju zagrożenie: umożliwiłaby niekontrolowaną penetrację innych układów galaktycznych, a nadto” gdyby urządzenia dostały się w ręce podporządkowanym dotychczas hegemonii ludzkiej plemionom, mogłoby to zmienić galaktyczny układ sił. Niebezpieczeństw, które niosły z sobą te dwa warianty, nie można było pominąć ani zlekceważyć. Zakładano bowiem, że w każdej galaktyce istnieć musi rasa hegemonów wyprzedzająca poziomem swej wiedzy i rozwoju inne kultury cywilizacyjne. W Drodze Mlecznej rola ta przypadła człowiekowi. Drugim założeniem było to, że każda kultura posiada naturalną dążność do ekspansji. Transmisja ludzi do innych galaktyk mogłaby zwrócić uwagę ras tam panujących i wskazać im kierunek eksploracji Kosmosu. Wtargnięcie przybyszów w region Drogi Mlecznej doprowadziłoby do walki. Bo walka, i to było trzecie założenie, jest również naturalnym trendem rozumu. Nie można było przewidzieć tylko jednego: kto wyszedłby z tego starcia zwycięsko. Człowiek wolał nie ryzykować. Przedkładał niepodzielną władzę w swoich włościach nad wątpliwą w końcowym efekcie walką. Kontrolowanie przez ludzi poczynań plemion w rodzimej galaktyce prowadzone było dokładnie i twardą raka. Dokładność sprowadzała się do ciągłej infiltracji społeczeństw nie ludzkich, celem dostatecznie wczesnego wykrycia sytuacji mogącej stworzyć zagrożenie dla wszechwładztwa człowieka. A zdarzyło się to niejednokrotnie. Sporo kultur cywilizacyjnych stało niewiele niżej na drabinie rozwoju niż ludzie. Niektóre z nich wyróżniały się znacznym zaawansowaniem w naukach społecznych, niektóre w poziomie technologicznym. Prawdą było to, że żadne z tych społeczeństw nie osiągnęło tak zrównoważonego stopnia rozwoju jak Ziemianie. I w tym tkwiło niebezpieczeństwo. Naturalna dążność do podnoszenia stanu swojej wiedzy wśród tych plemion mogła stworzyć d tworzyła już przekonanie, że „opieka” ludzka jest zasadniczą przeszkodą postępu cywilizacyjnego. Poszczególne planety powstawały przeciwko ludziom, podejmowane były próby zawiązania związku galaktycznego, który byłby w stanie realnie przeciwstawiać się ludzkości i doprowadzać do uwolnienia zrzeszonych plemion spod panowania człowieka. I tu potrzebna była twarda ręka. Stosował ją z całą bezwzględnością „Gezil”. Jego akcje o różnym charakterze doprowadzały zawsze do przywrócenia spokoju i posłuszeństwa. Gdy było trzeba, „Gezil” sięgał do środka ostatecznego: likwidował fizycznie buntowników. Ta sytuacja polityczna w Galaktyce nakazywała daleko idącą ostrożność w doborze technologii udostępnianej innym kulturom. Urządzenia teleportacyjne w ich rękach zapoczątkowałyby koniec panowanie ludzkiego. Te względy spowodowały natychmiastową reakcję na informację otrzymaną z Atary. Problemy Ziemian nie ograniczały się jednak tylko do dwóch wyżej przedstawionych. Największy niepokój wzbudzały tarcia, które narastały w łonie Unii Ogólnoludzkiej. Ziemia, kolebka ludzkości, nie bez kozery domagała się w niej przewodnictwa. Uprzednio tradycyjnie, a obecnie tylko kurtuazyjnie, społeczeństwa innych planet zasiedlonych przez ludzi godziły się na taki stan rzeczy. Ale tylko godziły się. Raz po raz na forum Rady Ogólnoludzkiej dochodziło do ostrych polemik i wręcz aktów niesubordynacji wobec delegacji ziemskiej. Zarzucano Ziemianom uzurpowanie sobie prawa decydowania o najbardziej istotnych problemach społeczeństw oddalonych o tysiące lat światła, bez należytej znajomości warunków lokalnych i potrzeb tych odległych kolonii. Podnoszono również, że ten swoisty geocentryzm powoduje opóźnienia rozwojowe nie tylko obiektywnie uwarunkowane, lecz także wręcz zamierzone. Główne ataki szły w kierunku demokratyzacji Rady Ogólnoludzkiej, której struktura, uprzednio uzasadniona, nie zdaje egzaminu w obecnych warunkach. I właśnie na ostatniej sesji Rady nie kto inny, lecz Ataryjczycy, zaatakowali Radę wprost stwierdzając, że taka jej struktura nie odpowiada przede wszystkim obecnemu układowi sił. Problem dotyczył stosunku liczebnego posłów planet pozasolamych do ilości reprezentantów Ziemi i planet obocznych. Do tej pory Układ Solarny na mocy Konstytucji Ogólnoludzkiej miał zagwarantowaną bezwzględną większość w Radzie. To, jak również fakt, że sesje Rady odbywały się zawsze na Ziemi, powodowało, iż nie było żadnej możliwości wpływania innych delegacji na decyzje Rady. Ten układ Parlamentu Ataryjczycy porównali ze stosunkiem ilościowym mieszkańców Ziemi i planet solarnych do ilości mieszkańców innych światów zasiedlonych przez ludzi. Iloraz ten wskazywał na tysiąckrotną przewagę liczebną mieszkańców kolonii nad populacją solarną. Niepokoiła również prezentowana przez Ataryjczyków postawa wobec podległych ludzkości ludów. Podnosili oni tezę, że z większą korzyścią dla ludzkości będzie współpraca z kontrolowanymi plemionami galaktycznymi aniżeli rządy twardej ręki, które, jak wykazywali, mogą w rezultacie doprowadzić człowieka do zagłady. Ataryjczycy, jak wynikało z raportów informatorów „Gezilu” rezydujących w tym rejonie Galaktyki, nie poprzestawali li tylko na głoszeniu takich poglądów, ale poczęli wprowadzać je w życie. Problem był poważny, a Ziemia uznała, że pora ukrócić te liberalne zabiegi. Wysłanie na Atarę Zespołu „Gezilu” miało być sygnałem dla Ataryjczyków, że pora się opamiętać. Clark wraz z Zespołem wyruszył na Atarę statkiem dalekiego zwiadu. Ich kursem szła eskadra Sił Kosmicznych Unii Ogólnoludzkiej. Ten fakt świadczył o tym, że Ziemia zamierzała zastosować wobec Ataryjczyków normalną procedurę postępowania, jak przy działaniach przeciwko zbuntowanym plemionom galaktycznym. Nikt jednak nie wątpił w to, że miała być to tylko demonstracja siły, coś w rodzaju zimnego kubła wody do wylania na rozpalone głowy Ataryjczyków. Nikt w to nie wątpił poza Clarkiem. W czasie lotu na Atarę Zespół prowadził rutynową analizę sytuacji. Każdy funkcjonariusz Zespołu opracowywał przy współudziale komputera pokładowego warianty prognostyczne dla założonych rozwiązań wyznaczonego zadania. Najpierw sprawdzano modelowy program opracowany dla tego typu warunków przez Centralny Komputer „Gezilu”, modyfikując go następnie poprzez wprowadzenie nowych założeń i informacji specyficznych dla konkretnej sytuacji. Czasowy zasięg prognostyki obejmował wszelkie możliwe do przewidzenia skutki podjętych decyzji w okresie pięciuset lat. Przed przystąpieniem do akcji Zespół zbierał się i każdy przedstawiał optymalny według niego program postępowania, który poddawano wspólnej analizie i opracowywano program końcowy będący substratem najdoskonalszych wariantów indywidualnych. Clark znany był jednak w „Gezilu” z dwóch powodów: z rygorystycznego przestrzegania ducha i litery „Programu” oraz z perfekcji w prognostyce. Gdy inni z trudem modelowali zmienny obraz przyszłości w pięćsetleciu, jego projekty przesiąknięte zimną logiką bezbłędnie rysowały jej kształt w tysiącleciu. Nadto Clarka nie satysfakcjonowało przekonanie o dobrze wykonanej pracy, lecz miał silne poczucie odpowiedzialności za jej rezultaty. Ta umiejętność przewidywania postawiła go w sytuacji odmiennej od pozostałych członków Zespołu. Jeszcze podczas pobytu w „Egidzie”, gdy wniósł odwołania od decyzji ustalającej skład Zespołu, przystąpił przy współudziale Centralnego Komputera do opracowania programu postępowania. Aczkolwiek zdolności logiczne Komputera Centralnego były równe prezentowanym przez komputery pokładowe, miał on jednak nad nimi przewagę pojemności informatycznej. Wstępując na pokład statku, Clark miał już gotowy program postępowania i znał wynikające z jego zastosowania skutki operacji. Zdawał sobie jednak sprawę z pewnej szczególnej przewagi komputera pokładowego nad Centralnym: ten pierwszy mógł otrzymać dane, jakich nie można było prowadzić do Komputera Centralnego, z którym nie istniała dalekosiężna łączność. Dlatego też Clark symulował pracę z komputerem pokładowym, oczekując na bezpośredni kontakt z Ataryjczykami. Bo tylko ich decyzje różniące się od przewidywanych przez Clarka mogły przekreślić uprzednio opracowany program. Zespół lecący na Atarę składał się z ludzi bardzo zrównoważonych. Nie pozwalali sobie oni na demonstrację niechęci wobec Clarka nie tylko dlatego, że było to zakazane przez regulamin, ale przede wszystkim dlatego, że w czasie akcji działało silne poczucie więzi zespołowej zakodowane w ich psychikach. Każdy funkcjonariusz „Gezilu” wiedział, że tylko taka postawa pozwoli osiągnąć zamierzone cele. Na dobę przed osiągnięciem Atary Zespół zebrał się w bibliotece, aby opracować ostateczny plan operacji atarskiej. Clark chłodno oceniał modele prognostyczne przedstawione przez Smysłowa, Polańskiego, Eckermamna i Mazziniego. Tak jak to przewidział, ich programy przesiąknięte były niczym nie uzasadnioną nadzieją na pokojowe rozwiązanie konfliktu. Właściwie była ona uzasadniona, bo takich niedomogów nie można było zarzucić funkcjonariuszom „Gezilu”, ale odczucie to opierało się na założeniu, że Ataryjczycy w poczuciu więzi ogólnoludzkiej pójdą co najmniej na kompromis, o ile w ogóle nie zrezygnują z obranej drogi postępowania. Na psychikach członków Zespołu ciążyło głębokie przekonanie, że podążająca za ich statkiem eskadra jest tylko straszakiem, a nie środkiem, który mógłby być użyty kiedykolwiek przeciwko ludziom. Clark wiedział, że w przypadku, gdyby ci sami ludzie otrzymali zadanie przeprowadzenia operacji przeciwko plemionom galaktycznym, ich programy działania zawierałyby z całą pewnością alternatywę użycia siły. Nagle Clark uświadomił sobie, że jakby automatycznie wszyscy członkowie Zespołu wypowiedzieli się przed mim, zostawiając mu prawo wypowiedzenia się w ostatniej kolejności. Taki zwyczaj panował w „Gezilu”, ale tylko w stosunku do przełożonych. Jednak członkowie Zespołu, poza sytuacjami specjalnymi, byli sobie równi. Clark był zmuszony przeprowadzić korektę dotychczasowej oceny załogi. Patrząc na ich niewzruszone twarze wiedział teraz, że pod tymi maskami czai się oczekiwanie na to, co zaprezentuje ten piekielny Clark. Analizując sytuację doszedł do wniosku, że wszyscy oni doskonale zdają sobie sprawę z istniejącej alternatywy nieużycia lub użycia siły wobec Ataryjczyków. Założyli również, czego był pewny, że to właśnie on nie zawaha się tej alternatywy przedstawić. Postawił sobie teraz jedno pytanie: dlaczego? Jego umysł naukowca miał nad nimi jedną przewagę: działał zawsze chłodno, bez emocji. Clark zdawał sobie sprawę, że wielu ludziom w „Gezilu” był niewygodny i że wielu z nich uznawało „Program” za bezduszny. Chcieli więc najgorętszego fanatyka „Programu” postawić w takiej sytuacji, która równocześnie skompromitowałaby i jego, i ten „Program”. Podniósł oczy na skierowane ku niemu twarze i przedstawił zasady postępowania równie mdłe jak jego poprzednicy. Wprawnymi oczyma uchwycił te ledwo dostrzegalne drgnienia zawodu, które przebiegły po na pozór obojętnych twarzach. Zespół przyjął po niewielkich zmianach program przedstawiony przez Eckermanna. Tej nocy, poprzedzającej wejście na orbitę Atary, Clark odbył wielogodzinną wędrówkę pod szklistą kopułą pokładu spacerowego. Układał plan działania. Odczuwany wręcz fizycznie chłód pulsującego na zewnątrz Kosmosu kojąco wpływał na strumień myśli. Na kilka godzin przed świtem pokładowym Clark był gotów. N Przybycie Zespołu „Gezilu” wywołało zrozumiałe poruszenie na Atarze. Była to bowiem pierwsza akcja Grupy, jak to odczytali Ataryjczycy, przeciwko planecie zasiedlonej przez ludzi. Tę opinię mieszkańców planety, jak również najświeższe dane, przekazał Zespołowi rezydujący tu informator. Z relacji złożonej przez niego osobiście wynikało, że ostatnie miesiące na Atarze upływały w klimacie burzliwych wystąpień przeciwko Ziemi i prowadzonej przez nią polityki. Demonstranci żądali natychmiastowej rewizji Konstytucji Unii Ogólnoludzkiej i wprowadzenia w niej zmian, które byłyby gwarancją równości wszystkich kolonii ludzkich, a nadto zmian, które Umie Ogólnoludzką uczyniłyby związkiem dobrowolnym w pełni suwerennych planet. Żądania te padały zarówno na ulicach miast ataryjskich, jak i w parlamencie planety. Raport złożony przez informatora, który z chwilą przybycia Zespołu wchodził w jego skład z głosem doradczym, utwierdził Clarka w tym, że opracowany przez niego pierwotny program postępowania wobec Atary był w swych założeniach słuszny. Clark wiedział jednak, że program ten powinien przedstawić inny członek załogi. Na najbliższą przyszłość zamierzał obrać taktykę mało czynnego obserwatora, ale w takim rozmiarze, aby nie postało to poczytane za bierność. Raport informatora zmusił Zespół do ponownego przeanalizowania sytuacji. Podczas narady przyjęto wniosek Mazziniego zalecający zastosowanie rutynowej procedury, typowej dla tego rodzaju akcji. Z związku z tym zawiadomiono Ataryjczyków, że Zespół oczekuje ich przedstawicieli na pokładzie statku Unii Ogólnoludzkiej, którym przybył do układu Atary. W oczekiwaniu na odpowiedź Clark został jednogłośnie wyznaczony na przewodniczącego debaty z ramienia Zespołu. Nie mógł temu zapobiec. W odpowiedzi Ataryjczycy podnieśli sprawę miejsca spotkania, Oświadczyli, że nie oni mają interes do Unii, lecz Unia do nich w związku z czym oczekują Zespołu na swojej gościnnej planecie. Radiogram Clarka był stanowczy: zapytywał, czy mieszkańcy Atary kwestionują legitymację Zespołu do działania w imieniu Unii, a jeżeli nie, to czy być może przestali się uważać za jej członków. Postawienie sprawy wprost oznaczało dla Ataryjczyków kłopotliwe położenie. Groźba zawarta w pytaniu była oczywista. Gdyby teraz złożyli oświadczenie o wystąpieniu z Unii, znaleźliby się w takiej sytuacji prawnej jak plemiona galaktyczne, a wisiało przecież nad nimi „żądło Ziemi”, jak powszechnie były nazywane Zespoły „Gezllu”, z pełną możliwością realizacji zawartej w radiogramie groźby. To, jak sądził Clark, przeważyło. Trójosobowa delegacja atarska przybyła na statek Zespołu w następującym składzie: Ockham, zastępca marszałka parlamentu atarskiego, Notalp, przewodniczący Akademii Nauk, i Nilats, głównodowodzący Planetarnych Sił Obronnych. Skład delegacji wskazywał na to, że Ataryjczycy w pełni uznali powagę sytuacji. Clark, zajmujący przy okrągłym stole miejsce przewodniczącego obrad, z pewnym skrywanym zaskoczeniem obserwował przedstawicieli planety. Byli bez wątpienia ludźmi i temu nie mógł zaprzeczyć. Emanowała jednak od nich jakaś inność, coś, czego nie mógł sprowadzić ani do ich cech fizycznych, ani nawet psychicznych. Nie można tego było wyekstrahować, określić precyzyjnie i zaliczyć do jakiejś kategorii. I nagle zrozumiał, że to odniesione przez niego wrażenie odrębności Ataryjczyków nie jest sygnalizowane przez żaden ze zmysłów ani też przez rozum. Uprzedzał go o tym jedynie jego instynkt człowieka, szósty zmysł dany każdemu stworzeniu przez doskonałą matkę naturę, aby ostrzec je przed czymś nieprzyjaznym i wrogim. To samo odczuwali ludzie na widok węża lub szczura, nie próbując nawet motywować przyczyn tej odrazy. A przecież szczury czy węże były mniej groźne od wielu innych zwierząt, które człowiek darzył sympatią mimo obawy, jaką wzbudzały. Clark zadał sobie pytanie: czy nikt przede mną nie odczuł tego, nie zrozumiał? Nowa rasa, rasa człowieka galaktycznego, była mutantem homo sapiens, ale mutantem jakże odmiennym od wzorca. Być może sama jeszcze nie zdawała sobie sprawy ze swej odrębności, ale co będzie, gdy nadejdzie dzień uświadomienia? Clark przebiegł w myślach przeżycia, jakich źródłem było dla niego poznanie kilkunastu plemion galaktycznych, z którymi zetknął się w czasie akcji prowadzonych przez „Gezil”. Większość z nich darzył pewnego rodzaju sympatią i, co dziwne, właśnie te plemiona najchętniej uznawały przewodnictwo Ziemian. Kilka natomiast wywarło na nim to samo wrażenie co Ataryjczycy i pamiętał, że on sam, jak i inni członkowie zespołów biorących udział w akcjach, z ogromną łatwością, wręcz z satysfakcją, uznawali konieczność zastosowania wobec nich krwawych represji. Wniosek był jeden: kryterium obcości i idącej z nią w parze wrogości nie mogły być w żadnym razie różnice w pochodzeniu genetycznym ani odmienność rasowa wyrażające się w wyglądzie zewnętrznym i strukturze psychiki. Ten wniosek pociągał za sobą nieuchronnie drugi: jedność genetyczna i rasowa nie są gwarantem tożsamości intencjonalnej. Clark zrozumiał, że w Kosmosie działają nie nazwane mechanizmy grupujące wszelki rozum w dwa przeciwstawne sobie obozy, i że przynależność do któregokolwiek z nich nie jest żadnemu intelektowi dana na wieki. Odkrycie to wstrząsnęło nim, lecz jeszcze większego wstrząsu doznał jego racjonalny umysł naukowca, gdy uświadomił sobie, że jedynym probierzem zezwalającym na wykrycie „obcości” jest - instynktowna awersja. Żadne algorytmy oparte na logice nie były w stanie doprowadzić do ujawnienia tej złowrogiej odrębności. I tu Clark znalazł odpowiedź na zadane sobie na wstępie pytanie: zapewne wielu przed nim doszło do takiego samego stwierdzenia, ale niemożność przeprowadzenia dowodu zamykała im usta. Przedłużające się milczenie Clarka wywołało nieznaczne poruszenie wśród zebranych, które wyrwało go z zadumy. Szybkim spojrzeniem obrzucił zniecierpliwionych Ataryjczyków i bez zbędnej dyplomacji skierował pytanie do marszałka Ockhama: - Czy jest prawdą, że przystąpiliście do budowy urządzeń teleportacyjnych? - Tak. I, uważamy, że mamy do tego prawo. To oświadczenie Ockhama było dla członków Zespołu znacznie bardziej szokujące niż uprzedni brak taktu w postępowaniu Clarka. Małomówny do tej pory Smysłow włączył się do dialogu: - Czy jest wam znany zakaz wydany w tej sprawie przez Radę Ogólnoludzką? - Tak. Jest nam znany - skwitował krótko Ockham. - A więc - kontynuował Smysłow - z pełną świadomością łamiecie prawo ustanowione przez najwyższy organ Unii? Ataryjczycy pochylili się ku sobie i zamienili szeptem kilka zdań, po czym głos zabrał Notalp: - Musimy na wstępie wyjaśnić dwie podstawowe kwestie, bo bez tego nasza rozmowa będzie pełna nieporozumień. Kwestie te dotyczą treści dwóch użytych przez ciebie pojęć: najwyższego organu i prawa. Wielokrotnie, a szczególnie na ostatniej sesji Rady, naszą delegacja podnosiła problem należytej reprezentacji społeczeństw planet zasiedlonych przez ludzi w tym organie Unii. Nikt z nas nie podważa samej idei Unii, bo jest ona nie tylko oczywista, ale również konieczna i korzystna dla ludzkości Z jednym tylko zastrzeżeniem: do tej pory najwyższe korzyści z uczestnictwa w Unii odnosiły planety systemu solarnego. Podejrzewamy, że rozwój planet prowincjonalnych, jak nas nazywacie tam, na Ziemi, był tamowany nie tylko przez czynniki obiektywne, lecz także przez zamierzone przez was działania. Uparcie usiłujecie narzucić nam swoją hegemonią, co przy obecnym układzie sił jest nie do przyjęcia. Jeżeli w początkach zasiedlania Galaktyki Ziemia była matką- opiekunką, to obecnie stała się macochą dla niesfornych, jej zdaniem, dzieci. A przecież jesteśmy tyciąckrotnie liczniejsi (niż populacja solarna. Tyleż też razy nasz potencjał energetyczny i intelektualny przewyższa potencjał Solarów. I tu jest punkt zwrotny ku problemom, które poruszyłem na wstępie. Nie możemy się zgodzić na rolę kopciuszka politycznego. Jeżeli parlament Unii, jakim jest Rada Ogólnoludzka, ma być organem w sposób realny reprezentujący™ jej członków, to jego skład musi ulec zmianie. Miernikiem tych zmian musi być zasada równości. Przyjęcie tej zasady pociąga za sobą konieczność rozważenia innego problemu: suwerenności. Uważamy, że zakres spraw, który oddany byłby we władztwo tak zreformowanemu parlamentowi, winien ograniczyć się tylko do spraw generalnych, dotyczących wszystkich społeczeństw. Nigdy nie było tak i nie będzie, aby żywotne interesy Ataryjczyków stały się priorytetowymi sprawami Solarów i odwrotnie. Dlatego uważamy, że w zakresie pozostałych spraw o znaczeniu lokalnym planety winny decydować W pełni samodzielnie, a więc suwerennie. Dla wyjaśnienia postawionych kwestii na gruncie przedstawionej motywacji precyzuję nasze stanowisko: sprawa urządzeń teleportacyjnych, która leży w sferze problemów wyłącznie poznawczych, winna być wyłączona z gestii Rady Ogólnoludzkiej i poddana wyłącznemu władztwu lokalnemu. W związku z tym parlament ataryjski po zasięgnięciu opinii naszej Akademii i społeczeństwa nie uznał zakazu Sady za Wiążący i zezwolił na budowę tych urządzeń. Wypowiedź Notalpa utrzymana była w duchu, jaki zakładał Clark w przesłankach do swego pierwotnego programu. Teraz czekał na reakcję członków Zespołu. Zainicjował ją Polański atakiem na sedno sprawy: - Przed osiemdziesięciu laty wasza komisja parlamentarna uczestniczyła w pracach przygotowawczych nad projektem ustawy mającej zadecydować o przyszłości teleportacji. Jak pamiętam, nie wnieśliście wówczas votum separatum i w pełni uznaliście, głosując za ustawą, że teleportacja stosowana niesie najpoważniejsze niebezpieczeństwo dla bytu ludzkości. Tak więc nieprzymuszeni związaliście się prawem, które wówczas uznaliście za słuszne. Poruszony przeze mnie problem zawiera nie tylko aspekt prawny, lecz również aspekt moralny. Łamiąc prawo mię tylko naruszacie, w imię waszej suwerenności, gwarancje bezpieczeństwa całej ludzkości, lecz także siejecie zło i rozbrat w jej szeregach. Tym samym wasza motywacja jest czystą hipokryzją maskującą wasz szowinizm. Clark, jak i reszta zebranych, nie spodziewał się tak ostrego postawienia problemu przez Polańskiego. Ten zaś, oczekując odpowiedzi naradzających się Ataryjczyków, kodował w przystawce pamięciowej nie wypowiedziane skojarzenia. Krótka narada delegacji ataryjskiej dobiegła końca. Głos zabrał ponownie Ockham: - Dziwię się członkowi Zespołu „Gezdlu”, że mimo doskonałego przygotowania fachowego zapomina O podstawowym aspekcie wszelkich rozważań prognostycznych, o aspekcie czasowym. Ówczesna Rada nie jest Radą obecną i ówczesna sytuacja nie jest sytuacją obecną. Od tamtych czasów zarówno Ataryjczycy, jak i społeczności innych planet zasiedlonych przez ludzi poczynili ogromne postępy w samouświadomieniu i badaniach nad trendami rozwojowymi. Nic nie jest stabilne w naszym Wszechświecie i zakładanie zmian jest podstawowym nakazem dla rozumu. W tym świetle nasze odcięcie się od ocenianych krytycznie reliktów niechlubnej przeszłości jest wyrazem prawidłowości dziejowej, a nie szowinizmu. Sami uznaliśmy nasze prawo do suwerenności i spodziewamy się akceptacji naszej decyzji przez trzeźwo i realnie myślącą ludzkość. W tym momencie Clark uznał, że nadszedł czas jego działania. Zwrócił się celowo do nie biorącego udziału w dyskusji Głównodowodzącego Planetarnych Sił Obronnych, Ndlatsa: - Sami uznaliście, sami zadecydowaliście i żądacie akceptacji. Czy to waszym zdaniem nie godzi w suwerenność innych społeczeństw? Czy to nie jest przypadkiem groźba i szantaż? Nilats obrzucił Clarka spojrzeniem pełnym nienawiści, lecz odpowiedział spokojnie: - Nie. Inne społeczeństwa zgodzą się z naszym punktem widzenia. - A więc spodziewacie się - kontynuował niewzruszenie Clark - uznania przez inne społeczeństwa waszych racji. A może również zakładacie uznanie przez nie waszej hegemonii i was jako sztandarowych obrońców zasad wolności, równości i suwerenności? Ta jawna, aczkolwiek bezsprzecznie logicznie uzasadniona przez Clarka prowokacja uświadomiła ostatecznie powagę sytuacji pozostałym członkom Zespołu. Smysłow, Polański, Eckermann i Mazzini przenieśli zaskoczone spojrzenia z Clarka ma Ataryjczyków. Zachowanie tych ostatnich poczęło ugruntowywać nowo poczęte, grozą tchnące podejrzenia w umysłach funkcjonariuszy „Gezilu”. Purpurowy, dyszący wściekłością Nilats i śmiertelnie bladzi Ockham i Notalp wyglądali jak ludzie schwytani na gorącym uczynku sprzeniewierzenia. Clark osiągnął zamierzony cel. Był pewien, że przekonał Zespół. Jego spokojny głos wpadł w kipiel rozbudzonych emocji: - Czy zamierzacie udostępnić urządzenia teleportacyjne plemionom galaktycznym? Doprowadzony do pasji Nilats ogromnym wysiłkiem woli narzucił sobie zewnętrzny spokój. Obrócił wolno swą ogromną głowę w kierunku Clarka i powiedział zaskakująco cichym głosem: - Ty, Clark, jesteś znany w tej galaktyce z dwóch rzeczy: bezduszności i ślepego podporządkowania „Programowi”. Przypominasz mi ziemską modliszkę, która jest tak zaprogramowana przez naturę, że w czasie aktu zespolenia pożera swojego partnera. Nie mam wątpliwości, że gdyby z „Programu” wynikał taki sam nakaz dla ciebie, nie zawahałbyś się tego uczynić. Ale to na marginesie tego, co chcę przekazać Zespołowi. Przybywając na pokład waszego statku, daliśmy przykład dobrej woli i wyraz tego, że uznajemy się w dalszym ciągu za członków Unii. Napotkaliśmy tu jednak zamiast chęci porozumienia zdecydowaną wrogość. I teraz odpowiem na postawione przez Clarka pytanie. Odpowiem jednak szerzej, aniżeli tego oczekuje. Wstrzymaliśmy pracę nad produkcją urządzeń do sterowanej teleportacji. Zamierzaliśmy tę sprawę, jak i poruszoną tutaj sprawę koniecznych zmian w organizacji Unii, przedstawić na najbliższej sesji Rady. Lecz nasze intencje zostały przekreślone. Podejmiemy produkcję urządzeń i jak zakładamy, będą one gotowe do eksploatacji w ciągu sześciu miesięcy ziemskich. Jednak już od chwili, gdy opuścimy wasz statek, zrywamy z naszą przynależnością do Unii. I od tej chwili wasza obecność w przestrzeni przyplanetarnej będzie uznana za naruszenie naszego terytorium. A teraz odpowiedź wprost na twoje pytanie, Clark. Nikomu nie zamierzamy się tłumaczyć, jakie plany mamy w stosunku do wytworów naszych myśli i rąk. Przed nikim, a tym bardziej przed Unią., Po tej wypowiedzi! Nilats i pozostali członkowie delegacji ataryjskiej podnieśli się z miejsc, chcąc zakończyć rozmowy. Clark rozumiał jednak, że taka sytuacja przerzuca ciężar odpowiedzialności za wynik dyskusji bezpośrednio na - niego, a do tego nie mógł dopuścić. Powstrzymał Ataryjczyków gestem ręki, dając im tym wymownie do zrozumienia, że jeszcze podlegają kompetencji Zespołu. Gdy zajęli ponownie miejsca, zreplikował oświadczenie Nilatsa: - Zespół jest w tej chwili gotów przedstawić przyjęty przed tą rozmową program postępowania. Program ten zakłada dokładnie to, co ty przedstawiałeś jako wasze intencje. I w toku dyskusji nic innego jak tylko próba porozumienia się z wami była naszą myślą przewodnią. Oskarżam was w tej chwili o to, że założyliście w swoim planie działania taki właśnie, a nie inny efekt rozmów. A dowód na prawdziwość moich słów mieści się w analizie sposobu prowadzenia przez was rozmów przy tym okrągłym stole. Ilekroć któryś z was miał udzielić odpowiedzi na pytanie dotyczące zasadniczych problemów, konsultował ją z pozostałymi. I nagle ty, Nilats, bez żadnej konsultacji podejmujesz decyzję w imieniu całej planety? I to decyzję o przełomowym i zasadniczym znaczeniu? Z tego, że to ty, Nilats, ją ogłosiłeś wnioskuję, że na waszej planecie doszły do głosu siły militarystyczne, a mój zarzut o tendencjach hegemonistycznych w świetle tego, co powiedziałem, znalazł pokrycie. Mogłeś mnie uznać za modliszkę czy jakąkolwiek inną poczwarę, zgoda. Ale uznając mnie i nas tutaj zgromadzonych za głupców, popełniłeś błąd. Odpowiedzialność za wynik rozmów i dalsze ich konsekwencje spada wyłącznie na was. Wysłuchawszy Clarka, Ataryjczycy nie zabrali już głosu. Podnieśli się z miejsc i nie zatrzymywani przez nikogo opuścili statek. Clark obserwował uważnie członków Zespołu. Na ich twarzach malowała się konsternacja i niezdecydowanie. Nie spodziewali się takiego rezultatu rozmów. Był to w historii „Gezilu” pierwszy przypadek interwencji w stosunku do ludzi. Na postawę załogi największy wpływ wywierała trudna do pokonania bariera psychiczna, uniemożliwiająca stosowanie tych samych kryteriów wobec ludzi co wobec plemion galaktycznych. Gdyby negocjacje toczyły się z tymi ostatnimi, ich wynik nie budziłby żadnych wątpliwości co do dalszego toku postępowania. Clark wiedział o tym, ale nie mógł dopuścić do precedensu złamania zasad „Programu”. Sięgał myślą daleko i był pewien, że odstąpienie od dotychczasowych reguł gry spowodowałoby reakcję łańcuchową. Widział już oczyma wyobraźni kolejne planety występujące z Unii, jej rozpad i w konsekwencji koniec panowania człowieka w Galaktyce. Przewidywał jednak, że casus Ataryjczyków da asumpt do rewizji teorii rozwoju przynajmniej w jednym aspekcie, a mianowicie co do zasad stosowanych przy definiowaniu potencjalnych hegemonów galaktycznych. Dotąd w oparciu o przyjętą teorię uznawano, że podstawowym członem definicji, na którym przeprowadzano operacje probabilistyczne w typowaniu hegemona, jest rasa. Doświadczenie z Ataryjczykami przekreślało jednak ten pewnik. Przyrównać je można było do rewolucji w naukach fizycznych, gdy dokonano rozbicia niepodzielnego, jak sądzono, atomu. Różnica w porównaniu obecnych zasad z poprzednimi założeniami teorii rozwoju była zasadnicza, lecz równocześnie bardzo subtelna. Jej subtelność polegała na tym, że pozornie rola hegemona przypadała reprezentantom tej samej rasy. Ale tylko pozornie. Mimo tożsamości genetycznej, monolityczności pochodzenia, mutująca i odrywająca się część populacji stawała się nową rodzajowo rasą. A to niosło ze sobą określone konsekwencje. Dla nowej rasy dwa założenia teorii nie traciły aktualności. Tendencja do ekspansji, związana z koniecznością walki o uzyskanie i zachowanie hegemonii, zmusi mutanta, przynajmniej w pierwszej fazie, do działania wybiórczego. A to oznacza, że skieruje on uwagę przede wszystkim na rasę stwarzającą potencjalnie najpoważniejsze niebezpieczeństwo dla jego panowania. Nietrudno było określić, przeciwko komu skierowana zostanie cała moc uderzenia. Clark wiedział, ze w tej fazie mutant uświadomi sobie swoją inność i że żadne sentymenty nie powstrzymają go w dążeniu do eliminacji zagrożenia swego bytu. Nowa ludzkość odetnie się od pnia, z którego wyrosła, i zniszczy go jako obcy, nieuchronnie wrogi element rzeczywistości. Clark przeprowadził syntezę tych rozważań i zawarł ją w krótkim, lapidarnym wręcz nakazie: nie wolno tolerować tego, co obce. Tak więc ustalenie elementu obcości było wyznaczeniem punktu krytycznego, progu tolerancji, od którego chcąca utrzymać swoją hegemonię rasa winna działać bezwzględnie wobec stwarzającej zagrożenia dla jej panowania innej rasy. I teraz Clark posiadał już pełną motywację dla założonego pierwotnie programu postępowania wobec Ataryjczyków. W chwili jego ustalania działał w zasadzie intuicyjnie, aczkolwiek w zgodzie z duchem „Program Rozwoju”. Przebieg wydarzeń uzmysłowił mu w całej pełni, że ten „Program” był spójnym, przewidującym wszelkie możliwości sytuacyjne algorytmem działania. Wzrósł jego podziw dla tych, co go stworzyli, a nadto odczuł głęboką radość, że ślepa wiara w „Program”, którą mu zarzucano, była w pełni zasadna. Powrócił spojrzeniem do rozsypanych wokół stołu członków Zespołu. Ale czy to był nadal Zespół? Funkcjonariusze, jakby unikając wzajemnych spojrzeń, siedzieli z pochylonymi głowami, rozmyślając w odosobnieniu. Przerwał tę beznadziejną ciszę. Zwrócił się do Polańskiego, którego atak na Notalpa pozwalał zakładać Clarkowi, że znajdzie w nim sojusznika: - Jakie jest twoje zdanie, Polański, o obecnej sytuacji? Tamten zmęczonym ruchem podniósł głowę, spojrzał na kolegów i odpowiedział bez przekonania: - Musimy opracować nowy program... - Warianty programu? - ostrym głosem przeciął Clark. Ton tego pytania nie pozostawiał wątpliwości, że zwraca się obecnie do wszystkich. Drgnęli, unieśli głowy, ale żaden z nich nie zamierzał przerwać zapadłego ponownie milczenia. Głos Clarka stał się zjadliwy i obrażający: - Kim wy, do ciężkiej cholery, jesteście?! Funkcjonariuszami „Gezilu” czy może uczestnikami niedzielnej wycieczki na Marsa? Przypominam. Zostało nam postawione ultimatum niosące zagrożenie nie tylko dla naszego życia, ale przede wszystkim dla podstawowych interesów ludzkości. Czy mam wam przypominać, że „Gezil” oznacza w pełnym brzmieniu Grupę Zabezpieczenia Interesów Ludzkości?! Jeżeli to do was jeszcze nie dotarło, żądam, jako obrany przez was przewodniczący tego Zespołu, kategorycznego zadeklarowania się, czy zamierzacie nadal brać udział w tej akcji. Wszystkie głowy uniosły się równocześnie, a w spojrzeniach, które wparły się w Clarka z ogromną mocą, zaczęła dojrzewać wizja konsekwencji mających paść za chwilę odpowiedzi. Zdali sobie sprawę z tego, że każde „nie” spowoduje nieuchronny ruch autora po równi pochyłej, którego rezultatem ostatecznym będzie Trista. Clark nie dał im czasu na rozważania. Nazwiska poczęły padać z jego ust jak ostre smagnięcia biczem: - Mazzini? - Tak. - Polański? - Tak. - Eckermann? - Tak. - Smysłow? - Tak. - A teraz - kontynuował Clark, przechodząc do porządku nad wynikami tej spontanicznej deklaracji - warianty programu. Kto zamierza je przedstawić? - Sprawa jest trudna, ale masz rację, Clark, My jesteśmy od trudnych spraw. Możemy za punkt wyjścia obrać następujące możliwości. Po pierwsze: możemy oświadczenia Ataryjczyków nie przyjmij do wiadomości i wezwać ich ponownie do pertraktacji. Przy tym założeniu pozostajemy na orbicie i oczekujemy na ich decyzję. Po drugie: uznajemy, że ich oświadczenie jest definitywne i wiążące obie strony. W tym wypadku widzę dwa warianty programu naszych działań. Pierwszy z nich winien zakładać pozostanie na orbicie i oczekiwanie na kroki Ataryjczyków. Jeżeli zostaniemy zaatakowani, możemy ujść w przestrzeń, aby powiadomić Radę albo wezwać Eskadrę i dać im ostrą nauczkę. W drugim wariancie zakładam natychmiastowe ujście w przestrzeń celem powiadomienia Rady o wynikach naszej akcji. I po trzecie, Clark, możemy od razu, nie czekając na zaczepkę, przystąpić do udzielania im lekcji - zakończył Polański. - Czy ktoś zamierza przedstawić inne warianty - rzucił Clark. Nie było odpowiedzi. Wobec tego Clark zwrócił się do Polańskiego: - W jakim zakresie ma być przeprowadzona ta lekcja? Polański odpowiedział natychmiast: - Zniszczenie ich Eskadry Obrony i zajęcie bazy na Unusie. Clark powiódł powoli oczyma po napiętych twarzach członków Zespołu i jego spojrzenie spoczęło na rezydencie ataryjskim, Dralu. - Miałeś możność, Dral - zwrócił się do niego - śledzić przebieg dzisiejszych wydarzeń. Nie będę cię jednak pytać o opinię czy warianty programu. Chcę, abyś udzielił nam kilku dodatkowych informacji. - Słucham. - Według twego rozeznania, jak daleko posunięte są prace Ataryjczyków nad urządzeniami teleportacyjnymi? - Są ukończone. Próbny rozruch planowany na jutrzejszy dzień. Słowa Drala wywołały gwałtowne poruszenie wśród Zespołu, ale Clark uciszył je następnym pytaniem: - Jaki jest programowy zasięg i zdolność przenośna tych urządzeń? - Zasięg nieograniczony. Zdolność przenośna - do masy rakiet bojowych typu „Konstelacja”. - Ile rakiet tego typu mogą wyekspediować w ciągu godziny ziemskiej? - Sześćdziesiąt sztuk. Co minutę jedną. Clark nie znał uprzednio tych danych, ale przewidział, że to właśnie usłyszy, bo nic innego zgodnie z jego programem, nie usprawiedliwiłoby takiego zachowania Ataryjczyków. Byli pewni swojej przewagi i dlatego postawili Zespołowi ultimatum. Mimo powagi sytuacji i braku czasu zwrócił się ironicznie do Polańskiego: - Jak sądzisz - zapytał - kto komu da lekcję? I ile czasu nam do niej zostało? Krótkie milczenie tamtego wystarczyło mu za odpowiedź. Przeszedł do rzeczy: - Zamierzam przedstawić mój program - powiedział. - Zawiera się on tylko w jednym wariancie. Bez żadnej zwłoki Eskadra musi przypuścić atak anihilacyjny na Atarę. Spodziewali się tego, ale mimo to byli wstrząśnięci. Nie czekając na protesty, ciągnął szybko: - Zostawiam was samych w celu przegłosowania, za jakim wariantem się opowiadacie. Nie mamy czasu. Za pół godziny delegacja powróci na planetę, a więc za pół godziny i jedną minutę my będziemy mogli odłożyć do wieczności zabawę w wybór wersji programu, a Ziemia obudzi się ze snu niewiedzy pod atakami statków bojowych Ataryjczyków. To pod rozwagę. Niemniej zgodzę się na wariant programu, który zaakceptuje większość. Jednak niezależnie od ostatecznej wersji musimy nawiązać łączność z Eskadrą. Z kabiny nawigacyjnej połączę się z wami, aby zapoznać się z dokonanym wyborem. Wybiegając z biblioteki, kątem oka uchwycił ich zdumione, przerażone twarze. W kabinie nawigacyjnej jego sprawne palce bezbłędnie odnajdywały właściwe przyciski i dźwignie. W pierwszym rzędzie zablokował wyjścia z biblioteki i odciął od niej kanały łączności zewnętrznej. Następnie wywołał Głównodowodzącego Eskadry i czekając na odpowiedź uruchomił wewnętrzną sieć audiowizualną. Ujrzał wnętrze biblioteki i siedzący przy stole Zespół. Gdy go spostrzegli na ekranie, głos zabrał Smysłow: - Wybraliśmy wariant drugi, Polańskiego, Clark. Twój wariant to tylko hipoteza, obłąkańcza hipoteza. Nie możemy dopuścić się zbrodni na milionach ludzi. Clark uśmiechnął się gorzko. O jakich ludziach ty mówisz, głupcze? - pomyślał. Wywołał ponownie Eskadrę, a potem zwrócił się do zespołu: - Zapomnieliście o jednym: „Program” ma służyć Człowiekowi przez duże „C”, a nie ludziom, choćby w ilości milionowej. Zresztą, wasz wybór nie ma już żadnego znaczenia. Zdecydowałem przystąpić do realizacji mojego programu. Widział jeszcze, jak z wściekłością rzucili się ku drzwiom, jak poczęli się miotać wśród przełączników łączności zewnętrznej. Słyszał stek przekleństw pod swoim adresem, z których najczęściej padało: „Modliszka”, z najbardziej ohydnymi dodatkami. Wyłączył głośnik, zostawiając im jednak możność słyszenia i widzenia tego, co się dzieje w kabinie nawigacyjnej. Głównodowodzący Eskadry, komandor Alef, pojawił się na ekranie komunikatora. Jego męska twarz emanowała spokojem i siłą. Clark przystąpił do finalizacji programu.- Komandorze - powiedział, patrząc z uwagą na tę niewzruszoną twarz - tu funkcjonariusz „Gezilu”, Clark, z Zespołu nr 21 wyznaczonego do przeprowadzenia operacji w rejonie Atary. Zakończyliśmy realizację wyznaczonego zadania. Na zasadzie artykułu 386 księgi dziesiątej „Programu Rozwoju” i w zgodzie z posiadanymi pełnomocnictwami nakazuję: przystąpić, dokładnie w dziesięć minut od zakończenia naszej rozmowy, do ataku anihilacyjnego na planetę Atarę przy użyciu głowic z szybkością nadświetlną. Czy pan zrozumiał rozkaz? Twarz tamtego nawet nie drgnęła. Beznamiętnym głosem powtórzył rozkaz, a potem zażądał, zgodnie z procedurą, jego powtórzenia. Clark zadośćuczynił żądaniu i nie tracąc czasu usiadł przy pulpicie sterowniczym. Wykreślił trajektorię lotu, wprowadził dane do komputera i uruchomił operację startu. Widział na ekranie, że sygnał syreny uprzedzającej start rzucił wszystkich funkcjonariuszy na fotele. Pospiesznie zapinali pasy, przeklinając przy tym w bezsilnej wściekłości. Automat kończył odliczanie. Clark poczuł, że nieznaczna siła delikatnie wciska go w fotel, a potem przed oszkloną gondolą kabiny przesunęła się tarcza Atary, by po chwili ustąpić miejsca zimno błyszczącym gwiazdom. Opuszczali układ. W siódmej minucie lotu wyłączył blok napędowy i ustawił statek w dryf na kursie ku odległej Soi. Opuścił osłony termiczne na oszkloną kopułę gondoli i włączył ekran wizji pośredniej. Atara była dalekim, błyszczącym dyskiem. Clark czekał. Sekundy przedłużały się w wieczność. I nagle ten niknący w dali dysk począł błyskawicznie puchnąć, przechodząc w nad-bąbel rozszalałej światłości. Clark wyłączył e-kran. Nawiązał łączność z komandorem Alefem, polecając mu wziąć kurs na Układ Słoneczny. Alef przyjął polecenie, oświadczając równocześnie, że aż do bazy marsjańskiej statek Zespołu poprowadzą jego ludzie. A więc zostanę oskarżony - pomyślał Clark. Nie przeciwstawiał się jednak decyzji komandora i przyjął na statek obcą załogę. Każdy działa według nakazanego programu - dorzucił jeszcze w myślach, gdy wyznaczono mu na czas lotu oddzielną kabinę. Rozprawa Clarka odbyła się na Ziemi przed Radą Ogólnoludzką. Przewidział to, bo sprawa miała zbyt zasadniczy charakter, aby jej rozpatrzenie powierzyć Kolegium Arbitrów „Gezilu”. Broniło go trzech adwokatów, najlepszych specjalistów w prawie galaktycznym. Jednak program działania zrealizowany w operacji atarskiej, który Clark przedstawił wraz z nadbudową motywacyjną, stał się najlepszym orężem obrony. Clark został oczyszczony z zarzutów, a Rada Ogólnoludzka przyjęła dwa jego wnioski: pierwszy dotyczący zmian zasady typowania hegemona i drugi mówiący o rozszerzeniu więzi planet Układu Solarnego z innymi światami zasiedlonymi przez ludzi. W praktyce wprowadzenie w życie drugiego postulatu sprowadzało się do takiego nasycenia tych planet informatorami „Gezilu”, że każda działalność przeciwko Unii skazana byłaby z góry na niepowodzenie. Te wnioski zaprezentował Clark podczas przewodu sądowego. Dwa dalsze zyskały aprobatę w dużo węższym gronie, składającym się wyłącznie z członków Rady - Ziemian i kierownictwa „Gezilu”. Pierwszy dotyczył zmian profilu szkolenia funkcjonariuszy „Gezilu”. Doświadczenie ataryjskie Clarka było wskazówką, że istnieje kategoria ludzi, którzy w jego rozumieniu bezbłędnie wyczuwają „obcość”. Ci ludzie, wykrywani za pomocą specjalnych testów, odbywali ćwiczenia usprawniające tę właściwość. Zgodnie z sugestią Clarka wchodzili oni w skład zespołów z głosem decydującym. Drugi postulat Clarka dotyczył budowy, dla potrzeb „Gezilu”, urządzeń do sterowanej teleportacji. Przyjęcie i wprowadzenie w życie tych wniosków objęto najściślejszą tajemnicą. Dzięki Clarkowi „Gezil” osiągnął szczyt potęgi. Nie było społeczeństwa w galaktyce, którego „Gezil” za pośrednictwem teleportowanych agentów nie mógłby poddać natychmiastowej inwigilacji. To wszystko miało miejsce przed wykryciem specyficznej cechy tej przeklętej planety, na której teraz tkwił z Harrisonem. Od przynajmniej stulecia eksploatowano na niej złoża poszukiwanych minerałów i do tej pory nie było żadnych sygnałów uprzedzających o niebezpieczeństwie. Najgorsze było to, że nie zdołano sprecyzować nawet charakteru tego niebezpieczeństwa. Nie wiedziano przede wszystkim, czy w ogóle emanacja planety niesie jakiekolwiek zagrożenie dla ludzkości. Pierwszymi symptomami, które zwróciły uwagę „Gezilu” na to, że coś jest nie tak w tym rejonie Galaktyki, były raporty lekarzy badających znajdujące się już na planetach macierzystych obsady stacji interesującego ich obszaru. Uwagę lekarzy zwróciło nietypowe zachowanie się tych ludzi, sygnalizowane przez ich rodziny i współpracowników. W zasadzie różnica w zachowaniu była tak nieuchwytna, że mogła być wykryta tylko przez osoby na co dzień z nimi przebywające. Jako charakterystyczny objaw zaobserwowano u wszystkich badanych nieznaczne przechylenie głowy na bok i towarzyszące temu skupienie, jak przy nasłuchiwaniu. Komisja Ochrony Zdrowia postanowiła rozpatrzyć kompleksowo wszystkie zgłoszone przypadki. Szokujący dla lekarzy był fakt, że wszyscy badani na zapytanie wprost, czego słuchają, odpowiadali bez wahania to samo: muzyki. Poza tymi objawami nie wykryto u nikogo z nich żadnych zaburzeń w funkcjonowaniu organizmu. Zmiana, i to dość znaczna, którą najbliżsi ocenili jako zmianę na lepsze, nastąpiła jednak w ich charakterach. Stali się przyjaźni w stosunku do otoczenia, życzliwi i chętni do niesienia pomocy. Nie wszyscy reprezentowali te cechy przed wyjazdem. I jeszcze jedno: wszelka brutalność i przemoc działały na nich przygnębiająco, lecz poddawali się im bez żadnego oporu. Taki był stan wiedzy o tym problemie, gdy raport Komisji Ochrony Zdrowia dotarł do „Gezilu”. Sprawę powierzono Clarkowi. Pierwszym zadaniem, które Clark wyznaczył w opracowanym programie postępowania, było ustalenie, czy obserwowane objawy rzeczywiście nie znajdują uzasadnienia w zaszłych w organizmie zmianach. Wychwycenie tych zmian, dotąd nie wykrytych, byłoby stwierdzeniem przyczyny, a zatem stworzyłoby szansę zastosowania skutecznej terapii. W tym celu Clark zorganizował w jednej z opuszczonych baz „Gezilu” na Marsie Ośrodek Medyczny, do którego ściągnął najlepszych praktyków różnych specjalności. Uzyskał zgodę Rady na zakwaterowanie w Ośrodku wszystkich osób, u których stwierdzono objawy „choroby muzycznej”. Nadto zarezerwował we wszystkich planetarnych centrach telewizyjnych czas dla codziennego komunikatu podającego te objawy i wzywającego do zgłaszania ujawnionych przypadków. Ten ostatni zabieg był środkiem do realizacji drugiego programowego zadania. Clark potrzebował informacji o jak największej ilości przypadków, aby móc ustalić rejon Galaktyki, w którym choroba brała początek. Początkowo badania prowadzone przez Ośrodek Medyczny dały odpowiedź negatywną na zakładany wariant, że przyczyną objawów „choroby muzycznej” winny być zmiany organiczne u badanych. Była to przeszkoda, która zmuszała Clarka do opracowania nowego programu postępowania. Ale tym razem dopisało mu szczęście, potwierdzając trafność przyjętych założeń. Jeden z psychiatrów, analizując elektroencefalogramy badanych, zwrócił uwagę na to, że falogramy rytmu alfa są w szczególny sposób modulowane. Wnikliwe analizy wykazały, że sprawcą tych korekt nie jest rytm beta, naturalny adwersarz rytmu alfa, lecz inny, nieznany dotąd prąd czynnościowy kory mózgowej. Ten nowy rytm, nazwany roboczo rytmem delta, był wykrywany nad płatami potylicznymi tylko w czasie występowania zewnętrznych objawów „choroby muzycznej”. To stwierdzenie było jednak niewystarczające. Posiadane aparaty do badania prądów czynnościowych nie były w stanie dokonać zapisu czystego rytmu delta. W tym celu podjęto się budowy nowej aparatury, co po wielu nieudanych próbach uwieńczone zostało sukcesem. Badania wykresu czystego rytmu delta ujawniły jego zaskakującą strukturę. Przede wszystkim częstotliwość prądu czynnościowego tego rytmu zawarta była w niewyobrażalnym przedziale od 16 do 20 000 herzów. Drugą właściwością rytmu delta ukazaną przez wykres była jego harmonijność. Wykres miał strukturę regularnej sinusoidy o zmiennych, lecz w uporządkowany sposób zmieniających się amplitudach. Szczególną jego cechą było to, że wierzchołki amplitud były łagodnie zaokrąglone, a nie strzępiasto-iglaste, jak w wykresach innych rytmów. Te cechy wykresu wywołały natychmiast u wszystkich skojarzenie z harmonią muzyczną. Kierowany tą sugestią Clark polecił wprowadzenie wzmocnionych prądów czynnościowych rytmu delta do syntetyzatora dźwięków. Otrzymał szokujący rezultat. Z głośników popłynęły zorganizowane dźwięki o niesamowitej melodyce i harmonii. Wrażenie ich niesamowitości wypływało z niewiary, że może istnieć muzyka tak doskonale wyrażająca ludzką ideę piękna. Clark, zasłuchany w melodię, począł odczuwać ogarniający go wszechwładnie spokój, który stał się źródłem niczym nie ograniczonego altruizmu dla całego świata. Potem wplatać się w to wszystko poczęło, uwolnione z okowów podświadomości, uczucie radości, wyzwalając w duszy stan słodkiego, stonowanego uniesienia. Clark miał wrażenie, że płynie swobodnie w przestrzeni wypełnionej aromatem delikatnych, egzotycznych kwiatów i przesiąkniętej drżącą poświatą pastelowych barw. Zaczął uświadamiać sobie nierozerwalną jedność ze wszystkim, co go otacza. I wtedy muzyka umilkła. Clark pierwszy powrócił myślami do rzeczywistości. Wokół niego stali zasłuchani ludzie z charakterystycznie przechylonymi na bok głowami. Natychmiast zabezpieczył wszystkie falogramy rytmu delta i wyznaczył ścisły, trójosobowy zespół do prowadzenia dalszych badań medycznych. Pozostałych pracowników Ośrodka Medycznego wycofał z pracy, pozostawiając ich jednak jako grupę kontrolną do badań. Grupę tę podzielił na dwie części. Jedna z nich składała się z ochotników, którzy w imię dobra nauki poddawani byli seansom muzyki odtworzonej z prądów czynnościowych rytmu delta, druga natomiast muzyki więcej nie słuchała. Tak zatem Clark dysponował trzema grupami osób, których stany organizmów poddawane były badaniom porównawczym. Kontrola medyczna nie przyniosła jednak spodziewanych wyników. U żadnej z biorących udział w eksperymencie grup nie wykryto najmniejszych zmian ustrojowych. Natomiast badania porównawcze dotyczące objawów „choroby muzycznej” dały następujące rezultaty: grupa pierwsza - mimo stosowania różnorodnej terapii objawy nie ustąpiły; grupa druga, poddawana seansom muzycznym - trwałych objawów „choroby muzycznej” nie stwierdzono; grupa trzecia - nie stwierdzono żadnych objawów chorobowych. Z wyników tych badań Clark wyciągnął jeden podstawowy wniosek, rytm delta był objawem zapisu dokonanego bezpośrednio w neuronach mózgowych, z tym jednak, że ośrodkiem nośnym kodu nie były fale dźwiękowe. Idąc za powyższym wnioskiem, Clark przeprowadził mowy eksperyment: wtopił, za pomocą przetwornika elektromagnetycznego, matrycę prądów czynnościowych rytmu delta w zwoje mózgowe dwóch psów. Tym razem założenie eksperymentu zostało potwierdzone. U psów uzyskano słabe objawy „choroby muzycznej”. Odkrywszy, jak sądził, metodę jej wywoływania, Clark skupił się na drugim zadaniu postawionym w programie. Musiał ustalić źródło fal wywołujących „chorobę muzyczną”. Za dane wyjściowe do rozwiązania problemu posłużyły mu statystycznie potraktowane przypadki choroby ujawnione przez lekarzy lub zgłoszone w odpowiedzi na komunikaty telewizyjne. Clark nanosił je na ogromną mapę Galaktyki i w krótkim czasie stwierdził, że centrum zagrożonego rejonu stanowi niewielka planeta o nazwie Dalila, zagospodarowana około stu lat temu. Krążyła ona wokół czerwonego karła, wśród gwiazd skupionych blisko jądra Drogi Mlecznej. Z rutynowej raczej perfekcji niż z zamierzenia celowego zażądał akt personalnych wszystkich osób dotkniętych chorobą. Badając te akta stwierdził, że stosowana przez niego metoda synchroniczna nie odda rzeczywistego stanu rzeczy. Podstawowym założeniem tej metody było ujmowanie zachodzących zjawisk w sposób statyczny, w określonym momencie czasowym. Takie założenie usprawiedliwiał w pewnej mierze przypuszczalny charakter tajemniczej emanacji. Błąd Clarka tkwił w tym, iż uznał on, że emanacja ma określony, niezmienny czasowo zasięg. Akta personalne mineraloga Sekoto wprowadziły go na właściwy trop. Sekoto przebywał trzykrotnie w zagrożonym rejonie, i to już wówczas, gdy sprawa „choroby muzycznej” była powszechnie znana. Cały ślad stanowiły przedziały czasowe między kolejnymi bytnościami oraz odległości badanych przez niego systemów planetarnych od epicentrum, którym była Dalila. Każda kolejna wyprawa Sekoto obejmowała obiekty coraz dalsze od epicentrum. Zachorował dopiero podczas trzeciej wyprawy. Clark ustalił jednak, że ludzie przebywający później w badanych systemach zapadli na chorobę i wyglądało to tak, jakby Sekoto uciekał nieświadomie przed złowieszczą emanacją. Casus Sekoto miał, jak to stwierdzono, tysiące swoich odpowiedników. Zbadanie ich umożliwiło oznaczenie z dużą precyzją szybkości przemieszczania się czoła fali. Określała ją liczba wielkości 100 000 km/sek. Liczba ta była zaskoczeniem. Wyliczenia powtarzano wielokrotnie różnymi metodami, ale wynik otrzymywano zawsze ten sam: 100 000 km/sek. To zaś wykluczało udowodniony, jak się wydawało, elektromagnetyczny charakter emanacji. Lecz nie był to jedyny efekt zastosowanej w przypadku Sekoto metody diachronicznej, którą Clark wprowadził w miejsce uprzednio stosowanej. Posługując się nią odkrył nadto, że element czasowy ma w tej sprawie jeszcze jedną funkcję. Zwróciło uwagę Clarka to, że załogi promów kosmicznych dostarczających w zagrożony rejon obsady stacji planetarnych i zaopatrzenie nie wykazywały objawów choroby, jeśli ich pobyt trwał tam nie dłużej niż dwa tygodnie. Wielokrotność pobytu nie zmieniała stanu rzeczy. Równocześnie z prowadzonymi przez Clarka badaniami w zaciszu stacji marsjańskiej rejon Dalili przeczesywały wyspecjalizowane w wykrywaniu symptomów rozumnej działalności Zespoły „Gezilu”. Komunikaty przez nie nadesłane wykluczyły obcą ingerencję. To było niepojęte. Przez cały czas rozwiązywania tego problemu towarzyszyło Clarkowi przekonanie, że sprawcą „choroby muzycznej” jest jakaś obca, nieznana świadomość. To przekonanie opierał na jednym, jakże jednak znaczącym według niego, aspekcie sprawy. Był nim rodzaj wywołanej emanacją muzyki. To jej doskonałe dopasowanie do mentalności ludzkiej, do przeczuwanego ideału piękna znamionowało czyjąś celową działalność. A ten cel wynikał jasno z opracowanego przez Clarka programu postępowania, według którego, jak sądził, działali Obcy. Zakodowany w mózgach ludzkich, opierający się wszelkiej terapii rytm delta powodował, że tracili oni wszelką agresywność, bojowość i wręcz instynkt samozachowawczy. Wyzwolony w tych ludziach na niepojętą skalę altruizm stałby się w godzinie próby ich największym wrogiem i pozwoliłby zawładnąć agresorom całym ludzkim dziedzictwem. Ale do tego on, Barry Clark, nie dopuści. Nie na darmo doprowadził do uznania prawa progu tolerancji, nazywanego powszechnie prawem Clarka. Nie na darmo, chroniąc interesy Człowieka, niszczył i dławił wszelką obcość, choćby kamuflowaną pochodzeniem krwi z krwi i ciała z ciała. Na dnie tego przekonania rodziły się jednak wątpliwości. Gdy dochodziły do głosu, burzyły całe pragmatyczne znaczenie jego prawa. Zgodnie z nim bowiem atrybut obcości przysługiwał jedynie Intelektowi, Świadomości. Jeśli zatem to „coś” propagujące nieznane fale nie jest Świadomością, bezprzedmiotowe staje się pytanie o cel jego działania. A jeżeli to „coś” jest czymś naturalnym, koniecznością wypływającą ze struktury Kosmosu, to czy on, Barry Clark, może zarzucić Kosmosowi celowość działania i wystąpić przeciwko niemu ze swoim prawem? I za przyczyną tych właśnie wątpliwości tkwił teraz na Dalili, obcując od pięciu dni z porażonym „chorobą muzyczną” Harrisonem. Sprowadzone przez niego urządzenia zebrały morze informacji o wszelkich cechach tej planety, lecz nie uchwyciły jednego: śladu emanacji niosącej w sobie katastroficzny dla ludzkości rytm delta. Jedno zdołał wykluczyć: działanie innej Świadomości. Clark zdecydowanym ruchem podniósł się ze schodka i z przeświadczeniem o słuszności podjętej decyzji powrócił do baraku. W dwie godziny później siedział już z Harrisonem na statku Eskadry Sił Kosmicznych przed ekranem wizji pośredniej i obserwował wybuch supernowej - pożegnanie Dalili z Kosmosem. Powrócił jeszcze na moment myślą do problemu, przyjmując jako jedno z jego rozwiązań głoszony przez dawnych filozofów pitagorejskich pogląd o dźwiękach towarzyszących ruchowi planet, tak zwanej harmonii sfer, ale zarzucił ten temat. Bo dla bytu jego i dla bytu prawdziwej ludzkości nie miało to żadnego znaczenia. A o tym najlepiej wiedział właśnie on, anioł stróż świetlanej przyszłości Człowieka, odkrywca Drugiego Progu Tolerancji, Drugiego Prawa Clarka, które brzmiało: Nie można tolerować niczego, co niezrozumiałe. Uśmiechnął się zwycięsko do dalekich gwiazd, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Czuł się w zgodzie z najważniejszą na tym świecie rzeczą: duchem i literą Programu Rozwoju Ludzkości. POSŁANIEC Żółto-czerwona gwiazda zapadała wolno za widnokręgiem, unosząc z sobą resztki zimnego światła pełgającego anemicznie po postrzępionych szczytach skalnej wyżyny okalającej ze wszech stron betonową pustynię. Człowiek-Ur przedzierał się ostrożnie swoim Pojazdem przez zarzucony ułomkami skalnymi wąwóz, zważając bacznie, aby paraboliczne płaszczyzny kolektorów bez przerwy były oświetlane niknącymi promieniami podstarzałego Słońca. Westchnął z ulgą, gdy przez szybę wizjera zamigotał daleki jeszcze, ale już widoczny poblask betonowej płaszczyzny. Spojrzał na skalę dalmierza, a potem skontrolował stan napięcia akumulatorów. Zdążę dojechać - pomyślał zanim ten czerwony arbuz zniknie zupełnie. Przymknął oczy i raz jeszcze poddał analizie powody swojej decyzji. Przebył tego dnia ponad sześćset kilometrów, dążąc do tego nieużywanego od wieków kosmodromu. Mógł pozostać w hermetycznej pieczarze przy biegunie północnym i gromadzić w ciągu długiego dnia ochłapy energii słonecznej, aby potem przez równie długą noc wegetować, oczekując na ponowny dzień. Byłby tak postąpił, gdyby nie dwa zdarzenia. Po pierwsze w niedalekim sąsiedztwie osiedlił się inny Człowiek. Człowiek-Ur próbował natychmiast określić zasoby jego energii, ale tamten, podobnie jak on sam, otoczył się polem zakłócającym. W tym stanie rzeczy żaden z nich nie mógł liczyć na rzetelność wskazań penetratorów. Utrzymywanie pola zakłócającego pochłaniało również, choć niewielkie, zasoby energii. Ta sytuacja mogła doprowadzić do zachwiania tak dotąd doskonale wyważonego bilansu energetycznego i w rezultacie do naruszenia ostatecznej rezerwy mango. Mógł, co prawda, zaatakować intruza i zdobyć jego zasobnik mango, ale gdyby nadzieja, że przeciwnik jest słabszy okazała się iluzją, byłby to ostatni atak w jego życiu. Drugą przyczyną podjęcia tak dalekiej drogi były narowy tej cholernej gwiazdy. W ostatnich miesiącach polarnego dnia Człowiek-Ur zauważył, że jej promieniowanie staje się niestabilne. Natężenie światła wykazywało nadto nieznaczny, ale stały spadek. Obliczył, że gdyby ta tendencja się utrzymała, już w przyszłym roku musiałby sięgnąć do rezerwy mango, gdyż nie zdołałby zrównoważyć bilansu energetycznego. Biorąc pod uwagę te przyczyny, zdecydował się opuścić swoje siedlisko. Wiedział jednak o tym, że katalizatorem jego decyzji była nadzieja, którą wiązał z posiadaną mapą. Zdobył ją dwa lata temu, gdy przebywał jeszcze na pustyniach pasa równikowego. Pamiętał ten wieczór w najdrobniejszych szczegółach. W gasnących jak dzisiaj promieniach słońca obserwował ruiny rozległego miasta - ciche i nieuchwytnie złowrogie. Nie zauważył żadnego ruchu, nie wykrył żadnego źródła energii, ale coś, chyba intuicja, wstrzymywała go przed wstąpieniem między te betonowe kikuty. Odczekał do zachodu słońca i rozwiązując alternatywę: iluzoryczne niebezpieczeństwo lub przebywanie na otwartej przestrzeni w przenikliwym wietrze oziębiającym jego Pojazd, wybrał to pierwsze. Przedsięwziął wszelkie środki ostrożności i w pełnej gotowości do odparcia ewentualnego ataku zanurzył się w rumowisko. Chyłkiem przemykał pod ścianami rozpadających się budynków, szukając schronienia przed potęgującym się wiatrem. Przez cały ten czas zsynchronizowane z jego zmysłami czujniki Pojazdu penetrowały otoczenie, zabezpieczając go przed nagłym napadem. Po półgodzinnej wędrówce wśród ruin znalazł odpowiednie miejsce. Uprzednio mieściła się tu zapewne jakaś fabryka. Kolumny wspierające strop ginęły wysoko w górze, zawalone u swych podnóży gigantycznymi odłamami betonu i rdzewiejącymi szczątkami jakichś urządzeń. Umieścił się z Pojazdem w jednej z głębokich kotlin wśród tych resztek przebrzmiałej przeszłości, i jak zwykle poddał analizie stan bezpieczeństwa. Ciągły niedostatek energii zmuszał go do rezygnacji, także w czasie snu, z utrzymywania Pojazdu w pełnej gotowości rozpoznawczo-bojowej. Tym razem postanowił zachować minimum ostrożności i wyłączył tylko osłonę siłową. Bezpieczeństwo w czasie snu zapewnić mu miały czujniki penetracyjne. Ustawił stymulator dopływu energii do organizmu na poziomie przetrwalnikowym i pogrążył się we śnie. Czujniki uprzedziły atak. Gdy wrócił do świadomości, zastał Pojazd w pełnej gotowości obronnej. Pole siłowe otaczało go nieprzenikliwym kokonem, a dezintegratory bojowe wymierzyły w cel. Był nim Człowiek. Trzymanym w ręce reflektorem omiatał Pojazd, niezrażony bynajmniej widokiem skierowanych na niego dezintegratorów. Człowiek-Ur nie zaatakował. Dane dostarczane przez czujniki przeczyły takiej konieczności. Intruz nie posiadał przy sobie nawet dezintegratora ręcznego, a czujnik mango nie wykrył jego zasobów. Atak byłby stratą energii bez żadnych zysków. Człowiek-Ur od dawna nie był w takiej sytuacji. Wytworzony przez wieki twardej walki odruch nakazywał, by bezzwłocznie atakować każdego napotkanego Człowieka, jeżeli istniała szansa na zwycięstwo. Dzięki temu żył jeszcze, a jego zasobnik mango nigdy nie świecił pustką. Tym razom podporządkował się logice ekonomiki. Tamten stał nadal spokojnie. Człowiek-Ur wybił w osłonie siłowej kanał kontaktu telepatycznego i rzucił pytanie: - Kim jesteś? Odpowiedzią była prośba o porozumienie wokalne. Zdziwiony spełnił ją i w ogromnej hali zadudnił głos automatu translacyjnego powtarzającego pytanie. - Trudno odpowiedzieć na to w kilku słowach, ale chciałbym, abyś od razu wiedział, co tu robię. Czekam na ciebie. Człowiek-Ur drgnął i jego ręka silniej przywarła do przycisku dezintegratora. Zasadzka. Ilu ich jest i gdzie są? - pomyślał. Całym sobą zespolił się z czujnikami, lecz nie wykrył wokół niczego. Powrócił do tamtego, którego określił jako Człowieka-Vox, i dopiero teraz uświadomił sobie, że nie korzysta on z żadnych serwerów wspomagających zmysły. - Wyjaśnij to, co powiedziałeś. - Głos Człowieka-Ur brzmiał w tej chwili spokojnie i pewnie. Jego doskonała pamięć wspomagana selekcjonerem skojarzeń pozwoliła mu zakwalifikować obcego, któremu nadał równocześnie właściwe określenie: Człowiek- Człowiek. Przybysz, jakby się domyślił toku myśli Człowieka-Ur, odpowiedział: - Dobrze, że jeszcze pamiętasz. Oszczędzi mi to uciążliwych wyjaśnień. Musisz jednak pójść ze mną, jeżeli chcesz wiedzieć, dlaczego czekam na ciebie. W zapadłej po tych słowach ciszy daleki poszum wiatru wydał się Człowiekowi-Ur mniej groźny, niż te ponure ruiny wypełnione po brzegi niepewną i złowróżbną ciemnością. Człowiek-Człowiek pierwszy przerwał milczenie: - Proponuję ci to dlatego, że już dłużej nie mogą przebywać na tym mrozie. Jak wiesz, nie jesteśmy tak dostosowani jak wy. A nadto nie masz powodu do obaw. Nasze obyczaje nie uległy zmianie: nadal nie atakujemy Ludzi. Po tych słowach odwrócił się i ruszył w głąb kłębowiska gruzów zalegających halę. Człowiek-Ur po chwili wahania ruszył za nim. Karkołomna eskapada przez rumowisko nie trwała długo. Człowiek-Ur w blasku swoich reflektorów ujrzał tamtego stojącego nad głęboką rozpadliną i dającego mu znaki, aby się zatrzymał. Po chwili dno rozpadliny uniosło się w górę i oczom Człowieka-Ur ukazał się wygodny zjazd do rozległej pieczary, zaznaczony wyraźnie rzędem lamp oświetlających niknący w głębi szyb windy. Estakada jakby wisiała w powietrzu, oplatając ślimaczymi zwojami rusztowanie szybu. Człowiek-Ur nie zareagował na znak obcego wskazującego mu drogę zjazdu. Przeżył przecież ma tej planecie do tej pory tylko dlatego, że nie pozwalał sobie na luksus wiary. Przeanalizował sytuację i podjął decyzję. Powolne jego poleceniom urządzenia Pojazdu błyskawicznie wybrzuszyły pęcherz pola siłowego, zagarniając do swego wnętrza, stojącego na obrzeżu rozpadliny Człowieka-Człowieka. Tamten od razu zrozumiał znaczenie tej akcji, gdyż bez chwili wahania ruszył w kierunku Pojazdu. Człowiek-Ur zamknął za nim właz pojemnika transportowego i natychmiast ścieśnił pole. Potem ruszyli w głąb czeluści. Człowiek-Ur zespolony w jedno z czujnikami, na dwusetnym metrze od poziomu wyłączył ogrzewanie. Temperatura na zewnątrz podniosła się o kilkanaście stopni, ale skład powietrza pozostał bez zmian. Na trzechsetnym metrze zatrzymała go potężna brama. Usłyszał głos Człowieka-Człowieka przekazany z komory transportowej: - Musisz głosem podać hasło: Brzmi ono: „spójnia”. Wiązka głosowa nadana przez Człowieka-Ur uderzyła w monolit zapory. Widział, jak rozsuwa się ona bezszelestnie, ukazując jego oczom rozległą pieczarę wypełnioną błękitną poświatą. Wjechał do niej, zajmując pozycję tuż pod ścianą, za załomem bramy. Znów usłyszał głos Człowieka-Człowieka: - Nie obawiaj się ataku. To, co ci obiecałem na powierzchni, obowiązuje i tutaj. A poza tym jesteś nam potrzebny żywy. Nagle zareagował czujnik mango. Pelengator podawał namiary. Zasobnik z mango zbliżał się do Pojazdu. Wokół zawisła pełna - napięcia cisza. Drugi sygnał nadszedł z czujnika zagrożenia. Z prawej strony Pojazdu rozsunęła się ściana kryjąca dotąd dezintegrator dużej mocy. Wskazywał na to stan pobudzenia mango w jego zasobniku. Człowiek-Ur błyskawicznie ścieśnił pole, choć już w tym momencie wiedział, że jest bez szans. Wartość jego środków bojowych w porównaniu z tymi mocami przedstawiała się żałośnie. W tej chwili Człowiek-Człowiek znów przypomniał o swojej obecności. Jego słowa brzmiały dobitnie, ale uspokajająco: - Zachowaj spokój. Jeśli nie zaatakujesz, nie stanie ci się nic złego. Człowiek-Ur poczuł się spokojniejszy. Jeżeli Człowiek-Człowiek nie jest fantomem - ma zakładnika. Rozluźnił się nieco, aby usunąć stan napięcia spowodowany napływającymi z zewsząd informacjami. Czujnik mango wskazywał, że zbliżający się pojemnik znajduje się już w najbliższym sąsiedztwie Pojazdu. Ujrzał go. Na środek ogromnej sali, wjechał niski Pojazd, na którego platformie stały dwie skrzynie. Jedną z nich rozpoznał po obudowie jako pojemnik mango. W tej chwili dobiegł go głos Człowieka-Człowieka: - Wysłuchaj mnie uważnie. Nadszedł czas, aby ci wyjaśnić, dlaczego zostałeś do nas zaproszony. Zamierzamy przedstawić ci pewną propozycję, a ty dobrowolnie podejmiesz decyzję co do jej akceptacji. W żadnym razie, gdybyś ją odrzucił, nie grozi ci niebezpieczeństwo. Abyś jednak podjął postanowienie w pełni świadomy jego wagi, opowiedzieć ci muszę o przeszłości, bo ona określiła obecną sytuację. Gdy uświadomiłeś sobie tam na powierzchni, jakiej grupy jestem przedstawicielem, zdziwiłeś się. Nie liczyłeś na to, że mogliśmy tak długo przetrwać, tym bardziej że was, lepiej dostosowanych, pozostało tak niewielu. Zaszeregowałeś mnie trafnie, ale przypuszczam, że nie wiesz, jaka była przyczyna podziału Ludzi na dwa zwalczające się początkowo obozy. Nastąpiło to wówczas, gdy Słońce świeciło jeszcze pełnym blaskiem, ale poczęło brakować już źródeł energii. Odkryto wtedy mango - dar niebios. Dar niebios w dosłownym znaczeniu tego słowa, bo od miliardów lat jako meteoryty spadało na naszą planetę. Badania ujawniały jego coraz to bardziej fantastyczne właściwości. Najistotniejsza była ta, że mango zawierało czystą energię i że dzięki odpowiednim katalizatorom można ją było czerpać z niego wprost. Następnie odkryto, że zwierzęta poddane bezpośredniemu wpływowi mango zyskują z niego energię niezbędną do funkcjonowania organizmu. Jak się okazało w dalszych badaniach, energia mango zawierała w sobie jeszcze inną, niewiarygodną właściwość: ustrój zwierząt, po dłuższym jej pobieraniu, przebudowywał się tak, że zbędne się stawały zarówno pokarm, jak i powietrze, konieczne uprzednio do jego funkcjonowania. Nadto energia mango utrzymywała komórki w stanie idealnego zdrowia, a co więcej - regenerowała uprzednio chore. Nie miała też żadnego wpływu na właściwości psychiczne istoty - utrzymywała po prostu zastany stan osobowości. Logiczną konsekwencją wszystkich odkryć był jeden tylko wniosek: energia mango stale pobierana gwarantowała nieśmiertelność. Dzięki tym odkryciom wyjaśniono wreszcie, niezrozumiałe dotąd, przypadki długowieczności niektórych plemion i drzew. Plemiona te żyły, jak udowodniono, w pobliżu wielkich zasobów mango, które swoją energią wspomagało ich procesy życiowe. Drzewa natomiast, dzięki swoim potężnym korzeniom, docierały do skupisk mango położonych w głębokich warstwach podłoża. Stwierdzono, że w obu przypadkach miała miejsce idealna symbioza tradycyjnego sposobu podtrzymywania funkcji życiowych ze wspomagającym go działaniem energii mango. Triumfalne potwierdzenie tych wniosków w eksperymentach ze zwierzętami niższymi otworzyło naturalną koleją rzeczy etap prób z człowiekiem. Ochotnicy znaleźli się wśród naukowców prowadzących badania. Był to z ich strony akt bezinteresownego poświęcenia się dla dobra ludzkości. I wówczas w badaniach nastąpił impas. Potwierdzono wszelkie założenia eksperymentu, lecz natrafiono na barierę reprodukcji. Okazało się bowiem, że działanie energią mango na naczelne powoduje u nich zanik zdolności reproduktorskich. To tragiczne w swej wymowie odkrycie wywołało burzę społeczną na skalę światową. Zarysowały się trzy tendencje co do sposobu wykorzystania mango. Pierwsza wyraziła się w chęci pobierania jego energii na zasadzie symbiozy z organizmem i przedłużania dzięki temu życia ludzkiego. Przy tym rozwiązaniu zachowana zostałaby możliwość odnowy gatunku. Dwie pozostałe skrajnie się od siebie różniły. Jedna odrzucała w ogóle możliwość czerpania energii mango dla przedłużenia życia, wskazując, że jedynym rozsądnym sposobem jej zużytkowania będzie wykorzystanie jej jako źródła napędu maszyn i urządzeń. Natomiast druga sugerowała, że teraz, gdy odkryto wreszcie środek mogący spełnić odwieczne marzenie ludzi o nieśmiertelności, byłoby co najmniej naiwnością rezygnowanie z takiej szansy. Utworzyły się trzy ugrupowania, które w początkowej fazie wiodły spór na płaszczyźnie naukowej. Niebawem jednak, jak zawsze w takich sytuacjach, pojawili się na placu boju ludzie tak zwanego „interesu”. Nie mieli oni żadnych przesądów natury etycznej czy jakiejkolwiek innej. Liczył się dla nich tylko zysk. Opracowali i puścili na rynek czujniki wykrywające mango. Teraz każdy mógł się zająć jego poszukiwaniem. Był to punkt zwrotny w całej sprawie. Już nie rządy państw, nie naukowcy, ale poszczególne jednostki zaczęły decydować o tym, jaki model życia wybiorą. Odwieczna idea nieśmiertelności była zbyt silna, aby wszyscy mogli się jej oprzeć. Sporadyczne początkowo przypadki pełnego wykorzystania energii mango dla stymulacji funkcji organizmu nabrały w niedługim czasie charakteru lawinowego. Tendencji tej oparła się nieliczna grupa, której członkowie nazywali się „Prawdziwymi Ludźmi”. Wiedli oni życie tak, jak przed gorączką mango. Minęło kilkadziesiąt lat. Na świat przestały przychodząc dzieci, a te nieliczne, które widywano, były potomkami „Prawdziwych Ludzi”. Wtedy przyszło opamiętanie. Zaczęto zazdrościć tym, którzy pozostali wierni naturalnemu modelowi życia. Zazdroszczono im przede wszystkim radości płynącej z posiadania dzieci. Mimo że umierali, mimo że odchodzili w niebyt. Zdarzały się próby rezygnacji z energii mango, lecz kończyły się tragicznie. Okazało się bowiem, że organizm, który przez co najmniej pięć lat funkcjonował dzięki niej, ginie, gdy próbuje mu się przywrócić dawany sposób pożywiania się. To wszystko sprawiło, że zaczęła narastać nienawiść do „Prawdziwych Ludzi”. Potem przyszły prześladowania. Aby móc żyć, usunęli się pod powierzchnię Ziemi, gdzie już ich nie ścigano. W końcu nadeszła katastrofa. Pokłady mango, które obliczano na milionlecia, zaczęły się wyczerpywać. Poszukiwania jego złóż na innych planetach Układu nie dały rezultatu. Ziemia przybierała wygląd gigantycznego kretowiska. Ludzie ryli, kopali, aby znaleźć okruch, który jeszcze jakiś czas utrzymałby ich przy życiu. Wtedy nastała era Pojazdów. Przypadki rabunków, napadów i zabójstw w celu zawładnięcia zasobami życiodajnego mango stały się coraz powszechniejsze. Żadne schronienie nie było już dostatecznie bezpieczne. Pojazdy pomyślane zostały jako ruchome twierdze obronne, lecz szybko przedzierzgnęły się w wozy bojowe. Rozpoczęła się wojna wszystkich przeciwko wszystkim. Człowiek-Człowiek przerwał opowieść, jakby zasłuchany w echa dawnych wieków. Po chwili jednak ją podjął: - Społeczeństwo przestało istnieć - kontynuował. - Nawet idea społeczeństwa zatraciła swój sens. Wszechwładnie zapanował indywidualizm. Nie jako idea, bo nikt nie próbował go propagować, ale jako wszechogarniająca praktyka. Skutki tego widzisz dzisiaj, Człowieku. To, że żyjesz, świadczy o tym, że byłeś najlepiej przystosowany do powstałej sytuacji. Z naszego rozpoznania wynika, że pozostało was tylko ośmiu. Ośmiu, nie licząc nas, z dwudziestomiliardowej ludzkości. Znów zamilkł, a Człowiek-Ur wsłuchał się w otoczenie. Żaden z czujników nie sygnalizował zmiany sytuacji. Z prawej dezintegrator, pośrodku sali Pojazd z pojemnikami. Ani śladu ruchu. Ponownie dobiegł go głos Człowieka-Człowieka: - Taka, jak widzisz, była cena nieśmiertelności. Przez długie wieki, potomkowie „Prawdziwych Ludzi”, trwaliśmy pod powierzchnią Ziemi. Wykorzystywaliśmy również energię mango, ale tylko w celach obronnych. Nasze siedliska otoczyliśmy polami siłowymi, a zbudowane przez nas dezintegratory ani razu nie były użyte. I w tym tkwi nasz błąd. Mogliśmy wyjść z tych mor parę wieków temu i rozprawić się z tym stadem rozproszonych wilków, którego jesteś reprezentantem. Mieliśmy na to dość siły. Zyskalibyśmy wówczas czas na przygotowanie programu opuszczenia Ziemi. Teraz jest zbyt późno. Pozostało nas niewielu, i to starych ludzi. Dlatego czekaliśmy na ciebie. Ostatnie zdanie przykuło uwagę Człowieka-Ur. Całą uprzednią wypowiedź traktował jako próbę uśpienia jego czujności. Podejrzewał podstęp, bo nie mogło być przecież inaczej. Wiedział, że jest równocześnie myśliwym i zwierzyną. Innych reguł nie znał i nie były mu one potrzebne. - Widzisz przed sobą dwa pojemniki - rzekł Człowiek-Człowiek. - Jeden z nich, jak wiesz, zawiera mango, drugi natomiast - zarodki życia ludzkiego. Nasza propozycja jest następująca: otrzymasz pojemnik z mango i opuścisz Ziemię. Twoje zasoby mango nie pozwolą ci długo tu trwać, szczególnie, gdy się weźmie pod uwagę niestabilność Słońca. Ale mamy warunek: musisz zabrać ze sobą pojemnik z zarodkami i przewieźć go na planetę o warunkach podobnych ziemskim. Tam doprowadzisz za pomocą danej ci aparatury do narodzin nowych ludzi i przebywać będziesz z nimi tak długo, aż pierwsi z nich osiągną wiek dojrzały. Ich wychowaniem zajmą się też dane ci urządzenia. Człowiek-Człowiek zamilkł. Przedstawiona przez niego propozycja zawładnęła myślami Człowieka-Ur. To była ogromna szansa. Te zasoby mango, które by otrzymał, wystarczą w pełni na lot do najbliższej gwiazdy z podobnym solarnemu systemem planetarnym. Zamierzał dać, przyrzeczenie o zajęciu się zarodkami, ale nie zrealizować go. Tak, to jest szansa. Takie zasoby mango bez walki i ryzyka. Jeszcze raz spojrzał na tkwiące przed nim pojemniki i powiedział: - Zgadzam się! Człowiek-Człowiek podjął zmęczonym głosem: - Wybacz, że będę teraz o tym mówił. Właściwie nie mamy wyboru. Ziemia nie nadaje się na nasze osadnictwo. Nie możemy również podjąć się długotrwałej gwiezdnej tułaczki, bo jesteśmy zbyt starzy. Zemściły się też na nas wieki podziemnej wegetacji. Nie posiadamy wiedzy, która pozwoliłaby nam zbudować bezpieczny statek. Ty spełniasz wszelkie warunki. Zniesiesz bez osłony pustkę kosmiczną i trwać będziesz tak długo, jak długo starczy ci zasobów mango. Nauczyliśmy się jednak od was jednego: nieufności. Cel, który chcemy przy twojej pomocy zrealizować, jest ostatnim i najważniejszym w dziejach ludzkości. Poznaliśmy was dostatecznie, aby nie przypuszczać, że dobrowolnie wykonasz to, o co cię prosimy. Dlatego też przedstawię ci ograniczenia i zabezpieczenia, które będą cię obowiązywać, jeżeli podejmiesz się misji. Musimy cię uprzedzić, że pojemnik mango jest tak sprzężony z pojemnikiem zarodków, że oddzielenie go będzie możliwe tylko po pełnym zrealizowaniu przez ciebie programu. Rozdzielenia dokona, po osiągnięciu dojrzałości, pierwszy nowo powstały człowiek. Będzie wówczas jeszcze dość zasobów mango, abyś mógł żyć długie wieki lub, jeśli zechcesz, poszukać innych, bardziej dla ciebie odpowiednich światów. Jeżeli jednak nie postąpisz zgodnie z programem, nastąpi eksplozja mango. Wraz z wybuchem tej supernowej zginiesz ty i ludzkość. Człowiek-Ur ocknął się z zadumy. To wszystko działo się dwa lata temu. Odrzucił wówczas propozycję, bo nie przywykł służyć komukolwiek i oddalił się niezagrożony, pozostawiając „Prawdziwych Ludzi” w spokoju. Byli zbyt silni. Otrzymał jeszcze przy rozstaniu mapę tego kosmodromu z zapewnieniem, że gdy zmieni decyzję, tam może nawiązać kontakt i podjąć się proponowanej misji. Te dwa lata minęły mu na bezwzględnych łowach na pozostałych siedmiu ludzi. Nadzieje, które z tym wiązał, nie zostały zaspokojone. Odszukał wszystkich. Pięciu z nich zwyciężył w bezpośredniej walce i zdobył ich zasobniki mango. Rozczarował się jednak. Byli i tak skazani na zagładę: ich pojemniki świeciły pustką. W walce z szóstym nastąpiła eksplozja pojemnika tamtego. Szczęśliwie wyszedł z tego cało. Siódmy mu umknął i przepadł gdzieś w wysokich górach. A Słońce gasło. W zeszłym roku naruszył rezerwę mango i wtedy już wiedział, że zbliża się do kresu swego życia. To wszystko sprawiło, że obecnie znajdował się w tym wąwozie z zamiarem podjęcia się proponowanej mu dwa lata temu misji. Nie miał innego wyjścia. Nagle drgnął. Zadziałał czujnik zagrożenia. Uskoczył Pojazdem za załom skalny i skoncentrował penetratory na obrzeżu kosmodromu. Toczyła się tam walka. Z ogromnym napięciem obserwował jej przebieg. To był ten siódmy. Jego Pojazd uwijał się zwinnie między załomami skalnymi, wyzyskując je jako osłonę. Z dwóch stron zaatakowały go równocześnie dwa Pojazdy „Prawdziwych Ludzi” osłaniające stojący na płycie kosmodronu, znany już Człowiekowi-Ur, niski Pojazd z zamontowanymi na jego platformie dwoma potężnymi zasobnikami. Siódmy okazał się wspaniałym taktykiem. Widać było po jego manewrach, że całe swoje długie życie spędził w podobnych do tych opałach. Okrążył chyłkiem oddzielający go od przeciwników narzut skalny i wyprysnął na pełnej szybkości na tyły stojących w jednej linii Pojazdów tamtych. Zaatakował z perfekcyjną precyzją i nie tracąc szybkości schronił się przed eksplozją w głębokiej rozpadlinie. Równocześnie z dwoma potężnymi błyskami światła Człowiek-Ur odczuł katakliczne trzęsienie gruntu. Potem nastała cisza. Człowiek-Ur czekał. Gdy opadły chmury dymu i kurzu, dojrzał jak z rozpadliny wysuwa się Siódmy i zmierza ku przewróconemu siłą eksplozji niskiemu Pojazdowi. Człowiek-Ur przypuścił atak. Tamten był już bezbronny. Salwa, którą unieszkodliwił przeciwników, oddana została resztkami mocy. Jego zasobnik był pusty. Człowiek-Ur zbliżył się do niskiego Pojazdu. Zasobniki zmiecione siłą eksplozji leżały oddzielnie. Zrozumiał podstęp „Prawdziwych Ludzi”. Próba rozdzielenia pojemników nie spowodowałaby eksplozji. Umieścił pojemnik mango w luku swojego Pojazdu. Przesunął dźwignię na start pionowy i rzucił ostatnie spojrzenie na leżący bezużytecznie drugi zasobnik. I nagle, niezrozumiale dla samego siebie, wysunął łapy podajnika, pochwycił zasobnik i umieścił w luku. Wystartował. Glob, który nikł w dole, nie wywoływał żadnych skojarzeń. Był martwy. Obok bezpotomnej gwiazdy przemyka bezszelestnie szary Pojazd, by dążyć dalej, ku nowemu Słońcu - Słońcu mającej zmartwychwstać Ludzkości. PRZEWRÓT - Czy mogę już wstać, Sid? Drgnął gwałtownie. Szept, dobiegający z zaciemnionej części kabiny, zabrzmiał w otaczającej go dotąd ciszy zgrzytliwie i alarmująco. Milczał długą chwilę, zanim ociężale zwrócił ku Lorze twarz. Z mroku wyłowił niewyraźny zarys jej głowy spoczywającej nieruchomo na krawędzi tapczanu. Patrząc na nią zastanawiał się, czy ma opowiedzieć o tym wszystkim, co przeszedł od czasu jej zaśnięcia. O tych okruchach szans, które pojawiwszy się w widnokręgu jego nadziei, dorastały do prawie że spełnienia, by nagle, przekraczając już niemal próg urzeczywistnienia, rozpaść się równie nieoczekiwanie jak mydlana bańka... Czy może o tych niezliczonych rozmowach, podczas których nie zapominając ani przez chwilę o tym, że kiedyś najwyżej cenił swą godność, płaszczył się bez wahań i oporów przed swoimi interlokutorami. A może o bolesnym wstydzie, który odczuwał, gdy jego nieudawane poniżanie się nie przynosiło nic więcej niż pogardliwą odmowę. - Jeszcze nie czas, Sid? Głos Lory przywrócił jego spojrzeniu ostrość rozmytą w krótkim zamyśleniu. Znów widział zarys jej głowy ledwie odróżniający się od tła. Nadzieja, którą zawarła w tym krótkim zdaniu, odbierała mu całą odwagę niezbędną do powiedzenia jej prawdy. Nie miał jednak wyboru. Lora musiała spać. To było jedyne wyjście. Nie wyobrażał sobie, aby mógł zrobić cokolwiek sensownego, gdyby czuł tu obok siebie jej świadomą obecność, jej wzrok pełen nadziei i wiary w niego. Powiedział cicho: - Jeszcze nie czas, Loro. Zażyj dormil. Usłyszał ciche westchnienie, a potem delikatny szum dozatora. Powrócił do komunikatora. Obok jego ekranu umieścił srebrzystoszarą planszę, na której wypukłym, czarnym drukiem w numerycznej kolejności wypisane były nazwiska tych, których jeszcze dwa dni temu uważał za swych przyjaciół. Z tej plejady tylko dwa ostatnie nie były przekreślone czerwoną linią. Włączył komunikator. Zanim wystukał numer Dru Finga, przedostatniego w kolejności, przybrał pogodny wyraz twarzy i z lekkim uśmiechem spojrzał w ekran. Ta maska zadowolenia była koniecznym atrybutem wszelkiej rozmowy. Taki był zwyczaj. Na Statku nie tolerowano przegranych obnoszących swoją porażkę na twarzy. Gdy zdjął palec z ostatniego klawisza numeratora, na ekran wypłynęła twarz Dru Finga. Sid był tym zaskoczony. Dotąd czekał długie dziesiątki minut, zanim łaskawie decydowano się z nim rozmawiać. - Czołem, Dru - zaczął od razu. - Chciałem... - Wiem, Sid, co chciałeś. Czekałem na twoją wizytę. - Czy to znaczy, że mogę na ciebie liczyć? - zaskoczenie i radość płynąca z tłamszonej przez lęk nadziei wyzierały z każdej sylaby tego pytania. Sid nie mógł uwierzyć. Czy to jest możliwe? Dziesiątki odmów, morze wykrętów i nagle...? - Można by tak to nazwać. - Och, Dru! Nie zapomnę ci tego nigdy! Po tej spontanicznej eksplozji dziękczynienia zapadła cisza. Dru Fing, uśmiechając się lekko, pozwolił przyjacielowi oswoić się z nagłą woltą sytuacji i dopiero po dłuższej chwili powiedział: - Nie musisz mi dziękować, Sid. Ja po prostu nie zapomniałem tego, co dla mnie zrobiłeś trzy lata temu. - Ależ to był drobiazg! - Nie dla mnie. Twoja pomoc wtedy była mi równie niezbędna, jak dzisiaj tobie moja. W przyjaźni nie liczy się wielkość świadczeń, ale bezwarunkowa chęć niesienia pomocy w każdej sytuacji. - To prawda, Dru. - Skończmy więc z tymi podziękowaniami i przejdźmy do załatwiania sprawy. Czy masz w tej chwili czas? - Tak. - W takim razie przyjedź do mnie. Nie chciabym tego omawiać przez komunikator. Pamiętasz adres? - Tak. Poziom osiemdziesiąty piąty, kabina sto szesnasta. - Czekam na ciebie. Stuknął wyłącznik. Jeszcze przez długą chwilę Sid wpatrywał się w pusty ekran, a potem nagle odprężony odchylił się na oparcie fotela. Dru Fing - pomyślał - dlaczego? Właściwie wcale na niego nie liczyłem. Ten drobiazg sprzed trzech lat? Niemożliwe. To nie było dla niego wówczas tak ważne. Dlaczego on ryzykuje? Przecież wie, że może mu być zarzucone poplecznictwo, a wtedy niezależnie od wyniku procesu utraci na zawsze możliwości awansu. Ale zaraz... Czym on się zajmuje? Trzy lata temu był zastępcą Loa, kontrolera sieci informacyjnej. Prosił mnie wówczas, abym przed Nadzorcą sieci potwierdził, że Loa na przyjęciu u Sandy Riz nazwał Statek „pociskiem bez celu”. Nikt tego nie rozumiał, ale wszyscy się śmiali. Dru także. Co on mi wtedy powiedział przy Nadzorcy? Aha: „Powtórz, Sid, najlepszy kawał, który usłyszałeś wczoraj u Sandy”. Ponieważ nic mi nie przychodziło do głowy, podsunął: „A kawał kontrolera Loa?” Przypomniałem sobie i powiedziałem o tym pocisku. Pomyślałem, że Dru chce się przypodobać Nadzorcy, którego rozbawiła opowiastka. Tak mi też później powiedział. Od tego czasu już go nie widziałem. Potem był jeszcze ten komunikat o nieszczęśliwym wypadku Loa przy naprawie sieci wysokiego napięcia. To jest chyba to. Po śmierci Loa Dru został kontrolerem sieci. Był przecież jego zastępcą, a przy takiej dbałości o dobry humor szefa awans go nie mógł ominąć. Teraz jestem w domu. Dru jako kontroler sieci ma dostęp do wszelkich informacji. O ile znam ludzi, zaryzykowałby deklarację przyjaźni tylko wówczas, gdyby miał pewność, że sobie nie zaszkodzi. A to byłoby możliwe, gdyby oskarżenie przeciwko mnie zostało wycofane. Tak! To jest to! Sid poderwał się z fotela i podbiegł do Lory. Potrząsnął kilkakrotnie jej ramieniem, ale przypomniał sobie o dormilu. Patrzył przez chwilę na jej spokojną twarz, poprawił kołdrę i ruszył ku wyjściu. Przy drzwiach odwrócił się i spojrzał w głąb kabiny. - Spij spokojnie, maleńka - powiedział radośnie. - To jest twój ostatni przymusowy sen. Zamknął cicho drzwi. Idąc błękitnym korytarzem w stronę windy, czuł się jak nigdy dotąd. Krok miał lekki, radość wypełniała każdy zakątek jego świadomości. Była w nim jeszcze niecierpliwość. Ale była to niecierpliwość pogodna, taka jaką się czuje oczekując na szczęśliwą wieść. Winda wlokła się niemiłosiernie, ale w końcu dotarł do kabiny Dru. Zapukał. Mrugnął wizjer i drzwi z lekkim szumem rozwarły się. Po wejściu do kabiny Sid rozejrzał się ciekawie. Była wyższego standardu niż jego. Dotyczyło to szczególnie powierzchni, która mogła wzbudzić uczucie zazdrości. Te oględziny przerwał Dru, który wstał ze stojącego w mroku fotela. Sid z zazdrością popatrzył na opuszczony fotel. Nawet w półmroku można było zauważyć, że jest to antyk przedniej klasy. Jego nogi i oparcie wykonane były z autentycznego drewna. - Podoba ci się? - zapytał Dru. Sid nie odpowiedział. Podszedł do fotela i delikatnie przesunął ręką po lśniącym politurą oparciu. Poczuł łagodne ciepło, jakiego nigdy nie doznał przy kontakcie ze standardowymi, wykonanymi z plastiku meblami. - Nigdy nie dotykałem drewna - powiedział w zamyśleniu. - Czy to prawda, że tak łatwo ulega ogniowi? - Tak, to prawda - przyznał Dru. - A nadto nawet w tysięcznej części nie jest tak odporne na działanie czynników mechanicznych jak plastik. Sid odruchowo cofnął rękę. - Nie obawiaj się. Dotykiem go nie uszkodzisz. Może chcesz w nim usiąść? - Nie, Dru. Dziękuję. Myślę, że w nim nie powinno się w ogóle siadać. Dru spojrzał na przyjaciela z zainteresowaniem, a potem wskazał dwa fotele w głębi kabiny. Usiedli. - Chciałbym cię zapytać - zaczął Sid - czy jesteś faktycznie skłonny pomóc mi i pożyczyć tak ogromną sumę? - Źle mnie zrozumiałeś - odpowiedział tamten. Jego głos cichy i spokojny zmroził Sida. - Jak to?... Przecież powiedziałeś... - Teraz też mnie źle zrozumiałeś - przerwał mu Dru. - Powiedziałem, że mogę ci pomóc w tej sprawie i że możesz na mnie liczyć, prawda? I nie zmieniam tego. Tylko że ty kojarzysz to z pożyczką, a ona jest przecież niemożliwa. - Niemożliwa?... - Tak, Sid. Chyba nie zapomniałeś o tym, że jesteś oskarżony? I znasz Prawo. Czyż nie tak? - Tak, ale myślałem... - Myślałeś, jak sądzę, że skoro zadeklarowałem się z pomocą, to muszę posiadać informację o cofnięciu oskarżenia przeciwko tobie. Tak? Sid patrzył na niego oszołomiony. Zgoda, tak myślał i to było logiczne. Dru musiał na to wpaść. Ale dlaczego mówi, że pożyczka jest niemożliwa? Przecież wtedy wykluczona jest każda pomoc. - Czyli nie możesz mi pomóc, Dru? - Posłuchaj, Sid. Nie mogę ci udzielić pożyczki z dwóch powodów: po pierwsze: nie dysponuję taką sumą, a po drugie: postawiono by mnie wówczas w stan oskarżenia za poplecznictwo. Sid zrobił ruch ręką, chcąc mu przerwać. - Poczekaj, Sid. Wysłuchaj mnie do końca i wówczas możemy podyskutować. A więc nie mogę ci udzielić pożyczki, ale mogę ci pomóc. Tak, mogę ci pomóc - powtórzył, widząc jego zdumioną minę. - O ile wiem, Lora jest w ciąży i zapadła na chorobę pokładową. Aby ją wyleczyć i uratować dziecko potrzebne jest alium, a raczej świeży wyciąg z niego. Wszyscy wiedzą, że wszelkie rośliny hodowane są na Dolnych Pokładach, a ta hodowla zabezpiecza nadrzędny cel: zachowanie jak największej ilości gatunków, które dadzą początek plantacjom, gdy dotrzemy do Planety Obiecanej. Są tysiące gatunków roślin, Sid, a Dolne Pokłady mają ograniczoną powierzchnię. Ten, kto ci powiedział, że możesz u nas kupić alium, okłamał cię. Nie zdobyłbyś go za żadną cenę. Dru przerwał i popatrzył z uwagą na przyjaciela. Jego spojrzenie wydało się Sidowi zimne i okrutne. Bawi się ze mną - pomyślał. - Odbiera mi wszelką nadzieję i cieszy się tym. Ale dlaczego? Dlaczego? Tamten wyczuwając jego nastrój powiedział: - Ale mogę ci pomóc. I nie jest potrzebne do tego alium. - ? Tak. Mój przyjaciel niedawno uzyskał związek, który skutecznie zwalcza gorączkę pokładową. To dla ciebie. Sid spojrzał z uwagą na wyciągniętą ku niemu niewielką tubkę. Wziął ją i spojrzał pytająco na Dru. Tamten spokojnie powiedział: - Podawaj Lorze po trzy kapsułki dziennie. Wyzdrowieje w ciągu dwóch dni. Sid wysypał na rękę sześć małych czerwonych kapsułek kryjących pod swą szklistą powierzchnią życie. Życie dla Lory i ich dziecka. Z uwagą, aby nie uronić ani jednej, wsypał je z powrotem do tubki i wcisnął korek.. Odetchnął. - Powiedz mi, Dru, dlaczego postanowiłeś mi pomóc? - zapytał głosem, w którym drżała ulga i wzruszenie. Jego pytanie wprawiło tamtego w zamyślenie. Długo ważył odpowiedź, zanim wypowiedział słowa, które spowodowały zdumienie Sida. - To była ostatnia posługa dla ciebie, Sid. Zawsze uważałem, że odchodzącym należy się ostatnia posługa. - Nie rozumiem! Jaka ostatnia posługa? Dokąd ja odchodzę?! Twarz Dru zmieniła się momentalnie. Zamiast dotychczasowego uśmiechu Sid ujrzał gniewnie ściągnięte brwi i znamionujące wzburzenie gwałtowne gesty rąk. - Czyż ty, u diabła, nie pojmujesz, w jakiej jesteś sytuacji, Sid?! - z pasją krzyknął Dru. - Co z tego, że ulżyłem ci dzisiaj? A co będzie z tobą jutro? Czy zadałeś sobie takie pytanie? Na pewno nie! I to mnie przeraża! Już niewielu z nas zadaje sobie pytania dotyczące przyszłości, a chyba na palcach u rąk można by zliczyć tych, którzy pytają o przeszłość. Żyjemy jak zwierzęta albo, żebyś lepiej zrozumiał, jak automaty. Ważny jest dzień dzisiejszy, przyszłość i przeszłość są w swoim brzmieniu tak niepokojące, iż lepiej udawać, że te pojęcia w ogóle nie istnieją. Sid z coraz większym niepokojem przyglądał się Dru. Po raz pierwszy widział, jak ktoś z taką pasją wypowiada swoje sądy. To oraz enigmatyczmość tematu poruszanego przez Dru poczęły wyzwalać w nim na nowo poczucie lęku towarzyszącego mu przez ostatnie dni. Chcąc zapobiec fali strachu, która wzbierając w jego mózgu powodowała przyspieszone bicie serca i drżenie rąk, krzyknął przerażony: - Przestań! Nie chcę tego słuchać! Ten okrzyk oprzytomnił Dru. Przesunął ręką po zroszonym potem czole i powiedział już normalnym tonem: - Wiem, Sid, że nie powinienem mówić w taki sposób. To jest wbrew zwyczajowi. Ale problem pozostaje niezależnie od tego, jakim tonem się go sygnalizuje. Zresztą ten bezkonfliktowy szczebiot uznany nie wiadomo kiedy za jedynie dopuszczalny w rozmowach, to również część tego problemu. Wiem, Sid, że mówię niezrozumiale, ale postanowiłem to naprawić. Proszę cię, wysłuchaj mnie cierpliwie i nie przerywaj. Sprawa pierwsza to tajemnicza ostatnia posługa, która cię tak przeraziła. Rzecz dotyczy twojej obecnej sytuacji. Złamałeś Prawo. Lora nie powinna począć tego dziecka i ty za to odpowiesz. - Mylisz się, Dru - przerwał wzburzony Sid. - Nie złamałem Prawa. Mam obietnicę Nadzorcy, a otrzymałem ją przed faktem poczęcia, że zostanę kontrolerem. A to, jak wiesz, daje mi w Hierarchii pozycję połączoną z przywilejem spłodzenia jednego dziecka. - Tak sądzisz? A więc dlaczego nie zaprotestowałeś, gdy mówiliśmy o postawieniu cię w stan oskarżenia? Bo wiesz dobrze, że oskarżenie nie zostało cofnięte. - Tak, ale Nadzorca... - Sid, nie łudź się. Nadzorca nie potwierdzi przecież złożonej ci obietnicy, bo nie miał prawa jej składać. Czy sądzisz, że dla ciebie zaryzykuje swoją pozycję w Hierarchii? Jedynie Złoty List daje przywilej przejścia do wyższej kategorii w Hierarchii, a ty go przecież nie otrzymałeś. Dru przerwał, jakby z zamiarem dania przyjacielowi okazji do wyjaśnienia. Sid jednak milczał. Milczał nie dlatego, że przygniotły go argumenty Dru, lecz z powodu obudzonej z nagła podejrzliwej czujności. W jego umyśle poczęły krążyć natarczywie niepokojące pytania: Dlaczego on mi to wszystko mówi? Do czego zmierza? Tamten, nie doczekawszy się żadnej reakcji, podjął na nowo: - Druga sprawa łączy się bezpośrednio z pierwszą, a dotyczy wyniku procesu. Już w tej chwili mogę ci przepowiedzieć jego przebieg oraz rezultaty. Na badaniach okresowych stwierdzono, że Lora jest w pierwszym miesiącu ciąży. Jak wiadomo na gorączkę pokładową zapadają tylko kobiety, które poczęły synów. Jej objawy nasilają się szczególnie pod koniec drugiego miesiąca ciąży, po czym słabną i choroba przechodzi w okres utajony. Finał zawsze jest ten sam: matka i dziecko umierają w czasie porodu. Z tego terminarza objawowego wynikają proste wskazówki proceduralne dla sądu: pod koniec drugiego miesiąca ciąży należy przeprowadzić badania kobiety i w wypadku stwierdzenia u miej objawów gorączki pokładowej wszcząć rozprawę przeciwko ojcu dziecka. Machina Prawa działa bezbłędnie, Sid, i nigdy nie pozwala sobie na odstępstwo od tego schematu. Działa również bezwzględnie. W przypadku stwierdzenia gorączki pokładowej, a więc poczęcia syna, ciąża zostaje usunięta, a matka skierowana z powrotem do Kabin. Ojca, jak o tym wiesz, skazuje się na odejście. Nikt nie wie, co oznacza w praktyce wykonanie tego wyroku. Skutek jego jest jednak natychmiast widoczny: skazany znika. To wszystko ma na celu zachowanie substancji kobiecej na Statku. Statystyka jest przerażająca. Poczęcie córki zdarza się obecnie w jednym na pięćdziesiąt przypadków, a w wyniku nielegalnych porodów ilość kobiet tak się zmniejszyła, że wprowadzenie tak drakońskich przepisów regulujących sferę poczęć można by uznać za działanie zbawienne. Złoty List uchroniłby cię przed wszelkimi restrykcjami, a Lora urodziłaby syna. Bo tylko zajmowanie przez ojca w Hierarchii przynajmniej pozycji kontrolera daje mu prawo spłodzenia jednego dziecka, a co za tym idzie również prawo do przydziału porcji alium. Inaczej wygląda sytuacja ojca, gdy kobieta pocznie córkę. Mówię oczywiście o poczęciu nielegalnym. Jest to znacząca okoliczność łagodząca, wpływająca zasadniczo na wymiar kary. Kobieta wraca oczywiście do Kabin, by tam urodzić córkę, a mężczyzna zostaje skazany na utratę stanowiska i zepchnięcie na Dno Hierarchii. Nie umiałbym powiedzieć, który wyrok jest bardziej dotkliwy, ale czy byłbyś w stanie pogodzić się z utratą wszystkich przywilejów, które ci daje twoje obecne miejsce w Hierarchii, i przebyć czekającą cię drogę, aby je odzyskać? Tym pytaniem Dru zakończył długi monolog. Żadna z poruszonych spraw nie była Sidowi obca i dlatego nurtujące go wątpliwości stały się jeszcze bardziej natrętne. - Powiedz, Dru, dlaczego mi to wszystko mówisz? Do czego zmierzasz? Twarz tamtego spoważniała. Podjął wypowiedź tak niskim tonem, że Sid odruchowo przechylił głowę w jego stronę. Twoje pytanie sugeruje, że podejrzewasz jakiś podstęp z mojej strony, który być może grozi utratą czegoś dla ciebie cennego. Nie musisz się o to obawiać. Mówię ci to wszystko dlatego, że uważam się za twojego przyjaciela. Ten argument zapewne cię nie przekonuje, wobec czego podam ci drugi powód, bardziej praktyczny, a tym samym łatwiejszy do przyjęcia: w niedalekiej przyszłości mam zamiar zwrócić się do ciebie o pomoc w pewnej sprawie. Wierz mi, że jest to sprawa dla mnie naprawdę istotna, i że tylko ty będziesz w stanie mi pomóc. To są»dwie odpowiedzi. Jest jeszcze jedna, lecz nie wiem, czy zechcesz jej wysłuchać do końca. Sid poczuł nagle, że to, co zamierzał mu teraz powiedzieć Dru, będzie rzeczywistą odpowiedzią na jego pytania. A chciał ją znać. Dlatego też skinął głową na znak, że pragnie ją usłyszeć. - Ta odpowiedź - zaczął Dru - dotyczy kwestii przeszłości i przyszłości, które już dzisiaj poruszyłem. Dla większej jasności obie te kwestie można scalić i rozpatrywać łącznie jako problem Podróży. Spróbuj się teraz zastanowić i odpowiedz mi zgodnie ze swoją wiedzą, co wiesz na temat Podróży? - Na temat Podróży? - Sid powtórzył zdziwiony. - Tak. - Wszyscy wiedzą, że Statek jest w Podróży - odparł po chwili namysłu. Zdanie to zabrzmiało w jego ustach jak niepodważalny pewnik. Dru jednak nie zamierzał poprzestać na tym. Jego następne pytanie wydało się Sidowi podobnie naiwne jak poprzednie. - A czy mógłbyś mi wyjaśnić, co rozumiesz przez stwierdzenie, że Statek jest w Podróży? - Zadajesz śmieszne pytania, Dru. Ale oczywiście mogę ci to wyjaśnić. Znaczy to tyle, że Statek leci do Celu. A tym Celem jest Planeta, na której rozpoczniemy takie życie jak nasi przodkowie na Ziemi. - Dobrze, Sid - zgodził się Dru. - Chciałbym jeszcze wiedzieć, jak wyobrażasz sobie Planetę i Ziemię? Sid dłuższą chwilę zastanawiał się. Szczerze mówiąc, nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Dotąd przecież nikt nie zadawał takich pytań i nikt o tym nie rozmawiał. Były to rzeczy, które dotąd uważał za oczywiste i bezdyskusyjne. Dru jednak czekał na odpowiedź. Sid z wielkim wysiłkiem przywołał z pamięci to, co kiedyś mówił na ten temat jego ojciec. Było to dawno, ale jeszcze nie wszystko zapomniał. - Z tego, co wiem - zaczął niepewnie - Planeta i Ziemia są o wiele większe od Statku. Gdy dotrzemy do Planety, każdy będzie mógł mieć kabinę tak duże, jak tylko zapragnie. A poza tym wszyscy będą mieli własne kobiety i nieograniczoną ilość dzieci - zakończył triumfalnie i spojrzał na Dru. Tamten jednak jakby nie doceniał błyskotliwości tej odpowiedzi. Jego skupiona twarz poczęła niepokoić Sida, Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Miał otrzymać jakieś wyjaśnienie, a dotąd tylko sam ich udzielał. Poruszył się niecierpliwie w fotelu i Dru na to zareagował. - Wybacz, Sid - powiedział jakby zmęczony - że cię tak wypytuję, ale uważam to za niezbędne. Później wyjaśnię ci dlaczego. Teraz chciałbym ci zadać jeszcze tylko trzy pytania. Odpowiesz na nie? - Dobrze, Dru. Ale potem musisz mi naprawdę wszystko wyjaśnić. - Oczywiście. A teraz powiedz mi, czy wiesz, co to jest matematyka, fizyka, astronomia, nawigacja międzygwiezdna? - Matematyka to jest to, jak się liczy na komputerach. O reszcie nic nie wiem. - Czy znasz kogoś, kto się na tym zna? - Nie. A poza tym nigdy nie słyszałem nawet takich określeń. - Jakie rzeczy i dlaczego uważasz za najważniejsze na Statku? - Hierarchię i Prawo. Hierarchię, bo umożliwia nam zdobywanie coraz większych przywilejów, a Prawo, bo chroni to, co zdobyliśmy. To wszystko zostało ustanowione przez Dolne Pokłady. - Powiedziałeś „Dolne Pokłady”. Czy znasz kogoś stamtąd? - Nie. Przecież nikt nikogo stamtąd nie zna! Dru uśmiechnął się do przyjaciela. Jego twarz przy tym uśmiechu wydała się Sidowi szczera i sympatyczna. Odwzajemnił uśmiech. Był to jedyny moment odprężenia w tej niepokojącej go dyskusji. Nie trwał długo. Po chwili Dru spoważniał i podjął na nowo: - To, co ci teraz powiem, nie będzie dla ciebie radosne. Mówiłem ci na początku, że za żadną cenę nie dostałbyś alium. Nie wiesz jednak tego, że środka, który ci ofiarowałem, też nie dostałbyś za żadną cenę. Nie mają go nawet na Dolnych Pokładach.- Nie rozumiem, Dru. Przecież wszystko, co unikalne, pochodzi tylko stamtąd. - W zasadzie masz rację, ale tego środka tam nie mają. Nie mówię tego bez powodu. Czeka cię proces, Sid. W tym procesie padnie pytanie: „Dlaczego usiłowałeś pożyczyć tak ogromną sumę?”. Co na nie odpowiesz? - Odpowiem, że potrzebowałem jej na zakup alium, bo Lora zachorowała na gorączkę pokładową. - Wiem, że na następne pytanie dotyczące sposobu usunięcia objawów gorączki odpowiedziałbyś, że wyleczyłeś Lorę kapsułkami, które dostałeś ode mnie, prawda? - Tak. - Popełniłbyś niewybaczalny błąd, Sid! Zrozum jedno. Pomagam ci dlatego, że niedługo i ja będę potrzebować twojej pomocy. Jeżeli przed Trybunałem odpowiesz w ten sposób, zgubisz siebie, Lorę i mnie. - Nie rozumiem, Dru?! - Więc wyjaśnię ci to. Istnieje dla ciebie jedyna szansa, abyś uniknął skazania na odejście. Ta szansa to stwierdzenie, że Lora poczęła córkę. Wówczas grozi ci utrata stanowiska i zepchnięcie na sam dół Hierarchii. Jeżeli natomiast powiesz, że usunąłeś objawy gorączki lekiem, który otrzymałeś ode mnie, jasnym się stanie, że Lora poczęła syna, a tym samym będziesz musiał odejść. - Ale to będzie kłamstwo! A Prawo zakazuje kłamstwa! - Czy chciałbyś mieć nadal Lorę, Sid? I stanowisko kontrolera? I syna? Jeżeli tego chcesz, to musisz skłamać! Nadto nie możesz nikomu powiedzieć, że odbyliśmy dzisiaj tę rozmowę. Jeżeli mnie posłuchasz, obiecuję ci, że w ciągu miesiąca wyciągnę cię z Dna i odzyskasz wszystko, co utracisz po wyroku. A może nawet zyskasz więcej. Sid siedział nieporuszony. Widział napięcie wpatrującego się w niego Dru. Był oszołomiony. Nigdy w życiu nie prowadził tak długiej i tak niepojętej dla niego rozmowy. Niepojętej - bo cel tej rozmowy nadal był dla niego zagadką. Rozważał jednak teraz argumenty Dru. Jedno w nich musiał uznać - były bezsprzecznie logiczne. Ten ich właśnie ciężar logiczny, dopełniony pragnieniem posiadania wszystkich wyliczonych przez Dru dóbr, przeważył szalę z zakorzenionym od dzieciństwa w umyśle Sida nawykiem lojalności wobec Prawa. Uznał racje Dru, co zawarł w jednym zdaniu: - W takim razie, co mam odpowiedzieć, gdy Trybunał zada mi tamto pytanie? - Musisz powiedzieć, że uległeś pomyłce, stwierdzając gorączkę pokładową u Lory. Uwierzą ci bez wątpienia. Potwierdzi to przecież Komisja Lekarska, która w organizmie Lory nie odnajdzie śladu alium. Bo przecież tylko alium, jak sądzą, usuwa objawy gorączki. Wszystko odbyło się tak, jak to przewidział Dru. Jego twierdzenie, że Nadzorca wyprze się danej obietnicy, potwierdziło się. Gdy Lorę poddano badaniom lekarskim, nie stwierdzono u niej żadnych objawów gorączki pokładowej. Uznano więc, że poczęła córkę. Trybunał, a była to rzęsiście oświetlona, ogromna kabina, w której na postumencie z wizerunkiem statku stał posąg kobiety z zawiązanymi oczyma, trzymającej w jednej ręce długi, ostry pręt, a w drugiej tępy pręt z podwieszonymi do niego dwoma talerzami, uznał, że fakt poczęcia przez Lorę córki jest dla Sida znaczącą okolicznością łagodzącą. Głos prowadzący przesłuchanie, a wydobywający się z posągu kobiety, skazał go na utratę stanowiska i zepchnięcie ma Dno Hierarchii. Lory już więcej nie widział. Dopiero teraz, po kilkunastu dniach pobytu na Dnie, zrozumiał wątpliwości Dru, gdy tamten mówił, że nie wie, który wyrok jest bardziej dolegliwy. Sid już wiedział. Podczas długich, wypełnionych koszmarami dziennych przeżyć snów odejście jawiło mu się jako bezpowrotne utracenie wspaniałej szansy. Gdy tam, na górze, myślał lub rozmawiał o Dnie, był to dla niego pusty dźwięk, miejsce wyobrażane mgliście jako kabina, której lokatorzy pozbawieni są przywilejów posiadanych wówczas przez niego. Dopiero jednak teraz dowiedział się, czym jest brak przywilejów. Sid, jako syn zastępcy kontrolera sieci kanalizacyjnej, mię musiał zaczynać pięcia się po szczeblach Hierarchii od Dna. Ojciec dobrze go przysposobił do zawodu i gdy osiągnął wiek produkcyjny, został młodszym kontrolerem sieci. Na tym stanowisku otrzymywał polecenia tylko z górnych szczebli, które po opracowaniu słał na dół. Pracę wykonywał sumiennie i już po pięciu latach został zastępcą kontrolera. Zyskał nowe przywileje. Przydzielono mu większą kabinę, pięć następnych kanałów sieci rozrywkowej wideo oraz prawo wybrania na stałe kobiety, która mogła z nim zamieszkać. Gdy był młodszym kontrolerem, musiał korzystać z kobiet w Kabinach, ale już wówczas mógł wybrać jedną, która była zawsze do jego dyspozycji. Teraz był tam, gdzie trafiały uprzednio jego rozkazy. Niską, oświetloną żółtym światłem kabinę zajmowało czterdziestu mężczyzn. Smród wydobywający się ze spotniałych, nigdy nie mytych ciał zalegał w nieruchomym powietrzu niby ciężki woal. W oczach mężczyzn, ginących w zaroście pokrywającym ich wychudłe twarze, czaiły się złość i okrucieństwo. Już pierwszej nocy Sid został brutalnie pobity, gdy przez pomyłkę położył się na pryczy rudego, wyższego od niego o głowę olbrzyma. Kiedy leżał na podłodze kopany z obłąkańczą metodyką przez napastnika, nikt mu nie przyszedł z pomocą. Gołe stopy precyzyjnie trafiały w najbardziej uwrażliwione części jego ciała, a okrzyki bólu, które wydawał, zagłuszał rechot zgromadzonych wokół widzów. Zemdlał wówczas i gdy powróciła mu świadomość, leżał na zimnej posadzce, a wokół rozbrzmiewały tylko chrapliwe oddechy śpiących mężczyzn. Resztką sił dowlókł się na swoją pryczę i zapadł w głęboki, majakliwy sen. Codziennie rano, po spożyciu śmierdzącej papki, którą odbierało się z umieszczonego w rogu kabiny okienka, wyruszali do pracy. Teraz Sid dowiedział się, co oznaczało w praktyce jego polecenie: „Awaria piątego odcinka. Przywrócić drożność”. Kilku nagich mężczyzn uzbrojonych w ostre łopaty i ciągnących za sobą węże wodnych armatek ciśnieniowych zanurzało się w kleistej bryi będącej komponentem drobnych śmieci, odpadków jedzenia i odchodów ludzkich, i przedzierało się do miejsca zatoru. Pierwszego dnia nie wykonał polecenia. Gdy poprzez właz wszedł z innymi do kanału, smród tam panujący sparaliżował go kompletnie. Chwyciły go niepohamowane torsje, które starły z jego mięśni powłokę świeżości i siły, będącą spadkiem po dotychczasowym życiu. Z trudem wywlókł się z kanału i legł u włazu. Przeleżał tam do zakończenia pracy. Pierwszy wychodzący z kanału kopniakiem odrzucił go, bo przegradzał drogę. Inni obrzucili go pogardliwymi spojrzeniami, które ich oblepionym mazią twarzom nadały istnie diabelski wyraz. Powlókł się za nimi do kabiny. Tegoż dnia zapoznał się również praktycznie z pojęciem kary. Gdy w długiej kolejce dotarł wreszcie do okienka po miskę z papką, nie otrzymał jej. Na brudnej szybie, której dotąd nie zauważył, zapłonął napis: Kara. Nie rozumiał, co to znaczy, lecz kuksaniec stojącego za nim zmusił go do odejścia od okienka. Natychmiast wysunęła się stamtąd miska, którą tamten pochwycił łapczywie. Nie jadł tego dnia i zrozumiał, że aby jeść następnego, musi pracować. Wbrew obawom okazało się to możliwe. Głód był zbyt dotkliwym biczem, by mogły mu stawić opór dotychczasowe nawyki estetyczne. Sid dowiedział się również, co to jest Nagroda. Nie dotyczyło to co prawda jego, ale widział, jak ją realizowali inni. Odbierali informację o niej również na szybie przy okienku. Zapalał się wówczas napis: Nagroda, a za nim jedno z dwóch słów: Kobieta lub Wideo. Pierwszym, który od czasu umieszczenia Sida na Dnie otrzymał nagrodę był rudy olbrzym, sprawca jego pobicia. Gdy zobaczył napis: Nagroda - Kobieta, zaczął ryczeć z radości i pusząc się rozdzielał na prawo i lewo kuksańce. Po posiłku udał się do oddzielnie stojącej pryczy, którą osłaniały ściany z przezroczystego plastiku. Gdy zamknął drzwi od wewnątrz, otworzyły się drugie, umieszczone w ścianie kabiny, i do plastikowej, przezroczystej klatki weszła kobieta. Sid nigdy w Kabinach nie widział takiej poczwary. Chuda, pomarszczona głowa była prawie łysa. W jej ustach Sid nie dostrzegł zębów. Obwisłe piersi zwisały jak dwie fałdy skóry. Odwrócił się z obrzydzeniem i powlókł się do pryczy. Leżąc słyszał okrzyki podziwu zgromadzonych wokół pryczy rudego widzów. Zrozumiał, dlaczego jest ona oddzielona od sali pancernym plastikiem. Rozpasana chucią tłuszcza waliła w ściany, chcąc się wedrzeć do środka. Po tym sprośnym widowisku rudzielec obnosił swoją męskość, pławiąc się w zawistnych spojrzeniach niezaspokojonych samców. Również w plastikowej klatce odbierało się Nagrodę-Wideo. Nagrodzony wchodził do niej i siadał na pryczy. Z płaszczyzny ściany wysuwały się dwa okulary, przez które tylko on mógł oglądać program. Po pierwszym tygodniu pobytu na Dnie Sid zatracił całą swoją osobowość. Wstawał rano, pożerał łapczywie papkę, której smak był już mu teraz obojętny, harował bezmyślnie przez cały dzień, a potem walił się bezwładnie na pryczę, zasypiając kamiennym snem. Nie miewał już majaków. Jego kompani przywykli do niego i gdy nie wchodził im w drogę, dawali mu spokój. Cały jego uprzedni świat odpłynął gdzieś w mrok pamięci razem z obietnicami danymi mu przez Dru. Na początku drugiego tygodnia, choć miary czasu nie był już pewny, przekonał się, że przyjaciel nie zapomniał o nim. W ciągu nocy wyrwało go ze snu jakieś natarczywe szarpanie za rękę. Chciał krzyknąć, ale mocna dłoń zakryła mu usta. To był sąsiad z dolnej pryczy, który pracował razem z nim w grupie. Sid usłyszał cichy szept. - Dru kazał ci przekazać, że pamięta o tobie. Wszystko to, co uważał za bezpowrotnie stracone, odżyło nagle ze zdumiewającą jasnością. Chciał coś powiedzieć, ale tamten go uprzedził. - Nic nie mów - wyszeptał. - Ściany mają uszy. Pogadamy jutro w robocie. A teraz śpij. Sid długo nie mógł zasnąć, a gdy już zapadł w sen, wypełnił się on majakami i widziadłami. Rano obudził się rozbity, ale pełen nadziei niecierpliwości. Sąsiad z dołu nie dał mu jednak żadnym gestem do zrozumienia, że rozmawiał z nim ubiegłej nocy. Sid zaczął już podejrzewać, że ta rozmowa była również senną ułudą. Mylił się jednak. Jego sąsiad tak manewrował przy rozdziale pracy, że dostali do przetkania ten sam odcinek kanału. Gdy dotarli do zatoru, tamten rozejrzał się wokół, a potem odłożył łopatę i oparł się o ścianę. Sid poszedł za jego przykładem. - Nazywam się Wan - zaczął tamten, przyglądając się uważnie Sidowi. - Wiem od Dru, że zostałeś skazany na Dno, bo przekroczyłeś Prawo. - Tak, to prawda. - Jest tu jeszcze kilku takich - stwierdził Wan. - Ja też do mich należę - dodał po chwili. Sid milczał. Nie wiedział przecież, a nawet nie wyobrażał sobie, jak Dru zamierza zrealizować daną mu obietnicę. Wan, rozglądając się cały czas wkoło, zapytał: - Czy to prawda, że byłeś zastępcą kontrolera sieci kanalizacyjnej? - Tak. - Powiedz mi w takim razie, czy miałeś kiedyś w ręku plany sieci całego Statku i czy byłbyś je w stanie odtworzyć z pamięci? Sid zastanowił się chwilę. Kaseta nr 114, z której tak często korzystał przy opracowywaniu poleceń! W wyobraźni zjawił się czysty i przejrzysty obraz czerwonych, poplątanych nitek oplatających jak sieć cały Statek, przenikających jego wnętrze i biegnących do kłębka Głównej Rozdzielni mieszczącej się na Dolnych Pokładach. Mógł ten cały plan odtworzyć z najdrobniejszymi szczegółami. Powiedział o tym koledze. Tamten przyjął wiadomość z błyskiem zadowolenia w oczach, ale po chwili przypomniał, że czas na robotę. Po tej pierwszej rozmowie przyszły następne. Dopiero po nich zrozumiał tajemniczość i ostrożność wypowiedzi zarówno Dru, jak i Wana. To, co planowali, było wręcz niewiarygodne, ale zarazem fascynowało pewną możliwością realizacji. - Dokonanie przewrotu jest możliwe - tłumaczył mu Wan podczas długich dni przygotowań. - Teraz, gdy znamy drogę na Dolne Pokłady, pozostają do rozwiązania tylko kwestie techniczne i strategiczne. Właściwie jesteśmy już prawie gotowi, lecz dlatego właśnie nie możemy sobie pozwolić na jakikolwiek błąd. A takim błędem może być jedno słowo wypowiedziane do niewłaściwej osoby lub w niewłaściwym miejscu. Dru znalazł dowody na to, że całe Górne Pokłady i Dno poddawane są stałej, niezauważalnej inwigilacji. W ostatnim czasie mnożą się skazania na odejście. To jest zastanawiające. Ale głowa do góry. Dru i jego trzej przyjaciele przekazali wiadomość, że zbudowali osiem miotaczy laserowych. Wiem, że ci to nic nie mówi. Mnie także, ale w praktyce oznacza to broń, która niszczy wszystko na swojej drodze: żywe i martwe. Miotacze nauczymy się obsługiwać w drodze na Dolne Pokłady. W kanałach i tylko w kanałach jest możliwe przeprowadzenie prób praktycznych. Sid żył jak we śnie. W czasie pracy razem z Wanem i dwoma innymi mieszkającymi w ich kabinie spenetrowali kanały aż do ich połączeń z Dolnymi Pokładami. Droga była wolna. Teraz czekali tylko na przybycie Dru i trzech innych z góry, aby rozpocząć wędrówkę, która miała im przynieść Równość i Wolność. Pełne znaczenie tych słów wyjaśnił mu dopiero Wan. - Wolność i Równość - tłumaczył - to jest coś, czego nie było nigdy na Górnych Pokładach, a tym bardziej na Dnie. Od dziecka wpajano w ciebie, że najważniejsze są Hierarchia i Prawo. Ale co to jest Hierarchia? Powiesz, że to jest coś, co daje przywileje. Zgoda. Ale żeby można było dać jednemu więcej, bo takie jest praktyczne znaczenie przywileju, trzeba zabrać drugiemu. Teraz, gdy jesteś na Dnie, rozumiesz to doskonale. Nie wystarcza kobiet ani kabin, nie ma tylu łączy wideo, aby każdy mógł korzystać z wszystkich kanałów. A Równość jest przeciwieństwem takiej sytuacji. Równość - to eliminacja przywilejów. Wiem, że trudno ci pogodzić się z tym, że mógłbyś mieć mniej niż teraz. Ale pomyśl tylko, czy miałbyś mniej? Uprawnienia, które tobie przyznano, są niczym w porównaniu z przywilejami stojących nad tobą w Hierarchii. Gdyby im oraz władcom z Dolnych Pokładów je odebrać, każdy z osobna miałby więcej, niż ty masz teraz. Tyle da nam Równość. A Wolność, Sid? Jest ona ściśle powiązana z Równością. Polega na tym, że ty sam, a nie bezduszne Prawo, decydowałbyś o tym, czy będziesz miał dziecko, czy nie. Również ty decydowałbyś, na jakim Pokładzie będziesz mieszkać, w jakiej kabinie, która kobieta zamieszka z tobą. Te rozmowy, prowadzone podczas pracy w kanałach, przewróciły cały gmach dotychczasowych pojęć Sida. Nie wszystko rozumiał z tego, co mu tłumaczył Wan, nie wszystko natychmiast akceptował, lecz czuł, że jego umysł nie stawia tym nowym pojęciom oporu, że przyjmuje je jak coś znajomego i bliskiego, lecz niepostrzeżenie zagubionego. Najbardziej zafascynowały go wypowiedzi Wana dotyczące władzy. - Nie miej mi za złe - mówił Wan - jeżeli to, co ci mówię, nie jest zbyt dokładne. Bo przecież nie sam do tego doszedłem, lecz powtarzam tylko wyjaśnienia Dru. A on potrafi myśleć. Poza tym znalazł jakieś stare kasety, w których to wszystko było zarejestrowane. Z nich też dowiedział się, co to jest faktycznie władza. Z tego, co mi tłumaczył, pamiętam, że jest ona pożądaniem właściwym naturze każdego człowieka i każdemu Rozumowi. Ale władza władzy nierówna. Jest z nią tak jak na przykład z twoim opanowaniem komputera. Gdy byłeś dzieckiem, obsługiwałeś go nieporadnie, nie umiałeś należycie programować, doprowadzałeś często do blokady obwodów, a tym samym wywoływałeś sytuację, w której otoczenie dowiadywało się, że nie potrafisz się nim posługiwać. Twoja władza nad komputerem była więc jawna. Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy poprzez ćwiczenia posiadłeś biegłość w jego obsługiwaniu. Teraz twoja władza nad nim stała się dyskretna, ale dzięki temu bardziej pełna, bo tylko wówczas, gdy sam podawałeś wyniki obliczeń swojemu otoczeniu, dowiadywało się ono, że na nim pracowałeś. Jeżeli nie było awarii, nie było przecież potrzeby interwencji naprawiaczy. Tak więc o twojej pracy z komputerem dowiadywano się tylko wówczas, gdy taka była twoja wola. W pewnym przybliżeniu podobnie jest z władzą jednego człowieka nad innymi ludźmi lub jednej grupy nad drugą. Ona również ulega doskonaleniu. Dru tłumaczył, że poziom doskonałości osiąga taka władza, o której nie wiadomo, że istnieje. Według niego ma ją ktoś, kogo nazwał Bogiem. Nie mogłem tego zrozumieć, ale Dru wyjaśnił mi to w następujący sposób: władza jest dążeniem, którego realizacja daje rozkosz jedynie władcy. Władcy nie zależy na tym, aby ci, nad którymi panuje, mieli świadomość jego istnienia. Jemu to nie jest potrzebne, bo nie płynie z tego żadne dodatkowe zadowolenie. Z drugiej strony, patrząc na problem trwałości jego rządów, byłoby to dla niego nawet niebezpieczne. Bo, jak ci mówiłem, to pożądanie dane jest każdemu, a więc każdy mógłby chcieć je zrealizować, a tym samym dążyć do przejęcia władzy. Dlatego podstawowym działaniem każdego władcy jest dążenie do osiągnięcia jak największej dyskretności swojej władzy. Nie jest to jednak takie proste. Każda władza w momencie swoich narodzin jest jawna. Jawne są wszystkie cztery elementy składające się na nią. Te elementy to: osoba władcy, jego siedziba, cele działania, metody działania. Tak więc, ażeby osiągnąć całkowitą dyskrecjonalność władania, władca musi doprowadzić do utajnienia wszystkich czterech elementów tworzących całość pojęcia władzy. A w jaki sposób najlepiej można ukryć istnienie czegoś? Przez wytworzenie przekonania, że to „coś” nie istnieje! A teraz wróćmy do Statku. Co ty wiesz na temat władzy nim kierującej? Gdy się głębiej zastanowisz, dojdziesz do zdumiewającego wniosku: faktycznie nie wiesz nic! Już teraz, gdy myślisz o władzy, jawią ci się przed oczyma Hierarchia i Prawo. Ale teraz powtórzę pytanie, które ci już kiedyś zadałem: co to jest Hierarchia, a raczej czemu służy? Odpowiedź nie jest taka trudna, jak ci się wydaje. Hierarchia jest tworem, którego jedynym zadaniem jest zakamuflowanie osoby władcy lub władców. Nasze pokolenie już nie personifikuje władców; nikt ich przecież nie zna, nikt ich nigdy nie widział. Operujemy jeszcze pojęciem Dolne Pokłady, ale jaką im treść nadajemy? Jest to w naszych umysłach twór bezosobowy, jest to już tylko mgliste wyobrażenie miejsca, z którego emanuje władza. Lecz nie władza, będąca atrybutem kogokolwiek, lecz władza jako Idea, jako substrat w czystej postaci. To wiemy my. A przyszłe pokolenia? Zaginie pojęcie Dolnych Pokładów, pozostanie Hierarchia. I w ramach tej Hierarchii będzie toczyć się walka o „władzę”. Lecz nic będzie to walka o faktyczną władzę, lecz tylko o jej odbicie, erzatz, a raczej ułudę. Bo faktycznemu władcy nie przeszkadza to, iż ktoś inny sądzi, że posiada władzę. Jemu wystarcza świadomość, że on dzierży ją niepodzielnie i faktycznie. Podobny cel jak Hierarchia spełnia Prawo. Bo i ono jest zasłoną, za którą kryje się prawdziwa władza. Niemniej Prawo jest regulatorem, który służy osiąganiu założonych przez władców celów. Przyjdzie czas, że nikt jednak o nim tak nie pomyśli. Za kilka pokoleń Prawo będzie niewzruszalną opoką funkcjonującą sama w sobie, tak naturalną i oczywistą w istnieniu jak prawa natury... I stanie się ono idealnym, nie podejrzewanym o pochodzenie od kogokolwiek tworem, jawiącym się jako bezapelacyjny Nakaz, jako Formuła zmuszająca równie nieodparcie do określonych zachowań jak ta, która steruje czynnościami fizjologicznymi naszych organizmów. Za tymi zasłonami zniknie uosobiona władza, wówczas już w pełni bezpieczna, bo całkowicie dyskretna, i nie podejrzewana o istnienie. Władza to narkotyk, Sid. Gdy raz ją posiądziesz, to choćbyś nie mógł już jeść wykwintnych potraw, choćbyś nie mógł już zaznać uroku kobiety, choćbyś nie miał z niej żadnych pożytków radujących twoje zmysły, nie oddasz jej za żadną cenę. - Powiesz zapewne, że to bezsens. Bo po co sprawować władzę, jeżeli się mię ma żadnych z niej pożytków? Tak jednak nie jest. Opisałem ci przypadek skrajny, aby tym bardziej uwypuklić prawdziwy sens dzierżenia władzy. Ten sens kryje się w celach, które realizują władcy. Można je podzielić na dwie kategorie: do pierwszej należą cele, które w odczuciu rządzonych uzasadniają istnienie władzy, a do drugiej te, które są faktycznymi powodami jej sprawowania. Rozpatrzmy najpierw cele pierwszej kategorii. Są one w pierwszej fazie, na etapie ich postawienia, celami trwałymi. Ale tylko w pierwszej fazie. Bo rzeczywiście są głównym narzędziem kreacji celów drugiej kategorii. Abyś sobie uzmysłowił sens tego stwierdzenia, rozpatrzmy sytuację na Statku. Głównym celem jest Podróż, a nadrzędnym celem Podróży jest dotarcie do Planety. Zauważ jednak, że te cele ulegają w naszej świadomości powolnemu zatarciu, a ich miejsce poczynają zajmować inne, doraźne, istotniejsze dla naszego życia. Narzuca je nam pozornie logika dnia codziennego, a w rzeczywistości umiejętne sterowanie władców takimi narzędziami jak Prawo i Hierarchia. Bo już teraz istotniejsze wydaje się nam osiągnięcie względnie wysokiej pozycji w Hierarchii, dającej określone korzyści już dziś, niż dotarcie do jakiejś Planety, gdzie oczekujących nas dóbr nie jesteśmy już sobie w stanie wyobrazić. W nas jednak jeszcze pokutuje, choć słabnąca nieustannie, pierwotna pamięć celów ostatecznych. Lecz co z przyszłymi pokoleniami? Statek będzie dla nich jedynym realnym światem. Z ich świadomości zniknie alternatywa: Statek czy Planeta, bo słowo Planeta stanie się pojęciem bez treści, skazanym już dzisiaj na wymazanie z przyszłego słownika. Cóż zatem pozostanie? Pozostanie Statek, pędzący do nikąd pocisk, który dla stłoczonych w nim ludzi przyjmie wartość Wszechświata, stanie się ich Wszechświatem. I ten tak finezyjnie spreparowany homeostat społeczny, uwięziony w stalowych okowach ścian Statku-Wszechświata, stanie się obiektem, źródłem możliwości realizacji celów drugiej kategorii. Bo sądzę, Sid, że Dru poprawnie wyciągnął swoje wnioski co do władców z Dolnych Pokładów. Oni nie zamierzają dotrzeć do żadnej planety! Z obliczeń Dru wynika, że Statek jest w Podróży już ponad trzysta lat, a pędzi z szybkością bliską szybkości światła. Zrozumiesz zapewne, co to znaczy, gdy ci powiem, że na naszej drodze były już tysiące planet, a na pewno wiele z nich nadawałoby się do zamieszkania. Statek jednak nie zatrzymał się przy żadnej! Dlaczego, Sid? Nie wiesz, a powinieneś się już domyślić. Bo głównym celem drugiej kategorii, utajonym przed nami i przez nas nie podejrzewanym, jest niepodzielne dzierżenie władzy, która nieograniczona i dyskretna, może być sprawowana w dotychczasowej postaci tylko tu, na Statku. Lądowanie na Planecie zmusiłoby władców do ujawnienia się, do przedstawienia powodów, dla których uznają się za wyłącznie uprawnionych do posiadania władzy. Rozumiesz chyba, że taka sytuacja zrodziłaby ryzyko jej utracenia, a na to nie zdecyduje się żaden władca. Bo ani rozwój nauki, ani perspektywy wzrostu kultury, ani możliwość usunięcia cierpień i nędzy ogółu nie są dla niego dostatecznym argumentem usprawiedliwiającym podjęcie takiego ryzyka. Jeżeli założyć, że rzeczywistość wygląda tak, jak ją opisałem, to w pełni akceptuję wnioski, które wyciągnął Dru. Uważa on, że jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma szansę zmienić tę sytuację. I my musimy to zrobić, Sid. Musimy przejąć władzę, ale tylko po to, aby wszystkim na Statku dać prawdziwą Wolność i Równość. I tym z Górnych Pokładów, i tym z Dna. Wywody Wana początkowo wzburzyły Sida. Myślał nad nimi wiele, ale w końcu zgodził się całkowicie z jego wnioskami. Wan obiecywał, że po przejęciu władzy zniknie podział na pokłady. Każdy będzie mógł wykonywać pracę, którą lubi, a kobiety i mężczyźni przy wyborze partnera będą kierować się tym, co Wan nazwał miłością. Powiedział Sidowi, że sam nie wie dobrze, co to jest, ale słyszał to od Dru. Podróż też miała szybko dobiec końca. Pierwsza planeta - powiedział Wan - która nada się do zasiedlenia, będzie oznaczać kres Podróży. Nadszedł w końcu oczekiwany dzień ekspedycji. Dru z trzema przyjaciółmi dotarł w nocy do kanału, w którym po pracy pozostali Sid, Wan i dwaj pozostali z Dna. Dru i jego kompani przynieśli lasery. Instruktaż obsługi przeprowadził Dru, demonstrując na koniec skutki ich działania. Wycelował broń w odległy koniec kanału i nacisnął spust. W miejscu, w które wycelował, powstała wrząca kipiel. Rozpoczęła się wędrówka. Do celu musieli dotrzeć w ciągu nocy, bo tylko wówczas istniała szansa zaskoczenia śpiących władców Dolnych Pokładów. W połowie nocy, prowadzeni bezbłędnie przez Sida, dotarli do Głównej Rozdzielni i przez niestrzeżone wyjścia wydostali się na Dolne Pokłady, Posuwając się nimi natrafili na zablokowane wejścia prowadzące w górę Statku. Te były strzeżone. Pierwszy ze strażników, do którego strzelił Dru, momentalnie wyparował. To był szok dla Sida. Zamarł na chwilę, stając się dla tamtych doskonałym celem. Uratował go Wan, który popchnął go gwałtownie za załom korytarza. Salwa strażnika osmaliła tylko koniec kolby lasera Sida. Strażnicy zabrali im najwięcej czasu, ale ich zaskoczenie było zupełne, tak że wszystko przebiegło w ciszy nie zmąconej żadnym ostrzegawczym okrzykiem. Potem dotarli do kabin mieszkalnych. Były one niewiarygodnie obszerne. Na szerokich łożach leżeli pogrążeni we śnie władcy Dolnych Pokładów. Obok nich kobiety. Dru zakazał je zabijać. Ustawili lasery na najmniejszą moc i z bliska, cienkimi jak włos promieniami światła, uśmiercali mężczyzn strzałami w serce. Gdy noc pokładowa dobiegała końca, zgromadzili się wszyscy w ogromnej kabinie wypełnionej rzędami zaopatrzonych w ekrany pulpitów. Dolne Pokłady były ich. Wszyscy władcy zginęli. Cicho i nieświadomi swojego losu. Dyszeli ciężko patrząc na Dru. Nagle drgnęli zaskoczeni. Każdy z nich wyczuł jakąś zmianę w otoczeniu, lecz nie potrafiłby sprecyzować, co to jest. Po chwili zrozumieli. Przygasały światła. To było sprzeczne z naturą świata, w którym dotychczas żyli. Tam światła przygasały, gdy nadchodziła noc. Nagłe przerażenie wypłynęło na ich twarze. Ten obcy dla nich świat rządził się jakimiś nie znanymi im prawami i każdy z nich pomyślał, że być może zwycięstwo było tylko ułudą, farsą spreparowaną przez wszechmocnych władców, aby jak najdotkliwiej uświadomić im ich bezsilność wobec niewyobrażalnej potęgi. Rozglądali się wokół, oczekując druzgocącego ataku. Opamiętali się na okrzyk Dru. - Patrzcie tam! - krzyknął, wskazując ręką na jedną ze ścian. Poszli spojrzeniem za tym gestem. Mimo gasnących świateł ta ściana jarzyła się coraz większym blaskiem. W kabinie zrobiło się jaśniej niż przy dotychczasowym świetle. Stali zdumieni. I znów głos Dru wyrwał ich z tego stanu. Widzieli, jak podbiegł do tej ściany i przez chwilę, nieskończenie długą chwilę, wpatrywał się w nią osłupiałym ze zdumienia spojrzeniem. W ciszy kabiny dotarł do ich uszu jego zafascynowany szept: - To jest nieprawdopodobne... niemożliwe! Po chwili, która im, sparaliżowanym strachem, wydała się wiecznością, odwrócił się i zawołał: - Chodźcie tutaj. Nie bójcie się! Ruszyli ku niemu z ociąganiem. Gdy podeszli, Dru stał z twarzą przyciśniętą do ogromnej szyby, chłonąc oczyma rozpościerający się za nią widok. Zrobili to samo. To, co ujrzeli, zaszokowało ich monumentalnością i wspaniałością niemożliwą do wyobrażenia w najbardziej fantastycznych wizjach. Za szybą ogromna czerwona tarcza unosiła się wysoko, oświetlając całą leżącą pod nimi przestrzeń. Bezmiar tej przestrzeni konfrontujący się gwałtownie z wymiarami i perspektywami, do których przywykli od najmłodszych lat, wywołał w ich mózgach ostry, fizyczny ból. Spojrzenia pędzące przed siebie, nie napotykające na swej drodze żadnych ścian dających oparcie i wytchnienie wzrokowi, wywoływały ucisk gałek ocznych, szukających ulgi za zasłonami powiek. Ta niemoc oczu usiłujących przestawić się na nowe perspektywy minęła w końcu, pozwalając im sycić się szokującym galopadą barw i blasków obrazem. Poczęli w nim rozpoznawać znane tylko z programów wideo przedmioty. - Patrzcie tam! - krzyknął Wan. - To są drzewa! - A tam są skały! - zawołał zdławionym głosem Sid. Lawina wzruszeń, radości i ulgi, usuwając tłamszący ich dotąd strach, znalazła ujście w okrzykach pełnych zadziwienia, niewiary i podziwu. Pierwszy opanował się Dru i dając przykład ogromnej siły ducha, oderwał się od magnetyzującego potęgą swego uroku obrazu i odszedł w głąb kabiny. Usiadł w fotelu. Dopiero po długiej chwili spostrzegli jego nieobecność i podążyli za nim oszołomieni i znów niespokojni. Otoczyli go kołem. Siedział milcząc w fotelu, a oni stali wokół, oczekując słów wyjaśnień i uspokojenia. Po chwili Dru przemówił. - To jest Planeta - zaczął głosem zdławionym, lecz znów emanującym siłą. - Nie mogłem tego przewidzieć w najśmielszych snach. Oni wylądowali na miej już może długie wieki temu. Pamiętacie, jak mówiłem, że potrafią sprawować władzę? Posądzałem ich jednak tylko o mistrzostwo, a oni okazali się geniuszami! Gdybym to wiedział, nie wiem, czy poważyłbym się na konfrontację z nimi. To, co nam zaprezentowali, jest perłą najczystszej wody, jest nauką, której nie można zmarnować. My jednak nie zmarnujemy tej nauki, prawda Wan? - Na pewno nie, Dru! Ta spontaniczna odpowiedź Wana rozładowała napięcie. Dru widział obok uśmiechnięte, radosne twarze. - A więc jesteśmy teraz władcami - podjął rozsiadając się wygodnie w fotelu. - Przypuszczam, że wszyscy skazani na odejście pracują na powierzchni Planety. W ten sposób zabezpieczyli sobie dopływ żywności, surowców i powietrza. Statek dawał siłę roboczą, a Planeta żywność. Mogli tak trwać wieki. Cudownie zamknięty obieg. To jest majstersztyk. Lecz my nie zmarnujemy ich wysiłku, prawda chłopcy? Jeden potężny okrzyk aprobaty wydarł się z sześciu gardeł. Sid stał nieporuszony. Co to wszystko ma znaczyć? - Hej, Sid! Obudź się! To już nie sen! - usłyszał okrzyk Dru. Spojrzał na niego. Dru stał uśmiechnięty, a zadowolenie biło z całej jego postawy. - Co cię tak gryzie? Lora? Już dzisiaj będziesz ją tu miał! Obiecałem ci to. Obiecałem ci jeszcze więcej, ale nie myślałem, że będę mógł ci dać aż tyle. - Słuchaj, Dru - zaczął gwałtownie Sid. - Wan mówił, że jak zdobędziemy Dolne Pokłady, zapanuje Wolność i Równość. Mówił też, że gdy wylądujemy ma Planecie, będzie ona należała do wszystkich! Czy nie zamierzacie tego dokonać?! Jego ostatnie słowa utonęły w ich śmiechu. Śmiali się tak przez długą chwilę, zanim Dru, ocierając łzy i krztusząc się wciąż, nie zawołał: - Tyś chyba oszalał, Sid! Miałem rację mówiąc Wanowi, że jesteś typem idealisty i że tylko wykorzystując twój idealizm możemy cię pociągnąć za sobą. Uważasz, że powinniśmy zrezygnować z władzy? Sądzisz chyba, że jesteśmy idiotami licząc na to, że po tylu latach przygotowań, wyrzeczeń i nadziei oddamy to, co się nam bezsprzecznie należy. Dla kogo, twoim zdaniem, mielibyśmy zrezygnować z władzy? Dla tych zidiociałych, modlących się do Prawa i Hierarchii półgłówków? Czy może dla tej zgniłej, śmierdzącej padliny zalegającej Dno? Dla nich wszystkich będzie lepiej, jeżeli nic nie ulegnie zmianie. Każda zmiana jest niebezpieczna, Sid! Ktoś musi dzierżyć władzę i dobrze się stało, że to będziemy my. Już dzisiaj będziesz miał Lorę i każdą z kobiet, której zapragniesz. Czy pamiętasz te z kabin władców? Są nasze, Sid! A to tylko dlatego, że mamy głowy na karku, wolne od idealistycznych mrzonek. Sid rozejrzał się wokół. Wszystkie twarze były życzliwie uśmiechnięte i w pełni aprobujące słowa Dru. Nawet Wana. Patrzyli na niego wyczekująco. - Ja już też nie jestem idealistą, Dru. - Brawo, Sid! To mi się podoba! - Nie jestem idealistą - podjął Sid - bo ty zabiłeś mój idealizm! Ostatnim jego słowom towarzyszył szybki ruch przedramienia. Lufa jego lasera mierzyła wprost w nich. - Nie ruszajcie się! To tylko przyspieszy sprawę. Jego okrzyk przygwoździł tamtych do miejsc. - Nauczyłem się przy tobie dużo, Dru. I przy tobie także, Wan - zaczął twardym, pozbawionym emocji głosem. - Nauczyłem się szczególnie dobrze jednego: mię można nikomu wierzyć! Druga lekcja, którą sobie doskonale przyswoiłem, Wan, to zrozumienie, że władza jest rzeczywiście narkotykiem. Poczułem jej smak. We wnioskach, jakie wyciągnąłem z tych lekcji, poszedłem jednak dalej niż wy. Smak władzy jest najpełniejszy, gdy nie dzieli się jej z nikim! Dobrze, że zrozumiałem to prędzej niż któryś z was, bo inaczej ja stałbym na waszym miejscu albo zginąłbym w łóżku, nieświadomy niczego jak władcy. Na koniec jeszcze jedna rada, która na nic się wam już nie przyda: Gdy przestajesz z gadami, nie odkładaj na bok broni! To chyba dobra rada, prawda Dru? Nie usłyszał odpowiedzi. Gdy naciskał spust, widział w tych wszystkich oczach jedno: żal, że nie pomyśleli o tej możliwości przed nim... przed WŁADCĄ.