11540
Szczegóły |
Tytuł |
11540 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11540 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11540 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11540 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LILIANA MICHAJŁOWA
CUDOWNA PORA NA PODROŻ
Przełożyła Hanna Karpińska
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY1975
Tytuł oryginału
«KORABYT»
Okładką i strony tytułowe projektowała
MARIA IHNATOWICZ
Lilyana Mihailova c/o JUSAUTOR, Sofia
PRINTED IN POLAND
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa r.
Wydanie pierwsze
Nakład 20 000+290 egz. Ark. wyd. 9,2. Ark. druk. 11
Papier sat. kl. V 65 g, format: 82X104/32
Oddano do składania we wrześniu 1974 r.
Podpisano do druku w marcu 1975 r.
Druk ukończono w maju 1975 r.
Zakłady Graficzne w Toruniu
Zam. 1893 — B-52
Cena zł 18.
1
Mijał już trzeci dzień, odkąd powinni byli wrócić...
Duży dom przycichł i ponieważ przygotowania do przyjazdu były długie i
hałaśliwe, spokój, który po nich nastąpił, wypełnił pomieszczenia trwogą i niejasnym
smutkiem.
Kyrija Melanie stała w narożnym oknie i patrzała na plac. Nauczyła się
odróżniać odgłos nadjeżdżających powozów i za każdym razem, gdy słyszała
miękkie skrzypienie resorów, gorący dreszcz podnosił się od jej osłabłych nóg i
dochodził aż pod serce. Obydwie służące wchodziły na palcach, pytały ją o coś, ale
ona ani nie odpowiadała, ani ich nie zauważała. Za jej wąskimi plecami kobiety
spoglądały na siebie, stały jeszcze przez chwilę i odchodziły, by robić to, co same
uważały za stosowne.
Wyjeżdżając Stefan Gerogłu powiedział jej: „Czekaj na nas w czwartek.”
Mijał już trzeci dzień, odkąd powinni byli wrócić. Co też się działo na tym
świecie, Boże drogi? Co się działo w Filibe ? Kyrija Melanie znów popatrzała przez
okno. Była niedziela, kiedy indziej o tej porze powozy śpieszyły do chłodnych
podmiejskich winnic, kołysały się nad nimi koronkowe parasolki, migotały świąteczne
fezy z powiewającymi jedwabnymi chwastami. A teraz, o ciepłym poranku,
zwiastującym bezwietrzny, piękny dzień, Plowdiw jeszcze spał, jakby noc się nie
skończyła. Tylko od czasu do czasu przechodził przez plac zaptie lub przemykał
szczelnie zamknięty powóz. Ale ten powóz, na który czekała, wciąż nie nadjeżdżał.
Poznałaby go z bardzo daleka — po odgłosie i po siwych koniach, które nigdy się do
siebie nie przyzwyczaiły i ciągnęły z wykręconymi na bok szyjami, po czarnym
kołpaku służącego Iwana, który siedzi na koźle jak car i już po nim widać, że powóz
należy do bogatego i pewnego siebie człowieka. I niech tylko mignie biały kapelusik i
fioletowy fez, wszystkie obawy tych trzech dni natychmiast stopnieją, jej serce
zmięknie, gotowe kochać i przebaczyć.
Już od roku córka Stefana Gerogłu uczyła się w Bukareszcie. Było to i
niezwykłe, i kosztowne, ale on mógł sobie na to pozwolić, a i był zbyt bogaty, aby
miasto ośmieliło się komentować jego postępek. Łatwiej by mu było wysłać córkę na
grecką pensję Zarifiego lub do college’u w Konstantynopolu, jak robili inni
przedstawiciele płowdiwskiej śmietanki, ale Stefan Gerogłu kiedyś tam mieszkał i bał
się posłać swoje jedyne dziecko do „Istambułu, tego siedliska rozpusty”.
W początkach maja, na krótko przed rozpoczęciem wakacji na pensji, gdzie się
uczyła jego córka, przesłał do wiedeńskiej dyrekcji żeglugi pieniądze na bilet
pierwszej klasy i polecił służącemu Iwanowi na nowo podkuć konie. Postanowił
powitać swoją córkę na przystani w Nikopolu, aby przy okazji załatwić swoje
handlowe sprawy w tym mieście, a także dla własnego spokoju, bo w takich pełnych
zamętu czasach nie było bezpieczne, by młoda dziewczyna przemierzała Bułgarię z
kimkolwiek, poza ojcem czy bratem. W swoim życiu Gerogłu objechał kawał świata,
ale teraz po raz pierwszy przygotowania do podróży sprawiały mu radość, choć
ukrywał ją przed wszystkimi, jak się ukrywa wstyd i winę.
„Czekaj na nas w czwartek” — takie były jego ostatnie słowa. Wypowiedział je z
powozu, z umyślnie odwróconą głową, żeby nikt nie zobaczył jego uszczęśliwionej
twarzy. I wtedy w dużym domu, pozbawionym obecności pochmurnego gospodarza,
rozpoczęła się ta wesoła krzątanina, która upoiła kyriję Melanie jak cynamonowe
wino i dodała jej smutnym oczom blasku i żywości. Najmłodsza służąca biegła na
rynek, wracała i znowu wybiegała. Kucharka nawet nie wyglądała na podwórze, a
Cwecie, żonie służącego Iwana, pani powierzyła najbardziej skomplikowaną część
wszystkich przygotowań — wytarcie kurzu z drewnianych płaskorzeźb. Było ich wiele
w domu Gerogłu. Zamawiał je każdą z osobna, u różnych mistrzów, długo po
zbudowaniu swojego domu i im dłuższego terminu żądał snycerz, tym mu potem
drożej płacił. O wszystko mógł się targować, ale wobec tych płaskorzeźb stawał się
milczący i jakoś niepewny siły swoich złotych pieniędzy. Najpiękniejszy był sufit w
okrągłym salonie.
— Co ci wyrzeźbić, czorbadżi ? — spytał majster, rodem z Samokowa.
— A to już twoja sprawa — odparł Gerogłu, przesuwając różaniec z pestek
oliwek. — Co sam wybierzesz.
Po kilku miesiącach snycerz przyniósł słońce, ale z pszenicznymi kłosami
zamiast promieni, spod nich wyglądały winne grona.
Z tym sufitem najwięcej kłopotów miała Cweta. Gdy przychodziła pora
porządków, wyprężona na drabinie, dłubiąc w drewnianej koronce zakurzonym
piórem, kipiała ze złości i obsypałaby obelgami nieznajomego majstra, gdyby nie
czuła, że grzechem byłoby przeklinać takie ręce.
Na dworze zatrzymał się powóz. Kyrija Melanie zerwała się z czerwonego
minderu , wydało jej się nawet, że słyszy, jak na dole dzwonek dzwoni poruszony nie
męską ręką, a jej zabrakło sił, by wybiec na schody. Ledwie udało jej się dojść do
otwartego okna. Powóz był obcy. Słońce podniosło się już wysoko na gorącym
niebie, ale u podnóża wzgórz miasto milczało, wciąż tak samo bezludne i ciche, tylko
od strony dzielnicy tureckiej złowieszczo i nieradośnie huczał bęben.
Wreszcie na placu zadrgało życie: w cieniu akacji po drugiej stronie, przed
bramą doktora Stojkowicza, zaczęły bawić się dzieci. Kyrija Melanie oparła czoło o
kratę i przyglądała się. Jednym z nich była Malina — najstarsza córeczka służącego
Iwana. Kiedy dziecko się urodziło, rodzice zapragnęli nadać mu jej imię i ona, ujęta,
zgodziła się. Zaniosła położnicy słój kałoferskiego miodu, trochę ubranek pozostałych
po Elenie i przymocowała do niemowlęcego czepeczka cienki złoty pieniążek, który z
zaciśniętymi ustami dał jej Gerogłu. I choć od dwudziestu lat nazywano ją Melanie,
zawsze, gdy słyszała, jak nawołują dziewuszkę jej dawnym imieniem, odżywało w
niej wspomnienie, zasypane, lecz żywe jak ten żar, który kiedyś jej matka
zakopywała w popiele, aby rankiem rozniecić z niego nowy ogień.
Za jej plecami zatrzymały się kroki. Kyrija Melanie odwróciła się i po raz
pierwszy po trzech dniach oczekiwania Cweta zobaczyła jej twarz. Była ona
pociemniała od bezsenności i postarzała. Dopiero teraz, gdy patrzyły na siebie
zaczerwienionymi oczami, kyrija Melanie przypomniała sobie, że także i mąż tej
kobiety jest w oczekiwanym powozie i choć różnica między nimi rozpoczynała się od
mokrego fartucha służącej i kończyła na srebrnych szpilkach w greckim koku pani,
obie kobiety poczuły, że są sobie równe.
— Przyjadą, Cwetano — uśmiechnęła się bladymi ustami pani i poczuła się
silna przez to, że ją pociesza.
— Daj Boże — odparła kobieta, ale myślała o czymś innym. — Kyrijo Melanie,
brat Iwana mówił, żebym cię spytała, wziąłby konia z tamtej pary i pojechał do
Karłowa zobaczyć, gdzie ten powóz utknął, co się z tym wszystkim porobiło.
Myślała, że całe cierpienie jest tylko w niej, i teraz, dzieląc je nagle z tymi na
wpół znanymi ludźmi, kyrija Melanie nagle i twardo uwierzyła, że powóz przyjdzie, że
to niemożliwe, by nie przyjechał, skoro tyle ludzi go oczekuje.
Dom Stefana Gerogłu był piętrowy, z dużym dziedzińcem, zamkniętym od
zewnątrz wysokim kamiennym murem. Budując go gospodarz pragnął wznieść jeden
z tych małych pałacyków, jakie widywał w miastach Europy, ale murarze byli tutejsi, z
Bracigowa, i choć pilnie słuchali jego słów, to dom wznieśli na swój sposób,
ozdabiając go tylko większą ilością balkonów i szerszymi oknami. Poza
wewnętrznymi schodami, łączącymi parter i piętro wprost z okrągłego salonu, były
jeszcze jedne, zewnętrzne, prowadzące z piętra na podwórze. Po nich schodziła
teraz kyrija Melanie i ponieważ zapomniała unieść swą aksamitną suknię, zamiatała
nią wyszorowane tłuczoną cegłą drewniane stopnie. Powietrze nad pokrytym
kamiennymi płytami dziedzińcem drżało z upału, tylko w okrągłym cieniu
migdałowego drzewa było nieruchome i błękitne. Stały tam wyciągnięte niskie
zniszczone sanie, dawna zachcianka Gerogłu, w lecie służba wykorzystywała je
zamiast ławki. Pozostawione bez zajęcia, wszystkie trzy kobiety rozsiadły się w nich
teraz, pomiędzy nimi bielały męskie rękawy. Pełne ludzi sanie wyglądały cudacznie i
śmiesznie w ten duszny, prawie letni dzień. Gdy gospodyni się zbliżyła, kobiety
umilkły. Nieznajomy mężczyzna lekko zeskoczył z sań — był w wysokich butach i
ubrany jak do podróży.
— To ty jesteś bratem Iwana? — spytała go kyrija Melanie, choć domyśliła się
tego z rysów jego twarzy.
Człowiek przytaknął i stał ze spuszczoną głową, patrząc na gospodynię spod
nastroszonych czarnych brwi.
— Dam ci konia.
Gniady wierzchowiec wybiegł z ciemnej głębi stajni i potknął się o światło jak o
próg. Przyzwyczajony był do noszenia ciężkiego Gerogłu i dlatego nieznajomy lekki
jeździec na grzbiecie rozdrażnił go. W oczach błysnęły mu złe iskry, mięśnie napięły
się i właśnie w chwili, gdy szykował się, by go zrzucić, pański koń poczuł, że kolana
jeźdźca stały się twarde i ścisnęły jego brzuch w nieruchomych kleszczach.
Przez cały dziedziniec, aż do bramy, kyrija Melanie szła obok konia i jeździec
nachylał się, żeby dobrze słyszeć jej słowa:
— Kiedy przyjedziesz do Karłowa, to prosto do Christa Dełczewa, słyszysz? Na
pewno się tam zatrzymali. Nie mów, że ja cię wysłałam... — Jej ręka leżała na
lśniącej łopatce konia i zwierzę nerwowymi drganiami usiłowało ją zrzucić. — A jeśli
ich spotkasz po drodze, to powiedz, że cię wysłałam na spotkanie, z dobrymi
wiadomościami.
Pochylony nad jej pociemniałą twarzą, brat Iwana nie mógł zrozumieć, czego
właściwie chce od niego ta kobieta i dlaczego stara się ukryć swoje cierpienie pod
tyloma wymyślnymi słowami. Koń poczuł zapach ulicy i parsknął.
— Bracie! — zawołała Cweta. Nie zauważyli, że idzie za nimi. —
Przygotowałam ci chleb na drogę.
Podróżny wziął niebieski węzełek i kyrija Melanie patrząc, jak go przymocowuje
do siodła, pomyślała sobie, że właśnie teraz by było dobrze i sprawiedliwie, gdyby z
kolei ona podała mu jakiś pieniądz. Jej ręka obmacała zakamarki pustej kieszeni,
wysunęła się stamtąd i nie znalazłszy nic — przeżegnała i jeźdźca, i konia szerokim
drżącym krzyżem.
Wierzchowiec wypadł przez strzelistą jak ikona bramę. Jeździec pochylił się. Z
tyłu, spod jego pasa, zalśniła pochwa noża. Nagrzany bruk zadzwonił pod kopytami
jak szkło.
Skrzyżowawszy ręce na aksamitnej sukni, gospodyni postała przez chwilę u
stóp schodów, potem powoli ruszyła w stronę cienia migdałowego drzewa. Pod
ciężkim obrąbkiem jej sukni pobłyskiwały brokatowe pantofle. Patrząc, jak się do nich
zbliża, kucharka i mała służąca myślały sobie to samo — piękna kobieta, nie sterana
robotą, a smutna...
— Wy już sobie idźcie — powiedziała kyrija Melanie. Teraz chciała być tylko z
Cwetą.
Po raz pierwszy, odkąd była. panią tego domu, usiadła W saniach ze służącą.
Dziewczynki poczuły, że dzieje się coś niezwykłego, przerwały zabawę i przybiegły
na palcach po nagrzanych płytach dziedzińca. Choć wyrastały w jej obejściu i choć
darowywała im wyrośnięte sukienki Eleny, kyrija Melanie nigdy dotychczas nie
przypatrywała im się z bliska. Młodsza przestępowała z nogi na nogę i na jej śniadej
twarzyczce wesoło świeciły błękitne rodopskie oczy Iwana. Starsza była jasnowłosa,
czuło się w niej przyszłą subtelną urodę, która potrzebuje jedwabiu i aksamitu, by w
pełni rozkwitnąć, a w zgrzebnym ubraniu niszczeje i więdnie.
— Malina! — zawołała do niej kyrija Melanie i dziewczynka uśmiechnęła się. —
Malinko... — przyjemnie jej było powtarzać swoje dawne imię. — Ładne masz dzieci,
Cweto.
— E tam — powiedziała posępnie matka, ale był to zarazem i sprzeciw, i
potwierdzenie.
— Ładne są. Ciesz się nimi, póki masz je przy sobie.
Obie dziewczynki, przynaglone spojrzeniem matki, niechętnie się oddaliły.
— Póki masz je przy sobie — powtórzyła gospodyni — bo świat, jak tak dalej
pójdzie, nie toczy się ku dobremu.
— Kyrijo Melanie — Cweta pochyliła się do niej i słowa, nim zostały
wypowiedziane, wypisały się na jej szerokiej twarzy — już od dwóch dni tak sobie
myślę: że tego powozu jeszcze nie ma, to na pewno nie przez pęknięte koło albo
konia...
„Milcz!” — chciała zawołać gospodyni, ogarnięta bojaźliwym przekonaniem, że
jej obawy się spełnią, jeśli ta kobieta wypowie je głośno.
— To przez tę zawieruchę, kyrijo Melanie... Brat Iwana mi powiedział. Cała
Perusztica spalona, a w Bataku kamień na kamieniu nie został. Wciąż sobie myślę,
że nasi dlatego nie przyjeżdżają...
Słowa tej kobiety padały wprost do serca gospodyni. Gdyby kto inny tak mówił,
krzyknęłaby, żeby przestał, ale Cweta jedyna miała prawo to powiedzieć, bo ona też
przez trzy noce nasłuchiwała dzwonków powozu, ona też swoimi drogami doszła do
tej samej myśli, która od dawna męczyła i ją, kyriję Melanie.
„Głupcy...” — tylko to powiedział Gerogłu, kiedy go spytała, czemu się spalił
warsztat szewski Kocza . Chodził wtedy ponury, nie jadał obiadów w domu i
pozostawał do późna w tym nie znanym jej męskim świecie, który rozpoczynał się za
kamiennymi murami dziedzińca. Nocami daleko, za górskimi szczytami, świeciła
ognista łuna, pa bruku stukały kopyta i ponieważ dom Gerogłu stał na wysokim stoku
wzgórza Dżambaz, z okien widać było, jak w dole, w dzielnicy tureckiej trwożnie
miotają się światła latarń. Lecz rano, kiedy daleki blask pożarów bladł i stawał się
niewidoczny, Plowdiw znów się budził pozornie spokojny i cichy, jakby nic w nocy się
nie działo. Zza tiulowej firanki kyrija Melanie śledziła podwójne życie miasta i
wyostrzonym przeczuciem matki, której dziecko jest daleko, pojmowała, że dzieje się
coś niebezpiecznego i groźnego. Żydzi na rynku wprowadzili nowe, wysokie ceny,
kobiety szeptały z przytulonymi do siebie głowami i serce kyriji Melanie zamierało, tak
bardzo chciała usłyszeć choć słowo z ich szeptów. Lecz mimo to przechodziła obok
nich dumnie, z nieruchomymi ramionami i uśmiechniętą do pozdrowień twarzą. Była
żoną Stefana Gerogłu i biegła za nią mała służąca z dwoma koszykami.
Którejś soboty wracała z łaźni „Czifte”. Dopiero co przeszedł deszcz, ulica
pachniała ciepłymi kamieniami i pod akacjami bielały kręgi opadłych kwiatów. Zza
szyb sklepików skrycie goniły za nią spojrzenia, szła powoli, z wilgotnymi włosami i
napiętą skórą, czuła się czysta i nieprzyzwoicie młoda. Nagle od Zbożowego Rynku
zahuczał bęben, rozległy się krzyki. Zobaczyła z daleka drewniane rusztowanie i
najpierw pomyślała, że to szkielet szopy. Wokół niej tłoczyły się tureckie dzieci,
spoglądały na nią i cofały się, zawstydzone jej drogim ubraniem. Im dalej szła w
tamtą stronę, tym bardziej gęstniał tłum. Do jej ramienia ciężko przyciskała się niska
Turczynka, kryjąca urodę lub starczą brzydotę pod fałdami zielonej feredży.
— Co się dzieje? — nachyliła się kyrija Melanie. Owionął ją słodki zapach
henny.
Turczynka nie odpowiedziała, w wąskim rozcięciu materiału jej oczy płonęły i
trudno było dojrzeć, czy jest w nich okrucieństwo, czy smutek. Skądś powiał wiatr,
liny na rusztowaniach zakołysały się i zwróciły ku twarzy kyriji Melanie czarne kręgi
przygotowanych pętli.
Nie mogła wtedy krzyknąć. Zabrakło jej tchu. Krzyk rozbił się wewnątrz niej i
pewnie do końca życia miał być obecny w jej krwi jak małe ciemne kropelki, które
przechodząc przez serce miały wciąż od nowa i od nowa przynosić jej cierpienie.
Po stromej ulicy prowadzącej do domu wchodziła powolnymi krokami starej
kobiety. Zamknęła się w swoim pokoju i zaraz się przebrała, bo tamte suknie wydały
jej się na zawsze przepojone śmiertelnym zapachem henny.
Gerogłu wrócił późno. Czekała na niego w okrągłym salonie i już po jego
krokach poznała, że pił. Stanął przed nią, w żółtym blasku świecy jego oczy patrzały
na nią dziko i obco. Chciała mu opowiedzieć o szubienicach na Zbożowym Rynku,
które najpierw wzięła za rusztowania szopy, spytać o tę łunę za górami, o to, co się
dzieje w tym wielkim i zagmatwanym świecie, czemu nie przychodzi list od Eleny...
Pytania krzyżowały się w jej głowie, tłoczyły się, ale nie śmiała do niego przemówić.
Nie podnosząc ręki, samym tylko gwałtownym potrząśnięciem głowy mężczyzna
strącił fez na podłogę. Nim odgadła, co zamierza, kyrija Melanie poczuła jego twarde
ręce wokół talii. Wąsy miał wilgotne i czuć było je rakiją.
— Nie! — krzyknęła kobieta. — Proszę cię, nie...
Na szorstkim kobiercu minderu, wciskając swoją ciężką głowę w jej ramię,
posiadł ją surowo i brutalnie, jakby nie jej chciał udowodnić swoją męską siłę. Gryząc
koniec brązowego warkocza, kyrija Melanie płakała.
W saniach obie kobiety siedziały naprzeciwko siebie i było już niemożliwe i
niepotrzebne, by się okłamywały.
— To przez tę zawieruchę, kyrijo Melanie — powtórzyła Cweta.
— Ja też tak myślałam — powiedziała gospodyni. — Nie mówiłam ci, żeby cię
nie straszyć, ale myślałam. Oby tak nie było, przecież to już dość czasu przeszło. Co
miało być, to już minęło.
— Kiedy wyjeżdżali, czorbadżi powiedział Iwanowi, żeby wziął dwie strzelby,
wiedziałaś o tym, kyrijo? — powiedziała szeptem Cweta.
— Wiedziałam — skłamała gospodyni.
Cień migdałowego drzewa rozlał się po dziedzińcu, od szczytu wzgórza
schodził wiatr, pełen wieczornego tchnienia stygnących skał. W czerwonym blasku
zachodu okna domu świeciły zamknięte i martwe, jakby były oknami opuszczonej
siedziby.
— Chodź na kolację do nas — nieśmiało zaproponowała Cweta i podniosła się.
— Czym chata bogata.
Gospodyni opuściła swoje długie rzęsy i poszła za nią.
Izba była obszerna, ale niska. Za cienką ścianą zaczynała się stajnia i od czasu
do czasu słychać było spokojne parskanie konia. Z ciemnego kąta, w którym stało
łóżko, dochodził zapach słomianych poduszek. I choć ten świat służącego Iwana
mieścił się i żył pod jej dachem, kyrija Melanie poczuła się w nim jak gość, jakby
przemierzyła nie swój dziedziniec, lecz całe miasto, żeby do niego przyjść. Tylko
dwie rzeczy zatrzymywały jej spojrzenie znanymi liniami: lustro i szklany wazon.
Gerogłu nie znosił w swoim domu żadnych pęknięć ani zepsutych przedmiotów i
pozwalał żonie rozdawać je służącym z przyjemnym uczuciem, że pozbywa się ich i
że robi coś dobrego. Ale gdyby się dokładniej rozejrzała, gospodyni zauważyłaby, że
nie ma giętego krzesła z podartym siedzeniem, że nie ma też lampy z koronkowym
abażurem. Żona Iwana urządziła niską izbę zgodnie ze swoim rodopskim wyczuciem,
zachowując tylko przedmioty potrzebne do życia i dające ciepło.
Dziewczynki były zmieszane obecnością gościa i ich ręce jak cztery ptaszki
spoczywały na brzegu stołu.
— Wybacz mi — powiedziała przepraszającym tonem Cweta, ale gospodyni nie
zrozumiała, co jej ma wybaczyć. Była głodna. Tłumiony przez trzy dni głód wreszcie
przezwyciężył jej trwogę i strach. Kyrija Melanie wzięła drewnianą łyżkę i z początku
wydawała jej się ona dziwnie lekka po używanych w domu Gerogłu łyżkach z kutego
srebra, w których jedzenie stygło przed doniesieniem go do ust. Zupa pomidorowa
pachniała zapomnianym aromatem kwaśnej świeżości i lata.
Po pół godzinie, kiedy na dworze Cweta myła dzieci, gospodyni usiadła na
drewnianym łóżku i po raz pierwszy od dwudziestu lat znów oparła głowę o słomianą
poduszkę. Przez uchylone drzwi widziała swój dom: bezludny i zamknięty, dom, nad
którym wisi zło. I zrozumiała, że nie może więcej tam wejść, że cokolwiek sobie
pomyśli Cweta, zostanie na tę noc w jej niskiej izbie, gdzie pachnie glinianą podłogą i
dziećmi, gdzie, choć tak bliskie, parskanie konia nie będzie jej przeszkadzać, bo jest
ono życiem.
Trzymając dziecko na ręku, Cweta stanęła w ramie drzwi. Była to ostatnia
rzecz, którą kyrija Melanie widziała, zanim zakołysał nią sen. W jej zmęczonej
pamięci obraz służącej zbladł i zlał się ze wspomnieniem ikony Bogurodzicy,
widzianej w Monasterze Baczkowskim. „Cweto — pomyślała, że mówi głośno — jeśli
powóz wróci, wypuścimy ofiarne gołębie. W Monasterze Baczkowskim. Obie tam
pójdziemy.”
Służąca wyciągała już ze skrzyni najnowszą derkę, kiedy przycichła gospodyni
raptem wstała. Za spuszczonymi powiekami zobaczyła, jak rozwścieczony ciemnymi
oknami Gerogłu przecina dziedziniec i znajduje ją tutaj, na łóżku służących. Ją —
tutaj.
— Idę już — powiedziała cicho. — Daj Malinkę, wezmę ją do siebie.
Żądała wiele... Dotknęła ramienia matki i ułożyła zdanie od nowa:
— Proszę cię, daj Malinkę.
Uśpione dziecko oparło czoło na jej piersiach. Ruszyła powoli i uważnie, jakby
trzymała zapaloną świecę.
Za ciemnym oknem miasto spało. Księżyc kończył swoją drogę i długie cienie
minaretów ciężko leżały na dachach domów. O tej porze Płowdiw wydawał się
porzucony. Gdzieś od dzielnicy Hadżi Hasana zaszczekał pies, przestraszył się echa
swojego głosu i umilkł. Dziewczynka podniosła się i nie otwierając oczu poprosiła o
wodę. Kyrija Melanie nie wróciła więcej do okna, skuliła się obok dziecka i została
tak, z dłonią spoczywającą na ciepłych oddychających pleckach.
Ledwie świtało, kiedy na dworze zastukały kopyta. Kyrija Melanie nadstawiła
ucha, gotowa skoczyć, ale śpieszący się jeździec minął bramę ich domu.
W porannym półmroku pokój nie miał kątów i wielkie ścienne zwierciadło
podobne było do otwartego okna. Dwadzieścia lat temu, kiedy przyszła do tego
domu, też tam wisiało. Miała szesnaście lat i do tej pory przeglądała się tylko w
pobielanej pokrywie garnka i później — w trójkątnym odłamku, w którym ledwie
mieściło się jej oko i połowa brwi. Dała jej go matka. Kyrija Melanie zacisnęła
powieki. Pozwoliła wspomnieniu oderwać ją od wszystkiego i ułagodzić jej duszę.
Było przed Wielkanocą. Umówili jej matkę na pranie do domu Rajcza i
wieczorem, po powrocie, stara siadła w swojej zamoczonej spódnicy pod orzechem i
zawołała ją. Lustereczko świeciło w jej ciemnej garści.
— Masz. Żebyś się widziała i żebyś się znała.
Nikt inny nie dowiedział się o lusterku — ani ojciec, ani bracia. Pozostało ono
dla nich słodką kobiecą tajemnicą i czasami, przeglądając się, dziewczyna słyszała,
jak cichymi krokami stara podchodzi z tyłu i jeśli się raptownie odwracała, udawało jej
się zobaczyć jej oczy jeszcze uśmiechnięte i ogrzane jakąś radością. Tej wiosny ręce
jej matki były czerwone: przyszło zamówienie na czerwony ozdobny galon. Pod
szopą kotły kipiały gęstą krwawą pianą i nad całym podwórzem leżała niewidzialna
trująca para, od której kwiaty schły, a ludzie kaszleli. Gdy przychodziła pora
wyciągania gotowych motków, stary zaczynał głośniej krzyczeć, posyłał chłopców to
na rynek, to po wodę, a potem naraz wszystko cichło, słychać było tylko szept ojca i
plaskanie ufarbowanych splotów o miedzianą płytę. Ale jej tam nie puszczano. Gdy
tylko zaglądała do szopy, w obłokach pary zaraz się pokazywała spocona twarz
matki z przekrzywioną chustką i pozlepianymi włosami.
— A idźże stąd. Nie masz w domu nic do roboty?
Ale kiedyś dziewczyna nie odeszła natychmiast i usłyszała: niewidzialni pośród
pary rozmawiali o niej.
— Tylko byś ją stąd goniła... — ochryple powiedział ojciec. — Przecież nie jest
czorbadżijską córką! Nie potrzebuję w domu damulek.
— Zapamiętaj sobie, Christo — w głosie matki brzmiała złość i płacz — ja ci
Malinki nie dam! Z chłopakami rób, co chcesz, mną i ogień możesz rozpalić, ale
Maliny nie tykaj, słyszysz? Jedne ręce białe chcę mieć w tym domu.
I może dlatego jej dawali wieczorem chleb do rozłamywania. Matka mówiła,
który kawałek dla kogo, a ona je podawała wyciągniętym, ufarbowanym dłoniom.
Skulony przy niskim stole, ojciec patrzał na białe palce córki i tylko w tym momencie
niejasno i mgliście pojmował, że żona ma rację.
Tej samej wiosny, kiedy się przewracała którejś nocy na twardym łóżku,
dziewczyna po raz pierwszy poczuła, jak nieznany gorący dreszcz przeszedł przez jej
ciało, dotarł do koniuszków piersi i tam pozostał. I tyle innych wiosen minęło, ale
kyrija Melanie jeszcze pamiętała tamtą, pierwszą, jakby była ona jedyną w całym jej
życiu. Jakby do tamtej pory biegała z bosymi piętami po wybrukowanych ulicach, ale
nie rozglądając się, nie widząc, jak góry nad miasteczkiem liliowo ciemnieją, kiedy
idzie deszcz; piła wodę ze studzien, ale nie czując, jak jej zęby lodowacieją i stają się
gładkie od zimna. Miasteczko, spokojne i znajome, tej wiosny nieoczekiwanie
zakręciło się przed jej oczyma, zaszumiało, i szła powoli, jak przez obce miasto,
wypełniona swoją tajemnicą i niejasnym męczącym oczekiwaniem. Gdy przechodziła
obok tureckiej kawiarni, agowie odstawiali filiżanki, patrzyli za nią i szeptali, nachyleni
jeden do drugiego. A naokoło, pod kamiennymi ogrodzeniami, bawiły się dzieci...
Nowe dzieci...
Tylko matka zrozumiała, co się zdarzyło z dziewczyną. Oczekiwała tego, ale w
pierwszej chwili przestraszyła się. Potem dolała oliwy do lampki, przeżegnała się
swoją jaskrawo czerwoną ręką i jej usta długo szeptały modlitwę.
Ale najpiękniejszy ze wszystkich był zbiór róż.
Kiedy przyszedł maj, niebo nad górami rozjaśniło się, potoczki na podwórkach
wypełniły się opadłymi kwiatami głogu, niesionymi aż od gór, i kiedy się wsadziło rękę
do wody, kwiaty przepływały między palcami. Pewnego ranka od przełęczy powiał
cieplejszy wiatr, skręcił w stronę miasteczka i przeszedł nisko nad dachami, ciężki od
aromatu. Ogrody różane rozkwitły.
— Malinko, wczoraj Alija umawiał kobiety na zbiór róż do ogrodu Szadan Agi i
tato mu powiedział, że pójdziesz...
Do tej pory chodziła do różanych ogrodów z wesołą, hałaśliwą gromadą dzieci i
zbiór róż nie znaczył dla niej nic poza zabawą w chowanego za kłującymi krzakami.
— I Alija jeszcze powiedział, że rano wyruszycie do dnia.
Nigdy nie wychodziła tak wcześnie z domu. Jej bracia jeszcze spali na
werandzie i za długą poduszką ich kołpaki ciemniały, ustawione jak trzy miseczki. W
mroku gałęzie orzecha szumiały bardziej tajemniczo niż w dzień. Z górnego końca
miasta zaszczekał pies, ruszyły kobiece głosy i zatrzymały się przed domem
farbiarza.
— Przeżegnaj się teraz — szepnęła jej matka, zanim, otwarła furtkę. — I
nigdzie nie odchodź. Gdzie inne kobiety, tam i ty.
Potem, kiedy w rzadkich chwilach hojności Gerogłu darowywał jej flakoniki z
olejkiem różanym, kyrija Melanie ostrożnie wylewała kropelkę na dłoń, pochylała się
nad nią i na próżno szukała jasnego i radosnego tchnienia dawnego poranka
zbieraczek róż. Ogień kotłów wyssał aromat różanych płatków, zgęścił go w ciężki
żółty płyn, silny i drogi, ale pozbawiony życia. A tamtego ranka, kiedy kobiety weszły
między wilgotne krzewy ogrodu Szadan Agi, róże jeszcze spały i pokryte rosą nie
miały zapachu. Pierwszy kwiat wetknęła za ucho i później, kiedy się nachylała, by
zrywać inne, po jej policzku wciąż spływały zimne długie krople... W dole, poniżej
ogrodów, miasteczko już się obudziło i z najwyższego pierścienia meczetu hodża
błogosławił dzień prawowiernych.
Pośród drzew pojawił się jeździec. Alija poznał go i ożywił się.
— Wiązanka, szybciej róbcie wiązankę! Która mu ją poda?
Taki był porządek, znała go. Widziała, jak pierwszego dnia zbioru róż, gdy
czorbadżi przybywa do swojego ogrodu, jedna z kobiet wychodzi mu na spotkanie i z
pokłonem podaje róże. Zbieraczki zaszeptały, zaczęły się rozglądać.
— No, która? — Alija poszedł za ich wzrokiem, podbiegł do dziewczyny i
wyciągnął ją z szeregu.
Wtedy nie mogła zrozumieć, czemu ją wybrano. Myślała, że jako najmłodszą ze
wszystkich.
Szadan Aga zatrzymał konia przed miedzą. Był stary, ale wobec tylu kobiecych
oczu trzymał się prosto w siodle i jego rzadka siwa broda, przez którą widać było
perłowe guziki koszuli, dumnie sterczała do przodu. Dziewczynka podeszła,
wyciągnęła wiązankę i uśmiechnęła się. Turek wziął trzy wielkie róże, powąchał je,
ale nie popatrzał na nie. Alija stał najbliżej, tylko on słyszał jego słowa:
— O Allach, wieczne jest twoje piękno, Allach.
I tak samo, nie odrywając oczu od twarzy dziewczyny, Szadan Aga położył róże
na końskiej grzywie, sięgnął za pazuchę i wyciągnął pierwszy pieniądz, na jaki trafiły
jego palce. Był ze złota. W poprzednie wiosny słyszała, jak zbieraczki długo
komentowały skąpstwo Szadan Agi, i dlatego teraz złoty pieniądz i milczenie kobiet
zmieszały ją. Miała wrażenie, że wokół niej jest jakaś tajemnica i że znają ją wszyscy
poza nią samą.
Któregoś wieczora jej matka napełniła koszyczek czereśniami i powiedziała:
— Idź do monasteru zanieść je ciotce Rafaeli.
Siostra Rafaela była jedyną zakonnicą w rodzinie. Jeśli jest prawdą, że Bóg po
równemu rozdzielił urodę i piękno między ludzi, to w rodzie farbiarza podział ten
dokonany został okrutnie i ślepo. Jej bracia i siostry byli od dziecka urodziwi i
zgrabni, szybko i łatwo zakładali rodziny; jakby tylko w suchej, skrzywionej postaci
Rafaeli Bóg wreszcie zdecydował się zebrać całą brzydotę, przeznaczoną dla
rodzeństwa. Ale w czarnych oczach zakonnicy świecił rozum, wyostrzony podczas
długich samotnych nocy i mimo cierpień wciąż jasny i sprawiedliwy. W dniach trwogi,
kiedy było im potrzebne uspokojenie lub rada, krewni śpieszyli do ciemnej celi
Rafaeli i pochyliwszy piękne posiwiałe głowy opowiadali o swojej biedzie, a później z
poczuciem ulgi czekali na pociechę i nadzieję. I dlatego przed kilkoma dniami,
zobaczywszy bratową na klasztornym dziedzińcu, siostra Rafaela zamknęła książkę i
poprowadziła przybyłą do swojej celi, nie odwracając się i nie pytając, po co przyszła.
W rogu płonęła lampka oliwna. W surowym pomieszczeniu jej światło nie miało
się gdzie odbić, dlatego rozpierzchało się w mroku i czyniło go żółtym.
— W sprawie Malinki przyszłam, Rafaelo...
Wszyscy zaczynali w ten sposób. Wprost o sobie, o swoim cierpieniu. Nikt się
nie pytał najpierw o nią, o jej życie, jakby ona żyła w obcym i dalekim świecie, gdzie
— skoro nie ma mężczyzny i dzieci — nie ma i o co pytać.
— W sprawie Malinki przyszłam, Rafaelo. Dawno jej nie widziałaś. Wyrosła
moja dziewczyna. W jedną zimę tak wybujała. I grzech matce tak mówić, ale do
ciebie mogę. Boję się takiej urody, Rafaelo. Zeszłej niedzieli Szadan Aga dał jej cały
złoty pieniądz. A ona dziwi się, nie rozumie, dzieciak z niej jeszcze, wszystko w niej
śpi. Dlatego przyszłam. Innym Pan Bóg dał majątek, mnie dał jedną piękną córkę.
Nie śpię ze strachu, Rafaelo... Żeby nie porwali tego bogactwa z moich rąk. Innego
życia bym dla niej chciała.
Oczy matki zwęziły się. Widać w nich było uniesienie i smutek.
— Chcę ułożyć życie Malinki. Chcę ją zobaczyć w jedwabiach i chcę, żeby
powóz stanął pod moją furtką.
— A czego potrzebujesz ode mnie? — spytała siostra Rafaela.
— Żebyś mi jej pilnowała. Do jesieni mi jej przypilnuj, żeby jaki włóczykij nie
zbudził w niej duszy.
— A ty co postanowiłaś?
Żona farbiarza umilkła. Rozejrzała się i podparła czoło na pofarbowanych
dłoniach.
— Matka nie może pragnąć zła. Czym chcesz, książkami, modlitwami,
przyciągaj ją tutaj codziennie, pilnuj mi jej, a ja się będę śpieszyć. Koszulę dam na
ikonę świętej Anny. I oliwę do lampki ci przyniosę. Jestem matką...
Zakonnica nie odpowiedziała. Na dworze ktoś podstawił kociołek pod strumień
wody i pozwoliła czystemu miedzianemu dźwiękowi zagłuszyć ostatnie słowa kobiety.
Nabożeństwo wieczorne przed chwilą się skończyło. Dziewczynka siedziała na
drewnianym schodku przed celą i trzymała koszyk z czereśniami na kolanach.
Dopiero gdy podniosła głowę i pod jej długimi rzęsami zalśnił niebieskawoczarny
blask oczu brata, siostra Rafaela poznała ją.
I po raz pierwszy stara mniszka nie spełniła swojej obietnicy wobec rodziny.
Przygasić tę białą duszę, uczynić ją martwą dla miłości — siostra Rafaela umiała i
wiedziała, jak to zrobić... Ale już wtedy, już tego pierwszego wieczora zrozumiała, że
jeśli to uczyni, stanie się to najcięższym grzechem jej życia. Ze wszystkiego, o co
prosiła matka, zrobiła tylko jedno: odkryła przed dziewczynką wielką magię liter.
Jeden wieczór — jedna litera... Tak też one pozostały w świadomości kyriji Melanie i
później zawsze mogła sobie przypomnieć, że kiedy uczyła się „G”, lampka oliwna
zgasła i jej ciotka długo chodziła po innych celach szukać ognia. A w wieczór litery
„R” na dworze padał deszcz i bracia, którzy przyszli odprowadzić ją do domu, mieli
mokre ubrania i przynieśli miskę zupy z kurczęcia.
Któregoś popołudnia — kyrija Melanie miała je zapamiętać na zawsze —
alfabet był już przerobiony i wtedy ciotka wyciągnęła z półki ciężką księgę w
drewnianej oprawie i otworzyła ją. Na dworze jeszcze świeciło słońce i przez
okratowane okienko akurat na kartę księgi padł cienki jasny kwadrat.
— Czytaj teraz...
Litery zatańczyły przed jej oczyma, posplatały się w czarne węzły.
— Czytaj.
Rzędy wreszcie się wyrównały i wiodąc po nich palcem dziewczyna powoli
przeczytała:
— Wtedy Maria powiedziała mu: synu... — Zabrakło jej tchu, by czytać dalej.
Podniosła ręce i przez kilka chwil trwała tak — zadziwiona, przestraszona i
szczęśliwa.
Naprzeciwko siostra Rafaela bezdźwięcznie się śmiała.
I jeszcze jeden dzień pozostał w pamięci kyriji Melanie z tego cudownego lata w
monasterze.
Było południe. Pod rozpiętą na żerdkach winoroślą cienkie strumyki wody
szemrząc spływały do kamiennych koryt, z uchylonych drzwi cerkwi dochodził
chłodny zapach marmurowych płyt i wosku. Dogoniły ją czyjeś kroki. Jasnowłosy
chłopiec szybko przeszedł obok niej, uśmiechnął się szarymi oczyma i minął ją.
Patrzała, jak się zatrzymał przed celą ciotki Rafaeli i pchnął drzwi. Po chwili chłopiec
wyszedł — niósł książki zawinięte w chustkę jak chleb.
Dopiero wieczorem odważyła się spytać o niego ciotkę.
— To sierota — odparła mniszka. — Często do nas przychodzi po książki.
Jestem pewna, że z tego chłopca wyrośnie wielki Bułgar...
Kilka lat później, kiedy zaptiowie wypełnili ulice Płowdiwu i uważnie oglądali
wszystkich jasnowłosych mężczyn, kyrija Melanie zobaczyła przed konakiem jego
portret i rozpoznała go — te same szare oczy uśmiechały się do niej na dziedzińcu
monasteru. Pod portretem była cyfra i była ona tak wielka, że z daleka zera
przypominały kawałek łańcucha. I jeszcze raz nieznane drogi tego człowieka
przecięły się z życiem kyriji Melanie.
Pewnego niedzielnego dnia ich powóz jechał w dół Dżumai. Stefan Gerogłu
siedział obok niej wyprostowany i uważny, by nie przeoczyć czyjegoś pozdrowienia.
Przed meczetem zgromadził się tłum, krzyczeli sprzedawcy fistaszków. Mimowolnie
spojrzała w tamtą stronę: na rogu stał on, w cienkim europejskim ubraniu i z czarnymi
włosami, przyciśniętymi fezem. Ale jego oczy były te same. Zobaczył ją. Ich
spojrzenia spotkały się nad głowami ludzi i kyrija Melanie poczuła, że coś zadzwoniło
w jej piersi i że będzie dzwonić zawsze, kiedykolwiek przypomni sobie tego
człowieka. Ale wtedy niczym się nie zdradziła, że go poznała. Była to jedyna rzecz,
którą mogła dla niego zrobić.
W tym samym czasie, kiedy dziewczyna uczyła się ostatnich liter u siostry
Rafaeli, Christo Bojadżi przeżył najcięższy dzień w swoim życiu. Od dawna, odkąd
otworzył farbiarnię, w każdy poniedziałek rano terminatorzy z górnej dzielnicy
wyładowywali w jego podwórzu worki, wypchane wełną i galonami do farbowania.
Cudowne były te poniedziałkowe ranki, nie było od nich piękniejszych. Kiedy chłopcy
odchodzili i Christo Bojadżi pozostawał sam, lubił przejść się po pełnym podwórzu,
omijając worki kopnąć je, czuć ich żylastą twardość. Była to nadzieja, obietnica
ciężkiej, lecz zawsze słodkiej pracy. Ale od roku zamówienia były coraz rzadsze...
Zamiast z radością, teraz majster oczekiwał poniedziałkowych poranków ze
strachem. Pośrodku pustego podwórza przyniesione worki wydawały mu się
podobne do dwóch czy trzech chorych owiec, pozostałych za przechodzącym
stadem. Jego synowie byli za młodzi, by go zrozumieć. Żona biegała od świtu do
żniw i koło przycichłego domu farbiarz polewał ogród, rąbał drwa, żeby wyładować
swoją siłę, i wreszcie, wycieńczony, narzucał płaszcz i ruszał w stronę zajazdu
Dacza.
Stamtąd nadeszło do miasteczka nieszczęście — z przełęczy, którą w dzień i w
noc toczyły się mocne naddunajekie wozy, po brzegi wyładowane żółtymi
cudzoziemskimi skrzyniami. Odkąd się pojawiły, folusze w dolinie zamilkły jeden po
drugim i pozostał tylko szum rzeki, samotny i złowieszczy. Jedynie zajazd Dacza był
pełen życia, od rana przesiadywali tu niedawni godni majstrowie, skrzyżowawszy na
piersiach swoje złote ręce. Gdy któraś z karawan zatrzymywała się przy studni,
mężczyźni wyskakiwali na dwór i przestraszeni ich wzrokiem naddunajscy woźnice
pozostawiali prowadzenie rozmowy najstarszemu spośród siebie.
— Skąd tak jedziecie?
— Z przystani w Nikopolu, czorbadżi.
— Niech diabli wezmą i was, i te wasze wozy.
Stary przewodnik nie odpowiadał. Niejeden raz słyszał te przekleństwa w
trakcie długiej drogi karawany, rozumiał ich gorzki sens i milczał.
— Oni nie są winni — odzywał się Christo Bojadżi. — To świat jest taki... —
Drażniła go ta napastliwość rzemieślników i upór, by właśnie tutaj, w ogródku Dacza
szukać winowajcy swoich nieszczęść. A bieda przychodziła z daleka, spoza mórz i
gór, i farbiarz bystrym rozumem ogarniał ją w pełni, choć brakowało mu słów, by ją
wyjaśnić.
Wieczorem dzieci zastawały go siedzącego z pochyloną głową pod orzechem i
myślały, że ojciec odpoczywa. Jednego najbardziej się bał... Pierwszego
poniedziałku, kiedy nie będzie potrzeby rozpalać ognia pod kotłami. A kiedy ten dzień
nadszedł, Christo Bojadżi z zaskoczeniem odkrył, że jego serce od dawna było
gotowe na powitanie końca. Pod wieczór zawołał żonę pod orzech. Nigdy nie chciał
od niej rady, ale teraz podjęte postanowienie boleśnie raniło jego dumę i przed
przekształceniem go w swój los Christo Bojadżi chciał przynajmniej raz powiedzieć o
nim komuś bliskiemu. Naumyślnie mówił brutalnie, aby ukryć wzruszenie:
— Jak nie ma, to nie ma. Dobre czasy się skończyły. Nie mnie jednemu na to
przyszło. Cały świat się zmienił. — Umilkł, nie chciało mu się palić, ale wyciągnął
woreczek z tytoniem, trzasnął krzesiwem i w jego garści zamigotały zielone iskry. —
Musisz wiedzieć, kobieto, żem już postanowił. Worek na plecy i pójdę po wsiach.
Zwrócony ku żonie, Christo Bojadżi śledził jej twarz, aby ujrzeć w niej rozmiary
swojego upadku. Ze wszystkich słów na świecie tylko jedno mogło teraz zranić jego
duszę i ostatecznie go dobić. Żona powiedziała właśnie to słowo:
— Jak Osman?
Osman... Jak ten Cygan, który jeździł na mule po górskich przysiółkach i
ochryple nawołując zbierał z domów wełnę i samodział do farbowania. Przychodził
także i do niego prosić o farbę i Christo Bojadżi nigdy nie odsyłał go z pustym
dzbankiem.
Było to najpierw jednym z żartów w zajeździe Dacza. Farbiarze mieli tam swój
stolik, wielu z nich spotkał ten sam los, i kiedy trochę popili, w ich oczach zapalała się
mroczna wesołość. Pierwszy tak zażartował stary majster Penio, który dał fach
połowie majstrów w mieście:
— No i do czego to doszło? Nic, tylko trzasnąć okiennicami, przepasać się
workiem i odebrać chleb Osmanowi.
Śmieli się wtedy, ale słowa starca zapadły w umysł Christa Bojadżi. W ciągu
długich nocy szyderstwo i drwina opadły z nich i teraz stały się one wyjściem i
ratunkiem.
— O Boże, jak Osman? — zapłakała żona, zasłaniając usta dłonią.
Miał ochotę ją uderzyć, ale nie czuł siły w ręce.
— Ale nic z tego! — Żona wyprostowała się i jej oczy zabłysły w ciemności. —
Czy pomyślałeś przynajmniej o dzieciach?
— A dla kogóż to chcę robić?
— A o Malinie?
Myślał przedtem o chlebie i o swoim wstydzie i nagle poczuł, że od tej chwili
silniejsza w sporze będzie żona, broniąca skomplikowanych i niepojętych dla jego
męskiego rozumu rzeczy.
— Co o Malinie?
— Zapomniałeś, że idzie jesień? Swatowie zapukają do drzwi i co im powiem?
Nie ma jej ojca, poszedł zbierać wełnę i samodział we wsi Cztery Domy na Krzyż.
Żona wyczuła jego nastrój i mówiła już łagodnie:
— Posłuchaj mnie, Christo, nie sprowadzaj nieszczęścia na dziecko. Córka
majstra to jedno, a córka Osmana to co innego. Z domu majstra tylko godny człowiek
może wyprowadzić synową.
Farbiarz milczał.
— A piękne dziecko mamy, Christo... Chcę dla niej najlepszego losu. Niech
przyniosą dziewięć zaręczynowych bukietów, a ja wybiorę dziesiąty. Żeby był
zawiązany jedwabną nitką, a na nitce dukat. Innego życia chcę dla niej, a nie... —
powiedziałaby „takiego jak moje”, ale powstrzymała się: — nie żeby mordowała się
na cudzych polach z sierpem w ręce.
— To mów, kobieto, co mam począć? — Mężczyzna podniósł się. Jego
przeżarte farbą dłonie były niewidoczne w mroku i tylko ruch białych rękawów
wskazywał, że majster raz za razem, szybko kreśli na piersiach znak krzyża.
— Masz kłamać! Do jesieni masz być dalej majstrem Christem Bojadżi, a potem
zobaczymy. — Kobieta zaczęła szeptać, pochyliwszy twarz ku jego kłującemu
obliczu: — Możemy się wszyscy kłaść głodni, ale chcę, żebyś idąc do zajazdu Dacza
pobrzękiwał pieniędzmi w kieszeni.
— Pieniędzmi... Skąd je wziąć?
— Umyśliłam sobie zamówić dla Maliny kilim w Pirdopie, ale na co jej on? I tak
by się wytarł i zadeptał...
Na zewnątrz, za wysokim murem miasto spało. Potem zaskrzypiały spóźnione
wozy, brzęknęła pusta blaszanka po smole. Ktoś ze śpiewnym naddunajskim
akcentem pytał nocnego stróża o zajazd.
Stefan Gerogłu przyjeżdżał i przedtem do tego miasta, ale może dlatego, że
wypadało to zawsze w lecie, pozostało mu wspomnienie zielonych orzechów,
wyglądających zza ogrodzeń, i różowego przejrzystego powietrza, które po
płowdiwskiej duchocie wypełniało jego piersi rześką lekkością. W deszczowy
listopadowy dzień miasto wydawało się brzydkie, bez żywej zieleni drzew ulice
rozciągały się we mgle martwe i puste.
Bolała go głowa. Już kiedy wyjeżdżał z Płowdiwu, Gerogłu poczuł, że stara
blizna za uchem cierpnie i zaczyna pulsować. Była ona pamiątką po pijackiej bijatyce
w jego dawnej młodości i niby wszystko lekko przeszło, ale kość pozostała
wklęśnięta i z latami nabrała przykrej zdolności przeczuwania najmniejszego nawet
deszczu. Myślał, że podróż go rozerwie, ale równomierne stukanie kropel o dach
powozu jeszcze bardziej wzmogło ból głowy. Nie wyjeżdżałby w taki dzień, lecz
zamówienie było duże, pierwsze zamówienie z austriackiej firmy „Gisella”, i Stefan
Gerogłu chciał osobiście zająć się kupnem olejku różanego.
— Gdzie się zatrzymać, efendi? — odwrócił się stangret.
— Przed apteką — powiedział Gerogłu. Ból za uchem zrobił się nie do
wytrzymania.
Z drzwi apteki wyszło dwoje dzieci. Starsze, dziewczynka, miało zarzucony na
głowę brązowy szal. Gerogłu przelotnie spojrzał poprzez deszcz na jej twarz, potem
przyjrzał się jej lepiej i zastygł tak — z opuszczoną z powozu nogą. W swoim
trzydziestopięcioletnim życiu widział Greczynki o cienkich ateńskich nosach i ciężkich
kokach, odchylających ich wyprężone szyję, zasmakował i nieczystej radości
istambulskiego Kömürcü-sokaku , obejmował Lewantynki o czarnych migdałowych
oczach... Ale takiej urody Stefan Gerogłu jeszcze nie widział. Była ona prosta i
przejrzysta jak łyżka miodu i tak samo niemożliwością było dodać lub odjąć cokolwiek
jej słodyczy. Niech jej tylko dotknie męska ręka, a rozkwitnie, wybuchnie jak te róże,
które zbierają między płatkami po całej garści rosy.
— Czyja jest ta dziewczyna, efendi? — spytał natychmiast Gerogłu, ale
aptekarz był głuchawy, domyślał się słów raczej po ruchach warg i teraz krzaczaste
czarne wąsy kupca przeszkadzały mu. — Czyja jest ta dziewczyna? — spytał
głośniej Gerogłu i rozejrzał się.
— Ta, co wyszła? To córka majstra Christa Bojadżi. Jej ojciec coś podobno
choruje i przyszła z bratem po lekarstwo. A co dać tobie, efendi?
— Nic. Posiedzę, póki nie minie deszcz — powiedział Gerogłu. Głowa już go nie
bolała.
Kupowanie olejku różanego przedłużało się. Płowdiwczanin chytrze się
targował, zmieniał ceny, ale tym razem chciał zyskać nie na pieniądzach, lecz na
czasie. Ludzie przyzwyczaili się widywać go na ulicach miasteczka, napatrzyli się na
jego kosztowne ubranie i zapomnieli o nim. A kobietom w domu Hadżi Radewa,
gdzie się zatrzymał, Gerogłu porozdawał jedwabne chustki z długimi frędzlami i tak
zapobiegł nieprzyjemnościom związanym z jego przedłużającym się pobytem.
Samemu gospodarzowi podarował coś innego — ciche wieczorne godziny rozmów o
polityce, kiedy pozwalał mu napawać się własną wymownością. Starzec lokował się
wygodnie na minderze, polecał najstarszej synowej przygotować kawę i zaczynał,
zadowolony, że ma go kto słuchać.
— Ku złemu idzie ten świat, Stefanie-efendi. W Jerozolimie byłem, w Rumunii
też... — Hadżija grzał sobie ręce nad żelaznym piecykiem, zginał po nazwie każdego
miasta jeden palec, aż wreszcie nad czerwonym żarem pozostawały tylko dwie
zaciśnięte pięści. — Robaki paskudne wlazły w nasze drzewo. Mieszkałem przecież
w Istambule, tom widział, że nie ma już dawnej sułtańskiej władzy. Każdy tylko
patrzy, jak się wzbogacić. Więzienia niby pełne, a na ulicach aż się roi od
złoczyńców. A popatrz choćby tutaj: Turek, Bułgar, wszystko jedno, każdy myśli tylko
o sobie. A o państwie, pytam, o państwie kto pomyśli? Bo jak się ono zawali, to co
będzie wtedy z nami?
Ale gość nie mógł zrozumieć strachu starego czorbadżiji. Myślał o czymś innym.
W tym ludnym domu największy szacunek okazywał Gerogłu babce Hadżijce. Z
powodu reumatyzmu, a głównie z chytrości babka przeniosła się z piętra na parter,
do pokoiku z wąskim, wychodzącym na bramę okienkiem. Widać było z niego całe
podwórze: kto wycho