LILIANA MICHAJŁOWA CUDOWNA PORA NA PODROŻ Przełożyła Hanna Karpińska PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY1975 Tytuł oryginału «KORABYT» Okładką i strony tytułowe projektowała MARIA IHNATOWICZ Lilyana Mihailova c/o JUSAUTOR, Sofia PRINTED IN POLAND Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa r. Wydanie pierwsze Nakład 20 000+290 egz. Ark. wyd. 9,2. Ark. druk. 11 Papier sat. kl. V 65 g, format: 82X104/32 Oddano do składania we wrześniu 1974 r. Podpisano do druku w marcu 1975 r. Druk ukończono w maju 1975 r. Zakłady Graficzne w Toruniu Zam. 1893 — B-52 Cena zł 18. 1 Mijał już trzeci dzień, odkąd powinni byli wrócić... Duży dom przycichł i ponieważ przygotowania do przyjazdu były długie i hałaśliwe, spokój, który po nich nastąpił, wypełnił pomieszczenia trwogą i niejasnym smutkiem. Kyrija Melanie stała w narożnym oknie i patrzała na plac. Nauczyła się odróżniać odgłos nadjeżdżających powozów i za każdym razem, gdy słyszała miękkie skrzypienie resorów, gorący dreszcz podnosił się od jej osłabłych nóg i dochodził aż pod serce. Obydwie służące wchodziły na palcach, pytały ją o coś, ale ona ani nie odpowiadała, ani ich nie zauważała. Za jej wąskimi plecami kobiety spoglądały na siebie, stały jeszcze przez chwilę i odchodziły, by robić to, co same uważały za stosowne. Wyjeżdżając Stefan Gerogłu powiedział jej: „Czekaj na nas w czwartek.” Mijał już trzeci dzień, odkąd powinni byli wrócić. Co też się działo na tym świecie, Boże drogi? Co się działo w Filibe ? Kyrija Melanie znów popatrzała przez okno. Była niedziela, kiedy indziej o tej porze powozy śpieszyły do chłodnych podmiejskich winnic, kołysały się nad nimi koronkowe parasolki, migotały świąteczne fezy z powiewającymi jedwabnymi chwastami. A teraz, o ciepłym poranku, zwiastującym bezwietrzny, piękny dzień, Plowdiw jeszcze spał, jakby noc się nie skończyła. Tylko od czasu do czasu przechodził przez plac zaptie lub przemykał szczelnie zamknięty powóz. Ale ten powóz, na który czekała, wciąż nie nadjeżdżał. Poznałaby go z bardzo daleka — po odgłosie i po siwych koniach, które nigdy się do siebie nie przyzwyczaiły i ciągnęły z wykręconymi na bok szyjami, po czarnym kołpaku służącego Iwana, który siedzi na koźle jak car i już po nim widać, że powóz należy do bogatego i pewnego siebie człowieka. I niech tylko mignie biały kapelusik i fioletowy fez, wszystkie obawy tych trzech dni natychmiast stopnieją, jej serce zmięknie, gotowe kochać i przebaczyć. Już od roku córka Stefana Gerogłu uczyła się w Bukareszcie. Było to i niezwykłe, i kosztowne, ale on mógł sobie na to pozwolić, a i był zbyt bogaty, aby miasto ośmieliło się komentować jego postępek. Łatwiej by mu było wysłać córkę na grecką pensję Zarifiego lub do college’u w Konstantynopolu, jak robili inni przedstawiciele płowdiwskiej śmietanki, ale Stefan Gerogłu kiedyś tam mieszkał i bał się posłać swoje jedyne dziecko do „Istambułu, tego siedliska rozpusty”. W początkach maja, na krótko przed rozpoczęciem wakacji na pensji, gdzie się uczyła jego córka, przesłał do wiedeńskiej dyrekcji żeglugi pieniądze na bilet pierwszej klasy i polecił służącemu Iwanowi na nowo podkuć konie. Postanowił powitać swoją córkę na przystani w Nikopolu, aby przy okazji załatwić swoje handlowe sprawy w tym mieście, a także dla własnego spokoju, bo w takich pełnych zamętu czasach nie było bezpieczne, by młoda dziewczyna przemierzała Bułgarię z kimkolwiek, poza ojcem czy bratem. W swoim życiu Gerogłu objechał kawał świata, ale teraz po raz pierwszy przygotowania do podróży sprawiały mu radość, choć ukrywał ją przed wszystkimi, jak się ukrywa wstyd i winę. „Czekaj na nas w czwartek” — takie były jego ostatnie słowa. Wypowiedział je z powozu, z umyślnie odwróconą głową, żeby nikt nie zobaczył jego uszczęśliwionej twarzy. I wtedy w dużym domu, pozbawionym obecności pochmurnego gospodarza, rozpoczęła się ta wesoła krzątanina, która upoiła kyriję Melanie jak cynamonowe wino i dodała jej smutnym oczom blasku i żywości. Najmłodsza służąca biegła na rynek, wracała i znowu wybiegała. Kucharka nawet nie wyglądała na podwórze, a Cwecie, żonie służącego Iwana, pani powierzyła najbardziej skomplikowaną część wszystkich przygotowań — wytarcie kurzu z drewnianych płaskorzeźb. Było ich wiele w domu Gerogłu. Zamawiał je każdą z osobna, u różnych mistrzów, długo po zbudowaniu swojego domu i im dłuższego terminu żądał snycerz, tym mu potem drożej płacił. O wszystko mógł się targować, ale wobec tych płaskorzeźb stawał się milczący i jakoś niepewny siły swoich złotych pieniędzy. Najpiękniejszy był sufit w okrągłym salonie. — Co ci wyrzeźbić, czorbadżi ? — spytał majster, rodem z Samokowa. — A to już twoja sprawa — odparł Gerogłu, przesuwając różaniec z pestek oliwek. — Co sam wybierzesz. Po kilku miesiącach snycerz przyniósł słońce, ale z pszenicznymi kłosami zamiast promieni, spod nich wyglądały winne grona. Z tym sufitem najwięcej kłopotów miała Cweta. Gdy przychodziła pora porządków, wyprężona na drabinie, dłubiąc w drewnianej koronce zakurzonym piórem, kipiała ze złości i obsypałaby obelgami nieznajomego majstra, gdyby nie czuła, że grzechem byłoby przeklinać takie ręce. Na dworze zatrzymał się powóz. Kyrija Melanie zerwała się z czerwonego minderu , wydało jej się nawet, że słyszy, jak na dole dzwonek dzwoni poruszony nie męską ręką, a jej zabrakło sił, by wybiec na schody. Ledwie udało jej się dojść do otwartego okna. Powóz był obcy. Słońce podniosło się już wysoko na gorącym niebie, ale u podnóża wzgórz miasto milczało, wciąż tak samo bezludne i ciche, tylko od strony dzielnicy tureckiej złowieszczo i nieradośnie huczał bęben. Wreszcie na placu zadrgało życie: w cieniu akacji po drugiej stronie, przed bramą doktora Stojkowicza, zaczęły bawić się dzieci. Kyrija Melanie oparła czoło o kratę i przyglądała się. Jednym z nich była Malina — najstarsza córeczka służącego Iwana. Kiedy dziecko się urodziło, rodzice zapragnęli nadać mu jej imię i ona, ujęta, zgodziła się. Zaniosła położnicy słój kałoferskiego miodu, trochę ubranek pozostałych po Elenie i przymocowała do niemowlęcego czepeczka cienki złoty pieniążek, który z zaciśniętymi ustami dał jej Gerogłu. I choć od dwudziestu lat nazywano ją Melanie, zawsze, gdy słyszała, jak nawołują dziewuszkę jej dawnym imieniem, odżywało w niej wspomnienie, zasypane, lecz żywe jak ten żar, który kiedyś jej matka zakopywała w popiele, aby rankiem rozniecić z niego nowy ogień. Za jej plecami zatrzymały się kroki. Kyrija Melanie odwróciła się i po raz pierwszy po trzech dniach oczekiwania Cweta zobaczyła jej twarz. Była ona pociemniała od bezsenności i postarzała. Dopiero teraz, gdy patrzyły na siebie zaczerwienionymi oczami, kyrija Melanie przypomniała sobie, że także i mąż tej kobiety jest w oczekiwanym powozie i choć różnica między nimi rozpoczynała się od mokrego fartucha służącej i kończyła na srebrnych szpilkach w greckim koku pani, obie kobiety poczuły, że są sobie równe. — Przyjadą, Cwetano — uśmiechnęła się bladymi ustami pani i poczuła się silna przez to, że ją pociesza. — Daj Boże — odparła kobieta, ale myślała o czymś innym. — Kyrijo Melanie, brat Iwana mówił, żebym cię spytała, wziąłby konia z tamtej pary i pojechał do Karłowa zobaczyć, gdzie ten powóz utknął, co się z tym wszystkim porobiło. Myślała, że całe cierpienie jest tylko w niej, i teraz, dzieląc je nagle z tymi na wpół znanymi ludźmi, kyrija Melanie nagle i twardo uwierzyła, że powóz przyjdzie, że to niemożliwe, by nie przyjechał, skoro tyle ludzi go oczekuje. Dom Stefana Gerogłu był piętrowy, z dużym dziedzińcem, zamkniętym od zewnątrz wysokim kamiennym murem. Budując go gospodarz pragnął wznieść jeden z tych małych pałacyków, jakie widywał w miastach Europy, ale murarze byli tutejsi, z Bracigowa, i choć pilnie słuchali jego słów, to dom wznieśli na swój sposób, ozdabiając go tylko większą ilością balkonów i szerszymi oknami. Poza wewnętrznymi schodami, łączącymi parter i piętro wprost z okrągłego salonu, były jeszcze jedne, zewnętrzne, prowadzące z piętra na podwórze. Po nich schodziła teraz kyrija Melanie i ponieważ zapomniała unieść swą aksamitną suknię, zamiatała nią wyszorowane tłuczoną cegłą drewniane stopnie. Powietrze nad pokrytym kamiennymi płytami dziedzińcem drżało z upału, tylko w okrągłym cieniu migdałowego drzewa było nieruchome i błękitne. Stały tam wyciągnięte niskie zniszczone sanie, dawna zachcianka Gerogłu, w lecie służba wykorzystywała je zamiast ławki. Pozostawione bez zajęcia, wszystkie trzy kobiety rozsiadły się w nich teraz, pomiędzy nimi bielały męskie rękawy. Pełne ludzi sanie wyglądały cudacznie i śmiesznie w ten duszny, prawie letni dzień. Gdy gospodyni się zbliżyła, kobiety umilkły. Nieznajomy mężczyzna lekko zeskoczył z sań — był w wysokich butach i ubrany jak do podróży. — To ty jesteś bratem Iwana? — spytała go kyrija Melanie, choć domyśliła się tego z rysów jego twarzy. Człowiek przytaknął i stał ze spuszczoną głową, patrząc na gospodynię spod nastroszonych czarnych brwi. — Dam ci konia. Gniady wierzchowiec wybiegł z ciemnej głębi stajni i potknął się o światło jak o próg. Przyzwyczajony był do noszenia ciężkiego Gerogłu i dlatego nieznajomy lekki jeździec na grzbiecie rozdrażnił go. W oczach błysnęły mu złe iskry, mięśnie napięły się i właśnie w chwili, gdy szykował się, by go zrzucić, pański koń poczuł, że kolana jeźdźca stały się twarde i ścisnęły jego brzuch w nieruchomych kleszczach. Przez cały dziedziniec, aż do bramy, kyrija Melanie szła obok konia i jeździec nachylał się, żeby dobrze słyszeć jej słowa: — Kiedy przyjedziesz do Karłowa, to prosto do Christa Dełczewa, słyszysz? Na pewno się tam zatrzymali. Nie mów, że ja cię wysłałam... — Jej ręka leżała na lśniącej łopatce konia i zwierzę nerwowymi drganiami usiłowało ją zrzucić. — A jeśli ich spotkasz po drodze, to powiedz, że cię wysłałam na spotkanie, z dobrymi wiadomościami. Pochylony nad jej pociemniałą twarzą, brat Iwana nie mógł zrozumieć, czego właściwie chce od niego ta kobieta i dlaczego stara się ukryć swoje cierpienie pod tyloma wymyślnymi słowami. Koń poczuł zapach ulicy i parsknął. — Bracie! — zawołała Cweta. Nie zauważyli, że idzie za nimi. — Przygotowałam ci chleb na drogę. Podróżny wziął niebieski węzełek i kyrija Melanie patrząc, jak go przymocowuje do siodła, pomyślała sobie, że właśnie teraz by było dobrze i sprawiedliwie, gdyby z kolei ona podała mu jakiś pieniądz. Jej ręka obmacała zakamarki pustej kieszeni, wysunęła się stamtąd i nie znalazłszy nic — przeżegnała i jeźdźca, i konia szerokim drżącym krzyżem. Wierzchowiec wypadł przez strzelistą jak ikona bramę. Jeździec pochylił się. Z tyłu, spod jego pasa, zalśniła pochwa noża. Nagrzany bruk zadzwonił pod kopytami jak szkło. Skrzyżowawszy ręce na aksamitnej sukni, gospodyni postała przez chwilę u stóp schodów, potem powoli ruszyła w stronę cienia migdałowego drzewa. Pod ciężkim obrąbkiem jej sukni pobłyskiwały brokatowe pantofle. Patrząc, jak się do nich zbliża, kucharka i mała służąca myślały sobie to samo — piękna kobieta, nie sterana robotą, a smutna... — Wy już sobie idźcie — powiedziała kyrija Melanie. Teraz chciała być tylko z Cwetą. Po raz pierwszy, odkąd była. panią tego domu, usiadła W saniach ze służącą. Dziewczynki poczuły, że dzieje się coś niezwykłego, przerwały zabawę i przybiegły na palcach po nagrzanych płytach dziedzińca. Choć wyrastały w jej obejściu i choć darowywała im wyrośnięte sukienki Eleny, kyrija Melanie nigdy dotychczas nie przypatrywała im się z bliska. Młodsza przestępowała z nogi na nogę i na jej śniadej twarzyczce wesoło świeciły błękitne rodopskie oczy Iwana. Starsza była jasnowłosa, czuło się w niej przyszłą subtelną urodę, która potrzebuje jedwabiu i aksamitu, by w pełni rozkwitnąć, a w zgrzebnym ubraniu niszczeje i więdnie. — Malina! — zawołała do niej kyrija Melanie i dziewczynka uśmiechnęła się. — Malinko... — przyjemnie jej było powtarzać swoje dawne imię. — Ładne masz dzieci, Cweto. — E tam — powiedziała posępnie matka, ale był to zarazem i sprzeciw, i potwierdzenie. — Ładne są. Ciesz się nimi, póki masz je przy sobie. Obie dziewczynki, przynaglone spojrzeniem matki, niechętnie się oddaliły. — Póki masz je przy sobie — powtórzyła gospodyni — bo świat, jak tak dalej pójdzie, nie toczy się ku dobremu. — Kyrijo Melanie — Cweta pochyliła się do niej i słowa, nim zostały wypowiedziane, wypisały się na jej szerokiej twarzy — już od dwóch dni tak sobie myślę: że tego powozu jeszcze nie ma, to na pewno nie przez pęknięte koło albo konia... „Milcz!” — chciała zawołać gospodyni, ogarnięta bojaźliwym przekonaniem, że jej obawy się spełnią, jeśli ta kobieta wypowie je głośno. — To przez tę zawieruchę, kyrijo Melanie... Brat Iwana mi powiedział. Cała Perusztica spalona, a w Bataku kamień na kamieniu nie został. Wciąż sobie myślę, że nasi dlatego nie przyjeżdżają... Słowa tej kobiety padały wprost do serca gospodyni. Gdyby kto inny tak mówił, krzyknęłaby, żeby przestał, ale Cweta jedyna miała prawo to powiedzieć, bo ona też przez trzy noce nasłuchiwała dzwonków powozu, ona też swoimi drogami doszła do tej samej myśli, która od dawna męczyła i ją, kyriję Melanie. „Głupcy...” — tylko to powiedział Gerogłu, kiedy go spytała, czemu się spalił warsztat szewski Kocza . Chodził wtedy ponury, nie jadał obiadów w domu i pozostawał do późna w tym nie znanym jej męskim świecie, który rozpoczynał się za kamiennymi murami dziedzińca. Nocami daleko, za górskimi szczytami, świeciła ognista łuna, pa bruku stukały kopyta i ponieważ dom Gerogłu stał na wysokim stoku wzgórza Dżambaz, z okien widać było, jak w dole, w dzielnicy tureckiej trwożnie miotają się światła latarń. Lecz rano, kiedy daleki blask pożarów bladł i stawał się niewidoczny, Plowdiw znów się budził pozornie spokojny i cichy, jakby nic w nocy się nie działo. Zza tiulowej firanki kyrija Melanie śledziła podwójne życie miasta i wyostrzonym przeczuciem matki, której dziecko jest daleko, pojmowała, że dzieje się coś niebezpiecznego i groźnego. Żydzi na rynku wprowadzili nowe, wysokie ceny, kobiety szeptały z przytulonymi do siebie głowami i serce kyriji Melanie zamierało, tak bardzo chciała usłyszeć choć słowo z ich szeptów. Lecz mimo to przechodziła obok nich dumnie, z nieruchomymi ramionami i uśmiechniętą do pozdrowień twarzą. Była żoną Stefana Gerogłu i biegła za nią mała służąca z dwoma koszykami. Którejś soboty wracała z łaźni „Czifte”. Dopiero co przeszedł deszcz, ulica pachniała ciepłymi kamieniami i pod akacjami bielały kręgi opadłych kwiatów. Zza szyb sklepików skrycie goniły za nią spojrzenia, szła powoli, z wilgotnymi włosami i napiętą skórą, czuła się czysta i nieprzyzwoicie młoda. Nagle od Zbożowego Rynku zahuczał bęben, rozległy się krzyki. Zobaczyła z daleka drewniane rusztowanie i najpierw pomyślała, że to szkielet szopy. Wokół niej tłoczyły się tureckie dzieci, spoglądały na nią i cofały się, zawstydzone jej drogim ubraniem. Im dalej szła w tamtą stronę, tym bardziej gęstniał tłum. Do jej ramienia ciężko przyciskała się niska Turczynka, kryjąca urodę lub starczą brzydotę pod fałdami zielonej feredży. — Co się dzieje? — nachyliła się kyrija Melanie. Owionął ją słodki zapach henny. Turczynka nie odpowiedziała, w wąskim rozcięciu materiału jej oczy płonęły i trudno było dojrzeć, czy jest w nich okrucieństwo, czy smutek. Skądś powiał wiatr, liny na rusztowaniach zakołysały się i zwróciły ku twarzy kyriji Melanie czarne kręgi przygotowanych pętli. Nie mogła wtedy krzyknąć. Zabrakło jej tchu. Krzyk rozbił się wewnątrz niej i pewnie do końca życia miał być obecny w jej krwi jak małe ciemne kropelki, które przechodząc przez serce miały wciąż od nowa i od nowa przynosić jej cierpienie. Po stromej ulicy prowadzącej do domu wchodziła powolnymi krokami starej kobiety. Zamknęła się w swoim pokoju i zaraz się przebrała, bo tamte suknie wydały jej się na zawsze przepojone śmiertelnym zapachem henny. Gerogłu wrócił późno. Czekała na niego w okrągłym salonie i już po jego krokach poznała, że pił. Stanął przed nią, w żółtym blasku świecy jego oczy patrzały na nią dziko i obco. Chciała mu opowiedzieć o szubienicach na Zbożowym Rynku, które najpierw wzięła za rusztowania szopy, spytać o tę łunę za górami, o to, co się dzieje w tym wielkim i zagmatwanym świecie, czemu nie przychodzi list od Eleny... Pytania krzyżowały się w jej głowie, tłoczyły się, ale nie śmiała do niego przemówić. Nie podnosząc ręki, samym tylko gwałtownym potrząśnięciem głowy mężczyzna strącił fez na podłogę. Nim odgadła, co zamierza, kyrija Melanie poczuła jego twarde ręce wokół talii. Wąsy miał wilgotne i czuć było je rakiją. — Nie! — krzyknęła kobieta. — Proszę cię, nie... Na szorstkim kobiercu minderu, wciskając swoją ciężką głowę w jej ramię, posiadł ją surowo i brutalnie, jakby nie jej chciał udowodnić swoją męską siłę. Gryząc koniec brązowego warkocza, kyrija Melanie płakała. W saniach obie kobiety siedziały naprzeciwko siebie i było już niemożliwe i niepotrzebne, by się okłamywały. — To przez tę zawieruchę, kyrijo Melanie — powtórzyła Cweta. — Ja też tak myślałam — powiedziała gospodyni. — Nie mówiłam ci, żeby cię nie straszyć, ale myślałam. Oby tak nie było, przecież to już dość czasu przeszło. Co miało być, to już minęło. — Kiedy wyjeżdżali, czorbadżi powiedział Iwanowi, żeby wziął dwie strzelby, wiedziałaś o tym, kyrijo? — powiedziała szeptem Cweta. — Wiedziałam — skłamała gospodyni. Cień migdałowego drzewa rozlał się po dziedzińcu, od szczytu wzgórza schodził wiatr, pełen wieczornego tchnienia stygnących skał. W czerwonym blasku zachodu okna domu świeciły zamknięte i martwe, jakby były oknami opuszczonej siedziby. — Chodź na kolację do nas — nieśmiało zaproponowała Cweta i podniosła się. — Czym chata bogata. Gospodyni opuściła swoje długie rzęsy i poszła za nią. Izba była obszerna, ale niska. Za cienką ścianą zaczynała się stajnia i od czasu do czasu słychać było spokojne parskanie konia. Z ciemnego kąta, w którym stało łóżko, dochodził zapach słomianych poduszek. I choć ten świat służącego Iwana mieścił się i żył pod jej dachem, kyrija Melanie poczuła się w nim jak gość, jakby przemierzyła nie swój dziedziniec, lecz całe miasto, żeby do niego przyjść. Tylko dwie rzeczy zatrzymywały jej spojrzenie znanymi liniami: lustro i szklany wazon. Gerogłu nie znosił w swoim domu żadnych pęknięć ani zepsutych przedmiotów i pozwalał żonie rozdawać je służącym z przyjemnym uczuciem, że pozbywa się ich i że robi coś dobrego. Ale gdyby się dokładniej rozejrzała, gospodyni zauważyłaby, że nie ma giętego krzesła z podartym siedzeniem, że nie ma też lampy z koronkowym abażurem. Żona Iwana urządziła niską izbę zgodnie ze swoim rodopskim wyczuciem, zachowując tylko przedmioty potrzebne do życia i dające ciepło. Dziewczynki były zmieszane obecnością gościa i ich ręce jak cztery ptaszki spoczywały na brzegu stołu. — Wybacz mi — powiedziała przepraszającym tonem Cweta, ale gospodyni nie zrozumiała, co jej ma wybaczyć. Była głodna. Tłumiony przez trzy dni głód wreszcie przezwyciężył jej trwogę i strach. Kyrija Melanie wzięła drewnianą łyżkę i z początku wydawała jej się ona dziwnie lekka po używanych w domu Gerogłu łyżkach z kutego srebra, w których jedzenie stygło przed doniesieniem go do ust. Zupa pomidorowa pachniała zapomnianym aromatem kwaśnej świeżości i lata. Po pół godzinie, kiedy na dworze Cweta myła dzieci, gospodyni usiadła na drewnianym łóżku i po raz pierwszy od dwudziestu lat znów oparła głowę o słomianą poduszkę. Przez uchylone drzwi widziała swój dom: bezludny i zamknięty, dom, nad którym wisi zło. I zrozumiała, że nie może więcej tam wejść, że cokolwiek sobie pomyśli Cweta, zostanie na tę noc w jej niskiej izbie, gdzie pachnie glinianą podłogą i dziećmi, gdzie, choć tak bliskie, parskanie konia nie będzie jej przeszkadzać, bo jest ono życiem. Trzymając dziecko na ręku, Cweta stanęła w ramie drzwi. Była to ostatnia rzecz, którą kyrija Melanie widziała, zanim zakołysał nią sen. W jej zmęczonej pamięci obraz służącej zbladł i zlał się ze wspomnieniem ikony Bogurodzicy, widzianej w Monasterze Baczkowskim. „Cweto — pomyślała, że mówi głośno — jeśli powóz wróci, wypuścimy ofiarne gołębie. W Monasterze Baczkowskim. Obie tam pójdziemy.” Służąca wyciągała już ze skrzyni najnowszą derkę, kiedy przycichła gospodyni raptem wstała. Za spuszczonymi powiekami zobaczyła, jak rozwścieczony ciemnymi oknami Gerogłu przecina dziedziniec i znajduje ją tutaj, na łóżku służących. Ją — tutaj. — Idę już — powiedziała cicho. — Daj Malinkę, wezmę ją do siebie. Żądała wiele... Dotknęła ramienia matki i ułożyła zdanie od nowa: — Proszę cię, daj Malinkę. Uśpione dziecko oparło czoło na jej piersiach. Ruszyła powoli i uważnie, jakby trzymała zapaloną świecę. Za ciemnym oknem miasto spało. Księżyc kończył swoją drogę i długie cienie minaretów ciężko leżały na dachach domów. O tej porze Płowdiw wydawał się porzucony. Gdzieś od dzielnicy Hadżi Hasana zaszczekał pies, przestraszył się echa swojego głosu i umilkł. Dziewczynka podniosła się i nie otwierając oczu poprosiła o wodę. Kyrija Melanie nie wróciła więcej do okna, skuliła się obok dziecka i została tak, z dłonią spoczywającą na ciepłych oddychających pleckach. Ledwie świtało, kiedy na dworze zastukały kopyta. Kyrija Melanie nadstawiła ucha, gotowa skoczyć, ale śpieszący się jeździec minął bramę ich domu. W porannym półmroku pokój nie miał kątów i wielkie ścienne zwierciadło podobne było do otwartego okna. Dwadzieścia lat temu, kiedy przyszła do tego domu, też tam wisiało. Miała szesnaście lat i do tej pory przeglądała się tylko w pobielanej pokrywie garnka i później — w trójkątnym odłamku, w którym ledwie mieściło się jej oko i połowa brwi. Dała jej go matka. Kyrija Melanie zacisnęła powieki. Pozwoliła wspomnieniu oderwać ją od wszystkiego i ułagodzić jej duszę. Było przed Wielkanocą. Umówili jej matkę na pranie do domu Rajcza i wieczorem, po powrocie, stara siadła w swojej zamoczonej spódnicy pod orzechem i zawołała ją. Lustereczko świeciło w jej ciemnej garści. — Masz. Żebyś się widziała i żebyś się znała. Nikt inny nie dowiedział się o lusterku — ani ojciec, ani bracia. Pozostało ono dla nich słodką kobiecą tajemnicą i czasami, przeglądając się, dziewczyna słyszała, jak cichymi krokami stara podchodzi z tyłu i jeśli się raptownie odwracała, udawało jej się zobaczyć jej oczy jeszcze uśmiechnięte i ogrzane jakąś radością. Tej wiosny ręce jej matki były czerwone: przyszło zamówienie na czerwony ozdobny galon. Pod szopą kotły kipiały gęstą krwawą pianą i nad całym podwórzem leżała niewidzialna trująca para, od której kwiaty schły, a ludzie kaszleli. Gdy przychodziła pora wyciągania gotowych motków, stary zaczynał głośniej krzyczeć, posyłał chłopców to na rynek, to po wodę, a potem naraz wszystko cichło, słychać było tylko szept ojca i plaskanie ufarbowanych splotów o miedzianą płytę. Ale jej tam nie puszczano. Gdy tylko zaglądała do szopy, w obłokach pary zaraz się pokazywała spocona twarz matki z przekrzywioną chustką i pozlepianymi włosami. — A idźże stąd. Nie masz w domu nic do roboty? Ale kiedyś dziewczyna nie odeszła natychmiast i usłyszała: niewidzialni pośród pary rozmawiali o niej. — Tylko byś ją stąd goniła... — ochryple powiedział ojciec. — Przecież nie jest czorbadżijską córką! Nie potrzebuję w domu damulek. — Zapamiętaj sobie, Christo — w głosie matki brzmiała złość i płacz — ja ci Malinki nie dam! Z chłopakami rób, co chcesz, mną i ogień możesz rozpalić, ale Maliny nie tykaj, słyszysz? Jedne ręce białe chcę mieć w tym domu. I może dlatego jej dawali wieczorem chleb do rozłamywania. Matka mówiła, który kawałek dla kogo, a ona je podawała wyciągniętym, ufarbowanym dłoniom. Skulony przy niskim stole, ojciec patrzał na białe palce córki i tylko w tym momencie niejasno i mgliście pojmował, że żona ma rację. Tej samej wiosny, kiedy się przewracała którejś nocy na twardym łóżku, dziewczyna po raz pierwszy poczuła, jak nieznany gorący dreszcz przeszedł przez jej ciało, dotarł do koniuszków piersi i tam pozostał. I tyle innych wiosen minęło, ale kyrija Melanie jeszcze pamiętała tamtą, pierwszą, jakby była ona jedyną w całym jej życiu. Jakby do tamtej pory biegała z bosymi piętami po wybrukowanych ulicach, ale nie rozglądając się, nie widząc, jak góry nad miasteczkiem liliowo ciemnieją, kiedy idzie deszcz; piła wodę ze studzien, ale nie czując, jak jej zęby lodowacieją i stają się gładkie od zimna. Miasteczko, spokojne i znajome, tej wiosny nieoczekiwanie zakręciło się przed jej oczyma, zaszumiało, i szła powoli, jak przez obce miasto, wypełniona swoją tajemnicą i niejasnym męczącym oczekiwaniem. Gdy przechodziła obok tureckiej kawiarni, agowie odstawiali filiżanki, patrzyli za nią i szeptali, nachyleni jeden do drugiego. A naokoło, pod kamiennymi ogrodzeniami, bawiły się dzieci... Nowe dzieci... Tylko matka zrozumiała, co się zdarzyło z dziewczyną. Oczekiwała tego, ale w pierwszej chwili przestraszyła się. Potem dolała oliwy do lampki, przeżegnała się swoją jaskrawo czerwoną ręką i jej usta długo szeptały modlitwę. Ale najpiękniejszy ze wszystkich był zbiór róż. Kiedy przyszedł maj, niebo nad górami rozjaśniło się, potoczki na podwórkach wypełniły się opadłymi kwiatami głogu, niesionymi aż od gór, i kiedy się wsadziło rękę do wody, kwiaty przepływały między palcami. Pewnego ranka od przełęczy powiał cieplejszy wiatr, skręcił w stronę miasteczka i przeszedł nisko nad dachami, ciężki od aromatu. Ogrody różane rozkwitły. — Malinko, wczoraj Alija umawiał kobiety na zbiór róż do ogrodu Szadan Agi i tato mu powiedział, że pójdziesz... Do tej pory chodziła do różanych ogrodów z wesołą, hałaśliwą gromadą dzieci i zbiór róż nie znaczył dla niej nic poza zabawą w chowanego za kłującymi krzakami. — I Alija jeszcze powiedział, że rano wyruszycie do dnia. Nigdy nie wychodziła tak wcześnie z domu. Jej bracia jeszcze spali na werandzie i za długą poduszką ich kołpaki ciemniały, ustawione jak trzy miseczki. W mroku gałęzie orzecha szumiały bardziej tajemniczo niż w dzień. Z górnego końca miasta zaszczekał pies, ruszyły kobiece głosy i zatrzymały się przed domem farbiarza. — Przeżegnaj się teraz — szepnęła jej matka, zanim, otwarła furtkę. — I nigdzie nie odchodź. Gdzie inne kobiety, tam i ty. Potem, kiedy w rzadkich chwilach hojności Gerogłu darowywał jej flakoniki z olejkiem różanym, kyrija Melanie ostrożnie wylewała kropelkę na dłoń, pochylała się nad nią i na próżno szukała jasnego i radosnego tchnienia dawnego poranka zbieraczek róż. Ogień kotłów wyssał aromat różanych płatków, zgęścił go w ciężki żółty płyn, silny i drogi, ale pozbawiony życia. A tamtego ranka, kiedy kobiety weszły między wilgotne krzewy ogrodu Szadan Agi, róże jeszcze spały i pokryte rosą nie miały zapachu. Pierwszy kwiat wetknęła za ucho i później, kiedy się nachylała, by zrywać inne, po jej policzku wciąż spływały zimne długie krople... W dole, poniżej ogrodów, miasteczko już się obudziło i z najwyższego pierścienia meczetu hodża błogosławił dzień prawowiernych. Pośród drzew pojawił się jeździec. Alija poznał go i ożywił się. — Wiązanka, szybciej róbcie wiązankę! Która mu ją poda? Taki był porządek, znała go. Widziała, jak pierwszego dnia zbioru róż, gdy czorbadżi przybywa do swojego ogrodu, jedna z kobiet wychodzi mu na spotkanie i z pokłonem podaje róże. Zbieraczki zaszeptały, zaczęły się rozglądać. — No, która? — Alija poszedł za ich wzrokiem, podbiegł do dziewczyny i wyciągnął ją z szeregu. Wtedy nie mogła zrozumieć, czemu ją wybrano. Myślała, że jako najmłodszą ze wszystkich. Szadan Aga zatrzymał konia przed miedzą. Był stary, ale wobec tylu kobiecych oczu trzymał się prosto w siodle i jego rzadka siwa broda, przez którą widać było perłowe guziki koszuli, dumnie sterczała do przodu. Dziewczynka podeszła, wyciągnęła wiązankę i uśmiechnęła się. Turek wziął trzy wielkie róże, powąchał je, ale nie popatrzał na nie. Alija stał najbliżej, tylko on słyszał jego słowa: — O Allach, wieczne jest twoje piękno, Allach. I tak samo, nie odrywając oczu od twarzy dziewczyny, Szadan Aga położył róże na końskiej grzywie, sięgnął za pazuchę i wyciągnął pierwszy pieniądz, na jaki trafiły jego palce. Był ze złota. W poprzednie wiosny słyszała, jak zbieraczki długo komentowały skąpstwo Szadan Agi, i dlatego teraz złoty pieniądz i milczenie kobiet zmieszały ją. Miała wrażenie, że wokół niej jest jakaś tajemnica i że znają ją wszyscy poza nią samą. Któregoś wieczora jej matka napełniła koszyczek czereśniami i powiedziała: — Idź do monasteru zanieść je ciotce Rafaeli. Siostra Rafaela była jedyną zakonnicą w rodzinie. Jeśli jest prawdą, że Bóg po równemu rozdzielił urodę i piękno między ludzi, to w rodzie farbiarza podział ten dokonany został okrutnie i ślepo. Jej bracia i siostry byli od dziecka urodziwi i zgrabni, szybko i łatwo zakładali rodziny; jakby tylko w suchej, skrzywionej postaci Rafaeli Bóg wreszcie zdecydował się zebrać całą brzydotę, przeznaczoną dla rodzeństwa. Ale w czarnych oczach zakonnicy świecił rozum, wyostrzony podczas długich samotnych nocy i mimo cierpień wciąż jasny i sprawiedliwy. W dniach trwogi, kiedy było im potrzebne uspokojenie lub rada, krewni śpieszyli do ciemnej celi Rafaeli i pochyliwszy piękne posiwiałe głowy opowiadali o swojej biedzie, a później z poczuciem ulgi czekali na pociechę i nadzieję. I dlatego przed kilkoma dniami, zobaczywszy bratową na klasztornym dziedzińcu, siostra Rafaela zamknęła książkę i poprowadziła przybyłą do swojej celi, nie odwracając się i nie pytając, po co przyszła. W rogu płonęła lampka oliwna. W surowym pomieszczeniu jej światło nie miało się gdzie odbić, dlatego rozpierzchało się w mroku i czyniło go żółtym. — W sprawie Malinki przyszłam, Rafaelo... Wszyscy zaczynali w ten sposób. Wprost o sobie, o swoim cierpieniu. Nikt się nie pytał najpierw o nią, o jej życie, jakby ona żyła w obcym i dalekim świecie, gdzie — skoro nie ma mężczyzny i dzieci — nie ma i o co pytać. — W sprawie Malinki przyszłam, Rafaelo. Dawno jej nie widziałaś. Wyrosła moja dziewczyna. W jedną zimę tak wybujała. I grzech matce tak mówić, ale do ciebie mogę. Boję się takiej urody, Rafaelo. Zeszłej niedzieli Szadan Aga dał jej cały złoty pieniądz. A ona dziwi się, nie rozumie, dzieciak z niej jeszcze, wszystko w niej śpi. Dlatego przyszłam. Innym Pan Bóg dał majątek, mnie dał jedną piękną córkę. Nie śpię ze strachu, Rafaelo... Żeby nie porwali tego bogactwa z moich rąk. Innego życia bym dla niej chciała. Oczy matki zwęziły się. Widać w nich było uniesienie i smutek. — Chcę ułożyć życie Malinki. Chcę ją zobaczyć w jedwabiach i chcę, żeby powóz stanął pod moją furtką. — A czego potrzebujesz ode mnie? — spytała siostra Rafaela. — Żebyś mi jej pilnowała. Do jesieni mi jej przypilnuj, żeby jaki włóczykij nie zbudził w niej duszy. — A ty co postanowiłaś? Żona farbiarza umilkła. Rozejrzała się i podparła czoło na pofarbowanych dłoniach. — Matka nie może pragnąć zła. Czym chcesz, książkami, modlitwami, przyciągaj ją tutaj codziennie, pilnuj mi jej, a ja się będę śpieszyć. Koszulę dam na ikonę świętej Anny. I oliwę do lampki ci przyniosę. Jestem matką... Zakonnica nie odpowiedziała. Na dworze ktoś podstawił kociołek pod strumień wody i pozwoliła czystemu miedzianemu dźwiękowi zagłuszyć ostatnie słowa kobiety. Nabożeństwo wieczorne przed chwilą się skończyło. Dziewczynka siedziała na drewnianym schodku przed celą i trzymała koszyk z czereśniami na kolanach. Dopiero gdy podniosła głowę i pod jej długimi rzęsami zalśnił niebieskawoczarny blask oczu brata, siostra Rafaela poznała ją. I po raz pierwszy stara mniszka nie spełniła swojej obietnicy wobec rodziny. Przygasić tę białą duszę, uczynić ją martwą dla miłości — siostra Rafaela umiała i wiedziała, jak to zrobić... Ale już wtedy, już tego pierwszego wieczora zrozumiała, że jeśli to uczyni, stanie się to najcięższym grzechem jej życia. Ze wszystkiego, o co prosiła matka, zrobiła tylko jedno: odkryła przed dziewczynką wielką magię liter. Jeden wieczór — jedna litera... Tak też one pozostały w świadomości kyriji Melanie i później zawsze mogła sobie przypomnieć, że kiedy uczyła się „G”, lampka oliwna zgasła i jej ciotka długo chodziła po innych celach szukać ognia. A w wieczór litery „R” na dworze padał deszcz i bracia, którzy przyszli odprowadzić ją do domu, mieli mokre ubrania i przynieśli miskę zupy z kurczęcia. Któregoś popołudnia — kyrija Melanie miała je zapamiętać na zawsze — alfabet był już przerobiony i wtedy ciotka wyciągnęła z półki ciężką księgę w drewnianej oprawie i otworzyła ją. Na dworze jeszcze świeciło słońce i przez okratowane okienko akurat na kartę księgi padł cienki jasny kwadrat. — Czytaj teraz... Litery zatańczyły przed jej oczyma, posplatały się w czarne węzły. — Czytaj. Rzędy wreszcie się wyrównały i wiodąc po nich palcem dziewczyna powoli przeczytała: — Wtedy Maria powiedziała mu: synu... — Zabrakło jej tchu, by czytać dalej. Podniosła ręce i przez kilka chwil trwała tak — zadziwiona, przestraszona i szczęśliwa. Naprzeciwko siostra Rafaela bezdźwięcznie się śmiała. I jeszcze jeden dzień pozostał w pamięci kyriji Melanie z tego cudownego lata w monasterze. Było południe. Pod rozpiętą na żerdkach winoroślą cienkie strumyki wody szemrząc spływały do kamiennych koryt, z uchylonych drzwi cerkwi dochodził chłodny zapach marmurowych płyt i wosku. Dogoniły ją czyjeś kroki. Jasnowłosy chłopiec szybko przeszedł obok niej, uśmiechnął się szarymi oczyma i minął ją. Patrzała, jak się zatrzymał przed celą ciotki Rafaeli i pchnął drzwi. Po chwili chłopiec wyszedł — niósł książki zawinięte w chustkę jak chleb. Dopiero wieczorem odważyła się spytać o niego ciotkę. — To sierota — odparła mniszka. — Często do nas przychodzi po książki. Jestem pewna, że z tego chłopca wyrośnie wielki Bułgar... Kilka lat później, kiedy zaptiowie wypełnili ulice Płowdiwu i uważnie oglądali wszystkich jasnowłosych mężczyn, kyrija Melanie zobaczyła przed konakiem jego portret i rozpoznała go — te same szare oczy uśmiechały się do niej na dziedzińcu monasteru. Pod portretem była cyfra i była ona tak wielka, że z daleka zera przypominały kawałek łańcucha. I jeszcze raz nieznane drogi tego człowieka przecięły się z życiem kyriji Melanie. Pewnego niedzielnego dnia ich powóz jechał w dół Dżumai. Stefan Gerogłu siedział obok niej wyprostowany i uważny, by nie przeoczyć czyjegoś pozdrowienia. Przed meczetem zgromadził się tłum, krzyczeli sprzedawcy fistaszków. Mimowolnie spojrzała w tamtą stronę: na rogu stał on, w cienkim europejskim ubraniu i z czarnymi włosami, przyciśniętymi fezem. Ale jego oczy były te same. Zobaczył ją. Ich spojrzenia spotkały się nad głowami ludzi i kyrija Melanie poczuła, że coś zadzwoniło w jej piersi i że będzie dzwonić zawsze, kiedykolwiek przypomni sobie tego człowieka. Ale wtedy niczym się nie zdradziła, że go poznała. Była to jedyna rzecz, którą mogła dla niego zrobić. W tym samym czasie, kiedy dziewczyna uczyła się ostatnich liter u siostry Rafaeli, Christo Bojadżi przeżył najcięższy dzień w swoim życiu. Od dawna, odkąd otworzył farbiarnię, w każdy poniedziałek rano terminatorzy z górnej dzielnicy wyładowywali w jego podwórzu worki, wypchane wełną i galonami do farbowania. Cudowne były te poniedziałkowe ranki, nie było od nich piękniejszych. Kiedy chłopcy odchodzili i Christo Bojadżi pozostawał sam, lubił przejść się po pełnym podwórzu, omijając worki kopnąć je, czuć ich żylastą twardość. Była to nadzieja, obietnica ciężkiej, lecz zawsze słodkiej pracy. Ale od roku zamówienia były coraz rzadsze... Zamiast z radością, teraz majster oczekiwał poniedziałkowych poranków ze strachem. Pośrodku pustego podwórza przyniesione worki wydawały mu się podobne do dwóch czy trzech chorych owiec, pozostałych za przechodzącym stadem. Jego synowie byli za młodzi, by go zrozumieć. Żona biegała od świtu do żniw i koło przycichłego domu farbiarz polewał ogród, rąbał drwa, żeby wyładować swoją siłę, i wreszcie, wycieńczony, narzucał płaszcz i ruszał w stronę zajazdu Dacza. Stamtąd nadeszło do miasteczka nieszczęście — z przełęczy, którą w dzień i w noc toczyły się mocne naddunajekie wozy, po brzegi wyładowane żółtymi cudzoziemskimi skrzyniami. Odkąd się pojawiły, folusze w dolinie zamilkły jeden po drugim i pozostał tylko szum rzeki, samotny i złowieszczy. Jedynie zajazd Dacza był pełen życia, od rana przesiadywali tu niedawni godni majstrowie, skrzyżowawszy na piersiach swoje złote ręce. Gdy któraś z karawan zatrzymywała się przy studni, mężczyźni wyskakiwali na dwór i przestraszeni ich wzrokiem naddunajscy woźnice pozostawiali prowadzenie rozmowy najstarszemu spośród siebie. — Skąd tak jedziecie? — Z przystani w Nikopolu, czorbadżi. — Niech diabli wezmą i was, i te wasze wozy. Stary przewodnik nie odpowiadał. Niejeden raz słyszał te przekleństwa w trakcie długiej drogi karawany, rozumiał ich gorzki sens i milczał. — Oni nie są winni — odzywał się Christo Bojadżi. — To świat jest taki... — Drażniła go ta napastliwość rzemieślników i upór, by właśnie tutaj, w ogródku Dacza szukać winowajcy swoich nieszczęść. A bieda przychodziła z daleka, spoza mórz i gór, i farbiarz bystrym rozumem ogarniał ją w pełni, choć brakowało mu słów, by ją wyjaśnić. Wieczorem dzieci zastawały go siedzącego z pochyloną głową pod orzechem i myślały, że ojciec odpoczywa. Jednego najbardziej się bał... Pierwszego poniedziałku, kiedy nie będzie potrzeby rozpalać ognia pod kotłami. A kiedy ten dzień nadszedł, Christo Bojadżi z zaskoczeniem odkrył, że jego serce od dawna było gotowe na powitanie końca. Pod wieczór zawołał żonę pod orzech. Nigdy nie chciał od niej rady, ale teraz podjęte postanowienie boleśnie raniło jego dumę i przed przekształceniem go w swój los Christo Bojadżi chciał przynajmniej raz powiedzieć o nim komuś bliskiemu. Naumyślnie mówił brutalnie, aby ukryć wzruszenie: — Jak nie ma, to nie ma. Dobre czasy się skończyły. Nie mnie jednemu na to przyszło. Cały świat się zmienił. — Umilkł, nie chciało mu się palić, ale wyciągnął woreczek z tytoniem, trzasnął krzesiwem i w jego garści zamigotały zielone iskry. — Musisz wiedzieć, kobieto, żem już postanowił. Worek na plecy i pójdę po wsiach. Zwrócony ku żonie, Christo Bojadżi śledził jej twarz, aby ujrzeć w niej rozmiary swojego upadku. Ze wszystkich słów na świecie tylko jedno mogło teraz zranić jego duszę i ostatecznie go dobić. Żona powiedziała właśnie to słowo: — Jak Osman? Osman... Jak ten Cygan, który jeździł na mule po górskich przysiółkach i ochryple nawołując zbierał z domów wełnę i samodział do farbowania. Przychodził także i do niego prosić o farbę i Christo Bojadżi nigdy nie odsyłał go z pustym dzbankiem. Było to najpierw jednym z żartów w zajeździe Dacza. Farbiarze mieli tam swój stolik, wielu z nich spotkał ten sam los, i kiedy trochę popili, w ich oczach zapalała się mroczna wesołość. Pierwszy tak zażartował stary majster Penio, który dał fach połowie majstrów w mieście: — No i do czego to doszło? Nic, tylko trzasnąć okiennicami, przepasać się workiem i odebrać chleb Osmanowi. Śmieli się wtedy, ale słowa starca zapadły w umysł Christa Bojadżi. W ciągu długich nocy szyderstwo i drwina opadły z nich i teraz stały się one wyjściem i ratunkiem. — O Boże, jak Osman? — zapłakała żona, zasłaniając usta dłonią. Miał ochotę ją uderzyć, ale nie czuł siły w ręce. — Ale nic z tego! — Żona wyprostowała się i jej oczy zabłysły w ciemności. — Czy pomyślałeś przynajmniej o dzieciach? — A dla kogóż to chcę robić? — A o Malinie? Myślał przedtem o chlebie i o swoim wstydzie i nagle poczuł, że od tej chwili silniejsza w sporze będzie żona, broniąca skomplikowanych i niepojętych dla jego męskiego rozumu rzeczy. — Co o Malinie? — Zapomniałeś, że idzie jesień? Swatowie zapukają do drzwi i co im powiem? Nie ma jej ojca, poszedł zbierać wełnę i samodział we wsi Cztery Domy na Krzyż. Żona wyczuła jego nastrój i mówiła już łagodnie: — Posłuchaj mnie, Christo, nie sprowadzaj nieszczęścia na dziecko. Córka majstra to jedno, a córka Osmana to co innego. Z domu majstra tylko godny człowiek może wyprowadzić synową. Farbiarz milczał. — A piękne dziecko mamy, Christo... Chcę dla niej najlepszego losu. Niech przyniosą dziewięć zaręczynowych bukietów, a ja wybiorę dziesiąty. Żeby był zawiązany jedwabną nitką, a na nitce dukat. Innego życia chcę dla niej, a nie... — powiedziałaby „takiego jak moje”, ale powstrzymała się: — nie żeby mordowała się na cudzych polach z sierpem w ręce. — To mów, kobieto, co mam począć? — Mężczyzna podniósł się. Jego przeżarte farbą dłonie były niewidoczne w mroku i tylko ruch białych rękawów wskazywał, że majster raz za razem, szybko kreśli na piersiach znak krzyża. — Masz kłamać! Do jesieni masz być dalej majstrem Christem Bojadżi, a potem zobaczymy. — Kobieta zaczęła szeptać, pochyliwszy twarz ku jego kłującemu obliczu: — Możemy się wszyscy kłaść głodni, ale chcę, żebyś idąc do zajazdu Dacza pobrzękiwał pieniędzmi w kieszeni. — Pieniędzmi... Skąd je wziąć? — Umyśliłam sobie zamówić dla Maliny kilim w Pirdopie, ale na co jej on? I tak by się wytarł i zadeptał... Na zewnątrz, za wysokim murem miasto spało. Potem zaskrzypiały spóźnione wozy, brzęknęła pusta blaszanka po smole. Ktoś ze śpiewnym naddunajskim akcentem pytał nocnego stróża o zajazd. Stefan Gerogłu przyjeżdżał i przedtem do tego miasta, ale może dlatego, że wypadało to zawsze w lecie, pozostało mu wspomnienie zielonych orzechów, wyglądających zza ogrodzeń, i różowego przejrzystego powietrza, które po płowdiwskiej duchocie wypełniało jego piersi rześką lekkością. W deszczowy listopadowy dzień miasto wydawało się brzydkie, bez żywej zieleni drzew ulice rozciągały się we mgle martwe i puste. Bolała go głowa. Już kiedy wyjeżdżał z Płowdiwu, Gerogłu poczuł, że stara blizna za uchem cierpnie i zaczyna pulsować. Była ona pamiątką po pijackiej bijatyce w jego dawnej młodości i niby wszystko lekko przeszło, ale kość pozostała wklęśnięta i z latami nabrała przykrej zdolności przeczuwania najmniejszego nawet deszczu. Myślał, że podróż go rozerwie, ale równomierne stukanie kropel o dach powozu jeszcze bardziej wzmogło ból głowy. Nie wyjeżdżałby w taki dzień, lecz zamówienie było duże, pierwsze zamówienie z austriackiej firmy „Gisella”, i Stefan Gerogłu chciał osobiście zająć się kupnem olejku różanego. — Gdzie się zatrzymać, efendi? — odwrócił się stangret. — Przed apteką — powiedział Gerogłu. Ból za uchem zrobił się nie do wytrzymania. Z drzwi apteki wyszło dwoje dzieci. Starsze, dziewczynka, miało zarzucony na głowę brązowy szal. Gerogłu przelotnie spojrzał poprzez deszcz na jej twarz, potem przyjrzał się jej lepiej i zastygł tak — z opuszczoną z powozu nogą. W swoim trzydziestopięcioletnim życiu widział Greczynki o cienkich ateńskich nosach i ciężkich kokach, odchylających ich wyprężone szyję, zasmakował i nieczystej radości istambulskiego Kömürcü-sokaku , obejmował Lewantynki o czarnych migdałowych oczach... Ale takiej urody Stefan Gerogłu jeszcze nie widział. Była ona prosta i przejrzysta jak łyżka miodu i tak samo niemożliwością było dodać lub odjąć cokolwiek jej słodyczy. Niech jej tylko dotknie męska ręka, a rozkwitnie, wybuchnie jak te róże, które zbierają między płatkami po całej garści rosy. — Czyja jest ta dziewczyna, efendi? — spytał natychmiast Gerogłu, ale aptekarz był głuchawy, domyślał się słów raczej po ruchach warg i teraz krzaczaste czarne wąsy kupca przeszkadzały mu. — Czyja jest ta dziewczyna? — spytał głośniej Gerogłu i rozejrzał się. — Ta, co wyszła? To córka majstra Christa Bojadżi. Jej ojciec coś podobno choruje i przyszła z bratem po lekarstwo. A co dać tobie, efendi? — Nic. Posiedzę, póki nie minie deszcz — powiedział Gerogłu. Głowa już go nie bolała. Kupowanie olejku różanego przedłużało się. Płowdiwczanin chytrze się targował, zmieniał ceny, ale tym razem chciał zyskać nie na pieniądzach, lecz na czasie. Ludzie przyzwyczaili się widywać go na ulicach miasteczka, napatrzyli się na jego kosztowne ubranie i zapomnieli o nim. A kobietom w domu Hadżi Radewa, gdzie się zatrzymał, Gerogłu porozdawał jedwabne chustki z długimi frędzlami i tak zapobiegł nieprzyjemnościom związanym z jego przedłużającym się pobytem. Samemu gospodarzowi podarował coś innego — ciche wieczorne godziny rozmów o polityce, kiedy pozwalał mu napawać się własną wymownością. Starzec lokował się wygodnie na minderze, polecał najstarszej synowej przygotować kawę i zaczynał, zadowolony, że ma go kto słuchać. — Ku złemu idzie ten świat, Stefanie-efendi. W Jerozolimie byłem, w Rumunii też... — Hadżija grzał sobie ręce nad żelaznym piecykiem, zginał po nazwie każdego miasta jeden palec, aż wreszcie nad czerwonym żarem pozostawały tylko dwie zaciśnięte pięści. — Robaki paskudne wlazły w nasze drzewo. Mieszkałem przecież w Istambule, tom widział, że nie ma już dawnej sułtańskiej władzy. Każdy tylko patrzy, jak się wzbogacić. Więzienia niby pełne, a na ulicach aż się roi od złoczyńców. A popatrz choćby tutaj: Turek, Bułgar, wszystko jedno, każdy myśli tylko o sobie. A o państwie, pytam, o państwie kto pomyśli? Bo jak się ono zawali, to co będzie wtedy z nami? Ale gość nie mógł zrozumieć strachu starego czorbadżiji. Myślał o czymś innym. W tym ludnym domu największy szacunek okazywał Gerogłu babce Hadżijce. Z powodu reumatyzmu, a głównie z chytrości babka przeniosła się z piętra na parter, do pokoiku z wąskim, wychodzącym na bramę okienkiem. Widać było z niego całe podwórze: kto wychodzi, czy przypadkiem czegoś nie wynosi? Kiedy wraca i czy nie ma czegoś ze sobą? Najbardziej trzeba było pilnować nowej synowej. Inni synowie posłuchali jej, tylko najmłodszy złakomił się na urodę i podczas jego wesela Hadżijka skłamała, że jest chora, żeby nie musieć patrzeć na tę hańbę — jak córka cyrulika wchodzi przez ich czorbadżijską bramę z węzełkiem za cały posag. Kiedy nowa synowa wychodziła za bramę, Hadżijka kurczyła się przy oknie, wypatrywała, czy nie ma w jej ręku jabłka i czy nie schowała w fartuchu orzechów dla tego głodnego cyrulickiego domu. Inna praca zmęczyłaby ją, ale to była ważna rzecz, w której służba nie mogła jej wyręczyć, i starucha spędzała całe dni skulona za mętną szybą, przekonana, że broni majątku domu Hadżi Radewów. I od dawna jej serce wystygło, jakby nigdy nie leżały pod nim dzieci, przycichło w jej wyschniętych piersiach, dając tylko tyle krwi, ile potrzeba, by nienawidzić. Na podwórzu skrzypiały wozy, ludzie śpieszyli do swoich spraw, a z mrocznego pokoju Hadżijka śledziła całe ich życie i jedyną jej siłę i środek zemsty stanowiła pętla. Była to brudna biała chusta, przytrzymująca kiedyś szczęki zmarłego i związana od tamtej pory w pętlę. Kupiła ją od wróżki Hanife w deszczowy wieczór, przy tylnej furtce podwórza. „Czary ci daję, Hadżijko, gorsze od kuli. Popatrzysz na kogoś przez taką pętlę...” — i Cyganka zrobiła ostry ruch ręką, jakby odcinała głowę. Pętla leżała stale pod poduszką. Przed jej wyciągnięciem Hadżijka ożywiała się, drobnym krokiem biegała po pustym pokoju, szeptała coś i wreszcie, odwróciwszy się kanciastymi plecami do ikon, wyciągała brudną chustkę powoli i ostrożnie, jakby wyciągała karabin. Potem przysuwała się do okna, gotowa skazać na śmierć i przekląć. Gdyby ktoś w tej chwili popatrzył z zewnątrz, zobaczyłby za szybą dwoje strasznych oczu, świecących w cieniu złachmanionej pętli. Miała ją od dawna, ale przypomniała sobie o niej tego lata, podczas żniw. Jej syn, ten najmłodszy, przywoził snopy i przez okno zauważyła, że zawsze wraca z pola z wsuniętym za ucho kwiatem dzikiego laku. Te kwiaty rosły koło Kazałyszkiego Źródła i pewnie mordował woły, prowadząc je wciąż tamtą okólną drogą. Córka cyrulika wychodziła mu naprzeciw, potem znikali gdzieś w pokojach, ginęli, a kiedy wracali znów na podwórze, lak był już wsunięty w jej włosy, tuż przy różowym policzku. Córka cyrulika stąpała powoli i przytrzymywała swój ciężki brzuch, jakby miała schowany pod fartuchem bochen chleba. Wtedy Hadżijka przypomniała sobie o pętli wróżki Hanife. Rozpostarła ją uważnie, chciała uchwycić głowę synowej i starała się, by nie zsunęła się niżej, bo mimo wszystko tam dojrzewało nasienie krwi Hadżi Radewów. Gościa z Płowdiwu oceniła na swój sposób: ubranie ma drogie, więc jest bogaty, ale nie jest zbyt mądry, skoro w takim ubraniu wybrał się w drogę. Kiedy Gerogłu przysłał jej przez służącą torebkę mielonej kawy i rodzynki, Hadżijka przyjęła prezenty nie dziękując i nie dziwiąc się. Domyśliła się — ten człowiek będzie czegoś od niej chciał. Kupiec przyszedł któregoś popołudnia, usiadł niewygodnie na stołku i oparłszy ręce o rozwarte kolana, zakręcił swój różaniec z pestek oliwek. Stara obserwowała go spod brwi i napotkawszy spojrzenie jego niespokojnych oczu całkiem wyraźnie zrozumiała — ten człowiek będzie chciał czegoś wielkiego... — Obcym człowiekiem jestem w waszym mieście, babko Hadżijko, gościem. Nie to było ważne. Nie na taką rozmowę przyszedł tutaj płowdiwczanin. — A sam mam dom jak pałac: Na wzgórzu Dżambaz. Byłaś kiedy w Płowdiwie? Stara nie odpowiedziała. — Piękny jest mój dom, ale pusty. Hadżijka pochyliła się do przodu. — Dlatego przyszedłem do ciebie... Czy znasz dziewczynę majstra Christa Bojadżi? Ręce starej zadrżały. Jej oczy prześliznęły się po siwiejących skroniach kupca i pozostały w zmarszczkach wokół ust. „Przecie córka farbiarza to przy nim dziecko!” — pomyślała Hadżijka, ale nie zmieszała się. Długie życie w domu Hadżi Radewa od dawna zapoznało ją ze wszystkimi cudami, jakie robią pieniądze. — Dobrze — powiedziała szeptem. — Zrobimy, jak chcesz. W żelaznym piecyku żar dogasał i na suficie nad ich głowami drżały cienie. W ich jasnej grze belki wydawały się rzeźbione i piękne, choć cieśla zaledwie ponacinał ich brzegi co piędź pojedynczymi uderzeniami — po to tylko, żeby się pobawić toporkiem. Zanim jeszcze Hadżijka przekroczyła próg domu Christa, przez miasto poszła plotka. Wypuściła ją ona sama, by przetarła jej drogę, bo mając czas na przemyślenie wszystkiego farbiarz i jego żona nigdy by jej nie powiedzieli — nie. Usłyszawszy ją majstrowa poczuła, że cała krew jej spływa do serca, pobiegła bocznymi przejściami i zanim wpadła na swoje podwórze, rozpłakała się. Kilkakrotnie widziała kupca z daleka, wydał jej się wyniszczony chorobami i niemłody, i w tych łzach matka skąpała i odmłodziła jego obraz, nim go wpuściła do swego serca. W tym samym czasie pijani Turcy zabili syna majstra Penia. Zaczepili jego siostrę i sklepikarze z rynku opowiadali, że chłopiec skądś wybiegł, niósł kociołek z farbą i chlusnął go jednemu na szarawary. Zabójstwa dokonano w niedzielę, po wyjściu z cerkwi. Gromada Turków dogoniła syna majstra Penia, na minutę go otoczyła i gdy się rozproszyła, chłopiec chwiał się z wbitym w plecy nożem i chwyciwszy jego sterczący z przodu koniec przeszedł tak jeszcze dziesięć kroków z przerażonymi, nierozumiejącymi oczyma. Wobec tej strasznej śmierci wydarzenia w domu farbiarza straciły swoją poprzednią kuszącą nowość, zbladły. Wesele minęło szybko i bez hałasu. Majster Penio dał mu fach i Christo Bojadżi nie pozwolił, by w jego domu śmiała się muzyka, gdy o ulicę, w podwórzu majstra Penia, płacze matka. Stefan Gerogłu pierwszy się z tym zgodził i potem do końca życia Christo Bojadżi błędnie uważał swojego zięcia za litościwego. Niewiele ludzi widziało, jak przed domem Christa Bojadżi zatrzymał się powóz. Czarny, z ozdobnymi mosiężnymi stopniami i okrągłym okienkiem z tyłu na składanym dachu. Przez to okienko, klęcząc obok Gerogłu, dziewczyna, wciąż jeszcze jak we śnie, ostatni raz zobaczyła otwartą bramę i przed nią ojca z pochyloną białą głową, matkę — w świątecznym niebieskim fartuchu, i braci — ustawionych jeden przy drugim jak trzy dąbki. Wybrukowana jezdnia potoczyła się do tyłu. Dziewczyna chciała machnąć ręką na pożegnanie, zawołać do nich, ale nie miała głosu, wciąż jak w złym śnie, kiedy człowiek pada i wie, że powinien krzyknąć, aby się uratować, ale nie ma sił tego zrobić. Ostatnie domy miasta znikły za zakrętem. Brukowana jezdnia się skończyła i pod kołami powozu zapluskało błoto. Gdzieś na zewnątrz, za spuszczonym dachem, stangret głucho pokasływał i ochrypłym głosem poganiał konie. Właśnie w tym momencie dziewczyna poczuła obejmujące ją nieznajome twarde ręce. Okienko zakręciło się, odskoczyło do góry i nie widać już w nim było nic poza niebem... O tej samej porze siostra Rafaela zakończyła południowe modlitwy i wstała. Nie pozwoliła na oszklenie swojego okna i w odróżnieniu od pozostałych cel, gdzie zimno było mokre i pachnące pleśnią, w jej celi było ono mroźnie czyste i żywe. Lodowate powietrze, jednakowe wewnątrz i na zewnątrz, jakby ją łączyło z całą przycichła przyrodą, z całym zabronionym życiem poza murami monasteru, nawet z samym niebem, prawdziwsze i doskonalsze od każdej ludzkiej modlitwy. I jeszcze wiele innych rzeczy działo się o tej samej porze. W nagle opustoszałym domu Christo Bojadżi siedział przy ognisku, ścisnąwszy głowę w przeżartych farbą rękach. Jego trzej synowie jedli rodzynki, przyniesione na wesele, i tylko najstarszy od czasu do czasu spoglądał na ojca. W aptece przy placu głuchy aptekarz przyrządzał maść na oparzenia. Za mętną szybą babka Hadżijka czyhała z pętlą w ręce. A w ciemnym powozie, z rozpuszczonym warkoczem i obnażonymi małymi piersiami, córka Christa Bojadżi płakała. Do Płowdiwu przyjechali późno. Deszcz zmienił się w mokry śnieg, który zbierał się na dachu i przy ostrych zakrętach zsuwał się po napiętej skórze. — Słuchaj — Gerogłu znalazł w mroku jej zimną dłoń i wpuścił w nią monetę. — Kiedy wejdziemy do domu, masz dać to służącej, rozumiesz? Taki jest porządek. Powóz zatrzymał się. Na zewnątrz zaszeptały głosy, pytały o coś, potem skrzypnęły zasuwy. Córka Christa Bojadżi pozwoliła się poprowadzić po kręconych schodach, zdjąć z siebie szal i dała sobie polać ręce przyjemnie ciepłą wodą. Stara służąca robiła to wszystko lekko pochylona, chodząc na palcach — odkryła, że dzięki temu kroki jej stają się niemal bezszelestne. Jutro miała opowiadać o nowinie po całej ulicy i teraz oglądała młodą panią swoimi szybkimi oczyma, na próżno szukając w jej składnej postaci czegoś brzydkiego czy rażącego. Najmniej ją zdziwiła niedojrzałość młodej dziewczyny. Służąca od dawna pracowała w domu na wzgórzu Dżambaz i zaskoczyłoby ją raczej, gdyby jej pan przywiózł kobietę odpowiedniejszą dla niego wiekiem. Sprytny jest Gerogłu. Na co mu jakaś damulka z Filibe, z tych, co stale przesiadują przy oknie, opychają się najsłodszymi konfiturami i rodzą krzywonogie dzieci? Czym jest ich wymalowana uroda wobec tego domowego chleba? — Plikseno — głos Gerogłu wyrwał ją z zamyślenia — czy pokój gotowy? — pomilczał chwilę i dodał jakoś uroczyście: — Pokój kyriji Melanie... Córka Christa Bojadżi pochyliła się i wpuściła pieniądz w mokrą dłoń służącej. Ukłony starej kobiety zmieszały ją. Nad jej pochylonymi plecami szukała wzrokiem rady Gerogłu, ale ten udawał, że nic nie zauważa, a pod jego czarnymi wąsami drżał uśmiech. Służąca wyszła cofając się. Przyswoiła sobie kunsztowną umiejętność płowdiwskich służących otwierania drzwi po omacku, ręką wykręconą do tyłu. Córka farbiarza rozejrzała się. Na początku dostrzegła lustro. W świetle podwójnej lampy naftowej odbijała się w nim od stóp do głów. I dopiero teraz, patrząc na siebie, zrozumiała, czemu matka oszczędzała jej ręce, czemu Szadan Aga dał jej złotego dukata, a kobiety nic na to nie powiedziały. Była piękna... Teraz, po tylu latach, lustro też tam stało. Odkryło ono pierwszą zmarszczkę na jej twarzy, pierwszy siwy włos — jakby cała jej młodość wypłynęła przez nie jak ciepłe powietrze przez otwarte na zimno drzwi. Kyrija Melanie ocknęła się z półdrzemki. Skulona obok niej córeczka służącego Iwana jeszcze spała. Na dole ktoś gwałtownie bił pięścią w bramę. 2 Dwie twarze.ma jesień w Filibe. Gdy przyjdą ciężkie deszcze, wybrukowanymi ulicami wzgórz Dżambaz, Taksim i Nebet ruszają potoki, pierwszego dnia niosą opadłe liście i kolorowe ścinki z podwórza krawcowej Marioli Lazari, a potem, już oczyszczone, spływają na dół, wesołe i przeźroczyste. Wilgoć ożywia kolory wysokich domów, każe niebieskiemu jeszcze bardziej niebieszczeć, malowane wokół okien kwiaty rozkwitają, zwróciwszy płatki ku deszczowi. Błoto tu nie dociera. Błoto jest w dole, w Karszijaku i dzielnicy Hadżi Hasana, i jest tak głębokie i rzadkie, że kto puści w nie toporek — zdarza się, że go odnajduje aż na wiosnę. Dlatego gdy od Hisar Kapiji ruszają potoki, woźnice z dzielnicy Hadżi Hasana wznoszą przeciwko nim tamy, starają się zmienić ich bieg, ale wzgórze jest strome, woda leci z wielką siłą i niszczy wszystko. Ceglane domy nasiąkają wodą, wilgoć wychodzi na ich ściany w brunatnych plamach, a w porach chleba zbiera się w ciągu nocy zielona, kwaśna pleśń. Wszystko to jeszcze da się wytrzymać, jakoś się żyje, ale gdy konie zaczynają nocami kaszleć w mokrych stajniach i zatrzymywać się pośrodku drogi z chorymi, załzawionymi oczyma, woźnice szaleją — przeklinają wzgórze każdy w swoim języku, przeklinają Filibe i człowieka, który założył tu miasto. Przysięgają opuścić je, przenieść się na równinę do takiego miasta jak Tatar Pazardżik czy Eski Zagra , ale gdy ustają deszcze, zapominają o swoich słowach, bo piękne jest wiosną to przeklęte Filibe i mądry był człowiek, który założył tu miasto. Jesienią na górze, w wysokich domach, zaczyna się pora pieczonych kasztanów i galeryjek — tych wścibskich pokoi-balkonów, które wiszą nad ulicami jak latarnie i trojgiem okien śledzą ich życie. Ile z nich wypłynęło jadu, ile udaremniły one wesel i zamiarów — nie wie nikt, nikt nie miał odwagi tego podliczyć. Turecki sędzia niech sądzi tam w dole, a na wzgórzach Dżambaz, Taksim i Nebet galeryjki są prawem i sędzią. A i sędzia niech nie gada za wiele, bo ten jasnowłosy chłopiec, którego kazał sobie sprowadzić ze Stanimaki , nie jest tylko po to, by mu podawać ogień do fajki... W tę daleką, zapomnianą jesień galeryjki nie przyjęły kyriji Melanie. Miały one swoje plany co do ożenku Gerogłu, a kupiec wywiódł je w pole. I, co było najbardziej niewybaczalne, poniżył je. Sprowadził urodę z daleka, a czyż nie było urody wokół niego, subtelnej i białej urody, wykończonej umiejętnymi rękami Marioli Lazari? Swoją zemstę obrażone kyrije obmyślały powoli i długo. Zbierały się najczęściej u Kateriny Slavidi — jej okna wychodziły na bramę domu Stefana Gerogłu i z tej bliskości rozmowy nabierały szczególnej pikanterii i życia. Nie żeby Stefan Gerogłu nie wiedział, jaki jest obyczaj, nie zaprosił kyriji do swojego domu po prostu ze strachu. Częstowanie konfiturami, rozmowy przy kawie — była to subtelna grecka umiejętność, według niej oceniano wiedzę i wartość kobiety, a on bał się, że córka Christa Bojadżi zrobi jakiś błąd i że potem ani jej młodość, ani uroda nie będą mogły złagodzić trującego wyroku dam. Pierwszą, która weszła do domu Gerogłu, była krawcowa Mariola Lazari. Zawsze wiele było krawcowych w Płowdiwie i więcej ich jeszcze będzie, ale taka jak Mariola Lazari nie powtórzy się. Nie powtórzy się, bo rzadko spotykają się razem kunszt zawodowy i spryt, ale tak odmierzone, że sobie nie przeszkadzają i nie wyniszczają się nawzajem. A w dodatku krawcowa ze wzgórza Dżambaz opanowała jeszcze jedną sztukę, która jest potrzebna w krawieckim fachu jak nożyce i igły i bez której nawet najpiękniejsza suknia nic nie jest warta. Mariola Lazari umiała mówić. Przymiarki u niej stały się dla kyriji radością i kontaktem z tajemnicami Filibe. Skąd krawcowa dowiadywała się o nich, jak plotki docierały najpierw do jej ucha, tego nikt nie wiedział, i dopiero dwadzieścia lat później, szyjąc sobie u niej płaszcz z pelerynką, nauczycielka z pensji dla panien pierwsza odkryła, że Mariola Lazari zmyśla. Zmyśla w dziwny i błogi sposób, jakby zwijała kłębuszek, i tylko maleńka prawda pozostaje w środku jak kwadratowe deseczki, na które zwijano wówczas wełnę. Ale krawcowa ze wzgórza Dżambaz rzeczywiście pracowała dobrze. Gdy dotykała nowego materiału, w jej ogromnym otyłym ciele napinała się sprężyna, krótkie palce miękkimi szybkimi ruchami budziły nitki tkaniny. Moda przychodziła do Płowdiwu powoli, ze zbawiennym opóźnieniem, które pozwalało Marioli Lazari rozejrzeć się, zbadać zachłannym okiem suknie pań konsulowych i powitać nowe kroje spokojnie, z pogardliwą fałdą pod podbródkiem. Mówiono, że fachu uczyła się w Bukareszcie. Prawda była inna i rozpoczynała się ona w miasteczku Czirpan, ale krawcowa na czas wyczuła korzyści płynące z tej plotki, nawet nauczyła się kilku rumuńskich słów, i potem już nikt nie wątpił w bukareszteńskie pochodzenie jej kunsztu. Największą tajemnicą krawcowej były lustra. Dwa, na pozór całkiem jednakowe, ale wybrane już w chwili kupna w ten sposób, że jedno wydłużało figurę, a drugie czyniło ją niższą i tęższą. Tę tajemnicę znała tylko ona sama i w dobrze ogrzanym zimą, a chłodnym latem salonie, kierowane jej uprzejmą dłonią, nigdy nie odkrywając złudzenia, grubsze damy zawsze trafiały przed pierwsze lustro, a chude, które orzechami i miodem usiłowały zaokrąglić ostrość swoich kości, stawały przed drugim. — Mariolo, chyba utyłam — uśmiechała się z zadowoleniem oszukana kyrija i prawie zapominała przyjrzeć się nowej sukni. — Też to chciałam powiedzieć — mówiła krawcowa, trzymając się z daleka od lustra. Potem do ceny sukni wliczała wszystko, bo nic na tym świecie nie pozostaje bez zapłaty, a czasem najdrożej się płaci za kłamstwo. I mimo wszystko krawcowa ze wzgórza Dżambaz nie obrosła w piórka. Gdyby nie strach przed jej językiem, galeryjki potępiłyby ją i nazwałyby jej męża nierobem, ale jej szeroki cień osłaniał go przed oszczerstwami i nawet więcej — rano, gdy szedł do kawiarni koło meczetu, ten niziutki człowiek w zapiętej pod szyję bluzie przecinał wybrukowany plac z godnością i z różańcem w założonych za plecami rękach, a z okna patrzała za nim okrągła twarz krawcowej i w jej oczach była miłość. Właśnie tej miłości nie mogły galeryjki pojąć, tylko odważyły się ją komentować, szukały jej źródła i uzasadnienia. Wreszcie wytłumaczyły ją złośliwym przypuszczeniem, które krawcowa usłyszała, roześmiała się, ale nie zaprzeczyła. Ciąży nigdy nie było po niej widać. W jej ogromnym ciele każdej wiosny niedostrzegalnie i niewymagająco dojrzewało dziecko, nie zmieniając jej, nie przeszkadzając pochylać się podczas przymiarek. I któregoś ranka — prawie zawsze w lutym — na sznurze przeciągniętym przez balkon nieoczekiwanie pojawiały się pieluszki. Kiedy służąca Stefana Gerogłu przyszła ją wezwać, krawcowa kąpała dzieci. Wykąpane, już ucichłe i senne, leżały zawinięte w białe prześcieradło na długim minderze, a pozostałe czekały przy balii na swoją kolejkę jak na nieuchronny wyrok i karę. Krawcowa wymyśliła własny sposób kąpania: łapała kolejnego nie umytego potomka i najpierw szorowała mu głowę, ściskając go w gorącym mocnym potrzasku swoich kolan. Uwięzione dziecko wierzgało, lecz nie zwracając uwagi na jego pisk matka pracowała surowo i z zaciśniętymi ustami. Ale tego ranka nie wykąpane dzieci spotkało rzadkie i niespodziewane ułaskawienie. Usłyszawszy, czego chce od niej służąca, Mariola rzuciła wszystko, poleciła starszym dzieciom ubrać najmłodsze, zmieniła zmoczoną spódnicę i wyszła. I tak pierwszą, która weszła do domu Stefana Gerogłu po jego ślubie, była krawcowa. Osiem sukien tam uszyła: z wiedeńskiego sukna i aksamitu, z jedwabiu i niemieckiego tiulu, wszystkie z drogich zagranicznych materiałów, które jak karby na lasce odzwierciadlały wieloletnie i zawikłane podróże Gerogłu po szerokim świecie. — Opowiedziałabyś coś — niecierpliwie i zachłannie prosiły ją kyrije, znające ostrą zjadliwość jej ciętego języka. Ale krawcowa milczała. Tego, co widziała w domu Gerogłu, nie opowie nigdy i nikomu, będzie to nosić w sobie jak smutne wspomnienie i pociechę, że pieniądze nie są wszystkim na tym świecie, że nawet mając ich nie wiadomo ile, nie może człowiek kupić ani radości, ani miłości. I jeszcze później ta myśl miała długo ją podtrzymywać w latach ubogiej starości, dawać uzasadnienie i sens jej życiu. Pierwsza suknia była z liliowego tiulu. Rozpostarłszy materiał na minderze, czując pod ręką jego giętką lekkość, Mariola Lazari podniosła głowę i uśmiechnęła się. Lubiła szyć z takich materiałów, wypytywała, ile kosztują, i wysoka cena, którą jej wymieniono z dumnym grymasem ust, przyjemnie łechtała jej pewność siebie. Mała żona Gerogłu siedziała ze spuszczonymi powiekami i nie słyszała jej pytania. — Ciekawe, powiadam, ile też może kosztować ten tiul? — powtórzyła ostrożnie krawcowa. Dziewczyna zwróciła ku niej swoją smagłą buzię i skuliła ramiona: — Nie wiem, proszę pani. Jest stary. To, że nazwała ją „panią” i że piękny stary tiul został kupiony, zanim żona Gerogłu przyszła na świat, rozbawiło w pierwszym momencie krawcową i pomyślała sobie, jak jutro rozpowie to galeryjkom. — Nie mów do mnie „pani”, kyrijo Melanie — powiedziała miodowym głosem. — To ty jesteś panią, a do mnie mów Mariola lub ciotka Mariola, jak chcesz. — I hałaśliwie zaszczekała wielkimi nożycami. Zawsze tak pracowała. To nic, że potem jej kunszt miał zdobić inne kobiety. W tej chwili drogie materiały należały do niej i kroiła je z upojeniem i trochę gorzką chciwością. Przez około godzinę krawcowa i dziewczyna milczały, nie patrząc na siebie. W pokoju słychać było tylko żelazne szczękanie nożyc i lekki trzask węgli w piecyku. W którymś momencie cicho weszła służąca, postawiła dwie filiżanki kawy i zaraz się oddaliła. — Będziemy mierzyć, kyrijo Melanie — odezwała się wreszcie krawcowa. — Bądź uprzejma się rozebrać. Mała żona Gerogłu ledwie dostrzegalnie zadrżała i jej palce niespokojnie dotknęły guzików wysokiego ciemnego kołnierzyka. — Jesteś może gotowa? — spytała Mariola, która już przed pięciu minutami dyskretnie odwróciła się, aby dać dziewczynie spokojnie się rozebrać. Nikt jej nie odpowiedział i dalej tak stała. Po raz pierwszy patrzała przez okno domu Gerogłu. Widać było cały plac, dom Kateriny Slavidi naprzeciwko i obok niego szerokie drzwi doktora Stojkowicza, przed którymi czekały na swoją kolejkę wozy z chorymi z okolicznych wsi. Na koźle najstarszego wozu siedział drobny zarośnięty mężczyzna w owczarskiej guni i liczył trzymane w garści pieniądze. Konie niecierpliwie stukały kopytami w oblodzony bruk, człowiek uspokajał je, ale pewnie były cudze — nie znały jego głosu i nie słuchały go. Z tyłu, w kącie wozu, poruszyła się kupka szmat i krawcowa podniosła się na palce, żeby zobaczyć, co za chorego przywiózł pożyczonymi końmi ten człowiek. Pojawiła się żółta dziecięca twarzyczka, otulona chustą, i Mariola Lazari zadrżała: „Boże — przeżegnała się w myślach — strzeż moje dzieciaki, Boże... — potem żarliwie dodała: — ... i Atanasa mi strzeż.” Atanas to był jej mąż. Przez uchylone drzwi wyjrzał służący doktora Stojkowicza. Krawcowa nie usłyszała jego słów, ale zobaczyła, jak zarośnięty chłop podniósł chore dziecko razem z kupką szmat i niepewnym krokiem zaczął wchodzić po stopniach. — Już można, kyrijo Melanie? — spytała ponownie krawcowa. Odpowiedzi nie było i ostrożnie spojrzała przez ramię, gotowa natychmiast odwrócić się znów do okna, gdyby się okazało, że pośpieszyła się. Mała żona Stefana Gerogłu stała rozebrana przed wielkim zwierciadłem, zasłoniwszy dłońmi ramiona. W mrocznej, chłodnej pustce pokoju jej ciało podobne było do cienkiego drzewka, jedynego ocalałego po pożarze w sosnowym lesie. „Mój Boże, przecież to jeszcze dziecko!” — oceniła doświadczonym matczynym okiem krawcowa i w jej sercu zadrżało współczucie. — Włóż to teraz, kochana — powiedziała czule i nie zauważyła, że odbiegła od swojego poprzedniego tonu. Mała żona Gerogłu przycisnęła jeszcze mocniej dłonie do ramion, jej oczy popatrzały z przestrachem. — No, opuść rączki. Dziewczyna wreszcie zsunęła ręce w dół i wtedy Mariola Lazari zrozumiała, co ukrywała: okrągłe ślady zębów, które pod jej smagłą skórą wydawały się fioletowe. Była od dawna krawcową i nieraz widywała takie męskie prezenty na ramionach innych kobiet, ale teraz, przy cienkiej dziecięcej szyi dziewczyny, te siniaki wydawały się podłe i nieprzystojne. „Matko droga, co za bydlak! — jęknęła w duchu krawcowa. — Przeklęty, stary rajfur!” I szybko narzuciła tiulową suknię, aby oszczędzić wstydu dziewczynie i swoim oczom. Panie ze wzgórza Dżambaz zawiodły się. Mariola Lazari nie powiedziała im nic, a Gerogłu wkrótce po ślubie zwolnił gadatliwą starą służącą i na jej miejsce sprowadził samotną kobietę ze Stanimaki, która umiała tylko gotować i milczeć. Zrozumiawszy, że nie mają jak przeniknąć do jego domu, kyrije wymyśliły okrutną i niebezpieczną zemstę nad Stefanem Gerogłu — postanowiły odkopać dalekie i niejasne korzenie jego bogactwa... Usłyszawszy o ich zamiarach, Gerogłu pochylił posiwiałą głowę, potem roześmiał się. Śmiał się głucho, urywanym śmiechem, który nie wydobywał się ani z jego piersi, ani z gardła, lecz rodził się w skurczu szczęk. — Jestem twoim przyjacielem i dlatego ci to powiedziałem — spróbował mu ze strachem objaśnić Grek-donosiciel, ale Gerogłu przerwał mu ruchem ręki. — Ja nie mam przyjaciół — powiedział z zaciśniętymi zębami. — I tak jak ja nie mam przyjaciół, tak i mój majątek nie ma korzeni. Skłamał. To właśnie kłamstwo już od lat leżało na dnie jego życia, jak ustoiny leżą na dnie beczki z winem, niby spokojne i przytajone, ale gotowe natychmiast się zbudzić i zniszczyć przejrzystość wina, gdyby tylko ktoś głębiej sięgnął i ich dotknął. 3 Nikt nie wiedział, skąd i jak przybył do Płowdiwu, kiedy został Stefanem Gerogłu. Pewnej dalekiej wiosny, którą już niewielu pamiętało ze szczegółami, jego kantorek pojawił się nagle w przecznicy naprzeciwko zajazdu Kacigry, był na pozór skromny i ciasny, z dwiema okiennicami — gęsto obitymi gwoździami i okutymi na rogach blachą — podobnymi do okładek cerkiewnej księgi. Inni właściciele kantorów zaniepokoili się, potem poobserwowali działalność nowego i odetchnęli. Rozeszło się, że brał od chłopów każde pieniądze i z głupoty albo nieznajomości rzeczy płacił nawet za fałszywe napoleony. Najmłodszy spośród właścicieli kantorów, niski Żyd o smutnych oczach, Jakub Benbasat, zaszedł kiedyś do niego. Umyślnie mówił ogólnie, żeby nie obrazić nowego, ale dać mu jednocześnie parę rad. — Spryciarzy pojawiło się całe mnóstwo — zaczął. — Dwa dni temu jeden taki nicpoń z Dermendere przyniósł mi do sprzedania trzy napoleony. Stefan Gerogłu siedział przy małym stoliku i oglądał trzymaną na wybrudzonej dłoni złotą monetę austriacką przerobioną na kolczyk. Tylko poruszające się pionowe zmarszczki nad jego orlim nosem świadczyły, że słucha. — Spróbowałem najpierw na ząb — kontynuował Jakub Benbasat. — Ty próbujesz na ząb? Prawdziwe złoto jest miękkie, jakbyś gryzł skórkę chleba. — Wczorajszego chleba — uściślił Gerogłu nie podnosząc oczu znad monety i Jakub Benbasat ze zdziwieniem odkrył, że porównanie nowego jest niesamowicie trafne. — Tak — kiwnął. — Potem przejechałem po kamieniu i okazało się, że to oszust. — Ludzie są różni — obojętnie stwierdził Gerogłu i chciał przez to powiedzieć, że rozmowa powinna się skończyć, ale Żyd był człowiekiem o miłosiernym sercu i nie chciał zostawić sprawy nie dokończonej. — Więc i ty, sąsiedzie, uważaj — powiedział rozglądając się. — Jeśli jeszcze nie znasz starych pieniędzy, mogę cię nauczyć, jak przyjaciel. — Dziękuję, Jakubie — zimno odparł Gerogłu. — Nie ma potrzeby. Ulicą przechodził chłopak z zajazdu Kacigry i zbierał zamówienia na kawę. Zajrzał i do kantorku, uśmiechnął się wyczekująco, ale nowy właściciel machnął ręką. — Nie lubię kawy — powiedział. Gość spojrzał na niego smutnymi oczyma i wstał. Po raz drugi i ostatni Jakub Benbasat przyszedł dopiero po dwóch latach, w dniu swojego upadku. — Masz — powiedział od progu i rzucił na stolik klucz od swojego przepadłego kantorku. — Tego przecież chciałeś. — Życie kołem się toczy, Jakubie — powiedział powoli Gerogłu, patrząc na klucz. — Dzisiaj ty, jutro ja. — Ty nie! — gorzko skrzywił usta Żyd. — Tacy jak ty nigdy. Ale jedno zapamiętaj: nie ma co budować na piasku, choćby był ze złota, bo piasek zawsze zostanie piaskiem. — Co chcesz przez to powiedzieć? — uniósł brwi Gerogłu. — Nic. — Jakub Benbasat odwrócił od niego swoje smutne oczy. — Cóż, żegnaj, i niech ci wasz Bóg da wiele zdrowia i ośmioro dzieci, tak jak dał mnie. Gdy został sam, Stefan Gerogłu ścisnął w palcach ciężki klucz od Jakubowego kantorku i poczuł, że rzemyk, przewleczony przez niego, jest jeszcze ciepły. Zamachnął się i cisnął go w kąt dolnej półki, żeby tam wystygł pośród gwoździ, zardzewiałego żelastwa i innych niepotrzebnych rzeczy. Do jesieni jeszcze dwa kantorki spuściły na zawsze okiennice. Uliczka naprzeciwko zajazdu Kacigry najeżyła się i wytężyła uwagę, ale było za późno. W dni targowe najwięcej chłopów zbierało się przed kantorkiem Gerogłu. Kilkarotnie wysyłano do niego podstawionych ludzi, sprawdzano go i z prawdziwymi dukatami, i z fałszywymi mosiężnymi napoleonami, ale nowy handlował czysto i zręcznie, bez oszustwa, o które by go można oskarżyć, nieraz nawet w dzień przedświąteczny płacił tak nieprawdopodobnie wielkie sumy za przetarte złote pieniążki, że potem na całej ulicy mówiono o jego głupocie, a starzy właściciele kantorów nie wiedzieli, czy się śmiać, czy oczekiwać nowego niespodziewanego ciosu. Najbardziej dziwiło ich to, że choć się wzbogacił, Gerogłu wciąż jeszcze pracował sam, nie przyjął pomocnika, rano sam zamiatał ulicę przed kantorkiem, a wieczorem też bez niczyjej pomocy zakładał na okno ciężkie okiennice. Po pomyślnym dniu właściciele kantorów wychodzili powoli, z napęczniałymi pasami i z silnym czeladnikiem jako ochroną. A Gerogłu opuszczał swój kantor sam, stale z mocno zaciśniętym pasem, jakby nic nie kupił ani nie sprzedał. Ta właśnie jego zamknięta w sobie samotność drażniła innych, kazała im oskarżać go o skąpstwo i przeróżne inne rzeczy, ale prawdy nikomu nie udało się dotknąć. W tamtych latach, przygotowując zaczyn swojego majątku, Stefan Gerogłu nie potrzebował przy sobie nikogo obcego. I jeśli nosił rewolwer, to nie ze strachu, tylko dlatego, że od małego marzył o posiadaniu broni. O złoto, które teraz przepływało przez jego ręce, nie bał się. Stefan Gerogłu nie lubił złota... Nienawidził go od dawna, jeszcze od czasów, kiedy był terminatorem w garbarniach w Trojanie. Był mały, nosił śmieszny pasterski kołpak i wyznaczyli go do najcięższej pracy — zeskrobywania nożem zjełczałego tłuszczu ze świeżo przywiezionych skór. W ciągu dwóch dni smród padliny przeniknął aż do jego serca, bał się dotknąć ręką chleba i aby nie umrzeć z głodu, sięgał po jedzenie zaostrzonym leszczynowym kijkiem, który potem chował w swojej kupce rzeczy. Kiedyś, było to w czwartek, majster wysłał go do wielkiego magazynu po sól. Do tej pory nigdy nie był w wewnętrznym podwórzu garbarni. Nie było tam tak okropnie czuć, dochodził nawet delikatny zapach akacji, w której białych kwiatach poruszały się pszczoły. Chłopak zagubił się w wielkiej ilości drzwi, rozejrzał się, kogo by spytać o magazyn, i dopiero wtedy zauważył, że stoi pod otwartym oknem. W środku na wielkim stole właściciel, Dymitr Conkowicz, i dwaj Turcy o ogolonych głowach liczyli pieniądze. Ale nie były one czarne i wytarte jak te piątaki, które widywał w swoim krótkim życiu, to były inne pieniądze — żółte i grube, rzucające na twarze tych trzech jasne okrągłe plamki. Chłopiec wpatrywał się w nie oszołomiony. Wreszcie jeden z Turków zauważył go i skoczył: — Wynocha stąd! Już cię nie ma! — krzyknął, a tymczasem Dymitr Conkowicz niespokojnie zagarnął pieniądze i przyciągnął je po stole ku sobie, jakby zeskrobywał nożem zjełczały tłuszcz z surowej skóry. I tak terminator z pasterskich szałasów po raz pierwszy poznał złoto i znienawidził je. Wieczorem długo leżał rozbudzony pod zimną derką i za pomocą kilku liczb, które zapamiętał z krótkiej nauki, próbował obliczyć, co by można kupić za ten stos pieniędzy ze stołu właściciela, ale nie udawało mu się, aż wreszcie zasnął, powalony zmęczeniem i jakimś mrocznym buntem, który nieoczekiwanie wybuchł w jego duszy i kazał mu się poczuć nieszczęśliwym. Po raz drugi widział złoto po pożarze. Garbarnie Dymitra Conkowicza zapłonęły pewnej jesiennej nocy, paliły się jednocześnie z czterech stron i rankiem ze wszystkiego pozostał siwy równy popiół, z którego gdzieniegdzie sterczał kawałek kamiennego muru. Spłonęła i akacja. Płomienie nie obaliły jej, tylko oblizały z daleka, potem aż do wieczora jej spieczone strąki pękały z trzaskiem i martwe ziarna wypadały na ziemię. Wraz z pożarem zniknął duszący smród skór. Pozbawiony i tego, Conkowicz brodził w popiele jak obłąkany, jakby jeszcze jednym zmysłem czuł rozmiar swojego nieszczęścia. Wysłano terminatorów do piwnic, żeby przynieśli to, co ocalało. Kamienie dyszały żarem. Sprawione skóry, poukładane jedna na drugiej, nie spaliły się na węgiel, tylko skurczyły od gorąca i pod dotykiem palców rozpadały się dźwięcznie i sucho jak liście tytoniu. Już po pierwszej minucie terminator z pasterskiego szałasu wyskoczył na zewnątrz bez tchu, mokry od potu, ale właściciel trzęsącymi się rękami popchnął go z powrotem. — Ja już nie mogę — próbował się wytłumaczyć chłopiec, ale oczy Conkowicza świeciły jak u szaleńca. I wtedy terminator znów zbiegł w dół po rozpalonych schodach piwnicy. Był rozwścieczony obrazą i gniewem, dlatego teraz nie poczuł żaru nieruchomego powietrza. Podbiegł do ułożonych w rogu spieczonych skór i zaczął je kopać, deptać, aż stały się kupą brunatnego popiołu. Mścił się. Coś zabłysło w popiele. Chłopiec pochylił się i podniósł. To było złoto. Ciężka i jeszcze ciepła kropla złota wielkości gruszki. Widać było, że powstała ze stopionych ze sobą monet, tak jak je zastał pożar w zamkniętej skrzynce. I płynęła ta złota gruszka obok rozpalonych ścian, opadała przez zwęglone podłogi, dążąc do chłodnego ratunku ziemi, z której kiedyś przyszła. Najpierw terminator pomyślał, że jest to ciężarek wagi, ale położywszy ją na swojej wybrudzonej ręce bardziej dotykiem niż wiedzą pojął, że trzyma majątek. Stał tak przez kilka chwil, przerażony tą martwą nieśmiertelnością złota. Potem jego ciemne i nagle rozbłysłe oczy przebiegły przez osmalone ściany i odkryły wąskie okienko, pozostawione do wietrzenia towaru. Ledwie się przez nie przecisnął, rozdzierając koszulę na piersiach. „Dobrze, że nie dojadałem” — pomyślał i z pewnością był jedynym człowiekiem, któremu głodowanie kiedykolwiek pomogło. Chlupnął wprost do rzeki. Z rynien górnych garbarni woda już płynęła cuchnąca i gęsta, ale biegł dalej nie czując nic poza złotą gruszką w ręce. Tak zniknął z miasteczka terminator Dymitra Conkowicza — jak jesienny liść w wartkim potoku. Po jakimś czasie rozeszło się, że zginął podczas pożaru garbarni i chociaż nie znaleziono nawet blaszki z jego bucika, matka kilkakrotnie przychodziła ze swojego szałasu, by rozrzucić gotowaną pszenicę na pogorzelisku i wpatrywać się zaczerwienionymi oczyma w terminatorów z okolicznych warsztatów. Po roku przyjechał i ojciec, odnalazł całkiem już zdziwaczałego Conkowicza i domagał się jako odszkodowania za swojego spalonego syna dwudziestu lirów, które mu obiecano, ale których nigdy nie dostał. A w tym czasie spalony syn przejadł już pierwsze dwa plasterki swojej złotej gruszki gdzieś w nieprzebytych zaułkach istambulskiej dzielnicy Sisli. Przejadł je nierozsądnie i chciwie wszystkimi zmysłami swojego osiemnastoletniego ciała. I tak poznał siłę złota. Ale odkrył też coś innego: że gdy są biedni, ludzie są biedni w taki sam sposób, a bogaci są bogaci po różnemu i że jego naruszona już gruszka stopi się, nie zmieniając nic w jego życiu, jeśli wciąż na nowo nie będzie się uzupełniać jej pierwotnej okrągłości. I wtedy, wstrząśnięty swoim odkryciem, terminator z Trojanu przyrzekł sobie zostać bogatym. Nie po prostu mieć złoto, lecz podporządkować je sobie, zacisnąć w garści, nie pozwalając mu się wyśliznąć, aby nie należało już do nikogo innego. Ostatni złoty plasterek zachował na zawsze. Ustrzegł go w brudzie i głodzie, wśród wszystkich ciemnych kątów, jakie czyhały na niego w Istambule. Czasami, pozostawszy sam w komórce przy jakimś zajeździe, wyciągał zza pazuchy ten okruch złota, jakby był on rękojmią nadziei i siły. I właśnie w tamtych latach w podziemnym pomieszczeniu koło meczetu Imareta opanował nieczystą sztukę tajemną, z powodu której nigdy później nie wziął pomocnika do swojego kantorku — nauczył się odlewać fałszywe pieniądze. Dwóch oszustów, Arabów o smagłych szlachetnych twarzach, wzięło go do poruszania miecha przy ogniu i ponieważ myśleli, że nie zna ich języka i że wierzy w ich kłamstwa o uczciwym złotnictwie, nie zdając sobie z tego sprawy odkryli przed skupionymi oczyma terminatora z Trojanu drogę, której od dawna szukał. Pewnej nocy pomocnik znikł. Nie zabrał ani zarobionych pieniędzy, ani rzeczy, tylko najlepsze formy, cztery prawdziwe złote napoleony i całą chmarę arabskich przekleństw, które — gdyby wiedziały, że pomknął w stronę Filibe — dogoniłyby go gdzieś nad Maricą i spadły na jego głowę jak grad. W Płowdiwie terminator z Trojanu po raz ostatni mieszkał w piwnicy. Wybrał umyślnie małą jamę bez okien pod domem wdowy obarczonej dziewięciorgiem dzieci. Umówił się, że zapłaci za miesiąc. Potem zamknął się i przez cały tydzień nie było go widać. Tylko przez szpary zamkniętych na klucz drzwi wydobywał się od czasu do czasu dziwny żółty dym. Kiedy wyszedł, jego twarz była wychudła i osmalona, ale oczy mu błyszczały ostrzej niż kiedykolwiek. — Chyba nie myślisz nas podpalić? — spytała wdowa. — Was nie — odpowiedział chytrze, umył się pod studnią na podwórku, przyjrzał się najstarszej córce wdowy, która płukała pranie, i wyszedł. Po tygodniu w uliczce naprzeciwko zajazdu Kacigry pojawił się nowy kantor wymiany pieniędzy. Inni właściciele kantorów zdołali się jedynie dowiedzieć imienia jego właściciela — Stefan Gerogłu. Fałszywe pieniądze trzymał pod stołem, blisko nóg, ułożone według jakiegoś jemu tylko znanego porządku, i wystarczyło szybkie przesunięcie nogi, by kładła się na nich zwinięta w rulon filcowa derka i zakrywała wszystko. Istambulski głód nauczył go cierpliwości i poznawania ludzi już z daleka. Na początku wymieniał stare monety uczciwie. Wypróbowywał ich czystość i wsypywał do ręki sprzedającego więcej, niż powinien. A i potem Gerogłu nie oszukiwał wszystkich, czasem nawet całymi dniami nie sięgał pod stół. Swoje ofiary naumyślnie trzymał dłużej w kantorku, badał je pytaniami i wzrokiem, podobnie jak myśliwy, któremu pozostał jeden jedyny nabój, długo i starannie celuje w przelatującą nad mokradłami kaczkę. Pierwszym był chłop z Baczkowa, drobny, z przestraszonymi oczyma. Przyszedł sprzedać złoty dukat i pewnie bardzo już go przycisnęło, bo choć się czerwienił i pocił ze skrępowania, zaraz zapytał, ile za niego dostanie. — Syna żenisz, że ci potrzebne pieniądze? — współczująco zapytał Gerogłu, ważąc na dłoni monetę i ze skupieniem przyglądając się jej znakom. — Nie — odparł człowiek — mam zaległe podatki i muszę je zapłacić. — Pewnie jest z naszyjnika. — Gerogłu spojrzał na niego i człowiek skinął głową. — Pytam, bo ma otwór na nitkę. — Żona ją miała — powiedział chłop. — Dostała ją od mojej matki, kiedyśmy się żenili. A znów mama ją miała od swojej matki. Ten będzie pierwszy” — pomyślał Gerogłu i oczy mu zabłysły jak w gorączce. Wypróbował monetę zębami, skrzywił się. Chłop szukał jego spojrzenia, sparaliżowany bojaźnią i rosnącym zmieszaniem. — Coś mi się nie widzi, żeby to było prawdziwe złoto — powiedział Gerogłu i przełknął, bo od dotknięcia dukata usta nieoczekiwanie napełniły mu się śliną. — Jakże to, panie — próbował się sprzeciwić chłop. — Zaraz zobaczymy... Gerogłu potarł monetę o kamienną płytę i pokiwał głową: — Ano tak... mosiądz. Oszukali cię. — Kto mnie oszukał? — ochryple spytał chłop. — Matka? — I wyciągnął rękę. Gerogłu przemyślał wszystko i czekał właśnie na ten jego ruch. Chciał mu podać dukat, ale dotknął nim tylko koniuszków jego palców i pieniądz potoczył się pod stolik. Nawet słychać było, jak zadzwonił na ceglanej podłodze. — Och, ty niezdaro! — z niezadowoleniem jęknął Gerogłu i pochylił się. Zapamiętał najdokładniej wszystkie znaki dukata, nawet miejsce otworu i ciemne plamki na chropowatych brzegach wytartych niegdyś przez kobiece szyje. Podczas gdy jego ciało leniwie i ciężko opierało się o stół, ręka błyskawicznie i z miękkością skaczącego z gałęzi rysia opadła i wybrała taki sam fałszywy pieniądz z ułożonych stosików. — Trzymaj — powiedział i westchnął, aby uwolnić piersi od napięcia. Chłop uwierzył, nie domyślał się niczego. — 1 co teraz? — spytał. — Głowę bym dał, że to niemożliwe. — Nie wiem — odparł Gerogłu. — Są tu i inne kantory, idź do nich. Zobaczysz, że każdy ci powie to samo. Albo jeśli już chcesz, to mi go sprzedaj, zawsze ci trochę dam. Kupuję i takie mosiężne dukaty, Cyganki biorą je na naszyjniki. Chłop wyszedł tyłem. Patrzał okrągłymi oczami na właściciela kantoru i jego usta bezdźwięcznie się poruszały. Pewnie jeszcze nie mógł pojąć, jak jego matka i żona, i on sam żyli tyle lat, ogrzewani fałszywym pieniądzem. Pierwszy zdobyty w ten sposób dukat miękko świecił w półmroku pod ladą. Gerogłu oglądał go z wysoka, ale nie śmiał od razu się schylić. Zdjął but i przykrył go stopą. Wełniana skarpetka przeszkadzała mu dobrze go poczuć. Wtedy, pomagając sobie drugą nogą, ściągnął skarpetkę i dotknął pieniądza bosą stopą. Poczuł go dobrze — był chłodny i lekko szorstki. Podporządkowany... W jego piersi wzbierał krzyk. Tak zaczęła się działalność Stefana Gerogłu. Czasem, jak na kpiny, sam kupował z powrotem swoje fałszywe talary i dukaty, zawiesił nawet w oknie zrobiony z nich naszyjnik. A jego nazwisko było coraz głośniejsze. Inni właściciele kantorów podśmiewali się z niego i uważali go za głupca. Jakub Benbasat przyszedł dawać mu rady i uważał go za niedoświadczonego, a — co było najważniejsze — chłopi z wiosek pod Płowdiwem uważali go za dobrego. Tak czy inaczej mało było ludzi, którzy w ciężkich godzinach zgodziliby się kupić nawet fałszywy pieniądz, żeby pomóc człowiekowi. A Gerogłu, wciąż tak samo okrutnie i chytrze, z pasją badał swoje ofiary, schylał się pod ladę i przykrywał bosą stopą nowe talary i napoleony, nie czując, jak chłód złota powoli i niezauważalnie przedostaje się do jego krwi. Tylko raz coś nim wstrząsnęło. Do kantorku przyszło dwóch braci. Powypytywał ich i dowiedział się, że są spod Trojanu i przywieźli wozem chorego syna jednego z nich do doktora Stojkowicza, bo słyszeli, że studiował kiedyś w Wiedniu i zna lekarstwo na każdą chorobę. Wóz zatrzymał się przy chodniku i przyjrzawszy się jego deseniom Gerogłu niespodziewanie poczuł, że jego serce ogrzało dalekie półzapomniane ciepło. — Spod Trojanu, powiadacie... — wyrzekł, a to ciepło jeszcze go paliło. — Spod Trojanu, efendi... — powiedział starszy brat. — Umyślnie postanowiliśmy sprzedać pieniądz aż tutaj, żeby nie podróżować przez góry z pełnym trzosem, świat zrobił się teraz zły. — Pokażcie ten pieniądz — rzekł Gerogłu i ciepło w jego gardle zaczęło gasnąć. Moneta była bardzo duża i ciężka. Najprawdziwsza z prawdziwych, o jakich istnieniu słyszał. Wśród arabskich forem była jedna i dla niej, całkiem nowa i czysta. Rzadko spotykało się te pieniądze i obydwaj Arabowie nie potrzebowali ich odlewać. Ale Gerogłu odlał. Chciał zobaczyć, jak będzie wyglądała ta rzadka rosyjska moneta, wcale nie myślał, że kiedykolwiek będzie mu potrzebna. Nawet z mieszanego mosiądzu wyszła ona z formy tak piękna, że właściciel zachwycił się lśniącym odlewem i ścisnął ją w garści, przejęty i oszołomiony, jak w tę daleką noc, kiedy w istambulskim domu publicznym dotknął po raz pierwszy kobiety. I teraz, ciężka i prawdziwa, leżała na jego dłoni. Bracia patrzeli na niego zaczerwienionymi oczami i czekali. Ciepło, zbudzone w jego piersi znanym deseniem wozu, skurczyło się jak płomyk świecy. — Ile dasz, efendi? Gerogłu drgnął. Opanował podniecenie w swoim głosie i powiedział: — Najpierw zobaczymy, czy nie jest sfałszowana. Wszystko powtórzyło się, jak wiele razy do tej pory. Moneta potoczyła się i z cichym brzęknięciem uspokoiła u jego stóp. — Żeby tylko szybko, efendi, bo zaraz przyjadą inni do doktora Stojkowicza, a dzieciak nam umiera — odezwał się bojaźliwie starszy brat. Jego palce były o centymetr od rządku fałszywych monet. O piędź od nich leżała ta prawdziwa... Ręka Gerogłu zakołysała się między nimi i naraz, bez udziału mózgu, jakby oderwana od niego, ręka sama sięgnęła ku prawdziwej monecie i położyła ją z powrotem na stół. — Ile za nią dasz, efendi? Nie targował się. Wysypał im cały stos pieniędzy i odprowadził ich aż do wozu, zawstydzony samym sobą i swoją słabością. Wieczorem kupił torebkę rodzynków, zmieszał je z suszonymi figami i dał piątaka chłopakowi z poleceniem zaniesienia ich do wdowy, u której po raz ostatni mieszkał w piwnicy. Gra musiała się już skończyć... Przypomniał mu o tym pewien niepozorny rodopski pomak o chytrych oczach, które błyszczały w nie ogolonej twarzy i przesuwały się powoli, ale utkwiwszy w jednym miejscu stawały się ostre i przenikliwe. Przyniósł do sprzedania pieniądz z Grobu Bożego z widniejącym na nim wizerunkiem Bogurodzicy. Do takich monet Arabowie nie przewidzieli formy i Gerogłu musiał zrobić ją sam. — A cóż to znów za ikona? — zaczął niegrzecznie, bo jeszcze nie zauważył oczu pomaka. — To z Grobu Bożego — odparł chłop. — Mamy ją po matce mojego dziadka. — Ale to przecież chrześcijańska pamiątka — roześmiał się Gerogłu. — Skąd taka rzecz u pomaka? — Po matce mojego dziadka, przeciem ci powiedział — ponuro powtórzył chłop i dopiero wtedy Gerogłu zauważył rozumne spojrzenie jego oczu. Zawsze tak robił, a więc i teraz to powtórzył: okólną drogą zaczął dopytywać, czy chłop chodził do innych kantorów, żeby wiedzieć, czy ma się mieć na baczności, i nie zdradzić się, gdyby już inni wypróbowali prawdziwość monety. — Nie chodziłem — głucho powiedział chłop i Gerogłu zrozumiał, że kłamie. Aż ścierpł, pomyślawszy, ile razy do tej pory podobna rzecz mogła mu się zdarzyć, ile razy całe jego życie mogło w ciągu jednej jedynej minuty runąć, obalone przez jakiegoś chytrego chłopa, którego oczy byłyby na pozór niewinne i nie zdemaskowałyby go od razu. — Ach, nie? — Z wysiłkiem nadał głosowi niedbały ton. — Muszę wypróbować. Chłop podał monetę i znów się cofnął o krok. — To złoto — powiedział wyraźnie Gerogłu. — Czyste złoto. — Ile za nią dasz? — A czemu ją sprzedajesz? — To moja sprawa. Ile dasz? — Jest bardzo cenna. Jeśli koniecznie nie musisz, to jej nie sprzedawaj. Trzymaj dla dzieci. — Nie chcę — odparł chłop. — Moje dzieci noszą fezy. Jeśli jakiś aga zobaczy u nich coś takiego, może się to źle skończyć. Ty mieszkasz w Filibe i nie wiesz, jak to jest na wsi. — Jak chcesz — skinął Gerogłu. — Na to mam kantor, żeby kupować. Naumyślnie wymienił mu sumę dwukrotnie wyższą od tej, jaką mu pev/nie zaproponowali inni. Pomak popatrzył na niego z wyrazem zaskoczenia i zgodził się. — A powiedz mi teraz — spytał Gerogłu, gdy chłop już poukładał sobie pieniądze w fałdach pasa — inni ile ci dawali? Nim przyszedłeś tutaj, chodziłeś do innych kantorów? — Chodziłem wszędzie — przyznał się chłop. — Ciebie zostawiłem na koniec, bo słyszałem, że płacisz najlepiej. Gra musiała się skończyć. Zaczyn majątku został zamieszany i niebezpieczne skłony pod ladę kantorku stały się już ryzykowne. Tej samej nocy Gerogłu zszedł do piwnicy starego tureckiego domu, który sobie kupił przy Zbożowym Rynku, rozpalił porządne ognisko i stopił resztę fałszywych monet w sztaby, a formy strzaskał tępym końcem siekiery. Bił w nie długo, z uczuciem rozkoszy i z przekonaniem, że się wyzwala... Dopiero przysiadłszy na glinianej podłodze zrozumiał, jak bardzo jest zmęczony. Oparł głowę o ścianę i zdrzemnął się. Mieszkał zupełnie sam w tym starym domu, nie było nikogo, kto by się zaniepokoił jego nieobecnością, nie było kobiecego głosu, który by go zawołał, i spał tam aż do rana. Gdy się obudził, ciało miał ścierpnięte od wilgoci i zgięte w krzyżu jak łokieć. Ledwie się dowlókł do pokoju, przesuwając ręką po ścianach, zdążył zobaczyć, że skrzynka z jego złotym majątkiem stoi na półce nietknięta — i stracił świadomość. Ile dni pozostał w swoim samotnym łóżku, Gerogłu nie pamiętał. Jego suche ciało to płonęło, to drętwiało, jakby zanurzone po szyję w zimnej wodzie. Gdy przychodził trochę do siebie, wciąż mu się zwidywało, że ktoś się zbliża, lecz na próżno usiłował go wezwać osłabłym głosem. W krótkich momentach, gdy promień świadomości przecinał mrok jego płonącego mózgu, Gerogłu wciąż na nowo przeżywał strach przed omyłką z pieniądzem z Bożego Grobu, potem usiłował sobie przypomnieć, jak wyglądała kiedyś twarz jego matki, i przysięgał sobie, że jeśli tylko przeżyje, to od tej pory będzie żył inaczej. Jak właściwie — jeszcze nie mógł zdecydować, nie miał po temu ani sił, ani też czasu, bo cienki promyk jego świadomości szybko gasł, jakby ktoś raptownie zatrzaskiwał okienko głębokiej i ciemnej piwnicy. Zrozumiał, że przeżyje, dopiero wtedy, gdy poczuł głód. Od dawna zapomniał ten gorący i ssący ból, dlatego teraz ucieszył się z niego. Leżał odprężony, zasłuchany w pełen głodu skurcz, którym jego ciało dawało znak, że jest żywe i że będzie żyć. Spróbował wstać i poszukać na półkach czegoś do jedzenia, ale podłoga wydawała mu się niesłychanie daleka pod niskim łóżkiem. Nim jej dotknął, poczuł zmęczenie w nogach, a potem deski dalej się kołysały przy każdym jego kroku, jak w deszczową bosforską noc kołysało się wilgotne dno łódki, którą po jakiejś pijackiej bijatyce z dwoma kompanami uciekali przed holownikiem tureckiego patrolu. Na półce znalazł kromkę chleba, pozieleniałego od pleśni, i kawałek sera o kruchych i przezroczystych z wyschnięcia brzegach. Zjadł je już tam, oparłszy czoło o półką — inaczej zabrakłoby mu sił, by wrócić aż do odległego łóżka. Przed rozpoczęciem tej męczącej drogi otworzył skrzynkę ze swoim złotym bogactwem, stała ona nad półką z chlebem, i zagłębił rękę między gładkie krążki. Przesuwały się, ustępowały na bok, wypełniając jego gorącą dłoń chłodem. Ten chłód zaniósł do swojego łóżka, zacisnął pięść, żeby go zatrzymać na dłużej, i zasnął. Pod wieczór zbudził się znów głodny. Nie było po co wstawać — na półce nie pozostała już ani okruszyna, a wiedział, że nie będzie mógł zejść sam po schodach, przejść przez zarośnięte chwastami podwórze, a potem przebyć dwudziestu kroków dzielących go od piekarni na rogu. Gdzieś na dworze bawiły się dzieci. Gerogłu wsłuchał się w ich głosy — dochodziły jakby z innego świata, którego nie zauważał i który dlatego nie istniał do dziś dla niego. Pomyślał, jakby to było dobrze, gdyby mógł stanąć przy oknie i zawołać po imieniu któregoś z tych chłopców, rzucić mu z góry monetę i powiedzieć: „Pobiegnij przynieść mi trzy kiełbaski i pół chleba, reszta będzie dla ciebie.” Zewnętrzne schody zaskrzypiały. Wchodził po nich powolny, ciężki człowiek. Gerogłu wpił łokcie w poduszkę i uniósł się. Do dzisiaj nikt nie przychodził do jego domu. Drzwi otwarły się i wraz ze świeżym wieczornym powietrzem zachwaszczonego podwórza wtargnął od progu gardłowy męski głos: — Jesteś tu, sąsiedzie? — Wejdź — cicho powiedział Gerogłu. Nieznajomy przekroczył próg i jego ubranie wypełniło pokój zapachem końskiego potu i chomąt. Był bardzo wysoki, z dołu Gerogłu widział tylko jego posiwiałą brodę, otoczoną zwisającymi wąsami. — Moja powiada: Michaile, idź zobaczyć, czy się sąsiadowi coś nie przytrafiło. Nie widać go, żeby wchodził albo wychodził. — Chory jestem — powiedział Gerogłu. — Ano tak. Toteż moja miała rację, powiada: Michaile, wymyj dorożkę i idź zobaczyć, czy się sąsiadowi coś nie przytrafiło... Już ze cztery dni, jak go nie widać. „Więc od czterech dni tak leżę” — pomyślał Gerogłu. Dorożkarz pochylił się nad nim. W półmroku zabłysły perłowe guziki jego koszuli. — Głodny jestem, sąsiedzie — niespodziewanie dla samego siebie wyznał Gerogłu. — To dobry znak. Jak chory człowiek poczuje głód, to znaczy, że już idzie ku lepszemu. Gerogłu wsunął rękę pod poduszkę. Szukał sakiewki. Chciał dać całą garść pieniędzy temu niosącemu zapach chomąt sąsiadowi, chciał dać nie licząc ich, jak nigdy w swoim życiu. Nie udało mu się od razu znaleźć sakiewki. Wymacał ją dopiero, kiedy dorożkarz wyszedł, przygotował pieniądze i czekał. Po chwili człowiek wrócił — trzymał chleb i pół arbuza, a za nim dziewczynka ze sterczącymi warkoczykami niosła miskę pełną gołąbków. — Weź — powiedział Gerogłu. — Co ty, sąsiedzie, nie bądź dzieckiem — zaśmiał się dorożkarz i bezceremonialnie odepchnął jego rękę. Swoją decyzję rozpoczęcia innego życia Gerogłu zapoczątkował kilkoma nieoczekiwanymi i dziwnymi posunięciami, które zadziwiłyby handlową uliczkę, gdyby nie była ona już przyzwyczajona do jego cudacznych obyczajów. Najpierw rozeszła się wiadomość, że Gerogłu przestał wymieniać pieniądze i że odsyłał swoich dawnych klientów bez wielu słów i bez żalu, z jednym jedynym wytłumaczeniem: „Co było, to było.” Potem przez kilka kolejnych dni jego kantor był zamknięty, a w następny poniedziałek rano, idąc do pracy, inni właściciele kantorów poczuli na uliczce zapach róż. Gerogłu rozpoczął nowe życie. Handel olejkiem różanym wciągnął go. Był niedoświadczony i z początku przynosił mu on więcej spokoju ducha niż zysków, ale potrzebował właśnie tego. Pracował bez rozmachu, obracając małymi ilościami, tak że po krótkiej obserwacji wielcy kupcy z Filibe nie dojrzeli w nim żadnego niebezpieczeństwa i zostawili go w spokoju. I jeszcze jednej rzeczy potrzebował Gerogłu — czasu. Byłoby lekkomyślnością, gdyby pośpieszył się i puścił natychmiast do akcji złote bogactwo, zyskane dzięki kantorowi wymiany. Dlatego pozwolił czasowi płynąć, żył skromnie, niemal biednie, wlokąc swoje jednakowe nieradosne dni tak” jak uciekinier wlecze gałąź, aby zatrzeć własne ślady na śniegu. Jedynym luksusem, na jaki sobie pozwolił, była strzelba. Od małego lubił broń i teraz wybrał mocną strzelbę myśliwską z kolbą wyłożoną masą perłową, która lśniła, gdy padło na nią słońce. Powiesił ją w sklepiku nad swoją głową i póki się nie przyzwyczaił, jej chłodna obecność kazała mu się czuć starszym i spokojniejszym niż kiedykolwiek indziej. Jego klientkami były przede wszystkim Turczynki z dzielnicy Hadżi Hasana i kyrije ze wzgórz. W dzień przedświąteczny Turczynki przychodziły po dwie, trzy naraz, z zasłoniętymi twarzami, wyciągały rękę z niewidocznego rozcięcia szerokich sukien i biorąc od nich pieniądze czuł, że jeszcze są ciepłe, ogrzane różnym ciepłem, które tajemniczo i błogo podpowiadało mu wiek każdej z kobiet. Tylko pieniądze staruch były zimne jak rzeczne kamienie, które opłynęło wiele wody. Ale na coś więcej niż te przypuszczenia nigdy sobie nie pozwolił. Podawał fiolkę nie podnosząc głowy i spod brwi widział, jak niknie ona razem z białą ręką w rozcięciu szerokiej sukni. Za to w czwartki było całkiem inaczej. Chłopki, które przyjeżdżały na targ razem ze swoimi mężami, wypełniały jego sklepik wrzawą i hałasem, targowały się, aż ich okrągłe twarze rumieniały z uporu, udawały, że już odchodzą, ale zostawały. Nikt inny z kupców w uliczce nie zadawał sobie trudu sprzedawania olejku na krople i dostosowywania jego ilości do drobniaków klienta. Ożywiony bliskością tylu kobiet, Gerogłu pośpiesznie brzęczał butelkami, uspokajał palcem języczek wagi, nie przejmując się jednak, gdy odchylał się on na jego niekorzyść. Od czasu do czasu udawało mu się dotknąć czyjejś ręki i wtedy na jego śniadych policzkach pojawiały się dwie czerwone plamy, które pozostawały tam aż do wieczora. I przez całe lata czymś najpiękniejszym w jego życiu pozostały te czwartki — kusiły go i ciągnęły do przodu, a on szedł za nimi, wlokąc ciężką gałąź za swoim dawnym zyskiem. Na początku lubił nocą, zdmuchnąwszy świecę, potrzymać skrzynkę na swoich kolanach, upajając się obietnicą jej ciężaru, ale potem cała ta zabawa sprzykrzyła mu się i zadowalał się tylko zajrzeniem na półkę i sprawdzeniem, czy jego bogactwo tam jest. — Swoją drogą powinniśmy cię już ożenić, sąsiedzie — powiedział mu któregoś niedzielnego ranka dorożkarz, gdy czekali na kolejkę w golami syna Jumera. — Dokąd będziesz czekał? Mężczyźni naokoło zaśmieli się. — Mam czas — odparł zimno Gerogłu, ukłuty ich śmiechem. W tej samej chwili chłopak dmuchnął na opróżnione krzesełko i zawołał go. Gerogłu stanął przed wielkim lustrem — słońce świeciło wprost na niego — i zobaczył się; po raz pierwszy zobaczył się tak wyraźnie i aż się przestraszył. Obok gładkiej rumianej twarzy syna Jumera sam ciemniał pomarszczony i posiwiały, prawie jak jego ojciec. Zacisnął powieki i opadł na krzesełko. Gdy zimna nić brzytwy zaczęła się ślizgać po jego szyi, Gerogłu nieoczekiwanie pomyślał sobie, że gdyby miał odwagę rzucić się teraz do przodu — wszystko by się skończyło lekko i szybko, wypłynęłoby z jego żył to zagmatwane i znienawidzone już życie, w którym złoto prócz kłopotów i strachu nie przyniosło mu nic. — Podgolić ci może wąsy, czorbadżi? — spytał syn Jumera. Gerogłu drgnął i otwarł oczy. Widok młodej twarzy, pochylonej nad nim, opamiętał go. — Dobrze — powiedział wolno. — Dobrze, rób jak trzeba. Potem umyślnie zostawił mu duży napiwek, a wychodząc zatrzymał się przed dorożkarzem i szepnął mu do ucha: — Dobrą myśl mi podsunąłeś, sąsiedzie. Ten przekrzywił namydloną brodę i nie wiedział, czy Gerogłu mówi poważnie, czy drwi z niego. Już tego samego miesiąca Gerogłu puścił swoje bogactwo do akcji. Przyjął kilka wielkich zamówień i w jego sklepiku zaczęli się zjawiać ludzie w ubraniach krojonych z europejska. Różne języki, których liznął kiedyś w Istambule, teraz nagle okazały się pożyteczne i decydujące. Zagraniczni kupcy dogadywali się z nim bez tłumacza i dzięki takiemu ułatwieniu transakcje stawały się bardziej niezależne i szybsze. Po jakimś czasie, kiedy jego handel się rozrósł i napełnił notes nazwami największych europejskich stolic, Gerogłu nieraz i sam tam jeździł — nie tyle po to, by odebrać swoją należność i przyjąć zamówienie, ile aby zobaczyć te miasta i zaspokoić noszoną od dziecka we krwi niezmordowaną energię podróżnika. Widział Belgrad i pił gęstą kawę pod kasztanami na placu Terazije. Przez kilka tygodni mieszkał w Budapeszcie i zachwycał się pięknymi hrabiowskimi domami w Obudzie, ale najdłużej pozostał w Wiedniu — tym przedziwnym mieście, które go oszołamiało i jednocześnie wydzierało pieniądze z jego rąk jak piękna, lecz zepsuta kobieta. Do Carogrodu nie pojechał, nie lubił go. Gdziekolwiek był, przed powrotem Gerogłu nie zapominał wstąpić do któregoś ze słynnych sklepów i kupić materiału na suknię. Zawsze wybierał najdroższe, nie targował się i te zakupy dla dziewczyny, której jeszcze nie znał, wypełniały jego serce nieznaną czułością i kazały mu się śpieszyć do Filibe. „Jak tylko wybuduję dom, to się ożenię” — postanawiał za każdym razem, a murarze z Bracigowa, którzy wznosili jego nowy dom na wzgórzu Dżambaz, dziwili się jego pośpiechowi i mówili mu, że tak nie da rady — śpieszy się, a chce dom na europejską modłę. Potem zresztą tym się tłumaczyli, kiedy dom wyszedł nie taki, jak chciał Gerogłu. — Przecież wam mówiłem, jak robić — złościł się, ale główny murarz mrugał przed nim swoimi jasnymi oczyma i powtarzał wciąż to samo: — Mówiłeś nam, czorbadżi, ale to się nie da, śpieszyć się, a robić dom na europejską modłę. Do nowego domu Gerogłu przeniósł się pod koniec lipca. Już dawno przyzwyczaił się radzić sobie z gospodarstwem domowym, ale przyjął starszą służącą raczej dla ludzkich oczu, żeby przestrzegać praw bogatej dzielnicy, do której przyszedł. Dopiero po roku, kiedy pokoje wypełniły się rzeczami, obecność gadatliwej staruszki stała się niezbędna i wytłumaczona. Przybysz na wzgórzu Dżambaz nie przyjaźnił się z nikim, nie zapraszał gości i jedynie poprzez opowieści służącej galeryjki zaglądały w jego życie i łapczywie je śledziły. Jego długotrwały bezżenny stan, jak i słuchy o jego bogactwie rozpalały wyobraźnię kyriji i wypełniały noce ich przejrzałych córek planami i niepokojem. Najczęściej gromadziły się u Kateriny Slavidi. Niby przynosiły hafty lub robotę na drutach, ale pozostawały one nie tknięte. Naprzeciwko była brama domu Gerogłu i przez tę bliskość nie mogło być czasu na nic innego. I prawdopodobnie też z galeryjki Kateriny Slavidi poszła plotka, że kupiec odkłada ożenek, bo nie może mieć dzieci. Stefan Gerogłu dawno zauważył ciekawskie oczy za falującymi firankami. Wiedział, czemu go śledzą, i teraz wraz z drwiną w myśli jego raptownie dojrzała decyzja zemsty. Okrutnej i brutalnej zemsty nad tymi kyrijami o białych twarzach, które urodziły się bogate i których synowie nigdy nie stracą połowy życia na to, by ukryć korzenie swojego majątku. Dlatego tej samej jesieni, kiedy pojechał w okolice Srednej Gory zrealizować zamówienie austriackiej firmy „Gisella” i spotkał córkę Christa Bojadżi, zdecydował, że nie ma dłużej na co czekać. Obraza, wyrządzona kyrijom, była ciężka i aby ją jeszcze zwiększyć, gdy ciąża jego młodej żony stała się widoczna, pod wieczór Gerogłu umyślnie z nią spacerował po ulicy ku Hisar Kapiji, prowadził ją pod spojrzeniami nastroszonych galeryjek i podtrzymywał jej kibić jak kosz pełen winogron. A gdy dziecko się urodziło, zamówił rzeźbione w drzewie słońce na sufit do okrągłego salonu i urządził chrzciny z niewieloma gośćmi — głównie kupcami w ubraniach krojonych z europejska. Z okolicznych domów nie zaprosił nikogo, i to był koniec jego długiej zemsty. 4 Do szesnastego roku życia dziewczynka rosła chorowita i blada, prawdziwa córka Stefana Gerogłu. Chorowała wiele, prawie każdej zimy, i przeszła wszystkie dziecięce choroby, jakie wtedy szalały w Płowdiwie. Ale zamiast na niej, ślady bezsennych nocy odcisnęły się na twarzy kyriji Melanie, złagodziły ją i dolały do jej oczu nowego smutku. Przez ten cały czas Gerogłu tylko raz pozwolił pojechać żonie do rodzinnego miasta — na pogrzeb ojca. Wyprawił ją w powozie na resorach, z dwoma służącymi na koźle, lecz z tyłu siedziała tylko ona z córeczką. Gdy wróciła, Gerogłu kilkakrotnie zauważył, że w jej wzroku kryje się jakaś prośba i pragnienie powiedzenia czegoś, ale wtedy mu wypadło spędzić wiele wieczorów z kupcami z Istambułu i Budapesztu, potem zapomniał ją spytać, i wszystko przeszło. Dopiero w miesiąc później, któregoś ranka, córka weszła cicho do jego pokoju i położyła obok filiżanki po kawie złożoną chusteczkę z czarną obwódką. — To od babci — powiedziała, spuszczając swoje długie rzęsy. — Za wieczny odpoczynek dziadka Christa. W ustach dziewczynki te słowa zabrzmiały dziwnie, Gerogłu podniósł głowę i przyjrzał się jej. Przed nim stało niby jego dziecko, ale jakby jakieś nieznajome i obce. — Dziękuję, Eleno — powiedział, zaskoczony swoim odkryciem. — A czemu nie przyniosła mi jej mama? — Mama od wczoraj jest chora. — Dziewczynka popatrzała na niego posępnie, zakręciła się na pięcie i wyszła. Właśnie po tym spojrzeniu Gerogłu po raz pierwszy zamyślił się nad swoją córką. Do tej pory spotykając Elenę na schodach czy na dziedzińcu mijał ją bez słowa, tylko w chwilach wesołości zadowalał się uszczypnięciem jej bledziutkiego policzka i postanowieniem, że wieczorem” wracając z miasta, przyniesie dziecku torebkę z cukrem lodowatym. Ale zapominał. W pokoju było jasno. Poranne słońce świeciło wprost w okna, przenikało przez rozpiętą na ganku winorośl i na podłodze leżały cienie winogronowych liści. Gerogłu deptał je chodząc tam i z powrotem, zaplótłszy ręce za plecami, a pochmurne spojrzenie dziewczynki nie wychodziło mu z głowy. „No dobrze, ale dla kogo zbieram majątek? Czy to wszystko nie dla niej?” — rozmyślał i nie mógł zrozumieć, że w ten sposób usprawiedliwia się tylko wobec siebie. „Dla kogo? Może dla siebie?” — powtarzał coraz natarczywiej i ponieważ w gniewie człowiek zawsze szuka, kogo oskarżyć, Stefan Gerogłu oskarżył żonę. To ona oderwała od niego dziecko. W tym samym czasie kyrija Melanie leżała w górnym pokoju i Cweta, żona służącego Iwana, kładła zamoczone w occie chustki na jej piersiach. Dziewczynka weszła na palcach, usiadła w kącie pod zwierciadłem i ucichła. — Powiedziałaś ojcu, że jestem chora? — słabym głosem spytała kyrija Melanie. Dziewczynka kiwnęła głową. Jej czarne warkocze zakołysały się. — W takim razie, kiedy czorbadżi Stefan tu przyjdzie, poprosimy go, żeby wezwał doktora Stojkowicza — odezwała się Cweta. Jej pani machnęła czubkami palców i nie odpowiedziała.. Ból w piersiach nie wymagał lekarza — zrozumiała to dawno. I nie był to ból, lecz jakaś duszność, od której jej serce zaczynało drżeć i gasnąć jak przykryta: szklanką świeca. Wolne kroki Gerogłu wyszły z dolnego pokoju i zatrzymały się u stóp schodów. Dziewczynka uniosła się w oczekiwaniu. Kyrija Melanie przygładziła dłonią wilgotne włosy na czole, podczas gdy Cweta pośpiesznie zapinała koszulę na jej piersiach. Kroki skierowały się w górę. Zatrzymały się i pośpieszyły na dwór. Dziewczynka podbiegła do okna: pod winoroślą mignął fez, Gerogłu wychodził. Gdyby w tym momencie popatrzał w górę, zobaczyłby za szybą młode oczy, które aż do bramy błagały go, by zawrócił, i potem — ponieważ jeszcze nie umiały nienawidzić — stały się zdziwione i ciemne. Zaprzężony powóz czekał na niego, ale Gerogłu odesłał służącego Iwana i poszedł piechotą. Bruk lśnił od rannej rosy. Pusta ulica jeszcze drzemała w głębokim czorbadżijskim śnie, tylko przed bramą doktora Stojkowicza już się ustawiło kilka wozów. „Jak przed młynem” — pomyślał Stefan Gerogłu, przechodząc obok nich. Pierwszych pacjentów doktor przyjmował zwykle sam. Gdy tylko jego biały fartuch pojawił się w otwartych drzwiach, chłopi skoczyli, pościągali kołpaki z głów i w niewyspanych oczach zabłysła nadzieja. Doktor zauważył Stefana Gerogłu, uśmiechnął się i skinął głową. Uśmiech poruszył jego miękką szpakowatą brodą i z całej drobnej figury lekarza promieniował w tym momencie spokój i obietnica czegoś dobrego, płynęło zdrowie i mądrość, w które dopiero co rozpoczęty dzień miał uderzać mnóstwem ludzkiego cierpienia, nie łamiąc ich jednak. Gerogłu uniósł rękę do czoła. Chciał pozdrowić doktora zwykłym krótkim gestem, ale jego palce same uniosły się wyżej i zdjął wysoki fez. Tak przeszedł, ściskając fez, a poranny chłód rodził w jego głowie nową myśl. Elena powinna się uczyć. To nic, że Bóg mu nie dał syna i że pewnie nie ma doktorskiej szkoły dla kobiet. Dziewczyna nie powinna poprzestać tylko na nauce w greckiej szkole dla panien, nie było sensu zapisywać jej i do szkoły Zarifiego, gdzie przygotowywano czorbadżijskie córki tylko do zostania czorbadżijskimi żonami. Elena powinna się uczyć naprawdę. Bo na co żyje człowiek, jeśli nikt nigdy nie popatrzy na niego takimi oczyma, jakimi przed chwilą chłopi patrzeli na doktora Stojkowicza? A proszę, sam on, Stefan Gerogłu, przez swoje pięćdziesiąt dwa lata czy zobaczył w ludzkich oczach coś innego poza pokorą, kiedy był silniejszy, i drwiną, kiedy był słabszy? Kto do tej pory popatrzał na niego z wdzięcznością i miłością? Kto? Bozżalony nad samym sobą, kupiec kroczył po pustym bruku i choć istniały i dobre oczy, które mógłby wspomnieć, teraz specjalnie nie pomyślał o nich. Sprawiało mu męczącą rozkosz czuć się oszukanym i samotnym, obcym w tym wielkim Filibe, gdzie nie kochało go nawet własne dziecko... Ale cokolwiek by się działo, Elena powinna się uczyć! — Dzień dobry, efendi. Gerogłu ocknął się. Wszedł już w dzielnicę handlową. Najgorliwsi sklepikarze wyglądali przez otwarte drzwi, żeby go pozdrowić. Przed jego sklepikiem czekał powóz ze spuszczonym dachem. Stefan Gerogłu przyglądał mu się już z daleka, starał się odgadnąć, do kogo należy, ale ani woźnica, ani konie nie były mu znajome. „Całkiem jak przed drzwiami doktora Stojkowicza” — z gorzką ironią pomyślał kupiec. Kiedy indziej poranne szczęknięcie klucza sprawiało mu radość, teraz przypomniało mu tylko o tym, że kłódka już od dawna wymaga naoliwienia. W środku, jak zawsze, powietrze pachniało różami, ale ten zapach nie był delikatny i lekki jak od kilku kropel, strząśniętych dla przyjemności, lecz gęsty i nieprzyjemny, zatruty sam swoją ilością. Ze stojącego powozu wciąż nikt nie wychodził. Po chodniku przebiegł chłopiec z tureckiej kawiarni, zbierał pierwsze zamówienia. — Dla ciebie podwójna i bez cukru, prawda, czorbadżi? — upewnił się chłopiec. Gerogłu potwierdził. To, że pamiętają jego przyzwyczajenia, pochlebiało mu. Pomocnik już od tygodnia podróżował po okolicach Srednej Gory, dlatego Gerogłu sam otworzył okiennice, uchylił drzwi, żeby się przewietrzyło, i gdy wreszcie usiadł pod wiszącą na ścianie strzelbą, poczuł, że ktoś natarczywie go obserwuje spod opuszczonej budy powozu. Podniósł się i bez żadnej potrzeby przymknął drzwi. Chciał przez to pokazać, że ktokolwiek przybył w tym bogatym powozie, skoro go potrzebuje, powinien go poszukać tu, w jego sklepiku, bo ulica nie jest miejscem na poważne rozmowy i transakcje. Widać jego gest został dobrze zrozumiany: skórzana buda rozchyliła się i po chwili wysoki, młody Turek prawie biegiem wpadł do sklepu. Stefan Gerogłu nie zaraz się podniósł. Minęły te czasy, kiedy natychmiast skakał, gdy tylko w jego drzwiach pojawił się jaki bądź otomanin. W tej chwili i bogactwo, i wiek pozwalały mu nie wstawać przed tym gołobrodym agą, którego czoło z wyrazem napięcia marszczyło się pod brzegiem kosztownego fezu. — i Witaj, efendi — powiedział Turek i stanął przed ladą, zmieszany spojrzeniem nieruchomego kupca. — Witaj i ty — powoli odparł Gerogłu, przesuwając różaniec z pestek oliwek, a jego oczy jednocześnie oceniały drogie sukno, z jakiego było uszyte ubranie przybysza, zatrzymały się na grubej dewizce zegarka i wiedzione starym doświadczeniem zauważyły, że złoto jest fałszywe. „Kupi najwyżej jedną fiolkę — pomyślał Gerogłu, niezadowolony z takiego pierwszego klienta. — Jedną fiolkę, i to dla cudzej żony „ — Jestem pokojowcem miutefiszina Sali Ismeta — powiedział cicho Turek i uśmiechnął się po chłopięcemu. W Płowdiwie nie było bułgarskiego kupca, który by nie znał tego imienia... Znał je i Gerogłu Szybko się podniósł. Wskazał krzesło, zaczekał, aż młody otomanin usiądzie. Choć ten tajemniczy miutefiszin Sali Ismet pracował w mieście już od pięciu czy sześciu lat, nikt go nie widział, nawet czasem o nim zapominano, ale gdy nadchodziła pora wyznaczenia kolejnych podatków, jego mroczna władza zawisała nad handlową dzielnicą, zdolna zgubić i zrujnować. Niektórzy opowiadali, że nie ma jednej nogi i dlatego nie wychodzi z domu, tylko wysyła swoich ludzi, przebranych to za kupujących, to za chłopów, by śledzili, jakie pieniądze przez czyje ręce przechodzą; inni znów utrzymywali, że Sali Ismet to człowiek sułtana, który przyjeżdża co pewien czas wprost ze Stambułu, aby zwalczyć przekupstwo i zaprowadzić porządek przy wyznaczaniu podatków w tym zwariowanym mieście, jakim jest Plowdiw. Byli jednak i tacy, którzy milczeli i pośpiesznie wychodzili, gdy gdzieś usłyszeli imię Sali Ismeta. I oto jeden z podwładnych tego właśnie tajemniczego władcy podatków siedział teraz pod zaniepokojonym spojrzeniem Gerogłu i przesypywał z dłoni w dłoń frędzle swojego szala. — Jak zdrowie twego wielce szanownego pana, ago? — niespokojnie spytał kupiec, zachowując kanon orientalnej uprzejmości. — Dobrze, efendi. I on czuje się dobrze, i jego domownicy też. — Czyżby potrzebował olejku różanego dla kobiet w swoim domu, ago? — z wysiloną uprzejmością spytał Gerogłu. Turek spojrzał na niego. Przez czoło przesunęła mu się zmarszczka. — Nie po to przyszedłem, efendi. Kupiec poczuł, jak oblewa go pot, wełniany kołnierz zaczął go dusić. — Przyszedłem po co innego — powoli mówił dalej Turek. — Przede wszystkim przekazać ci słowa szacunku i czci od mojego pana i potem poprosić cię o pewną przysługę. Aga Ismet potrzebuje dwudziestu czterech lirów. Odda je nie później niż za miesiąc. Przegrał wczoraj zakład, a wstyd mu zwracać się do innych, dlatego wybrał ciebie. Cios przyszedł niespodziewanie, przy tym kamień posmarowany był miodem. Gerogłu objął czoło dłońmi. Jego pierwszym pragnieniem było krzyknąć, wypędzić ze sklepu tego człowieka, lecz zacisnął zęby i nakazał sobie myśleć powoli. — Powiadasz, ago, że przegrał zakład? Coś bardzo duży mi się ten zakład widzi... — Wedle stawu grobla — uśmiechnął się bezczelnie Turek. — A i aga Ismet gra uczciwie. Sam wiesz najlepiej, że jest uczciwym człowiekiem. Powiedz: zwiększył ci dotychczas podatek, choć mógłby to zrobić? A i jak ci go zwiększy, skoro się przekona, że jesteś jego przyjacielem i pomagasz mu w potrzebie? Wszystko było jasne. Zgarbiony i zzieleniały z gniewu Gerogłu sięgnął za pas. Turek drgnął. — Nie bój się — z gorzką zuchwałością powiedział kupiec. — Moja broń wisi na ścianie. — Bardzo ładna sztuka, efendi. — Turek podniósł głowę i podczas gdy Gerogłu odliczał na kolanie pieniądze, zdjął strzelbę i zaszczekał jej kurkiem ze zręcznością janczara. — Tylko że uderzenie ma słabe. Wygląda pięknie, ale i tak cię oszukali. — Może — powiedział nerwowo Gerogłu. — Ale ja zwykle widzę, kiedy mnie oszukują. Turek uważnie na niego popatrzał. — Jeśli nie chcesz, możesz nie dawać pieniędzy, ale wtedy nie masz się co spodziewać obrony od agi Ismeta. Wprost przeciwnie... Po tych słowach nieznajomy wziął pieniądze z rąk kupca i na jego twarzy znów się pojawił ten niewinny uśmiech, z jakim przyszedł. — Przyjemnej pracy, efendi — powiedział już od progu. — A ta strzelba rzeczywiście nic nie jest warta, możesz ją wyrzucić. Gdy powóz zniknął z jego pola widzenia, Gerogłu opadł na krzesełko i zaczął walić w ladę pięściami, jakby chciał nowym bólem zagłuszyć poczucie zniewagi, którą mu dopiero co wyrządzono. Sali Ismeta nie ma... nigdy nie istniał ten człowiek, istniało tylko jego imię, wymyślone przez jakiegoś sprytnego urzędnika podatkowego, a potem przekształcone w legendę i bajkę, która poza wszystkim innym przynosi i liry. Stefan Gerogłu coraz jaśniej sobie to uświadamiał, ale uświadamiał sobie i coś innego: że nie ma się komu poskarżyć w Filibe... Chłopak z tureckiej kawiarni otworzył łokciem drzwi. Na wielkiej tacy pozostała jedna jedyna filiżanka, a szklanka z wodą była opróżniona do połowy. I poprzednio się tak zdarzało — sklep Stefana Gerogłu znajdował się w końcu ulicy i chłopak przynosił mu kawę na ostatku. Ale teraz kupiec nagle wybuchł. Obraza rozpierała mu piersi, szukała ujścia. — Ciągle ja mam dostawać kawę ostatni, tak?! — krzyknął. — Jak już wystygnie, co, ty czarny diable? Mały Turek zamrugał z wyrazem skruchy, a Gerogłu krzyczał dalej: — Najpierw swoim, co? A giaur może czekać. Giaur jest jak bydlę, wszystko zniesie! Dawaj tę filiżankę! Chlusnął wystygłą kawę na podłogę, rzucił parę monet na tacę. Jego usta posiniały z gniewu. — Wynoś się teraz! I powiedz twojemu panu, że od dzisiaj będę kawę zamawiał gdzie indziej. W oczach chłopca pojawiły się łzy. Pochylił głowę i wyszedł. Gdy kupiec został sam, zdjął ze ściany strzelbę i długo szczękał jej kurkiem. Suche, metaliczne uderzenia uspokajały go. Po chwili do sklepu weszli klienci, odwiesił strzelbę i z wysiłkiem się uśmiechnął. Praca skierowała jego myśli na inne tory. Po południu znajomy handlarz z Rumunii przyniósł mu list. Swym równym pismem Kostas Mavridis — poważny kupiec i jego przyjaciel — zawiadamiał go, że w tym roku przyjął zamówienia na dużą ilość olejku i że dobrze będzie, jeśli przyjaciel Gerogłu z góry będzie o tym zawiadomiony. Dalej Grek chytrze wspominał, że spodziewana jest zmiana w cenach — „oby Bóg dał, żeby w górę, a nie w dół” — pisał, że wszyscy w domu czują się dobrze i że od jesieni jego najstarsza córka wstąpi na małą, ale drogą i szanowaną pensję, „bo Bóg, choć nie obdarzył nas synami nie zabronił nam jednak troszczyć się o żeńskie potomstwo, skoro jest ono mądre i dobre”. Z całego listu te słowa najdłużej zatrzymały uwagę Gerogłu. Nieważne, jak wielkie będą zamówienia z Bukaresztu... Nieważne, w jakim kierunku pójdzie zmiana cen... Elena powinna się uczyć! Już tego samego wieczora napisze do Mavridisa obszerny list, zapyta go jako ojciec i przyjaciel, czy będzie dobrze, jeśli i jego córka wstąpi na tę pensję, mniejsza o koszta, byle Elena się wyuczyła, opanowała najwyższą naukę, dozwoloną dla kobiety. Gerogłu pisał do północy. Ta praca, do której nie był przyzwyczajony, zmęczyła go. Litery nie słuchały go, na początku były duże, a pod koniec niepostrzeżenie kurczyły się, choć starał się nadać ręce rozmach. Gdy list wreszcie był gotowy, zapalił fajkę z długim cybuchem i wyciągnął się na pokrytym wełnianym materiałem minderze, pełen radosnego zmęczenia, które zatarło wszystkie inne przeżycia tego trwożnego dnia. 5 Elena wyjechała na początku września. Cały tydzień przed tym krawcowa Mariola Lazari od świtu do zmierzchu kroiła suknie w okrągłym salonie, a na dworze służący Iwan przygotowywał powóz do drogi: zmienił gumą na tylnym kole, nasmołował piasty kół i ten podróżny zapach przenikał do domu jak zapowiedź rozstania i smutku. Tak się przynajmniej wydawało kyriji Melanie. Snuła się po pokojach, próbowała pomagać krawcowej, ale wszystko wypadało jej z rąk, nici plątały się, gdy tylko ich tknęła, i w tym matka ze ściśniętym sercem widziała zły znak. Sam Gerogłu starał się mniej bywać w domu, oczy żony sprawiały, że czuł się niepewny w swojej decyzji, już teraz winny wszystkiemu, co mogłoby się zdarzyć córce na bukareszteńskiej pensji. Mariola Lazari była w swoim żywiole. Myśl, że suknie, które teraz szyje, będą współzawodniczyć z kunsztem bukareszteńskich krawcowych, wypełniała jej tęgie ręce energią, lecz i jakąś niepewnością, do której nie chciała się przyznać nawet przed samą sobą. Jedyną radosną osobą w całym domu była Elena. Podniecenie sprawiło, że jej twarz w tych dniach wydawała się prawie piękna. Ta znienacka obudzona uroda jeszcze bardziej zwiększała niepokoje matki. — Uważaj tam na siebie... — spróbowała podjąć temat, ale niewinne spojrzenie córki zmusiło ją do wycofania się: — Słyszałam, że zimy w Bukareszcie są ostre. — Ależ mamo, przecież biorę kożuszek — zaśmiała się dziewczyna. „Boże drogi, to jeszcze zupełne dziecko” — pomyślała kyrija Melanie nie wiedząc, czy się bać, czy cieszyć. Wyjazd wypadł we wtorek, chociaż Gerogłu wolał poniedziałek — czysty dzień, dobry do rozpoczynania każdej sprawy. Czasy były jednak niespokojne, ryzykowna byłaby samotna podróż przez Bałkan dla Bułgara, w dodatku jadącego z dziewczyną. Dlatego rozpytał się w Filibe, zakręcił się i zdołał włączyć powóz, jako prywatny zaprzęg, na koniec miejskiej karawany, która w eskorcie wojskowej jechała po towar do przystani w Nikopolu. To samo uczynił i pewien belgijski inżynier, którego sprawy służbowe pilnie wzywały do Bukaresztu. Tak więc wyjazd wypadł na wtorek. Kyrija Melanie ucałowała córkę, przybrała ją gałązką geranium i nie mogła jeszcze uwierzyć, że za minutę powóz rzeczywiście wyruszy. — Uważaj na dom — powiedział jej Gerogłu z nogą na stopniu. — Pieniądze, ile ci będzie trzeba, zostawiłem na stole w moim pokoju. Kyrija Melanie nie słuchała jego słów. Cała jej uwaga była skupiona na córce. W białym kapeluszu przewiązanym szalem Elena wydawała jej się w tej chwili obca i stracona na zawsze. — Bóg przed nami, my za Bogiem. Ruszaj — rozległ się głos Gerogłu. — Mamo!... Mamo!... — zawołała dziewczyna. Służący Iwan strzelił z bata, konie uniosły głowy i powóz odjechał. Bez niego dziedziniec stał się nagle pusty i wielki. Matka chciała podbiec za powozem, ale zabrakło jej sił. Uniosła rękę do oczu i rozpłakała się. Taką ją zapamiętała Elena. Taką poniosła. w swoim sercu. Potem, kiedy w długiej podróży liście geranium zwiędły, zawinęła je w batystową chusteczkę i schowała na dnie torebki. Nawet poprzez materiał suche liście dalej promieniowały słodkim zapachem. Wozy poruszały się wolno, wlokąc za sobą obłok kurzu, i z daleka, wśród pożółkłego gołego pola, karawana podobna była do ogromnej poczwarki, która tylko do połowy wyśliznęła się ze swojego kokona. Podróżujący w dwóch ostatnich powozach dusili się. Już podczas pierwszego odpoczynku belgijski inżynier odszukał tureckiego onbaszę , porozmawiał z nim, potem wrócił, zielony ze złości, i odwołał Gerogłu na bok. Przez opuszczony szal Elena widziała, jak ojciec daje mu pieniądze. Gdy karawana znów ruszyła, oba powozy jechały na przedzie. Belg czuł się już zaprzyjaźniony i pozwolił sobie złożyć wizytę w powozie Gerogłu. — Wizyta w drodze — wytłumaczył w swojej niewyszukanej bułgarszczyźnie, delikatnie próbując zajrzeć pod opuszczony szal Eleny. — Onbasza mówi, że wy do Bukareszt z panną, tak? Gerogłu nie miał ochoty na rozmowę, ale po tym, jak inżynier wyratował ich od kurzu, wypadało okazać choć minimum uprzejmości. — Do Bukaresztu — powiedział powoli. — Wiozę córkę na pensję. — Dobrze! — wykrzyknął z zachwytem Belg. — Dobra idea. Potem, wykorzystując swój ubogi zasób bułgarskich słów w najbardziej nieprawdopodobnych połączeniach, opowiedział, że słyszał już, ile to renomowanych pensji dla dziewcząt jest w Bukareszcie, zresztą nie może być inaczej, gdyż zostały one stworzone na podobieństwo pensji w Paryżu. Gdy wspomniał Paryż, oczy Belga zabłysły, a na jego pełnych policzkach pojawiły się czerwone plamki. — Daj Boże — powiedział Gerogłu. — Mój przyjaciel z Bukaresztu wysyła swoją córkę na tę samą pensję. Gość uprzejmie zadał pytanie, czy ten przyjaciel będzie także opiekunem dziewczyny. Gerogłu przytaknął. — Jest bardzo ważne, żeby opiekun był stary człowiek — powiedział Belg. Na jego pulchnej twarzy siadł komar, chcąc go odpędzić inżynier wymierzył sobie dźwięczny policzek. Tiulowy szal wydął się. Elena się śmiała. Gerogłu gniewnie spojrzał w jej stronę i szal momentalnie opadł — posłuszny i cichy. Naokoło zapadał zmrok. W jego kryształowym błękicie góry wydawały się łudząco bliskie, spiętrzone jakby przed samymi pyskami koni. Od strony przełęczy powiał wiatr, pełny żywicznego zapachu, który Elena zapamiętała z sosnowych schodów w domu. — Las! — Inżynier uniósł palec. — Poczuła pani aromat lasu? Tak? Elena odrzuciła szal. Do tej pory nie widziała lasu. Belg ogarnął jej twarz szybkim i trochę rozczarowanym spojrzeniem. — Las — powtórzył. — Niech panna oddycha. Powietrze śliczne. Za ten powietrze pan Gerogłu i ja płacili onbasza? Tak? Z wysokiego kozła służący Iwan dosłyszał słowa inżyniera i nachmurzył się. Myślał, że puścili ich na przód z powodu pięknego powozu, a zwłaszcza ognistych koni, które według niego grzechem byłoby pozostawić, by się wlokły w kurzu za rzędem ciągnących wozy szkap. Elena chciwie oddychała. Po gorącym powietrzu Płowdiwu i upalnej duchocie równiny tajemnicze tchnienie gór upajało ją. Karawana zakręciła na placu w Karłowie i zatrzymała się. Gerogłu niejednokrotnie tu przyjeżdżał, wiedział, że w zajeździe są czyste pokoje, ale teraz podróżował z dziewczyną, a i ukośne spojrzenia, które onbasza co i raz zatrzymywał na opuszczonym szalu, kazały mu być ostrożnym. Bardziej jeszcze ostrożnym niż wówczas, kiedy ukrywał swoje złoto. — My przenocujemy u naszych znajomych, proszę pana — powiedział do belgijskiego inżyniera. — Wysłałem im wiadomość, że przyjedziemy. Służący Iwan odwrócił głowę. Czekał na rozkaz. Gerogłu uniósł się i szepnął mu wprost do usta: — Jedź do żeńskiego monasteru. Tej nocy Elena długo nie mogła zasnąć. Kręciła się na nieznajomym łóżku, usiłowała zatrzymać drogę, która wciąż jeszcze biegła pod jej zaciśniętymi powiekami, a zza okratowanego okienka koło jej głowy tchnienie gór płynęło wciąż tak samo żywicznie gęste, pełne zagadkowych szumów nocy. Przez te góry właśnie miała przejechać... To nic, że ojciec milczy i gniewa się, że ten śmieszny Belg przyszedł do ich powozu. Najważniejsze to przejechać raz przez góry. Na zewnątrz ktoś przeszedł przez ganek. Już drzemiąc dziewczyna pomyślała, że jest w domu w Płowdiwie i że to są kroki jej ojca, który znów późno wraca. W sąsiednim pokoju Gerogłu nie spał. Także usłyszał skrzypnięcie desek i fajka zamarła mu w ręce. Już od swych młodych lat w Stambule nauczył się rozpoznawać ludzkie kroki: teraz przechodził gankiem mężczyzna, który się ukrywa... Brzęknęła broń... Gerogłu skoczył, jego pistolety były pod poduszką, położone tak, żeby je było łatwo złapać. Starał się nie oddychać, bursztynowy ustnik zapomnianej fajki miał w jego ustach gorzki smak. W ciągu sekundy jego plan był gotowy. Jeśli kroki zatrzymają się przed pokojem Eleny, wyskoczy i wystrzela wszystMe naboje w plecy złoczyńcy, ktokolwiek by nim był — onbasza, belgijski inżynier czy jakiś inny rajfur z ochrony tureckiej. Rozwścieczony i napięty, pełen dawnej pasterskiej siły, Stefan Gerogłu czekał... Ale kroki przeszły. Nawet nie zwolniły tempa przed drzwiami córki. Usiadłszy bez sił na chłodnej podłodze, ojciec poczuł w ustach piasek: w napięciu zgryzł na proch bursztynowy ustnik. Dowlókł się do łóżka i całą noc tam czuwał — z dwoma pistoletami w ręku... Właśnie tej nocy Stefan Gerogłu odkrył, że Elena jest największym bogactwem w jego życiu, że śmiech tej dziewczyny to jedyny promyk, który nadaje blask i sens jego zlotu... Rano, płacąc za nocleg, Gerogłu spróbował się dowiedzieć, co to były za kroki na ganku, ale igumenka odwróciła swoje nieprzeniknione oczy i odparła: — Pewnie to był nocny stróż, dziadek Kostadin. Gdy siedli obok siebie i powóz ruszył, Gerogłu długo patrzał na odświeżoną snem twarz córki. Nocna czułość jeszcze ogrzewała jego serce, chciał powiedzieć dziewczynie coś tkliwego, ale nie wiedział co. Nagle uniósł się z siedzenia i wskazał końcem fajki. — Eleno, widzisz tamtą drogę?... Prowadzi do miasta, w którym urodziła się mama. Dziewczyna skoczyła, przywarła piersiami do złożonej budy i patrzała w tył, aż droga do matczynego miasteczka znikła między drzewami. Na placu czekała już na nich karawana. Zauważywszy nadjeżdżający powóz, onbasza zatańczył na swoim szlachetnym wierzchowcu. Świeży i zaróżowiony od bałkańskiej wody, w której mył się prawie przez godzinę, belgijski inżynier wymachiwał na powitanie słomkowym kapeluszem. „Nie, to nie mógł być żaden z nich — pomyślał Gerogłu. — Byłoby jakoś widać, a i są w tych latach, kiedy sen jest człowiekowi słodszy od wszystkiego innego.” Mimo wszystko jednak powiedział cicho: — Eleno, opuść szal. Duży kurz dziś na drodze. Po kilku zakrętach karawana wyjechała z miasta. — Eleno, widzisz to drzewo? — Gerogłu bez przerwy pokazywał to na lewo, to na prawo. — Nazywa się świerk. Przez całą zimę jest zielone. A tam nisko, w dole, widzisz, Eleno? To są ogrody różane. Olejek, który sprzedaję, jest właśnie stamtąd, zapamiętaj to. Dziewczyna zwracała głowę to w jedną, to w drugą stronę — zdziwiona nieznanym światem, a zwłaszcza nieoczekiwaną rozmownością ojca. Nawet służący Iwan zauważył zmianę w swoim panu, odwrócił się i pokazał batem na wysokie niebo nad górami: — Jeśli pozwolisz powiedzieć, czorbadżi, ten ptak tam to sokół. Córka Gerogłu widziała sokoła pierwszy raz. Do tej pory znała tylko małe wróble — rabusie podwórkowej winorośli, gołębie, mieszkające w kopule Cerkwi pod wezwaniem świętych Konstantina i Eleny, a najpiękniejsze ze wszystkich wydawały jej się płochliwe synogarlice, które się gnieździły wśród skał Trójwzgórza i o których opowiadano, że najwięcej ich jest właśnie w Filibe Sokół kąpał się w porannym powietrzu: to unosił się w górę, to spadał w dół jak kamień lub nagle zamierał bez najmniejszego drgnienia skrzydeł. Elena zapomniała o poleceniu ojca, odrzuciła szal z twarzy. W tym momencie trzasnął strzał. Nim dziewczyna zdążyła krzyknąć, sokół podskoczył, przekoziołkował i poleciał w dół, a nad nim krążąc opadały połamane pióra. — Masallah, onbasi efendi! — wołali żołnierze. — Widziałaś, Eleno... — odwrócił się Gerogłu, ale natychmiast przerwał. W ciemnych źrenicach jego córki płonęła obraza i złość. — Opuść szal — powiedział z przestrachem. Oparłszy dymiącą strzelbę na biodrze onbasza nadchodził, by zebrać pochwały za swój celny strzał. — Masallah, onbasi efendi — powiedział Gerogłu, gdy Turek zrównał swego konia z ich powozem. — Pewną masz rękę, masallah. Widocznie to nie wystarczyło. Onbasza czekał i na głos dziewczyny, lecz spod gęstego tiulu nie wydobyło się ani słowo. — Kobiety nie znają się na strzelaniu, sam wiesz, efendi — przepraszająco mruknął ojciec. Gdy Turek odjechał, Gerogłu był gotów się rozgniewać, ale z przodu nieoczekiwanie rozległy się krzyki, zahuczał bęben i jego głuche uderzenia przepędziły poranek. Z przeciwnej strony dziesięciu konnych Turków prowadziło związanego człowieka. Karawana zjechała na bok, by ich przepuścić. Konwój przejechał tuż obok powozu i Elena mogła całkiem z bliska widzieć twarz jeńca. Był to chłopiec pewnie w jej wieku, jego jasne włosy ciemniały, zlepione krwią, a u ramienia wisiało mu kilka pstrych kogutów ze związanymi nogami. Chłopiec podniósł głowę, jedno jego oko było niewidoczne spod liliowego obrzmienia, drugie patrzało z wściekłym blaskiem, jakby świeciło złością za dwoje. — Tato — szepnęła Elena — czemu to, tato? Gerogłu ścisnął jej gorącą rękę. Zobaczywszy, że w powozie znajduje się kobieta, konwojenci jeszcze wścieklej szarpnęli lejce koni, a bęben zaniósł się ogłuszającym hałasem. Belgijski inżynier przybiegł ze swojego powozu, w pośpiechu zapomniał włożyć kapelusz i jego pełna twarz wydawała się jeszcze większa i bardziej przerażona. — Qu’est-ce que c’est, monsieur Gerogłu? — spytał zadyszany, jakby ze strachu zapomniał wszystkich bułgarskich słów. Gerogłu wzruszył ramionami. Wieczorem, gdy karawana rozlokowała się przed zajazdem na przełęczy Szipka, onbasza przysiadł się do ich stołu i opowiedział wszystko: Chłopiec pochodził gdzieś z pasterskich osad — wiele takich osad jest rozrzuconych w Bałkanach i ani poborca nie może do nich dotrzeć, ani prawo. Tamtejsza raja rozpuściła się ze szczętem i proszę — osada, z której pochodził ten łotrzyk, nie płaciła podatków nikomu. „A jak tak może być, efendi, na czym się ma w takim razie oprzeć imperium?” — Onbasza przewracał oczyma i bił się w opięte jedwabiem piersi, jakby to on sam był okradany. Wreszcie rządca prowincji z Karłowa rozkazał odnaleźć tę osadę, żeby nie wiem co. Przez pięć dni gminni zaptiowie chodzili po górach i wreszcie szóstego ranka usłyszeli w którejś dolinie pianie kogutów. Zanim je znaleźli, koguty umilkły. Odezwały się dopiero następnego ranka, tylko że z innej doliny, jeszcze dalszej i bardziej zgubionej. Zaptiowie zaraz tam pobiegli. Przez trzy ranki tak ich wodziły te diabelskie koguty z jednej góry na drugą... A okazało się, że przenosi je ten szczeniak, za przeproszeniem panienki, ten szczeniak, co go prowadzili rankiem do Karłowa. Belg parsknął śmiechem. Onbasza nastroszył brwi i ze złością popatrzył na jego pełną twarz. Cudzoziemiec zagryzł wargi i spoważniał. — Patrzcie no, co za łajdak — odezwał się cichutko Gerogłu. — I teraz w Karłowie co z nim zrobią? — Jeśli dotrze tam żywy, będą go sądzić za zdradę państwa — odparł onbasza, wdychając zapach duszonej baraniny, którą chłopak z zajazdu właśnie przed nim postawił. — No to smacznego — niespokojnie powiedział Gerogłu. Trochę się bał tej kolacji. Elena po raz pierwszy siadała do stołu z obcymi i nie wiedział, czy ma rację godząc się na to, zastanawiał się, czy jeszcze nie za wcześnie pozwolić swojej niezręcznej i trochę dzikiej córce na taką europejską swobodę. W cieniu białego kapelusza twarz Eleny wydawała się jeszcze smaglejsza i bledsza. Usta dziewczyny poruszyły się. Gerogłu drgnął: jego córka chciała się odezwać. Wyciągnął rękę do jej łokcia, ale było już za późno. — A jeśli ten chłopiec nie dotrze żywy do Karłowa, to kogo będą sądzić, onbasza efendi? — powiedziała cicho, lecz wyraźnie. Turek, zaskoczony, odłożył pełną łyżkę. Nie zrozumiał dobrze sensu pytania, ale ostry blask oczu dziewczyny mówił mu, że powiedziała coś nie całkiem w porządku. — Jak kto sobie pościele... — odezwał się szybko Gerogłu. — Napijesz się rakiji, efendi? Elena spojrzała na niego, potem do końca kolacji nie zapytała o nic więcej i tylko ojciec zauważył, że nie wzięła do ust ani kęsa. Karawana przekroczyła góry dokładnie o zachodzie. Olbrzymie słońce wisiało nad horyzontem jak dukat na błękitnym aksamicie, a równina rozciągała się pod nim bez początku i bez końca, nieogarniona dla ludzkiego oka. Wsie, wtulone w zielone wysepki sadów, zdradzały się tylko dymem kominów, który w bezwietrznej ciszy leciał prosto ku niebu. Za tą równiną rozpoczynał się nieznany świat, dokąd Gerogłu wiózł swoją córkę. — Eleno — zaczął cicho, tłumiąc drżenie głosu — do dzisiaj nie było to potrzebne, dlategom tego nie robił, ale teraz chcę ci powiedzieć: będziesz tam sama, więc zapamiętaj jedną rzecz — nie zawsze musi człowiek wypowiadać to, co pomyśli, a i to, co powie, nie musi być jego całą myślą. Dziewczyna patrzała daleko przed siebie i zachęcony jej milczeniem ojciec mówił dalej: — Na przykład wczoraj, przy onbaszy... Oburzyłaś się na niego, potem nie jadłaś. No dobrze, on jest głupi, nic nie zrozumiał, ale nie przy każdym tak można... — A czemu ty nazwałeś tego chłopca łajdakiem? — niespodziewanie spytała Elena. — Przecież ci mówię: co człowiek powie, nie zawsze musi być całą jego myślą — posępnie odparł ojciec. — I jeszcze jedno; kiedy jutro ci dam paszport, sama zobaczysz, co jest tam napisane: Elena Stefanowa Gerogłu, poddana turecka, córka poddanego tureckiego. — I na pensji też tak mnie zapiszą? — Tak, Eleno... Nas, Bułgarów, wszędzie tak zapisują... Dziewczyna skuliła się w kącie głębokiego siedzenia. Zamilkli. Ciągnięty spadkiem drogi powóz szybko zjeżdżał dół Z prawej strony szumiała rzeka. Naraz turkotanie kół i dźwięk końskich podków zaczęły głuchnąć, w końcu niemal całkiem przycichły i w chwili, gdy wydawało się, że umilkną zupełnie, po miękkim podskoku resorów wszystkie dźwięki znów się powtórzyły, tylko w odwrotnym porządku. — Przejechaliśmy przez stary most — powiedział Gerogłu. Za zakrętem zobaczyli go. Most wzbijał się nad rzeką” jak połowa bransolety z pociemniałego srebra. — Patrz, Eleno — rzekł w zamyśleniu Gerogłu. — Patrz, jakie to cudo... Ludzie odeszli, po ich kościach już śladu nie zostało, a most stoi. Cudzoziemska robota... Delikatna, ale wytrzymała. Ten kamień w środku go trzyma. Nazywają go zwornik. Gdyby jakiś inny kamień wypadł, nic by się nie stało, ale jeśli wyjąć ten zwornik, to cały most się zawali. Elena milczała. Myślała o matce. Co też ona robi o tej przedwieczornej porze, polewa pelargonie w oknach, czy siedzi w dużym pokoju, sama, nad filiżanką kawy? Siedzi, przycichła w półmroku, i nigdy nie widziała równiny z takiej wysokości, i nie słyszała, jak dzwoni stary most... i nie wie, co czuje bułgarska dziewczyna dowiadując się, że w jej paszporcie napisane jest: poddana turecka, córka poddanego tureckiego... — Powiedz coś, Eleno — odezwał się Gerogłu. — Myślę o mamie — powiedziała dziewczyna. Podróż dobiegała końca. Ostatniego ranka, po wyjeździe z Plewenu, belgijski inżynier wsiadł na krótko do ich powozu i zapewniał, że gdyby była luneta i gdyby ktoś się z nią wspiął na wyższe drzewo, na pewno można by już dojrzeć Dunaj. Ale nim zobaczyli Dunaj, zobaczyli coś innego... Potem Gerogłu niejednokrotnie wyrzucał sobie brak przezorności, robił sobie wymówki, że pozostawił powóz na czele karawany, jakby nie słyszał o tutejszych dzikich czerkieskich wsiach, jakby słuch o ich krwiożerczości nie dotarł aż do Filibe. W końcu lepiej byłoby, gdyby Elena jechała w obłokach kurzu, wtedy może nie zauważyłaby tego strasznego człowieka przy drewnianym moście... Już z daleka po jego ubraniu widać było, że jest to Bułgar; stał wyprostowany, z siekierą przewieszoną przez łokieć, oparłszy plecy o poręcz, jakby zatrzymał się tylko na chwilę. Jedyną niezwykłą rzeczą był dziwny skręt jego lewej nogi. Gerogłu zauważył to i pomyślał, że ten człowiek jest pijany. „Kiedy to zdążył tak się upić od samego rana!” — oburzył się i był gotów, gdy powóz podjedzie bliżej, stanąć na stopniu i nie zatrzymując się ofuknąć tego rannego ptaszka. Wiele ludzkiej śmierci widział do tej pory Stefan Gerogłu. W dzień wydawała mu się nieprawdopodobna i bezsensowna, w nocy — straszna i tajemnicza. Widział ludzi umierających na szubienicy i w wodzie, od trucizny i od noża. Ale teraz — przypatrzywszy się twarzy chłopa na moście — Gerogłu krzyknął... Przestraszone jego głosem konie szarpnęły powóz do przodu, ale nawet w tym mgnieniu oka Elena zdążyła zobaczyć ten straszny obraz, który potem przez wiele nocy miał zakłócać jej sen, wypełniać go koszmarami i męczącym oczekiwaniem poranka... ...Przy moście stał nie człowiek, lecz tylko jego skóra, zdarta i napchana słomą jak worek. Z krwawych szczelin oczu i wykrzywionego otworu ust sterczały słomki, a czoło pod brązowym kołpakiem było nierówne, powypychane od wewnątrz pogniecionymi łodygami żyta. Pierwszy opanował się służący Iwan, odwrócił pożółkłą twarz i zobaczył, że dziewczyna leży na kolanach ojca i jej szczupła ręka zwisa jak martwa. „Jedź! Jedź!” — raczej spojrzeniem niż głosem rozkazał Gerogłu. Konie wykręciły szyje, kierowane silną Iwanowa ręką, i jak szalone pomknęły przed siebie. Za zakrętem pokazał się wóz. Droga była tu szersza i dogoniwszy go służący Iwan zwolnił i jechał koło w koło z nim. W wozie siedziało na naręczy siana dwóch chłopców — pewnie braci, widać to było po ich twarzach i po ubraniach. — Jesteście tutejsi? — Iwan schylił się z wysokiego kozła. Starszy chłopiec potwierdził. — Koło mostu jest taki człowiek... — plącząc się zaczął stangret. — Nie jak człowiek... — Wiemy — powiedział sucho starszy chłopiec. — Byliśmy tam. — A cóż takiego ten człowiek zrobił? — Jeden Turek ukradł mu owcę i on poszedł mu powiedzieć, żeby ją oddał. — I tylko to, ludzie kochani? — jęknął służący Iwan. — Tylko to. Nawet nam go nie dają pochować — powiedział starszy chłopiec. — Jesteście jego krewniakami? — spytał stangret. — Synami... — Szybciej! — rozległ się z tyłu głos Gerogłu; wciąż jeszcze patrząc na ogorzałe twarze chłopców, nie zdając sobie sprawy, co właściwie robi, służący Iwan wściekle zaczął smagać batem końskie grzbiety. Później Elena nigdy nie mogła sobie przypomnieć, jak przejechali pozostałą część drogi. W jej pamięci blado i w oderwaniu przesuwała się wielka rzeka, niepewny mostek, po którym jej ojciec i Belg przenieśli ją prawie na rękach, a ona bez sił patrzała na pluskającą w dole wodę... I potem wszędzie szumiała woda: za ścianami rozkołysanego parowca, w pęcherzu, który niewidzialna ręka zmieniała na jej czole w pociągu z Giurgiu do bukareszteńskiego dworca Filaret. Plusk wody był też pierwszym dźwiękiem, który Elena usłyszała otworzywszy ponownie oczy. Leżała pośrodku wielkiego, chłodnego łóżka, a naprzeciwko w kącie jakiś mężczyzna mył ręce nad porcelanową miednicą. Zauważywszy, że się obudziła, mężczyzna się uśmiechnął, zwrócił się do kogoś, niewidocznego za oparciem łóżka, i powiedział mu coś w nieznanym języku. — Lekarz mówi, że panience nie grozi już żadne niebezpieczeństwo — szeptem przetłumaczył jakiś męski głos. Potem zaszeptał głos jej ojca. Elena nigdy nie słyszała, by brzmiał tak delikatnie i bojaźliwie. — Powiedz ty teraz doktorowi, Mavridis, bo ja nie mówię po rumuńsku za dobrze — cedził słowa Gerogłu — powiedz mu, że tej jego dobroci do końca życia nie zapomnę. Nie zapomnę i zapłacę mu potrójnie, żeby i on mnie nie zapomniał. — Daj spokój — przerwał mu tamten głos. — Ci tutejsi lekarze i tak zdzierają z ludzi skórę. — To nie ma znaczenia, Mavridis. — Jak chcesz. Tylko że choroba twojej córki to nie była choroba, ale wstrząs. Słyszałem, jak rozmawiał ze swoim pomocnikiem. Wstrząs... Przerażająca twarz ze sterczącymi z orbit słomkami pojawiła się na moment przed jej oczyma. Elena cichutko krzyknęła i wszystko znów utonęło w ciemności. Lekarz przybiegł z mokrymi rękoma. Gdy po ośmiu dniach Stefan Gerogłu wyprowadził wreszcie swoją córkę ze szpitala, kyrija Melanie, gdyby była gdzieś blisko i mogła ich zobaczyć, pewnie uznałaby ich w pierwszym momencie za cudzoziemców, potem przypatrzyłaby się lepiej ich ubraniu i nie wierząc własnym oczom, popychana raczej uderzeniami krwi, rzuciłaby się wreszcie ku posiwiałemu mężczyźnie i szczuplutkiej bladej dziewczynie, opartej na jego ramieniu. Gerogłu rozejrzał się. Szukał dorożki, ale w południowym skwarze ulice Bukaresztu milczały, kamienne i puste. Obok przejechała kareta, na jej drzwiczkach błyszczał herb. Gerogłu nie podniósł ręki. I nagle zmartwienia, bezsenność i strach, nawarstwione w ciągu wielu nocy w jego piersiach, jakby zwaliły mocne ogrodzenie, które je dotychczas utrzymywało, i przeniknęły do jego żył. Gerogłu poczuł się zmęczony i stary, niepotrzebny i obcy w nieznanym mieście. Zachciało mu się usiąść wprost na chodniku, jak w latach istambulskiej młodości, założyć ręce i patrzeć w jeden punkt przed sobą. — Tato, jestem głodna... — usłyszał raptem cichy głos Eleny. — To dobry znak. Jak człowiek w chorobie zgłodnieje, to znaczy, że idzie ku lepszemu — powiedział z uśmiechem ojciec. Kiedy to już słyszał tę sprawdzoną prawdę? Kto mu ją pierwszy powiedział? Nie mógł sobie dobrze przypomnieć, ale moment, w którym zadawał sobie to pytanie, wystarczył, by mocne ogrodzenie jego woli znów stanęło prosto. Gerogłu nasunął fez nad lewą brew — tak robił w dniach wielkiego zarobku i w momentach wesołości. Zza rogu pokazała się wreszcie dorożka. — Chcemy z córką pojechać gdzieś na obiad — powiedział Gerogłu po turecku. Umyślnie nie powiedział nic więcej. Czasem i w innych europejskich miastach lubił tak postępować: powie parę tureckich słów i pozwoli dorożkarzowi samemu zdecydować, dokąd go zawieźć. Ciekawiło go, jak wygląda on, kupiec Stefan Gerogłu, w oczach przypadkowo spotkanego człowieka. W większości wypadków wybór pochlebiał mu. Stary dorożkarz odwrócił się. Jego powolne spojrzenie przesunęło się po kosztownych ubraniach pasażerów, zważyło złotą dewizkę, zwisającą na piersiach mężczyzny, ale najdłużej zatrzymało się na twarzy dziewczyny. Nie umknęło to uwadze ojca. W przebłysku ogarniającej wszystko radosnej lekkości wyciągnął rękę i położył ją za plecami Eleny. Niech świat zrozumie, że ta smagła dziewczyna o czarnych rozumnych oczach to jego córka. Dorożka minęła wszystkie hotele i renomowane pensjonaty, które Gerogłu zapamiętał ze swoich podróży handlowych. Wreszcie skręciła w cichą uliczkę w centrum miasta i zatrzymała się przed wielkimi szklanymi drzwiami, na których literami z brązu napisane było: „CLUB DIPLOMAT”. Choć rozumiał, że teraz nie on, lecz obecność Eleny określiła nieoczekiwany wybór dorożkarza, w głębi duszy Stefan Gerogłu się ucieszył. Zapłacił nie patrząc, ile daje, i tylko głębokie pokłony starca powiedziały mu, że dał o wiele więcej, niż było potrzeba. Ale w tym momencie Gerogłu płacił za swoją wielką i słodką ojcowską radość, której w Filibe nie miał ani czasu, ani okazji w pełni poczuć. Zjawił się szwajcar w liberii z malinowego aksamitu. Otworzył przed nimi drzwi i wiedziona intuicją Elena zrozumiała, że powinna wejść pierwsza. W środku było pełno, ale cicho. Dzięki zielonym zasłonom w oknach powietrze w sali wydawało się chłodniejsze i czystsze, oddzielone na zawsze od powietrza otaczającego świata. Oberkelner z wąsami budapeszteńskiego hrabiego wybrał im stolik obok marmurowej kolumny, zapytał, jakim szanowny pan mówi językiem, i zniknął. Dopiero teraz Gerogłu uświadomił sobie, że nie wie, jak zamówić obiad w takim klubie. Kto inny na jego miejscu by się przestraszył, że skompromituje się swoją niewiedzą, ale na podobne chwile miał on już od dawna stare i wypróbowane wyjście: „Rozejrzyj się naokoło.” Obok nich dwóch mężczyzn piło kawę, zagłębiwszy się we francuskich gazetach. Przy przeciwległym stoliku tęga dama i drobny pan z bródką a la Bismarck przeszkadzając sobie nawzajem krajali pieczonego kurczaka. Gdyby nie myśl o tym, jak zamówić obiad, Gerogłu pewnie z ciekawością i rozkoszą wdychałby to zielonkawe kosmopolityczne powietrze, ale teraz nie było na to czasu. Pluszowym chodnikiem szedł ku nim bezszelestnie kelner. W tym momencie był on dla Stefana Gerogłu wrogiem. Kelner stanął najpierw obok Eleny. — Co panienka raczy zamówić? — spytał ją po turecku. Rzęsy dziewczyny bezradnie zatrzepotały. Nie znała tego języka. Kompromitacja wydawała się nieuchronna. Ojciec zacisnął w pięści frędzle obrusa. Czyżby w ten sposób miał się skończyć dzień, rozpoczęty tak pięknie? Nie, opłaci go sobie do końca. Gerogłu sięgnął do pasa, wybrał najgrubsze pieniądze i wysypał je na stół tak, aby kelner jednym spojrzeniem ocenił ich ilość. Gra udała się. — Mamy z panienką ważną rozmowę do przeprowadzenia — powiedział Gerogłu, podczas gdy biała rękawiczka kelnera zręcznie zbierała pieniądze. — Proszę nas nie niepokoić. Wybór dań pozostawiamy panu. Co zostanie z tych pieniędzy, proszę zatrzymać dla siebie. Kelner oddalił się tyłem, z niskimi ukłonami, które przywróciły kupcowi z Filibe pewność siebie wraz ze zwycięskim przekonaniem, że udało mu się nie tylko pokonać przeciwnika, lecz i upokorzyć go. Kelner rzeczywiście się postarał. Obiad okazał się smaczny, z orientalnymi przyprawami, podawano go na podgrzanych srebrnych naczyniach, które długo utrzymywały temperaturę potraw. Policzki Eleny zaróżowiły się. Patrząc na nią przez zielone powietrze ojciec ze zdziwieniem odkrył, że jego córka jest najmłodsza ze wszystkich kobiet na sali. Ale jeszcze bardziej go zdziwiło coś innego: choć byli tu zaledwie od godziny, Elena wydała mu się jakby od dawna związana z całą urodą otaczających ich przedmiotów. Przy przeciwległym stoliku staruszek z bismarckowską bródką i jego gadatliwa towarzyszka wypili już kawę, wytarli usta rogiem serwetki i teraz przez długie słomki sączyli sok cytrynowy z kryształowych wysokich szklanek. Taki sam sok zamówił po kawie i kupiec z Filibe. Miał ochotę mimo wszystko pokazać temu zarozumiałemu bukareszteńskiemu kelnerowi, że i on, Stefan Gerogłu, doskonale zna europejskie zwyczaje, tyle że na początku po prostu nie miał czasu ani chęci samemu wybierać potraw. Kelner przyniósł szklanki natychmiast, szerokim gestem przesunąwszy błyszczącą tacę nad ich stolikiem. Twarz dziewczyny znienacka pobladła, jej ręce zaczęły drżeć obok dopiero co postawionej szklanki. — Co ci jest, Eleno? — z zaniepokojeniem spytał ojciec. Nie odpowiedziała. Jej przerażone oczy patrzyły na słomki. 6 Pensja, na którą miała wstąpić córka Stefana Gerogłu, nie należała do najbardziej renomowanych, ale też nie pomijano jej nazwy milczeniem, gdy bogatsi rodzice zastanawiali się nad przyszłością swoich córek. Właściwie to właśnie było największą dumą jej dyrektorki i właścicielki, ambitnej pani Aurelii Pädureanu. Przed laty z wielkim wysiłkiem i niemal kosztem bankructwa ojca ukończyła ona jeden z najdroższych paryskich college’ów dla panien i potem do swego ładnego piętrowego budynku udało się pani Pädureanu przenieść i zakorzenić w nim ten paryski duch, jakim niewiele innych podobnych zakładów w Bukareszcie mogłoby się pochwalić. Przenosiła go starannie, z troską i obawą, tak jak małżonki niektórych dyplomatów przewoziły swoje ulubione doniczki i drżały, nim pokazał się na roślinach pierwszy nowy kwiat pod tym nieznajomym i kapryśnym rumuńskim niebem. Na pensji pani Aurelii Pädureanu uczennic nie było nigdy więcej niż czterdzieści: koło dziesięciu panien z ziemiańskich rodzin, kilka córek pomniejszych urzędników konsularnych — swoją europejską mową wnosiły one specjalny aromat do atmosfery pensji, z Francuzkami pani dyrektorka zawsze rozmawiała w ich języku — kilkanaście córek bogatych bukareszteńskich kupców, czasem jakaś milcząca Madziarka z rejonów przygranicznych, czasem jakaś Besarabka o ciemnych bojaźliwych oczach, i na tym spis się kończył. Pod czterdziestoma tak różnymi dziewczęcymi imionami pani Aurelia przeciągała linię, pod którą nikt i za nic w świecie nie mógłby dopisać ani jednego imienia. W ostatnich latach, co przynosiło pensji zaszczyt, po przeciągnięciu decydującej linii coraz więcej rodziców było obrażonych i próbowało drogą nacisku czy protekcji zapisać dodatkowo swoje córki, ale choć ich naleganie jej pochlebiało, dyrektorka pozostawała nieugięta. Mała klasa starannie dobranych dziewcząt — to była pierwsza zasada jej paryskiego systemu. Drugą zasadą było to, że w ciągu dwóch lat spędzonych tutaj uczennice nie otrzymywały jakiegoś wąskiego wykształcenia, lecz uczyły się języków i historii, geografii i dobrych manier, jednym słowem szykowały się do swojej przyszłości, a bardziej uzdolnione miały wspaniałe możliwości, by przygotować się do dalszych studiów w jakiejś europejskiej uczelni. Dziś pani Padureanu, z natury raczej spokojna, była nerwowa. Zajęcia na pensji zaczęły się przed dziesięcioma dniami, a pod spisem wciąż jeszcze nie można było przeciągnąć linii. Jedna z uczennic spóźniała się... Dyrektorka zapamiętała już jej imię: Elena Stefanowa Gerowicz , z tureckiego miasta Filibe, jedyna córka kupca z Orientu. Obok jej nazwiska leciutko napisana było cyfra, była to przypuszczalna taksa, jakiej pani Aurelia szykowała się zażądać od kupca, przypuszczalna — bo mogła ona się podwoić czy potroić w zależności od mnóstwa drobnych rzeczy, które dyrektorka umiała wyczuć już podczas pierwszego spotkania. Nigdy dotychczas na pensji nie było uczennicy z Turcji. „Z Bułgarii raczej” — uściśliła swą myśl pani Pädureanu. Znała kilku Bułgarów zamieszkałych w Bukareszcie, większość to byli kupcy, znajomi jej męża, „nader uczciwi w sprawach finansowych” — jak powiedział. Oczywiście wpłynęło to na jej decyzję, ale podstawową przyczyną wyrażenia przez nią zgody była prośba Kostasa Mavridisa. Zięć dyrektorki stawiał pierwsze kroki w handlu olejkiem różanym i przychylności człowieka takiego jak Mavridis nie można było lekceważyć. Tak więc — zgodziła się, nawet wpisała nazwisko małej Bułgarki zaraz po córce Mavridisa. Przed tygodniem, kiedy jej niepokój był całkiem świeży, wysłała jedną ze służących, by dowiedziała się od Greka, czemu ta dziewczyna z Filibe się spóźnia. W długim liście, wypełnionym w połowie pozdrowieniami i ukłonami, a w połowie przeprosinami, pan Mavridis odpowiedział, że córka jego przyjaciela już przyjechała, ale że jest chora i że jak tylko lekarze pozwolą, natychmiast zostanie przez swojego wielce szanownego ojca przyprowadzona na wielce szanowaną pensję pani Aurelii Pädureanu. Dziś upływał szósty dzień od otrzymania listu, a dziewczyny wciąż jeszcze nie było. Dyrektorka zadzwoniła, by jej przyniesiono kawę, zacisnęła filiżankę w garści i wstała. Okno gabinetu wychodziło na mały park na tyłach pensji. Lubiła pić swoją ostatnią w ciągu dnia kawę na wpół schowana za fałdami firanki i jednocześnie obserwować, jak na dole jej wychowanki spacerują po wysypanych piaskiem alejkach. Dziewczęta, które były tu już drugi rok, przechadzały się po dwie, po trzy, a nowe, jeszcze samotne i bez przyjaciółek, przysiadały na okrągłej ławce, opasującej pień starego platana. Jak zwykle największa i najbardziej hałaśliwa była grupa otaczająca Elizabeth Duc. Córka urzędnika konsularnego uczyła kilka swoich przyjaciółek grać w tenisa i w porównaniu z pełną wdzięku lekkością jej opanowanych ruchów inne dziewczęta wydawały się jeszcze bardziej niezgrabne i pozbawione zręczności. Była kolejka Ani Batulescu. Niziutka panienka uśmiechnęła się, uderzenie okazało się celne, ale mimo to w jej rękach rakieta przypominała raczej trzepaczkę do dywanów. „Co to jest wrodzona finezja — pomyślała dyrektorka patrząc na pełną uroku grę zgrabnej Lisie Duc — wrodzona finezja, która już teraz wskazuje, jaką będzie w przyszłości każda z nich.” Odgadywanie przyszłości uczennic było największą i najdawniejszą namiętnością pani Aurelii Padureanu. Wiele lat po opuszczeniu przez nie pensji poprzez listy lub rzadkie odwiedziny śledziła życie większości spośród swoich byłych wychowanek i niby Pytia z zadowoleniem odkrywała, że w wielu wypadkach jej przewidywania się spełniały. Na przykład przed dziesięcioma laty ona pierwsza powiedziała, że swawolna Weronika Creanga wyjdzie za wędrownego muzyka — i zgadła. Tak samo teraz pani dyrektorka była przekonana, że śliczna Lisie Duc po powrocie do swojej ojczyzny najpierw spróbuje kontynuować naukę, ale potem spotka jakiegoś brzydkiego mężczyznę, który nie zawojuje jej niczym innym poza tym, że będzie od niej mądrzejszy, i po ślubie Lisie rzuci wszystko z tym samym zuchwałym zdecydowaniem, z jakim wszystko zaczęła, i zacznie rodzić dzieci, zadziwiając akuszerki dzielnością w obliczu wszelkich bólów. Prawie to samo zdarzy się i z okrąglutką Ani Batulescu, z tą tylko różnicą, że Ani w ogóle nie będzie próbowała się dalej uczyć i podczas porodów będzie krzyczała jak rude zwierzątko. Za to los bliźniaczek Kreutzer będzie trochę inny. Pani Aurelia doskonale znała ich ojca, inżyniera Stefana Kreutzera, przedstawiciela austriackiej firmy maszynowej „A. A. Wilhelm i Syn” i już teraz odgadywała, że przy takim despocie domowym siostry albo pozostaną niezamężne, albo uciekną z jakimiś naprędce wybranymi i przyjętymi narzeczonymi. Ale na to ostatnie bliźniaczki Kreutzer raczej nigdy się nie będą mogły zdecydować. Nie były skłonne do ślepego zakochania się i brakowało im odrobiny tej zuchwałości, jaką kiedyś tak hojnie była obdarowana Weronika Creanga. Nad małym parkiem zaczynało zmierzchać. Lisie Duc schowała rakiety do płóciennego pokrowca i dziewczęta skupiły się na okrągłej ławce pod platanem — jedna przy drugiej, jak ptaki na cembrowinie studni. Ich głosy wyraźnie dobiegały do otwartego okna, mówiły po francusku, był to obowiązujący język na pensji i pani Aurelia zmarszczyła brwi na dźwięk twardej wymowy bliźniaczek Kreutzer. Z najbardziej oddalonego kąta parku, wprost z czarnego obłoku platanów wyłoniła się wysoka dziewczęca sylwetka. Dyrektorka poznała ją natychmiast — tylko ona na całej pensji trzymała głowę tak dziwnie, jakby dopiero co powiedziała komuś „Nie!”, tylko ona poruszała się w ten sposób — z nieruchomo opuszczonymi rękami, jakby stale nosiła jakiś niewidoczny dla innych ładunek. Kati Horväth. Pani Aurelia Pädureanu nie lubiła tej dziewczyny. Nie lubiła jej, bo była jej porażką. Po raz pierwszy w ciągu dwudziestu lat dyrektorowania nie mogła przewidzieć przyszłego losu tej swojej uczennicy, mimo wszystkich starań, mimo że męczyła i siebie, i małą to surowym zaufaniem, to przesadną gotowością przyjaźni. Trwało to prawie przez cały rok. Kati Horväth uczyła się świetnie, na pensji nie było do tej pory zdolniejszej, ale i bardziej zamkniętej w sobie dziewczyny. Właśnie ta jej skrytość uchybiała dyrektorskiej dumie pani Padureanu, kazała jej czuć się ograbioną, pozbawioną swojego udziału w niezwykłym umyśle tej dziewczyny. Do dziś nikt z krewnych Kati Horväth nie przyjeżdżał na pensję. Z jej dokumentów pani Aurelia dowiedziała się tylko tego, że matka Kati dawno umarła, a jej ojciec jest nauczycielem w jednym z tych małych przygranicznych miasteczek, których rumuńsko-węgierskie nazwy samym swym brzmieniem budzą niepokój. Niczego więcej nie mogła się dowiedzieć nawet od opiekuna dziewczyny — starego profesora bukareszteńskiej Akademii Medycznej, który zeszłej jesieni przyprowadził ją na pensję. — Przyjmuję ją, ale robię to przede wszystkim dla pana — powiedziała mu wtedy pani Pädureanu. — Dziękuję pani — odparł profesor, miętosząc w garści koniec swojej białej brody. — Dziękuję pani bardzo... Jeśli mała Horväth jest rzeczywiście podobna do ojca, to mam nadzieję, że nigdy nie będzie pani żałowała swojej decyzji. Tak, wszystko było właśnie tak. Mimo swojego wieku dyrektorka miała niezawodną pamięć do wszelkich rozmów. Tak samo zapamiętała całą rozmowę z Kostasem Mavridisem o tej Bułgarce, która wciąż jeszcze się spóźniała... Dziewczęta pod platanem roześmiały się. Pani Pädureanu, zajęta własnymi myślami, nie zauważyła interesującego momentu, kiedy Lisie Duc bardzo udatnie naśladowała sposób chodzenia starej nauczycielki francuskiego. Nie uśmiechnąwszy się nawet Kati Horväth stała w milczeniu obok ławki, w półmroku jej wysoka figura wydawała się jeszcze zgrabniejsza. „Tak, dziewczynki rosną” — ze smutkiem westchnęła pani Pädureanu, lecz fiszbiny gorsetu natychmiast ograniczyły rozmiary jej westchnienia. Nad parkiem zadźwięczał dzwonek. Była pora kolacji. Dziewczęta skoczyły. W swoich długich do ziemi brązowych mundurkach przypominały sadzonki w szkółce: każda z inną przyszłością, ale na razie jednakowe. Pani Aurelia dopiła wystygłą kawę i zamknęła okno. Do drzwi ktoś zapukał. Dyrektorka pośpiesznie usiadła przy małym mahoniowym biurku, poprawiła koronkowy żabot i dopiero wtedy powiedziała: — Tak, proszę wejść... Powiedziała to po francusku. Weszła stara Jonica. Na każdej pensji i w każdym miejscu, gdzie przebywa razem więcej ludzi, musi się znaleźć taka kobieta. Prawie nikt się nie orientuje, na czym właściwie polega jej praca, często nie orientuje się w tym i sama dyrektorka, ale tak czy inaczej w całym ogromnym życiu pensji wypływa i pozostaje tyle nie dokończonych drobnych spraw, że — połączone razem — one właściwie stanowią codzienną pracę Jonicy. Ta wysoka, stara kobieta załatwia je wszystkie w milczeniu i z jednakową znajomością rzeczy: od zajęcia się nowymi zasłonami w korytarzu do kłótni z kupującym starzyznę Cyganem, który w zeszłą sobotę chciał wziąć miedziane kotły z piwnicy za bezczelnie niską cenę. Wszystko to należy do Jonicy, stanowi całe jej życie, w którym brak własnego szczęścia dawno stracił swoją pierwszą gorycz i przekształcił się w dawne wspomnienie niesprawiedliwości. — Co się stało, Jonica? — spytała dyrektorka. Jasne oczy starej kobiety kilkakrotnie zamrugały: — Ktoś do pani — powiedziała cicho. — Na dole czekają goście. Było to obowiązkiem portierki, ale pewnie Jonica zastąpiła ją na godzinę czy dwie, jak się działo nieraz w ciągu ostatnich lat. Pani Pädureanu nie lubiła podobnych przysług i nachmurzyła się. — Jakiś pan z córką, z Turcji — bojaźliwie uzupełniła służąca. Nareszcie! Bułgarka już jest. Burza nad posiwiałą głową Jonicy rozpierzchła się. — Przyprowadź ich tu zaraz. I przygotuj dwie kawy, nie, trzy... Pośpiech dyrektorki momentalnie zaraził i Jonicę. Zakręciła się, brązowa pensjonarska suknia — dostawała w prezencie po jednej na każde Boże Narodzenie, sama sobie wybierała z wybrakowanych — rozwiała się wokół jej chudych bioder. — A dla pani dyrektorki kawusia z cykorii, prawda? — spytała. Po godzinie szóstej wieczorem dyrektorka nie piła prawdziwej kawy i ten dowód pamięci Jonicy ostatecznie wygładził konflikt związany z nieobecnością portierki. Pani Aurelia poprawiła posiwiały kok, ułożyła jeszcze raz żabot i stanęła przed wielką mapą Europy, wiszącą nad jej biurkiem zamiast kilima. Poza ta była z góry obmyślona. Pani Pädureanu wiedziała, że mapa geograficzna jest najbardziej odpowiednim tłem dla dyrektorki, że nawet czytanie książki nie mogłoby jej dodać tyle rzeczowości i nadać tak wdzięcznej pozy, pełnej wieczornej zadumy i zarazem napomykającej o znajomości świata. Kupiec z Filibe powinien natychmiast zrozumieć, komu i na jakiej pensji pozostawia swoją córkę. Drzwi skrzypnęły. Jonica otworzyła je szerzej, potem odskoczyła na zewnątrz. Do gabinetu weszli Stefan Gerogłu i Elena. Kupiec już w ciągu pierwszej minuty zyskał aprobatę pani Pädureanu. Ucałował jej rękę z gestem niespodziewanie wytwornym jak na ten ciemny kraj, z którego przybywał, i opadł na fotel ze swojską prostotą człowieka, który wiele podróżował. Spodobało jej się i jego czyste, powściągliwie-kosztowne ubranie. W cieniu tego wspaniałego ojca dziewczyna wydawała się jakaś niepozorna. Jej szczupła figurka niemal roztapiała się w mroku. — W jakim języku będziemy rozmawiać, proszę pana? — uprzejmie zapytała dyrektorka po turecku. — W jakim pani sobie życzy — łagodnie powiedział Gerogłu. — Przyjaciel mój, Kostas Mavridis, często mi opowiadał, jak doskonale włada pani francuskim. Nie śmiem w pani obecności twierdzić, że znam ten język dobrze, ale sądzę, że będę mógł wszystko zrozumieć, jeśli będzie pani łaskawa mówić nieco wolniej. Kupiec z Filibe znał francuski! Pani Aurelia Padureanu była już całkowicie podbita. Kiedy Jonica przyniosła tacę z trzema filiżankami kawy, iei wejście przerwało tak ożywioną rozmowę, że stara kobieta z przestrachem pomyślała, czy gość nie jest przypadkiem jakimś dawnym przyjacielem pani dyrektorki, którego jej się nie udało na czas rozpoznać osłabłymi oczyma i którego zmusiła do długiego oczekiwania na dole w salonie. — Zapal świecznik, Jonica! — Wyrwał ją z zamyślenia głos pani Aurelii. Świecznik zapalano rzadko, tylko dla nadzwyczajnych gości, i ten fakt jeszcze bardziej zwiększył obawę służącej. Dopiero teraz, w obfitym żółtym świetle, pani Aurelia mogła przyjrzeć się twarzy swojej nowej uczennicy. — A na co panienka była chora? — spytała, poruszona bladością dziewczyny. Gerogłu i jego córka spojrzeli na siebie. — Przeziębiła się po drodze — cicho odparł ojciec. — I pewnie to zaziębienie było silne? Dziewczyna ze zmieszaniem schyliła głowę. — Ona jest bardzo delikatna, proszę pani — przepraszającym tonem powiedział Gerogłu. — Wszystko się na niej odbija nie tak jak na innych... Dyrektorka powściągliwie skinęła głową: zauważyła już tę cechę u swojej nowej uczennicy, ale pod nią wyczuwała jeszcze coś — niedojrzałego i nieukształtowanego, co pewnie najbliższe miesiące ujawnią do końca. Pani Aurelia Pädureanu znów zadzwoniła na Jonicę i poleciła jej poprosić madame Neagu, by przyszła na chwilę do gabinetu. — To nasza najlepsza wykładowczyni francuskiego — wyjaśniła dyrektorka, a fałdka pod brodą nadawała jej jeszcze więcej powagi i autorytetu. — Studiowała w Paryżu i każdego lata jeździ tam trochę pomieszkać. Mówiła mi, że chyba umrze, jeśli nie przejdzie przynajmniej raz w roku ulicą Rivoli i jeśli nie zaprenumeruje sobie „Illustration”. I wie pan co, trzy lata temu była osobiście obecna na otwarciu muzeum „Epinal”. Zasypany tyloma obcymi nazwami, Gerogłu ukrywał niewiedzę pod pełnym skupienia milczeniem, a Elena z roztargnieniem oglądała niezliczone pretensjonalne wazoniki, zapychające półki przeznaczone najwyraźniej na książki. Madame Neagu weszła niepostrzeżenie. Pewnie i po wejściu nikt by jej nie zauważył, gdyby nie gęsty aromat lawendy, który wypełnił gabinet bardziej namacalnie niż sama fizyczna obecność nauczycielki. Jej drobne suche ciało poruszało się bez najmniejszego hałasu i tak lekko, że płomienie świec nawet nie drgnęły, kiedy przeszła tuż obok nich. — Madame Neagu — powiedziała dyrektorka — mamy nową uczennicę. Niech Jonica jej wyda wszystko z magazynu, potem proszę ją zaprowadzić do pokoju dwadzieścia osiem. U Kati Horväth jest jedno łóżko wolne. Kati to najlepsza uczennica na pensji — uzupełniła zwracając się do Stefana Gerogłu. Dziewczyna wstała. Lekkie kroki nauczycielki wskazały jej drogę. — Potem proszę tu znów przyjść, moje dziecko — powiedziała dyrektorka. Gerogłu słuchał uważnie. Nie chciał opuścić ani sekundy tego nowego życia, w które wchodziła jego córka. Czuł się trochę podniecony, ale zadowolony, jak po transakcji, która przyniesie mu pewny zysk. Pensja podobała mu się i, nie wiadomo dlaczego, największym zaufaniem napełniała go mapa geograficzna, powieszona nad biurkiem. Właśnie teraz był odpowiedni moment do ustalenia taksy. Pani Aurelia raptownie się ożywiła, jej ręce zaczęły przerzucać papiery na stole i umiejętnie skierowała rozmowę na rosnącą drożyznę, na pokusy tego zmiennego świata, gdzie tak trudno człowiekowi wychować jedną tylko pannę, a co dopiero mówić o czterdziestu, bo tyle jest uczennic na pensji. Ale rozmowa, rozpoczęta z takim rozmachem, wkrótce zjechała na boczne tory, przekształciła się we wspomnienia o wspaniałym dawnym Bukareszcie, a wspomnienia rozmarzyły dyrektorkę i w końcu jej zamiar przepadł: taksa została ustalona według pierwotnego projektu. Po pół godzinie, kiedy Elena wróciła, Gerogłu z trudnością ukrył radosne zaskoczenie. Stała przed nim wysoka, jakby nagle wybujała dziewczyna, jej brązowy mundurek sprawiał wrażenie surowości i obiecywał życie, w którym jedną jedyną radością będzie tylko nauka. — Bardzo ci do twarzy w tej sukni, Eleno — wyrwało się Gerogłu. Pani Paduranu obserwowała ich z zadowoleniem. Pierwsze spotkanie rodziców z dopiero co przebranymi córkami zawsze wypadało tak pomyślnie. — Czy mógłbym także wejść na górę, żeby obejrzeć pokój? — spytał ostrożnie ojciec. Dyrektorka rozłożyła ręce: — Przykro mi, proszę pana, ale mężczyznom jest absolutnie wzbronione wchodzenie na górę. Naprawdę mi przykro... Gerogłu uśmiechnął się. Po raz pierwszy w życiu słyszał odmowę, która sprawiała mu tyle ulgi. Dyrektorka wytłumaczyła sobie jego uśmiech po swojemu: — Ależ proszę pana, wcale nie przesadzam. Jedynie doktor Vireu ma prawo wchodzić do pokojów dziewcząt i choć jest bardzo posunięty w latach, wszystkie jego wizyty odbywają się w mojej obecności... Kupiec powstał. Swój fez trzymał w ręce. — Proszę pani — powiedział — mam dwa bogactwa. Jedno z nich, mizerniejsze, jest w Filibe, drugie, najcenniejsze, pozostawiam pani... Pochylił się i gdy całował jej rękę, pani Padureanu poza ciepłem ust poczuła i bliski żar jego ciemnych oczu. — Proszę, niech pan będzie spokojny — powiedziała ze szczerym wzruszeniem. — A ty, moje dziecko, zejdź odprowadzić ojca... Elena i Stefan Gerogłu schodzili kamiennymi schodami w milczeniu. Po swoich ostatnich słowach, wypowiedzianych do dyrektorki, ale słyszanych i przez córkę, ojciec czuł się słabszy niż kiedykolwiek indziej i jakoś mniej pewny siebie. — Będziesz pisać, prawda, Eleno? — powiedział wreszcie. — Jeśli nie do mnie, to przynajmniej do mamy. Dziewczyna przytaknęła. Rozumiała: po wszystkim, co zaszło, ojciec czuł konieczność odbudowania swojej dumy. — A gdybyś potrzebowała pieniędzy albo rady, to idź do wujka Kostasa, wiesz, gdzie jest ich dom i jego sklep. Już się z nim umówiłem. On będzie twoim opiekunem, zapamiętaj to. No, Eleno... Stanęli naprzeciwko siebie, ich czarne jednakowe oczy spotkały się. — No, Eleno — cicho powtórzył ojciec. — I ucz się, córko, ucz się, jak możesz najwięcej. Czekaj, byłbym zapomniał... Gerogłu sięgnął do pasa i na jego dłoni zalśnił medalion. Miał ładnie zrobiony łańcuszek, tylko że tam, gdzie powinien być krzyż, wisiał podłużny złoty zrzynek. Był to ostatni kawałek złotej gruszki, która zmieniła życie terminatora spod Trojanu. — Co to jest, tatusiu? — spytała dziewczyna. — Talizman uporu i wytrwałości. Mnie pomógł dobrze. Teraz kolej, by pomógł tobie. Elena wyciągnęła rękę. Skórą dłoni Gerogłu natychmiast poczuł, jak zimne są palce jego córki. — Uważaj na siebie, Eleno — powiedział głucho. — A o tym, co po drodze... wcale nie myśl. No, żegnaj mi... Dziewczyna wolno poszła w górę schodami. Jej szczupłe kostki, widoczne spod brzeżka sukni, wzbudzały w sercu ojca nieznany żal. „Uważaj na siebie, Lenko...” — już sam do siebie powiedział Gerogłu. Dotychczas tylko raz nazwał córkę tym imieniem. W trzecim roku życia dziewczynka chorowała na ospę i którejś nocy, wstawszy, by się napić wody, pochylił się nad kołyską i napotkał jej otwarte znękane oczka... „Lenko — zawołał do niej wtedy — czemu nie śpisz, Lenko? Z okienka nad schodami pani Aurelia obserwowała ich pożegnanie od początku do końca. Wychyliła się nawet dość nieostrożnie, by obejrzeć medalion, który Gerogłu dał swej córce. „Ci ludzie zza Dunaju to przedziwne istoty — pomyślała, gdy obydwoje pożegnali się, nawet się nie pocałowawszy. — Najprzedniejszy tokaj w niepolewanej misie, jak mi Bóg miły...” Kupiec wielkimi krokami przeciął ulicę. Dopiero teraz pani Padureanu zauważyła, że przy przeciwległym chodniku czekała na niego dorożka. I czekała na niego przez cały ten czas... Takie marnotrawstwo sprawiło, że taksa wyznaczona za jego córkę wydała się jej jeszcze mniej rozsądna i śmiesznie niska. „Na tym jarmarcznym świecie człowiek cierpi czasami więcej przez swoją dobroć niż przez swoją głupotę” — gorzko pomyślała pani Pädureanu i ból w piersiach bezwzględnie jej przypomniał, że kobieta w gorsecie nie ma prawa do głębokich westchnień. Potem dyrektorka wolno wróciła do gabinetu. Mogła już przeciągnąć odkładaną aż do dziś linię: spis pensjonarek na rok szkolny 1875/1876 był gotowy. 7 Elenę obudziło wycie wiatru. W porannym zmroku pokoik wydawał się jeszcze ciaśniejszy i bardziej szary. Na przeciwległym łóżku Kati Horväth spała, jej rozrzucone jasne włosy pokryły całą poduszkę. Elena uniosła się na łokciu i przyjrzała się jej: twarz Węgierki była złagodzona snem, prawie przyjacielska, ale gdy tylko Kati otworzy oczy, ich zimny błękit wszystko zmieni — Elena odkryła to już dawno. Z początku myślała sobie, że to jej słaba francuszczyzna nie pozwala im się zbliżyć, ale proszę — nawet i teraz, po kilku pochwałach na lekcjach madame Neagu, mur między nimi pozostawał taki sam, a nawet więcej — każde możliwe pęknięcie w nim było natychmiast likwidowane milczeniem Kati. I córka Gerogłu wycofała się, nie wykorzystana gotowość przyjaźni przez kilkanaście dni kipiała i burzyła się w jej sercu, potem przekształciła się w poczucie krzywdy i pełnej, wszystko ogarniającej samotności. W ciągu tych miesięcy jedyną radością Eleny pozostała nauka. Uczyła się pilnie, niemal z chciwością, co powodowało, że Lisie Duc sypała ze swojej ostatniej ławki kpiny i dowcipne złośliwostki, przyjmowane z entuzjazmem przez inne uczennice, gdyż broniły one ich urażonej przez Bułgarkę ambicji i to, oczywiście, przeszkadzało Elenie w zaprzyjaźnieniu się z którąkolwiek z nich, podczas gdy orszak Lisie Duc zwiększył się znacznie. „Trakijka z tureckim paszportem” — tak ją nazwała kiedyś Lisie po kolejnej pochwale wykładowczyni francuskiego i choć większość pensjonarek nie zdała sobie w pełni sprawy ze złośliwego charakteru tego przezwiska, spodobało im się ono. Kati Horväth westchnęła przez sen, wymamrotała jakieś węgierskie słowo i przewróciła się. Jej włosy zwisły z brzegu łóżka miękką ciężką falą. Elena odwróciła wzrok, żeby jej nie zbudzić spojrzeniem. „Jednak to dobrze, że jestem w pokoju właśnie razem z nią — pomyślała. — Inaczej w niedzielę zostawałabym całkiem sama.” Według regulaminu pani Padureanu już w sobotę wieczór uczennice, których rodzice mieszkali w Bukareszcie, miały prawo iść do domów. Na pensji pozostawało tylko pięć czy sześć dziewcząt, Jonica nie zapalała lamp w korytarzu i cały budynek tonął w widmowej ciszy. Niedziela była najcięższym dniem dla Eleny, zakłócała rytm jej życia i kazała jej się czuć bardziej samotną niż kiedykolwiek... — Możesz iść z wizytą do swojego opiekuna, moje dziecko — mówiła jej nieraz dyrektorka. — Widzisz, Stella Mavridis wychodzi, mogłabyś jej towarzyszyć. — Dziękuję pani bardzo za pozwolenie — odpowiadała w takich razach Elena. — Ale chyba zostanę tu i będę pisać listy. W domu Mavridisa była jeden jedyny raz. I przyrzekła sobie nigdy więcej tam nie chodzić. Przywitano ją miło, drzwi otworzył sam kupiec, ubrany w śmieszne wełniane pantofle w zielone i niebieskie kwadraciki. W pokoju stół był nakryty, stała nawet butelka słodkiego wina, „odpowiedniego dla młodych panienek” — jak powiedział rozweselony gospodarz. Podczas obiadu rozmawiano po francusku i rozgrzany mastiką Kostas Mavridis poprawiał gdzieniegdzie wymowę swojej córki — bladej, wielkookiej Stelli, która żyła na pensji prawie niezauważalnie i usiłowała zasłonić wypryski na czole długą grzywką, co bardziej jej przeszkadzało w czytaniu niż wypełniało swoje kosmetyczne przeznaczenie. Kyrija Mavridis nie uczestniczyła w rozmowie. Nie znała francuskiego i zadowoliła się zaznaczeniem swojej obecności tylko przez dokładanie gołąbków na talerze i przeganianie greckim szeptem zaglądających do pokoju młodszych dzieci. Potem nagle jej pełna twarz skupiła się i kobieta coś powiedziała. — Słusznie! — uniósł ręce kupiec. — Słusznie, dość już tej francuszczyzny. Rozmawiajmy po grecku, żeby i kyrija Teofano mogła się włączyć. — Ja nie znam dobrze greckiego — powiedziała przepraszającym tonem Elena. — Co? Panna Gerogłu nie zna dobrze greckiego? — niemal krzyknął Mavridis, zaskoczony odwrócił się i przetłumaczył jej słowa żonie. Greczynka plasnęła dłońmi i z wyrzutem pokręciła głową. — To nic, ja będę tłumaczyć — próbowała pomóc Stella. — Oj, moja panno — z rozczarowaniem powiedział po francusku kupiec. — Jak to możliwe, żeby Bułgarka z Filibe nie znała dobrze naszego języka... Elena zgniotła w garści białą serwetkę. — Dlaczego, proszę pana — powiedziała, ledwie panując nad głosem — dlaczego według pana każdy Bułgar z Filibe powinien znać grecki? — Tatusiu, dolej jeszcze wina — szepnęła Stella, robiąc ostatni wysiłek, by uratować nieudany obiad. Kupiec skoczył. Jego siwa bródka trzęsła się. — Bardzo słabo zna pani historię, panienko — powiedział ochryple. — Gdyby nie siła greckiej patriarcha, to na bułgarskiej cerkwi już dawno sterczałby półksiężyc. — Może ma pan rację — drżącymi ustami odparła dziewczyna. — Greckie szkoły w naszym kraju bardzo pobieżnie zapoznają nas z historią Bułgarii. Ja na przykład musiałam przyjechać aż tu, do Bukaresztu, żeby z nieco bardziej obiektywnego podręcznika dowiedzieć się czegoś więcej o takim wielkim wydarzeniu w historii naszego narodu, jakim jest bitwa pod Kłokotnicą ... Kostas Mavridis powoli oparł się na krześle. Po raz pierwszy od wielu lat ktoś pozwalał sobie mu się sprzeciwić — i to nie z uporu czy podczas targowania się, lecz w trakcie głęboko przemyślanego sporu, który rozpalał w jego duszy dalekie bizantyjskie iskry i popychał go do walenia pięścią w stół. Ale powstrzymał się. Głupio było kłócić się z młodziutką dziewczyną, tym bardziej w sytuacji, gdy z ojcem tej dziewczyny wiązała go korzystna przyjaźń handlowa. I właśnie to powiedział: — Panno Gerogłu, z pani ojcem łączy mnie dawna przyjaźń handlowa. Byłoby mi bardzo łatwo zwyciężyć w tym sporze za pomocą zaledwie paru słów, ale niech moje dobrowolne ustępstwo będzie małym wyrazem najlepszych uczuć, jakie mam dla pani rodzica. Za jego zdrowie, panno Eleno! — I Mavridis uniósł kielich przesadnie uroczystym gestem. Ale mimo wszystko reszta wizyty przeszła apatycznie, Elena szybko się pożegnała i wyszła wcześniej, niż zamierzała. Kupiec i jego zmieszana córka odprowadzili ją aż do wyjścia, przy czym Kostas Mavridis raz jeszcze powtórzvł że młoda Gerogłu zawsze będzie miłym gościem w jego domu. Tego samego popołudnia napisał obszerny i uprzejmy list do Filibe. Zawiadamiał swojego przyjaciela, że ceny olejku różanego w Bukareszcie tej jesieni mają tendencję zwyżkową, pytał go o pogodę w Płowdiwie i o zdrowie wielce szanownej kyriji Melanie i dopiero na końcu w kilku krótkich zdaniach powściągliwie opisywał dzisiejszą wizytę Eleny. „Pańska córka, mój przyjacielu — napisał Grek — jak dotąd uczy się doskonale, słyszę, że nauczyciele na pensji ją chwalą. Szczególnie wybija się w historii, ale dzisiejsze młode pokolenie, drogi przyjacielu, jak widzę i po swojej własnej córce, nie jest podobne do nas, rośnie samodzielnie i oby Bóg skierował tę jego samodzielność na mądre i dobrze wytyczone tory.” A w tym samym czasie, kiedy Mavridis tworzył swój list, Elena wróciła na pustą pensję, poprosiła Jonicę o świecę i zamknęła się w czytelni na parterze. Nie miała ochoty spotykać nikogo, a najmniej zimnych niebieskich oczu Kati Horväth. Dopiero po kilku godzinach czytanie ją uspokoiło. Tak zakończyła się jej pierwsza wizyta w domu kupca-opiekuna. Teraz, w niedzielny ranek, Elena leżała w swoim zimnym łóżku i tylko od czasu do czasu zwracała się ku łóżku Węgierki. Nie chciało jej się czytać. Na dworze zaczęło padać, nie można więc było wyjść nawet do małego ogrodu przy pensji... — Dzień dobry — nieoczekiwanie odezwała się Kati. — Jak pani spała? To sztuczne pytanie i ten sposób zwracania się per „pani” drażniły Elenę już od rana. — Dziękuję, spałam dobrze — odparła ze ściśniętymi zębami. — A pani? — Doskonale. Co to, pada? — Pada. Do wieczora na pewno nie powiedzą sobie nic więcej. Kati wyskoczyła sprężyście z łóżka i — jak zwykle — w ciągu minuty czy dwóch zrobiła mnóstwo rzeczy naraz: wygładziła koc, wkładając jednocześnie pantofle, jedną rąką wylewała wodą z dzbanka do miednicy, a drugą upinała włosy, żeby jej nie przeszkadzały przy myciu. Myła się jak chłopak, opuszczała koszulę do pasa i pluskała się, a po jej porośniętych meszkiem plecach spływały krople. Od zimnej wody skóra jej się robiła napięta i gładka. Potem, gdy Węgierka zaplatała włosy przed lustrem, Elena obserwowała ją z daleka i wydawało jej się wtedy, że jest dostępna i bliska. „Co nam przeszkadza zostać przyjaciółkami? — pytała samą siebie Elena. — Co nam przeszkadza posiedzieć na dole w czytelni, a potem wyjść razem?” Ale tak było na początku, teraz w ogóle unikała patrzenia na poranną krzątaninę Kati. — Wychodzę — rozległ się głos Węgierki. Miała już na sobie pelerynę z mufką. — Wrócę dopiero na kolację. Elena wzruszyła lekko ramionami. Jej gest znaczył: wychodź sobie, czy mi to musisz mówić? A wróć wtedy, kiedy chcesz. Stukanie deszczu w blaszany parapet wzmogło się. Elena wstała. Chłodny złoty medalion opadł jej między piersi. Na dole w czytelni nie było nikogo. Z osmalonego otworu kominka wiało zimnem. Nie miała ochoty na czytanie ani na pisanie listów. Elena przycisnęła czoło do zroszonej szyby i popatrzała na dwór. Ulica była pusta. Od czasu do czasu przebiegała służąca z któregoś z okolicznych domów, nastawiając parasol przeciwko deszczowi i wirującym liściom. Wcześnie zaczynała się tu jesień. A w Płowdiwie na pewno było jeszcze ciepło, astry na dziedzińcu dopiero co rozkwitły, czerwone strąki papryki, które Cweta rozwieszała na sznurkach pod tylnym dachem, pewnie jeszcze wisiały grube i mięsiste, ledwie trochę obsuszone ód czubka. W te jesienne dni cały dom przesiąknięty był zapachem gorących konfitur. Kyrija Melanie, ogarnięta krótkim ożywieniem, to biegła do piwnicy po naczynia, to spuszczała sobie na paznokieć kropelkę którejś z konfitur, aby sprawdzić jej gęstość. Gdzie to wszystko zostało? Czy jeszcze kiedyś się powtórzy? Czy wróci wraz z żarem ognia pod osmolonym kotłem, ze smakiem złocistej piany, którą matka zbierała łyżką durszlakową z kipieli kawałków pigwy i kładła na talerzyk dla Eleny?... Dziewczyna jeszcze mocniej przycisnęła czoło do zimnej szyby. Straciła rachubę, jak długo tak stała, z odrętwienia wyrwało ją nieprzyjemne uczucie, że jest obserwowana. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się oficer w szykownym płaszczu. Jego skórzane rękawice lśniły na deszczu. Oficer skinął głową, nawet uniósł dwa palce ku czapce. Elena odskoczyła w głąb pokoju i szybko spuściła tiulową firankę. Teraz już mogła patrzeć nie będąc sama widzianą. Oficer postał na środku mokrego chodnika i ruszył, ale nie doszedłszy jeszcze do rogu ponownie zawrócił. Nie mógł być jej znajomym... Jedynym mężczyzną, jakiego Elena znała w Bukareszcie, był Kostas Mavridis. Przed budynkiem pensji oficer ponownie zwolnił kroku. „Boże, jaki nachalny” — niespokojnie pomyślała dziewczyna. Mężczyzna uniósł głowę i powtórzył swoje poprzednie pozdrowienie. Dopiero teraz Elena wszystko pojęła: oficer patrzał na kogoś innego i ten ktoś inny pewnie uśmiechał się do niego przez jedno z okien na piętrze. To odkrycie rozbawiło ją, choć głęboko na dnie duszy wywołało ono i nieoczekiwany maleńki ból. Oficer przeszedł, powolny krok zdradzał, że kogoś oczekuje. Elena wychyliła się, by zobaczyć, kim jest ta oczekiwana, i uśmiechnęła się. Zewnętrznymi schodami schodziła Ani Batulescu. Na jej pulchniutkim ciele wydęta peleryna przypominała ruchomy namiot tatarski. Elena nie zauważyła, kiedy deszcz ustał. Promień słońca, zmęczony przebijaniem obłoków, wpadł w mroczne powietrze czytelni i złociste napisy na grzbietach książek zalśniły. Dziewczyna przekrzywiła głowę i zaczęła je czytać. Najbliżej była półka z atlasami geograficznymi. Dalej szły półki z poezją starożytnej Grecji, za nimi — powieści francuskie, z których połowę już przeczytała na osobiste polecenie madame Neagu. Zabawa wciągnęła ją. Elena wstała i poszła wzdłuż długich rzędów, przesuwając palce po skórzanych grzbietach książek. Najwięcej było książek rumuńskich, były też angielskie i rosyjskie, grube niemieckie podręczniki geografii, austriackie nuty sterczące nad szeregami. Nie było tylko książki w języku bułgarskim... Dziewczyna jeszcze dwukrotnie przeszukała półki, przejrzała nawet najstarsze książki, na których okładkach napisy nie były widoczne. Z książek unosił się kurz, gdzieniegdzie spomiędzy kartek wysuwał się dawno uschnięty kwiat lub kartka, zapisana wyblakłym atramentem. Ale bułgarskiej książki nie było... Promień słońca zniknął. — Czego szukasz, panieneczko? Elena się odwróciła. Obok niej stała Jonica. — Potrzebny mi jeden podręcznik — powiedziała dziewczyna. — Czemuś mnie nie zawołała, żebym zapaliła w kominku? — Staruszka zakrzątnęła się. — Myślałam, że dzisiaj nikt tu nie został, dlatego nie paliłam. — Nie jest mi zimno, Jonica — spróbowała ją zatrzymać dziewczyna. Po chwili staruszka wróciła z naręczem drzewa. Konieczność zajęcia się kimś ożywiła ją. Ogień rozpalił się szybko, wypełniając czytelnię ciepłem i delikatnym zapachem wilgotnej dębiny. Przez kilka minut staruszka milczała, pochylona ku żelaznej kracie kominka. Czerwone refleksy igrały na jej twarzy, ale głębokie rowki zmarszczek pozostały ciemne. — Nie będę ci przeszkadzać, jak tu zostanę? — spytała nagle Jonica. — Zostań — odpowiedziała dziewczyna, rozumiała ją. Staruszka przysunęła jedno z krzeseł do ognia, wyciągnęła z kieszeni biały kłębek i druty zamigotały w jej rękach jak miniaturowe walczące z sobą kopie. — Co robisz? — zapytała dziewczyna. — Kołderkę. Córka mojej siostry z Braili spodziewa się dziecka. Ale ty sobie czytaj, nie patrz się na mnie, bo inaczej wyjdzie, że ci przeszkadzam. Elena sięgnęła nie patrząc, wyjęła pierwszą książkę, której dotknęły jej palce. I dopiero otworzywszy ją przeczytała tytuł: Pieśni o zmierzchu Wiktora Hugo. — Jeśli ci ciemno, to może przynieść świecę? — zapytała po chwili Jonica, ale dziewczyna nie odpowiedziała. Była teraz daleko, w świecie pełnym uczucia i tkliwości, dokąd głos starej kobiety nie mógł dotrzeć. Służąca nie śmiała więcej się odezwać, tylko od czasu do czasu podnosiła głowę i za każdym razem jej zaskoczone spojrzenie odkrywało, że drobna twarz Bułgarki staje się coraz bardziej nieznajoma i coraz piękniejsza. „Czy to od tej książki, na Boga, czy z jakichś czarów?” — pomyślała i byłaby się przeżegnała, gdyby jej ręce nie były zajęte robotą. Pora obiadu już dawno minęła, ogień zaczął przygasać, ale Jonica nie śmiała ani się odezwać, ani wyjść po drwa. Nie chciała przerywać oczarowania tej dziwnej dziewczyny, która każdej niedzieli zostawała taka samotna na pensji. W którymś momencie cisza zwróciła jej uwagę. Od dawna już powinna zostać odwrócona nowa strona, a tymczasem od strony stołu nie dobiegał żaden szelest. Jonica ostrożnie popatrzała w tym kierunku. Dziewczyna nie czytała. Objęła czoło dłonią i jej oczy utkwione były gdzieś nad szafą biblioteczną. Przy drzwiach wejściowych ktoś dźwięcznie uderzył kołatką. Elena drgnęła. Tylko chwila — i jej twarz zrobiła się dawna — śniada, z wystającymi kośćmi policzkowymi, które psuły cały jej owal. Czary skończyły się. Jonica schowała kłębek do kieszeni i wstała. — To pewnie terminator od malarza — powiedziała ze złością. — Przyszedł poprawić ramę, bo poprzednio malarze zostawili ślady palców. Jej gniew szukał winowajcy i wychodząc z czytelni Jonica przeklinała aż do drugiego pokolenia tych niewydarzonych bukareszteńskich rzemieślników, którzy nie robią tego, co do nich należy, od razu, tylko przysyłają chłopaków w niedzielę, żeby przeszkadzać ludziom w odpoczynku i w czytaniu. Oczywiście chłopak nie ponosił żadnej winy. Potem, kiedy obie kończyły swój spóźniony obiad w pustej jadalni, słychać było, jak w sąsiedniej klasie terminator pogwizduje i szoruje pędzlem po nieszczęsnej ramie. — Jak myślisz, może zaniosę mu coś do zjedzenia? — powiedziała nieoczekiwanie Jonica i jakby zapomniawszy o swoim gniewie wybrała najładniejszy kawałek wystygłego już mięsa, napełniła talerz po brzegi i wyszła. Elena odsunęła chleb. Nie chciało jej się jeść. Tuż przy jej łokciu koszyk z jabłkami promieniował smutnym jesiennym zapachem. Po chwili staruszka wróciła. Talerz był czysty, wytarty do dna kawałkiem chleba. — To dzieciak, żaden z niego terminator, tylko dzieciak — cicho powiedziała służąca. — Dawniej to byli terminatorzy. Znałam jednego... Geórge, Geórge Radu... pracował ciągle na najwyższych piętrach, bo inni się bali. Nie każdy ma tyle śmiałości. Ciągle mu to mówiłam: Geórge, czemu się przynajmniej nie przywiążesz? Mówił, że nie może. Że sznur mu przeszkadza, że go dusi... — Jonica pochyliła się do przodu, skuliła. Elena położyła rękę na jej ramieniu i poczuła, że mocne ciało kobiety drży od wewnętrznego płaczu. — Przestań, Jonica. — Co... przestań? Ja nie płaczę — szybko powiedziała staruszka. Jej oczy rzeczywiście były suche. — Każdej kobiecie Bóg przydzielił pół wiadra łez, ja swoje już wypłakałam. W jeden rok... i powiem ci, to płakałam, to widziałam włosy Geórge. Kiedy mnie wtedy zawołali, był już przykryty workiem, tylko włosy było widać, jeszcze popryskane wapnem. Nie uwierzyłabyś, że to włosy człowieka, co spadł z takiej wysokości. Czarne miał włosy, całkiem jak twoje. No, jedz! — ucięła nagle swoje wspomnienia Jonica. — Już ci widać dzisiaj będę cały dzień przeszkadzać. — Babciu Jonica — zawołał chłopak i jego młody głos rozszedł się po całym korytarzu. — Skończyłem. Już wychodzę. Staruszka podniosła się, wybrała trzy najładniejsze jabłka z koszyczka i spiesznie wyszła. Kati Horväth wróciła w ostatniej minucie przed zamknięciem bramy pensji. Elena poznała jej kroki z daleka i szybko otworzyła podręcznik francuskiego. W ten sposób zaoszczędzi sobie przynajmniej konieczności uśmiechania się. — Dobry wieczór — powiedziała Węgierka, zdejmując przy szafie śniegowce. W kosmyku nad jej ślicznym czołem błyszczały kropelki. — Dobry wieczór — odparła Elena. — Znowu pada? — Tak. Chyba będzie z tego śnieg. Nie powiedziały do siebie nic więcej. Kati rozebrała się, umyła z poranną zawziętością, choć w jej ruchach widać było zmęczenie. Elena przykręciła knot lampy i myślała, że współmieszkanka od dawna śpi, kiedy nieoczekiwanie dobiegł ją szept: — Panno Gerowicz, proszę się tak nie niepokoić, nowym uczennicom madame Neagu nigdy nie zadaje trudnych pytań z morfologii. — Dziękuję — powiedziała Elena. — Zaraz zgaszę lampę, jeśli pani przeszkadza. — Nie chodziło mi o to, panno Gerowicz. Ale Elena pochyliła się już nad zielonym abażurem i ponieważ chciała zgasić płomyk od razu, dmuchnęła tak mocno, że w ustach na długo pozostał jej nieprzyjemny smak spalenizny. Kawał, wymyślony przez Lisie Duc, okazał się rzeczywiście beznadziejny. Wymyśliła go już podczas lekcji historii, a na przerwie, otoczona zachwyconym gronem swoich wielbicielek, zrobiła wszystko to, co potem pani Padureanu określiła słowami: „starannie przygotowane okrucieństwo”. Nowina znana była już od rana. Dzisiaj madame Neagu miała połączyć obie swoje lekcje, bo o wpół do dwunastej musiała iść tłumaczyć podczas spotkania w Akademii Medycznej, gdzie gościł jakiś znany lekarz-ortopeda z Paryża. Oczywiście były to szczegóły, ale stara nauczycielka opowiadała je każdemu, trochę podniecona i ze wstydliwym poczuciem dumy z powodu wagi tego zadania, które ją oczekiwało i które tak wymownie podkreślało wartość jej znajomości języka francuskiego. Specjalnie z tej okazji włożyła suknię z wiśniowego aksamitu, której wzruszająco staromodny krój wywołał w pokoju nauczycielskim wspomnienia, a w paczce Lisie Duc — śmiechy. Farba, którą chłopak pomalował wczoraj ramę okna., jeszcze nie wyschła. Madame Neagu dyktując lubiła opierać się plecami o kwietnik. Między tymi dwoma faktami. złośliwa wyobraźnia mogłaby odkryć związek. I wyobraźnia Lisie Duc odkryła go. Otoczona swoimi przyjaciółkami i rozpalona ich zachwytem, zebrała na palec kilka dużych kropel farby olejnej i umieściła je na kwietniku — dokładnie w tym miejscu, gdzie nauczycielka opierała się podczas lekcji. — Boże, ale ona się przecież ubrudzi — głupio zdziwiła się niższa z bliźniaczek Kreutzer, jakby Lisie Duc nie robiła tego w takim właśnie celu. Umieściła farbę artystycznie: cztery kropki z boków i jedna pośrodku, jak woskowe pieczęcie koperty. Przez ten czas Kati Horväth, Eleny i kilku innych pensjonarek nie było w klasie. Gdy wróciły, paczka Lisie, podejrzanie cicha i spragniona wiedzy, kartkowała podręczniki w swoich ławkach. Madame Neagu weszła do klasy uroczyście. Może zresztą była skrępowana. Aksamit jest tkaniną dla dobrze zbudowanych kobiet, a drobne ciało nauczycielki nie miało jak go zbudzić, nie umiało go ułożyć w te wspaniałe lśniące fałdy, bez których aksamit pozostaje nieprawdziwy i martwy. — Dzień dobry, panienki — powiedziała. — Połączymy dziś obie lekcje, bo do Akademii Medycznej przyjechał gość z Paryża i poproszono mnie, bym tłumaczyła podczas spotkania. Z tej okazji postanowiłam dziś nie odpytywać. Czemu tak postanowiła? Dlatego, że się śpieszyła, czy dlatego, że była szczęśliwa? Nauczycielka nie powiedziała tego wyraźnie, a dziewczęta były jeszcze za młode, by zastanawiać się nad takimi rzeczami. Lisie Duc mogła być zadowolona. Wszystko poszło według z góry przewidzianej kolejności: najpierw nauczycielka przeczytała wiersz Pierre de Ronsarda — do analizy morfologicznej wybierała zawsze przykłady z poezji — potem poleciła dziewczętom otworzyć zeszyty, by im go podyktować, i ruszyła ku kwietnikowi. Lisie Duc aż się uniosła z napięcia, Elenę zdziwił jej niepokój, a gdy madame Neagu oparła plecy o kwietnik, w szarych oczach Lisie zapłonął triumf. Dyktowanie skończyło się. Nauczycielka zamknęła książkę i powoli podeszła do tablicy. Plamy odbiły się na jej ramionach: cztery z boków i jedna w środku, jak woskowe pieczęcie na kopercie. Klasa zaszumiała. Lisie Duc parsknęła. Nauczycielka nic nie rozumiała. Odwróciła głowę, by poprosić o ciszę, i ze spojrzeń pensjonarek domyśliła się, że coś jest nie w porządku. — Co się stało? — zapytała niepewnie. Kati Horväth skoczyła z ławki. Pod czystą skórą jej twarzy nie było ani kropli krwi. — Kto to zrobił? — prawie krzyknęła. Klasa milczała. Lisie udawała, że pisze. Nauczycielka instynktownie uniosła rękę do pleców. Jej palce dotknęły najniższej plamy i ubrudziły się. Przez kilka chwil madame Neagu ze zdziwieniem patrzała na pobrudzone palce, potem nagle rozpłakała się i wybiegła z klasy. — A teraz powiecie, kto to zrobił? — ostrym szeptem powtórzyła Kati Horväth. Wśród dziewcząt zapanowało poruszenie. Niektóre już żałowały swojego udziału, ale surowe spojrzenie Lisie powstrzymało ich wyrzuty sumienia. — Pewnie to był przypadek — odezwała się Ani Batulescu. — Wczoraj byli tu malarze. Elena wstała. Jej usta drżały. — To niemożliwe — powiedziała. — Ja tu wczoraj byłem, chłopak malował tylko zewnętrzną ramę okna. — I ładny był ten chłopak? — zjadliwie rzuciła Lisie Duc. Bliźniaczki Kreutzer roześmiały się. Ich śmiech wywołał tę właśnie iskrę, której brakowało w gniewie Eleny. — Nie widziałam tego chłopca, panno Duc — powiedziała głuchym głosem. — Ale za to doskonale zauważyłam, jak pani przed chwilą niepokoiła się, czy madame Neagu podejdzie do kwietnika. — Co pani chce przez to powiedzieć? — Czyżbym nie została zrozumiana? Obie stały naprzeciwko siebie. Lisie była wysoka i wydawała się jeszcze wyższa dzięki dużemu kokowi, ale drobniutka Bułgarka tak się wyprężyła, że ich spojrzenia spotkały się prawie na tym samym poziomie. — Przykro mi — uśmiechnęła się Lisie Duc — ale pani francuszczyzna jest tak niedoskonała, że naprawdę nie mogę zrozumieć pani myśli. Policzki Eleny zapłonęły. Ten chytry i nieoczekiwany cios ze zdradzieckim dźwiękiem wytrącał jej broń z ręki. W tym momencie usłyszała głos Kati Horväth. Węgierka wybiegła ze swojej ławki i teraz stała tuż koło niej. — Panno Duc — wyraźnie powiedziała Kati — to, co powiedziała ta Bułgarka, było absolutnie prawidłowe pod względem zarówno składni, jak i treści. Lisie pochyliła się, jakby w jej wytrenowanych grą w tenis mięśniach dojrzewał skok. — O jakiej Bułgarce pani mówi? — powiedziała wolno. — Nie znam tu na pensji nikogo tej narodowości. A może mówi pani o tej Trakijce z tureckim paszportem? W skroniach Eleny gwałtownie zaczęła pulsować krew, jej gorące uderzenia odebrały dziewczynie słuch i pozostała tak, nie słysząc stłumionego chichotu klasy, nie rozumiejąc słów Kati Horväth, która, zacisnąwszy swoje małe pięści, następowała na Lisie Duc, następowała i następowała, aż zmusiła ją, by oparła się plecami o tablicę. Była to jej najokrutniejsza lekcja historii. W przyszłości Elena Gerowicz niejednokrotnie miała odczuwać gorzki los córki zniewolonego narodu, ale dziś zdarzyło jej się to po raz pierwszy... I nie był to ból, lecz jakieś długotrwałe beznadziejne cierpienie, trochę podobne do tego, jakie jej sprawiła śmierć sokoła w porannym niebie nad górami. Tylko że wtedy żal jej było przede wszystkim ptaka, jej smutek był dziecinny i czysty jak strumień, a od dzisiejszego dnia miał on w niej się burzyć jak wielka i mętna rzeka, spieniona obrazą i gniewem. Ktoś dotknął jej ramienia. Elena ocknęła się. Obok niej stała Kati Horväth. Chłód zniknął w jej dużych niebieskich oczach. — Chcesz wyjść ze mną na korytarz? — spytała cicho i Elena pozwoliła silnej ręce Węgierki poprowadzić się do drzwi. Lisie Duc dogoniła je przy wyjściu. W dołkach na jej policzkach lśnił pot. — A pani kim jest właściwie, panno Horväth? — krzyknęła. — Rumunką czy Węgierką? Czarnogórką czy koniec końców — Bułgarką? Kati spojrzała jej prosto w oczy: — Moje poglądy pozwalają mi uważać się za taką, za jaką zapragnę, podczas gdy pani może być tylko tym, kim pani jest, panno Duc. — Chce pani powiedzieć, że moim poglądom brak szerokości? — Nie, głębi, panno Duc — spokojnie powiedziała Węgierka i wyprowadziła Elenę z klasy. Tak się zaczęła ich przyjaźń. Wiadomość o niej już tego samego tygodnia rozeszła się po całej pensji i usłyszawszy ją dyrektorka mimo woli nachmurzyła się. Od tej pory dziewcząt, których losy wydawały jej się niejasne, miało być dwie. Szkoda, że ta Bułgarka nie związała się z jakąś inną. Według pani Padureanu przyjaźń z taką dziwaczką jak Kati Horväth mogła jej przynieść więcej komplikacji i kłopotów niż spokoju i ciepła. Ale właśnie w tej ostatniej obawie pani Aurelia pomyliła się. W ciągu niecałego miesiąca Bułgarka całkiem się przeobraziła. Jej oczy nie unikały już spojrzenia rozmówcy, a ruchy straciły poprzednią bojaźliwość. Wyzwolona z niej, Elena jakby nagle się wyciągnęła i — co było najdziwniejsze — kilkakrotnie ją słyszano śmiejącą się. — Zauważyłyście, że kiedy się śmieje, to wygląda lepiej? — pierwsza odkryła podczas lekcji geografii Ani Batulescu. — Typowa cecha przedstawicieli zniewolonych narodów — wyniośle wytłumaczyła Lisie Duc. Zmieniła się i Kati. Nie tak bardzo, ale z jej twarzy znikł wyraz surowego napięcia, zdradzający zawsze ludzi, którzy pozostają w długiej przymusowej samotności. Pani Pädureanu zaczęła się niepokoić. Taka przyjaźń nigdy nie istniała na jej pensji, dlatego zaczęła doszukiwać się u jej źródeł czegoś niestosownego: może jakiś kontakt z chłopcami z miasta, może potajemne nocne ucieczki, rodzące wspólnictwo. Poleciła portierce wzmóc czujność, a Jonica została obciążona męczącym obowiązkiem sprawdzania około dwunastej w nocy, czy dziewczęta są w swoim pokoju. — Były — oznajmiała rankiem, wzburzona tym policyjnym poleceniem. — Bułgarka leżała, a ta druga siedziała przy lampie i coś głośno czytała. — Co czytała? — Nie wiem, chyba coś po węgiersku. Potem Kati Horväth spytała, po com przyszła. — I co odpowiedziałaś? — Jak zawsze, powiedziałam, że przyszłam dolać nafty do lampy — powiedziała ponuro Jonica — ale proszę, niech pani na Boga już mi nie każe tam chodzić. I spać nocą nie mogę, i wstyd mi przed tymi panienkami. — Dobrze — powiedziała pani Pädureanu. — Nie chodź tam więcej. I mówisz, że czytają po węgiersku? Cóż to znowu, pytam, kiedy jedna z nich nie zna ani słowa w tym języku? Czytały wiersze Petofiego. Właściwie czytała tylko Kati — to spacerując po pokoju, to odmierzając rytm miękkimi uderzeniami w stół. Po każdej zwrotce przerywała, by ją przetłumaczyć, i Elena, pochłonięta do tej pory tylko rytmem wiersza, nagle uświadamiała sobie żarliwy sens tego, co słyszała. To było niewyrażalne przeżycie: nieznane węgierskie słowa przez minutę czy dwie miały w jej świadomości brzmienie pustej pochwy miecza, potem ostrze przetłumaczonej zwrotki wsuwało się w tę pochwę, wypełniało ją, rozpryskując naokoło iskry i krople krwi. — Boże — szeptała Elena — skoro i nasz naród przeżywa to samo, czy i on stworzy takiego poetę? Kati, a wiesz, że i myśmy mieli bułgarskich carów? — Oparłszy brodę na pięści opowiedziała jej o bitwie pod Kłokotnicą. Tej nocy nie czytały wierszy. Kati dostała list od ojca, zielona koperta leżała na jej piersi i dziewczyna milczała, zapatrzona w drewniany sufit. — Kochasz swojego ojca? — nieoczekiwanie spytała Węgierka. Takiego pytania Elena sobie nigdy nie zadawała. Spróbowała przypomnieć sobie znajomą twarz o ciemnych brwiach i posiwiałych wąsach, znaleźć w pamięci coś dobrego i ciepłego, co by jej pozwoliło powiedzieć „Tak”, ale nie zdołała. — Nie wiem... — odpowiedziała w końcu. — Mój ojciec to szczególny człowiek. — I to ci przeszkadza go kochać? — Nie wiem. Powiedziałam ci przecież, to szczególny człowiek. — Jeśli w jakimś ojcu nie ma nic, ale to absolutnie nic szczególnego, to za co go można kochać? Elena nie odpowiedziała. Już nieraz te nocne rozmowy rzucały ją na nieprzeczuwalne dotychczas głębie i choć czuła, że wyostrzają one jej umysł, trochę się ich bała. — A ja kocham mojego ojca — raptownie powiedziała Kati Horväth. — Kocham go właśnie dlatego, że to najszczególniejszy człowiek, jakiego spotkałam. On znał samego Petofiego, rozumiesz, co to znaczy? Po wierszach, które rozpalały jej duszę, Bułgarka doskonale rozumiała, co to znaczy. — I w tysiąc osiemset czterdziestym ósmym roku szedł obok niego — w zamyśleniu mówiła Kati. ...A potem, kiedy rewolucja upadla, Andras Horväth opuścił Budapeszt z walizką książek, tak jak stał. Nie uciekał, mężczyźni z rodu Horväthow nigdy i od niczego nie uciekali, po prostu nie mógł dłużej zostać w tym mieście, w którym nie miał już ani przyjaciół, ani pracy. — A gdzie pracował wtedy twój ojciec? — spytała Elena. — Byl nauczycielem historii — odparła Węgierka. — Ale po przegranej rewolucji uczciwi nauczyciele historii stają się niebezpieczni... Nie uważasz, że tak jest? I nauczyciel Andras Horväth zamiast zmienić zawód wolał wyjechać. Zatrzymał się w pewnym rumuńskim miasteczku nad samą granicą. Naumyślnie je wybrał, żeby móc z górnych okien swojego domu widzieć Węgry. — I rzeczywiście je widać — cicho powtórzyła Kati. — Nawet czasami słyszeliśmy dzwoneczki owiec. A zresztą połowa ludzi w mieście to Węgrzy. — I ty się tam urodziłaś? — Tak... Ale my wrócimy! Były to na pewno słowa nauczyciela Andrasa Horvätha i Kati wypowiedziała je twardo — pewnie w ten sam sposób, w jaki wypowiadano je przy niej. Elena zadrżała, podciągnęła koc aż do ust. Już nie słuchała. W tym momencie przed jej oczyma spadał ustrzelony sokół i znowu usłyszała głos swojego ojca: „Masallah, onbasi efendi. Wyborną masz rękę, ma§allah.” A sokół wciąż spadał i spadał, nie mogąc dotrzeć do zielonych wierzchołków lasu. — Czemu nic nie mówisz? — spytała Węgierka. ...Sokół przekręcił się ostatni raz i zniknął wśród sosen. — Kati, ja nie kocham swojego ojca — powoli powiedziała Elena. Węgierka podniosła się na łóżku i długo na nią patrzała, ale nie powiedziała nic. W ciągu następnych dni nawet tak postronna osoba jak Jonica mogła zauważyć, że z Elena Gerowicz dzieje się coś niezwykłego. Kilkakrotnie próbowała zasięgnąć języka u Kati Horväth, ale ta milczała lub odpowiadała na pytania W tak nieokreślony sposób, że stara służąca obraziła się a potem postanowiła odczekać jeszcze trochę i wreszcie iść wprost do pani Pädureanu. Ale dyrektorka już sama zauważyła zmianę w swojej uczennicy. Ciemne podkówki pod oczyma dziewczyny, jak i nagłe opuszczenie się w nauce wytłumaczyła sobie po swojemu — Elena Gerowicz na pewno była zakochana, i to zakochana głęboko i nieszczęśliwie w jakimś fatalnym mężczyźnie, który nie pragnie jej miłości albo może nawet w ogóle jej nie podejrzewa. Zachwycona własną przenikliwością, pani Aurelia obmyślała już rozmowę z dziewczyną, gdy raptem sobie przypomniała, że od kilku miesięcy Elena nie wychodziła w niedzielę do miasta i że nie otrzymała żadnej poczty poza trzema listami od ojca. Nie, tu nie było mowy o miłości. Dyrektorka straciła głowę, poczuła, że wplątała się w coś nieznanego i skomplikowanego, wobec czego dawne szaleństwa Weroniki Creanga przypominały wesolutki haft czerwonymi nićmi. „A co, jeśli ta mała się rozchorowała?” — pomyślała z trwogą pani Pädureanu. Bała się nawet najmniejszej choroby na pensji. Męczyła ją nie tyle konieczność płacenia doktorowi Vireu, ile złośliwe wyrazy współczucia, jakimi koledzy z konkurencji zasypywali ją potem przez całe tygodnie, i to w najmniej odpowiednich do podobnych rozmów miejscach. Właściwie obawy pani Aurelii były w pewnym sensie całkowicie uzasadnione. Elena chorowała... Po cichych latach w Płowdiwie, kiedy świat wydawał jej się pełen równowagi i jasny, teraz, w ciągu zaledwie kilku miesięcy spędzonych na pensji, musiała przeżyć naraz to wszystko, co ukrywały przed nią ściany ojcowskiego domu i greckiej szkoły. Musiała usłyszeć słowa Kostasa Mavridisa i Lisie Duc, aby odkryć prawdę o sobie; usłyszeć słowa Kati, aby odkryć prawdę o swoim ojcu. A potem, podczas bezsennych nocy, te tak różnorodne nowe prawdy powoli i męcząco pulsowały w jej sercu, aż wreszcie zlały się, przekształciły się w wielki i nieprzerwanie narastający ból. Elena Gerowicz chorowała na Bułgarię. Wspomnienie tamtej jesiennej podróży z Płowdiwu do przystani nikopolskiej coraz częściej odżywało w jej pamięci i wreszcie oczyściło się do takiej fizycznej jasności, że Elena nosiła je w sobie jak jakąś drugą połowę swojego życia, jak niezbędne, drogie cierpienie. Najczęściej myślała o tym chłopcu. Widziała go wciąż tak jak wtedy — między strzelbami konwojentów. Jego jasne włosy były ciemne od zlepiającej je krwi, pstre koguty wisiały u jego ramienia ze splecionymi szyjami, a ocalałe oko patrzyło na nią. Patrzyło na nią z takim gniewnym blaskiem, że Elena drżała, ale nie przestawała o nim myśleć. Wiedziała już, że na razie tylko tam, tylko w tym ocalałym chłopięcym oku kryje się jedna z tych odpowiedzi, których szuka jej dusza. Druga odpowiedź przyszła całkiem nieoczekiwanie. Podpowiedziała ją jej Kati Horväth. Była niedziela. Poprzedniego dnia pani Pädureanu wezwała Węgierkę do swojego gabinetu i po długiej rozmowie, która jej niczego nie wyjaśniła, poprosiła, prawie rozkazała, aby, cokolwiek się będzie działo, Kati zaprowadziła w niedzielę rano swoją przyjaciółkę na spacer, przynajmniej do parku Cismigiu. — Mój Boże, czyżby pani, panno Horväth, nie widziała, że ona przeżywa coś strasznego? — powiedziała dyrektorka. — Czy według pani przyjaźń polega jedynie na czytaniu wierszy? Obie dziewczyny szły skrajem alei, wprost po cienkiej warstwie śniegu. Przed nimi przeszedł w ten sam sposób jakiś mężczyzna w ogromnych śniegowcach i Kati próbowała naśladować jego kroki, przeskakując od jednego śladu do drugiego. Długie palto przeszkadzało jej i podwinęła je niemal do pasa. Dotarłszy do końca alei odwróciła się, Elena pozostała daleko i szła powoli — obca jej śmiechowi, z twarzą wtuloną w futrzany kołnierz, podobna do starej kobiety, która pozostawiła w domu mnóstwo ważniejszych spraw, aby wyprowadzić wnuczka do parku. Kati przerwała swoją zabawę i z poczuciem winy pośpieszyła z powrotem. Obok nich przeszła aleją niemiecka bona. Jej twarz była zarumieniona od mrozu i ta mleczna różowość promieniała zadowoleniem, sytym śniadaniem z gorącą kawą i bułeczkami. W rękach trzymała ogromny zwój szali, tylko obłoczek pary nad nimi wskazywał, że gdzieś w głębi wełnianego kokona oddycha żywa istota. — Chciałabyś mieć dziecko? — zapytała raptem Kati. Elena popatrzała na nią, nie odpowiadając. I jej ciemne źrenice były tak pełne czegoś innego, że Węgierka nie śmiała powtórzyć pytania. Bona przeszła. Naokoło unosił się jeszcze aromat kawy, kiedy naprzeciwko pojawiło się w alei dwóch mężczyzn. W lecie park pełen był takich panów, ale teraz, wśród gładkiej bieli śniegu, ich czarne palta wydawały się jakoś nie na miejscu. Mężczyźni nawet nie spojrzeli na pensjonarki. Mówił tylko jeden z nich — wyższy, i to mówił z takim gniewem, że para wydobywała się nieprzerwaną strugą z jego ust i od czasu do czasu zasłaniała jego dużą ciemną brodę. Węgierka wsunęła jej rękę pod łokieć i całą dłonią poczuła, że przyjaciółka jest gotowa rzucić się ku nim. — Znasz ich? — spytała, gdy mężczyźni je minęli. — Nie — drżącymi ustami odpowiedziała dziewczyna. — Ale oni mówili po bułgarsku. Mówili o jakiejś gazecie. — To ty nie wiedziałaś, że w Bukareszcie jest pełno Bułgarów? — ze szczerym zdziwieniem powiedziała Kati. — Oni mówili o gazecie bułgarskiej, która jest tutaj drukowana! — bez tchu powtórzyła Elena. — Rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Węgierka spojrzała jej w oczy i skinęła głową. Jeśli ktoś szuka ulicy w nieznajomym mieście, popyta się i znajdzie ją; jeśli szuka zagubionego przyjaciela, w końcu przetnie jego drogę i go spotka. A co ma zrobić dziewczyna, która samiutka szuka w Bukareszcie gazety? Bułgarskiej gazety, o której nie wie nic poza tym, że istnieje. Pani Padureanu była zadowolona. Jej próba ze spacerem w parku Cismigiu powiodła się. Przez kilka kolejnych sobót Elena Gerowicz pierwsza prosiła o pozwolenie na wolną niedzielę. — Z wizytą do opiekuna? — nie zapominała jednak spytać za każdym razem dyrektorka. — Nie, proszę pani, pospaceruję po parku. — Ale proszę unikać bocznych alei, dobrze? — Oczywiście, pani dyrektorko, ja zawsze spaceruję tylko po głównej alei. Elena nie kłamała... Stary dozorca parku zapamiętał już tę drobniutką dziewczynę w pensjonarskim palcie. Zjawiała się co niedziela dokładnie o jedenastej, przechodziła kilkanaście razy po głównej alei i tak się rozglądała naokoło, że doświadczone oko dozorcy wyglądało pojawienia się mężczyzny. Ale ten nigdy nie przyszedł i dozorca na swój użytek nazwał go łajdakiem. Młodym łajdakiem, który co niedziela każe dziewczynie marznąć w ośnieżonym parku. A Elena Gerowicz czekała na Bułgarów. Wracała na pensję przemarznięta i zrezygnowana. Za każdym razem zaklinała się, że więcej nie pójdzie do parku. — A czemu nie spytasz Jonicy? — powiedziała któregoś wieczora Kati Horväth. — Ona przecież świetnie zna całe miasto. Dotychczas proszono starą służącą o mnóstwo dziwnych rzeczy, ale prośba bułgarskiej pensjonarki była najbardziej niezwykła ze wszystkich. — Adres bułgarskiej gazety? — powtórzyła ze zdziwieniem. — Skąd, na Boga, mam znać ten adres? Ale skoro ci jest potrzebny, to się dowiem. Przez kilka dni Jonica milczała i spotykając na korytarzu pytające spojrzenie dziewczyny odpowiadała bezradnym wzruszeniem ramion. W piątek, Elena miała nigdy nie zapomnieć tego dnia, służąca już z daleka kiwała głową. Karteczka była mała, złożona we czworo i oblepiona kryształkami cukru z kieszeni Jonicy. Elena ścisnęła ją w garści, uśmiechnęła się. I tak jak wtedy — tamtego jesiennego popołudnia w czytelni — stara służąca nagle odkryła, że dziewczyna zrobiła się ładna. Przeczytała karteczkę pod ławką. W tym momencie madame Neagu dyktowała zwrotkę wiersza Pierre de Ronsarda i ponieważ obie rzeczy docierały do jej świadomości jednocześnie, Elena Gerowicz do końca życia miała łączyć wspomnienie cichego głosu nauczycielki ze wspomnieniem jednej z najpiękniejszych godzin swojej młodości. Na karteczce było napisane: „«Zname», bułgarska gazeta, ulica Calarasi, tam gdzie jest bukareszteńska szkoła bułgarska.” Szkoła też!... Podała karteczkę Kati. Węgierka nie mogła zrozumieć sensu obcych słów, ale dotyk gorących palców Eleny wytłumaczył jej wszystko. — A czy sobie wyobrażasz — szybko zaszeptała Kati — czy sobie wyobrażasz w poniedziałek egzemplarz waszej gazety na ławce Lisie Duc? Madame Neagu zapomniała, że dyktuje zwrotkę do rozbioru logicznego i przeczytała cały wiersz do końca. 8 List Kostasa Mavridisa przyszedł w złym dniu. Tego samego ranka, zacisnąwszy usta i drżąc z gniewu, Gerogłu odliczył do spoconej garści pokojowca dwadzieścia lirów dla nie istniejącego miutefiszina Sali Ismeta. Pokojowiec był inny, nie jak poprzedni — rozmowny i trochę zmieszany swoją rolą; ten był rosłym, ciemnym mężczyzną, którego drwiące oczy czyniły obrazę podwójną. — No dobrze, ale czyżby ten wasz Ismet aga ze wszystkich kupców znał tylko mnie? — spytał Gerogłu, przygotowując pieniądze. Turek nie odpowiedział. Wieczorem, mimo surowego niepisanego prawa kupieckiego, Gerogłu zamknął sklep wcześniej niż zwykle. Czuł się stary i zmęczony, wrogi temu bezsensownemu światu, w którym ostatnim i jedynym sensem był dla niego nie otwarty dzisiejszy list Greka. Miał mu on powiedzieć o Elenie... Naumyślnie nie otworzył go już w sklepie. Chciał, wrócić do domu, kazać Cwecie przynieść gorącej kawy i potem, sam jeden w cichym pokoju, przeczytać go powoli i z rozkoszą, oderwawszy się od trosk i kłopotów dzisiejszego dnia. List Kostasa Mavridisa nie przyniósł mu tego, na co czekał. Jak zawsze, Grek rozpoczynał swoimi wiecznymi pytaniami o zdrowie i pogodę w Filibe. Gerogłu ze znudzeniem przeskoczył te wiersze. Szukał imienia córki i długie wywody Greka drażniły go. Wreszcie je znalazł. „Twoja urocza córka, miły Przyjacielu — pisał tym samym napuszonym stylem Grek — można powiedzieć, jest najlepszą uczennicą na całej pensji. Pani dyrektorka chwali ją i poprosiła mnie, bym Ci przekazał jej osobiste pozdrowienia. Ale jako przyjaciel i ojciec chcę Ci powiedzieć jeszcze coś. Nie jest to niepokojące, ale musisz to wiedzieć i Ty, skoro wiem o tym ja, nie będący niczym więcej niż tylko skromnym opiekunem panny Eleny...” Gerogłu wstał z minderu i zaczął czytać chodząc, nie zdawał sobie sprawy, że zatacza zamknięte kręgi wokół zapalonego piecyka. „Kilkanaście dni temu, drogi Przyjacielu — pisał dalej Mavridis — córka Twoja przyniosła do klasy gazetę. Bułgarską gazetę «Zname», jedno z tych piśmideł, które bułgarscy włóczędzy w Bukareszcie pozwalają sobie drukować dzięki cierpliwej wielkoduszności rządu rumuńskiego. Nie zdziwię się, jeśli nie jest Ci znany tytuł tej gazety, byłoby to nie dowodem niewiedzy, lecz honorem dla takiego szanownego i wspaniałego kupca jak Ty. W związku ze wspomnianym wypadkiem zostałem poproszony do pani dyrektorki i choć z nią rozmawiałem inaczej, Tobie mogę się teraz przyznać, że w pełni podzielam jej obawy, czy przypadkiem w związku z tymi gazetami córka Twoja nie dostanie się do złego i zepsutego środowiska bułgarskich włóczęgów.” Gerogłu sięgnął po wystygłą kawę i wypił łyk, nie czując smaku. Jego palce drżały, trudno mu było czytać podskakujący list. Ale Ty się nie kłopocz, miły Przyjacielu — próbował go pocieszyć Grek. — Zostaw wszystko mnie i pani Padureanu. Myślę jednak, że.konieczne byłoby, abyś napisał trochę ostrzejszy list do panny Eleny. Pisząc go nie zapomnij wspomnieć i o tym, że o jej niedzielnych spotkaniach ze studentem bułgarskim Nikołą Mitowskim wiadomo już dyrektorce, a także i Tobie.” Gerogłu potknął się, o mało nie przewrócił piecyka. Co też się działo w tym nieszczęsnym dniu? Czy nie było dla niego uspokojenia i światła? Przez dwie godziny Gerogłu leżał skulony na wąskim minderze. Piecyk gasł, w pokoju zaczęło się robić zimno. Do dziś, gdy otrzymywał list z Bukaresztu, nigdy nie czytał go żonie przed wieczorem, a często dopiero następnego ranka wspominał o nim w przelocie, jakby nie mogło to mieć żadnego specjalnego znaczenia dla życia kyriji Melanie. — Był list. Elena jest zdrowa. Uczy się. Bywał już uspokojony przeczytanym listem i nie umiał sobie wyobrazić, jak bardzo mało znaczy tych siedem słów dla stęsknionego serca matki. Lecz dziś, po raz pierwszy, odkąd zaczęły przychodzić bukareszteńskie listy, Gerogłu ścisnął w garści pomiętą kopertę i ruszył do żoninego pokoju. Kyrija Melanie haftowała. Widząc nagłe wejście męża i kopertę w jego ręce, zadrżała. Tamburek potoczył się z jej kolan, opisał powolną spiralę na czerwonym dywanie i wreszcie miejscem upadku wyznaczył jej środek. — Przyszedł list od Mavridisa — głucho powiedział Gerogłu. Przeczytał jej cały list. Sylabizował wolno, bo nigdy nie czytał głośno, i od czasu do czasu szukał oczu żony, aby podzielić się z nią ciężarem własnego niepokoju. Od dawna nie byli tak blisko obok siebie, od dawna kyrija Melanie nie widziała męża z odkrytą głową i gdyby nie myśl o czym innym, mogłaby zauważyć, jak bardzo posiwiały jego włosy. — Tyle — westchnął Gerogłu i złożył zapisane kartki. — Co na to powiesz? Pytał o radę! Po raz pierwszy chciał od niej rady. Czyżby to wszystko było tak straszne i poplątane, że jego umysł nie może sam sobie z tym poradzić? — Nie wiem — odparła bojaźliwie. — Jak ty postanowisz... — W jej głosie słychać było płacz. — A ty nie umiesz trochę pomyśleć?! — ze złością wykrzyknął Gerogłu. Jego zdziwienie było spóźnione — to jakby kamień pytał, czemu nie rośnie pod nim trawa. Wrócił do swojego pokoju oślepiony gniewem. Piecyk już całkiem zgasł, ale Gerogłu nie poczuł zimna. Bolała go głowa i jak zwykle w takich chwilach stara blizna za uchem ścierpła i odezwała się własnym pulsem, odmiennym od pulsu całego jego ciała. — Podły dzień — powtórzył sam do siebie Gerogłu — podłe życie. Podły świat. Później, kiedy atak gniewu trochę przycichł, stanął przy oknie i wyjrzał na dwór. Zaczęło padać. Naprzeciwko, przy bramie doktora Stojkowicza, dwa spóźnione wozy z mokrymi burkami czekały na swoją kolejkę. Po stopniach szybko zszedł młody mężczyzna w czarnym surducie. Gerogłu poznał go: to był syn doktora. Kilka miesięcy temu wrócił z Wiednia z dyplomem lekarskim i na Trójwzgórzu krążyły uparte słuchy, że ojciec szykował się odstąpić mu klientelę. I jak niegdyś, przed weselem Gerogłu — tylko że teraz jeszcze chciwiej i ciekawiej — galeryjki oczekiwały wyboru młodego lekarza. Zresztą wobec tego nieuchronnego wydarzenia nie pozostał obojętny nawet sam Gerogłu. Już pierwszego ranka, widząc, jak młody człowiek w białym fartuchu wita na progu chorych, pomyślał sobie, że właśnie taki człowiek byłby godny Eleny, a i ona byłaby go godna po swojej bukareszteńskiej edukacji. Nawet później tak przywykł do tej nadziei, że zaczął się przyglądać dziewczętom z okolicznych domów i odkrywać ich wady z coraz złośliwszą radością, jakby bronił czegoś od dawna obiecanego Elenie. Tę właśnie swoją nadzieję tracił teraz Gerogłu i ból sprawiony jej upadkiem uprzytomnił mu, jak głęboko zakorzeniła się ona w jego sercu. Czuł potrzebę mówienia, pragnął zapytać kogoś głośno: Kimże jest ten bukareszteński student Mitowski? Skąd się wziął i na kogo się uczy? I czyim jest synem ten, który poważył się zatrzymać oczy na jego córce? Gerogłu zawołał Cwetę, żeby dolała nafty do lampy, rzucił jej, że nie zejdzie na kolację, i zamknął się. Miał pisać list. W tej ciężkiej godzinie tylko list do Mavridisa mógł być mu przyjacielem i pocieszyć go. Pisał długo, kiedy zapieczętował kopertę, na dworze już nie padało. Mokre gałęzie winorośli błyszczały pod oknem jak krata. Topiący się czerwony wosk wypełnił pokój dymem, ale Gerogłu nie otworzył okna. Przyzwyczaił się do tego zapachu, lubił go. Był to aromat jego wieloletniego kupieckiego życia. W tym roku wiosna przyszła do Płowdiwu wcześniej niż kiedykolwiek. Już na drugi ranek po deszczu niebo rozchmurzyło się, potem cały tydzień był słoneczny i zanim się ktoś zorientował, czy zima naprawdę już sobie poszła, czy tylko się przyczaiła — drzewa pokryły się pąkami, ich pnie nabrzmiały od soku, a nowe pędy, które po raz pierwszy miały wydać owoce, zrobiły się tak przejrzyście liliowe, że ptaki bały się na nich siadać. Gerogłu odesłał powóz i poszedł do pracy piechotą. Choć nie wypadało, by go tak oglądali, odpiął najwyższy guzik koszuli i pozwolił lekkiemu wiosennemu powietrzu wśliznąć się pod kołnierz, owionąć całą pierś, aż do granicy bogato sfałdowanego pasa. Był dzień targowy, a na uliczce kotlarzy, zwykle ciasnej od ludzi, dziś prawie nie widać było kupujących. Gerogłu nie pamiętał dobrze kalendarza, pomyślał, że może jest jakieś kościelne święto, ale uświadomił sobie, że w takim razie i sklepiki byłyby zamknięte. Przed sklepikiem Stanimakaliji trzech pasterzy, których kożuchy sięgały bruku uliczki, wybierało dzwonki. Gerogłu zwolnił kroku i przypatrywał się im. Najstarszy chwytał dzwonek w dwa palce, poruszał nim tuż przy uchu, potem odsuwał go, na ile mu starczało ręki, i wreszcie albo go rzucał do nastawionego fartucha Stanimakaliji — to zdarzało się częściej, albo podawał starszemu z pozostałych dwóch, który z kolei powtarzał cały dopiero co zakończony koncert. Trzeci gołowąsy chłopak z wypłowiałymi rzęsami widać nie miał jeszcze prawa uczestniczyć w wyborze, ale za to trzymał torbę z wybranymi dzwonkami. Z górnego końca rynku nadchodził wysoki chłop w szarawej guni. Szedł wolno, z palcami wetkniętymi za fałdy pasa, ale mimo wszystko w jego ruchach Gerogłu już z daleka dojrzał jakiś niepokój. Uliczka była pusta i nim się minęli, zdążył mu się dobrze przyjrzeć. Chłop był szczupły, jakby zrobiony tylko z kości i mocno naprężonych żył, a jego drobna twarz kolorem prawie zlewała się z ogromnym ciemnym kołpakiem. Tu i ówdzie chłop zatrzymywał się przed jakimś sklepikiem, zaglądał do środka przez szybę i nie wchodząc szedł dalej — wciąż tak samo wolno i z rękami za pasem. „Ten człowiek nie jest czysty — pomyślał Gerogłu, gdy się do niego całkiem zbliżył i chłop zatrzymał na nim przez chwilę swoje czarne ruchliwe oczy. — Ten człowiek coś knuje...” Po pół godzinie znów go zobaczył przez okno swojego sklepiku: chłop pewnie dotarł do końca uliczki i teraz wracał. Przeszedł o krok od szyby, jego szybkie spojrzenie wśliznęło się do środka, obmacał nim półki jak dłonią. Po kilku minutach nieznajomy znów się pojawił. Był jeszcze śmielszy — nawet przysłonił szybę jedną ręką, bo druga wciąż tak samo podejrzanie ginęła w fałdach pasa. Ostrożnie, uważając, by tamten nie zauważył z zewnątrz jego przygotowań, Gerogłu zamknął na klucz kasę stojącą za nim, potem wysunął najwyższą szufladę w ladzie: rewolwer był na miejscu — naładowany i gotowy do strzaku. Ułożył go rękojeścią ku sobie, tak aby od razu móc go chwycić. O strzelbie, która wisiała za nim, nawet nie pomyślał. Pokryta kurzem, od dawna przestała ona być dla niego prawdziwą bronią i nie widział w niej niczego poza błyszczącą ozdobą ściany. Chłop przeszedł, ale Gerogłu był pewien, że nie odszedł daleko, że stoi gdzieś na chodniku i czeka odpowiedniego momentu do skoku. Może teraz właśnie był moment, by podbiec ku drzwiom i zatarasować je od wewnątrz lub wyjść na ulicę i rozejrzeć się za jakimś zaptią. Zastanawiając się, jak postąpić, Gerogłu zbyt zwłóczył: drzwi otwarły się i nieznajomy wpadł do jego sklepiku tak szybko, jakby go gonili. — Dzień dobry — głucho powiedział kupiec, dotykając łokciem brzegu wysuniętej szuflady. — Co sprzedajesz? — spytał chłop nie odpowiadając na pozdrowienie. Jego głos był głęboki, silny i widać było, że przycisza go z trudem. — Olejek różany. Tego właśnie szukasz? — powiedział Gerogłu. — Nie — odparł chłop, jego oczy błyszczały jak w gorączce i choć kupiec starał się w nie zajrzeć, nie zdołał, bo mężczyzna bez przerwy patrzał gdzieś wysoko nad jego głową. — Tb idź gdzie indziej — ostrożnie odezwał się Gerogłu. — Ja handluję olejkiem różanym. Innego towaru nie mam, sam przecież widzisz. — Masz — powiedział chłop. „Pewnie myśli o pieniądzach” — pomyślał Gerogłu, przygotował się, by wpuścić rękę w otwartą szufladę, i aby odciągnąć uwagę nieznajomego, całkiem spokojnie powiedział: — Skąd jesteś? Nie widziałem cię tu, na rynku. — Z Peruszticy — powiedział obojętnie chłop, wciąż mając spojrzenie utkwione nad jego głową. — Sprzedasz mi ją? — szepnął nagle. Dopiero teraz Gerogłu zdał sobie sprawę, że przez cały czas ten człowiek wpatrywał się w zawieszoną na ścianie strzelbę. W swoim czasie niejednokrotnie zadawano mu takie pytanie i za każdym razem odpowiadał uprzejmym i twardym „Nie!”. Ale teraz słowa chłopa brzmiały tak zaskakująco po przeżytym strachu, że Gerogłu westchnął i roześmiał się. Uspokojony jego uśmiechem chłop z Peruszticy zrobił krok do przodu: — Ile za nią chcesz? — To nie na sprzedaż, człowieku — przyjacielskim tonem powiedział Gerogłu. — Trzymam ją tutaj jako talizman. A i nie najlepsza to strzelba. Trudno z niej trafić do celu. Chłop szybko na niego spojrzał swoimi błyszczącymi oczyma. — Po co mnie okłamujesz? Sam przecież widzę, że jest nowiusieńka. Za ile mi ją sprzedasz? — Powiedz najpierw, na co ci ona? — niby żartem powiedział kupiec. — Na wesele — ostrym szeptem odparł chłop. — Będę żenił syna. — To na dobrą rzecz ci ona potrzebna — powiedział Gerogłu — ale nie mogę ci pomóc. Strzelby sprzedają w innym sklepiku, czemu tam nie pójdziesz? — Byłem. Skończyły się. W głosie chłopa brzmiała rozpacz. „Ojciec” — pomyślał sobie Gerogłu i zrozumiał go. Poruszony jego smutkiem podniósł się, zdjął zakurzoną strzelbę i wytarłszy perłową kolbę wolno położył ją na ladzie. — Masz, obejrzyj ją dobrze, żebyś potem nie mówił, żem cię oszukał. Kiedy chłop z Peruszticy sięgnął do broni, ręce mu drżały. — Będę ci to pamiętał, póki żyję — powiedział zdławionym głosem. — Będę cię błogosławił i ja, i mój syn. Po chwili, nacieszywszy się strzelbą, sięgnął za pazuchę, rozejrzał się naokoło i dopiero wtedy wyciągnął skuloną dłoń. W sklepiku rozjaśniło się, jakby ktoś nieoczekiwanie zapalił lampę. Na czarnej dłoni chłopa leżała gruba bransoleta z czystego kutego złota. Jeśli człowiek zajmował się kiedyś skupowaniem złota, nawet choćby od tego minęło wiele lat, nawet choćby sto razy zabierał się potem do nowych zajęć, tamta trucizna pozostaje w nim na zawsze. Żyje gdzieś w jego ciele, skulona i przyczajona, i czeka minuty, w której przyjdzie jej zatriumfować. — Piękna bransoleta — powiedział Gerogłu — i warta wiele więcej niż ta strzelba. Czemu nie zachowasz jej dla synowej? — Był to ostatni jego opór przeciwko tamtej zimnej truciźnie, która za chwilę miała nad nim zapanować. — Dla synowej mam inną, jeszcze piękniejszą — odparł niedbale chłop z Peruszticy. — Bierz ją, nie chcę reszty. Tak to i ty mnie zapamiętasz. Gerogłu wyciągnął dłoń. Ręce obu mężczyzn drżały. Potem chłop złapał strzelbę, prawie się na nią rzucił, wsunął ją pod fałdy szarawej guni i zniknął. Kupiec długo stał przy ladzie, oszołomiony tym, co się stało i przede wszystkim nagłym zimnem, które ogarnęło jego serce. Zdołał się uspokoić dopiero w kilka godzin później i dopiero wtedy sięgnął po bransoletę, żeby ją dokładnie obejrzeć. Leżała w szufladzie obok rewolweru i przy czarnych grubych konturach broni wydała mu się jeszcze delikatniejsza i kruchsza, niczym drobna dziewczyneczka obok ponurego narzeczonego-rozbójnika. Takiej subtelnej roboty nigdy dotychczas nie widział: trzy róże — z których jedna była całkiem rozwinięta, tak że widoczne były gniazda jej pręcików, obok niej druga — rozkwitła do połowy, i ostatnia — pączek, spiczasty i zamknięty jak migdał. I, co było najdziwniejsze, cała ta opowieść o ludzkim życiu nie była spawana ze skręconego drutu, lecz wyciągnięta z grubej masy złotej obręczy — wyrwana z niej za pomocą rozżarzonych szczypiec i niezliczonych uderzeń uważnych młoteczków, których miękkie ślady widoczne były na wszystkich trzech różach i czyniły je jeszcze żywszymi, gotowymi odbić w niewidocznym zwierciadle każdy promień, jaki na nie padnie. „Co za dar, co za ręce!” — z zachwytem pomyślał Gerogłu i odwrócił bransoletkę, by zobaczyć, czy nie ma z jej wewnętrznej strony jakiegoś znaku, jakiegoś słowa, pozostawionego przez mistrza-złotnika. Od wewnątrz bransoleta była czysta i gładka, wypolerowana ciepłą skórą nieznanych kobiet, które ją nosiły. „Nie jest na pewno perska ani też rzymska — wpatrywał się dalej kupiec. — I egipska też nie może być. Tamtejsza robota jest ciężka. Boże drogi, nie jest chyba bojarska?” — zapytał sam siebie nie podejrzewając nawet, że dotknął prawdy. Postępek chłopa z Peruszticy wydawał mu się niemal szaleńczy, bo czy człowiek o zdrowym umyśle mógłby zamienić tak piękną rzecz na głupią strzelbę z perłową kolbą? Niby że syna żeni... No i cóż z tego! Gerogłu poruszył ustami i cicho się roześmiał. Wyobraził sobie, jak w dniu wesela Eleny wyciągnie tę samą bransoletę i na oczach wszystkich włoży ją na smagły przegub swojej córki. Myśl jego tutaj się przerwała, dalej nie mogła iść, nie zderzając się z nazwiskiem tego nieznanego Nikoły Mitowskiego, a właśnie dziś Gerogłu nie chciał się niczym denerwować, nie chciał zaciemniać domysłami tak pięknie rozpoczętego poranka. A jednak czemu wciąż nie nadchodził list od Mavridisa? Na ulicy zatrzymał się powóz. Gerogłu dostrzegł przez szybę znajomą wygoloną twarz i podniósł się. Zanim gość wszedł do sklepu, zdołał kolanem przymknąć szufladę. Bransoleta potoczyła się pewnie aż do rewolweru, bo długo jeszcze z szuflady rozlegał się miękki stłumiony dźwięk. — Dzień dobry — głośno pozdrowił przybyły i zaraz spojrzał na ścianę. — Gdzie podziałeś strzelbę? — Zdjąłem ją — nieokreślenie powiedział Gerogłu. — Widać już od drzwi. Gerogłu podniósł głowę: na ścianie pozostała długa jasna plama, powtarzająca kontur sprzedanej strzelby. — Powieszę inną — powiedział. Miał w domu starą, kto wie skąd pochodzącą strzelbę, która jeśli nawet nie ozdobi sklepu, to przynajmniej zakryje brzydki jasny ślad. Przyniósł ją już następnego ranka. Była zardzewiała, zamek miała na wpół rozbity, ale za to, w odróżnieniu od tamtej, perłowej, strzelano z niej wiele i nosiła wszystkie cechy prawdziwej męskiej broni. Na jej drewnianej, podziurawionej przez korniki kolbie ktoś wyciął, jedną nad drugą osiem kresek. Czy był to żołnierski kalendarz, czy też krwawy rachunek, tego Gerogłu nie wiedział, ale naumyślnie powiesił strzelbę tak, żeby były one widoczne. Pod wieczór, kiedy kupiec szykował się do wyjścia, drzwi cichutko skrzypnęły. W pierwszej chwili pomyślał, że to wczorajszy klient z Peruszticy, który przyszedł zwrócić nieużyteczną strzelbę — tak wielkie było podobieństwo między nim i nowym przybyszem. — Dobry wieczór — pozdrowił go chłop i po jego głosie Gerogłu poznał, że się pomylił. — Mój brat kupił u ciebie wczoraj strzelbę. — A, to twój brat? — uśmiechnął się kupiec. — Toteż patrzę, żeście do siebie podobni, nawet na początku wziąłem cię za niego. — Sprzedaj jakąś i mnie — idąc dalej tylko za swoją myślą mówił chłop. — Co ci mam sprzedać? — Strzelbę.. Przy tych słowach oczy chłopa zogromniały, wypełniły się jaskrawym drżącym światłem, jakby patrzały na pożar. Gerogłu skoczył ze stołka: — Czemuż mnie okłamujecie, ludzie! Cóż wy takiego knujecie i jeszcze mnie do tego mieszacie? Tamten wczoraj miał wesele wyprawiać, dzisiaj drugi... i też syna żeni! — Tego ci nie powiedziałem — przerwał mu chłop. Jego wzrok odkrył wiszącą na ścianie strzelbę i nie odrywał się od niej. — Mowy nie ma! — odgadł jego zamiar kupiec. — Ja strzelb nie sprzedaję. Masz specjalny sklepik, tam pytaj. — Pytałem. Nigdzie nie ma. Chłop zrobił krok do przodu, sięgnął do pasa i bez słowa położył na ladzie całą garść pieniędzy. Kupiec przeliczył je kącikiem oka — nie było ich mało. — Posłuchaj, człowieku — odezwał się już życzliwiej. — To nie jest strzelba, tylko śmieć. Na co ci ona? Czarne brwi mieszkańca Peruszticy poruszyły się. Jego wielka ręka winogradnika prześliznęła się znowu po ladzie i gdy się cofnęła, obok kupki pieniędzy błyszczał złoty napoleon. Była to piękna, ciężka moneta, która zmusiła kupca do przełknięcia śliny. Zimna trucizna znów podchodziła mu do serca i zagłuszała wszystko, prócz jednego tylko nowego cieniutkiego strachu. — Dam ci ją — powiedział zdławionym głosem. — Ale coś w tym wszystkim jest nie w porządku... Chłop porwał strzelbę z jego rąk i wepchnął ją gdzieś z tyłu pod kożuch, nawet jej nie obejrzał. Potem roześmiał się: — Wcale tak nie jest. — Nie wiem, czy jest, czy nie, ale kiedy się władza dowie, to i ja przepadnę razem z wami. — Skąd się ma dowiedzieć? — pochmurnie spytał chłop. — Na pewno ani ode mnie, ani od ciebie. Gerogłu pochylił głowę na ramię. Ze słów chłopa powiało na niego grozą. — Straszysz mnie? — Nie, ale musisz wiedzieć, że i ty jesteś już wplątany. — Mnie w to nie mieszajcie! — sucho rzekł Gerogłu. — Ja jestem kupiec. Płacą mi — sprzedaję. — Ano niby tak — uśmiechnął się krzywo chłop. — A co będziecie robić z tymi strzelbami, o to nie pytam i to mnie nie interesuje. — Spytaj, mogę ci powiedzieć. — Nie interesuje mnie — opryskliwie powiedział Gerogłu. — Ja jestem kupiec. Chłop spróbował się pochylić, ale schowana strzelba przeszkadzała mu: — A innych strzelb nie masz? — powiedział szeptem. Gerogłu milczał. Gorący oddech chłopa z Peruszticy zalewał mu całą twarz. — Tylko zaufanych ludzi będę do ciebie przysyłał, a ty sam widzisz, jak płacimy... Napoleon leżał na zielonym suknie lady — okrągły i jasny jak odbicie słońca. — Dobrze — powiedział wreszcie kupiec. — Znajdę wam broń. Od tego dnia zaczęło się drugie skupowanie złota w życiu Stefana Gerogłu. Najpierw postanowił sprzedać jeszcze kilka strzelb i przestać, bał się, a i handel zniszczonymi strzelbami i myśliwskimi dwururkami z początku wydawał mu się nieuczciwy, potem kilkakroć bezradnie odkładał swoją decyzję, usprawiedliwiając się, że dał słowo temu chłopu z Peruszticy, choć i sam rozumiał, że robi coś, co nigdy nie zostanie mu przebaczone. Nie wiedział już, kogo bardziej się boi — władzy czy nagłego oprzytomnienia któregoś z tych chłopów, którzy wchodzili do jego sklepu jak pijani, porywali strzelby i oczy napełniały im się łzami wdzięczności. Jeden chłopak nawet pochylił się i pocałował go w rękę. Ten pocałunek aż do północy palił mu skórę, musiał zanurzyć rękę w stos złota, by ochłodło jego piekące piętno. Czego nie było w tym stosie: kolczyki i krzyżyki, talary z dziurką na sznurek i złote naszyjniki od ślubnych strojów, które przy najmniejszym dotknięciu rozbrzmiewały radosnym weselnym dzwonieniem. Jedyną srebrną rzeczą był pierścionek zaręczynowy. Dał mu go ten chłopak, który go pocałował w rękę — nie miał czym dopłacić. W ciągu niecałego miesiąca Gerogłu wychudł, jego twarz wyschła i poszarzała, nabierając niezdrowego odcienia ziemi w doniczkach, a ponieważ sypiał płytko i źle, oczy zapadły mu się pod kościstym sklepieniem czoła. W nocy kyrija Melanie słuchała jego niespokojnych kroków w sąsiednim pokoju, a czasami dochodziło do niej i ciche dzwonienie, jakby za ścianą jej mąż wymachiwał lejcami. Stefan Gerogłu grzebał w stosie złota... Grzebał w nim obydwiema rękami, leciutkie ukłucia kantów i brzegów napełniały jego serce dziką, pełną zapamiętania rozkoszą. Jedyną rzeczą, która trochę oderwała go od gorączki tych dni, był list od Mavridisa. Grek pisał, że wszystko jest w porządku, że Elena przestała się spotykać z tym chłopcem, który zresztą, jak się okazało, pochodził z Tyrnowa. On, Mavridis, zasięgnął o nim języka i zdołał się dowiedzieć, że Nikoła Mitowski przed przyjazdem do Bukaresztu spędził dwa lata w Moskiewskiej Szkole Oficerskiej. „Oficer... to nie najgorzej — pomyślał z roztargnieniem Gerogłu. — Oficer to człowiek państwowy.” Od kilku dni do sklepu zaczęli przychodzić i chłopi z Bataku. Słowo dane tamtemu z Peruszticy traciło już moc, potrzebne mu było nowe usprawiedliwienie i Gerogłu je znalazł: „Przecież nie zarabiam dla siebie. Zarabiam dla Eleny. Bóg mi jest świadkiem!” — tak sobie powtarzał niezliczoną ilość razy w ciągu dnia, bo kiedy człowiek oszukał wielu ludzi wielkim i ciężkim kłamstwem, potrzebne mu jest inne, mniejsze, którym może oszukać samego siebie, aby móc żyć. „Dla Eleny robię to wszystko. Na znak krzyża mogę przysiąc” — szeptał nocami, ale nie śmiał się przeżegnać. Dziwne rzeczy działy się tej wiosny w mieście. Zaczynając od tego, że sama wiosna przyszła wcześniej niż zwykle, życie w Płowdiwie wydawało się niezwykłe, wypełnione jakimś wewnętrznym napięciem jak ogromny mechanizm zegarowy na chwilę przed dwunastą, kiedy dzwon wreszcie musi uderzyć, bo inaczej wszystkie sprężyny i kółka odpadną i rozlecą się. Cena zboża nagle podskoczyła, zamarła na tydzień na jakiejś nieprawdopodobnej wysokości i potem znowu pobiegła w górę, niespokojna jak strzałka barometru, wskazującego rychłą burzę. Turcy chodzili nachmurzeni, oficerowie regularnych wojsk tureckich idąc ulicą pozwalali szablom wlec się po bruku. Przed zakładem fotograficznym Kawry od świtu do późnego wieczora kłębili się ludzie. Przychodzili z okolicznych wsi z dziećmi i starymi, zdejmowali się na dużych formatach — całe rodziny — nieruchomi i przyciśnięci jeden do drugiego, jak przed bliskim nieuchronnym rozstaniem. W kawiarni pod Dżumają Turcy szeptali z zebranymi w koło głowami, fezy przeszkadzały im i zsuwali je aż na wygolone karki, a gdy wchodził tam Bułgar, przez chmurę tytoniowego dymu strzelały na niego wrogie spojrzenia. Na rynku trudno było o sól i mydło, a prochu zabrakło nawet dla myśliwych, choć, jak wiadomo, fabryczka we wsi Sotir pracowała okrągłą dobę. „Dla kogo? — pytali gniewnie Turcy w kawiarni. — Czy nasza władza jest ślepa, że daje giaurom proch?.” „Ten proch jest pewnie zepsuty, nasza władza wie, co robić” — domyślał się jakiś chytrzejszy Turek, trafiając w samą prawdę. Takie to rzeczy działy się owej niezwykłej wiosny w Filibe takie rozmowy prowadzono, ale Stefan Gerogłu ani nie widział, ani nie słyszał. Sprzedawał strzelby... Stare, nieużyteczne strzelby, w których tylko kolba mogłaby służyć jako broń, i to w rękach mocnego mężczyzny, przyzwyczajonego do posługiwania się kijem. Ale pijani podnieceniem chłopi z Peruszticy i Bataku kupowali je. Porywali je po prostu z jego rąk i oczy napełniały im się wdzięcznością. Złoty stos rósł. Od tygodnia Gerogłu obmyślał wielkie i ostatnie uderzenie. Postanowił, że po nim zrezygnuje już ze wszystkiego, zamknie sklepik i odda się tylko cichemu i spokojnemu oczekiwaniu Eleny. W głębi duszy nie był pewny, że zrobi właśnie tak, ale przynajmniej na razie podobna decyzja była mu niezbędna — jako obietnica odpoczynku i częściowo jako usprawiedliwienie surowej nieczystej łapczywości, z jaką obmyślał nową transakcję. Ostatnio coraz trudniej było o starą broń. Ci sami zaprzyjaźnieni właściciele magazynów, którzy przedtem ofiarowywali mu stare strzelby prawie za darmo i wierzyli, że kupuje je na przetopienie, teraz zaczęli patrzeć na niego z nieufnością, a co bojaźliwsi wprost mu odmawiali, podczas gdy zuchwalsi, wyczuwszy sprzyjający wiatr, woleli sami zabrać się do handlu. Zaopatrywanie się w broń tym sposobem było już niebezpieczne. Poza tym do sklepu dwukrotnie przychodził pewien człowiek, był w stroju z Peruszticy i prosił o strzelbę. Choć bardzo nalegał, choć rzucał pieniądze na stół, kupiec pozostawał nieustępliwy. Nie było w oczach nieznajomego tego ognistego światła, które zapamiętał ze spojrzenia prawdziwych chłopów z Peruszticy, i właśnie jego brak kazał Gerogłu być ostrożnym i podejrzewać, że władze go śledzą. Na jakiś czas całkowicie przerwał niebezpieczny handel. Zrobił to kierowany ostrożnością, a i po to, by móc spokojnie przemyśleć swój nowy plan. Stefan Gerogłu postanowił sprowadzić broń zza granicy. Przemyślał wszystko, nawet i to, by strzelby przyszły w częściach zapakowane w krótkie, nie budzące podejrzeń skrzynki. Miał odebrać towar w Ruszczuku i stamtąd aż do Płowdiwu torować mu pewną i czystą drogę tu swoim nazwiskiem, tu dawną znajomością, a najczęściej sięganiem do przygotowanej pełnej sakiewki. Najlepiej będzie kupić strzelby w Rumunii, tym bardziej że tam Gerogłu miał tak wypróbowanego i wiernego przyjaciela jak Mavridis. Napisał do Greka szczegółowy list. Bał się wysłać go pocztą, dlatego poczekał na okazję i posłał go przez zaufanego człowieka. Wraz z nim wysłał list do Eleny. Wielu mężczyzn przychodziło w tych dniach do jego sklepu, prosili go o strzelby, jeden z młodszych nawet się rozpłakał. — Nie mam — powiedział mu Gerogłu. — Mówię ci jako chrześcijanin. Przyjdź za jakiś tydzień, może wtedy będą. Twarz chłopca zabłysła. — Obiecaj mi — zaszeptał gorączkowo — obiecaj mi, że zatrzymasz dla mnie. Masz, już teraz ci zapłacę — i wysypał na zielone sukno garść pieniędzy, gdzieniegdzie pozlepianych kroplami wosku. — Oj, chłopcze, czyś ty ich czasem nie ukradł z cerkwi? — spytał rozweselony kupiec. — Nie — odparł chłopak. — Mama trzymała je w ikonostasie. Któregoś ranka pierwszy wszedł do sklepu wysoki przygarbiony człowiek i od samych drzwi na jego policzkach pojawiły się dwie chorobliwe czerwone plamy. Ubranie nieznajomego było uszyte z europejska. Widząc jego krój, Gerogłu chciał się podnieść, ale w tej samej chwili odkrył, że choć uszyte z europejska, ubranie nieznajomego zrobione jest ze zwykłego domowego samodziału. „Wiejski belfer” — pomyślał i usiadł wygodniej. — To ty jesteś Stefan Gerogłu? — ostrym głosem spytał nieznajomy. — Tak. A pan, jak mi się wydaje, chyba będzie nauczycielem? Nieznajomy przytaknął. Gerogłu zadowolony ze swej przenikliwości, kontynuował: — Czy pan nauczyciel jest z Peruszticy, czy może z Bataku? — A ty dokąd sprzedałeś więcej twoich nic niewartych strzelb? — spytał ochryple mężczyzna i plamy na jego policzkach powiększyły się. Gerogłu spochmurniał. Od dawna przygotował sobie odpowiedź na podobne pytanie i teraz postarał się wypowiedzieć ją jak najspokojniejszym głosem: — Proszę pana, jestem kupcem. Trzymałem dwie stare strzelby na ozdobę ściany, poprosili mnie, to je sprzedałem. — Człowieku! — cichym okrzykiem przerwał mu nauczyciel. — Czy zdajesz sobie sprawę, coś zrobił i co jeszcze robisz?! — Jestem kupcem — niewzruszenie powtórzył Gero« głu. — A Bułgarem nie jesteś? — powiedział nauczyciel cofając się o krok, jakby chciał obejrzeć kupca od stóp do głów i zapamiętać go na zawsze. — Nic nikomu na siłę nie sprzedawałem... — powiedział Gerogłu. — Jeśli nie Bułgarem, to czy nie jesteś przynajmniej ojcem? — niskim głosem spytał nauczyciel. Gerogłu drgnął. Zmarszczki nad jego nosem pogłębiły się, rozdzieliły mu czoło na pół. Choć sam przed sobą usprawiedliwiał się imieniem Eleny, aluzja suchotniczego belfra rozwścieczyła go. — Nie mieszaj mojej córki do spraw handlowych, mój panie! — powiedział opryskliwie. — Mnie możesz powiedzieć, co chcesz, ale moją córkę zostaw w spokoju, słyszysz! 9 Jonica zostawiła list na jej łóżku i Elena zobaczyła go natychmiast po wejściu. Choć niepiśmienna, służąca nauczyła się odróżniać drobne wprawne pismo Andrasa Horvätha od wielkich kanciastych liter Gerogłu i ponieważ obie pensjonarki dostawały listy tylko od swoich ojców, po jednej jedynej pomyłce na samym początku Jonica zawsze wiedziała, który list należy zostawić na czyim łóżku. Koperta była czysta, bez stempla pocztowego, pewnie przyniesiona przez kogoś, i miała ślad ostrego załamania, z którym podróżowała w czyjejś kieszeni. Gerogłu napisał jej nazwisko po francusku. Widać było, że rysowanie liter sprawiało mu przyjemność i że do każdej z nich zanurzał od nowa pióro. Z tyłu, jak zawsze, rogi były zapieczętowane czerwonym woskiem i na nich pierścień jej ojca odbił swoje „S G”. „Jak list handlowy...” — gorzko pomyślała Elena rozrywając kopertę, podczas gdy czerwone łuski ze szmerem sypały się spomiędzy jej palców. Zaczęła czytać od końca. Wiedziała już, że jeśli ojciec ma coś ważnego do napisania, odważy się to napisać dopiero tam — jeszcze jedno przyzwyczajenie z jego handlowej korespondencji, które ostatnio ją drażniło. Tym razem Gerogłu wspominał imię Nikoły Mitowskiego tylko raz. Pisał, że jest zadowolony, że się przestała z nim spotykać, i że skoro tak postąpiła, to widać dobrze zrozumiała, co by mogła stracić przez taki nieprzemyślany samowolny wybór. Naumyślnie nie pisał, jaka mianowicie by była strata, pewnie znowu licząc na swój sprawdzony spryt — że niedopowiedziane zdanie zawiera więcej groźby od dopowiedzianego. Elena złożyła list nie doczytawszy go i ze znużeniem wyciągnęła się na łóżku. Przedwczesny spokój jej ojca napełniał ją poczuciem winy. W gruncie rzeczy przestała się spotykać z Nikołą Mitowskim z tego tylko powodu, że od miesiąca nie przychodził on do parku Cismigiu. — Czemu byś nie miała pójść go poszukać do drukarni? — spróbowała jej pomóc Kati Horväth. — Nie mogę — odpowiedziała upartym głosem Elena i Węgierka taktownie umilkła. Sama też już o tym myślała. Nawet któregoś niedzielnego ranka, po bezskutecznym czekaniu w parku poszła W stronę ulicy Calarasi, ale zobaczywszy z daleka znajomy budynek odwróciła się i pobiegła z powrotem. Za pierwszym razem, gdy się do niego zbliżyła tamtego zimowego dnia, jej niepokój był inny. Wtedy szła tam szukać Bułgarii i nic jej nie mogło zatrzymać. Teraz kogo miała szukać? Nikoły Mitowskiego... Człowieka, którego prawie nie znała i nawet nie była pewna, czy to jest jego prawdziwe nazwisko, bo przed wymienieniem go zawahał się i w oczach pojawiła mu się nieszczerość. Dostrzegła jego kłamstwo i potem do końca spotkania nie mogła się uspokoić. Zresztą nie było to nawet prawdziwe spotkanie. Niedzielnego poranka spacerowały razem z Kati główną aleją, gdy jakiś młody człowiek nieoczekiwanie podniósł się z ławki, na której siedział, i ruszył w ich stronę. Pensjonarki chciały go wyminąć, ale pozdrowił je po bułgarsku i to po części wytłumaczyło zuchwałość jego postępku. — Czy pani przeczytała gazetę? — uśmiechnął się nieznajomy. Jasna, ledwie sypiąca się bródka nie była jeszcze w stanie przysłonić jego uśmiechu. I ponieważ Elena nadal patrzała na niego ze zdziwieniem, zręcznie ją naprowadził następnym pytaniem. — Czemu pani tak dawno nie przychodziła na ulicę Calarasi? Nie pamiętała go. Ze wszystkich mężczyzn, których wtedy widziała w ciemnym i pachnącym farbą drukarską pomieszczeniu, w jej pamięć zapadł tylko jeden — i to zapadł tak, że potem długo wspomnienie o nim przyśpieszało jej oddech i sprawiało jej jakiś palący radosny ból. Pisał przy stoliku koło okna. Powiedziano jej, by do niego się zwróciła z prośbą o gazetę, i przez kilka minut stała za jego plecami nie odważając się mu przerwać. Pod białą koszulą jego mięśnie gwałtownie się poruszały, jakby mężczyzna nie pisał, lecz wymierzał komuś ciosy. — Proszę pana... — odważyła się wreszcie odezwać. Mężczyzna raptownie się odwrócił. Światło z okna padało na jego twarz. Nigdy dotychczas Elena Gerowicz nie widziała piękniejszego człowieka. Najdziwniejsze były jego oczy. Dziewczyna na próżno usiłowała oderwać od nich wzrok, zmieszana ich siłą. Potem poprowadził ją między stukającymi maszynami. Poszła za nim jak we śnie. Gorące ołowiane powietrze upajało ją, uderzenia koła rozpędowego przenikały całą jej istotę. „Wszystko to należy do Bułgarii — myślała sobie. — Wszystko, i on, ten człowiek.” Pod jej powiekami wolno i niepowstrzymanie zbierały się łzy. Nie mogła już nic rozróżnić, tylko jak przez mgłę widziała kogoś, kto z zakasanymi rękawami kręcił wielkim kołem, kogoś pochylonego nad kasztą z czcionkami. Mężczyźni podnosili spocone czoła, by się przyjrzeć niezwykłemu gościowi, lecz choć się wpatrywała w ich rysy, nie miała już sił, by je zapamiętać... Nieznajomy, który stał teraz przed nią i przed Kati, był chyba jednym z nich. — Pewnie mnie pani zapomniała, prawda? — spytał, gotów iść dalej, jeśli usłyszy „Tak”. — Nie — szybko powiedziała Elena. — Jakże bym mogła pana zapomnieć! I został. Po chwili Kati Horväth, uderzywszy się demonstracyjnie dłonią w czoło, przypomniała sobie, że jest dziś zaproszona na obiad do swojego opiekuna. Przeszli kilka razy główną aleją. Prawie cały czas milczeli i nie odwracając się ku niemu, skórą twarzy Elena czuła, jak od czasu do czasu ukradkiem, ale uważnie na nią spogląda. — Czy zawsze w niedzielę przed południem pani tu przychodzi, panno... — Gerowicz... — uzupełniła. — Elena Gerowicz. Wreszcie możemy się sobie przedstawić. — Ja się nazywam Nikoła Mitowski — powiedział po krótkiej pauzie. W jego głosie było wahanie, a w oczach pojawiła się nieszczerość. — A pani przychodzi tu co niedzielę? — Nie — odparła z rozdrażnieniem. Dostrzegła jego kłamstwo i zastanawiała się, na co mu ono potrzebne. Ich spacer zakończył się w pełnym milczeniu. Elena nie ukrywała, że jest znudzona i chce wracać. Odprowadził ją aż do rogu, gdzie zaczynała się ulica prowadząca do pensji. — Czy sprawiłem czymś pani przykrość, panno Gerowicz? — Spod skrzydła czarnego filcowego kapelusza jego jasne oczy patrzały na nią pytająco i ze smutkiem. — Ależ czymże by pan mógł, panie... Mitowski. Ale następnego niedzielnego poranka znów poszła do parku. Zobaczyła go z daleka. Był do niej zwrócony plecami i mogła dobrze mu się przyjrzeć: siedział na tej samej ławce co zeszłym razem, w chłopięcej linii jego ramion było coś, co zdradzało, że czeka. W końcu alei pojawiła się. dziewczyna w pensjonarskim palcie. Mitowski drgnął, nawet lekko się podniósł, i Elena ze zdziwieniem odkryła, że jego ruch przeniknął ją nieprzyjemnym ostrym zimnem. — Myślałem, że to pani — tłumaczył jej po minucie. — Od rana przeszło tędy osiem panienek w takich paltach. Roześmiała się i śmiała się tak długo, aż w jej sercu nie pozostał nawet ślad tamtego zimna. Wiosna w parku Cismigiu była zielona i bujna. Nie miała gdzie indziej się zatrzymać w wielkim mieście i cała zebrała się tutaj. Gałęzie młodych platanów uginały się pod ciężarem liści, a pod rozkwitłymi krzakami bzu, z laską między kolanami, słodko drzemali staruszkowie. W niedzielne poranki — wciąż tak samo, nie umawiając się — obydwoje szukali się na głównej alei. O sobie Mitowski nie mówił nigdy. Elena dawno opowiedziała mu całe swoje życie, łącznie z wygraną bitwą z Lisie Duc, a od niego dowiedziała się tylko, że urodził się w Tyrnowie i że przed przyjazdem do Bukaresztu studiował przez dwa łata w Moskiewskiej Szkole Oficerskiej. — I miał pan zostać oficerem, panie Mitowski? — spytała. — Tak, proszę pani. — Gdzie? Nie odpowiedział zaraz. Pod jasną bródką mięśnie jego twarzy poruszyły się, usta zacisnął z taką siłą, że wargi się wydęły. — Gdzie? — powtórzyła dziewczyna. — W Bułgarii — powiedział prawie opryskliwie. — Ale zanim Bułgaria będzie miała bułgarskich oficerów, muszą zdarzyć się inne, ważniejsze rzeczy... — I dlatego rzucił pan studia? — Nie rzuciłem ich, panno Gerowicz. Odłożyłem je tylko. Szybko podniosła głowę. Twarz Mitowskiego była pobladła i nowa. — Odłożył je pan, żeby przyjechać tutaj? — Tak — skinął głową, jasne włosy opadły mu na czoło. — Myślę, że teraz bardziej niż kiedykolwiek Bułgaria potrzebuje oficerów, nawet nie ukończonych junkrów jak ja, i po prostu strzelb oraz ludzi, którzy potrafią dobrze strzelać. — A pan potrafi, panie Mitowski? — W Moskwie uczył nas strzelania pewien kapitan. Kapitan Wasilij Trubieckoj. Wie pani, co zapamiętałem z jego nauki? Tor pocisku zaczyna się nie od lufy, zaczyna się od samego serca strzelającego... W alei pojawił się chłopczyk w aksamitnym ubranku z koronkowym kołnierzem. Pewnie umknął spod surowego wzroku guwernantki i wykorzystywał tę chwilkę wolności w szaleńczym biegu bez celu. Akurat przed ich ławką dogonił go zza krzaków trwożny kobiecy okrzyk: „Corneliu, gdzie jesteś?” Aksamitny uciekinier opuścił ręce i ze smutkiem zawrócił. — Leć dalej! — wesoło zawołał do niego Mitowski. Gdy ponownie spojrzał na dziewczynę, jego oczy były spokojne i twarda fałda pod ustami znikła. Rozmowa nie mogła być kontynuowana — a o tak wiele rzeczy miała pytać Elena i w sercu ze złością oskarżała nieprzewidzianego Corneliu, którego pojawienie się odłożyło jej pytania aż do następnego niedzielnego ranka. Ale następnej niedzieli Nikoła Mitowski nie przyszedł. Przez trzy niedzielne poranki Elena na próżno siedziała na znajomej ławce. Próbowała czytać, ale wystarczyło, by w głębi alei pojawił się szerokoskrzydły czarny kapelusz, i dziewczyna długo nie mogła znaleźć miejsca, w którym przerwała czytanie. Wychodziła w późnej porze obiadowej, znękana i zdecydowana już więcej nie iść do parku. Ale następnej niedzieli przychodziła znowu. I tak jak w zimie, stary dozorca znów ją zapamiętał, nawet czasami w ukryciu stawał za pobliskim krzakiem, gotów interweniować, gdyby ktoś ośmielił się zaczepić tę samotną smutną dziewczynę. Tym razem pani Pädureanu nie przedsięwzięła nic. Jej długoletnie doświadczenie nauczyło ją, że wiosenne zmiany u jej pensjonarek mijają same z siebie i że nie należy się w nie zbyt gwałtownie wtrącać. Bo, nie daj Boże, może się powtórzyć tamta nieprzyjemna historia z Weroniką Creanga. W dodatku ostatnia zmiana u Bułgarki nie wpłynęła źle na jej postępy w nauce i na ostatnim egzaminie madame Neagu rozmawiała z nią w tak doskonałej i bogatej francuszczyźnie, że nawet pochłonięta rozmową nieco znużyła komisję, której gościem honorowym była sama pani Pädureanu. Dyrektorka zauważyła jeszcze coś: najsmutniejsza była dziewczyna w poniedziałek. Dopiero koło piątku zaczynała wychodzić do ogrodu przy pensji, a w sobotę ogarniało ją już pełne napięcia ożywienie i gdy nadchodziła godzina wydawania niedzielnych zwolnień, Elena Gerowicz zjawiała się pierwsza. — Z wizytą do opiekuna? — pytała dyrektorka, choć wiedziała, że na takie pytanie wiosną bardzo rzadko można otrzymać uczciwą odpowiedź. — Nie, proszę pani, na spacer do parku Cismigiu. — Ale tylko po głównej alei, prawda? — Ja zawsze spaceruję tylko tamtędy — odpowiadała radośnie dziewczyna i ku swemu największemu zdziwieniu pani Pädureanu nie odkryła bezbłędną intuicją w jej słowach ani cienia kłamstwa. W poniedziałek wszystko powtarzało się od początku... — Czemu nie pójdziesz go poszukać do drukarni? — spróbowała jej pomóc Kati Horväth, która jedyna znała całą prawdę. — Nie mogę — uparcie odparła Elena. Węgierka znała ją już dobrze i taktownie umilkła. Ktoś zapukał do drzwi. Elena otwarła oczy. Nie doczytany list od Gerogłu miękko zaszeleścił i opadł na jej kolana. Była to Stella Mavridis. Wchodziła ona do ich pokoju tylko wtedy, kiedy miała jej coś do przekazania od ojca, i może właśnie dlatego Elena nie lubiła jej wizyt, nieświadomie przerzucając część swojej niechęci do Greka na jego niczemu niewinną córkę. — Dzień dobry — nieśmiało odezwała się dziewczyna. Jej grzywka była sczesana rozpaczliwie nisko na wiosenne chropawe czoło. — Ojciec prosił, żeby cię pozdrowić. Elena skinęła głową. — I zaprasza cię w niedzielę na obiad. — Dziękuję — rzekła Elena z uprzejmością, która miała przetrzeć drogę jej odmowie. — Dziękuję, ale nie mogę przyjść. Będę zajęta. W dużych oczach Greczynki pojawiło się poczucie winy. Jej rzęsy były tak niewiarygodnie długie i tak trudno się rozdzielały raz się zetknąwszy, że miało się wrażenie jakiegoś nieustannego wysiłku, który ledwie pozwala jej utrzymywać otwarte oczy. — Ojcu bardzo na tym zależy — powiedziała cicho. — Chce z tobą porozmawiać o czymś ważnym. — Dobrze — odparła Elena. — Ale uprzedź go, proszę, że trochę się spóźnię. Do wpół do drugiej siedziała na znajomej ławce w parku. Nikoła Mitowski nie przyszedł... Stary dozorca kilkakrotnie przeszedł aleję, gotów był ją zagadnąć, ale szczupła figurka oczekującej dziewczyny wyrażała taki beznadziejny smutek, że nawet on, którego serce od dawna było przyzwyczajone do obojętności wobec podobnych kwietniowych tragedii w Cismigiu, poczuł, że tutaj chodzi o coś szczególnego. „To nie tylko sama miłość, mój Boże — myślał sobie stary, udając, że zmiata opadłe kwiaty spod niedalekiego krzaka i nie spuszczając dziewczyny z oczu. — To nie może być tylko sama miłość...” Elena Gerowicz spojrzała ostatni raz na opustoszałą aleję, włożyła książkę do torebki i podniosła się. Dozorca długo patrzał, jak dziewczyna, schyliwszy głowę, idzie ku wyjściu. Nawet dwa grube czarne warkocze leżały na jej plecach z rezygnacją i smutkiem. Kostas Mavridis powitał ją na progu mieszkania. Miał te same pantofle z wełnianego materiału w zielone i niebieskie kwadraciki. W gabinecie było mroczno od zaciągniętych firanek, ale nie zauważyła tego, jej myśli były wciąż jeszcze w parku. W tym momencie wielki zegar za biurkiem skrzypnął, wnętrze jego mahoniowego pudła ożyło i dwa uderzenia jedno po drugim rozcięły ciszę. W ich głosie było coś tak od dawna znanego, że dziewczyna nastawiła ucha i dopiero teraz usłyszała głos Mavridisa. Zagłębiony w wygodnym fotelu, Grek z uśmiechem jej wyjaśniał, że kiedyś razem z jej ojcem kupili dwa jednakowe zegary w tym samym sklepie w Budapeszcie. — Na znak, że jesteśmy przyjaciółmi, panno Eleno. Bo z pani ojcem rzeczywiście jesteśmy wielkimi przyjaciółmi. I można powiedzieć, że właśnie dlatego panią poprosiłem, bo boję się, że zaszło jakieś nieporozumienie, i nie chciałbym wywieść w pole człowieka, który jest moim przyjacielem. Uśmiech zniknął z twarzy kupca. Dwie pionowe zmarszczki wokół jego ust pogłębiły się i jeszcze bardziej oddzielały wielki nos od okrągłej twarzy o niezdrowym kolorycie. — Sprawa jest poważna. Proszę, by mnie pani jak najuważniej słuchała. — Tak, słucham pana. — Otrzymałem list od pani ojca... Dziewczyna skuliła się w obszernym fotelu i przygotowała się, by mimo wszystko bronić Nikoły Mitowskiego do końca. — Nie wiem, czy jest pani wiadome — po znaczącej pauzie kontynuował Grek — że ostatnio, niezależnie od swojej poprzedniej działalności handlowej, ojciec pani zajął się nową. Zwrot rozmowy był tak nieoczekiwany i zbawczy, że uspokojona raptownie Elena nawet nie była w stanie się zdziwić, dlaczego Grek uznał za stosowne właśnie z nią omawiać nową dziedzinę działalności swojego płowdiwskiego przyjaciela. — Jest to prawdopodobnie korzystne przedsięwzięcie, panno Eleno. Jestem pewien, że taki człowiek jak Stefan Gerogłu nie przemyślawszy całej sprawy nie angażowałby się w handel bronią. — Jaką bronią? — spytała truchlejąc dziewczyna. Grek rozłożył ręce: — Proszę wybaczyć, że muszę panią zajmować obcymi młodej panience sprawami. Pani ojciec przysłał mi list, w którym prosi o pośrednictwo w sprowadzaniu strzelb. O niebezpieczeństwach i ryzyku dostarczenia takiego towaru do Płowdiwu nie będę teraz mówił. — Niech pan mówi, proszę... — z szeroko otwartymi oczami powiedziała Elena. — O, nie. Panią proszę o coś innego. O małą pomoc, po prostu żeby mi pani odczytała kilka wierszy z listu pani ojca, których, jak mi się wydaje, nie rozumiem dobrze. Albo jest tu jakiś błąd, albo ja jestem za mało przyzwyczajony do jego charakteru pisma. Kartka była żółtoszara i sztywna. Na takich samych kartkach Gerogłu pisał listy do niej. — O, tutaj — pokazał jej zza ramienia Mavridis. — Tylko te cztery linijki, jeśli pani taka dobra. Elena pochyliła się. Jej spojrzenie biegło po znajomych kanciastych literach, szukała niejasności, o której wspomniał Grek. Błędów ortograficznych nie było. Przeczytała to zdanie jeszcze raz i dopiero teraz połączyła słowa ze sobą, ale nie zdołała w pełni pojąć ich sensu: „Strzelby mogą być jakiekolwiek — napisała ręka jej ojca — nie szkodzi, jeśli będą niezdatne do użytku, byle były tanie. Przyszedł czas, kiedy broni szuka się u nas jak ze świecą.” — Co pani na to powie? — spytał kupiec. — I zwłaszcza, jak pani rozumie to? — Krótki palec zatrzymał się na słowach „niezdatne do użytku”. — Nie umiem tego wytłumaczyć — Elena spojrzała na niego ze zdumieniem. — Może pan ma rację, że tu zakradł się jakiś błąd... I myślę, że najlepiej będzie, jeśli zwróci się pan do ojca z prośbą o wyjaśnienie, o co mu tutaj chodziło. Elena znów wpatrzyła się w przeczytane wiersze. — Tak chyba właśnie zrobię, panno Eleno — powiedział Grek, grzecznie wyjmując list z rąk dziewczyny. Przez cały tydzień Elena nie mogła myśleć prawie o niczym innym poza listem swojego ojca. Właśnie teraz Nikola Mitowski był jej potrzebny bardziej niż kiedykolwiek. On jeden mógłby odpowiedzieć na wszystkie pytania, które te cztery linijki tak raptownie i dręcząco jej narzuciły. Co się działo w Bułgarii? Czasy, o których pisał jej ojciec, czyż nie były tymi samymi, o których mówił Mitowski? Jej myśl w tym miejscu się zatrzymała, dalej traciła kierunek, przekształcała się w niespokojną radość i siła tej radości odbierała rytm uderzeniom jej pulsu. Ale po tym wszystkim w jej pamięci znów wypływały słowa „niezdatne do użytku”, niemal je przed sobą widziała — napisane ręką ojca. I jeśli działo się to w ciągu dnia, na twarzy dziewczyny pojawiało się takie napięcie i oddalenie, że madame Neagu niespokojnie pytała: „Co pani jest, panno Gerowicz?”, a jeśli w nocy, Elena przesuwała głowę po poduszce i na próżno szukała chłodnego miejsca, do którego by mogła przycisnąć czoło. Wreszcie wytłumaczyła je sobie. Wytłumaczyła je sobie w jedyny sposób, jakiego pragnęła i jaki mogło przyjąć jej serce... Jej ojciec chciał, by strzelby były niezdatne do użytku, bo tak łatwiej przebędą granicę, a potem, kiedy już będą na miejscu, jakiś wprawny rzemieślnik je ponaprawia. Przecież Mavridis sam jej wspomniał, jak niebezpieczne i ryzykowne jest przewożenie broni do Płowdiwu. Wyjaśnienie to wydawało jej się tak naturalne i proste, że — z poczuciem ulgi i zachwytu nad przezornością ojca — dziwiła się, jak mogła o tym nie pomyśleć już wtedy, w gabinecie Greka, aby natychmiast uspokoić i siebie, i jego. — Kati! — zawołała cicho. Przez wiele poprzednich dni Elena milczała i jej nieoczekiwana gotowość rozmowy kazała Węgierce szybko zamknąć książkę, którą czytała. — Kati! Kiedyś rozmawiałyśmy o naszych ojcach, pamiętasz, co ci wtedy powiedziałam? Węgierka skinęła głową. Elena porywczo wstała. Rozpuszczone czarne włosy jak płaszcz okrywały jej plecy i ramiona. — Teraz jest już inaczej, Kati. Kocham swojego ojca! Nie kłamała. Kochała swojego ojca tak, jak mało córek kochało swych ojców, bo mało córek miało prawo do łączenia w sercu postaci ojca z obrazem własnej ojczyzny. Widziała w nim kogoś wybranego i silnego, bo nie mógł być innym człowiek, który kupuje broń dla wolności Bułgarii. Widziała go młodszym i nawet przystojniejszym. Widziała w nim świętego... Elena siedziała na znajomej ławce i czekała. Dzisiaj czekała spokojniej niż kiedy indziej, nie rozglądając się naokoło, i dlatego zauważyła studenta dopiero wtedy, gdy stanął przed nią. Przez kilka chwil obydwoje patrzeli na siebie, zaskoczeni zmianami, jakie nawzajem u siebie dostrzegli: jego twarz wychudła i widocznie się postarzała, chłopięcy rumieniec nad jasną bródką stopniał, podczas gdy jej twarz świeciła nieznanym szczęściem. — Boże drogi! Co się z tobą stało? — zawołała Elena. — A z tobą? — spytał. — Gdzie się podziewałeś przez tyle czasu? Nie odpowiedział zaraz, usiadł ciężko na ławce i od jego ubrania wionęło zapachem pociągu. — Dokąd jeździłeś? — Daleko... Elena umilkła. Sucha ogólnikowość jego odpowiedzi odepchnęła ją niemal fizycznie. — Nie gniewaj się — niskim głosem powiedział Mitowski. — Musiałem wyjechać. Elena siedziała z pochyloną głową i gdy patrzał na rozdziałek w jej czarnych włosach, nagle ogarnęło go jakieś nowe i przenikające poczucie winy. — Nie gniewaj się na mnie. Naprawdę musiałem wyjechać. Prosił ją, by mu wybaczyła... By mu wybaczyła co? Jego nie naruszone do dziś poczucie swobody buntowało się. W końcu kim była ta drobniutka i ledwie znajoma dziewczyna, wobec której on ma się czuć winnym? I gdyby wtedy nie przyszła do drukarni, to czy w ogóle podejrzewałby jej istnienie? Elena otworzyła torebkę, wyciągnęła małą paczuszkę, zawiniętą w kartkę z zeszytu, i podała mu ją. — Weź. Trzymałam je dla ciebie. — Co to jest? — Cukierki. Dwa tygodnie temu pani Padureanu miała urodziny. — Czemu dla mnie?... — zaoponował niezręcznie. — I czemu je trzymałaś tak długo? — Może wyda ci się to głupie, ale pomagały mi one wierzyć, że przyjdziesz. Wyciągnął rękę, jego palce minęły paczuszkę i leciutko, jakby przez powietrze, dotknęły śniadego policzka dziewczyny. Była to pierwsza męska pieszczota, jakiej Elena Gerowicz doznała w swoim życiu. — Nie gniewaj się na mnie, Eleno — powiedział zduszonym głosem. — Byłem w Giurgiu. O więcej mnie nie pytaj, nie mogę ci powiedzieć. Powtórne niedopowiedzenie w jego słowach teraz jej nie ukłuło, tylko wskazało, że jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek pytania. — Ja też pojadę do Giurgiu — uśmiechnęła się. — Kiedy się zaczną wakacje, pojadę tam i potem statkiem do Nikopola. Tato pisał, że będzie na mnie czekać na przystani w Nikopolu. — A kiedy zaczynają się wakacje? — Szesnastego maja. Ręka Mitowskiego lekko drgnęła, ale dalej leżała na ramieniu dziewczyny. — Cudowna pora ci wypadła na podróż, Eleno — powiedział nieoczekiwanie. Dziewczyna odwróciła się. Niebieskie oczy moskiewskiego studenta stały się ogromne jak nigdy dotychczas. — Najcudowniejsza pora na podróż do Bułgarii — dodał w zachwycie. Godzina pytań nastąpiła i na początku zadała to wielkie, pierwsze, które właściwie zawierało wszystkie: — Powiedz mi, powiedz mi prawdę. Co się dzieje w Bułgarii? Nikt nie wie, kiedy i gdzie jest mu przeznaczone przeżyć najszczęśliwszą chwilę w życiu. I może tak jest lepiej. Inaczej człowiek dałby się pochłonąć przygotowaniom i oczekiwaniom, a tak — szczęśliwa chwila przychodzi gdzieś pośród jego dni, przychodzi nieprzewidziana i czysta — jak antypoda śmierci, jak snop światła, bez którego istnienie ludzkie straciłoby kierunek i sens. Swoją szczęśliwą chwilę Elena Gerowicz przeżywała na zielonej ławce w bukareszteńskim parku Cismigiu, przeżywała ją ubrana w pensjonarską suknię z brązowego płótna. — Dzieje się to — powiedział jej głos człowieka, którego na pewno miała pokochać — dzieje się to, że kiedy wrócisz, zastaniesz Bułgarię wolną... I potem, zacisnąwszy jej palce w swojej gorącej dłoni, opowiedział jej, że Bałkany są carstwem powstańców, że czterdzieści tysięcy ludzi z bronią w ręku opanuje jedno miasto po drugim i że to nie może być kłamstwem, skoro tutejsze gazety piszą o tym bez przerwy i tymi samymi słowami. „Czterdzieści tysięcy ludzi z bronią w ręku...” — powtórzyła bezgłośnie Elena i znów ujrzała świętą twarz swojego ojca. — Czemu się uśmiechasz? — spytał ją Mitowski. 10 Tego samego niedzielnego przedpołudnia Stefan Gerogłu, rozdrażniony swoim starym bólem głowy, który deszczowa zimna wiosna zaostrzyła nie do wytrzymania, szedł mimo zamkniętych okien dzielnicy kupieckiej. Wyszedł niby to na spacer, ale nogi niepostrzeżenie i z przyzwyczajenia zawiodły go tutaj. Doszedłszy do swojego sklepiku sprawdził, czy kłódka jest dobrze zamknięta, i nie zatrzymując się wolno poszedł dalej. Jego kroki głośno rozbrzmiewały wśród pustych ulic. Od kilku nocy kupiec nie mógł spać. Gdy tylko zamykał oczy, w jego znużonej myśli natychmiast pojawiały się twarze tamtych mężczyzn. Widział ich całkiem wyraźnie — jednego po drugim i zawsze w takiej kolejności, w jakiej wchodzili do jego sklepu. Ostatni był ten starzec: wysoki, posiwiały chłop z Peruszticy, o niepewnych rękach, w których strzelba wprost podskakiwała. „Jakże ty będziesz celował, dziadku?” — zapytał go Gerogłu, ale ten uśmiechnął się jak dziecko i nie odpowiedział. Starzec był ostatni. Po nim sprzedaż strzelb nagle się urwała. Poprzedniego dnia spłonął warsztat szewski Czestemskiego... Był to jedyny pożar w Filibe, ale choć go szybko ugaszono, w powietrzu czuć było, że wokół Filibe coś płonie, jakby iskry z warsztatu, uniesione lodowatym wiatrem, poleciały daleko i każda z nich dała początek nowemu ogniowi. Tam, wśród tych ogni, na pewno rozbrzmiewały i niektóre z zepsutych strzelb, które Gerogłu sprzedawał za czyste złoto. Niektóre — bo większość raczej w ogóle nie była w stanie strzelać. On o tym wiedział... „Ja jestem kupiec...” — powtarzał sobie i z początku te słowa przynosiły mu uspokojenie. Dobrze przynajmniej, że od Mavridisa przyszły tylko dwie przesyłki. Do Bukaresztu leciał krótki, jasny telegram: „Odwołuję resztę towaru. Gerogłu.” Dzielnica kupiecka ostatnia dowiedziała się, co właściwie się stało. Ma ona swoje prawa i kiedy dzieje się coś, co nie jest związane bezpośrednio z zarobkiem, nie ma to jak dotrzeć do jej powolnego zrównoważonego życia. Ale teraz dotarło... Od tygodnia już ulicami przechodziły konwoje. Słychać było zgiełk, sklepikarze rzucali arszyny i wagi i wyskakiwali na ulicę. Za kordonem zaptiów, osmaleni i dymiący jak nie dopalone głownie, szli mężczyźni i kobiety, dreptały dzieci z pokrytymi sadzą rączkami i dzikimi, starymi z przerażenia oczyma. Napotkawszy wśród nich znajomą twarz jakiegoś klienta z Peruszticy, sklepikarze zachowywali się różnie: niektórzy cofali się, aby ich nie zauważono, ale byli i inni, którzy wykrzykiwali imię człowieka i czyhali na odpowiedni moment, by mu podać przez nastawione bagnety chleb czy naczynie z wodą. A Stefan Gerogłu krył się... Krył się w ciemnej głębi swojego sklepu, wcisnąwszy plecy w wilgotny kąt. Stara blizna za uchem pulsowała jak uderzenia młota, sypała równe bolesne ciosy, które go oszałamiały i ostatnio nie ustawały nawet na chwilę. Teraz, pewnie od spaceru, ból za uchem przycichł. Gerogłu rozejrzał się. Nie zdając sobie z tego sprawy doszedł do końca ulicy. Dalej ciemniały wierzby nad Maricą, czuć było zapach mokrego piasku i gnijących liści, zmieszany z wonią kotłów bulgoczących w podwórzu meczetu Imaret. Baranina nie była jeszcze gotowa i klęcząc wzdłuż muru z miskami w rękach — pewnie tak samo jak przed pięciuset laty, kiedy Szihabedin Pasza wzniósł meczet i nakazał wydawać bezpłatne obiady — płowdiwscy biedacy cierpliwie czekali. Gerogłu nie spojrzał w ich stronę. Pokorne i głodne oblicze ludzkiej biedy drażniło go. Zawsze, gdy mu wypadało przejść koło meczetu Imaret, kupiec myślał to samo — pytał sam siebie, jaki grzech popełnił ten Szihabedin Pasza, że musiał aż przez taki drogi i długotrwały dar szukać pokoju dla swojej duszy? Ale dziś, właśnie w godzinie, kiedy mógł sobie na to odpowiedzieć, Stefan Gerogłu spiesznie przechodził koło meczetu, opuściwszy posiwiałą głowę. Zobaczył szubienice znienacka. Było ich cztery, nad samą rzeką, i dziwnie wydłużone ciała powieszonych pod naporem wiatru kołysały się to nad ziemią, to nad spienioną wodą. Kupiec zatrzymał się, gotów był rzucić się do biegu, ale podejrzliwe spojrzenie zapti-wartownika powstrzymało go. W tym czasie wiatr wykręcił jednego z powieszonych i Gerogłu zobaczył jego twarz. Potem nigdy nie mógł sobie uświadomić, czy go naprawdę poznał, czy w przestrachu się omylił... Ze strasznej wysokości szubienicy niemrugającymi martwymi oczyma patrzał na niego chłop z Peruszticy... Ten sam, ten pierwszy, co powiedział, że kupuje strzelbę na wesele syna, i zapłacił mu starą bransoletą, którą Gerogłu schował dla Eleny. Kupiec raptownie rzucił się w lewo. Wpuścił oliwkowy różaniec za pas i zamachał rękami — myślał, że biegnie... Zatrzymał się dopiero przy rogu Zajazdu Targowego. Czuł, jak spod brzegu feza spływał mu niedobry zimny pot. — Idź dalej, czorbadżi! — Ocknął się na czyjś szorstki okrzyk. Gerogłu odwrócił się. Wołającym był strażnik sprzed zajazdu. Przez uchylone drzwi kilku zaptiów wyprowadzało związanych mężczyzn. Było ich czterech, nieznajomych, ale w pełnym zapamiętania wzroku kupca chłopak w skrawionej koszuli nie mógł być innym, tylko tym, który płakał w jego sklepie prosząc o strzelbę i z góry zostawił pozlepiane woskiem pieniądze. — Idź dalej, czorbadżi! — powtórzył szorstko głos i Gerogłu z trudem powlókł osłabłe nogi. W drodze powrotnej naumyślnie wybrał krzywe uliczki dzielnicy Kapana, bo przy niedzieli rzadziej spotykało się tam ludzi. Spieszył się, a nie wiedział, dokąd właściwie idzie. Opamiętał się dopiero w domu, kiedy padł na minder w swoim pokoju. Skrzyżował ręce na piersi i bez ruchu leżał tak do wieczora, utkwiwszy wzrok w rzeźbionych kręgach sufitu. Chciało mu się spać, ale bał się zamknąć oczy... Czyżby to była ta godzina, przed którą ostrzegał go Jakub Benbasat? Rzuciwszy mu kiedyś klucze swojego zrujnowanego kantorku, młody Żyd przez całe lata unikał przechodzenia mimo sklepiku Gerogłu. Sprzedawał fistaszki, kupcy pamiętali go i kupowali zawsze od niego, trochę zmieszani jego smutnym wzrokiem, który lepiej od jakichkolwiek słów mówił, jak niestałe i niesprawiedliwe może być życie. Jeśli mimo wszystko musiał się zbliżyć do okien sklepu Gerogłu, zdejmował z głowy tacę i przechodził dumnym krokiem, a na jego postarzałej twarzy widniała otwarta nienawiść. Kupiec przywykł do tej bezsłownej zemsty, czasem go ona nawet bawiła. Ostatnio, zupełnie nieoczekiwanie, Jakub Benbasat zaczął się zatrzymywać, zaglądać do środka przez szybę i Stefanowi Gerogłu wydawało się, że zbankrutowany właściciel kantorku chce mu coś powiedzieć. Ale właśnie wtedy sprzedaż strzelb szła pełną parą i kupiec nie miał czasu na żadne rozmowy. Jakub Benbasat wszedł do jego sklepiku któregoś wieczora. Sprzedał wszystkie fistaszki i trzymał pustą tacę pod pachą. — Dobry wieczór... sąsiedzie — z udaną uprzejmością powiedział Gerogłu. Żyd milczał. Jego wypłowiałe palto pachniało ulicą. — Dobry wieczór — powtórzył kupiec nie nazywając go powtórnie „sąsiadem”. — A ja nie z dobrą sprawą przyszedłem, czorbadżi Gerogłu — posępnie powiedział Żyd. — Przyszedłem, żeby ci powiedzieć coś, czego nikt inny nie będzie miał odwagi ci powiedzieć. Kupiec oparł pięść o stół i nerwowo się podniósł. — Myślisz, że nikt nie widzi tego, co robisz, Gerogłu czorbadżi? — Nic złego nie robię, Jakubie, a ludzkie oczy, co są z natury złe, wszędzie tylko zła szukają i kiedy go nie widzą, to im się zwiduje. — Niech tak i będzie. Mnie chodzi o co innego. Chleb mi odebrałeś, Gerogłu czorbadżi, życie mi zrujnowałeś, marnego słowa ci nie powiedziałem. Tylko jedną rzecz ci powiedziałem, pamiętasz, że na piasku zaczynasz budować, a piasek, choćby i złoty, zawsze zostanie piaskiem... — Co chcesz powiedzieć, Jakubie? — Chcę powiedzieć, że blisko jest ta godzina, kiedy twoja budowa zacznie pękać. Kupiec wepchnął pięści za pas. Pod cienkim materiałem wyglądały one jak dwa kamienie. — Idź sobie, Jakubie! — I to tak będzie pękać, czorbadżi — niewzruszenie mówił tamten dalej — że w swojej własnej ojczyźnie zrobisz się obcy. — I to akurat ty mi mówisz o ojczyźnie, Jakubie? — z nieskrywaną ironią spytał Gerogłu. — Akurat ja, czorbadżi, bo jeśli ja jej nie mam, to dlatego, że mój ojciec jej nie miał, ani dziadek, a ty masz taką piękną ojczyznę, a ją sprze... — Wyjdź! — krzyknął Gerogłu, wyciągnął dłonie ku jego szczupłym piersiom i zaczął go wypychać. Żyd wyszedł nie opierając się. Czyżby to była godzina, przed którą Jakub Benbasat go ostrzegał? Gerogłu leżał w zaciemnionym pokoju i bał się zamknąć oczy. Wreszcie podniósł się, poszukał nogami pantofli i pośpieszył na korytarz. Szedł do żony. Tylko długa rozmowa o Elenie mogłaby go ocucić i uratować. Powtarzało się to jeszcze przez wiele wieczorów. W ciągu dnia chodził jak nieprzytomny. Unikał dzielnicy kupieckiej, gdzie wydawało mu się, że go śledzi mnóstwo potępiających oczu, i szedł do swojego sklepiku przez najgłuchsze uliczki dzielnicy. Kapana. Gdy dostrzegał przez okno wieśniaczkę w czarnej chustce, a zwłaszcza gdy widział, że zwalnia ona kroku, kulił się za ladą i blizna za uchem zaczynała mu pulsować, siekąc jego głowę tępymi bolesnymi uderzeniami jak od trzonka noża. A wiele było w tych dniach chłopek w czarnych chustkach. Cały Plowdiw od nich poczerniał i kupiec nie śmiał się pokazać na progu nawet po to, by zamówić sobie kawę. Przedtem, w godzinach zysków i transakcji, dzień wydawał mu się bezbożnie krótki, a teraz ledwie doczekiwał godziny opuszczenia okiennic i znów przez te same uliczki śpieszył do domu. Tam było jedyne miejsce, gdzie Stefan Gerogłu mógł znaleźć spokój. Kyrija Melanie haftowała, a on chodził po skrzypiącej podłodze i rysował życie Eleny z takimi szczegółami i z taką namiętnością, że matka nie mogła się nasycić słuchaniem. Nawet późno po północy, kiedy niepowstrzymanie zaczynał ją morzyć sen, głos męża dalej do niej docierał i tak — pół drzemiąc, pół na jawie — kyrija Melanie tonęła w podwójnym śnie o Elenie. Wreszcie Gerogłu milkł, patrzył z zawiścią na jej nieobecną twarz i przykręciwszy knot lampy do małego płomyczka ostrożnie zwijał się na brzeżku mindern. Bliski oddech żony uspokajał go. Jego ciało pragnęło odpoczynku i odprężał się. Sen miał krótki, nierówny i urywany jak pływanie z unieruchomioną jedną ręką. To, że przed zaśnięciem mówił długo o Elenie, przez kilkanaście minut chroniło go przed strasznym pochodem mieszkańców Peruszticy i Bataku, ale oni dłużej nie zwlekali i gdy tylko mu się zwidywała twarz pierwszego, Gerogłu szybko otwierał oczy i od nowa z rozpaczliwą siłą zaczynał myśleć o córce... Albo podrywał się i wyjmował plik jej listów, które ostatnio nosił w wewnętrznej fałdzie pasa. Trzymał tam i pokwitowanie za pieniądze, które wysłał do wiedeńskiej dyrekcji żeglugi na bilet dla córki z Giurgiu do Nikopola. 11 Kati Horväth wyjeżdżała pierwsza. Opuszczała pensję na zawsze. W sobotę rano Elena poprosiła dyrektorkę o pozwolenie wyjścia i przyniosła fotografie. Obiecała podarować przyjaciółce swój portret, zanim się rozstaną. Kiedy wróciła, czarna skórzana walizka Węgierki była już zamknięta i przygotowana obok szafy. Kati po raz ostatni siedziała na posłanym łóżku i czekała na nią. Portretów było osiem, zrobionych ładnie, na błyszczącym papierze i nalepionych na twardy ciemnoszary karton z brązowymi bukiecikami w rogach. — Wybierz sobie, który chcesz — powiedziała Elena układając je na stole. Obie pensjonarki pochyliły się, ich ramiona lekko się dotknęły i w tym momencie i Kati Horväth, i Elena Gerowicz pomyślały to samo: że może już nigdy nie będą tak blisko jedna przy drugiej... Przez kilka chwil siedziały tak, zasłuchane w swoje oddechy, potem Węgierka sięgnęła ku jednemu z ośmiu jednakowych portretów, szybko go wsunęła do torebki i wstała. — Na pewno nie będę miała innej przyjaciółki po tobie — powiedziała cicho. — Ja też... — powiedziała Elena. — Bądź zawsze taka sama... Nie zmieniaj się... — Ty też... Przed drzwiami zatrzymały się kroki, rozległ się głos Jonicy: — Panno Horväth, dorożka przyjechała. A dla pani, panno Gerowicz, przynieśli list. Węgierka zrobiła krok do przodu, pewnie chciała jeszcze coś powiedzieć, ale machnęła ręką i wybiegła. Wszedłszy po jej walizkę kącikiem oka stara służąca zauważyła, że Elena nie płacze, i to jej się wydało w jakimś stopniu dziwne, bo środek maja był na pensji okresem rozstań i łez, W sąsiednim skrzydle na przykład zaręczona już Ani Batulescu przed godziną, kiedy zaczynała się pakować, wybuchła takim niepowstrzymanym szlochem, aż musiała ją uspakajać sama pani Pädureanu. List był od Mitowskiego. Swoim ostrym, jeszcze nie znanym Elenie pismem oznajmiał, że musi wyjechać — i to natychmiast, przepraszał, że nie zobaczą się przed jej wyjazdem, i prosił o wybaczenie. „Ale my się jeszcze spotkamy, panno Gerowicz — kończył. — Nie wiem gdzie i nie wiem kiedy, wiem tylko, że się spotkamy, bo ja, a może i pani pragniemy tego.” Elena zacisnęła powieki. Wszyscy wyjechali... Wszystko się kończyło w ten upalny przykry dzień. Na korytarzu zastukały obcasy, rozległo się szuranie pantofli Jonicy. Uprzejmy głos pani Pädureanu żegnał się z niecierpliwym głosem Lisie Duc. Po chwili stuk obcasów zawrócił i przed zapukaniem — taktowna jak zawsze — dyrektorka ostrzegawczo odkaszlnęła przed zamkniętymi drzwiami. Dawała w ten sposób pensjonarkom czas podnieść się, jeśli leżały, albo schować coś, co nie powinno być zobaczone. Elena nie schowała listu, tylko podniosła się i przygładziła włosy nad czołem. — Sama pani jest, panno Gerowicz? — Tak, proszę pani. Kati Horväth przed chwilą wyjechała. — Niech pani nie będzie smutna — uśmiechnęła się dyrektorka. — Jutro i pani wyjeżdża. Opiekun prosił, bym panią zawiadomiła, że sam przyjdzie odprowadzić panią do Giurgiu. Część rzeczy może pani tu zostawić, nie będzie trzeba jesienią ich znowu przywozić. — Dziękuję pani — odparła Elena, ale wieczorem, kiedy pakowała walizkę, wzięła wszystko. Miała wyraźne przeczucie, że nigdy więcej nie wróci na pensję. Rano Kostas Mavridis przybył w porę, nawet trochę wcześniej, żeby zdążyć napić się kawy w gabinecie i porozmawiać z panią Aurelią o ostatnich egzaminach podopiecznych. Wychodząc zostawił na biurku kopertę, przy czym z europejskim wyrafinowaniem starał się zrobić to na tyle dyskretnie, żeby oszczędzić niezręcznej sytuacji pani Padureanu, ale jednocześnie tak, by nie dziwiła się ona później, kto mógł jej zostawić te pieniądze. A jego słowne wyjaśnienie zabrzmiało tak: — I jeszcze wiele, wiele ukłonów od zadowolonego ojca, mojego przyjaciela Stefana Gerogłu z Filibe. Na dole, przed oczekującą ich dorożką, Mavridis postąpił według tej samej eleganckiej europejskiej maniery: najpierw pomógł dziewczynie, ulokował ją na głębokiej ławce, i dopiero wtedy sam usiadł, przytrzymując rondko swojego kanotiera, gotów momentalnie go zdjąć, gdy tylko konie ruszą. Schodami ciężko zbiegła Jonica. Ściskała coś w garści, ale Elena nigdy nie miała się dowiedzieć, jaki był ten mieszczący się w dłoni prezent cd staruszki. Na ostatnim stopniu służąca pośliznęła się, przykucnęła, by poprawić pantofel, i w tym momencie dorożka ruszyła. Pani Pädureanu powściągliwie podniosła swoją małą pulchną rękę, a rozstrojona dziesiątkami pożegnań w trakcie tych dni madame Neagu wyciągnęła gdzieś z głębi rękawa białą chusteczkę z wyszytym monogramem i rozpłakała się. W to wczesne niedzielne popołudnie wokół przystani w Giurgiu zgromadzonych było tak zadziwiająco dużo ludzi, że Mavridis, któremu już przedtem przychodziło oczekiwać tu na statek, poprosił jednego z urzędników portowych o wytłumaczenie, co się stało. — Nie wiem — nerwowo odparł zapytany. — W niedzielę zawsze jest więcej odprowadzających, ale takiego tłumu jeszcze nigdy nie było. — Jaki statek będzie płynąć do Nikopola? — zainteresował się kupiec, przytrzymując za łokieć próbującego już odejść urzędnika. — „Radetzky”, proszę pana. Dziewczyna nie słuchała ich rozmowy, patrzała na brzegpo drugiej stronie: tam, za szerokim pasmem wody, zaczynała się Bułgaria... Domy Ruszczuka bielały między zielonymi kulami wiosennych drzew. Ktoś się odezwał po bułgarsku. Elena drgnęła i odwróciła głowę w tę stronę. Czterech młodych chłopców zauważyło jej uważne spojrzenie, poszeptali coś do siebie i oddalili się. — Chodźmy, panno Eleno — odezwał się Grek. — Myślę, że będzie lepiej, jeśli usiądziemy w poczekalni. Drobniutki Mavridis ledwie przebijał sobie drogę w gęstym tłumie. Po minucie Elena straciła go z oczu i nagle znalazła się sama, ściśnięta gorącymi ramionami i plecami ludzi, którzy mówili po bułgarsku. — Co tu się dzieje, proszę pana? — spytała tęgiego, siwego mężczyzny. Naumyślnie wybrała jego, wydał jej się najgodniejszy zaufania wśród hałaśliwych chłopców, którzy już zaczynali ze zdziwieniem obserwować młodą podróżną w białym kapeluszu i tiulowym szalu. — Czy pani nie rozumie? — odpowiedział jej przez ramię. Tłum nagle drgnął. Cofnął się pod ściany i w środku opustoszałego kręgu Elena zobaczyła kilku mężczyzn. Jednego z nich zaraz poznała... Był to człowiek, który jej dał wtedy gazetę w drukarni przy ulicy Cälärasi. Chłopcy wokół niej zamilkli i szybko zaczęli ściągać z głów kołpaki. Nieoczekiwana i nie zarządzona przez nikogo cisza ucięła zgiełk na całej przystani i kto wie, dokąd by trwała, gdyby mężczyzna, którego pojawienie się ją wywołało, nie przymknął błyszczących czarnych oczu i nie odwrócił się plecami. Ludzie zrozumieli go — prosił, by nie okazywali, że go znają... Hałas podniósł się od nowa, bardziej podniecony i niecierpliwy niż przedtem, jak plusk podziemnej rzeki, która wreszcie wydostała się na powierzchnię. Nad ciemnowłosymi męskimi głowami, gdzieś w górnym końcu przystani zakołysała się koronkowa parasolka. Elena zauważyła ją, rozsunęła ramiona stojących przed nią ludzi i pośpieszyła w tamtą stronę. Myślała sobie, że teraz lepiej niż kobieta nikt nie mógłby jej wytłumaczyć, co dzieje się na giurgiowskiej przystani. Kobieta była niska, o szpakowatych skroniach, ale liliowy cień parasolki odmładzał jej szczupłą twarz. — Przepraszam, że się do pani zwracam, choć się nie znamy — niepewnie powiedziała Elena. Kobieta uśmiechnęła się. — To, że obydwie jesteśmy Bułgarkami, wystarczy w dzień taki jak ten. — Dlaczego, proszę pani? Kobieta popatrzała na nią w skupieniu. Uśmiech zginął w kącikach jej pełnych ust. — Skąd pani jedzie? — Z Bukaresztu, byłam tam na pensji. — A nie słyszała pani, co się dzieje tej wiosny w Bułgarii? — Trochę słyszałam... — odparła dziewczyna i powtórzyła to, co jej opowiadał Mitowski. — O, jak strasznie niewiele pani wie! — wykrzyknęła kobieta, wyciągnęła rękę i przyciągnęła dziewczynę do siebie. Tu, w przejrzystym liliowym cieniu parasolki, Elena Gerowicz usłyszała porwaną i nieskładną opowieść o powstaniu, które rozpoczęło się i jeszcze huczy w Peruszticy i Bataku, w Kopriwszticy i Panagiuriszte, o gotowym bułgarskim wojsku we Wracy... o pożarach w Płowdiwie... Słysząc tę ostatnią nazwę dziewczyna ścisnęła chłodne palce nieznajomej i w jej rozpłomienionym mózgu znów pojawiła się piękna i święta postać ojca. — Mówiła pani o Płowdiwie?... — O Płowdiwie. Wszystko zaczęło się stamtąd. Daleko od strony rzeki zabrzmiała syrena. — Statek! — w podnieceniu powiedziała kobieta. — Przepraszam, muszę już iść. — Proszę pani... — próbowała ją zatrzymać dziewczyna. — Powiedziała mi pani tyle rzeczy, niech mi pani powie jeszcze jedno: dokąd się wybierają wszyscy ci ludzie, którzy czekają na nasz statek? Ja trochę się domyślam, czuję... Kobieta poruszyła pięknymi czarnymi brwiami i odeszła, nic nie powiedziawszy. Dopiero teraz Elena przypomniała sobie o Mavridisie. Grek kręcił się po pustej poczekalni, zdenerwowany i przestraszony więcej niż trzeba. Zobaczywszy dziewczynę, plasnął w ręce kobiecym ruchem, pewnie zapamiętanym z chwil gniewu kyriji Teofano. — Gdzie mi pani zginęła, panno Eleno? Gdzie pani przepadła? Dziewczyna milczała. Po wszystkim, co słyszała, nie miała ani sił, ani ochoty na tłumaczenie. Zresztą mogąc raz się wygadać, Mavridis szybko sam się uspokoił. — To jest coś specjalnego — powiedział już całkiem łagodnie, kładąc na walizce dwie małe, dobrze opakowane paczuszki. — Jedna jest dla pani, ciasto na drogę, od kyriji Teofano i Stelli, a tę drugą proszę zawieźć do Filibe, to skromny przyjacielski upominek ode mnie dla pani ojca. — Dziękuję bardzo — z roztargnieniem powiedziała dziewczyna. — I proszę przekazać ojcu, panno Eleno, że po jego depeszy sprawę zamówionej broni załatwiłem bez trudności. Elena nastawiła ucha. — Firma zaraz przyjęła z powrotem zamówione strzelby — wyjaśnił Grek. — Bo po tym błędnym liście wyjaśniło się, że ojciec nie chce niezdatnych do użytku strzelb, prawda, proszę pana? — Nie całkiem tak... — Dlaczego? Przecież go pan wtedy poprosił o powtórne wyjaśnienie? — Pyta mnie pani o dawno minione sprawy, panno Eleno! — z niezadowoleniem wymamrotał Grek. — Mimo wszystko wysłał mu pan broń? — uparcie powtórzyła dziewczyna. — Tak... Potem dostałem od niego depeszę z prośbą, żebym przestał wysyłać. — I ta broń była niezdatna do użytku? — Taka, jaką zamówił pani ojciec — sucho odparł Mavridis i pochylił się po walizkę, dając do zrozumienia, że ta rozmowa nie jest dla niego przyjemna i należy ją przerwać. Elena powoli ruszyła za nim... Niezdatna do użytku... Jak wtedy, gdy przeczytała je po raz pierwszy w liście ojca, słowa te znowu boleśnie ją uderzyły, ale miała już wypróbowane wytłumaczenie, które miało ją znów uleczyć: ojciec prosił o broń niezdatną do użytku, żeby łatwiej przeszła ona przez granicę. I przeszła. Została naprawiona przez jakiegoś rzemieślnika na miejscu i teraz grzmiała w Peruszticy i Bataku... w Panagiuriszte. Dziewczyna przyśpieszyła kroku. Dogoniła Mavridisa i chwyciła przy jego dłoni rączkę ciężkiej walizki. Grek popatrzał na nią z wdzięcznością. — Nie ma tragarzy. Szukałem. Wszyscy rzucili się witać statek. Co opętało wszystkich na tej przystani, pojęcia nie mam. Biały, spokojnie leżący na gładkiej wodzie „Radetzky” przebywał ostatnie metry dzielące go od przystani. Tłum na przystani milczał. Na pełnych napięcia twarzach oczekujących srebrzyste odbicia wody przepływały jak szybko następujące po sobie uśmiechy. Elena rozejrzała się. Człowieka z drukarni nigdzie nie było widać. Pewnie stał z przodu, przy mostku, kołysała się tam i liliowa parasolka nieznajomej. „Oby i ona weszła na statek — pomyślała dziewczyna. — Odnajdę ją i wypytam o wszystko.” Dostosowując kroki do ruchu tłumu zbliżali się do mostku. Słychać już było przeziębiony głos kontrolera, który językiem będącym mieszaniną języków wszystkich państw naddunajskich przypominał pasażerom, by z góry przygotowali bilety. Dziewczyna puściła walizkę bez uprzedzenia. Zaskoczony nagłym ciężarem Mavridis potknął się i o mało nie stracił równowagi. — Co się stało? — odwrócił się. — Nic. Przepraszam — głucho powiedziała Elena. Wśród podróżnych na pokładzie zobaczyła Mitowskiego. Jak prawdziwy pełen galanterii odprowadzający, Kostas Mavridis stanął przy samym brzegu przystani, kilka metrów od tłumu, żeby być łatwiej zauważonym. Rozpiął pod krawatem górny guzik mokrego od potu kołnierzyka i wytarł ręce w dużą chustkę do nosa w zielone i żółte kwadraciki. Musi mieć czyste dłonie, kiedy za dziesięć minut sięgnie do kanotiera, by go unieść na pożegnanie. Z wysokości pokładu pierwszej klasy przed oczyma Eleny rozciągała się cała giurgiowska przystań. Ciemna ściana odprowadzających stała w milczeniu pod gorącym popołudniowym słońcem. Z boku odziana w szantung figurka Mavridisa bielała obco, jakby wyrzucona z tłumu. W dole przez wąski mostek spiesznie wchodzili ostatni pasażerowie. Byli to chłopcy, którzy podawszy swój bilet prawie biegiem przemykali do drugiej klasy; w ich workach, zarzuconych na plecy, coś pobrzękiwało. Akurat na oczach Eleny jeden taki worek się rozerwał. Błysnął karabin... Jego jasnowłosy właściciel z przestrachem rozejrzał się naokoło i napotkawszy oczy dziewczyny podniósł palec do czerwonych, dziecięcych jeszcze ust. Elena zrozumiała jego gest i skinęła głową. Węzeł szala dusił ją. Wszyscy podróżni weszli na statek. Kilku tragarzy w brudnych różnokolorowych czapkach, podarowanych im pewnie przez marynarzy dunajskich statków, zabrało się do przenoszenia długich czarnych skrzyń, które widać były bardzo ciężkie, bo mężczyźni głośno klęli i wnosili je po dwóch, prężąc szyje z wysiłku. Wreszcie boczne koła zaczęły się kręcić. Przez korpus statku przebiegł mocarny giętki dreszcz. Ściana odprowadzających rzuciła się do przodu, dotarła do ostatniego centymetra przystani, jakby chciała dłużej być blisko oddalającego się „Radetzky’ego”, i zamarła. Jeden po drugim ludzie stojący na brzegu zaczęli zdejmować czapki. Nawet urzędnik portowy, z którym przed godziną rozmawiał Mavridis, zdjął swoją ładną czapkę za znaczkiem, nawet tragarze ściągnęli z głów różnokolorowe kaszkiety. „Nie, to nie może być zwykłe odprowadzanie statku” — pomyślała Elena. Jedynym zwykłym odprowadzającym był Mavridis i to go wyraźnie odróżniało od reszty. Koła zakręciły się szybciej. Spieniona woda zaszumiała, cofnęła się, rozcięta przez dziób statku, i ku brzegowi popłynęły obłe gniewne fale. Nad rozwianym przybrzeżnym sitowiem z piskiem podniosły się przestraszone stada ptaków. Oderwawszy się raz od przystani, statek zaczął żyć własnym życiem. Od strony kuchni zabrzęczały naczynia, słychać było, jak ktoś mówi po węgiersku, rozniósł się zapach gulaszu i kawy. Na pokładzie trzeciej klasy ktoś zagrał na gęślach. Elena pochyliła się, nie udało jej się zobaczyć grajka, plecy siedzących wokół niego chłopców zasłaniały go. — Zapraszamy do salonu — powiedział po niemiecku czyjś nieznajomy głos. Dziewczyna odwróciła się. Zaskoczony jej młodością Niemiec kelner ledwie skinął głową, potem opamiętał się i powtórzył ukłon — głęboko i z uszanowaniem, dokładnie tak, jak według regulaminu austriackiej dyrekcji żeglugi należało pozdrawiać podróżnych z biletem pierwszej klasy. — W salonie jest chłodniej, proszę panienki — uprzejmie uzupełnił kelner. — Dziękuję, ale wolę postać jeszcze trochę na słońcu — odparła Elena. W tym salonie pewnie był i Mitowski... Zaginiony Mitowski, którego pożegnalny list leżał w jej torebce. Teraz wszystko zamykało się w jeden krąg: jego nagły wyjazd i nie dokończone słowa nieznajomej kobiety; broń, którą jej ojciec sprowadzał z Rumunii, i broń, która błysnęła z worka chłopca; obecność mężczyzny z drukarni i najbardziej — milczenie, z którym ludzie z przystani w Giurgiu odkryli głowy przy odjeździe statku. Wszystko łączyło się za pomocą jakiejś niewidzialnej nici, zamykającej tajemniczy krąg, w którego środku samotna i przejęta stała teraz córka płowdiwskiego kupca Stefana Gerogłu. Elena poprawiła końce tiulowego szala i pośpieszyła do salonu. Nieuchronne spotkanie z Mitowskim nie wydawało jej się teraz tak trudne może dlatego, że właśnie rozmowa z nim wytłumaczyłaby jej wszystko. Po upalnym blasku pokładu salon w pierwszej chwili wydał jej się nieprawdopodobnie mroczny, jeszcze przyciemniony pluszem koloru wina i brązowym lakierem mebli. Najpierw zobaczyła człowieka z drukarni. Siedział z innymi czterema mężczyznami przy narożnym stoliku i udawał, że czyta francuską gazetę, właściwie tylko chował za nią przejętą i szczęśliwą twarz... Dalej, wyciągnięci w wygodnych fotelach, dwaj wołoscy kupcy spokojnie oglądali próbki kukurydzy, układając ziarna to na brzegu stołu, to na swoich szerokich obciągniętych suknem kolanach. Nieznajoma z przystani też tu była. Ujrzawszy dziewczynę odsunęła mężczyznę, który pośpiesznie coś szeptał jej do ucha, i skinęła głową. Nie bardzo serdecznie, lecz i nie obojętnie, z dobrze dobranym umiarem, w pełni odpowiednim do ich przypadkowej znajomości. „Zapytam i ją — pomyślała Elena. — Zaraz po Mitowskim zapytam i ją.” Ale Mitowskiego nie było w salonie. Dopiero kilkanaście minut później znalazła go w tylnym końcu pokładu. Nie zdziwił się, zobaczywszy ją obok siebie. Spróbował się uśmiechnąć, ale uśmiech tylko rozciągnął jego blade usta i pogłębił zmarszczki wokół nich. — Przypuszczałem, że i pani będzie jechała tym statkiem, panno Eleno... — I dlatego nie chciał pan przyjść do salonu? — z gorzką ironią powiedziała dziewczyna. — Dlatego — przyznał się niespodziewanie. — No to ja sobie pójdę. — Nie. Proszę poczekać! I dopiero teraz zauważyła, jak wychudła i zmieniona jest jego twarz. Jasne włosy, zawsze zaczesane gładko do tyłu, opadały mu na czoło, wilgotne i splątane. — Co panu jest? — cicho spytała dziewczyna. Mitowski nie odpowiedział. Odwrócił się bokiem i przez rzadką bródkę widać było, jak mięsień jego policzka porusza się gwałtownie i z napięciem. — Przynajmniej tym pytaniem nie dotykam niczego innego — odezwała się dziewczyna — choć właśnie dzisiaj chciałam pana spytać o mnóstwo ważnych spraw. — Proszę pytać! — niepohamowanie zawołał Mitowski. Elena nigdy go nie słyszała mówiącego tak ostro i brutalnie. — Proszę pytać, o co pani chce... Kim jesteśmy? Ilu nas jest? Dokąd jedziemy? Dziewczyna skuliła się jak od uderzenia, potem jej ciało nagle się wyprostowało z dumnym i rozpaczliwym zdecydowaniem człowieka, który odchodzi na zawsze. — Zaczekaj! — krzyknął Mitowski. Jego ręce chwyciły jej ramiona, przyciągnęły ją i gwałtownie odwróciły. Elena zobaczyła najpierw jego usta — były o piędź od niej, spękane, pozbawione krwi wargi, które drżały. — Zaczekaj — już ciszej powtórzył Mitowski. Jego oddech parzył jej czoło. — Pamiętasz, co ci opowiedziałem wtedy o Bułgarii, Eleno? O Bałkanach, o powstaniu... — Pamiętam — szepnęła dziewczyna. Odsunął ją od siebie. Patrzał prosto w jej oczy. — Czy myślisz, że to wszystko mogło być kłamstwem? — Nie! Zaprzeczenie wydarło się z jej piersi jak krzyk. Mitowski pochylił głowę i umilkł. Gdy się odezwał, jego głos był ochrypły ze wzruszenia. — Nie opowiadałem tego nikomu innemu, widać nie powinienem opowiadać i tobie... A zresztą może ten człowiek na przystani mnie oszukał... — Oszukał cię! — szybko powiedziała dziewczyna. — Skąd by mógł wiedzieć? — I ja mu to powiedziałem, Eleno. Mitowski puścił jej ramiona i z podnieceniem zaczął poruszać rękami. Skąd by miał wiedzieć, ciekaw jestem, skoro listy z Wracy... — przerwał w pół słowa i zaczął szarpać swoją jasną bródkę. — A czy powiedział coś o Płowdiwie? — nieruchomymi ustami zapytała dziewczyna. — Tak — głucho odparł Mitowski. — Właściwie tylko to słyszał... że Perusztica i Batak padły. — Okłamał cię... — Że są spalone do gołej ziemi, Eleno — z niewidzącym spojrzeniem, wstrząsany bezgłośnym płaczem powtórzył Mitowski. — Spalone na popiół, bo dopiero podczas walki okazało się, że broń, którą powstańcy kupowali w Płowdiwie, była niezdatna do użytku... Ostatnie słowa uderzyły Elenę. Odrzuciły ją w tył i przycisnęły jej plecy do twardej balustrady. Nagle jej się wydało, że biegnie przez jakąś czarną huczącą pieczarę, gdzie nie słychać nic poza pluskiem wody i stukiem jej własnych kroków. Gdy znów otwarła oczy, Mitowski, odwrócony bokiem, nerwowo wycierał ręką oczy. — Ja już idę — powiedziała urywanie, bo wciąż jeszcze była zdyszana. — Chciałabym trochę odpocząć. — Może nie należało ci tego wszystkiego mówić, Eleno — z poczuciem winy rzekł Mitowski. — Należało... — To na pewno kłamstwo. Nie powiem już o tym nikomu. Odprowadził ją aż do kajuty, dotknął czubkami palców jej bladego policzka i odszedł długim korytarzem. Wewnątrz było duszno, pachniało farbą olejną i rzeczami, używanymi przez niezliczoną ilość podróżnych. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Elena podbiegła do zamkniętego okienka, spróbowała otworzyć je i nie zdoławszy — wybuchła gorzkim niepowstrzymanym płaczem. Przez cienką ściankę z desek dwoje Austriaków w sąsiedniej kajucie dosłyszało jej szlochanie i ze zdziwieniem spojrzało na siebie. Było to młode małżeństwo w podróży poślubnej i wydało im się nieprawdopodobne, że w tych dniach istnieją także ludzie, którzy cierpią. Statek zatrzymał się i znów ruszył: na korytarzu rozbrzmiewały kroki i głosy, dwa czy trzy razy ktoś bojaźliwie pukał w zamknięte na klucz drzwi, ale, wcisnąwszy głowę w poduszkę, Elena Gerowicz nie słyszała nic. Teraz grzebała swojego ojca... Kiedy wreszcie przestała płakać, poczuła w piersi zimną, pozbawioną życia pustkę. Sięgnęła ręką za pogniecioną bluzkę, znalazła łańcuszek medalionu i zerwała go. Nie spodziewała się, że złote ogniwka rozrywają się tak łatwo... Do drzwi znów zapukano. Dziewczyna podniosła się, poprawiła włosy i otwierając obejrzała przez ramię kajutę. Wilgotna, zgnieciona poduszka mogła ją zdradzić; cofnęła się, przewróciła ją na drugą stronę i poszła przekręcić klucz do końca. W drzwiach stała nieznajoma kobieta z przystani w Giurgiu. — Przepraszam, jeśli panią obudziłam. — A, nie. Właśnie sama się obudziłam. Obie całkiem wyraźnie rozumiały, że się nawzajem okłamują, ale raz rozpoczętą grę trzeba prowadzić do końca. — Już czas na kolację, zauważyliśmy, że pani nie ma. — Tak? No to chodźmy. Jestem gotowa. Kobieta zrobiła krok do przodu. Jej oczy nie odrywały się od zmienionej twarzy dziewczyny. — Nie jest pani jeszcze gotowa... — Wiem, że poradzi mi pani przedtem się umyć, prawda? — drwiąco powiedziała Elena. — Dobrze się umyć zimną wodą, żeby nie było widać, że płakałam. Potem ładnie się uczesać... — A czemu pani płakała? — przerwała jej kobieta, nie zrażona jej uszczypliwym tonem. — Może pani myśli, że skoro obie jesteśmy Bułgarkami, to już muszę się przed panią tłumaczyć? — Proszę, niech pani nie wypacza moich słów. — Nie, ja tylko je powtarzam, bo kiedy je usłyszałam na przystani w Giurgiu, spodobały mi się. Głos dziewczyny zadrżał. W tym momencie przypominała dziecko, które zagryza usta, żeby się głośno nie rozpłakać. Kobieta wyciągnęła ręce i położyła je na jej ramionach. — Nie powinna pani się smucić w taki dzień jak ten... Dziewczyna gwałtownie się cofnęła. — Znowu zaczyna pani to samo? I znowu zasypie mnie pani ogólnikami, a kiedy zapytam o coś więcej, pójdzie pani? Ten dzień! Ten dzień! Skądże ja mam wiedzieć, jaki on właściwie jest! — Wielki... — szepnęła kobieta. Dziewczyna podniosła głowę, jej cienkie przezroczyste nozdrza poruszały się, jakby dopiero co powiedziane słowo było nie dźwiękiem, lecz zapachem. — Wielki? — powtórzyła cicho. — To czy powie mi pani, dokąd jedzie Nikoła Mitowski, dokąd jedzie człowiek z drukarni przy ulicy Calarasi i wszyscy ci ludzie, którzy z bronią wsiedli na statek? — Jadą wyzwalać Bułgarię. Elena poleciała do przodu. Gdy oprzytomniała, coś zimnego i metalowego kłuło jej usta — był to kolczyk, i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że całuje nieznajomą, że całuje ją ślepo i nieprzerwanie gdzieś między brzegiem policzka a uchem. A tuż koło jej rozpłomienionej głowy głos kobiety dalej opowiadał, że właśnie dlatego ona z mężem popłynęli dziś statkiem, żeby odprowadzić chłopców przynajmniej do Bechetu, bo jest to rzeczywiście wielki dzień i mało jest Bułgarów, którzy będą mieli szczęście oglądać wszystko na własne oczy. — Ja to będę oglądać! — niespodziewanie powiedziała Elena. Kobieta łagodnie odsunęła ją od siebie. Twarz dziewczyny stała się nowa i piękna. — Ja to będę oglądać! — powtórzyła. — Zostanę i odprowadzę ich do końca. — Mitowski powiedział mi, że ma pani wysiąść na przystani w Nikopolu, moja droga — ostrożnie wtrąciła kobieta. Dziewczyna nie odpowiedziała. — O ile dobrze zrozumiałam, ma tam na panią czekać ojciec. — Ja nie mam ojca, proszę pani — po krótkiej pauzie odparła Elena. Jej głos był spokojny i odrobinę zduszony. — Po prostu miałam pewne powody, żeby Mitowskiemu tak powiedzieć. Nieznajoma ze zrozumieniem kiwnęła głową. Górny pokład był pusty. Elena przycisnęła piersi do balustrady i chciwie zaczerpnęła chłodnego wieczornego powietrza. W dole woda płynęła, złocista od zachodu, a oba brzegi tonęły w niebieskawym już mroku, jakby noc równocześnie od nich ruszyła i miała się spotkać i zamknąć akurat nad wielką rzeką. Brzeg bułgarski był wyższy, nawet gdzieniegdzie przypominał strome górskie zbocze. Od pół godziny Elena patrzała tylko na niego. — Przyniosłem pani bilet... — Biała kurtka oficera wyraźnie była widoczna w mroku. — Przedłużyliśmy go do Widynia, jak pani prosiła. — Dziękuję — uśmiechnęła się dziewczyna. — A kiedy będziemy w Nikopolu? — Pewnie przed północą. 12 Stefan Gerogłu siedział na szorstkiej pokrywie wielkiej sosnowej skrzyni, przekładał różaniec z ręki do ręki i nieprzerwanie wpatrywał się w rzekę. Widać było tylko kilka rybackich łódek, które wypłynęły na nocny połów sumów, pobłyskiwały słabymi latarniami i woda na próżno usiłowała ściągnąć niżej ich żółtawe odbicia. Kupiec czekał od dawna. Wilgotne powietrze przeniknęło jego ubranie, materiał napęczniał i już trudno się zginał w łokciach i kolanach. Mógł pójść się rozgrzać, szef przystani zaprosił go do swojego własnego pokoju, ale Gerogłu wolał być tutaj, zobaczyć światła okrętu z daleka. I nie tylko to — w tej cichej północnej godzinie kupiec z Filibe odpoczywał. Myśl, że czeka na Elenę, oderwała go od wszystkiego i pierwszy raz po tylu bezsennych nocach i męczących dniach czuł w duszy pogodę i radosne uspokojenie. Elena wracała!... To było najważniejsze! Reszta miała minąć i zostać zapomniana. Przekręcenie klucza w drzwiach sklepiku — i koniec. Więcej nie puści córki do Bukaresztu, wyda ją za jakiegoś porządnego człowieka z Płowdiwu i pobłogosławi ich, by mu wypełnili dom miłością i później — wnukami. Gerogłu przekrzywił głowę z rozrzewnieniem, jego siwe wąsy drgnęły. Sięgnął do pasa i trzasnął krzesiwem. Za jego plecami ktoś się zatrzymał. Dozorca przystani śledził go i znów przyszedł wyprosić trochę tytoniu. Innym razem podobna bezczelność rozzłościłaby go, ale teraz kupiec był szczęśliwy i pragnął być dobrym. — Bierz, stary — powiedział — weź sobie i na potem, bo kiedy przyjdzie statek i zajmę się córką, już mnie nie dopadniesz... — i roześmiał się gardłowo, głośno, jak już dawno się nie śmiał. — Widzisz, mam tu depeszę od przyjaciela. Moja dziewczyna wyjechała dziś statkiem „Radetzky” z Giurgiu. Nie ma żadnej pomyłki, mówię ci przecież. Dozorca napychał sobie kieszenie tytoniem, chichotał przymilnie i pewnie myślał, że ten hojny nocny gość jest pijany. W dole rzeki mignęło światełko — było ich więcej, poruszały się równolegle. — Statek! — Gerogłu skoczył, zapomniał o kapciuchu w rękach dozorcy i ociężale pobiegł ku przystani. Naokoło nie było żywego ducha. Przez kilka minut stał tak, z paznokciami wpitymi w zmurszałe drewno balustrady, dalekie światełka wisiały między nocą a wodą i wydawały mu się nieruchome. Wraz z wiatrem dotarł hałas kręcących się kół. Gerogłu nastawił ucha, odróżnił go całkiem wyraźnie wśród innych szumów rzeki i znów pobiegł po śliskich deskach. — Statek! — zawołał, ale przystań dalej spała, milcząca i obojętna wobec przełomowego dla niego wydarzenia. Jedynie okno naczelnika było oświetlone. Kupiec pobiegł tam, oparł czoło o szybę i zaczął bić pięścią w parapet. — Statek idzie, ago! Statek z Giurgiu! Naczelnik wybiegł poprawiając fez, rozejrzał się i nie widząc nic prócz chudej sylwetki kupca spytał ze zdziwieniem: — Jaki statek ci się zwiduje, ago? — Tam, płynie — rzekł rozgorączkowany Gerogłu. Naczelnik spojrzał na dalekie drżące światełka, machnął ze złością ręką i wrócił do ciepłego pokoju. Statek zbliżył się do przystani w Nikopolu dopiero po jakiejś godzinie, Stefan Gerogłu przestał już wyjmować srebrny zegarek, tylko obmacywał podskakującymi palcami fałdy pasa i zastanawiał się, gdzie się podział jego kapciuch z tytoniem. Gdy statek zarysował się cały, razem z pokładami, mostkiem kapitańskim i świecącym łańcuszkiem okien, kupiec cofnął się w cień stosu skrzyń. Tutaj poczeka, aż tłum przejdzie i aż na wąskim mostku pojawi się biały kapelusz, przytrzymany tiulowym szalem. Dopiero wtedy się pokaże — spokojny i lekko uśmiechnięty, jak przystoi ojcu, który kocha swoją córkę, ale umie być powściągliwy i nie okazywać swojej miłości w przypadkowym miejscu i wobec przypadkowych ludzi. Placyk nikopolskiej przystani wreszcie ożył. Skrzypnął łańcuch, pośpieszyli tragarze. Z poczekalni rozległy się kobiece głosy i płacz nagle obudzonego dziecka. Wielkie koła statku przekręciły się ostatni raz i ucichły. „Radetzky” zatrzymał się — biały wśród nocy, potężny i spragniony ruchu. Obserwując go ze swojej kryjówki z zamarłym sercem, Stefan Gerogłu pomyślał, że nigdy dotychczas w całym życiu nie widział piękniejszego statku... Najpierw zeszło kilku Turków ze swoimi zawoalowanymi żonami, potem mostek zaskrzypiał pod ciężkimi kupieckimi krokami dwóch Wołochów. Po nich szli i inni podróżni, Gerogłu nie mógł ich dobrze obejrzeć, zresztą się w nich nie wpatrywał, bo byli to sami mężczyźni. Elena na pewno postanowiła trochę odczekać, żeby się nie mieszać z tym męskim tłumem. Wyszedł naprzód. Już się nie chował. Kilka razy podróżował tym statkiem, wiedział, gdzie są kajuty pierwszej klasy, i popatrzał w tamtą stronę. W okrągłej ramie jednego z otwartych okienek mignęła głowa kobiety. Poznał ją, podniósł rękę, chciał zawołać. Był pewien, że dziewczyna też go widziała — stał tuż koło latarni i światło zalewało go całego. Okienko szybko i gwałtownie się zatrzasnęło. Przez parę chwil patrzeli na siebie przez grube szkło jak przez lód. Pomimo odległości Gerogłu dostrzegł w wyrazie córki coś obcego. Potem twarz dziewczyny cofnęła się, straciła kontury i znikła. — Lenko... — półgłosem zawołał ojciec. Wsiadających było niewielu. Ostatnia weszła na statek chłopka z dzieckiem na ręku. Poprzez ciało matki dziecko jakby poczuło niepewność kładki, przez którą je niesiono, i zapłakało cienkim przestraszonym głosikiem. Mostek opustoszał... Koła zapluskały. Przed oszołomionymi oczami Stefana Gerogłu statek drgnął i oderwawszy się od brzegu, wolno popłynął w górę rzeki. Kupiec pobiegł za nim i zaczął krzyczeć... Krzyczał, żeby poczekali... Żeby się zatrzymali, bo jeszcze ktoś powinien wysiąść. — Kto taki, proszę pana? — dotknął jego ramienia naczelnik przystani. — Moja córka! — wychrypiał Gerogłu. — Może córka jedzie innym statkiem — pojednawczo zaczął naczelnik i natychmiast umilkł. Przypomniał sobie, że przed kilkoma godzinami sam przyjął telegram z Giurgiu. — To się wyjaśni, proszę pana — powiedział cicho. — Jeśli pan chce, zaraz wyślemy depeszę do Riachowa. Nie mam pojęcia, czemu pańska córka nie wysiadła, skoro rzeczywiście była na statku. Gerogłu odszedł, nie słuchając jego słów, i znużonymi, wlokącymi się krokami poszedł wzdłuż brzegu, zapatrzony w oddalające się światła statku. Nieco dalej rzeka zakręcała. Za tym zakrętem światła zniknęły. I noc się zamknęła... Dozorca poznał go. Ten sam człowiek, który mu dał tytoń, znów siedział na sosnowej skrzyni, tylko że teraz zdjął fez i jego biała głowa srebrzyła się w ciemności. — Zapomniałeś odebrać swój kapciuch, ago — odezwał się dozorca. Nikt mu nie odpowiedział. — Kapciuch, powiadam. Dałeś mi go, ago, i zapomniałeś odebrać. — Weź go! — wściekle krzyknął Gerogłu. — Daję ci go w prezencie! Dozorca postał przez chwilę, nie wiedząc, co robić, i wreszcie odszedł, skrzypiąc butami. Był już na dole, przy spichrzach, kiedy od nierównego stosu skrzyń rozległ się szloch. Był samotny i obcy wśród wiosennej nocy, zdławiony jak bulgotanie fontanny, w której nagle zabrakło wody. Stefan Gerogłu płakał... 13 Siedemnaście lat później w małym bułgarskim mieście nad Dunajem umarła nauczycielka Elena Gerowa . Było to akurat w środku lata, uczennice wyjechały na wakacje i bardzo mało ludzi dowiedziało się na czas o jej śmierci. Wiedziano, że nie ma ona żadnych krewnych, i dlatego po trzech tygodniach, za zgodą miejscowego naczelnika policji, dyrektor gimnazjum zarządził, by otworzyć jej pokój na parterze budynku szkolnego, i polecił dwóm nauczycielkom sporządzić szczegółowy opis wszystkich rzeczy pozostałych po krótkim samotnym życiu zmarłej. Kobiety szybko uwinęły się z pracą. W pokoju było tylko jedno krzesło i młodsza wolała stać, czuła niejasną obawę już na samą myśl, że mogłaby siąść na wąskim nie posłanym łóżku. — Popatrz — powiedziała starsza, przerzucając stos papierów — Elena Gerowa uczyła francuskiego, a tu widać, że najbardziej ze wszystkiego lubiła historię. Popatrz tutaj, zbierała absolutnie wszystko, co zostało napisane o statku „Radetzky” i o oddziale Botewa. Z rozrzuconych gazet wypadła niebieska karteczka, złożona we czworo. Kobieta z ciekawością ją chwyciła, podniosła do swoich zakurzonych okularów. — Co to według ciebie może być? Młodsza pochyliła się nad jej ręką. — Wydaje mi się, że to odcinek biletu okrętowego — powiedziała — był kupiony na trasę Giurgiu-Nikopol, potem przedłużony do Widynia. Może powinnyśmy wpisać go do sprawozdania. — Nie widzę potrzeby — ucięła starsza. Gruba pożółkła koperta była wsunięta w stary podręcznik gramatyki francuskiej i przed jej otworzeniem starsza pomyślała, że są w niej pieniądze, a młodsza — że listy. W kopercie były zdjęcia. Siedem jednakowych dawnych portretów Eleny Gerowej, zrobionych na bardzo błyszczącym papierze i nalepionych na twardy ciemnoszary karton z brązowymi bukiecikami w rogach. — To ona także jako młoda dziewczyna nie była ładna! — ze zdziwieniem powiedziała starsza. Koleżanka nie słyszała jej. W tym momencie zastanawiała się, czy będzie nieuczciwie, jeśli napisze w sprawozdaniu, że portretów było sześć, i zachowa jeden dla siebie. — No i popatrz... — znów się odezwała starsza — więc ona nigdy nie była ładna. I pytam się teraz, pytam i ciebie: powiedz mi, co takiego było w tej kobiecie, że dziewczęta z wyższych klas tak strasznie starały się do niej upodobnić? Czytelnikowi należy się parę słów wyjaśnienia i komentarza. Podróż statku „Radetzky”, ściśle związana z powstaniem kwietniowym 1876 roku, była wydarzeniem, które już po paru latach urosło w Bułgarii do rangi symbolu patriotyzmu i męstwa. Dwudziestoośmioletni rewolucjonista, poeta i publicysta Christo Botew, przebywający na emigracji w Rumunii, na wieść o wybuchu powstania wsiadł wraz z dwustuosobową grupą towarzyszy na statek, płynący w górę Dunaju, opanował go i przeprawił się do Bułgarii. Powstanie jednak było już wówczas stłumione przez Turków i po kilku dniach oddział Botewa został rozgromiony, a jego dowódca — zabity. Dopiero po dwóch latach, w wyniku wojny rosyjsko-tureckiej, miała Bułgaria uzyskać niepodległość, zrzucić z siebie turecką niewolę. Już od pierwszych dziesięcioleci tej niewoli, trwającej niemal pięćset lat, wybuchają w Bułgarii liczne powstania i ruchy wyzwoleńcze. Poprzedzające wyzwolenie powstanie kwietniowe, którego główne ogniska znajdowały się w Kopriwszticy, Panagiuriszte, Peruszticy i Bataku, upadło z powodu zbyt słabego poparcia ze strony najszerszych mas ludności, głównie chłopskiej, i niedostatecznego przygotowania organizacyjnego, przynosząc kilkanaście tysięcy ofiar. Wśród nich był i Botew. Trzy lata wcześniej poniósł bułgarski ruch narodowo-wyzwoleńczy inną ciężką stratę — w wyniku zdrady ujęty został przez Turków i następnie stracony Wasił Dewski, „apostoł wolności”, twórca licznych komitetów rewolucyjnych na terenie Bułgarii, nieugięty bojownik o wyzwolenie ojczyzny. Urodził się w bałkańskim miasteczku, w rodzinie zrujnowanego farbiarza; jako rewolucjonista i działacz niepodległościowy był gwałtownie poszukiwany i prześladowany przez Turków. Jego postać, podobnie jak postać Botewa, kilkakrotnie pojawia się na kartach tej książki. Powieść Michajłowej wiernie i przekonywająco ukazuje atmosferę ostatnich lat niewoli tureckiej. Jej akcja toczy się po większej części w mieście siedmiu wzgórz i niemal tyluż nazw: tracka Eumolpia i Pulpudeva, greckie Philippopolis, rzymskie Trimontium, tureckie Filibe — wszystko to są nazwy Płowdiwu, będącego w owych czasach największym i prężnie się rozwijającym miastem Bułgarii. Bohater książki, Stefan Gerogłu, jest typowym przedstawicielem tworzącej się wówczas warstwy bułgarskiej burżuazji miejskiej, szybko się bogacącej, tolerowanej przez władze tureckie i hamującej rozwój ruchów wyzwoleńczych na ziemiach bułgarskich. Zewnętrznym przejawem jego postawy jest chociażby ucieczka od bułgarskich, słowiańskich form imion i nazwisk: turecka końcówka — ogłu we własnym nazwisku, pochodzącym od jak najbardziej słowiańskiego Gero, Georgi (dopiero Elena, poprzez przyswojoną w Bukareszcie serbsko-rosyjską formę, wróci do właściwej, bułgarskiej), „przechrzczenie” nowo poślubionej żony ze słowiańskiej Maliny na grecką Melanie; godzi się tu wspomnieć, że rolę, spełnianą w Bułgarii w dziedzinie zwierzchności politycznej i gospodarczej przez Turków, w sferze kultury i religii odgrywali Grecy, a ich przewaga w tym zakresie była i uznawana, i tolerowana przez państwo otomańskie. Bohaterkę książki Elenę, córkę Stefana Gerogłu, los rzucił jesienią 1875 roku do Bukaresztu, który był wówczas jednym z głównych ośrodków działalności politycznej emigracji bułgarskiej; po paru miesiącach częściowo przypadek, częściowo świadomy już wybór sprawiły, że stała się ona świadkiem jednego z najbardziej przejmujących wydarzeń w dziejach swojego kraju. Książka, zatytułowana w oryginale Korabyt („Statek”), opisuje drogę Eleny do uczestnictwa w tym wydarzeniu — w podróży do kraju, odbywanej na pokładzie statku, który miał stać się symbolem. Hanna Karpińska Kyrija — pani (z grec). Filibe — turecka nazwa Płowdiwu. Zaptie — turecki policjant, żandarm (z tur.) Czorbadżi — czorbadżija — bogacz; także obszarnik (z tur.) Minder — ława, zasłana kilimami, umieszczona wzdłuż ściany i służąca do siadania i spania; rodzaj kanapy wschodniej (z tur.) Chodzi o Kocza Czistemenskiego (Czestemenskiego ok. 1840-1876), członka komitetu rewolucyjnego w Płowdiwie, który zginął w Peruszticy podczas powstania kwietniowego. Konak — tu: siedziba tureckich władz administracyjnych i policyjnych (z tur.) Bojadżi, bojadżija — farbiarz (z tur.); w XIX w. określenia zawodowe przekształcały się w dzisiejsze bułgarskie nazwiska (Bojadżijew). Kömürcü-sokak — dzielnica domów publicznych w Konstantynopolu. Hadźi, hadżija — człowiek, który odbył pielgrzymkę do miejsca świętego (muzułmanin do Mekki, chrześcijanin do Jerozolimy) (z tur.) Tatar Pazardżik — turecka nazwa Pazardżika. Eski Zagra — turecka nazwa Starej Zagory. Stanimaka — dawna nazwa Asenowgradu. Pomak — Bułgar wyznania mahometańskiego. (Turcy zmuszali ludność do przyjmowania ich własnej religii, proces ten był szczególnie silny w XVII w. na terenie Rodopów.) (z tur.) Miutefiszin — tajny przedstawiciel, urzędnik do specjalnych poruczeń (z tur, mufettis — inspektor). Onbasza — naczelnik w policji tureckie] (z tur.). Brawo, panie naczelniku! (tur.) Raja — pogardliwa turecka nazwa ludności chrześcijańskiej w Imperium Otomańskim. Nazwisko Geroglu powstało ze słowiańskiego imienia Gero, Gorgi z turecką końcówką — oglu Gerowicz jest serbsko-rosyjską formą tegoż nazwiska. Bitwa stoczona w 1230 r. między wojskami bułgarskimi pod dowództwem cara Iwana Asena III a grecką armią cesarza Teodora Komnena Angela; Grecy ponieśli w niej klęską. Gerowa — bułgarska forma nazwiska Gerogłu. Liliana Michałowa Cudowna pora na podróż - 2 -