11458

Szczegóły
Tytuł 11458
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11458 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11458 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11458 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARINA & SIERGIEJ DIACZENKO HENRY LION OLDI ANDRIEJ WALENTINOW GRANICA ZIMĄ JEST POPYT NA SIEROTY Przełożył Andrzej Sawicki KSIĘGA PIERWSZA ZIMĄ JEST POPYT NA SIEROTY Ostatniej to granicy kurz Gdzieśmy są jeszcze, a nie - już... Niru Bobowaj PROLOG W NIEBIESIECH Chwalą B-żą głoszą niebiosa, a o dziełach rąk Jego świadczy ziemia cała. Dzień przekazuje słowo dniu następnemu, a noc przed nocą otwiera wrota wiedzy. Na początku stworzył Święty, Który Jest, niebo i ziemię. II I nastał dzień, w którym przyszli synowie B-ży, by stanąć przed P-nem: Mikael, Książę Prawicy - woda i grad, Gabriel, Książę Le- wicy - ogień, i Rachab, i Samael, i Aza, i Azel, i wielu innych; a między nimi przyszedł i Ten, Co Się Przeciwił. I oto rzekł Święty, Który Jest: "Ustanowię na ziemi namiest- nika". I odpowiedziano Mu: "Czyżbyś chciał ustanowić na niej tego, który będzie tam tworzył nieszczęścia i przelewał krew, podczas gdy my głosimy Twoją chwałę i święcimy Imię Twoje?". Odpo- wiedział im: "Zaprawdę, wiem o człowieku, czego wy nie wiecie! Człowiek, którego zamierzam stworzyć, mądrzejszy jest od was. I wynijdą zeń sprawiedliwi". I pokazał aniołom Święty, Który Jest, drogę sprawiedliwych. Nie odkrył im jednak tego, że wynijdą z człowieka i niesprawiedliwi. Bo gdyby im ukazał to, że wynijdą z niego niesprawiedliwi, nie daliby mu aniołowie człowieka stwo- rzyć. I stworzył Święty, Który Jest, człowieka z prochu ziemskiego, i tchnął w niego oddech życia, i stał się człowiek duszą żyjącą. III Święty, Który Jest, uformował z ziemi wszelkie dzikie zwierzęta polne i wszelkie latające stworzenia niebios i przyprowadził je do człowieka, żeby zobaczyć, jak nazwie każde z nich. I przyprowadził przed aniołów wszelkie stworzenie, zwierzęta i ptactwo i powiedział: "Rzeknijcie mi ich imiona, jeżeli jesteście spra- wiedliwi". Odpowiedzieli mu: "Chwała Ci! Wiemy tylko to, czegoś nas nauczył". Przyprowadził przed człowieka. Powiedział: "Człowiecze, powiedz mi ich imiona". I nadał człowiek imiona wszelkiemu bydlęciu i ptakom niebie- skim, i dzikim zwierzętom polnym; i nie znalazł człowiek pomocnika, który był mu podobny. IV A potem rzekł aniołom Święty, Który Jest: "Pokłońcie się czło- wiekowi!" - i oddali mu pokłon, wszyscy oprócz Tego, Co Się Prze- ciwił; ten ci jednak przed nikim karku nie zginał. I rzekł mu: "Czemuś się nie pokłonił, skórom ci kazał?" A ten odpowiedział: "Lepszym od niego, boś mnie stworzył z ognia, a jego z gliny". I rzekł mu: "Precz stąd! Nie godzi się tobie wywyższać! Odejdź: wśród nędzarzy żyć będziesz!" V Kiedy P-n stworzył człowieka w ogrodzie Eden, dał mu sie- dem przykazań. Zgrzeszył on i został z ogrodu wypędzon. A dwaj aniołowie, których imiona były Aza i Azel, powiedzieli Świętemu, Który Jest: "Gdybyśmy to my byli na ziemi, nie bylibyśmy zgrze- szyli". I rzekł im: "A czy potraficie się przeciwstawić złym chuciom?" Odpowiedzieli Mu: "Potrafimy". Tedy zesłał ich B-g na ziemię. A kiedy zeszli na ziemię, wstąpiły w nich złe chuci. VI A gdy zaczęło przybywać ludzi na powierzchni ziemi, zrodziły im się córki, a wtedy synowie B-ży, zwani Aza i Azel, ujrzeli córki ludzkie, jako że były piękne i pojmowali za żony wszystkie, które sobie wybrali. Onego zaś czasu, kiedy spuszczali się na dół, odziewali się w materię świata tego, jako że inaczej nie mogli istnieć w tym świe- cie, a świat nie zniósłby ich obecności. W owych dniach żyli na ziemi giganci, osobliwie od owego czasu, kiedy synowie B-ży zaczęli nawiedzać córki człowiecze i one rodziły im synów; byli to mocarze, którzy istnieli od dawna, ludzie sławni. VII Patrzący na nich z zorzy Ein-Sof mówili przy tym inni anioło- wie: "Oto potomkowie Azy i Azela siłą rządzą synami człowieczymi. Czyż taki był zamysł P-na?". I w dumie swojej uznali, że pojęli jego zamysł i postanowili naprawić ów błąd. Zachowując świetlistą na- turę opadli aniołowie na świat materialny i rozdzielili go na części Granicami, żeby choć na miarę swoich sił oddzielić wolnych synów człowieczych od władzy gigantów. A samych Azę i Azela w ich cie- lesnych formach przykuli aniołowie żelaznym łańcuchem [ponieważ iście wierzyli, że mają prawo sądzić Jego Imieniem] do skały Kaf, żeby więcej nie płodzili potomstwa; i po dziś dzień stoją tam zbun- towani aniołowie; a ci z ludzi, którzy znają tę prawdę i szukają zaka- zanej wiedzy, przychodzą do nich, by zdobywać wiedzę wbrew woli P-na. VIII I zatrzęsła się, zakołysała ziemia, drgnęły i wypiętrzyły się ko- rzenie gór, jako że rozgniewał się Święty, Który Jest. Gniew jego spadł na ziemię dymem i ogniem. Nachylił niebiosa i z nich zstąpił - a mrok legł pod jego stopami. IX I stanął B-g wśród bezliku aniołów i ustanowił nad nimi sąd: "Otom rzekł: jesteście aniołami i synami najwyższego - wszyscy jak jeden; ale pomrzecie śmiercią człowieczą i upadniecie, jak każdy z książąt!". X I wywiódł Święty, Który Jest, dziesięć ustrojów i nazwał je dziesięcioma Sefirotami, żeby przy ich pomocy władać światami ukrytymi, które się nie otwierają, i żeby wiedzieć, jak się rządzą na górze i na dole. Ukrył się też przed aniołami i synami człowieczymi, rozkazawszy Samaelowi strzec Granic, iżby nie przebył ich nikt bez jego wiedzy. XI I zawołali wyżsi - mieszkańcy Raju, do niższych - mieszkań- ców ognia: "Znaleźliśmy prawdę w tym, co obiecał nam P-n; a czy- ście wy znaleźli prawdę w tym, co wam obiecał P-n?" I odezwali się wśród nich heroldowie: "Przekleństwo P-na niech spadnie na niesprawiedliwych, którzy porzucają prostotę ścieżek P-na i starają sieją obrócić w krzywizny!". XII A między nimi - zasłona. A na przegrodzie - synowie człowie- czy. XIII A wonczas, kiedy Mosze spisywał Torę, notował sprawy każ- dego dnia tworzenia. Doszedłszy do miejsca, w którym miał zapi- sać: "I rzekł Święty, Który Jest: «Uczyńmy człowieka na obraz nasz, podobnego do nas» - odezwał się Mosze: "O Panie Świata! Dziwię się, dlaczego tworzysz powód heretykom do rozmyślań". Usłyszał w odpowiedzi: "Pisz. Ten, kto chce się pomylić, niechaj się myli..." Wszystko to powiedziano tymi oto słowami w księgach Pi- sma Świętego: Berejtit Inaczej Byt, Tegilim, inaczej Księga Psal- mów, i w Księdze Hioba, i w księdze Koran, w rozprawach mędr- ców Miszny i w wielkiej księdze Zohar, co znaczy "Zorza" a dla wiedzących ,, Niebezpieczna Zorza". A pojmujący je wstają niczym blask na niebiesiech, a wiodący innych ku prawdzie -jak gwiaz- dy w wieczności wieków... K/IĘ&A PIERW/ZA ZIMĄ JE/T POPYT NA JIEROTY Dobrze mi, bom sierota! Szolom Alejchem Księga powstała wyłącznie jako fantazja autorów. Nie zawiera żadnych bluźnierstw. Zatwierdzona przez cenzurę. czą/ć pierwjza BOHATER I CZUMAK PROLOG NA ZIEMI Magnolie nie chciały płonąć. Dom, spowity czarnymi kirami dymu, nie zamierzał się podda- wać. Wszystkie te stare gobeliny, naczynia ze srebra i porcelany, wszelkie tkaniny i rzeźbione drewno, dębowe wsporniki i belki stro- powe, oraz malowane tynki sklepień - wszystko stawiało opór ognio- wi, choć różowe marmury ogrodowych posągów dawno już poczer- niały od sadzy. Setki kręconych świec - białych, używanych na co dzień i aro- matycznych świątecznych - płonęły w salonie, w jadalni, sypialniach, w komorze, i paliły się tak, jakby nic niezwykłego się nie działo, jakby się nie waliły stropy, nie pękały lustra, jakby nie ginęły w ogniu cy- prysy, jakby ktoś potrzebował światła, wiele światła - i to od razu... Szkatułkę z kolekcją szlifowanych soczewek przydeptano bu- tem. Psa zabito. Koty się rozbiegły. Odleciała gdzieś oswojona sowa, a białe myszy zostały w domu. Płonie trawa. W ogniu gorzeje nieznany i niewidoczny świat, palą się tysiące żuków i gąsienic, zapadają się podziemne pałace. Różowy marmur. Tłuste sadze. Na ganku zwalone na bezładny stos książki, wiatr przewraca ich strony, jakby chciał je przejrzeć przed oddaniem dzieł płomieniom. W poprzek wysypanej żwirem dróżki leży ciężkie, tęgie ciało ciotki. Nieco dalej, babcia - a nianię dokądś wloką, wykręcając jej cienkie, ozdobione miedzianymi bransoletami ręce. Na setki wiorst wokół nie masz ani jednego mężczyzny. Ani jednego; tylko spocone hieny w stalowych koszulach, kilka kobiet, już martwych albo czekających na swoją kolej, płonące magnolie - i on, który obmyślił sobie, że będzie się bronił jedwabną siateczką na motyle. Nie boi się bólu ani wstydu. Przez dwanaście lat życia nie zdążył poznać ani jednego, ani drugiego. Jedynym bólem, jaki przeżył, było pszczele żądło w dłoni, jedynym wstydem - zmoczona pościel we wczesnym dzieciństwie. A teraz ciotka leży w poprzek drogi, a babka nie czuje sypią- cych się na jej nagie przedramię iskier - a niania już nie krzyczy. Magnolie zaś już się dopalają, niechętne, ale się dopalają... I oto tamci przypomnieli sobie o nim. W jednej chwili kilka mord zwróciło się w jego stronę, a spośród rzadkiego zarostu błysnęły białe zęby. Któryś z nich, na chwilę porzuciwszy zagrabione dobro, ruszył w jego stronę - niespiesznie, normalnym krokiem, jakby mi- mochodem, bo w końcu cóż to za sprawa, złapać za kołnierz onie- miałego ze strachu chłopaczka, smarkacza, który nie potrafił urato- wać nawet swojego psa. A ciocia leży w poprzek dróżki i już niczego nie widzi. Babce wszystko jedno. A niania... Biały platan za jego plecami poddał się wreszcie i zapłonął od dołu do góry, jakby go kto polał olejem. Razem z nim zapłonęła dziupla, gniazdo bagiennego bąka i mrowisko. Wiedział, że nie zdoła odmienić tego, co się stało, a na to, by zostawić wszystko jak jest, też się nie zdobędzie. Po co on tu, sko- ro nie potrafił obronić swego domu, babki, niani i ciotki? Cofnął się o krok. I jeszcze jeden. Siatka na motyle zadrżała w jego dłoniach. Hieny wyszczerzyły kły w krzywych uśmiechach, on jednak akurat ich się nie bał. Nienawidził siebie. Wstyd mu było własnej słabości... i za- pragnął, sam do końca nieświadomy tego, że pragnie. Ale zapragnął ze wszystkich sił... I wstąpił w ognisko... Objął płonący platan i odwrócił się ze środka gorejącego piekła. Gęby hien drgały i wyginały się na poły rozmyte w gorącym powietrzu - jemu jednak było już wszystko jedno, ponieważ akurat w tej chwili na jego głowie zajęły się włosy. Nad domem zarwał się dach - czemu towarzyszyło głuche stęk- niecie i obłoki iskier, które frunęły ku niebu i nisko wiszącym chmu- rom. "W złą godzinę, chłopcze, usłyszane zostało twoje życzenie. W złą godzinę." Rio, heros do wynajęcia Jeżeli podejść do sprawy uczciwie, tośmy trochę zapomnieli, że droga prosta nie zawsze jest najkrótszą. I dlatego ruszyliśmy przez Pustać - chociaż moglibyśmy ją ominąć. Poszczęściło się nam i w tym, że podczas drogi przez las na- tknęliśmy się tylko na dwie zasadzki. Pierwsza zresztą okazała się zorganizowana wyjątkowo głupio i niegroźnie. Napastnikami okazały się leśne karłowate krungi - dzicz fatal- nie szyjąca z łuków i kompletnie nie nadająca się do zwarcia z bli- ska. Liczebność chmary napastników równoważyło ich wrodzone tchórzostwo; należy się wręcz dziwić, skąd biorą się w każdym osiedlu karłowatych krungów sterczące na honorowym miejscu włócznie z odrąbanymi głowami podróżnych - dziesięć, a czasami i dwadzie- ścia czerepów. Krungi zaatakowały nagle i ze wszystkich stron. Chmary wy- puszczanych przez nie strzał wbijały się w pnie drzew - co było równie widowiskowe, jak nieskuteczne. Nie próbowałbym nawet odgadnąć, jak to się działo, że przy takiej celności napastnicy nie powybijali się wzajemnie... - Od miecza! - warknąłem, obnażając swoją broń i Chostik z k'Ramolem posłusznie zsunęli się z siodeł i legli w trawie, dając mi możliwość popisania się swoim kunsztem. Rutyna. Młóciłem lecące strzały, które przerąbywane na pół padały na drogę, usypując kopczyki najeżone czarnym pierzem. Ulewa strzał szybko się skończyła, za to w poszyciu ze wszystkich stron poja- wiły się maleńkie, sięgające mi po pierś, pękate i zgarbione cienie. Leśni krungowie tradycyjnie budzą popłoch wśród kupców i pod- różnych - ich oczy goreją, niczym zielone świeczki... Jeżeli się nad tym zastanowić, to w rzeczy samej paskudne z nich stwory - ale ja nie miałem czasu na filozoficzne namysły. "Życie bohatera do wynajęcia uczyniło zeń człeka pozbawio- nego uczuć niczym czerstwy chleb i stanowczego, jak podniesiony w górę topór..." Tfu, psia... znów popisuję się banałami. Zamiast szlachetnych mieczów napastnicy wywijali kolczastymi kulami na sznurach. Żelaznych jeżów w lesie znajdziesz, ile chcesz, a po wypatroszeniu takiego jeża i naciągnięciu jego skóry na ka- mień, niezbyt wybredny krung otrzymuje straszną broń o igłach długich na palec. Powiadają, że jak się dobrze zamachnąć, to igły żelaznego jeża przebiją każdą kolczugę. Co prawda, jak dotąd nie znalazł się nikt, kto chciałby to spraw- dzić. Cztery kolczaste jeże wbiły się igłami w drogę, tam, gdzie aku- rat prostowały się przygniecione przeze mnie przed sekundą źdźbła. trawy. Piąty jeż niezbyt energicznie liznął bok mojej kolczugi - co nie było zbyt przyjemne - ale dwie z igieł żelaznej kuli z trzaskiem się złamały. W sekundę później świsnął mój miecz, co krung skwi- tował miauknięciem przestrachu - i natychmiast wszystko ucichło. Słychać było tylko parskanie lekko przestraszonych koni i niezbyt głośne przekleństwa, którymi sypał k'Ramol. Odetchnąłem. Na placu boju zostały dwie kolczaste kule i nieruchome ciało pechowego napastnika. I otóż macie - główne niebezpieczeństwo we wszelkiego rodzaju takich awanturach. Zwykły człowiek od ta- kiego uderzenia by nie skonał - ale któż wie, jaka jest fizjologia karłowatych krungów?! Aaa! To dlatego im tak błyszczą oczy! Na zewnętrznej stronie powiek drań przykleił sobie płytki błyszczącej miki... - Chłopaki, do roboty... Chostik podniósł się pierwszy. Podszedł i pochylił się nad cia- łem. Chrząknął i odwrócił się do k Ramola, a ten się skrzywił: - A warto? Ręce sobie brudzić... tracić opatrunek... Jasne, zawsze to samo. Wziąłem konia za uzdę i nie oglądając się wstecz, ruszyłem przed siebie. W pobliżu z pewnością nie zo- stał ani jeden krung. A słuchać sporu wspólników absolutnie mi się nie chciało. Lepiej już odeprzeć kilka napaści... Pomyślałem tak w złą godzinę. Kłótnie na drogach i zasadzki w lesie - to nieuniknione zło. Będąc na służbie, umieszczam je w rubryce "koszty transportu" i biję się wtedy nawet z pewną satysfakcją, wiedząc, że wszystkie te wysiłki zostaną opłacone. A kiedy szukamy zamówienia -jak na przykład teraz - trzeba się bić nie za pieniądze, ale o własne życie. Żadnego zado- wolenia, a satysfakcji jeszcze mniej. Ale koniec końców, któż nam przeszkadzał w objechaniu idiotycznej Pustaci bokiem? "Twarz jego, szlachetna niczym stalowy herb, a surowa jak zgrzebne płótno, nie wyrażała w tej chwili niczego, oprócz zmęcze- nia i irytacji..." Jak się zestarzeję, zacznę pisać pamiętniki. Oczywiście, o ile los da mi szansę się zestarzeć... W drodze minął dzień, a druga zasadzka okazała się znacznie groźniejszą od pierwszej. Tym razem napastnikami byli chrongowie - plemię chytre, złośliwe i podstępne, uwielbiające ostrzeliwanie podróżnych zatrutymi igiełkami. Swoją broń pełnoletni chrong nosi w ustach. Zatrute igły trzy- mane są pod policzkami w specjalnych futerałach i wojownicy szkolą się całe lata w sztuce wyciągania językiem, ze zręcznością godną wirtuoza, maleńkich kolców z miniaturowych pochewek - tak sprytnie, żeby samemu nie ucierpieć od pokrywającej ostrza trucizny. Doro- sły chrong potrafi plunąć kolcem na odległość porównywalną ze strzałem z kuszy - i przy celnym trafieniu ofiary nie uchroni żadna zbroja. Chrongowie godzą bowiem w twarz i oczy. W torbie miałem maskę, przygotowaną akurat na taki wypa- dek. Ale... nie chciało mi się jej zakładać zawczasu, a chrongowie nie zadbali o to, by uprzedzić mnie o swoich zamiarach - po prostu plunęli salwą i tyle. Och, konie, nasze konie! Chostik, mówiąc między nami, jest geniuszem intuicji. Mgnie- nie oka przedtem dał koniowi ostrogę, k'Ramol bez namysłu kopnął się za nim i chmara strzałek, przeznaczonych dla moich wspólników, opadła razem z pyłem na drogę. Moja klacz zarżała boleśnie. Jad chrongów nie działa na konie tak fatalnie, jak na ludzi, ale kilka kolców w bok jej się dostało, a takie coś z pewnością do przyjemności nie należy! Runęliśmy na ziemię - ja i mój koń. Zdążyłem tylko wyrwać nogę ze strzemiona i szarpnąć ją wstecz, by padająca klacz nie przy- gniotła jej swoim bokiem, ale we wszystkim pozostałym zachowa- łem się niczym niedawny nieboszczyk. Chrongowie to ludek ostrożny, ale wszelka ostrożność ma swoje granice: ostrzelawszy starannie moje nieruchome ciało - z każdym uderzeniem jeżyłem się wewnętrznie, czując, że lada moment jakiś grot przebije moją kolczugę na wylot - napastnicy zdecydowali się wreszcie wysunąć nosy spod osłony lasu. I co teraz? Kontrolny strzał z przyłożenia? Albo może spróbują mi zdjąć pokryte stalową plecionką rękawice? Strzelą w oko? Ile czasu potrzebuje chrong, by wyłowić za policzkiem kolejną jadowitą igiełkę, nabrać powietrza w płuca i plunąć? Z pewnością nie więcej niż trzeba obciążonemu kolczugą wojownikowi, by nie- spodzianie zerwać się na nogi. Ktokolwiek inny na moim miejscu byłby już załatwiony - ale ja nie jestem ktokolwiek inny. Gdyby chrongowie wiedzieli, jaki ze mnie ptaszek, nie robiliby zasadzki. Chwyciłem najbliższego wroga za szyszkowate kolano, szarp- nąłem go ku sobie i przykryłem się nim jak tarczą. Tarcza owszem, maleńka i niezbyt pewna - chrong zawył wściekle i przeciągle. W pierwszej chwili zdziwiłem się jego dziwacznej wymowie, ale za- raz potem sobie przypomniałem, że od nieustannych ćwiczeń z ukry- tymi pod policzkami igiełkami języki chrongów stają się rozdwojo- ne jak u żmij - co mocno psuje im dykcję. Dwie czy trzy jadowite igiełki brzęknęły o kolczugę - nie ude- rzały jednak na wprost, ale się po niej ześlizgnęły. Ot macie, malu- chy, ćwiczone jęzory, doskonalone w śmiercionośnym pluciu, ale kiedy w bitwie los odwróci się do was swoim obszernym zadkiem, to i z dwóch kroków haniebnie chybicie. Dziś jest mój dzień. Kiepsko wymierzone pociski ugodziły w żywą tarczę - w pe- chowego chronga, który natychmiast ucichł. A gdy kompani nie- boszczyka wściekle poruszali paszczami, usiłując przeładować swoją broń, mój miecz zdążył trzykrotnie błysnąć w powietrzu. Ci z chrongów, którzy mogli jeszcze stać - oczywiście było ich więcej niż pochlastanych, ale znacznie mniej niż przed chwilą- dali nura w chaszcze. Zapadła cisza, w której słychać było tylko kukanie jakiejś wytrwałej kukułki. Wokół leżały ciała -jedno martwe, należało do mo- jego pechowego przyjaciela, którym się zasłoniłem - a pozostałe naj- wyraźniej szykowały się na spotkanie z surowymi bogami chrongów. Gdzież się podziali moi wspólnicy, te tchórzliwe łajdaki? - Chosta! Ramol! Chosta! Ram! Moja klacz z trudem dźwignęła się na nogi. Popatrzyła na mnie mętnym wzrokiem... No, wybacz, moja droga. Może kiedyś się za- hartujesz, wagi masz dość, a po za tym, jak powiadają, konie potra- fią sobie znaleźć trawkę odtrutkę. Ale zechciej wybaczyć... juki, siodło i zapasową zbroję ci zdej- mę. I tak na nic ci się teraz nie przydadzą... Chrongowie wciąż charczeli. - Chostik! Ram! Odpowiedzią był daleki, ale wyraźnie zliżający się stuk końskich kopyt. Moi wspólnicy jak do tej pory zawsze zjawiali się w porę... spodziewajmy się więc, że zdążą i teraz. - ...a na takie wypadki, jak mówią, dobrze jest brać ze sobą kota. Łownego kota, żeby uprzedzał, kiedy ktoś czai się przy dro- dze. Wtedy i maskę wdziać zdążysz i w ogóle... K'Ramol promieniując wprost autorytetem, zamknął swoją le- karską walizeczkę. Przytroczył ją do siodła; a ja bezceremonialnie wziąłem jego konia za wodze. Niech jadą razem z Chostikiem, mnie jest potrzebny koń, sam z siebie ciężki jestem, a jeszcze zbroja... - No to jak, Rio, kupimy sobie kota? Chrząknąłem. Kiedyś już dałem się nabrać na obiecanki naga- niacza i kupiłem łownego kota, którego przyuczono podobno do uprzedzania o niebezpieczeństwach. Mówi się, że takie koty są wierne swoim panom aż do śmierci - co jest wrednym łgarstwem. Tak czy owak kotuś okazał się nie tylko niewiernym, ale i wyjątkowo pa- skudnym tchórzem - ledwo go spuszczono ze smyczy, dał nura w chaszcze i pokazał się dopiero w południe, kiedy było już po walce i wszyscy zabierali się do obiadu. A sprzedawca zaciekle upierał się przy swoim! "Łowne koty nie ustępują w wierności nawet oswojonym nietoperzom! Wierność mają we krwi i nie będziecie musieli chować go od małego albo le- czyć, kiedy zachoruje! Potrzymacie go tylko pól godziny za pazuchą - i proszę! Oto wasz przyjaciel i obrońca!" Gdyby udusić wierne stworzenie i sprzedać na targu jego skó- rę, można by choć po części powetować sobie straty - ale tylko moralne, niestety! Kot zresztą pewnie wyczuł moje zamiary, bo tego samego wieczoru zmył się bezpowrotnie. Wcale bym się nie zdzi- wił, gdyby wrócił do swego pana, który pewnie sprzedał go kolej- nemu łatwowiernemu nabywcy. K'Ramol i Chostik z trudem zmieścili się na jednym koniu. Ja ruszyłem przodem na rumaku Rama. O zmierzchu opuściliśmy Pu- stać, a po dalszej godzinie podróży trafiliśmy na wioskę. Naprzeciw nam wyszedł sam wioskowy starosta, a sądząc z tego, jak uniżenie witał "panów bohaterów", natychmiast się domyśliłem, że jeżeli nie czeka na nas Wielkie Zamówienie, to przynajmniej nie- zły zarobek... Starosta ponownie zatarł spocone łapki. - 1 słuchać go też nie należy. Tym chłopakom, co klatki pil- nują, uszy woskiem pozatykałem. I każdemu dałem po gwizdku do gęby, żeby świstaniem pokusy odpędzali. Spojrzeliśmy po sobie -ja i k'Ramol, Teraz przynajmniej stało się wiadome, co to za rozdzierające duszę dźwięki dochodziły z podwórka za chatą; Chostik trzymał się na uboczu i pozornie do niczego się nie wtrącał. Co prawda, za jego obojętnością mogło kryć się niejedno. K'Ramol zmarszczył czoło i niczym wcielenie wątpliwości po- ruszył ramionami. - Ładny ci więzień... nie patrz na niego, nie słuchaj... A jak go złapaliście? Czy może sam po ciemku wlazł wam do klatki? Starosta westchnął sążniście. Wąsy mu się podniosły i opa- dły. - Znaczy, tak. Jesteście przejezdni... Ehem... mieliśmy tu, nie- daleko, glinianą odkrywkę. No i... nie macie pojęcia, co się tam nie- dawno nagle zaczęło wyrabiać! Myśmy tu, w wiosce, myśleli, że przyszła już na nas ostatnia godzina! Trąby powietrzne tam hulały, pioruny waliły jeden za drugim, rękę czarną widziano, co z nieba sięgała w dół - łapa jak sosna, która trzy setki lat w niebo patrzy! Nic innego, tylko demon demona chciał przygwoździć! A już po tym wszystkim, jak się uspokoiło - znaleźliśmy w dole onego; leżał jak ogłuszony, bez ducha. No tośmy go... tego... powiązali ze strachu. Sami teraz wiemy, że lepiej byłoby go zostawić! Starosta nagle popadł w złość. Zdarł z głowy "cień korony" - drewnianą kopię książęcej korony; okazała się grabiami, dziw- nym kaprysem zwiniętymi w obręcz. Każdy przedstawiciel władzy, choćby nie wiedzieć jak mizernej, jest przede wszystkim cieniem kniazia władcy. Starosta przygładził sobie resztki włosów, które ocalały po bokach spoconej i opalonej łysiny. My wyczekująco milczeliśmy. Gładzenie się po głowie pomogło staroście wziąć się w garść. Uspokoiwszy się nieco, godnym gestem wetknął sobie koronę na miejsce. - Taaaa... a teraz siedzi w klatce. Obłożyliśmy ją żelaznymi pły- tami. Zagoniliśmy do tego kowali z całej okolicy. Tydzień tam siedzi i cały ten czas - żebym tak pękł! - oczu nie zamknął! Dlatego i za- bić go nie da rady, chyba, że z dzwonnicy zrzucisz, ale gdzie w naszej wsi znajdziesz dzwonnicę? A na razie, póki my tu dzwonnicę wznie- siemy, on żelazo poprzegryza... - Sto monet! - spokojnie oznajmił k'Ramol. Starosta drgnął, jakby go ktoś kolnął szydłem. - Sto monet! - powtórzył Ram, podejrzewając najwidoczniej, że rozmówca nagle ogłuchł. Starosta wciągnął głowę w ramiona. Zwykłe skąpstwo i nie- ustanny brak środków nie pozwalały mu przystać na tak niesłychaną dla maleńkiej wioski sumę; z drugiej strony widać było, że zmożony strachem chłop gotów jest sam zaprzedać się w niewolę, byle tylko pozbyć się więźnia z jego klatką, wichrami i błyskawicami, potęgą i bardziej niż prawdopodobną chęcią zemsty. - Ale my nie jesteśmy konwojentami! - zgodnie z prawdą przy- pomniał staroście k'Ramol. Stojący za mną Chostik odwrócił się i wyszedł. Wyszedł cicho, ale nie bezszelestnie, co oznaczało, że zaprasza mnie, abym za nim poszedł, bo chce pogadać bez świadków. Gapie, którzy obsiedli ganek, natychmiast zaczęli udawać obo- jętność; panny jak na komendę pokraśnialy i wbiły wzrok w ziemię, dzieciaki pootwierały gębusie, a dorośli ciekawscy, których też nie brakowało, pospiesznie powdziewali na twarze miny obojętne i za- iVXł\ju vj. a"*xŁ4.v. razem rzeczowe: ot, przechodzą sobie obok i zatrzymałem się na chwilę, bo akurat niczego lepszego nie mam do roboty. Na Chostika patrzono raczej ze zgrozą. Na mnie -jak zwykle. Tak się patrzy na "panów bohaterów". Na dziedzińcu z tyłu chaty świszczały świstawki. Klatkę, którą przekształcono w żelazną szkatułkę, otaczał niezbyt głęboki, biały rowek. Dwa czy trzy koty o sennych ślepiach leniwie mlaskały jasną ciecz, ja zaś nie bez zdziwienia zrozumiałem, że od magicznego uro- ku ratują się tu jak za dziadów i pradziadów - rozwodnionym mle- kiem czarnej krowy... Stojący na warcie kmiotkowie z pozalepianymi woskiem usza- mi melancholijnie dęli w świstawki. Jeden z nich, wyróżniający się przepięknie podbitym okiem, od czasu do czasu rzucał w koty ka- wałkiem drewna, za każdym razem bezwstydnie chybiając. Gdy po- deszliśmy bliżej, świstawki ucichły, a strażnicy wbili w nas pytające spojrzenia. Chostik kiwnął głową; nie krępujcie się, chłopy, róbcie swoje. Wartownicy spojrzeli nań uważnie, przyjrzeli mu się i jak dziewice, powbijali wzrok w ziemię, a potem zaczęli dąć ponownie, ale ze zdwojoną energią. Pozamykana ze wszystkich stron żelazna skrzynka nie pozwa- lała zamkniętemu w niej człowiekowi (czy był to naprawdę czło- wiek?) na to, by się wyprostował czy choć rozłożył ręce. W po- dobnej szkatule, o ile dobrze pamiętam, skarbnik państwowy trzy- ma liczne kniaziowe pieniążki... Więźniowi nie można się było do- brze przyjrzeć, ale za żelaznymi płytkami dawało się odgadnąć jakiś ruch - miarowe i powolne kołysanie, a cała klatka ledwo zauwa- żalnie podrygiwała. - Na co nam to? - ponuro zapytał Chostik. Zacisnąłem wargi. Koniecznie potrzebowaliśmy usług kowala, siodlarza, szewca i krawca. Jeżeli zamierzamy załapać się na Wielkie Zamówienie, musimy w porę dostać się do stolicy i godnie się zaprezentować - biedni oberwańcy u nikogo nie budzą zaufania. Ale jeśli k'Ramol wytar- guje choć dziewięćdziesiąt monet... - Rio, naprawdę tego potrzebujemy? Chostik z przyzwyczajenia mówił szeptem, choć akurat tutaj mógłby sobie dać spokój z ostrożnością - na tle tych okropnych świstawek jego głos i tak ledwo było słychać. - A co, Chosta, uważasz, że konwojowanie jest poniżej naszej godności? - Ja nie o tym... - machinalnie przestąpił przez obżartego i wylegującego się kota. I wydał krótkie westchnienie; zdążyłem się już nauczyć właściwie odczytywać te jego westchnienia. To akurat znaczyło mniej więcej: "Jeżeli ten w klatce w istocie jest tym, za kogo go uważają, to ja bym go zostawił". Chłopi brali bowiem swojego więźnia za Glinianego Szakala. Możliwe, że się mylili. Być może był to zupełnie przypadkowy włóczęga, który w złą godzinę postanowił załatwić potrzebę w gli- nianej odkrywce, a wszystkie te pioruny i błyskawice, które przed- tem tam waliły, nie miały z nim niczego wspólnego. Co prawda... zwykły włóczęga nic wytrzymałby tygodnia w klatce bez jedzenia i picia. Nie mówiąc już o tym, że pojmany i zamknięty w klatce włó- częga zaczyna wrzeszczeć i sypać przekleństwami, a potem zaczyna wyjaśniać swoim ciemięzcom, że pojmano go przez pomyłkę. A ten - nic. Cisza. Tylko miarowy ruch, jakby stojący na czworakach czło- wiek rytmicznie i miarowo kołysał klatką. Do przodu i do tyłu. Do przodu i do tyłu... W wielkich miastach nie wierzą w Gliniane Szakale. Ale życio- we doświadczenie wybiło ze mnie młodzieńcze przekonanie, że aku- rat tam, w wielkich miastach, mieszka prawdziwa mądrość. - A co, nie damy rady? Pytanie najwidoczniej było dostatecznie drażliwe, by Chostik podniósł oczy w górę. Miał na myśli to, że najprawdopodobniej sprawimy się z zadaniem, pozostaje jednak otwarte pytanie, czy nam to potrzebne? Istoty, które potrafią miotać błyskawicami, od czasu do czasu staczają pojedynki. Albo walczą z większą liczbą przeciwników -jeżeli wierzyć chłopom, to Gliniany Szakal padł ofiarą kogoś znacznie odeń potężniejszego i tylko "rodzinne ściany" - gliniana, otwarta z góry jama - uchroniły go od śmierci. Gdyby gdzieś niedaleko trafiła się wysoka dzwonnica, problemu by nie było - chłopstwo chętnie dokończyłoby dzieła rozpoczętego przez nieznanego miotacza bły- skawic i gromów; ale dzwonnicy nigdzie nie znaleziono, a od poje- dynku minął tydzień. Szakal z pewnością po cichu regeneruje siły... - Zrobimy tak... - odezwałem się po chwili namysłu. - Jeżeli k'Ramol wytarguje więcej niż dziewięćdziesiąt monet, bierzemy ro- botę. A nie, to nie. Zgoda? Chostik tylko się uśmiechnął. Był pewien, iż starosta zdoła zbić cenę. Mój wspólnik potrafił pięknie i wymownie milczeć. A milczeć przychodziło mu przez większą część życia, winien był temu jego głos, a właściwie barwa głosu; tym, którym zdarzyło się usłyszeć głos Chostika, woleliby raczej nieustanny zgrzyt żelaza po szkle. Sam utrzymywał, że w dzieciństwie głos miał piękny i wyrazisty, a nawet śpiewał w chórze, ale pewnego dnia się przeziębił i ochrypł. Kłamie i wie, że nikt mu nie wierzy. Albo ktoś rzucił urok na jego brzemienną matkę, albo sam w dzieciństwie rozgniewał jakąś wiedźmę... tak czy owak, kariera chórzysty przed Chostikiem jest raczej zamknięta. Na progu chaty pojawili się k'Ramol i starosta. Drewniany "cień korony" zjechał mu na ucho, a nasz przyjaciel nie krył zadowolenia. Nie trzeba było pytać - wszystko jasne. - Dziewięćdziesiąt dwie! Umówiliśmy się na dziewięćdziesiąt dwie monety! Chostik westchnął. Było to krótkie westchnienie, brzmiące jak sążniste przekleństwo. Drewniane koła mocno wrzynały się w drogę. Klatka okazała się za ciężka; za nami, jak za pługiem, ciągnęły się dwie głębokie koleiny, fura skrzypiała niemiłosiernie na każdym wyboju, a konie dawno już przeklęły wszystko - i ze wszystkim się pogodziły. Poruszaliśmy się z szybkością pijanego piechura. Nie zalane- go w trupa, ale solidnie podchmielonego, który idzie z czerwoną gębę i wszystkie swoje wysiłki ogranicza do tego, żeby nie zejść z prostej i nie lec gdzieś na poboczu. Dokładnie jak my. Chostik trzymał lejce, a my milcząc, jechaliśmy po bokach. Słońce poruszało się po niebie jeszcze wolniej, ale w końcu bez najmniejszego wysiłku nas wyprzedziło. Do celu - okręgowego ośrodka z wydziałem sądowym i "wysoką dzwonnicą" - została jeszcze ponad połowa drogi, a słońce już kończyło swoją drogę, wisiało nad wierzchołkami drzew dalekiego lasu i nie trzeba było proroka, by odgadnąć, że przyjdzie nam nocować w gołym polu, z hipote- tycznym Glinianym Szakalem... Nad drogą przeleciał, nie poruszając skrzydłami, wieczorny stworek niedosyt. Rząd zębostałe, rodzina żywołyki... Potrząsnąłem głową. Zmierzch jest porą, w której zbiera się na cudze wspomnienia. Jakby cudze. Zbroja robi się ciężka i zaczyna ugniatać ciało, jak pieczęć gniecie rozgrzany lak. Po co, do licha, jadę pośrodku czystego pola w pełnej zbroi? Słońce patrzyło krzywo, z ukosa. Nasze długie cienie połykały przydrożny pył. Westchnąłem głęboko. Płyty pancerza lekko się rozeszły, i ponownie się zamknęły. - Mam pietra - oznajmił niezbyt głośno k'Ramol. - Boję się o tę przednią oś. Jak myślisz, Rio, \yytrzyma? Na drogę wyskoczył pasikonik. Z rozpędu i głupoty, rzecz ja- sna. Skoczył ponownie, tym razem się uratował - ale znów skoczył nie tam, gdzie powinien. Nie chciałbym, gdyby los stworzył mnie pasikonikiem, zatrzymać się na drodze skrzypiącego drewnianego koła... ...na różowym marmurze. Nie wiadomo czemu, wszystko było wtedy marmurowe, ale nie zimne, ponieważ za dnia słońce nagrze- wało kamienie tak mocno, że do samego świtu nie zdążyły osty- gnąć- ¦ ¦ J oto siedział sobie na różowym marmurze - szarozielony pasikonik o sękatych nogach, a ja podchodziłem go na czwora- kach, w prawej ręce miałem siatkę, a w lewej grubą, szlifowaną soczewkę szkła powiększającego... - Rio! K'Ramol, jak się okazało, od kilku chwil jechał obok mnie z charakterystyczną miną lekarza - lekko zaniepokojoną i jednocze- śnie stanowczą. - Czym się tu niepokoić, Ram? - mruknąłem kątem ust. - Zła- mie się oś, to wtedy się pomyśli... - Rio? - zapytał niepewnym głosem. - Jesteś pewien, że nikt ci nie narzuca żadnych wizji? Chostik łypnął na nas okiem z wysokiego kozła. Usłyszał. Słuch ma Chosta - w przeciwieństwie do głosu - wyśmienity, niczym ryś. Uśmiechnąłem się. - Jestem pewien, Ram. Pewien jak nigdy. Wizje, ulubiona broń Szakali. Ale pasikonik na różowym mar- murze, to moja osobista sprawa, trafiająca się niezależnie od pory dnia, niezależnie od tego, co w danej chwili robię i oczywiście ab- solutnie niezależna od żelaznej klatki. -No, uważaj, Rio... Kiwnąłem głową. - Dobrze. Będę uważał. Chłopi dali nam bańkę mleka od czarnej krowy, żebyśmy mogli się bronić przed Szakalem. Rankiem, gdy tylko opuściliśmy wioskę, k'Ramol wrzucił do bańki jakąś swoją przyprawę - i teraz z przyjem- nością wypiliśmy każdy po kubku pysznego kwaśnego mleka. Trzeba podziękować tym chłopom - ugościli nas zupełnie bezinteresow- nie... Glinianego Szakala nie da się zabić mieczem. Bronić się przed nim też nie sposób - gdybym nie był tym, kim jestem - za nic nie podjąłbym się tej roboty. A tym biedakom, którzy będą podnosić klatkę na szczyt dzwonnicy, a potem ją rozklepywać i wyjmować z niej Szakala - naprawdę nie ma czego zazdrościć... Najprościej byłoby go zrzucić razem z klatką. Tylko... czemu miałbym się tym przejmować? Obaj moi towarzysze rozłożyli się na nocleg pod gołym nie- bem. Nawet gdyby miało lać, żaden z nich nie da nura pod furę. Spanie pod zadkiem Glinianego Szakala jest raczej wątpliwą przy- jemnością. A jak jeszcze zacznie kapać z rozklekotanych desek... K'Ramol okutał się w ciepłą opończę. Chostik został na warcie - usiadł nastroszony i od czasu do czasu dorzucał do ognia drew- niany drobiazg. Chostik może nie spać całymi tygodniami - kiedy brałem go na kontrakt, ta jego cecha rzuciła mi się w oczy przede wszystkim. W mroku ciężko stąpały niewidzialne, ale doskonale słyszalne konie. Posłanie rozłożyłem sobie nieco z boku, w pewnej odległości od fury. Położyłem się na grubej rogoży i po same uszy owinąłem się opończą. Prosto przed moim nosem kołysały się i buchały wonią "dziewczęce oczka". Rząd przydrożne, rodzina krzyżokwiatowe... Natrętne myśli - jak szczury - w razie konieczności przecisną się i przez gardziel butelki. Zamknąłem oczy. Przed dwoma tygodniami z kniaziowego gołębnika wzbiło się jednocześnie dwanaście białych gońców, które pomknęły do dwu- nastu siedzib zarządów okręgowych, omijając jastrzębie szpony i strzały myśliwych... Choć nie ma chyba nikogo, kto by nie wie- dział, że strącenie strzałą gońca niosącego wieści oznacza ściągnięcie klątwy na trzy kolejne pokolenia potomków. Potem każdy z wiodą- cych gońców wszedł do swej klatki -jedne wyszły po trzech dniach, inne po całym tygodniu. A możliwe, że niektóre nie wylazły w ogó- le. To ostatnie było, co prawda, mało prawdopodobne - dobry goniec potrafi kontynuować misję i jako trup. Wyznaczeni do tego świątynni słudzy uwolnili posłańców od brzemienia linki i papieru. I na dwunastu placach, wobec wielkiego zgromadzenia ludu, odczytano jeden i ten sam tekst - w tym sa- mym czasie, w którym ptak doręczyciel, w całości upieczony na rożnie, podawany był na stół lokalnego namiestnika. I każdy z dwunastu namiestników, protekcjonalnie się uśmiechając, kiwnął na swojego syna - zgodnie z tradycją, kosteczki zmęczonego gońca powinien obgryźć spadkobierca tego, komu doręczono wiadomość. Ja swego czasu też zjadałem twarde ptasie mięso. Nie było to miłe: po pierwsze, ze względu na zęby, które można było sobie połamać; po drugie, głupio jakoś pożerać uczciwie i ciężko pracu- jącego ptaka. Nie wiadomo dlaczego, wśród przedstawicieli władz uchodzi za osobliwy szyk odpłacanie złem za dobro. Rożen - za oddanie... Ostatnią wieścią ze Stolicy nie był edykt ani prawo, czy zarzą- dzenie. Kniaź wzywał chętnych do wykonania Wielkiego Zamówie- nia - przy czym pretendentom rozbójnikom obiecywano łaskę, bę- dącym w państwowej służbie urlop, a na bohaterów do wynajęcia czekały zachęcające dary. Odwróciłem się na drugi bok. Pachnące pięknie "dziewczęce oczka" znalazły się za moimi plecami. ...Ileż na tej łączce cykad. Gdy tylko nauczyłem się chodzić, poświęciłem trzy wieczory na to, by zobaczyć choć jedną. Zoba- czyłem. I przestraszyłem się. No, ale potem miałem mrowisko w ogromnej szklanej bani, a trzy cykady mieszkały w specjalnie dla nich wydzielonym pomiesz- czeniu i śpiewały w mojej obecności, w ogóle się nie krępując. Deszcz siąpił miarowo. Opończa nasiąkała wilgocią powoli, ale nieodwracalnie; cykady umilkły, mrówki skryły się pod ziemią, i mogłem się spodziewać, że już niedługo moje okrycie przygniecie mnie ni- czym mokra ziemia. Drgnąłem i usiadłem. Skąd deszcz, skoro niebo usiane jest gwiazdami jak świątynne sklepienie złotymi blaszkami? Cykady... Drą się jak oszalałe. Rozejrzałem się wokół. Znikło gdzieś ognisko, fura i moi towarzysze. Były tylko gwiazdy, ledwie wyczuwalny wiatr i zapach "dziewczęcych oczek". Dłoń sama skoczyła do rękojeści miecza. I znów nic - nie było miecza, pasa ani ubrania. Stałem w mroku nagi, i czułem pod dłonią gęsią, ostrą niczym tarka skórkę. Spokojnie. Najważniejsze w takiej sytuacji, to nie wpaść w panikę. Byliśmy, widzieliśmy, znamy... Ale co znamy?! Ciszę przerywały tylko przypadkowe wybuchy energii cykad. Wdech, wydech. Spojrzenie na niebo. Mogli mnie uśpić, pozbawić broni, odciągnąć gdzieś daleko, a potem i rozebrać do naga. Wszystko to było możliwe, choć mało prawdopodobne. Ale podmiana gwiazdozbiorów to sztuczka, której nie dokazałby nawet Gliniany Szakal. Intuicyjnie i odruchowo, nawet o tym nie myśląc, wymamrota- łem króciutką modlitwę-przebudzankę. Wargi nie bardzo chciały słu- chać, ale wypowiedziałem cały tekst do końca i... nic się nie stało. Wdech, wydech. Znaczy, śpię. Padłem ofiarą zaklęcia "mnogich przebudzeń". Wtedy sny siedzą jeden wewnątrz drugiego i przeglądają się jeden w drugim niczym zwierciadło w zwierciadle. Człowiek się budzi, trafia w objęcia kolej- nego snu i nie może się ocknąć. Ponownie położyłem się na rogoży. Ciągnęło od niej chłodem i wilgocią. Pod dotykiem była całkowicie realna, nie jak we śnie, a na ja... Wdech, wydech. Zawsze jest możliwość ratunku, choć wolę porządną bitwę od walki z kaprysami losu. A teraz trzeba będzie przyjąć narzucone przez kogoś innego reguły... Zamknąłem oczy. Nie, liczyć do kilku tysięcy nie ma co. Do rana doliczę, a nie zasnę. Jest taka dziecięca kołysanka, której co prawda w żadnym wypadku nie powinno się nucić dzieciom. O tym, jak to mały głupi borsuczek nie chce spać, odrzuca jedną za drugą usługi pragnących go uśpić nianiek, a potem zjawia się podziemny Ych i uśpiwszy głuptaska, zaczyna go pożerać. Hm... ależ idiotka była z tej borsuczcj mamy. A każdej niani, która śpiewa maluchowi na noc "Borsuczka", należałoby zaszyć gębę... Różowy marmur. Różowy... Wysiłek woli. Spać. Spać... Ten, kto trafiwszy do mnogiego snu, przestraszy się, gwałtem zacznie się budzić, szczypać, krzyczeć, pakować dłonie w ogień - ten przepadł z kretesem. Z każdym kolejnym przebudzeniem będzie się pogrążał w coraz głębszy sen i nigdy nie wróci do rzeczywistości. Na obudzenie się ma szansę tylko ten, kto namówi samego siebie na ponowne zaśnięcie. Spać... Mrówki biegające po stole... Motyl pomiędzy ciemnoszarymi marmurowymi żyłkami... Spać!!! Odwróciłem się na drugi bok. Nie da się zasnąć. Ostry kamień wgryza się w biodro, rosa chłodzi gołą skórę... i nie wiadomo czy to rosa, czy zimny pot... Za morzami, za lasami, za szerokimi dołami, żył chłopczyk w białej fortecy. Miał ciotkę, babkę i dobrą nianię, ale nie miał ojca ani matki... Pewnego razu postanowił zbudować młynek na strumyku. Nie dlatego, że nie miał chleba, ale po to, żeby popatrzeć, jak woda obraca łopatkami młyńskiego koła... W pierwszej łopatce był rowek wygryziony przez jakiegoś czer- wia. Druga miała opalone brzeżki, trzecia była czysta jak marmur, na czwartej zastygła kropelka krwi, piąta miała dziurę po sęczku, szósta... Szum wody ucichł nagle. Podniosłem głowę. Z boku migotało ognisko. Siedział nad nim ponury Chostik, tyle że nagromadzona przezeń kupa chrustu do podsycania ognia bvła dwukrotnie mniejsza niż przedtem. Przez chwilę leżałem bez ruchu. Potem rozchyliłem zaschnięte wargi i wymamrotałem modlitwę-przebudzankę. Gdzieś w mojej krtani wezbrała gorąca fala, która obmyła mnie aż do samych pięt. W gło- wie natychmiast mi się rozjaśniło; przebudzanka zadziałała, znaczy żyję i jestem przytomny. Obita żelazem klatka zasłaniała sobą poranną gwiazdę, która o tej porze wisiała nisko nad horyzontem. Wewnątrz klatki nic się nie ruszało. A przecież z tych, którzy zasnęliby na tej rogoży, dziewięciu chłopa na dziesięciu nie zdołałoby się przebudzić. To, że teraz mru- gam w ciemności oczami, musi być dla Szakala nowością i zasko- czeniem. A może nie? Może po prostu próbował, do czego jestem zdol- ny? Powiadają, że daleko na wschodzie są osady, całkowicie pod- porządkowane Szakalom. Mówi się, że ludzie, którzy kiedyś wpadli w szakalową jamę, wracają senni, zamyśleni, dużo jedzą, nie płodzą potomstwa, a po śmierci rozpadają się na kupkę potrzaskanej gliny... Powiadają też, że Szakale posyłają pomiędzy ludzi własnych wyrodków, których nie sposób odróżnić od normalnych ludzi, poza tym, że wykazują niepowstrzymane upodobanie do sprawowania władzy. Mówi się też, że taki szakali podrzutek w ciągu kilku lat potrafi zostać co najmniej wioskowym starostą, a gdy tylko nałoży swój "cień korony", wioska pada ofiarą rozmaitych chorób, nieurodzaju, mieszkańcy popadają w szaleństwo i piją na umór, a także zaczy- nają się okropnie lenić - co prawda mnie zawsze się wydawało, że ta legenda wypływa wtedy, gdy trzeba zmienić kolejnego starostę niedojdę. Ale o tym, żeby Szakale bez wysiłku potrafiły pogrążać ludzi w wielopiętrowym śnie - nie słyszałem nigdy wcześniej. Chostik czuwał - widziałem, jak błyszcząjego zwrócone na ogień oczy. K'Ramol... niedobrze z nim będzie, jeżeli zasnął i nie może się wyrwać. Wstałem cicho. Chciałem zawołać naszego strażnika, ale z ja- kiegoś powodu się rozmyśliłem i poszedłem ku ognisku po obsy- panej rosą trawie... Bardzo interesujące. Pod moimi stopami ścieżka wygięła się jak żywa. Jakbym szedł po wijącym się robaku; nie skręciwszy nigdzie i nie cofnąwszy się ani o krok, stwierdziłem nagle, że idę prosto ku klatce, a przy tym wszystkim odczuwam wcale nie strach, tylko raczej życzliwe rozba- wienie. Chostik nawet się nie obejrzał. Chyba w ogóle mnie nie wi- dział. Nie bez wysiłku zatrzymałem własne kroczące uparcie nogi. Do klatki mogłem już sięgnąć ręką- ale za żelaznymi ściankami nie tyl- ko nie wyczuwało się żadnego ruchu... wyglądało na to, że nie było tam nikogo żywego. Obudzić Ramola. Boleśnie dźgnąć w bok Chostika i przywró- cić rnu przytomność. Odczołgać się dalej i z pierwszymi promienia- mi słońca - w drogę... A cóż to, jestem wiejskim przygłupem, by łazić wokół ze świ- stawką i ratować się zamówionym mlekiem? Zacisnąłem zęby. Mój słuszny gniew, wściekłość, chęć natych- miastowego zerwania się na nogi, na przekór wszystkiemu - czy były moimi? A może ktoś zręcznie zasiał je w moim mózgu? Odwróciłem się. Wbiłem wzrok w plecy siedzącego nierucho- mo Chostika, zrobiłem krok, potem drugi... Ognisko przysunęło się posłusznie, uśmiechnąłem się z satysfakcją - i w tejże chwili zda- łem sobie sprawę z faktu, że stoję prawie przed samą klatką, pod ciężarem której fura aż się ugięła i lada moment trzaśnie, że ognisko zostało za moimi plecami, a na żelaznych płytach kładzie się blady odblask ognia i mój własny cień. Ależ nam się trafiła "robótka na boku"! Ot, domowa chałtura... -Rio... Udało mi się nawet nie drgnąć. Głos szedł nie wiadomo skąd. Na placu odbywała się egzekucja wrogów srebrnego wień- ca - to znaczy buntowników większego, okręgowego kalibru; przyjezdny rycerz postanowił ucieszyć oczy widowiskiem, dlatego młody i rudy giermek z odstającymi haniebnie uszami, który nie żywił najmniejszej sympatii dla tego typu wydarzeń, chcąc nie chcąc, musiał patrzeć także. Buntowników było dwóch i rzeczywiście knuli przeciwko na- miestnikowi - w każdym razie odczytanie listy ich przewinień i przestępstw zajęło pół godziny i wywołało mrukliwy sprzeciw ze- branego i coraz bardziej znudzonego tłumu. W końcu wyczerpano wszystkie formalności. Osądzeni - obaj żółci i chudzi jak tyki, na- dęci do ostatniej chwili arystokratyczną dumą - opadli na kolana, a gdy dwaj oprawcy jednocześnie unieśli miecze w górę i opuścili je na karki ofiar, miody giermek drgnął nagle i odwrócił wzrok. - Interesujące - mruknął sam do siebie przyjezdny rycerz, ale z powodu głuchego ryku, jaki wydał usatysfakcjonowany wresz- cie tłum gapiów, nikt go prawie nie usłyszał. Po jakimś czasie - gdy plac opróżnił się do połowy, zadowo- lony z siebie namiestnik odjechał do swego pałacu, a robotnicy zdążyli już zabrać się do rozbiórki składanego szafotu - rycerz z giermkiem trafili przed wejście do pewnej piwniczki, której dę- bowe drzwiczki na głucho zapierał ogromny zamek. Dziś jednak - może przypadkiem - pomiędzy drzwiami i futryną otwierała się szczelina, a nie nasmarowane zawiasy poskrzypywały w takt prze- ciągu - skrzyp-skrzyp... skrzyp-skrzyp... Rycerz zastukał, pokazał swój pierścień, powiedział potrzebne słowo, wyciągnął właściwą ilość monet; młody barczysty chłopak otwierający skrzypiące drzwi przepuścił rycerza i jego towarzy- sza w dół, po wąskich kamiennych schodkach. W wilgotnej komnatce zobaczyli ciągnącą się pod ścianami ławeczkę, parę pochodni i jeszcze jednego chłopaka - kopię pierw- szego i jego brata bl