11458
Szczegóły |
Tytuł |
11458 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11458 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11458 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11458 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARINA & SIERGIEJ DIACZENKO HENRY LION OLDI ANDRIEJ WALENTINOW
GRANICA
ZIMĄ JEST POPYT NA SIEROTY
Przełożył Andrzej Sawicki
KSIĘGA PIERWSZA
ZIMĄ JEST POPYT NA SIEROTY
Ostatniej to granicy kurz
Gdzieśmy są jeszcze, a nie - już...
Niru Bobowaj
PROLOG W NIEBIESIECH
Chwalą B-żą głoszą niebiosa, a o dziełach rąk Jego świadczy
ziemia cała. Dzień przekazuje słowo dniu następnemu, a noc przed
nocą otwiera wrota wiedzy.
Na początku stworzył Święty, Który Jest, niebo i ziemię.
II
I nastał dzień, w którym przyszli synowie B-ży, by stanąć przed
P-nem: Mikael, Książę Prawicy - woda i grad, Gabriel, Książę Le-
wicy - ogień, i Rachab, i Samael, i Aza, i Azel, i wielu innych;
a między nimi przyszedł i Ten, Co Się Przeciwił.
I oto rzekł Święty, Który Jest: "Ustanowię na ziemi namiest-
nika". I odpowiedziano Mu: "Czyżbyś chciał ustanowić na niej tego,
który będzie tam tworzył nieszczęścia i przelewał krew, podczas
gdy my głosimy Twoją chwałę i święcimy Imię Twoje?". Odpo-
wiedział im: "Zaprawdę, wiem o człowieku, czego wy nie wiecie!
Człowiek, którego zamierzam stworzyć, mądrzejszy jest od was.
I wynijdą zeń sprawiedliwi". I pokazał aniołom Święty, Który Jest,
drogę sprawiedliwych. Nie odkrył im jednak tego, że wynijdą
z człowieka i niesprawiedliwi. Bo gdyby im ukazał to, że wynijdą
z niego niesprawiedliwi, nie daliby mu aniołowie człowieka stwo-
rzyć.
I stworzył Święty, Który Jest, człowieka z prochu ziemskiego,
i tchnął w niego oddech życia, i stał się człowiek duszą żyjącą.
III
Święty, Który Jest, uformował z ziemi wszelkie dzikie zwierzęta
polne i wszelkie latające stworzenia niebios i przyprowadził je do
człowieka, żeby zobaczyć, jak nazwie każde z nich.
I przyprowadził przed aniołów wszelkie stworzenie, zwierzęta
i ptactwo i powiedział: "Rzeknijcie mi ich imiona, jeżeli jesteście spra-
wiedliwi".
Odpowiedzieli mu: "Chwała Ci! Wiemy tylko to, czegoś nas
nauczył".
Przyprowadził przed człowieka. Powiedział: "Człowiecze, powiedz
mi ich imiona".
I nadał człowiek imiona wszelkiemu bydlęciu i ptakom niebie-
skim, i dzikim zwierzętom polnym; i nie znalazł człowiek pomocnika,
który był mu podobny.
IV
A potem rzekł aniołom Święty, Który Jest: "Pokłońcie się czło-
wiekowi!" - i oddali mu pokłon, wszyscy oprócz Tego, Co Się Prze-
ciwił; ten ci jednak przed nikim karku nie zginał.
I rzekł mu: "Czemuś się nie pokłonił, skórom ci kazał?" A ten
odpowiedział: "Lepszym od niego, boś mnie stworzył z ognia, a jego
z gliny".
I rzekł mu: "Precz stąd! Nie godzi się tobie wywyższać! Odejdź:
wśród nędzarzy żyć będziesz!"
V
Kiedy P-n stworzył człowieka w ogrodzie Eden, dał mu sie-
dem przykazań. Zgrzeszył on i został z ogrodu wypędzon. A dwaj
aniołowie, których imiona były Aza i Azel, powiedzieli Świętemu,
Który Jest: "Gdybyśmy to my byli na ziemi, nie bylibyśmy zgrze-
szyli". I rzekł im: "A czy potraficie się przeciwstawić złym chuciom?"
Odpowiedzieli Mu: "Potrafimy". Tedy zesłał ich B-g na ziemię.
A kiedy zeszli na ziemię, wstąpiły w nich złe chuci.
VI
A gdy zaczęło przybywać ludzi na powierzchni ziemi, zrodziły
im się córki, a wtedy synowie B-ży, zwani Aza i Azel, ujrzeli córki
ludzkie, jako że były piękne i pojmowali za żony wszystkie, które
sobie wybrali.
Onego zaś czasu, kiedy spuszczali się na dół, odziewali się
w materię świata tego, jako że inaczej nie mogli istnieć w tym świe-
cie, a świat nie zniósłby ich obecności.
W owych dniach żyli na ziemi giganci, osobliwie od owego
czasu, kiedy synowie B-ży zaczęli nawiedzać córki człowiecze i one
rodziły im synów; byli to mocarze, którzy istnieli od dawna, ludzie
sławni.
VII
Patrzący na nich z zorzy Ein-Sof mówili przy tym inni anioło-
wie: "Oto potomkowie Azy i Azela siłą rządzą synami człowieczymi.
Czyż taki był zamysł P-na?". I w dumie swojej uznali, że pojęli jego
zamysł i postanowili naprawić ów błąd. Zachowując świetlistą na-
turę opadli aniołowie na świat materialny i rozdzielili go na części
Granicami, żeby choć na miarę swoich sił oddzielić wolnych synów
człowieczych od władzy gigantów. A samych Azę i Azela w ich cie-
lesnych formach przykuli aniołowie żelaznym łańcuchem [ponieważ
iście wierzyli, że mają prawo sądzić Jego Imieniem] do skały Kaf,
żeby więcej nie płodzili potomstwa; i po dziś dzień stoją tam zbun-
towani aniołowie; a ci z ludzi, którzy znają tę prawdę i szukają zaka-
zanej wiedzy, przychodzą do nich, by zdobywać wiedzę wbrew woli
P-na.
VIII
I zatrzęsła się, zakołysała ziemia, drgnęły i wypiętrzyły się ko-
rzenie gór, jako że rozgniewał się Święty, Który Jest. Gniew jego
spadł na ziemię dymem i ogniem. Nachylił niebiosa i z nich zstąpił
- a mrok legł pod jego stopami.
IX
I stanął B-g wśród bezliku aniołów i ustanowił nad nimi sąd:
"Otom rzekł: jesteście aniołami i synami najwyższego - wszyscy jak
jeden; ale pomrzecie śmiercią człowieczą i upadniecie, jak każdy
z książąt!".
X
I wywiódł Święty, Który Jest, dziesięć ustrojów i nazwał je
dziesięcioma Sefirotami, żeby przy ich pomocy władać światami
ukrytymi, które się nie otwierają, i żeby wiedzieć, jak się rządzą na
górze i na dole. Ukrył się też przed aniołami i synami człowieczymi,
rozkazawszy Samaelowi strzec Granic, iżby nie przebył ich nikt bez
jego wiedzy.
XI
I zawołali wyżsi - mieszkańcy Raju, do niższych - mieszkań-
ców ognia: "Znaleźliśmy prawdę w tym, co obiecał nam P-n; a czy-
ście wy znaleźli prawdę w tym, co wam obiecał P-n?" I odezwali
się wśród nich heroldowie: "Przekleństwo P-na niech spadnie na
niesprawiedliwych, którzy porzucają prostotę ścieżek P-na i starają
sieją obrócić w krzywizny!".
XII
A między nimi - zasłona. A na przegrodzie - synowie człowie-
czy.
XIII
A wonczas, kiedy Mosze spisywał Torę, notował sprawy każ-
dego dnia tworzenia. Doszedłszy do miejsca, w którym miał zapi-
sać: "I rzekł Święty, Który Jest: «Uczyńmy człowieka na obraz nasz,
podobnego do nas» - odezwał się Mosze: "O Panie Świata! Dziwię
się, dlaczego tworzysz powód heretykom do rozmyślań". Usłyszał
w odpowiedzi: "Pisz. Ten, kto chce się pomylić, niechaj się myli..."
Wszystko to powiedziano tymi oto słowami w księgach Pi-
sma Świętego: Berejtit Inaczej Byt, Tegilim, inaczej Księga Psal-
mów, i w Księdze Hioba, i w księdze Koran, w rozprawach mędr-
ców Miszny i w wielkiej księdze Zohar, co znaczy "Zorza" a dla
wiedzących ,, Niebezpieczna Zorza". A pojmujący je wstają niczym
blask na niebiesiech, a wiodący innych ku prawdzie -jak gwiaz-
dy w wieczności wieków...
K/IĘ&A PIERW/ZA
ZIMĄ JE/T POPYT
NA JIEROTY
Dobrze mi, bom sierota!
Szolom Alejchem
Księga powstała wyłącznie jako fantazja autorów.
Nie zawiera żadnych bluźnierstw.
Zatwierdzona przez cenzurę.
czą/ć pierwjza
BOHATER I CZUMAK
PROLOG NA ZIEMI
Magnolie nie chciały płonąć.
Dom, spowity czarnymi kirami dymu, nie zamierzał się podda-
wać. Wszystkie te stare gobeliny, naczynia ze srebra i porcelany,
wszelkie tkaniny i rzeźbione drewno, dębowe wsporniki i belki stro-
powe, oraz malowane tynki sklepień - wszystko stawiało opór ognio-
wi, choć różowe marmury ogrodowych posągów dawno już poczer-
niały od sadzy.
Setki kręconych świec - białych, używanych na co dzień i aro-
matycznych świątecznych - płonęły w salonie, w jadalni, sypialniach,
w komorze, i paliły się tak, jakby nic niezwykłego się nie działo, jakby
się nie waliły stropy, nie pękały lustra, jakby nie ginęły w ogniu cy-
prysy, jakby ktoś potrzebował światła, wiele światła - i to od razu...
Szkatułkę z kolekcją szlifowanych soczewek przydeptano bu-
tem.
Psa zabito. Koty się rozbiegły. Odleciała gdzieś oswojona sowa,
a białe myszy zostały w domu.
Płonie trawa. W ogniu gorzeje nieznany i niewidoczny świat,
palą się tysiące żuków i gąsienic, zapadają się podziemne pałace.
Różowy marmur. Tłuste sadze. Na ganku zwalone na bezładny
stos książki, wiatr przewraca ich strony, jakby chciał je przejrzeć przed
oddaniem dzieł płomieniom.
W poprzek wysypanej żwirem dróżki leży ciężkie, tęgie ciało
ciotki. Nieco dalej, babcia - a nianię dokądś wloką, wykręcając jej
cienkie, ozdobione miedzianymi bransoletami ręce.
Na setki wiorst wokół nie masz ani jednego mężczyzny.
Ani jednego; tylko spocone hieny w stalowych koszulach, kilka
kobiet, już martwych albo czekających na swoją kolej, płonące
magnolie - i on, który obmyślił sobie, że będzie się bronił jedwabną
siateczką na motyle.
Nie boi się bólu ani wstydu. Przez dwanaście lat życia nie zdążył
poznać ani jednego, ani drugiego. Jedynym bólem, jaki przeżył, było
pszczele żądło w dłoni, jedynym wstydem - zmoczona pościel we
wczesnym dzieciństwie.
A teraz ciotka leży w poprzek drogi, a babka nie czuje sypią-
cych się na jej nagie przedramię iskier - a niania już nie krzyczy.
Magnolie zaś już się dopalają, niechętne, ale się dopalają...
I oto tamci przypomnieli sobie o nim. W jednej chwili kilka mord
zwróciło się w jego stronę, a spośród rzadkiego zarostu błysnęły
białe zęby. Któryś z nich, na chwilę porzuciwszy zagrabione dobro,
ruszył w jego stronę - niespiesznie, normalnym krokiem, jakby mi-
mochodem, bo w końcu cóż to za sprawa, złapać za kołnierz onie-
miałego ze strachu chłopaczka, smarkacza, który nie potrafił urato-
wać nawet swojego psa.
A ciocia leży w poprzek dróżki i już niczego nie widzi. Babce
wszystko jedno. A niania...
Biały platan za jego plecami poddał się wreszcie i zapłonął od
dołu do góry, jakby go kto polał olejem. Razem z nim zapłonęła dziupla,
gniazdo bagiennego bąka i mrowisko.
Wiedział, że nie zdoła odmienić tego, co się stało, a na to, by
zostawić wszystko jak jest, też się nie zdobędzie. Po co on tu, sko-
ro nie potrafił obronić swego domu, babki, niani i ciotki?
Cofnął się o krok. I jeszcze jeden. Siatka na motyle zadrżała
w jego dłoniach. Hieny wyszczerzyły kły w krzywych uśmiechach,
on jednak akurat ich się nie bał.
Nienawidził siebie. Wstyd mu było własnej słabości... i za-
pragnął, sam do końca nieświadomy tego, że pragnie. Ale zapragnął
ze wszystkich sił...
I wstąpił w ognisko...
Objął płonący platan i odwrócił się ze środka gorejącego piekła.
Gęby hien drgały i wyginały się na poły rozmyte w gorącym
powietrzu - jemu jednak było już wszystko jedno, ponieważ akurat
w tej chwili na jego głowie zajęły się włosy.
Nad domem zarwał się dach - czemu towarzyszyło głuche stęk-
niecie i obłoki iskier, które frunęły ku niebu i nisko wiszącym chmu-
rom.
"W złą godzinę, chłopcze, usłyszane zostało twoje życzenie.
W złą godzinę."
Rio, heros do wynajęcia
Jeżeli podejść do sprawy uczciwie, tośmy trochę zapomnieli,
że droga prosta nie zawsze jest najkrótszą. I dlatego ruszyliśmy przez
Pustać - chociaż moglibyśmy ją ominąć.
Poszczęściło się nam i w tym, że podczas drogi przez las na-
tknęliśmy się tylko na dwie zasadzki. Pierwsza zresztą okazała się
zorganizowana wyjątkowo głupio i niegroźnie.
Napastnikami okazały się leśne karłowate krungi - dzicz fatal-
nie szyjąca z łuków i kompletnie nie nadająca się do zwarcia z bli-
ska. Liczebność chmary napastników równoważyło ich wrodzone
tchórzostwo; należy się wręcz dziwić, skąd biorą się w każdym osiedlu
karłowatych krungów sterczące na honorowym miejscu włócznie
z odrąbanymi głowami podróżnych - dziesięć, a czasami i dwadzie-
ścia czerepów.
Krungi zaatakowały nagle i ze wszystkich stron. Chmary wy-
puszczanych przez nie strzał wbijały się w pnie drzew - co było
równie widowiskowe, jak nieskuteczne. Nie próbowałbym nawet
odgadnąć, jak to się działo, że przy takiej celności napastnicy nie
powybijali się wzajemnie...
- Od miecza! - warknąłem, obnażając swoją broń i Chostik
z k'Ramolem posłusznie zsunęli się z siodeł i legli w trawie, dając mi
możliwość popisania się swoim kunsztem.
Rutyna.
Młóciłem lecące strzały, które przerąbywane na pół padały na
drogę, usypując kopczyki najeżone czarnym pierzem. Ulewa strzał
szybko się skończyła, za to w poszyciu ze wszystkich stron poja-
wiły się maleńkie, sięgające mi po pierś, pękate i zgarbione cienie.
Leśni krungowie tradycyjnie budzą popłoch wśród kupców i pod-
różnych - ich oczy goreją, niczym zielone świeczki... Jeżeli się nad
tym zastanowić, to w rzeczy samej paskudne z nich stwory - ale ja
nie miałem czasu na filozoficzne namysły.
"Życie bohatera do wynajęcia uczyniło zeń człeka pozbawio-
nego uczuć niczym czerstwy chleb i stanowczego, jak podniesiony
w górę topór..." Tfu, psia... znów popisuję się banałami.
Zamiast szlachetnych mieczów napastnicy wywijali kolczastymi
kulami na sznurach. Żelaznych jeżów w lesie znajdziesz, ile chcesz,
a po wypatroszeniu takiego jeża i naciągnięciu jego skóry na ka-
mień, niezbyt wybredny krung otrzymuje straszną broń o igłach
długich na palec. Powiadają, że jak się dobrze zamachnąć, to igły
żelaznego jeża przebiją każdą kolczugę.
Co prawda, jak dotąd nie znalazł się nikt, kto chciałby to spraw-
dzić.
Cztery kolczaste jeże wbiły się igłami w drogę, tam, gdzie aku-
rat prostowały się przygniecione przeze mnie przed sekundą źdźbła.
trawy. Piąty jeż niezbyt energicznie liznął bok mojej kolczugi - co
nie było zbyt przyjemne - ale dwie z igieł żelaznej kuli z trzaskiem
się złamały. W sekundę później świsnął mój miecz, co krung skwi-
tował miauknięciem przestrachu - i natychmiast wszystko ucichło.
Słychać było tylko parskanie lekko przestraszonych koni i niezbyt
głośne przekleństwa, którymi sypał k'Ramol.
Odetchnąłem.
Na placu boju zostały dwie kolczaste kule i nieruchome ciało
pechowego napastnika. I otóż macie - główne niebezpieczeństwo
we wszelkiego rodzaju takich awanturach. Zwykły człowiek od ta-
kiego uderzenia by nie skonał - ale któż wie, jaka jest fizjologia
karłowatych krungów?!
Aaa! To dlatego im tak błyszczą oczy! Na zewnętrznej stronie
powiek drań przykleił sobie płytki błyszczącej miki...
- Chłopaki, do roboty...
Chostik podniósł się pierwszy. Podszedł i pochylił się nad cia-
łem. Chrząknął i odwrócił się do k Ramola, a ten się skrzywił:
- A warto? Ręce sobie brudzić... tracić opatrunek...
Jasne, zawsze to samo. Wziąłem konia za uzdę i nie oglądając
się wstecz, ruszyłem przed siebie. W pobliżu z pewnością nie zo-
stał ani jeden krung. A słuchać sporu wspólników absolutnie mi
się nie chciało. Lepiej już odeprzeć kilka napaści...
Pomyślałem tak w złą godzinę.
Kłótnie na drogach i zasadzki w lesie - to nieuniknione zło. Będąc
na służbie, umieszczam je w rubryce "koszty transportu" i biję się
wtedy nawet z pewną satysfakcją, wiedząc, że wszystkie te wysiłki
zostaną opłacone. A kiedy szukamy zamówienia -jak na przykład teraz
- trzeba się bić nie za pieniądze, ale o własne życie. Żadnego zado-
wolenia, a satysfakcji jeszcze mniej. Ale koniec końców, któż nam
przeszkadzał w objechaniu idiotycznej Pustaci bokiem?
"Twarz jego, szlachetna niczym stalowy herb, a surowa jak
zgrzebne płótno, nie wyrażała w tej chwili niczego, oprócz zmęcze-
nia i irytacji..."
Jak się zestarzeję, zacznę pisać pamiętniki.
Oczywiście, o ile los da mi szansę się zestarzeć...
W drodze minął dzień, a druga zasadzka okazała się znacznie
groźniejszą od pierwszej. Tym razem napastnikami byli chrongowie
- plemię chytre, złośliwe i podstępne, uwielbiające ostrzeliwanie
podróżnych zatrutymi igiełkami.
Swoją broń pełnoletni chrong nosi w ustach. Zatrute igły trzy-
mane są pod policzkami w specjalnych futerałach i wojownicy szkolą
się całe lata w sztuce wyciągania językiem, ze zręcznością godną
wirtuoza, maleńkich kolców z miniaturowych pochewek - tak sprytnie,
żeby samemu nie ucierpieć od pokrywającej ostrza trucizny. Doro-
sły chrong potrafi plunąć kolcem na odległość porównywalną ze
strzałem z kuszy - i przy celnym trafieniu ofiary nie uchroni żadna
zbroja. Chrongowie godzą bowiem w twarz i oczy.
W torbie miałem maskę, przygotowaną akurat na taki wypa-
dek. Ale... nie chciało mi się jej zakładać zawczasu, a chrongowie
nie zadbali o to, by uprzedzić mnie o swoich zamiarach - po prostu
plunęli salwą i tyle.
Och, konie, nasze konie!
Chostik, mówiąc między nami, jest geniuszem intuicji. Mgnie-
nie oka przedtem dał koniowi ostrogę, k'Ramol bez namysłu kopnął
się za nim i chmara strzałek, przeznaczonych dla moich wspólników,
opadła razem z pyłem na drogę.
Moja klacz zarżała boleśnie. Jad chrongów nie działa na konie
tak fatalnie, jak na ludzi, ale kilka kolców w bok jej się dostało,
a takie coś z pewnością do przyjemności nie należy!
Runęliśmy na ziemię - ja i mój koń. Zdążyłem tylko wyrwać
nogę ze strzemiona i szarpnąć ją wstecz, by padająca klacz nie przy-
gniotła jej swoim bokiem, ale we wszystkim pozostałym zachowa-
łem się niczym niedawny nieboszczyk.
Chrongowie to ludek ostrożny, ale wszelka ostrożność ma swoje
granice: ostrzelawszy starannie moje nieruchome ciało - z każdym
uderzeniem jeżyłem się wewnętrznie, czując, że lada moment jakiś
grot przebije moją kolczugę na wylot - napastnicy zdecydowali się
wreszcie wysunąć nosy spod osłony lasu.
I co teraz? Kontrolny strzał z przyłożenia? Albo może spróbują
mi zdjąć pokryte stalową plecionką rękawice? Strzelą w oko?
Ile czasu potrzebuje chrong, by wyłowić za policzkiem kolejną
jadowitą igiełkę, nabrać powietrza w płuca i plunąć? Z pewnością
nie więcej niż trzeba obciążonemu kolczugą wojownikowi, by nie-
spodzianie zerwać się na nogi.
Ktokolwiek inny na moim miejscu byłby już załatwiony - ale
ja nie jestem ktokolwiek inny. Gdyby chrongowie wiedzieli, jaki ze
mnie ptaszek, nie robiliby zasadzki.
Chwyciłem najbliższego wroga za szyszkowate kolano, szarp-
nąłem go ku sobie i przykryłem się nim jak tarczą. Tarcza owszem,
maleńka i niezbyt pewna - chrong zawył wściekle i przeciągle.
W pierwszej chwili zdziwiłem się jego dziwacznej wymowie, ale za-
raz potem sobie przypomniałem, że od nieustannych ćwiczeń z ukry-
tymi pod policzkami igiełkami języki chrongów stają się rozdwojo-
ne jak u żmij - co mocno psuje im dykcję.
Dwie czy trzy jadowite igiełki brzęknęły o kolczugę - nie ude-
rzały jednak na wprost, ale się po niej ześlizgnęły. Ot macie, malu-
chy, ćwiczone jęzory, doskonalone w śmiercionośnym pluciu, ale
kiedy w bitwie los odwróci się do was swoim obszernym zadkiem,
to i z dwóch kroków haniebnie chybicie.
Dziś jest mój dzień.
Kiepsko wymierzone pociski ugodziły w żywą tarczę - w pe-
chowego chronga, który natychmiast ucichł. A gdy kompani nie-
boszczyka wściekle poruszali paszczami, usiłując przeładować swoją
broń, mój miecz zdążył trzykrotnie błysnąć w powietrzu.
Ci z chrongów, którzy mogli jeszcze stać - oczywiście było ich
więcej niż pochlastanych, ale znacznie mniej niż przed chwilą- dali nura
w chaszcze. Zapadła cisza, w której słychać było tylko kukanie jakiejś
wytrwałej kukułki. Wokół leżały ciała -jedno martwe, należało do mo-
jego pechowego przyjaciela, którym się zasłoniłem - a pozostałe naj-
wyraźniej szykowały się na spotkanie z surowymi bogami chrongów.
Gdzież się podziali moi wspólnicy, te tchórzliwe łajdaki?
- Chosta! Ramol! Chosta! Ram!
Moja klacz z trudem dźwignęła się na nogi. Popatrzyła na mnie
mętnym wzrokiem... No, wybacz, moja droga. Może kiedyś się za-
hartujesz, wagi masz dość, a po za tym, jak powiadają, konie potra-
fią sobie znaleźć trawkę odtrutkę.
Ale zechciej wybaczyć... juki, siodło i zapasową zbroję ci zdej-
mę. I tak na nic ci się teraz nie przydadzą...
Chrongowie wciąż charczeli.
- Chostik! Ram!
Odpowiedzią był daleki, ale wyraźnie zliżający się stuk końskich
kopyt.
Moi wspólnicy jak do tej pory zawsze zjawiali się w porę...
spodziewajmy się więc, że zdążą i teraz.
- ...a na takie wypadki, jak mówią, dobrze jest brać ze sobą
kota. Łownego kota, żeby uprzedzał, kiedy ktoś czai się przy dro-
dze. Wtedy i maskę wdziać zdążysz i w ogóle...
K'Ramol promieniując wprost autorytetem, zamknął swoją le-
karską walizeczkę. Przytroczył ją do siodła; a ja bezceremonialnie
wziąłem jego konia za wodze. Niech jadą razem z Chostikiem, mnie
jest potrzebny koń, sam z siebie ciężki jestem, a jeszcze zbroja...
- No to jak, Rio, kupimy sobie kota?
Chrząknąłem. Kiedyś już dałem się nabrać na obiecanki naga-
niacza i kupiłem łownego kota, którego przyuczono podobno do
uprzedzania o niebezpieczeństwach. Mówi się, że takie koty są wierne
swoim panom aż do śmierci - co jest wrednym łgarstwem. Tak czy
owak kotuś okazał się nie tylko niewiernym, ale i wyjątkowo pa-
skudnym tchórzem - ledwo go spuszczono ze smyczy, dał nura
w chaszcze i pokazał się dopiero w południe, kiedy było już po walce
i wszyscy zabierali się do obiadu.
A sprzedawca zaciekle upierał się przy swoim! "Łowne koty
nie ustępują w wierności nawet oswojonym nietoperzom! Wierność
mają we krwi i nie będziecie musieli chować go od małego albo le-
czyć, kiedy zachoruje! Potrzymacie go tylko pól godziny za pazuchą
- i proszę! Oto wasz przyjaciel i obrońca!"
Gdyby udusić wierne stworzenie i sprzedać na targu jego skó-
rę, można by choć po części powetować sobie straty - ale tylko
moralne, niestety! Kot zresztą pewnie wyczuł moje zamiary, bo tego
samego wieczoru zmył się bezpowrotnie. Wcale bym się nie zdzi-
wił, gdyby wrócił do swego pana, który pewnie sprzedał go kolej-
nemu łatwowiernemu nabywcy.
K'Ramol i Chostik z trudem zmieścili się na jednym koniu. Ja
ruszyłem przodem na rumaku Rama. O zmierzchu opuściliśmy Pu-
stać, a po dalszej godzinie podróży trafiliśmy na wioskę.
Naprzeciw nam wyszedł sam wioskowy starosta, a sądząc z tego,
jak uniżenie witał "panów bohaterów", natychmiast się domyśliłem,
że jeżeli nie czeka na nas Wielkie Zamówienie, to przynajmniej nie-
zły zarobek...
Starosta ponownie zatarł spocone łapki.
- 1 słuchać go też nie należy. Tym chłopakom, co klatki pil-
nują, uszy woskiem pozatykałem. I każdemu dałem po gwizdku do
gęby, żeby świstaniem pokusy odpędzali.
Spojrzeliśmy po sobie -ja i k'Ramol, Teraz przynajmniej stało
się wiadome, co to za rozdzierające duszę dźwięki dochodziły
z podwórka za chatą; Chostik trzymał się na uboczu i pozornie do
niczego się nie wtrącał. Co prawda, za jego obojętnością mogło kryć
się niejedno.
K'Ramol zmarszczył czoło i niczym wcielenie wątpliwości po-
ruszył ramionami.
- Ładny ci więzień... nie patrz na niego, nie słuchaj... A jak go
złapaliście? Czy może sam po ciemku wlazł wam do klatki?
Starosta westchnął sążniście. Wąsy mu się podniosły i opa-
dły.
- Znaczy, tak. Jesteście przejezdni... Ehem... mieliśmy tu, nie-
daleko, glinianą odkrywkę. No i... nie macie pojęcia, co się tam nie-
dawno nagle zaczęło wyrabiać! Myśmy tu, w wiosce, myśleli, że
przyszła już na nas ostatnia godzina! Trąby powietrzne tam hulały,
pioruny waliły jeden za drugim, rękę czarną widziano, co z nieba
sięgała w dół - łapa jak sosna, która trzy setki lat w niebo patrzy!
Nic innego, tylko demon demona chciał przygwoździć! A już po tym
wszystkim, jak się uspokoiło - znaleźliśmy w dole onego; leżał jak
ogłuszony, bez ducha. No tośmy go... tego... powiązali ze strachu.
Sami teraz wiemy, że lepiej byłoby go zostawić!
Starosta nagle popadł w złość. Zdarł z głowy "cień korony"
- drewnianą kopię książęcej korony; okazała się grabiami, dziw-
nym kaprysem zwiniętymi w obręcz. Każdy przedstawiciel władzy,
choćby nie wiedzieć jak mizernej, jest przede wszystkim cieniem
kniazia władcy. Starosta przygładził sobie resztki włosów, które
ocalały po bokach spoconej i opalonej łysiny. My wyczekująco
milczeliśmy.
Gładzenie się po głowie pomogło staroście wziąć się w garść.
Uspokoiwszy się nieco, godnym gestem wetknął sobie koronę na
miejsce.
- Taaaa... a teraz siedzi w klatce. Obłożyliśmy ją żelaznymi pły-
tami. Zagoniliśmy do tego kowali z całej okolicy. Tydzień tam siedzi
i cały ten czas - żebym tak pękł! - oczu nie zamknął! Dlatego i za-
bić go nie da rady, chyba, że z dzwonnicy zrzucisz, ale gdzie w naszej
wsi znajdziesz dzwonnicę? A na razie, póki my tu dzwonnicę wznie-
siemy, on żelazo poprzegryza...
- Sto monet! - spokojnie oznajmił k'Ramol.
Starosta drgnął, jakby go ktoś kolnął szydłem.
- Sto monet! - powtórzył Ram, podejrzewając najwidoczniej,
że rozmówca nagle ogłuchł.
Starosta wciągnął głowę w ramiona. Zwykłe skąpstwo i nie-
ustanny brak środków nie pozwalały mu przystać na tak niesłychaną
dla maleńkiej wioski sumę; z drugiej strony widać było, że zmożony
strachem chłop gotów jest sam zaprzedać się w niewolę, byle tylko
pozbyć się więźnia z jego klatką, wichrami i błyskawicami, potęgą
i bardziej niż prawdopodobną chęcią zemsty.
- Ale my nie jesteśmy konwojentami! - zgodnie z prawdą przy-
pomniał staroście k'Ramol.
Stojący za mną Chostik odwrócił się i wyszedł. Wyszedł cicho,
ale nie bezszelestnie, co oznaczało, że zaprasza mnie, abym za nim
poszedł, bo chce pogadać bez świadków.
Gapie, którzy obsiedli ganek, natychmiast zaczęli udawać obo-
jętność; panny jak na komendę pokraśnialy i wbiły wzrok w ziemię,
dzieciaki pootwierały gębusie, a dorośli ciekawscy, których też nie
brakowało, pospiesznie powdziewali na twarze miny obojętne i za-
iVXł\ju vj. a"*xŁ4.v.
razem rzeczowe: ot, przechodzą sobie obok i zatrzymałem się na chwilę,
bo akurat niczego lepszego nie mam do roboty.
Na Chostika patrzono raczej ze zgrozą. Na mnie -jak zwykle.
Tak się patrzy na "panów bohaterów".
Na dziedzińcu z tyłu chaty świszczały świstawki. Klatkę, którą
przekształcono w żelazną szkatułkę, otaczał niezbyt głęboki, biały
rowek. Dwa czy trzy koty o sennych ślepiach leniwie mlaskały jasną
ciecz, ja zaś nie bez zdziwienia zrozumiałem, że od magicznego uro-
ku ratują się tu jak za dziadów i pradziadów - rozwodnionym mle-
kiem czarnej krowy...
Stojący na warcie kmiotkowie z pozalepianymi woskiem usza-
mi melancholijnie dęli w świstawki. Jeden z nich, wyróżniający się
przepięknie podbitym okiem, od czasu do czasu rzucał w koty ka-
wałkiem drewna, za każdym razem bezwstydnie chybiając. Gdy po-
deszliśmy bliżej, świstawki ucichły, a strażnicy wbili w nas pytające
spojrzenia. Chostik kiwnął głową; nie krępujcie się, chłopy, róbcie
swoje. Wartownicy spojrzeli nań uważnie, przyjrzeli mu się i jak
dziewice, powbijali wzrok w ziemię, a potem zaczęli dąć ponownie,
ale ze zdwojoną energią.
Pozamykana ze wszystkich stron żelazna skrzynka nie pozwa-
lała zamkniętemu w niej człowiekowi (czy był to naprawdę czło-
wiek?) na to, by się wyprostował czy choć rozłożył ręce. W po-
dobnej szkatule, o ile dobrze pamiętam, skarbnik państwowy trzy-
ma liczne kniaziowe pieniążki... Więźniowi nie można się było do-
brze przyjrzeć, ale za żelaznymi płytkami dawało się odgadnąć jakiś
ruch - miarowe i powolne kołysanie, a cała klatka ledwo zauwa-
żalnie podrygiwała.
- Na co nam to? - ponuro zapytał Chostik.
Zacisnąłem wargi.
Koniecznie potrzebowaliśmy usług kowala, siodlarza, szewca
i krawca. Jeżeli zamierzamy załapać się na Wielkie Zamówienie, musimy
w porę dostać się do stolicy i godnie się zaprezentować - biedni
oberwańcy u nikogo nie budzą zaufania. Ale jeśli k'Ramol wytar-
guje choć dziewięćdziesiąt monet...
- Rio, naprawdę tego potrzebujemy?
Chostik z przyzwyczajenia mówił szeptem, choć akurat tutaj
mógłby sobie dać spokój z ostrożnością - na tle tych okropnych
świstawek jego głos i tak ledwo było słychać.
- A co, Chosta, uważasz, że konwojowanie jest poniżej naszej
godności?
- Ja nie o tym... - machinalnie przestąpił przez obżartego
i wylegującego się kota. I wydał krótkie westchnienie; zdążyłem się
już nauczyć właściwie odczytywać te jego westchnienia. To akurat
znaczyło mniej więcej: "Jeżeli ten w klatce w istocie jest tym, za kogo
go uważają, to ja bym go zostawił".
Chłopi brali bowiem swojego więźnia za Glinianego Szakala.
Możliwe, że się mylili. Być może był to zupełnie przypadkowy
włóczęga, który w złą godzinę postanowił załatwić potrzebę w gli-
nianej odkrywce, a wszystkie te pioruny i błyskawice, które przed-
tem tam waliły, nie miały z nim niczego wspólnego. Co prawda...
zwykły włóczęga nic wytrzymałby tygodnia w klatce bez jedzenia
i picia. Nie mówiąc już o tym, że pojmany i zamknięty w klatce włó-
częga zaczyna wrzeszczeć i sypać przekleństwami, a potem zaczyna
wyjaśniać swoim ciemięzcom, że pojmano go przez pomyłkę. A ten
- nic. Cisza. Tylko miarowy ruch, jakby stojący na czworakach czło-
wiek rytmicznie i miarowo kołysał klatką. Do przodu i do tyłu. Do
przodu i do tyłu...
W wielkich miastach nie wierzą w Gliniane Szakale. Ale życio-
we doświadczenie wybiło ze mnie młodzieńcze przekonanie, że aku-
rat tam, w wielkich miastach, mieszka prawdziwa mądrość.
- A co, nie damy rady?
Pytanie najwidoczniej było dostatecznie drażliwe, by Chostik
podniósł oczy w górę. Miał na myśli to, że najprawdopodobniej
sprawimy się z zadaniem, pozostaje jednak otwarte pytanie, czy nam
to potrzebne?
Istoty, które potrafią miotać błyskawicami, od czasu do czasu
staczają pojedynki. Albo walczą z większą liczbą przeciwników -jeżeli
wierzyć chłopom, to Gliniany Szakal padł ofiarą kogoś znacznie odeń
potężniejszego i tylko "rodzinne ściany" - gliniana, otwarta z góry
jama - uchroniły go od śmierci. Gdyby gdzieś niedaleko trafiła się
wysoka dzwonnica, problemu by nie było - chłopstwo chętnie
dokończyłoby dzieła rozpoczętego przez nieznanego miotacza bły-
skawic i gromów; ale dzwonnicy nigdzie nie znaleziono, a od poje-
dynku minął tydzień. Szakal z pewnością po cichu regeneruje siły...
- Zrobimy tak... - odezwałem się po chwili namysłu. - Jeżeli
k'Ramol wytarguje więcej niż dziewięćdziesiąt monet, bierzemy ro-
botę. A nie, to nie. Zgoda?
Chostik tylko się uśmiechnął. Był pewien, iż starosta zdoła zbić
cenę.
Mój wspólnik potrafił pięknie i wymownie milczeć. A milczeć
przychodziło mu przez większą część życia, winien był temu jego
głos, a właściwie barwa głosu; tym, którym zdarzyło się usłyszeć
głos Chostika, woleliby raczej nieustanny zgrzyt żelaza po szkle. Sam
utrzymywał, że w dzieciństwie głos miał piękny i wyrazisty, a nawet
śpiewał w chórze, ale pewnego dnia się przeziębił i ochrypł. Kłamie
i wie, że nikt mu nie wierzy. Albo ktoś rzucił urok na jego brzemienną
matkę, albo sam w dzieciństwie rozgniewał jakąś wiedźmę... tak czy
owak, kariera chórzysty przed Chostikiem jest raczej zamknięta.
Na progu chaty pojawili się k'Ramol i starosta. Drewniany "cień
korony" zjechał mu na ucho, a nasz przyjaciel nie krył zadowolenia.
Nie trzeba było pytać - wszystko jasne.
- Dziewięćdziesiąt dwie! Umówiliśmy się na dziewięćdziesiąt
dwie monety!
Chostik westchnął. Było to krótkie westchnienie, brzmiące jak
sążniste przekleństwo.
Drewniane koła mocno wrzynały się w drogę. Klatka okazała
się za ciężka; za nami, jak za pługiem, ciągnęły się dwie głębokie
koleiny, fura skrzypiała niemiłosiernie na każdym wyboju, a konie
dawno już przeklęły wszystko - i ze wszystkim się pogodziły.
Poruszaliśmy się z szybkością pijanego piechura. Nie zalane-
go w trupa, ale solidnie podchmielonego, który idzie z czerwoną
gębę i wszystkie swoje wysiłki ogranicza do tego, żeby nie zejść
z prostej i nie lec gdzieś na poboczu. Dokładnie jak my. Chostik
trzymał lejce, a my milcząc, jechaliśmy po bokach.
Słońce poruszało się po niebie jeszcze wolniej, ale w końcu
bez najmniejszego wysiłku nas wyprzedziło. Do celu - okręgowego
ośrodka z wydziałem sądowym i "wysoką dzwonnicą" - została jeszcze
ponad połowa drogi, a słońce już kończyło swoją drogę, wisiało
nad wierzchołkami drzew dalekiego lasu i nie trzeba było proroka,
by odgadnąć, że przyjdzie nam nocować w gołym polu, z hipote-
tycznym Glinianym Szakalem...
Nad drogą przeleciał, nie poruszając skrzydłami, wieczorny
stworek niedosyt. Rząd zębostałe, rodzina żywołyki...
Potrząsnąłem głową.
Zmierzch jest porą, w której zbiera się na cudze wspomnienia.
Jakby cudze. Zbroja robi się ciężka i zaczyna ugniatać ciało, jak pieczęć
gniecie rozgrzany lak. Po co, do licha, jadę pośrodku czystego pola
w pełnej zbroi?
Słońce patrzyło krzywo, z ukosa. Nasze długie cienie połykały
przydrożny pył. Westchnąłem głęboko. Płyty pancerza lekko się
rozeszły, i ponownie się zamknęły.
- Mam pietra - oznajmił niezbyt głośno k'Ramol. - Boję się
o tę przednią oś. Jak myślisz, Rio, \yytrzyma?
Na drogę wyskoczył pasikonik. Z rozpędu i głupoty, rzecz ja-
sna. Skoczył ponownie, tym razem się uratował - ale znów skoczył
nie tam, gdzie powinien. Nie chciałbym, gdyby los stworzył mnie
pasikonikiem, zatrzymać się na drodze skrzypiącego drewnianego koła...
...na różowym marmurze. Nie wiadomo czemu, wszystko było
wtedy marmurowe, ale nie zimne, ponieważ za dnia słońce nagrze-
wało kamienie tak mocno, że do samego świtu nie zdążyły osty-
gnąć- ¦ ¦ J oto siedział sobie na różowym marmurze - szarozielony
pasikonik o sękatych nogach, a ja podchodziłem go na czwora-
kach, w prawej ręce miałem siatkę, a w lewej grubą, szlifowaną
soczewkę szkła powiększającego...
- Rio!
K'Ramol, jak się okazało, od kilku chwil jechał obok mnie
z charakterystyczną miną lekarza - lekko zaniepokojoną i jednocze-
śnie stanowczą.
- Czym się tu niepokoić, Ram? - mruknąłem kątem ust. - Zła-
mie się oś, to wtedy się pomyśli...
- Rio? - zapytał niepewnym głosem. - Jesteś pewien, że nikt
ci nie narzuca żadnych wizji?
Chostik łypnął na nas okiem z wysokiego kozła. Usłyszał. Słuch
ma Chosta - w przeciwieństwie do głosu - wyśmienity, niczym ryś.
Uśmiechnąłem się.
- Jestem pewien, Ram. Pewien jak nigdy.
Wizje, ulubiona broń Szakali. Ale pasikonik na różowym mar-
murze, to moja osobista sprawa, trafiająca się niezależnie od pory
dnia, niezależnie od tego, co w danej chwili robię i oczywiście ab-
solutnie niezależna od żelaznej klatki.
-No, uważaj, Rio...
Kiwnąłem głową.
- Dobrze. Będę uważał.
Chłopi dali nam bańkę mleka od czarnej krowy, żebyśmy mogli
się bronić przed Szakalem. Rankiem, gdy tylko opuściliśmy wioskę,
k'Ramol wrzucił do bańki jakąś swoją przyprawę - i teraz z przyjem-
nością wypiliśmy każdy po kubku pysznego kwaśnego mleka. Trzeba
podziękować tym chłopom - ugościli nas zupełnie bezinteresow-
nie...
Glinianego Szakala nie da się zabić mieczem. Bronić się przed
nim też nie sposób - gdybym nie był tym, kim jestem - za nic nie
podjąłbym się tej roboty. A tym biedakom, którzy będą podnosić
klatkę na szczyt dzwonnicy, a potem ją rozklepywać i wyjmować
z niej Szakala - naprawdę nie ma czego zazdrościć...
Najprościej byłoby go zrzucić razem z klatką.
Tylko... czemu miałbym się tym przejmować?
Obaj moi towarzysze rozłożyli się na nocleg pod gołym nie-
bem. Nawet gdyby miało lać, żaden z nich nie da nura pod furę.
Spanie pod zadkiem Glinianego Szakala jest raczej wątpliwą przy-
jemnością. A jak jeszcze zacznie kapać z rozklekotanych desek...
K'Ramol okutał się w ciepłą opończę. Chostik został na warcie
- usiadł nastroszony i od czasu do czasu dorzucał do ognia drew-
niany drobiazg. Chostik może nie spać całymi tygodniami - kiedy
brałem go na kontrakt, ta jego cecha rzuciła mi się w oczy przede
wszystkim.
W mroku ciężko stąpały niewidzialne, ale doskonale słyszalne
konie.
Posłanie rozłożyłem sobie nieco z boku, w pewnej odległości
od fury. Położyłem się na grubej rogoży i po same uszy owinąłem
się opończą. Prosto przed moim nosem kołysały się i buchały wonią
"dziewczęce oczka". Rząd przydrożne, rodzina krzyżokwiatowe...
Natrętne myśli - jak szczury - w razie konieczności przecisną
się i przez gardziel butelki. Zamknąłem oczy.
Przed dwoma tygodniami z kniaziowego gołębnika wzbiło się
jednocześnie dwanaście białych gońców, które pomknęły do dwu-
nastu siedzib zarządów okręgowych, omijając jastrzębie szpony
i strzały myśliwych... Choć nie ma chyba nikogo, kto by nie wie-
dział, że strącenie strzałą gońca niosącego wieści oznacza ściągnięcie
klątwy na trzy kolejne pokolenia potomków. Potem każdy z wiodą-
cych gońców wszedł do swej klatki -jedne wyszły po trzech dniach,
inne po całym tygodniu. A możliwe, że niektóre nie wylazły w ogó-
le. To ostatnie było, co prawda, mało prawdopodobne - dobry goniec
potrafi kontynuować misję i jako trup.
Wyznaczeni do tego świątynni słudzy uwolnili posłańców od
brzemienia linki i papieru. I na dwunastu placach, wobec wielkiego
zgromadzenia ludu, odczytano jeden i ten sam tekst - w tym sa-
mym czasie, w którym ptak doręczyciel, w całości upieczony na rożnie,
podawany był na stół lokalnego namiestnika. I każdy z dwunastu
namiestników, protekcjonalnie się uśmiechając, kiwnął na swojego
syna - zgodnie z tradycją, kosteczki zmęczonego gońca powinien
obgryźć spadkobierca tego, komu doręczono wiadomość.
Ja swego czasu też zjadałem twarde ptasie mięso. Nie było
to miłe: po pierwsze, ze względu na zęby, które można było sobie
połamać; po drugie, głupio jakoś pożerać uczciwie i ciężko pracu-
jącego ptaka. Nie wiadomo dlaczego, wśród przedstawicieli władz
uchodzi za osobliwy szyk odpłacanie złem za dobro. Rożen - za
oddanie...
Ostatnią wieścią ze Stolicy nie był edykt ani prawo, czy zarzą-
dzenie. Kniaź wzywał chętnych do wykonania Wielkiego Zamówie-
nia - przy czym pretendentom rozbójnikom obiecywano łaskę, bę-
dącym w państwowej służbie urlop, a na bohaterów do wynajęcia
czekały zachęcające dary.
Odwróciłem się na drugi bok. Pachnące pięknie "dziewczęce
oczka" znalazły się za moimi plecami.
...Ileż na tej łączce cykad. Gdy tylko nauczyłem się chodzić,
poświęciłem trzy wieczory na to, by zobaczyć choć jedną. Zoba-
czyłem. I przestraszyłem się.
No, ale potem miałem mrowisko w ogromnej szklanej bani,
a trzy cykady mieszkały w specjalnie dla nich wydzielonym pomiesz-
czeniu i śpiewały w mojej obecności, w ogóle się nie krępując.
Deszcz siąpił miarowo. Opończa nasiąkała wilgocią powoli, ale
nieodwracalnie; cykady umilkły, mrówki skryły się pod ziemią, i mogłem
się spodziewać, że już niedługo moje okrycie przygniecie mnie ni-
czym mokra ziemia.
Drgnąłem i usiadłem.
Skąd deszcz, skoro niebo usiane jest gwiazdami jak świątynne
sklepienie złotymi blaszkami? Cykady...
Drą się jak oszalałe.
Rozejrzałem się wokół.
Znikło gdzieś ognisko, fura i moi towarzysze. Były tylko gwiazdy,
ledwie wyczuwalny wiatr i zapach "dziewczęcych oczek".
Dłoń sama skoczyła do rękojeści miecza. I znów nic - nie było
miecza, pasa ani ubrania. Stałem w mroku nagi, i czułem pod dłonią
gęsią, ostrą niczym tarka skórkę.
Spokojnie. Najważniejsze w takiej sytuacji, to nie wpaść
w panikę. Byliśmy, widzieliśmy, znamy...
Ale co znamy?!
Ciszę przerywały tylko przypadkowe wybuchy energii cykad.
Wdech, wydech. Spojrzenie na niebo.
Mogli mnie uśpić, pozbawić broni, odciągnąć gdzieś daleko,
a potem i rozebrać do naga. Wszystko to było możliwe, choć mało
prawdopodobne. Ale podmiana gwiazdozbiorów to sztuczka, której
nie dokazałby nawet Gliniany Szakal.
Intuicyjnie i odruchowo, nawet o tym nie myśląc, wymamrota-
łem króciutką modlitwę-przebudzankę. Wargi nie bardzo chciały słu-
chać, ale wypowiedziałem cały tekst do końca i... nic się nie stało.
Wdech, wydech.
Znaczy, śpię.
Padłem ofiarą zaklęcia "mnogich przebudzeń". Wtedy sny siedzą
jeden wewnątrz drugiego i przeglądają się jeden w drugim niczym
zwierciadło w zwierciadle. Człowiek się budzi, trafia w objęcia kolej-
nego snu i nie może się ocknąć.
Ponownie położyłem się na rogoży. Ciągnęło od niej chłodem
i wilgocią. Pod dotykiem była całkowicie realna, nie jak we śnie,
a na ja...
Wdech, wydech.
Zawsze jest możliwość ratunku, choć wolę porządną bitwę od
walki z kaprysami losu. A teraz trzeba będzie przyjąć narzucone przez
kogoś innego reguły...
Zamknąłem oczy.
Nie, liczyć do kilku tysięcy nie ma co. Do rana doliczę, a nie
zasnę.
Jest taka dziecięca kołysanka, której co prawda w żadnym
wypadku nie powinno się nucić dzieciom. O tym, jak to mały głupi
borsuczek nie chce spać, odrzuca jedną za drugą usługi pragnących
go uśpić nianiek, a potem zjawia się podziemny Ych i uśpiwszy
głuptaska, zaczyna go pożerać.
Hm... ależ idiotka była z tej borsuczcj mamy. A każdej niani,
która śpiewa maluchowi na noc "Borsuczka", należałoby zaszyć gębę...
Różowy marmur. Różowy...
Wysiłek woli.
Spać. Spać...
Ten, kto trafiwszy do mnogiego snu, przestraszy się, gwałtem
zacznie się budzić, szczypać, krzyczeć, pakować dłonie w ogień - ten
przepadł z kretesem. Z każdym kolejnym przebudzeniem będzie się
pogrążał w coraz głębszy sen i nigdy nie wróci do rzeczywistości.
Na obudzenie się ma szansę tylko ten, kto namówi samego siebie
na ponowne zaśnięcie.
Spać...
Mrówki biegające po stole...
Motyl pomiędzy ciemnoszarymi marmurowymi żyłkami...
Spać!!!
Odwróciłem się na drugi bok.
Nie da się zasnąć. Ostry kamień wgryza się w biodro, rosa
chłodzi gołą skórę... i nie wiadomo czy to rosa, czy zimny pot...
Za morzami, za lasami, za szerokimi dołami, żył chłopczyk
w białej fortecy. Miał ciotkę, babkę i dobrą nianię, ale nie miał ojca
ani matki...
Pewnego razu postanowił zbudować młynek na strumyku. Nie
dlatego, że nie miał chleba, ale po to, żeby popatrzeć, jak woda obraca
łopatkami młyńskiego koła...
W pierwszej łopatce był rowek wygryziony przez jakiegoś czer-
wia. Druga miała opalone brzeżki, trzecia była czysta jak marmur, na
czwartej zastygła kropelka krwi, piąta miała dziurę po sęczku, szósta...
Szum wody ucichł nagle. Podniosłem głowę.
Z boku migotało ognisko. Siedział nad nim ponury Chostik,
tyle że nagromadzona przezeń kupa chrustu do podsycania ognia
bvła dwukrotnie mniejsza niż przedtem.
Przez chwilę leżałem bez ruchu. Potem rozchyliłem zaschnięte
wargi i wymamrotałem modlitwę-przebudzankę. Gdzieś w mojej krtani
wezbrała gorąca fala, która obmyła mnie aż do samych pięt. W gło-
wie natychmiast mi się rozjaśniło; przebudzanka zadziałała, znaczy
żyję i jestem przytomny.
Obita żelazem klatka zasłaniała sobą poranną gwiazdę, która
o tej porze wisiała nisko nad horyzontem. Wewnątrz klatki nic się
nie ruszało.
A przecież z tych, którzy zasnęliby na tej rogoży, dziewięciu
chłopa na dziesięciu nie zdołałoby się przebudzić. To, że teraz mru-
gam w ciemności oczami, musi być dla Szakala nowością i zasko-
czeniem.
A może nie? Może po prostu próbował, do czego jestem zdol-
ny?
Powiadają, że daleko na wschodzie są osady, całkowicie pod-
porządkowane Szakalom. Mówi się, że ludzie, którzy kiedyś wpadli
w szakalową jamę, wracają senni, zamyśleni, dużo jedzą, nie płodzą
potomstwa, a po śmierci rozpadają się na kupkę potrzaskanej gliny...
Powiadają też, że Szakale posyłają pomiędzy ludzi własnych
wyrodków, których nie sposób odróżnić od normalnych ludzi, poza
tym, że wykazują niepowstrzymane upodobanie do sprawowania
władzy. Mówi się też, że taki szakali podrzutek w ciągu kilku lat potrafi
zostać co najmniej wioskowym starostą, a gdy tylko nałoży swój
"cień korony", wioska pada ofiarą rozmaitych chorób, nieurodzaju,
mieszkańcy popadają w szaleństwo i piją na umór, a także zaczy-
nają się okropnie lenić - co prawda mnie zawsze się wydawało, że
ta legenda wypływa wtedy, gdy trzeba zmienić kolejnego starostę
niedojdę.
Ale o tym, żeby Szakale bez wysiłku potrafiły pogrążać ludzi
w wielopiętrowym śnie - nie słyszałem nigdy wcześniej.
Chostik czuwał - widziałem, jak błyszcząjego zwrócone na ogień
oczy. K'Ramol... niedobrze z nim będzie, jeżeli zasnął i nie może się
wyrwać.
Wstałem cicho. Chciałem zawołać naszego strażnika, ale z ja-
kiegoś powodu się rozmyśliłem i poszedłem ku ognisku po obsy-
panej rosą trawie...
Bardzo interesujące.
Pod moimi stopami ścieżka wygięła się jak żywa. Jakbym szedł
po wijącym się robaku; nie skręciwszy nigdzie i nie cofnąwszy się
ani o krok, stwierdziłem nagle, że idę prosto ku klatce, a przy tym
wszystkim odczuwam wcale nie strach, tylko raczej życzliwe rozba-
wienie.
Chostik nawet się nie obejrzał. Chyba w ogóle mnie nie wi-
dział.
Nie bez wysiłku zatrzymałem własne kroczące uparcie nogi. Do
klatki mogłem już sięgnąć ręką- ale za żelaznymi ściankami nie tyl-
ko nie wyczuwało się żadnego ruchu... wyglądało na to, że nie było
tam nikogo żywego.
Obudzić Ramola. Boleśnie dźgnąć w bok Chostika i przywró-
cić rnu przytomność. Odczołgać się dalej i z pierwszymi promienia-
mi słońca - w drogę...
A cóż to, jestem wiejskim przygłupem, by łazić wokół ze świ-
stawką i ratować się zamówionym mlekiem?
Zacisnąłem zęby. Mój słuszny gniew, wściekłość, chęć natych-
miastowego zerwania się na nogi, na przekór wszystkiemu - czy
były moimi? A może ktoś zręcznie zasiał je w moim mózgu?
Odwróciłem się. Wbiłem wzrok w plecy siedzącego nierucho-
mo Chostika, zrobiłem krok, potem drugi... Ognisko przysunęło się
posłusznie, uśmiechnąłem się z satysfakcją - i w tejże chwili zda-
łem sobie sprawę z faktu, że stoję prawie przed samą klatką, pod
ciężarem której fura aż się ugięła i lada moment trzaśnie, że ognisko
zostało za moimi plecami, a na żelaznych płytach kładzie się blady
odblask ognia i mój własny cień.
Ależ nam się trafiła "robótka na boku"! Ot, domowa chałtura...
-Rio...
Udało mi się nawet nie drgnąć.
Głos szedł nie wiadomo skąd.
Na placu odbywała się egzekucja wrogów srebrnego wień-
ca - to znaczy buntowników większego, okręgowego kalibru;
przyjezdny rycerz postanowił ucieszyć oczy widowiskiem, dlatego
młody i rudy giermek z odstającymi haniebnie uszami, który nie
żywił najmniejszej sympatii dla tego typu wydarzeń, chcąc nie
chcąc, musiał patrzeć także.
Buntowników było dwóch i rzeczywiście knuli przeciwko na-
miestnikowi - w każdym razie odczytanie listy ich przewinień
i przestępstw zajęło pół godziny i wywołało mrukliwy sprzeciw ze-
branego i coraz bardziej znudzonego tłumu. W końcu wyczerpano
wszystkie formalności. Osądzeni - obaj żółci i chudzi jak tyki, na-
dęci do ostatniej chwili arystokratyczną dumą - opadli na kolana,
a gdy dwaj oprawcy jednocześnie unieśli miecze w górę i opuścili
je na karki ofiar, miody giermek drgnął nagle i odwrócił wzrok.
- Interesujące - mruknął sam do siebie przyjezdny rycerz, ale
z powodu głuchego ryku, jaki wydał usatysfakcjonowany wresz-
cie tłum gapiów, nikt go prawie nie usłyszał.
Po jakimś czasie - gdy plac opróżnił się do połowy, zadowo-
lony z siebie namiestnik odjechał do swego pałacu, a robotnicy
zdążyli już zabrać się do rozbiórki składanego szafotu - rycerz
z giermkiem trafili przed wejście do pewnej piwniczki, której dę-
bowe drzwiczki na głucho zapierał ogromny zamek. Dziś jednak
- może przypadkiem - pomiędzy drzwiami i futryną otwierała się
szczelina, a nie nasmarowane zawiasy poskrzypywały w takt prze-
ciągu - skrzyp-skrzyp... skrzyp-skrzyp...
Rycerz zastukał, pokazał swój pierścień, powiedział potrzebne
słowo, wyciągnął właściwą ilość monet; młody barczysty chłopak
otwierający skrzypiące drzwi przepuścił rycerza i jego towarzy-
sza w dół, po wąskich kamiennych schodkach.
W wilgotnej komnatce zobaczyli ciągnącą się pod ścianami
ławeczkę, parę pochodni i jeszcze jednego chłopaka - kopię pierw-
szego i jego brata bl