11337
Szczegóły |
Tytuł |
11337 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11337 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11337 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11337 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Grzegorz Janusz
Tytul: Jesień
Z "NF" 8/94
Wszedłem do klatki schodowej wlokąc za sobą torbę z
książkami. "Śmietnik, zakupy, czytanka, odkurzacz,
wypracowanie, kartofle" - powtarzałem w myślach.
Nie zauważyłbym go, gdyby nie zastawił mi drogi tępym
końcem swojego oszczepu.
Był taki sam jak ja, miał moją twarz, tylko jego ubranie
było inne i włosy dużo dłuższe.
Spojrzałem na jego czuprynę rozwianą zimnymi podmuchami,
związaną w grubą kitę, na białą bliznę na czole, na
przekłute cierniem lewe ucho, naszyjnik z mlecznych zębów
wampira, futrzany kubrak, drewniane bransolety na
przegubach, zatknięte za pas nagie ostrze szerokiego noża,
wełniane nogawki spodni, przytroczony do uda pęk strzał o
kamiennych grotach, wysokie buty z miękkiej skóry. On
popatrzył w moje oczy. Mgiełka oddechu była zbyt cienka, aby
przesłonić jego spojrzenie. Obaj milczeliśmy.
Sięgnął do worka na plecach, coś z niego wyjął. Uścisnął
mocno moją rękę i odszedł w stronę lasu. Długo patrzyłem za
nim, lecz nie odwrócił się.
Rozwarłem palce. W dłoni zostawił mi wyrzeźbiony w kości
odyńca Księżyc w pełni z opuszczonymi powiekami i smutną
twarzą. Księżyc płakał.
Wszedłem powoli na czwarte piętro. Otworzyłem drzwi.
Zdjąłem kurtkę, założyłem kapcie, włączyłem radio, po raz
kolejny przejrzałem plik starych czasopism, odgrzałem i
zjadłem przedwczorajszą zupę.
Wiadro jako naczynie krwionośne
Do wsi przyszła zaraza.
Ludzie dostawali gorączki, potem czerwonych plam i po
paru dniach umierali. Znachor powiedział, że jedyne
lekarstwo to sok skrzatów. Ale skąd takiego skrzata wziąć?
Pewnie żyją w lesie.
Poszliśmy szukać w pięciu: ja, kowal z chłopakami i pastuch.
Wzięliśmy siekiery, widły i wiadro. Błąkaliśmy się trzy dni.
I nic. Ubiliśmy tylko jaszczurkę i dwie ropuchy.
Trzeba było wracać do wsi z pustymi rękami.
Już byliśmy przy samej wsi, a tu nagle na polanie przy
podwójnym dębie coś się rusza. Podeszliśmy bliżej. Patrzymy,
a tu w trawie tańczą małe stwory. Pięć ich było, całe gołe,
włosy jak słoma i wianki na głowach.
Nic, tylko skrzaty.
Wszystkie chwyciliśmy. Strasznie się szarpały, gryzły i
krzyczały. Ale nie puściliśmy.
Daliśmy obuchem po łbach, nie za mocno, żeby czerepów nie
rozwalić i dalej toczymy z nich sok!
Każdego małego za nogi na gałąź i nożem po gardle. Ciekła
z nich jucha czerwona jak u człowieka, prosto do wiatra. Aż
się całe uzbierało. Trupy zostawiliśmy koło mrowiska, a
potem szybko do wsi, żeby nie skrzepło.
To się ludzie ucieszyli. Wszyscy się zbiegli. Pili
lekarstwo łyżkami i smarowali nim gęby. A co zostało, to
zanieśli tym, co z łóżek nie mogli się podnieść.
Wtedy przyleciał znachor i zaczął wrzeszczeć, że nie
mówił "sok skrzatów" tylko "sok z chrzanu".
Któryś się musiał przesłyszeć.
A potem się wydało, że te małe to nie były skrzaty, tylko
dzieciaki gajowego.
Wieczór
Oto najwaleczniejsza i najodważniejsza drużyna świata:
Podarte Skrzydło - on nigdy nie chybia, jego strzały są
szybsze od nietoperzy. Wilczy Dół z pękiem kociej sierści
przy hełmie, jest najstarszy z nas, zaciska dłonie na
drzewcu topora. Odziany w pancerz ze skóry węża Łowca
Motyli. Płomień - ma włosy w kolorze rdzy na ostrzu miecza,
który znaleźliśmy na dnie jeziora. Czarna Chusta - jego
twarz pokrywają blizny po pojedynku z królem jaszczurek.
Ogon Czarnego Psa - tropiciel z nagim nożem zatkniętym za
pas. Zawsze milczący Głęboka Woda, nikt nie pokona go w
walce na miecze. Srebrna Tarcza zwany też Łuską Smoka - jego
włócznia to postrach szerszeni. Szary Oddech - wiatr jest
jego opiekunem, razem ujeżdżają ptaki, z cholewy buta
wystaje mu rękojeść srebrnego sztyletu. Niszczyciel pajęczyn
w długiej pelerynie to Niebooki.
Jestem taki mały jak oni. Stoję na czele. Zaraz ruszamy.
Po fałdach kołdry zejdziemy na podłogę. Poprowadzę ich przez
rury kanalizacyjne. Będziemy podglądać dziewczyny kąpiące
się w sąsiednich łazienkach, wydamy bitwę szczurom,
ich krew spłynie ze ściekami. Potem przekradniemy się do
ogrodu. Tam rośnie księżnicznik. Jego kwiat rozwija się
tylko przy pełni i podąża za srebrną tarczą, tęski do niej.
Nadetniemy toporem łodygę i umoczymy groty strzał w
cieknącym wolno soku, który daje długi głęboki sen.
Pójdziemy w góry. Odnajdziemy jaskinię, gdzie na posłaniu
z podartych gazet i żółtych liści śpi nagi olbrzym.
On ma moją twarz i te same blizny.
Napniemy cięciwy, wymierzymy w pośladki.
On powinien spać bardzo, bardzo długo.