11320

Szczegóły
Tytuł 11320
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11320 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11320 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11320 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tadeusz Rittner DRZWI ZAMKNIĘTE I DRZWI ZAMKNIĘTE Czekaliśmy. Ja, mój brat Lolo i Nina, mała sierota. Bardzo było przyjemnie czekać tak w ciemnym pokoju. Tylko okno było białe od śniegu. A wuj Teodor czekał z nami. Ze wszystkich dorosłych tylko wuj siedział przy nas. Całkiem dobrowolnie. Przecież wolno mu już było robić wszystko, co tylko chciał. Nieraz otwierał zakazane drzwi i wchodził na pewien czas do pokoju tajemnic. Ale w chwilę potem wracał znowu do nas. Trudno było powiedzieć, gdzie należał właściwie wuj Teodor. Wśród dorosłych wyglądał z pewnością tak jak oni i zachowywał się poważnie, ale nie wiadomo, jak go tam traktowano; może go czasem zbesztali, jeżeli coś zbroił. Na pewno nie był im bardzo potrzebny przy naradach z Jezuskiem, ale kto wie, czy nie używali go do lżejszej roboty i do różnych małych sprawunków, na które sami nie mieli czasu. Może pozwalali mu niekiedy wbić gwoździk do ściany albo wejść na drabinę, żeby zdjąć coś ciężkiego z góry, albo pobiec na rynek, żeby kupić nici lub papieru u Moszka Zukerstangla. Odgadywał doskonale wszystkie nasze życzenia, ale wiedział też dobrze, czego baliśmy się najwięcej. Rozumiał, że czekamy strasznie niespokojnie i niecierpliwie, i cieszył się z tego. Myślę, że głównie dlatego wchodził tak często do zamkniętego pokoju, abyśmy mu zazdrościli i jeszcze bardziej byli ciekawi. Ile razy stamtąd wrócił, patrzył się na nas surowo i marszczył czoło. Pytał: — O czym myśleliście w tej chwili? A my odpowiadaliśmy prawdę. Nie baliśmy się go nigdy. Bo chociaż prowadził z dziadkiem, z babcią i ciocią Kasią albo z hrabianką Malwiną rozmowy, które dla nas były za trudne, to przecież nie musieliśmy całować go w rękę, tak jak innych starych ludzi. A zdarzało się nawet, że kradł cukier z kredensu albo wskakiwał, tak jak Lolo, przez okno do pokoju. Dopóki był w dobrym humorze i nie myślał o czym innym, mówił z nami całkiem serio o rozmaitych podarunkach, istniejących na świecie. Mogliśmy dostać wszystko, ale też nikt nie wiedział na pewno, czy w ogóle coś dostaniemy. Istniały zabawki, o których mówił z wielkim zapałem, ale były i inne, których wprost nie cierpiał. Co do tych rzeczy musieliśmy zdać się całkiem na jego zdanie, bo to i owo było nam wprawdzie znane z opowiadania, ale nie wszystko mogliśmy sobie wyobrazić. Lolo oświadczył: — Mam przeczucie i podejrzenie, że bardzo zajmujący jest pajac. Ale nie wiem, czy pajac jest duży, czy mały, i jakie sztuki umie właściwie robić. Na to wuj Teodor zaczął opowiadać o pajacu. Dowiedzieliśmy się, że jest wprawdzie maleńki, ale ma twarz dorosłego człowieka, a więc wąsy, brodę i wszystko inne. Co do wybornego zachowania się pajaca, o, to mógł pod tym względem służyć nam i wszelkim innym dzikim bębnom za przykład, co się zaś tyczy sztuk, o... Wuj Teodor aż podskoczył z zachwytu i zaczął wyliczać całą masą olśniewających cudów, które pajac czynił z łatwością, pomimo że był z drzewa. Posiadał między innymi pistolecik, z którego strzelał bajecznie, i małe skrzypce, na których wygrywał cudowne melodie, a nawet konika, na którym jeździł galopem po stole. Wobec tego życzyliśmy sobie wszyscy troje pajaca, koniecznie i jedynie pajaca. Ale wtedy wuj stracił naraz cały swój gorący zapał. — Nie radzę — powiedział. — Namyślcie się jeszcze. Co się ma z pajaca? Umie trochę skakać, to wszystko. Właściwie jest nudny i okropnie trwały. Zepsują się najładniejsze wasze zabawki, a on będzie zawsze zdrów i cały. Sprzykrzy się. Możecie życzyć sobie pajaca, jeśli koniecznie chcecie — mnie jest on niesympatyczny. I natychmiast także nam stał się pajac niesympatyczny. A potem opowiadał wuj o grubych szarych książkach, właściwie brzydkich, zwłaszcza dla ludzi nie umiejących czytać, w których było jednak mnóstwo obrazków, cały świat niejako, wszystkie narody, miasta i zwierzęta. Potem przypomniały mu się obrazki, które można było wycinać i nalepiać — rzecz ogromnie dogodna i przyjemna, bo miało się naraz wielką ilość domów, ludzi, drzew i okrętów, które stały prosto i ruszały się jak żywe... Także skały i chmury. — A z chmur — przerwałem wujowi — zacznie padać śnieg albo wystrzelą pioruny... a przed jedną skałą stanie naraz Ali Baba i zawoła: Sezamie, otwórz się! Tu jednak wuj stracił znów zapał i mruknął: — Tak, tak... ale wy nie dostaniecie obrazków do wycinania. Na to zauważył Lolo: — Wiem, że są takie czerwone, białe i niebieskie klocki... i że tym można budować... — Hm, hm... — mruczał wuj i marszczył czoło. — Tak... i ja wiem — powiedziałem. — Takie klocki mają Staś i Jadzia, ale że są głupi, więc nie umieją się z nimi obchodzić... Szczęśliwi, jak im się uda domek nie większy od pudełka zapałek. Gdyby ich klocki były moje i gdybym miał tych klocków dużo tysiąców tysięcy, to zbudowałbym dużą prawdziwą kamienicę. — Po co? — spytał wuj i jeszcze bardziej zmarszczył czoło. Zacząłem się śmiać z jego surowej twarzy. — Jak to po co?... Przecież wiesz sam... żeby tam siedzieć... Lolo powiedział to samo. Nina nie umiała jeszcze dobrze mówić, ale siadła sobie na podłodze pod krzesłem, jak w budce, zamknęła oczy i śmiała się, żeby pokazać, jak jej będzie dobrze. Jednak wuj Teodor dalej był strasznie zdumiony, zły i oburzony. — Co? — pytał — więc tego chcecie? Rzeczywiście? Czy mam natychmiast udać się do zamkniętego pokoju i tam zaraportować wszystko? Wstaliśmy wszyscy ze strachu. — Nie, nie — prosiłem — może jeszcze trochę poczekaj. Wuj kręcił głową i wzdychał, jakby jeszcze nie mógł ochłonąć z wielkiego zdumienia. Mruczał: —Siedzieć chcecie!?... Naprawdę? Cicho siedzieć?... O, jakie to straszne — pomyślcie sami!... Za godzinę dostalibyście jakiejś okropnej choroby z niecierpliwości!... A wam się zdaje, że wytrzymacie to przez całe życie?... Tego nikt nie zniesie, chyba tylko pajac, który jest z drzewa! Łatwo wam siedzieć cierpliwie dzisiaj, w tej chwili, bo wiecie, że później otworzą się drzwi do pokoju tajemnic. Ale co byście powiedzieli, gdybyście musieli siedzieć tu i czekać daremnie przez wiele lat dniem i nocą!?... — To niemożliwe — szepnął Lolo i zaśmiał się, myśląc, że i wuj Teodor się roześmieje. Ale wuj rzekł dziwnym głosem: — Kto wie?... Kto wie?... Kto wie?... Spojrzeliśmy po sobie i chcieliśmy się śmiać, ale było nam jakoś trudno i zdaje mi się, że przez chwilę mieliśmy wtedy jedno i to samo straszne uczucie: jakby z dziwnego jakiegoś zagadkowego powodu drzwi naprawdę nie miały się otworzyć — ani dziś, ani jutro, ani w ogóle nigdy w tym życiu. I ucieszyliśmy się bardzo, kiedy wuj Teodor zaczął znowu mówić. Opisywał nam cierpienia zbrodniarzy, którzy za ciężkie swoje winy ciągle musieli siedzieć i siedzieć... O tym, jak przeklinali miejsce swojej niewoli i nienawidzili go z całej duszy; jak marzyli o tym, żeby wyjść raz na ulicę albo poczuć choćby przez sekundę zapach kwiatów. — Dlaczego — zapytałem wuja — nie wolno im wąchać kwiatów? Wuj odpowiedział dopiero po chwili: — Gdyby mieli cały ogród, tak piękny i wielki jak park pana hrabiego, to ani nie widzieliby go, ani nie czuli jego woni — bo żadne miejsce na świecie nie sprawia ludziom radości, jeśli otoczone jest dookoła grubym, wysokim murem. Po czym wuj wpadł w wielki zapał i mówił o ciężkich robotach przymusowych i o innych okropnych karach, jakie musieli znosić biedni zbrodniarze. Podczas tego weszła do naszego pokoju ciocia Kasia, żeby poszukać czegoś w komodzie, i rzekła do wuja: — O karach dzisiaj się nie mówi. Lecz nam podobały się właśnie najwięcej te straszne rzeczy, a Lolo zapytał wuja Teodora: — Jak długo muszą zbrodniarze ciężko pracować? Kilka miesięcy? A może cały rok? Na to wuj nachmurzył się bardzo i odrzekł grubym głosem: — Tysiąc lat. Ciotka rozgniewała się na wuja: — Cóż to za sens zawracać dzieciom głowy! W taki dzień!... Wtedy wuj roześmiał się głośno i zaczął opowiadać o karach, które były niegdyś, w bardzo dawnych czasach, a które nazywały się „tortury". Tylko na to, żeby złościć ciotkę. Ale kiedy ciotka wyszła i byliśmy sami, wuj znowu się zmienił. Przypominam sobie, że tego wieczoru zmieniał się ustawicznie. Patrzał na nas z roztargnieniem, wstał i chodził po pokoju. — Nieznośne to głupie czekanie — powtarzał kilka razy. Otwierał wszystkie szuflady biurka, szperał tam, buszował, wyciągał to i owo. Potem spojrzał na zegarek i usiadł przy oknie, ale na nas wcale nie zważał, tylko myślał, myślał i ciężko wzdychał. W końcu zaczął wbijać małe ćwieczki do deszczułki przy oknie. — Czy tobie wolno to robić? — spytał się go Lolo. — Cicho bądź, ośle — odrzekł wuj i bił dalej młotkiem. Gwoździki wbite tworzyły coś w rodzaju desenia czy figury. Spytałem: — Co to jest? Wuj odpowiedział po namyśle: — Płatek śniegu... Zrazu nie chcieliśmy mu wierzyć, ale potem porównaliśmy gwiazdę z ćwieczków z gwiazdami, które tańczyły za oknem w powietrzu, i uznaliśmy, że naprawdę było duże podobieństwo: A wuj zaczął nagle rozmawiać swobodnie o płatkach śniegu, jakby nie był wcale wzdychał przed chwilą. — To zaklęci ludzie — tłumaczył nam — a jeżeli przypatrzycie się bliżej tym człowieczkom, zobaczycie, że się świecą. — Tak, tak — zauważyliśmy natychmiast. — Latają tu i tam w różne strony, a mają tyle sprawunków, jak mrówki, pszczoły albo... babcia i ciocia. Ach, nie, właściwie to są szpiegi. Tak, patrzcie, jak chytrze zbliżają się ciągle do okna, bo chciałyby zbadać, co wy robicie. A wszystko, co zobaczą, opowiedzą Jezuskowi. Nagle jednak sprzykrzyły się wujowi płatki śniegu, wskazał na figurę na półce okna i oświadczył: — To nie jest gwiazda, tylko litera... Spuścił potem głowę, skrył twarz w dłoniach. Tak siedział bardzo długo, milczący, nieruchomy. Zachowanie jego wydawało nam się dziwne. Spojrzeliśmy na siebie i zaśmialiśmy się głośno, myśląc, że wuj „tylko udaje" i że naraz podskoczy i głośno krzyknie, żeby nas przestraszyć. — Wuju! — zawołałem — wstań prędko, bo już zadzwonili. To naprawdę! Wstań, bo już drzwi otwarte. Ale kłamstwo na nic się nie przydało. Wuj siedział dalej ciągle tak samo. Posmutnieliśmy. Może dlatego, że wuj się tak zachowywał, jakby był sam w pokoju, i nie robił żadnych głupstw i żartów. Bez twarzy wyglądał bardzo poważnie. Plecy jego były szerokie, twarde i surowe. — Teraz mówi hrabianka Malwina — powiedziałem cichutko do Lola. Wuj naraz wstał. Przetarł sobie oczy, jakby właśnie zbudził się ze snu, spojrzał na mnie — i spytał: — Gdzie mówi hrabianka? — W pokoju tajemnic. Wuj nie odrzekł ani słowa, ale naraz jął biegać po pokoju, a potem poszedł do kuchni. Słyszeliśmy, jak mówił z Hanią. Coś jej nakazywał czy też o coś pytał, całkiem cicho, jakby chodziło o sekret. Hania zaś odpowiedziała głośno: — Przecież Franek pojechał bryczką na kolej — żeby odebrać te paki, co panicz wie. Przecież panicz nie może teraz i tak przed Wilią — jakże!... dokąd panicz chce?... — Nie krzycz tak, nie krzycz — upominał wuj. I znowu coś do niej szeptał, coś jej przedstawiał czy o coś się gniewał. Potem nagle wrócił do nas — jakby nic. Zaczął bardzo wesoło: — Ach tak, arka Noego to śliczna rzecz. Czy nie mówiliśmy o niej przed chwilą? — Nie — odezwałem się — co to jest? — To jest taki okręt — mówił — okręt z czerwonym dachem. Da się otworzyć, jak pudełko. A w środku są ludzie, sarny, konie, lwy, świnie, papugi... Wuj zaczął opowiadać o potopie. O wielkim domu, który wybudował sobie Noe, bo mu Pan Bóg pozwolił, żeby nie utonął wraz z swoją familią i ze swoimi zwierzętami. Jak musieli w tej arce siedzieć przez wiele miesięcy. (A na świecie deszcz padał.) I że nie była to żadna dla nich kara i wcale się nie nudzili. Bo dom poruszał się i kołysał na falach. Taki to był dom. Nie na to, żeby w nim mieszkać, tylko żeby czekać; tak jak i my teraz siedzimy i czekamy. Bo Noe i krewni jego, i zwierzęta — wszyscy dobrze wiedzieli, że kiedyś wypogodzi się na świecie i drzwi arki się otworzą. — A co się stało potem? — pytaliśmy wuja — co było, jak otworzyły się drzwi arki? — Teraz nie mam czasu —rzekł wuj niecierpliwie. Podszedł do biurka, zapaliłtam świecę (choć światło w pokoju było zakazane) i powiedział, że musi list pisać. To pisanie trwało strasznie długo. — Co się stało potem? — pytaliśmy. Ale wuj nam nie odpowiadał. Skończył list dopiero wtedy, jak Nina, biedna sierota, zaczęła beczeć, i żeby ją uspokoić, począł mówić o przeróżnych cudownie jasnych sukniach hrabianki Malwiny. — Mówię ci, Nino, że hrabianka ma sukienki takie, jak mają lalki. A jeżeli będziesz bardzo grzeczna, dostaniesz takie same dla swoich córeczek. Potem pobiegł znowu do kuchni. — Haniu, czemu nie słuchasz? Zlituj że się, dziewczyno. Co dalej mówili, nie słyszałem. Po chwili wuj wrócił, włożył list napisany do koperty i zgasił świecę. Teraz było już całkiem ciemno, a Nina rozpłakała się na nowo. Wuj mówił: — Cudowną zabawką jest także kolej żelazna. Ale głos jego był strasznie smutny. — Nie płacz — powiedział do biednej sieroty i pocałował ją w głowę. Dziwniejsze było, że potem pocałował także mnie i Lola. — Co? Włożyłeś płaszcz? Dokąd idziesz? — pytał Lolo wuja. — Przecież zaraz zadzwonią — przypomniałem wujowi — nie możesz teraz wyjść z domu. — Muszę — odpowiedział wuj — mam bardzo ważny interes. Niedługo wrócę... Z pewnością... Ale nie mówcie nic dziadkowi i babci... słyszycie? Nikomu — pod żadnym warunkiem. Obiecaliśmy, że nie powiemy... ale już wszystko było zepsute, całe czekanie. Byłem bardzo zły na wuja. — A co będzie, jak otworzą drzwi do pokoju tajemnic, a ciebie nie będzie? Także i Lolo był zły. Przez chwilę wuj nic nie mówił i myśleliśmy już, że się opamiętał i sam przyszedł do przekonania, że nie wypada w tak ważny wieczór wychodzić na spacer. Ale nie opamiętał się wcale. Tylko powiedział cichutko: — Z wszystkiego najładniejsze jest jednak drzewko. Nie zapomnijcie o nim, jak będziecie się bawić zabawkami, które dostaniecie. Bo drzewko najważniejsze. A co do gwiazdy, która wisi na wierzchołku, stanie się może cud — przy końcu. Wtedy pomyślcie o mnie. A ty, Nino, nie becz. Potem odszedł. Kiedy go już nie było, zauważył Lolo, całkiem tak samo jak ciocia Kasia, kiedy skarży się na wuja: — Naturalnie, o liście zapomniał. Strasznie roztrzepany. Przecież mógł go wziąć ze sobą i zanieść na pocztę. Rzeczywiście, list leżał na stole. Siedzieliśmy sami przy oknie, patrzyliśmy na płatki śniegu i zdawało nam się, że widzimy, jak jest coraz później i później. — Z wujem jest zawsze tak — mówiłem — kto wie, kiedy wróci?... W tej chwili zadzwoniono. Bardzo, bardzo głośno i radośnie. Drzwi zamknięte raptem się otwarły. II DRZEWO PŁONĄCE Rzuciliśmy się w światło — a równocześnie czułem, że zaraz ktoś nas będzie upominał: „Powoli, powoli". I zaraz potem zaczęła ciocia wołać: — Powoli, dzieci, słyszycie?... Powoli! A ja ujrzałem najpierw ognisty odblask w szybach okien. Dopiero potem zobaczyłem hrabiankę Malwinę, która stała w samym środku jasnego koła, piękna i wystrojona, jak obca pani, która przyszła na wizytę. Złocone orzechy i łańcuchy z papierowych kwiatów bardzo jej były do twarzy. Lecz najbardziej zajmujące były różne białe pakieciki na stole, dopóki nikt ich nie rozwinął i nie wiedziało się, co w nich jest. Zdaje mi się, że większa część tych pakietów jakoś wkrótce znikła, tak jak we śnie gubią się różne przedmioty kosztowne. Na niektórych było moje imię, ale właściwie nigdy dobrze nie wiedziałem, co dostałem wtedy od Jezuska. Kiedy nakręcaliśmy kolej żelazną, którą Jezusek przeznaczył dla mnie i dla Lola razem, przypomniałem sobie nagle wuja Teodora i w tej samej chwili zaczęli wszyscy głośno o nim mówić. — Nigdzie go nie ma. — Dzieci, czy wuj Teodor był przy was? — Zawsze ta sama historia. Kolej żelazna gdzieś utknęła i ani rusz — a wrzeszczała przy tym, jakby ją ktoś z całej siły dusił. Lolo zauważył: — Bo jest za dużo mebli w pokoju. Gdyby nie to, mogłaby jechać aż do ściany. — A gdyby nie było ścian — powiedziałem — nie przestałaby nigdy w życiu pędzić. Ciocia Kasia rzekła: — Pewnie ojciec posłał go po coś. Hania, która zjawiła się nagle w pokoju Jezuska, opowiadała: — Najpierw pytał o konie... Powiedziałam, że Franek pojechał na kolej po paczki... A on na to: „niech Hania pobiegnie do Żyda..." Powiedziałam: „czy to ma sens, proszę panicza, żeby przed samą Wilią..." Szepnąłem do Lola: — Myślę, że teraz musimy im koniecznie pokazać ten płatek śniegu z gwoździków przy oknie. Lolo zapomniał jednak o wszystkim, co się działo w drugim pokoju. Kopnął nogą kolej żelazną i westchnął: — Teraz znowu ścierwo stoi. Obejrzałem się. Hrabianka Malwina była śliczna i nie ruszała się, jak kobieta z gipsu, co stała na piecu. I jak ta kobieta miała twarz białą i oczy zamknięte. Także jej suknia była biała. — Chodź ze mną — powiedziałem do niej — ale tak, żeby nikt nie widział. Pokażę ci, co zrobił wuj Teodor. Ale chodź sama, tylko my dwoje. Schyliła się nade mną — uczułem, że pachniała cudownie. — Chcesz mi coś pokazać? — Tak. Zaprowadziłem ją do pokoju czekania. Tymczasem ten pokój bardzo się zmienił. Przedtem był ciemny i pełen ciekawości. Teraz był uspokojony zupełnie, a nad stołem jadalnym świeciła się wisząca lampa. Ale deseń na deszczułce przy oknie jeszcze był. — Widzisz, to zrobił wuj Teodor. To jest płatek śniegu. A właściwie litera. Hrabianka Malwina popatrzyła. Dość długo. Westchnęła. — Tak — rzekła potem — to jest litera M. Wyprostowała się, znowu westchnęła, pogłaskała mię. — ...To M. Weszli także inni dorośli do pokoju i wszyscy usiedli przy stole. Tego wieczoru było strasznie dużo do jedzenia. Lolo wiedział zawsze z góry, jaką potrawę podadzą, i pytał za każdym razem Malwinę: — Czy cieszysz się już z tego? Ale ona nie uważała, lecz patrzała prosto przed siebie, rzeczywiście jak lalka; a naraz powiedziała: — Teraz muszę już iść do domu. Potem uśmiechnęła się, choć oczy jej były ciągle jakby przerażone. — Prawda — przypomniała sobie babcia — w pałacu czekają z pewnością na panią. Szkoda, że nie ma Teodora, aby panią odprowadził. — Pokazałem jej ćwieczki przy oknie — szepnąłem cicho do Lola. Dziadzio, który był zawsze bardzo grzeczny, rzekł z uśmiechem do Malwiny: — Może ja mógłbym Teodora zastąpić? Ale Malwina odpowiedziała: — Przecież nie jestem już dzieckiem, panie doktorze, a tych kilka kroków do domu mogą doskonale przejść sama. — Kiedy wypaplałeś o ćwieczkach — szeptał do mnie Lolo — to za to ja pokażę im list, którego wuj zapomniał na stole. Chciałem i ja mówić o liście, lecz Lolo zatkał mi usta serwetą, za co musiałem go zbić ze złości. Ciocia i babcia zaczęły się na mnie gniewać, a dziadek spytał grzecznie, ale z wielkim zdumieniem: — Co widzę? Bijecie się? Bądź co bądź Lolo ubiegł mnie i nagle zjawił się z listem. Była to właściwie mała nędzna karteczka i już myślałem, że Lolo się zblamował. Zaledwie jednak ciotka zaczęła czytać kartkę, krzyknęła tak, jakby ją coś sparzyło w rękę, a potem zaczęli także inni pytać się i krzyczeć, a ja nie wiedziałem, o co chodzi. Babcia upadła nagle z krzesła i już zdawało mi się, że umarła, lecz dziadek dał jej wody i natychmiast znowu odżyła. Słyszałem, jak ciotka wołała niemiłym głosem i z płaczem: — Hrabianko, proszę — wszak to list do pani. A dziadek zauważył cicho i uprzejmie: — Adasiu i Lolu, byłoby najlepiej, gdybyście się teraz poszli bawić. Lolo pobiegł nie wiem po co do kuchni, a mnie przyszło na myśl, że w tej chwili musi być najładniej w jasnym pokoju Jezuska, bo nie ma w nim nikogo. Ale zastałem tam Hanię, naszą służącą, i Ninę, sierotkę. Siedziały razem na podłodze i spoglądały do góry, na gwiazdę, która iskrzyła się na wierzchołku drzewka. Oznajmiłem im: — Z tą gwiazdą stanie się potem cud, zobaczycie. Hania odezwała się: — Drzewko jest z parku hrabiego. Ot, głupia, nieoświecona. Ale ja nie złajałem jej za to, tylko powiedziałem: — Skąd się wzięło płonące drzewko, tego nikt nie wie i wiedzieć nie może. Wskazałem ręką na szyby okien, w których był blask ognisty. Tłumaczyłem jej: — To światło czerwone idzie głęboko — w noc. Teraz nie ma tam już naszego ogrodu, tylko coś innego — jakiś dziwny czerwony świat; kiedyś, jak wyrosnę, pójdę tam w ten świat... Hania odrzekła głosem markotnym: — Dobrze. Tak jak wuj. — Gdzie jest wuj Teodor? — spytałem. Ale ona nie wiedziała. Pokazała mi podarunki Niny; dwa drewniane pudełka — to wszystko. Otworzyła je i ujrzałem z daleka całą masę jakichś drobniutkich różnokolorowych rzeczy. Być może, że były między nimi bardzo interesujące przedmioty — z pewnością. Rzekła: — To szklane perełki i muszle morskie. Ach, morskie, pomyślałem zaciekawiony. Miałem ochotę zbadać dokładnie wszystko, ale wstrzymałem się. Nie wypadało interesować się zanadto, bo to dostała sierotka, która nawet nie umiała mówić. Nadeszli Staś i Jadzia z matką, chudą aptekarzową, która powiedziała zaraz przy wejściu jakimś śmiesznym głosikiem, specjalnym dla dzieci: — Aj, aj, patrzcie, co za prześliczne drzewko. Zjawiła się na przywitanie ciotka. Miała z płaczu szkaradną twarz i oczy jak królik, ale że przyszli goście, więc uśmiechała się wesoło; w race trzymała nożyczki; pewnie chciała potraktować gości czymś, co wisiało na drzewku. Powiedziałem do niej cicho: — Wszystko wolno, tylko nie dotykaj się gwiazdy, bo z nią stanie się cud przy końcu. Jadzia dostała książkę z obrazkami, które można wycinać. Więc wziąłem ciotce nożyczki z ręki i powiedziałem do Jadzi: — Zaraz ci pokażę, jak to się robi. Ale aptekarzowa zaczerwieniła się z irytacji, wyrwała mi książkę z ręki i krzyknęła swym zwykłym głosem: — Zwariowałeś czy co!? Antypatyczna osoba. Opamiętała się po chwili i widać było, że się wstydzi swej złości. Zaczęła mi się pochlebiać, pytać się, czy przypominam sobie moje rodzinne miasto. Nie wdawałem się z nią w długą rozmowę. Wskazałem tylko na czerwony blask w oknach i rzekłem: — Tam wyglądało tak. — Co? Gdzie? — pytała zdziwiona. Jakby była całkiem ślepa. Musiałem jej długo tłumaczyć i pokazywać — aż w końcu zobaczyła czerwony świat w szybach. Nie rozumiała jednak, co w tym było podobnego do miasta. Wypytywała się: — Myślisz zapewne o ulicach oświetlonych w wieczór latarniami? Co? Miała znowu głosik dla dzieci. — Albo może o jakichś ogniach sztucznych, które widziałeś w mieście? Bo chyba nie o widowiskach w teatrze? Tknęły mnie „widowiska". Zaintrygowały mię, kiwnąłem naraz głową. — Tak, właśnie — o teatrze. Ale nie uwierzyła mi. Była zdania, że dzieci w moim wieku nie wiedzą jeszcze, co to teatr. Mnie się jednak zdawało, że wiem. Byłem tak pewny swego, że o mało nie przysiągłem. A w każdym razie byłem bardzo zły na aptekarzową. W tej chwili kazała mi ciotka pójść do kuchni i zawołać Lola. Franciszek wrócił już z kolei: siedział w kuchni i huśtał na kolanach Ninę, sierotkę. Hania dolewała mu wódki. A Lolo był przy nich. — Opowiadaj dalej — prosił Lolo Franciszka. Dowiadywałem się: — Co on wam opowiada? — Idź sobie — napadł mię Lolo — idź do dzieci z apteki. Na to przypomniałem sobie, po co mię posłali do kuchni. — Lolu, masz zaraz pójść do pokoju Jezuska. Ciotka kazała. Lolo nie miał ochoty, więc powiedział prędko: — Franciszek opowiada o czarownicach. Zostanę tylko minutę, aż on skończy. Tobie także wolno posłuchać. — O jakich czarownicach? — zapytałem i siadłem także na ławce. Lolo tłumaczył prędko. — Są rozmaite. Są stare i młode. Franciszek sam widział. Są takie, które umieją jeździć na miotle jak na koniu. Hania przerwała: — Idźcie obaj do pokoju, kiedy ciotka kazała. Powiedziałem: — Mnie męczyła już nieraz w nocy stara czarownica. Patrzyła na mnie i łaskotała mię — z daleka. Ale to mi się tylko śniło. Wszyscy śmieli się, a Lolo zauważył: — To głupie. To nie ma sensu. Nie zważałem na niego. Mówiłem spokojnie, jak o najzwyklejszych rzeczach: — Znam tylko tę starą. Młodych jeszcze nigdy dotąd nie spotkałem. — Spotkasz je później — zapewniał Franciszek — dadzą ci się kiedyś we znaki, jak wyrośniesz. Przy tym spojrzał spode łba na Hanię. A Hania dała mu szturchańca. I znowu się śmieli. — Dosyć tego — rzekła Hania i otarła sobie oczy fartuszkiem — teraz marsz do pokoju, do ciotki. — Naturalnie — mówił Lolo, wściekły na mnie — tyś wszystkiemu winien. Dlaczego nie zostałeś przy dzieciach z apteki? — Idźcie, idźcie — dogadywał nam Franciszek. I śpiewał dla Niny: Jedzie, jedzie pan, pan, Na koniku sam, sam. — A gdzież jest to, coś mi obiecał? — upominał się Lolo — miała być niespodzianka. Nie pójdę do pokoju tak długo, aż Franciszek pokaże to, co przyrzekł. — Później — odpowiadał Franciszek. I śpiewał: A za panem hop, hop Jedzie chłop. — Dlaczego później? — pytał Lolo — czy nie może być zaraz? — Nie — odrzekł Franciszek — bo jeszcze nie gotowe. Jezusek nie ukończył jeszcze mojej niespodzianki. Jak skończy, to was zawołam. Lolo pokazał dzieciom z apteki kolej żelazną, która właściwie nie była ani jego, ani moją, tylko naszą wspólną, a kiedy ją nakręcił, pobiegła znowu prędko i gładko aż do kanapy i tam już tylko warczała, bo dalej jechać nie mogła. Pokazał im także małą czarodziejską figurkę, którą dostał tylko dla siebie, a której zrazu wcale nie lubił, bo myślał, że to pajac. Ale to był człowiek, który sam wstaje, jak się go zwali na ziemię. Nigdy nie był słaby, smutny albo zmęczony. Nazywał się „Comizrobisz". Ale ciotka zaczęła gasić świeczki na drzewku. Prosiłem, żeby tego nie robiła. — Przecież to jeszcze nie koniec — perswadowałem jej — przecież nie stał się cud z gwiazdą, co jest na samej górze... — Jaki cud? — spytała ciotka i spojrzała swymi spłakanymi oczami na dziadka. — Nie wiem, o co chodzi — oświadczył dziadek spokojnie i grzecznie. — Ale wuj Teodor wie — zawołałem — wie z pewnością. Przepowiadał nam. Ciotka i dziadek naradzali się chwilę po francusku. Było mi bardzo nieprzyjemnie, że nic nie rozumiałem. Strasznie mię to wszystko żenowało. W dodatku aptekarzowa zauważyła swoim przykrym głosem: — Bez kochanego wujaszka nie stanie się pewnie żaden z tych cudów, których oczekują biedne drogie dziatki. — Nie wiem rzeczywiście — powtórzył dziadek. Chrząknął i dodał z uprzejmym uśmiechem: — Bardzo mi żal, ale... mnie Teodor nic nie mówił. Po pewnym czasie znikły blaski czerwone w oknach, a w pokoju Jezuska nie świeciło się, już nic, tylko — zwykła lampa. Wyglądała bardzo nędznie i śmierdziała naftą. Kolej żelazna biegała mimo wszystko tu i tam, zwariowana i zirytowana, a Lolo i dzieci aptekarzowej dzwonili, gwizdali i krzyczeli: „Proszą wsiadać". „Nie będzie z tej kolei dużo pociechy — myślałem rozczarowany. — Jutro będzie tak samo biegała jak dzisiaj, no i cóż dalej?... Czy warto jeszcze ją nakręcać?... Właściwie po co?" — Kiedy Adaś jest między innymi dziećmi — mówiła aptekarzowa do ciotki — stoi zawsze zamyślony i patrzy w sufit. Lolo krzyknął do mnie: — Weźże tę chorągiewkę do ręki i machaj nią tak! Przecież jesteś budnik. Ale nie mogłem. Bo teraz musiałem już stać zamyślony i patrzyć w sufit. Wzięła mię pasja. Tak że o mało się nie rozbeczałem. Przyszło mi na myśl: „Aptekarzowa jest naftowa lampa. A hrabianka Malwina to... drzewo płonące". I uczułem jakiś dziwny dreszcz w całym ciele i powiedziałem sobie z dumą: — Oto ja, Adaś, stoję z daleka od innych i myślę tęsknie o hrabiance Malwinie. Tak, stoję tu jak mężczyzna i tęsknię. Potem poszedłem cichaczem do pokoju czekania, ale i tam nie znalazłem hrabianki Malwiny. Było tam tylko trochę jej zapachu. Albo zapachu jej sukni, podobnej do sukni lalki. Weszła Hania. Spytała: — Co ty tu robisz? Chciałem odpowiedzieć, że tęsknię. Ale zamiast tego powiedziałem: — Czekam na niespodziankę, którą nam obiecał Franciszek. Kiedyż to będzie? — Przecież już jest — rzekła Hania. Otworzyła okno i wskazała ręką na jakąś białą postać. — Tam. Widzisz? Ale już jest za późno. Jutro rano będziecie go mogli oglądać. — Kogo!? — spytałem z nagłym lękiem. — Kto tam stoi przed gankiem? Co to za duży, stary człowiek? Roześmiała się i zamknęła okno. — Oj, głupi, głupi!... Czy nie widziałeś dotąd nigdy bałwana ze śniegu? — Nie — odrzekłem cicho. I zacząłem się namyślać nad tym, co to mogą być za osobliwe stworzenia. — Zobaczysz go jutro — uspokajała mię Hania — nie ucieknie w nocy. — Zaczęła składać obrus, który był na stole, chować srebro do kredensu. Mówiła: — Wszyscy mają prezenty, tylko biedny wuj nic nie dostał. — Dlaczego mówisz, że wuj biedny? — No tak. Hrabianka dała mu kosza. — Kosza? — zdziwiłem się — a co w nim było? — Co było w koszu? Zaśmiała się. — Nic. — Ach tak. Dlatego. Odeszła śmiejąc się. Słyszałem, jak w sypialni płakała babka. A tu, gdzie czekaliśmy z wujem wiele godzin, było teraz strasznie smutno. Może dlatego, że drzwi prowadzące do zakazanego pokoju otwarte były na oścież i nie miało się już nic, na co trzeba czekać. Tylko na dworze wszystko było jasne, a płatki śniegu, małe szpiegi, leciały jak przedtem w górę, na dół i w różne strony, jakby musiały dalej robić różne sprawunki, pędzić na zwiady i meldować. Chociaż płonące drzewo dawno już zgasło, a każdy dostał to, co miał dostać. III KOLEJ ŻELAZNA Świeczki na drzewku zostały, ale później nie było już nigdy takiej jasności jak pierwszego wieczoru. Ale i później drzewko dość było zajmujące. Jak długo żyło, w całym domu pachniało prezentami. My i Hassan, nasz pies, myśleliśmy o nim co dzień raniutko i zaraz biegliśmy do niego. I mieliśmy je przez dużo dni. Kiedy wybieraliśmy się z ciotką w naszą długą podróż, drzewko na pewno jeszcze żyło i pachniało. A pojechaliśmy w podróż naszą własną koleją. Tą samą, którą dostaliśmy na gwiazdkę. Trudno w to uwierzyć, bo z początku kolej nasza była taka mała jak żmija. Ale przypominam sobie doskonale, jak wsiadaliśmy do wagonu, i wiem, że to ta, a nie inna kolej. Mógłbym ją i dzisiaj dokładnie opisać. Na Boże Narodzenie wszyscy byli smutni, tylko my nie. Babka i ciocia Kasia płakały przez cały czas, bo nadeszła wiadomość z jakiegoś miasta, że wuj zabił się tam przypadkiem. A pewnego dnia ciotka zasłabła tak, że nie mogła już dalej płakać. Leżała cichutko w łóżku i nie mówiła do nikogo słowa. Dopiero później, jak zrobiło się jej lepiej, zaczęła kłócić się z babką. Bo wszyscy chcieli, żeby wyjechała za granicą i ratowała swoje zdrowie, a ona nie miała na to żadnej ochoty. Babka namawiała ją długo, ale daremnie. W końcu przyszło dziadkowi coś dobrego na myśl. Zdaje mi się przynajmniej, że to dziadek miał ten mądry pomysł. Wyjątkowo tym razem mu się udało. Był wprawdzie lekarzem, ale jak zachorował ktoś w domu, wołało się zawsze innego doktora. A choć i poza tym nikt w domu nie prosił go o radę, to może jednak czasem działo się tak, jak on zadecydował. Niejako z braku kogoś mędrszego. Tak jak się w ostatecznym razie pyta kart albo ciągnie węzełki. I zdaje się, że dziadek zaproponował: — Jeżeli Kasi za smutno jechać samej, to niech weźmie ze sobą Adasia i Lola. Potem wszyscy na kilka godzin zamilkli, tak jakby dziadek nic nie był powiedział. Ale zaczęto namyślać się nad jego radą, ciotka leżąc i kaszląc, babka szyjąc; dziadek chodził tam i sam paląc fajkę. Aż naraz rzecz była postanowiona. Zdaje się, że ta tak było. Ale może było i inaczej. Bo wielu bardzo ważnych zdarzeń z owych czasów zupełnie zapomniałem. Wiem tylko tyle, że raz (zdaje mi się wieczorem) ktoś nam powiedział: — Pojedziecie z ciocią Kasią do ciepłych krajów. Tak, słowa „do ciepłych krajów" przypominam sobie dokładnie. Zrozumieliśmy je natychmiast i używaliśmy ich potem sami, zawsze, nawet w myślach, albo kiedy zapowiedziana podróż śniła się nam w nocy. Używała ich także Hania, która z pewnością okropnie nam zazdrościła. — Jesteście jeszcze zanadto mali i głupi — mawiała Hania — żebyście mogli korzystać z ciepłych krajów tak jak się należy. Ale naszym zdaniem byliśmy właśnie w wieku najodpowiedniejszym do tego rodzaju krajów. Aptekarz, który podróżował już był po Afryce i widział kilka wulkanów, miał teraz dosyć do gadania, kiedy przyszedł do nas w niedzielę ze swoją żoną. Obecnie nie mówił już o niczym innym, jak tylko o palmach kokosowych i o dzikich zwierzętach. Aptekarzowa zauważyła: — Ale panna Kasia jedzie tylko do San Remo. Przy tym uśmiechnęła się pogardliwie, żeby nam zepsuć całą przyjemność. Nie miała wyobrażenia o ciepłych krajach. Naturalnie, lampa naftowa. I znowu bardzo tęskniłem do hrabianki Malwiny. Byłbym jej doskonale wytłumaczył, na co czekamy. Ale Malwina od dawna już do nas nie przychodziła. Tak, czekaliśmy znowu, jak wtedy, na Wilię. Aptekarz wskazał raz na palmę, która rosła w dużym wazonie przy oknie, i powiedział: — W ciepłych krajach zobaczycie to na ulicy i w ogrodach. Dowiadywaliśmy się: — Co jeszcze pochodzi stamtąd? A on wziął pomarańczę z koszyka, który stał na stole. — To. I począł chodzić po wszystkich pokojach, wskazywać na różne przedmioty: — To... to. Dostały się w jego ręce także dwa pudełka drewniane, które Nina dostała od Jezuska. Otworzył je... wyjął całą garść różnokolorowych pereł szklanych muszli morskich i sypał je z góry, co wyglądało jak wodospad z świecących się drogich kamieni, i mówił: — To. W końcu zbił lichtarz w pokoju Jezuska, tak że ciotka trochę się złościła. Ale ja począłem wyobrażać sobie ciepłe kraje coraz to lepiej i lepiej. We śnie nigdy nie widziałem ciepłych krajów, ale i śpiąc czułem bezustannie, że mam tam pojechać, i mówiłem do starej czarownicy bez oczu, nosa i włosów, która goniła za mną prawie co nocy przez ciemne wąziutkie ulice: — Proszę cię, jeżeli chcesz załaskotać mnie na śmierć, to owszem — ale nie teraz. Kiedyś, tylko nie przed podróżą. Jak wrócę do tego domu, to możesz mnie pożreć, ale dopiero wtedy. Była w tym wielka chytrość z mojej strony. Bo wiedziałem bardzo dobrze, że z ciepłych krajów nie wrócę już do dziadka i babki, ale dadzą mię potem do zakładu, w którym będę musiał się uczyć. I myślałem sobie, że nim będę kiedyś znowu w Kuszynie, minie strasznie dużo czasu. Ale Hassan miał już jakieś przeczucie, że jedziemy w podróż. Wiedział przyszłość. Nie troszczył się już ani o dziadka, ani o babkę, bo mieli zostać w domu. Za to bezustannie śledził i pilnował mnie, Lola i ciotki. Patrzał na nas podejrzliwie i ciągle chodził za nami. I nieraz wyobrażałem sobie wtedy, że jak nadejdzie chwila pożegnania, to Hassan zemdleje, jak człowiek. O ile sobie przypominam, Hassan przy naszym odjeździe szczekał. Ilekroć myślę teraz o tej chwili, widzę wszystko jak zamglone. Bardzo to zrozumiałe, bo kolej żelazna odjechała z pokoju Jezuska, w którym znajdowała się przedtem, a para lokomotywy była z pewnością tak gęsta, że zaledwie można było rozróżnić żółte fotele, wielkie zwierciadło i obraz „Rendez- vous", który wisiał na ścianie. Dziadek, który siedział przy piecu trzymając fajką w ręku, wołał: — Tragarz! tragarz! A tragarz biegł obładowany pakunkami, po grubym ciemnopąsowym dywanie. Przez ciężkie gałązki drzewka, poobwieszane piernikami, widziało się czerwoną chorągiewkę, którą ruszał człowiek podobny do Franciszka. — Jazda! — krzyczał Franciszek. Hassan, który wyskoczył na mały stolik mahoniowy pod lustrem, szczekał wściekle i żałośnie. Przy tym słychać było świst przeraźliwy. Poruszaliśmy się w kierunku wielkich okien, wychodzących na ogród (tych samych, w których na Wilię były czerwone blaski). — Hassan, bądź cicho! — krzyczała Hania płaczliwie i powiewała chusteczką. A w chwilę potem ujrzałem już Ninę sierotkę i Hassana, i dziadka, i babkę, i cały pokój daleko za nami. Jechaliśmy. Widzieliśmy księżyc, gwiazdy i śnieg. Widzieliśmy po prawej stronie Kuszyn, miasteczko maleńkie jak wieś (jak mówił wuj Teodor), a po lewej biały pałac, otoczony ciemnym parkiem, gdzie mieszkała hrabianka Malwina, która miała takie śliczne suknie jak lalka. I oglądaliśmy się poza siebie, a gdzieś w tyle, bardzo nisko, świecił się jeszcze bardzo słabo i smutnie pokój Jezuska i bieliły się jeszcze i ruszały drobniutkie chusteczki babki, Hani i innych, którzy pozostali w domu. Mam dziś takie uczucie, jakby nasza kolej stała się dopiero podczas jazdy tak wielką jak inne koleje. W każdym razie przekonaliśmy się niebawem, że siedzimy w wagonie dla dorosłych ludzi, a ciotka czytała gazetę, leżąc wygodnie, jak w domu. I naliczyliśmy cztery okna, niewiele mniejsze od tych, które były w pokoju czekania w Kuszynie, ale jedno z nich wydawało nam się szczególnie interesujące i każdy chciał je mieć wyłącznie dla siebie. Powstała nawet walka między mną a Lolem, choć biliśmy się cicho, żeby nie przeszkadzać ciotce. — Przecież masz dość innych okien — przedkładałem Lolowi. — Tak, ale wiesz sam, że to okno jest najładniejsze — odpowiedział Lolo. Rzeczywiście, wiedzieliśmy to obaj. Ale dlaczego było najładniejsze, dziś już nie wiem. Bo właściwie wszędzie była noc i po każdej stronie ciemno. Nie widziało się już dawno żadnej okolicy. Zauważyła to i ciotka. Ale Lolo odrzekł: — Co mi tam okolica! My nie dlatego. Nie, kłóciliśmy się w ogóle — o kolej żelazną. Bo obaj byliśmy zakochani w niej po uszy, choć znaliśmy ją dopiero od niedawna tak dużą, imponującą, jak była teraz. I obydwaj byliśmy o nią strasznie zazdrośni. — Ona tak pachnie — zauważyłem, kiedy przestaliśmy się bić. — Właśnie — zgodził się Lolo. I dodał: — Pachnie fiołkami. — A słyszysz, jak przy tym gra? — Tak, coś gra... Ale nie wiadomo co. Po chwili powiedziałem: — Pamiętasz, jak raz pękł czerwony balonik gazowy, który dostaliśmy od aptekarza? Miał taką cieniutką skórkę. Zupełnie tak samo pachnie kolej żelazna. — Nie — odparł Lolo — ona pachnie tak, jak czarna sofa ceratowa, która stoi u dziadzia, w pokoju przyjęć. Usiłowaliśmy naśladować muzykę kolei żelaznej, ale każdy z nas śpiewał coś innego, a po chwili zaczęliśmy się z tego powodu znowu trochę kłócić. Kolej zaczęła jechać ostrożniej, prawie powoli i przy tym coraz dobitniej wygrywała każdy ton swojej muzyki, tak jak dzieci uczą się czytać. I naraz ujrzeliśmy przecież jakąś okolicę przez okno — mimo czarną noc. Okolicę pełną cudownych błyszczących barw. Ogarnął mię wielki zachwyt, bo to było prawie to samo, co wtedy w pokoju Jezuska, kiedy widziałem czerwoną jasność w oknach. — To miasto! — krzyknąłem do ciotki — to z pewnością miasto! Podniosła się powoli, spojrzała przez okno i rzekła spokojnie: — To jakaś mniejsza stacja. Ale to była okolica czarodziejska. Ruszały się w niej ciągle tłumy jakichś wężów. Rozmaite koleje żelazne, całe albo tylko ich głowy, albo ogony — pędziły tu i tam, szumiąc, sycząc i gwiżdżąc. A w górze unosiły się kolorowe światła; w powietrzu było dużo tajemniczych znaków. A wszystko to szło daleko w głąb czarnej nocy, jak wówczas w Wilię, w oknach pokoju Jezuska. Kolej coraz wyraźniej i wolniej grała swoją dziwną muzykę, a niekiedy zdawało się, że przeskakuje przez jakieś rowy albo pagórki i wtedy zgrzytała gniewnie zębami — ciągle przy tym grając swoją długą melodię. Ale ostatnie tony śpiewała głosem cichym i strasznie zmęczonym, jakby miała już zamilknąć na zawsze. — Tak jest — zakończyła. I pociąg stanął. Ale potem jechaliśmy przecież dalej, wiele, wiele godzin; nie wiem jak długo. Raz rano musieliśmy wysiąść, choć nie były to jeszcze ciepłe kraje. Na dworcu oczekiwał nas jakiś pan, któremu było na imię Adam (tak jak mnie), i kazano nam nazywać go wujciem, pomimo że nie był podobny do żadnego wujcia, nie żartował z nami i miał brodę. Do ciotki mówił ciągle „droga Katarzyno", z czego strasznie śmieliśmy się z Lolem. Zawiózł nas dorożką do innej kolei, którą mieliśmy już pojechać prosto do ciepłych krajów. — Z tobą — rzekł wuj Adam — zobaczymy się i tak niezadługo. Bo za dwa miesiące przyjedziesz znowu, żeby wstąpić do zakładu. Mówił do mnie. Lecz pomyślałem sobie, że dwa miesiące to dużo czasu. Rzekłem do Lola: — Zobaczysz, że już na następnej stacji będzie znacznie cieplej, a potem ciepło będzie większe i większe. IV PAPIEROWE KWIATY Io voglio avere piena liberta. Mówiąc to nie zwracała się do nikogo. Siedziała wyprostowana w powozie i patrzyła na dwa cylindry lokajów, siedzących na koźle. Była najpiękniejszą kobietą na świecie. Wszyscy o tym wiedzieli. W każdym razie miała niezmiernie długie rękawiczki na czternaście guzików i twarz bardzo gładką jak z różowego wosku. Zamiast palców miała świecące pierścionki, które całował jeden z panów stojących koło powozu. Nie, nie mówiła do nikogo, tylko tak przed siebie: — Io voglio avere piena liberta. Dzieci w parku patrzyły na najpiękniejszą kobietę i powtarzały: — Ella vuol'avere... Dzieci były brudne. Nie wdawaliśmy się z nimi, bo ciotka zakazała. Było nas trzech. Ja, mój brat Lolo i jeszcze jeden chłopiec, któremu nie wolno było biegać, bo był słaby. Ten obcy chłopiec był już w Paryżu i na wyspie Wight, i w Biarritz, i w Egipcie. — Co to znaczy liberta? — spytałem go, kiedy powóz odjechał. Był bardzo głupi. Ale naraz zrozumiałem, co powiedziała najpiękniejsza kobieta. Chciała siedzieć sama w swoim powozie i jechać, dokąd miała ochotę. Innym wolno było co najwyżej pocałować ją w świecące pierścionki. Nie byłaby jednak dla żadnego z czterech zmieniła swoich tajemniczych planów albo broń Boże wysiadła z powozu. Ją kochali wszyscy, ale ona nikogo. Była całkiem podobną do panny w powieści Czarodziejka, którą właśnie czytałem. Postanowiłem kochać ją więcej niż inni i przez całe życie pozostać jej wiernym. Na razie zaproponowałem jednak memu bratu i temu obcemu chłopcu, żeby bawić się w bataille des fleurs. Krzyczeliśmy głośno, biegaliśmy po całym parku i obrzucaliśmy ludzi wszystkim, co było pod ręką. Ten obcy słaby chłopiec tak się zmęczył, że poszedł płakać do swoich rodziców. Bardzo nas to ucieszyło. Przyłączyła się do nas biało ubrana dziewczynka, która nie umiała inaczej jak po włosku i tylko dobrze biegała. Nazywała się Ludovica. Biegaliśmy dalej po ogrodzie, nad morzem, i ciskaliśmy ludziom w twarz kwiaty, które znaleźliśmy na ziemi. Przystąpił do nas jakiś wysoki pan w pomarańczowym szalu i gniewał się, że robimy kurz. Lolo wytłumaczył mu, że robimy bataille des fleurs. Na to wysoki pan poszedł „skarżyć do mamy". Śmieliśmy się bardzo, bo przecież nasza mama nie żyła. Tego samego dnia miałem jeszcze jedno spotkanie z tym panem. Po table d'hóte wszyscy poszli na górę spać, a ja wziąłem sobie książkę Czarodziejka i poszedłem nad morze czytać. Tam gdzie nie wolno chodzić samemu, bo można wpaść do wody. Ale to nie była taka czarodziejka, jak w bajce o trzech życzeniach, tylko córka urzędnika magistratu, w której się wszyscy kochali. Naraz nadszedł pan w szalu, spojrzał na moją książkę i spytał, kto mi to pozwolił czytać. Powiedziałem, że ciocia. Było mi potem bardzo nieprzyjemnie, bo ten pan nie odszedł, tylko usiadł na ławce i ciągle na mnie patrzał. Za chwilę nadszedł drugi Polak, który mieszkał, tak jak my, w pensjonacie w San Remo, i przywitał się z panem w szalu. Mówili coś po cichu z sobą, a ja dalej czytałem. Z czarodziejką zapoznał się właśnie syn fabrykanta w Reims. Był bardzo bogaty. Miał tyle pieniędzy, że mógłby kupić czarodziejce powóz z lokajami w liberii. Taki sam, jaki miała najpiękniejsza kobieta. — Hej, mały, co ty czytasz? — spytał się pan z naszego pensjonatu. — Otóż właśnie — wmieszał się pan w szalu — nikt by nie uwierzył, co ten młodzieniec czyta. Udawałem, że nie słyszę, i czerwieniłem się coraz bardziej. — Ile masz lat? — Osiem. Mówili znowu po cichu. Ale słyszałem, jak Polak z naszego pensjonatu opowiadał, że jestem sierotą. Rozgniewałem się, że wygaduje na mnie takie głupstwa. Przecież to Nina, a nie ja. — Czym był twój ojciec? — spytał pan w szalu. Namyślałem się przez chwilę, a potem odpowiedziałem, że fabrykantem w Reims. Ucieszyłem się bardzo, że mi to wpadło do głowy. Dodałem nawet, że jestem ogromnie bogaty. Ale zaraz potem wstałem i oddaliłem się szybko. Wieczór była iluminacja w mieście, chociaż karnawał już właściwie się skończył. Ciotka chciała pójść po kolacji na Promenade des Anglais, ale Lolo i ja zaczęliśmy płakać i ciotka poszła z nami do miasta. Chodziło się po ulicy jak po pokoju. Bo nad ulicą wisiały długie łańcuchy z papierowych kwiatów — i myślałem o drzewie płonącym, bo w kwiatach były światła, a wszędzie pachniało czymś słodkim. Paliły się nad nami czerwone tulipany i róże, i dzwonki, gdzieś może padał deszcz, ale tu było sucho, ciepło i jasno, jak na krytej ulicy w Mediolanie, którą widzieliśmy w drodze do ciepłych krajów, i nie jechały wozy, tylko ludzie spacerowali, a środkiem ulicy — szła najpiękniejsza kobieta. — Widzisz, to ona — rzekłem do Lola. Muzykanci przebrani w jakieś dziwne stroje, żółte i niebieskie, grali na podwyższeniu, a dotąd nie zapomniałem tej melodii, tak była osobliwa i tak wszystko wtedy było dziwne i słodkie. W oknach wszędzie było jasno. Najpiękniejsza kobieta miała strasznie duży kapelusz z piórami i nawet muzykanci się jej kłaniali, a Włoszki w czarnych szalach, których było wiele na ulicy, oglądały się za nią. Westchnąłem i bolało mnie serce. — Kocham ją — wyznałem Lolowi. Popatrzyłem, czy się nie śmieje. Ale on tylko się zdziwił i nic nie mówił. — Najwyższy czas, żebyście zaczęli się uczyć — powiedziała naraz ciotka markotnym głosem. Tak nagle ni stąd, ni zowąd. — Żyjecie tutaj jak panowie i nic nie robicie — powtórzyła głośniej. Była coraz smutniejsza. Wiedziałem, że już nic nie pomoże. Jak ciotka zacznie, mówi bez końca same nieprzyjemne rzeczy. Nie Zważała ani na świecące kwiaty, ani na ludzi, ani na muzykę. Tylko kaszlała i była smutna. Poszliśmy do cukierni na lody, ale nawet i to już mnie nie cieszyło. Bo ciotka mówiła ciągle, że używamy jak panowie i że trzeba nareszcie wyjechać z San Remo. Muzyka grała Vorre