Tadeusz Rittner DRZWI ZAMKNIĘTE I DRZWI ZAMKNIĘTE Czekaliśmy. Ja, mój brat Lolo i Nina, mała sierota. Bardzo było przyjemnie czekać tak w ciemnym pokoju. Tylko okno było białe od śniegu. A wuj Teodor czekał z nami. Ze wszystkich dorosłych tylko wuj siedział przy nas. Całkiem dobrowolnie. Przecież wolno mu już było robić wszystko, co tylko chciał. Nieraz otwierał zakazane drzwi i wchodził na pewien czas do pokoju tajemnic. Ale w chwilę potem wracał znowu do nas. Trudno było powiedzieć, gdzie należał właściwie wuj Teodor. Wśród dorosłych wyglądał z pewnością tak jak oni i zachowywał się poważnie, ale nie wiadomo, jak go tam traktowano; może go czasem zbesztali, jeżeli coś zbroił. Na pewno nie był im bardzo potrzebny przy naradach z Jezuskiem, ale kto wie, czy nie używali go do lżejszej roboty i do różnych małych sprawunków, na które sami nie mieli czasu. Może pozwalali mu niekiedy wbić gwoździk do ściany albo wejść na drabinę, żeby zdjąć coś ciężkiego z góry, albo pobiec na rynek, żeby kupić nici lub papieru u Moszka Zukerstangla. Odgadywał doskonale wszystkie nasze życzenia, ale wiedział też dobrze, czego baliśmy się najwięcej. Rozumiał, że czekamy strasznie niespokojnie i niecierpliwie, i cieszył się z tego. Myślę, że głównie dlatego wchodził tak często do zamkniętego pokoju, abyśmy mu zazdrościli i jeszcze bardziej byli ciekawi. Ile razy stamtąd wrócił, patrzył się na nas surowo i marszczył czoło. Pytał: — O czym myśleliście w tej chwili? A my odpowiadaliśmy prawdę. Nie baliśmy się go nigdy. Bo chociaż prowadził z dziadkiem, z babcią i ciocią Kasią albo z hrabianką Malwiną rozmowy, które dla nas były za trudne, to przecież nie musieliśmy całować go w rękę, tak jak innych starych ludzi. A zdarzało się nawet, że kradł cukier z kredensu albo wskakiwał, tak jak Lolo, przez okno do pokoju. Dopóki był w dobrym humorze i nie myślał o czym innym, mówił z nami całkiem serio o rozmaitych podarunkach, istniejących na świecie. Mogliśmy dostać wszystko, ale też nikt nie wiedział na pewno, czy w ogóle coś dostaniemy. Istniały zabawki, o których mówił z wielkim zapałem, ale były i inne, których wprost nie cierpiał. Co do tych rzeczy musieliśmy zdać się całkiem na jego zdanie, bo to i owo było nam wprawdzie znane z opowiadania, ale nie wszystko mogliśmy sobie wyobrazić. Lolo oświadczył: — Mam przeczucie i podejrzenie, że bardzo zajmujący jest pajac. Ale nie wiem, czy pajac jest duży, czy mały, i jakie sztuki umie właściwie robić. Na to wuj Teodor zaczął opowiadać o pajacu. Dowiedzieliśmy się, że jest wprawdzie maleńki, ale ma twarz dorosłego człowieka, a więc wąsy, brodę i wszystko inne. Co do wybornego zachowania się pajaca, o, to mógł pod tym względem służyć nam i wszelkim innym dzikim bębnom za przykład, co się zaś tyczy sztuk, o... Wuj Teodor aż podskoczył z zachwytu i zaczął wyliczać całą masą olśniewających cudów, które pajac czynił z łatwością, pomimo że był z drzewa. Posiadał między innymi pistolecik, z którego strzelał bajecznie, i małe skrzypce, na których wygrywał cudowne melodie, a nawet konika, na którym jeździł galopem po stole. Wobec tego życzyliśmy sobie wszyscy troje pajaca, koniecznie i jedynie pajaca. Ale wtedy wuj stracił naraz cały swój gorący zapał. — Nie radzę — powiedział. — Namyślcie się jeszcze. Co się ma z pajaca? Umie trochę skakać, to wszystko. Właściwie jest nudny i okropnie trwały. Zepsują się najładniejsze wasze zabawki, a on będzie zawsze zdrów i cały. Sprzykrzy się. Możecie życzyć sobie pajaca, jeśli koniecznie chcecie — mnie jest on niesympatyczny. I natychmiast także nam stał się pajac niesympatyczny. A potem opowiadał wuj o grubych szarych książkach, właściwie brzydkich, zwłaszcza dla ludzi nie umiejących czytać, w których było jednak mnóstwo obrazków, cały świat niejako, wszystkie narody, miasta i zwierzęta. Potem przypomniały mu się obrazki, które można było wycinać i nalepiać — rzecz ogromnie dogodna i przyjemna, bo miało się naraz wielką ilość domów, ludzi, drzew i okrętów, które stały prosto i ruszały się jak żywe... Także skały i chmury. — A z chmur — przerwałem wujowi — zacznie padać śnieg albo wystrzelą pioruny... a przed jedną skałą stanie naraz Ali Baba i zawoła: Sezamie, otwórz się! Tu jednak wuj stracił znów zapał i mruknął: — Tak, tak... ale wy nie dostaniecie obrazków do wycinania. Na to zauważył Lolo: — Wiem, że są takie czerwone, białe i niebieskie klocki... i że tym można budować... — Hm, hm... — mruczał wuj i marszczył czoło. — Tak... i ja wiem — powiedziałem. — Takie klocki mają Staś i Jadzia, ale że są głupi, więc nie umieją się z nimi obchodzić... Szczęśliwi, jak im się uda domek nie większy od pudełka zapałek. Gdyby ich klocki były moje i gdybym miał tych klocków dużo tysiąców tysięcy, to zbudowałbym dużą prawdziwą kamienicę. — Po co? — spytał wuj i jeszcze bardziej zmarszczył czoło. Zacząłem się śmiać z jego surowej twarzy. — Jak to po co?... Przecież wiesz sam... żeby tam siedzieć... Lolo powiedział to samo. Nina nie umiała jeszcze dobrze mówić, ale siadła sobie na podłodze pod krzesłem, jak w budce, zamknęła oczy i śmiała się, żeby pokazać, jak jej będzie dobrze. Jednak wuj Teodor dalej był strasznie zdumiony, zły i oburzony. — Co? — pytał — więc tego chcecie? Rzeczywiście? Czy mam natychmiast udać się do zamkniętego pokoju i tam zaraportować wszystko? Wstaliśmy wszyscy ze strachu. — Nie, nie — prosiłem — może jeszcze trochę poczekaj. Wuj kręcił głową i wzdychał, jakby jeszcze nie mógł ochłonąć z wielkiego zdumienia. Mruczał: —Siedzieć chcecie!?... Naprawdę? Cicho siedzieć?... O, jakie to straszne — pomyślcie sami!... Za godzinę dostalibyście jakiejś okropnej choroby z niecierpliwości!... A wam się zdaje, że wytrzymacie to przez całe życie?... Tego nikt nie zniesie, chyba tylko pajac, który jest z drzewa! Łatwo wam siedzieć cierpliwie dzisiaj, w tej chwili, bo wiecie, że później otworzą się drzwi do pokoju tajemnic. Ale co byście powiedzieli, gdybyście musieli siedzieć tu i czekać daremnie przez wiele lat dniem i nocą!?... — To niemożliwe — szepnął Lolo i zaśmiał się, myśląc, że i wuj Teodor się roześmieje. Ale wuj rzekł dziwnym głosem: — Kto wie?... Kto wie?... Kto wie?... Spojrzeliśmy po sobie i chcieliśmy się śmiać, ale było nam jakoś trudno i zdaje mi się, że przez chwilę mieliśmy wtedy jedno i to samo straszne uczucie: jakby z dziwnego jakiegoś zagadkowego powodu drzwi naprawdę nie miały się otworzyć — ani dziś, ani jutro, ani w ogóle nigdy w tym życiu. I ucieszyliśmy się bardzo, kiedy wuj Teodor zaczął znowu mówić. Opisywał nam cierpienia zbrodniarzy, którzy za ciężkie swoje winy ciągle musieli siedzieć i siedzieć... O tym, jak przeklinali miejsce swojej niewoli i nienawidzili go z całej duszy; jak marzyli o tym, żeby wyjść raz na ulicę albo poczuć choćby przez sekundę zapach kwiatów. — Dlaczego — zapytałem wuja — nie wolno im wąchać kwiatów? Wuj odpowiedział dopiero po chwili: — Gdyby mieli cały ogród, tak piękny i wielki jak park pana hrabiego, to ani nie widzieliby go, ani nie czuli jego woni — bo żadne miejsce na świecie nie sprawia ludziom radości, jeśli otoczone jest dookoła grubym, wysokim murem. Po czym wuj wpadł w wielki zapał i mówił o ciężkich robotach przymusowych i o innych okropnych karach, jakie musieli znosić biedni zbrodniarze. Podczas tego weszła do naszego pokoju ciocia Kasia, żeby poszukać czegoś w komodzie, i rzekła do wuja: — O karach dzisiaj się nie mówi. Lecz nam podobały się właśnie najwięcej te straszne rzeczy, a Lolo zapytał wuja Teodora: — Jak długo muszą zbrodniarze ciężko pracować? Kilka miesięcy? A może cały rok? Na to wuj nachmurzył się bardzo i odrzekł grubym głosem: — Tysiąc lat. Ciotka rozgniewała się na wuja: — Cóż to za sens zawracać dzieciom głowy! W taki dzień!... Wtedy wuj roześmiał się głośno i zaczął opowiadać o karach, które były niegdyś, w bardzo dawnych czasach, a które nazywały się „tortury". Tylko na to, żeby złościć ciotkę. Ale kiedy ciotka wyszła i byliśmy sami, wuj znowu się zmienił. Przypominam sobie, że tego wieczoru zmieniał się ustawicznie. Patrzał na nas z roztargnieniem, wstał i chodził po pokoju. — Nieznośne to głupie czekanie — powtarzał kilka razy. Otwierał wszystkie szuflady biurka, szperał tam, buszował, wyciągał to i owo. Potem spojrzał na zegarek i usiadł przy oknie, ale na nas wcale nie zważał, tylko myślał, myślał i ciężko wzdychał. W końcu zaczął wbijać małe ćwieczki do deszczułki przy oknie. — Czy tobie wolno to robić? — spytał się go Lolo. — Cicho bądź, ośle — odrzekł wuj i bił dalej młotkiem. Gwoździki wbite tworzyły coś w rodzaju desenia czy figury. Spytałem: — Co to jest? Wuj odpowiedział po namyśle: — Płatek śniegu... Zrazu nie chcieliśmy mu wierzyć, ale potem porównaliśmy gwiazdę z ćwieczków z gwiazdami, które tańczyły za oknem w powietrzu, i uznaliśmy, że naprawdę było duże podobieństwo: A wuj zaczął nagle rozmawiać swobodnie o płatkach śniegu, jakby nie był wcale wzdychał przed chwilą. — To zaklęci ludzie — tłumaczył nam — a jeżeli przypatrzycie się bliżej tym człowieczkom, zobaczycie, że się świecą. — Tak, tak — zauważyliśmy natychmiast. — Latają tu i tam w różne strony, a mają tyle sprawunków, jak mrówki, pszczoły albo... babcia i ciocia. Ach, nie, właściwie to są szpiegi. Tak, patrzcie, jak chytrze zbliżają się ciągle do okna, bo chciałyby zbadać, co wy robicie. A wszystko, co zobaczą, opowiedzą Jezuskowi. Nagle jednak sprzykrzyły się wujowi płatki śniegu, wskazał na figurę na półce okna i oświadczył: — To nie jest gwiazda, tylko litera... Spuścił potem głowę, skrył twarz w dłoniach. Tak siedział bardzo długo, milczący, nieruchomy. Zachowanie jego wydawało nam się dziwne. Spojrzeliśmy na siebie i zaśmialiśmy się głośno, myśląc, że wuj „tylko udaje" i że naraz podskoczy i głośno krzyknie, żeby nas przestraszyć. — Wuju! — zawołałem — wstań prędko, bo już zadzwonili. To naprawdę! Wstań, bo już drzwi otwarte. Ale kłamstwo na nic się nie przydało. Wuj siedział dalej ciągle tak samo. Posmutnieliśmy. Może dlatego, że wuj się tak zachowywał, jakby był sam w pokoju, i nie robił żadnych głupstw i żartów. Bez twarzy wyglądał bardzo poważnie. Plecy jego były szerokie, twarde i surowe. — Teraz mówi hrabianka Malwina — powiedziałem cichutko do Lola. Wuj naraz wstał. Przetarł sobie oczy, jakby właśnie zbudził się ze snu, spojrzał na mnie — i spytał: — Gdzie mówi hrabianka? — W pokoju tajemnic. Wuj nie odrzekł ani słowa, ale naraz jął biegać po pokoju, a potem poszedł do kuchni. Słyszeliśmy, jak mówił z Hanią. Coś jej nakazywał czy też o coś pytał, całkiem cicho, jakby chodziło o sekret. Hania zaś odpowiedziała głośno: — Przecież Franek pojechał bryczką na kolej — żeby odebrać te paki, co panicz wie. Przecież panicz nie może teraz i tak przed Wilią — jakże!... dokąd panicz chce?... — Nie krzycz tak, nie krzycz — upominał wuj. I znowu coś do niej szeptał, coś jej przedstawiał czy o coś się gniewał. Potem nagle wrócił do nas — jakby nic. Zaczął bardzo wesoło: — Ach tak, arka Noego to śliczna rzecz. Czy nie mówiliśmy o niej przed chwilą? — Nie — odezwałem się — co to jest? — To jest taki okręt — mówił — okręt z czerwonym dachem. Da się otworzyć, jak pudełko. A w środku są ludzie, sarny, konie, lwy, świnie, papugi... Wuj zaczął opowiadać o potopie. O wielkim domu, który wybudował sobie Noe, bo mu Pan Bóg pozwolił, żeby nie utonął wraz z swoją familią i ze swoimi zwierzętami. Jak musieli w tej arce siedzieć przez wiele miesięcy. (A na świecie deszcz padał.) I że nie była to żadna dla nich kara i wcale się nie nudzili. Bo dom poruszał się i kołysał na falach. Taki to był dom. Nie na to, żeby w nim mieszkać, tylko żeby czekać; tak jak i my teraz siedzimy i czekamy. Bo Noe i krewni jego, i zwierzęta — wszyscy dobrze wiedzieli, że kiedyś wypogodzi się na świecie i drzwi arki się otworzą. — A co się stało potem? — pytaliśmy wuja — co było, jak otworzyły się drzwi arki? — Teraz nie mam czasu —rzekł wuj niecierpliwie. Podszedł do biurka, zapaliłtam świecę (choć światło w pokoju było zakazane) i powiedział, że musi list pisać. To pisanie trwało strasznie długo. — Co się stało potem? — pytaliśmy. Ale wuj nam nie odpowiadał. Skończył list dopiero wtedy, jak Nina, biedna sierota, zaczęła beczeć, i żeby ją uspokoić, począł mówić o przeróżnych cudownie jasnych sukniach hrabianki Malwiny. — Mówię ci, Nino, że hrabianka ma sukienki takie, jak mają lalki. A jeżeli będziesz bardzo grzeczna, dostaniesz takie same dla swoich córeczek. Potem pobiegł znowu do kuchni. — Haniu, czemu nie słuchasz? Zlituj że się, dziewczyno. Co dalej mówili, nie słyszałem. Po chwili wuj wrócił, włożył list napisany do koperty i zgasił świecę. Teraz było już całkiem ciemno, a Nina rozpłakała się na nowo. Wuj mówił: — Cudowną zabawką jest także kolej żelazna. Ale głos jego był strasznie smutny. — Nie płacz — powiedział do biednej sieroty i pocałował ją w głowę. Dziwniejsze było, że potem pocałował także mnie i Lola. — Co? Włożyłeś płaszcz? Dokąd idziesz? — pytał Lolo wuja. — Przecież zaraz zadzwonią — przypomniałem wujowi — nie możesz teraz wyjść z domu. — Muszę — odpowiedział wuj — mam bardzo ważny interes. Niedługo wrócę... Z pewnością... Ale nie mówcie nic dziadkowi i babci... słyszycie? Nikomu — pod żadnym warunkiem. Obiecaliśmy, że nie powiemy... ale już wszystko było zepsute, całe czekanie. Byłem bardzo zły na wuja. — A co będzie, jak otworzą drzwi do pokoju tajemnic, a ciebie nie będzie? Także i Lolo był zły. Przez chwilę wuj nic nie mówił i myśleliśmy już, że się opamiętał i sam przyszedł do przekonania, że nie wypada w tak ważny wieczór wychodzić na spacer. Ale nie opamiętał się wcale. Tylko powiedział cichutko: — Z wszystkiego najładniejsze jest jednak drzewko. Nie zapomnijcie o nim, jak będziecie się bawić zabawkami, które dostaniecie. Bo drzewko najważniejsze. A co do gwiazdy, która wisi na wierzchołku, stanie się może cud — przy końcu. Wtedy pomyślcie o mnie. A ty, Nino, nie becz. Potem odszedł. Kiedy go już nie było, zauważył Lolo, całkiem tak samo jak ciocia Kasia, kiedy skarży się na wuja: — Naturalnie, o liście zapomniał. Strasznie roztrzepany. Przecież mógł go wziąć ze sobą i zanieść na pocztę. Rzeczywiście, list leżał na stole. Siedzieliśmy sami przy oknie, patrzyliśmy na płatki śniegu i zdawało nam się, że widzimy, jak jest coraz później i później. — Z wujem jest zawsze tak — mówiłem — kto wie, kiedy wróci?... W tej chwili zadzwoniono. Bardzo, bardzo głośno i radośnie. Drzwi zamknięte raptem się otwarły. II DRZEWO PŁONĄCE Rzuciliśmy się w światło — a równocześnie czułem, że zaraz ktoś nas będzie upominał: „Powoli, powoli". I zaraz potem zaczęła ciocia wołać: — Powoli, dzieci, słyszycie?... Powoli! A ja ujrzałem najpierw ognisty odblask w szybach okien. Dopiero potem zobaczyłem hrabiankę Malwinę, która stała w samym środku jasnego koła, piękna i wystrojona, jak obca pani, która przyszła na wizytę. Złocone orzechy i łańcuchy z papierowych kwiatów bardzo jej były do twarzy. Lecz najbardziej zajmujące były różne białe pakieciki na stole, dopóki nikt ich nie rozwinął i nie wiedziało się, co w nich jest. Zdaje mi się, że większa część tych pakietów jakoś wkrótce znikła, tak jak we śnie gubią się różne przedmioty kosztowne. Na niektórych było moje imię, ale właściwie nigdy dobrze nie wiedziałem, co dostałem wtedy od Jezuska. Kiedy nakręcaliśmy kolej żelazną, którą Jezusek przeznaczył dla mnie i dla Lola razem, przypomniałem sobie nagle wuja Teodora i w tej samej chwili zaczęli wszyscy głośno o nim mówić. — Nigdzie go nie ma. — Dzieci, czy wuj Teodor był przy was? — Zawsze ta sama historia. Kolej żelazna gdzieś utknęła i ani rusz — a wrzeszczała przy tym, jakby ją ktoś z całej siły dusił. Lolo zauważył: — Bo jest za dużo mebli w pokoju. Gdyby nie to, mogłaby jechać aż do ściany. — A gdyby nie było ścian — powiedziałem — nie przestałaby nigdy w życiu pędzić. Ciocia Kasia rzekła: — Pewnie ojciec posłał go po coś. Hania, która zjawiła się nagle w pokoju Jezuska, opowiadała: — Najpierw pytał o konie... Powiedziałam, że Franek pojechał na kolej po paczki... A on na to: „niech Hania pobiegnie do Żyda..." Powiedziałam: „czy to ma sens, proszę panicza, żeby przed samą Wilią..." Szepnąłem do Lola: — Myślę, że teraz musimy im koniecznie pokazać ten płatek śniegu z gwoździków przy oknie. Lolo zapomniał jednak o wszystkim, co się działo w drugim pokoju. Kopnął nogą kolej żelazną i westchnął: — Teraz znowu ścierwo stoi. Obejrzałem się. Hrabianka Malwina była śliczna i nie ruszała się, jak kobieta z gipsu, co stała na piecu. I jak ta kobieta miała twarz białą i oczy zamknięte. Także jej suknia była biała. — Chodź ze mną — powiedziałem do niej — ale tak, żeby nikt nie widział. Pokażę ci, co zrobił wuj Teodor. Ale chodź sama, tylko my dwoje. Schyliła się nade mną — uczułem, że pachniała cudownie. — Chcesz mi coś pokazać? — Tak. Zaprowadziłem ją do pokoju czekania. Tymczasem ten pokój bardzo się zmienił. Przedtem był ciemny i pełen ciekawości. Teraz był uspokojony zupełnie, a nad stołem jadalnym świeciła się wisząca lampa. Ale deseń na deszczułce przy oknie jeszcze był. — Widzisz, to zrobił wuj Teodor. To jest płatek śniegu. A właściwie litera. Hrabianka Malwina popatrzyła. Dość długo. Westchnęła. — Tak — rzekła potem — to jest litera M. Wyprostowała się, znowu westchnęła, pogłaskała mię. — ...To M. Weszli także inni dorośli do pokoju i wszyscy usiedli przy stole. Tego wieczoru było strasznie dużo do jedzenia. Lolo wiedział zawsze z góry, jaką potrawę podadzą, i pytał za każdym razem Malwinę: — Czy cieszysz się już z tego? Ale ona nie uważała, lecz patrzała prosto przed siebie, rzeczywiście jak lalka; a naraz powiedziała: — Teraz muszę już iść do domu. Potem uśmiechnęła się, choć oczy jej były ciągle jakby przerażone. — Prawda — przypomniała sobie babcia — w pałacu czekają z pewnością na panią. Szkoda, że nie ma Teodora, aby panią odprowadził. — Pokazałem jej ćwieczki przy oknie — szepnąłem cicho do Lola. Dziadzio, który był zawsze bardzo grzeczny, rzekł z uśmiechem do Malwiny: — Może ja mógłbym Teodora zastąpić? Ale Malwina odpowiedziała: — Przecież nie jestem już dzieckiem, panie doktorze, a tych kilka kroków do domu mogą doskonale przejść sama. — Kiedy wypaplałeś o ćwieczkach — szeptał do mnie Lolo — to za to ja pokażę im list, którego wuj zapomniał na stole. Chciałem i ja mówić o liście, lecz Lolo zatkał mi usta serwetą, za co musiałem go zbić ze złości. Ciocia i babcia zaczęły się na mnie gniewać, a dziadek spytał grzecznie, ale z wielkim zdumieniem: — Co widzę? Bijecie się? Bądź co bądź Lolo ubiegł mnie i nagle zjawił się z listem. Była to właściwie mała nędzna karteczka i już myślałem, że Lolo się zblamował. Zaledwie jednak ciotka zaczęła czytać kartkę, krzyknęła tak, jakby ją coś sparzyło w rękę, a potem zaczęli także inni pytać się i krzyczeć, a ja nie wiedziałem, o co chodzi. Babcia upadła nagle z krzesła i już zdawało mi się, że umarła, lecz dziadek dał jej wody i natychmiast znowu odżyła. Słyszałem, jak ciotka wołała niemiłym głosem i z płaczem: — Hrabianko, proszę — wszak to list do pani. A dziadek zauważył cicho i uprzejmie: — Adasiu i Lolu, byłoby najlepiej, gdybyście się teraz poszli bawić. Lolo pobiegł nie wiem po co do kuchni, a mnie przyszło na myśl, że w tej chwili musi być najładniej w jasnym pokoju Jezuska, bo nie ma w nim nikogo. Ale zastałem tam Hanię, naszą służącą, i Ninę, sierotkę. Siedziały razem na podłodze i spoglądały do góry, na gwiazdę, która iskrzyła się na wierzchołku drzewka. Oznajmiłem im: — Z tą gwiazdą stanie się potem cud, zobaczycie. Hania odezwała się: — Drzewko jest z parku hrabiego. Ot, głupia, nieoświecona. Ale ja nie złajałem jej za to, tylko powiedziałem: — Skąd się wzięło płonące drzewko, tego nikt nie wie i wiedzieć nie może. Wskazałem ręką na szyby okien, w których był blask ognisty. Tłumaczyłem jej: — To światło czerwone idzie głęboko — w noc. Teraz nie ma tam już naszego ogrodu, tylko coś innego — jakiś dziwny czerwony świat; kiedyś, jak wyrosnę, pójdę tam w ten świat... Hania odrzekła głosem markotnym: — Dobrze. Tak jak wuj. — Gdzie jest wuj Teodor? — spytałem. Ale ona nie wiedziała. Pokazała mi podarunki Niny; dwa drewniane pudełka — to wszystko. Otworzyła je i ujrzałem z daleka całą masę jakichś drobniutkich różnokolorowych rzeczy. Być może, że były między nimi bardzo interesujące przedmioty — z pewnością. Rzekła: — To szklane perełki i muszle morskie. Ach, morskie, pomyślałem zaciekawiony. Miałem ochotę zbadać dokładnie wszystko, ale wstrzymałem się. Nie wypadało interesować się zanadto, bo to dostała sierotka, która nawet nie umiała mówić. Nadeszli Staś i Jadzia z matką, chudą aptekarzową, która powiedziała zaraz przy wejściu jakimś śmiesznym głosikiem, specjalnym dla dzieci: — Aj, aj, patrzcie, co za prześliczne drzewko. Zjawiła się na przywitanie ciotka. Miała z płaczu szkaradną twarz i oczy jak królik, ale że przyszli goście, więc uśmiechała się wesoło; w race trzymała nożyczki; pewnie chciała potraktować gości czymś, co wisiało na drzewku. Powiedziałem do niej cicho: — Wszystko wolno, tylko nie dotykaj się gwiazdy, bo z nią stanie się cud przy końcu. Jadzia dostała książkę z obrazkami, które można wycinać. Więc wziąłem ciotce nożyczki z ręki i powiedziałem do Jadzi: — Zaraz ci pokażę, jak to się robi. Ale aptekarzowa zaczerwieniła się z irytacji, wyrwała mi książkę z ręki i krzyknęła swym zwykłym głosem: — Zwariowałeś czy co!? Antypatyczna osoba. Opamiętała się po chwili i widać było, że się wstydzi swej złości. Zaczęła mi się pochlebiać, pytać się, czy przypominam sobie moje rodzinne miasto. Nie wdawałem się z nią w długą rozmowę. Wskazałem tylko na czerwony blask w oknach i rzekłem: — Tam wyglądało tak. — Co? Gdzie? — pytała zdziwiona. Jakby była całkiem ślepa. Musiałem jej długo tłumaczyć i pokazywać — aż w końcu zobaczyła czerwony świat w szybach. Nie rozumiała jednak, co w tym było podobnego do miasta. Wypytywała się: — Myślisz zapewne o ulicach oświetlonych w wieczór latarniami? Co? Miała znowu głosik dla dzieci. — Albo może o jakichś ogniach sztucznych, które widziałeś w mieście? Bo chyba nie o widowiskach w teatrze? Tknęły mnie „widowiska". Zaintrygowały mię, kiwnąłem naraz głową. — Tak, właśnie — o teatrze. Ale nie uwierzyła mi. Była zdania, że dzieci w moim wieku nie wiedzą jeszcze, co to teatr. Mnie się jednak zdawało, że wiem. Byłem tak pewny swego, że o mało nie przysiągłem. A w każdym razie byłem bardzo zły na aptekarzową. W tej chwili kazała mi ciotka pójść do kuchni i zawołać Lola. Franciszek wrócił już z kolei: siedział w kuchni i huśtał na kolanach Ninę, sierotkę. Hania dolewała mu wódki. A Lolo był przy nich. — Opowiadaj dalej — prosił Lolo Franciszka. Dowiadywałem się: — Co on wam opowiada? — Idź sobie — napadł mię Lolo — idź do dzieci z apteki. Na to przypomniałem sobie, po co mię posłali do kuchni. — Lolu, masz zaraz pójść do pokoju Jezuska. Ciotka kazała. Lolo nie miał ochoty, więc powiedział prędko: — Franciszek opowiada o czarownicach. Zostanę tylko minutę, aż on skończy. Tobie także wolno posłuchać. — O jakich czarownicach? — zapytałem i siadłem także na ławce. Lolo tłumaczył prędko. — Są rozmaite. Są stare i młode. Franciszek sam widział. Są takie, które umieją jeździć na miotle jak na koniu. Hania przerwała: — Idźcie obaj do pokoju, kiedy ciotka kazała. Powiedziałem: — Mnie męczyła już nieraz w nocy stara czarownica. Patrzyła na mnie i łaskotała mię — z daleka. Ale to mi się tylko śniło. Wszyscy śmieli się, a Lolo zauważył: — To głupie. To nie ma sensu. Nie zważałem na niego. Mówiłem spokojnie, jak o najzwyklejszych rzeczach: — Znam tylko tę starą. Młodych jeszcze nigdy dotąd nie spotkałem. — Spotkasz je później — zapewniał Franciszek — dadzą ci się kiedyś we znaki, jak wyrośniesz. Przy tym spojrzał spode łba na Hanię. A Hania dała mu szturchańca. I znowu się śmieli. — Dosyć tego — rzekła Hania i otarła sobie oczy fartuszkiem — teraz marsz do pokoju, do ciotki. — Naturalnie — mówił Lolo, wściekły na mnie — tyś wszystkiemu winien. Dlaczego nie zostałeś przy dzieciach z apteki? — Idźcie, idźcie — dogadywał nam Franciszek. I śpiewał dla Niny: Jedzie, jedzie pan, pan, Na koniku sam, sam. — A gdzież jest to, coś mi obiecał? — upominał się Lolo — miała być niespodzianka. Nie pójdę do pokoju tak długo, aż Franciszek pokaże to, co przyrzekł. — Później — odpowiadał Franciszek. I śpiewał: A za panem hop, hop Jedzie chłop. — Dlaczego później? — pytał Lolo — czy nie może być zaraz? — Nie — odrzekł Franciszek — bo jeszcze nie gotowe. Jezusek nie ukończył jeszcze mojej niespodzianki. Jak skończy, to was zawołam. Lolo pokazał dzieciom z apteki kolej żelazną, która właściwie nie była ani jego, ani moją, tylko naszą wspólną, a kiedy ją nakręcił, pobiegła znowu prędko i gładko aż do kanapy i tam już tylko warczała, bo dalej jechać nie mogła. Pokazał im także małą czarodziejską figurkę, którą dostał tylko dla siebie, a której zrazu wcale nie lubił, bo myślał, że to pajac. Ale to był człowiek, który sam wstaje, jak się go zwali na ziemię. Nigdy nie był słaby, smutny albo zmęczony. Nazywał się „Comizrobisz". Ale ciotka zaczęła gasić świeczki na drzewku. Prosiłem, żeby tego nie robiła. — Przecież to jeszcze nie koniec — perswadowałem jej — przecież nie stał się cud z gwiazdą, co jest na samej górze... — Jaki cud? — spytała ciotka i spojrzała swymi spłakanymi oczami na dziadka. — Nie wiem, o co chodzi — oświadczył dziadek spokojnie i grzecznie. — Ale wuj Teodor wie — zawołałem — wie z pewnością. Przepowiadał nam. Ciotka i dziadek naradzali się chwilę po francusku. Było mi bardzo nieprzyjemnie, że nic nie rozumiałem. Strasznie mię to wszystko żenowało. W dodatku aptekarzowa zauważyła swoim przykrym głosem: — Bez kochanego wujaszka nie stanie się pewnie żaden z tych cudów, których oczekują biedne drogie dziatki. — Nie wiem rzeczywiście — powtórzył dziadek. Chrząknął i dodał z uprzejmym uśmiechem: — Bardzo mi żal, ale... mnie Teodor nic nie mówił. Po pewnym czasie znikły blaski czerwone w oknach, a w pokoju Jezuska nie świeciło się, już nic, tylko — zwykła lampa. Wyglądała bardzo nędznie i śmierdziała naftą. Kolej żelazna biegała mimo wszystko tu i tam, zwariowana i zirytowana, a Lolo i dzieci aptekarzowej dzwonili, gwizdali i krzyczeli: „Proszą wsiadać". „Nie będzie z tej kolei dużo pociechy — myślałem rozczarowany. — Jutro będzie tak samo biegała jak dzisiaj, no i cóż dalej?... Czy warto jeszcze ją nakręcać?... Właściwie po co?" — Kiedy Adaś jest między innymi dziećmi — mówiła aptekarzowa do ciotki — stoi zawsze zamyślony i patrzy w sufit. Lolo krzyknął do mnie: — Weźże tę chorągiewkę do ręki i machaj nią tak! Przecież jesteś budnik. Ale nie mogłem. Bo teraz musiałem już stać zamyślony i patrzyć w sufit. Wzięła mię pasja. Tak że o mało się nie rozbeczałem. Przyszło mi na myśl: „Aptekarzowa jest naftowa lampa. A hrabianka Malwina to... drzewo płonące". I uczułem jakiś dziwny dreszcz w całym ciele i powiedziałem sobie z dumą: — Oto ja, Adaś, stoję z daleka od innych i myślę tęsknie o hrabiance Malwinie. Tak, stoję tu jak mężczyzna i tęsknię. Potem poszedłem cichaczem do pokoju czekania, ale i tam nie znalazłem hrabianki Malwiny. Było tam tylko trochę jej zapachu. Albo zapachu jej sukni, podobnej do sukni lalki. Weszła Hania. Spytała: — Co ty tu robisz? Chciałem odpowiedzieć, że tęsknię. Ale zamiast tego powiedziałem: — Czekam na niespodziankę, którą nam obiecał Franciszek. Kiedyż to będzie? — Przecież już jest — rzekła Hania. Otworzyła okno i wskazała ręką na jakąś białą postać. — Tam. Widzisz? Ale już jest za późno. Jutro rano będziecie go mogli oglądać. — Kogo!? — spytałem z nagłym lękiem. — Kto tam stoi przed gankiem? Co to za duży, stary człowiek? Roześmiała się i zamknęła okno. — Oj, głupi, głupi!... Czy nie widziałeś dotąd nigdy bałwana ze śniegu? — Nie — odrzekłem cicho. I zacząłem się namyślać nad tym, co to mogą być za osobliwe stworzenia. — Zobaczysz go jutro — uspokajała mię Hania — nie ucieknie w nocy. — Zaczęła składać obrus, który był na stole, chować srebro do kredensu. Mówiła: — Wszyscy mają prezenty, tylko biedny wuj nic nie dostał. — Dlaczego mówisz, że wuj biedny? — No tak. Hrabianka dała mu kosza. — Kosza? — zdziwiłem się — a co w nim było? — Co było w koszu? Zaśmiała się. — Nic. — Ach tak. Dlatego. Odeszła śmiejąc się. Słyszałem, jak w sypialni płakała babka. A tu, gdzie czekaliśmy z wujem wiele godzin, było teraz strasznie smutno. Może dlatego, że drzwi prowadzące do zakazanego pokoju otwarte były na oścież i nie miało się już nic, na co trzeba czekać. Tylko na dworze wszystko było jasne, a płatki śniegu, małe szpiegi, leciały jak przedtem w górę, na dół i w różne strony, jakby musiały dalej robić różne sprawunki, pędzić na zwiady i meldować. Chociaż płonące drzewo dawno już zgasło, a każdy dostał to, co miał dostać. III KOLEJ ŻELAZNA Świeczki na drzewku zostały, ale później nie było już nigdy takiej jasności jak pierwszego wieczoru. Ale i później drzewko dość było zajmujące. Jak długo żyło, w całym domu pachniało prezentami. My i Hassan, nasz pies, myśleliśmy o nim co dzień raniutko i zaraz biegliśmy do niego. I mieliśmy je przez dużo dni. Kiedy wybieraliśmy się z ciotką w naszą długą podróż, drzewko na pewno jeszcze żyło i pachniało. A pojechaliśmy w podróż naszą własną koleją. Tą samą, którą dostaliśmy na gwiazdkę. Trudno w to uwierzyć, bo z początku kolej nasza była taka mała jak żmija. Ale przypominam sobie doskonale, jak wsiadaliśmy do wagonu, i wiem, że to ta, a nie inna kolej. Mógłbym ją i dzisiaj dokładnie opisać. Na Boże Narodzenie wszyscy byli smutni, tylko my nie. Babka i ciocia Kasia płakały przez cały czas, bo nadeszła wiadomość z jakiegoś miasta, że wuj zabił się tam przypadkiem. A pewnego dnia ciotka zasłabła tak, że nie mogła już dalej płakać. Leżała cichutko w łóżku i nie mówiła do nikogo słowa. Dopiero później, jak zrobiło się jej lepiej, zaczęła kłócić się z babką. Bo wszyscy chcieli, żeby wyjechała za granicą i ratowała swoje zdrowie, a ona nie miała na to żadnej ochoty. Babka namawiała ją długo, ale daremnie. W końcu przyszło dziadkowi coś dobrego na myśl. Zdaje mi się przynajmniej, że to dziadek miał ten mądry pomysł. Wyjątkowo tym razem mu się udało. Był wprawdzie lekarzem, ale jak zachorował ktoś w domu, wołało się zawsze innego doktora. A choć i poza tym nikt w domu nie prosił go o radę, to może jednak czasem działo się tak, jak on zadecydował. Niejako z braku kogoś mędrszego. Tak jak się w ostatecznym razie pyta kart albo ciągnie węzełki. I zdaje się, że dziadek zaproponował: — Jeżeli Kasi za smutno jechać samej, to niech weźmie ze sobą Adasia i Lola. Potem wszyscy na kilka godzin zamilkli, tak jakby dziadek nic nie był powiedział. Ale zaczęto namyślać się nad jego radą, ciotka leżąc i kaszląc, babka szyjąc; dziadek chodził tam i sam paląc fajkę. Aż naraz rzecz była postanowiona. Zdaje się, że ta tak było. Ale może było i inaczej. Bo wielu bardzo ważnych zdarzeń z owych czasów zupełnie zapomniałem. Wiem tylko tyle, że raz (zdaje mi się wieczorem) ktoś nam powiedział: — Pojedziecie z ciocią Kasią do ciepłych krajów. Tak, słowa „do ciepłych krajów" przypominam sobie dokładnie. Zrozumieliśmy je natychmiast i używaliśmy ich potem sami, zawsze, nawet w myślach, albo kiedy zapowiedziana podróż śniła się nam w nocy. Używała ich także Hania, która z pewnością okropnie nam zazdrościła. — Jesteście jeszcze zanadto mali i głupi — mawiała Hania — żebyście mogli korzystać z ciepłych krajów tak jak się należy. Ale naszym zdaniem byliśmy właśnie w wieku najodpowiedniejszym do tego rodzaju krajów. Aptekarz, który podróżował już był po Afryce i widział kilka wulkanów, miał teraz dosyć do gadania, kiedy przyszedł do nas w niedzielę ze swoją żoną. Obecnie nie mówił już o niczym innym, jak tylko o palmach kokosowych i o dzikich zwierzętach. Aptekarzowa zauważyła: — Ale panna Kasia jedzie tylko do San Remo. Przy tym uśmiechnęła się pogardliwie, żeby nam zepsuć całą przyjemność. Nie miała wyobrażenia o ciepłych krajach. Naturalnie, lampa naftowa. I znowu bardzo tęskniłem do hrabianki Malwiny. Byłbym jej doskonale wytłumaczył, na co czekamy. Ale Malwina od dawna już do nas nie przychodziła. Tak, czekaliśmy znowu, jak wtedy, na Wilię. Aptekarz wskazał raz na palmę, która rosła w dużym wazonie przy oknie, i powiedział: — W ciepłych krajach zobaczycie to na ulicy i w ogrodach. Dowiadywaliśmy się: — Co jeszcze pochodzi stamtąd? A on wziął pomarańczę z koszyka, który stał na stole. — To. I począł chodzić po wszystkich pokojach, wskazywać na różne przedmioty: — To... to. Dostały się w jego ręce także dwa pudełka drewniane, które Nina dostała od Jezuska. Otworzył je... wyjął całą garść różnokolorowych pereł szklanych muszli morskich i sypał je z góry, co wyglądało jak wodospad z świecących się drogich kamieni, i mówił: — To. W końcu zbił lichtarz w pokoju Jezuska, tak że ciotka trochę się złościła. Ale ja począłem wyobrażać sobie ciepłe kraje coraz to lepiej i lepiej. We śnie nigdy nie widziałem ciepłych krajów, ale i śpiąc czułem bezustannie, że mam tam pojechać, i mówiłem do starej czarownicy bez oczu, nosa i włosów, która goniła za mną prawie co nocy przez ciemne wąziutkie ulice: — Proszę cię, jeżeli chcesz załaskotać mnie na śmierć, to owszem — ale nie teraz. Kiedyś, tylko nie przed podróżą. Jak wrócę do tego domu, to możesz mnie pożreć, ale dopiero wtedy. Była w tym wielka chytrość z mojej strony. Bo wiedziałem bardzo dobrze, że z ciepłych krajów nie wrócę już do dziadka i babki, ale dadzą mię potem do zakładu, w którym będę musiał się uczyć. I myślałem sobie, że nim będę kiedyś znowu w Kuszynie, minie strasznie dużo czasu. Ale Hassan miał już jakieś przeczucie, że jedziemy w podróż. Wiedział przyszłość. Nie troszczył się już ani o dziadka, ani o babkę, bo mieli zostać w domu. Za to bezustannie śledził i pilnował mnie, Lola i ciotki. Patrzał na nas podejrzliwie i ciągle chodził za nami. I nieraz wyobrażałem sobie wtedy, że jak nadejdzie chwila pożegnania, to Hassan zemdleje, jak człowiek. O ile sobie przypominam, Hassan przy naszym odjeździe szczekał. Ilekroć myślę teraz o tej chwili, widzę wszystko jak zamglone. Bardzo to zrozumiałe, bo kolej żelazna odjechała z pokoju Jezuska, w którym znajdowała się przedtem, a para lokomotywy była z pewnością tak gęsta, że zaledwie można było rozróżnić żółte fotele, wielkie zwierciadło i obraz „Rendez- vous", który wisiał na ścianie. Dziadek, który siedział przy piecu trzymając fajką w ręku, wołał: — Tragarz! tragarz! A tragarz biegł obładowany pakunkami, po grubym ciemnopąsowym dywanie. Przez ciężkie gałązki drzewka, poobwieszane piernikami, widziało się czerwoną chorągiewkę, którą ruszał człowiek podobny do Franciszka. — Jazda! — krzyczał Franciszek. Hassan, który wyskoczył na mały stolik mahoniowy pod lustrem, szczekał wściekle i żałośnie. Przy tym słychać było świst przeraźliwy. Poruszaliśmy się w kierunku wielkich okien, wychodzących na ogród (tych samych, w których na Wilię były czerwone blaski). — Hassan, bądź cicho! — krzyczała Hania płaczliwie i powiewała chusteczką. A w chwilę potem ujrzałem już Ninę sierotkę i Hassana, i dziadka, i babkę, i cały pokój daleko za nami. Jechaliśmy. Widzieliśmy księżyc, gwiazdy i śnieg. Widzieliśmy po prawej stronie Kuszyn, miasteczko maleńkie jak wieś (jak mówił wuj Teodor), a po lewej biały pałac, otoczony ciemnym parkiem, gdzie mieszkała hrabianka Malwina, która miała takie śliczne suknie jak lalka. I oglądaliśmy się poza siebie, a gdzieś w tyle, bardzo nisko, świecił się jeszcze bardzo słabo i smutnie pokój Jezuska i bieliły się jeszcze i ruszały drobniutkie chusteczki babki, Hani i innych, którzy pozostali w domu. Mam dziś takie uczucie, jakby nasza kolej stała się dopiero podczas jazdy tak wielką jak inne koleje. W każdym razie przekonaliśmy się niebawem, że siedzimy w wagonie dla dorosłych ludzi, a ciotka czytała gazetę, leżąc wygodnie, jak w domu. I naliczyliśmy cztery okna, niewiele mniejsze od tych, które były w pokoju czekania w Kuszynie, ale jedno z nich wydawało nam się szczególnie interesujące i każdy chciał je mieć wyłącznie dla siebie. Powstała nawet walka między mną a Lolem, choć biliśmy się cicho, żeby nie przeszkadzać ciotce. — Przecież masz dość innych okien — przedkładałem Lolowi. — Tak, ale wiesz sam, że to okno jest najładniejsze — odpowiedział Lolo. Rzeczywiście, wiedzieliśmy to obaj. Ale dlaczego było najładniejsze, dziś już nie wiem. Bo właściwie wszędzie była noc i po każdej stronie ciemno. Nie widziało się już dawno żadnej okolicy. Zauważyła to i ciotka. Ale Lolo odrzekł: — Co mi tam okolica! My nie dlatego. Nie, kłóciliśmy się w ogóle — o kolej żelazną. Bo obaj byliśmy zakochani w niej po uszy, choć znaliśmy ją dopiero od niedawna tak dużą, imponującą, jak była teraz. I obydwaj byliśmy o nią strasznie zazdrośni. — Ona tak pachnie — zauważyłem, kiedy przestaliśmy się bić. — Właśnie — zgodził się Lolo. I dodał: — Pachnie fiołkami. — A słyszysz, jak przy tym gra? — Tak, coś gra... Ale nie wiadomo co. Po chwili powiedziałem: — Pamiętasz, jak raz pękł czerwony balonik gazowy, który dostaliśmy od aptekarza? Miał taką cieniutką skórkę. Zupełnie tak samo pachnie kolej żelazna. — Nie — odparł Lolo — ona pachnie tak, jak czarna sofa ceratowa, która stoi u dziadzia, w pokoju przyjęć. Usiłowaliśmy naśladować muzykę kolei żelaznej, ale każdy z nas śpiewał coś innego, a po chwili zaczęliśmy się z tego powodu znowu trochę kłócić. Kolej zaczęła jechać ostrożniej, prawie powoli i przy tym coraz dobitniej wygrywała każdy ton swojej muzyki, tak jak dzieci uczą się czytać. I naraz ujrzeliśmy przecież jakąś okolicę przez okno — mimo czarną noc. Okolicę pełną cudownych błyszczących barw. Ogarnął mię wielki zachwyt, bo to było prawie to samo, co wtedy w pokoju Jezuska, kiedy widziałem czerwoną jasność w oknach. — To miasto! — krzyknąłem do ciotki — to z pewnością miasto! Podniosła się powoli, spojrzała przez okno i rzekła spokojnie: — To jakaś mniejsza stacja. Ale to była okolica czarodziejska. Ruszały się w niej ciągle tłumy jakichś wężów. Rozmaite koleje żelazne, całe albo tylko ich głowy, albo ogony — pędziły tu i tam, szumiąc, sycząc i gwiżdżąc. A w górze unosiły się kolorowe światła; w powietrzu było dużo tajemniczych znaków. A wszystko to szło daleko w głąb czarnej nocy, jak wówczas w Wilię, w oknach pokoju Jezuska. Kolej coraz wyraźniej i wolniej grała swoją dziwną muzykę, a niekiedy zdawało się, że przeskakuje przez jakieś rowy albo pagórki i wtedy zgrzytała gniewnie zębami — ciągle przy tym grając swoją długą melodię. Ale ostatnie tony śpiewała głosem cichym i strasznie zmęczonym, jakby miała już zamilknąć na zawsze. — Tak jest — zakończyła. I pociąg stanął. Ale potem jechaliśmy przecież dalej, wiele, wiele godzin; nie wiem jak długo. Raz rano musieliśmy wysiąść, choć nie były to jeszcze ciepłe kraje. Na dworcu oczekiwał nas jakiś pan, któremu było na imię Adam (tak jak mnie), i kazano nam nazywać go wujciem, pomimo że nie był podobny do żadnego wujcia, nie żartował z nami i miał brodę. Do ciotki mówił ciągle „droga Katarzyno", z czego strasznie śmieliśmy się z Lolem. Zawiózł nas dorożką do innej kolei, którą mieliśmy już pojechać prosto do ciepłych krajów. — Z tobą — rzekł wuj Adam — zobaczymy się i tak niezadługo. Bo za dwa miesiące przyjedziesz znowu, żeby wstąpić do zakładu. Mówił do mnie. Lecz pomyślałem sobie, że dwa miesiące to dużo czasu. Rzekłem do Lola: — Zobaczysz, że już na następnej stacji będzie znacznie cieplej, a potem ciepło będzie większe i większe. IV PAPIEROWE KWIATY Io voglio avere piena liberta. Mówiąc to nie zwracała się do nikogo. Siedziała wyprostowana w powozie i patrzyła na dwa cylindry lokajów, siedzących na koźle. Była najpiękniejszą kobietą na świecie. Wszyscy o tym wiedzieli. W każdym razie miała niezmiernie długie rękawiczki na czternaście guzików i twarz bardzo gładką jak z różowego wosku. Zamiast palców miała świecące pierścionki, które całował jeden z panów stojących koło powozu. Nie, nie mówiła do nikogo, tylko tak przed siebie: — Io voglio avere piena liberta. Dzieci w parku patrzyły na najpiękniejszą kobietę i powtarzały: — Ella vuol'avere... Dzieci były brudne. Nie wdawaliśmy się z nimi, bo ciotka zakazała. Było nas trzech. Ja, mój brat Lolo i jeszcze jeden chłopiec, któremu nie wolno było biegać, bo był słaby. Ten obcy chłopiec był już w Paryżu i na wyspie Wight, i w Biarritz, i w Egipcie. — Co to znaczy liberta? — spytałem go, kiedy powóz odjechał. Był bardzo głupi. Ale naraz zrozumiałem, co powiedziała najpiękniejsza kobieta. Chciała siedzieć sama w swoim powozie i jechać, dokąd miała ochotę. Innym wolno było co najwyżej pocałować ją w świecące pierścionki. Nie byłaby jednak dla żadnego z czterech zmieniła swoich tajemniczych planów albo broń Boże wysiadła z powozu. Ją kochali wszyscy, ale ona nikogo. Była całkiem podobną do panny w powieści Czarodziejka, którą właśnie czytałem. Postanowiłem kochać ją więcej niż inni i przez całe życie pozostać jej wiernym. Na razie zaproponowałem jednak memu bratu i temu obcemu chłopcu, żeby bawić się w bataille des fleurs. Krzyczeliśmy głośno, biegaliśmy po całym parku i obrzucaliśmy ludzi wszystkim, co było pod ręką. Ten obcy słaby chłopiec tak się zmęczył, że poszedł płakać do swoich rodziców. Bardzo nas to ucieszyło. Przyłączyła się do nas biało ubrana dziewczynka, która nie umiała inaczej jak po włosku i tylko dobrze biegała. Nazywała się Ludovica. Biegaliśmy dalej po ogrodzie, nad morzem, i ciskaliśmy ludziom w twarz kwiaty, które znaleźliśmy na ziemi. Przystąpił do nas jakiś wysoki pan w pomarańczowym szalu i gniewał się, że robimy kurz. Lolo wytłumaczył mu, że robimy bataille des fleurs. Na to wysoki pan poszedł „skarżyć do mamy". Śmieliśmy się bardzo, bo przecież nasza mama nie żyła. Tego samego dnia miałem jeszcze jedno spotkanie z tym panem. Po table d'hóte wszyscy poszli na górę spać, a ja wziąłem sobie książkę Czarodziejka i poszedłem nad morze czytać. Tam gdzie nie wolno chodzić samemu, bo można wpaść do wody. Ale to nie była taka czarodziejka, jak w bajce o trzech życzeniach, tylko córka urzędnika magistratu, w której się wszyscy kochali. Naraz nadszedł pan w szalu, spojrzał na moją książkę i spytał, kto mi to pozwolił czytać. Powiedziałem, że ciocia. Było mi potem bardzo nieprzyjemnie, bo ten pan nie odszedł, tylko usiadł na ławce i ciągle na mnie patrzał. Za chwilę nadszedł drugi Polak, który mieszkał, tak jak my, w pensjonacie w San Remo, i przywitał się z panem w szalu. Mówili coś po cichu z sobą, a ja dalej czytałem. Z czarodziejką zapoznał się właśnie syn fabrykanta w Reims. Był bardzo bogaty. Miał tyle pieniędzy, że mógłby kupić czarodziejce powóz z lokajami w liberii. Taki sam, jaki miała najpiękniejsza kobieta. — Hej, mały, co ty czytasz? — spytał się pan z naszego pensjonatu. — Otóż właśnie — wmieszał się pan w szalu — nikt by nie uwierzył, co ten młodzieniec czyta. Udawałem, że nie słyszę, i czerwieniłem się coraz bardziej. — Ile masz lat? — Osiem. Mówili znowu po cichu. Ale słyszałem, jak Polak z naszego pensjonatu opowiadał, że jestem sierotą. Rozgniewałem się, że wygaduje na mnie takie głupstwa. Przecież to Nina, a nie ja. — Czym był twój ojciec? — spytał pan w szalu. Namyślałem się przez chwilę, a potem odpowiedziałem, że fabrykantem w Reims. Ucieszyłem się bardzo, że mi to wpadło do głowy. Dodałem nawet, że jestem ogromnie bogaty. Ale zaraz potem wstałem i oddaliłem się szybko. Wieczór była iluminacja w mieście, chociaż karnawał już właściwie się skończył. Ciotka chciała pójść po kolacji na Promenade des Anglais, ale Lolo i ja zaczęliśmy płakać i ciotka poszła z nami do miasta. Chodziło się po ulicy jak po pokoju. Bo nad ulicą wisiały długie łańcuchy z papierowych kwiatów — i myślałem o drzewie płonącym, bo w kwiatach były światła, a wszędzie pachniało czymś słodkim. Paliły się nad nami czerwone tulipany i róże, i dzwonki, gdzieś może padał deszcz, ale tu było sucho, ciepło i jasno, jak na krytej ulicy w Mediolanie, którą widzieliśmy w drodze do ciepłych krajów, i nie jechały wozy, tylko ludzie spacerowali, a środkiem ulicy — szła najpiękniejsza kobieta. — Widzisz, to ona — rzekłem do Lola. Muzykanci przebrani w jakieś dziwne stroje, żółte i niebieskie, grali na podwyższeniu, a dotąd nie zapomniałem tej melodii, tak była osobliwa i tak wszystko wtedy było dziwne i słodkie. W oknach wszędzie było jasno. Najpiękniejsza kobieta miała strasznie duży kapelusz z piórami i nawet muzykanci się jej kłaniali, a Włoszki w czarnych szalach, których było wiele na ulicy, oglądały się za nią. Westchnąłem i bolało mnie serce. — Kocham ją — wyznałem Lolowi. Popatrzyłem, czy się nie śmieje. Ale on tylko się zdziwił i nic nie mówił. — Najwyższy czas, żebyście zaczęli się uczyć — powiedziała naraz ciotka markotnym głosem. Tak nagle ni stąd, ni zowąd. — Żyjecie tutaj jak panowie i nic nie robicie — powtórzyła głośniej. Była coraz smutniejsza. Wiedziałem, że już nic nie pomoże. Jak ciotka zacznie, mówi bez końca same nieprzyjemne rzeczy. Nie Zważała ani na świecące kwiaty, ani na ludzi, ani na muzykę. Tylko kaszlała i była smutna. Poszliśmy do cukierni na lody, ale nawet i to już mnie nie cieszyło. Bo ciotka mówiła ciągle, że używamy jak panowie i że trzeba nareszcie wyjechać z San Remo. Muzyka grała Vorrei morire i wszyscy słuchali, tylko ciotka nie. Bardzo to było żenujące. Ale Lolo nic sobie nie robił z narzekania ciotki, patrzył na ulicę i jadł. Lolo jest bardzo roztargniony człowiek. Nie zauważył nawet, że kawałki poziomkowych lodów spadały na jego białe spodnie. Ciotka szarpnęła go za rękaw, tak że się przestraszył. Była bardzo rozdrażniona, bo muzyka przeszkadzała jej w kaszlu. — Słuchajcie — krzyknęła — jak do was mówię. Może niedługo będziecie sami na świecie i nikt nie będzie się o was troszczył. Warn się zdaje, że dziadek i babka będą wiecznie żyli. A nie widzicie wcale, że ja... ja... Nagle popatrzyła takim wzrokiem, jakby ujrzała coś strasznego na ulicy, więc spytałem ją: — Dlaczego ciocia się boi? Na to odpowiedziała ciszej: — Boję się o was. Bo cóż z was kiedyś będzie? Po co przywiozłam dla was książki do nauki i kajety? Adaś czyta powieści, zamiast przygotowywać się do zakładu, a ty, Lolu... Teraz dopiero spostrzegła, że Lolo ma poplamione spodnie. Umaczała serwetę w wodzie i wzięła się z taką pasją do wycierania plam, że Lolo o mało nie zaczął beczeć. Ale kiedy skończyła tę robotę, zrobiło jej się widocznie lepiej i zapytała naraz głosem spokojniejszym, prawie łagodnym: — Czy namyśliliście się już, czym kiedyś będziecie? — Ja — marynarzem — odrzekł Lolo prędko, żeby ciocię uspokoić. — Marynarzem... naturalnie. Bo myślisz, że na to nie trzeba się uczyć. A ty, Adasiu? — Astronomem — odpowiedziałem natychmiast. Nie wiem, skąd mi to przyszło na myśl. Lolo włożył palec do ust i spojrzał na mnie z szacunkiem. — Smarkacze — mruknęła ciotka i znowu zaczęła kaszleć. A ja przypomniałem sobie, że ziemia kręci się naokoło słońca, i Kopernika, o którym słyszałem już wiele pochlebnych rzeczy. Ciotka wstała i westchnęła, jak po płaczu. Na ulicy spotkaliśmy doktora cioci. Ucieszył się bardzo, bo właśnie nas szukał, żeby nas zaprosić do siebie. — U mojej żony jest teraz cała Polonia — mówił prędko i dał mnie i Lolowi szczutka w nos — bardzo panią proszę. Na placu będą ognie sztuczne, a z naszych okien zobaczymy wszystko. Przyszła pani senatorowa z pannami, jest pan Łodowski. Ciotka uśmiechnęła się tak, jakby ją bolały zęby. Ale powiedziała, że owszem. — Jakże humorek? — spytał doktor. Lolo uszczypnął mnie i zaczęliśmy się śmiać. Bo doktor mówił zawsze „jakże humorek". — Nieszczególny — westchnęła ciocia. — Kaszel? — Dzisiaj więcej. — Przejdzie, jak minie sirocco. Już nieraz rozmawialiśmy z Lolem o tym, co może być sirocco. Przyszliśmy do przekonania, że jest to długi czarny mężczyzna, podobny do pana Łodowskiego. W karnawale jechał na czele pochodu na białym koniu. Widziałem go doskonale. Mieszkał w piwnicy w naszym hotelu. Czasem, gdy było gorąco, chodził w nocy po korytarzach. Otwierał drzwi i zamykał, i otwierał. Cameriera mówiła, że nie może spać. Wszystkim paniom rozwijał włosy i chodziły wtedy nie zaczesane. Skradał się na palcach do jadalni i lizał migdałowe ciastka; były potem słone i miękkie. Czasem zapominał się i gwizdał głośno, choć była noc. Wtedy można go było złapać, ale jakoś nikt go nie złapał. A czasem pływał po morzu w białej łódce z żółtymi żaglami. I całe morze zaczynało się burzyć. Z jednej fali na drugą skakały białe kotki i okręty się kołysały. Nieraz był oprócz tego deszcz i ciotka dostawała krwotoku. Balkon u doktora oświetlony był czerwonymi lampionami. Na balkonie siedziały panie, z którymi miałem się przywitać, ale nie chciałem. Jedna pani była młoda i ładna, a druga była pewnie jej matką, bo miała czarną suknię. Opowiadał im coś pan Łodowski, ten, co wyglądał jak sirocco. Inni byli w salonie. Stary pan i dwie dziewczynki, i jakaś pani czerwono ubrana, i ciotka. — Co opowiada sirocco? — spytałem się Lola. Ale Lolo znowu był roztargniony, bo chciał dostać mandarynek, które leżały na stole. Poszliśmy do okna. Czasem przychodził doktor, żeby zobaczyć, czy nie spadliśmy na ulicę. Muzyka grała Donna i mobile. Domy były na dole czerwone z lamp, ale na górze białe. Myślałem nawet, że na dachach jest śnieg, ale to był księżyc. Na placu czekali ludzie na ognie sztuczne. Włoszki mówiły i śmiały się tak głośno, jakby były z nami w pokoju. Chodziły parami, trzymając się pod rękę, a wszystkie miały dużo włosów na głowie i kwiaty we włosach. Wszedł ktoś do salonu, ale nie wiem kto. — Nie oglądaj się — szepnąłem do Lola — bo będzie się trzeba przywitać. Wychyliłem się przez okno, żeby usłyszeć, co opowiada Łodowski paniom na balkonie. Sirocco mówił: — Całe życie sam, proszę łaskawej pani — sam i na obczyźnie. Całe życie w hotelu. Zapomniałem już, że kiedyś miałem dom, rodzinę. Wszędzie marznę. Zimno mi, zimno. — Dlaczego siedzi na balkonie? — zdziwił się Lolo. Potem mówiła coś pani w czarnej sukni, a potem ta młoda, ale nie rozumiałem ani słowa. — Głośniej! — irytowałem się, bo byłem zawsze strasznie ciekaw tego, co ludzie mówią ze sobą. Ale naraz w salonie zaczęli się śmiać. A kiedy się odwróciłem, ujrzałem za sobą tego pana, który był rano w pomarańczowym szalu i siedział ze mną na ławce nad morzem. — Jak się masz, Adasiu? Więc wiedział już, że nazywam się Adaś. Śmiał się. Czułem, że czeka mnie znowu coś nieprzyjemnego. Wziął mię za rękę i zaprowadził do dużego stołu, przy którym wszyscy siedzieli. — Chodź no tu, kochanku. Powiedz nam, gdzie był twój ojciec fabrykantem? W Reims? Czym był twój ojciec? — Co za koncept!'— odezwał się ktoś na kanapie. Wstydziłem się strasznie. Odwróciłem głowę. A ciotka zauważyła: — Nie wiedziałam, że jesteś taki głupi. Śmieli się ze mnie. Tylko czerwono ubrana pani wzięła mnie i przytuliła do swych piersi, które pachniały mandarynkami. Trochę za silnie mię ściskała. Wszystko pachniało wtedy mandarynkami. Nie patrząc na nikogo, wróciłem do okna. — Zblamowałeś się — rzekł Lolo. — Czy już były fajerwerki? — spytałem go cicho. — Nie, jeszcze ich nie było. Czerwona pani przyniosła nam ciasta z kremem, winogrona i confetti. A doktor dał nam wina. — Tylko się nie upijcie — upominała ciotka. Ale myśmy się upili. Byłem w tak dobrym humorze, że nie bałem się już nikogo. Kiedy przyszedł do mnie ten pan, którego nie lubiłem, i spytał, czym był mój ojciec, już się nie wstydziłem, tylko odpowiedziałem: — Uczonym. — A widzisz. Jakim uczonym? — Pisał książki. — O czym? — O roślinach. — Widzisz. A czytałeś już książki twego ojca? — Nie. — Ale Czarodziejką czytałeś! Kiedy się odwrócił, pokazałem mu język. W ogóle robiłem przez cały wieczór różne doskonałe dowcipy. Wszyscy się okropnie śmieli. Na dole paliły się sztuczne ognie. Nawet do gwiazd strzelali. Widziałem wyraźnie, jak ktoś strzelił do góry i trafił ogromną gwiazdę, która była wzdęta jak balon. Gwiazda pękła z wielkim hukiem i wyleciało z niej dużo mniejszych gwiazdeczek różnokolorowych. Z tego zaczęło kręcić mi się w głowie. Doktor trzymał mię za nogę. A Lolo pokazywał na mnie i krzyczał: — Adaś się upił V MUR Pamiętam ten jeden dzień i wieczór. Ale memu przyjacielowi Rudemu opowiadałem w ogóle o Riwierze. Nawet o tym, czego nie pamiętałem. O gajach oliwnych, o jazdach w czółnie, o grze w Monte Carlo, o tir aux pigeons. To, co się zwykle opowiada. I było mi jasno przed oczami podczas opowiadania. Widziałem niebieskie morze, czułem zapach mandarynek. Potem wszystko zgasło. Pomyślałem: „Teraz jestem w Wiedniu, którego wcale nie widzę. I będę wiele, wiele lat w tym mieście, którego nie będę widział". Ale Rudy myślał jeszcze o San Remo. — Kiedy tam byłeś? — spytał i westchnął, nie wiedzieć dlaczego. — Przed dwoma... nie, przed trzema laty. — Bądź cicho! Wielbłąd patrzy. Uważaj, do stu diabłów, bo dostaniesz silentium tak jak ja. Kto miał silentium, musiał stać pod drzewem, kiedy byliśmy w ogrodzie, i nie wolno mu było z nikim mówić ani bawić się, ani biegać. Rudy stał zawsze pod drzewem. Mówił sam, że to przeznaczenie jego. Byłmoim najlepszym przyjacielem. Strasznie duży i silny człowiek. Z gimnastyki miał „celująco", a z wszystkich innych przedmiotów „ledwie dostatecznie". Wielbłąd bardzo go nie lubił. Wielbłąd był najgorszym prefektem w zakładzie. Nigdy w życiu nie widziałem tak złego człowieka. W ogrodzie było pełno kasztanów. Najmniejsi chłopcy robili z nich długie łańcuchy. Tylko jeden całkiem mały siedział na ławce i płakał, bo mu było tęskno do rodziców. Rudy rozgniewał się: — Dajże temu małemu po nosie, żeby nie beczał — mruknął do mnie — widzisz przecież, że ja nie mogę, bo muszę stać pod drzewem. Ale mnie się jakoś nie chciało. — Wszystko trzeba samemu robić — skarżył się Rudy i jeszcze bardziej posmutniał. Po chwili zaczął mię znowu pytać o San Remo. — Z kim tam byłeś? — Z ciotką i z bratem. — Czy ciotka jest żoną tego wuja, co przychodzi do ciebie co niedziela? — Nie. Jej wcale nie ma tutaj. Mieszka w małym miasteczku, prawie tak małym jak wieś. W Kuszynie — to daleko stąd, dwadzieścia cztery godziny koleją. Nadszedł Wielbłąd i dał mi także silentium za to, że mówiłem z Rudym. Kazał mi stanąć na końcu ogrodu pod murem. Tam nie mogłem już z nikim mówić, bo było za daleko. Za murem była ulica. Słyszało się wozy na bruku — ale z tego nie było dużo pociechy. Myślało się o tym, jak raz jeden chłopiec przeskoczył przez mur i już nigdy nie wrócił. I przypomniało mi się to, co raz, przed wieloma laty, w wilię Bożego Narodzenia mówił nam wuj Teodor: że gdyby uwięzieni zbrodniarze mieli ogród, nie uczuliby wcale, że ładny albo że pachnie, bo mur dokoła psułby im przyjemność. Patrzałem ze złością na kasztany. Pod murem nie widziało się nic prócz kasztanów, tak jakby nie było innych rzeczy na świecie. Stały jak żołnierze, w długich, równych rzędach, i nie ruszały liśćmi, nie szumiały, jakby miały wszystkie silentium. Wuj Adam mawiał, że to najpiękniejszy ogród w Wiedniu i że powinienem Panu Bogu dziękować, bo mam dobre powietrze. Co mi zależy na dobrym powietrzu? Chciałbym pochodzić trochę tam za murem, po ulicy. Ale najlepiej byłoby mi u babki i dziadka w Kuszynie! Wielbłąd stanął przede mną: — Trzeba ci to było? Nie wolałbyś biegać? Wzruszyłem ramionami na znak, że mi nie trzeba było i że wolałbym biegać. — Masz dwudziestu kolegów... — Dziewiętnastu — poprawiłem go cicho. — Teraz ja mówię. Masz dwudziestu kolegów i wszyscy uczą się lepiej od Rudego, a ty wdajesz się najwięcej z Rudym, dlaczego? Nie wiedziałem dlaczego. Ale na szczęście zaczęli dzwonić. Wielbłąd klasnął w ręce. I słychać było z daleka, jak klaskali inni prefekci. Na trawnikach jeszcze chłopcy biegali i krzyczeli. Jeszcze ktoś odrzucił piłkę czy też jacyś Indianie kończyli mordować białego jeńca. Lecz grube głosy wołały: „Dosyć". I naraz wszystko ucichło. Naszych dwudziestu stało już parami za Wielbłądem. Zrobiła się z nas długa gąsienica, która zaczęła powoli pełznąć ku czarnej bramie zakładu. A z dalszych i bliższych trawników zaczęły się ruszać inne gąsienice w tym samym kierunku. Ogród opróżnił się. I teraz dopiero jęły się ruszać olbrzymie kasztany, trząść głowami i szeptać. Szliśmy przez długie, zimne korytarze. Nie widziało się nic po słońcu w ogrodzie. — Co mamy dzisiaj? — zapytał mnie Rudy. — Matematykę. Zirytował się. — Wiecznie matematyka... Stukaliśmy nogami po kamiennej podłodze, jak stado koni. Czuło się świeżo pobielone ściany, potem gaz, potem kuchnię. Zapach apteczny w okolicy infirmerii przypomniał mi pokój dziadka. Niebieskawe płomyki oświetlały tu i ówdzie kawałek korytarza. — Ja nic nie umiem — rzekł Rudy z dumą. Nadszedł otwarty dziedziniec, surowy, szary, kwadratowy. — I ja nic nie umiem — odrzekłem smutno. Ogromna sala, w której odbywały się uroczystości, z historycznym obrazem, przedstawiającym jakieś zwycięstwo austriackie. Potem znowu korytarz, ciemny, lecz pełen muzyki — tony skrzypcowe bujały w ciemnościach jak świętojańskie robaczki. Cienki głosik śpiewał gdzieś „a!... a!... a!...", po czym fortepian poprawiał go niecierpliwie i głosik znowu darł się: „a...". Potem jedna wiolonczela i widziałem w duszy długą suknię i ciemne włosy kobiece... I naraz muzyka się urwała, a za ścianą słychać było chłopca stajennego, który klął, że aż miło. Przechodziliśmy koło ujeżdżalni i czuć było ciepły, dobrotliwy odór koński. — Czy masz dwie rączki do piór? — spytał się Rudy. Ach, ten Rudy i szkoła, i rączki! Czy zapach stajni przed chwilą nie przypomniał mi był Franciszka i jego opowiadania w kuchni? Przez kilka sekund widziałem czarownice na miotłach. A teraz znowu byłem w zakładzie. W najjaśniejszym, ostatnim korytarzu, który prowadził do klas. W szkole siedział koło mnie kolega, który nie sypiał w tej samej sali, co ja. Widywałem go wprawdzie codziennie w klasie, lecz nie znałem go tak dobrze jak uczniów należących do mego oddziału. W klasie wiedziałem, że nazywa się Szulc, ale jeżeli spotkałem go w ogrodzie albo gdzie indziej, to nieraz zapominałem jego nazwiska. Był uprzejmy jak obcy, jak dorosły pan. Strasznie był przytomny i zawsze wszystko wiedział. Znał nawet mego wuja Adama, doprawdy nie wiem skąd. Wszedł profesor Kotek i roześmiałem się mimo woli, bo Rudy, który siedział daleko za mną, jak zwykle nie spostrzegł się i dalej głośno krzyczał. Wreszcie zrobiło się cicho. Byłem ciekaw, czy Kotek będzie pytał, ale wkrótce przestałem się tego obawiać; bo zaczął, jakby dla własnej przyjemności, pisać coś na tablicy. Więc rozsiadłem się wygodnie w ławce. Kotek był to dziwny człowiek. Czasem żył tylko dla siebie, tak jakby nas, uczniów, wcale nie było. Nieraz przypatrywałem mu się długo i zastanawiałem się nad jego duszą. Z początku pisał skrzętnie i nie widziało się z niego nic prócz długiego surduta i długich włosów. Lecz naraz odwrócił się i patrzył zamyślony na klasę. Przez chwilę stał milcząc, a oczy jego ruszały się żywo, i naraz uśmiechnął się. Potem wzięła go znowu ochota pisać cyfry na tablicy, a kreda aż kwiczała z pracowitości i wielkiej inteligencji. — Dlaczego śmiał się właściwie przed chwilą? — zapytałem mego sąsiada. Na co tenże odpowiedział tonem spokojnym dojrzałego mężczyzny: — Każdy człowiek ma swoje przyzwyczajenia. Wreszcie Kotek otworzył usta, ale mówił tylko o pewnym zadaniu arytmetycznym. Nie wytłumaczył nam wcale, dlaczego przedtem uśmiechał się i mrugał oczami. Być może, pomyślałem, że kiedyś, w najwyższych klasach, opowie nam swoje najtajniejsze myśli; tak, nie jest niemożliwe, że później, niedługo przed egzaminem dojrzałości, wszyscy będziemy tak zagadkowi i chytrze uśmiechnięci jak on i tylko oczami będziemy prowadzili najmądrzejsze rozmowy. Kotek pisał, patrzał na nas z uśmiechem i pisał. Sypały mu się z ręki cyfry i oblazły tablicę, jak miliony białych owadów, i nie było tam dla nich miejsca, i zdawało się, że zaraz spadną masami na ziemię, rozlezą się po całej podłodze, zaleją ławki, pokryją ściany, zasypią mnie i nas wszystkich. Przy tym miałem dziwne uczucie, jakby właściwie cyfry nie odgrywały tu głównej roli, i dlatego nie potrzeba było uważać tak bacznie na wszystkie szczegóły rachunku. Uśmiech i wyraz twarzy profesora Kotka mówiły: „Nie bierzcie dosłownie tego matematycznego zadania. To jest tylko rodzaj ceremonii, której znaczenie ukryte zrozumiecie kiedyś sami w dojrzalszym wieku. Teraz możecie myśleć spokojnie o niebieskich migdałach..." I zaraz go usłuchałem. Za chwilę nie siedziałem już w klasie, lecz nad morzem, w południe. Na zwierciedle wody tańczyły szpilki słoneczne, iskrzące się, drżące. U nóg moich bawiło się morze, jak dziecko. Widziałem, jak rodziła się fala, jak żywiła się wodą słoną i rosła — tak długo, aż z nadmiernej tuszy spadła jej głowa z karku i biała krew wylała się obficie, a fala leżała jak kartka papieru na brzegu. I znowu zbliżał się język morskiej śliny i rósł, i rósł... — Kotek patrzy na ciebie — zauważył mój sąsiad. Tak, Kotek patrzył, ale inaczej jak przedtem. Twarz jego wyglądała tak, jakby czegoś od nas oczekiwała, jakby się pytała. Rozglądnąłem się niespokojnie po klasie; wszyscy byli czymś gorliwie zajęci. Także mój sąsiad pisał szybko czy rachował. — Co robisz? — zapytałem go. — To, co wszyscy. Żeby tylko wiedziało się zawsze, co wszyscy robią! Mój sąsiad był co do tego dobrze poinformowany i miał ustawicznie czyste sumienie. Nagle spytał się mnie Kotek: — No cóż, skończyłeś? Potrząsnąłem głową i zaczerwieniłem się bardzo. — Więc śpiesz się! — zawołał niecierpliwie. Ton jego uderzył mnie niemile. Czy nie dał przed chwilą do zrozumienia, że cyfry na tablicy mają tylko podrzędne znaczenie? A teraz nagle napadł mnie, żądał ode mnie surowo, żebym się z czymś pośpieszył. Wziąłem ze strachu ołówek do ręki i zacząłem kreślić jakieś liczby na łacińskim zeszycie. Kotek przeszywał mnie ostrym wzrokiem. — Do tablicy! — rozkazał nagle. W tej chwili, Bogu dzięki, zaczęli dzwonić. Ucieszony tym niesłychanie, z nadmiaru szczęścia począłem grać komedię. Porwałem mokrą gąbkę i rzuciłem się namiętnie na zapisaną tablicę, tak jakbym wcale nie był usłyszał dzwonka albo jakbym chciał w szale ambicji pokazać mimo dzwonka wszystko, co umiem. — Kiedy indziej — oświadczył Kotek. Głos jego był tak dziwny, że mimo woli podniosłem oczy, i rzeczywiście: śmiał się... ze mnie. Strasznie zawstydzony pobiegłem do ławki po książki i myślałem: „Przejrzał mnie. Wie doskonale, że byłem przed chwilą nad brzegiem morza i że nie byłbym teraz napisał ani jednej liczby". — Winszują — rzekł do mnie sąsiad. Bez śladu kpin jakichś — raczej z szacunkiem i admiracją. VI WĘDROWNY TEATR Ciotka się zmieniła. Zrobiła się całkiem podobna do babki. I mówiła teraz do nas o wiele grzeczniej niż dawniej, zwłaszcza w pierwszym tygodniu wakacyj. Za to dostawała nieraz sama burę od babki, bo była przecież jej jedyną córką. Lolo wiele przeszedł w tym roku. Był już w dwóch szkołach, więc znał różne stosunki. Teraz nosił mundur, jako uczeń szkoły wojskowej. Ale w tak małej miejscowości jak Kuszyn niewiele miał z tego munduru, chyba to, że wolno mu było salutować, jak spotkał gdzie wachmistrza żandarmerii. Lecz biedna Hania nie była zadowolona ze swojego losu. — Franciszek ma mnie na sumieniu — mówiła do ciotki. — Wielki to grzech — odpowiadała ciotka — że dotąd nie ożenił się z tobą. Nie rozumiałem, dlaczego to grzech, jak się ktoś nie żeni z Hanią. Mnie także nie wydawała się ładną i byłbym to otwarcie powiedział Franciszkowi, ale on nie służył już u nas. Nasz furman nazywał się obecnie Jędruś. A że nie miał dużo do roboty, więc kazałem mu kopać w ogrodzie, aż pokaże się woda. I kopał w kilku miejscach. Powstało przez to dużo gór i przepaści, ale wody jakoś jeszcze nie było. — Musi się pokazać — rzekłem do Jędrusia — uczyliśmy się o tym w zakładzie. A jednak woda nie chciała. Ale pan aptekarz zwichnął sobie nogę, kiedy był u nas na kolacji, a potem szedł w nocy przez ogród. Odtąd strasznie był zły na mnie i na Lola i ciągle na nas skarżył o byle głupstwo, a wszyscy mu wierzyli. Wreszcie nawet ciocia powiedziała: — Wielki czas, żeby się skończyły te wakacje. Ale to był dopiero koniec lipca. Nikt nie ma pojęcia, jak straszny był czasem gniew pana aptekarza. Bała się go jego własna żona, choć była znacznie większa od niego. „To męczennica", mówiła o niej ciotka, pomimo że cały dzień jadła miętowe cukierki. Co do mnie, to jednak wolałem aptekarza od jego żony, bo czasem opowiadał dużo o podróżach i obcych krajach. Był u dzikich ludzi i o mało go nie oskalpowali. Widział ryby latające i królową angielską. A raz (w Brazylii) o mało nie umarł na żółtą febrę. Musiał być straszny, gdy miał żółtą twarz, bo w dodatku był rudy. Ręce jego były sinoblade, jak kwaśne mleko, a na najdłuższym palcu nosił pierścień z brylantem. Podczas opowiadania ruszał rękami, a brylant się świecił. — Jechaliśmy właśnie przez kanał La Manche — mówił — kiedy nagle zaskoczyła nas burza. Pokazywał rękami, jak kołysał się okręt, i trąbił, naśladując huk bałwanów i grzmoty, a że ciągle iskrzył się jego pierścionek, więc widać było także przepyszne błyskawice. — Nikt by nie uwierzył! — zawołała babka. A raz odezwała się nawet aptekarzowa: — Nikt by nie uwierzył! Lecz aptekarz rzucił się na nią wściekły: — Jak to? Czy sama nie byłaś przy tym? A teraz się dziwisz? I aptekarzowa przestała się dziwić natychmiast, a nawet zaczerwieniła się mocno ze strachu. Tylko ciotka nie lubiła aptekarza i utrzymywała, że kłamie. A my z Lolem przestaliśmy go także lubić, odkąd zwichnął sobie przez nas nogę w ogrodzie. Aptekarzowie przychodzili wieczorem. Ale po południu przychodziła męczennica sama i płakała. Nam nie wolno było przypatrywać się, jak płacze. Tylko ciotka siadywała wtedy przy niej i coś haftowała, żeby nie tracić czasu. Babka była po stronie aptekarza. Mówiła, że kobiety płaczące są krzyżem dla mężów. Dziadek nie był po niczyjej stronie. Miał osobne życie i dwa pokoje własne dla siebie i swoich pacjentów. Mieszkanie jego było na froncie, na prawo od wejścia i ganku; po przeciwnej stronie niż pokój Jezuska i pokój czekania. W tym dziadka mieszkaniu było tak cicho i czysto, jakby nie spał, nie jadł i nie palił w nim żaden żywy człowiek. Kiedy dziadek jeździł na wizyty do chorych, siedzieliśmy z Lolem często w jego pokojach, oglądaliśmy obrazki, książki i cybuchy albo szukaliśmy instrumentów, którymi krajał ludzi. W jednym pokoju pachniał tytoń, w drugim karbol. W pierwszym pokoju była czarna, ceratowa sofa, ogromnie chłodna, schludna i miła w dotknięciu. Kiedy siadło się na niej po długim uganianiu na dworze, działała jak kąpiel i zapominało się o słońcu i kurzu. A nad sofą wisiały dwa portrety w ciemnych ramach. Czasem spoglądaliśmy na nie i któryś z nas mówił: — To ojciec, a to matka. — Przecież wiem — odpowiadał tamten. Ale tu nie chodziło o to, czy tamten wie, tylko czuło się potrzebą powiedzenia tego głośno. Dziwni byli ci ludzie w ramach, którzy patrzyli na nas takim wzrokiem, jakby chcieli nam coś ważnego oznajmić. Mimo najlepszych chęci nie mogliśmy przypomnieć sobie tych ciemnych czasów, kiedy ludzie ci rzeczywiście do nas mówili. Niekiedy odwiedzaliśmy dziadka po kolacji. Przyjmował nas tak grzecznie jak prawdziwych gości. Sadzał nas na kanapie, traktował tym i owym — pytał mnie: — Ilu was jest w zakładzie? Raz zapytał Lola: — Czy masz jeszcze zamiar wstąpić po ukończeniu szkół do kawalerii? A Lolo odpowiedział poważnie: — Tak, mam ten zamiar. Zaczerwienił się z dumy, że brano go tak serio, i wyciągnął w ambarasie chusteczkę do nosa, a figurka „Comizrobisz", którą dostał był kiedyś na gwiazdkę i teraz zawsze nosił przy sobie, wyskoczyła mu nagle z kieszeni i upadła na podłogę, gdzie natychmiast sama podniosła się i stanęła prosto na nogach. Więc obaj wybuchnęliśmy śmiechem, a i dziadek uśmiechnął się przyjaźnie i grzecznie. Ile razy dziadek mówił o Wiedniu, miał jakiś głos niby drwiący: — Cóż tam... w rezydencji?... Jakże... stolica monarchii? Czasem przychodził ktoś na karty. I musieliśmy stawać z Lolem plecami do siebie, żeby się widziało, który z nas wyższy. — Starszy jest sensat — mówił dziadek — ale ten młodszy, Lolo, jak żywe srebro. Kazali nam mówić po niemiecku i śmiali się, że już tyle nauczyliśmy się u szwabów. Gdy mówiliśmy coraz prędzej i coraz trudniejsze wyrazy, dziadek nagle spluwał i mruczał: — Niech was diabli... Ale zresztą był ogromnie grzeczny. — Żyj sto lat — mówił ksiądz proboszcz — a nie nauczysz się nigdy wszystkich figlów tego trudnego języka... W jakiś czas po powstaniu wnoszę podanie o pozwolenie powrotu do domu... Nadchodzi reskrypt. Cóż tam?... Zaczyna się tak, jakby nie tylko się zgadzali, ale jeszcze pięknie prosili: owszem, wracaj, bardzo nam będzie przyjemnie... Więc już się cieszę, skaczę z radości — aż tu na samym końcu, jak byk, słowo „nicht". Uważacie? Na samym końcu — masz babo redutę! Nicht gestattet, panie tego, nicht gestattet. Zaczynał się wist. Nie rozumiałem gry (i nie nauczyłem się jej nigdy później), ale i nie nudziłem się wcale, bo panowie robili przy tym różne dziwne rzeczy: uśmiechali się do kart i wykrzywiali się strasznie; jeden mruczał: „zobaczymy, zobaczymy" i patrzył tak groźnie na księdza, jakby chciał go zabić, drugi bił się ręką po łysinie, marszczył czoło i mówił przy tym: „ta — ta — ta", trzeci powtarzał jakimś katarynkowym głosem: „terefere kuku, strzela baba z łuku". Mogłem przypatrywać im się bez końca, oczekując ciągle, że ten czy ów zrobi nagle coś takiego, czego nie było dotąd na świecie. Niekiedy ktoś głośno rachował, niby dodawał czy mnożył, a ja nie wiedziałem, o co chodzi, ale miałem uczucie, że i tutaj nie chodziło właściwie o cyfry, lecz że cała ta rzecz miała jakiś cel głębszy, ukryty. Kiedy raz pochyliłem się nad stołem, żeby niejako odkryć tajemnicę, trąciłem popielniczkę, tak że przewróciła się i wszystko, co w niej było, wysypało się na karty i na zielone sukno. — Ładna historia — rzekł dziadek. Gniewa się, pomyślałem, i odszedłem prędko, niby się śmiejąc, żeby nie płakać. Bo dziadek był zresztą tak ogromnie uprzejmy. Ze wstydu nie mogłem potem długo zasnąć tego wieczoru. Ale na drugi dzień wziął nas dziadek z sobą na spacer, tak jakby między mną a nim nigdy nic przykrego nie zaszło. A był tylko jeden spacer — do apteki, gdzie się wszyscy schodzili na wino albo na wodę sodową. Musieliśmy zgodzić się i na towarzystwo Hassana, naszego psa, który spał wprawdzie na ganku w cieniu winnych liści, ale, jak zwykle, wiedział, co się dzieje, i natychmiast przyłączył się do nas. Skakał z zachwytu, szczekał i puścił się naprzód w radosnym galopie po czarnym błocie. A my szliśmy po deskach (zwanych trotuarem) przez rynek wzdłuż parku hrabiego, koło oberży. Przed oberżą był ruch. Z jednej i z drugiej strony bramy duże czerwone afisze. Jakiś wóz ogromny, konie, ludzie... — Sługa pana konsyliarza — wołał do dziadka komornik, który stał w bramie z Żydem. Coś się działo. Na ławce przed domem siedział jakiś obcy pan w żółtym ubraniu, bez wąsów, dyndał nogami i głośno gwizdał, tak jakby był sam na świecie. Na parkanie wisiały kolorowe suknie, spodnie i dywany. — Teatr! — krzyknął ktoś. Tak jakby nagle coś zabłysło w powietrzu. Nie słowo, ale ptak, który wyleciał z czarnych ust oberży i zawisł nad naszymi głowami, zaszumiał i znowu wrócił do bramy. Oberża zmieniła w tej chwili fizjonomię, wyrosła. Zrobił się z niej teatr. Hassan mimo wszystko pobiegł naprzód i dziko, bezczelnie wpadł prosto w bramę, jakby nic. — Teatr — powtórzył komornik. — Co grają? — spytał dziadek. — Piękną Heleną. Nadszedł dyrektor szkoły i oświadczył: — Teatr ze Lwowa. Z orkiestrą. Spytałem: — Czy pójdziemy? Ale dyrektor odpowiedział: — To nie dla dzieci. Uśmiechnął się i zacierał ręce. W butonierce miał goździk czerwony i pachniał. Ciotka mówiła, że farbuje sobie brodę. Mówił: — Same operetki. Jutro Nietoperz, w sobotę Dzwony z Corneville... Potem jakiś piękny głos zadźwięczał w głębi domu jak harfa. Nigdy w życiu nie słyszałem tak pięknego głosu. Wyleciało z bramy kilku małych Żydków. „Wynoście się, psiekrwie jakieś — śpiewała harfa — bo obetnę wam pejsy!..." I śpiew harfy popłynął daleko. W bramie ukazał się wysoki pan w słomianym kapeluszu. Był także bez wąsów, ale okazalszy niż tamten żółty, który dyndał nogami. Spojrzał uważnie na dziadka, na komornika i na dyrektora szkoły, którzy czytali półgłosem afisz. Po chwili zdjął od niechcenia kapelusz. Tak jakby pomyślał: „Niech tam!" Ale zaraz potem odwrócił głowę w inną stronę. Z oberży wyszła pani w czerwonym kapeluszu. — Fiu, fiu, patrzcie — szepnął komornik i trącił łokciem dziadka. — To pewno „Piękna Helena" — zauważył dyrektor. „Ach, ta, co nie dla dzieci" — pomyślałem. Pani przeszła blisko nas. Coś słodkiego dotknęło mnie i otuliło moje ciało jak pachnąca chustka. I przypomniało mi się w jednej sekundzie coś strasznie dawnego i znajomego. Ale nie wiedziałem co. A ona nagle stanęła, odwróciła się i coś krzyknęła do harfy w słomianym kapeluszu. Czy widziałem już kiedy twarz tak białą i różową? Stanęła przede mną najpiękniejsza kobieta z San Remo. Ale oczy „Pięknej Heleny" były jeszcze ładniejsze. Aż bolało, takie były czarne i błyszczące. A jeszcze więcej bolało, kiedy potem poszła razem z harfą, i oboje głośno się śmiali, a jej nogi stąpały tak jakoś delikatnie, ostrożnie i pogardliwie po czarnym błocie Kuszyna... i suknię miała tak wysoko podniesioną, że widziało się pończochy. Dwóch chłopców stało przed parkanem z głowami odkrytymi; usta mieli otwarte i patrzyli. Zrobiło się na świecie tak cicho jak w nocy i strasznie gorąco. Krzyknąłem: — Lolu! Bo on pobiegł za nimi, żeby się im lepiej przypatrzyć. — Ten młodszy jest jak żywe srebro — mruczał dziadek. Dyrektor gładził swoją farbowaną brodę. Mówił: — Ta artystka ma niewysłowiony urok. Lolo wracał niechętnie. — Czego? — spytał mnie. Ale ja sam już nie wiedziałem, czego od niego chciałem. A zaraz potem zaczęliśmy — właściwie bez powodu — bić się z sobą okropnie. Leżeliśmy obaj na mokrej ziemi, okładaliśmy się pięściami i ciągnęliśmy się za włosy. Może żaden z nas nie wiedział dlaczego. — Ależ zastanówcie się... - upominał nas dziadek. — Jak uliczniki — stwierdził dyrektor. Za chwilę jednak siedzieliśmy spokojnie w ogrodzie apteki przy stole i rozmawialiśmy grzecznie z Jadzią i Stasiem. Staś opowiadał: — Kiedy was tu nie było w Kuszynie, coś się zdarzyło. Mamy o jedno dziecko więcej. Jeszcze jest całkiem małe, a mama daje mu mleko z swoich własnych piersi. Piliśmy wodę sodową i dowiedzieliśmy się przy tym, że wszystkie teatry na świecie razem wziąwszy są niczym wobec tego, który aptekarz widział w Val-paraiso. Blada pani aptekarzowa słuchała, otwierając szeroko oczy. Pachniała swoim najmłodszym dzieckiem. Panowie pili jakieś osobliwe wino, które kosztowało bardzo dużo, bo aptekarz przywiózł je sam z południowej Hiszpanii. — Z Piękną Heleną — mówi dyrektor szkoły — połączone są dla mnie wspomnienia bolesne, a jednak rozkoszne... I śpiewał swym grubym głosem: — Jedź do Krety, jedź do Krety... Lecz podczas jego śpiewu Lolo raptem podskoczył, jakby oszalał, i salutował, czerwony jak burak, poważnie, gwałtownie. Gdzieś bardzo daleko przeszedł wachmistrz żandarmerii. Uśmiechnęli się wszyscy życzliwie, a dziadek opowiadał, jak to Lolo marzył o kawalerii. — Ale ten starszy to sensat — dokończył dziadek. W ogrodzie pachniał jaśmin, a zapach ten dziwnie bolał mnie w sercu. I myślałem: „nie chcę być żadnym sensatem! Chcę, jak harfa, spacerować i śmiać się z «Piękną Heleną!»" Potem powiedziałem do Lola: — Zobaczysz, że ani dziadek, ani ciotka nie wezmą nas do teatru. VII STARA CZAROWNICA I do teatru nie poszliśmy rzeczywiście. Może to był rodzaj kary, ale za grzechy, których mieliśmy się dopuścić dopiero później. Dorośli wiedzą zawsze naprzód wszystkie nasze przewinienia. I naprawdę sprawowaliśmy się wtedy nieprzyzwoicie. Prawie co dzień ja albo Lolo broiliśmy coś takiego, że babcia i ciotka strasznie się na nas gniewały. Mówiły, że mamy złe skłonności. — Więcej narobią szkody niż najszkodliwsze zwierzęta — mówiła ciotka do dyrektora szkoły, którego to przecież nic nie obchodziło. — A prócz tego kłamią, co usta otworzą. Ja najczęściej tylko kłamałem, a Lolo robił najrozmaitsze szkody. Lolo zbił okno w oranżerii w parku hrabiego i Lolo także zastrzelił gęś na podwórzu podczas polowania na słonie. Ale zawsze się tak wydawało, jakbyśmy zrobili to obydwaj. „Oni" — nazywało się zawsze. Lolo mówił: — Nas uważają zawsze za plurale tantum — chociaż jako uczeń szkoły wojskowej nic nie miał do czynienia z łaciną. Ja jednak miałem podejrzenie, że temu wszystkiemu winne było jedno okropne stworzenie, w dzień niewidoczne, o którym nie śniło mi się już nawet od czasu naszej wielkiej podróży. Ta stara, bezzębna baba bez oczu, nosa i włosów pokazała mi się znowu pierwszej nocy po przyjeździe teatru. Tym razem spotkałem ją na wąskich, nieprzyjemnie ciemnych schodach, na których nie byłem jeszcze w żadnym śnie dotychczas. „Ach, jesteś znowu — cieszyła się — jak to pięknie, jak to pięknie". Robiła się strasznie gruba i szeroka i zagradzała mi całkiem drogę. „Czy już dawno wróciłeś z podróży? Umówiliśmy się przecież, że teraz cię już mogę pożreć". „Ale teraz jestem na wakacjach". Zacząłem przy tym poruszać małym palcem u lewej nogi. Pogroziła mi: „Mnie się zdaje, że ty próbujesz się zbudzić?" Przyznałem się otwarcie, że chciałem się zbudzić, i robiłem dalsze próby z małym palcem. Zdawało mi się nawet, że już pomału się budzę. Mogłem już rozpoznać nasz dom z daleka i myślałem: „skoro już będę w środku, to zbudzę się zupełnie i dostanę kawę do łóżka". Stara czarownica odwróciła się i oddalała się z wolna. Ale nawet z tyłu wyglądała obrzydliwie: całkiem jak żółty chrząszcz, stojący na tylnych nogach. A ja tymczasem już stałem przed bramą naszego parkanu w ogrodzie. Ktoś mi otworzył, ale nie wiedziałem kto. W sieni nie mogłem iść dalej i wtedy zrozumiałem, że jeszcze ciągle mi się śni. Oczy miałem jakby zupełnie zalepione. Kiedy mi się udało z wolna je otworzyć, poznałem Ninę sierotkę. Naraz byłem w pokoju, w którym spałem podczas wakacji. „Chwała Bogu" — pomyślałem i położyłem się prędko do łóżka, żeby nareszcie zbudzić się z przykrego snu. Ale pod kołdrą było dziwnie ciepło i miękko. — Kto tu jest? — spytałem, bo dotknąłem się jakiegoś obcego ciała. Nikt mi nie odpowiadał. Serce przestało mi bić ze wzruszenia, w gardle mię ściskało, uczułem dziwny gorący dreszcz i tak mi było, jakby całe moje ciało płakało. — Czemu tak wrzeszczycie? — usłyszałem nagle. Nareszcie się zbudziłem, a koło mego łóżka stała Hania z kawą. — To nie ja — bronił się Lolo, który leżał na kanapie — to Adam krzyczał. Ale Hania irytowała się dalej. — Czy ty, czy Adam, to wszystko jedno. Czy nie wiecie, że wasz biedny dziadek jest umierający? Nic nie wiedzieliśmy. Kiedy już byliśmy ubrani, przyszła ciotka — znowu zapłakana — i powiedziała: — Idźcie zaraz do pałacowego ogrodu i nie wracajcie przed obiadem; w domu musi być spokój. — Hura! Będzie wesoły dzień! — zawołał Lolo. Ale ja nie mogłem z początku się cieszyć, bo byłem strasznie zły na Ninę za to, że mi się śniła. — Dlaczego leziesz tak, jakbyś spał? — pytał Lolo. Dopiero później w ogrodzie było mi znowu dobrze. Już od lat nie widziałem hrabiowskiego parku i naraz zapachniało tak jak dawniej i przypomniałem sobie, jak to było. Ten park był krajem osobnym. Miał rozległe łąki, ciemne lasy i nawet własną rzekę, ponad którą był przerzucony most. Nam wolno było wszędzie biegać, a na wszystkich drogach było pusto. Żółte, wilgotne liście leżały jeszcze od zeszłego roku na świeżej zielonej trawie i zapach szedł od nich taki jak z książki, z której nam wuj Teodor odczytywał bajki, kiedy byliśmy mali. Stary hrabia nie mógł się nigdzie nagle pokazać, bo był sparaliżowany i musiał stale siedzieć w pałacu. Byłem krótki czas sam, bo Lolo miał się schować w lesie, a ja go miałem szukać dopiero za jakąś chwilę i złapać na lasso. Czekałem więc pod starym, grubym drzewem, rozszarpanym kiedyś przez piorun, a że mi się czas dłużył, położyłem się na ziemi, żeby nasłuchiwać, jak Indianin „Czerwona ręka". Naraz przyszli ludzie i zaczęli się śmiać; zerwałem się. Był to Lolo i hrabianka Malwina. Kiedy się mnie spytała, co słychać nowego, zacząłem jej opowiadać coś o teatrze w oberży. — Ty byłeś w teatrze? — zapytała i spojrzała na mnie podejrzliwie spod oka. Wtedy popełniłem znowu grzech i skłamałem: — Chodzimy tam co wieczora. Lolo mnie szczypał strasznie, ale znosiłem to spokojnie i nie odwołałem nic, bo już było za późno. — Z kim? — pytała dalej. — Z dziadziem. — Dziadek przecież chory. — Tylko troszkę. Do teatru może chodzić. — A...? Pomyślała chwilę, a potem spytała znowu: — A jakie sztuki widzieliście dotychczas? Chrząknąłem, a Lolo uszczypnął mię jeszcze silniej, ale potem odpowiedziałem: — Najpierw Heleną, potem Dzwony, a potem taką sztukę o nietoperzu... Ale skąd to drzewo takie poszarpane? Uśmiechnęła się: — Od pioruna — jak sam wiesz... ale bądź tak dobry i opowiedz mi tę sztukę o nietoperzu... Chrząknąłem znowu i zacząłem: — Ten nietoperz to była naturalnie zaklęta królewna, miała przedtem swój dwór i takie ładne suknie jak ty, ale była bardzo występna, więc jedna stara czarownica, która wyglądała z tyłu jak żółty chrząszcz, zamieniła ją dlatego w nietoperza... Później poznała jednego bohatera, którego król wtrącił do więzienia. Było mu bardzo smutno samemu. Miał tylko jedno małe okienko i to była jego cała pociecha, bo przez to okienko wlatywał co wieczora nietoperz, a bohater przyjmował go zawsze bardzo gościnnie. Teraz wiedziałem dalszy ciąg sztuki aż do końca i zupełnie nie byłem już zmieszany. „Wszyscy ludzie brzydzą się mnie — mówił nietoperz do bohatera — i wypędzają albo zabijają mnie. Dlaczego ty jesteś zupełnie inny? Czy nie jestem taki wstrętny?" „Nie" — odpowiedział bohater. Ale nietoperz był wstrętny i bohater miał tylko litość nad nim. „Byłoby szlachetnie, gdybym go pocałował w usta — mówił do siebie — ale nie mogę się przemóc, Bóg widzi zresztą, że on śmierdzi". Ale przyzwyczaił się już do jego głosu i do szelestu jego skrzydeł. Były one jak z papieru, z którego się wyrabia torebki na cukierki. Kiedy już byłem tak daleko w moim opowiadaniu, przyszła pokojowa z pałacu i powiedziała: — Pan hrabia prosi. Ale Malwina nie odeszła natychmiast, tylko zapytała jeszcze: — Czy przezwyciężył się w końcu? Widziałem, że była strasznie ciekawa, i milczałem dlatego dłuższy czas z prawdziwą satysfakcją. Marszczyłem tylko czoło i milczałem. — Idź do teatru — powiedziałem w końcu — a sama zobaczysz i usłyszysz. — Nie wyobrażam sobie — odpowiedziała — żebym zobaczyła tam twoją sztukę. Potem odeszła. — Czekaj — rzekł Lolo — jeszcze dzisiaj wyda się, że znowu kłamałeś. Dziadzio chodzi do teatru? Jak ty to mogłeś powiedzieć! Jeżeli dzisiaj umrze, to się znowu zblamowałeś. Patrzył na mnie złośliwie i dodał: — Teraz ci żal? Ale ja odpowiedziałem: — Wcale nie — mam tylko taki przesyt z opowiadania. Po chwili zapytał Lolo: — Czy pocałował w końcu nietoperza? Pomyślałem chwilę i oświadczyłem: — Tak, pocałował go. Usta jego były jak suche liście. Ale po pocałunku zamienił się w tej chwili w cudną królewnę. I to było nagrodą dla bohatera. Wszystko brzydkie z niej opadło. Jej biała postać ukazała się jak migdał obrany z łupki. I uściskali się. Potem królewna powiedziała jakieś czarodziejskie zaklęcie i mury więzienia się zawaliły. Bohater był wolny. I zaraz uciekł... — Razem z nią? — Tak — odpowiedziałem całkiem krótko. Ale teraz bolały mię jeszcze więcej skronie i nawet kąciki ust od ciągłego kłamania. Szliśmy do domu. Przed szkołą stał drugi doktor, po którego się zawsze posyłało, gdy ciotka leżała w łóżku albo któryś z nas był chory. Doktor szeptał coś do ucha jakiejś pani, która miała niebieską suknię i była „Piękną Heleną". Lolo pobiegł do niego zaraz i zapytał: — Która godzina? — Kwadrans na pierwszą — mruknął doktor ze złością, a potem mówił do „Heleny": — Wszystkie dzieci zawsze się pytają, która godzina. — Jezus! — zawołał Lolo przerażony — kwadrans na pierwszą! Słyszysz? I zaczął pędzić jak oszalały, bo obiad był zawsze punktualnie o dwunastej. Ale nawet nie było jeszcze nakryte. Babcia, ciotka i Hania stały w pokoju czekania i nie jadły, tak jakby naprawdę czekały. Ciocia powiedziała do nas obydwóch: — Idźcie trochę do dziadzia. Popatrzyliśmy na nią trwożliwie — ja pomyślałem: „może innym razem..." Ale ciotka odgadła nasze myśli. — Kto wie, może jutro już go nie będzie... Teraz wydawało mi się jeszcze trudniej tam iść. Zdawało mi się, że na pewno będzie z nami rozmawiał o swojej jutrzejszej śmierci. Ale musieliśmy iść. — Jak się macie? — zapytał dziadek uprzejmie. Lolo odpowiedział: — Dziękuję, dobrze — i popatrzał na mnie, a ja odpowiedziałem to samo i zaczerwieniliśmy się obydwaj. Z początku bałem się popatrzeć na dziadka, ale w pokoju było jak codziennie posprzątane, wszystko porządnie i czysto. Dziadek powiedział: — Mówcie głośno, tak jak zawsze. Wtedy spoglądnąłem na niego i ucieszyłem się, bo był ogolony i uczesany jak zwykle. „Wcale nie wygląda jakby umierał" — pomyślałem. — Uczcie się pilnie — zaczął cicho. — Teraz są wakacje — zauważył Lolo. Dziadek uśmiechnął się. — Naturalnie, naturalnie — powiedział, uśmiechając się grzecznie — ja też myślę po wakacjach i dlatego to powiedziałem, bo może się zdarzyć, że potem... hm... nie będę w możności... I urwał. Czekaliśmy jeszcze, ale nie powiedział już nic więcej. W końcu pogłaskał nas, ciągle uśmiechając się, jak na pożegnanie, i wyszliśmy. W pokoju czekania był ktoś z wizytą. — Jakiż był dziadek? — spytała Hania. — Zachowywał się bez zarzutu — powiedziałem i uczułem wielką wdzięczność dla dziadka, że nas nie przestraszył. — Te dzieci! — zauważył ten pan, który był z wizytą, tak jakby się chciał śmiać. Wtedy go poznałem. Był to ten drugi doktor. I zawołałem ucieszony: — Widzieliśmy pana przed chwilą z „Piękną Heleną". Doktor zrobił bardzo zdziwioną minę i powiedział do babci, że nie rozumie ani słowa. — Oni kłamią, co usta otworzą — rzekła babka. — Daję słowo honoru! — zawołałem oburzony. — Ja także daję słowo honoru! — krzyknął Lolo. Wtedy ciotka wzięła mnie i Lola za kołnierz i wyprowadziła z pokoju. Tym razem nie wolno nam było jeść z dorosłymi przy stole. Obiad dostaliśmy w kuchni. I od tego czasu z dnia na dzień robiłem się coraz gorszy; byłem już zupełnie zatwardziały. Nina sierotka patrzyła zawsze za nami, kiedy szliśmy do ogrodu pałacowego. Wiedziałem, że miała ochotę iść z nami, ale udawałem, że jej nie widzę. Bo byłem wściekły na nią, odkąd mi się śniła. Lolo powiedział: — Mnie się zdaje, że ona się znowu ciągnie za nami. To mnie oburzyło do żywego. — Pójdziesz w tej chwili do domu! — krzyknąłem na nią. Ale nie chciała mnie usłuchać zaraz, ze wstydu. — Nie — powiedziała cicho i śmiała się. Udawała, że to tylko żart. Kiedy stanęliśmy — to zatrzymała się także, a przy tym trzęsła się ze strachu przede mną. Jej strach drażnił mnie jeszcze więcej. — Czekaj no, czekaj — groziłem jej. Naraz uczepiła się mnie, tak bezczelna była z zakłopotania. — Daj spokój temu biednemu dziecku — usłyszeliśmy wołanie Hani, która się naraz znalazła nie wiadomo skąd. Dopiero wtedy Nina przestała się śmiać. Wytrzeszczyła na nas oczy, jakby sobie coś przypomniała, i zaczęła naraz płakać. — Ja jej wcale nie biłem — wołał Lolo. — Ja jej także nie biłem — wołałem. Ale Hania nawet nie słuchała, tylko zaczęła sama gorzko płakać i szydzić z nas. — Naturalnie! Wy jesteście zawsze niewinni! Patrzcie, co za świętoszki, białe baranki! Chodź, moje biedactwo, chodź... I zabrała Ninę, która szlochała teraz co wlazło, głośno, otwarcie i śmiało. Coraz więcej grzechów miałem na sumieniu. Dla sierotki byłem teraz naprawdę jak diabeł. Chciała zawsze, tak jak dawniej, bawić się z nami albo chodzić do hrabiowskiego parku. Ale nie tylko krzyczałem na nią, żeby ją odpędzić, ale i waliłem bez miłosierdzia tak długo, aż wyła z bólu. Byłem jak opętany. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jaki byłem podły wtedy. Może to nawet nie trwało tak długo, jak mi się to później wydawało. Bo zaczęło się mniej więcej przed chorobą dziadka, która się prędko skończyła, a potem byłem znowu spokojny i grzeczny. Przypominam sobie tylko, że było wtedy bardzo gorąco, a w nocy miewałem zawsze sny o czarownicach. Kiedy raz wróciliśmy z parku, Nina stała na podwórzu przed domem. Dziwiłem się, że widziała nas i nie uciekała przed nami jak zwykle, tylko stała spokojnie i wyczekująco, jakby się już nie bała bicia. Powiedziała: — Dziadek umarł. W tej samej chwili z bramy domu wyszła stara kobieta w żółtej chusteczce na głowie. Kiedy minęła nas, przeszedł mnie zimny dreszcz. Z tyłu wyglądała jak wielki, żółty chrząszcz, stojący na tylnych nogach. VIII CZARNA ZASŁONA Dzień bladł za kratami okien, ale w sali był już wieczór. Żółte strugi światła ciągnęły się jak łańcuch od biurka do biurka. A na środku sali było ciemno. Siedziało nas dwudziestu, a nie słychać było ani jednego głosu. Po wszystkim pełzała wieczorna senność. Uczono się cicho, jakby wieczór zatykał usta. Rudy trzymał książkę przed sobą, ale wpatrywał się ciągle w tę samą stronę. Nie natężając się, siedział sobie spokojnie jak w fotelu. Nieprzyjemnie było patrzeć na jego bijące w oczy lenistwo. Niekiedy mówił coś do mnie — ale kiedy mu odpowiadałem, pytał: — Co? co? Tak źle słyszał, że nie lubiłem siedzieć koło niego podczas nauki, bo Wielbłąd zaraz zauważał, że się mówiło. O siódmej miały się rozpocząć wigilie w naszej kaplicy. Rudy chciał się dowiedzieć, za jakiego cesarza czy księcia mieliśmy się modlić, i mówiłem mu już trzy razy: — Za Karola Szóstego. Ale on mimo to pytał dalej, a że Wielbłąd patrzył, więc udawałem, że nie słyszę Spojrzałem na zegarek. Za kwadrans głos elektrycznego dzwonka przeszyje ciszę jak szpilka, wieczór zadrga, prefekt klaśnie w ręce, zrobi się ruch i hałas. ...A jutro niedziela. — Jutro niedziela — mruczał Rudy — ale ja nie wychodzę, bo dałem kiedyś w pysk, przypadkiem, małemu Mopsowi. Znałem już tę historię i nie słuchałem dalej, ale w tej chwili zaczął mówić Cukierek, słodkim głosem, jak panienka: — Jutro niedziela, zobaczymy świat. Tęsknię już do świata. Przyjedzie mój kuzyn aż z Paryża i będziemy jedli obiad u Sachera, a potem pójdziemy może do opery. — Córka mego wuja Adama, Wanda, ma już szesnaście lat — wtrąciłem. Ale właściwie Wanda miała dopiero jedenaście. A Cukierek mówił dalej: — Mój kuzyn ma bardzo piękną, młodą żonę, z którą był w poślubnej podróży. Jest biała, ma białą woalkę i czarne oczy i jest całkiem cieniutka w pasie... I pachnie fiołkami. — Cado, cadere, cecidi... — Cicho! — złościł się Rudy. Wielbłąd klasnął w dłonie. Za nami siedział Mops, mały gruby Rumun, i kuł namiętnie. Oczki miał zmrużone, głowę podpartą na łokciach i mruczał raz głośniej, raz ciszej. Wyglądał tak, jakby się uczył nie o szóstej wieczór, ale o drugiej w nocy i walczył rozpaczliwie z sennością. Był silny i jak róża rozkwitły, ale łacina siedziała mu na karku, dusiła go i gniotła. Niekiedy się poddawał i spuszczał głowę, a lekcję szeptał cicho i boleśnie, jak umierający ostatnią modlitwę. Ale za chwilę brał się znowu srodze do walki i marszcząc czoło, butnie się prostował i mówił głośno, wściekle, wyraźnie: — Cado, cadere... I wtedy zarażał tą wściekłością dalszych i bliższych sąsiadów. Co chwilę podnosił się jakiś wicher mruku, tak jak morze niekiedy się budzi i naraz gniewnie zaszumi. Rudy przedrzeźniał: — Cado, cadere, cecidi... Na co mi to wszystko, będę oficerem w pierwszym pułku ułanów... — Nie rozmawiać — mruknął z roztargnieniem prefekt, czytający przy małym stoliku romans francuski. Czepiały się mnie rozmaite myśli. — Na co my się wszyscy uczymy tego samego? — rzekłem cicho do Rudego — przecież każdy z nas jest inny... Pomyśl tylko — my Polacy, a każdy z nas inny... a tu znowu Niemcy... a za nami ten gruby pastuch rumuński... A tam Węgrzy — a pod zegarem Ali-Bej, książę egipski... każdy z nas z innych stron i ma inną duszę. A siedzimy razem w tej sali i uczymy się wszyscy tej samej trzeciej koniugacji... i za chwilę pójdziemy wszyscy na wigilię za Karola Szóstego... Rudy palnął ręką w stół: — Dasz ty pokój swoim wiecznym głupstwom! Aż w głowie się kręci. Ale ja obejrzałem się naokoło i zobaczyłem naraz wszystko jakby po raz pierwszy. I pytałem się: „Co ja tu robię? Kto jest ten Rudy? Kto są tamci? Co ja mam z nimi wspólnego?" Tak jakbym naraz zbudził się w nocy i starał sobie wytłumaczyć, w jakiej pozycji leżę. I zrobiła się naraz cisza. Nawet gruby Rumun kuć przestał, tak jakby wszyscy zdziwili się, że ja się dziwię. Wtedy przeszył ciszę głos dzwonka. Drrrr... dzwonił bez końca. — Do stu diabłów! — krzyknął płaczliwie ze złością wątły i blady Alzatczyk, zwany „Bocianem", i cisnął kałamarzem o ziemię. Prefekt odłożył francuski romans: — Kościół — powiedział. — Wigilie za duszę jego cesarskiej i królewskiej Mości Karola VI. Wszyscy rzucili się z hałasem do płaszczów i czapek. Alzatczyk jeszcze tańczył z wściekłości i targał się za włosy. — Po co te dzwonienia przeklęte! Nie będę słuchał przez pięć lat co godzinę dzwonków i klaskania... Wielbłąd krzyknął na niego i wszyscy się roześmiali. Ja go doskonale rozumiałem, ale śmiałem się razem z innymi. Kaplica była duża, jak prawdziwy kościół, a jednak była tylko maleńką cząstką zakładu. Drzwi, prowadzące do chóru, były na pierwszym piętrze, a wejście dla nas, uczniów, znajdowało się pod ziemią. Ale gdzie była sama kaplica, nie umiałem tego nigdy powiedzieć, nawet w przybliżeniu, jeżeli patrzyłem na olbrzymie zabudowanie z podwórza albo z ogrodu. Zdawało mi się nieraz, jakby kaplica nie istniała zawsze, tylko wtedy, kiedy się w niej odbywały nabożeństwa. Szliśmy parami przez jasne korytarze. Alzatczyk wyglądał naprawdę w swoim krótkim płaszczu jak smutny bocian. Wlókł się pochylony i patrzył na ziemię. — W tym pałacu mieszkała kiedyś cesarzowa — westchnął jakby do siebie. Miał dwa ogromne guzy na wypukłym czole. Byłem przekonany, że w tych guzach siedziały myśli, które go bolały. Patrzył na ziemię i mruczał: — Po tej kamiennej posadzce chodziły damy dworskie w jedwabnych i koronkowych sukniach, a teraz świństwo! Gazem śmierdzi. Stukają butami ordynarnymi tacy ludzie jak prefekt albo ten twój Rudy. Nienawidził Rudego z powodu jego krzykliwości, czerwonych rąk i siły fizycznej. Schodziliśmy po schodach, na których wieczorem nie wolno było mówić, choć nikt nie wiedział dlaczego. Takie schody jak wszystkie inne i tylko zasłane suknem czerwonym. A na suficie były różowe amorki, podające sobie wawrzynowe wieńce. Szło się w milczeniu. Z kaplicy słychać było urywane jęki organów. Ale nagle uderzył Rudy w kark Mopsa. Prefekt klaskał bez końca w ręce — i dał obydwom silentium. W ogóle zrobił się wesoły ruch po sztucznej, niezdrowej ciszy. — Poskarż się twojej ciotce, królowej — kpiono z Mopsa. Był rzeczywiście krewnym jakiejś królowej i to wydawało mi się jak bajka, bo zresztą wyglądał jak pastuch. W myślach włożyłem mu na głowę koronę ze złotego papieru — i oglądałem się potem kilka razy, żeby zobaczyć, jak mu w niej do twarzy. Przed wejściem do kaplicy zaczęli się wszyscy cisnąć, bo kilka oddziałów zeszło się na raz, i oprócz Wielbłąda wołali i klaskali inni prefekci. Musieliśmy czekać, aż wejdą do kaplicy starsi i przyjdzie kolej na nas. Właśnie szli „wielcy" z ósmej klasy i patrzyliśmy na nich z ciekawością. To było wcale zabawne, bo między tymi „wielkimi", którzy już mieli szerokie plecy i wyrobione muskuły, byli tacy, którym zazdroszczono i których się przynajmniej raz z bliska chciało widzieć. Jeden z nich podał Rudemu rękę, co na nas wszystkich zrobiło wielkie wrażenie, a potem rozmawiali ze sobą i „wielki" pokazywał Rudemu najważniejszych ze swoich kolegów. Przy tym słyszało się nazwiska, które każdy w instytucie znał, nawet najgłupszy. — To jest Zilgitz... I wszyscy pytali: „Który? który?", bo Zilgitz najlepiej skakał w całym zakładzie. Był tak znakomitym skoczkiem, szczególnie w skakaniu z trampoliny, że nazywaliśmy jego nazwiskiem małe czarne piłki i jeżeli kto z nas powiedział „Zilgitz", nie wyobrażał sobie człowieka, tylko siłę elementarną. — To jest ten krótko ostrzyżony, ten z orlim nosem, który się teraz śmieje — powiedział inny uczeń z ósmej klasy do nas wszystkich. A myśmy milczeli i wpatrywaliśmy się w sławnego człowieka z podziwem, że się tak śmiał jak każdy inny i że nie robił ciągle miny, która by jedynie pasowała do jego zasług. „Taki mały i młody — myślałem ze zdumieniem — a już ma takie imię jak Franklin. Jak głośna będzie jego sława, kiedy się wydostanie z zakładu!" — A ten długi, blady, który teraz zajada tort orzechowy, patrzcie, to Chiotti. I ostatnie pary zaczęły się cisnąć, żeby zobaczyć tego Włocha, który przed laty dał w twarz Wielbłądowi. — Nie, naprawdę? — pytano z uznaniem. A ja myślałem podczas tego o Helenie, jak pokazywała królowi Priamowi pierwszych bohaterów Achajów. I nagle zabłysło czerwone światełko w mojej duszy, tak czarodziejsko tajemnicze jak niegdyś w pokoju Jezuska. Uczułem wielką radość, jakby mnie pozdrawiało przez chwilę moje przyszłe życie. Teraz przyszła kolej na nas i weszliśmy do chłodnej kaplicy. — My razem — szepnął do mnie Rudy. Ołtarze były zakryte czarnym suknem z białymi krzyżami. Rudawe płomyki gazu między ławkami i świece na ołtarzach mrugały słabo, jakby nie mogły przedrzeć się przez ciemność. Z chóru kapały już cząsteczki ludzkich instrumentowych głosów, tak jakby tam na górze wszystko było już przepełnione muzyką. A potem zaczął się bardzo cichy śpiew. — Jak smutno — westchnął za mną Cukierek. Siadłem koło Rudego w przedostatniej ławce. W powietrzu była zimna woń, która mnie głaskała po czole i po sercu. I naraz miałem uczucie jakiegoś nieznanego smutku — obejmowało mnie pieszczotliwie i mocno. W oświetleniu wieczornym kaplicy czarna zasłona z białymi krzyżami wyglądała jakoś mniej żałobnie i było to dla mnie niejako dowodem, że w grobie nie jest zupełnie ciemno. Wyobrażałem sobie zmarłego dziadka — nie leżał ze złożonymi rękami, tylko siedział w jasno oświetlonym pokoju i palił fajkę. Więc i tam był wieczór. I tam pod ziemią była duża wisząca lampa nad stołem. Wyobrażam sobie nagle, jak się otwiera czarna ściana między ołtarzem Matki Boskiej a kropielnicą. Otwiera się na oścież olbrzymia brama — a za bramą jest dzień. Widać jasne drogi, prowadzące przez miasta i wsie, przez góry i równiny... Bierze mnie gorące pragnienie wolności... Mówię Rudemu, co myślałem przed chwilą. — Cicho! — odpowiada mi ze złością. A ja patrzę z zaufaniem na spokojnie płonące świece i widzę mieszkanie dziadka i innych umarłych. Myślę o tym, jak tam sobie siedzieli, rozmawiali, a potem spać poszli... Nagle stanął przede mną Wielbłąd i syknął: — Gdzie się patrzysz? Dlaczego masz taką wesołą minę? To jest żałobne nabożeństwo. O czym myślisz? Myśl o śmierci! „Nie boję się ciebie — myślałem sobie — i tak wszyscy kiedyś pomrzemy. I całe wychowanie na nic, bo życia właściwie nie ma i jest tylko czekanie na życie!" Ale w tej chwili zgasło światło w mieszkaniu umarłych, a dziadek leżał pod ziemią sam, zimny, w głębokiej ciemności... A przy ołtarzu śpiewają spokojnie: — Requiescat in pace! — jakby nie było bramy otwartej między ołtarzem Matki Boskiej i kropielnicą. — Amen — odpowiadają na chórze dziwnie niskim, smutnym głosem. — Pięć lat mamy jeszcze przed sobą — wzdycha Cukierek za mną. Moje pragnienie staje się niespokojne jak ptak. Czy minie tych pięć lat naprawdę? Może nie doczekam, umrę... A może słońce i świat są tylko złudzeniem... a prawdą jest to, co widzę w tej chwili: ta czerń martwa, ta cisza i ten spokój chłodny... Dlatego przy ołtarzu śpiewają tak spokojnie o wiecznym odpoczywaniu, bo wiedzą, że nie ma bramy otwartej i nie ma żadnych dróg poza tą ciszą. Tylko to jest, co widzę w tej chwili... Czerwienię się z gorączki. Patrzę naokoło siebie. Wszyscy siedzą nieruchomo, jakby nie byli dziećmi, ale figurami kamiennymi albo trupami... Patrzę na czarną zasłonę z białymi krzyżami i modlę się: — Otwórz się, jak drzwi do pokoju Jezuska, żebym zobaczył słońce i moje przyszłe życie. Ale zasłona nie ruszała się. I pomyślałem: „Może tylko tu świeci światło, a naokoło jest ciemna noc?" Aż Rudy całkiem głośno oświadczył: — Trzy kwadranse na siódmą. Zaraz się skończy. I rzeczywiście nabożeństwo było skończone. Kiedy pierwsze pary już wyszły, widziałem, jak kościelny, idąc od ławki do ławki, gasił jedną lampę za drugą w na pół pustej kaplicy. Wielbłąd powiedział do Cukierka: — Cały czas rozmawiałeś! Dwa dni silentium. IX KSIĄŻKI Z OBRAZKAMI Szpitalik zakładowy istniał tylko wtedy, kiedy się było chorym. Zresztą nie można go było sobie wyobrazić. Zdawało się wtedy, że się nie jest w zakładzie, tylko gdzieś na końcu świata. Dużo ścian i korytarzy dzieliło go od szkoły, hałasów i uczniów, od kar i przepisów. Pewnego dnia — było się naraz chorym i nie wierzyło się własnemu szczęściu. — Żeby się tylko nie omylili i żeby mnie stąd nie wyrzucili z powrotem, jeżeli za mało jestem chory — obawiano się z początku. Sale były ciche, ale od góry do dołu zapełnione tym wszystkim, co sobie każdy myślał, kiedy tam leżał w łóżku. Miało się tam zawsze dosyć czasu do myślenia. Wolno także było czytać, jeżeli się nie miało gorączki. Gorączka psuła mi tym razem chorobę. Przynajmniej pierwszego dnia, kiedy byłem jeszcze całkiem głupi i obojętny i nie umiałem użyć tego, że mogłem tu leżeć i nic nie robić. Wiedziałem wprawdzie, że moje położenie było zazdrości godne, ale ciągle się czymś złościłem. Narzekałem: — Tu wszystko czuć złym rosołem. Skarżyłem się służącemu: — Ściany są za białe, oślepnę z tego... Były to całkiem drobne utrapienia, całkiem lekkie, nic nie znaczące przykrości, ale na przykład poduszka stawała się coraz mniejsza — czy to było tak, jak być powinno? — To jest piłka, nie poduszka, i robi mi dziurę w głowie. Potem dostałem wprawdzie zimny okład, ale zamiast lepszej poduszki dali mi scyzoryk. A mimo to ciągle uprzytomniałem sobie, jak pomyślne i szczęśliwe było moje położenie. Tylko w pokoju było trochę za jasno, więc naciągnąłem na głowę koc, który mi znowu poranił twarz swymi ostrymi włosami. Po upływie dłuższego czasu służący wlazł wreszcie na krzesło i zasłonił zielonym papierem lampę, wiszącą u sufitu. — Tak, teraz jest noc — oświadczył. Siadł sobie w wygodnym fotelu i zamknął oczy, po to żeby wszyscy zaraz zasnęli. Ale ja zacząłem właśnie rozmyślać o tych czterech łóżkach, które stały w naszej sali. Czy były puste, czy nie? Usiadłem na łóżku i patrzyłem. We dnie jakoś nie widziałem ich, a teraz było ciemno. Kaszlałem od czasu do czasu, a zresztą było cicho. — Boże — westchnąłem, jak mogłem najgłośniej. Służący wstał, przyszedł do mnie i zapytał, czy chcę wody. — Tak — powiedziałem — wody. Kiwnął głową. Wyszedł z sali. Byłem kontent, nie czułem się senny. Jakaś dekoltowana dama ze ściany patrzyła na mnie. Był to ciemny obraz, ale piersi i ramiona lśniły białawo. „Właściwie jest ładna" — myślałem sobie. „Widzisz, leżę tu ciężko chory i kłuje mnie w piersiach". „Byłaby wielka szkoda, gdybyś umarł" — utrzymywała dama. Wrócił służący z wodą. — Całą szklankę? To za dużo — westchnąłem. Zaledwie zamaczałem usta, zrobiło mi się niedobrze. — Masz pragnienie czy nie? — zapytał służący. Nie, właściwie nie miałem pragnienia. Służący zaklął z lekka. Potem zrobiła się znowu zielona noc w pokoju, a służący siedział w fotelu. „Kłuje cię w piersiach?" — zaczęła znowu dekoltowana dama. „Tak — odpowiedziałem — i może dostanę zapalenia płuc". Na to umarł przed dwoma laty jeden chłopiec z klasy wstępnej. Dopóki żył, nikt go nie znał, bo należał do małych. Ale przez to, że umarł i przez trzy dni leżał w trumnie w wielkiej sali, stał się sławny we wszystkich oddziałach. Teraz dopiero wszyscy wiedzieli, że nazywał się Zapałek. Przez trzy dni trzeba było o nim ciągle myśleć. Od niego to szedł ów silny zapach karbolu, który się wszędzie czuło. Zapałek był uosobieniem śmierci w naszym zakładzie. Od dwóch lat nikt inny nie umarł. „A teraz ja mam umrzeć" — myślałem z dumą. „Żal mi cię" — mówiły oczy damy ze ściany. Wszyscy defilowali przed moim katafalkiem w wielkiej sali. Także profesorowie i prefekci. Nawet Wielbłąd. Dałem mu się pośliznąć na gładko woskowanej posadzce i aż się zaczerwienił ze złości. Musiał klęknąć przede mną i przeżegnać się. Wszędzie mówiono tylko o mnie. „Czy to nie był ten z czwartej klasy? Ten? Na miłość boską! Kto by się był spodziewał!" Szeptałem cicho to i owo o sobie samym, tak jakbym był tymi, co po mnie pozostaną. A to białe, co lśniło ze ściany, podeszło naraz do mnie blisko, całkiem blisko. Dopiero teraz zobaczyłem, jaka była piękna ta, co mnie już przedtem z daleka kochała. Wszyscy uczniowie i prefekci umilkli przejęci boleścią dekoltowanej damy przy mojej trumnie. „Zegnaj na wieki, najdroższy!" — szeptała. Rzuciła się na mnie i całowała mnie łkając, a jej usta i łzy coraz były gorętsze. Otworzyłem oczy i już było jasno. Ale obraz na ścianie przedstawiał starą kobietę z białymi włosami. Księżniczka z przeszłego stulecia. „Wspaniałomyślna fundatorka", jak nazywano ją zawsze we wszystkich mowach, wygłaszanych przy końcu roku. Naraz zapytał ktoś z któregoś z czterech obok stojących łóżek: — Dobrze spałeś? Usiadłem. A, więc jeszcze jedno łóżko było zajęte w pokoju. A ucznia, który mi zadał to pytanie, znałem naturalnie dobrze, bo był swojego czasu moim sąsiadem w ławce. Ale nie mogłem sobie przypomnieć w tej chwili, jak się nazywa. Wiedziałem, że nazwisko jego jest zupełnie zwykłe, ale tylko w klasie je pamiętałem. Z tego powodu byłem trochę zażenowany i zapomniałem odpowiedzieć na pytanie — ale mój kolega był taki grzeczny, że mówił mimo to dalej. — Chwała Bogu, nie masz już podwyższonej temperatury — ale wczoraj naprawdę obawiałem się o ciebie. Nawet mnie nie spostrzegłeś, kiedy się kładłeś do łóżka. A w nocy wzdychałeś, jęczałeś, mówiłeś od rzeczy. Ale teraz czujesz się lepiej? Prawda? — Tak — odpowiedziałem krótko. Wydawał mi się strasznie dobrze wychowany. Jeszcze z żadnym chłopcem nie mówiłem, który by się o mnie „obawiał". — Prymariusz skonstatował u ciebie wczoraj katar oskrzeli — powiedział jeszcze. Miał szkła na nosie! Myślałem o tym, co by Rudy powiedział o takim człowieku. Czy miałby odwagę dać mu szturchańca? Naraz wszedł wuj Adam z Wandą, swoją córeczką, a mój kolega powiedział: — Sługa uniżony pana radcy! Wanda rzuciła mi zaraz jakąś paczkę na łóżko, a wuj Adam zapytał mego kolegi: — Ach, i ty tu jesteś? A zatem go znał. Później podszedł nawet do niego i rozmawiał z nim jak z dorosłym człowiekiem. Wanda patrzyła na paczkę, którą mi przyniosła, tak jakby się paliła z ciekawości, żeby zobaczyć, co jest w środku. — Nie otworzysz jej? Czy nie chciałbyś się dowiedzieć, co w niej jest? Mój Boże, w paczce były książki z wieloma obrazkami! Właśnie to, czego się najbardziej potrzebowało w szpitalu. — Pewnie to będzie interesować pana radcę — mówił mój kolega do wuja — że nasz zakład posiada rozległe dobra. Wiem to pozytywnie. Majątek, ufundowany przez księżniczkę, jest ulokowany w ziemi na bardzo dobrych warunkach... — Jaki on śmieszny — szeptała Wanda — jak on to powiedział? — Pozytywnie — powtórzyłem z zazdrością. — On nie jest taki jak ty i inni chłopcy — szeptała Wanda — on jest jak jakiś pan: całkiem mały pan. — Jak pajac — wpadło mi do głowy. I roześmialiśmy się oboje. — O co chodzi? — zapytał wuj. I pajac także się popatrzył. — A, a, a — zrobił wuj tak, jak gdyby ziewał. Wstał i podszedł znowu trochę do mnie. Zrobiło się naraz strasznie nudno — bo wuj myślał z wytężeniem nad tym, o czym by mógł ze mną mówić, i nic mu nie przychodziło do głowy. Byłbym sam zaczął rozmowę, ale to nie był wuj Teodor, z którym się tak łatwo rozmawiało. A przy tym miał długą brodę, nadającą mu taką jakąś surową minę. — Broda wujciowi posiwiała — powiedziałem w końcu i myślałem, że z tego by się mogła wywiązać zupełnie możliwa rozmowa. Ale wuj Adam nic na to nie odpowiedział, a Wanda nie miała odwagi być taką wesołą jak przedtem. „Żebym już raz mógł zacząć czytać moje książki" — myślałem Sobie. Wuj wstał. — No, bądź zdrów, mój kochany, i uważaj, żebyś prędko wyzdrowiał. — Chcesz prędko wyzdrowieć? — spytała Wanda całkiem cichutko. Odpowiedziałem tak samo cicho: — Nie. I roześmialiśmy się oboje na pożegnanie. Potem się zaraz rzuciłem na książki. Ale czy książka była ładną, czy brzydka, wiedziałem, zanim ją jeszcze czytać zacząłem. Książka pachniała po prostu tak, jak jakaś okolica przyjemna albo wstrętna. Oglądałem, czy miała czarne, gęsto zadrukowane strony, czy jasne, przerywane wieloma rozmowami. I otworzyłem jedną książkę na los szczęścia, mniej więcej w środku. I czytałem; „Czy to ty, czy twój duch, mój kochany Bobie?" „Tak, to ja, dobry kapitanie". „Jak ty wyglądasz? Co się z tobą dzieje od czasu, jak straciłem cię z oczu na ulicach Singapore?" I poznałem zaraz obydwóch. Zdawało mi się, że właśnie z tymi dwoma przeżyłem już dużo w innych książkach z innymi obrazkami, gdzie się inaczej nazywali. Tak, z tym kapitanem, który posiadał wszystkie cnoty i wszystkie wiadomości na świecie, można się było na wszystko odważyć. Można było znaleźć się z nim w najniebezpieczniejszych sytuacjach, a nigdy o niczym nie mówił, że to głupie albo niezdrowe, tak jak inni dorośli. Zgadzał się na każdy wniosek i nagradzał każdy najdrobniejszy czyn bohaterski. Ale co byłby począł bez Boba? „Zaraz, mój kapitanie, natychmiast dowiesz się o wszystkim, ale najpierw daj mi coś do jedzenia". „To ty, biedaku, głód cierpiałeś? Czego ty już dla mnie nie zniosłeś, dla mnie i dla mojego zuchwałego przedsięwzięcia! Czy chcesz mi jeszcze dalej towarzyszyć?" „Z panem, panie kapitanie, aż na koniec świata!" Taki wierny był Bob. A przy tym wesoły. Czy ta wierna wesołość Boba nie była dla kapitana rodzajem pociechy, tak jak światło w nocy? Z pewnością, bywał kapitan czasem smutny mimo swych cnót i swego bohaterstwa — kiedy siedział wieczorem przed swym namiotem i myślał: „Mój Boże, włosy moje posiwiały na skroniach..." Ale Bob był najlepszym przykładem, że mu się nic stać nie mogło. Jeżeli się gdzieś zgubił, to kapitan znalazł go z pewnością dziesięć stron później, jeszcze wierniejszym i weselszym niż przedtem. A na pewno był aż do końca książki wesoły i ruchliwy jak żywe srebro. A teraz czekało mnie to zuchwałe przedsięwzięcie z nimi obydwoma. Odczuwałem rodzaj rozkoszy, jakbym miał nazajutrz wstać wcześnie rano, żeby się nie spóźnić na pociąg. Tymczasem przyszedł prefekt szpitalika. Był taki jak sam szpitalik, daleki od wszystkich kar i klaskania w ręce. Miał sympatyczną łysinę. A o jego nosie mówiono, że jest sztucznie zrobiony z końskiego mięsa. Małych pacjentów ciągnął zazwyczaj za ucho i mówił: — Jak się masz, Holofernes? Ale przywitawszy się ze mną w ten sposób, spostrzegł książki i zrobił przerażoną minę: — To jest wzbronione, kiedy się ma gorączkę. W końcu mi ich nie zabrał, ale musiałem mu przysiąc, że będę tylko oglądał obrazki. — Inaczej wrócisz zaraz do klasy — groził mi. Potem poszedł do drugiego łóżka i zdaje mi się, że chciał pajaca także pociągnąć za ucho, ale ten przebiegły człowiek uśmiechnął się tak, jakby wcale nie miał ucha — i powiedział w dodatku: — Sługa uniżony. I do niczego nie przyszło. Służący usiadł w fotelu, żeby uważać, czy naprawdę tylko oglądam obrazki. Pod jednym było napisane: „Nędzniku! — zawołał kapitan i wyrwał zamaskowanemu człowiekowi broń z ręki". Na obrazku zamaskowany człowiek był prawie niewidoczny. Stał gdzieś w głębi, a na przodzie kapitan rozmawiał z jakąś panną. Nie widać było żadnej bijatyki. Musiałem bardzo się namyślać, żeby sobie wszystko wytłumaczyć. To mnie więcej rozdrażniało, niż gdybym był czytał naprawdę. I przypadkowo przypomniałem sobie inne historie, a było ich tak wiele, jak ludzi w dużym mieście, i przy tym nie odrywałem oczu od tego jednego obrazka. Służący zauważył: — Mnie się zdaje, że ty jednak czytasz? — Przecież przysiągłem! — odpowiedziałem oburzony. I musiałem dalej przewracać kartki. Pod jednym obrazkiem było: „Popatrzyła na kapitana ze łzami w oczach i wyszeptała: — Składam mój los w pańskie ręce". „To znowu zupełnie co innego — pomyślałem — jest tak jak w tych romansach, gdzie ani się nie strzela, ani się nie ma sposobności dostania do niewoli. To także bardzo ładne. Jak w romansie Czarodziejka, który czytałem jako dziecko". Uczułem ogromną tęsknotę za Czarodziejką i naraz zapachniały mi kwiaty z parku w San Remo i morze. A książka ta wydała mi się tak dziwnie słodka i zarazem smutna we wspomnieniach, że zacząłem nucić jakąś melodię dziwną i piękną zarazem Ale ponieważ ciągle tylko tę jedną stronę miałem przed sobą z ową szeptającą panienką, służący myślał, że czytam, i powiedział: — Ja ci zaraz sprzątnę te książki. A ja odpowiedziałem: — Dobrze, i tak już ich nie potrzebuję. Nie potrzebowałem ich, bo czytałem już tylko z własnej głowy. Miałem w sobie dużo historii i obrazów rozmaitych i w tej chwili nie chciałem nawet innych. Służący wstał i poszedł, bo leżałem z zamkniętymi oczami, tak jakbym spał. A jednak widziałem wszystko. Myślałem: „żebym tylko mógł tu długo leżeć, przyszłoby mi mnóstwo rzeczy do głowy. I zapisałbym wszystkie niebieskie zeszyty, które teraz leżą schowane w moim biurku". Pajac zapytał naraz: — Spisz? Odpowiedziałem: — Nie, czytam tylko w myślach książki z obrazkami. Pajac się zaniepokoił. — Obawiam się — rzekł — że masz znowu podwyższoną temperaturę. Miejmy nadzieję, że nie opuścisz zbyt dużo lekcji. X CIEMNY POKÓJ Nina, sierotka, umarła. — Nina, którą ty biłeś — powiedziała Hania, służąca babki. Biłem ją, to prawda. Bóg wie dlaczego. Nie była nigdy zuchwała ani mnie nie przezywała, i ani razu sama mnie nie uderzyła. Ale śniła mi się — to była jej cała wina. Hania nie powiedziała mi tego z wyrzutem, tylko prawie śmiejąco, tak jak się komuś przypomina jakiś drobny szczegół z jego dawnych lat. Ale na pewno nie można było nic wyczytać z twarzy Hani, pooranej przez rozmaite nieszczęścia. Przecież to była jej sierotka. A Franek, który zniknął swego czasu, dotąd się z nią nie ożenił. Odnalazłem zaraz mały ogródek poza domem, gdzie kwitły astry, bratki, balsaminy i rezeda. W pokojach dziadka pachniało tak samo fajkami jak dawniej, choć jego już nie było. Poznałem pokój Jezuska i pokój czekania. A Lolo przyjechał także na wakacje. Ale wyrzuty sumienia z powodu Niny ciężyły mi kamieniem. Odszukiwałem wszędzie dawne ulubione miejsca, aby mnie trochę pocieszyły. Spoglądały na mnie uprzejmie, ale jakby ze łzami w oczach. Najsmutniej mi było w parku hrabiowskim, który był taki zarośnięty i ponury, że nie mogłem sobie wyobrazić, aby tam kiedy mogło być wesoło. Poszliśmy także z Lolem do apteki, ale tam nie było już teraz ani kobiety, ani dzieci, a za ladą stał obcy człowiek, który miał czarne włosy i pewnie nigdy w życiu nie widział ryb latających. Lolo i ja nie wdawaliśmy się z nim w rozmowę, tylko zażądaliśmy krótko słodkiego drzewka i miętowych cukierków. Nazajutrz pod wieczór siedziałem z ciotką na werandzie. Ciocia haftowała, żeby czasu nie tracić. Po chwili milczenia — powiedziałem naraz, bo kamień w sercu nie dawał mi żyć: — Nie mogłem wiedzieć, że ona tak prędko umrze. Ciotka popatrzyła na mnie, nie przerywając roboty. — Kto? Ach, tak, Nina. Mój Boże, to naturalne — tyfus — skądże mogłeś przeczuć? Miałem nadzieję, że będzie do mnie więcej o tym mówić, że powie coś, co mi serce uczyni lekkim i wesołym. Ale zadzwoniono na Anioł Pański — i ciotka nie powiedziała już ani słowa. Zobaczyliśmy przechodzącego dyrektora szkoły z czerwonym kwiatem w butonierce. Zatrzymał się przed werandą i opowiadał ciotce to i owo. — Zwiedzam teraz nasze miasteczko z jedną panią, która tu przyjechała. Bardzo utalentowana pianistka, kształciła się u pierwszych wirtuozów europejskich. Ma zamiar dawać tu lekcje gry na fortepianie. Śliczna kobieta, swoją drogą. Przypadkiem zaczęliśmy rozmawiać o latach i ona powiedziała, patrząc na mnie, ale to dosłownie: „Pan przecież nie ma więcej niż trzydzieści pięć lat?" Naraz spostrzegł mnie i zawołał: — Na Boga! Czy to może który z pani siostrzeńców? — Ach tak, to Adam, prawda, jak wyrósł? — Bardzo wyrósł, strasznie wyrósł — mruczał dyrektor jakby obrażony. Popatrzył się na mnie spod oka, pogłaskał brodę i już nic nie powiedział, tak jakbym mu był zepsuł i ten ładny wieczór, i tę piękną panią, co przyjechała, i w ogóle całą ochotę do życia. Kiedy zostaliśmy znowu sami, ciotka zaczęła: — Nie znalazłam jeszcze tej metryki, której potrzebujesz dla instytutu. Musisz sobie odpis wziąć od proboszcza. Nie lubiłem, kiedy wspominano przy mnie o instytucie, i zauważyłem niechętnie: —« Mam jeszcze przed sobą dwa miesiące wakacji. — Jeśli tego zaraz nie zrobisz, zapomnimy później. — Dobrze, dobrze — powiedziałem prędko, żeby raz z tą rzeczą skończyć — muszę i tak odwiedzić proboszcza. Popatrzyła na mnie zdziwiona. — Jakiego proboszcza? Przecież ty się nie tu urodziłeś. — Prawda — roześmiałem się, jakbym sam nie rozumiał, jak mogłem przez roztargnienie zapomnieć o moim rodzinnym mieście. — Kiedy mam tam pojechać? — Potrzebuję jeszcze różnych rzeczy z miasta i chciałabym, żebyś... — Przerwała i zaczęła kiwać ręką i wołać: — Hrabianko Malwino, proszę, niech pani przyjdzie bliżej. Zobaczyłem na drodze niską, trochę otyłą kobietę i zacząłem ciotkę szarpać za rękaw: — To nie ona! Malwina przecież nie jest taka gruba! Tymczasem zawołana zbliżyła się i wtedy poznałem ją zaraz, bo miała twarz tak białą jak figura z gipsu na piecu w pokoju Jezuska. — Adaś — powiedziała od razu. Zmierzyła mnie od stóp do głów oczami i powiedziała tak jak przedtem dyrektor szkoły: — Taki duży, już taki duży! Ale jej głos nie był obrażony, tylko smutny, tak jak zapach w jej ogrodzie. I miałem uczucie, że przez to, że tak wyrosłem, na nic nie zważając, zrobiłem jakąś wielką krzywdę hrabiance Malwinie. I nie tylko Jej, ale także i ciotce, i dyrektorowi szkoły, Hani i całemu miasteczku, które było jak wieś. Tylko dla babci byliśmy zawsze dosyć mali, Lolo i ja. Może miała zanadto złe oczy, żeby zobaczyć różnicę. Czasem mówiła do mnie: Lolu, a do Lola: Adasiu, ale właściwie nie potrzebowała wcale nas tak dokładnie rozróżniać; opowiadała i tak tylko historie ze swoich dawnych lat. Jednego ranka, kiedy opisywała nam właśnie swoje wesele, weszła ciotka, słuchała chwilę i była strasznie oburzona. — Co mama mówi? — spytała nieprzyjemnym głosem — jak można tak od samego rana wspomnienia odgrzebywać? O takich rzeczach mówi się tylko wieczorem. Babcia umilkła na chwilę, ale kiedy ciotka wyszła, uśmiechnęła się chytrze i powiedziała cicho: — Ona się irytuje, że ja mam taką dobrą pamięć. Ja pamiętam dłużej niż siedemdziesiąt lat wstecz. — Ja tylko dziesięć, a najwyżej dwanaście — przyznałem się i spytałem zaraz: — Czy to mało? — To nie jest nic — oświadczyła babka pogardliwie. Siedziałem długo i myślałem, jakbym mógł doprowadzić do czternastu. Bo właśnie wtedy skończyłem czternaście lat. — To wszystko na nic — mówiła babka, jakby wiedziała, o czym myślę, i uśmiechała się złośliwie — potem przychodzi gruby mur i już nic nie widać. — Ale jeżeli się wytęży wszystkie siły? — Ależ dziecko — krzyknęła prawie — tam na początku życia jest całkiem ciemno. A potem ciszej dodała: — A końca także nie widzisz — to już tak jest — całości nie widzisz nigdy. „Całość" wyobrażałem sobie jako dom z wieloma pokojami. Ale mieszkało się zawsze tylko w jednym. I tylko ten jeden pokój miał otwarte okiennice. W sąsiednich na prawo i lewo było jeszcze trochę światła, ale w dalszych już było coraz ciemniej. A najdalej była maleńka izdebka, w której się przyszło na świat. Spała, opuszczona, w najgłębszej ciemności, jak mieszkanie, z którego właściciele wyjechali. Ale tylko babka miała czas na takie rozmowy. Wszyscy inni wydawali mi się teraz o wiele więcej zajęci niż dawniej. Nawet hrabianka Malwina biegała tak prędko, jakby miała u siebie w domu strasznie dużo do roboty. A jeżeli zatrzymała się czasem z nami w parku jak za dawnych czasów, to spoglądała tak, jakby chciała zapytać; „Jak się z wami mówi? Ja już zapomniałam". Tylko Lido nic sobie nie robił z jej zakłopotania. Powiedziała do niego, bo jej nie przychodziło nic innego na myśl. — Prawda, że ty dawniej śpiewałeś? Wtedy Lolo zaczął jakąś głupią piosenkę, której się nauczył od swoich kolegów, i nawet się nie wstydził śpiewać na końcu każdej strofki: „bum-bum" i „trara" tak głośno i wyraźnie, jakby to były słowa, które mają jakieś znaczenie, i nie opuścił ani jednej strofki. Lolo był, jak dawniej, w szkole wojskowej, ale w innej niż poprzednio. Nigdzie nie pozostawał dłużej niż rok i dlatego miał coraz więcej doświadczenia. Nikt nie był taki pewny siebie w obcowaniu z ludźmi jak on. Był z wszystkimi zawsze zupełnie naturalny bez względu na to, z kim mówił. Ale mnie się zdarzało nieraz, że mnie czyjaś twarz wyprowadzała z równowagi. Ktoś się na mnie popatrzył i już nie mogłem sam siebie odnaleźć. Zapominałem swego zwykłego głosu i mówiłem i śmiałem się jak ktoś inny. To było straszne. Jeżeli miałem iść do obcych ludzi i nie wiedziałem wprzód, jak wyglądają, to było jeszcze straszniejsze. Wtedy się tak bałem jak przed egzaminem. Dlatego nie bardzo cię cieszyłem na myśl o wyjeździe do mego rodzinnego miasta. Bo miałem tam nocować u jakiejś pani Czelnickiej, której nigdy w życiu nie widziałem. Ciotka, mówiąc o niej, nazywała ją zawsze „Niusię", dlatego wyobrażałem ją sobie małą i z włosami blond. Dopiero w pociągu wpadło mi na myśl, że ona musi mieć takie oczy jak ślepi. Ciotka dała mi list do niej. — Nie zgub go! — wołała, gdy pociąg już ruszył. Najgorsze było to, że nie wiedziałem właściwie nic o Czelnickich. Krewni czy tylko znajomi? Odkąd pamiętam, zawsze się o nich mówiło. Nazwisko tak mi znane jak wyraz „stół" albo „ołówek". Pisało się do nich i odbierało się od nich listy — ale co to za ludzie?... Niedługo potem jechałem dorożką przez ulice, znane mi jak ze snu. Był we mnie jeszcze rytm kolei, nie mogłem się zorientować, skąd i dlaczego tu nagle jestem. Ale nieznacznie zacząłem poznawać niektóre ulice, cytadelę i św. Jura, nawet błoto na ulicach i oddechy starych kątów... Choć to wszystko było jeszcze na pół prawdziwe, jak za mgłą, która miała się niebawem podnieść niby zasłona w teatrze. Aż wjechaliśmy w ulicę, przeplataną dość gęsto zielenią, a gdy zobaczyłem z daleka dom dziwnie pomarańczowy, z kwitnącą parą oleandrów na balkonie, wiedziałem nagle, że przed tym domem właśnie a nie innym zatrzyma się dorożka. Mimo to przestraszyłem się trochę, kiedy stanęliśmy tam naprawdę. Szedłem po schodach szerokich, pachnących drzewem i zgrzybiałych wiekiem, czując przy tym wyraźnie, że i ten zapach jest mi chyba znajomy od lat niepamiętnych. Nie szukając długo, wszedłem przez drzwi, przypadkiem otwarte na pierwszym piętrze — Jezus Maria! — szepnęła jakaś kobieta, ścierająca kurz w przedpokoju. — Czy państwo w domu? — spytałem niepewnym głosem. Wytrzeszczyła oczy i poszła. Byłem od razu pewny, że jest głucha — ale mimo to przyprowadziła z pokoju Czelnicką, którą poznałam w tej chwili po białych oczach. „To jest «Niusia»" — pomyślałem, a razem z Czelnicką poznałem nagle przedpokój i wszystko. — Adaś! — rzekła Czelnicką od razu i pocałowała mnie w czoło, ale bez śladu zdziwienia lub radości. Weszliśmy do pokoju i siedliśmy na czerwonych fotelach, jak na wizycie. „Tu jest gdzieś pudełko na cygara, które gra, gdy się je nakręci" — przemknęło mi przez głowę. — W Wiedniu mają się wszyscy dobrze? Wuj Adam? — Dziękuję, dobrze, ale teraz jestem na wakacjach, a tu jest list od cioci. — Od Kasi? A jak się ma babcia? — Dziękuję, dobrze. Przyjechałem tylko dlatego, żeby wydostać odpis swojej metryki z probostwa. — Nie potrzebujesz się tłumaczyć — powiedziała Czelnicką obrażonym tonem — nic ci się nie stało, że odwiedziłeś starą krewną i ten dom. „Aha, krewna — zanotowałem sobie — ale dlaczego «ten dom»?" — Poczekaj chwileczkę — rzekła Czelnicka — pójdę tylko do kuchni i zaraz wrócę. Skorzystałem z tej chwili i znalazłem pudełko na cygara, ale nie miałem odwagi go nakręcić. Pomyślałem sobie, że trzeba będzie mówić do niej „ciociu", skoro ona mówi mi „ty". W końcu postanowiłem jakoś się wykręcać. Czelnicka wróciła, usiadła i westchnęła: — Mój Boże, tyle lat! Westchnąłem także, a ona nagle spytała: — Może chcesz zobaczyć ten pokój? „Jaki pokój?" — spytałem w duszy. Ale powiedziałem, że chcę. Zaczęła szukać czegoś po kieszeniach, wyjęła pęk kluczy i spytała głośno, czy na górze jest jakiś „pan Bednarczyk". Odpowiedziano z przedpokoju, że jest, „szelma", ale że to nic nie szkodzi. Czelnicka zastanowiła się na chwilę, wreszcie powiedziała: — No chodź... Zaciekawiony poszedłem. Wdrapaliśmy się o dwa piętra wyżej, ale i to nie był koniec. — Spójrz, co za widok — rzekła Czelnicka, sapiąc okropnie. Czułem, że widok to pretekst i że chciała tylko trochę odpocząć. Spojrzałem z roztargnieniem przez okno na jakieś dachy. W końcu weszliśmy jeszcze wyżej, może na strych... Czelnicka otworzyła drzwi tapetowe, schowane gdzieś w kącie, i powiedziała: — Idź naprzód. Nie było to takie łatwe, bo tam, gdzie wszedłem, było prawie zupełnie ciemno. Przy zbitym oknie siedział mężczyzna w kolorowej koszuli, dziwnie rozczochrany; miał posępnie zamyślone oczy i drapał się delikatnie po nosie. — Fanie Bednarczyk! — zawołała głośno Czelnicka. I w tej chwili mężczyzna w kolorowej koszuli zerwał się i z bezradnym uśmiechem głęboko się ukłonił. — Niech pan wyjdzie na chwilę do sieni. Nie zdziwił się nawet, lecz kłaniając się posłusznie wyszedł. — I tak od pół roku nie płaci czynszu — powiedziała Czelnicka pogardliwie. A potem zaczęła mówić tonem przewodnika, oprowadzającego turystów po starych zamkach: — Ściany pomalowane tak jak były, tylko tam w kącie świeżo pobielone. Stołki rozlatywały się już w kawałki, więc trzeba było wstawić coś innego, bo nikt by nie wynajął pokoju. A z tych drzwi zamkniętych tam za szafą wchodziło się do drugiego pokoju — ot taka dupka — jeszcze mniejszy od tego, a potem do małej kuchenki. Teraz nie ma tam nic do widzenia — zastawione gratami, starymi pakami... Ja w ogóle nic nie widziałem — ale „Niusia" stała w sieni w świetle i spostrzegłem znowu jej białe oczy. „Prawda — pomyślałem — ona zawsze nic nie widzi". Czelnicka mówiła dalej: — Ale szafa została. Małe to wszystko i nędzne, bo gdzieby im tam starczyło na ludzkie mieszkanie... za to, które mieli, płacili regularnie, choć nie było co gryźć. Chodził biedaczysko po lekcjach... Sapała ciągle i mówiła z trudnością: — Patrzysz na mnie, że się tak zmęczyłam. A on był przecież dużo młodszy... zaledwie dwadzieścia dziewięć lat miał, gdy umarł... i wlókł się po tych schodach tak pomalutku jak stary człowiek, serce bolało patrzeć... Wskazała ręką na okno: — A tu przy tym oknie pracował jeszcze po lekcjach. Nieraz do trzeciej rano świeciła się lampa. Gniewałam się i mówiłam mu, że rozumni ludzie śpią w nocy. Ale on się tłumaczył, że musi koniecznie skończyć tę swoją książkę, bo gdy ją raz skończy, to wszystko będzie dobrze, zrobią go profesorem uniwersytetu. I dużo miał z tej sławnej książki!... Rzeczywiście! — Kto taki? — spytałem nagle cicho z jakimś niepojętym strachem. — No, on... — odrzekła niecierpliwie. I dodała: — Twój ojciec. A potem mówiła, nie patrząc na mnie: — Teraz uczą się z tej jego książki o roślinach studenci, może już także chorzy na piersi... i tyle z tego pociechy! Kiedy książka wyszła, pisali po gazetach, że nie ma takiej drugiej botaniki polskiej... Ale on już tych pochwał nie czytał... Nagle spojrzała na mnie swymi białymi oczyma. — No cóż, co tobie? Czy nie wiedziałeś tego, co ci teraz mówię? Patrzyła na mnie uważnie. — Tobie będzie lepiej. Kasia się tobą zajęła, wychowują cię w pierwszorzędnym zakładzie, jak księcia... Uczysz się dobrze? — Z łaciny najgorzej... Mogłem tak samo powiedzieć, że z historii najlepiej — więc nie wiem, dlaczego powiedziałem tak głupio. — A więc nieszczególnie — mruknęła — nieszczególnie. Hm... może i lepiej ci będzie na świecie, że nie masz za dużo rozumu. Tylko nie żeń się za wcześnie. A jeżeli się ożenisz, to weź taką, jak była twoja matka. Umarła niedługo po nim, zaraz po urodzeniu twego brata. — To Lolo tu się urodził? — spytałem. — I ty, i Lolo... Wpatrywałem się z nienasyconym pragnieniem w ciemny pokój. XI MŁODA CZAROWNICA Przedostatnie lato w zakładzie! Miało trwać już tylko trzy tygodnie, a potem zaczynały się wakacje. Kosy wyśpiewywały w ogrodzie. — Teraz mógłbym tu wytrzymać — powiedziałem do Rudego. Strasznie lubiłem gorąco. Mieliśmy dużą pływalnię. Woda pachniała razem z akacjami w całym ogrodzie, jak pieśń cicha i smutna. Wszystko było jej pełne! — Ty możesz wytrzymać, bo jesteś szczupły — odparł Rudy. Chodziło mi po głowie coś, co chciałem zapisać w niebieskich zeszytach. Bajka wodna. Staw, rzeka i morze... — Chcę im dać mówić w ich tajemniczym języku — przyznałem się Rudemu całkiem cicho, bo mówiłem o tym po raz pierwszy. Odpowiedział nie bardzo zachwycony: — Tylko tyle! W jednej bajce, którą kiedyś czytałem, mówił nawet trybuszon. Splunął. — Co za głupstwa — dodał. Ale ja to inaczej rozumiałem. — Trybuszon — oświadczyłem Rudemu — nie ma własnej mowy. Ale ja chcę, żeby staw, rzeka i morze mówiły w swym własnym języku. Chcę pokazać, jak pachną. Czy nic nie czujesz w tej chwili? To cicha mowa akacji i wody. A przypominasz sobie, jak staw pachnie? Mętnie ciepło, jak utopione w nim zielone chwasty. A pomyśl tylko o wesołym, żywym zapachu rzeki... — Na to nie mam teraz czasu — mruknął Rudy — bo ci dwaj hultaje stoją za mną i szepcą. Ale teraz oznajmiłem mu dopiero rzecz główną: morze! — Zapach morza jest jedyny. Pomyśl o mnie, jak będziesz nad morzem. To jest największa tajemnica świata. Istnieje jeszcze druga taka woń wstrząsająca. Czy przypominasz sobie, jak Zapałek leżał trzy dni w trumnie w wielkiej sali? — Nie, nic sobie nie przypominam, bo tych dwóch za mną doprowadza mnie do wściekłości. Taki był teraz Rudy, odkąd pokłócił się z całą klasą. Fatalnością jego było, że siła pozwalała mu mówić każdemu prawdę w oczy. A teraz nienawidzili go wszyscy. Za swoją otwartość musiał teraz znosić to, że inni mieli tajemnice przed nim. — Oni cały czas tylko o mnie gadają — jęczał. Strasznie go to irytowało, że nie wiedział, co ci wszyscy słabi, którymi się dawniej opiekował, teraz przeciwko niemu knują. Ci najsłabsi byli najgorsi: ciągle tylko szeptali po kątach. — Czy ty jesz obiad w instytucie w przyszłą niedzielę? — mruknął nagle. — Tak, tak samo jak w zeszłą. Bo wuj wyjechał. Tylko po południu wyjdę się trochę przejść. Rudy zaprotestował gwałtownie: — Jak to? To przecież nie jest dzień wychodni? W jaki sposób dochodzisz do takich przywilejów?! Tłumaczyłem mu już po raz nie wiem który: — Nie rozumiesz? Nie miałem w tym miesiącu ani jednego pełnego dnia wychodniego, tak jak inni; dlatego dostałem pozwolenie na te dwa popołudnia. — Ależ dobrze, już dobrze — przerwał mi ze złością. A gdy przyszła niedziela, powiedział dużo spokojniej: — Jak wyjdziesz po południu, to nie będę miał nikogo, do kogo bym mógł słowo przemówić. Walczyłem ze sobą długo, a po obiedzie powiedziałem do niego nie bardzo głośno: — Może chcesz, żebym ci coś przyniósł z miasta? Zawołał szyderczo: — Dziękuję za łaskę! Dobrej zabawy! Nie potrzebuję nic od ciebie ani od nikogo. Nic a nic. Potem, kiedy już miałem wychodzić, powiedział cicho: — Tylko kawałeczek tortu orzechowego, wiesz, w tej małej cukierence na Opernringu... Było mi go żal. Musiał teraz siedzieć sam między tymi szepcącymi nieprzyjaciółmi. A ja chodziłem sam po ulicach. Sklepy były zamknięte, a domy wyglądały jak meble w pokrowcach. Całe miasto stało się jakby bezużyteczne z powodu niedzieli i tkwiło w futerale. „Miasto się ukrywa przede mną i nie chce mi się pokazać — myślałem — choć wie, że mogę je tylko dziś oglądać". Na ulicach było dosyć ludzi, ale tylko takich, którzy, tak jak ja, mieli dzisiaj wychodnią. Widziałem służące, które paradowały w najlepszych sukniach i miały sztuczną żywość papierowych kwiatów, żołnierzy, którzy dziwnie poważnie i sennie wykonywali swoją przechadzkę, jak trudne jakieś ćwiczenia wojskowe. Może byli między nimi i inni ludzie, ale ja widziałem tylko takich, którzy, jak ja, mieli kilka godzin wolnych na mocy jakiegoś drukowanego pozwolenia i o pewnej porze musieli wracać. I ja miałem, tak jak oni wszyscy, kolorowe ubranie, i byłem, tak jak żołnierze, w mundurze i ze szpadą u boku. Z tą różnicą, że szedłem sam, a nie z innymi lalkami. Jak generał! Miałem to uczucie, że się ten i ów za mną ogląda i pyta: — A to co za jeden? Dlatego spacerowałem z pewnym przymusem i prędko. Patrzyłem ciągle przed siebie i przebiegałem ulice i place jak ktoś, kto ma jakiś cel przed sobą. Słońce piekło i mój mundur ciężył mi jak futro. Na drodze napotkałem naraz przeszkodę, podobnie jak nasza kolej w pokoju Jezuska: musiałem się zatrzymać i nie mogłem dalej biec. Niezliczone tłumy ludzi stały na Ringu, tak jakby na coś czekały. Dostałem się między nich i mój świat lalek znikł. Teraz należałem do żyjących ludzi, którzy ciągle pchali się naprzód i których policjanci odpychali w tył. Nie byłem już generałem. Byłem tłumem ludu, a dopiero później dowiedziałem się, na co mieliśmy się patrzyć. Czekaliśmy na jakąś zagraniczną królową, która miała przejeżdżać — zapomniałem, jak się nazywała. Dwie młode dziewczyny stały przede mną, tak że nie mogłem o niczym innym myśleć, jak tylko o tym, że je mam przed sobą. Nazwały kilkakrotnie kraj, z którego owa królowa pochodziła, ale wywietrzało mi to z głowy. Byłem jak w kąpieli ludzkich ciał. Tu i tam błysnęły czyjeś oczy, otwierały się jak kwiaty czyjeś usta. I naraz dziewczęta stanęły na palcach i wszyscy inni także. Na sekundę zamilkliśmy zupełnie, a po chwili zaczęliśmy krzyczeć jak w jakimś paroksyzmie bólu. Dopiero później usłyszałem, że królowa już przejechała. I niedługo potem szedłem znowu przez miasto. Przypomniał mi się tort orzechowy, który miałem przynieść Rudemu. Biła szósta. Skręciłem w boczną uliczkę. W wąskiej ulicy było jak w lesie, chłodno i ciemno. Pachniało mchem. A po obydwóch stronach stały stare domy, czarne jak z żelaza. Naraz błysnęło jakby różowe światełko. W jednej bramie stanęła niespodzianie panna w jasnej sukni. Wyglądała jak malowany kwiat w ciemnych ramach. Ale poruszała się. Przeszedłem. Potem przypomniałem sobie: „Miała śnieżnobiałą twarz, usta jak krew i czarne świecące oczy. Czy nie mrugnęła na mnie, uśmiechając się?" Zdawało mi się nawet, że coś mówiła. Ale powiedziałem sobie: — Muszę iść na Ring po tort dla Rudego. I w tej samej chwili zawróciłem. Szedłem z powrotem tą samą drogą. Serce mi biło. Gdzie to było? Szukałem oczyma. Jedna brama, druga, trzecia... ale wąska uliczka wyglądała teraz zupełnie inaczej. Gdzież to mogło być? Ulica kończyła się właśnie. Wtem zajaśniało znów różowo. I mimo że właśnie tego szukałem, byłem wzruszony aż do omdlenia. Szeptała i patrzyła na mnie. Z natężenia, żeby zrozumieć, co mówi, czułem, że nogi uginają się pode mną. Jej szept był jak tykanie zegarka. Ale brakło mi odwagi stanąć i znowu pomału poszedłem dalej. Wtedy zawołała głośno. — Proszę? — zapytałem i przystąpiłem do niej. Gwiazdy tańczyły mi przed oczyma. — Mały oficerze — powiedziała nieskończenie słodko i wzięła mię za rękę. Potem pobiegła w głąb domu, nie oglądając się, tak była pewna, że idę za nią. Szliśmy na górę po schodach, które, zdawało mi się, że już gdzieś widziałem. Gdzie? Nie mogłem sobie przypomnieć ani miejsca, ani czasu, czułem tylko, że schody te należą do rzeczy, które nic wspólnego nie mają z moim zwykłym życiem. — Ślicznie, ślicznie — przyjął mnie jakiś stary, ale dziwnie znajomy głos. Ale różowa panienka powiedziała uspokajająco: — To tylko moja matka. Otworzyła jakieś drzwi i wciągnęła mnie do pokoju. — Teraz jesteśmy sami — powiedziała. I w tej samej chwili pokój stał się dziwnie mały i gorący. — Nie bój się — rzekła, uśmiechając się podstępnie. Zaczęła rozpinać różową suknię. A chociaż już przedtem wiedziałem, że to nastąpi, odczuwałem jakąś bolesną ciekawość. Aż obnażona zalśniła bielą przede mną. Krzyknąłem. — Udusisz mnie — powiedziała i zaśmiała się cicho. Zdawało mi się, że lecimy oboje w przepaść. Przy tym się ciągle cicho śmiała. Jakiś czas podnosiło nas wyżej i wyżej. Naraz na chwilę zatrzymaliśmy się i nasze skrzydła drżały. Przestała się śmiać. A potem zaczęliśmy szybko spadać. Przeszedł mnie gorący dreszcz, tak jakby całe moje ciało płakało. Ella zaczęła coś mówić. A ja otworzyłem oczy i pomyślałem: „znam już to uczucie". Powiedziałem: — Twoja suknia pachnie w całym pokoju. Zapytała wesoło: — Lubisz piżmo? Ale to nie było to. Było przy tym jeszcze coś nieokreślonego, coś, czego nie można było lubić albo nie lubić. Tak silne jak zapach morza lub śmierci. Byłem przerażony przy pożegnaniu. Na ulicy było jeszcze jasno, a nie wieczór, jak oczekiwałem. To wydało mi się wprost niebezpieczne. Czułem cały czas ten zapach, który mnie teraz prześladował, i myślałem ze strachem, że wszyscy, co się do mnie zbliżą, uczują go także. Biegłem jak mogłem najprędzej. Naraz zatrzymał mnie pan w czarnych okularach i z czarną brodą: — Gdzie tak pędzisz? — zapytał surowo. — Nie wiem — odpowiedziałem, blady i drżący. Poznałem go: był to naczelny prefekt — a ja mu się nie ukłoniłem — to wszystko! —- Zamelduj się zaraz w zakładzie u swego prefekta — rozkazał. Odetchnąłem: tylko to! Nic nie spostrzegł. W instytucie był już wieczór. W korytarzach paliły się gazowe lampy, posadzka kamienna połyskiwała, ale nie było widać nikogo. Dlaczego nie słychać znikąd żadnych głosów? Wszyscy już byli w sali i nie mieli nauki. Nareszcie otworzyłem drzwi swojej klasy. W mgnieniu oka zrozumiałem wszystko. Po jednej stronie sali stał tylko jeden uczeń przy stole — Rudy, po drugiej stronie stała razem reszta — osiemnastu. Milczeli. Zrozumiałem, że muszę wybierać. Dziewiętnaście par oczu patrzyło na mnie. Ale najpierw musiałem pójść do pokoju Wielbłąda, zameldować się. Mówił do mnie długo o jakiejś karze za to, że nie ukłoniłem się temu prefektowi na ulicy. Nie słyszałem z tego ani słowa; myślałem tylko o tym, że muszę wybierać. Potem wyszedłem i zbliżyłem się pomału do stołu, gdzie stał Rudy. — Czego chcesz? — zapytał mrukliwie. — Nie gniewaj się — odpowiedziałem cicho — zapomniałem o twoim torcie... Słyszałem wrogi pomruk i stłumiony chichot po drugiej stronie sali. Rudy mówił: — Nie potrzebuję twojego tortu. Kiedy się nareszcie skończy ten dzień przeklęty!? Jego twarz była całkiem biała. Chciałem mu powiedzieć, że już jest pół do dziewiątej i że zaraz będzie czas iść spać — kiedy nagle zjawił się Wielbłąd na progu swego pokoju i zawołał go do siebie. Teraz byłem sam. Pomruk stał się silniejszy. „Teraz się na mnie rzucą — pomyślałem — bo Rudy jest u Wielbłąda". I tylko ze strachu, tylko dlatego, że już nie mogłem dłużej czekać, krzyknąłem naraz: — Tchórze! Wtedy rzucili się na mnie. Pół godziny później, w sypialni, przyciskałem twarz do poduszki, żeby nikt nie słyszał mego płaczu. Wielki zegar w podwórzu wybił dziesiątą ładnym głębokim dźwiękiem, potem jedenastą i północ. A ja płakałem. Nie dlatego, że mnie głowa, plecy i wszystkie kości bolały, ale ze wstydu, że mnie koledzy zbili. Potem zasnąłem, a panienka w różowej sukni mówiła do mnie cichutko: — Mały oficerze... Biegła prędko przede mną; chciałem biec za nią, ale była zwinna jak mysz i widziałem ją tylko z daleka, jak mały, różowy punkcik. Kiedy ją w końcu dopędziłem — nie stała się większa. Była maleńka jak dziecko i leżała w jasnej sukience nieżywa w trumnie. Była to Nina — sierotka. XII PIERWSZY KUR Byliśmy wszyscy ze sobą w zgodzie, bo nadeszło ostatnie lato nasze w zakładzie. Kotek chodził rozpromieniony, bo bzy pachniały. — W maju pójdziemy patrzyć na gwiazdy — mówił już w marcu. W zimie żył tylko suchą matematyką. Żył z nią tak szczęśliwie i pogodnie, jakby nie było porządniejszego szczęścia. A na wiosnę wraz z pierwszymi fiołkami zaczęły się w jego matematyce pojawiać gwiazdy. I od tej pory było tych gwiazd coraz więcej. Ale to była tylko jego osobista sprawa. My wszyscy trzęśliśmy się już przed maturą i nic nas nie obchodziły romanse cyfrowe na tablicy, których bohaterami byli: Saturn, Aldebaran i Orion. Pajac umiał już wszystko. Prędzej mógł się zapaść w ziemię cały zakład, niżby on mógł paść przy maturze. Czasem przychodził do naszej klasy i pytał mnie: — Czy chcesz, żebym cię przepytał z greki? Ale ja nie chciałem. Wiedziałem, że nie potrafię mu odpowiedzieć na żadne pytanie. Wydawał mi się tak nieubłagany, jak żaden z profesorów. Mówił słodkim głosem: — Nie bierz tylko tych rzeczy zbyt lekko. Szkoda by była nieodżałowana, gdybyś rok stracił. Myślałem sobie: „Mój Boże, czyż nie mam dość lat przed sobą?" Ale nie miałem odwagi powiedzieć tego Pajacowi. Obawiałem się, żeby mi przez jakieś nieuważne słowo nie popsuł nadziei na tyle wolnych, jasnych lat życia, które mnie czekały. I uczyłem się zawzięcie. Uczyłem się boleśnie, tak jak niewolnik pracuje. Ani jednej chwili nie opuszczała mnie obawa, że Pajac może mieć rację i że nie można stracić nic kosztowniejszego nad jeden rok życia. Moje niebieskie zeszyty zniknęły przed kilkoma tygodniami w zagadkowy sposób; martwiłem się z początku dzień i noc, aż w końcu powiedziałem sobie: — Tak jest najlepiej, teraz przeszkadzałyby mi tylko. Mogłem sobie doskonale wyobrazić, co by Pajac powiedział na tę lub inną historię tam napisaną, wiedziałem, że uważałby te zeszyty za dziecinne i wprost szkodliwe. Powtarzałem sobie: — Tak jest najlepiej, trzeba z tym raz skończyć. Po maturze zaczyna się praktyczne życie. Z początkiem maja pojechaliśmy kilkoma omnibusami za miasto do obserwatorium patrzeć na gwiazdy. Podczas jazdy rozmawialiśmy z kolegami o przypuszczalnych tematach przy egzaminach. Marszczyliśmy czoła, prowadziliśmy rzeczowe dyskusje, byliśmy poważni i skłopotani, jak prawdziwi mężczyźni w szczególnie ciężkich czasach. Ale Kotek jechał jak oblubieniec na wesele. Siedział na koźle i dokazywał jak mały chłopiec. Szczebiotał bezustannie, nikt nie wiedział o czym. Przerywał nam ciągle najrozmaitszymi głupimi pytaniami, uwagami i wykrzyknikami. — Tak, tak — odpowiadaliśmy bezmyślnie i pobłażliwie. Tak jakbyśmy my byli rodzicami, a on naszym najmłodszym dzieckiem. A w obserwatorium powiedział Mops, krewny królowej: — Chwała Bogu! Kotek ma teraz swego Saturna, teraz nam już nie będzie przeszkadzał. I mówiliśmy dalej o czekającej nas maturze. Kotek sam jeden patrzył na gwiazdy. W kilka dni później pokazywał nam znowu księżyc z najwyższej trampoliny naszej zakładowej pływalni. Giętka deska uginała się pod ciężarem całej ósmej klasy, która tłoczyła się przerażająco, naciskając z tłumionym śmiechem na Kotka, stojącego na samej krawędzi. Podczas pięknego wykładu o księżycu panowało prawdziwie dramatyczne napięcie: przez cały czas wyobrażałem sobie, jak Kotek w swym długim tużurku leci do wody. Ale on stał niewzruszony, nie słysząc szeptów ani śmiechów, a księżyc oblewał światłem mistycznym jego Chrystusową głowę. Przez chwilę uczułem dziwne wyrzuty sumienia. Jak gdybym pierwszy raz w życiu zapomniał uczynić coś ważnego. Czyż nie trapiłem się przed laty myślą, że matematyka oprócz swoich zewnętrznych formułek, nudnych, ma jakiś cudowny wewnętrzny sens, jakieś ukryte jądro, które mi się kiedyś objawi? Może to właśnie było to, co nam Kotek teraz wykładał na chwiejącej się trampolinie? Wyjaśnienie tajemniczej mowy cyfr? I robiłem sobie gorzkie wyrzuty, że do wszystkich innych rzeczy ważnych, które przespałem przez tych osiem lat szkolnych, należała także i cudowna nauka o gwiazdach. Może to właśnie było coś umyślnie stworzonego dla mnie, co by mi było otworzyło wszystkie bramy wiedzy, jak klucz czarodziejski? Przypomniałem sobie, że już jako ośmioletni chłopiec chciałem być astronomem. Dlaczego wiedziałem to wtedy, a teraz — podczas tego ostatniego lata spędzonego w murach zakładu — nie wiedziałem nic o moim przyszłym życiu? Było tak ciepło w tym ostatnim maju naszego życia w instytucie, że Kotek wpadał na coraz to dziwniejsze pomysły, między innymi na pomysł, żeby jego lekcje odbywały się w ogrodzie. Senny spokój panował na tych lekcjach, słychać było tylko muchy, niekiedy kosy i cichy głos Kotka... A kiedy lekcja się skończyła, nikomu nie chciało się wstać. Wracaliśmy leniwie do klasy. Wtem nagle Kotek zatrzymał mnie i podał mi moje niebieskie zeszyty. Byłem tak wzburzony, że nie mogłem słowa wymówić. Ale Kotek powiedział łagodnie: — Dał mi to jeden z twoich przyjaciół w najlepszym zamiarze. Ale nie o tym chciałem mówić, tylko o jednym twoim temacie. Starasz się opisać zapach stawu, rzeki i morza... — Ja wiem... to niedorzeczność!... — krzyknąłem prawie, wstydząc się strasznie. — To rzecz szalenie trudna — powiedział zimno i rzeczowo — moim zdaniem prawie niewykonalna. I przestrzegam cię przed dalszymi próbami w tym kierunku, żeby zapachy tłumaczyć na mowę ludzką... To fałszywa droga. To przypomina znane próby wypowiadania muzyki słowami, czego zupełną bezowocność wykazali już wielcy myśliciele... „Po co to wszystko! — myślałem sobie. — Czas niebieskich zeszytów i mojej pisaniny już minął!" Ale Kotek mówił dalej o tonach i zapachach. Po kwadransie stwierdził, że już sam czuje to doskonale, choć jeszcze nie całkiem rozumie. I nagle zaczął mówić o św. Franciszku z Asyżu, po czym wpadł znowu znienacka na jakieś Aldebarany i naraz zawołał: — Na miłość boską! Przecież wy macie teraz łacinę! — Już i tak jest pół do dwunastej — odpowiedziałem. Popatrzył bezradnie na zegarek, potem na mnie. — No tak... no to przejdź się trochę po ogrodzie — rozstrzygnął w końcu, jakby to było najprostsze, i poszedł, mrucząc prawie głośno i gestykulując rękami. Byłem po raz pierwszy sam w ogrodzie i wydawał mi się inny, bo byłem sam. Cicho i ostrożnie chodziłem po białych ścieżkach, wsłuchując się w życie, słysząc nawet, jak daleko z góry padał liść do basenu pływalni. Z wdzięcznością odczuwałem każdy promień słońca, oddech każdej drobnej gwiazdeczki bzów fioletowych i białych. Z wdzięcznością patrzyłem na ciężkie kasztany, niezgrabne z nadmiaru liści, prawie potworne w swych przekwitłych kształtach. A najsilniej czułem urok samotności. Pomyślałem, że człowiek może być wszędzie wolny, gdy jest sam. Po raz pierwszy pomyślałem, że i w tym ogrodzie można być wolnym mimo wspomnień siedmiu lat, przeżytych w niewoli. „Kto mi zwróci tych siedem lat?" — myślałem chwilą z nagłą goryczą. Ale natychmiast pocieszyłem się, że do życia jest jeszcze tylko pięćdziesiąt osiem dni. — Do życia jest tyle a tyle dni — mówiliśmy wszyscy. I wielu zdawało sobie już nawet jasno sprawę z swego przyszłego zawodu. Tylko ja nie myślałem jakoś o zawodzie. I prawie wszyscy czegoś chcieli — tylko ja nie... — A ty czym będziesz? — spytał mię Kotek na jakieś dwa tygodnie przed maturą piśmienną. I dodał natychmiast z dziwnie wyczekującym uśmiechem: — Pewnie prawnikiem? Odpowiedziałem bez namysłu: — Prawnikiem. Uśmiech jego zniknął; spojrzał na mnie z niedowierzaniem czy ze smutkiem: — Dlaczego? Skrzywił się i powtórzył: — Dlaczego? Czy dlatego, że sam chcesz? — Mój wuj sobie życzy, żebym poszedł na prawo. — Tak, twój wuj. A ty sam, czego ty sam chcesz? Milczałem. Zaczerwienił się naraz i zaczął mną trząść prawie z wściekłością. — Hej, człowieku! Zbudź się! Już czas ostatni! Pierwszy kur twego życia zapiał! A ty śpisz? Życie się zaczyna. A ja ci mówię z doświadczenia: jak się. życie zacznie, to już niedługo koniec. Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem. A on mówił dalej spokojniej: — Najwyższy czas, żebyś zrozumiał, że ty sam sobie niczego nie życzysz. Rozumiesz? — Nie — powiedziałem cicho. — Niedługo zrozumiesz. Ty należysz do tych, którzy nie na to żyją, żeby czegoś dopiąć. Dla ciebie samo życie jest najważniejsze. Nie zdołasz wyjść nigdy poza zdziwienie nad życiem. Nigdy nie będziesz miał dnia dzisiejszego, bo jesteś skazany na to, żeby przeżuwać wczorajszy. Innymi słowy: twoje powołanie — to są te zeszyty. Pomyślałem chwilę. Przypadkiem spojrzałem w górę i zobaczyłem głowę Pajaca w jednym z okien zakładu. I naraz zauważyłem: — Jeżeli się nie ma majątku, to trzeba się starać zarobić na życie. Kotek kiwnął głową jakby bardzo ucieszony i mruknął: — Głos z głowy. — Co to znaczy? — zapytałem niecierpliwie. Wtedy odpowiedział całkiem poważnie, obojętnie i sucho: — To znaczy, że rozsądni ludzie, ci, od których wiesz, że trzeba sobie zarobić na życie, że ci ludzie mają bezwarunkowo rację. Dlatego zostań tym, czym będzie większa część twoich kolegów — prawnikiem. — Właśnie to sobie myślałem — odpowiedziałem z pewną ulgą. — Tak, to jest najprostsze — rzekł Kotek i odszedł. A mnie dźwięczało w uszach: „Człowieku, zbudź się! Zapiał pierwszy kur twego życia!" „To ładne — pomyślałem — pierwszy kur życia". Ale przy tym myślałem także, że zostanę prawnikiem i że to najprostsze. I tak myślała większa część moich kolegów prócz dwóch lub trzech wyjątków. Rudy znajdował, że dla niego najprostszym by było zostać żołnierzem. Już dawno był nim w swoich marzeniach. Kiedy raz podczas łaciny zaczął głośno mlaskać językiem — ja jeden wiedziałem, że ujeżdża obecnie konie i tylko pozornie siedzi w ławce szkolnej. Rudy miał w swoich urojeniach dokładny rozkład godzin i tylko ja jeden wiedziałem i mógłbym był wytłumaczyć Cukierkowi, dlaczego Rudy tak źle go traktuje między czwartą a piątą po południu. Oznaczało to, że musztruje rekrutów. Ale Cukierek znosił to wszystko cierpliwie i z poddaniem a nawet z uprzejmym uśmiechem, bo w duszy zajmował już swoje przyszłe dyplomatyczne stanowisko. Trzecim wyjątkiem był Bocian. Oświadczył mi, że po skończeniu nauk będzie siedział pod Strasburgiem, gdzie ma kawałek ziemi, i będzie się starał zapomnieć o latach spędzonych w zakładzie. — I cóż będziesz robił? — Będę żył i myślał. Tu nie mogłem nigdy jednej myśli przemyśleć do końca. Przeszkadzały mi ustawicznie niezliczone dzwonki elektryczne i klaskania prefektów. Mogłem kuć albo kłaniać się prefektom, lub robić gimnastyczne ćwiczenia — ale mego mózgu używać — nie, na to nie miałem tu ani czasu, ani spokoju. Lubiliśmy się za myślenie. Chociaż jego myślenie było inne niż moje. On myślał tak spokojnie i rzeczowo, jak mówił. Tak jak rzeka płynie. Długo, pogodnie, bez pośpiechu. Nieraz aż drżałem z niecierpliwości, gdy mi opowiadał wszystko, co myślał, w logicznym porządku. Zrozumiałem, że potrzebuje na to całego życia. Na razie uczyliśmy się jednak wszyscy do tego samego egzaminu i kazaliśmy się budzić o piątej rano. Jak wzruszający był głos kosa, kiedy pierwszy rankiem zaczynał swoją pieśń tak, jakby jeszcze mówił przez sen. Okna były otwarte, bez pachniał, byłem w stanie w takich chwilach zapomnieć zupełnie, co mnie czeka. Zapominałem nawet i o tym, że się bałem. Mogłem kilka minut siedzieć i tylko patrzyć, tak jakbym był jeszcze mały i jakby niebezpieczeństwo egzaminu było jeszcze ode mnie daleko. Jeśli mi się coś podobnego zdarzyło w dzień, to Wielbłąd to spostrzegał w tej chwili. — Młodzieńcze — krzyczał mi naraz nad uchem — ty myślisz sobie z pewnością: Jakoś to będzie! Budziłem się ze strachem. — Nie, nie, ja się uczę. I kułem dalej. Cały ogród pachniał, a mimo to zaczęła się pisemna matura. Na zadanie stylowe dali nam temat: „Czy ojczyzna winna czcić pamięć wielkich mężów?" I już na sam widok tego frazesu z pytajnikiem zrobiło mi się niemiło. To jedno wiedziałem, że na pytanie odpowiem: „nie" i że tylko w ten sposób da się coś z tego zrobić. Naturalnie, że nie. Wielcy mężowie robią tylko to, co muszą, i kpią sobie z wszelkiego uznania za życia i po śmierci. — Ależ tak, tak! — szepnął mi niecierpliwie profesor języka niemieckiego, przeczytawszy z daleka kilka ustępów mego zadania. Zbliżył się do mnie ukradkiem i mówił prędko i cicho: — Rozumie się, że na pytanie trzeba odpowiedzieć ,.tak". Inaczej cała rzecz nie miałaby sensu. Trzeba opisać mianowicie wszystkie pomniki wiedeńskie... Rozumiesz! Pomnik cesarzowej Marii Teresy, potem arcyksięcia Karola... potem ewentualnie Tegethoffa, zresztą możesz wziąć i Goethego... Na co masz ochotę. Ale koniecznie pomniki, pomniki! Potem znowu ukradkiem i spiesznie się oddalił. Usłyszawszy, że trzeba „opisać pomniki", straciłem natychmiast wszelką ochotę do życia, do matury i do wielkich mężów. Ja się przecież na te pomniki nigdy nie patrzyłem! Co mnie obchodzi Tegethoff albo Maria Teresa... Moja dusza położyła się nagle jak leniwy pies na przednie łapy i zaczęła ziewać... ziewać. A ja zacząłem smarować tak nieudolnie, z trudem i niechętnie, jakbym nigdy przedtem pióra nie miał w ręku. Przy tym polewałem kajet gęsto atramentem, darłem papier, walałem sobie palce... Skończyłem ostatni i z uczuciem przegranej bitwy. To był pierwszy dzień matury. Coś w tydzień po tym dowiedziałem się od Kotka, że dostałem z „pomników" klasę „dostatecznie". A więc ani dobrze, ani źle, ot tak sobie, bez pomnika, jak wielcy mężowie, ale przelazłem... przelazłem. Jakoś mi Pan Bóg dopomógł. Z początku nie chciałem wierzyć, że ta pisemna matura, która stała przede mną ciągle jak wysoka góra, była nagle poza mną — taka mała i niewidoczna jak pagórek, o którym nie warto mówić. A po ustnej przyznałem się Rudemu, że pojadę zupełnie sam do Wenecji. Wuj Adam obiecał mi podróż po maturze i da mi tyle pieniędzy, ile będę potrzebował. Ostatniego dnia siedzieliśmy z Rudym w małej winiarni i mówiliśmy, jak zwykle, o poważnych rzeczach. Nawet nam się nie śniło upijać się. Ale że się potem inaczej skończyło, to była wina Pajaca. Przypadkiem znalazł się tam także i przysiadł się do nas, i powiedział zaraz, jak tylko się na mnie popatrzył: — Mnie się zdaje, mój kochany, że ty masz już dosyć? I w tej chwili zakręciło mi się w głowie. Co w tym stanie krzyczałem, dowiedziałem się dopiero na drugi dzień rano. Były to słowa, które wypowiedziała raz przed laty na Riwierze najpiękniejsza kobieta: — Io voglio avere piena liberta! XIII LALKA Vv Wenecji, gdzie zapomniałem o czasie i żyłem jak we śnie, zaczął mi nagle dokuczać brak pieniędzy. Tam dopiero pierwszy raz zapoznałem się z głodem. I właśnie wówczas nie byłem sam, co jeszcze zwiększało przykrość mego położenia. Jakiś pan przyłączył się do mnie, ale zdawał się nie spostrzegać moich trudności finansowych i uważał mnie nawet przez kilka dni za majętnego. Był to stary już, bardzo sympatyczny kupiec. Nieraz mówił, że nie ma powodu być wesołym. I często wzdychał. Opowiadał, że ma chorą rodzinę, wiele kłopotów i bardzo zawikłane interesy. Opisywałem mu wszystko, co oglądaliśmy wspólnie, i znajdował, że moje spostrzeżenia są słuszne. Kiedym raz powiedział coś wesołego, śmiał się długo i od tego czasu spoglądał na mnie często z oczekiwaniem, tak jakby myślał: może ten młody człowiek zauważy coś równie dowcipnego. Nie był wymagający, a ujmował mnie tym, że potrafił zatrzymywać się i wpatrywać się długo w jakiś szczegół podrzędny. Miał zmysł dla drobiazgów, które w Wenecji są tak wielkie, i rozkoszował się nimi razem ze mną. Nieraz staliśmy na jakimś bezimiennym moście i patrzyliśmy długo i uważnie na ciemną wodę, na niskie okienka, należące do jakiegoś na pół widocznego prywatnego życia. Na czarną łódź, mknącą szybko i ginącą na skręcie, na schody, które całe życie miały mokre stopy. Czasem rozmawialiśmy z sobą. Przy tym zadawałem sobie w duszy pytanie, czy ten kupiec widział, czuł i słyszał to samo, co ja? Czy domyślał się, że poza tym wszystkim gra rodzaj muzyki? Ale w końcu wystarczało mi, że tak cierpliwie stał i patrzył. Czasem robił uwagę: — Takie duże pomidory widziałem tylko w NagyKaniszu. Albo wskazywał na coś i mówił: — To jest z drzewa palmowego. Te słowa nie oddawały naturalnie jego najgłębszych wrażeń. Byłby na co innego zwrócił uwagę, gdyby był przyzwyczajony do zważania na swoje wewnętrzne przeżycia i gdyby je umiał wypowiadać. Był tylko kupcem i sprzedawał dziecinne zabawki. Raz na Piazzecie podszedł do kilku zamorusanych bębnów, podniósł ich małą, brudną piłkę i rzucił nią z dziesięć razy o ziemię. Gruby i stary, robił przy tym poważną i zagniewaną minę. Draby zaczęły wyć z uciechy, a on w tej chwili zaczął się śmiać bez miary, tak jakby tylko na to czekał. Potem zwierzył mi się: — Musiał pan zauważyć — powiedział — że to jest dobra piłka i szalenie tania. My takich nie mamy, niestety. I opowiedział mi, jakie rodzaje piłek się u nas wyrabia; nie było tego dużo. Innym razem w południe oglądaliśmy na Rialto przepyszne owoce i ryby. Wszystko kąpało się w słońcu, a kupiec mówił: — Mam dużo kłopotu z rodziną. Nie mam ochoty jeść dziś w domu. Jeżeli pan pozwoli, pójdę gdzieś razem z panem. Przed wejściem do trattorii przyszło mi jednak na myśl zajrzeć do pularesu, ile się tam jeszcze znajduje tych przyjemnych średniej wielkości lirów, które tak chętnie i szybko znikały. Po czym oświadczyłem rozczarowany: — To dziwne, ale nie mam dziś apetytu. Kupiec obstalował spaghetti i zauważył: — Może pan jada za dużo fig przed południem? Bardzo mi się zrobiło smutno, kiedy kelner przyniósł jego porcję, która wydawała drażniącą woń. Ale później dostał jeszcze kurę. Tego mi już było za dużo. Zapewniałem go ustawicznie, już prawie bliski płaczu: — Bóg świadkiem, że nie potrafiłbym przełknąć jednego kawałeczka! Popatrzył na mnie: — Gdybym przeczuwał coś podobnego — powiedział z wyrzutem. Przy rozstaniu był po prostu nieszczęśliwy, że nie chciałem jeść z nim razem. W domu zbadałem jeszcze raz zawartość mego pularesu i wszystkich kieszeni — byłem bardzo przybity. Gdybym teraz miał tyle pieniędzy, ile dostałem przed miesiącem od wuja! Całkiem inaczej bym tą kwotą gospodarował. Ale już było za późno. Teraz musiałem głodować cicho, jak długo się da. Ale trzeciego dnia spotkałem mego kupca na Mercerii. Wytrzeszczył na mnie oczy przerażony i wziął mię pod ramię. — Dzisiaj już jadłem! — krzyknąłem. Przy tym słyszałem sam siebie. Głos mój miał taki dźwięk, jakbym krzyczał we śnie. Kupiec patrzył na mnie bez przerwy. Potem powiedział naraz prędko, wzburzony: — Mam małą córeczkę, potrzebuję dla niej koniecznie nauczyciela. Koniecznie! Słyszy pan? Tu są pieniądze za pierwszy miesiąc. Nazywa się Rikka. Najlepiej niech pan idzie zaraz ze mną. Pan jest inteligentny, pan skończył gimnazjum... — Rikka? — pytałem i opierałem się trochę, jakby mi tylko o imię chodziło. — Prędko, prędko, una gondola — wołał na dół do jakiegoś kanału — una gondola, una, una, subito, prego!... Był czasem śmiesznie i niepotrzebnie wzburzony. „Jak on gdacze" — myślałem sobie... a mój żołądek dopominał się natarczywie o jedzenie. Płynęliśmy — łódź kołysała się. Byłem odurzony myślą o nowych frankach, które dostałem tak niespodzianie. Gdy wysiedliśmy na Riva degli Schiavoni, wskazałem na drugie piętro jednego domu i powiedziałem: — Prawda, że pan tu mieszka? Bo pan jest przecież fabrykantem zabawek — a tam stoi w oknie... — Moja córka — dokończył trochę zdziwiony. To mnie wyprowadziło z równowagi, bo wydawała mi się jak lalka. Na schodach przyznał mi się, że ma śliczną córkę, ale że jej wychowanie było trochę zaniedbane. — To jest nasze mieszkanie — stwierdził, gdy weszliśmy przez kuchnię — są tylko trzy pokoje. — Obok ktoś kaszlał nieustannie. Drzwi były na wpół otwarte. — Tam leży moja żona; życie jej wisi na włosku — objaśniał mnie tak głośno, jakby chora była głucha albo już bez zmysłów — tak, na włosku — powtarzał bezlitośnie. — A te nóżki tu spod firanki, to Rikka. Wyjdź, dziecko, do nas. Twój nauczyciel przyszedł, napijemy się razem czekolady! To jest Rikka. Piliśmy razem czekoladę. Wszyscy troje z nadzwyczajną przyjemnością i nic nie zostawiając w filiżankach. Dlaczego nie mielibyśmy jeść także ogromnej ilości ciastek? — myśleliśmy wszyscy troje. A moje dziwne odurzenie stało się potem jeszcze silniejsze. Kiedy chwileczkę odpocząłem i spojrzałem — przede mną stała długa i cienka, w białej sukience jak lalka, z włosami jak u lalki i patrzyła mi prosto w oczy, jakby naprawdę była z wosku — Rikka. — Musiał pan już zauważyć — mówił ojciec — jak Rikka zaniedbana jest we wszystkim. Naturalna rzecz. Włóczyło się to od urodzenia po hotelach i badach... Żadnego wychowania mimo najlepszych naszych chęci. Moja żona, biedaczka... musiał pan już zauważyć... życie jej wisi na włosku. Rikka patrzyła uważnie na swoje nogi w czarnych pończoszkach i trzewiczkach, a ojciec mówił: — Bo ja naturalnie nie mam czasu. Mam dom handlowy w Łodzi. Dobrze powiedział Bosio... Jan Bosser właściwie, także kupiec, ale my go nazywamy „Bosio", dobry chłop... Powiedział, że nie człowiek ma interesy, tylko interesy mają człowieka. Co? Bóg świadkiem, nie mam czasu... to do Wenecji, to do Kairu, to do Reichenhallu, wszędzie, gdzie kaszlą — bo ona ciągle w ciepłych krajach. Przyjeżdżam na krótko na kilka tygodni. Ale to nieszczęście, nieszczęście... Serce się kraje. Rikka się śmieje i robi zbytki, ale także źle wygląda. Nasz pierwszy, o rok starszy, umarł na wiosnę... tak. Westchnął, a raczej coś w nim westchnęło. Dodał ze smętną brutalnością: — Także na suchoty, na suchoty. Obok zakaszlała żona. — A co to kosztuje — mówił ojciec — a doktorzy, a hotel, a tego... Ja bym tu pół dnia nie mieszkał, gdybym nie musiał. Bez żadnych znajomych! A miasto smutne, cmentarz nie miasto... — Pomarańczy — prosiła Rikka. Ojciec podał jej z westchnieniem pomarańczę. — Chciałbym wymyślić inne imię dla niej — trapił się — bo Rikka to nic. Nie podoba mi się. Tak ją nazwał maitre d'hotel w Bordigherze i od tego czasu... Ale nie będę przecież nazywał rodzonego dziecka tak, jak się zachciało jakiemuś kelnerowi... Rikka rzucała do góry i łapała pomarańczę. — Niech pan do niej zawsze... tego... po polsku. Z zasady. Przy lekcjach i w ogóle... Jak ona do pana po włosku, to pan do niej po polsku... Z zasady... inaczej się nie nauczy. Ostro, rozumie pan, ostro! Matka kaszlała w drugim pokoju. Rikka upuściła pomarańczę i w tej chwili ja i ojciec rzuciliśmy się na ziemię. — Tam zaleciała, pod szafę — sapał ojciec, czerwony, klęcząc na kamiennej podłodze. Kiedy jego twarz była blisko mojej, zobaczyłem, że ma oczy duże jak wół, bladoniebieskie i nieporadne. — Może pod kanapą — zauważyłem. Rikka siedziała spokojnie na fotelu, ruszając nogami, i przypatrywała się nam z rzeczowym zajęciem. — Co Ricce upadło? — dowiadywała się stroskanym głosem matka z drugiego pokoju. Ale nikt na to nie zważał. — Ma czarne oczy i włosy — mówił ojciec dalej o Ricce, szukając pomarańczy. — Za dwa lata może wyjść za mąż... co pan myśli? Może się zdarzyć. Nie wie się skąd i jak. Powiem panu w tajemnicy, ona mnie kocha więcej niż matkę. Musiał pan zauważyć, co? Ha, ha! Ale niech pan tego nie mówi. Choć z matką jest ciągle, a ja przyjeżdżam do nich tylko na kilka tygodni... Te, psiakrew, interesy... Mam dom handlowy w Łodzi. Nie ma pomarańczy. — Jest pomarańcza — szepcę i czerwienię się. Była pod fotelem, na którym siedziała Rikka. Pod jej białą sukienką. — O, grazie tante — mówi Rikka z uśmiechem uprzejmym i czeka na podjęcie pomarańczy. Głowa mi się kręci, dotykam się małych nóg... sukni... Poprawiam: — Nie grazie, tylko dziękuję. — Dziękuję — powtarza Rikka. — Tak, tak — cieszy się ojciec. Jesteśmy obydwaj dumni, on i ja. Słońce świeci wprost do pokoju... Rikka patrzy na nas badawczo. Ojciec podnosi się z trudem. I naraz... wiem... uczuwam nagły strach, że jestem na coś skazany z powodu wypitej czekolady. Czekolada stoi przede mną czarna, słodka i groźna; obiecuje mi rzucić mię w przepaść za chwilę... słońce ciemnieje... moje ciało robi się zimne... stary człowiek i biała lalka patrzą na mnie wielkimi, szklanymi oczyma... Po kilku wiekach stary człowiek budzi mnie i mówi: — Pan zemdlał. — Fabrykant zabawek — przypominam sobie. Poznaję światło słońca z tego samego dnia. Czuję lekki zapach pomarańczy i odwracam głowę. Gdzie jest mała dziewczynka? Zdawało mi się, że kupiec mi coś radził, może żebym już więcej nie mdlał, ale nie słyszałem właściwie, co mówił... „Gdzie jest ta mała?" — myślałem. Kupiec odpowiedział głośno: — Rikka poszła po ocet; ale teraz już nie potrzeba. Ofiarował się, że mnie odprowadzi do domu. — Weźmiemy znowu gondolę — zaproponował. — Ale jutro przyjdę na pewno — oświadczyłem stanowczo. — Naturalnie, będzie pan przychodził codziennie, jak umówiliśmy się przedtem. Zagryzłem wargi. Byłem taki szczęśliwy, że mogłem tu codziennie przychodzić, że łzy mi się cisnęły do oczu. — Musiał pan zauważyć, że pan jest jeszcze ciągle strasznie wzruszony — powiedział kupiec już w gondoli. Miałem nadzieję, że zobaczymy Rikkę gdzieś biegnącą, ale nie było jej nigdzie. W nocy przypominałem sobie: Kiedy się do niej mówi, schyla zawsze głowę na bok... śmiesznie zawsze tak robi, jak wróbel. Można by spróbować kilkanaście razy bardzo szybko do niej zagadać — i pewny jestem, że najpierw by się śmiała długo i głośno z pozorną afektacją, jak małe dzieci, a potem by za każdym razem schylała głowę na bok. „Ale właściwie mam ją uczyć — myślałem zasypiając — być dla niej bardzo surowym i stanowczym. Mam jej po prostu codziennie zadawać dwie strony z gramatyki Małeckiego". Nazajutrz zbudziłem się bardzo szczęśliwy. Słońce już było w pokoju i słyszałem buciczki wenecjanek, jak stukały po kamieniach. I przypominałem sobie: Jej suknia przy dotknięciu jest jak cieniutka bibułka, ale żywa jak skrzydła motyla, ciepła i drżąca, i może zostawia nawet łuski po sobie. Cała moja radość pochodziła stąd, że czułem się już zupełnie zdrów i że mogłem iść prosto przez plac św. Marka. Przy tym zdawało mi się, że sam plac się trochę chwieje. Czy nie chodzi się tu jak po szklannych perełkach i po muszlach morskich? Muszę zwrócić uwagę Rikki na to, jak bruk wenecki wydaje się twardy i nieruchomy, a po kryjomu faluje jak morze. A jeżeli się kupiec zapyta, co to jest za przedmiot, to powiem: geografia. A jak na chwilę wyjdzie z pokoju, to powiem do Rikki: „Pozwól mi tylko pocałować cię w rączkę". Z wszystkich wież kościelnych biła jedenasta. Spieszyłem się na pierwszą lekcję na Riva degli Schiavoni i serce mi biło jak młotem, bo przypominałem sobie: Oczy i spojrzenie ma dorosłej dziewczyny. Ale gdy się znalazłem w mieszkaniu kupca, Rikka siedziała w fotelu, ruszała cienkimi nóżkami w czarnych pończoszkach i — musiałem przyznać: Rikka była jeszcze dzieckiem. Kupiec zapytał, jak się czuję i od jakiego przedmiotu rozpocznę lekcję. — Dziś jest geografia — oświadczyłem, drżąc cały. Nie mogłem mówić ze zdenerwowania. Milcząc wskazałem Ricce książkę; zaczęła czytać ze starej szkolnej geografii: — Indus, Ganges i Bramaputra wypływają z gór Himalaja. Ruszała białymi cienkimi rączkami, a że te rączki wczoraj bawiły się pomarańczą, pachniała cała Wenecja, od Giudekki do Fondamenta Nuova, jak gaj pomarańczowy. Czytała: — Ganges jest świętością Hindusów, Himalaje są najwyższymi... — Przepraszam — powiedział kupiec — wyjdę na chwilę. I poszedł, a ja... zbladłem. Patrzyłem na maleńkie rączki, ale powiedziałem tylko: — Czytaj dalej. Rikka ruszała wesoło nogami i czytała: — Himalaje są najwyższymi górami na świecie. Indus płynie na zachodzie, Bramaputra na wschodzie, a Ganges w środku... XIV SZKLANNE PEREŁKI I MUSZLE MORSKIE Miesiące mijały i kupiec pojechał już dawno do swoich „psiakrew" interesów, a ja jeszcze ciągle siedziałem w Wenecji. Przynajmniej raz na dzień myślałem o tym, że już dawno powinienem być w innym, o wiele prawdziwszym i dla mnie stosowniejszym miejscu. I myślę, że i inni czuli, jak na próżno ze sobą walczyłem. Było ciągle tak ładnie, że chora matka Rikki mogła wstawać i siedzieć przy naszych lekcjach. Mówiła wzdychając: — Stąd nie jest tak łatwo wyjechać. Nie widzi się drogi, która by stąd gdzieś wiodła. Nie sądzi pan? To nieprawdopodobne miasto jest jak pod kloszem szklannym. Zauważyłam to zeszłego roku, kiedym tak bardzo cierpiała ze strachu przed śmiercią, i chciałam stąd uciekać. Ileż razy patrzyłam przez te małe okienka na laguny... i nigdzie nie mogłam odkryć drogi, prowadzącej w świat. Teraz jest już druga zima, a my ciągle siedzimy pod kloszem. — Czy naprawdę jest znowu zima? — przestraszyłem się. — Czy pan chce odjechać? Ja pana przywiążę — mówiła Rikka. — Bądź grzeczna — upominała matka smutnym, roztargnionym głosem. Rikka wskazała na ulicę. — Beppo już idzie z obiadem z trattorii. Spojrzałem na dół. — Kto? Ten stary człowiek? — zawołałem zdziwiony. — Ja go znam. — Naturalnie — rzekła Rikka — on tu przecież zawsze przychodzi. — Takich samych jak on jest tysiące innych w Wenecji — powiedziała matka. Ale ja nie mogłem wyjść ze zdumienia, bo Beppo ukłonił mi się wyraźnie, jakby mnie znał tak samo dobrze jak ja jego. — On jest wszędzie — powiedziałem — spotykam go codziennie w najrozmaitszych okolicach miasta. Zjawia się naraz na wszystkich ulicach, które idą w przeciwnych kierunkach albo kończą się nad kanałem. Ile razy zabłądzę, staje nagle przede mną i chce mi wskazać drogę. Przy tym tylko mnie zatrzymuje, bo przecież nie może wiedzieć, czego ja szukam. — A czego pan szuka? — zapytała Rikka i schyliła przy tym głowę na bok. Wstałem, bo uczułem nagle najstraszniejsze wyrzuty sumienia. — Najczęściej poczty — odpowiedziałem cicho. — Na pocztę jest strasznie łatwo trafić — powiedziały jednocześnie matka i Rikka. Postanowiłem być szczerym. — Może jest łatwo — powiedziałem — jeżeli się nie bać przyjść tam naprawdę. Bo na poczcie czeka na mnie przynajmniej dwadzieścia listów. Matka popatrzyła na mnie przerażona: — Od kogo? — zapytała. — Od mego wuja i od krewnych. Muszą już być trochę źli i zaniepokojeni, bo nie wiedzą, że ja tu siedzę „pod kloszem", i dlatego nie pojmują, czemu nie wracam. — Na miłość boską — szepnęła stara kobieta, trzęsąc głową. Musiałem jej przyobiecać, że wszystko uporządkuję. Ale jak to mam zrobić, nie powiedziała mi. Była tak szalenie nieporadna i tak nieprzyzwyczajona radzić innym. A Rikka patrzyła zagadkowo i z zadowoleniem, jakby już była prawdziwą kobietą i wiedziała doskonale, dlaczego zapomniałem w Wenecji o czasie i o całym świecie. Stwierdziła tylko: — Na pocztę każdy trafi, tylko pan nauczyciel nie... — Bądź grzeczna — upomniała ją jeszcze raz matka. Musiałem się pożegnać, bo Beppo stał już z obiadem w pokoju. W pół godziny później spotkałem go znowu niedaleko Rivy. Znajdowałem się w zagmatwanym labiryncie uliczek w śródmieściu. Znałem tu wszystko i nic. Nieraz wędrowałem po tych krecich drogach we śnie i na jawie. Ale moje doświadczenie wskazywało mi tylko, jak fałszywy był kierunek, w którym szedłem. Mimo to, pchany jakąś obcą siłą, posuwałem się naprzód. Skręciłem w jakąś na metr szeroką uliczkę tylko dlatego, że mi się podobał jej ceglasty kolor i miałem przy tym prawie pewność, że idę zupełnie bez sensu i że się zaraz wrócę. W tej samej chwili wylazł z jakiejś dziury stary Beppo, uśmiechnął się inteligentnie i poufale zarazem i zaproponował: — Pokażę panu drogę. — Nie — powiedziałem gwałtownie i szedłem da- lej. Stary człowiek postępował za mną skromnie. Kiedy naraz stanąłem nad brzegiem kanału i nie mogłem iść dalej, zbliżył się do mnie grzecznie, pokazał na brudną wodę i stwierdził uprzejmie: — Aqua. — No tak, aqua — powtórzyłem spokojnie, jakbym się tam znajdował tylko dlatego, że sam chciałem. Niedługo potem zrobiło się bardzo ciemno, a zimne powietrze wzbudzało we mnie uczucie opuszczenia. Stary człowiek stał ciągle za mną i czułem, jak na mnie patrzył z oczekiwaniem. Zapytał cicho: — Na pocztę? Niechcący odwróciłem się i kapitulowałem. Kiwnął głową zadowolony i pobiegliśmy całą drogę na powrót. Na pocztę było szalenie blisko. Po kilku minutach zrobiło się jakoś jaśniej i cieplej. Po drodze było coraz więcej świateł. Czuło się bliskość jakiegoś centrum. — Ecco — powiedział naraz Beppo i pożegnaliśmy się na zawsze. Wiedziałem, nie wiem dlaczego, że to było — na zawsze. Stary człowiek wydał mi się naraz innym, godniejszym, szlachetniejszym, tak typowym jak pomnik. Cała okolica wyglądała naraz inaczej, tak że przeląkłem się i zacząłem przeczuwać, co mnie czeka. Wszystko wokoło żegnało mnie. Na poczcie dostałem jeden list. — Tylko jeden? — zacząłem trochę niepewnie i cicho. — Właściwie oczekuję dwudziestu. Urzędnik potrząsnął głową i bardzo żałował. Miał tylko ten jeden list dla mnie. Pismo na kopercie było obce i nieprzyjemne. Spiczaste, równe, tak wyraźne jak drukowane. Rzuciłem tylko okiem i przeczytałem gdzieś ku końcowi słowa: „...i będziesz gorzko żałował. Nie zdajesz sobie sprawy, co to znaczy dla naszej kariery — rok stracony. Tym dziwnym zachowaniem się robisz wiele zmartwienia swoim krewnym na wsi, a przede wszystkim swemu czcigodnemu wujowi w Wiedniu, zajmującemu wysokie stanowisko". Pajac — odgadłem od razu. I przeczytałem już tylko koniec: „...Wracaj więc do swoich obowiązków, do zdrowej, choć twardej rzeczywistości i do Twego zawsze wiernego przyjaciela i towarzysza lat szkolnych Szuka". — Szulca? — powtórzyłem zdziwiony. Pajac nazywał się Szulc. Ten fakt nowy, a w każdym razie przeze mnie zupełnie zapomniany, zajmował jakiś czas mój umysł i trochę łagodził mój ból z powodu rozstania z Rikką i Wenecją. Kiedy potem rzucałem do kuferka pośpiesznie i bez ładu wszystko, co miałem w swej izdebce, która nie była większa od szafy, znalazłem trochę zapisanych papierów. Właściwie wszystko to już raz przekreśliłem, wszystko z wyjątkiem tytułu: „Szklanne perełki i muszle morskie". Powiedziałem do siebie z goryczą: — Nawet to mi się nie udało. Nic nie zostało z tego wszystkiego, co tu przeżyłem. Po co przeżyłem to? Ani tego jedynego stworzenia, ani tego jedynego miasta nie potrafiłem ująć w słowa. Odjeżdżam i nie zabieram z sobą — nic! Podarłem mój dzienniczek, pisany w Wenecji, i pakowałem dalej. Dopiero około północy zgasiłem lampą. I położyłem się spać. Ale za chwilę zbudziła mnie Rikka. Zapukała — i zobaczyłem jej białą twarz w oknie, pomimo że mieszkałem tak wysoko, prawie na dachu. — Rikko, to ty? — szepnąłem radośnie. — Chciałam cię zabrać na spacer. — Dobrze — ucieszyłem się. Za sekundę szliśmy razem przez plac św. Marka. — Chciałeś odjechać bez pożegnania — mówiła z wyrzutem. Postanowiłem być z nią takim jak zawsze, nie przyznać się, że ją kocham... Ale spostrzegłem, że wzrok jej jest inny, dziwnie ciepły, wilgotny i pełen niewysłowionej tkliwości. Zaczęła się śmiać cicho z mego zdziwienia. — Patrzę inaczej... co? — spytała z zadowoloną dumą. — Tak — odrzekłem nieśmiało — inaczej, jak kobieta. — Jak kobieta — powtórzyła triumfująco Rikka. — To sprawia noc. W nocy otwierają się tajemnice i kwitną. — Uważaj teraz na mnie i na Wenecję — mówiła Rikka — żebyś sobie nas zapamiętał i zabrał z sobą. Dotychczas ci się to nie udało, ale teraz... Czujesz, jak pachnie? — Co to? — Wenecja. W powietrzu pachniała dusza Wenecji. Pachniał dziwnie czysty, jakby przez sny i światło księżyca przefiltrowany, oddech królowej morza. I poszliśmy w kierunku wody. Raz tylko obejrzałem się, bo barwy katedry weneckiej przeszły mi ogniem po plecach. — Boli? — spytała Rikka, śmiejąc się. I wskazała na Palazzo ducale. Ten olbrzym o kilkunastu nogach, zanurzony do kolan w kamienicach, rumienił się i płonął jak w gorączce. Wzięła mię za rękę. Pierwszy raz uczułem jej dotknięcie. Przeszło mię ciepło jej ciała z ciepłem wonnej nocy. Siedliśmy do czarnej łodzi i popłynęliśmy białą wodą. — Nie oglądaj się — mówiła Rikka. Obejrzałem się natychmiast. Czerwony olbrzym do kolan zanurzony wyciągał powoli jedną z swych nóg kilkunastu. Patrzył na mnie wieloma ślepymi oczyma, chwiał się i nieznacznie podnosił. Krzyknąłem ze strachu. — A widzisz — zaśmiała się Rikka. Olbrzym jęczał. Niby echo w podziemiach więziennych. Ruszał się ciężko. Wyciągał z mozołem jedną nogę po drugiej, a z korzeni jego ciała marmurowego sączyła się krew. — Płyńmy prędko — powiedziała Rikka — zanim podniesie się całkiem i rzuci się do wody. Płynęliśmy tak szybko, że pałace na wielkim kanale migały i mieniły się jak perły kolorowe w słońcu. I nagle zrobiło się ciemno. — Gdzie ty jesteś? — spytałem Rikki. Czułem, że nie płynie już po wielkim kanale, tylko po czarnych i krętych uliczkach wodnych w śródmieściu. Naokoło siebie słyszałem tajemnicze pluskanie, szepty i dziwnie łaskocące, jakby atłasowe, śmiechy. Czułem, że oprócz mnie płynie dużo cichych, niewidzialnych i — nie wiadomo dlaczego — wrogich mi istot i że siedzę sam w czółnie, które porusza się jak strzała. I w tej chwili mimo ciemności zobaczyłem Rikkę, biegnącą brzegiem w tym samym kierunku, w którym płynęła łódka. Biegła w krótkiej białej sukience z rozpuszczonymi włosami. Słyszałem szum ptasich skrzydeł i patrzyłem z nieopisaną tęsknotą na cudne, delikatne, szybkie nogi dziewczyny. Chciałem krzyknąć do niej, ale nie mogłem. Jednocześnie wzmogły się szepty i szmery, otaczające łódkę. Uczułem zimne, śliskie, jakby żabie dotknięcie i niepokojące, ostre oddechy na karku i poza uszami i jakieś niezrozumiałe, jadowite słowa, ruszające się jak muszki w mych uszach. — Rikko! — krzyczałem z wytężeniem duszy całej, ale bez głosu. Kanały zwężały się coraz bardziej, a mój strach rósł coraz więcej. I nagle ten strach zamienił się w bajeczną siłę i jednym skokiem dostałem się z czółna na ląd. Usłyszałem poza sobą ciemną chmurę złorzeczeń, pisku i łkających chichotów. — Rikko! — krzyczałem bez głosu. Biegłem po uliczce, wykładanej muszlami. Czułem wyraźnie, że to są muszle. Cienkie i szkliste skorupy. I mimo szalonego pędu starałem się stawiać nogi możliwie lekko, żeby nie rozbić lub nie uszkodzić delikatnego bruku. Robiło się coraz jaśniej. Cudny jakiś niebieski ranek zakwitł na filarach, gzymsach i oknach domów. Biegłem w powietrzu magicznym, świecącym, po słabej i kruchej muszlowej masie, iskrzącej się jak woda, po której tańczy słońce. Skręcałem raz w prawo, raz w lewo. Biegłem po mostach zgrabnych i półkolistych jak ciało kocie w skoku. Po mostkach misternie wyrzeźbionych z pianki bursztynowej i z różowych korali. Patrzyły na mnie tajemniczo głębokie niebieskie, czarne i bursztynowe oczy starych domów. Dźwięczały koło mnie cichutko, jak serca bijące, małe, na wodę spoglądające kościółki. Przelatywały zwieszone na dachach albo ukryte w cieniach kamienic ogrody jaskrawe, słodko jak miłość pachnące. Biegłem po szklistych skorupach, zapadając głęboko, pełen strachu, żeby nie przedziurawić swoim ciężarem ulicy i nie wpaść do morza. I nagle pomyślałem: „za chwilę muszę wyjechać, więc trzeba biec jeszcze prędzej". Świat się przede mną otworzył i wydostałem się z ciemnego wiru uliczek na jasne miejsce, gdzie pachniało morze. Z daleka czerwieniło się Murano. Leciałem jak wiatr pod domami. I usłyszałem szelest ptasich skrzydeł: za mną leciała Rikka. Obejrzałem się, żeby się do niej uśmiechnąć. Ale ciągle myślałem: „Za chwilę muszę wyjechać". Rikka mnie dogoniła. Czułem, jak przywiązała się włosami do mojej ręki. I włosy jej wyciągnęły się natychmiast jak struny. Biegłem. Rikka upadła. Jej ciało wlekło się jak srebrny martwy ptak po kamieniach morskich. — Prędzej — poganiałem — prędzej. Serce moje pełne było płaczu. Ale mówiłem do srebrnego ptaka: — Muszę się śpieszyć. Nagle uczułem, że stoję i, nie oglądając się, jąłem ciągnąć z rozpaczliwą siłą, aż włosy się urwały. I w tej chwili ciało w krótkiej sukience zsunęło się do wody, cicho, łagodnie, jak płatek białej róży. Zapukano silnie do drzwi mego pokoju. Otworzyłem oczy i westchnąłem głęboko. Siadłem na łóżku, jeszcze ślepy, jeszcze boleśnie rozkochany w nocy. Westchnąłem jak po płaczu. Szepnąłem kilkakrotnie: — Rikka... A potem spojrzałem słońcu w twarz i przypomniałem sobie, że to dzień, w którym wyjeżdżam z Wenecji. I naraz stałem się prawie wesoły, w każdym razie obojętny. Czułem, że jestem w sto razy lepszym położeniu niż na przykład wczoraj wieczór. Cieszyłem się, że dzień jest pogodny. Spojrzałem na zegarek i przekonałem się, że mam jeszcze trzy godziny czasu do odjazdu pociągu. „Można by jeszcze raz zobaczyć morze" — pomyślałem bez sentymentu z czysto zmysłowym pragnieniem. A przede wszystkim cieszyłem się myślą o śniadaniu. Po pierwszym papierosie wsiadłem na okręt i pojechałem na Lido. Pomimo wczesnej pory było już gorąco. Szedłem bez przyjemności przez wyspę. Siedziałem z godzinę nad morzem, ale patrzyłem na nie zimno, jak na obcą kobietę, z którą się noc spędziło. Bolały mnie z lekka zęby. „Przyjechałem tu wyłącznie dlatego — usprawiedliwiałem się przed samym sobą — żeby z powrotem zobaczyć Wenecję w porannym oświetleniu". I natychmiast wróciłem na okręt. Stanąłem dla oczekiwanego widoku na przednim pokładzie. Spuściłem jeszcze senną głowę i oparłem się o poręcz. Żeby tylko dostać osobne coupe — marzyłem. Słońce grzało mię w plecy. Jakaś rodzina włoska rozmawiała za mną półgłosem. Panna w jasnej sukni stanęła nagle przy mnie i rzuciła do wody wielki bukiet, owinięty w czerwony papier. Bukiet zaczął tańczyć na falach, pochodzących z ruchu naszego okrętu. Nie przejechaliśmy go na szczęście. Popłynął ostrożnie bez pośpiechu na lewo, w kierunku Malamocco. — Ma dobry kurs — rzekłem do siebie tonem człowieka znającego się na rzeczy. Zacząłem go śledzić. Widziałem go przez kilka minut doskonale na spokojnej wodzie. Ale potem okręt zwrócił się nieznacznie na prawo i mimo wykręcania szyi nie mogłem nic widzieć. — Do stu diabłów — złościłem się. Musiałem przejść na tylny pokład, gdzie po kilku próbach znalazłem wcale niezły punkt obserwacyjny. Na tle jasnopopielatym poruszał się leniwie czerwony przedmiot. — Hultaj jedzie jak stary wilk morski — mruczałem z uznaniem. Stałem i patrzyłem. Później przekonałem się, że widzą już więcej wyobraźnią niż oczyma. — Gdyby tak mieć przy sobie teleskop. Ale nasz okręt stanął i zobaczyłem, że jesteśmy na Piazzecie... Miałem niemiłe uczucie, jakbym o czymś ważnym zapomniał. „Aha — przypomniałem sobie — zagapiłem się i nie widziałem po raz ostatni Wenecji w rannym świetle". Ziewnąłem. W godzinę później siedziałem w przepełnionym pociągu wiedeńskim, pędzącym gwałtownie. Pasażerowie cisnęli się do okien, żeby ujrzeć jeszcze choć kawałeczek laguny. Ale ja siedziałem spokojnie w kącie i czułem, że niedługo zasnę. XV „COMIZROBISZ?" Kiedy oglądałem pokój, który chciałem wynająć, dama wynajmująca mieszkanie spytała mnie: — Do której klasy pan chodzi? Była na pewno ślepa, bo miałem przecież już duże wąsy. Miałem już nawet przeszłość: rok za granicą, pełny przygód, które nie znane były nawet moim najbliższym krewnym. Nie odpowiedziałem damie wcale na jej niebaczne pytanie. Oświadczyłem tylko sucho: — Ten pokój podoba mi się, bo jest blisko uniwersytetu. Jestem prawnikiem. Kiedy przyniesiono mój kuferek i inne drobiazgi, mogła się dostatecznie przekonać, o ile w ogóle miała oczy, że nie kłamałem. Było tam mnóstwo pism i książek, potrzebnych do studiów prawniczych, które sobie zawczasu kupiłem. — Proszę o kartkę meldunkową — zwróciłem się do gospodyni. — Jako prawnik jestem ogromnie dokładny w tych rzeczach. Tak, w początkach cieszyłem się, że mam już obrany zawód. Nawet nieraz, najczęściej po południu, siedziałem z książką przy otwartym oknie i miałem wrażenie, że sobie prędko potrafię przyswoić tę nową wiedzę. Pomijając drobne szczegóły, których nie trzeba było brać na serio, w całości było to przecież coś dla mnie. Lubiłem coraz bardziej swój pokój. Cieszyłem się zawsze, kiedy wracałem do domu. A jeżeli byłem za długo poza domem, to tęskniłem po prostu do swoich czterech ścian. — Zdaje mi się, że mi prawo odpowiada — stwierdziłem raz w rozmowie z wujem. Wydawał się przyjemnie zdziwiony i zapytał, czy chodzę pilnie na wykłady? — Codziennie — odpowiedziałem. I rzeczywiście w początkach bawiło mnie to. Byli czasem tak ciekawi profesorowie, że ich słuchałem z prawdziwą przyjemnością. Rozmawiałem potem nieraz z wujem Adamem o tym lub owym. Wanda patrzyła na mnie wtedy z wielkim zdziwieniem. Była przyzwyczajona, że mówiłem najczęściej tylko o aktorach, których dzień przedtem widziałem w teatrze. Rano odprowadzałem ją do atelier, gdzie się uczyła malować. Nie codziennie, ale kiedy niekiedy spotykaliśmy się na placu św. Stefana i już potem szliśmy razem. Raz spytała mnie trochę niedowierzająco: — Dlaczego nie jesteś dziś na wykładach? Odpowiedziałem zgodnie z prawdą: — Dziś nie ma nic ciekawego. To znaczy, tych profesorów, którzy dziś wykładają, słyszałem aż nadto często. Popatrzyła na mnie: — Czy tylko o to chodzi? Potem roześmiała się: — Mnie się zdaje, że to jest dla ciebie także rodzaj teatru. Zaprzeczyłem żywo. Byłem przecież prawnikiem. Zajmowałem się rzeczami, o których dziewczyna nie mogła mieć pojęcia. Zły byłem, otwarcie mówiąc, bo co sobie Wanda o mnie myślała? Czyż nie byłem już dostatecznie dorosły, żeby z prawdziwie męską namiętnością dać się opanować nauce? Po co się w ogóle mieszała w nie swoje rzeczy? Ale powodem tego, że tak często wtedy chodziłem do teatru, była jedna sławna włoska aktorka. Występy jej były dla mnie dlatego tak cenne, że przypominała mi melodią swego głosu niedawno przeżytą bajkę w Wenecji. Aktorka nie była ładna. Ale cała jej istota miała w sobie coś cudownie słodkiego, śpiewnego, jak powietrze lagun, miękkie i senne. Tak że czasem zdawało mi się, że widzę Rikkę na scenie, i dlatego nieraz po przedstawieniu przez połowę nocy jęczałem jak nieszczęśliwie zakochani. Tę połowę nocy spędzałem najczęściej w towarzystwie. Zawsze musiałem wpaść, nie wiem skąd i jak, w najweselsze otoczenie pomimo swoje wewnętrzne bóle. Nazajutrz dźwięczała mi jeszcze muzyka w uszach albo prześladował mnie zapach jakiejś kobiecej perfumy. A mój ukochany pokój wydawał mi się dziwnie niezamieszkały. Taki był zaniedbany, jakby podczas mojej nieobecności ktoś obcy i niesympatyczny tam spał, palił i pił. I przysięgałem sobie w duszy nie opuszczać go już nigdy. — Kiedy masz pierwszy egzamin państwowy? — zapytał mnie wuj pewnego dnia. To mnie wyprowadziło z równowagi, bo o egzaminach dotychczas nie myślałem. Wuj Adam spostrzegł moje zmieszanie i zadał mi kilka pytań z rozmaitych materii. — To są szczegóły — broniłem się. Ale wuj utrzymywał, że wszystko składa się ze szczegółów i że o nic innego pytać mnie nie będą. Powinien bym się zaraz dowiedzieć o terminach i cały materiał jeszcze raz przerobić porządnie. Był bardzo wzburzony i wspominał nawet o tym jednym roku życia, który straciłem. Cały świat pociemniał naraz. Wieczorem tego dnia już nie byłem w teatrze, tylko siedziałem w swoim pokoju. Wkrótce zrobiło się u mnie ogromnie miło: pokój miał wygląd zamieszkały, bo nie opuszczałem go prawie nigdy. Było mi w nim dobrze, ściany patrzyły na mnie z przywiązaniem, a ja pracowałem bez przerwy i oddawałem się z zapałem szczegółom. Wtedy się znowu zaczęło rozjaśniać; z pilności doznawałem rodzaju rozkoszy. Myślałem: „Niedługo wszystko minie, a potem będę znowu dwa lata czekał, żeby zdać następny egzamin i jeszcze jeden... A potem już naprawdę koniec". Aż drżałem z radości, gdym połykał jeden rozdział wiedzy za drugim. I naraz stało się coś nieoczekiwanego. Właśnie teraz, kiedy miałem tak mało czasu, coś mi podszepnęło, że zaraz napiszę bajkę. Właśnie w tej najbardziej nieodpowiedniej chwili. Wszystko we mnie grało. Pełen byłem ludzkich rozmów, obrazów, które jeszcze we mnie spoczywały, złożone jak różnokolorowe wachlarze. Odłożyłem książkę i uczułem łzy w oczach ze wzruszenia i wdzięczności. „Oto nagroda" — pomyślałem. Przyszła noc, potem ranek, a ja szybowałem w szczęściu bez chmur. To nie była praca, tylko czerwona, gorąca miłość. Przy tym widziałem te zapisane strony, które się wokoło mnie gromadziły, jak owoce spadłe z drzewa, a mnie się zdawało, że to sam Bóg trząsł tym drzewem. Unosiło mnie coraz wyżej i wyżej. Nagle zatrzymałem się, a moje skrzydła drżały. Cały świat umilkł na chwilę... a potem zacząłem spadać jak kamień. Niedługo potem dama, wynajmująca pokoje, weszła do mnie i powiedziała zdziwiona: — O Boże! Pan uczył się przez całą noc? Potem dodała: — Jakiś obcy pan chciał się z panem widzieć, ale ja myślałam, że pan śpi jeszcze. I opisywała mi tego pana, który na mnie czekał obok w kawiarni. Był starszy ode mnie, nawet żonaty, ale żywy i ładny i miał jasne włosy. „Kto by to mógł być?" — myślałem zaniepokojony. Kiedy niedługo potem, wchodziłem do kawiarni, naprzeciw mnie wyszedł... Lolo. Śmiał się. — Tego się nie spodziewałeś? — Czy to ty się o mnie pytałeś? — Naturalnie! Czy ty zawsze tak długo śpisz? — Nie, ale... na miłość boską, ty przecież nie jesteś starszy ode mnie! — Starszy... nie, ale mądrzejszy... — I nie jesteś żonaty... — O, tak. — Ha, ha — śmiałem się. — Słowo honoru, przysięgam! — Ależ Lolu! — Nie śmiej się tak idiotycznie. Ona tam siedzi przy trzecim oknie i patrzy na nas. — Kto? — Moja żona, naturalnie! — Tam? Ta bez kapelusza? To nie może być! — Ależ uspokój się, tak jest. Nie bądź taki przerażony. Ona i tak utrzymuje, że cała moja rodzina oczy wytrzeszcza na nią jak na raroga. Ciocia Kasia o mało nie zemdlała. No, a biedna babcia... — Byłeś tam? — Naturalnie. Objeżdżamy całą rodzinę. Dziś się przedstawiamy wujowi Adamowi, radcy, czy czym on tam jest w istocie. Czy kochasz się w Wandzie? — Jeszcze ciągle nie wierzę. Lolo... żonaty! Ty jesteś przecież o rok młodszy ode mnie! — To doskonałe! Ty ciągle o tych latach! — I jesteś po cywilnemu? — Naturalnie. Jako oficer nie byłbym się mógł ożenić: ona nie ma pieniędzy. — I cóż teraz poczniesz? — Jedziemy do Ameryki! Nareszcie zaprowadził mnie do stołu, przy którym siedziało całkiem młode stworzenie. Smukła, prawie mała, miała jasne włosy, jak on. — Na imię jej Elżunia. — A ty jesteś Adam? prawda? — powiedziała wesoło. Byli obydwoje w doskonałych humorach i wyglądali jak dzieci, które uciekły z domu. Nie, Lolo nie mógł się ożenić z tą małą Elżunią już raz na zawsze... on, który dotychczas w żadnym zakładzie nie mógł dłużej wytrzymać niż rok. — A więc... do Ameryki? — zapytałem zmieszany, niepewnym głosem. Ucieszona kiwnęła głową, a potem zaczęła mi pokazywać rozmaite bilety jazdy, świadectwa, kwity, paszporty — papiery, których już samo posiadanie wydawało mi się rzeczą trudną i odpowiedzialną, a które oni nosili przy sobie niedbale, jak bilety tramwajowe. — Mam tam już przyrzeczone miejsce. Ale naturalnie nie będę się wiązał, rozglądnę się zaraz za czymś innym. — Może kupimy sobie farmę... — oświadczyła Elżunia z radosną dumą. — Albo pojedziemy dalej, może do Kalifornii — zauważył Lolo. — Wiesz, będziemy złota szukali — dodała Elżunia, mrużąc oczy. Kręciło mi się w głowie. — W jaki sposób poznaliście się? — spytałem. Wtedy Elżunia zabrała głos. Zaczęła opowiadać o ich pierwszym spotkaniu w małym miasteczku, gdzie mieszkała z matką, a Lolo był jako kadet na ćwiczeniach. — My przecież nie mamy czasu — przerwał jej Lolo. Obawiał się z pewnością, że będzie kładła nacisk na momenty uczuciowe. — Zapomniałaś, co my dziś jeszcze mamy do załatwienia! A on ma także coś lepszego do roboty, niż siedzieć w kawiarni — to filozof! — Prawnik — poprawiłem go. — Dlaczego? — zapytał Lolo. — Tak, jakoś... Nie umiałem wymienić powodów. Elżunia i Lolo patrzyli na mnie nie rozumiejąc. Ale na ulicy Lolo zauważył: — Z filozofią byłoby ci lepiej do twarzy. Potem mówił prędko: — O dwunastej idziemy do wuja. A może się w południe nie robi wizyt? Zresztą jako Amerykanie gwiżdżemy na formy. Ale ty tam bądź w każdym razie. Nie zapomnij! On o wszystkim zapomina, wiesz, Elżuniu. Potem wieczorem jedziemy dalej. Czy nie odprowadziłbyś nas do Hamburga? — Nie mogę... Musiałem mu powiedzieć, że czeka mnie egzamin państwowy, a potem rozstaliśmy się na razie. Wracając do domu, myślałem: „Z tego wszystkiego nic nie będzie. Tym razem mu się nie uda. Że babcia i ciotka zgodziły się na jego plany, to jeszcze można zrozumieć. Słabe kobiety. A babcia ma już osiemdziesiąt lat, słyszy tylko połowę z tego, co się mówi. Ale teraz idą do wuja..." Śmiałem się w duszy, że Lolo tak mało zna wuja Adama. To przecież chodzący rozsądek i żyjący paragraf. Byłem doprawdy ciekawy, co on powie na Amerykę, kopalnie złota, farmy i temu podobne rzeczy. „Będzie awantura — myślałem z pewnym zadowoleniem. — Wuj zburzy cały piękny plan Lola. Dobrze — ale co zrobi z jego małżeństwem, które już jest faktem dokonanym? Jak góra wznosi się to małżeństwo w życiu Lola, który miał odwagę wznieść tę górę, nie pytając nikogo o pozwolenie. Jakich materii wybuchowych będzie wuj musiał użyć, żeby usunąć tę przeszkodę?" W swoim pokoju zastałem nieporządek, jak po grzesznie poza domem spędzonej nocy. Opuściłem go tylko na pół godziny, ale w ciągu tej pół godziny przeleciał koło mnie wicher, który dął w życiu mego brata i pchał go naprzód. Nie miałem odwagi przeczytać zaczętej przedtem bajki. Ale co do książek i pism prawniczych, to nienawidziłem ich teraz z całej duszy i chciałem to sobie głośno powiedzieć. Lolo miał rację; to nie było dla mnie. Siedziałem smutny, bezczynny, pierwszy raz bez cienia jakiejś radości i nadziei... z uczuciem bolesnej pustki w sercu. Kiedy przyszedłem w południe do wuja, doleciał mnie z salonu jego donośny głos: — Wybrałeś rzeczywiście najlepsze połączenie okrętowe, jeżeli przez ten czas nie zmieniono godzin. Wuj Adam przeglądał pilnie rozkład jazdy, przy tym palił cygaro i był w doskonałym humorze. — Przyszedł słuchacz praw — zaanonsował Lolo przenikliwym głosem. Me podnosząc głowy wuj podał mi rękę. Wanda zapytała cicho: — Prawda, że ona ma śliczne oczy? Lolo odpowiadał tymczasem wujowi: — Fałszywy rozkład jazdy? Nic podobnego mi się nie zdarza! Nie jestem starą babą i wiem, co mówię. We czwartek o drugiej jesteśmy w New Yorku. — Masz rację — przyznał wuj grzecznie — we czwartek o drugiej. Popatrzyłem na wuja, potem na Lola. Jak to, więc nie było awantury? Jasnowłosa Elżunia gryzła z apetytem palone migdały, które jej podawała Wanda. Szepnąłem do Wandy: — Ładne oczy, to prawda, ale czy ty wiesz, że Lolo się z nią ożenił? — Naturalnie, że wiem. Widocznie wszyscy wiedzieli. A pomimo to nic się nie działo. Nie wydawało się wcale, żeby to małżeństwo Lola miało być jakąś wielką górą albo nawet małym pagórkiem. Nie czuło się żadnych materii wybuchowych w powietrzu. Przy stole Elżunia jeszcze raz opowiadała o ich pierwszym spotkaniu i kładła nacisk na momenty uczuciowe. A biedny Lolo, który nie mógł wstać i pożegnać się przed pieczenia, zaczął pośpiesznie opisywać wujowi stosunki w Kalifornii. Przy tym wyciągnął chustkę do nosa, jak zawsze, kiedy był trochę zmieszany, i wtedy przypomniałem sobie, jak raz podczas poważnej rozmowy z dziadkiem na wsi wypadła mu z kieszeni figurka „Comizrobisz". — Zdaje się, że to dobra posada, którą ci tam proponują — powiedział wuj. Ale Lolo uśmiechnął się trochę lekceważąco, tak jakby sobie za nic miał tak zwane „dobre posady", i oświadczył: — Nie będę się wiązał. Kto wie, może mi się tam na miejscu coś innego spodoba sto razy lepiej? Tak, kto mógł wiedzieć, co mu się lepiej spodoba w najbliższej przyszłości? I wszyscy obecni, nawet wuj Adam, który miał już przecież siwe włosy i wysokie stanowisko, patrzyli na niego tak, jakby jego życzenia i plany trzeba było brać zupełnie poważnie, jak zrządzenia losu. Mój Boże, przecież on był jak dziecko. Ale miał w sobie coś, co pozornie może nic nie znaczyło, ale było tak silne jak ogień albo woda — miał wolę, którą wszyscy musieli uszanować. Kto wie, czy skutkiem tego nie mógł dokonać niesłychanych czynów, czy tą swoją lekkomyślną wolą, jak pochodnią, nie mógł podpalić tysiąca domów, siebie, swej jasnowłosej Elżuni i wielu innych rzeczy. Ale miał tą wolę i wszyscy go traktowali poważnie. Wszyscy liczyli się z rzeczami, których on chciał, jak z dokonanymi, nieodmiennymi faktami. „Tak, trzeba tylko chcieć" — myślałem sobie, gdy siedzieliśmy przy stole i wino wzmocniło moją odwagę. I oświadczyłem naraz głośno, jakkolwiek trochę niepewnym głosem: — Mnie się zdaje, że prawo nie jest dla mnie... chciałbym się przerzucić... Wuj popatrzył na mnie szyderczo spod oka: — Pojmuję to — rzekł, uśmiechając się ironicznie — bo masz teraz właśnie zdawać egzamin... Wszyscy się roześmiali, nawet Wanda; w końcu i ja także. I tak skończyła się moja pierwsza próba pokazania silnej woli. Niebawem odprowadzałem Lola i Elżunię na dworzec. Przy pożegnaniu serce mi się ściskało, że nie mogłem im towarzyszyć. Miałem uczucie, jakby mi się działa jakaś krzywda. Przecież to ja tak namiętnie lubiłem jeździć i oglądać obce kraje — a oni jechali naprawdę. Za to w nocy miałem takie awanturnicze sny, jak nigdy od czasów dzieciństwa i snów o czarownicach. Właściwie był to cały szereg snów i obrazów, a zaczynał się w mieszkaniu wuja od tego, że wybuchła między nim a Lolem ta wielka awantura, której się obawiałem. Wuj, wściekły z irytacji, rozpłatał mu głowę. Biedny Lolo leżał w kałuży krwi, a ja opłakiwałem go razem z Elżunią i wszystkimi innymi członkami rodziny, którzy się naraz zjawili. Ale jego śmierć trwała zaledwie kilka sekund, i jak tylko wuj się odwrócił, Lolo skoczył z błyskawiczną szybkością na równe nogi. Zbudziłem się i zasnąłem znowu — i byłem niby z Lolem w podróży. Ale nie miałem ani jednej chwili spokojnej, bo Lolo był ciągle w jakimś niebezpieczeństwie i umierał niezliczoną ilość razy. Ocean przemieniał się w prerię, a potem w kalifornijskie kopalnie złota — a Lolo był dziesięć razy nieżywy i zrywał się na równe nogi, jak swego czasu jego mała figurka z drzewa „Comizrobisz?" XVI PAJAC Zaledwie na parę dni przed śmiercią wuj Adam paradował w nowym fraku z jakimś złotym orderem, pachniał Eau de Cologne russe i powtarzał: — Tańcujcie, tańcujcie, to na dobry cel. Był jednym z aranżerów balu. Ale że się już musiał czuć trochę zmęczony tego wieczoru, można było wnioskować z tego, że nie rozmawiał, jak zwykle, z wysoko postawionymi osobistościami, tylko stał na uboczu, jak ktoś, który już najważniejszych rzeczy w życiu dokonał, a teraz tylko patrzy i odpoczywa. Zauważył między innymi taki drobiazg, że nie tańczyłem, i bardzo mu się to nie podobało. Znajdował, że słuchacz piątego roku prawa nie powinien się odosabniać. Pokazał mi jakiegoś młodzieńca, który miał już mocno zmięty kołnierzyk i stał tak samo jak ja samotny pod ścianą. — Temu można wybaczyć, studiuje filozofię. Samotność należy niejako do jego zawodu. Jednakże twój burżuazyjny zawód jest towarzyski. Ma oczy otwarte, nie marzy tam, gdzie się wszystko w kółko kręci — tylko tańczy razem z innymi. Pajac, który naturalnie tańczył razem z innymi, przelatywał kilkakrotnie koło nas, raz silnie zakręcając jakąś jasno ubraną panną, potem znowu sam, szukając innych tancerek. Ocierał pot z czoła, zawsze pełen zapału. — Twój przyjaciel jest bardzo zdolny, ma piękną przyszłość przed sobą. — Tak, ale skąd się to wie? — pytałem z ciekawością. — Dlaczego nie mówi się tego o mnie? Wuj uśmiechnął się tak, jakby moje pytanie było zupełnie dziecinne. — Ty, mój kochany, jesteś nakręcony i posuwasz się na razie naprzód, ale w stosunku do ciebie nie ma się pewności, czy za kilka miesięcy naraz nie staniesz. A co do twego kolegi ma się tę pewność! On nie traci czasu. Uwagi wuja wydały mi się bardzo słuszne. — Tak — przyznałem — on się śpieszy, ale przy tym tak się zachowuje, jakby już żył pełnym życiem. Wuj popatrzył na mnie zdziwiony. — A ty co myślisz? Roześmiałem się, bo między wiekiem Pajaca a moim nie było znowu tak wielkiej różnicy, a ja przecież stałem dopiero na progu życia. Wuj mówił o zaletach Pajaca, o jego energii, rozsądku... Nie bardzo uważałem na to, co wuj mówi: tak mi się podobał jego poufały sposób rozmawiania ze mną, że już o mało co nie opowiedziałem mu o powstaniu bajki O słonecznej sukni księżniczki Arabelli. Nie tyle by może sama bajka interesowała wuja, ile ten szczególny fakt, że przyszła mi na myśl podczas kucia do egzaminu i że ją napisałem w ciągu jednej nocy, jak list miłosny. Ale właśnie kiedym chciał mówić o tym, nadbiegł Pajac, tym razem ze szklanką limoniady, i wuj zatrzymał go i poprosił: — Mój drogi, zajmij się dziś wieczór trochę moim leniwym siostrzeńcem. Pajac skłonił głowę. — I nie tylko dziś, ale może i później... — dodał wuj. — Czy ma tańczyć? — zapytał prędko Pajac. — Tak i w ogóle ma obcować z ludźmi, nie powinien ciągle się tylko bezczynnie przypatrywać. — Rozumiem, panie radco. Rzucimy go po prostu do wody. Pajac roześmiał się i wziął mię zaraz pod rękę. Muzyka grała. I znalazłem się niejako od razu nad brzegiem wody. — Dawniej uważałem się za dansera... — zacząłem. — I jesteś nim! Zaraz cię zapoznam z dwiema siostrami w niebieskich sukniach. — Nie, nie jestem danserem. Lubię tylko muzykę. I lubię naturalnie także objąć ramieniem figurkę ładnej dziewczyny. Przez dwa lata zdawało mi się naprawdę, że tańczę, ale moim nogom brak przytomności umysłu. — Zaniosę tylko pannie Wandzie tę limoniadę, a potem zaprowadzę cię do tych dwóch sióstr. — Oprócz tego wymyślili znowu, odkąd dorosłem, co najmniej trzy nowe sposoby tańczenia walca. Nieprawdopodobne, jak się to szybko zmienia! A teraz już z pewnością nie ma panny, która by tańczyła w tym samym rytmie, co ja. Traci się odwagę, kiedy się czuje, że się jest złym danserem. Wanda wstała. — Ze mną? Adasiu, przychodzisz tak późno... — Nie — zaprzeczył Pajac za mnie — ja pani tylko przyniosłem tę limoniadę, a Adama chcę przedstawić tym niebieskim siostrom. — Dlaczego? — zapytała Wanda — kto sobie tego życzy? — Twój ojciec — odpowiedziałem przybity. — Ni stąd ni zowąd mam tańczyć, sam nie wiem po co. — Ty przecież nie umiesz — rzekła Wanda i w tej samej chwili położyła rękę na moim prawym ramieniu. Muzyka nas poniosła. Tańczyliśmy gładko i lekko, tak jakbyśmy to sobie tylko wyobrażali. Byliśmy już daleko i widzieliśmy Pajaca, jak stał w porcie całkiem we mgle. — Musimy już wracać — szepnęła Wanda. Ale tak nam było dobrze płynąć razem, jak przy silnym, błogosławionym wietrze. Daleko na brzegu migały światełka. Wanda westchnęła. — Ty nigdy nie chcesz wracać — mówiła cicho — tak jak wtedy z Wenecji... Przerwałem jej. — Co ty wiesz o Wenecji! Umilkła. - Pajac już trzy razy przeleciał koło nas. Dziwne, bo stał ciągle na jednym i tym samym miejscu, w porcie, nic nie robił i czekał. Kiedy przybiliśmy do brzegu, był blady i wyczerpany przez to nudne stanie. — Nareszcie — powiedział i uśmiechnął się z grzeczności. Potem zauważył: — Adam jakoś umie tańczyć... A myśmy się dziwili, że Pajac się tym interesował. — Z obcymi nie umie — oświadczyła Wanda. — Ale z nią to tak łatwo — powiedziałem. Potem muzyka zagrała kadryla, jakiś pan z blond brodą podszedł do nas i skłonił się przed Wandą. Wanda odwróciła się i wzięła z krzesła, na którym przedtem siedziała, szal, kwiaty i inne drobiazgi. — Ty już pewnie nie pójdziesz do tych niebieskich sióstr — powiedziała do mnie i dała mi do trzymania te wszystkie rzeczy. Pajac był jeszcze ciągle trochę zmęczony. Nie biegał tam i z powrotem, jak przedtem, kiedy rozmawialiśmy z wujem o jego karierze. Z jego oczu widać było, że coś rozważa, a stał jeszcze ciągle koło mnie. Potem powiedział cicho, nienaturalnym głosem: — Prawda, co to za upajające uczucie trzymać Wandę w ramionach? Tak się mniej więcej wyraził. Ale słowa te usłyszałem niejako dopiero później, może po kilku tygodniach, kiedy sobie ten wieczór przypominałem. W chwili, kiedy je wypowiadał, myślałem o czym. innym. — Tak, tak — mruknąłem. Naraz znowu się ożywił. — Mówisz to z takim roztargnieniem — roześmiał się. Potem uderzył się w czoło. — Prawda — powiedział uspokojony — jesteście przecież krewni, dlatego wam tak łatwo utrzymać takt przy walcu. — Być może. — Ach, drogi przyjacielu — rzekł i popatrzył na zegarek — niedługo pójdziemy na kolację, ale ja ci muszę kiedy w dłuższej rozmowie powiedzieć, co mi leży na sercu. Czy byłeś kiedy zakochany? — O tak — zawołałem natychmiast. Przyjacielski ton, w jakim Pajac mówił ze mną, może po raz pierwszy w życiu, robił na mnie jak najlepsze wrażenie. Czułem się przez to ogromnie podniecony i sądziłem, że nadeszła chwila, aby mu porobić zwierzenia. Opowiedziałem mu o czasach spędzonych w Wenecji, gdzie przed trzema laty prawie kochałem bez pamięci dziewczynę dziecko. Opisywałem mu dziwnie tragiczne usposobienie, w jakim mnie zastał jego list pamiętny. — Nie zapomnisz pewnie nigdy tej dziewczyny? — dowiadywał się serdecznie. — Nigdy! — zawołałem z żałością. Przyznałem mu się także, że nadal pisuję w niebieskich zeszytach, i opowiedziałem mu, jak się mniej więcej rok temu narodziła bajka o słonecznej sukni księżniczki Arabelli. Zaszedłem może nawet zbyt daleko w tych zwierzeniach. Ale potem bolały mnie skronie i cała twarz z tej zbytniej szczerości. A nazajutrz zacząłem uważać Pajaca za jednego z mniej przyjemnych ludzi — tylko z tego jednego powodu, że byłem z nim zanadto szczery. Czułem przy tym, że jestem niesprawiedliwy i że nie on był powodem mojego zachowania się ubiegłego wieczoru. Nie była to jeszcze zdecydowana nienawiść, ale początek wstrętu, tak jak bardzo delikatnie zaczynający się ból zęba. Prawdą jest jednak, że jedynie z obawy, żeby nie spotkać Pajaca, nie byłem u wuja od czasu balu aż do jego śmierci. Nie widziałem jego smutnego konania, nie wiedziałem nawet, że był chory, zastałem go od razu uroczyście wystawionego na katafalku — i fakt, że spotkałem się z nim w takiej a nie innej sytuacji, harmonizował z całym moim do niego stosunkiem. Tymczasem Pajac wydawał w domu potrzebne zarządzenia i troszczył się o wszystko. Wuj leżał w nowym fraku, który miał na owym balu, i mimo woli ukłoniłem mu się jak w salonie, gdym wchodził do czarno obitego pokoju, aby się z nim pożegnać. Ciocia Kasia, która przyjechała na pogrzeb z tak daleka, złożyła mu także ukłon głęboki, wzruszająco pokorny, prawie dziecinny, jak dyg. Wydawała się strasznie mała i nikła. — Mój drogi — szepnęła do mnie, dotknęła mojej głowy ustami i popłakaliśmy się trochę. Gdy wyszliśmy razem na ulicę, żeby się lepiej rozmówić z sobą, wydała mi się jeszcze mniejsza i mizerniejsza. — Czy babcia zdrowa? — pytałem. — Mój Boże, żyje... Hania śpi teraz zawsze w jej pokoju. Hrabianka Malwina odwiedza ją prawie codziennie. „Moje dzieciństwo jest tu, w tym wielkim mieście" — myślałem sobie, patrząc na moją starą, małą ciotkę, posuwającą się po szerokich ulicach. Drżała trochę ze strachu na wielkich placach i na skrzyżowaniach ulic. Ale nie mówiła ze mną o swoich wrażeniach w mieście, tylko o tym, na jaką ładną pannę wyrosła Wanda. — A ten młody człowiek, który tam jest zawsze u nich, to pewnie jej narzeczony? Kiedym zrozumiał, o kim mówiła, roześmiałem się niedowierzająco i zapewniłem ją, że o niczym podobnym nie ma mowy. Ale ciotka oświadczyła, nie zwracając wcale uwagi na to, co mówiłem: — On już należy całkiem do rodziny. Potem spytała: — Co Lolo pisze? Tam w Ameryce musi być życie dość ciężkie, ale jemu wszędzie łatwo. — O tak! Nie mogłem pojąć, dlaczego Pajac ma naraz należeć do rodziny. Wściekałem się w duszy. — Lolo byłby przyjechał z pewnością, on ma takie dobre serce. Ale to za wielka odległość. — O tak. Lolo ma dobre serce — mruczałem pod nosem. Wozy jechały z hałasem po bruku. Siedzieliśmy na jakiejś ławce w ogrodzie. Ciotkę usypiał ruch wielkiego miasta. Jej włosy były już całkiem siwe. Nie słyszała, tak jak babcia, połowy z tego, co się do niej mówiło. — Jakie jest właściwie moje pokrewieństwo z Wandą? — spytałem. Ale ciotka nie słyszała — może mówiłem za cicho. Ciotka kiwała głową, jak to czynią często starzy ludzie, myśląc sobie pewnie przy tym coś ogólnego o Panu Bogu i życiu ludzkim na ziemi. — W takich wypadkach jest zawsze dużo do roboty, kobiety nie znają się na wszystkim. Jakaś krewna jej matki mieszka przy niej, a inne panie przychodzą w odwiedziny. Ale mężczyzna jest koniecznie potrzebny w chwilach, kiedy życie jest takie ciężkie. To prawdziwe szczęście — ten młody człowiek! W rodzinie nie mamy już nikogo. — Oprócz mnie — powiedziałem. Ale ciotka nie zwróciła na to uwagi, a może mówiłem niewyraźnie. Kiwała ciągle głową i mówiła, że ten luty jest nienaturalnie ciepły i że już wszędzie widać dużo pączków. Było tak jakoś dziwnie ciepło, że zdawało mi się, że się rozpłaczę bez powodu. Bóg widzi, że nie o Pajaca byłem zazdrosny, tylko w ogóle. To leżało w powietrzu. Byłem zazdrosny o mego brata Lola za to, że dla niego wszystko było łatwe — nawet Ameryka. W powietrzu unosił się delikatny zapach, jakby się już odczuwało wiosnę pod tym śniegiem, topniejącym pod nogami. Nie, w tej chwili nie miałem zupełnie ochoty wysuwać się na pierwszy plan i ofiarowywać moich usług tylu bezradnym kobietom. Może nawet byłem rad, że o mnie zapomniano i że mogłem sobie spokojnie siedzieć w słońcu na ławce. I z tym się godziłem nawet, że mnie ciotka nie słyszała, kiedy mi przychodziło na myśl przemówić do niej. Mówiłem: — Ciocia mówi, że Wanda wygląda tak ładnie i elegancko. Być może, ale dopieroż by ciocia była zachwycona, gdyby ją ciocia była widziała wtedy na balu! Teraz nosi ciemne suknie, ale wtedy! Bal się doskonale udał. Tańczyłem trochę z Wandą. Jej suknia miała taki kolor jak to niebo... nie, jak te ośnieżone brzozy... albo właściwie... — Czy była całkiem gładka? — spytała ciotka nagle. — Tak — odpowiedziałem niepewnie — zdaje mi się, że była tylko świeżymi kwiatami ubrana. — Wycięta? Na to kiwnąłem tylko głową milcząco — bo naraz ujrzałem Wandę taką, jaką była wtedy na balu, a jakiej ja wówczas nie widziałem. I wtedy się zaczęło. Tygodnie mijały, Wanda chodziła ubrana całkiem czarno, a ja ją ciągle widziałem białą. Ramiona i szyja odsłonięte, jaśniejące biało, jak wtedy na balu! Robiłem sobie wyrzuty, bo Wanda opłakiwała swego zmarłego ojca, a ja ją ciągle widziałem w tej wyciętej sukni. Boże, co ja się namęczyłem w te noce bezsenne! Przecież to jest Wanda, którą znałem dzieckiem! Przecież to moja krewna! Czy nie była u mnie, gdy leżałem w łóżku? Czyż mi nie przynosiła pierników i książek z obrazkami? Co się ze mną dzieje? Dlaczego się naraz wszystko zmieniło? Pajaca unikałem, jak mogłem. Obawiałem się, że się będzie zwierzał przede mną. Wyobrażałem sobie, jak mi zakomunikuje uroczyście, w wyszukanych słowach, tę straszną wiadomość, którą usłyszałem od ciotki, a której wtedy nie wierzyłem. Ale raz jakimś nieszczęśliwym trafem spotkałem go na ulicy i szliśmy jakiś czas razem, dłużej niż pół godziny. Ale nie mówił wtedy ze mną o tym, że należy do rodziny. Pytał mnie tylko, co zamierzam robić z sobą po skończeniu prawa. — Bo mam nadzieję, że już dorosłeś i wiesz, że raz wreszcie trzeba skończyć z bajką w życiu. — Jestem już i tak teraz całkiem inny — odpowiedziałem cicho, zmieszany — a z czasem zmienię się zupełnie. Pajac zaś oświadczył: — Na razie czekam — aż skończysz studia. Ale potem spełnię polecenie wuja twego i... — Co? — I wrzucę cię do wody. XVII TYSIĄC LAT PRZYMUSOWYCH ROBÓT Pajac wykonał polecenie wuja, a ja się nie broniłem. Zdawało mi się, że muszę przyjąć miejsce, które mi ofiarowano; nie było ono wprawdzie wcale dla mnie stosowne — ale wielu skończonych prawników ubiegało się o nie. Przed sobą tłumaczyłem się tym, że muszę myśleć obecnie już nie tylko o sobie samym — bo od kilku miesięcy Wanda była moją żoną. Pajac zemścił się wspaniałomyślnie. Bo przecież nie mógł wiedzieć, że będę tę posadę, o którą mi się wystarał, uważać za karę. A może jego wola nie grała w tym żadnej roli, tylko był narzędziem jakiejś wyższej siły? Może dostałem tysiąc lat przymusowych robót za to, że przed laty zbiłem raz małą dziewczynkę — jak ci zbrodniarze, o których nam opowiadał wuj Teodor? Pokój, w którym pracowałem, był niewielki i bardzo pospolicie umeblowany. Okno wychodziło na mur, który należał do jakiegoś całkiem mi nie znanego domu. Nigdy się nie dowiedziałem, z której strony było wejście do tego domu. Może składał się cały tylko z tego żółtoszarego muru? Mur ten bywał czasem jaśniejszy — kiedy była pogoda: wyglądał wtedy jak bezkrwiste stworzenie, które próbuje się uśmiechać. Ale jeżeli słońce nie świeciło dość jasno albo skryło się całkiem za chmury, mur miał wyraz niedobry, strapiony i zgorzkniały. Właśnie pewnego razu był znów szary, niezadowolony i w obliczu jego czytałem wszystko to, co obciążało moje sumienie. I naraz usłyszałem, jak ktoś wszedł do pokoju lekkim krokiem, cicho, w zgodzie z ponurą ciszą tej chwili. Był to mój sąsiad z kancelarii i dawny kolega szkolny, Zilgitz. Jego pstre, kratkowane ubranie rozweseliło trochę smutny nastrój pokoju — zawsze wyglądał tak, jakby wracał z jakichś zamorskich krajów. — Siadaj i opowiadaj — powiedziałem, szczęśliwy, że mi przeszkadzano w czynności, którą miałem wykonywać. Zilgitz palił cygaro. — W ogólności — zaczął trochę zaspanym głosem — nie robię nic innego w tej komórce obok, jak ty tu w tym pokoju. Oprócz tego można by tylko zauważyć, że mają zamiar mnie przenieść... „Jaki on ma smutny głos — myślałem sobie. — Mówi jak nieuleczalnie chory, a jest przy tym gruby i czerwony. Ma śliczny, rasowy profil wielkiego pana, który sobie trzyma konie wyścigowe, ale ciało jego wygląda beznadziejnie, jak worek napełniony kartoflami". — Wyrzucają mnie — mówił dalej worek z kartoflami — z powodu mojego ograniczenia. Ale czy tak być musi? Czyż nie mogą trzymać jednej zbytecznej osoby tu, w tym olbrzymim budynku o trzech piętrach i stu pokojach? Kiedy mówił o budynku ze stu pokojami, przypomniałem sobie zakład, gdzie spędziłem osiem lat życia. Teraz siedziałem znowu w takiej olbrzymiej klatce, a niestety, nie byłem już małym chłopcem... — Co może szkodzić takie zero jak ja w takiej olbrzymiej maszynie, obsługiwanej bajecznie przez tyle sprytnych głów? — Ty się nie doceniasz! — zawołałem oburzony. — Nie, nie, wiem dobrze, co mam sądzić o swoich zdolnościach. — Przypominasz sobie? Przecież byłeś sławny! Nie zapomniałeś jeszcze, jak cię uważano za najlepszego skoczka w całym zakładzie? Leniwy wyraz jego twarzy ożywił się nieco. — Aha — przypomniał sobie i uśmiechnął się. Jego oczy nabrały dziecięco-lekkomyślnego blasku. Nagle zacząłem sobie przypominać wszystkich dawnych kolegów. — O ile lat byłeś niżej ode mnie? — dopytywał się. — O sześć. Wielbłąd konfiskował nam zawsze te małe piłeczki, które fabrykowaliśmy sobie sami i nazywali twoim imieniem. — Prawda, Wielbłąd... — powtórzył cicho. Naraz spoważniał i zaczął biegać zirytowany po pokoju. Mówiłem, żeby go rozweselić: — Widzisz, mój kochany, teraz nie wydaje mi się ta niewola w zakładzie wcale tak straszną. Nic nie jest naprawdę! Wszystko jest tylko imaginacją! W chwilach dobrego humoru śmiejemy się oboje z żoną z tej tu przymusowej roboty, jakby ze złego żartu. Zilgitz zauważył: — No tak, ty masz żonę — oprócz tego masz jeszcze coś — powiedzmy: młodość. — Mam już dwadzieścia sześć lat; czy to się jeszcze nazywa młodością? Między nami nie ma znowu tak wielkiej różnicy, a ja także miewam chwile melancholii, szczególniej, kiedy deszcz pada, kiedy ten mur... Przerwał mi niecierpliwie: — O tym słyszeć nie chcę. Mur jest wszędzie. A ty przejdziesz łatwiej nad nim do porządku dziennego, bo sobie pod jego postacią wyobrażasz coś ładnego. Ja tego nie potrafię, niestety. W dodatku brak mi żony, domu... Dotychczas miałem kawiarnię, miałem złe powietrze wielkomiejskie — a teraz chcą mi i to zabrać. Jeżeli naprawdę to zrobią i wyślą mię gdzieś na prowincję — jestem zgubiony! Dopiero teraz zrozumiałem, jakie nieszczęście mu grozi. Wyrzucali go nie tylko z tego wielkiego domu, ale i z tego miasta, które kochał. Stał przed piecem i dygotał z zimna w jasnym letnim ubraniu. Cedził słowa tak ostrożnie, jakby mu trudno było nie szczękać zębami. — Chciałbym temu jakoś przeszkodzić, ale nie wpada mi nic na myśl. Jeżeli pójdę do tych ludzi i powiem im, że tu chodzi o kawiarnię — wyśmieją mię. Ci gruboskórcy nie czują tej wiecznej nocy, która nas otacza — tej zimnej, beznadziejnej ciemności! Nie jestem taki dzielny jak oni i potrzebuję parawanu, który by mię oddzielał od tej ciemności... a tu są dobrze oświetlone ulice, muzyka, wymalowane i brylantami obwieszone kobiety, elektryczne piece — ale na prowincji? Tam mnie napadną upiory w ciemnościach, tam mnie na pewno diabli porwą! Za oknem kręciły się białe płaty śniegu w powietrzu. Mur wyglądał teraz jak tablica szkolna, zapisana cyframi. Zilgitz zapytał nieśmiało, cichym głosem: — Czy nie znasz nikogo, kto by mi mógł dopomóc? Nie znasz jakich dygnitarzy, ekscelencyj i tym podobnych? — Pomyślę nad tym — odpowiedziałem, wstrząśnięty do głębi jego opowiadaniem. A kiedy odszedł, zacząłem myśleć. Moi najbliżsi znajomi byli czarnoksiężnikami, kalifami, wezyrami... Nie, najlepiej by było, żebym nie potrzebował żadnej obcej pomocy, tylko sam rozporządzał jakimś tajemniczym środkiem. Środek ten musiałby być mały jak guzik albo scyzoryk. Mogłoby to być na przykład pudełeczko z zapałkami. Zapałki miałyby różnokolorowe główki, a każda z nich oznaczałaby jakieś życzenie, które by mi się spełniło. Tak, to by było najlepsze. Taki byłem skromny i tak poprzestawałem na małym, że spaliłem dotychczas tylko cztery zapałki. Najpierw życzyłem sobie możności przybierania różnych postaci, potem olbrzymiego aeroplanu, zgadywania obcych myśli i wiecznego życia tu na tej ziemi... zresztą nic. Teraz użyłbym piątej zapałki z kolei, takiej oliwkowozielonej — i wtedy zapytałbym ciebie, mój kochany Zilgitz: „Ile pieniędzy potrzebujesz, żebyś nie był zmuszony słuchać nikogo? Ile potrzebujesz, żebyś był uwolniony od wszelkich obowiązków i od przełożonych i żebyś mógł mieszkać tu, w tym mieście, i pięćdziesiąt lat z rzędu siedzieć w kawiarni? Nie krępuj się, nazwijmy to pożyczką, jeżeli chcesz, wystawimy osobny dokument, określimy rodzaj zadosyćuczynienia z twojej strony, które by na przykład na tym polegało, że musiałbyś znowu skakać... Tak, drogi przyjacielu, wszystko to działoby się tylko dla twego dobra, żebyś znowu zaczął uważać siebie za coś, żebyś się czuł dumnym i sławnym!..." Kiedy już zaszedłem tak daleko w moich marzeniach, wszedł naraz do pokoju nasz woźny. Chociaż był mały, niepozorny i pochylony ze starości, posiadał niesłychaną zdolność wytwarzania wprost nieludzkiego hałasu. Krzycząc, czytał liczby aktów, które mi przyniósł — z hukiem i trzaskiem wrzucał nieprzebraną ilość węgli do pieca. I naraz zrozumiałem, że nikt nie był w stanie pomóc mi w sprawie Zilgitza prócz jednego — Pajaca. Wszystko inne było kłamstwem, oszukiwaniem samego siebie, obłąkanym urojeniem. Pierwszy to raz przyszedł mi Pajac na myśl — od chwili, kiedy mnie wrzucił do wody. Powiedziałem sobie: W zasadzie i Pajac jest szlachetną naturą. Cóż on temu winien, że ja go zrobiłem nieszczęśliwym? Czyż nie poszedł jako narzeczony na bal — a potem wrócił sam, zrozpaczony, do domu? Nie był to ów bal przed śmiercią wuja, ale inny, w rok po żałobie. I na tym drugim balu tańczyłem także tylko z Wandą, aż powiedziała do mnie cicho: — Bóg widzi — musimy już przestać, Adamie... Była strasznie blada i pachniała jak moje najmilsze kwiaty, a serce moje płakało i rwało się do niej. — Zlituj się... co za nieszczęście... my tańczymy i płaczemy... czy nie czujesz? Tak, teraz już cały świat widział, jak płakaliśmy tańcząc! A potem mówił do nas Pajac, dumnie i smutno: — Nie chcę żadnych wyjaśnień, ani od ciebie, ani od pani... ale dlaczego nie powiedzieliście mi tego dawniej? Dawniej sami nie wiedzieliśmy, nikt nie wiedział. — Mimo to — oświadczył mi Pajac po kilku tygodniach — chcę wypełnić raz przyjęty obowiązek i zająć się tobą. I wtedy otrzymałem to miejsce, które zajmuję obecnie. Pajac zapewniał mnie, że mogę je zatrzymać wiecznie, przy jakiej takiej pilności i dobrej woli. — Wiele, wiele lat możesz tam przesiedzieć, aż posiwiejesz — i jeszcze dłużej. Tak wielkie już miał wpływy mimo swego młodego wieku! I napisałem do niego list w sprawie mego przyjaciela Zilgitza. W krótkim przypisku przypomniałem mu dawną sławę biedaka w zakładzie. „Najlepszy skoczek" — dopisałem na dole małymi literami. Nie dlatego, żebym uważał to za szczególnie ważne, ale żeby dopomóc pamięci Pajaca. Czekałem siedem dni. Ósmego dnia znaleziono Zilgitza nieżywego w jego mieszkaniu. Powiesił się! Prawie jednocześnie z tą wiadomością dostałem odpowiedź na swój list. Pajac nie był na szczęście bardzo zły z tego powodu, że go zajmowałem takimi niemiłymi sprawami. Żałował tylko ze względu na moją przyszłość, która mi się uśmiechała dzięki niemu, że przyjaźniłem się z kolegami najgorzej notowanymi „u góry". Powiedz mi, z kim przestajesz... No, tak... A w samej sprawie mógł mi donieść tylko tyle, że była już rozstrzygnięta: pan Zilgitz będzie niedługo na miejscu, odpowiadającym jego zdolnościom! Ale Zilgitz był już na tamtym świecie. A następnego dżdżystego dnia był jego pogrzeb. Znajdowałem się na długo przed pogrzebem w kościele i miałem uczucie, że i tam też deszcz pada. Gdyby Zilgitz jeszcze żył, stałby teraz przy piecu i szczękałby zębami. Z żyjących byli obecni tylko urzędnicy z naszej kancelarii i z innych. Trumna stała już przed wejściem do kościoła: ponieważ dużo osób się spóźniało, musiał biedny Zilgitz czekać, chociaż już nie żył. — Na klamce — szepnął któryś z kolegów. I pokazywał na chusteczce do nosa całą procedurę od początku do końca... Technika ta wydawała mi się nadzwyczaj prosta. Był jeszcze w ferworze opowiadania, kiedy trumna podniosła się i zaczęła postępować przez środek kościoła, jak jakaś dziwna i dostojna osoba. W tej chwili dały się słyszeć nieśmiałe i słodkie tony organów. Brzmiały cicho i niepewnie, ale mimo to rozróżniało się „każde słowo". Tak jakby się słyszało dokładnie kobiecy głos w tym czysto męskim zebraniu. Urzędnicy znoszą to, patrzą tak pobłażliwie, jakby krzyczało dziecko w kancelarii. — W chwili czynu — szeptał pan z chusteczką — nie był już przy zdrowych zmysłach. „Kobieta" na chórze mówi coraz śmielej i głośniej. Rzuca dziwnie pachnące kwiaty na wieko trumny i wygłasza wzruszające aż do obłąkania i zagadkowe „pozgonne" — nie zrozumiane przez najzdolniejszych urzędników kancelaryjnych. Ale czyż jest w stanie dokazać czegoś w tym obojętnym tłumie? Nikt nie zwraca na nią uwagi. Pajac, stojący zaraz w trzecim rzędzie, patrzy niecierpliwie na zegarek i kłania się nisko jakiemuś dygnitarzowi po drugiej stronie. — Dużo osób! — stwierdza jakiś młody człowiek. — Na ile głów pan ocenia zebranie? — Trzysta — odpowiada jego sąsiad. — Więcej — mówi ów młody człowiek i uśmiecha się, jakby się cieszył szczerze i bez najmniejszej zazdrości za umarłego. „Kobieta" zaklina wszystkich patrzących na zegarki, liczących głowy obecnych i kłaniających się znajomym: „Tylko tę jedną chwilę darujcie wieczności! Zapomnijcie tylko przez tych kilka minut, jak się nazywacie, ile macie pieniędzy i czy jesteście niżsi czy wyżsi od innych, którzy tu są w kościele! Towarzyszcie tylko przez krótki czas, jak długo trwa jedna melodia, temu człowiekowi, który rozpoczyna długą podróż". — Z powodu długów... — Zilgitz? Ale gdzież tam! Cherchez la femme... — Skądże! Dlatego, że go przenieśli na prowincję... — Znowu się spóźnię do domu... Słodkie tony organów milkną. Jakby ten głos kobiecy stracił wszelką wiarę, że kogoś przekona. Jakby sobie powiedział zniechęcony: to i tak na nic! I za chwilę nabożeństwo już było skończone. Kiedy zobaczyliśmy się nazajutrz z murem vis a vis, powiedziałem: — Zawsze cię jeszcze wolę niż śmierć. Może wzlecisz pewnego dnia w górę i zacznie się wolność... Tak młody byłem wtedy jeszcze. XVIII MARIONETKI I długo jeszcze byłem taki młody. A Wanda była o kilka lat młodsza ode mnie. Wszystko ją cieszyło, co mnie cieszyło. Wycinała i malowała figurki z papieru, których potrzebowałem do wystawiania moich dramatów. Nie, nie mieliśmy dzieci, a mały teatrzyk, gdzie miała być grana Siostra trefnisia, należał do nas wyłącznie. Ale nikt o tym nie wiedział, bo w dzień teatrzyk schowany był w szafie. Na zewnątrz prowadziliśmy życie porządnych ludzi. Głównie ze względu na naszą sługę. A sługę trzymaliśmy głównie ze względu na naszych krewnych. Musieliśmy ciągle mieszkać w jednym miejscu, mieć mieszkanie z własnymi meblami i jadać trzy razy na dzień. Także z powodu mojej posady. A posadę miałem znowu głównie ze względu na jedzenie i mieszkanie — ale mimo to nie traciliśmy nadziei na przyszłą wolność! Wierzyliśmy w to święcie, że tylko jeszcze jakiś krótki czas musimy znosić życie porządnych ludzi. Później zrzucimy je jak niewygodne ubranie. Cieszyliśmy się tak niewypowiedzianie na myśl o przyszłej wolności i o wielkiej zmianie w naszym życiu — że już rano nieraz intonowaliśmy donośny śpiew w łóżku. Nasza stara sługa wtykała nieoczekiwanie głowę we drzwi i mówiła: — Idę po zakupy, proszę o pieniądze. Wstydziliśmy się strasznie, że śpiewaliśmy tak głośno, i Wanda wychodziła prędko do kuchni. Kiedy wracała, była cicha i jakby zgaszona — a twarz jej miała cierpiący i chory wyraz. — Czy mówiła ci co o naszym niestosownym zachowaniu? — pytałem się jej. Ale Wanda brała ołówek do ręki i rachowała. — Nie, powiedziała mi tylko, ile co kosztuje. Musiałem jej pomagać w rachunkach, inaczej płakała. Ale i tak wydatki były zawsze większe niż dochody. — Później będzie nam o wiele lepiej — pocieszałem ją. — Kiedy wreszcie weźmiemy rozbrat z tym porządnym życiem. — Czy to nowe życie będzie tańsze? — pytała niedowierzająco. — Naturalnie. Ileż potrzebują studenci, szwaczki i inni tym podobni ludzie? Oni nie mają nawet połowy naszych wydatków. Będziemy mieszkali gdzieś na poddaszu... Tego nie powinienem był mówić. Bo ja poszedłem do swojej przymusowej roboty w kancelarii i myślałem Bóg wie o czym, ale Wanda została w domu i przez wiele godzin miała ciągle obraz tego poddasza przed oczyma. I trapiła się już naprzód, jak będziemy cierpieli biedę, marznęli i nosili podarte ubranie — wszystko dla tej wyśnionej wolności. — Nie mogę pojąć — przyjęła mnie strapiona — jak mogliśmy śpiewać dziś rano? Byłem zdumiony i przestraszony, bo już zapomniałem o wszystkim. Długo musiałem jej tłumaczyć, dlaczego cieszyliśmy się dziś rano. — Widzisz, tak jak tańczyliśmy na balach... przypominasz sobie?... tak pojedziemy kiedyś w świat, sami we dwoje, i nikt nas nie zawoła z powrotem. O to chodzi, dziecko, o wolność! Ale Wanda pokręciła głową. — Wtedy, kiedy tańczyliśmy na balach, miałam ładne, jasne, niepraktyczne suknie. Na ostatnim niebieską, a na przedostatnim białą. Nigdy tego nie zapomnę! O tych sukniach myślałam dziś rano, kiedy sobie wyobrażałam to poddasze — i było mi bardzo gorzko... I zakryła twarz rękami tak, jakby płakała za wszystkimi sukniami, które kiedykolwiek w życiu nosiła. Obiecałem jej zaraz, że je wszystkie znowu dostanie. — Cokolwiek się będzie działo z nami, zawsze będziesz miała ładne suknie — co roku nowe. A tego poddasza nie bierz tak dosłownie. Myślałem tylko, że wyniesiemy się z tego wielkiego miasta i sprowadzimy się do innego, gdzie nas nikt nie zna, i weźmiemy tam sobie małe mieszkanie. — Tak, to by było o wiele taniej — zauważyła Wanda, ogromnie pocieszona. — A w tym innym mieście nie miałbym ani kancelarii, ani żadnych obowiązków. Siedziałbym za to cały dzień w domu i pisałbym sztuki i bajki, Coraz nam było weselej i lepiej. I naraz uczułem jakiś dziwny, gorący niepokój, tak że musiałem wstać, podejść do stołu i wyjąć papiery z szuflady. — Teraz zacznę pisać — powiedziałem. Mój dramat Siostra trefnisia stawał się o wiele dłuższy, niż myślałem z początku. Główną osobą był król, który posiadał wiele rąk i mówił rozmaitymi głosami. Jego słudzy wyrastali w sztuce jak grzyby po deszczu. Dawno już pisałem drugi akt, kiedy mi się naraz zjawiła nowa postać, o której nigdy dotąd nie myślałem. — Jestem kanclerzem — przedstawił mi się. I od razu wiedziałem, gdzie jest jego miejsce. Poczynał się w drugiej scenie sztuki. Król miał do powiedzenia dużo teoretycznych uwag o miłości. A trefniś był zanadto dowcipny, żeby słuchać z potrzebną do tego duchową niewinnością. Wtedy to narodził się kanclerz, prosił o audiencję (podczas której głównie słuchał), a potem zostało mu jeszcze dużo do powiedzenia, szczególnie w drugim akcie, gdzie zaczynał intrygować. A właściwie jego intryga polegała na tym, że był taki, a nie inny. Widziałem dokładnie, jak wyglądał. Kiedy skończyłem moją dzienną robotę, powiedziałem do Wandy: — Wytnij mi kanclerza. — Jak wygląda? I natychmiast dostała ode mnie krawieckie wymiary jego zewnętrznej osoby. Tak silnie żył już wtedy we mnie. W trzecim akcie znowu mnożyły się niespodzianie kochanki królewicza. Nieprawdopodobnie szczupła, mlecznobiała panna z jasnymi włosami i trochę zaspanymi oczyma wyrzucała mi przy końcu ostatniej sceny taki szczegół, że musiałem z jej powodu zmienić cały drugi akt, a nawet jedną scenę w pierwszym. Ją także widziałem jak żywą i podobała mi się bardzo, szczególnie kiedy się uśmiechała, co czyniła rzadko i nigdy z wewnętrznej potrzeby. — Dlaczego nie chcesz mi wyciąć jasnowłosej księżniczki? — pytałem się Wandy. Do końca pozostało dla mnie tajemnicą, dlaczego Wanda tak się broniła przeciwko wycięciu tej właśnie jednej figurki. Koniec — nie tylko sztuki, ale i mojej nad nią roboty — był niesłychanie smutny. Całość była już niejako zesztywniała i zimna. Aż do tej chwili ciągle powstawały nowe sytuacje i przychodzili nowi ludzie... Aż naraz już się nic nie ruszało i nie rosło. Wszystko było takie twarde jak z kamienia i ostatecznie skończone. Popatrzyłem się na tę robotę i powiedziałem: — Możesz być udana lub nie, ale ja już nic zmienić nie mogę. Jesteś dla mnie zupełnie gotowa. Ale nie czułem się ani spokojny, ani wesoły. Dręczyła mnie jeszcze jakby resztka niezaspokojonego pragnienia. Było to jakby pragnienie miłosne, zmieszane z niewypowiedzianym smutkiem. Na drugi dzień jednak Wanda powiedziała mi dziwnie pokornie i słodko: — Chcę ci wyciąć tę twoją jasnowłosą księżniczkę. Ale księżniczka ta nie była ani moją, ani w ogóle pierwszą osobą w sztuce. Pierwszą była Zuzanna, siostra nadwornego błazna. W przedostatniej scenie pocałowała królewicza... I królewicz umarł. Czekaliśmy, aż nasza sługa położy się spać. Było już tak późno, że z pewnością wszyscy porządni ludzie spali. Wówczas wyjęliśmy nasz papierowy teatrzyk z szafy i po raz pierwszy moja sztuka była grana na scenie. Prócz Wandy i mnie nie było nikogo w zaciemnionym pokoju, ale nam obojgu biło serce jak młotem, jak przed jakimś szalonym niebezpieczeństwem, które się nam miało wydarzyć w obecności niezliczonej ilości osób. Zasłona zadrżała ze strachu. Maleńka, przez nas samych sklejona zasłona, śmiesznie niedoświadczona i tylko w pewnych chwilach czyniąca swoją powinność. W gruncie rzeczy kawałek papieru, który bezczynnie czekał przez kilka tygodni na tę wielką chwilę i w dzień wyglądał tak zniszczony, jakby już przeżył swój najpiękniejszy czas. Ale chwila jego nadeszła dopiero teraz — i zadrżał. A na dany znak wzleciał w górę. Udało mu się. W oświetlonym wnętrzu drewnianej paczki zaczął jakiś świat żyć i mówić. Mówiła raz Wanda, raz ja, ale po krótkim czasie nie wiedzieliśmy sami, do kogo głosy należały. Coś zagadkowego trzeciego wmieszało się między nas, czego ani ja nie napisałem, ani Wanda nie wycięła nożyczkami. Czy ty to odczuwasz? — pytaliśmy się siebie oczami. Ale mały świat w paczce miał swego Boga. A w parę miesięcy po tym przedstawieniu zjawił się u nas jakiś pan w futrze, który mi zadał następujące pytanie: — Czy była już gdzie wystawiona pańska bajka sceniczna pod tytułem Siostra trefnisia, która się ukazała niedawno w czasopiśmie „Irydion"? — O tak — odpowiedziałem bez namysłu i zastanawiałem się nad tym, jak dziwnie podobny był ten obcy do Pajaca. — A gdzie, proszę pana? — pytał uprzejmie pan w futrze. Zaczerwieniłem się. Bo dopiero teraz wpadło mi na myśl, że nasz papierowy teatrzyk nie istniał dla „porządnych ludzi". — Właściwie nigdzie — powiedziałem. — Ach! — zdziwił się pan w futrze i mrugnął parę razy oczami, podobnie jak Pajac, i milczał potem dłuższą chwilę, tak jakby się zastanawiał nad moim zachowaniem. Czułem, że ma mnie za durnia — a on sam był przecież, jak się okazało, dyrektorem teatru. — Zatem to rzecz postanowiona — oświadczył na końcu naszej rozmowy — że pan się najpierw u mnie ukaże światu jako dramatopisarz. Przygotujemy pańską sztukę już w najbliższych dniach. Aż się pan zdziwi, jak mało pan od nas dostanie pieniędzy. Przekonałem się wkrótce, że tylko w tym przesadzał, że się w jego teatrze „światu ukażę". Bo teatr ten był daleko na przedmieściu i mało się o nim zazwyczaj słyszało. Nie jaśniał. Jego afisze, przylepiane po rogach ulic, wyglądały wprawdzie tak samo jak inne, ale mnie się zdaje, że ich nikt nie widział. Nawet w bezpośrednim sąsiedztwie teatru tego nie odczuwało się jego bliskości. Taki był niepozorny. Kiedy znalazłem się w środku — bo próby, przy których miałem być obecny, właśnie się zaczynały — nie czułem ciepła. Pomimo że przecież prawdziwy teatr, tak jak matka-ziemia, powinien mieć gorąco wewnętrzne, rodzaj ukrytego wieczystego ognia. Nie, nic z tego nie czułem. Nie pachniało w nim nawet teatrem. I pomimo tego, naraz z jakichś niewiadomych przyczyn wszystko stało się zajmujące — a powodem byli aktorzy. Przychodzili kolejno na scenę zwykli ludzie — nie oczekiwałem zresztą niczego innego — porządnie ubrani, i mówili: „Dzień dobry" i „Jak się masz?" Było całkiem jasne, dzienne światło. A dwóch było nawet w kaloszach. Zgrabna, dziewiczo wyglądająca dama w kapeluszu z kwiatami oświadczyła: — O pierwszej muszę iść z moimi trzema chłopcami do szczepienia. Jeden pan był w długim tużurku i trzymał przez cały czas żółte rękawiczki w prawej ręce. Powiedział do mnie, że rezultat wyborów do parlamentu jest zupełnie niespodziewany. Wszystko wyglądało tak rozsądnie. Wszyscy spoglądali tak surowo i zimno, jakby nigdy nie byli w stanie zaplątać się w jakąś awanturę. Potem jednak, może po kwadransie, stała się ta dziwna rzecz. Pan w długim tużurku z żółtymi rękawiczkami wskazał na skromnego młodzieńca w granatowej marynarce i powiedział: — Jego matka jest czarownicą! I nie chciał odstąpić od tego zdania. Bóg świadkiem, że sam myślałem, że to żart. Ale potem przeszedł mnie dreszcz, bo stali tam poważni panowie i panie i — nikt się nie śmiał. Przeciwnie, byli przerażeni i zdruzgotani po prostu tą wiadomością. Wszyscy patrzyli na młodzieńca w granatowym ubraniu wiosennym, który tak nisko pochylił głowę i drżał tak strasznie, że czuło się, że jego matka — jest czarownicą! Dopiero potem przypomniałem sobie, że chodziło tu o trzecią scenę w mojej sztuce. I że pan z rękawiczkami grał króla, a młodzieniec w marynarce garbatego błazna. Ale głęboka powaga, z jaką tę fantastyczną sprawę traktowali ci panowie i panie w kaloszach i kapeluszach z kwiatami, była dla mnie czymś tak niesłychanym, tak wzruszającym, jakbym odkrył całkiem nowy gatunek ziemskich stworzeń. Z wolna wzywali się wszyscy w bajkę, nawet przedstawicielka jasnowłosej księżniczki, która mówiła od początku próby tylko o swoim katarze. Była cienka jak igła. Dopóki nie występowała, biegała tylko ciągle za kulisami i robiła niepokój. Czepiała się ciągle ramienia jakiejś przyjaciółki, a przyjaciółek miała bez liku. Z najdalszych ciemnych kątów słyszałem jej irytujący szept i tłumione chichotanie, które wydawały mi się wymierzone właśnie przeciwko mnie. Uważałem to młode stworzenie za jakąś twardą i wszelkim wpływom opierającą się materię, za beznadziejnie złe medium, wrogo usposobione względem mojej bajki; sądziłem, że powinno było być wydalone z teatru. Naraz królewicz powiedział głosem słodkim, prawie chorobliwie miękkim: — Czy to ty, Lejo? Chodź do mnie. I wtedy zmieniła się w okamgnieniu. Stała się naraz inną, przeszła tak niepostrzeżenie prędko z tamtego nieprzyjacielskiego obozu w świat mojej bajki, że krzyknąłem głośno ze zdumienia. Jej młoda twarz stała się dziwnie piękna. Była poważna, jak twarz dziecka. Jej głos, jej spojrzenie, jej ruchy — wszystko było tak proste i szczere jak jakaś pieśń ludowa. — Czemu pan tak zbladł? — zauważył siedzący koło mnie dyrektor. — Z radości — odpowiedziałem. Kiwnął tylko głową. — O tak — powiedział chłodno i surowo — ta dziewczyna mogłaby być sławną, gdyby wymawiała dobrze głoskę s. Ja zaś cieszyłem się przede wszystkim istnieniem ludzi, którzy widocznie żyli w dwóch światach. Odczuwałem po raz pierwszy ten cud: artystę — jedyne nadnaturalne zjawisko na tym świecie. I dlatego nie zauważyłem nawet, jak opacznie grano moją Siostrą trefnisia. Spostrzegłem to dopiero w parę dni później. Podczas jednej z ostatnich prób, kiedy aktorzy nie mieli już swych własnych twarzy, włosów i sukien, tylko maski, peruki i kostiumy. Teraz nie byli ani prawdziwymi, ani bajkowymi ludźmi. Mieli rodzaj upiorowatej, martwej ruchliwości, do której nie mogłem się przyzwyczaić. — Czy tak jak wycięte przeze mnie figurki w naszym teatrzyku? — pytała Wanda, kiedy jej opowiadałem o tym. — Ach, nasze figurki były o wiele prawdziwsze, były tak cudownie posłuszne swojemu Bogu. Na przedstawieniu cała gra miała więcej życia — ale bajka zniknęła na zawsze. A razem z bajką i Leja, taka, jaką widziałem na pierwszych próbach. Teraz słyszałem wyraźnie, jak szepleniła. Zresztą nie była najważniejszą osobą w sztuce. Najważniejszą była Zuzanna, siostra błazna. Ona to ucałowała w ostatniej scenie sztuki królewicza. I królewicz — umarł. — Nareszcie — powiedział ktoś całkiem wyraźnie na widowni. Zasłona spadła. Wanda płakała. XIX GWIAZDA Za pół godziny miałem być tam, gdzie spędziłem część mego dzieciństwa. I zdawało mi się, że wszystkie słupy telegraficzne i domki budników, które przelatywały koło nas, wiedziały o tym doniosłym fakcie. Nie miałem za złe Wandzie, że mogła czytać gazetę, pomimo że zbliżało się to miejsce, z którym była spokrewniona jeszcze ściślej przeze mnie. Nigdy tam przedtem nie była — i nie była tak jak ja wzruszona, kiedy się pokazywały najrozmaitsze stacje, których nazw po tylu latach nie zapomniałem. Przez ten długi przeciąg czasu, odkąd widziałem te miejsca po raz ostatni, nabrało wszystko takiego niebywałego znaczenia. — Czy wiesz, Wando, że ja mam już czterdzieści lat? — zawołałem naraz. — Tak, nawet więcej trochę. Wanda się śmiała. — Nie poznać tego po tobie. Jak mały chłopiec, pierwszy zajmujesz miejsce przy oknie, żeby cię ktoś nie ubiegł, i wykrzykujesz co chwila, jakby tam były same cuda. Najważniejsze jednak było, że kiedy pociąg stanął, zobaczyłem — nie tylko ten sam dworzec co przed laty i te same maki, rosnące wysoko i prosto w oknach naczelnika stacji — ale także na peronie czekających, oprócz ciotki i hrabianki Malwiny, dwóch małych chłopców: byłbym przysiągł — mnie i Lola. Ale Wanda powiedziała naraz: — To są synowie Lola, których tu zostawił podczas swych ostatnich odwiedzin. Ciocia Kasia przywitała nas ze łzami, tak jakby nas przyszła żegnać. — Adasiu, Lolu — zawołała potem przesadnie ostrym głosem, żeby ukryć wzruszenie — nie pocałujecie cioci Wandy w ręką? Ci malcy mieli nawet te same imiona, co ja i Lolo. A może i oprócz tego byli stworzeniami podobnymi do nas z owych czasów? — Starszy jest sensat — spróbowałem na chybił trafił. — Tak, tak — powiedziała ciotka prędko, ocierając sobie oczy — ale młodszy jest jak żywe srebro. Hrabianka Malwina nie wydawała się zmieniona, szczególnie kiedy się uśmiechała; może to welon sprawiał, że jej rysy były niewyraźne i interesujące i przypominały tak łudząco jej własną młodość. — Może jest wymalowana — zauważyła Wanda półgłosem — ale musiała być ładna. Zeszczuplała i nosiła znowu jasne suknie, jak dawniej. Podała mi rękę i rzekła: — Sławni ludzie są dumą wszystkich, którzy ich znali dziećmi. A że nie byłem sławny, pomyślałem, że to są drwiny, i zamilkłem, pytając się w duszy, dlaczego się wyśmiewała ze mnie. Później w domu ciotka powiedziała: — Hrabianka Malwina jest teraz istną plagą — ale ma dobre serce. Tylko się nigdy nie jest pewnym, czy się naraz nie zjawi. Biedaczka zanudza się na śmierć w swoim wielkim pałacu, odkąd stary hrabia nie żyje. Musicie się przygotować, że nie upłynie godzina, a znowu tu będzie. Ciocia Kasia była teraz samowładną panią, odkąd dziadek i babka pomarli. Dziwne było, jak cicho i niepozornie panowała. Te dwa puste miejsca nie zostały na nowo zajęte, a ciotka kierowała całym gospodarstwem ze swego trzeciego, skromnego krzesełka. W dwóch frontowych pokojach, w których mieszkał dawniej dziadek, stało wszystko jeszcze nie ruszone, tak jak w jakiejś na krótko opuszczonej książęcej rezydencji. Poszedłem tam na chwilę. Czarna ceratowa sofa lśniła w świetle zachodzącego słońca, jak dawniej sztywna i dystyngowana. A lekki zapach dymu z fajki i drzewa wiśniowego wypełniał chłodne powietrze tego mauzoleum. Moi rodzice na ścianie powiedzieli do mnie spokojnie i wesoło, jakby się nic nie zmieniło od czasu, jak tu byłem po raz ostatni: — Jak się masz, Adasiu. Ale ja sam odczuwałem potrzebę opowiedzenia im o wszystkich zmianach w swoim życiu. Chwaliłem się, że mimo swej niezdarności znalazłem dobrą żonę i że tylko dzięki niej przeszedłem taki kawał życia bez połamanych kości. Wtedy popatrzyli się tak, jakby pozdrawiali oczyma kogoś, kto stał za mną. Była to Wanda, która cicho poszła za mną. Odpowiedziałem na jej pytający wzrok: — To ojciec — a to matka. W pokoju czekania ciotka sama była zajęta nakrywaniem do stołu. — Tak jak przepowiedziałam — zauważyła, gdy weszliśmy do pokoju. — Malwina już szczęśliwie przyszła. Słychać było wiele wzburzonych głosów z pokoju Jezuska. — Kto tam jest? — spytałem. Ciotka odpowiedziała: — Tylko Malwina i dwaj chłopcy. Czy słyszycie, jak się z nimi kłóci? Tylko żeby ją drażnić, mówią czasem, że wiedzą to lub owo lepiej niż ona. Wtedy płacze ze złości i przysięga, że wie więcej rzeczy niż nie wiem kto, że więcej widziała w życiu i uczyła się... Taka się zrobiła dziecinna. Hania przyszła z naczyniem i patrzyła na mnie długo swymi małymi i od płaczu i nieszczęść czerwonymi oczkami. Dopiero po chwili powiedziała cicho: — Adam — ale posiwiał. Potem zaczęła się badawczo przypatrywać Wandzie, ale ciotka odesłała ją do kuchni, zirytowana, że ośmieliła się nazwać mnie siwym. Pokój czekania zrobił się jeszcze niższy. Prawdopodobnie z powodu tylu minionych lat, które już dźwigał na sobie. A dwa okienka wydały mi się jeszcze mniejsze. „Zupełnie jak okienka w kajucie" — pomyślałem. I naraz doznałem dziwnego uczucia, którego nie umiałem sobie wytłumaczyć. Podczas kolacji łamałem sobie cały czas głowę nad powodem mojego przygnębienia. — Co tobie? Jesteś zmęczony? — pytała Wanda. Hania, która mi właśnie podawała półmisek, zauważyła spokojnie: — To nic, to są tylko ci, co pomarli w domu. To oni robią panicza smutnym pierwszego wieczoru po przyjeździe. I zaczęła wyliczać wszystkich umarłych po kolei — począwszy od Niny sierotki, którą raz zbiłem. Ciotka przerwała jej niecierpliwie: — Niech Hania tyle nie mówi, tylko usługuje dalej, jak się należy. Ale kiedy siedzieliśmy potem na otwartej werandzie, czułem się szczęśliwy i lekki. Niebo iskrzyło się. Naprzeciwko nas po drugiej stronie ulicy stały wierzby z fantastycznie powykręcanymi konarami. Wznosiły do góry ramiona, czarne i tragiczne. A na wierzchołku jednej wierzby świeciła gwiazda — co tak wyglądało, jakby kołysał się tam na górze jakiś błyszczący owoc z bajki. Przypomniał mi się ów wieczór wigilijny, który mi się wydawał pierwszym w moim życiu, bo nie pamiętałem dawniejszych. — Jak to było z tą gwiazdą na naszym drzewku? — zapytałem ciotki. — Czy nie miał się z nią stać cud na samym końcu? Ciotka patrzyła na mnie, nie rozumiejąc, o co mi chodzi. Widocznie zapomniała już o tej najważniejszej rzeczy. Ale ja nie dawałem spokoju. — Wuj Teodor już dawno zapowiadał nam ten cud. Powiedział nam... Ciotka przerwała mi lękliwie: — Nie tak głośno — szepnęła — nie mów o Teodorze, bo usłyszymy zaraz całą historię amorów Malwiny. I zaraz potem powiedziała Malwina dziwnie teatralnym głosem: — O tak, to był niezwykły człowiek! Ciotka zauważyła półgłosem z wyrzutem: — No widzisz, już za późno. Wstała i powiedziała mi prędko do ucha: — Wuj tak zawsze robił, że gwiazda znikała, żeby was zadziwić. Ale wiesz przecież, jak wtedy sam zniknął jeszcze przed dzwonkiem, a my wszyscy byliśmy zanadto niezgrabni — i tak do niczego nie przyszło. I poszła po coś do pokoju. A Malwina spuściła oczy jak całkiem młoda dziewczyna — i mówiła do Wandy cicho i tajemniczo, ciągle przy tym kiwając głową: — Jedyny, który mnie naprawdę ubóstwiał. Nie można zaprzeczyć, że podobałam się wówczas wielu mężczyznom. Pokażę wam kiedyś mój obraz z tamtych czasów. Ale nikt mnie tak nie kochał jak on. Wanda już była zarażona i kiwała także głową. — Z mojego powodu zabił się. Tak, tak, ja go mam na sumieniu. Do małżeństwa i tak by nigdy nie było przyszło, bo mój ojciec był przeciwny — a także i Teodor sam o małżeństwie nie myślał... Ale... w każdym razie — ja go mam na sumieniu... Nie można jej było tego wyperswadować — i oskarżała się dalej po cichu. Wierzby schylały gałęzie potakująco, a Malwina i Wanda kiwały głowami. Te ciche szepty i miarowe ruchy drzew i kobiet zostały przerwane wejściem dyrektora szkoły. Smukły, żywy, szastający nogami, nie wyglądał nawet tak staro w ciemności. A z nim równocześnie przyszedł doktor, który się ciszej zachowywał. Wszyscy powiedzieli mi mniej więcej to samo, co Malwina na dworcu. A gdy ich zapewniałem zdumiony, że mnie bardzo mało ludzi zna w świecie, przerwał mi dyrektor szkoły gwałtownie: — Ależ cztery razy był pan przecież w gazecie! Tak, z tej samej gazety czerpała swoje wiadomości i Malwina. Cała miejscowość wiedziała o tych czterech wzmiankach i wszyscy przypuszczali, że i reszta Europy wie o nich. — Jak ta gwiazda błyszczy pana nazwisko! — zawołał dyrektor, wskazując na wierzchołek wierzby. — Jaka szkoda, że Kuszyn jest taki mały! — westchnęła Wanda z powagą. Starszy z chłopców spytał Malwiny: — Co było właściwie w gazecie? Ale Malwina odpowiedziała tylko niechętnym spojrzeniem. Od owej ostatniej kłótni z nim była jeszcze głęboko obrażona, pomimo że on miał osiem a ona ponad pięćdziesiąt lat. Chwilę potem, podczas ogólnej rozmowy, dała mi znak, żebym poszedł za nią, i zaprowadziła mnie do pokoju czekania, żeby mi pokazać literę M na deszczułce przy oknie. — Przypomina pan sobie? — spytała mnie smutno. A potem mówiła znowu długo i namiętnie o wuju Teodorze. Co to był za dziwny człowiek! Oddalenie pociągało go magnetycznie i zniewalało od czasu do czasu do nagłych wyjazdów z nieokreślonym celem podróży. — Także dlatego — szeptała tonem przemądrego dziecka — nie chciała moja rodzina pozwolić na nasze połączenie. Za żadną cenę. Kiedy jechaliśmy czasem na spacer do sąsiedniej wsi z moim ojcem nieboszczykiem i panną Katarzyną, obawialiśmy się każdej chwili, że wyskoczy z powozu i pobiegnie gdzieś w innym kierunku, gdzie mu się lepiej spodobało — i że może już potem nie wróci. Kusiły go wszystkie drogi, które widział z daleka, wszystkie białe ścieżki, idące gdzieś przez góry i lasy. — Rozumiem to — powiedziałem żywo. — O nie, nie — przerwała mi prędko, prawie niecierpliwie — pan jest poważny i spokojny. Ja pana znam lepiej. Westchnąłem. — I wie pan, o czym dowiedzieliśmy się przypadkiem? Po każdej takiej przejażdżce Teodor na drugi dzień robił ten sam spacer piechotą. Tak jakby był nic nie użył dzień przedtem. Wracał do tych wszystkich gór, lasów i białych drożyn, które z powozu widział tylko w przelocie. Wtedy zawołałem: — Jak ja to świetnie rozumiem! Ja sam nie robię nic innego, jeno powracam zawsze do tego samego, co już raz przeżyłem. Ja jestem całkiem taki sam jak on! Ale Malwina potrząsnęła głową. — Ależ co panu w głowie! Czy pan nie wie, że my tu wszyscy dobrze jesteśmy poinformowani, jak pan się zachowuje? Wiemy przecież, że pomimo artystycznej żyłki ma pan porządną posadę... — Bóg widzi, że to nie moja zasługa — powiedziałem gorzko. — Mam tę posadę, ale nie ze swojej woli. I tylko dlatego, że daję zawsze wszystko ze sobą robić, co postanowią ci, co są ode mnie silniejsi. Ale mówiłem zupełnie na wiatr. Malwina broniła mnie dalej. — Czy pan myśli, że nie wiem od pańskiej cioci, jak pan pedantycznie przestrzega godzin biurowych? A czy opuścił pan choć raz swój dom i swoje biuro — tak jak biedny Teodor, z którym się pan tak chętnie porównywa? Czy był pan kiedy na tyle obłąkany, żeby uciekać z domu, dlatego że się panu jakaś ścieżka gdzieś spodobała? Milczałem. Czułem, że nigdy nie potrafię jej dowieść, jakim byłem w istocie. Bo znała mnie już dłużej niż trzydzieści lat. Wróciliśmy na powrót do towarzystwa. Na werandzie zapijano wino. Dyrektor powiedział naraz do chłopców: — Może byście nam coś zaśpiewali? Księżyc świeci — to najstosowniejsza chwila. I młodszy się zaraz zgodził. — Nieee... cóż mamy śpiewać? — pytał starszy, zakłopotany i nieszczęśliwy. Dyrektor zaintonował jakąś pieśń, jak przystoi poważnej osobie, która nie ma ani słuchu, ani głosu i markuje tylko, nie ujmując nic ze swojej godności. Chłopcy śpiewali głosami, nie dającymi się obliczyć z góry, raz dziewczęco cienkimi, to znowu męsko grubymi. Po chwili wmieszało się do tego niewinnego kwiczenia coś wyraźnie słodkiego, prawie niesmacznie uczuciowego. Chłopcy mrugnęli na siebie. Tak, Malwina śpiewała. Coraz śmielej i zuchwałej wybijał się jej głos, staropanieński, przeczulony, drżący i pełen tajemnych pragnień miłosnych. A ciotka zapytała nerwowo: — Adasiu, Lolu, może byście już poszli spać? Wtedy podnieśli się także dyrektor szkoły i cichy doktor i zaczęli się pomału żegnać. Tylko Malwina wyśpiewywała jeszcze przez chwilę sama swoją nigdy nie kończącą się tragedię miłosną. Aż i ona w końcu spostrzegła, że wszyscy wstali z krzeseł. — Odchodzimy już? — spytała nieprzyjemnie zdziwiona. Podczas ogólnego pożegnania patrzyła pogardliwie na tych dwóch starszych, zmęczonych panów, którzy już chcieli spać! — Filistry — szepnęła niedosłyszalnym głosem, a oczy jej zaiskrzyły się frywolnie i drwiąco. Jej szlacheckie barki niosły odważnie swoje lata, jak żołnierz tornister. Wanda została ze mną jeszcze jakiś czas na werandzie i słuchaliśmy jej trylów w ciemnościach małego ogródka, gdzie sobie dawny aptekarz złamał nogę. A potem spytałem, patrząc na gwiazdę ponad wierzbą: — A gdybym był dosięgną! — tego?... Zrozumiała mnie, bo mówiliśmy nieraz ze sobą w ten sposób. — Nigdy sobie nie życzyłeś sławy tak gwałtownie — odpowiedziała. — W każdym razie prędko z tego zrezygnowałem — rzekłem wesoło. — Naturalnie — powiedziała, i nie mogłem rozpoznać, czy śmiała się przy tym — z wielu rzeczy zrezygnowałeś lekko, bez bólu... Powiedziałem: — Tak, w początkach była także i sława między zabawkami, które byłbym chętnie posiadał. Przypominam sobie doskonale. Ale nie bardzo się martwiłem, że dostawałem zamiast tego inne podarunki. W końcu przecież wszystko, co się tego albo następnego roku dostanie na Boże Narodzenie, znika i gubi się... To wszystko nie jest znowu takie ważne... Żebym tylko mógł zawsze pisać... — I niczego sobie więcej nie życzysz w życiu? Zastanowiłem się. — O tak — powiedziałem po chwili — trochę więcej czasu. Zawsze dotąd musiałem się tak śpieszyć! W zakładzie, gdzie już o szóstej rano budził nas dzwonek, a potem co godzina przypominał nam to lub owo... A potem w biurze... Zawsze uważać, żeby czegoś nie zapomnieć... Nawet teraz na wsi... To uczucie, że to nie jest właściwie wolność, tylko nędzne wakacje, tyle a tyle dni, które tak szybko mijają jak sekundy. Ale nagle opanowała mnie wielka wesołość. — Ale pewnego dnia uwolnię się, zobaczysz! Trzeba tylko parę lat poczekać cierpliwie. Nie dłużej niż osiem do dziesięciu lat — a potem — wolność! — Potem wolność — powtórzyła Wanda. I znowu nie wiedziałem, czy się śmieje, czy płacze... — Wtedy nie będę miał nic innego oprócz swojej roboty, która dla mnie robotą nie jest. Wtedy będę miał tylko swoje bajki i swoje sztuki. Naraz Wanda krzyknęła i wskazała na wierzchołek wierzby. — Zniknęła — powiedziała. Gwiazdy nie było — stał się z nią cud! XX BAŁWANY ZE ŚNIEGU I ŻOŁNIERZE Z CYNKU Uprasza się o punktualne przybycie — kończył Pajac swoje zaproszenie. Zapraszał nas do siebie, ale pismo było tak wystosowane, jakby chodziło o jakieś posiedzenie. Mieli się zebrać wszyscy dawni uczniowie zakładu. Była to jedyna wspólna rzecz, która łączyła tych zupełnie dziś sobie obcych ludzi. Pajac ożenił się swego czasu bogato i mieszkał w ładnej willi za miastem, na szerokiej ulicy, wysadzanej drzewami. Chodziłem jakiś czas tam i z powrotem po tej ulicy przed jego domem — bo przychodziłem zawsze za wcześnie, jeżeli gdzieś szedłem, gdzie iść musiałem. Patrzyłem co chwila na zegarek i wyobrażałem sobie, jak tam będzie wyglądało. Tłumaczyłem sobie, że spotkam tylko ludzi, z którymi spędzałem dawniej dni i noce. Ale za dużo czasu upłynęło od tych chwil. Z małych chłopców zrobiły się osoby, które zajmowały wysokie stanowiska. A ja miałem zawsze straszny respekt przed starszymi, poważnymi i wysoko postawionymi ludźmi. Zazdrościłem jakiejś młodej parce, siedzącej na ławce w ogródku jakiejś willi. Szeptali, śmiali się i nie musieli się śpieszyć na żadne zgromadzenie. Zobaczyłem nagle plecy jakiegoś otyłego mężczyzny, idącego przede mną, świątecznie, ale nieelegancko ubranego, który mi się wydał ogromnie znajomy. Miałem prawie pewność, że zdążał do tego samego celu, co ja. — Wielbłąd — powiedziałem sobie naraz, prawie ucieszony. — A więc Pajac zaprosił nie tylko dawnych uczniów zakładu, ale także i ich niegdyś prefekta. „Na Boga — myślałem sobie — Wielbłąd musi mieć chyba ze sto lat!" Jedyną pociechą w tym była mi myśl, że pomimo tego biblijnego wieku niewiele się zmienił — a także nie zajmował z pewnością żadnego wysokiego stanowiska. W dodatku miałem już pewność, że nie przyjdę pierwszy. Zatrzymałem się chwilę, dopóki Wielbłąd nie zboczył do ogródka, leżącego po lewej stronie ulicy, Uszedłem potem dalej bardzo wolno. — Ach, gdybym już był znowu w domu! — westchnąłem i czułem, jak bardzo mi serce bije. Naraz zaszeleściło koło mnie. Ktoś, kto się strasznie śpieszył, biegł wprost przez krzaki, żeby mi zejść z drogi. Kiedy przebiegał koło mnie, spostrzegłem, że był to starzec z białymi włosami, strasznie chudy, o bardzo długich, niemożliwie szybkich nogach. Przelatując jak wiatr, gestykulował rękami, jakby w rozmowie z samym sobą, i patrzył w ziemię. — Bocian — poznałem go zaraz. Stanąłem znowu, żeby przyjść do siebie ze zdumienia, że Bocian jest starcem! Ale zaraz przekonałem się, patrząc znowu na zegarek, że nie wolno mi już ani chwili się wahać, że muszę natychmiast wejść do domu Pajaca, gdzie wszyscy już pewnie czekają. Drżącą ręką otwarłem bramę ogrodu, pachnącego po pańsku szlachetnymi gatunkami kwiatów, i wszedłem do przedsionka, gdzie wisiało dużo ciemnych okryć męskich, ale — nie było nikogo. Zdecydowałem się zapukać do jednych drzwi. — Proszę — zawołał głos dziecka. Naokoło dużego okrągłego stołu siedziało kilku małych chłopców i dziewczynek i bawiło się żołnierzami. Młoda kobieta, będąca z nimi, podniosła się szybko ze swego miejsca. — Mój ojciec i inni panowie są w ogrodzie — powiedziała — może pan zechce tam pójść? Chciałem już iść, kiedy naraz ukazało się całe towarzystwo, złożone z samych mężczyzn; młoda kobieta oddaliła się szybko, zabierając dzieci z sobą. — Widzisz, zaczął deszcz padać — powiedział do mnie Wielbłąd tak po prostu, bez przygotowania, jakbyśmy przed godziną z sobą mówili. — A, jest i Adam! — zawołał Pajac i zaznaczył swą radość, prztykając palcami. Potem zaproponował: — Zostańmy na razie tu. Podaliśmy sobie ręce wszyscy — ale z początku nikogo nie poznałem. Może przyszłoby mi to łatwiej, gdyby się zaczęli trochę ruszać. Ale nie uczynili tego. Siedli sobie razem naokoło okrągłego stołu, na którym stali jeszcze żołnierze, tak jak ich dzieci zostawiły. Wielbłąd powiedział swym twardym głosem: — Teraz jesteśmy wszyscy równi. Przedtem ja byłem stary prefekt, a wy byliście mali chłopcy. Teraz jesteśmy wszyscy bałwanami ze śniegu... I zaśmiał się cicho. „Tak, bałwany ze śniegu" — przyznałem mu rację w myślach i patrzyłem zdziwiony na te wszystkie białe głowy, z których miałem każdego odgadnąć, jak rebus na mocy kilku znanych mi rysów. Najdziwniejszy siedział naprzeciwko mnie. Miał białe włosy, nienaturalnie najeżone, i przesadnie duże, wybałuszone oczy. A w małych, niedbale zarysowanych ustach trzymał prymitywne cygaro, tak że zaledwie mogłem powstrzymać wesołość. Naraz bałwan poruszył się, wyjął cygaro z ust i powiedział do mnie: — Ależ ty się postarzałeś i posiwiałeś! Był to Rudy. Roześmiałem się z radości, że go spotykam, i z jego uwagi, którą uważałem za żart albo za przytyk do jego własnego wyglądu. I powiedziałem trochę niepewnie: — Zdaje mi się, że już jesteś pułkownikiem? Ale Rudy uderzył w stół z komiczną złością. — Już? Drwisz sobie ze mnie? Szukał chwilę między żołnierzami, leżącymi na stole, i pokazał mi potem figurkę na koniu, w generalskim kapeluszu. — Już dawno byłbym tym został, gdyby mnie nie byli spensjonowali przed czasem — kanalie — z powodu mojego reumatyzmu. Mały, stary człowieczek, starannie ubrany i pachnący fiołkami, uśmiechnął się przyjaźnie, prawie jak kobieta. — Oho, kanalie! — powtórzył i pogroził palcem Rudemu. — Uważaj na to, jak się wyrażasz, bo wprowadzisz naszego gospodarza w najfatalniejszą sytuację! Poznałem Cukierka. Pajac, którego różowe oblicze ze sztywnymi faworytami i złotooprawnym pince-nez wyrażało spokój i wewnętrzną siłę, rozmawiał o stosunkach w parlamencie ze swoim krótkowidzącym i kaszlącym sąsiadem, którego nie mogłem rozpoznać. Ten i ów wmieszał się potem do tej rozmowy i powiedział swoje zdanie. — A cóż ty myślisz o tym? — zapytał mnie trochę za głośno olbrzym z głową osiwiałego lwa. — Właściwie — zacząłem jąkając się, bo trudno mi było mówić o tak poważnych rzeczach w obecności doświadczonych znakomitości — właściwie nigdy się tym nie zajmowałem... — Dlaczego? — zapytał olbrzym surowo i tak gwałtownie, że wszystkie twarze zwróciły się ku mnie. — Czymże się zajmowałeś? — Pisał bajki — powiedział Cukierek, uśmiechając się pobłażliwie. Czułem, że zaczerwieniłem się, niestety, powyżej uszu, bo nie zdarzyło mi się to jeszcze nigdy, żeby oczy całego towarzystwa były na mnie zwrócone. — Właśnie — zacząłem znowu, jąkając się — jestem jeszcze ciągle zajęty w jednym urzędzie... ale.... — Za trzy lata wysłużysz — wtrącił Pajac. — Ale — mówiłem dalej — moim powołaniem jest właściwie pisanie... i dlatego... Rudy powiedział nagle do swego sąsiada, który mu pokazywał jakąś figurkę na stole: — Nie, to nie jest ułan, to jest rosyjska artyleria. Cukierek rzucił mu innego żołnierzyka. — Ale to jest przecież kawaleria? — Nie — odpowiedział Rudy pogardliwie — to jest francuska piechota. A Pajac mówił do mnie z wyrzutem, poważnie i z naciskiem: — My wszyscy wiemy, mój drogi, kim jesteś, i dlatego pytanie naszego szanownego kolegi było, niestety, aż nadto na miejscu. Pytam się: w jakim stosunku pozostają wasze ulubione tematy: miłość, wiosna i tym podobne, do trudnych problematów politycznych naszego obecnego życia? Bocian mruknął cicho: — Tak jak wieczność do chwili... Ale Pajac nie dosłyszał. — Wybacz — mówił dalej — ale mnie się to wydaje po prostu lekkomyślnym — dzisiaj — pisać — bajki! Pół tuzina białych głów kiwnęło potakująco. — Lekkomyślnie i dziecinnie — dodał osiwiały lew i zaraz potem odpowiedział jednemu z wnuków Pajaca, który wbiegł do pokoju i coś mu szeptał do ucha: — Czego chcesz? Piętnastu Japończyków ze stołu? Poczekaj, sam ci wyszukam. — Ja już mam trzech — oświadczył kaszlący starzec, który mimo złych oczu doskonale rozróżniał żołnierzy, leżących na stole. Wtedy pochyliły się i inne szanowne głowy nad okrągłym stołem i szukały pilnie razem z małym chłopcem, robiąc przy tym fachowe uwagi o armii japońskiej. — A Port Artura to nic? — krzyknął na mnie znowu olbrzym. — Cóż powiesz o Porcie Artura? Czy twoje zaczarowane księżniczki są ważniejsze niż wojna na Wschodzie? Odpowiedziałem cicho: — Nie, naturalnie, że nie. To na Wschodzie jest ważniejsze. Ale gdybym tam był dzisiaj, nie mógłbym o tym mówić. Ja już jestem taki. Im więcej przeżywam, tym mniej mogę mówić o tym. I może dopiero po latach mógłbym tam kiedyś w duchu powrócić. Nie można, zdaje mi się, siać i zbierać jednego dnia! Naraz zwróciłem się do Bociana i mój głos zaczął drżeć niestety: — Ale głównym celem, jak powiedziałeś, jest wieczność... Powiedziałeś to, zdaje mi się? I są rozmaite drogi, które prowadzą do celu. Są publiczne szosy — nieprawdaż? — i są wąskie, skromne ścieżyny. Czy ja sobie sam wybrałem swoją drogę? Nie, wiecie wszyscy, że nie. A co się tyczy parlamentarnych stosunków — nie gniewajcie się, ale pomimo najlepszych chęci nie mogę na nie patrzeć sub specie aeternitatis. Musiałem bardzo źle mówić i bardzo komicznie wyglądać, bo naraz zrobiło się w pokoju całkiem cicho. Rudy powiedział ze współczuciem: — Siądź sobie, dlaczego stoisz właściwie? A gospodarz domu mówił do mnie ogromnie łagodnie: — Twojemu bratu dobrze się powodzi w Ameryce? Nieprawdaż? Wiecznie młody, żwawy i pełen nowych planów? — Tak — odpowiedziałem, wdzięczny za jego wyrozumiałość — mojemu bratu dobrze się powodzi. Jego dwaj synowie także tam pracują i także już mają żony i dzieci... Tak, tak, dziękuję bardzo... Mój brat mnie nawet zaprasza, żebym go odwiedził... Cukierek uśmiechnął się: — To trochę za daleko dla nas, starych ludzi. Ale mnie się zdawało, że ta uwaga o starych ludziach nie może stosować się do mnie, i powiedziałem: — Kto wie, może przecież kiedyś się tam wybiorę... — Kiedyś? — zapytał Pajac z uśmiechem. A ten, który tak źle widział, dodał: — Albo zaraz, albo nigdy. I naraz poznałem go. Był to mały Mops, krewny jakiejś królowej. Potem jadło się i piło w wielkim salonie. I wtedy przypomnieliśmy sobie, że jesteśmy tu głównie po to, żeby „sobie przypominać". I opowiadaliśmy sobie niejedno z naszego zakładu. Wielbłąd oświadczył zaraz swym twardym głosem: — Wiem dobrze, że nazywano mnie Wielbłądem. I wtedy zaśmiali się wszyscy — właściwie po raz pierwszy. Potem Cukierek wzniósł toast na cześć pani domu, która nie była obecna z powodu migreny. Kilka godzin później śnił mi się ten toast i jego sztuczne zwroty. W drodze powrotnej Bocian dotrzymywał mi towarzystwa. Mówiłem: — Może piłem za dużo wina i dlatego nie mogę wszystkiego wyrazić tak, jak odczuwam. Powiem ci tylko to jedno: ja nie jestem starym człowiekiem! Bocian uśmiechnął się w swój sposób. — Tamci także nie — zauważył. — Oni rozumieją się doskonale z ośmioletnimi chłopcami, mówiąc o żołnierzach. Może nie ma w ogóle różnic wieku w pewnych okolicznościach. — Widziałem starych ludzi, którzy się czuli ciężko obrażeni przez ośmioletnie dzieci — opowiadałem. A Bocian myślał głośno: — W zakładzie właśnie byłem starcem — teraz trochę odmłodniałem. Mówił długo i szeroko o swoich myślach wówczas i swoim życiu obecnym. Ale ja już nie słuchałem. Spieszyłem się do domu. A w domu czekała na mnie mimo spóźnionej pory Wanda, moja młoda żona. XXI ARKA NOEGO Morze szumiało głęboko pode mną. Widziałem dokładnie przewalające się fale i białą, perlistą pianę na powierzchni, mimo że mój fotel stał w beznadziejnie zakrytym od wiatru miejscu, na wielkim pokładzie. Tylko czasem czułem świeży powiew, jak wspomnienie jakiejś zmysłowej rozkoszy, której już nigdy doznać nie miałem. Świeże przeżycia — Ameryka, Lolo, moje zasłabnięcie przed odjazdem z New Yorku — wszystko wydawało mi się tak nieprawdopodobnym, jakby mi to był ktoś tylko opowiadał. Znacznie wcześniejsze wrażenia z mojego życia widziałem o wiele wyraźniej niż te ostatnie przejścia. Wnuki Lola jechały z nami do Europy; chłopcy mieli być umieszczeni w tym samym zakładzie, w którym ja niegdyś byłem wychowywany. A teraz przychodzili do mnie co chwila i opowiadali mi o nadzwyczajnościach naszego wielkiego okrętu. Zaprzyjaźnili się ze wszystkimi pasażerami i mówili mi o nich. Zwierzęta także płynęły z nami. Myślałem, że Wanda, siedząca ciągle koło mnie, roześmieje się czasem z jakiejś uwagi chłopców — ale Wanda była poważna. — Czemu jesteś taka smutna? — pytałem się jej podejrzliwie. Wtedy robiła ogromnie naturalnie zdziwione oczy: — Widzisz przecież, że czytam — i pokazywała mi książkę. Ale jak tylko lekko zakaszlałem albo przymknąłem oczy, zaraz wstawała, pochylała się nade mną i patrzyła ze strachem. Wiedziałem, że przy pierwszej sposobności będzie się strasznie śmiała. I rzeczywiście nie myliłem się. „Dziwne — myślałem — coś obcego, jakaś tajemnica stanęła między nami. Wanda wiedziała coś o mnie, o czym mnie nie wolno było wiedzieć. Wanda, najbliższe mi i najmilsze stworzenie na świecie, siedziała obok mnie, jak ucieleśnione fatum, i starała się nie patrzeć mi w oczy". A ja czułem ogromną bo jaźń przed nią, jak przed wyrocznią, i nie miałem odwagi spytać się jej po prostu: „Co ukrywasz przede mną? Co ci powiedział lekarz okrętowy o moim stanie?" Nic. Mówiliśmy o pogodzie, o szybkości, z jaką nasz okręt płynął, o ruchu fal... Zupełnie zwykła, towarzyska rozmowa. A ja mogłem mówić tylko na migi z powodu kaszlu. Może słyszała przy tym i moje myśli, które nie były dla niej przeznaczone, ale wystrzegała się odpowiedzi na to, czego nie powinna była słyszeć. Myślałem sobie: „Jest nas tu wiele setek ludzi na tych cienkich deskach, które nas dzielą od morza, tak że czujemy każde uderzenie serca tego niezmierzonego oceanu. A ci dwaj kupcy tam, o twarzach, które tylko w najpodleglejszą rzeczywistość wierzą, grają w karty, żeby nie wiedzieć o cudzie, co się z nami dzieje w tej chwili. Umarliby ze wstydu, gdyby się nie mogli od niego odwrócić. Straciliby zaraz bezpowrotnie swoją głupią siłę, której zawdzięczają wszystkie powodzenia w życiu. Ale ich trzeźwa natura chroni ich. Ale dlaczego my właśnie prowadzimy z sobą tę towarzyską rozmowę, Wando? Czy zamykaliśmy kiedy oczy przed cudami? Dlaczego nie mówisz ze mną o tym wielkim zdarzeniu, które mnie czeka? Dlaczego nie mówisz ze mną o mojej bliskiej śmierci? Powiedziała: — Masz dziś pewnie znowu dobry apetyt? Każę ci zrobić ten sam rosół, co kiedyś, co ci tak bardzo smakował. Odpowiedziałem: — Nie. Muszę teraz myśleć o czym innym. — O czym? — spytała przerażona. Walczyłem z sobą. — O... latających rybach — powiedziałem w końcu. Odetchnęła i popatrzyła na mnie z wdzięcznością. — Kiedy byłem mały — mówiłem dalej — opowiadał nam o takich rybach pewien aptekarz. A teraz robimy taką długą podróż morską i dotychczas nie widzieliśmy ich. Aptekarz kłamał zresztą jak z nut... Wanda oświadczyła: — Każemy dzieciom uważać. Niech zapytają kapitana albo stewarda i niech nam zaraz zaraportują, jeśli zobaczą gdzieś coś podobnego... Wanda jaśniała po prostu, jak po przebytym niebezpieczeństwie. Ale ja się sprzeciwiłem temu. — Nie, nie mów nic dzieciom. Może się ośmieszymy przed nimi. Bóg jeden wie, czy w tych okolicach pokazują się takie dziwotwory. Starszy za dużo już umie z historii naturalnej. Zakaszlałem trochę, a Wanda podniosła się w tej chwili i popatrzyła na mnie przerażona. — Nie mów tak dużo — prosiła, drżąc cała. Mnie przechodziło niejedno przez głowę i miałem straszne wyrzuty sumienia. — Jak ja strasznie mało umiem! — westchnąłem. — Te dzieci wiedzą z pewnością więcej ode mnie. Szczegółów było mi zawsze brak... Wanda otuliła mnie drugim szalem i próbowała przybrać wesołą minę. — Byłem zawsze leniwy. Tak, tak, niestety... A teraz już jest, jak wiesz... za późno, bo... Ale znowu zabrakło mi odwagi i skończyłem: — ...bo teraz już jestem stary. Nagle! W początkach czas idzie bardzo powoli — czyś tego nie spostrzegła? Na wszystkich wakacjach, we wszystkie niedziele czas się z początku wlecze. Ale potem, mniej więcej od połowy, pędzi jak diabeł. Może początek — młodość — to rzecz najważniejsza. — Nie mów tak dużo — prosiła Wanda — bo znowu będzie tak jak kiedyś... Myślała o tym ataku, który miałem przed kilkoma dniami, wtedy, kiedy straciłem przytomność. Ale teraz czułem się o wiele lepiej niż wówczas. — Wiesz, mam myśl — powiedziałem jej — chciałbym ci podyktować coś nowego. Ale Wanda nie ucieszyła się, jak zazwyczaj. Najpierw opierała się, dopiero po dłuższym czasie przyniosła papier i ołówek, żeby mnie nie drażnić. Zacząłem. Było to coś o bałwanach ze śniegu i o żołnierzach z cynku — coś, co w części przeżyłem rzeczywiście. Nagle przerwała mi blada jak papier: — Nie, nie, ty masz gorączkę! Broniłem się na próżno. Sprowadzono lekarza okrętowego i musiałem zejść do kajuty. Był to początek dziwnego okresu. Przez wiele godzin nie wiedziałem nic o sobie. A kiedy mi się zaczęło wydawać, że wiem już wszystko, ujrzałem się w niskiej izdebce i słyszałem pod sobą szum wody. „Znam to miejsce już dawno, dawno pamiętam te małe okienka" — myślałem sobie. I wkrótce zrozumiałem, skąd pochodził szum wody. Spodobało się Panu i dał mi zbudować pływający dom, ażebym nie zginął — ja i moja rodzina, i wszystkie zwierzęta, które były na świecie. A teraz musieliśmy siedzieć w nim cicho przez wiele dni i nocy. A na dworze deszcz padał. Ale nie było ani smutno, ani nudno, bo dom chwiał się i kołysał na falach. Ale my nie mieliśmy mieszkać w tym domu, tylko po prostu — czekać. I ja, i Wanda, i nasze dzieci, i dzieci naszych dzieci — wiedzieliśmy, że pewnego dnia zaświeci znowu słońce i drzwi arki się otworzą... Tak, miałem nagle dzieci i dzieci moich dzieci, o których dotychczas nie myślałem. Ale obecnie zgłosiły się same. I czasem przychodziły do mnie do niskiej izdebki, żeby mnie trochę rozerwać, bo taki sam byłem. Moje imię wpadło mi naraz do głowy i ucieszyłem się tym bez miary. — Nazywam się Noe — zwierzyłem się Wandzie Ale Wanda była przerażona potopem i patrzyła na mnie niemal ze strachem. — My nie zginiemy — uspokajałem ją — ani my, ani zwierzęta. Ale ona, biedaczka, bała się jeszcze ciągle. Upadła na kolana i łamała ręce. A ja słyszałem często pianie koguta, rżenie koni albo ryk krów... A na suficie mojej izdebki wisiały klatki, w których kosy i czyżyki, i inne wesołe ptaszki świegotały, wywodziły tryle i świstały. — Widzisz, jakie zwierzęta są wesołe i ufają, że nam się nic złego nie stanie — mówiłem zadowolony. Tylko na piersiach było mi jakoś ciężko i nie mogłem oddychać. Naraz przez okienko wpadł promień słońca i zadrżałem z radości. — Deszcz przestał padać — zawołałem — i niedługo wyślemy pierwszego gołębia... Zamknąłem oczy ze szczęścia. Leżałem spokojnie i cierpliwie, bo wiedziałem, że już nie będę długo czekał, i wystawiałem sobie, jak cudnie musi tam być w górze, w jasnym blasku słońca. Na pewno widać teraz wiele ryb latających, które świecą się jak srebrne. Ale przy bliższym przyjrzeniu się były to tylko dwa rodzaje jaskółek. Jedne należały do arki i mogły nam towarzyszyć lecąc, odkąd przestał padać deszcz, którego nienawidziły. Nie posiadały się z radości i nie wiedziały, jak okazać, że kochają latanie i powietrze, i zakreślały tylko ciągle nowe i większe koła, żeby zaznaczyć, jak cudownie niebieskie niebo bez jednej chmurki deszczowej. Te drugie jednak, które żyły tylko na wodzie i oddychały jej oddechem, naśladowały z wiecznej niezaspokojonej miłości ruch morza — jak mali artyści z bożej łaski; wznosiły się i opadały jak fale i biły szybko skrzydełkami, aż się zrobiły tak białe jak piana morska... I naraz wiedziałem, dlaczego mnie tak bolało w piersiach. Był to głęboki, palący ból z tego powodu, że nie umiałem tak jak te jaskółki wyrazić tego, co tak bezgranicznie kochałem... Modliłem się do Boga: „Twój syn Noe jest już stary i wie dobrze, co go czeka. Czyż ta arka, którą pozwoliłeś mi zbudować, nie wiedzie mnie w ciemności i śmierć? Czyż wszystko ma zniknąć na wieki, wszystko, co tu potrafiłem tylko kochać, a czego nie umiałem odtworzyć na nowo? Wielki Boże, daj mi zabrać z sobą wszystko: słońce i morze, moją żonę i jaskółki! Nie niszcz wspaniałego podarunku Twej łaski, której tajemnicze znaczenie dopiero teraz rozumiem, w tej ostatniej godzinie... Bo widzisz, Boże, moje życie się kończy, ale moje pragnienie trwa dalej..." Modlitwa moja zmieniła się z czasem w cichy śpiew, zrobiła się monotonna i słodka jak szum wody. A gdy po niejakim czasie otworzyłem oczy, rozpoznałem niską izdebkę z małymi okienkami. „Arka!" — przypomniałem sobie. Ale nie czułem już żadnego ruchu. Ściany i moje łóżko już nie drżały. Staliśmy spokojnie. — Żyje — powiedział jakiś obcy człowiek w pokoju. — Jeżeli polepszenie potrwa, weźmiemy go dalej aż do Hamburga. Podniosłem szybko głowę. — O tak — mówiła Wanda prędko, jakby chciała odwrócić ode mnie jakieś niebezpieczeństwo. — Adam czuje się już znacznie lepiej... Popatrzyłem na nią ciekawie... Trzymała chustkę przy oczach i pokiwała mi głową jak dziecku. — Cicho — powiedziała. Ale ja już o nic nie pytałem. Byliśmy jeszcze ciągle na wielkim okręcie. Zrozumiałem, że podróż była skończona. — Bądź jeszcze trochę cierpliwy, mój jedyny — mówiła Wanda. — Już niedaleko. Za parę dni jesteśmy w domu. Cieszysz się? — Tak — odpowiedziałem oczyma. Potem leżałem całkiem grzecznie i dawałem sobie nawet robić okłady z lodu i sączyć kroplami gorący rosół do ust. Wiedziałem, że teraz już nie mamy dalekiej drogi. Dlatego było mi o wiele łatwiej czekać niż w dawniejszych latach... XXII DRZWI OTWIERAJĄ SIĘ Koniec się zbliża. Ale jest coś dziwnego, co moje myśli zajmuje. To moje odwieczne przyzwyczajenie spisywania wszystkiego. Jakie to dziwne, że zawsze musiałem to robić! Pytam się sam siebie, kiedy to się rozpoczęło właściwie? I nie wiem. Bo to było dla mnie rodzajem ojczyzny, do której zawsze wracałem. A ojczyzna nie zaczynała się nigdy — ale teraz już jest po raz ostatni... I piszę znowu sam, tak jak za najzdrowszych czasów. Całkiem po kryjomu. Nikt nade mną nie czuwa przez chwilę — bo jest mi tak dobrze, jakbym nigdy nie miał zamiaru umierać. Czuję jednak, że moje serce tym razem nie jest nakręcone i niezadługo ustanie... Czuję, że zaraz się wszystko powtórzy, co się działo wczoraj. I wtedy przyjdzie... Wczoraj mogłem tak samo jasno patrzeć, słyszeć i myśleć, jak w tej chwili. Wanda była przy mnie i troje wnuków mojego brata, dziewczynka i dwaj chłopcy, bawiło się przy oknie. Wtedy się naraz ściemniło. — Zaświeć lampę — powiedziałem do Wandy. Wstałem szybko, ale widziałem, że nic nie robiła, tylko patrzyła na mnie przerażona. Może dla innych jest jeszcze dzień. I zaraz zrozumiałem wszystko... Sufit wisiał tuż nad moją głową i rozpoznałem od razu miejsce, w którym się znajdowałem. Było rzeczywiście całkiem ciemno, tylko okienko, przy którym stały dzieci, było białe od śniegu. Był to pokój czekania. Więc jeszcze ciągle tam byłem i dotąd stamtąd nie wyszedłem — jeszcze ciągle! Drzwi dotąd się nie otworzyły, pomimo wszystko, co sobie wyobrażałem. Ja, Lolo i Nina sierotka czekaliśmy dotąd z utęsknieniem. Ale wuja Teodora nie było. Lolo powiedział takim głosem jak ciotka, kiedy się na wuja skarżyła: — Naturalnie zapomniał listu. Mógł go przecież od razu wziąć z sobą i zanieść na pocztę. Czekaliśmy bez niego, spoglądaliśmy na płatki śniegu i czuliśmy, jak się robiło później i później... — Czyż te drzwi się nigdy nie otworzą? — pytał Lolo niecierpliwie. — Kto wie — odpowiedziała Nina. — Przypomnijcie sobie, co wuj mówił: że będziemy tu może w tym pokoju niezliczone lata siedzieć i czekać... — Ależ to niemożliwe — zawołał Lolo i roześmiał się, żeby nam dodać odwagi. Wtedy przypomniałem sobie moje życie, które już leżało poza mną, i przeląkłem się. Tyle już przeżyłem — a drzwi ciągle jeszcze są zamknięte. Jakże długo będzie to trwać jeszcze?... Ale Nina spojrzała na mnie. I naraz przypomniałem sobie jeden zły uczynek, jeden jedyny... I powiedziałem: — Biłem cię, Nino, i nie mogłem tego nigdy zapomnieć — a teraz przypomniało mi się znowu. Lolo wzruszył ramionami: — To przecież nic nie znaczy. Ale Nina i ja wiedzieliśmy lepiej. Czy jaki uczynek był zły, zależało od tego, jak długo nam ciężył na sumieniu. Zrobiło mi się całkiem lekko, kiedy Nina naraz rzekła: — Nie trap się dłużej. Nie zdradzę nic małym szpiegom, wiesz, tym płatkom ze śniegu. I uśmiechnęła się. Lolo, który cały czas patrzył przez okno, zauważył: — Ksiądz idzie — słyszycie dzwonek? Idzie pewnie do chorego. — ...z Panem Bogiem — dodała Nina, jak mówią u nas na wsi. Ale naraz i Nina, i Lolo zniknęli. Widziałem tylko Wandę, która mnie trzymała w ramionach i płakała. Przez chwilę było zupełnie cicho. Naraz dzwonek odezwał się zupełnie blisko dźwiękiem jasnym i wesołym. Drzwi zamknięte raptem się otwarły...