11207
Szczegóły |
Tytuł |
11207 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11207 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11207 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11207 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Annę Applebaum
Między Wschodem a Zachodem.
Przełożyła Ewa Kulik-Bielińska
WARSZAWA 2001
Tytuł oryginału
BETWEEN EAST AND WEST.
ACROSS THE BORDERLANDS OF EUROPĘ
Copyright © Annę Applebaum 1994 Chapter-opening maps © John Flower
Projekt okładki
Zombie Sputnik Corporation
Redakcja
Wiesława Karaczewska
Redakcja techniczna Elżbieta Babińska
Korekta Michał Załuska
Łamanie Monika Lefler
ISBN 83-7255-894-9
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
Druk i oprawa
Zakłady Graficzne im. KEN S.A.
85-067 Bydgoszcz, ul. Jagiellońska l
Radkowi
Wstęp
Przez tysiąc lat geografia pogranicza wyznaczała jego los. Pogranicze leży na
płaskiej równinie, wciśniętej między cywilizacje Europy i Azji. Wschód Polski,
zachód Rosji; brak gór, mórz, pustyń i wąwozów zawsze ułatwiały ich podbicie.
Przed pięcioma wiekami armia konna mogła przejechać od zamku nad Bałtykiem do
twierdzy nad Morzem Czarnym, nie napotkawszy na drodze żadnej naturalnej
przeszkody, większej niż rwąca rzeka czy dziki bór. Nawet dziś szpieg podążający
na wschód z Warszawy do Kijowa nie spotka niczego, co mogłoby go zatrzymać.
Odległości są olbrzymie, ale wieści do króla, chana, wielkiego księcia czy cara
zawsze łatwiej było przesłać tędy, niż w bardziej górzystych częściach Europy,
ponieważ tak niewiele stało na drodze posłańca.
Słabe ukształtowanie terenu przyciągało najeźdźców, a najsłynniejsi -i
najgroźniejsi - przybywali zawsze ze wschodu. Jeszcze długo po najeździe
Mongołów w XIII wieku imię Złotej Ordy wymawiano szeptem, równie długo
utrzymywała się sława Turków, którzy od XVI do XVIII wieku raz po raz napadali
na te ziemie. Z północy przybyli najeźdźcy siejący największe zniszczenie -
łupieżczy Szwedzi, którzy w potopie 1655 roku spustoszyli ten rejon całkowicie,
a także Rosjanie, którzy mniej więcej w tym samym czasie rozpoczęli swoje wypady
na pogranicze. Najbardziej nieoczekiwanymi agresorami okazali się najeźdźcy z
południa: mołdawscy książęta, którzy w XVI wieku zażądali dla siebie nowych
terenów, czy podpalający wioski siedemnastowieczni kozaccy buntownicy. Ci,
którzy rządzili najdłużej, zawsze przybywali z zachodu. Od XII wieku wielkie
połacie pogranicza znajdowały się we władaniu Polaków i Litwinów, podczas gdy
Krzyżacy kontrolowali część ziem nad Bałtykiem, rządząc tam tak długo, że ich
niemieccy potomkowie uwierzyli, iż Prusy Wschodnie zawsze będą do nich należeć.
Najeźdźcy przychodzili i odchodzili, za każdym razem pozostawiając coś po sobie:
ślady w architekturze, literaturze i religii, słowa i idiomy, chłopców o piwnych
oczach i płowowłose dziewczęta. Utrzymały się pogańskie, litewskie nazwy rzek i
lasów, podobnie jak miłość do tureckich dywanów i niemieckich narzędzi. Czasami
zmiany były większe. Pod koniec XVIII stulecia duża część szlachty litewskiej,
białoruskiej i ukraińskiej porzuciła własny język i przeszła na polski. W XIII
wieku Krzyżacy zakończyli pierw-
8 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
szy holocaust w tym regionie, wycinając w pień rdzenne plemię Prusów i
zastępując je Niemcami.
Jednakże przez większość czasu polonizacja, germanizacja i rusyfikacja, próby
nawrócenia ludności na katolicyzm, krucjaty na rzecz wznoszenia cerkwi
prawosławnych i plany przekształcenia kościołów w meczety nie ujednoliciły
regionu. Pogranicze było po prostu zbyt rozległe i puste, najeźdźcom zbyt trudno
było utrzymać na nim władzę. Fale najazdów stworzyły za to dziwne hybrydy:
katedrę z minaretem w Kamieńcu Podolskim czy miasto Troki, w którym wyznawcy
pięciu religii (katolickiej, prawosławnej, żydowskiej, muzułmańskiej i
karaimskiej) wznieśli kiedyś domy modlitwy wokół jednego jeziora. Przez
większość dziejów pogranicza mieszkańcy tego regionu - chłopi, drwale, nawet
szlachta - różnili się między sobą. Każde miasto miało inne lokalne legendy, w
każdej wsi śpiewano inne pieśni na inne melodie.
Ponieważ najeźdźcom nie udało się narzucić jednolitych standardów, można nawet
powiedzieć, że do niedawna na pograniczu nie istniały żadne narody, a
przynajmniej żadne państwa narodowe we współczesnym sensie tego słowa. Była
szlachta i najeźdźcy - Polacy i Rosjanie, Niemcy, Tatarzy i Turcy - którzy
zamieniali się niekiedy rolami, jedni podbijali drugich, by sami następnie
zostać podbici. Byli chłopi: Estończycy i Liwowie mówiący językami bałtyckimi,
Mazurzy i Kaszubi posługujący się własną gwarą oraz liczni potomkowie plemion
słowiańskich - Wołynianie, Podołanie, Poleszucy, Galicjanie, Bracławianie -
znani teraz jako Ukraińcy lub Białorusini, którzy mieli podobne słowa na słońce,
niebo i ziemię, lecz na ten sam napój mówili „czaj", jeśli mieszkali na
wschodzie, lub „herbata", jeśli mieszkali na zachodzie regionu. W miastach i
wsiach mieszkali Żydzi, było ich tu więcej niż w jakiejkolwiek innej części
świata: żydowscy kupcy i krawcy, biedni Żydzi i bogaci Żydzi, Żydzi, których
język i zwyczaje religijne różniły się w zależności od regionu, podobnie jak
języki i zwyczaje ich słowiańskich sąsiadów. Wśród tych wszystkich narodów
rozrzucone były również kolonie Ormian, Greków i Węgrów, Tatarów i Karaimów,
potomków jeńców wojennych, kupców, heretyków i kryminalistów. Przez tysiące lat
ludy pogranicza mówiły swoimi językami i modliły się do swoich bogów, podczas
gdy fale najeźdźców przetaczały się ponad nimi, mieszały, znikały i znów
przetaczały.
Wraz z wiekiem XIX nadeszły pierwsze zwiastuny zmian. Nowe idee narodu i
narodowości zaczęły przenikać na Wschód, najpierw z napoleońskiej Francji, a
następnie ze świeżo zjednoczonych Niemiec, podkopując dawne tradycje, włączając
w pojęcie narodu nawet tych, którzy nie byli szlachtą. Gdyby w XVIII stuleciu
spytano chłopa z pogranicza o narodowość, prawdopodobnie odpowiedziałby
„katolik" lub „prawosławny" albo po prostu „tutejszy". W wieku XIX jednak dzieci
„tutejszych", bez względu na to, jakim mówiły dialektem, zaczęły przenosić się
do miast, gdzie stawały się Polakami, Rosjanami, Niemcami, Litwinami, Ukraińcami
lub Białorusinami. Liczba „tutejszych", ludzi bez narodowości, zaczęła powoli
maleć.
Ten proces potrwałby jeszcze jakiś czas, gdyby nie nieoczekiwany rozpad pod
koniec pierwszej wojny światowej trzech pogranicznych imperiów: carskiej Rosji,
Austro-Węgier i Cesarstwa Niemieckiego. W powstałej próżni garstka zupełnie
nowych państw wraz z paroma starymi, które długo pozostawały pod rządami in-
WSTĘP • 9
nych, proklamowała niepodległość: Czechosłowacja i Jugosławia, Węgry i Polska,
Litwa, Łotwa, Estonia i Rosja Radziecka. Żadne z nich nie wytyczyło granic,
wszystkie zgłaszały pretensje do terytorium sąsiadów. „Skończyła się wojna
olbrzymów - napisał Churchil. - Zaczęła się wojna pigmejów".
Podczas konferencji pokojowej w Paryżu, zakończonej traktatem wersalskim,
państwa Zachodu podjęły się wytyczenia na nowo granic regionu zgodnie z tym, co
w owym czasie uważano za racjonalne zasady. Narody o wystarczającym poczuciu
własnej odrębności miały otrzymać państwowość, te zaś bez świadomości narodowej
miały być wcielone do innych. Ustalono reguły, przeprowadzono plebiscyty,
uczyniono wyjątki dla historii lub dla korzyści własnych.
Na koniec wszakże granice wytyczono siłą. Podczas pięciu lat rosyjskiej wojny
domowej o Ukrainę walczyło aż jedenaście armii: od wojsk niepodległej Republiki
Ukraińskiej i białych Rosjan - po bolszewików i Polaków. Podczas wojny 1920 roku
między niepodległą od niedawna Polską a świeżo ukonstytuowaną Rosją Radziecką
milion żołnierzy przemaszerowało tam i z powrotem półtora tysiąca kilometrów, a
w końcowej bitwie - ostatniej wielkiej bitwie kawalerii w historii Europy -
dwadzieścia tysięcy konnicy przypuszczało na siebie szarże, połyskując szablami.
Granice, które wyłoniły się z bitew i negocjacji, nie zadowalały nikogo. Niemcom
nie podobał się skrawek Polski leżący między Prusami Wschodnimi a Niemcami
właściwymi; Litwini byli wściekli, że Polacy zażądali Wilna, ich Yilniusa.
Ukraińcy, podobnie jak garstka Białorusinów, nadal pragnęli mieć własne państwo.
Niektóre z tych pretensji przyczyniły się do wybuchu drugiej wojny światowej:
ambicje terytorialne pchnęły Niemców do napaści najpierw na Czechosłowację, a
potem na Polskę. Zamiast połączyć siły do walki z Niemcami Polacy, Litwini i
Czesi kłócili się i spierali przez całe lata trzydzieste i nie przyszli sobie z
pomocą także podczas wojny.
Ponieważ to spory graniczne i waśnie narodowe dały Hitlerowi pretekst do
rozpoczęcia wojny, nic dziwnego, że pozostały one w pamięci przywódców
alianckich, kiedy wojna zbliżała się ku końcowi. Racjonalne przesłanki i
wytyczenie granic na podstawie traktatu nie zdało w przeszłości egzaminu, mówili
sobie, wojny terytorialne są już nie do przyjęcia. Trzeba znaleźć lepsze,
skuteczniejsze rozwiązania, oczyścić zabałaganione rejony Europy Wschodniej.
Roosevelt, Churchill i Stalin zaczęli omawiać ten problem, niekiedy nie całkiem
wprost, gdy spotkali się po raz pierwszy w 1943 roku na konferencji w Teheranie.
Istniał precedens, o którym wszyscy wiedzieli: po pierwszej wojnie światowej
Turcy wysiedlili ponad milion Greków z terytorium Turcji, a Grecy deportowali
taką samą liczbę Turków. Grecy, Turcy, krowy i kury podróżowali po Europie w
zatłoczonych pociągach. „Choć to przykra operacja - zanotował Harry Hopkins,
jeden z doradców Roose-velta - tylko w ten sposób można utrzymać pokój".
Churchill wyraził cichą zgodę. Jeśli chodzi o Stalina, te same metody wypróbował
już w Rosji, między innymi na etnicznych Niemcach, Tatarach i Finach karel-
skich, przedstawił więc prosty plan; zaproponował, że zatrzyma te tereny, które
zajął w 1939 i 1940 roku: państwa nadbałtyckie i wschodnią Polskę, jak również
czechosłowacką Ruś Zakarpacką oraz rumuńską Bukowinę i Besarabię, a także że
deportuje każdego, kto już tam nie przynależy. Choć ziemie te przejęte zostały w
wyniku inwazji i zmowy - na mocy tajnego paktu Ribbentrop-Mołotow, zawar-
l O • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
tego między Związkiem Radzieckim a hitlerowskimi Niemcami - Stany Zjednoczone i
Wielka Brytania zgodziły się oddać Stalinowi to, co chciał.
W 1945 roku na konferencji poczdamskiej Stalin zażądał Kónigsbergu (Królewca) i
północnej części Prus Wschodnich; i tak nie został tam żaden Niemiec, oświadczył
kłamliwie, wszyscy uciekli. Rosja potrzebuje niezamarzającego portu na Bałtyku,
a ludziom radzieckim należy się po długiej wojnie choćby skrawek Niemiec; to
pozwoli im odczuć, że odnieśli prawdziwe zwycięstwo. Pozostali alianci zgodzili
się. Wybrzeże bałtyckie znalazło się więc w posiadaniu Stalina, choć mieszkały
tam nadal miliony Niemców, a zatoka w zimie zamarza. Związek Radziecki wysunął
się tak daleko na zachód, jak to tylko możliwe.
W 1945 roku dzieło porządkowania narodów pogranicza było już w połowie
zakończone. Hitler wymordował większość miejscowych Żydów. Radzieccy oficerowie
wysłali na Syberię i do Azji Środkowej milion polskich urzędników, właścicieli
ziemskich i żołnierzy oraz pół miliona Ukraińców i tyle samo mieszkańców krajów
nadbałtyckich. Po wojnie deportacje trwały nadal, zataczając coraz szersze
kręgi, aż przerodziły się w największy w historii ruch narodów. Polaków, którzy
zostali na południowej Litwie, na zachodniej Białorusi i na Ukrainie - w sumie
kilka milionów ludzi - wysłano na ziemie niemieckie - na Śląsk, Pomorze i do
południowych Prus Wschodnich. Niemcy z tych terytoriów ewakuowani zostali do
Niemiec Zachodnich. Bałtów, Ukraińców z zachodniej Ukrainy i niechętnych rządom
radzieckim Mołdawian wywieziono na Syberię. Z Bukowiny usunięto Niemców i
Rumunów, a nacjonalistów rusińskich wywieziono z Rusi Zakarpackiej, wschodniej
prowincji Czechosłowacji.
W następnych latach językiem urzędowym na terenach przejętych przez ZSRR stał
się rosyjski, a rosyjskie prawosławie jedyną, z trudem tolerowaną religią.
Wszędzie tam, gdzie spadła liczba ludności, na miejsce osób deportowanych
sprowadzeni zostali rosyjscy osadnicy. Radzieccy historycy usunęli z
podręczników Polaków i Niemców, jakby nigdy ich na tych ziemiach nie było.
Kónigsberg stał się Kaliningradem, ulice zmieniły nazwy, a ludzie nazwiska.
Rumuni w Mołdawii stali się Mołdawianami i nauczyli się pisać cyrylicą. Alfabet
łaciński został zakazany.
Pomysł był prosty, cudownie prosty. Stopniowo wszystkie subtelne odmiany
dialektów, jakimi mówiono na pograniczu, wszelkie narodowe odmienności w stroju
i zwyczajach rozpłyną się w zalewie rusyfikacji. Różnice ulegną zatarciu: Stalin
zakładał, że pogranicze wchłonie Rosja. Można nazwać to czystką etniczną,
używając sformułowania ukutego później w innym kontekście, lub kulturowym
ludobójstwem. W każdym razie akcja się powiodła. Zachód odwrócił oczy i nie
zauważył, że pas ziemi ciągnący się od Kónigsbergu nad Bałtykiem do Mołdawii i
Odessy nad Morzem Czarnym w krótkim czasie zmienił się nie do poznania.
Region ten bywał już wcześniej podbijany, ale imperium sowieckie rzuciło głębszy
cień niż którykolwiek z jego poprzedników. Całe narody zostały zapomniane: po
upływie kilku dziesięcioleci Zachód nie pamiętał już, że za wschodnią granicą
Polski było coś innego niż „Rosja". Kijów uważano za miasto rosyjskie, Litwę za
rosyjską prowincję. Wyglądało to tak, jakby liczne i różnorodne narody tego
regionu po prostu rozpłynęły się w bagnach Prypeci, rozległych, błotnistych
moczarach Białorusi. Tożsamość narodowa tych ziem nie dawała się już jasno
zdefiniować. W Londynie i Paryżu historia pogranicza zepchnięta została do
WSTĘP • 11
zakurzonych księgarń, języki tego regionu wygnano do małych pisemek, a przybyli
stamtąd emigranci wycofali się do małych klubów i kościołów. Po czterdziestu
latach wyblakła nawet pamięć o wielobarwnym, wieloetnicznym pograniczu.
Po raz pierwszy ujrzałam owo pogranicze podczas gorącego lata, tuż pod koniec
okresu nazwanego później „okresem stagnacji" w ZSRR. Półtora dnia pociąg, do
którego wsiadłam w Leningradzie, jechał na południe przez Rosję i Ukrainę,
zatrzymując się od czasu do czasu w małych miasteczkach, przy nędznych
stacyjkach kolejowych, gdzie w kiosku na ponurym peronie można było kupić
oranżadę i zeschnięte herbatniki. Pamiętam, że czułam się szczęśliwa i wolna:
właśnie opuszczałam ten kraj, wracałam do domu, zostawiając za sobą Leningrad,
nakazy i zakazy obowiązujące mnie przez dwa miesiące, które spędziłam tam jako
studentka. Ale pamiętam też frustrację, jaką odczuwało się zawsze, podróżując po
Związku Radzieckim. W owym czasie podróże cudzoziemców ograniczone były do
niektórych tylko miast, specjalnych dróg, określonych tras kolejowych. Popijałam
herbatę ze szklanki i patrzyłam przez okno. Chciałam dowiedzieć się czegoś
więcej o płaskim, zaniedbanym wiejskim krajobrazie, jaki rozciągał się wzdłuż
torów kolejowych. Było to dla mnie terytorium zakazane, niedostępne jak Księżyc.
I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, moje życzenie się spełniło. Pociąg stanął na
dużo większej stacji. Przyjechaliśmy do miasta Lwów na południowo-zachodniej
Ukrainie. Z głośników usłyszeliśmy zaskakującą zapowiedź: pociąg będzie stał
pięć godzin, konieczne są naprawy. Pasażerowie mogą wysiąść. Czułam się tak,
jakby powiedziano mi, że mogę wejść w ramy obrazu; wyskoczyłam z wagonu i
pognałam przez stację w zakazany krajobraz.
Dwie godziny później stałam na cmentarzu*. Ściemniło się i zaczął padać
zwiastowany letnią duchotą deszcz. Wszędzie wokół mnie tłoczyły się, ułożone
przypadkowo koło siebie, tysiące pomników zawiłej historii Lwowa. Odgarnęłam
chwasty z płyty jednego z grobowców i ujrzałam wyryty poniżej epitafium symbol
„K.u.K." - Kaiserlich und Koniglich, cesarsko-królewski - symbol Austro-Węgier.
Nieopodal opierały się o siebie, jakby w pokucie za jakąś zapomnianą zbrodnię,
nagrobki z białego marmuru z pięknymi polskimi napisami. Niektóre z pomników
nagrobnych były ukraińskie, opatrzone greckokatolickim krzyżem, często z
portretem zmarłego. Były też nowsze, radzieckie groby, zwieńczone czerwoną
gwiazdą, oraz stare kamienie nagrobne, zbyt zniszczone, żeby odczytać napisy.
Tyle narodów, pochowanych obok siebie, niemal jedne na drugich, tylu różnych
ludzi, rozpychających się wzajemnie w walce o przestrzeń - wydawało mi się
wówczas, że cmentarz odsłania tajemną historię, przesłoniętą przez nudę
radzieckiego krajobrazu i uciążliwe przepisy. Wróciłam do pociągu, a następnego
ranka obudziłam się na Węgrzech. Trzymając wciąż w ręce paszport, którego
poprzedniej nocy zażądała ode mnie straż graniczna i po obejrzeniu go zwróciła
bez słowa, patrzyłam przez okno na pole żółtych słoneczników.
Choć parę dni później opuściłam Europę, Lwów wciąż nie dawał mi spokoju. Lwów,
Lwów, Lwiw: był radziecki, ale również ukraiński, polski, niekiedy żydowski, w
zależności od tego, kogo pytałam. Nie znałam żadnego innego takiego miej-
* Chodzi o Cmentarz Łyczakowski we Lwowie (przyp. red.).
12 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
sca - może poza Kobryniem, gdzie urodził się mój dziadek. W dzieciństwie
słyszałam czasami, że pochodził z Polski, a czasami, że z Rosji. Kiedy jednak
poszukałam jego miasta na mapie, znalazłam je w regionie zwanym Białorusią. W
Polsce znajdowało się w okresie międzywojennym, należało do Rosji tylko w XIX
wieku. To była niespodzianka: nie przypuszczałam, że moja solidna, ustatkowana
rodzina jest związana z miejscem o zmiennej, niepewnej tożsamości. Dużo później,
w 1989 roku, przeniosłam się do Warszawy, gdzie przeżyłam hiperinflację,
pierwsze demokratyczne wybory i cztery zmiany rządu w tyluż latach: widziałam
niemal tylu premierów, ilu pamiętałam amerykańskich prezydentów. Warszawa dała
mi przedsmak niestabilności i gdy tylko mogłam, wróciłam do Lwowa.
Podczas swojej następnej podróży wiosną 1990 roku ujrzałam miasto prawie
niezmienione. Wciąż były tam: cmentarz, brukowane kostką ulice, stare domy i
schludny rynek, które pamiętałam z krótkiej wizyty. Ale tym razem na bulwarze w
centrum miasta, pod niebiesko-żółtą ukraińską flagą, stały stare kobiety i
rozprawiały o losie Stepana Bandery* - partyzanckiego dowódcy, który w latach
trzydziestych i czterdziestych walczył o niepodległość Ukrainy - i sprzedawały
metalowe odznaki w kształcie trójzębu, godła Ukrainy. Młodzi długowłosi
mężczyźni
0 niezdrowej cerze śmiali się i żartowali, oferując drukowane kiepską farbą
gazety o tytułach w rodzaju „Wolna Ukraina" i „Demokratyczna Ukraina". Przed
gmachem opery grupa mężczyzn zaciekle waliła młotami w cokół pomnika Lenina.
Kiedy wróciłam nazajutrz, Lenina już nie było. Nudny radziecki krajobraz, który
widziałam kiedyś przez okno pociągu, zmienił się na zawsze.
To, co działo się we Lwowie, określano na Zachodzie mianem „fali nacjonalizmu",
która ponoć „przetaczała się" przez Europę Wschodnią i były Związek Radziecki.
Grupa publicystów rozpisywała się o niebezpieczeństwach odrodzenia narodowego w
miejscach takich, jak Ukraina czy Litwa, gdzie ostatni, na poły niezależni
przywódcy, byli marionetkami hitlerowskich Niemiec i gdzie granice staną się na
pewno przedmiotem sporów. Politycy twierdzili, że niepodległość niero-syjskich
republik radzieckich doprowadzi do destabilizacji i upadku Związku Radzieckiego,
a następnie powstania zaciekle dążącej do odwetu Rosji. George Bush, odwiedzając
Kijów latem 1991 roku, wychwalał pod niebiosa radzieckiego przywódcę Michaiła
Gorbaczowa i radził Ukraińcom, żeby porzucili niebezpieczne nacjonalistyczne
ciągoty. „Niech żyje Związek Radziecki!" - zawołał. Jednakże wbrew jego
życzeniom, wbrew życzeniom amerykańskiego Departamentu Stanu, brytyjskiego
Ministerstwa Spraw Zagranicznych i niemal wszystkich w Zachodniej Europie,
Ukraina, a wraz z nią republiki bałtyckie, Białoruś, republiki kaukaskie i
azjatyckie i tak wybiły się na niepodległość.
Postsowiecki nacjonalizm z pewnością okaże się niebezpieczny, destabilizujący i
niewygodny dla dyplomatów. Ale trzeba też powiedzieć o nim coś więcej. Mi-
* Stepan Bandera (1908-1959) - ukraiński działacz narodowy, od 1929 członek
Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN); od 1940 na czele rozłamowej frakcji
OUN, tzw. banderowców, rzecznik współpracy z Niemcami. Po nieudanej próbie
proklamacji niepodległości Ukrainy w czerwcu 1941 roku osadzony przez Niemców w
Sachsenhausen, gdzie przebywał do lutego 1945. Po aresztowaniu stał się
przywódcą obozu politycznego, zdecydowanego na walkę zarówno z Niemcami, jak
1 Rosjanami. Po wojnie został przywódcą OUN oraz członkiem Ukraińskiej Głównej
Rady Wyzwoleńczej. Zamordowany w Monachium przez agenta KGB (przyp. red.).
WSTĘP • 13
mo wszystko to, co niektórzy nazywają nacjonalizmem, inni zwą patriotyzmem, a
jeszcze inni wolnością. Stabilność, tak umiłowana przez międzynarodowych mężów
stanu, była również swoistym więzieniem. W XIX stuleciu nacjonalizm uważano za
część składową liberalizmu, blisko i nierozerwalnie związaną z demokracją. W
nacjonalistach widziano demokratycznych bohaterów, ucieleśnienie wszystkiego, co
postępowe i sprawiedliwe. W byłym Związku Radzieckim po 1989 roku nacjonalizm
wciąż uważany był powszechnie za ruch postępowy, a narodowi przywódcy,
przynajmniej na początku, postrzegani jako rzecznicy wielu ludzi, których głos w
przeszłości tłumiono. Jakkolwiek na to spojrzeć, każdemu okresowi „odwilży" w
Związku Radzieckim - zarówno w latach dwudziestych, jak sześćdziesiątych -
towarzyszyło odrodzenie narodowe. Nacjonalizm, który odżył po upadku imperium
radzieckiego, pociągał za sobą również odrodzenie kulturalne; swobodę mówienia w
języku ojczystym, czytania rodzimej literatury, odkrywania prawdy o historii
swego narodu.
Każdy, kto wierzył w demokrację i reformy gospodarcze, wiedział również, że
postsowiecki nacjonalizm jest praktycznie nieunikniony. Alexis de Tocqueville
pisał, że racjonalny patriotyzm pojawia się wtedy, kiedy człowiek rozumie, jaki
wpływ na jego dobrobyt ma dobrobyt jego kraju; wie, że prawo pozwala mu
przyczynić się do wytworzenia tego dobrobytu i jest zainteresowany pomyślnością
swego kraju, najpierw jako rzeczą dla niego pożyteczną, a potem jako czymś, co
sam stworzył. Żeby demokracja mogła zakorzenić się w postsowiec-kim świecie po
wielu dekadach (a raczej wiekach) tyranii, ludzie muszą utożsamić się ze swoim
rządem, muszą wierzyć, że pomyślność ich kraju przyniesie pomyślność również im
samym. Obywatele dawnych republik radzieckich powinni głosować na lokalnych i
narodowych przywódców, którzy będą reprezentować ich, a nie dalekich Rosjan w
Moskwie. Ażeby nowe parlamenty i nowe systemy prawne uzyskały wiarygodność, nie
mogą być jedynie radzieckimi instytucjami o nowej nazwie.
Ktokolwiek pragnął pokoju w postsowieckim imperium, zdawał sobie również sprawę,
że nacjonalizm w jego najłagodniejszej formie jest koniecznością. Choć to
prawda, że republiki Związku Radzieckiego - pozornie - żyły ze sobą w przyjaźni,
ta przyjaźń również była fikcją, wymuszoną przez terror, kłamstwa i od dawna
znaną w Rosji zasadę „dziel i rządź". Zasadę tę interpretowano w ZSRR tak:
spraw, aby małe narody się nienawidziły, a będą miały mniej energii, żeby
buntować się przeciw dużemu; spraw, aby mniejszości nie znosiły większości, a
nie będą mogły się zjednoczyć, by powstać przeciw władzy rosyjskiej. Zniesienie
terroru, wyprostowanie kłamstw, zintegrowanie mniejszości wymagało dokładnie
takiego przeanalizowania historii, jakiego domagali się nacjonaliści. Pozwolenie
Rosjanom, by rządzili tak jak przedtem, nie rozwiązałoby żadnego z narodowych
konfliktów, lecz jedynie pozwoliło im ropieć.
Równie oczywiste było to, że epoka radziecka nie może zostać wymazana:
nienawiść, sztucznie zaszczepiona w ciągu siedemdziesięciu lat panowania
systemu, pozostała zarówno w rosyjskich kolonizatorach, jak i nierosyjskich
koloniach. Rosjanie, przeniesieni, niekiedy siłą, niekiedy dobrowolnie, do
Estonii czy Łotwy, nie mogli zostać stamtąd wyrzuceni czy deportowani. W
większości wypadków człowiek, który przez czterdzieści lat mieszka w danym
mieście, czuje, że ma do
14 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
niego takie samo prawo, jak ten, którego rodzina mieszkała w nim lat tysiąc,
choć on sam przez czterdzieści mieszkał gdzie indziej.
Niebezpieczni, niepodległościowi, a może jedno i drugie, w każdym razie
nacjonalistyczni przywódcy, którzy doprowadzili do upadku Związku Radzieckiego,
odwoływali się - z jednej strony - do przeszłości, czasem bardzo odległej, żeby
uzasadnić swoje czyny i uprawomocnić roszczenia, z drugiej - patrzyli także w
przyszłość, w nadziei, że drogą edukacji i represji, demokracji lub wojny
stworzą w końcu nowe państwa ze starych narodów. Mogli wypracować dobro lub zło,
wzniecić zamęt lub ustanowić pokój, ale ja przecież wróciłam tam po to, żeby
przekonać się, jak ich nowe idee wpłynęły na ludzi, których - jak twierdzili -
reprezentują. Ludzi, którzy kiedyś nazywali siebie „tutejszymi". Wróciłam w
dniach gasnącej władzy radzieckiej, niedługo po tym, jak pierwsze takie podróże
stały się możliwe. Podróżowałam od Bałtyku po Morze Czarne, od Kaliningra-du po
Odessę, wzdłuż zachodnich granic tego, co było niegdyś Związkiem Radzieckim,
przez Prusy Wschodnie, zachodnią Białoruś, zachodnią Ukrainę, Ruś Zakarpacką,
Bukowinę, Besarabię.
Nie była to łatwa podróż. Nie ma przewodników po tych regionach ani oczywistych
atrakcji turystycznych. Większość pięknych kamienic i budynków ucierpiało w
wyniku co najmniej stuletniego zaniedbania. Podróżowanie po tych terenach wymaga
nie tylko umiłowania sztuki, architektury czy naturalnego piękna, ale pasji
detektywistycznej; na pograniczu istnieje wiele warstw cywilizacji, lecz nie
układają się one schludnie jedna na drugiej. Zrujnowany średniowieczny kościół
znajduje się w miejscu pogańskiej świątyni, nieopodal masowego grobu, otoczonego
przez nowoczesne miasto. Na wzgórzu stoi zamek, u jego stóp katolicka świątynia,
a cerkiew obok ruin synagogi. Podróżny spotkać może człowieka, który urodził się
w Polsce, wychował w Związku Radzieckim, a teraz mieszka na Białorusi, nie
opuściwszy przy tym nigdy swojej wioski. Żeby przedrzeć się przez te warstwy,
należy uciec się do czegoś w rodzaju archeologii audiowizualnej, wyobrazić
sobie, jak wyglądało miasto, zanim wzniesiono na rynku pomnik Lenina, kościół
przerobiono na magazyn i zmieniono nazwę głównej ulicy. W rozmowach z ludźmi
trzeba wsłuchiwać się w półtony, niedomówienia, zgadywać, co nasz rozmówca
powiedziałby na ten sam temat pięćdziesiąt lat temu, rozumieć, że jego
przynależność narodowa mogła być wówczas inna, wiedzieć, że posługiwał się nawet
innym językiem.
Kiedy tam dotarłam, region ten przez ponad czterdzieści lat pozostawał w okowach
władzy radzieckiej i czasami wyglądało to tak, jakby przeszłość wciąż
przygniatała teraźniejszość. Zdarzały się dni, gdy się wydawało, że nikt nie
potrafi mówić o czymś, co nie jest tragiczne, jakby wszystkie wspomnienia
przepełnione były uczuciem goryczy. Ale bywały też dni inne, dni, kiedy zupełnie
niespodziewanie spotykałam kogoś, kto postrzegał przeszłość nie jako ciężar,
lecz zapomnianą historię, którą teraz trzeba opowiedzieć; były dni, kiedy
znajdowałam stary dom, stary kościół lub coś tak niezwykłego, jak wspomniany
cmentarz we Lwowie; coś, co nagle odsłaniało przede mną tajemną historię miejsca
lub narodu. To była część tego, czego szukałam: świadectwo, że przedmioty piękna
przetrwały wojnę, komunizm i rusyfikację; że odmienność i różnorodność zwyciężyć
mogą narzucony uni-formizm, a ludzie potrafią przetrwać każdą próbę
wykorzenienia ich z tradycji.
FEDERACJA ROSYJSKA
i Kaliningrad
PRELUDIUM
Choć może się to wydać dziwne, nie mogłam znaleźć prostej drogi z Zachodu do
Kaliningradu. Wpatrywałam się w mapy. Kaliningrad leży tuż na północ od granicy
z Polską i na mapach nadal widnieje stara droga, prowadząca doń z Warszawy. Dla
mnie była jednak bezużyteczna - po wojnie przejście graniczne zamknięto dla
ruchu cywilnego. Od dawna nie jeździły pociągi, które kursowały niegdyś na
trasie z Berlina. Nie wchodził w rachubę również przelot samolotem -w owym
czasie w obwodzie kaliningradzkim lądowały wyłącznie maszyny wojskowe.
Przez czterdzieści lat nie można było tam dotrzeć także od strony morza, nawet z
Gdańska, portu spoglądającego na Kaliningrad, niczym zazdrosna bliź-niaczka, z
drugiej strony wspólnego kawałka Bałtyku. Od czasu drugiej wojny światowej
Kaliningrad pozostawał miastem zamkniętym, bazą marynarki wojennej; nie
wpuszczano tam cudzoziemców, nawet Polaków. Jako rosyjskojęzyczna enklawa między
Polską a Litwą, obwód kaliningradzki - północna połowa terenów zwanych niegdyś
Prusami Wschodnimi - słynął ze swoich strategicznych posterunków wywiadowczych,
środków podwyższonego bezpieczeństwa i dużej koncentracji kadry oficerskiej
marynarki wojennej. Dla Kaliningradu polski Gdańsk, z jego hałaśliwym związkiem
zawodowym, dysydentami i czarnym rynkiem, był podejrzanym sąsiadem. Uznałam, że
połączenie morskie między tymi miastami zniknęło na zawsze, i zaczęłam planować
swoją podróż „od tyłu": za-
16 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
mierzałam najpierw polecieć na wschód, do Moskwy lub Wilna, a następnie wrócić
pociągiem na zachód, do Kaliningradu.
W rzeczywistości istniała inna droga. Przez czterdzieści lat prawie nie
wymieniano nazwy „Kaliningrad", tak utajnione były wojskowe bazy w mieście, aż
tu pewnego dnia, zaraz po zniesieniu zakazu wstępu dla cudzoziemców latem 1991
roku, w gdańskim porcie pojawił się po prostu mały blaszany kiosk, reklamujący
jednodniowe wycieczki turystyczne.
- Ech - parsknął sprzedawca biletów, Polak, wzruszając ramionami. Był starszym
człowiekiem o oczach pełnych złości. - Jakiś Niemiec zrobił interes. -Wskazał
kciukiem w stronę zatoki. - Jakiś Niemiec zrobił interes z jakimś Ruskiem. Ot,
komuna.
Nie chciał nikogo obrazić. Po prostu tak to już było. Jeśli Polak prowadził
interes, który miał coś wspólnego z Rosjanami, musiał mieć dobre układy, im
lepsze, tym lepiej dla niego.
- Ile kosztuje wycieczka?
- Pięćdziesiąt marek.
- Mogę zapłacić w złotówkach?
- Pięćdziesiąt marek.
- A w dolarach?
- Pięćdziesiąt marek - powtórzył po raz trzeci niezmienionym tonem.
- Czemu mam płacić w markach niemieckich za podróż z Polski do Rosji? Kasjer
znów wzruszył ramionami.
Może była to historyczna sprawiedliwość; bądź co bądź, Gdańsk był kiedyś
niemieckojęzycznym miastem, zwanym Danzig, a Kaliningrad niemieckojęzycznym
miastem, zwanym Kónigsberg. Zapłaciłam pięćdziesiąt marek. Statek miał wypłynąć
o północy.
Z tyłu dwóch podróżnych nie sposób było odróżnić. Obaj mieli skórzane kurtki,
ciemne dżinsy, grube wełniane swetry, schludnie wygolone karki i krótko
ostrzyżone kędzierzawe blond czupryny. Dopiero gdy odwrócili się do mnie
twarzami, zobaczyłam, że ona ma w uszach dwa srebrne kolczyki, a on tylko jeden:
tak oto podkreślono różnicę płci.
- Zostawiliśmy w porcie kajaki - powiedział mi chłopak. Mówił po angielsku z
twardym akcentem. - Mam nadzieję, że nic im się nie stanie.
Staliśmy na pokładzie, patrząc na oddalający się brzeg. Było ciemno, ale światła
stojących na redzie statków rzucały nikły blask na wodę. Ponad dachami na-
brzeżnych magazynów sylwetki wielkich dźwigów stoczni Gdańska i Gdyni odcinały
się na niebie niczym prehistoryczne ptaki.
- Macie krewnych w Kónigsbergu? - spytałam dziewczyny, używając dawnej nazwy
miasta.
Pokręciła głową i rzuciła szybko, jakby ją o coś oskarżano:
- Nie, nie, jesteśmy z Monachium.
Powiedziała, że obejrzeli dokumentalny film o historii Kónigsbergu i chcieli
zobaczyć miasto na własne oczy. W szkole nie dowiedziała się o nim niczego, tyle
tylko, że kiedyś tę część wybrzeża bałtyckiego zamieszkiwali Niemcy i że już ich
tam nie ma. Dlaczego tak się stało - jaki los spotkał miliony ludzi - tego nikt
ni-
PRELUDIUM • 17
gdy jej nie powiedział, słyszała jedynie aluzje. I nie chciała, a przynajmniej
powiedziała mi, że nie chce, wiedzieć zbyt wiele o tym, co się wydarzyło.
- Widzisz, jeśli będziemy o tym za dużo mówić, ludzie mogą pomyśleć, że jesteśmy
rewanżystami - wyjaśniła. - Nie chcemy być oskarżeni o rewanżyzm.
Roześmiałam się. Ale to nie miał być żart. Niemiecka para spojrzała na siebie ze
zdziwieniem. Dziewczyna odwróciła się ode mnie do chłopaka.
- Nie martw się - pocieszyła go. - Kajakom nic się nie stanie.
Wróciłam do kajuty.
Był to stary radziecki statek, ale jego wnętrze przyozdobiono zgodnie z
wyobrażeniami Polaków o gustach niemieckich turystów. Wszędzie poutykane były
plastikowe modele statków i plastikowe rozgwiazdy. Na środku stołu, spowite
strzępami rybackich sieci, stały olbrzymie kufle do piwa, leżał szklany róg
jednorożca i miniaturowe koło ratunkowe, pomalowane na jaskrawopomarańczowy
kolor. Dumne proporczyki polskich i niemieckich miast: Katowic, Krakowa,
Hamburga, Brunszwiku, Łodzi, Essen, Bad Kreuznach, wisiały na ścianach pokrytych
grubą warstwą lakieru.
Jeden z urzędników w mundurze polskiej straży granicznej przeglądał paszporty
pasażerów. Zastosowana przez niego metoda miała swe źródło zarówno w
komunistycznej etyce pracy, jak i w postkomunistycznym lekceważeniu zasad
bezpieczeństwa. Brał każdy paszport w wielkie mięsiste dłonie i wpatrywał się
bez przekonania w fotografię. Przerzucał kartki, niekiedy zatrzymywał się, żeby
odczytać miejsce urodzenia albo obejrzeć niezwykłą wizę. Co jakiś czas, gdy
znajdował ładną, czystą stronę, przybijał na niej wielką pieczęć, czerpiąc
widoczną satysfakcję z głośnego klaśnięcia stempla o papier. Wszystkie
paszporty, ostemplowane i nieostemplowane, wrzucał do kartonowego pudełka.
Obok niego stał kapitan, Rosjanin, i z dumą dotykał palcami swojej nowej
eleganckiej czapki. Od czasu do czasu szeptał strażnikowi do ucha prawdopodobnie
coś bardzo zabawnego. Strażnik odrzucał do tyłu głowę, otwierał wielką szczękę i
ryczał ze śmiechu. Obaj wyglądali na bardzo zadowolonych z siebie, jakby czekał
ich lukratywny interes. Przyszło mi do głowy, że ten statek byłby świetną
przykrywką dla przemytników.
Pasażerowie, Niemcy, Polacy i Rosjanie, skupieni w grupkach, trzymali się jak
najdalej od siebie. Polacy stali nad „barem", długim drewnianym stołem z kilkoma
butelkami na jednym końcu. Niemcy, zbici w ciasnym kręgu, rozmawiali między sobą
z przejęciem ściszonymi głosami. Rosjan było tylko dwóch. Obaj opierali się o
boczną ścianę kajuty i obaj ubrani byli w identyczne dresy.
- Nie jesteśmy turystami - wyjaśnił jeden z nich. - Jesteśmy sportowcami z
Krasnojarska. - Z dumą pokazał mi skórzany futerał, wypełniony szpadami.
Niemcy, Polacy, Rosjanie: odkąd Krzyżacy położyli pierwszy kamień pod budowę
murów Konigsbergu, te trzy narody walczyły o panowanie nad wybrzeżem bałtyckim i
ziemiami położonymi na południe i wschód od wybrzeża. Przez stulecia traciły
następnie ludzi, bogactwo i siły, próbując podporządkować sobie ten obszar. Tak
w przypadku Polski, jak i Niemiec, wysiłki, by rządzić całym pograniczem,
doprowadziły do klęski i rozbiorów, a imperialne zakusy Rosji również obróciły
się przeciw niej.
18 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM |:
Jednak nic nie wskazywało na to, by któryś z moich współpasażerów odegrał jakąś
rolę w wielkiej walce narodowej - teraz czy kiedykolwiek w przyszłości.
Położyłam się więc na koi i przerywanym snem przespałam nocną podróż.
Rano obudziłam się nagle, zdezorientowana. Szare światło sączyło się przez
okrągłe iluminatory statku. Wygramoliłam się na pokład. Wiatr wiał, ale
powietrze było ciepłe i pachniało solą. Mieliśmy wpłynąć do Zatoki
Kaliningradzkiej, długiego basenu wodnego, odgrodzonego od Bałtyku wąską,
piaszczystej mierzeją. Na prawo znajdowała się malutka wysepka z latarnią morską
pośrodku. W pokrytym czerwoną dachówką dachu ziały dziury, niczym brakujące
zęby. Niemcy, teraz zbici przy relingu, zaczęli rozmawiać i śmiać się. To były
przedwojenne ruiny, z pewnością ślady Prus! Mijaliśmy kolejne wysepki, niemal
każdą z nich zdobił zrujnowany dom, stary pomost czy fragment wałów ochronnych.
Stopniowo ryk silników słabł, statek tracił prędkość i pasażerowie cichli.
Skręciliśmy w wąski kanał i naszym oczom ukazał się niezwykły widok. Wzdłuż
całego nabrzeża stały na wodzie dziesiątki, może setki okrętów, każdy z lasem
dział, sterczącymi talerzami radarów, zardzewiałym sterem oraz obwisłą czerwoną
flagą i insygniami marynarki radzieckiej, wymalowanymi na bokach pokrytego
glonami kadłuba. Niektóre z jednostek wciąż unosiły się apatycznie na wodzie.
Inne, wciągnięte na brzeg, leżały na boku jak wzdęte ryby. Jeszcze inne
znajdowały się dalej, na nabrzeżu, ustawione na drewnianych platformach niby
muzealne eksponaty. Były wśród nich amfibie przeznaczone do lądowania na
północnych wybrzeżach państw NATO, a także kanonierki, niszczyciele i małe
motorówki z silnikami doczepnymi, używane przez straż graniczną.
Minęliśmy marynarza polewającego wodą ze szlaucha jedną z kei, a nieco dalej
usłyszeliśmy metaliczne stukanie młotka, dobywające się z wnętrza kadłuba. Ale
nikogo więcej nie było widać. Podczas gdy port handlowy rozbrzmiewałby odgłosem
dźwigów, żurawi przeładunkowych i ciężarówek, te doki były wymarłe. Statki
zdawały się wystawione na pokaz, jakby nie miały służyć żadnemu rzeczywistemu
celowi. Ani jeden nie przewiózł nigdy użytecznych towarów, ani jeden nie zarobił
na swoje utrzymanie, ani jeden nie walczył nawet w wojnie. Ukryte przed światem
niczym zazdrośnie strzeżone konkubiny, opuszczą kaliningradzkie doki, dopiero
gdy odholuje się je po to, by w końcu przetopić na złom.
Największą siłą Rosji była zawsze liczebność jej armii, zdolność prowadzenia
wojny na lądzie. Może dlatego próby stworzenia potężnych rosyjskich sił morskich
często w przeszłości się nie udawały. Markiz de Custine, wyniosły francuski
arystokrata, który odwiedził Rosję w 1839 roku, był wstrząśnięty, gdy usłyszał,
że cała flota rosyjska nie służy niczemu poza zaspokojeniem próżności cara i
dostarczaniem mu rozrywki.
Widok sił morskich potęgi Rosji... sprawił więc na mnie przykre wrażenie. Na nic
nieprzydatne okręty, które za kilka zim siłą rzeczy staną się nie do użytku,
wydały mi się nie tyle świadectwem potęgi wielkiego kraju, co nadaremnie
przelanego potu jego nieszczęsnych mieszkańców*.
* Przełożył Paweł Hertz.
PRELUDIUM • 19
Jakże skutecznie przeszczepili Rosjanie swoje dziewiętnastowieczne wzorce na
zdobyte ziemie Prus Wschodnich! Potrzeba młodego radzieckiego narodu, by
zademonstrować swą wielkość i siłę poprzez ogromną liczbę bezużytecznych okrętów
- jakże niewiele się zmieniło!
Obok mnie męska połowa monachijskiej pary podniosła do oczu aparat
fotograficzny, żeby zrobić zdjęcie jednego szczególnie zardzewiałego
niszczyciela.
- Nie. Nie wolno fotografować obiektów wojskowych - ostrzegła chłopaka
towarzyszka. - Aresztują cię.
Mężczyzna rozejrzał się ukradkiem. Jedynymi ludźmi, którzy mogli go widzieć,
byli współpasażerowie. Wahał się parę sekund, po czym zakręcił mocno osłonę
obiektywu i posłusznie włożył aparat do torby. Już dopadł go lęk przed Rosją.
Jego dziewczyna z aprobatą skinęła głową.
Nagle statek przechylił się bez ostrzeżenia. Wszystkich zarzuciło na bok.
Zawinęliśmy do portu.
- Oto pierwszy prywatny dok w Związku Radzieckim - oznajmił kapitan, nie
zwracając się do nikogo konkretnie.
Kiedy zbliżyliśmy się do lądu, nad nabrzeżem pojawił się nieudolnie namalowany
napis:
WILLKOMMEN IM KÓNIGSBERG WELCOME IN KÓNIGSBERG BIENVENUE A KÓNIGSBERG
Statek uderzył mściwie o wał nadmorski, gwałtownie się zakołysał i znów
zarzuciło nas w bok.
- Ja, ja! - zawołał przysadzisty Rosjanin na brzegu. - Tędy, tędy! - Pokazał
kryty blachą kiosk, taki sam, jak ten, który zostawiliśmy w Gdańsku. Musieliśmy
uiścić opłatę portową. - Pięćdziesiąt marek, pięćdziesiąt marek! - wołał,
machając ręką i uśmiechając się radośnie.
Niemiecka para, polscy przemytnicy i rosyjscy szpadziści szukali portfeli, sunąc
gęsiego pomostem w dziwacznym pochodzie.
Przeszłam przez posterunek celny i po chwili znalazłam się na pustym placu.
Część pierwsza
NIEMCY
Germanizacja czyni zadowalające postępy... przez co rozumiemy nie tyle
rozpowszechnianie języka niemieckiego, co krzewienie niemieckiej moralności i
kultury, uczciwe wymierzanie sprawiedliwości, wywyższenie chłopstwa, rozwój
miast.
Książę Otto von Bismarck, 1869
Nowa Rzesza znów musi ruszyć szlakiem dawnych niemieckich rycerzy, by niemieckim
mieczem zdobyć dla Niemców ziemie uprawne i chleb dla narodu.
Adolf Hitler, Mein Kampf, 1925
Termin „czystka etniczna" znany jest od niedawna, ale to, co określa, istniało
od wieków. Rzym dokonał jej w Kartaginie, a Krzyżacy wśród rdzennej ludności
regionu zwanego później Prusami.
Historia zaczęła się w 1226 roku, kiedy to polski książę Konrad I Mazowiecki
zwrócił się o pomoc do Hermanna von Salzy, wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego
Najświętszej Marii Panny. Pogańskie plemiona Prusów paliły wioski w jego
księstwie i uprowadzały kobiety. Sam nie był w stanie pokonać nieprzyjaciół.
Zakon, który wsławił się walką z Turkami w Jerozolimie, pisał książę do
wielkiego mistrza, z pewnością nie będzie chciał odmówić sobie satysfakcji
ocalenia dla chrześcijaństwa jeszcze jednego kawałka ziemi. Nawrócenie plemion
pruskich, liczył Konrad, przyda wielkiej chwały legendzie Zakonu i jednocześnie
pozwoli jego własnym poddanym swobodniej oddychać.
Łupieżczy Prusowie byli trudnym przeciwnikiem. Ich język nie przypominał mowy
słowiańskiej, lecz pozostawał w bliskim pokrewieństwie z bardzo starym językiem
równie zagadkowych Litwinów. Prusowie nie znali przypraw ani miękkich łóżek.
Pili ponad miarę. Mieszkali w nadbałtyckich lasach i oddawali cześć drzewom,
wierzyli, że żaden wojownik nie może być pochowany bez swojej żony, psów,
sokołów, broni i sług. Nie mieli praw ani innych norm cywilizacji - byli leśnymi
nomadami. Wierzyli, że białe konie przynoszą nieszczęście. Uprawiając
wielożeństwo, nieustannie odczuwali brak kobiet, stąd najazdy na terytorium
księcia Konrada.
Pogańskie leśne plemię musiało zaleźć za skórę Konradowi i sprawiać mu poważne
kłopoty, ponieważ wkrótce potem wielki mistrz Zakonu Krzyżackiego przedstawił
papieżowi kopię aktu kruszwickiego, dokumentu, który Konrad miał podpisać w 1230
roku. W imieniu Polaków akt kruszwicki oddawał na wieczność Zakonowi
Krzyżackiemu całe Prusy i zrzekał się wszelkich do nich roszczeń. Polacy
zaprotestowali, gdy pojawiła się kopia dokumentu, twierdząc, że Konrad nigdy jej
nie podpisał i nikomu tych ziem nie oddawał. Krzyżacy, zdaniem Polaków, zajęli
je samowolnie i nie mieli żadnego prawa na nich przebywać.
Dziwnym trafem nikt nie potrafił odnaleźć oryginału dokumentu.
Papież wziął stronę von Salzy i pobłogosławił przyszłe ziemie chrześcijańskie.
Niemiecka obecność na dalekim bałtyckim wybrzeżu została przypieczętowana,
zdawało się, nieodwołalnie. Rozpoczął się konflikt Polaków z ciągnącymi na
wschód Niemcami.
24 • MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM
Krzyżacy na zawsze odmienili ten region. W Ziemi Świętej zakon zdobył uznanie
wśród krzyżowców dzięki swej twardej, posępnej sprawności. W mrocznych lasach
Prus ich ascetyzm przerodził się w fanatyzm. Zakonnik musiał spożywać posiłki w
milczeniu, spać w jednym pomieszczeniu ze swymi współtowarzyszami, niczego nie
posiadać na własność - ani koni, ani broni, ani sług - oraz unikać towarzystwa
wszelkich kobiet, w tym własnej matki i sióstr. Walczący z poganami rycerze
nosili białe peleryny z czarnym znakiem krzyża.
Prusowie nie byli dla nich żadnym przeciwnikiem. W ciągu paru dziesięcioleci
Krzyżacy podbili i nawrócili na chrześcijaństwo całe wybrzeże. Wznosili potężne,
pozbawione wdzięku gotyckie zamki i zabraniali Prusom używać jakiegokolwiek
języka poza mową zdobywców. Nauczyli ich też - pod groźbą miecza - wiary w
Chrystusa i brutalnie wymordowali tych, którzy się opierali. Zakon zniszczył
pogańskie świątynie, a wkrótce zanikły również pogańskie rytuały. Rzekom i
miastom nadano niemieckie nazwy, stare zaś zostały zapomniane. Rdzenna ludność
zniknęła, krew tubylców albo zmieszała się z krwią niemiecką, albo wsiąkła w
ziemię, i o Prusach niemal zapomniano.
Ale sława bałtyckiej krucjaty rozeszła się po świecie. Nawet Rycerz z Opowieści
kanterberyjskich Chaucera zasiadał u szczytu stołu z Krzyżakami w Prusach i
wędrował po Litwie i Ukrainie, zwanych wówczas Rusią:
Na pierwszym miejscu zwykle go sadzano Pośród rycerzy wszystkich nacyj w
Prusiech, Bo rzadko walczył na Litwie i Rusi...*
Powoli nawet nazwa regionu - „Prusy" - zaczęła odnosić się raczej do zdobywców
wybrzeża niż do pierwotnych jego mieszkańców.
W następnych wiekach Prusy rosły w siłę. Kónigsberg, założony w 1255 roku,
przekształcił się z fortecy w miasto garnizonowe, aby w końcu stać się miastem
niemieckiego Oświecenia. Na uniwersytecie wykładali Kant, Herder i Hamann.
Patronem miasta był Fryderyk Wielki. W XIX wieku Prusy rosły wraz z
Kónigsbergiem, przyłączając do swego terytorium część Polski oraz Litwy i
dominując nad zjednoczonymi Niemcami, które powstały później. Stopniowo Prusy
stworzyły najsilniejszą armię w Europie i wydały największych królów. Junkrzy,
pruska klasa wojowniczych właścicieli ziemskich, doszli do bogactwa i potęgi. Z
czasem stało się nie do pomyślenia, by Kónigsberg nie był miastem niemieckim, a
jeszcze trudniej przychodziło wyobrazić sobie, by Prusy Wschodnie miały należeć
do kogokolwiek poza Niemcami.
Ówcześni Niemcy - historycy, jak Heinrich von Treitschke i Johannes Voigt,
politycy, jak Bismarck - postrzegali Krzyżaków w kontekście wielkiej niemieckiej
migracji na wschód, tej głównie pokojowej wędrówki rolników i kupców przez Wisłę
i Karpaty do Gdańska i Banatu, która rozpoczęła się w średniowieczu i trwała aż
do ostatniej wojny. Migrujący Niemcy, czasami zapraszani, czasami podejmujący
decyzję o wyjeździe samodzielnie, rzadko wracali w rodzinne strony. Zamiast tego
zakładali wioski, uprawiali nową ziemię, otwierali sklepy i pozostawali
Niemcami, nawet gdy nie mówili już swoim językiem, na-
* Przełożyła Helena Pręczkowska.
NIEMCY • 25
wet gdy ich sąsiadami byli Serbowie, Rumuni, Polacy czy Rosjanie. Tylu Niemców
wędrowało na wschód, że wydawało się im nawet, iż sam ruch, sama czynność
przemieszczania się w kierunku wschodzącego słońca jest im przeznaczona, jakby -
mówiąc słowami historyka Michaela Burleigha - kierunek przepływu cywilizacji
wyznaczał zawsze kulturowe stopniowanie - z wyższego Z