11203

Szczegóły
Tytuł 11203
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11203 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11203 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11203 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Don Wollheim - proponuje 1987 - Roger Żelazny - Wieczna marzłoć - Doris Egan - Chronoskoczek - Pat Cadigan - Rozterki ładnego chłopca - Lucius Shepard - Przepustka - Suzette Haden Elgin - Hej, zakwitła nam dębina - Jerry Meredith & D. E. Smirl - Sen w butelce - Tanith Lee - Złota Czarownica - Howard Waldrop - Lwy śpią dzisiejszej nocy - Robert Silverberg - Przeciwko Babilonowi - Damon Knight - Sonet z Paradise Roger Żelazny - Wieczna marzłoć Wysoko na zachodnim stoku góry Kilimandżaro leży wyschłe i zamarznięte truchło lamparta. Trzeba, by ktoś wyjaśnił, skąd się tam wzięło, ponieważ martwe lamparty nie są zbyt rozmowne. CZŁOWIEK. Wydaje się, że muzyka przychodzi i odchodzi wedle własnego uznania. W każdym razie kręcenie gałką przy stojącym obok łóżka odbiorniku nie ma żadnego wpływu na to, czy muzyka pojawia się, czy znika. Nieomal znajoma, obca jednak melodia, na swój sposób drażniąca. Dzwoni telefon; on podnosi słuchawkę. Nikt się nie odzywa. Znowu. To już czwarty raz w ciągu ostatniej godziny, kiedy to zajmował się poranną toaletą, wkładał ubranie i przygotowywał argumenty, odzywa się ten głuchy telefon. Gdy pytał w recepcji, mówiono mu, że nikt do niego nie dzwonił. Ale ten cholerny autorecepcjonista musi być niesprawny - tak samo jak wszystko tutaj. Wiatr, już silny, wzmaga się jeszcze ciskając kawałkami lodu o budynek, z dźwiękiem, który przypomina drapanie setek pazurków. Zaskakuje go jęk zasuwających się stalowych okiennic. Najgorsze jednak, że wydaje mu się, iż przemykając wzrokiem po szybie najbliższego okna dostrzegł w nim jakąś twarz. To, oczywiście, niemożliwe. Jego pokój znajduje się na trzecim piętrze. Załamanie światła w kryształkach lodu. Nerwy. Tak. Denerwuje się cały czas, od kiedy tu przylecieli dziś rano. Nawet wcześniej... Odsuwa na bok stojące na kredensie rzeczy Dorothy i wśród swych własnych znajduje maleńki pakiecik. Odwija go; w środku znajduje się płaski czerwony prostokąt wielkości mniej więcej dużego paznokcia. Podwija rękaw i przykleja płytkę w zagłębieniu lewego łokcia. Środek uspokajający rozchodzi się natychmiast po jego układzie krwionośnym. Oddycha kilka razy głęboko, po czym odkleja płytkę i wyrzuca do spalarki. Odwija rękaw i sięga po marynarkę. Muzyka jest coraz głośniejsza, jakby chciała zagłuszyć wycie wiatru, łoskot kawałków lodu. W drugim końcu pokoju sam z siebie ożywa wideoekran. Twarz. Ta sama twarz. Tylko na moment. Jest pewien. A potem szum i falujące linie na ekranie. Śnieg. Chichocze. No dobrze, moje nerwy, niech wam będzie, myśli. Macie prawo. Ale barbiturany zrobią z wami porządek. Lepiej zabawcie się już teraz, bo wkrótce się was przytłumi. Na ekranie pojawia się jakiś pornos. Uśmiechając się kobieta dosiada mężczyzny... Obraz zmienia się znowu; jakiś pozbawiony głosu dziennikarz komentuje to czy owo. Przeżyje i to - jest wszak niezniszczalny. On, Paul Plaige, ryzykował już przedtem wiele razy i zawsze wychodził z tego cało. To tylko obecność Dorothy sprawia, że doświadcza swoistego deja w, które go rozstraja. Nieważne. Ona czeka na niego w barze. Niech czeka. Po paru kieliszkach łatwiej będzie ją namówić - chyba że alkohol wprawi ją w kłótliwy nastrój. To też się czasem zdarza. Tak czy inaczej, musi ją od tego odciągnąć. Cisza. Wiatr milknie. Drapanie ustaje. Muzyki już nie słychać. Szmer. Odsuwają się okiennice ukazując opustoszałe miasto. Cisza, pod niebem całkowicie zasnutym chmurami. Miasto otacza pierścień lodowych gór. Nic się nie porusza. Nawet wideoekran zgasł. Aż się kurczy, gdy gdzieś po lewej stronie, na drugim końcu miasta błyska urządzenie peryferyjne. Promień lasera uderza w starannie wybrany punkt na lodowcu, którego całe czoło rozpada się na kawałki. Po chwili słyszy pusty, dudniący odgłos kruszącego się lodu. U stóp lodowej góry unosi się obłok pyłu niczym grzebień fali. Uśmiecha się na myśl o potężnej energii, wyliczeniu czasu, atrakcyjności oglądanego widoku. Andrew Aldon... zawsze na stanowisku, walczący z żywiołami, zmagający się z samą przyrodą, nieśmiertelny strażnik Miasta Rozrywek. Przynajmniej Aldon nigdy się nie psuje. Powraca cisza. Kiedy obserwuje, jak osiada poderwany śnieg, czuje już działanie środka uspokajającego. Dobrze będzie nie mu sieć już się martwić o pieniądze. Ostatnie dwa lata wiele go kosztowały. Widział, jak wszystkie jego inwestycje pożera Wielki Kryzys - i wtedy po raz pierwszy siadły mu nerwy. Mięczak się teraz z niego zrobił - nie to, co przed wiekiem, kiedy był młodym, wygłodniałym łowcą przygód, który czekał na uśmiech losu. I doczekał się go. Teraz musi zrobić to ponownie, choć tym razem pójdzie mu łatwiej... jeśli nie liczyć Dorothy. Myśli o niej. Młodsza od niego o cały wiek, nie ma jeszcze trzydziestki; czasem lekkomyślna, przywykła do wszelkich wygód, jakie może dać życie. W Dorothy jest coś niezdrowego; bywa, iż popada w tak silną zależność od niego, że on czuje się osobliwie poruszony. Kiedy indziej irytuje go to jak wszyscy diabli. Może tak wygląda u niego teraz miłość - rzadki odzew na to, że jest jej potrzebny. No, oczywiście, Dorothy ma kupę forsy, co sprawia, że on traktuje ją z odpowiednim szacunkiem. Przynajmniej dopóki nie będzie miał własnej. Ale to nie dla żadnego z tych powodów nie może dopuścić, aby towarzyszyła mu w wyprawie. To nie kwestia miłości czy pieniędzy. Tu chodzi o życie. Laser błyska znowu, tym razem na prawo. Czeka na łoskot. STATUA. Nie wygląda zbyt ładnie. Leży zamarznięta w lodowej jaskini, niczym jedna z mniej wygodnie upozowanych modelek Rodina: na pół wsparta na lewym boku, prawy łokieć uniesiony nad głową, ręka zwisa w pobliżu twarzy, ramiona oparte o ścianę, lewa noga całkowicie skryta pod śniegiem. Ubrana jest w futrzany skafander; kaptur zsunął się w tył odsłaniając zwinięte pasma jasnych włosów. Ma niebieskie spodnie, a na odkrytej nodze widać czarny but z cholewą. Ciało jej pokrywa warstewka lodu; w wielokrotnie odbitym i rozproszonym wewnątrz jaskini świetle widać, że twarz jej nie jest odrażająca, ale też i niezbyt atrakcyjna. Jej wiek można określić na dwadzieścia parę lat. Ściany i dno jaskini pokrywają liczne pęknięcia. Z góry zwieszają się niezliczone stalaktyty, skrzące się w odbitym świetle niczym drogocenne klejnoty. Dno jaskini jest nieco pochyłe, a statua znajduje się w wyższym końcu, tak że wnętrze przypomina nieco świątynię. Kiedy o zachodzie pęka nieco warstwa chmur, leżącą postać zalewa czerwone światło. Statua, mówiąc szczerze, przesunęła się nieco w ciągu minionego stulecia - o kilkanaście centymetrów, w wyniku ruchów warstw lodowych. Jednak efekty świetlne sprawiają wrażenie, że porusza się znacznie częściej. Cała ta scena mogłaby sprawiać wrażenie, że jest to jedynie jakaś nieszczęsna kobieta, która nie znalazła stąd wyjścia i zamarzła na śmierć; nikt nie pomyślałby, iż to statua żywej bogini znajdująca się w miejscu, gdzie się to wszystko zaczęło. KOBIETA. Siedzi w barze nieopodal okna. Podwórko na zewnątrz ma kolor szary, jest kwadratowe, zasnute śniegiem. Donice wypełniają martwe kwiaty: sztywne, spłaszczone, zamarznięte. Jej ten widok nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Zima to pora śmierci i chłodu, a ona lubi, jak jej o tym przypominać. Podoba się jej perspektywa opierania się kruchym i widocznym szponom śmierci. Nad podwórkiem przemyka słaby błysk światła, po którym rozlega się daleki grzmot. Kobieta sączy drinka, zwilża wargi i wsłuchuje się w łagodne dźwięki muzyki wypełniającej powietrze. Jest sama. Barman i inni pracownicy to urządzenia mechaniczne. Gdyby wszedł tu ktoś poza Paulem, zapewne krzyknęłaby ze strachu. Oboje są tu, w hotelu, jedynymi ludźmi podczas tego długiego martwego sezonu. Poza śpiącymi są jedynymi ludźmi w całym Mieście Rozrywek. A Paul... Wkrótce nadejdzie, by zabrać ją do jadalni. Tam będą mogli wezwać holowidma, które zapełnią inne stoliki - jeśli przyjdzie im na to ochota. Ona nie życzy sobie tego. Woli być sama z Paulem w takim dniu, w przeddzień wielkiej przygody. Przy kawie opowie jej o swych planach i może nawet tego popołudnia wybiorą sprzęt potrzebny do rozpoczęcia poszukiwań tego, co pozwoli mu finansowo ponownie zdobyć szacunek dla siebie samego. Kobieta kończy drinka, podnosi się i idzie do baru po następną szklankę. A Paul... Trafiła się jak spadająca gwiazda, poszukiwacz przygód w stanie załamania psychicznego, człowiek ze wspaniałą przeszłością o krok od całkowitej klęski. Ta huśtawka była już w ruchu, gdy poznali się dwa lata temu, co sprawiło, że wszystko wyglądało jeszcze bardziej fascynująco. Oczywiście, że potrzebował kobiety takiej jak ona, by w podobnej chwili móc się na niej wesprzeć. Nie chodziło tylko o pieniądze. Nigdy nie potrafiła uwierzyć w to, co o nim mówili jej zmarli rodzice. Nie, jemu zależy na niej. Jest tak słaby i uzależniony od innych. Chciałaby zmienić go z powrotem w człowieka, którym na pewno był kiedyś, a potem, oczywiście, ten człowiek nadal będzie jej potrzebował. Musiał być taki - to znaczy taki, jakim chciała go widzieć najbardziej - że gdyby sięgnął i mocno się zamachnął, księżyc wyskoczyłby z orbity jak piłka do golfa. Pewnie taki był, wiele lat temu. Próbuje drugiego drinka. Mógłby się sukinsyn pospieszyć; zgłodniała już nieco. MIEJSCE. Miasto Rozrywek znajduje się na planecie zwanej Balfrost, na wierzchołku góry wieńczącej przylądek, spadającej w zamarznięte obecnie morze. Miasto Rozrywek zawiera wszystko, co jest potrzebne w wesołym miasteczku dla dorosłych, i należy do najbardziej popularnych miejsc wypoczynku w tym sektorze galaktyki, od późnej wiosny planetarnej po wczesną jesień, czyli w przybliżeniu przez pięćdziesiąt ziemskich lat. Potem nadchodzi zima niczym zlodowacenie i wszyscy opuszczają Balfrost na pół roku - albo na pół wieku, zależy jak się na to patrzy. W tym czasie Miasto Rozrywek znajduje się pod opieką automatycznych urządzeń konserwujących i obronnych. Jest to system samonaprawiający się w razie potrzeby, do którego zadań należy czyszczenie, odkopywanie, odmrażanie, topienie i ogrzewanie wszystkiego, co potrzebuje takich zabiegów, a także bezpośrednia walka z atakującym lodem i śniegiem. I wszystkie te funkcje wykonywane są pod nadzorem dobrze chronionego centralnego komputera, który poza tym studiuje dane pogodowe i klimatyczne, starając się przewidzieć wszelkie zjawiska i odpowiednio na nie zareagować. Taki system pracuje z powodzeniem od wielu już wieków, doprowadzając Miasto Rozrywek do wiosny i radości w znośnym stanie po długiej zimie. Za Miastem stoją góry, z trzech pozostałych stron otacza je woda (albo lód, w zależności od pory roku), w górze zaś satelity meteorologiczne i nawigacyjne. W bunkrze za budynkiem administracyjnym jest para śpiących - zwykle kobieta i mężczyzna którzy budzą się raz na rok, by osobiście skontrolować działanie systemu porządkowego i zająć się wszelkimi przypadkami szczególnymi, jakie mogłyby się wydarzyć. W dowolnej chwili można ich obudzić, jeśli wymaga tego powaga sytuacji. Płacą im dobrze, ale wiele lat praktyki wykazało, że jest to uzasadniona inwestycja. Centralny komputer ma do swej dyspozycji materiały wybuchowe i lasery oraz wiele najróżniejszych robotów. Zwykle uprzedza nadchodzące wydarzenia, a jeśli mu się to nie udaje, mało kiedy zdarza mu się większe opóźnienie. W chwili obecnej sytuacja jest remisowa, bowiem pogoda ostatnio jest wyjątkowo paskudna. Bzzz! Kolejny blok lodu zamienił się w kałużę. Bzzz! Kałuża wyparowała. Cząsteczki unoszą się w górę, tam gdzie znowu się zbiorą i opadną w postaci śniegu. Lodowiec przesuwa się, prze do przodu. Bzzz! już stracił to, co przed chwilą zyskał. Andrew Aldon dobrze zna swą pracę. ROZMOWY. Kelner, któremu dawno przydałoby się smarowanie, odtacza się po podaniu do stołu i wyjeżdża przez wahadłowe drzwi. Ona chichocze. - Ale się kiwa - zauważa. - Urok Starego Świata - dopowiada on z uśmiechem, próbując bez powodzenia złowić jej spojrzenie. - Wszystko już dopracowałeś? - pyta kobieta, gdy już zaczęli jeść. - Mniej więcej - mówi on, znowu się uśmiechając. - To znaczy tak czy nie? - Jedno i drugie. Potrzeba mi więcej danych. Chciałbym najpierw wszystko dokładnie sprawdzić. Potem mogę wybrać najlepszą drogę postępowania. - Widzę, że mówisz tylko o sobie - mówi spokojnie, w końcu patrząc mu w oczy. Jego uśmiech blednie i zanika. - Miałem na myśli tylko wstępny zwiad - mówi do niej łagodnie. - Nie. Pójdziemy oboje. Nawet na wstępny zwiad. Mężczyzna wzdycha i odkłada widelec. - Będzie on miał niewiele wspólnego z tym, co nastąpi później - zaczyna. - Wiele się tu zmieniło. Muszę opracować nowe podejście. To tylko nudna dłubanina, żadna przyjemność. - Nie przyjechałam tu dla przyjemności - odpowiada mu. - Mieliśmy wszystko robić razem, pamiętasz? A to obejmuje również znudzenie, niebezpieczeństwa i wszystko poza tym. Taka była umowa, gdy zgodziłam się opłacić przejazd dla nas. - Wiedziałem, że do tego dojdzie - on mówi po chwili. - Dojdzie? Zawsze było. Taka jest nasza umowa. Mężczyzna unosi kielich i sączy wino. - Oczywiście; nie mam zamiaru niczego zmieniać. Po prostu wszystko byłoby szybciej, gdybym sam zrobił wstępny rekonesans. Sam poruszałbym się szybciej. - A gdzie ci się spieszy? - mówi do niego. - Parę dni mniej czy więcej. Jestem dość sprawna, nie będę ci aż tak bardzo ciężarem. - Miałem wrażenie, że nie podoba ci się tu zanadto. Po prostu chciałem przyspieszyć wszystko, żebyśmy się mogli stąd zabrać w cholerę. - Cóż za troskliwość - mówi ona, znowu zaczynając jeść. Ale to moja sprawa, prawda? - Znowu spogląda na niego. Chyba że jest jakiś inny powód, dla którego nie chcesz wziąć mnie ze sobą? Mężczyzna szybko spuszcza oczy, bierze widelec. - Nie wygłupiaj się - mówi. Kobieta uśmiecha się. - Więc wszystko załatwione. Dziś po południu razem poszukamy ścieżki. Muzyka milknie; rozlega się dźwięk, jakby ktoś odchrząknął. Potem... - Proszę mi wybaczyć to, co może wyglądać na podsłuchiwanie - rozlega się głęboki męski głos. - To jedynie część mojej funkcji kontrolnej... - Aldon! - wykrzykuje Paul. - Do usług, panie Plaige, mniej więcej. Postanowiłem ujawnić swą obecność tylko dlatego, że istotnie podsłuchałem rozmowę państwa, a sprawa waszego bezpieczeństwa jest ważniejsza niż dobre maniery, które w innym wypadku nakazywałyby dyskrecję. Otrzymuję raporty, które wskazują, że po południu nastąpi znaczne pogorszenie pogody. Więc jeśli państwo zamierzali wybrać się na dalszy spacer, zdecydowanie go odradzam. - Och - krzywi się Dorothy. - Dziękuję - mówi Paul. - Teraz się oddalę. Życzę smacznego posiłku i miłego pobytu. Powraca muzyka. - Aldon? - pyta Paul. Nie ma odpowiedzi. - Wygląda na to, że musimy przełożyć to na jutro albo na później. - Tak - zgadza się Paul z pierwszym dziś uśmiechem, w którym nie ma napicia. I intensywnie myśli. PLANETA. Życie na Balfrost toczy się osobliwym cyklem. Podczas długiej zimy odbywają się wielkie migracje życia zwierzęcego i niby zwierzęcego do stref równikowych. Życie w głębinie mórz trwa nadal. A wieczna marzłoć tętni swym własnym stylem życia. Wieczna marzłoć. Podczas zimy i później na wiosnę zmarzlina żyje pełnią życia. Pokrywa ją grzybnia - snująca się, dotykająca, przenikająca, splatająca się w kłębki, wysuwająca się, by wniknąć w inne systemy. Oplata glob, pulsując przez całą zimę niczym zbiorowa nieświadomość. Na wiosnę wypuszcza łodygi, które na kilka dni zwieńczają szare, kwiatowate wyrostki. Te kwiatostany opadają następnie, ujawniając szare strąki, które pękają z niegłośnym trzaskiem wyrzucając chmury połyskliwych zarodników roznoszonych wszędzie nieomal przez wiatry. Zarodniki są niezwykle odporne, niczym grzybnia, którą staną się w przyszłości. Gorąco lata przenika w końcu zmarzlinę i pasma grzybni zapadają w stan przetrwalnikowy. Kiedy zimno powraca, ożywają; zarodniki wypuszczają nowe włókienka, które naprawiają szkody, tworzą nowe połączenia. Zaczyna się obieg prądu. Lato jest jak przemijający sen. Tak działo się na Balfrost przez tysiąclecia. Potem bogini wydała inny rozkaz. Królowa zimy rozpostarła ramiona i nadeszła zmiana. ŚPIĄCY. Paul idzie wśród wirujących płatków śniegu do budynku administracyjnego. Łatwiej poszło, niż się spodziewał: namówił Dorothy do skorzystania z induktora snu pod pretekstem, że powinna być jutro wypoczęta. Sam pozornie poddał się działaniu drugiego aparatu, ale opierał się jego namowom, aż był pewien, że Dorothy już śpi i będzie się mógł wymknąć niepostrzeżenie. Wchodzi do wnętrza przypominającego kryptę budynku, mija wszystkie znajome zakręty, kieruje się w dół pochyłą rampą. Pokój nie jest zamknięty i trochę w nim zimno, ale on zaczyna się pocić zaraz po wejściu. Oba hibernatory są włączone. Sprawdza ich wskaźniki i widzi, że wszystko jest w porządku. No dobrze, jazda! Weź teraz sprzęt. Im na razie nie jest potrzebny. Waha się. Podchodzi bliżej i przez szybki w pokrywach patrzy na twarze śpiących. Dzięki Bogu, nie są podobni. Uświadamia sobie nagle, że cały drży. Cofa się, obraca i ucieka w kierunku przedziału magazynowego. Później, w żółtym ślizgaczu śnieżnym, wioząc wyposażenie specjalne kieruje się w głąb lądu. Gdy siedzi za sterami, śnieg przestaje padać i wiatr cichnie. Paul uśmiecha się. Śnieg skrzy się przed nim, a nawet zaczyna mu się wydawać, że poznaje drogę. Nareszcie dobry znak. I wtedy coś przecina mu drogę, obraca się, zatrzymuje i staje do niego przodem. ANDREW ALDON. Andrew Aldon, ongiś człowiek o wielkiej osobowości i inteligencji, na łożu śmierci zażądał dalszej egzystencji w postaci programu komputerowego; jego umysł został zaklęty w główny program przetwarzająco-decyzyjny wielkiego komputera strażniczego w Mieście Rozrywek. I tam oto funkcjonuje jako program o wielkiej osobowości i inteligencji. Kieruje urządzeniami miasta i walczy z żywiołami. Nie tylko reaguje na zagrożenia, ale przewiduje potrzeby strukturalne i funkcjonalne; na ogół wyprzedza zwroty pogodowe. Tak jak zawodowy żołnierz, którym był kiedyś, pozostaje w stanie ciągłego pogotowia; co nie jest w zasadzie trudne, zważywszy na to, jakie rezerwy ma do dyspozycji. Rzadko się myli, zawsze jest sprawny, a często znakomity. Czasem dokucza mu jego stan bezcielesny. Czasem czuje się samotny. Tego popołudnia głowi się nad powodem nagłej zmiany kierunku nadchodzącej burzy i nastania lepszej pogody po meteorologicznym szaleństwie. W równaniach wszystko zagrało, ale w rzeczywistości - nie bardzo. Szczególne, że nastąpiło to w okresie wielu innych drobnych nieprawidłowości, takich jak niezwykłe przesunięcia mas lodowych, awarie sprzętu i osobliwe zachowanie aparatury w jedynym zamieszkanym pokoju hotelu - nawiedzanym przez niepożądanego gościa, ducha z przeszłości. Przygląda się więc przez jakiś czas. Gotów jest do interwencji, gdy Paul wchodzi do budynku administracyjnego i kieruje się w stronę bunkrów. Ale Paul nie czyni niczego, co mogłoby zaszkodzić śpiącym. Ciekawość Aldona sięga zenitu, gdy Paul wybiera sprzęt. Obserwuje go nadal, ponieważ w jego opinii Paul nie miałby nic przeciwko tej obserwacji. Decyduje się podjąć działanie dopiero wtedy, gdy stwierdza, że rozwój wypadków toczy się zupełnie inaczej niż cokolwiek, z czym miał dotąd do czynienia. Wysyła jeden ze swych ruchomych terminali, by przechwycił Paula, gdy ten znajdzie się na granicy miasta. Terminal przecina człowiekowi drogę na zakręcie i staje z uniesioną pseudokończyną. - Stop! - nakazuje Aldon przez głośnik. Paul hamuje i siedzi przez chwilę przyglądając się maszynie. Potem lekko się uśmiecha. - Sądzę, że masz ważny powód, skoro postanowiłeś zakłócić swobodę poruszania się gościa. - Twoje bezpieczeństwo jest ważniejsze. - Jestem całkowicie bezpieczny. - W tej chwili. - To znaczy? - Układ pogodowy jest obecnie bardziej niż niezwykły. Wygląda to tak, jakbyś znajdował się na zacisznej wysepce pośród szalejącej burzy. - A więc wykorzystam tę okazję i poniosę konsekwencje później, jeśli zajdzie potrzeba. - To twój wybór. Chciałem wszakże, byś dokonał go świadomie. - W porządku, uświadomiłeś mnie. A teraz zejdź mi z drogi. - Za chwilę. Kiedy tu byłeś ostatni raz, odjechałeś w dość szczególnych okolicznościach: zerwałeś kontrakt. - Skonsultuj się ze swym bankiem danych prawniczych, jeśli taki masz. Ta sprawa uległa już przedawnieniu. - Są takie rzeczy, które nigdy nie ulegają przedawnieniu. - Co masz na myśli? Napisałem dokładne sprawozdanie o tym, co zaszło tamtego dnia. - Sprawozdanie, którego nikt nie może podważyć. To bardzo wygodne. Pokłóciliście się wtedy... - Zawsze się kłóciliśmy - taka była z nas para. Jeśli masz coś na ten temat do powiedzenia, to powiedz. - Nie, nie mam już nic więcej do powiedzenia. Chciałem tylko ciebie ostrzec... - Dobrze, zostałem ostrzeżony. - Ostrzec cię nie tylko przed oczywistymi niebezpieczeństwami. - Nie rozumiem. - Wydaje mi się, że tu się coś zmieniło od czasu, gdy wyjechałeś stąd zeszłej zimy. - Wszystko się zmienia. - Tak, ale nie to mam na myśli. Tu jest coś dziwnego teraz. Przeszłość nie stanowi już dobrego przewodnika dla teraźniejszości. Pojawia się coraz więcej anomalii. Czasem czuję się tak, jakby ta planeta igrała ze mną lub poddawała mnie próbom. - Opętała cię miania prześladowcza, Aldon. Za długo siedziałeś w tym pudle. Może już czas się wyłączyć. - Nie rozumiesz, sukinsynu, że chcę ci coś wytłumaczyć? Liczyłem już wiele razy i zawsze mi wychodzi, że ten cały gnój zaczął się wkrótce po twoim wyjeździe. Moja ludzka część w dalszym ciągu ma intuicję i czuję, że jest w tym jakiś związek. Jeśli wiesz coś o tym i poradzisz sobie, to dobrze. Jeśli nie, to myślę, ze powinieneś uważać. Lepiej zawróć i jedź do domu. - Nie mogę. - Nawet jeśli coś tam naprawdę jest - coś, co ci to ułatwia... na razie? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Przypomina mi się stara hipoteza o Gai - Lovelock, wiek XX. - Inteligentna planeta. Słyszałem już o tym. Ale jeszcze dotąd żadnej nie spotkałem. - Jesteś tego pewien? Czasem mam wrażenie, że stoję wobec czegoś takiego. Powiedzmy, że coś tam jest i chce ciebie... ściąga cię tam niczym błędny ognik. - To mój problem, nie twój. - Mogę cię przed rym ochronić. Wracaj do miasta. - Nie, dziękuję. Przeżyję to jakoś. - A co z Dorothy? - Co z nią? - Zostawiasz ją samą w takiej chwili, gdy może cię potrzebować? - To moje zmartwienie. - Ostatnim razem twojej kobiecie nie najlepiej się powiodło. - Niech cię szlag trafi! Zejdź mi z drogi, albo cię przejadę! Robot odsuwa się od ścieżki. Przez oczy jego kamer Aldon obserwuje, jak Paul odjeżdża. No i dobrze, mówi sobie. Przynajmniej wiemy, na czym stoimy, Paul. Nie zmieniłeś się, dzięki czemu będzie łatwiej. Następnie Aldon ponownie skupia swą uwagę - tym razem na Dorothy. Ubrana w ogrzewaną odzież zbliża się do budynku, skąd Paul, jak widziała, wyjechał ślizgaczem. Machała rękami, krzyczała do niego i przeklinała go, ale wiatr porwał jej słowa. Ona również tylko udawała sen, po czym, po odpowiednio długiej chwili postanowiła pójść za nim. Aldon widział, że raz się potknęła, i chciał jej pomóc wstać, ale w pobliżu nie miał żadnego robota. Teraz jednego kieruje w jej stronę, aby zapobiec dalszym wypadkom. - Żeby go cholera! - mruczy Dorothy idąc ulicą, a przed nią unoszą się i wirują pasma śniegu. - Dokąd idziesz, Dorothy? - pyta Aldon przez pobliski megafon. Zatrzymuje się i obraca. - Kto...? - Andrew Aldon - odpowiada. - Patrzyłem na ciebie, jak szłaś. - Dlaczego? - Obchodzi mnie twoje bezpieczeństwo. W w - Ta burza, o której poprzednio wspominałeś? - Nie tylko. - Jestem dużą dziewczynką i potrafię się o siebie zatroszczyć. Co to znaczy: nie tylko? - Obracasz się w niebezpiecznym towarzystwie. - Paul? Jak to? - Zabrał kiedyś pewną kobietę w tym samym kierunku, dokąd teraz idzie. Kobieta nie wróciła. - Powiedział mi o wszystkim. To był wypadek. - I żadnych świadków. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Tylko tyle, że to podejrzane. Dorothy znowu rusza w drogę ku budynkowi administracyjnemu. Aldon przełącza się na inny głośnik, wewnątrz budowli. - O nic go nie oskarżam. Jeśli chcesz mu wierzyć, to mnie to nie przeszkadza. Ale nie ufaj pogodzie. Najlepiej będzie, jeśli wrócisz do hotelu. - Dziękuję za dobre rady, Ale nie - mówi wchodząc do środka. Jego uwaga towarzyszy jej, kiedy zwiedza wnętrze; jest świadom jej przyspieszonego tętna, gdy zatrzymuje się przed bunkrami. - To ci... śpiący? - Tak. Paul był tu wtedy w tej roli, tak jak owa nieszczęsna kobieta. - Wiem. Słuchaj, pojadę za nim, czy to ci się podoba, czy nie. Czemu więc nie powiesz mi po prostu, gdzie stoją te pojazdy? - Dobrze więc. Zrobię nawet więcej dla ciebie. Wskażę ci drogę. - Co to znaczy? - Ale musisz coś dla mnie zrobić... na czym zresztą sama skorzystasz. - Co mam zrobić? - W szafce ze sprzętem za tobą leży zestaw czujników w postaci bransolety. Jest to również urządzenie do dwustronnej łączności. Włóż bransoletę na rękę. Będę wtedy mógł być z tobą. Będę mógł ci pomóc, a może nawet uchronić przed niebezpieczeństwem. - Zaprowadzisz mnie do niego? - Tak. - Dobrze więc, zgadzam się na bransoletę. Podchodzi do szafki i otwiera ją. - Jest coś, co wygląda jak bransoleta z różnymi wichajstrami. - Tak. Naciśnij czerwony guzik.. Naciska. Jego głos wydostaje się teraz z komunikatora. - Włóż to na rękę, a ja wskażę ci drogę. - Dobrze. ŚNIEŻNY KRAJOBRAZ. Połacie i pagórki bieli, kępki wiecznie zielonych porostów, wystające skały, śnieżne wiry niczym bąki popędzane smaganiami wiatru... światło i cień. Trzaskające niebo. W osłoniętych miejscach ślady, poza nimi tylko gładki śnieg. Jedzie przed siebie w masce, okutana w grzejącą odzież. - Zgubiłam go - mruczy skulona za zakrzywioną szybą w przednim oknie jej żółtego pojazdu w kształcie kuli. - Prosto przed siebie; musisz minąć te dwie skały. Kieruj się wprost ku grani. Powiem ci, kiedy skręcić. Mam w górze satelitę. Jeśli w chmurach nadal będzie prześwit - dziwny prześwit... - Co chcesz przez to powiedzieć? - Wygląda na to, że cały czas drogę oświetla mu blask dochodzący przez jedyną na całym obszarze przerwę w pokrywie chmur. - Przypadek. - Nie jestem taki pewien. - A co by to mogło być? - To prawie tak wygląda, jakby ktoś mu otworzył drzwi. - Mistycyzm u komputera? - Nie jestem komputerem. - Przepraszam, Aldon. Wiem, że kiedyś byłeś człowiekiem... - Wciąż jestem człowiekiem. - Przepraszam. - Tyle jest pytań, na które chciałbym znaleźć odpowiedź. Przyjechaliście tutaj o nietypowej porze roku. Paul zabrał ze sobą wyposażenie poszukiwacza... - Owszem. To nie przestępstwo. A szczerze mówiąc, coś takiego należy do tutejszych atrakcji, prawda? - Tak. Jest tu wiele ciekawych minerałów, niektóre bardzo cenne. - No więc Paul chciał zebrać więcej, bez tłoku. - Więcej? - Tak, wiele lat temu dokonał tu odkrycia. Kryształy yndella. - Rozumiem. To ciekawe. - A właściwie dlaczego cię to interesuje? - Do moich zadań należy opieka nad gośćmi. A w twoim przypadku szczególnie czuję jej potrzebę. - Jak to? - W moim poprzednim życiu pociągały mnie kobiety o twoim... charakterze. Fizycznym, a także psychicznym, na ile mogę o nim wnioskować. Chwila milczenia, potem: - Zaczerwieniłaś się. - Tak reaguję na komplementy - mówi - a poza tym zdaje się, że bardzo dokładnie mnie zbadałeś. Jak to jest? - No, mogę zmierzyć ci temperaturę ciała, tętno... - Nie, chodzi mi o to, jak się czujesz... taki, jaki jesteś? Dłuższa chwila milczenia. - W pewnym sensie jak bóg. W innym sensie jak człowiek... nawet przesadnie. Czuję się jak wzmocnienie wszystkiego, czym byłem przedtem. Może to zadośćuczynienie albo tęsknota za przeszłością. Przy tobie czuję nostalgię... między innymi. Niech cię to nie niepokoi; dobrze mi z tym. - Szkoda, że cię wtedy nie poznałam. - Ja też żałuję. - Jaki byłeś? - Możesz mnie sobie wyobrazić, jak chcesz. Na pewno lepiej w ten sposób wypadnę. Dorothy śmieje się. Dostraja filtry. Myśli o Paulu. - A jaki on... Paul był dawniej? - pyta. - Pewnie podobny do takiego, jakim jest teraz, tylko bez tej ogłady. - Inaczej mówiąc, nie chcesz powiedzieć. Ścieżka biegnie bardziej stromo pod górę, skręca na prawo. Dorothy słyszy wiatr, ale nie czuje go. Dookoła zalega szarość chmur- cieni, ale jej \ j e g o ścieżka jest oświetlona. - Naprawdę nie wiem - mówi Aldon po chwili milczenia i nie chcę zgadywać, gdy chodzi o kogoś, na kim ci zależy. - Aleś delikatny - mówi. - Nie, po prostu uczciwy - odpowiada Aldon. - Mógłbym się mylić. Kierują się ku wierzchołkowi wzniesienia; na szczycie Dorothy z trudem chwyta ustami powietrze i jeszcze bardziej przyciemnia gogle pod wpływem nagłej fali jasności, która odbita od ułomków lodu roztrzaskuje tęcze i sieje dookoła ich strzępkami niczym confetti. - Boże! - wykrzykuje Dorothy. - Albo bogini - odpowiada Aldon. - Bogini, uśpiona w kręgu płomieni? - Nie uśpiona. - Oto byłaby dama dla ciebie, Aldon... gdyby istniała. Bóg i bogini. - Niepotrzebna mi bogini. - Widzę ślady jego pojazdu; kierują się prosto w tamtą stronę. - Nie zbaczają ani na milimetr, jakby wiedział, dokąd jedzie. Podąża za nim; stoki zdają się jej kształtami jakiegoś białego popiersia. Świat jest nieruchomy, jasny i biały. ż przegubu dochodzi ją głos Aldona nucącego jakąś starą melodię; nie jest pewna, czy to piosenka o miłości, czy wojskowa. Odległości wydają się jej nieprawdziwe, perspektywa zniekształcona. Dorothy łapie się na tym, że nuci wraz z Aldonem, kierując się ku miejscu, gdzie ślady Paula znajdują swój punkt zaniku i drogę w nieskończoność. ELASTYCZNY ZEGAREK ZAWIESZONY NA GAŁĘZI. Mój szczęśliwy dzień. Pogoda... droga wolna. Trochę się tu zmieniło, ale nie aż tak, żebym nie mógł tego znaleźć. Światła! Boże, oczywiście! Lodowy odblask, sterty kryształów... Żeby tylko otwór był na miejscu... Trzeba było wziąć dynamit. Lód się przesunął, może zawalił. Muszę się dostać do środka. Później wrócę tu z Dorothy. Ale najpierw - posprzątać, pozbyć się... t e g o. Jeśli jeszcze tam jest... Może już ją pokryło całkowicie. Tak byłoby najlepiej. Ale rzadko się zdarza to, co jest najlepsze. Ja - kiedy to się stało. Nie wyglądało jakby. Nie wyglądało na. Było... Były wstrząsy. Trzaskanie, pękanie. Sople dzwoniły, trzeszczały, spadały. Myślałem, że nas zasypie. Oboje. Ona się zapadała. Torba z kryształami też. Złapałem torbę. Tylko dlatego, że była bliżej. Czy by jej pomogło, gdybym... Nie mogłem. Mogłem? Strop się osuwał. Uciekać. Po co ma dwoje ginąć? Wydostałem się. Ona by tak samo zrobiła. Zrobiłaby? Jej oczy... Glendo! Może... Nie! Nie mogłem. Po prostu nie mogłem. Mogłem? Głupota. Po tylu latach. Była jedna chwila. Ale tylko chwila. Chwila ciszy. Gdybym wiedział, co za chwilę będzie, to może. Nie. Uciekłem. Twoja twarz za oknem, na ekranie, kiedyś we śnie. Glenda. Nie o to chodzi, że ja nie. Blask ze wzgórz. Ogień i oczy. Lód. Lód. Ogień i śnieg. Płonące palenisko. Lód. Lód. Prosto przez lód prowadzi daleka droga. Ogień płonie wysoko w górze. Krzyk. Łoskot. I cisza. Wyjść. Ale. Inaczej? Nie. Nie mogło być. To był jedyny sposób. Nie moja wina... Cholera. Wszystko, co mogłem. Glenda. W górę przed siebie. Tak. Długi zakręt. Potem w dół. I w końcu na miejscu. Kryształy... Nigdy więcej tu nie wrócę. ELASTYCZNA GAŁĄŹ ZAWIESZONA NA ZEGARKU. Mam cię! Myślisz, że nie widzę przez mgłę? Nie podkradniesz się do mnie na swych kocich łapach. Tak samo twoja partnerka po drugiej stronie. Trochę też podtopię bliżej bazy. Nazbierało się sprzątania... Można by z powodzeniem skorzystać z przerwy. Ulepszyć te ulice. Jak długo? Długo... Długie nogi się rozchylają... Długi czas od tamtej pory. Czy to nie dziwne, że pożądanie o tyle lat przetrwało możliwość spełnienia? Nienaturalne. To pogoda. Jakby duchowa wiosna... Wypuścić energię. Palić. I stopisz się w moich gorących, rozpalonych do czerwoności rękach. Odejdź, mówię. Ja tu rządzę. Wysprzątać to podwórze. Wyczyścić ten ściek. Jak się zdarzy okazja, schwycę cię w objęcia. Topić. Palić. Posłuchaj, bogini - ja tu rządzę. Odstąp. Mam bombę na każdą wieżycę z lodu, światło na każdą ciemność. Tu trzeba iść ostrożnie. Czuję, że zaczynam cię poznawać. Widzę twój znak na ścianie z mgły i chmur, odnajduję twe lodowe warkocze w podmuchach wichru. Twa postać otacza mnie całego, biała jak lśniąca śmierć. Czeka nas spotkanie. Niech chmury wirują, lód dzwoni, grunt faluje pod nogami. Pędzę ci na spotkanie, śmierci, czy dziewico, w kryształowych salach na wierzchołkach gór. Nie tu. Długi, powolny upadek, lodowa fasada, zdruzgotana w kawałki. Topić. Jeszcze... Mam cię! ZAMARZNIĘTY ZEGAREK UNIERUCHOMIONY W WIECZNEJ MARZŁOCI. Szmer i stuk. Nadchodzi. Zapewne. Zapewne. Zapewne. Słuchaj. Skrzyp. Trzask. Łoskot. Gruchot. Otwiera się. Nadchodzi. Pod lodem tej planety wiedziałam. Wraca. On. Skrzyp. Umysł kieruje. Otworzyć przejście. Nadejdź już. Niech nic nie stanie mu na drodze. Wpuść. Otwórz. Chmuro, stań w miejscu i ukórz się, wietrze. Niech nikt się nie waży przeszkodzić ci w powrocie, mój kochanku-morderco. Było to jakby wczoraj. Garść kamieni... Przyjdź, rozśpiewany, świeżo rozgrzany ciepłymi okolicami. Patrzyłam na twe nie zmienione oblicze. Otwieram drogę. Chodź do mnie. Niechaj się połączymy. Ja... Opasująca glob, zbudziłam się we wszystkich miejscach, by cię przyjąć. Ale tu, w tym szczególnym miejscu, skupiam kierujący umysł, tu, gdzie wszystko się zaczęło, mój kochanku o rękach zbroczonych krwią, wołam, wróć, po ostatnie pożegnanie, lodowy pocałunek, dotknięcie płomienia, serce martwieje, krew tężeje, dusza zamiera, uścisk całej planety i mej nienawiści obejmujący twe zdradzieckie ciało, nieobecne przez cały ten długi rok. Chodź do tego miejsca, które czekało. Poruszam się znowu, wyginam w krzyżu, patrzę zamrożonymi oczyma, czekam i ogrzewam się. Do mnie. Teraz do mnie. Skrzyp i stuk, trzask i szmer. PIELGRZYMKA. Paul zbacza z drogi, obraca się, zwalnia kroku pośród poszarpanych turni - lód upadły, lód uniesiony na obszarze, gdzie góra i lodowiec zmagają się w zwolnionym tempie, przy akompaniamencie odgłosów trzaskających i brzęczących, zgrzytów, jęknięć i łoskotu unoszonych wiatrem kryształów lodu. Grunt tu jest popękany, a ponadto wielce nierówny, toteż Paul wychodzi ze ślizgacza. U pasa mocuje kilka narzędzi oraz chlebak, zakotwicza pojazd i rusza dalej pieszo. Zrazu porusza się powoli i ostrożnie, ale dawne odruchy powracają i wkrótce zaczyna przyspieszać. Przechodząc przez miejsca to spowite blaskiem, to zacienione, mija lodowe kształty przypominające groteskowe posągi ze szkła. Zbocze zmieniło wygląd od tamtej pory, przypomina sobie, ale czuje się na nim pewnie. A głęboko w dole, na prawo... Tak. Tamto ciemne miejsce. Zablokowany wąwóz czy przełęcz, cokolwiek to było. Również wygląda tak samo. Paul zmienia nieco kierunek marszu. Teraz pot mu zrasza ciało pod ochronną odzieżą, a jego oddech staje się szybszy, w miarę jak przyspiesza kroku. Oczy przesłania mu mgła i przez chwilę, gdzieś między blaskiem i cieniem, wydaje mu się, że widzi... Zatrzymuje się, stoi niepewnie przez chwilę, po czym potrząsa głową, parska i rusza dalej. Jeszcze sto metrów i ma już pewność. Te skalne żebra na północnym wschodzie, między nimi twarde jak diamenty śnieżne potoki... Tak, był już tu kiedyś. Cisza jest nieomal przytłaczająca. W oddali widzi pióropusze uniesionego wiatrem śniegu wzlatujące i opadające z wysokiego białego szczytu. Jeśli przystanie i wsłucha się uważnie, może nawet usłyszeć daleki poszum wiatru. W pokrywie chmur jest otwór, prosto nad głową. Wygląda to jak odbicie na niebie jeziora wewnątrz krateru. To wszystko jest bardziej niż niezwykłe. Ma ochotę zawrócić. Działanie środka uspokajającego już ustało i zaczyna mu dokuczać żołądek. Łapie się na tym, że chciałby, aby się okazało, że to nie jest to miejsce. Ale wie, że uczucia nie mają większego znaczenia. Idzie naprzód, aż w końcu staje przed otworem. Miały tu miejsce jakieś przesunięcia, jakieś zawężenia. Zbliża się powoli. Przygląda się tunelowi przez pełną minutę, zanim decyduje się wejść do środka. Kiedy ogarnia go półmrok, zsuwa gogle na tył głowy. Wyciąga okrytą rękawicą dłoń, opiera ją na ścianie przed sobą, naciska. Nie poruszyła się. W podobny sposób sprawdza ścianę z tyłu. To samo. Trzy kroki naprzód i przejście gwałtownie się zwęża. Obraca się bokiem i przeciska. Światła jest coraz mniej, pod stopami coraz bardziej ślisko. Zwalnia kroku. Posuwając się naprzód przesuwa teraz dłońmi po obu ścianach. Mija krąg światła padającego z otwartego lodowego komina. Nad głową wiatr wyje coraz cieniej, nieomal gwiżdże. Tunel zaczyna się poszerzać. Kiedy badająca ścianę prawa dłoń natrafia na pustkę, Paul traci na moment równowagę. Cofa się, by nie upaść, ale lewa stopa ślizga się i upadek jednak następuje. Próbuje wstać, ślizga się i pada znowu. Klnąc pod nosem zaczyna posuwać się na czworakach. Przedtem nie było tu tak ślisko... Chichocze. Przedtem? Całe sto lat temu. Przez tyle czasu wiele może się zmienić. Oni... Wicher zaczyna wyć u wejścia; Paul dostrzega uniesienie w dnie jaskini, przesuwa wzrokiem w górę. Ona tam jest. Wydaje cichy dźwięk gdzieś tylną częścią krtani i zatrzymuje się, z prawą ręką na wpół uniesioną. Ona spoczywa w cieniach niczym w muślinie, ale łatwo ją rozpoznaje. Wpatruje się w nią. To nawet gorsze, niż się spodziewał. Złapana w lodową pułapkę musiała żyć jeszcze jakiś czas, zanim... Potrząsa głową. To na nic. Musi ją uwolnić i pochować... pozbyć się jej. Podpełza bliżej. Lodowy stok jest przez cały czas stromy; dopiero na samej górze staje się bardziej płaski. Zbliżając się, ani na chwilę nie traci jej z oczu. Cienie przesuwają się po jej ciele. Prawie słyszy znów jej głos. Myśli o cieniach. Wtedy nie mogła się poruszyć... Przystaje i przygląda się jej twarzy. Nie jest zamarznięta. Ma dołki i obwisa na niej skóra - jakby wypełniała ją woda. Karykatura twarzy, jakiej tak często dotykał. Krzywi się i odwraca wzrok. Trzeba uwolnić nogę. Sięga po toporek. Nie chwyta jednak za stylisko, bowiem dostrzega ruch jej ręki, powolny, drżący. Jednocześnie słyszy gardłowe westchnienie. - Nie... - szepce cofając się. - Tak - nadchodzi odpowiedź. - Glenda. - Jestem tutaj. - Jej głowa powoli się obraca. Zaczerwienione, nabiegłe wodą oczy wpatrują się w jego twarz. - Czekałam na ciebie. - To szaleństwo. Grymas na jej twarzy jest potworny. Dłuższą chwilę zabiera mu zrozumienie, że miał to być uśmiech. - Wiedziałam, że któregoś dnia powrócisz. - Jak? - pyta. - Jak ci się udało przetrwać? - Ciało nie ma znaczenia - odpowiada mu. - Prawie o nim zapomniałam. Żyję w wiecznej marzłoci tej planety. Moja zagrzebana pod zwałami lodu stopa zetknęła się z jej wypustkami. Marzłoć jest żywa, ale nie miała własnej świadomości - dopóki się nie spotkałyśmy. Teraz żyję wszędzie. - Cieszę się... że... przetrwałaś. Jej głos rozbrzmiewa śmiechem, powolnym, suchym. - Naprawdę, Paul? Jak to możliwe, skoro porzuciłeś mnie, abym zginęła? - Nie miałem wyboru, Glendo. Nie mogłem cię uratować. - Była taka możliwość. Ale wolałeś kamienie od mojego życia. - To nieprawda! - Nawet nie próbowałeś. - Jej ramiona znowu się poruszają, teraz już płynniej. - Nawet nie wróciłeś po moje ciało. - Co by z tego wyszło? Byłaś martwa... albo raczej myślałem, że nie żyjesz. - Właśnie. Nie miałeś pewności, ale i tak uciekłeś. Kochałam cię, Paul. Zrobiłabym dla ciebie wszystko. - Ja też się o ciebie troszczyłem, Glendo. Pomógłbym ci, gdybym mógł. Gdyby... - Gdyby? Daj już spokój z tym "gdyby". Wiem, jaki jesteś. - Kochałem ciebie - mówi Paul. - Tak mi teraz żal. - Kochałeś mnie? Nigdy mi o tym nie mówiłeś. - Niełatwo mi mówić o uczuciach. Nawet myśleć. - Udowodnij mi - mówi ona. - Podejdź bliżej. Odwraca wzrok. - Nie mogę. - A mówiłeś, że mnie kochasz - w jej głosie słychać śmiech. - Ty... ty nie masz pojęcia, jak wyglądasz. Przepraszam. - Ty głupcze! - w jej głosie słychać było twarde, władcze tony. - Gdybyś podszedł, oszczędziłabym cię. Udowodniłoby mi to, że tliła się w tobie jeszcze jakaś iskierka uczucia. Ale ty kłamałeś. Wykorzystałeś mnie tylko. Nie zależało ci na mnie. - Jesteś niesprawiedliwa! - Naprawdę? To ja jestem niesprawiedliwa? - mówi. W pobliżu rozlega się dźwięk jakby płynącej wody. - I ty mówisz mi o sprawiedliwości? Nienawidziłam cię, Paul, niemal przez sto lat. Kiedy tylko miałam chwilę wolną od problemu regulacji życia na tej planecie, przeklinałam cię. Na wiosnę, gdy przesuwałam świadomość ku biegunom i pozwalałam części siebie na marzenia, nawiedzałeś mnie w koszmarach. Prawdę mówiąc, było to powodem pewnych katastrof ekologicznych tu i tam. Czekałam, a teraz ty tu jesteś. Nie widzę niczego na twą obronę. Użyję ciebie, tak jak ty użyłeś mnie - na twą zgubę. Podejdź do mnie! Paul czuje, jak jakaś siła wstępuje w jego ciało. Jego mięśnie kurczą się; zostaje uniesiony na kolana. Utrzymywany w tej pozycji przez dłuższą chwilę widzi ją, jak również się unosi, wyciągając ociekającą nogę ze szczeliny, w której sto lat temu uwięzła. Słyszał płynącą wodę; jakoś więc udało się jej stopić lód... Ona uśmiecha się i wyciąga swe zmacerowane dłonie. Od jej uwolnionej nogi ku szczelinie biegną krocie ciemnych wyrostków. - Chodź ! - powtarza. - Proszę... - szepce Paul. Potrząsa głową. - Dawniej szybko padłbyś mi w ramiona. Nie potrafię cię zrozumieć. - Jeśli chcesz mnie zabić, to mnie zabij, do diabła! Ale nie... Jej rysy zaczynają falować. Dłonie ciemnieją i odzyskują jędrność. Po chwili stoi przed nim taka sama, jaka była sto lat temu. - Glenda! - Paul zrywa się na nogi. - Tak. Podejdź teraz. Postępuje krok w jej kierunku. Jeszcze jeden. Wkrótce trzyma ją w ramionach, pochyla się, by ucałować jej roześmianą twarz. - Przebaczasz mi... - szepce. Gdy ją całuje, jej twarz się zapada. Trupia, wiotka i ponownie blada, przywiera do jego twarzy. - Nie! Usiłuje się wyrwać, ale jej uścisk jest nieludzko silny. - Teraz nie można już się zatrzymać - mówi ona. - Dziwka! Puść mnie! Nienawidzę cię! - Wiem o tym, Paul. Nienawiść - to jedno, co nas łączy. - ...Zawsze cię nienawidziłem - mówi dalej, wciąż próbując się uwolnić. - Zawsze byłaś dziwką! I wtedy czuje, jak w jego ciało znowu wdzierają się zimne siły opanowujące jego ruchy. - Tym większa jest moja przyjemność - mówi ona, gdy jego dłonie suną ku jej skafandrowi, by go rozpiąć. WSZYSTKO, CO POWYLEJ. Dorothy z trudem schodzi po lodowym stoku; swój pojazd zaparkowała obok ślizgacza Paula. Wiatr smaga ją, siekąc kryształkami lodu niby miniaturowymi pociskami. Nad głową chmury znowu się zamykają. W jej kierunku powoli pełznie biała ściana. - Dała mu wolne przejście - rozlega się głos Aldona, poprzez świst wiatru. - Tak. Czy pogoda bardzo się popsuje? - Wiele zależy od wiatru. Ale i tak powinnaś szybko znaleźć jakieś schronienie. - Widzę grotę. Ciekawe, czy to ta, której szukał Paul? - Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że tak. Ale teraz to nie ma znaczenia. Wejdź do środka. Kiedy w końcu dociera do wejścia, cała drży. Zrobiwszy kilka kroków do wnętrza opiera się o ścianę, dysząc ciężko. Nagle wiatr zmienia kierunek i dosięga jej. Dorothy odsuwa się dalej w głąb jaskini. Słyszy głos: - Proszę... nie. - Paul? - woła. Nie ma odpowiedzi. Biegnie naprzód. Wysuwa przed siebie dłoń i ratuje się przed upadkiem, gdy korytarz przechodzi w komorę. Tu widzi Paula w nekrofilicznym uścisku z tą, która go pojmała. - Paul? Co to jest? ! - krzyczy. - Uciekaj ! - woła Paul. - Szybko ! Usta Glendy formują słowa: - Cóż za poświęcenie. Niech raczej zostanie, jeśli ty chcesz żyć. Paul czuje, że uścisk nie jest już tak mocny. - Co masz na myśli? - pyta. - Możesz zachować życie, jeśli zabierzesz mnie ze sobą w jej ciele. Bądź ze mną tak jak kiedyś. To głos Aldona wykrzykuje w odpowiedzi: - Nie! Nie dostaniesz jej, Gaju! - Nazywam się Glenda. Znam cię, Andrew Aldonie. Wiele razy słuchałam tego, co nadawałeś. Czasami zwracałam się przeciwko tobie, kiedy nasze zamiary nie były zgodne: Co ta kobieta znaczy dla ciebie? - Ona jest pod moją ochroną. - To nic nie znaczy. Jestem tu silniejsza. Czy ją kochasz? - Może i tak. Albo mógłbym ją pokochać. - Fascynujące. Moja nemezys tych wszystkich lat, z analogiem ludzkiego serca w twych obwodach. Ale decyzja należy do Paula. Oddaj mi ją, jeśli chcesz żyć. Zimno ogarnia jego członki. Wydaje mu się, że życie skupia się teraz w samym środku jego ciała. Jego świadomość poczyna zanikać. - Weź ją - szepce. - Zabraniam! - rozlega się głos Aldona. - Znowu mi udowodniłeś, jaki z ciebie człowiek - syczy Glenda - mój wrogu. Pogarda i bezgraniczna nienawiść - to wszystko, co będę do ciebie odtąd żywiła. Ale nie umrzesz. - Zniszczę cię - woła Aldon - jeśli to zrobisz! - Cóż to byłaby za bitwa! - odpowiada Glenda. - Ale nie jesteś mi wrogiem. I nie dam ci wroga w mojej osobie. Przyjmijcie mój wyrok. Paul zaczyna wyć. Nagle wycie ustaje. Glenda uwalnia go z objęć, a on spogląda na Dorothy. Postępuje krok w jej kierunku. - Nie... nie rób tego, Paul. Proszę. - Nie... jestem Paulem - odpowiada, teraz już pełniejszym głosem - i nigdy bym cię nie skrzywdził... - Idźcie teraz - odzywa się Glenda. - Pogoda znów się odmieni, na waszą korzyść. - Nie rozumiem - mówi Dorothy wpatrując się w stojącego przed nią mężczyznę. - Nie musisz rozumieć - odpowiada Glenda. - Opuśćcie prędko tę planetę. Wycie Paula rozlega się ponownie, tym razem dochodząc z bransolety Do