Don Wollheim - proponuje 1987 - Roger Żelazny - Wieczna marzłoć - Doris Egan - Chronoskoczek - Pat Cadigan - Rozterki ładnego chłopca - Lucius Shepard - Przepustka - Suzette Haden Elgin - Hej, zakwitła nam dębina - Jerry Meredith & D. E. Smirl - Sen w butelce - Tanith Lee - Złota Czarownica - Howard Waldrop - Lwy śpią dzisiejszej nocy - Robert Silverberg - Przeciwko Babilonowi - Damon Knight - Sonet z Paradise Roger Żelazny - Wieczna marzłoć Wysoko na zachodnim stoku góry Kilimandżaro leży wyschłe i zamarznięte truchło lamparta. Trzeba, by ktoś wyjaśnił, skąd się tam wzięło, ponieważ martwe lamparty nie są zbyt rozmowne. CZŁOWIEK. Wydaje się, że muzyka przychodzi i odchodzi wedle własnego uznania. W każdym razie kręcenie gałką przy stojącym obok łóżka odbiorniku nie ma żadnego wpływu na to, czy muzyka pojawia się, czy znika. Nieomal znajoma, obca jednak melodia, na swój sposób drażniąca. Dzwoni telefon; on podnosi słuchawkę. Nikt się nie odzywa. Znowu. To już czwarty raz w ciągu ostatniej godziny, kiedy to zajmował się poranną toaletą, wkładał ubranie i przygotowywał argumenty, odzywa się ten głuchy telefon. Gdy pytał w recepcji, mówiono mu, że nikt do niego nie dzwonił. Ale ten cholerny autorecepcjonista musi być niesprawny - tak samo jak wszystko tutaj. Wiatr, już silny, wzmaga się jeszcze ciskając kawałkami lodu o budynek, z dźwiękiem, który przypomina drapanie setek pazurków. Zaskakuje go jęk zasuwających się stalowych okiennic. Najgorsze jednak, że wydaje mu się, iż przemykając wzrokiem po szybie najbliższego okna dostrzegł w nim jakąś twarz. To, oczywiście, niemożliwe. Jego pokój znajduje się na trzecim piętrze. Załamanie światła w kryształkach lodu. Nerwy. Tak. Denerwuje się cały czas, od kiedy tu przylecieli dziś rano. Nawet wcześniej... Odsuwa na bok stojące na kredensie rzeczy Dorothy i wśród swych własnych znajduje maleńki pakiecik. Odwija go; w środku znajduje się płaski czerwony prostokąt wielkości mniej więcej dużego paznokcia. Podwija rękaw i przykleja płytkę w zagłębieniu lewego łokcia. Środek uspokajający rozchodzi się natychmiast po jego układzie krwionośnym. Oddycha kilka razy głęboko, po czym odkleja płytkę i wyrzuca do spalarki. Odwija rękaw i sięga po marynarkę. Muzyka jest coraz głośniejsza, jakby chciała zagłuszyć wycie wiatru, łoskot kawałków lodu. W drugim końcu pokoju sam z siebie ożywa wideoekran. Twarz. Ta sama twarz. Tylko na moment. Jest pewien. A potem szum i falujące linie na ekranie. Śnieg. Chichocze. No dobrze, moje nerwy, niech wam będzie, myśli. Macie prawo. Ale barbiturany zrobią z wami porządek. Lepiej zabawcie się już teraz, bo wkrótce się was przytłumi. Na ekranie pojawia się jakiś pornos. Uśmiechając się kobieta dosiada mężczyzny... Obraz zmienia się znowu; jakiś pozbawiony głosu dziennikarz komentuje to czy owo. Przeżyje i to - jest wszak niezniszczalny. On, Paul Plaige, ryzykował już przedtem wiele razy i zawsze wychodził z tego cało. To tylko obecność Dorothy sprawia, że doświadcza swoistego deja w, które go rozstraja. Nieważne. Ona czeka na niego w barze. Niech czeka. Po paru kieliszkach łatwiej będzie ją namówić - chyba że alkohol wprawi ją w kłótliwy nastrój. To też się czasem zdarza. Tak czy inaczej, musi ją od tego odciągnąć. Cisza. Wiatr milknie. Drapanie ustaje. Muzyki już nie słychać. Szmer. Odsuwają się okiennice ukazując opustoszałe miasto. Cisza, pod niebem całkowicie zasnutym chmurami. Miasto otacza pierścień lodowych gór. Nic się nie porusza. Nawet wideoekran zgasł. Aż się kurczy, gdy gdzieś po lewej stronie, na drugim końcu miasta błyska urządzenie peryferyjne. Promień lasera uderza w starannie wybrany punkt na lodowcu, którego całe czoło rozpada się na kawałki. Po chwili słyszy pusty, dudniący odgłos kruszącego się lodu. U stóp lodowej góry unosi się obłok pyłu niczym grzebień fali. Uśmiecha się na myśl o potężnej energii, wyliczeniu czasu, atrakcyjności oglądanego widoku. Andrew Aldon... zawsze na stanowisku, walczący z żywiołami, zmagający się z samą przyrodą, nieśmiertelny strażnik Miasta Rozrywek. Przynajmniej Aldon nigdy się nie psuje. Powraca cisza. Kiedy obserwuje, jak osiada poderwany śnieg, czuje już działanie środka uspokajającego. Dobrze będzie nie mu sieć już się martwić o pieniądze. Ostatnie dwa lata wiele go kosztowały. Widział, jak wszystkie jego inwestycje pożera Wielki Kryzys - i wtedy po raz pierwszy siadły mu nerwy. Mięczak się teraz z niego zrobił - nie to, co przed wiekiem, kiedy był młodym, wygłodniałym łowcą przygód, który czekał na uśmiech losu. I doczekał się go. Teraz musi zrobić to ponownie, choć tym razem pójdzie mu łatwiej... jeśli nie liczyć Dorothy. Myśli o niej. Młodsza od niego o cały wiek, nie ma jeszcze trzydziestki; czasem lekkomyślna, przywykła do wszelkich wygód, jakie może dać życie. W Dorothy jest coś niezdrowego; bywa, iż popada w tak silną zależność od niego, że on czuje się osobliwie poruszony. Kiedy indziej irytuje go to jak wszyscy diabli. Może tak wygląda u niego teraz miłość - rzadki odzew na to, że jest jej potrzebny. No, oczywiście, Dorothy ma kupę forsy, co sprawia, że on traktuje ją z odpowiednim szacunkiem. Przynajmniej dopóki nie będzie miał własnej. Ale to nie dla żadnego z tych powodów nie może dopuścić, aby towarzyszyła mu w wyprawie. To nie kwestia miłości czy pieniędzy. Tu chodzi o życie. Laser błyska znowu, tym razem na prawo. Czeka na łoskot. STATUA. Nie wygląda zbyt ładnie. Leży zamarznięta w lodowej jaskini, niczym jedna z mniej wygodnie upozowanych modelek Rodina: na pół wsparta na lewym boku, prawy łokieć uniesiony nad głową, ręka zwisa w pobliżu twarzy, ramiona oparte o ścianę, lewa noga całkowicie skryta pod śniegiem. Ubrana jest w futrzany skafander; kaptur zsunął się w tył odsłaniając zwinięte pasma jasnych włosów. Ma niebieskie spodnie, a na odkrytej nodze widać czarny but z cholewą. Ciało jej pokrywa warstewka lodu; w wielokrotnie odbitym i rozproszonym wewnątrz jaskini świetle widać, że twarz jej nie jest odrażająca, ale też i niezbyt atrakcyjna. Jej wiek można określić na dwadzieścia parę lat. Ściany i dno jaskini pokrywają liczne pęknięcia. Z góry zwieszają się niezliczone stalaktyty, skrzące się w odbitym świetle niczym drogocenne klejnoty. Dno jaskini jest nieco pochyłe, a statua znajduje się w wyższym końcu, tak że wnętrze przypomina nieco świątynię. Kiedy o zachodzie pęka nieco warstwa chmur, leżącą postać zalewa czerwone światło. Statua, mówiąc szczerze, przesunęła się nieco w ciągu minionego stulecia - o kilkanaście centymetrów, w wyniku ruchów warstw lodowych. Jednak efekty świetlne sprawiają wrażenie, że porusza się znacznie częściej. Cała ta scena mogłaby sprawiać wrażenie, że jest to jedynie jakaś nieszczęsna kobieta, która nie znalazła stąd wyjścia i zamarzła na śmierć; nikt nie pomyślałby, iż to statua żywej bogini znajdująca się w miejscu, gdzie się to wszystko zaczęło. KOBIETA. Siedzi w barze nieopodal okna. Podwórko na zewnątrz ma kolor szary, jest kwadratowe, zasnute śniegiem. Donice wypełniają martwe kwiaty: sztywne, spłaszczone, zamarznięte. Jej ten widok nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Zima to pora śmierci i chłodu, a ona lubi, jak jej o tym przypominać. Podoba się jej perspektywa opierania się kruchym i widocznym szponom śmierci. Nad podwórkiem przemyka słaby błysk światła, po którym rozlega się daleki grzmot. Kobieta sączy drinka, zwilża wargi i wsłuchuje się w łagodne dźwięki muzyki wypełniającej powietrze. Jest sama. Barman i inni pracownicy to urządzenia mechaniczne. Gdyby wszedł tu ktoś poza Paulem, zapewne krzyknęłaby ze strachu. Oboje są tu, w hotelu, jedynymi ludźmi podczas tego długiego martwego sezonu. Poza śpiącymi są jedynymi ludźmi w całym Mieście Rozrywek. A Paul... Wkrótce nadejdzie, by zabrać ją do jadalni. Tam będą mogli wezwać holowidma, które zapełnią inne stoliki - jeśli przyjdzie im na to ochota. Ona nie życzy sobie tego. Woli być sama z Paulem w takim dniu, w przeddzień wielkiej przygody. Przy kawie opowie jej o swych planach i może nawet tego popołudnia wybiorą sprzęt potrzebny do rozpoczęcia poszukiwań tego, co pozwoli mu finansowo ponownie zdobyć szacunek dla siebie samego. Kobieta kończy drinka, podnosi się i idzie do baru po następną szklankę. A Paul... Trafiła się jak spadająca gwiazda, poszukiwacz przygód w stanie załamania psychicznego, człowiek ze wspaniałą przeszłością o krok od całkowitej klęski. Ta huśtawka była już w ruchu, gdy poznali się dwa lata temu, co sprawiło, że wszystko wyglądało jeszcze bardziej fascynująco. Oczywiście, że potrzebował kobiety takiej jak ona, by w podobnej chwili móc się na niej wesprzeć. Nie chodziło tylko o pieniądze. Nigdy nie potrafiła uwierzyć w to, co o nim mówili jej zmarli rodzice. Nie, jemu zależy na niej. Jest tak słaby i uzależniony od innych. Chciałaby zmienić go z powrotem w człowieka, którym na pewno był kiedyś, a potem, oczywiście, ten człowiek nadal będzie jej potrzebował. Musiał być taki - to znaczy taki, jakim chciała go widzieć najbardziej - że gdyby sięgnął i mocno się zamachnął, księżyc wyskoczyłby z orbity jak piłka do golfa. Pewnie taki był, wiele lat temu. Próbuje drugiego drinka. Mógłby się sukinsyn pospieszyć; zgłodniała już nieco. MIEJSCE. Miasto Rozrywek znajduje się na planecie zwanej Balfrost, na wierzchołku góry wieńczącej przylądek, spadającej w zamarznięte obecnie morze. Miasto Rozrywek zawiera wszystko, co jest potrzebne w wesołym miasteczku dla dorosłych, i należy do najbardziej popularnych miejsc wypoczynku w tym sektorze galaktyki, od późnej wiosny planetarnej po wczesną jesień, czyli w przybliżeniu przez pięćdziesiąt ziemskich lat. Potem nadchodzi zima niczym zlodowacenie i wszyscy opuszczają Balfrost na pół roku - albo na pół wieku, zależy jak się na to patrzy. W tym czasie Miasto Rozrywek znajduje się pod opieką automatycznych urządzeń konserwujących i obronnych. Jest to system samonaprawiający się w razie potrzeby, do którego zadań należy czyszczenie, odkopywanie, odmrażanie, topienie i ogrzewanie wszystkiego, co potrzebuje takich zabiegów, a także bezpośrednia walka z atakującym lodem i śniegiem. I wszystkie te funkcje wykonywane są pod nadzorem dobrze chronionego centralnego komputera, który poza tym studiuje dane pogodowe i klimatyczne, starając się przewidzieć wszelkie zjawiska i odpowiednio na nie zareagować. Taki system pracuje z powodzeniem od wielu już wieków, doprowadzając Miasto Rozrywek do wiosny i radości w znośnym stanie po długiej zimie. Za Miastem stoją góry, z trzech pozostałych stron otacza je woda (albo lód, w zależności od pory roku), w górze zaś satelity meteorologiczne i nawigacyjne. W bunkrze za budynkiem administracyjnym jest para śpiących - zwykle kobieta i mężczyzna którzy budzą się raz na rok, by osobiście skontrolować działanie systemu porządkowego i zająć się wszelkimi przypadkami szczególnymi, jakie mogłyby się wydarzyć. W dowolnej chwili można ich obudzić, jeśli wymaga tego powaga sytuacji. Płacą im dobrze, ale wiele lat praktyki wykazało, że jest to uzasadniona inwestycja. Centralny komputer ma do swej dyspozycji materiały wybuchowe i lasery oraz wiele najróżniejszych robotów. Zwykle uprzedza nadchodzące wydarzenia, a jeśli mu się to nie udaje, mało kiedy zdarza mu się większe opóźnienie. W chwili obecnej sytuacja jest remisowa, bowiem pogoda ostatnio jest wyjątkowo paskudna. Bzzz! Kolejny blok lodu zamienił się w kałużę. Bzzz! Kałuża wyparowała. Cząsteczki unoszą się w górę, tam gdzie znowu się zbiorą i opadną w postaci śniegu. Lodowiec przesuwa się, prze do przodu. Bzzz! już stracił to, co przed chwilą zyskał. Andrew Aldon dobrze zna swą pracę. ROZMOWY. Kelner, któremu dawno przydałoby się smarowanie, odtacza się po podaniu do stołu i wyjeżdża przez wahadłowe drzwi. Ona chichocze. - Ale się kiwa - zauważa. - Urok Starego Świata - dopowiada on z uśmiechem, próbując bez powodzenia złowić jej spojrzenie. - Wszystko już dopracowałeś? - pyta kobieta, gdy już zaczęli jeść. - Mniej więcej - mówi on, znowu się uśmiechając. - To znaczy tak czy nie? - Jedno i drugie. Potrzeba mi więcej danych. Chciałbym najpierw wszystko dokładnie sprawdzić. Potem mogę wybrać najlepszą drogę postępowania. - Widzę, że mówisz tylko o sobie - mówi spokojnie, w końcu patrząc mu w oczy. Jego uśmiech blednie i zanika. - Miałem na myśli tylko wstępny zwiad - mówi do niej łagodnie. - Nie. Pójdziemy oboje. Nawet na wstępny zwiad. Mężczyzna wzdycha i odkłada widelec. - Będzie on miał niewiele wspólnego z tym, co nastąpi później - zaczyna. - Wiele się tu zmieniło. Muszę opracować nowe podejście. To tylko nudna dłubanina, żadna przyjemność. - Nie przyjechałam tu dla przyjemności - odpowiada mu. - Mieliśmy wszystko robić razem, pamiętasz? A to obejmuje również znudzenie, niebezpieczeństwa i wszystko poza tym. Taka była umowa, gdy zgodziłam się opłacić przejazd dla nas. - Wiedziałem, że do tego dojdzie - on mówi po chwili. - Dojdzie? Zawsze było. Taka jest nasza umowa. Mężczyzna unosi kielich i sączy wino. - Oczywiście; nie mam zamiaru niczego zmieniać. Po prostu wszystko byłoby szybciej, gdybym sam zrobił wstępny rekonesans. Sam poruszałbym się szybciej. - A gdzie ci się spieszy? - mówi do niego. - Parę dni mniej czy więcej. Jestem dość sprawna, nie będę ci aż tak bardzo ciężarem. - Miałem wrażenie, że nie podoba ci się tu zanadto. Po prostu chciałem przyspieszyć wszystko, żebyśmy się mogli stąd zabrać w cholerę. - Cóż za troskliwość - mówi ona, znowu zaczynając jeść. Ale to moja sprawa, prawda? - Znowu spogląda na niego. Chyba że jest jakiś inny powód, dla którego nie chcesz wziąć mnie ze sobą? Mężczyzna szybko spuszcza oczy, bierze widelec. - Nie wygłupiaj się - mówi. Kobieta uśmiecha się. - Więc wszystko załatwione. Dziś po południu razem poszukamy ścieżki. Muzyka milknie; rozlega się dźwięk, jakby ktoś odchrząknął. Potem... - Proszę mi wybaczyć to, co może wyglądać na podsłuchiwanie - rozlega się głęboki męski głos. - To jedynie część mojej funkcji kontrolnej... - Aldon! - wykrzykuje Paul. - Do usług, panie Plaige, mniej więcej. Postanowiłem ujawnić swą obecność tylko dlatego, że istotnie podsłuchałem rozmowę państwa, a sprawa waszego bezpieczeństwa jest ważniejsza niż dobre maniery, które w innym wypadku nakazywałyby dyskrecję. Otrzymuję raporty, które wskazują, że po południu nastąpi znaczne pogorszenie pogody. Więc jeśli państwo zamierzali wybrać się na dalszy spacer, zdecydowanie go odradzam. - Och - krzywi się Dorothy. - Dziękuję - mówi Paul. - Teraz się oddalę. Życzę smacznego posiłku i miłego pobytu. Powraca muzyka. - Aldon? - pyta Paul. Nie ma odpowiedzi. - Wygląda na to, że musimy przełożyć to na jutro albo na później. - Tak - zgadza się Paul z pierwszym dziś uśmiechem, w którym nie ma napicia. I intensywnie myśli. PLANETA. Życie na Balfrost toczy się osobliwym cyklem. Podczas długiej zimy odbywają się wielkie migracje życia zwierzęcego i niby zwierzęcego do stref równikowych. Życie w głębinie mórz trwa nadal. A wieczna marzłoć tętni swym własnym stylem życia. Wieczna marzłoć. Podczas zimy i później na wiosnę zmarzlina żyje pełnią życia. Pokrywa ją grzybnia - snująca się, dotykająca, przenikająca, splatająca się w kłębki, wysuwająca się, by wniknąć w inne systemy. Oplata glob, pulsując przez całą zimę niczym zbiorowa nieświadomość. Na wiosnę wypuszcza łodygi, które na kilka dni zwieńczają szare, kwiatowate wyrostki. Te kwiatostany opadają następnie, ujawniając szare strąki, które pękają z niegłośnym trzaskiem wyrzucając chmury połyskliwych zarodników roznoszonych wszędzie nieomal przez wiatry. Zarodniki są niezwykle odporne, niczym grzybnia, którą staną się w przyszłości. Gorąco lata przenika w końcu zmarzlinę i pasma grzybni zapadają w stan przetrwalnikowy. Kiedy zimno powraca, ożywają; zarodniki wypuszczają nowe włókienka, które naprawiają szkody, tworzą nowe połączenia. Zaczyna się obieg prądu. Lato jest jak przemijający sen. Tak działo się na Balfrost przez tysiąclecia. Potem bogini wydała inny rozkaz. Królowa zimy rozpostarła ramiona i nadeszła zmiana. ŚPIĄCY. Paul idzie wśród wirujących płatków śniegu do budynku administracyjnego. Łatwiej poszło, niż się spodziewał: namówił Dorothy do skorzystania z induktora snu pod pretekstem, że powinna być jutro wypoczęta. Sam pozornie poddał się działaniu drugiego aparatu, ale opierał się jego namowom, aż był pewien, że Dorothy już śpi i będzie się mógł wymknąć niepostrzeżenie. Wchodzi do wnętrza przypominającego kryptę budynku, mija wszystkie znajome zakręty, kieruje się w dół pochyłą rampą. Pokój nie jest zamknięty i trochę w nim zimno, ale on zaczyna się pocić zaraz po wejściu. Oba hibernatory są włączone. Sprawdza ich wskaźniki i widzi, że wszystko jest w porządku. No dobrze, jazda! Weź teraz sprzęt. Im na razie nie jest potrzebny. Waha się. Podchodzi bliżej i przez szybki w pokrywach patrzy na twarze śpiących. Dzięki Bogu, nie są podobni. Uświadamia sobie nagle, że cały drży. Cofa się, obraca i ucieka w kierunku przedziału magazynowego. Później, w żółtym ślizgaczu śnieżnym, wioząc wyposażenie specjalne kieruje się w głąb lądu. Gdy siedzi za sterami, śnieg przestaje padać i wiatr cichnie. Paul uśmiecha się. Śnieg skrzy się przed nim, a nawet zaczyna mu się wydawać, że poznaje drogę. Nareszcie dobry znak. I wtedy coś przecina mu drogę, obraca się, zatrzymuje i staje do niego przodem. ANDREW ALDON. Andrew Aldon, ongiś człowiek o wielkiej osobowości i inteligencji, na łożu śmierci zażądał dalszej egzystencji w postaci programu komputerowego; jego umysł został zaklęty w główny program przetwarzająco-decyzyjny wielkiego komputera strażniczego w Mieście Rozrywek. I tam oto funkcjonuje jako program o wielkiej osobowości i inteligencji. Kieruje urządzeniami miasta i walczy z żywiołami. Nie tylko reaguje na zagrożenia, ale przewiduje potrzeby strukturalne i funkcjonalne; na ogół wyprzedza zwroty pogodowe. Tak jak zawodowy żołnierz, którym był kiedyś, pozostaje w stanie ciągłego pogotowia; co nie jest w zasadzie trudne, zważywszy na to, jakie rezerwy ma do dyspozycji. Rzadko się myli, zawsze jest sprawny, a często znakomity. Czasem dokucza mu jego stan bezcielesny. Czasem czuje się samotny. Tego popołudnia głowi się nad powodem nagłej zmiany kierunku nadchodzącej burzy i nastania lepszej pogody po meteorologicznym szaleństwie. W równaniach wszystko zagrało, ale w rzeczywistości - nie bardzo. Szczególne, że nastąpiło to w okresie wielu innych drobnych nieprawidłowości, takich jak niezwykłe przesunięcia mas lodowych, awarie sprzętu i osobliwe zachowanie aparatury w jedynym zamieszkanym pokoju hotelu - nawiedzanym przez niepożądanego gościa, ducha z przeszłości. Przygląda się więc przez jakiś czas. Gotów jest do interwencji, gdy Paul wchodzi do budynku administracyjnego i kieruje się w stronę bunkrów. Ale Paul nie czyni niczego, co mogłoby zaszkodzić śpiącym. Ciekawość Aldona sięga zenitu, gdy Paul wybiera sprzęt. Obserwuje go nadal, ponieważ w jego opinii Paul nie miałby nic przeciwko tej obserwacji. Decyduje się podjąć działanie dopiero wtedy, gdy stwierdza, że rozwój wypadków toczy się zupełnie inaczej niż cokolwiek, z czym miał dotąd do czynienia. Wysyła jeden ze swych ruchomych terminali, by przechwycił Paula, gdy ten znajdzie się na granicy miasta. Terminal przecina człowiekowi drogę na zakręcie i staje z uniesioną pseudokończyną. - Stop! - nakazuje Aldon przez głośnik. Paul hamuje i siedzi przez chwilę przyglądając się maszynie. Potem lekko się uśmiecha. - Sądzę, że masz ważny powód, skoro postanowiłeś zakłócić swobodę poruszania się gościa. - Twoje bezpieczeństwo jest ważniejsze. - Jestem całkowicie bezpieczny. - W tej chwili. - To znaczy? - Układ pogodowy jest obecnie bardziej niż niezwykły. Wygląda to tak, jakbyś znajdował się na zacisznej wysepce pośród szalejącej burzy. - A więc wykorzystam tę okazję i poniosę konsekwencje później, jeśli zajdzie potrzeba. - To twój wybór. Chciałem wszakże, byś dokonał go świadomie. - W porządku, uświadomiłeś mnie. A teraz zejdź mi z drogi. - Za chwilę. Kiedy tu byłeś ostatni raz, odjechałeś w dość szczególnych okolicznościach: zerwałeś kontrakt. - Skonsultuj się ze swym bankiem danych prawniczych, jeśli taki masz. Ta sprawa uległa już przedawnieniu. - Są takie rzeczy, które nigdy nie ulegają przedawnieniu. - Co masz na myśli? Napisałem dokładne sprawozdanie o tym, co zaszło tamtego dnia. - Sprawozdanie, którego nikt nie może podważyć. To bardzo wygodne. Pokłóciliście się wtedy... - Zawsze się kłóciliśmy - taka była z nas para. Jeśli masz coś na ten temat do powiedzenia, to powiedz. - Nie, nie mam już nic więcej do powiedzenia. Chciałem tylko ciebie ostrzec... - Dobrze, zostałem ostrzeżony. - Ostrzec cię nie tylko przed oczywistymi niebezpieczeństwami. - Nie rozumiem. - Wydaje mi się, że tu się coś zmieniło od czasu, gdy wyjechałeś stąd zeszłej zimy. - Wszystko się zmienia. - Tak, ale nie to mam na myśli. Tu jest coś dziwnego teraz. Przeszłość nie stanowi już dobrego przewodnika dla teraźniejszości. Pojawia się coraz więcej anomalii. Czasem czuję się tak, jakby ta planeta igrała ze mną lub poddawała mnie próbom. - Opętała cię miania prześladowcza, Aldon. Za długo siedziałeś w tym pudle. Może już czas się wyłączyć. - Nie rozumiesz, sukinsynu, że chcę ci coś wytłumaczyć? Liczyłem już wiele razy i zawsze mi wychodzi, że ten cały gnój zaczął się wkrótce po twoim wyjeździe. Moja ludzka część w dalszym ciągu ma intuicję i czuję, że jest w tym jakiś związek. Jeśli wiesz coś o tym i poradzisz sobie, to dobrze. Jeśli nie, to myślę, ze powinieneś uważać. Lepiej zawróć i jedź do domu. - Nie mogę. - Nawet jeśli coś tam naprawdę jest - coś, co ci to ułatwia... na razie? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Przypomina mi się stara hipoteza o Gai - Lovelock, wiek XX. - Inteligentna planeta. Słyszałem już o tym. Ale jeszcze dotąd żadnej nie spotkałem. - Jesteś tego pewien? Czasem mam wrażenie, że stoję wobec czegoś takiego. Powiedzmy, że coś tam jest i chce ciebie... ściąga cię tam niczym błędny ognik. - To mój problem, nie twój. - Mogę cię przed rym ochronić. Wracaj do miasta. - Nie, dziękuję. Przeżyję to jakoś. - A co z Dorothy? - Co z nią? - Zostawiasz ją samą w takiej chwili, gdy może cię potrzebować? - To moje zmartwienie. - Ostatnim razem twojej kobiecie nie najlepiej się powiodło. - Niech cię szlag trafi! Zejdź mi z drogi, albo cię przejadę! Robot odsuwa się od ścieżki. Przez oczy jego kamer Aldon obserwuje, jak Paul odjeżdża. No i dobrze, mówi sobie. Przynajmniej wiemy, na czym stoimy, Paul. Nie zmieniłeś się, dzięki czemu będzie łatwiej. Następnie Aldon ponownie skupia swą uwagę - tym razem na Dorothy. Ubrana w ogrzewaną odzież zbliża się do budynku, skąd Paul, jak widziała, wyjechał ślizgaczem. Machała rękami, krzyczała do niego i przeklinała go, ale wiatr porwał jej słowa. Ona również tylko udawała sen, po czym, po odpowiednio długiej chwili postanowiła pójść za nim. Aldon widział, że raz się potknęła, i chciał jej pomóc wstać, ale w pobliżu nie miał żadnego robota. Teraz jednego kieruje w jej stronę, aby zapobiec dalszym wypadkom. - Żeby go cholera! - mruczy Dorothy idąc ulicą, a przed nią unoszą się i wirują pasma śniegu. - Dokąd idziesz, Dorothy? - pyta Aldon przez pobliski megafon. Zatrzymuje się i obraca. - Kto...? - Andrew Aldon - odpowiada. - Patrzyłem na ciebie, jak szłaś. - Dlaczego? - Obchodzi mnie twoje bezpieczeństwo. W w - Ta burza, o której poprzednio wspominałeś? - Nie tylko. - Jestem dużą dziewczynką i potrafię się o siebie zatroszczyć. Co to znaczy: nie tylko? - Obracasz się w niebezpiecznym towarzystwie. - Paul? Jak to? - Zabrał kiedyś pewną kobietę w tym samym kierunku, dokąd teraz idzie. Kobieta nie wróciła. - Powiedział mi o wszystkim. To był wypadek. - I żadnych świadków. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Tylko tyle, że to podejrzane. Dorothy znowu rusza w drogę ku budynkowi administracyjnemu. Aldon przełącza się na inny głośnik, wewnątrz budowli. - O nic go nie oskarżam. Jeśli chcesz mu wierzyć, to mnie to nie przeszkadza. Ale nie ufaj pogodzie. Najlepiej będzie, jeśli wrócisz do hotelu. - Dziękuję za dobre rady, Ale nie - mówi wchodząc do środka. Jego uwaga towarzyszy jej, kiedy zwiedza wnętrze; jest świadom jej przyspieszonego tętna, gdy zatrzymuje się przed bunkrami. - To ci... śpiący? - Tak. Paul był tu wtedy w tej roli, tak jak owa nieszczęsna kobieta. - Wiem. Słuchaj, pojadę za nim, czy to ci się podoba, czy nie. Czemu więc nie powiesz mi po prostu, gdzie stoją te pojazdy? - Dobrze więc. Zrobię nawet więcej dla ciebie. Wskażę ci drogę. - Co to znaczy? - Ale musisz coś dla mnie zrobić... na czym zresztą sama skorzystasz. - Co mam zrobić? - W szafce ze sprzętem za tobą leży zestaw czujników w postaci bransolety. Jest to również urządzenie do dwustronnej łączności. Włóż bransoletę na rękę. Będę wtedy mógł być z tobą. Będę mógł ci pomóc, a może nawet uchronić przed niebezpieczeństwem. - Zaprowadzisz mnie do niego? - Tak. - Dobrze więc, zgadzam się na bransoletę. Podchodzi do szafki i otwiera ją. - Jest coś, co wygląda jak bransoleta z różnymi wichajstrami. - Tak. Naciśnij czerwony guzik.. Naciska. Jego głos wydostaje się teraz z komunikatora. - Włóż to na rękę, a ja wskażę ci drogę. - Dobrze. ŚNIEŻNY KRAJOBRAZ. Połacie i pagórki bieli, kępki wiecznie zielonych porostów, wystające skały, śnieżne wiry niczym bąki popędzane smaganiami wiatru... światło i cień. Trzaskające niebo. W osłoniętych miejscach ślady, poza nimi tylko gładki śnieg. Jedzie przed siebie w masce, okutana w grzejącą odzież. - Zgubiłam go - mruczy skulona za zakrzywioną szybą w przednim oknie jej żółtego pojazdu w kształcie kuli. - Prosto przed siebie; musisz minąć te dwie skały. Kieruj się wprost ku grani. Powiem ci, kiedy skręcić. Mam w górze satelitę. Jeśli w chmurach nadal będzie prześwit - dziwny prześwit... - Co chcesz przez to powiedzieć? - Wygląda na to, że cały czas drogę oświetla mu blask dochodzący przez jedyną na całym obszarze przerwę w pokrywie chmur. - Przypadek. - Nie jestem taki pewien. - A co by to mogło być? - To prawie tak wygląda, jakby ktoś mu otworzył drzwi. - Mistycyzm u komputera? - Nie jestem komputerem. - Przepraszam, Aldon. Wiem, że kiedyś byłeś człowiekiem... - Wciąż jestem człowiekiem. - Przepraszam. - Tyle jest pytań, na które chciałbym znaleźć odpowiedź. Przyjechaliście tutaj o nietypowej porze roku. Paul zabrał ze sobą wyposażenie poszukiwacza... - Owszem. To nie przestępstwo. A szczerze mówiąc, coś takiego należy do tutejszych atrakcji, prawda? - Tak. Jest tu wiele ciekawych minerałów, niektóre bardzo cenne. - No więc Paul chciał zebrać więcej, bez tłoku. - Więcej? - Tak, wiele lat temu dokonał tu odkrycia. Kryształy yndella. - Rozumiem. To ciekawe. - A właściwie dlaczego cię to interesuje? - Do moich zadań należy opieka nad gośćmi. A w twoim przypadku szczególnie czuję jej potrzebę. - Jak to? - W moim poprzednim życiu pociągały mnie kobiety o twoim... charakterze. Fizycznym, a także psychicznym, na ile mogę o nim wnioskować. Chwila milczenia, potem: - Zaczerwieniłaś się. - Tak reaguję na komplementy - mówi - a poza tym zdaje się, że bardzo dokładnie mnie zbadałeś. Jak to jest? - No, mogę zmierzyć ci temperaturę ciała, tętno... - Nie, chodzi mi o to, jak się czujesz... taki, jaki jesteś? Dłuższa chwila milczenia. - W pewnym sensie jak bóg. W innym sensie jak człowiek... nawet przesadnie. Czuję się jak wzmocnienie wszystkiego, czym byłem przedtem. Może to zadośćuczynienie albo tęsknota za przeszłością. Przy tobie czuję nostalgię... między innymi. Niech cię to nie niepokoi; dobrze mi z tym. - Szkoda, że cię wtedy nie poznałam. - Ja też żałuję. - Jaki byłeś? - Możesz mnie sobie wyobrazić, jak chcesz. Na pewno lepiej w ten sposób wypadnę. Dorothy śmieje się. Dostraja filtry. Myśli o Paulu. - A jaki on... Paul był dawniej? - pyta. - Pewnie podobny do takiego, jakim jest teraz, tylko bez tej ogłady. - Inaczej mówiąc, nie chcesz powiedzieć. Ścieżka biegnie bardziej stromo pod górę, skręca na prawo. Dorothy słyszy wiatr, ale nie czuje go. Dookoła zalega szarość chmur- cieni, ale jej \ j e g o ścieżka jest oświetlona. - Naprawdę nie wiem - mówi Aldon po chwili milczenia i nie chcę zgadywać, gdy chodzi o kogoś, na kim ci zależy. - Aleś delikatny - mówi. - Nie, po prostu uczciwy - odpowiada Aldon. - Mógłbym się mylić. Kierują się ku wierzchołkowi wzniesienia; na szczycie Dorothy z trudem chwyta ustami powietrze i jeszcze bardziej przyciemnia gogle pod wpływem nagłej fali jasności, która odbita od ułomków lodu roztrzaskuje tęcze i sieje dookoła ich strzępkami niczym confetti. - Boże! - wykrzykuje Dorothy. - Albo bogini - odpowiada Aldon. - Bogini, uśpiona w kręgu płomieni? - Nie uśpiona. - Oto byłaby dama dla ciebie, Aldon... gdyby istniała. Bóg i bogini. - Niepotrzebna mi bogini. - Widzę ślady jego pojazdu; kierują się prosto w tamtą stronę. - Nie zbaczają ani na milimetr, jakby wiedział, dokąd jedzie. Podąża za nim; stoki zdają się jej kształtami jakiegoś białego popiersia. Świat jest nieruchomy, jasny i biały. ż przegubu dochodzi ją głos Aldona nucącego jakąś starą melodię; nie jest pewna, czy to piosenka o miłości, czy wojskowa. Odległości wydają się jej nieprawdziwe, perspektywa zniekształcona. Dorothy łapie się na tym, że nuci wraz z Aldonem, kierując się ku miejscu, gdzie ślady Paula znajdują swój punkt zaniku i drogę w nieskończoność. ELASTYCZNY ZEGAREK ZAWIESZONY NA GAŁĘZI. Mój szczęśliwy dzień. Pogoda... droga wolna. Trochę się tu zmieniło, ale nie aż tak, żebym nie mógł tego znaleźć. Światła! Boże, oczywiście! Lodowy odblask, sterty kryształów... Żeby tylko otwór był na miejscu... Trzeba było wziąć dynamit. Lód się przesunął, może zawalił. Muszę się dostać do środka. Później wrócę tu z Dorothy. Ale najpierw - posprzątać, pozbyć się... t e g o. Jeśli jeszcze tam jest... Może już ją pokryło całkowicie. Tak byłoby najlepiej. Ale rzadko się zdarza to, co jest najlepsze. Ja - kiedy to się stało. Nie wyglądało jakby. Nie wyglądało na. Było... Były wstrząsy. Trzaskanie, pękanie. Sople dzwoniły, trzeszczały, spadały. Myślałem, że nas zasypie. Oboje. Ona się zapadała. Torba z kryształami też. Złapałem torbę. Tylko dlatego, że była bliżej. Czy by jej pomogło, gdybym... Nie mogłem. Mogłem? Strop się osuwał. Uciekać. Po co ma dwoje ginąć? Wydostałem się. Ona by tak samo zrobiła. Zrobiłaby? Jej oczy... Glendo! Może... Nie! Nie mogłem. Po prostu nie mogłem. Mogłem? Głupota. Po tylu latach. Była jedna chwila. Ale tylko chwila. Chwila ciszy. Gdybym wiedział, co za chwilę będzie, to może. Nie. Uciekłem. Twoja twarz za oknem, na ekranie, kiedyś we śnie. Glenda. Nie o to chodzi, że ja nie. Blask ze wzgórz. Ogień i oczy. Lód. Lód. Ogień i śnieg. Płonące palenisko. Lód. Lód. Prosto przez lód prowadzi daleka droga. Ogień płonie wysoko w górze. Krzyk. Łoskot. I cisza. Wyjść. Ale. Inaczej? Nie. Nie mogło być. To był jedyny sposób. Nie moja wina... Cholera. Wszystko, co mogłem. Glenda. W górę przed siebie. Tak. Długi zakręt. Potem w dół. I w końcu na miejscu. Kryształy... Nigdy więcej tu nie wrócę. ELASTYCZNA GAŁĄŹ ZAWIESZONA NA ZEGARKU. Mam cię! Myślisz, że nie widzę przez mgłę? Nie podkradniesz się do mnie na swych kocich łapach. Tak samo twoja partnerka po drugiej stronie. Trochę też podtopię bliżej bazy. Nazbierało się sprzątania... Można by z powodzeniem skorzystać z przerwy. Ulepszyć te ulice. Jak długo? Długo... Długie nogi się rozchylają... Długi czas od tamtej pory. Czy to nie dziwne, że pożądanie o tyle lat przetrwało możliwość spełnienia? Nienaturalne. To pogoda. Jakby duchowa wiosna... Wypuścić energię. Palić. I stopisz się w moich gorących, rozpalonych do czerwoności rękach. Odejdź, mówię. Ja tu rządzę. Wysprzątać to podwórze. Wyczyścić ten ściek. Jak się zdarzy okazja, schwycę cię w objęcia. Topić. Palić. Posłuchaj, bogini - ja tu rządzę. Odstąp. Mam bombę na każdą wieżycę z lodu, światło na każdą ciemność. Tu trzeba iść ostrożnie. Czuję, że zaczynam cię poznawać. Widzę twój znak na ścianie z mgły i chmur, odnajduję twe lodowe warkocze w podmuchach wichru. Twa postać otacza mnie całego, biała jak lśniąca śmierć. Czeka nas spotkanie. Niech chmury wirują, lód dzwoni, grunt faluje pod nogami. Pędzę ci na spotkanie, śmierci, czy dziewico, w kryształowych salach na wierzchołkach gór. Nie tu. Długi, powolny upadek, lodowa fasada, zdruzgotana w kawałki. Topić. Jeszcze... Mam cię! ZAMARZNIĘTY ZEGAREK UNIERUCHOMIONY W WIECZNEJ MARZŁOCI. Szmer i stuk. Nadchodzi. Zapewne. Zapewne. Zapewne. Słuchaj. Skrzyp. Trzask. Łoskot. Gruchot. Otwiera się. Nadchodzi. Pod lodem tej planety wiedziałam. Wraca. On. Skrzyp. Umysł kieruje. Otworzyć przejście. Nadejdź już. Niech nic nie stanie mu na drodze. Wpuść. Otwórz. Chmuro, stań w miejscu i ukórz się, wietrze. Niech nikt się nie waży przeszkodzić ci w powrocie, mój kochanku-morderco. Było to jakby wczoraj. Garść kamieni... Przyjdź, rozśpiewany, świeżo rozgrzany ciepłymi okolicami. Patrzyłam na twe nie zmienione oblicze. Otwieram drogę. Chodź do mnie. Niechaj się połączymy. Ja... Opasująca glob, zbudziłam się we wszystkich miejscach, by cię przyjąć. Ale tu, w tym szczególnym miejscu, skupiam kierujący umysł, tu, gdzie wszystko się zaczęło, mój kochanku o rękach zbroczonych krwią, wołam, wróć, po ostatnie pożegnanie, lodowy pocałunek, dotknięcie płomienia, serce martwieje, krew tężeje, dusza zamiera, uścisk całej planety i mej nienawiści obejmujący twe zdradzieckie ciało, nieobecne przez cały ten długi rok. Chodź do tego miejsca, które czekało. Poruszam się znowu, wyginam w krzyżu, patrzę zamrożonymi oczyma, czekam i ogrzewam się. Do mnie. Teraz do mnie. Skrzyp i stuk, trzask i szmer. PIELGRZYMKA. Paul zbacza z drogi, obraca się, zwalnia kroku pośród poszarpanych turni - lód upadły, lód uniesiony na obszarze, gdzie góra i lodowiec zmagają się w zwolnionym tempie, przy akompaniamencie odgłosów trzaskających i brzęczących, zgrzytów, jęknięć i łoskotu unoszonych wiatrem kryształów lodu. Grunt tu jest popękany, a ponadto wielce nierówny, toteż Paul wychodzi ze ślizgacza. U pasa mocuje kilka narzędzi oraz chlebak, zakotwicza pojazd i rusza dalej pieszo. Zrazu porusza się powoli i ostrożnie, ale dawne odruchy powracają i wkrótce zaczyna przyspieszać. Przechodząc przez miejsca to spowite blaskiem, to zacienione, mija lodowe kształty przypominające groteskowe posągi ze szkła. Zbocze zmieniło wygląd od tamtej pory, przypomina sobie, ale czuje się na nim pewnie. A głęboko w dole, na prawo... Tak. Tamto ciemne miejsce. Zablokowany wąwóz czy przełęcz, cokolwiek to było. Również wygląda tak samo. Paul zmienia nieco kierunek marszu. Teraz pot mu zrasza ciało pod ochronną odzieżą, a jego oddech staje się szybszy, w miarę jak przyspiesza kroku. Oczy przesłania mu mgła i przez chwilę, gdzieś między blaskiem i cieniem, wydaje mu się, że widzi... Zatrzymuje się, stoi niepewnie przez chwilę, po czym potrząsa głową, parska i rusza dalej. Jeszcze sto metrów i ma już pewność. Te skalne żebra na północnym wschodzie, między nimi twarde jak diamenty śnieżne potoki... Tak, był już tu kiedyś. Cisza jest nieomal przytłaczająca. W oddali widzi pióropusze uniesionego wiatrem śniegu wzlatujące i opadające z wysokiego białego szczytu. Jeśli przystanie i wsłucha się uważnie, może nawet usłyszeć daleki poszum wiatru. W pokrywie chmur jest otwór, prosto nad głową. Wygląda to jak odbicie na niebie jeziora wewnątrz krateru. To wszystko jest bardziej niż niezwykłe. Ma ochotę zawrócić. Działanie środka uspokajającego już ustało i zaczyna mu dokuczać żołądek. Łapie się na tym, że chciałby, aby się okazało, że to nie jest to miejsce. Ale wie, że uczucia nie mają większego znaczenia. Idzie naprzód, aż w końcu staje przed otworem. Miały tu miejsce jakieś przesunięcia, jakieś zawężenia. Zbliża się powoli. Przygląda się tunelowi przez pełną minutę, zanim decyduje się wejść do środka. Kiedy ogarnia go półmrok, zsuwa gogle na tył głowy. Wyciąga okrytą rękawicą dłoń, opiera ją na ścianie przed sobą, naciska. Nie poruszyła się. W podobny sposób sprawdza ścianę z tyłu. To samo. Trzy kroki naprzód i przejście gwałtownie się zwęża. Obraca się bokiem i przeciska. Światła jest coraz mniej, pod stopami coraz bardziej ślisko. Zwalnia kroku. Posuwając się naprzód przesuwa teraz dłońmi po obu ścianach. Mija krąg światła padającego z otwartego lodowego komina. Nad głową wiatr wyje coraz cieniej, nieomal gwiżdże. Tunel zaczyna się poszerzać. Kiedy badająca ścianę prawa dłoń natrafia na pustkę, Paul traci na moment równowagę. Cofa się, by nie upaść, ale lewa stopa ślizga się i upadek jednak następuje. Próbuje wstać, ślizga się i pada znowu. Klnąc pod nosem zaczyna posuwać się na czworakach. Przedtem nie było tu tak ślisko... Chichocze. Przedtem? Całe sto lat temu. Przez tyle czasu wiele może się zmienić. Oni... Wicher zaczyna wyć u wejścia; Paul dostrzega uniesienie w dnie jaskini, przesuwa wzrokiem w górę. Ona tam jest. Wydaje cichy dźwięk gdzieś tylną częścią krtani i zatrzymuje się, z prawą ręką na wpół uniesioną. Ona spoczywa w cieniach niczym w muślinie, ale łatwo ją rozpoznaje. Wpatruje się w nią. To nawet gorsze, niż się spodziewał. Złapana w lodową pułapkę musiała żyć jeszcze jakiś czas, zanim... Potrząsa głową. To na nic. Musi ją uwolnić i pochować... pozbyć się jej. Podpełza bliżej. Lodowy stok jest przez cały czas stromy; dopiero na samej górze staje się bardziej płaski. Zbliżając się, ani na chwilę nie traci jej z oczu. Cienie przesuwają się po jej ciele. Prawie słyszy znów jej głos. Myśli o cieniach. Wtedy nie mogła się poruszyć... Przystaje i przygląda się jej twarzy. Nie jest zamarznięta. Ma dołki i obwisa na niej skóra - jakby wypełniała ją woda. Karykatura twarzy, jakiej tak często dotykał. Krzywi się i odwraca wzrok. Trzeba uwolnić nogę. Sięga po toporek. Nie chwyta jednak za stylisko, bowiem dostrzega ruch jej ręki, powolny, drżący. Jednocześnie słyszy gardłowe westchnienie. - Nie... - szepce cofając się. - Tak - nadchodzi odpowiedź. - Glenda. - Jestem tutaj. - Jej głowa powoli się obraca. Zaczerwienione, nabiegłe wodą oczy wpatrują się w jego twarz. - Czekałam na ciebie. - To szaleństwo. Grymas na jej twarzy jest potworny. Dłuższą chwilę zabiera mu zrozumienie, że miał to być uśmiech. - Wiedziałam, że któregoś dnia powrócisz. - Jak? - pyta. - Jak ci się udało przetrwać? - Ciało nie ma znaczenia - odpowiada mu. - Prawie o nim zapomniałam. Żyję w wiecznej marzłoci tej planety. Moja zagrzebana pod zwałami lodu stopa zetknęła się z jej wypustkami. Marzłoć jest żywa, ale nie miała własnej świadomości - dopóki się nie spotkałyśmy. Teraz żyję wszędzie. - Cieszę się... że... przetrwałaś. Jej głos rozbrzmiewa śmiechem, powolnym, suchym. - Naprawdę, Paul? Jak to możliwe, skoro porzuciłeś mnie, abym zginęła? - Nie miałem wyboru, Glendo. Nie mogłem cię uratować. - Była taka możliwość. Ale wolałeś kamienie od mojego życia. - To nieprawda! - Nawet nie próbowałeś. - Jej ramiona znowu się poruszają, teraz już płynniej. - Nawet nie wróciłeś po moje ciało. - Co by z tego wyszło? Byłaś martwa... albo raczej myślałem, że nie żyjesz. - Właśnie. Nie miałeś pewności, ale i tak uciekłeś. Kochałam cię, Paul. Zrobiłabym dla ciebie wszystko. - Ja też się o ciebie troszczyłem, Glendo. Pomógłbym ci, gdybym mógł. Gdyby... - Gdyby? Daj już spokój z tym "gdyby". Wiem, jaki jesteś. - Kochałem ciebie - mówi Paul. - Tak mi teraz żal. - Kochałeś mnie? Nigdy mi o tym nie mówiłeś. - Niełatwo mi mówić o uczuciach. Nawet myśleć. - Udowodnij mi - mówi ona. - Podejdź bliżej. Odwraca wzrok. - Nie mogę. - A mówiłeś, że mnie kochasz - w jej głosie słychać śmiech. - Ty... ty nie masz pojęcia, jak wyglądasz. Przepraszam. - Ty głupcze! - w jej głosie słychać było twarde, władcze tony. - Gdybyś podszedł, oszczędziłabym cię. Udowodniłoby mi to, że tliła się w tobie jeszcze jakaś iskierka uczucia. Ale ty kłamałeś. Wykorzystałeś mnie tylko. Nie zależało ci na mnie. - Jesteś niesprawiedliwa! - Naprawdę? To ja jestem niesprawiedliwa? - mówi. W pobliżu rozlega się dźwięk jakby płynącej wody. - I ty mówisz mi o sprawiedliwości? Nienawidziłam cię, Paul, niemal przez sto lat. Kiedy tylko miałam chwilę wolną od problemu regulacji życia na tej planecie, przeklinałam cię. Na wiosnę, gdy przesuwałam świadomość ku biegunom i pozwalałam części siebie na marzenia, nawiedzałeś mnie w koszmarach. Prawdę mówiąc, było to powodem pewnych katastrof ekologicznych tu i tam. Czekałam, a teraz ty tu jesteś. Nie widzę niczego na twą obronę. Użyję ciebie, tak jak ty użyłeś mnie - na twą zgubę. Podejdź do mnie! Paul czuje, jak jakaś siła wstępuje w jego ciało. Jego mięśnie kurczą się; zostaje uniesiony na kolana. Utrzymywany w tej pozycji przez dłuższą chwilę widzi ją, jak również się unosi, wyciągając ociekającą nogę ze szczeliny, w której sto lat temu uwięzła. Słyszał płynącą wodę; jakoś więc udało się jej stopić lód... Ona uśmiecha się i wyciąga swe zmacerowane dłonie. Od jej uwolnionej nogi ku szczelinie biegną krocie ciemnych wyrostków. - Chodź ! - powtarza. - Proszę... - szepce Paul. Potrząsa głową. - Dawniej szybko padłbyś mi w ramiona. Nie potrafię cię zrozumieć. - Jeśli chcesz mnie zabić, to mnie zabij, do diabła! Ale nie... Jej rysy zaczynają falować. Dłonie ciemnieją i odzyskują jędrność. Po chwili stoi przed nim taka sama, jaka była sto lat temu. - Glenda! - Paul zrywa się na nogi. - Tak. Podejdź teraz. Postępuje krok w jej kierunku. Jeszcze jeden. Wkrótce trzyma ją w ramionach, pochyla się, by ucałować jej roześmianą twarz. - Przebaczasz mi... - szepce. Gdy ją całuje, jej twarz się zapada. Trupia, wiotka i ponownie blada, przywiera do jego twarzy. - Nie! Usiłuje się wyrwać, ale jej uścisk jest nieludzko silny. - Teraz nie można już się zatrzymać - mówi ona. - Dziwka! Puść mnie! Nienawidzę cię! - Wiem o tym, Paul. Nienawiść - to jedno, co nas łączy. - ...Zawsze cię nienawidziłem - mówi dalej, wciąż próbując się uwolnić. - Zawsze byłaś dziwką! I wtedy czuje, jak w jego ciało znowu wdzierają się zimne siły opanowujące jego ruchy. - Tym większa jest moja przyjemność - mówi ona, gdy jego dłonie suną ku jej skafandrowi, by go rozpiąć. WSZYSTKO, CO POWYLEJ. Dorothy z trudem schodzi po lodowym stoku; swój pojazd zaparkowała obok ślizgacza Paula. Wiatr smaga ją, siekąc kryształkami lodu niby miniaturowymi pociskami. Nad głową chmury znowu się zamykają. W jej kierunku powoli pełznie biała ściana. - Dała mu wolne przejście - rozlega się głos Aldona, poprzez świst wiatru. - Tak. Czy pogoda bardzo się popsuje? - Wiele zależy od wiatru. Ale i tak powinnaś szybko znaleźć jakieś schronienie. - Widzę grotę. Ciekawe, czy to ta, której szukał Paul? - Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że tak. Ale teraz to nie ma znaczenia. Wejdź do środka. Kiedy w końcu dociera do wejścia, cała drży. Zrobiwszy kilka kroków do wnętrza opiera się o ścianę, dysząc ciężko. Nagle wiatr zmienia kierunek i dosięga jej. Dorothy odsuwa się dalej w głąb jaskini. Słyszy głos: - Proszę... nie. - Paul? - woła. Nie ma odpowiedzi. Biegnie naprzód. Wysuwa przed siebie dłoń i ratuje się przed upadkiem, gdy korytarz przechodzi w komorę. Tu widzi Paula w nekrofilicznym uścisku z tą, która go pojmała. - Paul? Co to jest? ! - krzyczy. - Uciekaj ! - woła Paul. - Szybko ! Usta Glendy formują słowa: - Cóż za poświęcenie. Niech raczej zostanie, jeśli ty chcesz żyć. Paul czuje, że uścisk nie jest już tak mocny. - Co masz na myśli? - pyta. - Możesz zachować życie, jeśli zabierzesz mnie ze sobą w jej ciele. Bądź ze mną tak jak kiedyś. To głos Aldona wykrzykuje w odpowiedzi: - Nie! Nie dostaniesz jej, Gaju! - Nazywam się Glenda. Znam cię, Andrew Aldonie. Wiele razy słuchałam tego, co nadawałeś. Czasami zwracałam się przeciwko tobie, kiedy nasze zamiary nie były zgodne: Co ta kobieta znaczy dla ciebie? - Ona jest pod moją ochroną. - To nic nie znaczy. Jestem tu silniejsza. Czy ją kochasz? - Może i tak. Albo mógłbym ją pokochać. - Fascynujące. Moja nemezys tych wszystkich lat, z analogiem ludzkiego serca w twych obwodach. Ale decyzja należy do Paula. Oddaj mi ją, jeśli chcesz żyć. Zimno ogarnia jego członki. Wydaje mu się, że życie skupia się teraz w samym środku jego ciała. Jego świadomość poczyna zanikać. - Weź ją - szepce. - Zabraniam! - rozlega się głos Aldona. - Znowu mi udowodniłeś, jaki z ciebie człowiek - syczy Glenda - mój wrogu. Pogarda i bezgraniczna nienawiść - to wszystko, co będę do ciebie odtąd żywiła. Ale nie umrzesz. - Zniszczę cię - woła Aldon - jeśli to zrobisz! - Cóż to byłaby za bitwa! - odpowiada Glenda. - Ale nie jesteś mi wrogiem. I nie dam ci wroga w mojej osobie. Przyjmijcie mój wyrok. Paul zaczyna wyć. Nagle wycie ustaje. Glenda uwalnia go z objęć, a on spogląda na Dorothy. Postępuje krok w jej kierunku. - Nie... nie rób tego, Paul. Proszę. - Nie... jestem Paulem - odpowiada, teraz już pełniejszym głosem - i nigdy bym cię nie skrzywdził... - Idźcie teraz - odzywa się Glenda. - Pogoda znów się odmieni, na waszą korzyść. - Nie rozumiem - mówi Dorothy wpatrując się w stojącego przed nią mężczyznę. - Nie musisz rozumieć - odpowiada Glenda. - Opuśćcie prędko tę planetę. Wycie Paula rozlega się ponownie, tym razem dochodząc z bransolety Dorothy. - Poproszę cię jednak o tę błyskotkę, którą masz na ręce. Jest w niej coś, co mnie pociąga. ZAMARZNIĘTY LAMPART. Wiele razy próbował znowu odnaleźć jaskinię, zarówno swymi oczami na niebie, jak i za pomocą robotów oraz pojazdów latających, ale wygląd tamtego miejsca uległ radykalnej zmianie po silnym wstrząsie, toteż mu się nie powiodło. Co jakiś czas bombarduje cały teren. Wysyła również płonące sześciany termitowe, które wytapiają sobie drogę w dół poprzez lód i zmarzlinę, ale nie wywołało to żadnych widocznych skutków. Jest to najgorsza zima w historii Balfrost. Wicher nieustannie wyje, a fale śniegu rozbryzgują się niczym piana przy brzegu. Lodowce biją wszelkie rekordy w natarciu na Miasto Rozrywek. Ale on się im opiera, za pomocą elektryczności, laserów i środków chemicznych. Jego zasoby są teraz praktycznie niewyczerpane, ponieważ pochodzą z samej planety, przetwarzane w podziemnych fabrykach. Zaprojektował również i wyprodukował jeszcze lepszą broń. Co jakiś czas słyszy jej śmiech nadawany poprzez tamtą bransoletę. - Dziwka! - nadaje wówczas. - Sukinsyn! - słyszy odpowiedź. Wysyła kolejny pocisk w kierunku gór. Na miasto opada lodowe prześcieradło. To będzie długa zima. Andrew Aldon i Dorothy odjechali. On zajął się malarstwem, ona teraz pisze wiersze. Znaleźli sobie cichy kącik. Czasem, kiedy Paulowi szczególnie uda się jakiś strzał, śmieje się przez nadajnik. - Sukinsyn! - nadchodzi od razu odpowiedź. - Dziwka! - nadaje do niej, chichocząc. Nigdy się jednak nie nudzi ani nie denerwuje. Szczerze mówiąc, a niech tam. Kiedy nadejdzie wiosna, bogini będzie śnić o tej wojnie, podczas gdy Paul przeniesie swą uwagę na ważniejsze zadania. Ale on też będzie pamiętał i snuł plany. Jego życie ma teraz cel. I właściwie to pracuje bardziej wydajnie niż Aldon. Ale strąki rozwiną się i pękną pomimo wszystkich środków chwasto- i grzybobójczych. Roślina przejdzie niewielką mutację - wystarczającą, aby trucizny okazały się nieskuteczne. - Sukinsyn - szepnie sennie ona. - Dziwka - on jej łagodnie odpowie. Noc może mieć tysiąc oczu, a dzień tylko jedno. Serce czasem ślepnie na to, co samo sprawiło, a ja będę śpiewać o walce, mężczyźnie i gniewie bogini - a nie o niespełnionej miłości, czy też może spełnionej, w zamarzniętym ogrodzie naszej zamarzniętej planety. I to, lamparcie, już cała historia. Doris Egan - Chronoskoczek Za to, co zrobiłam w Bizancjum, Mark ukarał mnie cyklem maniakalno-depresyjnym. Było w nim wszystko, co moglibyście sobie wyobrazić: upokorzenie, strach, obrzydzenie do siebie; jednak najgorszy okazał się upust energii. Wylewała się ze mnie, gdy osiągałam szczyt etapu maniakalnego, tryskała ze mnie strumieniami, kiedy półnago biegałam po korytarzach obrzucając kolegów przekleństwami. Tańczyłam, wrzeszczałam, przewieszałam się przez poręcze i krzyczałam na przechodzących. Nikt, rzecz jasna, nie próbował mnie powstrzymać. Tak cztery czy pięć dni; potem, kiedy ciało nie było już w stanie znieść nic więcej, ostry zjazd w dół. Kilka dni odpoczynku, czas, by odetchnąć, a nawet odzyskać jasność widzenia. Później gwałtowny upadek w otchłań depresji. O tej fazie nie mam zamiaru mówić. Jednak w okresie, który ją poprzedzał, w stanie prawie-równowagi, postanowiłam założyć dziennik, który od tej pory prowadzę. Pisałam, dopóki mogłam, dopóki nie traciłam na to ochoty wspiąwszy się na szczyt lub póki nie osunęłam się w szarą mgłę klęski i nie stwierdziłam, że to wszystko jest bez sensu. Zdumiewające, że cykl nie spowodował utraty pozycji. Pozycja jest dla Skoczka wszystkim. Jednak to, że zostałam ukarana przez Marka i wciąż żyłam, było swoistym osiągnięciem, coś jak klątwa bogów. Nawet spoglądano na mnie z podziwem. Nie ma tego w moim dzienniku, ale pamiętam - wydaje mi się, że pamiętam - że jedna czy dwie osoby z mojego zespołu przychodziły, aby mnie umyć. Takie sprawy jak mycie czy szukanie toalety czasem wydawały mi się mało ważne, kiedy byłam na szczycie krzywej. Raz stwierdziłam, że kończę striptiz na schodach Hali Kontaktu z D'drendtami nie wywołując rym specjalnego zdziwienia, gdy usłyszałam za sobą pojedyncze oklaski i gwizd podziwu. Odwróciłam się i ukłoniłam młodzieńcowi w szarych szortach z naszytymi drogimi kamieniami. Jego towarzyszka, starsza kobieta, odciągnęła go pospiesznie. - Idioto - powiedziała zaambarasowana. - To C.C., Chronoskoczek. Nie gap się na nią. Tak więc nawet obywatele ignorowali mnie z upiorną uprzejmością, która wykreślała ze spisu żyjących. Minęły trzy miesiące; Mark, szczodry jak zawsze, płacił mi pełne uposażenie. Aż pewnego dnia, kiedy siedziałam w Głównym Korytarzu, przyszła do mnie Banny. - Mark chce cię widzieć - oznajmiła podając mi chusteczkę. Byłam przeziębiona, a w trakcie odbywania kary nie mogłam korzystać z pomocy medyka. Banny to moja Zastępczyni; dobroduszna, krępa, czarnowłosa dziewczyna. Ma zaledwie dziewiętnaście lat - najmłodszy Skoczek, o jakim słyszałam. Wzięłam ją prosto ze Szkoły i nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie zdobyła Tymczasowego Obywatelstwa. - Co słychać? - spytałam. - Myślisz, że on mi mówi? - odparła pomagając mi wstać. Byłam właśnie w środkowej fazie cyklu; Mark dobrze to wyliczył. - Chcesz, żebym przywołała fotel? - Wiesz, że umiem chodzić. - Przepraszam, C.C. Nie chciałam cię urazić. Pewnie, że nie. Irytowało mnie tkwiące gdzieś w podświadomości niewyraźne wspomnienie, że krzyczałam na nią... może nawet ją uderzyłam? Cholera, pewnie mi się śniło. Ostatnio trafiały mi się bardzo urozmaicone sny. Zmusiłam się do uśmiechu. - Wiem. Nie martw się o mnie. Powiem ci, o co chodzi, kiedy sama się dowiem. Przyglądałam się ludziom, których mijałam po drodze do Marka, i widziałam, jak taktownie starają się na mnie nie patrzeć. Może dziś zakończę cykl. Może za parę godzin wrócę do pracy. Zdusiłam tę myśl z łatwością nabytą w wyniku długotrwałej praktyki. Nigdy nawet nie próbowałam przewidzieć posunięć Marka. W Arizonie, daleko ode mnie, Brian Cornwall miał swoją pierwszą wizję. Była gorąca, czerwcowa noc 1957 roku. Jego pokój znajdował się na ostatnim piętrze pensjonatu; małe, ciemne pomieszczenie z tapetami w lilie, popękanymi szybami w oknie i jedną czterdziestowatową żarówką pod sufitem. Okno było otwarte. Znów przewrócił się na bok, rozmyślając, czy nie powinien zejść na dół, na werandę. Nikomu by nie przeszkadzał, ale inni lokatorzy wstawali wcześnie, a on nie cierpiał, gdy obcy przyglądali mu się, jak śpi. W końcu zapadł w niespokojny sen. Śnił jeden sen po drugim; przed oczami przesuwał mu się korowód niewyraźnych obrazów i postaci, aż nagle rozbłysłe w mózgu światło, ostre i przenikliwe, zatarło wszystkie poprzednie widoki. Śniło mu się, że usiadł na łóżku, a blask stał się nieco łagodniejszy. Wypełnił cały jego pokój oblewając łóżko, biurko, kufer i półki z książkami poświatą przypominającą odblask nocnego śniegu w rodzinnym Vermoncie. Pośród tej poświaty ujrzał teraz jakąś postać. Była to kobieta w długiej białej szacie i białej koronie na głowie, wyciągająca do niego ramiona. Jej twarzy wciąż nie widział wyraźnie. Jednak patrząc na nią wiedział, że musi być piękna. Zanim się dotrze do Marka, trzeba minąć Narsesa, psa łańcuchowego. A właściwie kocura o paskudnym usposobieniu i ostrych pazurach, których zawsze gotów użyć. Widok Narsesa nigdy nie sprawiał mi przyjemności, a teraz jeszcze mniej; przypominał mi o Bizancjum. - Będziesz musiała zaczekać, C.C. Narada. Narses twierdzi, że śpiewał w chórze chłopięcym w kościele świętej Zofii; jego głos to wciąż jeszcze sopran, chociaż moim zdaniem niezbyt czysty. Jeżeli zrobili z niego eunucha, to raczej z pobudek politycznych niż artystycznych. Zanim poznałam Narsesa, wyobrażałam sobie wszystkich eunuchów jako tłustych, raczej niezbyt lotnych facetów w średnim wieku, noszących przesadnie wiele pierścionków na grubych paluchach. Narses był tylko trochę za bardzo pulchny - może o pięć czy siedem kilogramów - dość wysoki, jak na swój okres pochodzenia, przystojny i jasnowłosy. (Koniec innego stereotypu: zawsze myślałam, że wszyscy Grecy i Turcy to bruneci.) Był dość inteligentny, gdy chodziło o drobiazgi... na tyle inteligentny, by ktoś się zawsze naciął. I wszystko powtarzał Markowi. Ledwie skończył mówić, kiedy drzwi się rozsunęły. Mark wyglądał na beztroskiego dwudziestopięciolatka o kręconych kasztanowatych włosach, czarnych oczach i bez żadnych zmartwień na głowie. Tak samo wyglądał, kiedy go poznałam dziesięć lat temu. - Wejdź, proszę, Carol. Narses, możesz opróżnić rury. Rury środowiskowe? Czyżby naprawdę naradzał się z D'drendrami, jak głosiły plotki? Weszłam za nim i jeszcze zobaczyłam zjeżdżające pod podłogę rury. Za późno; ktokolwiek w nich był, już zniknął. - Myślę, Carol, że masz się dobrze. Siadaj, to miejsce przy pandidorze jest najlepsze. Tylko on nazywa mnie Carol. Carol Celia Cordray to ja, ale wszyscy nazywają mnie C.C. od kiedy skończyłam dwa lata, od czasu słonecznych ranków w południowej Kaliforni. Jedyną inną osobą, która nazywała mnie Carol... mniejsza o to, to było dawno temu, w każdym znaczeniu tego słowa. Nie musimy opowiadać o tym, co było, zanim nas zwerbowano. Mark uśmiechnął się miło. - Mam nadzieję, że rozumiesz mój punkt widzenia co do przestrzegania właściwej procedury w czasie przejść. Troska o wygodę to rzecz chwalebna i potrzebna, ale nie możemy pozwolić, aby kolidowała z zasadami D'drendtów. Czy mogę uznać, że nie muszę już wracać do sprawy Bizancjum? - Myślę, że możesz - odparłam spokojnie. - To świetnie. Po naszej rozmowie zgłoś się, proszę, do medyka, który przerwie cykl - rzekł podając mi teczkę. - Przygotowałem coś raczej niezwykłego, coś, z czym, jak sądzę, powinnaś sobie poradzić. Zachowaj to w tajemnicy; nie chcę, aby wiedział o tym ktokolwiek oprócz ciebie i twojego zespołu. Przeglądałam akta. Zawierały karty danych i zdjęcie młodego człowieka ubranego w stylu z około 1955 roku. Na tyle blisko mojego punktu startowego, abym mogła to stwierdzić. Były też inne fotografie, w różnym wieku, i charakterystyka medyczna, ale na żadnym zdjęciu nie był starszy niż na pierwszym. - Brian Cornwall - powiedział Mark. - Dwadzieścia osiem lat, węzeł czasowy 1957; urodzony w Montpellier, stan Vermont, w czerwcu 1929 roku. - Nazwisko brzmi znajomo. - Był artystą cieszącym się sławą. Głównie po śmierci, jak sądzę, ale mogłaś o nim słyszeć; to blisko twojej ramki czasowej, prawda? Policzyłam w myślach i stwierdziłam, że w rzeczywistości miałam w tym węźle około pięciu lat; gdyby ktoś inny zadał takie pytanie, Mark zrobiłby się siny z wściekłości. Skoczkowie nie pytają o takie rzeczy. Jednak mimo wszystko to on mnie zwerbował; nie było po co udawać, że tego nie wie. - Dość blisko. Wydaje mi się, że słyszałam o nim na uczelni. Słabo to pamiętam. - To nieważne. Tak samo jak Brian Cornwall. Przejrzałaś jego dane? Bardzo inteligentny, introwertyk, niewysokie mniemanie o sobie... typ osobowości, jaka w obrazkowej mowie jego czasów zostałaby określona jako potencjalnie schizofreniczna. - Dziś moglibyśmy to wyleczyć. - Moglibyśmy. Jednak nie chodzi nam o leczenie, ale raczej o pogłębienie tego stanu. Zauważ, jak gwałtownie urywa się jego linia życia. Zginął w pożarze budynku, w którym pracował. - A więc werbujemy Briana Cornwalla? Wszystko pasowało. Wysoki potencjał i kompleks niższości, życiorys łatwy do zmodyfikowania bez naruszania układu - tak jak w przypadku moim i wielu innych. - Nie interesuje nas Brian Cornwall. Interesuje nas to. Tym razem nie zwyczajna fotografia, ale prawdziwa, trójwymiarowa reprodukcja rzeźby z jakiegoś miękkiego, błyszczącego kamienia. Z początku myślałam, że to abstrakcja, lecz wodząc wzrokiem po płynnych liniach stwierdziłam, że rzeźba ma szyję, oczy... - To ptak - powiedziałam z zachwytem. - Mhm. Mewa, wyrzeźbiona z chalcedonu. Stworzył ją nieznany japoński artysta gdzieś przed rokiem 1880. W ciągu ponad stu lat przeszła przez szereg małych muzeów i wystaw. W końcu zaczęto ją dostrzegać. Od tej pory jej wartość stale rosła... Już od dawna jest bezcenna. - Mamy ją wydostać? To nie będzie chyba trudne. Kim był ten "nieznany artysta" ? - Rzeczywiście nieznany. Próbowałem go wytropić i ustalić pochodzenie rzeźby, ale powstała w złym okresie. Układ chronostatyczny nad Kioto był straszny: sztorm temporalny trwający przez sześć lat. Dwanaście lat później rzeźba pojawiła się w San Francisco i od tej pory jej historia jest dobrze udokumentowana. Zabrał reprodukcję. - Musisz mi wierzyć na słowo, że najlepszym okresem na jej wydostanie jest rok 1957. Przez pięć lat czekałem na komunikat o dobrym układzie i dziś rano progności zameldowali, że w każdej chwili może się otworzyć doskonałe okno. Rzeczywiście, fala jest dość blisko, tak że możesz bez trudu podjąć obserwację; jak tylko skończysz u medyka, zabierz Banny do laboratorium i zacznij się wczuwać. - Dobrze. A Brian Cornwall? - Może zdołamy się nim posłużyć jako kimś w rodzaju specjalnego agenta. Po pierwsze, znajduje się praktycznie w centrum sprawy; mewa stoi w muzeum, w którym on pracuje. Sąsiedzi uważają go za oderwanego od rzeczywistości, tak że możemy się z nim skontaktować nie martwiąc się o to, że coś chlapnie. Jego przeszłość sugeruje, że może być podatny na perswazję. Przeczytaj dane. Powiedział to tym swoim tonem oznaczającym "teraz możesz już odejść", więc wstałam z fotela. - Nawiasem mówiąc - dodał - nawiązałem już kontakt. Nie dziw się. Czemu miałabym się dziwić? Co mnie to może obchodzić, że już nawiązał kontakt? Przeszliśmy do sekretariatu, gdzie czekał Narses, wyglądający na zgorzkniałego. - Może byś dał Carol pieczątkę do medyka? - powiedział mu Mark. Narses wolno sięgnął do szuflady po pieczątkę. Kiedy ją przycisnął do mojej ręki, powiedziałam: - Rozchmurz się, kochanie. Następnym razem to możesz być ty. Mark uśmiechnął się; lubił, kiedy ludzie ubliżali Narsesowi. Ja i tak byłabym dla niego niegrzeczna, po prostu ze względu na niechęć, jaką do niego czułam. Gdy odkładał pieczątkę, zauważyłam, że ma bransoletkę ze złota i szafirów, bliźniaczą do tej, jaką nosił Mark. Kiedy ostatnio byłam w stanie cokolwiek zauważyć, nosił złoto i rubiny. Okres kary trwał dłuiej, niż sądziłam. Miałam nadzieję, że wszystkie zmiany okażą się tak niewielkie. Powiedziałam Banny, żeby zaczekała na mnie w laboratorium, i poszłam do medyka. Angelo Poguno był Skoczkiem niemal tak długo jak ja, chociaż zajmował się stroną medyczną i nigdy nie skakał na fali. Właściwie powinnam mówić o nim "Angelo", ponieważ Mark używał tylko naszych imion, co, jak sądził, bardziej upodabniało nas do obywateli - a może nawet do D'drendtów. O ile wiem, do dnia dzisiejszego jestem jedyną osobą, która zna nazwisko Angela. Kiedyś dokładnie przejrzałam sobie niektóre teczki personalne... to długa historia i nikt jej nigdy nie usłyszy. Jednak czasem rozbieżności między danymi a tym, co Skoczkowie opowiadają o swojej przeszłości, są naprawdę zabawne. - C.C., kochanie, już najwyższy czas, żebyś zakończyła karę. Trzymam to dla ciebie od dwóch tygodni. Podniósł zakorkowaną probówkę z napisem "C.C." i zaczął grzebać wśród swoich igieł. - Wracam od dziś do pracy. - Uhm! To ci schrzania zdrowie gorzej niż narkotyki. Spójrz prawdzie w oczy, kochanie; jesteś genetycznie nieprzystosowana. Powinnaś być w służbie pomocniczej, jak ja. Powiedz tylko słowo, słodziutka, a znajdę ci miejsce w sekcji medycznej. To mówiąc wbił mi pierwszą igłę w żyłę. - Już mi to opowiadałeś, kmiotku. Tylko że w służbie pomocniczej nie dostaje się punktów Zasługi; musiałabym żyć jeszcze z pięćset lat, żeby wykupić sobie obywatelstwo. - A cóż to takiego - obywatelstwo? Lubię moje życie takim, jakie jest. Mam swoich przyjaciół, swoją pozycję, kwaterę, o jakiej nigdy nie marzyłem tam, w Neapolu. A obywatele szaleją za nami, jakbyśmy byli gwiazdami filmowymi. - Tylko dlatego, że są tacy głupi. - To musiał być efekt zniesienia uwarunkowania emocjonalnego, bo stwierdziłam, że mówię więcej, niż powinnam, nawet do Angela. - Ang, kiedy pierwszy raz znalazłam się w Korytarzu, uważałam obywateli za bogów z Olimpu. Wiesz, co myślę teraz? To męty. Odpadki, które pozostały, kiedy odeszli prawdziwi ludzie. - Ach, tak? A dokąd odeszli? Rozmawiając ze mną, ze spokojem robił swoje. Druga igła bezboleśnie wbiła się w moje ramię. - A dokąd udają się Skoczkowie, którzy wykupili obywatelstwo? Daleko, zobaczyć Kosmos. Tak właśnie kiedyś zrobię, jeśli dożyję. Chcę zobaczyć, gdzie się wszyscy podziali. Chcę się przekonać, czy D'drendtowie są wszędzie. Chcę znaleźć naszych potomków i zapytać, czy D'drendtowie naprawdę wygrali wojnę. Angelo wydawał się trochę przestraszony. Prawdopodobnie nasza rozmowa była nagrywana. Jednak rozważania nie są przestępstwem, a przynajmniej wszyscy je popełniają - coś jak palenie marihuany w moim okresie pochodzenia. - Kochanie, któż jak nie ty ma wiedzieć, kto wygrał wojnę. Masz dostęp... możesz spojrzeć na fale czasowe. Potrząsnęłam głową. - Te lata są niedostępne. Zły chronoukład, mówią nad całą planetą? A ponadto... Teraz wydawał się naprawdę wystraszony. Wiedziałam, że nie powinnam się z nim droczyć, więc roześmiałam się i powiedziałam: - Nie marszcz tak groźnie brwi, Angelo. Istnieją naprawdę ważkie, rozsądne, zatwierdzone przez rząd powody, żeby trzymać te lata pod kluczem. I całe szczęście, inaczej mogłabym spróbować urzeczywistnić moje drugie marzenie. - A co nim jest? - spytał posłusznie. To jedna z przyczyn, dla których go lubię. Ciekawość i dyskrecja płynąca z silnie rozwiniętego instynktu samozachowawczego występują u niego w równych, potężnych dawkach. - Chcę się zbuntować... wepchnąć palce między drzwi... sprawdzić, czy nie da się zmienić czasu. - Nie da się. - Do licha, kochasiu, nie wciskaj mi tego, co oboje słyszeliśmy w Szkole. Kto mówi, że się nie da? Banda ludzi, którzy są żywo zainteresowani tym, żeby się nie dało! Zmęczyło mnie zachowywanie status quo. Zmęczyło mnie taszczenie holokamer przez ściany czasu i zdobywanie dowodów na to, co władze chcą udowodnić w tym tygodniu. - Nie wiedziałem, że zadania, które wyznacza ci Mark, są takie nudne. Zignorowałam to. - Chcę z tym skończyć albo wykonywać własne zadania. Chcę... - Chcesz mnóstwa niebezpiecznych rzeczy - powiedział stanowczo. - Nie martw się, przyjacielu. W głębi serca jestem tchórzem. To, czego chcę, nie ma nic wspólnego z tym, co naprawdę zrobię, jeśli będę miała okazję. Właśnie zakończyłam karę, pamiętasz? Zamierzam być grzeczną dziewczynką. Naprawdę tak myślałam. Co oznaczało, że nie miałam zamiaru mówić Angelo o kilku sprawach, o których myślałam między emocjonalnymi szczytami i dolinami, jakie dopiero co przebyłam. Jak na przykład: dlaczego niektóre z moich zadań nie polegały tylko na zbieraniu danych? Mogłam zrozumieć transfery - sprowadzanie było zaakceptowaną częścią naszego działania - ale parę razy kazano mi pozostawić różne rzeczy. A raz nawet zniszczyć jakieś urządzenie. Czy wszystko to było częścią niezmiennego układu rozpoczętego Wielkim Wybuchem? Czy też zmieniłam historię w jakiś sposób ułatwiając D'drendtom zwycięstwo? Czy to mieli na myśli wykładowcy w Szkole, kiedy mówili o "sięgających wstecz prawach zwycięzców"? Widzicie, cały kłopot w tym, że nie tyle chciałam robić niebezpieczne rzeczy, co wiedzieć. Angelo potrząsał głową. - Ja trzymam się z daleka od polityki, kochanie, całkowicie. My, Neapolitańczycy, preferujemy życie uczuciowe i artystyczne. Neapolitańczyk, cholera. Angelo był z New Jersey, rok 1964. - I zrobiłeś w tej dziedzinie jakieś postępy? - zapytałam. - To nie o moje postępy trzeba się martwić, tylko o twoje. Nie sądzę, żebyś się z kimś przespała, od kiedy tu jesteś. - Co mam na to powiedzieć? Jestem z natury powściągliwa. - Z natury powściągliwa! Komu to mówisz? Wiesz, że w Szkole chodziliśmy do tej samej klasy, a od kiedy zaczęłaś podróżować, praktycznie codziennie przychodziłaś tu na badania - i minęły blisko dwa lata, zanim powiedziałaś do mnie coś więcej poza "czy mam podwinąć rękaw"? Musiałam się uśmiechnąć. - Byłam wtedy trochę zajęta. Naprawdę, Angelo, nie bierz sobie tego do serca. Kiedy tu przyszłam, ci z Psychosekcji ostro się do mnie zabrali. Nadal niewiele pamiętam z przeszłości - to znaczy z okresu przed rekrutacją. Jednak zrobiłam się potem bardziej otwarta, no nie? Przewrócił oczami. - Kiedy ostatni raz byłaś na przyjęciu u obywateli? - Och, Ang, to okropnie nudne imprezy. - Dziś wieczór coś jest w Północnym Korytarzu. Będzie tam jedna z moich byłych kochanek. Jeśli pójdziesz ze mną, to zaimponuję jej opowiadając, jak dopiąłem tego, że C.C., Czołowy Chronoskoczek, zimna ryba, która nigdy z nikim nie chodzi, przyszła ze mną na przyjęcie. - Czy tak właśnie wszyscy o mnie myślą? - Nie martw się, kochanie, to tylko poprawia twoją pozycję. Jednak zaryzykuj ją dla mnie, dobrze? - Myślę, że nie umrę od tego. W porządku. To może być interesujące; zobaczę, jakiej stukniętej modzie hołdują teraz obywatele. Pocałował mnie w policzek, bardzo cnotliwie jak na rzekomego Neapolitańczyka. Szkoda, że nic nas nie łączyło; bardzo podziwiałam Angela. Z pewnością doskonale sobie radził w społeczeństwie, w jakim żyliśmy. Co przypomniało mi... - Ang, czy słyszałeś coś o tym zadaniu, które przydzielił mi Mark? Jego twarz straciła wyraz. - A co powinienem słyszeć? To takie denerwujące i takie do niego podobne. Traktował informacje tak, jak niektórzy ludzie traktują stare graty na strychu. Wprawdzie wydają się bezużyteczne, ale po co je rozdawać, skoro kiedyś ktoś może zechcieć je kupić? Westchnęłam. - A więc do zobaczenia wieczorem. Banny wraz z zespołem już obserwowali okres, co mnie rozgniewał; nie jestem przyzwyczajona zaczynać coś od środka. Odciągnęłam ją na bok. - Co się dzieje, Banny? Wiesz coś o tym? Czy też powinnam przejrzeć dane, zanim spytam? Wyglądała na zakłopotaną. - Nic nie wiem. Po prostu stosujemy się do instrukcji Marka. Nawet nie dali nam harmonogramu. - Mark instruuje was osobiście? - Czasem przysyła Narsesa... Ale właściwie to tak. A więc Mark znów cichaczem robił coś na własną rękę. Wiedziałam, że coś się szykuje, kiedy opowiadał mi, jak próbował ustalić pochodzenie mewy; nigdy nie zajmowałby się takimi szczegółami, gdyby nie zamierzał sam jej sprzedać. Pewne oznaki wskazywały na to, że Mark pokątnie handlował z D'drendtami; z pewnością miał o wiele za dużo władzy i pieniędzy, niż wynikałoby to z jego stanowiska. Mimo wszystko był tylko kierownikiem sekcji, jednym z czterech i w dodatku człowiekiem. Nie wiedziałam, co planuje, ale Banny była moją Zastępczynią. Musiała wiedzieć więcej. - Usiądź przy mnie na parę minut, zanim zaczniemy. Przejrzymy dane. Uśmiechnęła się z ulgą. Rozłożyłyśmy odbitki i zaczęłyśmy poznawać życie Briana Cornwalla. Był skrytym dzieckiem; nie miał wielu towarzyszy zabaw. Wychował się na farmie swego ojca w Vermont, razem z dwiema starszymi siostrami. Jego ojciec był widocznie wykształconym farmerem, a poza tym również uznanym artystą. Do akt dołączono kopię szkicu tuszem, wykonanego przez Briana, kiedy miał dziewięć lat; rysunek był świetny. Rycerz króla Artura jadący przez las i ukryty za drzewem łucznik. Zupełnie profesjonalne dzieło, przyciągające uwagę, po prostu okrutnie piękne. Trudno uwierzyć, że był to rysunek dziewięciolatka. - O rany, Ban - powiedziałam podając jej rysunek. Spoglądała nań przez kilka minut. - Tu podają, że miał d z i e w i ę ć... - Wiem, wiem. Czytałam dalej. Podobnie jak jego siostry, spędzał sporo czasu w bibliotece ojca, który wyraźnie preferował Waltera Scotta, Tennysona, Morte d'Arthur itd. Dość późno jak na chłopca z dwudziestego wieku dowiedział się, że bajki i rzeczywistość to nie to samo. Tylko skąd wziął się jego kompleks niższości? Każdy, kto umie tak rysować... ach, tu jest. Ojciec, mądry i hojny rodzic, który opłacał naukę Briana w domu i jego pobyt w Yale, nigdy nie rozmawiał z nim o jego dziełach. Z zazdrości? Z powodu źle pojętego nieingerowania w sprawy syna? Nigdy się tego nie dowiemy. Jednak Brian uznał to za objaw zażenowania jego brakiem talentu. - Psychosekcja straciła na to sporo czasu - powiedziałam. Musieli wystawić Markowi słony rachunek. - Obciąży tym D'drendtów - powiedziała zdziwiona Banny. Nie może, jeśli robi na własną rękę coś, do czego nie zechce się oficjalnie przyznać, pomyślałam. Czasem zastanawiam się nad moimi współpracownikami; czy są tak dyskretni, czy po prostu tępi? Nawet Banny, jedna z najinteligentniejszych... no, chyba jednak są dyskretni. Zapewne wszyscy doskonale znają sztuczki Marka i tylko instynkt samozachowawczy powstrzymuje ich od komentarzy. Odłożyłam akta. - Jaki mamy na niego haczyk? W jaki sposób skłonimy go do współpracy? Banny wyglądała na zmieszaną. - Wiesz, że my tylko wykonujemy rozkazy i to ślepo. Nie wiedzieliśmy, że tak będzie. Spojrzałam na nią uważnie. - No? - Puściliśmy mu holo. Chyba wymyślili to ci z Psychosekcji. Jeden z tych archetypów... zaczęliśmy, kiedy spał, a potem daliśmy mu się zbudzić i zobaczyć... - Pokażcie mi. Takie owijanie w bawełnę nie było w stylu Banny. Puściła mi to. Łagodna poświata, a potem jego imię na granicy słyszalności. Archetyp pojawił się w centrum; postać bogini-madonny, jaśniejąca i piękna. Mogłam sobie wyobrazić skojarzenia ze światem jego dzieciństwa; Maria, Ginewra, Królowa Wróżek. I wszystko miało posmak niewinności i dobroci sprawiający, że aż do bólu chciało się w to uwierzyć. Gdy holo zgasło, stwierdziłam, że ze złością szarpię się za włosy. Mark dał jej moją twarz. Pomogłam zespołowi przygotować się do obserwacji nie mówiąc słowa, a i oni się do mnie nie odzywali. Wydawali się zmieszani tym, że zabrali się do tego beze mnie, ale jak powiedziała Banny, tylko wykonywali rozkazy. Skoczkowie nie mają wyboru. - Jak fale? - spytałam w końcu Banny. - Jesteśmy prawie równolegle - powiedziała. - Teraz są o siedem dziesiątych szybsi niż my. Synchronizacja dostateczna, by obserwować, ale za mało, aby coś wysłać lub zabrać. - Z wyjątkiem hologramów - powiedziałam i natychmiast pożałowałam tego. Zmusiłam się do uśmiechu. - Zapomniałam ci powiedzieć, że dobrze się spisywałaś, kiedy mnie nie było. Dziękuję. - Proszę - powiedziała, przypinając mnie do fotela. Wiesz, brakowało nam ciebie. Podeszła do konsoli, aby ustanowić połączenie, zatrzymując się tylko na moment, żeby połknąć pigułki. Też chciałabym je zażyć, ale jestem na nie uczulona. W pewnym sensie to ironia losu. Jestem jednym z najlepszych Skoczków, ale moje ciało jest zupełnie bezbronne wobec fal. - Kiedy będziecie gotowi, zaczynajcie - powiedziałam i ledwie skończyłam mówić, gdy ocean zawirował wokół i zabrał mnie ze sobą. Prąd był szybki. Tu i tam we mgle pojawiali się ludzie i obrazy, ale przelatywałam obok. Czułam, jak radość pędu i wolności przenika mnie, upaja. Tak dawno tego nie doznawałam. O wiele za szybko prąd zwolnił, prawie zupełnie ustając; byłam w oknie czasowym. Widziałam ludzi i cienie nabierające ostrości i wiedziałam, że jeśli zostanę w oknie, obrazy staną się jeszcze wyraźniejsze. Jednak nie miałam ochoty zostawać; chciałam jeszcze trochę pojechać na fali. Odsunęłam się próbując dotrzeć do silniejszych fal przepływających tuż obok... Przerwał mi wszakże głos Banny wiążący mnie z laboratorium. - Według wskazań jesteś w stanie czasowym - powiedziała przypominając mi o obowiązkach i ewentualnej karze: Zmusiłam się do powrotu do okna. Środek okna wypadł na muzeum; tam wszystko było najostrzejsze. Jednak nie dojrzałam nigdzie Briana Cornwalla; chociaż było południe i obowiązki prawdopodobnie wymagały jego obecności. 7.nalazłam prąd poprzeczny i wyjechałam na zewnątrz, do małego parku z nieczynną fontanną. Brian był tam. Miałam nadzieję, że szkicuje coś, co będę mogła kazać sfotografować; na razie obraz był zbyt rozmazany, aby coś powiedzieć. Kiedy się zbliżyłam, zobaczyłam, że karmi gołębie. Byłam rozczarowana, ale skorzystałam z okazji, żeby obejrzeć go w "prawdziwym życiu". Sądzę, że ktoś, kto nie jest Skoczkiem, mógłby się uśmiać; jego czas płynął o siedem dziesiątych szybciej od mojego i zdawało się, że oglądam przyspieszony film. Gwałtownie wymachiwał rękami sypiąc ziarno na trotuar. Byłam na tyle przyzwyczajona, że nie zwracałam na to uwagi i patrzyłam tylko na jego twarz. To była dobra, myśląca twarz; jednak w oczach widniał jakiś niepokój, jakby szedł przez życie w za ciasnych butach. Biedny Brian. Może ulżyłoby mu, gdyby wiedział, jak mało czasu mu zostało. Wróciwszy z rekonesansu do laboratorium skorzystałam ze swoich dwóch minut łaski, żeby zapytać Banny o naszą strategię. - Czy mają jakieś prognozy, co do tego, kiedy osiągniemy synchronizację? Jeżeli nie wcześniej, jak po jego śmierci, to tracimy na niego czas. - Nie są tego pewni. Oni nigdy nie są pewni; znasz prognostów. Jednak on nie umrze jeszcze przez trzy miesiące jego czasu. Sprawa wygląda dobrze. - Dla nas tak - zgodziłam się. - Szkoda. Ten rysunek był wspaniały. - On też źle nie wygląda - powiedziała Banny. Zobaczyłam, że w lewej ręce trzyma jego fotografię. Nie uważałam, żeby odznaczał się szczególną urodą. Przede wszystkim był blondynem, a więc nie w moim typie, a ponadto wyglądał dość pospolicie. Jednak miał myślącą twarz, jak to już wcześniej mówiłam. - Każdy ma swój gust; osobiście wolę tych z ludu Dervana. - Oni są jak ze snu. Jak na człowieka, ten mężczyzna jest wystarczająco urodziwy. Wzruszyłam ramionami, bo z takimi stwierdzeniami nie sposób polemizować. - Ban, czy słyszałaś coś o przyjęciu w Północnym Korytarzu... Urwałam i odprawiłam ją gwałtownym gestem. Moje dwie minuty dobiegły końca. Banny wyszła i zostawiła mnie wymiotującą do wiadra stojącego przy fotelu. Następne pół godziny będzie mi się bardzo dłużyć. Boże, jakże bym chciała nie mieć uczulenia na te pigułki. Przed powrotem do swojej kwatery postanowiłam przejść się Korytarzem Skoczków. Po pierwsze, minęło sporo czasu, od kiedy ostatnio dobrze się przyjrzałam otoczeniu. Po drugie, obejrzałam następne holo, które zamierzali puścić Brianowi Cornwallowi, i chciałam się pozbyć przykrego smaku w ustach. Mijałam mnóstwo osób, które znałam; wszyscy uśmiechali się, a niektórzy mnie pozdrawiali. Byłam zadowolona, że moja pozycja jest nadal pewna. Zamówiłam jakąś chińską potrawę u "Chana i China". Lokal jak zwykle roił się od Skoczków. Chan i Chin to jedyni Chronoskoczkowie, jakich znam, którzy wykupili obywatelstwo i zostali w Korytarzach. Wiele lat temu zrezygnowali z Podstawowego Uposażenia i robili worki pieniędzy. Widziałam kilku nauczycieli, których pamiętałam ze Szkoły; siedzieli przy stole z kilkoma byłymi Skoczkami. Jasne, że byłymi: wszyscy pokaźnej tuszy. Trudno pozbyć się nawyku obżarstwa po podróżach, nawet jeżeli się już nie skacze. Wciąż cieszyli się swoją pozycją, cenieni i potrzebni przy szkoleniu nowych kandydatów ale nie byli obywatelami i nie dostawali antygeriatryny. Na ich twarzach widać było zmarszczki starości. Nie pozwól, żeby ci się to przytrafiło, C.C., powiedziałam sobie w duchu, zdobądź swoje obywatelstwo i zmykaj stąd. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Jeżeli moja pozycja będzie dostatecznie wysoka, mogą mi zaproponować antygeriatrynę; a mając te dodatkowe lata, jakie mi zapewni antygeriatryna, może zdobędę wystarczająco dużo Zasług, aby uzyskać obywatelstwo. Jeden dwudziesto- czy trzydziestoletni okres tego nie załatwi. Jednak pozycję trudno utrzymać i będę musiała uważać, żeby nigdy jej nie stracić; wprawdzie zapewne bym ją odzyskała, ale nie mogłam sobie pozwolić na związaną z tym stratę czasu. Spójrz na tych Skoczków, mówiłam sobie w duchu, wypadli z gry, już nigdy nie zostaną obywatelami, niezależnie od pozycji. Sama wprawiałam się w przygnębienie, a przez ostatnie parę miesięcy miałam go aż za dużo. Wyszłam więc i ruszyłam Korytarzem obok Szkoły. Na podwórku prowadzono ćwiczenia na zdolność koncentracji. Kierowała nimi nauczycielka, którą pamiętałam ze swoich szkolnych dni. Ani trochę nie wyglądała starzej (Antygeriatryna? Czy też po prostu cechy biologiczne? Podstawową zasadą związaną z antygeriatryną jest nigdy nie pytać i nie mówić, że się ją zażywa...) i na szyi nosiła gruby kreteński naszyjnik ze złota. "Oderwijcie się", mówiła do nich swoim łagodnym głosem. Moje uwarunkowanie było tak głębokie, że prawie jej usłuchałam. Blisko dwudziestu uczniów siedziało pod konsolą na środku dziedzińca. Większość miała twarze bez wyrazu, zamknięte oczy i oddychała w rytmie zrównanym z pulsowaniem ekranu. Niemal co trzeci wydawał się niespokojny, zdziwiony, niepewny, czego od niego oczekują. Będą musieli to pojąć dość szybko, pomyślałam. Nigdy nie pytałam, co przydarzyło się tym, którzy nie podołali, ale odpowiedź wydawała się oczywista. Za Szkołą skręciłam w krótki boczny korytarzyk prowadzący do Głównego Korytarza - i nieomal wpadłam na Dervana. Dervan był przedmiotem moich marzeń (och tak, właśnie t e g o rodzaju marzeń!), od kiedy zostałam zwerbowana. Teraz stał zwrócony do mnie plecami, ale nie musiałam patrzeć, aby widzieć tę piękną, delikatną twarz, wygięte brwi i kobaltowe oczy, seledynowe pióro-włosy, które sięgały za kształtne uszy i opadały na kark. Sprężyłam się - jak zawsze w pobliżu Dervana będę musiała być bardzo, bardzo czujna. Dopiero po chwili zorientowałam się, że w korytarzu jest ktoś jeszcze. Dervan rozmawiał z dziewiętnasto- lub dwudziestoletnim uczniem, jeszcze w mundurze. Chłopiec nie zdawał sob ie sprawy z mojej obecności, omotany oczami i głosem Dervana, i sposobem, w jaki wszyscy przedstawiciele jego rasy wytwarzają intymny nastrój między sobą a każdym, kogo wybiorą. Niech szlag trafi Dervana. Wybieranie ofiar prosto ze Szkoły to jak zrywanie dojrzałych jabłek. No bo jakich dostajemy uczniów? Nie potrzeba nam ludzi, którzy mają "powód" - są skazani na śmierć lub zniknięcie. Nie potrzeba nam inteligentnych i umiejących się przystosować, czy niemożliwych do odkrycia talentów do podróży po falach. Potrzeba ludzi, którzy spieprzyli swoje życie tak bardzo, że potulnie pójdą za każdym, kto im obieca, że wszystko znów odzyska sens. Nowi rekruci to żałośnie uległa banda. Wiem to z doświadczenia. - Przepraszam - powiedziałam głośno. Uczeń spojrzał na mnie ze złością, niezadowolony, że przerwałam melodyjny monolog Dervana. - O, Dervan! Miło mi cię widzieć. Nie wiem, czy słyszałeś, ale na jakiś czas wypadłam z obiegu, byłam na karnym cyklu... - Słyszałem - powiedział chłodno, nie dodając do swego łosu tego czegoś, czego używał w rozmowie z uczniem. Mimo to przyjemnie było go słuchać. Próbowałam wymyślić coś, co dałoby mi pretekst do rozdzielenia go z uczniem. Nie wiem, czemu naszedł mnie ten samarytański odruch, ale nic na to nie mogłam poradzić. - Idziesz może na przyjęcie w Północnym Korytarzu? Ja właśnie tam zmierzam. - Być może. Jeszcze się nie zdecydowałem. Chyba że Paul zechce pójść ze mną... Paul wyraźnie miał taką ochotę, jak szczeniak, któremu obiecano spacer. - Potrzebowałby przepustki od nauczycieli, a wiesz, jak niechętnie je dają. Nie patrz na mnie z taką wściekłością, idioto, pomyślałam pod adresem ucznia. Będziesz miał szczęście, jeśli zamkną cię aż do końca szkolenia. Jak też udało mi się dożyć promocji? Chyba jestem w czepku urodzona. - Och, może po prostu pójdziemy na przyjęcie i przeprosimy później. Pamiętasz, C.C., że mam trochę wpływów u nauczycieli. Zmierzyłam go wzrokiem. - Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Dervan. Naprawdę. Spojrzał na mnie chytrze... Jezu, ta cudowna twarz! - Chyba nie. Ktoś mógłby powiedzieć nauczycielom, zanim miałbym okazję szepnąć im słowo. Nic nie szkodzi, Paul - powiedział odwracając się do ucznia. - Zrobimy to następnym razem. Ten idiota był naprawdę bliski płaczu. - Idź, zobaczymy się na przyjęciu - powiedziałam do Dervana. - Chciałabym chwilę porozmawiać z Paulem. Dervan uśmiechnął się. - Jeżeli chcesz tracić czas, to proszę. . Odwrócił się i zniknął w głębi korytarza - uosobienie wdzięku - a Paul i ja w milczeniu powiedliśmy za nim wzrokiem. Chłopak obrócił się do mnie gwałtownie. - Co ty sobie wyobrażasz? Nawet cię nie znam... - Zamknij się! - powiedziałam tonem Kapitana Zespołu Chronoskoczków, którym w końcu jestem. Zamknął się, zdziwiony. - Teraz spróbuj chwilę pomyśleć i powiedz mi, co takiego zrobiłam? - No... mieliśmy iść na przyjęcie, wiesz... - Jakie przyjęcie? Gdzie? Usiłował sobie przypomnieć. Samo przyjęcie, rzecz jasna, nie zapisało się w jego pamięci i nie o to był zły. Po prostu czuł, że działo się z nim coś strasznie ważnego i wspaniałego, a ja to przerwałam. . Na szczęście dla niego. Próbowałam mu uświadomić kilka faktów, zaczynając od tego, że życie tu, w bardzo Dalekiej Przyszłości, to nie sielanka. - Wiem, że nic nie przychodzi lekko - odparł z pogardą. Nauczyciele mówili nam, że będziemy musieli zapracować na siebie i że nie będzie to łatwe. - To ładnie z ich strony. Ale nie mieli czasu, żeby przestrzec was przed każdym lwem, jakiego napotkacie w tej dżungli. Oni zajmują się procentami. Pozwalają wam, żółtodziobom, wałęsać się bez opieki, a jeśli połowa z was dotrwa do promocji, stawiają szampana i wydają przyjęcie. - Jesteś z dwudziestego wieku, prawda - zapytał nagle Paul. - Ja też. - To dobrze dla ciebie - powiedziałam tym razem bez ironii. - Masz szansę na to, że po promocji zostaniesz wybrany przez dobry zespół. Dobry szef sekcji zazwyczaj tworzy szkielet swego zespołu z rekrutów z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku. Paul zmarszczył brwi. - Czy to nie jest nielegalne? - To bez znaczenia. Chodzi o to, żebyś doczekał promocji: Dervana powinieneś unikać, tak jak wszystkich, co wyglądają tak jak on. To nie ludzie i nie D'drendtowie, i ludzie nie powinni z nimi przestawać. Przynajmniej z niektórymi z nich - a nie masz jeszcze odpowiedniego doświadczenia, aby odróżnić jednych od drugich. Uparcie spoglądał w ziemię. Nie wzięłam sobie tego do serca; znam wrażenie, jakie wywołuje Dervan. - W porządku. Udzielę ci krótkiej lekcji ksenobiologii. Przede wszystkim będziesz spotykał tylko samców z rasy Dervana, nigdy samice. Samice nie są wcale tak inteligentne... nie, to nie całkiem tak. Jednak one się nie liczą, odwalają tylko czarną robotę dla samca, z którym są związane. Widzisz, samce to dumne pawie, podróżnicy i uczeni - ci, którzy mają w życiu samą radość. Natomiast żony Dervana, jeżeli jakieś ma, czekają na jego planecie żyjąc pamięcią o nim, rozumiesz? - Nie. Westchnęłam. - To tak jak cechowanie baranów, wiesz? Czytałeś kiedyś Konrada Lorenza? Znów zrobił się zły. Powiedziałam pospiesznie: - Na planecie Dervana samce wybierają sobie towarzyszki godów w taki sposób, że wywierają swoje piętno na samicach. Zwykle zdarza się to za młodu. Od tej pory samica jest już na całe życie emocjonalnie związana z danym samcem. Myśli tylko o nim, chce nosić jego dzieci i wychowywać je, i traci wszelkie inne zainteresowania. Sądzę, że z jej punktu widzenia też jest szczęśliwa, bo codziennie widzi swoje bóstwo... Jednak nie wydaje mi się, żebyś tylko tego oczekiwał od życia, co, Paul? - Że jak? - Nareszcie zdołałam przyciągnąć jego uwagę. - Tę zdolność oddziaływania wykazują tylko w stosunku do samic swego gatunku; samcy są na to niewrażliwi. Wyobraź sobie, jak byli zaszokowani, gdy stwierdzili, że mogą w ten sposób działać na ludzi i to obu płci. Niektórzy przedstawiciele rasy Dervana byli tak zaszokowani swoją zdolnością oddziaływania na mężczyzn - z ich punktu widzenia samców o tej samej pozycji - że stali się zboczeńcami. Przynajmniej w oczach własnej rasy. To dlatego Dervan żyje w Korytarzach. Jego lud by go odtrącił, gdyby żył na rodzinnej planecie. Paul spojrzał na mnie tak, jakbym go uderzyła. Powiedziałam łagodnie: - Dervan jest Kapitanem Zespołu, tak samo jak ja. Tylko że jego ludzie dosłownie oddaliby za niego życie. I czasem naprawdę tak się dzieje, kiedy skoki nie idą tak, jak je zaplanowano. Jeżeli nie chcesz zostać rzucony, na pożarcie , trzymaj się z daleka od Dervana. Zostawiłam go, żeby to sobie przemyślał. Fala czasowa pod kontrolą, zbieżność siedem i trzy dziesiąte (pewnego dnia powiem wam, skąd to wiem). Brian czekał, aż widmo przemówi. Wiedział już, że znów będzie śnić. Nie wątpił w swoje zdrowe zmysły, a przynajmniej odsunął od siebie tę kwestię jako mało ważną. Piękne i smutne dzieciństwo pozostawiło w nim niezwykłą wrażliwość, ale też znaczną zdolność adaptacyjną. Tym razem przyszła do jego pokoiku w muzeum, gdzie siedział po godzinach katalogując zbiory i uaktualniając archiwa. Była to rutynowa, nudna praca, ale to mu nie przeszkadzało; pozwalała wspominać. Pojawiła się tak nagle, że z początku wziął ją za wspomnienie. Miał tak dobrą pamięć wzrokową, że często wiodła go na manowce. - Wybacz mi, Brian. Znała jego imię! Jej głos był niezwykle melodyjny... nie, to zupełnie nieodpowiednie określenie. P r z y p o m i n a ł muzykę. - Wybacz, potrzebuję twojej pomocy. , Drugie holo, Brian Cornwall, 28 czerwca 1957 roku. Podkład dźwiękowy. Patrz akta Psychosekcji nr 96-4RC. - ...Wybacz, potrzebuję twojej pomocy. Odbyłam daleką podróż, żeby się z tobą zobaczyć (dwusekundowa pauza). Nie, nic teraz nie mów; i tak cię nie usłyszę, gdyż jestem wciąż zbyt daleko od ciebie (wzmocnić podkład dźwiękowy o cztery dziesiąte). Nie mogę ci teraz powiedzieć, czego pragnę oprócz twojego zrozumienia. Bardzo chciałabym ci to powiedzieć i żebyś tu ze mną był, i żebyśmy mogli normalnie ze sobą porozmawiać. Może kiedyś tak się stanie. Jednak na razie mogę ci wyjawić tylko tyle, że grozi mi niebezpieczeństwo... Byłam szczęśliwa, że mogę pójść z Angelem na przyjęcie i spróbować -napomnieć o hologramach i Brianie Cornwallu. Kazałam łazience umalować się, upudrować i natłuścić skórę. Park Północnego Korytarza był w letniej fazie, a więc prawdopodobnie będą noszone typowe stroje obywateli - niewiele więcej niż przepaska na biodrach, stanik dla tych kobiet, które uważają, że go potrzebują, i mnóstwo biżuterii. Jednak kiedy dom oznajmił przybycie Angela, z rozczarowaniem stwierdziłam, że przyszedł we fraku i cylindrze. - Och, Angelo, nie mów mi, że wciąż bawi ich ten historyczny smaczek. Wzruszył ramionami, jakby mówił "to nie moja wina". - Przyjęcie wydaje lady Mary, a ona zawsze wolno chwyta nowinki. Od ponad pół roku wszystkie zgromadzenia obywateli miały stylową oprawę. Był to objaw ogólnej skłonności do podpatrywania Skoczków i rywalizowania z nimi, chociaż dla nas było to tylko męczące, a nawet denerwujące, ponieważ zwykle wychodziły na jaw różne historyczne nieścisłości. - W stylu jakiego okresu jest to przyjęcie? Byłam bliska tego, żeby nie iść. Jednak oznaczałoby to siedzenie w pokoju i rozmyślanie o rzeczach, które... - Dziewiętnastowieczna Anglia. - Zatem chyba trochę wypadasz z epoki. To mi wygląda raczej na pierwszą ćwiartkę XX wieku. - Tylko niektórzy Skoczkowie to zauważą. Ubierz się, kochanie. Umieram z głodu, a tam mają być fury jedzenia; ponadto nie chcę ci dać czasu na zmianę zdania. Wykrzywiłam się do niego i poszłam się ubrać. Garderoba znalazła mi suknię, która miała być w stylu Londynu z 1898 r.; założyłam ją, ale bez gorsetu. Kobiety dawniej pozwalały się okropni dręczyć - chociaż myślę, że nie można lekceważyć tego, co się robi, aby wydać się atrakcyjnym potencjalnym kochankom. Tej nocy Park Północnego Korytarza był pełen ludzi. Płonęły latarnie i pochodnie; wiał łagodny wietrzyk. Szeleścił sukniami kobiet i łopotał adamaszkowymi obrusami. Lady Mary wydała przyjęcie w centrum parku; kazała tam ustawić fontannę przedstawiającą grupę postaci i kilkanaście ryb, z których pysków tryskało coś zbyt ciemnego jak na wodę. Skosztowałam: była to coca-cola. (Nie lubię D'drendtów między innymi za ich niechęć do napojów alkoholowych. Wprawdzie nie zakazują ich, lecz nikt nie ośmieli się okazać tak złego gustu, żeby je podawać publicznie.) - C.C. ! Tak się cieszę, że przyszłaś! - lady Mary uważała za stosowne znać każdego ważniejszego Skoczka po imieniu. - Od wieków nie byłaś na przyjęciu... Urwała na moment czując, że mogła zabrnąć nazbyt blisko niebezpiecznego tematu mojej niedawnej kary. Nagle rozjaśniła się. - Jednak przyszłaś na moje. Napiłaś się już z fontanny? - Tak. To bardzo dobre. Nie potrafię wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu do coca-coli, ile mają go obywatele. - Ach, Angelo, tak dawno cię nie widziałam! Wzięła go pod rękę i uśmiechnęła się filuternie. Jeszcze jedna była kochanka Angela, bez wątpienia. Lady Mary wyglądała na śliczną dziewiętnastolatkę, ale tak wygląda niemal każda obywatelka, jaką znam, oprócz ekscentryczek. Starałam się nie traktować ich pogardliwie, naprawdę się starałam, ale dlaczego byli tu, na orbicie okołoziemskiej, kiedy cały Kosmos stał przed nimi otworem... Niech ich diabli; przed nimi, a przede mną nie. Jeszcze nie. - Można się wmieszać w tłum? - spytałam siląc się na uprzejmość. - Jak najbardziej. Nie musicie się obracać tylko wśród innych Skoczków. Pochodźcie sobie, porozmawiajcie z ludźmi; zaraz się lepiej poczujecie. Później będzie niespodzianka. To mówiąc mrugnęła (słowo daję!) i poklepawszy dłoń Angela odprawiła nas. - Nie mam ochoty czekać - powiedziałam mu. - Spokojnie, C.C. Dopiero co przyszliśmy. Pociągnął mnie prosto do stołów z jedzeniem, przystając po drodze tylko po to, żeby pomachać lub uśmiechnąć się do prawie dziesięciu byłych kochanek i kochanków. Przy fontannie zapanowało małe poruszenie. - O mój Boże - powiedziałam. - Dervan mimo wszystko przyszedł. - Wciąż się nim interesujesz? - Angelo prawie całą uwagę skierował na jedzenie i z powodu ust zapchanych kanapką trudno go było zrozumieć. - Wcale się nim nie interesuję. To znaczy nie bardziej niż jakąkolwiek inną ciepłokrwistą, ludzką istotą. To prosty fakt biologiczny... - Uhm... Nie wiedziałam, czy odnosi się to do kanapki, czy do tego, co mu powiedziałam. Pokręciliśmy się między stołami, znaleźliśmy Banny siedzącą na posągu, pogadaliśmy o robocie i poplotkowaliśmy z kilkoma przechodzącymi Skoczkami. Pogratulowałam sobie, że przez ponad godzinę nie myślałam o Brianie Curawallu. Później lady Mary zawołała wszystkich, żeby pokazać obiecaną niespodziankę. Miało to być staroangielskie polowanie na lisa, z graniem rogów i czerwonymi kurtkami dla wszystkich. Przynieśli klatkę z lisem. - Będzie raczej trudno jeździć konno po parku, nieprawdaż? - powiedziałam do niej. - Szczególnie w tych strojach. - Konno? - powtórzyła bezmyślnie. - Nie mam zamiaru ganiać za tym cholerstwem na piechotę - rzekł stojący opodal Skoczek. - Jak mamy go znaleźć po ciemku? I gdzie są psy? - rozległy się ogólne utyskiwania. Lady Mary wyglądała na speszoną. Nagle rozległ się śmiech, który poznałabym wszędzie, i z tłumu wyłonił się Dervan. Odsunął rygiel klatki i podniósł drzwiczki. Przestraszony lis zniknął jak rozmazana smuga. Dervan zdjął kilka pochodni ze słupów i rozdał je swoim wielbicielom. Potem ściągnął długą, czarną marynarkę i koszulę z żabotem. Zrzucił z nóg buty i cisnął je w krzaki. - Nie zostawajcie zbytnio w tyle - zawołał do swoich wielbicieli i znów się roześmiał, po czym pobiegł w ciemność za lisem. Czasem trudno zapomnieć, że lud Dervana pochodzi od drapieżnych ptaków. Ludzie wciąż tłoczą się wokół fontanny, nie wiedząc, co robić. Lady Mary zaczęła płakać; zastanawiałam się, ile naprawdę ma lat. Angelo przeprosił mnie i usiadłszy przy niej na brzegu fontanny mówił jej, że wszyscy wspaniale się bawią, włącznie z nim, i że nie można oczekiwać, iż wszystko zawsze się uda. Nic dziwnego, że ma takie powodzenie. Jednak wszystko to tylko przelotne związki; prawda była taka, że nie potrafił wytrwać z nikim dłużej niż sześć tygodni. Spędzałam czas rozmawiając z Banny. Dość niekulturalnie rzucałyśmy kamyki do fontanny z coca-colą. Banny powiedziała, że rozmawiała wcześniej z Dervanem, który wydawał się zły na mnie. W każdym razie na tyle, na ile Dervan może być zły. Co się stało? - Drobne nieporozumienie. Wszystko zależy od punktu widzenia. Może miał rację i powinnam pilnować własnego nosa? Nie było potrzeby wdawać się w szczegóły, a i tak myśliwi właśnie wracali. Na ile mogłam dostrzec ich twarze w ciemności, niosący pochodnie wydawali się zmęczeni; jednak jeden z nich niósł na ramieniu martwego lisa. Miał koszulę zakrwawioną przy kołnierzu i na plecach. Jako ostatni na polanę wyszedł Dervan, z twarzą zaróżowioną triumfem. Noszenie zdobyczy zostawił jednemu ze swego zespołu, ale podniósł ręce w górę, pokazując ślady krwi. Spotkał się z ogólnym aplauzem, szczególnie ze strony obywateli. Błysk w oczach i wyraz twarzy bardziej niż kiedykolwiek upodabniały go do boga - Dionizosa, albo jakiegoś bóstwa myśliwych, o którym nigdy nie słyszałam. Spostrzegł mnie i przedarł się przez tłum do miejsca, gdzie stałam. - Nie zapomnę ci tego, że się wtrąciłaś w moje sprawy. Migotliwy blask pochodni zmieniał jego twarz we wspaniałą maskę światłocienia. Wzruszyłam ramionami i przezwyciężyłam chęć runięcia do jego stóp. Skinął na jednego z nosicieli pochodni. - Co wcale nie znaczy, że ci się udało. Mężczyzna podszedł bliżej i zobaczyłam, że to Paul, uczeń, którego spotkałam z Dervanem w korytarzu. No cóż, nie moja sprawa. Miałam swój zespół, o który musiałam się martwić, tak samo jak o własną skórę. Banny przysunęła się nieśmiało, żeby posłuchać, o co idzie. Dervan rzekł: - Zamierzam wystąpić o Paula, kiedy otrzyma promocję. Myślisz, że mam jakieś szanse? - Powiedziałabym, że bardzo duże. Paul wydawał się zadowolony z moich słów. Mówiłam prawdę. Kto by go chciał teraz, kiedy został uzależniony? Banny z niepokojem przysłuchiwała się konwersacji. Ja jednak jako Skoczek byłam praktycznie zabezpieczona przed sztuczkami Dervana. Gdybym kiedykolwiek zdradziła oznaki uzależnienia (a nie da się tego ukryć, tak samo jak miłości) Mark rozpiąłby go na kole i kazał turlać po pinezkach. Może nawet nie w przenośni: k~az czy dwa zabierał ludzi na prywatne skoki po falach; wracali znacznie pokorniejsi. Prawda, że Dervan nie był uciekinierem tak jak ja, lecz obywatelem, który został Skoczkiem z wyboru, ale oboje pracowaliśmy dla Marka i wiedzieliśmy, że pożałujemy, jeśli będziemy niesforni. Dervan przez chwilę mierzył mnie spojrzeniem, zapewne w nadziei, że zacznę się spierać. Później zabrał Paula i poszedł święcić swój triumf. - Czy to bezpiecznie tak go denerwować? - powiedziała do mnie Banny. - No wiesz, chcę powiedzieć, że on mógłby to zrobić z tobą. Droga Banny, naprawdę się zaczerwieniła. To jedyna osoba, w której przeszłości nigdy się nie grzebałam, ale na serio podejrzewałam wiktoriańskie wychowanie. - To mało prawdopodobne - powiedziałam i wyjaśniłam jej, że Mark nie zniósłby tego. - Jednak na wszelki wypadek - dodałam po chwili namysłu - nie powinnaś z nim zbyt długo rozmawiać. Szczególnie jeżeli cokolwiek czujesz. Uzależnienie wymaga współpracy ofiary ; no wiesz, odpowiadania na pytania, rozmowy. To przyspiesza proces. Jeżeli będziesz podejrzewała, że do tego zmierza, to po prostu zamknij buzię i odejdź. Banny potrząsnęła głową wyraźnie zamierzając w ogóle unikać podobnych sytuacji. Zaraz potem rozdzieliłyśmy się; Banny dała się poderwać obywatelowi, który przynajmniej z wyglądu wydawał się w tym samym wieku co ona. Rozglądałam się za Angelem, ale nie mogłam dostrzec ani jego, ani lady Mary. Biedna kobieta, musiała mieć okropny wieczór. Mimo że bardzo szanowałam Angela, miałam nadzieję, że ona nie oczekuje od niego trwałego wsparcia uczuciowego. Nie mógł go jej dać. Może dlatego podświadomie uparcie nie chciałam go uznać za choć odrobinę pociągającego, mimo że był bardzo popularny- wśród obywateli. Zbyt łatwo byłoby chcieć na nim polegać i zapomnieć, że to tylko czasowe wsparcie. Mogłabym go znienawidzić, gdyby mnie porzucił, a to nie byłoby dobre. Nigdy nie mogłam znieść dwuznaczności w stosunkach osobistych. W mojej przeszłości wiele było rzeczy niejasnych, ale ten fakt zdawał się tkwij mi w pamięci. Nie... to chyba nie całkiem tak. Po prostu nie mogłam tego znieść u nikogo z bliskich. Na szczęście nie miałam nikogo bliskiego, więc nie było sprawy. Następnych kilka tygodni spędziłam ciężko pracując nad akcją "Brian Cornwall" czy też, jak mówił Mark, akcją "mewa". Jak widzicie, oboje w myślach określaliśmy ją według tego, co każde z nas uważało za najważniejszy element. Wydusiłam z Psychosekcji kopię odbitek, jaku urobili z prywatnego dziennika Briana. Były w nim szkice, eseje, uwagi i opisy ludzi, których spotykał. Przypominało mi to książki do poduszki, które przyniosłam sobie z Japonii i trzymałam na półce w sypialni. Czytałam ten dziennik co wieczór; to było jak miła, chłodna kąpiel po skwarnym dniu. Tymczasem puściliśmy Brianowi dwa następne hologramy. Na ostatnim ci z Psychosekcji przestali się czaić i dali biedakowi do zrozumienia, że jego bogini interesuje się chalcedonową mewą z muzeum. Ten nagły przejaw materializmu został przyjęty przez Briana w dobrej wierze; mityczne istoty zawsze szukały jakichś talizmanów i jeśli mógł im, w tym pomóc, uczyni to z prawdziwą przyjemnością. Po sesji cisnęłam o ścianę swoim pamiątkowym srebrnym piórem. Był taki miły! Taki inteligentny, wykształcony i zdolny jak mógł się na wszystko zgadzać? - Idiota! - pieniłam się przed zespołem. - Psychosekcja dobrze go rozpracowała. Banny wzruszyła ramionami wiedząc, że w rzeczywistości nie na niego się złościłam. Szybko zmieniła temat. - Henry wymyślił dla nas nowy symbol - powiedziała wskazując jeden z proporców wiszących na ścianie laboratorium. Symbol składał się z czerwonego koła na ciemnoniebieskim tle, z dwoma czarnymi trójkątami sugerującymi skrzydła. Każdy zespół miał swój kryptonim; zazwyczaj była nim nazwa ptaka lub jakiegoś latającego stworzenia, a ten wzór symbolizował nasz. "Czarnoskrzydli". Nie była to nazwa, jaką wybrałabym dla swojego zespołu, ponieważ nasuwała myśl o jakichś skrzeczących stworach wylatujących z jaskini, ale odziedziczyłam ją razem z zespołem. Słyszałam już gorsze. - Henry! - zawołałam do mężczyzny zajętego przykręcaniem śrub konsoli. - Zrobiłeś dobrą robotę. Uśmiechnął się i dalej robił swoje. W swoim okresie pochodzenia Henry był sławnym pisarzem i przypadkiem wiedziałam, że i teraz pracuje nad powieścią. W moim czasie czytałam wszystkie jego książki i byłam ciekawa, co napisze teraz. Dzieliliśmy laboratorium z dwoma innymi zespołami i symbol Czarnoskrzydłych był lepszy od wzorów na wiszących obok proporcach. Wszystko, co poprawia pozycję, jest mile widziane. Ogarnął mnie wstyd, że rzuciłam piórem o ścianę. Nie chciałam przed zespołem sprawiać wrażenia przygnębionej, bo gotowi pomyśleć, że wpadliśmy w jakieś kłopoty. Nie chciałam też, aby pomyśleli, że nie jestem zadowolona z ich pracy. Wprost przeciwnie, byłam z nich aż nadto dumna; to utalentowani, bystrzy Skoczkowie, mający dość siły, aby wysłać mnie tak daleko w czasie, jak to tylko możliwe, a nawet dość siły, żeby utrzymać aż pięcioro z nas podczas przejścia - tak jak za ostatnim razem, gdy kierowałam grabieżą pałacu w Bizancjum. Gdybym się tak nie przejmowała wysiłkiem, jaki ich to kosztowało, nie użyłabym skrótów i nie podpadłabym Markowi... ale co przeszło, to minęło, chyba żeby nie, i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jeżeli ktoś ci płaci, żebyś je powycierała. - W jednym przyznaję ci rację - powiedziałam do Barny. On naprawdę jest dość przystojny. Zaraz nazajutrz Mark wezwał mnie do siebie. Przeszłam Korytarzem Skoczków do jego biura, myśląc tylko o akcji. Fala czasowa Briana - ta, którą obserwowaliśmy przez cały czas - wreszcie osiągnęła pełną zbieżność z naszą. Zgodność wynosiła jeden do jednego i utrzymywała się od dwóch godzin. Progności szacowali, że powinna pozostać zbieżna przez kilka dni; oczywiście (jak zawsze) dodali "ale nie ma pewności". Kilka dni czy mniej, nadszedł czas, aby sprowadzi: mewę. Za dwadzieścia dwie godziny w muzeum wybuchnie pożar i Brian zginie. - Będziesz musiała zaczekać - rzekł Narses zza swojego biurka stojącego przy drzwiach do gabinetu Marka. Ostentacyjnie zaczął piłować paznokcie zobaczyłam, że w każdym ma osadzony mały szafir. - Podobają ci się? - spytał pochwyciwszy moje spojrzenie. - To prezent urodzinowy od Marka. - Śliczne - odparłam Narses był w plotkarskim nastroju. - Słyszałaś o tych dwóch Skoczkach, których złapano na prywatnych przejściach? Zabierali różności i sprzedawali je na czarnym rynku. - Nie! - powiedziałam ze zdziwieniem, sprawiając mu niezmierną radość. - Znam ich? - Nie sądzę. Z sekcji Hideo. Nikt z naszych. - I co się z nimi stało? Nie żyją? - Jeszcze żyją. Jednak zostali wyrzuceni, więc to tylko kwestia czasu. To rzeczywiście tylko kwestia czasu, jeśli się nie ma obywatelstwa albo autorytetu Skoczków za sobą. Każdy może zrobić z takim wyrzutkiem, co zechce. Obywatele mogą go użyć zamiast lisa na następnym polowaniu. Byli też Obcy, których nieraz widziałam, ze skłonnościami, o jakich lepiej nie myśleć. Dervan był przy nich święty. - W moim czasie - mówił Narses - rozprawilibyśmy się z takimi ludźmi o wiele surowiej. Przecież zaledwie ich zapytano o czarnorynkowe kontakty ! Jedno, czego nigdy nie aprobowałem w tym społeczeństwie, to brak zrozumienia dla celowości używania tortur. Uważam, że to, świadczy po prostu o braku zainteresowania władz tym, co ludnie robią i myślą. W moim czasie nas to obchodziło. Pytaliśmy. Podążaliśmy za każdą przesłanką do logicznego końca. Mieliśmy koło, rozżarzone węgle, żelazne obręcze... - No tak, to były piękne dni. Słuchaj, Narses, myślę, że może Mark na mnie czeka. Powiedziałeś mu, że tu jestem? Prychnął. - On dobrze wie, że tu jesteś, C.C. Ma ważnych gości. Kiedy będzie wolny... Na pulpicie Narsesa zapaliła się lampka; widocznie Mark był już wolny. Narses ponownie prychnął i wystukał kod otwierający drzwi. Istotnie, Mark miał ważnych gości. Dwie rury środowiskowe były zajęte i to przez D'drendtów. Jeszcze nigdy nie znalazłam się tak blisko naszych zwycięzców. Próbowałam ukryć, jak bardzo się boję. Każdy D'drendt był ponad półtora raza większy od człowieka. Nie stali ani nie siedzieli, ale wisieli na ścianach rur trzymając się małymi różowymi łapkami zakończonymi przyssawkami. Reszta ich ciał buła czarna z wilgotnym połyskiem. Mieli wielkie, zwinięte fałdy przypominające skrzydła. Może nawet i były to skrzydła, ale nigdy nie widziałam ich rozwiniętych, nawet na zdjęciu. Stałam na środku pokoju i patrzyłam szeroko otwartymi oczami. - Usiądź, proszę, Carol - powiedział uprzejmie Mark wskazując mi fotel. Podeszłam tam wolno i niechętnie, ponieważ siadając miałam częściowo stracić z pola widzenia jednego z D'drendtów. Ta myśl mnie niepokoiła, chociaż wiedziałam, że te stworzenia nie mogą opuścić rur. Nagle wyobraziłam sobie, gdzie udadzą się ci D'drendtowie, kiedy rury schowają się w podłodze; zobaczyłam, jak pełzną swoimi przejściami biegnącymi pod każdym ważniejszym budynkiem i ulicą, do swoich pomieszczeń mieszkalnych, które znajdują się wszędzie. Nagle zastanowiłam się, czy te przejścia nie były bardziej rozgałęzione, niż sądziłam; wyobraziłam sobie D'drendtów pełzających za ścianą laboratorium albo pod naszą podłogą... Wzdrygnęłam się mimowolnie i zupełnie wyraźnie. Może ludzkie reakcje są dla nich zbyt obce, by to zrozumieć. Mark z pewnością rozumiał. Jednak rzekł tylko: - Carol, nasi goście interesują się projektem, nad którym obecńie pracujesz. Czy zechciałabyś nam powiedzieć, na jakim jesteś etapie? Otworzyłam usta, lecz zanim zdążyłam coś powiedzieć, zatrzeszczał głośnik przy rurze znajdującej się bliżej mnie. - To człowiek, o którym nam mówiłeś. Mark skinął głową. - Carol-Celia-Cordray - powiedział wymawiając to jak jedno słowo. - Powiesz nam o niej więcej. Był to miły, spokojny głos, z akcentem obywatela. - Za chwilę - odparł Mark. Zdziwiłam się, że może do nich mówić w ten sposób. - Proszę, Carol, najpierw zapoznaj nas z aktualnym stanem operacji. Kiwnęłam głową. - Obserwowana fala czasowa jest w pełni zbieżna, tak więc teoretycznie w każdej chwili mniemy teraz wyekspediować lub sprowadzić dowolne ciało stałe. Najlepszą ogniskową uzyskaliśmy na podłodze tuż nad miejscem, gdzie znajduje się mewa. Żeby wyeliminować ryzyko zejścia z fali, użyjemy tego punktu do transferu. - W jaki sposób - przerwał mi D'drendt - przeniesiecie dzieło sztuki z jego obecnego położenia do punktu transferowego? Czy potrzebne będzie przejście? Czy to nie zbyt kosztowne? Czy nie będzie musiało być zarejestrowane? Nie wiemy, czy... Mark także umiał przerywać. - Zatroszczyliśmy się o to - rzekł krótko. - Wyjaśnij mu, Carol. Odwróciłam się do D'drendtów i zmusiłam się, by na nich patrzeć. Odrobina praktyki dobrze ci zrobi, powiedziałam sobie. Jeżeli rzeczywiście D'drendtowie są wszędzie, to będę musiała się nauczyć z nimi rozmawiać. - To nie jest operacja z przejściem - wyjaśniłam mu cierpliwie. - Posługujemy się człowiekiem znajdującym się na miejscu, żyjącym w tamtej ramce czasowej, który przeniesie mewę do punktu transferowego. - I nie będzie mówić? Są prawa zakazujące naruszania... Postanowiłam też komuś przerwać; wszyscy to robili. - On nic nie powie. Ma umrzeć za dwadzieścia dwie godziny jego czasu. D'drendt zamknął się; najwidoczniej musiał to przetrawić. Mark wyglądał na zadowolonego z siebie. - Dobrze się spisujesz, Carol. Tylko tak dalej. Miał oczywiście rację, ale może mówił to tylko po to, żeby upewnić D'drendtów, że projekt jest w dobrych rękach. - Dziękuję - powiedziałam. Ożył głośnik drugiego D'drendta. - Miałeś nam powiedzieć więcej o niej. Ten głos był ciepły i miękki; mógłby należeć do pięćdziesięcioletniej kobiety. Nie oczekiwałam tego i zaczęłam się zastanawiać, czy to coś oznacza. Mark powiedział: - Carol w chwili rekrutacji przebywała w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym. To bardzo blisko okresu, który teraz obserwujemy, widzicie więc, że jest odpowiednią osobą do przeprowadzenia tej akcji. Jest z natury dyskretna i nie zrobi nic, co zwróciłoby uwagę w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym. Z natury dyskretna, akurat. Ależ kupę nawozu wciskał naszym gościom. O mało co, a nie usłyszałabym, co mówił dalej. - Sam zwerbowałem Carol w Kalifornijskim Więzieniu Stanowym, gdzie czekała na wyrok za morderstwo. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. - Nie wydaje się być odpowiednim kandydatem - rzekł głos, który mógł należeć do kobiety. Mark wzruszył ramionami. - Czekał ją proces o zabójstwo ojca, który był zupełnie zdegenerowanym osobnikiem, człowiekiem, którego każde normalne społeczeństwo pozbyłoby się nie czekając, aż zrobi to Carol. Wierzcie mi, podczas pobytu tutaj miałem okazję obserwować wielu cieszących się złą sławą ludzi, a nawet typować niektórych na szkolenie, ale na tego człowieka szkoda było tracić czasu. A z pewnością szkoda, by Carol traciła swój, więc zaproponowałem jej pracę zamiast odsiadywania wyroku. - Z pewnością szukano jej... - Opłaciliśmy jej adwokata i dopilnowaliśmy, żeby wysłano ją do zakładu psychiatrycznego, gdzie wkrótce potem miała popełnić samobójstwo. Spreparowaliśmy to trochę - uśmiechnął się. - Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi. Ciało innej osoby... twarz topielca z reguły trudno rozpoznać. Kiedy Carol tu przybyła, Psychosekcja musiała ostro nad nią popracować, ale muszę przyznać, że jest warta każdy grosz, jaki na nią wydaliśmy. - Będziemy musieli polegać na twojej ocenie - rzekł D'drendt. - I oczywiście Psychosekcja musiała ją przepuścić, inaczej nie przyjęto by jej do Szkoły. - O, tak. Musieli usunąć pamięć w większym stopniu, niż przypuszczali. Ona prawdopodobnie nic wierzy w to, co teraz mówię - to jedno z zabezpieczeń, jakich użyli. Jednak rzeczywiście doprowadzili ją do szczytowej formy. Twierdzę, że w żadnej sekcji nie znajdziecie lepszego Skoczka. - To dobrze. Głośnik przestał mówić, a zaczął świergotać i popiskiwać. Drugi D'dreneit odpowiedział piskami. Nie byłam w stanie zwrócić na to uwagi. Jak mógł coś takiego powiedzieć? Patrzyłam w podłogę czując lekkie oszołomienie. To prawda, że moje pierwsze wspomnienie o Marku wiązało się z jakimś zakładem, ale zawsze uważałam, że to była szkoła lub szpital. - Teraz porozmawiamy tylko z tobą - odezwał się D'drendt o męskim głosie. Marle gestem wskazał mi drzwi. Wyszłam. Przeszłam przez sekretariat nie zwracając uwagi na Narsesa. Może to rzeczywiście była szkoła lub szpital. Najgorsze jest jednak to, że Mark był w pełni zdolny do wymyślenia tego wszystkiego dla jakichś własnych celów związanych z D'drendtapi lub choćby po to, aby zbić mnie z tropu. Postanowiłam nie zwracać na to uwagi. Mimo wszystko Mark nie był osobą, od której można usłyszeć słowo prawdy. Odłożyłam na chwilę powrót do laboratorium i poszłam sprawdzić, czy Angelo ma w swojej apteczce coś, co mnie uspokoi. - Właśnie miałam naradę z Markiem - powiedziałam bez żadnych wstępów. - Masz na to jakieś odpowiednie lekarstwo? Roześmiał się. Nie widziałam go od tamtego przyjęcia, ale słyszałam, że on i lady Mary paradowali przed całym Północnym Korytarzem, dopóki nad ranem nie opadli z sił. On nawet wprowadził się do niej na tydzień, całkiem nieźle jak na niego, i nawet rozstali się bez awantur. W Korytarzach plotki szybko się rozchodzą. Wyciągnął butelkę wina i spojrzał na mnie pytająco. Potrząsnęłam głową. - Mam robotę. Wtedy wyciągnął małą ampułkę z krystalicznym proszkiem i podał mi ją. Nie wzięłam. Przyszło mi coś do głowy. - Angelo - powiedziałam - ci dwaj jeźdźcy, których wyrzucili... Rząd musiał cofnąć im podawanie leków temporalnych, żeby nie mogli uciec. Czy to ty podajesz im przeciwśrodki? - Może - odparł (typowe). - A czemu pytasz? Jeśli nawet nie on, to mógł to zaaranżować. Powiedziałam: - Chcę, żebyś trochę zmodyfikował jednego z nich. Spojrzał na mnie bacznie. - Oni i tak umrą - powiedziałam trzeźwo. Oparł się wygodnie i założył ręce na piersiach. - No to porozmawiajmy, C.C. Czułam się wspaniale. I to nie dzięki krystalicznemu proszkowi, bo wcale go nie zażyłam. Jeżeli Mark wymyślił to wszystko, żeby zbić mnie z tropu (w porządku; nigdy nie będę wiedziała na pewno), to chciał przede mną ukryć po pierwsze to, że ci dwaj D'drendtowie to jego czarnorynkowi kontrahenci. Rynek na prawdziwe dzieła ziemskiej sztuki był niezwykle chłonny (zasadniczym słowem było tu "prawdziwe" - nie kopie, choćby idealne, mimo że idealna kopia wydaje mi się zupełnie wystarczająca; jednak myślę, że nie mam duszy kolekcjonera). Wątpiłam, czy nasza mewa kiedykolwiek ujrzy muzeum rządowe lub zostanie sprzedana bogatym turystom, żeby zasilić Skarb. Wbrew oficjalnej propagandzie, rzadko wykonywałam zadania, które miały coś wspólnego z badaniami historycznymi. To co robiłam, to jedna wielka grabież. Skoczków przestrzegano przed opowiadaniem o wykonywanych zadaniach, co mi dawało do myślenia. Czyżbyśmy wszyscy zajmowali się grabieżą na wielką skalę, łupieniem Matki Ziemi z jej skarbów? Czy też Czarnoskrzydli byli tylko gromadą złodziei pracujących dla Marka? Och, są sprawy, które naprawdę chciałabym poznać. Kiedy wróciłam do laboratorium, spotkałam Banny. Powiedziała mi: - Mark chce, żeby wykonać przerzut tak szybko, jak to możliwe. Przed chwilą przekazał nam wiadomość. Pewnie D'drendtowie się niepokoją. - W czasie Briana jest teraz noc, prawda? - powiedziałam. - Muzeum jest zamknięte. Kiwnęła głową. - On jest w środku, tak jak prosiliśmy. - Dobrze, puść ostatnie holo. To, w którym go proszę, żeby przyniósł mewę. Nie miałam po co znów na to patrzeć, więc skupiłam się na kontrolowaniu pracy zespołu. Byli spokojni i sprawni, jak zawsze, i istniało między nimi to milczące zrozumienie, jakie cechuje ludzi, którzy długo ze sobą pracują. Trochę w tym było mojej zasługi; kilkakrotnie, kiedy Mark przysyłał nam żółtodziobów zamiast kandydatów, o których prosiłam, spokojnie dawałam szansę żółtodziobom. W rzeczywistości dawałam każdemu z nich nawet kilka szans, ponieważ nie chciałam, aby reszta zespołu pomyślała, że postępuję samowolnie. Jednak kiedy widziałam, że zac::vnają się denerwować, stawiałam danego niekompetentnego osobnika w sytuacji, której nie mógł sprostać, chociaż on był pewien, że może; w ten sposób usuwałam go z drogi, zanim stał się niebezpieczny dla wszystkich. Zawsze potem napięcie w zespole znacznie opadało. Nie wiem, czy Mark był świadomy, że zabijałam ich z premedytacją; w tak oczywisty sposób czynili to sami. Rezultatem był najlepszy z istniejących zespołów, przynajmniej według mnie. Byłam dumna, gdy słyszałam, jak ludzie mówią: "Zespół C.C." w taki sam sposób, jak mówili "Zespół Fieldinga" lub "Zespół Balthasara", kiedy byłam w Szkole. Nie licząc żółtodziobów, mieliśmy najmniejszą wypadkowość w sekcji. - Gotowi - powiedziała Banny, przerywając te rozmyślania. Podeszłam do mojego fotela i dałam się przypiąć. Później Banny wróciła do konsoli i wszyscy oprócz mnie połknęli pigułki. - Jedziemy - powiedziałam i pochłonął mnie ocean. Prąd był dobry i wartki, płynęłam naprzód jak grot pchany wysiłkiem Banny i całego zespołu. I jak zawsze, ledwie zdawałam sobie z tego sprawę. Podróż tak wciąga, że wydaje ci się, iż wszystko robisz samemu. Przejście skończyło się dość szybko; znalazłam się w oknie. Ogniskowa nie była trudna do zauważenia - najjaśniejsze miejsce wśród fal. Trzecie piętro muzeum, zwykła drewniana podłoga zastawiona gablotami z wyrobami indiańskimi, oblane światłem księżyca wpadającym przez okna. Brian czekał. Trzymał mewę w obu dłoniach, jakby się bał, że ją upuści. Oczywiście nie mógł mnie widzieć. Niech to szlag, Brian... Spojrzałam na swoją prawą rękę, w której trzymałam idealną kopię mewy. Położyłam ją na tej zwykłej, drewnianej podłodze, cofnęłam się i powiedziałam do Banny: - Teraz! Mój zespół z całej siły pchnął ścianę czasu. Mewa z wolna straciła swój rzeczywisty wygląd; przybrała martwą, sztuczną barwę, jaka towarzyszy falom. W tej samej chwili oczy Briana rozszerzyły się. Jednak zaraz jakby odzyskał świadomość, uklęknął i podniósłszy moją mewę, zastąpił ją swoją. Zespół rzucił się na nią błyskawicznie, jak stado wilków. Mewa stawała się coraz bardziej realna, aż w końcu znalazła się w mojej dłoni. - Zrobione - powiedziałam do siebie, bo mój zespół już o tym wiedział. Z lekkim ociąganiem pozwoliłam falom unieść się z powrotem. Obraz stojącego samotnie w muzeum Briana stawał się coraz mniej realny, jakbym patrzyła na niego przez dno szklanki. Pierwsza, jak zwykle, podeszła do mnie Banny. - Nie chcę teraz rozmawiać - powiedziałam ze znużeniem. - Zaczekaj, aż się wyrzygam. Kiedy mi przeszło, powiedziałam: - Chcę zobaczyć zapis. Banny odsunęła się robiąc mi miejsce przy konsoli. Obejrzałam transfer, tak jak został zarejestrowany (i jak widział go Brian); materializację fałszywej rzeźby i zniknięcie prawdziwej. Patrzyłam na niego, jak podnosi falsyfikat i niesie go poza ogniskową, w mniej wyraźne obszary muzeum. Zaniósł go po schodach i otworzył gablotę, z której wyjął prawdziwą mewę; właśnie wkładał imitację do środka, gdy na ekranie pojawiła się jakaś postać. Człowiek w mundurze wyciągnął rękę i dotknął ramienia Briana, wyraźnie o coś pytając. Poczułam mdłości, chociaż wiedziałam, że to nie ma żadnego znaczenia. Jego rychła śmierć wszystko upraszczała. Mimo to ciekawe, co mógł powiedzieć. Z pewnością wyjmowanie z gablot eksponatów w środku nocy nie leżało w jego zwyczaju. Powiedział coś, zupełnie spokojnie i naturalnie. Strażnik skinął głową. Pomógł Brianowi zamknąć gablotę z mewą. Rozmawiali przez chwilę, strażnik poczęstował go papierosem, Brian odmówił i rozeszli się. Stwierdziłam, że wstrzymuję oddech. Odwróciłam się do Banny, która zaglądała mi przez ramię. - Grzeczny chłopiec - powiedziałam trochę drżącym głosem. - Był naprawdę dobry, nie uważasz? - Cholernie dobry - powiedziała Banny i w tonie, z jakim to powiedziała, usłyszałam wiktoriańskie echa; jakby dżentelmen z wielkimi, rudymi wąsami gratulował swojemu kompanowi dobrej karty. Wyłączyłam konsolę. - Gdzie ptak? - W drodze do Marka. Wysłałam go przez Narsesa, zaraz po tym, jak go sprowadziłaś. - Dobrze. Zdaje się, że mu na tym zależało; może da nam wszystkim punkty Zasługi. Banny wydała nosowy dźwięk sugerujący, że nie zrobiło to na niej wielkiego wrażenia. Po namyśle dodała: - Ciekawe, ile punktów Zasługi ma Mark. Według mnie nie warto się nad tym zastanawiać, tak samo jak nad jego obywatelstwem. Jedyne, czego można było mieć pewność, to to, że brał antygeriatrynę, a i to tylko dlatego, że fakty mówiły same za siebie. Gdyby nie był na antygeriatrynie, musiałby nie być człowiekiem; a chorował jak człowiek. - Żyje w kręgu zewnętrznym - ciągnęła Banny. - Słyszałam, że ma o b y w a t e 1 i za służących. Czy wszyscy kierownicy sekcji żyją tak jak on? To musi kosztować dziesięciokrotnie więcej niż Uposażenie; nie wiem, jak on to robi. Spojrzałam na nią, ale nic nie powiedziałam. Moi koledzy Skoczkowie zawsze mówią takie rzeczy. Co z nimi jest? Dla mnie zawsze było zupełnie oczywiste, jak on to robi. Zespół był wygłodzony po operacji i gdybym zatrzymała ich zbyt długo, musieliby wybierać, czy najpierw jeść, czy spać. Puściłam ich do Chana i China, wszystkich oprócz Banny; powiedziałam jej, że jest jeszcze parę szczegółów, które musimy dograć. Kiedy zostałyśmy same, powiedziałam jej, co Angelo i ja zamierzamy zrobić. - Nie musisz się do tego mieszać, Ban. Zawsze istnieje możliwość, że się nie uda. - Nie bądź głupia. Czy jest coś, co mogę zrobić, czy tylko "trwać w pogotowiu"? Uśmiechnęłam się z ulgą. - Pierwszą rzeczą, jaką zrobimy - powiedziałam - będzie holo. Minęło kilka godzin, zanim wreszcie poszłam spać; jeszcze nigdy nie pozostawałam tak długo na nogach po podróży. Pomyślałam, że robię to wszystko, by choć trochę uspokoić swoje sumienie. Wciąż myślałam o tym, co przeżywa Brian na równoległej fali czasu... Miał powody, aby oczekiwać, że kiedy przyniesie nam mewę, nastąpi coś wstrząsającego; pytał swoją wizję, czy będzie mógł się z nią spotkać w tym innym świecie, gdy to zrobi, i z pewnością nikt nie powiedział mu "nie". Cóż za nieoczekiwane rozczarowanie. Nie, powiedziałam sobie, użyjemy właściwego słowa; cóż za p o r z u c e n i e. Jego cierpienia na pewno nie będą trwały dłużej niż kilka godzin, jednak ta myśl wcale nie poprawiła mi samopoczucia. W końcu pozwoliłam, by sen wessał mnie w ciemność, niczym pędząca fala czasu. Zazwyczaj po podróży śpię prawie dwanaście godzin, dłużej w wypadku transferu lub przejścia. Tym razem odkładałam sen, więc dlatego spałam mocniej i trudniej mi się było obudzić. Wreszcie zdałam sobie sprawę, że moja sypialnia chce mi zaanonsować gościa oczekującego pod drzwiami. - Kto tam? - spytałam zaspanym głosem. Wpuściłam Angela, który przyniósł wody z łazienki i spryskał mi twarz. - Obudź się, C.C. Nie mogę ci teraz dać środka stymulującego. - Która godzina? - Szósta. - A więc mam jeszcze czas. Daj mi z pół godziny... - próbowałam opaść na łóżko. - Nie masz ani chwili czasu. Progności mówią, że tracimy zbieżność z falą czasową Briana. Jeżeli chcesz to zrobić, musisz to zrobić zaraz. Spojrzałam na niego i gwałtownie potrząsnęłam głową, próbując otrząsnąć się ze snu. - Uderz mnie, Angelo. - Nie nadaję się do bicia ludzi, C.C. - Zrób coś. Obudź mnie. Wstał, sturlał mnie z łóżka na podłogę i z zabójczą prostotą zaczął mnie łaskotać. - Nie ! Przestań ! Przestań ! Proszę... Nie zniosę t e g o... ! - Zbudziłaś się? - Zbudziłam. Zbudziłam! - My, lekarze, jesteśmy pełni oddania. Zawsze gotowi na wezwanie naszych przyjaciół, z najnowszymi osiągnięciami wiedzy na podorędziu... przynieść ci coś do jedzenia? - Tak. Coś, co mogę zjeść w drodze. Za minutę będę ubrana. Dwie minuty później byłam już w ubraniu i na korytarzu, gryząc jabłko. - Lepiej idź naprzód i powiedz Banny, żeby puściła holo powiedziałam do Angela. - Zmiana planu - powiedział. - W twoim laboratorium jest teraz inny zespół. Stanęłam jak wryta. - Co? - Musisz otrzymać pozwolenie, żeby ich wyrzucić. Wiem, że chciałaś najpierw to zrobić, a dopiero potem się jakoś wytłumaczyć, ale teraz musisz po prostu odwrócić kolejność. - Ang. To może się nie udać. Przedtem myślałam, że jeśli mi się powiedzie... ale tak? Nie zniosłabym jeszcze raz cyklu karnego, gdybym wiedziała, że to na darmo. - Chcesz się wycofać? - Nie. - To co mam robić? Nabrałam tchu. - Dobrze. Powiedz Banny, żeby puściła holo. Na to dostanie pozwolenie od tamtego zespołu, co zajmie tylko minutę. Spotkamy się w laboratorium... chyba. Na pożegnanie pocałował mnie w czoło; czysty pocałunek, neapolitańsko-jerseyowski, na wypadek, gdyby nie było mnie dłużej, niż planowałam. Poszłam Korytarzem do biura Marka, myśląc o holo, które zrobiłam. Mówiło mi: Brian, nie wiem, czy naprawdę chcesz ze mną być. Jeśli tak, to przyjdź natychmiast do muzeum i stań w miejscu, gdzie zostawiłeś mewę. Pożar miał wybuchnąć niebawem. Briana czekała śmierć. Jeżeli to, co zamierzałam zrobić, nie uda się, będzie to oznaczało, że go zabiłam. - Mark ma naradę - rzekł Narses, wieczysty chór grecki. Spojrzał na mnie chytrze. - Sądzę, że z tymi dwoma panami, którzy byli u niego przedtem. Wciąż jeszcze z nimi rozmawiał? O co im, do diabła, chodziło? - Narses, muszę tam natychmiast wejść. To sprawa nie cierpiąca zwłoki. - Nie wolno mu przeszkadzać. Cokolwiek to jest, będzie musiało... Wyciągnęłam rękę i zanim zdołał mi przeszkodzić, wystukałam trzycyfrowy kod otwierający drzwi Marka. Kilkakrotnie widziałam, jak robił to Narses; sam sobie winien - powinien być bardziej dyskretny. - Na litość boską, C.C. - rzekł przerażony Narses, gdy drzwi się rozsunęły. Wkroczyłam do pokoju, w którym zapadła nagle cisza. Rury środowiskowe były zajęte, ale zaczęłam się już do tego przyzwyczajać. - Bardzo przepraszam - powiedziałam pospiesznie - ale to sprawa nie cierpiąca zwłoki. Możemy stracić falę czasową, inaczej bym nie przeszkadzała. Mark spojrzał na mnie, zastanawiając się, jaką obrać linię postępowania. Jeżeli jednak kiedykolwiek miał mi wybaczyć naruszenie zasad, to tylko dzisiaj, kiedy przyniosłam mu , co chciał. Z drugiej strony nadarzała mu się doskonała okazja, żeby dać mi po nosie, zanim wymknę mu się z ręki. - Carol - rzekł Mark z nieoczekiwaną serdecznością. Usiądź z nami, proszę. Musimy podziękować ci za wspaniałe prezent, jaki nam dziś zrobiłaś. Ruchem głowy wskazał postument obok biurka, gdzie wdzięcznie rozsiadła się mewa. Chyba jeszcze hardziej nie cierpiałam tego, kiedy był dla mnie miły. Jednak z tym mogę sobie poradzić, pomyślałam; mimu wszystko Narses jakoś znosił towarzystwo Marka, a wystarczyło tylko spojrzeć na tego ostatniego, aby wiedzieć, że cokolwiek robili razem, musiało to być coś paskudnego. - Bardzo chętnie - powiedziałam. - Czarnoskrzydli są zawsze szczęśliwi mogąc się na coś przydać. W rzeczy samej to dlatego ja tu jestem... Mam pewną propozycję, ale musielibyśmy działać szybko, jeżeli się na to zdecydujemy. Mark spoglądał wyczekująco. - Chcę zwerbować Briana Cornwalla - powiedziałam. - Briana Cornwalla... przypomnij mi, kto to. - Ten tubylec, którego użyliśmy do przeniesienia mewy. D'drendtowie poruszyli się w swoich rurach, jakby zdziwieni. - Ach, tak. Ale tamta operacja jest już zakończona, Carol, i to w sposób godny podziwu. Myślę, że przekonasz się o naszej wdzięczności, kiedy ukaże się lista Zasług. - Naprawdę byłabym zobowiązana, gdybyś rozważył możliwość rekrutacji. To klasyczny przypadek. Przyznaję, że chciałabym go widzieć w moim zespole. Przyglądał mi się ze zdumieniem i miałam nadzieję, że nie posunęłam się za daleko. Oczywiście Mark to sadysta. Gdyby się domyślił, a mógł, że bardzo tego pragnę, to wyraziłby zgodę. Sztuka tylko w tym, aby nie dać mu poznać, że pragnę tego wprost rozpaczliwie. Inaczej odmówiłby tylko po to, żeby zobaczyć, jak zareaguję. Jeden z D'drendtów powiedl!iał: - Te przejścia są kosztowne. Muszą być rejestrowane. To nie wydaje się mądrym wykorzystaniem funduszów. Pomyślałam o prywatnych przejściach Marka; zdaje się, że nie był to odpowiedni moment, żeby o nich wspominać. Mark powiedział do D'drendta: - Jednak byłby to całkowicie usprawiedliwiony wydatek. Nawet dobrze by wyglądało, gdyby zapisy wykazywały, że przeprowadzaliśmy werbunek. To nawet mogłoby uprościć sprawę. - Ten kandydat miał umrzeć. Tak nam mówiono. Kiedy się tu znajdzie, może mówić. Mark potrząsnął głową. - Jestem pewien, że Carol potrafi go przypilnować. Ma ochotę zobaczyć go w swoim zespole, prawda, Carol? - Tak - odparłam z ulgą, ponieważ jeśli Mark skłaniał się do mojej sugestii, D'drendtowie nie mogli być przeszkodą. - Nie sądzę, żeby były z nim jakieś kłopoty. - No dobrze, masz wolną rękę; jednak ponieważ był to wyłącznie twój pomysł, nie dam ci nikogo do pomocy. Musisz sama znaleźć sobie ludzi. Wydaliśmy już dosyć pieniędzy. Oto typowe "pozwolenie" Marka; gdyby Angelo i Banny nie czekali już na mnie, niczego nie mogłabym zrobić. - Dziękuję - powiedziałam ruszając do drzwi. Czas mnie gonił. Do tej pory Brian powinien już być w muzeum i czekać; a fala czasu może w każdej chwili zacząć się cofać. - Jeszcze chwilę, Carol; chciałbym z tobą pomówić na zewnątrz. Zatrzymałam się, zniecierpliwiona, po drugiej stronie drzwi. Mark skinął na Narsesa, który umknął jak wystraszony królik. Mark nachylił się bliżej i rzekł ściszonym głosem: - Wiesz, C.C., od dawna cię obserwuję. Należysz do tych nielicznych Skoczków, którzy pewnego dnia mogą mi sprawić kłopot. Nie wiem, kiedy przyjdzie ten dzień, ale kiedy już nadejdzie, pamiętaj, że wyświadczyłem ci przysługę. Nie widziałam w tym żadnego sensu i myślałam tylko o Brianie. - Będziesz o tym pamiętała? - spytał Mark. - Będę. Dał mi odejść. Wyskoczyłam z biura i pobiegłam Korytarzem, kierując się do laboratorium. Minęło wiele, wiele dni, zanim uświadomiłam sobie, że nazwał mnie wtedy "C.C.". - Ruszamy - powiedziałam do Baty. Zebrała resztę zespołu, wyciągając z łóżek, namawiając, perswadując. Teraz uśmiechnęła się szeroko i otworzyła na oścież drzwi laboratorium. - Alarm! - oznajmiła przebiegając przez pomieszczenie i rozganiając obcy zespół jak stado gołębi. - Opuścić laboratorium! Alarm! Sprawdźcie u Narsesa, jeśli nie wierzycie! Wyszli niechętnie, mrucząc coś pod nosem. Angelo wtoczył wózek przykryty pokrowcem i postawił go we wnęce obok mojego fotela. Zespół zajął miejsca. Banny była już przy konsoli, sprawdzając zapis poruszeń Briana. Odwróciła ku mnie zaniepokojoną twarz. - C.C., nie mogę go znaleźć. - Co? - Nie ma w ogniskowej. Nie ma go też przy gablocie z mewą. - Musi być gdzieś w muzeum. Szukaj dalej. Na pewno był gdzieś w muzeum. Prawdziwy rycerz, otrzymawszy wiadomość od swej damy, nie odwraca się na drugi bok i nie zapada z powrotem w sen. - Mam go! - krzyknęła z triumfem. - Jest w swoim pokoiku... Ledwie go widzę, coś złego dzieje się z ogniskową. - Znajduje się poza zasięgiem. - To nie to; prawie nic nie widzę. C.C. - to dym! Pożar już się zaczął. Stanęłam obok niej przy konsoli i przesunęliśmy ekran na pierwsze piętro. Pomarańczowe płomienie, dym i brak ogniskowej tworzyły zupełny galimatias. - Przecież miał wybuchnąć później. - Ten pożar jeszcze teraz nie powinien być naprawdę wielki, ale może długo się rozwijał. Spojrzałam na ekran. - Jak dla mnie wydaje się dostatecznie wielki. - Może oparli harmonogram na raporcie straży pożarnej. Może działamy według przybliżonych danych. - Nieważne - co to za różnica? Obojętne, co się stało, w każdej chwili możemy stracić zbieżność. Teraz mamy ostatnią szansę. Przesunęłam ekran z powrotem na Briana. - Nie rusza się - powiedziała Banny. Jego biuro znajdowało się na drugim piętrze, w pobliżu schodów. Ogniskowa była na trzecim. Nie mogliśmy wyciągnąć go z miejsca, w którym się znajdował; nie przy tej fali i zbieżności, która w każdej chwili mogła się skończyć. Angelo podszedł do ekranu. - Zaczadzenie - powiedział. - Twój przyjaciel jest nieprzytomny. Weszłam do niszy. - Przejście! - zawołałam. - Weźcie pigułki. Wtedy uderzyła mnie nowa myśl: w jaki sposób zdołam sama wnieść Briana po schodach? Mówią, że w nagłych sytuacjach dochodzi adrenalina i daje ci siłę za dziesięciu, jednak nie chciałam na tym polegać. - Są ochotnicy? - spytałam. - Przydałaby mi się pomoc. Mówiąc to zauważyłam, że Angelo gdzieś zniknął, ale nie miałam czasu zastanawiać się gdzie. Banny podniosła rękę. - Dzięki, Ban. Henry, zajmij miejsce Banny przy konsoli. Trójka staje się dwójką, czwórka trójką, i tak dalej. Yu Kang, obawiam się, że będziesz musiał wykonywać robotę swoją i Cei. - Nie ma sprawy, C.C. - W porządku, nie ma czasu do stracenia. Zaczynajmy. Pozamieniali się miejscami i Banny zażyła swoje pigułki, po czym dołączyła do mnie w niszy. Nagle pojawił się przy nas Angelo, wymachując jakimiś szarymi kawałkami plastyku. - Maski gazowe - powiedział, ciężko dysząc. - Będą nam potrzebne. - Nam? Ang, to nie wycieczka. Jeżeli zbieżność się skończy, kiedy tam będziemy, staniemy się anomalią. Historii nie można zmienić, a naszych ciał nie znaleziono w pogorzelisku. Po prostu znikniemy. - O historii podyskutujemy później, C.C. Ty i Banny same nie dacie rady wciągnąć go na schody - a przynajmniej nie w pięć minut; a kto wie, czy będziecie miały aż tyle czasu? Potrząsnęłam głową i uświadomiłam sobie, że krzyczę: - Jadą trzy osoby! Niech ktoś przygotuje ciało na wózku! Zobaczyłam, jak Angelo złapał pigułki Banny. - Daj mi kilka - powiedział... ...i już nas wciągnęło. O rany, ależ tu było dymu. Angelo stał przy mnie obok gablot z wyrobami indiańskimi. Wyglądał blado. Przejście przez ścianę czasu nawet przy połączonej sile woli dobrego zespołu nie należy do najprzyjemniejszych wrażeń. Banny podeszła pierwsza do schodów, którymi unosił się dym. - Ang? - spytałam. - Idę. Zeszliśmy po schodach na drugie piętro. Pożar wciąż obejmował tylko pierwsze piętro, gdzie miał wyrządzić największe szkody; wcale mnie to nie martwiło. Bałam się tylko utraty zbieżności. Weszliśmy do biura i znaleźliśmy Briana leżącego przy drzwiach. W kłębach dymu nie mogłam stwierdzić, czy jeszcze oddycha. Angelo złapał go za ramiona i Brian zakaszlał; dodający otuchy dźwięk. - Kto?... Co?... Otworzył przekrwione oczy i wiedziałam, co zobaczył: dym i trzy przerażające maski. Przestraszony, próbował się opierać. Na moment zsunęłam maskę, żeby zobaczył moją twarz. - Wszystko będzie dobrze - odezwałam się. - Przyszliśmy po ciebie. - Jesteś tylko snem - powiedział. - Już nie. Angelo podniósł go bezceremonialnie - nie było czasu na subtelności - i Brian znowu stracił przytomność. Banny i ja złapałyśmy go za nogi. Wtaszczyliśmy go po schodach, przy czym my dwie szłyśmy pierwsze. Ważył chyba z tonę. Położyłyśmy go w ogniskowej. Diabli wiedzą, zbieżność mogła się skończyć... ale na szczęście jeszcze była. Obok nas zmaterializowały się zwłoki łudząco podobne do Briana. Angelo mruknął coś pod nosem i znów zabraliśmy się do roboty. Zwlekliśmy ciało po schodach, nie było potrzeby specjalnie się przejmować. Jednak kiedy ściągnęliśmy je na pierwsze piętro, poczułam wyrzuty sumienia z powodu takiego traktowania zwłok i w myślach przeprosiłam Skoczka, do którego ongiś należały. Nie winiłam go za prowadzenie czarnorynkowych interesów; wszyscy robimy, co możemy, żyjąc w świecie, którego nie stworzyliśmy. Zostawiliśmy go na pastwę ognia. Prawdopodobnie znajdą tylko kości i zęby, ale musieliśmy zachować ostrożność. Później znów weszliśmy na górę. Brian wciąż leżał w ogniskowej; nie ruszał się. Angelo powiedział: - Przejście przez ścianę czasu w jego stanie będzie szokiem. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki sam nie przeszedłem... I w tej samej chwili zostaliśmy gwałtownie przeciągnięci, tak że bezbrzeżna ulga natychmiast zatarła wspomnienie bólu i zdenerwowania. Angelo niezwłocznie ściągnął maskę i położył Briana na wózku. Wyjął swą torbę lekarską i nakrył twarz Briana szeroką rurą. Delikatnie położył mu rękę na piersi. Zespół zebrał się wokół wózka, lecz Banny kazała im się odsunąć, żeby Angelo miał więcej miejsca. - Angelo... - zaczęłam. - Zamknij się, kochanie. Jestem zajęty. Wyjął błyszczącą strzykawkę i opróżnił ją wbiwszy w szyję Briana. Później stał nad nim, czekając. Nie odważyłam się powiedzieć nic więcej. Palce Briana przesunęły się lekko w kierunku rury i znieruchomiały. Angelo ponownie położył swoją szeroką dłoń na jego piersi i uśmiechnął się. - Wyjdzie z tego. Z czasem. Ku swemu ogromnemu zdziwieniu zarzuciłam mu ramiona na szyję. Moją "naturalną powściągliwość" diabli wzięli. - Angelo, kochany! Kmiotku! - klepaliśmy się po plecach. Nagle coś sobie przypomniałam. Odepchnęłam go i zawołałam: - Sono canto felice di nederti, mio cara! Nauczyłam się tego dość dawno i chowałam na specjalną okazję. Spojrzał ze zdumieniem i ryknął gromkim śmiechem. - Cara, czy wiesz, dlaczego to dla ciebie robię? - Nie wiem, carissimo, powiedz mi. - Ponieważ jesteś szalona jak Neapolitańczycy! Prawie połamał mi żebra. Stałam w łazience, po raz setny zmieniając ściany w lustra. U moich stóp leżała sterta ubrań. Kopnięciem odrzuciłam kreteńską suknię i wybrałam błękitną, satynową togę. Zarzuciłam ją na ramiona. Nawet byłam podobna do bogini-madonny... Nagle poczułam wstyd. Lepiej, żeby już poznał prawdę. Przecież właśnie po to wybierałam się do szpitala, czyż nie? Żeby rozwiać jego złudzenia ! Przymierzyłam już i odrzuciłam mój zwykły strój domowy (szorty i nic więcej); nie trzeba go szokować. W końcu założyłam stare ubranie robocze, strój, który lubiłam nosić, kiedy obsługiwałam sprzęt w laboratorium. Bogini z hologramu miała włosy upięte, więc je rozpuściłam. Zerknęłam na twarz odbitą w lustrach; wystarczająco zwyczajną, jak sądzę. Wyłączyłam lustra i wyszłam, żeby nie zmienić zdania. Angelo podał mi numer pokoju Briana. (Porozmawialiśmy chwilę; podziękowałam mu za pomoc. Powiedział - i słyszałam śmiech w jego głosie: "Posunąłbym się jeszcze dalej, żeby tylko zobaczyć, jak C.C. w końcu pada ofiarą Amora". "To chyba trochę przedwczesna radość, kmiotku", powiedziałam mu, raczej zimno, zważywszy na to, ile dla mnie zrobił. "Sądzę, że lody nie topnieją przez jedną noc", odrzekł. Przerwałam połączenie.) Bez trudu znalazłam właściwy pokój i otworzyłam drzwi, zastanawiając się, co powiedzieć. Stanęłam jak wryta. W pokoju był Dervan. Siedział na łóżku Briana paląc papierosa i zaglądając mu w oczy. Brian siedział oparty na kilku poduszkach, z rękami złożonymi na podołku. Wydawało się, że jeszcze nie jest zupełnie stracony. - ...ona z pewnością niedługo przyjdzie - mówił Dervan. Nawiasem mówiąc, jeszcze nie znam twojego imienia. jak się nazywasz? - Nie odpowiadaj ! - powiedziałam szybko. Dervan gwałtownie odwrócił głowę. Brian zamknął usta i spojrzał na niego zimno. Milczenie się przeciągało. Dervan mierzył nas wzrokiem i wiedziałam, że postanowił odłożyć rzecz na jakiś czas. Może to przez szpitalne oświetlenie, ale w porównaniu z Brianem wyglądał dość przeciętnie. Dervan wzruszył ramionami i skierował się do drzwi. Wypuścił papierosa ze swych smukłych palców i zdusił go nogą. - Nie będziesz przy nim zawsze, C.C. - powiedział ze współczuciem i wyszedł. Cholera, to wyłącznie moja wina; grzebałam się w ciuchach, zamiast przyjść tu od razu. Powinnam pójść do Marka i przekonać go, żeby przywołał Dervana do porządku, powiedzieć mu, że nasz ostatni werbunek może pójść na marne... a może Banny i zespół mogliby pilnować go na zmianę. Kiedy już skończy szkolenie, będzie bezpieczny; nawet Dervan nie ośmieli się... - Masz na imię C.C.? Odwróciłam się i spojrzałam na Briana. - Zgadza się. To skrót od Carol Celia. Potrząsnął głową, jakby chciał rozjaśnić myśli. - Lekarz dużo mi o tobie opowiadał. Mówił, że zadałaś sobie wiele trudu. Że uratowałaś mi życie. Dziękuję ci. - Bardzo proszę. W tym świetle jego twarz wyglądała inaczej. Nad kościami policzkowymi miał maleńkie blizny w kształcie skrzydeł, które Angelo zrobił mu, kiedy Brian był nieprzytomny. Miały go chronić w nadchodzących dniach. Chociaż nie miały prawnego statusu, tak jak on nie miał go jako uczeń, jednak te dwie blizny na jego twarzy będą od tej pory świadczyć, że Czarnoskrzydli "interesują się" nim na dobre i na złe. Niektóre istoty zostawią go z tego powodu w spokoju; nie ma się czego wstydzić. W rzeczy samej to tylko polepszy jego pozycję po promocji. Oczywiście teraz mógł być innego zdania. Nagle poczułam z tego powodu niepokój; wprawdzie zaproponował to Angelo, ale ja wyraziłam zgodę, ponieważ wydawało mi się, że to dobry pomysł. Może uzna to za objaw naszego despotyzmu. Zapytałam go o to, powiedział, że wie o tych bliznach. - Może źle zrobiliśmy, że cię tak naznaczyliśmy. Jeżeli jesteś zły, możesz kazać je usunąć. - Niech zostaną, jeśli uważasz, że tak trzeba - rzekł z prostotą. - Lepiej się orientujesz niż ja. - Dziękuję - powiedziałam i dodałam szczerze: - Osłabiłoby to moją pozycję, gdybyś kazał je usunąć. Jego zachowanie niepokoiło mnie. Dlaczego na mnie nie krzyczy, nie zarzuca mi kłamstwa? Nagle zrozumiałam. Holo było zbyt dobre. Oto stałam tu, zwykła ludzka istota, której zupełnie nie mógł skojarzyć z wizerunkiem bogini. Wciąż nie zdawał sobie sprawy, jak go oszukano. - Brian, wiesz, kim jestem? - Masz na imię C.C. - rzekł spokojnie i z lekkim rozbawieniem. - Jesteś kapitanem zespołu Skoczków - tak mi powiedział lekarz. Mówił, że dowiem się, co to znaczy, ale na razie to nieistotne... - Nie... chcę powiedzieć... czy rozumiesz, że to mnie widziałeś tam, w swoim pokoju w muzeum. Chcę powiedzieć, że nie ma nikogo innego... - Tak, wiem. Musiał zobaczyć coś w mojej twarzy, bo zachichotał. To był miły dźwięk, mający w sobie cichy spokój siły natury. Kiedy byłam bardzo mała, czytałam bajkę o trzech braciach starających się o tron. Najmłodszy był widocznie ciekawy, więc pewnego dnia poszedł brzegiem rzeki, żeby zobaczyć, gdzie się kończy. Rzeka zmieniła się w strumień, strumień w źródło, a źródło wypływało z włoskiego orzecha, który książę ukradł i schował do kieszeni. Wtedy wydawało mi się to cudowne i wspaniałe. Od tej pory zawsze gdy słyszę śmiech Briana, przypominam sobie tę historię. Wyszłam na korytarz i minęłam nadchodzącego Narsesa, obładowanego stosem papierów. Idąc migotał biżuterią. Uśmiechnął się olśniewająco, żeby pokazać, że nie żywi urazy o to niespodziewane wtargnięcie do gabinetu Marka. - No, no! - powiedział. - Coś ty taka szczęśliwa? - A co cię to obchodzi? - spytałam. Pat Cadigan - Rozterki ładnego chłopca Najpierw widzisz wideo. Potem nosisz wideo. Potem jesz wideo. W końcu sam stajesz się wideo. Ewangelia według św. Wideomarka Obserwuj lub bądź obserwowany. Credo Ładnego Chłopca - Kto cię strzygł? - Znaczy, ostatni raz? Mohawk w drzwiach uśmiecha się i robi mu zdjęcie. - Właź. Ale tylko ty, jasne? Nie próbuj mi tu przeszmuglować żadnych kumpli, słyszysz? - Słyszę. I nie jestem głupi, głupku. Nie mam żadnych przyjaciół. Mohawk uśmiecha się obleśnie i przysuwa bliżej. - Taki ładny Chłopiec i bez przyjaciół? - Nie na tym świecie. - Przeciska się obok Mohawka nie zwracając uwagi na jego cmokanie. Ma ochotę tak go trzasnąć w nasadę nosa, żeby odłamki kości wbiły mu się w mózg, ale ostatnio zwraca więcej uwagi na trzymanie na wodzy swego temperamentu, a poza tym nie jest pewien, czy te kostne drzazgi faktycznie weszłyby w mózg. Jest Ładnym Chłopcem, ma skończone szesnaście lat i dziś wieczór stanie być może przed swą ostatnią szansą. W klubie panuje Zgiełk. Nie można wymknąć się po ciszę do toalety; Zgiełk przedostaje się rurami i tam. Chcesz uciec przed Zgiełkiem? Po co? Nie warto. Ale ten Ładny Chłopiec nauczył się myśleć między rytmicznymi uderzeniami perkusji. To tak, jakby przemykać się między kroplami deszczu, aby pozostać suchym, ale on to potrafi. Ten Ładny Chłopiec wciąż o czymś myśli wciąż. Dysydent- (pomimo swych szesnastu lat, pomimo że jest Ładny, myśli tyle, że wie, co znaczy słowo "dysydent"). Zastanawia się na przykład ilu Einsteinów umarło z głodu i pragnienia w promieniach gorącego, afrykańskiego słońca, i dlaczego nie pamięta się momentu narodzin, i dlaczego muzyka jest wspólna dla wszystkich kultur, a zwłaszcza nad tym, ile dzieje się spraw, o których on nic nie wie, i w jaki sposób może się o nich dowiedzieć. I tak przez cały czas, jedna myśl za drugą przemyka mu przez głowę, widać to po jego oczach. Z definicji nie pasuje to zbytnio do Ładnego Chłopca, ale to właśnie jeden z powodów, dla których pragną go mieć. A że j e s t Ładnym Chłopcem, to jeszcze inny z powodów, dla którego są na najlepszej drodze, aby go dostać. Wie o nich wszystko. Każdy o nich wie i każdy marzy o tym, by przystanęli, popatrzyli uważnie i wydusili z siebie kartę, która mówi: tak, widzimy możliwości, prosimy zgłosić się pod ten adres w zwykłych godzinach urzędowania następnego zwykłego dnia roboczego, celem przeprowadzenia zwykłego badania. Każdy o tym marzy oprócz tego Ładnego Chłopca, który raz w ciągu jednej tylko nocy otrzymał pięć takich kart i podarł je wszystkie. Ale oto jest tutaj, wciąż jako Ładny Chłopiec. Jest na tyle inteligentny, by wiedzieć, że to zdrada samego siebie, że lubi być Ładnym i pożądanym i dlatego właśnie mogą go w końcu dostać, a to nied-d-dob-b-brze. Myśląc o tym zająkuje się w myślach. Nied-d-dob-b-brze. Nied-d-dob-b-brze dla niego, bo on, jak Boga kocha, nie chce tego, nie, n-n-nie. I przez to jest dziś wieczór, i każdego wieczora, najdziwaczniejszym z żyjących jeszcze Ładnych Chłopców. Żyjącym wciąż i stojącym w klubie, do którego wpuszczani są już tylko Najładniejsi Ładni Chłopcy. Dziewczynom łatwiej; oni muszą być lepsi. Ładni i nie tylko. Ładni Chłopcy, nie ma na to rady, nie lubią konkurencji. Ten Ładny Chłopiec nie zwraca uwagi na Ładne Dziewczyny, ani żadne dziewczyny w ogóle. Ostatnio zaczął się jednak zastanawiać, jak długo jeszcze to potrwa. Dwa lata? Może trochę dłużej? Najdalej za trzy definicja przestanie obowiązywać i wtedy Mohawk w drzwiach, zamiast spoglądać na niego obleśnie, splunie mu w twarz. Jeśli do tego czasu go nie dostaną. A jeśli go dostaną, to nigdy się to nie skończy i będzie wszędzie tam, gdzie zechce, a gdziekolwiek to będzie, tam będzie centrum wszechświata. Obiecują to, nieograniczona swoboda w czasie wolnym i młodość bez końca. Raj Ładnego Chłopca, a żeby się do niego dostać, mówią, nie trzeba wcale umierać. Spogląda w górę, na grzędę dysk-dżokeja zawieszoną wysoko ponad podrygującą na parkiecie, roztańczoną ciżbą. Nadal nazywają ich dysk-dżokejami, chociaż to już nie płyty, to układy scalone, a wiele z nich zawiera w sobie nie tylko dźwięk. Wielki hiperprogram, mówili mu, najdoskonalszy z doskonałych, stąd już tylko krok do czwartego wymiaru. Podejrzewa, że są to słowa zwykłych naganiaczy, wysługujących się w nadziei, że jeśli dobrze się wykażą w swojej kreciej robocie, nagroda ich nie minie. Nikt nie wie, jak to naprawdę jest, z wyjątkiem tych, którzy już w tym są, a im chyba nie można ufać. Bo ich może już nie ma. Właściwie nie ma. Dysk-dżokej dostrzega jego Ładną, uniesioną ku górze twarz i rozpoznaje go, pomimo że sporo już czasu upłynęło, od kiedy był tu ostatni raz. Częściowo z powodu chęci odsunięcia się od nich, a częściowo z obawy, że oprych w drzwiach może go nie wpuścić. Aż w końcu musiał oczywiście przyjść, żeby się przekonać, czy ktoś go jeszcze potrzebuje. Co za sens być Ładnym, skoro nie ma nikogo, kto by o ciebie zadbał, obserwował cię i pragnął? I teraz jest niemal pewien, że czuje, jak sala przemienia się wokół jego w niej obecności i dysk-dżokej potwierdza to wrażenie unosząc w górę kość układu scalonego i wskazując nią na lewo. Siedzą po turecku na pozorowanych schodach obok ekranu i przypominają mu gołębie snujące plany zagranięcia władzy nad światem. Nie patrzy na nich zbyt długo, bo nie chce, aby pomyśleli sobie, że jest skłonny porozmawiać. Ale gdy się odwraca, jeden z nich, młodszy mężczyzna, zaczyna wstawać. Starszy mężczyzna i kobieta powstrzymują go. Udaje wielkie zainteresowanie podpierającymi najbliższą ścianę postaciami. Są wśród nich Ładni, są dziewczyny, są niezdecydowani, niektórzy bardzo dziwni albo nadziani, albo po prostu wymagający zainteresowania ze strony opieki społecznej. Wszyscy zauważają go i poprawiają się pod jego uważnym spojrzeniem. Wtem jeden koniec sali rozświetla się barwą i nowym zgiełkiem. Ciała, potykając się w tańcu, odsuwają się od ekranu, na którym w rytm dzikiej muzyki zaczynają formować się obrazy. Uświadamia sobie, że to Bobby. W chwilę później na ekranie widnieje już twarz Bobby'ego, wysoka na pięć metrów, jeszcze Ładniejsza niż wtedy, gdy chadzał wśród śmiertelnych. Widok Ładnej-Ładnej twarzy Bobby'ego napełnia go złością i przerażeniem, i poczuciem tak wielkiej straty, że uderzyłby każdego, kto śmiałby bez jego przyzwolenia wymówić imię Bobby'ego. Piękne, ciemnoszare oczy Bobby'ego przesuwają się po sali. Mówili mu, że po przeistoczeniu i przejściu zmysły zyskują na ostrości, ale nie ma pewności, jak to właściwie z tym jest. Bobby wygląda tam, na ekranie, jak oślepiony. Parę osób macha do Bobby'ego - to szaraki, których łaskawie wpuszczono, aby reszta miała poczucie wyższości nad kimś - ale oczy Bobby'ego poruszają się powoli tam i z powrotem, tam i z powrotem i nagle zatrzymują się wprost na nim. - Ach... - to szepcze Bobby, a potem znowu, głośno i przeciągle: - Aaaachhh. Zadziera buńczucznie głowę i nie umyka wzrokiem przed oczyma Bobby'ego. - Nie musisz już umierać - mówi jedwabiście Bobby. Muzyka dudni w rytm jego słów. - Tutaj jest pięknie. Jeśli chcesz, twoje sny mogą się ziścić. I jeśli chcesz, możesz być ze mną. Wie, że ta reklama nie jest przeznaczona wyłącznie dla niego, ale to nie ma w tej chwili znaczenia. To B o b b y. Głos Bobby'ego zdaje się spływać na niego, pieścić i w odbiorze uczucie to zbytnio przypomina mu szyderstwo. Tamtej nocy przed przejściem Bobby'ego usiłował odwieść go od tej decyzji, chociaż z góry wiedział, że to na nic. Gdyby go odrzucili, Bobby targnąłby się na swoje życie. Jak Franco. Jeśli jednak wierzyć temu, co mówią, Bobby żyć będzie wiecznie i zawsze. Muzyka staje się teraz głośniejsza, ale oczy Bobby'ego nadal spoczywają na nim. Widzi, jak usta Bobby'ego wymawiają jego imię. - Naprawdę mnie widzisz, Bobby? - pyta. Jego głos nie przebija się przez muzykę, ale jeśli zmysły Bobby'ego są tak wyostrzone, może go jednak usłyszy. Jeśli nawet słyszy, to nie raczy odpowiedzieć. Muzyka to podrasowany remiks kawałka, który Bobby zawsze tańczył do upadłego. Gigantyczna twarz Bobby'ego znika z wolna z ekranu i na jej miejscu pojawia się cały Bobby, nieco wyższy niż za życia, tańczący lepiej, niż to kiedykolwiek potrafił stary Bobby, wirujący w zmieniających się ustawicznie sceneriach ulic, dachów i plaż. Inscenizacja ta jest nienadzwyczajna, ale Bobby nigdy nie miał za wiele wyobraźni, nigdy .me chciał polecieć na Marsa ani choćby do Bieguna Południowego, zawsze tylko do najrajcowniejszego klubu. Zawsze lubił być egzotyczny na tle zwyczajnego otoczenia i nadal to lubi. Zawsze uwielbiał ściągać na siebie spojrzenia. Być obserwowanym, czczonym, pożądanym. Tak. Widzi, że to raj Bobby'ego. Teraz będzie na niego spoglądał cały świat. Na ekranie sceneria zmienia się z ulic na wnętrze klubu; t e g o klubu, tylko większego, lepszego, wypełnionego ciekawszym towarzystwem i Bobby błyszczy na tym tle. Połowa rzeczywistego tłumu zapomina teraz o tańcu, bo wpatrują się w Bobby'ego z nadzieją, że to ich właśnie wybierze i wkomponuje w swoje wideo. Tak, to dopiero frajda, dać się wmiksować w rozbudowaną wersję tań c a. Jego uwaga przesuwa się ku fałszywym schodom, które prowadzą donikąd. Siedzą tam wciąż - jedyni ludzie, którzy zamiast na Bobby'ego, patrzą na niego. Kobieta w workowatym, purpurowym kombinezonie, który ją postarza, obraca w palcach kartę. Znowu spogląda w górę na Bobby'ego. Bobby tańczy w miejscu i ogląda się na niego - tak mu się przynajmniej wydaje. Usta Bobby'ego poruszają się bezgłośnie, ale tak precyzyjnie, że może z nich odczytać słowa: To możesz być ty. Nigdy się nie zestarzejesz, nigdy nie zmęczysz, nigdy nie nastąpi ostatnie wezwanie, nic ci się nie stanie, jeśli sam nie będziesz chciał, i to możesz być ty. Ty. Ty. Ręce Bobby'ego wskazują na niego poruszając się w rytm muzyki. Ty. Ty. Ty. Bobby. Gzy ty naprawdę mnie widzisz? Bobby wybucha nagle śmiechem i odwraca się tańcząc z jeszcze większym zaangażowaniem. Widzi Mohawka od drzwi, jak ten przepycha się przez tłum, prawdziwy tłum, i robi się czujny. Mohawk podchodzi prosto do schodów, gdzie robią mu miejsce i czochrają najeżony czerwony grzebień włosów biegnący przez środek jego głowy, jakby witali ulubionego psa. Mohawk sprawia wrażenie tak zadowolonego, jak zawodowy żarłok po zwycięstwie w jedzeniu na wyścigi. Ciekawe, co obiecali Mohawkowi za wpuszczenie go. Może jakiś ograniczony kontrakt. Może nawet pełną próbę. Teraz wszyscy razem patrzą na niego. Z przekory dotyka wysokiej dziewczyny tańczącej w pobliżu i dostosowuje się do jej rytmu. Dziewczyna uśmiecha się do niego z góry i wsuwa między niego a tamtych zupełnie przypadkowo, ale i tak zaskarbia tym sobie jego wdzięczność. Ma na sobie kawałek przezroczystej szmatki narzucony na bieliznę, jak dawne tancerki rewiowe. Ma ponad metr osiemdziesiąt, nie jest piękna z tym nosem, nie jest nawet ładna, ale wpuścili ją, żeby była wysoka. Ona prawdopodobnie niczego nawet nie podejrzewa, ona prawdopodobnie nie wie, co jest grane, i nigdy się nie dowie. I dlatego można jej wybaczyć te farbowane, wściekle pomarańczowe włosy. Ociera się o niego Brzydki Chłopiec wykonujący derwiszowski piruet i aż się prosi o zauważenie, bo nawet nie przeprasza. Brzydcy Chłopcy nie zmienili się przez więcej dziesięcioleci, niż ktokolwiek zliczy, jak gdyby była to wciąż ta sama mała grupka bandziorków w skórze i łańcuchach, człapiąca swoją drogą od lat. Brzydki Chłopiec z nikim nie tańczy. Brzydcy Chłopcy nigdy z nikim nie tańczą. Ale ten tutaj może się przydać w razie nagłej potrzeby. Dziewczyna wkłada w taniec całą duszę. Uśmiecha się do niego. Odwzajemnia się jej uśmiechem i przesuwa nieco w prawo zerkając na ekran, czy Bobby czasem na niego nie patrzy. Wciąż nie wie, czy Bobby naprawdę coś widzi. Sceneria za Bobbym nadal odtwarza klub i staje się coraz rajcowniejsza, o ile to w ogóle możliwe. Muzyka ciągle wznosi się z powrotem do swego pierwszego, szczytowego pasażu. Bobby, niczym Pan Bóg, czyni znak w powietrzu i Ładny Chłopiec widzi s i e b i e. Tańczy obok Bobby'ego, Ładniejszy, niż kiedykolwiek mógłby być, tak jak obiecują. Bobby nie patrzy na fantoma, ale na niego, tam gdzie naprawdę stoi, i jego usta znowu się poruszają. Jeśli chcesz, możesz być ze mną. Ona też. Obok jego fantoma pojawia się jego wysoka partnerka. Jest również znacznie podretuszowana, chociaż nie można powiedzieć, że Ładna, ani nawet że ładna. Prawdziwa dziewczyna odwraca się, dostrzega siebie samą i na jej twarzy odmalowuje się niekłamany zachwyt. Przez parę chwil jest Królową Dyskoteki. Potem Bobby odprawia jej fantoma i zostają na ekranie tylko oni dwaj, dwóch Ładnych Chłopców zamierzających przetańczyć całą noc; to prywatka, obcy człowieku, idź szukać sobie rozrywki gdzie indziej. Jak to czasami bywało między nimi dwoma w prawdziwym życiu. Pamięta to dobrze. - B-b-bobby! - wrzeszczy; powraca dawne jąkanie. Wizerunek Bobby'ego chyba podskoczył, jakby w końcu usłyszał. Zapomina o wszystkim, o dziewczynie, o Brzydkim Chłopcu, o Mohawku, o tamtych ze schodów, i rzuca się poprzez tłum w kierunku ekranu. Ludzie rozstępują się przed nim, jakby odgrywali Morze Czerwone. Nurkuje w stronę ekranu, w stronę Bobby'ego, nie zważając, jak to może wyglądać z zewnątrz. Co oni wszyscy mogą o nim wiedzieć? Nie pamięta, aby w całym swym szesnastoletnim życiu słyszał choć jedną osobę mówiącą "kocham mojego przyjaciela". Nie powiedział tak nigdy Bobby ani nawet on sam. Dopada wreszcie z impetem do ekranu i przywiera do niego, przyciskając twarz do szklanej tafli. Nie widzi tego teraz, ale Bobby na ekranie zdaje się spoglądać w dół, na niego. Bobby ani na chwilę nie przestaje tańczyć. Podchodzi Mohawk i odciąga go na stronę. Pozostali gromadzą się naokoło i wyprowadzają go z sali. Wysoka dziewczyna obserwuje to wszystko z miną kobiety, która mieszka piętro nad Kopciuszkiem i nosi ten sam numer buta. Spogląda tęsknie na ekran. Bobby macha na pożegnanie i odwraca się plecami. - Proces nie jest, oczywiście, odwracalny - mówi starszy mężczyzna. Jego stalowo siwe włosy mają leciutko niebieskawy odcień; mężczyzna ma na tyle dobrego smaku, by nie ubierać się na młodzieżowo. Położyli go na kozetce i postawili tuż obok tacę z napojami orzeźwiającymi. Prawdopodobnie dadzą po łapie, jeśli sięgnie po szklankę, myśli. - Gdy już raz coś się przemieni w czystą informację, nie można tego odtworzyć w mniej efektywnej postaci - wyjaśnia kobieta uśmiechając się. Nie bije od niej żadne ciepło. Mniej efektywna postać. Jeśli ona tak naprawdę myśli, to powinien się strzec tych ludzi. Czy to samo mówiła Bobby'emu? I czy usłyszawszy to, jeszcze bardziej się zapalił? - Nie są możliwe wyższe formy egzystencji niż życie pod postacią rozumnej informacji - ciągnie kobieta. - Ale zanim będziemy mogli przystąpić do konwersji na szerszą skalę, trzeba jeszcze przeprowadzić wiele badań. - Tak? - mówi. - Czy oni to wiedzą, Bobby i reszta? - Och, nie ma się czego obawiać - włącza się młodszy mężczyzna. Ma minę kogoś, kto odczuwa jeszcze ból spowodowany wyrośnięciem z butów, w których chodził na dyskoteki. - System jest dopracowany w każdym szczególe. Grethe chciała powiedzieć, że pragniemy szukać dalszych zastosowań dla tej nowej formy egzystencji. - Jeśli to taka w y ż s z a forma istnienia, to dlaczego sami nie przejdziecie na tamtą stronę? - Istnieją pewne sprawy, które trzeba rozwiązać po tej stronie - mówi zgryźliwie kobieta. - Po prostu dlatego... - Grethe - starszy mężczyzna potrząsa głową. Kobieta głaszcze się po zaczesanych do tyłu włosach, jakby uspokajała samą siebie, i odsuwa się. - Mamy co do Bobby'ego inne plany, kiedy znuży się już występami w klubie - mówi starszy mężczyzna. - Już teraz to czynimy, dodając więcej danych do jego podstawowej konfiguracji informacyjnej... - To by więc znaczyło, że on nie jest już p r a w d z i w y m Bobbym, tak? Mężczyzna śmieje się. - Ależ on jest Bobbym. Czy zmieniasz się w kogoś innego za każdym razem, kiedy nauczysz się czegoś nowego? - A może mi pan dowieść, że nie? Mężczyzna mierzy go zmęczonym wzrokiem. - Chwileczkę. W i d z i a ł e ś go. Czy to był Bobby? - Widziałem wideo z Bobbym tańczącym na gigantycznym ekranie. - To j e s t Bobby i pozostanie Bobbym bez względu na to, czy jest rzucany na ekran wideo w postaci matrycy punktowej, czy transmitowany przez cały wszechświat. - A więc taki los mu gotujecie. Chcecie przesłać komunikat donikąd, a tym komunikatem ma być on? - Moglibyśmy. Ale nie zamierzamy tego czynić. Zapoznajemy go z pojęciem wyższych wymiarów. Pod postacią, w jakiej się teraz znajduje, będzie się mógł -wyrwać z trójwymiarowego poziomu egzystencji, zostać pionierem całej nowej płaszczyzny rzeczywistości. - Taak? A jak chcecie go do tego skłonić? - Przekonamy go, że to dobra zabawa. Śmieje się. - A to dobre. Tak. Zabawa. Przechodzisz na wyższy poziom egzystencji i otwierasz klub, do którego wstęp mają tylko najlepsi. Wszystko pasuje. Twarz starego mężczyzny tężeje. - Przecież wy, Ładni Chłopcy, uwielbiacie to, prawda? Zabawę? Rozgląda się. Dawniej, gdy odbywały się jeszcze występy zespołów na żywo, w tym pomieszczeniu musiała być garderoba albo coś w tym rodzaju. Gdzieś z góry dobiega przytłumiony zgiełk klubu, ale on nie wie, czy Bobby wciąż jeszcze tam jest. I pan to nazywa zabawą? - Zmęczył mnie już ten mały gówniarz - wtrąca się kobieta. - Odrzuca okazję, za którą inni by zabili... Wydaje z siebie pogardliwe prychnięcie. - Tak, wszyscy byśmy zabijali, byle tylko stać się czyimś bankiem danych. Sądzicie, że naprawdę uwierzę, że Bobby istnieje w rzeczywistości, tylko dlatego, że widziałem go na ekranie? Starszy mężczyzna odwraca się do młodszego. - Zadzwoń na górę i każ im przełączyć tu Bobby'ego. - Potem odwraca kozetkę frontem do eleganckiego, nowoczesnego ekranu wpuszczonego w podpartą stemplami betonową ścianę. - Bobby wkrótce tu się zjawi. Powie ci wtedy sam, czy istnieje, czy nie. Co ty na to? Wpatruje się intensywnie w ekran, ignorując słowa mężczyzny, i czeka na pojawienie się obrazu Bobby'go. Myślałby kto, że naprawdę zawracają sobie głowę regularnym kontaktowaniem się w ten sposób z Bobbym. Wprowadźcie określonego rodzaju dane do pamięci i Bobby uwierzy we wszystko. Poprawia się niespokojnie na kozetce, bo nagle nasuwa mu się na myśl pytanie, jak daleko zdołałby dobiec, gdyby ruszył dostatecznie szybko. - Mój c h ł o p c z e - rozlega się słodki głos Bobby'ego z głośników rozmieszczonych po obu stronach ekranu i Ładny Chłopiec wytęża całą siłę swej woli, by nie odwrócić oczu od materializującego się powoli na ekranie Bobby'ego, który siedzi na takiej samej kozetce jak on i wygląda na lekko zmęczonego, jakby naprawdę zszedł przed chwilą z parkietu. - Widziałem cię przed chwilą, jak szalałeś tam, na górze. Tak dawno już cię tu nie było. Co jest grane? Otwiera usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Bobby patrzy na niego z bezgraniczną cierpliwością i pobłażaniem. Jakiż on Ładny, włosy idealnie teraz przybarwione i ani trochę nie wysuszone przez barwniki i rozjaśniacze, skóra bez skazy i błyszcząca jak u zdrowego anioła. Nocnego anioła, jak w tej piosence. - Mój c h ł o p c z e - mówi Bobby. - Zatkało cię, czy co, wstyd ci, czy umarłeś? Zamyka usta i bierze jeden głęboki oddech. - Nie podoba mi się to, Bobby. Nie podoba mi się to - w ten sposób. - Oczywiście, że nie, kochany. Jesteś Obserwatorem, nie Obserwowanym i stąd to właśnie wynika. Za jakiś czas, jak pozbierasz się do kupy, zmienisz zdanie. - Tobie to naprawdę odpowiada, Bobby, być ładunkiem elektrycznym w okruchu kryształu? - Ładunkiem w okruchu kryształu, ty dupku? Jestem teraz wszechświatem. Jestem, no, w s z y s t k i m. Możesz szukać jestem na każdym kanale. - Bobby roześmiał się. - Jestem szczęśliwy, że zostałem idolem! - I-D-O-L - wtrąca starszy mężczyzna - to skrót od Inteligentnych Danych Osobowości Ludzkiej. - Ooo-eee - wzdycha. - To dla mnie za mądre. Czy mogę stąd teraz wyjść? - Gdzie ci się tak spieszy? - dąsa się Bobby. - Przestałeś mnie kochać tylko dlatego, że przeszedłem? - Zawsze miałeś świra na tym punkcie, Bobby. Czy dostrzegasz różnicę między byciem kochanym, a byciem obserwowanym? - Skomplikowany chłopiec - mówi Bobby. - Taki mądry, taki uczony. Taki nieufny. Po tej stronie nie ma w tym żadnej różnicy. Może nigdy jej nie było. Jeśli mnie kochasz, patrzysz na mnie. Jeśli nie patrzysz, to o mnie nie myślisz, a jeśli nie myślisz, ja się nie liczę. Jeśli ja się nie liczę, to nie istnieję. Zgoda? Potrząsa głową. - Nie, mój chłopcze, j a mam rację. - Bobby śmieje się. Ty mi wierzysz, bo inaczej nie przychodziłbyś wytrząsać swojej dupci Ładnego Chłopca do takiej budy jak ta, no nie? Lubisz jak na ciebie patrzą, lubisz się pokazywać. Ty widzisz mnie, ja ciebie. Życie toczy się dalej. Podnosi wzrok na starszego mężczyznę, bo musi odpocząć od nieskazitelnej Ładności Bobby'ego. - W jaki sposób on mnie widzi? - Czujniki w aparaturze. To sprawy techniczne, które nie powinny cię interesować. Wzdycha. Powinien być na górze albo po drugiej stronie miasta i tańczyć, z kim popadnie, jako żywy Ładny, tak długo, jak będzie można. Może za parę miesięcy ta droga wyda mu się dobra. Do tego czasu mogą mieć już dość Ładnych Chłopców i rozglądać się za jakimś innym typem, a wtedy zjawi się on, przemarznięty, zsuwający się po drugiej stronie swojego szczytu i nikt go nie będzie c h c i a ł. Odcięty od czegoś, o czym, mimo wszystko, chciał się może dowiedzieć. Czy to go nie załamie? Zerka na młodszego mężczyznę. Całkiem dorosły i ani śladu radości życia. Tak, ale czy on się nie załamie? Nie wie. Było tak, że nie miał wielkiego wyboru, a teraz, kiedy ma, wątpliwości chyba się tylko pogłębiły. Twarz Bobby'ego wygląda tak, jakby wyczekiwała na jakiś znak z jego strony. Jego Ładne oczy są jasne, pełne nadziei. Starszy mężczyzna pochyla się i mówi mu cicho na ucho: Musimy uzyskać twą zgodę, zanim ukończysz dwadzieścia pięć lat, zanim twój mózg przestanie się rozwijać. Umysł pobrany z rozwijającego się jeszcze mózgu zakwitnie i przystosuje się. Niektórzy poprzednicy Bobby'ego cudownie zaadaptowali się w swoim nowym środowisku. Czyste wideo: istnieje grupa specjalistów, którzy przez cały dzień nie robią nic innego, tylko obserwują i interpretują ich symbole obrazujące przełomy w rozumowaniu. I będziemy prowadzić nabór Ładnych Chłopców, dopóki cieszą się oni powszechną sympatią. To najskuteczniejszy sposób pozyskiwania najlepszych aktorów - stawiać na tych, których każdy chce oglądać albo do których pragnie się zaliczać. Szczyt tego trendu jest najbliższy niebu. I jeśli nawet nigdy nie zrobisz czegoś wybitnego, nadal będziesz aktorem. To nie taki zły sposób na życie dla Ładnego Chłopca. Nie musisz się nigdy zestarzeć, chorować, utracić pamięci. Większość swego życia spędziłeś jako młodzieniec, po co masz się dowiadywać, jak żyć bez tego wszystkiego, co masz teraz... Zatyka dłońmi uszy. Starszy mężczyzna wciąż mówi. Bobby wtrąca coś i młodszy mężczyzna z kobietą podchodzą, żeby mu coś zrobić. Napoje spadają z tacy. Zrywa się z kozetki ! '~iegnie do drzwi. - Hej, chłopcze - woła za nim Bobby. - Poczekaj chwilę, powiedz, o co ci chodzi. Nie odpowiada. A zresztą, co można odpowiedzieć komuś, kto składa się z czystej informacji? W drzwiach frontowych stoi inny chłopak - większy i bardziej toporny niż Jego Mohawkowatość, ale jest tam tylko po to, żeby uniemożliwić wejście ludziom z zewnątrz, a nie zatrzymywać kogokolwiek w środku. Chcesz opuścić pokład, to jazda, ty żałosna, niewydarzona dupo wołowa. Jeśli nawet jesteś Ładnym Chłopcem. Czyta to w twarzy tego chłopaka wydostając się ze zgiełku w ciszę ulicy o trzeciej nad ranem. Lucius Shepard - Przepustka Jeden z nowych helikopterów bojowych typu Sikorsky stanowiących wyposażenie I Dywizji Kawalerii Powietrznej, z wymalowanymi na burcie słowami "Szepcząca Śmierć", podrzucił Mingollę, Gilbeya i Baylora z Mrówczej Farmy do San Francisco de Juticlan, małego miasta położonego w strefie zielonej, którą na najświeższych mapach określano mianem Wolnej Okupowanej Gwatemali. Na wschód od strefy zielonej leżała nie nazwana wstęga żółta, przecinająca kraj od granicy Meksyku po Morze Karaibskie. Mrówcza Farma była bazą artyleryjską na wschodnim skraju żółtej wstęgi i z niej właśnie niespełna dwudziestojednoletni artylerzysta Mingolla miotał pociski na obszar, który mapy przedstawiały za pomocą białych i czarnych znaków terenowych. I stąd się wzięło, że często myślał o sobie jak o kimś zaangażowanym w walkę o ocalenie świata dla kolorów podstawowych. Mingolla i jego kumple mogli spędzić swój urlop w Rio albo w Caracas, spostrzegli jednak, że ludzie, którzy odwiedzali te miasta, są po powrocie skłonni do nieostrożności; wnioskując stąd, że im obfitszy program twej przepustki, tym prawdopodobniejsze, iż skończysz jako poległy, zawsze optowali za skromniejszymi rozrywkami miast gwatemalskich. Nie byli prawdziwymi przyjaciółmi; mając ze sobą niewiele wspólnego w odmiennych okolicznościach mogliby z powodzeniem być wrogami. Ale jednoczesne wykorzystywanie przepustek stało się stopniowo rytuałem przetrwania i gdy tylko dotarli do upatrzonego miasta, podążali osobnymi szlakami, oddając się kolejnym rytuałom. Przeżywszy już tak wiele zakładali, że jeśli tylko będą powtarzać te same obrządki, bez uszczerbku zakończą swoje wyprawy. Nigdy się sobie nie zwierzali z tego przeświadczenia, mówiąc o nim - co też stanowiło część rytuału - tylko okrężnie, a gdyby je zakwestionowano, przyznaliby, że jest irracjonalne, podkreślając wszelako, iż narzuca je osobliwy charakter wojny. Helikopter osiadł w położonej milę na zachód od miasta bazie lotniczej: na cementowym pasie otoczonym z trzech stron przez koszary i biura, za którymi piętrzyła się dżungla. Na środku pasa inny Sikorsky - pijana ważka w barwach ochronnych - ćwiczył starty i lądowania, a dwa inne zwisały w górze jak zaniepokojeni rodzice. Kiedy Mingolla zeskoczył na ziemię, wietrzyk zatrzepotał jego koszulą. Pierwszy raz od wielu tygodni miał na sobie łachy cywilne, które w porównaniu z drelichami polowymi wydawały się wiotkie; rozejrzał się nerwowo, niemal oczekując, że niewidoczny wróg wykorzysta fakt, iż się odsłonił. Jacyś mechanicy wylegiwali się w cieniu śmigłowca, którego kabina została rozwalona tak, że tylko podobne do kłów ułomki plastyku sterczały z osmalonego metalu. Między budynkami to tu, to tam, toczyły się zakurzone jeepy; parka wykrochmalonych na sztywno poruczników żwawym krokiem zmierzała wprost do widlaka załadowanego wysoko aluminiowymi trumnami. Popołudniowe słońce zapalało race na ich spawach i uchwytach, a przez gorącą mgiełkę odległa linia baraków kołysała się jak fale niespokojnego brudnooliwkowego morza. Niespójność tej sceny, jej "Co nie pasuje do tego obrazka?", mieszanina strasznego z powszednim, aż Mingollę skręciła. Drżała mu lewa dłoń, blask zdawał się potężnieć, przyprawiając go o zawrót głowy i osłabienie. Żeby odzyskać równowagę, wsparł się o wyrzutnię rakietową Sikorsky'ego. Gdzieś wysoko na ciemnobłękitnym bezmiarze niebios rozmywały się smugi kondensacyjne: XL-16 leciały wywalić parę dziur w Nikaragui. Spoglądał w ślad za nimi z uczuciem podobnym tęsknocie, próbując ułowić dźwięk ich silników, ale słyszał tylko głęboki szept Sikorskych. Z luku wiodącego na umiejscowiony za kabiną pilotów pokład komputerowy wyskoczył Gilbey; strzepnął z dżinsów wyimaginowany kurz, niespiesznie podszedł do Mingolli i stanął z dłońmi na biodrach: niski muskularny chłopak, który dzięki ostrzyżonym na jeża włosom i skrzyw fonym wargom wyglądał jak złośliwy dzieciak. Potem z luku wstawił głowę Baylor i z troską omiótł wzrokiem horyzont, by dopiero po chwili zeskoczyć na dół. Był wysoki, kościsty i kilka lat starszy od Mingolli; miał gładkie czarne włosy, pryszczatą oliwkową skórę i rysy tak ostre, jakby wyciosano je siekierką. Wsparł dłoń na bucie Sikorsky'ego, ale niemal natychmiast, gdy spostrzegł, że dotyka płomienistej litery S w "Szepczącej Smierci", jak oparzony szarpnął dłoń ku sobie. Trzy dni temu na Mrówczą Farmę dokonano totalnego ataku i Baylor jeszcze się nie otrząsnął. Ani Mingolla. Trudno było ocenić, czy Gilbeya rzecz poruszyła, czy nie. Jeden z pilotów Sikorsky'ego rozwarł drzwiczki kabiny. Okazję do Frisco możecie złapać w kantynie - powiedział głosem zduszonym przez czarny bąbel osłony, na którym słońce zapaliło biały refleks, co stwarzało iluzję, że hełm mieści w sobie noc i jedną tylko gwiazdę. - Gdzie ta kantyna? - zapytał Gilbey. Zduszonej odpowiedzi pilota nie dało się zrozumieć. - Co? - zapytał Gilbey. Znów słowa pilota były stłumione i Gilbey zaczął się złościć. - Zdejmij to cholerstwo! - powiedział. - To? - pilot wskazał osłonę twarzy. - A po co? - Żebym słyszał, do diabła, co mówisz! - Ale teraz słyszysz, nie? - OK - wycedził Gilbey przez zęby. - Gdzie ta cholerna kantyna? Odpowiedź pilota była niezrozumiała; w nieodgadnionym zamiarze jego pozbawiona rysów maska wpatrywała się w Gilbeya. Gilbey zacisnął pięści. - Zdejmij to kurewstwo! - Nie da się tego zrobić, żołnierzu - powiedział drugi pilot, wychylając się z drzwiczek tak, że dwa czarne bąble znalazły się niemal tuż obok siebie. - Te tu bajery - klepnął swoją osłonę - mają mikroukłady i one nam dosłownie promieniują gnojkami w oczy. Działają na nerw wzrokowy. Tak robią, że widzimy bereciarzy nawet jak są w przyczajce. Im dłużej to nosimy, tym lepiej widzimy. Baylor zaśmiał się nerwowo, a Gilbey powiedział: - Kit! Mingolla pojął naturalnie, że piloci podpuszczają Gilbeya, lub że ich niechęć do zdejmowania hełmów bierze się z przesądu, może nawet wmówionego sobie przekonania, iż osłony istotnie obdarzają ich szczególną mocą. Ale w wojnie, podczas której fasowało się narkotyki bojowe, a media przewidywały ruchy nieprzyjaciela, wszystko było możliwe, nawet mikroukłady poprawiające wzrok. - Tak czy siak, wcale byśmy się wam nie spodobali - powiedział pierwszy pilot. - Promienie nam psują urodę. Jesteśmy zdeformowane wysyny. - Oczywiście, możecie wcale nie zauważyć zmian - dodał drugi pilot. - Kupa luda nie zauważa. Ale jak byście dostrzegli, to by was skręciło. Wizja deformacji pilotów posłała przez ciało Mingolli zrodzony gdzieś w żołądku dreszcz mdłości. Gilbey jednak nie kupował. Myślicie, że jestem durny!? - wrzasnął, a szyja mu spurpurowiała. - Niee - odparł pierwszy pilot. - W i d z i m y, że nie jesteś durny. Dzięki tym promieniom widzimy wiele rzeczy, których nie widzą inni. - Najrozmaitsze niesamowitości - zawtórował drugi pilot. - Na przykład dusze. - Zjawy. - Nawet przyszłość. - Przyszłość to nasz najlepszy numer - stwierdził pierwszy pilot. - Jak chcecie, chłopaki, wiedzieć, co was czeka - powiemy wam. Jak na komendę skinęli głowami, a promień słońca prześlizgnął się po obu osłonach: dwa demoniczne, jednakowo zaprogramowane roboty. Gilbey rzucił się ku drzwiom kabiny. Pierwszy pilot zatrzasnął drzwiczki, a Gilbey, wywrzaskując przekleństwa, jął łomotać w plastyk. Drugi pilot wcisnął przełącznik na tablicy rozdzielczej i chwilę później zadudnił jego wzmocniony głos: - Idźcie prosto obok tego widlaka, aż dojdziecie do koszar. Traficie wprost do kantyny. Trzeba było połączonych sił Mingolli i Baylora, żeby od Sikorsky'ego oderwać Gilbeya, który przestał wrzeszczeć dopiero obok widlaka z jego ładunkiem trumien: olbrzymim skarbem monstrualnych sztab srebra. Wówczas uspokoił się i opuścił wzrok. Przed kantyną załapali się fuksem na kurs do miasta z kapralem żandarmerii polowej, a gdy jeep mruczał już po betonie, Mingolla obejrzał się na Sikorsky'ego, którym tu przybyli. Obaj piloci, rozłożywszy na ziemi brezentową płachtę, opalali się rozebrani do gatek. Ale hełmów nie zdjęli. Osobliwe zestawienie smagłych ciał i połyskliwie czarnych głów niepokoiło Mingollę, przywodząc mu na pamięć stary film, w którym pewien gość dostał się do teleportera razem z muchą i wyszedł z jej głową na ramionach. Może, pomyślał, takie właśnie są te hełmy: nie da się ich zdjąć. Może aż tak niezwykła stała się ta wojna. Kapral żandarmerii spostrzegł, że przygląda się pilotom, a parsknął szczekliwym śmiechem. - Ci faceci - powiedział z bezbarwnym naciskiem kogoś, kto wie, o czym mówi - to pojebane świry. Sześć lat temu San Francisco de Juticlan było luźnym skupiskiem chat krytych strzechą i betonowych zwalistych budowli rozrzuconych wśród palm i bananowców na wschodnim brzegu Rio Dulce, w miejscu przecięcia rzeki i piaszczystej drogi, która łączyła się z Autostradą Panamerykańską; od tego czasu rozrosło się jednak tak bardzo, że zajęło poważne tereny na obydwu brzegach, powiększone o tuziny barów i burdeli - stiukowych sześcianów wymalowanych wszystkimi kolorami tęczy, z fantastycznym bestiariuszem neonów umieszczonych na ich cynowych dachach: smoki, jednorożce, centaury. Kapral MP wyjaśnił, że te znaki nie są reklamami, ale zaszyfrowanymi symbolami dumy; na przykład z wizerunku skrzydlatego czerwonego tygrysa przyczajonego pośród zielonych lilii i błękitnych krzyży można wywnioskować, że właściciel jest zamożny, należy do tajnego stowarzyszenia katolickiego i nie ma jednoznacznej opinii na temat polityki rządu. Stale znaki nieustannie demontowano, by wznieść w ich miejsce nowe, większe i zdobniejsze, jako symbole rosnących zysków, i ta walka świateł i obrazów była czymś adekwatnym do czasu i miejsca, bo San Francisco de Juticlan w mniejszym stopniu było miastem, a w większym - symptomem wojny. Choć nocne niebo roiło się tu od gwiazd, na ziemi działo się parszywie i plugawie. Na wysypiskach śmieci stadami buszowały bezpańskie psy, zatwardziałe kurwy spluwały z okien i wedle słów kaprala nie było czymś nadzwyczajnym potknąć się o trupa, najpewniej ofiarę gangów bezdomnych dzieci koczujących na obrzeżach dżungli. Między barami biegły wąskie uliczki, których brązową glinę zaścielały warstwy spłaszczonych puszek, fekaliów i potłuczonego szkła; na każdym rogu żebrali uciekinierzy, obnażając poparzeliny i rany po kulach. Wiele budynków wzniesiono w takim pośpiechu, że ich ściany były pochyłe, a dachy koślawe, co sprawiało, że cienie, jakie rzucały - niczym cienie z obrazu psychopatycznego malarza, który daje wizualny wyraz podminowującym go napięciom - były aż przesadne w swej poszarpanej ostrości. A przecież idąc przez miasto Mingolla czuł się na luzie, prawie szczęśliwy. Jego nastrój brał się po części z przeczucia, że to będzie cholernie udany kawałek przepustki (a nauczył się dowierzać swoim przeczuciom), głównie jednak wypływał z faktu, że miasta takie jak to stały się dlań rodzajem życia pozagrobowego, nagrodą za przetrwanie surowego wyroku istnienia. Kapral wysadził ich przy drogerii, gdzie Mingolla kupił pudełko papeterii, a potem wpadli na drinka do Club Demonio, maleńkiego lokaliku, którego białe ściany wypolerowane były aż do nikłej fosforescencji światłem zwisających z sufitu jak radioaktywne owoce purpurowych żarówek. Klub był nabity; klienci żołnierze i dziwki - przeważnie siedzieli przy stolikach wokół parkietu niewiele większego niż podwójny materac. Dwie pary kołysały się w rytm ballady płynącej z szafy grającej chronionej zabudową z kantówki i drutu, a welony dymu papierosowego z podwodną powolnością dryfowały nad ich głowami. Niektórzy żołnierze międlili swoje dziwki, a jedna z nich próbowała ukraść portfel partnera, który był już niemal całkowitym denatem; jedną dłonią obrabiała mu krocze sprawiając, że wyrzucał do przodu biodra, a wówczas drugą wyciągała portfel wetknięty w tylną kieszeń obcisłych dżinsów. Ale cała ta akcja wydawała się apatyczna, wymuszona, jak gdyby zgęstniałe od mroku i karmelkowej muzyki powietrze krępowało ruchy. Mingolla zajął stołek przy barze. Barman, którego źrenice zamknęły w sofie purpurowe refleksy, popatrzył nań pytająco i Mingolla powiedział: - Piwo. - Hej, obadaj to! - Gilbey osunął się na sąsiedni stołek i gestem kciuka wskazał kurwę przy końcu baru. Jej spódnica podciągnięta była do pół uda, a piersi, sądząc z kubatury i jędrności, stanowiły sukces chemochirurgii. - Niezła - bez zainteresowania odparł Mingolla. Barman postawił przed nim butelkę piwa. Pociągnął łyk; było kwaskowe, wodniste, niczym destylat zatęchłego powietrza. Baylor opadł na stołek obok Gilbeya i zanurzył twarz w dłoniach. Gilb~y powiedział doń coś, czego Mingolla nie dosłyszał, a Baylor dźwignął głowę. - Nie wracam - oznajmił. - Och, Jezu - rzekł Gilbey. - Nie zaczynaj znowu pieprzyć. Półmrok zaklejał oczodoły Baylora skrzepami cieni. Jego wzrok skupił się na Mingolli. - Następnym razem nas dostaną - powiedział. - Powinniśmy ruszyć w dół rzeki. W Livingston są łodzie, którymi można się dostać do Panamy. - Panama! - skrzywił się Gilbey. - Wszystko, co tam masz, to jeszcze większa kupa bereciarzy. - Na Farmie nic nam nie grozi - wtrącił Mingolla. - Jak się zrobi za gorąco, to nas wycofają. - "Za gorąco?" - na skroni Baylora pulsowała żyła. - Co to znaczy, do kurwy nędzy, "za gorąco" ? - O kant dupy! - Gilbey podniósł się ze stołka. - Ty z nim gadaj, człowieku - powiedział do Mingolli, a ukazując cytatą dziwkę dodał: - Ja tam zamierzam się wdrapać na ten Mount Silicon. - Dziewiąta - rzekł Mingolla. - W kantynie. OK? Gilbey powiedział "taca" i odpłynął. Baylor zajął jego stołek i pochylił się ku Mingolli. - Wiesz, że mam rację - powiedział natarczywym szeptem. - Tym razem prawie nas załatwili. - Kawaleria Powietrzna da im radę - stwierdził Mingolla z udaną nonszalancją. Otworzył pudełko papeterii i z kieszonki koszuli wyjął pióro. - Wiesz, że mam rację - powtórzył Baylor. Udając roztargnienie Mingolla przytknął pióro do ust. - Kawaleria - rzekł Baylor ze śmiechem rozpaczy - Kawaleria Powietrzna może sobie wsadzić! - Może byś puścił jakiś przyzwoity kawałek? - zasugerował Mingolla. - Zobacz, czy nie mają w tym pudle jakiegoś Prowlera. - Cholera! - Baylor złapał go za nadgarstek. - Czy ty nie rozumiesz, człowieku? Ten syf już się nie sprawdza! Mingolla strząsnął jego dłoń. - Zmiany ci się zachciewa, co? - rzucił zimno. - Zmienić to ja ci mogę forsę do szafy. Z kieszeni spodni wyciągnął garść monet i cisnął je na bar. O, proszę bardzo. - Powiadam ci... - Nie chcę tego słuchać! - warknął Mingolla. - Nie chcesz tego słuchać? - spytał z niedowierzaniem Baylor. Był o włos od utraty samokontroli. Jego ciemna twarz lśniła od potu, jedna powieka drgała. Z naciskiem walił w szynkwas. Człowieku, lepiej posłuchaj! Bo jeśli nie wykręcimy czegoś szybko, ale to naprawdę szybko, zdechniemy! Słyszysz, nie? Mingolla chwycił go za przód koszuli. - Zamknij się ! - Nie zamierzam się zamknąć! - skrzeknął Baylor. - Wy z Gilbeyem, człowieku, myślicie, że ocalicie dupska chowając głowy w piasek. Ale zmuszę was do słuchania! Odrzucił głowę do tyłu i jego głos przeszedł we wrzask: Zdechniemy ! Sposób, w jaki wrzeszczał - niemal radośnie, jak szczeniak wykrzykujący plugastwa, żeby zrobić rodzicom na złość - wkurzył Mingollę. Rzygać mu się chciało od scen Baylora. Nie mając właściwie takiego zamiaru dał mu w zęby, ale w ostatniej chwili osłabił siłę ciosu. Wciąż trzymając koszulę rąbnął go w szczękę, ot, wystarczająco, żeby głowa odskoczyła do tyłu. Oszołomiony Baylor z rozdziawioną gębą zamrugał oczami, a z dziąseł pociekła mu krew. Po przeciwnej stronie szynkwasu barman wsparty o ustawioną jak chór kompozycję z butelek obserwował Mingollę i Baylora; patrzyło też paru żołnierzy: wyglądali na zadowolonych, jakby licząc na szczyptę przemocy, która trochę ożywi atmosferę. Mingolla czuł się upodlony ich zainteresowaniem, wstydził się swej brutalności. - Hej, człowieku, przykro mi - powiedział. - Ja... - Gówno mnie obchodzi, że ci przykro - odrzekł Baylor rozcierając wargi. - Wszystko mnie gówno obchodzi z wyjątkiem tego, żeby się stąd zabrać do diabła. - Daj sobie spokój, dobra? Ale Baylor nie zamierzał dać sobie spokoju. Wciąż dyskutował, przybierając przesycony długim cierpieniem ton kogoś, kto zachowuje się mężnie w obliczu wielkiej niesprawiedliwości. Mingolla próbował go zignorować, wpatrując się w etykietkę swej butelki piwa: był na niej czerwono-czarny wizerunek gwatemalskiego żołnierza unoszącego karabin w geście zwycięstwa. Udany projekt - przywiódł mu na myśl te plakaty, które robił, nim go powołano - ale gdy się wzięło pod uwagę zawodność oddziałów gwatemalskich, heroiczna poza wojaka zakrawała na żart. Paznokciem kciuka wydrapał rysę przez środek nalepki. W końcu Baylor odpuścił i siedział cicho, zagapiony na wypaczony fornir szynkwasu. Mingolla pozwolił mu na to przez minutę, a potem zapytał, nie odrywając wzroku od swojej butelki: Może byś tak puścił jakiś przyzwoity kawałek? Baylor wbił brodę w pierś i uparcie milczał. - To jedyne, co możesz zrobić, człowieku - ciągnął Mingolla. - Bo co ci jeszcze pozostaje? - Jesteś szalony - rzekł Baylor. Błysnął wzrokiem w stronę Mingolli i wysyczał to jak zniewagę: - Szalony! - Sam chcesz się zabrać do Panamy? Huhuhu. Wiesz, że we trzech coś żeśmy nakręcili. Razem dobrnęliśmy aż dotąd i jeśli tylko nie zmiękniesz, razem wrócimy do domciu. - Nie wiem - odparł Baylor. - Nic już nie wiem. - Spójrz na to w ten sposób - rzekł Mingolla. - Może wszyscy mamy rację. Może Panama to j e s t jakiś pomysł, ale po prostu jeszcze nie czas. Jeśli to prawda, dojrzejemy do tego z Gilbeyem wcześniej czy później. Z ciężkim sercem Baylor podniósł się na nogi. - Nigdy do tego nie dojrzejesz, człowieku - powiedział zniechęcony. Mingolla łyknął piwa. - Sprawdź, czy nie mają w szafie jakiegoś Prowlera. Mam nastrój na Prowlera. Baylor stał przez chwilę niezdecydowany. Ruszył ku szafie grającej, potem odwrócił się w stronę drzwi. Mingolla sprężył się, gotów za nim pobiec, ale Baylor stanął i wrócił do baru. Napięcie nakreśliło na jego czole głębokie bruzdy. - Okay - wydusił. Okay. Jutro o której? Dziewiąta? - Dokładnie - odwracając się odparł Mingolla. - Kantyna. Kątem oka dostrzegł, jak Baylor przemierza salę i pochyla się nad szafą grającą, żeby zobaczyć, co w niej mają. Poczuł ulgę. Tak się właśnie zaczynały ich wszystkie przepustki. Gilbey leciał za kurwą, Baylor puszczał płyty, a on pisał do domu. Podczas pierwszej przepustki opisał rodzicom wojnę i jej dziwaczne formy wzajemnego wyniszczania się; potem, uświadomiwszy sobie, że taki list zaniepokoi matkę, podarł go i napisał inny, w którym donosił po prostu, że u niego wszystko w porządku. Podarł również ten list, ale rozważał, jak by zareagował ojciec, gdyby go przeczytał. Pewnie gniewem. Jego ojciec wierzył bez zastrzeżeń w Boga i ojczyznę, i choć Mingolla pojmował daremność odwoływania się do jakiegokolwiek kodeksu moralnego w obliczu szaleństwa, które go teraz otacza, przekonał się, że coś z doktryny ojca zostało mu jednak zaszczepione; nigdy nie potrafiłby zdezerterować, tak jak nalegał Baylor. Wiedział, że to nie takie proste, że również inne czynniki są odpowiedzialne za jego oddanie służbie, skoro jednak ojciec z radością przyjąłby na siebie odpowiedzialność za ten fakt, Mingolla skłaniał się, by winę zwalić właśnie na niego. Próbował sobie wyobrazić, co jego rodzice robią w tym właśnie momencie - ojciec ogląda Metsów w telewizji, matka grzebie w ogródku - i z tym obrazem przed oczami zaczął pisać: Kochani Mamo i Tato, pytaliście w waszym ostatnim liście, czy moim zdaniem wygrywamy tę wojnę. Tu u nas w odpowiedzi na to pytanie reagują głównie tępymi spojrzeniami, bo większość ludzi ma taką wizję wojny, w której ostateczny wynik nie jest istotny. Jeden mój znajomy facet zapodaje tekst o tym, jak to wojna jest operacją magiczną o olbrzymich proporcjach, jak przemieszczenia samolotów i pododdzialów wypisują na obliczu rzeczywistości mistyczny znak i jak - żeby przeżyć - musisz wykombinować swoją pozycję w ramach wzoru i odpowiednio do tego się zachować. Mam pewność, że w waszych uszach zabrzmi to obłędnie, ale tu wszyscy są na swój sposób obłąkani (w istocie jeden konował przeprowadził badania na temat skali przesądów pośród sił okupacyjnych). Szukają magii, która zagwarantuje przeżycie. Może trudno wam będzie uwierzyć, że podpisuję się pod rzeczami tego rodzaju, ale czynię to. Wyrzynam swoje inicjały na pociskach, noszę pod hełmem papuzie pióru... i robię jeszcze wiele innych rzeczy. Żeby wrócić do waszego pytaniu: staram się wykrzesać z siebie coś więcej niż tępe spojrzenie, ale nie potrafię duć wam prostego "tak" albo "nie". Aż tak zgrabnie nie da się tego wszystkiego podsumować. Ale mogę zilustrować sytuację pewną historią, którą zaraz opowiem, i pozwolić wam samym wyciągnąć wnioski. Setki opowieści spełniłyby tę rolę, ale przychodzi mi do głowy akurat ta, która dotyczy Zaginionego Patrolu... Z szafy grającej rąbnął utwór Prowlera i Mingolla przerwał pisanie, żeby posłuchać: była to wściekła, porywająca muzyka, napędzana tą samą, jak się zdawało, agresywną paranoją, której kulminacją stała się wojna. Ludzie odtrącali krzesła i przewracali stoliki, żeby tańczyć na opróżnionych miejscach; ściśnięci jak śledzie mogli się tylko tasować w rytm muzyki, ale ich przytupywanie rozkołysało żarówki na końcach przewodów i na ściany jęła bryzgać purpurowa poświata. Szczupła ospowata dziwka przecisnęła się, by tańczyć przed Mingollą, rzucając piersiami i wyciągając doń ramiona. Jej trupiobladą w nierównym świetle twarz zdobił równie trupi uśmiech. Z jednego oka, jak rodzaj śmiertelnej wydzieliny ściekła kropla potu zmieszanego z tuszem. Mingolla nie miał żadnej pewności, że widzi kurwę prawidłowo. Jego lewa dłoń poczęła drżeć i na kilka sekund cała scena utraciła dlań spójność. Wydawało się, że wszystko jest rozbite, nierozpoznawalne, ujęte w autonomiczne, rozdzielne konteksty: kłębowisko bezsensownych przedmiotów miotanych w górę i w dół falą obłąkanej muzyki. Potem ktoś otworzył drzwi wpuszczając do środka smugę słońca i sala wróciła do normy. Nachmurzona dziwka odsunęła się w tańcu w bok i Mingolli łatwiej już było oddychać. Ustępowało drżenie ręki. W pobliżu drzwi dostrzegł Baylora rozmawiającego z plugawym Gwatemalczykiem; prawdopodobnie kontakt na kokę. Koka stanowiła panaceum Baylora, jego remedium na strach i rozpacz. Zawsze wracał z przepustek z przeszklonymi oczami, skłonny do krwotoków z nosa, chwaląc się, jaki to niekiepski towar zdołał kupić. Zadowolony, że Baylor postępuje zgodnie z rytuałem, Mingolla wrócił do listu. "...Pamiętacie, jak wam pisałem, że Zielone Berety biorą narkotyki dla zwiększenia sprawności bojowej? Prawie wszyscy nazywają ten narkotyk "Samrny", co jest skrótem od "samuraj". Ma postać ampułek - kiedy potrzymasz taką ampułkę przed nosem, przez następne pół godziny czujesz się jak skrzyżowanie kawalera orderu "Za Odwagę" z Supermanem. Problem polega na tym, że wielu Zielonych przedawkowywuje, a potem im odbija. Sprzedaje się go również na czarnym rynku i są faceci, którzy biorą go dla sportu. Wąchają i walczą ze sobą na arenie... coś, jak ludzkie walki kogutów. Tak czy siak, jakieś dwa lata temu pododdział Beretów poszedł na patrol do Szmaragdowej Strefy Ogniowej niedaleko od mojej bazy i nie wrócił. Uznano ich za zaginionych podczas akcji. ukiś miesiąc później ktoś zaczął podprowadzać ampułki z rozmaitych lazaretów. Najpierw zwalano te przestępstwa na partyzantów, ale potem lekarz zauważył włamywaczy i stwierdził, że to Amerykanie. Mieli na sobie sparszywiałe mundury i zachowywali się jak szajbusy. Według opisu lekarza malarz wykonał portret ich przywódcy, który okazał się sobowtórem sierżanta z Zaginionego Patrolu. Później widywano ich w najrozmaitszych miejscach. Niekiedy świadectwa tych spotkań były jawnie fałszywe, inne jednak wydawały się autentyczne. Mówiono, że zestrzelili parę naszych helikopterów i w pobliżu Zacapas rozwalili kolumnę zaopatrzenia. Prawdę mówiąc, nigdy nie miałem specjalnego nabożeństwa do tej historii, dopóki gdzieś cztery miesiące temu ten piechociarz nie wylazł z dżungli i nie zameldował się w naszej bazie artyleryjskiej. Twierdził, że został schwytany przez Zaginiony Patrol, i kiedy usłyszałem jego opowieść, uwierzyłem mu. Wedle jego słów, oświadczyli, iż nie są już Amerykanami, lecz obywatelami dżungli. Żyli jak zwierzęta, śpiąc pod liśćmi palmy, i na okrągło niuchali ampułki. Poszaleli, ale stali się zarazem geniuszami przetrwania. O dżungli wiedzieli wszystko - kiedy ma się zmienić pogoda, jakie zwierzęta są w pobliżu... 1 mieli tę swoją wariacką religię osnutą na przeświecających przez listowie promieniach słońca. Siadywali w tych promieniach jak święci obdarzani Boskim błogosławieństwem, bredząc o czystości światła, radości zabijania i nowym świecie, jaki zamierzają stworzyć. I to mi właśnie przychodzi na myśl, gdy zadajecie swoje pytania, Mamo i Tato. Zaginiony Patrol. Nie usiłuję ostrożnie pokazać okropieństw wojny. W żadnym razie. Myśląc o chłopcach z Zaginionego Patrolu, nie myślę wcale, jak są żałośni i szaleni. Zastanawiam się, co oni dostrzegają w tym świetle, i czy to coś może mi być pomocne. 1 może tu leży wasza odpowiedź. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy Mingolla opuścił bar, żeby rozpocząć drugą część swego rytuału: włóczyć się po dzielnicy tubylczej jak Bogu ducha winny turysta, i uczestniczyć we wszystkim, co się trafi - zjeść kolację z rodziną gwatemalską, skumplować się z żołnierzem z innej jednostki i pójść do kościoła, albo może powałęsać się z jakimiś małolatami, które go będą wypytywać o Amerykę. Wszystkie te rzeczy robił już na dawniejszych przepustkach i udawana niewinność zawsze go bawiła. Gdyby dał się ponieść nakazom wewnętrznym, wypaliłby koszmary bazy artyleryjskiej dziwkami i narkotykiem, ale na pierwszej przepustce - ogłuszony doświadczeniem walki, złakniony samotności - wybrał długi spacer i był zdecydowany nie tylko go powtórzyć, ale też odtworzyć jego pełną oszołomienia duchową aurę: odwalenie rytuału na pół gwizdka nie było żadnym rozwiązaniem. W tym momencie, wziąwszy pod uwagę ostatnie wydarzenia na Mrówczej Farmie, nie musiał zbyt silnie starać się 0 obudzenie w sobie chaosu duchowego. Rio Dulce była szeroką błękitną rzeką o lekko pomarszczonej powierzchni. Tuż za klombami porastającej oba brzegi żółtej trzciny murem wznosiła się dżungla. W miejscu, gdzie żwirowa droga dotykała rzeki, do betonowego nabrzeża przycumowana była barka służąca jako prom; miała już swój pełny ładunek pojazdów dwie ciężarówki - i około trzydziestu pasażerów. Mingolla wszedł na pokład i stanął obok trzech piechocińców, którzy wciąż mieli na sobie swój rynsztunek bojowy i hełmy; trzymali w dłoniach dwulufowe karabiny podłączone giętkimi przewodami do komputerów plecakowych; przez zadymione osłony twarzy Mingolla widział zielone refleksy odczytów monitora. Czuł się w ich obecności nieswojo, bo przypominali mu tamtych pilotów, zakłopotanie jednak minęło, gdy zdjąwszy hełmy udowodnili, że mają normalne ludzkie twarze. Przez trzecią część szerokości rzeki, jak rekwizyt z pejzażu Dali'ego, rozciągała się biała cementowa arkada wsparta na smukłych kolumnach: most, którego budowy zaniechano. Tuż przed lądowaniem Mingolla dostrzegł go z powietrza i nie poświęcił mu zbyt wiele uwagi; teraz widok ten uderzył weń jak grom. Sprawiał pozór nie tyle nie dokończonego mostu, co pomnika jakiejś podniosłej idei, piękniejszego niż jakikolwiek most zakończony. I gdy Mingolla stał oczarowany w oleistym smrodliwym dymie barki, poczuł, że ma w sobie odpowiednik tego pięknego łukowatego kształtu, że on sam też jest gwałtownie urwaną drogą. Poczuł przez to w sobie śmiałość dostrzegać pokrewieństwo między sobą a tym wyniosłym pięknem, a nawet przez moment pozwolił sobie wierzyć, że on też - co by sugerował pnący się w górę końcowy fragment mostu - ma swój punkt spełnienia leżący dalej niż ten, którzy zaplanowali architekci jego losu. Na brzegu zachodnim, poza granicami miasta żwirową drogę obrastały kramy, szkieletowe konstrukcje z cienkich słupków kryte palmowymi liśćmi. Między nimi ganiały dzieciaki, udając, że celują i strzelają do siebie z łodyg trzciny cukrowej. Żołnierzy nie widziało się prawie wcale. Tłumy wędrujące drogą składały się przeważnie z Indian: młodych par, zbyt wstydliwych, by trzymać się za ręce; zagubionych z pozoru starców, którzy grzebali w śmieciach swoimi laskami; pękatych matron robiących z powodu wysokich cen pełne oburzenia miny; bosych, sztywnych, jakby kij połknęli, posępnolicych rolników z pieniędzmi w węzełkach z chustek do nosa. W jednym ze straganów Mingolla kupił kanapkę i Coca Colę. Siadłszy na stołku posilał się z zadowoleniem, smakując gorący chleb i zapieczoną w nim rybę, i obserwował mijający go pochód. W górze poczynały się piętrzyć napływające z południa, od strony Karaibów, szare chmury; od czasu do czasu przelot XL-16-tek kreślił na niebie strzałę wskazującą na północ, w stronę pól roponośnych za jeziorem Ixtabal, gdzie toczyły się zacięte walki. Zapadał zmierzch. Światła miasta coraz ostrzej odcinały się od krwistoczerwonego tła. Brzęczały gitary, śpiewały chropawe głosy, tłum rzedniał. Mingolla zamówił następną kanapkę i Coca Colę. Rozparłszy się tonął w dobrej magii krainy, słodyczy chwili. Obok straganu z kanapkami cztery stare kobiety siedziały w kucki wokół ognia, przygotowując potrawkę z kurczęcia i frytki kukurydziane; z płomieni ulatywały strzępki sadzy i w miarę pogłębiania się mroku narastało wrażenie, iż strzępki te są fragmentami układanki tworzącej w górze obraz bezgwiezdnej nocy. Ciemność napierała bliżej, tłum znów zgęstniał i Mingolla podjął swój spacer wędrując mimo kramów ozdobionych naszyjnikami żarówek porozwieszanych na słupkach konstrukcji i podłączonych kablami do prądnic, których terkot zagłuszał rechotanie żab i cykanie świerszczy. Kramów z plastykowymi różańcami, chińskimi nożami sprężynowymi i cynowymi latarniami; kramów, gdzie sprzedawano haftowane indiańskie koszule, obszerne portki i drewniane maski; takich wreszcie, w których starcy w wyszarpanych marynarkach siedzieli po turecku obok piramid melonów, pomidorów i zielonej papryki z zatkniętymi na szczycie w roztopiony wosk świecami, przez co wyglądały jak prymitywne ołtarze. Śmiech, wrzask, zachęty sprzedawców. Mingolla chłonął aromatyczny dym z węgla drzewnego i odór gnijących owoców. Zaczął niespiesznie łazić od straganu do straganu, kupować pamiątki dla przyjaciół z Nowego Jorku, czując się cząstką krzątaniny, gwaru, lśniącego powietrza, aż w końcu doszedł do kramu, wokół którego, zasłaniając wszystko poza strzechą, zgromadziło się czterdziestu lub pięćdziesięciu ludzi. Rozległ się wzmocniony okrzyk kobiecy: - LA MARIPOSA! Podniecone wrzaski tłumu. I znów okrzyk kobiety: - EL CUCHILLO! Dwa słowa, jakie wykrzyknęła - motyl i nóż - zaintrygowały Mingollę, który zerknął nad głowami gapiów. Obramowana strzechą i koślawymi palikami młoda ciemnoskóra kobieta kręciła korbką, która obracała klatkę z drutu: klatka, przymocowana do podstawy z drewna, wypełniona była białymi plastykowymi sześcianikami. Dziewczyna miała czarne włosy, odrzucone do tyłu i związane na karku, ubrana zaś była w czerwoną plażową suknię bez ramiączek. Przestała kręcić i sięgnąwszy do klatki na chybił trafił, wyciągnęła jeden z sześcianików. Obejrzawszy go ujęła mikrofon i krzyknęła: - LA LUNA! Przez tłum przepchnął się brodaty gość i wręczył jej kartonik, który sprawdziła przyrównując do kilku uszeregowanych na desce pudełeczek. Potem wręczyła brodatemu facetowi parę gwatemalskich banknotów. Kompozycja całej sceny gry przemówiła Mingolli do wyobraźni. Ciemnoskóra kobieta, jej czerwona suknia i tajemnicze słowa, runiczny cień drucianej klatki - wszystko to sprawiało wrażenie magiczne, jak obraz z okultystycznego snu. Część tłumu usunęła się podążając za zwycięzcą i Mingolla pozwolił, by nowi przybysze przepchnęli go do przodu. Zajął stanowisko w rogu straganu, utrzymał je mimo falowania gęstwy ludzkiej i spojrzawszy w górę dostrzegł, że kobieta uśmiecha się doń z odległości paru stóp, trzymając w wyciągniętej dłoni kartonik i ogryzek ołówka. - Tylko dziesięć gwatemalskich centów - powiedziała po angielsku z amerykańskim akcentem. Ludzie otaczający Mingollę uśmiechami i klepaniem po plecach zachęcali go, żeby zagrał. Ale nie potrzebował zachęty. Wiedział, że wygra - było to najwyraźniejsze przeczucie, jakie miał kiedykolwiek, i to głównie ta kobieta dała mu impuls. Czuł, że go przyciąga z ogromną siłą. Było tak, jakby stanowiła źródło gorąca... i nie tylko gorąca, ale także żywotności i zmysłowości; teraz, gdy znalazł się w jej orbicie, czuł, że opływa go ten żar, uświadamiając mu napięcie seksualne, jakie między nimi powstaje, a zarazem przynosząc pewność wygranej. Moc jej czaru zaskoczyła go, bowiem pierwsze wrażenie powiedziało mu, że nie jest piękna mimo swego egzotycznego wyglądu. Choć smukła, miała odrobinę zbyt szerokie biodra, a piersi, wysoko sklepione i ujęte w oddzielne miseczki obcisłego stanika, były dość małe. Rysy jej twarzy, która podobnie jak barwa skóry miała cechy Indian ze wschodu, nieco zbyt grube i zmysłowe, kłóciły się z drobną strukturą kostną, a przecież miały tyle wyrazu i były tak doskonale rzeźbione, że te dysproporcje wydawały się zaletą. Gdyby ta twarz była odrobinę pełniejsza, mogłaby należeć do jednej z owych klęczących obok tronu Kriszny służebnic, jakie widuje się na hinduskich malowidłach religijnych. Bardzo seksowna, bardzo pogodna. Ta pogoda, uznał Mingolla, nie była tylko makijażem. Sięgała głębiej. Ale w tym momencie bardziej interesowały go jej piersi. Przyjemnie wyglądały podane tak do przodu, połyskliwe od powłoczki potu. Dwie porcje rozedrganego budyniu. Kobieta machnęła kartonikiem, a on go przyjął: uproszczoną kartę do Bingo z symbolami w miejsce liter i numerów. - Powodzenia - rzekła i roześmiała się, jakby reagując na jakąś swoją prywatną uszczypliwość. Potem zaczęła kręcić klatkę. Mingolla nie rozpoznawał wielu z wywoływanych przez nią słów, ale przylgnął doń jakiś starzec i ukazywał odpowiednią kratkę, ilekroć następowały trafienia. Wkrótce kilka rzędów było niemal wypełnionych. - LA MANZANA! - zakrzyknęła kobieta, a staruszek pociągnął Mingollę za rękaw i wrzasnął: - Se gano! Kiedy kobieta sprawdzała jego kartkę, Mingolla rozmyślał o tajemnicy, jaką sobą przedstawiała. Przez swój spokój, doskonałą angielszczyznę i pochodzenie z wyższych sfer, na które dwie te cechy mogłyby wskazywać, nie pasowała do tego miejsca. Może była uczennicą, której wojna przerwała edukację... choć na to jest chyba za stara. Wnioskował, że ma jakieś dwadzieścia dwa albo trzy lata. Więc może studentka. Ale tej teorii nie uzasadniało dostrzegalne w niej obycie i rzeczowość. Patrzył, jak jej spojrzenie śmiga między kartonikiem a plastykowymi sześcianami. Spojrzenie wielkich oczu o ciężkich powiekach. Białka tak ostro kontrastowały z ciemną skórą, że aż wydawały się nienaturalne: mleczne kamienie o czarnych jądrach. - Widzisz? - powiedziała wręczając mu wygraną, około trzech dolarów, i następną kartę. - Co widzę? - zapytał Mingolla, zbity z tropu. Ale zaczęła od nowa kręcić klatką. Wygrał trzy z siedmiu następnych kart. Ludzie gratulowali mu, w zdumieniu potrząsając głowami; starzec przysunął się jeszcze bliżej, sugerując językiem znaków, że to on jest czynnikiem, któremu Mingolla zawdzięcza uśmiech fortuny. Mingolla jednak był podenerwowany. Podstawą jego rytuału była zasada drobnych cudów i choć miał pewność, że kobieta szachrowała na jego korzyść (takie, wnioskował, było znaczenie jej śmiechu, jej "A widzisz?"), choć dopisujące mu szczęście nie było prawdziwym szczęściem, jego nadmiar stwarzał zagrożenie dla reguły. Przegrał trzy karty pod rząd, ale potem wygrał dwie z czterech i zdenerwował się jeszcze bardziej. Rozważał myśl o odejściu. Co jednak, jeśli to j e s t szczęście? Rejterada może go skłócić z prawidłowością wyższego rzędu, wtrącić w kolizję z jakimś procesem kosmicznym i ściągnąć nieszczęście. Była to myśl nonsensowna, lecz nie potrafił się zmusić do stawienia czoła tej wątłej szansie, że jest jednak słuszna. Wygrywał nadal. Ludzie, którzy mu gratulowali, odeszli w złych nastrojach, a kiedy pozostała już tylko garstka uczestników, kobieta zwinęła grę. Z cienia zmaterializował się brudny jak nieboskie stworzenie mały ulicznik i począł demontować sprzęt: odkręcać drucianą klatkę, odłączać mikrofon, wkładać do pudła plastykowe sześciany i upychać to wszystko do jutowego worka. Kobieta wyszła zza lady i wsparła się o jeden ze słupków nośnych. Z półuśmiechem przekrzywiła głowę przyglądając się Mingolli, a potem, gdy tylko obustronne milczenie jęło dawać się we znaki, powiedziała: - Mam na imię Debora. - David - Mingolla czuł się spięty jak czternastolatek; musiał opierać się chęci wsadzenia dłoni w kieszenie i odwrócenia wzroku. - Dlaczego oszukiwałaś? - zapytał. Usiłując skryć zdenerwowanie wypowiedział te słowa za głośno; zabrzmiały jak zarzut. - Chciałam zwrócić twoją uwagę - odparła. - Jestem... jestem tobą zainteresowana. Nie zauważyłeś? - Nie chciałem niczego takiego zakładać. Roześmiała się. - Pochwalam! Zawsze najlepiej zachowywać ostrożność. Spodobał mu się jej śmiech. Brzmiał tak naturalnie, że przyszło mu na myśl, iż Debora potrafi radować się najdrobniejszą miłą rzeczą. Minęło ich trzech idących ramię w ramię, zawodzących po pijacku mężczyzn. Jeden z nich wrzasnął coś do Debory, a ona odpowiedziała gniewną salwą hiszpańszczyzny. Mingolla przypuszczał, że znieważono ją za przestawanie z Amerykaninem. - Może powinniśmy gdzieś iść - powiedział. - Zmyć się z ulic. - Jak tylko skończy - skinęła w stronę chłopaka, który zdejmował teraz sznur żarówek. - Zabawne - rzekła. - Sama mam dar, a zwykle czuję się niezręcznie w pobliżu kogoś, kto również go ma. Ale z tobą jest inaczej. - Dar? - Mingolla sądził, że wie, o co jej chodzi, ale chytrze się z tym nie zdradzał. - Jak wy to nazywacie? ESP? Porzucił chęć wyparcia się. - Nigdy tego nie nazywałem powiedział. - Jest silny w tobie. Jestem zaskoczona, że nie służysz w Korpusie Parapsychicznym. Chciał jej zaimponować, odziać się płaszczem tajemnicy nie mniejszej niż jej tajemnica. - A skąd wiesz, że nie służę? - Jestem pewna. - Wyciągnęła spod lady czarną torebkę. Po terapii narkotycznej w darze, w tym, jak się manifestuje, zachodzi zmiana. Po pierwsze, przestaje być aż tak gorący. - Podniosła wzrok znad torebki. - A może nie odbierasz go w taki sposób? Jako ciepło? - Przebywałem w towarzystwie ludzi, którzy wydawali mi się gorący - odparł. - Ale nie wiedziałem, co to oznacza. - To właśnie oznacza... czasami. - Wetknęła do torebki kilka banknotów. - Więc dlaczego nie jesteś w Korpusie Psi? Mingolla sięgnął pamięcią do swej pierwszej rozmowy z agentem Korpusu, bladym łysiejącym mężczyzną, którego oczy i ich najbliższa otoczka miały ten sam niewinny wygląd, jaki charakteryzuje niekiedy ślepców. Kiedy Mingolla mówił, agent obmacywał kółko, które Mingolla dał mu do potrzymania, nie zwracając żadnej uwagi na słowa, ale patrząc w roztargnieniu w dal, jakby wsłuchany w echa. - Próbowali mnie zwerbować za wszelką cenę - powiedział Mingolla. - Ale bałem się narkotyków. Słyszałem, że mają niebezpieczne efekty uboczne. - Masz szczęście, że rekrutowali na ochotnika - rzekła. Tu po prostu biorą cię za łeb. Chłopczyk coś do niej powiedział, przerzucił przez ramię jutowy worek i po gwałtownej wymianie hiszpańskich słów pobiegł ku rzece. Tłumy wciąż były gęste, ale zamknięto już przeszło połowę kramów; te, które wciąż działały, wyglądały ze swymi strzechami, koralikami świateł i spowitymi w szale niewiastami jak rozrzucone w mroku prymitywne szopki bożonarodzeniowe. W dali, za straganami, neony włączały się i wyłączały: chaotyczna menażeria srebrnych orłów, szkarłatnych pająków i niebieskich smoków. Obserwując, jak płoną i znikają, Mingolla doświadczył zawrotów głowy. Podobnie jak w Club Demonio, otoczenie poczynało tracić spójność. - Zle się czujesz? - zapytała. - Jestem po prostu zmęczony. Odwróciła go przodem do siebie i wsparła mu dłonie na ramionach. - Nie - powiedziała. - To coś innego. Ciężar jej dłoni i zapach perfum pozwoliły mu wrócić do równowagi. - Parę dni temu był atak na bazę artyleryjską - powiedział. - To jeszcze we mnie jest, kapujesz. Lekko ścisnęła mu ramiona i odstąpiła. - Może mogę coś zrobić. Powiedziała to z takim naciskiem, że uznał, iż ma na myśli coś konkretnego. - Jak to? - zapytał. - Opowiem ci przy kolacji... to znaczy, jeśli postawisz. Uspokajająco ujęła go pod ramię. - Przynajmniej tyle jesteś mi winien, nie sądzisz? Po całej tej szczęśliwej passie. - A ty dlaczego nie jesteś w Korpusie? - zapytał, kiedy już szli. Nie odpowiedziała od razu; szła z pochyloną głową, kopiąc stopą strzęp celofanu. Wędrowali niezbyt ludną ulicą, oflankowaną z jednej strony przez rzekę, kanał niemrawego czarnego lakieru, z drugiej zaś przez pozbawione okien zaplecza jakichś barów. W górze, za kratownicą wsporników, neonowy lew roztaczał złowieszczy zielony nimb. - Byłam w szkole w Miami, kiedy rozpoczęto tu testowanie - powiedziała w końcu. - A kiedy wróciłam do domu, moja rodzina trafiła pod lufę Departamentu Szóstego. Wiesz coś o Departamencie Szóstym? - Słyszałem to i owo. - Sadyści nie nadają się na sprawnych biurokratów. Bardziej byli zainteresowani pastwieniem się nad nami niż określaniem naszej przydatności. Ich kroki skrzypiały po śmieciach, dobiegające z równoległej ulicy głosy z płyt gardłowo domagały się miłości. - I co się stało? - zapytał Mingolla. - Z moimi? - wzruszyła ramionami. - Nie żyją. Nikt się nie zatroszczył, żeby to potwierdzić. Nie było trzeba. To znaczy potwierdzać. - Przeszli w milczeniu kilka kroków. - A co do mnie... - w kąciku jej ust nabrzmiał mięsień. - Zrobiłam to, do czego mnie zmuszono. Kusiło go, żeby zapytać o szczegóły, ale się rozmyślił. - Przykro mi - rzekł, a potem się zbeształ za tak banalną reakcję. Minęli bar, nad którym królowała uśmiechnięta czerwono-purpurowa małpa. Mingolla zastanawiał się, czy te jaśniejące sylwetki mają sens dla lornetujących ze wzgórz partyzantów czy wygasłe jarzeniówki sygnalizują czas ataku albo przemieszczenia jednostek. Spojrzał na Deborę kątem oka. Nie wyglądała już na tak przygnębioną jak sekundę wcześniej, i to się zgadzało z wrażeniem, że jej emocjom nie brak siły, ale są trzymane na wodzy i manifestowane tylko dla utrzymania formy. Gdzieś znad rzeki dobiegło pojedyncze plaśnięcie: jakaś drobina zimnokrwistego życia musnęła na moment powierzchnię, by wnet powrócić do swego długiego nieświadomego rejsu przez mrok... i jego życie tak naprawdę nie było inne, choć przebiegało z mniejszym wdziękiem. Jakże dziwnie było iść obok tej kobiety, która roztaczała ciepło jak płomień świecy, gdy ziemia i niebo stapiały się w czarny gaz, a neonowe totemy stały w górze na warcie. - Gówno - powiedziała Debora pod nosem. Był zaskoczony usłyszawszy, jak przeklina. - O co chodzi? - O nic - odparła ciężko. - Po prostu "gówno". - Pokazała przed siebie i przyspieszyła kroku. - Jesteśmy na miejscu. Restauracja była lokalem dla klasy robotniczej i zajmowała parter hotelu: piętrowego budynku z pożółkłego cementu, nad którego wejściem pobzykiwał neon reklamowy Fanty. Wokół niego setkami roiły się ćmy, połyskując bielą na tle mroku, a przed schodami stała grupka nastoletnich chłopców, którzy ciskali nożami w iguanę przywiązaną za tylne łapy do balustrady. Iguana miała bursztynowe ślepia, skórę koloru gotowanej kapusty i szarpała się na końcu swego sznura, wbijając w ziemię pazury i łukowato prężąc grzbiet jak gotujący się do lotu smok wielkości flaszki. Kiedy Mingolla podchodził z Deborą, jeden z chłopców zaliczył trafienie w ogon, który strzelił wysoko w górę, wytrząsając nóż. Dla uczczenia sukcesu chłopcy puścili w kurs butelkę rumu. Prócz kelnera - pękatego młodego faceta wspartego u drzwi wiodących do zadymionej kuchni - w lokalu nie było nikogo. Jarzące się pod sufitem lampy odbijały się w tłustych plamach, plastykowych serwetach; w ich świetle nierówno położona żółta farba zdawała się ociekać ze ścian. Cementową podłogę pstrzyły ciemne plamy, które, jak się Mingolla przekonał, były rozgniecionymi ścierwami owadów. Jedzenie wszakże okazało się zupełnie dobre i Mingolla pochłonął talerz kurczęcia z ryżem, nim jeszcze Debora dobrnęła do połowy swojego. Jadła z namysłem, długo przeżuwając każdy kęs, i ciężar rozmowy spadł na niego. Opowiadał jej o Nowym Jorku, o swoim malowaniu, o tym, jak zainteresowało się nim kilka galerii, choć był jeszcze studentem. Porównywał swoje prace do Rauschenberga, do Silvestre'a. Nie tak dobre, oczywiście. Jeszcze nie. Odnosił wrażenie, że wszystko, co jej mówił - nawet zupełnie nie związane z chwilą utwierdzało ich związek, rozsnuwało między nimi subtelne więzy; miał wizję siebie i jej spowitych w siatkę świetlistych nici służących za przewodniki przyciągającym ich ku sobie siłom. Czuł teraz jej ciepło silniej niż kiedykolwiek dotąd. Jak to jest, myślał, gdy człowiek się z nią kocha, gdy jest pochłaniany przez ten nierzeczywisty żar. W chwili, gdy mu to przyszło do głowy, uśmiechnęła się, jakby tknięta tym samym dylematem. Pragnął uprawomocnić to poczucie intymności, powiedzieć jej coś, czego nie mówił nikomu i tak, mając tylko jeden ważny sekret, opowiedział o rytuale. Odłożyła widelec i przewierciła go przenikliwym spojrzeniem. - Przecież nie możesz naprawdę w to wierzyć - stwierdziła. - Wiem, że to brzmi... - Śmiesznie - wtrąciła. - Tak to właśnie brzmi. - Taka jest prawda - odrzekł prowokująco. Na powrót ujęła widelec i zaczęła przesuwać nim ziarnka ryżu. - Jak to u ciebie wygląda - zapytała - kiedy masz przeczucie? To znaczy, co się dzieje? Masz sny, słyszysz głosy? - Czasem po prostu wiem rozmaite rzeczy - odparł zaskoczony nieoczekiwaną zmianą tematu. - A czasem widzę obrazy. Jak w telewizorze, który nie działa prawidłowo. Najpierw mgła, a potem ostry obraz. - U mnie to są sny. I halucynacje. Nie wiem, jak to inaczej nazwać. - Zacisnęła wargi, a potem westchnęła podjąwszy, jak się zdawało, jakąś decyzję. - Gdy zobaczyłam cię pierwszy raz, tylko przez sekundę, miałeś na sobie rynsztunek bojowy. Wejścia na rękawicach, przewody podłączone do hełmu. Osłona twarzy była roztrzaskana, a sama twarz... blada i zakrwawiona. - Wyciągnęła dłoń, by położyć na jego ręce. - To co widziałam, było bardzo wyraźne, David. Nie możesz wrócić. Nie opisywał jej rynsztunku artylerzysty i nie mogła go też w żaden sposób zobaczyć. Zapytał wstrząśnięty: - Gdzie mam iść? - Do Panamy - odparła. - Pomogę ci tam dotrzeć. Wszystko w niej nabrało sensu. Mogłeś ją znaleźć, całe tuziny takich jak ona, w każdym przyfrontowym mieście. Głoszących pacyfizm, zachęcających do dezercji. Altruistek, przeważnie powiązanych z partyzantką. I stąd, pojął, musiała znać jego wyposażenie. Prawdopodobnie zbierała informacje na temat rozmaitych jednostek, by dodać autentyzmu swym dramatycznym rewelacjom. Nie zmalała przez to jego opinia o niej; wręcz przeciwnie - wzrosła o jeden stopień. Rozmawiając z nim, ryzykowała życie. Ale jej tajemnica zblakła. - Nie mogę tego zrobić - powiedział. - Dlaczego? Czy mi nie wierzysz? - Nic by się nie zmieniło, gdybym wierzył. - Ja... - Posłuchaj - przerwał. - Ten mój kumpel, on mnie zawsze namawia do dezercji i były chwile, kiedy chciałem to zrobić. Ale to jest mi obce. Moje stopy nie ruszą w tym kierunku. Może tego nie zrozumiesz, ale tak właśnie jest. - Ta dziecinna rzecz, którą robisz ze swymi dwoma przyjaciółmi - zapytała po chwili przerwy. - To ona cię tu trzyma, co? - Nie jest dziecinna. - Jest dokładnie taka. Przypominasz dziecko, które wracając w ciemnościach do domu wierzy, że jeśli nie będzie oglądać się na cienie, nic z nich na niego nie wyskoczy. - Nie rozumiesz - powiedział. - Tak, myślę, że nie rozumiem. - Rozzłoszczona rzuciła serwetkę na stół i z uporem wbiła wzrok w swój talerz, jakby czytając z kurczęcych kości jakąś przepowiednię. - Porozmawiajmy o czymś innym - zaproponował Mingolla. - Muszę iść - odparła chłodno. - Przez to, że nie chcę zdezerterować? - Przez to, co się z tobą stanie, jeśli tego nie uczynisz. Pochyliła się ku niemu i mówiła głosem gardłowym z podniecenia. - Przez to, że wiedząc o twojej przyszłości to, co wiem, nie chcę wylądować z tobą w łóżku. Siła jej uczuć obudziła w nim lęk. Może i mówiła prawdę. Ale odrzucił tę możliwość. - Zostań - powiedział. - Jeszcze o tym porozmawiamy. - Nie posłuchasz. - Wzięła torebkę i podniosła się. Wolniutko podpłynął kelner, położył rachunek obok talerza Mingolli i wyciągnąwszy z kieszeni fartucha plastykowy woreczek marihuany zadyndał nim przed oczami Mingolli. - Trzeba ją wprowadzić w nastrój, człowieku - powiedział. Debora sklęła go po hiszpańsku. Wzruszył ramionami i odszedł swym ospałym krokiem, który był reklamą proponowanego przed chwilą towaru. - Więc spotkajmy się jutro - rzekł Mingolla. - Jutro możemy jeszcze o tym pogadać. - Nie. - Dlaczego nie dasz mi szansy? - zapytał. - Kapujesz, to wszystko wali się na mnie za szybko. Przyjeżdżam tu dziś po południu, poznaję cię, a godzinę później ty mówisz: "Śmierć jest w kartach, jedyna twoja nadzieja to Panama." Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć. Może jutro będę miał inny pogląd. Jej rysy złagodniały, ale przecząco pokręciła głową; nie. - Czy nie uważasz, że warto? Opuściła wzrok, walcząc przez moment z suwakiem torebki, a potem westchnęła smętnie. - Gdzie chciałbyś się spotkać? - Co byś powiedziała o nabrzeżu po tej stronie? Koło południa. Zawahała się. - W porządku. - Przeszła na jego stronę stolika i pochyliwszy się, musnęła wargami policzek Mingolli. Próbował ją przyciągnąć i pogłębić pocałunek, ale wyślizgnęła się. Czuł zawroty głowy, uderzały weń fale gorąca. - Naprawdę tam będziesz? - upewniał się. Skinęła głową, ale sprawiała wrażenie udręczonej. I nie odwróciła się przed zejściem ze schodów. Mingolla siedział przez chwilę rozmyślając o pocałunku, o zawartej w nim obietnicy. Mógłby tak siedzieć nawet dłużej, ale wtoczyło się trzech pijanych żołnierzy, którzy zaczęli przewracać krzesła i robić kelnerowi piekło. Zirytowany Mingolla podszedł do drzwi i stanął w nich wdychając wilgotne powietrze. Ćmy w rozrzuconych skupiskach pokrywały reklamę Fanty, próbując dotrzeć jak najbliżej zamkniętego w niej świetlistego ciepła; poczuł z nimi więź, wspólnotę dążenia do niemożliwego. Zaczął schodzić w dół, ale nagle stanął jak wryty. Chłopcy zniknęli, ale iguana, którą schwytali, krwawa i nieruchoma leżała na najniższym stopniu. Z rany w jej gardle ciekły błękitnoszarawe strużki. Był to tak jawny znak niefartu, że Mingolla zawrócił i zameldował się w hotelu nad restauracją. Korytarze hotelu cuchnęły moczem i środkami dezynfekującymi. W jedne z drzwi łomotał pijany Indianin z rozpiętym rozporkiem i okrwawionymi wargami. Gdy go Mingolla mijał, Indianin skłonił się wykonując obszerny wymach ręki, parodię powitania. Potem wrócił do swojego walenia. Pokój Mingolli okazał się pozbawioną okien celką o szerokości pięciu stóp i długości trumny, wyposażoną w zlew, pryczę i krzesło. Pajęczyny i kurz zatykały okienko nad drzwiami, redukując światło z korytarza do zimnego błękitnawuoiałego poblasku. Firana pajęczyn pokrywała również ściany, a pościel była tak brudna, że zdawało się, iż jest wzorzysta. Położył się i zamknąwszy oczy myślał o Deborze. O zdarciu z niej tej czerwonej sukienki i zafundowaniu jej ostrego pierdolenia. O tym, jak wrzaśnie. Ta myśl jednocześnie zawstydziła go i przyprawiła o erekcję. Próbował myśleć o kochaniu się z nią delikatnie. Ale delikatność, jak się zdawało, nie leżała w jego możliwościach. Członek mu sflaczał. Na bicie konia, uznał, szkoda sił. Zaczął rozpinać koszulę, przypomniał sobie pościel i doszedł do wniosku, że lepiej na tym wyjdzie, jeśli się nie rozbierze. W mroku poza swymi powiekami począł widzieć błyski wybuchów, a w centrach owych wybuchów sceny z ataku na Mrówczą Farmę. Mgłę, tunele. Zacierał je wyobrażeniem twarzy Debory, ale uparcie wracały. W końcu otworzył oczy. Dwie... nie, trzy rozczapierzone czarne gwiazdy rysowały się na tle okienka nad drzwiami. Dopiero kiedy zaczęły pełznąć, rozpoznał w nich pająki. Wielkie pająki. Zwykle nie obawiał się pająków, ale właśnie te napawały go przerażeniem. Jeśli rąbnie je butem, stłucze szybkę i zostanie wylany z hotelu, a nie chciał ich zabijać gołymi dłońmi. Po chwili usiadł i włączywszy lampkę zajrzał pod pryczę. Żadnych innych pająków nie było. Położył się na powrót; był roztrzęsiony, brakowało mu powietrza. Pragnął z kimś pogadać, usłyszeć znajomy głos. - Już dobrze - powiedział w mrok. Ale to nie pomogło. I długo jeszcze, nim nie poczuł się dość bezpiecznie, by zasnąć, obserwował, jak trzy czarne gwiazdy pełzną po szybce, zmierzają ku środkowi, dotykają się wzajem i oddalają od siebie, nigdy nie posuwając się naprawdę do przodu, nigdy nie zapuszczając się poza obszar swego świetlistego więzienia, swój kosmos zgęstniałego, zmrożonego światła. Rankiem Mingolla przeprawił się na zachodni brzeg i powędrował w stronę bazy lotniczej. Już panował upał, ale powietrze wciąż zachowywało ślad świeżości i kroplący się na jego czole pot sprawiał wrażenie czystego i zdrowego. Świadcząc o niedawnym ruchu, na żwirowej drodze osiadał biały pył. Za miastem i skrótem prowadzącym do niedokończonego mostu ściany roślinności z bliska napierały na drogę; słyszał w gęstwie małpy, owady i ptaki: ostre dźwięki, które go podniecały sprawiając, że miał świadomość gry własnych mięśni. Gdzieś w połowie drogi do bazy dostrzegł sześciu gwatemalskich żołnierzy, którzy wyłaniali się z dżungli ciągnąc za sobą zwłoki; rzucili je na plandekę swojego jeepa, gdzie już leżały dwa inne trupy. Zbliżywszy się Mingolla zobaczył, że to martwe nagie dzieci, każde ze zgrabną dziurką w karku. Zamierzał iść dalej, lecz jeden z żołnierzy - karzełkowaty miedzianoskóry mężczyzna w granatowych drelichach zastąpił mu drogę i zażądał okazania dokumentów. Wszyscy pozostali obstąpili ich w kółko, żeby przestudiować papiery, i przewracali je na wszystkie strony, poszeptując i drapiąc się w głowy. Zwyczajny podobnego przynudzania Mingolla nie zwracał na nich uwagi i patrzył na martwe dzieci. Były chude, osmalone słońcem i gdy leżały tak na brzuchach, ich włosy zwisały z budy jeepa jak frędzle; miały skóry pocętkowane zainfekowanymi ukąszeniami moskitów, a ciało wokół ran po kulach było opuchnięte i pokiereszowane. Wnioskując z ich wzrostu Mingolla oceniał je na jakieś dziesięć lat, ale potem spostrzegł, że była wśród nich dziewczyna o właściwej nastolatce krągłości pośladków i rozpłaszczonych na metalu piersiach. To go wzburzyło. Były tylko dzikimi dziećmi, którym rabunek i zabijanie gwarantowało przeżycie, a gwatemalscy żołnierze spełnili jedynie swój obowiązek, funkcję podobną tej, jaka przypada ptakom wydziobującym kleszcze ze skóry nosorożca: zapewniali swej amerykańskiej bestii spokój od pasożytów i pełny luz. Ale nie było w porządku kłaść dzieci jak zwierzynę. Żołnierz zwrócił Mingolli jego dokumenty. Cały teraz w uśmiechach - może w interesie utrwalenia stosunków amerykańsko- gwatemalskich, a może dlatego, że był dumny ze swojej roboty - podszedł do jeepa i podniósł za włosy głowę dziewczyny, żeby Mingolla mógł zobaczyć jej twarz. - Bandira! - powiedział, układając twarz w komiczny grymas. Twarz dziewczyny wcale się tak bardzo nie różniła od twarzy żołnierza: ten sam ostry nos, te same wystające kości policzkowe. Na ustach lśniła świeża krew, środek czoła zdobił wyblakły tatuaż skręconego w pierścienie węża. Miała otwarte oczy i choć były zamglone, Mingolla czuł, że wpatrując się w nie nawiązał kontakt, że dziewczyna przygląda mu się badawczo z jakiegoś miejsca za tymi oczami i że podąża w swym umieraniu poza punkt śmierci klinicznej. Potem z jej nosa wylazła mrówka, by usadowić się na szkarłatnym łuku warg, i oczy stały się po prostu puste. Żołnierz pozwolił głowie opaść i chwycił w garść włosy drugiego trupa, nim jednak dokonał demonstracji, Mingolla odwrócił się i podążył drogą w stronę bazy lotniczej. Na skraju pasa startowego stały szpalerem helikoptery i krocząc między nimi Mingolla spostrzegł pilotów, którzy go tu podrzucili z Mrówczej Farmy. Rozebrani do gatek i hełmów, w baseballowych rękawicach, podawali sobie piłeczkę wysokimi rzutami. Dalej, na dachu Sikorsky'ego, mechanik dłubał w obsadzie głównego rotora. Widok pilotów nie zaniepokoił Mingolli tak mocno jak poprzedniego dnia; w rzeczy samej uznał ich dziwactwo za coś uspokajającego. Właśnie wtedy potoczyła się ku niemu piłeczka, której nie sięgnął jeden z nich. Mingolla podniósł ją i odrzucił bliższemu z pilotów, który przygalopował w jego stronę. Stał teraz, uderzając piłką we wnętrze rękawicy i ze swą czarną lustrzaną twarzą i spoconym muskularnym torsem wyglądał jak żwawy młody mutant. - Jak leci? - spytał. - Wyglądasz z rana na ciut zmarnowanego. - Czuję się okay - odparł Mingolla. - Oczywiście - dodał, próbując zatrzeć wrażenie, że się broni - może ty widzisz coś, czego ja nie widzę. Pilot wzruszył ramionami; wesołość tego gestu zdawała się sygnalizować jego dobry nastrój. Mingolla wskazał na mechanika. - Rozkraczyliście się, chłopaki, co? - Po prostu generalny przegląd. Wracamy jutro rano. Podrzucić cię? - Nie, jestem tu tydzień. Powodując paraliżujące drżenie, przez lewą rękę Mingolli popłynął osobliwy prąd. Tym razem było naprawdę kiepsko i Mingolla wcisnął dłoń w boczną kieszeń spodni. Brudnooliwkowa linia baraków zdawała się dygotać, cierpieć na rozchwianie, odpływać coraz dalej: helikoptery, jeepy, ludziki w mundurach na pasie startowym - to wszystko wyglądało jak zabawki, elementy naprawdę solidnej układanki "Typowa Baza Lotnicza". Dłoń Mingolli waliła w materiał spodni jak chore serce. - Muszę zasuwać - powiedział. - Trzymaj się tego miejsca - powiedział pilot. - Nic ci nie będzie. Jego słowa miały posmak diagnostycznej pewności i niemal przekonało to Mingollę, że pilot jest zdolny odczytać jego los i że podobne sprawy jak przyszłość można poznać. - Tak z ręką na sercu, człowieku, wierzysz w to, co mi wczoraj mówiłeś? - zapytał. - O hełmach? O przewidywaniu przyszłości? Pilot odbił piłeczkę od cementu, schwytał w szczytowym momencie lotu i wpatrzył się w nią. W osłonie twarzy Mingolla dostrzegł odbicie szwu i znaku firmowego, jednak ani śladu rysów pilota, żadnego świadectwa ich normalności czy też deformacji. - Często słyszę to pytanie - odparł pilot. - Ludzie, kapujesz, robią sobie ze mnie jaja. Ale ty nie robisz, człowieku, co? - Nie - odrzekł Mingolla. - Nie robię. - Cóż - powiedział pilot - to jest tak. Gazujemy sobie po niebie tu i tam, i widzimy na ziemi gnój - gnój, jakiego nie dostrzega nikt inny. I wtedy rozpieprzamy ten gnój. Tak to leci już cztery miesiące i wciąż żyjemy. Jebana D, wierzę w to! Mingolla był rozczarowany. - Taaaa, dobra - powiedział. - Chwytasz, co mówię? - zapytał pilot. - To znaczy, że my jesteśmy cholernym żywym dowodem. - Mhm - Mingolla poskrobał się w szyję, próbując wykombinować dyplomatyczną odpowiedź, ale nic mu nie przyszło do głowy. - Może się jeszcze zobaczymy. - Powędrował w stronę kwatermistrzostwa. - Nie ruszaj się stąd, człowieku! - wrzasnął za nim pilot. Ja ci to mówię. Naprawdę niedługo zrobi się koło ciebie gorąco! Kantyna w kwatermistrzostwie była wielką jak stodoła salą z surowych desek; wzniesiono ją tak niedawno, że Mingolla wciąż czuł zapach trocin i żywicy. Trzydzieści albo czterdzieści stolików, szafa grająca, nagie ściany. Za barem w głębi sali kapral o zgorzkniałej twarzy trzymając w dłoni skoroszyt dokonywał inwentaryzacji trunków; Gilbey - samotny klient - siedział przy jednym z wychodzących na wschód okien i mieszał kawę w filiżance. Miał zmarszczone czoło, a gdy tak siedział ujęty w krąg słonecznego blasku, sprawiał wrażenie kogoś, kogo łaska boska inspiruje do wejrzenia w głąb swojej duszy. - Gdzie Baylor? - zapytał Mingolla siadając naprzeciwko niego. - Nie wiem, kurwa - odparł Gilbey nie odrywając wzroku od filiżanki. - Przyjdzie tu. Mingolla wciąż trzymał w kieszeni lewą dłoń. Drżenie ustępowało, wolniej jednak, niżby sobie tego życzył. Obawiał się, że ogarnie również inne części ciała, jak to się stało po ataku. Westchnął i to westchnienie uzmysłowiło mu, jak jest nerwowo roztrzęsiony. Promienie słońca zdawały się mruczeć jakąś złocistą falującą melodię i to go też niepokoiło. Halucynacje. Potem dostrzegł na szybie brzęczącą muchę. - Jak tam było wczoraj? - zapytał. Gilbey gwałtownie podniósł wzrok. - Ach, masz na myśli Wielkie Cyce? Dała mi się obadać na okoliczność guzów. - Uśmiechnął się z przymusem i wrócił do mieszania kawy. Mingolli było przykro, że Gilbey nie zapytał o jego wieczór; pragnął mu opowiedzieć o Deborze. Ale to było typowe dla egotyzmu Gilbeya. Jego wąskie oczy i nadąsane wargi były znamionami małoduszności, która poza własnym dobrym samopoczuciem pozwala interesować się niewieloma tylko sprawami. A przecież Mingolla był przeświadczony, że mimo niewrażliwości, głupich napadów szału i ograniczonej tematyki rozmów Gilbey jest cwańszy, niż się zdaje, że skrywanie własnej inteligencji jest w Detroit, gdzie się wychowywał, elementem taktyki przetrwania. To spryt go zdradzał: wiedza o charakterach wrogich mu poruczników, talent unikania nieprzyjemnych służb, umiejętność manipulowania kolegami. Nosił swą głupotę jak płaszcz i może robił to już tak długo, że nie sposób jej było zdjąć. A przecież Mingolla zazdrościł Gilbeyowi jego przymiotów, a w szczególności tego, jak zobojętniły go na atak. - Nigdy się dotąd nie spóźniał - rzekł po chwili. - No i co z tego, kurwa, że się spóźnia? - warknął wściekle Gilbey. - Jeszcze przyjdzie! Kapral za barem włączył radio i przesunął pokrętło strojenia za muzykę latynoską, za listę przebojów, a potem za amerykański głos podający wyniki meczów baseballowych. - Hej! - zawołał Gilbey. - Daj tego posłuchać, człowieku! Chcę się dowiedzieć, co tam z Tygrysami. Kapral wzruszył ramionami, ale usłuchał. - Białe Getry sześć, "A" trzy - powiedział sprawozdawca. - To ósme z rzędu zwycięstwo Getrów. - Ale im Białe Getry dopierdzielają! - rzekł z satysfakcją kapral. - Białe Getry! - skrzywił się Gilbey. - I co te Białe Getry mają oprócz bandy fasolarzy po dwieście funtów wagi i paru niuchających kokę smoluchów? Gówno! Człowieku, Białe Getry dają czadu każdej wiosny. Ale potem przychodzi lato, na ulice trafia dobry towar i Getry, kurwa, zdychają! - Taak - zgodził się kapral. - Ale w tym roku... - Weź na przykład tego skurwysyna Caldwella - ignorując go rzekł Gilbey. - Widziałem go parę lat temu w meczu z Tygrysami. Człowieku, ale ten gość miał uderzenie! A teraz się pałęta, jakby sprawdzał, z której strony wieje wiatr. - Oni nie biorą narkotyków, człowieku - rzekł kapral gniewnie. - Nie mogą ich brać, bo są testy, które pokazują, czy się czegoś nie naćpali. Gilbey się zapalał. - Białe Getry, człowieku, są bez szans! Wiesz, jak ich czasem nazywa ten facet z TV? Wyblakłe Pończoszki! Jebane Wyblakłe Pończoszki! Jak można wygrać z taką nazwą? Tygrysy, na ten przykład, mają prawidłową ksywę. Jankesi, Waleczni... - Pieprzysz, człowieku ! - Kapral zaczynał się denerwować; odłożył swój skoroszyt i podszedł do końca baru. - A co powiesz o Spryciarzach? Mają bebechowatą nazwę, a to dobra drużyna. Twoja nazwa gówno znaczy! - Czerwoni - zasugerował Mingolla; delektował się nawijką Gilbeya, jej uporem i irracjonalizmem. A jednocześnie niepokoiła go przebijająca z niej desperacja; Gilbey, wbrew pozorom, nie był tego ranka sobą. - O, tak! - Gilbey rąbnął w stół dłonią na płask. - Czerwoni. Popatrz na Czerwonych, człowieku! Popatrz, jak im dobrze idzie, odkąd Kubańczycy przystąpili do wojny. Myślisz, że to nic nie znaczy? Myślisz, że nazwa nic im nie pomaga? Wyblakłe Pończoszki, nawet jakby doszły do finału, nie mają na Czerwonych sposobu. - Roześmiał się gardłowo i burkliwie. - Jestem, człowieku, kibic Tygrysów, ale coś mi mówi, że to nie ich rok, kapujesz. Czerwoni roznoszą grupę wschodnią ligi, Jankesi idą w górę i jak się, człowieku, spotkają w październiku, wszystkiego o wszystkim się dowiemy. Wszystkiego o pieprzonym wszystkim! - Jego głos był coraz bardziej zduszony i drżący. - Więc mi tu, człowieku, nie pierdziel o tych cipowatych Wyblakłych Pończoszkach! Gówno są warci i nigdy inaczej nie było ani nie będzie, póki nie zmienią swojej pierdolonej nazwy! Kapral wycofał się z konfrontacji wyczuwając niebezpieczeństwo i Gilbey popadł w markotne milczenie. Przez chwilę słychać było tylko pracę wirnika helikoptera i płynący z radia łagodny jazzik. Do kantyny na poranne piwo wkroczyło dwóch mechaników, a niedługo potem trzech podtatusiałych sierżantów z brzuszkami, rzedniejącymi włosami i kwatermistrzowskimi insygniami na ramionach; usiadłszy przy pobliskim stoliku rozpoczęli grę w remika. Kapral przyniósł im dzbanek kawy i butelkę whisky, które w czasie gry mieszali i popijali. Otaczała grę atmosfera tradycji, atmosfera czegoś, co robi się codziennie o tej samej porze; obserwując sierżantów Mingolla dostrzegł ich opasłe, przeżarte rozluźnienie, ich kordialne kumplostwo. I wtedy poczuł się dumny ze swej drżącej ręki. Była to ułomność honorowa, znak, że on przebywał w samym sercu wojny, a ci faceci nie. A przecież nie żywił do nich niechęci. Absolutnie żadnej. Dawała mu raczej poczucie bezpieczeństwa świadomość, że ci trzej mężczyźni o ojcowskim wyglądzie są tu, by zaopatrzyć go w strawę, gorzałkę i nowe buty. Nurzał się w bezmyślnym, szczęśliwym gwarze ich rozmowy, w oparach dymu, który zdawał się płynąć nie z cygar, a wprost z ich samozadowolenia. Miał przekonanie, że mógłby do nich podejść, zwierzyć się ze swych problemów i dostać przyjacielską poradę. Byli tu, żeby go upewnić o słuszności jego działań, przypomnieć o podstawowych amerykańskich wartościach, podtrzymać iluzję braterskiego charakteru udziału w wojnie, wyjaśnić, że to ledwie ćwiczenie niezawodnego koleżeństwa i hartu ducha, rytuał inicjacyjny, jaki oni sami przeszli już dawno temu, obiecać wreszcie, że po wojnie wszyscy, jak tu są, dostaną medale i pochwały, i będą się kumplować, i gadać o rozlewie krwi i okropieństwach, z potrząsaniem głowami i zdumieniem, jakby rozlew krwi i okropieństwa były dawno utraconymi przyjaciółmi, których zalet nie rozgryzło się w porę... Mingolla uświadomił sobie, że uśmiech rozciągnął i usztywnił mięśnie jego twarzy i że ów nurt rozważań znosi go na te obszary świadomości, które nawiedzają upiory. Drżenie ręki było silniejsze niż kiedykolwiek dotąd. Spojrzał na zegarek. Była prawie dziesiąta. D z i e s i ą t a ! W panice odsunął krzesło i wstał. - Poszukajmy go - powiedział do Gilbeya. Gilbey zaczął coś mówić, ale zachował to dla siebie. Mocno zastukał łyżeczką w kant stołu. Potem on też odsunął z trzaskiem krzesło i wstał. Nie znaleźli Baylora ani w Club Demonio, ani w którymkolwiek z barów na zachodnim brzegu. Gilbey i Mingolla opisywali go wszystkim napotkanym, nikt jednak nie przypominał sobie kogoś takiego. Im dłużej trwało poszukiwanie, tym Mingolla czuł się niepewniej. Baylor był niezbędny, był najistotniejszym ogniwem owej konstrukcji ze zwyczajów i rytuałów, która go wspierała, która mu pozwalała ujść z życiem poza zasięg narzędzi wojny i reguł przypadku, i jeśli to ogniwo uległoby zniszczeniu... Wyobraził sobie, jak chwieje się ta konstrukcja, a on z Gilbeyem walą się na łeb na szyję w otchłań pełną czarnych płomieni. Raz Gilbey powiedział: - Panama! Ten skurwysyn zwiał do Panamy. - Ale Mingolla nie sądził, że tak się w istocie stało. Miał pewność, że Baylor jest gdzieś blisko. Charakteryzowała to przeświadczenie taka jasność, że poczuł jeszcze większy niepokój, wiedząc, iż ten rodzaj jasności często zwiastuje kiepski epilog. Słońce pięło się coraz wyżej, potworne brzemię jego gorąca przygniatało do ziemi, a blask ługował barwy ze stiukowych ścian, i pot Mingolli poczynał cuchnąć zgnilizną. Na ulicach było ledwie kilku żołnierzy przemieszanych ze zwykłą czeredą żebraków i dzieci, a bary, poza garstką pijaków gazujących jeszcze od wczoraj, świeciły pustkami. Gilbey wędrował sztywno, chwytał ludzi za koszule i zadawał pytania. Mingolla jednak, okropnie świadom swej drżącej ręki i jąkający się niemal ze zdenerwowania, był zmuszony opracować szablonowe podejście, które umożliwiało mu przebrnięcie przez te krótkie indagacje. Podchodził spokojnie, z wysuniętą do przodu prawą stroną ciała, i mówił: Szukam mojego kumpla. Może go widziałeś? Wysoki gość. Oliwkowa skóra, czarne włosy. Nazywa się Baylor. - Doszedł do tego, że ów tekst spływał z jego ust zupełnie naturalnie. W końcu Gilbey miał dość. - Idę się pobawić z Wielkimi Cycami - rzekł. - Jutro widzimy się w kantynie. Zaczął odchodzić, ale odwrócił się i dodał: - Będę w Club Demonio, gdybyś chciał się ze mną spiknąć wcześniej. Jego twarz miała dziwny wyraz. Wyglądała tak, jakby pragnął uśmiechnąć się pocieszająco, ale w związku z brakiem praktyki w uśmiechaniu się sprawiało to wrażenie czegoś wymuszonego, idiotycznego i w żadnym razie nie pocieszało. Koło jedenastej skończyło się na tym, że wsparty o różową stiukową ścianę Mingolla wypatrywał Baylora w gęstniejącym tłumie. Obok niego zbrązowiałe od słońca liście bananowca szemrały na wietrze, a ilekroć silniejszy podmuch uderzał nimi o ścianę, wydawały szorstki odgłos. Dach baru po drugiej stronie ulicy właśnie reperowano: łaty z nowej blachy przeplatały się z wąskimi pasmami rdzy, co wyglądało jak olbrzymie plastry bekonu położonego tam w celu usmażenia, Od czasu do czasu błądził wzrokiem w stronę niedokończonego mostu, wielkiej wstęgi magicznej bieli pnącej się łukowato w błękit, wzniesionej ponad miasto, ponad dżunglę, ponad wojnę. Nawet gorąca mgła kapiąca z blaszanego dachu nie mogła zdeformować jego gładkości. Zdawał się komponować smród, gwar tłumu i knajpianą muzykę w spokojną jedność, absorbując te energie, by je wydzielić w postaci oczyszczonej i wzbogaconej. Mingolla sądził, że jeśli będzie nań patrzeć dostatecznie długo, most do niego przemówi, wypowie magiczne białe słowo, które spełni jego życzenia. Dwa płaskie trzaski - strzały pistoletowe - odepchnęły go z galopującym sercem od ściany. Wewnątrz jego mózgu te strzały wyrzekły dwie sylaby nazwiska Baylora. Zniknęły dzieci i żebracy, a wszyscy żołnierze - żywe trupy, które usłyszały głos pana - odwrócili się w stronę, z której dobiegły strzały. Następny strzał. Z przecznicy wyroiło się kilku rozprawiających z podnieceniem żołnierzy. - ...jebany psych! - mówił jeden, a kumpel stwierdził: To był Sammy, człowieku! Widziałeś jego oczy? Mingolla przebił się przez nich i pognał przecznicą. U jej końca kordon żandarmów odcinał wlot w prawo, w ulicę prostopadłą i kiedy Mingolla nadbiegł, powiedziano mu, żeby się trzymał z daleka. - Co to jest? - spytał Mingolla. - Jakiś facet odgrywa Sammy'ego? - Spierdalaj - łagodnie odparł jeden z żandarmów. - Posłuchaj - rzekł Mingolla. - To może być ten mój przyjaciel. Wysoki, chudy gość. Czarne włosy. Może mu przemówię do rozsądku. MP wymienił spojrzenia ze swymi kumplami, którzy wzruszyli ramionami i dalej zachowywali się tak, jakby się nic nie działo. Okay - powiedział. Przyciągnął do sienie Mingollę i pokazał mu na następnym rogu bar o truskawkowych ścianach. - Idź tam i pogadaj z kapitanem. Dwa kolejne strzały. - Lepiej się pospiesz - powiedział MP. - Ten nasz zacny staruszek kapitan Haynesworth nie ma wielkiego nabożeństwa do negocjacji. Wewnątrz baru panował chłód i mrok; dwie ciemne sylwetki przylgnęły do ściany obok okna wychodzącego na prostopadłą ulicę. Mingolla dostrzegł w ich dłoniach połysk pistoletów automatycznych. Potem, przez okno, zobaczył Baylora wyłaniającego się zza trzystopowego murka wspornikowego z niewypalonych cegieł, który biegł między sklepem zielarskim a następnym barem. Baylor był obnażony do pasa, jego pierś pokrywały czerwonobrązowe smugi zakrzepłej krwi i stał w nonszalanckiej pozie z kciukami wetkniętymi w kieszenie spodni. Jeden z ludzi przy oknie strzelił doń. Huk był tak ogłuszający, że Mingolla wzdrygnął się i zamknął oczy. Gdy znów spojrzał przez okno, nie było widać ani śladu Baylora. - Skurwiel tylko próbuje ściągnąć na siebie ogień - powiedział mężczyzna, który strzelił do Baylora. - Sammy jest dzisiaj szybki. - Taak, ale już zwalnia obroty - rozległ się z mroku w głębi baru ospały głos. - Myślę, że mu się towar skończył. - Hej - powiedział Mingolla - nie zabijajcie go! Znam tego faceta. Mogę z nim pogadać. - Pogadać? - rzekł ospały głos. - Możesz se gadać, aż ci się dupa zazieleni, a Sammy nie posłucha ni cholery. Mingolla wbił wzrok w ciemność. O szynkwas wspierał sig ogromny mężczyzna o rozlazłym wyglądzie; na jego berecie połyskiwały mosiężne insygnia. - Pan kapitan? - zapytał. - Ci na zewnątrz powiedzieli, żebym pomówił z kapitanem. - W rzeczy samej - odparł mężczyzna. - Pogawędzę z tobą z prawdziwą rozkoszą, chłopcze. O czym chcesz mówić? Dwaj przy ścianie roześmieli się. - Czemu chcecie go zabić? - zapytał Mingolla, słysząc w swoim głosie nutę rozpaczy. - Nie musicie go zabijać. Możecie użyć usypiacza. - Mają nam dowieźć - odparł kapitan. - Ale sedno w tym, że twój kumpel ma tam pod murem paru zakładników i jeśli trafi się nam szansa, nim przyjedzie usypiacz, musimy z niej skorzystać. - Ale... - zaczął Mingolla. - Pozwól mi skończyć, chłopcze - kapitan podciągnął pas od kabury, podszedł niespiesznie i położywszy dłoń na ramieniu Mingolli otoczył go zapachem spoconego ciała i przesyconego whisky oddechu. - Widzisz - powiedział - mamy wszystko pod kontrolą. Ten tu Sammy... - Baylor - wtrącił Mingolla gniewnie. - Nazywa się Baylor. Kapitan zdjął ramię z barku Mingolli i popatrzył nań z rozbawieniem. Nawet w półmroku Mingolla mógł dostrzec na jego policzkach siatkę popękanych naczyń krwionośnych, cechę opasłych alkoholików. - Słusznie - rzekł kapitan. - Więc, jak powiadam, twój dobry koleś pan Baylor nie zrobił nic takiego złego. Tylko jakby trochę rozrabiał i szalał. Ale potem zjawia się dwóch naszych braci z marines. Wygląda na to, że demonstrowali przyjaciołom z dżungli swój najnowszy sprzęt bojowy i wracając z rzeczonego pokazu zobaczyli nasz malutki problemik, więc postanowili odegrać bohaterów. Ano, żeby się streszczać, pan Baylor załatwił ich na cacy. Wziął pod obcasy ich esprit de corps. Potem zaciągnął za ten mur i zaczął gmerać w jednej z ich spluw. L.. Dwa kolejne strzały. - Kurwa! - powiedział jeden z ludzi przy oknie. - I siedzi tam sobie - ciągnął kapitan - i gra z nami w chujki. Otóż: albo broń nie ma amunicji, albo nie wykombinował jeszcze, jak działa. Jeśli to drugie i jeśli w końcu wykombinuje... kapitan smętnie pokiwał głową, jakby wyobrażając sobie opłakane następstwa. - Rozumiesz, w jakim jestem położeniu? - Mógłbym spróbować z nim pogadać - rzekł Mingolla. Co to zaszkodzi? - Jak cię zabije, chłopcze - to twoje życie. Ale to moją dupę wezmą w obroty. Kapitan jął sterować Mingollą ku drzwiom i popchnął go delikatnie w stronę kordonu żandarmów. - Dzięki za dobre chęci, chłopcze. Później Mingolla doszedł do wniosku, że to, co wówczas uczynił, nie miało sensu, bo niezależnie od tego, czy Baylor by przeżył, czy nie, nigdy nie powróciłby na Mrówczą Farmę. Ale wtedy, zdecydowany ocalić rytuał za wszelką cenę, nic z tych rzeczy nie wziął pod uwagę. Obszedłszy róg skierował się ku ścianie wspornikowej. Miał sucho w ustach i łomotało mu serce. Ale drżenie ręki ustąpiło i miał na tyle zdrowego rozsądku, żeby zablokować żandarmom linię strzału. Jakieś dwadzieścia stóp przed murem zawołał: - Hej, Baylor! To ja, człowieku, Mingolla! Baylor wyskoczył jak na sprężynie i wbił weń wzrok. Było to przerażające spojrzenie. Oczy Baylora przypominały ślepia byka; białko ze wszystkich stron otaczało tęczówki. Z nozdrzy wyciekły strużki krwi, a nerwy dygotały w mięśniach policzków z regularnością mechanizmów zegarka. Skrzepła krew na piersi pochodziła z trzech długich draśnięć; były częściowo zasklepione, ale wciąż wydzielały przezroczysty płyn. Przez moment trwał nieruchomo. Potem sięgnął za murek, podniósł dwulufową broń, z której kolby wybiegał giętki przewód, i wymierzył do Mingolli. Nacisnął spust. Żadnego ognia, żadnej eksplozji. Nawet trzasku. Ale Mingolla poczuł się tak, jakby skąpano go w lodowatej wodzie. - Chryste! - krzyknął. - Baylor, to ja! Bayłor ponownie nacisnął spust - z takim samym wynikiem. Przez jego twarz przepłynął wyraz dogłębnego zniechęcenia, a potem powróciło martwe spojrzenie. Popatrzył wprost w słońce i po sekundzie uśmiechnął się, jakby otrzymał z wysokości wspaniałe nowiny. Zmysły Mingolli stały się cudownie ostre. Gdzieś w dali płynęła z radia piosenka country and western i jej płaczliwa melodia, przerywana od czasu do czasu szmerem zakłóceń, wydała mu się zawodzeniem rozedrganego systemu nerwowego. Słyszał żandarmów rozmawiających w barze, wchłaniał gorzkie opary Baylorowego szaleństwa i sądził, że wyczuwa puls jego wściekłości, a także kapryśny przepływ omywających go, potęgujących jego lęk i przykuwających do miejsca strużek krwi. Baylor odłożył broń, a uczynił to z czułością, jaką się okazuje choremu dziecku, i przestąpił murek. Zwierzęca płynność tego ruchu przyprawiła Mingollę o dreszcze. Zdołał odstąpić krok do tyłu i podnieść ręce, by ochronić Baylora. - Chodź, człowieku - powiedział słabo. Baylor wydał z siebie gniewny odgłos - po części syk, po części skowyt - i strużka śliny pociekła mu spomiędzy warg. Słońce zraszało ulicę jak złoty prysznic, krzesząc lśnienia i błyski z każdej jasnej powierzchni, jakby w zamiarze zagotowania całej rzeczywistości. Ktoś wrzasnął: - Padnij, chłopie! A potem Baylor rzucił się na Mingollę i padli razem, by toczyć się po ubitej ziemi. Palce wpiły się w szyję Mingnolli, poniżej jabłka Adama. Skręcił się w bok i ujrzał nad sobą skrzywione grymasem oblicze Baylora, zdominowane przez wytrzeszczone oczy i pożółkłe zęby. I ściekające z podbródka strużki śliny. Koszmarna maska. Kolana przygwoździły ręce Mingolli, dłonie chwyciły za włosy, waląc jego głową o ziemię. Raz za razem. Przenikliwy świst począł przewiercać mu uszy. Wyswobodził jedną rękę i próbował wrazić palce w oczy Baylora; Baylor ugryzł go w kciuk, zaciskając zęby na stawie. Mingolli pomroczniało przed oczami i przestał cokolwiek słyszeć. Jego potylica wydawała się miękka i po każdym uderzeniu jakby unosiła się z ziemi bardzo powoli, coraz wolniej i wyżej, a obramowane błękitnym niebem oblicze Baylora pozornie oddalało się po spirali. I wtedy, gdy Mingolla poczynał tracić przytomność, Baylor znikł. W ustach i nozdrzach Mingolla miał kurz. Słyszał wrzaski i stęknięcia. Wciąż oszołomiony, wsparł się na łokciu. Nieopodal, w obłoku kurzu, wirowały nogi koloru khaki, ramiona i kolby. Coś na kształt walki w komiksie. Można było niemal oczekiwać wykrzykników i gwiazdek z przekleństwami. Ktoś chwycił go za ramię i postawił na nogi. Kapitan żandarmerii, z oblaną rumieńcem otyłą twarzą. Otrzepując kurz z ubrania Mingolli, z dezaprobatą marszczył brew. - Naprawdę z ikrą, chłopcze - powiedział. - I naprawdę, naprawdę głupio. Jak by nie był pod koniec cugu, to byś teraz muchy karmił. - Odwrócił się do stojącego w pobliżu sierżanta. - Na ile, twoim zdaniem, to było idiotyczne, Phil? Sierżant odparł, że nie ma zdania. - Cóż - stwierdził kapitan. - Kombinuję sobie, że gdyby ten nasz chłoptaś był w walce, to by było głupie w sam raz na Brązową Gwiazdę. To, zgodził się sierżant, jest już zupełnie niezła cholerna głupota. - Ale tu, we Frisco - kapitan strząsnął z Mingolli resztki kurzu - nie dostaniesz za to nawet gówienka. Żandarmi złazili z Baylora, który krwawiąc z nosa i ust leżał na boku. Krew, gęsta jak sos, oblepiała jego policzki. - Panama - powiedział Mingolla w otępieniu. Może to b y ł o jakieś wyjście. Wyobrażał sobie, jak by to wyglądało... nocna plaża, palmy, koronkowa siatka cieni na białym piasku. - Co mówisz? - zapytał kapitan. - Chciał zwiać do Panamy - odparł Mingolla. Kapitan parsknął z rozbawieniem. - Jak my wszyscy. Jeden z żandarmów przetoczył Baylora na brzuch i założył mu na ręce kajdanki; drugi skuł nogi. Potem znów przewrócili go na wznak. Żółty kurz przemieszał się z krwią na jego policzkach i czole, oblepiając twarz krostowatą maską. W środku tej maski otwarły się oczy, a potem rozszerzyły, gdy Baylor poczuł więzy. Zaczął się prężyć i prostować, by tym sposobem odzyskać wolność. Prężył się tak prawie minutę; potem zesztywniał z nieobecnym spojrzeniem wbitym w rozżarzony krąg słońca - i wydał z siebie ryk. To jedyne właściwe słowo. Nie był to wrzask ani okrzyk, lecz triumfalny szatański ryk, tak donośny i przesycony furią, jakby kumulował w sobie całą moc oślepiającego blasku i migotania fantomów. Słuchanie go miało efekt porywający i Mingolla zaczął wnikać w jego istotę, czuć go w swym ciele jak dobry kawałek rockandrollowy, podpisywać się pod jego nienawistną życiu rozlewnością. - Huhu - rzekł zdumiony kapitan. - Muszą dla tego chłopaczka zbudować zupełnie nowe zoo. Złożywszy zeznania i pozwoliwszy sanitariuszowi obejrzeć swoją głowę, Mingolla przeprawił się promem na brzeg wschodni, gdzie był umówiony z Deborą. Siedział na rufie, wpatrując się w niedokończony most, niezdolny tym razem zaczerpnąć zeń jakiegokolwiek poczucia nadziei czy magii. W jego myślach wciąż kiełkowała Panama. Czy teraz, skoro Baylor został wyeliminowany, naprawdę stanowiła rozwiązanie? Wiedział, że się powinien uporać z rozmaitymi sprawami, poczynić jakieś plany, ale nie mógł zapomnieć widoku skrwawionej, oszalałej twarzy Baylora. Widywał gorsze, Chryste, tak, o wiele, wiele gorsze. Facetów zredukowanych do części zamiennych, do strzępków tak drobnych, że nie potrzebowali nawet lśniącej srebrzyście trumny, a tylko metalowego czarnego pudełka wielkości puszki herbatników. Facetów poparzonych, jednookich i krwawych, szarpiących na oślep powietrze jak bestie z filmów o potworach. Ale wyobrażenie Baylora pojmanego na wieki w jakąś krwawą pułapkę wewnątrz mózgu, w samym sercu owego krwawego pierwotnego ryku, jaki z siebie wydał, może to wyobrażenie było gorsze od wszystkiego, co Mingolla widział. Nie chciał umierać; odrzucał to prawdopodobieństwo z tym namiętnym uporem, jaki okazuje dziecko stanąwszy twarzą twarz z bezwzględną oczywistością. A przecież wolałby umrzeć niż cierpieć szaleństwo. W porównaniu z tym, co czekało Baylora, śmierć i Panama zdawały się oferować tę samą słodycz uspokojenia. Ktoś usiadł obok Mingolli: młodzik, który nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Nowy szczeniak z nowym jeżykiem, nowymi butami, nowymi drelichami. Nawet jego twarz sprawiała wrażenie nowej, świeżo wyjętej z formy. Lśniące pucołowate policzki, gładka skóra; jasne nie sterane oczy. Palił się do rozmowy. Pytał Mingollę o jego strony, rodzinę i powiedział: - Oho, to musi być wspaniałe tak mieszkać w Nowym Jorku, oho. - Ale zdawało się, że musi mieć jakiś inny powód, dla którego wszczął tę rozmowę, coś, do czego prowadził i co wreszcie z siebie wyrzucił. - Wiesz o tym Samurym, co się tu zezwierzęcił? - zapytał. - Widziałem go wczoraj wieczorem na arenie. Taki mały lokal w dżungli na zachód od bazy. Właścicielem jest gość o imieniu Chaco. Człowieku, to było niewiarygodne! Mingolla słyszał o arenach tylko z trzeciej i czwartej ręki, ale to, co do niego dotarło, brzmiało paskudnie i trudno było uwierzyć, że ten szczyl pachnący maminsynkiem może lubić coś tak ohydnego. I mimo zdarzeń, których był przed chwilą świadkiem, jeszcze trudniej było mu uwierzyć w fakt, że Baylor mógł w tym brać udział. Szczeniak nie potrzebował zachęty. - Było jeszcze dość wcześnie - zaczął. - Siedziało parę łajz, nic specjalnego, a potem ładuje się ten gość i wygląda, że wszystko w nim buzuje. Skapowałem, że to Samury, po tym, jak patrzył na arenę, wyczuwasz, jakby była czymś, na co ma ochotę. I ten gość ze mną, znaczy mój kumpel, szturcha mnie w żebra i powiada: Jasny gwint! Człowieku, to Czarny Rycerz! Jakiś czas temu widziałem w Reunion jego walkę. Stawiaj na niego, powiada. Ten facet to as! Ostatnią przepustkę spędzali w Reunion. Mingolla próbował sformułować pytanie, ale nie mógł wymyślić żadnego, na które odpowiedź miałaby jakikolwiek sens. - Cóż - ciągnął małolat. - Nie tak dawno jestem zadołowany, ale nawet ja słyszałem o Czarnym Rycerzu. Więc podchodzę i kręcę się wokół niego z tą myślą, że może wyniucham, jak się czuje, bo przecież nie będę stawiał tylko na jego reputację. Zaraz potem przychodzi Chaco i pyta Rycerza, czy by się nie zechciał przeciągnąć. Tak, mówi Rycerz, ale chcę walczyć ze zwierzęciem. Czymś dzikim, człowieku. Chcę powalczyć z czymś dzikim. Chaco powiada, że ma trochę małp i innego gówna, a Rycerz na to, że coś słyszał o jaguarze. Chaco chrząka, mlaska, może tak, powiada, może nie, ale to bez znaczenia, bo jaguar to za dużo dla Sammy'ego. I wtedy Rycerz mówi Chaco, kim jest. I co ci powiem, Chaco z mety zmienił front. Wyobraził sobie, jakie polecą zakłady przy czymś takim, jak Czarny Rycerz kontra jaguar. No więc powiada: Tak jest, panie Czarny Rycerzu, już się robi! Czego tylko sobie życzysz! I ogłasza. Człowieku! Buda wariuje! Ludzie machają forsą, wywrzaskują typy i ostro gorzałkują, żeby się nabuzować przed głównym punktem programu, a Rycerz tylko sobie stoi, uśmiechnięty, jakby chłonął w siebie cały ten cyrk. Potem Chaco przez tunel wypuszcza na arenę jaguara. To nie jest dorosły jaguar, może taki pół-dorosły, ale to góra, z czym może się uporać nawet Rycerz. Chłopak przerwał, żeby zaczerpnąć powietrza, i zdawało się, że wzrok mu pojaśniał. - No więc jaguar chyłkiem krąży wokół areny, tuż przy ścianie, warczy i toczy pianę, a Rycerz obserwuje go z góry, kapujesz, analizuje jego ruchy. I wszyscy intonują "Sammyyy, Sammyyy, Sammyyy!" i jak to wycie robi się naprawdę głośne, Rycerz wyciąga z kieszeni trzy ampułki. Tak jest, kurwa, człowieku! Trzy! Nigdy się nie otarłem o Sammy'ego, który zaliczył więcej niż dwie. Trzy wypieprzają cię prosto pod jebane niebiosa! Więc kiedy Rycerz podnosi w górę te trzy ampułki, ludziska aż kipią i wrzeszczą tak, jakby to oni odgrywali Sammy'ego. Ale Rycerz, człowieku, on to robi na zimno. Jest tak spokojny! Trzyma te ampułki, pozwala się podziwiać, wsysa w siebie ten hałas i energię, krzepi się sokiem tłumu. Chaco ucisza wszystkich dłonią i zasuwa tę mowę, wiesz, o tym, jak to w sercu każdego mężczyzny tkwi dusza wojownika, która Tylko czeka, żeby ją spuścić ze smyczy i takie tam gówno. Mówię ci, człowieku, zawsze dotąd myślałem, że ten tekst to pierdoły, ale Rycerz sprawił, że kupiłem w stu procentach. Był tak cholernie spokojny! Więc zdejmuje koszulę i buty, i zawiązuje na ramieniu ten kawałek czarnego jedwabiu. Potem jedną po drugiej otwiera te ampułki, naprawdę szybko, i wdycha to wszystko. Widzę, jak to w niego wali, jak mu zapala oczy. I jak tylko powąchał ostatnią, wskakuje na arenę. Człowieku, nie używa tunelu! Dwadzieścia pięć stóp do piasku i ląduje na ugiętych nogach. Trzech innych żołnierzy poczęło przysłuchiwać się opowieści i teraz małolat zwracał się do wszystkich, grał przed swoją widownią. Był tak podekscytowany, że spójne opowiadanie przychodziło mu z najwyższym trudem, a Mingolla uświadomił sobie z niesmakiem, że jego też rajcuje wyobrażenie Baylora przyczajonego na piasku. Baylora, który płakał po ataku. Baylora, który tak obawiał się snajperów, że kiedyś wolał zeszczać się w portki niż przejść od swego działa do latryny: Baylora, Czarnego Rycerza. - Jaguar skrzeczy, warczy, szarpie pazurami powietrze ciągnął chłopak. - Próbuje zaszczepić w Rycerzu lęk. Bo jaguar wie w głębi duszy, że Rycerz to dla niego ciężkie tarapaty. To nie żaden pokurcz w rodzaju Chaco, to jest Sammy. Rycerz, wciąż pochylony, przesuwa się ku środkowi areny. - Tu szczeniak podniósł głos wysoko i dramatycznie. - Przez parę minut nic się nie dzieje, ale panuje napięcie. Ludzie ledwie oddychają. Jaguar skacze parę razy, ale chybia, bo Rycerz robi uniki w bok i ani jednemu, ani drugiemu nic się złego nie dzieje. Ilekroć jaguar skacze, ludzie wzdychają i kwiczą, nie tylko dlatego, że boją się zobaczyć Rycerza porwanego w strzępy, ale także dlatego, że widzą, jaki jest szybki. Jedwabiście szybki, człowieku. Nierealnie. Wydaje się mniej więcej tak szybki jak jaguar. Wciąż robi te swoje uniki i choć jaguar zwija się i skręca, choć gania go po piasku, nie może sięgnąć Rycerza pazurami. A potem, człowieku... och, ależ to było płynne! Potem jaguar znowu skacze, ale tym razem - zamiast zrobić unik - Rycerz pada na wznak, robi pół przewrotu przez głowę i kiedy jaguar nad nim przelatuje, kopie w górę obiema nogami. Potężnie kopie! I wbija pięty w bok jaguara. Jaguar wali o ścianę areny i spada ze skowytem, próbując sięgnąć zębami żeber. Bo były rozpieprzone, człowieku. Sterczały ze skóry jak maszty namiotu. Chłopak otarł usta grzbietem dłoni i błysnął oczami w stronę Mingolli i pozostałych żołnierzy, by się przekonać, czy opowieść ich porywa. - Ale żeśmy się darli, człowieku - podjął. - Waliliśmy w szczyt muru. Było tak głośno, że ten mój kumpel wrzeszczał mi coś do ucha, a ja nic nie słyszałem. No i może z powodu hałasu, może przez te żebra, w jaguara wstępuje diabeł. Pozoruje ataki na Rycerza, próbuje się doń zbliżyć przed skokiem, żeby mu Rycerz nie wykręcił tego samego numeru. Warczy jak cholerna piła łańcuchowa! Rycerz wciąż odskakuje, i robi zwody. Ale potem potyka się, człowieku, macha rękami dla odzyskania równowagi i jaguar już na nim siedzi, rwie mu pierś. Przez sekundę jakby razem walcowali. Potem Rycerz odgina tę łapę, która go zahaczyła, odpycha łeb jaguara i wali go pięścią w oko. Jaguar pada na piasek, a Rycerz daje drapaka w drugi koniec areny. Ogląda rany na piersi, które krwawią jak diabli. Tymczasem jaguar podnosi się na łapy i jest porozpieprzany jak nigdy. Jedno oko pełne krwi, zadnie łapy trzęsą się jak galareta. Gdyby to był boks, to by wezwano lekarza. Jaguar kombinuje sobie, że ma po ucho tego dobrego i próbuje wyskoczyć z areny. Którymś razem skacze w tym miejscu, gdzie się przechylam przez mur. Jest tak blisko, że czuję jego oddech i widzę swoje odbicie w zdrowym oku. Ludzie świrują, bo myślą, że mu się może udać. Ale nim ma jakąkolwiek szansę, Rycerz łapie go za ogon i rzuca nim o mur. Jak się trzepie cholerne dywany, tak on załatwia tego jaguara. A jaguar to teraz prawdziwa ruina. Trzęsie się. Krew mu leci z pyska, kły całe czerwone. Rycerz zaczyna te swoje zmyłki, macha rękami, warczy. Bawi się z jaguarem. Ludzie, człowieku, nie wierzą własnym oczom. Sammy tak dołożył jaguarowi, że może się z nim bawić! Jeśli przedtem lokal wyglądał jak dom wariatów, to teraz jest to cholerne zoo. Bójki w tłumie, faceci śpiewają Hymn Piechoty Morskiej. Jakaś zezowata fasolara ściąga ciuchy. Jaguar znów próbuje wejść z Rycerzem w zwarcie, ale jest za bardzo zdemontowany. Nic mi nie wychodzi. A Rycerz wciąż warczy i robi zwody. Facet za mną buczy i twierdzi, że Rycerz kala czystość sportu, bo się bawi z jaguarem. Ale do diabła, człowieku, widzę, że on po prostu rozgryza jaguara, czeka na właściwy moment, odpowiedni ruch. Chłopak tęsknie zapatrzył się w dół rzeki; może myślał o swojej dziewczynie. - Wiedzieliśmy, że to się zbliża - podjął. - Wszyscy naprawdę ucichli. Tak ucichli, że było słychać stopy Rycerza szurające po piasku. Czułeś to w powietrzu i wiedziałeś, że jaguar zbiera siły na ostatni wielki wysiłek. Potem Rycerz znów się potyka, ale tym razem to zmyłka. Ja to dostrzegłem, ale jaguar nie. Gdy Rycerz zatacza się w bok, jaguar skacze. Myślałem, że Rycerz padnie jak za pierwszym razem, ale on też skacze. Nogami do przodu. I trafia jaguara w dolną szczękę. Słyszysz trzask kości i jaguar wali się jak łachman. Próbuje wstać, ale nic z tego! Skowyczy i zasrywa całą arenę. Rycerz podchodzi do niego z tyłu, chwyta łeb w obie ręce i skręca. Trzask! Jakby współczując jaguarowi chłopak zamknął oczy i westchnął. - Wszyscy siedzieli cicho, póki nie usłyszeli tego trzasku. Wtedy rozpętało się piekło. Ludzie wyli "Sammyyy, Sammyyy!" i przepychali się, żeby dotrzeć jak najbliżej muru i zobaczyć, jak Rycerz wyrywa serce. Sięga do pyska jaguara, wyrywa jeden z kłów i komuś rzuca. Potem przez tunel wchodzi Chaco i daje mu nóż. Akurat gdy ma go wbić, ktoś mnie przewraca. Kiedy staję na nogi, widzę, że wyjął już serce i go pokosztował. Stoi tam po prostu z krwią jaguara na wargach i własną, ściekającą po piersi. Trochę wyglądał na zmieszanego, kapujesz, że to niby walka się skończyła, a on nie wie, co robić. Ale potem zaczyna ryczeć. Ryczy tak samo jak jaguar, zanim dostał wycisk. Wściekle jak wszyscy diabli. Gotów załatwić cały cholerny świat. Człowieku, zatraciłem się. Byłem w tym ryku. Może ryczałem razem z Rycerzem, może wszyscy ryczeli. Człowieku, tak się właśnie czułem. Jakbym był w samym środku takiego ryku, co wychodzi z każdego gardła na świecie. Małolat ogarnął Mingollę przytomnym spojrzeniem. - Kupa ludzi powtarza, że arena to zło i może tak jest. Nie wiem. Ale jak niby masz powiedzieć, co tu jest złe, a co nie? Mówią, że można łazić na walki tysiąc razy i nie zobaczyć niczego takiego jak Czarny Rycerz i jaguar. Tego też nie wiem. Ale będę wracał na wypadek, gdybym znowuż miał fart. Bo to, co widziałem wczoraj wieczorem, jeśli nawet było złe, człowieku, to było tak kurewsko złe, że aż piękne. Debora czekała na nabrzeżu z koszykiem piknikowym w ręku, ubrana w błękitną suknię bez dekoltu i rozcięć: strój uczennicy. Mingolla wziął na nią kurs. Jej fryzura - włosy spadające na ramiona w gęstych czarnych puklach - przywiodła mu na myśl zastygły dym, a twarz - mapę cudownej krainy z czarnymi jeziorami i cienistymi równinami, krainy, w której mógłby się ukryć. Poszli brzegiem za miasto, aż dotarli do zakątka, gdzie drzewa ceiba o gładkich zielonych liściach, białawym łyku i korzeniach jak ogony aligatorów rosły nad samą rzeką, i tu jedli, rozmawiali i słuchali wody chlupoczącej o błotnisty brzeg, ptaków, nikłych odgłosów z bazy lotniczej, które z tej odległości zdawały się przynależeć naturze. Blask słońca pokrył wodę miriadem migotań, a ilekroć wiatr marszczył powierzchnię, miało się wrażenie, iż rozwiewa je na kształt diamentowego płaszcza. Mingolla wyobrażał sobie, że wstąpiwszy na tajemną ścieżkę dotarli za róg świata i osiągnęli jakąś krainę wieczystego spokoju. Złudzenie spokoju było tak doskonałe, że począł w nim dostrzegać nadzieję. Jakąś nową magię. Może zobaczy tu znak. Znaki były wszędzie, jeśli potrafiło się je odczytać. Rozejrzał się dokoła. Grube białe pnie zwieńczone zielenią i wiodące między nimi mroczne aleje liści... tu nic nie ma, co jednak z krzewami porastającymi brzeg rzeki? Rzucały na gliniasty grunt cienie jak precyzyjny ornament z irysów, cienie, które nie miały wiele wspólnego z poszarpaną gmatwaniną samych gałązek. Możliwe, że to znak, choć znak niejasny. Przeniósł wzrok na trzciny porastające płyciznę. Żółte trzciny, trzymające się pod boki swymi przegubowymi łodygami, jedne ze skupiskami owadzich jaj zwisających z pojedynczych włókien jak drobniutkie perły, inne pocętkowane plamami alg. Tak wyglądały w jednej chwili. Potem obraz przed oczami Mingolli zafalował, jak gdyby przez całą rzeczywistość przebiegło drżenie, i oto trzciny ukazały się w kształtach najprostszych: żółte pałki sterczące z płaskiego błękitu. Dżungla na drugim brzegu była ledwie maźnięciem pastelowej zieleni; jakiś ścigacz rozpłatał błękit czerwonym nożem. Wydawało się, że to zafalowanie minimalnie przesunęło wszystkie elementy krajobrazu wobec właściwego im porządku, ujawniając, że są w istocie równie pozbawione wyrazu, jak klocek do zabawy. Mingolla zaaplikował sobie potrząśnięcie głową. Nic się nie zmieniło. Potarł czoło. Bez efektu. Ogarnięty przerażeniem mocno zacisnął powieki. Czuł się jak jedyne znaczące ogniwo bzdurnej układanki, podatne, przez swój szczególny charakter, na uraz. Oddychał gwałtownie i drżała mu lewa ręka. - David? Nie chcesz tego posłuchać? - Debora sprawiała wrażenie poirytowanej. - Czego posłuchać? - Nie otwierał oczu. - O moim śnie. Nie uważałeś? Zerknął na nią. Wszystko wróciło do normy. Siedziała na podkurczonych nogach, wyraźnie widział jej rysy. - Przepraszam - powiedział. - Zamyśliłem się. - Wyglądałeś na przerażonego. - Przerażonego? - zrobił zdumioną minę. - Nie, coś mi przyszło do głowy, ot i wszystko. - To coś nie mogło być przyjemne. Zbył ten komentarz wzruszeniem ramion i usiadł żwawo, by dowieść swojego zainteresowania. - Więc opowiedz mi ten sen. - W porządku - odparła niepewnie. Odgarniała gęste kosmyki włosów, które wiatr zsuwał jej na twarz. - Byłeś w pokoju o kolorze krwi, z czerwonymi krzesłami i czerwonym stołem. Nawet obrazy na ścianach były w rozmaitych odcieniach czerwieni i... - urwała, przyglądając mu się bacznie. - Czy chcesz tego słuchać? Znów masz ten wyraz twarzy. - Jasne - odparł. Ale bał się. Skąd mogła wiedzieć o czerwonym pokoju? Musiała mieć widzenie i... Potem uzmysłowił sobie, że ona być może wcale nie opowiada o samym pokoju. Mówił jej o ataku, czyż nie? Jeśli więc miała powiązania z partyzantką, mogła wiedzieć, że podczas napadu było włączone oświetlenie alarmowe. Tak to musiało wyglądać! Znów go próbowała nastraszyć do tego stopnia, żeby zdezerterował, manipulując jego psychiką tak, jak kreśląc obrazy rzek ognia i mąk kaznodzieja wygrywa lęki grzeszników. To doprowadziło go do wściekłości. Kim ona, u diabła, jest, żeby go pouczać, co jest słuszne i mądre? Cokolwiek uczyni, będzie to j e g o własna decyzja. - Pokój miał troje drzwi - ciągnęła. - Chciałeś zeń wyjść, ale nie wiedziałeś, których drzwi możesz bezpiecznie użyć. Spróbowałeś pierwszych, ale okazały się atrapą. Klamka drugich dała się łatwo nacisnąć, ale same drzwi były zablokowane. Nie próbując sforsować ich siłą podszedłeś do trzecich. Ich klamka była ze szkła i skaleczyłeś sobie dłoń. Potem chodziłeś tylko w kółko, nie mając pewności, co robić. - Czekała na reakcję, a gdy nie okazał żadnej, dodała: - Czy rozumiesz? Zachowywał milczenie, próbując stłumić gniew. - Wytłumaczę ci go - zaproponowała. - Nie trudź się. - Czerwony pokój to wojna, zaś atrapa drzwi to twoja dziecinna... - Przestań! - Złapał ją za nadgarstek i mocno ścisnął. Tak długo piorunowała go spojrzeniem, aż puścił. - To twoja dziecinna metoda magiczna - dokończyła. - Jak to z tobą jest? - zapytał. - Masz do wyrobienia jakiś limit? Pięciu dezerterów miesięcznie i dostajesz medal? Obciągnęła spódnicę, żeby zakryć kolana, i kręciła w palcach wyprutą nitkę. Z jej zachowania można było wysnuć wniosek, że zadano jej oto intymne pytanie, a ona formułuje odpowiedź, która nie ma być wulgarna. W końcu powiedziała: - Czy taki, w twoim przekonaniu, jest mój stosunek do ciebie? - A źle myślę? Bo z jakiego innego powodu wciskałabyś mi ten kit? - Co się z tobą dzieje, David? - pochyliła się do przodu, ujmując w dłonie jego twarz. - Dlaczego... Odepchnął jej dłonie. - Co się ze mną dzieje? To - jego gest ogarniał niebo, rzekę, drzewa - to się ze mną dzieje. Przypominasz mi moich rodziców. Zadają te same ignoranckie pytania. Zapragnął nagle zranić ją swymi odpowiedziami, znaleźć taką odpowiedź, którą chluśnie w jej twarz jak kwasem, by patrzeć, jak pożera jej spokój. - Wiesz, jaki numer wykręcam rodzicom? zapytał. - Kiedy zadają kretyńskie pytania w rodzaju "Co się z tobą dzieje?", opowiadam im historię. Wojenną historię. Chcesz posłuchać wojennej historii? O czymś, co się stało parę dni temu i co znakomicie starczy za odpowiedź? - Nie musisz mi niczego opowiadać - odparła zniechęcona. - Żaden problem - powiedział. - Cała przyjemność po mojej stronie. Mrówcza Farma jest wielkim wzgórzem o kształcie głowy cukru wypiętrzonym nad gęstą dżunglą na wschodniej granicy Szmaragdowej Strefy Ogniowej; z jej szczytu sterczą stanowiska artyleryjskie i rakietowe, które z oddali przypominają ciernie wbite w zieloną czaszkę. W promieniu kilkuset jardów grunt oczyszczono z wszelkiej roślinności. Maksymalnie obniżone lufy wielkokalibrowych dział w jednym szaleńczym momencie zmiotły z powierzchni ziemi wielkie połacie dżungli pozostawiając palisadę poczerniałych kikutów i pokiereszowany siatką szczelin wyżarzony czerwony grunt. Zwoje drutu tnącego zastąpiły drzewa i krzaki tworząc surrealistyczny żywopłot, pod którym skryto mnogość najrozmaitszych min i czujników. Niewielki był z nich jednak pożytek, bowiem Kubańczycy dysponowali techniką, która umożliwiała zneutralizowanie większości z nich. W jasne noce prawdopodobieństwo kłopotów nie było wielkie, ogromnie jednak rosło podczas nocy mglistych. Pod osłoną mgły Kubańczycy i partyzanci przedostawali się przez druty i podejmowali próby wniknięcia do gmatwaniny wydrążonych w głębi wzgórza tuneli. Niekiedy eksplodowała któraś z min i widziało się wówczas upiorną kulę ognistą w kokonie wirującej bieli oraz odrzucane na boki maleńkie czarne figurki. Ostatnio stwierdzono, że niektóre z ofiar mają na sobie czerwone berety i mosiężne znaczki w kształcie skorpiona, z czego wysnuto wniosek, iż Kubańczycy podesłali Dywizję Alakrańską, która odegrała zasadniczą rolę w rozgromieniu sił amerykańskich w Miskitii. W głębi wzgórza było dziewięć poziomów tuneli, przeważnie połączonych z małymi okrągłymi pomieszczeniami, które służyły jako kwatery (jedyny wyjątek stanowił poziom najniższy, w całości przeznaczony na centrum komputerowe i biura); wszystkie pomieszczenia i tunele wyścielał gąbczasty biały plastyk, który wyglądał jak zesztywniała piana morska i był odporny na wszelkie przeciwpiechotne środki wybuchowe. W pokoju Mingolli, gdzie oprócz niego zamieszkiwali Baylor i Gilbey, na stanowiącej stałe wyposażenie lampie sufitowej wisiał szkarłatny lampion z papieru, który nadawał wnętrzu pozór okrwawionej celi; to Baylor nalegał na powieszenie tej osłony utrzymując, że lampa jest dlań zbyt jasna i razi go w oczy. Wzdłuż ścian, w takich odstępach, na jakie pozwalał rozmiar pokoju, rozstawiono trzy prycze. Podłoga wokół pryczy Baylora była usłana petami i zużytymi chusteczkami higienicznymi; pod poduszką Baylor trzymał cynkową puszkę, w której miał zapas pigułek i marihuanę. Ilekroć zapalał skręta, proponował Mingolli sztacha, a Mingolla niezmiennie odmawiał, mając świadomość, ie doświadczeń z bazy artyleryjskiej nie trzeba retuszować narkotykami. Na ścianie nad pryczą Gilbeya wisiał przyklejony taśmą kolaż z fotografii damskich bobrów i codziennie po służbie, niezależnie od tego, czy Baylor i Mingolla byli w pokoju, czy nie, Gilbey kładł się pod nim i onanizował. Jego bezwstyd sprawiał, że Mingolla czuł się zażenowany skrytością, ,jaką sam otaczał ten akt. Żenowała go również szczeniacka jakość obiektów, które przymocował nad swą pryczą: proporczyka Jankesów, zdjęcia dawnej dziewczyny, fotografii drużyny koszykówki z ogólniaka, kilku zrobionych przez siebie szkiców okolicznej dżungli. Gilbey nieustannie naigrywał się z tej wystawki, nazywając Mingollę "chłopczyniem z sąsiedztwa", co on sam uważał za osobliwe, w rodzinnych bowiem okolicach miał opinię raczej ekscentryka. To właśnie w stronę tego pokoju zmierzał Mingolla, kiedy zaczął się atak. Wielkie windy towarowe, zdolne przewieźć sześćdziesięciu ludzi, wędrowały w górę i w dół tuż pod wschodnimi i zachodnimi zboczami wzgórza, by jednak zapewnić szybki dostęp do sąsiadujących ze sobą poziomów, a także jako zabezpieczenie na wypadek awarii zasilania, środek wzgórza przewiercał spiralny tunel pomocniczy jak olbrzymi zwój białego jelita. Był na tyle szeroki, że z zachowaniem niewielkiego odstępu mogły się w nim minąć dwa wózki elektryczne, którymi jeździli oficerowie i VIP-y na inspekcjach. Mingolla miał zwyczaj używać tego tunelu do ćwiczeń. Co wieczór zakładał dres i ganiał w górę i w dół przez wszystkie dziewięć poziomów, czyniąc to z przekonania, że zmęczenie fizyczne zapobiega złym snom. Tego wieczoru, gdy w swej ostatniej wspinaczce mijał Poziom Czwarty, usłyszał łomot: eksplozję i to w niewielkiej odległości. Odezwały się alarmy, zaczęły grzmieć działa na szczycie wzgórza. Wprost z góry dobiegły krzyki i grzechot ognia z broni automatycznej. Światła tunelu zamigotały, zgasły i wnet włączyło się oświetlenie alarmowe. Mingolla rozpłaszczył się o ścianę. W przyćmionych czerwonych światłach gąbczaste powierzchnie tunelu wyglądały na tak metalicznie gładkie, jak komory olbrzymiej łodzi podwodnej, i to podobieństwo spotęgowało w nim uczucie bezsilności. Poczuł się jak dziecko uwięzione w szatańskim podwodnym pałacu. Nie mógł jasno myśleć, wyobrażając sobie otaczający go chaos. Błyski z luf, armie ludzi-mrówek rojące się w tunelach, krzyki, z których tryska krew, kanonada wielkich dział i wybuchy pocisków rozpalających całe mile niebios. Wolałby wciąż piąć się w górę, żeby wydostać się na otwartą przestrzeń, gdzie może miałby szansę skryć się w dżungli. Ale nadzieję dawała jedynie ucieczka w dół. Odepchnąwszy się od ściany popędził w dół, wymachując ramionami, ślizgając się na zakrętach, niemal padając - za Poziom Czwarty, Poziom Piąty. Między Poziomem Piątym a Szóstym byłby o mały włos przekoziołkował przez trupa: leżał tu Amerykanin zwinięty w kłębek wokół rany w brzuchu. Pod nim i leżącą w zasięgu ręki maczetą rozrastała się kałuża krwi. Pochylając się po maczetę, Mingolla wcale nie myślał o człowieku, ale o tym jakie to dziwne, że Amerykanin bronił się przed Kubańczykiem takim orężem. Nie było sensu, uznał, iść jeszcze dalej. Ktokolwiek zabił tego człowieka, znajdował się teraz gdzieś niżej, najbezpieczniejszym trybem postępowania było tedy ukrycie się którymś z pomieszczeń Poziomu Piątego. Z wystawioną przez siebie maczetą począł na powrót sunąć w górę tunelu. Poziomy Piąty do Siódmego stanowiły terytorium oficerskie i choć tunele nie różniły się od tych w górze - takie same łagodnie zakrzywione rury osiem stóp wysokości na dziesięć szerokości pokoje były większe i mieściły tylko po dwie prycze. Te, do których Mingolla zajrzał, były puste, i fakt ten, mimo odgłosów bitwy, dał mu poczucie bezpieczeństwa. Gdy jednak minął zakręt tunelu, usłyszał z tyłu wrzaski w języku hiszpańskim. Wyjrzał zza rogu. Chudy czarnoskóry żołnierz w czerwonym berecie i szarych drelichach cal po calu podkradał się do pierwszych drzwi; potem, z pistoletem gotowym do strzału, wpadł do środka. Dwóch innych Kubańczyków - szczupłych brodatych mężczyzn o żółtawych w krwawym świetle skórach - stało przy łukowatym wlocie do tunelu pomocniczego; gdy dostrzegli wychodzącego z pokoju czarnego żołnierza, odeszli w przeciwnym kierunku prawdopodobnie po to, by spenetrować pokoje po drugiej stronie tunelu. Mingolla zaczął działać jak w natchnionej panice. Pojął, że będzie musiał zabić czarnego żołnierza. Zabić bez żadnego zamieszania, zabrać mu broń i żywić nadzieję, że zdoła zaskoczyć dwóch pozostałych, gdy ci po niego przyjdą. Wślizgnąwszy się do najbliższego pokoju zajął stanowisko przy ścianie z prawej strony drzwi. Kubańczyk, jak zauważył, po wejściu do pokoju spojrzał w lewo; będzie bezbronny wobec kogoś ustawionego tak, jak Mingolla. Bezbronny przez ułamek sekundy. Krócej, niż trwa wypowiedzenie słowa "raz". W skroniach Mingolli mocno dudnił puls, gdy ujmował maczetę w lewą dłoń. Przećwiczył w myśli wszystkie czynności, jakie ma wykonać. Dźgnąć; zacisnąć dłoń na ustach Kubańczyka; kopnąć go kolanem w rękę, żeby wytrącić pistolet. I musi te czynności wykonać jednocześnie, idealnie. Wykonanie idealne. Mało brakowało, a byłby się głośno roześmiał, przypominając sobie, jak jego stary brzuchaty trener koszykówki pouczał: "Wykonanie idealne, chłopcy. Oto recepta na strefę. Dajcie sobie spokój z grepsami. Po prostu ustawcie zasłonę, lećcie po swoim i rzucajcie." Kosz, to nic innego, jak życie w krótkich spodenkach, nie, panie trenerze? Mingolla głęboko zaczerpnął powietrza, by wypuścić je przez nos. Nie mógł uwierzyć, że ma umrzeć. Spędził dziewięć minionych miesięcy przejęty możliwością śmierci, ale jak przyszło co do czego, gdy zaistniałe okoliczności uczyniły śmierć czymś prawdopodobnym, niełatwo było potraktować to prawdopodobieństwo serio. Nie uważał za sensowne, by ten chudy, czarny facet miał się okazać jego nemezys. Jego śmierci winny towarzyszyć potężne eksplozje światła, specjalne Mingollo-bójcze promieniowanie, znaki astronomiczne. Nie jakiś kościsty mały gnój z pukawką. Raz jeszcze zaczerpnął powietrza i dopiero teraz zarejestrował zawartość pokoju. Dwie prycze; porozrzucane wszędzie ciuchy; porozklejane na ścianach fotki z polaroidu i pornografia. Terytorium oficerskie czy nie, to był standardowy wystrój Mrówczej Farmy; w czerwonym świetle wydawał się plugawy i od dawna zapomniany. Zdumiewał go fakt, że czuje taki spokój. Och, bał się, prawda! Ale strach ukrył się w mrocznych fałdach jego osobowości jak nóż mordercy, który zawinięto w stary płaszcz i upchnięto na półce szafy. Lśniący tajemnie, czekający na szansę, by oślepić. Przeszyje go wcześniej czy później, ale na razie był sprzymierzeńcem, wyostrzał mu zmysły. Na białych ścianach widział każde zgrubienie od bąbla, słyszał zgrzyt butów Kubańczyka, gdy ten wpadł do sąsiedniego pokoju, czuł, jak Kubańczyk od lewej do prawej omiata pistoletem pokój, jak stoi, odwraca się... C z u ł Kubańczyka! Czuł jego ciepło, jego rozgrzaną sylwetkę, dokładne położenie ciała. Było tak, jakby w jego mózgu włączył się monitor termiczny ślący obrazy zza ściany. Kubańczyk skierował się ku drzwiom Mingolli; było to równie dostrzegalne, jak poruszająca się za kartką papieru płonąca zapałka. Spokój Mingolli został zniweczony. Ciepło tego człowieka, temperatura jego cielesności - oto, co wytrąciło go z równowagi. Najpierw widział się, jak zabija z filmową sprawnością, bez żadnego zamieszania; teraz myślał o zarzynaniu świń i kafarach miażdżących czaszki krów. I czy może zaufać tej anormalnej formie percepcji? A jeśli nie może? Co się stanie, jeśli dźgnie zbyt późno? Albo za wcześnie? Potem ta gorąca, żywa istota była prawie u drzwi i nie mając innego wyboru, Mingolla zgrał swój atak z jej ruchami. Dźgnął natychmiast, gdy Kubańczyk wszedł. Wykonał idealnie. Ostrze pogrążyło się poniżej żeber Kubańczyka; tłumiąc krzyk dłoń zacisnęła się na jego ustach. Kolano rąbnęło w kolbę pistoletu posyłając go na podłogę. Kubańczyk miotał się wściekle. Cuchnął papierosami i zgniłym powietrzem dżungli. Przewraca oczami, próbując zobaczyć Mingollę. Oszalałymi zwierzęcymi oczami o rozszerzonych źrenicach i pożółkłych białkach. Na jego czole połyskiwały czerwienią kropelki potu. Mingolla przekręcił maczetę i powieki Kubańczyka opadły. Ale sekundę później znój' się otworzyły i Kubańczyk szarpnął się w przód. Chwiejnie przesunęli się obaj w głąb pokoju, by toczyć zmagania w pobliżu jednej z prycz. Raz i drugi Mingolla szarpnął Kubańczykiem na boki, walnął nim o ścianę i tam go przygwoździł. Wijąc się Kubańczyk omal nie odzyskał swobody. Wydawało się, że nabiera sił, a jego wrzaski wyciekały spod dłoni Mingolli, chwycił garść włosów, szarpnął. Zdesperowany Mingolla naparł na maczetę. Nastroiło to wrzaski Kubańczyka wyżej i głośniej. Wił się, szarpiąc paznokciami ścianę. Dłoń Mingolli zaciśnięta na ustach Kubańczyka była śliska od śliny, duszący zapach przyprawiał go o mdłości; był słaby i nie miał pewności, jak długo jeszcze wytrzyma. Ten skurwysyn nigdy nie umrze, czerpie siły ze stali w swych flakach, przemienia się w jakiś nieśmiertelny żywioł. Ale właśnie wtedy Kubańczyk zesztywniał. Potem zwiotczał i Mingolla poczuł smród kału. Pozwolił Kubańczykowi osunąć się na podłogę, nim jednak zdołał wyswobodzić maczetę, przez ciało przebiegł dreszcz, przeniósł się na rękojeść i rozedrgał jego lewą dłoń. I trwał gdzieś w środku, plugawy, sprośny, jak roztrzęsienie po stosunku. Coś jakiś zwierzęcy byt, jakiś oślizgły strzęp odrażającego życia - wiło się tam, pełzło ku nadgarstkowi. Ogarnięty grozą patrzył na swoją dłoń. Drżała, okryta rękawicą krwi Kubańczyka. Uderzył nią w biodro i oszołomił chyba to coś w środku, ale odżyło po sekundzie, by wciskać się do jego palców i umykać z nich z szaleńczą szybkością kijanki. - Teo! - zawołał ktoś. - Vamos! Zelektryzowany okrzykiem Mingolla pośpieszył do drzwi. Zaczepił stopą o automat Kubańczyka, podniósł go i drżenie dłoni osłabło. Przyszło mu na myśl, że się uspokoiło, poczuwszy znajomą fakturę i ciężar. - Teo! Donde estas? Żadna z rysujących się przed Mingollą możliwości wyboru nie była zbyt korzystna, ale uświadomił sobie, że pozostawanie tu jest daleko niebezpieczniejsze niż wzięcie inicjatywy we własne ręce. Mruknął "Aqui!" i robiąc obcasami wiele hałasu wkroczył do tunelu. - Dete prisa, hombre! Otworzył ogień, ledwie minął zakręt. Dwaj Kubańczycy stali przy wejściu do tunelu pomocniczego. Ich pistolety zaszczekały krótko, śląc po ścianach nieszkodliwą fontannę pocisków; potem Kubańczycy skręcili się, wyrzucili ramiona i upadli. Mingolla bił zbyt zaszokowany tym, jak łatwo mu poszło, żeby poczuć ulgę. Obserwował ich oczekując, że coś zrobią - jękną albo drgną. Gdy zamarły już echa wystrzałów - choć wciąż słyszał w oddali kanonadę dział i trzask wymiany ognia - w tunel poczęła się wlewać ciężka cisza, jak gdyby kule podziurawiły coś, co ją tamowało. Ta cisza uzmysłowiła mu jego samotność. Nie wiadomo, gdzie przebiegają linie walki... jeśli w ogóle przebiegają. Było do pomyślenia, że małe oddziałki przeniknęły na każdy poziom, że bój o Mrówczą Farmę jest w mikroskali walką o Gwatemalę: konfliktem bez prawidłowości, bez rzeczywistych granic, bez normalnych starć, czymś na kształt epidemii, która może ujawnić się gdziekolwiek i zabić. Gdyby tak sprawy stały, najlepsze, co mógłby zrobić, to ruszyć ku ośrodkowi komputerowemu, gdzie z pewnością koncentrują się przyjazne siły. Podszedł do wejścia i spojrzał na dwóch martwych Kubańczyków. Upadli tak, że mu zablokowali drogę, i wahał się, czy ich przestąpić, na poły wierząc, że tylko udają martwych, by go złapać. Dziwaczne położenie ich kończyn kazało mu pomyśleć, że utrzymują trudne pozycje oczekując na jego przejście. W czerwonej poświacie lamp alarmowych ich krew wydawała się purpurowa, gęstsza i bardziej lśniąca niż zwykła krew. Dostrzegł ich pieprzyki, blizny i rany, prowizoryczne cery na drelichach, złote plomby połyskujące w otwartych ustach. Zabawne, gdyby spotkał tych facetów, kiedy jeszcze żyli, mogliby na nim wywrzeć tylko przelotne wrażenie; ale widząc martwych, skatalogował od jednego spojrzenia ich cechy fizyczne. Może, pomyślał, śmierć tak ujawnia rzeczy najbardziej istotne, jak nie potrafi tego uczynić życie. Wpatrywał się w martwych mężczyzn, próbując ich rozgryźć. Para szczupłych żylastych gości. Sympatycznych gości, rozmiłowanych w rumie, kobietach i sporcie. Mógłby iść o zakład, że grali w baseball, jako obrońcy dublujący swoje pozycje. Może powinien do nich zawołać: "Hej, jestem kibicem Jankesów. Bez nerwów, chłopcy! Spotkajmy się po wojnie na parę piłek. Pieprzyć ten gnój z zabijaniem! Pograjmy sobie." Roześmiał się i wysoki, piskliwy dźwięk tego śmiechu obudził go. Chryste! Aż się o to prosi, kiedy tak stoi! I jakby dla poparcia tego wniosku istota wewnątrz jego dłoni eksplodowała życiem, wijąc się i miotając na wszystkie strony. Tłumiąc w sobie strach, Mingolla przestąpił obu martwych mężczyzn i dopiero teraz, gdy nic nie schwytało go za nogawki, poczuł wielką, wielką ulgę. Poniżej Poziomu Szóstego w tunelu pomocniczym kłębiło się sporo mgły i stąd Mingolla wysnuł wniosek, że Kubańczycy przeniknęli przez stok wzgórza prawdopodobnie przy użyciu miny górniczej. Istniała możliwość, że dziura, którą wywalili, jest gdzieś w pobliżu, uznał więc, że gdyby ją tylko zdołał znaleźć; zabierze się do diabła z Mrówczej Farmy i skryje w dżungli. Na Poziomie Siódmym mgła była wyjątkowo gęsta; zabarwiona przez światła alarmowe wyblakłą czerwienią wyglądała jak tampon chirurgiczny wepchnięty do wielkiej arterii. Na ścianach, jak prymitywna grafika, czerniła się spalenizna po wybuchach, a przy drzwiach widać było sporo ciał. W większości amerykańskich i zmasakrowanych. Nieswój, Mingolla lawirował między nimi, a kiedy ktoś powiedział za jego plecami "Nie ruszaj się", wrzasnął gardłowo, upuścił broń i odwrócił się z walącym sercem. Mierząc z czterdziestki piątki w pierś Mingolli, w drzwiach stał gigantyczny mężczyzna: dwa metry wzrostu, bary i tors ciężarowca. Był w khaki z insygniami porucznika, a jego dziecinna twarz, chociaż ściągnięta w groźny grymas, sprawiała wrażenie łagodne i spokojne; przywiodła Mingolli na myśl wizję Byczka Fernando rozważającego skomplikowany problem. - Mówiłem, żebyś się nie ruszał - powiedział z irytacją. - W porządku - odparł Mingolla. - Jestem po twojej stronie. Porucznik przeciągnął dłonią po burzy gęstych kasztanowych włosów; mrugał ocżami częściej, niż to się czyni zazwyczaj. - Lepiej to sprawdzę - powiedział. - Chodźmy do magazynu. - Co tu jest do sprawdzania? - zapytał Mingolla, którego paranoja narastała. - Proszę! - rzekł porucznik głosem prawdziwie brzemiennym w błagalne tony. - Było już za wiele przemocy. Magazyn był zastawionym rzędami skrzyń długim wąskim pomieszczeniem w kształcie litery L na samym końcu poziomu; przez lekką mgiełkę światła alarmowe wyglądały jak sznur umierających słońc. Eskortowany przez porucznika Mingolla doszedł do samego rogu litery L, a kiedy go minął, dostrzegł, że tylna ściana pomieszczenia znikła. W zboczu wzgórza wybito tunel otwierający się w mrok. Z jego sklepienia, nadając mu pozór jakiegoś czarodziejskiego przejścia w krainę czarnej magii, zwisały rozwidlone korzenie z przylepionymi grudkami ziemi; u wlotu piętrzyło się rumowisko gruzu i brył ziemi. Mingolla poczuł zapach dżungli i zdał sobie sprawę, że działa przerwały ogień. Co oznaczało, że ktokolwiek wygrał bitwę na szczycie, rychło pośle w dół oddziały dla przeczesania tuneli. - Nie możemy tu zostać - powiedział do porucznika. Wrócą Kubańczycy. - Jesteśmy zupełnie bezpieczni - odparł porucznik. - Masz moje słowo. - Skinął pistoletem, nakazując Mingolli usiąść na podłodze. Mingolla zrobił, co mu kazano, i aż zesztywniał na widok zwłok - Kubańczyka - leżących z głową wspartą o ścianę dokładnie naprzeciwko niego, między dwiema skrzyniami. - Jezu! - powiedział, podnosząc się na kolana. - Nie ugryzie - rzekł porucznik. Z zupełnym brakiem skrępowania, jakby wciskał się na ławkę metra, usadowił się obok trupa; we dwóch idealnie wypełniali przestrzeń między dwoma skrzyniami, a łokieć Amerykanina dotykał ramienia Kubańczyka. - Hej! - zawołał Mingolla, dręczony zawrotami głowy i rozbity. - Nie będę siedzieć obok tego jebanego truposza, człowieku! Porucznik wywinął pistoletem. - Przyzwyczaisz się do niego. Niezdolny oderwać oczu od trupa, Mingolla opadł powoli do pozycji siedzącej. Właściwie w porównaniu ze zwłokami, przez które ostatnio przestępował, ten prezentował się zupełnie nieźle. Jedynymi oznakami urazów była krew na ustach i bujnej czarnej brodzie oraz zlepek krwi i poszarpanej tkaniny w samym środku piersi. Beret zsunął się fantazyjnie na jedną brew, mosiężny znaczek ze skorpionem był porysowany i osmalony. Oczy trupa były otwarte; odbijały się w nich rozjarzone punkciki lamp alarmowych i to przydawało im tragicznego pozoru życia, choć zarazem odrealniało, czyniąc obecność zwłok łatwiejszą do zniesienia. - Posłuchaj mnie - powiedział porucznik. Mingolla tarł krew na swej drżącej dłoni, mając nadzieję, że ta czynność przyniesie jakiś pozytywny efekt. - Słuchasz? - zapytał porucznik. Mingolla miał osobliwą wizję trupa i porucznika jako brzuchomówcy i jego marionetki. Mimo błyszczących oczu zwłoki miały w sobie zbyt wiele realizmu, by jakakolwiek igraszka świateł mogła specjalnie długo powodować ułudę. Na ich paznokciach widniały precyzyjne półksiężyce; krew, która spłynęła na lewą stronę - głowa bowiem przechyliła się w lewo - rzuciła cień na jeden policzek i jedną skroń, resztę twarzy pozostawiając trupiobladą. To porucznik, w swym schludnym mundurze, wyglansowanych butach, ze staranną fryzurą, wydawał się teraz niezupełnie prawdziwy. - Słuchaj! - powiedział porucznik. - Chcę, byś zrozumiał, że muszę zrobić to, co jest dla mnie dobre. - Biceps ręki, w której trzymał pistolet, nabrzmiał do rozmiaru kuli armatniej. - Rozumiem - odparł Mingolla zupełnie wyprowadzony z równowagi. - Naprawdę? Naprawdę rozumiesz? - porucznik wydawał się rozjątrzony tym twierdzeniem Mingolli. - Wątpię. Wątpię, czy w ogóle możesz zrozumieć. - Może nie mogę - odpowiedział Mingolla. - Jak sobie życzysz, człowieku. Kapujesz, po prostu próbuję się dogadać. Porucznik siedział w milczeniu, mrugając oczami. Potem uśmiechnął się. - Mam na imię Jay - powiedział. - A ty jesteś... - David. - Mingolla próbował całą swą uwagę skoncentrować na pistolecie, zastanawiając się, czy zdoła go wykopać, ale rozpraszała go drobina życia w jego dłoni. - Gdzie jest twoja kwatera, David? - Poziom Trzeci. - Ja tu mieszkam - powiedział Jay. - Ale zamierzam się przenieść. Nie wytrzymam w miejscu, gdzie... - Przerwał i w pozie konspiratora pochylił się do przodu. - Czy wiedziałeś, że umieranie trwa bardzo długo, nawet gdy już staje serce? - Nie, nie wiedziałem. - Coś w dłoni Mingolli jęło się wić ku nadgarstkowi; ścisnął przegub, próbując zablokować to coś. - To jest prawda - oświadczył Jay z olbrzymią pewnością. - Żaden z tych ludzi - obdarzył trupa łagodnym szturchnięciem łokcia, który to gest powiedział Mingolli o napawającej dreszczem zażyłości - nie skończył umierać. Życie się po prostu nie wyłącza. Ono zanika. I ci ludzie wciąż żyją, choć to tylko życie utajone. - Uśmiechnął się. - Utajone życie życia, można by powiedzieć. Mingolla utrzymywał nacisk na przegub dłoni i uśmiechnął się, jak gdyby wyrażając uznanie dla gry słów. Między nim a Jayem zwijały się bladoczerwone macki mgły. - Oczywiście, nie jesteś zestrojony - rzekł Jay. - Więc nie zrozumiesz. Ale ja bym przepadł bez Eligia. - Kim jest Eligio? Jay skinął głową w stronę trupa. - Jesteśmy zestrojeni, Eligio i ja. Oto skąd wiem, że jesteśmy bezpieczni. Zmysły Eligia nie są już ograniczone do tu i teraz. W tej właśnie chwili jest ze swoimi, - Mhm - sztywniejąc powiedział Mingolla. Zdołał na powrót wcisnąć do palców istotę ze swej dłoni i sądził, że ma szansę sięgnąć do pistoletu. Ale Jay zburzył ten plan przełożywszy broń do drugiej ręki. Jego oczy, pokryte teraz rubinowym szkliwem, zdawały się nabierać głębi. To dlatego, pojął Mingolla, że rozwarł je szerzej i podniósł wzrok ku światłom alarmowym. - To człowieka zdumiewa - rzekł Jay. - Naprawdę. - Co? - zapytał Mingolla, przesuwając się w bok, żeby skrócić dystans kopnięcia. - Życie utajone - odparł Jay. - Jeśli dusza ma swe życie utajone, może mają je również nasze poszczególne emocje. Życie utajone miłości, nienawiści. Może one wciąż gdzieś istnieją. Podciągnął kolana, zasłaniając pistolet. - Tak czy owak, nie mogę tu zostać. Myślę, że wrócę do Oakland. - Jego głos przeszedł w poszeptywanie. - Skąd jesteś, David? - Nowy Jork. - Nie znam - powiedział Jay. - Ale uwielbiam Bay Area. Mam tam antykwariat. Pięknie tam rankami. Spokojnie. Słońce wpada przez okna, sunie po podłodze, kapujesz, jak przypływ, cal po calu, wspina się na meble. I jest tak, jakby te stare politury odradzały się, a cały sklep rozbłyskał światłami czasów minionych. - Brzmi to nieźle - odparł Mingolla, zbity z tropu liryzmem Jaya. - Wyglądasz na przyzwoitego człowieka. - Jay wyprostował się odrobinę. - Ale wybacz. Eligio powiada, że twoja dusza jest zbyt mglista, żeby ją mógł odczytać. Twierdzi, że nie mogę zaryzykować pozostawienia cię przy życiu. Będę cię musiał zastrzelić. Mingolla sprężył się do kopnięcia, ale potem ogarnęło go zobojętnienie. Co by to, u diabła, zmieniło? Gdyby nawet zdołał wytrącić broń, Jay prawdopodobnie dałby radę złamać go na pół. Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego musisz? - Mógłbyś na mnie donieść - łagodne oblicze Jaya przybrało wyraz smutku. - Powiedzieć im, że się ukrywałem. - Wszystkich gówno obchodzi, że się ukrywałeś - rzekł Mingolla. - Ja robiłem to samo. Idę o zakład, że z pięćdziesięciu facetów robiło to samo, do cholery. - Nie wiem - Jay zmarszczył czoło. - Zapytam jeszcze raz. Może twoja dusza jest teraz mniej zamglona. Odwrócił wzrok ku martwemu mężczyźnie. Mingolla zauważył, że źrenice Kubańczyka skierowane są w górę i na lewo - dokładnie tam, gdzie przedtem powędrowało spojrzenie Jaya - i odbijają identyczny rubinowy blask. - Wybacz - powiedział Jay, mierząc z pistoletu. - Muszę. Oblizał wargi. - Czy mógłbyś, z łaski swojej, odwrócić głowę? Wolę, żebyś nie patrzył na mnie, kiedy to się stanie. Oto jak zestroiliśmy się z Eligiem. Patrzeć w otwór lufy to jak wychylać się w przepaść, odczuwając chłodną pokusę skoku, i bardziej z przekory niż woli przeżycia Mingolla wytrzeszczył na Jaya oczy i powiedział: - Zasuwaj! Jay zamrugał, ale trzymał pistolet nieruchomo. - Drży ci dłoń - powiedział po przerwie. - Fakt - odparł Mingolla. - Od czego się trzęsie? - Bo kogoś nią zabiłem - rzekł Mingolla. - Bo jestem tak samo kurewsko zwariowany jak ty. Jay to przetrawił. - Miałem być skierowany do jednostki pedalskiej - powiedział w końcu. - Ale nie było wakatów i kiedy mnie tu przenosili, dali mi narkotyk. Teraz ja... ja... - zamrugał gwałtownie, jego wargi rozciągnęły się i Mingolla stwierdził, że coś go ciągnie, by jakimś gestem, uczynkiem pomóc Jayowi przełamać to dręczące zahamowanie. - Ja już nie mogę tego robić z mężczyznami - zakończył Jay i znów gwałtownie zamrugał oczami; potem słowa przychodziły mu łatwiej. - Czy tobie też dawali narkotyki? To znaczy wcale nie sugeruję, że jesteś homo. To prostu w dzisiejszych czasach mają narkotyki na każdą okoliczność i to miałem na myśli. Ogarnął nagle Mingollę niewypowiedziany smutek. Czuł, że jego emocje zostały skręcone w cienki czarny przewód, że ten przewód wystrzępił się i rozsiewa czarne iskry smutku. Tylko one dodawały mu energii, przez całe życie. Te małe czarne iskierki. - Walczyłem zawsze dotąd - mówił Jay - i tym razem też walczyłem. Ale kiedy zastrzeliłem Eligia... po prostu nie mogłem robić tego dalej. - Naprawdę gówno mnie to obchodzi - rzekł Mingolla. Naprawdę. - Może mogę ci zaufać - westchnął Jay. - Wolałbym, żebyś był zestrojony. Eligio to poczciwa dusza. Byłbyś go polubił. Ciągnął wywód, wyliczając przymioty Eligia, i Mingolla go wyciszył, nie chcąc słuchać o miłości Kubańczyka do rodziny i o tym, jak się o nią pośmiertnie troska. Wpatrując się w swą krwawą dłoń doświadczył magicznego oglądu sytuacji: skąpany w niesamowitej czerwonej poświacie siedział w najgłębszej piwnicy tej szatańskiej góry, z uwięzionym w swym ciele strzępem życia zabitego człowieka, słuchając obłąkanego wielkoluda, który przyjmował rozkazy od trupa, i czekając, aż z tunelu wiodącego na pozór w wymiar mgły i ciemności wyleją się żołnierze ze skorpionami. Takie widzenie spraw było szaleństwem, ale szaleństwem realnym. Rozsądek nic nie mógł na nie poradzić; miało brutalny przepych wyższy nad rozsądek, czyniło rozsądek czymś niepotrzebnym. - ... i skoro jesteście zestrojeni - mówił Jay - nie rozłączycie się nigdy. Nawet przez śmierć. Więc Eligio zawsze będzie żyć we mnie. Oczywiście, nie mogę pozwolić, by się o tym dowiedzieli. To znaczy - zachichotał, a chichot ten przypominał odgłos potrząsanej w kubku kostki - żeby mówili, iż przyniosłem nieprzyjacielowi pomoc i ulgę! Mingolla pochylił głowę i zamknął oczy. Może Jay strzeli. W to jednak wątpił. Jay potrzebował tylko towarzystwa w swoim szaleństwie. - Przysięgasz, że im nie powiesz? - zapytał Jay. - Taak - odparł Mingolla. - Przysięgam. - W porządku - rzekł Jay. - Ale pamiętaj, masz w ręku moją przyszłość. Masz wobec mnie zobowiązanie. - Nie przejmuj się. Z daleka dobiegł trzask wystrzałów. - Cieszę się, że możemy pogadać - oznajmił Jay. - Czuję się o wiele lepiej. Mingolla odparł, że on też czuje się lepiej. Siedzieli w milczeniu. Nie był to najbezpieczniejszy sposób spędzania nocy, ale Mingolla nie przywiązywał już żadnej wagi do pojęcia bezpieczeństwa. Był zbyt wyczerpany, żeby się bać. Jay zdawał się pogrążać w trans, wpatrzony w punkt ponad głową Mingolli, ale Mingolla nie wykonał żadnego ruchu w stronę pistoletu. Był rad, że siedzi i czeka, pozwalając losowi płynąć własnym kursem. Jego myśli rozwijały się z ospałością roślin. Musieli już tak siedzieć kilka godzin, gdy Mingolla posłyszał szept helikopterów i spostrzegł, że mgła zrzedła, a ciemność w końcu tunelu poszarzała. - Hej - powiedział do Jaya. - Myślę, że teraz już wszystko w porządku. Jay nie pospieszył z żadną odpowiedzią. Mingolla zobaczył, że jego oczy skierowane są w górę i w lewo, dokładnie tam, gdzie oczy Kubańczyka, i też pokryte rubinowym szkliwem. Na próbę wyciągnął rękę i dotknął pistoletu. Dłoń Jaya opadła na podłogę, ale palce wciąż zaciskały się na kolbie. Mingolla z niedowierzaniem cofnął rękę. Nie może być! Znów wyciągnął dłoń, żeby zbadać puls. Nadgarstek Jaya był chłodny i nieruchomy, a jego usta miały odcień niebieski. Dreszcz histerii wstrząsnął Mingollą na myśl, że Jay źle pojął koncept zestrojenia: to nie Eligio stał się cząstką jego życia, a on cząstką śmierci Eligia. Mingolli ściskała się pierś; pomyślał, że zaraz wybuchnie płaczem. Nic by nie miał przeciwko łzom, gdy się jednak nie zmaterializowały, zirytował się sam na siebie, a zarazem jął szukać racji na własną obronę. Czemu miałby płakać? Ten facet nic dlań nie znaczył... choć wystarczającym powodem łez był fakt, że aż tak bardzo mógł być wyprany ze współczucia. A przecież, gdybyś miał opłakiwać coś równie powszedniego, jak śmierć pojedynczego faceta, płakałbyś w każdą minutę dnia i jaką by to kreśliło przyszłość? Zerknął na Jaya. Na Kubańczyka. Mingolla mógłby przysiąc, że mimo gładkiej twarzy Jaya i bujnej brody Kubańczyka zaczynają być do siebie podobni, tak jak to się zdarza starym małżeństwom. I fakt, obie pary oczu były utkwione w dokładnie ten sam punkt wieczności. Albo piekielny zbieg okoliczności, albo też szaleństwo Jaya sięgnęło takich granic, że pragnąc uwiarygodnić swą historię o życiach utajonych, nakazał sobie umrzeć w ten właśnie sposób. I może wciąż żył. Życiem utajonym. Może byli teraz z Mingollą zestrojeni, a jeśli to prawda... Wstrząśnięty perspektywą dołączenia do Jaya i Kubańczyka w ich śmiertelnym czuwaniu, Mingolla podniósł się na nogi i wbiegł w tunel. Byłby może biegł dalej, ale gdy wychynął w światło przedświtu, zamurował go widok z wylotu tunelu. Za jego plecami nabrzmiewała wysoko zielona kopuła wzgórza o zboczach haftowanych krzewami i pnączami, nie kończącym się wzorem tak zniewalającym wzrok, jak subtelnie płaskorzeźbiona fasada świątyni hinduistycznej: jedno ze stanowisk artyleryjskich na szczycie zostało trafione i drzazgi osmalonego metalu zakrzywiały się w górę jak pasma czarnej kory. Przed sobą miał wstęgę czerwonej ziemi z drucianymi żywopłotami, dalej zaś majaczył czarnozielony chaos dżungli. W zasiekach uwikłały się setki bezwładnych sylwetek w zakrwawionych drelichach, a z pobliskich kraterów unosiły się spiralne smużki dymu. W górze, na poły skryta za podnoszącą się mgłą, wisiała trójka Sikorskych. Pilotów nie było widać spoza warstw mgły i refleksów, helikoptery wyglądały więc jak olbrzymie trupożerne muchy o wyłupiastych oczach i wirujących skrzydłach. Jak diabły. Jak bogowie. Zdawało się, iż szepczą do siebie w oczekiwaniu uczty, do której wnet zasiądą. Była to straszna scena, a przecież miała czystość strofy z ballady o tragicznych wypadkach w jakimś pogranicznym piekle, ballady, która stała się życiem. Nie dałoby się tego namalować, a jeśli tak, to tylko na płótnie równie wielkim jak sama scena. Nie Mingolla też został wpisany w pejzaż: był postacią artysty nakreśloną albo dla żartu, albo po to, by użyczyć skali i perspektywy jego ogromowi, jego ważności. Wiedział, że powinien zameldować się na swoim stanowisku, ale nie potrafił oderwać wzroku od tego wziernika zagłębionego w serce wojny. Siadł na zboczu, przyciskając do piersi chorą dłoń, i patrzył, jak z ociężałą powolnością bożków zstępujących na ziemię, pokonując zawirowania powietrza i niecąc śmigłami szaleńcze fantomy z czerwonego piasku, trójca Sikorskych zręcznie ląduje wśród martwych. Gdzieś w połowie swej opowieści Mingolla zdał sobie sprawę, że tak naprawdę wcale nie próbuje obrazić Debory ani jej zaszokować, lecz raczej zrzuca z siebie brzemię. I pojął jeszcze, że do pewnego stopnia odcina się tym opowiadaniem od swojej przeszłości, osłabia jej władzę nad sobą. Po raz pierwszy był w stanie rozważać na serio myśl o dezercji. Nie gnał ku temu rozwiązaniu na oślep, nie chwytał go obiema rękami, ale uznawał jego logikę i rozumiał okrutny bezsens powrotu do następnych ataków i następnych śmierci, przed którymi nie miała go już bronić żadna magia. Zawarł z sobą pakt: będzie udawać, że idzie na wszystko, jakby dezercja była jego prawdziwym zamiarem, i zobaczy, jakie znaki zostaną mu dane. Kiedy skończył, Debora zapytała, czy już mu minął gniew. Był zadowolony, że nie próbowała okazywać współczucia. - Przepraszam - powiedział. - Tak naprawdę nie byłem na ciebie zły... a przynajmniej tylko częściowo. - Już dobrze - odrzuciła na bok czarną lawinę włosów i spojrzała w dół, na trawę obok swych kolan. Z pochyloną głową, pół zakrytymi oczyma, wdzięczną linią szyi i podbródka, przypominającą literę jakiegoś egzotycznego pisma, sama wydawała się dobrym znakiem. - Nie wiem, o czym z tobą rozmawiać - powiedziała. - To, co - jak sądzę - powinnam ci powiedzieć, złości cię, a nie mogę się zmusić do pogaduszek o niczym. - Nie lubię być naciskany - odparł. - Ale uwierz - myślę o tym, co mi powiedziałaś. - Nie będę naciskać. Ale nadal nie wiem, o czym mówić. Wyrwała źdźbło trawy, poczęła gryźć koniuszek. Patrzył, jak zaciska wargi, zastanawiał się, jak smakują. Tym rodzajem słodyczy, który zachowuje pudełko po przyprawach. Odrzuciła trawkę. Wiem - powiedziała pogodnie. - Chciałbyś zobaczyć, gdzie mieszkam? - Nie chce mi się tak od razu wracać do Frisco. - Gdzie mieszkasz, myślał, chcę dotknąć miejsca, w którym mieszkasz. - Nie mieszkam w mieście - powiedziała. - To wioska w dole rzeki. - Brzmi nieźle. - Podniósł się na nogi i ująwszy ją pod ramię pomógł jej wstać. Przez moment byli blisko siebie, a ona otarła się piersiami o jego koszulę. Spowiło go jej ciepło i przyszło mu na myśl, że gdyby ktokolwiek ich teraz mógł zobaczyć, dostrzegłby dwie postaci rozedrgane jak miraż. Coś go pchało, by wyznać jej miłość. Choć przeważna część tego, co odczuwał, wiązała się z ratunkiem, który mogła zapewnić, reszta wydawała się autentyczną miłością i to go zdumiewało, bo wszystko, co ze sobą mieli wspólnego, to kilka godzin z dala od wojny, kolacja w taniej restauracji i spacer wzdłuż rzeki. Nie było podstaw dla narodzin uczucia. Nim zdołał cokolwiek powiedzieć lub zrobić, odwróciła się, by podnieść koszyk. - To niedaleko - powiedziała ruszając. Jej błękitna spódnica chwiała się jak rozkołysany dzwon. Podążali brązową gliniastą ścieżką zarosłą paprociami, ocienioną drzewkami o bladych przeźroczystych liściach, i rychło doszli do skupiska krytych strzechami chat nad ujściem strumyka do rzeki. W strumyku, śmiejąc się i ochlapując, brodziły nagie dzieci. Ich skóry miały kolor bursztynu, a oczy wydawały się wilgotne i ciemnopurpurowe jak śliwki. Nad chatami z powiązanych nylonową linką pni młodych drzewek wznosiły się palmy i akacje; strzechy były przycięte tak, że przypominały fryzurę "pod garnek". Po paskach mięsa wiszących na rozciągniętym między dwoma chatami sznurze do suszenia bielizny łaziły muchy. Ziemię koloru ochry zaścielały rybie łby i kurze odchody. Ale Mingolla prawie nie dostrzegał znamion ubóstwa, widząc w to miejsce znak czekającego nań w Panamie spokoju. I rychło miał ujrzeć znak następny. W maleńkim sklepiku Debora kupiła butelkę rumu, a potem zaprowadziła Mingollę do chatki nad samym ujściem strumyka i przedstawiła go siedzącemu na przyzbie chudemu białowłosemu starcowi. Tio Moises. Po trzech kolejkach Tio Moises rozpoczął opowieści. Pierwsza dotyczyła osobistego pilota byłego prezydenta Panamy. Prezydent zrobił miliardy na szmuglowaniu kokainy do Stanów przy pomocy CIA, z którą współpracował w rozlicznych przypadkach, i sam był narkomanem w ostatnim stadium rozpadu umysłowego. Jedyną jego przyjemnością stało się latanie po swoim kraju od miasta do miasta, wysiadywanie na pasach startowych, gapienie się w okno i niuchanie kokainy. Potrafił wydzwonić pilota o każdej godzinie dnia i nocy, każąc mu przygotować plan lotu do Colom Bocas del Toro albo Penonome. Gdy stan prezydenta pogorszył się, pilot pojął, iż wnet CIA oceni, że przestał być użyteczny, i zlikwiduje go. A najoczywistszym sposobem załatwienia sprawy będzie zaaranżowanie katastrofy lotniczej. Pilot nie chciał umierać ze swym chlebodawcą. Próbował złożyć rezygnację, ale prezydent jej nie przyjął. Rozważał możliwość samookaleczenia, będąc jednak dobrym katolikiem nie mógł uzurpować sobie praw Boskich. Gdyby zaś uciekł, na jego rodzinę spadłyby prześladowania. Jego życie przerodziło się w koszmar. Przed każdym lotem trawił godziny poszukując w samolocie śladów sabotażu, po każdym zaś lądowaniu pozostawał w kabinie dygocąc z wyczerpania nerwowego. Stan prezydenta pogorszył się jeszcze bardziej. Musiano go wnosić na pokład samolotu, kokainę aplikował mu adiutant, podczas gdy drugi adiutant stał w gotowości z tamponami, żeby hamować krwotoki z nosa. Wiedząc, że być może tygodnie tylko pozostały miarą jego życia, pilot poprosił o poradę kapłana. - Módl się - rzekł ksiądz. Pilot i tak modlił się nieustannie, porada tedy nie okazała się pomocna. Następnie poszedł do komendanta swej uczelni wojskowej, ów zaś oświadczył, że musi spełniać swój obowiązek. To również było czymś, co pilot robił dotychczas nieustannie. W końcu udał się do wodza Indian San Blas, z którego to plemienia pochodziła jego matka. Wódz stwierdził, że musi pogodzić się ze swym losem i chociaż tej jednej rzeczy nie robił dotąd nieustannie, rada była mało pocieszająca. Zastosował się jednak do niej, widząc, że innej drogi nie ma. Zamiast spędzać godziny na inspekcjach samolotu przybywał parę minut przed startem i rwał w powietrze nie sprawdziwszy nawet wskaźnika paliwa. Jego brawura stała się w stolicy tematem numer jeden. Ulegając każdemu kaprysowi prezydenta latał mimo wichrów i mgieł, pijany i zaćpany, a podczas owych godzin w powietrzu, zawieszony pomiędzy prawami grawitacji a przeznaczenia, na nowo uczył się cenić życie. Wróciwszy na ziemię zaczynał żyć z szaleńczą łapczywością - kochał się namiętnie z żoną, hulał z przyjaciółmi do białego rana. Potem któregoś dnia, gdy miał właśnie ruszać na lotnisko, zjawił się w jego domu jakiś Amerykanin i oświadczył mu, że został zdymisjonowany. - Gdybyśmy pozwolili prezydentowi latać z tak lekkomyślnym pilotem, obarczono by nas winą za wszystko, co się może stać - powiedział Amerykanin. Pilot nie musiał pytać, kogo też ma na myśli mówiąc "my". Sześć tygodni później samolot prezydenta rozbił się w górach Darien. Pilot nie posiadał się z radości. Panama pozbyła się kanalii, a jego życie zostało ocalone. Ale tydzień po katastrofie, gdy już mianowano nowego prezydenta - kolejnego szmuglera z układami w CIA - dowódca lotnictwa wezwał pilota i stwierdziwszy, że gdyby to on pozostawał u sterów, do wypadku nigdy by nie doszło, wyznaczył go do pilotowania samolotu nowego prezydenta. Przez całe popołudnie Mingolla słuchał i pił, zaś alkohol dał mu na oczy szkła, dzięki którym mógł zobaczyć, w jaki sposób to jego samego dotyczą te opowieści. Były to bez wyjątku historie o niezdecydowaniu, nakłaniające go do czynu, i wyliczały najistotniejsze problemy ludów Ameryki Środkowej, które - jak on w tej chwili - znalazły się w pułapce między biegunami magii i rozumu, gdy bowiem ich ciałami rządziła polityka ultrarealizmu, duszami władały mity i legendy; żyły z prostokątnym skomputeryzowanym cielskiem Ameryki Północnej nad głowami i konchoidalną tajemnicą Ameryki Południowej u stóp. Wnioskował, że to Debora zasugerowała Tio Moisesowi typ przypowieści, co jednak nie umniejszyło ich siły jako znaków; pobrzmiewały prawdą, nie zaś czymś przykrojonym do jego potrzeb. I było bez znaczenia, że drży mu dłoń, a wzrok płata figle. Te rzeczy miną, kiedy dotrze do Panamy. Rozmazywały się cienie, owady brzęczały jak werble i zmierzch spływał z nieba, nadając powietrzu pozór ziarnistości oraz sprawiając, że falki na rzece wydawały się wolniejsze i większe. Wnuczka Tio Moisesa podała talerze prażonej kukurydzy z rybą i Mingolla napchał się po uszy. Potem, gdy starzec dał do zrozumienia, że jest strudzony, Mingolla poszedł z Deborą na spacer brzegiem strumienia. Między dwiema chatami wisiała zamocowana na drągu spaczona tablica z obręczą bez siatki; kilku młodych mężczyzn grało w kosza. Mingolla dołączył do nich. Ciężko było dryblować na nierównym gruncie, ale nigdy w życiu nie grał lepiej. Resztki alkoholu we krwi dodawały jego grze ognia, a rzuty z wyskoku doskonałym łukiem podążały do kosza - trafiał z nieprawdopodobnych nawet kątów. Zapamiętywał się w zwodach, próbach odebrania piłki i dynamicznych wyskokach, by ją zdjąć z tablicy, stając się, nim zapadł zupełny zmrok, najzwinniejszym z dziesięciu wymachujących ramionami, stąpających w podskokach cieni. Gra dobiegła końca i wypłynęły gwiazdy, które wyglądały jak dziurki przebite przez kotarę z zawieszonego między palmami a ogniem czarnego jedwabiu. Migocące kręgi blasku lampek oświetlały ziemię przed chatami, a kiedy Mingolla przechodził wśród nich z Deborą, usłyszał radio nastawione na stację wojskową nadającą transmisję z meczu baseballowego. Rozległo się uderzenie kija, ryk tłumu i okrzyk sprawozdawcy: - Wziął wszystko! Mingolla wyobraził sobie, jak piłeczka niknie w ciemnościach nad stadionem, kozłuje po przyległym parkingu, by wreszcie przytaić się pod oponą, gdzie znajdzie ją jakiś dzieciak i uzna to za cud, lub też jak toczy się po ulicy, by spocząć pod wrakiem samochodu, pulsować, bielić się tajemnie, wydychać energię uderzenia. Wynik brzmiał trzy do jednego, góra drugiej. Mingolla nie widział, kto gra, i nie przejmował się tym. Przytrafiały mu się dobiegi i rzuty z wyskoku podążające po zawczasu nakreślonych łukach. Znajdował się w centrum niezmiernych sił. Jedna z chat, z dwoma drewnianymi krzesłami na froncie, była nieoświetlona, i gdy się do niej przybliżyli, jej widok zwarzył Mingolli nastrój. Coś go w nim niepokoiło: atmosfera gotowości, aranżacji scenicznej. Zwykła paranoja, pomyślał. Aż dotąd znaki były dobre, czyż nie? Kiedy dotarli na miejsce, Debora usiadła na krześle bliższym drzwi i podniosła nań wzrok. Gwiazdy wskazywały jej oczy swym blaskiem. Za nią, przez drzwi, dostrzegł mroczny kokon hamaka, a pod nim worek, z którego wystawała część drucianej klatki. - A co z twoją grą? - zapytał. - Uważałam, że ważniejsze, abym była przy tobie - odparła. To też go niepokoiło. Wszystko zaczynało go niepokoić i nie mógł określić powodu. Istota w jego dłoni wiła się. Zacisnął pięść i usiadł koło Debory. - Co się dzieje między tobą a mną? - zapytał nerwowo. Czy się cokolwiek stanie? Wciąż myślę, że się stanie, ale... otarł pot z czoła i zapomniał, do czego zmierzał. - Nie bardzo wiem, co masz na myśli. Przez żółtą poświatę wylewającą się z sąsiedniej chaty przemknął cień. Falujący, zmienny. Mingolla mocno zacisnął powieki. - Jeśli chodzi o... coś romantycznego - powiedziała - to sama jestem w kropce. Czy wrócisz do swojej bazy, czy pojedziesz do Panamy, nie wygląda na to, żebyśmy mieli jakąkolwiek przyszłość. A już na pewno nie mamy przeszłości. To zwiększyło jego zaufanie i do niej, i do sytuacji - ten fakt, że nie miała przygotowanej odpowiedzi. Ale czuł się niepewnie. Bardzo niepewnie. Potrząsnął głową, odpędzając następne zjawy. - Jak jest w Panamie? - Nigdy tam nie byłam. Prawdopodobnie prawie tak samo jak w Gwatemali, tylko bez walk. Może powinien był wstać, przejść się. Może to by pomogło. A może powinien po prostu siedzieć i rozmawiać. Rozmowa chyba go uspokajała. - Założę się - powiedział - założę się, że tam jest pięknie, wiesz. Panama. Zielone góry, wodospady w dżungli. Założę się, że jest tam mnóstwo ptaków. Dużych i małych papug. Miliony. - Tak mi się zdaje. - I kolibrów. Jeden mój kumpel był tam raz z kolibrową ekspedycją i powiada, że jest ich milion rodzajów. Myślałem, że to jakiś szajbus, kapujesz, że zbiera te kolibry. Otworzył oczy i znów musiał je zamknąć. - Chyba myślałem, że zbieranie kolibrów nie jest szczególnie istotne wobec największych problemów. - David? - Troska w jej głosie. - Nic mi nie jest. - Zapach jej perfum był cięższy, niż mu się dotąd zdawało. - Człowiek dociera tam łodzią, prawda? To musi być zupełnie spora łódź. Nigdy nie byłem w prawdziwej łodzi, tylko na takim bączku mojego wuja. Zabierał mnie na ryby pod Coney Island. Cumowaliśmy do boi i łowiliśmy te wszystkie trujące ryby. Żebyś tak niektóre zobaczyła! Jak mutanty. Całe w niesamowitych naroślach, tęczowe oczy. Myśl, że mógłbym je zjeść, przerażała mnie jak diabli. - Miałam wuja, który... - Myślałem zawsze o tych, które są tam, za głęboko, byśmy je mogli złowić. Gigantycznych diabłach morskich, genialnych rekinach, wielorybach z dłońmi. Wyobrażałem sobie, jak połykają łódkę... - Uspokój się, David - pogładziła go po karku, śląc dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa. - Dobrze już, dobrze - Odepchnął jej dłoń. Do tego wszystkiego potrzeba mu było tylko dreszczy. - Chcę posłuchać jeszcze czegoś o Panamie. - Mówiłam ci, że nigdy tam nie byłam. - Ach, tak. A co powiesz o Kostaryce? Byłaś w Kostaryce. Na całym ciele występował mu pot. Może powinien iść popływać. Słyszał, że w Rio Dulce żyją manaty. - Widziałaś kiedyś manata? - zapytał. - David! Musiała przysunąć się bliżej, bo poczuł, że przenika go jej ciepło; może okryty jej ciepłem, pomyślał, pogrążony w ciężkim, głębokim ruchu pozbędzie się drżączki. Wziąłby ją do tego hamaka i zobaczył, ile ma w sobie żaru. Ile ma żaru, ile ma żaru. Te słowa stukały mu w głowie jak koła pociągu. Lękając się otworzyć oczy, wyciągnął na oślep ramiona i przyciągnął ją do siebie. Zderzyli się twarzami, poszukał jej ust. Pocałował. Oddała pocałunek. Obsunął dłoń, by ująć jej pierś. Jezu, smakowała dobrze. Smakowała ratunkiem, Panamą, tym, w co się pogrążasz, kiedy śpisz. Ale potem to się zaczęło zmieniać, zmieniać powoli, tak powoli, że nie dostrzegł tej zmiany, zanim się dokonała, a jej język wił się w jego ustach tak głupi i tłusty jak noga ślimaka, zaś jej piersi, och, kurwa, jej piersi podskakiwały, pulsując tymi samymi glistowatymi sokami, które miał w swej lewej dłoni. Odepchnął ją, otworzył oczy. Zobaczył przyklejone do jej policzków toporne sztuczne rzęsy. Rozchylone wargi, usta pełne gnatów. Martwą mięsistą twarz. Porwał się na nogi i zaczął machać ramionami, pragnąc zerwać tę oponę szpetoty, która nań opadła. - David? - zniekształciła jego imię, połykając sylaby, jak gdyby próbowała jednocześnie jeść i mówić. Żabi głos, szatański głos. Okręcił się dookoła, wchłaniając oczami strzęp czarnego nieba, kolczastych drzew i dziobatego czerepu księżyca schwytanego w siatkę gałęzi. Czarnych skrofulicznych chat z drzwiami otwartymi na ogień i poskręcane ludzkie cienie. Zamrugał oczami, potrząsnął głową. To nie znikało, to było realne. Co to za miejsce? Nie gwatemalska wieś, o nie. Usłyszał w swym gardle charkot duszonego dzikusa i zaczął się wycofywać, wycofywać ze wszystkiego. Szła za nim, wyskrzekując jego imię. Peruka z czarnego siana, bryzgi połyskliwej galarety w miejsce oczu. Niektórzy z ludzi-cieni wypryskiwali ze swych drzwi, gromadzili się za jej plecami, rozprawiając o nim w swym diabelskim narzeczu. Długonogie czarnoskóre demony o rozdygotanych sercach, nicości bez oblicza z kalekiego wymiaru. Cofnął się o kolejnych kilka kroków. - Przejrzałem cię - powiedział. - Wiem, czym jesteś. - Wszystko dobrze, David - odparła i uśmiechnęła się. Jasne! Myślała, że on kupi ten uśmiech, ale nie dał się nabrać. Widział, jak się rozpełza po jej twarzy na kształt przegniłego sosu, który wycieka z leżącego od tygodni na śmietnisku worka odpadków warzywnych. Upajający uśmiech Królowej Szatańskich Kurew. To ona mu to zrobiła, skumała się z plugawym życiem w jego dłoni, omotała czarami jego głowę. Sprawiła, że wejrzał w sam środek tej gówiennej magii, która była jej życiem. - Widzę cię - powiedział. Potykał się, cofał chwiejnie, na oślep, a potem ruszył biegiem w stronę miasta. Paprocie chłostały go po nogach, gałęzie cięły po twarzy. Pajęczyny cieni spowijały ścieżkę, a rozbrzęczane owady wydawały dźwięk ostrzonych na kamieniu noży. Dostrzegł przed sobą ogromne skąpane księżycem drzewo stojące samotnie na wzniesieniu nad samą wodą. Drzewo-pradziada, drzewo białej magii. Przyzywało go. Stanął przed nim, wciągając w płuca powietrze. Blask księżyca studził go, zraszał srebrem i Mingolla zrozumiał przeznaczenie drzewa. Lśniącej tylko dla niego fontanny bieli w czarnym lesie. Zacisnął w pięść lewą dłoń. Byt w jej wnętrzu wił się gorączkowo, jakby wiedział, co ma nastąpić. Mingolla studiował głęboko rzeźbione mistyczne ornamenty kory, aż znalazł ich punkt zbieżny. Uzbroił się w odwagę. Potem walnął pięścią w pień. Krzyknął, gdy świdrujący ból przewiercił mu ramię. Ale uderzył drzewo jeszcze raz, uderzył je po raz trzeci. Tłumiąc ból, przycisnął dłoń do ciała. Już puchła, stając się pozbawioną kostek dłonią z komiksów, ale wewnątrz nie ruszało się nic. Brzeg rzeki, ze swymi szmerami i cieniami, już mu nie groził, przemieniony w miejsce zwykłych świateł i zwykłych mroków. Nawet biel drzewa sprawiała wrażenie zupełnie niemagicznie jasnej. - David! - głos Debory, niezbyt daleko. Jakaś jego cząstka chciała zaczekać, zobaczyć, czy ona też przemieniła się w niewinną i zwykłą, czy też nie. Ale nie mógł ufać ani jej, ani sobie, znów więc ruszył biegiem. Złapał prom na brzeg zachodni z myślą, że odnajdzie Gilbeya, a doza Gilbeyowej wojowniczości na dobre osadzi go w świecie rzeczywistym. Siedział na dziobie obok pięciu innych żołnierzy, z których jeden rzygał przez burtę. By uniknąć rozmowy, odwrócił wzrok i spoglądał w dół na szybko umykającą do tyłu wodę. Światło księżyca retuszowało falki srebrem i odniósł wrażenie, iż widzi pośród tych refleksów odbicie przerwanego łuku swojego żywota: dzieciaka czekającego Gwiazdki, rysującego obrazki i chwalonego; dzieciaka, który dorasta bezmyślnie do ogólniaka, seksu i narkotyków, wyrasta z nich, zaczyna ponownie rysować. I właśnie wtedy, gdy można było oczekiwać, że łuk nabierze jakiegoś znaczącego kształtu, zostaje przecięty, odarty z tajemnicy i pozostawiony w zawieszeniu. Pojął, jak głupia była idea rytuału. Jak umierający, który ściska ampułkę z wodą święconą, on kiedy logiki istnienia nie dało się już ocalić - wczepił się w magię. Teraz wątłe spoiwa tej magii rozpuściły się i nic go już nie wspierało; spadał w głąb mrocznych stref wojny czekając, aż go porwie któryś z jej potworów. Podniósł głowę i spojrzał na brzeg Zachodni . Był czarny jak skrzydło nietoperza, dziergany gwatmaniną agresywnych świateł. Sylwetki dachów i palm rysowały się na tle tęczowej mgły neonów; między nimi widać było gazowe łuki krwistej czerwieni, akwamaryny i cytrynowej zieleni - fragmenty rozjarzonycg bestii. Żołnierze obok niego śmiali się i przeklinali, a ten jeden wciąż wymiotował. Mingolla wsparł czoło o drewniany reling po prostu po to, żeby czuć coś rzeczywistego. W Club Demonio cycata kurwa Gilbeya wsparta o bar gapiła się w swój kieliszek. Mingolla przepchnął się przez tańczących, przez gorąco, hałas i welony lawendowych oparów; gdy podchodził do dziwki, przyoblekła twarz w zawodowy uśmiech i chciała złapać go za krocze. Udaremnił jej zamiar. - Gdzie jest Gilbey? - wrzasnął. Obdarzyła go nieprzytomnym spojrzeniem, ale potem spłynęło na nią olśnienie. - Meen-golla? - zapytała. Przytaknął. Pogrzebawszy w torebce, wyciągnęła złożoną kartkę. - Jest od Geel-bee - powiedziała. - Dla mnie - pięć dollarr. Wręczył jej pieniądze i odebrał kartkę. Okazała się chrześcijańską ulotką z piórkowym szkicem chudego jak trzaska, strapionego Chrystusa. Niżej zaczynał się tekst, którego pierwszy wiersz mówił: "Nadeszła pora dni ostatnich". Przewróciwszy ulotkę znalazł z tyłu odręczną notatkę. Czysty Gilbey. Żadnych wyjaśnień, żadnych komentarzy. Wyłącznie konkrety. Zwiałem do Panamy. Chcesz się też przejechać, to szukaj w Livingstone faceta o nazwisku Ruy Barros. On cię ustawi. Może się zobaczymy. G. M.ingolla był przekonany, że jego duchowe tarapaty sięgnęły szczytu, ale fakt dezercji Gilbeya nie mieścił mu się w głowie, a kiedy próbował go tam upchnąć, chaos wewnętrzny jeszcze narastał. Nie w tym rzecz, iż nie mógł zrozumieć, co się stało. Rozumiał znakomicie. Mógł to nawet przewidzieć. Jak szczur, który widzi swą ulubioną dziurę zastawioną przez pułapkę, Gilbey wygryzł sobie po prostu nową, by w niej zniknąć. Najbardziej kłopotał teraz Mingollę jego zupełny brak punktów odniesienia. On, Gilbey i Baylor trójkątowali, na pozór, rzeczywistość, lokalizując się wzajem na konkretnej mapie obowiązków, miejsc i zdarzeń; teraz, gdy obaj zniknęli, Mingolla czuł się zupełnie zdezorientowany. Wyszedłszy z klubu dał się ponieść tłumowi, zagapiony na neonowe zwierzaki na dachach barów... Olbrzymi niebieski kogut, zielony byk, złoty żółw o gorejących oczach. Wielkie persony spoglądające nań niełaskawie. Krwotoki barw zmytych z szyldów i jaskrawoblade za ich sprawą powietrze, w którym wszystkie twarze wydają się wyblakłe. Zdumiewające, myślał Mingolla, że można wdychać taki ziarnisty odbarwiony towar i nie udusić się. Wszystko tu było zdumiewające, nonsensowne. Wszystko, co widział, jawiło mu się jako wyjątkowe i niezgłębione, nawet rzeczy najpospolitsze. Przekonał się, że patrzy na ludzi - na kurwy, uliczników, na żandarma, który rozmawia z drugim żandarmem poklepując zderzak swojego jeepa, jakby to był jego wielki brudnooliwkowy pieszczoch - że patrzy więc i próbuje dojść, co oni naprawdę robią, jakie szczególne znaczenie mają dlań ich uczynki, jakich dostarczają przesłanek, które mogą okazać się pomocne w rozwikłaniu węzła jego własnej egzystencji. W końcu - pojmując, że potrzebuje spokoju i ciszy - ruszył w kierunku bazy lotniczej. Sądził, iż znajdzie tam pustą pryczę i odeśpi kłopoty, kiedy jednak doszedł do skrótu wiodącego ku niedokończonemu mostowi, porzucił tę myśl, uznawszy, że nie jest przygotowany, aby wojować z wartownikami i oficerami dyżurnymi. Gęste, rozbrzęczane owadami zarośla zwężały skrót do szerokości ścieżki, a jego końca strzegł kordon drewnianych kozłów. Pokonał je górą i rychło piął się na stromą krzywiznę, która zdawała się prowadzić do punktu leżącego niewiele niżej niż masywny srebrny księżyc. Choć zasłany gruzem i kartonami, beton wyglądał czysto w świetle księżyca, lśnił jasno, jak niezupełnie jeszcze zakrzepły świeży śnieg. Wspinając się Mingolla doznał złudzenia, iż pod jego stopami most drży z wrażliwością białego nerwu. Szedł, zda się, ku ciemności i gwiazdom, ku samotności wielkiej jak wszechświat. To było przyjemne i cholernie samotne, może aż za bardzo: tak iść, zostawiwszy za sobą brzęczenie owadów, słysząc tylko wiatr przewracający kartonowe pudła. Po paru minutach dostrzegł przed sobą poszarpany koniec mostu. Gdy doń dotarł, usiadł ostrożnie ze spuszczonymi w dół nogami. Wśród nagich dźwigarów, pociągając go za kostki, świstał wiatr. Jego dłoń pulsowała i była rozpalona. Wielobarwna opalizacja przylgnęła w dole do czarnej krechy wschodniego brzegu jak kolonia fosforyzujących alg. Zastanawiał się, jak jest wysoko. Nie dość wysoko, uznał. Nikłe smużki muzyki - niewyczerpane delirium San Francisco de Juticlan - wiły się z wiatrem, i wyobraził sobie, że migotanie gwiazd jest spowodowane tą właśnie dryfującą pośród nich mgiełką muzyki. Próbował pomyśleć, co robić. Niewiele przychodziło mu do głowy. Wyobrażał sobie Gilbeya w Panamie. Szalejącego z dziwkami, gorzałkującego, robiącego draki. Czyniącego dokładnie to, co w Gwatemali. I w tym właśnie momencie idea dezercji zawodziła Mingollę. W Panamie by się bał; w Panamie, choć może nie trzęsłaby mu się dłoń, pojawiłby się w to miejsce jakiś inny złośliwy tik; w Panamie pewnie by szukał magicznych kuracji przeciwko swym ułomnościom, zbyt bowiem lękałby się rzeczywistości, aby czerpać z niej siłę. I w końcu wojna dotrze do Panamy. Dezercja nic mu nie załatwi. Spoglądał nad posrebrzoną księżycem dżunglą i zdawało się, że wycieka mu z oczu jakaś zasadnicza cząstka jego istoty i złączona z wiatrem gna gdzieś za Mrówczą Farmę, za terytorium partyzantów, za niedostrzegalne spojenie nieba z horyzontem; że jest niepowstrzymanie ściągana ku punktowi, do którego wlewa się cała siła żywotna świata. Wyciekała również z niego; czuł, że staje się zimny, pusty, ospały. Jego mózg zatracił zdolność myślenia, zachowując tylko dar rejestracji wrażeń. Wiatr przyniósł zieloną woń, która rozszerzyła mu nozdrza. Spowijała go czerń, nakłuta złotymi wrażeniami gwiazd. Nie spał, ale coś w nim usnęło. Od krawędzi świata odciągnął go szept. Zrazu myślał, że to twór jego wyobraźni, i wciąż patrzył w niebo, które rozjaśniło się żywym granatem przedświtu. Potem znów go posłyszał i obejrzał się przez ramię. W odległości jakichś dwudziestu stóp w poprzek mostu rozciągał się rząd dzieciaków. Jedne stały, inne siedziały w kucki. Większość miała na sobie łachmany, część - okrycia z pnącz i liści, reszta była naga. Czujne, milczące. W ich dłoniach połyskiwały noże. Wszystkie były wychudzone, miały długie, zlepione włosy i wspomniawszy martwe dzieci, które widział rano, Mingolla poczuł przez moment strach. Ale tylko przez moment. Jak z rozżarzonych węgli ożywionych powiewem wiatru, lęk buchnął zeń płomieniem i zamarł sekundę później, stłumiony nie przez jakiekolwiek rozumowe pogodzenie się z faktem, lecz przez dostrzeżenie w tych obszarpanych postaciach szansy kapitulacji. Nie palił się do śmierci, a zarazem nie chciał wkładać zbyt wiele wysiłku w sprawę przeżycia. Przetrwanie, jak się przekonał, nie było dla duszy kwestią absolutnie pierwszoplanową. Wciąż patrzył na dzieci. Ich ustawienie przywiodło mu na pamięć gromadę Neandertalczyków z Muzeum Historii Naturalnej. Księżyc wciąż był wysoko i dzieci rzucały cienie rozmyte jak maźnięcia węglem. W końcu Mingolla odwrócił wzrok; horyzont ukazywał się jako wyraźna linia zielonego mroku. Przewidywał, że zostanie dźgnięty lub popchnięty, by runąć korkociągiem w dół i roztrzaskać się o wody Rio Dulce, które nabrały pod jaśniejącym niebem barwy stalowej. Zamiast tego ktoś przemówił mu do ucha: - Hej, macko. Obok niego siedział w kucki czternasto- albo piętnastoletni chłopak o ciemnej małpiej twarzy obramowanej plątaniną sięgających ramion włosów. Ubrany w poszarpane szorty. Z wytatuowanym na szyi zwiniętym w kłąb wężem. Przechylił głowę najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Zaintrygowany. Mógł próbować dojrzeć poprzez warstwy pozorów prawdziwego Mingollę. Wydał gardłowy pomruk, uniósł nóż i jął nim kręcić w różne strony, pozwalając Mingolli oglądać jego ostrą klingę, która na całej długości skupiała światło księżyca. Wojskowy nóż ogólnego użytku z kastetową rękojeścią. Mingolla parsknął z rozbawieniem. Chłopiec wydawał się. zaniepokojony jego reakcją; pochylił nóż i trochę się odsunął. - Co tu robisz, człowieku? - zapytał. Przyszło Mingolli do głowy kilka możliwych odpowiedzi, ale w większości wypowiedzenie ich wymagało zbyt wielkiej energii; wybrał najprostszą. - Podoba mi się tutaj. Podoba mi się ten most. Chłopak koso spojrzał na Mingollę. - Ten most jest magiczny - powiedział. - Wiedziałeś o tym? - Był czas, kiedy mogłem ci uwierzyć - odparł Mingolla. - Musisz mówić powoli, człowieku - nachmurzył się chłopak. - Jak za szybko, to nie rozumiem. Mingolla powtórzył swój komentarz, a chłopak stwierdził: Ty w to wierzysz, gringo. Bo dlaczego tu jesteś? - Płynnym gestem ramienia ukazał wyimaginowane wznoszenie się dalszej części mostu. - Oto, gdzie wędruje teraz most. Nic go nie obchodzi przekraczanie rzeki. Ten tu, jest tylko kawałem białego kamienia. Most oznacza coś zupełnie innego. Mingolla był zaskoczony, słysząc powtórzenie swych myśli z ust kogoś, kto aż tak bardzo przypominał małpoluda. - Ja tu przychodzę - ciągnął chłopak - słuchać wiatru, słuchać, jak śpiewa w żelazie. I dowiaduję się z tego rozmaitych rzeczy. Widzę przyszłość. - Uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe zęby, i wskazał na południe, ku Karaibom. - Przyszłość, człowieku, leży w tej stronie. Mingolii spodobał się ten dowcip; poczuł więź z tym chłopakiem, więź z każdym, kogo w podobnym położeniu stać na dowcipy, ale nie przychodziło mu do głowy, jak wyrazić swoją sympatię. W końcu powiedział: - Dobrze mówisz po angielsku. - Gówno! A co żeś myślał? Że skoro żyjemy w dżungli, to gadamy jak zwierzęta? Gówno! - Dziabnął w beton czubkiem swojego noża. - Całe życie mówiłem po angielsku. Gringos za głupi, żeby się nauczyć hiszpańskiego. Za nimi rozległ się dziewczęcy głos, gardłowy i rozkazujący. Dzieciaki, ze swymi dzikimi twarzami czujnie obróconymi na Mingollę; przysunęły się na odległość dziesięciu stóp, a tuż przed nimi stała dziewczyna. Miała zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy; cienkie sznureczki warkoczy spadały na jej okryte stanikiem piersi. Kości biodrowe sterczały pod szmatławą spódnicą, którą wiatr wciskał jej między nogi. Chłopiec pozwolił dziewczynie skończyć, a potem wystąpił z dłuższą repliką, akcentując słowa uderzeniami kastetowej rękojeści swego noża w cement, które za każdym razem krzesały iskry. - Gracela - zwrócił się do Mingolli - ona chce cię zabić. Ale ja mówię, że są ludzie, którzy jedną nogą tkwią w świecie śmierci, i jeśli ich zabijesz, śmierć zabierze także ciebie. I wiesz co? - Co? - zapytał Mingolla. - To jest prawda. Ty i śmierć - chłopak klasnął dłońmi ot tak! - Może - powiedział Mingolla. - Żadne "może". Most mi powiedział. Powiedział, że będę wdzięczny, jeśli pozwolę ci żyć. Więc ty bądź wdzięczny mostowi. Ta magia, w którą nie wierzysz, to ona ocaliła ci dupsko. Chłopiec opadł na ziemię i usiadł po turecku. - Gracela... ją nie obchodzi, czy ty żyjesz, czy nie. Ona mi tylko robi koło pióra, bo jak mnie nie będzie, ona zostanie szefem. Ona jest, kapujesz, niecierpliwa. Mingolla zerknął na dziewczynę. Spokojnie przyjęła jego spojrzenie: dziecko-wiedźma o wąziutkich oczach, zmierzwionych włosach i sterczących żebrach. - Dokąd zmierzasz? - zapytał chłopca. - Miałem sen, że będę mieszkać na południu; śniło mi się, że mam magazyn pełen złota i kokainy. Dziewczyna znów zaczęła perorować, a on w odpowiedzi wyrzucił z siebie potok gniewnych sylab. - Co powiedziałeś? - zapytał Mingolla. - Powiedziałem "Gracela, jak będziesz pieprzyć, to cię wyjebię i wrzucę do rzeki". - Puścił do Mingolli oko. - Gracela, ona jest dziewicą, więc się boi pierwszego razu. Niebo szarzało, różowe smugi nasycały się od wschodu barwą; nadlatujące znad dżungli ptaki zbierały się nad rzekę w stada. W półświetle Mingolla dostrzegł, że pierś chłopca jest poprzecinana zarosłymi dzikim mięsem bliznami; rany od noża, których nie leczono właściwie. W jego włosach na kształt prymitywnych ozdób utkwiły strzępki roślin. - Powiedz mi taką rzecz, gringo - rzekł chłopak. - Słyszałem, że jest w Ameryce maszyna z ludzką duszą. To prawda? - Mniej więcej - odparł Mingolla. Uzyskawszy potwierdzenie swych podejrzeń chłopiec poważnie skinął głową. - Słyszałem też, że Ameryka zbudowała na niebie metalowy świat. - Teraz się go buduje. - A czy w domu waszego prezydenta jest kamień, w którym trwa dusza martwego czarnoksiężnika? Nad tą kwestią Mingolla zastanawiał się przez chwilę. - Wątpię - odparł - ale to możliwe. Wzdrygnął się, gdy wiatr załomotał o most. Poczuł na twarzy jego świeżość, delektował się tym uczuciem. I to - fakt, że wciąż może czerpać z życia najprostsze przyjemności - zaskoczyło go nawet bardziej niż nagły hałas. Różowe smugi na wschodzie rozlewały się i pogłębiały w purpurę; strzały blasku przenikały ku górze, barwiąc brzuchy kilku niskich chmur na kolor fiołkowo-różowy. Kilkoro dzieci zaczęło chóralnie mamrotać. Psalm. Mówiły po hiszpańsku, ale mamrotanie zniekształcało słowa, które brzmiały gardłowo i złowrogo jak język gnomów. Słuchając, Mingolla wyobrażał sobie, jak w bambusowym gąszczu skupiają się wokół ogniska. Krwawe noże wzniesione ku słońcu nad trupem powalonej ofiary. Jak w zielone noce kochają się wśród mięsistej roślinności rodem z obrazów Celnika Rousseau, a pytony o bursztynowych ślepiach okręcają się wokół gałęzi nad ich głowami. - Tak po prawdzie, gringo - rzekł chłopiec, najwyraźniej wciąż ważąc odpowiedzi Mingolli - to są złe czasy. - Patrzył posępnie w dół, na rzekę, a wiatr unosił ciężkie kosmyki jego włosów. Obserwując go Mingolla poczuł zazdrość. Mimo smutku swej egzystencji, ten mały małpi król był rad ze swojego miejsca w świecie, pewien jego natury. Może ulegał złudzeniu, ale Mingolla zazdrościł tej ułudy, a już najbardziej snu o kokainie i złocie. Jego własne sny zostały wypłoszone przez wojnę. Idea siedzenia i bazgrania farbami po płótnie przestała mu się wydawać naprawdę pociągająca. A także myśl o powrocie do Nowego Jorku. Chociaż w ciągu tych ostatnich miesięcy sprawą dlań pierwszorzędną było przetrwanie, nigdy nie przestał rozważać, co ze sobą niesie, i teraz wcale nie sądził, by mógł powrócić. Pojął, że zaaklimatyzował się w wojnie, zyskał zdolność wdychania jej trucizn; zadławiłby się powietrzem spokoju i domu. Wojna była jego nowym domem, jego nowym właściwym miejscem. Potem prawda tych faktów poraziła go z mocą objawienia i zrozumiał, co musi zrobić. Baylor i Gilbey działali w zgodzie ze swymi naturami i on będzie działać w zgodzie ze swoją, co mu narzuca kroczenie szlakiem akceptacji. Przypomniał sobie opowieść Tio Moisesa o pilocie i w głębi duszy wybuchnął śmiechem. W pewnym sensie jego przyjaciel - facet, o którym wspominał w niewysłanym liście miał rację w sprawie wojny, w sprawie świata. Były przesycone wzorami, celowością, zbiegami okoliczności i cyklami, które zdawały się wskazywać na działalność jakiejś siły magicznej. Ale te rzeczy stanowiły rezultat subtelnego procesu naturalnego. Im dłużej żyjesz, im obfitsze masz doświadczenia, tym bardziej skomplikowane staje się twe życie, i w końcu zapadasz w gęstwę tak wielu powikłań, pajęczynę okoliczności, emocji i wydarzeń, że nic już nie jest proste i wszystko staje się kwestią interpretacji. Interpretacja jednak to strata czasu. Nawet najbardziej logiczna z interpretacji jest ledwie próbą zamknięcia tajemnicy w klatce i zatrzaśnięcia za nią drzwi. Wcale nie czyni życia mniej tajemniczym. I równie bezcelowe jest doszukiwanie się wzorów, poleganie na nich, stosowanie się do mistycznych wskazówek, które zdają się narzucać. Jedynym sensownym trybem postępowania jest przyjęcie strategii obronnej. Godząc się z tajemnicą, niemożnością zrozumienia twej sytuacji, musisz się zarazem przed tym bronić. Rozpiąć swą sieć tam, skąd może przyjść atak, zaktywizować czujniki. Musisz stać się potworem we własnym labiryncie, bestią równie brutalną i przebiegłą, jak los, którego próbujesz uniknąć. Chodziło o rodzaj wojowniczej akceptacji, której pilot Tio Moisesa nie miał okazji zademonstrować i której samemu Mingolli, choć przytrafiła mu się okazja, też nie udało się zademonstrować. Teraz to pojmował. Reagował w najlepszym razie na niebezpieczeństwo, ale nigdy go nie wyzywał ani też nie zwalczał przemyślnością. Lecz sądził, że od tej chwili będzie to umiał czynić. Odwrócił się ku chłopcu, sądząc, że ten może docenić podobny ogląd "magii", i kątem oka dostrzegł ruch. Gracela. Zbliżająca się do pleców chłopaka z trzymanym nisko, gotowym do dźgnięcia nożem. Odruchowo Mingolla wyrzucił w górę swą obolałą rękę, by zablokować cios. Nóż drasnął kant jego dłoni, odskoczył w górę i przeciął bark chłopca. Ból w dłoni Mingolli był rozdzierający i na moment go zaślepił, ale zaraz potem, gdy chwycił ramię Graceli, by zapobiec następnemu uderzeniu, doznał innego uczucia, niemal zupełnie przytłumionego przez ból. Sądził, że istota w jego dłoni jest martwa, lecz teraz czuł, jak się trzepocze między krawędziami rany wyciekając wraz z oblewającą nadgarstek obfitą strugą krwi. Próbowała wpełznąć na powrót do środka wijąc się pod prąd, ale jego serce tłoczyło krew zbyt mocno. W końcu zginęła, rozpryskując się o biały kamień mostu. Nim zdołał doznać ulgi, zaskoczenia, albo w jakikolwiek sposób wchłonąć to, co się stało, Gracela spróbowała się wyrwać. Mingolla klęknął, ściągnął ją na dół, walnął o most dłonią trzymającą nóż, ten zaś odleciał na bok. Gracela szarpała się wściekle, mierząc pazurami w jego twarz, a pozostałe dzieci przesunęły się do przodu. Przycisnąwszy gardło Graceli lewą ręką, Mingolla prawą podniósł nóż i przytknął czubek do gardła dziewczyny. Dzieci zatrzymały się w miejscu, a Gracela zwiotczała. Czuł, jak drży. Łzy wyorały smugi w brudzie na jej policzkach. Mała, przestraszona dziewczynka; wcale nie czarownica. - Puaa! - powiedział chłopiec. Wstał na nogi trzymając się za ramię i przeszył Gracelę wzrokiem. - Coś poważnego? - zapytał Mingolla. - Z barkiem? Chłopiec obejrzał jasną krew na czubkach swoich placów. Boli - powiedział. - Przesunął się tak, by stanąć nad Gracelą, i uśmiechnął się. Potem rozpiął górny guzik swoich szortów. Gracela zesztywniała. - Co robisz? - niespodziewanie Mingolla poczuł się odpowiedzialny za dziewczynę. - Zrobię to, o czym jej mówiłem, człowieku. - Chłopak rozpiął resztę guzików i wyślizgnął się z szortów; jakby podniecony walką, miał już częściowy wzwód. - Nie! - rzekł Mingolla, zbyt późno zdając sobie sprawę, że to wcale nie jest mądre. - Zabieraj swoje życie - rzekł chłopak surowo. - Odejdź. W most uderzył długi potężny podmuch wiatru; Mingolli się zdawało, że źródłem wibracji mostu, bicia jego serca i drżenia Graceli jest ten sam przyspieszony puls. Czuł się niemal organicznie związany z chwilą i nie miało to nic wspólnego z jego troską o dziewczynę. Może, pomyślał, to wynik wprowadzania w czyn tych nowych przekonań. Chłopiec stracił cierpliwość. Wrzasnął na pozostałe dzieci, odganiając je wymachami rąk. Posępnie oddaliły się w dół krzywizny mostu; zajęły stanowiska przy balustradzie pozostawiając środkiem wolne przejście. Za nimi, pod lawendowym niebem, dżungla rozciągała się po horyzont z jednym tylko prostokąrnym prześwitem bazy lotniczej. Chłopak przycupnął u nóg Graceli. - Dziś w nocy - powiedział do Mingolli - złączył nas most. Dziś w nocy siedzimy, rozmawiamy. Teraz - koniec. Moje serce powiada, żeby cię zabić. Ale dam ci szansę, bo powstrzymałeś Gracelę przed zadaniem głębokiej rany. Ona wyda osąd. Jeśli powie, że pójdzie z tobą, my - machnął w stronę dzieci - zabijemy cię. Jeśli zechce zostać, będziesz musiał odejść. Żadnego gadania, żadnego pieprzenia. Po prostu idziesz. Rozumiesz? Mingolla się nie bał i ten brak lęku nie był zrodzony z obojętności wobec życia, ale z jasności umysłu i pewności siebie. Czas by na wyzwania przestał reagować ucieczką; czas, by im stawił czoła. Wykombinował plan. Nie miał wątpliwości, że to jego wybierze Gracela, wybierze skąpą wprawdzie, ale jednak szansę ocalenia. Nim jednak zdoła podjąć decyzję, on zabije chłopca. Potem popędzi na pozostałych; może pójdą w rozsypkę pozbawieni przywódcy. Nie był to specjalnie dobry plan i wcale się Mingolli nie podobał pomysł zabicia chłopaka, ale sądził, że zdoła go przeprowadzić. - Rozumiem - powiedział. Chłopiec przemówił do Gracek; potem kazał Mingolli ją uwolnić. Usiadła, rozmasowując miejsce, gdzie Mingolla ukłuł ją nożem. Popatrzyła wstydliwie najpierw na niego, a później na chłopca; odgarnęła włosy na kark i wyprężyła piersi, jakby wdzięcząc się do dwóch konkurentów. Mingolla był zdumiony jej zachowaniem. Może, pomyślał, gra na zwłokę. Wstał i udając, że rozprostowuje kości, przybliżył się do chłopca, wciąż siedzącego w kucki obok Graceli. Na wschodzie zza horyzontu wyłoniła się czerwona płomienista kula, a jej rumiany blask podbudował Mingollę, ukrzepił go w postanowieniu. Ziewnął i zaciskając dłoń na rękojeści noża przysunął się jeszcze bliżej. Mocno do tyłu szarpnie za włosy głowę chłopca i poderżnie gardło. W jego piersi dygotały nerwy; narastało ciśnienie krwi, nakazując mu działać, ruszać w tej chwili. Hamował się. Wystarczy jeszcze jeden krok, jeszcze jeden krok, żeby mieć zupełną pewność. Miał go właśnie wykonać, gdy wyciągnąwszy rękę Gracela poklepała chłopca po ramieniu. Na obliczu Mingolli musiało się pojawić zaskoczenie, bo chłopiec spojrzał nań i wybuchnął gardłowym śmiechem. - Myślałeś, że wybierze ciebie? Gówno! Nie znasz Graceli, człowieku. Gringos spalili jej wieś. Wolałaby diabłu dupę wylizać niż ci podać rękę. - Uśmiechnął się i pogładził ją po włosach. - A poza tym myśli, że jeśli mi dobrze wygodzi, może powiem "Och, Gracela, muszę mieć tego więcej!" I kto wie, może będzie mieć rację. Gracela położyła się na wznak i wysunęła ze swojej spódnicy. Między nogami była prawie bezwłosa. Uśmiech musnął kąciki jej ust. Mingolla patrzył na nią w otępieniu. - Nie zamierzam cię zabić, gringo - nie podnosząc wzroku powiedział chłopiec; przesuwał dłonią po brzuchu Graceli. Powiedziałem ci, że nie zabiję człowieka tak bliskiego śmierci. Znów się roześmiał. - Zabawnie wyglądałeś, jak próbowałeś się podkraść. Aż miło było patrzeć. Mingolla był oszołomiony. Cały czas, kiedy odsuwając lęk i odrazę budował w sobie gotowość do zabicia, dostarczał zaledwie chłopcu rozrywki. Ciężar noża zdawał się koncentratem jego gniewu i zapragnął przeprowadzić swój atak, zarżnąć tego małego zwierzaka, który go ośmieszał. Ale poniżenie przemieszało się z gniewem, neutralizując tę chęć. Trzęsły nim jady wściekłości, nie było takiego bólu ani zmęczenia, którego by nie odczuwał w swoim ciele. Pulsowała mu dłoń, obrzmiała i odbarwiona jak dłoń trupa. Przepełniała go słabość. I ulga. - Idź - powiedział chłopiec. Wsparty na łokciu, położył się obok Graceli i pieścił jedną z jej sutek, aż poczęła obrzmiewać. Mingolla z wahaniem odstąpił kilka kroków. Za jego plecami Gracela wydała z siebie miauczący odgłos, a chłopiec coś wyszeptał. Gniew Mingolli zapłonął na nowo - już o nim zapomnieli! - ale go nie zatrzymał. Gdy mijał pozostałe dzieci, jedno go opluło, a drugie cisnęło weń kamykiem. Skupił wzrok na umykającym mu spod stóp białym betonie. Dotarłszy do środka łuku, odwrócił się. Na końcu mostu dzieci otoczyły Gracelę i chłopca, zasłaniając ich przed jego wzrokiem. Niebo nad nimi stało się błękitnoszare, a wiatr przynosił ich głosy. Śpiewały chropawą żywą piosenkę, która sprawiała wrażenie triumfalnej. Gniew Mingolli opadł, uczucie poniżenia osłabło. Niczego nie musiał się wstydzić; choć postępował nierozważnie, to jednak z pozycji siły i nie zniweczy tego żadna doza kpiny. To wszystko zacznie jakoś iść! Zacznie! On sprawi, że zacznie iść! Przez chwilę obserwował dzieci. Z tej odległości ich śpiew wydawał się uderzająco dziki. Zostawiając je za sobą, poczuł odrobinę tęsknoty. Zastanawiał się, co nastąpi, kiedy chłopiec skończy już z Gracelą. Nie przejmował się tym, był tylko ciekawy. Czuł się jak człowiek, który sądzi, że może będzie musiał wyjść z kina przed wielkim finałem. Czy nasza bohaterka przeżyje? Czy zwycięży sprawiedliwość? Czy to przeżycie i ta sprawiedliwość przyniosą ze sobą szczęście? Rychło koniec mostu kąpał się już w złocistych słonecznych promieniach: wydawało się, że dzieci czernieją i roztapiają się w niebiańskim ogniu. Była to puenta satysfakcjonująca Mingollę. Wrzucił do rzeki nóż Graceli i zszedł z mostu, w którego magię przestał wierzyć, zmierzając ku wojnie, której tajemnicę uznał za własną. W bazie lotniczej Mingolla przystanął obok Sikorsky'ego, który go przyniósł do San Francisco de Juticlan; rozpoznał ten helikopter po ognistych literach napisu Szepcząca Śmierć. Wsparł głowę o literę A, przypominając sobie, jak Baylor, uczyniwszy coś podobnego, wzdrygnął się przejęty lękiem, iż litery mogą mu przekazać jakąś śmiercionośną treść. Mingolla się tym nie przejmował. Malowane płomienie zdawały się ogrzewać wnętrze jego głowy, poruszając myśli tak ospałe i nieokreślone jak dym. Myśli przynoszące ulgę, myśli bez obrazów i konceptów. Po prostu łagodny szmerek aktywności duchowej jak praca silnika na wolnych obrotach. Wokół niego baza budziła się do życia. Spod koszar odjeżdżały jeepy, paru oficerów dokonywało inspekcji ładowni samolotu transportowego, jakiś facet naprawiał widlak. Spokojnie, domowo. Mingolla zamknął oczy i zapadając w półsen pozwalał słońcu i wymalowanym płomieniom ujmować się w nawiasy ciepła prawdziwego i wyimaginowanego. Jakiś czas później - nie był pewien jaki - usłyszał głos: - Nieźle rozpierdoliłeś tę rękę, co? U drzwiczek kabiny stało dwóch pilotów. W swych czarnych kombinezonach i hełmach nie wyglądali ani niesamowicie, ani cudacznie, lecz jak istoty funkcjonalnie groźne. Władcy Maszyny. - Taaa - odparł Mingolla. - Rozpierdoliłem. - Jakżeś to zrobił? - zapytał pilot z lewej. - Walnąłem w drzewo. - Musiałeś być nieźle narąbany, żeby walnąć drzewo stwierdził pilot z prawej. - Drzewo, bracie, nie zrobi uniku, jak je pierdykniesz. Mingolla mruknął coś wymijająco. - Lecicie na Farmę, chłopaki? - Bankowo! A co jest grane, człowieku? Masz dość tych tam dzikich kobit? - Pilot z prawej. - Coś mi się zdaje. Podrzucicie mnie? - Jasne - rzekł pilot z lewej. - Ładuj się z przodu. Siądziesz za nami. - A gdzie twoi kumple? - zapytał pilot z prawej. - Zmyli się - odparł Mingolla wdrapując się do kabiny. Któryś z pilotów stwierdził: - Tak przypuszczałem, że już nie zobaczymy tych chłopaków. Mingolla przypiął się pasami w fotelu obserwatora za stanowiskiem drugiego pilota. Sądził, że nastąpi długa kontrola instrumentów, ale ledwie rozgrzały się silniki, Sikorsky wystrzelił w górę i skręcił na północ. Z wyjątkiem broni nie zaktywizowano żadnego z systemów obronnych. Radar, monitor termiczny i czytnik terenu świeciły pustymi ekranami. Nerwowy dreszcz przebiegł przez mięśnie brzucha Mingolli, gdy pomyślał o mnogości niebezpieczeństw, na które są narażeni przez wiarę pilotów w ich cudowne hełmy; rychło jednak wrażenie to utonęło w szepczącym rytmie rotorów i spływającym nań poczuciu mocy Sikorsky'ego. Przypomniał sobie, że doznawał podobnego uczucia bezpiecznej potęgi siedząc przy mechanizmach sterowniczych swojego działa. Nigdy nie pozwalał, by krzepło, owładało nim, obdarzało władzą. Był głupcem. Podążali północno-wschodnim kursem rzeki, która jak błękitnostalowy drut tnący wiła się pomiędzy pokrytymi dżunglą wzgórzami. Piloci śmieli się i żartowali, i cały lot zaczął nabierać atmosfery przejażdżki z dwoma starymi dobrymi kumplami, którzy gazują donikąd; opici postawionym sobie piwem. W pewnym momencie drugi pilot przełączył się na głośniki pokładowe i zaintonował smętną piosenkę country: "Gdy przy ustach usta - to się całujemy, Gdy się rozchodzimy - to się rozstajemy. Gdyś raz, moja miła, psa mi przemieliła, Powiedziałem sobie, żeś się pomyliła. Ale kiedyś w pierś mi kulę władowała, Wtedy, moja mała, serceś mi złamała." Kiedy drugi pilot śpiewał, pierwszy kołysał Sikorskym do przodu i do tyłu w pijackim wtórze, a gdy utwór dobiegł końca, wrzasnął przez ramię do Mingolli: - Uwierzysz, że ten skurwysyn sam to napisał? Naprawdę. Gra też na gitarze. Ten chłopak to geniusz. - Bombowy kawałek - stwierdził Mingolla i myślał tak naprawdę. Piosenka go ubawiła, a nie była to błaha sprawa. Bujali się po niebiosach, wyśpiewując w nieskończoność pierwszy wiersz. Ale później, gdy wciąż utrzymując kurs północno-wschodni zostawili rzekę za sobą, drugi pilot wskazał fragment dżungli przed nimi i wrzasnął: - Bereciarze! Kwadrat cztery! Masz ich? - Mam! - odkrzyknął pilot. Sikorsky opadł ku dżungli, zadrżał, i od jego brzucha oderwał się ogień. Chwilę później wybuch przerodził wielką połać dżungli w cętkowaną plamę dymu i płomieni. - Wiooo! - zaśpiewał drugi pilot triumfalnie. - Szepcząca Śmierć uderza znowu! Z ziejącymi ogniem działkami spadali przez rozwiane welony czarnego dymu. Płonęły całe akry drzew, a oni wciąż atakowali. Hałas był taki, że Mingolla zacisnął zęby; przerażony całym tym szaleństwem osunął się w głąb fotela i siedział z pochyloną głową. Zwątpił raptownie w swą zdolność sprostania schizofrenii Mrówczej Farmy i przypomniał sobie wszystkie przyczyny strachu. Drugi pilot odwrócił się do niego. - Nie ma żadnego powodu, żebyś był taki spiczniały, człowieku - powiedział. - Jesteś kurewski farciarz, wiesz? Pilot wprowadził maszynę w skręt ku wschodowi, ku Mrówczej Farmie. - Jak to rozumiesz? - zapytał Mingolla. - Widzę cię na wylot, człowieku - odparł drugi pilot. Mogę ci bankowo powiedzieć, że na Farmie to ty długo nie posiedzisz. Nie mam jasności dlaczego i w ogóle. Ale mi się zdaje, że będziesz ranny. Choć niezbyt ciężko. Taka rana do domciu. Gdy pierwszy pilot zakończył manewr, do kabiny wpadł skośnie promień słońca, podświetlając osłonę twarzy drugiego, i przez ułamek sekundy Mingolla widział niewyraźny cień skrytych pod nią rysów. Wydawały się kluchowate i zdeformowane. Jego wyobraźnia podpowiedziała szczegóły. Dziwaczne narośla, spękane policzki, jedno oko pokryte bielmem. Coś jak twarz z filmu o poatomowych mutantach. Kusiło go, by uwierzyć, że naprawdę to widział; deformacje pilota uprawomocniłyby jego przepowiednie na temat bezpiecznej przyszłości. Ale Mingolla zwalczał tę pokusę. Lękał się śmierci i lękał się koszmarów niesionych przez życie na Mrówczej Farmie, a przecież z magią nic już nie chciał mieć do czynienia... o ile jakaś magia nie wiązała się z kondycją dobrego żołnierza. Z jego posłuszeństwem, zdyscyplinowaniem, praktyką w zadawaniu okrucieństw. - Może być, że to ta ręka załatwi mu cywila - rzekł pierwszy pilot. - Ta ręka mi się wydaje solidnie pojebana. Taka ręka to numer za milion dolców. - Nie, nie wyczuwam, że to ta ręka - zaoponował drugi pilot. - Coś innego. Cokolwiek to będzie, zrobi swoje. Mingolla widział swą własną twarz pływającą w czarnym plastyku osłony drugiego pilota; wydawała się tak zniekształcona i blada, tak dokładnie nieznajoma, że myślał przez chwilę, iż ta twarz może stanowić cząstkę koszmarnego snu drugiego pilota. - Co się z tobą, u diabła, dzieje, człowieku? - zapytał drugi pilot. - Nie wierzysz mi? Mingolla pragnął wyjaśnić, ie jego postawa nie ma nic wspólnego z wiarą albo niewiarą i że sygnalizuje po prostu jego zamiar zapewnienia sobie bezpiecznej przyszłości środkami troski o teraźniejszość; ale nie miał pomysłu, jak ująć to w słowa, które mógłby zaakceptować drugi pilot. Drugi pilot tylko by się powołał na swą osłonę jako świadectwo istnienia wymiarów magicznych albo może pokazałby przed siebie, gdzie za sprawą zmętniałego pod bezpośrednim atakiem promieni słonecznych plastyku kabiny, słońce zdawało się unosić w dymnej ciemności: wyraźna ognista kula o zmierzwionej koronie, jak jeden z owych znaków kabalistycznych tłoczonych na pradawnych pieczęciach. Było to zjawisko szatańskie i przeraźliwe, i choć Mingolli wcale nie poruszało, wiedział, że pilot dostrzeże w nim potężny omen. - Myślisz, że kłamię? - zapytał gniewnie drugi pilot. -Myślisz, że bym ci w takiej sprawie wciskał kit? Człowieku, nie łżę! Daję ci na to najprawdziwsze cholerne słowo! Wyszeptując śmierć, lecieli na wschód, ku słońcu, w świat jawiący się jako przedziwne krwawe zaklęcie; lecieli nad ciemnozieloną głuszą, gdzie wojna zapuściła już korzenie, gdzie ludzie w zbrojach swego rynsztunku polowego walczyli bez istotnych powodów z ludźmi noszącymi na beretach mosiężne skorpiony, gdzie szaleni, zagubieni mężczyźni wędrowali wśród mistycznych świateł Szmaragdowej Strefy Ogniowej, a schizofreniczni mędrcy dumali o sprawach jeszcze nie widzianych. Czekając na odpowiedź drugi pilot wciąż wlepiał w Mingollę czarny bąbel swej osłony. Ale Mingolla tylko patrzył i drugi pilot wnet się odwrócił. Suzette Haden Elgin - Hej, zakwitła nam dębina Tego dnia, gdy dokonała cudu, Willow Severty była po prostu wykończona. Od godziny użerała się z kobietami na widowni, znosiła cierpliwie ich ataki, ważyła każde słowo mozolnie przełamując brak porozumienia. One złościły się na nią i na cały świat, nie dawały jej spokoju. Gdy zawiodły słowa, wyczerpana Willow zwróciła się ku czynom. Dokładnie chodziło o jeden czyn. Stała tam, całkiem przybita gradem słów; z każdą minutą wyglądała na bardziej sponiewieraną i do niczego. Wreszcie jakby się otrząsnęła, niczym zmęczone zwierzę po wyjściu z wody, wyciągnęła obie ręce przed siebie w geście obrony przed tamtymi kobietami. - Dosyć - powiedziała stojąc z boku mównicy w końcu sali, przed rzędami krzeseł. - Tego już za wiele. Przykro mi, że zawiodłam wasze oczekiwania, ale robiłam, co mogłam. I powtarzam: jesteście w błędzie z tym swoim praniem brudów. Powiadam wam, mężczyźni spisywali swoje prawa, odkąd tylko nauczyli się upamiętniać swą dumę i podłość, ale zawsze istniały sposoby obejścia tych praw, tak jak omija się kałuże na drodze. Prawa i wojny będą zawsze, nie warto na nie splunąć. Powiadam, nam trzeba c u d u. Gdyby zawiesiła teraz głos, przerwałyby jej, była tego pewna; mówiła więc dalej. - Cudu! - powtórzyła. - Którego nie dokonają władza i pieniądze, nauka, prawa i wojny razem wzięte. Dość już słów; oni je i tak zlekceważą. Pora na z n a k. Znak lub zapowiedź. Trzeba nam cudu, by im pokazać... - uśmiech rozjaśnił jej zmęczoną twarz, gdy dodała: - Jakiś bardzo mały cud nam wystarczy. Nie żeby naraz Pentagon zaczął lewitować. Wystarczy, gdy - Willow rozejrzała się wokół, przebiegła wzrokiem ponad głowami siedzących aż poza drugi koniec sali, gdzie spostrzegła coś, czym mogłaby się posłużyć. - Wystarczy, żeby ten bezlistny dąb, który stoi tam goły wśród śniegu, okrył się nagle prześlicznym kwieciem. Taki cud byłby w sam raz. Głęboko westchnęła i stało się. Cóż, raczej odosobnione są przypadki, gdy wielki dąb zakwita w samym środku zimy, czy nawet kiedy indziej. Akurat zaś to kwitnienie było niedorzeczne, obrażało wszelkie uczucia. Przyjeżdżali eksperci - po dwóch, po trzech - biolodzy i botanicy, zwolennicy dynamizmu liniowego i nieliniowego, ogrodnicy, a nawet fizycy. Kiedy dokładny przekrój jednego z doskonale żółtych kwiatów, wielkiego jak spodek, dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że jest on prawdziwy jako zwykły twór roślinny - nie zaś, jak z początku zakładano, z plastyku, jedwabiu, czy innej wyprodukowanej przez człowieka substancji - ukazały się na ten temat. Ostrożne artykuły w pismach naukowych. Ze zdjęciami przekroju kwiatu oraz jego części pod mikroskopem, z uwzględnieniem różnych kątów i punktów widzenia. Botanicy, którzy przez ostatnie dziesięć czy ileś lat nie mieli zbyt wiele do powiedzenia, teraz pysznili się w samym centrum uwagi naukowców i odpowiadali na wszelkie trudne pytania. - Właściwie co to jest? - Jakaś anomalia - replikowali z powagą. - Ale czym są te kwiaty? - Niestety, nie wiemy. - A jak mogło do tego dojść? - Również nie wiemy. Taka już natura anomalii. Żaden z ekspertów nie umiał wyjaśnić, dlaczego po zerwaniu jednego złocistego kwiatu natychmiast na jego miejscu wyrastał następny. Pożałowali zaraz, że w ogóle o tym wspomnieli, bo ściągnęło to nieprzebrane tłumy ludzi zdecydowanych zabrać sobie do domu naręcze cudownego kwiecia. Spowodowało to konieczność utrzymywania wokół dębu straży przez całą dobę, zbudowania budki strażniczej i trzymetrowego płotu ze stali oraz wprowadzenia na ogrodzony teren dobermana, żeby sobie tam hasał. Prasa przejawiała mniejszą powściągliwość niż uczeni. National Enquirer zamieścił krzykliwy tytuł na pół strony: ZIMOWY DĄB ZAKWITA RÓZĄ! BISKUPI GŁOSZĄ CUD! Kwiaty wcale nie były różami ani w ogóle czymkolwiek znanym człowiekowi, ale nazwano je dość trafnie. Z wyczuciem sytuacji. Kwitły też interesy. Pod koniec pierwszego tygodnia, gdy nawet płot nie całkiem jeszcze wyrósł z błotnistej brei śniegu, pojawiły się budki z hot-dogami i przyczepy z pączkami i kawą. Sprzedawcy pamiątek oferowali plastykowe dęby najrozmaitszej wielkości, obsypane żółtym plastykowym kwieciem, z wypisanymi gotykiem na podstawce słowami: "Wizerunek Cudownego Dębu". Różne kościoły z początku okazywały zainteresowanie, a nawet entuzjazm. Cuda nie zdarzają się znów tak często, a długotrwały cud, odporny na wszelkie wysiłki badawcze uczonych nie istniał z pewnością nigdzie indziej we współczesnym świecie. Ale po tym, jak pierwsza fala teologów i ewangelistów porozmawiała sobie z Willow Severty, kościoły wycofały się urażone, w milczącym zakłopotaniu. Fakty nie podlegały dyskusji: czterdzieści trzy kobiety w sali widziały, jak Willow Severty wezwała dąb, by zakwitł pośród śniegu; poza nimi jeszcze kilkunastu przechodniów, których w żaden sposób nie można było podejrzewać o psychozę tłumu. Kobiety z sali przyznały jednogłośnie, że gdy odwróciły głowy tam, gdzie patrzyła Willow, drzewo stało już w pełnej krasie jaskrawozłotych kwiatów. Ludzie z zewnątrz całkowicie zgadzali się z tą wersją: oto w jednej chwili stał dąb - nagi i czarny jak wszystkie dęby w lutym - a potem, całkiem nagle, kolejne jego gałęzie pokryły się kwieciem. Ludzie uporczywie, wbrew naukowcom, nazywali kwiaty różami. Wyglądało na to, że kwitnienie tych róż wywołała z całą pewnością Willow Severty. Do Willow przybywały więc osoby duchowne, czcigodne, przygotowane na spotkanie kogoś równie czcigodnego - i odchodziły wielce zmieszane. Ta kobieta nie była katoliczką czy baptystką, ona w ogóle nie była chrześcijanką! Obudzone nagle nadzieje Żydów, muzułmanów, druidów i wikanów - lista ciągnęła się w nieskończoność - rychło zgasły; Severty nie zgadzała się na przypisanie jej żadnego ze znanych wyznań. - Czy wierzysz w Boga? - pytali ją, a ona uśmiechała się i dalej robiła na drutach. Gdy domagali się odpowiedzi, Willow podnosiła wzrok z widocznym niesmakiem i mówiła: - Czy nie lepiej byłoby uważać, że zrobiłam to s a m a? Tu wyszczerzała się w wyjątkowo obelżywy sposób i dodawała: - A może wolicie twierdzić, że to robota szatana? Sam pomysł, że Zło mogło posiąść moc wystarczającą, by zmieścić ów złoto kwitnący dąb pośród śniegu i tam go trzymać, był zwyczajnie nie do przyjęcia. Skręcało ich na samą tę myśl, więc odrzucali ją, by jakoś pozostać przy zdrowych zmysłach. Z drugiej strony nie do przyjęcia było też założenie, że sprawczynią cudu jest niesympatyczna, przysadzista, źle ubrana kobieta w średnim wieku, która zrobiła to bez poparcia jakiejkolwiek organizacji czy doktryny religijnej. Oczywiście, że nie dokonała tego sama, głupi pomysł. Ale Kogo wezwała Willow Severty? Domagali się od niej odpowiedzi, czy zdoła uczynić to samo ponownie, a ona wtedy śmiała się im w nos. - Panowie - mówiła - wy zróbcie to choć r a z. A kiedy przyznawali, że nie potrafią, dawała im czas: - Zróbcie to, a potem się zastanowimy, czy ja umiem rzecz powtórzyć. Oskarżali ją o zuchwałość i bluźnierstwo, lecz Willow wyłożyła im wszystko: - Nie potraficie - powiedziała. - Za żadne pieniądze. Na nic cała straszliwa broń z waszych arsenałów. I wszystkie wasze niebywale rozwinięte technologie. I wasze potężne religie razem wzięte. Może właśnie nadszedł moment, byście się wreszcie zastanowili nad prawdziwą wartością tego wszystkiego, panowie. A kwiatki kwitły na dębie jakby nigdy nic. Dookoła pnia wykiełkowały nowe pędy, które w opancerzonych samochodach zabrano do laboratorium, gdzie w cieplarni obumarły od razu. Zasadzone na otwartej przestrzeni, na pilnie strzeżonych działkach, zginęły równie szybko. Próby szczepienia, odkładania, klonowania i stosowania metod tak nowych, że obejmowała je tajemnica wojskowa - powodowały ich śmierć. Zawiodły wszystkie próby produkcji i reprodukcji. Gdy nadeszła pora żołędzi, dąb miał ich pod dostatkiem, u boku upartych kwiatów, ale przekrój i analiza wykazały, że są to zwykłe żołędzie zwyczajnego dębu; wyhodowane z nich sadzonki były zwykłymi sadzonkami. I sto lat upłynie, zanim te nowe drzewa zakwitną, jeśli rzeczywiście tak im pisane. Nie wystarczyło stwierdzić: - Och, to tylko nowy gatunek dębu, który zakwita, gdy osiągnie określony wiek. - Sprawa przedstawiała się o wiele gorzej: pogwałcone zostały wszelkie prawa natury. Istnieją rośliny o iście cudownym tempie wzrostu, inne, całkowicie do przyjęcia. Ale nie ma takiej, której kwiaty nigdy nie były pączkami, a do tego nie więdły i nie opadały; nie ma roślin n i e z m i e n n y c h. Owszem, gdy zerwało się "różę" dębu, schła i obumierała jak każdy inny kwiat. Jednak dopóki kwiaty tkwiły na drzewie, nie poddawały się żadnym procesom naturalnym. Nie porywały ich silne wiatry, palący upał nie kazał ich płatkom więdnąć i brązowieć na brzegach, najostrzejszy mróz nie usztywniał ich, ani nie pozbawiał zapachu. Kwiat można było zniszczyć laserem lub palnikiem, ale w miejsce spalonych (przy akompaniamencie wściekłych wrzasków rozmodlonego tłumu, który żądał zaprzestania profanacji) wyrastały nowe, nietknięte kwiaty, gdy tylko przerwano dzieło zniszczenia. Podobnie się działo przy zastosowaniu środków chemicznych, prądu elektrycznego, fal akustycznych i każdego mechanizmu obmyślonego przez ekspertów. Obawiano się użyć broni jądrowej tutaj, w centrum miasta Madison w stanie Wisconsin, ale nie było podstaw do przypuszczeń, że rezultat tej próby różniłby się od dotychczasowych. Willow Severty, od której domagano się komentarzy, rzekła: - No cóż, miłująca dobroć, którą wy wszyscy nazywacie "łaską", jest właśnie taka. Przybywa jej w miarę dawania. I dalej wiązała koniec z końcem, podczas gdy naukowcy ubiegali się o jeszcze większe dotacje na rozwój badań nad dębem. Część kobiet nie mogła oprzeć się zdziwieniu, że oferty składane Willow przez pierwszych kilka dni - umowy o napisanie książki, kontrakty z telewizją i filmem, propozycje maskotek Willow Severty, torebek śniadaniowych, naklejek i kubków z jej wizerunkiem - wszystkie zostały wycofane, zanim Willow zdążyła zdecydować się na podpisanie którejkolwiek z nich. Willow się nie dziwiła. Trochę ją zaskoczyło, że euforia publikatorów nie skończyła się wcześniej: jak tylko okazało się, że dąb to nie siedmiodniowy cud, lecz sprawa na dłużej. Gdy zbliżał się dzień pierwszej rocznicy cudu, Willow kupiła bilet na autokar Greyhounda, zabrała swoje robótki i jak najdyskretniej ulotniła się tam, gdzie nikt nie spodziewał się jej znaleźć. Była rozsądna i nadzwyczaj cierpliwa: wyniosła się do slumsów Detroit. - Co my z tym zrobimy? Pytanie trzepotało w powietrzu jak transparent nad głowami zebranych uczestników Programu Paskudny Dąb. Ucieszyliby się, gdyby zatrzepotała również odpowiedź, ale odpowiedzi nie było. Próbowano wszystkiego i nic nie poskutkowało. Ta baba Willow Severty sprowadziła ów dąb na świat i żadna siła, pieniądze czy technika nie zdołały powtórzyć lub wyjaśnić jej wyczynu. Stała kontrola źródeł rozpowszechniania informacji nie przepuszczała jakiejkolwiek wzmianki o cudzie i cudotwórczyni, jednak to nie wystarczało. Drzewo rosło dalej. Wciąż n i e p o k o i ł o. Każdy, kto wybrał się do Madison, mógł się o tym przekonać. Śmiercionośne środki chemiczne wstrzykiwane w korzenie pod osłoną nocy, ukradkiem, nie wywołały żadnego efektu. Ultradźwięki, mikrofale, elektrowstrząsy, sól - tak, sól, jak poradził pewien człowiek, który na swojej działce solą wytępił niezniszczalne dotąd czerwone osty - nic temu drzewu nie przeszkadzało. Można powiedzieć, że wyglądało k w i t n ą c o. A ludzie gadali. W wielu językach i dialektach wyrażali w sumie tę samą myśl: - No nie? Tego się nie da zrobić, nijak się nie da! Lud, masy ludowe naśmiewały się po cichu. Coraz mniej osób uczęszczało do kościoła; zanotowano również spadek liczby kandydatów na studia i rekrutów do wojska. O kilka procent zmalały szeregi głosujących, spadł odsetek przestępstw z użyciem przemocy i wskaźnik lecznictwa szpitalnego. Lekarze zauważyli zmniejszenie się liczby pacjentów, sprzedaż detaliczna ledwo utrzymywała się nad kreską, adwokaci tęsknili za klientami. Wszystko to wyrażało się niewielkimi liczbami; każde zjawisko z osobna nie byłoby warte uwagi. Jednak traktowane całościowo, jako przejaw szerzącej się tendencji; stanowiło poważny problem. - Panowie - zagaił sekretarz obrony. - Widzimy rosnące lekceważenie wszelkich instytucji społecznych. T r z e b a temu zaradzić. - Ale jak, do cholery, to mogło... - Nieważne jak! - zasyczał sekretarz obrony. - N i e w i e m y jak i nie mamy czasu zawracać sobie tym głowy. Willow Severty powiedziała tej zgrai histerycznych feministek, że wystarczy kwitnący dąb, żeby nas skompromitować. I m i a ł a r a c j ę! My nie możemy pójść w jej ślady, nie potrafimy powtórzyć jej wyczynu i wyglądamy jak cierpiące na impotencję stado osłów. Wyszliśmy na d u r n i ó w. Trzeba z tym skończyć, zanim sprawy wymkną się nam z rąk. Nie mamy tu do czynienia z żadnym wytworem cywilizacji czy kultury, lecz z prymitywnym zabobonem; dlatego nie możemy dopuścić do obchodów pierwszej rocznicy tak zwanego cudu Willow Severty. M u s i m y zapobiec powstawaniu tego rodzaju symboli w świadomości społecznej. - Dlaczego to "tak zwany" cud, panie sekretarzu? - zapytał ksiądz zasiadający w charakterze przedstawiciela religii. - Och, niechże ksiądz siedzi cicho - zawołali inni, a duchowny posłuchał. Niełatwo jest okazać siłę, gdy samemu ma się mętlik w głowie. Ksiądz był a b s o 1 u t n i e przekonany, że sam Bóg Wszechmogący kazał drzewu zakwitnąć i tak je zostawił - lecz po co? Dlaczego miałby zrobić swym wiernym tak potworny kawał i `to na tak długo? I dlaczego nie skończył z tym w odpowiedzi na tysiąckrotne modły odprawiane całą dobę w ciągu ostatnich, sześciu miesięcy na intencję przekonania Go, by tak uczynił? .. W kręgach kościelnych szeptano, że pewna matka przełożona (!) powiedziała ponoć: - "Nie lękajcie się, nikt z Boga nie może szydzić". Czyżby? Ksiądz dobrodziej wzdrygnął się i przeżegnał dyskretnie. - Jakie działania panowie proponujecie? Pół tuzina obecnych zadało to samo pytanie, jakby ucząc się go na pamięć; w ich głosach pobrzmiewał niepokój, jak przystało możnym wystrychniętym na dudka przez maluczkich. - Mamy zamiar ściąć to pieprzone drzewo w diabły! oświadczył sekretarz obrony, a ksiądz znów się przeżegnał; wstrząśnięty słowami pieprzone" i "w diabły" zapomniał o dyskrecji. - I to w s z y s t k o? - ciszę przerwał obficie udekorowany generał. - Po prostu ściąć? - No... niezupełnie - przyznał sekretarz. - Do prasy poszedł przeciek, ukaże się jutro... Odkryto mianowicie, że drzewo wydziela substancje silnie rakotwórcze - tu spojrzał na kartkę formatu A6 i sypnął statystyką. - Wzrost zachorowań na białaczkę o 40 procent w Madison. Rak piersi o 80 procent. Rak macicy i szyjki o 60 procent. Rak... - Rozumiemy, panie sekretarzu - zauważył generał. - Kto poda tę informację? - Washington Post, dziennik telewizji CBS, Reader's Di'gest. I National Enquirer. - Wielkie nieba, powiedzą, że to czary! - zaprotestował ksiądz. - I co z tego? - sekretarz obrony prychnął szyderczo. Niech sobie mówią! Ale wreszcie skończymy z tym, proszę księdza. - Na pewno? - No chyba. O ile ktoś z obecnych nie przekona mnie, że z jednego chociaż powodu powinniśmy zrobić inaczej - co nie będzie łatwe, uprzedzam - punktualnie o drugiej w nocy tamto drzewo zostanie ścięte tuż przy ziemi i spopielone: każda najmniejsza gałązka, każdy centymetr korzenia; a ziemię wokół każemy wyjałowić. Potem zaś, przyjaciele, wybetonujemy cały plac i na miejscu drzewa postawimy pawilon Kentucky Fried Chicken. Madison w stanie Wisconsin potrzebuje nowego punktu sprzedaży kurczaków z rożna. Z parkingiem. Potasował swoje karteczki, podniósł brwi i czekał. Po chwili rzekł: - Czy to znaczy, że nikt nie zamierza protestować? Pół roku wcześniej może ktoś wyraziłby sprzeciw. Uczeni zażądaliby więcej czasu na badania. Przedstawiciele nauk humanistycznych mogli wstawiać się o powściągliwość wobec takiej wspaniałości i o należny respekt wobec nieznanego. Biznesmeni i przemysłowcy zawahaliby się: gdyby to swoiste źródło niewyczerpanych zasobów przekazać w odpowiednie ręce i właściwie je eksploatować, dalsze badania mogłyby się opłacić. I tak dalej. Ale teraz zmądrzeli wszyscy, nawet duchowni; zobaczyli zagrożenie w rozkwicie. Nie wyrazili sprzeciwu. Okolicznych mieszkańców ewakuowano przed drugą w nocy.. Pracownicy służb specjalnych nie tracili czasu na wyjaśnienia, informowali jedynie o śmiertelnym zagrożeniu. I tak się zaczęło. Robotnicy z wyznaczonej ekipy, nie przyznając się do mieszanych uczuć, ścięli i wypalili dąb do gołej ziemi. Z pomocą buldożera upewniono się, że nie została choćby najmniejsza nitka korzenia; ziemię przeorano nie raz, a trzy razy, na wyraźny rozkaz Departamentu Obrony, choć oficjalnie decyzję wydała Agencja Ochrony Środowiska. Gołą ziemię wyjałowiono substancją sterylizującą, zaś w pobliżu zaparkowała betoniarka w pełnej gotowości. Gdy nad Madison w stanie Wisconsin wstał świt, poranne wiadomości przyniosły informację o potwornym niebezpieczeństwie, któremu skutecznie zapobiegły Dolary Z Naszych Podatków. Ze zdjęciem przeoranej ziemi, po której teraz już niepotrzebnie biegał doberman, za ogrodzeniem, gdzie nie zostało nic do pilnowania prócz spychacza i betoniarki. Kilka dni trwało oburzenie, ale gdy ludzie przeczytali artykuł w Reader's Digest i posłuchali dziennika TV, wiadomość się rozeszła i protesty szybko zamilkły. Upominano lud wierny z ambony, że Pismo Święte wcale nie zaprzecza istnieniu czarownic, a co więcej, nawołuje do ich wytępienia. W Detroit Willow Severty uśmiechnęła się do siebie, gdy pokazali się agenci i zaczęli śledzić ją krok w krok. Rozumiała, że sprzeczne z interesem narodowym byłoby robienie z siebie męczennicy w tym krótkim okresie, dopóki cały ten idiotyczny epizod nie zniknie z publicznej świadomości. Feministki pomrukiwały: - Tak czy owak, ona zrobiła c o ś, czego t a m c i nie potrafili. Lecz któż interesuje się wypowiedziami feministek? Chyba tylko inne feministki. Ale te nigdy nie przejmowały się Willow Severty; chwilę pomruczały, ale w gruncie rzeczy znów zajęte były rozmyślaniami o prawodawstwie. Tak się złożyło, że w dniu pierwszej rocznicy dębowego cudu ani jedna ekipa filmowa nie przyjechała do Madison. Na miejscu obecni byli wyłącznie budowlani wznoszący pawilon Kentucky Fried Chicken, jeden samotny strażnik i znudzony doberman, gdy pod warstwą betonu ziemia zaczęła falować i drżeć. Wszyscy kurczowo przywarli do rusztowań, by zaraz uciec co sił. Wielka szkoda, że Willow Severty nie była świadkiem tego widowiska. Ogromny dąb wystrzelił w powietrze tam, gdzie miały stanąć rożny do pieczenia kurcząt; potężne korzenie rozpruły powierzchnię nowego, wspaniałego parkingu zostawiając zwalone kawały betonu wzdłuż każdego pęknięcia. Drzewo oblepiały żółte kwiaty, które bardzo przypominały róże; ich zapach przesycił ostre lutowe powietrze. Miłym akcentem był śnieg; miękki puch przykrył skruszony beton i lekko przyprószył bielą brzegi kwiatowych płatków. Widok jak na pocztówce, Madison mogło być dumne: w samym sercu miasta tak znaczący symbol. - Pokój na ziemi - głosił. - Dobrej woli ludziom. Jerry Meredith & D. E. Smirl - Sen w butelce Pokrywa kapsuły do spania odsunęła się z głuchym trzaskiem. Usiadłem, wyjąłem wtyczkę z tylnej części czaszki, przeciągnąłem się i zauważyłem blade, przestraszone oczy Bustera, który opuszczał się do swojego kokona. - Złe sny? - zapytałem i uśmiechnąłem się szeroko. - Mam dosyć latania z Sędziwym Marynarzem - poskarżył się. - Zawsze się boję, że to się źle skończy. - Co się stało tym razem? - Wydostałem się ze swojego kokona i zrobiłem kilka lekkich przysiadów, żeby pozbyć się uczucia zimna w stawach. - Nie chce siedzieć w butelce - żalił się Buster i szybkim ruchem wsunął sobie wtyczkę przygotowując się do odprawy. Nieustannie przecieka w inne sny. Miałem pełne ręce roboty utrzymując w czystości pozostałe dżiny. Sądziłem, że przesiewają te mózgi przed umieszczeniem ich na naszych statkach. - Dobre mózgi nie są niezbędne do pracy statku - odparłem. - Tylko takie, co dobrze pracują. - No to życz sobie, żeby te pracowały tak dobrze, jak twoja wyobraźnia. Szejk wykrył obłok na wprost nas. Uderzymy w niego za niecałe trzy godziny. - Jaką ma gęstość? - Około trzy i pół na metr sześcienny. Pora deseru dla silników. - Dobrze - ziewnąłem i poczułem wreszcie ciepło w kościach. - Możemy włączyć kopa. - Miej oko na Marynarza - ostrzegł mnie Buster kręcąc się na wszystkie strony przy wkładaniu na siebie uprzęży. - Wyczyny tego dżina przechodzą po prostu wszelkie granice. - Lecz potrzebowaliśmy kogoś, kto umie stawiać żagle powiedziałem niewinnie. Buster parsknął śmiechem i nacisnął przełącznik pokrywy. Nim okryła go biała chmura zimnego snu, mruknął do mnie przez wytłumiony plastyk: - Powodzenia. Znasz kapitana. Niektórzy ludzie muszą mieć problemy albo odbija im szajba. Poszedłem na mostek. Mięśnie nóg już mi się rozluźniły, a senne koszmary - te bezkształtne wspomnienia, jakie prześladowały mnie nawet w hibernacji - zatarły się. A więc Marynarz przeciekał do innych butelek. Tego zaś dżina szczególnie nie chcieliśmy mieć na swobodzie.. Nieustanne śledzenie ośmiu odrębnych marzeń sennych było aż nadto ciężką robotą, aby jeszcze przejmować się przeciekami. Z drugiej jednak strony właśnie to było moim zadaniem. Podczas obchodu mostka monitorowałem dżiny, by mieć pewność, że Sędziwy Marynarz, Szejk Arabski, Słodka Alicja, Bullwinkle, Naugahyde, Sigmund, Thoreau i Escoffier są szczęśliwi, gdy nas prowadzą we śnie przez przestrzeń kosmiczną. Nastawiali czerpaki, trymowali żagle, szukali pokarmu dla silników i zasilali wszystkie wesoło mrugające śliczne światełka na modułach regulacji biologicznej. A tacy ludzie, jak Buster, Sonya i ja, starali się ustrzec ich przed zrozumieniem tego, co z nimi zrobiono. Ponieważ w rzeczywistości nie byli dżinami i nie trzymano ich w butelkach. Byli mózgami, które pracowały jako żywe komputery, współdziałając ze statkiem nad kontrolowaniem systemów zbyt ważnych, by powierzyć je jakimkolwiek maszynom, a butelki to po prostu ograniczniki psychiczne, które zamykały ich w światach fantazji odpowiadających należącym do nich zakresom kierowania statkiem. Była to swego rodzaju psychologia Botile'a zezwalająca im posuwać się aż tak daleko i ani kroku dalej. Przynajmniej tak to miało funkcjonować. A statek z dżinami, którzy dowiedzieli się prawdy - że zostali wypruci z umierających ciał, umieszczeni w kadziach z substancją odżywczą i ogłupieni aż do uwierzenia, że prowadzą całkiem zwyczajne życie, łącznie z przyjaciółmi kochankami, pracą zawodową, przyjemnościami.. no cóż, taki statek ginął straszną śmiercią. Zdarzyło się tak przedtem. Może się zdarzyć powtórnie. Dlatego właśnie byliśmy ostrożni. W połowie drogi na mostek usłyszałem przenikające statek dudnienie. Żagle musiały uderzyć w gęsty obłok wodoru. Uszczęśliwione silniki połknęły go i wyrzuciły z powrotem, dając nam niewielki wzrost przyspieszenia w kierunku naszego spotkania z Zeta Reticuli IV. Na mostku podłączyłem się do mojej macierzy i sprawdziłem monitory. Marynarz był z powrotem na swoim miejscu; przynajmniej na razie. Dobre i to. Nie chciałem, żeby całkiem zwinął żagle albo pozostawił je rozpięte na przestrzeni pięciuset kilometrów. Pola magnetyczne mogły się porwać na strzępy jak płótno żaglowe, któremu metaforycznie odpowiadały - a statek bez żagli... Sędziwy Marynarz, Słodka Alicja i pozostałe imiona były pseudonimami wymyślonymi przez tajemniczą postać Bary Trytona - niejakiego J.R. Mayhew, którego nigdy nie spotkałem, ale dobrze poznałem z racji oryginalnych - i trafnych - etykietek, jakimi obdarzał dżiny. Ja również miałem pieszczotliwe nazwy dla poszczególnych systemów. W miarę przedłużania się podróży łapałem się jednak na tym, że myślę o nich raczej kategoriami J.R. niż moimi własnymi. Na przykład Sędziwy Marynarz i jego żona, czarująca drobna kobieta o włosach spalonych wiatrem, z wachlarzykami zmarszczek w kącikach oczu, żeglowali na siedmiometrowym keczu wokół wysp południowego Pacyfiku. Morza były na ogół spokojne, na wyspach zawsze mieszkali prymitywni, ale życzliwi tubylcy. Jedynie dla zwiększenia iluzji od czasu do czasu komputer dorzucał niewielki sztorm. Wyły wiatry, palmy gięły się i szumiały. Nad piaskiem i rafą koralową kipiała - morze. A Marynarz i jego żona kochali się, bezpieczni w chatce oddanej im przez wodza wyspy, a później rozmawiali o tym, jak romantyczna była ich podróż, jak bardzo życie, które prowadzili, przypominało raj. Ale co sobie pomyśli Słodka Alicja, kiedy wyjdzie ze swego lasu, świata zamieszkanego przez karły, elfy, rozumne zwierzęta i mówiące czajniki, i zastanie krajobraz morski tam, gdzie kiedyś były pola, oraz człowieka spacerującego po plaży, który wygląda zanadto prawdziwie, by być cząstką jej świata? Nie, to byłaby klęska. Musiałem koniecznie znaleźć jakiś sposób na wzmocnienie nakazu utrzymującego Marynarza w świecie jego fantazji. To nie będzie łatwe. Marynarz, jak większość żeglarzy, był oczywiście bardzo dociekliwy i zbyt inteligentny, by uwierzyć w przepłynięcie poza krawędź świata. Zorientowałem się, że nadszedł czas budzenia mojej partnerki na obchód. - Dzień dobry! - zanuciłem zmysłowo. - Pożegnaj swoje słodkie sny i wracaj do świata pracy. Krótko mówiąc, wyciągaj tyłek z tego pudła. - Michael? Gdzie jesteś? - A gdzie mam być? Na mostku. Spojrzałem na ekran. Alex wyszła z kabiny i przystąpiła do intensywnej gimnastyki. Niska, muskularna, o maleńkich piersiach rysujących się pod kombinezonem i ciemnych kędzierzawych włosach podkreślających jej chłopięcą urodę, przypominała mi dziecko próbujące ze wszystkich sił przebić się w świecie dorosłych. Kołysała się na nogach umięśnionego tancerza; napięcie w twarzy świadczyło o koncentracji nad nadaniem każdemu mięśniowi właściwego kształtu. Zawsze chciała, żeby wszystko było jak należy. To właśnie czyniło z niej taką cholerną ważniaczkę. - Są kłopoty? - zapytała. - Znów ten Marynarz. Posłałem paru kretynków, żeby sprawdzili, czy nie ma uszkodzeń mechanicznych. - Jakiś przeciek? - Buster mi powiedział, że na bankiecie u Królowej Kier pokazał się albatros. - Kłamczuch - Alex obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem poprzez monitor. Ręce na biodrach, równy oddech. Za grosz poczucia humoru. Wówczas powiedziałem o obłoku. To wywołało uśmiech na jej twarzy. - Już chyba czas, abyśmy mieli trochę szczęścia - odparła. - Zaraz będę na górze. Ekran zamigotał. - Nie śpiesz się - mruknąłem. Korzystając z samotności włączyłem swój układ percepcyjny w obwody statku. Przeżywałem to, co czuły sensory, widziałem rzeczy, jakie niewielu ludzi mogłoby sobie nawet wyobrazić. Nasze żagle płonęły głęboką purpurą, ich ultrafioletowe usztywnienia trzepotały na tle wiecznej próżni. Moje oczy wypełniły się gwiazdami, czułem palcami każdą molekularną anihilację. Mógłbym tam zostać na zawsze. Spółka nie potrzebowała dżinów, lecz ludzi, takich jak ja. Niech się spierają z członkami swojej rady o zastosowania techniki kosmicznej. Wszystko mi jedno. Ja chciałem zobaczyć, co tam jest. Chciałem wiedzieć, co się porusza w ciemnościach. Może w atmosferze Zeta Reticuli IV jest chronit, może go nie ma. Ale brać w tym udział osobiście, przez całe kilkanaście lat to moja ambicja. Sześć dziesiątych c. Sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów na sekundę albo cztery i pół raza dookoła świata między jednym tyknięciem ściennego zegara a drugim. I za niespełna godzinę będziemy z tą szybkością pędzić z hukiem i trzaskiem przez gazowy obłok. Prawdopodobnie nie obejdzie się bez strat. Zamieniamy swój margines bezpieczeństwa na czas, na jakieś sto kiloton czystego wodoru złapanego w pułapkę naszych żagli, skupionego w magnetycznym uwięzieniu, po czym stopionego w dodatkowym wytrysku siły ciągu. Zyskamy trzyprocentowy wzrost przyspieszenia i odpowiednie skrócenie czasu, jaki pozostał do manewru zwrotu, toteż wcześniej rozpoczniemy decelerację i powoli, dostojnie przejdziemy przez układ Zeta Reticuli. Dzięki temu spokojnie przyjrzymy się Reticuli IV i wystrzelimy dżina płci żeńskiej - Królewnę Śnieżkę, teraz uśpioną - na orbitę wokół tej zwodniczej niebieskobiałej planety. Równocześnie na powierzchnię zejdzie siedem automatycznych sond i zacznie wysyłać informacje, które Śnieżka przekaże nam, gdy będziemy odlatywać. Jeśli przeżyjemy. Jeśli kolizja z chmurą wodoru, ku której zmierzamy, nie zetrze nas na kosmiczny pył. - Zejdź z obłoków, Michael. Nie możesz mieć gwiazd wyłącznie dla siebie. - Hm? - Lubię zakosztować smaku gwiazd tak samo jak ty, ale dlaczego Marynarz nie zmienił konfiguracji naszych żagli? Usadawiając się w macierzy Alex bacznie mi się przyglądała. - Pytam cię... - Wiem, o co pytałaś. Zmiana konfiguracji żagli nie jest przewidywana przez najbliższe dwie i pół minuty. - To zostanie nam strasznie mało czasu. - Mnie tego nie mów. Przekonaj instrukcję obsługi. - Wysłałem na jej monitor odpowiednie linijki tekstu, poczym odwróciłem się i pilnie obserwowałem słowa, które przemykały po moim. Jednostajny rytm migoczących liter działał hipnotyzująco i musiałem potrząsnąć głową, by wróciła mi jasność myśli. - Gdzie byłeś? - spytała Alexandria, gdy skończyła przebiegać wzrokiem ekran. - Przez chwilę twarz miałeś tak samo obwisłą jak twój brzuch. - Zastanawiałem się - burknąłem. - A kiedy tylko zechcesz przelecieć parę rund z tym obwisłym brzuchem... - Znowu filozofowałeś. A co do paru rund - to chętnie, kiedy tylko uznasz, że nadajesz się choćby na jedną... - Urwała i spojrzała w inną stronę. To dogadywanie przeszło nieoczekiwanie w wulgarną sprzeczkę, której żadne z nas nie chciało kontynuować. - Przepraszam, Michael. Nie miałam nic złego na myśli. - W tej chwili Marynarz spuszcza żagle - odrzekłem patrząc, jak opadają w kierunku statku. Ich barwy traciły intensywność, z zazwyczaj purpurowych przeszły w ciemnoróżowe, a potem pomarańczowe, następnie odzyskały trochę koloru i zrobiły się szarobrunatne. W rezultacie powstał agresywny lej sterczący na zewnątrz, by utorować sobie przejście przez oczekujący nas obłok. KONTAKT ZA PIAĆ MINUT. Na moim monitorze zaroiło się od słów, później zastąpiło je mikrosekundowe odliczanie wyświetlane w prawym dolnym rogu ekranu. Spróbowałem wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał kontakt z obłokiem, ale dałem spokój. Moja wyobraźnia zbyt łatwo przenosi mnie w scenerie Apokalipsy. - Wyłączenie siły ciągu za półtorej minuty, Michael. Sprawdź swoje pasy. Grzebiąc się w lepkich taśmach zapytałem: - Dlaczego my to robimy, Alex? - Żeby nie fruwać po całym pomieszczeniu, Michael. Uderzała palcami w klawisze. W takiej sytuacji do jej obowiązków należało prowadzenie Naugahyde'a. - Bardzo dowcipne, Alex. Przecież wiesz, że nie o to mi chodziło. Pytałem, dlaczego tak warczymy na siebie. Zawsze kiedy mamy razem wachtę, usiłujemy posiekać się wzajemnie na kawałki. - Nie rób tego - warknęła ze złością. - Nie teraz. Czy masz pojęcie, jak trudno jest wyłączyć główny silnik? - Oczywiście. Modyfikuję marzenia Słodkiej Alicji albo Marynarza, czy Bullwinkle'a, kiedy muszę. - Dałbym sobie radę również z fantazjami Naugahyde'a, gdyby mi tylko komputer pozwolił, dodałem w duchu. - Wiem, o czym myślisz, Michael - ale nie wolno ci nigdy zmieniać rdzenia czyjejś fantazji. Naugahyde tyle lat jeździ już szosą w swoim sportowym aucie i zabiera po drodze ładne dziewczyny. Ta fantazja to zasadniczy element autonomicznego systemu sterowania głównym napędem, a kiedy on zostanie wyłączony, Naugahyde doświadczy tego w postaci przerwania swojej podróży. Będę musiała skupić całą uwagę na powstrzymywaniu go przed uruchomieniem samochodu, dopóki nie przejdziemy przez obłok. Czy mógłbyś więc mnie zostawić w spokoju? - Przepraszam, że ci przeszkodziłem - odparłem. Miała rację, oczywiście, więc znów przeniosłem się myślami na zewnątrz ignorując falę gorąca na twarzy. Pewnego dnia ja będę górą. Pewnego dnia. Wpatrywałem się w zaniebieszczone gwiazdy przed nami, nieruchome punkciki brylantowej jasności skupione na naszym kursie. Ich pozorne przemieszczenie napomykało jedynie o tym, co przed nami oczekiwało na załogę, która potrafi wydusić kolejne dwadzieścia pięć procent z całkiem prymitywnych wodorowych silników strumieniowych, jakie mieliśmy. A gdzieś tam miliony kilometrów przed nami czekała na swe narodziny z gazowego obłoku nowa gwiazda, lecz my dobierzemy się do niej pierwsi. Wszystko działo się tak szybko, że nie jestem pewny, czy ja to naprawdę widziałem? Z początku nic, tylko gwiazdy i pustka. W następnej zaś chwili iskrząca się półprzezroczystość przewiercana przez rozgniewaną protuberancję, jaką stały się nasze żagle. Później absolutna ciemność, koszmar, krzyk tak przeraźliwy, że jego dźwięk będzie mnie wiecznie prześladować: Podobno w próżni kosmicznej panuje całkowita cisza, ale na przednich krawędziach naszych żagli, w tych miejscach, które uderzyły w jądro obłoku, cząsteczki wodoru skupiły się w rozpaloną plazmę, która płakała, wyła i jęczała w ciemność jak tysiące rozstrojonych skrzypiec. W chwili zderzenia statek spowił mnie siatką uprzęży, niezniszczalną pajęczyną łańcucha molekularnego. Przestraszony nagłym uczuciem jej dotyku, oślepiony blaskiem zderzenia, ogłuszony echem tłukącym się ciągle wzdłuż kadłuba, przez chwilę trwającą wieczność zwalczałem klejącą się do mnie siatkę. Następnie górę wzięło wytrenowanie i uspokoiłem się. Silnik huknął i zadudnił crescendo: doskonałe wznowienie ciągu dzięki wspaniałej zręczności Alexandrii. Siatka zniknęła. Wyczerpany spadłem z powrotem w macierz. Konsole mostka rozbłyskiwały jedna po drugiej, budząc się ponownie do życia. Czekając, aż powróci zdolność widzenia, zawołałem: - Alex? Alexandria? Wszystko w porządku? - Nie jestem pewna, Michael - odpowiedziała jakimś dziwnym, wibrującym głosem. Obolały na całym ciele i wciąż trzęsąc się po szoku obróciłem się, by spojrzeć w jej stronę. Między nami stała jakaś ociekająca wodą postać. Wysoki, kanciasty mężczyzna, mocno opalony, o siwych włosach. Miał na sobie wypłowiałe szorty i namokniętą bawełnianą koszulę, która lepiła mu się do szerokich ramion i grubych bicepsów. Rozchylona na piersi ukazywała srebrzyste owłosienie. Wytrzeszczał ze zdumienia swoje niebieskie oczy, a kiedy przesunął wzrok z Alex na mnie, wydawało się, że przestał oddychać. - Co się stało? Gdzie jest moja Marcia? - wyrzucił z siebie. Alexandria rozdziawiła usta; przypuszczam, że z moimi stało się to samo. Sędziwy Marynarz był na wolności i stał przy nas na mostku; a jeśli zrobimy coś, co wzbudzi w nim podejrzenie, że morza, po których pływa, nie znajdują się na Ziemi, wtedy głupi wygląd będzie najmniejszym z naszych zmartwień. Opanowałem swój głos. - To jest sen - powiedziałem. - Nocny koszmar. Za chwilę obudzisz się i wszystko będzie dobrze. - Gdzie ja jestem? Przeniósł wzrok z nas na monitory. Światła sączyły czerwień, zieleń i błękit na jego sylwetkę. Sądzę, że właśnie wtedy naprawdę zacząłem się bać. On był tak namacalny - tak prawdziwy! Słyszałem o jakichś dziwnych interferencjach wkradających się w eksperymenty, o widmowych obrazach pojawiających się przez kilka sekund w laboratoriach. Ale przecież nie w prawdziwym życiu. Nie na statku o napędzie plazmowym uzależnionym od zdrowych na umyśle dżinów, którzy trzymają na chodzie jego serce i organy. Nigdy w życiu nie byłem w takiej sytuacji. Nikt nie był. Nagle Alex zapytała głosem bliskim histerii: - Michael, co my zrobimy? - Przekonamy się, co się stało. - Wziąłem głęboki oddech i dałem nura w marzenia Marynarza. Nic. Sama ciemność. I nagle taniec gwiazd nad głową, wznoszących się, opadających. Woda, wszędzie woda. Drobne fale chlapały o kadłub wywrócony dnem do góry. Na leniwie kołyszącym się morzu pływało rumowisko. Zderzenie z chmurą wybiło dziurę w butelce Marynarza; szukałem jak szalony jego lub jego żony... i nic nie znalazłem. Wyrwał się na wolność z sennego marzenia kompletnie. W takim razie gdzie on był? Nie mógł przecież egzystować poza swoją fantazją. Dżin nie miał prawa wydostać się na zewnątrz, obojętnie jak mocno pocierałoby się butelkę. Chyba, że to ja śniłem, a on wślizgnął się w mój sen. NIE MYŚL O TYM! krzyknąłem do siebie. NIE DAJ SIĘ ZGUBIĆ W KRÓLICZEJ NORZE! Szejk Arabski nie pozwolił mi ani przez moment martwić się o królicze nory. Jego sensory wykryły coś nowego i zakomunikował nam o tym. Dzwonki ostrzegawcze, światła, syreny alarmowe wszystko wypaliło równocześnie. Alex pierwsza zinterpretowała informację. - Matko Boska! - szepnęła. - Tam był jeszcze jeden obłok, ukryty za tym pierwszym. Nie aż tak gęsty, ale dosyć gęsty. Zderzymy się za osiem minut. Marynarz postąpił o krok do przodu i zacisnął pięści. - To jest jakiś statek, prawda? Staranowaliście mi łajbę! Zamordowaliście moją żonę. - To tylko sen - obstawałem przy swoim. - Nic więcej. Musiałem w jakiś sposób wsadzić Marynarza z powrotem do butelki, żeby mógł ustawić żagle. - Alex... Nie zawracaj mi teraz głowy. Muszę przygotować nas na spotkanie z drugim obłokiem. Naugahyde nie zechce w to uwierzyć: dwie awarie silnika jednego dnia. - Jej palce muskały wypukłości klawiatury. - Sześć minut. Statek zadygotał wchodząc w skraj drugiego obłoku. Jak jęk z głębi gardła silniki zabuczały, zawyły i rzuciły nas do przodu, przybliżając jeszcze bardziej do c. - Nieźle - powiedziała ponuro Alexandria. - Mogło być o wiele gorzej. Nie jest gruby, najwyżej dwa miliony kilometrów. Niewielka smużka dymu, prawdopodobnie skrawek głównego obłoku. Zahipnotyzowany danymi pulsującymi na moim monitorze zapomniałem prawie o Marynarzu. Nagle poruszył się. Na granicy mojego pola widzenia coś uległo zmianie; błysk koloru zmienił swój kształt. Szybko odwróciłem się i zobaczyłem, że Marynarz stoi koło Alexandrii z napiętymi mięśniami szyi i twarzą siną ze złości. - Powiedz mi, co się stało z moją żoną! - krzyknął. Potem sięgnął w dół i wyrwał przewód z tyłu głowy Alexandrii. Alex zniknęła. Marynarz zamarł. Przewód wypadł mu z ręki; końcówka unurzana była we krwi. - Gdzie ona się podziała? - zapytał. - Poszła do piekła - odparłem. - I zabierze nas ze sobą. Poczułem chłód. Rzuciłem okiem na monitory i stwierdziłem, że niektóre systemy regulacji biologicznej już przestały działać. Trudno powiedzieć, jakim uszkodzeniom uległy centra mózgowe. Ale nie to było najgorsze - utraciłem już kontrolę nad statkiem. Alex, mój łącznik z centralą, przepadła, martwa albo w stanie katatonii; jej fantazję zdruzgotała wściekłość Marynarza. CZTERY MINUTY błysnęło na monitorze. Dziękuję. - Ona nie żyje - powiedział Marynarz. Kaszlnął, potarł wierzchem dłoni usta, a potem masował sobie skronie. - To było na otwartym morzu. Pływała niezbyt dobrze. Marynarz opłakiwał swoją żonę, istniejącą w jego wyobraźni. Ja bolałem nad utratą kobiety, którą kochałem. Czy ktoś jest w stanie osądzić, który z nas przechodził gorszą mękę? Imię mojej żony wytoczyło się z mej pamięci swobodnym rytmem. Alexandria Lightfoot N'Komo, której przodkowie manewrowali pirogami na Nigrze, skradali się lasami Appalachów, strzelali do konfederatów z Cemetery Ridge, maszerowali w Selma, eksploatowali asteroidy, spacerowali po czystej stali, kiedy budowano miasta Tytana. Alexandria, która może tęskniła do gwiazd bardziej niż ja. Wbrew wszelkim regułom pokochaliśmy się i uważaliśmy się za szczęśliwców, że razem zobaczymy cuda nie do uwierzenia. Aż do wypadku. Śmigacz Alexandrii utracił szybkość, kiedy podejmowała próbę lądowania bez silników na pasie w pobliżu LookLookie na Tytanie. Nagły prąd termiczny wgniótł jedno skrzydło i miała czas tylko się pomodlić. To było nieuniknione, ustaliła komisja śledcza. Naruszenie konstrukcji z powodu przypadkowego naprężenia. Wyciągnęli ją, bardziej umarłą niż żywą. Nie ma mowy o naprawieniu szkód, zawyrokowała inna komisja. Odwołali się do klauzuli zamieszczonej w naszych kontraktach, wyjęli dziewczynie mózg i umieścili ją w butelce. Była elementem mojego statku, kiedy odlatywaliśmy na Zeta Reticuli IV. Ja znajdowałem się tam po to, by wspomagać jej wyobraźnię. Miała to, czego zawsze chciała. Mnie zostały tylko śmiecie. Pulpit dowodzenia przerwał moje smutne myśli. Nadeszła jakaś wiadomość. Nie miałem zielonego pojęcia, kto mógłby do mnie dzwonić. - O co chodzi? - rzuciłem ostro. - Michael? - zapytał cichy głos. - Czy to ty? - Alex? Gdzie jesteś? Co się z tobą dzieje? - Nie wiem. Jestem w jakiejś budce telefonicznej. Wydaje mi się, że trafiłam do butelki Bullwinkle'a. Ja się strasznie boję, Michael. Skąd ja się tu wzięłam? - Usterka w systemach. Nie martw się. Jesteś tutaj, na. mostku. Marynarz musiał spowodować jakiś impuls, który wrzucił cię w pierwszy z brzegu sen. - Wygłosiłem tekst urzędowy przygotowany na takie okazje, ale była przerażona i miałem szansę, że uwierzy w moje słowa. - Michael, nie podoba mi się tutaj. - Rozejrzyj się trochę i powiedz mi, co widzisz. Spróbuj pomóc mi zrozumieć, gdzie jesteś. Wahała się przez chwilę, a potem zaczęła mówić. - Znajduję się w dużym mieście. Wysokie budynki. Brukowane ulice pełne samochodów. I tłumy. Wszędzie, gdzie spojrzę, tłoczą się ludzie, przepychają, śpieszą. Rozumiem coś niecoś z tego, co mówią, ale niczego nie potrafię przeczytać. Sądzę, że napisy są po angielsku. - Czy jest tam taki wielki czerwony, oświetlony znak wysoko na jednym z pobliskich budynków? - Nie widzę nic takiego. - Proszę cię; Alex - nalegałem. ,- Musisz mi pomóc. Męczyłem się przez dłuższą chwilę,. nim się znów odezwała. Tak, widzę go. Prawie bezpośrednio nade mną. - Dobrze! Trzymaj się: Zaraz tam będę. KONTAKT ZA TRZY MINUTY. Szlag by to trafił! Za mało czasu... Alex wpadła do pułapki w butelce Bullwinkle'a, co znaczyło, że stała na rogu ulicy na Manhattanie, gdzieś w drugiej, połowie dwudziestego wieku -- jednakże na Manhattanie z plakatu Petera Maxa, gdzie wojna, zbrodnia i telewizja mieszały się z krzyżowcami w opończach, Beatlesami i latającą wiewiórką, która występowała również jako egzystencjalny prorok. Zawsze starałem się być w tym śnie jak najkrócej. W przeciwieństwie do innych dżinów, którzy z przyjemnością struli swoje uporządkowane, niemal zrytualizowane fantazje, Bullwinkle rozkoszował się światem, w którym wszystko było wciąż płynne, tworząc, przetwarzając, malując fantastyczne kształty na dziwacznym płótnie. Alex nie mogła pozostać tam długo i nie oszaleć. Nikt nie mógł, poza Bullwinkle'em. Kiedy zbierałem myśli, Marynarz przysunął się tak blisko, że poczułem zapach soli na jego ubraniu. - Czy ty istniejesz naprawdę? - zapytał dławiąc łzy. W tym momencie wiedziałem już, jak wsadzić go z powrotem do butelki - gdyby starczyło mi czasu. - Mnie w rzeczywistości nie ma. - tłumaczyłem mu. - To wszystko naprawdę nie istnieje. - Następnie wymierzyłem palcem w jeden z monitorów. Patrz, co dzieje się naprawdę. Na ekranie budził się dzień. Wschód słońca okrywał leniwie falujące morze lśniącą poświatą. Po jednej stronie ekranu unosił się bezwładnie na wodzie przewrócony kadłub, tocząc beznadziejną walkę z żywiołami o utrzymanie się na powierzchni. Marynarz stał przy mnie i ciężko oddychał. - Oto ona - powiedziałem. - Tratwa ratunkowa. - Nie było tam żadnej tratwy. - Oczywiście, że była. Ja stworzyłem tratwę, a fala morska uniosła ją przechylając na ułamek sekundy. Nikogo w środku nie było. - Zginęła - powiedział. - Nie zdążyła dotrzeć do tratwy. - Poczekaj. Patrz. Światło rozchodziło się na wodzie jak olej. Tratwa unosiła się i opadała. Nagle powierzchnię wody przecięła jakaś dłoń. Obmacywała burtę tratwy, starała się chwycić elastyczną gumę. Z wody wynurzyła się twarz i zaczerpnęła powietrza. - Marcia - powiedział Marynarz. - Moja Marcia. Kobieta usiłowała wciągnąć się na' tratwę, ale była już u kresu sił. Jej palce rozwarły się powoli i wpadła z powrotem do morza. - T y jesteś na tratwie - powiedziałem: - Jeśli nie obudzisz się z tego sennego koszmaru i nie chwycisz jej za rękę, twoja żona utonie. T y ją musisz ratować. Nikt inny nie może tego zrobić. Odwróciłem głowę od monitora, żeby sprawdzić jego reakcję. Nie było go tam. Spojrzałem znowu na ekran i zobaczyłem, że wychyla się za burtę, podsadza swoją Marcię do góry i wciąga do środka. Teraz się powiedzie, ale nie miałem czasu się tym delektować. Należało stawiać żagiel, a jak dotąd na tratwie żadnego żagla nie było. Sporządziłem mu wiosła, składając teleskopowo metalowe rury, które formowały prowizoryczny maszt, gdy się je złączyło razem i zamocowało pionowo w otworze pokładu. Mała brezentowa torba zawierała lekki żagiel i olinowanie. Obserwowałem Marynarza, jak składa swój żagiel, ale nim zdążył go postawić, nadciągnął szkwał. Marynarz związał wszystko porządnie i czekał na poprawę pogody. Obejmował czule żonę, która wpatrywała się w jego niepewną twarz i uśmiechała się. Przestałem się nimi interesować i opuściłem ich butelkę. Następny problem. - Alex? - krzyknąłem. Odpowiedzi nie było. Przez ekran przemaszerowało kilka słów informując mnie, że czas ucieka. Rozpostarłem swoje zmysły. Z moich poprzednich wypadków na Manhattan Bullwinkle'a wiedziałem, gdzie szukać Alex. To znaczy, jeśli gdzieś nie poszła i o ile Bullwinkle nie przeprojektował miasta. Otworzyłem butelkę i wskoczyłem. Kipiało od światła, hałasu i zapachów. Falujące tłumy pędziły przed siebie. Pojazdy ścigały się wypełniając powietrze smrodem spalonej ropy. A wewnątrz tego morza ostrego dźwięku i jaskrawego światła Alex, mała i bezbronna, kuliła się ze strachu w budce telefonicznej, podczas gdy zdenerwowany gruby facet w kowbojskim stroju dobijał się do szklanych drzwi i wołał na nią, żeby wyszła. - Alex! - krzyknąłem poprzez zgiełk. Podniosła wzrok. - Michael? Gdzie jesteś? - Tuż obok. - Ścianka budki rozjarzyła się blaskiem. Mglista łuna pokryła całe szkło, a kiedy ustąpiła, pozostało jedynie wyjście. Wyciągnąłem rękę. - Chodź szybko! Czas ucieka! Dreszcze wstrząsały całym jej ciałem. W pewnej chwili ugięły się pod nią nogi i chciałem pomóc jej wyjść. Ale cofnęła się z przenikliwym, tajemniczym spojrzeniem w oczach. - Jestem jedną z nich, prawda, Michael? - Nie wygłupiaj się. Chodź, Alex. Musisz wyłączyć główne silniki. Potrząsnęła głową. - Nie, Michael. Marynarz wyjął mi wtyczkę i teraz na mostku mnie nie ma. Jestem tutaj. To znaczy, że jedno z nas, a może oboje, żyje w butelce. Powiedz mi prawdę, Michael. Czy jestem jedną z nich? Miała rację. Ona zawsze miała rację. Nie mógłbym jej okłamać. Znała mój głos, mój sposób wyrażania się. Przez ten czas, jaki spędziliśmy razem, odgadła wszystkie moje sekrety. I tylko mój ból - znajomość jej prawdy - podtrzymywał nasze złośliwostki. - Tak - powiedziałem. - Jesteś dżinem. Ale posłuchaj mnie! Musisz wrócić. Jeśli nie zajmiesz się fantazją Naugahyde'a, Buster, Sonya i wszyscy pozostali zginą. Zginę ja. - Namawiałem ją, błagałem przez wyjście. - Proszę cię, wróć. Kolejka przed budką niebezpiecznie rosła. Ktoś z końca zawołał: - Patrzcie, jak wyciągam królika z kapelusza... hop! Nie mój kapelusz! Łzy płynęły po jej twarzy. Wstrząsana płaczem Alex chwyciła moją rękę i przeciągnąłem ją. Gdzieś w okolicach pustyni Nevada, na szosie łączącej Tonopah z Goldfield, kierowca cysterny z propanem zahamował nagle, nie patrząc na wsteczne lusterko. Jakiś student jadący z tyłu z szybkością dwustu kilometrów na godzinę trzasnął swoim Porschem w tył cysterny: Zderzenie spowodowało eksplozję, która wyrzuciła ciężarówkę w powietrze na wysokość kilkudziesięciu metrów i zamieniła w parę Porsche'a oraz autobus Greyhounda, który miał pecha, bo nadjeżdżał w nieodpowiednim momencie z przeciwnej strony. Szosa została całkowicie zablokowana i gdy Naugahyde zjawił się w chwilę później, musiał zjechać na pobocze i poczekać na uprzątnięcie wraków. Dwoje autostopowiczów, mężczyzna i kobieta, których zabrał w Tonopah, przytulali się do siebie na siedzeniu obok niego. Myślę, że pobędziemy tu przez chwilę - powiedział Naugahyde. Wskazał na piekło pożaru szalejącego wśród poskręcanego metalu i szkła. - A tam, gdyby nie łaskawość korka na szosie, palilibyśmy się my. Kobieta z trudem przełknęła ślinę. - Może by pan zgasił silnik - zaproponowała. Mężczyzna skinął głową na potwierdzenie. - Tak, szkoda benzyny. - Mhm - Naugahyde przekręcił kluczyk. Silnik zgasł. Nie za bardzo lubię patrzeć na truposzy - mówił nie spoglądając na siedzącą obok parę, ale na szare wzgórza w oddali. - Lecz nie szkodzi, jak posłucham o tym w radiu. - Jego tweedowa czapka szoferska przeistoczyła się jakoś w słomkowy, kowbojski kapelusz. Najważniejsze było jednak to, że wyłączył zapłon. Statek staranował obłok, zadrżał, przebił się na wylot. - Wszystko w porządku, Michael - powiedziała Alex wchodząc do swojej kabiny. - Ze wszystkich marzeń, jakie mogłabym mieć, wybrali akurat takie; którego ziszczenia się pragnęłam najbardziej. Dlatego tak łatwo mi to zaakceptować. Dostaję to, czego pragnę - lecę do gwiazd. Czy jako istota ludzka, czy po części maszyna - naprawdę nie ma znaczenia. Nie dla mnie. Położyła się w kapsule. Z tyłu jej głowy cicho trzasnęła wtyczka. - Biedny Michael - powiedziała. - Czy możesz być pewny, że nie jesteś jednym z nas? Czy możesz być tego naprawdę pewny? Pokrywa zasunęła się; mgła okryła jej twarz. Gapiłem się na mój monitor i płakałem. Statek mnie teraz nie potrzebował. Naprawdę nie. Szejk Arabski, wpatrzony w swój tysiącosobowy harem, da mi znać, gdy będę znów potrzebny. Miałem nadzieję, że na długo. Uwolniłem wtyczkę z podstawy mojej czaszki, zszedłem szybem na dół i stwierdziłem, że pokrywa mojej kabiny jest wciąż otwarta. Dotknąłem płytki kontrolnej. Pod plastykiem sąsiedniej kabiny pokazała się ludzka twarz. Pokrywa otworzyła się, mgła uciekła. Ciemnooka Sonya z westchnieniem usiadła i zadygotała. - Już? - zapytała. - Dzieje się coś ciekawego? - Zupełnie nic - odpowiedziałem. Wszedłem do swojego kokona i włożyłem sobie wtyczkę do głowy. - Sigmund? - Tak? - Jestem przerażony. Nie wiem już, co jest prawdziwe. - Nie martw się, Michael - szepnął, gdy okryła mnie zimna mgła. - Zajmiemy się tobą. Tanith Lee - Złota Czarownica Na północ od Dunaju lasy są czarne i tak rojno w nich od równie czarnych dzików, niedźwiedzi i czarnoszarych wilków, iż samotny człowiek poczułby się tam jak w największym tłumie. Tu i ówdzie natrafisz na tubylczą wioskę, na jej domy o spadzistych słomianych dachach i dym tak gęsty, iż można krajać go nożem. Przez cały dzień śpiewają tam ptaki, a nocą sowy wylatują z kryjówek. Są też inne twory ziemi i mroku. Z czasem przestajesz się dziwić temu, co zdarzy ci się napotkać w lesie, lub co przypadkiem zabłąka się w pobliże ludzkich siedzib. Pewnego razu z lasu wynurzył się zbożowy król i uradował nas bezgranicznie. Mieliśmy trochę kłopotów, gdyż spłonęła część naszych spichlerzy. Piece chlebowe stały puste i zimne. Transport towarów lądem znad Rzeki może potrwać nawet rok, a do naszych żniw na północy było jeszcze wiele miesięcy. Stary fort, który od dwunastu lat pełnił rolę pałacu, stał na wzniesieniu. Czuwał nad szeroką na milę równiną, przezornie oczyszczoną z drzew, a ciągnącą się aż do ciemnej chmury lasu i niejasnych jak senne marzenie gór. Drako wezwał mnie na punkt obserwacyjny na dachu, gdzie staliśmy przyglądając się, jak tamte góry jaśnieją i bledną, pojawiają się i znów nikną. Zapowiadał się piękny dzień, więc zamierzałem urządzić wielkie łowy, aby dać trochę ruchu ludziom i przynieść ulgę pozbawionym chleba brzuchom. Tubylcy wyrabiają mączkę z szyszek sosnowych, którą chętnie sprzedają. Taki chleb nie wszystkim smakuje, ale i do niego można się było przyzwyczaić. Od czasu gdy odeszły rzymskie legiony, nauczyliśmy się improwizować. Niemal nie pamiętam tamtych pierwszych dni. Starcy opowiadali, że i tak wszystko pogrążało się w chaosie. Ojciec Draka, pełniący dotąd urząd legata, przyjął tytuł księcia, który jego osieroceni wojowie nader radzi byli mu przyznać. Dyscyplina jest sama w sobie rytuałem i narkotykiem. Oddzieleni od centrum świata bezkresnymi lądami i morzami, żołnierskim zwyczajem przemienili się w budowniczych. Ukończyli drogę prowadzącą do fortu, a niedługo potem rozpoczęli budowę miasta, na wieczne czasy otaczając je mocnymi murami. Następnie oczyścili okoliczne tereny i wdrożyli na nowo prawa handlowe, nie przestrzegane od dziesiątków lat. Rzecz jasna, nie obyło się przy tym bez zbrojnych utarczek, na tyle częstych, by wojom nie zardzewiały miecze. Kiedy Legat zmarł od rany otrzymanej w walce z Plemieniem Niebieskowłosych, postrachem wszystkich w owym czasie, a nie widzianym już od lat, Drako został Księciem w Pałacu. Miał wówczas osiemnaście lat, a ja byłem starszy od niego o pięć dni. Znaliśmy się niemal od urodzenia, razem uczyliśmy się, ujeżdżali konie, odbywali ćwiczenia wojskowe i polowali. Choć urodził się gdzie indziej, przybył w te strony, gdy ledwo umiał chodzić. Co do mnie, to możliwe, iż miałem szczęście, gdyż nigdy nie widziałem Matki Miast i dlatego nie tęsknię za Nią, ani nie opłakuję Jej upadku. W każdym razie owego. dnia moje myśli błądziły z dala od tego wszystkiego. A wówczas Drako rzekł: - Tam coś jest. Jego przejrzyste jak woda oczy dostrzegały szczegóły szybciej i dokładniej niż moje. Kiedy zwróciłem wzrok w tym kierunku, zobaczyłem jedynie mgiełkę i jakiś ruch na brzegu lasu oraz dziwne iskrzenie przedmiotów połyskujących w porannym słońcu. - Skorusie, czy przypuszczasz, że...? - odezwał się Drako. - Ktoś usłyszał o naszym nieszczęściu i znacznie zmienił trasę podróży - odpowiedziałem. Przed tygodniem otrzymaliśmy wieści o karawanie ze zbożem, lecz kierującej się zbyt daleko na zachód, by mogła być nam przydatna. Tymczasem, jak się zdaje, do owej karawany dotarły pogłoski o pożarze w naszym mieście. - Cena chleba pójdzie w górę - zauważył ponuro Drako. W owej chwili widziałem już wyraźnie karawanę, długi, nieregularny sznur mułów, wozów, koni i ludzi. Karawana miała swój styl. Tak, ten kupiec to prawdziwy zbożowy król, zawsze czerpiący zyski z handlu, ponieważ na pustkowiu, z dala od cywilizacji, wart był tyle złota, ile ważył. Za czasów Imperium na pewno znaczyłby o wiele mniej. Zeszliśmy w dół i znaleźliśmy się na placu za wschodnią bramą fortu, kiedy straże przyprowadziły go do nas. Kupiec zostawił swoich ludzi na placu defilad przed bramą, lecz jeden wóz, prawdopodobnie jego własny, zbliżył się do murów. Był to olbrzymi wehikuł zaprzężony w szóstkę wołów, prawdziwy dom na kołach. Lejce zdobiły błyskotki z metalu, który uznałem za mosiądz. Boczną uprząż pokrywały purpurowe i żółte wizerunki żaren i ziarna. Sam kupiec dosiadał wysokiego rumaka o równie paradnej uprzęży. Miał pociągłą, prawdziwie orientalną twarz o przebiegłym wyrazie, czarne brwi i śniadą cerę. Jego palce i uszy błyszczały od złota. I nagle zastanowiły mnie owe ozdoby. Przybysz złożył brakowi niski ukłon, jako Księciu i Wodzowi. A potem dla pewności ukłonił się i mnie. - Witaj, Młynarzu - rzekłem do niego. Uśmiechnął się słysząc ten skromny tytuł. - Życzę ci zdrowia i szczęścia, kapitanie. Myślę, że jestem tu mile widziany? - Mój książę - wskazałem na Draka - zawsze okazuje gościnność podróżnym. - A szczególnie tym, którzy wiozą żywność w czasach głodu. - O jakim to głodzie mówisz? - odparowałem. Kupiec przyłożył lśniące od złota palce do wyzłoconego płatka ucha. - Drzewa szepczą, że w mieście Stalowych Tarcz brakuje chleba. Drako wtrącił wtedy łagodnie: - Nie powinieneś nigdy słuchać plotek. Ja zaś dodałem: - Jeśli musiałeś zboczyć z drogi, to wielka szkoda. Zbożowy król spojrzał na mnie z ukosa; widać nie spodobała mu się moja arogancja - choć nigdy nie widziałem Matki Miast, mam w żyłach Jej krew - nie bardziej niż mnie jego maniery i spryt. Kiedy tak rozmawialiśmy, ja mydląc mu oczy, on zaś starając się dociec prawdy, spostrzegłem kątem oka jakiś ruchomy błysk z miejsca, gdzie przed bramą czekał jego dom na kołach. Wyczułem, że spoza klapy musi zerkać orientalnym zwyczajem jakaś niewiasta. Wolne dziewczęta z naszego miasta, nawet wilczyce z lupanaru, są na to za dumne, a arystokratki używają zasłony tylko do ochrony przed promieniami słońca. Siostry Draka; chociaż skromne i dobrze wychowane, umieją czytać i pisać, każda potrafi powozić lekką carrucą i zawsze będzie patrzeć mężczyźnie prosto w oczy. Ale nie poświęciłem zbyt wiele uwagi przelotnej zjawie, chyba tylko tyle, by uznać, iż miała ona na sobie za dużo złota, i nadal bacznie wpatrywałem się w twarz mego przeciwnika. Niebawem jednak kupiec uśmiechnął się i opuścił powieki. Zrozumiałem, iż nie ośmieli się on zarzucić mi kłamstwa i że wygraliśmy. - Być może - dodał - będę musiał dojść do wniosku, że niepotrzebnie i nierozsądnie postąpiłem zbaczając z drogi. - Zawsze radzi jesteśmy świeżym zapasom. Ten fort nie zapomina o swej izolacji. Bądź tego pewny. - Jesteś zbyt wspaniałomyślny - odpowiedział. Oczy zabłysły mu gniewem, ale dorzucił uprzejmie: - Słyszałem, że wasze miasto cechuje wysoka kultura, Macie tu bibliotekę ze zwojami z Hellady i semickiego Byblos. Umiem czytać w wielu językach i chciałbym prosić twego pana, żeby pozwolił mi obejrzeć swoje księgi. Spojrzałem na Draka, ubawiony tupetem przybysza, chociaż na Wschodzie wszyscy uważają się za erudytów. Ale Drako nie odrywał oczu od wehikułu kupca. Musiało być tam coś godnego uwagi, czego nie dostrzegłem. - Mamy też wspaniałe łaźnie - powiedziałem do Zbożowego Króla, dając mu z kolei do zrozumienia, iż zagubione dzieci Imperium Romanum uważają, że cały uczony Wschód jest również niedomyty. W południe cała karawana przeszła przez bramę i rozłożyła się obozem w pobliżu świątyni Marsa. Kapłanom tej świątyni, wiekowym już starcom, z których kilku służyło w Legio Draconis, kiedy przybył on w te strony, nie spodobał się ten napływ gości. Co roku, na wiosnę i w lecie, kupcy zlatywali się do miasta tłumnie jak muchy, a wkrótce potem opuszczali je, tubylcy zaś przybywali do pracy w kuźniach, garbarni lub przy koniach i za nieukończoną bazyliką, budowali swoje chaty z mułu i słomy które wszakże po odjeździe mieszkańców zimowe deszcze rozmywały doszczętnie. Do takich krótkotrwałych pobytów obcych kapłani Marsa byli przyzwyczajeni. Ale ten nowy najazd zirytował ich. Naczelny salius przybył do fortu w asyście swoich niewolników i przez jakiś czas spierał się z Drakiem. Oświadczył, iż owi przybysze obrażą opiekuńcze bóstwo miasta swoim brudem i dziwnymi obrządkami. Drako wyglądał na zatroskanego. Odłożyłem na później wyjazd na polowanie i pozostałem w forcie, aby zręczną namową wprawić kapłana w lepszy humor. Przecież będzie to tylko krótkotrwała niedogodność, a chyba nie wątpi on, iż owych kupców skierował do nas sam bóg wojny, który nie chciał, żeby jego dzielni synowie cierpieli głód? Zapewniłem go też, że jeśli cudzoziemcy zechcą oddawać cześć swoim bogom, będą musieli zachowywać się oględnie. Wiemy przecież wszyscy, że nierozsądną rzeczą jest okazywać tolerancję każdemu szmatławemu kultowi. Wydaje mi się, iż nie czczą oni Iusa i że nie będzie żadnych obrzydliwych ceremonii. Potem ślubowałem złożyć Marsowi w ofierze dzika, o ile zdołam go upolować, i zasępiony starzec odszedł chwiejnym krokiem. Tymczasem przeglądano zboże dostarczone przez karawanę. Przybyli bluźniercy mieli go pełne worki i dzbany, a poza tym przywieźli też gotową mąkę. Ryzykowali dużo, wyruszając w drogę z takim ładunkiem, który może się zepsuć w razie opóźnienia lub niepomyślnej aury. A w dodatku ta obfitość złota. Oni dosłownie opływali w złoto. Okazało się, iż słusznie zmieniłem zdanie o ozdobach na wędzidłach, gdyż wozy obwieszone były całymi samorodkami, dzwonkami i kwiatami ze złota, a woły miały pozłacane rogi. Co się zaś tyczy ludzi, nosili oni złote pierścienie, sprzączki, klamry, pasy i łańcuchy. Doprawdy, był to zdumiewający widok. Kiedy przed zachodem słońca zaszedłem do obozu przybyszów, wypatrywałem jakichkolwiek nieprawidłowości. Ale oni zręcznie przywiązali swoje zwierzęta do tyczek, a ozdobione złotem wozy stały spokojnie, rzucając cień i połyskując w gasnącym świetle dnia. Słupy wonnego dymu unosiły się ku niebu, lecz tylko z ognisk, na których warzyła się wieczerza. Zajmowali się tym młodzi chłopcy i oni to nabrali wody ze źródła. Ani ja, ani żaden z moich ludzi nie zauważył tam choć jednej niewiasty. Zaprowadzono mnie do wozu Zbożowego Króla. Przyjął mnie przed wehikułem, gdzie na ziemi rozesłane były dywany i poduszki naszywane złotymi krążkami. W pobliżu rozbito ciemnopurpurowy namiot. Z opuszczonymi w dół ścianami, zamknięty był szczelnie jak skrzynia. Z tyłu kamienna świątynia Marsa o pokrytych gipsem kolumnach stała równie szczelnie zamknięta i ślepa, nie chcąc nic widzieć. Wymieniliśmy z Młynarzem powitalne uprzejmości. Poprosił, żebym usiadł, więc zrobiłem to. Trawiła mnie ciekawość. - Miło jest być we wnętrzu bezpiecznych murów - odezwał się przybysz. - Tak, musisz często znajdować się w niebezpieczeństwie odpowiedziałem. Uśmiechnął się tajemniczo. - Chodzi ci o nasze bogactwo? Lepiej jest wystawiać je na pokaz niż ukrywać. Złoczyńca zabija w pośpiechu człowieka, który ukrywa swoje złoto. Jeszcze nigdy nie zostałem ograbiony. Oni myślą sobie tak: "Ach, ten pokazuje całe swoje bogactwo. Musi mieć jakiegoś potężnego demona, który go chroni." - A czy tak jest? - Oczywiście - odparł. Spojrzałem znacząco na świątynię, a potem znów na niego. Powiedział mi: - Twoi ludzie twardo targowali się o ziarno i mąkę. A ja nie byłem nieugięty. Szanuję twoich bogów, kapitanie. Szanuję wszystkich bogów. To również zapewnia swoistą ochronę. Przyniesiono jakiś napój. Spróbowałem go ostrożnie, gdyż ludzie Wschodu często unikają wina i przyrządzają różne paskudztwa. W okolicznych lasach tubylcy poddają fermentacji owoce głogu lub mleko hodowanych przez siebie zwierząt, a otrzymany w ten sposób napój nie jest taki zły, gdy ktoś się już do niego przyzwyczai. Ale o Semitach słyszy się wiele różnych rzeczy. Jednak ów napój był słodki, gorący i trochę szczypał w język budząc lekkie pragnienie,, więc przełknąłem nieco, a potem czekałem, żeby przekonać się, jaki wywrze na mnie wpływ. - I twój pan pozwoli mi skorzystać ze swojej biblioteki? zapytał Zbożowy Król po chwili uprzejmego milczenia. - Możliwe, iż tak się stanie - odrzekłem. Spróbowałem znów nieznajomego napoju. - Jak dajecie sobie radę bez niewiast? - dodałem. - Musiałeś widzieć Dom Wielkiej Macierzy z wilczycą namalowaną nad wejściem? Tamtejsze dziewczęta są wytworne i biegłe w swej sztuce. Naturalnie, jeżeli twoich ludzi stać na to. Zbożowy Król zmierzył mnie zimnym spojrzeniem wężowych oczu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co nie zostało dopowiedziane. - To prawda, że nie ma z nami niewiast. - Z wyjątkiem twojego wozu. - To moja córka - rzekł. Jak już powiedziałem, znałem Draka niemal od urodzenia. Znaczył dla mnie więcej niż ktokolwiek inny; szedłem za jego gwiazdą z radością i bez wahania, w najsroższe tarapaty i bitwy, przez ogień i stal. Bardzo rzadko zlecał mi wykonanie zadania, którego nienawidziłem lub brzydziłem się. Gdy tak się działo, czynił to nieumyślnie i bez złej woli, równie naturalnie jak człowiek oddycha. Zwykle miało to jakiś związek z niewiastami. Walczyłem z Drakiem ramię w ramię, lecz nie chciałem być jego rajfurem. Ale nawet wówczas nie odmawiałem. W tamto południe stał przy oknie, wpatrując się w ciemną linię lasu, i powiedział cichym głosem, jakby przepraszającym, lecz nie znoszącym sprzeciwu: - On ma ze sobą jakąś dziewczynę. Sprowadź mi ją. - Przecież ona może być jego... - zacząłem. Przerwał mi: - Kimkolwiek by nie była. On sprzedaje rzeczy. Jest przyzwyczajony do handlu. - A jeśli nie zechce? - zapytałem. Spojrzał na mnie swymi jasnymi, przejrzystymi oczyma. - Zmuś go - odparł, a potem roześmiał się, jakby ta misja nie miała w sobie nic haniebnego. Wyszedłem rozmyślając posępnie; ona rzuciła na niego czar, zauroczyła go. Ale już wcześniej widziałem go w takim stanie. Choćby nie wiem co, musiał zaspokoić swoją żądzę. Ja sam nigdy nie podchodziłem w taki sposób do niewiast. Kiedy się ich potrzebowało, były pod ręką. Do dziś lubię oglądać je tu i tam, nasze niewiasty o smukłych nogach i ramionach, czyste i pełne wdzięku. W razie niebezpieczeństwa zginąłbym broniąc sióstr Draka, tak jak poległbym w jego obronie. Tak właśnie było. To prawda, że nasze ziarno spłonęło z powodu zadawnionego żalu pewnego szaleńca, który w ten sposób wyrównał stare porachunki z księciem o coś; co Drako uczynił pół roku wcześniej, o tubylczą dziewczynę zdobytą podczas jednej z wypraw. Odstawiłem złoty kielich, ponieważ nieznajomy napój szedł mi do głowy. Ludzie Wschodu traktowali swoje córki na dwa sposoby. O pierwszym lepiej nie wspominać. Drugi, to trzymanie ich w dziewictwie za dziesięcioma zamkami. Merkury, pobłogosław ten. wybór, pomyślałem. I wtedy, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Młynarz uspokoił mnie. - Moja córka jest bardzo utalentowana - oświadczył. - Jest ona również bardzo piękna, ale mówię teraz o pięknie wiedzy i sztuki. - Ależ tak, bez wątpienia. Słońce kryło się za mury miasta, barwiąc głębokimi tonami dalekie góry. Blask ten jaśniał nad głową Zbożowego Króla, złocąc dla niego również i niebo. Kupiec ciągnął: Poza innymi materiami studiowała ona nauki Khemii - to znaczy Dawnego Egiptu, rozumiesz. - Ach, tak? - Chciałbym teraz ci się zwierzyć - rzekł do mnie. Przesunął językiem po wargach. Czy miał rozdwojony język? Ten przeklęty napój mimo wszystko zamroczył mnie i przyniósł mi ulgę. Praktyka Al-Khemii obejmuje wszystkie znane nauki i wiedzę czarodziejską. Moja córka potrafi czytać w gwiazdach i leczyć rany. Ale co najważniejsze, mój drogi kapitanie, poznała ona trzeci wielki sekret Trzech Mędrców. - A mianowicie? - Może zmieniać materie wszelkiego rodzaju w złoto oświadczył. - Skorusie - rzekł Drako - czasami postępujesz jak ostami głupiec. - Bywa, że nie jestem pod tym względem osamotniony. Drako wzruszył ramionami. Nigdy nie bał się prawdy. Nigdy też nie żądał ode mnie innego tytułu niż swoje imię. Ale te dwa fakty mówiły same za siebie. Legenda Romy straciła swą moc, a on był księciem w bezkresnym lesie. - Jak ci się zdaje, co ona może mi zrobić? Też zamienić mnie w metal? Mówiliśmy po grecku. Greki używano w pałacu do prowadzenia poufnych rozmów, bowiem w mieście język ten wychodził już z użycia. - Nie wierzę w czary tego rodzaju - oświadczyłem. - Kupiec sam zaproponował, że ona to nam pokaże. Chodź ze mną. - To będzie jakaś sztuczka. - Tym lepiej. Może on znajdzie kogoś i dla ciebie. - Będę ci towarzyszył, ponieważ nie dowierzam żadnemu z nich. I ustawię piętnastu moich ludzi wokół tego wozu. - Muszę pamiętać, żeby przypadkiem nie jęknąć - zażartował - inaczej porozcinają skórzane ściany i rzucą się na nas z mieczami. - Drako - rzekłem - zadaję sobie pytanie, dlaczego Młynarz chwalił się, iż ona posiadła tę sztukę. - Pomyśl o tej masie złota: nie ukradli go, ani nie wyłudzili. Jakaś czarownica zrobiła je dla nich. - Słyszałem już o sztukach Al-Khemii. - O, tak - rzekł. - Ich adepci robią złoto, przepowiadają przyszłość, wskrzeszają zmarłych. Ta czarownica może się przydać. Może powinienem ją poślubić. Poczekaj, aż ją zobaczysz dodał. - Przypuszczam, że wszystko zostało wcześniej ukartowane. Będzie znów domagał się zapłaty. Kiedy dotarliśmy do obozu przybyszów, była już północ. Nasze i ich pochodnie rozjaśniły mrok, a ogień przed świątynią Marsa palił się wątłym płomieniem. Na niebie świeciły gwiazdy, lecz nie było księżyca. Przyszliśmy do nich na ich prośbę, ponieważ do czarów niezbędne były skomplikowane narzędzia, a tych nie moglibyśmy przenieść do fortu bez ogromnego wysiłku. Przybyliśmy jak procesja weselna. Okazało się, iż pokaz miał odbyć się nie w wozie, lecz w namiocie. Pozostali członkowie karawany pochowali się gdzieś. Wydałem moim ludziom rozkazy i rozstawiłem ich na widocznych miejscach dookoła namiotu. Później niewolnik uniósł purpurową draperię i spojrzał na nas mrużąc oczy. Drako ruchem ręki zaprosił mnie do środka i nikt się temu nie sprzeciwił. Obaj weszliśmy do purpurowego namiotu. I w jednej chwili znaleźliśmy się w sercu Orientu. W namiocie paliły się drogocenne żywice, wydzielając gorący, wonny obłok, który przywiódł mi na myśl podane mi wcześniej wino. Paliły się w złotych trójnogach wspartych na lamparcich łapach oplecionych złotym bluszczem. Podłogę pokrywały miękkie kobierce przypominające futro zwierzęce, a na ścianach wisiały skóry dzikich zwierząt - stworów, jakich nigdy dotąd nie widziałem, niektóre grzywiaste i cętkowane, inne pręgowane i pokryte łuskami, a jeszcze inne z głowami o oczach z drogich kamieni oraz z pozłacanymi zębami i pazurami. Mimo tego nagromadzenia różnych przedmiotów, polerowanych zwierciadeł, beczułek i skrzynek, poduszek i martwych zwierząt, oraz ciężkiej woni pachnideł, we wnętrzu namiotu miało się poczucie swobody i wielkiej przestrzeni. Z naciągniętego sztywno sufitu zwisały trzy złote koła z lampami oliwnymi umieszczonymi w małych złotych łódkach. Koła obracały się leniwie to w jedną, to w drugą stronę na wietrze, który wiał znikąd i donikąd, demonicznym wietrze z serca pustyni. W drugim końcu tej przestrzeni, szerokiej jak noc, znajdowała się nieprzejrzysta kurtyna dzieląca ją na dwie części, na kurtynie zaś - długi pergamin. Pergamin ów pokryty był mnóstwem obrazów, jak gdyby nie można było pozostawić nawet skrawka wolnego miejsca. Strzelało tam w górę drzewo z dwoma ptakami przy korzeniach, jeden biały z czarną jak u kruka głową, drugi zaś czarny jak sadza, lecz z głową małpy. Pień drzewa oplatał szczelnie wąż wyglądający spoza niższych gałęzi, gdzie wisiał żółty owoc. Wąż ów miał twarz młodej dziewczyny o długich włosach. W górze siedziały trzy postacie z wagą i różdżkami, sędziowie zmarłych dawnego Egiptu, jak zapewne osądziłbym, gdybym był w stanie myśleć. Nad drzewem namalowano słońce i księżyc. Oparłem dłoń na rękojeści miecza i czekałem. Drako usiadł na poduszkach. Obok stał złoty dzban i kielich. Wyciągnął rękę, nalał trunku do kielicha i zamierzał go wychylić, zanim - choć z pewnym ociąganiem - wyrwałem mu owo naczynie. - Pozwól mnie pierwszemu spróbować. Czyżbyś oszalał? Drako ułożył się w pozycji półleżącej, nie okazując najmniejszego zainteresowania, kiedy próbowałem za niego wina, a potem znów podałem mu kielich. Kurtyna rozwarła się, a wraz z nią i pergamin, dokładnie w środku oplecionego wężowymi splotami drzewa. Oczekiwałem, iż zjawi się Młynarz, lecz zamiast niego wszedł czarny pies ze złotą obrożą na szyi. Przypominał kształtem wilka, lecz był bardziej smukły, o spiczastym pysku i długich stojących uszach. Oczy również miał czarne. Stał spokojnie jak rządca, mierząc nas wzrokiem, po czym odszedł na bok i położył się, lecz głowę nadal trzymał wysoko, by móc nas obserwować. Następnie zjawiła się niewiasta, której pożądał Drako. Nie wywarła na mnie większego wrażenia. Była ładnie zbudowana, o smukłej, lecz zaokrąglonej postaci, a jej nagie ramiona i stopy miały barwę bursztynu. Narzucony na głowę welon opadał aż na piersi, zakrywając twarz i włosy jak ciemny dym, lecz był on na tyle przezroczysty, iż widziało się przezeń czarne loki, oczy i pełne usta nieznajomej. Miała na sobie niewiele ozdób, naszyjnik z miękkiego złota na szyi i jeden pierścień na prawej ręce. Zdziwiło mnie, dlaczego zdawała się połyskiwać złociście, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, lecz możliwe, że wtedy ubrała się inaczej, tak by stać się widoczną z daleka. Ukłoniła się na orientalną modłę najpierw Drakowi, potem zaś mnie. Następnie zwróciła się do nas w najczystszej grece, jaką kiedykolwiek słyszałem. - Dostojni panowie, muszę was prosić, abyście raczyli zachowywać się spokojnie podczas mojej pracy, gdyż w przeciwnym wypadku zakłócicie prądy tego dzieła i nadwątlicie je. Zechciej usiąść - zwróciła się do mnie, jakbym tylko z grzeczności stał aż do tej pory. Jej oczy były bardzo ciemne, równie czarne jak oczy psa-szakala, czarniejsze niż noc. Potem zamrugała i oczy jej zabłysły. Powieki miała pomalowane złotym proszkiem. I wówczas uświadomiłem sobie, że bezwiednie usiadłem. To, co nastąpiło później, z miejsca uznałem za halucynację wywołaną za pomocą żywicznych woni i innych, mniej dostrzegalnych środków. Nie znaczy to, iż me uważałem jej za czarownicę. Miała w sobie osobliwą moc, jakiej nigdy dotąd nie doznałem. Emanowała od niej jak gorąco lub aromat. Nie wydała mi się przez to piękniejsza, lecz uspokoiłem się, chociaż przysięgam, że nawet na chwilę nie straciłem panowania nad sobą ani nie rozluźniłem uchwytu na rękojeści miecza. Najpierw i to bardzo szybko odniosłem wrażenie, iż cały namiot pofrunął w górę i że w rzeczywistości znaleźliśmy się pod niebem płonącym milionem gwiazd, które jaśniały i rzucały ognie jak diamenty. Ale i wówczas złote koła pozostały w górze, lecz teraz znajdowały się wysoko na niebie i kręciły się, obracały coraz szybciej, aż każde zamieniło się w złote ogniste "O", w trzy wirujące słońca na czarnym niebie. (Pamiętam, że pomyślałem ospale: zostaliśmy zaczarowani; więc co teraz? Ale na swój sposób również i mój stoicyzm wydawał się podejrzany. W każdym razie od tej chwili moje myśli stały się leniwe.) Rozszedł się zapach lwów lub woń ziemi, na której żyją. Nie pytajcie mnie, skąd to wiem. Nigdy nie widziałem lwów i nie czułem zapachu ich ani też takiego miejsca. A potem stanął przed nami ukośny ceglany mur, zarazem znacznie szerszy, niż mi się wydawało, i mniejszy, niż był w rzeczywistości. Zdawał się nawet opierać o niebo. Kobieta uniosła ramiona. Była teraz doskonale widoczna, jakby oblana pozłotą, a jedna z wielkich gwiazd zdawała się płonąć na jej czole. Jakieś kształty poczęły pojawiać się i znikać na wietrze niosącym zapach lwów. Jeśli wiedziałem wówczas, czym były, to później zapomniałem. Może to zwierzęta podobne do skór wiszących w namiocie, chociaż niektóre z nich miały skrzydła. Przemówiła do nich. Nie posługiwała się już greką. Zapewne odezwała się w mowie Khemu, albo tak mieliśmy wierzyć. W każdym razie był to śpiewny, niewątpliwie orientalny język. Później ujrzeliśmy inne wizje. Żebrowane łodygi kwiatów, szersze od ciała mężczyzny, o szczelnie stulonych, szerokich płatkach. Tęczową mgłę, która wygięła się łukiem, dotykając ziemi. I jeszcze inne miraże, z których wiele przypominało mi widziane niegdyś wizerunki bogów, lecz te kroczyły jak żywe. Noc zdawała się zamykać, zwężać i zniżać się. Gwiazdy nadal wybuchały nad naszymi głowami, złote koła wciąż wirowały, lecz powróciło nieco z poczucia braku przestrzeni. Co się zaś tyczy pochyłej ceglanej ściany, to skuliła się ona w rodzaj pieca chlebowego i do niego właśnie czarownica wkładała nadzwyczaj ostrożnie - o dziwo! - długie kłosy zboża, brązowe, uschłe i zwiędłe, zamienione w słomę jak pod wpływem nieznanej klątwy. Córka kupca poczęła coś szeptać, lecz nie mogłem rozróżnić słów. Za nią ujrzałem inne niewiasty, niewyraźne jak cienie. Siedziały tkając lub pracowały przy żarnach, a jedna z nich potrząsała grzechotką, w której dzwoniły złote pierścienie. Później i to widzenie zgasło. Coś stało na jego miejscu, pomiędzy rozgwieżdżoną nocą a egipską czarownicą. Była to zjawa wysoka jak dach namiotu lub sięgająca nieba, możliwe, że z głową ptaka i oczami z gwiazd. Kiedy spojrzałem na to ostatnie widziadło, krew ścięła mi się w żyłach i o mały włos nie krzyknąłem głośno. Nie odczuwałem zwykłego strachu, lecz obłędne przerażenie, jakiego nigdy nie zaznałem na jawie, choć czasem w koszmarach sennych. Potem błyskawica rozcięła niebo. Kiedy zgasła, znaleźliśmy się znów w namiocie, ogromnym i czarnym jak noc. Przed nami stał rozpalony piec, a przez otwór w jego szczycie wydobywała się wąska smuga gryzącego dymu. - Jakże słodką jest prawda - powiedziała czarownica dzikim, namiętnym głosem, dźwięcznym jak brzęk złotych pierścieni w tamtej grzechotce. - O, Panie Słowa. Słowo jest i Słowo stwarza wszystko, A wtedy piec pękł na dwie części, po prostu rozpadł się i oto na warstwie czerwonych węgli, które na moich oczach zamieniły się w żużel, leżał snop złocistego zboża. Nie, złotego zboża, dzieło mistrza-kowala. Złoto było czyste, prawdziwe i zadźwięczało jak dzwon, gdy podszedłem bliżej, uderzyłem weń, a potem odrzuciłem je precz. Purpurowy namiot rzeczywiście na nowo zamknął się wokół nas. Po prostu był tu. Mdliło mnie i czułem się głupio, lecz znów znajdowałem się w moim ciele i umyśle. W dłoni czułem twardą rękojeść miecza, choć była dziwnie gorąca w dotyku, a czoło mi płonęło, choć nie pokryło się potem, jakby i ono wypaliło się w ogniu. Podniosłem złoty snop nie pytając czarownicy o zgodę. Nie przeszkodziła mi w tym, jak i wtedy, gdy odrzuciłem go precz. Kiedy podniosłem wzrok, dziewczyna klęczała obok kurtyny, tam gdzie przedtem spoczywał czarny pies, który gdzieś się zapodział. Poprzez ciemną zasłonę spostrzegłem, iż octy miała opuszczone. Naszyjnik zniknął z jej szyi, a pierścień z palca. Czy z ich pomocą dokonała tej sztuczki, topiąc złoto na suchych kłosach zboża - nie, to szaleństwo. Po co łamać sobie nad tym głowę? To wszystko było szachrajstwem. Lecz Drako leżał teraz wpatrując się w czarownicę, płonąc inną gorączką. Pragnął złota jej ciała. - Odejdź, Skorusie - wymamrotał. - Odejdź teraz. Powiedziałem więc do niej zdrętwiałymi ustami. - Posłuchaj mnie uważnie, dziewczyno. Czary się skończyły. Zdajesz sobie sprawę, czego on chce i przypuszczam, iż wiesz, jak się do tego zabrać. Draśnij go choćby paznokciem, a zginiesz. I wtedy, nie wstając, po raz drugi podniosła na mnie oczy. Przemówiła po grecku. Rano, kiedy już rozjaśniło mi się w głowie, doszedłem do wniosku, że musiałem się przesłyszeć. Wydawało mi się, iż jej słowa brzmiały tak: "Jest bezpieczny, gdyż pragnę go. Wybór należy do mnie. Gdybym nie wybrała go i nie pragnęła, czyż zdołalibyście ukryć się przede mną i pozostać przy życiu?" Aż do świtu staliśmy na warcie wokół namiotu kupca w obozie cudzoziemców na placu targowym. Słyszeliśmy tylko cichy, miarowy odgłos kroków wartowników czuwających na murach i szum wiatru dmącego od czarnego lasu, który poszarzał o świcie. O wschodzie słońca w mieście rozpoczęła się zwykła krzątanina. Obóz ożył i chłopcy szybko pobiegli do źródła, żeby wyprzedzić kobiety z miasta. Niektórzy członkowie karawany udali się nawet do publicznych umywalni, chociaż unikali dotąd łaźni. Poczułem głębokie zażenowanie, że staliśmy tu, w obozie cudzoziemców, strzegąc naszego księcia podczas jego nocy miłosnej. Spojrzałem uważnie, by się przekonać, jak przyjęli to moi ludzie, ale oni trzymali się nieźle. Wreszcie Drako wyszedł z namiotu. Zarumieniony, w pomiętych szatach, prawie onieśmielony jak dziewczyna, która dopiero co wstała z łoża miłości. Wróciliśmy razem do fortu, gdzie wziął mnie na stronę, podziękował i odprawił mnie. Kiedy wykąpałem się, ogoliłem i zaspokoiłem głód, poczułem się znacznie lepiej. Co się stało, to się nie odstanie. Udam się do świątyni Ojca Jowisza i ofiaruję mu coś - choć nie byłem pewny dlaczego. Potem zdobędę dzika dla Marsa. Świeżo upieczony chleb, który zjadłem na śniadanie, smakował mi i może wart był całego zachodu. Później usłyszałem, że Młynarz wybrał się do naszej biblioteki i został tam wpuszczony. Rozkazałem, żeby obszukano go przed wyjściem. Już dziad Draka zaczął gromadzić tę kolekcję manuskryptów. Mówiono, iż były wśród nich nawet zwoje ocalałe z Aleksandrii. Nigdy nie jest się zbyt ostrożnym. Wieczorem Drako wezwał mnie do swej kancelarii. - Jutro kupiec ze Wschodu opuszcza nas - powiedział. - To dobra nowina - odrzekłem. - Sądziłem, iż rad będziesz z tego. Jednak Zafra zostanie. Zabieram ją do mego domu. - Zafra - powtórzyłem. - Tak ją nazywają. Od barwy złota. Być może nie jest to jej imię. Mogłaby się nazywać N e f r a - Piękna... - No cóż - odparłem - jeśli tego pragniesz. - Ejże - zażartował Drako - nigdy dotąd nie byłeś zazdrosny o żadną z moich niewiast. Nic nie odpowiedziałem, chociaż krew uderzyła mi do głowy. Już dawno zauważyłem, że kiedy coś wytrąciło go z równowagi, stawał się złośliwy jak niewiasta. Przyznaję, iż jako dziecko był rozpieszczonym brzdącem, ale zmienił się bardzo po przedwczesnej śmierci matki i dzięki życiu w leśnej warowni. - Ten Zbożowy Król nie jest jej ojcem - ciągnął. - Sama mi to powiedziała. Ale zastępował jej ojca od kilku lat. Poślę mu coś, żeby go wynagrodzić. Czekał na mój komentarz, iż dziwię się, że kupiec dotąd niczego nie zażądał. Chciał zobaczyć moje zaskoczenie. Zastanawiałem się, czy nie chodził po kancelarii, rozmyślając, jak mi o tym powiedzieć. Oczywiście nie musiał tego czynić. Teraz zaś rzekł: - Skorusie, w ten sposób zyskujemy lekarkę i wieszczkę, a nie tylko nałożnicę dla mnie. - To twoja sprawa. Sądziłem, że wokół jest dość dziewcząt, aby cię zadowolić. Co się zaś tyczy tego, co ona może lub nie może uczynić, to wszystkie trzy świątynie, szczególnie zaś Świątynia Wielkiej Macierzy, ostro się sprzeciwią. Wczorajsza wizyta arcykapłana to tylko początek. Czy sądzisz, że zgodzą się, aby wróżyła ci jakaś żółtoskóra wszetecznica? Czy wydaje ci się, iż ranni żołnierze zgodzą się, aby zbliżyła się do nich? - Ty oczywiście nie. - Ja nie. Co do owych czarów, to dolano nam narkotyku do wina i zrobiono z nas błaznów. Zabawić się raz, to zupełnie inna sprawa. - Tak, Skorusie - rzekł na to Drako - dziękuję ci za szczerość. Ale nie dąsaj się za długo. Będzie mi ciebie brakowało. Godzinę później, jak mnie poinformowano, posłał do wozu Zbożowego Króla dwa zwoje z biblioteki. Były to jedne z najlepszych greckich manuskryptów. Mówiono, iż jeden z nich przepisał własnoręcznie pewien wielki król. Zostały wysłane w srebrnej szkatułce inkrustowanej drogimi kamieniami. Złoto byłoby w tych okolicznościach grubym nietaktem. Następnego dnia czarownica zjawiła się w pałacu, gdzie otrzymała pokoje po niewieściej stronie. Apartament ten zamieszkiwała przed swoim zamążpójściem starsza siostra Draka. Książę od samego początku traktował nałożnicę jak bliską krewną. Kiedy w wolnych chwilach wydawał ucztę, na którą zapraszano również żony i niewiasty oficerów, zawsze była z nim. Zabierał ją również na polowania, nie dla sportu, lecz dla towarzystwa. Podróżowała w lektyce niesionej przez dwa konie, co od samego początku zamieniało każde łowy w farsę. Dzieliła z nim łoże co noc, to samo łoże, które niegdyś należało do rodziców księcia, gdyż Drako nie chodził do niej, oddawszy czarownicy owe pokoje do jej wyłącznej dyspozycji. Kiedy potrzebował rady, to ona mu jej udzielała. Dopiero potem wzywał żołnierzy i kapłanów. A ponieważ czynił tak zawsze, nikt nie stracił twarzy. Był mądry i ostrożny, musiała mu powiedzieć, jak należy postępować na dalszą metę. I zawsze potrafił zjednywać sobie ludzi. Ba, nawet radził się mnie i w obecności innych okazywał mi wiele względów. Postępował bardzo rozsądnie, gdyż jeśli nie zamierzał zastąpić mnie kimś innym, nie powinien okazywać podwładnym, że się ze mną zupełnie nie liczy. A poza tym mógłbym zamyślać bunt. Miałem w armii swoich zwolenników, którzy oddaliby za mnie życie, gdyby uznali, iż dzieje mi się krzywda. I właśnie to gniewało mnie najbardziej. Jak mógł przypuszczać, że zapomniałbym o obowiązku, lojalności i honorze i usiłował go obalić. Nie byłbym w stanie tego uczynić, tak jak nie mógłbym wykłuć sobie oka. Odkąd utraciliśmy naszą ojczyznę, od czasu, gdy utracili§my to co najważniejsze, oparcie w Imperium, wśród ludzi zarysowały się głębokie różnice i podziały. Zobaczyłem to wyraźnie w owych gorzkich dniach, kiedy złota czarownica zamieszkała wśród nas. Drako urodził się w Matce Miast, a przecież rzymskość spłynęła po nim jak woda po kaczce. Stał się nowym człowiekiem, mieszkańcem świata, który mógł być kimkolwiek, pochodzić z jakiegokolwiek kraju. A ja, choć nigdy nie widziałem moich korzeni, czułem, że tkwią one we mnie niezwykle mocno. Należały do dawnego porządku. Przyjąłbym raczej śmierć z podniesionym czołem, niż okrył się hańbą. Stopniowo nasze miasto i fort poczęły napełniać się złotem. Wyglądało to niemal głupio, ale wyładnieliśmy i jaśnieliśmy złotym blaskiem. Świątynie nie darzyły nałożnicy Draka nienawiścią, jak przewidywałem. Nie stało się tak, gdyż przyniosła im złociste naczynia, złożyła u stóp bogów cenne ofiary, a podarowane przez nią słodkie kadzidła spalały się przed Marsem, Jowiszem i Wielką Macierzą, tak że każde święte miejsce w naszym mieście pachniało jak Egipt, Judea czy też lupanary Babilonu, na ile mi wiadomo. Czarownica poczęła wychodzić na ulicę w towarzystwie tylko jednej niewolnicy, odważnie, tak jak czyniły to nasze niewiasty, a choć nigdy nie zrzuciła zasłony z twarzy, ubierała się w stolę i pallę, pospinane i ozdobione maleńltimi kawałeczkami złota. Tymczasem złoto zalewało wszystko i każdy wyglądał niecierpliwie lata w oczekiwaniu na przybycie kupców. Zbiory również zapowiadały się niezwykłe. Już teraz dostrzegano oznaki zdumiewającej obfitości. A w otaczających nas lasach nie widać było żadnych śladów niespokojnych plemion, czy złej mocy. Nazywali ją Zafra i nigdy nie wypomnieli jej pochodzenia. Pewnego dnia zobaczyłem przy bramie pałacu trzy ciężarne kobiety czekające, aż Zafra wyjdzie i dotknie ich. Przynosiła szczęście. Nawet żołnierze nie czuli się urażeni. A stary salius poprosił ją o jakiś balsam na swój reumatyzm i wydaje się, że lekarstwo poskutkowało. Więc to tylko ja jej nienawidziłem. Próbowałem zdusić w sobie to uczucie. Starałem się pamiętać, że była tylko niewiastą, a nawet jeśli także i czarownicą, to czyniła tylko dobro. Usiłowałem patrzeć na nią jak na zmysłową i ponętną lub nieładną i nieszkodliwą. Lecz zamiast tego widziałem tylko coś zatrzaśniętego, szczelnie zamkniętego i fermentującego, jak proch z mumii ożywający w grobowcu lub pamiętny zapach lwów, oraz tamten wysoki cień, który stał między nią a nocą, ptasiogłowego Pana Słowa, Słowa stwarzającego lub niszczącego wszystko. Jaka była pod tą maską? Drako nie dostrzegał niczego. Przypominała mi czarnego psa, który kroczył obok niej na smyczy, dobrze wychowany i łagodny, a przecież prawdopodobnie rozdarłby gardło każdemu, kto zbliżyłby się do jego pani w złym zamiarze... Czy pod słodkim opakowaniem kryła się lalka ze słomy lub złota, czy też jadowita żmija? W końcu Drako poślubił ją. Nie było to zaskoczeniem dla nikogo. Zrobił to w odpowiedniej formie, z ofiarami dla Ojca Jowisza i wszystkimi obrzędami, oraz ucztą dla całego miasta. Tylko ten jeden jedyny raz ujrzałem ją bez zasłony, w szafranowej szacie i ognistym welonie zwanym flammeus, z obnażoną twarzą, umalowaną jak dama, o różowych policzkach i wargach. Ale nadal pozostała sobą, Czarownicą ze Wschodu. I przez cały ten dzień i noc rozmyślałem posępnie: i co teraz? Pod koniec lata przypadkiem usłyszałem pewne plotki krążące wśród służby. Znajdowałem się niedaleko dziedzińca, na którym tryskało źródło, obok śliwy, gdzie zatrzymałem się, żeby rzucić okiem na owoce. Nie zawsze owocowała, lecz w tym roku mieliśmy już jeden zbiór, a drugi właśnie dojrzewał. Gdy stałem tak w cieniu drzewa gryząc śliwkę, para kuchennych sług spotkała się przy źródle i zatrzymała, żeby poplotkować w swoim żargonie. Początkowo nie zwróciłem na nich uwagi, ale później dotarło do mnie, o czym mówili, i wytężyłem słuch. Kiedy jeden ze sług odszedł zostawiając drugiego, starego Ursusa, by napełnił czerpak, zszedłem ze schodów i przywitałem się z nim. Na mój widok drgnął i rzucił mi ukradkowe spojrzenie. - Tak, słyszałem was - oznajmiłem. - Ale teraz opowiedz mi wszystko po kolei. Ukrywałem moje prawdziwe uczucia wobec czarownicy przed wszystkimi, z wyjątkiem Draka, a później także i przed nim. Pozwalałem ludziom myśleć, że nie mam o niej najlepszego zdania, ale skoro jest jego wybranką, będę jej służyć. Nigdy nie wyrażałem się o niej z lekceważeniem - ponieważ odbiłoby się to na honorze księcia - nawet wobec zaufanych ludzi czy przy winie. Odkąd Drako poślubił tę niewiastę, moim obowiązkiem było służyć jej, chyba że stałoby to w sprzeczności z powinnościami wobec niego. Lecz Ursus miał zwyczaj, bardzo częsty u sług i niewolników, zachowywać dla siebie złe wieści z obawy, żeby mu nie zaszkodziły. Musiałem powtórzyć jedno lub dwa zdania, które sam wypowiedział, zanim dowiedziałem się czegoś konkretnego. Zdaje się, iż pewne niewiasty zauważyły, że Zafra, jako wielka czarownica, mogła przywołać do siebie potężnego demona, ponieważ znała jego imię. Teraz gdy już nie sypiała co noc z Drakiem, lecz w swoich apartamentach, czasami widywano tam lub słyszano dziwne rzeczy... - Dobrze zrobiłeś, Ursusie, mówiąc mi o tym - pochwaliłem go. - Ale to wszystko to tylko gadanina głupich niewiast. Chyba nie zamierzasz dawać temu wiary? - Płomienie lamp palą się płasko i zmieniają barwę - wymamrotał. - I kurtyna szeleściła, choć nikogo tam nie było. A Eunike mówi, że czuła, jak jakiś kształt otarł się o nią w korytarzu... - Dość już tego - przerwałem. - Niewiasty zawsze wyobrażają sobie, iż coś się dzieje, aby wywyższyć się w oczach innych. Dobrze o tym wiesz. A potem wpadają w histerię i gotowe są mówić i wierzyć we wszystko. Wiemy, że księżna posiadła wiedzę i sztuki Egiptu, ale demony to całkiem inna sprawa. Strofowałem go jeszcze trochę, a potem odprawiłem. Stałem przy źródle, rozmyślając. Szeleszczące kurtyny, tajemnicze kształty - przyszło mi na myśl, że mogła wziąć sobie kochanka, ale to nie pasowało do jej sprytu. Ja naprawdę nie wierzę w takie istoty jak demony, z wyjątkiem tych, które potrafi stworzyć ludzki umysł. Ale z drugiej strony, jej umysł mógł być zdolny do wielu rzeczy. Zdarzyło się tak, że owego wieczoru towarzyszyłem brakowi, a miało to coś wspólnego z jedną z wiosek, która handlowała z nami - w tych sprawach książę nadal darzył mnie zaufaniem. Zadałem sobie pytanie, czy powinienem opowiedzieć mu o tych plotkach. Prawdę mówiąc, kiedy dowiedziałem się, że sypia z nią rzadziej, ożył we mnie cień nadziei, ale wahałem się. Po załatwieniu spraw handlu, Drako poczęstował mnie winem i rzekł: - Możliwe, że zastanawiałeś się nad tym, Skorusie. Jeśli tak było, to nie myliłeś się. Tak, mam zostać ojcem. Doskonale rozumiałem, że nie mogę teraz okazać niezadowolenia. Wychyliłem toast i napomknąłem, że może los da mu syna. - Ona twierdzi, że to będzie syn. - Wobec tego na pewno będziesz miał syna. I, dodałem w myślach, to dziecko może mieć jej ciemnożółtą cerę. Może też być magiem. I to ma być twój dziedzic, Drako. Mój przyszły książę i pan tego miasta. Miałem ochotę cisnąć kielichem o ścianę i zakląć, lecz powstrzymałem i rękę, i język. Kiedy zaś Drako usiłował wzbudzić we mnie zachwyt nad tym cudem nowego życia, wymówiłem się i odszedłem. To musiało się stać. Był to następny wyłom w murze. Tak zrządził los, tak dokonywały się zmiany. Nie chciałem przeciwstawiać się- przeznaczeniu. Starałem się zdławić w sobie pragnienie, by posłać jej truciznę, zabić tę wiedźmę, wywołać w niej poronienie lub po urodzeniu rozedrzeć na kawałki owoc jej łona. Długo siedziałem na posłaniu, czekając, aż gniew mój osłabnie, zamieni się w rezygnację i poczucie klęski. Kiedy tak się stało, położyłem się i zasnąłem. We śnie szedłem za demonem korytarzem w niewieściej części pałacu i zobaczyłem, jak przeniknął przez drzwi jej pokoju. Demon był wysoki, długonogi, z głową ptaka, a może psa. Powiał wiatr, przynosząc zapach lwów. Stałem pod drzewem obsypanym gęsto śliwkami, a z drzewa spoglądał na mnie wąż o twarzy dziewczyny okolonej ognistym welonem. Potem zjawiło się wirujące ogniste koło i z brzękiem posypały się z niego złote kłosy. Następnie ujrzałem rozpalony piec, a na czerwonych węglach leżało dziecko ze złota, płonąc, błyszcząc i śpiąc spokojnie. Obudziłem się nagle w środku nocy. Ktoś przybył do mnie i niewolnik właśnie mówił mi o tym. Początkowo uznałem to za żart, później jednak spoważniałem. Zafra, żona Draka, posłała po mnie o pierwszej w nocy, każąc mi przybyć do jej pokojów. Oczywiście zaraz zacząłem podejrzewać najgorsze. Wiedziała przecież, że jestem jej wrogiem: wpuści mnie do środka, a potem powie, iż chciałem ją zgwałcić lub znieważyć w jakiś inny sposób. Z drugiej jednak strony muszę usłuchać i pójść do niej, nie tylko z obowiązku, ale i z samej ciekawości. Chociaż powtarzałem sobie wiele razy, że na pewno przesłyszałem się, gdy pierwszy raz zostawiłem z nią księcia, ale nigdy nie zapomniałem jej słów. Od tamtej pory poza zdawkową wymianą grzeczności nie rozmawialiśmy ze sobą. Ubrałem się tak oficjalnie, jak tylko mogłem, i z dwójką moich żołnierzy udałem się do niewieścich apartamentów. Choć strażnicy pełniący służbę po drodze byli mi znajomi, ale dopilnowałem, żeby dowiedzieli się, iż przychodzę na wyraźny rozkaz księżnej. Ku memu zdumieniu wiedzieli już o tym. Moi ludzie towarzyszyli mi aż do drzwi jej pokoju, mając rozkaz czuwać tam. Może później śmiali się od ucha do ucha, zgadując, czy byłem zdenerwowany. Byłem i to bardzo. Kiedy wszedłem do pokoju czarownicy, w pierwszej chwili pomyślałem, że jest pusty. Odesłała wszystkie dworki. Przy wejściu palił się jeden przenośny piecyk, ale teraz byłem już przyzwyczajony do tych pachnideł. Księżyc stał w pełni; jego blade promienie oświetlały całą mozaikę, barwiąc ją lekko, lecz nienaturalnymi nocnymi kolorami. Przy jednej ze ścian stało niskie, wąskie łóżko, a tuż obok jej gotowalnia. Przez okno pod tarczą księżyca widziałem wierzchołki drzew, tak czarne, iż bladło przy nich granatowe nocne niebo. Potem w pokoju zabłysło czerwonozłote światło i zobaczyłem ją, jak zapalała lampy zawieszone na stojakach. Mógłbym niemal przysiąc, że nie było jej tu sekundę wcześniej, ale mogła przecież stać nieruchomo przez długi czas, a ze swoją ciemną szatą i włosami była niewidoczna w mroku. - Kapitanie - odezwała się. (Nigdy nie nazywała mnie po imieniu, musiała wiedzieć, że nie chciałem tego; a jako czarownica doskonale zdawała sobie sprawę z potęgi imienia.) - Nie spiskuję przeciw tobie. - Dobrze o tym wiedzieć - odparłem zachowując odpowiedni dystans, ciesząc się z miecza u mego boku i każdej widocznej oznaki świadczącej, kim i czym jestem. - W stosunku do mnie postępowałeś zawsze zgodnie z nakazami honoru - ciągnęła. - Nigdy nie wystąpiłeś przeciw mnie, otwarcie czy potajemnie, chociaż nienawidziłeś mnie od samego początku. Wiem, ile cię to kosztowało. Nie gardź moją wdzięcznością tylko dlatego, że jest moją. - Domina - odrzekłem (ja także nie chciałem używać jej imienia, chociaż pozostali czynili tak, jak również mieszkańcy naszego miasta) - należysz do niego. Uczynił cię swoją żoną i... urwałem. - I matką swego dziecka. Ach, czy myślisz, że uczynił to sam? - Wyczuła, że pomyślałem o demonach i dodała: - Uczyniliśmy to razem, on i ja, kapitanie. - Dlatego służę ci - odparłem. Lecz choć nie chciałem sprawić jej satysfakcji, nie mogłem powstrzymać się, by nie dodać ironicznie: - Jeśli chodzi o mnie, nie masz się czego obawiać. Rozmawialiśmy po grecku, a jej greka była tak czysta i dźwięczna, jak jej głos, który musiałem uznać za piękny. - Ale nadal jestem niespokojna - powiedziała. - Wobec tego w niczym nie mogę ci pomóc, domina. - Zapanowało milczenie. Stała patrząc na mnie przez cienki welon, który tylko raz zamieniła na zasłonę ze szminek. Zastanawiałem się, gdzie zniknął pies o oczach równie czarnych jak jej oczy. Ale chciałbym cię ostrzec. Jeśli zajmujesz się tu swymi praktykami, wiedz, że po pałacu rozeszły się dziwne pogłoski. - Widują demona, prawda? - zapytała. W jednej chwili włosy stanęły mi dęba na głowie. A wtedy, jakby czytała w moich myślach, rzekła: - Ja nie wymieniłam żadnego imienia. Nie lękaj się. - Niewolnicy zaczynają się bać. - Nie - zaprzeczyła. - Oni zawsze plotkowali o mnie, ale nigdy nie czuli przede mną lęku. Żaden z nich. Czy myślisz, że Drako boi się mnie? Nie budzę strachu w kapłanach ani w kobietach czy dziewczętach, podobnie w dzieciach czy starcach. Tak samo jest z niewolnikami czy twoimi żołnierzami. Nikt z nich nie boi się mnie ani tego, czym jestem i co robię, złota, którym napełniam świątynie, wspaniałych zbiorów czy uzdrowień, jakich dokonuję. Nikt nie lęka się tego. Ale ty, kapitanie, boisz się i dostrzegasz strach w każdym ich spojrzeniu czy słowie. Lecz to ty się boisz, a nie oni. Przeniosłem wzrok na sufit, którego ozdoby wyblakły już przed lary. - Możliwe - odrzekłem. - Nie jestem ślepy. Wtedy czarownica westchnęła. I słysząc to przez chwilę pomyślałem o niej jako o samotnej dziewczynie zagubionej wśród obcych w nieznanym kraju. - Przykro mi - dodałem. - To prawda, że dostrzegasz więcej niż inni - odparła. Ale to nie twoja wina. - Więc to tak wygląda. - Uniosłem się i musiałem się opanować. - Nie staniesz się moim przyjacielem - zauważyła spokojnie. - Nie mogę i nie będę. Ale póki dochowasz mu wiary, nie znajdziesz we mnie wroga. - Ale draśnij go choćby paznokciem - powiedziała niemal wesoło. - Choćby raz - dokończyłem. - Żałuję więc, że cię obudziłam, kapitanie. Życzę ci dobrej nocy. Wracając tym samym korytarzem natknąłem się na czarnego psa-szakala. Kroczył spokojnie w moją stronę. Zadrżałem, lecz jeden z moich ludzi nachylił się i podrapał go za uszami. Zniósł to spokojnie i poszedł dalej, czarny cień ginący w nocnym mroku. Minęło lato, nadeszła zima i wcześnie spadł śnieg. Ponieważ wymiana handlowa i pomyślne zbiory zaopatrzyły nas obficie na najgorszą nawet pogodę, mogliśmy spokojnie siedzieć za murami, tyć i słuchać wycia wilków w ośnieżonym lesie. W tym roku podchodziły pod same bramy. Opowiadano dziwne historie o dokarmianiu wilczych stad z naszych zapasów, o wykładaniu im pożywienia, żeby się ich pozbyć. Miały rozpocząć to nasze wilczyce, dziewczęta z lupanaru. Ale kiedy wspomniałem o tym jednej z nich, wybuchnęła głośnym śmiechem. Pamiętam tamten śnieg niezwykle wyraziście, jak czasem wspominamy czasy poprzedzające ciężką chorobę lub decydującą bitwę. Białe mroźne poranki, dym unoszący się z domów i świątyń lub sączący się po śniegu wraz z krwią z noworocznych ofiar. Święto Wilka z jego procesjami, a później pędy bluszczu i winnej latorośli cięte na Święto Wielkiej Macierzy, wydobyte z piwnic ciemne, stare wino, pochodnie i dziewczyna, którą posiadłem w szopie pełnej siana i świń; i nagły wzrost liczby małżeństw, który następował potem, co było bardzo rozsądne. Ostatnie zimowe zmierzchy i błękitna biel śniegu. Wreszcie wiosna, las budzący się ze snu, pierwsze prawdziwe polowanie, zapach soku i zgniecionych świeżych liści rozpływający się szeroko jak rzeka. Dziecko Draka urodziło się pewnego wiosennego dnia o zachodzie słońca, przyszło na świat w przeklętym złotym blasku, kierując swój pierwszy krzyk do gwiazdy wieczornej. Był to chłopiec, tak jak zapowiedziała. Po owej rozmowie w pokojach złotej czarownicy starałem się nawet nie myśleć o niej. Targały mną sprzeczne uczucia. Wydawało mi się, że w jakiś sposób usiłowała wywieść mnie w pole i rozbroić. Najpierw owładnął mną wielki gniew, a potem dziwny wstyd. Za wszelką cenę starałem się unikać miejsc, w których mógłbym ją spotkać. Potem widywano ją rzadko, gdyż była już widocznie brzemienna. Po szczęśliwych narodzinach wszystko odbyło się zgodnie ze zwyczajem. Gdy nadeszła moja kolej, obejrzałem chłopca. Był zdrowy i bezbłędnie ukształtowany, o czarnych włosach, lecz jasnej cerze; od samego początku miał oczy Draka. Tak niewiele odziedziczył po matce. Czy sprawiła to za pomocą jakichś swoich czarodziejskich sztuczek, wiedząc, że gdy w końcu będziemy musieli mu służyć, zapragniemy widzieć w nim cechy rodu Draka? Nie mogłem jej nic zarzucić. Nie było też więcej żadnych pogawędek o demonach. A jeśli nawet były, to dopilnowano, żebym ich nigdy więcej nie podsłuchał. Powiedziałem sobie: jest teraz matroną, dostosuje się do naszych obyczajów. Urodziła mu silnego, zdrowego chłopca. Ale to nie zdało się na nic. Pozostała sobą, a dziecko Draka miało w żyłach połowę jej krwi. Mają teraz imię dla jej demona, jej geniusza w mrocznej krainie czarów. Jest to wymyślone imię, które nikomu nie szkodzi. W miejskiej gwarze nazywają go: R h a m i t h i b i s c a n. Zapożyczyliśmy wiele greckich tradycji; to właśnie od Greków dowiedzieliśmy się o Radamantysie. Jest sędzią zmarłych, łączonym z egipskim Totem, Trójpotężnym, Potrójnym Magiem z nauk Al-Khemii. Ą ponieważ po drodze zmieszali się z nim ibisogłowy Tot i Szakal Anpu, na równi z Hermerkurym, księciem złodziei i ladacznic - który także jest przewodnikiem zbłąkanych dusz - do skrótu greckiego imienia dodano ibisa i psa. Radamantys-Ibis-Canis. Lecz nawet to pełne imię nie ma żadnej mocy. Jest gmatwaniną i kłamstwem, a właściwa inwokacja brzmi: Jakże słodka jest Prawda. Czy jednak było kiedykolwiek rozsądną rzeczą twierdzić, że zna się prawdę? - Wiiedzą o niej i proszą ją o pomoc. Jest uzdrowicielką, a oni są chorzy. To nie jest nierozsądne. Ona się nie lęka. Widziałem, jak zamknęła otwartą ranę, przesunąwszy nad nią ręce. Tak, Skorusie, może tylko sprawiła, ii zobaczyłem to ja i że widzieli to kapłani i sam ranny. Ale wyzdrowiał, jak sobie przypominasz. Więc wierzę, że zdoła ona uleczyć tych ludzi i sprawić, aby kochali nas jeszcze bardziej. Ona sama odporna jest na choroby. Tak, Skorusie, ona tylko tak myśli. Ale, jak się zdaje, owo myślenie najwyraźniej czyni cuda. Nigdy nie czuła się źle w czasie ciąży. A akuszerki były zdumione - a może i nie - że w połogu zdawała się nie czuć wcale bólu. Chociaż mówiły, że płakała, kiedy podały jej dziecko. No cóż, ja także. - Drako spochmurniał. Po chwili rzekł: - Więc jednak pozwolimy jej, chyba zgodzisz się ze mną, pojechać do nich i wyleczyć ich. Może pewnego dnia zdołamy otworzyć ten kraj dla świata, zrobić coś z niego. Trzeba wykorzystać wszystko, co może pozyskać ich dla nas. - Czy ona zabierze ze sobą dziecko? - Oczywiście. Jeszcze nie zostało odstawione od piersi, a ona nie pozwoli, żeby karmiła je jakaś inna niewiasta. - Podróż przez bezkresne lasy. A ta wioska odległa jest o trzy dni jazdy. W dodatku niemal nic nie wiemy o tej chorobie. Jeśli twój syn... - Będzie z matką. Ona nigdy nie postąpiła nierozsądnie. - Pozwalasz tej suce rządzić sobą. Dobrze. Ale nie ryzykuj życia twego dziedzica, skoro twój syn jest tym, czym sam go uczyniłeś, bękartem półkrwi... Przerażenie ścisnęło utnie za gardło i umilkłem. Zdradziłem się. Natychmiast wydało mi się, że zostałem do tego zmuszony. To jej sprawka. Całą nagromadzoną we mnie bezsilną wściekłość, podejrzliwość, p r z e b i e g ł o ś ć - wszystko zniweczyło kilka zdań. Ale Drako tylko wzruszył ramionami i uśmiechnął się. W minionych miesiącach nauczył się panować nad sobą. To bez wątpienia rezultat jej nieocenionej pomocy, jej przeklętej słodyczy. Powiedział do mnie tak: - Poprosiła, żebym wysłał z nią oddział żołnierzy, którzy strzcgliby jej w naszych lasach. Lecz ty, Skorusie, nie pojedziesz z nimi. - Rozumiem. - Jako powód podała, że chociaż teraz w naszym rejonie nie ma niebezpieczeństwa, lecz twoja miłość do mnie i bezgraniczne oddanie wykluczają, bym oddalił cię od mojej osoby. - Starł uśmiech z twarzy i dodał: - Być może pragnie ona również uniknąć twego towarzystwa przez tak długi czas, gdyż dobrze wie, iż z trudem powstrzymujesz się, by jej nie udusić. Czy wiedziałeś, Skorusie - rzekł, i był to znów dawny Drako, w jakiś sposób przywołałem go z powrotem - że przez pierwsze miesiące kazałem, aby sługa zawsze kosztował jej potrawy. Myślałem, że spróbujesz się jej pozbyć. Byłem bardzo zdziwiony, że nigdy tego nie zrobiłeś. A może miałeś jakiś inny, bardziej przebiegły plan, który zawiódł? Przełknąłem żółć, która napłynęła mi do ust i powiedziałem: - Wasza książęca mość zapomina, że jeśli porzucę twoją służbę, nie mam dokąd pójść. Matka Miast nie żyje. Bez twoich ludzi jestem jednym z dziesiątków żołnierskich synów nie istniejącego Imperium, miotających się po świecie jak zeschłe liście. Jeżeli miałbym jakąś inną możliwość, poszedłbym zaraz, lecz nie mam wyboru. Naplułeś mi w twarz, ale mogę tylko zetrzeć ślinę. Drako opuścił oczy i nagle zaklął. - Nie miałem racji, Skorusie. Ty nigdy byś... - Nie, wasza książęca mość. Nawet za dziesięć milionów lat. Ale ubolewam, iż sądziłeś, że mógłbym tak postąpić. I jest mi przykro, że ona tak uważa. Skoro została twoją żoną, mogła oczekiwać ode mnie nie mniej niż jedna z twoich sióstr. - Ta suka - powtórzył za mną, złośliwie jak niewiasta - jej bękart półkrwi - niech cię piorun, Skorusie. To mój syn. - Uciąłbym sobie język, który to powiedział. Sądzę, że to dla tego, iż ponad rok dusiłem to w sobie w obecności innych. Jak wymiociny, wasza książęca mość. Nie mogłem dłużej tego wytrzymać. - Przestań mi mościć. Nazywasz ją Domina. To wystarczy. Oczy mu zwilgotniały. Chciałem spoliczkować go, tak jak się postępuje ze złośliwą i głupią dziewczyną, która skacze ci do oczu z pazurami. Ale był moim księciem, a zdrajcą ja sam. Głęboko poruszony, niebawem pozwolił mi odejść. Powiedziałem prawdę, że gdyby istniało jeszcze jakieś miejsce, gdzie mógłbym znośnie żyć - ale nigdzie go już nie znajdę. Tak więc żona Draka pojedzie do lasu, żeby leczyć, a ja, wierny i oddany sługa, pozostanę, by go strzec. A potem ona wróci. I będzie tak rok po roku, we mgłę i w deszcz, w słońce i śnieg. Urodzi mu też inne bachory, którym w odpowiednim czasie zaprzysięgnę wierność. Lepiej popracuję nad sobą, bym nauczył się nazywać ją tylko P a n i ą. Dopiero późno w nocy przyszedłem do siebie i wszystko zrozumiałem. Widziałem jasno jak nigdy, co się działo, co miało się stać i co ja, tak zręcznie usunięty z drogi, muszę zrobić. Powiadają, że obłęd może objawiać się w taki sposób. Nie drżałem z zimna, nie paliła mnie gorączka, rękę miałem pewną i byłem w pełni władz umysłowych. Wieś, w której panoszyła się choroba, wczoraj wysłała poselstwo do Draka. Tubylcy nazywali ją wielkimi i bluźnierczymi imionami. Powiedziała, że musi tam pojechać i wyruszy o brzasku. Ponieważ wieśniacy oddawali jej cześć, mogła ułożyć się z nimi, a jakiś wędrowiec wystąpił w roli pośrednika. Nawet jeśli rzeczywiście zaistniały takie okoliczności, mogła czekać na dogodną okazję. Możliwe, że sama zesłała chorobę, aby móc opuścić miasto. Jej bogowie byli tajemniczy i nieznani. Ale Semici mają zwyczaj, równie stary jak ich najstarsze ołtarze, składać dzieci bogu w ofierze. Być może Drako nawet wiedział - nie, to nie do pomyślenia. Więc jak mogłaby to później wytłumaczyć? Wypadek, zabłądzenie w lesie, niedźwiedzie, wilki, wreszcie sama choroba... Przecież mogła dać mu innych synów. Była jak ów czarodziejski piec z nauk Al- Khemii. Włóż i wyjmij. To takie proste. Wstałem z łóżka, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno, i oznajmiłem memu słudze, a także wartownikowi przy drzwiach, że wyjeżdżam samotnie na polowanie. Rozeszły się już słuchy o starciu między księciem i jego kapitanem. Sam Drako nie uznałby takiego obrazu za przesadzony: Skorus pędzący przez las i szlachtujący dziki. Minie cały dzień, nim go to zastanowi. Znałem leśne trakty bardzo dobrze, gdyż polowałem w tych stronach od dziesiątego roku życia. Dla pozoru wziąłem włócznie na dziki, lecz nie zabrałem psów. Potrzebowałem konia, ale moja klacz była dobrze zaprawiona do takich podróży i robiła, co jej kazałem. Przyczaiłem się na poboczu drogi jak stary lis i czekałem, aż orszak czarownicy wyjedzie z miasta i minie mnie. Zabrała ze sobą jako straż przyboczną tylko pięciu żołnierzy, wóz z podróżnym ekwipunkiem i skrzynię z jej lekarstwami. Jedna ze służebnych, Eunike, najbardziej zaufana, jak sądzę, jechała na mule, a sama Zafra w lektyce niesionej przez dwa konie. Kiedy odjechali dostatecznie daleko, podążyłem za nimi. Było to dziecinnie proste. My poruszaliśmy się cicho, a oni hałasowali. Ich konie i mój nie były sobie obce, więc nie zareagowały, kiedy poczuły znajomy zapach. W czasie podróży raz po raz spotykałem wśród drzew jakiegoś tubylca, a ten pozdrawiał mnie wesoło, sądząc, iż jadę jako foryś z tylnej straży. W nocy biwakowałem nad nimi; o wschodzie słońca budziła mnie ich krzątanina i chrząkania. Kiedy odjeżdżali, gasiliśmy pragnienie w tych samych strumieniach, a raz znalazłem przypaloną kiełbasę pozostawioną w popiele ich ogniska. Trzeciego dnia podróży dotarli do wioski. Zza szczytu porośniętego krzewami wzgórza, poprzez gęstą zasłonę dymu zobaczyłem powitanie i wjazd do wsi. Ta wioska istotnie miała w sobie coś niezdrowego, w cieniach barwach i w sposobie poruszania się jej mieszkańców. Okręciłem szmatą nos i usta, zanim usiadłem, by czekać. Później, o zmroku, wieś poweselała. Oczywiście wiedźma czarowała i wszystko będzie dobrze. Dym z ognisk zgęstniał i pożółkł. Kiedy zapadła noc, tubylcza wioska, otoczona zewsząd mrocznym lasem, jaśniała równym blaskiem. Moje myśli zwróciły się ku znikomości i małości każdej lampy wobec ogromu ziemskich ciemności. Świeca w nocy, ogień w zimie, życie migocące w wieczności to pali się, to gaśnie na zawsze. Ale zmorzył mnie sen, nim zdołałem wyczerpać wszystkie argumenty. Następnego dnia wieś wyglądała jak odrodzona. Nawet zrudziałe słomiane strzechy błyszczały jak złoto. Więc uczyniła cud. Teraz będzie miała czas dla siebie. Dwaj żołnierze pełnili wartę od wczorajszego wieczoru, a ostatniej nocy, patrolując krańce wsi, nawet zatrzymali się na chwilę pod drzewem, na którym siedziałem. Ukryłem moją klacz o pół mili od wsi, w opuszczonej chacie, lecz dziś wieczorem umieściłem ją blisko, by mieć ją pod ręką. Tejże nocy, kiedy jeden z żołnierzy w czasie obchodu wszedł na wzgórze, zawołałem go cicho po imieniu. Skamieniał. Wyjaśniłem mu szybko, kim jestem, ale gdy wyszedłem z ukrycia, żołnierz wyciągnął miecz i wybałuszył oczy. - Nie jestem leśnym demonem - powiedziałem. Potem zastanowiłem się, czy nie zaniepokoił się z innego powodu, może wiedział coś o knowaniach, o które oskarżył mnie Drako. Pomyśleć, że tu i teraz musiało dojść do czegoś takiego. Potrzebowałem świadka. Spojrzałem na żołnierza, który powoli zasalutował. - Czy wyleczyła wszystkich? - zapytałem, dodając na jego użytek: - Zafra. - Tak - odrzekł. - To... warto było zobaczyć. - Jestem tego pewny. A jak się czuje dziecko? Zauważyłem, iż poczyna nabierać przekonania, że Drako mimo wszystko mnie wysłał. - Doskonale - oświadczył. - Ale ona opuszcza wieś razem z dzieckiem - zacząłem. Nigdy nie przypuszczałem, iż odważy się zrealizować swoje zamiary we wsi, tak jak nie uczyniła tego w mieście, mimo władzy, jaką tam miała. - Czy to dziś wieczorem? - No cóż, jest ta staruszka, zdaje się, że ona nie chce opuścić swojej chaty. - Zafra ci tak powiedziała? - Tak i oświadczyła, że sama tam pójdzie. To niedaleko stąd. Nie wzięła lektyki i zabrała ze sobą tylko Karusa. To niegroźne. Ci dzikusi są przyjaźnie nastawieni... Urwał, widząc wyraz mojej twarzy. Zapytałem: - Czy już poszła? - Tak, Skorusie. Może godzinę temu... Inną drogą ze wsi? Ale przecież obserwowałem, wytężałem wzrok - bez rezultatu. Czarami można zdziałać wszystko. - I dziecko jest z nią - nalegałem. - Och, Eunike mówi, że ona nigdy nie rozstaje się z dzieckiem... - Do licha z Eunike. - Skrzywił się, patrząc na mnie niepewnie. - Posłuchaj - rzekłem i podzieliłem się z nim moimi podejrzeniami. Nie przypomniałem, że dziecko było w połowie człowiekiem Wschodu, sprawami, blaskiem i grzechami zbyt niesamowitymi, by o nich mówić. Powiedziałem syn Draka i nie wspomniałem o ofierze. Wyjaśniłem, że istnieje szansa, iż Zafra zechce okaleczyć dziecko na cześć swoich bogów. Żołnierz był wstrząśnięty i nie chciał w to uwierzyć. Własna matka...? Odparłem na to, że dla jej podobnych nie jest to czyn haniebny. Mogła nie patrzeć na to tak jak my. Kiedy tak dyskutowaliśmy, serce waliło mi jak młotem, a zimny pot oblewał ciało. Wreszcie żołnierz zgodził się ze mną, że powinniśmy pójść w to miejsce i zobaczyć. Karus był tam i na pewno odwiódłby ją od popełnienia tak ohydnego czynu. Zapytałem, gdzie też miała znajdować się chata owej staruszki i oczy zaszły mi mgłą ulgi, kiedy okazało się, iż jest to ta sama rudera, w której ubiegłej nocy ukryłem konia. Odwróciłem się, by tam pobiec, i rzuciłem przez ramię: - Nie mieszka w niej żadna staruszka. Od dawna jest opuszczona. Obaj zwyciężaliśmy w zimowych wyścigach i dotarcie na miejsce nie zabrało nam wiele czasu. Pomyślałem, że jakiś bóg zaprowadził mnie tam, abym poznał ukształtowanie terenu. Drzewa rosły gęsto jak trawa, chata z trudem mieściła się między nimi, a przed wejściem ujrzałem odsłonięty placyk, na którym niegdyś przebywało ptactwo domowe. Docierało tu światło księżyca, ale niemal nigdzie więcej. Można było wpaść na nią w ciemności. A poza tym czarownica oświetliła dla mnie scenę. Gdy przedzieraliśmy się między ostatnimi drzewami, zobaczyłem, że przed wejściem do rozwalonej chaty pali się ogień, pulsując posępną czerwienią. Karus stał oparty o drzewo. Oczy miał szeroko otwarte i nie widzące. Mój towarzysz potrząsał nim i syczał na niego, lecz Karus był gdzieś daleko. Oddychał i serce jego biło normalnie, ale to wszystko. - Zaczarowała go - powiedziałem. Dzięki niech będą Marsowi i Ojcu Jowiszowi, że to uczyniła. Z miejsca potwierdzało to moje podejrzenia. Widziałem, że mój świadek również tak myśli. Podeszliśmy cichaczem i zatrzymaliśmy się z dala od wyłomu w linii drzew, spoglądając w dół. Potem zapomniałem o moim towarzyszu. Zapomniałem, że los wreszcie uśmiechnął się do mnie. To co zobaczyłem, skupiło całą moją uwagę. Przypominało to piec chlebowy z majaków w namiocie kupca, lecz ten był otwarty z góry i miał kształt kotła. Zbudowała go z cegieł z niewypalonej gliny, wygładzonych i w jakiś sposób zmienionych. We wnętrzu pieca płonął ogień mieniący się cudownymi barwami rubinów i złota. Od patrzenia nań nie bolały oczy ani nie zachodziły mgłą. Czarownica stała po drugiej stronie pieca, trzymając dziecko na rękach. Oboje, zdawało się, świecili, a jej ciemna szata i włosy, czarny prostokąt drzwi, mroczny las i sama noc, stały się miękkie jak aksamit. Często widuje się dziewczynę z dzieckiem na ręku, gdy przy przenośnym piecyku albo ognisku miesza w garnku, lub wrzuca w płomienie jeszcze jedną gałązkę czy szyszkę. Lecz w złotych ramionach czarownicy złote dziecko wyciągało rączki do płomieni. A z jej dłoni kapał jakiś niewidzialny olejek, którego nie mogłem dostrzec, lecz wyczuwałem wyraźnie. Nie była sama. Inni zgromadzili się przy jej ognisku. Nie byłem całkiem pewny, lecz rozpoznałem ich, chociażby po olbrzymim wzroście, gdyż zdawali się sięgać wierzchołków drzew. Żołnierz w lekko połyskującym hełmie i zbroi, młoda, długowłosa niewiasta, cała w draperiach i kwiatach, brodaty król o gromowładnym czole i oczach-błyskawicach, a przy nim młody muzyk ze skrzydłami wyrastającymi mu z czoła - przychodzili i odchodzili w rytm języków ognia, które tańczyły i gięły się w ukłonach. Dziecko roześmiało się, odwracając główkę, by ich zobaczyć, bóstwa swego ojca. Wtedy Zafra wymówiła owo Imię, bardzo cicho, niemal bezdźwięcznie, a jednak w tej samej chwili zadrżał cały las. Ból skręcił mi wnętrzności; upadłem na kolana. Wydało mi się, że wiatr przeszedł przez las, aby złożyć swą szatę obok czerwonozłotego pierścienia. Nie pamiętam owego Imienia. Wiem tylko, iż nigdy nie zapisałem go, ani nie umiałbym go sobie wyobrazić. Lecz było to Imię prawdziwe i On przybył na wezwanie. Gdzieś z wysoka, lub z wnętrza ziemi, Jego ręce wyciągnęły się i dotknęły dziecka. Dziecko uspokoiło się i zasnęło. Złota czarownica wyciągnęła syna Draka z powijaków, tak jak wyjmuje się z pochwy błyszczący miecz. Uniosła go, potem opuściła i włożyła do rozpalonego pieca, do ognistej kąpieli, a płomienie wystrzeliły w górę i zakryły go. Zerwałem się z kolan. Biegłem. Dałem nurka w czarne fale gorąca, cierpką bursztynową woń kadzidła i parzący oddech lwów. Krzyczałem biegnąc. Wzywałem wszystkich bogów, choć wiedziałem, że te imiona nie mają mocy, gdyż wymawiam je niewłaściwie, że nie znam ich i dlatego nie odpowiedzą na moje błagania. A potem wpadłem na czary, na Moc i przedarłem się przez nie. Było to tak, jakbym zgruchotał powietrze. Doświadczyłem czegoś - czego niepodobna przeżyć. Z mieczem w dłoni parłem do pieca, brodziłem w płynnym złocie, dusiłem się, aż dopadłem ceglanego kotła, upuściłem miecz, zanurzyłem ręce i wyciągnąłem go... Będzie spalonym, martwym, sczerniałym maleńkim trupkiem, takim jak dzieci Kartagińczyków, którzy palili je jedno po drugim w piecach na wybrzeżach Mare Internum... Lecz trzymałem w objęciach posążek dziecka wykonany z doskonałego złota i czułem, że jego blask jak wrząca woda spływa mi po rękach, przegubach i ramionach aż do serca. A wtedy ktoś powiedział do mnie z łagodnym smutkiem w głosie: - Ach, Skorusie, Skorusie. Leżałem gdzieś, nic nie widząc. Odrzekłem: - Zamieniać dziecko w złoto to bardzo prymitywne czary. - Nie - zaprzeczyła. - Złoto jest tylko kluczem. Dla żywych istot obmytych przez ten płomień złoto jest życiem. Życiem nieśmiertelnym i niezniszczalnym. A ty zniweczyłeś działanie moich czarów, które istotnie są tym, czym myślisz. I ograbiłeś go z tego. Otworzyłem octy i zobaczyłem Zafrę. Przy ognisku nie było już tamtych, ani Jego, odeszli, gdy prysł czar. Ale ona... Ona nie nosiła zasłony. Była bardzo wysoka i tak piękna, iż nie mogłem na nią patrzeć, a jednak nie potrafiłem oderwać od niej wzroku. Była cała ze złota, lecz nie w formie metalu, lecz złota jak jutrzenka, niebo, ogień i samo słońce. Nawet jej czarne octy i włosy - stały się złote, a łzy, którymi zraszała ziemię, były gwiazdami. Nic z tego nie zrozumiałem, lecz szepnąłem: - Wybacz mi. Powiedz, jak to naprawić. - To niemożliwe - odparła. A głos jej dźwięczał jak najpiękniejsza harfa: - Nigdy się to nie stanie. On nie należy już do mnie, jest twój. Weź go i bądź dla niego dobry. Przez całe życie, przez wszystkie jego dni, aż do śmierci będzie czuł tę niepowetowaną stratę i nigdy nie będzie o tym wiedział. Po czym zgasła, jak gaśnie rozżarzony węgielek, i zniknęła. Leżałem na ziemi przed zrujnowaną chatą przyciskając do siebie płaczące dziecko, starając się je pocieszyć i mieśzając moje łzy z jego łzami. Wszystko wokół było puste i głuche, jakby utraciło serce. Mój świadek podbiegł do mnie i paplał bez ładu i składu. Usiłowała zabić dziecko, widział to na własne oczy, Karus ocknął się i również to poświadczy. Wychwalał mnie pod niebiosa za ocalenie chłopca od strasznej śmierci. Tak jak można zmusić się do przypomnienia sobie większości zdarzeń, podobnie można nauczyć się zapominać. Po przebudzeniu albo niedługo potem nie pamiętamy treści snów. Nazywają ją teraz Greczynką lub Złotą Czarownicą. W ostatnich latach w mieście poczęła krążyć opowieść o tym, iż była czyjąś żoną i że w końcu powróciła do swego męża. Powszechnie uważa się, iż zabili ją żołnierze z jej straży przybocznej, gdyż nastawała na życie dziecka. Kiedy powróciłem do miasta - na pół martwy z gorączki, którą zaraziłem się w zrujnowanej chacie, gdzie tydzień wcześniej zmarła jej właścicielka, staruszka z tamtej wsi - Drako nie był pewny, czy wyzdrowieję; a potem niewiele pytał. Zdawało się, iż łuska spadła mu z oczu. Lękał się tego, co mógł był powiedzieć i zrobić pod wpływem czarów i narkotyków. - Czy to, co mówią żołnierze, to prawda? Włożyła dziecko do ognia? - Tak - odpowiedziałem. Patrzył na mnie, gryząc wargi. Słyszał o wschodnich obrządkach, wypytał dokładnie obu żołnierzy. I od bardzo dawna przywykł ufać tylko mnie. Nie wyglądał na zasmuconego, lecz rozgniewanego. Wysłał nawet ludzi na poszukiwanie tej suki, która chciała spalić swoje dziecko, z poleceniem, by schwytali ją i zgotowali jej taki sam los. Chodzi mi teraz po głowie, iż wbrew temu, co się mówi, nie starzejemy się niepostrzeżenie, odkrywając z przerażeniem pewnego dnia, że nasze ramię utraciło dawną siłę, a serce - swoją radość. Nie, starość przychodzi w ciągu jednej godziny i jest tak widoczna, jak odłożenie na bok miecza. Kiedy ocknąłem się z gorączki i zobaczyłem spojrzenie Draka, błagalne spojrzenie człowieka, który mimo woli wyrządził ci wielką krzywdę, a teraz mówi: byłem ślepy - wtedy właśnie nadeszła ta pamiętna godzina, ów wieczór, kiedy odebrano mi z ręki miecz młodości, a ja nie sprzeciwiałem się temu. Mijały miesiące, pory roku, a wreszcie i lata. Drako nadal rozglądał się wokół siebie, jakby szukał Złego Oka, które może nadal kryć się tu, w samej atmosferze miasta. Czasami czuł się nieswojo mówiąc, że i on widział jej czarnego psa-szakala. Lecz pies ów zniknął w tym samym czasie, co Zafra, chociaż jeszcze przez wiele lat jej dawna służebna Eunike twierdziła, iż spotyka go w korytarzu w niewieścich apartamentach. Odtąd Drako lgnął do mnie i już na zawsze pozostał moim przyjacielem; nie powiem, że suplikantem. W każdym razie łączy nas teraz szorstka przyjaźń lat dojrzałych, która zastąpiła gorące uczucie z czasów dzieciństwa i podszytą zazdrością miłość młodzieńców. Drako i ja posiadamy wspólny sekret, chociaż żaden z nas nie zwierzył się z niego drugiemu. Książę nadal czuje się nieswojo w towarzystwie swego syna. Teraz kiedy księstwo wywalczyło sobie większe granice i ufortyfikowało je, Drako często wysyła go pod opiekę żołnierzy. I to ja, który nie mam do tego żadnego prawa, kocham jej dziecko. Z wyglądu to wykapany Drako, poza włosami i brwiami. Sami wywodzimy się z ciemnowłosej rasy, lecz u chłopca widać ów blask i ludzie często komentują ten fakt. Cóż to może być? Znamię bogów? (Nie wspominają o jego matce, ponieważ dawno wypadła z ich łask.) Ma on w sobie jakiś wewnętrzny blask i połysk złota. Pomijając jego prawdziwe imię, znacznie częściej zwą go Ardorius - od owego złocistego światła. Już słyszałem szepty, że młody książę potrafi przeciągać stal przez kamień, tak, tak, oni widzieli, jak to robił, chociaż ja nie. (Przed brakiem zatajają takie pogłoski, jak niegdyś przede mną.) Ardorius sprawia również wrażenie, że kryje w sercu wielki ból i cierpi w milczeniu, jak gdyby, w przeciwieństwie do innych młodzieńców, wiedział, iż ludzie umierają i kochają. Wobec mnie jest zawsze uprzejmy i miły. Nie proszę o nic więcej. Dla niego jestem tylko dodatkiem do jego życia. Może powinienem się cieszyć, że tak już pozostanie. W ciemne noce, kiedy letnie upały lub zimowe śniegi napełniają nasze lasy, wspominam pewien sen i myślę, jak ograbiłem z niego to złote dziecko. Zastanawiam się też, jak wielkie będzie to miało znaczenie w przyszłości. Howard Waldrop - Lwy śpią dzisiejszej nocy Biały człowiek znów był pijany. Robert Oinenke przeszedł przez wąską, pokrytą szutrem uliczkę i stanął na drewnianym chodniku po przeciwnej stronie. Kątem oka widział białego człowieka, zupełnie zamroczonego. Siedział wyciągnąwszy przed siebie nogi, plecami oparty o mur; potrząsał głową i gadał do siebie, obficie znacząc przekleństwami swój monolog. Niektórzy powiadają, że to najemnik z jednej z wojen granicznych na północy - jednego z tych konfliktów, w którym dwa kraje połączyły się w jeden albo jeden podzielił na trzy. Robert nie pamiętał dokładnie, jak to było. Pan Lemuel, nauczyciel historii, tylko przelotnie o tym wspomniał. Przez cały czas, od chwili pojawienia się w Onitsha, biały człowiek nosił te same spodnie koloru khaki. Kroju wojskowego, były teraz podarte i poplamione. Dzisiaj mężczyzna ubrany był w afrykańską koszulę; jej barwy, ongiś zapewne niebieska i czerwona, zlały się teraz w niemal jednolitą purpurę. Na głowie miał wojskową czapkę z nieznajomymi dystynkcjami. Niektórzy uważali, że był kiedyś generałem, inni - że sierżantem. Jego głośne przekleństwa wprawiały dzieci szkolne w przerażenie. Koledzy Roberta z klasy uważali mężczyznę za leśnego demona. Czasem zjawiali się policjanci, którzy gdzieś go prowadzili, kiedy indziej napominali go po prostu, by był cicho, a on się uspokajał. Najczęściej widziano go, jak siedział wsparty o ścianę jakiegoś budynku i gadał do siebie. Czasem ktoś dawał mu pieniądze; wówczas mężczyzna wstawał i szedł do najbliższego sklepu lub straganu, gdzie sprzedawano wino palmowe. Przebywał w sąsiedztwie domu Roberta już od paru miesięcy. Przedtem widywano go nieopodal targu. Robert nie patrzył na niego. Myśl o targu sprawiła, że przyspieszył kroku. Rozległ się pierwszy dzwonek szkolny. - Nie będziesz się włóczył po targu - matka powiedziała do niego rano, gdy przygotowywał się do wyjścia do szkoły. - Panna Mbene mówiła mi, że wczoraj się spóźniłeś do szkoły. Wyjęła pierwsze naręcze bielizny z kosza i położyła je obok deski do prasowania. W palenisku buzował ogień, a jej żelazka nagrzewały się na stojaku nad płomieniami. W domu było już gorąco jak w piecu, a wkrótce zrobi się tak wilgotno, jak podczas pory deszczowej. Jego matka była wciąż młoda i ładna, ale cerę miała zniszczoną. Pracowała na utrzymanie ich obojga, od kiedy ojciec Roberta zginął w wypadku podczas budowy tamy przez jeden z dopływów Nigru. Wraz z czterdziestoma innymi utonął, zmyty falą, gdy pękły grodzie. Odnaleziono tylko dwa ciała. Firma, w której pracował ojciec, przesyłała matce co miesiąc trochę pieniędzy, a poza tym przychodził jeszcze rządowy zasiłek dla samotnych matek. Sąsiadka, pani Yortebe, zarabiała praniem, a matka prasowała. Pranie brały od dobrze sytuowanych rodzin pracowników państwowych oraz przemysłowców mieszkających w lepszej dzielnicy. - Dziś się nie spóźnię - odrzekł Robert targany sprzecznymi uczuciami. Wiedział, że nie zabawi tam tak długo, aby nie zdążyć do szkoły, ale wiedział też, że pójdzie jednak dalszą trasą - czyli przez targ. Włożył do teczki książki, zeszyty i przybory do pisania. Matka obróciła się, by wziąć czyjąś koszulę ze stosu bielizny. Znieruchomiała, patrząc na Roberta. - Po co ci dwa zeszyty? - spytała. Robert zamarł. W myślach wypróbował dziesięć kłamstw. Matka ruszyła w jego kierunku. - Poprzedni mi się prawie skończył - powiedział. Matka przystanęła. - Jeśli dziś każą dużo pisać, będę musiał pożyczać. - Kupuję dziesięć zeszytów na początku każdego roku, a potem następne dziesięć po półroczu. Chyba wiesz, że pieniądze nie rosną na drzewach? - Tak, mamo - powiedział. Modlił się w duchu, aby matka nie zajrzała do zeszytów i nie zobaczyła, że pierwszy jest zapisany dopiero w połowie, a drugi cały czysty. Matka nazywała wszelką ekstrawagancję "okrutnym trwonieniem czasu i pieniędzy". - Mówiłaś mi, żeby nie pożyczać od innych. Chciałem być zapobiegliwy. - No - odrzekła matka - niech będzie. Tylko nie łaź koło targu. Zaraz ci się zachce tego, czego nie możesz mieć. I nie spóźnij się znowu do szkoły, bo zapędzę cię do żelazka. - Tak, mamo. - Robert podbiegł do matki, potarł nosem o jej policzek. - Do widzenia. - Do widzenia. I nie łaź koło targu! - Tak, mamo. Targ! Jaskrawe, okryte daszkami stragany zajmujące w sumie całą milę kongijską powierzchni, pełne barwnych rzeczy: towarów, zwierząt i ludzi. Targ w Onitsha był na przecięciu szlaków handlowych, w pobliżu rzeki i stacji kolejowej. Tysiąc straganiarzy handlowało w dni powszednie; w soboty, niedziele i święta zjawiało się ich wiele razy więcej. Robert minął wielkie stosy melonów, klatki z perliczkami, stoły pełne zabawek i ozdób, wszystko jasne i świetliste w porannym słońcu. Ludzie rozmawiali w pięciu językach, targowali się, nawoływali, żartowali. Oto kupcy z Senegalu przybyli w swych jasnoczerwonych kapeluszach i długich szatach. Robert dostrzegł wysokiego Wazira, stojącego nieruchomo z królewskim dostojeństwem, pokazującego szybkimi ruchami długich palców, jakie ceny skłonny jest zapłacić, podczas gdy stojący przed nim kupiec dodawał do każdej liczby jeszcze dwa palce. Kilku ludzi z wypukłym tatuażem na twarzach, przybyłych z głębi kraju, chodziło z szeroko rozwartymi oczyma między straganami, cicho ze sobą rozmawiając. Szczękały szalki wag, ważono żywność, rozlegał się jazgot kur i kaczek, a z wielkiej zagrody, gdzie trzymano zwierzęta domowe, dochodził ryk osła. Zaprzężony w kozę wózek przywiózł kupcowi bulwy pochrzynu; ten zaczął krzyczeć na wozaka, bowiem zerwano je za wcześnie i były jeszcze twarde. Wozak wzruszył ramionami i pokazał mu fakturę. Kupiec zdjął fartuch, cisnął nim o ziemię i ruszył w kierunku miasta przeklinając zebrane bulwy, wozaków i spółdzielnię produkcyjną. Robert minął stragany z żywnością, choć zapach dojrzałych owoców mango sprawił, że ślina napłynęła mu do ust. Już trzy tygodnie nie jadł obiadu, by zaoszczędzić parę groszy. Rozległ się daleki dzwonek szkolny oznaczający, że do rozpoczęcia zajęć pozostało jeszcze dziesięć minut. Trzeba się spieszyć. Podszedł do większych stoisk w odległym końcu targu, gdzie handlowali księgarze i bukiniści. Już z daleka widział jaskrawe obwoluty, czarne napisy i niektóre ilustracje z okładek. Podszedł do ulubionego stoiska, należącego do pana Freda, właściciela drukarni i księgarni. Sprzedawca, który zdążył już zapamiętać chłopca, kiwnął mu głową, gdy ten zjawił się przy stoisku. Był to miły chłopak w wieku dwudziestu paru lat, ubrany w garnitur z kamizelką. Spojrzał na zegarek. - Czy masz znowu zamiar spóźnić się do szkoły w tak piękny poranek? - zapytał. Robert nie chciał tracić czasu na rozmowę, ale odpowiedział: - Wiem, które książki chcę kupić. To zajmie tylko chwilę. Sprzedawca skinął głową. Robert przebiegł wzdłuż długich półek, z których rzucały mu się w oczy znajome tytuły. "Pijacy wierzą, że knajpa to niebo", "Ukochana Ruth", "Johnny - nerwowy mąż", "Kobieta, która sprawiła, że stałem się romantykiem", "Powrót Mabel" albo "Jak ożeniłem się z moją siostrą". Na okładce tej ostatniej książki znajdowała się podobizna Julie Engebe, znanej aktorki dramatycznej; Robert wiedział, że w ten sposób wydawcy starają się, aby więcej ludzi kupiło książkę. Większość tomików miała oprawę kartonową i liczyła sobie niewiele ponad pięćdziesiąt stron. Niektóre miały wielkie, drukowane litery na okładkach, inne rysunki, kilka nawet zdobiły fotografie. Robert dotarł do końca półki i szybko zaczął czytać inne tytuły: Przygody policjanta Noego, Eddy - chłopiec z górniczego miasta, Kieszonkowa encyklopedia etykiety i dobrego wychowania, Dlaczego chłopcy nigdy nie ufają skąpym dziewczętom, , Jak być panną i kawalerem nie wpadając w kłopoty, Opowieści plemienia Ibo, które każdy znać powinien. Znalazł to, czego szukał: Bicze Klio Oskara Oshwenke. Książka nie była grubsza od pozostałych, a napis na czerwono-zielono-czarnej okładce został złożony trzema różnymi krojami czcionek, przy czym litera "i" w słowie "Bicze" pochodziła z jeszcze innego zestawu. Robert zdjął ją z półki (był to egzemplarz noszący ślady wielokrotnego przeglądania, ale Robert wiedział, że innego w sklepie nie było). Minął dwa kolejne stelaże i doszedł do miejsca, gdzie znajdowały się utwory dramatyczne. Tam wybrał dwa tomiki: Kij-samobij Otuby Malewe oraz Szalejący Turek albo BajazetII Thomasa Goffe'a, Europejczyka z Anglii, który żył trzysta lat temu. Robert wrócił do lady dysząc ciężko po tych wyścigach wzdłuż półek z książkami. - Te trzy - powiedział rozkładając książki przed sprzedawcą. Księgarz wypisał ceny na dwóch paragonach. - To kosztuje dwadzieścia cztery nowe centy, młody człowieku - powiedział. Robert patrzył na niego, nie rozumiejąc. - Ale wczoraj kosztowały one dwadzieścia dwa! - wykrzyknął. Sprzedawca ponownie spojrzał na książki. Wtedy Robert dostrzegł, że cena na książce Goffe'a, sześć centów, została przekreślona i w jej miejsce pojawiła się nowa - osiem centów - wypisana grubą, czerwoną kredką. - Pan Fred przyszedł dziś osobiście i przejrzał księgozbiór powiedział sprzedawca. - Niektóre ceny podniósł, inne znacznie obniżył. Mamy teraz znacznie więcej książek po dwa centy w skrzynce przed sklepem - powiedział jakby ze skruchą. - Ale... ja mam tylko dwadzieścia dwa nowe centy. - Robert poczuł pieczenie w oczach. Sprzedawca spojrzał na leżące przed nim książki. - Powiem ci coś, młody człowieku. Dam ci te trzy książki za dwadzieścia dwa centy. Kiedy będziesz miał brakujące dwa centy, przyniesiesz je p r o s t o do mnie. Jeśli będzie tu drugi sprzedawca albo pan Fred, masz nic nie mówić. Rozumiesz? - Tak, tak. Dziękuję panu bardzo! - Podał sprzedawcy pieniądze. Wiedział, że to tak samo, jakby pożyczył dwa centy, a matka nie lubiła pożyczania, ale tak bardzo chciał mieć te książki. Wetknął do teczki kupione tomiki oraz paragony. Gdy już odbiegał od stoiska, zobaczył, jak uprzejmy młody sprzedawca sięga do kieszeni w kamizelce, wyjmuje dwie monety i wkłada je do kasy. Robert biegł najszybciej, jak potrafił, bo wiedział, że inaczej znowu się spóźni. Wychowawca klasy, pan Yotofeka, spojrzał na uwagę w dzienniczku. - Jestem bardzo rozczarowany, Robercie - powiedział patrząc chłopcu prosto w oczy. - Przecież masz wiele zdolności. Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego w ciągu ostatnich dwóch tygodni spóźniłeś się do szkoły trzy razy? - Nie, proszę pana - odrzekł Robert. Poprawił okulary, które były sklejone plastrem w jednym nauszniku. - Żadnego powodu? - Szedłem do szkoły dłużej, niż myślałem. - Masz trzynaście lat, Robercie Oinenke! - pan Yotofeka uniósł głos. - Mieszkasz niecałą milę kongijską od szkoły, do której chodzisz już siódmy rok. Już dawno powinieneś wiedzieć, ile czasu zabiera ci droga! Robert skrzywił się. - Tak, pszepana. - Podaj mi swoją teczkę, Robercie. - Ale ja... - Chcę do niej zajrzeć. - Słucham, pszepana. - Robert podał teczkę stojącemu nad nim wychowawcy. Nauczyciel otworzył ją, wyjął najpierw książki i zeszyty szkolne, potem wydawnictwa pana Freda. Spojrzał na pokwitowania, potem na dzienniczek Roberta, który leżał otwarty niczym wielka księga chrześcijańskiego świętego Piotra na niebiosach. - Nie jadłeś obiadu po to, żeby kupić te śmiecie? - Tak, proszę pana. - To znaczy "tak, jadłem" czy "tak, nie jadłem"? - Tak, nie jadłem. - Posłuchaj Robercie. Dwie z tych książek są nic nie warte. Z przyjemnością widzę, że kupiłeś choć jedną dobrą sztukę. Ale pozostałe wybrane przez ciebie książki... Równie dobrze mogłeś swoje zaoszczędzone grosze wrzucić do szamba. - Uniósł w dłoni Bicze Klio. - Czy twoja matka wie, że to czytasz? A ta sztuka! Kij-samobij jest o tych wszystkich przesądach, które odrzuciliśmy, jeszcze zanim uzyskaliśmy niepodległość. Czy chciałbyś, żeby ludzie znowu w to wierzyli? Chcesz, żeby wróciły obrzędy krwi, konflikty plemienne? Człowiek, który to napisał, jest półanalfabetą, ledwo co wyciągniętym z buszu. - Ale... - Żadne ale. Możesz korzystać z biblioteki szkolnej, Robercie, albo z publicznej. Szukaj książek, które pomogą ci się rozwinąć, będą odpowiednie dla twej lepszej natury. Książek napisanych przez ludzi wykształconych, którzy studiowali na uniwersytetach. Robert wiedział, że pan Yotofeka dumny jest ze swego wykształcenia oraz że on i jemu podobni z pogardą patrzą na stragany z książkami. Oni pewnie czytali tylko wydania uniwersyteckie albo prawdziwe książki z Lagos czy Kairu. Pan Yotofeka znowu-przyjął ton srogi i rzeczowy. - Za spóźnienia przez trzy dni zostaniesz po szkole. Pomożesz sprzątać panu Labubie. Pan Labuba był woźnym szkolnym. Był to człowiek wysoki i powolny; pachniał starymi szmatami i tytoniem do żucia z domieszką johimbiny. Robert go nie lubił. Wychowawca napisał coś na karteczce i wręczył ją Robertowi. - Zaniesiesz tę kartkę twojej ciężko pracującej matce - powiedział - i poprosisz, żeby to podpisała. A jutro zjawisz się tu przed d r u g i m dzwonkiem. Jeśli znowu się spóźnisz, Robercie Oinenke, nie będę potrzebował kija-samobija, żeby ci spuścić lanie. - Tak jest, proszę pana - odrzekł Robert. Kiedy Robert wrócił po południu do domu, poszedł prosto do małego pokoiku na tyłach domu, gdzie stało jego łóżko i małe biureczko. Na biurku leżały jego ołówki, pióro wieczne, gumka, linijka, cyrkiel, kątomierz i klej. Z teczki wyjął zeszyty, a następnie kupione rano trzy książki, które ustawił pośrodku półki na podręczniki wiszącej nad blatem biurka. Usiadł i zabrał się do czytania. Matka nie przyszła jeszcze do domu z zakupów; nigdy jej nie było o porze powrotu ze szkoły. Pan Yotofeka miał częściowo słuszność w sprawie Kija-samobija. Nie było to wybitne dzieło. Sztuka opisywała człowieka z dawnych czasów, którego oskarżono o popełnienie zbrodni. Prawdziwy sprawca zamienił bez wiedzy obwinionego jego kij do przysiąg na inny, który w wyglądzie i dotyku był zupełnie podobny (Robert wiedział, że to niemożliwe). Ale fałszywy kij i tak wymierzył sprawiedliwość. Uniósł się ze swego miejsca na miejscu dla świadków, kiedy podstępnie oskarżony odpowiadał na pytania sądu, wyleciał przez okno, dogonił zbrodniarza i zbił go na śmierć. Wskazówki dla reżysera nakazywały zawieszenie kija na niewidocznych drutach, którymi poruszał ktoś z obsługi ukryty nad sceną; kij wylatuje przez okno, a oglądający sztukę widzą przestępcę, jak biega z jednej strony sceny na drugą trzymając się za głowę, za każdym przebiegnięciem bardziej okrwawiony. Robert naprawdę lubił utwory dramatyczne. Co wieczór przyglądał się tłumom mieszkańców kierujących się w stronę teatru na wezwanie bębnów i rogów, co oznaczało, że wkrótce rozpocznie się przedstawienie. Oczywiście widział już wszystkie sztuki dla dzieci: Potężne czary, Wierny wódz, Córka Yoruby. Widział też utwory napisane dla dzieci europejskich - Kopciuszek, Titelitury, Ognisty Nos. Zresztą widzieli je wszyscy jego rówieśnicy Ośrodek Kultury Nigru co roku organizował przedstawienia dla najmłodszych. Kiedy jednak Robert mógł dostać bilety, czy to za pośrednictwem szkoły, czy znajomych, chodził na prawdziwe sztuki, afrykańskie i europejskie. Oglądał widowiska ludowe dla dorosłych, takie jak Dlaczego wąż jest oślizgły; widział też sztuki kongijskiego dramaturga Ourelaya Władca całej ziemi, którą zbadał oraz Krzyk Afryki. Widział tragedie i komedie pochodzące z większości krajów europejskich, a nawet sztukę z Nipponu, która mu się spodobała, choć niewiele w niej się działo. (Robertowi najbardziej się podobały postacie kobiece w sztukach, aż kiedyś dowiedział się, że nie grają ich kobiety; wówczas nie wiedział już, co myśleć.) Pierwszą sztuką, którą oglądał, była Na podbój łowisk Christophera Kingstone'a; po niej przyszła kolej na Wesołą historię Darastusa i Fawnii Roba Greene'a. Kiedyś Ośrodek Kultury zorganizował cały tydzień dramatu europejskiego, wieczorami, w jasno oświetlonej sali. Szkoła Roberta dostała darmowe bilety dla wszystkich, którzy chcieli pójść. Robert był jedynym uczniem z jego klasy, który obejrzał wszystkie przedstawienia, choć kilku starszych też było na wszystkich. Wystawiono Cezara i Pompeję George'a Chapmana, Matkę Bombie Johna Lyly, Strachy Johna Jeffere, Tragiczną historię Romeusa i Julietty Arthura Broke'a, Szczęśliwe zachody miłości W. Szakspiera, Tragedię Dydony, królowej Kartaginy Marlowa i Nasha, a ostatniego wieczoru najlepszą rzecz, Ogród szparagowy Richarda Brome'a. Roberta zawsze intrygowało, że taki niewielki kraj mógł wydać tylu znakomitych dramaturgów w stosunkowo niedługim okresie, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że jednocześnie Anglicy musieli walczyć z Turkami i Włochami. Robert zaczął czytać o tym kraju i jego historii, z książek w szkolnej bibliotece. Potem do wiedział się, że na targu sprzedają wiele książek z utworami dramatycznymi z tamtego okresu (ponieważ nie płacono już honorariów, gdyż autorzy zmarli ponad dwieście pięćdziesiąt lat temu). Zaczął tam chodzić, najpierw kupując ze skrzynki pozycje po cencie od sztuki, potem już z następnej - po dwa centy. Robert otworzył szufladę biurka. Pod świadectwem ukończenia szóstej klasy leżały książki kupione u pana Freda. Było ich dwadzieścia sześć; wśród nich dwadzieścia sztuk teatralnych, a wśród tych z kolei - dwanaście z Anglii sprzed trzystu lat. Zamknął szufladę. Spojrzał na okładkę kupionej rano sztuki Thomasa Goffe'a - Szalejący Turek albo Bajazet II. Potem otworzył swój drugi zeszyt - ten, z którym matka omal nie przyłapała go rano. Na pierwszej stronie ołówkiem napisał, jak umiał najładniej: Robert Oinenke ZEMSTA MOTOFUKI sztuka w trzech aktach Po godzinie ręka osłabła mu od pisania. Dotarł do sceny, w której król Motofuko miał poradzić się swego astrologa w sprawie napaści, jakie wódz Renebe przeprowadzał na okoliczne plemiona. Robert odłożył zeszyt i zabrał się do czytania sztuki Goffe'a. Była niezła, ale stwierdził, że po tak długim pisaniu dialogu nie ma ochoty na czytanie również dialogu. Odłożył książkę. Właściwie to nie zamierzał czytać Biczów Klio; kupił tę książkę na sobotę i niedzielę. Ale nie mógł się doczekać. Upewniwszy się, że drzwi frontowe są zamknięte, choć na zewnątrz nadal było gorąco, otworzył czerwono-zielono-czarną okładkę i przeczytał kartę tytułową: Oskar Oshwenke BICZE KLIO czyli zniekształcenia historii dokonane przez białą rasę "I oto Hiszpanie zakrzyknęli: "Ziemia!" i wpłynęli na pokładzie trzech słynnych statków, Nińi, Pinty i Elisabetty, do zatoki na wyspie. Kolumb wsiadł do pierwszej łodzi; gdy dopłynęli. wraz ze swymi ludźmi stanął na piaszczystej plaży. W powietrzu roiło się od papug, a cała okolica była wprost prześliczna! Ale przybysze szukali całe pięć dni i nie znaleźli nikogo poza wielkimi stadami zwierząt, ptaków, ławicami ryb i mnóstwem żółwi. Myśląc, że znaleźli się w Indiach, popłynęli dalej szukając tubylców, ale na żadnej z wysp, na których się zatrzymywali, nie widzieli ani śladu człowieka! Z brzegu jednej z wysepek dostrzegli dalekie kształty większej wyspy lub nawet stałego lądu, ale zmęczeni poszukiwaniami, zaopatrzywszy się w żywność złowioną i upolowaną na wyspach, powrócili do Europy i opowiadali o cudach, jakie widzieli, o Nowych Ziemiach. Wkrótce każdy chciał tam pojechać." Była to pasjonująca lektura dla Roberta. Jeszcze raz przeczytał ten fragment, a potem przewrócił kartki, tak jak robił to wiele razy u pana Freda, zanim kupił książkę. Kartki otworzyły się na jego ulubionej ilustracji (to głównie dla niej kupił tę książkę, a nie jeszcze jedną sztukę). Był to rysunek włochatego słonia z uniesioną trąbą, a wokół niego rozciągały się połacie tej magicznej substancji - śniegu. Poniżej był fragment, który Robert niemal znał na pamięć. "Pierwszy człowiek stanął wówczas nad brzegiem Wielkiej Rzeki (obecnie zwanej Nową Tamizą) Nowej Ziemi Północnej. Choć żeglował w służbie Portingalów, pochodził z Anglii (która wówczas dała światu jej trzeciego papieża), a nazywał się Cromwell. Powiedział on, że w powietrzu nad Wielką Rzeką unoszą się krocie gołębi, milion milionów raty sto po sto, a gdy przelatują, wypełniają całe niebo na wiele godzin. Cromwell powiedział, że ziemie te zamieszkuje osobliwe garbate bydło (bardzo podobne do naszych żubrów), które żywią się trawą rosnącą po obu stronach rzeki. Stoją w takich ilościach i tak blisko siebie, że można po ich grzbietach przejść setki mil kongijskich i nie dotknąć stopą ziemi. A tu i tam wśród nich widać było wielkie, pokryte włosem mammuty, które, jak wiemy, ongiś żyły w znacznej części Europy, a przypominały bardzo nasze słonie, które można jeszcze zobaczyć w rezerwatach, ale pokrywała je czerwonobrunatna sierść, kły miały znacznie potężniejsze i w ogóle wyglądały o wiele groźniej. Cromwell stwierdził, że żadne ze zwierząt nie bały się go, toteż chodził wśród nich jedne poklepując, innym podsuwając smaczniejsze kępki trawy. Nigdy zwierzęta te nie widziały człowieka ani nie słyszały jego głosu i nikt na nie nie polował od początku stworzenia. Ujrzał cały kontynent pokryty skórami do wzięcia przez Europejczyków oraz miliony piór do kapeluszy i ozdób. Wiedział; że jest pierwszym, który ujrzał to miejsce, i że znajduje się ono niemal w raju. Po wielu przygodach wrócił do Lizbony, ale ponieważ był dobrym katolikiem i do tego jeszcze Anglikiem, nikt mu nie uwierzył. Udał się więc do Anglii i tam snuł swe opowieści." Robert powrócił do pracy nad swą sztuką, starannie zatemperowawszy nożem ołówek i położywszy gumkę w pobliżu zeszytu. Podjął pisanie w miejscu, gdzie król Motofuko wzywa astrologa w sprawie wodza Renebe: MOTOFUKO: Spojrzyj na te gwiazdy, które płoną nad głowami, jaśniej nawet niż siedem ustawionych w ordynku planet! Czyż świecąc tak jasno wypalają się przez tydzień? ASTROLOG: Właśnie tak! Ci, którzy podziwiają ich blask, zapominają o krótkości ich życia. A księżyc, choć nie tak gorący, zostaje i przetrwa wszystko inne. MOTOFUKO: Myślisz tedy, że gwiazda wodza Renebe szybko zgaśnie? ASTROLOG: Bogowie sami płaczą widząc jego marsz! Idzie on, co prawda, w zwycięskim pochodzie ku twoim ziemiom, ale jego zwolennicy zakopią jego popioły w jakiejś dziurze w ziemi, zanim uda mu się dotrzeć do Potężnego Nigru. Taki blask wywołuje zazdrość bogów. Robert usłyszał, jak matka rozmawia przed domem z sąsiadką. Zamknął zeszyt, odłożył na bok Bicze Klio i pobiegł, by pomóc jej wnieść zakupy. Następnego ranka podczas przerwy w szkole został w klasie i nie poszedł z innymi na boisko. Otworzył zeszyt i zaczął pisać od sceny, kiedy wódz Renebe, który podbił wszystkie ziemie króla Motofuki i kazał zabić wszystkie jego żony oraz synów (tak mu się wydawało), wypytuje swego generała o drogę do stolicy króla Motofuki. RENEBE: I pewien jesteś, że jego cały pomiot nie żyje, a wojownicy zostali sprzedani psom mauryjskim? GENERAŁ: Tak pewien, jak tego, że słońce wstaje i zachodzi, Wasza Wysokość. Sam trzymałem jego dzieci za nogi i uderzałem nimi o drzewa; ich kości pękały, łamały się karki i czaszki. A co do jego wodzów, pracują teraz w kopalniach i na polach pochrzynu w Nowych Ziemiach; nie będą cię już niepokoić. Z jego bydła zrobiliśmy sobie wielką ucztę, a jego owce rozegnaliśmy na cztery wiatry. Dla widza będzie to bardzo ważne: król Motofuko uszedł pogoni, ale uratował się też jego czteroletni syn, Motofene, uwiązany pod brzuchem barana na krótko przed atakiem żołnierzy w bitwie o Yotele. Rozpędzając owce żołnierze faktycznie skierowali królewskiego syna w bezpieczne miejsce, gdzie zajmą się nim pasterze i wyślą daleko, by mógł dorastać i obmyślać zemstę. Opowieść o królu Motofuce to stara historia, znana wszystkim ludziom w Onitsha. Robert opowiadał ją na nowo, z dość znacznymi zmianami: opowieść o owcach pochodziła z ulubionego przez chłopca fragmentu Odysei, kiedy Grecy są uwięzieni w jaskini Polifema. (Naprawdę to król Motofuko wysłał swego syna, by mieszkał u wodza sąsiedniego państwa jako królewicz-zakładnik, na wiele czasu przed napaścią wodza Renebe.) Nie była to jedyna zmiana; zdaniem Roberta, największy kłopot z prawdziwym życiem polega na tym, że jest ono zazwyczaj przeraźliwie nudne, a występujące w nim osoby są przeważnie podobne do pana Yotofeki i pana Labuby. Opowieść o królu Motofuce powinna wyglądać zupełnie inaczej. Podczas lekcji Robert trzymał Bicze Klio wewnątrz podręcznika gramatyki egipskiej. Czytał: Wkrótce wszystkie kraje europejskie, które było na to stać, wysłały ekspedycje do Nowych Ziem. Tamtejsze wyspy obfitowały w ogromne bogactwa i wielkie przestrzenie, ale Biały Człowiek musiał sprowadzać niewolników, którzy by wykopywali te bogactwa i ścinali drzewa na materiał do budowy statków. I właśnie wtedy biali Europejczycy zaczęli kupować niewolników od handlarzy arabskich i wysyłać ich za Ciepłe Morze, aby tam oprawiali zwierzynę, budowali domy i służyli białym w wielu sprawach. Afrykę pustoszono. Całe plemiona sprzedawano w niewolę i pohańbienie; co gorsza, czarni toczyli wojny z czarnymi, aby w ten sposób zdobyć niewolników i sprzedać ich Europejczykom. Matkę Afrykę gwałcono raz po raz - ale przybywały tu również ekspedycje badawcze i kartograficzne. Białe plamy na mapach Białego Człowieka kurczyły się coraz bardziej, aż po roku 1700 zostało już bardzo niewiele takich miejsc." Do klasy weszła panna Mbene; kątem oka spojrzała na Roberta, a następnie podeszła do tablicy i zaczęła wypisywać zadania matematyczne. Robert jęknął, zamknął egipską gramatykę i wyjął zeszyt do rachunków. Pan Labuba strzyknął strumieniem śliny w chwasty rosnące na skraju boiska. Oczy miał czerwone, a źrenice bardziej otwarte, niż powinny być w jasnym świetle popołudniowego słońca. - Wyciągniem te trawy - powiedział do Roberta. Dał mu parę rękawic, które chłopcu sięgnęły do łokci. - Ciąg równo. Jak szarpniesz, te badyle przerzną ci łapy nawet przez rękawice. Już po kilku minutach Robert zalewał się potem. Od klęczącego przy nim pana Labuby bił zapach pasty do podłóg zmieszany z wonią lizolu. Wkrótce obaj oczyścili cały skraj boiska przy ogrodzeniu. Robert wpadł we właściwy rytm tej pracy; odczuwał nawet przyjemność, gdy ostre trawy wychodziły z ziemi z odgłosem pękania i chmurą ziemi opadającej z poplątanych niczym maski ośmiornicy korzeni. Później grabiami wydobywali odrosty. Wkrótce w pobliżu huśtawki zebrał się niemały stos wykopanych chwastów. Przez cały czas Robert obmyślał ciąg dalszy swej sztuki: pisanie przerwał w drugim akcie, kiedy Motofuko przybył w przebraniu na audiencję przebaczenia u nowego króla Renebe. Nie wiedział jednak, że Renebe, bojąc się zemsty zwolenników starego króla, namówił swego głupiego brata Gubę, by ten siadywał na tronie w tym dniu, kiedy każdy mógł przybyć do króla i otrzymać przebaczenie swych występków. - Nie ma pan z nim kłopotów? - rozległ się pytający głos pana Yotofeki, który podszedł i stanął za Robertem. Pan Labuba z trudem przełknął przeżuwany przez siebie tytoń johimbinowy. - Nijakich, panie Yotofeka - powiedział, podnosząc wzrok. - Bardzo dobrze. Robercie, kiedy zegar na wieży wybije trzecią, możesz iść do domu. - Tak, proszę pana. Pan Yotofeka wszedł z powrotem do budynku. Pan Labuba spojrzał na Roberta i mrugnął do niego. MOTOFUKO: Wiele, wiele krzywd w moim czasie. Błagam cię, królu, przebacz mi. Dopuściłem, by moje żony, wszystkie wierne, zostały mi zabrane; patrzyłem, jak giną moje dzieci, a myślałem wcześniej, że są bezpieczne od śmierci. Moja wieś spustoszona, moi przyjaciele w niewoli. Rozum zwiądł jak kwiat. GUBA: Z jakiej to szalonej okolicy przybywasz, gdzie dzieją się takie rzeczy? MOTOFUKO (na stronie): Wymień mi kraj, gdzie takie rzeczy nie zdarzają się co dzień. (do Guby): Tak, wszystko to sprawiłem. Oślepiony, popełniłem jeszcze gorszy grzech. Błagam cię, wybacz mi go. GUBA: A cóż to za grzech? MOTOFUKO (odsłaniając twarz): Zabójstwo króla (przebija go). GUBA: O, matko bogów! Pomścij mą śmierć. Zabiłeś nie tego. Tam... (umiera) (Wbiegają straże z dobytą bronią.) MOTOFUKO: Nie tego? Skoro wszyscy mają splamione krwią ręce? Chodźcie, psy, kruki, sępy, tygrysy! Witam zęby, dzioby i szpony! Niech cała ziemia zawyje! Przeklęty, przeklęty ten świat, gdzie ludzie żrą się jak szakale nad trupem państwa! Odrzyjcie z ciała me kości - potrzebny im odpoczynek. (Wychodzą, walcząc. Zza sceny dobiegają krzyki, krew tryska strumieniem z kulis. ) ŻOŁNIERZ (wzburzony): To straszne! Żywcem odzierają go ze skóry! Ale stanice rybackie i handlowe trudno było utrzymać tylko z pomocą pracy niewolników. Wszystkich potrzeb nie zaspokoiło nawet przywożenie zbrodniarzy z krajów Białego Człowieka było ich zbyt mało. Złoto stawało się coraz cenniejsze, skupiając się jednocześnie w rękach coraz mniejszej grupy ludzi w Europie. Co prawda, znaleziono nieco złota w Południowej Nowej Ziemi, ale kryły je wysokie łańcuchy górskie i z trudnością można je było wydobyć. Niewolnicy pracowali pod ziemią, gdzie w końcu ślepli. Coraz to wybuchały bunty przeciwko tym okrutnym warunkom. Jedno z pierwszych nowych państw, które wówczas powstały, zostało utworzone przez niewolników, co zrzucili swe łańcuchy. Nazwali to państwo Wolnością, bowiem tego im najbardziej było brak, od kiedy wyrwano ich z łona Matki Afryki. Nie starczyło wszystkich żołnierzy Białego Człowieka, których pozbierano ze stanic, by rozgromić wyzwoleńców. Mieszkańcy Wolności powoli wykopali złoto z gór, wzbogacili się i wyruszyli, by wyzwolić innych, w Południowej Nowej Ziemi i w samej Afryce... Bunt następował za buntem. Matka Afryka powstała. Białych ludzi było za mało, a ich niewolnicze armie wkrótce same się zbuntowały i połączyły siły ze swymi braćmi i siostrami przeciwko Białemu Człowiekowi. Najpierw upadły zubożałe dominia francuskie i hiszpańskie, potem bogatsze - włoskie - i wreszcie brytyjskie. Na końcu wyzwolono kolonie, które były własnością wielkich rodzin bankierskich z Niemiec. Później gniew Matki Afryki zwrócił się przeciwko tym Arabom i Egipcjanom, którzy pomagali białym w ujarzmieniu czarnych. Teraz już nie mają żadnej władzy nad naszym kontynentem, a handel, jaki z nimi prowadzimy, jest wyłącznie korzystny dla Afryki." ASHINGO: Duch! Duch martwego króla! RENEBE: Co? Cóż to za szaleństwo? Straże, na miejsca! O czym mówisz, człowieku? ASHINGO: On przyszedł, przysięgam; jego skóra cała w strzępach, jego mózg jak czerwony kalafior, jego oczy - pustymi otworami! RENEBE: Cóż to oznacza? Dajcie mi tu starego astrologa, szybko. Niech powie, co oznacza pojawienie się tej istoty! (Okrzyki na zewnętrz. Wchodzi astrolog.) ASTROLOG: Twoi ludzie obudzili mnie z ważnego snu. Wasza królewska mość znajdował się na podwyższeniu i spoglądał na podwórzec pełen jego przyjaciół i rodziny. Byłeś, królu, ubrany w królewską zbroję, całą z brązu i żelaza. Dookoła płonęły ognie zwycięstwa, a nigdzie nie było słychać ani głosu sprzeciwu. Wszędzie panował pokój i porządek. RENEBE: Czy jest to zatem znak długiego panowania? ASTROLOG: Nie wiem, panie. To był m ó j sen. Matka stała za nim, zaglądając mu przez ramię. Robert zerwał się, próbując schować zeszyt. Spadły mu okulary. - Co to jest? - Matka sięgnęła i wyciągnęła mu zeszyt z rąk. - To... dodatkowe zadanie do szkoły - powiedział. Podniósł okulary. - Wcale nie. - Popatrzyła na ostatnią zapisaną stronę. - To marnowanie papieru. Czy myślisz, że mamy pieniądze na marnowanie? - Nie, mamo. Proszę cię... - Wyciągnął rękę po zeszyt. - Najpierw spóźniasz się do szkoły. Później za karę odsiadujesz po lekcjach. Marnujesz zeszyty szkolne. A teraz k ł a m i e s z. - ja... przepraszam. Ja... - Coś pisał w tym zeszycie? - To sztuka teatralna, historyczna. - I co masz z nią zamiar zrobić? Robert spuścił oczy. - Zaniosę ją do drukarni pana Freda, który ją wyda. Chcę, żeby ją wystawili w Ośrodku Kultury. Chcę, żeby ją kupowali w całym Nigrze. Matka podeszła do kominka, gdzie jej żelazka chłodziły się teraz, odsunięte od ognia. - Co chcesz zrobić!? - wrzasnął chłopiec. Matka wzdrygnęła się, zdumiona. Spojrzała na zeszyt, potem z powrotem na Roberta. Oczy jej się zwęziły. - Chciałam wziąć okulary. Robert zaczął płakać. Podeszła do niego i otoczyła go ramieniem. Pachniała targiem, parą i cynamonem. Ukrył głowę w jej piersiach. - Będziesz ze mnie dumna, mamo. Przepraszam, że wziąłem zeszyt, ale m u s i a ł e m napisać tę sztukę. Odsunęła się od niego. - Powinnam cię zbić aż do krwi za to, że zepsułeś zeszyt. Za to będziesz mi pomagał do końca tygodnia. Nie masz prawa usiąść przy tym zeszycie, dopóki nie odrobisz pracy domowej. Powinieneś wiedzieć, że pan Fred nie opublikuje niczego, co napisał jakiś uczeń. Oddała mu zeszyt. - Schowaj to teraz. Potem idź na ganek i przynieś mi tę bieliznę do cerowania. Ciężko będziesz pracować na ten zeszyt, oj, ciężko. Robert schwycił zeszyt w ramiona, jakby trzymał w nich swą duszę. RENEBE: O, cóż za męki, ból i spustoszenie! Spadające gwiazdy i wiatry wstrząsają podstawami samej nocy! Gdzie moje wojska, moja potęga? Jakiż użytek z podatków i danin, jeśli nie mogę kupić za nie silnych ludzi, którzy by za mnie umarli? (GLOS zza sceny): Nie ma nikogo. Wszyscy uciekli. RENEBE: Stój! Kto idzie? (Dobywa miecza.) MOTOFENE (wchodzi): Ten, którego imię zmrozi ci krew w żyłach. RENEBE: Syn zabitego króla! MOTOFUKO: Tak, zabitego dla ciebie i całego świata, ale żywego dla mnie i tak nienaruszonego jak ta gwiazda, wokół której obraca się skrzypiąca oś ziemi. (Za sceną krzyki i odgłos biegnących. ) Słyszysz teraz krzyki twoich bliskich i przyjaciół, takie same krzyki, jakie ja słyszałem na jawie i w niespokojnym śnie przez te czternaście lat. Posłuchaj ich teraz. RENEBE: Straże! Do mnie! MOTOFENE: Do ciebie? Widzisz te gwiazdy błyskające ku tobie stojącym w przepysznym oknie pałacu? To dalekie ognie - a przy każdym z nich umiera jakiś twój przyjaciel, żona, dziecko. Dla ciebie zaś moi znakomici kowale przygotowali wspaniałą szatę. Całą z brązu i żelaza, jak przystało królowi. I szatę tę będziesz miał na sobie, kiedy pokażę ci podwórzec pałacowy wypełniony twoimi zmarłymi krewnymi i przyjaciółmi. Będziesz miał dobry widok, bo zawiesimy cię wysoko, na najlepszych linach. (Wchodzą żołnierze Motofene.) Pochwyćcie go, ale nie czyńcie mu krzywdy.. (Rozbrajają go. ) A teraz, mój poprzedni królu, wychodź na zewnątrz. Choć niebo pełne gwiazd, noc jest chłodna. Nie obawiaj się zimnej stali czy brązu; gdy tylko szata znajdzie się na tobie, moi żołnierze ci ją podgrzeją. (Wychodzą. Kurtyna zapada.) Robert minął pojękującego białego człowieka i ruszył w dół ulicy, za targ. Jego celem była drukarnia pana Freda w śródmieściu Onitsha. Szedł szeroką ulicą Nowo-Targową, uważając, by nie wpaść pod jeden z hałaśliwych tramwajów na parę, które toczyły się po szynach w kierunku centrum miasta. Robert zobaczył dwa ptaszki wau-wau siedzące na pojedynczym drucie telegraficznym biegnącym do stacji przekaźnikowej w mieście. Wedle dawnych przesądów jeden ptaszek wau-wau to zły znak, dwa to dobry, trzy to niespodzianka. - Pan Fred jest zajęty - powiedziała kobieta siedząca w redakcji wydawanego przez pana Freda tygodnika Wulkan Onitsha. Wokół jej biurka leżały stosy książek drukowanych do sprzedaży w stoisku pana Freda; na ścianie wisiały nagłówki z Wulkana i wielka fotografia właściciela, który wyglądał surowo w swym odświętnym garniturze, pod olbrzymim zegarem, na którego tarczy widniało wypisane po egipsku motto pana Freda: CZAS TO PIENIĄDZ. Kalendarz na jej biurku, z wizerunkami nigerskich autorów dla każdego miesiąca, otwarty był na październiku roku 1894. Na dole strony znajdowała się lista utworów autora z tego miesiąca, wydanych przez pana Freda. - Chciałbym zobaczyć się z panem Fredem w sprawie mojej sztuki - powiedział Robert. - Twojej sztuki? - Tak. To zajmująca sztuka historyczna. Nazywa się Zemsta Motofuki. - Czy jest ona we właściwej formie? - Zgodnie z najsurowszymi zasadami dramaturgii - odrzekł Robert. - Chciałabym ją zobaczyć. Robert zawahał się. - Czy jest ona w maszynopisie? - zapytała kobieta. Po grzbiecie Roberta przebiegł zimny dreszcz. - Wszystkie składane utwory muszą być w maszynopisie, z podwójnym odstępem i szerokimi marginesami - powiedziała. Głos uwiązł Robertowi w gardle. - Ale... ja ją napisałem bardzo wyraźnie - wykrztusił w końcu. - Wiem, że tak. Ale pan Fred czyta wszystko osobiście, jest bardzo zajęty i wymaga maszynopisów. Minione trzy tygodnie zwaliły się na głowę Roberta niczym mur z niewypalanych cegieł. - Może gdybym porozmawiał z panem Fredem... - To nic ci nie pomoże, jeśli sztuka nie jest przepisana na maszynie. - Bardzo proszę. Ja... - Dobrze. Ale musisz tu zaczekać do godziny pierwszej. Pan Fred zatwierdza ostateczny kształt Wulkana i nie wolno mu przeszkadzać. Było dopiero wpół do jedenastej. - Zaczekam - odrzekł Robert. W południe kobieta wyszła, a jej miejsce zajął młody człowiek w kamizelce. Wchodzili inni ludzie, których załatwiał sam młody człowiek albo odsyłał ich do drugiego pokoju na prawo. Z lewa zaś dobiegały szczęknięcia, turkotania, łomot i dzwonki. Robert wyobraził sobie wielkie maszyny, potężnych mężczyzn zmagających się w pocie czoła z kołami zębatymi i trybami oraz stosy książek sięgające aż do sufitu. Zaczęło się popołudnie i w drukarni zrobiło się znacznie ciszej. Robert wstał, przeciągnął się i przeszedł jeszcze raz po poczekalni czytając nagłówki z gazet, które ukazały się pięć, dziesięć, piętnaście lat temu, nawet kiedy jeszcze go nie było na świecie. Zazwyczaj były to opowieści o buntach, wojnach, powodziach i panikach. Robert nie znalazł tu wiadomości o katastrofie tamy, w której zginął jego ojciec; pożółkły wycinek z tą informacją leżał w domu, między stronicami koptyjskiej Biblii. Na jednej ze ścian znajdował się plakat reklamujący raj dla wędkarzy nad jeziorem Południowo-Saharyjskim; wzrok przyciągały fotografie pstrągów i zębaczy złowionych przez mistrzów wędki. O drugiej mężczyzna wstał zza biurka i zasunął żaluzje w oknach. - Będziesz musiał poczekać na ojca na zewnątrz - powiedział. - Na dziś już zamykamy. - Poczekać na ojca? - A co, nie jesteś synem Moletule? - Nie. Przyszedłem zobaczyć się z panem Fredem w sprawie mojej sztuki. Ta pani... - Ona mi nic nie mówiła. Myślałem, że jesteś synem drukarza. Mówisz, że chcesz się zobaczyć z panem Fredem w sprawie sztuki? - Tak, ja... - Czy jest ona w maszynopisie? - spytał mężczyzna. Robert zaczął płakać. - Pan Fred przyjmie cię teraz - powiedział młody mężczyzna wracając do pokoju i odbierając swą chusteczkę od chłopca. - Bardzo przepraszam - wyjąkał Robert. - Mówiłem panu Fredowi tylko tyle, że przyszedłeś tu w sprawie swej sztuki - rzekł mężczyzna otwierając drzwi do drukarni. Nie było tu wcale ogromnych maszyn, tylko kilka małych, w ciemnym, piętrowym pomieszczeniu; poza tym kilka stołów i kaset z ołowiem i gotowymi już czcionkami. Wszystko było zakurzone i pachniało metalem i gęstą farbą drukarską. Nad jednym ze stołów pochylał się niski mężczyzna w samej tylko koszuli, czytając długi i wąski pas papieru, podczas gdy w pobliżu czekał chłopiec w wieku Roberta. Pan Fred napisał coś na papierze i chłopiec zabrał go do drugiego pomieszczenia, gdzie kilku mężczyzn pochylało się w milczeniu nad stołami kasztami pełnymi czcionek. - Słucham - powiedział pan Fred podnosząc wzrok. - Przyszedłem do pana w sprawie mojej sztuki. - Twojej sztuki? - Napisałem sztukę o królu Motofuce. Chciałbym, żeby par ją opublikował. Pan Fred zaśmiał się. - No cóż, będziemy musieli o tym porozmawiać. Czy sztuka jest w maszynopisie? Robertowi znowu zachciało się płakać. - Nie. Przykro mi, ale nie. Nie wiedziałem... - Nie przyjmujemy rękopisów do wydawania, chyba że... - Napisałem ją bardzo starannie, proszę pana. Gdybym wiedział, na pewno postarałbym się ją przepisać na maszynie... - Czy na rękopisie jest twoje nazwisko oraz adres? - Tylko nazwisko. Ja... Pan Fred wyjął zza ucha ołówek. - Jaki jest twój numer domu? Robert podał mu adres i mężczyzna zapisał go na okładce zeszytu. - No więc, panie... Robercie Oinenke, przeczytam to, ale nie przed przyszłym czwartkiem. Przyjdziesz tu o dziesiątej rano w sobotę dziewiętnastego po rękopis i naszą decyzję. - Ale... - Co? - Naprawdę bardzo lubię książki, które pan wydaje, proszę pana. Szczególnie podobały mi się Bicze Klio pana Oskara Oshwenke. - Jak to miło spotkać zadowolonego klienta. Tamtą książkę wydaliśmy pięć lat temu. Od tego czasu gusta się zmieniły. Wygląda na to, że czytelnicy już są zmęczeni książkami historycznymi. - I dlatego mam nadzieję, że spodoba się panu moja sztuka - powiedział Robert. - Zobaczymy się za dwa tygodnie - odparł pan Fred. Cisnął zeszyt na stos maszynopisów leżący na stole. "W wyniku spuścizny po Białym Człowieku mamy dziś w Afryce wiele problemów. Zniszczył on wiele z tego, czego nie mógł zabrać ze sobą. Wiele regionów pozbawionych jest telegrafu; wiele mniejszych miast dysponuje tylko prymitywnym stałym prądem elektrycznym. Trzeba dużo zrobić w dziedzinie zdrowia i o światy sanitarnej - ale nie jest z nami tak źle, jak z niektórymi spośród najprymitywniejszych białych Europejczyków w ich spustoszonych wojną krajach albo w nielicznych enklawach plantacji i faktorii na Nowych Ziemiach. To od ciebie zależy, młodzieży dzisiejszej Afryki, czy nasze przesłanie dobrej woli i dobrobytu dotrze do tych ludzi, których tak teraz gnębi historia, jak kiedyś gnębili oni nas. Życzę wam powodzenia." Oskar Oshwenke Onitsha, Niger, 1889 Robert odkładał wizytę w stoisku pana Freda na targu tak długo, jak tylko wytrzymał. Dziś był dzień wydania jego książki. Zobaczył, że w stoisku urzęduje ten sam uprzejmy młody sprzedawca. (Robert zwrócił mu brakujące dwa centy z dziesięciodolarowej zaliczki, jaką pan Fred wypłacił jego matce dwa tygodnie temu. Matka jeszcze do dziś nie mogła w to uwierzyć.) - Witam pana autora! - powiedział sprzedawca. - Mam tu dla ciebie trzy egzemplarze autorskie. Pan Fred życzy ci powodzenia. Sprzedawca ustawiał jego książkę wraz z Dozorcą Zoo Johna-Johna Motulli pod wielkim napisem: OSTATNIE NOWOŚCI! Jego książka znajdzie się w sprzedaży w całym mieście. Popatrzył na okładki tomików, które trzymał w ręku: Robert Oinenke TRAGICZNA ŚMIERĆ KRÓLA MOTOFUKI albo JAK ZBRODNIA NIE POPŁACA sztuka w trzech aktach Nakładem Wydawnictwa Pana Freda Olungene Sprzedaż: Targ Miejski, stoisko nr 300 Redakcja Wulkanu Onitsha, ul. Nowo-Targowa 12 Cena - 10 nowych centów W drodze do domu minął róg, na którym grupka chłopców wyśmiewała się z białego człowieka. Mężczyzna był pijany; dopiero co zwymiotował na ścianę jednego ze sklepów. Chłopcy drwili z niego. - Pozabijam. Pozabijam was wszystkich. Żadnego wstydu mamrotał, próbując wstać. Robertowi zabrzmiały w uszach wyjątki z Biczów Klio. Wszedł między chłopców i dał białemu trzy nowe centy. Mężczyzna spojrzał nań szarymi, błędnymi oczyma. - Dziękuję, paniczu - mruknął, mocno zaciskając dłoń. Robert pobiegł do domu, by pokazać swoje książki matce i sąsiadom. Robert Silverberg - Przeciwko Babilonowi Carmichael przyleciał tego ranka z Nowego Meksyku i gdy tylko posadził swój mały samolot w Burbank, powiedziano mu, że w całej kotlinie Los Angeles wybuchły pożary, których nie udało się dotąd opanować. Powiedziano mu, że bardzo go potrzebują. Był koniec października, szczyt pory pożarów w południowej Kalifornii. Znad pustyni wiał suchy, silny i gorący wiatr; ostatni raz padało piątego kwietnia. Natychmiast zadzwonił do rejonowego inspektora, a ten powiedział mu: - Mike, zbieraj dupę w troki i zasuwaj. - Gdzie jestem potrzebny? - Najgorzej jest powyżej Chatsworth. Na lotnisku Van Nuys mamy załadowane i gotowe do startu samoloty. - Muszę się odlać i zadzwonić do żony. Będę na Van Nuys za piętnaście minut, dobra? Czuł, jak zmęczenie włazi mu w kości. Była dziewiąta rano, a leciał od pół do czwartej. Drogę miał ciężką; miotał nim ten sam porywisty, wiejący z serca kontynentu wiatr, który teraz niósł ze sobą groźbę rozszerzenia pożaru na Los Angeles. W tej chwili pragnął jedynie domu, prysznica, Cindy i łóżka. Jednakże dla Carmichaela udział w gaszeniu pożaru nie był kwestią wyboru. O tej porze roku całe to zwariowane miasto mogło pogrążyć się w morzu ognia. Niekiedy prawie tęsknił do czegoś takiego. Nienawidził.tego zapylonego, krzykliwego miasta-Babilonu, nieskończonej gmatwaniny autostrad, domów o dziwacznych kształtach, zasmrodzonego powietrza, gęstej, dławiącej, połyskliwej i wszędobylskiej roślinności, narkotyków, alkoholu, rozwodów, próżniactwa, tandety, porno-shopów, domów schadzek i salonów masażu, cudacznych ludzi o cudacznych fryzurach, noszących cudaczne stroje i prowadzących cudaczne samochody. Jego zdaniem wszystko tutaj naznaczone było tandetą i szmirą. Nawet rezydencje i wyszukane restauracje były właśnie takie - puste jak malowane dekoracje filmowe. Niekiedy miał uczucie, że tandetność dręczy go bardziej niż skończone zło. Jeśli nie tracisz z oczu własnych wartości, możesz zmagać się ze złem, ale tandeta cię zalewa i przenika do duszy nawet bez twej wiedzy. Miał nadzieję, że pobyt w Los Angeles nie wpływa na niego w ten sposób. Przybył tu z Doliny, a dla niego oznaczało to wielką dolinę San Joaquin, aż za Bakersfield, a nie tutejszą, małą i zaśmieconą dolinę San Fernando. Ale Los Angeles było miastem Cindy i ona je kochała, a on kochał Cindy i dla niej mieszkał tutaj przez siedem lat, w Laurel Canyon, wśród bujnych, zielonych zagajników, i przez siedem październików pod rząd wylatywał zrzucać chemiczne substancje gaszące, by ochronić mieszkańców miasta przed ich idiotyczną beztroską. Carmichael uważał, że trzeba wywiązywać się ze swoich obowiązków. Domowy telefon dzwonił siedem razy, nim odłożył słuchawkę. Następnie zatelefonował do małego warsztatu, gdzie Cindy pracowała nad biżuterią, ale i stamtąd nie odpowiadała, a było za wcześnie, by złapać ją w galerii. Dręczyło go, że nie może przywitać się z żoną zaraz po trzydniowej nieobecności, a teraz nie będzie miał na to żadnej szansy przez najbliższe osiem do dziesięciu godzin. Ale nic na to nie mógł poradzić. Gdy znów wzbił się w górę, niedaleko, na północnym zachodzie ujrzał pożar - czarny, smolisty słup na tle bladego nieba. A gdy parę minut później wysiadł z samolotu na Van Nuys, uderzył w niego nagły podmuch gorąca. W Burbank temperatura wynosiła ze czterdzieści stopni - cholerny upał jak na dziewiątą rano ale tu było prawie pięćdziesiąt. Słyszał odległy ryk ognia, trzaski i huk płonących zarośli oraz szczególny, świszczący dźwięk, jaki wydaje zeschła trawa, gdy obejmują ją płomienie. Lotnisko wyglądało jak centrum dowodzenia bitwą. Samoloty przylatywały i odlatywały jak zwariowane, a były to też zwariowane samoloty: wszelkiego rodzaju antyki sprzed czterdziestu, pięćdziesięciu lat, a nawet starsze: przerobione Latające Fortece B-17, DC-3, jakiś Douglas Invader oraz - ku zdumieniu Carmichaela - Ford Trimotor z lat trzydziestych, który chyba został wyciągnięty z jakiejś rekwizytorni filmowej. Niektóre z nich wyposażone były w zbiorniki z chemicznymi środkami gaśniczymi, inne w pompy wodne, jeszcze inne latały jako samoloty obserwacyjne: u dysz lśniły im czujniki elektroniczne. Zaganiani mężczyźni i kobiety spieszyli tu i tam pokrzykując do przenośnych nadajników i czuwając nad przebiegiem załadunku. Carmichael znalazł drogę do pokoju operacyjnego pełnego wyczerpanych ludzi wpatrujących się w monitory komputerów. Większość z obecnych znał z poprzednich lat. - Mamy dla ciebie DC-3 - powiedział jeden z kontrolerów. - Zrzucisz chemikalia wzdłuż tego łuku: od Ybarra Canyon na wschód do Horse Flats. Pożar objął podgórze Santa Susana; jak dotąd mamy wiatr ze wschodu, ale jeśli zmieni się na północny, ogień ogarnie wszystko od Chatsworth po Granada Hills i dalej do Ventura Boulevard. A to tylko jeden pożar. - Ile ich jest? Kontroler uderzył w klawisze. Z monitora zniknęła mapa doliny San Fernando; zastąpił ją obraz całej kotliny Los Angeles. Carmichael wytrzeszczył oczy. Trzy wielkie, szkarłatne pręgi wskazywały strefy ognia: najbliższa wzdłuż Santa Susana, następna, niemal równej wielkości, oddalona nieco na wschód - na łąkach po północnej stronie autostrady 210 wokół Glendory lub San Dimas, a trzecia niżej, we wschodnim Orange County, za Anaheim Hills. - Jak dotąd nasz jest największy - powiedział kontroler. - Ale te dwa oddalone są tylko o czterdzieści mil i jeśli dojdzie do ich połączenia... - Taa... - mruknął Carmichael. Jedna ściana ognia pędząca po wschodniej krawędzi kotliny Los Angeles. Jeśli powieje wiatr z Santa Ana, poniesie płomienie na zachód, przez Pasadenę, śródmieście Los Angeles, Beveray Hills aż do wybrzeża, do Venice, Santa Monica, Malibu. Zadygotał. Laurel Canyon pójdzie z dymem. Wszystko pójdzie z dymem. Gorzej niż Sodoma i Gomora, gorzej niż upadek Niniwy. Nic tylko popioły na tysiącach mil. - Wszyscy trzęsą się ze strachu przed ruskimi atomówkami, a jeden wóz pełen głupich dzieciaków palących papierosy może równie dobrze załatwić całą sprawę. - Ależ to nie były papierosy, Mike - powiedział kontroler. - Nie? A co, podpalenie? - Nie słyszałeś? - Przez ostatnie trzy dni byłem w Nowym Meksyku. - Więc tylko ty jeden nic nie wiesz. - Na miłość Boską, o czym nie wiem? - O Kosmitach - powiedział kontroler ze znużeniem. - To oni zaprószyli ogień. Trzy starki kosmiczne lądujące o szóstej nad ranem w trzech różnych krańcach kotliny Los Angeles. Wyschła trawa zajęła się od żaru z ich silników. Carmichael nie uśmiechnął się. - Chłopie, masz dziwaczne poczucie humoru. - Ja nie żartuję - odparł kontroler. - Statki kosmiczne? Z innej planety? - Ze stworami wysokości piętnastu stóp na pokładzie - powiedział kontroler przy sąsiednim komputerze. - Właśnie teraz spacerują sobie po autostradach. Mają po piętnaście stóp wzrostu, Mike. - Z Marsa? - Nikt nie wie, skąd, do diabła, przylecieli. - Chryste Panie - jęknął Carmichael. Gdy wzniósł się do góry, ciąg powietrza od buchającego ognia szarpnął samolotem i na chwilę Carmichael znalazł się w opałach. Ale odzyskał panowanie nad sterami działając spokojnie i automatycznie. Wierzył, że najważniejsze to posiąść instynktowne czucie w palcach, ramionach i udach, a niekoniecznie w świadomych partiach mózgu. Świadomość może cię zaprowadzić daleko, ale w końcu trzeba działać instynktownie lub zginąć. Czuł, jak samolot reaguje, i zdobył się na uśmiech. DC-3 to stare, twarde sztuki. Uwielbiał na nich latać, choć nawet najmłodsze z nich wyprodukowano przed jego urodzeniem. Uwielbiał latać na czymkolwiek. Nie dla zarobku, teraz nic nie robił dla zarobku, już nie musiał - ale latał. Miesiącami spędzał więcej czasu w powietrzu niż na ziemi albo też tak mu się wydawało, bo godziny na dole często przemykały nie zauważone, a czas w powietrzu był bardziej intensywny, wydłużał się. Nim skierował się w strefę ognia przez Canoga Park, skręcił na południe, nad Encino i Tarzana. Mgiełka popiołu przesłoniła słońce. Patrząc w dół mógł dostrzec domki, baseniki kąpielowe i ludzików biegających to tu, to tam, rozpaczliwie starających się przed nadejściem płomieni nawilżyć dachy swych domów wodą z węży ogrodniczych. Tyle domów, tylu ludzi wypełniających każdy cal przestrzeni między wybrzeżem a pustynią i teraz to wszystko znalazło się w niebezpieczeństwie. Zaułki na południowym krańcu Topanaga Canyon Boulevard były dziś, późnym rankiem, tak zapchane samochodami, jak hollywoodzka autostrada w godzinach szczytu. Gdzie oni wszyscy jadą? Tak, dalej od ognia, chyba w stronę wybrzeża. Może jakiś kaznodzieja telewizyjny powiedział im, że u brzegu Pacyfiku pojawiła się arka i czeka na nich, by zabrać ich w bezpieczne miejsce, podczas gdy Bóg spuszczać będzie deszcz siarki na Los Angeles. Może na prawdę tam czeka. W Los Angeles wszystko jest możliwe, nawet najeźdźcy z Kosmosu spacerujący po autostradach. Jezu, Jezu. Carmichael nie bardzo wiedział, jak się w myślach z tym uporać. Zastanawiał się, gdzie jest Cindy i co o rym wszystkim myśli. Najpewniej wydawało się jej to bardzo zabawne. Cindy miała cudowną zdolność bawienia się wszystkim. Lubiła cytować linijkę z wiersza tego Rzymianina, Wergiliusza: narasta sztorm, statek przecieka, za jedną burtą wodny wir, za drugą - morskie potwory, a kapitan zwraca się do swojej załogi i mówi: "Może któregoś dnia będziemy to wspominać i się śmiać". Taka jest Cindy, pomyślał Carmichael. Wieje wiatr od Santa Ana, płoną trzy wielkie ogniska pożaru i jednocześnie przybyli najeźdźcy z Kosmosu, ale któregoś dnia będziemy to wspominać i się śmiać. Serce przepełniła mu miłość i tęsknota za nią. Nic nie wiedział o poezji, dopóki nie poznał Cindy. Zamknął na chwilę oczy i przywołał w pamięci jej obraz: ciężkie sploty czarnych jak smoła włosów, olśniewający, żywy uśmiech, smukłe, opalone ciało rozbłyskujące zadziwiającymi pierścieniami i naszyjnikami, które projektowała i wyrabiała. I oczy. Żadna ze znanych mu osób nie miała takich oczu jak ona: promienne, z dziwnie figlarnymi ognikami, potrafiły patrzeć na świat w jedyny, niepowtarzalny sposób. To właśnie ukochał w niej najbardziej. Do diabła z tym pożarem, właśnie teraz, kiedy byłem daleko przez trzy dni. Do diabła z tymi głupkami z Marsa! Tam gdzie kończyły się schludne rzędy i zakola podmiejskich ulic, rozpościerała się wielka otwarta, trawiasta połać ziemi, którą długie lato wypaliło na kolor lwiej skóry; dalej leżały góry, a między nimi i łąką płonął ogień, niczym ogromna poprzeczna, czerwona grań zwieńczona pióropuszem czarnego, śmierdzącego dymu. Wyglądało na to, że ogarnął już setki, jeśli nie tysiące akrów. Carmichael słyszał kiedyś, że sto akrów płonących zarośli wydziela taką ilość energii cieplnej, jak bomba atomowa, którą zrzucono na Hiroszimę. Przez trzaski zakłóceń radiowych dobiegł go głos dowódcy odcinka kierującego operacją z helikoptera zawieszonego w powietrzu na południowym wschodzie. - DC-3, kto pilotuje? - Carmichael. - Carmichael, staramy się zlokalizować go z trzech stron. Ty działasz na wschodzie. Limekiln Canyon, poniżej flanki Porter Ranch Park. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem - odpowiedział Carmichael. Leciał nisko, poniżej tysiąca stóp. Dzięki temu dobrze widział całą akcję: drwale w kaskach i pomarańczowych kamizelkach rąbali płonące drzewa tak, by padły w stronę ognia; załogi buldożerów usuwały zarośla z zasięgu płomieni; koparki wycinały przeciwogniowe zasieki; helikoptery pompowały wodę na pojedyncze języki ognia. Podciągnął się o pięćset stóp, by wyminąć jednosilnikowy samolot obserwacyjny, a następnie jeszcze o pięćset, by uniknąć zawirowań powietrza wywołanych przez ogień. Na tej wysokości wyraźnie rysował mu się obraz pożaru ciągnącego się z zachodu na wschód, niczym krwawa szrama, szersza u zachodniego końca. Dokładnie na wschód od najdalej wysuniętego krańca pożaru ujrzał kolistą strefę wypalonej jui trawy o powierzchni około stu akrów, a w samym jej środku stało coś, co wyglądało jak aluminiowy silos o rozmiarach dziesięciopiętrowego gmachu. W sporej odległości otaczał go kordon wojskowych pojazdów. Poczuł zawrót głowy. To coś, uświadomił sobie, to musi być statek Kosmitów. Przybył w nocy z zachodu, pomyślał Carmichael, szybując jak ogromny meteor nad Oxnard i Camarillo, ześlizgując się w stronę zachodniego krańca doliny San Fernando, muskając trawę ogniem odrzutu i pozostawiając za sobą płonącą bruzdę. A potem osiedli łagodnie, właśnie w tamtym miejscu, i stłumili pożar wokół siebie nie troszcząc się w ogóle o ogień, który rozniecili po drodze. Bóg jeden wie, co za stwory wylazły z tego statku, by przyjrzeć się Los Angeles. Wychodziło na to, że jeśli Kosmici w końcu wylądują otwarcie, zrobią to właśnie tutaj. Prawdopodobnie wybrali to miasto, bo tak często oglądali je w telewizji - czy we wszystkich historiach o UFO nie twierdzono, ie oni zawsze mają na podglądzie transmisje naszej TV? No to widzieli Los Angeles w każdym programie i prawdopodobnie doszli do wniosku, że jest to stolica świata, znakomite miejsce na pierwsze lądowanie. Ale dlaczego, zastanawiał się Carmichael, skurwiele musieli wybrać szczyt okresu pożarów, żeby przybyć tutaj na swoich statkach. Pomyślał znowu o Cindy, o tym, jak fascynowały ją historie o UFO i Kosmitach, o książkach, które czytała, i o pomysłach, które przychodziły jej do głowy; w jaki sposób patrzyła na gwiazdy, gdy pewnej nocy obozowali w Kings Canyon i gadali o istotach, które muszą na nich żyć. - Tak bardzo chciałabym je zobaczyć - powiedziała. - Tak bardzo chciałabym je poznać i dowiedzieć się, co myślą. - W Los Angeles pełno było wariatów, którzy chcieli przelecieć się w latającym spodku albo twierdzili, że już to mają za sobą, ale gdy Cindy tak o tym mówiła, dla Carmichaela nie brzmiało to jak wariactwo. To prawda, że cechowało ją typowe dla mieszkańców Los Angeles upodobanie do egzotyki i dziwactwa, ale wiedział, że jej duszy nigdy nie tknęło tutejsze obłąkańcze zepsucie, że nie nadwerężyło jej powszechne pożądanie tego, co irracjonalne i cudaczne, sprawiające, że czuł do tego miasta taką odrazę. Jeśli jej wyobraźnia kierowała się ku gwiazdom, powodem była ciekawość, nie szaleństwo. Ciekawość, głód nie doświadczonego, chęć pochwycenia tego, co niepojmowalne, leżały po prostu w jej naturze. On wierzył w Kosmitów nie więcej niż w jednorożce, ale ze względu na nią powiedział, ie ma nadzieję, iż jej życzenia się spełnią. A teraz ufoludy naprawdę się tu znalazły. Mógł sobie ją wyobrazić, jak z błyszczącymi oczyma stoi na skraju-kordonu wpatrując się w statek kosmiczny. Szkoda, że nie może być teraz razem z nią, nie może czuć, jak przepływa przez nią podniecenie, radość, ciekawość, oczarowanie. Ale ma przed sobą zadanie do wykonania. Skręcając DC-3 na zachód zapikował na tyle blisko skraju ognia, na ile starczyło mu odwagi, i nacisnął przycisk uwalniający ładunek. Rozpostarła się za nim wielka szkarłatna chmura: gęsta jak farba papka z siarczku amonowego i wody, z dodatkiem czerwonego barwnika, by można było określić, jakie obszary zostały spryskane. Krople przywrą do wszystkiego i zatrzymają wilgoć przez wiele godzin. Szybko opróżnił pięćsetgalonowe zbiorniki i zawrócił na Van Nuys po nowy ładunek. W skroniach pulsowało mu od zmęczenia, a odór mokrej, zwęglonej ziemi przenikał z dołu przez blachy starego samolotu. Nie minęło jeszcze południe. Całą noc był na nogach. Na lotnisku przygotowano kawę, kanapki, tacos, burritos. Czekając, aż obsługa naziemna napełni zbiorniki, wszedł do środka i ponownie zadzwonił do Cindy: znów nie było odpowiedzi z domu i z pracowni. Połączył się z galerią, a chłopak, który tam pracował, powiedział mu, że nie miał z nią kontaktu od rana. - Jeśli się odezwie - polecił mu Carmichael - powiedz jej, że latam do pożaru z Van Nuys nad Chatsworth i będę w domu, jak tylko tu się trochę uspokoi. Powiedz jej też, że tęsknię za nią. I jeszcze, że jeśli trafię na Kosmitę, to dam mu od niej całusa. Zapamiętałeś? Powtórz jej to właśnie. Idąc przez główny hall zobaczył tłum skupiony wokół kogoś, kto niósł przenośny telewizor. Carmichael przepchał się łokciami właśnie w chwili, gdy spiker powiedział: - Jak dotąd przybysze ze statków kosmicznych w San Gabriel i Orange County nie dali znaku życia. A oto przerażający widok, który zaszokował mieszkańców dzielnicy Porter Ranch między dziewiątą a dziesiątą rano. - Ekran ukazał dwie wyprostowane cylindryczne postacie, które wyglądały jak kałamarnice przechadzające się na czubkach macek. Szły ostrożnie przez parking centrum handlowego, zerkając tu i ówdzie wielkimi jak talerze, żółtymi oczyma. Co najmniej tysiąc gapiów zdradzających zarazem fascynację i wstręt przypatrywało się im z bezpiecznej odległości. Co i raz stwory zatrzymywały się, by zetknąć się czołami, jakby nawiązując w ten sposób łączność. Poruszały się bardzo zgrabnie, ale Carmichael zauważył, że przewyższają latarnie uliczne: miały dwanaście, może piętnaście stóp wysokości. Powierzchnia ich purpurowych ciał przypominała wyprawioną skórę; z obu boków jarzyły się rzędy fosforyzujących punktów. Telewizyjna kamera wysunęła się próbując zbliżenia, potem podskoczyła i zakołysała się gwałtownie, gdy niezwykle długi i giętki język wystrzelił z piersi jednej z istot i zaciął po tłumie. Przez chwilę na ekranie widać było tylko niebo, potem Carmichael zobaczył ujęcie oszołomionej dziewczynki w wieku może czternastu lat, pochwyconej w pasie przez język Kosmity, który uniósł ją w powietrze i niczym pobrany okaz wcisnął do wąskiej zielonej torby. - Grupy olbrzymich stworów grasowały po mieście blisko godzinę - stwierdził komentator. - Ustalono ostatecznie, że pochwyciły one od dwudziestu do trzydziestu ludzi, nim wróciły na własne statki. W tym samym czasie przy wietrze z Santa Ana trwa rozpaczliwa akcja przeciwpożarowa w sąsiedztwie trzech punktów lądowania... Carmichael potrząsnął głową. Oto Los Angeles, pomyślał. Co za ludzie tu mieszkają: wychodzą i pozwalają, by Kosmici pożerali ich tak jak żaby łykają muchy. Może myślą, że to tylko kino i wszystko skończy się dobrze na ostatniej rolce filmu. A potem przypomniał sobie, że Cindy należy do takich ludzi, którzy z miejsca podeszliby do jednego z tych Kosmitów. Cindy należy do gatunku, który zamieszkuje Los Angeles, powiedział sobie, tylko że Cindy jest i n n a. Na swój sposób. Wyszedł na zewnątrz. DC-3 był załadowany i gotów do startu. Wyglądało na to, że w ciągu czterdziestu pięciu minut od chwili, gdy odleciał z linii ognia, pożar rozprzestrzenił się znacznie na południe. Tym razem dowódca odcinka polecił mu zrzucić chemikalia od węzła autostrady De Soto do północnowschodniego rogu Porter Ranch. Gdy wrócił na lotnisko i zamierzał ponownie zadzwonić do Cindy, mężczyzna w wojskowym mundurze zatrzymał go, jak szedł przez pole startowe. - Pan Mike Carmichael, zamieszkały w Laurel Canyon? - Tak. - Mam dla pana niedobrą wiadomość. Wejdźmy do środka. - Może powie mi pan tutaj, dobra? Oficer spojrzał na niego w osobliwy sposób. - Chodzi o pana żonę - powiedział. - Nazywa się Cynthia Carmichael? - Mów pan - rzekł Carmichael. - Jest jedną z porwanych, proszę pana. Zaparło mu dech w piersi, jakby ktoś go uderzył. - Gdzie to się stało? - zapytał. - Jak ją dostali? Przez twarz oficera przemknął dziwny, napięty uśmiech. - To było w centrum handlowym, w Porter Ranch. Może widział pan w telewizji. Carmichael potwierdził ruchem głowy. Dziewczynka poderwana olbrzymim giętkim jęzorem, lecąca w powietrzu i wciśnięta do zielonej sakwy. A Cindy?... - Widział pan tę część, gdy stwory spacerowały sobie, a potem nagle zaczęły chwytać ludzi i wszyscy rzucili się do ucieczki? Wtedy właśnie ją dostali. Była na samym przodzie, gdy zaczęła się łapanka i może nawet udałoby się jej uciec, ale czekała z tym o sekundę za długo. Przypuszczam, że zaczęła uciekać, a potem zatrzymała się, spojrzała za siebie na nich, możliwe, że coś do nich krzyczała... a wtedy... no cóż, wtedy... - Wtedy ją zgarnęli? - Niestety, tak. - Rozumiem - powiedział Carmichael z kamienną twarzą. - Wszyscy świadkowie zgadzają się co do tego, że nie wpadła w panikę, nie wrzeszczała. Okazała wiele odwagi, gdy te potwory ją schwytały. Nie rozumiem, na Boga, jak można zdobyć się na odwagę, gdy coś tak wielkiego trzyma człowieka w powietrzu, ale zapewniam pana, że ci, którzy to widzieli... - Ja to rozumiem - powiedział Carmichael. Odwrócił się. Zamknął oczy na chwilę i z trudem głęboko zaczerpnął rozgrzanego, pełnego dymu powietrza. Jasne, że z miejsca pobiegła tam, gdzie wylądowali. Jeśli był w Los Angeles ktoś, kto chciałby dostać się do Kosmitów, zobaczyć ich na własne oczy, a może przemówić do nich i nawiązać jakiś kontakt, to była to z pewnością Cindy. Nie bałaby się ich. Wydaje się, że nigdy nie bała się niczego. Carmichael łatwo wyobraził ją sobie w spanikowanym tłumie na parkingu, spokojną i promienną, wpatrującą się w gigantycznych Kosmitów, uśmiechającą się do nich cały czas, zanim ją pochwycili. W jakimś sensie był z niej bardzo dumny. Ale przerażało go, gdy pomyślał, że mają ją w niewoli. - Jest na statku? - zapytał. - Na tym tam z tyłu? - Tak. - Czy otrzymano jakąś wiadomość od zakładników albo od Kosmitów? - Nie mogę ujawnić tej informacji. - A jest jakaś informacja? - Przykro mi, ale nie wolno... - Nie jestem w stanie uwierzyć - powiedział Carmichael że ten statek tylko tam stoi, że nic nie zrobiono, by nawiązać z nimi kontakt... - Powołano centrum dowodzenia, panie Carmichael, i podejmuje się określone starania. Tyle mogę powiedzieć. Mogę też powiedzieć, że w tę sprawę zaangażował się Waszyngton. Ale na razie więcej nie... Nadleciał biegiem młodzik wyglądający na harcerzyka. Mike, samolot załadowany i gotów do startu. - Dobra - powiedział Carmichael. Ten ogień, ten pierdolony ogień! Udało mu się niemal o nim zapomnieć. Niemal. Wahał się chwilę, rozdzierany konfliktem lojalności. Potem powiedział do oficera: - Słuchaj pan, muszę wracać do pożaru. Może pan tu trochę poczekać? - Hmmm... - Jakieś pół godziny. Muszę zrzucić chemikalia. Potem chciałbym, żeby zabrał mnie pan do tego statku i przeprowadził przez kordon, tak bym mógł sam pomówić z tymi stworami. Jeśli ona tam jest, zamierzam ją zabrać. - Nie wyobrażam sobie, jak mogłoby się to udać.. - No to spróbuj pan sobie wyobrazić - powiedział Carmichael. - Spotkamy się tutaj za pół godziny. Gdy wzniósł się do góry, od razu zauważył, że ogień się rozszerzył. Wiatr był silniejszy i bardziej porywisty niż poprzednio i wiał teraz ostro z północnego wschodu spychając płomienie w stronę brzegów Chatsworth. W granice miasta zaniosło już sporo rozżarzonego popiołu i Carmichael ujrzał po lewej stronie kilka płonących domów. Będzie ich więcej, pomyślał. Podczas akcji przeciwpożarowej rozwija się w człowieku szósty zmysł, który mówi mu, jak toczy się walka, czy wygrywasz z płomieniami, czy przegrywasz; teraz ten zmysł podpowiedział mu, że cały ten wielki wysiłek kończy się niepowodzeniem, że pożar rozszerza się i że o zmierzchu cała okolica zamieni się w popiół. Trzymał się mocno, gdy DC-3 wszedł w strefę pożaru. Pod wpływem ognia powietrze rozkołysało się jak szalone i powstały turbulencje o zadziwiającej sile: czuło się, jakby potężna ręka schwyciła samolot za dziób. Helikopter dowódcy odcinka miotał się w górze jak balon na uwięzi. Carmichael zwrócił się po rozkazy i posłano go na stronę południowo-zachodnią, blisko szeregu domów leżącego na zewnętrznej granicy. Na dole strażacy łopatami przyduszali tryskające z ogródków pęki płomieni. Paliły się płachty zeschłych liści zwieszających się z pni wyniosłych palm. Psy w okolicy zbiły się w oszalałe stado, uganiające się rozpaczliwie w tę i z powrotem. Pikując w dół, tuż nad czubkami drzew, Carmichael rozpryskał czerwoną ciecz, która pokryła wszystko, co wyglądało na materiał łatwopalny. Kopacze spojrzeli w górę i pomachali mu, a on dał im sygnał skrzydłami i skierował się dalej na północ, dokoła zachodniego brzegu pożaru. Zauważył, że ogień przesuwa się coraz dalej na zachód, przeskakując głębokimi kanionami w stronę granic Ventura County. Potem poleciał na wschód, wzdłuż podnóża gór Santa Susana, aż po raz drugi zobaczył statek kosmiczny stojący samotnie w kręgu sczerniałej ziemi. Wydawało się, że kordon wojskowych pojazdów poszerzył się jeszcze, jakby całą dywizję pancerną rozmieszczono tu w koncentrycznych kręgach, poczynając na jakieś pół mili od statku. Wpatrywał się usilnie w pojazd Kosmitów, jak gdyby mógł dostrzec poprzez jego błyszczące ściany znajdującą się w środku Cindy. Wyobraził sobie, jak siedzi przy stole - lub przy czymkolwiek, czego używają Kosmici; siedzi przy stole w towarzystwie siedmiu lub ośmiu olbrzymich istot i spokojnie opowiada im o Ziemi, a potem prosi, by oni opowiedzieli jej o swojej planecie. Był całkowicie pewny, że jest bezpieczna, że nic złego jej się nie stanie, że nie torturują jej i nie kroją na stole sekcyjnym, nie przepuszczają przez nią prądu tylko po to, by zobaczyć, jak na to reaguje. Wiedział, że nic takiego nigdy się Cindy nie przydarzy. Bał się tylko tego, że jej nie uwolnią i odlecą na swą rodzinną planetę. Przerażenie, jakie wzbudzała w nim ta myśl, było silniejsze od wszystkich poznanych dotąd lęków. Gdy Carmichael podleciał do miejsca lądowania Kosmitów, ujrzał, jak lufy niektórych czołgów obracają się w jego kierunku. W odbiorniku radiowym rozległ się szorstki głos: - DC-3, zszedłeś z kursu. Wracaj do pożaru. To zamknięta strefa powietrzna. - Przepraszam - powiedział. - Nie miałem zamiaru. Jednakże gdy rozpoczął skręt, opadł w dół jeszcze niżej, tak że mógł dobrze obejrzeć statek. Jeśli miał iluminatory i Cindy wyglądała przez jeden z nich, chciał, żeby wiedziała, iż jest w pobliżu; że obserwuje, że czeka na jej powrót. Ale powłoka statku była jednolita i ciemna na całej przestrzeni. Cindy? Cindy? Pomyślał, że zawsze szukała tego, co dziwne, tajemnicze, niecodzienne. Ci ludzie, których przyprowadzała do domu: jakiś Nawaj, oszołomiony turecki wycieczkowicz, dzieciak z Nowego Jorku. Ta muzyka, którą grała, i towarzyszące jej inkantacje. Kadzidła, światła, medytacje. - Poszukuję - lubiła mówić. Wciąż próbowała odnaleźć trakt, który poprowadzi ją w to, co jest poza nią. Próbowała stać się kimś innym, niż była. I tak oto zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, nieprawdopodobna para: ona w sandałach i paciorkach, on ze swym poważnym, trzeźwym poglądem na świat. Dawno temu, tego dnia, gdy znalazł się w sklepie płytowym w Studio City, a Bóg tylko jeden wie, co tam robił, podeszła do niego i zapytała o coś, i zaczęli gadać, i gadali, gadali, gadali przez całą noc; ona chciała się dowiedzieć o nim wszystkiego, co tylko można, a gdy nadszedł świt, byli wciąż ze sobą i od tego czasu rzadko się rozstawali. Nigdy nie był w stanie zrozumieć, dlaczego go wybrała - ogorzałego, podstarzałego pilota z Doliny - ale wiedział z pewnością, że krył się za tym jakiś rzeczywisty powód, że zaspokajał jakąś jej potrzebę, tak jak ona jego, i w braku lepszego słowa można to było nazwać miłością. Ona także zawsze tego szukała. Któż nie szuka? Wiedział, że kocha go prawdziwie i mocno, choć nigdy nie mógł pojąć dlaczego. Miłość jest zrozumieniem - mawiała. - Zrozumienie jest miłością. - Czy właśnie w tej chwili próbowała mówić Kosmitom o miłości? Cindy, Cindy, Cindy. Parę minut później na lotnisku Van Nuys wydało mu się, że wszyscy już wiedzą, iż jego żona jest wśród zakładników. Zniknął gdzieś oficer, którego Carmichael poprosił o pozostanie. Nie zdziwiło go to. Przez chwilę myślał o tym, by przedostać się samemu do statku, przedrzeć się przez kordon i zrobić coś, by uwolnić Cindy, ale uświadomił sobie, że to beznadziejnie głupi pomysł. Sprawę przejęło wojsko i nie pozwoli ani jemu, ani komukolwiek podejść do statku bliżej niż na milę, a on tylko wpadnie w sieci telewizyjnych reporterów szukających rozdzierających serca historyjek o rodzinach porwanych osób. Główny kontroler zszedł na dół i odnalazł go na lotnisku; wyglądał, jakby zaraz gotów był wybuchnąć współczuciem. Pogrzebowym tonem powiedział do Carmichaela, że nic nie szkodzi, jeśli skończy już na dzisiaj i pojedzie do domu, by czekać na to, co się wydarzy. Carmichael odrzucił jednak tę propozycję. - Nie wydostanę jej stamtąd siedząc w pokoju na kanapie - powiedział. - A ten pożar też nie wygaśnie sam z siebie. Przepompowanie chemicznej papki do zbiorników DC-3 zajęło obsłudze naziemnej dwadzieścia minut. Carmichael stał przy naszynie popijając colę i spoglądając na odlatujące i przylatujące samoloty. Ludzie gapili się na niego, a ci, którzy go znali, machali doń z daleka; trzech czy czterech pilotów podeszło i w milczeniu uścisnęło mu rękę lub poklepało współczująco po ramieniu. Czarne od sadzy niebo na północy stopniowo ku wschodowi i zachodowi przechodziło w szarość. Powietrze było gorące jak w saunie i przeraźliwie suche. Można by, pomyślał Carmichael, podpalić je strzelając palcami. Ktoś przebiegający obok rzucił w pośpiechu, że w Pasadenie, blisko laboratorium lotniczych materiałów pędnych wybuchło nowe ognisko pożaru, a jeszcze inne - w Griffith Park. A więc wiatr zaczął przenosić żagwie. Ktoś powiedział, że płonie stadion Dodger, a ktoś inny - że tor wyścigowy w Santa Anita. Całe to przeklęte miejsce pójdzie z dymem, pomyślał Carmichael. A moja żona siedzi w statku kosmicznym z innej planety. Gdy samolot był już gotowy, poderwał go i spuścił świeży ładunek niemal prosto w twarze strażaków pracujących na peryferiach Chatsworth. Zbyt byli zajęci, by mu pomachać. Aby powrócić na lotnisko, musiał zrobić wielką pętlę za linią ognia: nad wzgórzami Santa Susana aż do odnogi autostrady Golden State. Tym razem ujrzał pożar na wschodzie: dwa potężne skupiska ognia znaczące miejsca, w których strumienie odrzutu z innych statków musnęły wyschłą trawę, oraz kilka mniejszych ognisk na linii od Glendale lub Burbank aż po środek Orange County. Ręce mu się trzęsły, gdy dotknął płyty Van Nuys. Nie spał już od trzydziestu dwóch godzin i czuł, że wkracza w obszar ślepego, białego wyczerpania, który leży daleko poza zwykłym zmęczeniem. Wysiadł z samolotu. Główny kontroler znów czekał na niego. - Dobra - powiedział z miejsca Carmichael. - Odwalę się na pięć, sześć godzin i przekimam trochę, a potem mogę wracać do... - Nie o to chodzi. - A o co? - Przyszedłem ci to powiedzieć, Mike. Zwolnili niektórych zakładników. - Cindy? - Tak sądzę. Samochód z wojsk lotniczych zabierze cię do Sylmar. Założyli tam kwaterę główną. Kazali cię odnaleźć, jak tylko wrócisz, i tam posłać, żebyś mógł porozmawiać z żoną. - Więc jest wolna - powiedział Carmichael. - Jezu, jest wolna! - Idź już, Mike. Chyba przez jakiś czas poradzimy sobie z pożarem bez ciebie. Samochód wojskowy wyglądał jak generalska limuzyna: długi, niski i błyszczący, z szoferem o kwadratowej twarzy za kierownicą i dwoma młodymi oficerami, z wyglądu twardzielami, na tylnym siedzeniu obok niego. Niewiele mówili i wyglądali na tak znużonych, jak znużony czuł się Carmichael. - Jak się czuje moja żona? - zapytał, a jeden z nich odpowiedział: - Z tego co wiemy, to nie zrobiono jej krzywdy. - Powiedział to w sztywny i osobliwy sposób. Carmichael wzruszył ramionami. Dzieciak, powiedział sobie, obejrzał za dużo starych filmów. Wydawało się teraz, że całe miasto płonie. W środku klimatyzowanej limuzyny wyczuwało się tylko słabiutki zapach dymu, ale niebo na wschodzie wyglądało przerażająco: smugi czerwieni rozpryskiwały się jak meteory na tle czerni. Carmichael zapytał o to oficera lotnictwa, ale w odpowiedzi usłyszał tylko: - Z tego co wiem, wygląda to fatalnie. - Gdzieś na autostradzie do San Diego, pomiędzy Mission Hills a Sylmar, Carmichael zapadł w sen i odzyskał świadomość dopiero wtedy, gdy zbudzono go łagodnie i wprowadzono do przestronnego, ponurego, przypominającego hangar budynku w pobliżu zbiornika. Był tu cały labirynt przewodów i ekranów, wśród których wojskowy personel obsługiwał chyba z tysiąc komputerów i dziesięć tysięcy telefonów. Dał się wprowadzić do pokoju biurowego w środku; wlókł nogi za sobą i poruszał się jak automat ledwie zdolny skupić wzrok na czymkolwiek. W pokoju siwy pułkownik dawał z siebie wszystko, by powitanie wyglądało tak, jak w momencie szczytowego napięcia na filmie. - Panie Carmichael - powiedział - to może być najtrudniejsze spośród wszystkich pańskich zadań. Carmichael nachmurzył się. W rym przeklętym mieście, pomyślał, wszystko dzieje się jak w Hollywood. - Powiedziano mi, że uwolniono zakładników - odezwał się. - Gdzie jest moja żona? Pułkownik wskazał na ekran telewizora. - Zaraz damy panu z nią porozmawiać. - To znaczy, że się z nią nie zobaczę? - Nie od razu. - Dlaczego nie? Dobrze się czuje? - O ile wiemy - tak. - Więc nie została zwolniona? Powiedziano mi, że zakładników wypuszczono. - Pozwolono odejść wszystkim oprócz trojga - powiedział pułkownik. - Dwoje ludzi, zgodnie z tym co mówią Kosmici, doznało obrażeń, gdy ich chwytano, i teraz przechodzą leczenie na pokładzie statku. Trzecią osobą jest pańska żona. Nie chce opuścić statku. Jakby zapadł się w dziurę powietrzną. - Nie chce?... - Utrzymuje, że zamierza lecieć ochotniczo na planetę Kosmitów. Twierdzi, że będzie naszym ambasadorem czy też specjalnym wysłannikiem. Panie Carmichael, czy pańskiej żonie zdarzały się w przeszłości przypadki zachwiania równowagi umysłowej? Carmichael rzucił na niego wściekłe spojrzenie i powiedział: Jest absolutnie normalna. Proszę mi wierzyć. - Ma pan świadomość faktu, że nie okazała żadnych objawów strachu, gdy tego ranka Kosmici schwytali ją podczas wydarzeń w centrum handlowym? - Tak, wiem o tym. To nie znaczy, że jest szalona. Owszem - inna. Ma niezwykłe pomysły. Ale nie jest szalona. Nawiasem mówiąc - ja też nie. - Przyłożył ręce do twarzy i przycisnął lekko czubki palców do oczu. - W porządku - powiedział. - Pozwólcie mi z nią pomówić. - Sądzi pan, że da się ją przekonać, by opuściła ten statek? - Na pewno będę cholernie mocno próbował. - Nie pochwala pan tego, co ona robi, prawda? - zapytał pułkownik. Carmichael uniósł wzrok. - Owszem, pochwalam. To inteligentna kobieta, która z własnej i nieprzymuszonej woli robi to, co uznaje za ważne. Dlaczego, do cholery, miałbym tego nie popierać? Ale zamierzam wybić to jej z głowy i to jeszcze jak. Kocham ją. Pragnę jej. Ktoś inny może zostać tym cholernym ambasadorem na Betelgeuse. Dacie mi z nią pomówić? Pułkownik skinął dłonią i wielki ekran telewizyjny ożył. Przez chwilę jakiś tajemniczy, kolorowy deseń rozbłyskiwał na nim w denerwujący, przypadkowy sposób; następnie Carmichael ujrzał przelotnie okryte cieniem wiszące kładki, pogmatwaną sieć zastrzałów krzyżujących się co chwilę pod osobliwymi kątami, a potem ukazał się na moment jeden z Kosmitów. Żółte, tackowate oczy patrzyły na niego z błogim samozadowoleniem. Carmichael poczuł, że ocknął się całkowicie. Twarz Kosmity zniknęła i pojawiła się Cindy. W chwili, gdy ją ujrzał, wiedział, że ją utracił. Jej twarz płonęła. Cicha radość w jej oczach bliska była ekstazie. Wiele razy wyglądała podobnie, ale teraz było to coś innego. Tym razem dostąpiła wizji boskiego szczęścia. - Cindy? - Cześć, Mike. - Możesz mi powiedzieć, co się tam w środku dzieje? - To niewiarygodne. Kontakt, porozumienie. No tak, pomyślał. Jeśli ktokolwiek mógł nawiązać kontakt z istotami z Kosmosu, to właśnie Cindy. Była w niej jakaś magia: dar otwierania wszystkich zamkniętych drzwi. - Oni rozmawiają bezpośrednio myślami - powiedziała bez żadnych przeszkód. Przyjechali tu pokojowo, by nas poznać, połączyć się z nami w harmonii, by wprowadzić nas do konfederacji planetarnej. Zwilżył wargi. - Cindy, co oni ci zrobili? Pranie mózgu czy co? - Nie! Nic z tych rzeczy! Nic mi nie zrobili, Mike! Po prostu zaczęliśmy rozmawiać. - Rozmawiać! - Pokazali mi, jak przylgnąć umysłem do ich umysłów. To nie pranie mózgu. Jestem wciąż sobą, jestem Cindy. Czuję się dobrze. Czy wyglądam, jakby mnie skrzywdzono? Oni nie są niebezpieczni. Uwierz mi. - Wiesz, że podpalili pół miasta ogniem odrzutu? - To ich smuci. To był wypadek. Nie zdawali sobie sprawy, jak sucho jest w górach. Gdyby znaleźli sposób na stłumienie ognia, uczyniliby to, ale pożar jest za duży nawet dla nich. Proszą nas o przebaczenie. Chcą, żeby wszyscy wiedzieli, jak im przykro. - Przerwała na chwilę. Potem bardzo łagodnie powiedziała: Mike, czy przyjdziesz na pokład? Pragnę, byś ich doświadczył tak, jak ja ich doświadczyłam. - Cindy, nie mogę tego zrobić. - Oczywiście, że możesz! Każdy może! Po prostu otwierasz swój umysł, oni cię dotykają i... - Wiem. I nie chcę. Cindy, wychodź stamtąd i jedziemy do domu. Proszę. Proszę. To już trzy dni, nie - teraz cztery... Chcę cię uścisnąć, chcę cię trzymać... - Możesz mnie objąć tak mocno, jak tylko chcesz. Wpuszczą cię na pokład. Możemy razem pojechać na ich planetę. Wiesz, że zamierzam polecieć do nich? - Nie masz zamiaru. Naprawdę nie. Uroczyście skinęła głową. Wyglądała bardzo poważnie. - Odjadą za parę tygodni, jak tylko uzyskają możliwość wymiany darów z Ziemianami. Widziałam obrazy ich planety - jak na filmie, tylko że dzięki ich umysłom. Mike, nawet sobie nie wyobrażasz, jaka ona jest piękna! Jak gorąco sobie życzą, bym z nimi pojechała! Krople potu spływały mu z włosów do oczu; mrugał, ale nie śmiał ich otrzeć: obawiał się, iż pomyśli, że on płacze. - Cindy, nie chcę polecieć na ich planetę. I nie chcę też, żebyś ty poleciała. Przez jakiś czas milczała. Potem uśmiechnęła się subtelnie i powiedziała: - Wiem, Mike. Zacisnął pięści, rozluźnił je i zacisnął ponownie. - Nie m o g ę tam polecieć. - Tak. Nie możesz. Rozumiem to. Myślę, że nawet Los Angeles jest dla ciebie zbyt obce. Musisz być w swojej Dolinie, w swoim własnym, rzeczywistym świecie, a nie w drodze ku odległej gwieździe. Nie chcę cię namawiać. - Ale ty i tak polecisz? - zapytał i tak naprawdę nie było to pytanie. - Przecież wiesz, co zrobię. - Tak. - Przykro mi. Ale tak naprawdę, to nie. - Kochasz mnie? - powiedział i zaraz tego pożałował. Uśmiechnęła się smutno. - Wiesz, że tak. I wiesz, że nie chcę cię opuścić. Ale gdy dotknęli mnie swoim umysłem, gdy ujrzałam, jakie to są istoty - wiesz, o co mi chodzi? Nie muszę tego tłumaczyć, prawda? Ty zawsze mnie rozumiesz. - Cindy... - Och, Mike. Tak bardzo cię kocham. - I ja cię kocham, dziecino. I chcę, żebyś zeszła z tego przeklętego statku. - Nie proś mnie o to. Bo mnie kochasz. A ja nie będę cię znów prosiła, żebyś przyszedł na pokład, bo naprawdę cię kocham. Rozumiesz to, Mike? Pragnął sięgnąć za ekran telewizora i ją pochwycić. - Tak, rozumiem - zmusił się do słów. - Kocham cię, Mike. - Kocham cię, Cindy. - Powiedzieli mi, że podróż tam i z powrotem trwa czterdzieści osiem lat, ale dla mnie będzie to jak parę tygodni. Och, Mike! Do widzenia, Mike! Niech cię Bóg błogosławi! - Przesyłała mu pocałunki. Na palcach ujrzał swoje trzy ulubione, wysadzane małymi szafirami pierścienie, które zrobiła, gdy po raz pierwszy zaczęła projektować biżuterię. Szukał w myślach jakiegoś sposobu, by ją przekonać; jakichś nowych racji, które do niej przemówią, i nie mógł niczego znaleźć. Czuł, jak rozprzestrzenia się w nim bezmierna pustka, jakby wirująca brzytwa wycinała mu wnętrze. Jej twarz jaśniała. Nagle wydała mu się obca. Wyglądała jak ktoś z Los Angeles, jak jedna z osób zagubionych w fantazjach i mrzonkach; było to tak, jakby nigdy jej nie znał lub jakby udawał, że jest ona kimś innym, niż naprawdę jest. Nie. To nie tak. Ona nie jest takim kimś, to naprawdę Cindy. Jak zwykle podąża za własną gwiazdą. Nagle nie mógł już dłużej patrzeć na ekran i odwrócił się, zaciskając wargi; poruszył lewą ręką, jakby coś odpychał. Żołnierze lotnictwa mieli zakłopotany wyraz twarzy, jakby mimowolnie podsłuchali kogoś podczas najbardziej intymnych chwil i teraz udawali, że nic nie słyszeli. - Ona nie jest szalona, pułkowniku - powiedział porywczo Carmichael. - Nie chcę, aby ktoś myślał, że to jakaś wariatka. - Oczywiście, panie Carmichael. - Ale ona nie zejdzie z tego statku. Słyszał ją pan. Zostanie na pokładzie i wraca z nimi tam, skąd przylecieli. Nic nie mogę na to poradzić. Nic jej stamtąd nie wyciągnie, chyba że poszedłbym tam i wywlókł ją siłą. A tego nigdy nie uczynię. - Naturalnie, że nie. W każdym razie rozumie pan, że nie moglibyśmy pozwolić panu na wejście na statek, nawet gdyby chodziło o wyprowadzenie jej stamtąd. - No i dobrze - powiedział Carmichael. - Nawet o tym nie marzyłem. O tym, by ją wyprowadzić lub przyłączyć się do niej. Niech leci: było to jej przeznaczone na tym świecie. Ale nie mnie. Nie mnie, pułkowniku. To po prostu nie moja rzecz. - Odetchnął głęboko. Pomyślał, że chyba dygocze. - Pułkowniku, nie ma pan nic przeciwko temu, że wyniosę się do diabła? Może poczuję się trochę lepiej, jeśli wrócę stąd i zrzucę jeszcze trochę błota na pożar. Sądzę, że mi to pomoże. Tak myślę, pułkowniku. Dobrze? Pułkowniku, odeśle mnie pan z powrotem na Van Nuys? Wystartował po raz ostatni na DC-3. Chcieli, żeby zrzucił chemikalia wzdłuż zachodniej płaszczyzny ognia, ale zamiast tego poleciał na wschód, w stronę statku, i zatoczył wokół niego szerokie koło. Głos przez radio polecił mu opuścić tę strefę, a on odpowiedział, że tak zrobi. Gdy zakręcał, w boku statku otworzył się właz i pojawił się tam jeden z Kosmitów. Wyglądał potężnie nawet z wysokości, na której znajdował się Carmichael. Ogromny, purpurowy stwór zstąpił ze statku, rozpostarł macki i zdawał się wdychać pełne dymu powietrze. Carmichael pomyślał mgliście, by zlecieć niżej i zrzucić cały ładunek na tę istotę pogrążając ją w czerwonym błocie i wyrównując rachunek z Kosmitami za to, że zabrali mu Cindy. Potrząsnął głową. To szaleństwo, powiedział sobie. Cindy by zemdliło, gdyby dowiedziała się, że choćby zastanawiał się nad czymś takim. Ale właśnie taki jestem, pomyślał. Pospolity, wstrętny, mściwy Ziemianin. I to dlatego nie mam zamiaru polecieć na tę obcą planetę; i to dlatego ona poleci. Zawrócił po łuku nad statkiem i skierował się prosto przez Granada Hills i Northridge na lotnisko Van Nuys. Gdy znalazł się na ziemi, siedział przez długą chwilę nieruchomo za sterami. W końcu jeden z kontrolerów wyszedł i zawołał do niego: " Dobrze się czujesz, Mike? - Tak. Doskonale. - To co ci strzeliło do głowy, żeby nie wrzucić ładunku i wrócić? Carmichael zerknął na wskaźniki. - Tak zrobiłem? Pewnie naprawdę tak zrobiłem. - Ty chyba źle się czujesz? - Myślę, że zapomniałem go wyrzucić. Nie, nie zapomniałem, ale nie chciałem. - Mike, wyłaź z tego śamolotu. - Nie chciałem go wyrzucić - powtórzył Carmichael. - Po co, do diabła; się tym przejmować? To zwariowane miasto - i tak nie zostało tu nic, co chciałbym ocalić. - W końcu opuściło go panowanie nad sobą i wściekłość zawładnęła nim jak ogień wspinający się po zboczach wyschłego kanionu. Rozumiał to, co ona robi, i uszanował to, ale nie musiało mu się to podobać. W ogóle mu się to nie podobało. Stracił Cindy i czuł, że przegrał wojnę, którą toczył z Los Angeles. - Chuj mu w dupę - powiedział. - Niech płonie. To obłąkane miasto. Zawsze go nienawidziłem. Zasługuje na ten los. Byłem tu tylko dla niej. Tylko ona się liczyła. A teraz odlatuje. Niech płonie to pierdolone miasto. Kontroler wytrzeszczył na niego zdumione oczy. - Mike... Carmichael poruszył wolno głową z boku na bok, jakby próbował strząsnąć z niej potworny ból. Potem nachmurzył się. Nie, nie mam racji - powiedział. - Tak czy owak, musisz wykonać swoją robotę, prawda? Nieważne, jak się czujesz. Musisz ocalić, co się da. Słuchaj, Tim, polecę jeszcze raz z ładunkiem. Słyszysz mnie? A potem pojadę do domu i trochę się prześpię. Dobra? W porządku? - Ruszył samolotem po krótkim pasie startowym. Mętnie uświadomił sobie, że nie otrzymał pozwolenia na start. Mała Cessna, samolot obserwacyjny, rozpaczliwie usuwała mu się z drogi, a potem już leciał. Niebo było czarne i czerwone. Ognia nie powstrzymano i prawdopodobnie był już nie do powstrzymania. Jednak trzeba wciąż próbować, pomyślał. Trzeba ocalić, co się da. Nacisnął gaz i ruszył naprzód, lecąc spokojnie w piekło u podnóża gór, aż wściekły prąd termiczny schwycił go z dołu za skrzydła, uniósł i miotał jak zabawką prześlizgującą się nad szczytem, a potem posłał go uderzeniem w stronę oczekujących na północy gór. Tak mówi Pan: Oto, Ja wzbudzę przeciwko Babilonowi i przeciwko tym, którzy mieszkają w pośród powstawających przeciwko mnie, wiatr zaraźliwy. I poślę na Babilon przewiewaczy, którzy przewiewać go będą i wypróżnią ziemię jego, gdyż będą przeciwko niemu zewsząd w dniu ucisku. Proroctwo Jeremiasza 51,1,2 Damon Knight - Sonet z Paradise Nazywała się kiedyś inaczej, ale już nikt nie pamiętał jak. Obecnie nosiła nazwę Paradise. Ciepłobłękitna, tu i ówdzie osnuta obłokami, wirująca w ciemności kula - tak wyglądała z daleka. Choć w izolatce nie było iluminatora i Selby mógł na nią patrzeć jedynie przez holofon, mógł sobie doskonale wyobrazić, co czuli pierwsi osadnicy, gdy sto lat temu, po długiej podróży, ujrzeli ją po raz pierwszy. Odczuwał chyba to samo, co oni; od trzech miesięcy odbywał kwarantannę na pokładzie zawieszonego w awanporcie satelity, oczekując chwili, gdy będzie mu wolno postawić stopę na powierzchni globu, o którym marzył, wbrew wszelkiej nadziei, przez całe swoje życie: globu, który nie znał chorób ani gwałtu, nie skalanego grzechem Kaina. Selby (Howard W., doktor) był szczupłym, łysiejącym mężczyzną po czterdziestce, Irlandczykiem z pochodzenia, wyleczonym alkoholikiem, zapoznanym poetą, profesorem literatury angielskiej na uniwersytecie w Toronto. Przedmiotem jego szczególnego zainteresowania był dorobek Eleonory Petryk, emigracyjnej poetki lirycznej, która na Paradise przeżyła lat trzydzieści, przez ostatnie dziesięć nie tykając pióra. Po jej śmierci w roku 2156 wystarał się o stypendium Fundacji Międzynarodowej nosząc się z zamiarem napisania krytycznej monografii o Petryk, po dwóch zaś kolejnych latach starań uzyskał zgodę na odwiedzenie Paradise. I oto zbliżał się - co do tego nie miał najmniejszej wątpliwości - najważniejszy moment jego życia. Prawdopodobnie wytoczyli zeń wszystką krew zastępując ją cieczą, która była - wedle zapewnień - równie wydajnym przenośnikiem tlenu, lecz znacznie mniej łakomym kąskiem dla wszelkich mikrobów. Pobrali z jego wnętrza próbki płynów oraz wycinki z różnych miejsc ciała. Został dokładnie przebadany przez dziesiątki aparatów i zaszczepiony przeciwko dwudziestu chorobom i pasożytom, których był dotychczas - jak mu oświadczono - siedliskiem. Gdy zapewnił, powołując się na analizy, jakie mu zrobiono w Houston, że jest zupełnie zdrowy, na twarzach w holofonie pojawiły się jedynie pełne politowania uśmieszki. Czuł się tu zupełnie jak w szpitalu, z tą wszakże różnicą, że zajmowały się nim wyłącznie automaty, natomiast ludzkie oblicza oglądał tylko przez holofon. Czas upływał mu na lekturze i oglądaniu filmów oświatowych, które przedstawiały niezwykle zadowolonych ze swego losu, tryskających zdrowiem ludzi oddających się rozrywce i pracy w złotych promieniach słońca. Ich twarze nie były pobrużdżone zmarszczkami, a oczy jaśniały blaskiem. Każdy z filmów mówił o tym samym, a mianowicie, że Paradyzjanie są nadzwyczaj szczęśliwi, żyją pełnią życia, a świat, który budują, napawa ich dumą. Nieco więcej wiadomości dostarczały książki. Prócz dwóch wielkich kontynentów, z których jeden był zamieszkany, natomiast drugi pustynny (z przestrzeni kosmicznej nie dostrzegało się tej różnicy), ponad powierzchnią mórz wznosiło się ponadto kilka łańcuchów bezludnych, skalistych wysepek. Nachylenie osi wynosiło siedem stopni. Klimat był łagodny. Planeta należała do geologicznie nieczynnych; nie znano tu wulkanów ani trzęsień ziemi. Niewysokie, faliste wzgórza nie przeszkadzały w swobodnej cyrkulacji mas powietrza. Gleba była nadzwyczaj urodzajna. I nie wiedziano tu, co to choroby. Tego ranka, po śniadaniu złożonym z soku pomarańczowego, owsianki i grzanek, Selby dowiedział się, że wychodzi w południe. Także i to przypominało szpital. Dochodziła już jednak druga, a on wciąż tutaj tkwił. - Panie Selby. Obejrzał się. W holofonie zobaczył uśmiechniętą twarz kobiecą. - Tak? - Jesteśmy gotowi. Czy nie zechciałby pan przejść do poczekalni? - Z największą ochotą. Drzwi się rozsunęły - po czym na powrót zasunęły za jego plecami. Ubranie, w którym tutaj przyjechał, wisiało na wieszaku; było świeżo wyprane i - bez wątpienia - wydezynfekowane. Pod okiem wizjera w ścianie zdjął piżamę, a następnie się ubrał. Czuł się niczym inwalida po długiej chorobie; pasek i buty raziły swoją obcością. Otworzyły się zewnętrzne drzwi. Stała w nich promiennie uśmiechnięta pielęgniarka, a za nią jakiś mężczyzna w żółtym skafandrze. - Nazywam się John Ledbitter. Zabieram pana na dół, panie Selby, jak tylko złoży pan odciski kciuka. Należało go odcisnąć na trzech formularzach, każdy z licznymi kopiami. - Dziękujemy, panie Selby - uśmiechnęła się pielęgniarka. - Miło nam było gościć pana u nas. Mamy nadzieję, że pobyt na Paradise będzie udany. - To ja dziękuję. - Nie. Był to skrót zwrotu: "Nie ma o czym mówić", używany tu w znaczeniu: "bardzo proszę". Prawdę mówiąc, niełatwo było do tego przywyknąć. - Tędy proszę. Ledbitter powiódł go długim korytarzem, w którym nie spotkali ani żywego ducha. Wsiedli do windy. - Niech się pan dobrze trzyma. Selby wsunął ramiona w pętle uchwytów. Winda zaczęła opadać; gdy się zatrzymała, pozbawieni ciężaru unosili się nieważko w powietrzu. Ledbitter podał mu rękę i pomógł wysiąść. Rozdzwoniły się gdzieś dzwonki alarmowe. - Proszę za mną. Trzymając się liny wciągnęli się do wnętrza kapsuły przeskokowej, pomieszczenia o rozmiarach szpitalnej izolatki Selby'ego. - Zechce się pan tutaj położyć. Ramię przy ramieniu, obaj wyciągnęli się na wąskich kojach. Ledbitter podniósł miękko wyściełane burty. - Proszę rozłożyć nogi, ramiona swobodnie, głowa prosto. Niech pan się stara leżeć jak najwygodniej. Można? - Tak, proszę. Wpatrzony we wskaźniki na suficie Ledbitter podniósł pokrywę znajdującej się przy jego boku deski rozdzielczej. - Policzę teraz do trzech - uprzedził. - Raz... dwa... Gwałtowny wzrost ciężaru ciała powiedział Selby'emu, że satelita zaczął hamować, by zrównać się z prędkością obrotową planety. Po dłuższej chwili błysnęły światełka kontrolne; koja wparła się w jego plecy. Byli na Paradise, Kapsuły przeskokowe, a ściślej mówiąc rakiety Hendersona-Rosenherga, skróciły podróże międzyplanetarne i międzygwiezdne niemal do jednej chwili, jeśli nie uwzględniać konieczności zgrania wektorów stacji początkowej i końcowej, co nieznacznie wydłużało czas przeskoku. Szkopuł polegał wyłącznie na tym, że za pomocą kapsuł można się było udawaj jedynie do tych miejsc, gdzie uprzednio założono stację docelową. Oznaczało to, iż eksplorację przestrzeni kosmicznej trzeba było nadal prowadzić przy użyciu metod konwencjonalnych, a więc początkowo silnika Taylora, potem zaś napędu impulsowego. Podróże do najbliższych nawet gwiazd po dawnemu zabierały w obie strony dwadzieścia, a czasami i więcej lat. Paradise, skolonizowana w roku 2056 przez sektę Geneitów ze Stanów Zjednoczonych, była pierwszą planetą o warunkach zbliżonych do Ziemi, jaką w ogóle odkryto; pozostała zresztą jedyna aż po dzień dzisiejszy, zazdrośnie broniąc Ziemianom wstępu, jedynie nieliczne czyniąc od tej zasady wyjątki. Rządy ze Starego Globu pozostawały bezradne wobec tych restrykcji. Ledbitter zdał opiekę nad Selbym umundurowanej kobiecie, która przedstawiła się jako jego przewodniczka. Nazywała się Helga Sonnstein. Wspaniale zbudowana, miała - jak wszyscy Paradyzjanie, których dotychczas spotykał - rumianą, nieskazitelnie gładką cerę. Czystymi ulicami, ponad którymi z gracją przelatywały jednoszynowe pociągi, udali się do hotelu. Ten i ów spośród elegancko ubranych przechodniów obrzucił Selby'ego pełnym zaciekawienia spojrzeniem. Powietrze było tu rześkie i tak czyste, że samo nim oddychanie sprawiało płucom rozkosz. Niebo, błękitne niczym jajeczko drozda, lśniło nad dachami białych budowli. Selby nie czuł się tu aż tak nieswojo, jak się dotąd spodziewał. Znalazłszy się w swoim pokoju hotelowym poszukał kodu Karen McMorrow. W holofonie ukazała się sympatyczna, choć rzadko chyba uśmiechająca się twarz. - Witam na Paradise, panie Selby. Jakże się panu u nas podoba? - Jak dotąd wprost nadzwyczajnie. - Czy mogę spytać, kiedy miałby pan ochotę odwiedzić Dworek? - Kiedy to tylko pani odpowiada, panno McMorrow. - Niestety, w tej chwili zatrzymują mnie pewne sprawy rodzinne, więc może za dwa, trzy dni, zgoda? - Ależ oczywiście! To się nawet dobrze składa, bo mam tutaj kilka umówionych spotkań, a poza tym chciałbym się trochę rozejrzeć po mieście przy okazji. - A zatem do zobaczenia. Przepraszam za tę zwłokę. - Nie - uśmiechnął się Selby. Po południu panna Sonnstein zabrała go na przechadzkę po mieście. Nie zawiódł się. Szczęśliwi, kipiący zdrowiem Paradyzjanie wprost tryskali energią i wyśmienitym samopoczuciem. Jeszcze nigdy nie widział tylu gładkich, nie pooranych zmarszczkami twarzy, tylu roziskrzonych oczu i tylu promiennych uśmiechów. Kwitnąco wyglądali nawet pacjenci w szpitalu. Byli przeważnie ofiarami wypadków, z których wyszli bez większych obrażeń - złamana noga, kilka zadrapań, to wszystko. Teraz dopiero zaczął sobie uświadamiać w całej pełni, co oznacza życie w świecie, gdzie nie ma i nigdy nie było chorób zakaźnych. Paradyzjanie - przyjaźni, serdeczni, wylewni ludzie - ogromnie przypadli mu do serca. Trudno ich było zresztą nie polubić. A jednak, pomimo całej sympatii, nurtowała go zazdrość. Żywił wobec nich jakąś głuchą urazę. Domyślał się przyczyny swoich uczuć, lecz nie umiał ich w sobie do końca stłumić. Następnego dnia spotkał się z wydawcą Petryk, czarującym redaktorem Truro, który zaprosił go na lunch i obdarował pięknie oprawionym tomem Wierszy zebranych znakomitej poetki. Podczas obiadu - wszystko wskazywało na to, że tęczowy pstrąg był tu przysmakiem równie cenionym jak w Ameryce Północnej - Truro jął wypytywać go o przebieg kariery uniwersyteckiej, publikacje, plany na przyszłość. - Pańska książka o Eleonorze niezmiernie by nas interesowała - oświadczył w pewnej chwili. - Radzi byśmy nawet, szczerze panu wyznam, zapewnić sobie prawo pierwodruku, gdyby to było możliwe. Selby wyjaśnił, że zawarł już ustną umowę z wydawnictwem Macmillan & Schuster. - Więc rozumiem, że formalny kontrakt nie został jeszcze podpisany? - dociekał Truro. Zaintrygowany nieoczekiwanym obrotem rozmowy, Selby musiał przyznać, że - w rzeczy samej - dotychczas jeszcze nie. - A więc może wszystko jeszcze się jakoś ułoży - rzekł na koniec Truro. Gdy na powrót znaleźli się w redakcji, pokazał Selby'emu fotografie Petryk, pochodzące z czasów późniejszych niż ta znana powszechnie na Ziemi, zresztą jedyna, jaką tam posiadano. Krucha kobieta, o szczupłej, pokrytej drobnymi zmarszczkami twarzy i z lekka przyprószonych siwizną włosach, sprawiała wrażenie osoby dosyć smutnej. - Czy wiadomo coś panu o jej nie opublikowanych dotychczas utworach? - dopytywał się Selby. - Nie, wszystko, co sama przeznaczyła do druku, zostało już wydane. Ona była, jak pan może wie, bardzo wobec siebie krytyczna. Zresztą jej utwory doskonale się u nas sprzedawały, może nie aż w takich nakładach jak na Ziemi, ale zapewniały jej w każdym razie przyzwoity kawałek chleba. - A czemu zamilkła? Czy zna pan przyczyny tej decyzji? - Cóż, po prostu tak postanowiła. Widać straciła serce do wierszy. Zaczęła natomiast rzeźbić, przede wszystkim w drewnie. Będzie pan miał okazję zobaczyć jej prace w Dworku. Truro zaaranżował spotkanie z Potterem Hargrove'em, rozwiedzionym mężem Petryk. Hargrove okazał się posiwiałym, tryskającym zdrowiem siedemdziesięcioparolatkiem. Był kierownikiem tak zwanego Programu Adaptacji Terenów: brygady młodych ochotników wznosiły wokół stolicy nowe miasta - oczyszczały i odkażały teren, sadziły rośliny z Ziemi. Hargrove mógłby o tym rozprawiać w nieskończoność. Selby zdołał wreszcie, nie bez trudności, skierować rozmowę na osobę Eleonory Petryk. - Proszę mi powiedzieć, jak do tego doszło, że pozwolono jej tutaj zamieszkać? Zawsze mnie to intrygowało. - No cóż, nasza polityka imigracyjna, jak pan wie zapewne, niezbyt chętna przybyszom, dopuszcza wszakże pewne wyjątki od reguły. Jeśli uznamy, że dany osobnik posiada coś, czego nam samym brak, przyznajemy mu prawo pobytu. Ale to są naprawdę n i e 1 i c z n e wyjątki. Nie robimy zresztą wokół tych spraw zbytniego szumu, domyśla się pan dlaczego. - Ma się rozumieć - Selby zebrał myśli. - A czy mógłby mi pan powiedzieć, jaka ona była w ciągu tych ostatnich dziesięciu lat? - Tego nie wiem. Byliśmy już wówczas pięć lat po rozwodzie. Potem ja ożeniłem się powtórnie, Eleonora zaś całkowicie wycofała się z życia publicznego. Selby wstawał już, aby się pożegnać, kiedy Hargrove zapytał: - A nie poświęciłby mi pan jeszcze godzinki? Chciałbym panu coś pokazać. Wsiedli do wygodnego, czteroosobowego pojazdu i kierując się na północ zostawili wkrótce za sobą dzielnicę przemysłową, zagłębiając się w uliczki przedmieścia. Hargrove zaparkował. Poszli dalej pieszo, polną drogą, obok jakichś wiejskich zabudowań. Na czystym błękicie nieba żarzyło się jaskrawe słońce. Jakiś owad z brzęczeniem przeleciał Selby'emu koto ucha; obejrzał się i zobaczył pszczołę. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się pole kukurydzy. Zielone fale roślin sięgały horyzontu. Na żadnym liściu, na żadnej łodydze nie było najmniejszej skazy. - Tu w ogóle nie ma chwastów - zdumiał się Selby. Hargrove uśmiechnął się z zadowoleniem. - I to właśnie jest piękne - powiedział. - Nie ma chwastów, bo ziemskie rośliny byłyby dla nich zabójcze. Zresztą nie tylko chwastów tutaj nie ma, ale i szkodników, rdzy, śmieci. Miejscowe organizmy nie są w stanie przystosować się do naszych. Są dla nas niejadalne, ale dzięki temu i my dla nich jesteśmy niejadalni. - Niezwykle to wszystko antyseptyczne - zauważył Selby. - A czy da pan wiarę, że słowo to wywodzi się od greckiego sepsis, co znaczy "zgniły"? Występujemy więc przeciwko zgniliźnie - czy to powód do wstydu? Chwała Bogu, nie przywlekliśmy tu chorób ani pasożytów, a więc nie mamy tu praktycznie żadnych wrogów. Setki tysięcy lat upłyną, zanim - jeśli w ogóle kiedykolwiek - tutejsze organizmy przystosują się do naszych na tyle, by nam zagrozić. - A wówczas? Wzruszył ramionami. - A wówczas poszukamy sobie jakiejś innej planety. - A jeśli nie ma już takich planet, co wtedy? Nie sądzi pan, że tylko dzięki szczęśliwemu trafowi znaleźliście tę jedną? - To nie był szczęśliwy traf, panie Selby. To palec boży. Hargrove dał mu nazwiska czwórki dawnych przyjaciół Petryk. Po kilku holofonach Selby zdołał umówić się z nimi wszystkimi w domu Marka Andrevona, powieściopisarza popularnego na Paradise w latach siedemdziesiątych. (Obecnie był tu rok, licząc wedle lokalnej rachuby, 102 P.L.) Pozostała trójka to malarz Theodore Bonwait, poetka i artystka specjalizująca się w ceramice Alice Orr oraz poetka Ruth-Joan Wellman. Wieczór zaczął się od gorzkich narzekań gospodarza domu, uskarżającego się na brak zainteresowania jego twórczością w Macierzy Anglojęzycznej; uraczył on następnie Selby'ego pełnym rejestrem literackich splendorów, jak nari spłynęły, oraz wydań swoich dzieł. Była to śpiewka dobrz Selby'emu z Ziemi znajoma; domyślił się od razu, że Andrevona, nawet tutaj, już się dziś po prosta nie czyta. Udało mu się wreszcie udobruchać poirytowanego autora i zwrócić rozmowę na pierwsze lata pobytu Petryk na Paradise. - Poeci, jak pan pewnie wie, panie Selby - zaczęła Ruth-Joan Wellman - na ogół za sobą nie przepadają, ale myśmy należeli do wyjątków. No cóż, byliśmy wówczas młodzi, nikomu niemal nie znani, to nas wiązało. Często się spotykaliśmy, gotowaliśmy sobie spaghetti, no a potem Ellie wyszła za mąż i... - Panu Hargrove nie przypadli do serca przyjaciele jego żony? - Można by to tak określić - przyznał Theodore Bonwait. - No a poza tym doszły jej, trzeba o tym pamiętać, pewne nowe obowiązki. Z początku bowiem oni wprost żyć bez siebie nie mogli. Spotykało się ich od czasu do czasu, a to na jakimś przyjęciu, a to na wernisażu, wie pan, jak to jest. - A jaka ona była? Czy mogliby mi ją państwo opisać? Zamyślili się. Utalentowana - tu się wszyscy zgadzali - niezbyt mocno stąpająca po ziemi ("biorąc to pod uwagę, małżeństwo z Potterem można uznać za nadzwyczaj dla niej korzystne", wtrąciła Alice Orr "no ale cóż: niewypał"), czarująca, gdy tylko chciała, ale jako krytyk dość zjadliwa. Selby robił notatki. Dowiedział się, gdzie w owych latach mieszkali, gdzie i kiedy spotykali się z Petryk. Okazało się, że troje z nich jest w posiadaniu listów starej przyjaciółki. Obiecali, że wyślą mu ich kopie. Po kilku dniach zadzwonił redaktor Truro prosząc go o spotkanie u siebie w biurze. Intuicja podpowiedziała Selby'emu, że coś tu pewnie w trawie piszczy. - Panie Selby - zaczął Truro - goście tacy jak pan należą u nas do rzadkości, byłaby to więc wielka lekkomyślność, gdybyśmy nie starali się takich wizyt maksymalnie wykorzystać. Nasz świat jest, jak pan wie, wciąż jeszcze dość młody, niezbyt bogaty w literaturę i sztukę. Niech mi pan powie szczerze, czy nigdy nie myślał pan o tym, żeby się tutaj osiedlić? Serce o mało nie wyskoczyło Selby'emu z piersi. - Pan ma na myśli stały pobyt? - wybąkał. - Nie sądziłem nawet, że są na to jakiekolwiek widoki... - Rozmawiałem w tej sprawie z Potterem Hargrove'em i on również jest zdania, że prawdopodobnie dałoby się coś załatwić. Ale proszę na razie zachować to wyłącznie dla siebie. Nie oczekuję od pana, rozumie się, natychmiastowej decyzji. Proszę sobie to w spokoju rozważyć. - Nie wiem doprawdy, co mam odpowiedzieć. Jestem zaskoczony... to znaczy obawiałem się, że pan Hargrove czuje się dotknięty. - Ależ skądże znowu! Pan wywarł na nim jak najkorzystniejsze wrażenie. On sobie ceni takich pikantów. - Słucham? - To pan nie zna tego wyrażenia? Więc jakby tu powiedzieć... Ceni ludzi, którzy umieją się postawić. Hargrove należy do poprzedniego pokolenia - to syn pioniera, pan rozumie. Przywykł szanować tych, u których co w sercu, to i na języku. Selby wyszedł na ulicę półprzytomny ze szczęścia. Spośród tylu miliardów ludzi na Ziemi, któż jeszcze mógłby się spodziewać, że kiedykolwiek dostąpi takiej nagrody? W towarzystwie Helgi Sonnstein złożył następnie wizytę w jednej ze szkół podstawowych. - Czy pan był kiedyś przeziębiony? - zapytała go z całą powagą ośmioletnia dziewczynka. - Bo to jeden raz, moje dziecko. - Jak to jest, proszę nam powiedzieć? - No cóż, cieknie człowiekowi z nosa, kaszle i kicha i w głowie mu dudni. Bywa, że dostaje małej gorączki, a wtedy boli go w kościach. - To s t r a s z n e - zawyrokowała i na jej twarzyczce pojawił się wyraz ni to współczucia, ni powątpiewania. W istocie to było straszne, a wszak całe nieszczęście nie kończyło się na przeziębieniu. To nic takiego: mawiało się na przykład o syfilisie "to tylko takie cięższe przeziębienie". Dobrze, że nie o to zapytała. . Zawsze uważał się za okaz zdrowia - i rzeczywiście był zdrowy, nawet przed kuracją, jaką mu tutaj zaaplikowali. A przecież miał świadomość, że historia chorób, jakie przeszedł, wydałaby się tym ludziom rejestrem najstraszliwszych okropieństw: grypa, świnka, zapalenie opon mózgowych, różnego rodzaju wysypki, raz czy drugi biegunka (każdy kto dużo podróżuje, musi się liczyć z jej ewentualnością). Człowiek traktował te wszystkie dolegliwości jako coś zupełnie naturalnego, cząstkę swego losu. Jakby się teraz czuł, gdyby mu przyszło znów do tego wracać? Panna Sonnstein zaprowadziła go następnie na uniwersytet, przedstawiła kilku osobom, po czym pozostawiła go tam na całe popołudnie. Selby odbył rozmowę z dziekanem wydziału anglistyki, dość serdecznym osobnikiem nazwiskiem Quincy. Choć ani jedno słowo nie padło na temat jego ewentualnej pracy w katedrze literatury, czuł instynktownie, że wybadanie go na tę właśnie okoliczność stanowiło ukryty cel pogawędki. Potem zwiedził muzeum historii naturalnej, gdzie honory domu spełniał profesor Morrison, specjalista w dziedzinie tutejszej przyrody. Rośliny i zwierzęta na Paradise w niczym nie przypominały ziemskich. Niektóre z miejscowych "drzew" - łuszczaste, wyrastające z potężnych bulw - niczym palmy powiewały dwadzieścia metrów nad głową koronkowymi pióropuszami; inne znów miały wklęsłe liście, z których każdy samodzielnie obracał się za słońcem. Wielkie drapieżniki, zapewnił Morrison, na Paradise nie występowały, można więc było bez żadnych obaw wypuszczać się na wyprawy w boony, pod warunkiem, że zabrało się ze sobą odpowiedni zapas żywności. Tutejsze zwierzęta były smukłe i ruchliwe, o ryjkowatych nosach; wdrapywały się na drzewa i ryły w ziemi. Istniały tu ponadto małe, latające stworzenia, nie całkiem wszakże podobne do owadów. Jeden z gatunków wyposażony był na przykład w nieruchome skrzydło - niczym nasienie klonu. Opadał wirując z wierzchołków drzew i pożerał wszystko, co napotkał na swojej drodze, po czym na powrót wdrapywał się na górę. Po największym zaś z tutejszych gatunków pozostały jedynie kości; placówka Morrisona nie dysponowała rekonstrukcją choćby jednego osobnika. Były to istoty dwunożne, wedle wszelkich przypuszczeń ssaki, wzrostu mniej więcej półtora metra, o pojemnej czaszce, z nieco skośnymi oczodołami. Budowa kostna ich stóp przypominała kopyta konia lub bydła domowego. - Ciekaw jestem, jak też oni wyglądali - zastanawiał się Selby. Morrison uśmiechnął się. Był to mały człowieczek z czarnym, szczeciniastym wąsikiem. - Obawiam się, że niezbyt pociągająco. Posiadamy w naszych zbiorach ich kamienne rzeźby, a także pewną liczbę inskrypcji i rysunków naskalnych. Pokazał Selby'emu album z fotografiami. Wykonane w materiale przypominającym zwietrzały granit rzeźby przedstawiały krępe istoty o dość tępych pyskach, lecz ich oczy - co jeszcze wyraźniej było widać na malowidłach naskalnych - pełne były zdumiewająco wręcz ludzkiego wyrazu. Obok niektórych rysunków mrowiły się pionowe kolumny jakichś znaczków podobnych do mikroskopijnych śladów kopyt. - Czy udało się je odczytać? - Nie. Bez jakiegoś nowego kamienia z Rosetty jest to zada nie zupełnie niewykonalne. Wielka szkoda, że nie przybyliśmy tu wcześniej. - A kiedy oni wyginęli? - Zapewne nie dawniej niż przed paroma wiekami. Szkielety zmarłych, na jakie natrafiamy w niszach drzew, są jeszcze w doskonałym stanie. Różne wysuwano hipotezy na temat tego, co się wydarzyło. Najbardziej prawdopodobna wydaje się teoria wiellciej zarazy, ale są i tacy, którzy uważają, że chodzi o drastyczną zmianę klimatu. Selby zwiedził następnie laboratorium genetyki. Pracowano tam nad zmianami systemu immunologicznego, które w przyszłości - za jakieś trzydzieści lat - uczynią zbędnymi szczepienia przeciwalergiczne, jakim obecnie poddawane są od najmłodszych lat wszystkie dzieci. - Mam tu jeszcze coś godnego uwagi - oznajmiła kierowniczka pracowni, blondynka o nazwisku Reynolds. Zaprowadziła go do pomieszczenia, w którym stały rzędy klatek z białymi królikami. Przez otwarte drzwi wpadała do środka smuga słonecznego światła. Na zewnątrz jakiś mężczyzna podnosił dźwigiem belę paszy. - To są najpospolitsze białe Lymany - poinformowała Selby'ego panna Reynolds. - Czy nie dostrzega pan w nich nic niezwykłego? - Tryskają zdrowiem - rzekł Selby. - Nic więcej? - Nic. Uśmiechnęła się. - Znajdujące się tutaj króliki wyhodowano z materiału genetycznego z domieszką cząsteczek DNA pobranych z organizmów miejscowych. Celem naszym było sprawdzenie, czy nie udałoby się wyhodować krzyżówki zdolnej przyswajać tutejsze białko. Osiągnęliśmy jedynie częściowe powodzenie, lecz przy okazji zdarzyło się coś zgoła nieoczekiwanego. Zakłóciliśmy - wedle wszelkich oznak - mechanizm odpowiedzialny za procesy starzenia się. Króliki, które pan tu widzi, zatrzymały się na wieku dojrzałości płciowej. Ta para i tamta, w następnej klatce, liczą już sobie dwadzieścia jeden lat. - Nieśmiertelne króliki? - Tego nie można jeszcze stwierdzić. Na razie wolno nam powiedzieć tylko tyle: oto króliki, które przeżyły dwadzieścia jeden lat, czyli trzy razy więcej niż normalnie. Zobaczymy, co będzie za pięćdziesiąt czy sto lat. Gdy wychodzili, Selby zapytał: - Zamierzacie zastosować to u ludzi? - Rozważaliśmy taką możliwość. Na razie nie posiadamy dostatecznej wiedzy w tym przedmiocie. Robiliśmy już pewne proóby na rezusach, ale jak dotąd bez zadowalających wyników. - A gdyby się okazało, że naprawdę można zatrzymać proces starzenia się ludzi, czy pani zdaniem należałoby z tego skorzystać? Zatrzymała się i obróciła do niego twarzą. - Ależ naturalnie! Nie widzę żadnych przeszkód. Człowiek nieszczęśliwy, chory, nie pragnąłby zapewne przedłużać swojego życia; ale jeżeli ktoś jest zdrowy i w pełni sił, to czemu nie? Dlaczego ludzie muszą koniecznie starzeć się i umierać? Wyglądało na to, że oczekuje jego aprobaty. - Jeśli nikt nie będzie umierał - powiedział - trzeba będzie również przestać się rozmnażać. Ten świat wszystkich nie pomieści. Znów się uśmiechnęła. - To jest ogromny świat, panie Selby, ogromny. W oczach Claire Reynolds, podobnie jak w spojrzeniach innych Paradyzjanek, w tej liczbie Helgi Sonnstein, Selby dostrzegał jakieś szczególne, ostrożne zaciekawienie. Czemu je przypisać - nie umiałby powiedzieć. Był wszak niższy i nie tak pełen wigoru jak tutejsi mężczyźni; musiano zeń wypędzić kilka dziesiątków paskudnych chorób, zanim wolno mu było postawić stopę na powierzchni tej planety, więc jakiż mógł być powód tego zainteresowania? A może właśnie to, że nie był podobny do innych mężczyzn? Następnego dnia zadzwonił do panny Reynolds i zaprosił ją na kolację. W pierwszej chwili na jej twarzy w holofonie odbiło się zdziwienie, lecz już w następnej radość. - Ależ z miłą chęcią - odparła. Godzinę później dostał holofon od Karen McMorrow; była już wolna i spodziewała się, że będzie miała przyjemność powitać go w Dworku jeszcze tego popołudnia. Tak więc sprawdzało się na nim powszechne prawo wszechświata, które zawsze każe temu, na co z niecierpliwością czekamy, ziszczać się w najmniej odpowiedniej chwili. Zadzwonił do laboratorium, przeprosił przez kogoś pannę Reynolds, po czym wsiadł do jednoszynowej kolejki, która miała go zawieźć do miasta, gdzie spędziła ostatnie lata życia i gdzie zmarła Eleonora Petryk. Przezroczysty cylinder mknął ponad falistymi wzgórzami, zawieszony na wysokich podporach. Przez otwarte kryształowe okna wpływała do wnętrza wagonu słodka woń kwiatów, pod którą Selby wyczuwał wszakże jakieś zapachy tajemnicze, nieznane, niepokojące. Przebiegł go dreszcz podniecenia, gdy uświadomił sobie, że ogląda ten krajobraz właściwie już nie oczami turysty, ale kogoś, kto tę niezwykłą krainę będzie miał wkrótce prawo nazywać własną. Za oknem przesuwały się, kilometr za kilometrem, plantacje kukurydzy, soi, zagony fasoli, kabaczków, groszku, potem zaś ugory i pastwiska ze śladami jakichś ruin. Po pewnym czasie pasy pól uprawnych jęły się zwężać i Selby po raz pierwszy zobaczył boony. Wysokopienne rośliny o wierzchołkach podobnych do paproci sprawiały wrażenie anachronizmów z okresu karbońskiego. Ściana lasu - jak nożem ucięta urywała się na granicy pól. Provo, miasto obecnie blisko stutysięczne, było w czasach, gdy osiedliła się tutaj Eleonora Petryk, zaledwie osadą na skrzyżowaniu leśnych traktów. Selby przyjechał na miejsce późnym popołudniem. Na spotkanie wyszła mu ubrana na niebiesko kobieta. - Pan Selby? - Tak. - Nazywam się Karen McMorrow. Czy dobrą miał pan podróż? - Owszem, bardzo przyjemną. Wyglądała nieco starzej niż w holofonie; dobiegała już zapewne sześćdziesiątki. - Proszę za mną. W Provo nie było kolejek jednoszynowych; wsiedli do małego pojazdu o napędzie impulsowym. Z głównej ulicy zjechali po jakimś czasie na drogę o czarnej nawierzchni, wysadzaną wysokimi klonami. - Pani była towarzyszką Eleonory Petryk w jej ostatnich latach, prawda? - Raczej sekretarką. Prawą ręką, tak bym powiedziała. Uśmiechnęła się przelotnie. - Czy ona miała tu wielu przyjaciół? - Nie. Właściwie nikogo. Żyła zupełnie sama. Jesteśmy na miejscu. Zatrzymała samochodzik w wąskiej alejce, między szpalerami malw. Dworek był niski, drewniany, pomalowany na biało, całkowicie niemal skryty w gęstwinie wiecznie zielonych krzewów. Panna McMorrow otworzyła drzwi i gestem zaprosiła go do środka. Selby'ego uderzył w nozdrza stęchły zapach wyziębłego, od dawna nie zamieszkanego domu. W salonie rzucał się w oczy masywny stolik do kawy, wyrzeźbiony najprawdopodobniej z poprzecznego przekroju olbrzymiego pnia. W wydrążonym pośrodku zagłębieniu stała kamienna misa, w której spoczywały trzy rzeźbione kości. - Czy to miejscowe drzewo? - zapytał Selby pochylając się i przeciągając dłonią po wypolerowanych słojach. - Tak. Nazywamy je tu sekwoją, choć ma niewiele wspólnego ze swoim ziemskim odpowiednikiem. W gruncie rzeczy trudno je nawet nazwać drzewem. Ten stolik to właśnie jej pierwsza rzeźba; w pracowni zobaczy ich pan więcej. Pracownia mieściła się w przybudówce i pełna była drewnianych rzeźb, z których jedne przewyższały Selby'ego, inne zaś mógłby z łatwością postawić sobie na dłoni. Te większe, o boleśnie skręconych kształtach, przedstawiały ni to ludzi, ni to drzewa. Małe były natomiast figurkami zwierząt i dzieci. - U nas, na Ziemi - powiedział Selby - w ogóle się nie wie, że ona była także rzeźbiarką. Wiemy tylko, że na dziesięć lat przed śmiercią zamillcła jako poetka. Nigdy nie mówiła dlaczego? - Nie. Tak widać postanowiła. Przeszli do gabinetu, pełnego książek w oszklonych szafach i na półkach, na których stały również kostki z nagraniami. W wazonie na parapecie okna bieliły się kwitnące gałązki wiśni. - A więc tu pracowała? - Tak, przy tym biurku. Pisała ołówkiem, na kartkach żółtego papieru. Powtarzała zawsze, że wierszy nie godzi się wystukiwać na maszynie. - I wszystkie jej zapiski tutaj się znajdują? - Tak, w tych sekreterach. Trzydzieści lat pracy. Rozumiem, że pan pragnąłby je obejrzeć? - O tak, byłbym bardzo zobowiązany. - Ale zanim pan weźmie się do pracy, pokażę panu jadalnię i sypialnię, żeby pan wiedział, jak się tutaj poruszać. Będę tu zaglądała każdego dnia, żeby zobaczyć, jak pan sobie daje radę. Sekretery kryły tysiące bezcennych rękopisów - skarby, wśród których znajdowało się między innymi dziesięć brulionowych wersji słynnego poematu "Spacery nad rzeką". Selby przedzierał się przez te zapiski wybitnej poetki z metodyczną skrupulatnością, sporządzając mnóstwo notatek. Pracował aż do zupełnego zmęczenia oczu i co wieczór walił się do łóżka śmiertelnie wyczerpany. Trzeciego dnia panna McMorrow zabrała go na wycieczkę do boonu. W powietrzu unosiły się tajemnicze zapachy. Polna droga skończyła się po kilometrze, musieli więc iść dalej pieszo. - Eleonora często tutaj przyjeżdżała - poinformowała go jego przewodniczka. - Biwakowała tu czasami tydzień, a bywało, że i dłużej. Lubiła samotność. W mroku wysokich drzew-niedrzew trawa-nietrawa i paprocie-niepaprocie porastały ziemię. Było zupełnie cicho. Jakieś ledwie widoczne ślady rozbiegały się w dwie przeciwne strony. - Czy to zwierzęcy trop? - zapytał Selby. - Nie. Ona je zrobiła. Już zarastają, widzi pan? Na Paradise nie ma tak dużych zwierząt. - Mniejszych też jakoś nie widziałem. W pewnej chwili poprzez podszycie lasu ujrzał wznoszącą się na pagórku kamienną budowlę. - Co to takiego? - Ruiny miast tubylców. Pełno ich po lasach. Wspiął się na szczyt; panna McMorrow poszła w jego ślady. Budowa z ociosanych głazów miała setki metrów długości. Musiał się schylić, by móc przez drzwi zajrzeć do środka. Tubylcy nie należeli do olbrzymów. W jednym z rogów leżał na ziemi zwalony kamienny posąg, długości blisko dziesięciu metrów. Choć zarastało go zielsko, można było dostrzec, że jego twarz zost9ła obtłuczona, jakby spadły na nią liczne ciosy młota. - Czego by nas nauczyli, gdyby mogli... - zamyślił się. - Sądzi pan, że mogliby nas czegokolwiek nauczyć? - Może tego, jak być człowiekiem. - Myślę, że tego sami musimy się nauczyć. Minęło sześć tygodni. Selby miał poczucie, że wie teraz o Eleonorze Petryk więcej niż jakikolwiek inny badacz na Ziemi a zarazem, że nie wie o niej nic. Zachodził niekiedy wieczorami do pracowni i długo wpatrywał się w boleśnie poskręcane postaci. Nie ulegało wątpliwości, że rzeźba miała jej zastąpić poezję. Lecz dlaczego zarzuciła pisanie? Jego pobyt w Dworku zbliżał się do końca, gdy w głębi ostatniej sekretery natknął się na zagadkowy wiersz. XC Patrz, jaki popłoch ta jasność wznieciła Oczy zgaś, słuchaj - to słoje szeleszczą Mrok trwożnie pierzcha przed łuną złowieszczą Oby się ciemność nigdy nie skończyła. Rozstąp się, morze - ostatnia wybiła Dla nich godzina. Skargi nie upieszczę Obojętnego Erebu. Już brzeszczot W zdobycz swą Ziemia zachłanna wraziła. A więc miotajcie rozpalone włócznie Napaście łupem wnuków pokolenia! O tym, co skryte, pouczyłam cię Iżbyś i ty obliczył wiek pierścienia. Choć nad ich śmiercią nocy zawisł wiszar Heroldem zmarłych będzie nawet cisza. Selby nie posiadał się ze zdumienia. To był sonet, forma od wieków zapomniana, nigdy - o ile mu wiadomo - nie używana przez Petryk. Utwór, co więcej, tak niezgrabny, jak gdyby wyszedł spod pióra jakiegoś podrzędnego wierszoklety. Nie było to dzieło godne wybitnej poetki, a jednak niewątpliwie napisane zostało jej ręką. Olśniła go nagle szczęśliwa myśl. Przebiegł wzrokiem pierwsze - litery kolejnych wersów. To był akrostych - jeszcze jedna zapomniana forma. Wiersz zawierał posłanie i dlatego - być może celowo - był taki pokraczny. Przeczytał go jeszcze raz. Jego treść - choć niewiarygodna była zupełnie jasna. Zbombardowali tę planetę - prawdopodobnie zrzucając bomby na ten drugi, teraz pustynny kontynent.. Fala uderzeniowa i promieniowanie spowodowały śmierć tubylców, a krótka zima nuklearna dokonała dzieła zniszczenia. I ten tytuł: "XC". Rzymskie cyfry, jeszcze jeden relikt przeszłości. Dziewięćdziesiąt lat. Stał oniemiały ze zgrozy. Ale cóż znaczyły te słowa: "słuchaj to słoje szeleszczą". Dlaczego nie "liście" po prostu? Czemu słoje? Nagle zrozumiał. Pobiegł do salonu i pochylił się nad stolikiem do kawy. W wydrążeniu pnia kamienna misa z rzeźbionymi kośćmi, otoczona pierścieniami słojów. Wokół krawędzi wgłębienia widniała wyraźna blizna. Policzył słoje na zewnątrz od niej. Pierwszy był wąski, niemal niewidoczny. Razem dziewięćdziesiąt. Krajowcy chowali zmarłych w niszach, wydrążonych w żywych drzewach. Petryk musiała natknąć się na ten pień podczas, jednej ze swoich wycieczek. Świadectwo zostawiła tutaj, widoczne dla każdego. Przez całą noc nie zmrużył oka. Rozmyślał o Eleonorze Petryk. Wyobrażał ją sobie leżącą bezsennie w tym pustym domu. Jak człowiek może żyć z taką świadomością? Jej odpowiedzią było milczenie: dziesięć lat milczenia. Ale nie mogła go znieść, musiała dać świadectwo prawdzie. Przeklinał ją teraz za tę słabość. Czyż nie zdawała sobie sprawy, jaki ciężar wkłada na barki człowieka, który kiedyś odczyta jej posłanie, człowieka, którym - przez małpią złośliwość losu - miał się okazać właśnie on? Nazajutrz z rana zadzwonił do pa:_ny McMorrow i powiadomił ją, że zamierza tego dnia wyjechać. Pożegnawszy się z nią na stacji kolejki ruszył w drogę powrotną do stolicy, z głuchą nienawiścią przyglądając się ruinom w dolinach, wyglądającym jak blizny. Po powrocie złożył wizyty pożegnalne. W laboratorium genetyki uprzejmy, młody człowiek poinformował go, że panna Reynolds już wyszła. - Może wyjechała na weekend. Nie mam jednak pewności. Gdyby pan zechciał minutkę poczekać, postaram się czegoś dowiedzieć. Dzień był piękny. Na zewnątrz czekała pusta furgonetka z napędem impulsowym. Selby przyjrzał się klatkom z królikami. Przyszedł mu na pamięć ustęp z matematycznego traktatu, na jaki natknął się w jednej ze starych ksiąg Eleonory Petryk. "Ciąg liczb Fibonacciego, trzynastowiecznego matematyka włoskiego, ilustruje tempo wzrostu populacji królików. Fibonacci opierał się na następujących założeniach: 1. króliki osiągają dojrzałość rozrodczą w wieku jednego miesiąca; 2. w miesiąc po jej uzyskaniu oraz w każdym następnym miesiącu każda para wydaje na świat nową parę królików; 3. króliki nigdy nie zdychają". Poruszając się jak we śnie, Selby pootwierał klatki, wyjął z jednej z nich dorodnego samca i ciężarną miotem królicę, ciepłe i drżące przycisnął do boków, wsiadł do furgonetki i przez plantacje kukurydzy pojechał na północ, aż dotarł do granicy pól uprawnych. Zagłębił się wówczas w leśne podszycie, znalazł porosłą młodymi pędami polankę i puścił króliki na ziemię. Przez chwilę nieufnie obwąchiwały teren wokół siebie, potem kicnął jeden, a za nim drugi. Wkrótce stracił je z oczu. Czuł się tak, jak gdyby krew gotowała mu się w żyłach. Był niezwykle podekscytowany, a jednocześnie truchlał z przerażenia. Wyjechał na szosę i wrócił do miasta, porzucając furgonetkę na jego obrzeżu. Nie czuł nic; był jak skamieniały. Wróciwszy do hotelu począł szykować się do drogi. Panna Sonnstein odprowadziła go na dworzec przeskokowy. - Do widzenia panu, panie Selby. Mam nadzieję, że pobyt u nas będzie pan mile wspominał. - To było niezwykle pouczające, dziękuję. - Nie. W Houston - gdzie z pobudek sentymentalnych nabył butelkę Old Space Ranger - lało niemiłosiernie. W wahadłowcu było tłoczno i dosyć smrodliwie; trójką pasażerów targał taki kaszel, jakby miał im za chwilę powyszarpywać płuca. W Toronto sypał czarny śnieg. Znalazłszy się w swoim mieszkaniu Selby doznał uczucia, że nigdy się z niego nie ruszał. Wyciągnął butelkę, napełnił szklankę i przyglądał się jej przez chwilę z głębokim namysłem. W walizce miał notatki i kopie zapisków Eleonory Petryk, materiały do monografii, której nigdy nie napisze. Przypomniał mu się sonet zatytułowany rzymskimi cyframi. Dwie ostatnie linijki nie były nawet takie najgorsze. Choć nad ich śmiercią nocy zawisł wiszar Heroldem zmarłych będzie nawet cisza.