11170

Szczegóły
Tytuł 11170
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11170 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11170 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11170 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Annę McCaffrey S. M. Stirling MIASTO, KTÓRE WALCZYŁO Przełożyła Beata Jankowska-Rosadzińska PROLOG - Jak długo? - zapytał zrozpaczony Amos ben Sierra Nueva. - Następne czterdzieści pięć minut, sir - odpowiedział technik bezbarwnym głosem, świadczącym o jego koncent- racji. Amos dotknął czujnika w uchu i odwrócił się ku niskim wzgórzom. Porastał je sosnowy las, a przynajmniej było tak jeszcze przed godziną, gdyż teraz płonął. Słupy ognia, pod- sycanego żywicą, osiągały wysokość' pięćdziesięciu metrów. Najeźdźcy sami odcięli sobie drogę wybuchem ognia wznie- conego z samolotu. Wydawało się, że fakt, iż przyczyniają się do strat we własnych oddziałach, jest im całkiem obojętny. Betheliański arystokrata zgrzytał zębami z wściekłości na tę wielkopańską pogardę i, niestety, racja była po jego stronie. Inwazji Kolnari największy opór stawiali Strażnicy Świą- tyni i planetarna policja Bethelu. Byli tą nieliczną garstką, która nie odebrała inwazji jako kary za grzechy bezbożnego młodego Amosa ben Sierry Nueva i jego zwolenników. Na- tomiast wierni skutecznie nadstawiali gardła pod pirackie noże. Całe szczęście, że Amos i jego zwolennicy byli przy- gotowani do walki, choć spodziewali się raczej, że pewnego dnia przyjdą po nich Strażnicy. - Wszystko przygotowane, mój bracie - oznajmił męż- czyzna siedzący obok Amosa na tylnym siedzeniu pikapa. Joseph ben Said był obywatelem, gorzej, draniem ze slum- sów Keriss, ale też pierwszym zwolennikiem Amosa, który dowiódł największej lojalności. Amos przypomniał sobie rów- nież o jego umiejętnościach. - Zabierz mnie prosto do bunkra - polecił i uciął protes- ty Josepha obcesowym machnięciem ręką. Gdy kierowca odpalił silniki i poprowadził pojazd w dół brudnej drogi, kanonier pochylił się za zamontowaną na ob- rotnicy wyrzutnią rakietową. Był niedoświadczony, tak jak wszyscy. Drugie Objawienie w tajemnicy trenowało ze zgro- madzoną bronią, przygotowując się na Drugi Exodus do Al Miny. Oficjalna policja Świątyni utrzymywała, że nie ma potrzeby ryzykować poza Bethelem, skoro po trzech wiekach dzielnego wychowania Wybrani wciąż byli rzadkością na początkowym obszarze układu. Nie było czasu na zdobycie prawdziwych umiejętności w posługiwaniu się niszczyciel- skimi narzędziami, które były ich zabezpieczeniem na wy- padek, gdyby Starsi użyli siły. nie chcąc dopuścić do po- wstania układu innych zamieszkanych planet systemu Saffron. Przed nimi ogień pulsował i ryczał. Sosny były rodzimą odmianą. Nazywano je drzewami-świecznikami. O tej porze roku stawały się wyjątkowo łatwo palne, a powietrze było gęste od ciężkiego żywicznego dymu. Tuman kurzu trysnął spod samochodu, gdy zakręcali za bunkrem, zarzuconym obe- cnie maszynami rolniczymi i przykrytym nie przerobionymi odpadami. Kierowca wycofał i nie wyłączając silników, osa- dził pojazd na sprężystej osłonie, tak by linia celowania kanomera przebiegała tuż nad szczytem wzniesienia. - Dobra robota - powiedział Amos, klepiąc go po ra- mieniu, po czym wyskoczył i schylił się, by wejść do bunkra. Do jednej ze ścian przytwierdzono ekran, który pokazywał obszar w zasięgu kilometra od czujnika umieszczonego przy drodze. Pół tuzina mężczyzn i kobiet w kombinezonach i czap- kach mówiło do komunikatorów lub pochylało się nad sche- matem rozłożonym na prowizorycznym stole. Powietrze w bunkrze przesycone było chrzęszczącym napięciem, do- tkliwszym dla nerwów niż huczenie płonącego lasu dla uszu. Amos skinął głową... oficerowi, przypomniał sobie. Nie byli już przyjaciółmi ani wasalami, lecz wojownikami. - Nadchodzą- oznajmiła Rachel bint Damscus. Jej szczerą kościstą twarz pokrywała maska opanowania. Była specjalistką od infosystemów. co było niezwykłą rzad- kością na Bethelu, gdzie większość kobiet trzymała się tra- dycyjnych kobiecych dziedzin, jak medycyna czy literatura. Joseph ukłonił się jej. - Dobrze się miewasz, pani? - zapytał. Odpowiedziała krótkim skinieniem, po czym odwróciła się do Amosa. - Uderzyli w las rodzajem broni zapalającej pośredniego rażenia, a teraz przeprawiają się przezeń. Mają pojazdy me- chaniczne. Te z charakterystycznymi cechami termojądro- wych cząstek neutrino, wyglądają na dosyć ciężkie. - Prawdopodobnie nie wiedzą, jak powszednie są tu złe ognie - stwierdził Amos. Pracował, aż zaschło mu w ustach. W pojazdach Bethelu stosowano baterie akumulatorowe. Rachel dobrze się trzymała, lepiej, niż oczekiwał. Znając jej gwałtowne usposobienie, spodziewał się wybuchu histerii. Poza tym cierpiała na klaustrofobię, więc przebywanie w bun- krze stanowiło dla niej dodatkowe obciążenie psychiczne. Musiała skupiać całą siłę woli. by zwalczyć lęk. za co należało się jej szczególne uznanie. - Myśleli, że płomienie zamaskują ich podejście - po- wiedział głośno. W pierwszej zasadzce zabili kilku najeźdźców z piechoty. Wystarczyło parę godzin, by sprawdzić, jak obcy reagują na wyzwanie - odpowiedzieli natychmiast z przytłaczającą siłą. Amos odchrząknął i zapytał spokojnie: - Jak daleko są od kopalni? - Dwa kilometry i zbliżają się z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę. Mam ich na ekranie. Obraz drżał, choć ekran przytwierdzony był do ściany. Oznaczało to. ze coś wstrząsnęło ziemią pod czujnikiem, mimo iż przymocowali go do solidnej skały. Przed nimi po obu stronach rozciągały się wzgórza. Wszystko, prócz wąs- kiego strumienia i wiodącej wzdłuż mego drogi, płonęło, aż do podnóża masywnych, granitowych pochyłości. Na niżej położonych stokach wśród płonących drzew przesuwały się matowo połyskujące kształty, trudne do odróżnienia od tła. jakby ich powierzchnie przystosowywały się do koloru oto- czenia niczym kameleon. Można było dostrzec kontury nis- kich kopuł z długą bronią, sterczącą w kierunku płyt. lufami zbudowanymi ze zwojów lub pierścieni oraz czymś w rodzaju falowodu albo elektromagnetycznej wyrzutni rakietowej. Jeden z walczących pojazdów obrócił się wokół własnej osi. Na końcu lufy pojawił się błysk, równie jasny jak pło- 7 mienie. Gdy czujnik został zamieniony w plazmę, obraz na monitorze nieznacznie zaszedł mgłą, a potem odzyskał klaro- wność, jak system kompensowany przez poszerzanie wyjścia z innych systemów. - Dobrze, to da nam klucz do czułości ich detektorów - powiedział Joseph. Pochylił się do przodu. - Czy wszyscy już stamtąd wyszli? - Wycofują się na pokład wyrzutni. Nie ma nikogo w pro- mieniu piętnastu kilometrów - odpowiedziała Rachel. - My jesteśmy najbliżej. - Więc zrób to - polecił Amos. Dotknęła pulpitu sterowniczego. Monitor rozbłysnął białym światłem i zgasł. Pół sekundy później aktyniczny błysk prze- świetlił bunkier i odbił się od tylnego wejścia, lecz pozostał dość jasny, by przyciemnić ich ochronne gogle. Po kilku uderzeniach serca rozległ się grzmot, jakby Bóg skierował na nich swój gniew; ziemię przeszył potężny wstrząs i zalała ją fala żaru. Z powodu powstałego ciśnienia huczało im w uszach. - A więc Kenss zostafo unicestwione - mruknęła do siebie Rachel. Przez moment sprawiała wrażenie nieobec- nej. - Tarnik widział to. Powiedział, że błysk był jak miecz Boga, a fale miały kilometr wysokości, gdy załamały się nad górami półwyspu. - Wynosimy się stąd - rzekł spokojnie Amos, spogląda- jąc na zegarek wpięty w rękaw. Nie było nic więcej do powiedzenia. W Kenss, stolicy Bethelu, mieszkała rodzina Rachel, jak również większość żyjących krewnych Amosa i Josepha, jeśli miał jakichś. - Spotkamy się za czterdzieści minut przy wahadłowcu. - Zamilkł na moment. - Rachel? - Tak, sir? - Dobra robota. Bardzo dobra. Kiedy opuścili bunkier, słup obłoku spłaszczył się już wysoko w stratosferze. ROZDZIAŁ 1 "SSS". Czujnik przeglądu AI przefiltrował wiadomość z przestrzeni międzygwiezdnej i przesłał ją do kontrolera Stacji SSS-900. - Znowu syczymy, co? - mruknął z roztargnieniem Si- meon do podprogramu i ponownie skupił uwagę na symula- torze. Napoleon zepchnął właśnie Brytyjczyków na północ od Nottingham. Ranni, wyczerpani żołnierze rozpierzchli się po polach, na których obozowała pobita armia, gdy spadł deszcz i szare niebo pociemniało nad rozdeptanymi, błotnistymi po- lami. W oddali, na pofałdowanym obszarze, gdzie ciała poleg- łych leżały wokół zniszczonego działa, wciąż migotały ogniki. To kobiety chodziły z latarniami, szukając swoich mężów i synów. Posłaniec przybył do namiotu Wellesley z wiadomościa- mi o powstaniach jakobmów w Birmingham i Manchesterze oraz o wylądowaniu irlandzkich rebeliantów. W otwartym skrzydle namiotu stał mężczyzna z dużym, dziobatym nosem. Przemoknięty milicjant zasalutował niezgrabnie i, mrużąc oczy przed deszczem, podał mu przesyłki. - Do diabła z tym - mruknął mężczyzna z dużym nosem, wracając do stołu, na którym leżała rozłożona mapa, i roz- winął ciężkie, zalakowane papiery. - Jaka szkoda. Gdybyśmy wygrali tę ostatnią bitwę... Gdyby ciocia miała wąsy, toby była wujkiem. Ale tak niewiele brakowało, tak bardzo nie- wiele. - Spojrzał na posłańca. - Poinformujesz jego wyso- kość, że musi wraz z rodziną królewską natychmiast wsiąść na statek do Indii. To - sięgnął po raporty schowane w pro- wizorycznym biurku - dla wicekróla Arnolda w Kalkucie. - Poddaję się - powiedział komputer. - Oczywiście - odparł zarozumiale Simeon. Przełączył podstawowe ognisko wizualne z symulacji z po- wrotem na spoczynek i spojrzał na dużą holotablicę. Był to wspaniały model używany w grach wojennych. Przedstawiał mapę Anglii zasypaną symbolami jednostek. Przez powięk- szenie poszczególnych sektorów można było uzyskać coraz więcej szczegółów, aż do ożywionych modeli żołnierzy i koni. Albo czołgów i artylerii do kilku innych gier. Skoncentrował się na koniu, który ze zmęczenia opierał się o swego sąsiada w linii pikiety, oraz na twarzy ziewającego posterunkowego z wystającymi zębami, ccc - Co to jest? - zapytał Simeon. Odpowiedź napłynęła do jego świadomości z obwodów w postaci ścisłej wiązki sygnału modulowanych fal podprzes- trzeni. przechwyconej przez jedną z odbiorczych boi na obrze- żach systemu. Podprogram ocenił sygnał jako przypuszczalnie interesujący. Hmm, pomyślał. Dziwne. Mógł to być po prostu ostatni zanikający hałas przeciekającej miniosobliwości, zanim się ¦otworzy. Obiekty dążyły do grupowania się w tym obszarze, pełnym gwiazd trzeciej generacji i czarnych dziur, jednak to wyglądało na sygnał. Problem polegał na tym, że niczego nie było w tym kierunku. Niczego zarejestrowanego jako zamieszkane przez więcej niż dwieście źródeł światła. Był pewien, że w strefie operacyjnej Stacji Kosmicznej Simeon- -900-X nie ma komunikacji. Musiałby zauważyć, gdyby coś się w niej pojawiło. Jeśli ktoś go wzywał, pewnie spróbuje jeszcze raz. Leniwie przejrzał listę kontrolną funkcji stacji. Urządzenie regulacji składu powietrza oczywiście działało bez zarzutu. Czerwona kontrolka nie sygnalizowała żadnych wahań. Na orbicie połączono sto siedemdziesiąt dwa statki różnego ro- dzaju - od liniowca "Altair" do holowników. Dwadzieścia siedem megaton różnych mineralnych proszków znajdowało się w tranzycie, chłodni lub było poddane obróbce w celu uzyskania ubocznych wytworów SSS-900-X. W hali konstru- owano dwa nowe holowniki. Centralne wybory były w toku, a radzie stacji sektora trzeciego przewodziła Anita de Chong- -Markowitz. "Śmierć w Dwudziestym Pierwszym" wciąż utrzymywała się na pozycji najlepszego hologramu miesiąca. Simeon zaśmiał się w duchu szyderczo, lecz pobrzmiewała w tym śmiechu również tęsknota. Poważni naukowcy nie mogli obserwować historycznych dramatów, ponieważ fabry- kanci nie dokonaliby swego odkrycia. Dalsze zagłębianie się w szczegóły nie było konieczne. Simeon, człowiek z kapsuły, wraz ze złączami tworzył SSS- -900-X. Odrobina świadomości przypominała o nie rozwinię- tym ciele znajdującym się wewnątrz tytanowej skorupy w cen- tralnej kolumnie spoczynku. To On był stacją i żadne słabości czy niepowodzenia nie miały nic wspólnego z bólem, napię- ciem i sprawami osobistymi. Dopóki jego zmysł kinestetyczny pozostawał skoncentrowany, był metalową rurą kilometrowej długości, z dwoma olbrzymimi globami zbliżonymi do jej końców. Akurat przyleciał Altair. Simeon przycumował statek ze zwykłą sprawnością, lecz bez dokładnego zbadania go, co na- leżało do jego zwyczajów. Rozmyślnie odwrócił uwagę od wysiadających pasażerów, odmawiając studiowania ich twa- rzy, a szczególnie twarzy kobiet. Na tym statku znajdowała się następczyni Radona, mięś- niowca Simeona. Znał tylko jej świadectwo pracy i nazwis- ko - Channa Hap. Prawdopodobnie pochodziła z Hawking Alpha Proxima, gdyż Hap było popularnym nazwiskiem wśród urodzonych w tej starożytnej i bogatej wspólnocie. Jednak nie miał całkowitej pewności. Tak bardzo sprzeciwiał się przejś- ciu Radona na emeryturę, że nie interesował się znalezieniem jego następcy. - No, koniec dąsów - powiedział do siebie. - Czas się uporać z programem. - Przywołał podprogram, żeby usunąć zgłoszenia kandydatów. Był to zaledwie techniczny manewr, który nie miał nic wspólnego z pobudkami oso- bistymi. Nie chciał jej, ale teraz byli na siebie skazani. Liniowce dokowały w północnym przedłużeniu bieguno- wym dwóch złączonych globów tworzących stację. Rura miała kilometr długości i pół szerokości, uzupełnianie zasilania oraz komorę rozładunkowy wyposażoną tak, że mogła zadowolić zbiorową próżność mieszkańców stacji - było to pomiesz- czenie o długości i szerokości dwudziestu metrów, wysokości piętnastu metrów, podzielone ściankami. Zarówno ściany, jak i podłoga wyłożone były egzotycznymi kamieniami wydoby- tymi w kosmosie. Znajdowały się tam także komputery infor- macyjne i wszystko, czego potrzebował gość. aby się czuć jak w domu. - Jestem Channa Hap - powiedziała kobieta do jednego z tych urządzeń. - Potrzebuję wskazówek, by dotrzeć do ośrodka dowodzenia. A więc to ona. Pociągła twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi i średniej długości, kręcone, ciemne włosy. - Jest pani oczekiwana, panno Hap - odpowiedział ter- minal. Miał łagodny, opanowany głos, będący syntezą głosów kilku ulubionych aktorów Simeona. Niektórzy z nich żyli w dwudziestym czwartym wieku. - Życzy sobie pani środka transportu? - Jeśli me ma pośpiechu, to się przejdę. Muszę przywyk- nąć do nowego domu. - Proszę tędy. Skinęła głową. Simeon zatrzymał obraz i studiował jej wysoką, atletyczną sylwetkę. Ubrana z prostotą w kombinezon, ale ma prezencję, stwierdził. Jeśli ktoś lubi łagodne łuki i subtelne okrągłości, to uzna jej sylwetkę za ładną. Słowem: lis. W zadziwiająco krótkim czasie dzwonek u drzwi zasyg- nalizował prośbę o wpuszczenie. - Wejdź - powiedział Simeon, równie zdenerwowany, jak podczas spotkania ze swym pierwszym mięśniowcem, i drzwi się rozsunęły. Kiedy Channa weszła, zbliżył się do wziernika na odleg- łość, którą uważał za normalną w trakcie rozmowy. Dawało mu to przewagę, odkąd ludzie z kapsuł nie mogli zachować psychologicznie wygodnego dystansu. Kobieta miała delikat- ne, regularne rysy twarzy, poważne, ciemne oczy i czarne, kręcone włosy porządnie upięte w niebanalny sposób. Boha- terka z filmów wideo. Idealna! Chyba zmienię do niej stosu- nek, pomyślał. Włączył ekran ze swoją własną "twarzą", którą wyobrażał sobie jako zabójczo ładną: opalona, z blizną pozo- stałą po pojedynku z Heidelbergiem, spokojnymi, szarymi oczyma, krótko ostrzyżonymi blond włosami oraz w czapce fana Centauri Jets. - Hubba-hubba! - powiedział głośno. Ciemne oczy kobiety rozszerzyły się nieznacznie. - Przepraszam? Roześmiał się. - To określenie ze slangu starożytnej Ziemi. Oznacza "seksowną babkę". - Rozumiem. Było to powiedziane tak ostrym tonem, że Simeon niemal słyszał, jak odbija się echem na pokładzie. O rany, pomyślał, naprawdę dobrze mi idzie. - Hmm, uważam je za komplement. Dlaczego nie przysłali mi mięsniowca mężczyzny? - zadał sobie pytanie, nie pamiętając o swej formalnej prośbie męskim zobowiązaniu. - Tak, oczywiście - odpowiedziała chłodno. - Tylko nie jest to rodzaj komplementu, który lubię. Ma miły głos, pomyślał niespokojnie Simeon. Szkoda, że wygląda na dziwkę. - A jaki rodzaj komplementów lubisz? - zapytał tonem wymuszonej wesołości, którym niełatwo było kierować przez głośnik cyfrowy. - Te, które dotyczą mojej zdolności szybkiego uczenia się, mojej sprawności oraz potwierdzają, że dobrze wykonuję swoją pracę - rzekła, przechodząc w głąb pokoju i zajmując miejsce przed jego kolumną. Dopóki nie skończyła mówić, nie patr/yła prosto na niego. - Komplement, którym obdarzyłabyś serwomechanizm, gdybyś miała taki zwyczaj - podsumował. - Właśnie. - Uśmiechnęła się słodko i założyła ręce. - Ma pani interesujące nastawienie, panno Hap - powie- dział, kładąc lekki nacisk na dawny sposób wyrażania szacunku. Jeśli chce, bym go okazał oficjalnie, to uczynię to oficjalnie. - Większość kobiet, z którymi pracowałem, nie miała nic prze- ciwko okazjonalnym komplementom na temat ich wyglądu. Nieznacznie uniosła brwi i podniosła wyżej głowę. - Może, jeśli miały ci coś do zarzucenia, pomijały to milczeniem, jakby było częścią nastawienia. Krzyczałbym, gdybym mógł, pomyślał Simeon. Przez te ostatnie tygodnie bez Telia Radona czuł się bardzo samotny. Zaczął sobie wyobrażać, jak wesoło będzie mu z nowym mięśniowcem, ze będzie miał z kim porozmawiać... Jak mogli przydzielić mu tę... lodową księżniczkę? Wiedzieli, że jest skory do ustępstw, pewnie, ale udzielił im bardzo dokładnych wskazówek w kwestii tego, czego szuka u mięśmowca. Nie- stety, Channa Hap nie posiadała żadnej z wymienionych przez niego cech. Czyżby ktoś z ośrodka wykorzystywał jego dob- roduszność, mając nadzieję, że zrobi z mą porządek albo może pozbędzie się jej? - Twoje nastawienie uważam za dość interesujące - mruknęła, mrużąc oczy. - Sprawdzałeś ostatnio poziom swo- ich hormonów? - To raczej osobista uwaga... - Może chcą. żebym wyrzucił ją przez śluzę powietrzną, kiedy nikt nie będzie patrzył. - "Seksowna babka'', co? - Uśmiechnęła się kpiąco, unosząc brew. - To był komplement, który miał cię rozluźnić. Spraw- dzałaś ostatnio poziom własnych hormonów? Zapadła cisza. Po chwili kobieta usiadła i spojrzała na niego ze spokojem. - Posłuchaj, nawet jeśli ci się nie podoba, /e skierowano tutaj właśnie mnie, to z praktycznego punktu widzenia musi- my się pogodzić z faktem, że chwilowo jesteśmy na siebie skazani. Potrzebujesz mięśniowca. więc jestem tu. Jestem dobrze przeszkolona, doświadczona i pracowita. Nie musimy się kochać, aby razem pracować. - Prawda, ale zachowywanie dystansu wobec kogoś, kogo widzisz codziennie, jest męczące. Byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy mogli zostać przyjaciółmi. Słuchaj, dlaczego nie prze- kreślimy po prostu tego, co się dotąd zdarzyło i nie zaczniemy od nowa? Co ty na to? Zacisnęła usta, a potem uśmiechnęła się. - Jestem gotowa, ale zaczniemy powoli i na razie darujmy sobie osobiste uwagi. Dobrze? - Skinęła głową w jego stronę i uniosła brew. - Ty zaczynasz. __ Cześć, musisz być Channa Hap. Witaj na SSS-900-C. __ Dziękuję. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Nie, zawsze mam czas dla ład... kolegów. - Zauważył, że jej oczy zwęziły się nieznacznie. - Wyglądasz na spra- wną... - Dobra, niech ci będzie, jesteś taki stalowy i w ogóle. - Zabawne, to samo mógłbym powiedzieć o tobie. Wstała. - No nie, nic z tego nie będzie. - Mój błąd. Nie powinienem był tego mówić. Słuchaj, musisz być zmęczona po podróży. Dlaczego nie uspokoisz się, nie rozejrzysz, nie odpoczniesz trochę? Wszystko mogło- by wyglądać inaczej. - To nie ma nic wspólnego z moim zmęczeniem czy twoimi hormonami... - Co się tak uczepiłaś moich hormonów? - Zamknij się i słuchaj. - Channa posłała mu spojrzenie, które niemal poczuł fizycznie. Przerwała i siadając, założyła ręce na piersiach. - Po prostu słuchaj - powiedziała poważ- nie. - Myślę, że będzie lepiej, jak wyłożymy karty na stół. Jeszc/e nie przestudiowałam do końca twoich kartotek - przyznała i uśmiechnęła się zmęczona. - Po prostu nie mog- łam się do tego zmusić. Ale i tak sporo o tobie wiem. - Odchyliła się lekko do tyłu i skrzyżowała długie nogi. - Wiem, że masz niezłe wpływy i sporo kontaktów w ośrodku administracji. Wiem też, że odwoływałeś się do nich w spra- wie zastępstwa twojego mięśniowca. - Spojrzała na niego surowo. - Stałeś się sławny na niemal wszystkich poziomach. Trochę się pogubił. Narobił szumu, kiedy wysłali Telia Radona na emeryturę, ale co to miało wspólnego z nią? - Na wypadek gdybyś się zastanawiał, dlaczego wycią- gam tę sprawę... - kontynuowała. Rety, pomyślał Simeon, to przerażające! To niemożliwe, żeby potrafiła czytać w mo- ich myślach. A może jednak? - ...pewnie zainteresuje cię, że mam własne kontakty w administracji. Powiedzieli mi, że przed- stawiłeś listę kwalifikacji, którym raczej trudno sprostać. Faktycznie, byłam jedyną kandydatką, która ich zdaniem pa- sowała do tej charakterystyki, z małym wyjątkiem, bo podob- no brakuje mi c/terech lat do wymaganego wieku. - Cóż, widzisz... - Przepraszam, jeszcze nie skończyłam. Powiedziano mi także, że przeglądałeś moje akta, szukając czarnych plam, a kiedy ci się to nie udało, starałeś się znaleźć choćby cienie, które mógłbyś uznać za czarne plamy... - Hej! Nie wiem, z kim rozmawiałaś... - Wytrzymaj ze mną jeszcze kilka chwil - zażądała Channa, unosząc palec. - Potem będziesz mógł mówić. Ni- gdzie się me wybieram. - Mrużąc oczy, przez moment wpat- rywała się w jego podobiznę na ekranie, a kiedy zachował milczenie, skinęła głową. - Powiedziano mi, że potrafisz zepsuć dzień prawie każdemu urzędnikowi administracji, wspominając moje imię. Wrażenie, które zdajesz się pozo- stawiać za sobą jak dym, przywodzi na myśl przysłowie, że me ma dymu bez ognia. I zaczynam dochod/ić do wniosku, że skoro ty, znany i szanowany mózg, tak usilnie sprzeciwiasz się mojemu przydziałowi na SSS-9OO, mimo że spełniam wszystkie postawione przez ciebie warunki, prócz jednego, to rzeczywiście musi być ze mną coś nie w porządku. I to po- ważnie. - Och! - Szczerze mówiąc, nie pomyślał o tym. Tak był zajęty ratowaniem Telia od przymusowej emerytury, że inne rozważania nie miały dla niego znaczenia. Channa Hap nigdy nie zaprzątała jego myśli jako osoba. - Powiedziałam sobie, że prawdopodobnie nie chodzi o mnie osobiście - kontynuowała Channa. Boże, pomyślał Simeon, sposób, w jaki wdziera się w moje myśli, jest niesa- mowity! - Postanowiłam się me uprzedzać. Gdybyś tylko powitał mnie jak profesjonalistkę, myślę, że mogłabym zapo- mnieć o całym zamieszaniu. Ale już twoje pierwsze słowa wskazywały, że nie zauważasz różnicy między komplemen- tem a wulgarnym pochlebstwem, osobistym przytykiem, a na dodatek starasz się uwolnić ode mnie. - Poczekaj chwilę! - przerwał jej Simeon. Otworzyła usta, by mówić dalej, lecz nie dopuścił jej do słowa. - Teraz moja kolej. Myślę, że już najwyższy czas. Zgad/asz się? - Uniosła brwi i rozłożyła ręce w geście przyzwolenia. - Nie wiem, kim jest twój informator, ale wszystko pokręcił. Za- kładam, że wystarczająco dobrze znasz system, by zdać sobie sprawę, iż każdy brany pod uwagę kandydat był dokładnie testowany. Stacja kosmiczna wielkości małego miasta wyma- ga wszechstronności. Zakładam, że jesteś wystarczająco doj- rzała, by wiedzieć, że dwadzieścia sześć lat to bardzo młody wiek na to stanowisko. Tell miał trzydzieści osiem lat, kiedy tu przyjechał, i teraz też szukałem kogoś w tym wieku. Nie sądzę, żebym postępował nierozsądnie, podkreślając ważność SSS-900. Przypuszczam, że dla kogoś niedoinformowanego dogłębne badanie mogło wyglądać na próbę zdyskredytowania cię, ale daję słowo, że ani wtedy, ani teraz nie miałem takiego zamiaru. Jeśli moje powitanie było trochę zbyt poufałe, to przepraszam. Nie miałem pojęcia, o jakie ciemne sprawki mnie podejrzewasz. To szczera prawda, panno Hap. Uśmiechnęła się uprzejmie i pokiwała głową. - Mhm. To całkiem czarujące wyjaśnienie wskazuje, iż przypuszczasz, że mój informator jest czyjąś sekretarką. - Pokręciła głową ze smutkiem. - Nie. Chyba posunąłem się trochę za daleko, pomyślał Simeon. - Hmm... - Możesz być spokojny - zapewniła go. - Jestem bar- dzo dobra w tym, co robię. Jak wiesz, mam prawie idealne wyniki... - Rzeczywiście, masz idealne wyniki, pomyślał Simeon z politowaniem. - ...więc, czy zrobimy postępy, czy nie, stacja me ucierpi. I obiecuję, że nie zniknę tak po prostu, gdy już się do mnie przyzwyczaisz, ponieważ wiem z dobrego źródła, że po tym, co zrobiłeś dla mojej kariery i reputacji, musiałabym dac łapówkę i przeczekać na drugorzędnym przy- dziale w najpodlejszej placówce górniczej, na asteroidzie w najdalszym zakątku badanej galaktyki. A teraz chciałabym obejrzeć moją kwaterę - oznajmiła, wstając. - Jasne... tylko...- Simeon otworzył drzwi do kwatery mięśniowca- ...tylko się uspokój. Rozwiążemy ten problem, panno Hap. Zobaczysz. Nie jestem taki zły, jak ci się zdaje. Przemyślę twoje uwagi i zobaczę, czy uda mi się wszystko naprawić. W porządku? Spojrzała na otwarte drzwi, na Simeona i znów na drzwi - nie - westchnęłaa, podchodząc do nich.- Myślę że będzie lepiej, jeśli przez chwilę zostawisz wszystko w spo- koju. - Panno Hap! - zawołał Simeon. Odwróciła się. - Kie- dy nowy mięśmowiec przybywa na pokład, protokół stacji zaleca małe informacyjne zebranie szefów wydziału. Zaaran- żowałem je na dzisiejszy wieczór, na dwudziestą. To znaczy, jeśli czujesz się na siłach. Przytaknęła i uśmiechnęła się. - Sądzę, że to wspaniały pomysł. Drzwi pokoju zasunęły się za nią. ROZDZIAŁ 2 ,__ Nie mogę utrzymać go poziomo! Nie mogę utrzymać go poziomo! Amos ben Sierra Nueva pochylił się do przodu, zaciskając dłonie na krawędzi konsolety,'jakby przez wiązkę łączności mógł przekazać moc trafionemu transportowcowi. - Nie panikuj, Shintev - powiedział stanowczo, lecz spokojnie. - Jesteś blisko celu, weź się w garść. Wyglądało na to, że panika jest hasłem dnia. Na mostku "Exodusa" - przez trzysta lat mniejszej podstacji ośrodka kontroli - panował kompletny chaos, gdy technicy, dokonu- jąc cudów improwizacji, usiłowali uruchomić statek. Kiedy zatrzasnęli stalową rurę z koncentrycznymi zasilaczami kap- suły Guiyona, przez szparę w komorze ciśnień dobywał się syk. Żadne z dużych drzwi ładowni nie dawały się otworzyć, więc musieli przycumować transportowce ziemia-statek na zewnątrz staroświeckiego obiektu i dostać się do niego przez luk roboczy. Powietrze było rozrzedzone i zimne, zamglone przez oświetlenie awaryjne, przesycone zapachem strachu, potu i spalonej instalacji. - Wspaniale, sir. Myślę, że wrogowie nas odkryli - roz- legł się głos z kąta. - Sądzisz? - Nie jestem pewny! - skarżył się technik, bliski łez. - Przemieszczają się... tak! Odkryli nas! Amos gwałtownie odwrócił głowę. Na kanale łączności z ostatnim wahadłowcem rozbrzmiewał tylko długi pisk o wy- sokiej częstotliwości. Amos spojrzał na monitor i zobaczył twarz wbitą w czujnik, rozpłaszczoną na nim przez siłę od- środkową. Obraz strzępów mięsa spływającego krwią powoli wypełnił cały ekran. - Zginęli. - Amos przerwał nagłą ciszę. - Odcumować pozostałe wahadłowce. Przygotować się do zwiększenia mocy. Rozległy się protesty załogi, że nie są gotowi. - Silniki gotowe do odpalenia - oznajmił Guiyon spo- kojnym, niskim głosem. - A to na razie wystarczy. Amos przełączył na ręczne sterowanie. - Przygotować się do akceleracji! Akceleracja za dziesięć sekund od punktu. Punkt! Plamka światła rozkwitła na jednym z zewnętrznych pól. - Dostali Shinteva - szepnął ktoś. Pozaorbitalny myśliwiec, podskakując w powietrzni tropo- sfery jak ciśnięty na wodę kamień, znalazł się wystarczająco blisko, by wypuścić pocisk samonaprowadzający na wahad- łowiec, który znalazł się poza kontrolą. - Rób swoje - warknął Amos. Później będzie c/as na modlitwy i na łzy, dodał w myślach. Pod wpływem siły napierającej na przestarzały statek, w ka- dłubie rozległy się trzaski i skrzypienie. Na zewnętrznej po- włoce ukazały się dźwigary i konstrukcje zginające się i łamią- ce pod naciskiem, do którego nie były przystosowane. Wahad- łowce ziemia-orbita odleciały, a w przestrzeni zostało kilka postaci w skafandrach kosmicznych. Przeklęci głupcy, pomyślał Amos, odwracając wzrok. Prze- cież zostali ostrzeżeni! A on był obarczony odpowiedzialnoś- cią za tyle istnień... Wielki, otoczony chmurami kształt Bethelu zaczął się kur- czyć we wstecznym monitorze. Widoczną powierzchnię pla- nety zaciemniały kurz i płomienie z pojazdów bojowych. Przyspieszenie wcisnęło go w fotel, gdy odczytywał liczby migoczące na monitorach. - Guiyon!- odezwał się.- Poruszamy się za wolno! - Spokojnie, Amos. Próbuję... Tak, otwieram zbiorniki systemu regulacji powietrza. - Dziesiątki tysięcy kiloton wo- dy zostały wyrzucone za burtę. - To nam pomoże. I zatrzyma wroga. - Ilu nas ściga? - Pięć statków średnich rozmiarów. Myślę, że to zwiado- wcy. Żaden me zajmuje pozycji ani nie wykazuje chęci do pościgu. _- Będziemy w stanie pr/eciąc im drogę? _- Nie wiem. Musiałbym przycisnąć silniki, a wtedy będą straty wśród pasażerów. __ Rób to, co musisz. Nacisk na jego ciało wzrastał, aż poczuł go w kościach. Starodawne kompensatory nie radziły sobie z takim przecią- żeniem. To, którego teraz doświadczali, mogło ich zmiażdżyć. Połowa wszechświata zniknęła w błysku ognia z dysz na- pędowych "Exodusa". Kadłub nie skrzypiał już, tylko trzesz- czał, a od czasu do czasu rozlegały się odgłosy pękania ele- mentów, które się osłabiły lub rozregulowały w czasie długich lat. jakby stacja orbitalna rozsypywała się pod wpływem ciśnienia i niszczyła osłony rufowe. Jakieś dziecko bez przer- wy wzywało swoją matkę. - Co możemy zrobić? - zapytał Amos. - Niewiele, dopóki nie uporamy się z przeciążeniem - odpowiedział Guiyon. - Chyba modlić się, jeśli masz taki zwyczaj. Jeden po drugim, głosy zbiegów łączyły się we wspólnej pieśni. Patsy Sue Coburn omiotła spojrzeniem odzianą w jedwab Channę Hap. Channa sączyła szampana i uprzejmie słuchała oficera medycznego, który odciągnął ją w kąt, by opowiedzieć historię, która najwyraźniej obfitowała w ostre akcje. W po- koju roiło się od ważnych osobistości stacji, przedstawicieli wydziałów, szefów departamentu, reprezentantów spółek, ka- pitanów statków handlowych, dziwnych artystów zabawiają- cych gości. Na wysokości ramienia unosiły się tace pełne napojów, kanapek i środków pobudzających. Wszyscy wyda- wali się podekscytowani rozmowami, jakie odbywali już setki razy. jakby dzięki nowemu mięśniowcowi stare tematy zys- kały na atrakcyjności. Patsy Sue poczuła ciepło obecności Floriana Gusky, zanim jeszcze jej ucho uchwyciło miękkie brzmienie jego niskiego głosu. - No i co sądzisz o tej nowej? Patsy spojrzała na niego kątem zielonych oczu i odrzuciła do tyłu długie blond włosy. Gusky miał mocno zarysowaną 91 szczękę, gruby kark i masywne ramiona, co złośliwie pod- kreślało cechy jego charakteru. Był potężnym mężczyzną i za takiego się uważał. Był entuzjastą Odrodzonych Gier, szcze- gólnie rugby. Sprawiał wrażenie chętnego do zajęcia się Chan- ną. Albo do potraktowania jej ostrogami, pomyślała. - Są- dzę, że jest bardzo elegancka - odpowiedziała Patsy. I spra- wia, że chciałabym być nieco bardziej opanowana, dodała w duchu. Swoje kształty Junony wcisnęła w ciasny, czerwony gorset z głębokim dekoltem i wąską spódnicę. Platynowe blond włosy - rozjaśnione z pomocą nowoczesnej technologii - przeplotła sznurami czarnych pereł. - Myślę, że jest snobką - powiedział zdecydowanie Gu- sky. - Wygląda na nieprzystępną - przyznała Patsy. Kto by nie był. rzucony na głębokie wody? - Wydaje się płytka. - O co ci chodzi? Patrzysz na kobietę, jakbyś myślał, że pod suknią ma nogi karalucha. Nigdy nie posądzałam cię 0 wyciąganie pochopnych wniosków. Wiesz coś o niej? Wpatrywał się ponuro w swego drinka. - Nie... tylko... Simeon jest okropnie spokojny.- Spoj- rzał na nią z powagą w brązowych oczach. - To do niego niepodobne. Uśmiechnęła się szyderczo i odrzuciła na bok jasną grzywkę. - Cóż. w końcu się przyzwyczai - powiedziała. - On 1 Tell Radon byli razem przez wiele dekad. Może tęskni za nim i nie ma ochoty uczestniczyć w przyjęciu. Gus przytaknął, zaciskając wargi. - Tak, albo może chce dać jej szansę, by mogła zabłysnąć. Przez moment oboje wpatrywali się w swoje stopy, po czym jednocześnie podnieśli głowy i powiedzieli: - Simeon? - Kwybuchnęli śmiechem. Na ekranie, obok nich, pojawiła się znajoma postać. - Wołaliście mnie? - Ach! O, cześć, Sim, ee... my... - Właśnie mówiliśmy, że jesteś dziś nienaturalnie cichy - dokończył Gus. - Cóż. ponieważ większość mojej starej załogi jest na przyjęciu, spadła na mnie podwójna liczba obowiązków - odpowiedział obojętnie Simeon. - Wybaczcie mi - dodał i zniknął. Patsy i Gus popatrzyli na siebie zdumieni, a potem od- wrócili się. by ponownie przyjrzeć się Channie Hap. którą właśnie przedstawiano specjaliście od załadunku. Gus pokręcił głową. _- Co ona mu zrobiła? .__ Postawiła go w stan gotowości - roześmiała się Patsy. - Dobrali się jak w korcu maku - mruknął Gus. - Co/ - westchnęła Patsy i zamyślona zmrużyła zielone oczy. - Ta kobieta ma styl, Gus. Możemy na tym skorzystać. Kiedyż to na przyjęciu u Simeona dostałeś ostatnio coś poza piwem i precelkami? Gus spojrzał na nią zdumiony. - Co to ma znaczyć? Chcesz powiedzieć, że można cię przekupić porządnymi kanapkami? - Nie. Może czekoladowymi truflami, ale na pewno nie syntetyzowanymi rybimi jajami na karbowaflach. - W od- powiedzi na jego żachnięcie kontynuowała poważniej. - Chciałam powiedzieć, że to miejsce przypomina bardziej chłopięcy obóz mz centrum kultury, nauki i biznesu, którym mogłoby być. Ta kobieta porządnie nami potrząśnie, ale może wyjdzie nam to na dobre. Robi się tu coraz bardziej inte- resująco. Mężczyzna przybrał groźną minę. lecz Patsy podeszła do Channy, by pochwalić jej wybór Drugiej Suity Rovolodorusa jako podkładu muzycznego. - Cieszę się. że ci się podoba - odpowiedziała Channa. Na jej ustach gościł subtelny, aczkolwiek sztuczny uśmiech kogoś, kto ostatnich kilka godzin spędził, stawiając czoło pochlebcom. - Choć jesteś z Larabie. prawda? - Wyjechałam stamtąd- odpowiedziała Patsy.- Nie lubiłam rodzimej muzyki. Miałam dość Krzyku Górników i innych pionierskich rytmów wygrywanych przez Simeona. Bez urazy. - Nie obraziłem się - rozległ się w powietrzu głos i umilkł. Następny uśmiech Channy był bardziej szczery. - Nie myślałam, że dowódca służby ochrony środowiska może byc zwolennikiem /mian - powiedziała. - Mam dość obserwowania hodowli glonów - stwier- dziła Patsy i obie się roześmiały. - Może dlatego miałam czterech mężów pod rząd; chciałam pokazać, że nie jestem jednokomórkowym organizmem. - Dobranoc! - zawołała Channa. kiedy drzwi się zatrzas- nęły za ostatnim odjeżdżającym gościem. Pusty owalny pokój wydawał się teraz jeszcze większy. Trójwymiarowe ekrany na ścianach pokazywały spokojne podwodne sceny z tropikalnymi rybami. Odwróciła się ku postaci Simeona wyświetlonej na ekranie kolumny. Tam właśnie znajdowało się ciało mózgu i należa- ło do dobrego tonu, by mięśniowcy zwracali się bezpośrednio do niego, chociaż mózg mógł ich słyszeć z jakiejkolwiek części stacji. Channa stała, studiując uważnie wielki sinozjań- ski gobelin, który gustownie udrapowano w poprzek kolumny. - Pięknie wygląda - stwierdziła w końcu. - Podziwia- łam go przez cały wieczór. - Założyła ręce za plecami i powoli podeszła bliżej. - Dziękuję, Simeonie - powiedzia- ła łagodnie. - To przyjęcie było bardzo przyjemne, a gest dobrze przemyślany. Ty też byłaś wesoła, kiedy trochę się rozluźniłaś, pomyślał Simeon zaskoczony. Gdybym tylko zdołał cię utrzymać w ta- kim nastroju, moglibyśmy poczynić postępy. - Cóz, każdy jest bardziej zrelaksowany na takich przy- jęciach, zapomina o oficjalnej pozycji - rzekł. - Poznałaś ich od strony towarzyskiej, a niedługo poznasz ich od strony profesjonalnej. Pokiwała głową. - Zanim tu przyszli, miałam wystarczająco dużo czasu, by zajrzeć do ich kartotek. Nie chciałam popełnić z nimi tego samego błędu, co z tobą. - Nie czytałaś moich kartotek? - Nie - odparła z łobuzerskim błyskiem w oczach. - Chciałam mieć niespodziankę. - Więc udało mi się - stwierdził. Roześmiała się. __Przypuszczam, że mamy ze sobą coś wspólnego. Oby- dwoje umiemy nadrabiać miną. Dobranoc, Simeome. Zanim weszła do swego pokoju, uśmiechnęła się i ostatni raz pomachała ręką w stronę kolumny. Ma miły śmiech, pomyślał Simeon, gdy drzwi się zasunęły za nią- Uff, odetchnęła Channa. Zastanawiała się chwilę, a potem wyjęła z torby przybory toaletowe. Kiedy się okazało, ze czujniki w ścianach nie zostały włączone, zrobiło jej się wstyd, że była taka bezwzględna wobec Simeona. - Nie ma szansy na naprawienie go? - zapytał Amos ben Sierra Nueva. - Absolutnie żadnej - zawyrokował technik. - Z całym szacunkiem, sir - dodał, ścierając smar z policzka. Wycofali się z korytarza i zamknęli właz. Wokół rozlegało się trudne do wychwycenia brzęczenie. Amos jako jedyny wśród zbiegów wiedział, że to zły znak. Nierównomierny napęd nie był niespodzianką, skoro przez trzy wieki statek funkcjonował jako stacja orbitalna. To cud, że silniki w ogóle działały, a było to zasługą inżynierów Światów Centralnych. Podwójnym cudem było, że tak długo wytrzymali pod niena- turalnym naciskiem prędkości podprzestrzeni utrzymywanej mimo ostrzegawczej czerwonej linii. Dokonał tego Guiyon. - Po prostu będziemy musieli zaoszczędzić na tlenie - oznajmił stanowczo Amos. - Przestać oddychać? - zapytał technik. - Hibernacja - odpowiedział Amos. - To zmniejszy zu- życie tlenu przynajmniej o połowę. Statek został tak zaprojek- towany, że może go obsługiwać mała załoga. W razie potrzeby Guiyon mógłby sam go poprowadzić. Na brązowej skórze mężczyzny błyszczał pot, ale nie tylko od czołgania się wzdłuż nie używanych korytarzy. Wracając na pokład dowodzenia. Amos zmuszał się. by oddychać nor- malnie. Czuł ciężar w piersiach, choć wykrycie w/rostu stę- żenia dwutlenku węgla w powietrzu było jeszcze niemożliwe. Czysto psychologiczne złudzenie, upomniał się surowo. - Nie ma żadnej szansy na naprawienie mechanizmu - poinformował zgromadzoną grupę dowodzenia. Kilka osób jęknęło. - Jeśli utrzymamy obecne tempo, to wyczerpiemy dostępne zapasy powietrza w dwóch trzecich drogi do naszego miejsca przeznaczenia. - Dlaczego statek me był utrzymywany w należytym stanie? - ktoś niemal krzyknął. - Ponieważ była to stacja orbitalna z nieograniczonymi zapasami i zbiornikiem glonów! - odpalił Amos, ale zaraz odzyskał panowanie nad sobą. - Z konieczności musieliśmy się pozbyć nadmiaru wody w zbiornikach, ponieważ w mo- mencie, gdy istotna była prędkość, stanowiła ona zbyt duże obciążenie. Straciliśmy też większość zapasów, kiedy ścigali nas wrogowie. Tak wygląda nasza sytuacja- oznajmił ze spokojem. - Musimy sobie z nią poradzić. Od tego zależy życie setki istot i istnienie Bethelu. Wszyscy przytaknęli. Jeśli po opuszczeniu przez nich swia- ta zostali jacyś świadkowie, to nawet w tak rozległej prze- strzeni, jak system Saffrona. nie mieli szans ukrycia się przed flotą Kolnari. Mogli jedynie zatrzeć swoje ślady w taki sam sposób, jak na Bethelu. - A co... co z hibernacją? - zapytała Rachel, oblizując wargi. - Musimy rozważyć tę możliwość - odpowiedział Amos. - Guiyon? Głos mózgu, jak zawsze, brzmiał nieludzko odległe. Miał za sobą cztery wieki doświadczenia i zdolności, którymi nie mógłby się poszczycić ktoś o niższym ilorazie inteligencji. Amos zadrżał lekko. Obrzydzenie było najłagodniejszym uczuciem, jakim ich wrogowie darzyli istoty takie jak Guiyon. Opanuj się, zganił się w duchu. Guiyon uratuje nas wszystkich. Jest naszą jedyną nadzieją. Nie czas na stare antypatie. - Skrajne wyjście z sytuacji- powiedział Guiyon.- Ale możliwe. Powinniśmy zebrać całą załogę w jednym lub dwóch pomieszczeniach, z pozostałych wypompować atmo- sferę z powrotem do rezerwy i natychmiast rozpocząć pro- ces hibernacji. - Zamilkł na chwilę. - Nie jesteśmy od- powiednio wyposażeni... Wewnętrzny system kontroli tem- peratury jest bard/o niepewny. Zachodzi ryzyko strat w lu- dziach. __ Zrób to - zdecydował Amos władczym tonem. Wy- czuł, że inni się odprężyli. Nadal byli zagrożeni, lecz ktoś podjął za nich decyzję. Gdybym tylko był obdarowany charyz- matem władzy, pomyślał, krzywiąc się. Przypuszczam, że odpowiedzialność musi mieć gdzieś kres. - I mech Bóg ma nad nami litość. - Amen. Amos poczekał, aż wszyscy się rozeszli, by przekazać decyzje reszcie uciekinierów. - Wrogowie? - zapytał łagodnie. - Cztery statki - odpowiedział Guiyon. - Jeden zawró- cił. Myślę, że z powodu problemów z silnikami; miały przer- wy w emisji. Reszta powoli nas dogania. Wykorzystują silniki powyżej dopuszczalnych granic, nigdy nie projektowano ich do takiego użytku. Według mojej oceny, gonią nas tak daleko, ponieważ statki Kolnan wyposażone są w dodatkowe zbior- niki paliwa i silniki podświetlnego manewru, a poza tym ich systemy napędowe nie mają ograniczeń. - Czy wystarczy nam czasu, by dotrzeć do Bazy Rigel? - Obliczenie tego jest niemożliwe - odparł Guiyon. Jego głos powoli nabierał żywszych tonów, jak zardzewiała ma- szyneria, która powoli rozgrzewa się po długim zastoju. - Zbyt wiele zależy od różnorodnych czynników: gęstości masy w środowisku międzygwiezdnym, działań wroga i tego, co nas czeka. Wciąż mamy kilka możliwych miejsc przeznacze- nia, lecz mogły nastąpić zmiany od ostatniej aktualizacji. Moje dane są bardzo stare. - Będzie, jak Bóg zechce - powiedział z zadumą Amos. - Rzeczywiście. Wejścia awaryjnego sterowania zasyczały wskutek wpro- wadzenia przez nie danych. Wzdłuż nerwów Guiyona prze- biegał rwący ból wywołany naprężeniem struktury statku. Zżerał go niepokój, gdy sektor po sektorze pustoszał, po- grążając się w odrętwieniu. Większą część rozety ścigających go statków Kolnari zasłaniał blask własnych strumieni napędowych Exodusa. Grad cząstek energetycznych ich broni promieniującej son- dował i wżerał się w elementy napędowe przestarzałej, roz- padającej się jednostki latającej. Duch wspomnień statku - z czasów, gdy był młody i silny - nawiedził Guiyona, wzmacniając jego reakcje. Jego własne zapasy pokarmu i tlenu malały alarmująco i za każdym razem wychylenie wskaźników do poprzedniej pozycji zabierało awaryjnej re- gulacji więcej czasu. Guiyon wiedział, że nie dotrą do Bazy Rigel. Ani on, ani statek nie byli w stanie tego dokonać. A nawet jeśli by im się udało, z całą pewnością było to niemożliwe dla delikat- ników znajdujących się na pokładzie. Muszę wybrać alter- natywne miejsce przeznaczenia, pomyślał. Jeśli takie istnieje. ROZDZIAŁ 3 __ Czy naprawdę konieczna jest osobista kontrola, panno Hap? - zapytał dowódca systemów wykrywania. - Mamy wirtualny system dalekiego zasięgu - dodał usłużnie. - Nie mogący zastąpić rąk - odpowiedziała Channa ze skrywaną radością. Podeszła do luku, westchnęła i wśliznęła się w wąski korytarz. - Poda mi pan narzędzia? Dwie godziny później, gdy Channa kończyła spis kontrolny, dowódca stał sztywno. Jego naturalnie brązowa skóra po- szarzała i zdawał się lekko drżeć. - ...odchylenia wynoszą więcej niż trzydzieści procent dopuszczalnej normy - oznajmiła energicznie. - Panno Hap - odezwał się nieszczęsny biurokrata, pró- bując się bronić. - Te systemy dalekiego zasięgu są tylko zapasowe. Nie używano ich, odkąd SSS została oddana do eksploatacji!- Uniosła brew, więc dodał pośpiesznie: - Poza tym nie mam pełnej załogi, a... - Dowódco Doak - przerwała mu. - Regularne osobiste kontrole są zwykłą procedurą w przypadku wszystkich urzą- dzeń tego typu. Nie obchodzi mnie, czy sprzęt jest rzadko używany. Systemy rezerwowe są niezbędne w wyjątkowych sytuacjach, a wtedy muszą natychmiast podjąć funkcje, do których zostały zaprojektowane. I nie obchodzą mnie pańskie uwagi. Mechanizm zrobi, co mu pan każe, bez względu na to, czy będzie to właściwa decyzja, czy nie. Od doświad- czonych techników oczekuje się wyczucia sprzętu. Pańscy ludzie, jak widać, nie wykazują się nim w dostatecznym stopniu. Rozumiemy się? - Tak, panno Hap - odpowiedział tępo. Dziwka, wyczytała w jego oczach. Świetnie, pomyślała, odwracając się i krocząc żwawo do drzwi. Ty masz prawo do opinii o mnie, a ja mam prawo oc/ekiwać od ciebie wyko- nywania twoich zadań. - Bez względu na to, co mówią inni, panno Hap, myślę, ze zamierza pani odwalić kawał dobrej roboty. Słowa te padły z ust kobiety, która była jednym z techników łączności. Channa uśmiechnęła się do mej uprzejmie. - Szczerze mówiąc, panno... - spojrzała na jej plakietkę z nazwiskiem- ...Foss, to, co pani myśli, najmniej mnie obchodzi. Interesuje mnie tylko jakość pani pracy, której w tej chwili pam nie wykonuje. - Podążyła dalej w dół korytarza. - Przepraszam - powiedział Simeon do Channy, gdy znalazła się poza zasięgiem słuchu kobiety. - Tak? - Czy musiałaś być dla niej taka okropna? - Simeon, byłoby nieprofesjonalnie z mojej strony, gdy- bym pozwoliła ludziom w ten sposób się podhzywać. My możemy rozliczać dowódcę sekcji, ale mieszanie się do łań- cucha dowództwa jest niedopuszczalne, wywołuje niesnaski i stwarza problemy moralne. Może nie zamierzam być tu bardzo długo, ale nie chciałabym zostawić tego bałaganu, żeby ktoś inny się z nim borykał. Takie rzeczy trzeba dusić w zarodku. - Duszenie duszeniem, ale ty ścięłaś ją z nóg. - Ach, tak. Uważasz, że byłam nieuprzejma. - Bo byłaś! Faktycznie, byłaś otwarcie okrutna. Channa stała chwilę z rękami na biodrach i zamyślona patrzyła w dół. Potem otrząsnęła się i skrzyżowała ramiona. - Simeon, zauważyłam, że Tell Radon był tutaj jeszcze przez dwanaście lat po osiągnięciu przeciętnego wieku eme- rytalnego. - Nie był przygotowany do odejścia - odpowiedział nie- pewnie Simeon. - Ale sześć lat temu złożył rezygnację. - Zmienił zdanie i wycofał ją. Nie zamierzałem zmuszać go do odejścia. Był moim przyjacielem. - Uhm. Cóż, kiedy przeglądałam raporty spotkań z ostat- nich kilku lat, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, ze każdy się zachowywał, jakby Radona tam nie było. W rzadkich wypad- kach. gdy włączał się do współpracy, natychmiast to kwes- tionowano. Czy słowa: "Czy to jest słuszne, Simeome" nie brzmią znajomo? __ Do czego zmierzasz? __ Do zasadniczej różnicy w stylach naszego działania, Simeonie. Kiedy ja jestem okrutna, to po to, żeby zapobiec późniejszemu, większemu bólowi. Natomiast ty jesteś okrutny, by osiąsnąć własne cele. - C