11169

Szczegóły
Tytuł 11169
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11169 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11169 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11169 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BEN BOVA CICHA WOJNA SERIA "DROGA PRZEZ UKŁAD SŁONECZNY" BENA BOVY SKŁADA SIĘ Z NASTĘPUJĄCYCH TOMÓW: dylogia księżycowa: "Wschód Księżyca" "Wojna o Księżyc" dylogia marsjańska: "Mars" "Powrót na Marsa" Wojna o Asteroidy: "Urwisko" "Skalne szczury" "Cicha wojna" Planety: "Wenus" "Jowisz" "Saturn" w przygotowaniu "Merkury" w przygotowaniu "Tytan" w przygotowaniu BEN BOVA CICHA WOJNA Przełożyła Jolanta Pers Pamięci Stephena Jaya Goulda, naukowca, pisarza, wielbiciela bejsbolu, inspirującego wszystkich ludzi myślących. Na wojnie wszystko jest proste, ale bywa, że nagłe najprostsza rzecz staje się trudna... Wojna jest dziedziną niepewności; trzy czwarte tego, na czym oparte są działania wojenne pokrywa mgła większej lub mniejszej niepewności. Karl von Clausewitz "O wojnie" Asteroida 67-046 - Byłem żołnierzem - rzekł. - A teraz jestem kapłanem. Możesz mówić mi Dorn. Elverda Apacheta nie mogła oderwać od niego wzroku. Widy wa- ła już cyborgów, ale ten... osobnik wydawał się bardziej maszyną niż człowiekiem. Poczuła dreszcz potępienia. Jak ludzka istota mogłaby dopuścić do tego, żeby jej ciało było tak zdeformowane? Nie był wysoki; EWerda była o kilka centymetrów wyższa od niego. Ramiona miał jednak dość szerokie, klatkę piersiową solidną i potężną. Lewa strona twarzy była z grawerowanego metalu, tak samo górna częs'ć głowy; jak mycka z najlepszej trawionej stali. Lewa ręka Dorna była protezą. Nawet nie próbował tego ukry- wać. W jakim stopniu jego ciało, ukryte pod szorstką tkaniną znisz- czonej tuniki i wytartych spodni, składało się z metalu i elektrycznych maszyn? Choć jego ubranie było wystrzępione, sięgające połowy łydki buty były wypolerowane na wysoki połysk. - Kapłanem? - spytał Martin Humphries. - Jakiego wyznania? Jakiego zakonu? Połówka warg Dorna, która była w stanie się poruszyć, wygięła się lekko. Us'miech albo grymas, EWerda nie była w stanie określić. - Zaprowadzę was do waszych kwater - rzekł Dorn. Miał niski głos, który brzmiał, jakby wydobywał się z brzucha bestii. Odbijał się lekkim echem po wykutych w skale ścianach. Humphries wyglądał na zaskoczonego. Nie był przyzwyczajony do tego, że ignoruje się jego pytania. Elverda obserwowała wyraz jego twarzy. Humphries był tak przystojny, jak tylko umożliwiały to terapie regeneracyjne i nanomaszyny kosmetyczne; wyraziste rysy, prosty kręgosłup, zgrabne kończyny, atletycznie płaski brzuch. Tylko jego szare oczy były bezwzględne i nieubłagane. Unosi się wokół niego jakaś' aura zepsucia, pomyślała Elverda. Jakby już był martwy i zaczynał gnić od środka. Wyglądało, jakby napięcie między tymi dwoma mężczyznami wysysało całą energię z niemłodego ciała EWerdy. - To była daleka podróż - rzekła. - Jestem bardzo zmęczona. Marzę o gorącym prysznicu i długiej drzemce. - Nie chcesz najpierw zobaczyć? - warknął Humphries. - Sama podróż zajęła nam ponad tydzień. Parę godzin możemy poczekać. - Głęboko w duchu zdumiały ją jej własne słowa. Kiedyś' odczuwałaby nieopanowane podniecenie. Czy te wszystkie lata nauczyły ją cierpliwości? Nie, uświadomiła sobie. Tylko zmę- czyły. - Ja nie chcę czekać - rzekł Humphries i zwrócił się do Dorna: - Zabierz nas tam. Już dość się naczekałem. Muszę zobaczyć. Oczy Dorna, jedno brązowe jak u EWerdy, drugie płonące czer- wonym, elektronicznym blaskiem, na dłuższą chwilę zatrzymały się na Humphriesie. - No i? - naciskał Humphries. - Obawiam się, panie Humphries, że komora będzie zamknięta jeszcze przez następne dwanaście godzin. Niemożli... - Zamknięta? Przez kogo? Z czyjego polecenia? - Komora ma własne sterowanie. Zainstalował je ten, kto stwo- rzył sam artefakt. - Nikt mi o tym nie powiedział - mruknął Humphries. - Państwa kwatery są na końcu korytarza - odparł Dorn. Odwrócił się prawie jak lity blok metalu, ramiona i biodra razem, głowa nieruchoma na ramionach i ruszył centralnym kory- tarzem. Elverda szła obok niego, przy jego metalowym boku, nadal zła z powodu takiej autodesekracji. Zupełnie wbrew sobie zaczęła rozmyślać, jakim wyzwaniem byłoby wyrzeźbienie go. Gdyby był młodszy, pomyślała. Gdybym ja nie stała nad grobem. Istota ludzka i nieludzka, w jednej, dziwnie pełnej pasji postaci. Humphries kroczył po drugiej stronie Dorna i widać było, że z trudem tłumi gniew. W milczeniu szli korytarzem. Obciążone buty Humphriesa stukały o nierówne skaliste podłoże. Buty Dorna prawie nie czyniły hałasu. Może i jest w połowie maszyną, pomyślała Elverda, ale po- rusza się jak pantera. Grawitacja własna asteroidy była tak słaba, że Humphriesowi potrzebne były obciążone buty, by zapobiec idiotycznemu potyka- niu się. Elverda, która spędziła większość swojego długiego życia w środowiskach o niskiej grawitacji, czuła się jak w domu. Korytarz, którym szli, był tak naprawdę tunelem, zacienionym i tajemniczym, a może naturalnym kominem, utworzonym w metalicznej masie przez uciekające gazy, całe eony temu, gdy asteroida była jeszcze w stanie płynnym. Teraz wystygła i była tak chłodna, że Elverda poczuła, jak drży. Chropowaty sufit był tak nisko, że chciała się pochylić, choć racjonalna część jej umysłu podpowiadała jej, że to nie jest konieczne. Wkrótce ściany stały się bardziej gładkie, a sufit był wyżej. Ludzie poszerzyli tunel i nadali mu przekrój kwadratu, z laserową precyzją. Po obu stronach były drzwi, a sufit emanował pozbawionym błysku i cienia światłem. Elverda zaplotła ręce, czując chłód, którego mężczyźni najwyraźniej nie dostrzegali. Zatrzymali się przy szerokich podwójnych drzwiach. Dom wystukał kod dostępu na panelu wbudowanym w ścianę i drzwi rozsunęły się. - Pańska kwatera - rzekł do Humphriesa. - Może pan oczywiście zmienić kod, jeśli pan chce. Humphries skinął uprzejmie i przeszedł przez otwarte drzwi. Elverda zauważyła kątem oka obszerny apartament, wykładzinę i holograficzne okna na ścianach. Humphries obrócił się w drzwiach przodem do nich. - Oczekuję, że skontaktujecie się z nami za dwanaście godzin - rzekł do Dorna stanowczym tonem. - Jedenaście godzin i pięćdziesiąt siedem minut - odparł Dom. Humphries nadął nozdrza i zatrzasnął przesuwne drzwi. - Tędy - Dorn wykonał gest ludzką ręką. - Obawiam się, że pani kwatera nie jest tak wystawna jak pana Humphriesa. - Jestem jego gościem - odparła. - To on płaci rachunki. - Jest pani wielką artystką. Słyszałem o pani. - Dziękuję. - Za mówienie prawdy? To nie jest konieczne. Byłam wielką artystką, rzekła sobie w duchu EWerda. Kiedyś. Dawno temu. Teraz jestem starą kobietą czekającą na śmierć. Głośno powiedziała j ednak: - Widział pan moje prace? - Tylko hologramy - odparł Dorn niskim głosem. - Kiedyś chciałem zobaczyć Pamiętającego na własne oczy, ale... przeszkodziły mi inne sprawy. - Był pan wtedy żołnierzem? - Tak. Kapłanem zostałem dopiero tutaj. Elverda chciała mu zadać jeszcze parę pytań, ale Dorn zatrzymał się przed nieoznaczonymi drzwiami i otworzył je przed nią. Przez chwilę wydawało jej się, że wyciąga do niej protezę. Cofnęła się. - Skontaktuję się za jedenaście godzin i pięćdziesiąt sześć minut - rzekł, jakby zauważył jej odruch. - Dziękuję. Odwrócił się, jak maszyna na łożysku. - Proszę poczekać - zawołała EWerda. - Proszę powiedzieć, kto jeszcze tu jest? Jest tak cicho. - Nikogo nie ma. Tylko my troje. - Ale... - Ja dowodzę oddziałem ochrony. Rozkazałem pozostałym, żeby wrócili na statek i tam czekali. - A naukowcy? Rodzina poszukiwaczy, którzy znaleźli ten artefakt? - Są na statku pana Humphriesa, na tym, którym pani przyleciała - wyjaśnił. - Pod ochroną moich ludzi. EWerda spojrzała mu w oczy. Jeśli cokolwiek w nich płonęło, nie była w stanie dojść do tego, co to jest. - Jesteśmy tu sami? Dorn skinął poważnie głową. - Pani, ja i pan Humphries, który płaci wszystkie rachunki. Ludzka połowa jego twarzy była równie nieruchoma co meta- lowa. EWerda nie potrafiła określić, czy próbuje żartować, czy mówi z goryczą. - Dziękuję - odparła. Odwrócił się, a ona zamknęła drzwi. Jej kwatera składała się z pojedynczego pokoju, w którym było przyjemnie ciepło, ale który nie był wiele większy od jej kajuty na statku, którym przylecieli. EWerda zobaczyła, że ktoś położył na łóżku jej skromną torbę podróżną, a podniszczony, stary komputer do rysowania w wytartym pudle podróżnym stał na biurku. Popatrzyła na pudło z komputerem, jakby ją o coś oskarżało. Powinnam była zostawić go w domu, pomyślała. Mały robot użytkowy, składający się prawie wyłącznie z lśnią- cego metalicznego cylindra i sześciu błyszczących ramion, złożonych jak u modlącej się modliszki, stał cicho w najdalszym kącie. Elverda przyglądała mu się przez chwilę. Przynajmniej był w całości maszy- ną, a nie ludzką istotą, która poddała się samookaleczeniu. Przybrać najpiękniejszą formę we wszechświecie i zmienić się w hybrydę, trawestację ludzkości. Po co to zrobił? Żeby być lepszym żołnierzem? Bardziej sprawną maszyną do zabijania? Dlaczego odesłał wszystkich pozostałych? Zastanawiała się, otwierając torbę podróżną. Gdy niosła swoje przybory toaletowe do wąskiej niszy, która służyła za łazienkę, uderzyła ją nowa myśl. Czy odesłał ich zanim zobaczył artefakt, czy później? Czy on w ogóle go widział? Może... Dostrzegła swoje odbicie w lustrze nad umywalką i zamarła. Kiedyś mówiono o niej, że wygląda dostojnie jak królowa, bogini z miedzi. Teraz wyglądała na zgaszoną, zasuszoną na kość, jej twarz wyglądała jak geologiczna mapa przedstawiająca zbyt wiele lat życia, kombinezon kosmiczny wisiał na niej jak na manekinie. Jesteś stara, powiedziała do swego odbicia. Stara, obolała i zmęczona. To była długa podróż, powiedziała sobie. Musisz odpocząć. Jakiś głos w jej głowie roześmiał się szyderczo. Przez całą podróż do tego kawałka kosmicznej skały nie robiłaś nic, tylko odpoczywałaś. Jesteś gotowa na wieczny odpoczynek, po co zaprzeczasz? dch ouva Kiedyś' uczyła na Uniwersytecie Selene, a księżyc był najbliż- szym Ziemi miejscem, gdzie mogła przebywać po spędzeniu wielu lat w niskiej grawitacji. Na tyle bliskim planety, gdzie się urodziła, jedynej planety w Układzie Słonecznym, gdzie było życie i ciepło, jedynego miejsca, gdzie można było przechadzać się w promieniach słońca i czuć, jak jego ciepło przenika przez kos'ci, wąchać żyzną ziemię pielęgnującą jego dar, czuć chłodną bryzę muskającą włosy. Ona jednak odeszła od Ziemi całkowicie. Stała na lodowej grani zamarzniętego oceanu Europy; z orbitującego statku oglądała spię- trzone chmury Jowisza, wirujące i zmieniające kolory; wyrzeźbiła kilometrowego Pamiętającego w skale. Nie była jednak w stanie oglądać wioski, gdzie się urodziła, w miejscu, gdzie uderzały fale Pacyfiku, i patrzeć na białe chmurki przybierające kształty nieist- niejących zwierząt. Jej twórcze życie od dawna nie istniało. Żyła za długo; nie miała już żadnych przyjaciół, i nigdy nie miała rodziny. Jej życie nie miało już żadnego sensu, żadnego celu poza udawaniem i czekaniem. Odmawiała poddania się kuracji odmładzającej, jaką jej propono- wano. Na uniwersytecie nie zajmowała się już prawdziwą pracą, ale pomaganiem studentom, w których nie wypalił się jeszcze płomień s'wieżoś"ci i inspiracji. Jej życie było pełne żalu za rzeczami, których nie udało jej się osiągnąć i z powodu wszystkich niepowodzeń, jakie tylko zdołała sobie przypomnieć. Niepowodzeń w miłos'ci; te były najbardziej gorzkie. Była sławna jako największa artystka w Układzie Słonecznym: ta, która wyrzeźbiła Pamiętającego, twórczyni pierwsze- go olbrzymiego obrazu w jonosferze, Dziewicy Andów. Szanowano ją, ale nie kochano. Czuła się pusta, samotna, bezpłodna. Nie było już nic, na co mogłaby czekać; absolutnie nic. I wtedy w jej życie wkroczył Martin Humphries. Młodszy o całe pokolenie, sprytny, żywotny, nawet bezwzględny, wpadł do jej aka- demickiej wieży z nowiną, że głęboko, w Pasie Asteroid, odkryto obcy artefakt. - To jakaś' forma dzieła sztuki - powiedział z nieomal rozpacz- liwym podekscytowaniem. - Musi pani tam polecieć i to obejrzeć. Próbując opanować od dawna zapomnianą tęsknotę, która gdzieś się w niej tliła, EWerda zapytała cicho: Cicna wojna - Dlaczego muszę z panem lecieć, panie Humphries? Dlaczego ja? Jestem starą ko... - Jest pani największą artystką naszych czasów - przerwał jej, nie wahając się nawet na mgnienie oka. - Musi pani to zobaczyć! Proszę przestać robić ze mnie idiotę z tą fałszywą skromnością. Jest pani prawie jedyną osobą w całym wirującym Układzie Słonecznym, która zasłużyła, żeby to zobaczyć! - Prawie? A kto jeszcze? - spytała. Zamrugał ze zdziwieniem. - Oczywiście, że ja. I teraz jesteśmy na tej bezimiennej asteroidzie, czekając, aż bę- dzie można zobaczyć obce dzieło sztuki. Tylko nas troje. Najbogatszy człowiek w Układzie Słonecznym. Podstarzała artystka, która żyje dłużej niż trzeba. I żołnierz-cyborg, który wyrzucił stąd wszystkich innych ludzi. On twierdzi, że jest kapłanem, przypomniała sobie Elverda. Kapłan, który jest w połowie maszyną. Zadrżała, jakby powiał chłodny wiatr. Ostry brzęczyk przerwał jej rozmyślania. Spoglądając w kie- runku głównej części pomieszczenia EWerda zobaczyła, że ekran telefonu miga na czerwono w rytm dźwięku. - Telefon! - zawołała. Na ekranie błyskawicznie pojawiła się twarz Humphriesa. - Proszę przyjść do mojej kwatery - oświadczył. - Musimy porozmawiać. - Proszę dać mi jeszcze godzinę. Muszę... - Natychmiast. Brwi Elverdy wyniośle powędrowały w górę. Czuła, jak uchodzą z niej siły. Kupił sobie prawo do rozkazywania jej. On może ci nawet zakazać dostępu do artefaktu. - Dobrze - przytaknęła. Humphries przechadzał się po pluszowej wykładzinie, gdy wkroczyła do jego kwatery. Zmienił swój kombinezon na luźny, błękitny pulower i kosztowne spodnie z prawdziwego diagonalu. Zasunął za nią drzwi, zatrzymał się przed niską kozetką i spojrzał na nią z powagą. - Czy pani wie, kim jest ten cały Dorn? - Wiem tylko to, co nam powiedział - odparła. - Sprawdziłem go. Moi ludzie na statku mają kompletne do- ssier. To rzeźnik, który przeprowadził masakrę na Poczwarce, sześć lat temu. -On... - Tysiąc sto osób, mężczyzn, kobiet i dzieci. Wymordowani. To on poprowadził atak. - Powiedział, że był żołnierzem. - Najemnikiem. Bezwzględnym mordercą. Kiedyś, dawno temu, pracował dla Yamagaty. Poczwarka była habitatem skalnych szczurów. Kiedy jej populacja odmówiła wydania Larsa Fuchsa, Yamagata wysłał go na czele oddziału, który miał przekonać ich do współpracy. Zabił wszystkich. Rozwalił habitat na strzępy i pozwolił im umrzeć. Elverda chwyciła, drżąc, najbliższe krzesło i opadła na nie. Miała wrażenie, że z jej nóg uchodzi życie. - Wtedy nazywał się Harbin. Dorik Harbin. - Sądzono go? - Nie. Uciekł. Znikł. Zawsze sądziłem, że Yamagata pomagał mu się ukrywać. O wszystkim pomyśleli, zawsze tak robią. Musiał potem zmienić nazwisko. Nikt nie wynająłby rzeźnika, nawet Yamagata. - Jego .twarz... pół ciała... - Elverda poczuła straszną słabość, prawie na granicy omdlenia. - Kiedy to się...? - Pewnie po jego ucieczce. Może to taka próba zamaskowania się. - A teraz pracuje znów dla pana. - Chciała się roześmiać iro- nicznie, ale nie miała siły. - Zwabił nas na ten kawałek skały! Nie ma tu nikogo poza naszą trójką. - Ma pan swoich ludzi na statku. Na pewno przybędą na we- zwanie. - Jego oddział ochrony ma trzymać wszystkich poza nami z dala od asteroidy. On wydał te rozkazy. - Może je pan cofnąć. Pierwszy raz od spotkania Martina Humphriesa zobaczyła nie- pewność na jego twarzy. - Nie jestem pewien - odparł. - Czemu? - spytała EWerda. - Czemu on to robi? - Tego włas'nie zamierzam się dowiedzieć - Humphries podszedł do konsoli telefonu. - Harbin! - zawołał. - Proszę natychmiast przyjść do mojej kwatery. Zsyntetyzowany przez komputer głos odparł natychmiast, na- wet bez mikrosekundy opóźnienia: - Dorik Harbin już nie istnieje. Przekierowuję rozmowę do Dorna. Szare oczy Humphriesa zwęziły się na widok pustego ekranu telefonu. - Dom nie jest w tej chwili dostępny - oznajmił głos telefonu. - Skontaktuje się za jedenaście godzin i trzydzieści dwie minuty. - Co to ma znaczyć, że Dorn nie jest dostępny? - warknął Hum- phries w stronę telefonu. - Połącz mnie z oficerem wachtowym na pokładzie Orła Humphriesa. - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - odparł telefon. - To niemożliwe! - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - powtórzył nie- wzruszony głos. Humphries spojrzał na pusty ekran, po czym powoli odwrócił się w stronę Elverdy Apacheta. - Odciął nas. Jesteśmy w pułapce. Sześć lat wcześniej Selene: siedziba Astro Corporation Pancho Lane odchyliła się na swoim rzeźbionym krześle, splatając palce przez oczami, usiłując ukryć podejrzliwość wobec mężczyzny siedzącego przed jej biurkiem. Jedną z podstawowych rzeczy, jakich nauczyła się przez te wszystkie lata pracy w charakterze szefa Astro Corporation, była kontrola nad emocjami. Kiedyś wstałaby z krzesła, obeszła biurko dookoła, złapała tego łżącego w żywe oczy sępa za kark i kopnęła go w tyłek, aż poleciałby do Nairobi, skąd podobno pochodzi. Ale teraz po prostu siedziała milcząc i czekała, co tamten ma do powie- dzenia. - Sojusz strategiczny przyniósłby nam obojgu korzyści - oświad- czył głębokim, melodyjnym barytonem. - W końcu tutaj, na Księżycu, jesteśmy sąsiadami, prawda? Pod względem fizycznym był z niego niezły byczek, przyznała Pancho. Jeśli to on ma być przynętą, to przynajmniej przysłali coś, w co można wbić zęby. Silny, szerokie kości policzkowe, mocna linia szczęki. Ciemne, głębokie oczy, które błyszczały, kiedy się uśmiechał, a robił to często. Błyszczące, białe zęby. Skóra tak czarna, że prawie fioletowa. Konserwatywny, szary, formalny rozpinany sweter, ale spod niego wyzierała pstrokata, wzorzysta kamizelka i delikatna, żółta koszula, która była rozpięta pod szyją i ukazywała pojedynczy łańcuch z grubego złota. - Wasza baza będzie ponad cztery tysiące kilometrów stąd, w basenie Aitlena. - Tak, oczywiście - odparł, z tym olśniewającym uśmiechem. - Ale nasza baza w Shackleton będzie zaledwie sto kilometrów od elektrowni Astro w Paśmie Malaperta. - Góry Wiecznego Światła - mruknęła Pancho, kiwając głową. Japończycy nazywali je Górami Lśniącymi. Daleko, w pobliżu księ- życowego bieguna południowego, było kilka wzniesień tak wysokich, że ich szczyty cały czas oświetlało słońce. Astro założyła tam elek- trownię słoneczną, blisko złóż zamarzniętej wody. - Instalacja, którą tam budujemy, będzie czymś więcej niż bazą - dodał przedstawiciel z Nairobi. - Mamy zamiar założyć prawdziwe miasto w kraterze Shackletona, jak Selene. - Naprawdę? - odparła Pancho z nieodgadnionym wyrazem twa- rzy. Kilka minut wcześniej poinformowano ją, że kolejny frachtowiec Astro zaginął w Pasie; już drugi w ciągu kilku tygodni. Humphries znowu za tym stoi, pomyślała, rozmyślając. Jeśli ten facet nie jest szpiclem Humphriesa, to niech mnie wrzucą do basenu z łajnem. Kolejną ważną rzeczą, której Pancho się nauczyła, było zachowanie młodzieńczego wyglądu. Kuracje odmładzające były kiedyś kosztowną ekstrawagancją dla gwiazd filmowych, a teraz próżność stała się czymś powszechnym, szczególnie wśród szaleńczo ambitnych handlarzy władzą w gigantycznych korporacjach. Pancho wyglądała więc fizycznie najakieś trzydzieści lat: wysoka, długonoga, szczupła. Usunęła sobie nawet tatuaż z pośladka, bo intrygi rodem z sal konferencyjnych wymagały czasem łóżkowych manewrów, a ona nie chciała, żeby błąd z młodości stał się podstawą do szeptanych plotek. Nie zrobiła jednak nic ze swoją twarzą, którą uważała za dość pospolitą z wyjątkiem nieszczęsnej, mocno zary- sowanej, kwadratowej szczęki. Jej jedyne ustępstwo wobec upływu lat polegało na tym, że nie farbowała swoich krótko przyciętych włosów, gdy całkiem osiwiała. Wizaży ści powiedzieli jej, że stanowią piękny kontrast przy jej skórze koloru mokki. Pancho w pewnym stopniu sprzeciwiała się najnowszym trendom w modzie. W tym sezonie nosiło się puchate pulowery i ciężkie swetry, z wycięciami w strategicznych miejscach, co przyciągało uwagę. Zamiast tego Pancho miała na sobie dopasowany garnitur ze spodniami, który podkreślał jej wzrost i smukłą figurę, oraz elegancką biżuterię przywie- zioną z asteroid: kolczyki i bransolety. Jej biuro nie było specjalnie duże, jak zwykłe korporacyjne apartamenty, ale było urządzone z przepychem: nowoczesne meble i obrazy, które Pancho osobiście zamówiła, oraz ho- lookna przedstawiające scenerię z pół tuzina światów. - Przepraszam, jeśli to pytanie zabrzmi głupio, ale nigdy dotąd nie byłem na Księżycu. Czy ta boazeria jest z prawdziwego drewna? - spytał gość z szeroko otwartymi oczami. No, daj spokój, zżymała się w duchu Pancho, przecież nie jesteś aż takim wieśniakiem. - A pani biurko? Czy przyleciało z Ziemi aż na Księżyc? - W pewnym sensie - odparła obojętnym tonem, zastanawiając się, w jakim stopniu ta naiwność jest udawana. - Nasz dział biotechnologii przysłał ładunek zmodyfikowanych genetycznie bakterii, które produkują celulozę. Tak samo jak drzewa, tylko na poziomie komórkowym. - Rozumiem - odparł niepewnie. - Bakterie wyprodukowały dla pani bioinżynieryjne drzewo. Pancho skinęła głową. - Sprowadzamy z Ziemi tylko małe robaki, a one same się powielają. - Fantastycznie. Nairobi Industries nie ma działu biotechnologii. W po- równaniu z Astro czy Humphries Space Systems jesteśmy małą firmą. - Cóż, wszyscy kiedyś zaczynaliśmy od zera - odparła Pancho, zastanawiając się, czy nie brzmi to głupkowato. Jej gość najwyraźniej tego nie zauważył. - A zatem, w zamian za pomoc przy budowie bazy na Księżycu proponujemy niezwykłe wejście na rynek afrykański i subkontynentu indyjskiego. Subkontynent indyjski, pomyślała Pancho ponuro. Broń jądrowa, wojna biologiczna; dla biednych durni niewiele już zostało. A Afryka to nadal w dużym stopniu chaos. - Staramy się także zbudować silne związki z Australią i Nową Zelandią- mówił dalej. - Boją się handlować z Afrykanami, ale widzą okazję do interesu, więc próbują pokonywać uprzedzenia. Pancho skinęła głową. Ten facet to szpicel, nic innego. Ktoś', dla kogo pracuje, jest diabelnie sprytny, że przysłał z ofertą Murzyna. Myśli, że mi odbije i nie zauważę zastawionej pułapki. Humphries. To musi być Martin Humphries, pomyślała. Stary Humper poluje na Astro od lat. To jest jego kolejny manewr. I znowu zaczął zestrzeliwać nasze frachtowce. Jakby czytając jej w myślach, przedstawiciel Nairobi dodał konfidencjonalnie, prawie szeptem: - Poza tym, sojusz między naszymi firmami da nam przewagę nad Humphries Space Systems, że tak powiem. Razem możemy odebrać HSS ładny kawałek rynku. Panczo poczuła, że jej brwi unoszą się w górę. - Ma pan na myśli metale i minerały z asteroid, które kupują korporacje na Ziemi? - Tak. Oczywiście. Ale Selene też importuje dużo surowców pozyskiwanych przez Humphriesa w Pasie. Jak Pancho wiedziała, wielka walka toczyła się o kontrolę nad zasobami z Pasa Asteroid. Metale i minerały pozyskiwane w Pasie były przetwarzane przez ziemski przemysł, poważnie nadszarpnięty przez klęski naturalne spowodowane przełomem cieplarnianym. - Cóż - rzekł przedstawiciel Nairobi ze swoim błyszczącym uśmiechem - przecież wszyscy wiemy, że o to chodzi. Nie wzbudza to w pani zainteresowania? Pancho odwzajemniła uśmiech. - Oczywiście, że wzbudza - oparła, wspominając dzieciństwo w Zachodnim Teksasie, kiedy to ona i jej rówieśnicy krzyżowali palce, kiedy pletli jakieś bzdury. - Poświęcamy temu zagadnieniu wiele uwagi, zapewniam pana. - Więc zarekomenduje pani ten sojusz zarządowi? Na jego przystojnej, młodej twarzy dostrzegła zapał. Nadal się uśmiechając, Pancho odparła: - Chciałam o tym trochę pomyśleć, poproszę moich pracowni- ków o przejrzenie danych. A potem, jeśli wszystko będzie w porząd- ku, oczywiście przedstawię problem zarządowi. Prawie rozpromienił się z radości, pomyślała. Ten, kto przysłał tego mięśniaka, nie zrobił tego z powodu jego twarzy pokerzysty. Wstała, a on poderwał się tak niezręcznie, że przez sekundę Pancho wydawało się, że podleci pod sufit. Potknął się lekko i musiał chwycić się brzegu biurka, nieprzyzwyczajony do niskiej księżycowej grawitacji. - Ostrożnie - rzekła z uśmieszkiem. - Tutaj waży pan tylko jedną szóstą normalnego ziemskiego ciężaru. Rzucił jej zawstydzone spojrzenie. - Zapomniałem. Obciążone buty wiele nie pomagają. Proszę mi wybaczyć. - Żaden problem. Do księżycowej grawitacji wszyscy muszą się przyzwyczaić. Jak długo zostaje pan w Selene? - Jutro wyjeżdżam. - Nie będzie pan rozmawiał z nikim z HSS? - Nie. Pan Humphries ma reputację pożeracza mniejszych firm i raczej im nie pomaga. A może on wcale nie jest od Humphriesa?, pomyślała Pancho. - Więc przyleciał pan tu tylko po to, żeby zobaczyć się ze mną? Skinął głową. - Ten sojusz jest dla nas bardzo ważny. Chciałem porozmawiać o tym z panią twarzą w twarz, nie przez wideofon. - Całkiem słusznie - odparła Pancho, obchodząc biurko i wy- konując gest w stronę drzwi. - Szmergla dostaję od tego trzysekun- dowego opóźnienia w łączności. Zamrugał. - Szmergla? To jakiś księżycowy slang? - We Wschodnim Teksasie tak się mówi na świra. - Pani jest z Teksasu? - Kiedyś byłam. Pancho pozostawała niewzruszona, patrząc, jak próbuje ją wma- newrować w konwersację, która skończy się zaproszeniem na kolację, zanim wyprosi go ze swojego biura. Ładnie pachnie, zauważyła. Jakaś woda kolońska przypominająca cynamon i cierpkie przyprawy. Wreszcie zdobył się na to. -Jak sądzę, ktoś, kto zajmuje takie ważne stanowisko jak pani, musi mieć bardzo wypełniony kalendarz. 22 Den nuva - Istotnie. Bardzo. - Miałem nadzieję, że może zjemy dziś razem kolację. Nie znam nikogo innego w Selene City. Zrobiła przed nim przestawienie: wyświetliła swój terminarz na ekranie ściennym. - Jestem umówiona na obiad z moją dyrektor od PR. Wyglądał na autentycznie zdruzgotanego. - Ach. Rozumiem. Pancho nie mogła się opanować i uśmiechnęła się. - Do licha, mogę z nią pogadać kiedy indziej. Chodźmy na kolację. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Pancho odkryła, że w łóżku też jest dobry. A nawet świetny. Ale następnego dnia, kiedy już wracał na Ziemię, Pancho spożyła śniadanie składające się z soku pomarańczowego i witaminy C, po czym zadzwoniła z kuchni do swojego dyrektora ochrony i kazała mu gruntownie sprawdzić faceta. Jeśli nie jest od Humphriesa, może ktoś inny chce się wedrzeć na to terytorium. Zachichotała i ruszyła w stronę biura. Zapomniała, jak miał na imię. Szybki statek Nautilus Statek był kiedyś frachtowcem o niemożliwej nazwie Światła Lubbock, żeglującym po Pasie Asteroid, odbierającym rudy wyko- pane przez skalne szczury i przewożącym je do fabryk na orbicie okołoziemskiej i na Księżycu. Lars Fuchs i jego banda obszarpań- ców przejęła statek i nazwała go Nautilus, imieniem fikcyjnej łodzi podwodnej, należącej do mściciela, kapitana Nemo. Przez te wszystkie lata Lars dużo w statku zmienił. Nadal miał on kształt hantli, wirujących na fulerenowej nici, co zapewniało załodze złudzenie grawitacji. W zewnętrznych zasobnikach nadal mógł prze- wozić tysiące ton rudy. Teraz jednak miał tam pięć potężnych laserów, których Fuchs używał jako broni. Był też opancerzony cienką warstwą asteroidowej blachy miedzianej, umieszczonej kilka centymetrów od prawdziwego kadłuba statku, co wystarczyło na sekundę lub nawet więcej absorbować promień podczerwonego lasera. Napęd Nautilusa należał do najpotężniejszych w Pasie. Prędkos'ć i zwrotność były dla pirackiego statku ważne. Na zabałaganionym mostku Fuchs pochylił się nad fotelem pilota i skrzywił na widok odczytu skanera. - To tylko frachtowiec, nic innego - rzekła Amarjagal, jego pilotka. Była potężną, spokojną kobietą mongolskiego pochodzenia, która pracowała dla Fuchsa, odkąd uciekł z centrum górniczego na Ceres, wybierając wygnanie i piractwo. - Z modułem załogowym? - warknął Fuchs. Nodon, inżynier pokładowy, także należał do bandy wyrzutków Fuchsa od początku. Byl chudy jak szczapa, sama skóra i kos'ci, z głową ogoloną na łyso i ceremonialnymi tatuażami z blizn w formie spiral na policzkach. Nad ustami miał złowieszczy czarny wąs, a jego ciemne brązowe oczy były wielkie i pełne wyrazu, jakby malowała się w nich dusza. - Moduł załogowy oznacza, że tam jest żywnos'ć -przypomniał, przyglądając się obrazowi na ekranie. -1 zapasy lekarstw - dodała Amarjagal. -1 jedne, i drugie bardzo by się przydały - rzekł Nodon. Fuchs potrząsnął głową z namysłem. - To może być pułapka. Nikt z załogi nie odpowiedział. Patrzyli na siebie i milczeli. Fuchs miał na sobie czarny pulower i bezkształtne czarne spodnie. Był krępy, o baryłkowatej klatce piersiowej i wyglądał jak niedźwiedź, zwłaszcza, gdy ryczał w złości, a jego gniew był nieprzejednany. Miał szeroką twarz o mocno zarysowanej szczęce, jakby wyrzeźbioną przez nienawiść, z cienkimi, zawsze zaciętymi ustami, głęboko osadzonymi oczami, patrzącymi o wiele dalej, niż widzieli inni. Wyglądał jak borsuk albo rosomak, mały, ale piekielnie niebezpieczny. Od prawie dziesięciu lat Lars Fuchs był piratem, renegatem żeglującym przez puste, milczące przestrzenie Pasa, łupiącym statki należące do Humphries Space Systems. Kiedyś uważał się za najszczęśliwszego człowieka w Układzie Słonecznym. Zakochany student lecący na pierwszą załogową ekspe- 24 tsen dwu dycję do Pasa Asteroid, który potem poślubił najpiękniejszą kobietę, jaką widział w życiu, Amandę Cunningham. Potem jednak wplątał się w walkę o bogactwa Pasa Asteroid, jeden człowiek przeciwko Martinowi Humphriesowi, najbogatszemu człowiekowi poza Ziemią, i wynajętym zbirom Humphries Space Systems. Kiedy najemnicy HSS wreszcie go osaczyli, Amanda błagała Humphriesa, by darował Larsowi życie. Humphries był miłosierny, w najokrutniejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Fuchs został wygnany z Ceres, jedynego stałego osiedla w Pasie, zaś Amanda rozwiodła się z nim i wyszła za Humphriesa. To ona była ceną za życie Fuchsa. Od tej chwili Fuchs wędrował przez mroczną pustkę Pasa jak Latający Holender, nigdy nie dokując w ludzkich siedzibach, czasem prowadząc poszukiwania na asteroidach leżących na najdalszych rubieżach i kopiąc rudy metali i minerałów, które następnie sprzedawał statkom rafineriom. Częściej jednak napadał na frachtowce HSS, jak jastrząb ata- kujący gołębia, pozbawiał je zapasów, a nawet kradł rudę, którą przewoziły, a potem potajemnie sprzedawał innym skalnym szczurom handlującym w Pasie. Powtarzanie sobie, że jest cierniem w żywym organizmie Humphriesa, było kiepską metodą zachowania szacunku do samego siebie. Na pewno był to niewielki cierń, ale wystarczał Fuchsowi, by pozostać przy zdrowych zmysłach. Choć prawie za- wsze atakował automatyczne bezzałogowe frachtowce lecące z rudą do układu Ziemia/Księżyc, czasem jednak atakował statek z załogą. Fuchs nie uważał siebie za mordercę, ale czasem dochodziło do rozlewu krwi. Jak wtedy, gdy zniszczył bazę najemników HSS na Weście. Teraz skrzywił się na widok zbliżającego się frachtowca z mo- dułem załogowym. - Zapasy nam się kończą - rzekł cicho Nodon, na granicy szeptu. - Nie będą mieli dużo na pokładzie - odmruknąl Fuchs. - Powinno wystarczyć dla nas i dla reszty załogi na parę tygo- dni. - Może. Moglibyśmy zabrać więcej zapasów ze statku logi- stycznego. Nodon lekko skinął głową. - Pewnie tak. Mimo nazwy, Pas Asteroid był wielkim obszarem pustki między orbitami Marsa i Jowisza, usianym malutkimi, zimnymi, ciemnymi bryłkami metalu i skały, wirującymi dookoła Słońca, resztkami po- zostałymi po stworzeniu Układu Słonecznego. Największa, Ceres, mierzyła zaledwie tysiąc kilometrów s'rednicy. Większość asteroid miała rozmiar kamyków, otoczaków, pyłu. Odpady, pomyślał Fuchs. Strzępy materii, które nigdy nie stały się prawdziwą planetą. Resztki. Boże śmieci. Te śmieci były jednak istnym skarbcem dla zdesperowanej ludzkos'ci będącej w potrzebie. Ziemia bardzo ucierpiała wskutek zmiany klimatu, przełomu cieplarnianego, który zaatakował ją nagle i podstępnie, w ciągu paru dziesięcioleci. Lodowce roztopiły się, po- ziom oceanów wzrósł, miasta nadmorskie na całym świecie zostały zalane, globalna sieć energetyczna rozpadła się, setki milionów ludzi straciło dach nad głową, środki utrzymania, a nawet życie. Tereny rolne wyschły na pył z powodu wiecznej suszy, pustynie skąpały deszcze, potężne burze dawały się we znaki przerażonym, głodującym uciekinierom na całym świecie. Na dalekich obszarach Pasa Asteroid było mnóstwo metali i mi- nerałów, surowców, które mogły zastąpić utracone bogactwa naturalne Ziemi. Fabryki budowane na orbicie i na Księżycu potrzebowały surowców. Dla znękanej, cierpiącej Ziemi ratunkiem były bogactwa i energia z kosmosu. Fuchs teraz o tym nie myślał. Skupiał się raczej na frachtowcu żeglującym w Pasie, lecącym wolno w stronę Ziemi. - Jeśli na pokładzie jest załoga, dlaczego lecą wolno po elipsie Hohmanna? Czemu nie odpalą napędu fuzyjnego i nie przyspieszą lotu na Ziemię? - Może mają awarię silników - podsunęła Amarjagal, nie odry- wając wzroku od przyrządów. - Nie wysyłali wołania o pomoc. Pilotka nie odezwała się. - Moglibyśmy go wywołać - zaproponował Nodon. -1 dać mu znać, że lecimy jego tropem? - warknął Fuchs. - Jeśli my go widzimy, to on też nas widzi. - To niech nas wywoła. - Nie wysyła niczego poza normalnym sygnałem śledzenia i namiarem telemetrycznym - rzekła Amarjagal. - Jak się nazywa i gdzie jest zarejestrowany? Pilotka dotknęła klawiatury i na tle obrazu statku pojawiły się dane: John C. Fremont, armator i użytkownik: Humphries Space Systems. Fuchs wziął głęboki oddech. - Spadamy stąd - rzekł, łapiąc pilotkę za ramię szeroką dłonią 0 grubych palcach. - Ten statek to pułapka. Amarjagal spojrzała na inżyniera siedzącego po jej prawej stro- nie, po czym posłusznie wstukała nowe parametry kursu. Nautilus uruchomił silniki fuzyjne i odleciał w głąb Pasa. Na pokładzie statku John C. Fremont Dorik Harbin obserwował ekran radaru na panelu sterowania, wpatrując się swymi błękitnymi jak lód oczami w obraz statku Fuchsa odlatującego gdzieś daleko. Jego oblicze było twarzą wojownika z dawnych lat: wysokie kości policzkowe, wąskie oczy, błyszcząca, ciemna broda łącząca się z grubą, ciemną strzechą włosów nad czołem. Na jego szarym kombinezonie widniało logo HSS, na kieszeni na lewej piersi, a na rękawach i mankietach wyszyto symbole stopnia i funkcji; nosił go jak wojskowy mundur, nieskazitelnie czysty i wyprasowany. W jego oczach barwy lodowca czaiła się udręka. Spał tylko wtedy, gdy już nie mógł utrzymać się na nogach i nawet wtedy musiał brać środki nasenne, by odpędzić czające się w jego duszy koszmary. A teraz o mało się nie uśmiechnął. W przeszłości już parę razy polował na Fuchsa, a ten wyrzutek prawie zawsze mu uciekał. Z jed- nym wyjątkiem, a i tak była wtedy potrzebna cała armia najemników, a Humphries pozwolił Fuchsowi ujść z życiem. Harbin dowiedział się, że tak naprawdę chodziło o żonę Fuchsa. Teraz jednak Humphries rozkazał Harbinowi znaleźć Fuchsa 1 zabić. Dyskretnie. W zimnych ciemnościach Pasa, gdzie przez całe miesiące, a nawet lata, nie byłoby wiadomo, że ktoś zginął. Harbin ścigał swoją zwierzynę sam. Obecność innych ludzi powodowała komplikacje, wywoływała wspomnienia i pragnienia, których wolał uniknąć. Harbin potrząsnął głową, zastanawiając się, co tak naprawdę zamierza Humphries. Lepiej nie wiedzieć, powiedział sobie w duchu. Popełniłeś w życiu tyle zbrodni, że wystarczy ci na koszmary do końca życia. Cudze nie są ci do niczego potrzebne. Selene: Święto Zimowego Przesilenia Było to najważniejsze wydarzenie towarzyskie roku. Każdy, kto cokolwiek znaczył w Selene City, był zaproszony, a każdy, kto był zaproszony, ładnie się ubierał i przybywał na przyjęcie. Douglas Stavenger, potomek rodziny, która dała początek księżycowemu narodowi, przyprowadził żonę. Ambasador Globalnej Rady Ekono- micznej, która pod każdym względem - z wyjątkiem nazwy - była ziemskim rządem, przyprowadził dwie z czterech swoich żon. Pancho Lane, szefowa konkurencyjnej Astro Corporation, przyszła sama. No- buhiko Yamagata, szef gigantycznej japońskiej korporacji, specjalnie w tym celu przyleciał do Selene. Nawet Wielki George Ambrose, kędzierzawy rudzielec, który przewodził skalnym szczurom z Ceres, przyleciał swoim szybkim statkiem aż z Pasa, by być na przyjęciu bożonarodzeniowym Martina Humphriesa. Na zaproszeniach określano je jako Święto Zimowego Przesilenia, by nie urazić muzułmanów, buddystów, hinduistów i zatwardziałych ateistów, jacy znaleźli się na liście zaproszo- nych. Niektórzy z chrześcijańskich konserwatystów narzekali na brak szacunku, ale Martin Humphries przecież nigdy nie udawał wierzącego. Wielki George narzekał, z kuflem piwa w obu łapach wielkich jak bochny, że w jego rodzinnej Australii ten dzień zapo- wiadał dopiero zimowe ciemności, a nie coraz dłuższe dni, które prowadziły do wiosny. Jednym z powodów, dla których wszyscy stawiali się w komple- cie, była iście królewska willa Humphriesa na najgłębiej położonym poziomie Selene City. Rzadko zapraszał kogokolwiek do swojego UCH LJ\J\a. dworzyszcza, więc to ciekawość zwabiła większą liczbę z tych setek gości niż pogoń za dobrą świąteczną zabawą. Teoretycznie rozległy dom z płaskim dachem należał do centrum badawczego trustu Humphriesa. Była to oczywiście fikcja, pomnik sprytu Martina Humphriesa. Pozbawiona powietrza powierzchnia Księżyca była narażona na różnice temperatur rzędu czterystu stopni Fahrenheita między cieniem a słońcem, skąpana w twardym promieniowaniu Słońca i przestrzeni kosmicznej, bombardowana nieustannym deszczem mikroskopijnych meteoroidów. Osiedla ludzkie zbudowano więc pod powierzchnią, a im głębiej było położone dane lokum, tym bardziej było prestiżowe i kosztowne. Humphries zbudował swój dom w najgłębszej grocie pod pierwotną Bazą Księżycową, siedem poziomów pod powierzchnią. Założył tam olbrzymi ogród, który wypełniał grotę uderzającą do głowy wonią róż i bzów, nawadnianych wodą produkowaną z tlenu i wodoru wydobywanego ze skał na powierzchni Księżyca, oświetla- nych długimi lampami o szerokim widmie świetlnym symulującym światło Słońca. Powierzchnia ogrodu przekraczała nieco kilometr kwadratowy, dziesięć hektarów. Utrzymanie tego niesamowitego raju kosztowało fortunę, z pretensjonalnymi, wiecznie kwitnącymi azaliami i piwoniami, z olchami i brzozami o białej korze, z wdzięcz- nymi gałęziami uroczynu. Kwitnące krzewy białych i różowych gardenii dorównywały wzrostem drzewom. Humphries założył trust badawczy w celu finansowania tego ogrodu, a nawet zmusił rząd Selene do zaakceptowania nieco absurdalnego uzasadnienia, że jest to długoterminowy projekt badawczy dotyczący sztucznej ekologii na Księżycu. Tymczasem w rzeczywistości Humphries po prostu chciał mieszkać na Księżycu, jak najdalej od zrzędliwego ojca i targanej burzami powierzchni ojczystej planety. Zbudował więc sobie dwór pośrodku podziemnego Edenu; którego połowę zajmowały laboratoria badawcze i warsztaty botaniczne, a drugą - wystawny dom, w którym mieszkał tylko Martin Humphries. Mieszkalna połowa willi była na tyle duża, że mogła pomieścić setki gości. Większość zresztą zmies'ciła się w olbrzymim salonie, zaś inni spacerowali po eleganckiej jadalni, galerii obrazów i patio na zewnątrz. Pancho ruszyła prosto do baru wbudowanego w wypełnioną książkami bibliotekę, gdzie znalazła Wielkiego George' a Ambrose' a, z oszronionym kuflem w ręce, pogrążonego w dyskusji ze zgrabną, krótko ostrzyżoną blondynką. George odruchowo owijał wokół palca wolnej ręki kołnierzyk koszuli i widać było, jak nieswojo czuje się w smokingu. Ciekawe, kto mu zawiązał muszkę, pomyślała Pancho. Może to taka przypinana. Uśmiechając się złośliwie, Pancho przecisnęła się przez rozplot- kowany tłum i zamówiła bourbona z piwem imbirowym u jednego z trzech barmanów o zaaferowanym wyrazie twarzy. Słyszała wokół siebie szum dziesiątków rozmów, śmiechy, dzwonienie kostek lodu w szklankach, wszystkie te odgłosy wypełniały wielkie pomieszcze- nie z sufitem wyłożonym belkami. Pancho oparła się łokciami o bar i poszukała w tłumie wzrokiem Amandy. - Hej, Pancho! - Wielki George wyplątał się z objęć blondynki i przepchnął w jej stronę, a tłum rozstępował się przed nim jak ża- glówki pierzchające przed supertankowcem. - Co tam słychować, stara kumpelo? - spytał George swoim zadziwiająco wysokim, słodkim tenorem. Pancho zaśmiała się. Pnąc się po śliskich stopniach korporacyjnej drabiny w Astro włożyła dużo wysiłku w zgubienie swojego akcentu z Zachodniego Teksasu, a tymczasem akcent George' a stał się jeszcze cięższy od chwili, gdy widziała go ostatni raz. - Niezła impreza, nie? - próbowała przekrzyczeć hałasujący tłum. George pokiwał głową z entuzjazmem. - W tym pokoju jest tyle kasy, że wystarczyłoby na sfinansowa- nie wycieczki na Alfę Centaura. -1 z powrotem. - Co u ciebie, Panch? - Nie mam powodów do narzekań - skłamała, nie chcąc rozma- wiać o ginących frachtowcach. - A co tam u skalnych szczurów? - Zamknęliśmy ostatni magazyn na Ceres - odparł. - Teraz wszystko jest już na Poczwarce. 30__________________________________^.. ^.» - Skończyliście wreszcie habitat? - E, nigdy go nie skończymy. Cały czas coś dorabiamy, tu zawiesimy, tam dokleimy. Ale nie musimy już mieszkać w kurzu na dole. I mamy przyzwoitą grawitację. Nadal przeszukując tłum wzrokiem, Pancho spytała: - Cale jedno g7 - Jedną szóstą, jak tu. Wystarczy, żeby kości produkowały wapń, i takie tam. - Widziałeś Mandy? Brodata twarz George'a skrzywiła się w grymasie. - Panią Humphries? Nie. Ani śladu. Pancho zauważyła w głosie rudzielca cień potępienia. Jak większość skalnych szczurów nienawidził Martina Humphriesa. Może ma żal do Amandy, że wyszła za Humphriesa, zastanawiała się Pancho. Zanim jednak spytała go o to, Humphries pojawił się w drzwiach prowadzących do salonu, z Amandą u boku, którą prowadził za nadgarstek. Była nieziemsko piękna, w białej sukni bez rękawów, opadającej aż do ziemi miękkimi fałdami. Mimo jej luźnego kroju wszyscy wi- dzieli, że Amandą jest najpiękniejszą kobietą w Układzie Słonecznym, pomyślała Pancho: lśniące blond włosy, twarz, która zawstydziłaby nawet Helenę trojańską, figura, która wprawiała mężczyzn, a nawet wiele kobiet, w niemy zachwyt. Uśmiechając się lekko, Pancho zauważyła, że włosy Amandy ułożono tak, iż wyglądała na centy- metr wyższą od Humphriesa, mimo wkładek, jakie on zawsze nosił w butach. Kiedy Pancho poznała Humphriesa, ponad dziesięć lat temu, miał okrągłą, nalaną twarz, miękkie ciało, niewielki brzuszek. Ale miał twarde, przeszywające oczy jak szare odłamki krzemienia umieszczone pośrodku pustej twarzy. Odkąd ożenił się z Amandą, stał się smuklejszy, prostszy, rysy mu się wyostrzyły. Pancho doszła do wniosku, że korzystał z nanoterapii; operacje plastyczne stały się zbędne, skoro można zmusić nanomaszyny, by naciągnęły mięśnie, wygładziły skórę, zlikwidowały zmarszczki. Tylko te szary oczy pozostały niezmienione: brutalne i bezlitosne. - Czy mogę prosić o uwagę? - zawołał Humphries silnym barytonem. Wszyscy zamilkli i odwrócili się w kierunku gospodarza i go- spodyni. Us'miechając się szeroko, Humphries oznajmił: - Czy możecie na chwilę oderwać się od baru? Amanda i ja chcielis'my cos' ogłosić. Gos'cie posłusznie ruszyli w stronę salonu. Pancho i George ociągali się chwilę przy barze, aż dołączyli do pozostałych. George nawet odstawił swój kufel. Salon wypełnił tłum kobiet w wykwint- nych sukniach i olśniewającej biżuterii oraz mężczyzn w formalnych czarnych strojach. Pawie i pingwiny, pomyślała Pancho. Tylko że kobiety to pawie. Salon był wielki, ale Pancho poczuła się nieswojo w obecności tylu stłoczonych ludzi, choć byli tak dobrze ubrani. Skrzywiła się, czując woń perfum zmieszaną z wonią potu. Humphries poprowadził Amandę do fortepianu stojącego po- środku, po czym wspiął się na taboret. Amanda stała na podłodze obok niego, uśmiechała się, ale Pancho widziała, że czuje się niezręcznie; wyglądała na nieszczęśliwą, prawie przerażoną. - Drodzy przyjaciele - zaczął Humphries. Przyjaciele, też mi coś, pomyślała Pancho. On nie ma przyjaciół, tylko ludzi, których kupuje albo zastrasza. - Cieszę się, że was tu wszystkich widzę. Mam nadzieję, że dobrze się bawicie. Jakiś lizus zaczął klaskać i po chwili klaskał cały tłum. Nawet Pancho im zawtórowała. Humphries uśmiechnął się i usiłował przybrać skromny wyraz twarzy. - Tak się cieszę - rzekł. - Jestem taki szczęśliwy, że mogę się z wami podzielić dobrą nowiną - zawahał się na moment, napawa- jąc niecierpliwością tłumu. - Amanda i ja spodziewamy się syna. Nie znamy jeszcze dokładnej daty porodu, ale nastąpi to gdzieś pod koniec sierpnia. Kobiety zagruchały słodko, mężczyźni wznieśli kilka okrzyków, po czym wszyscy zaczęli klaskać i wykrzykiwać gratulacje. Pancho była na tyle wysoka, że widziała wszystko ponad głowami tłumu. Nie spuszczała wzroku z Amandy. Mandy uśmiechała się, ale w tym uśmiechu nie było ani śladu szczęścia. Tłum utworzył zaimprowizowaną kolejkę do składania gratulacji i każdy gość podchodził do Humphriesa i przyszłej matki, by uścisnąć im dłonie. Kiedy przyszła kolej na Pancho, ta dostrzegła w oczach Amandy, błękitnych jak porcelana, pustkę i rozpacz. Znała Amandę z lat, gdy razem pracowały jako astronautki dla Astro Corporation. Pancho była przy tym, jak Mandy poznała Larsa Fuchsa, a potem przy jego oświadczynach. Były starymi przyjaciół- kami od serca - dopóki Amanda nie wyszła za Humphriesa. Przez ostatnie osiem lat widywała Mandy rzadko i nigdy samą. - Gratulacje, Mandy - rzekła Pancho obejmując jej dłoń swoimi dwoma. Ręka Amandy była zimna i Pancho poczuła, jak drży. - Mnie też pogratuluj, Pancho -rzekł Humphries, radosny i roz- promieniony. - Będę ojcem. Beze mnie by się to nie udało. - Jasne - rzekła Pancho puszczając dłoń Amandy. - Gratulacje. Dobra robota. Chciała zapytać, dlaczego zajęło im to aż osiem lat, ale ugryzła się w język. Chciała powiedzieć, że zapłodnienie kobiety nie jest jakąś skomplikowaną pracą, ale też udało jej się powstrzymać. - A teraz mam już wszystko, co jest mi do szczęścia potrzebne - rzekł Humphries, trzymając dłoń Amandy gestem posiadacza. - Z wyjątkiem Astro Corporation. Czemu nie przejdziesz z honorami na emeryturę, Pancho, i nie wpuścisz mnie na należne mi miejsce prezesa zarządu Astro? - Możesz sobie pomarzyć, Martin - mruknęła Pancho. Uśmiechając się radośnie, Humphries rzekł: - To będę musiał znaleźć jakiś inny sposób na przej�