BEN BOVA CICHA WOJNA SERIA "DROGA PRZEZ UKŁAD SŁONECZNY" BENA BOVY SKŁADA SIĘ Z NASTĘPUJĄCYCH TOMÓW: dylogia księżycowa: "Wschód Księżyca" "Wojna o Księżyc" dylogia marsjańska: "Mars" "Powrót na Marsa" Wojna o Asteroidy: "Urwisko" "Skalne szczury" "Cicha wojna" Planety: "Wenus" "Jowisz" "Saturn" w przygotowaniu "Merkury" w przygotowaniu "Tytan" w przygotowaniu BEN BOVA CICHA WOJNA Przełożyła Jolanta Pers Pamięci Stephena Jaya Goulda, naukowca, pisarza, wielbiciela bejsbolu, inspirującego wszystkich ludzi myślących. Na wojnie wszystko jest proste, ale bywa, że nagłe najprostsza rzecz staje się trudna... Wojna jest dziedziną niepewności; trzy czwarte tego, na czym oparte są działania wojenne pokrywa mgła większej lub mniejszej niepewności. Karl von Clausewitz "O wojnie" Asteroida 67-046 - Byłem żołnierzem - rzekł. - A teraz jestem kapłanem. Możesz mówić mi Dorn. Elverda Apacheta nie mogła oderwać od niego wzroku. Widy wa- ła już cyborgów, ale ten... osobnik wydawał się bardziej maszyną niż człowiekiem. Poczuła dreszcz potępienia. Jak ludzka istota mogłaby dopuścić do tego, żeby jej ciało było tak zdeformowane? Nie był wysoki; EWerda była o kilka centymetrów wyższa od niego. Ramiona miał jednak dość szerokie, klatkę piersiową solidną i potężną. Lewa strona twarzy była z grawerowanego metalu, tak samo górna częs'ć głowy; jak mycka z najlepszej trawionej stali. Lewa ręka Dorna była protezą. Nawet nie próbował tego ukry- wać. W jakim stopniu jego ciało, ukryte pod szorstką tkaniną znisz- czonej tuniki i wytartych spodni, składało się z metalu i elektrycznych maszyn? Choć jego ubranie było wystrzępione, sięgające połowy łydki buty były wypolerowane na wysoki połysk. - Kapłanem? - spytał Martin Humphries. - Jakiego wyznania? Jakiego zakonu? Połówka warg Dorna, która była w stanie się poruszyć, wygięła się lekko. Us'miech albo grymas, EWerda nie była w stanie określić. - Zaprowadzę was do waszych kwater - rzekł Dorn. Miał niski głos, który brzmiał, jakby wydobywał się z brzucha bestii. Odbijał się lekkim echem po wykutych w skale ścianach. Humphries wyglądał na zaskoczonego. Nie był przyzwyczajony do tego, że ignoruje się jego pytania. Elverda obserwowała wyraz jego twarzy. Humphries był tak przystojny, jak tylko umożliwiały to terapie regeneracyjne i nanomaszyny kosmetyczne; wyraziste rysy, prosty kręgosłup, zgrabne kończyny, atletycznie płaski brzuch. Tylko jego szare oczy były bezwzględne i nieubłagane. Unosi się wokół niego jakaś' aura zepsucia, pomyślała Elverda. Jakby już był martwy i zaczynał gnić od środka. Wyglądało, jakby napięcie między tymi dwoma mężczyznami wysysało całą energię z niemłodego ciała EWerdy. - To była daleka podróż - rzekła. - Jestem bardzo zmęczona. Marzę o gorącym prysznicu i długiej drzemce. - Nie chcesz najpierw zobaczyć? - warknął Humphries. - Sama podróż zajęła nam ponad tydzień. Parę godzin możemy poczekać. - Głęboko w duchu zdumiały ją jej własne słowa. Kiedyś' odczuwałaby nieopanowane podniecenie. Czy te wszystkie lata nauczyły ją cierpliwości? Nie, uświadomiła sobie. Tylko zmę- czyły. - Ja nie chcę czekać - rzekł Humphries i zwrócił się do Dorna: - Zabierz nas tam. Już dość się naczekałem. Muszę zobaczyć. Oczy Dorna, jedno brązowe jak u EWerdy, drugie płonące czer- wonym, elektronicznym blaskiem, na dłuższą chwilę zatrzymały się na Humphriesie. - No i? - naciskał Humphries. - Obawiam się, panie Humphries, że komora będzie zamknięta jeszcze przez następne dwanaście godzin. Niemożli... - Zamknięta? Przez kogo? Z czyjego polecenia? - Komora ma własne sterowanie. Zainstalował je ten, kto stwo- rzył sam artefakt. - Nikt mi o tym nie powiedział - mruknął Humphries. - Państwa kwatery są na końcu korytarza - odparł Dorn. Odwrócił się prawie jak lity blok metalu, ramiona i biodra razem, głowa nieruchoma na ramionach i ruszył centralnym kory- tarzem. Elverda szła obok niego, przy jego metalowym boku, nadal zła z powodu takiej autodesekracji. Zupełnie wbrew sobie zaczęła rozmyślać, jakim wyzwaniem byłoby wyrzeźbienie go. Gdyby był młodszy, pomyślała. Gdybym ja nie stała nad grobem. Istota ludzka i nieludzka, w jednej, dziwnie pełnej pasji postaci. Humphries kroczył po drugiej stronie Dorna i widać było, że z trudem tłumi gniew. W milczeniu szli korytarzem. Obciążone buty Humphriesa stukały o nierówne skaliste podłoże. Buty Dorna prawie nie czyniły hałasu. Może i jest w połowie maszyną, pomyślała Elverda, ale po- rusza się jak pantera. Grawitacja własna asteroidy była tak słaba, że Humphriesowi potrzebne były obciążone buty, by zapobiec idiotycznemu potyka- niu się. Elverda, która spędziła większość swojego długiego życia w środowiskach o niskiej grawitacji, czuła się jak w domu. Korytarz, którym szli, był tak naprawdę tunelem, zacienionym i tajemniczym, a może naturalnym kominem, utworzonym w metalicznej masie przez uciekające gazy, całe eony temu, gdy asteroida była jeszcze w stanie płynnym. Teraz wystygła i była tak chłodna, że Elverda poczuła, jak drży. Chropowaty sufit był tak nisko, że chciała się pochylić, choć racjonalna część jej umysłu podpowiadała jej, że to nie jest konieczne. Wkrótce ściany stały się bardziej gładkie, a sufit był wyżej. Ludzie poszerzyli tunel i nadali mu przekrój kwadratu, z laserową precyzją. Po obu stronach były drzwi, a sufit emanował pozbawionym błysku i cienia światłem. Elverda zaplotła ręce, czując chłód, którego mężczyźni najwyraźniej nie dostrzegali. Zatrzymali się przy szerokich podwójnych drzwiach. Dom wystukał kod dostępu na panelu wbudowanym w ścianę i drzwi rozsunęły się. - Pańska kwatera - rzekł do Humphriesa. - Może pan oczywiście zmienić kod, jeśli pan chce. Humphries skinął uprzejmie i przeszedł przez otwarte drzwi. Elverda zauważyła kątem oka obszerny apartament, wykładzinę i holograficzne okna na ścianach. Humphries obrócił się w drzwiach przodem do nich. - Oczekuję, że skontaktujecie się z nami za dwanaście godzin - rzekł do Dorna stanowczym tonem. - Jedenaście godzin i pięćdziesiąt siedem minut - odparł Dom. Humphries nadął nozdrza i zatrzasnął przesuwne drzwi. - Tędy - Dorn wykonał gest ludzką ręką. - Obawiam się, że pani kwatera nie jest tak wystawna jak pana Humphriesa. - Jestem jego gościem - odparła. - To on płaci rachunki. - Jest pani wielką artystką. Słyszałem o pani. - Dziękuję. - Za mówienie prawdy? To nie jest konieczne. Byłam wielką artystką, rzekła sobie w duchu EWerda. Kiedyś. Dawno temu. Teraz jestem starą kobietą czekającą na śmierć. Głośno powiedziała j ednak: - Widział pan moje prace? - Tylko hologramy - odparł Dorn niskim głosem. - Kiedyś chciałem zobaczyć Pamiętającego na własne oczy, ale... przeszkodziły mi inne sprawy. - Był pan wtedy żołnierzem? - Tak. Kapłanem zostałem dopiero tutaj. Elverda chciała mu zadać jeszcze parę pytań, ale Dorn zatrzymał się przed nieoznaczonymi drzwiami i otworzył je przed nią. Przez chwilę wydawało jej się, że wyciąga do niej protezę. Cofnęła się. - Skontaktuję się za jedenaście godzin i pięćdziesiąt sześć minut - rzekł, jakby zauważył jej odruch. - Dziękuję. Odwrócił się, jak maszyna na łożysku. - Proszę poczekać - zawołała EWerda. - Proszę powiedzieć, kto jeszcze tu jest? Jest tak cicho. - Nikogo nie ma. Tylko my troje. - Ale... - Ja dowodzę oddziałem ochrony. Rozkazałem pozostałym, żeby wrócili na statek i tam czekali. - A naukowcy? Rodzina poszukiwaczy, którzy znaleźli ten artefakt? - Są na statku pana Humphriesa, na tym, którym pani przyleciała - wyjaśnił. - Pod ochroną moich ludzi. EWerda spojrzała mu w oczy. Jeśli cokolwiek w nich płonęło, nie była w stanie dojść do tego, co to jest. - Jesteśmy tu sami? Dorn skinął poważnie głową. - Pani, ja i pan Humphries, który płaci wszystkie rachunki. Ludzka połowa jego twarzy była równie nieruchoma co meta- lowa. EWerda nie potrafiła określić, czy próbuje żartować, czy mówi z goryczą. - Dziękuję - odparła. Odwrócił się, a ona zamknęła drzwi. Jej kwatera składała się z pojedynczego pokoju, w którym było przyjemnie ciepło, ale który nie był wiele większy od jej kajuty na statku, którym przylecieli. EWerda zobaczyła, że ktoś położył na łóżku jej skromną torbę podróżną, a podniszczony, stary komputer do rysowania w wytartym pudle podróżnym stał na biurku. Popatrzyła na pudło z komputerem, jakby ją o coś oskarżało. Powinnam była zostawić go w domu, pomyślała. Mały robot użytkowy, składający się prawie wyłącznie z lśnią- cego metalicznego cylindra i sześciu błyszczących ramion, złożonych jak u modlącej się modliszki, stał cicho w najdalszym kącie. Elverda przyglądała mu się przez chwilę. Przynajmniej był w całości maszy- ną, a nie ludzką istotą, która poddała się samookaleczeniu. Przybrać najpiękniejszą formę we wszechświecie i zmienić się w hybrydę, trawestację ludzkości. Po co to zrobił? Żeby być lepszym żołnierzem? Bardziej sprawną maszyną do zabijania? Dlaczego odesłał wszystkich pozostałych? Zastanawiała się, otwierając torbę podróżną. Gdy niosła swoje przybory toaletowe do wąskiej niszy, która służyła za łazienkę, uderzyła ją nowa myśl. Czy odesłał ich zanim zobaczył artefakt, czy później? Czy on w ogóle go widział? Może... Dostrzegła swoje odbicie w lustrze nad umywalką i zamarła. Kiedyś mówiono o niej, że wygląda dostojnie jak królowa, bogini z miedzi. Teraz wyglądała na zgaszoną, zasuszoną na kość, jej twarz wyglądała jak geologiczna mapa przedstawiająca zbyt wiele lat życia, kombinezon kosmiczny wisiał na niej jak na manekinie. Jesteś stara, powiedziała do swego odbicia. Stara, obolała i zmęczona. To była długa podróż, powiedziała sobie. Musisz odpocząć. Jakiś głos w jej głowie roześmiał się szyderczo. Przez całą podróż do tego kawałka kosmicznej skały nie robiłaś nic, tylko odpoczywałaś. Jesteś gotowa na wieczny odpoczynek, po co zaprzeczasz? dch ouva Kiedyś' uczyła na Uniwersytecie Selene, a księżyc był najbliż- szym Ziemi miejscem, gdzie mogła przebywać po spędzeniu wielu lat w niskiej grawitacji. Na tyle bliskim planety, gdzie się urodziła, jedynej planety w Układzie Słonecznym, gdzie było życie i ciepło, jedynego miejsca, gdzie można było przechadzać się w promieniach słońca i czuć, jak jego ciepło przenika przez kos'ci, wąchać żyzną ziemię pielęgnującą jego dar, czuć chłodną bryzę muskającą włosy. Ona jednak odeszła od Ziemi całkowicie. Stała na lodowej grani zamarzniętego oceanu Europy; z orbitującego statku oglądała spię- trzone chmury Jowisza, wirujące i zmieniające kolory; wyrzeźbiła kilometrowego Pamiętającego w skale. Nie była jednak w stanie oglądać wioski, gdzie się urodziła, w miejscu, gdzie uderzały fale Pacyfiku, i patrzeć na białe chmurki przybierające kształty nieist- niejących zwierząt. Jej twórcze życie od dawna nie istniało. Żyła za długo; nie miała już żadnych przyjaciół, i nigdy nie miała rodziny. Jej życie nie miało już żadnego sensu, żadnego celu poza udawaniem i czekaniem. Odmawiała poddania się kuracji odmładzającej, jaką jej propono- wano. Na uniwersytecie nie zajmowała się już prawdziwą pracą, ale pomaganiem studentom, w których nie wypalił się jeszcze płomień s'wieżoś"ci i inspiracji. Jej życie było pełne żalu za rzeczami, których nie udało jej się osiągnąć i z powodu wszystkich niepowodzeń, jakie tylko zdołała sobie przypomnieć. Niepowodzeń w miłos'ci; te były najbardziej gorzkie. Była sławna jako największa artystka w Układzie Słonecznym: ta, która wyrzeźbiła Pamiętającego, twórczyni pierwsze- go olbrzymiego obrazu w jonosferze, Dziewicy Andów. Szanowano ją, ale nie kochano. Czuła się pusta, samotna, bezpłodna. Nie było już nic, na co mogłaby czekać; absolutnie nic. I wtedy w jej życie wkroczył Martin Humphries. Młodszy o całe pokolenie, sprytny, żywotny, nawet bezwzględny, wpadł do jej aka- demickiej wieży z nowiną, że głęboko, w Pasie Asteroid, odkryto obcy artefakt. - To jakaś' forma dzieła sztuki - powiedział z nieomal rozpacz- liwym podekscytowaniem. - Musi pani tam polecieć i to obejrzeć. Próbując opanować od dawna zapomnianą tęsknotę, która gdzieś się w niej tliła, EWerda zapytała cicho: Cicna wojna - Dlaczego muszę z panem lecieć, panie Humphries? Dlaczego ja? Jestem starą ko... - Jest pani największą artystką naszych czasów - przerwał jej, nie wahając się nawet na mgnienie oka. - Musi pani to zobaczyć! Proszę przestać robić ze mnie idiotę z tą fałszywą skromnością. Jest pani prawie jedyną osobą w całym wirującym Układzie Słonecznym, która zasłużyła, żeby to zobaczyć! - Prawie? A kto jeszcze? - spytała. Zamrugał ze zdziwieniem. - Oczywiście, że ja. I teraz jesteśmy na tej bezimiennej asteroidzie, czekając, aż bę- dzie można zobaczyć obce dzieło sztuki. Tylko nas troje. Najbogatszy człowiek w Układzie Słonecznym. Podstarzała artystka, która żyje dłużej niż trzeba. I żołnierz-cyborg, który wyrzucił stąd wszystkich innych ludzi. On twierdzi, że jest kapłanem, przypomniała sobie Elverda. Kapłan, który jest w połowie maszyną. Zadrżała, jakby powiał chłodny wiatr. Ostry brzęczyk przerwał jej rozmyślania. Spoglądając w kie- runku głównej części pomieszczenia EWerda zobaczyła, że ekran telefonu miga na czerwono w rytm dźwięku. - Telefon! - zawołała. Na ekranie błyskawicznie pojawiła się twarz Humphriesa. - Proszę przyjść do mojej kwatery - oświadczył. - Musimy porozmawiać. - Proszę dać mi jeszcze godzinę. Muszę... - Natychmiast. Brwi Elverdy wyniośle powędrowały w górę. Czuła, jak uchodzą z niej siły. Kupił sobie prawo do rozkazywania jej. On może ci nawet zakazać dostępu do artefaktu. - Dobrze - przytaknęła. Humphries przechadzał się po pluszowej wykładzinie, gdy wkroczyła do jego kwatery. Zmienił swój kombinezon na luźny, błękitny pulower i kosztowne spodnie z prawdziwego diagonalu. Zasunął za nią drzwi, zatrzymał się przed niską kozetką i spojrzał na nią z powagą. - Czy pani wie, kim jest ten cały Dorn? - Wiem tylko to, co nam powiedział - odparła. - Sprawdziłem go. Moi ludzie na statku mają kompletne do- ssier. To rzeźnik, który przeprowadził masakrę na Poczwarce, sześć lat temu. -On... - Tysiąc sto osób, mężczyzn, kobiet i dzieci. Wymordowani. To on poprowadził atak. - Powiedział, że był żołnierzem. - Najemnikiem. Bezwzględnym mordercą. Kiedyś, dawno temu, pracował dla Yamagaty. Poczwarka była habitatem skalnych szczurów. Kiedy jej populacja odmówiła wydania Larsa Fuchsa, Yamagata wysłał go na czele oddziału, który miał przekonać ich do współpracy. Zabił wszystkich. Rozwalił habitat na strzępy i pozwolił im umrzeć. Elverda chwyciła, drżąc, najbliższe krzesło i opadła na nie. Miała wrażenie, że z jej nóg uchodzi życie. - Wtedy nazywał się Harbin. Dorik Harbin. - Sądzono go? - Nie. Uciekł. Znikł. Zawsze sądziłem, że Yamagata pomagał mu się ukrywać. O wszystkim pomyśleli, zawsze tak robią. Musiał potem zmienić nazwisko. Nikt nie wynająłby rzeźnika, nawet Yamagata. - Jego .twarz... pół ciała... - Elverda poczuła straszną słabość, prawie na granicy omdlenia. - Kiedy to się...? - Pewnie po jego ucieczce. Może to taka próba zamaskowania się. - A teraz pracuje znów dla pana. - Chciała się roześmiać iro- nicznie, ale nie miała siły. - Zwabił nas na ten kawałek skały! Nie ma tu nikogo poza naszą trójką. - Ma pan swoich ludzi na statku. Na pewno przybędą na we- zwanie. - Jego oddział ochrony ma trzymać wszystkich poza nami z dala od asteroidy. On wydał te rozkazy. - Może je pan cofnąć. Pierwszy raz od spotkania Martina Humphriesa zobaczyła nie- pewność na jego twarzy. - Nie jestem pewien - odparł. - Czemu? - spytała EWerda. - Czemu on to robi? - Tego włas'nie zamierzam się dowiedzieć - Humphries podszedł do konsoli telefonu. - Harbin! - zawołał. - Proszę natychmiast przyjść do mojej kwatery. Zsyntetyzowany przez komputer głos odparł natychmiast, na- wet bez mikrosekundy opóźnienia: - Dorik Harbin już nie istnieje. Przekierowuję rozmowę do Dorna. Szare oczy Humphriesa zwęziły się na widok pustego ekranu telefonu. - Dom nie jest w tej chwili dostępny - oznajmił głos telefonu. - Skontaktuje się za jedenaście godzin i trzydzieści dwie minuty. - Co to ma znaczyć, że Dorn nie jest dostępny? - warknął Hum- phries w stronę telefonu. - Połącz mnie z oficerem wachtowym na pokładzie Orła Humphriesa. - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - odparł telefon. - To niemożliwe! - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - powtórzył nie- wzruszony głos. Humphries spojrzał na pusty ekran, po czym powoli odwrócił się w stronę Elverdy Apacheta. - Odciął nas. Jesteśmy w pułapce. Sześć lat wcześniej Selene: siedziba Astro Corporation Pancho Lane odchyliła się na swoim rzeźbionym krześle, splatając palce przez oczami, usiłując ukryć podejrzliwość wobec mężczyzny siedzącego przed jej biurkiem. Jedną z podstawowych rzeczy, jakich nauczyła się przez te wszystkie lata pracy w charakterze szefa Astro Corporation, była kontrola nad emocjami. Kiedyś wstałaby z krzesła, obeszła biurko dookoła, złapała tego łżącego w żywe oczy sępa za kark i kopnęła go w tyłek, aż poleciałby do Nairobi, skąd podobno pochodzi. Ale teraz po prostu siedziała milcząc i czekała, co tamten ma do powie- dzenia. - Sojusz strategiczny przyniósłby nam obojgu korzyści - oświad- czył głębokim, melodyjnym barytonem. - W końcu tutaj, na Księżycu, jesteśmy sąsiadami, prawda? Pod względem fizycznym był z niego niezły byczek, przyznała Pancho. Jeśli to on ma być przynętą, to przynajmniej przysłali coś, w co można wbić zęby. Silny, szerokie kości policzkowe, mocna linia szczęki. Ciemne, głębokie oczy, które błyszczały, kiedy się uśmiechał, a robił to często. Błyszczące, białe zęby. Skóra tak czarna, że prawie fioletowa. Konserwatywny, szary, formalny rozpinany sweter, ale spod niego wyzierała pstrokata, wzorzysta kamizelka i delikatna, żółta koszula, która była rozpięta pod szyją i ukazywała pojedynczy łańcuch z grubego złota. - Wasza baza będzie ponad cztery tysiące kilometrów stąd, w basenie Aitlena. - Tak, oczywiście - odparł, z tym olśniewającym uśmiechem. - Ale nasza baza w Shackleton będzie zaledwie sto kilometrów od elektrowni Astro w Paśmie Malaperta. - Góry Wiecznego Światła - mruknęła Pancho, kiwając głową. Japończycy nazywali je Górami Lśniącymi. Daleko, w pobliżu księ- życowego bieguna południowego, było kilka wzniesień tak wysokich, że ich szczyty cały czas oświetlało słońce. Astro założyła tam elek- trownię słoneczną, blisko złóż zamarzniętej wody. - Instalacja, którą tam budujemy, będzie czymś więcej niż bazą - dodał przedstawiciel z Nairobi. - Mamy zamiar założyć prawdziwe miasto w kraterze Shackletona, jak Selene. - Naprawdę? - odparła Pancho z nieodgadnionym wyrazem twa- rzy. Kilka minut wcześniej poinformowano ją, że kolejny frachtowiec Astro zaginął w Pasie; już drugi w ciągu kilku tygodni. Humphries znowu za tym stoi, pomyślała, rozmyślając. Jeśli ten facet nie jest szpiclem Humphriesa, to niech mnie wrzucą do basenu z łajnem. Kolejną ważną rzeczą, której Pancho się nauczyła, było zachowanie młodzieńczego wyglądu. Kuracje odmładzające były kiedyś kosztowną ekstrawagancją dla gwiazd filmowych, a teraz próżność stała się czymś powszechnym, szczególnie wśród szaleńczo ambitnych handlarzy władzą w gigantycznych korporacjach. Pancho wyglądała więc fizycznie najakieś trzydzieści lat: wysoka, długonoga, szczupła. Usunęła sobie nawet tatuaż z pośladka, bo intrygi rodem z sal konferencyjnych wymagały czasem łóżkowych manewrów, a ona nie chciała, żeby błąd z młodości stał się podstawą do szeptanych plotek. Nie zrobiła jednak nic ze swoją twarzą, którą uważała za dość pospolitą z wyjątkiem nieszczęsnej, mocno zary- sowanej, kwadratowej szczęki. Jej jedyne ustępstwo wobec upływu lat polegało na tym, że nie farbowała swoich krótko przyciętych włosów, gdy całkiem osiwiała. Wizaży ści powiedzieli jej, że stanowią piękny kontrast przy jej skórze koloru mokki. Pancho w pewnym stopniu sprzeciwiała się najnowszym trendom w modzie. W tym sezonie nosiło się puchate pulowery i ciężkie swetry, z wycięciami w strategicznych miejscach, co przyciągało uwagę. Zamiast tego Pancho miała na sobie dopasowany garnitur ze spodniami, który podkreślał jej wzrost i smukłą figurę, oraz elegancką biżuterię przywie- zioną z asteroid: kolczyki i bransolety. Jej biuro nie było specjalnie duże, jak zwykłe korporacyjne apartamenty, ale było urządzone z przepychem: nowoczesne meble i obrazy, które Pancho osobiście zamówiła, oraz ho- lookna przedstawiające scenerię z pół tuzina światów. - Przepraszam, jeśli to pytanie zabrzmi głupio, ale nigdy dotąd nie byłem na Księżycu. Czy ta boazeria jest z prawdziwego drewna? - spytał gość z szeroko otwartymi oczami. No, daj spokój, zżymała się w duchu Pancho, przecież nie jesteś aż takim wieśniakiem. - A pani biurko? Czy przyleciało z Ziemi aż na Księżyc? - W pewnym sensie - odparła obojętnym tonem, zastanawiając się, w jakim stopniu ta naiwność jest udawana. - Nasz dział biotechnologii przysłał ładunek zmodyfikowanych genetycznie bakterii, które produkują celulozę. Tak samo jak drzewa, tylko na poziomie komórkowym. - Rozumiem - odparł niepewnie. - Bakterie wyprodukowały dla pani bioinżynieryjne drzewo. Pancho skinęła głową. - Sprowadzamy z Ziemi tylko małe robaki, a one same się powielają. - Fantastycznie. Nairobi Industries nie ma działu biotechnologii. W po- równaniu z Astro czy Humphries Space Systems jesteśmy małą firmą. - Cóż, wszyscy kiedyś zaczynaliśmy od zera - odparła Pancho, zastanawiając się, czy nie brzmi to głupkowato. Jej gość najwyraźniej tego nie zauważył. - A zatem, w zamian za pomoc przy budowie bazy na Księżycu proponujemy niezwykłe wejście na rynek afrykański i subkontynentu indyjskiego. Subkontynent indyjski, pomyślała Pancho ponuro. Broń jądrowa, wojna biologiczna; dla biednych durni niewiele już zostało. A Afryka to nadal w dużym stopniu chaos. - Staramy się także zbudować silne związki z Australią i Nową Zelandią- mówił dalej. - Boją się handlować z Afrykanami, ale widzą okazję do interesu, więc próbują pokonywać uprzedzenia. Pancho skinęła głową. Ten facet to szpicel, nic innego. Ktoś', dla kogo pracuje, jest diabelnie sprytny, że przysłał z ofertą Murzyna. Myśli, że mi odbije i nie zauważę zastawionej pułapki. Humphries. To musi być Martin Humphries, pomyślała. Stary Humper poluje na Astro od lat. To jest jego kolejny manewr. I znowu zaczął zestrzeliwać nasze frachtowce. Jakby czytając jej w myślach, przedstawiciel Nairobi dodał konfidencjonalnie, prawie szeptem: - Poza tym, sojusz między naszymi firmami da nam przewagę nad Humphries Space Systems, że tak powiem. Razem możemy odebrać HSS ładny kawałek rynku. Panczo poczuła, że jej brwi unoszą się w górę. - Ma pan na myśli metale i minerały z asteroid, które kupują korporacje na Ziemi? - Tak. Oczywiście. Ale Selene też importuje dużo surowców pozyskiwanych przez Humphriesa w Pasie. Jak Pancho wiedziała, wielka walka toczyła się o kontrolę nad zasobami z Pasa Asteroid. Metale i minerały pozyskiwane w Pasie były przetwarzane przez ziemski przemysł, poważnie nadszarpnięty przez klęski naturalne spowodowane przełomem cieplarnianym. - Cóż - rzekł przedstawiciel Nairobi ze swoim błyszczącym uśmiechem - przecież wszyscy wiemy, że o to chodzi. Nie wzbudza to w pani zainteresowania? Pancho odwzajemniła uśmiech. - Oczywiście, że wzbudza - oparła, wspominając dzieciństwo w Zachodnim Teksasie, kiedy to ona i jej rówieśnicy krzyżowali palce, kiedy pletli jakieś bzdury. - Poświęcamy temu zagadnieniu wiele uwagi, zapewniam pana. - Więc zarekomenduje pani ten sojusz zarządowi? Na jego przystojnej, młodej twarzy dostrzegła zapał. Nadal się uśmiechając, Pancho odparła: - Chciałam o tym trochę pomyśleć, poproszę moich pracowni- ków o przejrzenie danych. A potem, jeśli wszystko będzie w porząd- ku, oczywiście przedstawię problem zarządowi. Prawie rozpromienił się z radości, pomyślała. Ten, kto przysłał tego mięśniaka, nie zrobił tego z powodu jego twarzy pokerzysty. Wstała, a on poderwał się tak niezręcznie, że przez sekundę Pancho wydawało się, że podleci pod sufit. Potknął się lekko i musiał chwycić się brzegu biurka, nieprzyzwyczajony do niskiej księżycowej grawitacji. - Ostrożnie - rzekła z uśmieszkiem. - Tutaj waży pan tylko jedną szóstą normalnego ziemskiego ciężaru. Rzucił jej zawstydzone spojrzenie. - Zapomniałem. Obciążone buty wiele nie pomagają. Proszę mi wybaczyć. - Żaden problem. Do księżycowej grawitacji wszyscy muszą się przyzwyczaić. Jak długo zostaje pan w Selene? - Jutro wyjeżdżam. - Nie będzie pan rozmawiał z nikim z HSS? - Nie. Pan Humphries ma reputację pożeracza mniejszych firm i raczej im nie pomaga. A może on wcale nie jest od Humphriesa?, pomyślała Pancho. - Więc przyleciał pan tu tylko po to, żeby zobaczyć się ze mną? Skinął głową. - Ten sojusz jest dla nas bardzo ważny. Chciałem porozmawiać o tym z panią twarzą w twarz, nie przez wideofon. - Całkiem słusznie - odparła Pancho, obchodząc biurko i wy- konując gest w stronę drzwi. - Szmergla dostaję od tego trzysekun- dowego opóźnienia w łączności. Zamrugał. - Szmergla? To jakiś księżycowy slang? - We Wschodnim Teksasie tak się mówi na świra. - Pani jest z Teksasu? - Kiedyś byłam. Pancho pozostawała niewzruszona, patrząc, jak próbuje ją wma- newrować w konwersację, która skończy się zaproszeniem na kolację, zanim wyprosi go ze swojego biura. Ładnie pachnie, zauważyła. Jakaś woda kolońska przypominająca cynamon i cierpkie przyprawy. Wreszcie zdobył się na to. -Jak sądzę, ktoś, kto zajmuje takie ważne stanowisko jak pani, musi mieć bardzo wypełniony kalendarz. 22 Den nuva - Istotnie. Bardzo. - Miałem nadzieję, że może zjemy dziś razem kolację. Nie znam nikogo innego w Selene City. Zrobiła przed nim przestawienie: wyświetliła swój terminarz na ekranie ściennym. - Jestem umówiona na obiad z moją dyrektor od PR. Wyglądał na autentycznie zdruzgotanego. - Ach. Rozumiem. Pancho nie mogła się opanować i uśmiechnęła się. - Do licha, mogę z nią pogadać kiedy indziej. Chodźmy na kolację. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Pancho odkryła, że w łóżku też jest dobry. A nawet świetny. Ale następnego dnia, kiedy już wracał na Ziemię, Pancho spożyła śniadanie składające się z soku pomarańczowego i witaminy C, po czym zadzwoniła z kuchni do swojego dyrektora ochrony i kazała mu gruntownie sprawdzić faceta. Jeśli nie jest od Humphriesa, może ktoś inny chce się wedrzeć na to terytorium. Zachichotała i ruszyła w stronę biura. Zapomniała, jak miał na imię. Szybki statek Nautilus Statek był kiedyś frachtowcem o niemożliwej nazwie Światła Lubbock, żeglującym po Pasie Asteroid, odbierającym rudy wyko- pane przez skalne szczury i przewożącym je do fabryk na orbicie okołoziemskiej i na Księżycu. Lars Fuchs i jego banda obszarpań- ców przejęła statek i nazwała go Nautilus, imieniem fikcyjnej łodzi podwodnej, należącej do mściciela, kapitana Nemo. Przez te wszystkie lata Lars dużo w statku zmienił. Nadal miał on kształt hantli, wirujących na fulerenowej nici, co zapewniało załodze złudzenie grawitacji. W zewnętrznych zasobnikach nadal mógł prze- wozić tysiące ton rudy. Teraz jednak miał tam pięć potężnych laserów, których Fuchs używał jako broni. Był też opancerzony cienką warstwą asteroidowej blachy miedzianej, umieszczonej kilka centymetrów od prawdziwego kadłuba statku, co wystarczyło na sekundę lub nawet więcej absorbować promień podczerwonego lasera. Napęd Nautilusa należał do najpotężniejszych w Pasie. Prędkos'ć i zwrotność były dla pirackiego statku ważne. Na zabałaganionym mostku Fuchs pochylił się nad fotelem pilota i skrzywił na widok odczytu skanera. - To tylko frachtowiec, nic innego - rzekła Amarjagal, jego pilotka. Była potężną, spokojną kobietą mongolskiego pochodzenia, która pracowała dla Fuchsa, odkąd uciekł z centrum górniczego na Ceres, wybierając wygnanie i piractwo. - Z modułem załogowym? - warknął Fuchs. Nodon, inżynier pokładowy, także należał do bandy wyrzutków Fuchsa od początku. Byl chudy jak szczapa, sama skóra i kos'ci, z głową ogoloną na łyso i ceremonialnymi tatuażami z blizn w formie spiral na policzkach. Nad ustami miał złowieszczy czarny wąs, a jego ciemne brązowe oczy były wielkie i pełne wyrazu, jakby malowała się w nich dusza. - Moduł załogowy oznacza, że tam jest żywnos'ć -przypomniał, przyglądając się obrazowi na ekranie. -1 zapasy lekarstw - dodała Amarjagal. -1 jedne, i drugie bardzo by się przydały - rzekł Nodon. Fuchs potrząsnął głową z namysłem. - To może być pułapka. Nikt z załogi nie odpowiedział. Patrzyli na siebie i milczeli. Fuchs miał na sobie czarny pulower i bezkształtne czarne spodnie. Był krępy, o baryłkowatej klatce piersiowej i wyglądał jak niedźwiedź, zwłaszcza, gdy ryczał w złości, a jego gniew był nieprzejednany. Miał szeroką twarz o mocno zarysowanej szczęce, jakby wyrzeźbioną przez nienawiść, z cienkimi, zawsze zaciętymi ustami, głęboko osadzonymi oczami, patrzącymi o wiele dalej, niż widzieli inni. Wyglądał jak borsuk albo rosomak, mały, ale piekielnie niebezpieczny. Od prawie dziesięciu lat Lars Fuchs był piratem, renegatem żeglującym przez puste, milczące przestrzenie Pasa, łupiącym statki należące do Humphries Space Systems. Kiedyś uważał się za najszczęśliwszego człowieka w Układzie Słonecznym. Zakochany student lecący na pierwszą załogową ekspe- 24 tsen dwu dycję do Pasa Asteroid, który potem poślubił najpiękniejszą kobietę, jaką widział w życiu, Amandę Cunningham. Potem jednak wplątał się w walkę o bogactwa Pasa Asteroid, jeden człowiek przeciwko Martinowi Humphriesowi, najbogatszemu człowiekowi poza Ziemią, i wynajętym zbirom Humphries Space Systems. Kiedy najemnicy HSS wreszcie go osaczyli, Amanda błagała Humphriesa, by darował Larsowi życie. Humphries był miłosierny, w najokrutniejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Fuchs został wygnany z Ceres, jedynego stałego osiedla w Pasie, zaś Amanda rozwiodła się z nim i wyszła za Humphriesa. To ona była ceną za życie Fuchsa. Od tej chwili Fuchs wędrował przez mroczną pustkę Pasa jak Latający Holender, nigdy nie dokując w ludzkich siedzibach, czasem prowadząc poszukiwania na asteroidach leżących na najdalszych rubieżach i kopiąc rudy metali i minerałów, które następnie sprzedawał statkom rafineriom. Częściej jednak napadał na frachtowce HSS, jak jastrząb ata- kujący gołębia, pozbawiał je zapasów, a nawet kradł rudę, którą przewoziły, a potem potajemnie sprzedawał innym skalnym szczurom handlującym w Pasie. Powtarzanie sobie, że jest cierniem w żywym organizmie Humphriesa, było kiepską metodą zachowania szacunku do samego siebie. Na pewno był to niewielki cierń, ale wystarczał Fuchsowi, by pozostać przy zdrowych zmysłach. Choć prawie za- wsze atakował automatyczne bezzałogowe frachtowce lecące z rudą do układu Ziemia/Księżyc, czasem jednak atakował statek z załogą. Fuchs nie uważał siebie za mordercę, ale czasem dochodziło do rozlewu krwi. Jak wtedy, gdy zniszczył bazę najemników HSS na Weście. Teraz skrzywił się na widok zbliżającego się frachtowca z mo- dułem załogowym. - Zapasy nam się kończą - rzekł cicho Nodon, na granicy szeptu. - Nie będą mieli dużo na pokładzie - odmruknąl Fuchs. - Powinno wystarczyć dla nas i dla reszty załogi na parę tygo- dni. - Może. Moglibyśmy zabrać więcej zapasów ze statku logi- stycznego. Nodon lekko skinął głową. - Pewnie tak. Mimo nazwy, Pas Asteroid był wielkim obszarem pustki między orbitami Marsa i Jowisza, usianym malutkimi, zimnymi, ciemnymi bryłkami metalu i skały, wirującymi dookoła Słońca, resztkami po- zostałymi po stworzeniu Układu Słonecznego. Największa, Ceres, mierzyła zaledwie tysiąc kilometrów s'rednicy. Większość asteroid miała rozmiar kamyków, otoczaków, pyłu. Odpady, pomyślał Fuchs. Strzępy materii, które nigdy nie stały się prawdziwą planetą. Resztki. Boże śmieci. Te śmieci były jednak istnym skarbcem dla zdesperowanej ludzkos'ci będącej w potrzebie. Ziemia bardzo ucierpiała wskutek zmiany klimatu, przełomu cieplarnianego, który zaatakował ją nagle i podstępnie, w ciągu paru dziesięcioleci. Lodowce roztopiły się, po- ziom oceanów wzrósł, miasta nadmorskie na całym świecie zostały zalane, globalna sieć energetyczna rozpadła się, setki milionów ludzi straciło dach nad głową, środki utrzymania, a nawet życie. Tereny rolne wyschły na pył z powodu wiecznej suszy, pustynie skąpały deszcze, potężne burze dawały się we znaki przerażonym, głodującym uciekinierom na całym świecie. Na dalekich obszarach Pasa Asteroid było mnóstwo metali i mi- nerałów, surowców, które mogły zastąpić utracone bogactwa naturalne Ziemi. Fabryki budowane na orbicie i na Księżycu potrzebowały surowców. Dla znękanej, cierpiącej Ziemi ratunkiem były bogactwa i energia z kosmosu. Fuchs teraz o tym nie myślał. Skupiał się raczej na frachtowcu żeglującym w Pasie, lecącym wolno w stronę Ziemi. - Jeśli na pokładzie jest załoga, dlaczego lecą wolno po elipsie Hohmanna? Czemu nie odpalą napędu fuzyjnego i nie przyspieszą lotu na Ziemię? - Może mają awarię silników - podsunęła Amarjagal, nie odry- wając wzroku od przyrządów. - Nie wysyłali wołania o pomoc. Pilotka nie odezwała się. - Moglibyśmy go wywołać - zaproponował Nodon. -1 dać mu znać, że lecimy jego tropem? - warknął Fuchs. - Jeśli my go widzimy, to on też nas widzi. - To niech nas wywoła. - Nie wysyła niczego poza normalnym sygnałem śledzenia i namiarem telemetrycznym - rzekła Amarjagal. - Jak się nazywa i gdzie jest zarejestrowany? Pilotka dotknęła klawiatury i na tle obrazu statku pojawiły się dane: John C. Fremont, armator i użytkownik: Humphries Space Systems. Fuchs wziął głęboki oddech. - Spadamy stąd - rzekł, łapiąc pilotkę za ramię szeroką dłonią 0 grubych palcach. - Ten statek to pułapka. Amarjagal spojrzała na inżyniera siedzącego po jej prawej stro- nie, po czym posłusznie wstukała nowe parametry kursu. Nautilus uruchomił silniki fuzyjne i odleciał w głąb Pasa. Na pokładzie statku John C. Fremont Dorik Harbin obserwował ekran radaru na panelu sterowania, wpatrując się swymi błękitnymi jak lód oczami w obraz statku Fuchsa odlatującego gdzieś daleko. Jego oblicze było twarzą wojownika z dawnych lat: wysokie kości policzkowe, wąskie oczy, błyszcząca, ciemna broda łącząca się z grubą, ciemną strzechą włosów nad czołem. Na jego szarym kombinezonie widniało logo HSS, na kieszeni na lewej piersi, a na rękawach i mankietach wyszyto symbole stopnia i funkcji; nosił go jak wojskowy mundur, nieskazitelnie czysty i wyprasowany. W jego oczach barwy lodowca czaiła się udręka. Spał tylko wtedy, gdy już nie mógł utrzymać się na nogach i nawet wtedy musiał brać środki nasenne, by odpędzić czające się w jego duszy koszmary. A teraz o mało się nie uśmiechnął. W przeszłości już parę razy polował na Fuchsa, a ten wyrzutek prawie zawsze mu uciekał. Z jed- nym wyjątkiem, a i tak była wtedy potrzebna cała armia najemników, a Humphries pozwolił Fuchsowi ujść z życiem. Harbin dowiedział się, że tak naprawdę chodziło o żonę Fuchsa. Teraz jednak Humphries rozkazał Harbinowi znaleźć Fuchsa 1 zabić. Dyskretnie. W zimnych ciemnościach Pasa, gdzie przez całe miesiące, a nawet lata, nie byłoby wiadomo, że ktoś zginął. Harbin ścigał swoją zwierzynę sam. Obecność innych ludzi powodowała komplikacje, wywoływała wspomnienia i pragnienia, których wolał uniknąć. Harbin potrząsnął głową, zastanawiając się, co tak naprawdę zamierza Humphries. Lepiej nie wiedzieć, powiedział sobie w duchu. Popełniłeś w życiu tyle zbrodni, że wystarczy ci na koszmary do końca życia. Cudze nie są ci do niczego potrzebne. Selene: Święto Zimowego Przesilenia Było to najważniejsze wydarzenie towarzyskie roku. Każdy, kto cokolwiek znaczył w Selene City, był zaproszony, a każdy, kto był zaproszony, ładnie się ubierał i przybywał na przyjęcie. Douglas Stavenger, potomek rodziny, która dała początek księżycowemu narodowi, przyprowadził żonę. Ambasador Globalnej Rady Ekono- micznej, która pod każdym względem - z wyjątkiem nazwy - była ziemskim rządem, przyprowadził dwie z czterech swoich żon. Pancho Lane, szefowa konkurencyjnej Astro Corporation, przyszła sama. No- buhiko Yamagata, szef gigantycznej japońskiej korporacji, specjalnie w tym celu przyleciał do Selene. Nawet Wielki George Ambrose, kędzierzawy rudzielec, który przewodził skalnym szczurom z Ceres, przyleciał swoim szybkim statkiem aż z Pasa, by być na przyjęciu bożonarodzeniowym Martina Humphriesa. Na zaproszeniach określano je jako Święto Zimowego Przesilenia, by nie urazić muzułmanów, buddystów, hinduistów i zatwardziałych ateistów, jacy znaleźli się na liście zaproszo- nych. Niektórzy z chrześcijańskich konserwatystów narzekali na brak szacunku, ale Martin Humphries przecież nigdy nie udawał wierzącego. Wielki George narzekał, z kuflem piwa w obu łapach wielkich jak bochny, że w jego rodzinnej Australii ten dzień zapo- wiadał dopiero zimowe ciemności, a nie coraz dłuższe dni, które prowadziły do wiosny. Jednym z powodów, dla których wszyscy stawiali się w komple- cie, była iście królewska willa Humphriesa na najgłębiej położonym poziomie Selene City. Rzadko zapraszał kogokolwiek do swojego UCH LJ\J\a. dworzyszcza, więc to ciekawość zwabiła większą liczbę z tych setek gości niż pogoń za dobrą świąteczną zabawą. Teoretycznie rozległy dom z płaskim dachem należał do centrum badawczego trustu Humphriesa. Była to oczywiście fikcja, pomnik sprytu Martina Humphriesa. Pozbawiona powietrza powierzchnia Księżyca była narażona na różnice temperatur rzędu czterystu stopni Fahrenheita między cieniem a słońcem, skąpana w twardym promieniowaniu Słońca i przestrzeni kosmicznej, bombardowana nieustannym deszczem mikroskopijnych meteoroidów. Osiedla ludzkie zbudowano więc pod powierzchnią, a im głębiej było położone dane lokum, tym bardziej było prestiżowe i kosztowne. Humphries zbudował swój dom w najgłębszej grocie pod pierwotną Bazą Księżycową, siedem poziomów pod powierzchnią. Założył tam olbrzymi ogród, który wypełniał grotę uderzającą do głowy wonią róż i bzów, nawadnianych wodą produkowaną z tlenu i wodoru wydobywanego ze skał na powierzchni Księżyca, oświetla- nych długimi lampami o szerokim widmie świetlnym symulującym światło Słońca. Powierzchnia ogrodu przekraczała nieco kilometr kwadratowy, dziesięć hektarów. Utrzymanie tego niesamowitego raju kosztowało fortunę, z pretensjonalnymi, wiecznie kwitnącymi azaliami i piwoniami, z olchami i brzozami o białej korze, z wdzięcz- nymi gałęziami uroczynu. Kwitnące krzewy białych i różowych gardenii dorównywały wzrostem drzewom. Humphries założył trust badawczy w celu finansowania tego ogrodu, a nawet zmusił rząd Selene do zaakceptowania nieco absurdalnego uzasadnienia, że jest to długoterminowy projekt badawczy dotyczący sztucznej ekologii na Księżycu. Tymczasem w rzeczywistości Humphries po prostu chciał mieszkać na Księżycu, jak najdalej od zrzędliwego ojca i targanej burzami powierzchni ojczystej planety. Zbudował więc sobie dwór pośrodku podziemnego Edenu; którego połowę zajmowały laboratoria badawcze i warsztaty botaniczne, a drugą - wystawny dom, w którym mieszkał tylko Martin Humphries. Mieszkalna połowa willi była na tyle duża, że mogła pomieścić setki gości. Większość zresztą zmies'ciła się w olbrzymim salonie, zaś inni spacerowali po eleganckiej jadalni, galerii obrazów i patio na zewnątrz. Pancho ruszyła prosto do baru wbudowanego w wypełnioną książkami bibliotekę, gdzie znalazła Wielkiego George' a Ambrose' a, z oszronionym kuflem w ręce, pogrążonego w dyskusji ze zgrabną, krótko ostrzyżoną blondynką. George odruchowo owijał wokół palca wolnej ręki kołnierzyk koszuli i widać było, jak nieswojo czuje się w smokingu. Ciekawe, kto mu zawiązał muszkę, pomyślała Pancho. Może to taka przypinana. Uśmiechając się złośliwie, Pancho przecisnęła się przez rozplot- kowany tłum i zamówiła bourbona z piwem imbirowym u jednego z trzech barmanów o zaaferowanym wyrazie twarzy. Słyszała wokół siebie szum dziesiątków rozmów, śmiechy, dzwonienie kostek lodu w szklankach, wszystkie te odgłosy wypełniały wielkie pomieszcze- nie z sufitem wyłożonym belkami. Pancho oparła się łokciami o bar i poszukała w tłumie wzrokiem Amandy. - Hej, Pancho! - Wielki George wyplątał się z objęć blondynki i przepchnął w jej stronę, a tłum rozstępował się przed nim jak ża- glówki pierzchające przed supertankowcem. - Co tam słychować, stara kumpelo? - spytał George swoim zadziwiająco wysokim, słodkim tenorem. Pancho zaśmiała się. Pnąc się po śliskich stopniach korporacyjnej drabiny w Astro włożyła dużo wysiłku w zgubienie swojego akcentu z Zachodniego Teksasu, a tymczasem akcent George' a stał się jeszcze cięższy od chwili, gdy widziała go ostatni raz. - Niezła impreza, nie? - próbowała przekrzyczeć hałasujący tłum. George pokiwał głową z entuzjazmem. - W tym pokoju jest tyle kasy, że wystarczyłoby na sfinansowa- nie wycieczki na Alfę Centaura. -1 z powrotem. - Co u ciebie, Panch? - Nie mam powodów do narzekań - skłamała, nie chcąc rozma- wiać o ginących frachtowcach. - A co tam u skalnych szczurów? - Zamknęliśmy ostatni magazyn na Ceres - odparł. - Teraz wszystko jest już na Poczwarce. 30__________________________________^.. ^.» - Skończyliście wreszcie habitat? - E, nigdy go nie skończymy. Cały czas coś dorabiamy, tu zawiesimy, tam dokleimy. Ale nie musimy już mieszkać w kurzu na dole. I mamy przyzwoitą grawitację. Nadal przeszukując tłum wzrokiem, Pancho spytała: - Cale jedno g7 - Jedną szóstą, jak tu. Wystarczy, żeby kości produkowały wapń, i takie tam. - Widziałeś Mandy? Brodata twarz George'a skrzywiła się w grymasie. - Panią Humphries? Nie. Ani śladu. Pancho zauważyła w głosie rudzielca cień potępienia. Jak większość skalnych szczurów nienawidził Martina Humphriesa. Może ma żal do Amandy, że wyszła za Humphriesa, zastanawiała się Pancho. Zanim jednak spytała go o to, Humphries pojawił się w drzwiach prowadzących do salonu, z Amandą u boku, którą prowadził za nadgarstek. Była nieziemsko piękna, w białej sukni bez rękawów, opadającej aż do ziemi miękkimi fałdami. Mimo jej luźnego kroju wszyscy wi- dzieli, że Amandą jest najpiękniejszą kobietą w Układzie Słonecznym, pomyślała Pancho: lśniące blond włosy, twarz, która zawstydziłaby nawet Helenę trojańską, figura, która wprawiała mężczyzn, a nawet wiele kobiet, w niemy zachwyt. Uśmiechając się lekko, Pancho zauważyła, że włosy Amandy ułożono tak, iż wyglądała na centy- metr wyższą od Humphriesa, mimo wkładek, jakie on zawsze nosił w butach. Kiedy Pancho poznała Humphriesa, ponad dziesięć lat temu, miał okrągłą, nalaną twarz, miękkie ciało, niewielki brzuszek. Ale miał twarde, przeszywające oczy jak szare odłamki krzemienia umieszczone pośrodku pustej twarzy. Odkąd ożenił się z Amandą, stał się smuklejszy, prostszy, rysy mu się wyostrzyły. Pancho doszła do wniosku, że korzystał z nanoterapii; operacje plastyczne stały się zbędne, skoro można zmusić nanomaszyny, by naciągnęły mięśnie, wygładziły skórę, zlikwidowały zmarszczki. Tylko te szary oczy pozostały niezmienione: brutalne i bezlitosne. - Czy mogę prosić o uwagę? - zawołał Humphries silnym barytonem. Wszyscy zamilkli i odwrócili się w kierunku gospodarza i go- spodyni. Us'miechając się szeroko, Humphries oznajmił: - Czy możecie na chwilę oderwać się od baru? Amanda i ja chcielis'my cos' ogłosić. Gos'cie posłusznie ruszyli w stronę salonu. Pancho i George ociągali się chwilę przy barze, aż dołączyli do pozostałych. George nawet odstawił swój kufel. Salon wypełnił tłum kobiet w wykwint- nych sukniach i olśniewającej biżuterii oraz mężczyzn w formalnych czarnych strojach. Pawie i pingwiny, pomyślała Pancho. Tylko że kobiety to pawie. Salon był wielki, ale Pancho poczuła się nieswojo w obecności tylu stłoczonych ludzi, choć byli tak dobrze ubrani. Skrzywiła się, czując woń perfum zmieszaną z wonią potu. Humphries poprowadził Amandę do fortepianu stojącego po- środku, po czym wspiął się na taboret. Amanda stała na podłodze obok niego, uśmiechała się, ale Pancho widziała, że czuje się niezręcznie; wyglądała na nieszczęśliwą, prawie przerażoną. - Drodzy przyjaciele - zaczął Humphries. Przyjaciele, też mi coś, pomyślała Pancho. On nie ma przyjaciół, tylko ludzi, których kupuje albo zastrasza. - Cieszę się, że was tu wszystkich widzę. Mam nadzieję, że dobrze się bawicie. Jakiś lizus zaczął klaskać i po chwili klaskał cały tłum. Nawet Pancho im zawtórowała. Humphries uśmiechnął się i usiłował przybrać skromny wyraz twarzy. - Tak się cieszę - rzekł. - Jestem taki szczęśliwy, że mogę się z wami podzielić dobrą nowiną - zawahał się na moment, napawa- jąc niecierpliwością tłumu. - Amanda i ja spodziewamy się syna. Nie znamy jeszcze dokładnej daty porodu, ale nastąpi to gdzieś pod koniec sierpnia. Kobiety zagruchały słodko, mężczyźni wznieśli kilka okrzyków, po czym wszyscy zaczęli klaskać i wykrzykiwać gratulacje. Pancho była na tyle wysoka, że widziała wszystko ponad głowami tłumu. Nie spuszczała wzroku z Amandy. Mandy uśmiechała się, ale w tym uśmiechu nie było ani śladu szczęścia. Tłum utworzył zaimprowizowaną kolejkę do składania gratulacji i każdy gość podchodził do Humphriesa i przyszłej matki, by uścisnąć im dłonie. Kiedy przyszła kolej na Pancho, ta dostrzegła w oczach Amandy, błękitnych jak porcelana, pustkę i rozpacz. Znała Amandę z lat, gdy razem pracowały jako astronautki dla Astro Corporation. Pancho była przy tym, jak Mandy poznała Larsa Fuchsa, a potem przy jego oświadczynach. Były starymi przyjaciół- kami od serca - dopóki Amanda nie wyszła za Humphriesa. Przez ostatnie osiem lat widywała Mandy rzadko i nigdy samą. - Gratulacje, Mandy - rzekła Pancho obejmując jej dłoń swoimi dwoma. Ręka Amandy była zimna i Pancho poczuła, jak drży. - Mnie też pogratuluj, Pancho -rzekł Humphries, radosny i roz- promieniony. - Będę ojcem. Beze mnie by się to nie udało. - Jasne - rzekła Pancho puszczając dłoń Amandy. - Gratulacje. Dobra robota. Chciała zapytać, dlaczego zajęło im to aż osiem lat, ale ugryzła się w język. Chciała powiedzieć, że zapłodnienie kobiety nie jest jakąś skomplikowaną pracą, ale też udało jej się powstrzymać. - A teraz mam już wszystko, co jest mi do szczęścia potrzebne - rzekł Humphries, trzymając dłoń Amandy gestem posiadacza. - Z wyjątkiem Astro Corporation. Czemu nie przejdziesz z honorami na emeryturę, Pancho, i nie wpuścisz mnie na należne mi miejsce prezesa zarządu Astro? - Możesz sobie pomarzyć, Martin - mruknęła Pancho. Uśmiechając się radośnie, Humphries rzekł: - To będę musiał znaleźć jakiś inny sposób na przejęcie kontroli nad Astro. - Po moim trupie. Humphries uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Pamiętaj, że to ty powiedziałaś, nie ja, Pancho. Pancho zmarszczyłabrwi, zostawiła ich i wmieszała się w tłum, ale nie spuszczała Amandy z oczu. Gdybym tylko mogła porozmawiać z nią na osobności, bez wiszącego na niej Humpera... W końcu zobaczyła, że Amanda uwalnia się od męża i idzie w stronę schodów prowadzących do jej sypialni. Wyglądała, jakby wychodziła cichaczem, uciekała. Pancho przemknęła do kuchni obok zapracowanej, narzekającej służby, która już zaczęła zmywać talerze i szkło, po czym pobiegła tylnymi schodami. Pancho wiedziała, gdzie znajdował się główny apartament. Osiem lat temu, zanim Mandy wyszła za Fuchsa i Humphries intensywnie się do niej zalecał, Pancho włamała się do willi Humphriesa i poszperała tam jako szpieg przemysłowy na rzecz Astro Corporation. Słysząc hałas gos'ci z dolnej kondygnacji, przemknęła korytarzem na piętrze i przez otwarte drzwi do salonu przylegającego do głównej sypialni. Przytrzymując swoją długą spódnicę, żeby nie szeleściła, Pancho weszła do sypialni i rozejrzała się. Amanda była w łazience. Pancho widziała jej odbicie w wielkim lustrze przez otwarte drzwi łazienki; stała przy umywalce, trzymając małą buteleczkę z pigułkami. Cała sypialnia była wyłożona lustrami, były na ścianach i na suficie. Ciekawe, czy Humper nadal ma kamery za lustrami, zastanowiła się Pancho. - Hej, Mandy, jesteś tam? - spytała, wchodząc do wyłożonego grubym dywanem pomieszczenia. Amanda drgnęła, zaskoczona. Upuściła buteleczkę z pigułkami, którą trzymała w ręce. Spadły do umywalki i na podłogę jak minia- turowa burza gradowa. - O rany, przepraszam - rzekła Pancho stając w otwartych drzwiach łazienki. - Nie chciałam cię wystraszyć. - Nie szkodzi, Pancho - odparła Amanda, głosem równie drżącym jak jej dłonie. Zaczęła zbierać pigułki z umywalki i pró- bowała włożyć je z powrotem do buteleczki. Co druga wypadała jej spomiędzy palców. Pancho uklękła i zaczęła zbierać owalne, czerwone jak krew pastylki. Nie było na nich żadnej nazwy. - Co to jest? - spytała. - Coś specjalnego? Opierając się o umywalkę, próbując odzyskać panowanie nad sobą, Amanda odparła: - Cos'jak środki uspokajające. - Potrzebujesz ich? - Od czasu do czasu - rzekła Amanda. Pancho wyjęła buteleczkę z drżących rąk Amandy. Nie było na niej naklejki. - Nie potrzeba ci tego gówna - mruknęła Pancho. Przeszła obok Amandy i zaczęła wrzucać pastylki do toalety. - Nie! - wrzasnęła Amanda, wyrywając butelkę z rąk Pancho. -Nie waż się! - Mandy, to paskudztwo ci nie pomoże. Łzy napłynęły do oczu Amandy. - Nie mów mi, co mi pomoże. Nie wiesz tego. Nie masz o ni- czym pojęcia. Pancho spojrzała w jej zaczerwienione oczy. - Mandy, to ja, poznajesz mnie? Mnie możesz powiedzieć, co cię dręczy. Amanda potrząsnęła głową. - Nie chcesz wiedzieć, Pancho. Naprawdę. Zakręciła buteleczkę, a udało jej się to dopiero za trzecim razem, po czym otworzyła apteczkę nad urny walką, by schować tam butelkę. Pancho dojrzała, że cała apteczka jest wypełniona podobnymi butelkami. - Rany, masz tu niezłą aptekę. Amanda milczała. - Potrzebne ci to wszystko? - Od czasu do czasu - powtórzyła Amanda. - Ale po co? Amanda zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, drżąc. - Bo mi pomaga. -W czym? - Kiedy Martin domaga się przedstawień specjalnych - rzekła tak cicho, że Pancho prawie jej nie słyszała. - Kiedy zaprasza inne kobie- ty, żeby pomogły nam w łóżku. Kiedy chce, żebym brała afrodyzjaki, aby bardziej reagować na niego i na jego przyjaciół. Wiesz, niektórzy to gwiazdy filmowe. Rozpoznałabyś ich, Pancho. Są sławni. Pancho poczuła, jak opada jej szczęka. - A kiedy Martin przyprowadza jednego albo dwóch swoich dziwnych przyjaciół, żeby do nas dołączyli, naprawdę potrzebuję prochów, żeby to przetrwać. I do oglądania tych filmów, jakie wy- świetla na suficie. I żeby próbować zasnąć i nie widzieć przed oczami w kółko tych strasznych, potwornych scen... Amanda szlochała, łzy płynęły jej po policzkach, dalszych słów nie dało się już zrozumieć. Pancho objęła ją swoimi długimi ramionami i przytuliła mocno. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko szeptała: > - Cicho, cicho. Wszystko będzie dobrze, Mandy. Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze. Po kilku minutach Amanda odsunęła ją lekko. - Nie widzisz, co się dzieje, Pancho? Nie rozumiesz? On zabije Larsa, jeśli nie będę go zadowalać. Jestem pod jego całkowitą kon- trolą. Nie ma dla mnie ucieczki. Pancho nie znalazła na to żadnej odpowiedzi. - Dlatego zgodziłam się na dziecko, Pancho. Powiedział, że jeśli urodzę syna, przestanie się bawić w te seksualne gry. Będę musiała rzucić prochy. Już zaczęłam detoks. - Ciekawe, co sieci informacyjne dałyby za tę historię - mruk- nęła Pancho. - Nie możesz! Nie wolno ci! - w załzawionych oczach Amandy pojawiło się przerażenie. - Powiedziałam ci tylko... Pancho złapała ją za drżące ramiona. - Hej, to ja, pamiętasz? Jestem twoją przyjaciółką, Mandy. Nic nie wyjdzie poza te drzwi. Amanda patrzyła na nią. - Nawet gdyby miało to uratować Astro od przejęcia przez Humpera. To jest tylko między tobą a mną, Many. Nikim więcej. Na zawsze. Amanda pokiwała powoli głową. - Ale coś ci powiem. Mam ochotę zejść na dół i walnąć tego nadę- tego skurwiela tak, żeby już nigdy nie był w stanie się uśmiechnąć. Amanda powoli potrząsnęła głową. - Gdyby to było takie proste, Pancho. Gdyby to tylko było takie proste. W pokoju zadzwonił telefon. Amanda wzięła głęboki oddech i podeszła do łóżka. Pancho zamknęła drzwi od łazienki, chowając się przed kamerą telefonu. 36 DCII DUVtt - Odbierz - rzekła Amanda. Pancho usłyszała zirytowany głos: - Ile jeszcze masz zamiar tam siedzieć? Niektórzy gos'cie już wychodzą. - Zaraz zejdę na dół, Martinie. Amanda wróciła do łazienki i zaczęła poprawiać makijaż. Jeśli nawet Humper zauważy, że płakała, pomyślała Pancho, to nie ma to dla niego większego znaczenia. I wtedy przyszła jej do głowy nowa myśl. Gdyby Lars o tym wie- dział, zabiłby Humphriesa. Wyrżnąłby wszystkie armie w Układzie Słonecznym, żeby dopaść Humphriesa i poderżnąć mu gardło. Selene: Apartament Hotelu Luna Ten nocy Pancho nie mogła zasnąć. Wędrowała po pokojach swojego apartamentu mieszkalnego, a w jej głowie kłębiły się myśli 0 Amandzie i Humphriesie. Całe lata zajęło Pancho zrozumienie, że jako członek zarządu jednej z największych korporacji w Układzie Słonecznym, może so- bie pozwolić na luksusy. Stało się to dopiero wtedy, gdy jej młodsza siostra odleciała na pięcioletnią wyprawę na Saturna; dopiero wtedy zrozumiała: Sis ma własne życie, nie jestem już za nią odpowiedzialna. Mogę zacząć żyć, jak tylko zechcę. Zmieniła swój styl życia w minimalnym stopniu. W jej garde- robie pojawiły się lepsze rzeczy, choć nie wykwintne. Nie stała się bywalczynią przyjęć; nigdy nie wspominano o niej w brukowcach. Prawie każdą chwilę na jawie poświęcała pracy dyrektora wykonaw- czego Astro Corporation, nadal spędzała mnóstwo czasu w fabrykach 1 laboratoriach badawczych, i równie dużo w salach konferencyjnych. Znała każdego szefa działu i licznych kierowników niższego szczebla po imieniu, jak kumpli z knajpy. Jedyną widoczną zmianą było jej mieszkanie. Przez całe lata Pancho mieszkała z siostrą w dwóch przylegających dwupokojo- wych modułach mieszkalnych na trzecim poziomie Selene. Kiedy podróżowała na Ziemię, mieszkała w apartamentach firmowych. Gdy jej siostra odleciała, przez kilka miesięcy Pancho doznawała uczucia samotności, zdradzona przez siostrę, którą wychowała od niemowlęctwa - i to dwukrotnie, bo Sis umarła i przez całe lata była przechowywana w krionicznym sarkofagu, zaś Pancho jej doglądała i czekała na lekarstwo na raka, który odebrał jej pierwsze życie. Kiedy Sis przywrócono do życia z kąpieli w ciekłym azocie, Pancho musiała ją znów uczyć chodzić, korzystać z toalety, mówić i żyć, jak osoba dorosła. A potem mała odleciała na Saturna z grupą naukowców i ich personelem pomocniczym, zaczynając drugie życie jako niezależna osoba, jak najdalej od swojej starszej siostry. W końcu Pancho zrozumiała, że teraz ona też może żyć jak osoba niezależna, więc zaszalała po raz pierwszy w życiu. Wynajęła kilka pokoi w chylącym się ku upadkowi Hotelu Luna i sprowadziła wykonawców, którzy zburzyli s'ciany i stropy tworząc obszerny, no- woczesny apartament z wysoko położonymi sufitami, który doskonale pasował do jej osobowos'ci. Pomieszczenia o podwójnej wysokości były specjalnym luksusem; nikt w Selene nie miał takiej przestrzeni, nawet Martin Humphries w swojej okazałej rezydencji. Niektórzy mówili, że próbuje pokazać Humphriesowi, iż ona też może żyć w bogactwie. Ta myśl nigdy nie przyszła Pancho do głowy, po prostu podjęła decyzję o budowie domu swoich marzeń, a marzenia te były liczne i zróżnicowane. W każdym pomieszczeniu ściany, sufity i podłogi zostały po- kryte inteligentnymi ekranami. Pancho mogła zmieniać dekorację, nastrój, a nawet zapach w pokoju, dotykając przycisku lub wydając polecenie. Mogła żyć w pałacu kalifa Bagdadu, na szczycie wieży Eiffela albo w głębi pachnącego lasu sosnowego kanadyjskich Gór Skalistych, albo nawet na pokrytej kurzem prerii ojczystego Zachod- niego Teksasu. Tej nocy jednak spacerowała po pustej, pokrytej bliznami po- wierzchni Księżyca, którą pokazywały w czasie rzeczywistym kamery w kraterze Alphonsus: cichej, pozbawionej powietrza, z lśniącą nie- biesko-białą Ziemią, zwieszającą się na tle upstrzonego gwiazdami czarnego nieba. Mandy nie chce, żeby Lars się dowiedział, co się z nią dzieje, doszła wreszcie do wniosku Pancho, bo wtedy oszalałby i próbowałby zabić Humphriesa, a ludzie HSS zlikwidowaliby Larsa przy pierwszej próbie zbliżenia się do niego. Zatrzymała się i popatrzyła na ciemne, nierówne dno krateru Alphonsus, pokryte malutkimi kraterami i pocięte bruzdami. Może właśnie tego chce Humphries. Obiecał Mandy, że nie będzie próbował zabić Fuchsa, jeśli Mandy za niego wyjdzie, ale teraz tak zatruwa jej życie, żeby Lars próbował ją ratować i dał się zabić. To zupełnie w stylu Humpera. Zmuszenie kogoś, żeby tańczył, jak mu zagra. Nie będzie ścigał Larsa; zmusi go, żeby sam do niego przyszedł. Ciekawe, co zrobi Lars, kiedy się dowie, że Mandy jest w ciąży? Czy to wystarczy, żeby go sprowokować? Czy właśnie po to Hum- phries zmusił Mandy do zajścia w ciążę? Przecież on już ma jednego syna, już przekazał swoje geny. Ludzie plotkują, że to jego klon, na litość boską. Po co mu więc następny syn? Żeby zabić Larsa, odpowiedziała sobie Pancho. Co ja powinnam z tym zrobić? Czy w ogóle coś powinnam robić? Ostrzec Larsa? Próbować pomóc Mandy, pokazać jej, że ma kogoś, komu może zaufać? Albo trzymać się z dala od tego całego bałaganu. Pancho patrzyła na zniszczony, wystrzępiony pierścień skał ota- czający krater Alphonsus. Wygląda tak, jak ja się czuję, powiedziała do siebie. Znużona. Doświadczona przez los. Co powinnam zrobić? Nie myśląc o tym, zawołała: - Schemat dekoracji, głęboki kosmos. Powierzchnia Księżyca nagle znikła. Pancho znalazła się pośrod- ku pustej przestrzeni, otoczona gwiazdami, lśniącymi mgławicami i wirującymi galaktykami w czarnej nieskończoności. - Okolica Saturna - zawołała. Przed jej oczami pojawiła się otoczona pierścieniami planeta, unosząca się w pustce, piękna, ciesząca oko, spłaszczona na końcach sfera w delikatnych pastelowych kolorach, z przerażająco białymi pierścieniami pośrodku. Właśnie tam jest Sis, pomyślała Pancho. Setki milionów kilo- metrów stąd. Nagle potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć tego obra- zu. (jicna wujuct___________________________________o^ - Wersal, sala lustrzana - powiedziała i znalazła się we francu- skim pałacu, patrząc na własne odbicia. Co powinnam zrobić w sprawie Mandy, powtarzała sobie. I nagle uderzyła ją nowa myśl: a co ja chcę zrobić? Ja. Ja sama. Co;'a chcę zrobić? Kiedyś Pancho była nieokrzesaną astronautką, która podejmowa- ła trudniejsze wyzwania niż inni i grała ostrzej od kolegów. Kiedy jej siostra zachorowała na raka, tyle lat temu - Pancho żyła dla innych. Dla siostry. I wtedy pojawił się Dan Randolph, zatrudnił ją jako astronautkę, a na łożu śmierci przekazał jej swoje udziały w Astro Corporation. Odtąd toczyła wojnę w imieniu Dana, walczyła o zacho- wanie Astro w całości, o uczynienie jej zyskowną firmą, o trzymanie jej z dala od pazernych łap Humphriesa. A teraz doszła Amanda. A co ze mną, myślała. Kim chcę być, gdy dorosnę? Przyjrzała się swojemu odbiciu w najbliższym lustrze i zobaczy- ła, poza sięgającą ziemi balową spódnicą i bluzką z błyszczącej lamy, poza skutkami kosmetycznych terapii, niezgrabną, tyczkowatą czarną dziewczynę z Ameryki, z Zachodniego Teksasu, która nadal tkwiła pod tą kosztowną fasadą. Czego chcesz od życia, dziewczyno? Jej odbicie potrząsnęło głową. To bez znaczenia. Odziedziczy- łaś po Danie Randolphie obowiązki. Spoczywają na twoich barkach. Mandy, Humphries, a nawet ten chłoptaś z Nairobi Industries, oni wszyscy są częścią tej gry. Czy ci się to podoba, czy nie. Nie ma znaczenia, czego ty chcesz. Przynajmniej dopóki ta gra się nie skończy, w taki czy inny sposób. Zwłaszcza teraz, kiedy Humper znowu zaczyna dobierać się do Astro. Ponownie wypowiedział jej wojnę. Myślałam, że wszystko skończyło się osiem lat temu, ale Humphries nie zapomina. Trzeci frachtowiec w ciągu paru tygodni, zgodnie z porannym raportem. Jak dotąd napada tylko na statki bezzałogowe, ale to dopiero początek. Sonduje mnie, czeka na moją reakcję. I nie chodzi tylko o Humphriesa, przypomniała sobie Pancho, idąc wolno wyłożonym lustrami korytarzem. Chodzi o cały ten prze- klęty świat. Ziemia zaczęła wracać do formy po przełomie cieplar- nianym. Surowce z Pasa są tak tanie, że gospodarka znów zaczyna rozkwitać. Jeśli jednak Humphries przejmie całkowitą kontrolę nad Pasem, podniesie ceny według swego widzimisię. On dąży do mo- nopolu. Chce zbudować dla siebie pieprzone imperium. Masz obowiązki, powiedziała do swojego odbicia w lustrze. Nie masz czasu na użalanie się nad sobą. - Akropol - wydala polecenie i poszła w stronę sypialni po- między rzędami smukłych kolumn, z rozpościerającymi się w dole starożytnymi Atenami, w gorącym letnim słońcu pod błękitnym niebem bez jednej chmurki. W sypialni odbyła dwie rozmowy telefoniczne; jedną z firmą inwestycyjną z Nowego Jorku, której zawsze używała przy spraw- dzaniu potencjalnych partnerów w interesach albo rywali; druga była telefonem prywatnym do Wielkiego George'a Ambrose'a. Zdziwiła się, gdy syntetyzowany głos poinformował ją, że George Ambrose już opuścił Selene; leciał na Ceres. - Znajdź go, gdziekolwiek jest - warknęła Pancho do telefonu. - Muszę z nim pogadać. Ziemia: klasztor Chota, Nepal Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Nobuhiko Yamagata po powrocie na Ziemię z przyjęcia u Humphriesa były odwiedziny u jego czcigod- nego ojca, co oznaczało nocny lot firmowym samolotem do Patny nad Gangesem, a potem nużący lot wiropłatem na zaśnieżone stoki Himalajów. Saito Yamagata założył Yamagata Corporation u zarania ery kosmicznej i uczynił z niej jednego z najpotężniejszych gigantów przemysłowych na świecie. To dzięki wizji Saito zbudowano pierwsze energetyczne satelity słoneczne i założono fabryki na orbicie oko- łoziemskiej. To Saito pomagał należącej do Dana Randolpha Astro Corporation w dawnych, pionierskich czasach, gdy ludzkość dotarła zaledwie na powierzchnię Księżyca. Kiedy Nobuhiko był jeszcze młodym człowiekiem, który dopiero zaczynał poznawać zawiłości korporacyjnej polityki i potęgi, Saito zachorował na nieoperacyjnego raka mózgu. Zamiast poddać się losowi ze stoickim spokojem, Yamagata ojciec kazał się zamrozić, zakonserwować w ciekłym azocie do chwili, aż postępy medycyny będą na tyle zaawansowane, że będzie można usunąć guz nie uszka- dzając mózgu. Młody Nobu zarządzał Yamagata Corporation, gdy efekt cie- plarniany zaatakował Ziemię powodując globalną katastrofę. Japonia ucierpiała bardziej niż większość krajów uprzemysłowionych z powodu powodzi, które zmiotły nadmorskie miasta i potężnych burz, które bezlitośnie wzburzyły ocean. Trzęsienia ziemi burzyły całe miasta, fale tsunami przewaliły się przez Pacyfik. Wiele krajów, które sprzedawały żywność Japonii, także ucierpiało z powodu przełomu cieplarnianego. Uprawy na polach ginęły z powodu suszy lub były niszczone przez powodzie. Dziesiątki milionów ludzi głodowały, miliony ginęły. A Saito spoczywał w swoim sarkofagu z płynnym azotem, z prawnego punktu widzenia martwy, czekając, aż go obudzą i przy- wrócą do życia. Pod rządami Nobuhiko Yamagata Corporation wycofała się z kosmosu i poświęcała wszystkie zasoby finansowe i techniczne na odbudowę zniszczonych japońskich miast. W końcu dowiedział się, że może użyć nanomaszyn do bezpiecznego zniszczenia guza w mózgu ojca; urządzenia rozmiaru wirusa można było zaprogramo- wać, by zniszczyły guza cząsteczka po cząsteczce. Nanotechnologia była na Ziemi zakazana; strachliwe tłumy i ulegli politycy skłonili światowych ekspertów do zakazania nanotechnologii na Ziemi. Nobu zrozumiał, że musi zawieźć ciało ojca do Selene i tam przeprowadzić nanoterapię. Ale zdecydował, że tego nie zrobi. Nie zrobił tego z powodu olbrzymich nacisków politycznych, jakim poddano by Yamagata Corporation za użycie technologii, która była na Ziemi zakazana, nie tylko z powodu moralnych i religijnych oporów przeciwko takiemu postępowaniu - choć Nobuhiko publicznie oskarżał te siły za podjęcie takiej decyzji. W rzeczywistości Nobu bał się samej mys'li o powrocie ojca, w obawie, że ojcu nie spodoba się sposób zarządzania korporacją. Saito nigdy nie był łatwy w kontak- tach; jego syn był zawsze rozdarty między lojalnością wobec rodziny a chęcią zatrzymania władzy we własnych rękach. W końcu wygrała lojalność. Nadszedł wreszcie dzień, gdy eks- perci medyczni korporacji powiedzieli Nobu, że guza jego ojca można bezpiecznie usunąć bez korzystania z nanomaszyn. Nobu poczuł, że nie ma wyboru: musi zgodzić się na operację. Eksperci medyczni powiedzieli mu także, z pewnym ociąganiem, że choć można ożywić człowieka po kriogenicznej kąpieli, jego umysł jej zwykle czy sty jak umysł niemowlęcia. Długie przebywanie w kriogenicznych temperaturach niszczyło połączenia synaptyczne wyższych os'rodków w mózgu. Osoba taka była fizycznie dorosła, ale jako kriogenicznego noworodka należało ją na nowo uczyć korzysta- nia z toalety, mówienia, chodzenia, zachowywania się jak dorosły. I nawet wtedy umysł nowo narodzonego prawdopodobnie był inny niż umysł osoby, którą pogrążono w kriogenicznym śnie. Różnice mogły być subtelne, ale Nobuhiko ostrzeżono, że nie powinien spodziewać się, że jego ojciec będzie tą samą osobą, co przed śmiercią. Z pewną trwogą Nobu nakazał ożywienie ojca, a następnie nadzorował jego szkolenie i naukę, zastanawiając się, czy koniec końców stanie się tym samym człowiekiem, którego znał. Umysł Saito powoli powracał. Był tym samym człowiekiem. Ajednocześnie nie tym samym. Pierwsza oznaka odmiennej osobowości Saito objawiła się tego ranka, gdy psychologowie poinformowali, że zakończyli pracę. Nobu przywiózł ojca do biura w Nowym Kioto. Kiedyś biuro to należało do Saito, os'rodek władzy korporacji obejmującej cały świat. Saito przeszedł przez całe biuro obok syna, uśmiechając się radośnie, aż zamknięto drzwi i zostali sami. Rozejrzał się z zainteresowaniem po wielkim, zakrzywionym biurku, pluszowych krzesłach, wiszących na ścianach drzewory- tach. - Niczego tu nie zmieniłeś. Nobuhiko starannie przywrócił wygląd biura ojca do stanu z czasów, kiedy uznano go za klinicznie zmarłego. Saito spojrzał w oczy syna i przez dłuższą chwilę przyglądał się jego twarzy w milczeniu. - Mój Boże - rzekł w końcu. - To jest jak patrzenie w lustro. Rzeczywiście, wyglądali bardziej na bliźniaków niż na ojca i sy- na. Obaj byli mocno zbudowani, z okrągłymi twarzami i głębokimi oczami o kształcie migdała. Obaj mieli na sobie identyczne formalne garnitury. Saito odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się, szczerym, spon- tanicznym śmiechem pełnym rozbawienia: - Ty jesteś równie stary co ja! - Ale nie tak mądry - odparł odruchowo Nobu. Saito poklepał syna po ramieniu. - Powiedziano mi, jakie miałeś problemy. I jak je rozwiązałeś. Wątpię, czy poradziłbym sobie lepiej. Nobu stał pośrodku biura. Jego ojciec wyglądał tak, jakim go zapamiętał. Nobu doznał szoku, gdy sobie uświadomił, że wygląda- ją prawie identycznie. Czując zdenerwowanie i niepewność, Nobu wykonał gest w stronę zakrzywionej powierzchni biurka. - Czekało na ciebie, ojcze. Saito spoważniał. - Nie. To jest teraz twoje biurko. To twój gabinet. -Ale... - Ja już z tym skończyłem - oświadczył Saito. - Przechodzę na emeryturę. Nie mam zamiaru wracać do pracy. Nobu zamrugał ze zdumienia. - Ale to wszystko jest twoje, ojcze. To jest... Potrząsając głową Saito powtórzył: - Ja już z tym skończyłem. Cały świat z moich czasów już nie istnieje. Wszyscy ludzie, których znalem, wszyscy przyjaciele -już nie żyją. - Nie wszyscy. - Tak, ale przez te lata tak bardzo się zmienili, że ja bym ich nie poznał. Nie chcę jeszcze raz przeżywać tego samego życia. Cały świat idzie do przodu. Cała korporacja spoczywa teraz na twoich barkach, Nobu. Nie chcę ani kawałka. - Co w takim razie będziesz robił? - spytał zdumiony Nobu- hiko. Saito poinformował, że chce zaszyć się w klasztorze, wysoko w Himalajach, i spędzać życie na nauce i medytacji. Nobu nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby dowiedział się, że jego ojciec jest seryj- nym mordercą albo pedofilem. I choć teraz spędzał czas głównie na pisaniu pamiętników (a może właśnie dlatego zaczął je pisać), Saito Yamagata nie potrafił całkowicie rozstać się z korporacją, której pos'więcił swoje pierwsze życie. Gdy tylko syn do niego dzwonił, Saito słuchał uważnie najnow- szych wieści, a potem proponował radę. Na początku Nobu drażniło nieustanne zainteresowanie ojca korporacją, potem jednak zaczął doceniać mądrość ojca i coraz częściej na niej polegał. Nobuhiko poleciał więc do Patny, skąd korporacyjny wiropłat zabrał go w ostatnią część podróży, by mógł zobaczyć się z ojcem. Rozmowy wideofoniczne były całkiem przydatne, ale nic nie mogło zastąpić osobistej wizyty, rozmowy twarzą w twarz, której nikt nie mógł podsłuchać. W górach było bardzo zimno. Wokół wiropłatu lądującego na wysypanym żwirem placu przy kamiennych ścianach klasztoru, wirował śnieg. Mimo kurtki z kapturem Nobu przemarzł, gdy lama w szatach koloru szafranu prowadził go po podłodze z grubych desek do pomieszczenia wyłożonego polerowaną dębiną. Saito czekał na niego w małym pomieszczeniu z jednym oknem, z którego roztaczał się widok na pokryte śniegiem góry. Jedynymi sprzętami były dwie maty i niski stolik z laki, ale w poczerniałym od sadzy kominku wesoło trzaskał ogień. Nobu starannie ułożył kurtkę na podłodze i stał przy kominku, z wdzięcznością chłonąc ciepło. Saito czekał cierpliwie w milczeniu, aż syn ogrzeje się i odejdzie od kominka. Miał na sobie ciemnoniebieskie kimono z rodzinnym herbem przedstawiającym żurawia w locie. Wreszcie Saito gorąco uściskał syna mocno, co ucieszyło Nobu, choć solidny uścisk po- zbawił go na chwilę oddechu. Na dużych wysokościach należy się powstrzymywać od serdecznych uścisków. - Zgubiłeś kilogram albo dwa - rzekł starszy Yamagata, odsu- wając się od syna na łokieć. - To dobrze. Nobuhiko pochylił brodę potwierdzająco. Saito poklepał się po brzuchu. - A ja je znalazłem! I jeszcze parę innych - zaśmiał się ser- decznie. Zastanawiając się, jakim cudem jego ojciec nabiera ciała w klasz- torze, Nobu rzekł: - Rozmawiałem z Martinem Humphriesem. Najwyraźniej nie wie, że popieramy Afrykanów. wujna - A Astro? - Pancho Lane uruchomiła śledztwo dotyczące Nairobi Indu- stries. Nie znalazła niczego, co mogłoby prowadzić do nas. - To dobrze - rzekł Saito i powoli, ostrożnie, ukląkł na jednej z mat. Zaszeleściła cicho pod jego ciężarem. - Lepiej, żeby nikt nie wiedział o tym, że znowu zaczynamy działalność w kosmosie. - Nadal nie rozumiem, dlaczego powinniśmy utrzymywać w tajemnicy nasze udziały w Nairobi Industries. - Nobu ukląkł na drugiej macie, na tyle blisko, że poczuł zapach płynu do golenia, jakiego używał ojciec. Saito poklepał syna po kolanie. - Humphries Space Systems i Astro Corporation walczą o kontrolę nad Pasem, prawda? Gdyby się dowiedziały, że wkrótce zacznie z nimi konkurować Yamagata, mogłyby połączyć siły przeciwko nam. Nobu potrząsnął głową. - Pancho Lane nienawidzi Humphriesa. Z wzajemnością. Uśmiechając się lekko, Saito zaoponował: - Mogą się nienawidzić, ale ich osobiste uczucia nie powstrzy- mają ich przed połączeniem sił, żeby nie dopuścić nas do Pasa. W biznesie osobiste uczucia siedzą na tylnym siedzeniu, synu. - Może - przytaknął Nobu. - Działaj za pośrednictwem Afrykanów - radził Saito. - Niech Nairobi Industries założy bazę na Księżycu. To będzie nasz punkt oparcia. Statki poszukiwawcze i transportery rudy, wysyłane do Pasa, przyniosą nam zyski. - Jedną trzecią naszych zysków dostanie Humphries - przypo- mniał Nobu ojcu. Najtrudniejsze, co musiał Nobuhiko powiedzieć ojcu, to in- formacja, że Humphries wykupił część Yamagata Corporation, gdy firma stała na skraju bankructwa wskutek przełomu cieplarnianego. Humphries był właścicielem jednej trzeciej Yamagata Corporation i cały czas knuł, by kupić jeszcze więcej. By to powiedzieć ojcu, Nobu musiał zebrać całą odwagę. Bał się, że mu pęknie serce. Tymczasem Saito przyjął nowinę ze stoickim spokojem i po- wiedział tylko: - Humphries wykorzystał sytuację. l-łl-ll UUVU - Wykorzystał katastrofy, które spustoszyły Japonie - oświadczył żarliwie Nobu. - Tak - rzekł cicho ojciec. - Kiedyś będziemy musieli coś z tym zrobić. Nobu nigdy nie czuł takiej ulgi i takiej wdzięczności. Saito usiadł na piętach i zapatrzył się na ośnieżone góry. - Naszym pierwszym celem jest zagwarantowanie, by ani Hum- phries, ani Astro Corporation nie dowiedziały się, że mamy zamiar sięgnąć po bogactwa Pasa. Nobu pokiwał głową na zgodę. - A najlepszym sposobem, żeby to osiągnąć - mówił Saito -jest podtrzymywanie ich wojny. W ten sposób będą zajęci. - Już zniszczyliśmy parę automatycznych frachtowców nale- żących do obu, jak sugerowałeś. Pancho Lane oskarża Humphriesa, a on ją. - Dobrze - mruknął Saito, - Ale oni tak naprawdę ze sobą nie walczą. W Pasie jest trochę piractwa, ale stoi za tym głównie ten cały Fuchs; to samotny wariat, nie popiera go nikt poza paroma skalnymi szczurami. - On może być kluczem do całej sytuacji. - Nie wiem w jaki sposób - rzekł Nobu. - Niech no pomyślę - odparł Saito. - Naszym celem jest, żeby HSS i Astro zajęły się sobą. Fuchs może być tu ważnym elementem. Gdyby go właściwie wykorzystać, mógłby pomóc nam w podsycaniu wrogości między Pancho Lane a Martinem Humphriesem i zamie- nieniu jej w poważny konflikt. - Poważny konflikt? - spytał zaniepokojony Nobu. - Masz na myśli prawdziwą walkę? Wojnę? - Biznes jest formą walki, synu. Jeśli Astro i Humphries będą ze sobą walczyć w Pasie, możemy tylko na tym zyskać. Nobuhiko zostawił ojca czując, że wszystko wiruje mu w głowie. Napuścić Humphriesa i Astro na siebie. Tak, uznał, to byłoby w do- brze pojętym interesie Yamagata Corporation. I ten wygnaniec, Fuchs, może być trzpieniem, za pomocą którego poruszymy ten kamień. Zanim wylądował w rodzinnej posiadłości koło Nowego Kioto, zdołał zachwycić się głębią myśli ojca. Wojna między HSS a Astro. Nobu uśmiechnął się. Życie w klasztorze nie zmiękczyło serca sta- ruszka. Ani jego mózgu. Habitat Poczwarka Na początku poszukiwacze i górnicy, którzy przybywali do Pasa, mieszkali wewnątrz największej asteroidy, Ceres. Budowa Ceres z natury przypominała plaster miodu, pełno w niej było jaskiń i tuneli w lawie, więc asteroida zapewniała przyzwoitą ochronę przed twardym promieniowaniem omiatającym Układ Słoneczny. Była jednak mniejsza od połowy Księżyca, miała więc bardzo niską gra- witację, co stanowiło problem dla jej stałych mieszkańców. Mięśnie i kos'ci w mikrograwitacji ulegają degeneracji. Poza tym każdy ruch w jaskiniach i tunelach asteroidy, każdy krok, każde dotknięcie ręką skały, wzniecało tumany drobnego, delikatnego pyłu, ciemnego jak węgiel, który unosił się w powietrzu i nie opadał z powodu niskiego ciążenia. Pył był wszędzie. Drażnił płuca i powodował kaszel. Osiadał cienką warstwą na naczyniach w kuchni, na meblach, na ubraniach wiszących w szafie. To Lars Fuchs zapoczątkował budowę rozklekotanego habitatu, który w końcu szczury skalne nazwały Poczwarka. Kiedy mieszkał na Ceres ze swoją żoną, Amandą, przed wygnaniem i rozwodem, Fuchs skłonił swoich przyjaciół, skalne szczury, do rozpoczęcia budowy habitatu. Wszyscy poszukiwacze wiedzieli, że prawdziwym motywem była u Fuchsa chęć założenia rodziny. Habitat na orbicie wokół Ceres, obracający się, by stworzyć sztuczną grawitację, był o wiele lepszym miejscem do wychowania dzieci. Zaczęli więc od kupna zdezelowanego statku porzuconego przez właścicieli. Połączyli go z inną kupą złomu metodami jak u druciarza i powoli budowali na orbicie wokół Ceres okrągłą stację, która mogła pomieścić rosnącą populację skalnych szczurów. Wyglądała jak obracające się złomo- wisko, przynajmniej z zewnątrz, bo w środku była czysta, wygodna i chroniona elektromagnetycznymi tarczami antyradiacyjnymi, które miał wbudowane każdy statek. III Zanim pierwsi mieszkańcy z Ceres wprowadzili się do orbitalnej stacji i nazwali ją Poczwarką, Fuchs przegrał swoją jednoosobową wojnę z HSS, został wygnany z habitatu i stracił żonę na rzecz Mar- tina Humphriesa. Wielki George Ambrose rozmyślał o tej smutnej historii, gdy jego szybki statek zbliżał się do Ceres. Kiedy pakował swoje przybory toaletowe czekając na dokowanie, spojrzał na ekran ścienny ukazu- jący widok habitatu. Poczwarką rozrastała się. Dookoła pierwotnego piers'cienia ze złomowanych statków budowano następny. Nowy pierścień bardziej przypominał właściwy habitat: skalne szczury miały pieniądze na solidną robotę inżynieryjną i konstrukcję takiej samej jakości, jak stacje w systemie Ziemia-Księżyc. Pewnego dnia opuścimy staruszka, pomyślał George, zdziwiony, że czuje z tego powodu żal. To był dobry dom. George Ambrose był wielkim, kudłatym, brodatym Australij- czykiem, który zaczął swoją karierę zawodową jako inżynier w Bazie Księżycowej, na długo przed powstaniem niepodległego państwa Selene. Stracił pracę podczas jednego z kryzysów ekonomicznych za dawnych dni i stał się uciekinierem, wygnańcem, który żył dzięki swojemu sprytowi i czarnemu rynkowi "księżycowego podziemia". Aż spotkał Dana Randolpha, który znowu zrobił z niego przyzwoitego człowieka. Kiedy Randolph zmarł, George został skalnym szczurem, przemierzającym puste i ciemne przestrzenie Pasa w poszukiwaniu szczęścia. W końcu został wybrany głównym administratorem na Ceres. A teraz wracał do domu z przyjęcia u Humphriesa, które odbyło się z okazji zimowego przesilenia. Spędził sześć dni podróży powrotnej na romansie z inżynierem napędu szybkiego statku, sympatyczną, młodą Wietnamką niezwykłej urody, która pomiędzy chwilami szaleńczej namiętności opowiadała mu o systemach napędów fuzyjnych. Na początku George czuł się miło połechtany nieoczekiwanym romansem, szybko jednak odkrył, że kobieta poszukiwała miejsca na statku poszukiwaczy i romans z szefem szczurów skalnych wydawał jej się dobrą metodą osiągnięcia celu. Cóż, pomyślał George pakując swoją torbę podróżną, przynajm- niej było zabawnie. Powiedział, że przedstawi ją paru poszukiwa- czom; może komuś będzie potrzebny inżynier rakietowy. A mimo to było mu smutno. Manipulowała mną, pomyślał. Po czym, na przekór sobie, us'miechnął się, No, musiał przyznać, że w manipulowaniu była dobra. Zapinając zamek w torbie George polecił komputerowi statku wyświetlenie oczekujących wiadomości. Na ekranie ściennym na- tychmiast pojawiła się długa lista. Przez ostatnie kilka dni nie poświę- cał zbyt dużo czasu swoim obowiązkom i zdawał sobie z tego sprawę. Bycie administratorem oznaczało bycie mediatorem, decydentem, czasem nawet spowiednikiem dla każdego z osobna i wszystkich razem w całym cholernym Pasie, poskarżył się w duchu. Ale jedna wiadomość była od Pancho Lane. Zdziwiony i zaciekawiony, George polecił wyświetlić wia- domość. Komputer wyświetlił falujący, niemiły dla oka, chaos kolorowych prążków. Wiadomość od Pancho została zaszyfrowana. George wyciągnął osobistego palmtopa i zaczął szukać odpowiedniej kombinacji, by ją rozszyfrować. W końcu, na ekranie pojawiła się smukła twarz Pancho o kwa- dratowej szczęce. - Cześć, George. Szkoda, że nie mogliśmy się spotkać przed odlotem. Chciałam cię zapytać o jedną rzecz: czy możesz skontak- tować się z Larsem, gdyby była taka potrzeba? Chyba będę musiała z nim pogadać. Ekran zgasł. George gapił się na niego w skupieniu, zastanawiając się, po co, u licha, Pancho miałaby rozmawiać z Larsem Fuchsem? Krater Heli Pancho zawsze uśmiechała się, kiedy przypominała sobie 0 wielebnym Maximilianie J. Hellu, jezuickim astronomie, którego imieniem nazwano ten szeroki na trzydzieści kilometrów krater. Podstępni pomysłodawcy, jak Sam Gunn, wykorzystali tę nazwę 1 wybudowali przy kraterze Heli rozrywkowe miasteczko z gatunku "wszystkie chwyty dozwolone", z kasynami i przybytkami zwanymi eufemistycznie "hotelami dla nowożeńców". Astro Corporation czerpała niezłe zyski z budowy części tego kompleksu. Pancho nie miała jednak zamiaru odwiedzać Heli, by pilnować interesów. Otrzymała od Amandy wiadomość z prostą 0 spotkanie w tamtejszym kompleksie medycznym. Wiadomos'ć Mandy musiała pokonać niewyobrażalnie długą drogę, a na ostatnim etapie została zamaskowana pozornie niewinnym zaproszeniem na doroczne obchody Święta Niepodległości wysłanym przez samego Douglasa Stavengera. Od świątecznego przyjęcia Pancho starała się skontaktować z Amandą, by odnowić przyjaźń, która zamarła z chwilą powtórnego zamążpójścia Amandy. Amanda odpowiadała uprzejmie na wszyst- kie zaproszenia Pancho, ale zawsze znajdowała jakąś wymówkę, by przełożyć spotkanie. Mandy nigdy nie odpowiadała w czasie rzeczy- wistym; jej wiadomości zawsze były nagrywane. Za każdym razem Pancho przyglądała się badawczo jej twarzy, próbując znaleźć jakąś wskazówkę, czy Mandy chciałaby - lub nie, a co bardziej prawdo- podobne, nie mogłaby - uwolnić się od Humphriesa na tak długo, by zjeść lunch ze starą przyjaciółką. Kiedy więc na ekranie Pancho pojawiło się nagranie Stavenge- ra, Pancho ze zdumieniem dostrzegła, jak jego młodzieńcza twarz przekształca się w rysy Amandy. - Spotkajmy się w Centrum Medycznym Fossel, w następną środę o jedenastej trzydzieści. Po tych słowach obraz Amandy znikł i znów uśmiechał się do niej Doug Stavenger. Pancho nie zdołała ponownie odtworzyć wia- domości od Mandy. Znikła bez śladu. Czując, jak jej zainteresowanie rośnie, Pancho rozmyślała jadąc kolejką linową z Selene. Kolejki były najtańszym i najwygod- niejszym środkiem komunikacji na Księżycu. Rakiety były szybsze 1 istniała regularna linia rakietowa między Selene a rozrastającym się kompleksem astronomicznym po drugiej stronie, ale kolejki linowe poprowadzono nad pierścieniem gór otaczającym krater Alphonsus, do krateru Copernicus, Heli i innych pączkujących ośrodków budo- wanych na zwróconej do Ziemi stronie Księżyca. Były nawet plany połączenia kolejkami Selene i baz budowanych w regionie bieguna południowego. Taka ważna osobistość jak Pancho mogła zamówić wagonik tylko dla siebie, czy nawet polecieć do Heli własnym skoczkiem rakietowym. To jednak nie było w stylu Pancho. Wolała nie rzucać się w oczy i uważała za cenne obserwowanie, co robią i myślą zwykli mieszkańcy Selene. Poza tym nie chciała zwracać uwagi wszech- obecnych szpiegów Humphriesa na fakt, że udaje się, cóż, do miejsca zwanego Piekłem. Jechała więc dwadzieścia metrów nad płaską, podziobaną i upstrzoną kamieniami powierzchnią Marę Nubium, zastanawiając się, jakie są zamiary Amandy. Wnętrze wagonika przypominało ka- binę pasażerską statku kosmicznego, z jednym wyjątkiem: siedząc w wyściełanym fotelu Pancho czuła lekkie kołysanie. Małe okna umieszczono po bokach kabiny, z przodu było też większe, zakrzy- wione okno; turyści i romantycy mogli lepiej widzieć nagi księży- cowy krajobraz. Jak określiłby to stary astronauta?, zastanawiała się w duchu Pancho. Przypomniała sobie: "Imponująca pustka". Przednie siedzenia były już zajęte, więc Pancho opadła z po- wrotem na jedno z dalszych i wyciągnęła palmtopa. Równie dobrze mogę trochę popracować, pomyślała. Nie mogła się jednak oprzeć, by nie patrzeć na góry i wyżyny wznoszące się poza horyzont, nagie i lśniące w ostrym, nieprzefiłtrowanym świetle słonecznym. Wagonik w końcu wskoczył do rozdziawionej śluzy powietrznej krateru Heli. Pancho przebiegła przez recepcję i pognała do centrum. Zakryty kopułą główny plac był okrągły, przez co wyglądał na większy niż w Selene. Pancho zdumiała się na widok tłumów prze- lewających się po obsadzonych krzewami alejkach: pary staruszków, mnóstwo młodych kawalerów, całe rodziny z podekscytowanymi, roześmianymi dziećmi. Większość turystów potykała się w niskiej księżycowej grawitacji, nawet w pożyczonych obciążonych butach. Choć Ziemia ucierpiała wskutek katastrof, nadal istnieli ludzie na tyle bogaci, żeby Heli mogło dawać zyski. Potrząsając z żalem głową, Pancho szła w stronę centrum medycznego i rozmyślała o tym, że Hotel Luna w Selene był prak- tycznie bankrutem. Turystów nie było aż tylu, by opłacało się na Księżycu oferować luksusowe usługi hotelowe. Już nie. Ale opłacał się hazard, prostytucja i rekreacyjne narkotyki - to ich przyciągało III i skłaniało do wydawania pieniędzy. Oczywiście, nikt nie przyjmował gotówki. Transakcje były rejestrowane, dzięki czemu wszyscy do pewnego stopnia byli uczciwi. Za umiarkowany procent wpływów Selene strzegło porządku w kompleksie i pilnowało, by goście do- stawali dokładnie to, za co zapłacili, ani więcej, ani mniej. Nawet fundamentaliści wśród mieszkańców Selene doceniali te wpływy, które pozwalały na utrzymanie podatków na niskim poziomie, choć narzekali na grzeszną niesławę Heli. Przeciskając się przez drzwi hallu Centrum Medycznego Fossel Pancho natychmiast dostrzegła, że klienci dzielili się zasadniczo na dwie grupy: staruszków z chronicznymi dolegliwościami oraz pięk- ne prostytutki - zarówno kobiety, jak i mężczyzn - którzy musieli regularnie sprawdzać stan swego zdrowia. Pancho miała na sobie doskonale skrojony garnitur, ale przy "kobietach pracujących" i tak czuła się kiepsko ubrana. Podeszła do recepcji, która składała się z kilku płaskich ekranów wbudowanych w zakrzywioną ścianę. Pancho wybrała ekran oznaczo- ny jako GOŚCIE i wymówiła swoje nazwisko powoli i wyraźnie. - Proszę udać się do pokoju 21-A - oznajmił syntetyzowany głos, a na ekranie pojawił się plan piętra z błyszczącym na czerwono pokojem 21-A. - Proszę iść za czerwonym światłem. Pancho podążyła za podświetlającymi się na czerwono płytkami w podłodze i znalazła pokój 21-A bez problemu. Na korytarzu siedziała para ochroniarzy, kobieta i mężczyzna, ubrani w zwykłe kombinezony; starali się nie rzucać w oczy. Kapusie HSS, pomyślała Pancho. Otworzyła drzwi i weszła do pokoju; ze zdumieniem zobaczyła zamiast Mandy Douga Stavengera. - Cześć, Pancho - rzekł, wstając z krzesła, na którym siedział. - Przepraszam za tę całą maskaradę spod znaku płaszcza i szpady. Pokój był najwyraźniej poczekalnią. Pod ścianami stały małe, wygodnie wyściełane krzesła. Holookno wyświetlało widok na Zie- mię w czasie rzeczywistym. - Miała tu być Mandy - rzekła Pancho. - Za parę minut będzie. Rodzina Douga Stavengera stworzyła pierwszą Bazę Księ- życową, z której ostatecznie wykształciło się państwo Selene. Był przywódcą podczas krótkiej, zwycięskiej wojny przeciwko Naro- dom Zjednoczonym i Korpusowi Pokoju, zakończonej ogłoszeniem niepodległości narodu księżycowego. Sam Stavenger wybrał nazwę Selene dla nowego państwa. Choć był od Pancho starszy o całe pokolenie, wyglądał najwyżej na trzydzieści lat: przystojny, solidnie zbudowany, wagi średniej, z opaloną cerą, jedynie o odcień jaśniejszą niż u niej. Jego ciało wy- pełniały terapeutyczne nanomaszyny, które niszczyły atakujące go drobnoustroje, niszczyły tłuszcz i złogi w tętnicach, odbudowywały tkanki, by pomóc mu zachować fizyczną młodość. Dwa razy ocaliły mu życie. Oficjalnie Stavenger był od wielu lat na emeryturze, ale wszyscy wiedzieli, że w Selene stanowi poważną siłę polityczną. Jego wpływy sięgały nawet Pasa Asteroid i operacji łowienia paliwa do silników fuzyjnych na orbicie dookoła Jowisza. Z Ziemi jednak został wygnany; światowy zakaz korzystania z nanotechnologii oznaczał, że żaden kraj nie udzieli mu prawa wjazdu. - A ty co tu robisz? - spytała Pancho siadając na jednym z krzeseł obok Stavengera. Zawahał się na sekundę, po czym odparł: - Niech Amanda ci powie. - A po co ona tu przyjechała? Stavenger obdarzył ją uśmiechem sfinksa. Gdyby to był kto inny, Pancho już byłaby wściekła. Czuła, jak jej brwi podjeżdżają w górę. -To jakaś gra? Uśmiech Stavengera zbladł. - Coś w tym rodzaju. Wewnętrzne drzwi stanęły otworem i pojawiła się Amanda. Miała na sobie najmodniejszy, workowaty, szaroniebieski sweter, który sięgał tuż powyżej paska pomiętych, ciemnych spodni, odsła- niając brzuch. W pogoni za ostatnim krzykiem mody zafundowała sobie na brzuchu ruchomy tatuaż: paradę kolorowych elfów i trolli maszerujących dzięki wydzielanemu przez jej ciało ciepłu. Jej złote włosy były lekko rozczochrane. Choć uśmiechnęła się do Pancho, nie wyglądała na szczęśliwą. Wyglądała blado, czuło się u niej jakieś napięcie. Stavenger wstał, ale Pancho rzuciła się jak strzała w stronę Amandy, otoczyła ją ramionami i uścisnęła. - Na litość boską, Mandy, jak dobrze znowu cię widzieć. Bez tego skurwiela, twojego męża w pobliżu - dodała Pancho w myślach. Amanda najwyraźniej doskonale rozumiała, co czuje Pancho. Na chwilę oparła głowę na jej ramieniu i zamruczała: - Jak dobrze cię widzieć, Pancho. Wyplątały się ze swoich objęć i usiadły naprzeciw siebie. Sta- venger przyciągnął sobie trzecie krzesło i usiadł obok nich. - Ten pokój jest czysty - oznajmił. - Cokolwiek zostanie tu po- wiedziane, nie wyjdzie poza te ściany. A wszystkie inne poczekalnie przy tym korytarzu są puste. Pancho zrozumiała, że ochrona na korytarzu to ludzie Selene, nie Humphries Space Systems. - O co w tym wszystkim chodzi? - zapytała. - Muszę ci coś powiedzieć, Pancho - rzekła Amanda. - To musi być coś ważnego. - Sprawa życia lub śmierci - mruknął Stavenger. - Martin planuje jakiś ruch przeciwko Astro - rzekła Amanda. - Jest na ciebie wściekły, Pancho. Sądzi, że zaopatrujesz Larsa, po- magając mu napadać na statki HSS. - To bzdura - warknęła Pancho. - Do licha, on załatwił trzy moje automatyczne frachtowce w zeszłym miesiącu. Co do pierwszego, to rzeczywiście mógł być Lars, ale nie wszystkie trzy. - Lars nie atakowałby twoich statków, Pancho - rzekła Amanda. Stavenger przytaknął. - Coś się zaczyna dziać i jestem tego pewien. Ktoś pompuje pieniądze w tę nową afrykańską korporację. - Nairobi Industries - rzekła Pancho. - Budują bazę w kraterze Shackleton, koło bieguna południowego. -1 Martin ich popiera? - Albo Humphries, albo za tym wszystkim stoi jakiś trzeci gracz. - Hump zawsze coś planuje - rzekła lekkim tonem Pancho. - Od początku chce dostać w swoje łapy Astro. - Jeśli przejmie kontrolę nad Astro - prorokował Stavenger - będzie miał monopol na operacje w kosmosie stąd do Pasa. Skalne szczury znajdą się na jego łasce. I Selene też - dodał ponuro. - Myślę, że Martin planuje jakąś' gwałtowną akcję - wtrąciła Amanda. - Odbudowuje tę bazę najemników na Wes'cie, którą znisz- czył Lars. Zbiera małą armię. Pancho słyszała to samo od swoich wywiadowców. - Ale po co ponosi aż tak duże koszty? - zastanawiał się głośno Stavenger. - Żeby przejąć kontrolę nad Astro. Żeby mieć kontrolę nad wszystkim - oznajmiła Amanda. - Także nad Larsem - przypomniała Pancho. - Obiecał, że nie skrzywdzi Larsa - zdaniem Pancho, Amanda nie powiedziała tych słów ze szczególnym przekonaniem. - Wierzysz mu? Amanda odwróciła na chwilę wzrok, po czym odezwała się gorzko: - Kiedyś' tak. Teraz już nie. Pancho pokiwała głową. - Ja też nie. - Myślałem, że te sprawy zostały uporządkowane osiem lat temu - rzekł Stavenger. - Oboje zgodziliście się zaprzestać walki. - Astro dotrzymało umowy - przypomniała Pancho. - Humphries też - odparł Stavenger. - Aż do tej chwili. - Ale czemu? - dopytywała się Pancho. - Po co zaczynać to wszystko od nowa? Czy on jest aż tak stuknięty, że chce być impe- ratorem całego Układu Słonecznego? - Chodzi o Larsa - powiedziała Amanda. - On chce zabić Larsa. Myśli, że nadal go kocham. - A kochasz? Amanda przygryzła wargę. - Dlatego tu jestem. - Tu? W tym centrum medycznym? -Tak. - Nie rozumiem, Mandy. Wzięła głęboki oddech. - To dziecko jest dzieckiem Larsa, nie Martina. Pancho poczuła, jakby ktoś' wymierzył jej cios w splot słoneczny. - Larsa? Jak u licha... - Całe lata temu zdeponowaliśmy zamrożone zygoty - powie- działa Amanda. - Kiedy po raz pierwszy Lars i ja polecieliśmy do Pasa na pokładzie Starpower. Wiedzieliśmy, że możemy być narażeni na niebezpieczne dawki promieniowania, więc zapłodniliśmy trochę moich jajeczek i przechowywaliśmy je w Selene. - A teraz wszczepiłaś sobie jedno - rzekła Pancho, pustym tonem. Kiwając wolno głową, Amanda odparła: - Martin sądzi, że to jego syn. Ale to dziecko Larsa. - Jeśli się dowie, zabije was oboje. - Dlatego właśnie zrobiłam to tutaj. Doug wszystko załatwił, zorganizował personel medyczny, nawet ochronę. Pancho spojrzała na Stavengera z nową odmianą szacunku. - Niezły sposób na naplucie Humphriesowi w oko - mruknęła. Wzruszył ramionami. - Zrobiłem to dla Amandy, wyłącznie. Tak, jasne, rzekła w duchu Pancho. - To jest jak zabawa nitrogliceryną, Mandy - powiedziała na głos. - Jeśli Humphries zacznie cokolwiek podejrzewać... Amanda uciszyła ją mrugnięciem powiek. - Nie spocznie, dopóki nie zabije Larsa - rzekła cichym, lecz stanowczym głosem. - A nawet jeśli to zrobi, urodzę Larsowi syna. Pancho wypuściła powietrze. - To jest jedyny sposób, żeby go odzyskać - rzekła Amanda. - Jedyny sposób, żeby wyrazić, jak kocham Larsa. - Tak, ale jeśli Humphries zacznie cokolwiek podejrzewać... - Nie zacznie - odparł obojętnie Stavenger. - Amanda przyje- chała tu całkowicie incognito, z moim zespołem. -1 tylko nasza trójka o tym wie - rzekła Amanda. - A lekarze? - Nie wiedzą, kim jest Amanda - odparł Stavenger. - Przywiozłem tę ekipę prosto z Ziemi i zawiozę ich z powrotem. Nie zostaną tutaj. - Tylko nasza trójka o tym wie - powtórzyła Amanda. Pancho pokiwała głową, ale przypomniała sobie dictum Bena Franklina: "Trzy osoby potrafią dochować tajemnicy - jeśli dwie z nich nie żyją". Wagonik księżycowej kolejki linowej 502 Idąc wzdłuż wagonika kolejki wraz z innymi pasażerami wra- cającymi do Selene Pancho musiała się uśmiechnąć. Nad przednim oknem wagonika ktoś wymalował wielkimi czerwonymi literami opis trasy: "Do Piekła i z powrotem". Nikt z pozostałych mieszkańców czy turystów nie zwrócił uwagi na napis. Pancho potrząsnęła głową, zastanawiając się nad ich obojętnością wobec poczucia humoru nieznanego graficiarza. Amanda odjechała z Heli tak samo, jak tam przybyła, w małej ekipie Douglasa Stavengera. Narzuciła na złote włosy beżową prze- paskę, a na ubranie nierzucający się w oczy, bezkształtny płaszcz do polowy łydki. Nikt nie będzie widział parady animowanych postaci defilujących po jej brzuchu. Wmieszała się w resztę ludzi Stavengera. O ile ktoś nie będzie jej szukał, nie powinien jej zauważyć wśród innych wsiadających do specjalnego wagonika ze Stavengerem. Pancho uznała, że lepiej będzie nie jechać z nimi. Wysoka, długonoga postać dyrektor Astro o kwadratowej szczęce było dość znana, więc istniała mała, choć niewielka szansa, że rozpozna ją jakiś reporter sieci informacyjnych - albo szpicel Humphries Space Systems. Nie ma sensu podejmować zbędnego ryzyka, uznała. Pan- cho spędziła więc resztę popołudnia grając w kasynach i dobrze się bawiąc. Przez jakąś godzinę nazbierała pokaźną sumę w jednej z gier komputerowych, aż prawa statystyki dosięgły i ją. Kiedy była już bliska wyjścia na zero, Pancho uznała, że wypada skończyć i udała się do jednej z lepszych restauracji na samotny obiad. Hazard to dobra zabawa, pomyślała, ale przegrywanie już nie. Im dłużej grasz, tym bardziej rosną szansę kasyna. Kiedy była sama, zawsze jadła za szybko. Czując się najedzo- na, ale niezbyt usatysfakcjonowana, Pancho poszła do śluzy kolejki linowej. - "Do Piekła i z powrotem" - mruknęła do siebie, wspinając się do drzwi kolejki i rozsiadła się na jednym z przednich siedzeń. Patrzy- ła przed siebie, czekając, aż będzie mogła napawać się przesuwającą się przed oczami księżycową scenerią. Siedziała tyłem do większos'ci pozostałych pasażerów, zmniejszając szansę na rozpoznanie. Przy- najmniej dobrze się przyjrzę Prostej Ścianie, pomys'lała. Otyły Amerykanin o azjatyckiej urodzie, który siedział obok niej, zapiął pasy bezpieczeństwa na bulwiastych ramionach i zaczął się gapić na Pancho, po czym, gdy wagonik szarpnął, ruszył i minął drzwi śluzy, odezwał się: - Przepraszam, czy pani Pancho Lane? Widziałem pani zdjęcie w serwisie finansowym parę dni temu i... Pancho nie musiała odezwać się ani słowem. Zresztą nie mogła. Facet gadał bez sekundy przerwy o swojej malej firmie i podziwie dla takiego wspaniałego menedżera jak Pancho, i jak przyleciał na Selene z wielkiego ośrodka dla uchodźców w SeaTac w Stanach, żeby ubić interes z Astro Corporation. Pancho prawie się ucieszyła, kiedy wagonik szarpnął gwał- townie, po czym zaczął spadać, powoli, jak w koszmarnym śnie, aż uderzył nosem w pylisty, spękany i upstrzony kraterami grunt. Martin Humphries rozsiadł się wygodnie w fotelu dopasowanym do kształtu jego kręgosłupa. Siedział sam w biurze, tuż przy głównej sypialni swojej willi, zerkając na liczby i towarzyszący im tekst, unoszące się w powietrzu nad jego szerokim, rozległym biurkiem. Zaplótł ręce pod brodą i wczytywał się w raporty działu księgowos'ci. Zyski nieznacznie spadły, ale tego się spodziewał. W ostatnim kwar- tale stracili cztery statki, trzy automatyczne frachtowce i jeden statek logistyczny, który został przechwycony, ograbiony i porzucony przez Larsa Fuchsa. Załogę wyrzucono w kapsule ratunkowej. Atak miał miejsce na tyle blisko Ceres, że uratowano ich w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Humphries pstryknął palcami i raport znikł. - Fuchs - mruknął. Ten skurwiel gdzieś tam jest w Pasie, fruwa- jąc jak Latający Holender i napadając na nasze statki. I ta przeklęta umorusana smarem małpa, Pancho, pomaga mu. Humphries uśmiechnął się. Cóż, Lars, baw się dobrze, póki możesz. Koniec jest blisko. A tak poza tym, zrobiłem dziecko twojej byłej żonie. Pancho to inny problem. Cięższy orzech do zgryzienia. Ale ją też dopadnę. Będę upuszczał krew z Astro, aż zarząd wykopie ją za drzwi. Wtedy zaproponuję im fuzję, której nie będą mogli odrzucić. Przejmę Astro, to tylko kwestia czasu. Humphries wstał z krzesła, wolno obszedł biurko i zas'miał się głośno. Jak tylko Amanda wróci do domu z zakupów, czy gdzie ona się tam włóczy, wrzucę ją do łóżka. Co z tego, że nosi moje dziecko, zabawić się możemy. - Holookno - odezwał się. - Widok na Pas Asteroid. Okno na lewej ścianie natychmiast wyświetliło obraz Davisa przedstawiający pękatą, brązową jak ziemniak asteroidę z unoszącym się obok małym odłamkiem skały. - Nie fotografia. Widok z teleskopu w czasie rzeczywistym. Holookno zgasło na sekundę, po czym wyświetliło wycinek upstrzonej gwiazdami ciemności. Jeden z punktów światła był wyraźnie jaśniejszy od pozostałych. Obok niego błysnęło na krótko słowo CERES. - On tam gdzieś jest - mruczał do siebie Humphries. - Ale już niedługo. Humphries wrócił do biurka i wywołał ostatni raport postępów specjalnego oddziału ochrony w Pasie. Baza na Weście była gotowa, dwadzieścia cztery myśliwce były w drodze i miały zająć pozycje na stacjach w Pasie. Wszystkie frachtowce HSS wyposażono w broń i przekazano wojskowym załogom. Koszty bardzo zmniejszały zyski korporacji, ale prędzej czy później Fuchsa da się odnaleźć i zniszczyć. A tymczasem, rozmyślał Humphries, czas podjąć jakieś kroki przeciwko Astro. Czas załatwić Pancho Lane. Ta małpa już wystar- czająco długo zagradza mi drogę. Ona nie pojmuje podstawowych praw ekonomii, rozmyślał Humphries. Podaży i popytu. Astro nas dusi, obniżając cenę surow- ców z asteroid. A ta pieprzona ulicznica nie przestanie, dopóki siedzi w zarządzie. W Pasie nie ma miejsca dla dwóch graczy. To może mieć sens ekonomiczny tylko wtedy, gdy wszystkim będzie rządzić jedna firma. I będzie to Humphries Space Systems. Wrócił myślami do Fuchsa. Dałem temu skurwielowi osiem lat. Obiecałem Amandzie, że nie zrobię mu krzywdy i przez osiem lat dotrzymywałem słowa. A co zrobił Fuchs? Kąsa gdzie może. Zamiast okazać wdzięczność, kopie mnie po jajach, jak tylko trafi się okazja. Dobrze, osiem lat wystarczy. Wytropienie go będzie diabelnie kosz- towne, ale załatwię skurwiela, im szybciej tym lepiej. Tylko że on jest sprytny. Cwaniaczek. Na tyle, żeby ukrywać się w Pasie i pozwolić skalnym szczurom, żeby mu pomagały. A Pancho mu pomaga. Muszę go wyciągnąć z kryjówki. Na otwartą przestrzeń, gdzie moi ludzie go załatwią. Może wiadomos'ć, że Amanda jest w ciąży, wywabi go i skłoni do popełnienia błędu? Przyglądając się swemu delikatnemu odbiciu w holooknie, Humphries pomyślał: chciałbym zobaczyć jego głupi pysk, kiedy się dowie, że Amanda urodzi mojego syna. Marę Nubium Wagonik kolejki opadał jak w zwolnionym tempie, w stronę księżycowego gruntu, dwadzieścia stóp poniżej. Dziwne, ale Pancho nie czuła strachu, tylko niezdrową fascynację. Patrzyła, jak grunt ros'nie w oknie wagonika i myślała o tym, że jeśli okienko pęknie, powietrze ucieknie i wszyscy zginą. Nos wagonika uderzył w grunt z chrzęstem. Pancho poczuła bolesne szarpniecie pasów bezpieczeństwa, po czym uderzyła głową o zagłówek. Na sekundę lub dwie zapadła kompletna cisza. Potem ludzie zaczęli jęczeć i szlochać. Pancho czuła, że boli ją głowa. Odruchowo zaczęła odpinać pasy. Siedzący obok niej Amerykanin już wyswo- bodził się z pasów. -Nic pani nie jest? Pancho pokiwała niepewnie głową. - Chyba nie. - Te wagoniki zaprojektowano tak, by przetrwały upadek. - Taaa. - Zaraz przyślą ekipę ratunkową. Tu jest dość powietrza na kilka godzin, no i są zbiorniki awaryjne. Pancho gapiła się na niego. - Mówi pan, jakby pan połknął instrukcję awaryjną. Us'miechnął się lekko, z zażenowaniem. - Zawsze trochę boję się podróży, więc czytam wszystko co znajdę o pojazdach, którymi mam się przemieszczać. Pancho postukala w okno ze szkłostali. - Nawet nie draśnięte. - To dobrze. Na zewnątrz nie ma powietrza. - Co się dzieje? - krzyknęła ostro jakaś kobieta. Pancho zwróciła się w jej stronę. Podłoga wagonika była na- chylona do góry, ale poza tym wszystko wyglądało normalnie. Kilku pasażerów nawet wstało, na nieco miękkich nogach i rozglądało się dookoła okrągłymi z przerażenia oczami. - Proszę zostać na swoich miejscach - odezwała się Pancho najbardziej stanowczym tonem. - Wagonik ma automatyczny nadajnik awaryjny. Zespół ratowników pewnie już wyruszył z Selene. - Ile to potrwa? - Czy starczy nam powietrza? - Światła przygasają, prawda? - Wagonik korzysta z akumulatorów - odezwał się Amerykanin. - Akumulatory powinny wytrzymać co najmniej sześć godzin. - Sześć godzin? Chce pan powiedzieć, że mamy tu siedzieć sześć godzin? -Nie, tylko... - Wagonik pięć-zero-dwa - rozległ się głos w głośniku - tu kwatera biura bezpieczeństwa. Za trzydzieści minut wyślemy skoczka ratunkowego. Co się tam dzieje? Pasażerowie zaczęli mówić jeden przez drugiego, niektórzy przerażeni, niektórzy rozzłoszczeni. - CISZA! - zarządziła Pancho. Gdy się uciszyli, rzekła głośno i wyraźnie: - Spadliśmy, ale wagonik jest cały. Wszystkie systemy działają. Nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń. - Plecy mnie bolą! - poskarżyła się jakaś kobieta. - Chyba zwichnąłem nadgarstek - rzekł jakiś mężczyzna. - W skoczku ratunkowym będzie lekarz - odparł głos z głośnika. - Prosimy zachować spokój, pomoc jest w drodze. Pancho usiadła na zagłówku swojego fotela, by objąć wzrokiem wszystkich pasażerów wzdłuż głównego przejścia. Wrócili na swoje miejsca. Nie widać było śladów krwi. Wyglądali na roztrzęsionych, a paru na wściekłych. - Ile to wszystko potrwa? - jeden z mężczyzn rzucił pytanie w przestrzeń. - Muszę złapać lot powrotny do Kansas. Pancho uśmiechnęła się dyskretnie. Skoro są w stanie na tyle dobrym, żeby narzekać, nie powinno być większych problemów. Po czym dodała w duchu: o ile akumulatory wytrzymają, aż przybędzie ekipa ratunkowa. Amerykanin przycisnął palce do zakrzywionej wewnętrznej ścianki kadłuba. - Diamentowa konstrukcja - rzekł, bardziej do siebie niż do Pancho. - Zbudowana przez nanomaszyny. Pancho miała wrażenie, że próbuje dodać sobie odwagi. Wtedy zauważyła, że trzyma na kolanach plastikowy pakiet. W środku były dwie maski do oddychania i niewielka butla ze sprężonym tlenem. Boże święty, pomyślała Pancho. On naprawdę przygotował się na każde nieszczęście. Statek logistyczny Kozioł - Nadal mi się to nie podoba - oświadczył Lukę Abrams, wpa- trując się w ekran radaru. - Pieniądze ci się spodobają - odparła jego partnerka, Indra Wanmanigee. Abrams rzucił jej kwaśne spojrzenie. Siedzieli obok siebie w kokpicie modułu załogowego Kozła. Statek zwykle był używany do przewożenia zapasów z habitatu na orbicie wokół Ceres do górników i poszukiwaczy rozrzuconych po całym Pasie. Tym razem jednak zagłębili się w Pas dalej niż zwykle. A zamiast zapasów przewozili oddział najemników, uzbrojonych w potężne lasery. Zmęczona zarabianiem na życie jako kupiec wśród skalnych szczurów, Wanmanigee dobiła targu z Humphries Space Systems: Kozioł miał być używany jako koń trojański, dryfujący w głębinach Pasa jako przynęta dla Larsa Fuchsa, który miał zaatakować statek w poszukiwaniu zapasów. Oczywis'cie, Fuchs miał znaleźć nie za- pasy, których tak pożądała jego załoga, ale oddział wyszkolonych najemników z zadaniem zabicia Fuchsa i zniszczenia jego statku. Ludzie HSS oferowali sowitą nagrodę za głowę Fuchsa, sumę na tyle dużą, by mogła zrezygnować z pracy, wyjść za mąż i prowadzić życie maharani ze świtą. - Nadal mi się to nie podoba - mruknął Abrams. - Siedzimy tu jak wielki, tłusty cel. Fuchs może rozpruć moduł załogowy i zabić nas jednym strzałem lasera. - On rzadko zabija niezależnych - odparła cicho. - Raczej będzie chciał wejść na pokład i skonfiskować ładunek. Abrams burknął coś, na tyle cicho, że nie zrozumiała. Wiedzia- ła, że przejmuje się sześcioma zbirami siedzącymi w ładowni. Były wśród nich dwie kobiety, ale Abrams wpadał w przerażenie na samą myśl, że mógłby wpaść w ich objęcia. Wanmanigee trzymała się raczej modułu załogowego a jedynym najemnikiem, którego oglądała, był kapitan - przystojny brutal, ale ona nie chciała żadnego mężczyzny poza jej Ambramsem, który miał zgarbione ramiona, łysinkę, brzuszek i ciągle się zamartwiał. Nad nim mogła panować, a on naprawdę ją kochał. Nikt inny nie były wart takiego zachodu, do tego wniosku doszła wiele lat temu. Abrams nagle wyprostował się w fotelu drugiego pilota. - Mam sygnał - oznajmił stukając paznokciem w ekran radaru. Na pokładzie Nautilusa Fuchs siedział w swojej prywatnej kajucie i z goryczą wpatrywał się w obraz Wielkiego George'a na ekranie nad koją. Przez całe lata spędzone na wygnaniu Fuchs stworzył skompli- kowany system komunikowania się z George'em, który był jedynym człowiekiem, nie licząc załogi, któremu Fuchs ufał. To George dopro- wadzi! do tego, że zamieniono Larsowi wyrok śmierci na wygnanie; wielki Australijczyk z rudą czupryną włosów i kędzierzawą brodą, który ocalił Fuchsowi życie wtedy, gdy Humphries był pewien, że ogląda swojego wroga po raz ostatni. Fuchs poumieszczał zminiaturyzowane odbiorniki na malut- kich, zapomnianych asteroidach. Od czasu do czasu George wysyłał wiadomość o wysokim stopniu kompresji, używając wąskiej wiązki laserowej. Każda zakodowana wiadomość kończyła się numerem asteroidy, do której zostanie przesłana następna wiadomość. W ten sposób Fuchs dostawał aktualne informacje o tym, co się dzieje na świecie. Była to kulawa, powolna metoda komunikacji; raporty, jakie otrzymywał Fuchs, były spóźnione o całe tygodnie, czasem miesiące. Była to jednak jedyna metoda podtrzymywania kontaktu z ludzkością i Fuchs był wdzięczny Wielkiemu George'owi, że zadaje sobie tyle trudu i bierze na siebie takie ryzyko. A teraz patrzył na zasmuconą twarz George'a i nie był mu już tak wdzięczny. -1 po to była cała ta pieprzona impreza - relacjonował ponuro George. - Wlazł na jakiś cholerny taboret od fortepianu, żeby po- wiedzieć wszystkim, że będzie tatusiem. Zadowolony jak obżarty wąż, tak wyglądał. Fuchs wyłączył ekran i wstał z krzesła. Jego kajutę można było przemierzyć trzema krokami, więc zaczął chodzić od jednej ściany do drugiej, raz, drugi, trzeci... To się musiało kiedyś stać, powiedział sobie. Jest jego żoną od ośmiu lat. Co noc sypia z nim w jednym łóżku. A czego się spodzie- wałeś? Mimo to furia ogarnęła go jak stopiona lawa. To jest kolejne szyder- stwo. Kolejne upokorzenie. Pokazuje całemu światu, całemu Układowi Słonecznemu, kto tu rządzi. Odebrał mi żonę i zrobił jej dziecko. Skurwiel! Nadęta, spasiona, brudna, świnia! Walczyłem z nim przez tyle lat, a on odegrał się, zabrał mi żonę i zmusił ją, żeby urodziła mu syna. Tchórz! Bez jaj, bez kręgosłupa, oślizły tchórz, gównojad! Zacisnął pięści, podszedł do pustego ekranu, mając nadal w oczach obraz zarośniętej twarzy George'a. Musiał coś uderzyć, co- kolwiek, musiał jakoś dać ujście furii, zanim coś w nim eksploduje. - Kontakt - rozległ się w interkomie głos Nodona. - Mamy kontakt radarowy z jakimś statkiem. Fuchs odwrócił się w kierunku głośnika wbudowanego w grodź. - Wygląda na statek logistyczny - dodał Nodon. Wargi Fuchsa wygięły się w pozbawionym radości uśmiechu. - Idę na mostek - oznajmił. Zanim dotarł na wąski, wypełniony sprzętem mostek, Nodon miał już statek zaopatrzeniowy na głównym ekranie. Amarjagal siedziała w fotelu pilota, milcząca i ponura jak zwykle. Fuchs stał za nią i skupił swą uwagę na statku. - Co statek zaopatrzeniowy robi tak głęboko w Pasie? - zasta- nawiał się głośno. Wielkie, jakby płynne oczy Nodona przeniosły wzrok z ekranu na Fuchsa i z powrotem. - Może zboczył z kursu - podsunął. - Albo to pułapka - warknął Fuchs. - Mamy jakieś inne statki w zasięgu? - Nie, kapitanie. Najbliższy obiekt to mała asteroida, mniej niż dziesięć metrów średnicy. - Odległość? - Czterysta kilometrów. A dokładniej, czterysta trzydzieści dwa. - Czy to może być zamaskowany inny statek? - Za nią może być inny statek - odezwała się Amarjagal. - Albo na niej. Sygnalizator radia zaczął mrugać na pomarańczowo. - Próbują nas wywołać - rzekł Nodon, wskazując na migające światełko. - Posłuchajmy, ale nie odpowiadaj. - Tu Kozioł - rozległ się głos z głośnika. Głos mężczyzny; Fuchsowi wydawało się, że drży. Jest podekscytowany, może zde- nerwowany. - Mamy pełną ładownię towaru na sprzedaż. Jeśli nie macie niczego na wymianę, możemy udzielić kredytu. - Czy Kozioł to statek HSS? - zwrócił się do Nodona Fuchs. Palce Nodona przebiegły szybko po klawiszach. - Nie, kapitanie. Jest zarejestrowany jako niezależnv. - Lasery gotowe? Wskazując na zielone światło na konsoli broni Nodon odparł: - Tak, kapitanie. Załoga w gotowości. W ładowni Kozła oddział najemników już czekał w skafandrach kosmicznych i rozgrzewał lasery. - Nie otwierajcie klapy, dopóki nie powiem - oznajmił dowódca ze swojego stanowiska na galeryjce obiegającej obszerną ładownię. - Nie mam zamiaru zdradzić się za wcześnie Fuchsowi z tym, że zamierzamy przypiec mu tyłek. Fuchs potarł swój szeroki, zarośnięty podbródek i patrzył na obraz statku zaopatrzeniowego na głównym ekranie mostka. - Co statek zaopatrzeniowy robiłby tak głęboko w Pasie? - po- wtórzył. - Tu nie ma żadnych górników ani poszukiwaczy. - Z wyjątkiem nas - zgodziła się Amarjagal. - Ognia! Numer pięć, celować w ładownię! - warknął Fuchs. Nodon zawahał się przez ułamek sekundy. - Ognia! - wrzasnął Fuchs. Pierwszy strzał z lasera zdolal zaledwie przebić grubą ścianę ładowni Kozła. Powietrze zaczęło uciekać z ładowni, a odziany w skafander dowódca wydał rozkaz otwarcia luków i rozpoczęcia ostrzału Nautilusa. Siedzący w kokpicie Abrams poczuł, jak zimny pot spływa mu po całym ciele. -Strzelajądo nas! Wanmanigee również spoważniała. - Wskakujemy w skafandry! Szybko! To były jej ostatnie słowa. Nie spuszczając z oczu głównego ekranu Fuchs szybko do- strzegł, że luki Kozła otwierają się. - Strzelają do nas - rzekła obojętnie i spokojnie Amarjagal. - Strzelajcie ze wszystkich laserów - rozkazał Fuchs. - Roz- walcie ich na strzępy. Walka była nierówna. Wiązki laserowe Kozła uszkodziły mie- dziane osłony Nautilusa. Pięć laserów Nautilusa przebiło się przez gruby kadłub Kozła, rozniosło na strzępy ładownię i moduł załogowy Kozła w ciągu kilku sekund. Fuchs widział, jak od wraku oderwało się kilka postaci w skafandrach. - Przerwać ogień - zarządził. Postukując palcem w obraz unoszących się bezradnie postaci, Nodon spytał: - Zabieramy ich? - Chcesz się z nimi dzielić racjami? - uśmiechnął się krzywo Fuchs. Nodon zawahał się, niepewny. - A jeśli weźmiemy ich na pokład, co z nimi zrobimy? Jak się ich pozbędziemy? Polecimy z nimi na Ceres, żeby ich tam zostawić? Nodon potrząsnął głową. Jednak odwrócił się w kierunku bez- radnych postaci unoszących się obok wraku, który jeszcze chwilę wcześniej był statkiem. Zamarł z palcem na przycisku radia. - Nie przełączaj się na ich częstotliwość! - rozkazał Fuchs. - Nie chcę słuchać ich żebraniny! Przez chwilę Fuchs i reszta załogi na mostku obserwowała dry- fujące powoli postacie. Pewnie krzyczą o pomoc, pomyślał Nodon. Błagają o litość. A my ich nie wysłuchamy. Fuchs wreszcie przerwał milczenie. - Przyspieszenie jedna trzecia g - rozkazał. - Wracamy na po- przedni kurs. Znajdźmy jakiś statek zaopatrzeniowy i uzupełnijmy zapasy. -Ale... - To najemnicy - warknął Fuchs. - Wynajęci zabójcy. Przylecieli nas zabić. A teraz zginą. Niewielka strata. Twarz Nodona nadal wyrażała smutek. - Ale jak zginą. Będą tak lecieć., na zawsze. - Dodaliśmy parę nowych asteroid do Pasa - odparł Fuchs nieustępliwym tonem. - Pomyśl o tym w ten sposób. Selene: siedziba Astro Corporation - Sabotaż - Pancho wiedziała, że to prawda, ale nie mogła w to uwierzyć. Doug Stavenger miał ponury wyraz twarzy. Siedział sztywno przez biurkiem Pancho, odziany w jasnobrązowe spodnie i pulower z mikrowłókna. Tylko delikatne błyski w powietrzu wokół niego s'wiadczyły o tym, że jest hologramem. Poza tym wyglądał tak solidnie i prawdziwie, jakby naprawdę siedział w biurze Pancho, a nie we własnym, w jednej z wież podpierających kopułę Grand Plaża. - Mogło być gorzej - rzekł. - Burza słoneczna rozpętała się zaledwie parę godzin po tym, jak was uratowano. Musielis'my prze- rwać wszystkie działania na powierzchni z powodu promieniowa- nia. Gdyby stało się to trochę wcześniej, usmażylibyście się w tym wagoniku. - Nie da się tak precyzyjnie przewidywać rozbłysków słonecz- nych - rzekła Pancho. - Sądzę, że nie. - Ale... sabotaż? - powtórzyła. - Tak wykazało nasze śledztwo - odparł Stavenger. - Ten, kto to zrobił, nie był szczególnie subtelny. Użył ładunku wybuchowego, by zrzucić kółka wagonika z lin, na których się porusza. Wybuch uszkodził też jedną z podpór. Pancho oparła się na biurku oboma łokciami. - Doug, chcesz mi powiedzieć, że w Selene mamy terrory- stów? Stavenger potrząsnął głową. - Nie sądzę. - Kto więc wysadzałby w powietrze wagonik? Przecież to wy- gląda na działanie jakiegoś przypadkowego terrorysty. Albo świra. - Lub płatnego mordercy. Pancho poczuła ucisk w brzuchu. A więc o to chodzi. Do tego samego wniosku doszła szybko jej własna ochrona. Mimo to usłyszała własny głos zadający pytanie: - Płatny morderca? - Służby ochrony Selene sądzą, że ktoś próbował cię zabić, Pancho. I dwadzieścia trzy inne osoby, które akurat przez przypadek znalazły się w tym wagoniku, dodała w myślach. - A jaka jest opinia twojej ochrony? - spytał Stavenger. - Dokładnie taka sama - odparła. - Nie dziwi mnie to. - Mnie chyba też - przyznała. - Po prostu nie mogłam uwierzyć, że on próbuje mnie zabić -On? - Humphries. A któżby inny? I przypomniała sobie konwersację z przyjęcia: Po moim trupie. Pamiętaj, że to ty powiedziałaś, nie ja, Pancho. Co za skurwiel, pomyślała Pancho. Stavenger wziął głęboki oddech. - Wolałbym, żebyście nie toczyli tej wojny tutaj. Pancho zrozumiała, co miał na myśli. Jeśli ma dojść do wojny między Astro i Humphriesem, lepiej, żeby toczyła się daleko, w Pasie Asteroid. - Doug - rzekła szczerze - nie chcę toczyć żadnej wojny. My- ślałam, że zakończyliśmy ją osiem lat temu. - Ja też. - Ten skurwiel chce przejąć Astro i wie, że ja do tego nie do- puszczę. - Pancho - odparł Stavenger znużonym tonem, przecierając oczy - Humphries chce przejąć kontrolę nad Pasem i wszystkimi jego zasobami. To oczywiste. - A jeśli będzie miał kontrolę nad Pasem, obejmie władzę nad całym Układem Słonecznym. I wszystkimi ludźmi. - Także Selene. Pancho pokiwała głową. - Także Selene. - Nie możemy do tego dopuścić. - Co masz zamiar zrobić, Doug? Rozłożył ręce w geście niepewności. - W tym właśnie problem, Pancho. Nie wiem, co robić. Humph- ries nie próbuje przejąć kontroli politycznej nad Selene. On goni za władzą ekonomiczną. Wie, że jeśli będzie kontrolował zasoby Pasa, będzie miał Selene i wszystkich innych w garści. Może nam pozwolić, żebyśmy sami rządzili. Ale zmusi nas do kupowania od niego wody i wszystkich innych surowców. Pancho potrząsnęła głową. Kiedyś Selene było praktycznie samowystarczalne, pozyskując wodę ze złóż lodu na biegunach i korzystając z surowców z przetworzonego regolitu. Selene ekspor- towało nawet paliwa do silników fuzyjnych na Ziemię i dostarczało aluminium i krzem do budowy satelitów energetycznych na orbicie okołoziemskiej. Kiedy jednak rząd Selene podjął decyzję o dopusz- czeniu ograniczonej imigracji ze spustoszonej Ziemi, samowystar- czalność księżycowego narodu skończyła się. Selene stało się zależne od metali i minerałów, nawet wody, importowanych z asteroid. Zaś niewielka strużka imigrantów przekształciła się w rwący strumień, Pancho zdawała sobie z tego sprawę. - Co masz zamiar zrobić? - powtórzyła Pancho. Zdecydowane niezadowolony, Stavenger odparł: - Porozmawiam z Humphriesem. Choć nie sądzę, żeby to wiele dało. Pancho domyśliła się, co chciał powiedzieć. Powstrzymanie Hum- phriesa to moje zadanie. To ja powinnam z nim walczyć. Nikt inny. - Dobrze - rzekła do Stavengera. - Ty rozmawiaj. Ja będę działać. - Tylko żadnej wojny - warknął Stavenger. - Nie tutaj. - Nie tutaj, Doug - obiecała Pancho. A w myślach zaczęła ob- liczać, ile kosztowałaby walka z Humphries Space Systems w Pasie Asteroid. Lecąc rozklekotanym, wyjącym helikopterem z portu ko- smicznego SeaTac, Amerykanin o azjatyckich rysach, który miał zapewnić, że Pancho Lane przeżyje atak na wagonik kolejki, cieszył się na powrót do domu w górach na półwyspie Olympic w stanie Waszyngton. Wiedział, że rodzina na niego czeka. Tak samo, jak sute wynagrodzenie od Yamagata Corporation. Helikopter wylądował na wysypanym żwirem placyku, koło ścieżki prowadzącej do jego chaty. Dziwne, nikt na niego nie czekał. A żona i dzieci na pewno usłyszały ryk silników helikoptera. Podszedł do brzegu lądowiska z torbą podróżną w dłoni, kuląc się w miniatu- rowej burzy piaskowej wzniecanej przez wirniki helikoptera. Ze żwirowej ścieżki spojrzał w kierunku zatopionego miasta Port Townsend i skupionych wokół niego obozowisk nurków. W pogodny dzień patrzył przez lornetkę w stronę ruin Seattle i drapaczy chmur wystających z wód Przesmyku Puget. Pomyślał, że to było raczej dziwne zadanie. Polecieć na Księ- życ jako turysta, za kwotę większą niż oszczędności jego życia, ze sprzętem ratunkowym, i dopilnować, żeby pani Lane nie zginęła w "katastrofie". Wzruszył ciężkimi ramionami i patrzył na odlatujący helikop- ter znikający na pochmurnym niebie, po czym odwrócił się i ruszył w stronę domu wijącą się ścieżką. Nigdy nie zobaczył żony i dzieci, którzy leżeli na łóżkach w ka- łuży krwi, każde z kulą w głowie. Dwóch mężczyzn złapało go, gdy tylko przekroczył drzwi chaty i przyłożyło mu pistolet do skroni. Kiedy lokalna policja przybyła na miejsce zbrodni kilka dni później, wszystkim wydało się oczywiste, że mężczyzna zamordował żonę i dzieci, a potem popełnił samobójstwo. - Pewnie mu szajba odbiła - powiedział szeryf. - Zdarza się. Pstryk i facet wariuje, bez widocznego powodu. Śledztwo umorzono. W Selene technik konserwator, który umieścił malutkie urzą- dzenie wybuchowe na konstrukcji wagonika, także został znaleziony martwy: przedawkowanie narkotyków. Wjego dokumentach odkryto, że choć był pracownikiem działu konserwacji Selene, niedawno otrzymał znaczną kwotę od nieznanego dobroczyńcy. Pieniędzy nie dało się wyśledzić; pewnie kupił za nie narkotyki, które go zabiły. Po Selene zaczęły krążyć plotki, że pieniądze pochodziły z Hum- phries Space Systems. Nikt nie przypuszczał, że naprawdę zapłaciła je Yamagata Corporation. Willa Humphriesa - Ktoś próbował zabić Pancho? - Martin Humphries z trudem ukrywał radość. - Chcesz mi powiedzieć, że ktoś chce załatwić tę ulicznicę? Grigor Malenkowich nie uśmiechał się. Humphries czasem zastanawiał się, czy w ogóle to potrafi. Szef działu ochrony był szczu- płym, milczącym mężczyzną, z rzedniejącymi ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu z czoła i ciemnymi, czujnymi oczami. Nie mówił wiele i poruszaj się jak tajemniczy cień. Zwykle nosił garnitury koloru szarego łupka. Mógł wmieszać się w tłum i pozostać niezauważonym prawie przez wszystkich, z wyjątkiem najbardziej uważnych. Hum- phries myślał o nim jako o idealnym biurokracie, funkcjonującym dyskretnie, wypełniającym wszystkie rozkazy bez pytania, niepo- zornym jak mysz, niebezpiecznym jak zarazek dżumy. Stał przez biurkiem Humphriesa, z pobladłą twarzą, ponury. - Oskarżają pana o targnięcie się na jej życie - rzekł głosem cichym i beznamiętnym jak kołysanka. - Mnie? Grigor pokiwał w milczeniu głową. - Nie kazałem jej zabić - warknął Humphries. - Jeśli ty to zleciłeś... - Nie - odparł Grigor. - Ani nikt z mojego działu. - No to kto? Grigor wzruszył ramionami. - To się dowiedz - polecił Humphries. - Chcę wiedzieć, kto próbował zabić Pancho. Może ufunduję mu nagrodę. - To nie jest zabawne - odparł Grigor. - Oskarżenie było w in- formacji, która wyszła z siedziby Astro Corporation do jednego ze statków Astro w Pasie. Humphries poczuł, że twarz płonie mu z gniewu. - Przeklęta umorusana małpa! Chce wojny, tak? - Najwyraźniej uważa, że to pan dąży do wojny. Humphries pobębnił palcami po biurku. - Ja nie - odparł. - Ale jeśli ona ma takie pomysły, załatwię ją. Bez względu na koszty. Długo po odejściu Grigora odezwał się syntetyzowanym głosem telefon Humphriesa: - Dzwoni Douglas Stavenger. Humphries spojrzał na migające pomarańczowe światełko. - Jestem teraz niedostępny. Niech zostawi wiadomość. Humphries wiedział, jaka będzie wiadomość od Stavengera. Znowu chce być rozjemcą, jak osiem lat temu. Ale nie tym razem, po- stanowił Humphries. Pancho chce wojny, nie będę jej tego utrudniał. Za jednym zamachem pozbędę się jej i przejmę kontrolę nad Astro. Jak mawiał ten Niemiec, usiłował sobie przypomnieć Humph- ries, ten, który pisał o wojnie? Przypomniał sobie: wojna to konty- nuacja polityki, tylko uprawiana innymi sposobami. Innymi sposobami. Humphries uśmiechnął się, sam w swoim biurze i polecił Grigorowi, by skontaktował się z tym najemnikiem, Dorikiem Harbinem. To jednoosobowa mongolska horda, przypo- mniał sobie Humphries. Wariat, ciągle na prochach. Czas napuścić go na Pancho. Amanda leżała z zamkniętymi oczami, oddychała głęboko i spokojnie. Humphries leżał koło niej w ich wystawnej sypialni, co chwila zmieniając pozycję we śnie. Znowu koszmary, pomyślała. Jest taką potężną i władczą osobą przez cały dzień, wymagającą i żądną władzy, a we śnie jęczy jak mały chłopiec. Nie potrafiła nienawidzić Humphriesa. Rządziły nim demony, których nikomu nie pozwalał oglądać, nawet swojej żonie. Był sam ze swoimi zmaganiami i otoczył wysokim murem najgłębsze lęki, które nawiedzały go w snach. Nawet jego ^kscesy seksualne świadczyły o tym że próbuje być panem świata. Mówi, że robi to, aby mnie roz- palić, mówiła sobie w duchu Amanda, ale tak naprawdę oboje wiemy, że robi to, by nade mną panować, by zmusić mnie do posłuszeństwa, by pokazać mi, kto tu rządzi. Przynajmniej to się skończyło, pomyślała. Na razie. Nie zrobi niczego, co mogłoby zaszkodzić dziecku. Chyba że dowie się, że to nie jego dziecko. Gdyby się dowie- dział, że to syn Larsa, zabiłby i mnie, i dziecko. Nie może się o tym dowiedzieć! Nie może się dowiedzieć! Włamanie się do archiwum medycznego Humphriesa i zastą- pienie profilu genetycznego Martina profilem Larsa było dość łatwe. Amanda zrobiła to sama, nie wtajemniczając nikogo, nie dając nikomu szansy na doniesienie mężowi. Lekarze i technicy medyczni Hum- phriesa byli przekonani, że profil genetyczny dziecka odpowiadał profilowi rodziców. I tak było. Wiedziała jednak, że sytuacja gwałtownie się pogorszy, gdy dziecko się urodzi. Humphries chciał dziecka idealnego, zdrowego i inteligentnego. Jego sześcioletni syn był taki właśnie: błyskotliwy, wysportowany, utalentowany, silny. Dziecko Amandy takie nie będzie. - To raczej niewielki defekt - powiedział lekarz po badaniu w centrum medycznym w Heli. Poważny wyraz jego twarzy dowo- dził jednak, że tak nie jest. - Całe szczęście, że dzięki prewencyjnym badaniom genetycznym wykryliśmy go tak wcześnie. Przygotujemy się i będziemy kontrolować jego stan. Niewielki defekt genetyczny. Dziecko miało urodzić się z pew- ną formą chronicznej anemii. - Można to opanować odpowiednimi lekami - rzekł lekarz, próbując pocieszać Amandę. - Moglibyśmy też wymienić wadliwy gen, gdyby zdecydowała się pani na taki zabieg. Mogliby przeprowadzić zabieg jeszcze podczas ciąży, rozmy- ślała Amanda. To jednak oznaczałoby poważny zabieg medyczny i nie dałoby się utrzymać go w tajemnicy przed Martinem. Już samo przeprowadzenie testów genetycznych było wystarczająco trudne. Gdyby nie pomoc Douga Stavengera, nigdy nie udałoby mi się tego dokonać. - To może być po prostu losowa mutacja - tłumaczył lekarz, próbując mówić optymistycznym tonem. - Albo jakieś uszkodzenie chromosomu spowodowane długim zanurzeniem w ciekłym azocie. Nie znamy długofalowych skutków przebywania w temperaturach kriogenicznych. To narkotyki, wiedziała. To wszystko, co brała latami, te wszyst- kie środki pobudzające, afrodyzjaki i specjalnie dla niej zaprojekto- wane środki. To one narobiły szkody, niesione z krwiobiegiem do biednego płodu. Mój syn zapłaci za moje słabości. Zatem dziecko urodzi się z chroniczną anemią, pomyślała Aman- da. Martin będzie musiał to zaakceptować. Nie będzie zadowolony, ale musi zaakceptować. Dopóki będzie wierzył, że to jego syn, zrobi dla dziecka wszystko, co będzie konieczne. Lekarz zawahał się i trochę jąkał, aż wreszcie zebrał całą odwagę i zasugerował: - Jest jeszcze nanotechnologia, gdyby zdecydowała się pani na takie rozwiązanie. Na Ziemi jest zakazana i tam nie mógłbym jej polecić. Ale na Księżycu moglibyśmy użyć nanotechnologii do naprawienia wadliwego genu u dziecka. I u pani. Amanda podziękowała mu za szczerość. Wiedziała, że użycie nanotechnologii jest niemożliwe. Martin by się dowiedział. Wizyty w laboratorium nanotechnologicznym nie dałoby się ukryć nawet przy współpracy Douga. Wiadomość, że żona Martina Humphriesa musiała skorzystać z nanotechnologii przy leczeniu ich nienarodzo- nego dziecka, doleciałaby do Martina z prędkością światła. Jedynym nanotechnologiem, któremu Amanda mogła ufać, była Kris Cardenas, a ona żyła od lat na Ceres, na wygnaniu, które było jej własnym wyborem. Teraz poleciała na misję na Saturna, jeszcze dalej. Nie, nanotechnołgia nie wchodzi w grę, zdecydowała Amanda. Poradzimy sobie bez niej. Muszę chronić moje dziecko, powtarzała sobie leżąc w ciemno- ściach obok śpiącego męża. Muszę je chronić przed Martinem. Co oznacza, że muszę przeżyć poród. Amanda odruchowo za- cisnęła pięści. Kobiety nie umierają przy porodzie. To się od dawna nie zdarza, od ponad stu lat. Nie w nowoczesnym szpitalu, nawet kobietom o słabym sercu. Wiedziała, że lata życia w niskiej grawitacji uszkodziły jej serce. Wszystkie te lata na Ceres, w grawitacji praktycznie zerowej. Nawet tutaj, na Księżycu, była tylko jedna szósta g. To nie jest dobre dla serca. Mięśnie ulegają degeneracji. Tak łatwo wmówić sobie, że niska grawitacja jest taka przyjemna i zapomnieć o problemie. Amanda regularnie ćwiczyła, głównie po to, by zachować figu- rę. Martin poślubił piękną kobietę i przez te wszystkie lata Amanda ciężko pracowała, by nadal być atrakcyjną. Ale to nie wystarczyło, by wzmocnić serce. - Może powinna pani pomyśleć o pozbyciu się tej ciąży - zasu- gerował lekarz, równie niepewnie jak ktoś, kto proponuje biskupowi herezję. - Doprowadzić serce do lepszego stanu i wtedy spróbować jeszcze raz. - Nie - odparła Amanda. - Nie mogę. Lekarz doszedł do wniosku, że to skrupuły religijne. - Wiem, że aborcja to niełatwa sprawa - powiedział - ale teraz dopuszczają ją nawet katolicy, o ile nie chodzi po prostu o pozbycie się niechcianej ciąży. Powód medyczny istnieje... - Dziękuję - odparła Amanda - ale nie. Nie mogę. - Rozumiem. Lekarz westchnął lekko, jak ojciec przy nieznośnym dziecku. - Dobrze, będziemy musieli wspomagać pracę serca przy porodzie. To bardzo proste, wyjaśnił. Standardowa procedura. Tymcza- sowa pompa komorowa, wąski balon wprowadzany do żyły udowej i wprowadzony do dolnej aorty. Zapewnia dodatkowe wspomaganie krążenia, odciążając serce podczas porodu. Amanda skinęła głową. Kiedy pójdę na badania w szpitalu w Selene, odkryją to i zalecą to samo. Martin się dowie, ale to nic nie szkodzi. Ściągnie najlepszych kardiologów. To też nie szkodzi. Dopóki nikt się nie zorientuje, że podmieniłam profil genetyczny Martina na profil Larsa. Tego trzeba uniknąć. Martin sądzi, że jego geny są doskonałe. Ma dowód w postaci sześcioletniego syna. Moje badanie genetyczne mamy już za sobą. Przeszłam ten test. Problem jest tylko z moim biednym, bezbronnym maleństwem. Muszę się upewnić, że Martin się nie dowie. Nie może się dowiedzieć. Amanda leżała w łóżku godzinami, a Humphries rzucał się i ję- czał we śnie. Patrzyła na ciemny sufit, na cyfrowy zegar odmierzający minuty i godziny. Wreszcie, dobrze po czwartej, nadal nie mogąc zasnąć, usiadła i wymknęła się z łóżka. Boso, na czubkach palców przeszła obok łazienki, stąpając po miękkiej wykładzinie, do garderoby wypełnionej najlepszymi ubraniami, jakie można kupić za pieniądze. Do wyłącznika światła sięgnęła dopiero wtedy, gdy zamknęła drzwi. Wiele miesięcy temu odłączyła czujnik automatycznie włączający górne światło. Mrugając na widok jaskrawego światła, weszła głębiej do garderoby, ignorując cenne stroje, suknie, spodnie i bluzki. Wzięła jedną z wiszących z tyłu skórzanych torebek i pogrzebała w niej przez chwilę, po czym wyjęła garść niebieskich żelatynowych kapsułek. Środki uspokajające, powiedziała sobie. To tylko dobre, silne środki uspokajające. Jeśli mam w ogóle zasnąć, muszę je zażyć. Pa- trzyła na kapsułki na dłoni i trzęsła się tak bardzo, że zacisnęła pięść. Dziecku nic nie będzie. Tak powiedział pigularz. A ja ich potrzebuję. Tak bardzo ich potrzebuję. Asteroida Westa Dorik Harbin ukrywał odczuwany dyskomfort przed innymi, ale nie był w stanie ukryć go przed samym sobą. On, który zawsze wolał pracować na osobności, samotny wilk tropiący w ciszy swoją zwierzynę, teraz dowodził prawie pięcioma setkami kobiet i męż- czyzn, najemników zwerbowanych przez Humphriesa na potrzeby planowanej akcji przeciwko Astro Corporation. Większość z nich była inżynierami i technikami, nie żołnierza- mi. Budowali bazę na Weście, ryjąc głęboko w skalistym miąższu asteroidy, wbudowując pancerne silosy na pociski, które mogły niszczyć zbliżające się statki. Harbin pamiętał pierwszą próbę HSS zbudowania bazy na powierzchni Westy. Fuchs zniszczył ją jednym uderzeniem, zrzucając ładunek asteroidowej rudy, który unicestwił budynki i ludzi śmiertelną lawiną spadających skał. Teraz więc kopiemy, powiedział sobie Harbin, prześlizgując się jednym z zapylonych tuneli w kierunku wykończonej jaskini, która miała być kwaterą. Teraz miał na sobie prawdziwy mundur, z epoletami i straszliwie niewygodnym, wysokim kołnierzem. I insy- gniami rangi. Harbin był teraz porucznikiem, miał na kołnierzu i na mankietach cztery gwiazdki. Emblematy wprawiały go w zakłopota- nie. Przypominały krzyże. Za dużo krzyży widział w życiu, za dużo kościołów, za dużo cmentarzy. Wiedział, że Humphries zapłacił komuś za zaprojektowanie tych głupich mundurów. Wiedział także, że dla umiejętności dowodzenia ludźmi trzeba mieć głowę na karku i jaja na właściwym miejscu, a nie eleganckie mundury i wypolerowane buty. Ale to Humphries płaci rachunki, przypominał mu cały czas Grigor. I to Humphries uwija się jak oszalały, żeby skończyć tę bazę na czas i zacząć akcję, która usunie Astro z Pasa. Ale Fuchs nadal tam gdzieś jest, ukrywając się w mrocznej pu- stce Pasa. Zaprzestać teraz polowania na niego to błąd, sądził Harbin. Humphries sądzi, że kiedy wyeliminuje Astro, Fuchs sam wpadnie mu w ręce. Aleja wątpię. To twardziel, któremu zawsze udaje się umknąć. Jest niebezpieczny, zbyt niebezpieczny, żeby pozwolić mu żyć. Choć była trzecią asteroidą w Pasie pod względem wielkości, Westa miała zaledwie trochę ponad pięćset kilometrów średnicy. Jej grawitacja była minimalna. Harbin i inni pracujący w tunelach musieli nosić niewygodne maski i aparaty oddechowe, bo każdych ich krok wzniecał chmury drobnego pyłu, które w nieskończoność unosiły się w powietrzu, unosząc się w nieskończenie małej gra- witacji jak wieczna, nieubłagana mgła. A mimo to ludzie, których spotykał w tunelu, salutowali mu na widok gwiazdek na jego mundurze. Harbin oddawał honory wszystkim, choć nienawidził tej służbistości. Przynajmniej w jego biurze było czysto. Była to mała komora wyrzeźbiona miotaczami plazmowymi w metalicznej skale, o ścia- nach pokrytych grubą warstwą plastiku, który powstrzymywał pył. Wentylacja działała, więc Harbin mógł zdjąć swą maskę i gogle, i nor- malnie oddychać, przynajmniej po zamknięciu drzwi do tunelu. Biuro było małym, pustym pomieszczeniem, w którym było tylko biurko i para krzeseł. Żadnych dekoracji na ścianach. Nic, co mogłoby przypominać Harbinowi o przeszłości. Nawet szuflady biurka były przeważnie puste, z wyjątkiem zamkniętych na klucz, gdzie trzymał leki. Osunął się ciężko na krześle i polecił komputerowi wyświetlenie otrzymanych wiadomości. Nie powinienem siedzieć za tym biurkiem, powiedział sobie w duchu. Powinienem być na statku, polować na Fuchsa. To błąd, że puściłem go wolno. Uśmiechnął się gorzko do siebie. Coś nie udaje mi się go dorwać. Fuchs to cwany stary borsuk, prawie go za to kochał. Lista otrzymanych wiadomości zaczęła formować się w powie- trzu nad biurkiem Harbina. Większość z nich była dość standardowa, ale jedna była od Grigora, bezpośredniego zwierzchnika Harbina w HSS, jedynego pośrednika między nim a samym Martinem Hum- phriesem. Harbin wydal komputerowi polecenie wyświetlenia jego wia- domości. Ponure oblicze Grigora pojawiło się prawie natychmiast. Sie- dział przy swoim biurku. Wyglądało to, jakby Harbin zaglądał do jego biura. Ku jego zaskoczeniu, szef ochrony HSS, zwykle ponury, z chłodem w oczach, tym razem się uśmiechał. Wyglądało to, jakby rozciągnięcie warg sprawiało mu ból. - Mam dla ciebie dobre wieści, Dorik - rzekł Grigor, prawie jowialnym tonem. - Tuzin myśliwców jest już w drodze, do tego statki zaopatrzenia i logistyki. Oczywiście nie lecą razem. To przyciągnę- łoby niepożądaną uwagę Astro, a może nawet Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego. Zaczną przylatywać do bazy w ciągu tygodnia. Szczegółowy rozkład kursów, ładunków i czasów przylotu załączam do tej wiadomości. Harbin zatrzymał odtwarzanie wiadomości i sprawdził załącz- nik. Robił wrażenie. W ciągu dwóch tygodni będziemy tu mieli małą armadę wojenną, gotową na podbój Pasa. Uruchomił ponownie odtwarzanie. - Z raportów, jakie przysyłasz, wynika, że baza będzie w pełni funkcjonalna za trzy tygodnie albo wcześniej. Pan Humphries chce się upewnić, że baza jest właściwie chroniona. Nie chce ryzykować, że Fuchs albo ktokolwiek inny zaatakuje ją przed ukończeniem. Należy zatem utworzyć dookoła Westy zaporę ochronną z myśliw- ców. Powinny znajdować się na orbicie wokół asteroidy w pełnej gotowości, gotowe na przejęcie każdego nieuprawnionego statku. Czy to jasne? Pytanie było oczywiście retoryczne. Odpowiedź Harbina dotar- łaby do Grigora w Selene dopiero za pół godziny. -1 jeszcze jeden ostatni rozkaz - mówił dalej Grigor, nie czekając na odpowiedź. - Kiedy już flota wojenna przybędzie w całości, należy utrzymywać ją w gotowości do chwili otrzymania ode mnie planu ataku. Pan Humphries życzy sobie, by nie podejmowano żadnych ruchów, dopóki nie zatwierdzi kompletnego planu kampanii. Grigor znów zaprezentował wymuszony uśmieszek. - Oczywiście, chętnie zapoznamy się z twoją opinią na ten te- mat. Plan będzie gotowy dopiero wtedy, gdy wprowadzisz do niego swoje zmiany. Obraz znikł i Harbin znów patrzył na puste krzesło przed swoim biurkiem. - Plan kampanii - mruknął do siebie. Humphries uważa się te- raz za marszałka, planuje strategię bitewną. Harbin jęknął w duchu. Zbiera tę broń, najemników, a sam siedzi bezpiecznie w swojej pod- ziemnej willi i bawi się w wojskowego. A ja będę musiał wypełniać jego rozkazy, bez względu na to, jak będą głupie. Harbin starannie unikał związków seksualnych z osobami, które mu podlegały. Dowódca nie wykorzystuje swoich podkomendnych, zapowiedział sobie surowo. Poza tym prochy i symulacje VR zaspo- kajały jego potrzeby. Pod wieloma względami były lepsze niż seks: nie miało się do czynienia z żywą, czującą osobą. Lepiej być samemu, powtarzał sobie. Lepiej unikać angażowania się. Wśród inżynierów była jednak smukła, młoda kobieta, która przyciągnęła jego uwagę. Wyglądała trochę na Azjatkę, ale nie do końca. Była wysoka, wiotka, cicho mówiła, miała gładką skórę ko- loru palonego złota, z wystającymi kośćmi policzkowymi i oczami 0 kształcie migdała, a parę razy zauważył, że przygląda mu się spod rzęs. Przypominała mu kogoś, kogoś, o kim musiał zapominać przez całe miesiące specjalnej terapii. Kogoś, kto nawiedził go w snach, kobietę, której nawet narkotyki nie zdołały wymazać z jego pamięci. Kobietę, która mówiła, że go kocha, ale go zdra- dziła. Kobietę, którą zamordował, wyrywając jej z ust kłamliwy język gołymi rękami. Harbin budził się nocami i płakał nad nią. A teraz ta pani inżynier z Eurazji rzucała mu ukradkowe spojrzenia, gdy byli sami w pokoju 1 uśmiechała się kusząco, kiedy zauważyła, że jej się przygląda. Harbin próbował ją ignorować, ale nie potrafił. Nie mógł jej unikać przez całe tygodnie i miesiące budowania bazy. Za każdym razem, kiedy ją widział, uśmiechała się i patrzyła na niego w milcze- niu, jakby czekała, że odwzajemni uśmiech, przemówi do niej, zapyta, jak ma na imię, skąd pochodzi, dlaczego pracuje na tej zapomnianej przez Boga i ludzi placówce w głębinach nicości. Harbin nie zaczął z nią rozmowy. Obejrzał jej akta osobowe na swoim komputerze w biurze. Nazywała się Leeza Chaptal, urodzo- na w Selene, jej ojciec był francuskim lekarzem, matka biologiem, pół-Japonką, pół-Amerykanką. Ona sama była inżynierem systemów podtrzymywania życia i zawarła przedłużany z roku na rok kontrakt z Humphries Space Systems. Nie zgłosiła się do pracy na Weście; zaproponowano jej, że albo przyjmie tę propozycję, albo zostanie zwolniona z powodu złamania warunków kontraktu. Nie podoba jej się tu, pomyślał Harbin, przeglądając jej dossier. Ale wygląda na sympatyczną. Jej przełożony wysoko ocenia jej pracę. Dopiero gdy zadzwonił telefon, Harbin uświadomił sobie, że patrzy na jej zdjęcie od ponad piętnastu minut. Sny Humphriesa Był znowu dzieckiem, prowadzonym za rękę przez majestatycz- ny budynek o ścianach wyłożonych marmurem, gdzie ludzie stali w małych, milczących grupach, oglądali obrazy na ścianach, czasem mówili coś szeptem. Obrazy nic dla niego nie znaczyły, podobnie jak nazwiska, które szeptał mu nauczyciel: da Vinci, Raphael, Degas, Renoir. I nagle zobaczył obraz przedstawiający piękne żaglówki na spokojnym błękitnym morzu w letnim słońcu. Kiedy nie chciał się sprzed niego ruszyć, jego nauczyciel prychnął: - Monet. Zbyt popularny. Było Boże Narodzenie i zamiast obrazu, który tak chciał mieć, ojciec podarował mu nowy komputer. Kiedy zaczął płakać z rozcza- rowania, ojciec spojrzał na niego karcąco i rzekł ponurym tonem: - Przecież w sieci możesz oglądać wszystkie te obrazy. I nagle był na łódce; to był trimaran, a burza zbliżała się szyb- ko i łódka tańczyła szaleńczo po olbrzymich falach, aż jedna z fal przełamała się nad nim i zmiotła go z pokładu. Poczuł; jak obezwład- niająco zimna woda zamyka się nad nim, ciągnie go na dół, a jego ojciec patrzył z pokładu, z rękami splecionymi na piersi, z wyrazem rozczarowania na twarzy. Jego nie obchodzi, że utonę, uświadomił sobie młody Martin, miotając się w lodowatej wodzie. Nie obchodzi go, czy umrę, czy przeżyję. - To było bardzo głupie z twojej strony, Marty - mruknął ojciec, kiedy członek załogi wyłowił Martina z oceanu. - Masz dziewięć lat, a nie masz nawet tyle rozumu co królik. Martin Humphries, lat dziewięć, ociekający wodą i drżący z zimna, od tej chwili zrozumiał, że na świecie nie ma nikogo, kto by go chronił, nikogo, kto by go kochał. Nawet jego matka, przez większość czasu pijana, miała to gdzieś. Był sam. Nie licząc, co i kogo mógł kupić. - To sen - powiedział sobie. - To wszystko działo się dawno temu. Matka nie żyje od wieków, a ojciec całe lata. Wszystko skoń- czone. Nie mogą cię już poniżyć. Ale inni mogli. Zobaczył samego siebie na posiedzeniu zarządu Astro Corporation, gdzie wszyscy siedzieli przy długim stole i pa- trzyli na niego. Siedząc u szczytu stołu, na fotelu prezesa, którym właśnie została, Pancho Lane wymierzyła w niego palec oskarżycielskim gestem. - Jak długo będziemy pozwalać, żeby w naszym zarządzie zasiadał szef naszego największego rywala? - dopytywała się. - Jak długo będziemy tolerować w naszym gronie Judasza? Przecież on chce tylko przejąć kontrolę nad Astro Corporation i próbuje nas wykiwać przy każdej okazji. Wniosek przeszedł małą liczbą głosów, ale przeszedł. - A zatem stało się - rzekła Pancho, która nawet już nie próbo- wała ukrywać swojego uśmieszku, który błąkał się w kącikach jej ust. - Martin, wylatujesz z zarządu. Najwyższy czas. Widziała jak zbladł, jak drżały mu ręce, aż nie był w stanie ich opanować. Pozostali próbowali ukrywać emocje, ale widział, że w duchu śmieją się z niego. Wszyscy, nawet ci, których uważał za swoich sprzymierzeńców. Czując, jak zimny pot spływa mu po czole, po górnej wardze, stanął na niepewnych nogach, krew dudniła mu w uszach, a w mózgu roiło się od aroganckich deklaracji. Zdołał jednak wykrztusić tylko: - Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. Krocząc po miękkim dywanie słyszał stłumiony śmiech za plecami. Jeszcze im pokażę, przysięgał sobie w duchu. Wszystkim razem i każdemu z osobna. Zwłaszcza Pancho, tej dziwce. Dopadnę ją, choćbym miał na to wydać ostatnie pieniądze, choćby mnie to kosztowało ostatnią uncję potu, ostatnią kroplę krwi. Dopadnę ją. Będę patrzył, jak umiera. A potem zatańczę na jej grobie. Habitat Poczwarka Wielki George poszedł do śluzy, by przywitać Pancho, która przyleciała szybkim statkiem Starpower III i wkroczyła na pokład habitatu krążącego na orbicie wokół Ceres. - Witamy w naszych skromnych progach - rzekł George z prze- sadną uprzejmością. Pancho uśmiechnęła się. - Jak miło tu być, Georgie. Zafundujesz mi zwiedzanie za dziesięć dolców? - Jasna sprawa. George oprowadził ją prawie po połowie wirującego kompleksu połączonych statków. Droczenie się z George'em sprawiało Pancho przyjemność: rzuciła, że habitat wygląda jak zawieszone w prze- strzeni złomowisko, ale w środku musiała przyznać, że jest czysto, wygodnie, a nawet ładnie. Każdy z połączonych statków był wyma- lowany według jasnego schematu kolorów; głównie były to spokojne pastele, choć tu i tam pojawiały się odważniejsze, jaskrawsze kolory, a niektóre wręgi pomalowano w odważne wzory. Miejsce pachniało nowością, świeżością, co bardzo odróżniało je od zapylonych jaskiń i tuneli Ceres. Gdy przechodzili przez luk z jednego statku do drugiego, George z dumą pokazywał Pancho kwatery mieszkalne, laboratoria, warszta- ty, magazyny i biura, które tworzyły rosnący kompleks. - Mieszka tu prawie tysiąc osób - oświadczył - i co tydzień przybywają nowe. - Jestem pod wrażeniem - rzekł Pancho. - Naprawdę. Wyko- naliście kawał dobrej roboty. George uśmiechnął się w gęstwinie swojej rudej brody, zawstydzony jak mały chłopiec. Wycieczkę zakończyli przy zamkniętych metalowych drzwiach oznaczonych napisem LABORATORIUM NANOTECHNO- LOGICZNE. Pancho poczuła nagły przypływ nadziei. - Nie mów mi, że Kris wróciła! - Nie - odparł George, wystukując szyfr na klawiaturze. - Doktor Cardenas jest nadal na Saturnie. Popchnął drzwi i dodał: - Ale ona nie jest jedynym nanotechnologicznym geniuszem na świecie. Mamy jeszcze paru swoich. Właśnie tutaj. W laboratorium nanotechnologicznym było bardzo cicho. Pan- cho zobaczyła pod ścianami błyszczące szafy z białego materiału i stali nierdzewnej oraz podwójny rząd stołów roboczych, na których stały metalowe skrzynie i instrumenty. Rozpoznała szare metalowe rury mikroskopu skaningowego w jednym rogu, ale reszta wyposa- żenia nie była jej znana. - Czy ktoś tu pracuje? - spytała. W laboratorium były tylko dwie osoby i wydawało się puste przy swoim ogromie. - Powinien - odparł George, lekko się krzywiąc. - Powiedziałem im, że przyjdziemy. - Przepraszam - odezwał się ktoś za nimi cichym głosem. Pancho odwróciła się i zobaczyła otyłego młodego człowieka, o ciemnych włosach związanych w kucyk, ze starannie przyciętą bródką i lekko zdumionym wyrazem okrągłej twarzy. Jego ciemne gęste brwi były lekko uniesione, jakby w geście zdziwienia. Uśmie- chał się lekko, przepraszająco i defensywnie. Miał na sobie zwykły szary kombinezon, ale nosił na nim jaskrawą kamizelkę. Nie miał żadnych tatuaży ani biżuterii, jeśli nie liczyć ciężkiego złotego pier- ścienia na prawej dłoni. - Musiałem na chwilę wyjść - wyjaśnił łagodnym, prawie ko- biecym głosem. - Przepraszam, że mnie nie było, jak weszliście. George poklepał go lekko po ramieniu, wystarczająco, by młody człowiek się zachwiał. - Wszystko gra, Lev. Jak musisz, to musisz. Przedstawi! Pancho Leviego Levinsona i dodał: - Lev przyleciał tu z MIT. Najbardziej inteligentny facet, jakiego mamy. Geniusz i w ogóle. Levinson nie wyglądał na zakłopotanego pochwałą George'a. - Dużo się nauczyłem od doktor Cardenas zanim odleciała. - Na przykład? - rzuciła Pancho. Levinson us'miechnął się z wyższością. - Pokażę pani. Mam przygotowany mały pokaz - wykonał gest w kierunku dwóch stołów. George przyciągnął parę taboretów i podsunął jeden Pancho, wyjaśniając: - Od lat namawiałem Kris, żeby wymyśliła, jak można używać nanomaszyn do oddzielania metali od rudy asteroidalnej. Lev uważa, że rozwiązaliśmy problem. Na Pancho zrobiło to wrażenie. Zwracając się do Levinsona spytała: - Naprawdę? Wyglądał na dość pewnego, prawie zadowolonego z siebie. Rzekł tylko: - Patrzcie. Pancho spojrzała. Levinson wziął ciemną, okrągłą bryłkę metalu asteroidalnego rozmiarów ziemniaka, po czym włożył ją do jednej z metalicznych przegródek na stole. Pół tuzina przezroczystych plastikowych rurek prowadziło z pojemnika do mniejszych puszek w innym miejscu stołu. Pancho zobaczyła cyfrowy zegar, który zaczął odliczać sekundy, gdy Levinson zamknął pokrywkę. - Zaprogramowanie nanomaszyn, żeby oddzielały określony pierwiastek z większej próbki, nie jest specjalnie trudne - rzekł. - Nanomaszyny mogą zbierać określone atomy z próbki materiału. Trzeba je tylko odpowiednio zaprogramować. - Aha - rzekła Pancho. - Problem zawsze polegał na tym, żeby oddzielać wszystkie różne pierwiastki równocześnie, tak by nanoboty sobie nie przeszkadzały. - W środowisku, gdzie występuje silny ultrafiolet - dodał George. Levinson wzruszył okrągłymi ramionami. - To akurat było łatwe. Wystarczy wzmocnić nanoboty, żeby ultrafiolet nie powodował ich rozpadu. Wskazując na zamknięty pojemnik, Pancho spytała: - Chce pan powiedzieć, że te nanomaszynki nie rozpadną się pod wpływem ultrafioletu? - Dlatego włas'nie trzymam je w szczelnym pojemniku - wyjaśnił Levinson. - Gdyby się wydostały, zaczęłyby rozbierać ten habitat, atom po atomie. - Rrrrany - mruknęła Pancho. - To jest całkowicie bezpieczne - uspokoił ją Levinson. - Po- jemnik jest wykładany diamentem, a żadne z tych maszynek nie są zaprogramowane na węgiel. - Więc nie mogą zaatakować ludzi - wtrącił George. Levinson pokiwał głową, ale Pancho przyszło do głowy, że ludzki organizm zawiera też żelazo, fosfor i mnóstwo innych pier- wiastków, które mogły oddzielać te nanoboty. Może dlatego Kris ociągała się przy pracy nad tym projektem. Zadzwonił dzwonek. Zawył elektryczny silnik. Pancho zoba- czyła małe smugi czegoś', co wyglądało jak kurz lub pył, przemy- kający sześcioma plastikowymi rurkami do puszek. Przyjrzała się uważniej; w świetle lamp sufitowych zalśniły malutkie, rosnące kopczyki. - Rurki transportowe też są z diamentu - wyjaśnił Levinson. - Dla ostrożności, mogły się tam zabłąkać jakieś nanomaszyny. Pancho pokiwała głową w milczeniu. Levinson przyłożył ręczny spektrometr masowy do każdego kopczyka pyłu. Czyste żelazo, czysty nikiel, złoto, srebro, platyna i ołów. - Voila\ - rzekł machając ręką. George zaczął klaskać swoimi wielkimi dłońmi. - Widzisz, Pancho? Używając nanomaszyn możemy błyskawicz- nie wydobywać metale z asteroid. Całą robotę odwalają one. Górnicy tylko siedzą i patrzą, jak małe skurczybyki pracują za nich! - Z minerałami też tak można zrobić - wtrącił bezceremonial- nie Levinson. - A nawet łatwiej. Nanoboty pracują tu na poziomie cząsteczkowym, nie atomowym. Pancho przeniosła wzrok z jednego na drugiego. Wstała i poło- żyła ręce na biodrach. - Doskonała robota - rzekła. - Widzę tu tylko jeden problem. - Jaki? - Z tego powodu cena metali i minerałów zbliży się do zera. - Hm? - mruknął George. - Pozyskiwanie surowców z asteroid stanie się tak łatwe, że rynek zostanie nimi zasypany - wyjaśniła Pancho. - A większość górników wyleci z pracy. George zmarszczył czoło. - O tym nie pomyślałem. Chciałem tylko ułatwić robotę. - Przesadziłeś. Levinson nie wyglądał na zniechęconego. - Nowe technologie zawsze wiążą się z zawirowaniami ekono- micznymi. Ale pomyślcie, jakie korzyści dadzą tanie surowce. - Tak, jasne - mruknęła Pancho. Nagle zrobiła minę, jakby coś ją uderzyło. - Rany boskie! Kiedy Humphries się dowie, zapłaci za to miliony! - Co masz na myśli? - spytał George. - Kiedy ta nanotechnologia wejdzie do użytku, w Pasie nie będzie miejsca dla dwóch konkurujących ze sobą firm. Żeby to wszystko miało jakikolwiek sens ekonomiczny, całym cholernym Pasem będzie musiafa zarządzać jedna firma, żeby utrzymać pro- dukcję surowców pod kontrolą i ustalać ceny dla nabywców. I o to mu chodzi! - Ale Humphries jeszcze nic o tym nie wie - rzekł George. - Założysz się? - warknęła Pancho. Willa Humphriesa - To naprawdę działa? - spytał Humphries. - Udało im się? - Na to wygląda - odparła Victoria Ferrer, jego najnowsza asystentka administracyjna. - Ich najlepszy ekspert w dziedzinie nanotechnologii, ten cały Levinson, pokazał to pani Lane dwa dni temu. Teraz ona z nim wraca. Ferrer była niską, delikatnie zbudowaną młodą kobietą o jasnych oczach, pełnych, zmysłowych wargach i pięknych, wielkich piersiach. Rozmawiając z nią po raz pierwszy Humphries zastanawiał się, czy poprawiała sobie piersi implantami. Przy jej rozmiarach wyglądały na zbyt duże. Szybko dowiedział się, że są naturalne, choć ulepszone nieco dzięki modyfikacjom genetycznym, na które uparła się jej mat- ka, opętana chęcią zrobienia kariery w showbiznesie i nakłaniająca do tego córkę. Młoda Vickie wybrała jednak uniwersytet i skończyła z wyróżnieniem ekonomię i finanse. W końcu Humphries zauważył, że Victoria jest równie dobra w biurze, co i w łóżku. Jej największym atutem, co w końcu musiał przyznać, był mózg. To jednak nie prze- szkadzało Humphriesowi sypiać z nią od czasu do czasu. W tej chwili jednak przyniosła mu niepokojące wieści o pracach nanotechnologicznych prowadzonych przez skalne szczury w habi- tacie na orbicie Ceres. - No i stało się - rzekł z namysłem, rozsiadając się wygodnie w fotelu. - Powinienem był to przewidzieć. Ceny surowców z asteroid spadną do minimum. - Niekonieczne - rzekła Ferrer. Siedziała naprzeciwko niego na obitym pluszem krześle, a w starannie dopasowanej białej bluzce i szarych jak węgiel spodniach wyglądała bardzo elegancko i formalnie. - Nie rozumiesz? - prychnął Humphries ściągając brwi. - Kie- dy zaczną używać nanomaszyn do wydobywania czystych metali z asteroid, ceny tych metali polecą na łeb. Minerałów też. Głównym elementem ceny będzie koszt transportu. -Tylko wtedy, gdy skalne szczury rzeczywiście użyjąnanobotów - odparła Ferrer. Humphries wyprostował się. - A sądzisz, że nie użyją? Uśmiechając się lekko, zauważyła: - Sądzę, że Ambrose jest na tyle inteligentny, żeby sobie uświa- domić, ze nanomaszyny pozbawią pracy większość górników. Sądzę, że zdławi tę inicjatywę w zarodku. - Podkupi naukowca? Tego, jak mu tam, dzieciaka z MIT? -Levinsona-odparła Ferrer. - Wątpię, czy można go kupić. On jest z gatunku takich, którzy muszą pokazać całemu światu, jacy są świetni. Ale Ambrose i reszta z Ceres mogą łatwo wykazać, że nanomaszyny są zbyt niebezpieczne, żeby z nich korzystać w przypadku asteroid. - To chyba zbyt wydumane. Potrząsnęła lekko głową, delikatnie, tylko na tyle, by Humphries zauważył, że jej zdaniem się myli. - Stosowanie nanotechnologii w Pasie wymagałoby zabezpieczenia nanobotów przed ultrafioletem. To oznacza, że główne zabezpieczenie, jakie wbudowała w nie Cardenas, zostałoby usunięte. Ambrose może ogłosić, że używanie nanobotów jest zbyt niebezpieczne. - Przez co skalne szczury będą działały jak dotąd. - Otóż to. Humphries bębnił palcami po biurku. -1 w ten sposób unikniemy zapaści na rynku. - A tego właśnie chcą szczury. - Jak luddyści niszczący maszyny włókiennicze napędzane parą, na początku rewolucji przemysłowej. Ferrer przez chwilę miała zaskoczoną minę i Humphries uśmiechnął się w duchu. Punkt dla szefa. Wiem więcej od ciebie. Głośno spytał: - Naprawdę sądzisz, że Ambrose i inni stłumią to w zarodku? - Z moich informacji wynika, że on i pani Lane już o tym roz- mawiali. Jestem pewna, że tak będzie. -1 użyją bezpieczeństwa jako wymówki. - To bardzo dobra wymówka. Humphries spojrzał na wielką połać sufitu kremowej barwy, po czym przeniósł wzrok na holookno, które na oddalonej ścianie wyświetlało widok z Kilimandżaro ze śniegiem na szczycie. - To bez znaczenia - rzekł w końcu. - Na dłuższą metę pozyski- wanie surowców za pomocą nanotechnologii będzie ostatnią deską ratunku. Teraz muszę przejąć kontrolę nad Astro, zanim ta umorusana smarem małpa, Pancho, uświadomi sobie, że będzie mogła użyć nanomaszyn do obniżenia moich cen i... - Jeśli jednak Astro zacznie używać nanomaszyn do wydobywa nia surowców - przerwała mu Ferrer - my możemy zrobić to samo. - Tak, i doprowadzić do tego, żeby cena towarów z asteroid spadła prawie do zera - warknął Humphries. - Nie, muszę teraz do- rwać Astro, koniec wahań i ociągania się. Kiedy już będę miał Astro, będziemy mogli użyć nanomaszyn do wydobycia, ale to ja będę miał monopol w pieprzonym Pasie, więc będę mógł dyktować ceny! Ferrer już miała skinąć głową, ale zastanowiła się. - A co z tą nową firmą, Nairobi Industries? - Nie prowadzą działań w Pasie. - Ale mogą pójść w tym kierunku. Humphries zaśmiał się krótko, pogardliwie. - Zanim zbudują bazę na Księżycu i zaczną myśleć o rozsze- rzeniu działań na Pas, będziemy mieli wszystko w swoich rękach. Zostaną wyeliminowani, zanim w ogóle zaczną. Nie wyglądała na przekonaną, ale nic nie powiedziała. Humph- ries klasnął w dłonie. - Doskonale! Do roboty. Wszystkie przygotowania idą pełną parą. Wyrugujemy Astro z Pasa raz na zawsze. Ferrer nie wykazywała takiego entuzjazmu. Wstała z krzesła i ruszyła do drzwi. Zanim doszła do połowy gabinetu, Humphries rzekł: - Powiedz Grigorowi, że chcę się z nim widzieć. Za pół godziny. Nie, za godzinę. Kiwnął na nią palcem, a ona posłusznie się odwróciła i ruszyła w jego stronę. Szybki statek Starpower III Jak większość szybkich statków, Starpower lll miał kształt hantli z pękatymi zbiornikami na paliwo na jednym końcu nici fułerenowej o długości kilometra, modułem załogowym na drugim i rakietowym silnikiem fuzyjnym w środku. Statek obracał się leniwie na końcach długiej nici, przez co załoga i pasażerowie mogła korzystać z dobro- dziejstw sztucznej grawitacji. Kwatera Pancho na pokładzie jej osobistego statku była wygod- na, choć niezbyt wystawna. W module załogowym znajdowały się pomieszczenia załogi, mostek, pomieszczenia robocze i magazyny, jak również prywatna kwatera Pancho i dwie kajuty dla gości. Pancho obawiała się, że jej samotny gość podczas tej podróży z Ceres na Selene zmieni się w osobnika nadmiernie gadatliwego. Levi Levinson czul się mile połechtany, gdy Pancho powiedziała mu, że zabiera go na Selene, by mógł się spotkać z najlepszymi naukowcami. - Dwoje z nich należy do komitetu Nagrody Nobla - rzekła Pancho, co z jednej strony było prawdą, a z drugiej wystarczająco czytelną sugestią. Levinson błyskawicznie spakował swoją torbę podróżną i za- meldował się na pokładzie. Teraz, gdy zbliżali się do Selene, Pancho zdecydowała się wystąpić ze złymi wiadomościami. Zaprosiła go na obiad do swojej prywatnej kwatery i ze skrywaną przyjemnością obserwowała, jak wybałusza oczy najedzenie, jakie zaserwowało dwóch stewardów. - To niesamowity przełom w nauce - powiedziała Levinsonowi, gdy stewardzi odeszli. - Nie jestem tylko pewna, czy skalne szczury z niego skorzystają. Normalny wyraz twarzy Levinsona przypominał Pancho jele- nia schwytanego w światła samochodu. Teraz jego brwi uniosły się jeszcze wyżej. - A nie skorzystają? - spytał. Ręka trzymająca łyżkę z zupą zadrżała mu w połowie drogi między talerzem a ustami. - Co ma pani na myśli? Pancho spędziła większość dnia rozmawiając z Wielkim Geor- ge'em za pośrednictwem łącza laserowego. George omówił sprawę z radą szczurów. Sprzeciwiała się stanowczo jakimkolwiek działa- niom, które mogły spowodować spadek cen rudy. - Te pieprzone ceny i tak już są niskie - mruknął George. - Wszyscy zbankrutujemy, jak spadną jeszcze niżej. Pancho spojrzała Levinsonowi w oczy i podjęła decyzję, że na razie będzie unikać prawdy. Dzieciak żyły sobie wypruwał, żeby to opracować, powiedziała sobie w duchu, a teraz ty mu powiesz, że to wszystko na nic. - Problem wiąże się z bezpieczeństwem - zagrała na zwłokę. - Szczury martwią się, że nanobotów nie da się unicestwić promie- niowaniem ultrafioletowym. Levinson zamrugał, siorbnął trochę zupy i odłożył łyżkę na talerz. - Sądzę, że można w nie wbudować inne cechy zabezpieczające. - Sądzisz? - Problem w tym, że nanoboty będą musiały pracować w środo- wisku, gdzie jest twarde promieniowanie. Trzeba je wzmocnić. -1 dlatego są niebezpieczne. - Niespecjalnie. - Górnicy sądzą, że tak. Levinson wziął głęboki, nerwowy oddech. - Jeśli będą ich używali właściwie, nic się nie stanie. Pancho obdarzyła go matczynym uśmiechem. - Lev, to są górnicy. Skalne szczury. Większość z nich to tech- nicy, nie naukowcy jak ty. - Mógłbym opracować dla nich protokoły - mruknął. - Proce- dury bezpieczeństwa,, których będą przestrzegać. - Pewnie tak - rzekła bezbarwnym tonem Pancho. Przez chwilę patrzył w swoją zupę, po czym spojrzał na nią. - Czy to oznacza, że nie mogę opublikować moich prac? - Opublikować? - W Dzienniku nanotechnologii. Jest publikowany w Sełene i po- myślałem, że mógłbym się spotkać z wydawcami, kiedy tam będę. Pancho błyskawicznie wszystko przemyślała. Czyta to może sto osób w Układzie Słonecznym. Ale jedna z nich na pewno doniesie Humphriesowi. Do licha z tym, Hump przecież i tak już pewnie o tym wie. Niewiele rzeczy się dzieje, o których on nie wie. - Oczywiście, że możesz - rzekła lekko. - Żaden problem. Levinson uśmiechnął się jak mały chłopiec. - To dobrze. Dopóki mogę publikować i zyskać uznanie za swoją pracę, nie obchodzi mnie, co zrobią durne szczury. Pancho popatrzyła na niego, walcząc ze sobą, by nie ujawnić swoich uczuć. Ten chłopak to zwolennik elitarności, jak wielu na- ukowców. Co za ulga. O uzależnieniach Dorik Harbin wiedział wszystko. Zaczął brać narkotyki, kiedy był nastolatkiem w rodzinnej wiosce na Bałkanach. Dorośli podawali dzieciom jakąś formę haszyszu, kiedy wysyłali je na czystki etniczne. W miarę postępów w dziedzinie zorganizowa- nych morderstw i gwałtów, Harbin potrzebował coraz silniejszych narkotyków. Jako najemnik w służbie Humphries Space Systems przeszedł odwyk kilka razy, ale zawsze wracał do nałogu. Jak na ironię, lekarze HSS dostarczali prochy w ramach "programu korpo- racyjnych premii". Ich środki były o wiele lepsze: specjalnie zaprojektowane narkotyki, dostosowane do określonych potrzeb. Dzięki prochom potrafił wytrwać na nogach przez całe długie dnie i tygodnie sa- motnych lotów w Pasie, w poszukiwaniu statków do zniszczenia. Prochy, które podsycały zapał bitewny, sprawiały, że czuł się bardziej zapalczywy, wściekły, żądny krwi niż normalna ludzka istota. Ale przede wszystkim Harbin potrzebował prochów, żeby zapomnieć, żeby wymazać obraz kobiet i mężczyzn żebrzących o litość, kiedy dryfowali w kosmos od uszkodzonego statku, w kapsułach ratunkowych albo nawet w skafandrach, dryfowali młócąc próżnię rękami, błagając, przerażone strzępki kurzu, aż śmierć zdławiła ich usilne błagania i odpływali w kosmos w wiecznej ciszy. Ktoś mniej wytrzymały już dawno by zwariował. Medycy Humphriesa natrudzili się, żeby odtruć ciało Harbina, oczyścić jego krew z unoszących się w niej cząstek narkotyków. Inni specjaliści dawali mu inne, które pomagały mu przetrwać zbrodnie, za które płaciła korporacja. Harbin uśmiechnął się ponuro, wyczuwając ironię sytuacji, i przypomniał sobie słowa Chajjama: Jak niewierny zdradliwe jest wino Co płaszcz honoru zdziera z człeka Pół ceny dają kupcy za tę słodycz Co w ich piwnic głębi czeka. Wszystko jedno, jakie laboratorium przygotowywało mu nar- kotyki, ani ile ich było - Harbin nie mógł pozbyć się snów, nie mógł wymazać wspomnień, które sprawiały, że jego sen był nie kończącą się torturą kary. Widział ich twarze, twarze ludzi, których zabił przez te wszystkie lata, wykrzywione bólem i przerażeniem, i nagłym zro- zumieniem, że ich życie się kończy, bez litości, bez szans na ratunek, ułaskawienie czy odroczenie. Słyszał ich krzyki zawsze, gdy spał. Próbował sobie powtarzać, że to zemsta słabych na mocnym. Ale bał się snu, bał się chóru żebrzących głosów mężczyzn, kobiet i dzieci. Tak, Harbin wiedział wszystko o uzależnieniu. Kiedyś' pozwolił sobie na uzależnienie od kobiety, a ona go zdradziła. Musiał więc ją zabić. Ufał jej, odsłaniał się przed nią i pozwalał jej sięgać w naj- głębsze zakamarki jego duszy. Os'mielił się nawet marzyć o innym życiu, o spokojnym i łagodnym życiu, o kochaniu i byciu kochanym. A ona go zdradziła. Kiedy wyrywał jej z ust kłamliwy język, nosiła dziecko innego mężczyzny. Przysiągł, że nigdy już nie popełni tego błędu. Nigdy nie pozwoli kobiecie tak się zbliżyć. Nigdy. Kobiety były dla przyjemności, jak narkotyki. Nic innego. Leeza intrygowała go jednak. Poszła z nim do łóżka bez wa- hania; chyba poczuła się mile połechtana, że dowódca budowanej bazy na Weście zauważył ją i chciał się z nią przespać. W łóżku była posłuszna, przyjazna i energiczna. Nie wolno ci się angażować, ostrzegł się w duchu Harbin. A mi- mo to, gdy w nudnych, zatłoczonych podziemiach Westy upływały tygodnie, zauważył, że spędza z nią coraz więcej czasu. Potrafiła sprawić, że zapominał o przeszłości, przynajmniej na czas spędzony razem przy kolacji. Potrafiła sprawić, że czas całkiem znikał, gdy się kochali. Potrafiła nawet sprawić, że zaczął się śmiać. A mimo to nie dopuszczał jej do swoich intymnych myśli. Nie miał żadnej nadziei na przyszłość, nawet nie dopuszczał żadnych myśli o przyszłości - poza zbliżającym się terminem ukończenia bazy na Weście i polowaniem na Fuchsa, które miało być uwieńczone zabiciem go. Nowe rozkazy zmieniły jednak stare. Grigor powiedział mu, że Humphries chce przypuścić frontalny atak na statki Astro Corporation. - Zapomnij na razie o Fuchsie - oznajmił Grigor w nagranej wiadomości. - Mamy na oku poważniejsze plany. Harbin wiedział, że zaczyna uzależniać się od Leezy, gdy jej powiedział, jak bardzo mu nie w smak nowe rozkazy. Leżała obok niego, z głową na jego ramieniu, rozczochrana, a jedyne światło w pomieszczeniu pochodziło z gwiazd na ekranie ściennym, który wyświetlał widok głębokiego kosmosu z powierzchni Westy. - Humphries szykuje się na wojnę przeciwko Astro? - spytała Leeza głosem delikatnym jak jedwab w rozjaśnionej tylko gwiazdami ciemności. Wiedząc, że nie powinien jej tego mówić, Harbin odparł zwy- czajnie: - Na to wygląda. - Czy to nie jest dla ciebie zbyt niebezpieczne? Nie było łatwo wzruszyć ramionami mając na jednym jej głowę. - Płacą mi za ryzyko. Przez kilka sekund milczała. - Powinni ci płacić więcej. -Co? - Yamagata Corporation chce ci zapłacić tyle samo co HSS - oświadczyła. - Yamagata? Chichocząc lekko, niefrasobliwie, Leeza dodała: -1 mógłbyś dalej brać pensję od Humphriesa. Zwrócił się do niej, marszcząc czoło. - O czym ty mówisz? - Yamagata chce cię zatrudnić, Dorik. - Skąd wiesz? - Bo dla nich pracuję. - Dla Yamagaty? - Robię to, co robię dla Humphriesa - opowiadała szelmowskim tonem - i HSS płaci mi za to pensję. Informuję Yamagatę o wszystkim, co tu się dzieje, a oni płacą mi tyle samo, co HSS. Czy to nie fajne? - To zdrada - warknął Harbin. Uniosła się na łokciu. - Zdrada? Wobec korporacji? Nie bądź głupi. - To nie fair. - Lojalność wobec korporacji jest jak jednokierunkowa ulica, Dorik. Humphries może cię wywalić w każdej chwili. Nie ma nic złego w wiciu sobie gniazdka, jeśli nadarza się okazja. - Dlaczego Yamagata się mną interesuje? - Chcą wiedzieć, co robi Humphries. Jestem za nisko w hierar- chii, żeby przedstawiać im pełny obraz sytuacji. Potrzebują ciebie jako lepszego źródła. Harbin oparł się na poduszce, czując, jak myśli wirują mu w głowie. - Nie musiałbyś robić niczego przeciwko HSS - nalegała Leeza. - Yamagata chce tylko informacji. Na razie, dodał w duchu Harbin. I uśmiechnął się w ciemno- ściach. Jest taka sama jak inne. Zdrajczyni. Poczuł ulgę, że nie musi się angażować emocjonalnie w ten układ. Siedem miesięcy później Willa Humphriesa - Jak ona się czuje? - spytał Humphries głosem, w którym po- brzmiewało napięcie, mieszanina niecierpliwości i niepokoju. Holograficzny obraz lekarki położnika siedzącej spokojnie na krześle przed biurkiem Humphriesa miał zrelaksowany i nieporuszony wyraz twarzy. - To jeszcze potrwa jakąś godzinę, proszę pana - rzekła. - Może dłużej. Dziecko urodzi się, kiedy będzie gotowe przyjść na świat. Humphries zabębnił palcami po biurku. Nie dość, że gówniarz chce się urodzić o trzy tygodnie za wcześnie, to jeszcze się ociąga, kiedy już zaczął. - Możemy tylko czekać - oświadczyła lekarka. - Pani Humph- ries znajduje się pod działaniem silnych środków uspokajających. - Środków uspokajających? - poderwał się Humphries. - Dlacze- go? Chciałem, żeby to był naturalny poród. Powiedziałem pani... - Proszę pana, znajdowała się w takim stanie, kiedy pańscy ludzie przywieźli ją tu na wózku. - To niemożliwe! Lekarka wzruszyła ramionami w swoim luźnym zielonym chi- rurgicznym wdzianku. - Też byłam zaskoczona. - Idę tam - warknął Humphries. Przerwał połączenie, zanim lekarka była w stanie odpowiedzieć i odepchnął się od biurka. Zorganizował pokój porodowy dla Aman- dy niedaleko swojego biura. Nie miał ochoty przy tym być, oglądać krwi i bólu towarzyszących porodowi, ale stwierdzenie położnika, że Amanda coś zażyła, zaalarmowało go. Miała nie tykać prochów. Obiecała mi, przypomniał sobie Humphries, czując, jak narasta w nim gniew. Obiecała mi, że będzie czysta, dopóki jest w ciąży. Humphries pobiegł krótkim korytarzykiem między jego biurem a pokojem porodowym. Znowu brała prochy, pomyślał. Już trzy - nie, cztery razy wy- syłałem ją na detoks, a ona znowu zaczynała brać, w ciąży czy nie w ciąży. Ma gdzieś mojego syna, ma gdzieś mnie. Ona i jej pieprzone uzależnienie. Jeśli skrzywdziła mojego syna, chyba ją zabiję. W złości zapomniał, że Amanda jest jedyną kobietą, jaką kiedykol- wiek kochał. Po dwóch żonach i bliżej nieokreślonej liczbie kobiet za- kochał się w Amandzie. Ale ona nigdy go nie kochała. Wiedział o tym. Kochała tego łajdaka Fuchsa, pewnie dalej go kocha. Zdecydowała się na dziecko, żeby mnie ugłaskać. Z wściekłości postanowił, że jeśli z jego synem jest coś nie tak, każe go zabić jeszcze w tym pokoju. I ją razem z nim, pienił się w duchu Humphries. Uderzył w drzwi pokoju porodowego, zaskakując ubraną na zielono pielęgniarkę siedzącą w przedpokoju. Siedziała ze zdjętą maseczką i czytała coś z palmtopa, z filiżanką kawy w ręce. Zerwała się na równe nogi, rozlewając kawę na dywan. -Pan Humphries! Przeszedł obok niej. - Nie wchodziłabym tam, proszę pana. Nie ma tam... Humphries zignorował ją i wkroczył do następnego pomiesz- czenia. Amanda leżała na łóżku, nieprzytomna lub śpiąca, pokryta potem, blada jak trup. Przy łóżku stały trzy kobiety w chirurgicznych wdziankach i maskach. Humphries zauważył, że Amanda nie ma na twarzy ani śladu makijażu. Jej błękitne jak porcelana oczy były zamknięte, lśniące blond włosy pokryte potem. A mimo to wyglądała tak pięknie, tak uroczo, jak złocista księżniczka z bajki. Poczuł, jak jego gniew uchodzi. Jedna z kobiet stanęła przed nim, odcinając mu drogę do jego żony. - Nie ma pan na sobie fartucha! - syknęła. Humphries skrzywił się i wyszedł do przedpokoju, gdzie zażą- dał od pielęgniarki maseczki i fartucha. W ciągu kilku minut włożył fartuch, maskę, plastikowe nakładki na buty i idiotyczny czepek naciągany na uszy. Wrócił do pokoju porodowego. Panowała tam złowieszcza cisza. Amanda nie poruszała się. Jedyny dźwięk wydawały maszyny ustawione wokół łóżka. Humphries spojrzał na nie. Piszczenie wydawał kardiograf zli- czający uderzenia serca Amandy. Wydawały się pojawiać bardzo wolno. - Co się dzieje? - spytał szeptem lekarki. Kobieta wstrzymała oddech, po czym odpowiedziała: - Wystąpiły pewne komplikacje. - Komplikacje? - Serce. Wysiłek związany z porodem bardzo obciąża jej serce. - Serce? - warknął Humphries. Wycelował palec w kardiologa w oskarżającym geście i spytał: - A pompa wspomagająca? - Pracuje - odparł kardiolog stanowczym tonem. - Istnieje jednak pewna granica obciążenia. - Nic jej nie będzie? Wyjdzie z tego? Lekarka unikała jego wzroku. Chwycił ją za ramię. - Mój syn. Czy z nim wszystko w porządku? Spojrzała na niego, ale zaraz odwróciła wzrok. - Dziecku nic nie będzie, proszę pana. Kiedy już uda nam się je wydobyć. Humphries nagle zrozumiał. Ona umrze. Amanda umrze! Jedyna kobieta, jaką kochał w życiu, umrze, rodząc jego syna. Kolana się pod nim ugięły. O mało nie upadł, ale ta sama przy- sadzista lekarka, która kazała mu wyjść, chwyciła go mocno za rękę i podtrzymała. - Zrobimy wszystko, co się da - rzekła lekarka położnik, gdy wyprowadziła Humphriesa z pokoju i posadziła na krześle w pocze- kalni. Pielęgniarka znów poderwała się na równe nogi. Humphries opadł na krzesło, prawie nie słysząc wymiany zdań między pielęgniarką a lekarką. Pielęgniarka wręczyła mu kubek z kawą. Demonstracyjnie wylał ją na dywan. Spojrzała na niego zdziwiona, po czym wycofała się i stanęła przy drzwiach pokoju. Humphries siedział, czując, jak jego myśli z każdą chwilą stają się coraz bardziej ponure. Fuchs. To on jest przyczyną tego wszystkiego. To wszystko jego wina. Ona go nadal kocha. Zgodziła się na dziecko, żeby mnie uszczęśliwić, żeby ocalić jego parszywy tyłek. Cóż, jeśli ona umrze, wszystkie moje obietnice staną się nieważne. Znajdę tego skurwiela i zabiję. Wyślę Harbina i wszystkie statki, jakie mam w Pasie, żeby go znaleźli i zabili. Nie obchodzi mnie, czy będzie do tego potrzebne tysiąc statków, chcę zobaczyć jego trupa. Chcę, żeby go żywcem obdarto ze skóry. Żeby mu usmażyć jaja na wolnym ogniu. Żeby... Litanię wściekłości przerwał pierwszy płacz dziecka. Humphries poderwał się na równe nogi. Pielęgniarka nadal stała w drzwiach. Drzwi otworzyły się powoli. Pojawiła się lekarka. Wyglądała na zmęczoną. - Mój syn? - spytał Humphries. - Z chłopcem wszystko w porządku - rzekła kobieta z powagą na twarzy. - Poddamy go normalnym badaniom dziś albo jutro, ale wygląda na to, że nic mu nie jest. Wygląda trochę mizernie, ale to normalne u wcześniaka. Mizerny, pomyślał Humphries. Ale nic mu nie jest. Urośnie. Będzie zdrowy. - Ale pańska żona... - wyszeptała lekarka. - Czy z nią wszystko w porządku? Lekarka powoli pokręciła głową. - Amanda? - Obawiam się, że się nie udało. Jej serce przestało bić, a reani- macja nie przyniosła skutków. Humphries patrzyła na kobietę szeroko otwartymi oczami. - Nie żyje? Amanda nie żyje? - Bardzo mi przykro, proszę pana - rzekła lekarka unikając jego wzroku. - Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy. - Zabił ją - wymruczał Humphries. - Ten bachor ją zabił. - To nie wina dziecka - rzekła, przerażona. - Zabił ją - powtórzył Humphries. Habitat Poczwarka Pancho rzuciła wszystkie zajęcia i poleciała z pełnym jednym g na Ceres, dolatując tam z Selene w niecałe trzydzieści godzin. Gdy jej statek połączył się z orbitującym habitatem i zadokował w jednej ze śluz, Pancho poczuła ulgę w grawitacji wynoszącej znów jedną szóstą g. Przebywanie w księżycowej grawitacji sprawia, że takie ciążenie odbieram za normalne, rozmyślała idąc centralnym korytarzem połączonych kadłubów statków, prosto do kwatery Wielkiego George'a. Wielki George, gdy został wybrany administratorem poszu- kiwaczy, uparł się, że nie chce eleganckiego biura ani personelu pomocniczego. Trwał w tym postanowieniu - w pewnym sensie. Za biuro nadal służyła jego kwatera, ale rozrastała się powoli, aż rozciągnęła się na całą długość jednego z modułów tworzących Poczwarkę. - Tylko jedną stronę korytarza - mruknął George obronnym to- nem, kiedy Pancho zaczęła żartować na ten temat. -1 nie zatrudniłem ani jednej osoby, która nie jest mi absolutnie potrzebna. "Biurem" George'a był nadal salon jego kwatery. Nie miał biur- ka, tylko parę wygodnych mebli wyszarpanych z jakiegoś złomowa- nego statku. Teraz siedział w fotelu, który kiedyś był fotelem pilota. Pancho siedziała w podobnym, z długimi nogami wyciągniętymi na podłokietniku. - Wygląda na to, że zbudowałeś tu sobie małe imperium - dro- czyła się Pancho. - Może takie tycie-tycie, ale imperium. George rzucił jej gniewne spojrzenie zza swojej rudej brody. - Nie przyleciałaś tu, żeby się nabijać z mojego imperium, nie? - Nie - odparła Pancho, natychmiast poważniejąc. - Oczywi- ście, że nie. -To o co chodzi? - Muszę zobaczyć się z Larsem. - Zobaczyć się z nim? Twarzą w twarz? Pancho skinęła głową z powagą. - Po co? - Amanda... - powiedziała Pancho, zdziwiona, jak trudno jej wydobyć z siebie głos. - Ona... nie żyje. - Nie żyje? - George rzucił jej zdumione spojrzenie. - Zmarła przy porodzie. - Jasny szlag - mruknął George. - Lars dostanie świra. - Ostra anemia? - powtórzył Humphries; oczy mu się zwęziły. - Jakim cudem mój syn może mieć ostrą anemię? Mężczyzna siedzący przed biurkiem Humphriesa był ordynatorem szpitala Selene. By 1 kardiochirurgiem, wysokim, władczym mężczyzną o zdumiewająco małych i delikatnych dłoniach, w nieskazitelnym formalnym rozpinanym swetrze barwy popiołu. Miał poważny, lecz ojcowski wyraz twarzy; był przyzwyczajony do wygłaszania różnych mądrości wystraszonym, zdezorientowanym pacjentom i ich rodzinom. Wiedział, że w rozmowie z Humphriesem musi zachować przewagę. Ktoś' tak potężny może być niebezpieczny. Nikt z niższych stopniem lekarzy nie ośmielił się przekazać nowiny Martinowi Humphriesowi. Rozłożył ręce w pojednawczym ges'cie. - Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Dziecko ma uszkodzony gen, to mutacja. Humphries rzucił ostre spojrzenie Victorii Ferrer, która siedziała obok niego. Miała obojętny wyraz twarzy. - Mutacja mogła zostać spowodowana przez jakieś zabłąkane promieniowanie jonizujące - tłumaczył lekarz protekcjonalnym tonem - czy nawet tutejszą niską grawitację. Po prostu nie wiemy, jakie mogą być długofalowe skutki niskiej grawitacji. - Czy przyczyną mogło być używanie leków? - spytała Ferrer. Humphries rzucił jej ostre spojrzenie. Pewność siebie, jaką przejawiał lekarz, na chwilę znikła, ale szybko udało mu się odzyskać panowanie nad sobą. - Istotnie, podczas sekcji wykryliśmy we krwi pani Humphries wysoki poziom barbituranów. Wątpię jednak... - Nieważne - warknął Humphries. - To bez znaczenia. Jak to wpłynie na mojego syna? - Chroniczną anemię można leczyć - odparł gładko lekarz. - Można ją opanować za pomocą leków. Będzie prowadził normalne życie, o ile będzie brał leki. - Bez żadnych problemów. - Dopóki będzie brał leki - rzekł lekarz ze swoim standardowym uspokajającym us'miechem. - Mogą wystąpić przypadki ataków astmy, ale można je leczyć preparatami antyhistaminowymi czy adrenalinowymi. W poważnych przypadkach można nawet... - Co jeszcze? - warknął Humphries. - Przepraszam? - Co z nim jeszcze jest nie tak? Us'miech lekarza znikł, po czym znów pojawił się z pełną mocą. - Poza tym jego testy genetyczne wyglądają na całkowicie nor- malne. Przy włas'ciwej diecie znajdzie się w szóstym albo siódmym percentylu, pod względem wzrostu. A jeśli... - Chce pan powiedzieć, że będzie cherlakiem. Zaskoczony lekarz zająknął się. - Cóż... nie ujmowałbym tego w ten sposób. Chłopiec będzie się mies'cił w standardach. - Będzie miał sześć stóp wzrostu? - Sześć stóp... czyli około metr osiemdziesiąt, tak? Nie wątpię, że osiągnie taki wzrost. - Czy będzie dobrze zbudowany? - Cóż, to zależy. Anemia jest oczywiście czynnikiem wpływa- jącym na talenty sportowe. Ale jest o wiele za wcześnie... Humphries pozwolił mu jeszcze chwilę przemawiać, pół prze- praszająco, pół tonem wykładowcy, o tym, co to znaczy być dobrym ojcem. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i splótł palce na kolanach, by uniknąć bębnienia nimi po biurku. Humphries znów przypomniał sobie, jak wygląda jego nowo narodzony syn: mizerny, o zaczerwie- nionej skórze, piszczący jak mały szczurek, z otwartą buzią, dyszący, machający żałos'nie rączkami i nóżkami jak wykałaczki. Cherlak. Bezużyteczny, beznadziejny cherlak. Widział dziecko tylko raz, zaraz po śmierci Amandy. Patrzył na nie, jak walczy o każdy oddech w inkubatorze i rzekł w duchu: tyją zabiłeś. Zabiłeś moją żonę. Umarła dając ci życie. Wyszedł z oddziału noworodków i od tego czasu nie widział swojego syna. Wiedział, że gdyby tam wrócił, gdyby go zobaczył, zabiłby bachora. Udusiłby go w inkubatorze. Odłączyłby powietrze. Pozbył się go. Nie mógł tego zrobić. Nad małym potworkiem pochylały się całe stada pielęgniarek, lekarzy i salowych. Poza tym tak naprawdę to nie była wina tego dzieciaka, powta- rzał sobie Humphries. Tylko Fuchsa. Zapamiętaj to. To jego wina. Zabił Amandę. Wpędził ją w zażywanie narkotyków, które ją zabiły i zrobiły krzywdę mojemu synowi. Jej protekcja chroniła go przez całe lata. Ale to już koniec. Koniec i tyle. - ...a później, za rok czy dwa, spróbujemy terapii genowej - mó- wił lekarz. - Albo nawet nanoterapii, tu jest legalna. Ferrer pokiwała głową, jakby ją to interesowało. - Dziękuję bardzo, doktorze, że tak dokładnie pan to wytłuma- czył - rzekł Humphries wstając. Lekarz wyglądał na nieco zaskoczonego, potem przez ułamek sekundy na jego twarzy pojawił się gniew, ale szybko odzyskał pa- nowanie nad sobą i wstał z krzesła. - Proszę dzwonić do mnie, gdy tylko będzie pan chciał o coś zapytać. Cały szpital jest do pana usług. - Oczywiście. Żaden z mężczyzn nie wyciągnął ręki do drugiego. Gdy lekarz wyszedł, Ferrer zwróciła się do Humphriesa. - Czy mam zorganizować chrzest? -Chrzest? - Tak się zwykle robi z dziećmi. - Co ma być najpierw? - spytał obojętnym tonem Humphries. - Pogrzeb czy chrzest tego bachora? Ferrer wzięła głęboki oddech. Zwykle działało to na Humphriesa podniecająco, ale teraz to zignorował. - Załatwię i jedno, i drugie - rzekła cicho. - Jak ma mieć na imię dziecko? - Na imię? - Musi mieć jakieś imię. - Van. To stare rodzinne imię. Miał tak na imię mój prapradzia- dek. Uciekł do Ameryki Południowej, żeby uniknąć wcielenia do wojska. Tchórz. To dobre imię dla małego cherlaka, prawda? - Nadal nie rozumiem, po co chcesz spotkać się z Larsem twarzą w twarz - rzeki Wielki George. Pancho zsunęła nogi z podłokietnika i wstała. - Muszę mu coś powiedzieć. Coś osobistego. - Coś więcej niż wieści o śmierci Amandy? -Tak. - Musi być pierońsko ważne. - Jest ważne. - Dobrze - rzekł George wstając z fotela i stając koło niej. - Spróbuję przesłać mu wiadomość. Ale nie wiem, czy odpowie. - Zna mnie. - Znał cię - poprawił George. - Stary Lars nie jest już tym, kim był kiedyś. Pancho rzuciła mu długie, nieszczęśliwe spojrzenie, po czym mruknęła: - A kto, do licha jest? Asteroida Westa Harbin przyglądał się obrazowi Grigora na ekranie w swojej prywatnej kwaterze. Rosjanin, powiedział sobie w duchu, przypomi- nając, co starszyzna wioski mówiła o Rosjanach, kiedy był chłopcem. Rosjanie są naszymi przyjaciółmi, zaintonował, o ile trzymają się z dala od naszej wioski. Grigor, zwykle poważny, prawie ponury, wyglądał na prawie zadowolonego przekazując Harbinowi ostatnie rozkazy z Selene. Na Ceres był ktoś ważny z zarządu konkurencyjnej Astro Corporation. Pewnie poleci w głąb Pasa, szukać tego wyrzutka Fuchsa. - Będziemy otrzymywać dane namiaru od naszego człowieka w MUAna Ceres. Przejmiecie ten statek i wyeliminujecie go. Całkiem możliwe, że równocześnie wyeliminujecie też Fuchsa. Możesz wziąć tyle statków, ile uznasz za konieczne, ale nie mniej niż pięć. Pan Humphries chce, żeby ta robota była wykonana bez pudła. Harbin chciał odpowiedzieć: "To niech pan Humphries przyleci tu i zrobi to sam". Wiedział jednak, że przesyłanie odpowiedzi na Księżyc trwałoby ponad pól godziny. Poza tym, nie byłoby rozsądne obrażać kogoś, kto płaci rachunki. Usunął więc obraz Grigora z ekranu i odpowiedział: - Wiadomość otrzymana, rozkaz przyjęty. Pięć statków. Grigor sądzi, że więcej statków zagwarantuje suk- ces. Nie ma pojęcia, jak trudne jest skoordynowanie ataku pięcioma statkami równocześnie. A im więcej statków użyjemy, tym szybciej zwierzyna zorientuje się, że jest śledzona. Harbin potrząsnął głową z lekkim niesmakiem. Mógłbym to zrobić sam, jeden statek z jednoosobową załogą. Podajcie mi współ- rzędne kursu statku Astro, a ja go przejmę i wykończę. A jeśli Fuchs się tam znajdzie, też się z nim rozprawię. Rozsiadając się wygodnie w wyścielanym fotelu Harbin splótł ręce za głową i zaczął myśleć. Fuchs jest przecież sprytny. Cwany jak borsuk. Potrafi wywęszyć niebezpieczeństwo z tysiąca kilometrów. Pięć statków może mieć sens. Może jeszcze kilka, żeby lecieć przed nim i zająć pozycję, która odetnie mu drogę ucieczki. I wtedy go dopadnę, wreszcie. Usiadł prosto, skinął głową w stronę pustego ekranu, po czym wstał i ruszył do centrum dowodzenia. Potrzebował ostatniego na- miaru statku Astro. Wielki George także siedział przy ekranie. Pancho siedziała przy nim w jego nieformalnym biurze, ze wzrokiem wbitym w ziarnisty obraz Larsa Fuchsa. - Odebrałem wiadomość od Pancho - mówił Lars ze spuszczoną głową, wyglądający ponuro. - Niestety, nie mogę zaryzykować spo- tkania. Zbyt wielu szpiegów Humphriesa może się o tym dowiedzieć. Jeśli Pancho ma mi coś do powiedzenia, niech wyśle wiadomość. Obraz znikł. Pancho zamrugała, po czym zwróciła się do George'a. -1 to tyle? To już cała wiadomość? - On nie lubi marnować słów - odparł George. - Boi się, że ktoś przechvyci wiązkę i namierzy go. - Muszę z nim porozmawiać - rzekła Pancho z frustracją. -Twarzą w twarz. - Marne szansę - odparł. Wstając, Pancho oświadczyła: - Nie mogę mu wysłać wiadomości z informacją, że Mandy nie żyje. Potrząsając niesforną czupryną George rzekł: - On się z tobą nie spotka, Pancho. Sądzę, że nic z tego. - Przecież nie wciągnę go w pułapkę, na litość boską! - Świadomie nie. Zmarszczyła brwi. - Gdyby Lars był naiwny, nie przeżyłby sam tak długo - rzekł George. - Humphries napuścił na niego swoich najemników. Wolnych strzelców też. Rozeszło się po całym Pasie, że Humphries hojnie zapłaci za głowę Larsa. Pancho skrzywiła się. - Mandy powiedziała, że przyrzekł zostawić Larsa w spokoju. - Pewnie i przyrzekł - odparł George, a każda sylaba ociekała pogardą. - Muszę się z nim zobaczyć. - To się nie uda, Pancho. Zrozum. Lars jest ostrożny i trudno mieć o to pretensje. Pancho wzięła głęboki oddech i powtarzała sobie w duchu: kiedy trafiasz na kamienną ścianę, spróbuj obejść ją dookoła. Albo przejść nad nią. Albo wykopać tunel, jeśli trzeba. Tak zawsze powtarzał Dan Randolph: jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą tam, gdzie idzie się lżej. - George - spytała, siadając znów obok niego. - W jaki sposób odbierasz wiadomości od Larsa? Zawahał się na moment. - Ma jakiś tuzin odbiorników porozmieszczanych na małych asteroidach. Kiedy wysyłam wiadomos'ć, zostawiam informację, gdzie będzie czekać następna. -1 te urządzenia zawsze są na tych samych asteroidach? - Nie. Lars je przestawia. Kiedy odpowiada, mówi mi, gdzie będą potem. Pancho milczała przez kilka chwil i rozmyślała. Wreszcie ode- zwała się: - Więc możesz wysłać mu wiadomoś*ć i poinformować, kiedy będziesz wysyłał następną. -Tak. - I wtedy on tam leci, żeby ją odebrać. - Dokładnie. - Mogłabym poczekać na niego w pobliżu asteroidy. Kiedy się zjawi, przywitam się z nim. - Aon cię rozwali na strzępy, zanim powiesz "Cześć" - prychnął George. -Nie, jeśli... - Powinnaś' się z tym liczyć. - Zaryzykuję. Potrząsając głową, George odparł: - Pancho, nie mogę ci podać tych pieprzonych współrzędnych! Lars pomyśli, że go zdradziłem, na litość boską! - Muszę zobaczyć się z Larsem osobiście. Zaryzykuję, że za- atakuje mój statek. To moja sprawa. George pozostawał niewzruszony godzinami. Pancho prosiła, błagała. - Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne? Co takiego musisz mu powiedzieć twarzą w twarz? Pancho zawahała się na ułamek sekundy. - George - odparła - gdybym mogła ci powiedzieć, powiedzia- łabym. Ale to jest coś, co mogę powiedzieć tylko Larsowi. Podrapał się w krzaczastą brodę. - Aż tak ważne? Pancho pokiwała w milczeniu głową. - Aż tak. - Dobrze - rzekł z niechęcią. - Powiem ci coś. Polecę z tobą. - Ale to może być niebezpieczne! - Tak. I pewnie będzie. Ale sądzę, że wymyślę coś, co uniemoż- liwi Larsowi rozwalenie nas w proch. Poza tym, wolę tam być, na wypadek, gdyby podejrzewał, że go wystawiłem. Szybki statek Samarkanda Harbin siedział w fotelu dowódcy Samarkandy, jego pilot i nawigator siedzieli na poziomie mostka, nieco poniżej. Na ekranie widniała skomplikowana plątanina trajektorii statków lecących na Ceres i z asteroidy. Komputer statku sortował te informacje, szukając statku, którym leciała Pancho Lane. Jest za sprytna, żeby korzystać z własnego statku, rozmyślał Harbin, gdy linie przedstawiające poszczególne statki znikały jedna po drugiej. Poleci jakimś statkiem poszukiwacza albo statkiem lo- gistycznym Astro. Informacje z namiarem napływały prosto od kontrolerów MU A z habitatu Poczwarka. Harbin żałował, że Humphries nie ma w habi- tacie tylu szpiegów, żeby sprawdzić, na pokład którego statku wejdzie Pancho, ale nie miał dostępu do takich informacji. Wysłał więc trzy uzbrojone statki do Pasa, a trzy dalsze utworzyły luźną formację wokół jego własnego statku. Dla niewprawnego oka wyglądało to, jakby leciało kilka statków poszukiwaczy. Harbin miał nadzieję, że tak pomyśli Fuchs. Gąszcz zakrzywionych linii na ekranie stopniowo malał, aż wyświetliła się trajektoria tylko jednego statku. Harbin potrząsnął głową, mrucząc: - Głupi komputer. Dane statku wskazywały, że należy on do rządu Ceres, a na jego pokładzie jest tylko główny administrator, który leci na inspekcję kilku przedsięwzięć górniczych w Pasie. Główny skalny szczur leci odwiedzić swoich braci, małe szczurki skalne, pomyślał Harbin. I nagle poczuł, jak zwężają mu się oczy. Główny administrator włóczący się po Pasie? Czy on kiedykolwiek tak robi? Zadał kom- puterowi pytanie. Odpowiedź nadeszła natychmiast, gdy skończył je zadawać. Nigdy. To była pierwsza taka inspekcja. Harbin uśmiechnął się ponuro. Może ten komputer wcale nie jest taki głupi. Wysłał wiadomość do Grigora w Selene. "Czy da się sprawdzić, kto jest na pokładzie statku Mathilda 11 z głównym administratorem szczurów?" Grigor odpowiedział za niecałą godzinę. "Nie ma listy pasa- żerów. Najwyraźniej jest tam tylko troje osób z załogi i ten cały Ambrose". Harbin pokiwał głową i przypomniał sobie, że Pancho Lane była kiedyś profesjonalną astronautką. Pewnie zajęła miejsce kogoś z załogi na pokładzie. Wydał polecenie własnemu nawigatorowi: - Ustaw kurs tak, by śledzić statek widoczny na ekranie. Trzymaj się z dala od niego, nie chcę, żeby zauważył, że jest śledzony. Mathilda II była statkiem o wiele wygodniejszym niż pierwsza Waltzing Matilda. Staruszka była górniczym statkiem, który został zniszczony podczas pierwszej wojny o asteroidy. Mathilda U była komfortowo wyposażonym szybkim statkiem, który mógł przewozić ważnych pasażerów, zarazem służąc za ruchome biuro dla admini- stratora osady na Ceres. Siedząc na obrotowym krześle w mesie George wyjaśniał: - Zostawiłem Larsowi wiadomość, gdzie będziemy na niego czekać. W ten sposób go nie zaskoczymy. Pancho siedziała po drugiej stronie stołu. Byli w połowie obiadu. Pancho dziobała sałatkę, a George zaatakował z pasją wielką porcję żeberek. - A miejsce, które wybrałeś na spotkanie, nie znajduje się tam, gdzie urządzenia? - Nie - odparł George, wycierając wypaćkaną sosem brodę serwetką. - Spotkamy się w pustej przestrzeni. Podałem mu współ- rzędne. Jeśli ktoś nas śledzi, zauważymy go na długo, zanim zacznie sprawiać kłopoty. Pancho pokiwała głową. - I wysłałeś Larsowi wiadomość wiązką laserową? - Tak. Nie da się jej przechwycić czy użyć do podsłuchiwania. Jeśli ktoś podepnie się do promienia, zobaczymy to od razu jako spadek mocy. - Sprytne. - Raczej konieczne - odpad George, ujmując kolejne pieczone żeberko ociekające sosem. Przez te parę tygodni od spotkania z pułapką w postaci statku Kozioł Lars Fuchs znów upiększy! swój statek. Statki działające w otwartym kosmosie musiały mieć osłonę antyradiacyjną. Gdy następował rozbłysk słoneczny i chmury śmier- cionośnych cząsteczek pędziły przez przestrzeń międzyplanetarną, statek bez osłony antyradiacyjnej mógł najwyżej służyć za trumnę dla załogi. Potężne protony w takich chmurach były szczególnie nie- bezpieczne, mogły zabić ludzi i usmażyć elektronikę w ciągu kilku minut, jeśli statek nie był odpowiednio zabezpieczony. Większość statków zabezpieczała się przed promieniowaniem za pomocą wysokiego ładunku elektrycznego na powierzchni ka- dłuba. Powodowało to odchylenie toru śmiercionośnych protonów o wysokiej energii pochodzących z chmury radiacyjnej. Chmura zawierała także elektrony; ich energia była mniejsza, ale i tak były one w stanie rozładować dodatnie pole elektryczne statku. Aby chronić się przed elektronami, otaczano statki polem magnetycz- nym wytwarzanym przez lekkie nadprzewodniki. Statki działające poza układem Ziemia-Księżyc były więc otoczone niewidzialnym, lecz potężnym własnym polem magnetycznym i ładowały swoją zewnętrzną powłokę ładunkiem dodatnim, gdy wybuchała burza słoneczna. Fuchs, który kiedyś był geochemikiem planetarnym, wykorzy- stywał działa elektronowe Nautilusa do ładowania tarczy ochronnej swojego statku, po czym pokrywał go drobnymi kamykami i pyłem z luźno zbitych asteroid chondrytowych. Na ekranie radaru statek wyglądał wtedy jak asteroida chondrytowa typu "worek kamieni". Poza tym kamienie i pył rozpraszały wiązkę laserową i absorbowały energię lepiej niż tarcze miedziane, jakie wcześniej zamocowano na kadłubie Nautilusa. Gdy Fuchs pozwalał statkowi dryfować na orbicie okołosłonecz- nej, Nautilus wyglądał jak mała asteroida o kształcie hantli. Fuchs czuł się dos'ć bezpiecznie, ale po ostatniej wiadomości od Wielkiego George' a poczuł się trochę niepewnie. Pancho chce się ze mną spotkać twarzą w twarz, rozmyślał. Po co? Co może być aż tak ważnego, że przyleciała aż do Pasa, żeby mnie szukać? - Nie podoba mi się to - mruknął pod nosem. Sanja, syn byłego mongolskiego koczownika, który pełnił wachtę w fotelu pilota, zwrócił swoją ogoloną czaszkę w stronę Fuchsa i spytał: - Kapitanie? - Nie, nic, Sanja - odparł Fuchs. - Nic. Kiedy osiągniemy pręd- kość orbitalną, wyłącz silniki i idziemy dryfem. Mathilda II - Przybylis'my do miejsca przeznaczenia - rzekł pilot. Pancho siedziała w fotelu drugiego pilota Mathildy //, na ele- ganckim, wygodnym mostku. Pilot siedzący po jej lewej stronie był młodzikiem, którego poznała dopiero na pokładzie. Zdaniem Pancho wyglądał jak dzieciak, blondynek o miękkich, zaróżowionych policz- kach, ale pilotowanie szło mu doskonale. Ma zgrabne, proporcjonalne ramiona, zauważyła. Umiejętności pilotażowe Pancho wymagały odświeżenia i doskonale o tym wiedziała, ale miała straszną ochotę, żeby polatać tym pudłem, tylko trochę, dla zabawy. Oczywiście, nie mogła o to poprosić. Prezes Astro Corporation nie wypadało bawić się w latanie. Jednym z epitetów, jakimi obdarzał ją często Humphries, była "umorusana smarem małpa". Pancho nie miała ochoty podsuwać Humphriesowi amunicji. A jednak, rozmyślała, patrząc, jak palce młodego człowieka biegają po klawiaturze panelu sterowania, fajnie byłoby dać czadu i zobaczyć, co ta maszynka potrafi. - To jest to miejsce, tak? - spytał George. Stał za fotelem pilota i pochylił się lekko, by wyjrzeć przez bulaj. W mrocznej pustce nie było widać niczego - kosmos i pełne powagi, nie mrugające gwiazdy. Pilot nazywał się Oskar Johannson. Mimo młodego wieku, przy Pancho i George'u zachowywał się sztywno i formalnie. - Tak, proszę pana - odparł, wskazując główny ekran. - Tu są współrzędne, na żółto, a tu nasza pozycja, migający czerwony kursor. Jak pan widzi, nakładają się. Jesteśmy na właściwej pozycji. George skinął głową. Pancho zachwycała się w duchu wyraźnym zarysem szczęki i błyszczącymi białymi zębami Johannsona. Szkoda, że się nie us'miecha, pomyślała. Ciekawe, co trzeba zrobić, żeby go trochę rozruszać. - Żadnych statków na widoku? - Żadnych, proszę pana, tylko mała asteroida pięćset kilometrów od nas, gdzieś na godzinie czwartej. -Wystukał coś na klawiaturze. - Pięćset siedemnaście kilometrów, sto dwadzieścia dwa stopnie w stosunku do naszej pozycji, kąt podniesienia osiem stopni. Pancho uśmiechnęła się słysząc, jaki jest dokładny. - Myślałam, że w tym miejscu nie ma skał przynajmniej w pro- mieniu tysiąca kilometrów - rzekła. George podrapał się po brodzie i odpowiedział: - Skały zmieniają orbity przez cały czas, Pancho. Rezonans gra- witacyjny Jowisza i innych planet powoduje, że zmieniają pozycje. Walcząc z chęcią, by obejrzeć ekran z bliska, Pancho rzekła: - Nienumerowana skała. Może ogłosimy, że jest nasza. - Żeby to zrobić, musiałabyś włożyć skafander, wyjść i umieścić znacznik własnoręcznie. - Czemu nie? - odparła Pancho odpychając się od fotela. - Zrobię to. Obejmę ją w imieniu Astro. - Niech no się jej bliżej przyjrzę - zwrócił się George do Oska- ra. Obraz radarowy ukazywał chondrytową asteroidę o kształcie hantli, powoli obracającą się wokół osi. - Orzeszek - rzekł George. - Jak ta... jak ona się nazywa... - Ida - odparł Johannson. - Asteroida numer 243. - Popisujesz się wyższym wykształceniem, Ossie? - spytał George. Johannson zaczerwienił się. Przepychając się koło George'a, Pancho rzuciła: - Wyjdę i załatwię formalności. Dajcie mi coś do roboty, jak będziemy czekać na Larsa. George odwróci} się i zanurkował za nią przez klapę. - Pomogę ci, Pancho. - Poradzę sobie - odparła, ruszając wąskim przejściem w stronę głównej śluzy, gdzie przechowywano skafandry. - Pomogę ci włożyć skafander - zawołał za nią George. - Sam też muszę do niego wskoczyć, wiesz. -Nie musisz... - Przepisy bezpieczeństwa - odparł George stanowczo. - Ktoś musi być w skafandrze i ruszyć na pomoc, gdyby coś się stało. Pancho prychnęła, ale nie protestowała. Wiedziała doskonale, że przepisy bezpieczeństwa ocaliły już tyłek niejednego astro- nauty. George pomógł jej włożyć skafander i sprawdził system uszczelnień. Potem ona pomogła mu przy skafandrze i procedurach kontroli. - Co cię tak śmieszy? - spytał George, gdy upychał swoją bujną rudą czuprynę we wnętrzu hełmu. Pancho nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że się śmieje. George wyglądał, jakby wszystkie szwy jego skafandra miały zaraz popękać. - Georgie, wyglądasz jak Święty Mikołaj z czerwoną brodą, wiesz? - Ho, ho, ho - odburknął. Pancho miała już wkraczać do śluzy, gdy z interkomu dobiegł głos Johannsona: - Zbliża się jakiś statek - zawołał. - Bardzo szybko. - Lasery uzbrojone i gotowe - oznajmił technik uzbrojenia. Harbin skinął uprzejmie głową i skupił się na widniejącym na ekranie głównego mostka Samarkandy obrazie Mathildy II. W po- bliżu nie było nic, jeśli nie liczyć niewielkiej asteroidy, jakieś pięćset kilometrów od nich. Na pokładzie Samarkandy znajdowały się dwa potężne lasery o ciągłym widmie, przerobione z laserów górniczych używanych przez skalne szczury do cięcia, plus broń o dużej mocy, zdolne wypalić centymetrową dziurę w metalowym poszyciu statku kosmicznego z odległości tysiąca kilometrów. Harbin dostrzegł, że moduł załogowy Mathildy nie znajdował się na swoim miejscu; obracał się po stronie przeciwnej niż jego szybko zbliżający się statek i był częściowo osłonięty bryłą napędu, silnikami i wielkimi okrągłymi zbiornikami paliwa. - Uwaga - rzekł cicho Harbin. Reszta trzyosobowej załogi na mostku siedziała i obserwowała go uważnie, czekając na rozkaz. Jeszcze trochę, powiedział w duchu Harbin do wolno obracającej się Mathildy. Jeszcze troszeczkę. Jest. Moduł załogowy pojawił się w polu widzenia. - Ognia - rzekł Harbin do technika uzbrojenia. Dla pewności wcisnął czerwony klawisz na klawiaturze swojego podłokietnika. - Mamy ją - wyszeptał triumfalnie. Pancho była właśnie w śluzie, gotowa wyjść na zewnątrz i ogłosić roszczenia odnośnie nie nazwanej asteroidy, gdy usłyszała bulgoczący okrzyk w słuchawkach i przeszywające uszy wycie syren alarmowych. - Co jest? - krzyknęła do mikrofonu. - Nie wiem - odparł George. - Wygląda na to, że zatrzasnęły się klapy bezpieczeństwa. Pancho walnęła w panel sterowania śluzy, wyłączając pompy, po czym otworzyła wewnętrzną klapę. George był w skafandrze i patrzył na korytarz z niepokojem malującym się na jego brodatej twarzy. - Nie mogę złapać Johannsona przez interkom - mruknął. Wskazując panel sterowania kilka metrów w głąb korytarza, Pancho zauważyła: - Tracimy ciśnienie. - Więc trzeba zostać w skafandrach - rzekł George i ruszył w stronę zamkniętej klapy. Pancho szła za nim, aż pokonali trzy grodzie i dotarli do ostatniej klapy przed mostkiem. Czerwone światełka ostrzegawcze informo- wały, że na całej trasie nie ma powietrza. - Jezu! - zawył George otworzywszy klapę. Spoglądając nad ramieniem George' a Pancho dostrzegła w głów- nym bulaju mostka dziurę wielkości pięści i ochlapany krwią panel sterowania. Johannson leżał w fotelu; jego ręce osunęły się na pod- łogę, a ociekająca krwią głowa opadła na ramiona. George podszedł do niego i lekko obrócił fotel pilota. Gałki oczne Johannsona pękły, a z otwartych ust nadal ciekła krew. Po raz pierwszy w karierze astronautki i członka zarządu firmy prowadzącej operacje w kosmosie, Pancho zwymiotowała wewnątrz hełmu. - Trafiony! - oznajmił technik uzbrojenia. Harbin dostrzegł, że moduł załogowy istotnie został trafiony, prawdopodobnie w okolicach mostka. Świetnie. - Powoli, wyrównajmy prędkość z prędkością obiektu - rozka- zał. - Podejdźmy bliżej. A teraz potniemy statek na kawałki i upewnimy się, że nikt nie przeżył. Nagle światła na mostku zgasły. Gdy zapaliły się blade światła awaryjne, Harbin dostrzegł, że na panelu sterowania płoną liczne czerwone światełka ostrzegawcze. - Co się stało? - rzucił. - Nie działa zasobnik broni - rzekł pilot, stukając nerwowo na klawiaturze. - Awaria zasilania i... Światła zamrugały. Tym razem Harbin poczuł lekki wstrząs. - Trafili nas! - warknął. - Ale to nie Mathilda do nas strzela - rzekł nawigator patrząc na główny ekran. - Ten statek nie jest uzbrojony. To tylko... Samarkanda solidnie się zatrzęsła. - Wirujemy! -krzyknął pilot. - Trafili zbiornik paliwa numer dwa! - Strzelają do nas! - krzyknął Harbin. - Nie mają czym! - Ktoś do nas strzela! - upierał się. - Uciekajmy stąd! I to już! - Próbuję odzyskać panowanie nad statkiem! - zawył pilot na granicy paniki. Powinniśmy być w skafandrach, pomyślał Harbin. Ale nie ma już na to czasu. - Zabieramy się stąd! - powtórzył, próbując nadać swojemu głosowi spokojny, wyważony ton. Asteroida, uświadomił sobie. Ktoś jest na tej asteroidzie i strzela do nas. To musi być Fuchs. Lars Fuchs stał za fotelem pilota na szeroko rozstawionych nogach i z pięściami na biodrach, a oczy płonęły mu gniewem na widok tego, co działo się na ekranie. Strzelają do statku George'a, powiedział sobie. Dlaczego? Może mysią, że ja jestem na pokładzie? Albo próbują zabić Pancho? Pewnie i jedno, i drugie. - Wróg ucieka - zauważył Nodon. Mówił cicho, spokojnym tonem, jakby nie chciał rozdrażnić Fuchsa. - Niech lecą - odparł Fuchs. - Pies oberwał batem, nie ma po- trzeby go wabić, żeby dalej na nas warczał. Nikt z obecnych na mostku nie podniósł sprzeciwu. - Sanja - Fuchs zwrócił się do mężczyzny przy konsoli łączności - spróbuj wywołać zaatakowany statek. Po kilku minutach na ekranie pojawiła się twarz Wielkiego George'a otoczona rudymi włosami i brodą upchanymi w hełmie skafandra. - Straciliśmy człowieka - rzekł ponuro Georga. - Układy statku nie są uszkodzone. Za szerokim ramieniem George'a Fuchs dostrzegł kogoś w bia- łym skafandrze smarującego epoksydem przedni bulaj mostka. - Za jakieś pół godziny powinniśmy przywrócić ciśnienie, może nawet szybciej - rzekł George. - Pancho jest z tobą? - zapytał Fuchs. -Tak. Nic jej nie jest. - Mówiłeś, że chciała ze mną rozmawiać. - Zaraz ci ją dam - odparł George. Fuchs czekał z niecierpliwością, walcząc z ochotą, by zacząć się przechadzać tam i z powrotem po wąskim mostku Nautilusa. Po kilku minutach twarz Pancho zastąpiła twarz George'a na ekranie. Najwyraźniej była w swojej kajucie, nadal w skafandrze. - Próbował cię zabić - rzekł Fuchs bez żadnych wstępów. - Humphries? - upewniła się. - A któż inny. - Może próbował dorwać ciebie - zasugerowała. - Obiecał Amandzie, że nie zrobi mi krzywdy - odparł Fuchs głosem ociekającym ironią. Twarz Pancho przybrała dziwny wyraz. Nie potrafił określić, co się dzieje w jej myślach. - Może to jakiś' wolny strzelec - powiedziała w końcu. - Sporo z nich poluje na twój skalp, Lars. Potrząsnął głową i skrzywił się. - Nie, to nie był łowca skalpów. Wiedział, gdzie będziesz i że chcesz się ze mną spotkać. Tylko agenci Humphriesa potrafią wy- śledzić takie rzeczy. Pancho pokiwała głową w skafandrze. - Pewnie tak. Biorąc głęboki oddech, Fuchs rzeki w końcu: - Cóż, Pancho, podobno chciałaś mi coś powiedzieć. A więc słucham. Co jest aż tak ważne? Przez jej twarz znów przemknęło coś dziwnego. - Lars, muszę z tobą porozmawiać twarzą w twarz. Nie przez radio. - To niemożliwe. Nie możesz wejść na pokład mojego statku, a ja go nie opuszczę. Powiedz mi to teraz. O co chodzi? Zawahała się, niepewna, co robić. - A więc? - naciskał. - Lars... chodzi o Amandę. Zanim umarła... - Umarła? - Lars poczuł, że serce kurczy mu się pod żebrami. - Amanda nie żyje? Pancho wyglądała na zrozpaczoną. - Nie chciałam ci tego mówić w taki sposób. Chciałam... - Nie żyje? - powtórzył Fuchs bezbarwnym tonem. Czuł, że powinien usiąść, ale nie chciał pokazywać słabości tam, na mostku, w obecności swojej załogi. - Umarła przy porodzie, Lars. - Rodząc mu syna - mruknął Fuchs. - Nie, nie... - Zabił ją. Humphries zabił ją, tak samo, jakby jej przyłożył pistolet go głowy i pociągnął za spust. - Lars, ty nic nie rozumiesz - przerwała mu Pancho błagalnym tonem. - Wszystko rozumiem - warknął. - Wszystko! Teraz ona nie żyje, więc uznał, że ta kłamliwa obietnica już go nie obowiązuje. Teraz zrobi wszystko, wyśle każdego zbira, jakiego znajdzie, żeby mnie zabił. Ale to mu się nie uda, Pancho. Nigdy mnie nie dopadnie. - Lars, proszę. Chciałam ci coś wyjaśnić... - Zabiję go! - zawył Fuchs, unosząc zaciśnięte pięści nad głowę. - Zetrę mu z gęby ten nadęty uśmiech i zabiję go gołymi rękami! Pomszczę Amandę! Zabiję go! Zanurkował między dwoma fotelami pilotów i uderzył konsolę łączności tak mocno, że szkło pękło. Obraz Pancho znikł z ekranu. - Zabiję cię, Humphries! - krzyczał Fuchs do obojętnego ko- smosu. Willa Humphriesa - Znowu udało mu się uciec? - warknął Humphries. Stojąca przed jego biurkiem Victoria Ferrrer skinęła ponuro głową. Miała na sobie prosty elegancki kostium, perłowoszary: spódnica do kolan i żakiet bez kołnierza, długi. Nie nosiła pod spodem bluzki. Humphries spojrzał na nią spode łba. -1 Harbin nie dopadł też Pancho, tak? - Obawiam się, że nie dopadł - przyznała Ferrer. - Poleciłam naszemu najlepszemu analitykowi wojskowemu, żeby przyjrzał się temu starciu. Najwyraźniej Fuchs zamaskował statek tak, że wyglądał na asteroidę - przynajmniej z zewnątrz. -1 ten psychopata Harbin dał się podejść. - Z raportów wynika, że tak, najwidoczniej tak się właśnie stało. Uszkodził Mathildę //, ale niezbyt poważnie. Statek odleciał na Ceres. Pancho Lane nic się nie stało. - A Fuchs znowu uciekł - mruknął ponuro Humphries. Ferrer milczała. - Wylej tego świra Harbina - warknął. - Nie chcę widzieć jego nazwiska na mojej liście płac choćby przez mikrosekundę. ¦: ¦¦ - Ale... - Wyrzuć go! - krzyknął Humphries. - Pozbądź się go! Zabij go, jeśli się nie da inaczej, po prostu uwolnij mnie od niego! Ferrer westchnęła cierpliwie. - Skoro pan nalega. Patrząc, jak poruszają się jej piersi, Humphries pozwolił, by na twarz wypełzł mu mały uśmieszek. - Nalegam. - Doskonale. Zamiast odwrócić się i opuścić jego gabinet, nadal stała przed biurkiem. - Co jeszcze? - rzucił niechętnie Humphries. Z doświadczenia wiedział doskonale, że jeśli musi dopytywać się swojej asystentki, co ona ma na myśli, nie będzie to nic przyjemnego. - Chodzi o pańskiego syna. - Alexa? - Nie. Niemowlę. Vana. - Tego cherlaka. - To pański syn i potrzebna mu pomoc medyczna, panie Hum- phries. - Więc to załatw. - Nie chce pan wiedzieć... - Im mniej będę słyszał o tym cherlaku, tym lepiej. Nie chcę, żeby ktoś mi zawracał nim głowę. Zrób, co uznasz za stosowne. Znów westchnęła. Tym razem z wyraźnym rozczarowaniem, które Humphries dostrzegł. - Tak, proszę pana. Humphries odepchnął się od biurka i wycelował w nią palec. - Chodź tu, Victorio. Już po godzinach pracy. Czas się zaba- wić. Obrzuciła go spojrzeniem wyrażającym niechęć i zaskoczenie. - Ale jeszcze... Obszedł biurko i wyciągnął rękę. - Vicki, skoro nosisz takie kuszące ubrania, nie możesz mieć do mnie pretensji, że tak właśnie reaguję. Wzruszyła ramionami, co podnieciło go jeszcze bardziej. Pancho szalała z wściekłości nawet wtedy, gdy już dotarła do swojego domu w Selene. Ten skurwiel próbował mnie zabić już drugi raz, powtarzała sobie idąc do sypialni przez frontowy korytarz swo- jego apartamentu. Nie pozwolę, żeby spróbował po raz trzeci. Rzuciła torbę podróżną na biurko i wydała polecenie, by połą- czono ją z szefem ochrony. Nagle zmieniła jednak zdanie. - Znajdź Nobuhiko Yamagatę - rzekła. Czas odpowiedzieć ogniem na ogień, dodała w duchu. Skomputeryzowany system telefoniczny Pancho potrzebował kilku minut na przedarcie się przez skomputeryzowany system Yamagata Corporation, ale w końcu na ekranie ściennym aparta- mentu Pancho pojawił się trójwymiarowy obraz Nobuhiko. Stał odziany w ocieplaną kurtkę, z kapturem naciągniętym na twarz. Za nim w tle Pancho dostrzegła pokryte śniegiem góry i czyste, błękitne niebo. - O rany - rzekła. - Mam nadzieję, że nie zakłócam panu wa- kacji. Nobuhiko uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Najwyżej weekendowy wyjazd, pani Lane. Wygląda na to, że to coś ważnego. - Dla mnie jest ważne - odparła Pancho. - Martin Humphries znów próbował mnie zabić. - Znowu? - brwi Nobuhiko powędrowały w górę. Słuchając opowieści Pancho Nobuhiko rozmyślał, że strategia jego ojca działa doskonale. Ona myśli, że Humphries próbował ją dwa razy zabić. Pierwszy raz to oczywiście nasza robota. Ale Humphries odegrał swoją rolę, dokładnie tak, jak przewidział ojciec. - ...sądziłam więc, że sojusz strategiczny między naszymi dwoma korporacjami miałby pewien sens. Razem moglibyśmy przechytrzyć Humphriesa i pokonać go, gdyby była taka potrzeba. Nobu udał, że zrobiło to na nim wrażenie. - Problem w tym - rzekł wolno - że Yamagata Corporation orga- niczyła swoje operacje do Ziemi, odkąd efekt cieplarniany spustoszył Japonię i wiele innych krajów. - Wiem - odparła Pancho po trzysekundowej przerwie, która utrudniała komunikację między Ziemią a Księżycem. - Gdyby jednak nasze dwie firmy zaczęły współpracę, Yamagata mogłaby wrócić w kosmos z Astro jako partnerem. Gładząc się lekko po policzku, Nobu odparł: - Oczywiście, to jest coś godnego rozważenia. Przedstawię ten pomysł zarządowi. Zwołam specjalne spotkanie, najszybciej, jak się da. Prawie trzy sekundy później Pancho skinęła głową: - Świetnie. Jestem bardzo wdzięczna. A poza tym, poszukuję porady. O charakterze militarnym. Może pan mi kogoś polecić? Ach, pomyślał Nobuhiko, i to jest prawdziwy powód tej rozmowy. Chce wypowiedzieć wojnę Humphriesowi i potrzebuje najemników. - Jest kilka organizacji najemników, którzy mogą się pani przydać. - Potrzebni mi najlepsi - rzekła Pancho. - Prześlę pani komplet materiałów o trzech najlepszych orga- nizacjach - rzekł Nobu. Ojciec będzie zachwycony. Jego plan działa fantastycznie. Niech Astro i Humphries wytłuką się nawzajem. Yamagata Corporation chętnie im pomoże. - Rezygnuje? - Harbin patrzył na wiadomość od Grigora, która widniała na ekranie. - Tak po prostu, wyrzucają mnie? Byl w swojej kwaterze na Weście, a uszkodzona Samarkanda przechodziła remont. Leżał w łóżku z Leezą Chaptal, gdy przyszła wiadomość od Grigora. Jedno zdanie: "niniejszym zawiadamiamy, że Humphries Space Systems rezygnuje z pańskich usług". Koniec. Kropka. Harbin wiedział, że przesłanie wiadomości Grigorowi zajmie co najmniej pół godziny. Co jednak mógł powiedzieć? Zapytać, dlaczego go zwalniają? To było oczywiste. Nie udało mu się dopaść Fuchsa i nie wykonał zadania związanego z Pancho Lane. Chcieli się go pozbyć. Ilu dla nich zabiłem? Harbin zadawał sobie w duchu to pytanie. Przez ponad osiem lat odwalałem dla nich czarną robotę, a teraz mnie wyrzucają. Zwolniony. Jak pluskwa, którą można zgnieść pod podeszwą buta. Leeza dostrzegła zmartwiały wyraz jego twarzy, us'wiadomiła sobie, że pod maską lodowej obojętności Harbin gotuje się z wście- kłości. - Nie martw się - rzekła, zarzucając mu ramiona na szyję. - Yamagata cię zatrudni. - Jesteś pewna? - mruknął. - Od miesięcy chcą cię zatrudnić. Teraz już nic nie stoi na prze- szkodzie, żebyś przyjął ich ofertę. -1 będą chcieli mnie zatrudnić, jeśli nie będę już pracował dla HSS? Przecież chcieli, żebym został ich szpiegiem. - Zatrudnią cię - powtórzyła. - Wiem, że tak. - Po co? Leeza obdarzyła go uśmiechem. - Bo zanosi się na wojnę w Pasie, a ty jesteś wojownikiem. Siedziba Astro Corporation Główna siedziba Astro Corporation teoretycznie znajdowała się nadal w La Guaira, niedaleko zatopionego wybrzeża Wenezueli. Pancho przeniosła jednak cały personel centrali do Selene. Większość członków zarządu mieszkała w księżycowym mieście, a pozostali uczestniczyli w posiedzeniach drogą elektroniczną. Z powodu trzy- sekundowego opóźnienia spotkania były nieco nużące, ale Pancho specjalnie to nie przeszkadzało. Astro prowadziło działania poza Ziemią; nawet spedycja asteroidowej rudy na Ziemię prawie w całości odbywała się w kosmosie, a Pancho zawsze upierała się, że będzie tam, gdzie coś się dzieje. Teraz siedziała w pięknie zdobionej sali konferencyjnej, u szczy- tu długiego, wypolerowanego stołu. Jej jedynym towarzyszem był Ja- cob Wanamaker, znany także jako "KubaTwardaDupa". Wanamaker, major Korpusu Pokoju w stanie spoczynku, był starszym mężczyzną o szerokich ramionach i potężnym brzuszysku oraz sympatycznym sposobie bycia. Uśmiechał się krzywo i ironicznie i miał smutne, podkrążone oczy, które widziały więcej śmierci i zniszczenia, niż można to sobie wyobrazić. Nobuhiko Yamagata polecił Pancho trzech doradców wojsko- wych: japońskiego najemnika, który walczył w miniwojnach od Indonezji po Chiapas w Meksyku; Szwedkę, która zorganizowała międzynarodowe siły, pacyfikujące zamieszki na południu Afryki; i KubęTwardaDupa. Pierwsza dwójka nigdy nie była poza Ziemią; Wanamaker służył kilka rund na pokładzie kosmicznej stacji obronnej na orbicie okołoziemskiej. Poza tym Jacob Wanamaker był admirałem US Navy zanim otrzymał przydział do sił pokojowych, a Pancho doszła do wniosku, że walka w kosmosie będzie raczej przypominać potyczki marynarki niż kampanie lądowe. Porozmawiała osobis'cie z całą trójką kandydatów. Jake wygrał w cuglach. Otwarcie przyznawał się do braku doświadczenia w ko- smosie, przez powłokę uprzejmości i dobrych obyczajów wyraźnie przezierała twardos'ć, z której był znany. Pancho widywała takich mężczyzn, gdy dorastała w Zachodnim Teksasie. - Cały trik polega na tym - mówił szorstkim głosem - by kontro- lować kanały łącznos'ci. Aby to zrobić, potrzeba uzbrojonych statków i baz, aby można było je zaopatrywać i naprawiać. Pancho skinęła głową. - To chyba kosztowne. Pobrużdżona twarz Wanamakera wyglądała jak mapa życiowych doświadczeń. - Wojna nigdy nie jest tania, pani Lane. Koszty są zawsze wy- sokie, czy to licząc krew, czy pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. - Ale to musi być ekscytujące - rzuciła, zastanawiając się, jak zareaguje. Wanamaker obrzucił ją chłodnym spojrzeniem. - Ekscytujące? Jeśli sądzi pani, że sranie w gacie, bo w następnej mi- lisekundzie można zginąć, jest zabawne, to owszem, można to tak ująć. W tej właśnie chwili Pancho zadecydowała, że zatrudni Jacoba Wanamakera. I teraz siedzieli w pustej sali konferencyjnej, planując strategię. - HSS ma główną bazę na Weście - rzekła Pancho. - Co z nią robimy, atakujemy? Wanamaker ściągnął usta, po czym odparł ochryple: - Po co ich atakować? Pewnie mają bardzo solidne linie obrony. Za duże straty w ludziach. - Ale to jest baza dla wszystkich ich działań w Pasie. - Trzeba ich więc zneutralizować. Trzeba trzymać w pobliżu eskadrę statków, na tyle blisko, żeby można było atakować statki lecące na Weste lub z Westy, ale na tyle daleko, żeby było to poza zasięgiem ich broni w bazie. Pancho skinęła głową. Ożywiając się, Wanamaker zaczął gestykulować wielkimi ręka- mi, układając je w cos' na kształt hipotetycznej kuli. - Tak naprawdę - rzekł - czemu by nie umieścić trzech albo czte- rech uzbrojonych statków, opancerzyć je skałami z asteroid i trzymać na pozycjach w przyzwoitej odległości od Westy? Miałyby większą siłę ognia od każdego statku HSS i większą szansę przetrwania. - To przecież byłaby blokada, prawda? Wanamaker obdarzył ją krzywym spojrzeniem. - Szybko pani łapie. Pochwała ucieszyła Pancho na krótko. - Ale przecież Humphries może wysyłać swoje statki w grupach, a nie pojedynczo, tak? - Tak, konwoje byłyby rozwiązaniem tego problemu. - Przez co potyczki robią się większe. -1 bardziej kosztowne. Poczuła zniechęcenie. Wanamaker błyskawicznie wyczuł jej nastrój. - Proszę posłuchać, pani Lane... - Pancho - poprawiła odruchowo. - Dobrze, Pancho. Sherman miał rację: wojna to zwykle pie- kło. Kosztuje mnóstwo pieniędzy, wiąże się z rozlewem krwi, więc jeśli istnieje jakikolwiek sposób, by rozstrzygnąć spór między panią a Humphriesem, jakikolwiek, to proszę z niego skorzystać. Spojrzała w jego brązowe oczy o szczerym spojrzeniu. - Jake, próbowałam tego uniknąć przez osiem lat. Nie ma spo- sobu, żeby rozwiązać ten problem, chyba że oddając Humphriesowi całkowitą kontrolę nad Pasem, co oznacza całkowitą kontrolę nad Układem Słonecznym. A ja do tego nie dopuszczę. Nie mogę. Nadął policzki i wypuścił powietrze. - W takim razie wojna. - Chyba tak - odparta ponuro Pancho. - Cóż, wojny wygrywa się przede wszystkim dzięki morale wal- czących. Prawie żadna jednostka nie walczy do ostatniego żołnierza albo ostatniego naboju. Zwłaszcza najemnicy, tacy, z których usług będziemy korzystać. Facet uznaje, że to beznadziejne, i poddaje się, zanim go zabiją. - Albo kobieta. Potwierdził skinięciem głowy. - Bitwy wygrywa się w umyśle i w sercu, Pancho. Wojny też. Zwycięzcą jest zawsze ten, który nie przyzna się do porażki. Oparła się wygodnie w fotelu, wyciągnęła długie nogi i patrzyła na gładki biały sufit sali konferencyjnej. - Humphries to uparty skurwiel - rzekła. - I to nie on sam będzie walczył. Siedzi bezpiecznie, zadowolony w swoim domu na najniższym poziomie i wydaje rozkazy. -1 płaci rachunki - dodał Wanamaker. Pancho spojrzała na niego. - Wojnę można wygrać dzięki temu, że stanie się zbyt kosztowna, by to dalej ciągnąć. - To oznacza, że będzie zbyt kosztowna także dla Astro, a ja mam zarząd, przed którym muszę się tłumaczyć. Ze swoim zarządem Humphries może zrobić wszystko. Kiwając głową ze zrozumieniem, Wanamaker odparł: - W takim razie czeka nas też wojna z zarządem. Bycie na samym szczycie łańcucha dowodzenia nie oznacza, że nie należy czasem nadstawić tyłka, Pancho. Próbowała się uśmiechnąć. - Chyba ceny towarów z Pasa pójdą w górę. Wiadomość od Pancho zaskoczyła George'a. - Zajmij się natychmiast nanoprzetwarzaniem - mówiła, a na jej kwadratowej twarzy malowała się absolutna powaga. - Musi- my obniżyć koszty pozyskiwania surowców z asteroid. To bardzo ważne. George wpatrywał się w jej obraz na ekranie i myślał: najpierw mówi, że nanoprzetwarzanie spowoduje spadek cen, a potem sama każe mi się tym zajmować. O co jej chodzi? Następne zdanie Pancho wyjaśniało problem, przynajmniej częs'ciowo. - Astro czekają wielkie wydatki, Georgie. Potrzebne mi wszyst- ko, co pozwoli obniżyć koszty, zapewni choć trochę dodatkowych zysków z operacji górniczych i pomoże nam pokryć te koszty. - Co się dzieje? - zwróci! się George do obrazu Pancho. Oczywiście nie mogła odpowiedzieć, jeszcze przez jakąś go- dzinę, ale George miał przeczucie, że już wie. Będzie wojna, uznał. Żadnych małych zaczepek, będzie regularna wojna na całego. I to wojna w kosmosie. - I jeszcze jedno - Pancho mówiła dalej, prawie nie robiąc przerwy na złapanie oddechu. - Lars będzie w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Powiedz mu, że czas wracać z kosmosu. Mogę mu załatwić nową tożsamość i umieścić go gdzieś w Selene albo na- wet wysłać na Ziemię. Musi dać sobie spokój z Pasem, dla własnego bezpieczeństwa. George pokiwał głową przed obrazem Pancho. Miała ponury i zacięty wyraz twarzy. Jak ktoś', kto idzie na wojnę, pomyślał Geo- rge. I wtedy zauważył, że Pancho wygląda jak jakiś cholerny anioł zemsty. Victoria Ferrer obserwowała reakcję Humphriesa na najnowsze raporty dostarczone przez jego szeroką siatkę wywiadu. - Astro zbroi statki - mruknął, patrząc na wyświetlane w po- wietrzu nad jego biurkiem informacje. - A ona próbuje przepchnąć plan nanoprzetwarzania. - Przygotowuje się do wojny - rzekła Ferrer. - Z nami. Spojrzał na nią, a na jego twarzy malowała się zimna furia. - Dzięki nanoprzetwarzaniu Pancho może obniżyć koszty i za- pewnić Astro dodatkowe zyski do finansowania wojny. - W takim razie my też musimy zająć się nanoprzetwarza- niem. -1 to szybko - warknął Humphries. Naukowiec, który udoskonalił ten proces, jest tu, w Selene - przypomniała Ferrer. - Przyleciał z Pancho. - Podkup go od Astro - zareagował natychmiast. - On nie jest pracownikiem Astro - odparła. - Przynajmniej nie formalnie. - To go zatrudnij. Daj mu, czego tylko zechce. Jeśli nie będzie chciał pracować, porwij go. Ma dla nas pracować! - Rozumiem - odparła Ferrer. Humphries zatarł ręce. - Na Boga, nanoprzetwarzanie obniży koszty pozyskiwania kopalin prawie do zera. Mniej więcej do kosztów transportu. - Nanotechnicy trochę kosztują. Uśmiechnął się cynicznie. - Nie są znowu tacy kosztowni. Potrzebujemy ich tylko paru. Zmusimy te małe robaki nie tylko do kopania rudy, ale i jej oczysz- czania do poziomu czystego metalu. Czegóż więcej można chcieć? Ferrer wykazywała mniejszy entuzjazm. - Wielu górników straci pracę. - No i co z tego? - spytał nonszalancko Humphries. - Będzie więcej kandydatów na najemników. Więcej mięsa armatniego, pomyślała Ferrer. Nadal w swojej kwaterze, w jaskiniach Westy, Dorik Harbik próbował sobie przypomnieć francuskie powiedzenie o tym, jak to im bardziej wszystko się zmienia, tym bardziej pozostaje bez zmian. Zamiast tego jednak ciągle przychodził mu do głowy czterowiersz z rubajatów: Szaleństwo dziś- a wczoraj je wydało A dziś rodzi rozpacz, triumf, milczenie. Pij! Bo zawsze będzie mało. Pij! Jedyne, co jest dzisiaj, to pragnienie. Ta ironia jest prawie kosmiczna, rozmyślał. Humphries mnie wyrzuca, bo nie udało mi się zabić Fuchsa. Yamagata mnie wynajął, żebym poprowadził oddział najemników. Humphries wynajmuje na- jemników Yamagaty, a ich statki stacjonują na Wes'cie. Nie musiałem się przeprowadzać, nie musiałem nawet pakować torby podróżnej. Siedzę w tej samej kwaterze, zdegradowany, ale lepiej opłacany. Będę tylko musiał poprowadzić trzy statki w bitwie przeciwko Astro Corporation. Fuchs się już nie liczy. Jego związek z Leezą Chaptal zmienił się. Została jednym z głównych oficerów Yamagaty wśród najemników wynajętych przez Humphries Space Systems. Teraz stała w hierarchii wyżej od Harbina i nie miała dla niego zbyt wiele czasu. Co wcale nie było takie złe, pomyślał Harbin. Nie wykazywał wielkiego entuzjazmu do sypiania ze swoim dowódcą. Otrzymywanie od tej kobiety rozkazów w bitwie to jedno, a w łóżku - zupełnie co innego. Harbin miał jednak sposób, by się pocieszyć. W torbie podróż- nej, której nie musiał pakować, miał szarą, podłużną apteczkę ze strzykawką do iniekcji podskórnych i całym zestawem specjalnie zaprojektowanych specyfików. Cos' odpowiedniego do każdego nastroju, rozmyślał Harbin otwierając torbę i wyjmując apteczkę. Siedząc na łóżku otworzył pokrywkę i przyjrzał się fiolkom starannie powkładanym do przegró- dek. Coś na odpędzenie depresji. Cos' na zwiększenie potencji. Cos' na pozbycie się strachu. Coś na przyspieszenie czasu reakcji. Każdy środek dostosowany specjalnie do mojego metabolizmu. A Leeza mówi, że Yamagata może dostarczyć wszystko co chcę. Pij! Powtórzył ten wiersz kilka razy. Wyjął fiolkę z przegródki i umieścił ją w strzykawce. Coś, dzięki czemu będę mógł o wszystkim zapomnieć, pomyślał. Coś, co daje zapomnienie. Podwinął rękaw munduru i przycisnął strzykawkę do nagiej skóry przedramienia. Usłyszał delikatne, kojące, gadzie syknięcie. Podniósł wzrok i zobaczył na ekranie krajobraz Westy. Drzazga nagiej skały i czarna pustka nieskończoności. Gwiazdy nad gwiaz- dami, wszystko milczące jak grób, patrzące na niego. Jałowa pustka, zimno i ciemność. Narkotyk zaczął działać błyskawicznie. Harbin leżał na plecach na swoim łóżku. Och, pustka, gdzie jest dość raju. Zamknął oczy i błagał milczące gwiazdy, by nie pozwoliły mu śnić. Selene: restauracja "Widok na Ziemię" Levi Levinson nigdy w życiu nie widzia} takiej luksusowej restauracji, chyba że na filmie. Główny przybytek gastronomiczny hotelu Luna znajdował się trzy kondygnacje poniżej poziomu krateru Alphonsus i był na tyle duży, by pomieścić setkę stolików nakrytych grubym adamaszkiem, błyszczącym srebrem, ls'niącymi kieliszkami na wino i oświetlonych prawdziwymi, migoczącymi świecami. W obszernej sali rozbrzmiewał stłumiony szmer rozmów i dyskret- na muzyka sącząca się ze znajdujących się na ścianach głośników. Pomiędzy stolikami przemykali prawdziwi kelnerzy w eleganckich wieczorowych strojach. Levinson nigdy nie zastanawiał się nad tym, że ma na sobie swój zwykły kombinezon roboczy; zresztą, w skromnej garderobie nie miał nic innego. Nie zauważył też, że większość stoli- ków jest pusta. Patrzył na wielkie holookna zamontowane na ścianach, każde przekazujące widok Ziemi w czasie rzeczywistym, płonącej niebieskiej i białej kuli unoszącej się nad skalną ścianą otaczającą krater Alphonsus, na tle bezkresnej pustki kosmosu. Na spotkanie z Victorią Ferrer przybył kwadrans za wcześnie, więc maitre poprowadził go do pustego stolika. Levi usiadł, przyglą- dając się dobrze ubranym turystom i menedżerom siedzącym przy nielicznych zajętych stolikach. Kelner nalał mu wody i zostawił na stole kartę win. Levinson zadowolił się wodą. Miał ochotę na piwo, ale był zbyt skrępowany, by je zamówić. Po tylu tygodniach spędzonych w Selene w apartamencie wynajętym przez Astro Corporation, czuł lekkie wyrzuty sumienia z powodu przyjęcia zaproszenia na kolację od wysoko postawionej pracownicy konkurencyjnej firmy, Humphries Space Systems. Bez przesady, myślał, nie jestem pracownikiem Astro, a Pancho Lane zwyczajnie mnie ignoruje od chwili, gdy tu przylecieliśmy. Jakby chciała mnie usunąć z drogi, ukryć jako niewygodnego świadka ja- kieś korporacyjnej zbrodni na Ziemi. Nie mam nic do roboty dopóki Dziennik nanotechnologii nie opublikuje mojego artykułu. A oni też się ociągają, jakby wcale nie chcieli go publikować. Właśnie takie myśli przelatywały mu przez głowę, gdy do stolika podeszła Victoria Ferrer. - Doktor Levinson? Jestem Vicki Ferrer. Jakiś głos w mózgu podpowiedział mu, że uprzejmie byłoby wstać, ale był zdolny tylko gapić się na niewyobrażalnie piękną ko- bietę, j aka stanęła przed nim. Ferrer miała na sobie suknię z metalicz- nego złotego materiału, który połyskiwał w świetle świec i kusząco owijał jej kształty. Kelner odsunął jej krzesło. Usiadła, uśmiechając się do Levin- sona. Poczuł, że traci oddech. Kolacja była jak romantyczny sen. Zamawiała Vicki, a Levinson gapił się na nią w zachwycie. Przy kolejnych potrawach, którym towarzyszyło doskonałe wino, Levinson przyłapał się na tym, że opowiada jej historię swojego życia. Dla niego opowieść wyglądała prymitywnie, pospolicie i nudno, ale Vicki chłonęła z zainteresowa- niem każde słowo. - Rzeczywiście jest pan w stanie zaprogramować nanoboty, żeby przetwarzały rudę z asteroid? - spytała, a w jej szerokich brązowych oczach odbijał się szacunek i fascynacja - a przynajmniej tak mu się wydawało. Zaczął opowiadać o szczegółach, ale nie dało się uniknąć za- kończenia z rozczarowującą informacją, że skalne szczury odmawiają wykorzystania jego procesu, bo uważają go za zbyt niebezpieczny. - One tak naprawdę nie są niebezpieczne - upierał się Levinson. - To znaczy mogą być, ale jeśli się przestrzega procedur, można sprowadzić ryzyko do akceptowalnego poziomu. - Jestem pewna, że to możliwe - rzekła Vicki sięgając po kieli- szek sauternes, które podano do deseru. - Ale oni nie są tym zainteresowani - oznajmił Levinson ze smutkiem w głosie. - Nie są? -Nie. Pochyliła się lekko w jego stronę. - To dlaczego Pancho Lane wydała ludziom na Ceres polecenie wprowadzenia nanoprocesu? Levinson zamrugał. - Co zrobiła? - Astro Corporation przygotowuje się do wykorzystania nano- maszyn przy pozyskiwaniu kopalin z asteroid. - Ale to moja praca! Jaja opublikowałem! To znaczy, złożyłem ją w redakcji... - Jestem pewna, że Astro zapłaci panu jakieś tantiemy - rzekła Ferrer. - Pewnie jakieś nędzne grosze, żeby uniknąć procesu. Levinson poczuł, jakby ktoś mu zadał cios w serce. Ferrer wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. - Panie Levinson, czy chciałby pan pracować dla Humphries Space Systems? Czy chce pan zarządzać całą operacją w Pasie? -Ja? - Pan. Włas'nie takich ludzi potrzebujemy. Będzie pan zarządzał operacjami nanotechnologicznymi z pensją dyrektora. Nie zadał sobie trudu, by zapytać, jakie pieniądze wchodzą w grę. Wiedział, że jest to o wiele więcej niż zarabiajako naukowiec w laboratorium. - Będę panu ogromnie wdzięczna, jeśli się pan zgodzi - wy- szeptała Vicky, spuszczając skromnie wzrok. Pokiwał głową oniemiały. Posłała mu najpiękniejszy ze swoich us'miechów. Idąc do swojej kwatery z Vicky u boku Levinson miał wrażenie, że unosi się w powietrzu. Pozwoliła mu nieporadnie cmok- nąć się w usta, po czym zostawiła go na korytarzu, lekko upojonego winem i myślami o tym, jak to jest być szefem dużego korporacyj- nego projektu, a może nawet pozwolić takiej pięknej kobiecie, by się w nim zakochała. Patrzył, jak idzie korytarzem, po czym odwrócił się i zaczął gmerać przy elektronicznym zamku szyfrowym. Wtaczając się do swego apartamentu pomyślał, że to przecież dopiero pierwsza randka. Wszystko poszło naprawdę świetnie. Chyba jej się spodo- bałem. Victoria Ferrer jechała w dół ruchomymi schodami do własnej kwatery, z uśmiechem zadowolenia na ustach. Mamy go, pomyślała. Martin będzie zachwycony. Selene: fabryka numer jedenaście Na młodzieńczej twarzy Douglasa Stavengera malowała się mieszanina złos'ci i przerażenia. Szedł powoli wzdłuż fabryki. Jak wickszos'ć księżycowych zakładów produkcyjnych, także i ten był zbudowany na powierzchni, na otwartej przestrzeni, chroniony przed deszczem mikrometeorytów tylko cienką kopułą metalu przypomi- nającego plaster miodu. - Tak naprawdę nie da się zbyt wiele zobaczyć - rzekła mene- dżer, machając odzianą w rękawicę dłonią w stronę kadzi, w których mikroskopijne nanomaszyny budowały z czystego diamentu, uzy- skanego z sadzy kopanej na asteroidach, atom po atomie, kadłuby statków kosmicznych. Stavenger miał na sobie jeden z nowych, tak zwanych elastycz- nych skafandrów z produkowanej przez nanomaszyny tkaniny, za- miast niewygodnego skafandra z twardej skorupy, jaki nosiła dyrektor. Miękki skafander przypominał w dotyku dziecięcą pidżamę, nawet buty były miękkie. Łatwo było go włożyć i zamknąć. Nanomaszyny utrzymywały w s'rodku prawie normalne ciśnienie, a skafander nie wydymał się jak balon w kontakcie z próżnią. Nawet rękawice były wygodne, łatwo się zginały. Zestaw uzupełniał przezroczysty hełm z małym systemem przetwarzania powietrza i jeszcze mniejszym modułem łączności umieszczonym w pasku, którym przepasał się Stavenger. - Jak skafander? - spytała dyrektor fabryki. Jej głos w słuchawce Stavengera brzmiał nieco niepewnie. - Doskonały - rzekł. - Mam wrażenie, że mogę w nim fikać koziołki. - Tego bym nie polecała, proszę pana - rzekła natychmiast. Stavenger zas'miał się. - Proszę mówić do mnie Doug. Wszyscy tak robią. - Dobrze, proszę pana... to znaczy, Doug. Ja jestem Ronda. Stavenger wiedział, jak ma na imię. Znał całe jej dossier. Choć od lat nie zajmował w Selene żadnego oficjalnego stanowiska, Doug Stavenger był szarą eminencją księżycowego narodu. Cieszył się ol- brzymim prestiżem i jeszcze większą wolnością. Mógł iść wszędzie, wszystko zobaczyć, wpływać, na kogo chciał. I tak robił, choć zwykle używał subtelnych metod. Subtelność jednak szybko się skończyła. Poprosił o wycieczkę po najnowszej fabryce, gdyż zbudowano ją do produkcji nowych szybkich statków dla korporacji walczących ze sobą w Pasie: statki wyposażone w potężne lasery, okręty wojenne z diamentowymi kadłubami zbudowanymi przez nanomaszyny. Stavenger wiedział, że w Pasie ludzie się zabijają. Wiedział także, że prędzej czy później wojna dotrze do Selene. Nie wiedział tylko, jak temu zapobiec; jak powstrzymać walkę. - Ile zamówień na statki dostaliśmy? - zwrócił się do pani dyrektor. - Sześć - odparła. - Trzy od Astro i trzy od HSS. Zawahała się na chwilę, po czym dodała: - To zabawne, że zawsze dostajemy zamówienia parami. Nigdy nie dostaliśmy zamówienia od jednej korporacji, żeby od razu nie wpłynęło identyczne od drugiej. To był skutek manipulacji Stavengera. Wykorzystał wszystkie wpływy, jakie tylko miał, żeby nie doszło do przewagi Humphriesa nad Pancho, lub odwrotnie. Jeśli chcą walczyć, uzasadniał Stavenger, niech siły będą wyrównane. Jeśli tylko któreś będzie górą, natychmiast zacznie dyktować nam ceny na surowce. Selene będzie musiało pła- cić zwycięzcy za surowce tyle, ile on zażąda. Ten, kto wygra wojnę w Pasie, będzie też kontrolował Selene. I dlatego Stavenger uparł się, że do tego nie dopuści. Do dyrektor fabryki zwrócił się jednak beztroskim tonem: - A gdyby pojawiła się jakaś trzecia firma, która chciałaby zamówić statek? Czy możemy im zaoferować taki sam termin realizacji? Nie widział jej twarzy w hełmie, ale miał wrażenie, że pokiwała głową. - Pewnie. Musielibyśmy zbudować następne stanowisko, ale to jest łatwe: płyta betonowa i kawałek dachu. Prawdziwą pracę wykonują nanoboty. - Rozumiem - pokiwał głową Stavenger. Dyrektor nie była w stanie powstrzymać ciekawości. - A kto miałby zamawiać kolejne statki? Jaka miałaby być ta trzecia firma? Stavenger wzruszył lekko ramionami i odparł: - Och, nie wiem. Może Selene. Nie byłaby bardziej zaskoczona, gdyby wywinął fikołka na betonowej płycie fabryki. Niecałe dwadzieścia kilometrów od nowej księżycowej fabryki Lars Fuchs przechodził kontrolę celną w porcie kosmicznym Arm- stronga. Przyleciał na Księżyc okrężną drogą, opuszczając Pas, by wrócić do rodzinnej Szwajcarii, korzystając z paszportu, jaki wysłała mu za pośrednictwem Wielkiego George'a Pancho. Choć Fuchs został wygnany z Ceres i w Selene był persona non grata, ani Szwajcaria, ani żaden inny kraj na Ziemi nie wysłały za nim listów gończych. Celnicy w porcie kosmicznym w Mediolanie poddali go szybkiemu, lecz gruntownemu badaniu medycznemu, łącznie z tomografią kom- puterową całego ciała i pobraniem próbki krwi w celu sprawdzenia, czy nie ma w ciele żadnych nanomaszyn. I tak Lars Fuchs, obywatel Szwajcarii, wrócił do ojczyzny. Spę- dził cale tygodnie w wirówce, jaką zbudował na pokładzie Nautilusa, ale duże ciążenie na Ziemi nadal sprawiało, że czuł się zmęczony i przybity. Jeszcze gorszy był widok rozrastającego się miasteczka namiotów pod Mediolanem, jakie zauważył z okna szybkiego pociągu jadącego w stronę Alp. Od nowych, strzeżonych murów miejskich, aż do Brescii i do brzegów Lago di Garda widział tylko całe zastępy bezdomnych, wydziedziczonych, znękanych, pozbawionych nadziei ofiar globalnego ocieplenia. Minęło tyle lat, rozmyślał Fuchs wyglądając przez okno pociągu, a oni nadal żyją jak zwierzęta. Zobaczył wreszcie Alpy. Nagie skały, puste i dzikie jak na Księ- życu. Gdzie się podział śnieg? Zadawał sobie w duchu to pytanie, wiedząc, że śnieg znikł na całe stulecia, może na zawsze. Jego świat, jaki znał, także znikł. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo go kochał, jak za nim tęsknił, dopóki nie zrozumiał, że już nigdy go nie zobaczy. Pociąg zanurzył się w tunelu pod przełęczą Brenner i Fuchs dostrzegł w lustrze własne, ponure odbicie. Odwrócił wzrok, zamknął oczy i próbował nie myśleć o przeszłości. Tylko o przyszłości. O dniu, w którym zabije Martina Humphriesa. Aby tego dokonać, musiał wrócić do Selene, a żeby mu się to udało, musiał zmienić tożsamość. Pancho myślała, że w ten sposób ratuje Fuchsowi życie, chroniąc kogoś, kogo znała od czasów, gdy po raz pierwszy opuścił Ziemię jako pełen zapału absolwent wyższej uczelni, ponad dziesięć lat temu. Stworzyła Fuchsowi nową tożsamość i zaopatrzyła w wystarczające środki, by mógł żyć wygodnie przez kilka lat. Wskutek jego prośby pomogła także dziewięciu ludziom z jego załogi. Nautilus został umieszczony na okołosłonecznej orbicie parkingowej w Pasie, starannie zamaskowany jako mała asteroida. Będzie czekał, aż skończę moje sprawy z Humphriesem, pomyślał Fuchs. Wiedział, jakie to sprawy i co będzie musiało się stać. Pancho nie wysłała mnie na Ziemię z czystej przyjaźni. Chce, żebym wrócił na Selene. Nie ufa żadnym środkom łączności, żeby mi to powiedzieć wprost, ale jej intencje są oczywiste. Chce, żebym zabił Humphriesa. Wie, że chcę to zrobić, a ona mi w tym pomoże. To będzie też wielka pomoc dla niej, to jasne. Ale dla mnie będzie to radość. Załatwię Humphriesa, choćby miało mnie to kosztować życie. Pragnienie zemsty nawiedzało go przez całą podróż pocią- giem. Dopiero w ojczystym Bernie poczuł napływ rozpaczy, gdy zo- baczył, jak zniszczone zostało stare miasto, wypełnione włóczącymi się bez celu bezdomnymi kobietami i mężczyznami, a nawet dziećmi, wędrującymi po ulicach i żebrzącymi, gdy w pobliżu nie było akurat policji. Fuchs dostrzegł zszokowany, że ulice były zaścielone śmie- ciami, a miasto, kiedyś lśniące czystością, teraz powoli popadało w ruinę. Nocą chodzenie po ulicach było niebezpiecznie, jak ostrzegł go hotelowy recepcjonista o znużonych oczach. Tydzień strasznie mu się dłużył. Fuchs korzystał z tożsamości, jaką zorganizowała mu Pancho, by zarezerwować przelot z powrotem do Selene. Wynajął skromny apartament w hotelu Luna, koszty miała pokryć Astro Corporation. Bliżej Humphriesa, powiedział sobie. Prawie na wyciągnięcie ręki. Na tyle blisko, by zabić. Muszę być cierpliwy, myślał. Muszę być ostrożny. Dookoła Humphriesa jest mnóstwo ochrony i pracowników. Pancho nie może otwarcie pomagać mi w dotarciu do niego. Nie może dopus'cić do tego, by kojarzono ją z mordercą. Muszę działać sam. Nie wiem jeszcze jak, ale zrobię to. Albo zginę próbując. Oczywiście Fuchs musiał zmienić wygląd. Wkładki w butach sprawiały, że wyglądał na wyższego. Prosta, spartańska dieta trochę go wyszczupliła, ale żaden post nie był skuteczny na jego beczułkowatą klatkę piersiową czy potężne, umięśnione ręce i nogi. Zapuścił gęstą, czarną brodę i wkładał szkła kontaktowe o grubości molekuły, które potajemnie dostarczyli mu ludzie Astro; zmieniały jego wzór siatków- ki na tyle, że proste programy porównawcze dawały się oszukać. Mimo to Fuchs cały czas pocił się nerwowo przesuwając się w kolejce ludzi czekających na odprawę celną w porcie kosmicznym Armstronga. Wziął jakiś łagodny środek uspokajający, ale i tak nie mógł opanować zdenerwowania. Gdy zbliżył się do stanowiska, zsyntetyzowany głos komputera mówiący do niego po niemiecku wydal mu się dziwny, aż zrozumiał, że to nie jest jego szwajcarski dialekt. Odpowiedział na pytania, najzwięźlej jak potrafił, wiedząc, że system prawdopodobnie nie ma wzorca mowy Larsa Fuchsa, martwił się jednak, że jest to możliwe. Automatyczny system wbudowany w bramkę tuż przed budką inspektora dokonał skanowania jego torby i ciała i nic się nie stało. Fuchs nie miał przy sobie ani na sobie niczego, co mogłoby wywołać alarm. Inspektor siedzący w budce za automatyczną maszynerią wy- glądał na znudzonego, a jego uśmiech na wymuszony. Fuchs podał mu swój sfałszowany chip, a inspektor wsunął go do czytnika. - Karl Manstein? -Ja- odparł Fuchs. - Cel wizyty? - spytał inspektor standardową angielszczyzną. Komputerowy głos przełożył pytanie na niemiecki. - Turystyczny. Przez nie kończącą się dla Fuchsa sekundę inspektor wpatrywał się w ekran zmrużonymi oczami, po czym wyjął chip wielkości pa- znokcia z czytnika i oddał do Fuchsowi. - Witamy w Selene, Herr Manstein. Życzymy przyjemnych wakacji. - Dziękuję - odparł Fuchs, łapiąc chip swoją potężną dłonią i przechodząc obok inspektora, w stronę elektrycznych wózków jeżdżących do centrum. Gdy już znalazł się bezpiecznie w swoim apartamencie w hotelu Luna, jego pierwszym zadaniem miało być wysłanie niewinnie wyglą- dających wiadomości do trójki najbardziej zaufanych członków jego zespołu, czekających na Ceres. "Przyleciałem do Sełene, wszystko w porządku". Tak brzmiało hasło, które miało dać im do zrozumie- nia, by wyruszyli do Selene. Fuchs miał zamiar zabić Humphriesa i wiedział, że nie dokona tego sam. Frachtowiec rudy Scranton Chick Egan był nieco zaskoczony, gdy zauważył, że do Scranto- na zbliża się pełną parą inny statek. Frachtowiec prawie już opuszczał zewnętrzną sferę Pasa, lecąc prosto do Selene z pełnym ładunkiem asteroidowych metali zakontraktowanych przez Astro Corporation. Ludzie Astro uwijali się, by sprzedać te metale na giełdzie Selene, mając nadzieję uzyskać takie ceny, które dawałyby choć minimalny zysk. Siedząc bokiem w fotelu pilota, z nogami dyndającymi na podlokietniku, Egan rozmawiał ze swoim partnerem, "Zepem" Zepo- poulosem, o sensowności wyposażania starego, wolnego Scrantona w działa laserowe. - Ma to taki sens, jak dawanie Świętemu Mikołajowi sze- s'ciostrzałowca - upierał się Zep. Był smukłym, żylastym Grekiem o gęstych czarnych włosach i wąsiku. - Jestes'my frachtowcem, nie krążownikiem. Krótkie włosy Egana, barwy blond wpadającej w rudy były przystrzyżone po wojskowemu. - Tak, ale wszystkie statki montują lasery. Dla samoobrony. - Tej balii nie warto nawet bronić - odparł Zep, machając ręką w stronę zniszczonego, obskurnego kokpitu z porysowanymi grodzią- mi i wyświechtanymi fotelami. - Jeśli ktoś będzie chciał dostać nasz ładunek, oddamy mu i niech firma ubezpieczeniowa się martwi. - HSS poluje na statki Astro i na odwrót - przypomniał Egan. - Podpisaliśmy z Astro kontrakt tylko na jeden lot. Następnym razem możemy się załapać do HSS. - Sam Gunn zbroi wszystkie statki - zaoponował Egan. - Astro, HSS, wielu niezależnych. - To niech zbroi - odparł Zepopoulos. - W dniu, kiedy ktoś zmusi mnie do noszenia broni, zwijam interes i wracam na Naksos. - Na to, co z niej zostało. - Mówią, że morze już się ustabilizowało. Zostanę rybakiem jak ojciec. -1 będziesz głodował jak ojciec. Wtedy rozległ się brzęczyk radaru. Spojrzeli na ekran i dostrzegli zbliżający się z dużą prędkością statek. - Co to jest, u licha? - mruknął Zap. W tych miejscach na ekranie, gdzie zwykle pojawiała się nazwa statku i armatora, było teraz pusto. - Lars Fuchs? - podpowiedział Egan. - Po co mu ładunek rudy? Nie jesteśmy statkiem HSS i nie mamy na pokładzie żadnych zapasów, jakie mogłyby mu się przydać. Czując narastające zdenerwowanie, Egan odwrócił się w stronę modułu łączności. - Tu Scranton. Niezależny frachtowiec w drodze na Selene. Proszę o identyfikację. Odpowiedzią była salwa z lasera, który wybiła dziurę w kokpi- cie. Ostatnią myślą Egana był żal, że jednak nie zainstalowali laserów, przynajmniej zginęliby walcząc. George Ambrose słuchał raportów w ponurym milczeniu. Sze- ściu innych członków rady Ceres siedziało dookoła owalnego stołu konferencyjnego z jeszcze bardziej ponurymi minami. Osiem statków zniszczonych w ciągu miesiąca. W Selene budują się okręty wojenne dla Astro i Humphries Space Systems. - Wokół bazy HSS na Weście orbituje co najmniej dwadzieścia statków - rzekła członkini rady odpowiedzialna za stosunki między dwoma korporacjami. Była kobietą wzrostu Walkirii, o włosach barwy piasku i pięknej twarzy o delikatnych rysach, która zupełnie nie pasowała do potężnego, muskularnego ciała. - Wszystkie statki są uzbrojone - rzekł członek rady siedzący obok niej. - Strasznie tam niebezpiecznie - zgodziła się kobieta po drugiej stronie stołu. - Co mnie martwi - rzekł księgowy, siedzący u szczytu stołu - to fakt, że z powodu walk mamy problemy z dostarczeniem rudy do nabywców. Księgowy był otyłym mężczyzną o czerwonej twarzy i wyłu- piastych oczach. Zwykle rados'nie się us'miechał, dziś' wyglądał na wystraszonego i ponurego. - Nasza własna gospodarka - kontynuował - opiera się na tym, co robią górnicy. Jeśli biznes będzie szedł źle, bardzo szybko zaczniemy odczuwać tego skutki. - Albo gorzej - oznajmiła Walkiria. - To tylko kwestia czasu, zanim któraś" z korporacji, Astro albo HSS, będzie chciała przejąć nasz habitat i urządzić sobie tutaj bazę wojenną. - A jeśli jedna przejmie Poczwarkę - zauważył księgowy - druga będzie próbowała ją odebrać. - Albo razem nas zniszczą. Wielki George westchnął ciężko. - Nie możemy dopuścić do żadnych walk na naszym terenie. Pozabijają wszystkich. Wszystkie twarze zwróciły się w jego stronę. Nikt nie musiał mówić ani słowa: George znał pytanie, jakie chcieli zadać. Co mo- żemy z tym zrobić? - Dobrze - rzekł w końcu. - Wyślę wiadomość do Astro i Humph- riesa. Do Selene też. - Z kopią do Douga Stavengera, dodał w duchu. - Wiadomość? - Co im powiesz? - Powiem im, że mamy zamiar zachować całkowitą neutralność w tej wojnie - odparł. - Nie chcemy brać w niej udziału. Dostarcza- my zaopatrzenie i świadczymy usługi remontowe wszystkim, którzy będą chcieli. Reszta spojrzała po sobie. George mówił dalej: - Ale nie będziemy zaopatrywać okrętów wojennych. Tylko statki górnicze, poszukiwaczy, zaopatrzenie, logistykę i tak dalej. Okrętom wojennym nie dostarczymy nawet pieprzonej rolki papieru toaletowego. - Deklaracja neutralności - rzekł księgowy. - Myślisz, że to wystarczy? - A co innego możemy zrobić? - Uzbroić habitat. Przygotować się do walki z każdym, kto spróbuje nas przejąć - zaproponowała Walkiria. - To tylko odsuwanie w przyszłość nieuniknionego - rzekł Geo- rge. - Pół tuzina statków wystarczy, żeby roznieść nas na strzępy. - Deklaracja neutralności - ktoś powtórzył. - Sądzisz, że to będzie skuteczne? George rozłożył wielkie ręce. - Czy ktoś ma jakiś lepszy pomysł? W salce konferencyjnej zapadła cisza. W ciągu następnych dwudziestu czterech godzin George opra- cował deklarację z pomocą asystenta, który skończył historię przed przy leceniem do Pasa. Rada spotkała się znów na sesji awaryjnej, podarła deklarację na strzępy i napisała ją na nowo, po czym, zdanie po zdaniu, napisała jeszcze jedną, prawie identyczną, jak pierwotna wersja George'a. Dopiero wtedy wyraziła zgodę na przesłanie dekla- racji Pancho Lane z Astro, Martinowi Humphriesowi z HSS i radzie Selene. George wysiał także kopię do Douglasa Stavengera, po czym wydał oświadczenie dla mediów w układzie Ziemia-Księżyc. Na kilka kolejnych dni Wielki George Ambrose został małym bohaterem mediów. Neutralność Ceres była dla wielu ludzi na Ziemi pierwszym sygnałem, dzięki któremu uświadomili sobie, że w Pasie toczy się wojna, cicha, sekretna wojna w ciemnych i zimnych głębi- nach Pasa Asteroid. Przez kilka dni Wojna o Asteroidy była atrakcją mediów, choć nikt z zarządu Humphries Space Systems czy Astro Corporation nie złożył żadnego oświadczenia. Sam Gunn, szybko wyrzucający z siebie słowa niezależny przedsiębiorca, miał dużo do powiedzenia, ale media już zdążyły się przyzwyczaić do jego płomiennych prze- mówień o złych wielkich korporacjach. Nobuhiko Yamagata zgodził się na krótki wywiad, głównie po to, by wyrazić swojej ubolewanie z powodu ludzi, którzy stracili życie w Pasie. Potem solidne trzęsienie ziemi spustoszyło wybrzeże Kalifornii, osunięcie się ziemi wywołało falę tsunami, która uderzyła w Hawaje i zatopiła kilka polinezyjskich atoli. Japonia przygotowała się na naj- gorsze, ale bufory hydrauliczne zbudowane przez Yamagatę - które wczes'niej tak wyśmiewano - zaabsorbowały wystarczającą ilość energii, by uratować główne japońskie miasta przed większymi znisz- czeniami. Wojna o Asteroidy spadła na drugie miejsce w codziennych wiadomościach. W ciągu tygodnia stała się nic nie znaczącą opowiast- ką, głównie dlatego, że wszystko działo się daleko od Ziemi i nie miało bezpośredniego wpływu na producentów sieci informacyjnych. George Ambrose otrzymał osobistą wiadomość od Douga Stavengera. Była krótka, ale i tak było to więcej niż oczekiwał George. Siedząc przy biurku w swoim wygodnym domu w Selene Sta- venger powiedział po prostu: - George, zgadzam się, że wojna w Pasie może zagrozić Po- czwarce. Jeśli ja albo Selene możemy ci jakoś pomóc, daj znać. Statek dowodzenia Antares Reid Gormley był zawodowym żołnierzem. Służył w siłach po- kojowych w Azji i w Afryce, dowodził błyskawicznym uderzeniem, które unicestwiło paramilitarne siły kartelu narkotykowego w Ameryce Południowej. W kręgach wojskowych był szeroko znany jako zdolny dowódca: potężny, twardy, wymagający kogut bojowy, który zaszcze- piał swoim żołnierzom poczucie dumy i chęć bycia niepokonanym. Był także próżny, ostrożny i niechętny podejmowaniu jakichkolwiek działań dopóki się nie upewnił, że ma miażdżącą przewagę. Zrezygnował z emerytury, by przyjąć propozycję od Astro Corporation. Walka w kosmosie była dla niego czymś nowym, ale to samo mogli powiedzieć wszyscy dowódcy, których zatrudniały wielkie korporacje. Jedynymi doświadczonymi kosmicznymi wo- jownikami byli nieliczni najemnicy i renegaci jak Lars Fuchs. Jak większość pozostałych doświadczonych oficerów, którzy nagle zna- leźli nową ścieżkę zawodowego rozwoju, Gormley był pewien, że dobrze motywowani, wyszkoleni i wyposażeni żołnierze będą lepsi od najemników, którzy biją się tylko dla pieniędzy. A co do renegatów, należy ich zgarnąć i załatwić we właściwym momencie. Przygotowanie oddziału, by osiągał optymalne wyniki, zajęło mu sześć miesięcy. Podobnie jak on sam, większość kobiet i mężczyzn w oddziale uderzeniowym Astro Corporation było emerytowanymi wojskowymi lub młodszymi osobami, które wzięły urlop z wojska, by skorzystać z możliwości lepszych zarobków i ciekawszych zadań, jakie można było znaleźć na wojnie. Gormley wielokrotnie powtarzał swoim ludziom, że ludzie HSS to najemnicy, którzy walczą tylko za pieniądze, a oni sami mogą się szczycić lepszymi tradycjami wojskowymi, i pójdą bić się w Pasie Asteroid, by uwolnić kosmos od widma dyktatury jednej korporacji oraz uratować górników i poszukiwaczy rozproszonych w Pasie od autentycznego niewolnictwa. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że najemnicy Humphriesa mogą dokładnie to samo powiedzieć o jego załodze i że będzie to w takim samym stopniu prawda. A teraz dowodził eskadrą czternastu okrętów, uzbrojonych w po- tężne lasery i opancerzonych skalnymi asteroidowymi odłamkami. Jego misja polegała na usunięciu statków HSS z wewnętrznego Pasa i zajęciu pozycji w pobliżu Westy, by zacząć blokadę i ewentualnie zniszczyć główną bazę Humphriesa. Nie miał pojęcia, że leci prosto w pułapkę. Nobuhiko Yamagata zauważył, że choć w Japonii panuje gorące lato, tutaj, na Dachu Świata, było nadal zimno, a kamienne ściany klasztoru były lodowate, gdy dotykało się ich opuszkami palców. Wyglądał przez jedyne okienko w pokoju i cieszył się, że choć Hima- laje pozostały okryte śniegiem. Efekt cieplarniany nie spowodował stopienia ich śniegów. Ojciec wszedł do małego pomieszczenia tak cicho, że Nobu prawie podskoczył pod sufit, gdy usłyszał ciche "Witaj, synu". Odwracając się Nobu zobaczył, że ojciec się uśmiecha, ale nie jest do końca zadowolony. Saito miał na sobie to samo kimono co zawsze. Jego okrągła twarz wyglądała na jeszcze bardziej młodzień- czą niż ostatnim razem, gdy Nobu go odwiedził. Czy ojciec poddaje się jakiejś' kuracji odmładzającej? Nobu zadawał sobie w duchu to pytanie, ale nie ośmielił się zapytać głośno. Klękając na macie pod oknem, Saito rzekł: - Dowiedziałem się właśnie, że jeden z naszych lojalnych agen- tów został zamordowany wraz z żoną i dziećmi. Nobu zamrugał ze zdziwienia, gdy klękał obok ojca. - Zamordowany? - Człowiek, który został wysłany po to, by upewnić się, że Pancho Lane nie zginie w katastrofie kolejki linowej - wyjaśnił uprzejmie Saito. - To było całe miesiące temu. - A żona i dzieci? - dopytywał się Saito. Wpijając nerwowo palce w uda, Nobu odparł: - Nasi ludzie od ochrony uważali, że to niezbędne. Żeby abso- lutnie nikt się nie dowiedział, że to my przyczyniliśmy się do tego wypadku. - Był lojalnym pracownikiem. - To nie ja wydałem takie polecenie, ojcze. Zresztą, dowiedzia- łem się o wszystkim po fakcie. Saito wydał z siebie niskie prychnięcie. - Ten incydent spełnił swoje zadanie - rzekł Nobu, próbując zyskać aprobatę ojca. - Zaczął serię wydarzeń, które doprowadziły do otwartej wojny między Astro a Humphries Space Systems. Saito skinął głową, ale wyraz niezadowolenia na jego twarzy nie zniknął. - Astro i HSS zatrudniają teraz naszych własnych ludzi, żeby wspierali ich w walce - dodał Nobu. - Całkiem nieźle zarabiamy na tej wojnie. Na ponurym obliczu Saito pojawił się lekki uśmiech. Zachęcony Nobu mówił dalej. - Sądzę, że najwyższy czas zastanowić się, jak i kiedy wkra- czamy. - Jeszcze nie. - Jeśli poprzemy jedną lub drugą stronę, ta strona wygra. - Tak, wiem o tym - odparł stary mężczyzna. - Ale jest za wcze- śnie. Niech się jeszcze trochę pomęczą. I Astro, i HSS odnotowały już duże straty z powodu tej wojny. Niech się jeszcze wykrwawią, zanim wkroczymy. Nobu opuścił policzek w geście aprobaty, po czym spytał: - Jak sądzisz, którą z tych firm powinniśmy poprzeć? Kiedy nadejdzie pora, oczywiście. - Żadnej. - Żadnej? Ale myślałem, że... Saito uniósł dłoń we władczym geście. - Kiedy nadejdzie właściwy moment, Astro i Humphries będą na skraju katastrofy. Wtedy my ich zniszczymy i przejmiemy władanie nad Pasem. Nasze oddziały najemników, które teraz im służą, pokażą swoje prawdziwe oblicze. Latający żuraw rodu Yamagatów rozwinie skrzydła nad całym Pasem Asteroid i nad Selene. Wizja ojca oszołomiła Nobu. Wakacje w hotelu Luna powinny sprawiać Fuchsowi przyjem- ność, tak się jednak nie stało. W przebraniu Karla Mansteina Fuchs wydawał pieniądze ze specjalnego konta, które zafundowała mu Pancho, jakby miał ich nieograniczoną liczbę. W istocie zasoby kurczyły się jak zamek z piasku pod naporem fali. Hotel Luna może i był podniszczonym, stojącym na skraju bankructwa przybytkiem dla naiwnych turystów przybywających do Selene, ale ceny miał nadal pięciogwiazdkowe. Świeże ryby z własnej hodowli hotelu, wynajmowanie specjalnych skrzydeł, dzięki którym - oraz sile własnych mięśni - można było latać nad Grand Plaża; wycieczki z przewodnikiem po spękanym, upstrzonym dziurami dnie krateru Alphonsus, gdzie leżał wrak prymitywnej sondy Ranger 9 pod kopułą ochronną ze szkłostali; to wszystko kosztowało masę pieniędzy, a przecież atrakcje na tym się nie kończyły. Choć Fuchs/Manstein nie korzystał z wszystkich atrakcji tury- stycznych i starał się jadać skromnie, apartament w hotelu Luna był bardzo kosztowny. Fuchs spędzał każdą wolną chwilę na studiowaniu planów Selene, tuneli i kwater mieszkalnych, biur i warsztatów, syste- mów maszynerii, które zaopatrywały podziemne miasto w powietrze i wodę pitną. W szczególności próbował dowiedzieć się jak najwięcej 0 najniższym poziomie Selene, wielkiej naturalnej jaskini, którą Martin Humphries przekształcił w kwitnący ogród i gdzie wybudował swoją luksusową siedzibę. O samej willi nie był w stanie dowiedzieć się niczego. Ochrona Humphriesa dobrze pilnowała planów i systemów podtrzymywania życia. Fuchs musiał zadowolić się zapamiętywaniem wszystkich szczegółów rur 1 kabli elektrycznych prowadzących do groty. Nie było żadnych informacji o tym, jak wyglądają instalacje w środku prywatnego raju Humphriesa. Może to wystarczy, pomyślał Fuchs. Może wystarczy. Fuchs pracował zawzięcie, próbując jakoś wypełnić czas, po- wtarzając sobie setki razy na godzinę, że znajdzie jakiś sposób na zabicie Martina Humphriesa. W nocy, gdy był już tak wyczerpany pracą, że oczy same mu się zamykały, czuł jak wraca wściekłość. Fuchs i Amanda kiedyś wynajęli pokój w hotelu Luna. Kochali się w sypialni, takiej samej, w jakiej teraz nocował. W tych krótkich chwilach, kiedy zasypiał, Fuchs śnił o Amandzie i doznawał ulgi. Budził się zawstydzony i mokry. Humphries jest zaledwie o kilometr ode mnie, powtarzał sobie Fuchs. Na tyle blisko, żeby go zabić. Już niedługo. Niedługo. Szybki statek Samarkanda - Czternaście okrętów. Potwierdzono - oznajmił pilot Harbina. Na mostku Samarkandy było pełno ludzi: pilot, technik łączności, technik uzbrojenia, główny oficer i Harbin w fotelu dowódcy, wszy- scy w skafandrach. Oficera nawigacyjnego wygnano do tylnej kabiny, połączonej z mostkiem statku przez interkom. - Potężna flota - mruknął Harbin. Jego własna flotylla składała się zaledwie z trzech okrętów. Choć bez porównania wolał pracować sam, Harbin uświadomił sobie, że wojna osiągnęła już takie rozmiary, że wyszła poza etap potyczek dwóch statków. Byl teraz dowódcą eskadry trzech okrętów, wynaję- tym przez Yamagatę, pracującym dla Humphriesa na mocy kontraktu między HSS a Yamagatą. - Wykryli nas - rzekł technik łączności. - Kontakt radarowy. - Azymut piętnaście stopni, utrzymać stałą formację. Zwiększyć przyspieszenie do jednej czwartej g. - Lecą za nami. - Dobrze. W kosmicznych bitwach bronią były lasery. Potężny promień mógł rozplatać kadłub niezabezpieczonego statku z odległości tysiąca kilometrów w czasie krótszym od sekundy. Przed laserami chroniły tarcze: okręty wojenne tworzyły je, umieszczając na kadłubach drobne asteroidowe kamienie. Nowsze okręty, budowane w Selene, z kadłu- bami z czystego diamentu wyprodukowanego przez nanomaszyny, miały pancerze z pyłu węglowego. Wciągając czternaście okrętów Astro Corporation w pułapkę Harbin wiedział, że istnieje oczywiście sposób na unicestwienie takiego pancerza. * Wywiad HSS dostarczył Harbinowi bardzo szczegółowych danych o statkach Astro, planie ich misji, a co najważniejsze - ich dowódcy. Harbin nigdy nie spotkał Reida Gormleya, ale wiedział, że potężny dowódca Astro pakuje się w bitwę tylko wtedy, gdy ma miażdżącą przewagę liczebną. Czternaście okrętów przeciwko trzem, pomyślał Harbin. Wy- raźna przewaga. Wyraźna. - Nie możecie pozwolić im uciec! - warknął Gormley, pochyla- jąc się w fotelu dowodzenia swojego flagowego okrętu Antares. - Dorównujemy do ich wektora prędkości, sir - powiedział oficer nawigacyjny. Podobnie jak ich potencjalne ofiary, ludzie Gormleya mieli na sobie skafandry kosmiczne. Podczas bitwy statek może ulec uszko- dzeniu i być zdehermetyzowany, więc skafandry były niezbędnym środkiem ostrożności, choć były kłopotliwe. Gormley nie znosił skafandra i nie uważał, by były rzeczywiście niezbędne. Przepisy wymagały jednak ostrożności, a on zawsze ich przestrzegał. - Chcę ich wyprzedzić. Zwiększyć prędkość. Powiadomić inne okręty. - Powinniśmy wysłać sondę, żeby sprawdzić, czy w zasięgu radaru nie ma jeszcze innych okrętów wroga - rzekł główny oficer Gormleya, chudy jak szczapa i czarny jak węgiel Sudańczyk, który nigdy jeszcze nie brał udziału w żadnej bitwie. - Nasz radar widzi nawet kratery na księżycach Jowisza, na litość boską - odwarknął Gormley. - Widzisz coś z wyjątkiem tych trzech, na które polujemy? - Nie, sir- odparł niepewnie Sudańczyk nie spuszczając wzroku z ekranu radaru. - Tylko kilka małych skal. Gormley rzucił okiem na radar. - Kamyczki - rzucił pogardliwym tonem. - Nie ma się czym przejmować. Sudańczyk milczał, ale pomyślał, że istotnie nie ma się czym martwić, dopóki na nie nie wpadniemy. Starał się zapamiętać, by trzymać się z dala od tych skał, bez względu na to, jak będzie uciekać zwierzyna. W uroczym wdzianku mini z niedopiętym zamkiem z przodu, Victoria Ferrer musiała truchtać w swoich butach na wysokich obca- sach, żeby dotrzymać kroku Martinowi Humphriesowi, który sadził wielkimi krokami korytarzem między pokojem dziecka a własnym biurem. - Wyślij tego cherlaka na Ziemię - warknął. - Nie chcę go więcej widzieć. Ferrer potrafiła zliczyć wizyty Humphriesa w pokoju dziecięcym na palcach jednej ręki. Musiała jednak przyznać, ze pokój wyglądał bardziej na szpitalny oddział intensywnej terapii niż na zwykły pokój. Mały Van Humphries miał zaledwie sześć miesięcy i nadal potrzebo- wał specjalnej komory ciśnieniowej, by powietrze przedostawało się do jego maleńkich płuc. Dziecko było mizerne i wychudłe, a Hum- phries nie miał cierpliwości do słabeuszy. - A nie lepiej byłoby go tu potrzymać? - spytała, biegnąc obok Humphriesa. - Mamy całe wyposażenie i możemy ściągnąć dowol- nego specjalistę, jakiego potrzebuje. Humphries obrzucił ją chłodnym spojrzeniem. - Czy ty aby nie masz słabości do tego cherlaka? - To tylko bezbronne dziecko. - I sądzisz, że jak się do niego przywiążesz, to pomoże ci to w karierze? Że niańczenie cherlaka zapewni ci dobrą pracę? Wyglądała na szczerze zszokowaną. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy! - Jasne. Ferrer zatrzymała się w miejscu i oparła ręce na biodrach. - Panie Humphries! Jeśli sądzi pan, że zamierzam wykorzysty- wać pańskiego syna dla własnych celów, to bardzo się pan myli. Nie jestem aż tak wyrachowana. Zatrzymał się o kilka kroków dalej i zmierzył ją wzrokiem. Chy- ba mówi szczerze, wygląda, jakby była wściekła. Humphries zaśmiał się w duchu patrząc w jej oczy pałające świętym oburzeniem i pięści na biodrach. Ładne biodra, zauważył. I jak ona seksownie oddycha. - Cóż, co do rachowania, to policzymy się dziś wieczorem - rzekł. Odwrócił się i ruszył korytarzem. - Chcę, żeby odesłano tego cherlaka na Ziemię. Do moich posiadłości w Connectjcut czy co tam z nich zostało. Tam, gdzie jest jego brat. Mam tam wystar- czająco dużo pracowników, żeby założyć uniwersytet. Sprowadź wszystkie urządzenia, znajdź najlepszych lekarzy na Ziemi, żeby się nim zajęli. Tylko trzymaj go z dala ode mnie. Żebym nie musiał go oglądać. Nigdy. Ferrer znów musiała prawie biec, by dorównać mu kroku. - A może potrafią go wyleczyć i będzie zdrowy. Może nano- terapia albo... - Jeśli taki szczęśliwy dzień nadejdzie, zastanowię się jeszcze raz. Ale do tego czasu nie chcę go oglądać. Czy to jasne? Pokiwała głową ze smutkiem. - Jasne. Poirytowany i rozdrażniony Humphries zniknął w swoim gabi- necie i zatrzasnął drzwi. Wysłać cherlaka do Connecticut. Tam jest Alex. Mój prawdziwy syn. Mój klon. Rośnie duży i zdrowy. Powinie- nem był się pozbyć tego żałosnego cherlaka pierwszego dnia, kiedy umarła jego matka. Mam już syna, nie potrzebuję tego wymoczka. Humphries dotarł do biurka i zobaczył czekającą na niego wia- domość od Grigora. Opadł na fotel przy biurku i wydał polecenie, by system połączył go z szefem ochrony. Przed biurkiem Humphriesa pojawił się Grigor siedzący przy własnym biurku, parę metrów dalej przy tym samym korytarzu, ponury i skwaszony jak zwykle. - O co chodzi? - spytał Humphries bez wstępów. - W Pasie sformowała się flotylla okrętów Astro i lecą za naszym zespołem Yamagaty, zgodnie z przewidywaniami. Humphries opuścił podbródek o centymetr. - Więc nasza komputerowa gra wojenna się sprawdza? - Wszystko przebiega zgodnie z symulacją. Gormley leci prosto w pułapkę. - Dobrze. Daj mi znać, jak będzie po wszystkim - Humphries już miał zamiar przerwać połączenie, ale dodał jeszcze: -1 przyślij mi nagranie wideo, jak tylko je dostaniesz. Grigor skinął głową. - Sądzę, że się panu spodoba - rzekł bezbarwnym tonem. - Gwałtownie skręcają - rzekł Gormley z oczami utkwionymi w ekran nawigacyjny. - Lecimy za nimi! Zwiększyć prędkość. Nie pozwólcie im uciec! Sudańczyk zauważył z ulgą, że trzy uciekające okręty ominęły szerokim łukiem małe skały, do których się zbliżyły. Nie chcą się narażać bardziej niż ja, powiedział sobie w duchu. - Mamy ich w zasięgu - rzekł oficer uzbrojenia. - Cel namierzony? Nawet nie patrząc na konsolę, oficer uzbrojenia odparł: - Pięć laserów wycelowanych w każdy z okrętów wroga, sir. - Dobierzcie im się do tyłków - polecił Gormley. - Może i są opancerzone, ale wylotów dysz opancerzyć nie mogą. Celować w dysze i damy im popalić. Jasne, pomyślał Sudańczyk. Jego uwaga była jednak skupiona na małych skałach za sterburtą. Dziwne, nigdzie w pobliżu nie widać asteroidy, od której się odczepiły. Są jak rafa na oceanie, czające się niebezpieczeństwo, które tylko czeka, by roztrzaskać niczego nie spodziewające się statki. I dopiero wtedy, pomyślał jak człowiek wychowany na morzu, stajesz się żeglarzem. - Strzelają do nas! - krzyczał pilot z paniką w głosie. - Jesteśmy pod obstrzałem, cała trójka! - Z tej odległości dużych szkód nie narobią - rzekł spokojnie. - Jeśli trafią w dysze... - pilot odwrócił się w fotelu i dostrzegł minę Harbina. - Sir - dodał nieprzekonująco. - Wszystkie okręty - rzekł Harbin - rozszerzyć formację o trzy stopnie. Po czym zwrócił się do głównego oficera: - Uaktywnić skałki. - Manewrują! - wrzasnął oficer uzbrojenia. Gormley dostrzegł to na ekranie. - Nie zgubcie celu. Nie pozwólcie im uciec! Nawet Sudańczyk oderwał wzrok od małych skał, które teraz były daleko za sterburtą i skoncentrował się na bitwie. Statki wroga manewrowały identycznie, co było głupie. O wiele sensowniej było- by rozproszyć szyk i manewrować niezależnie, przez co przeciwnik miałby o wiele większy problem z trafieniem. Rozległ się alarmujący dźwięk radaru antykolizyjnego. - Co jest, u licha? - wrzasnął Gormley. Ekran nawigacyjny przełączył się automatycznie i pokazał kilka skał o średnicy kilkunastu metrów pędzących w stronę okrętów Gorm- leya. Sudańczyk dostrzegł płomienie plazmy odrzutu popychające skały w ich stronę. Jakie to proste, pomys'laJ. Wyposażyć małe skały w napędy odrzutowe i układy namierzania, po czym wpędzić wroga między nie. Jakie proste. I jakie niebezpieczne. Uderzając w okręty Astro skały miały już dość pokaźną pręd- kość. Rozdarły jena strzępy, jak wystrzelona z dużą prędkością kula rozszarpuje puszkę. Jedna z nich trafiła w mostek Antaresa, uderzyła w odzianą w hełm głowę pilota, po czym przeleciała na drugą stro- nę, a pozbawione głowy ciało kobiety bryzgało krwią na wszystkie strony. Krzyki i wycia wypełniły słuchawki Sudańczyka. Przeklinając wściekle, wyłączył radio skafandra; jego fotel oderwał się od pokładu okrętu i przeleciał przez ziejącą w mostku dziurę wybitą przez skałę. Poczuł ostre ukłucie w lewym ramieniu i ogarnęła go potężna fala bólu aż do kręgosłupa. Potem już niczego nie słyszał i nie czuł. Wirował powoli w pustej przestrzeni, przypięty do połamanego fotela. Stracił czucie poniżej szyi. Z trudem oddychał. Załzawiony- mi oczami patrzył na resztki rozbitej floty Gormleya, potrzaskane i zniszczone okręty, wszędzie ciała w skafandrach, dumna armada w parę sekund zredukowana do unoszących się majestatycznie szczątków. Rozbitkowie, pomyślał obojętnie. Umrzemy w tej dzikiej pustce. - Mój Boże - szepnął ktoś na mostku Samarkandy. Harbin także patrzył na dzieło zniszczenia. Flota Astro wy- i glądała, jakby przepuszczono ją przez niszczarkę do papieru. Albo maszynkę do mięsa. Ciała i wraki były wszędzie, wirujące, kotłujące się, dryfujące w przestrzeni. - Czy zabierzemy rozbitków? - spytał cicho pilot. Harbin potrząsnął głową. - Nie ma rozbitków. -Ale może... - Nie ma rozbitków - powtórzył stanowczo. Nie odrywał oczu od ekranu. Dodaliśmy parę nowych asteroid do Pasa, pomyślał. Parę z nich to ludzie. Siedziba Astro Corporation - Zniszczone? - spytała Pancho czując nagłą pustkę w żołądku. - Co do jednego - odparł Jake Wanamaker. - Nikt nie przeżył. Wyglądał na całkowicie zdruzgotanego. - Co się stało? Wanamaker stał przed jej biurkiem jak ktoś, kto musi stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Pancho wstała odpychając się od biurka i gestem wskazała mu jedno z wygodnie wyściełanych krze- seł ustawionych dookoła małego owalnego stołu w rogu gabinetu. Rozdygotana, czując jak jej drżą kolana, podeszła do stołu i usiadła obok wojskowego. - Nie wiemy dokładnie. Mamy sygnał, że użyli małych aste- roid - niektóre nie większe od pięści - do staranowania statków Gormleya. - Jak to możliwe? - spytała Pancho. - Wystarczy przyczepić napęd plazmowy i prosty system napro- wadzania - wyjas'nił Wanamaker. - Nie muszą być skomplikowane. Potem wystarczy rozpędzić skały do bardzo dużej prędkos'ci, żeby uderzyły w statki. Jak s'rut w papierową torbę. - Wszyscy zginęli? Wanamaker pokiwał smutno głową. Jezu Chryste, pomyślała Pancho. Czternaście okrętów. Sto pięćdziesiąt osób. - Chyba powinienem złożyć rezygnację - rzekł Wanamaker. Pancho spojrzała na niego. - Poddajemy się? Drgnął, jakby uderzyła go w twarz. - Nie. Ale taka porażka... pewnie znajdzie się ktoś lepszy na dowódcę. Potrząsając wolno głową, Pancho odparła: - Nie, Jake, chcę, żebyś to był ty. Jedna przegrana bitwa nie oznacza przegranej wojny. W duchu pomyślała jednak: chcę, żebyś dowodził operacjami wojskowymi, ale tę wojnę poprowadzę tak naprawdę ja. Humphries może i ma przewagę militarną, więcej okrętów, najemników i do- świadczenia. Ale wojnę można rozegrać na wiele sposobów. - Nie poddamy się - zwróciła się do Wanamakera. - Moim zdaniem wojna dopiero się zaczęła. - Ale ja jeszcze nie zacząłem walczyć - mruknął. - Znam to - rzekła. - John Paul Jones, tak? Skinął głową. - Dobrze. Zatrudnij więcej najemników. Ja kupię kolejne statki. Na razie w Pasie rządzi Humphries. Będzie atakował frachtowce Astro, na które trafi, będzie próbował wyprzeć nas z Pasa. - Utwórz konwoje. - Konwoje? - Niech nie latają same, tylko w grupach. Trudniej jest zaatako- wać formację uzbrojonych statków niż jeden. - To ma sens - przyznała Pancho. - Wydam polecenie. - Sądzę, że Yamagata Corporation może nam dostarczyć odpo- wiednich najemników. - Dobrze. Zatrudnij ich. Zrozumienie, że może odejść, zajęło Wanamakerowi sekundę. Zrozumiał to dopiero wtedy, gdy Pancho odsunęła krzesło od stołu i wstała. Wstał i próbował zasalutować, ale powstrzymał się i za- wstydził. - Mam mnóstwo pracy - rzekł, jakby usprawiedliwiając się, że wychodzi. - Ja też - odparła Pancho. Wanamaker wyszedł, Pancho wróciła do biurka. Zaczęła prze- glądać raporty dotyczące położenia okrętów Astro i Humphriesa. W powietrzu nad biurkiem uformował się holograficzny obraz przed- stawiający przestrzeń od Ziemi do Pasa, wielki ciemny obszar z migo- czącymi iskierkami przedstawiającymi położenie okrętów: Astro były niebieskie, HSS - czerwone. Między Ziemią a Księżycem statków Pancho było dużo; wykasowała je, by nie zaciemniały obrazu. O rany, pomyślała, czerwonych jest w Pasie za dużo, powie- działa sobie w duchu. Humper pewnie ma ich tam jeszcze więcej, latają w Pasie z wyłączoną telemetrią i nadajnikiem namiaru, które mogłoby namierzyć MUA. Wydała komputerowi polecenie oznaczenia frachtowców rudy, transportowców logistycznych i statków dowożących górników na określone asteroidy. Potem dodała wolnych strzelców, poszukiwaczy i górników, który pracowali na własny rachunek, niezależnych od wielkich korporacji. Analizowała sytuację, a minuty zmieniły się w godziny. W Pa- sie mają dwu- albo trzykrotną przewagę, dostrzegła Pancho. Hump buduje swoją flotę od lat. Musimy mu dorównać. Tylko dlaczego mamy grać w ich grę, zapytała w duchu. Przecież właśnie tak zrobił Gormley i co się stało? Rozsiadła się wygodnie w miękkim fotelu i zamknęła na chwilę oczy. Po co te wszystkie statki w Pasie? Żeby przewozić rudę do fabryk na Ziemi, na orbicie okołoziemskiej albo na Selene, odpowiedziała sobie. Znów spojrzała na hologram. Migające czerwone kropki przed- stawiające statki HSS były rozprzestrzenione po całym Pasie, ale skupiały się wokół Westy. Cieńsza linia czerwonych kropek tworzyła ścieżkę między Pasem a układem Ziemia-Księżyc. Muszą tam wozić zaopatrzenie, a z powrotem rudę, pomyślała Pancho. O to chodzi w kopaniu skał. Jeśli przechwycimy ich statki lecące na Ziemię, trafimy Humphriesa po sakiewce, zdusimy mu przepływ pieniądza i zredukujemy zyski do zera. Usiadła prosto i rzekła na głos: - Włas'nie tak zrobimy! Niech sobie na razie trzyma Pas Asteroid. Uniemożliwimy mu wprowadzenie rudy na rynek. Nie potrzeba nam taktyki rodem z bitw morskich. Nie potrzeba nam wojen między flotami okrętów wojennych. Potrzebna nam banda piratów. Postrach mórz jak z czasów królowej Elżbiety I. Korsarzy. Piratów. Znała też człowieka, który potrafiłby poprowadzić taką kam- panię. Larsa Fuchsa. - Wszystkie? - spytał Humphries, jakby nowina była zbyt dobra, by mogła być prawdziwa. Vicki Ferrer nie uśmiechała się, ale z wyrazu jej twarzy widać było, że cieszy ją, iż przyniosła swojemu szefowi dobrą nowinę. - Zniszczono wszystkie okręty Astro - powtórzyła. Byli w wielkiej, połączonej z barem bibliotece Humphriesa, na parterze jego siedziby, sami, jeśli nie liczyć robota barmana, który tkwił na swoim stanowisku błyszcząc nierdzewną stalą odbijającą światła sufitu. - Jesteś pewna? - Raport przysłała bezpośrednio grupa Yamagaty. Ich pomysł ze skałami sprawdził się. Flota Astro wpakowała się prosto między nie. Nikt nie przeżył. - Uczcijmy to szampanem! - zawołał Humphries i podszedł do baru. Robot nie poruszył się. Rozdrażniony jego bezczynnością Humphries zawołał głośniej: - Barman! Szampana! Błyszcząca stalowa kopuła przemieściła się za bar i stanęła do- kładnie za pojemnikiem do chłodzenia wina. Dwa smukłe ramiona wychynęły z cylindrycznego korpusu, otworzyły pojemnik i wyjęły butelkę Veuve Cliąuot. Następnie robot przytoczył się do Humphriesa i podstawił mu butelkę, by dało się odczytać etykietę. - Dobrze - odparł Humphries. - Otwórz i daj mi do skoszto- wania. - Jak on znajduje właściwą butelkę? - spytała Ferrer, siadając na stołku barowym koło Humphriesa. Choć dla większości ludzi była to pora obiadowa, była nadal w eleganckim ubraniu, różowym kostiumie z mini-spódniczką, który świetnie podkreślał jej krągłe kształty. - W każdym chwytaku ma czujnik - rzekł Humphries, patrząc, jak tępa maszyna łapie za korek. Jeśli upuści tę butelkę, pomyślał, oddam go na złom. Korek wysunął się z szyjki z zadowalającym stuknięciem i robot postawił dwa kieliszki do szampana przed Humphriesem, po czym nalał mu odrobinę wina do spróbowania. Humphries skosztował, skinął głową, kazał robotowi nalać. Kiedy już miał pełny kieliszek, podniósł go w geście toastu i rzekł: -Za zwycięstwo! Uśmiechnęła się i mruknęła: - Za zwycięstwo! - Wszystko jest na dobrej drodze - rzekł Humphries radosnym tonem - do wyrzucenia Astro z Pasa. Ferrer znów się uśmiechnęła i pociągnęła łyk. Nie mogła jednak przestać rozmyślać: czternaście zniszczonych okrętów. A ilu tam ludzi zginęło? A ilu jeszcze zginie, zanim się to skończy? Hotel Luna: apartament Pancho nie mogła odnaleźć Fuchsa. Jej ludzie szukali go przez dwa dni. Dowiedzieli się, że korzystając z fałszywej tożsamości, którą mu dostarczyli, spędził kilka dni w ojczystej Szwajcarii, po czym poleciał do Selene. - Czy jest teraz w Selene? - spytała Pancho swojego szefa ochrony. - Najprawdopodobniej tak - odparł nieszczęśliwym tonem. - To go znajdźcie - warknęła. - Macie go wykopać choćby spod ziemi. Daję wara dwadzieścia cztery godziny. Wróciła do swojego apartamentu; telefon poinformował ją, że nadszedł raport na temat Fuchsa. Za osiem dwunasta, pomyślała. Pracują po godzinach. Dekoracje apartamentu tym razem przypominały Camelot, czy raczej fantazję Pancho na temat tego, jak miał wyglądać bas'niowy zamek króla Artura. Usiadła na sofie i wydała polecenie odtworzenia raportu. Przez zamglone okno widziała rycerzy pojedynkujących się na zielonej trawie pod idealnie błękitnym niebem, których obserwo- wał wiwatujący tłum stojący przed namiotami ozdobionymi barwnymi proporcami, które łopotały na wiosennym wietrze. Młody człowiek, którego holograficzny obraz pojawił się pośrodku pokoju, mógłby być jednym z rycerzy Okrągłego Stołu, pomyślała Pancho leniwie. Był przystojnym blondynem o szerokich ramionach i miał szczerą twarzą o niebieskich oczach i włosach na tyle długich, że kręciły się w loki przy kołnierzu marynarki. Siedział przy biurku, które wyglądało, jakby znajdowało się w jednym z ma- łych biur w siedzibie Astro. Podpis z jednej strony obrazu głosił, że nazywa się Frederic Karstein, dział ochrony Astro. Pancho wysłuchała krótkiego raportu z niedowierzaniem i coraz większym rozdażnieniem. - Chce pan powiedzieć, że jest w hotelu Luna? - zwróciła się do obrazu. Obraz natychmiast zamrugał i przystojny Frederic Karstein zwrócił się do Pancho: - Pani Lane, jestem teraz w sieci. Mogę odpowiadać na pytania w czasie rzeczywistym. - Chcecie mi powiedzieć, że Fuchs mieszka paręset metrów ode mnie? - Najprawdopodobniej tak, proszę pani. - I gdzie on teraz jest? Karstein wzruszył szerokimi ramionami. - Nie wiemy. Jakby się pod ziemie zapadł. - Co? Jak mógł się zapaść pod ziemię? - Gdybyśmy to wiedzieli, pani Lane, wiedzielibyśmy, gdzie jest. - Nie mógł zniknąć! Selene nie jest aż takie duże i wciąż pozo- staje pod obserwacją. Karstein wyglądał na zakłopotanego. - Jesteśmy pewni, że nie opuścił Selene. Sprawdziliśmy listy pasażerów wszystkich lotów startujących w ciągu ostatnich dwóch tygodni i przejrzeliśmy materiały z kamer nadzoru. - Więc jest gdzieś w Selene? - Na to wygląda, Pancho prychnęła. - Dobrze. Trzymajmy się tego. Macie go znaleźć i to szybko. - Robimy co możemy, pani Lane. Przerwała połączenie i obraz Karsteina znikł. Tępy blondynek, narzekała Pancho w duchu. - Korsarze? - Jake Wanamaker o mało się nie zakrztusił. - To znaczy piraci? Pancho zaprosiła go na śniadanie do apartamentu. Siedzieli w niewielkim pomieszczeniu koło kuchni, ale dzięki holooknom wydawało im się, że siedzą w ogrodzie pod pięknym wiązem, na horyzoncie widać łagodne wzgórza, a na niebie świeci jasne poranne słońce. Słyszała radośnie śpiewające ptaki i prawie czuła lekką bryzę poruszającą obrusem. Pancho pociągnęła łyk soku grapefruitowego i odparła: - Tak. Jo-ho-ho i te rzeczy. Trzeba przechwyty wać statki Hum- phriesa z rudą zbliżające się do Ziemi albo do Księżyca. ¦ Wanamaker ugryzł solidny kawał lepkiej drożdżówki, którą trzymał w dłoni, żuł z namysłem przez kilka sekund, a następnie połknął. - W Pasie spuścili nam niezłe lanie, co do tego nie ma wątpli- wości. Minie trochę czasu, zanim odbudujemy flotę na tyle, żeby znowu im się przeciwstawić. - Ale parę okrętów bliżej domu, poza Pasem... - sugestia Pancho zawisła w powietrzu. Wanamaker mruknął: - Odciąć HSS od rynku. Uderzyć Humphriesa po kieszeni. - To go najbardziej zaboli. Wanamaker spłukał resztki drożdżówki łykiem czarnej kawy, po czym odezwał się: - Zróbmy blokadę. - Dobrze. Wanamaker z roztargnieniem wycierał lepkie palce w serwetkę, aż us'miechnął się złośliwie. - Do tego nawet nie potrzeba statków załogowych. Wystarczą automatyczne ptaszki, które można zaparkować na dalekich orbitach w układzie Ziemia-Księżyc. - Potrafisz zrobić coś takiego? Skinął głową. - Będą na tyle blisko, że będzie można nimi sterować zdalnie z Selene. To tańsze niż korzystanie ze statków załogowych. Pancho miaja jeszcze jedno pytanie. - Jak szybko możemy zacząć? Wanamaker odepchnął swoje krzesło od stołu i wstał. - Raczej szybko - odparł. - Bardzo szybko. Pancho patrzyła jak wychodzi i rozmyślała. A więc Lars nie będzie mi potrzebny. Wszystko jedno, gdzie się ukrywa. Nie po- trzebuję go. Później tego samego dnia Pancho włożyła miękki skafander i uszczelniła zamek biegnący przez przód piersi. Doug Stavenger był już gotowy. Patrząc na niego Pancho miała wrażenie, że zapakowano go w plastikowy pojemnik na jedzenie i dodano przypominający okrągłe akwarium hełm, który teraz trzymał w ramionach. - Czy to naprawdę działa? - spytała, wyciągając hełm z półki w szafce. Stavenger pokiwał głową i uśmiechnął się. - Testujemy to od miesięcy. Sam miałem go na sobie parę razy na zewnątrz. Spodoba ci się. Nie wyglądała na przekonaną. Nigdy nie lataj nowym samo- lotem, przypomniała sobie powiedzenie z pierwszych dni pracy w charakterze pilota. Nigdy nie jadaj w restauracji w dniu otwarcia. Naciągając przezroczyste rękawice z wyprodukowanej przez nanomaszyny tkaniny, Pancho zauważyła: - Trochę niewygodne. - Ale działa bosko. - Znaczy, trzeba się do niego modlić? Stavenger zaśmiał się. - Daj spokój, Pancho. Jak wyjdziesz na zewnątrz, będziesz się zastanawiać, jakim cudem udawało ci się chodzić w twardej skorupie. - Aha - W jego oczach, uśmiechu, całym zachowaniu, malował się entuzjazm. Wygląda jak dziecko z nową zabawką, pomyślała. Mial rację. Przejście ze śluzy Selene do fabryki numer jedena- ście po dnie wielkiego krateru Alphonsus zajmowało jakieś dziesięć minut, ale już pierwsze pięć wystarczyło Pancho, by zakochała się w skafandrze. - Jest niesamowity - rzekła do Stavengera idąc obok niego i wzbijając tumany pyłu. - Prawie jakby się nie miało na sobie skafandra. - A nie mówiłem? Pancho wyciągnęła przed siebie ręce i zaczęła zginać palce. - O rany! Nawet palcami w rękawicach można poruszać. To czary! - Żadne czary, tylko nanotechnologia. - A ochrona przed promieniowaniem? - Mniej więcej taka sama jak przy sztywnych skafandrach - wy- jaśnił Stavenger. - Mogliśmy dodać osłonę elektromagnetyczną, ale zbierałaby strasznie dużo kurzu z gruntu. Pokiwała głową wewnątrz hełmu. - Na krótki pobyt na powierzchni Księżyca starcza - mówił dalej Stavenger. - Poza Księżycem można łatwo dodać system elek- tromagnetyczny. - Doug, chłopie, a nie chciałbyś podpisać z Astro kontraktu na produkcję i dystrybucję tych skafandrów? Zaśmiał się. - Dzięki, ale nie. Selene ma zamiar rozwijać ten produkt. Chce- my je sprzedawać prawie na poziomie zbliżonym do kosztów. Pancho zrozumiała, co miał na myśli. Gdyby Selene podpisało z Astro kontrakt na produkcję skafandrów, Humphries zacząłby się skarżyć. Gdyby Selene nawiązało współpracę z HSS, Astro podnio- słoby wrzask. Pokiwała głową wewnątrz hełmu. Lepiej trzymać to z dala od rąk korporacji. Niech Selene samo sobie z tym radzi. Dzięki zyskom będzie można zmniejszyć podatki dla obywateli Selene. Niski, zakrzywiony dach fabryki pojawił się przed nimi. Staven- ger i Pancho wspięli się po schodach na skraj kondygnacji, przeszli przez "myjnię samochodową", specjalną śluzę, która oczyszczała ich skafandry z pyłu i innych zanieczyszczeń, zanim wolno im było wkroczyć na bardzo czysty teren fabryki. Pancho odczuła prawie na własnej skórze brutalne szorowanie i pracę dysz. - Hej, Doug - wy sapała. - Wyreguluj je, przecież tego nie da się wytrzymać. Słuchając jej głosu w słuchawkach Doug odniósł wrażenie, że jest trochę rozzłoszczona. - Już je regulowaliśmy - odparł. - Przewróciłyby cię, gdyby pra- cowały z taką mocą, jaka była ustawiona dla sztywnych skafandrów. Złapanie oddechu po wyjściu z "myjni" na piętro fabryki za- jęło Pancho parę minut. Stavenger przystanął koło niej, także nieco zdyszany i patrzyli razem na dwa gotowe okręty. Ich diamentowe kadłuby wyglądały na ciemne, jak złowróżbne cienie czające się pod zakrzywionym dachem fabryki. - Oto one - rzekł sztywno Stavenger. - Jeden dla ciebie, jeden dla Humphriesa. Wiedziała, skąd się wzięło napięcie w jego głosie. - Dwa nowe okręty wojenne. Możemy polecieć i pozabijać jeszcze trochę najemników. Stavenger milczał. - Mamy kontrakty na dalsze sześć, prawda? - spytała. Po chwili Stavenger odpowiedział. - Tak. I tyle samo budujemy dla Humphriesa. - Więc nie ma znaczenia, kto wygra, Selene i tak swoje zarobi. - Nie podoba mi się to, Pancho. Wcale mi się to nie podoba. Gdybym mógł przekonać radę, że te kontrakty należy odrzucić, zrobiłbym to. - Mnie się to też nie podoba, Doug. Ale co możemy zrobić? Pozwolić Humperowi zagarnąć cały Układ Słoneczny? Znów milczał. Szli powoli w milczeniu w stronę śluzy Selene, a Pancho roz- myślała: martwy punkt. Selene nie chce, by ktokolwiek z nas wygrał. Nie chcą, żeby którakolwiek strona pokonała drugą i rządziła całym Układem Słonecznym. Jeśli nawet wygra Astro, jeśli ja wygram, Selene będzie śmiertelnie przerażone, że wezmę ich pod but. Douglas chce, żeby Astro i Humphries walczyły ze sobą, aż padną, a wtedy on wkroczy jako rozjemca. Robią zatem co mogą, żeby szansę były równe. Nie zbudują statku dla Humphriesa, równocześnie nie budując drugiego dla Astro. W ten sposób są neutralni, mówi Doug. W ten sposób stoją w martwym punkcie i tyle. Musi być jakieś wyjście, jakiś sposób, żeby się z tego uwolnić, żeby wykończyć Humpera, zanim oboje zbankrutujemy, a wojna wyczerpie nasze firmy do cna. Gdybym mogła namówić Larsa, żeby nam pomógł. Może on zdołałby przechylić szalę na naszą korzyść. Ale łajdak gdzieś znikł. Co on ma zamiar zrobić? Dlaczego się przede mną ukrywa? Potrząsając głową w hełmie Pancho rozmyślała dalej: potrzebna nam jakaś siła z zewnątrz, partner, sojusznik. Ktoś, kto przechyli szalę na korzyść Astro. Wymanewruje Humphriesa. Przechytrzy go. Ktoś, kto zajdzie HSS z flanki. Uderzyła ją nagła myśl. Nairobi! Ten facet z Nairobi Industries mówił o sojuszu strategicznym z Astro. Ciekawe, czy nadal jest za- interesowany? Porozmawiam z nim, jak tylko wrócę do biura, zaraz, jak on się nazywał... Centrum dowodzenia Astro Corporation Centrum dowodzenia Jake'a Wanamakera było szeregiem pomieszczeń biurowych nieco oddalonych od reszty siedziby Astro Corporation. Z charakterystycznym dla siebie kwaśnym humorem Wanamaker nabijał się, że Humphries może wyrządzić Astro znacznie większe straty mniejszym kosztem atakując to biuro i niszcząc woj- skowe centrum dowodzenia korporacji. Nawet ta wojna rządziła się swoimi zasadami, a jedną z fundamentalnych był brak tolerancji dla przemocy na Księżycu. Strona, która złamałaby tę zasadę, zadałaby cios finansowemu i produkcyjnemu potencjałowi Selene. Zatem, choć straże stojące przy podwójnych drzwiach centrum dowodzenia miały jedynie broń osobistą i pełniły głównie funkcje re- prezentacyjne, Wanamaker nie obawiał się ataku na Selene. Przeszedł przez drzwi i maszerował głównym korytarzem w stronę swojego gabinetu w chórze okrzyków "Dzień dobry, admirale!", którym to- warzyszyły wojskowe saluty. Wanamaker starannie oddawał honory; dobra dyscyplina zaczyna się od wzajemnego szacunku. Gabinet Wanamakera urządzono spartańsko. Szare metalowe meble jak z okrętu wojennego, pełniły funkcje wyłącznie użytkowe. Jedyną dekoracją gabinetu były dyplomy, jakie otrzymał przez lata służby. Ekrany s'cienne były puste, gdy do gabinetu zaczął napływać jego personel, siadając na krzesłach wzdłuż porysowanego stołu konferencyjnego, który opierał się o biurko. Wanamaker zabrał je ze swojej ostatniej placówki, wodno-lądowej jednostki szturmowej. Spędził cały ranek przedstawiając Pancho pomysł stworzenia blokady przeciwko frachtowcom Humphriesa. - Jednostki niesterowane? - spytał jeden z młodszych ofice- rów. - Bezzałogowe - poprawił Wanamaker. - Zdalnie sterowane stąd. Jedna z oficerów spytała: - Z Selene? A Stavenger i rada nie będą się burzyć? - Jeśli nie dojdzie do żadnych aktów przemocy w Selene, to nie - odparł Wanamaker z chłodnym uśmiechem, po czym dodał: - Szczególnie, jeśli o niczym nie będą wiedzieć. - Zbudowanie i wystrzelenie takich małych robotów, żeby Stavenger i jego ludzie się o tym nie dowiedzieli, wcale nie będzie łatwe. - Możemy je budować w fabrykach Astro na powierzchni i wy- strzeliwać z pokładów naszych statków. Nie ma potrzeby mieszania w to Selene. 1 Młodsi oficerowie obrzucali się spojrzeniami, zaś Wanamaker obserwował ich zza biurka. Doszedł do wniosku, że zrozumieli, co miał na myśli. Nie pytam ich o opinię. Mówię im, co mają robić, żeby wszystko działało. - Cóż - odezwał się główny inżynier - takie małe skurczybyki możemy zbudować dość łatwo. Nie ma niczego egzotycznego w skon- struowaniu potężnego lasera z systemem łączności i urządzeniem sterowniczym. - Dobrze - odparł Wanamaker. Reszta personelu stopniowo oswajała się z tą myślą. W końcu zapytał: - Ile czasu to zajmie? - Moglibyśmy mieć pierwsze gotowe do wystrzelenia za dwa tygodnie - rzekł inżynier. Wanamaker w duchu podwoił tę prognozę. - Chwileczkę - wtrąciła się oficer wywiadu, pulchna Amery- kanka o długich, ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach. - Każdy z tych ptaszków będzie musiał mieć czujniki do identyfikacji potencjalnych celów i wycelowania lasera. - Żaden problem - odparł elektronik, Australijczyk. - To bułka z masłem. - Poza tym - podkreślił inżynier - ptaszki będą sterowane stąd i będzie w tym brał udział ludzki mózg. Oficer wywiadu nie wyglądała na przekonaną, ale nie wysuwała dalszych sprzeciwów. - Dobrze - rzekł w końcu Wanamaker. - Do roboty. I to już. Czas to pieniądz. Spotkanie się zakończyło, jednak gdy oficerowie zaczęli się prze- mieszczać w stronę drzwi, Wanamaker zawołał oficera wywiadu. - Siadaj, Willie - rzekł, wskazując na krzesło przy biurku. Wiedział, że nie znosi, jak się do niej zwracać pełnym imieniem, Wilhelmina. Ale paskudne rzeczy rodzice czynią swoim dzieciom, pomyślał Wanamaker. Usiadła zdziwiona, prawie wystraszona. Wanamaker wziął głęboki oddech, po czym rzekł: - Przydałaby się mała dywersja. -Sir? - Humphries praktycznie wygnał nas z Pasa, a minie jeszcze parę miesięcy, zanim się odgryziemy. - Przecież Jess powiedział, że może uruchomić pierwsze roboty w ciągu dwóch tygodni - zaoponowała. - Dwa tygodnie plus prawo Murphy'ego - rzekł. W jej ciemnych oczach pojawiło się zrozumienie. - Jeśli cos' może pójść nie tak jak trzeba, na pewno się tak stanie. - Zwłaszcza na wojnie. Wiem, że personel robi co może, ale nie sądzę, żeby byli w stanie napus'cić te roboty na statki HSS w czasie krótszym niż miesiąc, a pewnie potrwa to jeszcze dłużej. - Rozumiem - odparła. - A tymczasem przydałaby się dywersja. Coś, co napędzi trochę strachu ludziom HSS, wytrąci ich z równowagi i sprawi, by zrozumie- li, iż nie mamy zamiaru poddać się i siedzieć z założonymi rękami. - Na przykład? Uśmiechnął się krzywo. -1 to właśnie masz wymyślić. Nie odwzajemniła uśmiechu. - Postaram się, sir. Asteroida 73-241 W skafandrze kosmicznym Levinson czul się zdecydowanie nieswojo. Już sam lot na ten odległy kawałek skały, wiszący pośrodku pustki, był wystarczająco nieprzyjemny, z ciężką butlą z nanomaszy- nami wyprodukowanymi w laboratorium HSS w Selene. Musiał wyjść ze statku jak jakiś kowboj astronauta i nadzorować pracę zespołu, który z nim przyleciał. - Ja? - oburzył się, gdy Vickie Ferrer powiedziała mu, że sam Martin Humphries chce, żeby Lev poleciał i pokierował ekspery- mentem. - Ty - odparła głosem jak jedwab. - Przecież to zaszczyt. Po co ktoś ma zbierać za to zasługi? Unosząc się między powoli obracającym się statkiem, a pękatą ciemną asteroidą, przyczepiony do liny, która była zamocowana w śluzie statku, Lev uświadomił sobie, że Vickie manipuluje nim jak marionetką - te kuszące uśmiechy, głęboki dekolt, zmysłowy głos, zwodnicze sztuczki i opowiadanie mu, co będzie możliwe, kiedy już uda mu się zmusić do pracy nanomaszyny, przywiodły go tutaj i do tej ciemnej i zimnej pustki, twarzą w twarz z brzydką, upstrzoną dziurami powierzchnią skały rozmiaru boiska piłkarskiego. Cóż, powiedział sobie, kiedy wrócę, będzie na mnie czekać. Tak powiedziała. Osiągnę sukces, a ona będzie pod wrażeniem i zrobi wszystko, czego chcę. Przypominając sobie cały czas o obietnicach Ferrer Levinson przyspieszył prace w laboratorium. Wytworzenie nanomaszyn, które nie rozkładały się pod wpływem ultrafioletu, nie było trudne, większym problemem był pojemnik, w którym należało je trzymać, żeby nie wydostały się na wolność i nie zaczęły pożerać wszystkiego w zasięgu. Gdy mu się to udało, Ferrer oświadczyła, że musi odbyć lot do Pasa i osobis'cie dopilnować eksperymentu. Tak więc jestem, powiedział sobie w duchu, drżąc w skafan- drze. Jak tu pusto! Choć wiedział, że Pas Asteroid jest właściwie pustą przestrzenią, ta pustka go niepokoiła. Przypomina to siedzenie na boisku piłkarskim, gdzie jest się jedynym widzem. Albo bycie jedynym turystą w mieście. Oczywiście, były też gwiazdy, ale przez nie Levinson czuł się jeszcze dziwniej. Były ich miliony, niezliczone miriady, i było ich wokół tyle, że stare, dobrze znane gwiazdozbiory przygasły, przy- tłoczone przez ten rój. I nie mrugały, tylko wisiały obserwując go, poważne, niemrugające oczy wpatrzone w niego. - Jesteśmy gotowi do wypuszczenia robaków - głos technika w słuchawkach przerwał Levinsonowi rozmyślania. - To nie są robaki - odparł odruchowo. - To są nanomaszyny. - Tak, jasne. Jesteśmy gotowi otworzyć słoik. Levinson podciągnął się powoli do drugiego końca liny zako- twiczonego w skale asteroidy. Dwóch techników unosiło się nad skałą - mogli się oddalać i przybliżać korzystając z miniaturowych plecakowych silników odrzutowych. Levinson, nowicjusz w po- ruszaniu się w przestrzeni, wolał przypiąć się do liny. Słoikiem nazywał zapieczętowaną butlę z czystego diamentu, przypiętą do pasa skafandra. Postawił stopę na asteroidzie i ku swojemu zdumieniu natych- miast się od niej odbił. W słuchawkach usłyszał cichy rechot któregoś z techników. - Zasada Newtona działa nawet tu - powiedział, chcąc ukryć zmieszanie. Zbliżył się do skały wolniej i po dwóch próbach wreszcie posta- wił stopy na jej powierzchni. Widział obłoczki pyłu w miejscu, gdzie wylądował po raz pierwszy, które unosiły się z powodu niewielkiej grawitacji asteroidy. Technik zaznaczył na powierzchni asteroidy koła fluorescen- cyjną farbą, co wyglądało jak świecąca tarcza. Kamery na statku zarejestrują, jak szybko nanomaszyny rozprzestrzenia się od punktu wyjścia, zżerając skałę po drodze. Trzymając się mocno liny Levin- son podszedł do środka kręgów, z każdym krokiem odrywając się od powierzchni skały. Tym razem nie słyszał rechotu technika. Pomyślał, że pewnie wyłączyli odbiorniki. W rękawicach skafandra pracowało się niewygodnie, nawet z małymi serwomotorami, które pomagały zginać palce. Levinsonowi w końcu udało się otworzyć butelkę i umieścić ją, otwartym końcem w dół, w samym środku tarczy. I znów niska grawitacja była przeciw- ko niemu. Butelka odbiła się od powierzchni, gdy tylko oderwał od niej rękę. Skrzywił się, przycisnął ją na chwilę, po czym delikatnie oderwał rękę. Została na miejscu. Spojrzał w górę i zobaczył, że obaj technicy unoszą się w spo- rej odległości od skały. Boją się nanomaszyn, pomyślał. Cóż, lepiej przesadzić z ostrożnością, niż potem żałować. Złapał linę obydwoma rękami i odepchnął się od asteroidy, po czym zaczął powrót, podcią- gając się na linie. Lina nagłe stała się luźna i przez jeden straszny moment Le- vinson pomyślał, że coś się stało. Potem zobaczył, że nadal jest przymocowany do śluzy statku i przypomniał sobie, że technicy mieli założyć ładunek wybuchowy, który uwalniał drugi koniec liny. W próżni po prostu nie usłyszał wybuchu. Odwrócenie się wymagało zdumiewająco wielkiego wysiłku, ale gdy tego dokonał, zobaczył, że koniec liny wisi swobodnie w próżni. A asteroida znikała! Wzrok Levinsona nie mógł nadążyć za tempem, w jakim nanomaszyny pożerały asteroidę, wzbijając chmury pyłu, które rosły tak szybko, że błyskawicznie przesłoniły skałę. Jak piranie pożerające kawałek mięsa, pomyślał, przypominając sobie film z Ameryki Południowej, na którym widział atak tych drapieżnych ryb na zdobycz - rzeka prawie się gotowała. - Włączcie spektrometr! - zawołał z ekscytacją Levinson, gdy znów podjął mozolny spacer w stronę statku. Nie minęła nawet minuta, a zobaczył iskrzący się promień lasera pełzający po rozszerzającej się chmurze pyłu. Sapiąc z wysiłku dotarł do śluzy i zobaczył, że klapa jest za- mknięta. Jego dwóch pomocników widocznie dotarło tam przed nim. - Co macie? - rzucił od mikrofonu. Technik pracujący przy spektrometrze na statku odezwał się: - Żelazo, ołów, platyna, srebro... - A czyste pierwiastki czy związki? - dopytywał się Levinson, patrząc, jak asteroida znika jak kłoda pożerana przez niewidoczne termity. - Głównie czyste atomy. Jest trochę dziwnych związków, ale głównie pierwiastki. Te dziwne związki to pewnie same nanomaszyny, pomyślał Levinson. Zaprogramował je, by wyłączyły się po czterdziestu ośmiu godzinach. Przy tym tempie z asteroidy nie pozostanie nic poza chmurą pojedynczych atomów. Super, pomyślał. Działa lepiej niż sądziłem. Vicki będzie pod wrażeniem. Gabinet admirała Wanamakera W pustym i surowym biurze nie było nikogo poza samym Wanamakerem i Wilhelminą Tashkajian, oficerem wywiadu. Była niską, pulchną kobietą o ciemnych włosach, a według krążącej po biurze plotki - doskonale znała taniec brzucha. Wanamaker wiedział tylko, że jest bardzo inteligentna i potrafi analizować informacje oraz wyciągać wnioski szybciej niż ktokolwiek inny z załogi. Nie chciał zresztą nic więcej o niej wiedzieć. Siedzieli po przeciwnych stronach stołu konferencyjnego, który rozciągał się od biurka admirała. Jak wszyscy oficerowie Wanamake- ra, Tashkajian miała na sobie prosty szary mundur z jej nazwiskiem i stopniem wypisanym na chipie przypiętym do klapy kieszeni na piersi. Wanamaker nosił identyczny mundur. Oderwał wzrok od raportu wys'wietlanego na ekranie wbudo- wanym w wierzch stołu. - Testują nanomaszyny? Pokiwała głową; w jej oczach malowała się powaga. - Humphries podkupił tego naukowca, którego Pancho przy- wiozła z Ceres. Sprzątnął im go prosto sprzed nosa. Wanamaker skrzywił się. - Astro powinno było go zatrudnić. - Za późno, sir. -1 zaczęli już fazę testów? Znów skinęła głową. - Z informacji, które zebraliśmy wynika, że fazę laboratoryjną przeszli bardzo szybko, a potem wysłali doktora Levinsona i techni- ków do Pasa. Wniosek: testują nanomaszyny na asteroidach. - Czy Pancho o tym wie? - Dostaje automatycznie kopie moich raportów. - Odpowiedziała? - Nie, sir. Wysłałam raport dziś rano. Nie wszyscy reagują tak szybko jak pan - uśmiechnęła się lekko i dodała: - Sir. Odwzajemnił uśmiech. - Prawdziwe pytanie - rzekła - brzmi: czy HSS pracuje nad ma- szynami do przetwarzania rudy, czy też próbuje zrobić z nich broń? - Broń? - Wanamaker uniósł brwi. - Skoro mogą pożreć skały, mogą też załatwić statek, budynki czy ludzi. Opadł na sztywne metalowe krzesło. - Broń - mruknął. - Mój Boże. 1 - Jest taka możliwość, prawda? - spytała. - Pewnie tak. Tashkajian odczekała sekundę, po czym znów przemówiła: - Myślałam o tej pańskiej sugestii związanej z dywersją. - Czy to ma być zmiana tematu? - Niezupełnie, sir. - Proszę mówić dalej - Wanamaker miał zdumiony wyraz twarzy. - Załóżmy, że zaatakujemy bazę na Weście - zaczęła. - Większość bazy mieści się pod ziemią - przypomniał. - Nieźle się tam wkopali. I baza jest dobrze broniona. - Tak, sir, rozumiem. Ale niektóre urządzenia znajdują się na powierzchni asteroidy. Anteny łączności. Wyrzutnie startowe. Śluzy wejściowe. Nawet lasery obronne. To wszystko jest na powierzch- ni. - Więc? - Więc moglibyśmy wrzucić na powierzchnię nanomaszyny, które pożerają metale. Wanamaker zamrugał. Z jego pokerowej miny nie sposób było wywnioskować, czy jest zachwycony czy zdegustowany. - Nanomaszyny niszczą struktury metalowe - mówiła dalej - mogą nawet wgryźć się w samą asteroidę. Może i nie zniszczą bazy całkowicie, ale na pewno utrudnią jej działanie. To mogłaby być dywersja, o którą pan pytał. Milczał przez dłuższą chwilę, po czym zapytał: - A jak statek miałby się dostać na tyle blisko Westy, żeby taki atak się udał? Rozwalą go na strzępy z daleka, zanim im zagrozi. - Sądzę, że to także wymyśliłam, sir. Pojął, że mówi całkowicie poważnie. Oczywiście - nie przycho- dziłaby z tym do niego, gdyby nie miała gotowego planu. - Słucham. - Wyślemy tam statek podczas rozbłysku słonecznego. Wanamaker mrugnął. - Czy sądzi pani... - zamilkł. - Sprawdziłam dane, sir - mówiła z rosnącą pewnością. - Roz- błysk słoneczny kategorii czwartej emituje potężną chmurę zjonizo- wanych cząsteczek. Zakłóca łączność na wszystkich kanałach, także radarową! Statek mógłby lecieć w chmurze i dostać się na tyle blisko Westy, żeby wypuścić nanomaszyny. - Ale rozbłysk słoneczny nie blokuje strzałów z lasera - za- oponował. - Wiem, sir, ale wiązki laserowe zwykle nie są używane do wykrywania statków, dopiero wtedy, gdy radar coś znajdzie. Skano- wanie laserowe jest stosowane do identyfikacji nieznanych sygnałów radarowych. - Lot w chmurze radioaktywnych cząstek jest niebezpieczny. - Jeśli statek ma właściwą osłonę, to nie. Znów milczał i zastanawiał się. - Burza radiacyjna spowoduje zniknięcie z powierzchni Westy całego personelu HSS. Wszyscy będą głęboko pod ziemią, więc na- nomaszyny zniszczą im urządzenia naziemne, a nie zabiją ludzi. Wanamaker próbował się skrzywić, ale o mało się nie uśmiech- nął. - Humanitarny atak na wroga. - Dywersja, która nadweręży bazę HSS na Weście, przynajmniej na jakiś czas i utrudni im pacyfikację Pasa. - Jeśli trafi się wystarczająco silny rozbłysk, żeby pojawiła się na tyle duża chmura. - O tym pomyślałam w pierwszej kolejności - rzekła, wyraźnie podekscytowana. - Jesteśmy w samym środku okresu maksymalnej aktywności Słońca. Mnóstwo plam na Słońcu i rozbłysków. Skinął uprzejmie głową. - Chciałbym obejrzeć te dane. - Tak jest, sir! Habitat Poczwarka W habitacie skalnych szczurów na orbicie wokół Ceres Victoria Ferrer czuła się niepewnie. Choć ubierała się możliwie najskromniej i tak czuła, że jej każdy ruch obserwują mężczyźni - i kobiety - którzy patrzyli na nią, jak skradający się lampart patrzy na łup. Sam habitat był dos'ć wygodny. Grawitacja była identyczna jak na Księżycu albo na tyle zbliżona, że nie dało się wyczuć różnicy. Jako gość, Ferrer miała dla siebie małą, ale dobrze wyposażoną kwaterę, a tuż obok było pomieszczenie, którego mogła używać jako biura. W następnym segmencie była stołówka, a po drugiej stronie konstrukcji całkiem przyzwoita restauracja. Przy jej budżecie mogła sobie pozwolić najadanie prawie wyłącznie w restauracji. Ferrer sądziła, że szczury to twarde, szorstkie i nieokrzesane typy. Poszukiwacze i górnicy, bytujący na skraju ludzkiej cywili- zacji, niezależni indywidualiści żyjący skromnie w nieprzebranych otchłaniach Pasa, żyjący w samotności i niebezpieczeństwie. Ku jej zaskoczeniu, odkryła, że większość mieszkańców Poczwarki to sklepikarze, księgowi, technicy zatrudnieni w różnych służbach. A prawdziwi górnicy i poszukiwacze mieli wykształcenie techniczne. W Pasie posługiwali się skomplikowanym sprzętem; musieli wie- dzieć, jak utrzymywać statek kosmiczny w dobrym stanie mając na uwadze fakt, że najbliższy magazyn części albo stocznia są miliony kilometrów od nich. Tylko wciąż gapili się na nią. Nawet w zwykłym kombinezonie zapiętym pod szyję przyciągała ich spojrzenia. Świeże mięsko, po- myślała. Nowa twarz. Nowe ciało. Jej misja na Ceres była dwojaka. Miała rekrutować kolejnych najemników do armii z rosnącego tłumu bezrobotnych górników i poszukiwaczy. Czekała też na powrót Levinsona i jego nanotech- nologicznego zespołu, aby zapoznać się w pierwszej kolejności z wynikami eksperymentu. Kierowanie Levinsonem było banalnie łatwe. Za każdym razem, gdy się spotykali, patrzył na mą oczami głodnego szczeniaka. Jeśli wróci i mu się uda, będzie oczekiwał nagrody, pomyślała Ferrer. Wte- dy odepchnięcie go nie będzie łatwe. Jeśli rzeczywiście wróci jako człowiek sukcesu, może uda mi się rzucić go w ramiona innej kobiety. Przecież na Ceres jest mnóstwo takich, które z chęcią rzucą się w ra- miona naukowca, który może zabrać je z powrotem na Ziemię. Usiłowała nie myśleć o Levinsonie i skoncentrować się na bez- robotnym górniku siedzącym po drugiej stronie jej biurka. Schludnie ubrany młody człowiek robił co mógł, żeby nie pożerać jej wzrokiem, ale jego oczy powracały uporczywie na przód jej bezkształtnego golfa. Mama i jej cholerna inżynieria genetyczna, pomyślała Ferrer. Powinnam była przywieźć porozciągane koszulki albo skafander. Rozmawiała z nim tylko o sprawach zawodowych, nawet nie wspominając o niczym innym. Humphries posłał ją, by rekrutowała najemników na okręty HSS, a ona nie miała powodów, żeby robić cokolwiek innego. - Nie rozumiem pańskich oporów - rzekła do górnika. - Ofe- rujemy wysoką pensję i premie. Ferrer pomyślała, że wygląda na przyzwoitego faceta: s'wieżo ogolony, w wyprasowanych spodniach i koszulce z rozpiętym kołnie- rzykiem. Z jego dossier wyświetlanego na ekranie na biurku wynikało, że jest inżynierem i spędził cztery ostatnie lata pracując jako górnik dla Astro Corporation. Zwolnił się miesiąc temu i jeszcze nie znalazł nowego zatrudnienia. Wiercąc się nerwowo na krześle, odparł: - Proszę posłuchać, pani Ferrer: co mi przyjdzie z pensji i premii, jak będę martwy? Wiedziała, co ma na myśli, ale spróbowała jeszcze raz: - Czemu pan tak mówi? Krzywiąc się, górnik odpowiedział: - Chce mnie pani przyjąć do załogi jednego ze statków HSS, prawda? Wszyscy wiedzą, że HSS i Astro walczą ze sobą w Pasie. Ludzie giną codziennie, tak po prostu. Wolałbym siedzieć na Po- czwarce i zająć się jakąś' prawdziwą pracą. - Tu jest wielu bezrobotnych górników - przypomniała Ferrer. -Tak. wiem. Wielu zostało zwolnionych, jak ja. Niektórzy ode- szli sami, bo w Pasie robi się zbyt niebezpiecznie. Ja wolałbym po prostu poczekać, aż wojna się skończy. Kiedy przestaniecie strzelać, wrócę do pracy. - To może potrwać - zauważyła. Skrzywił się i skinął głową. - Wolę umrzeć z głodu, niż dać się zabić. Ferrer przyznała się do porażki. - Cóż, trudno. Gdyby zmienił pan zdanie, proszę o kontakt. Wstając pośpiesznie z krzesła, górnik rzekł: - Ale proszę nie czekać z utęsknieniem. Tego popołudnia Ferrer odbyła jeszcze dwie rozmowy z dokład- nie takim samym efektem. Górnicy i poszukiwacze rzucali pracę, żeby wydostać się z terenu walk. Poczwarka zapełniała się bezrobotnymi szczurami skalnymi. Większości z nich kończyły się już skromne oszczędności i teraz ich byt zależał od szczodrości rady habitatu. Nieliczni przyjmowali pracę na statkach HSS. Albo na statkach Astro, odkryła Ferrer z pewną satysfakcją. Z czternastu osób, z którymi roz- mawiała, pracę przyjęły tylko dwie - obie były kobietami z dziećmi na utrzymaniu. Wszyscy inni odmówili. Wolę umrzeć z głodu, niż dać się zabić, takie było stanowisko większości. Ferrer siedziała sama w swoim biurze, a dzień miał się ku koń- cowi. Westchnęła ciężko. Będę musiała zdać relację Humphriesowi, pomyślała. Nie spodoba mu się to, co mam mu do powiedzenia. Levinson był szczęśliwy, że może zdjąć skafander. Pogwizdywał rados'nie idąc od śluzy statku do kajuty, którą mu przydzielili. Za dwa dni będziemy z powrotem na Ceres, a potem Vickie i ja wrócimy do Selene. Mam nadzieję, że spędzimy całą podróż razem. - Nie powinno się gwizdać na pokładzie statku - rzekła jedna z kobiet techników, idąca za nim korytarzem. - To przynosi pecha. Levinson wyszczerzył się. - To tylko stary przesąd. - Nieprawda. Sięga czasów dawnej żeglugi, kiedy rozkazy wydawało się gwizdkiem. Nie wolno było zakłócać systemu sygna- lizacji. - Tutaj to nie ma znaczenia - rzekł beztrosko Levinson. - A jednak uważa się... - ALARM - odezwał się głos z głośników. - SPADEK CIŚNIE- NIA W GŁÓWNEJ ŚLUZIE. Levison miał wrażenie, że krew ścina mu się w żyłach. Herme- tyczne klapy zatrzasnęły się. Poczuł, jak miękną mu kolana. - Tylko się nie posikaj - rzekła kobieta ze złośliwym uśmiesz- kiem. - Pewnie jakiś drobiazg. - Ale klapa... Jesteśmy uwięzieni. - Nie. Można ją otworzyć ręcznie i dojdziemy do twojej kwatery. Nie przejmuj się. Klapa otworzyła się i dwie osoby z załogi przeszły przez nią w stronę śluzy. Wyglądały raczej na zirytowane niż przerażone. Czując się nieco lepiej, Levinson przeszedł za kobietą przez klapę i udał się do swojej kajuty. Gdy klapa znów trzasnęła za nim, podskoczył jak wystraszony królik. Otwierał właśnie harmonijkowe drzwi swojej kajuty, gdy usły- szał głos z głośnika na ścianie: - DOKTOR LEVINSON PROSZONY JEST O NATYCHMIA- STOWE PRZYBYCIE NA MOSTEK. Levinson nie był do końca pewien, gdzie znajduje się mostek, ale przyszło mu do głowy, że to gdzieś na końcu korytarza biegną- cego przez całą długość modułu załogowego. Czując, jak puls wali mu w uszach, przeszedł przez dwie kolejne zamknięte klapy i wszedł do pomieszczenia, które najwyraźniej było mostkiem. Kapitan statku stał plecami odwrócony do klapy, pochylony nad dwoma fotelami zajętymi przez członków załogi. Cała trójka wpatrywała się inten- sywnie w panel sterowania. Klapa zatrzasnęła się za nim. Znów podskoczył. Kapitan zwrócił się w jego stronę. Twarz miał ponurą. - To te twoje pieprzone robale! Pożerają nam statek! Levinson pomyślał, że to nie może być prawda. Co za idioci! Jeśli coś jest nie w porządku, od razu obwiniają najbliższego naukowca. - Nanomaszyny są na asteroidzie - wyjaśnił powoli i z godno- ścią. - Czy raczej na tym, co z niej zostało. Nie mogły się dostać na pokład. - Akurat! - wrzasnął kapitan, wystawiając oskarżycielsko palec w stronę panelu instrumentów. Levinson dostrzegł mnóstwo czerwo- nych alarmowych światełek. -Nie mogły... - Były w chmurze pyłu, tak? - Tak, może parę - przyznał. - A luźny koniec pieprzonej liny gdzie był, jak nie w chmurze? Levinson chciał odpowiedzieć, ale nagle poczuł, że usta ma całkiem suche i nie może wypowiedzieć ani słowa. - Przy wlokłeś pieprzone robale na pokład! -Ale... ale... - Zżerają nam śluzę! Pożerają metal z kadłuba, rozumiesz, na litość boską! Kapitan podszedł do Levinsona z rękami zaciśniętymi w pięści. Na jego twarzy malowała się furia. - Musisz je powstrzymać! - Same przestaną działać - rzekł Levinson, cofając się o krok i uderzając o zamkniętą klapę. - Wbudowałem w nie limit czasu. Kiedy ich czas się skończy, nie będą miały z czego czerpać energii i przestaną działać. Kapitan wziął głęboki oddech. Jego twarz przybrała prawie normalny kolor. - Przestaną działać? - Tak jest - odparł Levinson. - Automatycznie. - Kiedy? Levinson próbował przełknąć ślinę i zakrztusił się. - Za czterdzieści osiem godzin. - Czterdzieści osiem godzin! - zawył kapitan. Levinson pokiwał głową, kuląc się. Kapitan zwrócił się do dwóch pozostałych członków załogi siedzących przy panelu sterowania. - Trzeba nawiązać łączność z Poczwarką i powiedzieć im, co się stało. Mężczyzna w fotelu po lewej stronie spytał: - Coś jeszcze mamy im powiedzieć? Kapitan milczał przez chwilę, po czym mruknął: - Tak. Odczytajcie im swoją ostatnią wolę i testament. Zginiemy tu. Wszyscy. Levinson zmoczył spodnie. Ostatnie namaszczenie Levinson nigdy nie był tak przerażony. Pokuśtykał do swojej kajuty, zamknął drzwi, co udało mu się za trzecią próbą, po czym wyszarpnął palmtopa z kieszeni, przy okazji ją nadry wając, następnie zaczął obliczać, ile jeszcze czasu im zostało do zniszczenia statku przez nanoboty. Gdzieś w dalekim zakamarku umysłu, który jeszcze wykazywał racjonalizm, cos' mu podpowiadało, że te obliczenia są pozbawione sensu. Nie wiedział jak szybko nanobotom pójdzie demontaż statku i miał słabe pojęcie o tym, ile waży statek. Przestawiasz leżaki na pokładzie Titanica, powiedział sobie w duchu. Wiedział jednak, że musi coś zrobić, cokolwiek, by odegnać przerażenie, które zaglądało mu w twarz. Możemy dolecieć do Ceres za mniej niż czterdzieści osiem godzin, pomyślał, ale tylko wtedy, gdy polecimy pełnym ciągiem. O ile nanomaszyny nie zniszczą najpierw silników. Dobrze, doleci- my do Ceres, do Poczwarki. Nie wpuszczą nas, bo będą się bali, że nanoboty ich zniszczą. Ale nanomaszyny przestaną działać za czterdzieści osiem go- dzin, przypomniał sobie. A nawet mniej. Od wypuszczenia ich na asteroidzie minęły ze dwie godziny. Jak szybko będą pożerały statek? Może potrafiłbym to zmierzyć, przynajmniej miałbym jakieś pojęcie o tym, w jakim tempie się to dzieje. Potem mógłbym... Nie dokończył zdania. Zakrzywiona grodź jego kajuty, będąca częścią kadłuba statku, nagle pękła. Lewinson patrzył w milczącym przerażeniu, jak kawał metalu rozpuszcza się na jego oczach. Powie- trze uciekało z kajuty z taką prędkością, że padł na kolana. Przewrócił się na metalowy pokład, gdy jego płuca zapadły się; krew sączyła się wszystkimi porami. Kiedy nanomaszyny zaczęły go rozkładać, cząsteczka po cząsteczce, był już całkiem martwy. Martin Humphries rozmawiał ze swoim sześcioletnim synem, Alexem, który przebywał w jego posiadłościach rodowych w Con- necticut. - Van cały czas płacze - rzekł Alex z ponurą miną. - Doktor mówi, że on jest naprawdę chory. - Tak, to prawda - odparł zirytowany Humphries. Chciał roz- mawiać o czym innym, nie o swoim kalekim synu. - Mogę do ciebie przylecieć? - spytał Alex po trzysekundowej przerwie, spowodowanej odległością między Ziemią a Księżycem. - Tak, oczywiście - odparł Humphries. - Kiedy tylko skończy się szkoła, możesz tu przylecieć na jakiś tydzień. Będziesz mógł chodzić po powierzchni Księżyca albo bawić się w niskiej grawitacji. Patrzył na twarz chłopca, tak podobną do jego zdjęć w tym samym wieku. Chłopiec uradował się, gdy usłyszał słowa ojca. - Z tobą, tatusiu? - Pewnie, ze mną. Albo z którymś z moich pracowników. Mogą... Pomarańczowe światełko sygnalizujące rozmowę przy- chodzącą zaczęło migać. Humphries wydał polecenie, żeby mu przeszkadzano tylko w razie jakiejś katastrofy. Obrzucił światełko niechętnym spojrzeniem, jakby w ten sposób chciał je zmusić do wyłączenia się. - Muszę kończyć, Alex. Zadzwonię za dzień albo dwa. Przerwał połączenie i nie zobaczył już rozczarowania na twarzy syna. Ten, kto dzwonił, miał jego prywatny kod. A wiadomość była zaszyfrowana. Krzywiąc się z niechęcią, Humphries wydał kompu- terowi polecenie otwarcia wiadomości. Nad biurkiem pojawił się trójwymiarowy hologram przedstawiający Victorię Ferrer. Wyglądała na zmęczoną i załamaną. - Jestem na pokładzie statku lecącego na Selene - wyjaśniła. - Nadal zbyt daleko na rozmowę w czasie rzeczywistym, ale sądzę, że złe wiadomości wolałbyś poznać od razu. Chciał zapytać, o czym mówi, ale uświadomił sobie, że nie usłyszy jego pytania co najmniej przez dwadzieścia minut. - Eksperyment z nanomaszynami wymknął się spod kontroli. Nanoboty dostały się na statek i całkowicie go zniszczyły. Został z niego tylko obłoczek atomów. Wszyscy zginęli, także Levinson. Podała jeszcze kilka szczegółów, po czym poinformowała go: - A tak przy okazji, akcja rekrutacyjna to kompletna klęska. Skalne szczury są za sprytne, żeby zatrudniać się w charakterze mięsa armatniego. Znikła z ekranu. Humphries rozsiadł się wygodnie i patrzył na ekran ścienny wyświetlający kolorowe, wirujące chmury na Jowiszu. Całkowicie zniszczyły statek i zabiły wszystkich na pokładzie, powtórzył sobie w duchu. Ależ to może być rewelacyjna broń! Frachtowiec rudy Światło gwiazd Statek Światło gwiazd był niezależnym frachtowcem. Przez całe lata krążył między Ceres a Selene, zbierając ładunek rudy w Pasie i przewożąc go po powolnej, zakrzywionej elipsie, do czekających na surowce fabryk na Księżycu i na orbicie około- ziemskiej. Jego właściciele, małżeństwo z Murmańska, trzymali się z daleka od wielkich korporacji, woląc zarabiać na skromne życie transportem rudy i unikając zobowiązań. Ich załoga składała się z dwóch synów i ich żon. Podczas ostatniego lotu na Selene zatrzymali się tam o tydzień dłużej, żeby mogła się urodzić w szpi- talu ich pierwsza wnuczka. Teraz, po odbyciu podróży do Pasa z wrzeszczącym noworodkiem, wracali na Selene, zadowoleni, że mogą trzymać się z daleka od wojny, która pochłonęła tyle statków Astro i HSS. Zdalnie sterowana sonda Astro nie miała nawet nazwy, tylko numer: D-6. D oznaczało destrukcję. Był to automatyczny statek, sterowany zdalnie z siedziby Astro w Selene. Zadaniem sterujące- go było atakowanie wszystkich statków HSS zbliżających się do Księżyca. Kobieta, która sterowała sondą tego ranka, miała listę wszystkich statków HSS, wraz z ich nazwami, osiągami i specyfi- kacjami dotyczącymi konstrukcji. Podejrzewała, że Światło gwiazd jest zamaskowanym frachtowcem Humphriesa i spędziła większość poranka skanując statek radarem i próbnikami laserowymi. Oczywiście, istnienie centrum dowodzenia Astro było trzymane w tajemnicy przed ludźmi Humphriesa; podobnie jak przed rządem Selene, który upierał się, że w jego jurysdykcji nie wolno prowadzić działań wojennych. Kobieta obserwowała więc Światło gwiazd bier- nie, nie próbują inicjować połączenia ani prosić biura MU A o podanie danych o rejestracji i tożsamości statku. Trzeba przyznać, że pracownica Astro poleciła D-6 wykonać zdjęcia nadlatującego statku. Niestety, oprogramowanie sondy było nowe i jeszcze nie przetestowane; sonda została za szybko wpro- wadzona do użytku. Komputer pokładowy błędnie zinterpretował polecenie. Zamiast wykonać skan laserowy o niskiej mocy, nisz- czyciel trafił Światło gwiazd promieniem laserowym o dużej mocy, który przeciął moduł załogowy prawie na pół, zabijając wszystkich obecnych na pokładzie. Pancho leciała właśnie na biegun południowy Księżyca, gdy dotarły do niej nowiny o katastrofie Światła gwiazd. Leciała rakietą po trajektorii balistycznej do elektrowni Astro zbudowanej na szczycie najwyższego wzniesienia w Górach Ma- laperta. Mount Dickson, wyższa od Mount Everestu, była szero- kim szczytem o kształcie siodła, zawsze w słońcu, podobnie jak i sąsiednie szczyty. Pracownicy Astro wybudowali na jej szczycie wieże energetyczne z fotoogniwami. Wytwarzana przez nie energia była transportowana do Selene chłodzonymi kriogenicznie kablami z księżycowego aluminium, które biegły upstrzoną kraterami wyżyną prawie przez 5 tysięcy kilometrów. Przez kilka minut lotu rakietą na południe grupa pasażerów uniosła się nieco w nieważkości mimo uprzęży, którymi byli przypięci do foteli. Ku swemu zaskoczeniu Pancho poczuła drobne zawroty głowy. Za długo twoim jedynym pojazdem było biurko, moja pani, pomyślała sobie. Doszła do wniosku, że w przyszłości rozwój na Księżycu będzie najbardziej widoczny w okolicach biegunów. Tam są złoża wody, rozmyślała, i można zbudować elektrownie słoneczne, które zawsze będą w słońcu, więc można mieć nieprzerwane dostawy prądu, z wyjątkiem momentów, kiedy następowało zaćmienie Ziemi, ale to trwało tylko przez kilka minut w roku. Zbudowanie Selene na równiku było błędem. Dawno, dawno temu, Selene powstało jako baza rządowa. Jakiś biurokratyczny liczykrupa wymyślił, że koszty paliwa będą o parę groszy niższe, jeśli zbuduje się bazę na równiku, a nie na biegunach. Wybrano krater Alphonsus, bo ze szczelin na jego dnie wydobywał się metan. Rzeczywiście, świetny interes! Najbardziej potrzebna jest woda, a złoża wody na Księżycu są na biegunach. A i tak jest jej za mało. Musimy importować wodę od skalnych szczurów. Rakieta odpaliła silniki hamujące, przygotowując się do lą- dowania w bazie Astro. Przez bulaj Pancho dostrzegła kątem oka powstającą budowlę w kraterze Shackletona, odległym o około sto kilometrów. Nairobi znalazło potrzebne pieniądze, powiedziała sobie. Śledziła ich postępy w cotygodniowych raportach, jakie przygotowywał jej personel, ale widok budowli na dnie krateru zrobił na niej większe wrażenie niż raporty czy zdjęcia. Skąd oni mają pieniądze? Jej najlepsi szpiedzy nie byli w stanie udzielić zadowalającej odpowiedzi. Przywiozła ze sobą jeden z tych nowych nanotechnologicznych skafandrów, poskładany i spakowany w torbie podróżnej. Stavenger dostarczył jej także hełm z nanotkaniny, który można było nadmu- chiwać jak balonik. Pancho spakowała go, ale zdecydowała, że użyje skafandra tylko wtedy, gdy da się do niego doczepić zwykły twardy hełm. Nie musiała jednak wcale używać skafandra. Kiedy rakieta balistyczna wylądowała, z głównej śluzy wysunięto elastyczny rękaw i przypięto go do luku statku. Pancho szła po jego gąbcza- stej powierzchni do śluzy, gdzie czekał na nią dyrektor bazy, nieco zdenerwowany, gdyż nie wiedział, dlaczego włas'ciwie prezes firmy zdecydowała się nawiedzić jego włości. Pancho pozwoliła się oprowadzić po bazie, która przypominała jej większość innych księżycowych baz. Prawie w całości znajdowała się pod ziemią; prace na powierzchni, związane z konserwacją ogniw słonecznych i budową nowych, były wykonywane przez roboty ste- rowane zdalnie z bezpiecznych, podziemnych pomieszczeń bazy. - Oczywiście, nie mamy tu takich luksusów jak w Sełene - wyjaśnił dyrektor bazy umniejszającym tonem - ale podstawowe potrzeby zaspokajamy. Wprowadził Pancho do ciasnej, niskiej sali konferencyjnej, za- tłoczonej kierownictwem, które bardzo chciało poznać panią prezes, a jeszcze bardziej dowiedzieć się, po co właściwie przyleciała. Stół konferencyjny zastawiono kanapkami i napojami, a na środku stołu stał pomniejszony model bazy. Nie było tyle krzeseł, żeby wszyscy mogli usiąść, więc Pancho stała, żuła kanapkę, popijała sok owocowy z plastikowego pojemnika i plotkowała niezobowiązująco z kierownictwem, które nie ośmieliło się usiąs'ć w obecności stojącej pani prezes. W końcu odstawiła pusty pojemnik nas stół. Jak na sygnał, rozmowy zamarły i wszyscy zwrócili się w jej stronę. Uśmiechnęła się. - Pewnie się wszyscy zastanawiacie, dlaczego tak nagle się u was pojawiłam - rzekła Pancho, przestawiając się na swój akcent z Zachodniego Teksasu, żeby ich ośmielić. - Cóż, niecodziennie mamy wizytę szefa korporacji - odparł dyrektor. Parę osób nerwowo zachichotało. - Prawdę mówiąc - odparła Pancho - ciekawi mnie, co zamie- rzają nasi nowi sąsiedzi. Czy ktoś może wie, jak załatwić zaproszenie do kompleksu Nairobi? Centrum Informacyjne Selene Mimo efekciarskiej nazwy, Centrum Informacyjne Selene składało się jedynie z kilku biur o standardowych rozmiarach - przeważnie wypełnionych sprzętem telewizyjnym - i jednego studia przypominającego jaskinię, w którym można było kręcić kilka filmów naraz. Edith Stavenger niecierpliwiła się przy wielkich podwójnych drzwiach studia, czekając, aż ekipa skończy kręcić ostatnie ujecie filmu szkoleniowego o nowych skafandrach. Młoda kobieta, która pracowała jako traktorzystka na powierzchni, tym razem posłużyła za modelkę: pokazywała, jak łatwo wkłada się i zapina kombinezon. Dawno temu, na Ziemi, Edith Stavenger nazywała się Edie El- gin i była reporterką telewizyjną w Teksasie, kiedy jeszcze pierwsza wyprawa na Marsa była dopiero w przygotowaniu. Przyleciała na Księżyc jako reporterka podczas krótkiej, prawie bezkrwawej wojny o niepodległość Księżyca. Poślubiła Douglasa Stavengera i nigdy nie wróciła na Ziemię. Zachowała dynamiczny, młodzieńczy wygląd cheerleaderki: złote blond włosy i wielki uśmiech ukazujący zdrowe, białe zęby. Dzięki kuracjom odmładzającym, od regeneracji komórek skóry do terapii hormonalnej, nadal miała młodzieńcze, pełne wigoru spojrzenie. Ktoś' mógłby pomyśleć, że poddała się nanoterapii, ale Edith nie musiała tego robić: jej krynicą młodości była biochemia komórkowa. Przez jakiś czas pracowała jako dyrektor wiadomości na Selene, ale na prośbę męża częściowo z tego zrezygnowała i została kimś w rodzaju konsultanta. Doug Stavenger nie chciał, żeby w politycznej lub społecznej strukturze Selene powstawały jakieś dynastie i koterie, i Edith prawie całkowicie się z nim zgadzała. Przystała na rolę kon- sultanta, choć rzadko wtrącała się do działania mediów w Selene. Teraz jednak miała powód, żeby się zaangażować i czekała z rosnącą niecierpliwością, aż szef działu wiadomości skończy kręcić scenę, którą osobiście reżyserował. Młoda modelka zdjęła okrągły hełm z głowy i zgniotła przej- rzysty, elastyczny materiał w dłoniach. Potem rozpięła skafander, wysunęła z niego ręce i zsunęła go poniżej pasa. Mogłaby być bardziej seksowna, pomyślała Edith, gdyby nie miała na sobie tego kombinezonu. Wreszcie scenę zakończono, ekipa wyłączyła ręczne kamery, a szef wiadomości odwrócił się i ruszył do drzwi. - Edie! - krzyknął. - Nie wiedziałem, że przyszłaś. - Musimy pogadać, Andy. Szef wiadomości nazywał się Achmed Mohammed Wajir i choć jego rodzinne korzenie sięgały do Konga, urodził się w Syrii i wy- chował na Bliskim Wschodzie. W dzieciństwie prowadził cygańskie życie dziecka dyplomaty; w żadnym mieście nie był dłużej niż dwa lata. Ojciec wysłał go na uniwersytet w Princeton, żeby studiował filologię klasyczną, ale młody Achmed zakochał się w dzienni- karstwie. Pojechał do Nowego Jorku i wspinał się po szczeblach dziennikarskiej kariery, aż bomba terrorysty uszkodziła mu nogi. Przyleciał na Selene, gdzie mógł poddać się nanoterapii pozwalającej na odbudowę jego nóg, ze świadomością, że nigdy nie będzie mógł wrócić na Ziemię z powodu obecności nanomaszyn w ciele. Wajir szybko doszedł do wniosku, że to żaden problem. Przy księżycowej grawitacji, wynoszącej jedną szóstą #, rehabilitacja przebiegała szyb- ciej, a konkurencja w świecie dziennikarskim Selene była jeszcze słabsza niż grawitacja. Przecisnęli się przez podwójne drzwi studia i wyszli na kory- tarz. - Jeśli chodzi ci o ten incydent ze Światłem gwiazd... - zaczął Wajir. - Incydent? - warknęła Elgin. - To tragedia. Zginęło siedem niewinnych osób, w tym małe dziecko. - Mówilis'my o wszystkim, Edie. Pokazywaliśmy też wszyst- ko. - Przed jeden dzień. Wajir biegał kiedyś na długie dystanse, ale lata spędzone przy biurku i przy restauracyjnym stoliku nieco go pogrubiły. Był jednak o parę centymetrów wyższy od Elgin, a teraz wyprostował się na pełną wysokość. - Edie - rzekł - to jest biznes informacyjny, a Światło gwiazd to stara historia. Chyba że bardzo chcesz być dziennikarką od łzawych historyjek. Tylko tutaj nie ma krewnych, którzy mogliby popłakać do kamery. Nie ma pogrzebu. Ciała podryfowały Bóg raczy wiedzieć dokąd. Radosny uśmiech Edith gdzieś znikł. Krocząc obok Andy'ego między szklanymi ścianami studia nagraniowego i montażowego, była śmiertelnie poważna. - Nie chodzi o jedną straszną tragedię, Andy - rzekła. - Tam trwa wojna, a my jej nie pokazujemy. W mediach prawie nie ma o tym słowa. - Aczego się spodziewałaś? Niktniejest zainteresowany wojną miedzykorporacyjną. - Nikt nie jest zainteresowany, bo nie podajemy żadnych wia- domości, którymi można by się zainteresować! Dotarli do biura Wajira. Otworzył drzwi i przepuścił ją przo- dem. - Nie ma sensu kłócić się na korytarzu, gdzie wszyscy słyszą. Edith weszła do środka i rozsiadła się na jednym z wyściełanych foteli koło olbrzymiego biurka z wyhodowanego bioinżynieryjnymi metodami teku. Wajir nie zasiadł na swoim obrotowym krześle, ale przycupnął na skraju biurka, na tyle blisko Edith, żeby nad nią dominować. - Już o tym rozmawialiśmy Edie. Sieci informacyjne na Ziemi nie są zainteresowane wojną. Wojna rozgrywa się na końcu Układu, w Pasie Asteroid i walczą w niej najemnicy - kogo to obchodzi? Nikogo. Wszyscy na Ziemi mają to gdzieś'. - Ale my nie powinnis'my mieć tego gdzieś. - Jak? - krzyknął. - Co mamy zrobić, żeby się tym zaintereso- wali? Powiedz mi, a ja to zrobię. Edith już chciała rzucić jakąś ostrą ripostę, ale ugryzła się w ję- zyk. Spojrzała na Wajira, który pochylał się nad nią, z hebanową twarzą wykrzywioną złos'cią. Jest moim przyjacielem od tak dawna, pomyślała. Nie może być moim wrogiem. - Andy - rzekła cicho - katastrofa Światła gwiazd to tylko wierz- chołek góry lodowej. Wojna rozprzestrzenia się poza Pas. Przyjdzie i tu, czy tego chcemy czy nie. - Dobrze. Wtedy będziemy o niej mówić. Miała wrażenie, że szczęka opada jej ze zdumienia. Poczuła, jak brwi wędrują jej w górę. - Nie jestem cyniczny - wyjaśnił szybko. -Trudno jest uzyskać jakieś materiały z Pasa. - Jeśli to tylko kwestia kosztów, to ja... Potrząsnął gwałtownie głową. - Nie chodzi o pieniądze. Pas jest kontrolowany przez korpora- cje. Astro i HSS podzieliły go między siebie. - Są jeszcze niezależni. - Tak, ale wojna rozgrywa się między Astro a HSS i nikt nie chce, żeby plątali się tam jacyś reporterzy. Tutaj nie będą z nami gadać, a do Pasa nas nie zawiozą. - To ja tam polecę - Edith ze zdumieniem usłyszała własny głos. Wajir wyglądał na autentycznie zszokowanego. -Ty? - Byłam kiedyś reporterką. W epoce kamiennej - uśmiechnęła się po raz pierwszy. - Nie pozwolą ci, Edie. - Polecę statkiem niezależnych - rzekła lekkim tonem. - Polecę na Poczwarkę i zrobię wywiad ze skalnymi szczurami. Zagryzł usta, potarł nos i spojrzał na sufit. - Chłopcom na górze to się nie spodoba. - Masz na mys'li wielkie korporacje? Pokiwał głową. - Nie obchodzi mnie, czy im się to spodoba. Polecę statkiem niezależnych. Może Sam Gunn zabierze mnie jednym ze swoich statków. - Jeśli jeszcze jakieś' mu zostały - mruknął Wajir. - Ta wojna doprowadziła go do bankructwa. - Znowu? On co chwilę bankrutuje. - Edie, bądź poważna. To może być niebezpieczne. - Nikt nie zrobi krzywdy żonie Douglasa Stavengera. Bycie żoną kogoś' wpływowego ma pewne zalety. - Może - przyznał Wajir. - Może. Ale mnie to się nie podoba. Sądzę, że popełniasz błąd. Niech mnie piorun strzeli, jeśli to nie ten sam osobnik, który zło- żył mi wizytę w biurze, rozmyślała Pancho, patrząc na holograficzny obraz przystojnego dyrektora Nairobi. Była w biurze dyrektora bazy Astro, użyczonego jej na okres wizyty na biegunie południowym. Rozsiadając się wygodnie w nieco trzeszczącym fotelu, Pancho przyjrzała się nazwisku mężczyzny tuż pod jego uśmiechniętym, zadowolonym obliczem: Daniel Jomo Tsavo. - Pani Lane - rzekł, mile zaskoczony. - Co za nieoczekiwana przyjemność. Wyglądał równie przystojnie jak wtedy, ale teraz, zamiast for- malnego garnituru, miał na sobie zniszczony kombinezon roboczy; z kieszeni na piersi wystawał mu palmtop. Nie przeraża go perspek- tywa ubrudzenia sobie rąk, pomyślała Pancho. Coraz bardziej mi się podoba. - Jest pan szefem bazy Nairobi? - spytała. Rozpromienił się. - Po mojej wizycie w pani biurze przełożeni oddelegowali mnie do zarządzania budową naszej bazy. - Nie wiedziałam - odparła. - Pewnie uznali, że będzie taniej, jeśli tu zostanę, niż odsyłać mnie do domu - rzekł uśmiechając się. - Więc przez ten cały czas tkwił pan na biegunie południo- wym. - Tak, zgadza się. Nie miałem pojęcia, że przylatuje pani od- wiedzić Góry Wiecznego Światła. - Wpadłam, żeby zobaczyć, jak sobie radzą moi ludzie - skła- mała lekkim tonem - i pomyślałam, że rzucę okiem, co u was. - To będzie prawdziwy zaszczyt móc gościć panią w naszej skromnej bazie, pani Lane. Uniosła brew. - Może jednak powinniśmy mówić sobie po imieniu? Zachichotał i odwrócił wzrok, nieco zawstydzony. -Jasne... Pancho. - Dobrze. Danielu, kiedy mogę wpaść? Przez sekundę wyglądał na nieco zaniepokojonego, ale szybko się opanował. - Hm, nasza baza nie jest specjalnie luksusowa, Pancho. Od dawna już nie podejmowaliśmy ważnych gości i wiesz... - Daj spokój, Danny, chłopie. Mogę sypiać na łóżku z gwoździ, jeśli zajdzie taka potrzeba. Kiedy mogę wpaść? - Daj mi czas na posprzątanie. Dwadzieścia cztery godziny. Wyślę po ciebie skoczka. - Super - odparła Pancho, dochodząc do wniosku, że dwadzie- ścia cztery godziny to wystarczająco dużo czasu, żeby skontaktować się z szefami i spytać, co zrobić z taką niezapowiadaną wizytą. - A tak poza tym - dodała - jesteście nadal zainteresowani sojuszem strategicznym z Astro? Jego twarz w jednej sekundzie straciła jakikolwiek wyraz. Czas na pokera, pomyślała Pancho. - Tak - powiedział wreszcie. - Oczywiście. Choć wiesz, z po- wodu tej całej wojny nasza sytuacja trochę się zmieniła. - Opowiesz mi o tym? - Jasne, porozmawiamy, kiedy przyjedziesz - odparł Daniel Jomo Tsavo. Baza danych: rozbłysk słoneczny Niewielka gwiazda, którą ludzie nazywają Słońcem, to kipiący, niezmożony reaktor termojądrowy o średnicy miliona kilometrów. Głęboko w jej jądrze, gdzie temperatura przekracza 30 milionów stopni, atomy nie mogą istnieć w całości. Są całkowicie zjonizowane: elektrony oderwały się od jądra. W tych olbrzymich temperaturach jądra wodoru - zwykle protony - tworzą jądra helu. Proces fuzji powoduje uwolnienie cząstek energii elektromagnetycznej zwanej fotonami, które z trudem przebijają się przez pół miliona kilometrów niezmiernie gęstego zjonizowanego gazu zwanego plazmą, w kierun- ku s'wiecącej powierzchni Słońca. Wrzące szaleńczo bąble plazmy wnoszą się i opadają, chłodzą się i znów grzeją, w niekończącym się cyklu konwekcji. Potężne pola magnetyczne igrają z plazmą, odkształcając ją, tnąc na wąskie, rozżarzone paski, dłuższe niż odległość między Ziemią a Księżycem. Potężne łuki plazmy o temperaturze miliona stopni wyginają się nad powierzchnię Słońca, rozszerzają, wystrzeliwują w kosmos lub spadają na powierzchnię gigantycznymi kaskadami. Aktywność Słońca rośnie i maleje w cyklach trwających w przy- bliżeniu jedenaście lat. Podczas okresów maksymalnej aktywności słonecznej lśniące oblicze Słońca jest upstrzone plamami słonecznymi, nieco chłodniejszymi obszarami, które wyglądają na ciemniejsze w po- równaniu z otaczającą je chronosferą. Pojawiają się rozbłyski słonecz- ne, nagłe eksplozje energii, które mogą w ciągu kilku sekund uwolnić energię równą milionowi miliardów ton eksplodującego trotylu; cała ludzka rasa zużyła mniej energii w ciągu piętnastu tysięcy lat. Promieniowanie elektromagnetyczne z takiego rozbłysku - światło widzialne, fale radiowe, ultrafiolet, promienie x - dociera w pobliże Ziemi w ciągu mniej więcej ośmiu minut. Jest to ostrzeżenie przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Zaraz potem, za kilka minut albo kilka godzin, dociera pierwsza fala wysokoenergetycz- nych protonów i elektronów, podróżujących z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Energię tych cząstek mierzy się w elektronowoltach. Jeden elektronowolt to malutka porcja energii; do zapalenia pięćdziesię- ciowoltowej żarówki potrzeba pięć milionów elektronowoltów. Ale protony o energii rzędu czterdziestu lub pięćdziesięciu milionów elektronowoltów mogą łatwo przebić się przez ćwierćcalową oło- wianą płytę, zaś cząstki z rozbłysków słonecznych, o energiach większych niż piętnas'cie tysięcy miliardów elektronowoltów, mogą dotrzeć na Ziemię. Najgorsze skutki rozbłysku słonecznego mają jednak dopiero nadejść. Rozbłysk wyrzuca w przestrzeń międzygwiezdną gigantyczną chmurę wysokoenergetycznej plazmy. Chmura rozszerza się, od- dalając się od Słońca i wkrótce osiąga rozmiary większe od Ziemi. Jeśli taka chmura zetknie się z magnetosferą Ziemi, wstrząs'nie całym polem geomagnetycznym, powodując burzę magnetyczną. Zorze polarne na północnym i południowym biegunie rozbły- skują gwałtownie, a "światła północy" (i południa) widać daleko na południe (i północ) od ich zwykłych miejsc występowania. Jonos- fera - warstwa zjonizowanych cząstek znajdująca się jakieś osiem kilometrów od powierzchni ziemi - dostaje szału, przepuszczając transmisje na długich falach radiowych, normalnie odbijających się od warstw zjonizowanych. Na Księżycu i nawet w Pasie Asteroid ustaje wszelka aktyw- ność na powierzchni, gdy rozbłysk słoneczny skąpie dany region śmiercionośnym promieniowaniem. Wszystkie statki, które latają dalej niż na Księżyc, mają tarcze elektromagnetyczne, które chronią przed wysokoenergetycznymi cząstkami niesionymi przez chmurę rozbłysku. W przeciwnym razie ludzie na pokładach tych statków szybko by zginęli, zabici przez niewidzialne pociski promieniowania jonizującego. W ciągu paru dni chmura odpływa, rozprasza się w przestrzeni międzyplanetarnej. Jonosfera Ziemi uspokaja się. Zorze polarne przestają świecić. Odziani w skafandry robotnicy mogą wrócić na powierzchnię Księżyca i asteroid. Układ Słoneczny wraca do nor- malnego stanu. Aż do następnego rozbłysku Słońca. Prognoza pogody Jersey Zorach byl ponurym, flegmatycznym astrofizykiem o ciemnej skórze, który zajmował się pogodą w kosmosie. Choć od trzech pokoleń był Amerykaninem, urodzonym i wychowanym nie- daleko Chicago, nigdy nie wyzbył się swojego latynoamerykańskiego dziedzictwa - ciężaru nadciągającej zagłady. Siedział w swoim malutkim, zabałaganionym gabinecie, potęż- ny, niechlujny mężczyzna zbudowany jak hydrant, z gęstą strzechą przedwcześnie posiwiałych włosów opadających na czoło, otoczony ekranami wydającymi piszczące dźwięki, stosami książek i chipami wideo oraz porozrzucanymi po całym biurku resztkami posiłków. Ponieważ przestrzeń międzyplanetarna jest prawie doskonałą próżnią, większość ludzi uśmiechała się słysząc, czym zajmuje się Zorach, czekając na puentę, która nigdy nie padała. Istotnie, w ko- smosie nie było śniegu ani deszczu. Zorach wiedział jednak, że wieje tam od Słońca wiatr mikroskopijnych cząsteczek, wiatr słoneczny, który czasem osiągał prędkość huraganu. Dalekie gwiazdy także przesyłały nieustanny deszczyk kosmicznych cząstek. Zdarzały się też chmury. Niewidzialne, ale śmiercionośne chmury. Przez całe lata usiłował dojść do precyzyjnych prognoz rozbły- sków słonecznych. Badał Słońce, aż oczy go bolały od wpatrywania się w niespokojny, rozhulany obraz. Tworzył całe góry analiz staty- stycznych, próbując dowiedzieć się, jak uzyskać prognozy rozbłysków słonecznych, dopasowując istniejące dane dotyczące wcześniejszych rozbłysków i generując "prognozy wsteczne". Tworzył hologra- ficzne mapy międzyplanetarnego pola magnetycznego, wiedząc, że niewidzialne nitki energii sterowały obłokami radiacyjnymi, które wyrzucały rozbłyski słoneczne. Nic to nie pomagało. Wszystkie jego prognozy w najlepszym razie okazywały się przybliżeniami. Wszyscy chwalili jego wyniki, ale Zorach wiedział, że chce przewidzieć choć pojedynczy rozbłysk. Nie był więc zaskoczony, gdy jeden z ekranów, które wypełniały jego pomieszczenie, nagle zapiszczał. Obracając się w tym kierunku nie dostrzegł niczego niezwykłego dla niewprawnego oka. Jednak dane alfanumeryczne na dole ekranu poinformowały go jednoznacz- nie, że oto nastąpił kolejny rozbłysk Słońca. I to wielki, zauważył. Wielki i paskudny. Wiedział, że auto- matyczny system już rozsyła ostrzeżenia do wszystkich ludzkich siedzib i placówek, od Selene do kolonii na orbicie dalekiego Saturna. Sięgnął jednak po telefon i zadzwonił do biura ochrony Selene, by upewnić się, że zaczęli s'ciąganie wszystkich z powierzchni. Był to jego punkt honoru. Jeśli nie mogę przewidzieć tych cholernych burz, powiedział sobie, przynajmniej zadbam o to, żeby z ich powodu nikt nie zginął. Głęboko pod powierzchnią Księżyca, w swojej prywatnej grocie, Martin Humphries nie musiał się martwić o rozbłyski Słońca czy towarzyszące im chmury radiacji. Przechadzał się powoli po barwnym ogrodzie, po patio obok starannie rzeźbionych odrzwi swojego domu, z Victorią Ferrer u boku. Ciężki aromat rabatek kwiatowych wypełniał powietrze, zwłaszcza róż i piwonii, a on czuł, że zwycięstwo jest już na wyciągnięcie ręki. - Wygrywamy - rzekł rozradowany Humphries. - Zmusiliśmy Astro do niezłego sprintu. Victoria, krocząc wolno obok niego, skinęła głową na zgodę. Ostrzegła jednak: - Ostatnie posunięcie Astro może spowodować odcięcie dostaw rudy z Pasa. Humphries machnął ręką: - Sondy atakujące nasze automatyczne frachtowce? Tym bym się nie przejmował. - Sugerowałabym jednak przejmowanie się. To może być coś poważnego. - Nie bądź głupia - warknął Humphries. - Porażka z tym całym Światłem gw/az(i_zdemaskowała plan Pancho w całej rozciągłości. - Ale może to spowodować spadek zysków... - Pozbędę się sond Astro za jednym ciosem - rzekł z przeko- naniem Humphries. Ferrer spojrzała na niego pytająco. - Umów mnie na spotkanie z Dougiem Stavengerem. - Ze Stavengerem? - Uhm. Kiedy powie się Stavengerowi, że Astro steruje swoimi ptaszkami z Selene, każe im zwinąć interes. - Naprawdę? - Tak, naprawdę - rzeki Humphries z szerokim uśmiechem. - Kiedyś' os'wiadczył mi i tej ulicznicy stanowczo, że nie życzy sobie żadnych działań wojennych w Selene. Ani na Księżycu. - Ale czy to oznacza, że będzie się domagał od Astro zamknięcia centrum sterowania sondami? - Założę się, że tak. I zmyje im za to głowę. Ferrer milczała przez chwilę z namysłem. - Pancho po prostu wyprowadzi swoje centrum sterowania z Księżyca. Zbuduje stację kosmiczną. - A my ją rozwalimy w strzępy - Humphries klasnął w dłonie. - Mam tylko nadzieję, że ta małpa będzie wtedy na pokładzie. Ferrer zastanowiła się i musiała przyznać, że jej szef ma prawdopodobnie rację. Najemnicy HSS odnotowali większos'ć zwycięstw w starciach z siłami Astro w Pasie. Astro zgotowało im niezłą niespodziankę z sondami bezzałogowymi atakującymi frachtowce HSS zbliżające się do Księżyca, ale Humphries miał prawdopodobnie rację sądząc, że Stavenger zmusi ich do wycofania centrum operacyjnego z Selene. Rzecz jasna, zniszczenie tego nie- zależnego frachtowca i zabicie całej rodziny nie poprawiło sytuacji Astro. Ani trochę. A jednak zapytała: - A co z Fuchsem? On nadal gdzieś tam grasuje. - Fuchs? - prychnąl Humphries pogardliwe. - On jest juz skończony. Kiedy załatwimy Astro, możemy zapolować na niego dla przyjemności. Równie dobrze mógłby już nie żyć, tylko jeszcze o tym nie wie. Lars Fuchs od tygodni mieszkał w podziemiach Selene, kryją- cych maszyny i magazyny. Na Księżycu bezpieczeństwo rośnie wraz z głębokością - im głębiej, tym dalej od powierzchni z promieniowaniem i skokami tem- peratury, niewielkim, lecz stałym opadem mikrometeorów znaczących powierzchnie; najgłębszy poziom Selene był uważany za najlepszy. Poziom tuż poniżej Grand Płaza i jego odnogi zajmowały w ca- łości pompy i konwektory energii oraz inne urządzenia podtrzymy- wania życia, które zaopatrywały miasto w powietrze, wodę, s'wiatło i ciepło. Kwatery mieszkalne znajdowały się na niższych poziomach, im głębiej, tym bardziej były prestiżowe i bardziej kosztowne. W "piwnicach" znajdowały się także magazyny, w których przechowywano częs'ci zapasowe, ubrania, konserwowe jedzenie i zbiorniki wody, którą pili i w której myli się mieszkańcy Selene. Krótko mówiąc, w magazynach było wszystko, czego bezdomny wygnaniec i uciekinier może potrzebować do przeżycia. Przez całe lata życia na Ceres Fuchs godzinami słuchał opowieści Wielkiego George'a Ambrose'a o "dawnych złych czasach", kiedy to George żył poza nawiasem gospodarki Selene, dzięki swojemu sprytowi i drobnym kradzieżom jakoś' udawało mu się zorganizować żywność i schronienie dla siebie i innych wygnańców. Nawet Dan Randolph spędził kilka miesięcy ukrywając się przed władzami Selene. Fuchs wymeldował się więc z Hotelu Luna, bojąc się, że prędzej czy później ktoś go zidentyfikuje i zmusi do powrotu na Ziemię. Po- niósł swoją skromną torbę podróżną tunelem prowadzącym do portu kosmicznego Armstronga. Zamiast jednak udać się do portu, znalazł jedną z klap serwisowych oznaczonych napisem KONSERWACJA I ZAOPATRZENIE: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIO- NY, szybko rozkodował prosty zamek i znikł w mrocznej "piwnicy", gdzie szumiały bezustannie maszyny, a powietrze było gęste od zapa- chów smaru i ozonu wydzielanego przez elektryczną maszynerię. Oznaczone kolorami rury i przewody elektryczne biegły po stropie. Roboty konserwacyjne toczyły się tam i z powrotem kory- tarzykami między pulsującą maszynerią a stertami składowanych towarów. Robotów łatwo było unikać, gdyż były prostymi maszynami zaprogramowanymi, by ostrzegać ludzi kontrolerów o awariach czy wyciekach wody. Fuchs dostrzegał z daleka czerwone światełka na ich korpusach, błyskające jasno w mrocznych korytarzach, kiedy jeszcze były na tyle daleko, że mógł wydostać się z zasięgu ich sen- sorów optycznych. J W magazynach ukrywali się też inni ludzie, spora grupa męż- czyzn i kobiet, którzy woleli żyć w podziemiach niż poddać się pra- wom Selene. Niektórzy z nich mieli wzrok zamglony narkotykami lub alkoholem; inni po prostu byli niezdolni do tego, by żyć wedle reguł stanowionych przez innych ludzi. Fuchs spotkał kilku z nich, ledwo uniknął bójki, kiedy jeden wyjął nóż i kazał mu poprzysiąc wierność. Fuchs klęknął na jedno kolano i zgodził się, po czym szybko ulotnił się jak najdalej od megalomana i nigdy więcej już go nie zobaczył. Fuchs zamieszkał w "piwnicy"; wystarczało mu spanie w śpi- worze i jedzenie z puszek podkradanych z magazynu. Godziny na jawie spędzał ze swoim palmtopem, studiując plany instalacji Selene, szukając sposobów przeniknięcia na najniższy poziom księżycowego miasta, gdzie mieszkał w swojej imponującej willi Humphries. Mijały tygodnie, Nodon, Sanja i Amarjagal przybyli do Selene, wszyscy z dokumentami pracowników Astro Corporation, skromnych techników. Ich jednopokojowe mieszkanie służbowe było dla nich zupełnie wystarczające, a nawet luksusowe w porównaniu z kryjówką Fuchsa w "piwnicznym" magazynie. Fuchs odwiedził swoich członków załogi, ostrożnie przemykając po korytarzach Selene, i spędził z nimi długie godziny, planując jak zabić Martina Humphriesa. Baza w Górach Lśniących Daniel Jomo Tsavo nienawidził trzysekundowego opóźnienia w łącznos'ci między Ziemią a Księżycem. Zadawanie pytania i czeka- nie, czekanie, czekanie, aż nadejdzie odpowiedź, straszliwe go złości- ło. Nie było jednak na to rady. A teraz jeszcze ochrona ostrzegła go, że nadciąga burza słoneczna; będą problemy z łącznością i wszystkie prace na powierzchni trzeba będzie wstrzymać, aż burza minie. Cóż, dobrze, powiedział sobie, rozmowę z Yamagatą przeprowadzę za pomocą łącza laserowego, burza jej nie przeszkodzi. Chyba że będzie na tyle silna, że rozwali nadajnik laserowy na powierzchni. - Pancho Lane chce zwiedzić bazę? - odpowiedział wreszcie Nobuhiko Yamagatą. Tsavo pokiwał energicznie głową. - Właśnie z nią rozmawiałem. Jest w bazie Astro w Górach Malaperta, jakieś sto kilometrów od nas. Znów to opóźnienie. Tsavo wykorzystał ten czas do przygląda- nia się Yamagacie. Okrągła, płaska twarz jak zastygła maska, oczy zacienione, wyraz twarzy nieokreślony. Aprzecież musi intensywnie się zastanawiać. No dalej, dalej. Powiedz mi, co mam robić. - To wspaniała okazja - powiedział wreszcie Yamagata. Tsavo zgodził się ochoczo. - Podjąłem na własną rękę decyzję o zaproszeniu jej na jutro. Yamagata wydawał się zatopiony w myślach. W końcu rzekł: - Nie ma sensu tego przeciągać. Niech przyjedzie do bazy jak najszybciej. Wyślę natychmiast zespół śledczy szybkim statkiem. Możemy się dużo od niej dowiedzieć. Pancho czuła się nieco nieswojo na powierzchni ze świadomo- ścią, że nadciąga rozbłysk słoneczny. Naukowcy ocenili, że promie- niowanie zacznie rosnąć dopiero za jakieś kilka godzin, ale i tak była zdenerwowana. Miała na sobie standardowy sztywny skafander i szła za dyrektorem bazy, który wreszcie mógł się pochwalić osiągnięciami swoich pracowników. Nie zważał na nadciągającą burzę, a Pancho nie chciała okazywać słabości przed własnymi pracownikami. Powinnam testować skafander, który ze sobą przywiozłam, po- myślała. Dodała jednak w duchu: wiecie, co się mówi o inżynierach, że mają większe jaja niż mózgi. Włożę skafander, jak już będzie w użytku od roku lub dwóch. Mama Lane nie wychowała córek po to, żeby zabiły się testując prototypy. Odbyli krótki spacer między lśniącymi białymi wieżami, które sterczały w słońcu. Ich szerokie, okrągłe szczyty były ciemne od ogniw słonecznych, które spijały energię Słońca i w ciszy zmieniały ją w elek- tryczność. Pancho pomyślała, że wyglądają jak wielkie grzyby. Potem poprawiła się: Nie, wyglądają jak gigantyczne penisy. Cały las fallusów. Kolekcja członków. Monumentalne kutasy, stojące w gotowości. - Jak pani widzi - w słuchawkach rozległ się głos dyrektora bazy - kolejnym plusem wież jest to, że ogniwa słoneczne są umieszczone na tyle wysoko nad powierzchnią, że pył nie stanowi problemu. Opanowanie wesolos'ci wymagało od Pancho nieco wysiłku. - I nie trzeba ich czys"cić - rzekła, próbując zachować powa- g?- - Otóż to. W dalszej perspektywie pozwala nam to na zaoszczę- dzenie znacznych kwot. Pokiwała głową w hełmie. - A szkody spowodowane przez mikrometeoroidy? - Ogniwa są oczywiście wzmacniane. Tempo zużycia jest mniej więcej takie samo, jak w przypadku instalacji naziemnych w Selene. - Ach, tak- Pancho przypomniała sobie o raporcie, który twier- dził cos' wręcz przeciwnego. - Czy analiza, która... Do ich rozmowy włączył się trzeci głos. - Pani Lane, mamy połączenie z bazą Nairobi w Shackleton. - Przełączcie na kanał drugi - poprosiła. Połączenie było wyłącznie głosowe, ale rozpoznała ciepły, karmelowy baryton Tsavo. - Pani Lane, Pancho, tu Daniel. Wysyłam do was skoczka za pół godziny. Zapraszamy do odwiedzenia nas w dowolnej chwili. Uśmiechając się z zadowoleniem Pancho odparła: - Przybędę jak najszybciej, Danny. - Wiesz, że nadciąga burza słoneczna. Pancho znów skinęła głową. - Tak. Będę u was zanim się zacznie. - Doskonale. Bardzo się cieszę. Pancho skróciła zwiedzanie, przeprosiwszy dyrektora, który nie ukrywał rozczarowania. Istotnie, w bazie czekał już skoczek Nairobi Industries, stał na pa- tykowatych nogach na lądowisku. Był pomalowany na zielono, z logo korporacji - owalnym Masajem i dwoma skrzyżowanymi włóczniami - wymalowanym tuż poniżej pękatego kokpitu ze szkłostali. Pobiegła do pomieszczenia, które przydzielił jej na kwaterę dyrektor, wzięła swoją jeszcze nie otwartą torbę podróżną i pośpie- szyła w stronę lądowiska. Wywołała Jake' a Wanamakera korzystając z podręcznego komputera i przekazała mu, dokąd leci i dlaczego. Potem połączyła się z szefem ochrony i zapytała, dlaczego u licha, nie znalazł jeszcze Larsa Fuchsa. - Macie go znaleźć - rozkazała. -1 to migiem. W tej chwili Lars Fuchs siedział z trzema członkami swojej załogi w wąskiej, zacienionej niszy między jednym z konwerterów elektrycznych a pomieszczeniem magazynowym, której używał jako sypialni. - Więc tu pan mieszka, kapitanie? - spytała Amarjagal, szeptem, który balansował gdzieś' między szacunkiem a niedowierzaniem. - To jest moja kwatera główna - odparł prosto Fuchs. - Na razie. - Powinien pan wprowadzić się do mnie, kapitanie - rzekł Nodon. - Nie musi pan... - Zostanę tu. Mniejsze prawdopodobieństwo, że mnie znajdą. Trójka Mongołów spojrzała po sobie, ale nie odezwała się. Przez całe tygodnie życie pod ziemią Fuchs poznał system poruszania się robotów konserwacyjnych, które przemieszczały się wśród maszyn i magazynów dolnego poziomu Selene. Unikanie ich było dość łatwe, a w nocy wspinał się na górną warstwę magazynu i rozwijał tam swój s'piwór. Wiedział, że dopóki ograniczy podkrada- nie żywności i innych dóbr do niezbędnego minimum, władze Selene nie będą sobie zadawały trudu ścigania go. Z tego, co powiedział mu Wielki George, wynikało, że prościej pogodzić się ze znikaniem małych ilości towarów niż organizować polowanie na ludzi w kiepsko os'wietlonych pomieszczeniach i magazynach. Jedyną rzeczą, która irytowała Fuchsa, był nieprzerwany stu- kot maszynerii, który rozlegał się na całym tym poziomie Selene. Wiedział, że generatory nuklearne Selene znajdują się ponad sto kilometrów stąd, po drugiej stronie pierścienia gór otaczającego krater Alphonsus. W powietrzu rozlegało się nieustanne elektryczne bzyczenie, a lekki zapach ozonu wywoływał wspomnienia z Ziemi: Larsowi towarzyszyło nieustanne wrażenie, że zbliża się burza. Fuchs wiedział, że nie powinien się tym przejmować, że powinien to zignorować, ale głowa bolała go przez większość czasu, denerwujące pulsowanie w takt elektrycznego bzyczenia. li Wybrał to miejsce na swoją kwaterę, gdyż mógł tu używać wielkiego ekranu, który zbudowano po jednej stronie regałów maga- zynowych. Umieszczono go tam, by dzięki niemu operator mógł łatwo zlokalizować poszukiwaną pozycję w magazynie. Fuchs używał go do łączenia się z głównym komputerem Selene i badania schematów podziemnych systemów obiegu wody i powietrza. Szukał drogi do willi Humphriesa. Jak dotąd bez skutku. - Ten facet musi być największym paranoikiem w Układzie Słonecznym - mruczał Fuchs. - Albo największym tchórzem - rzekła Amarjagal, siedząca na metalowej kracie obok niego ze skrzyżowanymi potężnymi nogami, plecami zgarbionymi jak mała góra. Nodon i Sanja siedzieli nieco dalej, a ich ogolone czaszki lśniły od potu w gorącym powietrzu. Siedząc tak blisko Fuchs czuł kwaśny zapach ich ciał. A przecież w swoich kwaterach mieli prysznice. Może martwią się o przydział wody. Sam Fuchs mył się dość rzadko, w wodzie upuszczanej z jednej z rur biegnących pod sufitem. Bez względu na to, jak bardzo uważał, zawsze zostawiał po sobie kałuże wody, które ściągały szybkie i skuteczne roboty konserwacyjne, pobzykujące nadgorliwie. Fuchs bał się, że w końcu pojawi się jakiś człowiek, by sprawdzić przyczynę wycieku. - Wszystkie drogi dojścia do groty są chronione potrójnymi systemami zabezpieczeń - rzekł Fuchs badając plany. - Wykrywacze ruchu, kamery, czujniki ciepła. Nodon wskazał coś chudym palcem. - Nawet korytka elektryczne są pod nadzorem. - Mysz się nie przeciśnie - zgodził się Sanja. - Ten facet to tchórz - powtórzyła Amarjagal. - Bardzo się czegoś boi. Ma się kogo bać, pomyślał Fuchs. Zwłaszcza jak znajdziemy drogę do jego jaskini. Studiowali plany wnikliwie, ale nie mogli znaleźć drogi do ja- skini Fuchsa, poza bezpośrednim atakiem. Ale jest nas tylko czworo, przypomniał sobie Fuchs, i nie mamy żadnej broni. Dom Humphriesa na pewno patrolują uzbrojeni po zęby ochroniarze. Nodon pokiwał głową z niezadowoleniem. - Nic nie widzę. - Ja też nie - zgodziła się Amarjagal. Fuchs wziął głęboki oddech, po czym powoli wypuścił powietrze. - Ja widzę. Cała trójka zwróciła na niego pytający wzrok. - Jedno z was będzie musiało zmienić pracę i zatrudnić się w dziale konserwacji Selene. ) - Czy to możliwe? - spytała Amarjagal. - Powinno być możliwe - odparł Fuchs. - Wszyscy jestes'cie wykwalifikowanymi technikami. Macie dokumenty z Astro Corpo- ration. - Ja to zrobię - rzekł Nodon. - Dobrze. - A kiedy już Nodon zacznie pracować w dziale konserwacji? Fuchs spojrzał na nią obojętnie. Z całej trójki była najbardziej dociekliwa i chętna do zadawania pytań. Ciekawe, czy to z powodu bycia kobietą. - Sam też będę musiał zdobyć jakiś' chip identyfikacyjny, żebym mógł zejs'ć na najniższy poziom Selene. -Ale jak? - Będę potrzebował pomocy. Trójka Azjatów spojrzała na niego pytająco. - Zadzwonię do Pancho. Jestem pewien, że może mi załatwić plakietkę, która pozwoli mi dostać się do jaskini Humphriesa. Chwytał się ostatniej szansy i doskonale o tym wiedział. Nie- stety, nie było dobrze; zadzwonił do niej z jednego z telefonów umieszczonych przy przejściu między maszynami, i dowiedział się, że pani Lane nie ma w biurze i jest niedostępna. - Gdzie jest? - spytał Fuchs. - Pani Lane jest w tej chwili nieobecna - odparł zsyntetyzowany głos telefonu. - Proszę zostawić nazwisko, a skontaktuje się natych- miast, gdy będzie to możliwe. Fuchs nie miał ochoty się przedstawiać. - Gdzie mogę ją znaleźć? - Panie Lane jest w tej chwili nieobecna - odparł radośnie komputer. 1:1 - Jak długo będzie nieobecna? - Nie dysponuję taką informacją, proszę pana. Fuchs zastanawiał się szybko. Uznał, że nie ma sensu próbować wydobyć informacji od głupiej maszyny. Poza tym nie chciał kontynu- ować rozmowy na tyle długo, by ściągnąć na siebie uwagę ochrony. - Proszę przekazać, że dzwonił Karl Manstein i zadzwoni znowu. Zrozpaczony, czując, że jest w pułapce, przycisnął klawisz zakończenia rozmowy. Nie było łatwo zaskoczyć Douglasa Stavengera. Nie miało znaczenia, że oficjalnie zrezygnował z pełnienia wszelkich funkcji już wiele lat temu, wiedział o wszystkim, co działo się w Selene. W pewnym stopniu także poza nim. Wiedział, że jego żona będzie naciskać na szefa wiadomości, by w większym stopniu pokazywał wojnę toczącą się w Pasie. Wiedział, że korporacje dążą do czegoś wręcz przeciwnego. Tragedia Światła gwiazd spowodowała, że o całej sytuacji zaczęto mówić więcej, ale zarówno Astro, jak i HSS używały wszystkich wpływów, by sprawa znikła z wiadomości najszybciej, jak to tylko możliwe. Teraz jednak, siedząc z żoną przy śniadaniu, Stavenger wyglądał na autentycznie zaszokowanego jej decyzją. - Lecisz na Ceres? Edith uśmiechnęła się ślicznie znad filiżanki z herbatą. - Nikt nie chce się tym zająć, Doug, więc ja to zrobię. Przez moment walczył z chęcią, by potrząsnąć głową. Milczał, patrząc na miseczkę jogurtu z miodem, a myśli kłębiły mu się pod czaszką. W końcu podniósł wzrok i powiedział tylko: - Nie podoba mi się to, Edie. - Ja nawet nie wiem, czy podoba to się mnie, kochanie, ale ktoś musi to zrobić, a nie widzę nikogo, kto chciałby. - Tam jest niebezpiecznie. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Kto zrobi krzywdę żonie Douglasa Stavengera? Przecież wtedy Selene zostałoby wciągnięte do wojny, prawda? - Nie, automatycznie nie. - Nie? - Uniosła brwi. - Na pewno korporacje bałyby się reakcji Selene - przyznał. - Gdyby ktokolwiek mnie skrzywdził - mówiła całkiem poważ- nie - dopilnujesz, żeby Selene poparło przeciwną stronę? Dobrze? To przeważyłoby szalę na korzyść tej drugiej korporacji? Prawda? Pokiwał głową z niechęcią. - To rozstrzygnęłoby o losach wojny. Tak? - Możliwe. - Rozstrzygnęłoby i ty doskonale o tym wiesz. Wszyscy o tym wiedzą, także Pancho Lane i Martin Humphries. Pociągnęła kolejny łyk herbaty, po czym odstawiła filiżankę; porcelana wydała cichy dźwięk. - Będę tam całkowicie bezpieczna. - Nadal mi się to nie podoba - mruknął. Sięgnęła i ujęła jego dłoń. - Ale ja muszę, Doug. Rozumiesz to, prawda? To ważne: nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich, którzy biorą w tym udział, w całym Układzie Słonecznym. Na litość boską, także dla Selene. Stavenger spojrzał w poważne oczy żony i wiedział, że nie potrafi jej powstrzymać. - Polecę z tobą - oświadczył. - Och, nie! Ty musisz tu zostać! -Nie sądzę... - Jesteś moją tarczą, Doug. Co będzie, jeśli oboje tam zginiemy? Kto będzie rządził Selene? - Legalnie wybrana rada. - Tak, jasne - uśmiechnęła się krzywo. - Wiesz, że nic im się nie uda, jeśli ty przestaniesz pociągać za sznurki. Doskonale o tym wiesz. - Nie, nie wiedziałem. Znów się uśmiechnęła. - Potrzebuję twojej ochrony, Doug. A możesz mi ją zapewnić tylko wtedy, gdy będziesz w Selene i wszystko będzie pod twoją kontrolą. - Przypisujesz mi większe zasługi niż mi się należy. - A ty jesteś najmłodszą szarą eminencją w Układzie Słonecz- nym. Zaśmiał się. To był ich częsty żart. - Poza tym - mówiła dalej Edith -jeśli polecisz na Ceres, cała uwaga będzie skupiona na tobie. Będą się prześcigać w pokazywaniu, że wszystko jest w porządku. Nic od nikogo nie wydobędę. Kłócili się jeszcze przez pól godziny, ale Stavenger wiedział, że jego żona i tak postawi na swoim. Edith poleci na Ceres, a ja zostanę tutaj. Nobuhiko nie potrafił ukryć podniecenia, gdy zadzwonił do ojca, by powiedzieć mu, że Pancho Lane przylatuje do bazy Nairobi na Księżycu. Starszy Yamagata był w swojej klasztornej celi, sporym po- mieszczeniu, którego kamienne ściany pokrywały teraz półki na książki i inteligentne ekrany. Pokój był urządzony oszczędnie, ale Nobu zauważył, że ojciec załatwił sobie duże, kwadratowe, maho- niowe biurko. Saito siedział na macie tatami, przed wielkim ściennym ekranem, który pokazywał skomplikowany wykres -jak odgadł Nobu, były to wyniki tokijskiej giełdy. - Z własnej woli przylatuje do bazy Nairobi? - spytał Saito. - Tak! - krzyknął Nobu. - Kazałem tam natychmiast wysłać ze- spół śledczy! Afrykanie podadzą jej narkotyk, nasz zespół wyciągnie z niej wszystko, a ona nawet o tym nie będzie wiedzieć! - Trochę będzie ją boleć głowa - mruknął Saito. Nobu chciał się zaśmiać, ale powstrzymał się. Przez pełną napięcia chwilę ojciec milczał. Wreszcie odezwał się. - Polecisz do Shackleton. Ty sam. -Ja? Ale po co... - Żaden zespół śledczy nie wie o naszych pracach tyle co ty. Wy- ciągniesz z niej więcej, niż oni byliby w stanie to zrobić bez ciebie. Nobu przemyślał to szybko. - Ale jeśli mnie rozpozna, jakoś zapamięta... - To trzeba ją będzie wyeliminować - odparł Saito. - Szkoda będzie, ale czasem tak trzeba. Statek dowodzenia Samarkanda Od bitwy, w której zniszczono flotę Gormleya, w bazie HSS na Weście trwała gorączkowa krzątanina. Okręty wysyłano w grupach liczących dwie lub trzy jednostki, by polowały na frachtowce i statki logistyczne Astro. Choć statki załogowe Astro były uzbrojone, nie mogły równać się sprawnością z załogami najemników, które wysyłał do Pasa Humphries. Siedząc w fotelu dowódcy Samarkandy, jako dowódca trzech okrętów, Dorik Harbin zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwa ta wojna. Było jasne, że najemnicy Humphriesa są bliscy opanowania całego Pasa. Rozpaczliwe wysiłki Astro, mające na celu przechwy- cenie frachtowców z rudą lecących do układu Ziemia-Księżyc, zostały postawione w jeszcze gorszym s'wietle z powodu katastrofy Światła gwiazd. A jednak pojawiły się plotki, że w stronę Pasa zmierza więcej statków Astro. Lepiej uzbrojone okręty, z załogami składającymi się z najemników, którzy byli na tyle sprytni, że unikali dużych starć. Cała rozgrywka stała się wojną pozycyjną. Która korporacja będzie szybciej zastępować utracone statki i załogi? Która uzna, że wojna kosztuje za dużo i wycofa się? Nie Humphries, pomyślał Harbin. Spotkał go i widział w jego oczach nieustępliwość, szalony upór, by zrealizować wszystko, co zaplanuje, bez względu na koszty. Dla niego to tylko pieniądze, pomyślał Harbin. Nie nadstawia własnego karku, nie ryzykuje roz- lewem własnej krwi. Co go obchodzi, ile osób zginie w milczącej pustce Pasa? Technik łączności przesłał oznaczoną na czerwono wiadomość na mostek statku. Ostrzeżenie przez rozbłyskiem słonecznym. Prze- glądając dane, Harbin dostrzegł, że minie kilka dni zanim chmura dotrze na obrzeża Pasa. - Uruchom program diagnostyczny tarczy antyradiacyjnej - po- lecił. Lepiej upewnić się teraz, że tarcza działa prawidłowo, bo jeśli nie, to mamy trzy albo cztery dni na naprawę. - Mamy cel, sir! Meldunek technika uzbrojenia wyrwał Harbina z namysłu. Ostrzeżenie o rozbłysku znikło z głównego ekranu i zastąpiły je trzy małe iskierki, odległe o prawie dziewięć tysięcy kilometrów, zbyt odległe, by teleskopowe kamery dały przyzwoity obraz. Dotykając klawisza na klawiaturze w podłokietniku Harbin uruchomił analizę komputerową. Ich trajektoria stanowczo nie była taka sama, jak elipsowata orbita asteroid ze Słońcem w środku. Prze- mieszczały się w stronę Ceres tworząc formację. To nie były statki HSS; komputer nie dysponował żadnymi danymi na ich temat. - Trzy na trzech - mruknął. Samarkanda i dwa towarzyszące jej okręty skierowały się w stronę statków Astro, a na ekranie zaczęły być widoczne szczegóły. Jednym z nich był typowy frachtowiec w kształcie hantli, wiozący olbrzymi ładunek rudy. Dwa były mniejsze, zgrabniejsze - to na pewno eskorta, która ma chronić frachtowiec. Oba okręty eskorty były pokryte skałami asteroidalnymi, pancerzem, który miał absorbować i odbijać promienie lasera. Okręty Harbina, także Samarkanda, były również pokryte asteroidalnym gruzem, z tego samego powodu. Harbin dostrzegł, że nie dotyczy to frachtowca. Pewnie mają nadzieję, że użyją jako tarczy ładunku. - Kurs równoległy - polecił. - Utrzymywać odległość. Na razie nie zbliżać się. - To duża odległość dla laserów - powiedział technik uzbroje- nia; miał ciężką, ciemną twarz o ponurym wyglądzie. - A oni też są uzbrojeni. Harbin skinął głową. - Polujemy na frachtowiec. Eskorta mnie nie obchodzi. Technik uzbrojenia obdarzył go zdumionym spojrzeniem, po czym wrócił do swoich zajęć. Harbin przyglądał się obrazowi na głównym ekranie. Statki eskorty wyglądały raczej na sterty kamieni niż okręty wojenne. My pewnie zresztą też. Uśmiechnął się ponuro. Dwie korporacje muszą zużywać do osłony więcej rudy niż sprzedaje się na rynkach na Ziemi. Cóż, to się kiedyś skończy. Żadna wojna nie trwa wiecznie. Znów przyszedł mu do głowy fragment rubajatu: W pustce nicości u źródła życia jedna chwila Moment krótki jak życie motyla - Namierzył nas radar impulsowy - zameldował pilot. Harbin pokiwał głową. - Wiedzą, że tu jesteśmy. - Nie zrobili żadnego ruchu w naszą stronę. - Nie zrobili - odparł Harbin. - Dwa okręty eskorty nie będą walczyć z naszymi trzema. Będą się trzymały jak najbliżej frachtowca i czekały na nasz ruch. - A co my mamy zrobić, sir? - Utrzymujcie kurs równoległy, przy tej samej szybkości. Harbin zwrócił się do technika łączności: - Dopilnuj, żeby dwie pozostałe jednostki leciały tuż za nami. Technik przekazał polecenie, a Harbin zaczął się zastanawiać. Jak oddzielić dwa okręty eskorty od frachtowca? Jeśli zaatakujemy ich, odpowiedzą zmasowanym ogniem. Muszę ich jakoś rozdzielić. Przez długie, pełne napięcia minuty obie małe formacje leciały równolegle, zbyt daleko, by marnować energię na strzały z tej odle- głości, które i tak zostałyby pochłonięte przez asteroidalny gruz. Statki Astro opuszczały Pas i kierowały się w stronę Ziemi, by dostarczyć potężny ładunek rudy czekającym na surowce fabrykom. - Za czterdzieści pięć minut osiągniemy punkt połowy paliwa, sir - ogłosił pilot. Harbin potwierdził ostrzeżenie skinięciem głowy. Punkt połowy paliwa: punkt, w którym należy zawrócić. Najdalszy punkt od bazy paliwowej na Weście, do którego mogły bezpiecznie dolecieć statki: Samarkanda i dwa pozostałe. W jaki sposób oddzielić eskortę od frachtowca? Harbin powta- rzał sobie w kółko to samo pytanie. Przeglądał się jednemu planowi po drugim. Oceniał też gotowe plany taktyczne komputera. Nic, co można by wykorzystać. Pewną przyjemność sprawiło mi zauważenie, że pamięć komputera zawiera także plan jego rozgrywki z Gorm- leyem. I wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Wy dwaj - rzekł, celując palcem w technika uzbrojenia i technika łączności. - Idźcie do głównej s'luzy i włóżcie skafandry. Szybko! Rozpięli pasy i pobiegli do śluzy. Kiedy zameldowali, że włożyli skafandry, Harbin poszedł tam i wyjaśnił, co mają zrobić. Żadnego z nich nie zachwycała perspektywa wychodzenia na zewnątrz, widział to wyraźnie w ich twarzach nawet przez grubą szybę hełmów. Harbina nie obchodziło to. Był to jedyny sposób na realizację jego planu. Wrócił na mostek i zasiadł w fotelu dowódcy. Główny oficer śledził, co się dzieje z dwoma technikami, którzy wyszli ze śluzy i postępowali zgodnie z rozkazami. W ciągu pół godziny zameldo- wali, że udało im się rozładować pole elektryczne, które utrzymywało skały tworzące ciasny pancerz dookoła statku. - Niektóre z tych skał odpadają - zameldował technik uzbrojenia pełnym napięcia głosem. - Ale większość trzyma się kadłuba. - Dobrze - odparł krótko Harbin. - Wracajcie na pokład. - Tak jest, sir - usłyszał w ich głosach ulgę. Byli technikami, nie wyszkolonymi astronautami. Praca na zewnątrz nie należała do ich ulubionych zajęć. Gdy wyplątywali się ze skafandrów w śluzie, Harbin polecił pilotowi wykonanie zwrotu i wycelowanie z dużą prędkością w statki Astro. Dwa pozostałe statki HSS miały utrzymać kurs. Dwóch techników wróciło na swoje miejsca na mostku, a silniki fuzyjne rozpędziły Samarkandę do pełnego g i nawet więcej. Harbin słyszał zgrzytanie metalu i widział, jak trójka statków Astro rośnie na głównym ekranie. Luźne skały tarczy były popychane mechanicznie przez przy- spieszający statek. Pole elektrostatyczne nie trzymało ich już na kadłubie. Harbin słyszał łupnięcia spowodowane przez skały, które oddzieliły się od statku całkowicie, ale większość z nich zachowywała się zgodnie z zasadami dynamiki Newtona i trzymała się kadłuba statku. Harbin widział, jak statki Astro rozdzielają się, by odeprzeć solowy atak. Poczuł, jak strużka potu spływa mu po żebrach, zimna i drażniąca. Wiedział, że po uwolnieniu skał nie będą mieli żadnej ochrony przeciwko laserom. Ale oni będą zbyt zajęci, by do nas strzelać. Taką miał nadzieję. - Zwolnić - rozkazał. - Zmniejszyć przyspieszenie do połowy g. Pilot próbował wyhamować statek łagodnie, ale i tak Harbin miał wrażenie, jakby wyrwano mu wnętrzności. Technik łącznos'ci jęknął jak ranione zwierzę, a cały statek trzeszczał i zgrzytał, wydając odgłos metalu trącego o metal. Statek zwolnił i tysiące skał - rozmiaru pięści i mniejsze - nadał poruszało się po linii prostej, poddając się inercji - pędziły prosto na statki Astro. - Skręt o sto osiemdziesiąt stopni - warknął Harbin. Nagłe szarpnięcie w bok najwyraźniej przekroczyło możliwości technika łącznos'ci: zwymiotował i opadł napodłokietnik. Samarkan- da nie była jachtem wyścigowym. Statek obracał się powoli w prawo. Niektóre z pozostałych skał uderzyły o kadłub, rozległ się tępy zgrzyt; nawet pilot podniósł wzrok, wystraszony. Harbin nie zwracał na to wszystko uwagi; patrzył na główny ekran. Statki Astro znalazły się na drodze kamiennej lawiny uwol- nionej z tarcz ochronnych Samarkandy. - Steruj tak, żeby kamienie znalazły się między nami a nimi - polecił Harbin pilotowi. - Możemy użyć ich jako tarczy. Ekran wypełniały kamienie. Harbin dostrzegł krótki rozbłysk lasera, gdy jeden z okrętów wojennych Astro wystrzelił w stronę nadciągającej lawiny. Stuknął w klawiaturę w podłokietniku i roz- szerzył pole widzenia. Kapitanowie Astro także wiedzieli, co się stało z Gormleyem. Przez kilka sekund utrzymali formację, po czym nie wytrzymali nerwowo i dwa eskortujące okręty wojenne rozpierzchły się na boki, zostawiając wielki, niezgrabny frachtowiec dokładnie na trasie nad- latujących kamieni. Frachtowiec próbował uciec spod lawiny, ale był zbyt wolny, zbyt nieporadny, by mogło się to udać. Jego kapitanowi udało się jedynie skręcić tak, że większość skał spadła na ładunek. Harbin patrzył z fascynacją na deszcz kamieni trafiający we frachtowiec. Większość z nich uderzyła w ładunek przymocowany do statku zewnętrznymi chwytakami. Harbin widział iskry, chmury pyłu, które w całkowitej ciszy kosmosu były dowodem na to, że kamienie trafiły w cel. - Nie chciałbym tam być - mruknął główny oficer. Harbin oderwał na moment wzrok od ekranu i zobaczył, że technik uzbrojenia zajął się już łącznościowcem, który zamroczony siedział na swoim miejscu. Bombardowanie frachtowca skałami nadal trwało. Harbin do- strzegł delikatny strumień pary, który szybko znikł. Musieliśmy trafić w moduł załogowy, pomyślał. Powietrze uciekło. - Gdzie są okręty eskorty? - spytał głośno. Pilot zachichotał. - Wygląda na to, że wieją do Selene. Dlaczego nie, pomyślał Harbin. Nie mają już żadnego statku do eskortowania. Po co ryzykować własnym tyłkiem w starciu trzech na dwóch? Wywołał dwa swoje pozostałe okręty i polecił im, aby czekały w gotowości, na wypadek, gdyby okręty wojenne Astro wróciły. Po- tem polecił pilotowi Samarkandy, by podszedł bliżej uszkodzonego frachtowca. - Trzeba dokończyć robotę. - Mam go wywołać, sir? - spytał pilot. - Mogę przejąć konsolę łączności. Harbin potrząsnął głową. Nie miał ochoty rozmawiać z rozbit- kami, jeśli na pokładzie jeszcze jacyś byli. Teraz miał dokończyć dzieła zniszczenia. Co oznaczało, że jeśli na pokładzie jeszcze ktoś żył, zaraz miał zginąć. - Nie ma co z nimi gadać - rzekł do pilota. Po czym odwrócił się do technika uzbrojenia: - Wracaj na swoje stanowisko i przygotuj lasery. Kończymy z nimi. Selene: Centrum dowodzenia Astro Admirał Wanamaker sądził, że jego oficer wywiadu będzie pod- ekscytowana, a przynajmniej zmartwiona. Tymczasem ona wyglądała na całkowicie spokojną i zdeterminowaną. - Willie - rzekł - nie mogę cię puścić na tę misję. Jestem pewien, że rozumiesz, czemu. Tashkajiana stała przed jego biurkiem patrząc na niego spokojnie swoimi ciemnymi oczami. - Ta misja to mój pomysł, sir. Nie sądzę, bym miała prawo oczekiwać od innych podejmowania ryzyka, na które sama nie jestem gotowa. Delikatnie, próbując nie urazić jej dumy, Wanamaker rzekł: - Ale jesteś' mi tu potrzebna, Willie. Jesteś' moim oficerem wywiadu, i to piekielnie dobrym. Nie mogę ryzykować, że cos' ci się stanie. Jej stanowcza poza trochę osłabła. - Ależ sir, to nie w porządku, bym siedziała tutaj wysyłając załogę do Pasa na przejażdżkę w chmurze radioaktywnej. Uśmiechnął się lekko. - Zapewniałaś mnie, że to całkowicie bezpieczne, Willie. - Ależ tak jest! - wykrzyknęła. - Tylko... zawsze jest szansa... - zamilkła na moment, po czym warknęła: - Do licha, sir, wie pan, co mam na myśli! - Tak, wiem - przyznał. - Nie polecisz. Wybrałaś załogę i statek jest gotowy do lotu w chmurze radioaktywnej i zaatakowania bazy HSS na Weście. Zostajesz tu, bo tu jest twoje miejsce. Tu, gdzie cię potrzebuję. -To nie fair, sir! - Nie mam zamiaru być fair. To wojna a nie gra na placu za- baw. -Ale... - Statek leci bez ciebie - rzekł stanowczo Wanamaker. - Koniec dyskusji. - Witamy w Bazie w Górach Lśniących - rzekł Daniel Tsavo uśmiechając się tak szeroko, że Pancho prawie dostrzegła jego zęby trzonowe. Stał na końcu przezroczystej rury, która prowadziła od skoczka do śluzy ich bazy. Poprawiając torbę podróżną na ramieniu Pancho uścisnęła jego wyciągniętą rękę, odwzajemniła uśmiech i rozejrzała się. Wnętrze bazy Nairobi wyglądało na bardzo proste, żadnych zbędnych wygód. Surowe metalowe ściany. Żebrowana kopuła jako sufit. Traktory porysowane i pokryte księżycowym pyłem. - Bardzo miło z twojej strony, że mnie zaprosiłeś - rzekła Pan- cho, pamiętając o tym, że właściwie to się wprosiła. - Cieszę się, że dotarłaś przed burzą. Będziemy bezpieczni pod powierzchnią ziemi, zanim poziom promieniowania zacznie rosnąć. - Brzmi kusząco - odparła. Tsavo podprowadził ją do błyszczących metalowych drzwi. Otworzyły się, ukazując wnętrze windy. - Większość bazy znajduje się oczywiście pod ziemią - rzekł, zapraszając ją gestem do środka. - Jak w Selene. - Tak - przytaknął, gdy drzwi zamknęły się, winda zaczęła opadać, aż żołądek Pancho podskoczył. Wanamaker był przeciwny tej wizycie. Kiedy Pancho oświad- czyła, że leci obejrzeć bazę Nairobi, jego holograficzne oblicze stało się bardzo ponure. - Pancho, szef korporacji nie powinien sam wkraczać na tery- torium wroga. - Wroga? - Pancho uniosła brwi do góry w geście zdziwienia. - Nairobi nie jest naszym wrogiem. - Skąd wiesz? - dopytywał się Wanamaker. - Toczymy wojnę, Pancho, a każdy, kto nie jest sojusznikiem, jest potencjalnym wrogiem. Pancho nie chciała w to uwierzyć. - Przynajmniej weź ze sobą ochronę - upierał się Wanamaker. - Poradzę sobie. Tsavo prowadził ją tunelami bazy Nairobi, a Pancho zaczęła się zastanawiać nad swoją brawurą. Baza była większa niż się spo- dziewała, o wiele większa. Wszędzie widziała ekipy budowlane w niebieskich kombinezonach, jak wierciły, kopały, przewoziły sprzęt elektrycznymi minitraktorami, pokrzykując do siebie, podnosząc coś, rzucając. Hałas był nieustanny i nieznośny. Tsavo musiał krzyczeć, żeby w ogóle dało się go usłyszeć. Wszystko pachniało nowością: świeża farba, pył betonowy, zapach smarów i uszczelniaczy w po- wietrzu. Pancho uśmiechała się i kiwała głową, gdy Tsavo dostawał chrypki od krzyku, wyjaśniając jej plany. Tu będą kwatery mieszkalne, po drugiej stronie korytarza biura, laboratoria, magazyny, duża sala konferencyjna, którą można zamienić w kino, centrum zarządzania: wszystko jeszcze niewykończone, surowy beton, księżycowa skała i plany na przyszłość. Pancho zauważyła, że większość pracowników to Azjaci. - Najemna siła robocza - wyjaśnił Tsavo, chrypnąc z każdym słowem. - Mają doświadczenie i umiejętności, no i zatrudnienie ich jest tańsze niż szkolenie własnych pracowników. Szli coraz głębiej, pochylonymi rampami oznaczonymi jako DOSTĘP TYMCZASOWY i tunelami, których ściany nadal były z litej skały. O rany, pomyślała Pancho, ta baza jest wielka. Oni tu naprawdę budują miasto. Wiedziała, że mikronadajnik, który spece od łączności wszcze- pili jej pod skórę lewego uda może przesyłać zakodowany sygnał przez skalę. Jake wystrzelił sześć satelitów biegunowych, żeby mnie namierzyć, przypomniała sobie; któryś z nich cały czas będzie na tyle blisko, żeby odbierać mój sygnał. Nic mi nie będzie. Dokładnie wiedzą, gdzie jestem. Po raz pierwszy od wielu lat przyłapała się na tym, że myśli o Elly. Pancho zawsze czuła się bezpiecznie z Elly owiniętą wokół kostki. Miniaturowy, genetycznie modyfikowany niemrawiec był jej wiernym ochroniarzem. Nikt nie ośmielił się jej zaczepić, gdy tylko uświadomił sobie, że jej strażnikiem jest śmiertelnie jadowi- ty wąż. Nie miało znaczenia, że trucizna Elly została zastąpiona silnym środkiem usypiającym. Niewiele osób wykazywało aż taką odwagę, żeby doprowadzać do sytuacji, w której wąż zaatakuje. Mała Elly nie żyła już od ponad dziesięciu lat, a Pancho nigdy nie zdecydowała się na sprawienie sobie drugiego towarzysza. Ależ jesteś sentymentalną idiotką, pomyślała. Rozczulasz się nad ośli- zgłym wężem, też coś. Dotknęła asteroidowego szafiru, który zdobił jej ucho. Podobnie jak reszta jej biżuterii, kolczyki Pancho ukrywały różne niespodzianki, broń, której można było użyć do obrony, gdy zaszła taka potrzeba. Do licha, pomyślała, przecież oni tu mają małą armię. Nigdy się nie przebiję przez stada tych opryszków. Siedząc w małym fotelu na kółkach w swoim biurze, tuż obok głównej sypialni jej domu w Selene, Edith Elgin Stavenger wyko- rzystywała trzysekundowe opóźnienie w komunikacji między Ziemią a Księżycem, żeby zapoznać się z dossier kobiety, z którą rozmawiała. Od ponad tygodnia ścigała różnych dyrektorów stacji Ziemi, próbując ich zainteresować swoją wyprawą na Ceres i zapewnić wsparcie. Przytulne biuro Edith podzielono na dwie częs'ci i wyglądało to tak, jakby szefowa Północnoamerykańskiego Syndykatu Wiadomości siedziała za swoim masywnym, połyskującym biurkiem z drewna czereśniowego, rozmawiając z Edith. Złudzenie pobytu w tym samym pokoju było prawie całkowite - gdyby nie brać pod uwagę trzysekundowego opóźnienia. Dossier kobiety wyświetlał ekran po drugiej stronie jej malutkiego, zakrzywionego biurka. - To żaden temat, Edie - mówiła dyrektor wiadomości. - Nikogo to nie interesuje. Dyrektor miała na imię Hollie Underwood, w branży znano ją jako Holy Underwood, a przeważnie jako Królową Hollie. Dzięki kuracjom odmładzającym wyglądała na nie więcej niż trzydzieści lat: gładka skóra, jasne, zielone oczy, doskonale uczesane kasztanowe włosy. Edith przypomniał się "Portret Doriana Graya" i zaczęła się zastanawiać, jak wyglądałby jej portret w wersji złej. Zdaniem Edith jej reakcja była typowa dla wszystkich mediów. - Nikogo to nie interesuje - odparła Edith gładko - bo nikt o tym widzom nie opowiada. Po czym odczekała trzy sekundy, patrząc na trójwymiarowy obraz Underwood i zastanawiając się, ile musiała kosztować jej marszcząca się bluzka w kolorze złamanej bieli. Nie ulegało wątpli- wości, że to czysty jedwab. - Edie, kochanie, nikt nie podejmuje tematu, bo tu nie ma żadne- go tematu. Kogo obchodzą bandy najemników tłukące się w Pasie? Edie z trudem opanowała wściekłość. - A czy kogokolwiek obchodzą ceny elektryczności? - spytała słodkim tonem. Twarz Underwood zmieniła wyraz z lekkiej niechęci na cieka- wość pomieszaną ze zdumieniem. - A co mają do tego ceny elektryczności? Rozdrażniona tym, że osoba na stanowisku Underwood nie rozumie tak oczywistych rzeczy, Edith odparła cierpliwie: - Powodzie spowodowane efektem cieplarnianym zniszczyły połowę elektrowni na wybrzeżu, prawda? - po czym mówiła dalej nie czekając na odpowiedź: - Większość energii wytwarzają satelity energetyczne, tak? A jak sądzisz, skąd się wzięły metale i minerały, z których zbudowano te satelity? Zanim Underwood zdołała odpowiedzieć, Edith dodała: - A paliwa do generatorów fuzyjnych, które budują te firmy, pochodzą z Jowisza, prawda? Wojna spowoduje wzrost cen także i w tym sektorze. Udzielając odpowiedzi Underwood wyglądała, jakby zdołała ją przemyśleć. - Mówisz, że walki w Pasie Asteroid mają wpływ na ceny metali i minerałów, które skalne szczury sprowadzają na Ziemię? I ceny paliw fuzyjnych. - A ceny tych bogactw wpływają na cenę, jaką pospólstwo musi zapłacić za elektryczność, tak. Edith skrzywiła się na dźwięk słowa "pospólstwo", ale Under- wood najwyraźniej nie zwróciła na to uwagi. - Więc kosztuje nas to o parę centów więcej za kilowatogodzinę - powiedziała wreszcie. -To nie jest atrakcyjny temat. Edith rozsiadła się wygodnie. Coś tu się dzieje, pomyślała. Coś krąży pod powierzchnią, jak polujący rekin. Przez chwilę w milczeniu przyglądała się twarzy Underwood, po czym spytała: - Ile czasu reklamowego kupuje od was Astro Corporation? Albo Humphries? Underwood zaczerwieniła się słysząc to pytanie. - Co ty sugerujesz? Jakie to ma znaczenie? - Wielkie korporacje nie chcą, żeby mówiło się o ich wojnie, prawda? Więc płacą wam za milczenie. - Płacą za milczenie? - warknęła Underwood, słysząc to oskar- żenie. - Co za bzdura! - Naprawdę? Underwood była wyraźnie wściekła. -Zegnam! Obraz znikł i Edith znów była sama w swoim małym biurze. Pokiwała głową i uśmiechnęła się. Trafiłam ją w czuły punkt. Wielcy tego świata płacą mediom, żeby nie wspominały o wojnie. Otóż to. Jej uśmiech zgasł. To, że zna prawdę, nie pomoże jej w przeka- zaniu wieści szerokiej publiczności. Jak się przebić przez mur milczenia? Edith żałowała, że nie wie. Siedziba Astro Corporation Jake Wanamaker uderzył pięścią w ścianę. Przechadzał się wzdłuż rzędu konsol w centrum łączności i walnął w ścianę tak mocno, że uszkodził cienką metalową okładzinę. - Pojechała tam zupełnie sama, a teraz nie możecie się z nią skontaktować? Technicy łączności wyglądali na przerażonych. Wanamaker nie był już młody, ale był potężnej postury, a kiedy się wściekał, wyglądał naprawdę groźnie. Przez kilka sekund nikt się nie odezwał w całym centrum. Ekrany konsol migały i piszczały, ale uwaga wszystkich koncentrowała się na potężnym admirale. - Sir, mieliśmy bardzo dobry namiar, do chwili, aż dotarła do bazy Nairobi. - Mininadajniki powinny się przebić przez skałę - warknął Wa- namaker. - Pół tuzina satelitów na orbicie biegunowej, tak? Dlaczego nie łapiemy jej sygnału? - Zapewne z powodu rozbłysku słonecznego, sir- wyjaśnił jeden z techników. - Zawsze powoduje kłopoty z łącznością. - Zapewnialiście mnie - warknął wściekły Wanamaker - że częstotliwość, z której korzysta ten system, nie jest podatna na za- kłócenia rozbłysku słonecznego. Szef łącznościowców, mizerny maniak komputerowy o zapad- niętych oczach, zawołał z drugiego końca pokoju: - Baza musi być ekranowana. Pewnie klatka Faradaya. To nie jest takie trudne. - Doskonale! - syknął Wanamaker. - Pancho jest w bazie po- tencjalnego wroga i nie możemy nawet śledzić jej ruchów. - Jeśli wydostanie się na zewnątrz, satelity ją namierzą - powie- dział szef z nadzieją w głosie. - Jeśli się wydostanie - mruknął Wanamaker. - Podczas burzy słonecznej na pewno nie - rzekł jeden z tech- ników, z widoczną troską w oczach. - Poziom promieniowania jest za wysoki. To byłoby samobójstwo. • Plotki w małej społeczności, takiej jak Selene, rozchodzą się błyskawicznie jak fale po stawie. Jeden z techników łączności po- skarżył się koleżance pracującej w Astro na qchrzan, jaki wszyscy zebrali od Wanamakera. Pracownica Astro szepnęła mężowi, że Pancho Lane znikła w okolicach bazy Astro niedaleko bieguna połu- dniowego. Jej mąż opowiedział ulubionemu barmanowi, że Pancho Lane zaginęła. - Pewnie się gdzieś wypuściła z jakimś facetem, znam ją - dodał szczerząc się. Od tego punktu plotka przybrała dwa warianty. W jednym mówiono, że Pancho uciekła z jakimś facetem z Nairobi Industries. W drugim plotkarze upierali się, że została porwana, pewnie przez Humphriesa i jego ludzi. W ciągu paru godzin, zanim Wanamaker czy ktokolwiek w biu- rze ochrony Astro pomyślał o ukręceniu łba plotce, w całym Selene powtarzano z ust do ust, że Pancho Lane uciekła z jakimś facetem, została porwana, a prawdopodobnie już nie żyje. Nodon usłyszał całą historię podczas pierwszych godzin pracy jako technik konserwacji w wielkim, pobrzmiewającym echem ga- rażu, w którym parkowały traktory i autobusy turystyczne, jeżdżące po dnie krateru Ałphonsus. Uporał się z obowiązkami w nowej pracy i gdy tylko skończyła się zmiana, pospieszył do "piwnicy", by znaleźć Larsa Fuchsa. Fuchs nie siedział na regale, na którym zwykle mogli go znaleźć. Nodon nerwowo bawił się palcami, nie wiedząc, czy powinien za- cząć poszukiwania w mrocznych korytarzach, czy czekać na powrót Fuchsa. Robot naprawczy przemknął obok, z mrugającym czerwo- nym światełkiem na kopule. Nodon zastygł w bezruchu i przycisnął się plecami do magazynowych półek. Robot przetoczył się dalej, lekko skrzypiąc. Robotowi naprawczemu przydałaby się naprawa, pomyślał Nodon. Pół minuty po robocie pojawił się Lars Fuchs w swoim codzien- nym pulowerze i spodniach, ze zwykłą, ponurą miną. - Porwana? - wysapał Fuchs, gdy Nodon przekazał mu nowinę. - Może już nie żyje - dodał Mongoł. - To robota Humphriesa? Trzeba oddać mu sprawiedliwość: Nodon przyznał, że nie wie i chyba nikt tego nie wie. - To nie mógł być nikt inny - warknął Fuchs. Nodon pokiwał głową. - Mówisz, że na biegunie południowym? Tam ją porwali? -Tak mówią jedni, ale drudzy sądzą, że uciekła z kochankiem. - Pancho nie zrobiłaby tego. Nie musiała. Gdyby chciała kochan- ka, zamieszkałaby z nim tutaj, w Selene, gdzie jest bezpieczna. Nodon milczał. - To musiał być Humphries - mruczał Fuchs, bardziej do siebie niż swojego towarzysza. - Pewnie zabrał ją do swojej willi w grocie. - Tak pan sądzi? - Jeśli nawet jej tam nie ma, on tam jest. I dlatego musimy się tam dostać. 1 to szybko. Daniel Tsavo próbował ukryć zdenerwowanie, gdy oprowadzał Pancho po terenie budowy, a wreszcie powiódł ją do wykończonej części bazy Nairobi, gdzie mieszkało kierownictwo. Na najniższym poziomie było cudownie cicho; nieustanny szum trwających dwadzieścia cztery godziny na dobę prac budowlanych tłumiły grube szczelne klapy i izolacja akustyczna. Gdy szli wyściełanym dywanem korytarzem w stronę jadalni kierownictwa, Travo starał się iść po lewej stronie Pancho, podobnie jak i podczas zwiedzania, aby mógł swobodnie słuchać mikroodbiornika, jaki miał w lewym uchu, nie zdradzając się z tym. Niepokoiło go, że sam Nobuhiko Yamagata leci do bazy szybką rakietą z Japonii. Zespół śledczy już przyleciał, ale jego prace zawie- szono do chwili przybycia Yamagaty. Tymczasem Pancho próbowała uporządkować sobie w głowie wszystko, co widziała podczas krótkiego zwiedzania niewykończonej bazy. Jest olbrzymia, pomyślała. Nie budują tu żadnej prowizorycznej instalacji, ale prawdziwe miasto, za jednym zamachem. Ta baza jest wielka jak Selene. Tsavo musiał się pilnować, żeby nie dotykać ucha lewą ręką. Czekał na wiadomość o przybyciu Yamagaty i na instrukcje, co ma zrobić z Pancho. - Nieźle się tu urządziliście, chłopaki - droczyła się z nim Pancho, krocząc korytarzem. Ściany pomalowano na kojące pastele. Szum budowy został gdzieś daleko za nimi. - Przyjemny dywan na podłodze, panele akustyczne na ścianach. - Stanowisko wiąże się z pewnymi przywilejami - odwzajemnił uśmiech Daniel. - Pewnie tak. Skąd oni mają na to kapitał, zastanawiała się Pancho. Nairobi Industries nie ma aż takiego oparcia finansowego. Ktoś wpompował w to mnóstwo forsy. Humphries? Po co Humphries miałby inwesto- wać w Nairobi? Po co dostarczać kapitał konkurencji? Zwłaszcza wtedy, gdy jest się uwikłanym w tę przeklętą wojnę. Nie byłabym w stanie wydobyć z Astro takich funduszy; zbankrutowalibyśmy. - Tak w rzeczywistości - rzekł Tsavo, drapiąc się w lewe ucho - to wszystko nie było aż tak kosztowne, na jakie wygląda. Większość z tych rzeczy wyprodukowano w Selene. - Naprawdę? - Naprawdę. Pancho była pod wrażeniem. - Wiesz, za dawnych czasów serio zastanawiano się nad posa- dzeniem trawy we wszystkich korytarzach. - Trawy? - Tak, ludzie od systemów podtrzymywania życia mówili, że będzie produkować tlen, a psycholodzy, że dobrze zrobi ludziom żyjącym pod ziemią. - Zrobili to kiedyś? - Nie. Księgowi przygotowali prognozy, ile kosztowałaby elek- tryczność niezbędna do os'wietlania tej trawy. A ludzie od konserwacji narzekali, że musieliby bawić się w ogrodników. Pomysł upadł. - Nie ma trawy. - Tylko na Grand Plaża. - Też planujemy założyć murawę na naszym centralnym placu. I posadzić drzewa - rzeki Tsavo. - Aha - odparła Pancho, ale myślała intensywnie: jeśli to nie Humphries finansuje Nairobi, to kto? I po co? Odbiornik w uchu Tsavo zabrzęczał. - Pan Yamagata przybędzie za dwie godziny. Proszę nie przesłu- chiwać pani Lane do jego przybycia. Zgodnie z pierwotnym planem proszę zaprosić ją na kolację. Dokładnie w tej samej chwili Pancho spytała: - A kiedy kolacja? Nie jadłam niczego od śniadania. - Doskonałe wyczucie czasu - wymruczał Tsavo zatrzymując się przy podwójnych drzwiach. Otworzył je używając do tego obu rąk. Pancho zobaczyła salę konferencyjną, którą przekształcono w jadalnię. Środkowy stół nakryto na osiem osób, a przy kreden- sie na drugim końcu podłużnego pomieszczenia, gdzie ustawiono napoje, stało sześć osób. Były wśród nich dwie kobiety, Afrykanki o ciemnej skórze. Tsavo przedstawił Pancho kolegom i koleżankom z Nairobi In- dustries, po czym przeprosił i wyszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie czekali kelnerzy z grupą Japończyków. - Żadnych narkotyków - rzekł Tsavo do szefa kuchni. - Nor- malna kolacja. Potem ją znieczulimy. Szybki statek Elsynor Doug Stavenger poleciał z Edith aż na statek czekający na orbicie okołoksiężycowej. Przeszedł wraz z nią przez śluzę statku; kapitan osobiście odprowadził pasażerkę do jej kajuty, małej, lecz wygodnej, mieszczącej się przy korytarzu prowadzącym na mostek. Gdy kapitan zostawił ich samych i zasunął drzwi, Stavenger wziął żonę w ramiona. - Nie musisz tego robić, Edie. - Muszę - odparła. Uśmiechała się, ale w jej oczach widać było stanowczość. - Mogłaś wysłać kogoś innego i kazać mu meldować o wszyst- kim, o czym się dowie. Mogłabyś zostać na Selene i produkować reportaże, albo filmy dokumentalne, albo... - Doug - rzekła, oplatając jego szyję ramionami - kocham cię, ale nie masz pojęcia o tym, jak działają media. - Nie chcę, żebyś nadstawiała karku. - Ale to jest jedyna metoda, żeby zdobyć temat! - I jeszcze nadciąga burza słoneczna - mruknął. - Statek ma osłonę, kochanie - musnęła swoim nosem jego nos, po czym rzekła: - Wracaj na Selene, zanim poziom promieniowania zacznie rosnąć. Zasmucił się się. -Jeśli coś ci się stanie... - Ale będzie sensacja! - uśmiechnęła się. - Bądź poważna. Jej uśmiech trochę zbladł. - Jestem poważna, Doug. Jedynym sposobem na przełamanie tego spisku jest wycieczka kogoś ważnego na Ceres i relacja z pierwszej ręki. Jeśli Selene pokaże mój materiał, kupią go też niezależni z Ziemi. Wtedy sieci z Ziemi będą musiały o tym mówić. Nie będą miały wyboru. -A jeśli zginiesz? - Nie zginę - tłumaczyła mu. - Nie będę się włóczyć po Pasie. Zostanę na Ceres, w habitacie, który wybudowały dla siebie skalne szczury, gdzie jest absolutnie bezpiecznie. To jest jedna ze sztuczek w tym biznesie: udawać, że jest się na linii frontu, a siedzieć w kwa- terze, gdzie jest bezpiecznie. Stavenger objął ją mocniej w pasie. - Nie chcę, żebyś leciała, Edie. - Wiem, najdroższy. Ale muszę. Poddał się i puścił ją. Przez całą drogę powrotną na pokładzie małego wahadłowca, a potem do domu na trzecim poziomie Selene, Doug Stavenger nie mógł się pozbyć uczucia, że już nigdy nie zoba- czy żony. Wyzywał się od głupców, nadopiekuńczych i zachłannych. Uczucie go jednak nie opuszczało. Dwa statki wystartowały z Selene i ruszyły w stronę Pasa. Eł- synor, z Edith Elgin na pokładzie, leciał do habitatu Poczwarka, na orbicie wokół Ceres. Cromwell, frachtowiec Astro Corporation leciał po ładunek rudy, który miał przywieźć na Selene. Oba statki włączyły tarcze elektromagnetyczne, gdy tylko opu- ściły orbitę okołoksiężycową. Potężna, rosnąca chmura zjonizowa- nych cząstek, którą wyrzucił rozbłysk słoneczny, otoczyła oba statki. Na pokładzie Elsynoru załoga i jedyna pasażerka obserwowali wzrost promieniowania z jakąś zabobonną trwogą. Na pokładzie Cromwella załoga miała nadzieję, że chmura radiacyjna będzie ich osłaniać, gdy będą się zbliżać do Westy. Na pokładzie znajdowała się para poci- sków z solidnie izolowanymi głowicami, w których znajdowały się nanomaszynki, zwane zwykle robaczkami. Nie mogąc połączyć się z Cromwellem i po bezskutecznych pró- bach kontaktu z Pancho, Jake Wanamaker mógł już tylko spacerować po centrum łączności i wrzeszczeć na techników pracujących przy konsolach. W końcu padł na krzesło przy pustej konsoli i wywołał wiadomości Pancho. Może jest w nich coś, co mi podpowie, co ona ma zamiar zrobić, powtarzał sobie, doskonale wiedząc, że to tylko pretekst mający na celu znalezienie sobie jakiegokolwiek zajęcia, zanim zacznie rozwalać meble. Długa lista rutynowych rozmów, głównie z biur Astro albo członków zarządu. Jedna z wiadomości była oznaczona i migała czerwonym napisem. Jakiś Karl Manstein. Brak identyfikacji; roz- mowa bez załączonej wiadomości. Ajednak zaznaczona. Wanamaker prześledził rozmowę w systemie ochrony Astro i nagle nazwisko Manstein znikło, zastąpione przez Lars Fuchs. Lars Fuchs zadzwonił do Pancho, uświadomił sobie Wanamaker. Przypomniał sobie, że Pancho chciała skontaktować się z Fuchsem i złościła się na swoich pracowników, bo nie umieli go znaleźć. Mamy go przed samym nosem, powiedział sobie w duchu Wa- namaker. Tutaj, w Selene. Ale nie zostawił numeru, na który można było oddzwonić. Wanamaker wydał polecenie ustalenia, skąd dzwonił Fuchs. Okazało się, że to telefon ścienny w magazynie. Czy on się tam ukrywa? Podniósł mikrofon konsoli i polecił komputerowi łączności, by kierował bezpośrednio do niego wszystkie telefony od Larsa Fuchsa lub Karla Mansteina. Teraz można tylko czekać, pomyślał Wanamaker, rozsiadając się w fotelu. Czekać, aż wyjaśni się, co z Pancho. Czekać, co przyniesie misja Cromwella na Weście. Czekać na kolejny telefon od Fuchsa. Nienawidził czekania. Wtedy poczuł, że ktoś za nim stoi. Obrócił fotel i zobaczył Tashkajian; na jej twarzy malowała się powaga i lęk - takie same, jakie odczuwał on sam. Martin Humphries przechadzał się po swoich rozległych ogro- dach, gdy Victoria Ferrer przybiegła wijącą się ceglaną ścieżką, przynosząc mu wieści o Pancho. - Kto u licha miałby porywać Pancho? - prychnął Humphries. Dreptająca przy nim wzdłuż rabatek z barwnymi kwiatami Victoria odparła: - Plotka głosi, że ty. - Ja? To jakiś absurd. - Naprawdę? - Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ktoś ją zabił. Ale porywać ją? Ferrer wzruszyła lekko ramionami. - Może zwiała z jakimś facetem. Mówią, że ten szef bazy Nairobi to niezły kawał chłopa. - Pancho by tego nie zrobiła - rzekł Humphries potrząsając głową. - Cóż, pewnie ochrona Astro dostaje szału i zastanawia się, gdzie ona jest. Humphries zatrzymał się pośrodku ścieżki i wciągnął pachnące kwiatami powietrze. - Miejmy nadzieję, że już nie żyje. Ale wątpię. Pancho to za- prawiona w bojach ulicznica. Selene: magazyn numer czternaście Fuchs spacerował miedzy kiepsko oświetlonymi półkami i mru- czącymi, wibrującymi maszynami, próbując unikać chmar wyrzutków i renegatów, którzy żyli wśród cieni, uskakując w bok, gdy widzieli migające czerwone światełko zbliżającego się robota naprawczego. Potarł kark, czując, jak mięśnie ma napięte ze zdenerwowania. Od- ruchowo rozmasował sobie nasadę nosa. Bolała go głowa, czuł złość, frustrację i ból całego ciała, ale najgorsza była niepewność. Co robić? Co robić? Humphries zapewne porwał Pancho. Co jeszcze mogę zrobić? Teraz pewnie przerzucają Pancho z miejsca na miejsce. O ile już jej nie zabili. Jak mogę jej pomóc? Znał odpowiedź. Dostać się do Humphriesa i zabić go. Zarżnąć tego mordercę, łajdaka, nim zabije Pancho. Zarżnąć go za Amandę. Za wszystkie skalne szczury, które zabił w Pasie. Dokonać na nim egzekucji w imię sprawiedliwości. Prychnął uświadomiwszy sobie, jaki jest pretensjonalny. Spra- wiedliwości. Nie, ty chcesz zemsty. Nie mów o sprawiedliwości. Pragniesz zemsty i tyle. Spacerując korytarzem czuł, że głowa boli go coraz bardziej. Zemsta. Tak. Zemszczę się na człowieku, który zniszczy! mi życie. Zniszczył wszystko i wszystkich, którzy byli mi drodzy. A jakie ryzyko chcesz podjąć, próbując się mścić, zadał sobie pytanie. Masz trzech ludzi; Humphries ma małą armię ochroniarzy tylko w samej willi. Sądzisz, że uda ci się tam dostać? W całym Selene nie ma nikogo, kto mógłby ci pomóc. Nikt w całym Układzie Słonecznym nawet nie kiwnie za ciebie palcem, z wyjątkiem Pancho, którą prawdopodobnie uwięziono albo zabito. Fuchs zatrzymał się gwałtownie. Zauważył, że stoi przy wielkim ekranie ściennym, tuż obok olbrzymiej, posapującej pompy wodnej, pomalowanej na jaskrawy niebieski kolor. Ekran zamontowano na gumowych amortyzatorach, żeby nie był narażony na nieustanne wibracje pompy. W słabym świetle odległych lamp na stropie Fuchs zobaczył swoje odbicie w ekranie: niskiego, przysadzistego człowieka z beczułkowatą klatką piersiową, o krótkich nogach i rękach, szcze- cinowatej czarnej brodzie i głęboko osadzonych oczach, płonących jak dwa lasery. Miał na sobie bezkształtne spodnie i pulower, czarne jak noc. Dość myślenia, powiedział sobie. Dość planowania. Zbierz Sanję, resztę i uderz. Dziś. Dziś w nocy umrze Humphries lub ja. Prawie się uśmiechnął. A może my obaj. Ból głowy znikł, wraz z niepewnością. - Kolacja była wspaniała - rzekła Pancho, gdy Tsavo prowadził ją korytarzem. - Masz bardzo inteligentnych współpracowników, przyjemnie mi się z nimi rozmawiało. Tsavo rozpromienił się słysząc te komplementy. - Cieszę się, że dobrze się bawiłaś. Podczas kolacji dowiedział się, że Nobuhiko Yamagata wy- lądował, kilka minut przed tym, jak rozpętała się burza słoneczna i natychmiast udał się do swojego zespołu dochodzeniowego. Teraz elektroniczny głos podpowiedział mu, że ma zaprowadzić Pancho do jej kwatery i pozwolić jej zasnąć. Aby jej to ułatwić, ludzie Yamagaty wstrzyknęli do butelki szampana czekającej przy łóżku Pancho silny środek usypiający. - To naprawdę bardzo przyjemna wizyta - oznajmiła Pancho. - Bardzo się cieszę, że przyleciałam. Nadal się uśmiechając, Tsavo rzekł: - Oczywiście zostajesz na noc. Pancho odwzajemniła uśmiech. Był wyższy od niej, a ona lubiła wysokich mężczyzn. - Bardzo bym chciała, Dan, ale muszę wracać do swoich ludzi. Czekają na mnie. - Trwa burza - przypomniał. - Przerwano wszystkie działania na powierzchni, dopóki poziom promieniowania nie spadnie. - Więc po to ta kolacja? - droczyła się z nim Pancho. - Żeby mnie przetrzymać na tyle długo, aż zacznie się burza? Wyglądał na szczerze zaskoczonego. - Nie! Ależ skąd. Skoro jednak burza się zaczęła, musisz zostać na noc. II Nie odzywała się. Poprowadził ją wyściełanym dywanem kory- tarzem i zatrzymał się przy nieoznakowanych drzwiach. Otworzył je i wprowadził Pancho do małej, lecz wygodnie urządzonej sypialni, z niewielkim biurkiem ustawionym w rogu i ekranem ściennym ukazującym widok wokół bazy. Pancho dostrzegła, że stoi tam kilka skoczków, także ten zielony, którym przyleciała. I pojazd transferowy, jakiego używano do przewożenia ludzi z orbity; nie było go tam, gdy wylądowała. W s'wietle słonecznym dostrzegła, że pomalowano go na jaskrawy błękit. Zauważyła, że ktoś położył na łóżku jej torbę podróżną, bez otwierania. Na niskim stoliczku przy wyłożonej poduszkami kanapie stało wiaderko z butelką szampana. - Szampan - zauważyła. I dwa kieliszki. Tsavo wyglądał na nieco zmieszanego. - Jeszcze przed burzą miałem nadzieję, że zostaniesz na noc. - Wygląda na to, że nie mam wyjs'cia. Powinnam skontaktować się z moimi ludźmi z Malaperta i dać im znać, że wszystko w po- rządku. Zawahał się, jakby się nad czymś zastanawiał. Pancho nie sły- szała instrukcji, jakie ktoś szeptał mu do ucha. - Dobrze - uśmiechnął się tym swoim zabójczym uśmiechem. - Zaraz się skontaktuję z centrum łączności. - Doskonale! Podszedł do telefonu na biurku i na ekranie ukazał się mężczyzna przy konsoli, ze słuchawkami na gęstych czarnych włosach. - Obawiam się, proszę pana, że burza słoneczna zakłóca łączność. Tsavo zrobił zakłopotaną minę. - A możemy użyć łącza laserowego? - Nasza aparatura laserowa w tej chwili nie działa, proszę pana - odparł niezrażony technik. - To coś z tym zróbcie - rzekł z naciskiem Tsavo. -1 dajcie mi znać natychmiast, jak zadziała. - Tak, proszę pana. Pancho ściągnęła usta, po czym wzruszyła ramionami. - Chyba moi ludzie w Malapercie będą musieli jakoś przeżyć bez wieści ode mnie do czasu wygaśnięcia burzy. Tsavo wyglądał na zadowolonego. Uśmiechnął się i spytał: - Mogę ci nalać szampana? Statek dowodzenia Samarkanda Harbin leciał do bazy HSS na Wes'cie. Samarkandzie nie udało się wyjść z jednostronnej bitwy przeciwko Astro bez szwanku. Luź- ne skały i kamienie tworzące pancerz statku odkształciły niektóre elementy kadłuba; Samarkanda została pozbawiona też pancerza i mogła łatwo paść łupem wrogiego okrętu wojennego. Harbin martwił się także o osłonę antyradiacyjną. Choć dia- gnostyka wykazała, że system działa poprawnie, w obliczu nad- ciągającej burzy słonecznej wolał bezpiecznie siedzieć pod ziemią na Weście. Zostawił dwa pozostałe statki, by kontynuowały łowy w tym regionie Pasa, a on wracał na Westę w celu dokonania napraw. Przydałoby się parę dni na rozrywkę i rekreację, pomyślał Harbin, siedząc w fotelu dowódcy. Poza tym kończą mi się prochy. Muszę je uzupełnić. Przekazał dowodzenie głównemu oficerowi i opuścił mostek, nurkując przez klapę i dalej idąc krótkim koryta- rzykiem do prywatnej kwatery. Poszedł prosto do łazienki, otworzył apteczkę i zaczął przeglądać przechowywane tam Fiolki i strzykawki. Upewnił się, że istotnie się kończą. Na parę nocy jednak wystarczy. Tyle, żebym zdołał zasnąć. Sięgnął pojedna z fiolek, zanim jednak ujął ją w palce, rozległ się brzęczyk interkomu. - Sir, namierzyliśmy cel - rozległ się głos głównego oficera. - A przynajmniej tak mi się wydaje. Harbin trzasnął drzwiczkami od apteczki. - Wydaje ci się? - wrzasnął do mikrofonu interkomu umiesz- czonego w metalowej osłonie nad toaletą. - Ma bardzo dziwną sygnaturę, sir. Niekompetentny palant, powiedział sobie w duchu Harbin. Głośno zaś dodał: - Już idę. Poszedł na mostek, kipiąc ze złos'ci. Nie mogę ufać tym ludziom, że zrobią wszystko jak trzeba. Nie można ich zostawić nawet na czas odlania się. Gdy jednak opadł na fotel dowódcy, dostrzegł, że obraz na głównym ekranie jest rozmyty, nie do rozpoznania. - Maksymalne powiększenie - polecił. - To jest maksymalne powiększenie - odparła technik łączno- ści. Siedziała wpatrzona w ekran, z dziwnym grymasem na twarzy o nordyckiej urodzie. Harbin rzucił okiem na pasek danych na dole ekranu. Zaledwie tysiąc dwieście kilometrów od nas. Obiekt wirował wolno, obracając się wokół osi co kilka sekund. - Przybliżone rozmiary - warknął. Na obu końcach obracającego się obiektu pojawiły się pulsujące kursory. Migające liczby wyświetliły wartość: 1,9 metra. - To jest za małe jak na statek - rzekł pilot. - Pojazd automatyczny? - spytał technik uzbrojenia. - Może jakaś mina? Harbin potrząsnął głową. Wiedział, co to jest. - Wyłączyć ekran. - Ale co to jest? - zastanawiała się głośno technik łączności. -Wyłączyć! Ekran zgasł. Cała czwórka oficerów spojrzała pytająco na Harbina. - To człowiek - odparł Harbin. - Mężczyzna albo kobieta. Ktoś w skafandrze. Ktoś martwy. Pewnie zabity w bitwie, całe miesiące temu. - Czy może... - Zignorować - warknął. - Nie zrobi nam krzywdy i nic nie możemy już zrobić. Zostawcie go w spokoju. Oficerowie wymienili spojrzenia. - Ofiara wojny - rzekł ponuro Harbin, wstając z fotela dowódcy. - Zapomnijcie o tym. Wracam do mojej kwatery i proszę mnie nie niepokoić żadnymi duchami. Wrócił do kajuty, zrzucił z siebie przepocony mundur i wy- ciągnął się na koi. Dobrze będzie wrócić na Westę. Statek wymaga regeneracji. Ja też. Ta wojna nie może już długo trwać, powiedział sobie. Wykurzy- liśmy większość statków Astro z Pasa. Zbudują pewnie nowe i wrócą, i też je zniszczymy. Będziemy to robić, aż się poddadzą. A co potem? Wrócę na Ziemię i przejdę na emeryturę? Albo będę dalej pracował? Najemnik zawsze jakoś na siebie zarobi. Zawsze znajdzie się ktoś chętny, żeby zapłacić za zabicie kogoś rękami najemnika. Zamknął oczy, ale zamiast zasnąć zobaczył odzianą w skafan- der postać obracającą się powoli w upstrzonej gwiazdami pustce, samotną na wieczność w zimnej, ciemnej pustce, samotną już na zawsze. Otworzył nagle oczy. Pomyślał, że dobrze byłoby wziąć jakiś' zastrzyk, który pomoże mu zasnąć, ale bał się śnić. Leżał więc go- dzinami na koi, patrząc na metalowy sufit nad głową. - Szkoda, że nie mogę skontaktować się z moimi ludźmi i po- wiadomić ich, że spędzam tu noc - rzekła Pancho. - Kiedy zacznie działać łącze laserowe? Z butelką w jednej ręce i pneumatycznym korkociągiem w dru- giej Daniel Tsavio zrobił nagle zaniepokojoną minę. - Wiedzą, że na dole jesteś bezpieczna - rzekł z nieco wy- muszonym uśmiechem. - Napijmy się szampana i przestańmy się martwić. Pancho zmusiła się, by odwzajemnić mu uśmiech. - Jasne, czemu nie? Otwórz butelkę, a ja się trochę odświeżę. Poszła do toalety i starannie zamknęła drzwi. Rzuciła okiem na zegarek i zobaczyła, że łączność z satelitą nie działa. Spróbowała użyć telefonu. Dalej nic. Pancho oparła się o urny walkę i intensywnie myślała. Jestem tu odcięta od łączności z zewnątrz. On chce, żebym została na noc. Gry i zabawy? Może, ale chodzi o coś więcej niż turlanie się po pościeli. Ta baza jest gigantyczna. Wydają więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek przepłynęło przez firmę Nairobi. O wiele więcej. Popiera ich ktoś duży. I wtedy zrozumiała. Baza w Górach Lśniących! Tak właśnie Japończycy nazywają to pasmo: Góry Lśniące. A statek transferowy miał wymalowane logo Yamagata Corporation. Za tym wszystkim stoi Yamagata, pomyślała Pancho. To oni finansują Nairobi. I teraz mnie tu zwabili; wpakowałam się w to sama i tak łatwo mnie nie wypuszczą. Usłyszała stuknięcie korka od szampana, które dobiegło przez cienkie drzwi toalety. Nasz słodki Danny pracuje dla Yamagaty. I za- łożę się, że w tym szampanie jest tyle środków farmakologicznych, że mózg wyskoczy mi ustami. Muszę się stąd wydostać, pomyślała. I to szybko. Nobuhiko Yamagata nie zwrócił większej uwagi na uniżone posykiwania swoich podwładnych. Prosto z rakiety transferowej, która przywiozła go do bazy w Górach Lśniących poszedł do pokoju, gdzie miało odbyć się przesłuchanie Pancho Lane. Było to ambula- torium bazy, mały pokój, gdzie zespół śledczy zgromadził się wokół pustych noszy. Ojciec ma rację, powiedział sobie Nobu. Sam dowiem się od niej więcej niż ci wszyscy najemnicy. Zespół miał specjalną odzież i maski, jak lekarze. Dwie młode kobiety pomogły Nobu włożyć bladozielony strój chirurga. Po kilku minutach miał na sobie maskę, rękawice i ten idiotyczny czepek, który spadał mu na uszy. Po czym stanął przy noszach i czekał. Reszta członków zespołu śledczego otoczyła go w milczeniu. Cóż, pomyślał Nobu, wszystko przygotowane. Wszyscy są na miejscu. Z wyjątkiem Pancho. Baza w Górach Lśniących - Nie napijesz się szampana? - spytał cicho Tsavo podając Pancho jeden z kryształowych kieliszków, które napełnił pieniącym się płynem. - Z chęcią - odparła Pancho z najpiękniejszym ze swoich uśmiechów. Podał jej kieliszek. Pancho udała, że wyśliznął jej się z palców. Z uciechą obserwowała, jak szkło leci wolno w niskiej księżycowej grawitacji, rozpryskując płyn jak na filmie w zwolnionym tempie. Pancho mogła złapać kieliszek zanim płyn zaczął się z niego wylewać, ale zamiast tego patrzyła, jak szampan rozchlapuje się po jej ubraniu, a Tsavo patrzył, wyraźnie przerażony. - O rany - rzekła, gdy kieliszek upadł na gruby dywan. - Prze- praszam, że taka ze mnie ciamajda. Tsavo szybko odzyskaj panowanie nas sobą. - To moja wina. Patrząc na szamapana ściekającego po jej ubraniu, Pancho rzekła: - Muszę to wytrzeć. Ruszyła do łazienki, zatrzymując się tylko na sekundę, by zdjąć jeden ze swoich kolczyków i położyć go na stoliku nocnym przy łóż- ku. Istnieje wiele sposobów obezwładnienia przeciwnika, który jest większy i silniejszy od nas, przypomniała sobie Pancho i starannie zamknęła drzwi łazienki. Jednym z nich jest oślepienie skurwiela. Oparła się plecami o drzwi i zacisnęła powieki, ale i tak zoba- czyła błysk. Tsavo krzyczał. Gdy Pancho otworzyła drzwi od łazienki, miotał się na ślepo po sypialni. - Nic nie widzę! -jęczał. - Oślepłem! Wpadł na stolik przy kanapie, zrzucił butelkę i wiaderko na podłogę, po czym uderzył w sofę z bolesnym łupnięciem, wyjąc i trąc oczy. - Nic nie widzę! Nic nie widzę! - Przykro mi, słodki Danny - rzekła Pancho, sięgając po leżącą na łóżku torbę podróżną. - Najprawdopodobniej za parę godzin odzyskasz wzrok. Zostawiła go, jęczącą kupkę nieszczęścia na podłodze przy sofie i rzuciła się do drzwi. A teraz dowiemy się, w jakim stopniu ta baza jest zabezpieczo- na, powiedziała sobie Pancho i zaczęła biec wyściełanym dywanem korytarzem na swoich długich nogach. Fuchs rozważał zadzwonienie do siedziby Astro i porozma- wianie z którymś z asystentów Pancho, ale uznał, że lepiej tego nie robić. Żaden z nich nie dysponował odpowiednimi uprawnieniami, żeby udzielić mu wystarczającej pomocy ani chęci, aby dostrzec jej konieczność. Nie mając kontaktu z Pancho, Lars uznał, że jest pozostawiony sam sobie. Może i dobrze, powtarzał sobie, jadąc ruchomymi schodami na dolny poziom Selene. Lepiej nie angażować w to ani Pancho, ani kogokolwiek innego. Zrobię to sam. Nodon, Sanja i Amarjagal czekali na niego przy końcu schodów. Korytarz na tym poziomie był pusty i Fuchs przypuszczał, że tak wła- śnie będzie: mieszkali tu najbogatsi, w odwrotności ziemskich apar- tamentów na ostatnich piętrach. Nie ma tu tłumów, powiedział sobie, gdy we czwórkę szli pustym, cichym korytarzem. Fuchs dostrzegł, że ściany były zdobione płaskorzeźbami, a podłoga miała wykładzinę. Wiedział, że obserwują ich kamery ochrony, ale wyglądali na zwykły kwartet robotników konserwacyjnych, nic niepokojącego. Jak na razie. - Ustawiłeś komputer konserwacji? - zwrócił się Fuchs do Nodona. Młodszy mężczyzna pokiwał głową. W jego wielkich, przejrzy- stych oczach czaił się strach. - Tak, sir. Woda na tym poziomie zostanie odcięta - rzucił okiem na zegarek - za trzy minuty. - Dobrze - odparł Fuchs. Nie miał pojęcia, ile czasu zajmie działowi konserwacji odkrycie, że woda na poziomie siódmym została odcięta. Miał nadzieję, że wystarczająco dużo, żeby cała czwórka przedostała się do groty Humphriesa. Korytarz kończył się pustą kamienną ścianą z ciężką metalową klapą. Przy klapie była klawiatura. - Masz kod dostępu? - spytał Nodona Fuchs. - Nie pracuję w dziale konserwacji na tyle długo, żeby zostać oddelegowanym tutaj - rzekł Nodon przepraszającym szeptem - ale znam awaryjne kody na wyższe poziomy. - Wypróbuj je. Nodon pochylił się lekko nad klawiaturą i zaczął wstukiwać nu- mery. Fuchs czekał z narastającą niecierpliwością. Jeden z tych kodów powinien znosić zabezpieczenia, pomyślał. Przecież Humphries musi pozwolić służbom awaryjnym wchodzić do swojego królestwa. Nawet on nie może odmówić dostępu w razie awarii. Takie były podstawowe pisemne przepisy bezpieczeństwa Selene. Klapa nagle wydala metaliczny odgłos. W ciszy pustego kory- tarza zabrzmiał jak wystrzał. - Jest! - syknął Fuchs. Położył swą potężną dłoń na chłodnej stali i popchnął. Otworzyła się cicho i powoli. Ze środka doleciał do nich powiew delikatnego ciepłego powietrza. Stała otworem. Fuchs zapatrzył się na to, co ujrzał. Potężna przestrzeń wypeł- niona pięknymi kwiatami, ciepłe sztuczne światło imitujące Słońce sączyło się z ukrytych wysoko lamp, powietrze było ciężkie od zapachów i pachniało jak lato na Ziemi, tyle lat temu. I te drzewa! Wysokie, dostojne, rozpościerające swoje gałęzie z gęstym listowiem, jakby chciały go objąć. - To raj - szepnęła Amarjagal z oczami szeroko otwartymi z zachwytu. Nodon i Sanja stali obok niej z otwartymi ustami. Fuchs poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Potrząsając głową ze złością, rzekł: - No, dalej. Alarm już się pewnie uruchomił. Kamery nas widzą. Ruszył ceglaną ścieżką, która wiła się między rabatkami pełnymi barwnych kwiatów, w stronę willi, którą było widać zza drzew. Raj, pomyślał Fuchs. Ale w tym raju są uzbrojeni mężczyźni i zaraz rzucą się, by nas powstrzymać. Nobuhiko odsunął rękaw swojego chirurgicznego ubrania i spoj- rzał na zegarek. Zwrócił się do szefa zespołu śledczego: - No i gdzie ona jest? Czekamy już ponad pół godziny. Maska na twarzy mężczyzny była nieco przekrzywiona. Odchylił czepek ukazując kreskę na czole zostawioną przez elastyczną opaskę. - Tsavo miał ją tu przyprowadzić - odparł. - Powinni już tu być - rzekł Nobuhiko. - Może oni.... - mężczyzna zawahał się. - Może co? Wzruszając ramionami mężczyzna odparł: - W Selene wylądowali razem w łóżku, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Może teraz też. Jeden z zamaskowanych i odzianych mężczyzn cicho zachicho- tał. Nobuhiko wcale to nie rozśmieszyło. - Wyślijcie kogoś, żeby ich poszukał. I to już. Z torbą podróżną pod pachą Pancho maszerowała energicznie korytarzem, próbując odtworzyć trasę, jaką pokonali wraz z Tsavo, żeby dostać się na ten poziom. O rany, pomyślała, minęła zaledwie godzina albo dwie, a ja już nie wiem, którędy przyszliśmy. Mam pamięć jak sito. Pomyślała o kombinezonie maskującym, którego użyła tyle lat temu, by dyskretnie przeniknąć do willi Humphriesa. Czapka-nie- widka teraz by mi się przydała, powiedziała sobie, przyglądając się stropowi korytarza w poszukiwaniu ukrytych kamer. Nie zobaczyła żadnych, ale wiedziała, że to wcale nie znaczy, że nie jest obserwo- wana. Dostrzegła parę metalowych drzwi na końcu korytarza. Winda! Pancho podbiegła do niej i przycisnęła guzik w ścianie. Teraz się dowiemy, czy mnie obserwują. Jeśli winda działa, to znaczy, że nikt nie wie, że udało mi się wydostać. Drzwi windy otworzyły się gładko i Pancho weszła do kabiny. Dopiero kiedy się zamknęły i winda ruszyła w górę, Pancho pomy- ślała, że to może być pułapka. Rany! Przecież na górze może na mnie czekać cała armia! Szybki statek Elsynor Zwykły pasażer lecący do habitatu szczurów skalnych na Ceres błyskawicznie zacząłby odczuwać nudę w ciasnych przestrzeniach szybkiego statku. Elsynor przyspieszał z jedną szóstą g, co zapew- niało pasażerom komfort funkcjonowania w księżycowej grawitacji, do której byli przyzwyczajeni. Jak wszystkie statki krążące między Pasem a Księżycem, Elsynor zbudowano, by zapewniał jak najszybsze podróże, a nie turystyczne luksusy. Na pokładzie nie było żadnych rozrywek z wyjątkiem filmów nadawanych z Selene lub z Ziemi. Posiłki były serwowane w schludnej, lecz bardzo malej mesie. Edith zjadła kolację z kapitanem statku i jednym z jego oficerów, młodą Azjatką, która niewiele mówiła, ale uważnie słuchała tego, co ma do powiedzenia pasażerka i kapitan. - Jutro wchodzimy w chmurę radiacyjną- ogłosił radośnie kapi- tan znad talerza pełnego sojowego mięsa i grzybów. - Ceres znajduje się dość daleko od przewidywanej trasy chmury. - Nie wygląda pan, jakby się tym przejął - zauważyła Edith. Wzruszył ramionami. - Przejąć? Nie. Owszem, należy podejść do tego ostrożnie. Nasza osłona antyradiacyjna działa poprawnie, więc nie będziemy narażeni na żadne niebezpieczeństwo. A jutro o tej samej porze będziemy już poza chmurą. - Czy chmura w ogóle dotrze do Pasa? - Och, ta jest za duża i zbyt gęsta, żeby się rozproszyć wcześniej niż w okolicach orbity Jowisza. Ceres jest daleko od jej trasy, ale śmiercionośne promieniowanie dotrze gdzieś do połowy Pasa. Edith uśmiechnęła się do niego i przeniosła uwagę na swój genomodyfikowany filet z karpia. Po kolacji Edith wróciła do kajuty i przesłała mężowi wiadomość łączem laserowy, po czym zaczęła pracę nad pierwszą czcs'cią reporta- żu, który sobie zaplanowała. Siedząc na malutkiej kanapie w kajucie, z kamerą ustawioną na przenośnym trójnogu przy łóżku, uznała, że pora zrezygnować z uśmiechu cheerleaderki, znaku firmowego Edie Elgin. Opowiadanie o wojnie wymagało powagi. - Mówi Edie Elgin z pokładu szybkiego statku Elsynor- zaczęła - lecącego w kierunku Pasa Asteroid, gdzie toczy się wojna na śmierć i życie między armiami najemników wielkich korporacji. Wojna, która może wpłynąć na to, ile płacisz za eneigię elektryczną i wszystkie bogactwa naturalne, które są wydobywane w Pasie. Wstała i obeszła wolno całą kajutę, a kamera śledziła ją auto- matycznie, nie tracąc ostrości. - Będę mieszkać w tej kajucie przez najbliższej sześć tygodni, aż dolecimy na Ceres. Większość ludzi tam latających to górnicy lub poszu- kiwacze, i oni raczej podróżują w mniej komfortowych warunkach. Edith podeszła do drzwi i wyszła na korytarz. Kamera na trój- nogu wytoczyła się za nią i zaczęła pokazywać widzom wnętrze I? i szybkiego statku. Przemawiając, Edith miała nadzieję, że jej mowa nie będzie zbyt nudna. Jeśli okaże się, że tak, zawsze mogę ją skrócić albo całkiem usunąć. Nie chcę znudzić widzów. Oczywiście jeśli w ogóle ktokolwiek zechce obejrzeć ten program, gdy już będzie on gotowy. Cromwełl leciał w stronę Pasa nieco wolniej, by mogła go otoczyć chmura radiacyjna. Pięcioosobowa załoga nie czuła ani nie widziała promieniowania otaczającego statek - chyba że na wykresach tworzonych na podstawie odczytów czujników. - Osłona działa prawidłowo - powtarzał co kilka minut kapitan. - Absolutnie prawidłowo. Reszta załogi marzyła o tym, żeby zmienił zdanie, co w końcu nastąpiło. - Ustawić kurs na azymut trzydzieści osiem stopni, utrzymać prędkość. Otoczony chmurą radiacyjną Cromwełl leciał w stronę Westy. Ogarnięta nagłą paniką Pancho uderzyła w przyciski windy. Winda szarpnęła, zatrzymała się i drzwi stanęły otworem. Stuki, zgrzyty i inne hałasy budowy natychmiast zaatakowały jej uszy, ale nie zwracała na nie uwagi; ruszyła szybkim krokiem przez nie wykończoną halę. Zauważyła, że nie jest jeszcze na najwyższym poziomie, pod kopułą, gdzie znajdowała się śluza prowadząca do skoczków rakietowych na zewnątrz. Musi gdzieś być rampa, która prowadzi na zewnątrz, pomyślała z nadzieją. Lepiej trzymać się z dala od wind. Robotnik budowlany prowadzący pomarańczowy traktor zaczął do niej wrzeszczeć po japońsku. Pancho nie rozumiała ani słowa, ale rozpoznała ton: co ty tu u licha robisz? Wracaj do siebie! Uśmiechnęła się krzywo i odkrzyknęła: - Właśnie próbuję, chłopie. Którędy na górę? Szef ochrony bazy strasznie się spocił. Nobuhiko patrzył na czarnoskórego mężczyznę i krzyczał: - Gdzie ona jest, do cholery? Przecież gdzieś' musi być! Yamagata zostawił zespół śledczy w ich idiotycznych zielonych strojach i wpadł do biura szefa ochrony, zdzierając z siebie strój chirurga, jaki mu dano i rzucając go z wściekłością na podłogę, gdy tymczasem kwartet jego ochroniarzy pędził tuż za nim. Szef ochrony stal za swoim biurkiem otoczony ścianą ekranów, przeważnie pustych. - Była tam - rzekł, naciskając jakieś klawisze na biurku - z pa- nem Tsavo. Jeden z ekranów włączył się i pokazał Pancho z Tsavo w sy- pialni. Nobu patrzył, jak Pancho rozlewa szampana, idzie do łazienki - a potem ekran rozbłysnął bolesną dla oczu poświatą. Mrugając, widząc tylko czerwoną poświatę, Yamagata wycedził przez zaciśnięte zęby: - Nie chcę wiedzieć, gdzie była. Chcę wiedzieć, gdzie jest teraz. Szef ochrony przecierał bolące oczy. - Prawdopodobnie weszła wyżej, na teren budowy. Kamery telewizji przemysłowej w tych obszarach jeszcze nie działają. Zanim rozdrażniony Yamagata był w stanie się odezwać, szef ochrony dodał: - Wydałem polecenie zamknięcia śluz i rozstawiłem posterunki w magazynach skafandrów. Nie wydostanie się na zewnątrz. To już coś, pomys'lał Nobu. Tkwi w bazie jak w pułapce. Znaj- dziemy ją. To tylko kwestia czasu. Trochę z nas dziwna grupa uderzeniowa, pomyślał Fuchs, gdy on i jego trzyosobowa załoga maszerowała zdecydowanym krokiem przez kwitnący ogród w posiadłości Humphriesa. To akurat dobrze, uznał. Im dziwniej wyglądamy, tym mniej poważnie potraktują nas straże. Zaskoczenie jest po naszej stronie. Ale nie na długo. W ich stronę podążało ścieżką dwóch męż- czyzn, potężnie zbudowanych, o twardym spojrzeniu profesjonalnych strażników. Byli odziani w identyczne szare kurtki i spodnie; nie były to naprawdę mundury, ale ubiór dość zbliżony wyglądem. Fuchs zastanawiał się, jaką broń mają przy sobie. - Co wy tu robicie? - krzyknął ten z lewej, unosząc dłoń w geście nakazującym, by się zatrzymali. - Usuwamy awarię - wyjaśnił Fuchs zwalniając, ale nie zatrzy- mując się. - Odcięto wodę. - Nie mieliśmy żadnej informacji o awarii - rzeki drugi. Był nieco niższy. Fuchs uznał, że wygląda na młodszego. - Wasza centrala go zarejestrowała- skłamał Fuchs. Wyciągając rękę i wskazując jakiś' punkt rzekł - O, tam widać, co się stało, na dachu. Niższy odwrócił się prawie o sto osiemdziesiąt stopni. Drugi obejrzał się przez ramię. Fuchs rzucił się na starszego, uderzając go głową w brzuch. Usłyszał obiecujące "Ooooch!" i obaj mężczyźni znaleźli się na ziemi, z Fuchsem na górze. Nodon kopnął ochroniarza w głowę; mężczyzna opadł bezwładnie. Wstając Fuchs zobaczył, że Amarjagal i Sanja zajęli się drugim, również pozbawiając go przytomności. Związali ich szybko i sprawnie własnymi paskami, po czym zawlekli ich w krzaki i odebrali broń oraz komunikatory. Fuchs obejrzał jeden z pistoletów, biegnąc w stronę willi. Pisto- lety laserowe. Fuchs przypomniał sobie, jak skalne szczury używały narzędzi ręcznych w charakterze prowizorycznej broni, całe lata temu. Te zaprojektowano jako broń. Nodon wziął drugi z pistoletów. - STAĆ! - rozległ się potężny, wzmocniony głos. - Alarm! - odkrzyknął Fuchs. - Szybko! Nie mamy ani chwili do stracenia! Drzwi frontowe willi otwarły się, gdy do nich podbiegli i po- jawiło się w nich dwóch następnych ochroniarzy w identycznych mundurach - w tym jedna kobieta. Zatrzymali się, zaskoczeni. -Co tu się... Fuchs strzelił do mężczyzny, zanim ten zdążył zareagować, Nodon wypalił do kobiety. Wiązka podczerwonego lasera była niewi- doczna, ale Fuchs dostrzegł małe dymiące kółko na czole osuwającego się na ziemię mężczyzny. - Dalej! - krzyknął Fuchs machając do swojej drużyny. Amarja- gal i Sanja zatrzymali się na ułamek sekundy, żeby zabrać unieszko- dliwionym strażnikom broń, po czym przekroczyli bezwładne ciała i weszli do domu. Jestem w jego domu, zdumiał się Fuchs. Jestem w domu Hum- phriesa! Nie sądził, że dotrze tak daleko. W drzwiach w głębi hallu pojawiła się kobieta w czarnej sukien- ce służącej, niosąca srebrną tacę wyładowaną zakrytymi naczyniami. Fuchs rzucił się w jej stronę. Kiedy zobaczyła w jego ręce pistolet, wydała z siebie pisk przerażenia, rzuciła tacę z hukiem i uciekła do kuchni. - Do licha z nią - warknął Fuchs. - Znajdźcie Humphriesa. Edith zakończyła zwiedzanie statku i wróciła do swojej kajuty. Czuła zmęczenie, ale uznała, że dobrze będzie obejrzeć to, co nakrę- ciła i zaznaczyć sceny do montażu. Przyjrzała się uważnie własnej twarzy na ekranie, szukając pierwszych oznak starzenia się. Poczuła ulgę nie znalazłszy żadnych. Kuracja odmładzająca nadal działała. Przyszło jej jednak do głowy, że może to działać na jej niekorzyść - widzowie na Ziemi mogą pomyśleć, że zawdzięcza to nanomaszy- nom jak Doug. Wzruszyła ramionami i wyłączyła ekran. W obliczu wyboru między uprzedzeniami a młodością wybrała młodos'ć. Ziewnęła i spojrzała w stronę łóżka. Czas na upiększający sen, powiedziała sobie Edith, żałując, że nie ma z nią Douga. Willa Humphriesa Fuchs zauważył, że dom jest wielki i podzielony na dwie części. Po jednej stronie od wejścia ciągnęły się biura i laboratoria. Fuchs i jego załoga zajrzeli do kilku: ani żywej duszy, cicho i ciemno. Fuchs uznał, że pracownicy Humphriesa nie przebywają w biurach w nocy. Niecierpliwym gestem przywołał swoją załogę z powrotem do hallu. - Sanja - polecił - znajdź tę kobietę. Ona musi wiedzieć, gdzie jest Humphries. A my przeszukamy drugą częs'ć domu. i Humphries był na górze, w głównej sypialni, siedział przy biurku z komputerem. Wojna zmierza we właściwym kierunku, powiedział sobie, przyglądając się danym o ofiarach. Jeszcze parę miesięcy i całkowicie wyrugujemy Astro z Pasa. Gdy jednak przyjrzał się najnowszemu raportowi wywiadu, twarz ściągnęła mu się w grymasie. Astro buduje coraz więcej okrętów i szykuje się do kontrataku. Ta pieprzona ulicznica nie umie przegrywać. Usłyszał jakiś' hałas dobiegający z korytarza. Pewnie któraś' ze służących coś upuściła. Rozsiadając się wygodnie w swoim luksu- sowym fotelu przypomniał sobie, że zamówił coś do jedzenia ponad pół godziny temu. Co się dzieje? Potrząsając głową wrócił do swoich rozważań o wojnie. Mówi się, że Pancho znikła. Pewnie jest w bazie Nairobi i próbuje ich prze- konać do zawarcia sojuszu. A ja mam w perspektywie posiedzenie zarządu. Będą się aż zapluwać, krzycząc o rachunku strat. Ta wojna nas wykańcza. Ale kiedy wygramy, zamkną się. Będą musieli. Znów przypomniał sobie o Pancho. Mała ulicznica. Skoro buduje nową flotę okrętów wojennych w Selene, trzeba zaatakować stocznie, w których one powstają. To jednak spowodowałoby przejście Staven- gera na jej stronę. Nie chcę, żeby Selene wystąpiło przeciwko... - Nie ma wody. Rozdrażniony Humphries odwrócił się i zobaczył Victorię Ferrer stojącą w drzwiach jego biura, owiniętą długim białym szlafrokiem przepasanym w talii. Miała mokre włosy. - Co? - warknął. - Nie ma wody - powtórzyła. - Przestała się lać, jak brałam prysznic. W tej chwili raport unoszący się nad jego biurkiem znikł, a na jego miejscu pojawiła się poważna twarz szefa ochrony. - Mamy intruzów na terenie posiadłości, proszę pana. - W domu? - Tak. Na dole. Proszę natychmiast włączyć zabezpieczenia. - Do licha! Zróbcie coś! Wezwijcie kogo się da! Załatwcie to! W znajdującym się w piwnicy biurze szef ochrony przerwał połączenie i zaczął intensywnie myśleć. Na nocnej zmianie było tylko dwunastu ochroniarzy. Spojrzał na harmonogram dyżurów. Czterech z nich już załatwili. Wydał systemowi polecenie skontaktowania się ze wszystkimi zatrudnionymi ochroniarzami - były ich kolejne dwa tu- ziny - i wezwania ich do natychmiastowego stawienia się w willi. Humphries zamknął się w swoim gabinecie, więc do niego się nie dostaną, chyba że przebiją się przez trzy centymetry zbrojonego cermetu, pomyślał szef ochrony, a nawet z wykorzystaniem pistoletów laserowych zajmie to trochę czasu. Boss jest bezpieczny. Włączył podgląd głównego gabinetu i zobaczył, że Ferrer jest z Humphriesem. Uśmiechnął się. Pew- nie się razem zabawią, skoro już są odcięci w sypialni. Potem skupił się na ekranie, na którym było widać czterech intruzów idących głównymi schodami na piętro. Fuchs ostrożnie prowadził Nodona i Amarjagal głównymi schodami, wpatrując się intensywnie na półpiętro, wypatrując, czy nie ma tam jakichś strażników. Usłyszał nagle trzaśniecie potężnymi drzwiami. Z ukrytych w suficie glos'ników rozległ się glos: - WIDZIMY WAS NA MONITORACH I JEŚLI ZAJDZIE TAKA POTRZEBA, UŻYJEMY ŚMIERCIONOŚNEJ BRONI. DOM JEST ODCIĘTY I NIE MACIE DROGI UCIECZKI. RZUĆ- CIE BROŃ I POŁÓŻCIE RĘCE NA GŁOWACH. Fuch zawahał się przez ułamek sekundy, po czym pobiegł scho- dami na górę, a jego towarzysze za nim. Gdy dotarli do półpiętra, dołączył do nich Sanja. - Drzwi frontowe zamknięte są metalową zasuwą! Rozglądając się po hallu Fuchs zobaczył, że było tu mnóstwo prawdziwych drewnianych mebli: stoły, komody, kredensy. Na ścia- nach wisiały prawdziwe obrazy. Mys'lą, że jesteśmy włamywaczami albo złodziejami, pomyślał Fuchs. Robią wszystko, żebyśmy nie mogli uciec. Ale ja nie chcę uciekać, chcę znaleźć Humphriesa. - Gdzie jesteś, Humphries? - krzyknął w stronę sufitu. - Pokaż się, tchórzu! Nodon, otworzył oczy tak szeroko, że Fuchs widział całe białka wokół źrenicy. - Na pewno zaraz zjawi się więcej strażników. Jesteśmy w pu- łapce - szepnął. Światła zgasły i znaleźli się w prawie zupełnej ciemności. Nodon błyskawicznie wyciągnął z kieszeni kombinezonu latarkę. W jej słabej poświacie hali wyglądał tajemniczo i upiornie. Fuchs podbiegł do ciężkiego stołu z drewna orzechowego, stoją- cego pod ścianą. Jednym ruchem ramienia zrzucił na podłogę wazon na kwiaty. Drobne okruchy porcelany rozprysły się po podłodze. - Pomóżcie mi przewrócić ten stół i zawlec go na górę. Trochę ich powstrzymamy. Sanja i Amarjagal przewrócili stół z ciężkim łupnięciem i cała czwórka zataszczyła go na górę, po czym zaklinowała go między ścianą a balustradą schodów. Na dole rozległ się ciężki tupot. Zoba- czyli ciemne sylwetki strażników wpadających do hallu. Pewnie byli w piwnicy, pomyślał Fuchs, zastanawiając się, ilu ich tam może być. Uznał, że nie więcej niż sześciu. - Bierzcie rzeźby - szepnął do swoich ludzi - krzesła, wszystko, co możecie unieść i znoście tutaj. Amarjagal, zejdź o parę stopni, żebyś mogła strzelać, jak zaczną wchodzić po schodach. Jeśli sądzą, że się łatwo poddamy, czeka ich wielka niespodzian- ka, pomyślał Fuchs ponuro. Nie ruszę się stąd, dopóki nie zobaczę martwego Humphriesa u moich stóp. Baza w Górach Lśniących Pancho biegła rampą, czując, jak łatwo niosą ją długie nogi, aż na najwyższy poziom bazy. Truchtając ostatnim odcinkiem dostrze- gła nad sobą żebrowany strop kopuły. Prawie jestem na miejscu, powiedziała sobie. Zatrzymała się gwałtownie, dostrzegając czterech mężczyzn stojących przy szafkach ze skafandrami koło śluzy. Wszyscy byli Japończykami, mieli błękitne kombinezony z białym żurawiem w lo- cie, godłem Yamagata Corporation. Każdy z nich miał nieciekawie wyglądającą broń przy boku. Oni też ją dostrzegli. Dwóch zaczęło biec w jej stronę; Pancho zmieniła kierunek i ruszyła rampą w dół, w stronę hałaśliwych, krzą- tających się robotników budowlanych i minitraktorów ciągnących stalowe belki i płyty gipsowe. Przerzuciła nogi przez balustradę rampy i skoczyła lekko na zakurzoną podłogę kilka metrów niżej. Pomyślała, że hałas może okazać się korzystny. Nikt nie usłyszy przekrzykujących się strażników, a robotnicy budowlani nie mają komunikatorów. Rzuciła się biegiem, doganiając jeden z zasilanych elektrycznie minitraktorów i wskoczyła do ciągniętej przez niego przyczepy, lądując z hukiem między zwojami drutu i podskakującymi giętymi plastikowymi rurami. Rozciągnęła się płasko, mając nadzieję, że nikt ze strażników nie zauważył, jak zostaje autostopowiczką. Minitraktor jechał jeszcze przez kilka minut; Pancho widziała tylko gołe belki podtrzymujące strop w górze. Próbowała myśleć jak najszybciej. Śluzy są na następnym po- ziomie, ale wszystkie są strzeżone. Tak samo skafandry. Jeśli nawet złapię jakiś' skafander, straże złapią mnie, zanim go włożę. A na zewnątrz szaleje ta przeklęta burza słoneczna. To nie jest najlepszy moment na wychodzenie na powierzchnię. Przypomniała sobie, że ma przecież elastyczny skafander. Jest tu, upchany w torbie podróżnej. Nigdy nie używałam tego nadmu- chiwanego hełmu, ale Doug mówi, że to działa. Tak, może. A może nie. Ale jaki mam wybór? Problem polegał na tym, żeby dostać się do śluzy niezauwa- żoną przez nikogo. Nagle Pancho uśmiechnęła się złośliwie. Nie, problem w tym, jak znaleźć jakieś materiały wybuchowe i zrobić własną śluzę! Doug Stavenger próbował się czymś zająć, zapoznając się z protokołem spotkań rady Selene. Czytał raporty działu zaopatrze- nia w wodę, działu konserwacji i ochrony, ale słowa przed oczami zamieniały mu się w pozbawione znaczenia symbole. Rozdrażniony i zdenerwowany polecił komputerowi wyświetlenie najnowszego raportu o burzy słonecznej. Jedna ze ścian biura znikła i na jej miejscu pojawił się trójwy- miarowy obraz układu Ziemia-Księżyc. Skąpany był w jaskrawej różowawej poświacie, która przedstawiała chmurę promieniowania. Stavenger wyłączył dźwięk, woląc sam przeczytać dane dotyczące natężenia i przewidywanego czasu trwania burzy, wyświetlone nad holograficznym obrazem. - Dodaj statki - rzekł cicho. Na obrazie pojawiło się kilka żółtych kropek. Jedną z nich byl Elsynor, którym leciała Edith. - Pokaż trajektorie. Pojawiły się zielone krzywe, jedna przebiegająca przez punkt ozna- czający Elsynor, zanurzająca się w chmurze i wybiegająca z niej. - Pokaż punkty docelowe. Trajektoria Elsynoru kończyła się na kropce oznaczonej jako "Ceres". Stavenger zauważył prawie podświadomie, że pośród wszystkich statków w regionie był jeden oznaczony jako Cromwell, przy którym nie podano punktu docelowego. Nie było przy nim żadnego wektora kursu. Także znajdował się głęboko w chmurze promieniowania. Stavenger patrzył na obraz i zauważył, że kropka Cromwella znikła. Przyjrzał się uważniej. Pewnie statek został właśnie zniszczony albo wyłączył radiolatamię telemetryczną. W pobliżu nie było innych statków, przynajmniej na obrazie. Nie mógł więc chyba zostać przez kogokolwiek zaatakowany. Ciekawe, dlaczego wyłączyli namiernik. Dopiero po sekundzie zrozumiał. Pancho wyskoczyła z przyczepy, gdy minitraktor minął rzuconą byle jak stertę sprzętu i skrzynki z zapasami. Kierowca zobaczył ją i zaczął wrzeszczeć coś po japońsku, nadal się oddalając. -1 tobie też - odwrzasnęła Pancho, kłaniając mu się uprzejmie. Zarzuciła torbę podróżną na ramię, skoczyła za najbliższą stertę skrzynek i zaczęła węszyć za łupem. Nie było żadnych materiałów wybuchowych, ale coś prawie równie dobrego: laser do spawania. Klęknęła przy pękatej obudowie i włączyła go. Serce jej zamarło; wskaźnik ładowania akumulatora był blisko czerwonego pola. Cóż, muszę znaleźć jakieś źródło energii, pomyślała. Głośniki rozwieszone na słupach nagle rozbrzmiały szybko wyrzucanymi słowami po japońsku. Pancho nie rozumiała ani słowa, ale rozpoznała ton: tu jest intruz! Znajdźcie ją! Wszystkie odgłosy budowy ucichły. Jak dziwnie, pomyślała Pancho. Łomot, syk sprężarek, cały hałas, jaki zwykle towarzyszy budowie, zamarł. Jakby wszystko zamarło. Ale tylko na chwilę. Ukryta za skrzynią Pancho dostrzegła odzianych na niebiesko robotników, rozglądających się niepewnie. Między nimi kręcili się brygadziści i kobiety, wy wrzaskując rozkazy. Robotnicy podzielili się na grupy złożone z czterech, pięciu lub sze- ściu osób, i zaczęli metodycznie przeszukiwać halę. Pancho uznała, że na innych poziomach dzieje się to samo. Czując się jak mysz w sali konferencyjnej wypełnionej kotami, Pancho przyklękła za skrzynią. Laser miała w zasięgu ręki, ale bez naładowanych baterii był bezużyteczny. A jeśli nawet wydostanę się na zewnątrz, pomyślała, będę musiała szybko biec do skoczka na platformie startowej w środku burzy. Nie wyglądało to kusząco. I wtedy zobaczyła ten sam minitraktor, który ją tu przywiózł, pędzący po pokrytej pyłem podłodze prosto w jej stronę. Obok kie- rowcy do kabiny wcisnęły się jeszcze dwie osoby. Zapamiętał, jak mnie podwoził, zrozumiała Pancho i przywiózł zbirów w to samo miejsce. Uśmiechnęła się. Traktor może posłużyć jako źródło napięcia dla lasera. Muszę tylko pozbyć się tych facetów. Zdjęła drugi kolczyk i ścisnęła go mocno w dłoni. Siedząc na betonowej podłodze z plecami przyciśniętymi do plastikowej skrzyni, Pancho słyszała, jak traktor nadjeżdża i zatrzymuje się. Stłumiony odgłos rozmów po japońsku. Zrozumiała, że wysiadają. Rozglądają się. Wstała. Cała trójka natychmiast ją zauważyła. Pancho zauważyła ze zdumieniem, że kierowca w kasku to młoda kobieta. Pozostali byli ponurymi, łysymi mężczyznami. I mieli broń. - Ty! - wrzasnął jeden z nich po angielsku, celując w nią pisto- letem. - Nie ruszaj się! Pancho powoli uniosła ręce nad głowę z kolczykiem w zaci- śniętej pięści. Poczekaj, powiedziała sobie w duchu, przekręcając zapięcie kolczyka kciukiem. Niech podejdą bliżej. Teraz! Rzuciła kolczyk w ich stronę i zasłoniła oczy dłońmi. Błysk światła przebił się przez zamknięte powieki i wypalił na siatkówce czerwony obraz. Gdy jednak otworzyła oczy, okazało się, że widzi całkiem normalnie. Para zbirów wiła się na podłodze i wrzeszcząc po japońsku. Kobieta miotała się na oślep. Mrugając od napływających łez Pancho złapała laser oboma rękami, przecisnęła się obok oszołomionej, jęczącej kobiety i wrzuciła laser do tyłu. Nawet przy jednej szóstej g był ciężki. Szybko odłączyła przyczepę i wskoczyła do kabiny. Wrzuciła bieg i ruszyła w stronę najbliższej rampy, w górę. Habitat Poczwarka Wielki George skrzywił się, patrząc na obraz wyświetlany na ekranie ściennym. Siedział w ulubionym fotelu z nogami na biurku i zimnym kuflem piwa u boku. Burza słoneczna, pomyślał. I to duża. Według prognoz MU A burza nie miała dotrzeć do Ceres. Chmura zjonizowanych cząstek przemieszczała się zgodnie z międzyplanetar- nym polem magnetycznym, a pętle i węzły pola pędziły japo drugiej stronie Układu Słonecznego, daleko od Ceres. George poczuł ulgę. Poczwarka była chroniona polem elektromagnetycznym jak statki, ale George nie miał ochoty znaleźć się w środku burzy. Ale biedni durnie na Weście oberwą, jak zauważył. Miejmy nadzieję, że będą na tyle rozsądni, żeby pochować swoje tyłki pod ziemią w porę. George wzruszył ramionami i sięgnął po piwo. Ostrze- żenia w końcu dostali. Na ekranie widać było trasy statków. Elsynor był jedynym statkiem, który interesował George'a. Na pokładzie znajdowała się Edith Elgin, przylatująca tu, by nakręcić reportaż o wojnie. Też im się akurat zebrało, wreszcie ktoś z mediów zwrócił uwagę. Elsynor trzymał się z dala od chmury radiacyjnej. Przyleci za jakieś cztery dni, powiedział sobie w duchu. Dobrze. Poczekamy. Pociągnął łyk piwa. Nie miał nic do roboty poza czekaniem. Willa Humphriesa Fuchs przykucnął za prowizoryczną barykadą ustawioną na szczycie schodów i wpatrywał się w ciemność. Przez osłony zakry- wające okna na piętrze przedostawało się trochę światła z ogrodu. Słyszał jakiś ruch na dole, ale przy zgaszonych światłach wewnątrz nie dało się niczego zobaczyć. Wiedział, że Nodon ma latarkę, ale zapalona byłaby łatwym celem dla strażników. - Nodon - szepnął - zerwij zasłony z okien. Chłopiec popędził; po chwili Fuchs usłyszał odgłos darcia i stłumiony upadek. Z parteru rozległ się silny głos: - Kimkolwiek jesteście, nie wydostaniecie się stąd. Jesteście w pułapce. Poddajcie się, a oddamy was w ręce władz. Fuchs przygryzł usta, żeby się nie odciąć. Nodon wrócił i podał mu naręcze tkaniny. - Wystarczy, kapitanie? - Zobaczymy - odszepnął Fuchs. W ciemności rozbłysło na ułamek sekundy światło i rozległ się wrzask bólu. Amarjagal w połowie schodów wystrzeliła do kogoś, kto skradał się w górę. Nie robił tego jednak wystarczająco cicho. Mon- gołka usłyszała go i wystrzeliła z lasera. Promień był niewidoczny, ale na ubraniu strażnika dało się zauważyć błysk. Fuchs usłyszał, jak mężczyzna stacza się po wyłożonych dywanem schodach. Przydałoby się trochę światła, pomyślał Fuchsa. Gdybym tylko mógł podpalić te zasłony, użyłbym ich jako pochodni. Na stole rozbłysła kolejna iskra, tuż koło ucha Fuchs. Poczuł zapach palącego się drewna. - Za nami! - krzyknął Sanja po mongolsku. Fuchs odwrócił się. Sanja i Nodon strzelali na ślepo w korytarz. Tam jest druga klatka schodowa, uświadomił sobie. Głupiec! Głupiec! Powinienem był o tym pomyśleć, powinienem był... Nodon krzyknął z bólu, gdy został trafiony w ramię; chwycił bolące miejsce. Fuchs wyrwał mu z ręki pistolet i wystrzelił na oślep w korytarz. Kątem oka dostrzegł Amarjagal strzelającą do dwóch postaci wspinających się po schodach. Fuchs rzucił pistolet Nodona, złapał tkaninę jedną ręką i wy- strzelił w nią. Zaczęła się topić. Wystrzelił jeszcze raz i zajęła się płomieniem. Takie są te niepalne materiały, pomyślał. Wystarczy odpowiednia temperatura, a i tak zapłoną. - Strzelaj do nich - nakazał Sanji. - Niech nie podnoszą głów. Sanja posłusznie strzelał w kierunku hallu, podniósł pistolet Nodona i strzelał z obu. Fuchs wstał i ruszył korytarzem, rycząc jak szarżujący byk, strzelając z pistoletu jedną ręką, a drugą machając nad głową płonącą tkaniną. Ktoś', kto byl na dole, nadal się ukrywał i nie odpowiedział ogniem. Fuchs zobaczył klatkę schodową, zatrzymał się i cisnął za- improwizowaną pochodnię na schody. Na wszelki wypadek ostrzelał też dokładnie schody. Zobaczył kilka postaci wycofujących się po schodach, jakby uciekały przed płonącą zasłoną. Dywan na schodach zaczął się tlić, a w półmroku rozległo się wycie alarmu. Humphries przeszedł z biura do przylegającej do niego sypialni z oczami szeroko otwartymi ze strachu. Czuł, jak serce wali mu pod żebrami, słyszał puls w uszach łomoczący tak głośno, że prawie nie docierało do niego, co krzyczy Ferrer. Ktoś się włamał do mojego domu, powtarzał głos w jego głowie. Ktoś' się dostał do mojego domu! Zapaliły się kontrolki alarmowe, a cermetowa kurtyna odcięła sypialnię od biura i rozciągającego się za nim korytarza. Nikt się tu nie przedostanie, powtarzał sobie Humphries. Jestem bezpieczny. Nie dostaną mnie. Strażnicy ich otoczą. Tu jestem bezpieczny. Ferrer, nadal w białym szlafroku, chwyciła go za ramiona. - To Fuchs! - krzyczała. - Spójrz na ekran! Na ekranie widać było niskiego, niedźwiedziowatego mężczy- znę, biegnącego korytarzem z pochodnią nad głową. - Fuchs? - prychnął Humphries. W obrazie z kamery na pod- czerwień kolory były przekłamane i trudno było rozpoznać twarz. -To niemożliwe! Ferrer wyglądała na wściekłą i zdegustowaną. - Ale tak jest! Komputer zidentyfikował twarz i głos. To Fuchs i trójka jego pachołków. -Tutaj? - Przyszedł cię zabić - warknęła. - Nie! To niemożliwe! Oni... - POŻAR! - rozległ się komunikat komputera. - POŻAR TYL- NEJ KLATKI SCHODOWEJ! Humphries zamarł i zaczął gapić się na ekran ścienny, na którym widać było płomienie. - Dlaczego spryskiwacze nie działają? - Odcięto wodę - przypomniała. - Nie ma wody? - bąknął Humphries. - Budynek jest z betonu - rzekła Ferrer. - Wystarczy odizolować pomieszczenie, w którym wybuchł pożar, a ogień szybko zużyje cały tlen i zgas'nie. Podobnie jak każdy, kto się tam znajdzie. Humphries poczuł, że ogarniająca go panika nieco maleje. Ona ma rację, pomyślał. Niech ogień sam się wypali. Wyprostował się i spojrzał na ekran. - Jeśli ktoś tam utkwi - rzeki, drżącą ręką wskazując na ekran - spali się. Fuchs usmaży się jak w piekle. Biegnąc z powrotem do prowizorycznej barykady u szczytu głównych schodów, Fuchs poczuł dym od drugiej klatki schodo- wej. - POŻAR - rozległ się zsyntetyzowany głos, spokojny i bez- barwny, ale bardzo głośny. - POŻAR TYLNEJ KLATKI SCHO- DOWEJ. - Musimy się stąd wydostać - syknął mu do ucha Sanja. - Nie! - warknął Fuchs. - Musimy dorwać Humphriesa. Amarjagal podpełzła do nich. - Tam jest coraz więcej strażników. Zaczną wychodzić po schodach. Kątem oka Fuchs dostrzegł migoczące płomienie w drugiej klatce schodowej. Stamtąd nie mogą nas zaatakować, pomyślał. Ale i my nie możemy się tamtędy wycofać. Strzały z lasera syczały na przewróconym stole i przypiekały ścianę za nimi. -Idą! W półmroku Fuchs dostrzegł grupę strażników wychodzących po schodach i strzelających, zaś inna grupa stojąca przy wejściu także zaczęła ostrzał. Fuchs przetoczył się na drugą stroną stołu, gdzie jego załoga ułożyła potężne marmurowe popiersie z jednego ze stołów na dole. Zauważył, że od strzału z lasera zaczął płonąć obraz na ścianie za nimi. Sapiąc z wysiłku uniósł popiersie obiema rękami, podniósł powyżej przewróconego stołu i cisnął w dół schodów. Odbiło się od stopni i uderzyło w nadciągających strażników jak kula do kręgli. Sanja i Amarjagal zaczęli strzelać. Fuchs usłyszał okrzyki bólu. - Musimy się stąd wydostać - rzekła beznamiętnie Amarjagal. W jej głosie nie było paniki ani nawet strachu. Po prostu stwierdzała fakt. Fuchs wiedział, że ona ma rację. Byli otoczeni i schwytani w pułapkę. A Humphriesowi nawet włos nie spadł z głowy. Baza w Górach Lśniących Dawno już nie prowadziłam traktora, pomyślała Pancho, jadąc rampą na najwyższy poziom bazy. Na szczęście nie zmieniły się od czasów, jak byłam astronautką. Nawet ich nie ulepszyli. Rozmiary bazy Nairobi działały na jej korzyść. Miotają się po całej bazie, szukając mnie, a niezłą mają powierzchnię do przeszu- kania. Nic mi nie będzie, dopóki te trzy ślepe myszy na dole nie zaczną gadać. Traktor dojechał do szczytu rampy i Pancho przejechała obok grupy odzianych na niebiesko robotników budowlanych kierując się w stronę zacisznego, pustego miejsca u podstawy kopuły. Ob- liczyła, że wycięcie odpowiednich rozmiarów dziury w metalowej kopule zajmie jej co najmniej pół godziny. Trzeba szybko wsko- czyć w skafander, powiedziała sobie. Chyba nie chcesz oddychać w próżni. Nobuhiko żal było Daniela Tsavo. Mężczyzna siedział na składanym krześle w ambulatorium bazy, zwinięty w pozycji płodu, z pięściami na kolanach i niewidzącymi oczami utkwionymi w pod- łodze. Bycie ślepcem musi być straszne, pomyślał Nobu. Nawet chwilowe. Dwóch lekarzy i trzy pielęgniarki kończyły odprawiać jakieś misteria wokói Tsavo, bandażując mu oczy, a on nie przestawał jęczeć z wściekłością o tym, co mu Pancho zrobiła. Nie okazując uczuć Nobu wysłuchał jęczenia Tsavo, nie mogąc opanować zachwytu nad Pancho. Wkroczyła do jaskini lwa. Przybyła tu, żeby się dowiedzieć, jak sobie radzi Nairobi. Ciekawe, czy już wie, że Nairobi jest tylko narzędziem w ręku Yamagaty. A jeśli tak, co zrobi z tą wiedzą? Powinienem zadzwonić do ojca, pomyślał Nobu. Ale nie teraz. Nie przy tych wszystkich obcych. Czekaj. Okaż cierpliwość. Przyle- ciałeś aż na Księżyc, czekaj więc cierpliwie, aż złapią Pancho. Kiedy już to zrobimy, zastanowimy się, co z nią zrobić. Wlokąc laser z traktora do wybranego miejsca przy zakrzywio- nej ścianie metalowej kopuły, Pancho rozmyślała o Yamagacie. Na najwyższym poziomie bazy było ciszej niż na dole. Budowę prawie już zakończono, jeszcze tylko małe grupki snuły się tu i ówdzie, malowały coś i ustawiały przepierzenia. Przy wszystkich śluzach stały straże, a przy szafkach, w których przechowywano skafandry, następne grupy strażników. Schyliła się i skryła za traktorem, mając nadzieję, że nikt z po- szukujących jej w tej części nie zauważy niczego poza traktorem zaparkowanym w prawie pustej sekcji pod ścianą. Dopóki laser nie zacznie rozpryskiwać iskier topionego metalu, ale wtedy będzie już za późno, żeby mnie powstrzymać. Miała taką nadzieję. Dlaczego Yamagata popiera Nairobi, zastanawiała się, wtykając kabel zasilania do generatora termionicznego traktora. Nobuhiko powie- dział, że Yamagata nie angażuje się w operacje w kosmosie i ogranicza całą działalność do Ziemi. Tak, jasne. Jak mawiał Dan Randolph: A z nieba pada sos jabłkowy. Nobu łgał jak pies. Skurwiel wykorzystuje Nairobi, żeby zadomowić się na Księżycu. Ale po co? Dopiero gdy skończyła przygotowywać laser do pracy i wyjmo- wała skafander z torby, Pancho zrozumiała, co się dzieje. Yamagata chce przejąć Pas Asteroid! Chcą, żeby Astro i HSS powyrzynały się nawzajem, a oni przestąpią nad trupami i przejmą kontrolę nad wszyst- kim! Oni nam nawet pomagają w tej pieprzonej głupiej wojnie! ; Pancho poczuła złość na samą siebie. Powinnam była to dostrzec, strofowała się w duchu. Gdybym miała o połowę mniejszy rozum niż ropucha, wpadłabym na to całe miesiące temu. Do licha! Jestem równie ślepa, co te ofiary na dole! Dobrze, powiedziała sobie. Wykiwali cię. Nie zabij się teraz przypadkiem. Sprawdź ten skafander dokładnie. Wkładało się go łatwo. Naciągało jak kombinezon roboczy, wkładało ręce do rękawów i zapinało jak zwykłym rzepem. Nanomaszyny korzystały z energii ciała. Wpychając ręce w rękawiczki cienkie jak skóra zastanawiała się znowu, jak te maszynki rozmiaru wirusa mogą ochronić ją przed kosmiczną próżnią, zarazem nie usztywniając rękawic jak w normal- nych skafandrach. Nigdy dotąd nie miała na sobie nanotechnologicznego hełmu. Zwisał bezwładnie w jej odzianych w rękawice dłoniach, jak pusty plastikowy worek. Czytając instrukcję ze swojego palmtopa, Pancho nadmuchała go jak balonik. Nadął się, przybierając kształt hełmu. W dotyku był nieco jak gąbka, ale Pancho w końcu włożyła go na głowę i uszczelniła kołnierz szyjny, przeciągając dwoma palcami wzdłuż szwu. Tak samo jak w woreczkach do przechowywania jedzenia w lodówce. Nie ma systemu podtrzymywania życia; tylko zgrabna zielona butla z tlenem, wystarczy na jakąś godzinę. Dobrze, powiedziała sobie. Masz godzinę. Zatrudniona przez Nairobi strażniczka z trudem rozumiała, co histerycznie wykrzykuje do niej Japonka, która tarła oczy i nie mogła opanować szlochu. Dwóch Afrykańczyków nadal leżało nieprzytomnych na podłodze. Wzięła komunikator i skontaktowała się ze swoim szefem: kierowca traktora i dwóch strażników, uniesz- kodliwieni i oślepieni. - Gdzie jest traktor? - nawet na małym ekraniku komunikatora widać było niezadowolenie na twarzy szefa. - Tu go nie ma - odparła. Szef o mało się nie uśmiechnął. - Dobrze. Wszystkie traktory mają nadajniki. Znajdź numer tego traktora, a złapiemy namiar i dowiemy się, gdzie jest uciekinierka. - Zakładając, że jest tam gdzie traktor - rzekła, nie zastana- wiając się. Wyglądał na jeszcze bardziej niezadowolonego. - Tak, przy takim założeniu - burknął. Przypomniała sobie poniewczasie, że przewidywanie zamiarów szefa nie jest zbyt rozsądne. Pancho zawahała się, przystawiając głowicę tnącą lasera do zakrzywionej metalowej ściany. Wytnę dziurę i powietrze uleci. Nikt z tych ludzi nie ma skafandra. Mogą zginąć. Potrząsnęła głową. Kopuła jest na to za duża. Kiedy powietrze zacznie uciekać, użyją łat awaryjnych, które zostaną zassane do otworu i zatkają uszkodzenie do przybycia ekipy naprawczej. Niko- mu nic się nie stanie, chyba że tobie, jeśli natychmiast nie weźmiesz się do pracy. Pstryknęła przełącznikiem lasera. Promień podczerwony był niewidoczny, ale na metalu pojawiła się świecąca plamka barwy wiśni. Trzymając laser dwoma rękami jak starodawną wiertarkę, Pancho powoli uniosła go po łukowatej krzywej. W skafandrze nic nie czuła, ale zauważyła, że przy podłożu zaczął wirować kurz, zni- kając w cienkim, czerwonym rozcięciu. Przebiłam się, pomyślała. Na zewnątrz jest tylko próżnia. Ściana była gruba i praca szła powoli, ale w końcu Pancho wycięła dziurę na tyle dużą, żeby przez nią przepełznąć. Pył i śmieci zaczęły w niej znikać. Gdy wyłączyła laser i zanurkowała w otworze, zobaczy- ła, że dalej jest druga ściana. Do licha! Osłona przeciwmeteorytowa! Na zewnątrz była cienka ściana o strukturze plastra miodu, zbu- dowana na zewnątrz włas'ciwej kopuły; jej zadaniem było chronienie przed nieustannym gradem meteoroidów wciąż spadających na po- wierzchnię Księżyca. Złoszcząc się na samą siebie Pancho wzięła laser i zaczęła ciąć od nowa. Tym razem pójdzie szybciej, pomyślała. Usłyszała za sobą jakiś głos mówiący po japońsku, bardzo blisko, ale zignorowała go; tnąc szaleńczo osłonę przeciwmeteorytowa, by wydostać się na zewnątrz. - Ty tam! - wrzasnął mężczyzna. - Przestań, bo będę strzelał! Frachtowiec rudy Cromwell Choć na zewnątrz wykazywał pełne opanowanie, siedzący na mostku kapitan Cromwella czuł pewną nerwowos'ć rozmyślając 0 locie na Westę w chmurze radiacyjnej starym, rozpadającym się statkiem. Choć starał się robić to dyskretnie, czasem rzucał okiem na konsolę z odczytami poziomów promieniowania na zewnątrz. Świecą- ce czerwone światełko wskazywało, że promieniowanie na zewnątrz jest zabójcze, zdolne do zabicia człowieka w ciągu kilku minut. Tuż obok złowieszczej czerwonej lampki płonął rządek uspokajających zielonych światełek, informujących, że poziom promieniowania we wnętrzu statku jest zbliżony do normalnego. Dobrze, pomyślał kapitan. Na razie. Jeszcze długa droga przed nami. Dyskutował z technikiem uzbrojenia zastanawiając się, jak bli- sko Westy będą musieli podejść, by wystrzelić pociski zawierające nanomaszyny. Stworzyli trzy możliwe scenariusze. Pierwszy był podstawowym planem ataku, którego mieli użyć, jeśli wszystko pój- dzie po ich myśli i nie zostaną wykryci przez ludzi Humphriesa. Taką trajektorią właśnie lecieli, przemykając w osłonie chmury radiacyjnej do określonego punktu, gdzie mieli wystrzelić pociski. Gdyby ich wykryto lub gdyby statek doznał poważnej awarii, jak uszkodzenie osłony antyradiacyjnej (na samą myśl o tym kapitan zadrżał), pociski zostałyby wystrzelone wcześniej z nadzieją, że nie zostaną dostrzeżone ani unieszkodliwione przez systemy obronne Westy. Kapitan i technik uzbrojenia wyliczyli punkt awaryjny, z któ- rego można w najgorszym razie wystrzelić pociski. Trzecią opcją było odwołanie ataku. Ta decyzja należała wyłącz- nie i całkowicie do kapitana. Tylko poważna katastrofa uzasadniałaby odwołanie ataku, jak poważna awaria statku albo przechwycenie przez okręt HSS. Lecąc na oślep w chmurze, patrząc na odczyty czujników na panelu sterowania, kapitan pomyślał, że z tych trzech opcji najbar- dziej podoba mu się druga. Najlepiej byłoby dostać się do punktu wcześniejszego wystrzelenia pocisków, odpalić je w stronę Westy 1 uciekać ile sił, zanim coś pójdzie nie po naszej myśli. Wstał z fotela dowódcy. Cala czwórka zwróciła się w jego stronę. - Idę się przespać - oznajmił szorstko. - Wy też odpocznijcie, zmieniajcie się po jednym. Panie Yamaguchi, pan przejmuje dowo- dzenie. Obudźcie mnie za pięć godzin. - Tak jest, sir. Za pięć godzin. Kapitan zanurkował przez luk. Jego kajuta była tuż obok mostka. Pięć godzin, pomyślał. Podejmę decyzję po małej drzemce, z wypo- czętym umysłem. Wiedział, jaka decyzja najbardziej by mu odpowiadała. Willa Humphriesa W biurze w piwnicy szef ochrony z rosnącym niezadowole- niem obserwował ekrany na s'cianie umieszczone przy jednym boku jego biurka. Cztery osoby trzymają w szachu dwa tuziny moich ludzi. Banda palantów siedzi jak stado skamieniałych wiewiórek. A cala tylna klatka schodowa płonie. Humphries nieźle mi za to dokopie. Ze złos'cią wdusił klawisz na biurku. - Na co wy tam, do cholery, czekacie, gnoje? Na hot dogi, żeby je sobie upiec przy ognisku? Połączenie z zespołem na górze obejmowało tylko fonię. - Mam tu szes'ciu rannych. - I osiemnastu całych i zdrowych! Natychmiast pojmać intru- zów! - Dlaczego mamy się spieszyć? Żeby było więcej ofiar? Oni nigdzie się nie wybierają. Możemy poczekać. - Aż cały dom się sfajczy?! - wrzasnął. - Aż oni się sfajczą! Szef ochrony przemyślał szybko problem. Humphries jest zamknięty w swoim gabinecie. Nie dostaną się do niego. Pożar uruchomił automatyczne alarmy. Korytarz na górze jest odcięty hermetycznymi drzwiami. Okna są uszczelnione. Świetnie. Niech ogień dokończy dzieła. Cały górny korytarz był zasnuty dymem. Opierając się o prze- wrócony stół, Fuchs spojrzał na korytarz i zobaczył płomienie liżące dywan, rozprzestrzeniające się w ich stronę. - Musimy się wydostać - powtórzyła Amarjagal. Płomienie dosięgły zasłon na najbardziej oddalonym oknie. Tkanina zaczęła się tlić. - Nie ma sensu tu umierać, kapitanie - dodał Sanja kaszląc. Fuchs miał ochotę zacząć walić pięściami w podłogę. Hum- phries był o parę metrów od niego, chowając się tchórzliwie za cermetową barierą. Tchórz! Mazgaj! Tylko że jest sprytniejszy ode mnie. Był przygotowany na atak, a ja poprowadziłem moich ludzi na głupi wypad, który nic nam nie da, nawet jeśli go przeżyjemy. Wyobraził sobie Humphriesa z cynicznym us'mieszkiem i poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość gorętsza od pełznących w ich stronę płomieni. - CAŁY KORYTARZ JEST ODCIĘTY - oznajmił głośnik. - OGIEŃ ZUŻYJE CAŁY TLEN Z POWIETRZA. MOŻECIE SIĘ UDUSIĆ, SPŁONĄĆ ALBO PODDAĆ. Siedząc po turecku na swoim olbrzymim łóżku Humphries wrzeszczał do szefa ochrony widocznego na ekranie ściennym. - Pozwalasz im, żeby spalili korytarz na piętrze? Czy ty masz pojęcie, ile są warte obrazy na ścianach? Same meble są warte więcej niż twoja roczna pensja! Szef ochrony wyglądał na zaniepokojonego. - Proszę pana, to jest jedyny sposób, żeby ich dopaść. Zranili sześciu moich ludzi. Nie ma sensu narażać reszty. - Za to właśnie im się płaci! - warknął Humphries. - Za to, żeby mnie chronili! Żeby zatłukli tego skurwiela Fuchsa! A nie za palenie mi domu! Ferrer siedziała na wyściełanym krześle po drugiej stronie wiel- kiego pokoju, zasłaniając skromnie kolana szlafrokiem. - Jest pan całkowicie bezpieczny w swoim apartamencie - mó- wił szef ochrony. - Ściany są z betonu, a drzwi to ognioodporny zbrojony cermet. - A tymczasem korytarz płonie! - To oni rozpalili ogień, proszę pana, nie moi ludzie. A teraz mogą się poddać albo zginą w płomieniach. - A tymczasem twoi ludzie siedzą na tyłkach. - Proszę pana, moi ludzie ochraniają resztę domu i czekają, aż napastnicy się poddadzą - odparł sztywno szef ochrony. Humphries przyglądał się ekranowi przez dłuższą chwilę, dysząc ze złości, po czym warknął: - Nie spodziewaj się premii na s'więta. - Jesteśmy w pułapce - rzekła Amarjagal, spokojna niczym drewniana rzeźba za nią. Fuchs dostrzegł płomienie liżące zasłony na oknach, słyszał syczenie ognia pełznącego po dywanie w ich stronę. Dym byl jednak taki jak przedtem: denerwujący, ale nie duszący. - Dokąd ulatuje dym? - mruknął. - Kapitanie, musimy coś zrobić - rzekł Sanja napiętym głosem. - Nie możemy tu zostać. Fuchs wstał i przeszedł kilka kroków korytarzem. Zobaczył, jak dym unosi się z płonących zasłon i snuje pod sufitem cienką, kłębiącą się warstwą. W połowie korytarza wyraźnie rzedł. - Pomóż mi - zawołał do Sanji i chwycił ciężką komodę inkru- stowaną hebanem. Razem zataszczyli ją na środek korytarza i Fuchs wdrapał się na nią. Dostrzegł wentylator za kratownicą sprytnie ukrytą wśród zdo- bień na suficie. Wylot był zamknięty, ale nie całkowicie, część dymu wydostawała się tamtędy. Nacisnął obydwoma rękami. Kratownica ustąpiła, ale tylko o parę centymetrów. Sanja pojął w lot, o co chodzi. Wziął z najbliższego stołu sta- tuetkę i podał ją Fuchsowi. Fuchs z furią walnął nią w kratownicę. Wygięła się i odkształciła. Ze zwierzęcym rykiem Fuchs uderzył ponownie i wentylator poddał się ze zgrzytem metalu o metal. Dym gromadzący się pod sufitem zaczął uciekać do otworu. - To jest na tyle duże, że można tam wejść! - krzyknął. - Nodon - rzekła Amarjagal, wstając. - Jest nieprzytomny. - Poniesiemy go. Jazda. Fuchs podciągnął się do szybu wentylacyjnego. W środku było ciemno i pełno dymu. Kaszląc, wyciągnął ręce po nieprzytomnego Nodona. Ten szyb nie może być długi. Niedaleko musi być wylot. Pełzając, kaszląc, z oczami zalanymi łzami, wlókł szybem bez- władne ciało Nodona. Metalowe ściany parzyły, ale posuwał się do przodu, wiedząc, że albo wydostanie się z budynku, albo zginie. Szef ochrony gapił się na ekrany, usiłując cokolwiek zobaczyć w zadymionym korytarzu na piętrze. Jedyne światło pochodziło od płomieni. Był pewien, że intruzi gdzieś tam się przemieszczają, ale w dymie nie dało się niczego wypatrzyć. Nawet kamery na podczer- wień były teraz bezużyteczne. Płonęły zasłony okienne, płomienie były zbyt intensywne dla delikatnych fotokomórek kamer nadzoru. Widział tylko prześwietlone migotania i czarne jak atrament cienie dookoła. Na innych ekranach dostrzegł, że udało się ograniczyć ogień do korytarza na piętrze. Dzięki Bogu choć za taki mały cud. Pewnie i tak po tym wszystkim będę musiał złożyć rezygnację. O ile Humphries sam mnie nie wyrzuci. Spacerując tam i z powrotem po wielkiej sypialni, Humphries mruczał: - Nie podoba mi się to. Nie lubię siedzieć odcięty. Victoria Ferrer stłumiła uśmieszek. On się naprawdę boi. Nor- malnie, gdybyśmy siedzieli zamknięci w sypialni, zdarłby ze mnie ten szlafrok i rzucił mnie na łóżko. - Nie lubię czekać - rzekł głośniej. Nie ruszając się z krzesła podpowiedziała mu: - Spójrz na to od tej strony: Fuchs gdzieś tam umiera. Kiedy te ogniotrwałe drzwi się otworzą, wyjdziesz i staniesz nad jego zwłokami. Skinął zdawkowo głową. Myśl o zwycięstwie nad Fuchsem nie wygra ze strachem o własne życie. Fuchs miał wrażenie, jakby płonęły mu płuca. Metalowe ściany szybu wentylacyjnego parzyły. Pełzł na oślep, wlokąc bezwładne ciało Nodona z ręką podkurczoną z bólu. Nie widział Amarjagał i Sanji za sobą. Nie wiedział nawet, czy nadal tam są. Jego cały świat skurczył się do wypełnionego dymem i gorącego czyśćca. Zobaczył przez łzy jakieś światło na górze. To niemożliwe, pomyślał. Zaczynam mieć halucynacje. W ogrodzie na zewnątrz jest nadal oświetlenie nocne. Nie może być tam teraz jasno... Serce zamarło mu w piersi. Strażnicy mogli włączyć oświetlenie! Jak borsuk, Fuchs zaczął się przepychać pionowym szybem, zostawia- jąc za sobą Nodona i pozostałych. Światło! Powietrze! Uderzył głową o metalową kratownicę, czując cudownie chłodne świeże powietrze na rozpalonej, pokrytej sadzą twarzy. Dym uciekał na zewnątrz, do środka wpadało świeże powietrze. Fuchs uderzył w kratownicę pięściami, walił, aż kostki zaczęły mu krwawić, uderzył ją głową, aż wreszcie otworzył ją siłą klinując stopy w szybie i napierając z całej siły na ciężki metal potężnym ramieniem. Metal w końcu ustąpił. Lars wciągnął w płuca wielki haust świeżego powietrza, przetarł oczy brudnymi rękami, po czym zanurkował z powrotem, złapał No- dona za kołnierz kombinezonu i wyciągnął go na dach. Za obutymi stopami Nodona pojawiła się głowa Amarjagał, także cala w smugach sadzy. Uśmiechnęła się i podciągnęła na zewnątrz. - Schyl się - syknął Fuchs. - Straże na pewno patrolują teren. Następny wydostał się Sanja; podpełzł na brzuchu do Fuchsa. Spojrzeli na piękny ogród rozciągający się poniżej ścian willi, na drzewa i kwitnące krzewy tego sztucznego raju stworzonego głęboko pod powierzchnią Księżyca. A w dole stali strażnicy z bronią gotową do strzału. Baza w Górach Lśniących - Ty tam! - wrzeszczał strażnik. - Przestań, bo będę strzelał! Pancho uświadomiła sobie, że naszyjnik ma ukryty pod tym cholernym skafandrem. Nie mogła go dosięgnąć. Nie mogła go ze- rwać z szyi i cisnąć w zbira. Pewnie i tak nie miałabym na to czasu, zanim by mnie dopadł, pomyślała. Wolno wstała i uniosła obie ręce nad odzianą w hełm głowę. Przesunęła laser delikatnie nogą. Nadal działał, przecinając przypominającą plaster miodu strukturę na ze- wnątrz ściany kopuły. - Kim ty, u licha, jesteś? - dopytywał się strażnik, obchodząc wolno minitraktor, z pistoletem wycelowanym w okolice pępka Pancho. Wyglądał na Afrykańczyka, ale mówił jak Anglik. -1 co ty, do cholery, robisz? Pancho wzruszyła ramionami w skafandrze. - Nic - odparła z niewinną minką. - Mój Boże! - zawył strażnik, zauważywszy dziurę wyciętą w kopule i jasnoczerwoną plamkę lasera na osłonie. - Wyłącz to! Natychmiast! Nie wiesz, że... W tej sekundzie osłona otwarła się z trzaskiem i powiew uciekają- cego powietrza cisnął Pancho o zakrzywioną ścianę kopuły. Strażnik za- chwiał się, ale był na tyle przytomny, że widział, co się dzieje. Odwrócił się i zaczął biec, niezbyt szybko, gdyż robił to pod wiatr o sile małego huraganu, próbujący uciec przez dziurę wyciętą przez Pancho. Głośniki znowu zawyły po japońsku, a następnie jeszcze w jakimś języku, którego Pancho nie rozumiała. Opadła na podłogę i przecisnęła się przez wyrwę, mając nadzieję, że skafander nie ulegnie rozdarciu na ostrych brzegach otworu wypalonego przez laser. Na zewnątrz rozejrzała się po nagim księżycowym krajobrazie. Kopuła znajdowała się na grani gór otaczających krater Shackleton. Grunt był lekko pochylony w stronę dna krateru. Nie było widać nic poza skałami i minikraterami, niektóre z nich były tak małe, jakby od wetknięcia w kamienisty grunt palca. Do licha, pomyślała Pancho. Jestem po niewłaściwej stronie kopuły. Bez chwili wahania zaczęła biec, szukając platform startowych, szczęśliwa, że może biec w skafandrze. W starych, sztywnych skafan- drach, można było najwyżej człapać jak potwór Frankensteina. Strażnikowi nic nie będzie, pocieszyła się. W kopule jest mnó- stwo powietrza. Załatają przeciek, zanim ktokolwiek znajdzie się w niebezpieczeństwie. Biegnąc w równym tempie uśmiechnęła się do siebie. Zanim oni skończą się miotać próbując usunąć szkodę, ja będę już w jednym ze skoczków w drodze do domu. Po lewej stronie hełmu pojawiła się zielona plamka. - Ostrzeżenie przed promieniowaniem - rozległ się glos w słu- chawkach. - Promieniowanie przekracza maksymalny dozwolony poziom. Należy natychmiast udać się do schronu. - Próbuję! - wrzasnęła Pancho, zaskoczona zaawansowanymi funkcjami skafandra. Zanim zrobiła kolejne kilkanas'cie kroków, plamka zmieniła barwę z pastelowej zieleni na jaskrawą kanarkową żółć. - Ostrzeżenie przed promieniowaniem - powtórzył skafander. - Promieniowanie przekracza maksymalny dozwolony poziom. Należy natychmiast udać się do schronu. Pancho zazgrzytała zębami i zastanawiała się, czy ten głos da się wyłączyć. Platform startowych nie było widać nigdzie w pobliżu. Nobuhiko wrócił do ambulatorium bazy. Za przepierzeniem, na przestrzeni tak małej, że ledwo mieściło się tam łóżko, leżał solidnie znieczulony Daniel Tsavo. Nieskazitelny biały bandaż zakrywał górną połowę czarnej twarzy Kenijczyka. Był ledwo przytomny, pod wpływem środka znieczulającego. - ...oślepiła mnie... - mruczał. - Jestem ślepy... nie widzę... Yamagata rzucił niecierpliwe spojrzenie afrykańskiemu leka- rzowi stojącemu po drugiej stronie łóżka Tsavo. - To minie - rzekł uspokajającym tonem. Mówił raczej do Yama- gaty niż do pacjenta. - Oparzenia siatkówki zagoją się za parę dni. - Nie udało się... - mruczał Tsavo. - Nie udało się... ślepy... nie mam dokąd pójść... koniec kariery... Pochylając się nad łóżkiem Nobuhiko rzekł: - Nic się nie stało. Wszystko będzie dobrze. Odpoczywaj. Za dzień albo dwa wszystko będzie dobrze. Prawa ręka Tsavo powędrowała w kierunku głosu. Nobuhiko odruchowo się cofnął. -Znaleźliście ją?- spytał Kenijczyk, silniejszym głosem. -Wy- ciągnęliście od niej, co chcieliście? - Tak, oczywiście - skłamał Nobuhiko. - Odpocznij. Wszystko w porządku. Ręka Tsavo opadła z powrotem na prześcieradło, a on sam zaczął ciężko oddychać. Lekarz pokiwał głową, jakby z zadowoleniem, Ił że leki wreszcie zaczęły działać, po czym wykonał uciszający gest. Nobuhiko zrozumiał. Odwrócił się i opuścił małe pomieszczenie. Zmarszczył nos, czując zapach środków dezynfekujących przesyca- jących tę część ambulatorium. Spędził mnóstwo czasu w szpitalach, kiedy umierał jego ojciec. Zapach przyniósł wspomnienia o tych nieszczęśliwych dniach. Para asystentów czekała na niego w korytarzu, wyprostowana na baczność jak żołnierze elitarnej jednostki, choć mieli na sobie zwykłe formalne garnitury. - Znaleźli ją? - spytało Nobu po japońsku. - Jeszcze nie, sir. Nobu skrzywił się i ruszył w stronę wyjścia, dając asystentom do zrozumienia, jak bardzo jest niezadowolony. Przyleciałem aż na Księżyc, pomyślał, a ona nam się wymknęła. Czuł, jak zbiera się w nim gniew. Starszy z dwóch asystentów, zauważając ewidentne niezadowo- lenie na twarzy szefa, próbował zmienić temat: - Czy pan Tsavo wyzdrowieje? - Raczej tak - warknął Nobuhiko. - Ale nie należy mu już nigdy więcej powierzać ważnych zadań. Nigdy! Asystenci pokiwali głowami. Dotarli do podwójnych drzwi ambulatorium i komunikator starszego z asystentów zapiszczał. Otworzył go i zobaczył inżyniera Yamagaty, w błękitnym hełmie patrzącego szeroko otwartymi z prze- rażenia oczami na malutkim ekranie. - Naruszono kopułę! - krzyknął inżynier. - Wysłaliśmy ekipę naprawczą. Asystent wyglądał na zszokowanego. Zwrócił się do Yamagaty, bez słowa czekając na instrukcje. - To ona - rzekł Nobu. - Mimo waszych strażników i s'rodków ostrożności, Pancho uciekła. Jest na zewnątrz. - Ale jesteśmy w środku burzy radiacyjnej! - krzyknął zdumiony młodszy asystent. - Umrze tam! Nobu poczuł nagle, jak jego gniew gdzieś znika, a całe napięcie, któ- re dokuczało mu od kilku godzin, gdzieś się ulatnia. Zaśmiał się. Odrzucił głowę do tyłu i śmiał się głośno. Obaj asystenci gapili się na niego. - Umrze? - powiedział wreszcie. - Ależ skąd. Nie ona. I tysiąc strażników by jej tu nie zatrzymało. Nie myślcie, że taki drobiazg jak burza słoneczna ją powstrzyma. Dwóch asystentów nie odezwało się ani słowem, choć obaj byli przekonani, że ich pan ma nie po kolei w głowie. - Ostrzeżenie przed promieniowaniem - powtórzył skafander po raz nie wiadomo który. - Promieniowanie przekracza maksymalny dozwolony poziom. Należy natychmiast udać się do schronu. Pancho obiecała sobie w duchu, że kiedy już dotrze do Selene, własnoręcznie wydłubie ten syntezator głosu ze skafandra i będzie po nim skakać przez półtorej godziny. Kolor plamki po lewej stronie hełmu był teraz jaskraworóżowy. Wchłaniam tyle promieniowania, że wystarczyłoby do oświetlenia filharmonii, pomyślała. Pojawiły się -jak złowieszcza przepowied- nia - nieproszone wspomnienia o Danie Randolphie, który zmarł na chorobę popromienną. Zobaczyła Dana leżącego na pryczy, zbyt słabego, by unieść głowę, spoconego, z krwawiącymi dziąsłami, włosami wypadającymi całymi garściami, umierającego, a Pancho bezsilnie patrzyła i nie mogła nic zrobić. Też masz czego wyczekiwać, skarciła się. Zwolniła do szybkiego marszu, ale nadal z uporem przemiesz- czała się dookoła kopuły. Nigdy nie wiesz, jakie coś jest duże, dopóki nie spróbujesz tego obejść na piechotę, pomyślała. Kiedy poruszasz się pieszo, wszystko zawsze wygląda na większe. Są! Za krzywizną kopuły dostrzegła jeden, drugi i wreszcie trzeci statek na platformie startowej. Rozpoznała zielony, którym tu przyleciała z bazy Astro, jakieś sto kilometrów stąd. Czy nie powinni rozstawić tu straży? Pancho nie zwolniła kroku, maszerując w stronę platformy. Nie, odpowiedziała sobie w duchu. Nie podczas burzy. To byłaby samobójcza wachta. Nawet Yamagata nie kazałby swoim ludziom zrobić czegoś takiego. Mam nadzieję, dodała. Poza kolorową plamką na hełmie i automatycznym, denerwują- cym głosem powtarzającym ostrzeżenie, nie było żadnego widocz- nego, namacalnego dowodu na istnienie burzy radiacyjnej. Pancho maszerowała skalistym, nagim księżycowym pasmem, wzbijając obłoczki kurzu z każdym krokiem. Poza utkaną nanomaszynami tka- niną jej skafandra była tylko próżnia, tysiące razy rzadsza od tej, jaką spotyka się powyżej atmosfery ziemskiej, prawie czterysta tysięcy kilometrów stąd. Odruchowo podniosła wzrok szukając Ziemi, ale czarne niebo było puste. Przez silne wybarwienie hełmu przes'wiecały tylko najjaśniejsze gwiazdy. Z Selene zawsze widać Ziemię, pomy- ślała. Może to jest ta zaleta w stosunku do lokalizacji na biegunach, z której dotąd nie zdawaliśmy sobie sprawy. Ruszyła biegiem w stronę skoczka, ale odkryła, że jest to zbyt męczące. Aha, pomyślała. Zmęczenie jest jednym z pierwszych objawów choroby popromiennej. Wiedziała, że otaczająca ją próżnia nie jest tak naprawdę wcale pusta. Strumień subatomowych cząstek opada! na nią, głównie były to wysokoenergetyczne protony. Skafander sporo z nich absorbował, ale mnóstwo się przedzierało; uderzały w atomy jej ciała i rozbijały je. Kiedy spojrzała na wskaźnik w hełmie, zauważyła, że zmienił barwę z jasnoróżowego na lekko kasztanowy. O rany. pomyślała, natężenie promieniowania spada. - Ostrzeżenie przed promieniowaniem - powtórzył znów skafan- der. - Promieniowanie przekracza maksymalny dozwolony poziom. Należy natychmiast udać się do schronu. - Idę - burknęła Pancho. - Idę. Promieniowanie maleje. Burza się kończy. Może jednak mi się uda. Przyszło jej wtedy do głowy, że Yamagata może posłać za nią zbirów na platformę startów;], gdy tylko promieniowanie spadnie. Mimo bólu pleców i nóg zmusiła się do szybszego marszu. Na dachu willi Humphriesa Z rozwalonego przez Fuchsa kanału wentylacyjnego unosił się dym. Zauważyli go strażnicy na dole. Jeden z nich wyjął komunikator z kieszeni munduru i zaczął coś do niego mówić. Musimy się wydostać jakoś z tego ciachu i dotrzeć do kla;v,. pomyślał Fuchs. I to szybko, zanim ściągną tu wszystkich straż- ników i nas otoczą. Odwrócił się i zobaczył, że Nodon siedzi sam z otwartymi oczami. Miał niewyraźną minę, ale przynajmniej był przytomny. - Nodon - szepnął Fuchs klękając koło niego. - Dasz- radę iść? - Chyba tak, kapitanie. Prawe ramię Nodona przestało krwawić, ale zwęglona plamka na kombinezonie pokazywała miejsce, gdzie trafił promień lasera. Ramię zwisało bezwładnie. Zwracając się do Amarjagal Fuchs wskazał gestem strażników na dole. - Załatw ich, kiedy dam znak. Sanja, pomóż mi nieść Nodona. Sanja skinął głową bez słów, zaś Amarjagal sprawdziła stopień naładowania swojego pistoletu. Fuchs otoczył potężnym ramieniem chudy pas Nodona i zobaczył, że strażnicy patrzą w ich stronę. Jeden z nich nadal trzymał komunikator i coś mówił. - Teraz! - krzyknął, stawiając Nodona na nogi. Amarjagal strzeliła temu z komunikatorem prosto w czoło, po czym przesunęła rękę i trafiła jego towarzysza w pierś. Obaj upadli między krzewy rosnące przy ścieżce. Z pomocą Sanji, podtrzymując Nodona, Fuchs krzyknął "Hop!" i cała czwórka zeskoczyła z dachu, lądując z hukiem między krze- wami otaczającymi willę. Księżycowa grawitacja, pomyślał Fuchs z wdzięcznością. Na Ziemi połamalibyśmy sobie gnaty. Wlekąc Nodona ruszyli wyłożoną cegłami ścieżką w stronę ciężkiej, hermetycznej klapy, która stanowiła jedyne wyjście z groty. Fuchs usłyszał za nimi strzały. Odwrócił głowę i zobaczył trzech straż- ników wybiegających z willi z pistoletami w dłoniach. Z otwartych drzwi unosiła się smuga dymu. - Stać, bo strzelam! - krzyknął jeden ze strażników. - Stąd nie ma ucieczki! - Amarjagal, pomóż Sanji - polecił Fuchs, wypuszczając rannego z objęć i przyklękając na jedno kolano. Strzelił w stronę strażników, którzy rozpierzchli się wśród krzewów, szukając schronienia. Fuch strzelał, dopóki nie rozładował mu się pistolet. Jeden z kwitnących krzewów zajął się ogniem i strażnik wyskoczył zza niego. Biegnąc za pozostałymi, Fuchs wrzasnął: - Dajcie mi swoje pistolety! Szybko! Posłusznie rzucili pistolety na s'cieżkę, nie zmniejszając tempa marszu i dalej nieśli rannego Nodona w stronę klapy. Tylko Nodon zna awaryjne kody do otwierania grodzi, przypomniał sobie Fuchs. Dobrze by było, żeby je pamiętał, jak się tam dostaniemy, w prze- ciwnym razie wszyscy zginiemy. Zanurkował pod solidnym konarem drzewa i wyjrzał na ścieżkę. Nikogo. Ale mogą czołgać się wśród krzewów. Ustawił pistolet na największe natężenie i zaczął strzelać po krzewach, żeby je zapalić. Niektóre z roślin zaczęły się tlić, ale nie zapaliły się. Fuchs wymamro- tał przekleństwo, gdy jego pistolet się rozładował i wziął następny. W sypialni Humphries krzyczał na szefa ochrony. - Co ty mi mówisz, że cały dom płonie?! Nie może płonąć, ty debilu! Kurtyny przeciwpożarowe... - Panie Humphries - warknął szef - kurtyny nie zadziałały. In- truzi otworzyli szyb wentylacyjny i ogień rozprzestrzenia się kanałami wentylacyjnymi pod dachem. Będzie pan musiał uciekać ze swojego apartamentu, i to szybko. Humphries gapił się na ekran. - Ja uciekam - rzekł szef. - Jeśli pan chce się tu usmażyć, pańska sprawa. Ekran telefonu zgasł. Humphries spojrzał na Ferrer. - To chyba mi się śni - oświadczył. - Nie wierzę w to wszystko. Ferrer stała przy drzwiach, gotowa je otworzyć. - Przynajmniej Fuchs i jego ludzie opuścili dom - rzekła usiłując zachować spokój. - Naprawdę? - Tak zameldowali strażnicy. Pamiętasz? Teraz usiłują gasić pożar. - Gasić pożar? - umysł Humphriesa najwyraźniej nie działał poprawnie. Wszystko działo się za szybko, za gwałtownie. - Musimy stąd uciekać, Martin - rzekła, bliska paniki. Humphries miał wrażenie, że w sypialni robi się gorąco. To tylko wyobraźnia, powiedział sobie. Cały apartament jest izolowany i chroniony. Tu mnie nie dostaną. Coś złowieszczo trzasnęło nad nimi. Humphries spojrzał na sufit, ale wszystko wyglądało normalnie. Rozejrzał się w panice. Cały dom płonie, przypomniał sobie słowa szefa ochrony. Płacę temu idiocie za to, żeby mnie chronił, pomyślał. Koniec z nim. Trzeba się go pozbyć. I to na stałe. - Jak się otwiera tę osłonę? - spytała Ferrer. Stała w drzwiach sypialni, przy otwartych drzwiach; za drzwiami była jednak cerme- towa kurtyna. Humphries był jednak zajęty wyglądaniem przez okno. - Mój ogród! -jęczał, patrząc na płomienie liżące gałęzie kilku drzew. - Musimy się stąd wydostać! - Ferrer dotknęła cermetowej klapy i natychmiast cofnęła rękę. - To parzy! Humphries uświadomił sobie, że telefon nie działa. Sterowanie kurtynami przeciwpożarowymi było automatyczne. Dopóki czujniki wykrywały ogień, grodzie miały pozostać zamknięte, chyba że zo- stały otwarte ręcznie. Sterowanie odbywało się jednak z biura szefa ochrony w piwnicy, a ten szczur już uciekł. Mógłbym przejąć sterowanie ze swojego komputera w salonie, ale jesteśmy odcięci! Poczuł narastającą panikę, jak morze spienionych fal, które zamknęło się nad jego głową w dzieciństwie, by go zatopić. Ferrer stała przed nim i coś krzyczała, z szeroko otwartymi z przerażenia oczami. Humphries nie słyszał, co mówi. Cały dom płonie, powtarzał w myślach. Omijał wzrokiem jej przerażoną twarz i patrzył w okno sypialni, za którym płonął ogród. Ferrer uderzyła go w twarz. Mocno. Jakby coś użądliło go w twarz. Humphries odruchowo oddal cios z całej siły. Cofnęła się z czerwonym śladem jego palców na policzku. - Ty mała zdziro! Co ty sobie wyobrażasz? - Martin, musimy się stąd wydostać. Musimy wyskoczyć oknem! Być może sprawił to cios, a może widok spanikowanej Ferrer, zwykle spokojnej i logicznej. Bez względu na powód, Humphries poczuł, jak jego własna panika gdzieś się ulatnia. Nadal odczuwał strach, ale potrafił nad nim zapanować. - Tam jest pożar - rzekł wskazując na okno. Była blada. - Pożar zużyje cały tlen z powietrza! Udusimy się! - Oni się uduszą - rzekł obojętnie Humphries. - Fuchs i cała ta hołota, którą przyprowadził. -I strażnicy! -1 co z tego? Bezużyteczna banda idiotów. - Ale my się też udusimy! - krzyczała Ferrer, prawie wyjąc. - Nie my - odparł. - Ty. Szes'ciusetmetrową betonową kopułę Grand Plaża podpierały częs'ciowo dwie wieże służące za budynki biurowe. Biuro ochrony Selene mieściło się w jednej z nich, niedaleko niewielkiego biura Douga Stavengera. O tej porze było w biurze tylko dwóch mężczyzn, obaj odprę- żeni na pograniczu nudy; siedzieli pośród staros'wieckich monitorów ukazujących wszystkie korytarze i miejsca publiczne podziemnego miasta. Na konsolach wzdłuż ściany wyświetlano odczyty różnych czytników monitorujących skład powietrza i wody, temperaturę i inne elementy środowiska miasta. Grali w szachy na prawdziwej szachownicy z figurami wy- rzeźbionymi z onyksu, żeby odpędzić nudę. Czujniki i ekrany były automatyczne, obecność ludzkiego operatora nie była konieczna. Nie zdarzały się problemy, których dowolny hydraulik albo począt- kujący elektryk nie byłby w stanie rozwiązać w czasie krótszym niż godzina. Starszy oficer podniósł wzrok znad szachownicy ze złośliwym uśmieszkiem. - Mat w trzech ruchach. - Akurat - rzekł drugi, sięgając po wieżę. Na kilku konsolach zaczęły migać alarmowe światła i rozległo się wycie alarmu. Wieża spadła zapomniana na podłogę, a mężczyźni spojrzeli na ekrany z niedowierzaniem. Wszystko wyglądało normal- nie, ale alarmy nie chciały zamilknąć. Stukając szybko na głównej konsoli, starszy z nich usiłował przekrzyczeć hałas. - To na najniższym poziomie. Temperatura wyszła poza zakres czujników. - To jaskinia Humphriesa - rzekł młodszy. - Nie mamy tam podglądu. Potrząsając głową, drugi odparł: - Albo czujniki oszalały, albo szaleje tam gigantyczny pożar. - Pożar? To niemoż... - Patrz na odczyty! Poziom tlenu spada! - Matko Boska! Starszy mężczyzna uderzył w klawisz telefonu alarmowego. - Alarm! Pożar na poziomie siódmym! Odcinam wszystkie śluzy i kanały wentylacyjne. - Tam są ludzie! - krzyknął jego asystent. - Umrą, jeśli ich odetniemy! - A jeżeli ich nie odetniemy - warknął starszy, a jego palce szaleńczo biegały po klawiszach - ogień zacznie zużywać tlen z po- zostałej części miasta. Chcesz wszystkich zabić? Skoczek księżycowy Skoczki są przeznaczone do poruszania się na krótkie dystanse na Księżycu. Są to niepozorne pojazdy, w których jest niewiele więcej poza silnikiem rakietowym na sproszkowane aluminium i tlen pozy- skiwane z księżycowego regolitu. Powyżej balonowatych zbiorników z paliwem i dysz rakietowych znajdowała się kwadratowa platforma z kratownicy o boku nie dłuższym niż trzy metry, zwieńczona sięga- jącym do pasa pulpitem z przyrządami sterowniczymi. Cały pojazd stał na ziemi na trzech pajęczych nogach, które w ziemskiej grawitacji nie utrzymałyby jego ciężaru. Wchodząc wolno na chybotliwą drabinkę Pancho poczuła śmiertelne zmęczenie. Całe szczęście, że ten ptaszek ma kopułę ze szkłostali otaczającą platformę. To zawsze jest jakaś ochrona przed promieniowaniem, pomyślała. Weszła na górę, podciągnęła się na platformę i zatrzasnęła klapę. Wszystko w absolutnej ciszy pozba- wionego powietrza Księżyca. W skoczku oczywiście nie było siedzeń. Latało się na stojąco, z butami przyczepionymi do platformy specjalnymi pętlami. Czujnik promieniowania w hełmie płonął nieprzyjemną ziele- nią i automatyczny głos przestał paplać. Pancho odczuła wdzięcz- ność. Albo promieniowanie spadło do takiego poziomu, że system ostrzegania się wyłączył, albo dostałam taką dawkę, że to już bez znaczenia. Sama miała wrażenie, że musi być zielona na twarzy: miała mdłos'ci, była tak zmęczona, że gdyby skoczek był wyposażony w fotel, padłaby na niego i zasnęła. Nie teraz, zapowiedziała sobie. Jeśli teraz zas'niesz, dziewczyn- ko, już się nie obudzisz. Z nadzieją, że promieniowanie nie uszkodziło elektroniki skocz- ka, Pancho trzasnęła głównym przełącznikiem i odetchnęła z ulgą, gdy na konsoli zapaliły się s'wiatła. A teraz minusy, pomyślała. Aku- mulatory nie są naładowane. Chyba że już niedowidzę. Paliwa w zbiornikach także nie było za wiele. Nairobi nie uzu- pełniało paliwa odkąd Pancho przyleciała do bazy. Czy wystarczy, żeby wrócić do bazy Astro? Mimo bólu i mdłości Pancho uśmiechnęła się. Zobaczymy, jak daleko da się dolecieć. Nobuhiko poszedł z jednym z inżynierów do centrum kontroli lotów bazy, małego pomieszczenia wypełnionego pulpitami i ekra- nami. Większość ekranów była ciemna, a biurka przeważnie puste. Mimo to w pomieszczeniu było gorąco i duszno, nawet ochroniarze Yamagaty zdecydowali się zostać na zewnątrz. Jedna z konsol była włączona i ekran rzucał poświatę w ciem- nościach centrum kontroli lotów. Nobu pochylił się nad kontrolerem siedzącym przy tej konsoli. Zobaczył smukłą postać Pancho wcho- dzącą powoli po drabince pomalowanego na zielono skoczka. Stojący z boku inżynier Yamagaty prychnął. - Ona nie ma na sobie skafandra! - Ma - odparł Nobu. - Nowy typ, wykonany z nanomaszyn. Czy możemy uniemożliwić jej start? - zwrócił się do kontrolera lotu. - Nie, sir - odparł kontroler potrząsając głową. - Pojazdem steruje się niezależnie. Oczywiście bez planu lotu czy danych nawi- gacyjnych nie będzie w stanie znaleźć bazy. A w pojeździe jest paliwo tylko na bardzo krótki lot. - Moglibyśmy wysiać oddział, żeby ją zatrzymać - podsunął inżynier. Nobuhiko wstrzymał oddech, po czym rzekł: - Nie. Nie będziemy wysyłali ludzi w środek burzy radiacyjnej. - Burza już cichnie, sir. - Nie - powtórzył. - Niech leci. Jeśli ma zginąć, niech zginie w wypadku. Ludzie od PR-u w Nairobi zrobią z tego wiarygodną historię, z której będzie wynikało, że Yamagata nie była w to za- mieszana. Nobuhiko wyprostował się i patrzył, jak malutki skoczek księży- cowy startuje, wyrzucając chmurę białego gazu i kurzu, w absolutnej ciszy. Był bliski życzenia Pancho szczęścia. Co za niezwykła kobieta, pomyślał. Godzien szacunku przeciwnik. Szkoda, że musi umrzeć. Gdy tylko skoczek wystartował, Pancho włączyła radio i położy- ła palec na regulatorze częstotliwości, szukając radiolatarni Malaperta. Wiedziała, gdzie mniej więcej znajdowała się baza Astro. Skoczek miał jednak ograniczone możliwości manewrowania; latał głównie po trajektorii balistycznej, jak dziwny pocisk armatni. - Tu Pancho Lane - odezwała się do mikrofonu. Chciała wyć, krzyczeć, ale nie miała na to siły. - Lecę skoczkiem, z bazy Nairobi Industries w kraterze Shackletona. Potrzebny mi natychmiast namiar nawigacyjny. Cisza. Rozejrzała się po pustym księżycowym krajobrazie, który prze- mykał dookoła, próbując sobie przypomnieć punkty charakterystyczne dostrzeżone podczas lotu do Shackletona. Nic nie pasowało. Wszystko wyglądało tak samo: nagie skały upstrzone niezliczonymi kraterami, od małych otworów po dziury tak wielkie, że mogłoby się tam zmie- ścić miasto. Rozpadające się wzgórza, nagie i zaokrąglone przez eony uderzeń meteoroidów wygładzających je jak papier ścierny, aż nadały im zniszczony, zużyty wygląd. Skały i głazy porozrzucane wszędzie jak zabawki pozostawione przez niedbałe dziecko. Pancho sama czuła się, jakby się miała zaraz rozpaść. Kręciło jej się w głowie. Jak dobrze byłoby zwinąć się i zasnąć. Nawet twardy metal pokładu wyglądał kusząco. Przestań, rozkazała sobie w duchu. Nie śpij. Znajdź radiolatarnię bazy i użyj jej do naprowadzania. Szukała sygnału bazy na odbiorniku, próbując znaleźć automa- tyczną radiolatarnię bazy. Nic. Czując coś na kształt paniki, Pancho pomyślała, że może leci w zupełnie niewłaściwym kierunku. Może jest tak daleko, że... W słuchawkach rozległ się nagle spokojny, ciepły ton. Pancho nie byłaby bardziej zachwycona, gdyby najwspanialszy s'piewak na świecie zaczął śpiewać dla niej serenadę. - Tu Pancho Lane - rzekła chrapliwym tonem, czując, jak wy- schło jej gardło. - Potrzebuję natychmiast namiaru nawigacyjnego. Chwila ciszy, po czym włączył się spokojny tenor. - Tu baza Malaperta, pani Lane. Mamy panią na radarze. Leci pani z odchyleniem siedemnastu stopni. Wysyłam dane namiaru do korekty kursu. Pancho poczuła, że malutki silnik manewrowy odchylił kurs pojazdu odrobinę. Czuła się słaba, miała nogi jak z gumy. Ptaszek leci teraz na autopilocie, pomyślała. Mogę się odprężyć. Mogę się położyć i... Na konsoli zapaliło się czerwone światełko, jak złowieszcze oko. - Koniec paliwa - oznajmił komputerowy głos skoczka. - Od- cinam główny silnik. - Szlag! - rzuciła Pancho z głębi serca. Pożar lasu Fuchs cofał się wolno ceglaną ścieżką, z prawie wyładowanym pistoletem w każdej ręce, a w jego oczach odbijały się jaskrawe pło- mienie ogarniające ogród w grocie. Niech płonie, pomyślał. Niech wszystko spłonie. Jego ogród i dom. I sam Humphries. Niech zginie w płomieniach, niech się smaży we własnym piekle. Kaszląc odwrócił się i pobiegł ścieżką w kierunku śluzy, którą tu weszli. Pozostali już tam byli, Nodon nawet stał na własnych nogach, ale był blady i drżał. Fuchs dyszał, gdy do nich dotarł. - Trudno... oddychać... - wysapał. Amarjagal nie traciła czasu na rozmowy o rzeczach oczywistych. - Śluza jest zamknięta. Kod awaryjny nie działa. Fuchs patrzył na jej płaską, zwykle nie wyrażającą emocji twarz. Teraz widział w niej oskarżenie. - Ogień... zużywa tlen - rzekł Sanja. - Otwórzcie śluzę! - zarządził Fuchs. - Nodon, wypróbuj kody awaryjne. - Próbowałem -jęknął Nodon. - Nie działa... nie działa... Fuchs oparł się plecami o ciężką stalową klapę i wyczerpany osunął się na ziemię. Większość ogrodu już płonęła, wybuchając płomieniami, które ogarniały drzewa i rozprzestrzeniały się między kwitnącymi krzewami, spalając, niszcząc wszystko na swej drodze. Szary dym gromadził się pod skalnym sklepieniem próbując znaleźć ujście, najmniejszy otwór, którym mógłby wydostać się z tego piekła, z tej śmiertelnej pułapki. Humphries myślał teraz chłodno i logicznie. Garderoba w jego sypialni miała służyć za awaryjną śluzę powietrzną. Był tam nawet skafander, choć Humphries nigdy go nie użył. Architekt z Ziemi, który projektował willę, był nieco rozbawiony tym, że Humphries upiera się przy takich środkach ostrożności, ale pewny siebie uśmie- szek znikl mu z ust, gdy Humphries wykupił jego firmę, wyrzucił go i odesłał na Ziemię. Willę dokończyli inni, a awaryjna śluza powietrzna została zbu- dowana zgodnie z najbardziej rygorystycznymi przepisami. Wiedząc, że są tam dwie dodatkowe butle z powietrzem, Hum- phries ruszył do garderoby. - Co robisz? - krzyczała Ferrer. - Musimy się stąd wydostać! - To się wydostawaj - odparł chłodno, przypominając sobie wymierzony mu policzek. - Ja tu zostanę i poczekam, aż wszystko się wypali. Odsunął drzwi garderoby. Ferrer dostrzegła tylko rząd ubrań starannie rozwieszonych na wieszakach. - Co ty tam masz? - dopytywała się z drugiej strony sypialni. Nie wyglądała już zmysłowo. Jej ciemne włosy były zmierzwione, biały szlafrok pomięty, rozchełstany. Była przerażona, zdezorientowana i nie miała ochoty wyglądać kusząco. - Wystarczy tu powietrza na dzień albo dwa - rzekł uśmiechając się. - Och, dzięki Bogu! - rzekła, ruszając w stronę garderoby. Humphries dotknął przełącznika w futrynie i hermetyczna klapa opadła. Zanim Ferrer znikła mu z oczu, dostrzegł szok i zaskoczenie na jej twarzy. Usłyszał, jak wali pięs'ciami w stalową klapę. - Martin! Otwórz te drzwi! Wpuść mnie! Martin zanurkował głębiej w garderobie, próbując nie słyszeć jej wycia. Odsunął rząd spodni i zobaczył skafander oparty o tylną ścianę garderoby jak średniowieczna zbroja. - Martin! Proszę! Wpuść mnie! - Żebyś mogła mnie znowu uderzyć? - mruknął. - Idź się smażyć. Szef zespołu ratunkowego o mało nie wypuścił z ręki komuni- katora, gdy zobaczył, kto nadchodzi korytarzem. - Pan Stavenger! - Witaj... Pete - rzekł Stavenger, szybko rzuciwszy okiem na plakietkę z nazwiskiem. - Co się dzieje? Stavenger widział, że zespół złożony z trzech mężczyzn i czterech kobiet montuje przenośną śluzę powietrzną i przycze- pia ją do klapy prowadzącej do groty. Szef zespołu nie musiał nic mówić. - Ile to jeszcze potrwa? - Jakieś dziesięć minut. Może dwadzieścia. - Kiedy już to zmontujecie, ile osób będziecie mogli wypuścić za jednym razem? Szef potrząsnął głową. - Jest przeznaczona dla dwóch osób. - Tam jest ich co najmniej trzydziestu - rzekł Stavenger. - Szyb- ko kończy im się tlen. - Drugi zespół pracuje przy instalacji wodnej. Jeśli uruchomimy spryskiwacze, powinniśmy szybko ugasić pożar. - Ale ci ludzie potrzebują powietrza do oddychania. - Wiem - rzekł szef. - Wiem. Fuchs zobaczył ciemno odziane postacie idące ścieżką, kaszlące, potykające się. Zerwał się na równe nogi i schwycił jeden z prawie rozładowanych pistoletów. - Stać! - krzyknął, kaszląc. Pierwszy z mężczyzn rzucił pistolet w krzaki. - Wypuśćcie nas! - krzyknął - Pożar... Pozostali stojący za nim także zaczęli rzucać broń. Wszyscy podeszli do Fuchsa, kaszląc, przecierając oczy. Za nimi płomienie pełzały po kwiatach i trawie, pięły się po pniu drzewa. Liście zajęły się płomieniem. - Grodź jest zamknięta - rzekł Fuchs. - Jesteśmy w pułapce. Strażnicy nie uwierzyli mu. Ich lider podszedł do klapy i zaczął gorączkowo wystukiwać kod. - Jezu, Maryjo, Józefie Święty... - jęknął. - Ze wszystkich pieprzonych awarii. - To chyba działa automatycznie - rzekł z rezygnacją Fuchs. - Nic nie można z tym zrobić. Strażnik patrzył na niego. - Ale przecież powinny być zespoły ratunkowe... Coś... W tej samej chwili od strony klapy rozległ się stłumiony głos. - Mówi zespół ratunkowy Selene. Jest tam kto? Stuknijcie w klapę. Fuchs o mało nie podskoczył z ulgą i z radości. Stuknął kolbą pistoletu w stalową klapę. - Dobrze. Montujemy śluzę. Kiedy będzie gotowa, zaczniemy was wyciągać. Ilu was tam jest? Fuchs policzył szybko i stuknął w klapę jedenaście razy, myśląc, że może uda im się wyjść z tego cało. Może wyjdą z tego z życiem. Plany lotów Pancho wiedziała, że powinna myśleć szybko, ale zmęczenie i choroba popromienna sprawiały, że czuła się, jakby ktoś ją owinął ciężkim, mokrym kocem. Koniec paliwa, pomyślała. Wystarczy jeszcze tylko na automa- tyczne lądowanie. Ale nie wystarczy, żeby dolecieć do bazy. Wyłą- czyć automatykę i wydusić z ptaszka ostatnie siły? Jeśli to zrobisz, nie wylądujesz, rozbijesz się na lądowisku, jeśli w ogóle do niego dolecisz. Pozwolić skoczkowi dryfować i wylądować tam, gdzie doleci? Wtedy wylądujesz na jakimś pustkowiu. Nie, nie wylądujesz, rozbijesz się o skały. - Mamy dobry namiar pani statku, pani Lane, i dostajemy obraz z satelity - usłyszała głos kontrolera z Malaperta. - Obawiam się, że nie doleci pani do bazy. Wysyłamy ekipę poszukiwawczo-ratunko- wą. Jeśli znajdzie pani jakieś w miarę płaskie miejsce do lądowania, proszę siadać, przylecimy i zabierzemy panią. - Zrozumiałam, akcja poszukiwawczo-ratunkowa - rzekła Pancho z gardłem tak suchym, że aż bolało. - Posadzę go jak naj- bliżej bazy. Jeśli jeszcze będę w stanie utrzymać się na nogach, pomyślała. - Malapert - próbowała zawołać lecz z gardła wydobył się tylko skrzek. - Zgłasza się Malapert, pani Lane. - Wyślijcie jakichś lekarzy z tą ekipą. Złapałam niezłą dawkę promieniowania. Ułamek sekundy ciszy. - Zrozumiałem, pani Lane. Dobrze, rzekła w duchu Pancho. Teraz tylko nie strać przytom- ności do chwili, aż posadzisz ptaszka tak, żeby nie skręcić karku. Chciała się uśmiechnąć. Gdyby nie była tak strasznie wyczerpana, pewnie byłoby to nawet zabawne. Jakieś pół miliarda kilometrów od niej Dorik Harbin uznał, że trzeba zejść z mostku Samarkandy i dokonać inspekcji statku. Lecieli teraz w samym środku chmury radiacyjnej, a choć układy statku działały poprawnie, Harbin czuł się trochę nieswojo lecąc na oślep w potężnej chmurze wysokoenergetycznych cząstek, które mogły zabić niezabezpieczonego człowieka w ciągu sekund. Wszystkie światełka kontrolne na panelach sterowania s'wieciły na zielono, z wyjątkiem kilku drobnych elementów maszynerii, które wymagały konserwacji. Każę załodze się tym zająć, pomyślał Harbin wstając z fotela dowódcy. Zajęcie się czymkolwiek dobrze wpłynie na ich morale. Przestaną siedzieć i czekać, aż promieniowanie spadnie do normalnego poziomu. Przekazał dowodzenie pilotowi i przeszedł przez klapę. Odwró- cił się na moment i przyjrzał się czujnikom osłony antyradiacyjnej. Wszystkie paliły się na zielono. Dobrze. Na pokładzie Cromwella kapitan obudził się kilka minut wcze- śniej nim pierwszy oficer wywołał go przez interkom. Zwlekł się z koi, umył twarz i włożył czysty kombinezon. Nie musiał się czesać; golił głowę i teraz miał włosy długos'ci centymetra. Wszedł na mostek i zobaczył, że wszystkie systemy statku działają w granicach normy. Statek leciał w chmurze zjonizowanych cząstek. Natężenie promieniowania spadło, jak zauważył. Oddalając się od Słońca chmura rzedła. - Nadal mamy osłonę antyradarową? - zwrócił się do technika łączności. - Teoretycznie tak, sir - odparł ze skinięciem głowy technik. - Teoria mnie nie interesuje - warknął kapitan. - Czy radary Westy są w stanie nas wykryć czy nie? Technk zamrugał, po czym odparł: - Nie, sir. O ile nie zwiększą mocy operacyjnej dwu- albo trzykrotnie, to nie, sir. O ile, gderał w duchu kapitan. - Jeśli nas zauważą, podnieś alarm - nakazał technikowi. - Tak jest sir. Podniosę alarm. Wskazując na technika uzbrojenia, kapitan rzekł: - Czas na naradę. W mojej kajucie. Technik uzbrojenia był w rzeczywistości fizykiem z wydziału nanotechnologii Astro Corporation, tak wysokim, że nieustannie ude- rzał głową w górną część włazu przy przechodzeniu, tak młodym, że wyglądał jak nastolatek, ale bez charakterystycznej dla nastolatków pozy ponurej obojętności. Nie, on był inteligentny, radosny i pełen entuzjazmu. Pochylając się nisko przy przechodzeniu, by po raz kolejny nie zahaczyć głową z czupryną w kolorze słomy, miał jednak raczej ponurą minę. - Za parę minut będziemy musieli podjąć decyzję - rzekł kapi- tan siadając na koi i dając technikowi gestem do zrozumienia, żeby zasiadł na jedynym krześle w kajucie. - Osiemnaście minut - rzekł fizyk - i odliczanie trwa. - Czy jest jakiś powód, dla którego nie mielibyśmy wystrzelić teraz pocisków? Blade brwi fizyka uniosły się w górę. - Plan zakłada, że... - Wiem, co zakłada plan - przerwał mu niecierpliwie kapitan. - Pytam, czy pociski są gotowe do wystrzelenia? - Tak, sir, są. Sprawdziłem je niecałą godzinę temu. Kapitan spojrzał w chłodne niebieskie oczy młodego człowieka. Mogę wystrzelić te pociski i uciekniemy stąd jak najdalej, pomyślał. - Jeśli jednak poczekamy do ostatniego punktu wystrzelenia pocisków, szansę na to, że dotrą do Westy i nie zostaną wykryte ani przejęte, są znacznie wyższe - powiedział młody mężczyzna. - Rozumiem. - Nie ma powodu, dla którego mielibyśmy je wystrzelić wcze- śniej. Kapitan milczał i rozmyślał. Ten dzieciak to typowy naukowiec. Dopóki wszystkie kontrolki na panelach palą się na zielono, myśli, że wszystko gra. Z drugiej strony, jeśli wystrzelę pociski za wcze- śnie i coś pójdzie nie tak jak trzeba, powie swoim przełożonym, że to moja wina. - Doskonale - powiedział w końcu. - Proszę policzyć pośrednie punkty wystrzelenia... - Pośrednie? - Trzy punkty na naszej trajektorii, z których możemy jeszcze wystrzelić pociski. - Trzy punkty przed ustalonym punktem wystrzelenia? -Tak jest. Młodzian uśmiechnął się. - Och, to proste. Mogę to zrobić od razu. Wyjął palmtopa z kieszeni na piersi. Selene: poziom siódmy Ciepło się tu robi, pomyślał Humphries. Po czym poprawił się: nie, to tylko moja wyobraźnia. To miejsce jest izolowane, ogniood- porne. Odsunął rząd garniturów wiszących starannie w garderobie i dotknął najbliższego z trzech zielonych zbiorników z tlenem opar- tych rzędem o tylną s'cianę. Mam wszystko, czego potrzebuję. Nie wykurzą mnie. Powoli przecisnął się obok garniturów, spodni, marynarek i ko- szul, starannie poukładanych, wiszących na wieszakach w tym samym kierunku, czekających w ciszy, aż zdecyduje sieje włożyć. Otarł się 0 tkaninę ramieniem i poczuł chęć, by pogładzić rękaw palcem, nawet potrzeć nim kojąco o policzek. Jak dziecko przytulające się do koca, pomyślał. Uspokaja. Tymczasem podszedł do drzwi, nadal oddzielonych cermetową kurtyną. Niepewnie dotknął jej końcami palców. Nie była gorąca. Ani nawet ciepła. Może ogień już zgasł. Ferrer już nie dobija się do drzwi. Dała sobie spokój. Ciekawe, czy udało jej się wydostać z domu? Jest silna i sprytna. A jeśli przeżyła pożar? Poczuł nagle przerażenie. Je- śli przeżyje, rozpapla wszystkim, że wpadłem w panikę! Powie, że wszedłem do schronu i zostawiłem ją na pastwę losu! Humphries zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie boleśnie wbiły mu się w dłonie. Nie, mała zdzira będzie grozić, że wszystkim rozpowie 1 będzie mi wisieć nad głową przez resztę życia. Trzeba się jej pozbyć. Na stałe. Trzeba udać, że się jej da wszystko, czego zapragnie, a potem nasłać Harbina albo jakieś inne zwierzę, żeby ją uciszył. Podjąwszy decyzję, Humphries przespacerował się po swoim schronie, zastanawiając się, skąd będzie wiedział, że można już bez- pieczne opuścić hermetyczne schronienie. Wreszcie pożar przestał się rozprzestrzeniać tak szybko, pomy- ślał Fuchs leżąc na ceglanej ścieżce przed śluzą. Jaskinię wypełniały płomienie i dym, gęstniejący z każdą sekundą. Żar palił go w twarz. Nodon znów stracił przytomność; Amarjagal i Sanja leżeli obok niego na trawie, nie poruszając się, ich ciemne oczy o kształcie migdała były utkwione w zbliżającym się wolno ogniu. Czarno odziani strażnicy rozłożyli się wszędzie dookoła, kaszląc; rzucili pistolety i najwyraź- niej zapomnieli o swoich obowiązkach wobec Humphriesa. Jedna z kobiet chciała zapytać: - A ile jeszcze... - ale dopadł ją atak kaszlu. Jakby w odpowiedzi na jej nie dokończone pytanie, od strony śluzy rozległ się głos: - Jesteśmy gotowi ze śluzą powietrzną. Za trzydzieści sekund otworzymy klapę. Możemy za jednym razem przeprowadzić dwie osoby. Przygotujcie dwie pierwsze. Fuchs przetarł obolałe oczy. - Amarjagal i Nodon. Kobieta zarzuciła sobie zdrowe ramię Nodona na potężne plecy i wstała. Pomagał jej Sanja. Niektórzy ze strażników poruszyli się i Fuchs sięgnął po pistolet laserowy leżący na ziemi obok niego. - Wszyscy się wydostaniemy - rzekł stanowczo. - Po dwie osoby. Strażnicy spojrzeli na niego ponuro. - Kto jest waszym dowódcą? Mężczyzna o krótko przystrzyżonych siwych włosach i szero- kich ramionach usiadł. Fuchs zauważył, że ma wielki brzuch wyle- wający się ponad paskiem spodni. - Ja - powiedział i rozkaszlał się. - Ustal, w jakiej kolejności przez śluzę będą przechodzić twoi ludzie - rzekł Fuchs nie znoszącym sprzeciwu tonem. - Ty i ja wyj- dziemy jako ostatni. Mężczyzna skinął głową. Ciężka stalowa klapa stuknęła i zaczęła się powoli otwierać. Stavenger stał w korytarzu koło awaryjnej śluzy i patrzył, jak wyprowadzają z niej parami uratowanych. Jak z arki Noego, pomyślał. W większości byli to ochroniarze Humphriesa, z twarzami czar- nymi od sadzy jak mundury. Była tam też trójka Azjatów, w szarych kombinezonach działu konserwacji Selene. - Wychodzi ostatnia dwójka - powiedział ktoś' z zespołu ra- tunkowego. Dziwna para, pomys'lał Stavenger. Wysoki mężczyzna o sze- rokich ramionach i drugi, niski i krępy. Obaj w czarnych ubraniach. I nagle rozpoznał ponurą twarz niższego mężczyzny. Lars Fuchs! To Lars Fuchs, pomyślał Stavenger. - Jest tam ktoś jeszcze? - spytał szef zespołu ratunkowego. - Nikt żywy - odparł Fuchs. - Dobrze - zawołał szef do swoich ludzi. - Zamknijcie klapę i niech się dopali. Stavenger wyjął komunikator i wezwał ochronę, by aresztowała Larsa Fuchsa. Stavenger widział, że jest tylko jeden powód, dla któ- rego Fuchs mógł znaleźć się w prywatnej posiadłości Humphriesa. Fuchs zabił Humphriesa. Gdyby nie było to takie denerwujące, to może i byłoby zabawne, pomyślał Humphries siedząc w swojej garderobie. Idiota architekt, który to projektował, nie wpadł na pomysł, żeby zainstalować tu telefon, bo wszyscy mają przenośne komunikatory albo implanty. Nie mam implantu, a tych cholernych piszczących komunikatorów nienawidzę. Więc siedzę tu i nie mam żadnego spo- sobu, żeby dać komukolwiek znać, że żyję. Nie odważę się wyjść, bo nie wiem, czy ogień na zewnątrz zgasł. A jeśli nawet, to pewnie zużył cały tlen i udusiłbym się. Do licha! Pozostaje tylko czekać. Humphries nienawidził czekania. Nawet na ratunek. Lądowanie awaryjne Grunt zbliża się strasznie szybko, pomyślała Pancho. Zdecydo- wała, że skoczek ma dalej lecieć po swojej trajektorii balistycznej, wiedząc, że wyląduje niedaleko bazy Astro w Górach Malaperta. Jak daleko, niespecjalnie ją obchodziło. Martwiła się teraz wyłącznie tym, gdzie posadzić ptaszka, nie zabijając się przy tym. Każde lądowanie, po którym możesz odejść na własnych no- gach, to dobre lądowanie, powiedziała sobie, patrząc, jak upstrzony skałami grunt pędzi w jej stronę. Znaleźć płaskie, puste miejsce. Jak Armstrong w starym Apollo-11. Znaleźć płaskie, puste miejsce. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Falisty, pagórkowaty teren przesuwający się wokół niej był pokryty kraterami we wszelkich rozmiarach i tak gęsto upstrzony skałami, że przypominał Pancho twarz nastolatka, z którym kiedyś umówiła się na randkę, cierpiącego z powodu trądziku. Zabawne, dokąd czasem błądzą myśli. - Nie zapomnij o świecie rzeczywistym - mruknęła. Grunt był coraz bliżej, a ona poczuła falę mdłości. Jak dobrze byłoby położyć się i zasnąć. Nogi miała jak z gumy, bolało ją całe ciało. Odruchowo przesunęła językiem po zębach, sprawdzając, czy nie poczuje smaku krwi. Wiedziała, że krwawiące dziąsła to zły znak. Poważny symptom choroby popromiennej. - Uważaj! - krzyknęła do siebie. - Proszę powtórzyć - w słuchawkach rozległ się głos kontrolera lotów z Malaperta. - Nie, nic - odparła Pancho przepraszającym tonem. Nadal mają mnie na radarze, pomyślała. Dobrze. Będą wiedzieli, gdzie znaleźć moje zwłoki. Tam! Po prawej. Dość płaski terem, zaledwie kilka niewielkich skał. Trochę pochyło. To na zboczu wzgórza. Nie tak źle. O ile tam dolecę. Pancho złapała wolant w kształcie litery T i silniki manewrowe skoczka wyrzuciły chmurkę zimnego gazu, na tyle dużą, by skie- rować niezgrabny mały pojazd w kierunku płaskiego terenu, który wypatrzyła. Cholera! Więcej skał niż się z początku wydawało. Cóż, nie mam wyboru. Mam paliwo tylko na jedno lądowanie. Wystukała na klawiaturze kod automatycznej sekwencji lądo- wania, nie mając wystarczającego zaufania, że poprawnie wykona go ręcznie. Skoczek zadrżał, gdy włączył się główny silnik, zmniej- szył prędkos'ć, po czym zaczął opadać na skalisty, pochyły grunt jak dziecinna zabawka. W absolutnej ciszy. Pancho pamiętała jeszcze coś ze swojego astronautycznego szkolenia, na tyle, żeby ugiąć nogi i zaprzeć się rękami o konsolę sterowania. Skoczek uderzył w grunt, jedna podpora trafiła na kamień na tyle duży, że pojazd niebezpiecznie się przechylił. Przez ułamek sekundy Pancho pomyślała, że się przewróci. Tak się nie stało, ale awaryjne lądowanie było na tyle gwałtowne, że wyrwało z kratow- nicy jedną z pętli utrzymujących w miejscu jej prawą nogę. Noga Pancho została tak niefortunnie poderwana do góry, że lewa, nadal umocowana w pętli, trzasnęła w kostce. Pancho zacisnęła zęby czując nagły ból złamanej kości i jak w zwolnionym tempie opadła na kratownicę. Czując zimny pot wypływający wszystkimi porami ciała, po- myślała: cóż, jeszcze żyję. Po czym dodała: ciekawe jak długo. Centrum dowodzenia Astro Corporation Powinienem sobie postawić tu pryczę, pomyślał Jake Wana- maker, przechadzając się wzdłuż rzędu konsol. Przy każdej siedział technik, śledząc ekrany dostarczające centrum dowodzenia informacji 0 statkach i bazach Astro od Księżyca po Pas Asteroid. W pomiesz- czeniu oświetlonym jedynie złowieszczą poświatą ekranów, było duszno i gorąco, wypełniało je brzęczenie elektrycznego wyposażenia 1 czuło się napięcie skoncentrowanej załogi. Wanamaker był zainteresowany tylko dwoma ekranami: bazą Malaperta, w pobliżu księżycowego bieguna południowego i Crom- wellem, który zaraz miał zacząć atak na Westę. Wanamaker pochylił się nad technikiem obsługującym po- łączenie z Cromwellem. Kontakt ze statkiem ukrytym w chmurze wysokoenergetycznych cząstek był niemożliwy, ale pół godziny temu kapitan przesłał wiadomość wiązką laserową. Właśnie odebrał ją radioteleskop na powierzchni Księżyca. Na ekranie widać było tylko migoczące kolorowe plamy. - Dekodowanie w toku, sir - rzekł jeden z techników, prawie czując na karku oddech admirała. Plamy znikły i pojawił się kapitan Cromwella z poważną miną. Uciekał wzrokiem w bok, ale w jego oczach widać było napięcie. - Rozpoczęliśmy podejście do celu - oznajmił zwięźle. - Chmura radiacyjna rozprasza się szybciej niż przewidywaliśmy, więc wyrzu- cimy ładunek w połowie drogi między rozpoczęciem podchodzenia a planowanym punktem wystrzelenia rakiet. Ekran zgasł. - To cała wiadomość, sir - rzekł technik zwracając się do Wa- namakera. Chciał natychmiast wysłać wiadomość do Cromwella, że mają postępować zgodnie z planem i dotrzeć z nanomaszynami do pla- nowego punktu odpalenia rakiet. Uświadomił sobie jednak, że wia- domość dotarłaby do statku za jakąś godzinę. Nic nie mogę zrobić, powiedział sobie i wyprostował się. Przeciągnął się i myślał. Kapitan jest na miejscu i jeśli chce odpalić pociski wcześniej, musi mieć jakiś powód. Wanamaker nie mógł jednak przekonać sam siebie. Uświa- domił sobie, że kapitan robi to, co jest dla niego najwygodniejsze. Tu nie chodzi o forsowanie swojego punktu widzenia. Obrócił się wolno i wyszukał wzrokiem Tashkajian. Siedziała przy biurku po drugiej stronie pogrążonego w pełnej napięcia ciszy centrum łączności. To jej plan, pomyślał Wanamaker. Ona opracowała go z kapitanem. Jeśli coś pójdzie nie tak jak trzeba z wcześniejszym wystrzeleniem pocisków, powie mi. Ale co mi z tego przyjdzie? Nie mogę do nich wysłać wiadomo- ści, żeby wszystko wyjaśnić. Tashkajian wstała z fotela na kółkach, gdy zbliżył się do jej biurka. - Widziałaś raport z Cromwellal - spytał Wanamaker. - Tak, sir. -No i? Zawahała się na chwilę. - Pewnie wszystko w porządku. Pociski są małe, a promienio- wanie nadal zakłóca radary Westy. - Ale on powiedział, że chmura się rozprasza. - Nasze raporty z MUA... Przerwał im wrzask któregoś technika. - Znaleźli ją! - krzyczał rozpromieniony. - Znaleźli Pancho! Ona żyje! Pancho uświadomiła sobie, że musiała zemdleć dopiero wtedy, gdy obudził ją nieznośny ból. Zamrugała opuchniętymi oczami i zo- baczyła, że jakaś postać w pękatym skafandrze podnosi ją z ziemi, pod plecy, złamaną nogę i resztę ciała. - Jezu Chryste na harleyu! - jęknęła. - Uważajcie, na litość boską. - Przepraszam - rzekła postać w skafandrze. Pancho usłyszała te słowa w słuchawkach skafandra. - Ta noga jest złamana - rzekła. Bolało tak bardzo, że Pancho była bliska płaczu. - Spokojnie - odparł mężczyzna w skafandrze. Pogrążona w mgiełce bólu Pancho zauważyła, że jest ich trzech. Jeden trzymał ją za ramiona, drugi za nogi, trzeci podtrzymywał ją w pasie. Oddalali się od wraku skoczka. - Unieruchomię tę kostkę, jak tylko dotrzemy do naszego łazika - rzekł facet. - Jestem lekarzem, pani Lane. - Widzę - warknęła. - Całkowita obojętność na ból u innych ludzi. - Nie wiedzieliśmy, że kostka jest złamana, proszę pani. Była pani nieprzytomna, kiedy dotarliśmy. I kończyło się pani powie- trze. Pieprz się, pomyślała Pancho, ale milczała. Powinnam się cie- szyć, że mnie znaleźli. Tylko z każdym ich krokiem czuła nową falę bólu w nodze. - Musieliśmy lądować ponad kilometr od miejsca katastrofy - rzeki lekarz. - Nie ma tu wiele miejsc, w których można bezpiecznie posadzić skoczka. -1 mnie to mówicie. - Będziemy tam za jakieś dziesięć albo piętnaście minut. Tam nastawię pani kostkę. - Tylko mnie nie upuść - mruknęła. - Grunt jest bardzo kamienisty i nierówny. Robimy co może- my. - Tylko mnie nie upus'ć - powtórzyła. Upuścili ją tylko raz. Zespół ratunkowy Selene zawiózł Fuchsa, jego załogę i ochro- niarzy Humphriesa do szpitala. Fuchs był na tyle przytomny, że przedstawił się jako Karl Manstein. Personel medyczny wpakował wszystkich uratowanych na nosze i zawiózł do łóżek oddzielonych plastikowymi zasłonami. Fuchs wiedział, że on i jego ludzie muszą się jak najszybciej wydostać ze szpitala. Leżał w sztywnej białej pościeli i gapił się na kremowy sufit, zastanawiając się, jak daleko od niego jest reszta. Pa- miętał, że Nodon jest ranny. A to jeszcze bardziej utrudni ucieczkę. Szybko się zorientują, że Manstein to nie jest prawdziwe nazwi- sko, to tylko kwestia czasu. I co wtedy? Przyszło mu coś do głowy; uśmiechnął się do sufitu, sam w swo- im zasłoniętym kąciku. Kiedy on i szef ochrony wreszcie wytoczyli się z prowizorycznej śluzy powietrznej, którą zmontował zespół ratunkowy Selene, szef zespołu ratunkowego spytał: "Jest tam ktoś jeszcze?". Odpowiedział wtedy, że nikt żywy, a szef ochrony potwierdził to, potrząsając głową ponuro. Humphries nie żyje! Fuchs nie posiadał się z radości. Leżąc na szpitalnym łóżku, z piekącymi oczami i płucami podrażnionymi dymem, miał ochotę roześmiać się na głos. Udało mi się! Zabiłem tę podłą świnię! Martin Humphries nie żyje. Martin Humphries żył, ale był straszliwie głodny. Nigdy dotąd nie zaznał głodu, a teraz, gdy się przechadzał, siadał czy wyciągał na grubym dywanie swojego schronu, burczało mu w brzuchu. To uczucie pustki w żołądku było aż bolesne. Trwało całe minuty i go- dziny i skłaniało go do nieustannego myślenia o jedzeniu. Nawet kiedy próbował zasnąć, śniły mu się wystawne bankiety, na których nie mógł się dopchać do jedzenia. Gorsze było pragnienie. Wyschło mu gardło, miał wrażenie, że język mu spuchł, a oczy piekły. Przecież ja tu mogę umrzeć, pomyślał. Setki razy podchodził do hermetycznej kurtyny i dotykał jej ostrożnie czubkami palców. Była chłodna. Przycisnął do niej dłonie. Przyłożył policzek. Ogień na pewno już zgasł. Według zegarka minęło już ponad dwadzieścia godzin. Ogień musiał już wygasnąć. Ale co z tlenem? Czy po drugiej stronie jest powietrze, którym da się oddychać? Ktoś w końcu tu przyjdzie, pocieszał się. Mój szef ochrony wie o tym schronie. Jeśli nie zginął w pożarze. Jeśli nie udusił się z braku tlenu. Ferrer. Victoria mogła się wydostać. Powie im, że tu jestem. Ale czy na pewno? Nie wpuściłem jej, więc może być na mnie tak wściekła, że woli, bym tu zdechł, nawet jeśli jej nic się nie stało. Jeśli nawet, ktoś tu w końcu przyjdzie, oszacować straty. Inspektorzy ochrony Selene. Cholerni agenci ubezpieczeniowi trafią tu wcześniej czy później. Niech ci się nie wydaje, że likwidatorzy szkód będą mieli ochotę ruszyć tyłki, odezwał się jakiś sardoniczny głos w jego głowie. Wszystko przez tego idiotę architekta, złościł się Humphries. Co za debil! Zbudować schron bez telefonu, z którego można się skontaktować ze światem. Bez czujników informujących o tym, czy na zewnątrz jest powietrze. Dopilnuję, żeby już nigdy w życiu nie dostał zlecenia. Nigdy! Będzie żebrał na rogach ulic, dopóki z nim nie skończę. Nie ma tu nawet wody. Mogę tu umrzeć, zanim ktoś mnie znajdzie. Osunął się na podłogę i próbował płakać, ale jego ciało było zbyt odwodnione, by wyprodukować łzy. Rakieta balistyczna Z fotela przy wąskim oknie Pancho obserwowała kątem oka poszarpane księżycowe wyżyny przesuwające się szybko na ze- wnątrz, daleko w dole. Była jedyną pasażerką rakiety balistycznej pędzącej wysoko nad surową powierzchnią Księżyca, w drodze z bazy Malaperta do Selene. Jej kostkę unieruchomiono gipsem w sprayu; w szpitalu w Selene wstrzykną jej nanomaszyny, które naprawią złamane kości i poszarpane tkanki. Pancho nie miała wiele czasu na studiowanie krajobrazu. Była pogrążona w rozmowie z Jakiem Wanamakerem, którego pobrużdżo- na twarz przypominała skalisty krajobraz w dole. - ...powinien właśnie wystrzelić pociski z nanomaszynami - mówił Wanamaker. - A na Weście wszyscy ukryli się pod ziemią? - upewniła się Pancho. - Powinni, są teraz w chmurze radiacyjnej. Na powierzchni wszyscy by zginęli, bez względu na to, co zrobilibyśmy my. Pancho skinęła głową. - Dobrze. A co z pożarem w domu Humphriesa? Wanamaker skrzywił się. - Jakaś grupa fanatyków przedostała się do groty na najniższym poziomie. Nie wiemy po co. Ochrona Selene trzyma ich w szpitalu. - Spalili dom? - Podpalili ogród. Cała grota to dymiące zgliszcza. - A Humphries? - Ani śladu. Inspektorzy Selene przeszukują posiadłość. Dom nadal stoi, ale został wypalony w pożarze. Dziwne. Pancho nie poczuła radości na myśl, że Humphries może nie żyć. - Znaleźli jego ciało? -Nie. - A ludzie, którzy go zaatakowali są w szpitalu? - Pod strażą. Pancho wiedziała, ze jedynym człowiekiem w Układzie Sło- necznym, który byłby na tyle szalony, żeby zaatakować Humphriesa w jego własnym domu, był Lars Fuchs. - Czy Lars Fuchs był wśród napastników? Kwaśna mina Wanamakera przeszła w ponury grymas. - Podał, że nazywa się Karl Manstein. Nie sądzę, żeby ochrona Selene już wpadła na to, kim naprawdę jest. Przez sekundę Pancho zastanawiała się, skąd Wanamaker wie, że Manstein to pseudonim Fuchsa. Uznała to jednak za niestotne. - Wydostań go stamtąd. -Co? - Wydostań go ze szpitala. W ogóle z Selene. Wyślij go do Pasa, na Ceres, gdziekolwiek. Tylko wydobądź go z zasięgu ochrony Selene. - Ale to morderca. Terrorysta. - Ściągnęłam go na Selene, żeby pomógł nam w walce z Hum- phriesem - Pancho zdecydowała, że nie powie Wanamakerowi całej prawdy. - Nie chcę, żeby Stavenger albo ktokolwiek inny o tym wiedział. - Jak mam go wydostać z rąk ochrony Selene? - spytał Wana- maker przygnębiony. Pancho przymknęła oczy. - Jake, to twój problem. Wymys'l coś. On ma się wydostać z Księżyca i lecieć do Pasa. Od wczoraj. Wziął głęboki oddech i odpowiedział z niechęcią. -Tak jest. Przez sekundę myślała, że zasalutuje. - Coś jeszcze? - spytała Pancho. Wanamaker zrobił pośrednią minę między uśmiechem a gry- masem. - A to nie wystarczy? Ulysses S. Quinlan patrzył w trwodze, z szerokimi ze zdumienia szmaragdowymi oczami, na wielki salon willi Humphriesa. Czy raczej na to, co z niego zostało. Wielkie, przestronne pomieszczenie było pokryte sadzą; zwęglona ruina, poczerniałe ściany i sufit, podłoga pokryta sczerniałym gruzem i lekkim szarym popiołem. Quinlan, urodzony w Belfaście z ojca Irlandczyka i matki pół-Ir- landki pół-Amerykanki, wyrósł na ojcowskich opowieściach o wojnie domowej. Aby sprawić przyjemność ojcu, od dziecka grywał w piłkę nożną, aż dostał stypendium sportowe w Princeton, co zachwyciło matkę, choć rozpaczała, że będzie musiała się rozstać z jedynym dzieckiem. Quinlan studiował inżynierię i przez całe lata wykonywał frustrującą pracę przy falochronach i barierach hydromechanicznych, które miały zabezpieczać przed podnoszącym się poziomem morza Florydę, regiony Zatoki Meksykańskiej i Jukatan. Doznał załamania nerwowego, kiedy morze zalało Houston i w czterdzieste urodziny zaoferowano mu pełną emeryturę. Aby uciec od oceanów, mórz i powodzi, zbiegł na Księżyc. Po roku pracował w dziale konserwacji Selene, zadowolony i szczęśliwy jak przed nastaniem epoki powodzi na Ziemi. Nawet teraz pogwizdywał w masce ochronnej, rozglądając się po salonie willi. - Sny o potędze - mruknął przesypując szary popiół i gruz. - Jak u carów Rosji - skomentowała jego partnerka, potężna rudowłosa Finka. Nawet przez maskę usłyszał w jej głosie potępie- nie. - Tak - zgodził się Quinlan, stukając w poczerniałą ścianę odzianą w rękawicę pięścią. - Ale sama budowlajest solidna. Żelbet. Podstawowa konstrukcja przetrwała pożar. Jego partnerka zgodziła się niechętnie. - Mogli ograniczyć ogień tylko do tego miejsca, gdyby ktoś nie dopuścił do tego, by rozprzestrzenił się na dach. Quinlan pokiwał głową. - Szkoda - mruknął. - Wielka szkoda. Mieli na twarzach maski, by ochronić płuca przed drobnym py- łem, który wzbijał się w powietrze z każdym krokiem. Kilka godzin wcześniej jaskinię napełniono zdatnym do oddychania powietrzem. Quinlan i jego fińska towarzyszka badali ruiny, by sprawdzić, czy gdzieś nie zaczął się tlić ogień, gdy dostarczono tlen. Spędzili godzinę na ostrożnym przesiewaniu gruzu z dolnej kondygnacji. Potem ruszyli ostrożnie schodami na piętro. Drew- niana boazeria i luksusowe dywany spłonęły, ale solidna betonowa konstrukcja przetrwała pożar. Na górze panował taki sam bałagan jak w dole. Quinlan widział potrzaskane i zwęglone fragmenty przedmiotów, które kiedyś były meblami, a teraz leżały pod ścianami jako stosy odłamków. Zauważył, że okna ocalały, zasłonięte metalowymi kurtynami. Pewnie zrobiono je ze zbrojonego szkła, pomyślał. Może nawet kuloodpornego? Przyglądając się planowi piętra wyświetlonemu na palmtopach, przedarli się do szerokich drzwi głównej sypialni. Quinlan zagwizdał na widok jej rozmiarów. - To pewnie było łóżko - powiedziała jego partnerka wskazując na prostokątny kwadrat popiołu na podłodze. - Albo lotnisko - mruknął Quinlan. - Hej, spójrz na to - Finka stanęła przy nietkniętym panelu drzwiowym. - Ogień tego nie uszkodził. - Jak to możliwe? - zastanawiał się głos'no Quinlan, podchodząc do niej. - To jakieś tworzywo - rzekł, dotykając go dłonią w rękawicy. - Wygląda na ceramikę. Ruda rzuciła okiem na palmtopa. - Według planu kondygnacji powinna tu być garderoba. - Jak się tam dostać, u licha? - Quinlan szukał jakiejś klamki albo przycisku, ale na poczerniałej od sadzy futrynie niczego nie znalazł. Próbował przesunąć drzwi. Ani drgnęły. Postukał, potem za- pukał. - Są zamknięte od wewnątrz. Na to wygląda. Drzwi otwarły się tak nagle, że oboje wystraszeni odskoczyli do tyłu. Stanął w nich zataczający się Martin Humphries i spojrzał za- czerwienionymi oczami. - Najwyższy czas - odezwał się skrzeczącym, ochrypłym głosem. - Pan Humphries! Humphries ruszył niepewnie w ich stronę, spojrzał na ruiny swojej królewskiej sypialni, po czym gwałtownie odwrócił się w ich stronę. - Wody! Dajcie mi wody. Quinlan wyszarpnął zza pasa manierkę i bez słów podał ją rozwścieczonemu mężczyźnie. Humphries wypił wszystko, aż woda spływała mu po podbródku i kapała na przód wymiętej koszuli. Qu- inlan czuł niemiły zapach jego ciała nawet przez maskę. Humphries odsunął manierkę od ust, ale nie wypuszczał jej z ręki. Wytarł brodę drugą ręką, zakaszlał, po czym wycelował palec w Quinlana. - Telefon - rzekł nieco mocniejszym głosem. - Daj mi telefon. Powieszę tego skurwiela, mordercę Fuchsa, za jaja. Asteroida Westa Choć baza wojskowa na Weście należała do Humphries Space Systems, kluczowy personel składał się z najemników zatrudnionych przez HSS z różnych źródeł. Leeza Chaptal, na przykład, była pracow- nicą Yamagata Corporation. Teraz była faktycznym dowódcą bazy, jako że nominalnie szefem bazy był pracownik HSS, zwykły mene- dżer, z wykształcenia i z zawodu księgowy, pospolity liczykrupa. Leeza pozwoliła mu zajmować się papierkami (oczywiście w postaci elektronicznej), a on jej zarządzać dwoma setkami osób, które stanowiły o militarnej potędze bazy: inżynierami, technikami, astronautami, wojskowymi. Był to rozsądny układ. Człowiek z HSS zajmował się cyferkami, a Leeza prawdziwą pracą. Kiedy szalała burza słoneczna, niewiele było do zrobienia. Le- eza odwołała wszystkich z powierzchni. Żołnierze, ukryci głęboko pod powierzchnią asteroidy, w tunelach i jaskiniach, mogli najwyżej wykonywać rutynową konserwację sprzętu oraz uprawiać najstarsze żołnierskie hobby: biadolenie. Leeza sama czuła się trochę niepewnie zagrzebana głęboko w jamie jak kret. Choć rzadko wychodziła na powierzchnię Westy, drażniło ją, że nie może tam wyjs'ć, nie może wydostać się z ciasnej małej kwatery wykopanej w skale asteroidy, nie może stanąć na pokrytym drobnymi kamyczkami gruncie - nawet w skafandrze - i zobaczyć gwiazd. Przechadzała się powoli wzdłuż konsol centrum dowodzenia bazy, zaglądając przez ramię znudzonym technikom siedzącym przy biurkach. Widziała, że burza słabnie. Poziom promieniowania zaczął opadać. Dobrze, pomyślała. Im prędzej tym lepiej. Cztery statki HSS tkwiły na orbitach postojowych, czekając, aż burza ucichnie na tyle, że będą mogły zacząć przerzucanie załóg do bazy. Nadlatywał też Dorik Harbin swoją Samarkandą. Dorika nie było w bazie od tygodni. Może nadszedł czas, żeby się trochę do niego zbliżyć. Leeza uśmiechnęła się do siebie na tę myśl. Nie zachwyca go, że przewyższam go szarżą. Cóż, dostanie parę odpowiednich pigułek i zapomni o szarży. A może powinnam wypróbować czegoś', przez co stanie się uległy i posłuszny. Nie, pomyślała. Lubię jego pasję, jego brutalność. Gdyby mu to odebrać, nic szczególnego nie zostanie. - Zbliża się niezidentyfikowany pojazd - oznajmił technik obsługujący radar. Lezza poczuła mrowienie skóry na głowie. Jeśli radar wyłapał cokolwiek przy tym poziomie promieniowania, musi być blisko, bardzo blisko. - Dwa obiekty - zawołał technik; Lezza podbiegła do jego konsoli. Pędziły w stronę Westy, tak blisko, że komputer był w stanie policzyć ich prędkość i rozmiar. Za małe na atakujące statki, pomy- ślała Leeza, szybko przetrawiając dane przepływające na spodzie ekranu. Pociski nuklearne? Bomby atomowe nie wyrządzą wielkiej szkody bazie zagrzebanej pod powierzchnią. Po raz pierwszy odczuła wdzięczność, że pojawił się rozbłysk słoneczny. - Zaraz uderzą - rzekł technik. - Tak, widzę - odparła spokojnie. Dwa zbliżające się pociski odpaliły w ostatniej chwili rakiety hamujące i osiadły miękko na twardym, kamienistym gruncie. Lądo- wanie awaryjne, pomyślała. Żadnej eksplozji. Zapalnik czasowy? Podeszła do konsoli łączności. - Mamy z kamery obraz miejsca, gdzie wylądowały te obiek- ty? Technik łączności już przełączyła obraz na główny ekran. Był ziarnisty i ciemny, ale Leeza dostrzegła strzaskane szczątki dwóch małych pocisków na ziemi. - Nie możemy dostać lepszego powiększenia? - spytała, pochy- lając się nad technikiem, by przyjrzeć się ekranowi. Technik mruknęła coś pod nosem o promieniowaniu, ale postu- kała w klawiaturę. Ekran ściemniał. - Pięknie - prychnęła Leeza. - Nic takiego nie powinno się stać - rzekła technik obronnym tonem. - Radar nie działa! - krzyknął technik radarowy. Leeza wyprostowała się i spojrzała w jego kierunku. - Wszystkie ekrany radaru zgasły. - Kamera na miejscu katastrofy nie odpowiada - rzekła technik łączności. - Hej, padły dwie następne kamery! Leeza obróciła się wolno. Wszystkie konsole gasły, ekrany ciemniały, a zapalały się czerwone światełka awarii. - Co się tam dzieje? - spytała Leeza. Nikt jej nie odpowiedział. Aż czternastu pracowników Humphries Space Systems towa- rzyszyło Martinowi Humphriesowi w drodze z jego spalonej willi do najlepszego apartamentu w popadającym w ruinę Hotelu Luna, cztery piętra powyżej wypalonej groty. Pachołki i sługusy, od oso- bistego lekarza Humphriesa, do dziarskiej uśmiechniętej blondynki, która była asystentką administracyjną z działu personalnego HSS, już czekały na swojego szefa, gdy Quinlan i jego zaskoczona partnerka przeprowadzili go przez prowizoryczną śluzę do dolnego korytarza Selene. Szef działu ochrony, nigdy nie uśmiechający się Grigor, podszedł do Humphriesa, gdy zaczęli iść w stronę ruchomych schodów. - Pana asystentka, ta Ferrer... - Co z nią? - spytał Humphries, nagle zmartwiony, że Victoria mogła przeżyć pożar i teraz opowie całemu światu, że ją zostawił na pastwę losu. - Znaleziono jej ciało w korytarzu na górze - rzekł ponuro Grigor. - Zaczadziła się. Humphries poczuł, jak ogarnia go fala ulgi. Mruknął jednak: - Fuchs. To on jest za to odpowiedzialny. Chcę jaja Fuchsa na srebrnym talerzu. - Tak jest - oznajmił Grigor. - Osobiście tego dopilnuję. -1 wywalić tego durnia, który był odpowiedzialny za ochronę mojego domu! - Natychmiast, proszę pana. - Musi pan odpocząć - rzekł lekarz, kładąc rękę na ramieniu Humphriesa uspokajającym gestem. - Dużo pan przeszedł... - Fuchs! - wrzasnął Humphries strząsając jego rękę. - Znaleźć go! Zabić drania! - Tak jest, proszę pana. Humphries prychał i syczał przez cały czas, kiedy jechali po schodach, aż dotarli do eleganckiego apartamentu, który zarezerwo- wała dla niego kobieta z działu personalnego. Na specjalnym wózku wwieziono zaraz do salonu obiad. Humphries wyrzucił z siebie kilka rozkazów i poleceń i poszedł do łazienki. Nawet zdejmując z siebie przepocone ubranie i wchodząc pod prysznic z gorącą wodą dalej wrzeszczał na swój personel, zwłaszcza na nadskakującą mu blondynkę. -1 jeszcze jedno - krzyczał spod prysznica. - Ściągnijcie likwi- datorów szkód do willi i dopilnujcie, żeby mieli pełną listę wyposa- żenia. Ten pieprzony ogień strawił wszystko. Wszystko! Asystenci kręcili się i notowali na swoich palmtopach. Doktor chciał dać Humphriesowi zastrzyk uspokajający, ale ten odmówił. - Ale musi pan odpocząć - nalegał lekarz, cofając się przed wściekłymi wrzaskami swojego pracodawcy. - Odpocznę, jak Fuchs będzie się smażył na wolnym ogniu - warknął Humphries, wbijając się w szlafrok podany przez szefa działu PR. Wpadł do salonu, spojrzał na czekający na niego obiad, po czym rzucił okiem na tłumek asystentów, sekretarek i kierowników. - Wynocha! Wszyscy wynocha! Idźcie stąd i zostawcie mnie samego! Opus'cili pospiesznie pokój. - Ty! - wycelował palec w Grigora. - Chcę Fuchsa. Rozu- miesz? - Rozumiem, proszę pana. Będzie załatwione. Nie może się wydostać z Selene. - Pamiętaj: albo przyniesiesz mi jego głowę, albo stracisz własną - warknął Humphries. Grigor pokiwał głową, z miną jeszcze bardziej ponurą niż zwy- kle, ukłonił się i wycofał w stronę drzwi. Lekarz stał pośrodku salonu, z jakimś' przyrządem medycznym w dłoni. - Powinienem zmierzyć panu ciśnienie. -Wynoś się! Lekarz podreptał w stronę drzwi. Humphries rzucił się na szeroką, wygodną sofę i obrzucił spoj- rzeniem zakryte talerze poustawiane na stoliku. W kubełku stała już otwarta butelka wina. Podniósł wzrok i zobaczył, że prawie wszyscy wyszli. Wszyscy z wyjątkiem blondynki, która stała w drzwiach i patrzyła. - Czy ja też mam wyjść? - spytała z przymilnym uśmiechem. Zaśmiał się. -Nie. Poklepał poduszkę sofy obok siebie. - Chodź i siadaj tutaj. Była smukła, o elfiej urodzie, w krótkiej sukience sięgającej do połowy uda. Humphries dostrzegł na jej lewej kostce tatuaż: ciernista gałązka z czerwoną różą. - Doktor powiedział, że powinien pan odpoczywać - powie- działa uśmiechając się szelmowsko. - Powiedział też, że potrzebuję czegoś na uspokojenie. -1 dużo snu. - Może jakoś mi pomożesz. - Zrobię, co będę mogła. Odkrył, że nazywa się Tatiana Oparin, pracuje w dziale personal- nym, jest ambitna i chętnie zastąpi świętej pamięci Victorię Ferrer na stanowisku jego osobistej asystentki. Odkrył także, że róża na kostce nie jest jej jedynym tatuażem. Grigor Malenkovich zaobserwował, dyskretnie lecz uważnie, że Tatiana została w apartamencie Humphriesa. Dobrze, pomyślał. Robi, co do niej należy. Przynajmniej zajmie czymś Humphriesa, który nie będzie dyszał mi w kark, kiedy zacznę szukać Fuchsa. Trzeba zacząć od szpitala, powiedział sobie. Cała czwórka napastników powinna tam być. Są pod strażą. Jednym z nich jest niewątpliwie Fuchs. A jeśli nie, będą wiedzieć, gdzie jest. Poszedł do szpitala, ale dowiedział się od ochrony Selene, że wszyscy zabrani z miejsca katastrofy są pod strażą. - Chciałbym im zadać parę pytań - wyjaśnił Grigor. Kobieta w kombinezonie barwy koralu uśmiechnęła się wyro- zumiale. - Jutro, panie Malenkovich. Może być pan obecny przy prze- słuchaniu. Grigor zawahał się na moment. - A dlaczego nie teraz? Po co czekać? - Lekarze mówią, że powinni odpocząć przez noc. Wie pan, jeden jest ranny, a wszyscy dużo przeszli. - To tym lepiej. Trzeba ich przesłuchać, dopóki są zmęczeni. Kobieta znów się uśmiechnęła, ale tym razem us'miech wyglądał na wymuszony. - Jutro, panie Malenkovich. Jak lekarze pozwolą. Jutro z nimi porozmawiamy. Grigor przemyślał sprawę. Nie ma sensu kłócić się z ochroną Selene, pomyślał. Poza tym Humphries włas'nie zafundował sobie nocny odpoczynek - albo coś w tym stylu. - Nie może pan bez zgody zabierać pacjentów ze szpitala - po- wiedział lekarz. Był młody, z chłopięcą strzechą włosów opadającą na czoło. Wanamaker pomyślał, że musi być w dobrych stosunkach z żeńską częścią personelu. Zachował jednak swoją opinię dla siebie i przybrał poważny, ponury wyraz twarzy. - Jest to kwestia związana z bezpieczeństwem Astro Coporation - rzekł cicho, ale stanowczo. Stali na izbie przyjęć szpitala, przy sięgającej im do pasa ladzie z ustawionym na niej terminalem. Doktor został przywołany przez komputer, który normalnie zarządzał izbą przyjęć bez ludzkiej in- terwencji. Wanamaker czekał aż do północy, żeby zabrać ze szpitala Fuchsa i jego ludzi. Wtedy jest mało personelu na dyżurze. Przypro- wadził sześciu najpotężniejszych, najgroźniej wyglądających pracow- ników Astro, jakich dało się znaleźć. Dwóch rzeczywiście pracowało w ochronie. Pozostała czwórka składała się z dwóch mechaników, jednego instruktora fitnessu w prywatnym klubie Astro i kucharki z kantyny dla zarządu. Lekarz przyglądał się z niepewnością chipowi identyfikacyjne- mu, jaki Wanamaker trzymał na wyciągnięcie ręki. Już włożył go do terminala izby przyjęć i sprawdził, że Jacob Wanamaker istotnie jest dyrektorem działu ochrony Astro Corporation. - Powinienem skontaktować się z działem ochrony Selene - rzekł lekarz. - Czy to nie oni pilnują tej czwórki? - dopytywał się Wanamaker, wiedząc doskonale, że zostali odwołani przez jego własnych ludzi, którzy włamali się do systemu komputerowego. - Nie na tej zmianie - rzekł lekarz. - Wrócą rano, o ósmej. - Dobrze - rzekł Wanamaker. - Porozmawiam z nimi rano. A teraz mam rozkazy, żeby zabrać tę czwórkę do siedziby Astro. Wanamaker rozmyślał, że jeśli ten szczeniak nie nabierze się na to, będzie musiał go ogłuszyć. A tego nie chciał robić. Chciał, żeby nikt nie odniósł obrażeń w wyniku tej operacji. Twarz młodego człowieka była zbyt pozbawiona wyrazu, by mógł się poważnie skrzywić, ale w końcu zrobił nieprzyjemną minę i rzekł: - Tym szpitalem zarządza rada Selene, a nie Astro czy inna korporacja. Wanamaker pokiwał głową ze zrozumieniem. - Doskonale. Proszę w takim razie skontaktować się z nimi i uzyskać ich zgodę. Lekarz spojrzał na zegar ścienny. - Ale jest prawie pierwsza w nocy! - Zgadza się. - Wszyscy śpią. - To będzie ich pan musiał obudzić. Wanamaker miał usilną nadzieję, że ten dzieciak nawet nie bę- dzie próbował kontaktować się z kimś z rady. To mogłoby stanowić pewien problem. Zanim lekarz podjął decyzję, Wanamaker zasugerował: - Czemu pan nie zadzwoni do Douglasa Stavengera? - Do pana Stavengera? - lekarz otworzył szeroko oczy. - On o tym wie? - Wyraził na to zgodę - skłamał Wanamaker. -Cóż... - Czy istnieje jakiś medyczny powód, żeby ich tu trzymać? - upierał się Wanamaker. Lekarz potrząsnął głową. - Nie, mieli zostać wypisani rano. - Doskonale. Proszę mi dać formularze wypisu i ja je podpi- szę. -Sam nie wiem... Wanamaker nie czekał ani chwili dłużej. Przeszedł koło zdu- mionego, niepewnego lekarza. Szóstka jego podwładnych przema- szerowała za nim, próbując wyglądać groźnie - zgodnie z poleceniem Wanamakera. Port kosmiczny Armstronga Wózek zatrzymał się na końcu tunelu prowadzącego do Selene. Wanamaker zauważył, że dolna część prawej nogi Pancho jest za- bezpieczona gipsem. Pancho wyglądała na ponurą, prawie wściekłą, siedząc za kierownicą wózka z nogą wystawioną na błotnik. Stojący koło Wanamakera Fuchs także nie wyglądał na zadowo- lonego. Jego załoga była już w drodze do niewielkiego wahadłowca, który miał ich zawieźć na statek czekający na orbicie wysoko nad poszarpaną, pozbawioną powietrza powierzchnią Księżyca. - Humphries żyje i ma się dobrze - rzekła Pancho, nie wysiadając z wózka. - Nie udało się, Lars. Fuchs nie ukrywał rozczarowania. - Niedobrze. Świat byłby lepszy, gdyby zdechł. - Może i tak, ale tobie nie udało się go załatwić. Teraz ma ge- nialny powód, żeby cię ścigać, chłopie. Fuchs chciał coś odpowiedzieć, ale zastanowił się i zamilkł. Zwracając się do Wanamakera, Pancho spytała: - Co masz dla niego? - Jedyny statek, jaki mamy, to myśliwiec Halsey. Został ochrzczony nazwiskiem amerykańskiego admirała z czasów drugiej wojny światowej. Pancho skinęła szybko głową. - Dobrze, Lars. To jest twój nowy statek. Oficjalnie porwałeś go, kiedy czekał na nową załogę na orbicie wokół Księżyca. - Dajecie mi go? - Fuchs nie posiadał się ze zdumienia. - Ukradłeś go. Dodamy go do długiej listy twoich zbrodni. Jego szeroka twarz, zwykle o przybitym wyrazie, rozjas'niła się w gorzkim uśmiechu. - Pancho... nie wiem, co powiedzieć... Nie odwzajemniła uśmiechu. - Bierz tyłek w troki, szoruj na statek i spadaj stąd najszybciej jak się da. Wracaj do Pasa i ukryj się wśród skalnych szczurów. Humphries będzie cię teraz ścigał wszystkimi siłami. Fuchs skinął głową ze zrozumieniem. - Jest mi tylko przykro, że go nie zabiłem. Zasłużył na śmierć. - Jak my wszyscy, chłopie - rzekła Pancho. - A teraz, już cię tu nie ma! Zanim pluton zbirów z HSS wpadnie do tego tunelu. Fuchs złapał jej rękę, pochyli się i pocałował ją. Pancho po- czerwieniała. - No już, spadaj. Kiedyś' się odwzajemnisz. A teraz mam dużo roboty. Bliski wybuchnięcia śmiechem, Fuchs odwrócił się i zaczął kuśtykać w stronę korytarza prowadzącego do czekającego nań wa- hadłowca: krępy, mocno zbudowany jak borsuk, odziany na czarno, machający rękami w biegu. Pancho patrzyła na niego, zastanawiając się, czy powinna mu powiedzieć, że dziecko, które urodziła Amanda, jest jego synem, nie Humphriesa. Uznała, że lepiej nie i doszła do wniosku, że to słuszna decyzja. Lars nigdy by nie zaprzestał, gdyby o tym wiedział. Wróciłby po Humphriesa. Obwiniałby go o śmierć Mandy. I chciałby odzyskać dziecko. Zabiłby się. Lepiej nie. Lepiej, jak nie będzie wiedział. Wanamaker potrząsnął głową. - Jak Humphries się dowie, że pomogłaś Fuchsowi uciec... Pancho wyszczerzyła się. - Do diabła, Jake, Lars uciekł tobie. Ty go wyciągnąłeś ze szpi- tala. Uciekł ci i ukradł nowy statek Astro. Pewnie ci obetnę premię albo coś. Wanamaker uśmiechnął się niewyraźnie. - Pani Lane, pani jest niemożliwa. Naprawdę. - Jazda - rzekła Pancho, poklepując plastikowe siedzenie obok siebie. - Podwiozę cię. Mamy mnóstwo roboty. - O czym ty mówisz? Znikł? - krzyczał Humphries. Grigor stał przed nim jak czarna zjawa, ze spuszczonymi oczami. Wzruszył ramionami. - Znikł. Grigor pojawił się w salonie apartamentu Humphriesa w hotelu Luna. Tatiana Oparin dyskretnie schowała się w sypialni przed przy- byciem Grigora, zanim służba hotelowa przyniosła zamówione przez Humphriesa s'niadanie. - On nie mógł zniknąć! - krzyczał Humphries, waląc pięs'ciami w poduszki sofy, na której siedział. Miał na sobie tylko jedwabny ho- telowy szlafrok i Grigor pomyślał, że jego cienkie, prawie pozbawione owłosienia nogi wyglądają prawie jak nóżki kurczaka. Stojąc przy sofie, po drugiej stronie stolika, Grigor donosił: - Zeszłej nocy był pod strażą w szpitalu w Selene. Rano, kiedy poszliśmy go przesłuchać, jego oraz załogi tam nie było. - Nie było? A gdzie mogli być? Dokąd mogli pójść? Jak mógł się wydostać? - Ktoś z ochrony Astro Corporation zabrał go ze szpitala po pierwszej w nocy - odparł Grigor głosem bezbarwnym i beznamięt- nym jak głos komputera. - Od tamtej chwili znikł. Humphries podskoczył tak, że aż rozeszły mu się poły szlafroka. - Znajdź go! Przeszukaj każdy centymetr miasta i znajdź go! Natychmiast! Użyjcie wszystkich ludzi jakich macie. -Tak jest. - Nie stój tu! Szukaj go! Grigor ruszył do drzwi. Zadzwonił telefon. Humphries skrzywił się, gdy zobaczył, kto dzwoni: Pancho Lane. - Odbierz - warknął. Na ekranie pojawiła się kanciasta, lekko opalona twarz Pancho Lane, nieco większa niż w rzeczywistości. - Martin, mam dla ciebie smutne wieści. Spojrzał na nią i ciasno owinął się rdzawoczerwonym szlafro- kiem. - Parę godzin temu Larsowi Fuchsowi jakoś udało się ukraść nasz najnowszy statek i uciec z orbity okołoksiężycowej. Prawdopodobnie leci w stronę Pasa. - Ukradł jeden z waszych statków - głos Humphriesa ociekał sarkazmem. - Tak - odparła. - Fałszywy oddział ochrony wydostał go ze szpitala wczoraj w nocy. Humphries miał wrażenie, że wnętrzności zamieniają mu się we wrzącą lawę. - Wielu ludzi mu pomogło, prawda? Twarz Pancho nadal nie wyrażała żadnych uczuć. - Ma wielu przyjaciół wśród moich ludzi w Astro - przyznała. - Zbadamy sprawę. - Na pewno. O mało się nie uśmiechnęła. - Pomyślałam, że chciałbyś o tym wiedzieć. - Dzięki, Pancho. - Nie ma sprawy, Martin. Ekran zgasł. Humphries podszedł do małego stolika przy sofie, porwał stojącą na nim lampę i roztrzaskał ją o ekran. Odbiła się i spadła na wyłożoną dywanem podłogę. - Dziwka! Ulicznica! Pomogła mu uciec! Teraz Fuchs leci do Pasa i schowa się wśród swoich kumpli, skalnych szczurów. - Możemy go przechwycić - podpowiedział Gngor. Humphries obrzucił go spojrzeniem. - Będzie leciał z wyłączonym namiarem. Musielibyście prze- szukać cały obszar między Księżycem a Pasem. Nie mamy tyle statków. - Gdzieś będzie musiał się zaopatrzyć - rzekł Grigor. - W grę wchodzi tylko Poczwarka na orbicie wokół Ceres. Humphries patrzył na niego spode łba. - Nie przyjmą go. Wygnali go całe lata temu. - Może - odparł Grigor. - Ale będzie musiał nawiązać kontakt z jakimś statkiem w tym regionie, żeby zdobyć zapasy. - Albo porwać jakiś, cholerny pirat. - Tak czy inaczej, kluczem do przetrwania jest Poczwarka. Jeśli opanujemy habitat na Ceres, prędzej czy później będziemy go mieli w garści. Humphries długo patrzył na Grigora w milczeniu. Wreszcie się odezwał: - Dobrze. Wydaj ludziom z Westy polecenie, żeby wysłali od- dział na Ceres i opanowali habitat. Na zwykle skrzywionej twarzy Grigora pojawiła się rozpacz. - Straciliśmy kontakt z Westą - wyrzucił z siebie te słowa, jakby chciał je jak najszybciej wypowiedzieć. -Co? - Jestem pewien, że to chwilowe. - Straciliście kontakt? - głos Humphriesa podniósł się o nutę w górę. - Być może z powodu burzy słonecznej - rzekł Grigor, jakby do siebie - choć chmura minęła już Pas. - Straciliście kontakt z całą bazą?! - krzyczał Humphries. - Z całą bazą? - Ponad dwanaście godzin temu - przyznał Grigor prawie szeptem. Humphries miał ochotę krzyczeć i tak też zrobił. Wrzeszczał tak głośno i z taką furią, że Tatiana Oparin wpadła do salonu. Nie udało jej się go uspokoić, więc zadzwoniła do działu medycznego HSS po osobistego lekarza Humphriesa. Statek dowodzenia Samarkanda Harbin nienawidził tych jednostronnych wiadomości. Muszę tu siedzieć jak posłuszny piesek i słuchać, co pan mówi, narzekał w duchu. Nie było jednak innego sposobu. Grigor był w Selene, Harbin w prywat- nej kajucie na pokładzie Samarkandy, tak głęboko w Pasie, że światło pokonywało odległość między nimi przez prawie godzinę. Widoczny na ekranie Grigor miał jeszcze bardziej posępną minę niż zwykle. Jest zmartwiony, pomyślał Harbin. Wystraszony. - ...całkowicie zniszczyli dom Humphriesa w Selene i zabili czterech strażników - mówił szef działu ochrony, szybko, nerwowo. - Zabili także osobistą asystentkę Humphriesa, Ferrer. Atak prowadził Lars Fuchs. Fuchs zaatakował Humphriesa w jego własnym domu, zdumiał się Harbin. Poczuł pewien podziw dla takiej odwagi. Uderz wroga jak najmocniej. Uderz prosto w serce. Grigor brzęczał dalej. - Astro najwyraźniej gdzieś niepostrzeżenie zabrało Fuchsa. Pewnie jest już w drodze do Pasa. Musi mieć jakichś przyjaciół na Ceres, sojuszników, którzy zapewnią mu zapasy i następnych człon- ków załogi. Rozkazuję znaleźć Fuchsa i zabić go. Nic innego nie ma znaczenia. Przynieś panu Humphriesowi głowę Fuchsa. Niczym innym nie jest zainteresowany. Harbin pokiwał głową. To już nie pierwszy raz, kiedy Humphries domaga się głowy Fuchsa. Ale ostatni. Fuchs wystraszył Humphriesa. Humphries dotąd rozgrywał swoją wojnę wygodnie i bezpiecznie. A teraz Fuchs mu zagroził i autentycznie wystraszył. Poruszy niebo i ziemię, żeby wyeliminować zagrożenie, jakim jest Fuchs. Dla Larsa nadszedł czas. -1 coś jeszcze - dodał Grigor, rozglądając się nerwowo. - Baza na Weście umilkła. Nie wiemy dlaczego. Skierowałem na asteroidę jeden z naszych myśliwców, żeby sprawdził, co się dzieje. Trzymaj się z dala od Westy. Leć prosto na Ceres i Poczwarkę. Dorwij Fuchsa. A ja zajmę się Westą. Twarz Grigora znikła z ekranu i Harbin został sam w swojej kajucie. Aon się zajmie Westą, pomyślał Harbin z przekąsem. Aco mam zrobić z zapasami? Skąd wziąć jedzenie dla załogi i paliwo? Jak mam dolecieć na Ceres na tym, co mi zostało w zbiornikach? Statek nie ma pancerza. A jeśli spotkam myśliwiec Astro? Grigor może sobie wydawać rozkazy, ale to ja je wykonuję. Czas transmisji między Pasem a Selene drażnił także Douga Stavengera. Edith, na pokładzie Elsynom, dolatywała do Ceres. Za niecałe dwadzieścia cztery godziny znajdzie się w habitacie Poczwarka. - ...więc okazało się, że gdybyś została tutaj, miałabyś na zawoła- nie pierwszorzędny materiał. Humphries nie wpuszcza żadnych dzien- nikarzy do domu ani do ogrodu, czy raczej tego, co z nich zostało. Z tego co mówią inspektorzy ochrony, cały dom to wypalona skorupa, a ten piękny, olbrzymi ogród został całkowicie zniszczony. Zawahał się. Usiadł wygodnie w swoim fotelu i spróbował zebrać myśli. Trudno się mówiło do pustego ekranu. - Edi, ta wojna za daleko zaszła. Muszę coś zrobić, żeby ją powstrzymać. Walka przeniosła się do Selene, a na to nie mogę pozwolić. Gdyby ogień rozprzestrzenił się poza ogród Humphriesa, mogłoby tu zginąć wielu ludzi. A może wszyscy, gdyby wymknął się nam spod kontroli. Nie mogę pozwolić na ściąganie tu takiego zagrożenia. Muszę ich powstrzymać. Tak, powiedział sobie Stavenger. Muszę ich powstrzymać. Czas przestać przyglądać się z boku, czas działać. Ale jak? Jak powstrzy- mać dwie najpotężniejsze korporacje w Układzie Słonecznym przed zamienieniem Selene w pole bitwy? Muszę znaleźć jakiś sposób, pomyślał. W przeciwnym razie wszystko zniszczą. Wiadomość Stavengera dotarła na pokład Elsynoru. Edith Elgin widziała troskę na przystojnej twarzy męża, głębokie zmarszczki świadczące o zatroskaniu. W głębi duszy jednak nie posiadała się z radości. Fuchs tu leci! Nie ma wyjścia. Ma przyjaciół wśród skalnych szczurów. W końcu przedostanie się na Ceres, przynajmniej po paliwo i zapasy. Aja tam będę i zrobię z nim wywiad! Była tak podekscytowana, że zerwała się z krzesła, na którym siedziała oglądając wiadomość od męża, wyszła z kabiny i ruszyła na mostek. Muszę się dowiedzieć, o której godzinie zadokujemy na Poczwarce, pomyślała. I spytać, czy kapitan dostrzegł jakieś inne statki zmierzające w tym kierunku. Fuchs może i wyłączył namiar, ale na ekranie będzie go widać, skoro opuściliśmy chmurę radiacyjną. Lars Fuchs istotnie leciał na Ceres, wyłączywszy radiolatarnic i telemetrię. Z rękami założonymi do tyłu, twarzą w bolesnym gry- masie, spacerował tam i z powrotem po mostku Halseya, czując, jak różne myśli kłębią mu się w głowie. Statek nie sprawiał żadnych problemów, zadziwiająco gładko, jak na pierwszy lot w głębokim kosmosie. Jego systemy były na tyle zautomatyzowane, że ich czwórka wystarczała za załogę. Ramię Nodona goiło się, a Sanja zapewnił, że na Poczwarce będzie na nich czekać nowa załoga. Fuchs został oficjalnie wygnany z habitatu skalnych szczurów prawie dziesięć lat temu. Ale może pozwolą mi zostać na orbicie parkingowej. Przez dzień albo dwa. Żebym mógł wziąć załogę i zapasy. I co potem? W Pasie czeka na mnie Nautilus, a teraz ten nowy statek. Czy znajdę dos'ć ludzi, żeby obsadzić oba? Humphries będzie mnie ścigał z całych sił. Fuchs skinął głową. Niech ściga. Niech mnie szuka w całym Pasie. Aż go wykrwawię. Nie zabiłem go, ale mogę go uderzyć tam, gdzie najbardziej boli: w jego księgi rachunkowe. Każdy statek, który za mną wysyła, to koszt, który zmniejsza mu zyski. Każdy statek HSS, który zniszczę, zwiększa liczby po stronie "winien". Wykrwawię go do cna. Aż mnie zabije, pomyślał. Ta wojna może się skończyć tylko w jeden sposób. Już nie żyję. Powiedział mi to całe lata temu. Zauważył odbicie swojej twarzy w jednym z wygaszonych ekranów mostka. Przepełnione goryczą oblicze z cienką kreską za- ciśniętych ust i głęboko osadzonymi oczami jak węgle. Dobrze, powiedział do swego odbicia. Zabije mnie. Ale dużo go to będzie kosztowało. Łatwo się nie poddam. Tanio też nie. Wielki George Ambrose z niepokojem wykręcał palce, siedząc przy stole konferencyjnym. Jego fotel był dla niego odrobinę za mały, jego szerokie ramiona w ogóle się w nim nie mieściły; musiał się trochę skulić. Po paru godzinach zaczął odczuwać ból. A spotkanie ciągnęło się już od wielu godzin. Rada Poczwarki, jak rzadko, nie mogła dojść do porozumienia. Rada zwykle służyła do przystawiania pieczątek na decyzjach George'a. Nikt z członków rady nigdy nie chciał ponosić jakiejkolwiek odpowiedzialności. Byli wybierani losowo przez komputer habitatu i musieli przez rok pełnić obowiązki członka rady. Każdy z ośmiu mężczyzn i kobiet chciał wra- cać do swoich zajęć, do domu albo obejrzeć film w pubie. Woleli być gdziekolwiek, byle nie w tej sali konferencyjnej, i nie spierać się. George pomyślał, że pub to całkiem dobry pomysł. Może powinniśmy tam przenieść nasze posiedzenia. Upić ich wszystkich i niech wtedy głosują. Ten problem był jednak poważny. I należało do niego podejść na trzeźwo. Pancho ostrzegła George'a, że Lars Fuchs znajduje się na pokładzie statku lecącego do Pasa. Nie trzeba było geniusza, żeby zauważyć, że gdzieś musi nabrać zapasy, a jedynym takim miejscem była Ceres. - A może wcale nie przyleci - rzekła jedna z członkiń rady, zdenerwowana kobieta w modnym pulowerze, w którym było więcej dziur niż materiału. - Może porwie jakiś statek albo dwa i ukradnie zapasy. W końcu jest piratem. -1 przede wszystkim dlatego go wygnaliśmy - rzekł z obojętną miną siedzący koło niej operator magazynowy. - To nie jest tak do końca prawda - przypomniał George. - Ale wygnaliśmy go - odparował magazynier. -1 nie musimy mu zezwalać na dokowanie. - To było dawno temu - rzekł jeden ze starszych członków rady, były górnik, który zaczął nową karierę jako serwisant uzbrojenia. - Wygnano go dożywotnio, tak? - Zgadza się - przyznał George. - Więc w czym problem? Kobieta siedząca naprzeciwko George'a, otyły rudzielec o nie- samowitych fioletowych oczach, rzekła: - Posłuchajcie. Na Fuchsa poluje połowa statków HSS w Pasie. Jeśli tu przyleci, złapią go. - To jest neutralne terytorium - oznajmił George. - Wszyscy o tym wiedzą. Założyliśmy je z HSS i Astro. Obsługujemy wszystkie statki, jakie tu przybywają i nie wdają się w potyczki w odległości tysiąca kilometrów od habitatu. - To nie oznacza, że mamy obsługiwać Fuchsa. Pamiętajcie o tym, że został wygnany. - Jest jeszcze cos' - dodał George. - Jutro przybędzie do nas gwiazda mediów, Edith Elgin. - Oglądałam jej programy z Selene! - Czy ona nie jest żoną Douglasa Stavengera? - Po co tu przylatuje? - Robić reportaż o wojnie - wyjas'nił George. - A musi robić reportaż o wojnie? Czy nie będzie to nas stawiało w niekorzystnym s'wietle? - Pewnie będzie chciała zrobić wywiad z Fuchsem. - Świetny sposób na zwrócenie na siebie uwagi: wywiad z no- torycznym piratem. - Wyjdziemy na złodziejską melinę. - A nie można jej powstrzymać? Cała ósemka zwróciła się do George'a. - Mielis'my mnóstwo czasu, żeby jej odmówić. A ona ma prawo zdać relację z wydarzeń. - Ale to nie znaczy, że mamy jej pomagać. Niech sobie robi wywiad z Fuchsem gdzie indziej. Ludzie Humphriesa, rozmyślał George, są na tyle sprytni, żeby ją obserwować i czekać na Fuchsa. Czy ona zrobi wywiad z Fuchsem czy nie, to będzie bardzo niebezpieczne dla wszystkich. Asteroida Westa Pojedyncza nanomaszy na jest jak mrówka: bezmyślna, ale niezmor- dowana. Jej wykonywane na oślep czynności same z siebie nie mają więk- szych skutków: nawet najbardziej niezmordowane działania urządzenia nie większego od wirusa w ludzkiej skali są niezauważalne. Podobnie pojedyncza mrówka może osiągnąć niewiele i nie ma na tyle rozumu, żeby podejmować działania inne niż instynktowne, ale kolonia wielu milionów ganiających tam i z powrotem istotek może zniszczyć drzewo, zbudować miasto, działać z celowością sprawiającą wrażenie istnienia prawie ludzkiej inteligencji. Tak samo jest z nanomaszynami. Jedna nie potrafi wiele osią- gnąć. Gdyby jednak wypuścić na ograniczonym terenie miliony takich urządzeń rozmiarów wirusa, mogą budować lub niszczyć na skalę zbliżoną do ludzkiej. Asteroida Westa to żelazowo-niklowa sferoida o średnicy około 500 kilometrów. Baza HSS na Wes'cie była w większos'ci zagrzebana ponad dwadzieścia metrów pod upstrzoną kraterami, pozbawioną powietrza, surową powierzchnią asteroidy. Nanomaszyny wypuszczone na mały obszar asteroidy działały w zupełnie innej skali i środowisku. Ich świat składał się z nieustan- nie wibrujących, drżących molekuł, w których siły elektromagne- tyczne utrzymywały atomy razem w ciasnych zbitkach, a ruchy Browna w takim samym stopniu dotyczyły nanomaszyn, atomów i cząsteczek. W tej skali nanomaszyny były olbrzymimi urządze- niami mechanicznymi, jak gigantyczne buldożery albo żurawie, przedzierające się przez nieustannie podskakujące, kołyszące się molekuły. W każdą nanomaszynę wbudowano zestaw chwytaków, które pasowały do kształtu molekuł tworzących wysokiej jakos'ci stal. Każda nanomaszyna miała wystarczającą siłę, by chwycić taką mo- lekułę i rozedrzeć ją na strzępy, na atomy składowe: żelazo, węgiel, chrom i nikiel. Pobierając energię z niezmordowanych ruchów Browna, wibra- cji samych molekuł, nanomaszyny cierpliwie, obojętnie, niezmordo- wanie przeżuwały wszystkie molekuły zawierające żelazo, na jakie tylko natrafiły i rozdzielały je na atomy. W skali atomowej była to prosta operacja. Miała się zakończyć dopiero wtedy, gdy kwantowe zegary wbudowane w każdą nanomaszynę miały im nakazać, by przestały działać i rozpadły się. Albo kiedy nanomaszynom skończyły się cząsteczki zawierające żelazo. W zależności od tego, co nastąpiło szybciej. Leeza Chaptal pierwsza zrozumiała, co się dzieje. Stała w cen- trum dowodzenia i patrzyła, jak jeden po drugim gasną monitory, aż zrozumiała, że czujniki i inny sprzęt na powierzchni zostały zniszczone. Technicy siedzący przy konsolach dookoła niej najpierw byli zaskoczeni, potem zirytowani, a na końcu przerażeni. - Coś zniszczyło wszystko, co było na powierzchni - powiedział któryś z nich, zupełnie niepotrzebnie. I tak wszyscy już wiedzieli. - Te pociski - rzekła Leeza. - To one muszą być przyczyną. -Ale jak? - Nie było żadnego wybuchu - rzekł jeden ze zdziwionych techników. - Nie zarejestrowano żadnych drgań z wyjątkiem spo- wodowanych uderzeniem o powierzchnię. - A potem wszystko zaczęło się psuć. - Nanomaszyny - odgadła Leeza. - Zrzucili nanomaszyny, które pożerają nasze instalacje na powierzchni. Wszyscy technicy mieli oczy szeroko otwarte z przerażenia. Nanomaszyny. Słyszeli kiedyś opowieści o tym, jak mogą pożerać wszystko, łącznie z ludźmi i obracać w szary, bezpostaciowy proch wszystko, co stanie im na drodze. - Ktoś musi wyjść na powierzchnię i sprawdzić, co tam się dzieje. Nikt się nie zgłosił. Leeza nie spodziewała się, że będą jacyś ochotnicy. - Sama pójdę - rzekła. Serce waliło jej mocno, gdy ciężkim krokiem, w pękatym kombinezonie, podeszła do śluzy. Zobaczyła, że ekran na klapie, za którą był pionowy szyb prowadzący na powierzchnię, pokazuje, że po drugiej stronie klapy jest tylko próżnia. O Boże, jęknęła w duchu. Przebiły się przez grodź w górze szybu. Czy powinnam tam iść? A jeśli zanieczyszczę nimi skafander? Co będzie, jeśli zaczną pożerać mnie? Musiała jednak sprawdzić, co się dzieje, musiała się czegoś dowiedzieć o charakterze i rozmiarach ataku, który na nich skiero- wano. Zwracając się do dwóch inżynierów konserwacji, którzy pomogli jej włożyć skafander, odezwała się do mikrofonu w hełmie: - Wracajcie do grodzi na drugim końcu korytarza. Nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Rzucili się na drugi koniec, przecisnęli przez klapę; żaden nie miał ochoty czekać na drugiego. Leeza usłyszała metaliczny szczęk, gdy zamknęli klapę i uszczelnili ją. Dobrze, powiedziała sobie. Szybki rzut oka. Błyskawiczny rekonesans. Żadnej brawury. Rękami w rękawicach wystukała kod na panelu sterowania klapy. Klapa uchyliła się lekko, a szary pył z podłogi zawirował i znikł w szczelinie. Dysząc ciężko w hełmie, otworzyła klapę na całą szerokość i przekroczyła ją ostrożnie. Światło lamp przymocowanych do ramion skafandra odbijało się w stalowych ścianach szybu. - Jak dotąd w porządku - odezwała się do mikrofonu zwracając się do techników w centrum dowodzenia, obserwujących ją dzięki kamerze w korytarzu. - Na podłodze szybu zebrało się trochę kurzu czy pyłu - zamel- dowała, wzniecając obłoczki pyłu, gdy obróciła się o 360 stopni. Musiała boleśnie wykrzywić szyję, by obejrzeć całą dlugos'ć szybu. Górna klapa oczy wis'cie znikła. Leeza dostrzegła kilka gwiazd w okrągłym otworze na górze. Czując coraz większy niepokój z każ- dym uderzeniem serca, Leeza odpięła latarkę od pasa i poświeciła nią w głąb szybu. Gładka stalowa okładzina kończyła się gdzieś w połowie. - Metalowa okładzina szybu zerodowala albo coś takiego - rze- kła. Na jej hełm spadł kamyczek. Gdyby nie była w tym niewygodnym skafandrze, wyskoczyłaby na metr do góry. - To coś pożera metal! - krzyknęła. - Wracaj do środka - krzyknął jeden z techników - zanim do- bierze się do ciebie! Leezie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wśród załogi bazy HSS na Weście nie było eksperta od nanotech- nologii. Nie było możli wos'ci skontaktowania sie z kimś i poproszenia o radę, bo anteny na powierzchni znikły. Leeza zwołała wszystkich do mesy, jedynego pomieszczenia na tyle dużego, że mogło pomieścić prawie dwieście osób pracujących na Weście w danym okresie. - To nanomaszyny - zakonkludowała, opowiedziawszy im, co się stało. - Najwyraźniej atakują metal. Może są specjalnie zapro- gramowane tak, by niszczyć stal, może metal w ogóle. Nie wiemy. Tak czy inaczej, mamy poważne kłopoty. - Mogłyby pożreć wszystkie grodzie i stracilibyśmy hermetycz- ność - rzekł jeden z najemników. - Najprawdopodobniej właśnie to robią - zgodziła się Leeza. Szef logistyki, cichy mężczyzna o włosach barwy piasku ze styli- zowanym błękitnym wilkiem wytatuowanym na czole, odezwał się: - Schodzą na dół i pożerają hermetyczny szyb, tak? - Tak - potwierdziła Leeza. - A kiedy przebiją się przez pierwszą klapę, ruszą korytarzem do drugiej, tak? - Wszyscy o tym wiemy - warknęła ciemnowłosa kobieta w bla- dozielonym kombinezonie. - Pożerają wszystko, co jest z metalu. - A może - zaproponował logistyk - spryskamy korytarze i klapy czymś niemetalicznym? - Spryskamy? - Mamy pistolety do spryskiwania, latarki ceramiczne, noże do masła, na litość boską. Pokryć każdy milimetr kwadratowy narażo- nego metalu czymś niemetalicznym. Rozsmarować grubą warstwą. Może wystarczy, żeby powstrzymać nanoboty. -To absurd! - Może nie. - Spróbujmy. Leeza zgodziła się, że warto spróbować. Choćby po to, żeby zająć czymś ludzi. Niech coś robią zamiast czekać, aż nanomaszyny ich zabiją. Statek dowodzenia Samarkanda Doskonały sposób na zaczynanie walki, pomyślał Dorik Harbin: bez paliwa, bez osłony, z małą ilością zapasów. Siedząc w fotelu dowódcy na pokładzie Samarkandy Harbin przeniósł wzrok z głównego ekranu na cienki kwarcowy bulaj wbu- dowany w grodź po lewej stronie. Byli już tak blisko Poczwarki, że dało się ją zobaczyć bez powiększenia; złożony z połączonych ze sobą statków krąg habitatu lśnił lekko w s'wietle dalekiego Słońca, malutka iskierka ludzkiego ciepła na tle zimnego, milczącego mroku nieskończonego kosmosu. - Nawiązalis'my kontakt z Poczwarką, sir - zameldowała technik łączności, odwracając się w stronę Harbina. - Główny ekran - polecił. Na ekranie pojawiła się ascetycznie szczupła twarz kobiety, z wystającymi kośćmi policzkowymi, włosami ostrzyżonymi najeża, oczami kształtu migdała, w których czaiła się podejrzliwość. - Proszę o identyfikację - rzekła uprzejmie lecz stanowczo. - Nie odbieramy danych telemetrycznych. - To nie jest potrzebne - rzekł Harbin, odruchowo trąc ręką ciemną brodę. - Szukamy Larsa Fuchsa. Wydajcie go, a odlecimy w pokoju. - Fuchsa? - Kobieta wyglądała na zaskoczoną. - Nie ma go tu. Został wygnany. Nie wpuścilibyśmy... - Tylko nie kłam - warknął Harbin. - Wiemy, że Fuchs leci do waszego habitatu. Potrzebuję go. Wyraz jej twarzy przeszedł ze zdumienia do irytacji. - Skąd mamy go wziąć, skoro go tu nie ma? - Kto tam rządzi? - dopytywał się Harbin. - Chcę rozmawiać z waszym szefem. - Wielki George. George Ambrose. On jest naszym admini- stratorem. - To daj go. - Nie ma go w tej chwili. Harbin zacisnął szczęki, - Żartujesz, czy chcesz, żebym zaczął strzelać? Otworzyła szeroko oczy. - George jest na pokładzie Elsynoru. Wita jakąś ważną osobi- stość z Selene. - Połącz mnie z nim. - Spróbuję - rzekła ponuro kobieta. Ekran ściemniał. Harbin zwrócił się do technika łączności. - Wyłączyła mnie? - Może nie zrobiła tego specjalnie - technik wzruszyła ramio- nami. Harbin był przeciwnego zdania. Próbują grać na zwłokę. Dlacze- go? Wiedzą, że kończy się nam paliwo? Dlaczego są tacy uparci? Głośno wydał polecenie: - Pokaż mi wszystkie statki zacumowane przy habitacie. Technik mruknęła coś do malutkiego mikrofonu i główny ekran rozjarzył się. Poczwarka pojawiła się na środku ekranu. Harbin na- liczył jedenaście orbitujących w pobliżu statków. Jednym z nich był Elsynor, szybki statek pasażerski. Inne były frachtowcami, transpor- towcami rudy, logistycznymi statkami zaopatrzenia. Będziemy musieli zabrać im paliwo, powiedział sobie w duchu Harbin. Jak już znajdziemy Fuchsa. Wywołał listę pasażerów Elsynoru. Zarejestrowany na Astro Corporation. Właśnie przyleciał z Selene. Brak ładunku. Tylko jeden pasażer, osoba o nazwisku Edith Elgin, z Selene. Z Selene, pomyślał. Kto mógłby pokryć koszty transportu jed- nego pasażera szybkim statkiem z Selene na Ceres? Lars Fuchs musi być na pokładzie tego statku. Ta pasażerka na liście, ta cała Edith Elgin, to musi być przykrywka dla Fuchsa. Musi tak być. Harbin wstał z fotela dowódcy. - Przejmij dowodzenie - zwrócił się do pilota. - Zaraz wracam. Jeśli skontaktuje się z nami administrator Poczwarki, zawołajcie mnie natychmiast. Zanurkował przez klapę i przeszedł kilka kroków do swojej pry- watnej kajuty. Tak łatwo Fuchsa nie oddadzą, pomyślał. Mogą wiedzieć, że kończą nam się zapasy albo przypuszczać, że tak jest. Może chcą nas wziąć na przeczekanie. Może wezwą inne statki Astro na pomoc. Spojrzał na swoje łóżko. Ile już czasu minęło od czasu, jak ostatni raz spałem? Potrząsnął głową. Bez znaczenia. Nie ma czasu na sen. Minął łóżko i poszedł do łazienki. Tam otworzył apteczkę z medy- kamentami. Muszę być uważny, trzeźwy, powiedział sobie. Wybrał jedną z ampułek i włożył ją do strzykawki. Podwinął rękaw munduru, przycisnął strzykawkę do nagiej skóry i nacisnął spust. Nic nie poczuł. Na wszelki wypadek wyjął kolejną fiolkę i wstrzyknął sobie do krwiobiegu kolejną dawkę. Wielki George prowadził Edith Elgin korytarzem do głównej śluzy Elsynoru, gdzie zadokował wahadłowiec. - Skafander nie będzie pani potrzebny - wyjas'nił. - Pójdziemy prosto do wahadłowca i zadokujemy przy Poczwarce. Na całej trasie takie warunki, że można chodzić w podkoszulku. Edith uśmiechnęła się; ten wielki facet z burzą rudych kudłatych włosów najwyraźniej jej się spodobał. Na filmie będzie wyglądał bosko. - Bardzo się cieszę, że zobaczę jak żyją skalne szczury - mó- wiła, karcąc się w duchu za to, że nie wzięła mikrokamery, która by podążała za jej wzrokiem. Trzeba być zawsze gotowym do nakręcenia jakiegoś ujęcia. Straciłaś okazję. - Och, teraz w habitacie jest mało prawdziwych szczurów. Głównie urzędnicy i sklepikarze. Prawdziwe szczury są w Pasie i harują jak woły. - Nawet podczas wojny? George skinął głową. - Bez pracy nie ma kołaczy. - Ale czy to nie jest niebezpieczne, przy tych atakach na statki? -Jest. Ale... - WAŻNA WIADOMOŚĆ DLA PANA AMBROSE'A - roz- wrzeszczał się interkom. George rozejrzał się, dostrzegł na ścianie telefon i podszedł do niego. Edith poszła za nim. Na małym ekranie pojawiła się chuda kobieta. - Niezidentyfikowany statek wszedł na orbitę parkingową. Domaga się wydania Larsa Fuchsa. - Ale Larsa tu nie ma - odparł George. - Tak im powiedziałam, ale mówią, że jeśli nie wydamy Larsa, otworzą ogień! - Pieprzeni maniacy - mruknął George. - On chce z tobą gadać. - Świetnie. A ja z nim. Daj go. ¦ Harbin czuł się absolutnie normalnie. Myślał jasno i trzeźwo, był gotów do zmierzenia się z tymi przeklętymi szczurami skalnymi i wszystkimi wrogami, jacy staną mu na drodze. W tej chwili siedział w fotelu dowódcy i patrzył w błękitne oczy mężczyzny o gęstej czuprynie jaskrawych rudych włosów i równie dzikiej brodzie. Gładząc się po swojej starannie przystrzyżonej brodzie Harbin rzekł: - To proste. Wydacie Fuchsa albo was zniszczę. - Nie mamy Fuchsa - odparł George. Widać było, że z trudem panuje nad sobą. - Skąd mam wiedzieć, że to prawda? - Proszę wejść na pokład i rozejrzeć się. Nie ma go tu. - Jest na pokładzie Elsynoru. Nie kłam. - Nie ma go tutaj. Nie ma go tu. Niech pan wejdzie na pokład i przeszuka statek od góry do dołu. - Nie jestem takim durniem. Już go ukryliście gdzieś w habi- tacie. - To przeszukajcie habitat! - Z tuzinem ludzi? Za łatwo go ukryć. Ambrose chciał coś powiedzieć, zastanowił się i tylko wziął głęboki oddech. W końcu powiedział: - Posłuchaj, kim tam jesteś. Poczwarka to neutralne terytorium. Nie jesteśmy uzbrojeni. Nie mamy broni. Możecie przeszukać habitat, proszę bardzo. Dostarczymy wam zapasy i damy wam paliwo. Czy jeszcze coś mogę wam zaproponować? - Larsa Fuchsa - odparł nieustępliwym tonem Harbin. Ten uparty głupiec zaczyna mnie drażnić, pomyślał. Poczuł narastającą wściekłość, jak strumień lawy przebijający się na powierzchnię. - Larsa tu nie ma! - upierał się Ambrose. - Nie ma go nigdzie w po- bliżu. Wygnaliśmy drania całe lata temu. Jest tu persona non grata. Harbin pochylił się w fotelu, czując, jak zwężają mu się oczy i zacisnął ręce w pięści. - Macie pół godziny na dostarczenie tu Fuchsa. Jeśli do tego cza- su go nie dostanę, zniszczę wasz cenny habitat i was razem z nim. Selene: kwatera Douglasa Stavengera Zdenerwowany Doug Stavenger siedział przy jednym końcu sofy w salonie. Na dopasowanym kolorystycznie krześle po drugiej stronie siedziała Pancho Lane. Między nimi siedział na sofie Martin Humphries, pod autentycznym malowidłem Bonestella przedstawia- jącym smukłą rakietę na spękanej powierzchni Księżyca. Stavenger pomyślał, że Pancho jest niespokojna jak gazela schwytana w pułapkę. Nogawka spodni jej eleganckiego kostiumu w kolorze morskiej zieleni skrywała gips w okolicach lewej kostki. Stavenger zauważył, że Humphries też wygląda na zdenerwo- wanego. Nigdy nie widziałem, żeby był aż tak spięty. Może fakt, że o mało nie zginął, wlał mu trochę rozsądku do głowy. - Ta wojna zaszła wystarczająco daleko - rzekł Stavenger pochylając się do przodu. - A tak naprawdę za daleko. Musimy ją powstrzymać. I to już. Ani Pancho, ani Humphries nie odezwali się ani słowem. Wy- glądali jak para dzieciaków wezwanych przez wychowawcę, żeby otrzymać burę. Doug zwrócił się do Pancho. - Mimo zakazów Selene i moich osobistych próśb Astro użyło swoich posiadłości na Księżycu do kierowania operacjami wojsko- wymi. Skinęła głową, ściągnąwszy usta. - Tak, to prawda. -1 skończyło się to katastrofą. Pancho znów pokiwała głową, a Stavenger zwracając się do Humphriesa, rzekł: - A pożar w twojej posiadłości mógł zniszczyć całe Selene. - Nie podłożyłem ognia - warknął Humphries. - To ten skurwiel Fuchs. - A dlaczego chciał cię zabić? - wtrąciła Pancho. -To morderca! Doskonale o tym wiesz. Wszyscy wiedzą. Zabił moją asystentkę, Yictorię Ferrer! - A ty ilu zabiłeś'? - rzuciła Pancho. - Ile razy próbowałeś' zabić Larsa? Po raz pierwszy od wielu lat Stavenger poczuł autentyczną wście- kłość. Ta para zawziętych durni jest groźna dla Selene i wszystkich tu żyjących. - Nie obchodzi mnie, kto podłożył ogień - rzekł chłodno. - Obchodzi mnie, że prowadzicie stąd wojnę. Było nieuniknione, że wojna dotrze do Selene. - Bardzo mi przykro z tego powodu - rzekła Pancho. - Naprawdę przykro. Ale nie mam nic wspólnego z atakiem Fuchsa na willę. Humphries zmierzył ją spojrzeniem. - Nie? A kto ściągnął Fuchsa do Selene? Ty go chroniłaś, a on knuł.jak mnie zabić! - Ściągnęłam tu Fuchsa, żeby go chronić przed twoimi zbirami - warknęła zapalczywie Pancho. - Dość! - wtrącił się Stavenger. - Jeśli chcecie toczyć wojnę, róbcie to gdzie indziej. Oboje opuścicie Selene. - Co masz na myśli? - spytał Humphries. - Humphries Space Systems i Astro Corporation wynoszą się z Selene. Czyli wy, wszyscy wasi pracownicy i sprzęt. Chcę, żebyście stąd znikli, razem z całym inwentarzem. W ciągu tygodnia. - Nie możesz tego zrobić! - Nie mogę? - odparł Stavenger, patrząc w oczy wściekłemu Humphriesowi. - Rada Selene formalnie ogłosi, że działalność obu waszych korporacji jest tu zakazana. Jeśli się stąd nie wyniesiecie, zostaniecie eksmitowani z całym majątkiem i ludźmi. - To nielegalne - wyrzuciła z siebie Pancho. - Jutro o tej samej porze już będzie - rzekł Stavenger. - Obie- cuję. Humphries wycelował w niego palec oskarżycielskim gestem. - Nie możesz oczekiwać, że ja... - Oczekuję, że wyniesiesz się z Selene. Teraz. Natychmiast. Nie obchodzi mnie dokąd. Nie obchodzi mnie, czy się wymordujecie gdzieś w Pasie albo najgłębszych kręgach piekła. Ale Selene w woj- nę wciągał nie będziesz. I nie będziesz stwarzał zagrożenia dla tej społeczności. Rozumiesz? Humphries długo i w milczeniu wpatrywał się w niego z nie- nawiścią, po czym najwyraźniej się odprężył i rozsiadł wygodnie na poduszkach sofy. - Więc wyniosę się do krateru Heli - oznajmił z us'mieszkiem. - A ty? - Stavenger zwrócił się do Pancho. Wzruszyła ramionami. - Pewnie do Malaperta. Może wprowadzę się do jednego z ha- bitatów na L-4 czy L-5. Humphries posłał jej zabójczy uśmiech. - Dobry pomysł. Rozwalę cię jedną atomówką. Stavenger poderwał się z krzesła, złapał Humphriesa za kołnierz i postawił go na nogi. - Dlaczego po prostu nie skręcisz sobie gdzieś swojego pieprzo- nego karku i nie dasz spokoju z tą wojną? - warknął. Humphries zbladł. Wisiał bezwładnie w uścisku Stavengera nie mogąc nawet podnieść rąk i bronić się. Stavenger cisnął nim z powrotem na sofę. - Martin, widzę, że nie przestaniesz walczyć z własnej woli. Wojna nie skończy się, dopóki ty nie skończysz. Na twarzy Humphriesa pojawiły się normalne kolory. Drżącą ręką wskazał na Pancho. - A ona? To ona zaczęła! - Ja zaczęłam? - wrzasnęła Pancho. - To najbardziej łajdackie kłamstwo, jakie w życiu słyszałam! - Zaczęłaś zbroić statki! - Ty próbowałeś mnie zabić! - Nieprawda! - A ta katastrofa wagonika niedaleko krateru Heli? Mówisz, że to nie ty? -To nie ja! - Łgarz. -To nie ja! - To kto to zrobił? -Nie ja! Zadzwonił telefon Stavengera i przerwał im wzajemne oskar- żenia. - Odbierz - zawołał Stavenger. Na ekranie pojawiła się twarz Edith. Wyglądała na zmartwioną, zdenerwowaną, prawie przerażoną. - Doug, wiem, że dowiesz się prędzej czy później. Habitatowi skalnych szczurów zagraża ktoś, kto domaga się wydania Larsa Fuch- sa. To musi być ktoś' od Humphriesa. Na pokładzie Elsynoru jestem bezpieczna, ale nie wiem, co będzie dalej. Może być tutaj gorąco. Ekran zgasł. - Edith! - krzyknął Stavenger. Ekran pozostał ciemny. Automatyczny głos oznajmił: - Transmisja została przerwana u źródła. System podejmie próbę ponownego połączenia. Stavenger odwrócił się gwałtownie do Humphriesa. - Jeśli cos' się stanie mojej żonie, zabiję cię. Rozumiesz? Zabiję. Szybki statek Elsynor - To przynajmniej wrócę na Poczwarkę - mówił Wielki George do obrazu na ekranie - i pokażę, że Fuchsa tam nie ma. Groźny mężczyzna o czarnej brodzie potrząsnął głową. - Nikt nie przejdzie ze statku do habitatu. Skąd miałbym wie- dzieć, że nie przemycacie Fuchsa? - Bo Fuchsa tu nie ma! - warknął rozdrażniony George. - Przyjdźcie i sprawdźcie sami! - Nie opuszczę mojego statku - os'wiadczył intruz. - Wydajcie Larsa Fuchsa albo poniesiecie konsekwencje. Wielki George i Edith znajdowali się na pokładzie statku Elsy- nor, próbując negocjować z groźną postacią na ekranie. Gdy George złościł się i próbował coś wyjaśniać intruzowi, Edith ukradkiem podeszła do zestawu podróżnego leżącego na półce nad koją. Mając nadzieję, że znajduje się poza zasięgiem kamery łączności, wyjęła jedną z mikrokamer i przypięła ją do paska sukienki. Wyglądała jak dodatkowa sprzączka, element stylowej biżuterii. - Wiem, że Fuchs tam jest- mówił czarnobrody mężczyzna sta- nowczym i bezbarwnym głosem. - Nie próbujcie mnie oszukiwać. - Nie ma go tu - odparł George po raz nie wiadomo który. - Wyślijcie ekipę i przeszukajcie statek. - Żebys'cie użyli przewagi liczebnej i rozwalili ich? - Mężczyzna potrząsnął głową. To paranoik, pomyślała Edith podchodząc do George'a, mając nadzieję, że mikrokamera złapie obraz prosto z ekranu. - Posłuchaj mnie - rzekł George, usiłując zachować cierpliwość. - Ten statek nie jest uzbrojony. Habitat nie jest uzbrojony... - Dostarczacie broń skalnym szczurom - odparł intruz. - Nie - rzekł George. - Dostarczamy im sprzęt górniczy. Jeśli szczury mają jakąś broń pochodzi ona ze statków logistycznych, które korporacje wysyłają do Pasa. - To kłamstwo. Gdzie jest Fuchs? Moja cierpliwość zaczyna się wyczerpywać. - Nie ma go tu, do cholery! - zawył George. W rzeczywistości Lars Fuchs znajdował się na pokładzie Halseya mijającego orbitę Marsa, prawie 200 milionów kilometrów od Ceres. Z tym przyspieszeniem dotarłby do Poczwarki za jakieś trzy dni. Nie wiedział nic o wydarzeniach na Ceres. Jego statek pędził przez mroczną pustkę w stronę Pasa, a Fuchs miał mnóstwo czasu, by przypominać sobie, rozpamiętywać i żałować. Porażka. Całkowita porażka, karcił się w duchu. Humphries zabił moją żonę, zniszczył mi życie, uczynił ze mnie bezdomnego wygnańca, Latającego Holendra skazanego na spędzenie całego życia w podróży przez wieczną noc, żyjącego z tego, co da się wyżebrać albo ukraść innym. Mogę myśleć o zemście, wypełniać marzenia wizjami zabicia Humphriesa, ale to wszystko na próżno. To nie ma sensu. Jestem przegranym człowiekiem. Amanda, pomyślał. Moja piękna żona. Amando, nadal cię kocham. Tak bym chciał, żeby wszystko potoczyło się inaczej. Tak bym chciał... Zacisnął oczy i z całych sił usiłował odpędzić z głowy te myśli. Ciągle żyję, powiedział sobie. Istnieję, mimo całego zła, jakie mi wyrządzono. Humphries skazał mnie na bycie piratem. Zrobił ze mnie wyrzutka. Ale nadal żyję. I to jest moja prawdziwa zemsta na nim. Mimo wszystkiego, co zrobił, co może zrobić, ja nadal żyję! Na pokładzie Samarkandy Harbin patrzył zmrużonymi oczami na niewyraźny, migający obraz czerwonobrodego George'a Am- brose'a. - Wydacie Fuchsa - rzekł twardo Harbin - albo poniesiecie konsekwencje. Zostało wam jeszcze mniej niż kwadrans. Przerwał połączenie z Elsynorem. Zwracając się do technika uzbrojenia, siedzącego przy konsoli po prawej stronie, spytał: - Stan laserów? - Pełna moc na wszystkich trzech. - Gotowe do otwarcia ognia na rozkaz? - Tak jest. - Dobrze - odparł Harbin. Główny oficer, smukła jak brzytwa Japonka, zaproponowała: - Może powinniśmy wysłać ekipę, która przeszuka statki zapar- kowane wokół habitatu? - Będziesz szukać Fuchsa? - spytał Harbin leniwie. Czuł, że jest już spokojny, prawie zrelaksowany. Zastrzyk przestaje działać. Zbyt duży stres powoduje szybkie zużywanie środka z krwiobiegu. Potrzebuję następnego zastrzyku. - Jeśli jest na pokładzie któregoś z tych statków, znajdziemy go - rzekła oficer. - Ilu żołnierzy powinniśmy wysłać, jak sądzisz? Sześciu? Dzie- sięciu? Dwunastu? - Dziesięciu. Uzbrojonych w broń krótką i minigranaty. Cywile na tych statkach nie ośmielą się stanąć im na drodze. Harbin czuł, jak senność płynie w jego żyłach. Jak dobrze byłoby móc przespać całą noc. Bez snów. - A czemu sądzisz, że na tych statkach są tylko cywile? - spy- tał. Oficer zamrugała, zastanowiła się, po czym odpowiedziała: - Na ich liście pasażerów... - Naprawdę sądzisz, że gdyby Elsynor przewoził oddział uzbro- jonych najemników, byłoby to widać na ich liście pasażerów? Obrzuciła Harbina zdumionym spojrzeniem, ale milczała. Harbin mówił dalej. - Jak myślisz, czemu ten czerwonobrody tak nas zachęca do prze- szukiwania statku? To pułapka. Na pewno czekają tam żołnierze. - Ale... - zawahała się, po czym dokończyła - ale to niepraw- dopodobne, sir. - Nie, wcale nie nieprawdopodobne - rzekł Harbin uśmiechając się do niej krzywo. - Doskonale byś sobie poradziła z Hannibalem. -Sir? Harbin odepchnął się od fotela dowódcy. - Idę na parę minut do mojej kwatery. Zawołaj mnie pięć minut przed upłynięciem ultimatum. - Tak jest, sir - odparła oficer. Harbin wiedział, że coś jest nie tak. Jeśli narkotyk kończy się w moim ciele, powinienem czuć symptomy odstawienia. A ja jestem zmęczony. Senny. Czy wziąłem właściwy środek? Nie mogę prowa- dzić bitwy w tym stanie. Otworzył apteczkę z narkotykami i zaczął przeglądać pozostałe fiolki ustawione równo w środku. Może za dużo wziąłem, pomyślał. Przedawkowałem. Ale już nic nie poradzę. Nie przestanę, dopóki nie dopadnę Fuchsa. Muszę go dorwać. Przesunął palcami po gładkich plastikowych fiolkach. Coś moc- niejszego. Coś, co starczy na najbliższe pół godziny. Potem będę mógł się odprężyć i wyspać. Ale teraz potrzebuję czegoś mocniejszego. O wiele mocniejszego. Habitat Poczwarka Yanni Ritsos był ostatnim z rodziny buntowników i poetów. Ochrzczony imieniem słynnego greckiego przodka, urodził się na Cyprze, przeżył straszliwą wojnę biologiczną, która spustoszyła tę udręczoną wyspę, przeżył opad radioaktywny po atomowym ataku na Izrael i pracował w różnych miejscach regionu Morza Śródziemnego aż po Hiszpanię, jak inny słynny grecki artysta. W przeciwieństwie do El Greco Yanni utrzymywał się z konserwowania komputerowych systemów tłumaczących. Czasem wrzucał do komputera jakieś swoje greckie wiersze i tłumaczył je na hiszpański, niemiecki i angielski, ale nie był zadowolony z efektów. Przyleciał na Ceres niejako poeta, ale jako skalny szczur. Mając zamiar zarobić fortunę w Pasie Asteroid, Yanni namówił zaprzyjaź- nionego greckiego biznesmena, by polecieć do Pasa i spróbować sił w górnictwie. Nigdy nie doleciał dalej niż do Poczwarki na orbicie Ceres. Tam spotkał i poślubił piękną Ilonę Mikvicius i zamiast wejść na pokład statku górniczego został na Ceres i zatrudnił się w centrum łączności habitatu. Z powodu kontaktu z opadem nuklearnym Yanni był bezpłodny i całkowicie łysy. Bardzo chciał mieć syna, żeby jego ród nie wygasł. On i Ilona oszczędzali każdy grosz na procedurę klonowania. Ilona wiedziała, że noszenie sklonowanego płodu jest niebezpieczne, ale kochała Yanniego tak bardzo, że chciała podjąć ryzyko. Yanni Ritsos miał więc po co żyć, kiedy w okolicach Poczwarki pojawił się statek Dorika Harbina. Wiele już przeżył, wiele wycierpiał i przetrwał. Był przekonany, że przyszłość wygląda, jeśli nie świetla- nie, to co najmniej obiecująco. Mylił się. To jego dusza buntownika położyła kres jego marzeniom. - Sir - zawołał technik łączności - ktoś na pokładzie Elsynoru przesyła wiadomość do Selene. Harbin, który właśnie wstrzyknął sobie środek pobudzający, zwrócił się do technika uzbrojenia. - Rozwal mu anteny - rozkazał. - Wszystkie. Technik skinął głową i pochylił się nad konsolą. W kajucie na pokładzie Elsynoru Edith Elgin przerwała w pół zdania, gdy na ekranie ściennym nagle pojawiły się tylko poszarpane linie zakłóceń. - Co się stało? - zwróciła się do Wielkiego George'a. - Prze- rwano połączenie. George skrzywił się. - On nie chce, żebyśmy się z kimkolwiek porozumiewali. Praw- dopodobnie zniszczył nam anteny. - To znaczy zaatakował nasz statek? - Edith wyglądała na zszokowaną. George pokiwał głową. - I za kwadrans zrobi coś jeszcze gorszego, jeśli nie wydamy Fuchsa. - Ale Fuchsa tu nie ma! - Już mu to mówiłem. Yanni Ritsos pełnił dyżur w centrum łącznos'ci Poczwarki, gdy nadeszło ultimatum Harbina. Była to nudna nocna zmiana; nie działo się nic poza nudnymi ru- tynowymi pogawędkami z rozproszonymi w Pasie statkami górników i poszukiwaczy, odbieraniem standardowych namiarów telemetrycznych wysyłanych przez statki. Wszystko w centrum łączności działało auto- matycznie i nikogo innego w centrum łączności nie było, więc Yanni otworzył aplikację, której zwykle używał do tworzenia poezji. Zdążył napisać zaledwie jedną linijkę, gdy na głównym ekranie pojawiła się twarz czarnobrodego mężczyzny o oczach błyszczących jak polerowany obsydian. - Uwaga, Poczwarka - rzekł obcy, po angielsku, gardłowym tonem. - Tu okręt Samarkanda. Dajecie schronienie wygnańcowi, Larsowi Fuchsowi. Albo go wydacie, albo za dziesięć minut ponie- siecie konsekwencje tego nieposłuszeństwa. Zdenerwowany, że ktoś przerywa mu pisanie, Yanni pomyślał, że to jakiś żartowniś z habitatu próbujący zrobić mu dowcip. - Kto ty jesteś? - spytał. - Wynoś się z tej częstotliwości. Jest zarezerwowana dla połączeń przychodzących. Czarnobrody mężczyzna najwyraźniej się zdenerwował. - Jeśli nie wydacie Fuchsa, zginiecie. - Larsa Fuchsa? - upewnił się Yanni nie wierząc własnym uszom. - Bóg raczy wiedzieć, gdzie on jest. - Wiem, gdzie on jest - warknął intruz. - A jeśli go nie wydacie, zniszczę was. - Fuchsa nie było tu od lat i teraz też go nie ma - odparł rozdraż- niony Yanni. - Wynoś się i nie zawracaj mi głowy. Na mostku Samarkandy Harbin wpatrywał się w ekran łączności. Próbują grać na czas, pomyślał. Próbują ukryć gdzieś Fuchsa. Wziął głęboki oddech i rzekł spokojnie: - Widzę, że mi nie wierzycie. Doskonale. Udowodnię wam, że mówię prawdę. Zwracając się do technika uzbrojenia, Harbin wydał rozkaz: - Przestrzel jeden z modułów habitatu. Mężczyzna przełknął z trudem, widać było, jak porusza się jego jabłko Adama. - Sir, w tych modułach są cywile. Niewinni ludzie... - Wydałem ci rozkaz - warknął Harbin. -Ale... - Wynoś się z mostka! Sam się tym zajmę. Technik uzbrojenia spojrzał na innych znajdujących się na mostku, szukając u nich poparcia. - Poczwarka nie jest uzbrojona, sir - rzekł cicho pilot, prawie szeptem. Harbin poczuł, że ogarnia go zimna furia. - Wynoście się. Wszyscy - rzeki głosem jak lód. - Sam się tym zajmę. Cała załoga wstała i szybko przeszła do luku, zostawiając Harbina samego w fotelu dowódcy. Harbin zaczął z furią stukać po klawiaturze w podłokietniku, przejmując sterowanie nad wszystkimi systemami statku. Idioci i słabeusze, wściekał się. Nazywają siebie najemnikami, ale nadają się tylko do tego, żeby brać pensję i sikać w spodnie ze strachu. Poczwarka nieuzbrojona? Akurat w to uwierzę. Ukrywają Fuchsa i grają na zwłokę, próbują go gdzieś ukryć, zwabić moich lu- dzi, a potem napaść ich i wymordować. Widziałem już takie zasadzki, widziałem mordy. Moim ludziom tego nie zrobią. Przerzucił sterowanie bronią na główny ekran, skupił się na module Poczwarki znajdującym się najbliżej statku i przyłożył kciuk do przycisku uruchamiającego laser. Trzy poszarpane linie przecięły powłokę modułu. Na sekundę zalśniły obłoczki uciekającego powie- trza jak oddech człowieka w mroźny dzień. - Wydajcie mi Fuchsa - zwrócił się w stronę ekranu łączności. Yanni usłyszał krzyki. - Co się dzieje? - zapytał w pustym centrum łączności. Twarz na ekranie uśmiechnęła się lodowato. - Wydajcie mi Fuchsa. Zanim Yanni zdołał odpowiedzieć, otworzyły się z hukiem drzwi centrum łączności i wypadła z nich kobieta w jasnoczerwonym kombinezonie. - Moduł osiemnasty został zniszczony! Wszyscy zginęli! Yanni gapił się na nią. Była ze służb zajmujących się systemami podtrzymywania życia, a przynajmniej tak można było wnioskować z koloru kombinezonu. Wyrzucała z siebie słowa tak szybko i głośno, że ledwo był w stanie zrozumieć, co do niego mówi. - Atakują nas! - krzyczała. - Wezwij pomoc! - Kogo? - spytał Yanni. Główny oficer wkroczyła na mostek. - Sir - rzekła ostrym tonem, z twarzą zastygłą w pozbawioną wyrazu maskę - mam oddział dwudziestu ochotników, którzy chcą udać się na Poczwarkę i szukać Fuchsa. Są uzbrojeni w pistolety i minigranaty, i doskonale sobie poradzą z wszelkimi formami oporu, z jakimi mogą wystąpić skalne szczury. Harbin spojrzał na nią. Dlaczego ci głupcy próbują podkopać mój autorytet? Wiem co robić. Należy zabijać wrogów. Zabić wszystkich. Mężczyzn, kobiety, dzieci, psy, bydło, wszystkich i każdego z osobna. Spalić ich wioski. Spalić pola. Rozwalić w sadach drzewa granatami. Zniszczyć wszystko, co żyje. - Sir, czy pan mnie słyszy? - rzekła oficer podchodząc krok bliżej. Harbin przekręcił fotel w jej stronę. - Z moim słuchem wszystko w porządku - odparł spokojnie. - Pro- szę powiedzieć oddziałowi, że jest wolny. Nie będę ich potrzebował. - Mogą przeszukać habitat... - Nie - odparł Harbin, cicho i łagodnie. - To nie będzie koniecz- ne. Po co ryzykować ich życiem, skoro możemy habitat po prostu zniszczyć... - Ale Fuchs... - Fuchs umrze razem z resztą skalnych szczurów - rzekł Harbin. Miał ochotę wybuchnąć śmiechem. To było tak proste. Zabijasz wro- gów, a wtedy już nigdy ci nie zagrożą. Czemu ona tego nie rozumie? To takie logiczne, tak wspaniale oczywiste. Odprawił panią oficer i zaczął spokojnie, metodycznie niszczyć Poczwarkę i wszystkich, którzy się tam znajdowali. Szybki statek Elsynor W kajucie Edith włączył się ekran ścienny i ukazał się na nim kapitan statku. Wyglądał na wstrząśniętego. - Proszę przyjść na mostek i zobaczyć, co się dzieje - rzekł drżącym głosem. - Rozwalają habitat. Wielki George wyskoczył na korytarz i popędził na mostek. Edith biegła tuż za nim. Kapitan i dwóch członków załogi stali na mostku, zdruzgotani. Przez bulaj Edith widziała Poczwarkę. Trzy z modułów były już zniszczone, strzępy metalu i elementów konstrukcji wirowały w próżni. Gdy tak patrzyła, niewidzialne promienie lasera zaczęły rozpruwać kolejny moduł. Powietrze uciekało w przestrzeń małymi lodowatymi obłoczkami i rozpraszało się w mgnieniu oka. Wszystko w ciszy: martwej, całkowitej ciszy. W jednej z wyrw w poszyciu modułu pojawiły się jakieś kształty. To ciała, zrozumiała Edith. Ludzkie ciała. - Pieprzony łajdak - mruknął George. Uderzył pięścią w kwar- cowy bulaj obserwacyjny. - Przeklęty, pieprzony morderca! - krzyk- nął. - Czy możemy coś zrobić? - zwróciła się Edith do kapitana. Potrząsnął głową. - Absolutnie nic. - Ale musi być jakieś wyjście! Wezwijcie pomoc! - Mamy zniszczone anteny. Gdybyśmy nawet mieli Fuchsa na pokładzie albo wiedzieli, gdzie on jest, nie moglibyśmy im o tym powiedzieć. Edith poczuła jak uchodzą z niej siły. Patrzę właśnie na śmierć tysiąca ludzi. Jak są mordowani z zimną krwią. George był bliski łez. Kapitan wyglądał jak biała rzeźba. - Nic nie możemy zrobić? - spytała. - Możemy tylko czekać - odparł kapitan. - Potem pewnie przyjdzie nasza kolej. Gdy zdał sobie sprawę z tego co się dzieje, Yanni wybiegł z już bezużytecznego centrum łączności i pobiegł centralnym korytarzem habitatu. Ilona! Muszę znaleźć Ilonę! Ich kwatera znajdowała się o trzy moduły od korytarza; o tej porze Ilona powinna spać. Musiał przedzierać się przez krzyczący tłum w śluzie powietrz- nej modułu, walczący o nieliczne skafandry. Dlaczego to się dzieje? Yanni powtarzał sobie w duchu to py- tanie, gdy biegł w stronę klapy, która miała go zaprowadzić do jego żony. Dlaczego nas zabijają? Nagle grodź przed nim rozdarła się, a powiew powietrza uniósł go w górę i cisnął w zimną pustkę. W ułamku sekundy zrozumiał tylko, że nie ma już znaczenia kto i dlaczego. Był martwy, tak samo jak Ilona. Oficer stała przy Harbinie, gdy ten powoli, metodycznie niszczył jeden moduł Poczwarki po drugim. Kiedy ostatni z modułów zamienił się w kłębowisko strzępów, Harbin podniósł wzrok i zobaczył w jej oczach strach, szok i niesmak. - No i po wszystkim - rzekł Harbin podnosząc ręce z klawiatury. - Koniec. Fuchs nie żyje. Zakończyłem misję. Oficer poruszyła się, jakby budząc się z transu. - Jest pan pewien, że był w habitacie? - Po czym dodała: - ...sir? Harbin zignorował jej pytanie. - Wszyscy nie żyją. Jesteśmy bezpieczni i możemy wracać do domu. Powoli, swobodnie wstał w fotela dowódcy i przeciągnął się, wyciągając ręce w kierunku metalowego sufitu. - Jestem trochę zmęczony. Idę się zdrzemnąć. Przejmij dowo- dzenie. Iii - Tak jest - odparła. Patrząc, jak idzie w stronę luku i nurkuje pod grodzią, pomyślała o statkach na orbicie parkingowej wokół Poczwarki. Świadkowie rzeźni. A Fuchs może być na pokładzie któregoś z nich. Potrząsnęła głową. Mogę poświadczyć, że zrobił to sam. Nawet odprawił resztę załogi z mostka. Wróciłam, żeby go od tego odwieść, ale mnie nie słuchał. Nie mogę się sprzeciwić przełożonemu, a już na pewno sama bym sobie z nim nie poradziła. Działał sam, powtarzała sobie, jakby ćwiczyła składanie zeznań. To wyłącznie jego wina. Opadła na fotel dowódcy i wezwała resztę załogi. Jeden z za- parkowanych w pobliżu statków był statkiem logistycznym HSS. Weźmiemy od nich paliwo i zapasy, a potem lecimy na Westę z po- dwójną prędkością. Harbin zobaczył kilku żołnierzy snujących się po mesie, na koń- cu korytarza prowadzącego z mostka. Nadal w pełnym uzbrojeniu, z pistoletami i granatami. - Jesteście wolni - zawołał. - Nie będziecie już wchodzić na pokład habitatu. - Zachichotał. - Nie ma już żadnego habitatu. Wchodząc do swojej prywatnej kajuty przypomniał sobie, że był jeszcze jakiś nadlatujący statek i na jego pokładzie mógł być Fuchs. Potrząsnął głową w zamroczeniu. Niemożliwe. Zabiłem Fuchsa. Zabiłem ich wszystkich. Co do jednego. Zataczając się dotarł do łazienki i spryskał twarz zimną wodą. Narkotyk przestaje działać, zauważył. Starczają na coraz krócej. Chyba się na nie uodporniłem. Muszę powiedzieć lekarzom kiedy wrócimy na Westę. Potrzebuję czegoś mocniejszego, trwalszego. Rzucił się na łóżko i zamknął oczy. Spać, powiedział sobie. Potrzebuję snu. Bez marzeń sennych. Bez snów. Proszę, tylko bez snów. Doug Stavenger nie pozwolił Pancho ani Humphriesowi opusz- czać salonu. Siedzieli i patrzyli, jak rozpaczliwie próbuje nawiązać połączenie z przebywającą na Ceres żoną. Pancho zaoferowała mu wszystkie zasoby Astro Corporation. Użyła komunikatora, po czym rzekła do Stavengera: - Mamy trzy statki zadokowane przy Ceres. Wysłałam rozkaz, żeby się natychmiast skontaktowały. - To zajmie co najmniej godzinę - odparł Stavenger. Pancho wzruszyła ramionami. - Nie ma sposobu, żeby cokolwiek przyspieszyć. Humphries nie ruszał się z sofy, milczał i śledził wzrokiem każdy ruch i gest Stavengera. Pancho czuła doń pogardę przemieszaną z li- tością. Jeśli cokolwiek stanie się z Edith, Doug go zabije. Wszystkie pieniądze Humphriesa nie poprawią jego sytuacji ani na jotę. Doug rozerwie go na strzępy. Czekali, Stavenger wysyłał pilne, rozpaczliwe wiadomos'ci do wszystkich statków w Pasie, Humphries siedział sparaliżowany stra- chem, Pancho po raz kolejny przetrawiała całą sytuację, przeżywając na nowo cały łańcuch wydarzeń, który do tego doprowadził, do tej chwili, do tego wypełnionego przerażeniem momentu. - Jest jeszcze ktoś, kto powinien tu być - powiedziała w koń- cu. Stavenger zatrzymał obraz na ekranie i zwrócił się do niej, zirytowany, że mu przeszkadza. - Yamagata - mówiła dalej mimo jego rozdrażnienia. - Nobuhiko Yamagata powinien tu być, jeśli chcemy położyć kres tej wojnie. Humphries poruszył się. - Tylko z tego powodu, że można od niego zatrudnić najem- ników... - To on za tym wszystkim stoi - rzekła Pancho. Stavenger spojrzał na nią z uwagą. - Co masz na myśli? - Yamagata sfinansował bazę Nairobi na biegunie południowym - rzekła Pancho. - Dostarczał najemników dla Astro i HSS. - No i co z tego? Wycelowała palec w Humphriesa. - Mówisz, że to nie ty zaaranżowałeś wypadek w kolejce? - Nie ja - odparł Humphries. - To kto inny mógł to zrobić? Kto wolałby sobie siedzieć wygod- nie w cieple i patrzyć, jak wykrwawimy się na śmierć. Kto przejąłby cały interes, gdyby Astro i HSS wypadły z gry? - Yamagata - wyszeptał Humphries. - Yamagata? - powtórzył Stavenger niedowierzająco. - Yamagata - podkreśliła Pancho. Stavenger odwrócił się w stronę ekranu. - Telefon, połączenie z Nobuhiko Yamagata. Najwyższy priorytet. Leeza Chaptal była znów w skafandrze, ale tym razem był on pokryty lepkim, błyszczącym olejem. A mimo to drżała w środku, otwierając klapę śluzy. Metalowa okładzina okrągłego szybu była zniszczona aż do poziomu jej wzroku. Dostrzegła, że dalej nie. Od dwunastu godzin, kiedy to poprzednim razem weszła do szybu, nanomaszyny posunęły się najwyżej o metr. - Chyba się zatrzymały - powiedziała do mikrofonu. - Skąd wiesz? - odezwał się głos w słuchawkach. Leeza odpięła laser ręczny od pasa. - Zaznaczę linię - rzekła pstrykając przełącznikiem lasera. Cien- ka nierówna kreska pojawiła się na stalowej okładzinie. Zauważyła, że drżą jej ręce. - Dobrze - powiedziała wycofując się przez klapę i zamykając ją. - Wrócę za godzinę i zobaczę, czy posunęły się poza kreskę. Przecisnęła się w niewygodnym skafandrze do następnej klapy i zastukała w nią. - Napuśćcie powietrza i otwórzcie - zarządziła. - Muszę iść do łazienki. - Odlatują - rzekła Edith. Stali na mostku Elsynoru z kapitanem i Wielkim George'em i patrzyli, jak okręt, który zniszczył habitat odlatuje, przyspieszając, roztapiając się w wiecznej ciemności, z żarzącymi się dyszami. - Uciekają z miejsca zbrodni - powiedział kapitan. George milczał, ale Edith widziała płonącą w jego oczach furię. Nagle potrząsnął głową, jak człowiek budzący się z transu. Albo z koszmaru. Ruszył w stronę luku. - Dokąd idziesz? - spytał kapitan. - Do śluzy - odparł George przez ramię. Przeciskając się przez luk rzekł: - Skafandry. Muszę sprawdzić, czy na Poczwarce nie został ktoś żywy. Edith wiedziała, że najprawdopodobniej nie przeżył nikt. Ale George ma rację, pomyślała. Musimy sprawdzić. Poruszyła się, zrozumiawszy, jaką katastrofę, jaką potworność przyjdzie jej zarejestrować. Musimy to pokazać całej ludzkości. Selene: konferencja pokojowa Trzy dni po potwornej masakrze Poczwarki w osobistym biurze Douglasa Stavengera odbyła się konferencja pokojowa, w wieży, w której rezydowali administratorzy rządzący Selene i inni biurokraci. Była bardzo mała, prywatna i bardzo dobrze strzeżona. Przy okrągłym stole w biurze usiadły tylko cztery osoby. Pancho, Humphries, Nobuhiko Yamagata i sam Douglas Stavenger. Nie było żadnych sekretarek, asystentów ani reporterów. Ochrona Selene stała przy drzwiach i patrolowała korytarze. Sprawdzono dokładnie, czy gdzieś nie ma podsłuchu. Gdy czwórka siadła przy stole, Stavenger zaczął. - To spotkanie odbywa się w całkowitej tajemnicy. Tylko nasza czwórka będzie wiedzieć, co zostanie tu powiedziane. Reszta skinęła głową. - Nikt nie wyjdzie z tego pomieszczenia, dopóki nie dojdziemy do porozumienia w sprawie zakończenia tej wojny - dodał Stavenger ponuro. - Nie będzie żadnych wyjątków, żadnych wymówek. Za tymi drzwiami jest toaleta - wskazał - ale jedyne wyjście stąd prowadzi przez drzwi do korytarza i nikt przez nie nie przejdzie, dopóki ja nie będę zadowolony z wyniku rozmów. Humphries najeżył się. - Kto daje ci prawo... - Kilka tysięcy zwłok porozrzucanych po Pasie Asteroid - warknął Stavenger. - Ja ich reprezentuję. Albo skończycie z tą nieszczęsną wojną albo zdechniecie z głodu przy tym stole. Nie ma innej możliwości. Yamagata uśmiechnął się niepewnie. - Przyleciałem tu z własnej woli, panie Stavenger. Tak się nie traktuje gościa. Wskazując na Pancho, Stavenger odparł: - Pani Lane była pana gos'ciem w bazie Nairobi w kraterze Shackletona, prawda? A o mało tam nie zginęła. Brwi Nobuhiko natychmiast się uniosły. - Mogę wezwać pomoc - rzekł. Stavengerowi nie drgnął ani jeden mięsień. - Żadna wiadomos'ć nie opuści tego pokoju. Jest ekranowany. Sygnał komunikatorów nie wyjdzie poza to pomieszczenie. Pancho oparła się wygodnie na krześle i wyciągnęła nogi pod stołem. - Doskonale. To zaczynajmy. Trzy dni, jakie upłynęły od ataku na Poczwarkę, Harbin spędził pogrążając się w wywołanej przez narkotyki nieświadomości i bu- dząc się. Jego oficer dowodziła statkiem, gdy spał i śnił straszliwie zniekształcone fantazje, które zawsze kończyły się rozlewem krwi i śmiercią. Zanim dolecieli do Westy, skończyły mu się narkotyki i zaczął wracać do świadomości. Obmywał właśnie brodatą twarz o zapuch- niętych oczach, gdy ktoś zapukał do drzwi. - Wejść - rzucił wycierając twarz ręcznikiem. Oficer odsunęła drzwi i weszła do jego kajuty. Harbin uświadomił sobie, że jego łóżko to stos przepoconej pościeli, a cała zabałaganiona kajuta cuchnie jak wnętrze za długo używanego buta sportowego. - Zaraz wejdziemy na orbitę parkingową wokół Westy, sir - rzekła sztywno. - Baza znów działa - spytał. Gdy wypowiadał te słowa, uświado- mił sobie, że w ogóle go to nie obchodzi, czy przywrócono działanie bazy. Nic to dla niego nie znaczyło. - Tak, sir. Atak nanomaszyn ograniczył się do instalacji na powierzchni. Nikt nie został zabity ani nawet ranny. Z wyrazu jej twarzy Harbin domyślił się, że to nie wszystko. -Coś jeszcze? - Otrzymałam rozkazy, żeby pana odwołać. Pan Humphries osobi- ście zadzwonił i dopytywał się, kto jest odpowiedzialny za zniszczenie habitatu Poczwarka. Kiedy się dowiedział, że to pan, był wściekły. Najwyraźniej ma z panem jakieś wcześniejsze doświadczenia. Harbin poczuł, jakby oglądał tę scenę z zewnątrz. Jakby nie prze- bywał już dłużej w swoim ciele, ale unosił się swobodnie, żeglował w pustce, sam, nieosiągalny, nietykalny. -Mów. - Chce, żeby został pan odtransportowany na Selene, gdzie stanie pan przed sądem za zbrodnie wojenne - rzekła oficer sztywno, łamiącym się głosem. - Zbrodnie wojenne. - Za masakrę Poczwarki. Powiedział także, że kilka lat temu zamordował pan jego pracownicę. - Rozumiem. - Mam rozkaz, by pozbawić pana dowództwa i nie wypuszczać z kajuty, sir. Harbin prawie się uśmiechnął. - To proszę wykonać ten rozkaz. Odwróciła się i sięgnęła po klamkę. Zanim przeszła przez drzwi, powiedziała jeszcze: - Wszystko jest w wiadomościach. Nadają to od dwóch dni. Odeszła zamykając drzwi. W drzwiach nie było zamka. To bez znaczenia, pomyślał Harbin. Nawet gdyby dało się je zamknąć na klucz, składane drzwi były tak wątłe, że mógłby przebić się przez nie na wylot. Gdyby chciał. Harbin postał chwilę w swojej brudnej i cuchnącej kajucie, po czym wzruszył ramionami. Palec porusza się i pisze, pomyślał. / żadne łzy nie zetrą słów z papieru. Czemu nic nie czuję, zadał sobie pytanie. Jestem jak kloc drewna. Jak blok lodu. Masakra Poczwarki, tak powiedziała. Jaka masakra? Wzruszając ramionami, wydał ekranowi polecenie wyświetlenia wiadomości. Pojawiła się przerażona twarz kobiety o pustych oczach; napis pod spodem głosił, że nazywa się Edith Elgin. Nie miała makijażu, miała potargane włosy i mówiła drżącym z przejęcia szeptem. - ...pracują już od wielu godzin - mówiła - próbując ustalić, czy ktoś nie przeżył masakry. Jak dotąd nie znaleziono nikogo żywego. Obraz nagle zmienił się; pojawiły się poskręcane resztki habitatu: spękane, strzaskane metalowe cylindry lśniące na tle pustki kosmosu, postrzępione fragmenty, dryfujące ciała. I głos Edith Elgin, stłumiony z rozpaczy i przerażenia, na gra- nicy szlochu: - W chwili ataku w habitacie przebywało prawie tysiąc sto osób. Nie mieli żadnej broni, żadnych możliwości obrony. Zostali metodycznie wymordowani przez nieznanego napastnika. Harbin osunął się na łóżko i patrzył na ekran. Lodowa zbroja, w której tkwił, zaczęła się topić. Po raz pierwszy od wielu dni odczuł jakieś emocje. Poczuł ból. - Yamagata Corporation nie jest odpowiedzialna za tragedię Poczwarki - os'wiadczył ponuro Nobuhiko. - Nasi pracownicy wy- konywali obowiązki zgodnie z kontraktem zawartym z Humphries Space Systems. - Nigdy nie wydałem rozkazu atakowania habitatu - zapew- niał żarliwie Humphries. - Ja tylko chciałem, żeby znaleźli Larsa Fuchsa. - Lars jest teraz gdzieś w Pasie - rzekła Pancho. - Nigdy go nie znajdziesz. - Ależ znajdę. Próbował mnie zabić! - To nie moja wina - odparł Pancho. Stavenger uderzył dłonią w stół uciszając ich. - Nie obchodzi mnie, co kto komu zrobił. Było, minęło. Jeste- śmy tu po to, żeby nic takiego nie stało się ponownie. Chcę położyć kres tej wojnie. - Jasne - oznajmił lekko Humphries. - Ja chętnie przestanę. Jak dostanę głowę Fuchsa na talerzu. - Przecież ty chcesz całkowitej kontroli nad Pasem - zdziwiła się Pancho - i wszystkimi jego bogactwami. - A ty może chcesz czego innego? - odparował Humphries, po czym dodał, zwracając się do Yamagaty: - A pan to może nie? Zachowując twarz pokerzysty, Nobuhiko odparł: - Skoro już wprowadziliście nanomaszyny do procesów górni- czych na asteroidach, to jest ekonomiczny sens, by jedna korporacja ustanowiła monopol w Pasie. - Ale która korporacja? - spytał Humphries. Cala trójka zaczęła się sobie uważnie przyglądać. - Chwileczkę - przerwał im Stavenger. - Zapominacie o czymś bardzo ważnym. Zwrócili się w jego stronę. - Z pozyskiwaniem kopalin z Pasa wiąże się coś o wiele ważniejsze- go niż osiąganie zysków - rzekł. - Coś więcej niż walka o władzę. Humphries prychnąl. - Nie mam pojęcia, co masz na myśli. Twarz Pancho rozjaśniła się. - To jest coś, czego przede wszystkim chciał Dan Randolph! Wtedy, gdy polecieliśmy do Pasa po raz pierwszy, starym Starpo- wereml - A co to było? - spytał Nobuhiko. - Pomoc ludziom na Ziemi - rzekła Pancho. - Zapewnienie im pomocy w odzyskaniu równowagi po przełomie cieplarnianym. Dostarczenie im surowców niezbędnych do odbudowy. Zapewnie- nie paliw do generatorów fuzyjnych. Właśnie czegoś takiego chciał Dan! - A nam to jakoś umknęło - rzekł Stavenger. - Zgoda, to jest nasz główny rynek - rzekł Humphries. - Ale to nie oznacza... Pancho przerwała mu. - Powinniśmy sprzedawać rudy z asteroid po najniższych moż- liwych cenach. Paliwa fuzyjne też. -1 zbudować więcej satelitów energetycznych - dodał Staven- ger. - Pomóc w odbudowie Japonii - mruknął Yamagata. - Pomóc w odbudowie świata - poprawiła go Pancho. Stavenger uśmiechnął się łagodnie. - I pomóc w ekspansji ludzkiej rasy na Księżycu i wszędzie indziej, w głębokim kosmosie. - Możemy to zrobić! - zgodziła się chętnie Pancho. - Jeśli wasza trójka będzie sobie skakać do gardeł, to nic z tego - ostrzegł Stavenger. - Tylko jedna korporacja może zarządzać bogactwami z Pasa - rzekł stanowczo Yamagata. - Konkurencja nie ma sensu, bo nano- przetwarzanie spowoduje spadek cen rudy. - Nie rudy - przypomniał mu Humphries. - Nanomaszyny będą produkowały czyste metale. -1 minerały - dodała Pancho. Humphries posłał w jej stronę przesadny ukłon. - Ale która korporacja zdobędzie monopol? - dopytywał się Yamagata. - Nikt z was - oznajmił Stavenger. - Co? - warknął Humphries. - To musi być ktoś z nas. Nikt inny nie ma takich możliwości. - Selene ma - rzekła Pancho patrząc na Stavengera, pojmując jego zamiar. Spojrzał na nią i przyznał jej rację. - Otóż to. Selene poprowadzi dalej tę zabawę. - Myślicie, że uda się wam wyrugować mnie z czegoś, co praw- nie należy się mnie? - wybuchł Humphries. - Prawnie należy się tobie? - odwarknął Stavenger. - Tobie należy się sąd polowy i pluton egzekucyjny. Jest tylko jeden podmiot, który może wykorzystać zasoby Pasa i tym podmiotem jest Selene. Czy ci się to podoba czy nie, tak się właśnie stanie. - Bo ty tak mówisz? - prowokował go Humphries. - Dokładnie, ponieważ ja tak mówię. Już dość się napatrzyłem, jak robicie z Pasa pole bitwy. Ale z tym koniec! Osobiście dopilnuję, żeby Selene przejęło wszystkie wasze operacje w Pasie. Yamagata i Humphries zaczęli protestować. Pancho uciszyła ich. - Chłopcy, przestańcie podskakiwać. Wiem, jak możemy to zrobić, żeby akcjonariusze byli szczęśliwi. - Nie widzę takiej możliwości - prychnął Humphries. - Ja też nie - dodał Yamagata. Pancho uśmiechnęła się, klasnęła w dłonie i oparła się o stół konferencyjny. - To proste. Każdy z was podpisuje kontrakt z Selene na prace związane z wydobyciem bogactw z Pasa. Dostajemy zyski, minus mały procent dla Selene. - Honorarium za zarządzanie - wyjas'nil Stavenger. - Właśnie - zgodziła się Pancho. - Selene zarządza operacjami w Pasie i ustala ceny na produkty z asteroid. A my siedzimy wygodnie i zbieramy zyski. Yamagata wziął głęboki oddech. - Zakładam, że Selene będzie się starało ustalać jak najniższe zyski - rzekł. - Bardzo prawdopodobne - rzekł Stavenger. - Ludzie na Ziemi bardzo potrzebują tych bogactw. Nie będziemy próbowali odgrywać się na nich, wykorzystując władzę. - Władzę? - mruknął Humphries. - To wy macie władzę. - Zgadza się - odparł z powagą Stavenger. - Mamy władzę. Próbowałem uniknąć sytuacji, w której bym jej użył, ale zmusiliście mnie do tego, więc od tej chwili będzie tak, jak ja chcę. - Jak dla mnie jest OK - oświadczyła Pancho. - Selene będzie arbitrem dla reszty Układu Słonecznego - mówił dalej Stavenger. - Koniec konkurencji. Koniec zabijania. Koniec wojny. - Nie podoba mi się to - rzekł Humphries. - Nie sądziłem, że ci się spodoba. Ale będziesz musiał się z tym pogodzić. - A czy Selene można powierzyć taką władzę? - spytał Yama- gata. - Czy komukolwiek innemu w tym pokoju można ją powierzyć? - odparł Stavenger. Przy stole zapadła ciężka cisza. W końcu odezwała się Pancho. - Jeśli o mnie chodzi, mogę spróbować - na pięć lat. Wtedy, jeśli nie będziemy zadowoleni z Selene z chwilą wygaśnięcia kontraktu, nie będziemy musieli go przedłużać. - Ale tylko wtedy, gdy dwie albo trzy korporacje będą chciały wycofać się z kontraktu - zastrzegł Stavenger. - Jedna nie może się wycofać, konieczna jest większość. - Zgoda - przytaknęła Pancho. - Chciałbym się skonsultować z moimi doradcami na Ziemi, zanim się zgodzę - rzeki Yamagata. - Nadal mi się to nie podoba - mruknął Humphries. - Daj spokój, Martin - Pancho wyciągnęła rękę i poklepała go lekko po ramieniu. - To ci ogromnie ułatwi życie. Będziesz najbo- gatszym skurwielem w Układzie Słonecznym. I będziesz tylko leżał do góry brzuchem i liczył zyski. Koniec zmartwień. - Koniec mordowania - rzeki Stavenger z powagą na twarzy. - Niezależnie od twoich intencji, Martinie, to twój rozkaz doprowadził do masakry Poczwarki. - Żaden sąd tego nie uzna. - Nie bądź tego taki pewien. Sądy wojenne bywają bezwzględne. Humphries oparł się o oparcie krzesła, zacisnął usta, zamknął oczy. W końcu wyprostował się i zwrócił się do Stavengera: - Nadal masz zamiar mnie wypędzić? Stavenger uśmiechnął się. - Nie, nie sądzę, żeby to było konieczne, Martinie. Możesz odbudować swój dom w grocie. Poza tym wolałbym mieć cię gdzieś pod ręką, żeby nie spuszczać cię z oczu. Końcowe ustalenia Trzysekundowe opóźnienie w łączności między Ziemią a Księ- życem nie drażniło Nobuhiko Yamagaty. Uważał, że się przydaje; miał chwilę na zastanowienie się nim odpowiedział ojcu. Nobu opowiedział ojcu, jak niepewną umowę udało się wynegocjować; twarz Saito spoważniała. - Ale przez to Yamagata nie podejmie na nowo operacji w ko- smosie - narzekał ojciec. - Niezupełnie - odparł Nobuhiko. - To prawda, że dostaniemy tylko małą część zysków z działalności w Pasie, ale cena bogactw z asteroid będzie tak niska, że będziemy w stanie kontynuować programy odbudowy i inwestować w nowe przedsięwzięcia w ko- smosie. - Niższe koszty naszych przedsięwzięć w Japonii - mruknął Saito. - Hmm. Rozumiem. W końcu Yamagata senior zaakceptował fakt, że najlepszym rozwiązaniem będzie wyrażenie zgody na umowę. Zanim Nobuhiko zakończył rozmowę, Saito już mówił o budowaniu satelitów słonecz- nych na orbicie wokół Merkurego. - Im bliżej Słońca, tym intensywniejsze światło - rzekł. - Mo- glibyśmy wytwarzać energię dla żaglowców świetlnych i polecieć do gwiazd! Może wreszcie wyniosę się z tego ponurego klasztoru i sam zajmę się projektem związanym z Merkurym. Ociekając potem, na który solidnie zapracował, Martin Hum- phries trzymał w ramionach nagie ciało Tatiany Oparin i rozmyślał o przyszłości. - Może nie będę odbudowywał domu - powiedział, patrząc na ciemny sufit hotelowej sypialni, upstrzony tysiącami fluorescen- cyjnych światełek, przypominających gwiazdy w letni wieczór na Ziemi. - Nie? - mruknęła sennie Tatiana. - Mógłbym wrócić do Connecticut. Tam mieszkają moi chłop- cy. Z cherlaka nic nie będzie, ale z Alexa robi się prawdziwy syn. Zupełnie jak ojciec. - Zaśmiał się ze swojego żartu. - Opuściłbyś Księżyc? - Tylko na jakiś czas. Żeby zobaczyć dzieci. I mam tam resztę rodziny. Ale z nich nie ma wielkiego pożytku. - Ale nadal będziesz mieszkał w Selene? - Może tak, a może nie. Krater Heli to ciekawe miejsce. Może kupię tam jakieś kasyno. Z przemysłowego barona stanę się playboy- em. Może taka zmiana dobrze mi zrobi. - Byłbyś doskonałym playboyem - rzekła Tatiana, przytulając się. Humphries roześmiał się w ciemnościach. To o wiele łatwiej- sze niż prowadzenie korporacji, pomyślał. Inni odwalają robotę, ty przepuszczasz zyski. Stavenger spędził większość wieczoru na zdawaniu żonie długiej i szczegółowej relacji z konferencji pokojowej. - Myślę, że się uda - zakończył. - Powinno się udać. Edith była już w drodze powrotnej. Wyszła bez szwanku z masakry na Ceres, przynajmniej fizycznie. Jej reportaż, wraz z sy- mulacjami komputerowymi ataku opartymi na relacjach naocznych świadków, był największą sensacją od dnia, gdy zaczęły się powodzie spowodowane efektem cieplarnianym. Mówiło się o przyznaniu jej Nagrody Pulitzera. Nie miało to dla Stavengera żadnego znaczenia. Edith nic nie jest, myślał. Wraca. Nic jej się nie stało. Przeżyła szok, ale fizycznie nic jej się nie stało. Wszystko będzie dobrze. Pomogę jej się z tego otrząsnąć. Reportaż Edith miał kluczowe znaczenie dla umowy pokojowej i Stavenger doskonale o tym wiedział. Każdy w Układzie Słonecznym zobaczył na własne oczy masakrę Poczwarki, więc Humphries i reszta nie mieli wyboru: musieli się zgodzić na umowę, która położyłaby kres wojnie. A teraz najtrudniejsza część, powiedział sobie Stavenger. Trzeba wcielić umowę w życie. Wielki George nie mógł oderwać oczu od wraku. Przeszedł go dziesiątki razy, szukając ciał, nie mogąc zaznać spokoju, dopóki szczątki każdego z ponad tysiąca mieszkańców Poczwarki zostały znalezione i zidentyfikowane. Brakowało jeszcze ponad pięćdzie- sięciu. Pewnie zostali wyrzuceni gdzieś daleko, gdy moduły eksplo- dowały rozcięte laserem. Mieszkał na pokładzie jednego ze statków MUA na orbicie parkingowej wokół asteroidy. Było tam teraz więcej zespołów ratun- kowych, inspektorów ubezpieczeniowych i prawników niż skalnych szczurów. I zespół psychologów, wysianych, by pomóc zachować zdrowie psychiczne ocalonym. Jest tylko jeden ocalony, rozmyślał George, a moje zdrowie psychiczne wisi na włosku. Rozważał poważnie, czy nie udać się do Selene i zamordować Martina Humphriesa, ale co dobrego by z tego przyszło? Nigdy nie przedostałby się do skurwiela, a jaki sens miało dopisywanie jeszcze jednej osoby do listy ofiar? Nie, miał inne rzeczy do roboty. Przeszukując wrak habitatu George rozmawiał z pozostałymi skalnymi szczurami, poszukiwa- czami i górnikami, którzy byli rozproszeni w Pasie, gdy zaatakowano Poczwarkę. Teraz wracali na Ceres. - Zaczniemy wszystko od nowa, George - mówili. - Raz zbudowaliśmy, wybudujemy i drugi raz. - Jeszcze lepszy. Gdy George im powiedział, a głos mu się łamał i pękało serce, że chyba nie ma siły zaczynać wszystkiego od nowa, nie chcieli mu wierzyć. - Daj spokój, George, jesteś naszym przywódcą. - Bez Wielkiego George'a to nie to samo. - Georgie, potrzebujemy cię. Kiedy już przekonał się, że we wraku nie ma unoszących się w próżni ciał, Wielki George otarł łzy, przestał pociągać nosem i zaczął rozmawiać z ludźmi od ubezpieczeń o budowie Nowej Poczwarki. I wtedy otrzymał wiadomość od Douga Stavengera. - George, jeśli tylko czegoś potrzebujesz, pomogę ci to zdobyć. Pieniądze, materiały budowlane, wyszkoleni robotnicy. Selene po- może ci jak tylko będzie mogło, obiecuję. George skinął głową w stronę poważnego oblicza na ekranie statku MUA. Wiedząc, że Stavenger usłyszy jego odpowiedź naj- wcześniej za jakieś pół godziny, rzeki po prostu: - Dziękujemy, panie Stavenger. Wielkie dzięki od nas wszyst- kich. Pancho pakowała swoją torbę podróżną, kiedy zadzwonił Jake Wanamaker. Zaprosiła go, żeby wpadł do jej apartamentu. Zanim zadzwonił do drzwi, Pancho była spakowana i gotowa do wyjścia. Zaniosła swoją torbę podróżną do drzwi i rzuciła ją na podłogę, po czym otworzyła drzwi, by wpuścić Wanamakera. W ni- skiej księżycowej grawitacji torba opadła na podłogę dopiero wtedy, gdy jej gość wszedł. - Wybierasz się gdzieś? - spytał. - Tak - odparła Pancho wprowadzając go do salonu. - Ale mam mnóstwo czasu. Chcesz drinka? Wyświetlane na ścianach pokoju obrazy przedstawiały śród- ziemnomorską wyspę Capri: strome, porośnięte zielenią klify i małe wioski z białymi domkami, tu i ówdzie przyczepione do klifu, spo- kojne morze lśniące w promieniach słońca. Wanamaker poprosił o burbona z wodą. Pancho poprosiła au- tomatyczny bar o dobrze zmrożone limoncello, żeby pasowało do scenerii. Wskazała mu gestem wygodny szeroki fotel, a sama przycup- nęła na brzegu mniejszego krzesła. Stuknęli się szklankami. Pancho zauważyła, że Jake pociągnął solidny łyk swojego burbona, a nie grzecznościowy łyczek. - Słucham - zachęciła go Pancho. Uśmiechnął się nieśmiało. - Wygląda na to, że jestem bez roboty. - Chyba tak - rzekła. - Twój kontrakt wygasa z końcem roku. - Nie mam ochoty brać forsy za nic. Pancho zastanowiła się przez chwilę, po czym ku swojemu zdumieniu powiedziała: - A czemu nie polecisz ze mną? Zostań moim ochroniarzem. Uniósł brwi w zdziwieniu. - Ochroniarzem? A gdzie lecisz? Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Byle dalej od tego wszystkiego. Mam zamiar zre- zygnować ze stanowiska w Astro Corporation. - Zrezygnować? - Tak. Dostałam tę robotę przez przypadek. Wiele lat zajęło mi zrozumienie, że nie nadaję się na dyrektora korporacji. - Więc masz zamiar podróżować? - Trochę. Moja siostra przebywa w habitacie na orbicie Sa- turna. Pomyślałam, że trochę się tam rozejrzę. A potem wracam na Ceres, pomóc Wielkiemu George'owi budować nowy habitat dla poszukiwaczy. - Do tego nie potrzeba ci ochroniarza - rzekł Wanamaker. Pancho uśmiechnęła się. - Dobrze, to ja zostanę twoim ochroniarzem. Może być? Na twarzy Wanamakera pojawiło się zrozumienie. Uśmiechnął się szeroko. Samarkanda znajdowała się na orbicie wokół Westy. Przetrans- portowanie załogi do bazy opóźniało się, bo praktycznie wszystkie urządzenia na powierzchni zostały zniszczone w ataku nanomaszyn. To nawet dobrze, pomyślał Harbin. Nie śpieszyło mu się z opuszcza- niem statku. Został w swojej kajucie, zgodnie z rozkazem pani oficer. Nie spał od kilku dni. Bez narkotyków spoczynek powodował marzenia senne, a Harbin nie chciał oglądać tego, co mu przynosiły. Oglądał po raz kolejny reportaż z ataku na Poczwarkę. Za każ- dym razem wydawało mu się to coraz bardziej potworne, jeszcze gorsze. Co mnie teraz w życiu czeka, pomyślał. Wyślą żołnierzy, żeby mnie aresztowali. Potem sąd, pewnie na Ziemi. A potem? Pluton egzekucyjny? Raczej śmiertelny zastrzyk. Albo dożywocie. Mogę im oszczędzić kłopotu. Podjął decyzję. Otworzył oczy, odsunął drzwi na korytarz i ruszył w stronę rufy, z dala od mostka. Muszę to zrobić szybko, zanim się zorientują, że wyszedłem z kajuty. Poszedł prosto do magazynu broni, którego teraz nikt nie pil- nował, gdyż statek znajdował się na orbicie, a załoga miała zostać przetransportowana do bazy. Magazynek z granatami był zamknięty, ale Harbin znał wszystkie szyfry. Wystukał właściwą sekwencję i szafka stanęła otworem. Jakiś mały, pomyślał. Nie chcę za bardzo uszkodzić statku. Minigranat, niewiele większy od paznokcia kciuka. Zawiera dość materiału wybuchowego, żeby wysadzić grodź okrętu. Albo coś innego. - Hej, co ty tam robisz? Harbin odwrócił się i zobaczył, że korytarzem idzie jakiś żoł- nierz. - Ach, to pan, kapitanie - żołnierz zrobił zakłopotaną minę. - Sir, pan miał nie opuszczać kajuty. - Wszystko w porządku, żołnierzu - odparł pocieszającym to- nem. - Nie martw się. Za wszystkie grzechy, za które twarz człowieka czarną się stalą... - Sir? - spytał zaskoczony żołnierz. I wtedy zobaczył minigranat w ręce Harbina. Oczy otworzyły mu się szeroko. - Nie, nic - mruknął Harbin. Pstryknął zawleczką granatu i odwrócił się, by zasłonić żołnierza. Wybuch rozerwał go prawie na pół. Asteroida 67-046 - Co to ma znaczyć, Dorn nie jest dostępny? - warknął Hum- phries w stronę telefonu. - Połącz mnie z oficerem wachtowym na pokładzie Orła Humphriesa. - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - odparł telefon. - To niemożliwe! - Łącza zewnętrzne w tej chwili nie działają - powtórzył nie- wzruszony głos. Humphries spojrzał na pusty ekran, po czym powoli odwrócił się w stronę EWerdy Apacheta. - Odciął nas. Jestes'my w pułapce. Elverda poczuła, jakby zacisnął się wokół niej chłodny metal. Może Dorn jest szalony, pomys'lała. Może to moja s'mierć we własnej osobie. - Musimy cos' zrobić! - Humphries był bliski krzyku. Elverda wstała, drżąc. - Nic nie możemy zrobić, przynajmniej w tej chwili. Idę do mojej kwatery i trochę się zdrzemnę. Sądzę, że ten Dorn, Harbin czy kim on tam jest, wezwie nas, kiedy będzie gotów. -1 co zrobi? - Pokaże nam artefakt - odparła, dodając w duchu: a przynajm- niej taką mam nadzieję. Z prawnego punktu widzenia artefakt i cała asteroida należały do Humphries Space Systems. Została odkryta przez rodzinę - męża, żonę i dwóch synów, w wieku pięciu i trzech lat - którzy zarabiali na życie wyszukując asteroidy żelazowo-niklowe i sprzedając prawa do ich wydobycia wielkim korporacjom. Zgłosili roszczenia do tej nienazwanej asteroidy, wraz ze wstępnym opisem dziesięciokilome- trowej bryły z orbitą w Pasie Asteroid i analizą próbek pobranych z powierzchni. Sześć godzin po tym, jak pierwsza transmisja dotarła do kom- puterowej sieci giełdy towarowej na Ziemi - gdy już cztery główne korporacje zacięcie walczyły o prawa do bogactw asteroidy - do siedziby Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego w Londynie nadeszła następna wiadomos'ć. Była zniekształcona, fragmentarycz- na, nadana w pośpiechu i wielkim podnieceniu. W jaskini asteroidy znaleziono jakiś' artefakt. Jeden z anonimowych biurokratów ukrytych w wielowarstwo- wej strukturze MUA wysłał natychmiast wiadomość do pracownika Humphries Space Systems. Biurokrata parę godzin później odszedł na emeryturę, o wiele bogatszy niż się tego spodziewał, a Martin Humphries osobiście skontaktował się z poszukiwaczami i odkupił od nich asteroidę za taką kwotę, że rodzina mogła już przestać zajmować się poszukiwaniami do końca swoich dni. Zanim ważne osobistości w MUA zrozumiały, że oto odkryto artefakt obcej rasy, postawiono ich przed faktem dokonanym: asteroida, na której odkryto artefakt i sam artefakt, były prywatną własnością najbogatszego człowieka w Układzie Słonecznym. Martin Humphries może i cierpiał na przerost ego, ale nie był głupcem. Wspaniałomyślnie pozwolił MUA na zorganizowanie ze- społu naukowców, którzy mieli zbadać pierwszy dowód na istnienie pozaziemskiej inteligencji. Humphries nawet szczodrze zaoferował im pokrycie kosztów lotu na asteroidę. Miał tylko jedną prośbę, a MUA nie mógł mu odmówić. Upierał się, że pierwszy zobaczy artefakt zanim dopuści do niego naukowców. zabrał ze sobą najsłynniejszą i najbardziej uznaną artystkę. Jak twierdził, by ocenić wartość artefaktu jako dzieła sztuki. Aby określić, ile może sobie odpisać od podatków, jeśli przekaże artefakt MUA, powiedzieli jego wrogowie. W ciągu całej podróży na asteroidę Elverda doszła jednak do wniosku, że głęboko pod jego bezwzględną osobowością biznesmena ukrywa się mały chłopiec, który nie może ukryć zachwytu nad nową zabawką. Zabawką, którą zamierzał zacho- wać dla siebie. Dziełem sztuki, stworzonym przez obce istoty. Gdyż artefakt był najprawdopodobniej dziełem sztuki. Rodzina poszukiwaczy nadal słała niejasne, prawie absurdalne raporty na temat jego wyglądu. Raporty były całkowicie bezużyteczne. Żadne dwa opisy nie pasowały do siebie. Jeśli wierzyć opisom mężczyzny i kobiety, artefakt po prostu tkwił pośrodku niestarannie wykutej jaskini. Ale w każdym raporcie opisywali go inaczej. Wydzielał świa- tło. Był ciemniejszy niż najgłębszy kosmos. Miał kształt statuy. Był pozbawiony kształtu. Działał na wszystkie zmysły. Był na tyle mały, że można go było podnieść jedną ręką. Sprawiał, że dzieci radośnie się śmiały. Przerażał rodziców. Kiedy próbowali go fotografować, zdjęcia wychodziły puste. Całkowicie puste. Humphries słuchał ich nonsensownych raportów i czekał z niecierpliwością, aż MUA zorganizuje swoją doborową grupę na- ukowców, aż wreszcie wydał swojemu szefowi ochrony polecenie, by wysłać na asteroidę jak najszybciej oddział najemników. Z kor- poracyjnych baz na orbicie Jowisza i z księżyców Marsa, z trzech oddzielnych placówek samego Pasa Asteroid, Humphries Space Systems ściągnęła oddział doświadczonych żołnierzy. Dotarli do asteroidy na długo przed wszystkimi innymi i mieli rozkaz, by nikt inny nie zbliżył się do niej przed Martinem Humphriesem. - Nadszedł czas. EWerda budziła się powoli, boleśnie, jak pływak walczący o wydostanie się na powierzchnię, o powietrze i światło. Śniła o swo- im dzieciństwie, o wiosce, w której się wychowała, o odległych, pokrytych śniegiem Andach, o ciepłej nocnej bryzie, która szeptała 0 miłości. - Nadszedł czas. Był to głos Dorna, głęboki, cichy jak szept. Zdumiona otworzyła oczy. Była sama w pomieszczeniu, oblicze Dorna wypełniało ekran wideofonu stojącego przy biurku. Cyfry w dolnej części podpowie- działy jej, że istotnie nadszedł czas. - Nie śpię - rzekła do ekranu. - Będę przy pani drzwiach za piętnaście minut - rzekł Dorn. - Czy tyle czasu wystarczy pani na przygotowanie się? - Tak, całkowicie. Dawno już minęły lata, gdy potrzebowała czasu na wybór ubrań 1 zadbanie o swój wygląd. - Zatem będę za piętnaście minut. - Chwileczkę - wtrąciła. - Czy pan mnie widzi? - Nie. Wizję trzeba włączyć ręcznie. - Ja pana widzę. - Ja pani nie. Czy to żart? Elverda usiadła na łóżku, ale obraz Dorna znikł. Czy on ma poczucie humoru? Zrzuciła bezkształtną koszulę, w której sypiała, wzięła szybki prysznic i wyjęła z torby podróżnej najlepszy kaftan. Miał barwę ciemnego granatu i był upstrzony lśniącymi srebrnymi gwiazdami. EWerda uszyła tę sięgającą ziemi szatę sama, z tkaniny, jaką wiele lat temu utkała jej matka. Namalowała z pamięci gwiazdy takie, jakie świeciły nad jej wioską. Odsunęła drzwi i ujrzała Dorna maszerującego z Humphriesem u boku. Choć Humphries miał dłuższe nogi, musiał dreptać jak dziec- ko, by dorównać szybkim, stabilnym krokom Dorna. - Żądam przywrócenia łączności z naszym statkiem - mówił Humphries, a jego glos odbijał się echem w pustym korytarzu. - Od- liczę ci z wynagrodzenia za każdą minutę tej niesubordynacji! - To ze względów bezpieczeństwa - oświadczył spokojnie Dorn, nie patrząc na Humphriesa. - To dla waszego własnego dobra. - Dla mojego dobra? Kim ty u licha jesteś, że decydujesz, co jest dla mnie dobre? Dorn zatrzymał się trzy kroki przed EWerdą, ukłonił jej się sztywno, po czym odwrócił się w stronę swojego pracodawcy. - Sir, ja widziałem artefakt. Wy nie. -1 myślisz, że to czyni cię lepszym ode mnie? - wycedził Hum- phries przez zęby. - A może bardziej świętym? - Nie - odparł Dorn. - Nie bardziej świętym. Mądrzejszym. Humphries już otwierał usta do odpowiedzi, ale nagle uznał, że lepiej zamilknąć. - Którędy pójdziemy? - spytała EWerda w ciszy, która niespo- dziewanie zapadła. Dorn wskazał kierunek protezą. - Na dół - odparł. - Tędy. Korytarz zmienił się nagle w topornie ociosany tunel, z lampami umocowanymi w równych odstępach na niskim sklepieniu. EWerda patrzyła na półludzką twarz Dorna, na której cienie tańczyły po lśniących wyżłobieniach metalu, jakby Księżyc zmieniał fazę co pól minuty. Humphries milczał. Szli pochyłym tunelem do jądra asteroidy. Elverda słyszała tylko stukanie jego butów, a potem skoncentrowała się i wyłapała także delikatniejsze stukanie miękkich butów Dorna, a nawet szelest własnych pantofli. Odniosła wrażenie, że robi się coraz cieplej. A może to tylko moja własna wyobraźnia? Spojrzała na Humphriesa - krople potu zbierały mu się nad górną wargą. Widać było, że aż pała niecierpli- wością. Dorn wysunął się o kilka kroków przed niego. Nie spieszył się, ale prowadził ich w głąb tunelu, jak starożytny kapłan prowadzi parę akolitów - albo ofiary na rzeź. Tunel kończył się gładką metalową ścianą. - Jesteśmy na miejscu. - Otwórz - warknął Humphries. - Samo się otworzy - odparł Dorn. Odczekał sekundę, po czym dodał: - Teraz. Metal odsunął się i znikł u góry, jakby był jedwabną zasłoną. Żadne z nich nie poruszyło się. Potem Dorn obrócił się powoli w ich stronę i wykonał zachęcający gest ludzką ręką. - Artefakt znajduje się dwadzieścia dwa i dziewięć dziesiątych metra od tego miejsca. Tunel zwęża się i skręca w prawo. Komora jest na tyle duża, że wygodnie mieści się w niej jedna osoba. - Ja pierwszy! - Humphries wykonał krok do przodu. Dorn zatrzymał go gestem uniesionej dłoni. Tej z protezą. - Moim obowiązkiem jest ostrzec was... Humphries próbował odepchnąć jego rękę, ale ta ani drgnęła. - Kiedy po raz pierwszy przekroczyłem tę linię, byłem żołnie- rzem. Kiedy zobaczyłem artefakt, zrezygnowałem z mojego dawnego życia. -1 zostałeś samozwańczym kapłanem, co? - Artefakt może pana odmienić. Pomyślałem, że przy pana pierwszym spotkaniu z artefaktem nie powinno być żadnych świad- ków, z wyjątkiem tej utalentowanej kobiety, którą pan tu przywiózł. Kiedy po raz pierwszy pan go zobaczy, to może być... traumatycz- ne. Twarz Humphriesa wykrzywiła się w mieszaninie złos'ci i nie- smaku. - Nie jestem najemnikiem mordercą. Nie mam się czego bać. Ręka Dorna opadła z cichym szumem miniaturowych serwo- motorów. - Może nie - mruknął tak cicho, że EWerda ledwie go dosły- szała. Humphries przepchnął się obok cyborga. - Zostań tu - zwrócił się do Elverdy. - Zobaczysz to, kiedy ja wrócę. Pospieszył tunelem, słychać było tylko staccato wygrywane przez jego buty. Potem zapadła cisza. Ełverda spojrzała na Dorna. Ludzka część jego twarzy wyglądała na znużoną. - Widział pan ten artefakt wiele razy, prawda? - Czternaście razy - odparł. -1 nie zrobił panu krzywdy? Zawahał się, po czym odpowiedział: - Odmienił mnie. Za każdym razem, gdy go widzę, na mnie wpływa. - Jest pan... Dorikiem Harbinem? - Byłem. - Ci ludzie na pokładzie Poczwarki.,.1 - Dorik Harbin zabił ich wszystkich. Tak. Dla tego czynu nie ma usprawiedliwienia, to był czyn potworny. - Ale dlaczego? - Potwory robią potworne rzeczy. Dorik Harbin zażywał nar- kotyki, żeby czuć się pewniej w bitwie. Kiedy już narkotyki znikły z jego krwiobiegu i zrozumiał co zrobił, Dorik Harbin przycisnął do piersi granat i zdetonował go. - Och, Boże -jęknęła EWerda. - Nie pozwolono mu jednak umrzeć. Lekarze Yamagata Cor- poration odbudowali jego ciało i załatwili mu fałszywą tożsamość. Przez wiele lat żył udawanym życiem, ukrywając się przez władzami, ukrywając się przed swoim poczuciem winy. Nie miał już odwagi, żeby się zabić; ból przy pierwszej próbie by} silniejszy niż pogarda dla samego siebie. Potem wynajęto go, żeby tu przyleciał. Dorik Harbin spojrzał na artefakt po raz pierwszy i do głosu doszła jego prawdziwa osobowość. Elverda usłyszała szelest, jakby ktoś szurał nogami, potykał się. Pojawił się Martin Humphries, zataczając się, opierając się o ścianę tunelu, jakby nie potrafił ustać na nogach. -Nikt... nikt... Odepchnął się od ściany i osunął w ramiona Dorna. - Zniszczyć to! - wyszeptał chrapliwie. Ślina ściekała mu po podbródku. - Zniszczyć ten przeklęty kawałek skały! Zniszczyć to wszystko! - Co to jest? - spytała Elverda. - Co się stało? Dorn położył go delikatnie na podłodze. Stopy Humphriesa zaszuraly po ścianie, jakby próbował uciec. Pot pokrywał całą jego twarz i ściekał mu na koszulę. -To jest... poza... -wybełkotał. -Tego... nikt... nikt nie zniesie... Elverda upadła przy nim na kolana. - Co się z nim stało? Spojrzała na Dorna, który ukląkł po drugiej stronie. - Artefakt. - Wszystkiego się dowiedzą! - zawył nagle Humphries. - Wszy- scy się dowiedzą! Trzeba to zniszczyć! Walnąć atomówką! Rozwalić całą asteroidę na strzępy! - machał pięściami w powietrzu, w jego oczach czaiło się szaleństwo. - Próbowałem go ostrzec - rzekł Dorn przytrzymując Humph- riesa za ramiona, trzymając jego głowę na kolanach. - Próbowałem go na to przygotować. - Co on zobaczył? - Elverda czuła, że mocno wali jej serce; słyszała wyraźnie łomot w uszach. - Co tam jest? Co pan tam zobaczył? Dorn wolno potrząsnął głową. - Nie potrafię tego opisać. Wątpię, czy ktoś mógłby to opisać - może z wyjątkiem artysty; kogoś, kto wyszkolił się w poszukiwaniu prawdy. - Poszukiwacze to widzieli. Nawet ich dzieci. - Tak. Kiedy przybyłem, byli w komorze od osiemnastu dni. Opuścili ją dopiero wtedy, gdy kurtyna się zamknęła. Zjedli, przespali się i wrócili, jak zahipnotyzowani. - Nie stało się im nic złego, prawda? - Byli wychudzeni i odwodnieni. Dwunastu moich najsil- niejszych ludzi musiało ich transportować na statek. Nawet dzieci próbowały walczyć. - Ale... jak... - głos Elverdy umilkł. Spojrzała na jaskrawo oświetlony tunel. Głos uwiązł jej w gardle. - Zniszczyć to -jęczał Humphries. - Zniszczyć, zanim ono znisz- czy nas! Nie pozwólcie, żeby się dowiedzieli! Dowiedzą się, dowiedzą się, wszyscy się dowiedzą - zaczął nieopanowanie szlochać. - Nie musi pani tego oglądać - rzekł Dorn do Elverdy. - Może pani wrócić na statek i odlecieć stąd. Odlecieć, powiedział jakiś głos w jej głowie. Uciec. Przeżyć resztę życia i zapomnieć. I nagle usłyszała własny głos, mówiący jakby z oddali: - Przybyłam z tak daleka. - To panią zmieni - ostrzegł. - Uwolni mnie od życia? Dorn spojrzał na Humphriesa, który nadal coś mamrotał, po czym przeniósł spojrzenie na Elverdę. - To panią zmieni - powtórzył. EWerda wstała z wysiłkiem. Opierając się jedną ręką o ciepłą skalną ścianę, rzekła: - Zobaczę to. Muszę. - Dobrze - rzekł Dorn. - Rozumiem. Spojrzała na niego, jak klęczy z głową Humphriesa na kolanach. Elektroniczne oko Dorna jarzyło się czerwienią w ciemności. Jego ludzkie oko nie było widoczne. - Wierzę w to, co mówią ludzie - powiedział. - Vaya con Dios. Elverda uśmiechnęła się. Nie słyszała tego zwrotu od czter- dziestu lat. - Tak. Dla pana też. Vaya con Dios. Obróciła się i przekroczyła płytki rowek, w którym metalowe drzwi łączyły się z podłogą. Tunel biegł lekko w dół. EWerda dostrzegła, że skręca lekko w dół, dokładnie tak, jak mówił Dorn. Za zakrętem światło świeciło jasno, prawie pulsując, jak bicie serca. Zawahała się na moment nim pokonała ostatni zakręt. Co tam jest? A co za różnica, odpowiedziała sobie. Żyłaś tak długo, że twoje życie nie ma już sensu. Wiedziała jednak, że sama się okłamuje. Jej życie nie miało celu, bo sama się go pozbawiła. Wzgardziła miło- ścią, a nawet odtrąciła przyjaźń, gdy ktoś'ją zaoferował. A mimo to rozumiała, że chce żyć. Rozpaczliwie chciała żyć nadal, bez względu na wszystko. A mimo to nie mogła oprzeć się pokusie. Wyprostowała się i odważnie pokonała zakręt tunelu. Światło było tak jasne, że drażniło oczy. Uniosła rękę do czoła, żeby je osłonić i jaskrawość nieco zbladła, na tyle, że dostrzegła niewyraźny zarys formy, kształtu, postaci... Elverda aż straciła oddech, gdy zrozumiała, na co patrzy. Kilka metrów przed nią, tak blisko, że mogła wyciągnąć rękę i dotknąć, na soczystej trawie w promieniach ciepłego letniego słońca siedziała jej matka, trzymając w ramionach niemowlę i szczebiocząc do niego. Mama, krzyknęła w duchu. Mama! Dziecko - sama Elverda - spojrzało na twarz matki i uśmiechnęło się. A matką była sama Elverda, młoda i promienna Elverda, koły- sząc dziecko, którego nigdy nie miała, czuła i kochająca jak nigdy. Coś w niej poddało się. Nie było bólu, a raczej, jakby był ból, który przesączał się uparcie przez jej ciało od tylu lat, że nie dało się ich zliczyć, który nagle ustąpił. Jakby ściana nieustępliwego lodu roztopiła się i zalała ją ciepła woda życia. Elverda upadła na podłogę, płacząc, wylewając łzy zrozumienia, ulgi i wdzięczności. Jej matka uśmiechnęła się do niej. - Kocham cię, mamo - wyszeptała. - Kocham cię. Jej matka skinęła głową i znów stała się samą EWerdą. Dziecko wydało z siebie gulgotanie czystej radości, machając w powietrzu grubą małą stopką. Obraz zafalował, zbladł i znikł. EWerda siedziała na nagim skalistym podłożu w całkowitej ciemności, czując dziwny spokój i zrozumienie ogrzewające jej duszę. - Wszystko w porządku? Głos Dorna nie zaskoczył jej. Przypuszczała, że po nią przyj- dzie. - Komora zamknie się za kilka minut - rzekł. - Musimy wyjść. EWerda ujęła jego wyciągniętą dłoń i wstała. Poczuła się mocna, całkowicie panująca nad swoim ciałem. Tunel za komorą był pusty. - Gdzie Humphries? - Podałem mu cos' na uspokojenie i wezwałem zespół medyczny, żeby zabrali go z powrotem na statek. - On chce zniszczyć artefakt - rzekła Elverda. - To nie będzie możliwe - rzekł Dorn. - Sprowadzę naukowców MUA zanim Humphries się obudzi i dojdzie do siebie. Kiedy zobaczą artefakt, nie dopuszczą do jego zniszczenia. Humphries może i jest właścicielem asteroidy, ale MUA roztoczy kontrolę nad artefaktem. - Artefakt będzie miał na nich dziwny wpływ. - Nikt z nich nie odczuje tego tak samo, jak ktoś inny - rzekł Dorn. -1 nikt z nich nie dopuści do jego uszkodzenia. - Humphries nie będzie z pana zadowolony jak dojdzie już do siebie. Wykonał gest w stronę tunelu i ruszyli w stronę swoich kwa- ter. - Z pani też nie - rzekł Dorn. - Oboje widzieliśmy, jak bełkotał i ślinił się jak dziecko. - Co on mógł zobaczyć? - Coś, czego najbardziej się bał. A całym jego życiem rządził strach. Biedny człowiek. - Jakież on musi skrywać tajemnice! - Ukrywał je przed samym sobą. Artefakt pokazał mu jego prawdziwą naturę. - Nic dziwnego, że chce go zniszczyć. - Nie może zniszczyć artefaktu, ale na pewno będzie chciał zniszczyć nas. Kiedy przyjdzie do siebie, będzie chciał zniszczyć świadków, którzy widzieli jego reakcję. EWerda wiedziała, że Dorn ma rację. Obserwowała jego twarz, gdy mijali światła, obserwowała połysk trawionego metalu, ciepło ludzkiego ciała. - Wiedział pan, że on tak zareaguje, prawda? - spytała. - Nikt nie może być aż tak bogaty i żyć nie będąc napędzanym przez stado demonów. Spojrzał na własną duszę i po raz pierwszy w życiu rozpoznał samego siebie. - Zaplanował pan to! - Może zaplanowałem - rzekł. - A może artefakt zrobił to za mnie. -Jak artefakt... - To potężne doświadczenie. Kiedy już zobaczyłem go kilka razy, poczułem, że oferuje mi... - zawahał się na chwilę, po czym wymówił jedno słowo: - Zbawienie. Elverda zobaczyła w twarzy Dorna cos', czego wcześniej nie okazywał. Zatrzymała się w cieniu między lampami na suficie. Dorn zwrócił do niej półludzką twarz, stojąc w nierówno wyciosanym tunelu na nagiej skale. - Sama pani już zobaczyła artefakt - rzekł. - Więc wie, jak może zmienić człowieka. - Tak - rzekła Elverda. - Rozumiem. - Po kilku spotkaniach zrozumiałem, że te tysiące innych na- jemników, zabitych w potyczkach w Pasie Asteroid, nadal dryfują tam, gdzie zginęli. Górnicy i poszukiwacze też. Unoszą się w pustce, samotni, niepogrzebani, nieopłakiwani. - Tysiące najemników? - Masakra Poczwarki nie była jedynym rozlewem krwi w Pasie - rzekł Dorn. - Było jeszcze wiele bitew. Bitew, za które zapłacilis'my własną krwią. - Tysiące? - powtórzyła Elverda. - Tysiące zabitych? Czy to mogło być aż tak straszne? - Ludzie podobni do Humphriesa wiedzą. Wszczynają wojny, a ludzie tacy jak ja w nich walczą. Wygnańcy, którym nigdy nie będzie dane wrócić na Ziemię, gdy zaczną pobierać żołd najemnika. -1 ci wszyscy ludzie... zabici. Dorn skinął głową. - Mężczyźni. I kobiety. Artefakt pokazał mi, że moim obowiąz- kiem jest znalezienie każdego z tych zapomnianych ciał i odprawienie nad nimi rytuału pogrzebowego. Artefakt przekazał mi, że to będzie ścieżka mojej pokuty. - Zbawienie - mruknęła. - Teraz rozumiem, że źle oceniłem sytuacje. - Dlaczego? - Humphries. Kiedy będę szukał ciał zamordowanych, on będzie próbował zabić mnie. - Nie! To nieprawda! Na twarzy Dorna malował się żal. - Najprościej byłoby nasłać na mnie najemników, którzy zamor- dowaliby mnie w głębokim kosmosie. Co mnie się nie udało, Hum- phries dokończyłby za mnie. To będzie moja ostateczna pokuta. - Nigdy! - krzyknęła ze złością EWerda. - Nie dopuszczę, żeby cos' takiego się stało. - Pani życie też jest teraz w niebezpieczeństwie. -1 co z tego? Jestem tylko starą kobietą, od dawna gotową na śmierć. - Naprawdę? - Byłam... dopóki nie zobaczyłam artefaktu. - Życie jest teraz dla pani bardziej cenne, prawda? - Nie chcę, żeby pan zginął - rzekła EWerda. - Już odpokutował pan za grzechy. Już dość pan wycierpiał. Odwrócił wzrok, po czym ruszył tunelem. - Zapomina pan o jednej ważnej rzeczy - zawołała za nim Elverda. Dorn zatrzymał się, nie odwracając się. Teraz dopiero zauważyła, że ubranie, które miał na sobie, kiedyś było wojskowym mundurem. Zdarł z niego wszystkie insygnia i kieszenie. - Artefakt. Kto go stworzył? I po co? Odwracając się w jej stronę Dorn odparł: - Stworzyli go obcy, którzy odwiedzili nasz Układ Słoneczny, nie wiadomo ile lat temu. A po co? Proszę mi powiedzieć - po co tworzy się dzieła sztuki? - Po co obcy mieliby tworzyć dzieła sztuki oddziałujące na ludzki mózg? Ludzkie oko Dorna mrugnęło. Cofnął się o krok do tyłu. -Jak mogliby stworzyć artefakt, który jest lustrem naszych dusz? - spytała Elverda podchodząc do niego. - Musieli coś o nas wiedzieć. Musieli tu być, kiedy na Ziemi już narodził się człowiek. Dom skinął głową w milczeniu. - Może byli tu całkiem niedawno - mówiła Elverda, zbliżając się do niego. - Może umieścili ten artefakt, by się z nami skomuni- kować. - Skomunikować? - Może to jest delikatne, ale zarazem bardzo potężne urządzenie komunikacyjne. - To nie jest dzieło sztuki? - Och tak, to jest dzieło sztuki. Wszystkie dzieła sztuki są urzą- dzeniami komunikacyjnymi, dla tych, którzy mają duszę i potrafią zrozumieć. Dorn zastanawiał się przez długą chwilę. EWerda obserwowała jego poważną twarz, szukając w niej jakiegoś ludzkiego wyrazu. Wreszcie rzekł: - To niczego nie zmienia w mojej misji, nawet jeśli jest prawdą. - Tak, zmienia - rzekła EWerda w zapale ocalenia go. - Pana misją jest zachować i chronić artefakt przed Humphriesem i kim- kolwiek, kto próbowałby go zniszczyć - albo użyć dla własnych złych celów. - Zmarli mnie wołają- rzekł ponuro Dorn. - Słyszę ich w moich snach. - Ale dlaczego ma pan wykonać tę misję sam? Niech inni panu pomogą. Muszą być najemnicy, który czują to samo co pan. - Tak być może - odparł cicho. - Pana prawdziwa misja jest o wiele ważniejsza niż pan myśli - EWerda aż drżała, czując jak wypełniają zrozumienie. - Ma pan siłę, by odpokutować za grzechy, które zniszczyły pańskich towarzyszy i omal nie wypaliły pańskiej duszy. - Odpokutować za wojny korporacji? - Będzie pan kapłanem tej świątyni, tego grobowca. Wrócę na Ziemię i opowiem wszystkim o tych wojnach. - Humphries i inni każą panią zabić. - Jestem słynną artystką, nie odważą się mnie tknąć - zaśmiała się. - A jeśli nawet, jestem za stara, żeby się tym przejmować. - A ci naukowcy - naprawdę pani sądzi, że pewnego dnia nauczą się komunikować z obcymi? - Kiedyś tak - odparła Elverda. - Kiedy nasze dusze będą na tyle czyste, żeby znieść ich obecność. Ludzka strona twarzy Dorna uśmiechnęła się. Wyciągnął rękę, a ona ją chwyciła, zrozumiawszy, że oto odnalazł własne zbawienie. Jak dwie pokrewne dusze, jak towarzysze, którzy razem widzieli śmierć, jak matka i syn szli tunelem tam, gdzie czekała ludzka rasa. Kiedy cię, synu, wabią grzesznicy, nie waż się iść... przed ścieżką ich strzeż swojej stopy, gdyż nogi ich pędzą do zbrodni, spieszno im: krew chcą wytoczyć. Na własną krew raczej czyhają, czatują na swoje życie, bo taki jest los chciwych zysku: zabiera on własne ich życie. Księga Przysłów, 1,10-19 Reaktywacja po 30 latach legendarnej antologii Igłąd najlepszej światowej fantas